Zdzisław S. Pietras Mieszko II 990 - 1034 Wydawnictwo MON, 1972 Warszawa Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski Pod władzą ojca Był rok 990. Kolebka zapewne wykonana z twardego drewna, rzeźbiona w wesołe zajączki i kurki, inkrustowana srebrem, stała w zacisznej, wyłożonej kobiercami i otulonej ciepłymi makatami komnacie wawelskiego palatium, którego kamienne ściany wzniesiono w obrębie drewniano-ziemnego grodu na wawelskim wzgórzu. Przyszły następca tronu z wolna uczył się rozróżniać twarze, gesty pielęgnujących go białogłów. Wszystkie były miłe i kochające, wszakże jedna stawała się coraz bardziej droga, aż wreszcie w sercu niemowlęcia zajęła pierwsze miejsce. W jej stronę malutki Mieszko najchętniej wyciągał ręce, do niej nauczono go potem zwracać się słowem "macierz" lub może - bardziej zdrobniale - "matko". Inni wszakże zwali tę osobę ksienią Emnildą, co brzmiało bardziej dostojnie. Emnilda, córka zacnego księcia Dobromira, musiała być bardzo szczęśliwa. Thietmar, który zanotował wiadomość o jej sławnym małżeństwie z Bolesławem, wiele szczegółów zataił. Nie wiemy, skąd przybyła do Polski; mogła przyjechać z Czech i pochodzić, na przykład, z rodu Sławnikowiców; mógł jej ojciec panować gdzieś wśród słowiańskich Połabian; różnie być mogło, lecz ona sama nie mogła czuć się w Polsce źle. Oto dzielny i bystry, choć może troche nazbyt popędliwy, Bolesław Mieszkowic kochał ją wiernie. Przedtem dwie małżonki, także z zacnych rodów wzięte, prawnie poślubione, odesłał po rocznymxpożyciu jedną do Niemiec, drugą na Węgry, kędy teściowie mieszkali, podczas gdy Emnilda dalej rządziła na wawelskim dworze. Czyż to nie powód do najgłębszej radości dla białogłowy, której w razie osamotnienia groził pobyt w klasztorze lub wybór byle włodyki? Ciężki bywał niekiedy los szlachetnych dziewic nie potrafiących znaleźć mężów stosownych urodzeniem. Emnilda takiego uniknęła. Pierworodny syn Mieszka I, zwany niekiedy królem północnych Słowian, zrodzony z Dobrawy, córki księcia Czech, stosowny był aż nazbyt, zwłaszcza że z woli ojca władał księstwem nie najpośledniejszym. Była to połać ziemi rozległa, sięgała od Sanu po górną Odrę, na północy dotykała lasów i bagien Mazowsza, na południu ginęła w obłokach spowijających szczyty Tatr; jak wówczas zwano Tatry. Pokrywały ją puszcze przebogate w zwierzynę i pachnące miodem, złociły pola uprawne od wieków. Ludzie żyli tu pracowici, przemyślni, dzielni. Potrafili nie tylko siać zboże i rozwijać hodowlę, lecz także warzyć sól, topić żelazo, kuć miecze i wypalać garnki. W ogóle rzemiosło krzewiło się tutaj bujnie i dostarczało wszystkich przedmiotów potrzebnych w czasie pokoju i w czasie wojny. Księstwo, bogate zatem i ludne, w dodatku szczyciło się długimi dziejami. Były to dzieje wprost niezwykłe. Starzy dworzanie księcia Bolesława i sędziwe dwórki z właściwością rozpowszechnioną u niepiśmiennych ludów istne dziwy pamiętali z zamierzchłej przeszłości. W długie zimowe wieczory wiele było gadek może o Kraku, Wandzie, Leszku, Wisławie i innych władcach. Kto wie, czy nie snuły się opowieści o zwycięskich wojnach z legionami Rzymu, z falangami Macedonii; dzwonił w uszach dźwięk żelaza, przed oczyma wyobraźni połyskiwało złoto i srebro skarbów książęcych. Klechdy brzmiały niby baśnie dla dzieci, lecz Emnilda, która przybyła z daleka i samej radości tutaj doznała, wierzyła zapewne we wszystko. Bądźmy dla niej pobłażliwi. Tym bardziej że znamy już najnowsze odkrycia archeologiczne kamiennych, przedromańskich świątyń i pałaców z Krakowa, Wiślicy czy Sandomierza, całych rzędów pierwotnych, lecz doskonałych pieców hutniczych i garncarskich ze Słupi czy Igołomii. Może niektóre z dawnych opowieści naprawdę były zbyt upiększone, lecz i tak bogactwo i wspaniała przeszłość księstwa Bolesława nie ulegają wątpliwości. Ów sławny Bolesław w życiu syna zaczął pojawiać się później. Zrazu była to trochę przerażająca postać grzmiącego basowym śmiechem olbrzyma, którego potężne ramiona miotały człowiekiem w górę i w dół, w górę i w dół, aż strach brał za serce. Krótkie i rzadkie wizyty nie pozwalały na bardziej zażyłe stosunki. Wszakże w miarę upływu miesięcy i lat olbrzym stawał się coraz mniej straszny, aż wreszcie żadkość jego odwiedzin zaczęła dokuczać tęsknotą. Mieszko pokochał tego męża, którego imię wymawiano z jeszcze większą czcią i z jeszcze większym szacunkiem niż imię Emnildy. Niestety, Bolesław nie miał czasu siedzieć w grodzie. Rozległe władztwo wymagało troskliwej opieki, trzeba było ciągle objeżdżać kraj dla sądów, dla doglądania grodów, dla policzenia stad bydła i tabunów koni w kluczach licznych włości. Należało także trzymać w ryzach różnych Toporczyków czy Jaksów, potomków starych rodów, które tu dawniej władały. Toteż dziecię bardzo często musiało zadowolić się ciepłem matczynej pieszczoty, promieniem jej uśmiechu i zabawą z siostrami, których Mieszko miał dwie na razie: starszą, której imienia nie znamy, i młodszą Regelindę. Zresztą na męskie towarzystwo i tak było jeszcze za wcześnie. Pacholę dopiero w siódmym roku życia przechodziło pod opiekę ojca. Radość matki, jej poczucie spokoju o przyszłość z pewnością udzieliły się dziecku. Pierwsze lata upłynęły przeto szczęśliwie. Był czas na igry beztroskie i na zachłanne poznawanie ciekawego świata. Ów świat, z wież lub z wałów grodu widoczny, dzielił się na bliższy i dalszy. Bliżej, wewnątrz wałów, tłoczyły się domy przy wąskich uliczkach, pomykali ludzie zimą odziani w kożuchy, latem w barwne szaty lub w rozpięte na piersiach giezła. Mężowie i białogłowy, młodzieńcy i dziewki, tłum różnie wyglądający z twarzy, postawy i z ruchów, ale niezmienny w uśmiechach, w pełnej czci uległości, gotowy w każdej chwili usłużyć w czymkolwiek. Dalej, poza grodem, jak okiem sięgnąć, na wzgórzach strzelających w niebo ostrymi skałami lub kopulasto rozsiadłych w całej okolicy, gnieździły się ludzkie osiedla, porozdzielane sturamienną Wisłą, która wówczas dwoiła się i troiła swoje wstęgi, jakby wszystkie te wzgórza i wszystkie siedziby ludzkie chciała objąć, przytulić, uchronić przed wrogiem. Mały książę Mieszko nie znał osobiście mieszkających dalej ludzi, wyraźnie jednak czuł, że i tam biły serca przyjazne. Wiadomo przecież, było się synem księcia, zatem osobą wyjątkową, stworzoną wyłącznie po to, aby spotykać samą życzliwość i cześć. Owymi czasy żyło się w Krakowie spokojnie, z dala od wojen. Te ostatnie mogły jedynie dawać o sobie znać liczniejszymi niż zwykle szykami zbrojnych wojów, którzy skądś przychodzili, gdzieś odchodzili, wracali ze śpiewem. Woje wyglądali groźnie. Najeżeni włóczniami, obładowani łukami i koszami pełnymi strzał, z tarczami na plecach, zachowywali się, jakby cały świat do nich należał. Przeważnie chodzili pieszo, lecz czasem dosiadali koni i wtedy budzili jeszcze większe zainteresowanie, bo odziani byli w siatki stalowe, uzbrojeni w miecze lub topory. Wielkie wydarzenia dziejowe omijały Kraków, jakby to miasto dość już doznało sławy. Co najwyżej mówiło się o nich, lecz mały książę i tak z niczego nie zdawał sobie sprawy. Nigdy nie mógł sobie chyba przypomnieć, czy powiedziano mu w porę, na przykład, o śmierci dziada, owego sławnego króla północy, który w roku 992 oddał swoje państwo gnieźnieńskie w opiekę ojca świętego, a potem zmarł nagle. Jeśli już odczuwał jakoś skutki zmagań orężnych czy wielkich sojuszy, to tylko wskutek dłuższego niż zwykle i bardziej dotkliwego braku ojca. Lepiej, choć też niezbyt żywo, zapamiętał pewnie dopiero przeprowadzkę do Gniezna, która mogła nastąpić w roku 994 lub 995, kiedy Bolesław zakończył walkę z synami macochy. Było długie wylegiwanie się w pierzynach wyściełających wozy, zabawne przechyły półkoszków, przeciągłe pokrzykiwania na konie, noclegi w grodach prostych, surowych, lecz dobrze bronionych. Zbrojni jeźdźcy wesoło śpiewali w drodze, podjeżdżali blisko książęcej rodziny, stroili miny do umiłowanego syna swojego ulubionego wodza i księcia. Wszyscy byli czemuś uradowani wielce, więc radował się i on także, choć w swój dziecinny sposób. Cieszyło go samo jechanie długie, cieszyło szczęście matki, która jak to dopiero po latach zrozumiał, stawała się oto małżonką księcia najpotężniejszego, jaki kiedykolwiek panował między Bałtykiem i Tatrami. Reszta pozostawała jedynie mgłą, która zamazuje kontury, jeno woń rozsiewa wyraźną, ostrą, przenikającą ciało. Tym bardziej że szczegóły bratobójczych walk z pewnością zatajono przed dziećmi. Wreszcie na gnieźnieńskiej katedrze ukazał się olbrzymi złoty krzyż, który w promieniach zachodzącego słońca połyskiwał niby dziwna, znieruchomiała błyskawica, strzelająca w różne strony świata na raz. Tamten gród nad Wisłą począł rozpływać się z wolna w pamięci Bolesławowica, nie dość utrwalony w niej podczas pierwszych lat dzieciństwa, które dopiero tutaj, na północy, miało rozwinąć się pełniej. Życie Gniezna i Poznania, dwóch głównych grodów Bolesławowego państwa, bujne było i barwne. Tutaj skupiały się nici łączące władcę z najodleglejszymi zakątkami kraju, czuło się powiew olbrzymiej przestrzeni. Przybywali namiestnicy książęcy z Jaćwieży, Prus, Pomorza, Moraw, Śląska, Mazowsza, Słowacji i Krakowa. Zjawiali się posłowie z Rzymu, Pragi, Cesarstwa, Danii, Szwecji i Rusi. Barwne stroje rycerzy mieszały się z szarotą sukni duchownych, zwłaszcza zakonników, misjonarzy. Z różnych stron świata nadciągały karawany kupców. Skrzypiące wozy zwoziły daniny. Raz po raz książę wydawał uczty dla rycerstwa, dla obcych poselstw, ba nawet i dla szerokiej rzeszy mieszkańców grodu i okolicy. Jedna z takich uczt szczególnie miała zapaść w pamięci siedmioletniego pacholęcia. Była to uczta z okazji jego postrzyżyn. Mieszko, wciąż przebywając pod troskliwą opieką matki i jej dwórek, czekał na nią od dawna, bo miała mu otworzyć drogę do ojcowskiego świata. Czekanie było tęskne, bolesne, jak każde czekanie na coś bardzo upragnionego, wreszcie dzień postrzyżyn nadszedł. Zjawienie się dziecka płci męskiej w domu panującym budziło niekiedy mieszane uczucia. Chodziło o ciągłość dynastii, o następstwo tronu. Nikt nie zanotował, w jaki sposób doświadczony, dwudziestodziewięcioletni władca potężnego państwa przyjmował pod swoją opieke Mieszka. Pacholę było już jego drugim synem. Starszy, przez Węgierkę zrodzony i z węgierska brzmiącym imieniem ochrzczony, był pierworodny, zatem przez samą naturę zdawał się być obdarzony lepszym prawem do dziedziczenia po ojcu. Lecz ten tu, drugi z kolei, szczególnie chwytał za serce ze względu na matkę. Bolesław szanował prawo pierworództwa, sam nawet przed paru laty powoływał się na nie, kiedy własnych braci przyrodnich najpierw podporządkowywał sobie, a potem odsuwał od współrządów i precz przepędzał. Zapewne więc ani chciał, ani mógł Mieszka ponad pierworodnego wynosić. Wszakże jedno jest pewne, że tamten syn niekochanej otrzymał imię obce, ten zaś tu, młodszy, odziedziczył je po dziadu, zatem został ochrzczony imieniem swojskim, bliskim. Czyżby już wtedy myśl o odsunięciu pierworodnego z jakichś powodów kiełkowała w umyśle Bolesława? Główna osoba uroczystości, Mieszko, zapewne mało troszczył się o to. Kwestia następstwa po ojcu była na razie daleka, ginęła w nieodgadnionej przyszłości, w której wszystko mogło się zdarzyć. Na razie wystarczało samo szczęście ojcowskiej obecności, reszta była mniej ważna. Wszakże istnienie starszego brata musiało być znane książątku. Synowie dwóch wrogich sobie matek na pewno z dala od siebie byli trzymani, ale przecież czasem spotkania ich były nieuniknione. Syn Węgierki, Bezprym (a może raczej Weszprym?), dawno już ochrzczony i postrzyżony, szczycił się swoją drużyną zbrojną, która wszakże nie tyle była mu dana pod rozkazy, ile dla opieki i dla wciągania chłopca w męskie sprawy łowów i wojaczki. Na pewno znalazł się ktoś, kto powiedział Bezprymowi o prawach pierworodnych. On sam zaś, z pewnością po dziecinnemu pełen uwielbienia dla ojca, ani podejrzewał, że może nadejść dzień, w którym wszystko zacznie odmieniać się na jego niekorzyść. Dzień taki był jednak bardzo odległy na razie. Najpierw zło miało spotkać młodszego z braci. Oto bowiem któregoś dnia Mieszko dowiedział się nagle, że jego nadzieje na ciągłe towarzystwo ojca były płonne. Pewnego wieczoru pogodne zazwyczaj oblicze ojcowskie przygasło, brwi ściągnęły się surowo i nagle Mieszko usłyszał, że musi opuścić dwór, pożegnać rówieśników i swoją drużynę przyboczną, odjechać daleko, może na zawsze. Daremnie pytał, po co i dlaczego. Ojciec, ten kochany człowiek, potrafił być twardy nawet na przekór sobie. Scena, jaka rozegrała się między ojcem i synem, zapewne w towarzystwie licznych dworzan duchownych i świeckich, utonęła w odmętach dziejów. Domyślamy się jej z dwóch, pośrednich wskazówek. Historia wyraźnie zanotowała, że Mieszko II, po pierwsze, był głęboko wykształcony, po wtóre nosił drugie imię Lambert. W średniowieczu zaś, jak się zdaje, nie było wykształcenia poza Kościołem i nie używano drugich imion poza zakonami. Stąd wniosek, że wola ojca skierowała syna Emnildy do klasztoru, aby tam uczył się na opata lub biskupa. Skoro nie był pierworodny, skoro jego prawa do następstwa tronu były wątpliwe, powinien przynajmniej w Kościele dobić się jakiegoś wielkiego zaszczytu. Tylko to mu pozostawało. Bolesław w żaden sposób nie mógłby przekonać możnych, że przez niego samego niedawno potwierdzone prawo pierworodnych teraz należało obalić. Mieszko, który znał przecież Bezpryma, musiał także słyszeć o prawie pierworództwa. Lecz czy miał powołanie zakonne? Wychowany na dworze chrześcijańskim, wiele zapewne słyszał o Bogu, potrafił także modlić się, czyli powtarzać niezrozumiałe wersety łacińskie. O resztę nikt się nie troszczył. Ojciec i matka uznali, że syn ma zostać duchownym i na tym koniec. Kilkuletnie pacholę wędrowało za góry i rzeki, przepadało za głucho zamkniętą furtą, spoza której tylko za szczególnym zezwoleniem mogło na świat wyjrzeć. Dzieje pokryły milczeniem wiadomości o klasztorze, w którym polskie książątko miało zostać mnichem. Prawdopodobnie ów dom leżał daleko na zachodzie, może gdzieś nad Mozą. Pogranicze niemiecko-frankońskie w owych czasach bliskie stosunki utrzymywało z Polską. To tam właśnie rozwijał się kult św. Lamberta, którego imię aż dwa razy powtarza się u potomków Piasta. Podobno w jednym z tamtejszych klasztorów wybił się nawet bliżej nie znany książę polski, być może nawet brat Mieszka I. Kariera zakonna Mieszka jest nieznana. Zaginął po niej wszelki ślad, jedynie domysły nam pozostały. Jeśli jednak naprawdę tak był wykształcony, jak o nim mówiono w Europie musiał ostro zabrać się do pracy nad sobą. Istniał w nim zapewne upór wielki i jakaś zaciętość, która w każdej sytuacji życiowej skłania człowieka do wytężonej pracy, do torowania sobie drogi, do wykorzystywania choćby niewielu szans, jakie stwarza nam rzeczywistość. Skoro już taka wola ojca, że miał poświęcić się Bogu, mały braciszek z całym oddaniem zabrał się do nauki. Pochodzenie książęce nie bardzo mogło się tutaj przydać, ale zdolności umysłu, jakich wiele domyślamy się u nowicjusza, dopomogły. Świat pełen życzliwych i zawsze gotowych do posługi ludzi pozostawał daleki, coraz bardziej mglisty i nieziemski; Mieszko zrównany z wieloma podobnymi sobie, pozbawiony zda się wszelkiej indywidualności i wszelkiego prawa decydowania o sobie, modlił się, pracował i studiował. Były długie godziny spędzane na klęczkach w mrocznej kaplicy, spanie na twardej pryczy, rąbanie drew na opał oraz różne inne prace fizyczne i posługi, wykonywane na zmianę, według ustalonej kolejności, a potem wkuwanie na pamięć niezrozumiałych na razie psalmów, wierszy łacińskich i greckich, ministrantury. W głowie panował chaos skołatanych myśli, piersiami wstrząsał daremnie tłumiony szloch, lecz na dnie serca leżał ów dziwny upór, ta zaciętość, która wiedzie człowieka w górę na przekór wszelkim trudnościom. Wreszcie cierpliwie przez preceptora objaśniane teksty zaczęły powoli zdradzać ukryte w sobie treści; zaklęta w obcych znakach i słowach wiedza torowała sobie drogę do świadomości, świat począł się przejaśniać. Chwile niewysłowionej radości poznawania czegoś nowego, zdobywania wiedzy, początkowo rzadkie, powtarzały się coraz częściej, rosło poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Dobrowolnego czy narzuconego, wszakże obowiązku, któremu należało sprostać. Do umysłu wkraczał ład i słodkie zadowolenie z siebie, że przecież dało się radę, że przełamało się najgorsze trudności. Bracia i przełożeni, na początku obcy i nieledwie wrodzy, teraz przejawiali cechy ludzkie, stali się nawet bliscy i mili. Życie zakonne nabrało swoistego uroku, można było pogodzić się z nim, zwłaszcza że wszelkie straty wyrównywało z poczuciem obcowania z niezamierzonymi tajnikami ludzkiej wiedzy, z Wiecznością i Nieskończonością samą. Aż wreszcie nowy grom z jasnego nieba: rozkaz powrotu do domu. Podobnie jak nie znane są bliżej okoliczności wyjazdu Mieszka do klasztoru, tak nie znamy okoliczności jego powrotu. Przypadkowo i wbrew swojej woli zostawszy mnichem, młody Bolesławowic chętnie wracał do Polski. Może niejedna łza polała się przy pożegnaniu braci i przełożonych, którym zawdzięczał wiele, może żal ściskał serce, ale ciekawość ojcowskiego świata rozpalała duszę. Nie wiemy, kiedy Mieszko przybył do Polski. Wiemy jednak, że w klasztorze zdobył duże wykształcenie, co przy ówczesnych metodach pamięciowego i mechanicznego wkuwania musiało trwać co najmniej lat dziesięć. Ponadto wiemy także, że w roku 1013 Mieszko wystąpił już na arenie politycznej jako dojrzały i wytrawny mąż stanu, do czego także musiał się przygotować, ale już poza klasztorem, na dworze ojca. Tak więc, przypuszczalnie, jego wyjazd z kraju możemy datować na rok 999, natomiast powrót na rok 1009, z całą świadomością, że mogły tu nastąpić pewne przesunięcia w górę lub w dół. Siedemnasto- lub osiemnastoletni młodzieniec był już wyrośnięty, prawie dojrzały. W każdym razie według ówczesnych zwyczajów od kilku lat uchodził za męża w pełni sprawnego, mógł nawet działać samodzielnie. Z klasztoru wyniósł głęboką wiedzę książkową, hart ducha, wielkie ideały chrześcijańskie oraz szacunek dla każdej pracy, nawet fizycznej, jaką nieraz musiał spełniać. Teraz miał nabywać inną wiedzę, wiedzę życia, miał zdobywać inne sprawności - rycerskie i wodzowskie. Spośród swojego, znanego historykom, rodzeństwa Mieszko zastał w domu tylko znacznie młodszego od siebie Ottona. Siostra Regelinda mieszkała już w Miśni jako małżonka margrabiego Hermana. Druga siostra, której imienia nie znamy, prawdopodobnie poślubiła już ruskiego Światopełka. Bezprym z kolei przebywał w Italii, w klasztorze św. Romualda. Postanowienia Bolesława w sprawie przyszłości synów nie dają się ująć jasno w pierwszej dekadzie drugiego tysiąclecia. Ambitny i pełen wielkich zamysłów książę-zdobywca, nigdy zapewne nie mógł pogodzić się z myślą, że syn niekochanej Węgierki zasiądzie po nim na tronie. Z początku udawał, że szanuje jego prawo, ale potem, kiedy urósł w siłę, zdobył wielki mir wśród rycerstwa i około tysięcznego roku stanął u szczytu swojej potęgi, kiedy zjednał sobie jednych sławą, a drugich hojnością, odsunął od siebie Bezpryma na korzyść Mieszka. Władza Bolesława, aczkolwiek uzależniona od mających prawa pierworodnych wielmożów, silna była szczególnie wewnątrz rodziny, na niewzruszonym patriarchacie opartej. Bolesław był panem swoich synów, mógł z nimi czynić, co zechce. Tak więc, jak przedtem Mieszko, tak teraz Bezprym (może dopiero teraz nazwany tym pogardliwym imieniem?) powędrował do klasztoru, siłą skierowany na drogę kariery duchownej. Spotkanie Bolesława z synem musiało być serdeczne. Pierwsza rozmowa, w ciszy jakiejś ustronnej komnatki toczona bez świadków, wiele zapewne wyjaśniła. Bolesław, pełen czaru bijącej zeń siły ducha, osławiony licznymi czynami oręża bez ogródek choć z wielką zapewne troską wyjawił Mieszkowi swoją wolę wychowania go na następcę tronu. Czy chce tego? Mieszko czuł, że pytanie było jedynie retoryczne. Wychowany w bezwzględnym posłuszeństwie wobec przełożonych, nie mógł sobie wyobrazić własnej odmowy, nawet gdyby miał na to ochotę. Skoro ojciec tak zadecydował, to tak się stanie. Może nie wszystkim rzecz się spodoba, może Bezprym będzie krzyw, a nawet ten i ów wielmoża zacznie szemrać, jednak nic nie zmieni postanowienia władcy. I tak oto Mieszko po raz drugi wkroczył w świat ojca, w ten świat, o którym marzyć za murami klasztoru było grzechem. Zaczęło się nowe, jakże dawniej upragnione, a potem nieraz tęsknie wspominane życie. Uczty, których nigdy w Poznaniu nie brakowało, całe tygodnie spędzane w puszczy na łowach, igry rycerskie, wędrówki po kraju w celu sprawowania sądów, doglądanie budowy grodów, sprawdzanie, czy klucznicy włości książęcych dobrze gospodarowali. Świat dawny, ten pełen ludzi zawsze gotowych do posługi, na nowo zaczął wchłaniać młodego księcia. Najciekawsze jednak musiały być wieczorne rozmowy z ojcem i z jego pierwszymi dworzanami. Jedni, jak Stojgniew czy Tuni, wiernymi byli sługami swojego księcia, wszakże z pewnością na dworze znajdowali się także inni, którzy patrzyli trochę bardziej krytycznie i bodaj nieśmiało próbowali swoje zdanie wyjawiać. Mieszko zapewne z jednymi i z drugimi rozmawiał chętnie, aby wyrobić sobie własny sąd o stanie państwa i o jego widokach na przyszłość. Sytuacja ojca była skomplikowana. W czasie wieców wielmożów padały słowa radości i dumy, ale nie brak było także niepokoju. Pamiętano jeszcze rok tysięczny, poprzedzony męczeństwem św. Wojciecha w Prusach i wykupieniem jego ciała za złoto. Śmierć biskupa-misjonarza, szlachetny postępek Bolesława zjednały Polsce sławę, która skłoniła cesarza Ottona III do pielgrzymki do Gniezna. Pamięć tamtych wydarzeń, zwłaszcza wyniesienia Bolesława do zaszczytnej godności cesarskiego przyjaciela i patrycjusza rzymskiego oraz zrównania Polski z Germanią, Galią i Italią w zachodniochrześcijańskim cesarstwie rzymskim budziła jeszcze głęboką dumę i radość, bo stąd sława kraju szła po Europie. Późniejsze jednak lata przyniosły rozczarowanie. Otton III zmarł niebawem, a potężny Bolesław, wciąż zapatrzony na Zachód i pragnący jak największą rolę odegrać w cesarstwie, wpłynąć na wybór następcy swojego przyjaciela, mniej uwagi zaczął poświęcać sprawom utrzymania ojcowskiej puścizny. Zajęty sprawami wyboru Henryka II, co miało mu przynieść korzyść w postaci Łużyc i Milska; nie docenił niepokojów ogarniających Pomorze, które nie bardzo chciało podporządkować się biskupowi kołobrzeskiemu Rajnbernowi i polskim, więc chrześcijańskim, władcom. W rezultacie Henryk II, już po swoim wyborze na króla rzymskiego, odmówił Bolesławowi prawa do suwerennego posiadania Łużyc i Milska i ziemie te stały się przyczyną długotrwałej wojny. Toczono tę wojnę już pięć lat, a toczono ze zmiennym szczęściem i małymi przerwami. W tym czasie Bolesław ani się spostrzegł, kiedy Pomorze zbuntowało się w sposób otwarty, a biskup Rajnbern musiał uciekać z Kołobrzegu i to uciekać wraz ze wszystkimi polańskimi załogami grodów. Utrata Pomorza nie zahamowała wojny z Niemcami, przeciwnie, jakby ją jeszcze wzmogła, że stała się bardziej zacięta i krwawa. Książę Bolesław, doznawszy niepowodzeń, coraz bardziej zapalał się do wojowania. Klęski zawsze działały nań podniecająco, budziły w nim nowe siły, rozpalały żądzę powetowania sobie strat i osiągnięcia ostatecznego zwycięstwa. Ktoś inny może by się przeraził i zniechęcił, lecz on z innej był gliny ulepiony. Zawsze znajdował sposób, myśl nową, a to tylko powodowało, że coraz śmielsze stawiał sobie zadania. Po klęsce pomorskiej nie zaprzestał wojowania z Henrykiem II, a nawet, jakby chcąc nadrobić straty, bardzo aktywnie zajął się Rusią. Co tam Pomorze! - mawiał. - Niech tylko z Henrykiem rzecz się skończy, samo wpadnie nam w ręce. Zaś na Rusi leży nasza przyszłość! O Rusi wiele mówiło się w Poznaniu i w Gnieźnie. Kupcy wędrujący do Kijowa przynosili stamtąd ciekawe wieści o bogactwie mieszczan i władców. Tam też, zdaniem Bolesława, o wiele bardziej należało czynić sobie przyjaciół niż na Pomorzu. Wśród licznych książąt tamtejszych Bolesław upatrzył sobie jednego: Światopełka, księcia na Pińsku i Turowie. Ów Światopełk wprawdzie władał wśród bagien i puszcz podmokłych, ale był synem Jaropełka, niegdyś księcia Kijowa, i równocześnie pasierbem Włodzimierza Wielkiego, który zasiadł na tronie po Jaropełku. Światopełkowi się zdało, że na przyjaźni z Bolesławem nic nie może stracić, za to wiele zyskać, więc chętnie powitał życzliwość potężnego sąsiada. Sam Włodzimierz także zdawał się tylko dobre rzeczy widzieć w tym zbliżeniu, toteż wnet nastąpiły wymiany posłów z darami, wzajemne wizyty, wspólne łowy, wreszcie Światopełk pojął za żonę córkę Bolesława. Pertraktacjami zajął się prawdopodobnie pozbawiony beneficium biskup Rajnbern, który potem został w Pińsku na stałe. Kiedy Mieszko powrócił do kraju, było już po owym weselu, zaś w Kijowie bawił jeszcze jeden wysłannik Bolesława: biskup Bruno z Kwerfurtu. Ów dostojnik niemiecki wielkim był przyjacielem polskiego księcia, z zapałem jednał mu mir u bojarów i książąt ruskich. Wszakże swoje miał w tym wyrachowanie. Cesarstwo rzymskie w ciągłej żyło wojnie z cesarstwem bizantyjskim, zaś Ruś wiernym była sprzymierzeńcem Bizancjum. Związanie Rusi z Polską, która żadnych interesów nie miała w Grecji ni w Italii, rokowało nadzieję, że niebezpieczny dla Zachodu sojusz zostanie rozbity. Biskup, wierny członek Kościoła Zachodniego, późniejszy święty tegoż Kościoła, marzył o jego sile i wielkości, niczym nie zagrożonej. Żarliwy wyznawca swoiej idei, szczerze pragnął przy tym pokoju w Europie, gdyż wojny jeno rozrywały tak potrzebną dla walki ze Wschodem jedność i siłę. Stąd właśnie nie cierpiał metod Henryka II, który z poganami przeciw chrześcijańskiemu Bolesławowi się łączył, stąd właśnie szczerze sympatyzował z Bolesławem, którego kraj wielką rolę mógł odegrać w najszerzej pojętym pokoju bożym. Gdyby bowiem w środkowej Europie zapanował pokój, gdyby Ruś podlegała łacińsko-chrześcijańskiej Polsce i może sama się zlatynizowała, skończyłaby się siła Bizancjum, Kościół Zachodni odniósłby triumf, a "niegodny" obrządek grecki czy słowiański musiałby zaniknąć. Takie były cele misji Brunona, cele miłe Bolesławowi, ale też nie całkiem nienawistne Henrykowi II. Obaj Niemcy te same żywili pragnienia, tylko metodami różnili się między sobą. Henryk chciał siłą zmusić Bolesława do pokoju i przyjaźni, Brunon zaś kierował się bardziej humanitarnymi względami, więcej wierzył w pertraktacje i żarliwe namowy niż w miecz. Mieszko, zachowawszy z dzieciństwa nawyk bezwzględnego posłuszeństwa ojcu, zapatrzony w niego oczyma pełnymi uwielbienia, nie dawał wiary tym dworzanom, którzy próbowali odwieść Bolesława od zbyt szerokich zamysłów, za to umocnienia sił Polski wewnątrz i na Pomorzu pragnęli dokonywać, resztę zaś na dalsze lata radzili odłożyć. Ufał, że ojciec wie, co czyni, tym bardziej że Bolesław potrafił zjednywać sobie serca i siłą swojego czaru osobistego zmuszać opornych do milczenia. Wieczorne rozmowy ojca z synem dobrze służyły wzajemnemu zbliżeniu, umacniały wierność i oddanie Mieszka. Bolesław roztaczał przed oczyma zasłuchanego młodzieńca szerokie widoki, porywał go, zapalał do realizacji własnych celów. Mieszko widział przed sobą coraz wspanialszą przyszłość potężnego państwa, które- być może - wszystkie ziemie Słowian obejmie. Oponenci milczeli, bo też nie wszystkie przedsięwzięcia Bolesława były mrzonkami. Pamiętano sprawę czeską. Wprawdzie książę polski nie ostał się długo na zdobytym tronie praskim, ale przecież całe przedsięwzięcie przyniosło wielką korzyść w postaci Moraw, które pozostały przy Polsce, mimo przepędzenia Bolesława z Pragi. Toteż Mieszko wierzył ojcu coraz bardziej, nabierał pewności, że w przyszłości wszystko będzie tak, jak on sobie zamyślił. Byle ta wojna z Niemcami skończyła się wreszcie. Na razie nie brał udziału w wojnie niemieckiej. Musiał wpierw nadrobić "stracony" nad książkami czas, musiał uczyć się tego wszystkiego, co rycerz i wódz umieć powinien: jazdy konnej, strzelania, władania bronią wszelaką. Musiał także coraz lepiej poznawać sprawy państwa. Ojciec rozumiał to doskonale, toteż raz po raz wzywał go do siebie i przy nim rozmawiał z licznymi posłami, a nawet przesłuchiwał szpiegów i donosicieli, których miał wszędzie: na Rusi, w Niemczech, w Czechach, w italii, a nawet w Danii czy Skandynawii. Dzięki temu Mieszko jeszcze lepiej poznawał cele ojca i jeszcze bardziej mu ufał. Wierzył, że Ruś da się skłonić do sojuszu z Polską, że w Czechach wezmą górę Sławnikowice lub inni wrogowie Niemiec, którzy odciągną ten kraj od sojuszu z Henrykiem II i że za nimi odejdą od Henryka Wieleci, którzy dotąd wiernie wspomagali cesarza przeciw Polsce. To że Mieszko był wciągany przez ojca w sprawy państwa, jest rzeczą pewną, tak naprawdę jednak nie wiemy nic o latach poprzedzających rok 1013, kiedy to następca tronu dał się poznać w Niemczech jako dojrzały już, doświadczony i wytrawny dyplomata. Od domyślnej daty powrotu Mieszka (1007) do roku 1013 minęło sześć lat, szmat czasu. W ciągu sześciu lat życia bardzo młodego człowieka o więle więcej zwykło się zdarzać niż w ciągu dziesięciu lat starca. Przede wszystkim młody i, jak się domyślamy, dzielny i zdolny książę musiał spotkać niejedną kobietę. A że z kraju w tym czasie zdawał się nie wyjeżdżać, kobieta mogła pochodzić tylko z któregoś z wielkich rodów dawnych włodyków plemiennych czy opolnych, które teraz wiernie służyły Bolesławowi. Bolesław bowiem spośród dwunastu najznamienitszych "książąt", jak nazwał tych ludzi niemiecki kronikarz, Thietmar, stworzył sobie radę przyboczną, czyli najbliższą drużynę. Dwór Emnildy obfitował więc w zacne i nadobne dwórki, pełne zalotności i wdzięku. Niepodobna zaś, aby zdrowy i wysportowany młodzieniec pozostał nieczuły na powaby dziewczęce. O tym, czy Bolesław miał w tym czasie jakieś małżeńskie plany dla syna, nie wiemy nic. Znamy jednak jego stosunek do młodzieńczych porywów serca, pamiętamy, że sam dwie małżonki poślubił przed Emnildą której dopiero pozostał wierny. Mógł więc Mieszko zakochać się w kimś i mógł ojciec patrzeć na to z pobłażaniem, pewien, że w razie czego syn wzorem ojca przepędzi niewiastę Ó lub przeszkadzającą w realizacji jakichś zamierzeń. Z drugiej jednak strony w owych czasach nie każde małżeństwo zawierano w obliczu Kościoła, znano tak zwane małżeństwa "na prawie krajowym", czyli według dawnych pogańskich zwyczajów. Jeszcze Władysław Herman ponad pół wieku później z takiego małżeństwa miał syna Zbigniewa, którego pełne prawa do dziedziczenia władzy nie przez wszystkich były kwestionowane. Sumując to wszystko oraz niektóre późniejsze wiadomości o zapomnianym synu Mieszka II, możemy przyjąć z dużym prawdopodobieństwem że nasz bohater zakochał się naprawdę i w zupełnie nieznanych okolicznościach poślubił dziewczynę, której nie dane jednak było przejść do historii, lecz która wielki wpływ wywarła na małżonka. Było to bowiem małżeństwo z czystej miłości, nie "polityczne", czyli z wyrachowania zawarte, jakie także znała tamta epoka. Coś jak małżeństwo Bolesława i Emnildy, boć Emnilda też zdaje się pochodzić z jakiegoś niezbyt wielkiego rodu, skoro niemiecki kronikarz nie uznał za stosowne bliżej się nim zająć. Daremnie jednak sililibyśmy się na odkrycie imienia wybranki księcia, daremnie próbowalibyśmy dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Podobno jej imię brzmiało Dobrawa, ale to niezbyt pewne. Wszystko, co wiemy o tamtych czasach, zawdzięczamy pisanym przez duchownych kronikom lub notatkom, duchowni zaś woleli przemilczeć ten fakt, który zaprzeczał wpływom Kościoła i ich zdaniem nie przynosił chluby dynastii. Tak więc Mieszko założył rodzinę i wtajemniczał się w polityczne i militarne zamysły ojca. Różnorodność zainteresowań Bolesława, która na pierwszy rzut oka mogła przedstawiać się jako chaos rozstrzelanych na wszystkie strony, oderwanych od siebie i przeciwstawnych działań, z wolna nabierała sensu. Jeśli zrazu kręciło mu się w głowie od różnych wiadomości i faktów, to w końcu niezachwiana miłość synowska wprowadzała ład w ów obraz barwny i żywy. Bolesław za pośrednictwem swoich szpiegów, donosicieli i "przyjaciół", których miał w każdym państwie sąsiednim, wiedział o głównych celach misji Rajnberna i Brunona, o interesach Kościoła i cesarstwa. Były to cele i interesy różne od jego celów i interesów. Nie całkiem przeciwstawne, lecz różne. Wszystko jednak miało zależeć ostatecznie od tego, kto zdoła największe korzyści odnieść, kto w odpowiednim momencie zagarnie owoce misji dla siebie. Tymczasem w lecie 1012 roku nastąpiło coś nieprzewidzianego. Włodzimierz Wielki, który bacznie przyglądał się misjom zachodnich biskupów, a przy tym nie spuszczał oka z Bolesławowego zięcia, odkrył niebezpieczeństwo. Księstwo pińskie zaczęło latynizować swój Kościół i więcej tam było zapatrzenia się w stronę Poznania niż Kijowa. W powietrzu pachniało spiskiem, który mógł doprowadzić do oderwania Pińszczyzny od Kijowa, a może nawet i do czegoś gorszego. Niebezpieczeństwo spisku, o którym wyraźnie został poinformowany Thietmar, skłoniło Włodzimierza do natychmiastowej i zdecydowanej akcji. Kiedy upał wysuszył bagna i księstwo Światopełka stało się łatwiejsze do zdobycia, Włodzimierz ruszył nagle z wielką siłą bojarów, pojmał swojego pasierba wraz z jego żoną Bolesławówną i biskupem Rajnbernem, po czym w triumfalnym pochodzie wrócił do swojej stolicy, gdzie wszyscy jeńcy trafili do lochów. Wieści z Polesia lotem błyskawicy dotarły do Polski. Bolesław poczuł się dotknięty do żywego i - co więcej - zagrożony w swoich planach. Klęska była dotkliwa, wszakże istniał sposób ratowania wpływów na wschodzie, pomszczenia zniewagi, uwolnienia jeńców. Sposób polegał na zawarciu pokoju z Henrykiem II i wspólnej z nim wyprawie na Ruś. Wśród przybocznej drużyny księcia Bolesława zawrzało, zaczęły się gorączkowe narady, w których uczestniczył także następca tronu. Mieszko rozumiał ojca, podzielał jego troskę o córkę i zięcia, ba, o całą przyszłość polityki wschodniej. Może myśl o pokoju z Henrykiem II wydawała się zbyt fantastyczna wobec znanej zaciekłości wojny, musiał wszakże uznać, że była to myśl jedyna. Kraj nie był zdolny do walki na dwa fronty. Zrazu nie przypuszczał jednak, jaką sam będzie musiał odegrać rolę i ile będzie go ona kosztować w przyszłości. Jeszcze jesienią pojechali do Niemiec posłowie Bolesława, aby zbadać nastroje i przygotować właściwe pertraktacje pokojowe. Okazało się, że nastroje były przychylne. Długotrwała wojna więcej przynosiła Niemcom szkody niż pożytku, coraz więcej osób z otoczenia Henryka II zdawało sobie sprawę z konieczności uregulowania stosunków sąsiedzkich. Z drugiej strony sam Henryk, który zamierzał koronować się na cesarza, jako że do tej pory wciąż był tylko królem rzymskim, w lot poznał, jakie może odnieść korzyści ze zwrócenia uwagi Bolesława na wschód. Toż Ruś wciąż była sojusznikiem Bizancjum, Bizancjum zaś wnosiło element niepokoju do Italii, groziło z tamtej strony wojną. Jakoś bardzo szybko porozumiano się w sprawie warunków rozejmu i późniejszych pertraktacji pokojowych. Zimą rzecz była już przygotowana i teraz przyszła kolej na Mieszka. Bolesław, który nigdy nie przebierał w środkach wiodących do celu, pewnego dnia wezwał syna do siebie, i jak się domyślamy, bez ogródek wyjawił mu swoją wolę. Rozmowa musiała być przykra. Oto Mieszko ma pojąć za żonę obcą i zupełnie nie znaną sobie pannę ze znacznej rodziny niemieckiej, aby tym dać dowód szczerości rokowań i aby tym przychylniej nastawić Niemców. Ponadto musi pojechać na dwór króla Henryka i zachować się tam z całym uszanowaniem, jak tego wymagała sytuacja. Pokój musi być zawarty i to za każdą cenę. Inaczej nie uwolni się więźniów Włodzimierza. Nie wiemy, jak zachował się Mieszko. Jego "naturalna", czyli zwyczajem krajowym poślubiona małżonka powiła mu już prawdopodobnie syna, który, ku radości dziadka, został ochrzczony jego imieniem. A teraz miał poślubić inną kobietę. Stanowczo nie miał więc szczęścia w swoim dla ojca uwielbieniu. Już po raz drugi został zaskoczony jego wolą, która nigdy nie zwykła liczyć się z nikim i z niczym. Żaden dokument nie zostawił nam śladów przeżyć młodego, dwudziestotrzyletniego księcia, tak bardzo ufającego swojemu ojcu i tak ciężko doświadczonego. Co najwyżej moglibyśmy się tylko wielu rzeczy domyślać. Trzymajmy się jednak faktów które znamy dobrze dzięki szczegółowym, choć lapidarnym i niezupełnie jasnym przekazom niemieckiej kroniki. Mieszko mógł buntować się w duchu, mógł poprzysięgać sobie, że ta druga niewiasta będzie tylko małżonką "polityczną", dla oka i dla pozoru poślubioną, wszakże woli ojca przeciwstawić się nie mógł. W tamtych czasach rodzice byli bezwzględnymi panami swoich dzieci. Na początku lutego 1013 roku widzimy go już w Magdeburgu, gdzie czekał nań przychylnie nastawiony król rzymski, Henryk II. Polski następca tronu, widać przekonany przez ojca i wyposażony w wielkie pełnomocnictwa, przybył tam z darami, jak to wówczas było w zwyczaju, kiedy chciało się kogoś zjednać. Napotkał obce, znane sobie tylko z opowiadań miasto, ale przede wszystkim tyluletniego wroga, który nagle miał zostać przyjacielem. Wszystko to mogło oszołomić młodego człowieka, ale z relacji Thietmara wynika, że Bolesławowic nie stracił głowy. Skoro już raz zgodził się na swoją rolę, był zdecydowany dobrze ją spełnić. Król rzymski przyjął znamienitego posła z całym szacunkiem, łaskawością i powagą. Pokój, o który go proszono, miał wielkie znaczenie także dla niego. Wiedział o tym dobrze i zdawał sobie sprawę, że książę Bolesław również domyśla się tego. Nie należało zatem przeciągać struny, przeciwnie, trzeba było dać dowody szczerości czy też "łaskawości" monarszej, jak się to wówczas nazywało. Domyślamy się, nie było zatem żadnych upokorzeń, ale szczere, jakby równego z równym rozmowy. To na pewno zdejmowało kamień z serca młodego dyplomaty. Jednakże z kroniki niemieckiej dowiadujemy się o czymś, co pozornie może rzucać pewien cień na naszego parlamentariusza. Kronika Thietmara podaje, że Mieszko został uczyniony przez króla jego rycerzem. Ten fakt różnie bywa wyjaśniany i wiele sprawia kłopotu historykom. Czyżby wchodził tu w grę hołd lenny? A jeśli tak, to z czego? W jakim charakterze? Sprawa jednak wygląda bardzo prosto. W tamtych czasach istniał zwyczaj pasowania na rycerza. Im wyżej w hierarchii społecznej stała osoba pasującego, tym większy zaszczyt dla pasowanego. Między pasowanym i pasującym następował pewien związek ni to poddaństwa, ni to przyjaźni. Rzecz polegała na tym, że nie uchodziło i nie było rzeczą godną za pasowanie odpłacać się wojną czy w ogóle wrogością. W podobny nieco sposób biskupi wyświęcają kapłanów, którzy przy okazji zobowiązują się do posłuszeństwa i wierności. Mieszko mimo swojej dojrzałości nie nosił widać dotąd pasa ni ostróg. Przyjęcie tych oznak wielkiej godności z rąk króla nie mogło przynieść mu hańby, przeciwnie wynosiło go jeszcze w oczach tych wszystkich, których pasowali ojcowie-książęta lub pomniejsi wielmoże-rycerze. Taka była epoka. Podczas gdy Mieszko prowadził rozmowy w sprawie zawarcia trwałego pokoju, omawiał warunki, targował się o liczbę rycerzy, których król miał użyczyć na wojnę z Rusią, przybyli z nim swatowie zajmowali się sprawą jego małżeństwa. Osobę panny znamy dobrze. Była to Rycheza, córka palatyna Lotaryngii, Ezzona, i siostrzenicy dawnego przyjaciela Bolesława, cesarza Ottona III. Zatem osoba nie byle jaka. Rycheza miała wnieść mężowi w posagu przychylność swojej rozległej, spowinowaconej z Henrykiem II rodziny i coś więcej jeszcze, bo bogate tradycje władzy, które sięgały samego Karola Wielkiego. Z takiego małżeństwa urodzony syn miałby w żyłach krew najpotężniejszych władców chrześcijańskich Europy, zarówno tych ze wschodu, jak i z zachodu. Coś takiego bardzo się liczyło w tamtych czasach. Ale i dla Rychezy partia była wspaniała. O męża dla tak skoligaconej osoby nie było łatwo. Starsze siostry Rychezy, nie mogąc znaleźć odpowiednich partii, wszystkie musiały pójść do klasztoru, gdyż małżeństwo z byle margrabią, baronem czy hrabią byłoby mezaliansem. Ponadto najbliższa rodzina panny młodej, jakkolwiek skoligacona z Henrykiem II i w chwili obecnej pozostająca z nim w przyjaźni, nie mogła pogardzić okazją zaprzyjaźnienia się z władcą, który nie zawsze był skłonny kłaniać się królowi i jeszcze mógł okazać się przydatny w walce z nim. Pertraktacje zakończyły się pomyślnie. W maju odbyło się spotkanie księcia Bolesława z Henrykiem: Bolesław złożył Henrykowi hołd z Łużyc i Milska, po czym król rzymski zawarł przymierze z księciem Polski, którego w tej części rokowań traktował jak równego sobie. Obaj władcy niezwykle uroczyście przysięgli sobie pomoc przeciw swoim wrogom i obdarowali się kosztownymi upominkami. W czerwcu książę Bolesław, zadowolony, wrócił do kraju wraz z Mieszkiem. W orszaku księżny Emnildy znajdowała się młoda, kilkunastoletnia małżonka polskiego następcy tronu. Wnioskując z późniejszych przekazów źródłowych, młodzi małżonkowie utrzymywali stosunki poprawne. Brak danych źródłowych nie pozwala jednak na dokładniejsze przedstawienie problemu. Prawdopodobnie "nałożnica", czyli poprzednia żona polskiego księcia, została odesłana do rodziców, być może otrzymawszy duże odszkodowanie, a młody małżonek zaczął szukać zainteresowań poza domem. Odtąd często będziemy go widzieć daleko od dworu. Młoda Rycheza pozostawała być może w pałacu na Ostrowie Lednickim, a Mieszko działał jako dyplomata i wódz. Tylko od czasu do czasu przybywał do małżonki. Pałac był wspaniały, jedno lub może dwupiętrowy i, jak świadczą pozostałe po nim zarysy fundamentów i ścian, wybudowany z kamienia. Te resztki, które wiele mówią archeologom o architekturze budowli, nie noszą jednak żadnych śladów uczuć żyjących wśród nich ludzi. Pozostawmy więc te delikatne sprawy i zajmijmy się publiczną działalnością młodego księcia. W wojnie ruskiej Mieszko nie brał udziału. Bolesław osobiście powiódł swoje rycerstwo i nie znane z liczby posiłki niemieckie. Książę pozostał w kraju, z pewnością jako zastępca czy namiestnik nieobecnego władcy. Być może odwiedzał Rychezę, być może po kryjomu jeździł do dawnej ukochanej, by bodaj na krótko popieścić małego Bolesława. Żadne jednak wiadomości o tym nie przetrwały. Wiemy tylko, że dalej sumiennie wypełniał polecenia ojca i że był mu wierny. Wobec tego niezależnie od swoich spraw rodzinnych z niecierpliwością czekał na wynik ruskiej wyprawy, która mogła rozstrzygnąć losy tej części świata, przynieść upragnioną jedność polsko-ruską. Wojna trwała prawdopodobnie około dwóch miesięcy, od połowy lipca do połowy września. Zakończyła się jednak, niestety, niepowodzeniem. Według słów niemieckiego kronikarza który został poinformowany przez swoich rodaków, Bolesław dokonał zemsty takiej, na jaką było go stać, wszakże nic nie wiadomo o jakiejś większej bitwie. Prawdopodobnie wszystko skończyło się na spustoszeniu sporego szmatu ziem ruskich. Pieczyngowie, odwieczni wrogowie Rusinów, którzy współdziałali z polsko-niemiecką wyprawą, aby przy okazji załatwić swoje porachunki, podnieśli jakiś bunt, aż doszło do tego, że Bolesław musiał ich pobić. Może te niesnaski w obozie sprzymierzonych, może zbyt szczupłe siły Bolesława sprawiły, że książę powrócił do domu bez jeńców. Nieudana wyprawa na wschód i brak widoków na szybkie załatwienie sprawy uwięzionych krewniaków skłoniły Bolesława do ponownego szukania rekompensaty na zachodzie. Skoro pokój i sojusz z Henrykiem II nie przyniosły spodziewanych wyników i korzyści, należało pokój zerwać. Pod koniec 1013 roku Henryk II wyruszył na planowaną wyprawę do Italii, gdzie cesarz wschodni Bazyli II wywierał coraz większe wpływy i gdzie władza Henryka była zagrożona. Bolesław jednak ani myślał o wypełnieniu swoich zobowiązań udzielenia mu pomocy wzajemnej. Przeciwnie, nawet z wrogami Henryka nawiązał łączność przez specjalnych wysłanników. Ta wroga działalność nie zaszkodziła władcy niemieckiemu. Henryk zdołał odzyskać wpływy, a nawet koronować się na cesarza, po czym, syt sławy i zaszczytów, powrócił do kraju wiosną 1014 roku. Silniejszy niż dotąd, wyniesiony do godności cesarskiej, nie mógł nie myśleć o niewierności swojego wschodniego sąsiada. A że Bolesławowi wcale na jego dalszej przyjaźni nie zależało, nic nie mogło zapobiec nowej wrogości i nowej wojnie. Prawdopodobnie Mieszko podzielał zdanie ojca, rozumiał, że na pozór niezrównoważone i chaotyczne działania miały jeden cel naczelny. Toteż mimo odmiennego charakteru własnej osobowości i mimo tylu doświadczeń, jakich już doznał od ojca, dalej służył mu wiernie. Zimą 1013-1014 roku wyjechał Mieszko do Czech. Książę czeski Udalryk, wierny sojusznik cesarza Henryka, miał jakieś trudności wewnętrzne, w źródłach zachowały się wzmianki o krwawo stłumionym buncie. Bolesław, który niedawno osobiście przyczynił się do osadzenia Udalryka na tronie, miał nadzieję, że za cenę udzielonej mu teraz pomocy skłoni Czechy do sojuszu przeciw cesarstwu rzymskiemu. Mieszko miał trudne zadanie. Tradycyjna wierność Udalryka wobec cesarza nie mogła łatwo zostać obalona. Mimo to rozmowy w Pradze, o których mamy tylko niejasne wiadomości, zdawały się początkowo przebiegać pomyślnie. Była mowa o związkach krwi, o wspólnej przeszłości. Udalryk, któremu także zapewne ciążyła niemiecka zwierzchność, zdawał się słuchać chętnie. Zawarto jakieś porozumienie. Zadowolony Mieszko, spokojnie wracał do kraju na czele własnej drużyny przybocznej, złożonej z jakiegoś wspaniałego pocztu rycerzy. Niedaleko granic Śląska, a może już nawet - w Polsce rozegrał się dramat. Udalryk, "przestrzeżony" przez stronników niemieckich przed groźbą cesarskiego gniewu, nagle zmienił zdanie i pognał za posłem, którego jeszcze przed paroma dniami żegnał z honorami. Rozegrała się krótka bitwa, zaskoczeni Polacy zostali pojmani. Mieszko, teraz już jako jeniec, powrócił do Pragi. Nie wiemy, czy osadzono go w dobrze strzeżonej komnacie książęcego zamku na Hradczanach, czy też może zamknięto w lochu, jak to wówczas najczęściej postępowano z wrogami najgroźniejszymi. W każdym razie młody następca tronu musiał płacić nowy haracz za ojcowskie pomysły. Niewola zawsze jest ciężka i straszna. Trudno zrozumieć, co chciał osiągnąć Udalryk. Zmazać winę poprzedniego wahania, poprzedniej gotowości do sojuszu z Polską? Być może. Powracający z Italii cesarz zapragnął wykorzystać sytuację, aby odzyskać wpływ na Bolesława. W Pradze pojawił się kapelan cesarza, Teodoryk, który zażądał wydania Mieszka jako cesarskiego rycerza. Żądanie zostało poparte groźbą, że w wypadku śmierci więźnia Udalryk własne życie straci. Książę czeski odmówił jednak wydania Bolesławowica. Trzymanie go u siebie było gwarancją, że książę polski, w obawie o syna, nie zechce mścić się na swoim sąsiedzie. Cesarz nie ustępował. Do Pragi pojechali nowi posłowie z żądaniem wydania polskiego następcy tronu i z zapewnieniem, że Udalryk pod troskliwą opieką cesarza może nie obawiać się groźby ze strony Polski. Dopiero tym razem Udalryk ustąpił i Mieszko mógł wyruszyć w dalszą drogę, prawdopodobnie do Merseburga. Nie jechał jednak jako człowiek wolny. Towarzyszący mu rycerze niemieccy byli dlań grzeczni, oddawali mu zapewne wszystkie należne honory, ale także strzegli go i niedwuznacznie dawali do zrozumienia, że całkiem swojej wolności nie odzyskał, że jego przyszłość zależy od tego, czy cesarz porozumie się z Bolesławem, do którego natychmiast wyjechali posłowie z "radosną nowiną". Mieszko zapewne nie dziwił się temu. Naiwny byłby cesarz, gdyby nie zechciał wykorzystać okazji. Więzienie w Merseburgu nie było tak ciężkie jak w Pradze. Mieszka najprawdopodobniej umieszczono w wygodnej komnacie, zapewniono mu dobrą strawę, a może także służbę. Tyle że za próg komnaty wyjść nie było wolno ani spotykać kogokolwiek, choć wielu miał tutaj znajomych, a nawet przyjaciół z czasów, kiedy dwa lata temu rozmowy w sprawie zawarcia wciąż trwającego pokoju prowadził. Toteż mimo całej wygody musiał tęsknić za wolnością, za krajem, w którym pozostawił swoich bliskich. Tymczasem trwały pertraktacje w sprawie uwolnienia go i wyjaśnienia nowych nieporozumień polsko-niemieckich, jakie brak polskich posiłków na cesarską wyprawę do Italii spowodował. Bolesław, zapewniając o swojej wdzięczności za uwolnienie Mieszka z więzienia czeskiego, prosił cesarza o natychmiastowe odesłanie mu syna, wszakże ten nie godził się na takie postawienie sprawy. Chciał przy okazji upokorzyć trochę polskiego księcia, wymusić na nim nowe, bardziej szczere zapewnienia przyjaźni na przyszłość. Bolesław tymczasem, spokojny o los syna, nie kwapił się do osobistego przyjazdu do Merseburga, dokąd wzywał go cesarz w celu wytłumaczenia się z poprzedniej niewierności, natomiast przez zaufanych ludzi nawiązywał kontakty z panami wschodnioniemieckimi, których znał od dawna i z którymi żył w przyjaźni. Nie wszyscy bowiem podzielali stanowisko cesarza. Panowie wschodnioniemieccy nie chcieli nowej wojny z Polską, przeciwnie, pragnęli trwałego pokoju, bo na wojnach zawsze źle wychodzili. Byli nawet tacy, jak arcybiskup magdeburski Gero, którzy od samego początku odradzali cesarzowi więzienie Mieszka, natomiast przeciwnie, radzili mu bezzwłocznie przesłać uwolnionego do Polski. W ten sposób spodziewano się zyskać na przyszłość szczerą wdzięczność i ojca, i syna. Niestety, Henryk, który tylko w siłę wierzył, daleki był od myśli o wspaniałomyślności, przeto młody Bolesławowic musiał pozostać w więzieniu. Naciski wschodnioniemieckich przyjaciół książąt polskich trwały, raz po raz przedkładano cesarzowi bezsens jego postępowania. Jeszcze nikt nigdy siłą niczego na Polakach nie wymusił. Będą się zżymać, zacinać coraz bardziej, aż wreszcie, nie daj Bóg, wojna wybuchnie na nowo, a wtedy jeno nowe straty powstaną. Skoro Bolesław czuje się urażony z powodu uwięzienia Mieszka, należy przeto wypuścić więźnia. Najbardziej przychylni tej myśli byli: margrabia brandenburski Herman i niejaki Hodo, rycerz wielce znamienity, z bardzo możnej rodziny pochodzący. Do nich także przyłączył się Zygfryd, syn margrabiego Hodona, też bogaty i wpływowy pan niemiecki. Na cesarza wywierała także nacisk rodzina jego małżonki, cesarzowej Kunegundy, a zwłaszcza jej bracia: biskup Metzu, Teodoryk i Henryk, dawniej książę bawarski, a teraz luksemburski, opatrzony przydomkiem Piątego. Pod takim naciskiem cesarz ustąpił wreszcie i wydał jeńca Hermanowi i Hodonowi, którzy osobiście swoimi majątkami poręczyli za przyszłą lojalność polskiego następcy tronu. Na Boże Narodzenie 1014 roku Mieszko został wreszcie uwolniony i wraz ze swoimi przyjaciółmi, Hermanem i Hodonem, przyjechał do Polski. Radość Bolesława była ogromna. Odzyskał więźnia, a przy tym żadnych zobowiązań nie poczynił. Nic zatem dziwnego, że obaj dostojnicy, którzy tak walnie przyczynili się do tego sukcesu, a potem osobiście odprowadzili młodego księcia, otrzymali sowite nagrody, które były solą w oku niemieckiemu kronikarzowi. Thietmar uważał bowiem, że ci dwaj Niemcy po prostu zostali przekupieni. Tymczasem ich dążenie do pojednania z Polską było raczej szczere. Zięć Bolesława także pragnął pokoju że między nim a teściem nie było jedności. Herman radził Bolesławowi pełne podporządkowanie się cesarzowi w sprawie Łużyc i Milska, czyli płacenie trybutu z tych ziem, przy równoczesnym zachowaniu suwerenności nad resztą Polski, która zgodnie z wolą Mieszka I winna była trybut wyłącznie Stolicy Apostolskiej. Bolesław przyjmował tę radę do wiadomości, traktował ją jednak jako ostateczność. Jego najgorętszym pragnieniem było zachowanie suwerenności także nad Łużycami i Milskiem. Miał przy tym nadzieję, że uda mu się to uzyskać bez wojny, przy poparciu wewnętrznych wrogów Henryka II, czyli przy poparciu potężnej rodziny cesarzowej. Rodzina ta bardzo nie lubiła Henryka II i wciąż buntowała się przeciw niemu. Książę Bolesław energicznie zabrał się do nawiązywania łączności z wewnętrzną opozycją niemiecką, a równocześnie grał na zwłokę wobec żądań cesarza, któremu wciąż dawał wymijające i pełne zastrzeżeń odpowiedzi. Rokowania trwały kilka miesięcy, niestety rzecz się nie udała. Cesarz odkrył spisek, pokonał buntowników i upokorzył polskiego posła, Stojgniewa, który pod pozorem rozmów z cesarzem bawił w Niemczech. Margrabia Herman, zaniepokojony obrotem sprawy, jeszcze raz przyjechał do Polski, na Wielkanoc 1015 roku. Jego perswazje na nic się nie zdały, Bolesław nie chciał iść na żadne ustępstwa, nawet wtedy, kiedy proponował mu je zięć. Odtąd krążący między Polską a cesarstwem posłowie coraz ostrzejsze słowa wypowiadali, wreszcie Bolesław na żądanie zwrotu Łużyc odpowiedział otwartym wypowiedzeniem wojny. Działania zbrojne rozpoczęto latem tegoż roku 1015. Mieszko, który podzielał stanowisko ojca w sprawie Łużyc i Milska, z całą gotowością stanął do walki. W ciągu ostatnich lat, odkąd wrócił z klasztoru, nauczył się już władać bronią, a nawet dowodzić własną drużyną. Domyślamy się, że podlegli mu rycerze i woje lubili go i byli mu oddani. Odtąd raz po raz pojawią się w źródłach wiadomości o wodzowskiej roli następcy tronu. Prawdę powiedziawszy, Mieszko jest jedynym znanym nam z imienia wodzem wojsk Bolesława, który często dzielił swoje wojska na ugrupowania, zdolne do samodzielnych zadań. Mieszko, mając do dyspozycji nieznany liczebnie, zapewne jednak duży oddział, stanął obozem opodal Krosna nad Odrą, na prawym brzegu rzeki, którędy wiodły najczęściej przez niemieckie wyprawy uczęszczane brody na drodze do Polski. Brzeg był wysoki, rzeka płynęła dołem, a ponad jej nurtem wzrok sięgał daleko, poza gród w widłach Bobru i Odry stojący. Na wschód i zachód ciągnęły się bagna. Suchsze miejsce pomiędzy topielą umocniono wałami, na których jeżyły się włócznie wysuniętych do przodu szyków zbrojnych, podległych zapewne grododzierżcy krośnieńskiemu. Nieco na wschód od obozu następcy tronu stał drugi gród krośnieński, wzmocniony teraz silną załogą, jak i pierwszy, w dole za wodą położony. Miejsce, z natury obronne, umocnione sztuką i wysiłkiem człowieka, znakomicie nadawało się do obrony. Cesarz zaś musiał tutaj właśnie podejść, gdyż innej drogi nie było. Chyba żeby iść na Lubusz lub w przeciwnym kierunku na Głogów, ale to znów były drogi zanadto okrężne. Armia cesarska, walcząc po drodze z wojskami polskimi z terenu Łużyc, któregoś dnia zbliżyła się do krośnieńskich umocnień. Zdobywanie szturmem grodu nad Bobrem i wałów wzdłuż Odry łatwe nie było, toteż cesarz, jak pisze niemiecki kronikarz, wysłał do Mieszka swoich najznamienitszych wodzów, aby wszczęli pertraktacje: Byli to ci sami panowie wschodni, którzy przed rokiem wstawiali się za Mieszkiem u cesarza. Mieszko przyjął parlamentariuszy z należnym szacunkiem, z pewnością kazał ich ugościć, napoić, nakarmić. Ci zaś zaczęli błagać, by bez walki wpuścił cesarza w głąb kraju. Czyż nie jest cesarskim rycerzem? Czyż nie poprzysiągł Henrykowi wieczystej przyjaźni. Mieszko, blady zapewne i przejęty, czuł zakłopotanie. Istotnie, był rycerzem cesarza, poprzysiągł mu przyjaźń. Niestety, okoliczności się zmieniły, nie mógł nie przyjąć walki. Na takie słowa niemieccy posłowie zaczęli czynić mu wyrzuty, że jest niewdzięczny. To oni wyjednali mu u cesarza wolność, kiedy był w niewoli, to oni własnymi majątkami poręczyli za niego, a on teraz postępuje tak, jakby nic go nie obchodziły cudze sprawy. Toż cesarz zemści się na nich i w ten sposób ich życzliwość dla Mieszka, okazana w przeszłości, przeciwko nim samym się obróci. Mieszko pojmował sytuację. Nie chciał być niewdzięcznikiem, wiedział, że nieustępliwy cesarz nie odmówi sobie przyjemności ukarania życzliwych Polakom panów, aby na przyszłość nikt się już nie odważył wiązać z Polską. Mimo to nie mógł zdradzić swojego ojca. Toż ojciec o słuszną sprawę walczył. Gdyby Mieszko teraz uległ namowom swoich niemieckich, choćby nawet najbardziej wiernych i najbardziej nieszczęśliwych przyjaciół, ojciec miałby prawo pozbawić go życia, każdy zaś rycerz polski mógłby przedtem napluć mu w twarz. Piękna była taka osobista przyjaźń pomiędzy ludźmi należącymi do wrogich sobie państw, ale wierność własnej ojczyźnie była rzeczą świętą. Mieszko rozumiał intencje niemieckich parlamentariuszy i ich położenie, ale także podzielał stanowisko swojego ojca. W ogóle wiele już nauczył się rozumieć w życiu. Rozumienie i jasne widzenie przeciwieństw, współczucie i zrozumienie nawet dla nieprzyjaciół stało się już jego naturą. Odkąd raz po raz bywał zmuszany przez ojca do postępowania wbrew samemu sobie, odkąd ponad własne osobiste sprawy nauczył się wynosić cudze, bardziej - zdawało się - godne poparcia, odtąd skazany był na ogarnianie umysłem zbyt wielu spraw na raz. Źle mu z tym było, wszakże inaczej nie umiał. Musiał rozumieć siebie i innych, zaś owo pełne i wielkie zrozumienie dla całego, skłóconego świata miało stać się przekleństwem jego życia. Mieszko uważnie słuchał mowy posłów, przyglądał się ich stroskanym twarzom. Gdyby to było możliwe, może spróbowałby pogodzić jakoś dwie sprzeczności: ich przyjaźń i wierność ojczyźnie. Niestety, takie godzenie ognia z wodą wykraczało poza jego możliwości. Należało zatem wyrazić ubolewanie i przy swoim pozostać. Może akurat zdoła jakoś uchronić przyjaciół przed gniewem cesarza, a równocześnie pozostać wiernym? Mieszko uważnie obmyślał odpowiedź. Po dłuższej chwili zdołał ją wreszcie sformułować w słowa. Sądzimy, że Thietmar wiernie przekazał je potomności. "Przyznaję, że łaska cesarska wyrwała mnie z mocy wroga - rzekł według przekazu kronikarza - i że wam złożyłem przyrzeczenie. Gdybym był wolny, chętnie dochowałbym go pod każdym względem. Obecnie jednak, wiecie sami, znajduję się pod władzą ojca, a ponieważ on mi tego zabrania, a także przytomni tu rycerze nigdy by się na to nie zgodzili, muszę zaniechać tego, choć wbrew mej woli. Aż do przybycia mego ojca jestem zdecydowany bronić wedle sił moich ojczyzny, po którą wyciągacie rękę, potem jednak będę się starał naprowadzić ojca na drogę łaski cesarza i waszej życzliwości". Margrabia Herman, szwagier księcia Mieszka, oraz rycerze Zygfryd i Hodon zrozumieli swojego "przyjaciela". Nie wiemy, jak wyglądało ich pożegnanie, wszak nie rozstawali się na długo. Niebawem znów mieli się spotkać, tym razem już w walce. Wiadomo jednak, że cesarz nie zadowolił się takim postawieniem sprawy. Cóż mogło znaczyć jakieś naprowadzanie Bolesława do łaski cesarskiej po walce, która sama w sobie miała wszystko rozstrzygnąć? Wszyscy ci, którzy dawniej pomagali polskim książętom, zostali surowo złajani za łatwowierność, a ponadto obiecano im surowe konsekwencje po zakończeniu kampanii. Najbardziej pono przejął się tym rycerz Hodon, który widać naprawdę wierzył, że Mieszko da się przeprowadzić do obozu wroga swojej ojczyzny. Gdy tylko zaczęły się walki o przeprawę na Odrze, Hodon stanął w pierwszym szeregu i zginął na bronionym przez Polaków brzegu. Ponoć polski następca tronu, który szczerze lubił Hodona, gorzko zapłakał nad jego zwłokami, które kazał odesłać cesarzowi. Śmierć Hodona, ten drobny epizod walk, nie zakończyła działań wojennych. Niemcy znowu próbowali forsować rzekę. Z ukryć na brzegu leciały ku nim chmury strzał, lecz oni nacierali dalej. Książę Mieszko, który z najwyższego wzniesienia bacznie śledził przebieg wydarzeń, sprawnie kierował walką. Gdzie nieprzyjaciel uczepił się brzegu, pędziły tam pozostające w rezerwie szyki konnych łuczników, które na powrót spychały Niemców do wody, siały śmierć wśród tych, którzy zbyt długo zwlekali z ucieczką. Według przekazu niemieckiego kronikarza, w tych walkach zginęło wielu znakomitych rycerzy niemieckich, a wśród nich poza Hodonem niejaki Eryk oraz któryś z rycerzy należących do orszaku grafa Turyngii, Guncelina. Zaciętość ataków niemieckich rosła z każdym dniem. Książę Mieszko prawie nie zsiadał z konia. Był wodzem prawdziwym, czuł się w swoim żywiole. Przedtem już kilka razy brał udział w mniejszych potyczkach, ale teraz po raz pierwszy w życiu dowodził całkowicie samodzielnie. Wiedział, że od niego wiele zależy, dwoił się i troił. Gdzie bój trwał najbardziej zajadły, zjawiał się w samą porę. Już nie czekał na meldunki gońców, już mało mu było śledzić zmagania z daleka. Chciał być wszędzie, gdzie było najciężej, aby z bliska przyjrzeć się walce, ocenić jej przebieg, aby najtrafniej zadecydować o wprowadzeniu do walki rezerw. Gdzieś pośrodku linii walki, na tyłach, stali z rękami przy końskich uzdach konni łucznicy pozostający w rezerwie. Następca tronu raz po raz słał ku nim łączników ze swej świty i kierował pojedyncze lub podwójne szyki na zagrożone odcinki. Łucznicy wskakiwali na siodła i bez zwłoki gnali we wskazanym kierunku, by potem, po odparciu wroga, ponownie wrócić na swoje miejsce, a na samym brzegu pozostawić tylko zaczajoną po dawnemu piechotę. Wreszcie w dniu 3 sierpnia, kiedy wszystkie polskie rezerwy brały udział w walce, Niemcom udało się uczepić brzegu w jednym miejscu, skąd już się nie cofnęli. Cesarz, który także był wodzem dobrym, a przy tym rozporządzał pewną przewagą liczebną, od razu posłał tam nowe siły. Przyczółek został utrzymany, potem poszerzony. Stało się to gdzieś na dalekim skrzydle frontu, w górze rzeki, poza zasięgiem grodu, daleko od stałych umocnień. Mieszko powiadomiony o zajściu, od razu ocenił położenie. Już nie zdoła powstrzymać wroga, bo brak mu sił. Niemcy będą teraz przeprawiać się tam coraz liczniej, cesarz wycofa ludzi z innych odcinków i tam ich pośle, a ci przez powstałą lukę wedrą się na tyły, zaatakują broniących rzekę Polaków, wytną ich w pień. Należało czym prędzej zebrać ludzi w gromadę, uformować na nowo, a dopiero potem uderzyć znowu. Czasu do stracenia nie było. Przyboczni rycerze następcy tronu pobiegli wzdłuż Odry z nowymi rozkazami. Niech nikt nie marudzi i nie wstępuje do obozu, by zabrać ze sobą cokolwiek. Wojna jeszcze trwa. Każda strata we własnym mieniu zostanie z nawiązką wyrównana potem! Opisując ten fragment wojny kronikarz niemiecki stwierdził, że cesarz rozgromił wojska polskie, lecz późniejszy przebieg działań świadczy raczej o czymś innym. Wódz polski zdołał ustrzec swoje szyki przed pogromem. Jego mądre rozkazy, w lot pojęte i wykonane, spędziły wszystkich obrońców ze stanowisk i zgromadziły gdzieś daleko od Odry w trafnie wskazanym miejscu. Tutaj znalazł się czas na odpoczynek, posiłek, obliczanie strat oraz na ponowne sformowanie przerzedzonych i osłabionych szyków. Wojna trwała jeszcze, zatem domyślamy się, że nikt nie upadał na duchu. Podczas gdy cesarz zajęty był łupieniem polskiego obozu i formowaniem swoich oddziałów do pochodu w kierunku Międzyrzecza i dalej, do Poznania, Mieszko zawiadomił o sytuacji ojca. Bolesław dowodził na innym, odległym odcinku, gdzieś w rejonie Lubusza, którędy ciągnęła na Polskę armia, złożona z Niemców i pogańskich Wieletów. Prowadził tę armię książę Bernard Saski, którego zadaniem było wzięcie Polaków w kleszcze i połączenie się z armią dowodzoną przez cesarza. Odcinek był trudny i dlatego właśnie Bolesław osobiście kierował tam walką. Szyki Bernarda Saskiego przebyły Odrę na łodziach, lecz dalej już ni kroku uczynić nie mogły. Bolesław, który wyśledził miejsce ich przeprawy, od razu tak ich osaczył, że musieli czym prędzej z powrotem wsiadać do łodzi i jak podaje Thietmar - wracać do domu. Sukces cesarza nie był wielki. Mieszko, otrzymawszy w zamian za swoje meldunki wiadomości od ojca, ruszył z powrotem na spotkanie wroga. Cesarz Henryk, do którego rychło dotarły wieści o klęsce księcia Bernarda, nagle nie wiedział, co robić na prawym, z takim trudem zdobytym brzegu. Lada chwila mogły zwalić się nań siły Mieszka, wsparte przez Bolesława, który już swoje zadanie wykonał. W tej sytuacji wolał nie ryzykować spotkania. Prawdopodobnie nie czekał na nic, tylko zatoczywszy niewielki łuk ku wschodowi, czym prędzej ponownie przeprawił się przez Odrę i rozpoczął odwrót. Książę Bolesław niebawem dołączył do Mieszka i przejął we własne ręce dowództwo nad całością wojsk polskich, synowi natomiast wydzielił jakiś hufiec prawdopodobnie złożony z siedmiu legionów, czyli liczący niewiele ponad dwa tysiące konnych wojowników. Z takimi bowiem siłami polski następca tronu niebawem pojawi się w nowym miejscu. Tymczasem jednak ojciec i syn razem, strzemię w strzemię, ścigali wroga. Cesarz wycofywał się pospiesznie na południowy zachód, w kierunku Łaby i Miśni. Armia szła przez ziemie plemienia Dziadoszan, do których niegdyś należało Krosno. Były tu lasy, bagna i grzęzawiska, raz po raz trzeba było mościć sobie drogę przez moczary wiodącą. Wysyłani przez polskich dowódców zwiadowcy uważnie obserwowali ruchy nieprzyjaciela, wiedziano o każdym jego kroku. W pewnym momencie Bolesław pchnął naprzód jakieś znaczne siły konnicy, być może właśnie ów hufiec Mieszka. Przekradano się bocznymi drogami, wąskimi ścieżkami przez knieje, nieprzebytymi ostępami, wśród których tylko wytrawne oko mieszkańca tej ziemi mogło bezbłędnie wskazać przejścia. Konnica zaczęła wyprzedzać cesarza, by potem podejść do drogi, którą ten musiał ciągnąć ze swoją armią. Cesarz prawdopodobnie zaczął coś podejrzewać. Podczas jednego z popasów zjawił się w jego obozie opat międzyrzecki, Tuni-Antoni, który, wysłany przez Bolesława, zaczął prawdopodobnie namawiać do kapitulacji, może nawet żądać całkowitego oddania się cesarza pod moc polskiego władcy. Nie wiemy, jak tam było naprawdę. Thietmar pisze o jakichś fałszywych propozycjach pokojowych, w każdym razie obecność Bolesławowego posła i jego pewność siebie musiały bardzo harmonizować z doniesieniami cesarskich zwiadowców o podejrzanych ruchach wojsk polskich na skrzydłach pochodu. Cesarz przeląkł się teraz nie na żarty, kazał dać sobie najlepszego konia, po czym natychmiast udał się w dalszą drogę na czele swojej przybocznej drużyny. Natomiast główny trzon armii, obciążony taborami i złożony z ciężkozbrojnego rycerstwa, miał iść za nim zachowując jak najdalej idącą ostrożność. Dowodzili tutaj: arcybiskup magdeburski Geron, margrabia Geron II oraz palatyn saski, Burchard. Zaczajone przy drodze legiony polskiej konnicy, wzmocnione niebawem także przez kilka tysięcy piechoty, która nadciągała w pośpiechu, nie zatrzymały cesarza, gdyż zdołał on umknąć, zanim pierścień się zamknął. Jednakże reszty jego armii nic już uchronić nie mogło. Na umówiony znak z gąszczów po obu stronach drogi posypały się strzały, rozległ się trzykrotny okrzyk bojowy Polaków. Niemcy bronili się dzielnie, wszakże nie mogli sprostać zajadle walczącym obrońcom własnej ziemi. Tylko niedobitki zdołały ujść z pogromu. Niemcy uciekali w popłochu, pozostawiając zapewne całą zdobycz z polskiego obozu znad Odry i wszystkie inne łupy, jeśli udało im się zyskać takowe. Konnica Mieszka ścigała ich nieustępliwie. 13 września, a więc w miesiąc i dziesięć dni po niemieckim forsowaniu Odry pod Krosnem, Mieszko wprost z biegu przebył Łabę pod Miśnią i swoim siedmiu legionom wydał rozkaz zdobycia grodu i spustoszenia całej okolicy. Mieszkańcy grodu dolnego nawet nie próbowali się bronić, woleli od razu schronić się w grodzie wyższym, gdzie naczelnym dowódcą obrony został margrabia Herman, szwagier nacierającego księcia polskiego. Polacy w mgnieniu oka wdarli się pomiędzy drewniane budowle, złupili je, zaczęli podpalać. Ogień szalał coraz potężniej; krzyki triumfu niosły się ku niebu. Ci, co niedawno krwawo bronili ziemi własnej, teraz oto znajdowali się w grodzie wroga, łupili jego dobytek. Płomienie pełzały coraz bliżej wałów i murów grodu wyższego, obejmowały wieżę i nadbudówki, wdzierały się na umocnienia, gryzły w oczy. Mieszko brał odwet za porażkę pod Krosnem. I tutaj osobiście nie uczestniczył w walce, tylko obserwował wszystko z sąsiedniego wzgórza i raz po raz słał gońców z rozkazami, przerzucał swoje szyki z jednego miejsca w drugie, rozgrywał tę walkę, jak wprawny szachista rozgrywa partię. Obrońcy nie mogąc razić Polaków, którzy szyli strzałami z ukrycia, i spoza palących się domów grodu niższego, cały wysiłek skierowali na stłumienie ognia. Jak podaje Thietmar, lano co tylko było pod ręką, nawet miód pitny. Pożar czynił jednak coraz większe spustoszenie, padały w nim wieże, rozsypywały się blanki. Z każdą chwilą umocnienia mniejszą przedstawiały wartość. Mieszko był spokojny. Zdobędzie ten gród, niech tylko powróci reszta rozesłanych wprzód po okolicy legionów. Ludzie, spragnieni odwetu za najazd, jednym skokiem wedrą się za płonące wały. Tymczasem bodaj pokąsać nieco wroga należy. Toteż, wciąż czekając na zgromadzenie wszystkich swoich sił, Mieszko raz po raz słał do walki swoich wojów, którzy wpadali pomiędzy płomienie, siekli w lewo i w prawo, potem uskakiwali przed przewagą wroga. Bitwa stała się ciężka, zacięta, gdyż żadnej ze stron nie brakowało męstwa. Wreszcie noc położyła kres walce. Mieszko polecił swoim ludziom wypoczynek pod czujną opieką straży, a sam zaczął układać plan działań w dniu następnym, kiedy już wszystkie swoje siły zgromadzi. Plądrujące okolice Miśni legiony polskie wracały pojedynczo po wykonaniu swoich zadań. Wraz z zapadnięciem głębokich ciemności wszyscy już znajdowali się w obozie. Legiony prawie nie miały strat, jeśli nie liczyć jakichś zadraśnięć i lekkich potłuczeń. Ludzie byli zmęczeni, ale ochoczy, nic, jeno rozkazywać im dalej. Lecz dalszej walki już być nie miało. Gdzieś w górze Łaby musiały spaść wielkie deszcze, gdyż woda w rzece zaczęła podnosić się gwałtownie. Zawiadomiony o tym wódz polskich legionów zrozumiał, co to oznaczało. Płonący gród kusił, był prawie bezbronny, lecz Mieszko miał dość wyobraźni, aby przewidzieć, że po jego zdobyciu zostanie uwięziony na brzegu i obciążony nadmiernie łupami, narażony na ataki wojsk cesarza, który otrząśnie się w końcu po klęsce i zgromadzi nowe siły. Odwrót, nakazany w porę, ma takie samo znaczenie, jak w porę nakazany atak. Zrozumienie tej zasady udowodnił Mieszko pod Krosnem. Teraz po krótkiej naradzie z wodzami swoich legionów, również podjął decyzję, jaka była najsłuszniejsza. O świcie następnego dnia Polaków nie było już pod Miśnią, której obrońcy tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zawdzięczali ocalenie. Mieszko spokojnie wracał do kraju z tymi łupami, które, w dość zresztą wielkiej ilości, zdobyły jego legiony w Saksonii. Musiał czuć się bardzo zadowolony. Jak to dobrze, że nie uległ perswazjom swoich niemieckich przyjaciół! Wierność ojczyźnie opłaciła mu się stokrotnie. Zyskał sławę u swoich; stał się pogromcą wroga. To, że nie zdobył Miśni, nie miało większego znaczenia. Wróci tu jeszcze kiedyś - obiecywał sobie. Rok 1015 miał więc pozostać w pamięci Mieszka jako rok wielkich zwycięstw. Natomiast następny przyniósł mu dwa ważne wydarzenia rodzinne: śmierć matki i narodziny syna. Stosunki następcy tronu z matką musiały być bardzo zażyłe. Podczas gdy Bolesław raz po raz wystawiał uczucia synowskie na ciężką próbę, żądając odeń posłuszeństwa także w sprawach najbardziej osobistych i intymnych, ona widocznie pozostała ostoją, do której Mieszko zawsze mógł się udać także w wieku dojrzałym. Matce można się było poskarżyć, u niej szukać zrozumienia i współczucia, a może i rady. Na pewno rozumiała bolesne rozterki i skomplikowaną sytuację małżeńską własnego syna. Jej śmierć musiała wstrząsnąć duszą zwycięskiego wodza, który potrafił walczyć z wrogiem, lecz nie zawsze umiał poradzić sobie z sobą samym. Syn Mieszka i Rychezy otrzymał imię Kazimierz, imię dotąd nie spotykane w panującej u nas dynastii. Brzmi trochę obco, lecz przypomina inne imię słowiańskie, imię ojca Emnildy, owego bliżej nie znanego, choć pono zacnego księcia Dobromira. Może nosił je któryś z braci Emnildy? Dobromir i Kaźmir blisko siebie stoją. Sięganie do skarbca imion rodziny matki wielce wydaje się znamienne. Wszakże, jeśli Mieszko w czymś poróżnił się z ojcem, to jednak nie wpływało to na jego wierność w służbie u niego. Po prostu był ojcu potrzebny i rozumiał konieczność wspólnego z nim działania. Cesarz, pokonany w roku 1015, nie zrezygnował z podporządkowania sobie Bolesława. Na nic zdały się rozmowy polityczne, prowadzone przez cały rok bieżący i pierwsze miesiące następnego. Latem 1017 roku ruszyła na Polskę silniejsza niż kiedykolwiek armia cesarska, złożona prawie z całego rycerstwa niemieckiego oraz z licznych posiłków wieleckich i głównych sił czeskich. Równocześnie od wschodu uderzał na Polskę Włodzimierz Kijowski, który przy okazji pragnął powetować sobie straty z roku 1013, od południa zaś król węgierski Stefan, który miał zamiar przyłączyć do swojego państwa Słowację. Tym razem nie próbowano już zjednać sobie polskiego następcy tronu. Mieszko, otrzymawszy od ojca jeszcze większą drużynę, bo złożoną aż z dziesięciu legionów, czyli liczącą około trzech tysięcy konnych wojowników, runął na Czechy, aby złupić kraj i posiać rozgoryczenie wśród armii czeskiej, maszerującej tymczasem pod Krosno. Wypad udał mu się całkowicie, z wyprawy przywieziono bogate łupy. Pod wpływem wieści o niej cesarz, poczuwszy się zagrożony z boku, zmienił kierunek marszu, by potem bezskutecznie oblegać Niemczę. Polski następca tronu triumfował. Ale wojna trwała nadal. Wprawdzie cesarz, zrezygnowany i pokonany pod Niemczą, wycofał się do Czech, a Saksonię najechały polskie wojska z terenu Łużyc, które ponownie wzięły liczne łupy i wielu jeńców, wprawdzie Rusini bezskutecznie oblegali polski Brześć nad Bugiem, ale na innych frontach, czyli w Morawach i Słowacji, walki trwały krwawe, przewlekłe. Podlegli Bolesławowi Morawianie zaraz na początku wojny wycięli w pień duży oddział bawarski, lecz potem musieli ciężko walczyć z nowymi siłami Niemców i Czechów. Z kolei król Stefan uparcie szarpał grody w Słowacji, parł naprzód. Cesarz był pokonany, jednak współdziałający z nim sojusznicy zaczynali odnosić sukcesy. Bolesław, zawiadomiony o wszystkim, co działo się na rozległym teatrze wojny, wezwał do siebie syna i polecił mu ruszyć na południe z odsieczą. O tej decyzji księcia Polski nie mamy wiadomości bezpośrednich, jednakże fakt, że nie było Mieszka na froncie zachodnim, pozwala nam sądzić, że tam właśnie został wysłany. Brzetysław, młodziutki jeszcze wówczas syn księcia czeskiego, Udalryka, lecz bardzo bitny, wręcz zuchwały, śmiało poczynał sobie z Morawianami, którym odebrał łupy zdobyte w Bawarii na początku wojny, a potem palił wioskę po wiosce, grabił, mordował. Rycerstwo morawskie, początkowo zaskoczone śmiałymi ataki, zebrało się wreszcie w wielką siłę, zaczęło wypierać napastnika. Niestety nie znamy bliższych szczegółów tych walk, nie wiemy, jakie naprawdę były straty Bolesława w tej części rozległej monarchii. Prawdopodobnie jednak były dość znaczne. Walka Czech o Morawy wtedy bowiem zaczeła się na dobre. Nieco więcej wiemy o postępach wojsk węgierskich, którym ostro przeciwstawiał się Mieszko. Kronika Thietmara, najlepsze źródło wiadomości o tej wojnie, wyraźnie pisze o wielkich sukcesach "pobożnego" i "wspaniałomyślnego dla wrogów" króla Stefana i o wielkich stratach obmierzłego" Bolesława. Jest tu mowa o jakimś grodzie znacznym, jakby stolicy obsadzonej przez podległych Bolesławowi książąt węgiersko-słowackich, który to gród Stefan zdobył i spalił. Potem jest wzmianka o dalszych, bliżej już jednak nie określonych, choć zdaniem kronikarza, znacznych zdobyczach terytorialnych króla węgierskiego. Mieszko, który tutaj walczył na czele swoich dziesięciu legionów jazdy, nie miał łatwego zadania. Konnica nie nadawała się do obrony grodów, nic zatem dziwnego, że gród padł. Z drugiej strony dziesięć legionów polskich wojów, nawet wzmocnionych siłami miejscowymi, nie mogło się oprzeć całej potędze Węgier, która w owym czasie była już dość znaczna. O tej części monarchii Bolesława w ogóle nie mamy wielu wiadomości. Nie wiemy na pewno, ani kiedy została do Polski przyłączona, ani kiedy odpadła. Rzecz wciąż czeka na jakieś wielkie odkrycie historyków, na wyjaśnienie. Wcale jednak nie bylibyśmy zdumieni, gdyby nagle się okazało, że cała Słowacja właśnie wtedy została stracona. Potwierdzałoby to radość niemieckiego kronikarza ze strat Bolesława i nagły brak polsko-węgierskich nieporozumień w roku następnym, kiedy zaczęło się nawet współdziałanie. Mieszko, ambitny i dzielny wódz, po wielu sukcesach w wojnie z Niemcami z ciężkim sercem musiał powracać do kraju. Obroniono Łużyce i Milsko, powstrzymano pochód Czechów na Morawach, odparto ataki ruskie, lecz utracono Słowację. Na roku 1017 kończą się nasze wiadomości o Mieszku jako wodzu i dyplomacie swojego ojca. Odtąd przez osiem lat, aż do roku 1025, nie będziemy mogli śledzić jego życia rok po roku. W tym jednak czasie nastąpiło wiele bardzo ważnych zdarzeń, w których musiał Mieszko uczestniczyć bezpośrednio lub przynajmniej pośrednio, jako wciąż pozostający pod władzą ojca wódz, dyplomata czy też po prostu jego pełnomocnik. Na ogół zaś były to wydarzenia bolesne. Wyjątek stanowi może pokój budziszyński ze stycznia 1018 roku, choć i on, ze względu na skutki, budzi zastrzeżenia. Bolesław, zrażony utratą Słowacji i zagrożeniem Moraw, pierwszy wystąpił z propozycją porozumienia z cesarzem. Henryk zaś ze swej strony także nie chciał już wojny z Polską. Nie odniósł z niej żadnych korzyści, podczas gdy jego sprawy coraz gorzej zaczęły wyglądać w Italii, gdzie Bizancjum, wspierane przez Ruś, znów zaczynało poważnie mu zagrażać. W tej sytuacji łatwo było o trwałe, niemiecko-polskie porozumienie. Niech sobie Bolesław zatrzyma owe Łużyce, nawet bez zobowiązań lennych, byle rozbił Ruś. O tym, że Bolesław marzył o wyprawie na wschód, wiedziano tu nie od dziś. Krzywda Światopełka i jego małżonki wciąż czekała na pomstę, do tego doszły jeszcze nowe ambicje. Stanęła zatem ugoda, którą cesarz wzmocnił nawet wieloma setkami własnych rycerzy, danych na ruską wyprawę Bolesława, oraz namówieniem króla Stefana, który zapewne za cenę zrzeczenia się Słowacji przez Polskę także swoich rycerzy użyczył. Bolesław, rad z pokoju, porozumiał się znów z Pieczyngami, zebrał zachodnich i południowych sprzymierzeńców i ruszył na wschód. Tym razem padł Kijów, osadzono na tronie Światopełka, zdobyto łupy przebogate, lecz niebawem pod ciosami na nowo zgromadzonych sił ruskich musiano zacząć odwrót pośpieszny. W czasie tego odwrotu doszło nawet do jakichś buntów wśród rycerstwa polskiego, które według słów Galla Anonima samowolnie opuściło swojego wodza i księcia, że ten z garstką najwierniejszych musiał krwawo opędzać się przed Rusinami. Nic więc dziwnego, że cała wojna skończyła się rychłym przepędzeniem Światopełka z Kijowa, który już nie miał tam wrócić więcej, lecz znaleźć śmierć gdzieś na obcej ziemi. Dla Polski ten tylko przyniosła sukces, że Bolesław przyłączył do swojej monarchii kilka grodów pogranicznych, które zwiemy Czerwieńskimi. Ów bunt rycerstwa polskiego biorącego udział w wyprawie kijowskiej zapoczątkował długi okres wewnętrznych zamieszek, do których wypadnie nam jeszcze nieraz powrócić. Coś niedobrego zaczęło dziać się w polsce. Strzępy niejasnych, powikłanych wiadomości, jakie z tamtych odległych czasów przetrwały do dziś, wyraźnie wskazują na to, że potężna monarchia Chrobrego zaczęła zdradzać niebezpieczne pęknięcia i rysy. Mieszko, który nie za wszystko, co go w życiu spotkało, mógł wielbić ojca, teraz musiał zapewne patrzeć nań coraz bardziej krytycznie. Kiedy w niedalekiej przyszłości zasiądzie na tronie, by panować samodzielnie, tak bardzo będzie się różnił od niego, że już w tym na poły osłoniętym tajemnicą okresie musiał zapewne zmieniać zdanie o wielu poczynaniach Bolesława Wielkiego. Było coś prawdy w tym, że zanadto roztrwaniał on swoje siły. Myśl stworzenia imperium słowiańskiego była może zachwycająca, lecz nierealna. Nie przyniosła też ojcu pełnego sukcesu, natomiast wrogo nastawiła doń wielu sąsiadów, dla których polski miecz był nieraz zbyt okrutny. Najbliższe lata coraz więcej przynosiły dowodów potwierdzających szkodliwość ojcowego wojowania ze wszystkimi równocześnie. Rusini nie pogodzili się z utratą Grodów Czerwieńskich i na żaden traktat w tej sprawie nie przystali, natomiast bez ustanku aż po rok 1022 najeżdżali zbrojnie polskie pogranicze. W tym samym czasie książę Brzetysław, coraz starszy i bardziej doświadczony, uparcie wojował o Morawy, które w końcu zdobył, że przy Polsce pozostał tylko Ołomuniec oraz wąski pas ziemi jakby dzisiejszego, trochę wydłużonego Zaolzia. Równocześnie z tymi niepowodzeniami i trudnościami militarnymi książę Bolesław tracił mir wśród rycerstwa i wolnej ludności opolnej. Rycerstwo i wiejska ludność opolna to dwie wrogie sobie warstwy społeczne, jednak każda z nich miała swoje powody, by coraz mniej szanować władcę. Ów proces, zrazu nieszkodliwy i mało widoczny, rozpoczął się już około roku tysięcznego i był ściśle związany z reorganizacją polskich sił zbrojnych. Wraz ze śmiercią wielkiego Mieszka I, założyciela i budowniczego państwa gnieźnieńskiego, nazywanego potem Polską, zniknęła gdzieś owa sławna drużyna zbrojna, licząca ponoć trzy tysiące konnych, doskonale uzbrojonych i wyszkolonych, żyjących z zasobów księcia wojowników, którzy byli całkowicie i bez reszty podporządkowani wyłącznie swojemu władcy. Natomiast do czasu Galla Anonima przetrwała pamięć tysięcy konnych i pieszych wojów, dostarczanych Bolesławowi przez poszczególne grody, jak się domyślamy grody kasztelańskie lub namiestnicze. A to nie było to samo, mimo wyraźnego wzrostu liczebnego sił zbrojnych. Drużyna była solą w oku polskim wielmożom, którzy nie dość, że musieli świadczyć na jej utrzymanie, to jeszcze musieli się jej bać, gdyż gwarantowała suwerenną władzę księcia. Toteż kiedy Bolesław, odsunięty testamentem Mieszka I od prawa dziedziczenia Gniezna i Poznania, zaczął zabiegać o jedynowładztwo nad całą Polską, wielmoże wymogli na nim ograniczenie liczebności drużyny w zamian za własne usługi zbrojne zgodnie z wprowadzanym z wolna do Polski prawem rycerskim. Bolesław, który potrzebował poparcia możnych, zgodził się na to. Początkowo wszystko było dobrze. Rycerstwo wolne, dawni potomkowie rządzących krajem książąt plemiennych, włodycy opolni i sami opolanie, wiernie walczyli z cesarzem, wszakże z wolna coraz lepiej uświadamiali sobie własne znaczenie dla księcia, który nie potrafił obejść się bez wojaczki i jeśli nie bywał napadany, napadał sam. Wojna była żywiołem księcia i żywiołem rycerstwa, które z niej czerpało dodatkowe źródła bogactwa. Ta zgoda interesów księcia z interesami rycerstwa pozwoliła na oparcie się cesarzowi, lecz potem zaczął się rozdźwięk. Tylko zwycięska wojna była interesem dla rycerstwa. Wtedy kiedy zaczynało być ciężko, rycerstwo wolało uniknąć walki. Tak więc opuściło Bolesława na Rusi oraz nie wyraziło większej ochoty do walki o Słowację i o Morawy, bo cóż to ostatecznie za korzyść dla jakiegoś Toporczyka czy Jaksy spod Krakowa, Awdańca i Poraja spod Trzemeszna, Pałuki znad granicy śląsko-wielkopolskiej. Owo związanie księcia z rycerstwem najgorzej jednak odbiło się na życiu warstw uboższych, czyli na życiu wolnych opolan, wśród których teraz zaczęły rysować się wielkie różnice majątkowe. Ci, którzy bogacili się na wojnach, zasilali szeregi rycerstwa, ubożejący zaś popadali w zależność od pierwszych. System grodowy, na jakim opierała się administracja krajem, podnosił rolę urzędników książęcych, zwłaszcza grododzierżcy, jego komorników i wojskich. Na tym tle postępowanie księcia, którego Gall przedwcześnie nazywa królem, szczególnego nabiera wyrazu. Nasz kronikarz, który usiłuje wmówić czytelnikowi, że Bolesław Chrobry był księciem najszlachetniejszym i największym, jakiego polska ziemia nosiła przed Bolesławem Krzywoustym, wymownie się jednak zdradza, kiedy przychodzi do konkretów. Oto wieśniak, który przybywa do księcia ze skargą na wielmożę, bywa wpierw "po ojcowsku" napomniany, by bez przyczyny nie oskarżał, jakby rzeczywiście ktoś bez przyczyny mógł odważyć się oskarżać człowieka, od którego zależało wiele. Sam zaś oskarżony, wezwany na dwór księcia" przede wszystkim spotyka wielką łaskawość. Bolesław przez kilka dni zaprasza go do stołu, traktuje z honorami, by wreszcie potem dopiero, jakby z musu, wszcząć dochodzenie w sprawie biedaka. Jeszcze dawne zwyczaje panują, jeszcze w świadomości wszystkich Polaków żyje przeświadczenie o dawnej równości wobec prawa z czasów opolnych pochodzącej i przestrzeganej zapewne przez Mieszka I, który w oparciu o swoją drużynę przyboczną mógł rządzić z całą surowością i z całym zrozumieniem dla znaczenia ładu, toteż w końcu książę z bólem serca musi wydać wyrok, który zadowoli poszkodowanego. Ale oto, co dzieje się później. "Królowa - pisze Gall - mądra, i wyrozumiała, wielu wydanych na śmierć wyrwała z rąk pachołków i ocaliła od grożącego niebezpieczeństwa śmierci i w więzieniu pod strażą przechowywała ich miłościwie przy życiu; niekiedy działo się to bez wiedzy króla, a niekiedy król tylko udawał, że nie wie o tym". Na koniec, kiedy Bolesław wesoło ucztował ze swoimi dwunastoma wielmożami z rady przybocznej i z ich małżonkami, "królowa" pełna zalotności, prosiła o przebaczenie dla skazańców. Prośby księżny spotykały się z życzliwością całego otoczenia księcia, toteż "król", jak Gall zowie wciąż Bolesława, łaskawie obejmując i całując małżonkę, pochwalał jej "cnotliwy" postępek, w którego wyniku więźniowie odzyskiwali wolność, a nawet zaszczyty. Gall pisze dosłownie: "Król po ojcowsku ich napomniawszy, przyodziewał ich w stroje, dawał im podarunki i zlewał na nich jeszcze zaszczyty, po czym puszczał radosnych w drogę do domu". Aby zaś nie było wątpliwości, o przedstawicieli jakiej warstwy społecznej tu chodzi, przytoczmy jeszcze inne słowa piewcy dynastii: "Bolesław książąt swoich, komesów i dostojników kochał jakoby braci lub synów i zachowując własną godność, honorował ich jak mądry władca. Gdy się skarżono na nich nierozważnie (czyli lekkomyślnie - przypis mój Z.S.P.), nie dawał wiary, a gdy ich zasądzono wbrew prawu, łagodził litościwie wyrok". Wbrew jakiemu prawu w czasach Chrobrego skazywano w Polsce uwalnianych potem wielmożów, Gall nie wyjaśnia. O tak zwanej zdradzie stanu na pewno jednak mowy być nie może, bo w takich wypadkach Bolesław nie znał litości, potrafił ścinać i oślepiać wrogów politycznych i zdrajców. Prawdopodobnie więc chodziło tu o zalążki tworzącego się dopiero prawa tzw. rycerskiego, na mocy którego rycerz stawał się jedynym właścicielem ziemskim i panem ludzi zamieszkujących jego posiadłość. Było to prawo ani pisane, ani obyczajowe, obce całej polskiej tradycji, która sięgała korzeniami czasów organizacji rodowo-plemiennej, czasów wieców i równości wszystkich ludzi należących do tego samego rodu lub mających ściśle określone prawa i obowiązki w ramach swojego opola. Mogło ono zacząć kształtować się u nas tylko w czasach Chrobrego, w czasach wojen toczonych nieustannie. Bolesław potrzebował wielmożów coraz bardziej, a im bardziej ich potrzebował, tym bardziej oni się drożyli, rośli w pychę, aż doszło do tego, że doprowadzony do ostateczności władca zaczął im pobłażać - w nadziei, że zdoła pozyskać ich życzliwość dla swoich planów wojennych. Mylił się srodze, czego dowód otrzymaliśmy w Słowacji i na Morawach. Rycerstwo, a zwłaszcza wielmoże zasiadający na urzędach coraz gorzej walczyli z wrogiem, ale za to coraz śmielej poczynali sobie wobec słabszych, których uzależniali od siebie. Biedny, lecz dumny mieszkaniec opola, który wciąż de nomine pozostawał wolny, coraz więcej napotykał trudności w uzyskaniu wątpliwej zresztą wartości wyroku książęcego sądu, popadł w gorycz i nienawiść. Wyjątek mogli stanowić tylko mieszkańcy książęcych wsi służebnych, a więc ludność niewolna, bo od niej zależał bezpośrednio byt księcia i jego dochody. To ich miał na myśli kronikarz, który w usta Bolesława włożył słowa, według których strata jednego rataja równała się w oczach władcy stracie grodu. Reszta ludności z każdym rokiem coraz wyraźniej uświadamiała sobie, że nie ma dla niej ratunku. Tak więc nieustanne wojny powodowały przerost roli możnego rycerstwa, o którego względy książę musiał zabiegać nawet drogą łamania prawa i cofania raz wydanych wyroków. To na pewno kompromitowało Bolesława nie tylko w oczach ludności opolnej, ale także w oczach wielmożów, którzy uświadamiali sobie swoją bezkarność. Dalsze osłabienie autorytetu przyniosło zapewne księciu jego kolejne, czwarte z rzędu małżeństwo. Po śmierci Emnildy chciał się Bolesław żenić z księżniczką ruską, ale kiedy mu jej odmówiono, korzystając z rozejmu w roku 1017, posłał swatów na zachód. W jednym z klasztorów niemieckich upatrzył sobie bowiem mniszkę, Odę, pochodzącą z margrabiów miśnieńskich. Ta zaś - jak stwierdza Thietmar - cieszyła się złą opinią, pono najgorszą, jaką w owych czasach mogła posiadać kobieta, zwłaszcza zakonnica. Wszakże nie ewentualna rozwiązłość księżny była najgorsza, tylko okres, w jakim trafiła ona do Polski. Gall Anonim pisząc o roli "czcigodnej królowej" w łamaniu prawa nie wyjaśnia, którą z dwóch ostatnich małżonek Bolesława miał na myśli. Proces zaczął się jeszcze za życia Emnildy, jednak do tej matki dorosłych dzieci jakoś nie pasuje opis zalotnicy, która w czasie hucznej biesiady, siedząc zapewne na kolanach podstarzałego małżonka, i, według słów Galla, powabną ręką głaszcząc z przymileniem pierś "króla", przedkłada mu sprawę podstępnie trzymanych w lochu skazańców. Ta scena może tylko do Ody pasować, więc tym gorzej dla tego ożenku. Świadomość ucisku powiększała jeszcze chrystianizacja kraju. Brak większej liczby znających język polski misjonarzy nie pozwalał na dłuższe udzielanie nauk przygotowawczych, na przekonanie o wyższości, czy jedyności chrześcijańskiego Boga. Zresztą ówczesny Kościół, sformalizowany i zrutynizowany, największą moc przypisał samym obrzędom sakramentów, spodziewał się wiele po działaniu relikwii świętych, które wnet masowo zaczęły napływać do Polski i w oczach ludu zastępować dawniej używane pogańskie amulety, których siła polegać miała na magii niezrozumiałej. Bolesław, zainteresowany w chrystianizacji, bez której jego państwo nie mogłoby istnieć w chrześcijańskim otoczeniu i nie mogłoby należeć do wielkiej rodziny państw wówczas nowoczesnych i postępowych, zadowalał się zewnętrznymi pozorami, niszczeniem świętych gajów, zachowywaniem postów, za łamanie których karano wybijaniem zębów czy budową świątyń, do których spędzano ludzi pod groźbą. To wystarczyło, aby zyskać miano władcy chrześcijańskiego, a o istotę sprawy mało kto się troszczył. Wielmoże przyjmowali nową religię w przekonaniu, że bez chrztu nie dostąpią zaszczytów ni żadnych godności w tym państwie, które musiało być chrześcijańskie: Ludzie mniej uzależnieni od władcy szli do chrztu pod przymusem, lecz woda święcona spływała też po nich bez śladu. Tylko nieliczni, którym dane było bliżej poznać naukę chrześcijańską, nawracali się z głębokiej potrzeby ducha, za co potem nieraz cierpieli prześladowania, jak owych pięciu polskich braci męczenników, którzy znaleźli śmierć w eremie międzyrzeckim. Z biegiem czasu dwór władcy i jego najbliższe otoczenie zerwało z pogaństwem, lecz szerokie rzesze ludności opolnej i zależnej wiernie trwały przy dawnych obrzędach, gdyż nowych po prostu nie rozumiały. W dodatku chrystianizacja kraju, która zbiegła się w czasie ze wzrostem znaczenia wielmożów i rycerstwa, dziwnie kojarzyła się im z wszelką niesprawiedliwością i uciskiem. Dawni żercy czy obiatnicy, dziadowie, których przywilejem było składanie ofiar Swarożycowi, Światowitowi, Perunowi czy też licznym boginkom lub duchom przodków, teraz pozbawieni praw publicznych i spełniający swoje obrzędy w ukryciu, coraz więcej znajdowali chętnych słuchaczy. Zaczynano im wierzyć, że nowy Bóg nie jest Bogiem maluczkich, przeciwnie, wyraźnie sprzyja wrogom, zwłaszcza tym z grodów, którym pozwala na niecne bogacenie się i na niesprawiedliwość. Wrzenie narastało aż wreszcie w roku 1022 nastąpił wybuch. Nie wiemy, co było bezpośrednią przyczyną zamieszek. W owym czasie na zachód od Polski powodzie zniszczyły pola i łąki, spowodowały głód. Z drugiej strony ciężkie walki z Rusią i z Czechami musiały także wywrzeć złe wrażenie. W każdym razie pogaństwo zerwało się nagle i polała się krew chrześcijańskich panów. W tym czasie każdy ruch ludowy musiał napotkać na swojej drodze chrześcijaństwo, którego wyznawcy należeli do klasy wielmożów. Nie wiemy także, jaki był zasięg walk wewnętrznych, musiał jednak sporo przynieść szkody Kościołowi, skoro arcybiskup Gaudenty, brat św. Wojciecha, obłożył kraj interdyktem. Ale katastrofy ruch nie spowodował jeszcze. Książę Bolesław dość był silny, aby przy pomocy możnowładztwa, które w tym przypadku chętnie znów skupiło się przy nim, pokonać buntowników i zaprowadzić spokój. W blasku korony królewskiej Mieszko Bolesławowic z coraz większą troską musiał spoglądać w przyszłość. Od czasu jego dzieciństwa i młodości świat bardzo się zmienił. Przepadły gdzieś owe tłumy jakby tylko po to stworzone, by czcić i szanować następcę tronu. Także ojciec nie był już ulubionym wodzem i księciem wszystkich swoich poddanych, nie sama życzliwość ludzka spotykała władcę w jego rozległym kraju. Kraj podzielił się na dwa wrogie obozy, z każdego skrawka ziemi wyzierała niezgoda, ucisk, samowola. Jakże ostoi się to państwo, od wewnątrz rozbite i skłócone? Tymczasem Bolesław, syn Mieszka Ziemomysłowica, w pięćdziesiątym dziewiątym roku życia, w trzydziestym drugim roku burzliwego panowania musiał być bardzo zmęczony. W owych czasach rzadko osiągano tak podeszły wiek. Trudy nieustannie toczonych wojen, wędrówki po pełnym mokradeł kraju, niebezpieczne łowy, mieszkanie w kamiennych, wilgotnych, źle ogrzanych pałacach, których Chrobry miał kilka, wszystko to powodowało, że mężowie z rodów panujących na ogół umierali młodo. Jedynie białogłowy, bogate, otoczone służbą i wszelkim dobrobytem, więcej miały szczęścia i częściej osiągały sędziwą starość. Owe pięćdziesiąt dziewięć lat życia Bolesława to zatem wyjątkowy uśmiech losu. Jakie myśli mógł żywić u schyłku życia ów człowiek nie znający chwili spoczynku? Jak patrzał w przyszłość, czego oczekiwał dla swojego spadkobiercy? Gall Anonim napisał, że z chwilą śmierci Bolesława Polska radykalnie się zmieniła, jej złoty wiek minął, nastał zaś ołowiany. Nic jednak nie dzieje się w historii, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, zmiany nie następują z dnia na dzień. O wiele bardziej trafne wydaje się inne zdanie naszego kronikarza, w którym zawarta jest wiadomość o tym, że umierający władca dostrzegał zbliżanie się lat złych i czarnych i że próbował ostrzec Mieszka przed grożącym mu niebezpieczeństwem. Cóż to mogło być za niebezpieczeństwo? Bilans polityki zagranicznej Polski za minione ćwierć wieku był raczej dodatni. Bolesław wprawdzie utracił Pomorze a nie zdołał zatrzymać przy sobie Czech, Moraw, Słowacji i Rusi, ale zdobył Łużyce i Milsko oraz Grody Czerwieńskie. Co innego zatem trapić musiało odchodzącego monarchę: owa słabość jego władzy wewnętrznej, sądowniczej, wielkie wpływy możnych rodów i ich przywódców, krzywda i niezadowolenie uciskanych rzesz pogańskich, owych szarych mieszkańców podgrodzi i licznych ziem opolnych. Na granicach zapanował krwawo wywalczony pokój, ale wewnątrz kraju wzbierało wrzenie. Zbyt bystrym i zbyt aktywnym władcą był Bolesław, aby na szerzące się zło patrzeć bezradnie. W dodatku miał pod bokiem sprzyjającą mu, wierną i zawsze skorą do pomocy siłę, którą stanowił umacniający się mimo buntów pogańskich Kościół. Ten suto obdarzony beneficjami sprzymierzeniec potrafił się odwdzięczyć i umocnić władzę, której tyle zawdzięczał. Miał bowiem do dyspozycji koronę królewską. O koronacji Bolesław marzył od zarania swoich rządów, zawsze jednak znajdowały się jakieś przeszkody, zwłaszcza zewnętrzne. Koronacja była koniecznością dziejową, jak byśmy to dziś powiedzieli. Tylko królestwo, chrześcijańskie, oparte o autorytet Kościoła liczyło się w tamtych czasach jako państwo zasługujące na niezależność i niepodzielność swojego terytorium. Wreszcie w roku 1024 zaistniała korzystna sytuacja. Wiosną tego roku zmarł papież Benedykt VIII, latem zaś - cesarz Henryk II. Odeszli dwaj sojusznicy, których współpraca stanowczo nie dopuszczała do wyniesienia Polski. Nowy papież, Jan XIX, na razie zachował niezależność od nowego króla Niemiec, Konrada II, który nie zdążył jeszcze wszcząć starań o diadem cesarski. Sytuacja zatem była wyjątkowa, a przy tym przejściowa. Bolesław w lot zdołał ją ocenić i z właściwym sobie zdecydowaniem - wykorzystać. Prawdopodobnie na Wielkanoc 1025 roku nieznany z imienia arcybiskup gnieźnieński w asyście wszystkich biskupów polskich namaścił księcia Bolesława na pierwszego króla Polski. Trudno nam dzisiaj przecenić rolę koronacji królewskiej w średniowieczu. Zgodnie z panującymi wówczas w Europie zachodniej poglądami, miała ona znaczenie wyjątkowe. Dzięki sakralnemu charakterowi aktu, król panował i rządził "z Bożej łaski", królestwo zaś przestawało być dominium władcy i jego niejako prywatną własnością, a stawało się krajem niepodzielnym, zyskiwało status niezawisłości. Te właśnie ustrojowe i międzynarodowe wartości czyniły z zamysłu Bolesława akt szczególnie doniosły. Jak się wydaje, nie wszyscy jednak w Polsce podzielali zdanie władcy. Możni, których własne tradycje rodowe sięgały czasów legendarnego Popiela, traktowali zapewne rzecz jako niepotrzebną, "pustą" nowinkę, wyrosłą z obcych, a nie z własnych tradycji. Dobrze wiedzieli, komu i czemu dynastia zawdzięczała dojście do władzy po owym pierwszym w naszych dziejach "zamachu stanu", kiedy to "król Popiel" został wydany "myszom na pożarcie". Wiedzieli, że potomkowie Piasta nigdy by nie zapanowali, gdyby oni nie udzielili im na to zgody. Dobrowolnej lub wymuszonej, wszakże zgody. Nie dzięki Kościołowi, którego tu jeszcze nie było, jeno dzięki sile płynącej z posiadania licznych wiosek i grodów dynastia wybiła się ponad inne rody władycze. Na całe szczęście przeciwnicy bądź byli w mniejszości, bądź nagłość aktu zaskoczyła ich nie przygotowanych, dość że nikt nie przeszkodził i Bolesław dokonał swego. Teraz autorytet jego wzrósł niepomiernie. Mocą Boga wywyższony ponad wszystkie rody polskich wielmożów, nie był już pierwszym pomiędzy równymi, lecz jedynym nad znacznie niższymi od siebie. Wyniesienie Polski nie w smak poszło także jej wrogom w Saksonii i na dworze króla Konrada II, gdzie ten fakt wywołał wielkie oburzenie. Ale i tamci wrogowie zostali zaskoczeni i byli bezsilni. Stary Bolesław jeszcze raz pokazał swoje pazury. Wiele w życiu roztrwonił sił na darmo, wiele stoczył bitew bez żadnej korzyści, ale koronacji nikt nie mógł odmówić słuszności i wielkości. Nie mógł także Mieszko bez względu na cały swój domniemany krytycyzm. Oto ojciec, ten człowiek z dnia na dzień coraz starszy i bliski śmierci, zdobył się na czyn wiekopomny. Różne rzeczy można mu było zarzucić, ale nie brak odwagi i zdecydowania w chwili najbardziej krytycznej. Bolesław nie żył już długo po koronacji. Śmierć jakby tylko czekała, aż ten nieustraszony rycerz i wódz koroną skronie przystroi. Jeszcze nie zapomniano wrażeń ze wspaniałego zjazdu koronacyjnego wielmożów z całego kraju, a już ponownie zaczęto się zjeżdżać, tym razem na pogrzeb i nową koronację. Mieszko w lot pojął, że w czym jak w czym, ale w godności musi ojca naśladować. Wszakże nie od razu mógł pójść w jego ślady. W chwili kiedy rzesze rycerstwa i wielmożów z żalem żegnały umiłowanego króla i swojego łaskawcę, gruchnęły wieści o nowych rozruchach. Wolna ludność opolna, która nie mogła przywyknąć do narzucanego jej poddaństwa, przywiązana do dawnych tradycji wiecowych i religijnych wierzeń przodków, jeszcze raz chwyciła za skrzętnie przechowywaną broń, aby wykorzystać chwilową pustkę na tronie i wywrzeć zemstę za krzywdy, a może nawet obalić nowy porządek rzeczy, jej kosztem wyrosły. Mieszko, jeszcze nie koronowany, ale już królem okrzyknięty, stanął wobec trudnego zadania. Musiał natychmiast opowiedzieć się po jednej z walczących stron, po stronie rycerstwa. Inaczej nie mógłby stanąć na samym szczycie wysokiej drabiny feudalnej, nie mógłby objąć rządów. Dopiero potem będzie mógł wprowadzać ład wewnętrzny i sprawiedliwość, teraz zaś musiał tłumić bunt. Jego drużyna przyboczna - owe resztki dawnej drużyny dziada, otrzymane w spadku po ojcu - natychmiast ruszyła do walki. Po niej poszły hufce rycerstwa. Jak długo trwały walki i zamieszki, nie wiemy, lecz powstanie, po śmierci Bolesława wybuchłe, znaczne musiało przybrać rozmiary. Z roku 1025 zachowała się bowiem wiadomość o spaleniu Krakowa, zaś ruska "powieść doroczna" informuje wprost o "wielkim zaburzeniu w ziemiach Lachów". Według tego źródła, zbuntowane i w więlusze zapewne oddziały zebrane masy wieśniaków obok "bojarów", czyli rycerzy, mordowały także biskupów. Dawna nauka polska nie dawała wiary przekazowi ruskiemu, wszakże obecnie skłonni jesteśmy traktować go bardziej poważnie. Ruch miał wyłącznie podłoże społeczne. O latyfundia szło, o wpływy społeczne, a nie o Boga. Zatem rzecz była raczej wstydliwa. Dyplomacja Bolesława, jak później dyplomacja jego następcy, od wielu lat wyrabiała Polsce opinię kraju na wskroś chrześcijańskiego, jakże zatem można by teraz zdradzać prawdziwe oblicze chrześcijańskiej warstwy rządzącej, która na takie traktowanie zasłużyła sobie. Ruch zbrojny ludności opolnej, nie poparty zapewne przez mieszkańców osad służebnych, a więc niewolnych, którzy cieszyli się dużą i naprawdę troskliwą opieką księcia Bolesława, nie miał wielkich szans powodzenia. Był silny, ale krótkotrwały, jak każdy ruch żywiołowy. Po miesiącu lub po sześciu tygodniach w kraju zapanował spokój. Nie wiemy nic o represjach, jakie spotkały buntowników. Zapewne wielu z nich zginęło od miecza, być może także starano się wyłuskać z tłumu przywódców, ale niebawem musiano tego zaniechać. Mieszko zamierzał koronować się na króla, w takich zaś wypadkach należało dać się poznać z najdalej idącej łaskawości, z ojcowskich uczuć względem wszystkich poddanych. Niebawem do opoli i osad leśnych, do grodów licznych i silnie obwarowanych, do małych gródków, zaczęli docierać wysłannicy z Poznania, którzy w zamian za pełne posłuszeństwo i zaniechanie wszelkiego rozlewu krwi obiecywali pełną opiekę nowego króla, ład i sprawiedliwość. To ostatecznie uspokoiło umysły. W czasie kiedy gdzieś na dalekiej prowincji zamierały waśnie społeczne, w Gnieźnie odbywała się nowa koronacja. Mieszko rozumiał jej doniosłość, a że ledwie dał się poznać jako gorący obrońca Kościoła i stronnik rycerstwa, nie miał zapewne żadnych trudności. Któregoś dnia dwaj biskupi w uroczystej procesji powiedli go ze starego pałacu książęcego, w najwyższym punkcie grodu jeszcze z drewna wzniesionego, aż przed główny ołtarz gnieźnieńskiej katedry. Księciu towarzyszyli licznie zebrani duchowni, za nimi szły wielkie rzesze grodzian oraz rycerstwa. Palono wonne kadzidła, niesiono świece i pochodnie, biły dzwony. Tuż za księciem, także przez duchownych prowadzona, szła jego małżonka, księżna Rycheza, która miała zostać królową Polski. Współżycie pary książęcej w ostatnich latach wyglądało coraz gorzej, powszechnie znano panujący w niej rozdźwięk, jednak na wspólną koronację to nie wpłynęło. Mieszko musiał godzić się na to, gdyż nie mógł się poróżnić z wpływową rodziną swojej małżonki. Arcybiskup gnieźnieński, być może następca Gaudentego - Hipolit, przyjął małżeństwo z wielką czcią. Odbyły się długie ceremonie, oboje księstwo leżeli krzyżem na posadzce, wreszcie nadszedł moment najważniejszy. Arcybiskup namaścił piersi, barki i skronie pary książęcej, następnie nałożył na głowy korony królewskie. Korona miała w tych czasach wielkie znaczenie. Była symbolem godności monarszej. Ten wiek szczególnego kultu martwych przedmiotów, wiek amuletów i relikwii, przywiązywał niewiarygodnie wielką wagę do oznak zewnętrznych, korona zaś była oznaką najznaczniejszą. Po niej szło berło i włócznia św. Maurycego, zapewne wierna kopia starej włóczni, przywieziona do Polski przez cesarza Ottona III i podarowana Bolesławowi, wreszcie miecz. Co do miecza to nawet można się spierać, czy nie miał on równego znaczenia co sama korona. Miecz był symbolem władzy, arcybiskup zaś, wręczając koronowanemu błyszczącą klingę zakończoną zapewne bogato rzeźbioną rękojeścią, zgodnie z duchem ceremonii wręczał mu tym samym całe królestwo, które - w myśl nauki Kościoła - było własnością Boga i przez Boga teraz przekazywane władcy. Rycheza jako białogłowa nie otrzymała miecza, a zatem nie otrzymała królestwa i jej władza nie była pełna. W owych czasach zdarzało się wprawdzie, że królowe bywały regentkami lub rządziły czasem z upoważnienia małżonków, ale zawsze był to okres przejściowy. Po koronacji odbyła się wspaniała uczta oraz ogłoszone zwolnienie od kar dla wielkiej liczby przestępców. Amnestia objęła prawdopodobnie także tych, którzy siedzieli w lochach za ostatnie bunty. Mieszko, jako drugi tego imienia władca Polski, rozpoczął niedługi, ale bardzo brzemienny w cierpienia okres swojego samodzielnego panowania. Uporawszy się z buntem dużej części swoich poddanych oraz koronowawszy się na króla musiał wytyczyć sobie drogę, nakreślić cele, wypracować metody. Pierwszy problem to ułożenie stosunku do braci: rodzonego Ottona, przyrodniego Bezpryma i stryjecznego Dytryka. Sprawa łączyła się z pilnym zadaniem wzmocnienia władzy, jej uniezależnienia i skuteczności. Otton prawdopodobnie nie opuszczał kraju przez całe życie, natomiast dwaj następni dopiero teraz zjawili się tutaj ponownie. Przyjechali zapewne zwabieni wielkimi wydarzeniami ostatnich miesięcy, obaj wracając z wygnania, na które Dytryk poszedł wraz z ojcem, a Bezprym samotnie. Każdy z owych trzech mężów inny miał stosunek do Mieszka i inne pretensje. Jak przyszłość pokaże, miłość braterska zgoła nie sielankowe miała przybrać kształty w tej rodzinie. Zacznijmy od Bezpryma, z którego osobą ściśle łączy się zagadnienie praw do spuścizny po ojcu. Najstarszy, pierworodny syn Bolesława i niekochanej Węgierki około roku tysięcznego został wysłany do klasztoru we Włoszech, gdzie widziano go w towarzystwie Romualda, później ogłoszonego świętym, założyciela kamedułów. Domyślamy się, że młodzieniec, wówczas już pełnoletni, nie miał jednak powołania zakonnego. Jak na ówczesne stosunki zbyt późno też skierowano go do stanu duchownego. W pewnej chwili więc powrócił z Italii bez zamiaru ponownego zamykania się za murami i poddawania surowej regule. Kiedy nastąpił jego powrót, nie wiemy jednak. Być może, ściągnął go jeszcze Bolesław, aby był świadkiem koronacji, tego niezwykle ważnego wydarzenia w dziejach rodu. W każdym razie Bezprym na pewno był w Polsce w chwili, kiedy jego młodszy brat zaczynał samodzielne rządy. Uczucia najstarszego syna Bolesława nie mogły być przyjazne dla króla. Przeważała w nich gorycz i żal do ojca, głębokie poczucie krzywdy oraz, być może, pamięć hańby własnej matki, nieludzko potraktowanej przez małżonka. Uczucie goryczy i krzywdy było piekące, szkodziło pamięci ojca i temu wszystkiemu, co on postanowił. Bolesław bardzo surowo musiał być osądzany przez Bezpryma. Wtedy kiedy chodziło o spadek po dziadzie, Mieszku I, dobre było prawo pierworodnego, ale kiedy trzeba było przestrzegać go wbrew miłości do Emnildy i jej syna, wtedy to prawo nagle straciło na wartości. Zasady prawa dziedziczenia w rodzie potomków Piasta trudne są do ujednolicenia. Znane są wypadki dzielenia kraju pomiędzy synów umierającego, znana jest zasada senioratu, czyli władzy najstarszego spadkobiercy nad młodszymi braćmi. Znane są jednak także wypadki lepszego traktowania młodszych od starszych. Podzielił swój kraj Mieszko I, podzielił potem Krzywousty. Prawem pierworodnych władał Bolesław Chrobry, Bolesław Śmiały i Władysław Wygnaniec, lecz młodszy wiek Mieszka II i Bolesława Krzywoustego nie przeszkadzał im jakoś w sięganiu po władzę naczelną, a nawet po jedynowładztwo. Powstanie Królestwa Polskiego w roku 1025 wprowadziło tu element nowy: zasadę niepodzielności kraju. Może Mieszko I dzielił jeszcze kraj z myślą, że jego synowie, każdy na własnej ziemi, będą władać suwerennie, ale potem nie ma już takich podziałów. Krzywousty nie dał swoim synom samodzielnych państw, jeno cząstki jednej, niepodzielnej Polski, w której zawsze miała istnieć władza naczelna. Tylko część dochodów z ciężarów i prawa książęcego, część władzy administracyjnej i wojskowej ulegała podziałowi. Sądzimy, że Otton i Dytryk uznawali ten nowy porządek rzeczy, jednak na pewno nie uznał go Bezprym, w każdym razie nie uznawał go jako poddany swojego młodszego brata. Owszem, niepodzielne królestwo, ale pod jego berłem. Czyż nie był najstarszy? Czyż nie jemu należała się władza seniora rodu i króla Polski? Między nim a Mieszkiem nie mogło być ugody. Na razie jednak Mieszko był górą. Od wielu lat wprowadzony w tajniki rządzenia, zaznajamiany z rycerstwem, w ród którego w ciągu całych lat wojen zyskał wielu przyjaciół, w dodatku poparty przez Kościół, silnie dzierżył władzę. Jego wrogowie na razie nie mieli wpływów. W tej sytuacji Bezprymowi nie pozostało nic innego, jak opuścić kraj raz jeszcze i czekać na moment bardziej stosowny. Tak więc Bezprym, prawdopodobnie bez walki, gdyż o niej nic nie wiemy, po jakiejś ostrej wymianie zdań z Mieszkiem wyjechał na Ruś. Wiedział, dokąd się udać. W Kijowie żywo pamiętano jeszcze łupieski najazd Lachów z roku 1018 i utratę Grodów Czerwieńskich, które w ciągu ubiegłego wieku kilkakrotnie przechodziły z rąk do rąk i zawsze były ziemią sporną. Długoletnie, choć mało znane wojny sprzed roku 1022 wymownie świadczą o tej pamięci. Na razie jednak skargi i kuszące propozycje Bezpryma musiały pozostać bez echa. Spadkobiercy Włodzimierza Wielkiego, Jarosław i Mścisław, żyli w niezgodzie, a nawet w wojnie o władzę naczelną, o Kijów, czy też o jakiś sprawiedliwy podział kraju. W tym samym czasie wyjechał z Polski także brat rodzony Mieszka, Otton, który niebawem pojawi się w Saksonii, na Morawach i przy boku Konrada II. Daremnie próbowaliśmy dociec, o co mu poszło. Czyżby się bał, że Mieszko, idąc śladem ojca, i tak go przepędzi, aby nie mieć rywala? Czyżby z niezrozumiałych względów dla siebie chciał korony królewskiej? Nie wiadomo. Jedno tylko wydaje się pewne, że poróżnił się z bratem. Mogło zacząć się od sprzeczki o uposażenie, o rozmiary władzy namiestniczej lub o inne jakieś stanowisko, a skończyło się na głębokim rozdźwięku, który rozgoryczonego księcia popchnął aż do usiłowań pozbawienia brata władzy, czego ślady znajdują się w kronikach i przekazach niemieckich, gdzie zanotowano, że Otton zabiegał u cesarza o nadanie mu polskiej korony królewskiej. Co się stało z Dytrykiem, nie wiemy. Ten jednak najmniejsze miał prawa i prawdopodobnie też zdawał sobie z tego sprawę, zatem zadowolił się tym, co mu Mieszko, z łaskawości swojej, przeznaczył. Dopiero teraz uporawszy się z braćmi, miał Mieszko więcej czasu, aby nad innymi sprawami państwa pomyśleć. Było to państwo dość silne jeszcze. Obejmowało, oprócz ziem Polan, najstarsze zdobycze Mieszka I: Mazowsze, Śląsk, Kraków. Należały doń także, przyłączone przez Bolesława, Grody Czerwieńskie i Łużyce wraz z Milskiem oraz - bardzo prawdopodobnie - Jaćwież nadwilejska, a także wąski skrawek Prus wzdłuż Wisły, aż po wieloramienne ujście rzeki do Bałtyku. Nad całością spraw króla czuwał dobry aparat administracyjny, złożony z grododzierżców i ich urzędników. Grody obejmowały obszary dawniej stanowiące opola. Kilka takich opoli podlegało zapewne specjalnemu namiestnikowi, który zwał się - być może - wojewodą i w razie zagrożenia kraju dowodził rycerstwem z podległych mu ziem. Taki system w każdym razie wydaje się pewny dla Mazowsza, które stanowiło jakąś całość i odrębność gwarową, a także kulturalną. Odrębność ta w zakresie wierzeń religijnych zdaje się uzewnętrzniać w zwyczaju obkładania grobów grzebalnych kamieniem, czego nie spotykało się w innych ziemiach Polski. Bunt pogan i konieczność jego stłumienia utwierdziła wierność grododzierżców, którym wciąż potrzebny był silny organizm państwowy. Jeśli znaleźli się wśród nich ludzie niepewni, można ich było zastąpić innymi, co przyszło tym łatwiej, że w Polsce nigdy nie było dziedziczności urzędów. Zwłaszcza że dopomagał mu w tym Kościół, który bardzo chętnie wyniósł księcia do godności króla. Zresztą Mieszko, któremu zależało na opinii chrześcijańskiego władcy, blisko z Kościołem współpracował. Posypały się nowe nadania, w tym czasie także prawdopodobnie powstało nowe biskupstwo - w Kruszwicy. W grodach budowano nowe świątynie kamienne, ciężkie, obronne, które od słowa castellum zwano kościołami. W mniejszych skupiskach ludzkich, wznoszono świątynie drewniane, zwane po swojsku cerkwiami, być może dlatego, że tradycja drewnianego budownictwa sakralnego sięgała czasów jeszcze przedłacińskich, kiedy południowe regiony kraju przyjmowały chrzest pod wpływem obrządku słowiańskiego. Kraj zaczął rozwijać się na nowo. Obok budowli kościelnych powstawały także świeckie, kamienne, tak zwane palatia. Mieszko odziedziczył ich kilka po ojcu, a teraz zaczął jeszcze budować nowe, w Gieczu. Giecz był wówczas grodem dość znacznym, ludnym, bogatym, skupiającym w sobie centralne władze swojego okręgu. Na granicach panował pokój. Utrzymanie pokoju na granicach zdaje się być głównym dążeniem nowego króla Polski. Mieszko wiedział, co przyniosły krajowi nieustanne wojny toczone przez Bolesława: nadmierne rozpanoszenie się rycerstwa, a zwłaszcza wielmożów, owych potomków starych rodów, które, być może, władały w swoich ziemiach przed zjednoczeniem kraju. Ponadto częste odrywanie od pracy ludności wiejskiej, która była zmuszona stawać w pospolitym ruszeniu, dawać podwody, uczestniczyć w stróży, brać udział w pościgu za nieprzyjacielem, budować grody i wały obronne, ciąć przesieki - powodowało podupadanie gospodarstw rolnych. Gdy się dodało do tego częste wyprawy nieprzyjaciela i jego pochody łupieskie, zwłaszcza przez Śląsk, wszystko to dawało niekorzystny obraz wojny. Na wojnie bogaciło się jeno rycerstwo, a już mniej bogacił się władca kraju, który w zamian za niewielkie czasem łupy, w obcym kraju zdobyte, tracił dochody płynące z ciężarów prawa książęcego, których zubożąła ludność świadczyć nie mogła. To zrozumienie ujemnych skutków wojen legło chyba u podstaw polityki Mieszka. Pamięć o tym królu, zachowana do czasów Wincentego Kadłubka, wymownie o tym świadczy. Według kronikarza polskiego Mieszko bardziej miał dbać o to, co po ojcu w spadku otrzymał, niż o zdobycie ziem cudzych. Słuszna to była zasada. Kraj potrzebował pokoju, bo wojny przynosiły jedynie zubożenie całych warstw ludzkich oraz rozwydrzenie i samowolę wielu urzędników z rodzin rycerskich pochodzących; co z kolei budzić poczynało głębokie niezadowolenie ludności, która już dwa razy zerwała się do buntowniczej walki. Zatem pokój na granicach i spokój wewnętrzny na poszanowaniu prawa oparty - oto dwie naczelne zasady Mieszka II. Pokój na granicach trwał nie zmącony od czasu zagarnięcia Moraw przez Czechy i przycichnięcia ruskich najazdów. Mógł więc Mieszko całą energię skierować na wprowadzenie ładu w stosunki wewnętrzne. Ale to łatwe nie było. Zanadto już grododzierżcy przywykli do samodzielnego wyznaczania i ściągania danin od ludności opolnej ze swoich okręgów, aby nagle mogli przejąć się rozkazami króla, który nakazywał umiar i stosowanie zasady słuszności. Całe zaś rycerstwo zbyt wielkie już miało mniemanie o sobie i swojej przydatności dla króla, aby bodaj przez chwilę pomyśleć o słuszności równouprawnienia, jakiego domagała się wiejska ludność opolna. Rozległe połacie ziemi najlepszej zagarniano dla siebie z krzywdą słabszych. Niejeden wolny wieśniak spostrzegał nagle, że już nie siedzi na roli własnej; lecz na cudzej i że musi płacić jakiś czynsz, którego dawniej nie znał. Król dostrzegał zło i próbował mu zaradzić. Jego już Gall nie wychwala za wspaniałomyślność i bajeczną miłość dla rycerstwa, ale czyż można było zawrócić bieg historii, która nieuchronnie zmierzała w kierunku pogłębienia przepaści pomiędzy bogatymi i biednymi? Niejeden wieśniak, sterroryzowany, bał się może szukać sprawiedliwości w stolicy. Niejeden wyrok skazujący rycerza musiał budzić zdumienie i rozgoryczenie, a potem wskrzeszać prastarą wróżdę rodową, zgodnie z którą przysięgano zemstę, wbrew wyrokowi królewskiemu. Stosunki wewnętrzne tak już były zaognione, że tylko długa i cierpliwa praca mogła przynieść owoce. Jak na razie Mieszko zyskiwał może przyjaciół wśród nielicznych przedstawicieli maluczkich, lecz utracił u możnych, którzy nie mogli królowi wybaczyć, że usiłuje naprawdę być "ojcem dla ubogich i uciśnionych, a mężem dla wdów", jak mu to zgodnie z ówczesną ideologią przystało. Pewnego dnia, może jeszcze przed końcem 1025 roku, zjawili się w Poznaniu posłowie niemieccy. Byli to goście z dalekiego zachodu, skądś z Lotaryngii, nie reprezentowali króla Konrada II, lecz tylko wielkie stronnictwo jego przeciwników i wrogów. Imiona posłów czy też raczej tajnych emisariuszy nie zachowały się do naszych czasów, ale z całego kontekstu wydarzeń domyślamy się ich przybycia. Znamy także treść ich poselstwa. Emisariusze wieźli z sobą list księżny Matyldy Szwabskiej, która była siostrą królowej Gizeli, małżonki Konrada II, a zarazem małżonką diuka Górnej Lotaryngii, Fryderyka. List, adresowany do polskiego króla, miał zostać doręczony wraz z kosztownym darem, bogato zdobionym i w złoto oprawnym modlitewnikiem. Niestety, w drodze spotkało wysłanników nieszczęście. List został przejęty przez ludzi Konrada II i nie mógł dotrzeć do adresata, tylko księga, jako rzecz nie zawierająca szkodliwych dla jego królewskiej miłości treści, dotarła prawdopodobnie na miejsce. Lotaryńczycy, mocno stropieni swoją porażką, starali się teraz z pamięci wyłuszczyć treść pisma. Stali przed siedzącym na tronie królem z pochylonymi głowami i pełnym szacunku głosem wymieniali zaszczytne komplementy, gdyż list, który zachował się do naszych czasów, wiele pozdrowień i komplementów zawierał. Matylda, księżna Lotaryngii, nie miała dość słów uznania dla polskiego króla, który daleko słynie z mądrości, dobroci serca, wykwintnych obyczajów, który jest mężem dla wdów, ojcem dla sierot, gorącym obrońcą ubogich i potrzebujących. Jakże słusznie się stało, że jego ojciec, sławny Bolesław, przywdział koronę królewską! Należała się ona temu mężowi świętemu, który stał się fundamentem i głównym krzewicielem chrześcijaństwa w swoim, przedtem pogańskim kraju. Słusznie także przywdział koronę królewską on, jego majestat Mieszko, drugi tego imienia władca Polski. Polska ozdobą jest Kościoła i arcychrześcijańskim krajem. Cała Lotaryngia Górna i Dolna, Szwabia, cała Burgundia, Szampania, a nawet król Francji, radują się wielce z tego wyniesienia ojczyzny Mieszkowej. Po wyliczeniu tych oraz innych jeszcze komplementów, emisariusze lotaryńscy zaczęli przekazywać polskiemu królowi pozdrowienia. Były to pozdrowienia przede wszystkim od księżny Matyldy, lecz poza nią pozdrawiali jeszcze polskiego króla: małżonek księżny Fryderyk, Gazela, diuk Dolnej Lotaryngii, Konrad z Karyntii, który o mało sam królem niemieckim nie został, Ernest, diuk Szwabii, a pasierb króla Konrada II, hrabia Welf, margrabia Baldwin z Flandrii, hrabia Odon z Szampani. Pozdrowienia przesyłali także inni, pomniejsi panowie zachodnioniemieccy, lecz tych już posłowie nie wymieniali imiennie. Król Mieszko słuchał przemowy z życzliwym i łaskawym zainteresowaniem, ale nie bez wewnętrznego zakłopotania. Wśród przyjaciół, których istnienie dane mu było teraz odkryć, nie wymieniano dawnych sprzymierzeńców ojca, jak na przykład, Henryka V Luksemburskiego czy Ezzona, ojca królowej małżonki Rychezy, przywódcy szeroko rozgałęzionego rodu. Wszyscy byli przyjaciółmi nowymi i bardzo dalekimi. Ponadto z pewnością nie objawiali swojej czci i życzliwości bez własnego jakiegoś interesu. Jaki to był interes, miało się okazać w toku któregoś z dalszych przesłuchań emisariuszy, dokonywanego zapewne mniej uroczyście, w zaciszu jakiejś ustronnej komnatki rozległego palatium. Nienadaremnie obok księżny Matyldy wymieniono imię Konrada z Karyntii, który sam dla siebie chciał godność królewską uzyskać. Chodziło o wojnę przeciw królowi Konradowi II, o jego obalenie. Panowie niemieccy, którzy dobrze pamiętali dawne wpływy polskie w cesarstwie, dawne spiskowanie Bolesława z opozycją, teraz spodziewali się tego samego. Jak kiedyś Bolesław walnie przyczynił się do elekcji Henryka, tak teraz jego następca mógł przyczynić się do obalenia nowego króla. Domyślamy się, że ta tajna narada z niemieckimi gośćmi już mniej była przyjemna. Rycerze zachodni nie otrzymali upragnionej nagrody za swoje poprzednie pochlebstwa. Król Mieszko, który szmat własnego życia spędził w towarzystwie ojca i dzięki temu dokładnie mógł sobie przemyśleć wszystkie jego poczynania, nie miał zamiaru iść dawnymi ślady. Henryk II, który dzięki pomocy Polski został królem, w jej wroga zamienił się potem. Daremnie Bolesław coraz to schodził się z jego wewnętrznymi wrogami. Wybuchające raz po raz powstania niczego nie zdołały zmienić, jeno dalszą wrogość Henryka i Bolesława umacniały i potęgowały. A teraz jak być mogło? Czyż sam fakt, że list księżny Matyldy nie dotarł do miejsca przeznaczenia, nie dowodził wielkiego sprytu i wielkiego miru króla niemieckiego, który dokładnie wiedział, co mu grozi i dobrze może się przygotować? Odmowa Mieszka stała się faktem historycznym. Wpłynęły na nią zapewne także wieści z innej części Niemiec, z Saksonii. Szwagier króla polskiego, margrabia miśnieński Herman z pewnością nie stracił więzów z ojczyzną swojej małżonki. Na pewno odwiedzał nieraz swojego wysoko wyniesionego krewniaka, jeśli nie w czasie koronacji, to krótko potem. Przywożone przez Hermana wiadomości bynajmniej nie świadczyły o uznaniu dla Mieszka. Przeciwnie, polska korona królewska wiele budziła oburzenia w Saksonii. Mówiono tam, że koronacja Bolesława, a potem Mieszka to hańba i krzywda cesarstwa rzymskiego i królestwa niemieckiego, że to uzurpacja bezprawna, gdyż jedynie Niemcom przysługują takie zaszczyty. Takie same głosy słyszało się także na dworze króla Konrada, choć, jak się zdaje, sam król na razie nie wypowiadał się na ten temat, hamowany w gniewie przez swoją małżonkę, Gizelę. Należało zatem mieć się na baczności i raczej myśleć o sobie, a nie o cudzych sprawach. Mieszko, który w wielu sprawach zdecydował się nie naśladować Bolesława, na którego błędach uczył się przez całe życie, w jednym wszakże poszedł na pewno jego śladem: w jednaniu sobie szpiegów poza granicami. W dalekich krajach, w różnych częściach Niemiec żyli jeszcze dawni zaufani ludzie Bolesława, którzy szybko i sprawnie dostarczali polskiemu władcy wiadomości o wydarzeniach w swoich krajach. Z tymi, tajnymi, służącymi za pieniądze donosicielami nowy król także zapewne nawiązał łączność, aby w porę spostrzec, co mu mogło grozić. Tak więc niezależnie od Hermana dobrze wiedział, że jedynie niemieszanie się w wewnętrzne sprawy innych może przynieść mu pokój na granicach, tak bardzo potrzebny do odbudowania sił jego ojczyzny i do zaprowadzenia w niej ładu i praworządności. Brak odpowiedzi Mieszka na płomienne wezwania opozycji lotaryńskiej, jego neutralność w czasie powstania, które tam mimo powściągliwości polskiego króla wybuchło, oraz nienawiązanie kontaktów z rodziną Rychezy, wszystko to świadczy, że Mieszko otrząsał się z wpływów ojca i był zdecydowany kroczyć inną drogą. Jak bardzo daleko poszedł tą drogą, świadczy także jego życie osobiste. Dopóki Bolesław żył, Mieszko nie śmiał otwarcie zerwać z narzuconą mu ze względów politycznych Rychezą. Po synu urodzonym w roku 1016 otrzymał jeszcze dwie córki, lecz odtąd już żadne dziecko nie miało się urodzić w tym małżeństwie. Mieszko otwarcie wrócił do swojej dawnej małżonki, którą wraz z synem Bolesławem sprowadził z pewnością do Poznania. Bolesław był jego pierworodnym, umiłowanym synem. Że nie pochodził z małżeństwa pobłogosławionego przez Kościół, w niczym jego praw nie pomniejszało. Rodzima, polska tradycja nie rozróżniała jeszcze wówczas takich subtelności, o czym świadczy przykład Zbigniewa, pierworodnego syna Władysława Hermana, któremu wielmoże polscy wiernie pomagali w walce przeciw młodszemu Bolesławowi Krzywoustemu: Bolesław, syn Mieszka, urodzony jeszcze przed rokiem 1013, musiał już być młodzieńcem dojrzałym. Brak wykształcenia "książkowego" w niczym mu nie przeszkadzał. W owych czasach niektórzy cesarze czytać ni pisać nie potrafili, a władali swoimi wielkimi państwami. Rycheza od początku małżeństwa z Mieszkiem musiała zdawać sobie sprawę z jego uczuć, niestety nie dla niej. Początkowo prawdopodobnie miała nadzieję, że wszystko odmieni się na jej korzyść, ale teraz już i nadzieja taka nie istniała. Między małżonkami stanęła zatem ugoda o separacji. Rycheza zostanie królową, bo "nałożnicy" Kościół nie zgodziłby się koronować, ale na tym koniec. Będą żyć obok siebie, ale nie razem. Nie jego, Mieszka, w tym wina, wszak musiał się żenić z rozkazu ojca. Nie wiemy, jak Rycheza przyjęła swoją nową sytuację, na pewno nie była nią zachwycona. Sprowadzenie "nałożnicy" i jej syna było dla niej obelgą, ale z drugiej strony godność królowej Polski wyrównywała jakoś tamto zniesławienie. Rozwód królewskiej pary małżeńskiej zdawał się nie szkodzić opinii Mieszka. Przeciwnie, jego ofiarność dla Kościoła i oddanie sprawie dalszej chrystianizacji kraju zjednały mu opinię wiernego wyznawcy Chrystusa. Czyżby po koronacji królewskiej wszczęto jakiś proces o unieważnienie tego, pod przymusem zawartego małżeństwa? To natomiast, że Rycheza pozostała jeszcze w Polsce lat kilka, dowodzi tylko zwykłej przewlekłości tego rodzaju procesów w nie cierpiących pośpiechu urzędach Kościoła. Umowa rozwodowa, czy też może raczej na razie umowa o separacji, dotyczyła także losów dzieci, ich praw do władzy w kraju. Mieszko przy poparciu swoich dworzan, książąt i komesów twardo stał na stanowisku, że jedynie Bolesławowi należy się dziedzictwo niepodzielnego królestwa. Rycheza nie potrafiła temu zaprzeczyć, musiała pogodzić się z losem. Zatem jej syn Kazimierz, jedynie tylko w Kościele mógł dojść do jakichś, może nawet wielkich zaszczytów. Tak więc postanowiła wraz z królem skierować Kazimierza do stanu duchownego. Sprawa mnichostwa Kazimierza zdaje się nie budzić wątpliwości. Jedno tylko pozostaje niejasne, położenie klasztoru, do którego dziesięcioletni Mieszkowic został skierowany na naukę. Mówi się o dalekim Cluny, ale późniejsza tradycja zdaje się wiązać Kazimierza także z Krakowem, gdzie działał klasztor uczonych benedyktynów i gdzie biskupem był przez pewien czas stryj Mieszka, Lambert. Sprawa wciąż czeka na ostateczne wyjaśnienie historyków. Jedno wszakże wydaje się pewne, że matka kierowała syna do klasztoru niezbyt chętnie i że on sam także powołania zakonnego nie przejawiał, a wręcz przeciwnie, palił się do odegrania roli w życiu świeckim, najchętniej na tronie królewskim, choćby dopiero po śmierci Bolesława lub choćby nawet przeciw niemu, z "nieprawego" łoża pochodzącemu. Lata 1025 i 1026 upłynęły na granicach spokojnie. W Niemczech wrzało przeciw polskim koronacjom, ale pokój trwał. Tymczasem dookoła Polski następowały zmiany. Dotychczasowy układ stosunków pomiędzy państwami środkowej i zachodniej Europy bardzo szybko zaczął się przekształcać. Około roku 1027 wszystko jakby stanęło na głowie. Niedawni przyjaciele zaczęli spoglądać na siebie wrogo, wrogowie zaś jakby ze zdumieniem odkrywali, że znajdują się we wspólnym obozie. Dania, która w wojnach polsko-niemieckich zachowywała życzliwą Bolesławowi neutralność, teraz zawarła sojusz z cesarstwem. Król duńsko-angielski, Kanut Wielki, aż do dalekiego Rzymu pojechał, by spotkać się z Konradem II, który do wiecznego miasta udał się na koronację cesarską. To nieoczekiwane zbliżenie zaniepokoiło Słowian północno-zachodnich, Wieletów, którzy w nowym przymierzu zaczęli dostrzegać groźbę dla siebie. Jeszcze przez pewien czas będą Wieleci przyjeżdżać do Niemiec i skarżyć się na dawnego swojego wroga, Polskę, której rycerze, zapewne samowolnie, poturbowali ich gdzieś na pograniczu. Rychło jednak poznają, że nie warto u nowego władcy Niemiec szukać sprawiedliwości i poparcia, co w dwa lata później doprowadzi ich do samodzielnego szukania porozumienia ze swoim wschodnim sąsiadem. Wraz z Wieletami oderwały się od Konrada II Czechy księcia Udalryka. Ten wierny sojusznik cesarza Henryka II i Wieletów, nagle, z nieznanych bliżej powodów, zaczął zaliczać się do wrogów nowego cesarza. Czyżby mając do wyboru albo Wieletów, albo Konrada, wybrał tych pierwszych? Rozbiciu uległ także wieloletni sojusz węgiersko-niemiecki. Król Stefan, zdobywszy Słowację i inne ziemie nad Dunajem, urósł w taką siłę, że Konrad II zaczął się go obawiać. Jawna wrogość między tymi dwoma władcami uwidoczniła się niebawem, jeszcze w roku 1027. Biskup sztrasburski, Werner, z rozkazu Konrada II udał się w dalekie poselstwo do Carogrodu, aby zawarty pomiędzy cesarzem Konstantynem II i Konradem II tajny sojusz przeciwko Węgrom umocnić przez doprowadzenie do małżeństwa syna Konrada z cesarzówną. Poselstwo, bardzo liczne i zapewne zbrojne, ruszyło przez Węgry, kędy droga leżała najbliższa. Czy to jednak zbytnia liczebność poselstwa sprawiła, czy też król Stefan odkrył w tym niebezpieczną dla siebie akcję dyplomatyczną, dość że odmówił biskupowi wolnego przejazdu. W rezultacie poseł, zagniewany i obrażony, musiał pojechać drogą okrężną, przez Wenecję, co walnie przyczyniło się do upadku jego sprawy, gdyż orszak spóźnił się i nie dojechał do celu z powodu śmierci swojego przywódcy. Konrad II, skłócony z Węgrami, Czechami i Wieletami, lecz zaprzyjaźniony z Kanutem Wielkim i Konstantynem II, nie dbał o przeciwników i dalej realizował swoją nową politykę zagraniczną. Drugie powstanie, jakie przeciw niemu wybuchło w Lotaryngii i innych zachodnich regionach cesarstwa, niebawem stłumił zbrojnie, po czym zagarnął królestwo burgundzkie, czego nigdy nie udało się dokonać Henrykowi II. Jego siły wzrosły znacznie. Wiadomości o wielkich wydarzeniach, które zmieniły oblicze Europy, z pewnością na czas docierały do Polski. Nowy król Polski i jego doradcy w lot ocenili sytuację. Była ona dla Polski korzystna, należało zatem wyzyskać ją dla umocnienia panującego na granicach pokoju. Kraj potrzebował pokoju, a nie wojny, toteż Mieszko II nie mieszał się w nowe waśnie wybuchające dookoła. Zresztą trudno byłoby mu nagle zaprzyjaźniać się z dotychczasowymi wrogami, którzy wprawdzie poróżnili się z cesarzem, ale zwracać zabranych niedawno ziem nie myśleli. Jak Słowacja w rękach króla Stefana, tak i znaczna część Moraw dalej pozostawała we władzy książąt czeskich. Raczej należało czekać, co przyniesie przyszłość. Dawni wrogowie, poróżnieni teraz, mogli wykrwawić się wzajemnie, skąd tylko korzyść wyniknąć mogła. Ścisła neutralność opłacała się Mieszkowi także z innego względu. Cesarz Konrad II, zadowolony, że Mieszko nie mieszał się w wewnętrzne sprawy cesarstwa i nie opowiadał po stronie dwukrotnych już buntowników lotaryńskich, odwzajemniał się tym samym. Otton, młodszy brat polskiego króla, daremnie zabiegał w Niemczech o pomoc w swojej sprawie. Cesarzowi nie zależało na zmianie osoby panującej w Polsce, tym bardziej że była to osoba wpływowa, skoligacona z potężnymi rodami w Niemczech, a przy tym mimo wszystko nie przeszkadzająca zbyt wiele. Można by nawet odnieść wrażenie, że sam fakt koronacji królewskiej nie drażnił Konrada tak, jak drażnił Sasów, zazdroszczących Polsce wyniesienia. W tak jednak skłóconym świecie neutralność na dłuższą metę była niemożliwa. Przez cały rok 1028 Polska skupiała na sobie uwagę wszystkich stron. Zarówno Węgrzy, jak i Niemcy próbowali zjednać ją dla siebie, obiecując w zamian jakieś korzyści. Atutem w ręku Konrada mogły być Łużyce i Milsko. Wprawdzie traktat z roku 1018 przyznawał te ziemie Bolesławowi bez żadnych warunków, ale liczni panowie niemieccy nigdy nie mogli się z tym pogodzić. Twierdzono, że przyłączenie Łużyc do Polski było uszczerbkiem dla cesarstwa i jego hańbą. Konrad II znał te nastroje, które lada chwila mogły doprowadzić do nowej wojny. Nie ulega wątpliwości, że sprawa Łużyc i Milska ponownie stała się aktualna na przełomie lat 1028-1029. Dwaj sąsiedni władcy, cesarz i król, na pewno spotkali się gdzieś dla omówienia spraw obie strony interesujących. Znamy tylko nieliczne z ówczesnych spotkań monarchów, najczęściej te bezpośrednio z pokojem lub z wojną związane, a przecież musiały istnieć także inne zjazdy, na poły towarzyskie, a na poły "oficjalne". Konrad II, zainteresowany stanowiskiem Polski w zbliżającej się rozgrywce, chciał zdobyć okazję, aby osobiście wybadać Mieszka i ewentualnie skłonić go do sojuszu. A że król Polski wyraźnie manifestował swoje pokojowe cele, łatwo mógł zaproszenie na zjazd przyjąć. Niestety, nie znamy daty ni miejsca tego spotkania, ale musiał to być zjazd bardzo liczny, huczny i pełen napięcia. Wymieniano słowa wzajemnego szacunku, obdarowywano się zapewne kosztownościami i ucztowano, lecz równocześnie jakby mimochodem rzucano uwagi na interesujący temat. Wypowiadane raz po raz urywane i na pozór obojętne zdania coraz bardziej zdradzały, co w gruncie rzeczy każda ze stron myśli. Aż wreszcie, być może w małym gronie najbardziej wtajemniczonych doradców i książąt, ktoś z Niemców, może nawet sam cesarz osobiście, wyraźnie dał do zrozumienia, że jeśli Polska nie poprze cesarstwa, może pożegnać się z Łużycami i z Milskiem, cesarzowi bowiem bardzo trudno będzie nadal przekonywać swoich baronów, że owe ziemie słusznie należą się Mieszkowi. Najstarsze kroniki polskie trafnie przypisują królowi Mieszkowi II wielkie umiłowanie pokoju i niechęć do zdobywania ziem cudzych, niemniej jednak trafnie podkreślają także waleczność i rycerskość Bolesławowica. Mieszko naprawdę nie chciał wojen, naprawdę wiedział, że dla Polski w jej ówczesnej sytuacji wewnętrznej najkorzystniejszy jest pokój, ale równie mocno zdecydowany był bronić własnych granic. Wzmianka o Łużycach musiała jedynie usztywnić jego stanowisko. Nie będzie cesarz darowywał mu tego, co od ojca w spadku otrzymał. Jeśli Konrad mniema, że zdoła odebrać Łużyce siłą, niech tedy spróbuje. Mieszko nie pragnie wojny, ale walczyć potrafi. Od tej chwili atmosfera rozmów, i tak już napięta, pogorszyła się całkiem. Być może, nie zrezygnowano jeszcze z prób wzajemnego przekonania się o konieczności znalezienia jakiegoś porozumienia, lecz myśli coraz częściej zaczęły ulatywać ku wojnie. W czasie pożegnania dwu rozjeżdżających się dworów z pewnością sztywniały zginające się w ukłonach karki, tężały twarze. Nic z poprzedniej, choćby udanej serdeczności, jedynie zewnętrzne oznaki czci i szacunku, pod którymi ukrywała się głęboka świadomość, że następnego spotkania już nie będzie, jak tylko w polu z bronią w ręku. Z mieczem w dłoni Przez resztę roku 1028, przez zimę 1028-29 i wiosnę nadchodzącą pokój trwał jeszcze, lecz nikt już nie wierzył w jego wieczystość, która na mocy traktatu z roku 1018 miała spełniać nadzieje umęczonych wojnami ludzi. Król Mieszko II już się nie łudził, lecz zgodnie ze swoją zasadą traktowania wojny jako zło konieczne, a nie źródło wątpliwych zresztą zysków, nie zaczynał działań zbrojnych, lecz szykował się do obrony. Jakimi dysponował siłami i środkami? Poprzednie rozruchy społeczne, bunty pogańskiej ludności opolnej niewątpliwie osłabiły siły rycerstwa polskiego. Może niewielu rycerzy poległo do tej pory, może niewielu wśród nich straciło swoje dwory czy nawet gródki, ale niezlikwidowanie różnic społecznych wciąż grozić musiało nowym wybuchem. Groza napełniała ludzi lękiem, więc sądzić wypada, że król nie na wszystkich swoich rycerzy mógł liczyć. Strach o najbliższych i o swoje mienie z pewnością odstręczał od zamiaru wyruszenia w pole i pozostawienia swoich siedzib bez opieki. Zatem spośród owych wielu tysięcy konnych i pieszych wojowników, które u szczytu swojej potęgi miał do dyspozycji Bolesław Chrobry, teraz mogło pozostać zaledwie kilka. Ponadto osobista drużyna książęca, a teraz królewska, która znacznie zmalała w ciągu ostatnich dziesiątków lat, także nie przedstawiała dawnej siły. Wobec całkowitego braku źródeł trudno kusić się o jej liczbowe określenie, lecz wydaje się, że nie mogła ona obejmować więcej niż trzy legiony, czyli około 900 konnych wojów. Z drugiej strony nadchodząca wojna także nie miała być tak ciężka, jak dawne, przez Bolesława toczone, w których przeciwko Polsce występowali nie tylko Niemcy, lecz także Wieleci, Czesi, Węgrzy i Rusini jednocześnie. Mieszko II na początku 1029 roku musiał już wiedzieć, że Czesi i Wieleci nie poprą cesarza, z innych zaś sojuszników cesarstwa Węgrzy całkiem odpadali. Pozostawała jedynie Ruś, gdzie przebywał Bezprym, który, jak zapewne donosili szpiedzy, wciąż kołatał o pomoc, obiecując w zamian zwrot Grodów Czerwieńskich i bogate łupy, na zwolennikach króla zdobyte. Ale i Ruś na razie nie była jeszcze gotowa. Wojna pomiędzy braćmi, Jarosławem i Mścisławem, dogorywała wprawdzie, lecz na pokój wewnętrzny wciąż jeszcze trzeba było tam poczekać. Wobec zbliżającej się wojny z cesarstwem król Polski i wielmoże z jego otoczenia nie upadali na duchu. Przeciwnie, nie mamy żadnych śladów wahania czy chęci przedwczesnej kapitulacji. Mieszko II, który pod władzą swojego ojca przebywając, niejedną kampanię zbrojną stoczył w życiu zwycięsko, znał się na wojnie doskonale. Wiedział, że powodzenie zależy nie tyle od liczebności wojsk, ile od umiejętnego zastosowania manewru i uporczywej obrony grodów. W obronie wystarczały kilkakrotnie słabsze siły od sił nieprzyjaciela. Mieszkańcy grodów łużyckich, podgrodzi i ich okolicy bardzo cenili sobie przynależność do Polski. Świadczą o tym do dziś przetrwałe serbskie pieśni ludowe i liczne legendy, w których pamięć o panowaniu Bolesława i Mieszka wciąż pozostaje żywa. Tych nie trzeba było zachęcać do walki z cesarzem. Rozruchy i bunty ludności opolnej, tak liczne w głębi kraju, tutaj wcale nie miały miejsca. Na wieść o zagrożeniu ze strony nienawistnych panów niemieckich spieszono umacniać grody, gromadzić w nich żywność i paszę dla bydła i koni. Kończył się dwunastoletni pokój, nadchodziła wojna, nikt nie będzie się uchylał od obowiązku stawienia czoła obcemu najazdowi. Mieszko wzorem swojego ojca, u którego uczył się sztuki wojennej, jeszcze zimą 1028-1029 roku przybył zapewne na miejsce, aby osobiście dopilnować prac obronnych. Pod jego okiem grody łużyckie, na niedostępnych skałach zbudowane, silne i dobrze umocnione, szybko nabierały pełnej sprawności. Naprawiano nieliczne uszkodzenia wałów czy blanków, wznoszono nowe wieże dla łuczników, szkolono młodzież, która w czasie pokoju wyrosła i nie dość dobrze potrafiła strzelać z łuku, rzucać oszczepem. Tworzono szyki pieszych tarczowników, dzielono pomiędzy nich obowiązki palenia ogni, topienia smoły, gotowania wrzątku rozżarzania kamieni i ciskania tego wszystkiego na głowy tych, którzy zbyt blisko podejść się ośmielą. Wzdłuż granicy rozstawiono czaty, a nawet w głąb Saksonii wysłano zapewne zaufanych ludzi, którzy z łatwością mogli nawiązać łączność z żyjącymi pod obcym panowaniem Słowianami, żeby na czas i dokładnie wiedzieć o każdym zamyśle czy poruszeniu się cesarza. Mieszko II, skoro tylko stracił całą nadzieję na pokój, coraz bardziej przesiąkał na nowo wojną, wśród której dane mu było wyrosnąć, zmężnieć i nabrać sił. Nie chciał tej wojny tak samo, jak nie chcieli jej jego najniżsi poddani, którzy tylko straty w ciągu wojny ponosili, ale też gorąco szykował się do niej, skoro już koniecznie miała nadejść. Trudno, obcych ziem ni bogactw nie pragnie, ale swojego oddać nikomu nie zamierza. Dość już było strat na Pomorzu, w Słowacji i na Morawach. Do dalszych dopuścić nie wolno. Król i jego poddani z każdym dniem bardziej przepojeni byli duchem nadchodzących zmagań orężnych, jakby nigdy przedtem nie było inaczej. W świadomości starszych odżywały dawne wspomnienia licznych oblężeń i zwycięskich tychże oblężeń zakończeń. Młodzież z zapartym tchem słuchała owych wspomnień i radowała się na myśl, że i jej przypadnie w udziale dawna sława ojców i dziadów. Latem 1029 roku Łużyce i Milsko gotowe były do obrony. W tym samym czasie zakończył także przygotowania cesarz Konrad II. Po żniwach, w drugiej połowie sierpnia, cesarz skoncentrował swoje wojska we wsi Liski koło Magdeburga, gdzie już przedtem Henryk II zwykł zbierać swoje siły przed uderzeniem na Polskę. Wieś wnet uległa dewastacji i grabieży, albowiem przed wyruszeniem w daleką drogę należało się jakoś zaopatrzyć. Mieszko na czele kilku legionów rycerstwa z pospolitego ruszenia, ogłoszonego zapewne tylko w rejonach przygranicznych, oraz na czele własnej drużyny czyhał gdzieś na granicy. Wreszcie Niemcy ruszyli w stronę Polski. Szli wolno, jak zwykle w takich wypadkach, gdyż drogi nie były najlepsze, a w dodatku dostępu do kraju broniły liczne bagna i zasieki w lasach poczynione. W źródłach nie zachował się opis tej kampanii. Sądzimy zatem, że wódz polski poprzestał na kąsaniu nieprzyjaciela znienacka, na atakowaniu i wycinaniu maruderów i mniejszych oddziałów nieprzyjaciela, które odłączyły się od głównej kolumny. Cesarz zmierzał w kierunku Łużyc. Wiódł wyłącznie siły własne, gdyż zgodnie z przewidywaniami, ni Wieleci, ni zaprzyjaźnieni z nimi Czesi nie stawili się na jego wezwanie, po raz pierwszy dając tym wyraźny dowód swojej niechęci, a może nawet wrogości względem cesarza. To bardzo było kłopotliwe dla Konrada który wiedział zapewne dobrze, jak trudno walczyć z Polską, nawet wraz ze sprzymierzeńcami. Niemniej jednak wytrwale dążył do celu. Czyżby liczył, że historia dawnych wojen niemiecko-polskich odwróci się nagle? Któregoś dnia wojska cesarskie opasały Budziszyn. Ten główny gród ziemi, po którą wyciągano rękę, leżał zapewne w miejscu kamiennego zamku, którego resztki przetrwały do naszych czasów, czyli był wzniesiony bardzo wysoko, na niedostępnej wręcz skale. Wzorem innych słowiańskich umocnień, zbudowano tu olbrzymie wały drewniano-ziemne, które jeszcze dodatkowo utrudniały wspinaczkę. Grododzierżca, za wczasu zawiadomiony o zbliżaniu się nieprzyjaciela, w porę zgromadził wewnątrz wałów całą ludność okolicy i w porę zamknął bramę. O zaskoczeniu nie mogło być mowy. Zaczęło się przewlekłe oblężenie. Wszakże cesarz nie był całkowicie osamotniony w swojej walce przeciwko Polsce. Dość nieoczekiwanie zyskał wnet sprzymierzeńca w osobie księcia Brzetysława, syna Udalryka z Pragi. Brzetysław, wówczas już tytularny książę Moraw, nie podzielał stanowiska ojca, gdyż nie na rękę mu była neutralność przychylna Polsce, do której zgłaszał pretensję o resztę Moraw. Przy boku Brzetysława pojawił się także książę Otton, brat Mieszka II. Teraz już niemłody, bo prawie trzydziestoletni Piastowicz nie mógł doczekać się interwencji cesarza w sprawie wprowadzenia go na tron polski, więc przybył na Morawy, by u zajadłego wroga Mieszka szukać szczęścia. Brzetysław rozpoczął działania zbrojne równocześnie z cesarzem Konradem. Strona polska, poinformowana o stanowisku księcia Udalryka, prawdopodobnie nie spodziewała się takiej rozbieżności zdań wśród książąt czeskich. Mieszko II, zajęty na Łużycach, nie przedsięwziął tutaj żadnych środków obronnych, toteż pewnego dnia grododzierżca Ołomuńca i tamtejsza ludność zostali całkowicie, jak się domyślamy, zaskoczeni niespodziewanym najazdem. Polacy i wierni Polsce Morawianie zaczęli bronić się w osamotnieniu. Walka była ciężka, bo nie przygotowana, a i same walory obronne ołomunieckiego grodu zapewne nie najlepsze. Nie wiemy, jak długo toczyły się boje, ale musiały być bardzo krwawe, bo źródła donoszą o wielu łupach Brzetysława i o wielu jeńcach polskich. Wreszcie Ołomuniec padł. Brzetysław zapanował nad grodem i nad resztą Moraw, prawdopodobnie aż po rzekę Olzę. Dla Polaków nastały ciężkie dni. Brzetysław szalał. Wszystkich jeńców polskich, aby ich nie żywić i do ewentualnej przyszłej zemsty nie nastrajać, zaprzedał w niewolę węgierską. Król Stefan, który sam szykował się do wojny z cesarzem, nie omieszkał nabyć taniej siły roboczej, tak potrzebnej mu teraz w czasie budowania nowych i rozbudowywania starych umocnień na pograniczu. Nie był to więc gest przychylny królowi Mieszkowi. Okazało się, że wprawdzie przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi, ale wrogowie naszych wrogów dalej mogą pozostawać naszymi wrogami. W zdobytym przez Brzetysława Ołomuńcu niebawem odbyła się podniosła uroczystość. Nowy władca zdawał sobie sprawę z tego, kogo przede wszystkim należało zjednać, przeto w obecności swoich baronów i polskiego księcia wszystkie zdobyte w tej wojnie łupy uroczyście przekazał na morawskie kościoły, a na rzecz kościoła św. Piotra w Ołomuńcu szczególne poczynił nadania. W ten sposób, wysiedliwszy i sprzedawszy Węgrom najwierniejszych stronników polskiego króla i zjednawszy sobie Kościół, Brzetysław mocną nogą stanął na zdobytym terenie. Książę Otton w imieniu swojego rodu usankcjonował zapewne ten nowy stan rzeczy. Nienawistny bratu, liczył może, że przy boku władcy Moraw łatwiej osiągnie to, czego nie udało mu się osiągnąć wskutek daremnie wyczekiwanej od cesarza pomocy. Zwycięstwo Brzetysława i utrata reszty Moraw nie wpłynęły na działania wojenne w Łużycach. Budziszyn bronił się dzielnie. Wzorem walk pod Niemczą w roku 1017 prowadzone oblężenie nie przyniosło żadnych wyników, przeto po kilku tygodniach cesarz Konrad musiał odejść z niczym, jeśli nie liczyć straty wielu rycerzy poległych w trakcie wspinania się na wały. Kampania została wygrana, Mieszko II mógł rozpuścić rycerzy z pospolitego ruszenia i odesłać gdzieś na wypoczynek swoją drużynę. Następny najazd cesarza mógł nastąpić najwcześniej za rok. Wojna trwała jednak dalej. Nie wiemy nic o jakichkolwiek pertraktacjach pokojowych, o próbach pogodzenia się na zasadzie ustępstwa jednej ze stron. Mieszko, na Łużycach zwycięski, nie miał powodu prosić o pokój, cesarz zaś w dalszym ciągu nie rezygnował. Jawne przyłączenie się doń Brzetysława było dlań korzystne zarówno ze względu na wojnę z Polską, jak i ze względu na wojnę z Węgrami. Król polski nie tracił czasu. Jego położenie także było korzystne. W czasie ostatniej kampanii i oblężenia Budziszyna Wieleci, którzy nie poparli cesarza, otoczeni sojuszem niemiecko-duńskim, doszli do wniosku, że należy zakończyć odwieczną nieprzyjaźń z Polską i raczej przeciwnie, w toczącej się wojnie wesprzeć króla polskiego, który przeciwko ich wrogowi walczył. Zapewne krótko po zwycięskiej obronie Budziszyna zjawili się w Poznaniu posłowie od rady zwierzchniej Związku Wieleckiego. Przybywali może z niepokojem i obawą o to, jak zostaną przyjęci po tylu latach wzajemnych wojen i zatargów, wszakże Mieszko przyjął ich łaskawie. I on doceniał wielkie znaczenie owej odmiany w położeniu swoich północno-zachodnich sąsiadów i pobratymców. Od razu zatem przełamano pierwsze lody i z łatwością uzgodniono wspólne prowadzenie działań. Wieleci bardzo chętnie zobowiązali się dostarczyć na każde zawołanie większą ilość swoich bitnych drużyn, byle jeno jak największe cięgi dostały się Niemcom. Rozmowy były krótkie, lecz zapewne nie ograniczyły się do tego jednego spotkania. Jeszcze później jeździli prawdopodobnie do Wieletów posłowie polscy; aby wszystkie szczegóły współdziałania dokładnie uzgodnić. Obok bowiem posiłków wieleckich, walczących pod rozkazami Mieszka, inne oddziały wieleckie miały samodzielnie atakować Saksonię od północy. Tak więc jesienią i zimą 1029-30 roku bardzo ożywione nastroje panowały w Polsce. Król nie oddał się całkowicie łowom i ucztom, jakie w okresie przesilenia słonecznego od prawieków urządzano u Polan i plemion pokrewnych. Ta czujność bardzo mu się opłaciła. W okresie Godów nastąpiły bowiem ważne wydarzenia. Na początku stycznia 1030 roku zmarł margrabia zachodniołużycki Thietmar, a to prawdziwą burzę wywołało u naszych sąsiadów. Zygfryd, syn poprzedniego margrabiego, Hodona, który za pomoc udzieloną Mieszkowi w roku 1014 został posłany do klasztoru, teraz zrzucił szatę duchowną i pośpiesznie zaczął zbierać stronników, aby przy ich poparciu bądź to uzyskać ojcowski urząd, bądź też zemsty za swoją krzywdę dokonać. Całą marchię ogarnęło wrzenie. Wszyscy niezadowoleni z rządów zmarłego margrabiego garnęli się do Zygfryda. Wszakże perspektywy na załatwienie porachunków w oparciu o siły Rzeszy musiały być znikome. Zygfryd niebawem przekonał się, że nie zdoła osiągnąć trwałego sukcesu, a ponieważ jego poczucie krzywdy było wielkie, powiódł całe swoje stronnictwo na wschód, do Polski, która znajdowała się w stanie wojny z cesarstwem, aby przy boku króla polskiego, a swojego dawnego przyjaciela, bodaj zemsty móc dokonać. Przez kilka tygodni ciągnęły do Polski grupy buntowników. Mieszko od razu ocenił, że sytuacja jest korzystna, przeto witał wszystkich gościnnie, a oni oddawali się pod jego rozkazy jednego tylko żądając, aby powiódł ich na zachód. Wśród uchodźców znajdowali się może rodowici Niemcy, jednakże przeważał zapewne żywioł słowiański, który cierpiał ucisk pod obcym panowaniem i od dawna sympatyzował z Polską. Świadczy o tym opinia, jaką zbiegowie zyskali u współczesnych kronikarzy saskich, którzy zwali ich poganami. Istotnie, to mogli naprawdę być na pół poganie, a co za tym idzie ludzie z najniższych warstw społecznych, a zatem pozbawieni jakiegokolwiek znaczenia politycznego, ale wierni obyczajom swoich przodków Słowianie. Nie zważając na mrozy i śniegi wysłannicy króla, dosiadłszy szybkich i wytrwałych koni, pędzili do Wieletów z wieściami i żądaniem natychmiastowego przysłania posiłków. Wieleci zrozumieli wyjątkowość sytuacji. W kilka tygodni później, kiedy wrzenie w Niemczech ustanie i nowy jakiś margrabia opanuje sytuację, może już być za późno. Toteż przy końcu stycznia król polski miał już u siebie obiecane posiłki. Równocześnie za pomocą wici zebrał także pośpiesznie znaczną część swojego rycerstwa skuszonego obietnicą bogatych łupów. Polska wyprawa zbrojna ruszyła na zachód. Mieszko dobrze znał tereny nieprzyjaciela z poprzednich wojen, jeszcze w czasach ojca toczonych. Trudno nam śledzić ten najazd krok po kroku, dzień po dniu. Wiemy tylko, że kroniki niemieckie odnotowały go z prawdziwą zgrozą. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyli Niemcy w tej części cesarstwa osiedli. Polski zagon objął swoim zasięgiem Brandenburgię oraz ziemie południowej Saksonii między Łabą i Salą. Padły prawie wszystkie grody i miasta. Konne rycerstwo polskie, wspierane przez niemieckich buntowników i zajadłych Wieletów, zagarniało wszystko, co znalazło się na drodze. Kroniki niemieckie podają, że wraz z sześćdziesięcioma pięcioma jakimiś bardzo znacznymi wielmożami niemieckimi dostał się do niewoli biskup brandenburski Luizon. Wszystkich jeńców zabrano około dziewięciu tysięcy, co było sukcesem nie spotykanym nawet w czasach Chrobrego. Oprócz jeńców zdobyto jakieś przebogate łupy. Cesarz, nie spodziewający się takiego najazdu, bawił właśnie nad Renem, więc nie miał kto organizować obrony. Polscy i wieleccy wojownicy, dokonawszy nieprawdopodobnego zniszczenia, w połowie lutego bez przeszkód wrócili do swoich siedzib. Mieszko triumfował. Nie chciał tej wojny, ale skoro cesarz jej zapragnął, niech wie, z kim sprawa. Równocześnie z polsko-wieleckim najazdem na Brandenburgię i Saksonię, daleko na południu cesarstwa, w Bawarii, szalały zagony węgierskiego króla Stefana. Nie wiemy, czy była to akcja uzgodniona z królem polskim, czy raczej - co wydaje się bardziej prawdopodobne - tylko zbieżna w czasie, podjęta w ostatniej chwili, na wieść o działaniach Mieszka II. I ten najazd bardzo był krwawy. Węgrzy, podobnie jak Polacy i Wieleci, nie szczędzili nikogo. Gorąca była ta zima dla cesarstwa. Zdawało się, że król polski może spokojnie patrzeć w przyszłość. W toczącej się wojnie stracił mały skrawek ziemi na Morawach, lecz obronił Łużyce i Milsko, a ponadto wziął wielu jeńców i łup bogaty. Ze strony Moraw i Czech nic mu już więcej grozić nie mogło, natomiast wojna króla Stefana siłą rzeczy stworzyła polsko-węgierskie przymierze. Cesarz, pozbawiony posiłków czeskich i wieleckich, nie mógł nigdy zagarnąć Łużyc, choćby jeszcze po stokroć próbował. Dawne, wątpliwe zresztą sukcesy cesarza Henryka II zawsze uzależnione były od czeskiej i wieleckiej pomocy. Wszakże w ciągu najbliższego lata zaczęło się rysować przymierze niemiecko-ruskie. Jarosław i Mścisław, skończywszy wreszcie bratobójczą wojnę, podzielili kraj między siebie, przy czym Jarosławowi przypadł w udziale Kijów, a wraz z nim tradycja panowania nad Grodami Czerwieńskimi i żądza zemsty za dawny, w roku 1018 dokonany, najazd Bolesława na jego stolicę. Nie znamy dokładnie daty zawarcia sojuszu niemiecko-ruskiego, lecz w roku 1030 zaczęły ujawniać się jego skutki. Te dwa państwa, dawniej rywalizujące między sobą na dalekim południu, w Italii, gdzie ścierały się wpływy dwóch cesarstw: wschodniego i zachodniego; teraz, wobec ugody Konrada II z Konstantynem II mogły połączyć się przeciw wspólnemu wrogowi. Uzgodniono, że Konrad ruszy przeciwko Węgrom, aby bronić Bawarii, w której panował jego syn, młodociany król Henryk, podczas gdy tymczasem Ruś uderzy na Polskę ze wschodu. Konrada miał wspierać, i wspierał zresztą skutecznie, książę Brzetysław morawski, Jarosława natomiast - książę Bezprym, który wreszcie doczekał się swojej godziny i miał jakichś własnych stronników w kraju. Mieszko trafnie ocenił sytuację. Na razie mimo wszystko nie była ona zła, skoro cesarz musiał walczyć z Węgrami. Dopóki tam na południowym zachodzie trwać będzie wojna, polskie granice zachodnie będą bezpieczne, tym bardziej że Wieleci nie ustaną w walkach na pograniczu i będą nękać Niemców od północy. Należało tylko zebrać siły, i ruszyć na wschodnie rubieże, aby stawić czoło Jarosławowi, z którym nadciągał także Bezprym. Pobyt Bezpryma w obozie księcia Jarosława czynił zagrożenie ze wschodu szczególnie niebezpieczne. Lato 1030 roku było gorące, lecz tym razem dla Polaków i Węgrów. Podczas gdy Konrad i Brzetysław wdzierali się w głąb Słowacji i Węgier, biorąc odwet za zimowy najazd na Bawarię, Mieszko II zmagał się z zagonami Rusinów. Przebiegu tych walk nie znamy zupełnie. Wszakże w polu rycerstwo polskie musiało nie ustępować najeźdźcom, skoro nie słychać nic o wdarciu się ich w głąb kraju. Mimo tych niewątpliwych zresztą sukcesów, wojna przyniosła także pewną stratę. Rusinom udało się, być może przez zaskoczenie, zdobyć jeden z grodów pogranicznych, Bełz. Strata ta jednak nie była zbyt wielka. Zima spowodowała przerwę w walkach, ale nie przyniosła pokoju. Rusini, niezadowoleni z tak małego sukcesu, wycofali się w głąb kraju, wschodnia jednak granica Mieszkowego państwa pozostała w dalszym ciągu zagrożona. Nadszedł rok 1031, rok pełen tajemniczych, ponurych zdarzeń, do których wyjaśnienia nie wystarczą same fakty z historii politycznej i militarnej. Wszystkie siły historiotwórcze nagle wystąpiły na widownię i doszło do nieprawdopodobnego spiętrzenia i starcia żywiołów. Jeszcze z wiosną sytuacja Mieszka II była dobra, ale latem znacznie się pogorszyła. Król Węgier, Stefan, nieoczekiwanie zawarł pokój z Henrykiem, młodocianym królem Bawarii, i w ten sposób wycofał się z dalszych rozgrywek. Wprawdzie Wieleci, dalej wrogo względem Konrada II usposobieni, nie ustawali w napaściach na północne granice cesarstwa, lecz zbyt słaby to był sojusznik, aby można było mocno się na nim oprzeć. W zasadzie król Polski ujrzał się osamotniony wobec dwóch potężnych wrogów, z których pierwszy zagrażał od zachodu, a drugi od wschodu. Zagrożenie ze wschodu było jednak bardziej niebezpieczne. Cesarz Konrad pragnął tylko zagarnięcia Łużyc i Milska, natomiast Jarosław dążył do detronizacji Mieszka II. Przez całe lato do Polski docierały wieści o wielkich Rusinów przygotowaniach. Wszyscy bojarzy rozległego państwa kijowskiego oraz bojarzy Mścisława mieli rozkaz wzięcia udziału w wyprawie. Zbrojono się powszechnie. Książęcy wysłannicy, docierający do każdego zakątka kraju, surowo nakazywali pełne pogotowie i wiele obiecywali korzyści. Na Polskę miała ruszyć wyprawa, jakiej jeszcze nie było. W monarchii Mieszka nie całe społeczeństwo dorównywało Rusinom w przygotowaniach. Król polski także słał swoich ludzi do grodów i opoli, wzywał rycerstwo do pospolitego ruszenia, nakazywał czujność i gotowanie się ludności opolnej do obowiązującego ją pościgu i cięcia przesieki, ale jego wezwania miejscami trafiały w próżnię. Może znalazło się gdzieś opole, karmione krzywdą w czasie ostatnich lat dziesiątków, które zastanawiało się na lokalnym wiecu, czy aby warto nadstawiać karku za króla, ale strach przed obcym najazdem zmuszał w końcu ludzi do szykowania sobie kryjówek i przygotowywania samoobrony. Toteż opola, jak się domyślamy, spełniały jednak swoje zadania i gotowały broń na spotkanie wroga. Znaczna część rycerstwa, zwłaszcza ta uboższa, do posłuchu z dawnych lat przywykła, także ostrzyła miecze i topory, szykowała zbroje, dokarmiała konie bojowe. Ale pośród wielmożów różne panowały nastroje. Liczni spośród nich, zwłaszcza ci, którzy niegdyś zostali pozbawieni władzy książęcej czy włodyczej, niezbyt wiele powodów widzieli, aby bronić Mieszka II. Byli też tacy, którzy na początku tylko zdziwieni koronacją królewską, teraz jawnymi jej wrogami się stali. Zbyt niebotyczne było owo wyniesienie monarchy, jak na miejscowe, rodzime tradycje, które sięgały jeszcze czasów wiecowych, kiedy z władcą żyło się za pan brat i kiedy tyle tylko go poważano, na ile zasługiwał sobie własnym, osobistym autorytetem. Ponadto Mieszko niejednemu wielmoży musiał dać się we znaki, kiedy próbował ład i prawo na powrót do kraju wprowadzić. Bezprym zaś nie próżnował przez te kilka lat przebywania na Rusi. Czerpiąc na razie z zasobów księcia Jaromira, słał zapewne dary do kraju, zjednywał sobie stronników. W zamian za poparcie obiecywał nagrody i dostojeństwa, zniesienie wprowadzonego przez króla ceremoniału dworskiego, wielką łaskawość, a także i to, że we wszystkim będzie się radził swoich przyjaciół. Niektórych skłaniały ku niemu obietnice, inni zaś może dawali się przekonać innymi argumentami. Często musiało się mówić o krzywdzie, jaka spotkała Bezpryma, o jego prawie do władzy wynikającym z pierworództwa. Może przypominano sobie, jak to szermował tym prawem Bolesław, kiedy przeciw młodszym braciom walczył, a jak to potem zapomniał o nim, kiedy mu małżonka swojego umiłowanego syna wskazywała. Żadne z ówczesnych źródeł nie wyjaśnia tej sprawy do końca, w każdym razie popularność Bezpryma musiała być wielka przynajmniej w pewnych okręgach. Toteż Mieszko samych najgorszych rzeczy mógł się spodziewać w związku z ruską napaścią. Dopóki trwał pokój, wielmoże nie ośmielali się przeciw królowi występować, bo za królem opowiedziałoby się całe uboższe rycerstwo i ludność opolna, która od dawna zapewne czekała, by jeno król przeciw wielmożom się ruszył. Jednakże z chwilą, kiedy runie nawała ruska, różnie być może. Na dworze królewskim bez ustanku zapewne trwały narady. Z głęboką troską liczono siły własne i wrogów, porównywano je z sobą, wreszcie rozsyłano wici, przeprowadzano koncentrację w Grodach Czerwieńskich, uzbrajano, kogo się tylko dało. Na potwierdzenie powyższych słów nie mamy jednak żadnego dowodu źródłowego, wszystko opiera się na domysłach. W ogóle wypadki całego tego roku znamy słabo i kryją one w sobie pełno tajemnic. A tajemnicze gromy trzaskały wówczas wszędzie. Jeden z nich huknął na zachodnich rubieżach Mieszkowego państwa, lecz i o nim niewiele wiemy. Znamy tylko niektóre fakty, nagie, odarte z wszelkich szczegółów, nic więc dziwnego, że wydają nam się niejasne i mgliste. A oto ów fakt z września 1031 roku, który niby grom spadł na polskie Łużyce i Milsko. Trzeba wiele wyobraźni, opartej na głębokich przemyśleniach, aby móc ujrzeć go nieco wyraźniej. Od zachodu zjawił się spory hufiec zbrojnego rycerstwa niemieckiego. Za chwilę ujrzymy go pod Budziszynem. Dowodzi sam cesarz, jak przed dwoma laty. Twierdza zamknięta, gotowa do walki i jeszcze bardziej zbrojna niż wtedy. Natomiast siły cesarza mniej liczne. Jest to raczej duży, może przesadnie duży orszak strojny i gwarny, a nie wyprawa zbrojna. Dziesięć razy tyle trzeba by rycerzy i knechtów, aby po wielu tygodniach oblężenia odważyć się na zdobywanie grodu. Nagle wrota jednej z wież otwierają się, na głęboką fosę wpada most i w stronę cesarskiego obozu zmierza mniejszy i mniej gwarny orszak. Na czele król w całym majestacie, otoczony świtą złożoną z najwierniejszych książąt królestwa i komesów. Cesarz, także w stroju swojemu majestatowi przystojnym, wyjeżdża konno na spotkanie. Następuje krótka wymiana ukłonów, jakieś słowa wypowiadane z wzajemnym szacunkiem, wreszcie obaj władcy, strzemię w strzemię, jadą w stronę otwartej bramy. Po chwili zaczną się, trohę niespodziane dla nas, obrady pokojowe. Domyślamy się, że bardzo różne żywili uczucia ci dwaj władcy, którym w trakcie nie rozstrzygniętej wojny wypadło spotkać się w celu zawarcia pokoju. Jeden, śmiertelnie zagrożony przez innego wroga, zachowując całą godność i majestat oddaje drugiemu grody, których tamten nigdy by nie zdobył, ponadto zobowiązuje się uwolnić wszystkich jeńców i zwrócić łupy. Drugi, niezwykle rad z takiego obrotu sprawy, robi obojętną minę, pod którą usiłuje ukryć i radość z nieoczekiwanego sukcesu, i nieufność w szczerość swojego partnera, przy czym, w zamian za wszystko, co otrzymał, obiecuje pokój wieczysty. Obaj monarchowie od czasu do czasu uśmiechają się do siebie, lecz przede wszystkim są rzeczowi, chłodni. Padają liczby jeńców i nazwy miejscowości, w których jeńcy zostaną przekazani. Wymienia się ceny kruszcu, wagę kosztownych kamieni i znów nazwy miejscowości, daty. W tym samym czasie, jak Łużyce i Milsko długie i szerokie, otwierają się bramy innych grodów. Kto chce, niech idzie do Polski, kto nie, może pozostać na miejscu. Po rozmowach i sporządzeniu odpowiednich dokumentów, trwa uczta, w trakcie której gospodarz staje się gościem, a gość gospodarzem. Dotychczasowi wrogowie wymieniają uśmiechy, wznoszą toasty. Jedni jawnie okazują radość, stają się nawet mili i przyjaźni, drugich podnieca tylko niepokój. Czy zdążą stąd pod Czerwień? Pytanie, co dzieje się w tym czasie na wschodzie, nie znajduje w tej komnacie odpowiedzi, nawet nie ma komu takiego pytania postawić. Oby jak najprędzej skończyła się ta biesiada, oby jak najprędzej wynieść się stąd i wracać do siebie, wracać, wracać... Mieszko nie miał wyboru. Gorączkowe narady zaufanych dworzan, którzy dobrze pamiętali czasy Bolesława, musiały skończyć się decyzją zawarcia pokoju na zachodzie. Toteż kiedy posłowie, wysłani do Merseburga, potwierdzili możliwość osiągnięcia porozumienia z Konradem II, król skorzystał z okazji. Ze źródeł znamy tylko sam finał sprawy, ów zjazd łużycki, lecz sprawa musiała być nie taka prosta. Nim doszło do spotkania na najwyższym szczeblu, długo chyba toczyły się rokowania za pośrednictwem pełnomocników. Polacy mieli może nadzieję, że uda się zawrzeć pokój możliwie korzystny, ale strona niemiecka była nieustępliwa. Cesarz znał położenie Mieszka, wiedział, że jest to król praktycznie pozbawiony siły i że ze wschodu zagraża mu śmiertelne niebezpieczeństwo, naciskał zatem tak długo, aż uzyskał niemal kapitulację Polski. Ponadto cesarz miał jakieś zobowiązania względem Rusi, więc może celowo przedłużał rozmowy wstępne, ażeby swojemu wschodniemu sojusznikowi dać czas na rozwinięcie działań. Trudno dociec, jak tam było naprawdę. Wiemy tylko, że Mieszko, załatwiwszy, co było konieczne, prawdopodobnie ruszył na wschód, w kierunku Grodów Czerwieńskich, które o tej porze powinny już być wzmocnione posiłkami nadesłanymi z głębi kraju. Tam miał się rozegrać bój na śmierć i życie, tam gdzieś miało leżeć pole chwały lub śmierci, ale nie hańby. Niestety, jednak takiego pola nie znajdujemy na mapie Polski. Rusini uprzedzili przybycie Mieszka i całą swoją ogromną potęgą ruszyli w głąb Mazowsza. Zdrada popleczników Bezpryma ułatwiła im rozbicie wojsk polskich. Bezprym na czele jakiegoś wielkiego hufca ruskiego poszedł jeszcze dalej i nagle zjawił się pod Poznaniem i Gnieznem. Oba te grody, potężne, wręcz nie do zdobycia, jakoś łatwo wpadły w jego ręce, zapewne znowu na skutek czyjejś zdrady. Stronnicy króla, sterroryzowani, rozbici i zdezorientowani, w dodatku może zrażeni do swojego przywódcy, który zawarł haniebny pokój na zachodzie, nie zdołali przeciwstawić się wrogowi. Mieszko był gdzieś na Śląsku, kiedy dowiedział się o katastrofie. Daremnie stracił Łużyce i Milsko, daremnie kapitulował przed cesarzem. Był, zdawało się, zgubiony całkowicie. Nie wiemy, kto towarzyszył królowi w tej podróży. Zapewne nie były to liczne hufce rycerstwa, bo dla zawarcia takiego pokoju siła była niepotrzebna. Zrozpaczony władca zdobył się na czyn desperacki. Z niewielkim pocztem skręcił na południe, w stronę Bramy Kłodzkiej, aby w Czechach szukać ratunku. Dno klęski Książę Udalryk powitał swojego przypadkowego gościa ze złośliwym uśmiechem. Oto przybywał do niego wieloletni wróg, straszny wódz potężnych hufców rycerstwa, które niegdyś, w czasach Bolesława Chrobrego, siały postrach w Czechach, brały jeńców i łupy. Udalryk musiał doznać uczucia nie lada satysfakcji, jaką daje nagłe odwrócenie się losów. Mieszko nie miał już nic ze swojej dawnej siły, ze swojego majestatu, jaki otaczał go jeszcze przed rokiem, ba, przed miesiącem. Nie liczył się, był po prostu prywatną osobą, człowiekiem powalonym, całkowicie zdanym na łaskę i niełaskę innych. Sądzić wypada, że powitanie na hradczańskim zamku odbyło się bez fanfar i całego ceremoniału dworskiego. Kto wie nawet, czy polski gość od razu nie trafił do więzienia. Może nie do lochu o chlebie i wodzie, ale do ściśle strzeżonej komnaty, z której wolno mu było wychodzić tylko za specjalnym zezwoleniem. Udalryk nie miał powodów, by otaczać Mieszka czcią i szacunkiem. Był wrogiem Konrada II, ale to była jego rzecz osobista, może kwestia sojuszu z Wieletami, ale nie wspólna sprawa Polski i Czech. Przeciwnie, upadek Mieszka i osłabienie Polski roztaczały jakieś perspektywy na przyszłość, kusiły rozprzestrzenieniem wpływów Pragi na północ od Karpat i Sudetów, po granice z połowy ubiegłego wieku. W dodatku osoba Mieszka mogła przydać się do pertraktacji z cesarzem. Pewnego dnia na dworze cesarza Konrada II zjawili się też posłowie księcia Udalryka. Posłowie oświadczyli, że książę Udalryk gotów jest wydać cesarzowi polskiego króla. Nie wiemy jednak, czego Udalryk żądał w zamian za tę przysługę. Może przywrócenia go do łask cesarskich? W tym czasie, a więc po upadku Polski, znacznie pogorszyło się także położenie Wieletów, którzy bez wsparcia ze wschodu, nie mogli liczyć na żadne trwałe powodzenie w wojnie z cesarstwem, przeto sympatyzujący z nimi Udalryk musiał także czarno oceniać swoją sytuację. Wszakże jego posłowie nic nie wskórali. Cesarz Konrad II miał im pono odpowiedzieć dumnie, że jednego swojego wroga nie będzie przyymował z rąk drugiego wroga. Takie postawienie sprawy wydaje się bardzo prawdopodobne, wszak Konrad wyrównał już swoje rachunki z Polską i jeśli teraz pragnął czegoś, to pognębienia właśnie Udalryka. Zerwanie rokowań z cesarzem czy też w ogóle odrzucenie warunków czeskich przez cesarza od razu zmieniło położenie Mieszka na hradczańskim zamku. Teraz nie mogło już być mowy o więzieniu, drwinach i szykanach. Przeciwnie, Mieszko odzyskał swobodę ruchów, honory gościa i to znamienitego. Podczas gdy w Pradze naradzano się nad sposobem uwolnienia kraju spod panowania Bezpryma, sam Bezprym robił co można, aby utrzymać się u władzy, tak nagle zdobytej. Wszystko zawdzięczając Rusi, zatwierdził jej Grody Czerwieńskie i zezwolił na złupienie Mazowsza, w zamian za co pozostawiono mu jeszcze spore zastępy bojarów, aby miał przy sobie ludzi pewnych i oddanych. Teraz należało tylko ułożyć jakoś swoje stosunki z cesarstwem. Bezprym wiedział już może o neutralności cesarza wobec Mieszka, wykazanej w czasie jego uwiezienia w Pradze. Wiedział jednak także o niechęci, z jaką przyjęto w Saksonii wiadomości o koronacjach królewskich w Gnieźnie. Mógł wykorzystać tylko to drugie. Cennego sojusznika zyskał w osobie królowej Rychezy. Dumna wnuczka cesarzy z prawdziwą przykrością musiała znosić swoją sytuację w Polsce. Koronowano ją wprawdzie wraz z Mieszkiem, lecz jej rola była znikoma. Małżonek wolał przebywać ze swoją dawną ukochaną niż z nią, a to było uwłaczające. W dodatku bardziej kochał syna Bolesława z nieprawego łoża niż Kazimierza, którego mu dała. Natomiast współpraca z Bezprymem otwierała szerokie perspektywy. Można było za jednym zamachem zemścić się na małżonku i wywalczyć prawo następstwa tronu dla Kazimierza. Zbieżność interesów Bezpryma i Rychezy bardzo łatwo doprowadziła do porozumienia. Kazimierz został odwołany z klasztoru. Bezprym, sam będąc bezdzietnym, od razu zobowiązał się, że uczyni Kazimierza swoim następcą, byle tylko królowa ułatwiła mu drogę do łaski cesarskiej. Uzurpator nie mógł bowiem szukać legalizacji swojej władzy w Kościele, który koronował Mieszka, musiał zdobyć ją drogą inną, u drugiego szafarza wszelkiej władzy, czyli u cesarza. Zapłatą za cesarską łaskę miały być insygnia królewskie, przechowywane zapewne w skarbcu poznańskim. W tym miejscu dotykamy delikatnej, przykrej, wielce skomplikowanej i niejasnej sprawy. W nauce uchodzi za pewnik, że Rycheza wywiozła do Niemiec insygnia królewskie, swoje i Mieszka, i że złożyła je w darze cesarzowi, który w zamian pozwolił jej używać tytułu królowej do śmierci. Powstaje jednak pytanie, czy ten fakt był równoznaczny z pozbawieniem Mieszka II godności królewskiej i z utratą przez Polskę tytułu królestwa. Średniowiecze wielką, wprost magiczną moc przypisywało przedmiotom martwym, zwłaszcza tak niecodziennym jak regalia. To prawda. Z drugiej jednak strony szafarzem władzy królewskiej był Kościół, a nie królowa lub król nawet. W grę wchodził sakralny charakter namaszczania na króla oraz to, że średniowieczne rytuały koronacyjne nie przewidywały abdykacji. Jeśli zatem pozbawiono Mieszka insygniów jego władzy monarszej, to był to raczej akt świętokradztwa, lecz nie detronizacji. Dobry legista na pewno potrafiłby tak właśnie rzecz przedstawić i w razie potrzeby wyprocesować potępienie czynu Rychezy i Bezpryma. W rzeczywistości jednak wszystko zależało od konkretu i od realnej siły zdolnej czy też niezdolnej do egzekwowania praw monarszych. Być może intencją Bezpryma było po prostu wystawienie Mieszka na drwiny, bo cóż to za król bez korony, oraz przypodobanie się tym Niemcom, którzy w polskich suwerennych koronacjach widzieli hańbę dla cesarstwa i Niemiec. Rycheza natomiast miała cel bardziej dalekosiężny i poważniejszy. Uczynienie cesarza dyspozytorem polskich insygniów królewskich mogło otwierać jakieś perspektywy przed Kazimierzem, odsuniętym przez ojca. Może myślała sobie, że w przyszłości cesarz każe koronować nimi tego potomka Karola Wielkiego? Takie nadzieje nie byłyby całkiem pozbawione sensu. Cesarze zawsze rościli sobie prawo do najwyższej władzy w całym chrześcijańskim świecie. Z drugiej zaś strony rodzina Rychezy od dawna żyła z nimi w zgodzie i nigdy nie buntowała się przeciw Konradowi II. Jakkolwiek było, sprawa jest przykra. Książę i królowa dopuścili się zdrady stanu dla własnych korzyści osobistych. Niebawem też miało się to zemścić na ich planach. Zmiana na tronie poznańskim wywołała w Polsce chaos. Wolna ludność opolna, od dawna nie potrafiąc znieść wszechwładzy rycerstwa, a zwłaszcza wielmożów, zerwała się do nowej walki. Ci, którzy z osobą króla łączyli nadzieję na przywrócenie ładu społecznego i prawa, teraz poczuli się zdani tylko na siebie. Wielmoże współdziałający z Rusinami w intronizacji Bezpryma byli wskazywani jako najwięksi wrogowie. Z drugiej strony ruscy bojarzy księcia, traktujący swój pobyt w Polsce jako czasowy, łupili co się dało, aby mieć z czym wracać do kraju. To z kolei wywoływało nowe fale oburzenia i gniewu. Zżymało się także zapewne szeregowe rycerstwo, bo i ono padało ofiarą grabieży i poczuło się zagrożone z dwóch stron. Bezprym, zawdzięczający władzę obcej sile zbrojnej i garstce wielmożów-zdrajców, był zdany na łaskę i niełaskę swoich mocodawców. Chociażby nawet chciał, nie mógł zapobiec nadużyciom i gwałtom. Wszak nie w interesie Polski został na tron wprowadzony. Najbardziej łupiono Mazowsze, gdzie grasowały główne siły ruskich książąt. Tam też Bezprym od razu zyskał sobie wrogów śmiertelnych, nawet pośród tych rycerzy, którzy może z początku odnosili się doń z rezerwą. Wrzenie z każdym dniem przybierało na sile. Rusini grabili kogo się dało, a więc i wieśniaków, i rycerzy, i ludność niewolną zamieszkującą książęce wsie służebne. Wieśniacy próbowali załatwiać swoje porachunki z wielmożami. Kupy zbierającego się rycerstwa walczyły z Rusinami i w ten sposób, chcąc nie chcąc, przedłużały wojnę w obronie wygnanego króla. Polska tradycja narodowa zapamiętała ten okres jako okres terroru. Kronikarze byli duchownymi, przekazywali opinie czynników kościelnych. Ich wrogość do Bezpryma musiała zatem być podyktowana stosunkiem władz duchownych do uzurpatora i odwrotnie. Kościół nie mógł powitać Bezpryma przychylnie, skoro przedtem koronował Mieszka. Czyżby więc terror dotknął także biskupów? Dwóch z nich zmarło w owym tragicznym roku 1031. Byli to niejaki Lambertus i Romanus. Może kazał ich stracić Bezprym? Nie mamy na to potwierdzenia, wykluczyć jednak takiej możliwości nie można. Nie ulega wątpliwości, że rozruchy były skierowane przeciw ówczesnej władzy, Rycheza spiskująca z Bezprymem miała ciężką podróż. Źródła niemieckie podają, że do Saksonii musiała jechać w przebraniu, na wielkie jakieś niebezpieczeństwa narażona. Narzuca się tu obraz ludu, który wie o spisku, żałuje króla i pragnie udaremnić zdradę. ów "lud" zaś to i wieśniacy, rozgoryczeni z powodu pozbawienia władzy swojego obrońcy, i owe szeregi rycerstwa, traktującego nowy stan rzeczy jako obcą przemoc i ucisk. W końcu jednak Rychezie udało się dojechać do celu. Któregoś dnia, zapewne w styczniu 1032 roku, stanęła na dworze cesarskim. Lecz cóż jednak udało się jej osiągnąć? Insygnia królewskie, obojętnie czy wszystkie, cesarz przyjął z radością, to pewne, bo ich wywiezienie podważało w jakiś sposób znaczenie Mieszka, upodlało Polskę. Z drugiej jednak strony nie bardzo się kwapił z jawnym udzieleniem poparcia Bezprymowi. Wydaje się raczej, że dalej zachował neutralność wobec wydarzeń w Polsce. Co najwyżej można by mu przypisać postawę wyczekiwania na dalsze wypadki, na ostateczne wyjaśnienie sytuacji. Rycheza natomiast odniosła tę korzyść, że cesarz przyjął ją z honorami należnymi królowej, legalnie swój tytuł królewski noszącej. Tymczasem pozycja Bezpryma w kraju była coraz słabsza. Chaos, terror i grabieże wrogo nastawiały doń serca. Samozwaniec mógł się przekonać, jak trudno jest utrzymać zdobytą podstępnie władzę. Wszędzie napotykał niechęć i opór. Nawet ci wielmoże, którzy niedawno jeszcze rozumieli jego krzywdę, teraz musieli odwracać się od niego. Kiedy główne siły ruskie, obładowane łupem i otoczone jeńcami, opuściły Polskę, Bezprym musiał poczuć się całkiem osaczony. Każda rozpaczliwa próba narzucenia swojej woli społeczeństwu tylko wrogów mu przysparzała. Inaczej rzecz miała się z Mieszkiem. Każdy tydzień przynosił mu nowe, pocieszające wieści. Z każdym tygodniem więcej rozlegało się głosów przyzywających króla z powrotem i ofiarujących pomoc w obaleniu tyrana. Na dworze praskim przyjmowano wysłanników grododzierżców i tych wielmożów, którzy dotrzymali wierności królowi. Odbywały się narady, obmyślano sposoby obalenia uzurpatora. Aż wreszcie znalazł się ktoś, kto załatwił sprawę jednym uderzeniem sztyletu. Po kilku zaledwie miesiącach krwawych rządów Bezprym zginął śmiercią tyrana. Imienia sprawcy nie znamy. Musiał to jednak być ktoś znaczny, może ów Miecław, który niedługo dojdzie do wielkich zaszczytów. Miecław był stolnikiem króla Mieszka. Po ucieczce swojego pana do Czech mógł wrócić do Gniezna, wkraść się w zaufanie Bezpryma po to tylko, aby przy pierwszej okazji zadać mu cios śmiertelny. W każdym razie jedno jest pewne, że ten wielmoża będzie odtąd cieszył się wielkim zaufaniem powracającego króla, który powierzy mu nawet władzę namiestniczą nad Mazowszem, czyli w dzielnicy rozległej, zwartej, jednolitej pod względem etnograficznym. Ale to dopiero potem. Na razie Mieszko II pośpiesznie wracał do kraju. Powracającego króla serdecznie witano w grodach. Wychodzili na jego spotkanie duchowni, którym był przyjacielem i opiekunem, rzemieślnicy, kupcy, urzędnicy grodowi, którzy nie mogli znieść ruskich popleczników Bezpryma. Bito w dzwony, wznoszono okrzyki radosne. Wiele serdeczności okazywano Mieszkowi zapewne także we wsiach zamieszkanych przez wolną ludność opolną, która wciąż żyła w nieustannym zagrożeniu swoich dawnych swobód. Mimo to powracający wiele miał powodów do zgryzoty. Współczesne źródła zanotowały, że Bezprym zginął nie bez machinacji swoich braci, musiał zatem Mieszko wiedzieć o planowanym zamachu, musiał nań się godzić. Nie pierwszy to raz za pomocą skrytobójczej śmierci rozwiązywano w świecie zawikłane sprawy walki o władzę, wszakże rzecz musiała uchodzić za haniebną. Mieszko godził się na nią, skoro takie wyjście podsuwało mu otoczenie, ale nie mógł jej pochwalić. Było to zło, może konieczne, niemniej zło wielkie. Mieszko przez całe życie był rycerzem i wodzem. Nie pochwalał wojny, ale kiedy już trzeba było walczyć, wtedy nigdy nie uchylał się od działań zbrojnyh, bo te, zgodnie z panującymi wówczas poglądami, przystały rycerzom. Skrytobójstwo nie figurowało natomiast w kodeksie walki rycerskiej, nie mieściło się także w nauce Kościoła, który tak wielki wpływ wywarł na Mieszka w czasie jego przebywania w klasztorze i potem. Drugim powodem zgryzoty były zapewne owe insygnia królewskie, wywiezione przez Rychezę i sprezentowane obcemu władcy. Dotąd sprawa godności królewskiej odsuwana była na plan dalszy, albowiem przede wszystkim trzeba było obalić Bezpryma, ale teraz stała się paląco aktualna. Był królem czy nie był królem? Jeśli zaś był, to jakże będzie przyjmował obcych posłów, jakże będzie ukazywał się swojemu ludowi bez korony na głowie? Niekiedy przypuszcza się, że Rycheza wywiozła do Niemiec tylko korony, natomiast berło, włócznia i miecz miały pozostać w Poznaniu. Korona była symbolem królestwa, natomiast berło, włócznia i przede wszystkim miecz - symbolem władzy. Władzę posiadał na pewno, miał do niej prawo, ale z tytułem królewskim różnie być mogło. Wszystko razem świadczyło, że niełatwy był powrót do kraju. Mieszko był władcą przegranym i skompromitowanym, musiał zacząć budować swój autorytet od podstaw. Na szczęście cały kraj potrzebował jego osoby, namaszczonej przez Kościół i pamiętającej czasy dawnych zwycięstw. Możnowładztwo, raz po raz zagrażane wybuchami powstań ludowych, potrzebowało odnowienia władzy silnej, która poparłaby jego pozycję społeczną. Potrzebował także silnej władzy Kościół; terroryzowany wybuchami pogaństwa i zagrożony w swoich majątkach. Wróciwszy wreszcie do Poznania, Mieszko zastał nowy stan rzeczy. Łatwo mu przyszło skupić przy sobie dwór, urzędników, może nawet odtworzyć dawną drużynę, lecz ponad wszystkim górowała świadomość faktu, że niczego nie zawdzięczał sobie, tylko tym siłom, które doprowadziły do upadku Bezpryma. W dodatku jego brat Otton i kuzyn Dytryk związali się z możnowładztwem, zwłaszcza z dzielnic peryferyjnych, zdążających do niezależności od Polan. Kiedy Mieszko opuszczał Polskę, był to jeszcze kraj jednolity, lecz teraz Otton panował w Krakowie, a Dytryk na Śląsku. Na złupionym Mazowszu, poddanym wpływom Miecława, także nieprzychylne panować musiały nastroje. Siły króla były więc znikome. Przynajmniej na razie. Mieszko czuł wielką potrzebę ich wzmocnienia i szybkiej odbudowy własnego autorytetu. Inaczej jego kraj - wiedział to dobrze - nigdy nie dźwignie się z upadku, nie odbuduje majestatu królestwa. Mieszko zdawał sobie sprawę, że ów autorytet musi zdobyć niezależnie od rycerstwa i możnowładztwa, a nawet na przekór niemu, gdyż w przeciwnym razie nigdy nie uwolni się od wpływów i będzie musiał wzorem ojca ciągle pobłażać wielmożom, którzy wnet na nowo zaczną gnębić ludność zależną od swojej władzy urzędniczej. To zaś stanie się przyczyną dalszych zamieszek i buntów, tak szkodliwych dla siły państwa. Na tym tle ukazuje się zagadka nowego traktatu zawartego przez Mieszka z cesarzem Konradem II w Merseburgu. Po ostatnim traktacie łużyckim ów nowy traktat był niepotrzebny. Stosunki Polski z cesarstwem zostały bowiem wystarczająco jasno ustalone. Jeśli doszło do nowego zjazdu dwóch sąsiednich władców, to weszły tu w grę jakieś inne przyczyny, a nie stosunki sąsiedzkie. Po prostu Mieszko II, pragnący wzrostu swojego autorytetu, musiał zwrócić się do cesarza. Kościół po raz drugi nie mógł go koronować, gdyż zgodnie z ceremoniałem koronacja była niepowtarzalna i zresztą po raz drugi niepotrzebna. Natomiast cesarz mógł swoim autorytetem wzmóc autorytet króla, nawet pozbawionego insygniów, zgodnie bowiem z ówczesnymi poglądami władza cesarska była najwyższą władzą w całym chrześcijańskim świecie. Nowy zjazd króla z cesarzem odbył się w Merseburgu. Jak świadczą współczesne źródła niemieckie, inicjatorem był Mieszko, a nie cesarz, co wyraźnie stwierdza znawca wydarzeń, A. Lewicki. Cesarz był nawet przeciwny temu zjazdowi, co wobec wcześniejszego już uregulowania spornych problemów wydaje się zrozumiałe. Jednakże w Niemczech istniało wciąż jeszcze silne stronnictwo antycesarskie, które, aczkolwiek kilkakroć pokonane, dalej jeszcze miało nadzieję na przyciągnięcie do siebie Mazowsza. Ze stronnnictwem tym była związana pokrewieństwem małżonka cesarza, cesarzowa Gizela. To ona jakimiś usilnymi prośbami skłoniła podobno cesarza do wyrażenia zgody na spotkanie. Spotkanie było dość zagadkowe i do dziś budzi sprzeczne opinie. Ówczesne źródła niemieckie podają, że Mieszko przybył do Merseburga jakoby "zapomniawszy o swojej godności królewskiej". Z tego wysnuwają wniosek, że władca Polski formalnie abdykował przed cesarzem i raz na zawsze wyrzekł się swojego tytułu. Wszakże rzecz nie wydaje się zupełnie pewna. "Zapomnieć o godności królewskiej" wcale nie oznacza "wyrzec się godności królewskiej". Jest rzeczą zrozumiałą, że Mieszko, któremu na spotkaniu zależało, nie mógł występować w pełni swojego majestatu, tym bardziej że po prostu nie miał co włożyć na głowę. Ale oto, co się dzieje dalej. Te same źródła niemieckie podają, że cesarz witał go bardzo łaskawie i że nawet zbyt wiele okazywał mu czci i szacunku. Czyżby zatem nie świadczyło to, że mimo wszystko uznawał godność monarszą króla Polski? Najciekawszy jednak jest sam wynik zjazdu. Nie mamy ścisłych i sprawdzonych wiadomości o jakimś trybucie, zatem nie wiemy, jak rzecz wyglądała od strony podległości Polski cesarstwu, która w jakiś jednak sposób musiała się zaznaczyć sama przez się. Natomiast wiemy, że cesarz uznał prawo Mieszka do panowania nad całą Polską oraz, zatwierdziwszy już istniejący podział kraju, przyznał mu bezwarunkowo prawo do zwierzchnictwa nad pozostałymi członkami dynastii. A o to właśnie głównie chodziło Mieszkowi. Chciał władać nie tylko na podstawie jakiegoś dobrowolnego porozumienia się z wielmożami, bratem i kuzynem, ale także z tytułu swojego prawa królewskiego, które w ówczesnym stanie rzeczy mógł zatwierdzić tylko cesarz. Być może, Mieszko miał także nadzieję, że cesarz wróci mu przejęte podstępnie insygnia, ale o tym nic nie wiemy. Raczej należy sądzić, że zdaniem Konrada byłby to już zbytek łaski cesarskiej, bo trzeba było liczyć się z niemieckimi wielmożami, zawsze niechętnymi i wrogo nastawionymi do polskich koronacji. Mieszko powrócił więc z Merseburga z nikłą nadzieją w sercu. Dno oceanu klęski zostało osiągnięte, teraz nic gorszego spotkać go nie mogło. Odtąd miało już następować powolne wypływanie na powierzchnię. Wprawdzie wody były jeszcze wzburzone i mętne, ale ów ruch w górę stał się możliwy, choć wymagał wiele energii i wysiłku. Historia wyraźnie też zanotowała to ustawiczne wznoszenie się Mieszka, mimo że nie wszystko wydaje się jasne i nie wiadomo, ile w tym było skutków celowego działania, a ile przypadku. W roku 1033 zmarł nagle Otton, którego zgon odnotował rocznik krakowski. W nie wyjaśnionych okolicznościach zszedł z areny politycznej książę Dytryk. Tak przeto Mieszko znów cały kraj skupił pod swoim bezpośrednim zwierzchnictwem. Był to jednak kraj teraz znacznie mniejszy niż na początku rządów Mieszka, w roku 1025. Polska składała się z części Jaćwieży i wąskiego skrawka Prus, z Mazowsza, Wielkopolski, Śląska i ziemi krakowskiej, była zatem niewielka, ale za to zupełnie nie zagrożona z zewnątrz. Mieszko także nie miał już wrogów osobistych. Rok 1034 stał się pierwszym rokiem zaczynającego się na nowo rozkwitu. Autorytet Mieszka wzrósł niepomiernie. W Niemczech, mimo przykrego incydentu z insygniami i Rychezą, utrwalała się o nim opinia jako o władcy światłym, sprawiedliwym, jako o dobrodzieju i krzewicielu chrześcijaństwa. Niemniej jednak nie wszystko było w porządku. Król nie był już całkiem sobą. Przebyte doświadczenia pozostawiły na nim trwały ślad. Zamordowanie Bezpryma, zagadkowy los Dytryka i Ottona rzuciły ponure światło na jego życie. Przypuszcza się, że obaj młodsi członkowie dynastii także nie zmarli śmiercią naturalną, że raczej zginęli z ręki skrytobójcy. Na tym tle wiarogodny staje się przekaz historyczny, mówiący o tym, że Mieszko nagle popadł w bliżej nie znaną depresję psychiczną. Kiedy znajdował się na dnie klęski, był zdecydowany walczyć o ideał Polski silnej, zwartej, zdolnej sprostać każdemu wrogowi. Ale kiedy już odniósł zwycięstwo i ponownie zjednoczył kraj, nurtowały go wyrzuty sumienia. Chciał być władcą sprawiedliwym, chciał odnowić w kraju naruszony pod panowaniem ojca ład, a musiał być krwawy i bezwzględny. Chciał być rycerzem i wodzem, a został skrytobójcą. Chciał być władcą niezależnym, monarchą władającym "z bożej łaski", a musiał korzyć się przed cesarzem. Chciał na koniec poskromić wielmożów, chciał zostać ojcem dla najniższych nawet swoich poddanych, ale i to mu się nie udało. Inteligencja, wykształcenie, zdolność przewidywania, wszystko to tylko potęgowało w nim ostrość konfliktu wewnętrznego, zaostrzało konflikt pomiędzy ideałami a osiągnięciami. Dodać do tego należy także stosunki rodzinne. Nie wiemy ostatecznie, jak pod względem prawnym wyglądał jego rozwód z Rychezą. Niezależnie jednak od tego pozostawały dzieci, zwłaszcza syn, Kazimierz, nie pogodzony ze swoją rolą mnicha, do której ponownie zepchnięto go po śmierci Bezpryma. Przypuszczać należy, że Kazimierz przebywał gdzieś w Krakowie, ale tam nie tracił czasu. Między Krakowem a Poznaniem i Gnieznem istniała ostra rywalizacja o wpływy na dworze królewskim, o udział w zarządzaniu krajem. Mieszko opierał się na wielmożach polańskich, w oparciu o nich szykował po sobie miejsce dla Bolesława, lecz wielmoże krakowscy, pamiętający dawną świetność państwa Wiślan i swoją w nim rolę, nie zamierzali rezygnować z walki. Ponadto wykształcony i karmiony wielkimi ideałami w dzieciństwie, umysł króla strasznie musiał oceniać otaczający go świat, w którym nie sposób było władać w oparciu o prawo, w którym brat mordował brata, bo inaczej sam zostałby zamordowany, w którym wielmoża uciskał biedaka, a biedak, doprowadzony do ostateczności, nie wahał się mordować swojego pana. Nie dziwmy się zatem, że Mieszko począł tracić zmysły. Początkowo mogły to być ciche wyrzuty sumienia, potem przerażenie dokonanymi czynami, wreszcie głęboka rozpacz płynąca z przeświadczenia, że inaczej być nie mogło że inaczej nigdy być nie może. Mógł Mieszko szaleć, kiedy nagle ujrzał cały swój świat ideałów w gruzach, bo i jego synowie nie zamierzali żyć z sobą w zgodzie, i już w dzieciństwie szykowali się do walki na śmierć i życie. Z takimi uczuciami i myślami, z takim przeświadczeniem żyć było niepodobna. Toteż niebawem, bo 17 maja 1034 r., Mieszko zmarł nagle. Niemieckie źródła określają tę śmierć jako przedwczesną; nie brak także podejrzeń, że król został zamordowany przez jakiegoś zaufanego sługę, który, być może, po prostu zlitował się nad bardzo cierpiącym władcą. Po śmierci króla Historia pozostawiła nam pamięć o dwóch ludziach, którzy rozumieli położenie kraju i wiedzieli dobrze, od czego zależały jego klęski, czego należy unikać, co krzewić, aby zapewnić krajowi rozkwit. Byli to: syn Mieszka, Kazimierz, i były stolnik królewski, a teraz namiestnik Mazowsza, Miecław. Gdyby ci dwaj zdołali zbliżyć się do siebie, z pewnością dzieje potoczyłyby się inną drogą. Niestety. Miecław, wnuk prostego rataja książęcego, który wskutek bliżej nie znanych zasług wyrósł wysoko, a miał zajść jeszcze wyżej, zbyt krytycznie zdawał się oceniać przedstawicieli dynastii, aby łączyć z nimi nadzieje na lepszą przyszłość. Niezbyt dawno oddaliwszy się od najniższych warstw społeczeństwa feudalnego, dotkliwie musiał odczuwać jego krzywdę. Z drugiej strony, sądząc po szybkiej i błyskotliwej karierze, dość był przebiegły, mądry i energiczny, aby pokusić się o samodzielną próbę zaradzenia złu. W chwili śmierci króla Mieszka Miecław był nężem dochodzącym właśnie do siły lat męskich, a więc wielka przyszłość leżała jeszcze przed nim, jeszcze wiele mógł dokonać i - jak przyszłość miała pokazać - dokonał istotnie. Kazimierz ustępował Miecławowi wiekiem; w roku 1034 liczył dopiero lat osiemnaście. Z małymi przerwami przez lat osiem przebywając w klasztorze, lecz - jak się wydaje niezbyt za jego murami zamknięty, mógł zdobywać wykształcenie i równocześnie uważnie przyglądać się światu, śledzić wielkie wydarzenia, by w ten sposób wyrobić sobie własny sąd o wszystkim. O tym, że nie zamierzał pozostać w klasztorze na zawsze, świadczy jego drugie imię Karol, przybrane wraz z suknią duchowną. Dziwne to imię jak na zakonnika. W owym czasie żyła w Polsce tradycja Karola Wielkiego, cesarza i prawodawcy. Przywiózł tę tradycję do Polski jeszcze cesarz Otton III, który pono koronował skroń Bolesława Chrobrego Karolową koroną, a potem powiódł go aż do Akwizgranu, na uroczystość "podniesienia" zwłok wielkiego władcy. Tradycję tę ożywiła jeszcze królowa Rycheza, która pochodziła z rodziny cesarskiej i szczyciła się dalekim pokrewieństwem z Karolem Wielkim. To pod jej wpływem zapewne młody Mieszkowic, odsunięty przez ojca, przybrał to imię, które miało mu przypominać, że urodził się nie dla habitu, ni dla bezustannych modłów. Na razie jednak ani Miecław, ani Kazimierz-Karol nie mogli odegrać żadnej roli. Dopiero w cztery lata później wystąpili na widowni, przy czym od razu jako dwaj najbardziej zagorzali wrogowie. Co działo się w Polsce między rokiem 1034 a 1038, tylko z pośrednich źródeł możemy wnioskować. Prawdopodobnie po śmierci Mieszka władzę objął ów Bolesław, nazywany przez historiografię raz Zapomnianym, raz Okrutnym, postać na poły fikcyjna, choć jej istnienie i rządy wydają się pewne. Kazimierz, nie mając dość sił i stronników, wyszedłszy z klasztoru, musiał uchodzić do Saksonii, na dwór matki, Miecław zaś pozostał na Mazowszu, gdzie dalej pełnił swój urząd. Fakt, że Bolesław Zapomniany sprawował jakiś czas rządy, dziś wydaje się bezsporny, natomiast drugi fakt, wykreślenia imienia tego władcy ze wszystkich spisów genealogicznych Piastów, świadczy, że były to rządy jakieś osobliwe. Średniowieczni kronikarze, piewcy dynastii, musieli mieć jakieś powody, aby wykluczyć jego postać z pamięci ludzkiej, skazać ją na zapomnienie. Jakież to mogły być powody? Roczniki niemieckie, które odnotowały śmierć Mieszka z pewnym ubolewaniem, dodają, że wraz ze zgonem Bolesławowica upadło w Polsce chrześcijaństwo, że kraj został wydany na pastwę pogan. Czyżby Bolesław Zapomniany porzucił wiarę swojego ojca i przeszedł na pogaństwo? Bardzo to prawdopodobne, bo ostatecznie cóż innego mogło uchodzić za większe przestępstwo w oczach naszych kronikarzy i dziejopisów, jak właśnie powrót do pogaństwa? Z drugiej jednak strony z pośrednich źródeł wynika, że w czasie od 1034 do 1038 roku Polska była krajem rządzonym sprawnie. Odstępstwo od chrześcijaństwa musiało być tylko częściowe, przez cały bowiem czas nietknięte stały świątynie chrześcijańskie, a sama katedra gnieźnieńska nic nie straciła ze swojego bogactwa i przepychu. Ponadto znany jest z tych czasów fakt konsekrowania biskupa, zatem Kościół, być może utraciwszy swoje dawne wpływy, rozwijał się przecież. Największe zło leżało więc chyba gdzie indziej. Aż wreszcie nadszedł rok 1038. Po świecie rozeszły się wieści, że Bolesław nie żyje. Nie wiemy dobrze, jak żył, a więc nie wiemy także, jak zmarł, wszakże wieści o śmierci władcy Polski wydają się pewne. Kazimierz-Karol od dawna czekał na ten moment. Teraz już nie widział przeszkód do objęcia władzy, był bowiem jedynym żyjącym synem króla. Nie zwlekając, z małym zapewne pocztem otrzymanym od matki i za jej pieniądze utworzonym, pośpiesznie ruszył do Polski, prosto do Gniezna lub do Poznania, podczas gdy wysłani przezeń posłowie wzywali do pomocy wiernych krakowian. Już przedtem musiał być znany ze swoich poglądów, toteż prawdopodobnie lud witał go owacyjnie. Był synem Mieszka, zatem siłą rzeczy ku niemu lgnęły serca, z jego osobą łączono nadzieje na dalsze poskromienie samowoli urzędników i wielmożów. Niestety, bramy stołecznych grodów zastał zamknięte. Po śmierci Zapomnianego Miecław ogłosił się księciem Mazowsza i jego władcą samodzielnym, w ślad za nim poszli wielmoże polańscy, którzy zapragnęli nagle pozbyć się wszelkiej władzy nad sobą. Wielkopolskę ogarnął bunt możnych. Pośpiesznie ściągnięte z Krakowa posiłki okazały się zbyt słabe, aby stłumić rebelię. Rozgorzała walka, która wnet skończyła się klęską Kazimierza. Odtrącony jeszcze raz Mieszkowic, zmuszony został do cofnięcia się na południe. Odcięty teraz od Saksonii, w której przebywała jego matka, udał się jeszcze raz na wygnanie, tym razem na Węgry, gdzie dokonywał żywota król Stefan. Miał jednak pecha. Węgry żyły wówczas w pokoju, a nawet w przyjaźni z Czechami, w których po śmierci Udalryka władał dawny wróg Polaków, Brzetysław Morawski. Toteż Kazimierz od razu trafił na dwór nieprzychylny sobie i ... do więzienia. Klęska Kazimierza-Karola stała się także klęską wolnej ludności opolnej, wciąż pamiętającej czasy dawnych swobód, na których straży mógł stanąć jedynie silny aparat królewski lub książęcy. Ale nie tylko. Klęska dynastii pogorszyła także położenie ludności niewolnej, tej zamieszkałej we wsiach służebnych, książęcych. W czasach Chrobrego, Mieszka i Zapomnianego ludność ta nie cierpiała krzywdy, władcy bowiem dbali o nią jak o swoją bardzo cenną własność. Teraz natomiast rozpasane rycerstwo rozgrabiło rodowe majątki dynastii, a więc i owe wsie służebne oraz liczne klucze wiosek rolniczych, stadniny koni, owczarnie, obory i świniarnie. Odtąd ludność ta, korzystająca dotąd z pełnej ochrony prawnej, nagle miała być wydana na łaskę wielmożów, którzy jednego od niej tylko żądali, pracy dla siebie, nic w zamian nie obiecując. Wiadomości o wypędzeniu Kazimierza wnet obiegły cały kraj Polan. Wioski opolne i osady różnych piekarzy, żerdników, kołodziejów, sokolników, szczytników, garncarzy i wszelkich innych rzemieślników zawrzały z oburzenia. Teraz już nie miało być dla nich ratunku. Teraz już wszystkiego najgorszego mogli się tylko spodziewać. Ludzie poczuli się jak w czasie najazdu obcych plemion, byli zagrożeni w całym swoim bycie. Czyż więc mogli pozwolić, aby do reszty ich zgnieciono i pozamieniano w niewolników? Nie wiemy, kto im przewodził i nie wiemy, czy kierowała nimi jakaś myśl ambitniejsza, zmierzająca do przywrócenia starego porządku. Ale wiemy na pewno, że bunt rozgorzał z nie spotykaną dotąd siłą. Powstańcy, zgrupowani zapewne w większe oddziały, szli od dworu do dworu, palili i siali śmierć. Rozpełzli się po całym kraju, siekli niemiłosiernie. Dobrze uzbrojeni w miecze, topory bojowe i włócznie, którymi niegdyś odpierali najazdy Niemców, Czechów, Pomorzan, Wieletów czy Rusinów, teraz wymierzali sobie sprawiedliwość. Wieści o tej wojnie domowej, przetrwałe do naszych czasów w późniejszych relacjach kronikarzy, pozwalają sądzić, że rozmiary powstania były ogromne. Kościołów ni miast nie łupiono, ale żaden wielmoża, a nawet pomniejszy rycerz lub duchowny nie był pewien dnia ani godziny. Na wyzyskiwaczy padł blady strach. Kto żyw pozostał, ani myślał o obronie. Dawniej, za czasów Bolesława Chrobrego lub Mieszka, gromadzono się jeszcze w większe oddziały i pod osłoną majestatu władcy szukano ochrony. Teraz wobec braku księcia czy króla nie miał kto stawać na czele. Napadniętym nie pozostało nic innego, jak tylko ucieczka. Pomykali więc chyłkiem, lasami, w stronę Mazowsza, gdzie Miecław, mądrze władający, pełen tolerancji religijnej, cieszył się jeszcze mirem u poddanych i gdzie panował spokój. Najsilniej, a może nawet wyłącznie, powstanie ludowe przejawiło się w ziemi Polan, czyli w samym centrum państwa piastowskiego. Tutaj najszybciej następowały zmiany społeczne, największy był zawsze ucisk, bo najsilniejsze możnowładztwo, blisko dworu królewskiego skupione. Na Mazowszu już od dłuższego czasu władał z dołów społecznych wyrosły Miecław, dość silny i mądry, aby pozwolić sobie na sprawiedliwość wobec podległej ludności. Śląsk natomiast leżał daleko od centrum państwa, był oddzielony odeń bagnami i lasami, tonął w puszczach, tamtejsze zaś możnowładztwo, niezbyt liczne i skupione wokół Ślęzy, na szczycie której wciąż odbywały się pogańskie obrzędy, nie bardzo jeszcze przesiąkło zasadami feudalizmu, który przychodził wraz z chrześcijaństwem. Śląsk był na pół pogański, ale nie zdradzał śladów nadużyć i przyczyn buntów. W ziemiach dawnego plemienia Wiślan również nie znajdujemy śladów rozruchów. Być może istniały tu już od dawna jakieś miejscowe obyczaje społeczne, istniało jakieś niepisane prawo, które regulowało stosunki pomiędzy wielmożami a ludnością wolną i zależną, i że nikt tego prawa nie łamał. Stąd zresztą pochodzili stronnicy Kazimierza-Karola, a więc ludzie, którzy rozumieli znaczenie ładu społecznego i w dobrze rozumianym własnym interesie strzegli się nadużyć. Powstanie trwało zapewne przez całą zimę 1038-39 roku i skończyło się dopiero tuż przed wiosennymi pracami w polu. Dłużej zresztą walki nie było z kim toczyć. Pomniejsze grody obronne i gródki wielmożów opustoszały lub zniknęły w płomieniach, kto nie zginął, uciekł już na Mazowsze. Na placu pozostali zwycięzcy powstańcy-mściciele. Dokonali swojego, rozpędzili na cztery wiatry znienawidzonych możnych, poczuli się wolni. A że tego tylko pragnęli, że tylko o swobodę i wolność od ucisku im szło, niebawem kraj uciszył się znowu. Ludzie powrócili do swoich wiosek i osad, głęboko przekonani, że odtąd lżej będzie im żyć na świecie. Radość ich była jednak krótka. Latem 1039 roku nagle gruchnęła wieść: Czechy idą. Wieść była przerażająca, zwiastowały ją bowiem łuny od południowej granicy i jęki nielicznych uciekinierów, którzy opowiadali, że książę czeski nie darowuje nikomu, że każdego, kogo tylko przydybie, bierze w niewolę wraz z całym dobytkiem. Książę Brzetysław wiedział, co się w Polsce działo. Północny sąsiad księstwa czesko-morawskiego był ostatecznie powalony. Nie od razu jednak mógł Brzetysław ruszyć za Sudety. Polska była trybutariuszem cesarza Konrada II, cesarz zaś zapewne czekał, aż minie wzburzenie i aż ktoś zapanuje nad krajem. Nie można było łupić kraju podległego cesarzowi. Lecz w czerwcu 1039 roku Konrad II zmarł nagle, wobec czego ustały wszystkie związki Polski z cesarstwem, nie były to bowiem związki organiczne, lecz tylko na osobistym podporządkowaniu się Mieszka, a potem zapewne Bolesława Zapomnianego, oparte. Na wieść o śmierci Konrada II książę Brzetysław pośpiesznie zaczął zbierać rycerstwo. Ówczesne kroniki świadczą, że pośpiech był bardzo wielki i nic dziwnego, gdyż lada miesiąc mogła minąć doskonała okazja. Mógł nowy cesarz wystąpić z pretensjami, mógł także w Polsce znaleźć się ktoś, Miecław albo Kazimierz, kto opanuje wrzenie i zjednoczy kraj wokół siebie. A byłaby wielka "strata". Polska, która jeszcze niedawno leżała na północy potężna i groźna, teraz całkiem była bezbronna, a jej rozległe i ludne ziemie zdały się otwarte dla każdego. Nic, tylko przejechać się po niej i wygarnąć z niej wszelkie bogactwo, w ciągu wieku pomyślnego rozwoju zgromadzone. I nie mylił się Brzetysław. Kraj, pozbawiony rycerstwa i władcy, istotnie stał otworem, istotnie był niby dom opuszczony przez gospodarza, porzucony na pastwę, każdego, kto zechciał. Brzetysław zatem czasu nie tracił. Jego rozsyłane na wszystkie strony podjazdy zabierały oraczom wozy i ładowały na nie wszystko, co wpadło w ręce: dzwony kościelne, szaty i naczynia liturgiczne, skarbce klasztorne. Opornych wycinano błyskawicznie, natomiast powolnych zabierano, jakby z łaski, w niewolę. Ten tylko był bezpieczny, kto zdołał ujść w leśne ostępy, na niedostępne bagna lub schować się do jakiejś jaskini. Brzetysław zagarniał całe miasta wraz z ludnością i majątkiem, jak na przykład sławny wówczas i wielki Giecz. Dwa najsilniejsze i nigdy dotąd nie zdobyte grody polańskie: Poznań i Gniezno, nie miały ani jednego woja do obrony, wszyscy rozproszyli się gdzieś w czasie ostatniej wojny domowej. Pałace królewskie i książęce splądrowane, spalone. Taki sam los spotkał zapewne obydwa miasta. Bogata katedra poznańska i przebogata gnieźnieńska, archidiecezjalne, przestały istnieć. Ograbiono je z wszystkiego, a potem zburzono doszczętnie. Przez wiele dni rzesze spędzonych jeńców musiały w trudzie rozbierać kamień po kamieniu, aby nic nie pozostało z dawnej świetności. Oprócz złota, srebra i wszelkich kosztowności katedra gnieźnieńska kryła w swoich podziemiach jeszcze większe skarby: zwłoki św. Wojciecha, które były fundamentem niezależności metropolii. I te zwłoki zabrano także, aby już nigdy potęga Polski i niezależność jej Kościoła nie mogły się odrodzić. Grób świętego męczennika został zniszczony i zdewastowany na równi z grobem Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Syt grabieży i zadowolony z obalenia Polski, ze zniszczenia jej sławnych podstaw niezależnego bytu państwowego, Brzetysław zawrócił wreszcie. Na Mazowsze, silnie bronione przez Miecława, którego teraz wspierało liczne, zbiegłe przed powstaniem rycerstwo wielkopolskie, bał się wkroczyć, ponieważ zbyt wiele miał już do stracenia. Wszakże tak pomyślna wyprawa łupieska nie mogła się zakończyć bez innych jeszcze korzyści. Brzetysław przypomniał sobie, że kiedyś do państwa wielkomorawskiego należały ziemie Wiślan, a do Czech - Śląsk. Rozochoceni sukcesem i łatwymi zwycięstwami rycerze czescy rozproszyli skromne siły pojedynczych, osamotnionych dzielnic i obie znów popadły w obcą niewolę. 23 sierpnia 1039 roku Brzetysław czeski odbył triumfalny wjazd do swojej stolicy. Setki wozów z kościelnymi dzwonami i skarbcami, tysiące pieszych jeńców szły za dumnymi z dokonanego dzieła rycerzami. Wyższe duchowieństwo czeskie w uroczystej procesji witało swojego księcia oraz zwłoki męczennika, który - jak wierzono - miał przynieść im szczęście. Mogło się zdawać, że teraz już nie Gniezno, lecz Praga będzie stolicą archidiecezji, że ten czyn szalony i odważny wyniesie Czechy do niebywałej przedtem potęgi i znaczenia w chrześcijańskim świecie. Jęki umęczonych brańców mieszały się z dźwiękiem dzwonów, z okrzykami triumfu. Upadła Polska, a na jej miejsce powstanie inne mocarstwo słowiańskie, które odtąd będzie rosnąć w siłę, aż skupi przy sobie wszystkie ludy mówiące pokrewnymi językami. Okres triumfu minął jednak szybko. Wieści o najeździe Brzetysława i bezprzykładnym ograbieniu Polski zaczęły nieść się po świecie, wszędzie wzbudzając zdumienie, a potem gniew. Wypadek, nawet jak na ówczesne, krwawe czasy, był niespotykany, uchodził za zbrodnię. Po śmierci cesarza Konrada II, tym razem jakoś pośpiesznie, dokonano w Niemczech wyboru nowego władcy. Został nim syn zmarłego, dotychczasowy król Bawarii, Henryk, który osiadł na tronie cesarskim jako Henryk III. Nowy cesarz od razu ocenił sytuację. Nie kierował się sentymentem, nie miał powodu, by zbytnio żałować nie zawsze przyjaznego cesarstwu sąsiada, ale był realistą. Zdawał sobie sprawę, że czyn Brzetysława naruszył równowagę sił w Europie. Przyłączenie do Czech Śląska i Krakowa nadmiernie wzmacniało to państwo; zwłaszcza że Polska dodatkowo była osłabiona przez powstanie samodzielnego księstwa Miecława. Ponadto Kazimierz-Karol pochodził przez matkę z rodu cesarskiego i wielu miał w Niemczech stronników. Do Kazimierza niebawem los się uśmiechnął. Zmarł bowiem król Stefan, a jego następca Piotr Wenecjanin wypuścił polskiego jeńca iw dodatku - bogato go wyposażył na podróż do Saksonii. Kazimierz pojechał więc czym prędzej drogą okrężną przez Bawarię i w połowie 1039 roku był już u matki. Jego zjawienie się na nowo wywołało w Niemczech falę oburzenia na Brzetysława. A że owo oburzenie było na rękę cesarzowi, niebawem wyruszyła do Czech wyprawa zbrojna. Daremnie Brzetysław posyłał na dwór cesarski swojego syna jako zakładnika i daremnie zobowiązywał się zwrócić wszystkie zrabowane skarby. Cesarz pragnął użyć siły, a nie pertraktacji. Z siłą cesarską różnie jednak bywało. Po sukcesach Konrada II tym razem nadszedł okres słabości, więc wojna na razie nie przyniosła wyniku. Ale Kazimierz miał już teraz sojusznika do walki o swoje prawa. Jeszcze w tym samym roku, prawdopodobnie z zasobów matki czerpiąc pieniądze, utworzył silną drużynę złożoną z pięciu setek rycerstwa, któremu cesarz pozwolił udać się wraz z nim do Polski. Podczas gdy Niemcy atakowali Czechy od południa i zachodu, Kazimierz przeprawił się przez Odrę. Jakiś gród pograniczny, prawdopodobnie Krosno, od razu otworzył przed nim bramy, a potem nastąpił marsz w kierunku Krakowa. Miecław, który w tym czasie opanował prawie całą Wielkopolskę, jakoś nie zdołał przeszkodzić temu marszowi. Rycerstwo krakowskie na wieść o zbliżaniu się swojego ulubieńca podniosło bunt przeciw załogom czeskim i całe księstwo błyskawicznie zostało oswobodzone. Rok 1041 przyniósł dalsze wojny z Czechami. Ale i tym razem, albo majestat Henryka III daleko przewyższał jego siłę zbrojną, albo owa siła celowo tak była użyta, by zbytniej krzywdy Brzetysławowi nie uczynić. Dość że także i ta wyprawa nie przyniosła rezultatu. Brzetysław miał dziwne szczęście, że cesarz odrzucił jego gotowość do ustępstw. Gdyby bowiem doszło do pertraktacji w roku 1040, Polska prawdopodobnie odzyskałaby przynajmniej część zrabowanych jej skarbów i bodaj nieliczni jeńcy mogliby powrócić do domów. Tymczasem teraz, po próbie sił, okazało się, że nie ma przed kim kapitulować. Henryk III widząc, że nie pokona Brzetysława (lub też rad w duchu, że nie może go pokonać) zawarł pokój w Ratyzbonie. Na mocy podpisanego wówczas traktatu Brzetysław zrzekł się Krakowa, którego i tak już nie posiadał, lecz za to otrzymał zatwierdzenie praw do Śląska i Moraw. Sprawa zrabowanych skarbów i jeńców utonęła w teoretycznych rozważaniach. Kazimierz-Karol, którego imię polska tradycja opatrzyła potem chlubnym przydomkiem Odnowiciela, nie bardzo musiał być zadowolony. Stało się jasne, że na cesarzu polegać zbytnio nie można. Trzeba samemu zacząć praw swoich dochodzić, trzeba samemu stworzyć siłę, która odbierze obcym zagarnięte ziemie i na nowo przywróci jedność kraju. Tak samo rozumowali ci ludzie z otoczenia księcia, którzy całym sercem opowiedzieli się za nim. A ludzi tych było coraz więcej. Wywodzili się ze starych rodów możnowładczych, z rycerstwa, mieszczan, ratajów i wolnej ludności opolnej. Łączyło ich głębokie przeświadczenie, w ciągu gorzkich lat ostatnich nabyte, że tylko zgodna współpraca wszystkich stanów jednym językiem mówiących i jedną ziemię zamieszkujących może dać ochronę przed wrogiem i zapewnić wszystkim pokój i dobrobyt. Kazimierz mocno tedy osiadł w Krakowie, który to gród, wobec ruiny Gniezna i Poznania, stał się jego stolicą. Rozpoczął się długi okres pracy pokojowej i walki zbrojnej. W roku 1047 obalono separatystyczną władzę Miecława, a w trzy lata później przyłączono do Polski Śląsk. A że niejeden sukces Kazimierza nie podobał się cesarzowi, nikt się nie martwił. Kazimierz miał innego, lepszego sprzymierzeńca. Był nim książę kijowski, Jarosław Mądry. Kazimierz ożenił się z siostrą Jarosława, zaś syn Jarosława ożenił się z siostrą Kazimierza, Ruś i Polska, uregulowały sprawę swoich granic i przez długie lata miały żyć z sobą w przyjaźni. Spis treści Pod władzą ojca W blasku korony królewskiej Z mieczem w dłoni Dno klęski Po śmierci króla