Zbrodnia w Dzielnicy Północnej Stefan Kisielewski Zbrodnia w Dzielnicy Północnej • PAX* WARSZAWA 1957 Czesławowi Miłoszowi — który zwrócił mi uwagę na możliwości artystyczne zawarte w formie powieści kryminalnej Komisarz Gromel siedział w głębokim fotelu i uparcie wpatrywał się w okno. Pokój był wysoki, posępny, szarawe popołudnie jesienne przesiąkało przez wielkie, ciężkimi firankami osłonięte okno i kładło smugę brudnego, przygnębiającego światła na podłogę i najbliższe meble. Za oknem majaczyła balustrada podłużnego balkonu, ozdobionego wielkimi kamiennymi krużami, w których zbiera się woda deszczowa, a pozbawionego odrobiny zieleni. Takie wątpliwego uroku kamienne ozdoby cechują w ogóle tę dzielnicę, dziwnie opuszczoną, na pozór bezludną, której wysokie domy zwisają nad brukiem rozmaitymi ociężałymi, przesadnymi ornamentami: konwencjonalne postacie cyklopów, faunów, centaurów i smoków dźwigają tu wielkie balkony, podtrzymują szerokie gzymsy i portale, nieruchomo wpatrując się w jezdnię, po której zresztą nikt prawie nie jeździ. Rzadko kiedy o wysokie mury i zasłonięte przeważnie okna tych ulic obija się echo sygnału samochodowego, czy też rytmicznego, przypominającego klaskanie, stukotu końskich kopyt. Domy całej dzielnicy wydają się pozbawione mieszkańców, w istocie zamieszkują tu przeważnie emeryci, ludzie samotni lub poszukujący samotności. Nic więc ciekawego nie było widać w oknie, które tak przykuło do siebie uwagę komisarza. W istocie nie chodziło tutaj wcale o okno. Kamienny wzrok komisarza Gromela, jakby przyklejony do brzydkich, żółtych firanek, nie oznaczał w rzeczywistości zainteresowania tym, nic nie mówiącym, widokiem. Komisarz utkwił wzrok w oknie, aby nie patrzeć na coś innego, coś, co spoczywało w mrocznej głębi pokoju, na wielkim, ciężkim dębowym łóżku. Był to kształt, który mimo szarej godziny rysował się wyraźnie pod grubą, nieokreślonego koloru kołdrą. Jaki? Niewątpliwie kształt ludzkiego ciała o drewnianej uroczystej nieruchomości, co do której nie mogło być dwóch zdań: na łóżku, przykryty całkowicie, wraz z głową, kołdrą, leżał — trup. Gdyby ktoś wpatrzył się uparcie w tę czerniejącą na łóżku, tragicznie nieruchomą, raczej przeczuwaną niż widoczną postać, gdyby wzrok jego przyzwyczaił się do coraz bardziej gęstniejącego półmroku, w którym pogrążona jest ta część pokoju, dojrzałby jeszcze jeden szczegół — wstrząsający i ohydny. Na dywanie obok łóżka rysowała się wielka, ciemna plama, która nie mogła być niczym innym, tylko kałużą zakrzepłej krwi. Widok ten, w zestawieniu z nieruchomością ciała pod kołdrą i z głębokim bezruchem siedzącego w fotelu komisarza, robił wrażenie wręcz przeraźliwe. W posępnej, uroczystej sztywności tego umeblowanego ciężkimi, solidnymi mieszczańskimi meblami pokoju, w żółtawym mrocznym blasku, którego plamy słały się po podłodze, w kamiennej ciszy śpiącej za oknami ulicy, skąd nie dolatywał w tej chwili najlżejszy głos lub szelest — czaiło się coś przerażającego: atmosfera oddychała zbrodnią. Rzeczywiście — w tym pokoju popełniono zbrodnię. 8 Komisarz Gromel pobieżnie tylko obejrzawszy pokój i zwłoki, kazał nakryć ciało kołdrą i postanowił zaczekać z dokładnymi oględzinami na wezwanego doktora Alena z Zakładu Medycyny Policyjnej. Na dole w bramie czuwał policjant, dozorczyni domu i mleczarka złożyły pierwsze zeznania i komisarz pozwolił im na razie odejść — teraz należało zbadać szczegółowo zwłoki, ustalić przyczynę i okoliczności śmierci. Komisarz Gromel nie lubił samemu oglądać zwłok, w ogóle, jeśli tylko mógł, unikał widoku martwego człowieka tak pogardliwie nazywanego przez żyjących — trupem. Na pozór zdawało się to kolidować z zawodem komisarza policji; w istocie jednak niechęć ta nie była wynikiem słabości nerwów czy ulegania wrażeniom. Zwłoki działały deprymująco, jeśli można się tak wyrazić, na poczucie moralne komisarza, odbierały mu wiarę w to, co cenił najbardziej: w godność ludzką. Trup, zachowujący pozę, jaką mu się nada, pozwalający sobą poniewierać, ciągnąć się i obnażać, gdy przed chwilą jeszcze był człowiekiem obdarzonym świadomością, wolą, godnością — to krańcowo przygnębiało komisarza. Komisarz Gromel uważał pracę w policji za służbę ideową: policja zapewniała ludziom nienaruszalność ich poczucia godności — nawet człowiek słaby i nie mogący się bronić swobodnie spaceruje po świecie wiedząc, że jego poczucie godności własnej nie znajduje się w ręku pierwszego lepszego silniejszego fizycznie gwałciciela, że nad ochroną tej jego godności czuwa państwo — uosobione w postaci policji. Tak pojmował swą służbę komisarz Gromel; lecz, wiedział to, umarłemu nic już nie przywróci godności, co więcej, takiemu godność do niczego już nie jest przydatna. Podcinało to wiarę komisarza w absolutną wartość i skuteczność własnej pracy; dlatego też starał się zredukować .oglądanie zwłok do naj-konieczniejszego minimum. Mimo, że przykleił wzrok do nieciekawego fragmentu balkonu, majaczącego za brudną firanką, czuł wciąż na plecach drażniący fluid, idący od leżącego pod kołdrą trupa, a nawet przekorną, wbrew sobie samemu, chętkę obejrzenia się na łóżko. Właściwie w pokoju było już ciemnawo, choć na ulicy zapewne daleko jeszcze do zmroku. „Gdybym się obejrzał — myślał jakby podskórnie komisarz Gromel — nie zobaczyłbym wiele — najwyżej trochę ciemniejsze wzniesienie na łóżku, na pewno dosyć niewyraźne". Nagle wzdrygnął się i przywołał myśli do porządku: po jakież licho miałby się oglądać?! Żałował teraz, że przybył na miejsce zbrodni z jednym tylko sierżantem, Kalkiem: tak się złożyło, że nakazawszy sierżantowi strzec bramy, musiał oto zostać sam ze zwłokami. Sądził, że doktor Alen i jego ludzie przyjadą od razu, tymczasem spóźniali się niespodziewanie. Zegarek wskazywał godzinę szesnastą trzydzieści: byli tu już z sierżantem około półtorej godziny. Co mogło się stać z doktorem? Komisarz utkwił znowu wzrok w oknie, lecz wiedział, że długo tak nie wytrzyma. Należało przywołać jakieś konkretne myśli, które zajęłyby go i skróciły oczekiwanie: tak robią więźniowie, powtarzający w pamięci wyuczone niegdyś wiersze czy utrwalone w głowie partie szachów. Komisarz Gromel postanowił powtórzyć sobie dokładnie dotychczasowe rezultaty półtoragodzinnego śledztwa. Zamordowanym był profesor Galard, który wykładał fizykę czy fizyko-chemię w Akademii; kawaler lat czterdziestu kilku powrócił był niedawno z dłuższej podróży zagranicznej. Profesor Galard mieszkał samotnie, obiady jadał na mieście, śniadania 10 i kolacje przyrządzał sobie w domu sam — w ogóle żył bardzo regularnie, był raczej odludkiem, nikogo nie przyjmował, wychodził tylko na wykłady i na obiad. Odstępstwo od tej zasady popełnił raz jeden, kiedy to, w parę dni po powrocie z podróży, nie wrócił na noc do domu; było to tydzień temu i wywołało podobno liczne komentarze w całej kamienicy. W dniu dzisiejszym mleczarka, przynosząca zwykle profesorowi mleko około dziesiątej rano, nie mogła się doń dostukać (dzwonek w mieszkaniu profesora nie działał). Zdziwiona nieco, zajrzała przez dziurkę od klucza; stwierdziwszy brak klucza od wewnątrz doszła do wniosku, że profesor, wbrew swoim zwyczajom, wyszedł z domu wcześniej. Pozostawiła wobec tego mleko w bramie, dozor-czyni, dzieląc się z nią przy okazji swoim spostrzeżeniem. Dozorczyni wprawdzie nie widziała profesora wychodzącego, lecz przypomniała sobie, że pewien czas nie było jej w bramie, gdyż doglądała zsypywania do piwnicy w podwórzu przywiezionego tego dnia węgla — widocznie wtedy właśnie profesor wyszedł. O całej sprawie zapomniano, dopiero po południu dozorczyni usłyszała dobiegające gdzieś z górnych pięter (profesor mieszkał na pierwszym) gwałtowne miauczenie. Wszedłszy na górę, aż na strych, dozorczyni odnalazła tam angorskiego kota, należącego do profesora — kota tego znała dobrze, gdyż opiekowała się nim podczas pobytu profesora za granicą. Było to bardzo dziwne, bowiem profesor Galard nigdy nie wypuszczał ulubieńca z mieszkania. Kot musiał przebywać na strychu dłuższy czas, co widać było po zakurzonym futrze, przy tym okazywał przerażenie, był cały zjeżony i miauczał przeraźliwie. Dozorczyni, zdjęta złym przeczuciem, jęła łomotać do drzwi profesora — oczywiście na próżno. W tym mo- mencie nadszedł jej mąż, który pracuje na poczcie: zaopiniował on, że coś się musiało stać złego i z najbliższego telefonu zaalarmował Wydział Policji Śledczej. Komisarz Gromel, znajdujący się przypadkiem, poza służbą, w biurze, nie mając w tej chwili nic lepszego do roboty, udał się na miejsce wraz z sierżantem Kalkiem. Sierżant bez trudu otworzył drzwi wytrychem; komisarz, w towarzystwie sierżanta, do-zorczyni i jej męża weszli do przedpokoju, następnie do pokoju (mieszkanie profesora składało się z przedpokoju, dużego pokoju i maleńkiej kuchenki z gazowym piecykiem), gdzie znaleźli ciało profesora, w ubraniu, z poderżniętym gardłem, leżące na nie zasłanym łóżku, obok łóżka na dywaniku czerniła się krzepnąca kałuża krwi. Sladów walki ani innych, poza poderżnięciem gardła, zranień nie stwierdzili- nie znaleźli również obok trupa jakiegoś narzędzia, które mogłoby nasunąć przypuszczenie samobójstwa. W kieszeniach zamordowanego profesora nie było portfelu ani żadnych papierów — na ręku pozostał jednak bardzo widoczny złoty zegarek. Pokój nosił na sobie ślady pobieżnych poszukiwań: szafa biblioteki otwarta, parę książek wyjętych, otwarta jedna z szuflad w biurku — poza tym wszystko raczej w porządku. Komisarz spisał na miejscu protokół, przesłuchał zapłakaną dozorczynię, jej męża oraz sprowadzoną mleczarkę i z aparatu telefonicznego profesora (aparat był w przedpokoju) zadzwonił do Zakładu Medycyny Policyjnej po doktora Alena i karetkę do przewozu zwłok. Wraz z doktorem miał zamiar ustalić godzinę zgonu i inne ważne szczegóły. Oto wszystko. Komisarz skończył swoją, jak to nazywał, „repe-tycję' i pomyślał, że na pozór sprawa jest bardzo prosta. Morderstwo rabunkowe — pozostawienie zegarka o niczym nie świadczyło: mogła się zaciąć sprzączka na bransoletce, mogło mordercę czy też morderców coś spłoszyć — to zdarzało się nieraz. Że szukali w szufladach — zrozumiałe; jedno tylko było niezbyt jasne — co spodziewali się znaleźć w książkach? Komisarz wiedział, że pozorna prostota sprawy może zupełnie dobrze być zewnętrzną formą zbrodni o pobudkach nader skomplikowanych — miewał już w swej bardzo urozmaiconej karierze policyjnej do czynienia z podobnymi wypadkami. Najważniejsze — nie sugerować się z góry żadną koncepcją. W myślach jego nastała teraz przerwa i znów poczuł, że wsłuchuje się w zastygłą ciszę tego pokoju i wystawia plecy na biegnący od łóżka trupi fluid. Należało wreszcie skończyć z tym niezdrowym otępieniem. Komisarz Gromel postanowił zmusić się do wstania z fotela, zapalenia światła i przejrzenia szuflad biblioteki oraz wyjętej z niej książki, gdy nagle rozległ się dźwięk, który w martwej ciszy pokoju zabrzmiał jak sygnał alarmowy. Komisarz znieruchomiał i dopiero za drugim razem świadomość jego zaczęła funkcjonować normalnie. Po prostu dzwonił telefon w przedpokoju. Wstał i — nie patrząc na łóżko — długimi precyzyjnymi krokami wszedł do przedpokoju. Był już czujny, przytomny, otrzeźwiony. Nie spiesząc się zapalił światło i podniósł słuchawkę. — Halo! — powiedział pewnym głosem. — Halo, czy to profesor Galard? — odezwał się nieznany głos kobiecy. Głos był niski i miał w wymowie coś charakterystycznego, jakby lekki akcent cudzoziemski. — Nie — powiedział krótko komisarz. — Nie? — więc kto przy telefonie? — dziwił się głos. — Przyjaciel profesora. A kto mówi? 13 — Przyjaciel? Przecież profesor nie ma przyjaciół! Komisarz nie oczekiwał podobnej odpowiedzi; zmieszał się i przez chwilę szukał w myśli właściwej repliki. Nie wolno było jednak zbyt długim milczeniem zrażać nieznajomej — może to jakiś ważny trop? Nagle dał się słyszeć na ulicy szum zbliżającego się samochodu. Samochód zatrzymał się przed bramą, wyłączył motor. Oczywiście: Alen przyjechał. Lecz na razie należało w dalszym ciągu podtrzymywać nieoczekiwaną rozmowę —¦ to było ważniejsze. Trzeba przede wszystkim dowiedzieć się nazwiska nieznanej rozmówczyni. — Profesor nie ma przyjaciół! — powtórzył jej słowa dla zyskania na czasie. — Ależ... skąd pani to wie? — Wiem — odpowiedział głos i zaśmiał się cichym, gardłowym śmiechem. ¦— Zresztą — to nieważne! Czy profesor żyje? Komisarz Gromel drgnął z wrażenia. — Czy żyje?! A dlaczegóż właściwie nie miałby żyć? — Bo pan go zabił! —¦ odpowiedział głos rezolutnie. — Ja?! Co pani za głupstwa opowiada?! — krzyknął, niemal odruchowo i niezbyt rozsądnie. — Aha, więc nie pan? A zatem kto? Zanim coraz bardziej zdumiony komisarz zdążył coś odpowiedzieć zastukano silnie do drzwi. Stolik z telefonem był dość daleko od wyjścia. Komisarz musiał ąa chwilę przerwać rozmowę. — Czy może pani zaczekać pół minuty przy aparacie? — spytał. — Mogę, morderco — odpowiedział głos. Stukanie powtórzyło się. Komisarz z chaosem w głowie podszedł do drzwi. — Kto tam? — zapytał. 14 — Z Medycyny Policyjnej! — odpowiedział głos. Gromel otworzył drzwi: stało przed* nim dwóch rosłych mężczyzn w białych fartuchach i białych maseczkach lekarskich na twarzach. Komisarz zdumiał się — nigdy jeszcze nie widział funkcjonariuszy Zakładu w takim stroju. Niejasne podejrzenie i cień trwogi przebiegły mu przez głowę, uczuł nie zawodzący go nigdy ostrzegawczy dreszcz. Otworzył usta, lecz zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, jeden z przybyłych podniósł rękę w której coś zamigotało. Komisarz poczuł uderzenie w głowę i niewiarogodnie konkretną pewność, że brutalnie rozłupano mu czaszkę. Rozpaczliwym wysiłkiem rzucił się w tył, lecz w tej chwili spadło mu na nos i usta coś miękkiego i mokrego, zionącego ohydnym, słodkim zapachem. „Chloroform!" — pomyślał ostatkiem świadomości i stoczył się w żółtą, miękką, obrzydliwą przepaść bez dna. Obudził go dotkliwy, rwący ból w sklepieniu i tyle głowy: ból rósł i rósł, wołał go z dna miękkiej, mdłej przepaści, aż wreszcie komisarz zrozumiał, że boli go głowa, że — wobec tego — ma głowę, a więc — że ma również oczy. Rozwarł je z trudem: nad nim, skądś, z nieskończonej dali, z innego wymiaru, pochylała się sucha, ostra, niby znajoma twarz. — Któż to taki? Aha — to doktor Alen. Komisarz chce coś powiedzieć, lecz nie udaje mu się; próbuje podnieść głowę, ale ból w potylicy staje się tak straszny, że zmusza go do zaniechania wysiłku i zamknięcia oczu. Jednocześnie czuje silne mdłości. Jakby z wielkiej odległości doszły go słowa doktora. — Nie męcz się. Zatruli cię chloroformem. Końska dawka! 15 W tej chwili powróciła komisarzowi świadomość wszystkiego, co się stało. Otworzył znów oczy i koncentrując całą siłę woli spróbował spojrzeć wokół. Przeczucie go nie omyliło — położono go na łóżku, na tym samym łóżku, na którym przedtem leżał skrwawiony trup! Przecież innego łóżka tu nie było! Poczuł potworne dreszcze obrzydzenia, staczał się po prostu po śliskim, wstrętnym zboczu nudności, jednocześnie wiedział, że traci przytomność: pogrążał się znów w żółtą maź chloroformowej niepamięci. Na krawędzi zatraty, jak z dalekiego, dziesiątego świata ¦doszły doń niepojęte słowa doktora: • — Ukradli ciało! Następnego dnia była niedziela, najbrzydsza jesienna niedziela, jaką można sobie wyobrazić. Ostry, zmiennokierunkowy wiatr, noszący, tu i tam resztki zeschłych liści, burzący wodę w wielkich kałużach, dmuchający w oczy zza każdego rogu ulicy i deszczyk, zacinający ukosem, nieprzyjemnie zimny gęsty, uporczywy, jakby umówiły się, aby obrzydzać życie nielicznym przechodniom brnącym naprzód ze skurczonymi twarzami i postawionymi kołnierzami płaszczów. Samochody sunęły z cichym szelestem po mokrym asfalcie rozpryskując wodę w kałużach, niebo było beznadziejnie szare, istny ołów, bezlistne drzewa na bulwarze chwiały niezgrabnie w rytm wiatru czarnymi kikutami gałęzi — mimo południowej godziny wydawało się, że zapada już zmierzch. Przechodniów na ulicach niewielu: niedziela taka stworzona jest przecież do spędzenia jej w domu, przy radiu lub nad książką, do wsłuchiwania się nad 16 kieliszkiem czy szklaneczką mocnego, rozgrzewającego trunku w wycie jesiennego wichru za oknami, do gry w karty czy szachy, do drzemki nawet, ale na pewno nie do wałęsania się po nieprzytulnych, zimnych, ponurych ulicach. Mimo to, o tejże właśnie porze komisarz Gromel, w cywilu, wędrował bulwarem, chwiejnym i błędnym krokiem, postawiwszy kołnierz ciepłej, włochatej jesionki. Czuł się jeszcze po wczorajszej przygodzie bardzo źle, zatrucie chloroformem przypłacił wielogodzinnymi torsjami, w głowie huczało mu i szumiało jak w starym młynie. — „Lekki wstrząs mózgu" — zaopiniował doktor Alen, który wczoraj wieczorem odwiózł go do domu i oddał pod opiekę siostry. Lecz dolegliwości fizyczne nie były tutaj rzeczą najprzy-krzejszą: komisarz umiał zapanować nad takimi drobnostkami. Gorsze były myśli, które, choć niedokładnie sformułowane — komisarz starał się do tego nie dopuścić — gnębiły go dotkliwie. Były one zabarwione poczuciem winy i źle spełnionego obowiązku; zachował się wczoraj jak nowicjusz, nie jak wytrawny fachowiec: poszli z sierżantem Kalkiem ,,na wariata", istni amatorzy, nie ubezpieczyli się, zachowali się łatwowiernie jak dzieci, toteż spotkało ich zasłużone „utarcie nosa". Oczywiście — trudno było spodziewać się tak niezwykłego wydarzenia jak powrót złoczyńców celem wykradzenia zwłok — ale przecież komisarz policji śledczej, który w ciągu swej wieloletniej kariery zetknął się z najdziwaczniejszymi formami ludzkiej zbrodni, nie powinien był dać się tak zaskoczyć. Gromel czuł dotkliwy niesmak — fizyczny i psychiczny. Zaraz rano, nie bacząc na stan zdrowia, udał się do swego starego przyjaciela doktora Alena, aby dowiedzieć się czegoś o przebiegu wypadków. Relacja doktora była krótka, ale zastanawiająca. Na- 17 tychmiast po otrzymaniu wiadomości od komisarza, doktor, wraz ze swymi ludźmi wyruszył samochodem - karetką pod wskazany adres. Niestety na rogu ruchliwej ulicy Wielkich Wodzów wpadło na nich całym pędem małe ale mocne, zielone, wojskowe jakby auto, powodując silne uszkodzenie maski oraz jednego z przednich kół karetki. Zielone auto zbiegło w szalonym tempie, a oni musieli reperować szkodę i zmieniać koło w niedalekiej montowni samochodowej, co zabrało ze dwie godziny. Gdy wreszcie przybyli na miejsce, natknęli się w parterowej wnęce schodów na nieprzytomnego sierżanta Kalka, zaś mieszkanie na piętrze znaleźli zatrzaśnięte — na wszelkie stukania nikt nie odpowiadał. Doktor Alen wezwał dozorczynię, która zdumiona zeznała, że przed dziesięciu minutami widziała dwóch ludzi w białych fartuchach, wynoszących na noszach ciało . do auta. Sądziła, że są to ludzie z policji. Po wyłamaniu drzwi stwierdzono, iż ciała rzeczywiście nie ma, zaś na łóżku leży bez przytomności komisarz Gromel; widocznie napastnicy przenieśli go na opróżnione po zwłokach miejsce. Sierżant Kalk, do dziś jeszcze — doniosła o tym jego żona — półprzytomny, unieszkodliwiony został na dole w identyczny sposób jak komisarz. Cios, według opinii doktora Alena, zadany został w obu wypadkach rodzajem kastetu, ale bez kolców — uderzenie jego ogłusza lub rozbija czaszkę, natomiast nie kaleczy. Mocna dawka chloroformu dokonała reszty. Doktor Alen zaalarmował Wydział Śledczy, skąd natychmiast wysłano silny patrol, celem obstawienia domu; doktor, znający się na rzeczy, zabronił ruszania czegokolwiek w mieszkaniu profesora Galarda, aż do czasu ozdrowienia komisarza. Komisarz Gromel i sierżant Kalk zostali karetką doktora odwiezieni do domów. — Stwierdziłem, że ci nic nie grozi, więc wróciłem do siebie — nie masz chyba o to do mnie żalu — zakończył doktor i spojrzał na komisarza swoim wzrokiem rozsądnym i chłodnym. Całą rzecz opowiedział krótkimi zdaniami, sucho i bez komentarzy, jakby chodziło o wypadki najzwyklejsze w świecie. — Oczywiście, skąd, najmniejszego żalu — bąkał automatycznie komisarz Gromel nakładając płaszcz. — A czy zawiadomiłeś Norda? ¦— Tak, zadzwoniłem do niego i powiedziałem mu, co zaszło. — Cóż on na to? — z odcieniem niepokoju zapytał Gromel. — Właściwie nic. Powiedział, że to dziwny wypadek, ale że ty dasz sobie z tym radę. Pułkownik Nord, szef Wydziału Policji Śledczej, był zwierzchnikiem komisarza Gromela i od wielu lat okazywał mu w swój powściągliwy i małomówny sposób uznanie i zaufanie. Jedno słowo nagany z ust pułkownika byłoby dla Gromela ciosem nie lada. Na szczęście słowo to nie padło. Komisarz schodził po schodach domu doktora Alena z pewną otuchą, jakiej dodała mu ta jedyna od wczoraj satysfakcja. Lecz już za chwilę rzuciły się nań z powrotem wyrzuty sumienia. Komisarz Gromel, to w swoim fachu gwiazda nie byle jaka, nazwisko jego znane jest doskonale zarówno w kołach specjalistów, jak i wśród wszystkich ludzi mających, z tej czy z „tamtej1 strony, jakiekolwiek stosunki z policją śledczą. Nazwisko komisarza za-brnęło nawet kilkakrotnie na łamy dzienników, z racji paru specjalnie głośnych i trudnych spraw, które rozwiązał w sposób brawurowy i lotny, wykazując niezwykłą pomysłowość i intuicję. Inna rzecz, że komisarz mało sobie cenił sławę i uznanie „amato- 19 rów", przede wszystkim zależało mu na opinii i na zdaniu zwierzchników. Gromel nie był jak powieściowy Sherlock Holmes (z którego czasem lubił pokpiwać), mistrzem analizy i dedukcji, ani drobiazgowym obserwatorem faktów materialnych, tropiącym odciski butów zbrodniarza w kurzu ulicznym. Analizą wprawdzie posługiwać się umiał znakomicie, lecz zbytnio w jej rezultaty nie wierzył. Jego atutem była przede wszystkim niezwykła, ,,syntetyczna" intuicja, poza tym błyskawiczna, choć czasem ryzykowna decyzja i wreszcie fanatyczna niemal żarliwość, z jaką zabierał się do sprawy. Nie rozwiązany problem zbrodni leżał mu na sumieniu, na sercu i na wątrobie tak dotkliwie, że komisarz musiał, za wszelką cenę musiał rozwiązać go jak najprędzej — było to po prostu konieczne dla równowagi jego nerwów. Przewlekająca się sprawa działała nań jak choroba, jak ból, który domaga się dokonania operacji — skąd zresztą nieraz wynikały wady w działaniu komisarza: zbytni pośpiech, nerwowość, pobieżność. Jednak, w największym nawet pośpiechu, przed popełnianiem zasadniczych błędów ratowała go właśnie nieomylna „genialna intuicja", jak pisywano w prasie, ,,psi węch", jak mawiali koledzy. Zdolność ta: dziwne, irracjonalne, pozazmysłowe i po-zarozumowe poznanie rzeczy, wskazywała mu, nie wiedzieć w jaki sposób, który ślad jest nieważny i do niczego nie prowadzi, a który jest cenny, który trop trzeba pominąć, a którym podążyć, które poszlaki zlekceważyć, a do których się ,,przyczepić". Dzięki temu śledztwa jego bywały często bardzo niekompletne — zaniedbywał cały szereg klasycznych prób i chwytów detektywistycznych, lekceważył daktylo-skopię, nie znał się ani na odczynnikach chemicznych, ani na gatunkach tytoniu — na których to rzeczach 20 pono taką karierę zrobił legendarny Sherlock; często nawet, dla jakiegoś kaprysu na pozór, przerywał nagle badanie świadków i odrzucał podstawowe elementy śledztwa. Interesowały go bardziej dowody psychologiczne niż materialne, do których stale odnosił się nader sceptycznie. W początkach wieloletniej kariery Gromela było to przez zwierzchników widziane niezbyt dobrze, lecz niedługo zauważono rezultaty jego szybkich i irracjonalnych działań, rezultaty, które mówiły same za siebie. — Wali na pewniaka, tak, jakby siedział w różnych ludziach na raz — mawiali koledzy. — Gdybym nie wiedział, że to swego rodzaju geniusz, pomyślałbym, że to kompletny dyletant — powiedział kiedyś pułkownik Nord, gdy Gromel był jeszcze tylko inspektorem policji kryminalnej. — To nie człowiek, to przeklęty pies! — zawołał jeden z przyłapanych zbrodniarzy. Subtelny mechanizm wewnętrzny komisarza funkcjonował jak jakaś niezwykle czuła busola — stąd Gromel uważał często za ważniejsze i skuteczniejsze obserwować swoje wnętrze niż otoczenie. Lecz czasami aparat się wyczerpywał, intuicja zasypiała. Komisarz stawał się wtedy normalnym, analitycznym wyrobnikiem, zmuszał się do cierpliwości i systematycznego sztukowania drobnych, szczegółowych obserwacji. Bardzo jednak tych okresów nie lubił i z utęsknieniem wyglądał nowego strumienia irracjonalnej, twórczej inwencji. Sprawa szybkiego powodzenia w walce z przestępcą była dlań sprawą spokoju moralnego, gdyż, jak się rzekło, komisarz Gromel był policjantem ideowym. Deszcz padał coraz bardziej gęsty, wiatr zrywał się coraz gwałtowniejszy — zaiste, był to dzień wyjątkowo posępny, idealne tło dla ponurych wydarzeń, 21 którymi zaprzątnięta była myśl i wyobraźnia komisarza, brnącego uporczywie, jakby na świecie nie istniały ani taksówki, ani tramwaje, w kierunku owego zakątka Dzielnicy Północnej, gdzie znajdowało się mieszkanie profesora Galarda. Komisarz niewielką zresztą uwagę zwracał na otoczenie, machinalnie tylko unikając wejścia w kałużę czy wpadnięcia pod samochód. Z niepokojem wsłuchiwał się w swoje wnętrze, coraz bardziej utwierdzając się w niemiłym przeświadczeniu, że właśnie naszedł go taki okres uśpienia „wewnętrznego węchu", okres kompletnego wyjałowienia władz psychicznych. Żaden głos nie mówił mu jakim tropem podążyć ku rozwiązaniu zagadki dziwacznych wydarzeń dnia wczorajszego, intuicja nie wskazywała, które z tych wydarzeń było najważniejsze i zawierało w sobie klucz do całej sprawy. Z westchnieniem skonstatował, że trzeba wobec tego oprzeć się na normalnym, detektywistycznym rozumowaniu, a do tego, znowu należy zgromadzić więcej materiału śledczego: przesłuchać szczegółowo lokatorów kamienicy i dozorczynię, zbadać dokładnie życie profesora Galarda i zrobić jeszcze wiele innych rzeczy, na które wcale, ale to wcale nie miał ochoty. Na razie jasne było tylko, że zarówno katastrofa samochodu-karetki doktora Alena, jak i tajemniczy telefon kobiecy, przyjęty przez Gromela, to elementy tego samego planu, tej samej akcji, której rezultatem było porwanie zwłok. Zderzenie miało na celu opóźnienie przyjazdu doktora Alena, dziwaczna rozmowa telefoniczna zaś — odwrócenie uwagi komisarza od przybycia tajemniczego samochodu. Słowem — działała jakaś dobrze zorganizowana i świetnie poinformowana szajka — działała w sposób precyzyjny i inteligentny. Lecz co za cel mogło mieć porywanie zwłok w parę godzin po morderstwie?! Tu znów odez- 22 wały się w komisarzu wyrzuty sumienia: trzeba było nie czekając na przybycie Alena obejrzeć i dokładniej obszukać trupa, to mogło dużo wyjaśnić — a teraz już za późno! Myśl komisarza powróciła do szczegółów zbrodni, ujawnionych we wczorajszym, pierwiastkowym śledztwie. Był tu jeden punkt, który już wczoraj zwrócił jego uwagę: sprawa kota. Kot, według zeznań dozor-czyni, zaczął gwałtownie miauczeć około godziny pierwszej po południu, tymczasem mleczarka już około dziesiątej rano stwierdziła, że w mieszkaniu profesora nikt się nie odzywał. Kot mógł wyśliznąć się z mieszkania tylko w chwili, gdy zbrodniarz czy zbrodniarze po dokonaniu swego czynu wychodzili na schody — mieszkania te miały tylko jedno wyjście. Dozorczyni twierdzi, że kot najwidoczniej przebywał na strychu dłuższy czas, ale jednocześnie zauważyła, że był w momencie odnalezienia go bardzo przestraszony. Nieprawdopodobne jest, aby przerażony kot siedział cicho na strychu parę godzin i dopiero po upływie tego czasu rozpoczął gwałtowne miauczenie, przerazić go przecież musiała sama zbrodnia, krew, szamotanie się, nieruchomość trupa. Niemożliwe też, aby przez parę godzin zachował się w stanie „zjeże-nia" — aż do momentu, gdy rozpoczął „alarm". A więc nasuwała się hipoteza, że zbrodnię popełniono dopiero po południu — wnioskowanie dozorczyni, jakoby kot przebywał na strychu czas dłuższy, co widać z tego, że był zakurzony, da się może obalić; trzeba rzecz zbadać: prawdopodobnie na strychu jest kurzu bardzo dużo i zwierzę mogło się zabrudzić momentalnie. Jeśli zbrodnię popełniono w godzinach popołudniowych, a już o dziesiątej, wbrew zwyczajowi, w mieszkaniu profesora nikt się nie odzywał, z tego wniosek, że: albo w momencie, gdy mleczarka stukała 23 do drzwi, zbrodniarze znajdowali się w mieszkaniu profesora, albo też profesora wtedy nie było. Ewentualność pierwsza mogła mieć znowu dwa warianty: albo, gdy mleczarka stukała, profesor już nie żył, (temu właśnie przeczyłoby jednak zachowanie się kota, dowodzące, jak się rzekło, że zwierzę przestraszone zostało dopiero w parę godzin później), lub też w momencie stukania mleczarki profesor i zbrodniarze byli w mieszkaniu, lecz nie chcieli otworzyć drzwi. W takim razie goście i gospodarz musieli spędzić razem parę godzin, po czym dopiero popełniono morderstwo. Z tego wniosek, że musieli ten czas spędzić na rozmowie czy na kłótni, może próbowano na profesorze coś wymusić; dalszy wniosek jest jasny, mordercy czy morderca byli znajomymi ofiary, a w każdym razie dłuższy czas rozmawiali z nią „pokojowo"; za tym przemawiał również fakt, że nie widać było żadnych śladów walki. Przebieg wypadków zatem byłby przy przyjęciu tej ewentualności następujący: morderca czy mordercy przychodzą do profesora przed dziesiątą; w trakcie rozmowy stuka mleczarka, na stukanie to jednak profesor (może pod przymusem) nie reaguje. Rozmowa trwa dalej, mniej więcej trzy godziny; niezadowoleni z jej wyniku zbrodniarze (raczej było ich kilku, gdyż tylko wtedy założyć można „gładkie", bez walki, poderżnięcie gardła) około pierwszej po południu znienacka mordują profesora, zabierają mu portfel i papiery, pobieżnie przeszukują mieszkanie, po czym wychodzą — w momencie ich wyjścia kot wyślizguje się na schody, śmiertelnie przerażony ucieka na strych, gdzie zaczyna miauczeć alarmując dozorczynię. Zbrodniarze najwidoczniej wyszli niezauważeni — a może mieli kryjówkę w którymś z mieszkań kamienicy — trzeba było od razu zbadać wszystkich lokatorów, to wielkie zanied- 24 banie śledztwa! W wypadku przeciwnym, jeśliby profesora o dziesiątej rano rzeczywiście w domu nie było, jeśli wrócił później, zaś zbrodniarze przyszli dopiero po południu, to powrót Galarda musiałby przecież zostać zauważony przez dozorczynię, która, po załatwieniu sprawy węgla, według własnego zeznania zajęła na stałe swój „posterunek" w bramie już kwadrans przed dziesiątą. Od momentu, gdy mleczar-ka poinformowała ją o nieobecności profesora i pozostawiła u niej mleko (było to parę minut po dziesiątej), dozorczyni miała niewątpliwie wyostrzoną uwagę na tę sprawę i musiałaby powrót profesora spostrzec. Jeśli nie — najwidoczniej słuszny jest drugi wariant pierwszej hipotezy: że profesor spędził z mordercami przed swą śmiercią parę godzin. To rzucało specjalne światło na sprawę. W każdym razie należało jeszcze raz szczegółowo przesłuchać dozorczynię, obejrzeć strych i „przeegzaminować" kota. „Żebyż ten kot mógł przemówić — pomyślał z iskierką humoru komisarz — cóż to byłby za nieoceniony świadek!" Zmęczony nieco porcją analizy i dedukcji, za którymi to rodzajami myślenia, jak wiadomo, nie przepadał, komisarz Gromel podniósł oczy i stwierdził, że znajduje się już na ulicy profesora Galarda", jak ochrzcił w myśli ten niemiły zakątek Dzielnicy Północnej. Wiatr gwizdał tu jak szalony rzucając w oczy ostre bryzgi deszczowej wody — na chodnikach żywego ducha, tylko idiotyczne kamienne mordy sfinksów i smoków przypatrują się bezmyślnie brukom znad bram i balkonów. Wyjątkowo nieprzyjemna okolica! Po chwili komisarz stał już przed trzypiętrowym domem, gdzie popełniono zbrodnię. Jak wiadomo, kto się na gorącym sparzył, dmucha na zimne. Dom obstawiony był policją, niczym sam 25 Wydział Śledczy. Dwóch ludzi w bramie, jeden w podwórzu, dwóch na schodach, dwóch i dowódca w mieszkaniu. Dowódcą był sierżant Windal. Komisarz nie lubił tego brutalnego i ponurego, służbistego jak automat podoficera, lecz musiał przyznać, że w robocie był on bardzo sumienny i drobiazgowo dokładny. Zaraportował komisarzowi, że mieszkanie jest od wczoraj w stanie nienaruszonym (sierżant spędził tutaj noc), telefon nie dzwonił i w ogóle nic się ciekawego nie wydarzyło, poza wizytami dziennikarzy, których jednak, w myśl zarządzenia doktora Alena, do mieszkania nie wpuszczano. Sprawa, niestety, przedostała się już do prasy. ,,To bardzo źle" — pomyślał Gromel, nie lubił gazeciarskiego rozgłosu w trakcie śledztwa. Wszystkich wchodzących i wychodzących z kamienicy legitymowano, zresztą nie było ich wielu — w domu tym na każdym piętrze znajdowało się tylko jedno mieszkanie. W klatce schodowej, w której na pierwszym piętrze mieszkał profesor Galard, zajęte było poza tym jedynie drugie piętro, gdzie rezydowały dwie staruszki-emerytki. Na trzecim piętrze zamknięte mieszkanie stało pustką — zresztą zrewidowano je; na parterze był zakład ze-garmistrzowski z wejściem od ulicy — przejścia na schody nie posiadał. Poza tym dom miał w podwórzu jeszcze jedną klatkę schodową, gdzie znajdowały się apartamenty większe, z dwoma wyjściami — frontowym i kuchennym. Lokatorów tych mieszkań na razie nie przesłuchiwano. Wszystko to sierżant zaraportował komisarzowi głosem dudniącym głucho, stojąc w postawie na baczność. Gromel nie lubił takiego „drylu"; policja to nie wojsko. Niedbale kiwnął głową i podziękował sierżantowi w sposób arcy-cywilny, co znowu, wiedział to, drażniło tamtego. Trudno — nie dobrali się; 26 szkoda, że Kalk jeszcze chory — to był policjant z powołania, artysta — tak jak i Gromel. Komisarz rzucił okiem na mieszkanie; wiedział, że policja na pewno niczego tu nie ruszała — zapewnienie Windala było równe gwarancji. A jednak: szuflada biurka jest zamknięta, książek, wyjętych wczoraj z biblioteki, już na stole nie ma, sama biblioteka również zamknięta. Ci, co unieśli zwłoki, nie omieszkali uporządkować pokoju; słuchawka leżała na widełkach, może położył ją jeszcze doktor Alen, chcąc dzwonić do Wydziału. Chociaż nie: jeśli tajemnicza nieznajoma była w zmowie — rzecz chyba niewątpliwa — na pewno rozłączyła się zaraz po odejściu komisarza od aparatu, reszty zaś dokonali napastnicy, odkładając słuchawkę na widełki, aby nie można było stwierdzić, skąd dzwoniono. Słowem — ślady w mieszkaniu zostały zatarte — tylko plama krwi na dywaniku przed łóżkiem świadczyła o wypadkach, które się tu rozegrały. Komisarz wyszedł na schody. Kamienne, niezbyt czyste, na każdym piętrze okno na podwórze, z boku nisza o mało określonym przeznaczeniu. W takiej niszy na parterze złożono wczoraj ogłuszonego i zatrutego chloroformem sierżanta Kalka. Gromel stanął w oknie i patrzył na posępne, ciemnawe podwórze. Deszcz przestał padać, lecz wiatr huczał i wył coraz silniejszy — gdzieś na górze miotał otwartym oknem, które jęczało złowróżbnie. Komisarz poczuł nagle znany mu dobrze ostrzegawczy dreszcz. Niebezpieczeństwo nie zniknęło było gdzieś blisko, gdzieś w tym domu. — Nonsens — dom obstawiony policją, jak forteca — zreflektował się. A jednak nie — instynkt nie mylił go nigdy. Przez chwilę wsłuchiwał się w swój głos wewnętrzny: głos ostrzegał, lecz nie chciał powiedzieć nic więcej, nic bliższego. Komisarza opanował irracjonalny lęk i nagle poczuł przy- 27 pływ energii, jak zawsze w momentach niebezpieczeństwa niewyjaśnionego, niesprecyzowanego. Jeśli coś czai się jeszcze w tym ponurym domu — trzeba przeszukać dom. Normalne, klasyczne śledztwo; najpierw dozorczyni, kot, strych, potem staruszki na drugim piętrze, wreszcie mieszkania na tamtej, w podwórzu położonej klatce schodowej. Komisarz 'zaczął schodzić; szedł powoli, ale czuł się już silny. Na parterze, przy wejściu z bramy, czuwało dwóch policjantów. — Nikogo nie wpuszczać na schody, aż wrócę — zarządził. 77/ Kot był wspaniały, puszysty, szarobiały, ogromny perski, czy angorski, licho go wie — w każdym razie niezwykły. Spoczywał godnie na kolanach dozorczyni, która głaskała go machinalnie, nieco nerwowo, po raz dziesiąty odpowiadając na to samo pytanie komisarza. — Więc wczoraj między dziesiątą a pierwszą cały czas była pani tutaj? — Tak, cały czas. — I wykluczone, żeby ktoś mógł wyjść z domu nie zauważony przez panią? — tu komisarz obrzucił okiem podłużne, na wysokości oczu osoby siedzącej położone okienko, przez które widać było przeciwległą ścianę bramy i wejście do klatki schodowej profesora Galarda. Przy wejściu stał teraz policjant ziewając szeroko — To niemożliwe, musiałabym każdego zobaczyć. — Hm. A nie widziała pani nikogo podejrzanego? — Nie. Wychodzili tylko lokatorzy domu. 28 —¦ Z tego pani wyprowadziła wniosek, że... —- Że profesor nie żył już przed dziesiątą. —¦ Sądzi pani, że kot przebywał na strychu parę godzin? — Tak, był już bardzo zakurzony. — A czy nie mógł zakurzyć się momentalnie? Czy jest tam dużo kurzu? —• Nie, kurzu na strychu jest bardzo niewiele. Żeby się tak pobrudzić, trzeba wycierać się tam dłuższy czas. — Dlaczego więc zaczął miauczeć dopiero po paru godzinach? Dozorczyni zamiast odpowiedzi wzruszyła ramionami i nerwowo zacisnęła wargi, jakby dając do zrozumienia, że nie odpowiada za postępki kota. Była to kobieta lat chyba ze czterdziestu, o bardzo czarnych, bez śladu siwizny włosach i również czarnych, błyszczących oczach. Miała wydatne kości policzkowe, w ogóle typ wybitnie południowy. Wydawałaby się jeszcze wcale przystojna, gdyby nie ostry, nieżyczliwy wyraz twarzy i pełne goryczy fałdy koło ust. Odpowiadała głosem niskim, opanowanym, ale znamionującym wewnętrzne zniecierpliwienie. — Od wczoraj nie wycierała pani kurzu na strychu? — pytał dalej komisarz. — Nie. — A czy nie jest możliwe, że napastnicy wyszli z mieszkania profesora w chwili, gdy pani, zaalarmowana przez kota, udała się na strych? — To zupełnie niemożliwe — w bramie było już wtedy parę osób: mleczarka, zegarmistrz — zaraz też przyszedł mój mąż. — Wczoraj przy pierwszym przesłuchaniu widziałem, że pani płakała. Czy bardzo pani lubiła profesora Galarda? 29 Dozorczyni drgnęła i po raz pierwszy podniosła przysłonięte dotąd powiekami oczy — spojrzenie jej spotkało się z przenikliwym wzrokiem komisarza. Przez króciutką chwilę widział dziwny, jakby obłędny wyraz tych oczu — lecz zaraz spuściła powieki. — Profesora prawie nie znałam — powiedziała oschle — tyle, że dwa razy na tydzień sprzątałam mu pokój. — A chyba trudno się nie zdenerwować, jak się widzi takie rzeczy. — Może dla pana to chleb codzienny — dla mnie nie. „Inteligentna kobieta" — pomyślał komisarz.- Czuł, że dozorczyni coś przed nim ukrywa. Jej opanowana oschłość była maską, pod którą można było domyślić się ogromnego rozdrażnienia. Komisarz wiedział, że drżała wewnętrznie. — Gdy profesor Galard bawił za granicą, opiekowała się pani jego kotem? — rozpoczął znowu. — Tak, kot był u nas. — A gdzie jest w tej chwili pani mąż? — Na poczcie. — W niedzielę? — Tak, ma nocny dyżur. — Jak wyglądali ludzie, którzy wynieśli zwłoki? — Wysocy, w białych fartuchach i białych maskach. — Czy widziała pani auto, którym przyjechali? — Nie, nie interesowałam się tym, myślałam, że to sprawa policji. — Czy profesor Galard miewał kochanki? Jeśli komisarz spodziewał się, że to nieoczekiwane pytanie wywoła w twarzy dozorczyni jakąś wyraźną reakcję — przeliczył się całkiem. Kobieta odpowiedziała bardzo spokojnie, bez najmniejszego drgnienia: 30 — Nie wiem. To nie moja sprawa. Komisarz Gromel zapatrzył się w okienko, gdzie znów widać było przechadzającego się [przed wejściem na schody znudzonego policjanta. Prócz niego dwóch było jeszcze w bramie oraz jeden na podwórzu, jeden na schodach, a dwóch z sierżantem Winda-lem w mieszkaniu profesora. „Ubezpieczenie całkowite, jakakolwiek nowa zbrodnia niemożliwa" — pomyślał bez związku komisarz. Jednocześnie poczuł dziwne ściśnięcie serca; znowu przeniósł wzrok na dozorczynię i nagle schwycił go nerwowy gniew. Ta kobieta coś wiedziała. Komisarz żałował czasem, że zarzucone zostały, jako metoda śledztwa, tortury — baba wyśpiewałaby od razu wszystko i można by ruszyć dalej, zamiast marnować tutaj cenny czas. Tymczasem, nie wiedząca nic o barbarzyńskich zamysłach komisarza, dozorczyni siedziała nieruchomo w żółtawym świetle słabej lampki wiszącej u sufitu. Pokoik był mały, ale czysty i starannie utrzymany. Kot mruczał zasypiając powoli, opuszczone rzęsy dozorczyni wraz z ciemnymi plamami pod jej oczyma stwarzały złudzenie jakby trupich oczodołów. Komisarz wzdrygnął się wewnętrznie i z trudem opanował zniecierpliwienie. — Jak długo pani jest w tym domu? — spytał. — Trzy lata — odpowiedziała cicho jak echo. — A skąd pani pochodzi? Po raz pierwszy dozorczyni zawahała się. Po chwili niezdecydowania i namysłu nie podnosząc oczu wyszeptała prawie: — Z X... Było to małe miasteczko na dość odległej prowincji. Komisarz nie znał tamtych stron. Znowu zamilkli na chwilę — chwilę tę wypełniło wsłuchiwanie się w intensywny, długo potężniejący jęk wiatru w podwórzu. Crescendo wichru zakończyło się gwałtownym targnięciem, aż nawet tu, w bramie, zadrżało okienko, jakby wydzierane z ram. „Trzeba kończyć — postanowił w myśli komisarz. — Na razie nic mi więcej nie powie". — Jak się nazywają te staruszki na górze? — spytał rzeczowo. — Panny Blankard. — Czy są teraz w domu? — Tak, one nigdy nie wychodzą. Komisarz powstał wreszcie z krzesła, skłonił się lekko, na co dozorczyni odpowiedziała poważnym skinieniem głowy. W bramie było już niemal ciemno — na schodach paliły się słabe lampy elektryczne — wielkie, żółte ample. Policjanci w bramie czuwali na swych miejscach, wzdrygając się czasem od wiatru docierającego aż tutaj. Znowu zaczął padać deszcz — dzwonił o rynny i blaszane dachy, tępo chlapał o bruk podwórza. Komisarz ruszył ciężko po schodach na drugie piętro. Panny Blankard okazały się przemiłymi, bardzo kulturalnymi starymi pannami; emerytowane nauczycielki, żyjące w świecie książek i wspomnień w maleńkim, zastawionym pamiątkami mieszkanku. Niestety — obie chore na artretyzm nie ruszały się prawie z domu i o zbrodni oraz o wszystkim, co zaszło, dowiedziały się dopiero dziś rano od mleczarki. — Nieszczęśliwy człowiek ten profesor Galard, a przecież taki wybitny uczony — i przy tym całkiem młody — mówiły na przemian do komisarza, trzęsąc z zabawnym nieco zatroskaniem siwymi głowami. — Jakie się straszne dzieją rzeczy, panie komisarzu! Mój Boże, mój Boże! Komisarz rozrzewniony i ubawiony po trochu — choć humor nie był tu wcale na miejscu — posiedział 32 chwilę gawędząc raczej niż przesłuchując, bowiem staruszki dosłownie nic nie wiedziały. Obezwładniony trochę ciepłem pokoju Gromel spoczywał leniwie w wygodnym fotelu. Gdy zaproponowano mu herbatę., odmówił i zaraz podniósł się ciężko. Uświadomił sobie, że od wczoraj wieczór nie miał nic w ustach, że jest osłabiony, że szum w uszach i w głowie dokucza mu bardzo, że ma wyraźne głodowe mdłości. „Trzeba by się czegoś napić" — pomyślał machinalnie. Myśl ta skojarzyła mu się z zapamiętanym widokiem niedalekiej narożnej restauracji, jaką spostrzegł idĄc tu. Ucałował ręce staruszek, przepraszając za naruszenie spokoju i wyszedł na schody zatrzaskując za sobą drzwi. Natychmiast zetknął się twarzą w twarz ze schodzącą z góry dozorczynią. Nie spojrzał na nią nawet, omijając ją wzrokiem: nie należało patrzeć. Bowiem dozorczyni miała w jednym ręku szufelkę, w drugim szczotkę i ściereczkę od kurzu. Niewątpliwie wycierała kurz na strychu. Gromel schodził w dół poświstując przez zęby z wrażenia. Coś w nim śpiewało radośnie: trop, trop, trop — był na tropie! Wycierała pokłady kurzu, bo zależało jej na wersji, że kot siedział tam parę godzin, że morderstwo popełniono przed dziesiątą. Dlaczego zależało jej na tym? Bo w przeciwnym wypadku musiałaby widzieć wychodzących morderców. Widziała ich na pewno — lecz nie chciała o tym powiedzieć. Dlaczego? Bo była z nimi w zmowie! Poszlak było oczywiście za mało jeszcze na to, żeby ją aresztować, lecz aż nadto, żeby podejrzewać i — obserwować. Trzeba zdobyć dowody, namacalne dowody. Gromel zatrzymał się przed drzwiami mieszka- 33 nia Galarda i spojrzał poza siebie. Dozorczyni schodziła bezszelestnie; w słabym, mdłym świetle żółtych ampli, które oświetlały tu klatkę schodową, widział wyraźnie tylko bladą plamę twarzy i ciemne oczy — wpatrzone w niego. Poczekał, aż minęła go schodząc w dół i w umówiony sposób zastukał do drzwi. Otworzył mu natychmiast sierżant Windal, prężąc się w służbowym ukłonie. Komisarz skinął niedbale ręką. — Idę coś zjeść, sierżancie — powiedział. — Wrócę za pół godziny — pilnujcie dobrze. — Tak jest, panie komisarzu! Gromel zszedł do bramy i nakazał dwóm policjantom, pilnującym wejścia z bramy do klatki schodowej, aby dyskretnie obserwowali ruchy i zachowanie się dozorczyni. Pokoik jej był w bramie, po drugiej stronie wejścia na schody, pomiędzy tym wejściem a wyjściem na ulicę. W podłużnym okienku żółciło się słabe światło. Komisarz rzucił na nie okiem i postawiwszy kołnierz wyszedł na świat Boży. Ledwo znalazł się na ulicy, wiatr niemal zakręcił nim w koło. Przeklęta wichura! Komisarz mocował się z nią straciwszy na chwilę poczucie kierunku — wiało w oczy, gdziekolwiek było się zwrócić, w dodatku wielkie bryzgi miotanej przez wiatr wody deszczowej oślepiały go niemal, zaś kapelusz wykazywał uporczywe tendencje do opuszczenia głowy i pofrunięcia w świat. Po chwili szamotania się komisarz odzyskał wreszcie jakie-takie panowanie nad swoją osobą i ruszył wzdłuż ciemnej, jęczącej i skrzypiącej wstrząsanymi wciąż ramami okiennymi ulicy. Bezludność tu panowała absolutna, okna domów pozasłaniane i w ogóle ciemne — ten zakątek stolicy toż to istna pustynia. Bar był niedaleko; umieścił się, jak to zwykle bary, 34 na rogu jakiejś ciemnej, przypominającej wilczą gardziel uliczki. Mdły blask latarni oświetlał skrzyżowanie — woda ściekała z pluskiem z niedalekiej rynny, oszklone, zasłonięte bibułką drzwi restauracji rzucały niepewny, zielonawy refleks światła na płyty chodnika. Komisarz energicznie nacisnął klamkę i wszedł. Salka słabo oświetlona, kaflowa podłoga, wielki kontuar, półki z butelkami, piwo z beczki. Za kontuarem drobny, czarny człowiek, na pewno gospodarz, na sali parę stolików, w głębi widoczne drzwi do drugiej, jeszcze gorzej oświetlonej salki, gdzie królował wiekowy stół do bilardu. Komisarz zamówił duży koniak i porcję gulaszu, po czym usiadł przy jednym ze stolików czekając, aż człowiek zza kontuaru, widocznie gospodarz i kelner zarazem, przyniesie mu owe przysmaki. Tymczasem rozglądał się po sali. Przy sąsiednim stoliku siedziało trzech podchmielonych mężczyzn, pod ścianą nad kuflem piwa sterczał jeden samotny gość. Komisarz od chwili wejścia czuł, że go ktoś obserwuje — obecnie zdał sobie sprawę: to właśnie ów samotny jegomość nie spuszczał go z oka. Był to niewielki człowieczek z potężną, łysą głową, w niemniej ogromnych okularach; oczy miał zezujące w różne strony, tak że trudno było się zorientować, w które właściwie miejsce patrzy — niepewność tę powiększała jeszcze złotawo błyskająca oprawa szkieł — w sumie od jego oczu szedł jakiś niepokojący, fałszywy fluid; zdawało się, że nieznajomy patrzy na raz w wielu kierunkach ogarniając wzrokiem całą salę — a może naprawdę nie patrzył w żadnym określonym kierunku? Jednak nie — komisarz czuł, że tamten go obserwuje, że się nim interesuje — trochę go to zirytowało i z kolei sam wpił w małego surowy wzrok chcąc go 35 niejako odpędzić. Na ustach człowieczka błąkał się jakiś krzywy, nieokreślony, ale niemiły, drwiąco bezczelny uśmieszek, chociaż może i to było złudzenie, może i ten uśmieszek skierowany był do wewnątrz? Tak czy owak pełne irytacji spojrzenie komisarza nic nie wskórało: łysy człowieczek ani na jotę nie zmienił wyrazu twarzy i dalej błyskał ku komisarzowi oczyma — może zresztą patrzył zgoła gdzie indziej? — w każdym razie wiedział, że komisarz się w niego wpatruje, a komisarz ze swej strony wiedział, że tamten o tym wie. Ów niezbyt zrozumiały i sensowny pojedynek spojrzeń czy fluidów przerwał gospodarz przynosząc koniak i gulasz. Komisarz Gromel poniechał przeciwnika i zajął się swoją doczesną powłoką. Z rozkoszą łyknął koniaku — na taką pogodę nie ma nic lepszego. Kiedyś, we wczesnej młodości, komisarz Gromel bardzo lubił mocne trunki; później porzucił ten rodzaj podniety, przekładając ponad niego szlachetną emocję, jaką dawała mu służba w policji śledczej. W dalszym ciągu jednak uważał, że kieliszek wypity w odpowiednim momencie, to rzecz nieoceniona. Dziś, na czczo, po wczorajszym ogłuszeniu i zatruciu, w taką wstrętną pogodę, i w tej nieżyczliwej dzielnicy, podwójny koniak zagryziony ostrym gulaszem stał się ciepłym kominkiem, zainstalowanym w mrocznej dotąd, choć ostatnio nieco ożywionej, psychice komisarza. Przeraźliwy ból głowy cofnął się wreszcie gdzieś w stronę ciemienia, zamienił się raczej w niewyraźny refleks, samopoczucie wróciło do normy, a z nim wrodzona komisarzowi życzliwość do całego, nie przestępczego świata. Na chwilę zapomniał o zezowatym człowieczku; gdy znowu powrócił wzrokiem do niego, wyczuł raczej niż spostrzegł (bowiem jak się rzekło 36 kierunek spojrzeń tamtego trudny był do określenia), że nieznajomy skoncentrował z kolei swą uwagę na owych trzech podchmielonych mężczyznach, zajmujących jeden ze środkowych stolików, który wyglądał, widocznie po większym pijaństwie, jak pobojowisko. Mężczyźni byli już w stadium sentymentalnego bełkotu, lecz coś w tym bełkocie uderzyło komisarza, nastawił uszu; istotnie — tamci rozmawiali o zamordowaniu profesora Galarda, a zezowaty Człowieczek wyraźnie był ich rozmową zainteresowany. Rozmowa zresztą nie zawierała nic istotnego — sprowadzała się do filozoficznych sentencji w rodzaju „tak to, tak, dzisiaj żyjesz, jutro gnijesz", retorycznych pytań ,,ale kto go mógł zabić?" i krzepiących odpowiedzi ,,już tam policja się dowie". Byli to najwidoczniej mieszkańcy sąsiednich domów; jak się zdaje, nie wiedzieli oni nic o porwaniu zwłok — prasa jeszcze o tym nie pisała, a wiadomość nie zdążyła się widocznie rozejść po sąsiednich domach. W rozmowie ich nie było wiele ciekawego — ciekawe było natomiast, że ,,łysy i zezowaty okularnik", jak określił sobie nieznajomego komisarz, wyraźnie się nimi interesował i nastawiał w ich kierunku wielkie, nieto-perzowate uszy. „Nie podoba mi się ten człowiek — pomyślał Gro-mel. — Ostatecznie jednak, nie każdy obcy człowiek spotkany przypadkiem musi zaraz budzić ciepłe uczucia, zresztą, jaka dzielnica, tacy mieszkańcy". Komisarz czuł się już prawie dobrze, otuchą napełniała go — uświadamiał to sobie — sprawa dozorczyni, kota i kurzu. Tu był trop, trop murowany. Trzeba wracać! Podszedł do bufetu i zapłacił; kątem oka widział, że trzej pijacy nie zwrócili nań żadnej uwagi, łysy natomiast poruszył się i mignął w jego stronę okularami. 37 Ale komisarz myślał już o czym innym — dość miał tej obskurnej knajpy. Na ulicy było dla odmiany przeraźliwie zimno. Komisarz wzdrygnął się cały: deszcz wprawdzie niemal ustał, za to wiatr przenikał do kości. W bramie domu Galarda policjanci kulili się z zimna; czekali na zmianę, która miała przyjść z komisariatu o ósmej — służba zmieniała się co dwadzieścia cztery godziny. Jeszcze przeszło dwie godziny marznięcia! W okienku dozorczyni bez zmiany żółciło się światło; policjanci strzegący wejścia na klatkę schodową stali w cieniu na pierwszych stopniach, policjant z podwórza cofnął się nieco do bramy, aby choć trochę uchronić się od wiatru. Komisarz niedbale odpowiedział na ich służbowe ukłony i wszedł na schody. Postanowił obejrzeć nareszcie dokładnie mieszkanie profesora; Windalowi wraz z dwoma policjantami kazał wyjść, starannie zamknął za nimi drzwi, po czym zabrał się do przeglądania szuflad biurka. Niewiele tam było ciekawego, co ważniejsze komisarz odkładał sobie na bok, aby przeczytać dokładniej w domu. Ale w ogóle, na pierwszy rzut oka przynajmniej — nic takiego. Notatki do wykładów w Akademii, lista studentów, spis godzin, jakieś rachunki, kwity za komorne, właściwie biurko było prawie puste — najważniejsze rzeczy zabrali niewątpliwie mordercy. W jednej wreszcie z szuflad natrafił Gromel na fotografię profesora — poznał go od razu, widział przecież wczoraj trupa. Twarz była typowo profesorska i starokawalerska, mogła zresztą też należeć na przykład do sędziego lub rejenta. Włosy przerzedzone, rysy bez specjalnego wyrazu, wargi wąskie i zaciśnięte, oczy za szkłami okularów jakieś roztargnione, jakby nieobecne. ,,Na pewno miał suchy, niemiły 38 głos" — pomyślał komisarz odkładając fotografię wraz z papierami, które zamierzał zabrać. Nie, stanowczo w biurku nie było nic ważnego, mordercy zapewne wynieśli wszystko, co było im potrzebne. Z kolei komisarz otworzył szafę biblioteczną i stanął przed nią zadumany. Same książki naukowe: fizyka, chemia organiczna, chemia nieorganiczna; były tu dzieła w kilku językach. Zwracała uwagę ogromna, kilkutomowa kolu-bryna francuska traktująca o pierwiastkach promieniotwórczych; sporo też książek angielskich, dużo niemieckich. Ustawione były równiutko, żadnych luk — jeśli ktoś stąd cokolwiek wyjmował, a tak przecież było — dokładnie zatarł po sobie ślady. Nagle Gromel zwrócił uwagę na książkę, która jedyna wśród innych umieszczona została w tekturowej pochewce. Wyjął ją z szafy i wyłuskał z owej pochewki: była to Biblia. Ozdobne wydanie, książka zupełnie nowa, widocznie nigdy nie czytywana. Nagle uderzył komisarza jeden szczegół: wewnętrzna strona górnej okładki była zaklejona żółtym papierem, co dziwnie kontrastowało z zupełną poza tym świeżością książki. Gromel jął delikatnie odklejać papier i niespodziewanie drgnął z wrażenia. Pod owym papierem na wewnętrznej stronie oprawy widniały jakieś litery, napisane czerwonym atramentem. Komisarz pieczołowicie oddarł papier do reszty i wtedy odsłonił się cały napis: kilka słów po angielsku, pomiędzy nimi jakieś nazwisko, na końcu numer 15. Komisarz nie znał angielskiego, lecz zauważył przedtem stojące na dolnej półce szafy słowniki — angielski był tam również. Wziął słownik, Biblię i usiadł przy biurku. Po kilku minutach odcyfrował napis: 39 „Testament mój znajduje się u rejenta Randena, Rzymski Zaułek 15". Komisarzowi serce zabiło radośnie i triumfalnie. A więc jego ,,psi węch" znowu zdał egzamin — oto był drugi trop, a ważność jego — wprost nieobliczalna. Podniecony wstał od biurka, przeszedł się po pokoju, po czym rzucił się w głęboki fotel. Myśli biegły mu przez głowę szybko, jakby je wiatr pędził — wiązały się w hipotezy, hipotezy w łańcuch przyczynowy, a łańcuch... Nagle wszystko się 'zatrzymało; komisarz poczuł w głowie raptowną pustkę, a w tej pustce, jakby wypisane krwią czy krwawym ogniem, zakrzyczały doń bez głosu dwa przeraźliwe słowa, wielokrotnie powtarzane, jak telegram z tonącego okrętu: ,,Na pomoc! Na pomoc! Na pomoc!" Komisarz przetarł oczy i rozejrzał się. Siedział w fotelu, pokój tonący w świetle silnej lampy zawieszonej u sufitu, wibrował dzwoniącą w uszach ciszą i martwym spokojem; nie było tu nikogo — absolutnie nikogo. Zegarek wskazywał szóstą; o tej samej godzinie wczoraj... W tej chwili tajemniczy fluid zatętnił w nim alarmującym biciem pulsów w skroniach i rozpaczliwy jakiś głos zawołał bez dźwięku stapiając się jakby z dzwoniącą przeraźliwie ciszą pokoju: „Ratunku, ginę!" Gromel zerwał się z fotela z dreszczem grozy. Szaleństwo unosiło się w powietrzu tego domu. Chwilę stał nieruchomy, w naprężeniu wpatrując się w otwarte drzwi od przedpokoju, jakby czekał, że ktoś się w nich pojawi. Nagle rozległ się stamtąd dźwięk ostry, alarmujący, niewiarygodny. Gromel drgnął i znowu skamieniał: był to dzwonek telefonu. Przez chwilę jeszcze komisarz stał bez ruchu, a przez głowę przelatywały mu obrazy wczorajszego 40 wieczoru. Cóż to za piekielne powtórzenie?! Telefon zadzwonił jeszcze dwa razy, zanim komisarz opanował się. Przecież dzwonić mogli z Wydziału i z wielu innych miejsc. To przecież nie może być... Jednak nie! Przeczucie nie myliło go nigdy, zwłaszcza takie przeczucie. To właśnie musiało być to. Komisarz ochłódł, spokój jego był teraz niezwykły — taki jaki jest spokój pewności. Paru wielkimi, odmierzonymi krokami wszedł do przedpokoju i podniósł słuchawkę. — Halo! — rzucił przez zęby. — To znowu ty — odezwał się w oddali ten sam co wczoraj niski głos kobiecy o cudzoziemskiej wymowie. — Kto mówi? — warknął komisarz. — Powoli, nie spiesz się tak, mówi przyjaciel — głos śmiał się z cicha. — Proszę w tej chwili powiedzieć, kto mówi! — zasyczał Gromel. — Ta wiadomość nic ci nie pomoże, kochanie — powiedział głos ze słodyczą. — Zdradzę ci natomiast coś, co ci się bardzo przyda w dalszym śledztwie. Uważaj na Hagewanda, to on porwał ciało profesora, a ciebie tak ładnie unieszkodliwił. — Nie znam żadnego Hagewanda! — Poznasz go w najbliższym czasie. Zresztą — przypomnij sobie, na pewno o nim słyszałeś. Hagewand, Hagewand? Istotnie nazwisko to nie było komisarzowi obce. Błyskawicznym wysiłkiem próbował sobie przypomnieć, gdzie i kiedy je słyszał, gdy nagle rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. Komisarz zdrętwiał — czyż to sen?! Wczorajsza historia powtarza się we wszystkich szczegółach. Rozpaczliwie obejrzał się wokół, był sam, oczywiście. Odrzucił słuchawkę, wyjął z kieszeni i odbezpieczył rewolwer, po czym ostro skierował się ku drzwiom. 41 — Kto tam?! — krzyknął. — Panie komisarzu, proszę otworzyć, popełniono zbrodnię! — był to głos jednego z policjantów. Gromel otworzył drzwi tak gwałtownie, że z hukiem uderzyły o ścianę. Stojący za nimi policjant cofnął się o krok widząc rewolwer w podniesionej ręce szefa. — Jaką zbrodnię?! — ryknął komisarz strasznym głosem. — Dozorczyni... na podwórzu.... z rozbitą głową — jąkał przestraszony niezwykłym stanem swego zwierzchnika policjant. Gromel odepchnął go i jak piorun rzucił się w dół po schodach; biegł szaleńczymi skokami przeskakując po cztery stopnie na raz. IV Galard Ludwik, profesor Akademii, kawaler, urodzony 19... w X... przy ulicy Świętej Zofii 25 z ojca Antoniego i matki Pauliny. Zawód ojca — aptekarz. Ojciec zmarł, matka żyje, zamieszkuje nadal w X... Galard Ludwik zameldowany był ostatnio od r. 19... w Dzielnicy Północnej przy ulicy Balkonowej 11, dokąd wyprowadził się z Dzielnicy Zachodniej, Rzymski Zaułek 15. Częste podróże za granicę, ostatnio przebywał pół roku w Londynie, skąd powrócił dnia 23 września br. Zwolniony od służby wojskowej. Sądownie nie karany. Lorę Luiza, dozorczyni domu, mężatka, bezdzietna. Urodzona w r. 19... w X... przy ulicy Świętej Zofii 21 z matki Emilii Iberra, praczki, zmarłej w r. 19... Ojciec nieznany. Wyszła za mąż w r. 19... za Edwarda Lorę, pracownika telegrafu. Od r. 19... zatrudniona w domu przy ulicy Balkonowej 11 w Dzielnicy Północnej. W roku 19... skazana przez Sąd Okręgowy w... na pół roku więzienia za zakłócenie porządku publicznego. Karę darowano na zasadzie amnestii. 42 Komisarz Gromel ze zmarszczoną brwią wczytywał się w te skąpe dane personalne, nadesłane mu z Wydziału Ewidencji Ludności. Skąpe — albo i nie skąpe. Od razu uderzały go dwie rzeczy: po pierwsze obie ofiary zbrodni pochodziły z tego samego miasteczka X... ba — nawet z tej samej ulicy, po drugie zaś — data zamieszkania przez profesora Galarda w domu przy ulicy Balkonowej 11 różniła się zaledwie o dwa tygodnie od daty objęcia przez Luizę Lorę stanowiska dozorczyni w tymże samym domu. Związek między profesorem a Luizą Lorę był więc niezaprzeczalny — to rzucało odrobinę światła na tę ciemną, paskudnie ciemną sprawę. Komisarz sięgnął teraz po przygotowany uprzednio Leksykon Osobowy Akademii. Szybko znalazł literę G. Galard Ludwik, inżynier, doktor, profesor zwyczajny nauk fizyko-chemicznych. Urodzony w r. 19... .w X... gdzie ukończył liceum Realne. W r... uzyskuje tytuł inżyniera chemii; w r... tytuł doktora nauk fizyko-chemicznych za pracę dyplomową, dotyczącą pierwiastków promieniotwórczych. Od r... jako stypendysta rządowy studiuje kolejno w Paryżu (u Joliot), Londynie i Nowym Jorku. W r... powołany na katedrę nadzwyczajną fizyko-chemii. W okresie wojny członek Tajnej Rady Obrony Kraju; odznaczony dwukrotnie Orderem Zasługi za szereg wynalazków, zastosowanych w dziedzinie uzbrojenia armii. Po wojnie odbywa kilka podróży naukowych za granicę. Od r... profesor zwyczajny chemii fizycznej, prowadzi Laboratorium Badań Specjalnych przy udziale starszego asystenta Karola Ha-gewanda i asystentki Alicji Dillon. Jest członkiem honorowym szeregu instytucji w kraju i za granicą. Komisarzowi Gromelowi oczy wychodziły z orbit. Ileż ciekawych wiadomości, ile poszlak! I w dodatku Hagewand! Komisarz już dawno przypomniał sobie, skąd znał to nazwisko. Karol Hagewand i Henryk Malton byli inicjatorami, a także przywódcami głośnego przed laty napadu na gmach Ministerstwa Admi- 43 nistracji i Sprawiedliwości, napadu dokonanego przez studencką organizację nacjonalistyczną „Naród Przebudzony". Błyskawicznie działającym spiskowcom udało się wtedy obsadzić na dwie godziny gmach Ministerstwa, gdzie zniszczyli tajną kartotekę osobową i szereg akt, dotyczących rozmaitych procesów politycznych. Policja i wojsko zlikwidowały „okupację" gmachu, większa jednak część napastników zdołała zbiec, wśród nich przywódca organizacji Henryk Mal-ton, o którym od tego czasu słuch zaginął). Ujęto natomiast jego zastępcę, inżyniera Karola Hagewanda, któremu wymierzono karę dziesięciu lat więzienia. Później nastąpiła amnestia, „łagodny kurs" potem przedwojenna gorączka, wreszcie — wojna. Najwidoczniej był to ten sam człowiek — ciekawe. Gromel jeszcze raz sięgnął po Leksykon Akademii. Hagewand Karol Anatol, inżynier chemik, starszy asystent przy katedrze chemii fizycznej, kierownik Laboratorium Badań Specjalnych prof. Galarda. Urodzony w 19... w stolicy, od r... studia w Akademii, w r... uzyskuje dyplom inżyniera i powołany zostaje na stanowisko asystenta przy katedrze chemii nieorganicznej. Przerywa pracę w.... W czasie wojny służy w artylerii, potem w broni pancernej, ranny trzykrotnie, odznaczony Orderem Zwycięstwa; w stopniu kapitana przeniesiony do Wojskowego Biura Wynalazków. Po zakończeniu wojny obejmuje z powrotem pracę w Akademii. Tak — to był ten sam Hagewand: data porzucenia asystentury przed wojną zgadzała się z datą zamachu Maltona. Więc ten obdarzony bujną przeszłością polityczną naukowiec, były oficer frontowy, miał, według informacji tajemniczej nieznajomej, porwać zwłoki swojego profesora. Ale czy był on również zabójcą? A kto zabił Luizę Lorę? Na wspomnienie wczorajszego wieczoru komisarz popadł w przykrą zadumę, z której wyrwały go były na chwilę ciekawe wiadomości zawarte w Leksykonie. 44 Nie mógł sobie darować, że dopuścił do zbrodni, mając tylu ludzi, w tak na pozór wykluczających wszelką nową zasadzkę warunkach. Dozorczyni — zeznał policjant, któremu zlecono obserwowanie jej — poszła na chwilę do mieszczącego się w podwórzu ogólnego ustępu. Policjant pozostał w bramie, „bo było zimno". („Cóż to za łajdak!" — zgrzytnął w myśli Gromel). Dozorczyni nie wracała około piętnastu minut; to wreszcie zainteresowało „łajdaka"; skierował się on w głąb podwórza, świecąc sobie latarką. Drzwi ustępu były otwarte, przed nimi na mokrym bruku podwórza leżały zwłoki Luizy Lorę, ze straszliwie zmasakrowaną, rozmiażdżoną głową. Natychmiastowe gwałtowne poszukiwania zabójcy, wszczęte przez ogarniętego istną furią komisarza nie dały żadnego rezultatu. Morderca musiał znajdować się w domu —¦ jedyne wyjście było przez bramę, a bramy strzeżono cały czas. Komisarz zdecydował się nawet na zupełne bezprawie: nie posiadając urzędowego nakazu dokonał drobiazgowej rewizji wszystkich mieszkań, mających wejście od podwórza. Od razu zresztą na pierwszym piętrze napotkał gwałtowny opór. Mieszkał tu bardzo wysoki urzędnik państwowy, tak wysoki, że Gromel mimo całej furii zawahał się przez chwilę odczytawszy na drzwiach co następuje: • Dr Aleksander Pikron Radca Tajny Zastępca Dyrektora Departamentu Politycznego Ministerstwa Administracji i Sprawiedliwości Wahanie komisarza trwało jednak bardzo krótko: zbrodniarz, jeżeli był w tym domu, musiał zostać odnaleziony — trzeba absolutnie przeszukać wszystkie mieszkania i nie dopuścić do jego ucieczki. Tajny radca okazał się, ni mniej ni więcej, tylko zezowatym, niemiłym człowieczkiem z baru, tym samym, z którym komisarz stoczył przegrany w zasadzie pojedynek na spojrzenia. Powrócił on (radca oczywiście) do domu w dwadzieścia minut po komisarzu (policjant zanotował to skrupulatnie), był w szlafroku, w pantoflach i kategorycznie nie zgadzał się na przeprowadzenie rewizji, protestując skrzekliwym, płaskim żabim głosem. Gromel wylegitymował mu się, licząc na urok swojego nazwiska — nigdy dotąd zresztą tak nie postępował — lecz niewiele to pomogło. Wreszcie, mimo sprzeciwu gospodarza, rewizja została przeprowadzona po prostu siłą, przy akompaniamencie pisków i łez żony, trojga dzieci, tudzież służącej radcy, oraz wściekłych syków i skrzeków jego samego. Dr Pikron zapowiadał odwołanie się do ministra, sprawę dyscyplinarną, skargę sądową i inne rodzaje zemsty, lecz komisarz niewiele się tym przejmował — zaciął się i robił swoje. Rewizja zresztą nie wykryła nic ani nikogo, to samo było na drugim piętrze, gdzie mieszkał stary administrator domu z żoną, a także na trzecim zajmowanym przez dwóch równie starych, wynędzniałych i zdziwaczałych muzyków. Przeszukano piwnice i strychy — przejścia do innych domów nie było. Morderca znikł, jakby się zapadł w ziemię — albo też był nim któryś z lokatorów owych trzech mieszkań. Tajny radca? Administrator? Jeden z muzyków? Diabli wiedzą — wszystko to przecież stare grzyby, a cios, według orzeczenia doktora Alena, zadany został jakimś ciężkim przedmiotem; wymierzyć go musiał człowiek obdarzony potężną siłą. Dr Alen przybył po zwłoki późnym wieczorem, wezwany telefonicznie przez komisarza. Przedtem jeszcze Gromel skontrolował, skąd dzwoniła tajemnicza infor- 46 matorka. Mógł to zrobić, ponieważ, odwołany przez policjanta, nie położył był słuchawki na widełkach. W centrali telefonicznej, do której zadzwonił z tego samego narożnego baru, poinformowano go, że aparat profesora Galarda połączony był z automatyczną rozmównicą publiczną, znajdującą się w Dzielnicy Wschodniej. Nie na wiele się ta wiadomość przydała! Gromel rozstawił po całym domu policjantów, przybyłych na zluzowanie pierwszej grupy. Dowodził już nimi ozdrowiały sierżant Kalk. W jego asyście komisarz przeszukał jeszcze raz bezskutecznie wszystkie mysie dziury w całej kamienicy. Noc spędził niemal bezsennie, ale nic się już nie wydarzyło, tylko wicher huczał i wył potępieńczo aż do rana. Tak, tak — zadziwiająca i straszna sprawa — właściwie zupełnie bez analogii. W dodatku autorytet komisarza mocno w niej jak dotąd ucierpiał. Gromel z psychiczną zgagą i, co gorsza, z nieczystym sumieniem myślał o sprawozdaniu, jakie będzie musiał złożyć pułkownikowi Nordowi. A jeśli szef nie ograniczy się tym razem do paru chrząknięć i poklepywania po plecach, lecz powie coś zgoła przykrego? Właściwie — byłoby to zupełnie uzasadnione. W dodatku sprawa nieprawnej rewizji u tajnego radcy może wywołać fatalny, bezprzykładny, kompromitujący skandal. W nienagannej karierze komisarza byłby to pierwszy tego rodzaju wypadek. Komisarz wstał i przeszedł się po swoim pokoju biurowym, dokąd właśnie dostarczono mu wykazy ewidencyjne. Biurko, krzesło, lustro i telefon — oto było całe umeblowanie. Okno okratowane — niewiele ¦właściwie jest tu światła, zwłaszcza w ten szary i mglisty dzień, który nastąpił po całonocnej wichurze. Komisarz zajrzał w lustro — spoglądała nań stamtąd twarz wymizerowana, zgnębiona, poryta zmarszczka- 47 mi głębokiego zafrasowania. W oczach tliło się zniechęcenie, usta miały grymas gorzki jak żółć alkoholika. W takim stanie nie widział siebie chyba od bardzo już wielu lat. — Ależ to jest nie do zniesienia! — pomyślał na głos. Głos miał schrypnięty, jak kura po deszczu. Poszlaki, do diabła, poszlaki — cała fura, cała rzeka poszlak! Hagewand, asystent profesora-wynalazcy, dawny zamachowiec, to mioże być sprawa polityczna, szpiegowska, wojskowa, licho wie jaka. Lokatorzy, przesłuchać ich dokładnie, drobiazgowo, tego przeklętego radcę również. Pójść do rejenta Randena, zobaczyć testament profesora — w dodatku Galard mieszkał dawniej w tym samym domu co rejent, może nawet u niego — Rzymski Zaułek 15 — to ciekawe. Przesłuchać męża Luizy Lorę, który nie powrócił na noc do domu — nikt z lokatorów kamienicy nie wiedział w jakim Urzędzie Telegraficznym go szukać — gdy komisarz o szóstej rano opuszczał ulicę Balkonową, człowiek ten jeszcze się nie zjawił. Zwrócić się do Referatu Sądowego, żeby przysłali raport ze sprawy Luizy Lorę o „zakłócenie porządku publicznego". Pojechać do miasteczka X... Masa roboty, masa! Lecz jakoś nie palił się do tego wszystkiego — był zmęczony, chyba po raz pierwszy w życiu. „To jeszcze skutek tamtego ogłuszenia" — pomyślał. Lecz stwierdzenie przyczyny takiego faktu niewiele pomaga, jeśli chodzi o jego skutki. Zresztą Gromel wiedział, że przyczyna fizyczna nie była tu najistotniejsza. Ciało jest chore, bo duch jest chory. Jedna iskra psychiczna, jeden promień światła w ciemnościach, jeden błysk natchnienia, które od przedwczoraj niemal go opuściło — a ciało poderwałoby się jak zgalwanizowane. 48 W swej wędrówce po pokoju komisarz zatrzymał sią przy oknie i machinalnie spojrzał przez kratę na ulicą. Chwilę stał jak senny wodząc bezmyślnym wzrokiem po mokrej jezdni, gdy nagle w powierzchowności jego zaszła niezwykła zmiana. Otworzył usta, jak do krzyku, potem zamknął je gwałtownie, ale stał dalej wypatrując czegoś na ulicy, skamieniały, wstrząśnięty, wprost spiorunowany raptownym jak błyskawica olśnieniem. Oczywiście. Naturalnie! Że też dureń, bałwan, ślepiec nie zauważył tego wczoraj — przecież to jasne jak słońce w biały dzień!! Jasne i proste!! Naraz zadzwonił telefon. Gromel podniósł słuchawkę automatycznie, jak w kataleptycznym śnie. — Halo! — wychrypiał. W słuchawce odezwał się znajomy głos kobiecy: — Halo — tu sekretarka pułkownika Norda. Pan pułkownik prosi pana komisarza do siebie. — Zaraz będę u pana pułkownika — powiedział bezbarwnym głosem komisarz Gromel. Lecz, prawdę mówiąc, nie pomyślał nawet o tym, co powiedział. Bowiem mózg jego owładnięty został jedną jedyną ideą, ideą, za którą komisarz oddałby natychmiast całe swoje złoto, srebro i brylanty — gdyby je oczywiście posiadał. Idea ta narodziła się w tej, tak na pozór wypranej z wszelkiej ważności chwili, gdy roztargniony wzrok komisarza spoczął na jadącym ulicą małym, zielonym, niepozornym samochodzie. A przecież był to w tym momencie najpiękniejszy i najdroższy samochód świata. V Jezdnie i chodniki mokre, asfalt błyszczy po deszczu matowym, nudnym połyskiem, w powietrzu wilgotna, 49 nieruchoma mgła. Wczorajszy wiatr ustał zupełnie, ociepliło się nawet trochę, ale nad stolicą wisi atmosfera beznadziejnej, jesiennej szarzyzny. W atmosferze tej miasto stało się dziwnie jednolite — znikły różnice pomiędzy poszczególnymi dzielnicami, dzielnice jakby utraciły swoją indywidualność na rzecz jednego, wspólnego obrazu, jednej wizji: wielkie, pulsujące nieustannym oddechem siedlisko ludzkie, istne kamienne mrowisko, przykryte nisko zwieszonym pułapem mrocznego, ołowianego nieba. W taki dzień jednakowo szaro i mglisto jest w Dzielnicy Południowej, gdzie rozsiadły się pałace i wille ludzi bogatych, jak w Dzielnicy Wschodniej, rojowisku wielkomiejskiej nędzy. Tu i tam przechodnie wyglądają we mgle niby z nagła materializujące się cienie, tu i tam klaksony samochodów ryczą, a sygnały tramwajowe dzwonią jak na alarm: myślicie może, że to wojna, że syreny i gwizdki obwieszczają pojawienie się nad miastem wrogich samolotów? Nic podobnego — zapomniano już niemal o tych, tak przecież niedawnych, czasach. Wszystkie dźwięki, wytwarzające ów cały alarmowy klangor, to odgłosy wojny innej, zgoła bezkrwawej: wojny ludzi z mgłą, wojny, która zmobilizowała wszystkich, znajdujących się na ulicy, bez względu na „majątek, płeć, wiek i pochodzenie". Dzielnice miasta w czasie mgły jakby zbliżyły się do siebie, zawarły ze sobą rozejm, nawet przymierze — mgła jednoczy wszystkich. Stolica nasza posiada cztery zasadnicze części, nazwane od stron świata Dzielnicą Północną, Dzielnicą Południową, Dzielnicą Zachodnią i Dzielnicą Wschodnią. Dzielnicę Północną od Południowej oddziela po-przegradzana wielu mostami rzeka, która płynąc ze wschodu na zachód przecina jednocześnie na pół dzielnice Zachodnią i Wschodnią. Dzielnica Wschod- 50 nia po obu stronach rzeki to ogromne centrum wielkomiejskiego Handlu i Pracy, a także — wielkomiejskiej Nędzy i wielkomiejskiego Występku. Są tu istne labirynty ulic wąskich, lecz ruchliwych jak piekło, ciemnych i brudnych, krętych, gdzie przechodnie tłoczą się na chodnikach podnieceni i gniewni, a środkiem huczą tramwaje i autobusy, po brzegi wypełnione ludźmi o twarzach równie gniewnych i niecierpliwych, ludźmi wiecznie się spieszącymi, w których tętni nerwowy, ani na chwilę się nie uspokajający rytm tego kamiennego mrowiska, o ileż mniej doskonałego i harmonijnego od królestwa prawdziwych mrówek. To dzielnica handlowa: brudne, bez-stylowe domy obite są do wysokości kilku nieraz pięter szyldami, ogłoszeniami, reklamami — wszędzie litery, litery wielkie, małe, kolorowe, jaskrawe, czarne, białe, żółte, które krzyczą ponad rojącym się tłumem, krzyczą, choć nikt, zdawałoby się, w nieustannym, mechanicznym rozgwarze i jazgocie ulicy krzyku tego nie słyszy. Nikt tu nie patrzy w niebo, nieba nie widać z wąskich ulicznych gardzieli i wąwozów, przewiązanych u góry drutami przewodów tramwajowych najrozmaitszymi kablami i linami. Ulice te to jakby wielkie, podłużne klatki, gdzie zamknięto nieprzeliczone tłumy dziwacznych opętańców, owładniętych jedną, jedyną, wszystko pożerającą manią; opętaniem ich jest pęd naprzód, tempo, mechaniczna pogoń po prostych liniach — wszystko tu jest kwadratowe lub prostokątne: wielkie, podłużne, ciemne, pełne zakamarków, magazynów i kantorów podwórza, ruchliwsze nieraz niż same ulice i małe, ciasne, tak samo ciemne mieszkania, w których spędza się tylko krótką nerwową noc, aby znowu biec do sklepu, biura, banku równie kwadratowego i prostokątnego, równie pozbawionego jakiegokolwiek indywidualne- go oblicza — bo oblicze ma ta dzielnica jako całość, lecz niezliczone elementy owej całości niczym się od siebie nie różnią — tak jak i ludzie rojący się po tutejszych chodnikach, jezdniach i podwórzach. Obok Handlu zamieszkał Występek. Obok obłędnie ruchliwych i wrzaskliwych, długich jak gęsia szyja, czy jak ludzkie kiszki, ulic handlowych rozłożyły się milczące ponuro, zamknięte w sobie, trupie zaułki z małymi, przypominającymi sidła na wiilki narożnymi knajpkami. Tu panuje Zmowa, Spisek, Zemsta, Strach i Zbrodnia. Uliczki te zniżają się stopniowo, aby zniknąć wreszcie w burych, brudnych falach rzeki, obramowanych jakimiś magazynami, tajemniczymi przystaniami i domkami piaskarzy czy rybaków. Policja wodna wyławia tu co tydzień kilkunastu topielców bez twarzy i dokumentów — bezwładne, gnijące już nieraz resztki tego, co tak niedawno jeszcze było człowiekiem, wiele miałyby do opowiedzenia, gdyby taka makabryczna rozmowa mogła w ogóle dojść do skutku, o przerażających tajemnicach bezgwiezdnych nocy wielkomiejskich, kiedy ciężar ciemności przyzwala wszystko, a niedocieczo-ne ludzkie namiętności materializują się nagle w obijającym się o nieczułe mury kamienic przeraźliwym, zwierzęcym ryku mordowanego człowieka i w nikłym lecz dotkliwym plusku zepchniętego do rzeki ciała. Cisza, która potem następuje, krzyczy z trwogi i dzwoni na alarm — ale któż z żyjących ten głos usłyszy — słyszą go tylko mroczne, nieruchome,, kamienne jak i całe miasto — niebiosa. Handel i Występek gnieżdżą się w części Dzielnicy Wschodniej położonej najbliżej centrum miasta. Są one od strony zewnętrznej, a więc od strony przedmieść, obramowane innym znowu królestwem: królestwem Pracy i królestwem Nędzy. Wielkie cielska 52 gmachów fabrycznych wyrzucają w niebo kłęby czarnego dymu, który unosi się nad całą dzielnicą zasłaniając słońce. A dalej rozciągają się nieskończone, niczym się od siebie nie różniące ulice robotnicze. W pewnych tylko, określonych godzinach zapełniają się one tłumami ludzi bez twarzy — bądź podążających naprzód szybko i zdecydowanie, bądź też stąpających ramię przy ramieniu ciężkim zmęczonym krokiem. W innych porach ulice te — aż do zmroku — nie są ludne: przed drewnianymi bramami, na chodnikach i zakurzonych brukach jezdni bawią się jedynie dzieci, zaś tu i ówdzie drepczą kobiety dźwigające w koszach jarzyny czy mięso — gdy ręce i nogi dzielnicy pracują w środku owych wielkich, ceglanych wielorybów, zwanych fabrykami, tu, na pustawych, szarych, zakurzonych ulicach, wewnątrz koślawych drewnianych często domów drgają kiszki, jelita, pęcherze organizmu zwanego środowiskiem Wielkomiejskiej Pracy. Zaś ta dzielnica graniczy z jeszcze jedną: z Ulicami Nędzy. Tutaj, w przeciwieństwie do dzielnic poprzednich, obraz życia ulicznego nie ulega zmianom, jest jednakowy, bez względu na porę dnia: tu ludzie nie pracują, jedynym ich zajęciem jest trwanie, oni żyją, jeszcze żyją. Walka z głodem odbywa się w milczeniu i skupieniu jak cierpliwe misterium: czas płynie tu ciekliwie i rozciągliwie; żółtawe, woskowe, lśniące czasem od potu twarze (lecz nie jest to pot pracy — to pot powolnej, niewidocznej a już obecnej śmierci), oczy podkrążone, błyszczące, chore, zaropiałe; pokraczne, łachmaniaste, bezsilne postacie — oto mieszkańcy tych ulic. Dzielnica Pracy ożywia się wieczorem: procesje robotniczej młodzieży posuwają się powoli w parnym zaduchu ulic, defilując przed współczesną Świątynią Nirwany — wielkim narożnym kinem. Dzielnica Nędzy natomiast zasypia wcześnie: ulice pustoszeją — panowanie nad nimi obejmują wielkie, wystraszone i nastroszone chude koty i ohydne, parszywe psy, które uporczywie węszą po rynsztokach za czymkolwiek, co podtrzymuje życie. Tak więc Handel i Praca, Występek i Nędza ujęły się za ręce, tworząc razem to, co ogólnie i oficjalnie nosi tytuł Dzielnicy Wschodniej. Nie sądźcie, czytelnicy, że mamy zamiar gnębić was równie rozwlekłymi opisami innych dzielnic naszego miasta. Nic podobnego; przypomnijmy sobie tylko krótko, że Dzielnica Północna jest dzielnicą inteligencji, dzielnicą uniwersytecką, królestwem lekarzy i artystów, w Dzielnicy Zachodniej rezyduje Rząd, Prezydent, ministerstwa, policja i niezliczone urzędy, 'zaś Południową obsiadły pałace i wille ludzi zamożnych. Oto nasza stolica: jeśli Dzielnica Zachodnia jest jej sercem, a Północna mózgiem, to Dzielnicy Wschodniej przypadłaby rola żołądka i płuc. Bo jednak Praca i Handel, a nie Nędza i Występek składają się ,na jej prawdziwe oblicze: dwie pierwsze to machina wprawiająca w ruch organizm stolicy, dwie drugie — to odpadki paliwa wyrzucone bocznym kanałem z paleniska, produkt intensywnej, nigdy nie ustającej przemiany materii i energii, przemiany, jaka dniem i nocą dokonuje się w straszliwym organizmie milionowego miasta. Jeśli zdecydowaliśmy się tutaj przerwać tok śledztwa prowadzonego przez komisarza Gromela, aby opisać czytelnikom poczwórny charakter Dzielnicy Wschodniej, postąpiliśmy tak z kilku powodów. Po pierwsze, nici zbrodni, którą popełniono w Dzielnicy Północnej doprowadzą nas prędzej czy później do Dzielnicy Wschodniej: o nią tu chodzi, koło niej krążą myśli i wierzenia morderców profesora Galarda. Po drugie, w tej dzielnicy najwięcej ma zawsze do robo- 54 ty policja — świadczy o tym chociażby gęsta sieć komisariatów, posterunków i patroli — a wszakże opowieść niniejsza jest opowieścią policyjną. Po trzecie wreszcie wymagania stylu i formy nakazują nam jednak choć trochę podmalować tło, wydobyć nastrój — sama akcja nie wystarczy, muszą być także odpowiednie opisy. Dlatego, aby konwencji stało się zadość, po raz pierwszy, ale i ostatni w niniejszej historii pozwoliliśmy sobie przerwać na dłużej wątek akcji. Obiecujemy czytelnikom, że to się już nie powtórzy i wracamy teraz do dalszych, zadziwiających wydarzeń, które nastąpiły po zamordowaniu profesora Galarda oraz czarnowłosej Luizy Lorę. Zaznaczyć warto, że zbrodnie te od poniedziałku stały się przedmiotem rozmów całego miasta. Ale — dziwnym trafem — nie przedostała się do czytającej gazety publiczności wiadomość o wykradzeniu ciała profesora. Wydarzenia tego nie rozgłosiła ani prasa, ani plotka, ta ostatnia tak przecież wszechpotężna, przenikająca nawet przez mury, druty kolczaste i zasieki. Tym razem — rzecz ciekawa — ani prasa, ani plotka nie otrzymały wspaniałego żeru, w postaci nie notowanego dotąd w kronikach policji śledczej faktu wykradzenia zwłok przez tajemniczych sprawców w parę godzin po morderstwie. Fakt ten pozostał nieznany nawet ludziom najbardziej zbliżonym do profesora Galarda. Jeśli chcemy się o tym przekonać, musimy opuścić Dzielnicę Wschodnią i skierować się w stronę Dzielnicy Północnej. Najlepiej posłuży nam do tego ulica i bulwar Wielkich Wodzów, jedna z najdłuższych arterii naszego miasta, która łączy Dzielnicę Wschodnią z Dzielnicą Zachodnią, biegnąc po drodze wzdłuż rzeki, stanowiącej południową granicę Dzielnicy Północnej. W pewnym jej, to jest ulicy Wielkich Wodzów, fragmencie odgałęziają się od niej 55 główne ulice Dzielnicy Północnej: jedną z nich jest Aleja Nauki, przy której stoi wielki, kamienny gmach Zakładu Chemii. W tym właśnie gmachu, na trzecim piętrze, obok dużej sali laboratoryjnej znajdziemy mały gabinet profesorski, gabinet, w którym odbywa się w tej chwili dramatyczna rozmowa między Karolem Hagewandem, kierownikiem laboratorium, starszym asystentem i zastępcą profesora Galarda z Alicją Dillon, asystentką laboratorium. Korzystając z praw autora i czytelnika spróbujmy niepostrzeżenie wśliznąć się do gabinetu i wysłuchać tej rozmowy: może rzuci nam ona nieco światła na tajemnicę podwójnej zbrodni w Dzielnicy Północnej. VI A więc nie domyśla się pani tego? — zapytał Karol Hagewand pochylając się nieco w niewygodnym, drewnianym fotelu. Wielkie dłonie oparł na poręczach, oczy jego, odzwierciedlające w tej chwili silne napięcie wewnętrzne, utkwione były wyczekująco w twarzy siedzącej naprzeciwko, po drugiej stronie biurka, Alicji Dillon. Piękna z nich była para! Karol Hagewand, mężczyzna wysokiego wzrostu i silnej, masywnej budowy, miał twarz zdobywczą i władczą, a zarazem mądrą. Spod wysokiego, potężnie zarysowanego, czoła patrzyły oczy zimne lecz głębokie, oczy koloru stali — uporczywe ich spojrzenie ciążyło, zda się, na rozmówcy jak hipnotyczny wzrok węża, wzrok, który pozbawia woli i swobody działania na próżno opierającego się nieszczęsnego ptaszka — ofiarę. Oto człowiek silny, nieugięty, człowiek, który 56 wie, czego chce, i umie do tego dążyć — musiał sobie powiedzieć każdy, zetknąwszy się z nim oko w oko. Alicja Dillon jednak zdawała się w tej chwili nie odczuwać zupełnie skoncentrowanej siły, promieniującej z oczu inżyniera Hagewanda i błądziła spokojnym wzrokiem po niewielu przedmiotach znajdujących się na biurku. Powieki miała spuszczone, po ustach jej błąkał się nikły, na pół drwiący, na pół gorzki uśmieszek. Cóż to za piękna kobieta! Wspaniałe, puszyste blond włosy okalały twarz o regularnych, zachwycających rysach; nie była to jednak uroda zmysłowa: uduchowienie, powaga i szlachetność zawierały się w czystej linii ust i w rozsądnym, może nieco chłodnym wyrazie piwnych oczu. Blondynka o ciemnych oczach, to najpiękniejsze pono z istniejących na świecie zestawień. W nieskazitelności swej szlachetnej urody była Alicja wymarzoną partnerką dla skoncentrowanej męskiej siły, uosobionej w sylwetce Karola Hagewanda. Stanowili oboje parę, znakomicie reprezentującą ten najdoskonalszy, jak mówią, twór Boży, zwany homo sapiens. Lecz mimo owego wzajemnego dopasowania, które w myśl przemądrzałego prawa o doborze naturalnym winno rzucić ich sobie w ramiona, przebieg rozmowy nie wskazywał bynajmniej na to, aby tych dwoje ludzi łączyła jakaś więź uczuciowa — w sensie pozytywnym — bo przecież nienawiść też jest uczuciem i potrafi spajać człowieka z człowiekiem tak samo silnie, jak miłość. Nie popełnilibyśmy zaś wielkiego błędu stwierdzając, że nienawiść właśnie, a nie co innego, nadała w tej chwili oczom Karola Hagewanda niebezpieczny, wężowy blask, zaś głosowi jego brzmienie głuszonego całym wysiłkiem podziemnego Pomruku. Tak — to bez wątpienia nienawiść. Odpowiednikiem jej w zamkniętej i opanowanej twarzy 57 Alicji Dillon był wyraz ni to politowania, ni to wyższości, uwidoczniony zwłaszcza w lekko drwiącym, pozbawionym humoru, lecz za to mocno zaprawionym goryczą i pogardą uśmieszku, z jakim wzruszyła ramionami, w ten milczący sposób odpowiadając na ostatnie, pełne gwałtownego nacisku pytanie inżyniera. — Chyba nie zechce mi pani wmówić, że pani się nie domyśla motywów tego zabójstwa — powtórzył jeszcze bardziej zniżonym głosem Hagewand. Czuło się, że ukrócenie siły głosu, który był nadal mruczący, jak bardzo daleki warkot grzmotu, oraz zmuszanie się do mówienia powoli i wyraźnie wiele musiało inżyniera kosztować — napięcie wewnętrzne biło z niego jak żar z pieca, choć nie uwidoczniało się w żadnym szczególe jego opanowanej fizjonomii. Alicja Dillon i te słowa pominęła milczeniem, nie zmieniając pozycji ani nie podnosząc oczu. — Nie powie mi też pani chyba, że pani nie rozumie, jakie niebezpieczeństwa mogą wyniknąć z tego morderstwa i dla nas, i dla was — podjął Hagewand, nie doczekawszy się odpowiedzi. — Przecież na pewno pani się nie łudzi, że policja pozostawi sprawę swojemu losowi. Puścili już w ruch najzręczniejszego szpicla, który, jestem tego absolutnie pewien, dotrze do sedna bardzo szybko. A przecież potrzeba wam czasu — bez czasu to całe zabójstwo na nic się nikomu nie przyda. Alicja uderzyła nagle dłonią w stół i podniosła pełne blasku oczy na inżyniera. Głos miała czysty i przenikliwy jak wibrujące srebro. — Proszę przestać! — powiedziała ostro. — Najwyraźniej chce mi pan wmówić, że mam coś wspólnego z tą zbrodnią! Czy pan jest już zupełnie bezwstydny? Jeśli chodzi o skrytobójstwa, to chyba pan 58 lepiej zna tę metodę ode mnie. Całe życie pan się tym zajmował. Mówi pan do mnie porozumiewawczo, jak cyniczny wspólnik; to jest wstrętne! Mordowanie niewinnych ludzi pozostawiamy panu i pańskim kolegom, panie Hagewand — macie w tym już wprawę! Inżynier zgarbił się nieco, żyły na opartych o poręcze fotela rękach nabrzmiały mu silnie. Przez chwilę wyglądał, jakby miał zamiar tymi potężnymi dłońmi zmiażdżyć Alicję, albo raczej zadusić ją, bowiem uporczywym i łakomym wzrokiem wpatrywał się w jej smukłą, kształtną szyję. Ścisnął jeszcze silniej poręcze fotela, przełknął ślinę i przemówił wreszcie spokojnym, choć nieco zdławionym głosem: — Nie będę zwracał uwagi na obelgi — o tym pomówimy kiedy indziej. A jeśli pani chodzi o moralną stronę sprawy, to rzeczywiście przyznaję., że wolę własnymi rękami popełnić zabójstwo, niż dopuścić do tej milionowej, powolnej zbrodni, którą wy zamierzacie dokonać na całej ludzkości. — Jeśli chce pan zobaczyć najstraszniejszą masową zbrodnię, jaka istnieje na świecie, proszę przejść się po ulicach Dzielnicy Wschodniej, tam gdzie mieszkają bezrobotni — odparowała bez zmrużenia powiek Alicja.—Tam pan zobaczy, na czym opiera się wasze Państwo i wasz Naród. Pewno pan tam nigdy nie był: nie lubi pan takich widoków! Tam ludzie gniją za życia! Tam rozwiewają się wszelkie złudzenia i upadają wszelkie piękne teorie; wasze patetyczne hasła wobec tego widoku to zbrodniczo lekkomyślne igraszki. A raczej nie — to wy jesteście igraszką w rękach tych, którym zależy na utrzymaniu nędzy i wyzysku. — Znam tę dzielnicę lepiej niż pani — ja z niej pochodzę — mruknął uspokojony nagle Hagewand. — Nie będzie mnie pani pouczać — ja sam gniłem za życia i wiem, co się przy tym czuje. Te doświadczenia 59 właśnie dały mi wolność, której pani nigdy nie pojmie. Wiem, że pani tam mieszka i patrzy na to co dzień — ale zawsze będzie pani tam obca jak turysta. A ja, ja jestem tam u siebie — dlatego właśnie mam siłę przeciwstawić się wam, którzy chcecie rozciąć wrzód, nie rozumiejąc, że zakazicie cały organizm. To jest zbrodnia! Trzeba wyleczyć krew — rozumie pani — wyleczyć krew?! Ostatnie słowa wypowiedział głośno i dobitnie, z niezwykłą siłą. W miarę jak mówił, z twarzy Alicji Dillon znikało napięcie i podniecenie ustępując miejsca spokojnej pobłażliwości. Ogarnęła wspaniałą sylwetkę Hagewanda wzrokiem, w którym było nawet coś na kształt współczucia. Hagewand uchwycił to spojrzenie i nagle zamilkł. Po chwili przemówił innym zgoła, suchym i ironicznym głosem. — Zresztą mniejsza o to — nie będziemy prowadzić tu dyskusji ideologicznej — to jest bezcelowe. Jeśli zaś chodzi o pani oburzanie się na rzekomy nasz cynizm, to pozwolę sobie przypomnieć, że przy ¦ swoich szlachetnych dążeniach wy również nie cofacie się przed indywidualnymi morderstwami. Możecie sobie to nazywać jak chcecie, ale zbrodnia pozostaje zbrodnią. Nie potrzebuję chyba dawać przykładów? Pani nie zaprzecza? Alicja siedziała nieruchomo, jedynie przy ostatnich słowach inżyniera zacisnęła nerwowo usta. Na twarzy jej odmalował się wyraz gniewu i wstrętu, który szybko ustąpił absolutnej, nieprzeniknionej obojętności. Przez dłuższy czas w pokoju panowała cisza, którą przerwało tylko na chwilę poważne bicie wielkiego zegara umieszczonego nad frontonem Zakładu Chemii. Było południe. Inżynier zdawał się głęboko namyślać, 60 na czole zarysowała mu się pionowa fałda. Po chwili zaczął znowu przyciszonym, odmierzonym głosem: __ Pomówmy spokojnie. W tej chwili najważniejsze jest nie to, co nas dzieli, ale to, co nas łączy. Łączy nas fakt, że jesteśmy oboje w walce z obecnym państwem i że lada chwila przedstawiciel tego państwa, zawodowy, płatny pies policyjny zjawi się tutaj. Wobec niego jesteśmy, chcąc nie chcąc, sojusznikami i dlatego proponuję, abyśmy obmyślili sobie wspólną taktykę. Przecież jasne jest, że policja zna już motywy zbrodni — teraz zrobią wszystko, aby wykryć jej rezultaty — to dla nich kwestia życia i śmierci. Proszę więc, niech mi pani powie szczerze bez osłonek: co znaleźliście w pokoju profesora? Łuny rumieńca uderzyły na twarz Alicji Dillon. Zerwała się z krzesła i ciężko dysząc stanęła naprzeciw Hagewanda. — To łajdactwo! — krzyknęła — wyście go zamordowali! Wy... Nagle ktoś zastukał do drzwi. Hagewand położył palec na ustach — Alicja zastygła w miejscu, jak posąg wzburzenia. Po dłuższej chwili Hagewand powiedział opanowanym głosem, utkwiwszy jednocześnie wzrok w leżących przed nim na biurku papierach: — Proszę! W drzwiach ukazał się woźny Zakładu, trzymający w ręku bilet wizytowy, na którym zawisły oczy Hagewanda i Alicji. — Ten pan jest na dole — powiedział woźny kładąc bilet przed Hagewandem. —• Prosić! — mruknął kierownik laboratorium znużonym głosem. Po wyjściu woźnego Hagewand podsunął bilet Alicji z wymownym, pogardliwym wzruszeniem 61 ramion, po czym zapatrzył się w okno. Alicja z zadumą odczytała kilka razy: Antoni Gromel Komisarz Policji Śledczej Tel. 1000-08 VII .Zanim opiszemy dalsze wydarzenia, jakie rozegrały się w Zakładzie Chemii, zmuszeni jesteśmy cofnąć się trochę w czasie, aby zapoznać czytelnika z przeżyciami komisarza Gromela od chwili, gdy owładnięty pewną rewelacyjną myślą opuścił swój pokój w Wydziale i udał się do komendanta policji śledczej, pułkownika Norda. Pułkownik Nord fizycznie reprezentował stadium przejściowe między nosorożcem a hipopotamem, duchowo zaś stanowił coś pośredniego między dzieckiem a mędrcem. Był olbrzymiej postaci, nie posiadał wcale szyi, zaś głos wydobywał się zeń z trudnością, gruby i niewyraźny. Zresztą gwoli rzetelności opisu zaznaczyć należy, że z głosu tego pułkownik robił użytek nader rzadko, tak jakby zdolność mówienia znajdowała się u niego w zaniku. Niewątpliwie byłby ciekawym okazem dla antropologa — nie przychodziło to zresztą nigdy na myśl jego podwładnym, zwłaszcza komisarzowi Gromelowi, który patrzył w niego jak w przysłowiową tęczę. Komisarz stawał zwykle przed obliczem szefa z wielką dozą szacunku, a także ze sporą szczyptą tremy, bowiem pułkownik przy całej swej zewnętrznej ociężałości posiadał umysł lotny i bystry, toteż nieliczne jego, z trudem jakby, głębokim basem wymru-kiwane i wychrząkiwane pytania trafiały od razu 62 w samo sedno sprawy. Jak wiemy, specjalnie tego właśnie poniedziałku trema komisarza mogła być znacznie bardziej uzasadniona, niż zwykle: dotychczasowy przebieg śledztwa w sprawie profesora Ga-larda niewiele przyniósł policji sukcesów, a zamordowanie Luizy Lorę w czasie trwania tegoż śledztwa było wprost klęską dla tak rutynowanego i zasłużonego, ba — głośnego nawet funkcjonariusza służby bezpieczeństwa, jakim był komisarz Gromel. Toteż jeszcze godzinę temu komisarz czułby się w gabinecie szefa fatalnie: na szczęście zbawcza myśl, jaką nasunął mu nic na pozór nie znaczący widok jadącego /mokrą i mglistą ulicą samochodu, opanowała w tej chwili jego umysł tak dalece, że po raz pierwszy chyba w życiu komisarz, siedząc przed obliczem pułkownika Norda i składając mu (pułkownikowi oczywiście) sprawozdanie, był zupełnie nieobecny duchem. Roztargnienie komisarza nie pozwoliło mu dojrzeć drobnych objawów świadczących o tym, że szef jego również znajdował się w niezwyczajnym stanie. Właściwa pułkownikowi zawsze ociężała nieruchomość drzemiącego w mule rzecznym hipopotama nie była dzisiaj tak absolutna, jak zwykle: przez spoczywające na krześle kolosalne ciało przebiegały czasami jakieś nerwowe drgawki, zaś twarz jego, którą zazwyczaj cechowało dobroduszne, nieruchome zatroskanie, wyrażała dziś ponadto lekki odcień niecierpliwości. Gdy komisarz skończył swoje sprawozdanie, niecierpliwość ta przerodziła się w rodzaj intensywnego zakłopotania. Pułkownik Nord wyraźnie miał coś do powiedzenia i nie wiedział, jaką temu „czemuś" nadać formę. Otworzył już był usta, położone pod gęstym, przystrzyżonym wąsem, i zamknął je bez głosu, po chwili znowu je otworzył i tak pozostawił, dźwięku jednak nadal z siebie nie wydając. 63 Zaabsorbowany myślą o zielonym samochodzie komisarz Gromel, uderzony przydługą ciszą, podniósł wreszcie wzrok i po raz pierwszy ze zdziwieniem stwierdził niezwykły stan swego zwierzchnika. Pułkownik zawsze był bardzo powściągliwy, lecz dzisiejsza jego, nadnormalna już ekonomia słowa w połączeniu z jakimś nowym wyrazem twarzy świadczyła niewątpliwie o wewnętrznym wzburzeniu. — „Na pewno chodzi o bezprawną rewizję u radcy Pikrona" — pomyślał komisarz i natychmiast zapomniał o wszystkich samochodach świata, jakby one w ogóle nie istniały. Widział przed sobą natomiast wyraźnie kompromitującą sprawę dyscyplinarną, która mogła zakończyć się zgoła niewesoło, może nawet czasowym zawieszeniem... Żyć, nie pracując w policji — takiej ewentualności komisarz nie mógł sobie wprost wyobrazić — to przecież w ogóle nie byłoby życie. Gromel zasępił się i zamarł wewnętrznie, gdy nagle wstrząsnął nim dźwięk jakby basowego klaksonu samochodowego. To głos pułkownika znalazł sobie wreszcie ujście na zewnątrz. — Panie komisarzu, hum, hum, a huu... — pułkownik chrząkał zajadle. — Tu właśnie, hum, właśnie... tego, hum, hum, sprawa jest taka... Miałem dziś wiadomość z ministerstwa... hum... (,,oczywiście — ta bestia Pikron już zdążył złożyć na mnie skargę" — pomyślał rozpaczliwie Gromel)... z ministerstwa i... hum... jego Ekscelencja pan Minister życzY sobie... hum... (komisarz zastygł i zamarł wewnętrznie) — pomówić z panem jutro o dziesiątej rano... w mojej obecności... hum, hum, a huuu...! Potężne chrząknięcie wstrząsnęło powietrzem. Pułkownik zamilkł, lecz ust nie zamykał, jakby jeszcze nie wszystko powiedział. Komisarz czekał zacisnąwszy szczęki, jednak wobec przedłużającego się milczenia zdecydował się na pytanie. — Czy pan pułkownik nie wie, czego życzy sobie pan Minister? —¦ zapytał ze sztucznym spokojem. — Tak... hum... właściwie... częściowo... — cierpiał dalej pułkownik. — Chodzi o tę... hum... hum... sprawę Galarda. Ta sprawa hum... ma ważność ogólno-państwową... Ten Galard znał jakieś tajemnice państwowe... hum... grożą konsekwencje... polityczne... hum... hum... a huu... Pan Minister obawia sdę... hum... że przeoczenia śledztwa... musimy skoordynować nasze działania... hum... policja polityczna ma tu coś do... hum... powiedzenia... Komisarz Gromel zrozumiał wreszcie wszystko; a więc nie chodziło o sprawę Pikrona, lecz było niemal jeszcze gorzej: minister nie miał zaufania do Policji Śledczej, chciał skontrolować jej pracę i zapewne — podporządkować ją Wydziałowi Policji Politycznej. Grome! był zasadniczo człowiekiem łagodnego serca i nieznane mu było uczucie nienawiści, nawet do zbrodniarza miał stosunek rzeczowy, najwyżej jak do tygrysa — należy go zabić, lecz nie należy nienawidzić. Wyjątek z tej reguły stanowiła Policja Polityczna: jak wiadomo, najostrzej zwalczają się zawsze ideologie czy instytucje pokrewne; komisarz nie znosił policji politycznej, gdyż jego zdaniem, stanowiła ona wykoślawienie i zamącenie idei służby bezpieczeństwa takiej, jaką on wyhodował w sobie: policja, tak sądził, winna służyć ludziom, chroniąc ich od lęku, grozy, zbrodni i chaosu. Tymczasem Policja Polityczna działała często w sposób mętny, niejasny, dwuznaczny i miast usuwać strach — sama go, przez własną nieudolność, rozpowszechniała. Komisarz Gromel brzydził się po trochu jej działalnością, to sa- 65 mo, wiedział, odczuwał pułkownik Nord; teraz zrozumiał jego zakłopotanie: nijako było pułkownikowi zawiadomić go, że mają być odtąd pod komendą fuszerów i krętaczy z Wydziału Politycznego. A pułkownik, tak samo jak i komisarz, kochał się w czystej, klasycznej robocie policyjnej. W dodatku — co najgorsze — nie mieli żadnych atutów, aby wyłożyć je przed Ministrem. Sprawa była nie rozwiązana, pozostała tajemnicza i ciemna w kompromitujący sposób: skoro nie umieli dotąd dać sobie rady, Minister przekaże rzecz Policji Politycznej i ze swojego punktu widzenia będzie miał rację — zwłaszcza, jeśli historia jest pilna. I w ten sposób on, komisarz Gromel, nie będzie miał okazji oczyszczenia swojej reputacji, tak nadszarpniętej przez zamordowanie Luizy Lorę. A jednak? Komisarz przypomniał sobie znowu porzuconą na chwilę sprawę samochodu i wstąpiła w niego zwykła mu, nie znająca osłabienia czy zwątpienia, motoryczna energia. — Panie pułkowniku, sądzę, że do jutra możemy jeszcze sporo zrobić — powiedział przekonującym tonem. — Mam pewną poszlakę, która dziś jeszcze może doprowadzić do wykrycia winnych, a w każdym razie do ustalenia sprawców porwania zwłok lub ich wspólników. Zrobię, co będę mógł, aby jutro przedstawić Ekscelencji panu Ministrowi coś konkretnego. Wielka, ociężała twarz pułkownika wyraziła coś w rodzaju ulgi. — Bardzo mnie to cieszy, komisarzu — wymruczał. — Niech pan zrobi, co się da. Tylko już., hum... bez nowych trupów... hum... a huuu... rozgłos... prasa... rozumie pan? Komisarz zaczerwienił się z lekka. Rozumiał doskonale: to była nagana; ale zasłużył na nią. Zasłużył rzetelnie. 66 VIII Gdy tylko komisarz Gromel znalazł się na zasnutej mgłą ulicy, widok pierwszego przejeżdżającego auta wprowadził go z powrotem, w przerwany wizytą u pułkownika Norda, tok rozumowania. Punktem wyjścia była ciągle ta sama myśl, która olśniła komisarza dziś rano. Myśl ową zreferujemy obecnie Czytelnikowi, mocno już zapewne zirytowanemu tym, że nikt mu nie mówi, o co chodzi i jakie to mianowicie podejrzenia powziął komisarz Gromel. Przypominamy sobie, że samochód-karetka doktora Alena, mająca przewieźć do prosektorium Zakładu Medycyny Policyjnej zwłoki profesora Galarda, uległa w drodze wypadkowi, który opóźnił jej przybycie na miejsce o mniej więcej dwie godziny. Rzecz ta kilkakrotnie już była przy różnych okazjach wspominana i za każdym razem komisarz Gromel doznawał przelotnego wrażenia, że coś w tej historii nie jest w porządku. Już na pierwszy rzut oka dziwna mogła się wydać okoliczność, iż na reperację auta zużyto aż tyle czasu: dwie godziny, ho, ho — przecież to kawał dnia. Ale za każdym razem komisarz przypominał sobie, że zmiana koła i jakieś tam uszkodzenie maski to jednak, bądź co bądź, też jest coś. Dopiero w chwili, gdy Gromel pełen beznadziejnej zgagi psychicznej z okratowanego okna swego pokoju ujrzał sunące po mokrym asfalcie małe, zielone auto, uderzyła go jak obuchem podstawowa nielogiczność, tkwiąca w tej całej historii. Niewątpliwie (komisarz zrozumiał to od razu, gdy tylko wysłuchał opowiadania doktora) owo zderzenie z zielonym autem nie było dziełem przypadku, lecz rozmyślnie dokonanym aktem, mającym na celu opóźnienie przyjazdu Alena — przecież gdyby nie ono, Alen przybyłby na ulicę Balkonową grubo 67 przed tajemniczym samochodem, którym przyjechali napastnicy. Ale jeśli zderzenie było rozmyślne, to przecież sprawcy jego, znajdujący się w zielonym aucie, w żaden sposób nie byli w stanie przewidzieć skutków karambolu: uszkodzenie mogło być bardzo niewielkie, nawet zgoła niewinne i wtedy, mimo wszystko, doktor Alen zjawiłby się w mieszkaniu profesora Galarda wcześniej niż bandyci, albo też mógłby zaskoczyć ich „przy robocie". Jeśli napastnicy zdecydowali się przyjechać na ulicę Balkonową,stosunkowo późno, mniej więcej w półtorej godziny po zderzeniu, wniosek z tego prosty: byli najzupełniej pewni, że reperacja samochodu przeciągnie się dłużej. Wniosek dalszy to już czysta formalność — po prostu ktoś ich o tym zawiadomił, ktoś z obsługi samochodu albo z warsztatu, gdzie samochód reperowano. Możliwe też, że reperacja została przez tego kogoś umyślnie przedłużona, aby dać czas złoczyńcom. Zatem jakiś człowiek z personelu Zakładu Medycyny Policyjnej albo z obsługi warsztatu przy ulicy Wielkich Wodzów był w zmowie ze zbrodniarzami. Teraz tylko pytanie — kto to taki? Jeśli chodzi o zielone auto, komisarz miał jeszcze inne podejrzenia, ale były to właściwie tylko nieokreślone, irracjonalne hipotezy, domysły zawieszone na tak cienkiej nitce prawdopodobieństwa, że na razie nie odsłonimy ich przed Czytelnikiem. Przyjdzie czas i na to. Mgła na ulicach stała się tymczasem wprost dotykalna — można by ją ciąć siekierą czy krajać nożem. Komisarz Gromel energicznym krokiem, na pamięć po prostu, przemierzył parę ulic i niezadługo wchodził' już do Zakładu Medycyny Policyjnej. Obszerny i ponury był to gmach. Na dole garaże, na niskim pierwszym piętrze kostnica i prosektorium, na drugim piętrze biura, na trzecim mieszkania prywatne, wśród nich rezydencja doktora Alena, jednego z kilku zaledwie ludzi na świecie, których komisarz Gromel uważał za swoich przyjaciół. Doktor Alen kierował zakładem od wielu lat i miał ugruntowaną opinię cennego, wypróbowanego współpracownika Policji Śledczej. Komisarz wchodził szybko po wykładanych kaflami schodach, starając się nie myśleć o kostnicy i prosektorium.. Zaglądał tam rzadko i tylko w razie naj-konieczniejszej potrzeby. Widok mnóstwa nagich trupów, leżących w zimnej sali równiutkimi rzędami na drewnianych niskich stołach, napełniał go zgryzotą: wszak przywożono tu tylko ludzi zmarłych śmiercią gwałtowną, pomordowanych, potopionych, samobójców — co noc kilkanaście przynajmniej takich zwłok dostarczały same tylko przeklęte zaułki Dzielnicy Wschodniej. To był niezbity akt oskarżenia przeciw policji: a więc mimo wszystko Lęk i Zbrodnia nie zostały dotąd wygnane ze stolicy, lecz z zapadnięciem zmroku obejmowały panowanie nad ciemnymi, poplątanymi labiryntami ulic. Rezultat tych nocnych rządów podziwiać można w bezlitosnym świetle poranka: nieskończone szeregi niskich stołów, na nich okaleczone, częstokroć zmasakrowane ciała, noszące znaki uduszenia lub gwałtu, ciała mężczyzn i kobiet, z oczami szklanymi, w których zastygł śmiertelny strach. Oto nocne żniwo Zbrodni, oto jej łupy zwożone samochodami ze wszystkich dzielnic miasta do tego wielkiego niekształtnego budynku z czerwonej cegły, istnego Archiwum i Muzeum Śmierci. Mały, nędzny i zgnębiony wydawał się sobie komisarz Gromel, przechodząc, rzadko co prawda, przez tę naj-straszniejszą w mieście salę. Władca tego królestwa gwałtownej śmierci, jasno- 69 oki chłodny człowiek w białym kitlu zstępował właśnie po schodach naprzeciw komisarzowi. Na widok Gromela doktor Alen nie okazał najmniejszego zdziwienia — zresztą nie zdziwiłby się zapewne również, gdyby zobaczył wchodzącą po schodach afrykańską żyrafę — zdziwienie było dla doktora uczuciem zupełnie nieznanym. Uścisnęli sobie mocno ręce: — Chciałem ci zadać parę pytań w związku jeszcze ze sprawą Galarda ¦— powiedział komisarz. — Chodźmy do biura — mruknął Alen. — Właśnie szedłem robić sekcję Luizy Lorę. Gdy zasiedli naprzeciw siebie po obu stronach ascetycznego biurka, komisarz Gromel uczuł przyjemną jasność i napięcie umysłu: myśli przesuwały mu się przez głowę gładko i precyzyjnie zahaczając jedna o drugą jak zębate koła transmisyjne. — W którym punkcie ulicy Wielkich Wodzów wpadło na was zielone auto, gdy jechaliście po zwłoki Galarda? — rozpoczął przerywając krótkie milczenie. Alen namyślał się przez chwilę. — Około rogu ulicy Przelotowej. — A jak daleko było stamtąd do warsztatu repe-racyjnego? — Niedaleko — ze sto pięćdziesiąt metrów najwyżej. Warsztatów samochodowych jest w tamtych stronach mnóstwo. — Czy podjechaliście po katastrofie do tego warsztatu? — Nie — sanitariusze, szofer i ja dopchnęliśmy auto pod bramę. — Jak to — w ogóle nie dało się jechać? — Koło było całkiem pogięte, mimo to przejechanie tych paru metrów nie należało do niemożliwości, ale szofer obawiał się poważnego defektu wewnętrz- 70 nego, w rezultacie mogło dojść do wybuchu motoru lub czegoś w tym rodzaju. — Czy uszkodzenia były poważne? — Jak się okazało, najważniejsze było częściowe zgruchotanie koła — poza tym pogięcie maski i parę drobnych raczej uszkodzeń wewnątrz. — Hm. Kto reperował auto? — Mechanik z warsztatu i szofer. — Co to za szofer? — Nasz szofer — z Zakładu. Nazywa sią Rond. — Czy jest tu teraz? — Nie — jeździ właśnie na mieście. — Czy byłeś obecny przy naprawie samochodu? — Nie cały czas. Początkowo myślałem, że rzecz potrwa znacznie krócej — gdy zobaczyłem, że zanosi się na dłużej, zatelefonowałem do Zakładu po inny samochód. Niestety, jak się okazało, wszystkie były zajęte. Wobec tego poszedłem coś załatwić, gdy wróciłem, reperacja nie była skończona, wyszedłem więc jeszcze raz — na kawę. Gdy wróciłem, szofer wyjeżdżał właśnie z bramy warsztatu. Cała historia trwała przeszło półtorej godziny — chciałem już nawet dzwonić do ciebie, uprzedzić cię, że się spóźnimy. Szkoda, że zaniechałem tego. — A co robili przez cały czas reperacji sanitariusze? — Z początku siedzieli w warsztacie — potem pozwoliłem im pójść na piwo. — Hm. Ile samochodów ma do rozporządzenia Zakład? — Cztery karetki, jedną ciężarówkę i jedno auto osobowe. — I wszystkie były na mieście? — Wszystkie — oprócz osobowego, które do przewożenia zwłok się nie nadaje. 71 — Czy nie uważasz, że reperacja auta trwała zbyt długo? Alen zamyślił się na chwilę. — Wiesz, nie przyszło mi to do głowy — odpowiedział wreszcie. — Czy masz jakieś podejrzenia? — Tak. Pomyśl tylko: napadu na mnie i porwania zwłok dokonano stosunkowo późno, na pół godziny najwyżej przed waszym przyjazdem. Sprawcy napadu musieli więc wiedzieć, że reperacja się przeciąga oraz, że ty nie posłużyłeś się innym autem. Ktoś przecież musiał ich o tym zawiadomić — i to ktoś, dobrze o twoich krokach poinformowany, ktoś z twojego personelu. Słowem — szofer, albo któryś z sanitariuszy. — Wykluczone — powiedział zdecydowanie Alen. Są to ludzie wypróbowani, wieloletni pracownicy Zakładu. I przy tym rzecz nie da się pogodzić z jeszcze jedną okolicznością: ten informator musiałby zawiadomić bandytów o skutkach katastrofy co najmniej w ciągu godziny po zderzeniu — tymczasem, kiedy po godzinie mniej więcej wróciłem z miasta do warsztatu, ani szofer, ani sanitariusze jeszcze się stamtąd nie ruszyli na krok. — Czy w warsztacie był aparat telefoniczny? — Był, z niego właśnie dzwoniłem do Zakładu. — No, więc któryś z twoich ludzi mógł również Stamtąd zawiadomić bandytów o skutkach katastrofy. — To prawda — mruknął Alen — zresztą o tym możesz się w każdej chwili dowiedzieć w samym warsztacie. Ale powtarzam ci, że za tych ludzi ręczę — znam ich od lat. — Czy ci sanitariusze są teraz na miejscu? — Nie — pojechali właśnie autem prowadzonym przez Ronda. — Tym samym autem? 72 — Tak. — Przyślij ich do mnie jutro rano do Wydziału dobrze? — W porządku. — A kto jest właścicielem warsztatu? — Niejaki Hofmeister — ulica Wielkich Wodzów 231. Gruby i ordynarny \typ. Czy chcesz go Prze" słuchać? — Oczywiście — wszakże on tak samo mógł był tu odegrać rolę — przypuśćmy, że sprawcy zainscenizo" wali zderzenie specjalnie niedaleko od jego warsztatu; mógł on tak samo dobrze umyślnie przedłużać reperację, a tymczasem zatelefonować do bandytów. Pogadam z nim, dzisiaj — jutro chcę koniecznie przesłuchać szofera i sanitariuszy. — Przyślę ci ich z samego rana —- koło dziewiątej. — Może nawet wcześniej — powiedział komisarz Gromel i jakby lekki cień przesunął się przez Jego twarz. Przypomniał sobie jutrzejszą wizytę u ministra. — Dobrze — przyjdą o ósmej. A jak ci w ogóle idzie sprawa? — Mam zbudowaną teorię — odrzekł komisarz jest w niej co prawda parę luk dowodowych — gdyby nie to, mógłbym właściwie już kogoś aresztować. Ale jeśli nie dziś, to jutro, co się odwlecze' to nie uciecze. — Jesteś zdumiewający — powiedział doktor. Wiem, że nie lubisz w czasie śledztwa pytań, ale w drodze wyjątku powiedz mi, co sądzisz o takiej rzeczy: czy sprawcy obu zabójstw i porwania zwłok to są jedni i ci sami ludzie? Komisarz wpatrzył się w twarz doktora z głębokim namysłem. Długie milczenie poprzedziło jego odpowiedź: — Oczywiście — mruknął wreszcie- Po chwili pożegnali się serdecznym uściskiem dłoni i komisarz zszedł powoli po kaflowych schodach. Był tak zamyślony, że nawet nie doznał zwykłego drgnienia przykrości przechodząc obok „trupich sal", czyli kostnicy i prosektorium. Na ulicy przypomniał sobie, że miał jeszcze pewną sprawę do Wydziału Śledczego. Prosił mianowicie sekretarkę, aby sprawdziła w archiwum Referatu Sądowego, za jakie to właściwie „zakłócenie porządku publicznego" skazano w swoim czasie Luizę Lorę na pół roku więzienia. Gromel zawahał się chwilę, po czym wszedł do najbliższej budki telefonicznej. — Tak, panie komisarzu, sprawdziłam — głos sekretarki skrzypiał w słuchawce dziwacznie zmieniony. — Ta kobieta dostała pół roku za udział w anty-państwowej demonstracji, urządzonej przez organizację „Świat Nowy". To było w r. 19... w maju. Karę darowano na zasadzie amnestii. — Dziękuję pani. — Gromel odłożył słuchawkę i wyszedł z budki. „Świat Nowy"! Była to rewolucyjno-anarchistycz-na organizacja robotnicza. Chociaż już od wielu lat nielegalna — istniała i działała wciąż, świetnie zakonspirowaną, dając co pewien czas znać o sobie jak podziemny wulkan wybuchami — sporadycznymi manifestacjami, nie wiedzieć przez kogo rozrzucanymi groźnymi ulotkami, czy nawet zamachami bombowymi. „Świat Nowy" — „Naród Przebudzony". Dwie wrogie sobie organizacje polityczne — obie nielegalne! I wśród tego wszystkiego profesor Galard — wynalazca, znający ważne tajemnice państwowe. Zbrodnia polityczna! Zbrodnia polityczna! Mgła rozwiała się, dzień był pochmurny, ale już dość jasny. Ruch na ulicach kolosalny — na chodnikach również tłumy ludzi, ale na jezdniach to już po prostu orgia samochodowa — tak jakby pojazdy wszelkiego rodzaju chciały odbić sobie przymusową łagodność i powolność, którą musiały okazywać •w czasie mgły. Ulica widziana z góry byłaby podłużną kratką, złożoną z poszczególnych, również podłużnych prostokącików. Te prostokąciki to dachy samochodów — jeden przy drugim, jeden przy drugim. A wszystko ryczało i trąbiło jak zwariowane. Gromel, przepychający się przez tłum w stronę ulicy Wielkich Wodzów, ogarnięty został dziwacznym wrażeniem, że ten cały ruch miał jakiś wewnętrzny związek ze sprawą profesora Galarda. Tajemniczy łańcuch przyczyn i skutków zawiązywał się tu, na tych ulicach — nie było wokół nic obojętnego dla tej niezwykłej sprawy, wszystko działo się przez nią, ona unosiła się w powietrzu, naokoło wędrującego pośród tłumu komisarza, jednego z aktorów całej owej historii. Mimo woli rozglądał się niespokojnie — wciąż jakby oczekiwał, że lada chwila ktoś go zaczepi. W pewnym momencie wrażenie, że coś się dzieje, że łańcuch dziwnych i groźnych wydarzeń oplątuje go tu, na ulicy, że ktoś podąża krok w krok za nim, stało się niemal namacalne — po prostu czuł na plecach czyjeś oczy. "Śledzą mnie" — pomyślał. Znał to uczucie. Nieznacznie obserwował ulicę poza sobą, nie zwalniając kroku błądził wzrokiem po jezdni, po samochodach, zaciskając jednocześnie rękę na trzymanym w kieszeni rewolwerze. Nagle skręcił gwałtownie w pierwszą lepszą bramę, wbiegł w nią i paru susami rzucił się na najbliższą klatkę schodową. Dom był brudny i ruchliwy — hałaśliwe biura, magazyny. Po długiej chwili ostrożnie zszedł na dół i wyjrzał z bramy. Jacyś mężczyźni znosili właśnie ze stojącego na ulicy samochodu wielkie, ciężkie widocznie 75 paki. Gromel stał pod ścianą i obserwował ich ponuro i nieufnie — pod palcami czuł zimną, lecz rozgrzewającą się po trochu od jego dotknięcia stal rewolweru. Lecz mężczyźni zdawali się nie zwracać nań najmniejszej uwagi. Gromel wyminął ich i powoli wyszedł z bramy. Zdawało mi się, jestem przedenerwo-wany" — pomyślał i ruszył dalej. Lecz jednak coś tu nie było w porządku. — Szczegóły podwójnej zbrodni w Dzielnicy Północnej! — wołali gazeciarze. — Komisarz Gromel tropi zbrodniarzy! Sensacyjne zamordowanie uczonego. Komisarz wcisnął kapelusz na oczy i szedł coraz prędzej brutalnie rozpychając ludzi. Ulica Wielkich Wodzów jest szeroka, hałaśliwa i — prawdę mówiąc — niezbyt czysta. Pełno tu magazynów, warsztatów, garaży; życie pulsuje z łomotem, hukiem i gwizdem. Warsztat Hofmeistera był sporym placem, otoczonym zewsząd wysokimi, ceglanymi murami. Stało tu parę aut-wraków, walały się porzucone narzędzia — w głębi był garaż i drewniany kantor z małym okienkiem. Gdy komisarz wkroczył na teren warsztatu, panowała tutaj zupełna cisza. Gromel rozejrzał się dokładnie, po czym ruszył powoli w stronę kantoru, nie wyjmując ręki z kieszeni. Nagle drzwi drewnianej budy otworzyły się i stanął w nich — niewątpliwie — sam szef. Był zaiste, jak mówił doktor, gruby i ordynarny — to nie ulegało wątpliwości. Gruby jak beczka, gorylowaty, nos złamany, stały skurcz twarzy wyrażający ponurą, wściekłą nieżyczliwość i stałą gotowość do brutalnego gwałtu. „To mi dopiero piękny typek" —¦ pomyślał komisarz, zbliżając się krokiem powolnym, ale sprężystym. Rękę miał ciągle w kieszeni. 76 warknął tamten, gdy Gromel był już — Czego? — o cztery kroki. ^^^^^^^^^^^^^^^^^^ — Jestem z policji śledczej — powiedział sucho Gromel. — Pan Hofmeister? „Goryl" strzyknął śliną niemal pod nogi komisarza. — U mnie policja nie ma nic do roboty — głos jego przypominał pomruk szykującego sią do skoku drapieżnika. — To się jeszcze okaże. — Gromel zdawał się nie spostrzegać groźnej postawy tamtego i zbliżył się jeszcze bardziej. ,,Goryl" splunął znowu — tym razem w bok. — Czego pan tu chce? — ryknął niemal. — Ja tu reperuję samochody. Nie macie do mnie prawa! — Mówiłem, że to się jeszcze okaże — w głosie komisarza była groźba. — Macie odpowiadać na moje pytania — jestem komisarzem policji. Tu moja legitymacja. — Czego pan chce? — warknął nieco spokojniej olbrzym. — Pan jest Holmaister? — Ja. — Pan reperował tu w sobotę policyjną karetkę sanitarną? — Może źle ją zreperowałem?! — Nie o to idzie. Musi pan odpowiedzieć mi, jak to się odbyło. Wejdźmy w ogóle do środka. Rozmowa z Hofmeisterem prowadzona w ciemnym, prowizorycznie skleconym baraku szła jak po grudzie, chociaż brutalny „szef" najwyraźniej nabrał dla komisarza pewnej estymy. Mimo to odpowiadał jak • z łaski, pogardliwie spluwając co pewien czas pod stół. Relacja jego pokrywała się z opowiadaniem doktora. Reperowali koło, maskę i motor, doktor zatele- 77 fonował, sanitariusze siedzieli w garażu, doktor wyszedł na ulicę, wrócił, jeszcze raz wyszedł, sanitariusze poszli na piwo — była wtedy jaka piąta, może po piątej. Komisarz nie spuszczał oczu z brutalnej twarzy „goryla", który pod tym wzrokiem nie czuł się zbyt dobrze — kręcił się, krzywił coraz niechętniej i pluł coraz więcej. — Ma pan tu pomocników? — Teraz nie. — Jak to — sam pan pracuje?! — Sam. — Dlategoście tak długo reperowali auto? — Długo?! — wrzasnął nie panując już nad sobą Hofmeister. — Kto panu powiedział, że długo?! Patrzcie go — reperuj pan sam! Ważna mi policja! Długo! Wmawiacie w ludzi, co chcecie! Jazda stąd!! — Powoli, powoli — komisarz był roztargniony i nie zwracał uwagi na dzikie ryki „szefa". — Więc pan reperował tylko sam z szoferem? — To moja rzecz. Powiedziałem — dosyć tego! Komisarz spojrzał nań zimno. — Jest pan głupim bydlęciem — przemówił nie podnosząc głosu. — Jeśli pan nie będzie odpowiadać po ludzku — pójdzie pan zaraz za kratę. — Za kratę?! Nie macie prawa aresztować człowieka bez powodu. — Hofmeister wywarczał to jednak nieco powściągliwiej. — Prawo się znajdzie — mruknął znowu jakby nieobecny duchem komisarz. — Więc pan jest pewien, że reperacja nie trwała za długo? — Reperacja trwała tyle, ile było potrzeba — warknął tamten. — A reszta... „Szef" nie skończył, zmilkł i wpadł w otępienie, za to komisarz nagle się ożywił. 78 — Mówi pan, że reperacja trwała krótko — wykrzyknął niemal. — A więc co wam zajęło tyle czasu? — Nic takiego nie mówiłem. Trwała, ile było trzeba. Jakeśmy zreperowali, to pojechali... Więcej nic nie wiem — wychrypiał „goryl" i odtąd zaciął się w głuchym milczeniu. Wszelkie pytania komisarza nie odnosiły żadnego skutku — olbrzym zbywał je monosylabami. Wreszcie Gromel wyszedł z baraku. Hofmeister kompletnie zbaraniały stąpał za nim ciężko. — Na razie dosyć — powiedział komisarz. — Jutro jeszcze tu do pana przyjdę. Sądzę, że nie skończy pan własną śmiercią. „Szef" wymruczał coś pod nosem — komisarzowi I wydało się, że słyszy słowo ,,gówno". Puścił to mimo uszu i skierował się ku bramie. „Goryl" stał w miejscu łypiąc za nim ślepiami. Od ulicy Wielkich Wodzów idzie na ukos mało uczęszczana uliczka Ceglanych Domów — te ceglane domy to magazyny z okratowanymi oknami. Komisarz postanowił skierować się ową uliczką, aby w ten sposób skrócić sobie drogę do Dzielnicy Północnej. Jak zawsze, gdy był zamyślony, szedł szybkim, elastycznym krokiem, z oczyma utkwionymi w chodnik. Gdy był na skrzyżowaniu tej ulicy z najbliższą przecznicą, usłyszał warkot zbliżającego się szybko auta — lecz warkot ten zaledwie dotarł do jego świadomości; machinalnie przyśpieszył kroku i osiągnął przeciwległy chodnik; ryk motoru stał się ogłuszający, gdy wreszcie Gromel zdecydował się podnieść głowę. W tej samej chwili, jakby iskrą elektryczną rażony, uskoczył gwałtownie pod mur: auto szaleńczym łukiem wpadło na chodnik. Komisarz ostatnim kurczowym wysiłkiem przypłaszczył się do ściany: „śmierć" — zazgrzytało w nim przeraźliwie — poczuł silne pchnięcie, jednocześnie zobaczył tylne koła zielonego auta, które oddalało się w szalonym pędzie i momentalnie, z wściekłym warknięciem motoru znikło za rogiem. Komisarz otarł kroplisty pot z czoła. Uderzenie było silne, ale żebra zachował chyba całe. Śmierć przeszła od niego o włos. Paru przechodniów otoczyło go kiwając głowami. Wszyscy stwierdzili, że auto jechało „jak zwariowane" — szofer był chyba pijany. A teraz — szukaj wiatru w polu. Nikt nie dojrzał numeru. Gro-mel opanował się szybko, skinął głową przygodnym znajomym, otarł zachlapany błotem płaszcz i postanowił wrócić do warsztatu Hofmeistera. W portfelu miał podpisany przez Norda in blanco nakaz aresztowania — wystarczy go wypełnić. Ale chyba nie zrobi z niego użytku. ,,Goryl" na widok powracającego komisarza zrobił wielkie oczy. Był schylony nad jakimś starym kołem, mimo zimna zdjął wiatrówkę i stał teraz w koszuli i spodniach. Na obu, widocznych spod zawiniętych rękawów, potężnych ramionach wytatuowane miał wielkie ryby. ,,Czyżby były marynarz?" — pomyślał z przelotnym zdziwieniem komisarz i zacisnął mocniej rękę na tkwiącym w kieszeni rewolwerze. — Panie Hofmeister — powiedział — czy pan koniecznie chce dostać się na sporo latek za kratę? Nie powiedział mi pan prawdy. Czy to warto gnić w więzieniu dla paru nędznych groszy? Hofmeister cofnął się, jakby ujrzał widmo. — Skąd pan, skąd pan... — mamrotał oszołomiony kompletnie. — Wiem wszystko — odrzekł łagodnie komisarz. — Ale chodźmy do kantoru — niezbyt tu u was bez- 80 piecznie — dodał obrzucając okiem ceglane mury. -Czy widział pan może tu niedaleko zielone amerykańskie auto? Po upływie pół godziny komisarz ukazał się w drzwiach kantoru — za nim szedł uległy i zgarbiony „szef". Twarz komisarza była blada, widniał na niej rzadki u niego wyraz osłupienia i wstrętu. Nie oglądając się na „szefa" zdecydowanym krokiem wyszedł na ulicą i z automatyczną ostrożnością rozejrzał sią wokół: ulica wrzała normalnym, wielkomiejskim ruchem. Gromel przywołał taksówkę: — Aleja Nauki, Zakład Chemii — powiedział szoferowi i rzucił się na poduszki. IX I Jadąc taksówką trwał ciągle w niezwykłym osłupieniu, wywołanym przez szczere tym razem zeznania ,,szefa". „Czyż to możliwe?" — oto pytanie, które zadawał sobie Gromel wiele razy. Lecz rzecz była nie tylko możliwa — była oczywista. Doktor Alen, jeden z najbliższych współpracowników i niewielu przyjaciół komisarza, znany mu od lat przeszło dwudziestu, doktor Alen właśnie był zamieszany w aferą porwania zwłok profesora Galarda, co więcej, był — rzecz to prawie pewna — inicjatorem zamachu dokonanego na Gro-mela pół godziny temu przez zielone auto. Natychmiast po zniknięciu złowrogiego samochodu komisarz zrozumiał wszystko z absolutną pewnością — zrozumiał logiką i zrozumiał intuicją. Tylko Alen wiedział — dowiedział sią tego z własnych słów komisarza, że ten, wyszedłszy od niego, uda sią do warsztatu Hof-meistera. Doktor najwidoczniej nakazał natychmiast śledzić Gromela, stąd wrażenie komisarza na ulicy, że ktoś za nim podąża. Stwierdziwszy, że komisarz rzeczywiście udał się do warsztatu, doktor Alen i jego przypuszczalni wspólnicy, obawiając się najwidoczniej zeznań „szefa", które mogły obciążyć doktora, postanowili zgładzić komisarza Gromela, za pomocą zielonego auta. Gdyby istniały co do tego jakieś wątpliwości, musiały się rozwiać po zeznaniach „goryla". Hofmeister, zmuszony do tego za drugim razem przez komisarza, zeznał, że naprawa auta trwała tylko pół godziny, godzinę natomiast oczekiwali na doktora, który gdzieś wyszedł. Przy wyjeździe doktor dał ,,szefowi" spory napiwek przykazując mu, aby o szczegółach reperacji nie opowiadał nikomu, nawet w wypadku, gdyby ten ktoś twierdził, że jest z policji, bo, jak powiedział doktor: „my jesteśmy policją". Lecz to jeszcze nie wszystko: dzisiaj, na piętnaście minut przed przybyciem do warsztatu komisarza, Hofmeister odebrał telefon, prawdopodobnie od doktora, choć rozmówca nie podał nazwiska, przypominający mu o obowiązku milczenia i obiecujący za to większą sumę pieniężną. Tu już chyba wszelkie wątpliwości odpadają! Chociaż otrzaskany z rozmaitymi najdziwniejszymi i najstraszniejszymi wydarzeniami, komisarz tym razem nie mógł przyjść do siebie. Jak to? Alen, przyjaciel i kolega — zbrodniarzem, nastającym na jego życie?! Przecież to nonsens, w tym musi się kryć coś innego. Może polityka? — przeklęta polityka, która niejednego już uczciwego człowieka sprowadziła na manowce zbrodni. Komisarz nie uznawał różnicy między zbrodnią polityczną a zbrodnią „zwykłą". Motywy tu nie grają roli — tylko fakty. Mimo wszystko jednak trudno pogodzić się z faktem, że Alen, wcielenie prawości i sumienności, mógł brać udział w zbrodni, choćby nawet mającej tło polity- 82 czne. Poszlaki wskazują na niego — ale ileż to razy niezbite poszlaki, wynikające w istocie z fatalnego zbiegu okoliczności, wskazywały na człowieka niewinnego? Chociaż nie, w tym wypadku według wszelkich praw ludzkiej logiki rzecz była niewątpliwa: Alen jest winien. Co dalej robić? Aresztować jednego z głównych współpracowników Policji Śledczej, bez porozumienia się z pułkownikiem Nordem, niesposób. Przy tym przedwczesne aresztowanie Alena mogło spłoszyć jego wspólników — z drugiej strony nie należy pozostawiać spodziewającego sią ciosu zbrodniarza (jakże trudno oswoić sią z tym słowem!) na wolności — wszak gotów próbować dalszych zamachów. Sytuacja arcytrudna; głos wewnętrzny jednak mówił komisarzowi, że trzeba jeszcze odwlec aresztowanie. W dodatku sprawa Alena dotyczyła porwania zwłok, nie wyjaśniała natomiast kwestii: kto zabił? Żywiąc od rana niejasne podejrzenia wobec doktora, komisarz Gromel rozmyślnie twierdząco odpowiedział na jego pytanie, dotyczące identyczności tych, co zabili, z tymi, co porwali ciało; w istocie rzecz się miała odwrotnie: Gromel był teraz prawie przekonany, że zabójstwa dokonał kto inny, a porwania kto inny. Zresztą, choćby nawet tak nie było, trudno aresztować człowieka jedynie za przyczynienie sią do porwania zwłok nie mając żadnych danych co do zabójstwa — to nie godziło się z pojęciem dobrej roboty policyjnej, tak mógłby postąpić jedynie partacz. Komisarz, dla zbadania, jakie to wywrze na doktorze wrażenie, powiedział mu, że ma już koncepcję zabójstwa — w istocie nie miał jej jeszcze wcale. A więc jak tu postąpić? Taksówka wjechała już w Aleję Nauki, gdy komisarz przypomniał sobie jutrzejszą audiencję u ministra. To będzie odpowiedni moment, aby wyło- 83 żyć jako atut sprawę Alena i jednocześnie uzyskać instrukcje co do aresztowania go. Niech się tym zajmie policja polityczna. Na razie trzeba prowadzić dalsze śledztwo i... mieć się na baczności. Poprzedzany przez niemłodego, przygarbionego woźnego w uniformie, komisarz wszedł po marmurowych schodach na trzecie piętro. W całym gmachu panowała głęboka cisza — wykłady Zvpowodu śmierci profesora Galarda zawieszono. Woźny wskazał drzwi, Gromel zastukał. — Proszę — odezwał się dźwięczny głos męski. Od razu na pierwszy rzut oka widoczne było, że między dwojgiem ludzi znajdujących się w pokoju panowały stosunki niezbyt przyjazne — wyraźnie boczyli się na siebie. Znać też było, że wizyta komisarza nie bardzo poszła obojgu w smak. „Awantura wisi tu w powietrzu — pomyślał Gromel. — Swoją drogą, cóż to za przystojna para." — Komisarz postanowił działać przez gwałtowne zaskoczenie, była to jego zwykła metoda, gdy niewiele wiedział. — Prowadzę śledztwo w sprawie zamordowania profesora Galarda — oświadczył złożywszy obojgu chłodny ukłon. — Pan Hagewand i panna Dillon, nieprawdaż? Chciałbym zadać państwu, jako najbliższym współpracownikom zabitego, parę pytań. — Prosimy. — Hagewand wskazał mu krzesło. Komisarz usiadł, spojrzenia obu mężczyzn spotkały się na chwilę. Komisarz poczuł prąd siły płynącej z oczu tamtego. Kobieta siedziała z boku biurka, pozornie obojętnie przypatrując się swoim pantofelkom. ,,Udaje, jest bardzo zdenerwowana" — pomyślał Gromel. --Wiemy o tym — zaczął komisarz — że podwójna zbrodnia, jaką popełniono, miała podłoże polityczne. Profesor Galard znał pewne tajemnice państwowe, 84 pewne tajne wynalazki, dotyczące („improwizuję" — pomyślał mimochodem) obrony naszego Państwa. Znalezienie się tych tajemnic w rękach zewnętrznych, albo... hm... wewnętrznych wrogów Republiki mogłoby się stać rzeczą ze wszech miar niebezpieczną i nawet zgubną. W związku z tym proszę państwa, jako bliskich współpracowników zamordowanego, o złożenie szczegółowych zeznań, dotyczących prac technicznych przez niego prowadzonych. Zwłaszcza chodzi mi o prace, prowadzone w tym laboratorium, o prace, dotyczące pierwiastków promieniotwórczych. Czy profesor Galard dokonał ostatnio jakiegoś nowego wynalazku? Hagewand nie spuszczał z komisarza upartego wzroku, twarz jego jakby nieco złagodniała, wyraz napięcia ustąpił spokojnemu opanowaniu. „Wie, że ja nic nie wiem — pomyślał błyskawicznie Gromel. — Trzeba uderzyć silniej". Po chwili milczenia Hagewand przemówił: — Chętnie udzielilibyśmy panu, panie komisarzu, wszelkich żądanych informacji; nie mamy ich jednak wiele, profesor Galard bowiem był człowiekiem bardzo skrytym: współpraca moja i panny Dillon z profesorem Galardem polegała jedynie na tym, że powierzał nam on dokonywanie doświadczeń cząstkowych nie informując nas o całokształcie pracy do jakiej te doświadczenia były potrzebne. Jeśli zaś chodziłoby nawet tylko o te doświadczenia cząstkowe, to również nie będziemy w stanie ich panu opisać bez specjalnego upoważnienia Ministerstwa Obrony Państwa, bowiem Laboratorium Badań Specjalnych, na pozór stanowiące część Akademii, w istocie finansowane jest przez to Ministerstwo i jemu wyłącznie podlega. Prace dokonywane tutaj stanowią tajemnicę wojskową. 85 — Sądzę, że Policja Śledcza ma jednak prawo wglądu w te rzeczy — zauważył komisarz. — Nie, panie komisarzu, niestety nie. Podlegamy, jeśli chodzi o władzę policyjną oczywiście, wyłącznie Oddziałowi Wywiadowczemu Ministerstwa Obrony. Bez jego zgody nie możemy nikogo informować o przeprowadzanych tu pracach. Jeśli natomiast chodzi o wszelkie inne sprawy, dotyczące profesora Galarda — służymy chętnie posiadanymi informacjami. — Bardzo dobrze — głos komisarza stał się ostry. — Ale dla policji nie może pozostać bez znaczenia fakt, że wśród najbliższych współpracowników profesora znajdują się ludzie politycznie skompromitowani. Wiemy przecież dobrze o pańskiej antypaństwowej działalności, jako jednego z kierowników zbrodniczej organizacji „Naród Przebudzony". Zaś jeśli chodzi o pannę Dillon to... Komisarz przerwał na chwilę; nic właściwie o asystentce profesora Galarda nie wiedział, ale zauważywszy uprzednio jej zdenerwowanie liczył, że ona sama „puści farbę". i nie przeliczył się. — Jeśli chodzi o mnie — wykrzyknęła gniewnie Alicja Dillon — jestem przekonana, że wyszpiego-waliście również wszystko, co tylko było możliwe. Więc tak, prawda, siedziałam w więzieniu za należenie do organizacji ,,Świat Nowy" — to było dawno, a dzisiaj ta organizacja nie istnieje i nikt nie ma prawa stawiać mnie z tego powodu w jakiś stan oskarżenia. Ja już swoją karę odcierpiałam! — Ja zaś pozwolę sobie zauważyć — wtrącił zimno Hagewand — że o zaangażowaniu pracowników Laboratorium decyduje Ministerstwo Obrony Państwa i że poddani jesteśmy stałej kontroli wojskowego Oddziału Wywiadowczego. Przykład: woźny, który pana tu 86 wprowadził jest agentem Oddziału. Jeśli zaś chodzi o mnie, to studencką polityką mam dawno za sobą — pan zapomina o latach służby frontowej, które chyba trochę zmieniają człowieka. — Ciekawa rzecz. — Komisarz ukrył zadowolenie pod maską nieprzeniknionego spokoju — dowiedział się oto bez trudu czegoś, o czym dotąd nie miał pojęcia. — Nie chciałbym nikogo urazić i nie stawiam państwu żadnych zarzutów, ale nie można nas tam w Wydziale winić, jeśli trochę dziwny wydaje nam się fakt, że w Laboratorium, gdzie przygotowuje się środki mające służyć obronie Państwa, zatrudnionych jest dwoje ludzi, których przeszłość w taki czy inny sposób związana jest ze zbrodniczą działalnością terrorystycznych organizacji politycznych. Przeszłość — albo i nie tylko przeszłość. Wszak wiadomo ogólnie, że 'zbrodnicza 'działalność ,,Świata Nowego" — tu rzucił okiem w stronę Alicji — prowadzona jest nadal, mimo oficjalnego zniknięcia tej organizacji z naszego życia. Zbrodnie polityczne... — Co pan właściwie nazywa zbrodnią i zbrodniczą działalnością? — przerwała gwałtownie Alicja. — Wszelką akcję, która dla jakichkolwiek celów posługiwać się musi morderstwem, która idzie do swoich celów po trupach — odparł bez namysłu komisarz. — Zbrodnia jest zawsze tylko zbrodnią i policja ma obowiązek wobec społeczeństwa i Państwa tępić ją zdecydowanie, we wszelkich jej formach. — A Państwo czy nigdy nie popełnia zbrodni? ¦ — Jak pani to rozumie? — Na przykład prowadząc wojnę. — Wojna to jest zupełnie co innego — oświadczył komisarz. — Co innego? Ciekawe! Różnica jest chyba tylko 87 taka, że na wojnie zamiast jednostek morduje się miliony ludzi. — Nie, proszą pani — komisarz zmarszczył się. — Wojna to jest... Hm... Jednym słowem, to zupełnie co innego. — A jakaż jest różnica? Czy mogłabym się dowiedzieć? — nastawała zuchwale. Komisarz był nieco wytrącony z równowagi. Wiedział, że różnica moralna między wojną a zwykłą zbrodnią jest bardzo zasadnicza, lecz gniewało go, że nie potrafił w tej chwili ująć tego w słowa. Podejrzewał przy tym, że panna Dillon doskonale wie, jaka jest ta różnica, lecz umyślnie robi z niego durnia. — Nie będziemy teraz o tym dyskutować — uciął tak stanowczo, że Alicja zamilkła, — Czy, pomimo że jestem tylko funkcjonariuszem zwykłej Policji Śledczej, mógłbym zwiedzić Laboratorium? — Oczywiście — odpowiedział Hagewand. — Laboratorium odwiedzają przecież także studenci. Lecz pozwolę sobie zauważyć, że niewiele jest tam w tej chwili ciekawego. — Czemuż to? — Jak panu wiadomo, profesor Galard bawił ostatnio pół roku za granicą. Na ten czas badania specjalne zostały zawieszone, a część aparatów, w celu uniknięcia ich uszkodzenia, rozmontowano i zmagazynowano w piwnicach. — W piwnicach? — Tak, taki był rozkaz Oddziału Wywiadowczego. — Dokąd wyjeżdżał profesor Galard? — Do Londynu. — Zapewne w sprawach naukowych? — Zapewne. Powtarzam, że profesor nie miał specjalnej skłonności do zwierzeń. 88 ¦— Hm. Mimo to pragnąłbym jednak zwiedzić Laboratorium. —• Doskonale. Pozwolą sobie jeszcze zauważyć — to nie żadna tajemnica — że rodzaj badań przeprowadzanych przez profesora Galar da nie wymagał stałej pracy w laboratorium. Była to raczej praca mózgowa: obliczenia, wzory. Dopiero rezultaty obliczeń potwierdzało sią doświadczalnie. Komisarz ożywił sią nagle. — To bardzo ciekawe — wykrzyknął niemal. — Wiąc na przykład jakiś wynalazek, jakieś nowe odkrycie fizyczne czy chemiczne może być całkowicie zapisane w postaci cyfr i wzorów? — Oczywiście? — i zapisane nawet na niewielkiej stosunkowo kartce papieru czy tabliczce? — Tak, naturalnie. Komisarz poszedł wzrokiem za spojrzeniem Hage-wanda, utkwionym w tej chwili z drapieżną ciekawością w Alicji Dillon. Była trupio blada, jakby za chwilą miała zemdleć. Dziwna cisza zapanowała w gabinecie. Przerwał ją dopiero komisarz. — Mimo wszystko, dla własnej ciekawości choćby, chciałbym zobaczyć Laboratorium — powiedział swobodnie. — Ależ nic prostszego. Panno Dillon — pani bądzie łaskawa przynieść klucze. Alicja wyszła, blada z zaciśniętymi ustami. ,,Cóż za żmija" — pomyślał Gromel. Znowu zapadła cisza. — Ostatnia pańska uwaga specjalnie mnie zainteresowała — powiedział nagle komisarz. — Rzuca nam ona nieco światła na motywy, którymi mogli sią kierować sprawcy porwania zwłok profesora Galarda. Może przypuszczali, że profesor posiada przy sobie kartką zawierającą właśnie jakiś jego śmiercionośny 89 wynalazek. Ale z drugiej strony — wystarczyło przecież przeszukać ubranie. Chociaż... Komisarz przerwał, bo z Hagewandem działo się coś dziwnego: poczerwieniał, zbladł i znów poczerwieniał, potężne dłonie zacisnął na poręczach fotela, aż zdawało się, że mu żyły pękną. — Porwanie zwłok? O czym pan mówi, komisarzu? — Jak to? Chyba nie zechce mi pan wmawiać, że pan o tym nie wie? — Ale o czym, na miłość Boską? — O porwaniu zwłok profesora w parę godzin po morderstwie. — Nic o tym nie słyszałem! — To bardzo dziwne — myślałem, że p a n właśnie powinien coś o tym wiedzieć. Komisarz położył nacisk na słowie pan, ale wyraźnie wstrząśnięty Hagewand nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. — Nic o tym nie wiedziałem — bełkotał niemal. — A któż to zrobił? — Tego właśnie chciałem się od pana dowiedzieć. — Ode mnie?! Przecież ja dowiaduję się o tym w tej chwili! ,,To nie on — pomyślał komisarz. — Jest zbyt poruszony, najwyraźniej szczerze. Tajemnicza infor-matorka z telefonu skłamała — dla odwrócenia uwagi zapewne. Może to Alen ją nasłał?" W tej chwili w drzwiach ukazała się Alicja Dillon z pękiem kluczy — widocznie opanowała się już — na twarz jej wróciły zwykłe rumieńce, może nawet podmalowała się trochę. — Prosimy do laboratorium — głos jej zabrzmiał prawie uprzejmie. — Chodźmy więc. — Gromel podniósł się z krzesła. 90 X W czesny zmierzch, jesiennny opadał powoli na miasto ¦— poranna mgła ustąpiła wprawdzie już dawno, lecz teraz dotykalna niemal szarość otulała mury kamienic, nadając im pozór niebieszczejących wieczorem szczytów górskich. Widmowa melancholia wisiała nad ulicami — szarawy fiolet zmierzchu przeistoczył wszystko, nadając niezbyt ludnym zaułkom Dzielnicy Północnej charakter jakiejś nieznanej, przedziwnej Krainy Imaginacji. ,,Gdzie jesteśmy właściwie?" — takie pytanie mógłby sobie zadać bardziej wrażliwy na kolory i nastroje przechodzień. Pytanie tego rodzaju jednak dowodziłoby również pewnych wrodzonych skłonności pytającego: skłonności mianowicie do fantastyki, do odrywania się od rzeczywistości, do ulegania nieuchwytnym nastrojom. Sierżant Kalk na pewno nie był w stosunku do nastrojów tąpym pniakiem dąbowym, mimo to dla pobudzenia jego fantazji potrzeba było czegoś konkretniejszego, niż fioletowe zabarwienie ulic o zmierzchu. "W dodatku — sierżant nie miał dzisiaj czasu na tego rodzaju nastroje: był bardzo zajęty. Za punkt honoru postawił sobie odnalezienie tropów zbrodniarzy w domu, gdzie spotkał go taki niebywały despekt, jak ogłuszenie kastetem i następnie zatrucie chloroformem. Gdyby próbowano go zabić, sierżant nie miałby zapewne o taką próbę najmniejszej pretensji, lecz to, co z nim zrobiono, przynosiło mu niewątpliwą ujmę: potraktowano go jak naiwne dziecko i sierżant dyszał pragnieniem zemsty. Dom przy ulicy Balkonowej nie był zapewne nigdy, zwłaszcza w zimny jesienny wieczór, miejscem sympatycznym ani podnoszącym na duchu, obecnie jednak, jako tło niedawnej podwójnej zbrodni mógłby zrobić na jakimś świeżo przybyłym wrażenie wręcz 91 przygnębiające, a nawet przerażające. Ciemna jak wilcza gardziel brama, posępne podwórze z nie zmytymi jeszcze śladami krwi, dozorczyni w kącie, brudne i opustoszałe klatki schodowe — zaiste, to obraz przywodzący na myśl „Tajemnice Paryża" Eugeniusza Sue lub londyńskie spelunki z „Przygód Olivera Twista". Dla sierżanta Kalka jednak ta ponura kamienica stanowiła zgoła co innego: była dlań jak dżungla dla wilka, obiecującą i podniecającą plątaniną najrozmaitszych świeżych śladów i zapachów (to drugie oczywiście w przenośni), za którymi podążać należy wytrwale, chcąc doścignąć nieuchwytną, a upragnioną zwierzynę — zbrodniarza. Od świtu, kiedy to pożegnał się z komisarzem Gromelem, sierżant rozwinął tu kolosalną ruchliwość i pracowitość. Jeszcze raz przetrząsnął wraz z policjantami cały dom od strychu do piwnic, spisał wszystkich lokatorów, przesłuchał kogo się dało, drobiazgowo zrewidował mieszkanie profesora Galarda oraz pokoik Luizy Lorę, metr po metrze zbadał bruki podwórza, ustęp, klatki schodowe. Wszystko bez widomego rezultatu. Jako główną kwaterę obrał sobie sierżant pokoik Luizy Lorę w bramie. Mąż dozorczyni, Edward Lorę, dotąd nie powrócił — była to ciekawa okoliczność. Sierżant co pewien czas zachodził do pokoiku dozorczyni, gdzie rozgrzewał się przyrządzaną przez jednego z policjantów herbatą i bawił się z kotem. Kot pozostał na opuszczonym gospodarstwie — kot, świadek zbrodni, Kalk, jak przedtem komisarz, marzył skrycie o tym, żeby kot mógł przemówić, jak wiadomo jednak, historia ludzkości, a także historia kociego rodu nie notowała dotąd podobnego wypadku, toteż sierżant odnośnie do tej sprawy nie łudził się nawet cieniem nadziei. 92 Co się tyczy nielicznych lokatorów domu, snuli sią oni po podwórzu rzadko, opuszczali dom również rzadko, zaś w zetknięciu z policją zachowywali się nieśmiało, lękliwie niemal — tak, jakby coś mieli na sumieniu. Zamieszkały na drugim piętrze w podwórzu administrator Helling, jegomość starszy, cierpiący na podagrę i ogólny artretyzm, ograniczył się do zamienienia z sierżantem kilku ogólnych uwag na temat zamordowania dozorczyni, po czym kulejąc wrócił do siebie. Starzy muzycy z trzeciego piętra byli już, zdaje się, w tym stadium życia, kiedy nie zwraca się w ogóle uwagi na nic innego poza własnym, zamierającym organizmem. Panny Blankard nie wysuwały nosa ze swojego mieszkanka, tak że właściwie policjanci kontrolujący przy bramie wchodzących i wychodzących z kamienicy mało mieli roboty: najważniejszym ich zajęciem było likwidowanie agresywnych zapędów natrętnych dziennikarzy, którzy co pewien czas usiłowali dostać się do wnętrza domu. W myśl rozkazu komisarza wypraszano ich grzecznie, ale stanowczo. Aha, prawda. Był przecież w kamienicy lokator, który nastręczał sierżantowi nieco kłopotu. Lokator ten, to znany nam już postrach komisarza Gromela — radca tajny Aleksander Pikron. Mały, zezowaty człowiek w okularach o złotawej oprawie wyszedł ze swego mieszkania rano: w ręku trzymał wielką, skórzaną tekę, najwidoczniej udawał się do biura. Z groteskową energią przeszedł podwórze (krok miał nieproporcjonalnie długi w stosunku do swojego wzrostu), nagle jednak zatrzymał się w bramie i oświadczył dyżurującemu policjantowi, że ma zamiar udać się na pierwsze piętro do mieszkania profesora Galar -da. Gdy zdziwiony policjant nie zgodził się na to, człowieczek tupnął nogą i zażądał widzenia z dowód- cą. Sierżant Kalk zjawiwszy się po chwili musiał wysłuchać szeregu cierpkich i gwałtownych uwag na temat brutalności i nieudolności policji kryminalnej — co, uprzedzony już przez komisarza Gromela, przełknął stosunkowo gładko. Po tym wstępie radca oświadczył mu, że jako zastępca dyrektora Departamentu Politycznego w Ministerstwie Administracji i faktyczny szef policji politycznej ma prawo wglądu w przebieg każdego śledztwa i kategorycznie żąda wpuszczenia go do mieszkania profesora Galarda, z którym (profesorem, nie mieszkaniem — oczywiście) łączyły go bliskie stosunki sąsiedzkie i koleżeńskie. Na grzeczną, lecz stanowczą odmowę sierżanta, tłumaczącego się brakiem odpowiedniego rozkazu, radca wybuchnął falą wyzwisk, których w innych okolicznościach sierżant absolutnie nie puściłby mu na sucho. Trwało to parę minut, po czym łysy, człowieczek widząc nieugiętość Kalka uspokoił się raptownie i, rzuciwszy spod okularów rozbiegane, złe spojrzenie, wyszedł na ulicę. Pomimo zbliżającego się zmierzchu nie powrócił do tej pory. Sierżant próbował kilkakrotnie nawiązać rozmowę z chudą, dość jeszcze młodą służącą radcy, lecz bez rezultatu — dziewczyna była wyraźnie wystraszona i nieufna. Szara, a raczej fioletowa godzina przechodziła w gęstniejący zmierzch. Sierżant stał na podwórzu, w miejscu, gdzie zamordowano dozorczynię i medytował. Jakim cudem ulotnił się morderca? Żadnego absolutnie wyjścia z domu, oprócz strzeżonej przez cały czas bramy nie było — niesposób zaś przyjąć, że zabójca posiadał skrzydła — to również nie znajdowało potwierdzenia w dotychczasowych ludzkich obserwacjach. Dochodziło się do absurdalnego wniosku, że albo dozorczynię zabił któryś z policjantów, co było wszak niepodobieństwem, albo też dokonał tego 94 ktoś spośród lokatorów domu. Ale kto? Potężny cios ciężkim przedmiotem musiał zadać człowiek silny i sprężysty — potem, wraz z narzędziem zbrodni morderca udał się do siebie — lecz przecież ani śladów krwi na schodach, ani jakiegoś innego znaku w żadnym z mieszkań nie znaleziono. W ustępie również żadnego ciężkiego przedmiotu nie ukryto — poszukiwania były bardzo dokładne. A więc? Sierżant podniósł głowę do góry i w coraz bardziej gęstniejącym mroku przypatrywał się oknom i ścianom domu. Gdzieniegdzie za firankami rozbłysnęły już blade światła. Nagle poczuł, że coś ociera mu się o nogi. Był to kot profesora Galarda. Zwierzę mruczało i ocierało się o sierżanta gwałtownie — zupełnie jakby chciało przemówić. Nagle kocur zjeżył się, miauknął jakoś dziko i gwałtownie rzucił się w stronę bramy. „Zwariowana bestia — zniecierpliwił się sierżant. — A może poczuł zapach krwi na bruku podwórza? Chociaż 'to mało prawdopodobne, koty na ogół mają słaby węch". Sierżant poszedł wreszcie w kierunku bramy. Chciał właśnie nakazać zapalenie światła na schodach, gdy przy wejściu od ulicy powstał jakiś ruch, Ktoś zamienił parę słów z policjantem, po czym wszedł i zaczął iść w głąb bramy, zbliżając się do sierżanta. Wysmukła sylwetka, krok sprężysty — Kalk rozpoznał natychmiast swego zwierzchnika. — Co nowego, sierżancie? — zapytał Gromel. Kalk pokrótce opowiedział wszystkie nieliczne wypadki dnia, za to bardzo drobiazgowo przedstawił dokonane poszukiwania — jakby chciał wieloma szczegółami przesłonić wyraźny przecież, a dokuczliwy fakt zupełnego niepowodzenia. Nie widział twarzy komisarza, lecz wyczuwał, że Gromel słucha go nie- zbyt uważnie. Sierżant zrozumiał sprawę od razu: komisarz był już na jakimś tropie. — Dobrzeście się spisali, sierżancie — powiedział wreszcie Gromel. — Myślę, że niedługo już będziemy coś wiedzieli. Teraz pójdę do tego starego administratora na górę. Radcy Pikrona nie ma jeszcze, co? — Nie ma, panie komisarzu. Administrator Helling nie wydawał się zadowolony z wizyty komisarza. Stary i schorowany, niezbyt chętny był do mówienia; podejrzliwość i ostrożność promieniowały z niego wyraźnie, mogło się zdawać, że w każdym pytaniu wyczuwał zasadzkę — zanim odpowiedział, długo ważył słowa, jakby od tego zależało jego życie. Po szeregu nieudanych prób wyciągnięcia ze starego czegoś na temat jego wrażeń z niedawnych wypadków, komisarz dał za wygraną i postanowił ograniczyć swoje przesłuchanie do pytań ściśle rzeczowych. I tu właśnie spotkała go niespodzianka. — Kto jest właścicielem tego domu? — zapytał. — Loża „Budowniczych Świata" zabrzmiała dziwaczna odpowiedź. — Co takiego?! — Loża „Budowniczych Świata". — Cóż to jest?! — Loża masońska — odparł administrator, jakby urażony ignorancją pytającego. Komisarz nie wierzył własnym uszom, ale opanował się szybko. — Sądziłem, że loże masońskie są tajne — zauważył, — Nie wszystkie. Istnieją również loże jawne — taką właśnie jest nasza loża. — Więc pan też jest członkiem? 96 — Ja nie, skąd — broń Boże! Mówią ,.nasza", bo jestem administratorem tego domu. — A jakie są cele tej loży? — Nie potrafię pana o tym poinformować — odpowiedział zadąsanym tonem stary. — Ja jestem tylko płatnym funkcjonariuszem administracyjnym. Jeśli chce pan bliższych informacji o masonerii — dam panu książkę, która o tym traktuje. Administrator przeszedł zwolna przez pogrążony w półmroku pokój, zapalił światło i drżącymi starczo rękami szperał w niewielkiej bibliotece. Po chwili wrócił i położył przed komisarzem czarno oprawną książeczkę. Tytuł jej brzmiał: „Masoneria w naszym kraju". Komisarz niezdecydowanie obracał książeczkę w palcach. — Tu na końcu ma pan skorowidz — objaśniał stary. —¦ O proszę. Loża „Budowniczych Świata", stary, strona 90 strona yu. Komisarz spojrzał i zaczął czytać: Loża Budowniczych Świata jest lożą jawną, należącą do obrządku szkockiego. Założycielami jej w roku 19... byli Kamil Lorm, Ludwik Galard, Aleksander Pikron i Filip Randen. Obecnym sekretarzem loży jest dr Aleksander Pikron, ulica Balkonowa 11. Sprawy prawne i majątkowe loży prowadzi rejent dr Filip Randen, Rzymski Zaułek 15. Komisarz przetarł oczy. Kamil Lorm był dyrektorem Departamentu Politycznego w Ministerstwie Administracji i Sprawiedliwości — pierwsza osoba po ministrze. Pikron to jego zastępca. Wysocy urzędnicy byli członkami i założycielami tej loży — wraz z profesorem Galardem. A jednocześnie rejent Randen — ten, u którego znajdował się testament profesora. Wszystko to układało się w jakąś dziwną, ale logiczną całość. Hagewand, Alicja, masoni; ,.Naród Przebudzony", ,,Świat Nowy" i loża „Budowniczych Świata". Zatem już trzech partnerów pragnących zdobyć tajemnicą profesora Galarda. Tajemnicę, od której być może, zależą losy Republiki. Aż za bardzo znaczące chrząknięcie administratora obudziło komisarza z zamyślenia. Stary przyglądał mu się nieżyczliwie i z widoczną irytacją. Komisarz wstał. — Nie będę panu na razie zabierał więcej czasu — powiedział. — Dowiedziałem się dziś, że są u nas jawne loże masońskie. Słyszałem wprawdzie o tym kiedyś, ale zapomniałem. Czy mogę prosić pana o pożyczenie tej książki? Administrator mruknął coś w rodzaju przyzwolenia. Było już zupełnie ciemno, gdy Gromel wydawszy sierżantowi parę instrukcji i skontrolowawszy rozstawienie posterunków wyszedł na ulicę. Edward Lorę nie powrócił, nie było również jeszcze radcy Pikrona. Komisarz przeszedł parę ulic, zanim znalazł taksówkę — na przeklętej „ulicy profesora Galarda" nie ma nigdy nic, poza idiotycznymi rzeźbami, które wytrzeszczały na komisarza ślepia, jakby drwiły z niego w mdłym blasku latarń. Ale drwina w tym wypadku nie była już uzasadniona. Komisarz Gromel czuł, że siedzi w siodle coraz mocniej. Sprawa profesora Galarda zyskiwała wciąż nowe perspektywy, rozbudowywała się niejako — zbrodnia, której dokonano, była punktem, w którym przecinały się i koncentrowały nici wielu nie mniej zbrodniczych spisków i knowań. Zbrodniczych, bo bez względu na swe cele posługiwały się morderstwem — dzisiejszy zamach na komisarza to jeszcze jeden tego przykład. „Zbrodnia, jest zbrodnią, niczym innym — mruczał do siebie komisarz siedząc w taksówce. — Jeśli nie przerwie się tych nici zawczasu, spiskowcy przejdą od zbrodni indywidualnych do masowych; w imię »dobra ludzkości« 98 rozpętają terror. Wszyscy oni w gruncie rzeczy marzą o terrorze, a wynalazek Galarda to na pewno jakaś piekielna maszyna do wygubienia fury ludzi i zniszczenia Republiki. że w Dzielnicy Wschodniej jest nędza — prawda, debatowano o tym ostatnio w parlamencie, o tym się wciąż myśli — ale nędza to nie powód, że należy wszystkich mordować. To nędzy nie usunie, a podważy prawo — bez prawa i moralności Republika zginie. Co ta mała plotła o wojnie? — wojna to wojna, a zbrodnia to zbrodnia. Republika jest sprawiedliwa, ale nie może tolerować przestępczej działalności swoich wrogów..." Takie oto myśli przelatywały przez głowę jadącego taksówką komisarza. Rzadko zdarzało się, aby bohater naszej opowieści policyjnej myślał tyle na tematy ogólne i raczej abstrakcyjne — to może być miarą niezwykłego podniecenia, w jakim znajdował się tego wieczora; złożyło się na to wiele czynników, i zamach na jego życie, i sprawa Alena, i szkic dyskusji stoczonej z Alicją, i wreszcie fakt najważniejszy, że oto jutro po raz pierwszy w życiu komisarz Gromel miał stanąć przed obliczem swego najwyższego zwierzchnika, Ministra Administracji i Sprawiedliwości Republiki. Wreszcie auto zatrzymało się przed eleganckim choć nieco ciężkim domem w Rzymskim Zaułku. Było już ciemno, ale pobliska lampa łukowa lśniła mocnym, pięknym blaskiem. Komisarz zapłacił szoferowi i za chwilę już targał niecierpliwie rączkę dzwonka u ogromnej kraty — dom bowiem znajdował się w ogrodzie. Echo dźwięcznego sygnału odbiło się o dystyngowane mury tej dzielnicy, lecz wiele czasu upłynęło, zanim wielkie drzwi domu otworzyły się i ukazał się w nich majestatyczny lokaj, który otworzył furtę, wypytawszy przedtem Gromela dokładnie 99 o cel jego wizyty, określony przez komisarza jako „prywatny". Komisarz znalazł się w eleganckim, ze smakiem urządzonym hallu. Lokaj wskazał mu głęboki fotel, po czym wyszedł. Właściwie zwyczajne słowo „wyszedł" nie bardzo jest tu na miejscu, bowiem osobistość ta poruszała się majestatycznie jakby płynęła w powietrzu. Gromel zapatrzył się w żarzący się przed nim angielski kominek: poczuł nagle, że jest zmęczony i senny. Może nawet zdrzemnął się trochę, chociaż bez — świadomego przynajmniej — zamykania oczu, gdy zbudził go skrzyp podłogi, tuż, tuż, niedaleko. Komisarz zerwał się z fotela, gniewny, że go przyłapano w momencie słabości. Przed nim stał człowiek w średnim wieku o rasowej, arystokratycznej, chłodnej twarzy. Opanowanemu wyrazowi' tej twarzy przeczyły tylko oczy: bił z nich skoncentrowany, fanatyczny, jakby obłędny nieco płomień. „Jeszcze jeden zbrodniarz dla idei" — ta myśl przebiegła komisarzowi przez głowę jak iskra elektryczna. Oczywiście: to był jeden z nich. — Czym panu mogę służyć, komisarzu — odezwał się nieznajomy harmonijnym, modulowanym głosem arystokraty. — Jestem Filip Randen, rejent. — Pan mnie zna ? — A któż by pana nie znał -— pan jest przecież bardzo sławnym człowiekiem — odparł rejent. Komisarzowi wydało się, że w głosie jego zabrzmiał leciutki akcent ironii. Gromel nie lubił takiego tonu — zmarszczył się i zesztywniał. Randen spostrzegł to. — Czym więc mogę służyć? — powtórzył chłodniej. ¦— Sprawa jest prosta — komisarz odzyskał już panowanie nad sobą. — Słyszał pan na pewno o zamordowaniu profesora Galarda? — Niewątpliwie. , 100 — Zamordowany był, o ile mi wiadomo, pańskim klientem? —Klientem i przyjacielem. Przez dłuższy czas zamieszkiwał u mnie. — Jak wykazało śledztwo, zamordowany profesor powierzył panu swój testament. Czy tak jest rzeczywiście? — Owszem. — Otóż dla dobra śledztwa konieczne jest, aby policja jak najprędzej mogła się z tym testamentem zapoznać. Całą tę rozmowę odbywali stojąc. Nagle rejent, jakby przypomniawszy sobie to, wskazał komisarzowi okrągłym gestem fotel — sam usiadł w sąsiednim. Przez chwilę milczeli; rejent poczęstował komisarza papierosem. Gromel nie palił — Randen zaciągnął się głęboko. Komisarz czekał bez słowa. — To jest niemożliwe — oświadczył wreszcie rejent wypuszczając dym. — Dlaczego? — głos komisarza był lekko podniecony. — Właściwy testament profesora znajduje się w zalakowanej kopercie. Do koperty dołączona jest otwarta instrukcja, rozporządzająca drobnymi rzeczami i meblami profesora, oraz nakazująca otworzenie koperty dopiero po upływie trzech lat od chwili śmierci. "Wola zmarłego jest dla mnie rzeczą świętą, jak tajemnica spowiedzi dla księdza — zresztą ustawa zakazuje mi postąpić inaczej. — Jak to — czyż policja nie ma prawa wglądu w te rzeczy? — Nie. Jestem rejentem przysięgłym i z dochowania tajemnicy zawodowej może mnie zwolnić tylko Minister Administracji i Sprawiedliwości. — To ciekawe. Sądzę, że otrzymam tego rodzaju upoważnienie od pana Ministra... ale tu chodzi o pośpiech, o niesłychanie ważne sprawy! — komisarz był wyraźnie zdenerwowany, w przeciwieństwie do zachowującego olimpijski spokój rejenta. — Niestety, litera prawa jest dla mnie rzeczą świętą. — Komisarzowi znów się wydało, że w głosie tamtego dźwięczy nieuchwytna drwina. Przełknął to, był w tej chwili bezsilny. — A czy mógłbym wiedzieć, jak zadysponował profesor swoimi meblami? — Owszem, to mogę panu powiedzieć. Zapisuje je dozorczyni domu, w którym mieszkał, Luizie Lorę, tej, która, jak słyszę, została również zamordowana. — Ach tak... Komisarz w milczeniu rozważał tę wiadomość. — Czy mógłby mi pan powiedzieć cokolwiek o okolicznościach, w których profesor sporządzał swój testament? — Niestety, to również wolałbym zachować w tajemnicy. — Ależ tu chodzi o niesłychanie ważne sprawy — pan hamuje śledztwo! — komisarz powiedział to prawie groźnie. — Pan wybaczy, komisarzu, ale jako prawnik wiem dobrze, co powinienem robić — głos rejenta był teraz lodowaty. Gromel siedział chwilę w milczeniu. Jasna rzecz — nie ma tutaj na razie nic więcej do roboty. — Będę jeszcze u pana — mruknął wstając — wtedy już, sądzę, porozmawiamy inaczej. — Jestem zawsze do usług — rejent podniósł się również — przykro mi bardzo, komisarzu, ale z racji mojego urzędu nie mogę postępować wbrew literze prawa. 102 — Przecież tu chodzi o dobro Państwa. — Nie wątpię — po uzyskaniu pozwolenia od Ministra będę na pańskie usługi. Komisarz miał ochotę zgrzytnąć zębami, lecz nie uczynił tego. Skłonił się chłodno i ruszył w stronę wyjścia, bezszelestnie stąpając po puszystym dywanie. Drzwi do ogrodu otworzył przed nim wyrosły nagle, jak spod ziemi, majestatyczny lokaj. Jesienne, drzewa szumiały z cicha, blask zawieszonych między gałęziami lamp łukowych odbijał się w wilgotnym, lśniącym asfalcie jezdni — w czasie krótkiej rozmowy komisarza z doktorem Randenem spadł widocznie mały deszcz. Gromel szedł pustymi uliczkami, echo powtarzało jego kroki. Lecz cóż to — czy to złudzenie? Echo wydawało mu się podwójne, jakby ktoś podążał za nim trop w trop, starając się utrafić krokami w rytm jego kroków. Tak — ktoś go obserwował, ktoś mu towarzyszył — nie był tu sam. Rozglądał się podejrzliwie, gdy tylko się obejrzał, jakieś cienie nikły natychmiast za rogiem. — Są, są — mruczał do siebie bezgłośnie komisarz — mogą mi lada chwila posłać kulę. Przyśpieszył kroku: za rogiem, lśniącej od deszczu zupełnie bezludnej, obramowanej ogrodami uliczki stała taksówka. Komisarz odetchnął z ulgą. Wsiadając do samochodu rozejrzał się, ale nie zobaczył nikogo. Ulica była zupełnie pusta. XI Pan Minister Administracji i Sprawiedliwości był bardzo znaną w kraju osobistością. Należał do partii Chrześcijańsko - Liberalnej i jako młody adwokat odznaczył się w szeregu procesów politycznych, w których, niestrudzony szermierz wolności słowa 103 i przekonań, wygłaszał, broniąc swych klientów, płomienne mowy; mowy te odbite w tysiącach egzemplarzy obiegały później cały kraj. Walczył o prawa mniejszości narodowych, rozwijał działalność pacyfistyczną, na terenie Parlamentu zasłynął jako najlepszy mówca i stał się przywódcą liberalnej opozycji przeciwko konserwatywnemu rządowi. Do gabinetu koalicyjnego wszedł w czasie wojny i pozostał w nim aż do dnia dzisiejszego, jako jeden z przedstawicieli najliczniejszej obecnie partii w Parlamencie. Radykalni przeciwnicy zarzucali mu, że aparat policyjno-sądowy, czy to wskutek jego nieudolności, czy też zgodnie z jego wolą, funkcjonuje w sposób tak samo bezwzględny, jak za czasów gabinetów konserwatywnych. Przyjaciele tłumaczyli, że słynny szermierz wolności zostawszy ministrem musi dbać o całokształt spraw Republiki i musi, jako chrześcijański humanita-rysta, bronić jej przed terrorem, z którejkolwiek by on miał przyjść strony. Podwładni lubili go, gdyż odznaczał się skromnością i mało dawał im się we znaki. Minister był wątłym mężczyzną około sześćdziesiątki. Twarz miał mizerną i zmęczoną, wysokie czoło pokryte zmarszczkami, bródkę niemal siwą. Przemawiał ze wzrokiem spuszczonym, głos jego był przyciszony, mimo to dźwięczny, aksamitny. — Wiemy, że profesor Galard przywiózł zza granicy ostatnie ogniwo swego wielkiego wynalazku — mówił. — Wynalazek ten, to substancja wysyłająca promienie, za pomocą których w ciągu pół godziny można całą dzielnicę naszej stolicy zamienić w milionowy grób. Odkrycie profesora, po dokonaniu pod jego kierunkiem ostatnich jeszcze, niezbędnych doświadczeń, miało zostać przekazane Państwu. Wiedząc, że profesor Galard otoczony jest przez czyhają- 104 cych na jego wynalazek działaczy nielegalnych organizacji terrorystycznych, otoczyliśmy go ze swej strony siecią agentów policji politycznej, czuwających, pod kierunkiem pana radcy Pikrona, nad każdym jego krokiem; zadaniem ich było również obserwowanie kręcących się około profesora przestępców. Mimo całej naszej przezorności popełniono zbrodnię, później zaś porwano ciało, zapewne w przewidywaniu, że profesor miał ukrytą w ubraniu kartkę, zawierającą wzory chemiczne, określające jego wynalazek. Zrobili to albo mordercy, którzy nie mogli odnaleźć nigdzie notatek, dotyczących wynalazku, albo też ktoś inny, kto dowiedział się o zbrodni. Faktem jest, że w tej chwili życie milionów ludzi znajduje się prawdopodobnie w ręku nieznanych nam zbrodniarzy, którzy każdej chwili mogą zrobić z wynalazku profesora Galarda złowrogi użytek. Co prawda, według opinii ekspertów zmontowanie odpowiednich aparatów potrwać musi dobre parę dni, niemniej bez przesady powiedzieć należy, że śmierć stoi u bram naszej stolicy. W celu uniknięcia popłochu zakazałem prasie podawania do wiadomości opinii pewnych szczegółów sprawy, między innymi faktu porwania przez nieznanych przestępców zwłok profesora. A teraz... Minister przerwał na chwilę, rozważając widocznie formę, jaką zamierzał nadać swym dalszym wywodom. Zebrani w pokoju mężczyźni oczekiwali w pełnym napięcia skupieniu. Pułkownik Nord sapał ciężko jak wyrzucona z wody foka, groteskowy, lecz groźny radca Pikron splótł ręce na brzuchu; wielki, wyniosły mężczyzna, siedzący pomiędzy nimi bębnił palcami po stole — był to Kamil Lorm, Dyrektor Departamentu Politycznego. W pokoju znajdował się jeszcze przedstawiciel Ministerstwa Obrony Państwa, pułkownik w mundurze, przystojny, podobny do koguta, z mono- 105 klem w oku i — oczywiście — komisarz Gromel. Pułkownik z monoklem jedyny z obecnych wydawał się nonszalancko roztargniony i mało zainteresowany sprawą, o której mówiono — przeciwnie niż komisarz Gromel, na którego twarzy widoczna była intensywna praca myśli i pełna napięcia uwaga. Co pewien czas komisarz obrzucał bystrym spojrzeniem wszystkich obecnych, zatrzymując specjalnie uporczywy wzrok na radcy Pikronie, którego lustrował szczegółowo od splecionych na brzuchu rąk (były wyjątkowo małe) aż do czubka łysej głowy. Radca zdawał się tego nie spostrzegać: zezowate jego oczy biegały obłędnie w różne strony. Minister podjął swoje przemówienie podnosząc głos i nadając mu zabarwienie lekko patetyczne. — A więc, panowie — Republika znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie; Republika, której wszyscy, w miarę swych sił i możliwości, wiernie służymy, Republika, najbardziej sprawiedliwy i humanitarny ustrój państwowy, jaki wytworzyła ludzkość w ciągu swego wielowiekowego rozwoju. Wiemy dobrze, że nie brak w naszym państwie problemów oczekujących jeszcze rozwiązania, że istnieją poważne trudności społeczne, że po zakończeniu wojny kryzys i bezrobocie dały się we znaki obywatelom. Wiemy jednak również, że tylko ewolucyjną pracą możemy te trudności pokonać i rozwiązać. Każda próba rozwiązania gwałtownego, skądkolwiekby ona przyjść miała, pociągnąć musi za sobą terror, falę nieszczęścia i katastrofę gospodarczą, w rezultacie której nędza zwiększy się stokrotnie. Jak wiemy w podziemiach naszego państwa działają dwie organizacje zmierzające do dokonania przewrotu drogą gwałtowną. Jedna z nich to nacjonalistyczny związek „Naród Przebudzony", druga — rewolucyjno-anarchisttyczna partia 106 ,Świat Nowy". Niestety, musimy być przygotowani na najgorsze, to znaczy na fakt, że grożący zniszczeniem światu ludzkiemu wynalazek profesora Galarda znajduje się w tej chwili w rękach którejś z dwóch wymienionych zbrodniczych organizacji. W związku z tym... — Minister podniósł na chwilę powieki i krótkim spojrzeniem jak błyskiem zapalonej nagle latarki powiódł po obecnych. Komisarz Gromel zauważył, że wbrew znużonemu wyrazowi wymizerowanej twarzy, wzrok jego był żywy i bystry. — W związku z tym musimy skoordynować wysiłki wszystkich naszych aparatów bezpieczeństwa, a więc Policji Politycznej, Policji Śledczej i Wydziału Wojskowego, celem zlikwidowania niebezpieczeństwa. Cieszę się, że ze strony Policji Śledczej mamy tutaj tak wybitnych jej przedstawicieli, jak pan pułkownik Nord i pan komisarz Gromel; pan radca Pikron, wieloletni kierownik Policji Politycznej, położył znaczne zasługi dla sprawy bezpieczeństwa Republiki, wreszcie pułkownik Hollon jest jednym z naszych najwybitniejszych fachowców w dziedzinie wywiadu technicznego. Proszę więc wymienionych panów o ustalenie wspólnej taktyki celem koordynacji poszczególnych wysiłków, na razie zaś pragnąłbym zasięgnąć od panów informacji co do dotychczasowych rezultatów śledztwa. Zapanowało kłopotliwe milczenie, nadziane po-chrząkiwaniem pułkownika Norda. Ciszę przerwał dopiero skrzeczący, kłótliwy głos radcy Pikrona. — Trudno tu mówić o sprawozdaniu z mojej strony, jeżeli od momentu zabójstwa żle poinformowana i nieudolna Policja Śledcza całą swoją działalność sprowadza do tego, aby nam przeszkadzać i łazić po piętach. Ci panowie nie mają pojęcia o koronkowej robocie, jaką prowadzi Policja Polityczna — przyzwyczajeni do ordynarnych zabójstw rabunkowych zacho- 107 wują się jak dzikusy. Zadaję sobie pytanie, czy współpraca z Policją Śledczą jest wogóle możliwa. Przy dotychczasowym systemie działania możemy bardzo łatwo wszyscy razem znaleźć się szybko na tamtym świecie, jeżeli zamiast myśleć, będziemy rzucać się na oślep sami na siebie. Nie wszyscy widocznie nadają się do pracowania mózgiem — niektórzy z obecnych tu wolą... W tym momencie pułkownik Nord, obawiając się widocznie wypłynięcia kompromitującej sprawy rewizji u radcy, zdobył się na heroiczny wysiłek przerwania Pikronowi. — Pan wybaczy, panie... hum... radco..., ale hum, hum... nasz wydział nie był dotąd poinformowany o... hum... pańskim udziale w śledztwie. — Nie był poinformowany?! — radca rechotał zjadliwym śmiechem jak stara żaba. — To was trzeba o wszystkim informować?! ...biedacy, sami niczego się nie potraficie dowiedzieć! Może was jeszcze prowadzić za rączkę, może wam napisać raport o sprawowaniu się Galarda, o tym, że z niego był zawodowy babiarz, że miał słabość do swojej asystentki, że lubił befsztyki z cebulą! I wy się nazywacie policją?! Węszycie jak psy po całym domu i po mieszkaniu Galarda, kiedy my już dawno wiemy, że żadnych dokumentów dotyczących wynalazku w mieszkaniu nie ma, jak również, że Galard nie nosił ich przy sobie. Proszę mi więc wytłumaczyć, po kiego diabła porwano zwłoki?! — Prawdopodobnie słuszna jest koncepcja ekscelencji — przemówił komisarz Gromel — że zbrodniarze spodziewali się znaleźć coś w ubraniu profesora. — Nonsens! — prychnął radca nie zauważając, zdaje się, że słowo to dotyczyło wypowiedzi ministra — zresztą w ogóle radca nie wydawał się specjalnie 108 oszołomiony obecnym w pokoju majestatem władzy — przeciwnie niż pułkownik Nord i komisarz. — Mówiłem już panom, że profesor ani nic nie miał w mieszkaniu, ani nie nosił nic przy sobie — stwierdziliśmy to z całą pewnością. Zresztą zabójcy mieli chyba dość czasu, żeby przeszukać ubranie Galarda — co innego pan, bo ledwie się pan tam zjawił, już pan miał na głowie worek z chloroformem. Komisarz zaciął szczęki, ale zachował spokój. — Nie jest tak łatwo przeszukać ubranie — powiedział — zwłaszcza na stygnących zwłokach — papier mógł być ukryty w podszewce. Przy tym śledztwo wykazało, że zabójcy wyszli z mieszkania zaraz po dokonaniu swego czynu; mogło ich coś spłoszyć — na przykład miauczenie kota. Nie widzę też dostatecznych podstaw do przyjęcia założenia, iż zabójcy i sprawcy porwania zwłok to jedni i ci sami ludzie. Radca zamilkł, jakby nieco zaskoczony, co widząc komisarz zrobiwszy efektowną pauzę, zagrał atutem: — Jeżeli chodzi o porwanie zwłok, to mam już dowody, wskazujące niezbicie, kto jest jego sprawcą i organizatorem. Oświadczenie to wywołało sensację. Radca Pikron zawrócił zezowatymi oczami, jakby je chciał skierować w głąb własnej czaszki, Kamil Lorm przyłożył rękę do ucha, niby trąbkę, nawet koguci pułkownik z wywiadu skierował w stronę komisarza swój mo-nokl. Minister, z cierpliwym znużeniem słuchający dotąd rozwijającej się utarczki słownej, spojrzał na Gromela wzrokiem żywego zainteresowania. — Historia ta ma jednak charakter dość przykry — kontynuował komisarz. — Sprawcą, a raczej jednym ze sprawców porwania zwłok, jak również zamachu na mnie, który miał miejsce wczoraj, jest jeden z wieloletnich współpracowników Policji śled- 109 czej, człowiek bardzo zasłużony i obdarzony zupełnym naszym zaufaniem. Człowiekiem tym jest... Komisarz zrobił przerwę, w czasie której wyczuł napięcie, panujące wokół, po czym zakończył sucho: ...doktor Ryszard Alen, Kierownik Zakładu Medycyny Policyjnej. W pokoju zapanowała głęboka cisza, którą przerwał dopiero dźwięk tak niewiarygodny, że komisarz Gro-mel zadał sobie pytanie, czy przypadkiem nie ulega halucynacji. Dźwięk ten stanowił coś pośredniego między szlochem rozhisteryzowanej kobiety a wyciem głodnej hieny czy szakala, krążących w nocy naokoło ludzkiego obozowiska. Wysokość owego dźwięku zmieniała się nieustannie, wibrując w górę i w dół —¦ w dole graniczyła z głębokim brzmieniem puzonu, w górze z najbardziej piskliwymi tonami klarnetu. „Ten człowiek chyba oszalał" — pomyślał Gromel, utkwiwszy jak zresztą i wszyscy obecni, wzrok w radcy Pikronie, który miotał się na krześle bijąc rękami po własnym brzuchu. Tak — pomimo całej fantastycznej nieprawdopodobności tego dźwięku, nie mogło być żadnych wątpliwości: radca śmiał się, ryczał ze śmiechu, wił się ze śmiechu. Komisarz patrzy! na to z niechęcią i obrzydzeniem, głowa pułkownika Norda, tkwiąca w ramionach bez pośrednictwa szyi, wyrażała nieme osłupienie. — Ochch, he he he he, hi hi hi hi, ho ho ho ho — wył radca, a siedzący obok dyrektor Kamil Lorm uśmiechał się również. Pułkownik w monoklu przysunął się bliżej, nieco zdziwiony, tylko na twarzy ministra malowało się obojętne raczej znużenie, nie pozbawione odcienia niesmaku. — Ochch, hi hi hi hi — nie mogę, nie mogę — piał teraz radca bijąc rękami jak osesek w kołysce. — 110 Coś tak świetnego jeszcze mnie.,, ho ho ho ho, w życiu nie spotkało... hi hi, he he, ho ho ho ho... — Ależ o co chodzi? — spytał zimno komisarz. — O to drogi panie — radca uspokajał się powoli, że — ho ho ho — że doktor Alen jest od wielu lat specjalnym naszym agentem, który działa dla nas — ha ha ha (nie mogę, nie mogę!) — wśród ludzi ze „Świata Nowego", cieszy się ich zupełnym zaufaniem i informuje nas o wszystkich ich posunięciach. Baby lecą na niego, więc ostatnio napuściliśmy go na tę asystentkę Dillon, której zadaniem partyjnym było właśnie wypompować z Galarda jego wynalazek.... A pan tu... hehehe, hihihi — no, widzi pan teraz sam, jak wy pracujecie! Milczący dotąd Kamil Lorm przemówił tonem niespodziewanie uprzejmym. — Rzeczywiście panie komisarzu, system pracy Policji Politycznej jest absolutnie różny od pracy waszego Wydziału. My musimy działać przez specjalnych konfidentów, których mamy we wszystkich podziemnych organizacjach: nierzadko zajmują oni nawet wysokie stanowiska w hierarchii partyjnej, cieszą się absolutnym zaufaniem swoich „towarzyszy" i prowadzą partię w kierunku, w jakim my sobie życzymy. Działalność ich, często wieloletnia, musi być ściśle zakonspirowana, nawet wobec policji — stąd nieporozumienia, takie właśnie, jakiego pan padł ofiarą. Doktor Alen z racji swojego stanowiska w Zakładzie jest dla nas specjalnie cennym agentem, informuje nas bowiem o różnych skrytobójstwach politycznych, samosądach i zamachach, które są w stolicy na porządku dziennym. Komisarz siedział przez chwilę kompletnie ogłuszony. — Ale przecież zamach na mnie... — wybąkał 111 wreszcie — zamach na mnie musiał być zrobiony za wiedzą doktora. Zielone auto... — Zamach zamachem, ale widzimy przecież, że pan jest zdrów i cały — przerwał mu radca Pikron. — Na pewno zawdzięcza pan to Alenowi — w jego robocie nie ma przypadków — widocznie nie dało się zrobić inaczej. Musi się pan przygotować na to, że w sprawie gdzie chodzi o byt Republiki i o życie milionów, pańskie zdrowie nie jest znowu tak bezcenne... Obiecuję panu jeszcze dziesięć takich zamachów, a przy waszej metodzie prowadzenia sprawy dziwię się, że pan w ogóle dotąd żyje... — Przepraszam panów — zachowujący cały czas pełen znużenia spokój minister przemówił głosem cichym, ale nakazującym posłuch. — Czy pan komisarz ma nam prócz tego coś jeszcze do zakomunikowania? Gromel przełknął ślinę. —¦ Tak, oczywiście — głos miał nieco ochrypły. — Oprócz tego wykryłem również istnienie testamentu profesora Galarda. Testament ten znajduje się u przysięgłego rejenta Randena, który jednak odmawia okazania go, zasłaniając się tajemnicą zawodową. — Kho ho ho — Pikron znowu zakrztusił się śmiechem, lecz na zniecierpliwione nieco spojrzenie ministra uspokoił się. — Ależ pan ma dzisiaj szczęście —¦ po prostu blamaż na całego! Toż rejent hrabia Filip Randen jest również naszym agentem — działa wewnątrz „Narodu Przebudzonego", a o testamencie Galarda mówił nam już dawno. Rzeczywiście, widzę, że panowie nie stracili czasu: wytropiliście wszystkich naszych funkcjonariuszy. I jeszcze mówią, że Policja Śledcza źle pracuje — he he he! Komisarz był blady, tylko na górną część policzków 112 wystąpiły mu ciemne rumieńce, mówił jednak głosem chłodnym i opanowanym. — Oto najlepszy dowód, ekscelencjo, jak utrudnia nam pracą Policja Polityczna nie powiadamiając nas nawet o osobach agentów biorących udział w śledztwie. Co prawda ci agenci również w dziwny postępują sposób —straciliśmy przez to sporo cennego czasu. Pozwolą sobie wobec tego zapytać, czy panna Dillon i pan Hagewand, asystenci profesora Galarda, których przesłuchiwałem wczoraj, nie są przypadkiem również funkcjonariuszami Policji Politycznej? Pikron chciał odpowiedzieć coś gwałtownego, wydobył nawet z gardła wstępne skrzeknięcie, lecz ubiegł go dyrektor Lorm. — Nie, panie komisarzu — mówił jak zwykle uprzejmie. — Panna Alicja Dillon i Karol Hagewand są przedstawicielami dwóch konkurencyjnych organizacji podziemnych, celem ich działalności jest zawładnięcie przygotowywanym od szeregu lat wynalazkiem profesora Galarda. Wiemy o tym również od lat i dlatego właśnie pozwoliliśmy im ulokować się w pobliżu profesora — aby ich z bliska mieć na oku. Każdy ich krok jest przez nas śledzony, ponadto Laboratorium Badań Specjalnych znajduje się pod stałą kontrolą Oddziału Wywiadowczego Ministerstwa Obrony Państwa. Milczący dotąd jak ryba a przypominający wyglądem koguta pułkownik z Ministerstwa Obrony poruszył się nagle porywczo, tak że monokl spadł mu na kolana. — O ile słyszałem, woźny Zakładu Chemii jest agentem Wywiadu — zauważył w jego stronę zupełnie już opanowany komisarz Gromel. Pułkownik Hollon spojrzał nań wzrokiem całkowicie nieprzytomnym: białka miał zaczerwienione, wy- 113 raz oczu zgoła wariacki. „A cóż to za nowe dziwadło?" — pomyślał z przykrym zdziwieniem Gromel. Wszyscy wyczekująco spojrzeli na koguta, który z trudem otworzył usta. — Taa-a-ak — wymruczał schrypniętym głosem. — Ten woźny tooo nasz człowiek. — Czy rozporządza on dostateczną osłoną? — zapytał minister. — O, tak, t-aak, tak, tak — pułkownik jakby się nagle obudził. — On ma tam zainstalowany cały automatyczny aparat alarmowy, bezpośrednio połączony telefonicznie ze mną. Tak, ta-ak — ma, ma... Hollon powiódł nagle po obecnych tak dziwnym spojrzeniem, że komisarzowi ciarki przeszły po grzbiecie. Zaiste — osobliwy był ten przedstawiciel wywiadu wojskowego. W pokoju nastała cisza. Wpadł w nią dźwięczny głos ministra. — A więc widzą panowie sami, że koordynacja waszej dotychczasowej pracy była niewystarczająca. Czas nagli — sprawa jest najwyższej wagi. Sądzę, że musimy przede wszystkim ustalić formy współpracy poszczególnych aparatów. Bez tego nie ruszymy naprzód i może nas spotkać katastrofa. XII Pierwszą osobą, na jaką natknął się komisarz po powrocie z Ministerstwa do Wydziału Śledczego, był doktor Alen. Oczekiwał on Gromela w jego gabinecie; siedział przy biurku, obok niego stała skórzana torba. Na widok zdziwionego nieco komisarza podniósł się — twarz miał, jak zwykle, opanowaną i nieprzenik- 114 nioną, za to słowa jego dalekie były od codziennej powściągliwości. — Zdarzyła mi się bardzo niezwykła przygoda — przemówił bez wstępów, nie spostrzegając jakby mało tym razem serdecznej postawy przyjaciela. — Bardzo niezwykła. Sądzę, że ty jeden potrafisz mi tę rzecz wyjaśnić. Przede wszystkim powiedz mi, czy znasz to... Szybkim ruchem otworzył torbę i wydobył z niej jakiś zawinięty w papier przedmiot, odwinął go, ujął w wyciągniętą naprzód prawą rękę i ukazał oczom komisarza. Gromel skamieniał — przez chwilę zdawało mu się, że nie zdoła pohamować krzyku, jaki wydusi mu z płuc nagła, przeszywająca groza. Ale żaden głos nie wydobył się z jego gardła — stał nieruchomo i patrzył, nie odrywał oczu. Doktor trzymał w wyciągniętej ręce rzecz straszliwą, najstraszliwszą, rzecz, o której nawet pomyśleć trudno, a cóż dopiero mieć ją przed sobą i to wydobytą z podręcznej, skórzanej torby. W dodatku — czy to było złudzenie? — nie, to rzeczywistość — trzymana przez doktora za włosy głowa ludzka wydawała lekki, ale niemniej ohydny fetor, jakby unoszący się ze szlamistego stawu, gdzie gniją ciała zdechłych żab, ryb i ślimaków. Fetor ten nieznacznie rozpełzał się po pokoju, zatruwał powietrze, łaskotał ohydnie wnętrzności, dusił — komisarz poczuł nagle zbliżanie się nieuchronnych torsji. Przełknął ciężko ślinę, zacisnął zęby i cofnął się o krok. Potrącone krzesło upadło na ziemię z hukiem — ten huk otrzeźwił nieco komisarza. — Czy znasz tego człowieka? — powtórzył doktor. Gromel pokonując wstręt, grozę i zaskoczenie z udanym spokojem wpatrzył się w wiszącą na włosach głowę. Twarz papierowo biała, miejscami zielonawa, 115 włosy rzadkie, usta wąskie jak dwa sznurki z bez-krwistego, sinego mięsa, na dole strzępy szyi. Głowa upiora — to już nie głowa człowieka. Lecz nagle we wzroku komisarza coś zamigotało. Z gorączkowym pośpiechem rzucił się do biurka, dygocącymi rękami otworzył jedną z szuflad i wydobył z niej fotografię. Doktor nieruchomo stał dalej z wyciągniętą ręką. Komisarz przyskoczył doń i pełen napięcia jął się wpatrywać na przemian to w fotografię, to w trzymany przez doktora trupi strzęp. Upłynęła długa chwila. — Tak — wychrypiał wreszcie komisarz, z trudem poruszając skołczałym językiem. — Nie ma wątpliwości: to on! — Kto? — Profesor Galard. — Galard?! W głosie doktora zabrzmiało zdziwienie — ale właściwie dosyć umiarkowane. Zresztą był on przecież zawsze niezwykle opanowanym człowiekiem. — Czy jesteś tego pewien? — Najzupełniej. Doktor odłożył swój przerażający eksponat na krzesło, przykrył go gazetą i chłodno spojrzał na Gromela. Komisarz czekał w milczeniu. — Czy znasz pasaż Salisburga? — zapytał doktor. — Znam. — Otóż dziś rano doniesiono nam telefonicznie, że w pasażu Salisburga przed jednym z magazynów leżą zwłoki męskie, owinięte w zielony płaszcz. Doniósł o tym patrolujący tam przodownik. Udałem się z dwoma ludźmi na miejsce i stwierdziłem, że jest to trup mężczyzny w początkowym stadium rozkładu, z odciętą niemal całkowicie głową. W chwili gdy zajęty byłem badaniem zwłok, nadjechało nagle wielkie ciężarowe auto, z którego wyskoczyło kilku zamasko- 116 wanych ludzi uzbrojonych w rewolwery. Jak wiesz, w tej części pasażu Salisburga ulica jest niezwykle wąska, ruch samochodowy musi być jednostronny, toteż ciężarówka zatarasowała niemal całe przejście. Ludzie ci otoczyli nas, pod groźbą rewolwerów zmusili do odejścia od zwłok, rozbroili przodownika, po czym szybko unieśli trupa do samochodu. Głowa odpadła od tułowia i leżała na bruku — dowódca napastników spostrzegł to i zawahał się chwilę, lecz widocznie bardzo zależało im na pośpiechu — lada moment mogło przecież nadjechać jakieś inne auto. W tym samym czasie jeden z nich przedziurawił opony naszego samochodu. Cała rzecz nie trwała dłużej niż parę minut... Pojechali z wielką szybkością w stronę południowego wylotu pasażu Salisburga — wobec pęknięcia opon nie mogliśmy ich ścigać, choć próbowaliśmy. Oto wszystko. Zapadła cisza. Odór wydzielający się z leżącego na krześle, przykrytego papierem przedmiotu, zdawał się falować w przejrzystym powietrzu biura. Na dworze, za oknami było jasne, zimne, krystaliczne, choć bez-słoneczne przedpołudnie — tutaj w pokoju panowała zgnilizna. Dzwonek telefonu zadźwięczał ostro, przenikliwie. Komisarz drgnął, doktor nie poruszył się. Za drugim dzwonkiem Gromel podniósł słuchawkę. — Dzień dobry, komisarzu — w słuchawce zabrzmiał niski, gardlany głos kobiecy o nieuchwytnym cudzoziemskim akcencie, głos znany Gromelowi tak dobrze — aż za dobrze, głos, który zawsze dotąd zwiastował mu jakąś nową zbrodnię. — Niech pan o nic nie pyta, niech pan nie traci czasu. Hagewand i jego ludzie porwali ciało profesora — może się stać straszne nieszczęście. Niech pan im odbierze zwłoki. — 117 Ukryte są w piwnicach Zakładu Chemii. Ale prędko — jeśli wam życie miłe... Coś zgrzytnęło w słuchawce —¦ daleka rozmówczyni rozłączyła się. — Halo! — warczał komisarz. Lecz odpowiadała mu tylko lekko sycząca telefoniczna cisza. Doktor stał bez ruchu. Gromel zwrócił się doń żywo. — Czy twoje auto zreperowane? — Tak. — Jest na dole? — Tak. — Biorę czterech ludzi i jedziemy do pasażu Salis-burga. Pasaż Salisburga to jeden z najdziwaczniejszych fragmentów naszej stolicy. Trudno zaiste pojąć, jakie koleje historii miasta powołały do życia ten osobliwy twór, przypominający zagubiony, niedostępny, otoczony zwalonymi drzewami jar w puszczy. Jest to kompleks wąziutkich ni to uliczek, ni to korytarzy, przykrytych grubym szklanym dachem i tworzących niemożliwy do odcyfrowania labirynt. Powikłanie pasażu Salisburga zwiększają jeszcze przejściowe podwórza, nie wiadomo w istocie, czy podwórza, czy również uliczki, jakieś ruchome, zmieniające wciąż swoje oblicza fasady domów (wynika to z osobliwego faktu, że liczne znajdujące się tutaj magazyny, kawiarnie i garkuchnie mają rozsuwane, przenośne wystawy, które na noc się opróżnia, wsuwa do środka i zamyka ciężkimi, metalowymi żaluzjami) — w dodatku dezorientację nowoprzybyłego zwiększa to, że uliczki czy korytarze pasażu Salisburga są kręte i wciąż się rozgałęziają — nigdy nie można prze widzieć, na jakie miejsce Dzielnicy Wschodniej wy- 118 rzucą przechodnia te powykręcane, skamieniałe arterie chorobliwego zaiste organizmu. Są w naszym mieście ludzie, którzy przysięgają, że pasaż Salisbur-ga nie posiada określonej wielkości ani kształtu, że stale się zmienia i niemal przenosi z miejsca na miejsce. Oczywiście dużo w tym przesady — przeciwko tej hipotezie świadczyć może choćby fakt, że pasaż stanowi osobny okręg policyjny, podzielony na ściśle określone odcinki. Jest to sprawa ważna, bowiem policja ma tutaj dużo roboty. Pasaż ten, choć uliczki jego niezbyt są ruchliwe, przyczajone jakby pod swoim szklanym niebem, tworzy w istocie kłębowisko spraw tajemnych, skomplikowanych, a zawsze, z reguły, nieczystych. Za przysłoniętymi w dzień i w nocy oknami tutejszych domów, w zakamarkach ukrytych barów, kawiarni, dancingów i sklepów rozgrywają się wydarzenia, o których na pewno nie śniło się niejednemu z filozofów. Pasaż Salisburga to miejsce spotkań wszystkich niebieskich ptaków, wszystkich sępów i szakali, których takie mnóstwo żeruje na dyszącej trudnym życiem, ciężką pracą, a nierzadko gorzką nędzą Dzielnicy Wschodniej. Jakby małe, samodzielne, dziwaczne miasto — w mieście. Auto Zakładu Medycyny Policyjnej wjechało z cichym chrzęstem pod szklany strop. Gromel, siedzący obok szofera, rozglądał się wokół nieufnie i posępnie, trzymając rękę na rewolwerze. Ta sprawa stawała się coraz groźniejsza i coraz bardziej powikłana — dzisiejsza konferencja w Ministerstwie poderwała wiarę komisarza w moralną jednoznaczność zbrodni: jakżeż tutaj oddzielić przestępcę od ścigającego, jeżeli są oni połączeni tysiącem podziemnych nici szpiegowskich. Przecież jeżeli nawet doktor Alen... Jednak nie — to wszystko są jakieś podstępne, dwuznaczne złudzenia: ze zbrodnią nie może być ¦ 119 kompromisu — straszna, oderwana głowa profesora Galarda i widmo zagłady nad stolicą Republiki — oto rzeczy istotne — całą resztę należy od siebie odrzucić — niech przepada jak zły sen. Na pustej zupełnie uliczce-korytarzu patrolowało kilku policjantów: to właśnie tutaj przed paru godzinami leżały zwłoki. Naprzeciwko pozamykane, pomimo południowej pory, sklepy, wyżej pozasłaniane okna — jakby w ogóle w tym mechanicznym światku nie istnieli ludzie. Po prostu miasteczko lalek. Komisarz przesłuchał przodownika policji, który odnalazł zwłoki: zjawiły się tu o świcie w sposób zupełnie niewytłumaczalny, bowiem od chwili, kiedy patrolujący przodownik przechodził tędy, do momentu odkrycia ciała upłynęło wszystkiego zaledwie dziesięć, piętnaście minut, zaś w tym czasie nie stwierdzono na terenie całego pasażu Salisburga obecności jednego choćby samochodu i w ogóle wszystko pogrążone było we śnie. Komisarz dokładnie zbadał odcinek bruku, na którym leżały zwłoki: klęcząc na asfalcie obejrzał to miejsce z bliska, po czym wstał i powoli przeszedł przez miniaturową jezdnię. Wystawy sklepowe przeciwległego domu zasłonięte były na głucho metalowymi żaluzjami — drzwi od ulicy prowadzące do wewnętrznego korytarza również zatrzaśnięto. Tam w mieście świeciło właśnie słońce — promienie jego załamywały się w grubym, ukośnym szkle, stanowiącym strop pasażu Salisburga, oblewając grupę policjantów, komisarza, doktora i niesamowicie pustą uliczkę żółtym, bursztynowym światłem. Komisarz miał natrętne wrażenie, że nie są tutaj sami, że spoza zasłoniętych od wewnątrz okien śledzą ich przez niewidoczne szpary czyjeś czujne, wrogie oczy. Co chwila podnosił głowę ku górnym piętrom 120 domów, lecz tylko żółty blask odbity od martwych szyb rozłamywał sią po ostrokątnych murach. Gromel zauważył, że doktor Alen obserwuje uważnie każdy jego ruch — komisarz czuł, że tamten jest wtajemniczony, że wie więcej niż oni wszyscy razem wzięci, że sprawy rozwijają sią według jego ukrytych planów: ta cała scena wśród milczących uliczek dla lalek była z góry wyreżyserowana — Gromel wiedział to na pewno. Policja polityczna! — komisarz przypomniał sobie teraz, że pasaż Salisburga miał zawsze opinię miejsca podejrzanego, gdzie w tajemniczych spelunkach odbywają sią zebrania przeróżnych wywrotowców. Policja polityczna wiedziała o tym, tolerowała to — jej agenci czuli sią w zakamarkach tego siedliska zbrodni jak u siebie w domu, wiązali tutaj tajemne nici swojej pajęczej pracy— doktor Alen niejednego na pewno trupa tu ułowił! Komisarz zżymnął sią lekko — w wyobraźni ujrzał wielką łysą głową i rozbiegane, zezujące oczy — tak, w istocie to antypatyczny i bezwzględny radca Pikron prowadził tę sprawą — nie on, prostoduszny i lojalny funkcjonariusz policji śledczej, który był tylko narzędziem. Ale czyim? Wierzył przecież, że jest narzędziem sprawiedliwości. Dość już długą chwilę stali przed zamkniętymi drzwiami od korytarza. Komisarz ocknął sią i skinął na ponurego sierżanta Windala, którego przywiózł ze sobą jako dowódcą patrolu. Sierżant wydobył kilka wytrychów — po chwili drzwi były otwarte — czarna, tajemnicza czeluść korytarza wyszczerzyła na nich swą jamę. Komisarz wskazał wejście doktorowi. Alen zawahał się. — Czy weźmiemy z sobą kogoś? — zapytał. — Sądzę, że to zbyteczne — komisarz miał miną lekko sarkastyczną. — Windal zostanie tu z ludźmi. Proszę cię, Alenie, wejdź pierwszy. 121 Doktor miał jeszcze jakieś wątpliwości, ale najwyraźniej powściągnął je i bez słowa zagłębił się w ciemny korytarz. Gromel postępował krok w krok za nim. Korytarz był kręty — już za pierwszym jego załamaniem znaleźli się w zupełnej ciemności — zgasło blade światło, padające od drzwi wchodowych. Komisarz szedł tuż za doktorem, na próżno macając po ścianach za jakimś kontaktem elektrycznym — kroki ich dźwięczały głucho w grubej, dotykalnej niemal ciemności. Jeszcze jeden zakręt — i jeszcze jeden — ciemność zdawała się rozrzedzać, brązowiała, żółkła i bladła — wreszcie zobaczyli wyjście. Oślepieni nieco wydostali się na długie, dziwaczne podwórze — nad głowami było tu już niebo, bladobłękitne, ujęte w poszarpane ramy wysokich, okalających podwórze kamienic, a czasem zgoła ślepych murów. Podwórko miało szereg wnęk, w jednej z nich rysował się kontur bramy — nigdzie śladu żywego ducha, jakby wędrowali gdzieś przez dzikie, skalne doliny. Przeszli w milczeniu bramę i oto znaleźli się na dziwnej uliczce: szerokości zaledwie paru metrów, po obu stronach olbrzymie kamienice z bardzo niewielu maleńkimi okienkami, można by sądzić, że żyją tu stworzenia nocne, sowy czy nietoperze. Brama, z której wyszli, stanowiła właśnie ślepe zakończenie tej osobliwej ulicy. Mury grube, kamienice olbrzymie — a okienka jak w domkach dla lalek — czyżby mieściły się tu jakieś więzienia? W dodatku pustka i cisza absolutna — pomyślałbyś, że ten fantastyczny zakątek stolicy nie służył ludziom, lecz był celem sam dla siebie. Komisarz spojrzał na tabliczkę, umieszczoną ponad bramą jednego z domów. Ulica nazywała się Lwi Zaułek. Przeczytawszy tę nazwę Gromel drgnął lekko 122 ¦— obserwujący' go uważnie doktor spostrzegł to bez wątpienia. Po chwili ruszyli w milczeniu naprzód. Gromel nie spuszczał oczu z tabliczek zawierających numery domów, doktor zaś nie odrywał spojrzenia od niego. W ten sposób przeszli kilkanaście kroków. Naraz Gromel zatrzymał sią — doktor stanął obok. Lwi Zaułek Nr 34. Kamienica jak inne, wielka, pięciopiętrowa: mur chropawy, szary, w nim rzadko, nieregularnie rozsiane małe, kwadratowe okienka. Komisarz zadarł głowę ku górze, gdzie wysoko, ponad stromymi dachami błękitniało niebo. Tu w dole był za to istny zmierzch: na trzecim piętrze w okratowanym okienku błyskało żółte światło. Gromel, przesuwając oczy po wyniosłej ponurej ścianie kamienicy od góry do dołu zawiesił na tym okienku spojrzenie; doktor z uwagą wpatrywał się w jego twarz. Chwilę trwało pełne napięcia milczenie — z daleka płynął przyciszony, zgrzytliwy szum i klangor miasta. Wreszcie komisarz oderwał wzrok od okienek i spojrzał nagle na doktora. Przez chwilę spojrzenia ich spotkały się — twarz komisarza miała ten sam co przedtem sarkastyczny wyraz. Doktor pierwszy odwrócił oczy. - Gromel jeszcze raz przelotnie zawadził wzrokiem o ciężkie, żelazne drzwi domu, po czym bez słowa ruszył naprzód w kierunku widniejącego z dala wylotu uliczki. Alen podążał za nim. Uliczka, zwana Lwim Zaułkiem, uchodziła w jakąś szerszą, lecz mało ruchliwą, zapuszczoną, jakby zapomnianą arterię Dzielnicy Wschodniej. Zbliżając się do rogu komisarz i doktor natknęli się niespodzianie na stojących we wnęce domu dwóch osobników o szczękach buldogów z czapkami nasuniętymi na oczy. Obydwaj słysząc odgłos kroków włożyli ręce do 123 kieszeni ruchem nie nastręczającym żadnych wątpliwości, jednak na widok doktora Alena twarze ich wyraźnie się uspokoiły. „Agenci — pomyślał komisarz nie oglądając się za nimi. — Ale jacy?!" Przed wylotem Lwi Zaułek rozszerzał się nieco. Z prawej strony domy urywały się — z ulicą graniczył tutaj niski, ponury, ceglany mur. Mur ten przypominał coś komisarzowi — aha, oczywiście — garaż Hofmeistera przy ulicy Wielkich Wodzów. W tej samej sekundzie, gdy to pomyślał, oczy jego napotkały tablicę z zatartym napisem: Garaże. Wynajmowanie samochodów. — Wejdźmy tu na parę minut — mruknął nie patrząc na doktora. Tamten skinął głową. Za chwilę znaleźli się na krętym asfaltowym chodniku, ślimako-wato schodzącym w dół do garaży. Były to garaże niespodziewanie jak na tę dzielnicę eleganckie. Naprzeciw gościom wybiegł jakiś szczupły, podobny do Chińczyka młodzieniec, którego niespokojne, rozlata-ne oczy uspokoiły się od razu, gdy spoczęły na sylwetce doktora Alena. Młodzieniec okazał się niezwykle życzliwy, uprzejmy i zapobiegliwy. — Czym mogę szanownym panom służyć? O co chodzi? Może samochodzik? Może reperacyjka? — pytania te sfruwały z jego ust lekko jak ptaszki albo raczej jak motyle. Komisarz zatrzymał się. — Chcielibyśmy obejrzeć samochody, które są do wynajęcia — powiedział sucho. Młodzieniec zmieszał się nieco i spojrzał pytająco na doktora. Alen zrobił lekki, przyzwalający ruch brwiami. Komisarz widział to, choć na pozór zajęty był w tej chwili rozglądaniem się wokoło. — Ależ służę uprzejmie, proszę, bardzo proszę — młodzieniec rozpływał się w grzecznościach, mimo to jego ciemne, chińskie oczy pozostały w istocie zupeł- 124 nie nieprzeniknione. Zeszli w dół na poziom garaży. Młodzieniec dał znak, wyrośli jak spod ziemi ludzie ¦w kombinezonach, rozsunęli szerokie, żelazne drzwi. Oczom przybyłych ukazał się szereg większych i mniejszych samochodów stojących w równiutkim szeregu. Gromel kroczył wzdłuż szeregu jak na defiladzie i przenikliwym wzrokiem lustrował auta. Nagle zatrzymał się przed małym, niepozornym, wojskowym jakby samochodzikiem, pomalowanym na piękny, czarno-niebieski kolor. Komisarz zbliżył się do auta, obszedł je naokoło, dotknął w kilku miejscach maski. Skośnooki młodzieniec spojrzał płochliwie na doktora, lecz ten zrobił ręką uspokajający gest. Za chwilę komisarz zjawił się koło nich — minę miał zadowoloną. — Kiedy to auto było ostatnio wynajęte? — zapytał skośnookiego. — Przeszło dziesięć dni temu — pospieszył z odpowiedzią młodzieniec. — Od tego czasu pauzuje, bo zostało świeżo pomalowane. — Tak? A jakiż kolor miało przedtem? — Żółty, panie... proszę pana. — Żółty?! — Trochę to dziwne, ale tak. Te samochody z demobilu miały różne dziwaczne kolory... Wyglądało to bardzo rażąco, więc zdecydowaliśmy się pomalować je. Jest to wprawdzie kosztowne, ale za to... — Dziękuję panu — przerwał komisarz potok jego słodkiej wymowy. — Sądzę, doktorze, że możemy już iść. Mówiąc to Gromel odwrócił się na pięcie. Skośnooki podskoczył ku niemu z wielką gorliwością. — Tędy, panie kom... proszę pana. Wyjście jest w przeciwnym kierunku. i2S Komisarz z doktorem znaleźli się z powrotem w uliczce zwanej Lwim Zaułkiem. Przez chwilę szli, milcząc, w stronę jej wylotu. Niespodziewanie komisarz zatrzymał się. — Ten garaż ma drugie wyjście, na ulicę Bezludnych Domów —¦ powiedział sucho. Doktor patrzył na niego w milczeniu. — I jeszcze parę kamienic ma wyjście na tę ulicę, między innymi numer 34, gdzie mieszka pewna nasza znajoma. W oczach doktora odmalował się podziw. — Sądzę, że gdybym odwiedził ten garaż bez ciebie, wyglądałbym w tej chwili jak profesor Galard co najmniej — komisarz twardo wpatrzył się w doktora. — I ja tak myślę — Alen mówił prawie szeptem. — A więc, doktorze — głos Gromela był stanowczy — sądzę, że sprawa rozstrzygnie się dziś wieczorem. Na razie wróć do Windala, powiedz mu, żeby pozostawił jednego człowieka jako posterunek, a sam niech jedzie prosto do Wydziału i czeka na mnie — dzisiaj będzie mi potrzebny. Wolałbym co prawda, żeby to był Kalk, ale Kalk zajęty jest na Balkonowej. Trudno. Więc niech czeka rozkazu. — Jak to? Chcesz zostawić ten dom do wieczora? — Muszę. Jeszcze nie wszystkie ptaszki są w gnieździe. Nie trzeba straszyć za wcześnie. Twoją rolą będzie uspokoić ich, upewnić, że wszystko w porządku, przekonać, że moja obecność tutaj poszła na marne, że nic nie zwęszyłem. — A jeśli mi nie uwierzą? — Nie ma obawy. Tobie uwierzą. Więc wróć do Windala. Ja nie mam teraz czasu. — Dokądże idziesz? — Do Zakładu Chemii. 126 xm Twarz przedwcześnie postarzała, zwiędłe usta ujęte w dwie gorzkie, choć zarazem nieco mefistofelowskie, drwiące fałdy, siwe włosy na skroniach i głęboko zapadłe, ciemne, błyszczące oczy, w których pełza ponury, gniewny blask — do tego głos głuchy, bezbarwny, pozbawiony rezonansu, jakby dolatujący zza grobu — tak oto przedstawiał się woźny Zakładu Chemii. Komisarz przyglądał mu się bacznie: za pierwszym razem nie zwrócił był na niego uwagi — nie wiedział wtedy jeszcze o roli agenta Wywiadu Wojskowego, jaką pełnił ten człowiek. Twarz ciekawa, chociaż trochę za bardzo, uderzająco demoniczna — niczym z opery lub z filmu. W każdym razie uprzejmością się nie odznaczał — traktował komisarza jako zbędnego intruza, chociaż ten nie omieszkał przedstawić mu się, robiąc aluzję do pewnego koleżeństwa, które ich łączyło. Zakład Chemii, wielki, luksusowo urządzony gmach, drzemał w uroczystym milczeniu. Wykładów od czasu śmierci profesora Galarda jeszcze nie wznowiono, w tej chwili zaś, według skąpych relacji „woźnego" w całym budynku nie było w ogóle nikogo. Inżynier Hagewand wyszedł rano i dotąd nie powrócił, panna Alicja nieobecna jest od wczoraj. Na pytanie komisarza czy jakieś auto ciężarowe przyjeżdżało dziś rano do Zakładu, ,,woźny" odpowiedział przeczącym wzruszeniem ramion: nie, nikt nie przyjeżdżał, nic się nie działo, spokój, cisza, bezruch. Mówiąc to wszystko patrzył posępnie gorejącymi oczami gdzieś jakby ponad głowę Gromela, aż ten odwrócił się nagle chcąc zobaczyć, czy ktoś za nim nie stoi. Lecz nie: wzrok tamtego utkwiony był w pustką. Dziwny agent dziwnego zwierzchnika — Gromel przypomniał sobie 127 osobliwe zachowanie się pułkownika Hollona na porannej konferencji u ministra. W tym wszystkim kryła się jakaś tajemnica — co prawda świat od paru dni, to znaczy od czasu zamordowania profesora Galarda („Dziś mamy wtorek — przypomniał sobie komisarz — zbrodnię popełniono w sobotę"), świat zatem stał się najeżony zagadkami i tajemnicami jak nigdy dotąd, lecz w tej chwili Gromel przeczuwał już zasadniczy zrąb sprawy — niedługo już skończy się błądzenie — tylko ten dziwaczny niby-woźny przeszkadza i opóźnia wyjaśnienie pewnego szczegółu sprawy. Szczegół — ale od tego szczegółu zależeć może życie milionów. Komisarz rozejrzał się bezradnie — przez chwilę miał wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu, że powietrze zmieniło się w jakąś gęstą substancję, w której grzęzną nogi i ręce, w której nie można zrobić najmniejszego ruchu — podobne uczucie miewamy czasem we śnie. „Zbudzić się, zbudzić za wszelką cenę" — pomyślał rozpaczliwie. Jeszcze raz rozejrzał się gwałtownie: stali oto w wielkim, marmurowym hallu, na posadzce leżała blada, słoneczna plama — opadające już ku zachodowi słońce mozolnie filtrowało swe promienie przez wielkie, matowe szyby gmachu. Obok komisarza stał człowiek siwy, zgarbiony, choć właściwie nie stary; ciemny, lecz intensywny, diamentowy jakby blask jego oczu biegł gdzieś bokami, omijał rozmówcę — jednocześnie Gromel czuł, że wzrok ten odgrywa niewątpliwie rolę przy narastaniu dziwacznego nastroju bezsilności i zatrzymania się wszystkiego w czasie i przestrzeni, nastroju, który każe uznać ten zwyczajny przecież, choć luksusowy hall za miejsce niezwykłe, ba — nawet za miejsce niebezpieczne. „Uwaga!" — zawołało coś bez dźwięku wewnątrz komisarza: Gromel ocknął 128 się i wzdrygnął — znał ten głos. Uwaga — wróg jest blisko! — ale gdzie? Czyżby wrogiem był ten szpakowaty, obojętny człowiek o ponurym blasku w oczach? Nagle gniew zakipiał w komisarzu. „Przeszkadza mi. Przeszkadza! A przecież stoi tu bezbronny — mógłbym go w tej chwili zastrzelić, choćby z kieszeni, nie wyjmując ręki. Nie wierzę już nikomu, nikomu!" Po długiej chwili poświęconej na wewnętrzne opanowanie się.Gromel przemówił sucho i stanowczo. — Chcę zwiedzić piwnice Zakładu, w których zmagazynowane są przyrządy z laboratorium. Oczy „woźnego" przelotnie spoczęły na twarzy komisarza i znów powędrowały w dal. Odpowiedział po długiej chwili. — To jest wzbronione. — To jest wzbronione, ale nie mnie — krzyknął prawie komisarz. — Byłem dziś rano na konferencji w ministerstwie z pańskim szefem, pułkownikiem Hollonem i ustaliliśmy, że między nami nie ma żadnych tajemnic. Proszę mnie natychmiast połączyć z pułkownikiem! — To niepotrzebne. — Cóż to znaczy?! — Pułkownika Hollona w biurze teraz nie ma. Ale ostatecznie mogę panu, komisarzu, pokazać te piwnice. Tylko proszę nie mieć do mnie pretensji, jeśli... — Jeśli co?! — Jeśli pan w nich nic nie znajdzie — to znaczy nic ciekawego. Przeszukaliśmy je wielokrotnie. Poszli w głąb hallu, woźny zniknął w jakichś drzwiach, po chwili powrócił z pękiem kluczy. W hallu robiło się już szaro, tylko na marmurowych schodach gasły ostatnie refleksy słońca. Komisarz poczuł nagły odpływ energii i chęci do życia. Nawet zejście do piwnic wydało mu się bez sensu. Po cóż tam 129 chodzić? Przecież trup bez głowy na pewno dobrze jest ukryty. Zresztą informacje nieznajomej z telefonu jak dotąd nie okazywały się prawdziwe. Ważniejsza była tamta sprawa — Lwi Zaułek. Szkoda tracić czas na piwnice. Ale już było za późno. Po krętych, żelaznych schodach mozolnie złazili na dół. Wszędzie masę światła elektrycznego, wielkie, przestronne betonowe korytarze, nad głową biegły jakieś druty, kable, liny. Woźny co chwila otwierał nowe drzwi i wchodzili do podziemnych pokojów zastawionych pakami, dziwacznymi naczyniami, kolbami szklanymi wielkości człowieka, metalowymi częściami wielkich maszyn, słojami, puszkami, retortami, zawalonych rurami, szkłem i blachą. Szli i szli długo: podziemie stanowiło dwa wielkie, skrzyżowane korytarze, — pośrodku skrzyżowania, kręto do góry, wspinały się żelazne schodki, którymi się tu dostali. W tych korytarzach znajdowało się mnóstwo większych i mniejszych pokoi bez okien — niektóre z nich miały wejście we wgłębionych niszach, inne wprost z korytarza. Przejrzeli je wszystkie — komisarzowi kręciło się w głowie: nie znał się na tych przyrządach, na tym wszystkim, nic z tego nie rozumiał. Ale nie o to szło, jego rola była inna: trzeba odnaleźć trupa. Doszli właśnie do jednego z końców poprzecznego korytarza i zatrzymali się przy betonowej ścianie, z której woźny nieznacznym ruchem wyczarował natychmiast elektryczne światło: płynęło ono gdzieś z góry, z ukrytej we wnęce żarówki. Komisarz oparł się o ścianę i patrzył w tego zagadkowego człowieka. Dziwna rzecz: teraz czuł się bezpieczny — niebezpieczeństwo jakby pozostało na górze, w hallu. — A gdzie jest pańska sygnalizacja w razie nagłego alarmu? — spytał niewinnie. 130 — Sygnalizacja? — Pułkownik Hollon wspomniał mi, że posiada pan urządzenie alarmowe połączone bezpośrednio z centralą Wywiadu. Zamiast odpowiedzi czarodziej zrobił parę nieznacznych ruchów i nagle coś zgrzytnęło w ścianie: metalowa płyta, inkrustowana tutaj w beton, usunęła się i odsłoniła małą wnękę na wysokości piersi człowieka. We wnęce stało kilka dziwacznych przyrządów, wśród nich mikrofon i aparat telefoniczny. — To jest mikrofon podsłuchu, który zainstalowany jest w laboratorium — mówił głucho woźny — a ten telefon łączy mnie bezpośrednio z Centralą Wywiadu. Mam zresztą szereg takich aparatów, a prócz tego w różnych miejscach gmachu są ukryte kontakty, za ich pomocą można dać sygnał alarmowy, przekazywany telefonicznie do biur Wywiadu. Jest też aparat telewizyjny. — Czy pan tu pracuje sam? — Tak. — Czy inżynier Hagewand wie o pańskiej roli? — Tak. — A o istnieniu tych aparatów? — Nie. — Profesor Galard wiedział o nich? — Galard wiedział o wszystkim. — Czy pan jest pewien, że nie przywożono tu dzisiaj żadnych zwłok? ,Woźny" znów skupił blaski swych ciemnych oczu na komisarzu. We wzroku jego były w tej chwili rozmaite rzeczy — gniew, politowanie, podziw i coś jeszcze, coś trudnego do zdefiniowania, jakby poczucie wyższości, niezmierzonej wyższości. — Jestem pewien — odrzekł powoli. Chwilę milczeli: komisarz wsłuchiwał się w piwnicz- 131 ną ciszę i w pulsowanie własnej krwi. Znowu jakby czas się zatrzymał w miejscu. Przed oczami był długi, długi, oświetlony oślepiająco białymi żarówkami korytarz. Gromel starał się skupić swoje władze psychiczne, swoją intuicję, przywołać swój szósty czy siódmy zmysł i przezwyciężyć martwotę, którą roztaczała wokół osoba tego człowieka. I nagle zrozumiał, przed wewnętrznymi jego oczyma zabłysło światło: tamten coś wie, tamten coś ukrywa, ale zwłok na pewno tu nie ma. Był wielkomiejski zmierzch: czerwone i fiołkowe kolory neonowych reklam, nanizane na niebieskość nieba i fioletową szarość powietrza, tworzyły dekoracyjną oprawę dla tłumnego rozgwaru wielkomiejskiego życia, które wylało się na ulice i szeleściło milionem nóg, dźwięczało milionem głosów, patrzyło milionem oczu, szumiało i huczało przetykane ostrym brzmieniem trąbek samochodowych, wyciem syren, dzwonkami tramwajów. „Miasto, moje miasto, nie spodziewające się niczego, miasto nieświadome niebezpieczeństwa" — myślał komisarz patrząc na czarną falę tłumu ze środka jezdni, z taksówki. Pędzili wśród szarej, ruchomej masy samochodów przez ulicę Wielkich Wodzów, był zimny wieczór uliczny, wieczór neonów, kin i kawiarni, wieczór złudzeń, pokus i samotności. Żadna zaś samotność nie może się porównać z samotnością Wielkiego Miasta. Minęli garaż Hofmeistera. Komisarzowi przesunęła się przed oczyma postać ,,goryla", tak jak go widział ostatnio: w koszuli, z nabrzmiałymi, potężnymi muskularni wytatuowanych ramion. Pędzili dalej mijając natłoczone skrzyżowania ulic i drzemiące, zwiędłe 132 trawniki bulwarów. Do Wydziału — jak najprędzej. Gorączka czynu trawiła i paliła komisarza Gromela. Dosyć już bierności i namysłów: teraz wiedział, co ma robić! Było już niemal ciemno, gdy zajechali przed bramę Wydziału Śledczego. Gromel szybko przebiegł korytarze. Koło drzwi jego biura stał sierżant Windal. Na widok komisarza sprężył się i zasalutował jak na defiladzie. „Bałwan!" — pomyślał Gromel i chciał go minąć gdy w ponurej zwykle i pozbawionej wyrazu twarzy sierżanta uderzyło go coś i skłoniło do zatrzymania się. — Melduję posłusznie, panie komisarzu — zahuczał Windal — że przed godziną przywieziono trupa! Komisarz cofnął się o pół kroku. — Co takiego?! Oszaleliście?! — Melduję, panie komisarzu, że jest tak, jak mówię. — Jakiego trupa?! — Dwóch tragarzy z dworca przyniosło skrzynię, zaadresowaną do pana komisarza: ktoś ich wynajął, żeby ją przywieźli. Ponieważ ze skrzyni śmierdziało, więc otworzyliśmy ją. Jest w niej pokrajany trup bez głowy. Mężczyzna. Komisarz stał chwilę nieruchomo. — Gdzież ta skrzynia? — Melduję, panie komisarzu, że na dole, w dyżurce. Komisarz sztywnym, mechanicznym krokiem skierował się w stronę schodów — sierżant Windal szedł za nim. W przestronnej sali, gdzie dyżurowała zazwyczaj zmiana alarmowa, nie było w tej chwili nikogo— pełniący służbę policjanci woleli siedzieć na korytarzu. Nic w tym zresztą dziwnego, bowiem ze stojącej 133 w rogu sali, otwartej drewnianej skrzyni wydobywał się niezbyt mocny, ale dotkliwy, słodkawy smród. Komisarz mimo to podszedł blisko i patrzył. Widok był straszny, nagie ciało pokrajano, poćwiartowano na sztuki. Osobno leżały nogi, ręce, osobno straszliwie po-przerąbywane części kadłuba. Przy tym poszczególne człony potwornie zbezczeszczonego ciała były dodatkowo zmasakrowane, pokłute, podziurawione, krwawe strzępy pozdzieranej skóry walały się pomiędzy częściami tego, co było niedawno człowiekiem. Kadłub był niemal całkowicie obdarty ze skóry — okropne, pozieleniałe mięso puchło, zda się w oczach. Komisarz stał blisko, nachylał się nad skrzynią, lecz w twarzy jego tym razem nie było wstrętu, tylko wyraz skoncentrowanej uwagi i namysłu, takie skoncentrowanie mobilizuje przez chwilę wszystkie władze psychiczne, jak soczewka skupia promienie w jednym punkcie, aby wywołać pożar. Na czole komisarza rysowała się pionowa zmarszczka — sierżant Windal patrzył weń jak w tęczę, zdumiony, nic nie pojmujący, ale pełen szacunku dla widniejącej na twarzy szefa pracy wewnętrznej. Wtem otworzył szeroko oczy ze zdumienia i mrugnął nimi kilka razy. Napięcie z twarzy komisarza ustąpiło, rysy jego rozluźniły się, wypogodziły i nagle — czyż to możliwe — ależ tak, na pewno — komisarz Gromel śmiał się, wesoło, dobrodusznie, triumfująco. Odwrócił twarz od zwłok i patrzył na sierżanta, a oczy jego się śmiały. — Zrozumiałem, sierżancie — nareszcie zrozumiałem! Głupiec ze mnie był straszny, ale teraz zrozumiałem! Wszystko już wiem. To te ryby mi nasunęły. Ryby — rozumiecie — ryby?! No mówcież — rozumiecie?! — Tak jest, panie komisarzu — odpowiedział sierżant, chociaż nie rozumiał zgoła nic. — Ryby! 134 W komisarza wstąpiła nie znająca oporu energia. — Prędko, sierżancie, mamy mało czasu. Potrzeba mi dwudziestu ludzi z nocnej zmiany i trzy samochody. Wziąć automaty, latarki, liny — wszystko. Wziąć też kilka par kajdanek. W ciągu pół godziny zbiórka na podwórzu — ja sam poprowadzę. Tę skrzynię zamknąć i odesłać ciało do doktora Alena. Prędko — czas jest drogi. Zrozumieliście?! — Tak jest, panie komisarzu— ciężki sierżant Win- dal pofrunął niemal do drzwi i za chwilę potężny jego bas rozhulał się po korytarzach. XIV Wieczór był ciemny i zimny — gwiazdy wydawały się nikłe, maleńkie, zagubione w głębi i ogromie czar-ności, jaka zawisła nad miastem. Ekipa złożona z trzech samochodów Wydziału Śledczego zatrzymała się na rogu jednej z ulic, stanowiących granicę Dzielnicy Wschodniej. Było tu raczej bezludnie i dość ciemno — nieliczne latarnie gazowe rzucały na chodniki i część jezdni plamy zielonawej, trupiej poświaty. Komisarz wysiadł z samochodu wraz z sierżantem Windalem i stojąc szkicował mu w ostrym świetle kieszonkowej latarki plan akcji. Sierżant, skwapliwie pochylony, wpatrywał się w małą kartkę z notesu, jakby była ona najcenniejszą, najbardziej upragnioną rzeczą na świecie. Plan komisarza był prosty: należało zamknąć wszystkie wyjścia, którymi mogliby zbiec mieszkańcy domu przy ulicy Lwi Zaułek 34, stanowiącego jednocześnie przy ulicy Bezludnych Domów nr 12. Ogromna ta kamienica miała bowiem dwa wyjścia — tutaj to właśnie według informacji otrzymanych podczas kon- 135 ferencji w ministerstwie przez komisarza Gromela mieszkała Alicja Dillon, tutaj również mieścił się główny sztab organizacji „Świat Nowy", laboratorium i magazyny, zaś fikcyjny choć w istocie dobrze zaopatrzony garaż był również jedną z agend spiskowców. Cały ten teren znajdował się już od dawna pod obserwacją ludzi doktora Alena, którzy sprawowali swój nadzór za wiedzą Alicji i innych kierowników organizacji, bowiem doktor uchodził za oddanego i zaufanego działacza „Świata Nowego", za ideowca, należącego do policji po to, aby rozmyślnie krzyżować jej plany i paraliżować ataki. Komisarz porozumiał się telefonicznie z radcą Pikronem, szef Policji Politycznej uprzedzony o całej akcji podał mu hasło, za pomocą którego zdobywało się posłuch agentów, mających zakazane dopuszczanie kogokolwiek na uliczkę Bezludnych Domów. Wraz z tymi agentami wyprawa dowodzona przez Gromela liczyłaby dwudziestu paru ludzi — to zupełnie dosyć, aby zamknąć wszystkie wyjścia i unieszkodliwić garaż. Równoległe do siebie uliczki Lwi Zaułek i Bezludnych Domów odchodziły od większej arterii, zwanej Aleją Benzyny — do tej arterii przylega właśnie leżący pomiędzy uliczkami garaż, który ma wyjście na obie strony, od Alei Benzyny zaś oddzielony jest murem. Obie uliczki mają zakończenia ślepe, lecz na końcu Lwiego Zaułka znajduje się przechodnia brama, której przedłużeniem jest korytarz prowadzący do serca pasażu Salisburga — tędy to właśnie, tylko w odwrotnym kierunku, szli dzisiaj w południe komisarz Gromel i doktor Alen. Plan działania zatem narzucał się sam: należało zamknąć wyloty obu ulic na Aleję Benzyny pilnując bacznie wyjść z garażu, obsadzić także zarówno u wlotu, jak i u wylotu korytarz oraz przechodnie podwórze, łączące pasaż Salisburga 136 z Lwim Zaułkiem, doglądając również bramy nr 34, i w ten sposób przekreśliwszy wszystkie możliwości zaskoczenia czy ucieczki, wkroczyć do kamienicy od strony ulicy Bezludnych Domów nr 12. Ustaliwszy ten plan komisarz Gromel rozdzielił swoją drużynę: jedno auto, wiozące ośmiu policjantów, skieruje się w stronę pasażu Salisburga z rozkazem zamknięcia korytarza: część ludzi miała pozostać u jego wylotu, część zaś przeszedłszy drogę, którą zrobili dziś rano komisarz i doktor, przedostać się do Lwiego Zaułka. Pozostałe dwa samochody będą pod dowództwem sierżanta Windala strzec wylotów obu uliczek na Aleję Benzyny, zaś patrol przez nie wysłany winien opanować garaż, uważając pilnie, aby żadne auto nie zdołało z niego wyjechać. W tym samym czasie komisarz Gromel zamierzał na czele kilku dobrze uzbrojonych policjantów wejść do mieszkania Alicji Dillon przy ulicy Bezludnych Domów nr 12. Rozdzieliwszy w ten sposób role komisarz wrócił do samochodu, sierżant Windal zaś zajął się wyekwipowaniem ludzi przeznaczonych do obsadzenia korytarza w pasażu Salisburga. Za chwilę auto wiozące tamtych skręciło w boczną ulicę, zaś pozostałe dwa samochody ruszyły w stronę Dzielnicy Wschodniej. Była już niemal noc, w pędzie mijali słabo oświetlone ulice i ciemne, posępne, teatralnie tajemnicze zaułki Dzielnicy Robotniczej — z tyłu za nimi pozostała hałaśliwa, pulsująca niezdrowym nocnym tętnem Dzielnica Handlowa. Tutaj życie już zamierało — tylko na skrzyżowaniach ulic stały grupki ludzi, ze zdziwieniem spoglądając na pędzące auta. Komuż to tak się spieszy po nocy? Komisarz siedział obok szofera skoncentrowany, ale pogodny. Czuł napinającą się w nim wolę czynu, na-razie skończyły się wątpliwości — wiedział, że dziś 137 rozstrzygnie się przynajmniej pierwszy etap sprawy, która od paru dni zmieniła jego życie wewnętrzne, przekształcając je w pożałowania godną, pełną wątpliwości i złych przeczuć wegetację. Zwłoki w skrzyni, zjawisko przerażające, stały się dla jego wysiłków i poszukiwań punktem zwrotnym: zrozumiał wreszcie, że to jednak była zwykła zbrodnia i zwykli zbrodniarze, a na zwykłych przestępców są zwykłe sposoby. Nareszcie wykrył materialną, prostą przyczynę tylu na pozór niemożliwych do wyjaśnienia dziwacznych wydarzeń: epizodem, który pomógł mu sprząc ze sobą wszystkie druty hipotez i wywołać iskrę konstruktywnej myśli, były ryby, dwie wielkie, płetwias-te ryby wytatuowane na potężnych ramionach gburo-watego Hoimeistera. (Ale nie uprzedzajmy wydarzeń: w myśl reguł nowoczesnej powieści bohaterowie winni ukazywać swoje wnętrze poprzez wypadki akcji — inne rozwiązywanie tej kwestii jest pono ze strony autora grzechem nie do darowania.) Aleja Benzyny była ulicą dość szeroką, ale żle utrzymaną, jakby opuszczoną, a w tej chwili ciemną niczym czeluść. Komisarz nakazał jechać wolniej i zgasić światła samochodów: zbliżali się oto do rogu uliczki Bezludnych Domów — zaś kilkadziesiąt metrów dalej, tam gdzie kończył się mur garażu, był wylot Lwiego Zaułka. Ciemność tu panowała zupełna — na kilkusetmetrowym odcinku ulicy nie paliła się ani jedna latarnia. Pierwsze auto stanęło przy rogu w absolutnej, nieprzeniknionej czerni. Komisarz wyskoczył na chodnik, za nim ludzie z auta oraz sierżant Windal z drugiego samochodu. Ten drugi samochód ruszył zaraz dalej, aby zamknąć wylot Lwiego Zaułka. Komisarz czuł niezwykle przyjemne podniecenie —¦ jak w czasie polowania. Jednocześnie zmysły jego wyostrzone były na najmniejsze wrażenie z zewnątrz 138 — wszak każdej chwili nastąpić mogło zaskoczenie; gdyby oślepiono ich nagle światłem reflektora, znaleźliby sią jak w potrzasku, oddani na pastwę kul przeciwnika. Gromel liczył wprawdzie na agentów, którzy według słów radcy Pikrona pilnowali obu uliczek, niemniej jednak chciał jak najprędzej zejść z niebezpiecznego rogu — zwłaszcza obawiał się ataku od strony garażu. Oczy z trudem oswajały się z ciemnością. Komisarz wyznaczył patrol, który pod dowództwem sierżanta Windala wtargnąć miał do garażu, zaatakowanego jednocześnie przez policjantów z drugiego samochodu od strony Lwiego Zaułka. W aucie pozostawił trzech ludzi i karabin maszynowy, na wypadek, gdyby jakiś samochód próbował się wymknąć. Jako swoją asystę wybrał wreszcie czterech masywnych policjantów, uzbrojonych w automatyczne pistolety i granaty. Ostatnie instrukcje i oto Gromel ruszył pierwszy w głąb przepastnej, nieprzeniknionej uliczki Bezludnych Domów. Szedł pod murem kocim, elastycznym, cichym krokiem (nosił zawsze specjalne obuwie na gumie), trzymając prawą rękę na rewolwerze, lewą zaś na guziku' latarki. Czterej policjanci posuwali się za nim gęsiego w odległości paru metrów. Z tyłu za nimi wibrowała głęboka cisza; patrol Windala miał rozkaz przyczaić się i zaatakować garaż dopiero za dziesięć minut, gdy komisarz dojdzie już do bramy nr 12 — nie należało zbyt wcześnie wywoływać alarmu. Gromel czuł się doskonale, niemal wesoły — oto był ekstrakt służby w policji, oto czysta, nieskażona radość walki w obronie prawa. Drażniła go tylko trochę przesadna ciemność — rzeczywiście w całej stolicy nie znalazłoby się zapewne drugiego takiego worka, jak ten zaułek. Na próżno komisarz wytężał wzrok — przed sobą miał dotykalną, wprost grubą 139 czerń, jakby mu kto głowę obił kirem: nie widać było najlżejszego nawet zarysu domów. Obawiał się zapalenia latarki ze względu na agentów, których jeszcze nie napotkał: widząc zbliżające się światełko mogliby oni bez namysłów i ostrzeżeń kropnąć w tę stronę z rewolwerów, a wtedy oprócz prawdopodobnych uszkodzeń doczesnej powłoki komisarza i jego ludzi, cały plan mógłby zawieść sromotnie. Jednak trzeba zorientować się choćby trochę, gdzie się znajdują. A więc... — Stój! Hasło! — rozbrzmiał tuż przed nimi przyciszony głos. — Budowniczy świata! — to było magiczne zaklęcie, które radca Pikron podał komisarzowi — słowa znane zresztą temu ostatniemu skądinąd. Gromel stanął i na mgnienie oka zaświecił latarką. Przed nim ciemniało kilka potężnych, cywilnych sylwetek. — Czy pan komisarz Gromel? — zapytał w na nowo zapadłej ciemności głos. — Tak. — Czekamy tu na pana — pan radca nas uprzedził. Czy ma pan z sobą ludzi? — Tak — stoją za mną. — A więc zaprowadzimy pana do tego domu. — Czy to daleko? — Będzie ze sześćdziesiąt metrów. Można iść swobodnie — ulica nie obsadzona. Agenci ruszyli naprzód — komisarz usłyszał to i wyczuł po trochu, bowiem w dalszym ciągu nic nie widział. Za sobą miał swoich policjantów — byli teraz tuż, bardzo blisko. Szli tak ze trzy minuty, gdy komisarz odczuł, że ciemność staje się mniej gruba, rzednie, szarzeje, jeszcze chwila i oto ujrzał płyty chodnika, na których 140 majaczył szarawy prostokąt. To padał refleks światła z otwartej bramy. Nagle agenci idący przed nim zatrzymali się; komisarz stanął raptownie, tak że idący za nim pierwszy policjant wpadł na niego całym ciałem. Gromel poczuł, że jeden z agentów bierze go pod ręką i zbliża usta do jego ucha. Komisarz skupił się; tamten szeptał ledwo słyszalnie: — To tutaj. A teraz uwaga: w bramie na lewo schody. Pierwsze piętro puste — magazyny, na drugim jest ona, na trzecim arsenał i pracownia. Trzeba zająć jednocześnie drugie i trzecie, ale szybko, bo mają broń, granaty. Rozumie pan? Komisarz zrozumiał. Nachylił ku sobie głowy policjantów i szeptał im do uszu instrukcje. Potem zwrócił się znów do agenta. — Możemy iść. Czy będziemy szli cicho? — Ja pójdę pierwszy normalnie i zastukam — wy za mną cicho. Jak tylko otworzą drzwi na drugim — atakujcie także trzecie. Dwaj moi ludzie zostaną w bramie, żeby nikt nie uciekł. Chwila napięcia i oto potężnej budowy agent wszedł do bramy. Stąpał rozmyślnie głośno — w hałasie, jaki robił, nikły skradające się kroki Gromela i jego ludzi. Wewnątrz bramy było bardzo ciemno; namacali drzwi z lewej strony, potem schody i mocno trzymając się poręczy bezszelestnie przekradali się w mrok — ku górze. Pierwsze piętro, pół drugiego, drugie. Agent stanął przed jakimiś drzwiami i zastukał w nie: trzy razy — przerwa — dwa razy — przerwa — trzy razy. Gromel był już koło niego; pchnął ludzi, aby wchodzili wyżej, a sam wydobył i odbezpieczył rewolwer. Za drzwiami panowała cisza, tymczasem policjanci na schodach powyżej nich jęli skrzypieć i brzęczeć niemiłosiernie — schody były drewniane, stare, sfatygowane. Komisarz dawał nieostrożnym groźne znaki, \ 141 lecz oczywiście w ciemności tego nie widzieli. Na szczęście agent zaczął stukać na nowo, teraz już głośniej. Komisarz obliczył, że jego ludzie dochodzili już do trzeciego piętra, gdy wewnątrz mieszkania dały się słyszeć szmery. Ktoś otworzył drugie drzwi, przeszedł przez przedpokój, na chwilę zatrzymał się, jakby nasłuchiwał. Nagle rozległ się głos: — Czy to ty, Marceli? Komisarz, zaskoczony, drgnął wewnętrznie. To był głos kobiecy, niski, gardlany, o cudzoziemskim akcencie, głos z telefonu. Tajemnicza informatorka była tu, za drzwiami. Za chwilę zobaczy ją. A więc?! — Tak, to ja — odpowiedział agent. Drzwi otwierane od wewnątrz zaczęły chrzęścić i zgrzytać — były to grube drzwi, dębowe chyba, okute z zewnątrz żelazem. Komisarz czekał w ciemności tłumiąc oddech. Dlaczegóż tak długo, prędzej, prędzej, bo tamci gotowi zacząć, prędzej! Drzwi chrzęściły i trzaskały coraz głośniej i oto nagle — potok światła lunął na schody. W drzwiach stała niska kobieta z wytężeniem wpatrując się w ciemność. — Czy jest ktoś z tobą, Marceli? — zapytała. — Czy... W tej chwili poza domem rozległ się silny huk, drugi, trzeci — potem powietrze przedziurawione zostało jakby stukotem ogromnej maszyny do szycia. To zagrał karabin maszynowy — przy garażu. Dźwięk jego zmieszał się z chrapaniem motoru samochodowego, gdy nagle wszystko pokryła potężna detonacja tuż nad głową — zdawało się, że dom się wali. Komisarz ujrzał, jak agent szamocze się z kobietą. Odtrącił ich oboje i wbiegł do mieszkania. Naprzeciw były drugie drzwi — komisarz szarpnął nimi, wpadł do wielkiego, pustego pokoju, zawahał się chwilę, wresz- 142 cie odnalazł następne drzwi, otworzył je potężnym pchnięciem, gdy nagle poczuł gorąco, które liznęło go po twarzy i usłyszał ogłuszający huk. Na chwilę zatrzymał się mrugając oczami — jak przez mgłę ujrzał czarnowłosego mężczyznę, znał go skądś — niknącego za przeciwległymi drzwiami. Nie interesując się na razie rezultatem wystrzału komisarz skoczył za zbiegiem. Znalazł się w długim, wysokim korytarzu o kamiennej posadzce; ledwo zdołał obiec wzrokiem kontury tego miejsca, usłyszał gwałtowny brzęk szkła i raptem zgasło światło: Gromel zatrzymał się w zupełnej ciemności. W tej chwili szereg potężnych huków wstrząsnął ścianami korytarza — komisarz poczuł znów smagnięcie gorącym powietrzem koło uszu, tamten strzelał w ciemności. Gromel padł na ziemię i wystrzelił kilka razy w jego stronę, gdy uciszyło się echo wystrzałów, usłyszał łomotnięcie jakichś ciężkich drzwi, a potem oddalający się tupot nóg po schodach. Była tu gdzieś najwidoczniej druga klatka schodowa. Komisarz podniósł się z ziemi, namacał drzwi i wrócił do oświetlonego pokoju. Nie warto gonić tamtego w ciemnościach, przecież dom miał dwa wyjścia, oba obstawione, w bramie na dole czuwali agenci, zaś drzwi prowadzące do Lwiego Zaułka pilnowane były przez policję. Komisarz poszukał śladów krwi na twarzy, nie, nie był ranny. Kanonada na górze ustała, na ulicy także. Gromel chciał już skierować się do wyjścia, gdy spostrzegł jeszcze jedne drzwi, których przedtem nie zauważył. Otworzył je cicho i zatrzymał się zaskoczony. Przed nim stała Alicja Dillon, wzburzona, piękna w tym wzburzeniu jak nigdy, wpatrując się w komisarza rozszerzonymi źrenicami. Lecz nie jej uroda zaskoczyła Gromela. Wzrok jego przykuły otwarte 143 drzwiczki pieca, w którym jasnym, czerwono-złoci-stym ogniem płonęły jakieś papiery. Alicja uchwyciła kierunek spojrzenia komisarza i w oczach jej zapalił się wyzywający blask. — Tak, panie komisarzu — głos jej zabrzmiał donośnie jak dzwon. — Rzeczy, której pan szuka, już tutaj nie ma, popiołu nawet nie zostało z tego papieru! Możecie zabrać najwyżej... mnie! Po upływie niecałej godziny sytuacja w „kłębowisku żmij" przy ulicy Bezludnych Domów uległa zupełnemu uporządkowaniu. Komisarz Gromel zasiadł teraz przy biurku w największym pokoju, przed nim na tapczanie, nadzorowane przez policjanów — dwie kobiety: smukła, wyniosła Alicja Dillon ,i druga niska, ciemnowłosa, o iskrzących się czarnych oczach. Czterech ludzi, których zatrzymano w położonej o piętro wyżej pracowni, pozostawiono tam pod strażą policjantów, przeprowadzających prócz tego szczegółową rewizję całego domu; jeden z tych ludzi ranny był w rękę odłamkiem granatu, spośród policji nikt nie odniósł szwanku — zaskoczenie było idealne. Sierżant Windal zaaresztował i załadował do samochodu obsługę garażu, skośnookiego młodzieńca, który próbował ucieczki autem, zatrzymano już w Alei Benzyny, strzelając doń z karabinu maszynowego, auto było całe podziurawione i pogięte, ryzykantowi natomiast nic się nie stało. W ogóle wyprawa mogłaby zostać uznana za uwieńczoną pełnym, w dodatku prawie bezkrwawym sukcesem, gdyby nie jedna skaza: oto ów ciemnowłosy mężczyzna, który strzelał do komisarza, a którym był nie kto inny, jak Edward Lorę, nieuchwytny mąż zamordowanej dozorczyni (Gromel po chwili namysłu przypomniał sobie, skąd znał tę twarz) 144 — zdołał zbiec. Jak się to stało, trudno pojąć, bowiem ani agenci stojący w bramie, ani policjanci pilnujący wyjścia od Lwiego Zaułka, nie widzieli go — faktem jest, że zniknął, jakby zapadł sią w ziemię. Bez rezultatu przeszukano podwórze i schody tego dziwacznego wielkiego, bezludnego niemal domu. Odnaleziono najrozmaitsze ciekawe rzeczy, zamaskowane pokoje, arsenał, na poddaszu wielkie, komfortowo wyposażone laboratorium — lecz ani zbiega, ani drogi, którą mógłby uciec nie wykryto. Komisarz polecił agentom dalsze przeszukiwanie domu, sam zaś powrócił do obu kobiet pragnąc jak najprędzej przesłuchać je i dowiedzieć się, o ile jego hipotetyczne konstrukcje były trafne, W wielkim, ponurym pokoju siedział nad rozłożonymi na biurku papierami i notatkami milcząc długą chwilę. Alicja i „czarna" nie spuszczały zeń wzroku. Wreszcie komisarz zadał pierwsze pytanie — co prawda zgoła szablonowe, — Jak się pani nazywa? — zwrócone to było do owej ciemnowłosej kobiety. — Henrietta Iberra — odpowiedziała swoim niskim głosem nie odrywając spojrzenia od komisarza. — Iberra? — Gromel przez chwilę szukał czegoś wśród rozłożonych na stole papierów. — Czy pani jest córką Emilii i Iberra, praczki z X...? — Tak. — A siostrą Luizy Lorę, zamordowanej przez niewyżytych sprawców? — Tak. — Pani dzwoniła do mnie trzykrotnie nie podając nazwiska? — Ja. Komisarz zwrócił się teraz do Alicji, której twarz zdradzała znacznie większe podniecenie. — To organizacja „Świat Nowy", której panie są 145 członkami, zorganizowała porwanie zwłok profesora Galarda? Prawda? Alicja milczała przez chwilę, tylko usta jej drgały nerwowo. Wreszcie przemówiła: — Mogłabym nie odpowiadać w ogóle, ale to już i tak wszystko jedno. Wobec tego zaspokoję pańskie szpiegowskie instynkty. Tak, to myśmy porwali ciało. Komisarz puścił mimo uszu wzmiankę o „szpiegowskich instynktach", chociaż ją dobrze zapamiętał i chociaż sprawiła mu wielką przykrość. Postanowił jednak nie dopuścić, aby ta impertynencka dziewczyna znowu wciągnęła go w bezcelową dyskusję. Śledztwo było ważniejsze. — Kto dokonał zabójstwa profesora? — Nie wiem — pańskim obowiązkiem jest to wiedzieć — odrzuciła pogardliwie Alicja. — A kto zawiadomił was o morderstwie? Alicja milczała. — To zrobił Edward Lorę, mąż dozorczyni, prawda? — Tak. — Aby móc bez przeszkód dokonać porwania zwłok, zatelefonowaliście do doktora Alena, prosząc go o opóźnienie przyjazdu. Tak? Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami. — Doktor Alen oświadczył, że musi mieć wobec mnie jakiś pretekst, usprawiedliwiający spóźnienie. Postanowiliście więc zainscenizować małą katastrofę samochodową. Zielonym autem kierował Edward Lorę. Czy tak? — Niech i tak będzie, ale nie rozumiem... Przecież to rzeczy całkiem drugorzędne... — To się okaże. Nie powiedziała pani jednak doktorowi Alenowi, że macie zamiar zabrać ciało. Powiedziała mu pani tylko, że chodzi o przetrząśnięcie pokoju. 146 Alicja zmieszała się wyraźnie, na policzki jej wystąpiły lekkie rumieńce. — Skąd pan to wie, czy doktor Alen panu mówił? — Nie — to mi powiedział własny rozsądek. Gdyby pani uprzedziła doktora o zamiarze porwania zwłok, niewątpliwie zapytałby, w jakim celu to robicie. A tego by mu pani powiedzieć nie mogła, ze względu na... Alicja zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Gwałtownie przerywając Gromelowi wykrzyknęła: — Ależ na miłość boską, komisarzu, pan nie ma prawa... Komisarz był bezlitosny. — ...na stosunek, jaki pani z nim utrzymywała. Doktor Alen był bardzo zazdrosny, nieprawdaż? W oczach Alicji ukazały się łzy, ale nie próbowała już obrony. — To ohydne — szeptała. — Nie mogła pani powiedzieć doktorowi, że profesor Galard po przyjeździe zza granicy miał na piersiach i udach wytatuowane jakieś znaki, które według wszelkich przypuszczeń zawierały ostatnie ogniwo jego wynalazku. Gdyby pani bowiem powiedziała o tym doktorowi Alenowi, niewątpliwie zrozumiałby on natychmiast, że była pani również kochanką profesora, i na pewno nie wnikałby w mniej lub więcej ideowe pobudki, jakimi się pani przy tym kierowała. Mężczyźni nie lubią żartować, gdy chodzi o takie sprawy. Łzy upokorzenia płynęły po twarzy Alicji. Komisarz jednak nielitościwie ciągnął dalej. — Po przyjeździe profesora z Anglii spędził on u pani jedną noc. W czasie tej nocy zauważyła pani na jego ciele tatuaż, którego przedtem nie było. Wielka to nieostrożność ze strony profesora Galarda, że... — Proszę, proszę, niech pan mówi jeszcze brutalniej, niech pan sobie użyje — głos Alicji zabrzmiał do- 147 nośnie i dramatycznie, podczas gdy Henrietta Iberra Zachowywała zupełną nieruchomość wpatrując się w komisarza błyszczącymi oczami. — Niech pan się mści za to, że pan tak długo nic nie wiedział i nie rozumiał! Komisarz zmieszał się nieco — wybawiła go niespodziewanie Henrietta pytając spokojnym głosem: — Kto panu, komisarzu, podał te szczegóły? — O tym, że profesor Galard spędził tutaj noc, wiem od funkcjonariuszów Policji Politycznej, pod których obserwacją profesor zawsze pozostawał. Henrietta przez chwilę wpatrywała się weń przenikliwie, po czym powoli przeniosła poważny, jakby pełen wyrzutu wzrok na Alicję, która spuściła głowę. Komisarz powrócił do przerwanego toku przesłuchania. — Krótko mówiąc napad na mnie i porwanie zwłok profesora zostały zorganizowane, i to zorganizowane bardzo dobrze. W momencie zbliżania się samochodu pani zatelefonowała do mnie i zajęła mnie rozmową, aby odwrócić moją uwagę i dać przybyłym atut zaskoczenia. Czy tak? — Oczywiście — Henrietta była bardzo spokojna w przeciwieństwie do z trudem opanowującej spazmatyczne łkanie Alicji. — Czy siostra pani, Luiza Lorę, okazała wam przy wywożeniu zwłok jakąś pomoc? — Nie. Siostra, chociaż była kiedyś członkiem partii, ostatnio odsunęła się w ogóle od wszelkiej pracy i zdradzała objawy jakiejś dziwnej apatii. — Hm. Czy pani wie coś o stosunkach erotycznych, jakie łączyły pani siostrę z profesorem Galardem? — Wolałabym nie odpowiadać na to pytanie. — Czy stosunek ten rozpoczął się jeszcze w X...? — Nie wiem nic o tym, wyjechałam stamtąd znacznie wcześniej niż siostra. 148 — Panie pochodzą z Hiszpanii, prawda? — Tak, nasza matka była emigrantką polityczną. — Pani jest starsza od siostry? — O osiem lat. — Aha, dlatego zapewne zachowała pani akcent hiszpański, którego nie miała siostra pani. — Najprawdopodobniej. Zapadła chwila ciszy. Dwaj policjanci, pilnujący obu kobiet wyglądali sztywno jak wyciosani z drewna: Alicja uspokoiła się i z tępą obojętnością patrzyła przed siebie — w całym towarzystwie Henrietta najwięcej okazywała żywotności i skłonności do rozmów, do niej też wyłącznie adresował odtąd komisarz dalsze pytania. — Wróćmy do sprawy. Zwłoki zostały porwane. Na drugi dzień zatelefonowała pani do mnie, aby mi zasugerować, że sprawcami porwania są ludzie Hage-wanda. Miało to na celu odwrócenie mojej uwagi i skierowanie jej na fałszywy trop — nieprawdaż? — Oczywiście. — Telefon pani przypadkowo zbiegł się z momentem, gdy dowiedziałem się o zamordowaniu pani siostry — zrobiło to na mnie duże wrażenie. Czy nie domyśla się pani, kto mógł popełnić to morderstwo? — Nie, zupełnie tej sprawy nie rozumiem — w głosie Henrietty brzmiał akcent szczerości. — Na drugi dzień, gdy wychodziłem od doktora Alena, wiedziałem, że ktoś mnie obserwował. Czy nie wie pani, kto to był? Henrietta zawahała się chwilę. — To Edward Lorę, mój szwagier — powiedziała wreszcie. — Bawił on u doktora Alena w czasie pańskiej wizyty — siedział w sąsiednim pokoju i potem wyszedł za panem. — Aha. I to on następnie dokonał na mnie zamachu 149 za pomocą zielonego auta. Może pani nie odpowiadać, rozumiem doskonale. Jakie jest stanowisko organizacyjne Edwarda Lorę? Obie kobiety milczały. — W każdym razie wysokie, nieprawdaż? A teraz proszę mi powiedzieć jedno: czy doktor Alen wiedział o projektowanym zamachu na mnie, czy też to była osobista inicjatywa pana Lorę? Henrietta chciała coś odpowiedzieć, lecz nagle wpadła jej w słowa Alicja. — Naturalnie, że to Edward wymyślił — doktor Alen nie miał z tym absolutnie nic wspólnego. — Alicjo! Głos Henrietty Iberra był karcący, gniewny niemal. Towarzyszyło mu spojrzenie zdolne, zdawałoby się, zamienić człowieka w kamień. Alicja spuściła głowę z wyrazem rozpaczy; przestała płakać, ale twarz jej nosiła piętno wielkiego cierpienia. Komisarz patrzył na nią przez chwilę, na czole zarysowała mu się głęboka zmarszczka: żal mu jej było, równocześnie jednak pasja wnioskowania działała, prowadziła go naprzód, nie pozwalała zagłębiać się w cudze uczucia, zwłaszcza w uczucia przestępców. Nie był przecież teraz człowiekiem prywatnym, lecz funkcjonariuszem prawa, przedstawicielem Republiki. — Jednym słowem ten zamach to dzieło Edwarda Lorę, który uznał, że moje śledztwo może mu przysporzyć kłopotu. Straszenie tego poczciwca Hof-meistera to oczywiście również jego sprawka. Hm. Auto zostało później przemalowane. Niezły pomysł. Ale mniejsza o to. Proszę teraz powiedzieć mi coś o zwłokach i o tatuażu. Zawierał on... — Zawierał on... — podjęła chętnie i żywo Henrietta — wyjaśnienie ostatniej fazy reakcji chemicznych, 150 które należało przeprowadzić, aby zrealizować nareszcie wynalazek profesora Galarda. — Na czym polegał ten wynalazek? — Była to substancja, wydzielająca niewidzialne promienie, za pomocą których można zabić każdą ludzką istotę w promieniu kilkunastu kilometrów. — Chcieliście zawładnąć tym wynalazkiem. W jakim celu? — Cele naszej organizacji są chyba panu dobrze znane? — W oczach Hiszpanki zapalił się blask. — Chciałbym jednak, żeby pani mi to przypomniała — komisarz był bardzo dobroduszny. — Za pomocą tej broni chcieliśmy zdobyć wolność i sprawiedliwość dla ludu. — Hm. Sądzi pani, że dałoby sią to zrobić w ten sposób? — To zupełnie jasne. Lud potrzebuje tylko siły, aby przełamać pierwszy opór tych, co go ciemiężą. Opanowawszy raz władzę, zbudowałby świat na podstawach innych, świat lepszy i szczęśliwszy. Komisarz pomilczał chwilę. — To jest zresztą kwestia osobistych pani poglądów, a także, być może, złudzeń. Wróćmy do rzeczy. Więc zawładnęliście wreszcie tym wynalazkiem i... — Niestety, nie zawładnęliśmy nim. — Jak to? — Na ciele profesora wytatuowano wyłącznie cyfry, rzymskie i arabskie. Był to najwyraźniej szyfr — niestety dotąd nie potrafiliśmy go rozwiązać. Mieliśmy zamiar zwrócić się do fachowca, gdy... — Gdy ja wam przeszkodziłem. Rozumiem. Czy może pani zaręczyć, że nie macie tutaj kopii tego szyfru? — Nie mamy. Alicja spaliła wszystko. — Chciałbym pani wierzyć. — Komisarz zadumał 151 się na długą chwilę, wreszcie przywołał sam siebie do porządku. — Po przepisaniu szyfru postanowiliście pozbyć się ciała. W tym celu ubraliście je i przetransportowaliście do pasażu Salisburga licząc, że policja je znajdzie i że pójdzie ono potem do Zakładu doktora Alena. Prawdopodobnie sprawa była umówiona z doktorem. Tak? Czy nie obawialiście się, że doktor będzie mógł również odnaleźć szyfr, wytatuowany na ciele profesora Galarda? — Nie. Doktor Alen obiecał Alicji natychmiast spalić zwłoki w krematorium. — A więc panie miały do doktora absolutne zaufanie? — Alicja tak. — A pani? Alicja Dillon zaczęła nagle drżeć na całym ciele. Henrietta nie odpowiedziała na pytanie, lecz wskazała na nią wruszając lekko ramionami. — Jakąż rolę spełniał w organizacji ,,Świat Nowy" doktor Alen? — Był naszym członkiem, jednocześnie donosił nam, co się dzieje w policji. — Czy panie powiedziały mu o odnalezieniu szyfru? — Nie. — Dlaczego? Czyżby brak zaufania? — Edward nam nie pozwolił. Edward nie lubił Alena. — Czy pani sądzi, że w świetle tego, co się stało, ten brak zaufania, żywiony przez Edwarda Lorę do doktora, okazał się uzasadniony? W tej chwili Alicja gwałtownym ruchem zerwała się z miejsca i blada jak trup, z obłędnymi oczyma stanęła przed komisarzem. Olbrzymiego wzrostu po- 152 licjant podszedł szybko i położył jej dłoń na ramieniu. Gromel ruchem ręki kazał mu sią usunąć. — Nie, nie, to łajdactwo! Zbrodniarze, zwierzęta! — głos Alicji przypominał wycie. — Nie próbujcie mi wmawiać, że on, że on... Boże, jakież to potworne, jakież to... Wybuchnęła straszliwym, rwącym wnętrzności płaczem. Komisarz siedział nadal bez ruchu, Henrietta także nie zmieniła wyrazu twarzy. Płacz stawał się jakimś dzikim paroksyzmem. Komisarz dał znak policjantowi, — Musimy przerwać przesłuchanie. Wyprowadzić panią do tamtego pokoju, niech się położy — zadysponował. Po wyjściu Alicji przez długą chwilę panowała cisza. Przerwał ją komisarz. — Więc jakżeż: był prowokatorem czy nie był? — zapytał bez nacisku. — Jak pani sądzi? Henrietta wzruszyła ramionami. — Naturalnie, że był. Wszyscyśmy o tym wiedzieli. Tylko Alicja nie chciała wiedzieć. — I mimo to... — Oczywiście. Był bardzo użyteczny. Prowadził podwójną grę jawnie. Pikron potrzebował nas: spodziewał się, że może nam pierwszym uda się zdobyć wynalazek profesora Galarda (i dlatego chciał nas mieć na oku. Tolerował nas, wiedząc o nas wszystko, a za to my tolerowaliśmy Alena i jego ludzi. Gra była otwarta, ale niebezpieczna. Sądzę, że pan pokrzyżował im trochę plany swoją interwencją. — Im? — Tak. — Pikronowi i Alenowi. — Ależ oni przecież są po stronie prawa. — To można pojmować różnie... ii 153 Ostatnie słowa Henrietta wypowiedziała tonem zagadkowym. — Przecież zająłem ten dom w porozumieniu z radcą Pikronem! — komisarz był podrażniony, nie znosił atmosfery dwuznaczności. , — Nie wątpię. Ale może radca nie miał już sposobu, aby pana powstrzymać. On sam nie lubi działać tak gwałtownie. Chociaż... — Chociaż co? — nastawał komisarz jak dziecko. — Nic, już nic. Czy mogłabym zapalić papierosa? — Proszę. Zapadła cisza. Komisarz był rozdrażniony; ta Hiszpanka uzyskała nad nim przewagę — to nie on prowadził sprawę — sprawa prowadziła jego. Wciąż to samo! Henrietta paliła w milczeniu zaciągając się z rozkoszą. „Cóż to za opanowana kobieta" — pomyślał Gromel, pełen mimowolnego podziwu. Jednocześnie zmarszczył brwi. — A więc — wytransportowaliście zwłoki do pasażu Salisburga, doktor przyjechał po nie, tymczasem jacyś ludzie je porwali. Przez telefon doniosła mi pani, że zrobili to ludzie Hagewanda. Jest pani tego pewna? — Jak najpewniejsza. — Na czym pani tę pewność opiera? — To przecież oczywiste. Partnerów było tylko trzech: my, Pikron, reprezentowany przez doktora Alena i oni. Hagewand dowiedziawszy się (od pana zresztą) o porwaniu zwłok, natychmiast domyślił się, kto to zrobił, zaczął węszyć i wreszcie musiał widocznie coś odgadnąć — dlatego właśnie postanowił odebrać nam zwłoki. Udało mu się. Teraz jest już w posiadaniu szyfru. — Ależ szyfr jest nieczytelny! 154 — To zależy — twarz Henrietty ciągle była zagadkowa. Komisarz zżymał się z niecierpliwości. — A jeśli odczytali szyfr? Henrietta spojrzała mu w oczy. Komisarz z trudem wytrzymał ten blask jarzących się węgli. — Jeśli te zbiry z ,.Narodu Przebudzonego" odczytały szyfr, panie komisarzu, to jutro z naszego pięknego miasta może być wielka kostnica. Hagewand ma do dyspozycji wspaniałe laboratorium, a nie jest on człowiekiem lubiącym żarty, czy mającym jakiekol- wiek skrupuły. Komisarz nerwowo przerzucał papiery. Przez chwilę myślał z namarszczoną brwią, potem wstał i zaczął zbierać dokumenty do teczki. Skończywszy tę czynność spojrzał na Henriettę — wzrok miał spokojny. — Dobrze. Na tym na razie kończymy przesłuchanie. Będziecie państwo przewiezieni do aresztu. W sąsiednim pokoju Alicja Dillon leżała na łóżku przyciskając kurczowo twarz do poduszki. Obok stał policjant. Komisarz wydał Windalowi, który kierował rewizją domu, rozporządzenia dotyczące przewiezienia osób zatrzymanych do aresztu śledczego oraz zorganizowania nocnego pogotowia w Wydziale. Edward Lorę przepadł bez śladu. Wysłuchawszy krótkiego sprawozdania sierżanta o przebiegu i rezultatach rewizji komisarz zszedł na dół po skrzypiących schodach, wyszedł do bramy, gdzie czuwali agenci, minął ich i znalazł się na uliczce Bezludnych Domów. Ciemności panowały tu obecnie zupełnie niewiary-godne — kolor nocy był chyba tego dnia i w tym punkcie miasta najczarniejszy ze wszystkich możliwych na świecie kolorów. Komisarz chciał iść energicznie, lecz mimo woli stąpał krokiem niepewnym: ciemność sprawia, że najbardziej znane miejsca wyda- 155 ją się nam groźne, tajemnicze i niebezpieczne, a Gro-mel przecież był na tej ulicy po raz drugi w życiu. Z trudem porał się z ciemnością, gdy nagle poczuł, że ktoś idzie mu naprzeciw. Zapalił latarkę: przed nim stał doktor Alen. Chwilę trwali w milczeniu — komisarz zgasił światło. W ciemności usłyszał głos tamtego — pierwszy i ostatni raz w życiu doktora, głos jego był niepewny, jakby złamany. — Słuchaj... Antoni (również pierwszy raz od lat doktor nazwał komisarza po imieniu). — Czy... ona... wie o mnie... — Ona? — Alicja. — Czy wie, że ty... — Właśnie. — Trudno by jej chyba było teraz jeszcze udawać, że o niczym nie wie — powiedział oschłym, nieżyczliwym głosem komisarz. — Udawać?! — Udawać, udawać! To wszystko udawanie i komedia. Ale wybacz, muszę iść, jedenasta dochodzi. Gromel energicznie wyminął doktora i pogrążył się w ciemności nie zastanawiając się wiele nad tym, co się z tamtym stanie, co on myśli, co przeżywa. Komisarz miał ważniejsze sprawy na głowie — były to sprawy nawet bardzo ważne. XV Ależ ten dureń wpadł na pomysł — teraz rozumiem, dlaczego nie mogliśmy odnaleźć jego przeklętych notatek, choć rewidowaliśmy ten pokój z dziesięć razy, a jego samego mieliśmy na oku od rana do nocy. 156 Swoją drogą, żeby kazać wytatuować sobie szyfr na brzuchu, a potem wpaść przez babę — na to już trzeba urodzić sią kompletnym idiotą! Była to jedyna refleksja, jaką wypowiedział radca Pikron w czasie sprawozdania komisarza. Refleksja bardzo ordynarna — jak i cały radca. Komisarz z niechęcią patrzył na tego człowieka, ale jednak nie mógł oderwać od niego oczu. Zwłaszcza przyglądał się jego rękom — były dziwnie małe. Rozmowa toczyła się, mniej więcej w pół godziny po opisanych uprzednio wydarzeniach, w gabinecie zamordowanego profesora Galarda, przy ulicy Balkonowej; tam odnalazł Gromel radcę Pikrona siedzącego w głębokim fotelu profesora: na tle tego ponurego miejsca wyglądał zarazem groteskowo i makabrycznie. Komisarz skończył swoje sprawozdanie i milcząco wpatrywał się w Pikrona; tamten, czując jakby na swoich rękach natrętny wzrok, porywczym, niecierpliwym ruchem wetknął je do kieszeni. — No i co — zaskrzeczał zaczepnie — jest pan teraz z siebie ogromnie zadowolony, hę? Myśli pan, że pan zdziałał cuda? Co?! No mówże pan! Komisarz z wysiłkiem otworzył usta. Brutalna nieżyczliwość tego człowieka paraliżowała go zupełnie. — Sądzę po prostu, że pewien etap sprawy został załatwiony — powiedział z udanym spokojem. — Etap?! Załatwiony?! To wspaniałe — Wydawało się, że radca znowu zaprodukuje kaskadę swego odrażającego śmiechu, ale poprzestał na pobieżnym naszkicowaniu tego zamiaru. — Pan uważa za załatwienie sprawy to, że pan mi zdekonspirował najzdolniejszego agenta, że pan wystraszył cały ośrodek organizacyjny, który miałem na oku... wypłoszył pan stamtąd wszystkich... gdzież ich teraz mam szukać?! Pan mi poprzerywał nici, które od lat wiązałem! I w zamian za to 157 *wszystko — szyfr diabli wzięli. Pan to nazywa załatwieniem etapu?! Pięknie was tam uczyli w policji kryminalnej! — Ależ panie radco! — komisarz zaczerwieniony podniósł nieco głos. — Przecież oni tam mieli istny arsenał i ogromne laboratorium. Niesposób było tolerować przestępczej... — Pan mnie nie będzie uczył! Mieli arsenał i laboratorium pod moim okiem, a teraz założą je licho wie gdzie i dopiero szukaj wiatru w polu! Czy pan myśli, że „Świat Nowy" zaniecha działalności dlatego, że kilka drobnych płotek wpadło? Jedynego, który tam coś znaczył, tego Lorę, wypuścił pan i kto wie, czy nie z kopią szyfru w dodatku. Rzeczywiście „załatwił" pan etap! Kho, ho, ho, ho! Komisarz spuścił głowę. Przyszło mu na myśl, że w tym, co mówił radca, było jednak trochę prawdy. Ależ dlaczego ten człowiek nie poprowadził sam śledztwa? — Uprzedzałem przecież pana radcę o zamierzonej interwencji... pan radca ten projekt zaaprobował... — Zaaprobował, zaaprobował... a co miałem robić? Wiem, że pan ma sprężynę w d ... i jak nie to, to zmajstruje pan coś jeszcze gorszego. Wy z Policji Śledczej ciągle musicie coś robić, to wasza choroba, nie rozumiecie, że w politycznej robocie trzeba czasem przeczekać. Widzę w tej całej wyprawie więcej strat niż korzyści. — Jeśli chodzi o Edwarda Lorę, to naprawdę nie pojmuję... — Ja za to doskonale pojmuję: zwiał i koniec. To był członek ich Komitetu Naczelnego, przeznaczony do specjalnych poruczen. Ale zresztą niech go wszyscy diabli, teraz mamy lepszy pasztet przed sobą: tego piekielnego Hagewanda. Cóż ten Alen narobił — spisał 158 się niegorzej od pana. To mu się pierwszy raz w życiu zdarza, wszystko znowu przez baby — żeby stary agent dał się opętać tej sentymentalnej gęsi... Niepojęte! Ale mówię — dosyć płaczów nad rozlanym mlekiem, trzeba pomyśleć o Hagewandzie. — Przecież zdobył tylko szyfr — wtrącił komisarz. — Szyfr, szyfr... a jeśli go rozwiąże? On jest dziesięć razy sprytniejszy od tych partaczy ze ,,Świata Nowego". No, nie chciałbym widzieć naszego miasta, kiedy ci szaleńcy wezmą się do roboty. Zapadło milczenie. „Ten człowiek ma głowę" — pomyślał z niechętnym uznaniem komisarz. Przez chwilę siedzieli w milczeniu; Gromel rozejrzał się po ponurym, tak dobrze sobie znanym pokoju; rzucił okiem na dywanik przed łóżkiem: plama ciemniała na swoim miejscu. — Ale to nie oni zabili profesora i Luizę Lorę — przemówił nagle, zupełnie dla siebie niespodziewanie. Pikron skrzywił się, jakby mu pieprzu do ust nasypano. — Oni, nie oni, to teraz nieważne. Najzdolniejszą agentkę mi sprzątnęli — mruknął po chwili jakby sam do siebie. — Agentkę?! — No, a co pan myśli?! Jakżebysmy pilnowali profesora, gdyby dozorczyni nie pracowała z nami? Zazdrosna była — to całe szczęście. — Zazdrosna?! — Co się pan dziwi, jakby się pan dopiero narodził?! Aha — zapomniałem: Policja Śledcza tym się odznacza, że nic nie umie wyśledzić! Ale dosyć tego, pomyślmy o Hagewandzie. Chyba, że panu życie niemiłe. Znowu zapadła cisza. Była to wibrująca, dzwoniąca w uszach cisza pokoju śmierci, którą komisarz znał 159 tak dobrze: wsłuchiwał się w nią przecież niejeden raz. Mimo woli spojrzał w kierunku drzwi: „Telefon już się nie odezwie" — pomyślał jakby z nieuchwytnym żalem. Było to obiektywne stwierdzenie niezbyt słuszne: telefon mógł się przecież odezwać. Ale już nie ten telefon, już nie zadźwięczy w słuchawce niski, gardlany, hiszpański głos. Kamisarz nie wiedział jeszcze o tym, że przesłuchując Henriettę Iberra nabrał upodobania do tej inteligentnej, silnej i opanowanej kobiety, zresztą gdyby mu to ktoś powiedział (co było niemożliwe) oburzyłby się bardzo za posądzenie o sympatię dla przestępczyni. Nie wiedział o tym, ponieważ był w owych sprawach zupełnie niedoświadczony, takim zresztą miał pozostać, bowiem Henriettę Iberra zamknięto w więzieniu na długie, długie lata. Nagle radca Pikron przerwał milczenie. Głos jego był tym razem inny: bardziej miękki, powolniejszy, refleksyjny i, o dziwo, zgoła uprzejmy. — Panie komisarzu — mówił powoli i z namysłem — czy widzi pan te książki w bibliotece, tam, na najwyższej półce? — Oczywiście. — Czy nie. uważa pan, że są one ustawione luźno? — Tak jest. — Czy nie sądzi pan, że w dniu morderstwa były one ustawione zupełnie ciasno, bez żadnej luki? — Jestem nawet tego pewien. — Jak pan to tłumaczy? — W sposób bardzo prosty: jedna z książek została wyjęta i zabrana. — Słusznie, jak na komisarza Policji Śledczej to wcale inteligentne — radca powracał już do zwykłej sobie arogancji — A któż to mógł zrobić? — Ja. 160 — Co takiego?! — zdumienie radcy było niewątpliwym sukcesem komisarza. — Ja wyjąłem stąd książkę, panie radco. — Jaką książkę? — Biblię w ozdobnym wydaniu Ercharda. — Biblię Ercharda?! — Tak — odrzekł komisarz pomyślawszy na marginesie, że tym razem radca dopytywał się w sposób, łagodnie mówiąc, nie dowodzący szybkiej orientacji. — Po co?! — Ponieważ w niej właśnie znalazłem ukrytą notatkę zawiadamiającą, że testament profesora Galarda przechowywany jest u rejenta Randena. Czy widzieliście kiedy przy rozbieraniu karabinowego zamka wyskakującą w powietrze sprężynkę, zwaną bezpiecznikiem samoczynnym? Jeśli nie widzieliście jej, nie możecie mieć najlżejszego wyobrażenia o tym, co zrobił radca Pikron. Bezpośrednio z fotela i z postawy siedzącej dokonał skoku takiego, że sięgnął czubkiem łysej głowy do połowy wysokości pokoju. Spadł na równe nogi, po czym zaczął wykonywać gwałtowne ruchy człowieka pragnącego wyskoczyć z własnej skóry, a co najmniej z własnego ubrania; przypominało to również nieco tak zwany taniec świętego Wita. Robiąc to wszystko ryczał jak obdzierany z tejże skóry: — Dlaczego do przenajcięższej cholery nie powiedział mi pan tego od razu, przeklęty niedołęgo! Do cholery, do cholery, do cholery!!! Wykrzykując te ostatnie słowa radca potrząsał komisarzem jak gruszkowym drzewem, trzymając go za oba ramiona. Komisarz z wrażenia zapomniał nawet obrazić się, wbił jedynie w tamtego osłupiałe oczy. — Nie ma ani chwili do stracenia — ryczał Pikron. mi — Trzeba zatelefonować do Randena. Już, biegiem, natychmiast! Gdzie tu jest telefon?! Oniemiały w dalszym ciągu Gromel wskazał bez słowa przedpokój. Radca rzucił się tam, przewracając krzesło. Chwycił słuchawkę i gwałtownie jął nakręcać numer. Twarz jego przypominała swoim wyrazem twarz dżokeja na finiszu wyścigu. Sapał ciężko. Komisarz patrzył weń jak zahipnotyzowany. Trwało to długą chwilę: nagle radca cisnął słuchawkę na widełki. — Telefon u rejenta wyłączony! — krzyknął. — Jedziemy do Rzymskiego Zaułka! Teraz! Natychmiast! Jak szaleńcy zbiegli po schodach. Policjant czuwający na dole cofnął się o krok zapominając salutować — usta otworzył za to bardzo szeroko. W bramie stał poważny jak zwykle sierżant Kalk; Gromel chciał wydać mu instrukcje, lecz radca nie pozwolił na to. Siłą wprost wytarmosił komisarza na ulicę. — Do taksówki, prędzej — rzęził. Puścili się biegiem wzdłuż ciemnej ulicy, na pewno była już północ. Gromel nie miał czasu zastanawiać się nad groteskową absurdalnością sytuacji, całą energię skoncentrować musiał na dotrzymaniu kroku radcy, który biegł jak jeleń. Wreszcie znaleźli taksówkę z drzemiącym szoferem i skoczyli w nią rozbijając się o drzwiczki, których o mało co nie wyrwali. Za chwilę pędzili wzdłuż bezludnych bulwarów Dzielnicy Północnej- Teraz dopiero w komisarzu zapaliła się na dobre ciekawość. Odczekawszy chwilę, wystarczającą, sądził, aby radca się wysapał, zagadnął go: — O cóż to właściwie chodzi, panie radco? Pikron odpowiadał z niespodziewaną wylewnością. — O to, drogi panie, że testament profesora Galar- 162 da, przechowywany przez Randena, zawierał, wie pan co? ^^^^^^ __Nie, nie wiem. — Nie, nie wiem. — Wyjaśnienie szyfru — rozumie pan? To jest szyfr książkowy, cyfry rzymskie i arabskie oznaczają numery stronic, numery wierszy na stronicach oraz numery liter w wierszach. Testament nie informował tylko o jednym: jaką książką należy sią posłużyć. Bez tego szyfr jest nie do odczytania. Mieliśmy więc wytłumaczenie systemu szyfru, ale nie mieliśmy tytułu książki ani samego szyfru. Teraz sprawa się wyjaśniła, żebyś pan mi to wcześniej powiedział! Umieszczenie notatki w tej właśnie książce było znakiem, biblię Ercharda mieliśmy przecież wszyscy... to jasne, jasne jak słońce... — Wszyscy? — Tak, to znaczy... to jest... grupa przyjaciół. „Masoni" — pomyślał komisarz. Głośno zaś zapytał: — Ale przecież to nam nie wystarczy, pan Randen ma wprawdzie wyjaśnienie szyfru, mamy książkę, ale nie mamy samego tekstu szyfru. — Tak, ale Hagewand go ma. — Cóż z tego? — Panie komisarzu złoty — radca strzepnął niecierpliwie ręką — czy pan naprawdę jest zdania, że w policji wcale nie trzeba myśleć? Nie wiemy przecież, czy Randen... czy Hagewand... czy... — wszystko jest możliwe. Randen pracował dla mnie w „Narodzie Przebudzonym", ale on... on pewno o tym nie mówił, mogli go zmusić... No, zresztą, nie będę panu opowiadał detali. To jest całkiem jasne. Randena może już tu nie być. A wtedy z nami źle. Dla komisarza nie wszystko w tej odpowiedzi było „całkiem jasne". Zamilkł jednaki Fragmenty pogrążonej we śnie i z rzadka oświetlonej latarniami stolicy migały w pędzie jak ułamkowe odcinki taśmy filmowej: tu urywek obrazu pionowy, ucięty z boków, ówdzie poziomy, zredukowany od góry i od dołu. Minęli już ustrojone różnokolorowymi neonami bulwary — samochód zagłębił się w położoną na uboczu dzielnicę willową. Samotne lampy łukowe oświetlały ujęte w ramy ogrodów asfaltowe uliczki, blask docierał aż do białych ścian pałacowych, drzewa pozbawione liści nie dawały żadnej zasłony. Komisarz zaczął poznawać ulice: był tu przecież niedawno. Nagle auto stanęło. — Jesteśmy — sapnął radca. Kazał szoferowi czekać i za chwilę szarpali gwałtownie rączkę dzwonka. Długo wsłuchiwali się w brzmiący wewnątrz słodka-wy, metaliczny dźwięk, zanim wreszcie w środku dały się słyszeć opieszałe kroki. — Kto tam? — był to głos lokaja. — Pikron! Tym razem drzwi otworzyły się natychmiast. Pikron wpadł do środka, o mało nie przewracając lokaja; komisarz, który od pewnego czasu czuł się jak pogrążony w maniakalnym śnie, posuwał się ostrożnie za nim. Znaleźli się w hallu. — Gdzie twój pan?! — ryknął radca chwytając lokaja za klapy. Pomimo tej niezwykłej pozycji majordomus ani na jotę nie zmienił sposobu bycia. — Pana hrabiego nie ma w domu — zaanonsował donośnie. **- A kiedy wyszedł?! — Pikron aż popluł się przy tym pytaniu. — O dziewiątej rano pan hrabia odebrał jakiś telefon, po czym wyszedł nakazując mi wyłączyć aparat. — Nie mówił, dokąd idzie? 164 — Pan hrabia nigdy nie mówi, dokąd idzie. — Chodźmy do biblioteki! — wrzasnął furiacko Pi-kron i rzucił się w kierunku drzwi na wprost. Komisarz podążył za nim. Biblioteka była urządzona wspaniale, z wielkim przepychem i smakiem, lecz radca Pikron nie pozwolił Gromelowi podziwiać jej w spokoju. — Nie ma Biblii, nie ma Biblii!! — wył tańcząc niemal przed szafami bibliotecznymi. — Tu stała, tu — a teraz jej nie ma... zabrał ją z sobą! Pan rozumie, rozumie pan?! Już wiedzą!! Już wiedzą!! Znów chciał pochwycić, tym razem komisarza, za klapy marynarki, lecz ten przezornie się cofnął. Lokaj patrzył na wszystko z powagą, jakby nie działo się tu nic niezwykłego. Nagle radca zmienił się nie do poznania. Znieruchomiał, twarz mu zakrzepła, skrzeczący głos stał się suchy i urywany. — Komisarzu, musimy natychmiast tam jechać, nie ma chwili do stracenia. Niech pan o nic nie pyta — dodał wskazując wzrokiem lokaja. — Niech pan zejdzie do taksówki, ja muszę zatelefonować i zaraz przychodzę. Włączyć telefon! — to było skierowane do lokaja. Po dziesięciu minutach pędzili z powrotem w stronę Dzielnicy Północnej. Pikron patrzył przed siebie, sztywny i nieruchomy. — Czy jedziemy do Zakładu Chemii? — spytał Gromel. — Tak. — Nie załatwiłem sprawy osłony. — To nic, ja dzwoniłem po osłonę. — Dostateczną? — Aż za bardzo. Chociaż z tymi diabłami nic nie wiadomo. Przede wszystkim sami musimy tam być 165 jak najprędzej, przeszkodzić im. Każda chwila jest droga. XVI A może źle rozwiązałeś szyfr? — zapytał głuchy głos. — Wykluczone, wskazówki w testamencie są bardzo drobiazgowe, a to wydanie Biblii wymienione jest wyraźnie. Zresztą sam rezultat dowodzi właściwego rozwiązania: otrzymaliśmy nie szereg przypadkowych liter, lecz rozmaite reakcje chemiczne, niestety nie mające nic wspólnego z tym, o co nam chodzi. Wynik więc jest dobry, tylko że ... — Tylko że co? — Niemożliwe przecież, żeby Galard zadrwił sobie w ten sposób... nie, to nie do wiary, zresztą w jakim celu? Sądzę po prostu, że tekst, który posiadamy, jest również szyfrem — tym razem już nie książkowym. — Jakże go rozwiązać? . — Ha, nie będzie to sprawa łatwa, trzeba by poszukać specjalisty, ale musi też przy tym być Karol, który zna całokształt doświadczeń. — Sądzisz, że na to będzie potrzeba czasu? — Niewątpliwie dobre parę dni. — A tymczasem ten przeklęty szpicel zwali nam się tutaj! — -To możliwe. Rozmowa powyższa toczyła się głęboko poniżej poziomu ulic, w wykładanym blachą pokoju, położonym pod piwnicami Zakładu Chemii. Tego pokoju komisarz Gromel w czasie swej niedawnej tutaj bytności nie widział: drzwi do niego, zamaskowane i automatycznie się zatrzaskujące, znajdowały się w podłodze 166 piwnicznego korytarza, który Gromel zwiedzał pod kierownictwem dziwacznego woźnego Zakładu, nie domyślając się, że ma pod nogami jeszcze jedno „podziemne piętro". Pokój był wielki, schodziło się do niego po żelaznych schodach, oświetlony wspaniale, wyposażony w najrozmaitsze dziwaczne przyrządy, jakieś kotły, cylindry, rury, a także w aparat projekcyjny i mały ekran. Oprócz tego znajdował się tu stolik i kilka wygodnych foteli oraz coś w rodzaju pulpitu używanego w orkiestrach, oświetlonego podłużną żarówką i zaopatrzonego w nakrętkę, za pomocą której przytwierdzało się do niego arkusz papieru. W tej chwili, kiedy toczyła się powyższa rozmowa, na pulpicie rozciągnięte było coś, co niewątpliwie nie było papierem, przypominało raczej rodzaj pergaminu; ponakłuwane były na nim niebieskim tuszem szeregi cyfr rzymskich i arabskich. Co to było — łatwo zgadnąć, jeśli ktoś uważnie śledził dotychczasowy przebieg dziwnych wydarzeń związanych z tragiczną śmiercią profesora Galarda. Ten osobliwy pergamin, to była... ludzka skóra. Obok, na małym stoliku leżała Biblia we wspaniałym, pozłacanym wydaniu Erchar-da oraz kilka kartek papieru, zapisanych wzorami chemicznymi. Przy pulpicie siedział nie kto inny, tylko sam rejent Filip Randen, który właśnie ukończył swą pracę — odcyfrowywanie testamentu, zaś przytoczona powyżej rozmowa była rozmową rejenta ze starym woźnym Zakładu Chemii, rozciągniętym niedbale w głębokim fotelu. Jeszcze ktoś trzeci znajdował się w blaszanym pokoju, był to Karol Ha-gewand: z rękami w kieszeniach stał on oparty o ścianę wpatrując się posępnie w rozpiętą na pulpicie skórę ludzką. Hagewand właśnie przerwał milczenie, które zapadło po ostatnich słowach hrabiego Randena: 167 — Komisarz nic nie zrobi, jeśli mu nie pomoże ten szatan Pikron. Jak właściwie jest teraz z Pikronem? To rzecz najważniejsza. — O Pikrona możecie się nie troszczyć — podjął żywo rejent — uspokoiłem go zupełnie: on nie ma pojęcia, że ja potrafię rozwiązać szyfr — powiedziałem mu, że w testamencie nie było ani słowa o tym, jaka to może być książka. Zresztą on jest przekonany o mojej dla siebie wierności, sądzi, że ja was wciąż pilnuję. Nie, nie, on tu nie przyjdzie w żadnym wypadku. Dziwny woźny przemówił znowu swoim głuchym, podziemnym głosem. — Czy Pikron wie coś o mnie? — O tobie? — Kto ja jestem i co tu robię? — Nie, on myśli, że jesteś agentem Hollona. Zresztą widział cię chyba tylko raz. — Dobrze. Więc tego komisarza, jeśli tu przyjdzie, sprzątniemy i koniec; nie podobał mi się ten człowiek. Nic z nim nie mogłem zrobić wzrokiem — wiesz? Posłałem mu do biura tego przeklętego trupa, żeby się odczepił od nas, żeby już tu nie szukał, a on dalej tu węszy. Zniknie ze świata jak zdmuchnięty... Myślę, że nikt się nawet o niego specjalnie martwić nie będzie: Pikronowi to będzie na rękę, ten wścibski pies mu tylko przeszkadzał — łajdakowi. Pies i wilk... tfu! Ale potem musimy tu na parę dni wszystko zlikwidować i Karol zajmie się tym szyfrem, ty, Filipie, musisz dalej uspokajać pana radcę, a ja pójdę znów do tego durnia Hollona, karmić go kokainą. Kiedy będziemy mieli szyfr rozwiązany, znowu się tu zamkniemy i wtedy — do roboty. Ta pracownia jest nie do wykrycia, Galard miał olej w głowie, choć tak nędznie skończył. 168 — Lecz możliwe, że ten komisarz Gromel tu nie przyjdzie — przemówił Hagewand. — Wolałbym to, bo jednak jego śmierć może narobić wrzasku, to swego rodzaju sława. — Nie mów mi o psach policyjnych — woźny podniósł swój bezdźwięczny głos — ten szpicel tak mnie drażnił, że już chciałem kazać go zabić, ludzie stali za filarem, tylko kiwnąć ręką. Miał szczęście, że bałem się alarmu. Ale... Nagle w podziemnym pokoju zabrzmiał suchy, krótki, ostry dzwonek. Trzej mężczyźni spojrzeli po sobie. Po chwili milczenia Hagewand podniósł przymocowaną do ściany słuchawkę telefoniczną. — Tak... — powiedział półgłosem. Chwilę słuchał — Randen i woźny obserwowali go w milczeniu. Twarz Hagewanda była spokojna. — Dać ich tutaj — powiedział wreszcie i powiesił słuchawkę. Pozostali patrzyli nań pytająco. — Nasi ludzie złapali na górze dwóch cywilów, którzy chcieli chyłkiem dostać się do gmachu — powiedział Hagewand. — Kazałem ich tu przyprowadzić. Zapadło długie milczenie. Nagle w jednej ze ścian otwarły się niewidzialne przedtem drzwi i jakieś dwie spętane ze sobą postacie wepchnięto siłą do środka tak, że runęły z trzaskiem na podłogę, po czym jęły niezgrabnie gramolić się z powrotem na nogi, raz po raz padając i groteskowo zderzając się głowami. Drzwi za nimi zamknęły się sprawnie. Trzej znajdujący się dotąd w blaszanym pokoju mężczyźni powstali z miejsc, z zainteresowaniem przyglądając się wysiłkom tych ludzi, którzy mieli skrępowane z tyłu ręce oraz sczepieni byli z sobą w ten sposób, że każdy z nich miał związane obie nogi w kostkach, zaś na wysokości kolana lewej nogi jednego z nich biegł rzemień łączący ją z prawą nogą 169 drugiego. Przedziwne widowisko — istna dwugłowa hydra. Jedna z głów tego tworu była łysa, zezowata, w złotych okularach; druga poważna, chłodna, o zaciętych ustach. Krótko mówiąc związanymi osobnikami byli nie kto inny jak radca Pikron i komisarz Gro-mel. Długo trwało, zanim zdołali wreszcie podnieść się na nogi i utkwili spojrzenia w obserwujących ich drwiąco gospodarzach blaszanego pokoju. Pierwszy przerwał milczenie woźny, a raczej człowiek, który uchodził za woźnego. Głos jego nabrzmiały szyderstwem i nienawiścią przechodził bezpośrednio od przenikliwego szeptu do przeraźliwego krzyku. — Ha, psy, szakale! Jesteście więc! Spieszno wam było do śmierci, nie bójcie się, nie minie was. Tutaj już nie ma dla was ratunku. Rejent Randen nie patrzył na więźniów, twarz miał skupioną; na obliczu Hagewanda malowała się pogarda. Lecz z twarzy „woźnego" tryskała nienawiść i szyderstwo iście diaboliczne, wyglądał jak Mefisto, oczy jego rzucały błyskawice. Nagle podszedł do związanych i zaczął ich kopać. — Pan komisarz był łaskaw sprowadzić pana radcę? — szydził — a teraz obaj panowie nigdy już nie zobaczą tego pięknego świata, szkoda, teraz zacznie on być naprawdę piękny, gdy my go przeczyścimy. Tak, to my będziemy teraz „Budowniczymi Świata", mamy władzę w ręku — he, he, he! Komisarz Gromel zachowywał pozorną obojętność, natomiast radca Pikron słysząc ostatnie słowa „woźnego" drgnął lekko i wpatrzył się w niego swym rozlatanym spojrzeniem. To rozwścieczyło starego upiora. — No co, nie znasz mnie, psie?! Powiedz, kto ja jestem, no! Mów — bo cię kopnę! ciął Pikronowi siarczysty policzek, aż oprawne w złoto okulary radcy spadły na ziemię. Lecz na strasznej teraz twarzy „woźnego" po tym uderzeniu odmalowało się nagle przeraźliwe zmęczenie. Zatoczył się i upadł w głęboki fotel: ciemne oczodoły i ziemista bladość nadawały jego twarzy wybitne podobieństwo do trupiej głowy. Pikron nieporadnie obzierał się za okularami, oczy biegały mu jak zwariowane. Komisarz stał bez ruchu — cała ta scena w potężnym blasku dwustoswiecowych mlecznych lamp wydawała mu się nierealna, jakby grali role w jakiejś fantastycznej wizji filmowej. Lecz nie mogło tu być żadnych wątpliwości: znajdowali się w szponach śmierci, w rękach szaleńców — na to nie ma rady. Z przelotną satysfakcją zanotował sobie komisarz w głowie myśl, że to nieostrożności radcy Pikrona zawdzięczają tę całą „wsypę". „Mówiłem, żeby nie iść bez osłony, nie zwracał na to uwagi." Zresztą — teraz już było wszystko jedno. Umrzeć z honorem, nie pokazać tym ludziom słabości — oto całe zadanie. Nagle przemówił Karol Hagewand. Głos miał swobodny, uprzejmy, pełen swady, tak jakby zagajał zebranie dyskusyjne intelektualistów. — Sami panowie rozumieją, że po tym, co się stało, nie mogą panowie wyjść stąd z życiem: nie mieliśmy zamiaru personalnie was atakować, gramy tu o większą stawkę, lecz skoro próbujecie udaremnić nasze wielkie dzieło, zmuszeni jesteśmy was unieszkodliwić. Sprawiedliwość historii musi uzyskać swoją egzekutywę; mamy oto w ręku epokowy wynalazek profesora Galarda — tu Hagewand wskazał ręką w kierunku rozpiętej na pulpicie ludzkiej skóry — realizacja jego w ciągu paru dni da nam środki, za pomocą których złamiemy administracyjną przemoc tej zakłamanej, skorumpowanej, rządzonej w istocie przez mię- 172 dzynarodowych agentów Republiki. Naród powstanie. Naród przebudzony, Naród świadomy swych wielkich celów historycznych, Naród któ... Ostry dzwonek telefonu przerwał mu w pół słowa. Hagewand ujął słuchawkę. — Tak... Chwilę słuchał w milczeniu, potem zwrócił sią do Maltona. — Trzy wielkie samochody z wojskiem i agentami zajeżdżają przed Zakład. Co robić? Twarz „wodza" była nieruchoma jak oblicze trupa. — Ukryć się — odpowiedział głucho — i wpuścić ich. Niech szukają... nas nie znajdą nigdy. A z tymi dwoma zaraz sam skończę. Hagewand powtarzał polecenie do telefonu, tymczasem złowrogi Malton podniósł sią powoli i wziął ze stołu leżący tam pistolet. Ze strasznym uśmiechem sadysty jął sią zbliżać do więźniów. Komisarz poczuł lód w krzyżu. Koniec — to jasne. Wtem niespodziewanie rejent Randen zatrzymał szaleńca. — Poczekaj, Henryku, aż tamci sobie pojadą — rzekł. — Możemy z tych dwóch jeszcze wyciągnąć trochę zeznań. Malton wstrzymał się, po chwili wzruszając ramionami odłożył pistolet i usiadł z powrotem w fotelu. Przez długie minuty wszyscy nasłuchiwali milcząc. Telefon zaterkotał znowu: Hagewand podniósł słuchawkę. — Zeszli do piwnicy — powiedział odkładając ją po chwili. — Są nad nami. Ale nas tu nie znajdą. Trzeba przeczekać. Napięcie w blaszanym pokoju dochodziło do zenitu — tamci trzej trwali zasłuchani w metaliczną ciszę podziemia, komisarz i radca stali sztywno; Gromel wyczuwał lekkie drżenie ramienia Pikrona przy swo- 173 im. Wtem rejent Randen wstał powoli, cichym, skradającym się krokiem podszedł do żelaznych schodków i wspiął się po nich aż pod sufit, nasłuchując uważnie. Oczy pozostałych mężczyzn wpiły się w niego drapieżnie. Komisarz zdawał sobie sprawę, że coś się tu dzieje, lecz nie rozumiał, nic nie rozumiał... Nagle poczuł silne drgnięcie ramienia Pikrona i w tej chwili ciszę rozdarł przeraźliwy, wynaturzony wrzask radcy: — Budowniczowie świata, do mnie!! Komisarz ujrzał tylko, że ręka rejenta wykonała jakiś błyskawiczny ruch i że drzwi na suficie rozsunęły się z trzaskiem. Jednocześnie zgasło światło i z góry rozebrzmiał piękny, dźwięczny głos Randena. — Policja, na pomoc, tutaj!!! Kilkanaście następnych sekund było nie do opisania, wydarzenia postępowały za sobą w tempie iście szaleńczym. Komisarz poczuł, że radca Pikron pociąga go na ziemię, jednocześnie padło kilka strzałów, których huk mógłby ogłuszyć słonia, po nich zaś zagrzechotały nie kończące się kaskady jazgotu tłuczonego szkła i jakieś wybuchy. Po wijących się na podłodze nierozłącznych ciałach radcy i komisarza przebiegł ktoś ciężkimi butami; naraz wszystko rozświetliło się blaskiem iście piekielnym: czerwone, potężne języki ognia jęły lizać przedmioty wokół, w blasku ognia widniała wyniosła sylwetka Hagewanda stojącego bez ruchu z wielką, pustą bańką w ręku. Benzyna! — Szyfr, szyfr się pali! — zapiał Pikron. Nagle z góry rozległ się mocny głos basowy, skądeś komisarzowi znany: — Pikron, jesteś tam?! — Jestem! — Pikron wił się, szarpiąc i tarmosząc komisarza, lecz wszystko na próżno, odczepić się od siebie nie mogli. Wtem zapłonęło światło elektryczne. 174 Na żelaznych schodach stał dyrektor Lorm z rewolwerem w ręku, za nim, z góry, tłoczyli sią żołnierze w hełmach. Rejent Randen był niewidoczny. Blaszany pokój przedstawiał obraz straszliwej ruiny: przyrządy potłuczone, fotele poprzewracane i zwęglone; obok jednego z nich leżał trup Maltona ściskającego w zastygłej dłoni rewolwer — szaleniec sam roztrzaskał sobie czaszką. Pulpit i stolik z Biblią spalone były doszczętnie, płomienie czepiały sią jeszcze nielicznych drewnianych przedmiotów pokoju, ale już przygasały. Obok resztek pulpitu stał Hagewand trzymając jeszcze w ręku pustą bańką po benzynie. Twarz miał bladą, lecz silił sią na drwiący uśmiech. — Ani wam, ani nam — mamrotał w stroną wijących się po ziemi komisarza i Pikrona. W pół godziny potem do wielkiego auta załadowano Hagewanda i sześciu jego ludzi, schwytanych w ukrytej w hallu metalowej izdebce, czymś w rodzaju bunkru, połączonego z blaszanym pokojem ukośnym, podziemnym korytarzem (tędy to właśnie wleczono komisarza i radcę). Zwłoki Maltona przesłane miały zostać do Medycyny Policyjnej. Cały gmach Zakładu Chemia obsadziło wojsko, jak się okazało, instalacja alarmowa łącząca gmach z centralą Wywiadu Wojskowego działała sprawnie, lecz Mal-ton, który osiągnął dziwny, hipnotyzerski wpływ na pułkownika Hollona, nałogowego zresztą narkomana, co pół godziny telefonował doń, że wszystko jest w porządku. — Tego łotra Hollona trzeba powiesić — mówił grubym głosem Kamil Lorm — przez niego straciliśmy wynalazek Galarda. Czemuż do diabła Randen nas o tym nie uprzedził?! Komisarz Gromel uwolniony wreszcie od swego ruchliwego ,,sjamskiego brata", rozwiązany i napojo- 175 ny koniakiem, odzyskał już swobodę i sprawność umysłu. Stali we trzech z radcą Pikronem i rejentem Randenem w hallu, rozpamiętując szczegóły tej pełnej napięcia nocy. Była godzina czwarta nad ranem, miasto spało jeszcze, nieświadome burzliwych wydarzeń, jakie rozegrały się w Dzielnicy Północnej. Komisarz żądny był rozmowy: wielu rzeczy nie rozumiał, zwłaszcza nie mógł pojąć roli, jaką odegrał w tym wszystkim rejent Randen; tamci jednak nie kwapili się z wyjaśnieniami. — A więc wynalazek profesora Galarda pozostanie nieznany — mówił z ożywieniem Gromel. — Może to i lepiej. Nic by z tego dobrego nie wyszło. — Ach, tak pan uważa? — radca Pikron skrzywił się ironicznie. — A ty, Filipie, nie wpadłeś na pomysł zrobienia odpisu tego szyfru? — Nie, nie zdążyłem... zresztą i tak wszystkie papiery się spaliły — odrzekł sucho rejent. Twarz jego była blada, oczy pałały fanatycznym blaskiem. — Może być, że profesor ukrył jeszcze gdzieś kopię testamentu — powiedział znów z ożywieniem Gromel — ciekawym problemem byłoby stwierdzenie tego. Sądzę, że łączy się to z pytaniem, kto właściwie zamordował profesora? I dlaczego zamordowano Luizę Lorę? Wszak tego jeszcze nie wiemy. — Jestem pewien, że przy pańskich znakomitych talentach dedukcyjnych dowiemy się tego bardzo niedługo. Obyś pan tylko tym razem naprawdę głowy nie stracił, niezbyt dobrze jej pan pilnuje! Radca, jak z tego widać, odzyskał szybko, aż za szybko, całą swoją arogancję i sarkazm. „Niespożyty typ — pomyślał komisarz. — Ale jak na to, że przez jego nieostrożność o mało co nie straciliśmy głów obaj, mógłby być trochę grzeczniejszy." 176 XVII Prowincja! Ileż w tym słowie zawiera się treści, ileż obrazów i nastrojów, ileż sentymentów, tęsknot, wspomnień, słodkiej melancholii. Lecz dużo także, powie ktoś, nudy, irytacji, gniewów — ba — tragedii nierzadko; niejedna przecież pani Bovary wypłakała oczy w małym, spokojnym, cichym miasteczku, dla niejednego ciasny krąg przestrzeni ograniczony apteką, rynkiem, kościołem, stał się kołem udręczeń, rozpinającym duszę na straszliwych, powolnych torturach. Bowiem zewnętrzny spokój, monotonia, łagodny rytm życia prowincji to często pozór tylko, to zewnętrzna warstwa, pod którą kryje się bezlitosne okrucieństwo ludzkich pożądań, ambicji, dramatycznych konfliktów, nie złagodzonych tutaj przez dekoracyjne, samoistne, bujne tło wielkiego miasta, Scena jest tu, jak ongiś w pierwszym szekspirowskim teatrze, ogołocona z wszelkich zbędnych dekoracji — po prostu tylko surowa estrada z desek, a na niej skąpo ucharaktery-zowane osoby dramatu i... sam czysty ekstrakt tragedii. Nie ma tu bogactwa i różnorodności nieistotnych szczegółów, na których zatrzymać można by spragnione ulgi i wypoczynku oczy i myśl, nie ma chwilowej choćby ucieczki w inny kolor, w inną atmosferę, nie ma wreszcie kąpieli samotności, działającej czasem jak balsam. Na prowincji nikt nigdy nie jest sam: ludzie są za blisko siebie, zbyt określone mają dla siebie wzajemnie znaczenie, zbytnio, kurczowo niemal są o siebie zahaczeni, zbyt intensywny i nieprzerwany jest dramat, w którym grają główne role. Zaiste — prawdziwą samotność osiągnąć można tylko w kipiącym, różnobarwnym, zmiennym jak morze i zarazem niezmiennym jak morze odmęcie milionowego miasta; tam tylko zatonąć można w tłumie, w ruchliwej, 177 gwarnej, orzeźwiającej, choć czasem i przerażającej obojętności życia ulicznego, w krzepiącej nieosobo-wości wielkomiejskich rozrywek, w kinach, dancingach, barach — tam tylko można stać się na pewien czas człowiekiem bez twarzy, bez problemów, bez dramatów, bez konsekwencji, osiągnąć najcudowniejszy odpoczynek: niebyt, Nirwanę. Jest nowela Poego o człowieku, który istniał tylko w tłumie, tylko jako jeden z wielu tłoczących się na bulwarach, przed teatrem, cyrkiem, barem; poza tym nigdzie go nie było, nigdzie nie mieszkał, nie miał prywatnego życia, nikogo nie znał. Takim Człowiekiem Tłumu można być na pewien czas w wielkim mieście, lecz na pewien czas tylko, jest to chwilowy urlop od dramatu, w którym grać musimy wszyscy aż do śmierci: prędzej czy później życie się o ciebie upomni, a biada ci, gdyby się to nie stało. Zanim jednak to nastąpi — ciesz się antraktem, korzystaj z balsamu uspokojenia i spoczynku, jaki daje ci Milionowe Miasto. Dopóki masz pieniądze, nikt cię tu o nic nie zapyta, możesz być pewien... Chyba, że sam zatęsknisz za swoją osobowością i za dramatem, dramatem ludzkim, od którego mieszkańcy Prowincji nigdy nie mają urlopu. Dziwnie to naprawdę jest urządzone: milionowe miasto, mające wygląd Piekła i idylliczne miasteczko prowincjonalne, oddychające na pozór spokojem i słodyczą — często zamieniają się w istocie rolami: strudzony wielkomiejskim mechanicznym udręczeniem mieszkaniec stolicy dąży do prowincjonalnego ukojenia, zaś storturowany czystym, zwięzłym dramatem prowincji obywatel małego miasteczka marzy o uldze roztopienia się w ulicznej fali. Jeden i drugi w gruncie rzeczy pragnie urlopu, wszak na urlop zawsze dokądś się wyjeżdża: tam dobrze, gdzie nas nie ma. 178 Z tych wszystkich rzeczy nie zdawał sobie zapewne sprawy komisarz Gromel, gdy jadąc wiele godzin do miasteczka X..., leniwie obserwował przez okno wagonu niezliczone kwadraciki jesiennych pól, utrzymanych w spokojnych, nie krzyczących, ciemnych barwach zmierzchu. Pojechał do X... w określonych celach, nie był zaś człowiekiem, którego by jakiekolwiek, choćby najbardziej urocze przelotne nastroje odwieść mogły od wyznaczonej przez obowiązek linii postępowania. Nie znaczy to wcale, żeby komisarz Gromel pozbawiony był wrażliwości na nastroje: najlepszy tego dowód właśnie, że znalazłszy się po wielu latach spędzonych w stolicy, na spokojnych brukach starego prowincjonalnego miasteczka natychmiast uległ urokowi i poezji tego miejsca; nie dowodzi to jednak z drugiej strony, aby zaniedbywał tutaj swoje czynności służbowe, przeciwnie, wykonywał je tym akuratniej; wyraźnie jednak poczuł, że po ogromnym wysiłku ostatnich dni coś w nim się rozluźniło, że otworzył się jakby na wszystkie wrażenia uboczne, które przedtem programowo był od siebie odsuwał, które przeszkadzały mu tylko w napięciu, w jakim się znajdował i w jakim powinien był pozostać. Chłonął teraz całym sobą czar miasteczka, gdzie urodził się przed czterdziestu paru laty Ludwik Galard, miasteczka, po którego brukach i alejach stąpały kiedyś zgrabne, leciutkie nóżki dwóch pięknych córek owej zbiegłej z Hiszpanii rewolucjonistki, praczki Emilii Iberra. Chłonął poezję ogrodów, romantycznych mostków ponad zarośniętą wiklinami rzeczką, malowni-czość starych, przestronnych, osłoniętych dzikim winem i bluszczem domostw, powagę przepięknego, gotyckiego kościółka, subtelny wdzięk zadumanych, jakby w kontemplacyjnej melancholii pogrążonych uliczek i nastrojowych, starych, nasiąkłych zapachem 11 wina i piwnicy kawiarenek z panoszącym się zielonym stołem bilardowym i — ach — z grającą szafą, która po wrzuceniu monety dyskretnie rozpylała w głąb drzemiącej w fajczanym dymie salki słodkie tony staroświeckiego walczyka. Czyż może być na świecie cokolwiek milszego nad taką muzykę? Atmosfera wypoczynku i kontemplacji drobnych, dekoracyjnych szczegółów prowincjonalnego życia jednocześnie doskonale działała na odradzanie się w komisarzu wyobraźni, owego szóstego zmysłu, którego posiadanie i kształcenie należało przecież do jego obowiązków zawodowych. Gromel wiedział dobrze, że sprawa profesora Galarda, wymagająca ciągłego napięcia uwagi, stawiająca przed umysłem prowadzącego śledztwo wciąż nowe problemy, zaskakująca go coraz to nowymi niebezpiecznymi sytuacjami i dziwacznymi niespodziankami, przytępiła w nim nieco działanie tego szóstego zmysłu, owej intuicyjnej władzy psychicznej, której tak mu często zazdrościli koledzy. Sprawa profesora Galarda, a raczej przebieg tej sprawy, nazbyt często komisarza dezorientowała i irytowała — to zaś nie sprzyja nastawieniu „wewnętrznego wzroku" na największą ostrość widzenia. Oczywiście przeszkadzały tutaj owe elementy polityczne, ów system agentów-prowokato-rów, wnoszących do sprawy dwuznaczność, nie pozwalającą stanąć oko w oko ze zbrodnią. Lecz teraz, wydawało się komisarzowi, nadszedł moment, kiedy jego rola stała się najważniejsza, pozostał już jedynie czysty, izolowany problem zbrodni — zagadka jednoznaczna, konkretna. Obecnie należało skoncentrować władze psychiczne w celu odtworzenia przebiegu wypadków, tak jak historycy z paru skąpych słów kronikarskiego tekstu odtwarzają bieg dziejów, ba, nawet ich styl wewnętrzny, ich koloryt. Do tego 180 potrzebna jest dedukcyjna logika i intuicja. A ta druga niespodziewanie świetnie zaczęła rozkwitać w atmosferze staroświeckiej poezji prowincjonalnej. O cóż teraz jeszcze chodziło? O problem, zdaniem komisarza Gromela najistotniejszy — o problem zbrodni elementarnej. Republice nie groziło już śmiertelne niebezpieczeństwo, wynalazek profesora Galarda został unicestwiony (chociaż komisarz Gromel zadawał sobie czasem pytanie, czy wynalazek ten w ogóle istniał kiedykolwiek, czy nie był jakąś, nie wiedzieć skąd zrodzoną fikcją; kiedy indziej znów myślał przeciwnie — że wynalazek tkwił nadal gdzieś w ukryciu, zapisany i perfidnie schowany), wyrafinowani, dwuznaczni agenci doktor Alen i hrabia Randen wykonali wzorowo swoje zadania, najczynniejsi przedstawiciele dwóch zbrodniczych organizacji podziemnych znaleźli się w więzieniu, bądź, jak Malton, na tamtym świecie, zdekonspirowano i rozbrojono dwie ważne kwatery przestępcze; mimo to wszystko pozostała jeszcze kwestia, zdaniem komisarza dla policji najważniejsza: kto zamordował profesora i Luizę Lorę? Komisarz miał co do tego zdecydowaną koncepcję, miał ją już od poniedziałku po zabójstwie: pierwsze morderstwo, przypomnijmy sobie, dokonane zostało w sobotę. Lecz koncepcja ta opierała się tylko na — dość wyraźnych, zdaniem Gromela, ale jednak tylko—poszlakach. To za mało, aby zdobyć pewność, to za mało aby posłać człowieka na szubienicę. Należało uzyskać dowód, jakieś zeznanie — konkretne, wskazujące niezbicie. Radca Pikron po owej piekielnej nocy i po, problematycznym właściwie, rozładowaniu kwestii zaszyfrowanego wynalazku kompletnie przestał się sprawą interesować pozostawiając dalsze jej prowadzenie Gromelowi. Komisarz z jednej strony bardzo był z takiego obrotu rzeczy zadowolony, z drugiej 181 jednak gorszyło go to zdecydowanie: był to jego zdaniem uderzający przykład niewłaściwego stosunku Policji Politycznej do pracy śledczej i do prawa — interesują się tymi rzeczami jedynie o tyle, o ile jest im to potrzebne do załatwienia własnych spraw, a przecież poczucie praworządności i sprawiedliwości winno we dnie i w nocy przepajać całkowicie myśli i zamiary ludzi, którzy poświęcili się służbie dla Republiki. Prawo jest jedno dla wszystkich. W bagatelizującym stosunku do zbrodni, jeśli nie groziła ona politycznej równowadze Republiki, widział komisarz echa poglądu Alicji Dillon, że zbrodnia niczym się nie różni od wojny. Tutaj był zgubny błąd moralny: zbrodnia indywidualna różni się od wojny, polityka zresztą nie jest wojną, zaś zbrodnia jest zawsze zbrodnią i żadne względy nie mogą nas oswobodzić od bezkompromisowej walki z nią. Radca Pikron, jak wspomnieliśmy, mało interesował się już śledztwem prowadzonym przez komisarza — raz tylko wyraził swoją opinię, jeśli chodzi o sprawców zabójstwa. Jego zdaniem mogła tego dokonać jakaś pomniejsza tajna organizacja, od których roiło się w stolicy, mogła to również być sprawa prywatna, profesor miał wielu wrogów. Jeśli chodziło o Luizę Lorę z domu Iberra, radca podejrzewał, że padŁa ona ofiarą sądu partyjnego. Co prawda nie potwierdzało się to w zeznaniach uwięzionych członków „Świata Nowego". Jeśli chodzi o owych aresztowanych działaczy obu organizacji, to o zamordowanie profesora Galarda oskarżali się oni wzajemnie: Alicja Dillon twierdziła, że zrobił to Hagewand, Hagewand składał winę na ,,Świat Nowy". Nie potwierdzało się to jednak w zeznaniach obu agentów: Alena i Ran-dena, z którymi co prawda komisarz nie miewał 182 ; ostatnio wiele okazji do rozmów. W sumie: galimatias, jakich mało. Lecz komisarz Gromel, jak się rzekło, miał swoją koncepcję i to miał ją od dawna. Potrzebował jedynie — faktów, konkretnych faktów. Poszlak zgromadził dosyć. Brakło faktów. I tu właśnie, w starym, romantycznym miasteczku spodziewał się zdobyć wieści o tych faktach. Trzydniowy urlop, udzielony mu przez pułkownika Norda, postanowił wyzyskać na odtworzenie historii pewnego dramatu, który rozgrywał się na przestrzeni dziesiątków lat, na wyłowienie z mglistej tkaniny czasu owej nitki przewodniej, owej kanwy, która doprowadzić go miała do celu. Tu, z daleka od stolicy, był klucz zbrodni popełnionej w Dzielnicy Północnej, tu, wśród naiwnych uliczek i zacisznych kawiarenek toczyło się najważniejsze śledztwo komisarza Gromela. Nie na wiele niewątpliwie przydały się odwiedziny, jakie komisarz złożył Paulinie Galard, matce profesora. Była to staruszka już niemal nieprzytomna, pozbawiona kontaktu ze światem zewnętrznym, jakaś nieobliczalna resztka człowieka. Nie wiadomo nawet, czy śmierć syna doszła do jej świadomości, chociaż na dźwięk jego imienia płakała gorzko i rozpaczliwie jak skrzywdzone dziecko. — Ludwik, Ludwik — powtarzała zachłystując się płaczem, lecz potem znowu mówiła o nim jak o kimś żywym. Opiekował się nią stary, małomówny kuzyn, który nic nie wiedział i nic nie chciał wiedzieć, a także odwieczne służące, zgrzybiałe, chore, dziwaczne. Cały ten dom w ogóle był jedną pamiątką, zwiędłą i uschłą wiązanką liści na grobie przeszłości. Mimo to komisarz Gromel wciąż zbierał materiały. Z urwanych słów starych służących, ze znaczących spojrzeń, z przelotnych rozmów, ze wspomnień skle- 183 pikarki, ogrodnika, przygodnego przechodnia nawet, wstawała przeszłość, jakby elementy jej rozsiane były w powietrzu, żyły tu i ówdzie w starych murach, uliczkach i ogrodach. Błąkał się tu cień, echa głosu, refleksy czynów fascynującego, pełnego ognia i uporu młodzieńca, chluby tutejszego Liceum, ulubieńca miasta i najsławniejszego jego obywatela — Ludwika Galarda, syna miejscowego aptekarza. Z mgieł i oparów niepamięci wyłaniała się uboga, lecz malownicza i czyściutka izdebka na poddaszu, mieszkanie praczki Emilii Iberra, wdowy po rewolucjoniście, matki dwóch pięknych, czarnookich córek. I krok po kroku, etap po etapie, utrwalony nie wiedzieć gdzie i jak wstawał z kurzu zapomnienia i nabierał żywych barw ów zakazany, gorszący całe miasto romans między obiecującym synem aptekarza, niejako przywódcą miejscowej młodzieży, tej ,,z aspiracjami", a piękną, małomówną, młodszą córką praczki — Luizą, romans zakończony skandalicznym wyjazdem dziewczyny wraz z młodym studentem do stolicy. A obok tego romansu tragedia wzgardzonego narzeczonego Luizy, Edwarda Lorę, szofera, z pochodzenia Francuza, również emigranta politycznego, przeznaczonego przez matkę dziewczyny na męża Luizy. Chciał zabić rywala, później zamierzał sobie odebrać życie, wreszcie pojechał za młodą parą do stolicy, słuch o nim zaginął na długie lata. O tym, że został on wreszcie mężem Luizy, słyszano w X... coś niecoś, przypomniała o tym opisywana w stołecznych gazetach zbrodnia, zamordowanie „dozorczyni Luizy Lorę", lecz z drugiej strony sprawę usunęła w cień tragiczna śmierć samego profesora Galarda, chluby miasta i okolic, ,,Ludwisia od aptekarza". Mówiono o tym dużo, pewno u źródeł tego zabójstwa tkwiła jakaś polityka, syn aptekarza zawsze ,,coś tam spisko- 184 wał", a w ogóle niespokojny to był duch, chociaż opanowany i skryty, ale zawzięty, jak mało kto. Chwała Bogu, że stary aptekarz nie doczekał tej chwili, zmarł dobre parę lat temu, jeszcze w czasie wojny. Zmarła też już dawno praczka Emilia Iberra, a starsza córka Henrietta nie taka ładna jak młodsza, lecz również niczego sobie, znikła w świecie, jak kamień w wodzie. Wyjechała ona z X... jeszcze przed całą historią, ale przyjeżdżała odwiedzać matkę — dopóki ta jeszcze żyła. Potem już jej nie widziano. Czas płynie, młodzi się starzeją, starzy wymierają — taki to już los na tej ziemi, nikt na to nic nie poradzi... Komisarz wałęsał się pozornie bez celu, wchłaniał kojące piękno miasteczka, brodził w alejach parków i ogrodów po kostki w jesiennych różnobarwnych liściach kasztanów, lip i klonów, zachodził tu i ówdzie ,,na jednego", oparty o wielki szynkwas wysłuchiwał spokojnie płynących miejscowych plotek, pozornie obojętny, beztroski, rozleniwiony — w istocie kształtował oto i rekonstruował w myśli wypadki dawno minione, ożywiał je, ba — czuł nawet ich barwę, koloryt, nastrój, jakby żył wtedy, jakby był ich świadkiem. Poznał ich tło zewnętrzne, odeptał własnymi nogami wszystkie miejsca, aleje, kamienie brukowe, po których stąpali bohaterowie tej dawnej, romantycznej historii. To dużo znaczy, to pobudza wyobraźnię. Trzeciego dnia pobytu w X..., jesiennym, pogodnym, niebieskawym popołudniem komisarz Gromel zaszedł do ulubionej, stylowej kawiarenki z bilardem i grającą szafą. Było tu szaro i pusto, światła jeszcze nie zapalono; przy jednym ze stolików siedział samotnie jakiś bardzo stary, siwy pan z wygasłą fajeczką w zębach, wpatrując się spokojnym, nieruchomym spojrzeniem, ponad rozłożoną wielką płachtą stołecznej 185 gazety, w przeciwległą ścianę, na której zawieszone były jakieś sielskie-anielskie obrazki. Komisarz po raz trzeci już wrzucał monetę, aby usłyszeć pozytywko-we dźwięki starego walczyka, którego tak bardzo lubił, gdy nagle starszy pan wyjął fajeczkę z ust i przemówił miłym, drżącym nieco głosem. — Widzę, że lubi pan taką muzykę? — Rzeczywiście, bardzo lubię — odrzekł uprzejmie chętny do każdej rozmowy komisarz. — Ten walc przypomina dawne, bardzo dawne czasy; pana jeszcze wtedy na świecie nie było — ciągnął dalej staruszek wpatrując się nadal w zawieszone na ścianie obrazki. — Pan nietutejszy, prawda? Gromel potwierdził. — A kto pan właściwie jest i po co pan przyjechał? Gromel zawahał się chwilę, ale nie było celu zatajać prawdy, przeciwnie, prawda mogła mu pomóc. — Jestem komisarzem Policji Śledczej ze stolicy, prowadzę sprawę o zabójstwo Ludwika Galarda, dlatego też przyjechałem, aby zobaczyć miasto, gdzie on się urodził i wychowywał. Stary drgnął lekko, oderwał wzrok od obrazków na ścianie i przyjrzał się Gromelowi. Oczy miał wyblakłe, ale zupełnie jeszcze przytomne, była w nich nawet pewna żywość i bystrość. Długo milczeli, przez ten czas zmierzch zrobił jakby kilka kroków naprzód, obrazki na ścianie zamgliły się zupełnie. Gromel obawiał się już, że kompletnie wystraszył starego, gdy ten przemówił nagle, jakby z pewnym ożywieniem. — Ludwiś Galard... wiem, wiem, któż by go znał lepiej ode mnie: byłem jego profesorem w tutejszym Liceum. Dawne to już czasy, uczyłem jego i jego przy- 186 jaciół: Lorma i Randena. Już wtedy wiedziałem, że to się źle skończy, mówiłem im to nieraz. — Jak to, więc Filip Randen i Kamil Lorm także pochodzą z X...? — Z okolic, drogi panie, z okolic. Hrabia Randen, ojciec Filipa, miał tu wielkie majątki, a stary Lorm był u niego administratorem. Ci trzej chłopcy przypadli sobie do smaku, jak rodzeni bracia. Ależ paliło im się w głowach! Przestrzegałem ich: młodość musi być młodością, ale nie może sięgać za daleko. A oni tylko książki i książki, te książki im przewróciły w głowie, więc postanowili świat przewrócić do góry nogami. Budowniczowie świata — he, he... Komisarz zdawał się okazywać coraz większe zainteresowanie rozmową. — Więc pan profesor słyszał o loży „Budowniczych Świata"? — Czy słyszałem, młody człowieku! Asystowałem przy jej narodzeniu! Ja także byłem kiedyś wolnomu-larzem, o, to już bardzo, bardzo dawno, ci trzej chłopcy nie mieli przede mną tajemnic. Odradzałem im, jak tylko mogłem — ale cóż — w młodych głowach pali się zawsze, a u nich więcej jeszcze niż u kogokolwiek. Wiedziałem, wiedziałem, że to się musi źle skończyć. Sama zasada była błędna, zupełnie błędna. Staruszek zamilkł i wpatrzył się w gęstniejący za oknami zmierzch. Gromel, podniecony, przysunął się z krzesłem. — A jakaż była ta zasada, panie profesorze — zapytał żywo, przysuwając się coraz bliżej. — Pan pozwoli, że się przedstawię, jestem Antoni Gromel, komisarz Policji Śledczej. — Doktor Emil Barend, emerytowany profesor nauk humanistycznych — wygłosił z dumą staruszek. — Widzę, że pana interesują te rzeczy, młody człowieku. 187 Loża „Budowniczych Świata" — ho, ho. Zaczęło się jak dziecinada, a potem... Znałem dokładnie ich plany, bardzo dokładnie. Komisarz czekał w milczeniu, żeby nie spłoszyć starego. — Ich program działania był nie pisany, ale bardzo dokładnie ustalony. Ułożył go Filipek Randen — o, to także była zajadła bestia. Chcieli opanować świat, rozumie pan? A zapomnieli o tym, że świat jest Boży... nie sięgać człowiekowi po niego. — Opanować świat? — Tak, Ludwiś był taki zdolny do fizyki i chemii, wie pan? Obiecywał im, że zrobi wynalazek, który odda im świat w ręce. Ale ponieważ świat bywa rozmaity, ludzie mają różne poglądy i zamiary, oni postanowili wejść wszędzie, rozumie pan? Do wszystkich partii i organizacji, jawnych i tajnych, żeby na wszystkim trzymać rękę. Mrzonki, panie, bzdury niebezpieczne. Mówiłem im: świat jest Boży, nie wierzcie w fizykę ani chemię, wierzcie w Boga, który sam o wszystkim postanowił — Oh jest Budowniczym Świata. Ale nie chcieli mnie słuchać, ani czytać moich książek, oni lekceważyli humanistykę, dla nich tylko siła fizyczna była czymś. No i właśnie — doczekał się Ludwiś... wiedziałem to, wiedziałem... — To bardzo ciekawe — wtrącił komisarz. — Ciekawe i nieciekawe, mój panie. — Nagle staruszek nachylił się do komisarza, konfidencjonalnie i trochę plotkarsko. — Chcieli od razu nawiązać kontakt ze wszystkimi i wmieszali się między tych... emigrantów. Pan wie, w naszym mieście byli Hiszpanie i Francuzi — polityczni. I wtedy zaczął się romans Ludwisia z tą Luizą. O, tego już było nadto! Ojciec Ludwisia, świeć Panie nad jego duszą, zwrócił się do policji, żeby wysiedlić przybłędów. Ale oni opętali 188 agenta policji, takiego, co to był od spraw politycznych, jakżeż mu tam było... Pikrona... — Pikrona?! — komisarz krzyknął niemal. — Obecnego radcę?! — Radca nie radca, tego ja dobrze nie wiem. Grunt, że on nie dał wysiedlić tych kobiet, Ludwik i tamci zmówili się z nim i przystał do tej ich niby loży, a przez te kobiety chcieli zyskać zaufanie „czerwonych". Była przy tym cała historia, bo ta Luiza miała narzeczonego, Francuza, Lorę. Widziałem go tu wczoraj, wrócił widać. Komisarz zerwał się na równe nogi. — Edwarda Lorę widział pan wczoraj?! Tu? Gdzie?! Staruszek spłoszył się wyraźnie, Gromel zauważył to poniewczasie. Profesor Barend wstał i trzęsącą się ręką jął chować fajkę do wyjętego z kieszeni woreczka. Marniał coś pod nosem nie patrząc na komisarza. — Może pan zostanie jeszcze, panie profesorze? — komisarz starał się prosić jak najłagodniej. — Nie, muszę już iść, bardzo mi miło — bełkotał staruszek. — To dawne, dawne sprawy, tu już nikogo z nich nie ma, wyjechali, potem była wojna... No, żegnam pana, komisarzu. Gromel pozostał sam w ciemnej już zupełnie salce kawiarni. Staruszek zniknął za drzwiami. Komisarz przez chwilę stał nieruchomo, segregując w myśli wszystko, czego się dowiedział. Nie było tego wiele, ale... Powoli szedł ku wyjściu zapominając zapłacić za wypitą kawę, gdy uwagę jego zwróciła smuga światła padająca zza szynkwasu. Z tyłu za bufetem znajdował się mały pokoik, w którym paliło się światło: przez uchylone drzwi padał właśnie ów blask, który zwrócił uwagę komisarza. Gromel dyskretnie zajrzał w szparę: przodem do niego siedział tam tęgi oberży- 189 sta, zajęty rozmową z jakimś mężczyzną, widocznym z profilu. Gromel spojrzał na tego mężczyznę i drgnął. Energicznym krokiem wszedł za bufet i szeroko otworzył drzwi. — Dobry wieczór, panie Lorę! — powiedział. W momencie gdy te słowa spłynęły mu z ust, natychmiast zrozumiał, jakie głupstwo popełnił, zrozumiał to empirycznie niejako, wpatrując się w wycelowane w niego lufy dwóch rewolwerów. — Ręce do góry! — zakomenderował Edward Lorę. Komisarz w milczeniu podniósł; ręce. — Niech pan stanie tam, pod ścianą — warknął Lorę. Gromel wykonał i ten rozkaz. Lufy obu rewolwerów wędrowały za nim, gdy z odwróconą w ich stronę głową robił parę kroków w kierunku ściany. Oparł się o nią plecami patrząc w kierunku Edwarda Lorę, podczas gdy oberżysta starannie zamykał drzwi. „Zastrzelą mnie, czy nie — myślał beznamiętnie komisarz — chyba raczej nie tutaj, to byłoby nieostrożne. Ależ głupio wpadłem!" Nagle Edward Lorę przemówił spokojnym, głębokim głosem. — Panie komisarzu! Wiem, że chociaż jest pan naszym wrogiem, jest pan również człowiekiem uczciwym, który potrafi dotrzymać słowa. Moglibyśmy zastrzelić pana tu na miejscu, lecz nie jest to dla nas w tej chwili wygodne, wyjeżdżam za granicę i nie chciałbym zostawiać za sobą pańskiego trupa. Proponuję więc następujący układ: jeśli da nam pan słowo honoru, że prosto stąd pójdzie pan na dworzec i wyjedzie do stolicy pociągiem pospiesznym o godzinie 20 nie rozmawiając po drodze z nikim, wypuścimy pana stąd bez szwanku. 190 Komisarz namyślał się chwilę. Oczy obu mężczyzn śledziły go z napięciem, lufy rewolwerowe patrzyły weń również. — Panie Lorę — odpowiedział wreszcie. — Chociaż wiem, że jest pan złoczyńcą i skończy pan na szubienicy, chociaż dwukrotnie usiłował mnie pan zabić, gotów jestem zawrzeć z panem tę umowę, ale pod jednym warunkiem. Dodam jeszcze, że nie robię tego, aby ratować życie — robię to dla dobra Republiki. — Jakiż to warunek? — Przed moim wyjściem stąd odpowie mi pan szczerze na trzy pytania. Oberżysta i Lorę spojrzeli na siebie. — Wszystko zależy od tego, jakie będą pańskie pytania. — Sądzę, że zupełnie dla pana nieszkodliwe; jestem nawet tego pewien. — A więc proszę, niech pan pyta. Edward Lorę rozsiadł się wygodnie na ławie nie spuszczając z komisarza lufy rewolweru. Oberżysta stał nadal śledząc każdy ruch Gromela. W pół godziny potem komisarz Gromel wyszedł z kawiarenki na ulicę. Wychodząc miał ochotę odwiedzić jeszcze na chwilę grającą szafę, żeby po raz ostatni posłuchać owego prześlicznego, starego walca, ale rozmyślił się: to byłoby niepoważne. Ciemnymi, romantycznymi uliczkami szedł w stronę dworca; nagle przypomniał sobie Henriettę Iberra i serce ścisnęło mu się lekko: pomyśleć, że chodziła ona tymi samymi ulicami w dawnych czasach, w czasach młodości. „Nie znałem jej wtedy" — uświadomił sobie komisarz starając się jednocześnie odpędzić natrętną myśl, że Henrietta znajduje się obecnie w więzieniu i to dzięki niemu. 191 Po przyjściu na dworzec Gromel stwierdził, że do odjazdu ekspresu jest jeszcze godzina czasu. Godzinę tą spędził w bufecie stacyjnym popijając piwo i nie myśląc o niczym. Punktualnie o godzinie 20 długi wąż wagonów wtoczył się na stację. XVIII Po przyjeździe do stolicy komisarz Gromel dokonał paru czynności, które obmyślił sobie jeszcze siedząc w pociągu. Przede wszystkim odbył dłuższą konferencję z pułkownikiem Nordem, po czym złożył wizytę radcy Pikronowi w jego mieszkaniu przy ulicy Balkonowej. Dom ten został już uwolniony spod opieki policji, jedynie mieszkanie profesora Galarda opieczętowano; w dyżurce Luizy Lorę mieszkała teraz inna dozorczyni. Komisarz wychodząc od radcy Pikrona wstąpił tam nawet, aby dowiedzieć się o losy kota — świadka zbrodni. Kot miał się dobrze, nowa dozorczyni przejęła go wraz z całym urządzeniem mieszkania. Po spełnieniu tych wszystkich czynności komisarz Gromel zgłosił się na audiencję do Ministra Administracji i Sprawiedliwości. Był słoneczny, krystaliczny, zimowy niemal ranek, gdy poprzedzany przez sekretarza Ministerstwa wszedł do jasnego, surowego gabinetu ministra i przywitawszy się z Ekscelencją, zasiadł naprzeciw niego po drugiej stronie wielkiego, pustego niemal biurka. Sekretarz oddalił się bezszelestnie. Minister wyglądał jeszcze mizerniej niż wtedy, na owej konferencji, kiedy to komisarz Gromel widział go po raz pierwszy. Bródka jego wydawała się bardziej siwa, czoło głębiej poryte zmarszczkami, wyraz twarzy znużony i smutny. Mimo to aksamitny jego 192 głos, głos wielkiego niegdyś mówcy, brzmiał pokrzepiająco i zachęcająco, gdy zapytał komisarza, czemu zawdzięczać może jego dzisiejszą wizytę. — Ekscelencjo — głos komisarza był _ poważny i opanowany — mam do zakomunikowania bardzo ważne fakty dotyczące sprawy profesora Galarda. Rzeczą niezbędną jednak jest, abym mógł przedstawić Ekscelencji całokształt tych wydarzeń. Potrzeba mi na to około pół godziny czasu. — Pan mnie bardzo zaciekawia, komisarzu — minister spojrzał nań przelotnie i znowu opuścił wzrok na biurko. — Proszę, niech pan mówi, zamieniam się w słuch. — Aby wyjaśnić tę całą historię, należy cofnąć się w dość odległą przeszłość — rozpoczął komisarz. — W roku 19... w miasteczku X... czterej młodzi ludzie, a mianowicie Galard Ludwik, syn aptekarza, Randen Filip, wicehrabia, syn właściciela posiadłości położonych niedaleko X..., Lorm Kamil, syn administratora tych dóbr, oraz Pikron Aleksander, agent policji politycznej w X... zawiązali pół jawną lożę masońską, tak zwaną Lożę „Budowniczych Świata", której celem miało być zawładnięcie Państwem i zorganizowanie go w myśl zasad planowości i koncentrycznej hierarchii — ich poglądów ideowych nie będę zresztą streszczał: częściowo wyłożone są one w broszurze „Masoneria w naszym kraju", którą pozwalam sobie tutaj Ekscelencji załączyć. Jako pośrednią metodę działania Loża „Budowniczych Świata" obrała system wprowadzania swych, zakonspirowanych oczywiście, członków do wszelkich jawnych i tajnych organizacji, mających wpływ na życie polityczne kraju, obserwowanie działalności tych organizacji i paraliżowanie jej. System ten opracował sekretarz Loży, Aleksander Pikron. Główną 193 jednak bronią Loży, za pomocą której obiecywała ona sobie uchwycić, gdy nadejdzie decydujący moment, władzę w Republice, miał być wynalazek działającej na odległość śmiercionośnej substancji promieniotwórczej. Idea tego wynalazku powstała w głowie Ludwika Galarda, niewątpliwie genialnie uzdolnionego człowieka, jeszcze na szkolnej ławie. Poczynania Loży finansował na razie wicehrabia Filip Randen, najzamożniejszy z jej członków. Jeszcze podczas pobytu owych czterech młodzieńców w X... Loża zaczęła realizować zamysły, dotyczące stopniowego przemycania zaufanych ludzi do nielegalnych organizacji. Sprzyjał temu fakt, że miasteczko X... jako położone niedaleko granicy roiło się od przeróżnych emigrantów politycznych. Dużą rolę wśród nich odgrywał zwłaszcza Francuz, Edward Lorę, zaręczony z młodziutką Hiszpanką Luizą Iberra. Dziewczyna ta zakochała się w Ludwiku Galardzie — dzięki tej miłości członkom Loży udało się nawiązać ożywione stosunki z ośrodkiem ruchu rewolucyjnego, jakim było w tym czasie miasteczko X... Romans Luizy z Galardem zakończył się jej zerwaniem z narzeczonym i wyjazdem z Ludwikiem do stolicy, był to nawiasem mówiąc głośny skandal towarzyski w X... W tym czasie następuje w ogóle przeniesienie działalności Loży do stolicy: trzej jej główni członkowie wstępują tu na wyższe uczelnie, zaś starszy od nich Aleksander Pikron awansuje w hierarchii urzędniczej, powołany do centrali Ministerstwa, jednocześnie uzyskuje doktorat prawa. Jeśli chodzi o romans Luizy Iberra z Ludwikiem Galardem, to kończy się on szybko porzuceniem przez Ludwika kochanki. Biedna dziewczyna, pozostawiona samotnie na bruku wielkiego miasta, wychodzi za mąż za wzgardzonego narzeczonego Edwarda Lorę, jak się 194 zdaje po uszy tkwiącego w nielegalnej działalności (był on już w tym czasie członkiem Komitetu Naczelnego Partii); pogodził się z tą, nieco dlań upokarzającą sytuacją i nawet zapomniał dawnych swych uraz względem Galarda. Inaczej Luiza, która do końca życia zachowała w stosunku do byłego kochanka uczucie namiętnej nienawiści, połączonej z utajoną, podświadomą miłością, uczucie właściwe zresztą kobietom jej narodu. Uczucie to maskowała jednak zręcznie, na pozór wybaczyła Galardowi doznane odeń upokorzenia, a jako żona Edwarda Lorę odgrywała dosyć dwuznaczną rolę w stosunkach pomiędzy Lożą „Budowniczych Świata" a „Światem Nowym". Minęło wiele lat: Ludwik Galard wyjeżdża na studia zagraniczne, po powrocie powołany zostaje na katedrę chemii. W tym samym czasie Kamil Lorm, ukończywszy studia prawne przyjęty zostaje do Departamentu Politycznego w Ministerstwie — w ciągu paru lat obaj z Pikronem opanowują ten resort w sposób niemal dyktatorski. Doktor praw Filip Randen odziedziczywszy po zmarłym ojcu tytuł i majątek osiada w stolicy jako agent przysięgły. W tymże okresie do Loży przyjęty zostaje nowy członek: jest nim doktor Ryszard Alen, kierownik Zakładu Medycyny Policyjnej; funkcją jego z ramienia Loży jest wejść do rozwijającego Wtedy szeroką propagandę antywojenną „Świata Nowego", zyskać tam sobie pełne zaufanie, zająć stanowisko w hierarchii partyjnej, udawać, że działa w policji na rzecz organizacji, a w istocie donosić Loży i Departamentowi Politycznemu (pojęcia owe już w tym czasie dzięki działalności Lorma i Pi-krona niemal że się pokrywały), co się w organizacji dzieje. Niezadługo potem obok ,,Świata Nowego" wyrastać zaczęła inna groźna antypaństwowa organizacja, rów- 195 nież dążąca do obalenia Republiki drogą gwałtownego przewrotu. Był nią nacjonalistyczny związek studencki „Naród Przebudzony". Traf chciał, że Galard w Akademii zetknął się z jednym z kierowników tego związku, asystentem chemii, inżynierem Karolem Ha-gewandem. Dziwnym zrządzeniem losu Hagewand również przemyśliwał nad tą samą co profesor koncepcją substancji promieniotwórczej, pragnąc, rzecz oczywista, zużytkować jej działanie dla występnych, polityczno-terrorystycznych celów swej organizacji. Zaprzyjaźniwszy się z Galardem zwierzył mu się z tego, próbując nawet zjednać profesora dla swoich idei. Galard, wtedy jeszcze bardzo zdyscyplinowany wyznawca Loży, doniósł o wszystkim pozostałym jej członkom; w rezultacie postanowiono dla obserwowania działalności „Narodu Przebudzonego" wydelegować hrabiego Filipa Randena, miał on spełniać w tej organizacji rolę analogiczną do roli doktora Alena w „Świecie Nowym". Tak się też stało — Ran-den zdołał zyskać sobie zaufanie członków tej organizacji, a nawet zaprzyjaźnił się z jej wodzem — Henrykiem Mai tonem, wywierającym na swoich zwolenników wpływ zgoła hipnotyczny. Nastąpił głośny zamach „Narodu Przebudzonego" na Ministerstwo Administracji i Sprawiedliwości, zamach, mający na celu w pierwszym rzędzie zniszczenie przechowywanych tutaj tajnych akt personalnych dotyczących członków tej organizacji. W rezultacie napadu aresztowano Karola Hagewanda i skazano w następstwie na dziesięć lat więzienia. Henryk Mal-ton zdołał zbiec; jak się obecnie okazało, udało mu się, pod innym nazwiskiem oczywiście, zyskać zaufanie pułkownika Hollona, późniejszego szefa wywiadu, tego samego, który przed paru dniami popełnił samobójstwo. Jako agent Brygady Tajnej Żandarmerii, 196 którą w czasie wojny kierował ówczesny kapitan Hol-lon, Malton stał się jednym z najbliższych ludzi późniejszego pułkownika, nie bez wpływu na to były jego zdolności hipnotyczne oraz wiedza o narkotykach — jak się zdaje, Malton zrobił z pułkownika narkomana i osiągnął nieograniczony wpływ na niego. W czasie wojny kontakt profesora Galarda z Lożą „Budowniczych Świata" rozluźnił się — profesor okazał się wybitnym patriotą, publicznie znane są wielkie jego zasługi jako wynalazcy kilku nowych środków bojowych, członka Tajnej Rady Obrony Państwa oraz Wojskowego Biura Wynalazków. W tym biurze profesor spotkał się ze swoim dawnym asystentem: Karol Hagewand, zwolniony z więzienia na zasadzie amnestii, bohatersko sprawował się na froncie, trzykrotnie ranny i odznaczony bojowymi orderami przeniesiony został wreszcie jako chemik do Wojskowego Biura Wynalazków — nie bez interwencji wszechmocnego wówczas profesora Galarda. Jeszcze w czasie wojny profesor i asystent wznowili prace nad ową substancją promieniotwórczą, aby kontynuować je po wojnie w założonym przez Galarda Laboratorium Badań Specjalnych, w którym, zrehabilitowany wobec władz, a w istocie nadal wierny swoim zbrodniczym ideom, Hagewand został zastępcą kierownika. Po wojnie realizacja wynalazku profesora stawała się coraz bliższa — prace Galarda prowadzone wespół z Hagewandem raźno posuwały się naprzód. Dowiedziawszy się o tym organizacja „Świat Nowy" umieściła w pobliżu profesora swoją agentkę, Alicję Dillon, wybitnie zdolną młodą chemiczkę. Alicję Dil-lon łączył stosunek miłosny z doktorem Alenem, mimo to zdecydowała się dla dobra swojej partii zostać kochanką profesora, który był w ogóle wrażliwy na kobiety, chociaż w istocie umiał nie ulegać ich wpływom. 197 Między Hagewandem a Alicją rozpoczęła się ukryta, ale nieubłagana walka o względy profesora. Oboje byli blisko niego, profesor jednak nie powierzał im nigdy doświadczeń decydujących zachowując ostateczne rezultaty dla siebie. Obowiązek nadzoru nad wiadomymi Rządowi pracami laboratoryjnymi profesora Galarda spoczywał na Oddziale Wywiadowczym Ministerstwa Obrony Państwa, którego to Oddziału komendantem został pułkownik Holion. Pułkownik zarządził zainstalowanie w gmachu Zakładu Chemii skomplikowanej aparatury alarmowo-podsłuchowej, a kierownikiem całej roboty mianował Maltona, do którego żywił nieograniczone zaufanie. Malton, występując w charakterze woźnego, zorganizował ,,ochronę" gmachu, rekrutującą się wyłącznie spomiędzy członków „Narodu Przebudzonego"; odtąd wraz z Hagewandem przygotowywali wszystko do tego, aby w momencie ukończenia prac nad wynalazkiem zawładnąć nim, opanować gmach, śmiercionośną, wszechmocną bronią sterroryzować Rząd, Wojsko i Policję i w ten sposób wziąć w rękę władzę. O wielu z tych spraw wiedzieli Kamil Lorm, obecnie już dyrektor Departamentu Politycznego w tym ministerstwie, oraz zastępca jego, Aleksander Pikron. O wielu, lecz nie o wszystkich. Nie wiedzieli mianowicie, że agentem Wywiadu Wojskowego, nadzorującym Zakład Chemii jest, występujący oczywiście pod zmienionym nazwiskiem, Henryk Malton. Wynikło to z paru przyczyn — po pierwsze ze skomplikowanych i nie zawsze poprawnych stosunków, łączących Ministerstwo Administracji z Ministerstwem Obrony (o czym zresztą Ekscelencja lepiej poinformowany jest ode mnie), po drugie z faktu, że agent Loży na terenie „Narodu Przebudzonego", hrabia 198 Randen nie zawiadomił Pikrona o tym, kim jest obecnie Malton, chociaż dobrze to wiedział. Dlaczego? Aby rzecz wyjaśnić, trzeba powiedzieć parę słów o specjalnej psychice tego człowieka. Randen był fanatykiem siły i chciał znaleźć się u jej źródła, skąd-kolwiekby ona pochodziła. Widząc zażyłe stosunki, łączące profesora Galarda z Hagewandem oraz misterną sieć zarzuconą przez Maltona, Randen zaczął się skłaniać ku przypuszczeniu, że „Naród Przebudzony" pierwszy zawładnie wynalazkiem — wobec czego zaczął powoli przechodzić na stronę Maltona i towarzyszy, tym razem już nie tylko formalnie, ale i faktycznie, aby w momencie decydującym móc znaleźć sią tam — gdzie będzie siła, Przypuszczać też można, że odgrywał tu rolę magnetyczny wpływ Maltona, a także niewątpliwie pewna ewolucja światopoglądowa, którą przeszedł rejent. Faktem jest, że pozostając nadal agentem Pikrona, Randen zataił przed nim osobę i akcją Maltona, później zaś zataił fakt, że w testamencie Galarda wymienione było owo ozdobne wydanie Biblii, za pomocą której należało odczytać szyfr. Drugi agent Pikrona — Alen był znacznie wierniejszy i lojalniejszy: działał on na terenie „Świata Nowego", utrzymując kontakt z obecnym szefem egzekutywy wykonawczej partii, Edwardem Lorę oraz z jego pomocnicą i szwagierką Henriettą Iberra. Temu agentowi zaczął jednak przeszkadzać romans z Alicją, która zakochała się w doktorze bez pamięci; on również nie pozostał na to uczucie, chyba po raz pierwszy w życiu, obojętny. Radca Pikron (bo on, a nie Kamil Lorm, był jako sekretarz Loży rzeczywistym kierownikiem Departamentu Politycznego) czuwał nad wszystkimi tymi sprawami, jak pająk czuwa w swej sieci. Im bardziej jednak wynalazek zbliżał się ku realizacji, tym silniej radca czuł, że nici sprawy wymykają mu się z ręki. Z jednej strony obawiał się, że profesor przez zbytnie zaufanie do Hagewanda zdradzi się przed nim nieopatrznie, gdyż pomimo licznych ostrzeżeń ze strony Pikrona, Galard miał dużo sentymentu dla swego asystenta i zdawał się nie przejmować jego polityczną przeszłością. Następnie radca czuł, że Randen dziwnie się zmienia, że nie można na nim polegać tak jak dawniej. Oba romanse Alicji Dillon: z profesorem i z Alenem także wyprowadzały Pikrona z równowagi; on sam, choć żonaty, nie znosił kobiet, bał się ich i pogardzał nimi, a także mężczyznami, którzy im ulegają; obawiał się, że z romansów Alicji wyniknie „dla sprawy" coś bardzo złego. Największe jednak źródło trosk radcy stanowił sam profesor. W miarę jak wynalazek zbliżał się ku swej realizacji, Galard stawał się coraz bardziej tajemniczy i wszelkie wzmianki o niedalekim już przekazaniu jego odkrycia Loży „Budowniczych Świata" zbywał półsłówkami. Pikron podejrzewał, że profesor, powodowany obudzonym w czasie wojny patriotyzmem i lojalnością wobec Republiki, zamierza przekazać wynalazek Państwu, to znaczy oddać go Naczelnej Komisji Obrony Kraju: w ten sposób od lat pielęgnowane zamysły Loży spełzłyby na niczym. Na takie rozwiązanie Pikron i Lorm, którzy swą pracę w Ministerstwie traktowali tylko jako środek działalności Loży, zgodzić się nie chcieli i nie mogli. Wobec tego Pikron powziął decyzję śledzenia Galarda na swoją rękę i wydarcia mu w odpowiednim momencie wynalazku. W realizacji tego zamysłu posłużył się dawną kochanką Galarda — Luizą Lorę, podnieciwszy jej starą nienawiść do profesora wiadomościami o romansie tego ostatniego z Alicją. Pół szalona z zazdrości i gnie- 200 wu kobieta zgodziła się zostać agentką Pikrona; mimo sprzeciwu profesora radca zaangażował ją jako do-zorczynię w domu Loży przy ulicy Balkonowej. Edward Lorę, mąż Luizy, wiedział po trochu o jej roli, lecz nie sprzeciwiał się temu — było mu to na rękę, w ten sposób śledził jednocześnie posunięcia dwóch swoich wrogów: Pikrona i Galarda. Sytuacja doszła do maksymalnego napięcia po powrocie Galarda z Londynu, gdzie miał on dokonać ostatecznych doświadczeń dotyczących wynalazku. Wiadomo było, że rezultat tych doświadczeń ujęty być może w kilkadziesiąt reakcji chemicznych, które dadzą się zapisać na niewielkiej kartce papieru. Zaraz po przyjeździe profesor sporządził u rejenta Ran-dena swój testament, w którym podał sposób rozwiązania szyfru, jakim zapisany był wynalazek, oraz tytuł książki, którą należało się przy rozwiązaniu szyfru posłużyć. Nie chcąc zrywać całkowicie z Pikronem rejent powiedział mu o testamencie, zatajając jednak tytuł książki. Ta wiadomość utwierdziła radcę w przekonaniu, że wynalazek jest gdzieś zapisany i że należy go szukać. Nastąpił szereg rewizji bez rezultatu: przeszukiwano mieszkanie Galarda, laboratorium, jego samego napadano na ulicy, przetrząsano mu kieszenie, szukał Pikron, szukał Hagewand, szukała Alicja — wszystko na próżno. Profesor zaś był milczący, tajemniczy, zaniechał wszelkich prac, na zebraniach Loży się nie pokazywał. Jak wiadomo, pierwsza odkryła zagadkę tatuażu Alicja Dillon, w czasie sprowokowanej przez siebie nocy miłosnej. Wstydząc się powiedzieć o tym Alenowi, którego kochała (sądziła ona, że Alen nic o jej stosunku z Galardem nie wie, w istocie właśnie doktor a nie kto inny doniósł o tej sprawie, jak również 201 o fakcie spędzenia przez Galarda nocy przy ulicy Bezludnych Domów), powiedziała o tatuażu tylko, i to z grubym opóźnieniem, Edwardowi Lorę — w ten sposób wiadomość nie doszła do Pikrona. Edward Lorę postanowił wobec tego porwać Galarda i odczytać szyfr; w istocie zamierzał on potem zamordować profesora, nie mówił tego jednak Alicji, aby wieść nie dotarła do Alena, któremu Lorę nie całkiem ufał. W zbrodni ubiegł go jednak kto inny... Radca Pikron, po wielu bezskutecznych poszukiwaniach doszedł do wniosku, że żaden szyfr w istocie nie istnieje i że profesor Galard zna swój wynalazek na pamięć, wobec czego należy go zmusić do odsłonięcia tajemnicy albo, o ile to się nie uda, skończyć z nim... Radca był zdania, że jeśli wynalazku nie otrzyma Loża „Budowniczych Świata" — nie powinien go otrzymać nikt: w dodatku Pikron miał tę niższość w stosunku do obu podziemnych organizacji, że zarówno Alicja jak i Hagewand znali, ogólnie przynajmniej, całokształt badań profesora; to było niebezpieczne. W dniu dokonania zabójstwa, Pikron, nakazując Luizie Lorę pilnowanie bramy (uprzednio podniecił jej nienawiść opowiadaniem o owej nocy spędzonej przez Galarda u kochanki), przyszedł sam do mieszkania profesora. O czym mówili — łatwo i trudno zarazem się domyślić, w rezultacie jednak, po trzygodzinnej dyskusji, radca zamordował profesora podrzynając mu brzytwą gardło. Początkowo sądziłem, że morderców było kilku, nie znalazłem bowiem śladów walki, lecz po dokładnym zbadaniu pokoju stwierdziłem, że ślady szamotania się zostały później usunięte, radca wolał widocznie nie mieć świadków. Mimo niepozornego wyglądu Pikron był człowiekiem potężnej siły, o czym przekonałem się kilkakrotnie, między innymi raz, gdy potrząsnął mną jak gruszką 202 w pokoju profesora Galarda, drugi, gdy czterech ludzi z trudem dało mu radę owej nocy w Zakładzie Chemii. Po dokonaniu zbrodni Pikron przeszukał pobieżnie wiele już razy przetrząsany pokój; w poszukiwaniach przeszkadzał mu prawdopodobnie fakt, że śmiertelnie wystraszony szamotaniem i widokiem krwi kot profesora zaczął przeraźliwie miauczeć i drapać do drzwi wyjściowych. Pikron postanowił opuścić mieszkanie, lecz wyjący kot plątał mu się pod nogami i rwał się na schody. Radca, obawiając się alarmu, próbował odpędzić oszalałe stworzenie, lecz kot podrapał mu mocno obie ręce i w rezultacie uciekł na strych, a radca zamykając mieszkanie szybko zbiegł na dół dając po drodze znak dozorczyni; w chwilę potem miauczenie kota zaalarmowało lokatorów. Te właśnie znaki podrapania na rękach zwróciły moje podejrzenie w kierunku radcy. Blizny ma do dnia dzisiejszego. Dalszy przebieg wypadków jest znany; Edward Lorę, chcąc być w porządku, zaalarmował policję, po czym zdecydowano porwać zwłoki, zaś z Alenem ukartowano ową fikcyjną katastrofę samochodową, aby nie budzić moich podejrzeń. Alen zawiadomił o wszystkim Pikrona, którego zaniepokoił bardzo fakt, że do śledztwa powołano, przypadkiem zresztą, funkcjonariusza Policji Śledczej, a nie kogoś z jego ludzi z Departamentu. Tego nie przewidział, to mogło mu bardzo skomplikować grę. Jeśli chodzi o porwanie zwłok, Pikron, nie wiedząc o jego celu (ponieważ zostało to ukryte przed Alenem) nie przywiązywał do tej sprawy większej wagi, zwłaszcza że zwłoki obszu-kał dokładnie. Główną troskę radcy stanowiło więc to, że ja, prowadząc śledztwo, a zwłaszcza przesłuchując dozor-czynię, która znajdowała się w stanie kompletnej, cho- 203 ciaż opanowywanej histerii, mogą wpaść na ślad prawdy. Już gdy po raz pierwszy spotkałem go wieczorem w barze przy ulicy Balkonowej, czułem, że znajdował się w stanie wielkiego napięcia i obserwował mnie nieustannie. Niedługo po moim powrocie z baru radca również wrócił do domu — przechodząc musiał dać niewidoczny, porozumiewawczy znak dozorczyni, zanim udał się do siebie na górę. W pewien czas potem, zaopatrzony w jakiś ciężki przedmiot (wydaje mi się, że był to marmurowy posążek Apollina, który znajduje się w pokoju radcy) zszedł na podwórze, gdzie spotkał się z Luizą Lorę. Zamiar jego był prosty: pozbyć się niewygodnego świadka; wykonał to z siłą i precyzją, po czym wrócił na górę, oczyściwszy po drodze posążek i stawiając go na starym miejscu. Rewizja przeprowadzona u niego nie dała rezultatu — brzytwę, za pomocą której dokonał pierwszej zbrodni, ukrył gdzieś na mieście. Komisarz zamilkł na chwilę. Minister zgarbiony wpatrywał się uparcie w róg biurka, choć było ono zupełnie puste. Mimo przerwy Ekscelencja nie podniósł oczu, wobec czego Gromel podjął znowu. — Dalszy bieg sprawy jest Ekscelencji w dużej mierze znany, dopowiem więc tylko pewne szczegóły. Lorę i jego ludzie odpisali sobie szyfr a zwłoki ubrali i podrzucili Alenowi, aby je spalił w Zakładzie. Doktor nie znając tajemnicy tatuażu (ukrywanej przed nim skrzętnie przez Alicję i Edwarda Lorę) zrobiłby to zapewne, gdyby nie traf, że przeczuwający coś ludzie Hagewanda porwali ciało pozostawiając jednak w pośpiechu głowę. Podejrzewając ciągle Pikrona, musiałem jednak zajmować się tropieniem tamtych — wszystko to było bardzo denerwujące. Tymczasem Pikron doszedł do wniosku, że bez względu na to: 204 Czy wynalazek istniał czy nie, czy był gdzieś zapisany czy nie był, należy przystąpić do likwidacji obu ośrodków konspiracyjnych. Likwidację kwatery ,.Świata Nowego" przy ulicy Bezludnych Domów łaskawie powierzył mnie — kazał jedynie swoim agentom wypuścić Edwarda Lorę; bał się jego zeznań, podejrzewał bowiem, że żona powiedziała mu, kto popełnił zabójstwo (w istocie tak było, Edward Lorę schował jednak na razie tę wiadomość dla siebie obawiając się, aby nie doszło to do Alena, któremu, jak już mówiłem, nie dowierzał). Niewytłumaczalne na pozór zniknięcie Edwarda Lorę było dla mnie jasne: to pilnujący bramy agenci Pikrona, udający przedtem członków „Świata Nowego", wypuścili go. Gdy tego wieczoru w mieszkaniu profesora Galar-da powiedziałem radcy o tatuażu i o przysłaniu mi porąbanych, odartych ze skóry zwłok (Malton zrobił to, sądząc, że zaniecham poszukiwań) nie wziął on tej sprawy na razie zbytnio do serca, opierając się bowiem na relacji Randena (rejent nie pokazał był mu testamentu — to wielkie niedopatrzenie ze strony radcy) przypuszczał, że szyfr jest nie do rozwiązania, Tego właśnie wieczoru radca Pikron zdradził się dość niefortunnie. Powiedział mianowicie, że w dniu zabójstwa książki na najwyższej półce biblioteki profesora ustawione były ciasno jedna obok drugiej. Od razu nasunęło się pytanie, skąd radca mógł wiedzieć, jak wyglądały książki w dniu zabójstwa? Przecież po południu do gabinetu profesora Galarda nie wchodził. A więc kiedy? Oczywiście — rano! To potknięcie się radcy potwierdziło jeszcze moją, bardzo już mocno ugruntowaną, koncepcję co do osoby zabójcy profesora. A jeśli chodziło o Luizę Lorę, przecież ten, kto to zrobił, nie mógł być niewidzialny. To musiał zrobić 205 ktoś z klatki schodowej Pikrona. A któż inny miał dostateczne motywy do zabójstwa?! Tylko on! Kiedy powiedziałem radcy o notatce znalezionej w Biblii Ercharda, spokój jego prysnął z bardzo prostych powodów. Biblii tej, jak się zdaje, członkowie Loży używali do jakichś celów obrzędowych, a także za jej pomocą komunikowali sobie, w formie cytatów, różne wiadomości. Fakt, że profesor ukrył notatkę o swoim testamencie w tej właśnie Biblii, nasunął radcy masę przypuszczeń: nagle przyszło mu zapewne do głowy podejrzenie, że rejent Randen coś o tym już wie, że ukrył to przed nim; potem pomyślał, że ludzie Hagewanda zawładnąwszy szyfrem mogli w jakiś sposób dowiedzieć się od rejenta tytułu książki, że wreszcie hrabia nie jest całkiem pewny, że trochę za bardzo przesiąkł atmosferą „Narodu Przebudzonego" i tak dalej, i dalej. Radca Pikron, trzeba mu to przyznać, jest człowiekiem bystro i szybko myślącym, a jeszcze szybciej działającym. Stąd pośpiech, z jakim pojechaliśmy do Randena, a później do Zakładu Chemii. Błąd radcy, polegający na tym, że w to drugie miejsce pojechaliśmy bez osłony, wynikał z jego absolutnego braku wiadomości o "opiece", jaką roztaczał nad gmachem Malton. Randen rzecz zataił, a "pułkownik Hollon nie lubił Departamentu Politycznego i jego kontroli się nie poddawał. W rezultacie — wpadliśmy. Inna rzecz, że przyjazd całego oddziału mógł był ich spłoszyć zawczasu, a wtedy nie wiem, czy odkrylibyśmy drogę do podziemia. Uratował nas — rejent;. W ostatniej chwili stwierdziwszy, że tekst jest w dalszym ciągu zaszyfrowany, albo w ogóle niezrozumiały i że pomoc nadeszła, ten entuzjasta siły błyskawicznie ocenił sytuację i zmienił front; słysząc wolnomularskie wezwanie radcy otworzył tajnym 206 sposobem drzwi w suficie i wezwał pomocy. Gdyby nie on — zginęlibyśmy z ręki szaleńca. Pozostaje sprawa samego wynalazku. Szyfr spłonął. Czy znajduje się gdzieś jego kopia — nie wiemy. Dla kogo profesor Galard umieścił w swojej Biblii wiadomość o testamencie? Komu mówił o swoim wynalazku? Dlaczego posłużył się tatuażem? Czy spodziewając się śmierci? Czy nie pozostawił jakiejś kopii za granicą? To są tajemnice, które dziwny ten człowiek zabrał z sobą do grobu. Sądzę, że wiele będzie się jeszcze można dowiedzieć z zeznań Hagewanda, Rande-na i innych. Jeśli natomiast chodzi o osobę mordercy — sprawa jest jasna i oparta nie tylko na poszlakach. Mam tutaj pisemne zeznanie Edwarda Lorę, które udało mi się uzyskać od. niego parę dni temu w X... przed jego wyjazdem za granicę; wyjazdowi temu niestety nie udało mi się przeszkodzić. Lorę zeznał, że żona powiedziała mu, kto jest zabójcą, opisując całą sprawę szczegółowo; nie wiedziała wtedy, że następnego dnia sama zginie z tejże ręki. Mordercą jest radca Pikron. Oto zeznanie Lore'go — więcej nie mam już nic do dodania. W gabinecie zapanowało długie milczenie. Przerwał je minister. — Zaskoczony i zdumiony jestem tym wszystkim — powiedział tonem spokojnym, rozmarzonym jakby, w istocie zaś pozbawionym zdziwienia. — A więc pan, komisarzu, jest absolutnie, pewien tych nadzwyczajnych historii, jakie mi pan tu opowiedział? To wszystko zdarzyło się naprawdę? — Oczywiście, Ekscelencjo — komisarz był zmieszany tą dziwną reakcją na jego opowiadanie. — Biorę przecież za to pełną odpowiedzialność. — Hm. A jeśli to właśnie profesor Galard był wrogiem Republiki, a radca Pikron jej obrońcą? 207 — To niemożliwe, Ekscelencjo... Zresztą jeśliby nawet tak było, to... — To co? — Radca Pikron, jako winny podwójnego morderstwa, powinien bezwarunkowo znaleźć się przed sądem! — A jeśli zbrodni swych dokonał dla dobra, dla obrony Republiki? Jeśli oddanie go pod sąd zachwiałoby autorytetem Rządu, a wzmocniłoby wrogów Republiki? Czyż nie można dokonać jednej zbrodni dla ocalenia milionów mieszkańców tego kraju?! Komisarz milczał — wstrząśnięty. W słowach ministra dźwięczało echo dawnej dyskusji z Alicją Dil-lon. Lecz tam mówiła anarchistka, przedstawicielka złowrogiego podziemia, a tu — Minister Republiki, stróż Prawa i Moralności. Czy nie ma już na świecie prawa i moralności? Podniósł oczy i napotkał nagle płonące w znużonej twarzy energią i życiem oczy Ministra. Niespodziewanie poczuł jego dłoń na swym ramieniu. — Niech mi pan wybaczy, komisarzu, te żarty, zbrodni popełniać nie wolno nikomu i w żadnym celu — pan ma rację. Winni będą surowo ukarani. Pan jest jednym z najlepszych, najdzielniejszych żołnierzy Republiki. Republika umie nagradzać swych obrońców. Lecz przedtem w jej imieniu żądam od pana jeszcze jednej ofiary. — Słucham, Ekscelencjo. — Niech pan zapomni o tej sprawie na dwa tygodnie. Za dwa tygodnie wezwę pana tutaj. XIX Śnieg sypał za oknami, gęsty, ale powolny, roił się w powietrzu tak, że nie można było poznać, czy płatki 208 lecą z góry na dół, czy z dołu do góry: śnieg, pierwszy w tym roku śnieg w stolicy. Komisarz Gromel siedział w głębokim fotelu i nie mógł od tej białości oderwać oczu: nagle pomyślał o Henrietcie Iberra. Czy także przez swoje okno obserwuje śnieg, pierwszy śnieg? Tylko, że jej okno jest trochę inne — okratowane... Komisarz drgnął lekko. Upłynęły oto dwa tygodnie i minister wezwał go. Gromel siedział sam w wielkiej, surowej, ale wspaniałej sali audiencyjnej — sam, zgubiony pośród marmurów, foteli, rzeźb i dywanów. A tam za oknem: płatki, płatki, płatki... Gdzieś daleko otworzyły się drzwi. Przez salę szedł minister, jakiż drobny wydawał się wędrując tak po długim, szerokim dywanie. W ręku trzymał gazetę. Komisarz powstał. Minister był już blisko — jak zwykle mizerny, siwawy, zgarbiony. — Dzień dobry, komisarzu. Cieszę się, że pana widzę. A więc dzisiaj mamy pierwszy śnieg? — Tak jest, Ekscelencjo. — Niechże pan siada. Czytał pan już może poranną prasę? — Jeszcze nie, Ekscelencjo. — Niech no pan przejrzy tę stronę. Jest tu coś, co pana zainteresuje. Komisarz patrzył: wypadki, kronika, telegramy. A na dole tłustym drukiem: Tragiczna katastrofa. W dniu dzisiejszym na Bulwarze Wielkich Wodzów zdarzył się tragiczny wypadek. Samochód, w którym znajdowali się: Kamil Lorm, dyrektor Departamentu Politycznego w Ministerstwie Administracji i Sprawiedliwości oraz doktor Aleksander Pikron, jego zastępca, stanął nagle z niewyjaśnionych przyczyn w płomieniach, po czym nastąpił wybuch motoru. Obaj pasażerowie i szofer ponieśli śmierć na miejscu. Śledztwo w toku. 209 Komisarz Gromel podniósł oczy, lecz spuścił je zaraz pod spojrzeniem ministra. Zapanowała długa cisza. Nagle spłynęło w nią pytanie ministra: — Czy pan jest wierzący, komisarzu? Gromel zawahał się. — Ja... nie... to jest... właściwie nigdy o tym nie myślałem. — A ja — wierzę. I mimo to wziąłem tę zbrodnię na swoje sumienie. Innego wyjścia być nie mogło — ja odpowiadam za życie milionów... za ich spokój. W głosie jego wibrowało podniecenie. — Republika daje im życie. Nędza, niesprawiedliwość, troski, praca nad siły — znam to doskonale. Od rana do nocy wysilamy się, żeby to zmienić, poprawić, ulżyć im. Ale niech mi pan wierzy, to wszystko lepsze jest niż tamto. Niż ci zbawcy świata, którzy chcą go przebudować z dziś na jutro, którzy chcą go zbawić promieniami profesora Galarda. Pikron, Mal-ton, Lorę... to jedno i to samo. Dobre chęci — powiecie? Oczywiście, ludzie zawsze mają dobre chęci, tylko szatan ma złe chęci. Lecz dobra chęć nie może wyrażać się przez zbrodnię; prawda nie może posługiwać się tyranią. Zbrodnia musi być ukarana... i moja też będzie ukarana. Ale jednak ocaliłem Republikę, choć na krótko. Bo oni znowu wrócą — to jest pewne. Ale ten Pikron był może najgorszy z nich. On rozkładał i plugawił Republikę od środka, on zasiał zbrodnię tu, w tym gmachu, on zhańbił imię prawa. Dlatego musiał zginąć — jak zginą tamci. Wiedziałem zresztą o tym wszystkim od dawna, lecz był mi potrzebny. Pan miał rację, komisarzu: zbrodnia jest zbrodnią przez kogokolwiek i dla czegokolwiek by ją popełniano. Wiem, myśli pan teraz o mnie. Ja też nie jestem wyjątkiem. 210 Komisarz chciał zaprzeczyć, lecz podniecony minister nie pozwolił mu mówić. — Pan jest czystym sługą Republiki, ja — skalanym. Trudno, każdy ma swoją drogę. I niech pan nie żywi złudzeń, komisarzu: jeśli powie pan o tej sprawie słowo, gdziekolwiek, kiedykolwiek, komukolwiek — czeka pana los... tamtych. Zna pan mnie już przecież, wie pan, co potrafię. A teraz dziękuję panu i — żegnam. Za parę dni otrzyma pan awans i Order Zasługi. Komisarz Gromel szedł powoli przez ulice: białe płatki mrowiły się, kłębiły, unosiły, spadały, płynęły gęsto, coraz gęściej. Ludzie szli obsypani śniegiem, auta huczały, tramwaje dzwoniły, w górze domy pobielone, nieba nad nimi nie ma; tylko nieskończone mrowie śnieżnych płatków konfetti, jakby na kolosalnym, białym balu. W tej bieli, jak niegdyś we mgle, miasto stało się jednolite, znikły dzielnice Północna, Wschodnia, Południowa, Zachodnia. Pozostało tylko jedno wielkie, tętniące, pulsujące, rojące się, pełne pracy i zabawy, pełne nędzy i bogactwa, pełne troski i nadziei Milionowe Miasto, stolica Republiki, tej Republiki, która dziś wieczorem zaśnie spokojna na całym obszarze, w swoich miastach, miasteczkach, wsiach i samotnych domach, spokojna, że oto niebezpieczeństwo odeszło od jej granic. Ale czy na długo? Komisarz Gromel szedł zadumany przed siebie nie patrząc dokąd idzie. Odegnał wszystkie inne myśli, w głowie wirowała mu tylko jedna: służyć nadal, służyć prawu, służyć sprawiedliwości, służyć Republice. I nie myśleć o niczym więcej. To niepotrzebne... Kraków 1947.