Maria Braun-Gałkowska Psychologia domowa (Małżeństwo - dzieci - rodzina) Wydanie II poszerzone Warmińskie Wydawnictwo Diecezjalne Olsztyn 1987 Przepisała Marianna Żydek Jurkowi i dzieciom Wstęp Od kilku lat publikuję w "Gościu Niedzielnym" w rubryce "Psychologia domowa" teksty dotyczące psychologii rodziny. Uskładało się ich już sporo i tak powstała ta książka. Opiera się częściowo na wiedzy teoretycznej, a częściowo na doświadczeniu zebranym poprzez liczne spotkania w poradni psychologicznej, na kursach dla narzeczonych, w grupach małżeństw, wreszcie we własnym domu. Ze wszystkich tych spotkań, zarówno z autorami przez lektury ich prac, jak i spotkań bezpośrednich, dużo skorzystałam i choć trudno już dziś powiedzieć, co od kogo, wszystkim bardzo serdecznie dziękuję. Najpierw miałam zamiar w ogóle nie pisać wstępu, myśląc, że wprowadzenia pisze się do prac naukowych, poważnych i długich, a do takiej domowej książeczki, to niepotrzebne. Potem jednak przypomniałam sobie, że i w domu nie wchodzi się wprost do pokoju. Najpierw jest przedpokój, który - jeśli zwrócić na niego uwagę - nie tylko przestrzennie jest "wstępem" do mieszkania właściwego, ale również wprowadza przybysza w jego charakter. Bardzo różne bywają przedpokoje: przestronne i ciasne, obite wytworną boazerią lub całe zawieszone płaszczami, ciemne i jasne, wesołe i ponure. Już przedpokój mówi dużo o domownikach. W naszym na przykład stoi masę butów: duże, średnie i malutkie, juniorki, baletki, grube buty turystyczne i kalosze. Staram się zawsze, żeby były pochowane i zawsze znowu jakoś wychodzą na wierzch. W przedpokoju stoi też telefon, który bardzo często dzwoni i słychać wiele innych dźwięków: szum pralki, pisanie na maszynie, magnetofon, pianino i oczywiście głosy ludzkie: głosy dorosłych i dzieci, kolegów dzieci i przyjaciół tych kolegów. Taki przedpokój dużo mówi o mieszkańcach domu, a zarazem wyjaśnia trochę charakter i tytuł tej książeczki. Psychologia domowa - bo problemy domowe, czyli pojawiające się prawie w każdej rodzinie, na które warto chyba spojrzeć także z psychologicznego punktu widzenia. Psychologia bowiem jest nauką, która może dużo pomóc w życiu codziennym, gdzie wiele błędów popełnia się z braku odpowiedniej wiedzy. Często za mało się jeszcze korzysta z tej wiedzy, jeśli chodzi o zapobieganie zaburzeniom i jako z pomocy do coraz lepszego kierowania swoim życiem. "Domowy" jest też sposób mówienia o nich. Można oczywiście napisać, że pozytywne ustosunkowania interpersonalne w diadzie małżeńskiej stymulują interioryzację norm dotyczących prospołecznych zachowań u innych uczestników interakcji rodzinnej, ale - choć dodaje to powagi książkom, które mają być poważne - w domu wystarczy powiedzieć po prostu, że jeśli rodzice się kochają, dzieci mają zwykle bardziej przychylne nastawienie do ludzi. Domowe są też książki cytowane. Najczęściej jest to literatura dla dzieci. Czytałam wprawdzie pewną ilość książek naukowych z dziedziny psychologii, ale żadnej tyle razy co opowiadań o Muminkach. Dzieci lubią słuchać historyjek, które znają, czyta się więc im wiele razy to samo, aż przy kolejnym dziecku umie się je prawie na pamięć. Słoń Trąbalski, Muminek, Kubuś Puchatek czy Filifionka stają się jakby domownikami, są symbolami różnych zachowań i prezentują w syntetycznym skrócie postawy i poglądy na życie. Podobnie żyją w domu wiersze, bo "to na co filozofowie potrzebują księgi, poeta potrafi wyrazić w kilku słowach". Może jeszcze trzeba wyjaśnić, dlaczego powołuję się na Pismo Święte. Nie cytuje się go w pracach czysto psychologicznych, opartych na empirycznych badaniach i pozostających tylko na płaszczyźnie naukowej. Ten wyraźny podział źródeł jest potrzebny przy uprawianiu nauki, ale dom nie jest domem albo psychologicznym albo religijnym. Wuj to jest wuj - wyjaśniłby Zagłoba, a dom to po prostu dom. Jeśli więc jest domem chrześcijańskim, te płaszczyzny łączą się w nim nierozdzielnie. Można natomiast rozróżnić płaszczyzny opisu i postulatów. Zarzucał mi jeden z czytelników "Gościa Niedzielnego", że to co piszę o rodzinie, jest nieprawdziwe, bo w rzeczywistości istnieje bardzo wiele dramatów, a nawet tragedii rodzinnych. Chyba ma rację, tylko że te dramaty wszyscy znają. Nie próbuję więc opisywać ich jeszcze raz, ani też zaprzeczać im z tanim optymizmem. Jeśli się ma oczy dostrzegające ludzi, widzi się i przeżywa bardzo wiele nieszczęść. Tym doświadczeniom można przeciwstawić jedynie nadzieję, że może być inaczej i tę nadzieję przekładać na język bardzo zwykłych codziennych spraw. Na przykład buty w naszym przedpokoju - choć są zwykle porozrzucane, dobrze choć wiedzieć, jak powinny stać. Zresztą czasem się to przecież udaje, na przykład w wigilie wielkich świąt (bo w same święta jest w domu tyle osób, że znowu robi się bałagan). Cóż z tego, że często jest inaczej niż byśmy chcieli - nie warto tego opisywać. Lepiej zastanowić się nad tym, jak mogłoby być i jak do tego zmierzać. Czym jest rodzina Kobiety i mężczyźni W swoich Katechezach środowych ("Mężczyzną i niewiastą stworzył ich") Jan Paweł II mówi, że wobec wszystkich niecierpliwych pytań naszych czasów dotyczących odwiecznej relacji mężczyzna - kobieta, Chrystus odwołałby się "do początku", czyli do rzeczywistości, o której mówi Księga Rodzaju. "Bóg stworzył człowieka; na swój obraz stworzył go, na obraz Boga stworzył go, mężczyzną i kobietą stworzył ich" (Rdz 1, 27), czytamy. Mężczyzna i kobieta są więc tacy sami jako ludzie (na obraz Boży), ale od początku też różni. Są tożsami w człowieczeństwie, ale różni przez odmienność płci, umożliwiającą zjednoczenie tak bliskie, by stać się "jednym ciałem". Tak więc ostatecznym stworzeniem człowieka jest stworzenie jedności dwojga. Radość Adama po stworzeniu Ewy (Rdz 2, 23) wskazuje na szczęście, jakie daje ta wspólnota osób, która jest jednocześnie obrazem społeczności Trójcy Świętej. Ta trudna do pojęcia zawrotna perspektywa wskazuje, jak świętym może być związek małżeński zwracający się "do początku". Warto to sobie uświadomić, gdyż patrząc na związki kobiety i mężczyzny, można często spostrzegać je jako zjednoczenie przez walkę, a nie przez miłość. Już same określenia często używane w tej dziedzinie kojarzą się z walką: "podrywanie", "zdobywanie", "uleganie". Chłopcy znajdują satysfakcję w "podbojach", a porządne dziewczęta myślą o "obronie". Widzą mężczyznę jako przeciwnika, przed którym trzeba się obronić albo zwyciężyć podporządkowując swoim zamiarom. Obie strony traktują się jak przedmioty, które można wykorzystać dla swoich celów. Podobnie w małżeństwie jedna strona często chce sobie podporządkować drugą. Nie tak miało być "na początku". Bóg stwarzając człowieka jako mężczyznę i kobietę polecił im współdziałanie w rozwoju ("rośnijcie"), życiu rodzinnym ("mnóżcie się") i pracy ("czyńcie sobie ziemię poddaną") i we wszystkich tych sprawach mieli być dla siebie pomocą. Odnosi się to do wspólnoty małżonków, ale na pewno także do całego społeczeństwa, w którym kobiety i mężczyźni mają współdziałać, uzupełniać się i pomagać sobie, a nie walczyć o podporządkowanie i wykorzystanie drugiej strony. Chodzi więc nie o "zdobywanie" i "obronę", ale o miłość bo zwycięstwo jednej strony nad drugą nie jest zwycięstwem, lecz wspólną przegraną. Dlatego więc we wzajemnym kontakcie trzeba starać się wczuwać w sytuację drugiego, dążyć do wzajemnego dobra i wzajemnego zrozumienia trudności, także tych, które wynikają z fizjologii ciała i uwarunkowań kulturowych. Różnice między kobietą a mężczyzną, które w pogawędkach wymieniane są zwykle jako cechy "lepsze" i "gorsze", nie są przez naukę jednoznacznie określone. Brak wystarczających badań na ten temat nie oznacza oczywiście braku różnic, ale każe pamiętać o tym, że cechy przypisywane obu płciom w różnych popularnych publikacjach są często powtórzeniami myślowych stereotypów i nieuzasadnionymi uogólnieniami. Niewątpliwie inaczej jest zbudowane ciało kobiety i mężczyzny, różnice dotyczą budowy genetycznej każdej komórki organizmu, proporcji hormonów żeńskich i męskich (oba typy hormonów są i u kobiet i u mężczyzn), działania narządów seksualnych, wyglądu zewnętrznego, siły mięśni. W działaniu narządów zmysłowych różnice są nieznaczne. Ogólny poziom inteligencji jest średnio biorąc taki sam, natomiast jej poszczególne czynniki różnią się. U kobiet częstsza jest zręczność manualna, łatwość nawiązywania kontaktu, zainteresowania estetyczne, religijne i sprawami innych ludzi. U mężczyzn częstsze są zdolności i zainteresowania techniczne, mechaniczne, myślenie abstrakcyjne i nowatorskie, myślenie o ostatecznym wyniku dzieła. Kobiety częściej mają nastawienie na kontakt z ludźmi, mężczyźni na zadania do zrealizowania. Praktycznie biorąc, różnice między jednostkami tej samej płci są większe niż między średnimi cechami mężczyzn i kobiet. Dlatego opinie stereotypowe, choćby były nawet uzasadnione, niewiele pomagają w zrozumieniu poszczególnych osób. W każdym razie uogólnienia mówiące, że kobieta jest uczuciowa, a mężczyzna zmysłowy nie są prawdziwe i powodują wiele złego, utrudniając wzajemne zrozumienie. Kobiety lekceważą uczucia mężczyzn i czują się niemal niewinne, gdy je urażają, myląc przeżywanie uczuć ze sposobem ich wyrażania. Mężczyźni przekonani o braku zmysłowości u kobiet, nie rozumieją ich reagowania, np. myląc zmęczenie z oziębłością. Mężczyźni są równie jak kobiety uczuciowi, ale poprzez wychowanie nabyli inne sposoby przejawiania uczuć; kobiety są równie zmysłowe, ale mają inne sposoby przeżywania. Takie oceny, jak: mniej czy więcej uczuciowy, mniej czy więcej myślący itp. zawierają w sobie ocenę wartościującą, która tylko zaciemnia różnice prawdziwe, leżące nie w kategoriach mniej lub więcej, ale - inaczej. Nie wiadomo też dokładnie, które różnice między płciami płyną z natury, a które z uwarunkowań kulturowych i nie zawsze cechy określane jako typowe dla jednej płci są warte wychowawczego popierania, gdyż mogą być tylko wynikiem niewłaściwych układów społecznych, np. bierność kobiet i niewrażliwość mężczyzn. Także niektóre właściwości będące następstwem uwarunkowań fizjologicznych, choć są łatwiejsze dla jednej płci, mogą być potrzebne i dla drugiej. Jeżeli np. dzięki uwarunkowaniom fizjologicznym (cykliczne działanie hormonów), empatia, czyli wczuwanie się w stany psychiczne innych ludzi, jest łatwiejsza dla kobiet, nie znaczy to, żeby nie była potrzebna mężczyznom. Podobnie to, że dla mężczyzn - ze względu na większą stałość hormonalną - konsekwencja i stałość postępowania są łatwiejsze, nie znaczy, że nie są one potrzebne kobietom. Empatia nie jest cechą kobiecą ani stałość męską, ale inaczej się uzewnętrzniają u kobiet i mężczyzn. Płeć nadaje im swoisty i trudny do opisania koloryt stanowiący jakby dwa aspekty tej samej wartości. Uzupełnianie się płci nie polega więc na tym, że jedna jest uczuciowa - druga nie, jedna zmysłowa - druga nie itp. i sumowaniu się cech przeciwstawnych, ale na bardziej subtelnej różnicy jakościowej: różnym kolorycie przeżywania, różnej instrumentalizacji tej samej melodii. Niełatwo określić, co jest najistotniejsze dla tego kolorytu, może jednak trochę przybliża go spojrzenie na funkcje niezbywalnie związane z płcią, czyli macierzyństwo kobiet i ojcostwo mężczyzn. Dotyczą one nie tylko czynności fizycznych, ale także zadań najistotniejszych matki i ojca, czyli tworzenia miłości i pobudzania rozwoju. Główne zadanie matki - budzenie i umożliwianie miłości, "tworzenie miejsca" na miłość - jest może tym, co stanowi zarazem specyficzne zadanie każdej kobiety, choćby nie była matką w sensie fizycznym. Może właśnie ze względu na to kobieta potrafi dostosowywać się, nawiązywać kontakt z ludźmi, zwraca uwagę na ład i estetykę wnętrza, jest uczulona na potrzeby innych, wyczuwa ich intencje, jest czuła i ciepła. Nie trzeba więc kobiecości oceniać według spraw drugorzędnych jak: strój, uczesanie czy ukształtowane pod wpływem czynników kulturowych sposoby zachowania, ale według nastawienia na człowieka, ciepła kontaktu i gotowości dzielenia się. Może właśnie w zadaniach ojca, które pełnić może nie tylko ojciec fizyczny, odnaleźć możemy to, co istotne dla męskości. Nie strój, uczesanie, oschły sposób bycia, zmysłowość czy brutalność jest miarą męskości. Ojciec przez samo swoje istnienie przemienia związek matka - dziecko w grupę rodzinną i ta właśnie komplikacja umożliwia rozwój. Nie zatrzymywanie się na tym co zastane, ale szukanie nowego i trudniejszego, dążenie naprzód, stawanie się motorem rozwoju, jest męskim sposobem bycia. Tu też leży uzupełnianie się mężczyzn i kobiet: w nieustannym splataniu miłości i rozwoju - nie dążenie naprzód, "po trupach", byle dalej, ale rozwój w miłości; nie stagnacja: "Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna", ale miłość rozszerzająca się i rosnąca. To jest dla człowieka "odpowiednia dla niego pomoc" - wzajemne dawanie i przyjmowanie tego, co najważniejsze. Rodzinne więzy Psychologia zajmuje się życiem psychicznym człowieka: mężczyzny, kobiety, dziecka. Te same osoby stają się przedmiotem zainteresowania psychologii rodziny z chwilą, gdy spojrzy się na nie jako na członków specyficznej grupy społecznej, jaką jest rodzina. Czym jest rodzina, każdy wie. A jednak już pobieżna analiza i porównanie sądów na ten temat wskazuje, że sprawa jest dość złożona. Rodzina - to grupa ludzi związanych specjalnymi, bliskimi więzami. Czym jednak różni się od innych grup, np. koleżeńskich, nie jest oczywiste. Już biorąc pod uwagę pierwszy, najbardziej narzucający się czynnik, jakim jest pokrewieństwo, powstają wątpliwości. Czy stanowią rodzinę ludzie nawet bardzo blisko spokrewnieni, ale w ogóle nie utrzymujący ze sobą kontaktu? Natomiast dzieci adoptowane, choć z rodzicami w ogóle nie związane pokrewieństwem, na pewno należą do rodziny. Tak więc aby rozważyć, czym jest rodzina, trzeba najpierw dokładniej określić, czym jest grupa ludzka i czym rodzina się wyróżnia spośród innych grup. Nie każde przypadkowe zbiorowisko ludzkie nazywamy grupą. Kilka osób staje się nią wówczas, gdy łączą je więzy bezpośrednie: każdego z każdym. W grupie ludzkiej dojście czy odejście jednej osoby stanowi nie tylko zmianę ilościową, lecz także jakościową dla wszystkich pozostałych członków grupy. Gdy w rodzinie przyjdzie na świat dziecko, zmiana dotyczy nie tylko liczby "sztuk" w domu, ale zmienia się też sytuacja innych członków rodziny. Żona staje się też matką; mąż - ojcem, teściowa - babcią, a jeżeli dziecko przychodzące na świat jest drugie z kolei - matka jednego dziecka staje się matką dwojga, jedynak - starszym z dwójki itd. Podobnie odejście z rodziny jednej osoby, np. ojca, powoduje nie tylko liczbowe zmniejszenie rodziny, ale zmienia zasadniczo sytuację żony i dzieci. W grupie rodzinnej nie tylko zmniejszenie lub zwiększenie liczby jej członków zmienia sytuację pozostałych. Także jakiekolwiek przeobrażenie się każdego z członków rodziny ma wpływ na innych, np. usamodzielnienie się najstarszego dziecka nie tylko zmienia jego położenie, ale także sytuację rodziców i rodzeństwa. W rodzinie także relacje, czyli stosunki między każdymi dwoma osobami wpływają na innych. Np. miłość między rodzicami ma znaczenie dla dzieci, wyróżnianie przez matkę jednego z dzieci wpływa na samopoczucie pozostałych itd. Oddziaływanie wzajemnych więzów ma w rodzinie wyjątkową siłę, jednak i w innych grupach można wskazać na znaczenie zmiany dotyczącej pozornie tylko jednego z jej członków - dla innych, np. spadek formy jednego z zawodników drużyny sportowej ma znaczenie dla pozostałych. To, co w sposób zasadniczy odróżnia rodzinę od innych małych grup, to jej cel. Oczywiście, każda grupa ludzka związana jest jakimś celem, obejmującym jeden z licznych aspektów życia. Człowiek może należeć do wielu grup równocześnie, zależnie od ich celu, np. w jednym zespole pracować, w innym uprawiać sport, w jeszcze innym uczyć się czy chodzić na zabawy. Rodziny nie można scharakteryzować przez żaden z tych celów szczegółowych. Tylko określenie ogólne odpowiada prawdzie: rodzinę łączy wspólne życie. Jeżeli któryś z członków rodziny chce ją traktować jako miejsce zaspokojenia tylko jednej grupy potrzeb, np. jedzenia, budzi to protest pozostałych: "Nie jesteś w hotelu". Rodzina jest wtedy rodziną prawdziwą, gdy łączą ją bezpośrednie ścisłe więzy i całość życia. Charakter tych więzów, ich jakość, decyduje o jakości rodziny. Fakt, że rodzinę łączy wspólne życie, nie oznacza, że członkowie rodziny muszą bez przerwy przebywać z sobą. Z domu wychodzi się do pracy, do szkoły, do kina itd., ale wszystkie sprawy, przeżywane poza domem, mają dla rodziny znaczenie. U podstaw tak rozumianej rodziny leży małżeństwo. Dwoje ludzi łączy się ze sobą nie dla wspólnej pracy, nie dla uzyskania większego mieszkania, nie dla zaspokojenia potrzeb seksualnych, nawet nie dla posiadania dzieci, ale dla wspólnego życia, obejmującego w pewien sposób wszystkie tamte sprawy szczegółowe. Oczywiście, takie wspólne życie (pod względem fizycznym, finansowym, uczuciowym) może prowadzić też para wyjeżdżająca razem na dwutygodniowe wczasy. Jednak nikt nie uważa takiego związku za małżeństwo. Małżeństwo jest związkiem z założenia trwałym; jest związkiem całego życia, na całe życie. Jakość więzów między mężem i żoną ma znaczenie dla całej rodziny. Od tego czy ich miłość rozwija się, przeobraża i rośnie, czy też zamiera, zależy nie tylko los małżeństwa, lecz także całej rodziny. Więź między małżonkami jest "solą ziemi" leżącą u podstaw rodziny i determinującą jej losy. Od niej zależy, czy rodzina będzie dobrze wypełniać swoje zadania. Zmieniły się one ostatnio tak dalece, że przez jakiś czas niektórzy sądzili, iż rodzina niedługo przestanie być potrzebna. Działo się tak dlatego, że rodzina swoje dotychczasowe funkcje zaczęła oddawać instytucjom. Dawniej w domu wytwarzało się większość rzeczy, dziś zajmują się tym odpowiednie przedsiębiorstwa; dawniej w domu uczono, dziś zajmują się tym szkoły, nawet obiady dużo osób jada w stołówkach. Skoro tyle funkcji - uważanych dawniej za należące do rodziny - przejęły instytucje, wydawało się, że przejęcie pozostałych jest tylko kwestią czasu. Okazało się jednak przeciwnie: właśnie po oddaniu przez rodzinę zadań dla niej nieistotnych - można zobaczyć wyraźniej te, w których nikt nie może jej zastąpić. Rodzina nie przestała być potrzebna, gdyż nic nie może jej wyręczyć w wytwarzaniu bezpośrednich, osobistych związków, których ciepło niezbędne jest do życia psychicznego, tak jak słońce do fizycznego. Czy więzy te będą rzeczywiście źródłem życiodajnego ciepła - zależy przede wszystkim od tego, czy nie zwietrzeje będąca ich podstawą "sól ziemi" - więź między mężem a żoną. Zadania rodziny Każdy człowiek odczuwa różnorakie potrzeby, wśród nich zdarzają się dość błahe, bywają nawet tylko pozorne. Są jednak potrzeby, bez których zaspokojenia człowiek nie może żyć i rozwijać się. W psychologii istnieje wiele teorii potrzeb i wiele ich podziałów. Spośród nich szczególnie interesująca wydaje się koncepcja amerykańskiego psychologa Abrahama Maslowa. Uważa on, że potrzeby układają się w pewną strukturę hierarchiczną, w której przynajmniej częściowe zaspokojenie potrzeby niższego rzędu warunkuje wystąpienie potrzeby wyższej. Nie chodzi tu o kolejność chronologiczną (w tym sensie, żeby jedne występowały np. w pierwszym roku życia, inne w drugim), ale o uwarunkowanie jednych drugimi. Wyróżnione przez niego grupy potrzeb, to potrzeby fizjologiczne, bezpieczeństwa, miłości i przynależności, szacunku oraz samorealizacji. Występują one jednocześnie, ale zależą od siebie w ten sposób, że przynajmniej częściowe zaspokojenie jednych potrzeb, umożliwia zaistnienie innych. Potrzeby fizjologiczne w tym sensie warunkują wszystkie pozostałe: np. dziecko zagłodzone umrze i o żadnych potrzebach już nie będzie mowy. Zaspokojenie ich, przynajmniej w stopniu umożliwiającym życie, ujawnia następne potrzeby: bezpieczeństwa, miłości i szacunku. Zaspokojenie tych potrzeb psychicznych umożliwia rozwój przez ujawnienie potrzeby samorealizacji, twórczości, obdarzania. Zaspokojenie potrzeb fizjologicznych: odżywiania, snu, odpoczynku itd. jest konieczne do życia fizycznego. Ich niezaspokojenie powoduje koncentrację uwagi na tej tylko dziedzinie życia i determinuje całe zachowanie człowieka. Jeżeli potrzeby fizjologiczne są przynajmniej częściowo zaspokojone, pojawia się nowy zespół potrzeb - bezpieczeństwa. Stają się one dominujące w sytuacji zagrożenia: napaści, utraty pracy i zarobków, wydarzeń niespodziewanych, a odczuwanych jako groźne. Człowiek krańcowo głodny nie myśli o niebezpieczeństwie, jest zdolny do narażania się na nie dla zdobycia pożywienia. Zaspokojenie potrzeb fizjologicznych i bezpieczeństwa ujawnia potrzeby następne: miłości i szacunku, których zaspokojenie jest równie ważne dla prawidłowego funkcjonowania osobowości, jak zaspokojenie potrzeb niższych dla życia biologicznego. Niemożność ich zrealizowania powoduje, zaburzenia zachowania, nerwice, przestępstwa, depresje. Powoduje także utajenie potrzeby samorealizacji, będącej głównym czynnikiem rozwoju człowieka. Potrzeba najwyższa w hierarchii: samorealizacji, jest pędem do rozwoju, do samodzielnej aktywności, dążeniem do stawania się coraz lepszym i sprawniejszym. Wyraża się np. w coraz lepszym pełnieniu pracy zawodowej, w byciu coraz lepszymi rodzicami, w coraz doskonalszym wykonywaniu zwykłych czynności, choćby najskromniejszych, jak gotowanie czy sprzątanie, w uczeniu się i wszelkim celowym działaniu dla dobra innych. Hierarchia potrzeb nie polega na tym, że są one kolejno zaspokajane; ale że wystąpienie potrzeby wyższej wymaga takiego zaspokojenia niższej, żeby przestała ona decydować o całym zachowaniu człowieka. Z chwilą gdy potrzeby wyższe raz się ujawnią, mogą przez świadomy wybór zdominować potrzeby niższe. Człowiek wprawdzie sam kieruje swoim rozwojem, ale otoczenie może mu w tym pomóc lub w znacznym stopniu przeszkodzić. Tak jak można na śmierć zagłodzić dziecko nie dając mu jeść, tak nie dając możliwości zaspokojenia potrzeb psychicznych, można utrudnić - jeśli nie uniemożliwić - dominację potrzeby samorealizacji, pozwalającej na maksymalny rozwój i znalezienie sensu życia. W dawnej wielkiej rodzinie, będącej równocześnie jednostką produkcyjną i grupą powiązaną uczuciowo, zwykle były zaspokajane wszystkie potrzeby: jedzenia, bezpieczeństwa, szacunku, miłości i przynależności. Z czasem, w miarę rozwoju rozmaitych instytucji społecznych, zaspokajanie części potrzeb zostało przejęte przez te instytucje. Doszło nawet do dość rozpowszechnionego mniemania, że doskonale funkcjonujące instytucje są w stanie zaspokoić wszystkie potrzeby. Powstały specjalne przedsiębiorstwa zapewniające wyżywienie, rozrywki i opiekę zdrowotną; są rozmaite systemy ubezpieczeń społecznych. Za pieniądze można nabyć rozmaite usługi i wydawać by się mogło, że tylko ubóstwo uniemożliwia zaspokojenie potrzeb znacznej części ludzi. Rzeczywiście, sprawnie działające instytucje mogą zaspokoić potrzeby wymienione jako pierwsze: fizjologiczne i częściowo bezpieczeństwa. Jeżeli społeczeństwo dobrze funkcjonuje, obywatele są bezpieczni w sensie fizycznym: nie obawiają się nagłej napaści, wyrzucenia z mieszkania czy z pracy, rabunku itp. Mogą też korzystać z różnego rodzaju usług, jak restauracje czy pralnie, a zadowolenie z nich zależy tylko od sprawnej pracy tych placówek. Jednakże, właśnie na tle działalności licznych instytucji zaspokajających różne potrzeby społeczeństwa, okazało się tym wyraźniej, że nie wszystkie potrzeby dadzą się tą drogą zaspokoić. Chodzi tu o potrzeby miłości, przynależności i szacunku. Dla zaspokojenia tego rodzaju potrzeb konieczne są więzy bezpośrednie, indywidualne, osobowe, jakich nie sposób dostarczyć instytucjonalnie. Instytucja może zapewnić pożywienie, zaopatrzenie emerytalne na starość czy pielęgnację fizyczną dzieci, ale nie może dać miłości, która jest relacją międzyosobową. Dziecko pozbawione bezpośrednich więzów osobowych, czyli po prostu możliwości wzrastania w atmosferze miłości rodzinnej, ma później trudności w nawiązywaniu przyjacielskich kontaktów, założeniu dobrej rodziny. Nie umie się przywiązać, wciąż oczekuje czegoś dla siebie; wymaga, nic za to nie dając. Stanowi tragiczny przykład, jak brak zaspokojenia potrzeby psychicznej powoduje zaburzenia rozwoju jednostki, a skutki zakłóceń sięgają dalej, działając niekorzystnie na osoby z tą jednostką związane, na przykład na jej rodzinę. Tak więc nadzieja, że za pieniądze lub za pomocą sprawnie działających instytucji socjalnych można zaspokoić wszystkie potrzeby człowieka, okazała się pomyłką. Są potrzeby, na które odpowiedzieć może tylko rodzina. W rodzinie człowiek znajduje bezpośrednią, tylko dla siebie przeznaczoną akceptację i miłość. Jest to konieczne dla prawidłowego rozwoju dziecka, a równie ważne dla zdrowia psychicznego ludzi dorosłych, którym także potrzebne jest miejsce, gdzie nie czują się stale sprawdzani i oceniani, gdzie mają osoby, których potrzebują i gdzie sami czują się niezbędni. To wszystko znajduje człowiek w rodzinie. Ludzie starsi, w tzw. trzecim wieku, często załamują się psychicznie, gdy czują się już zbędni w zakładzie pracy. Jeżeli ich związki z rodziną są trwałe i nie zmienione, do uczucia bezużyteczności nie dochodzi. Czytałam kiedyś synkowi książeczkę o starym rybaku, który przestał pracować, zamieszkał z dziećmi i wnukami - i czuł się niepotrzebny. Spytałam wtedy: "Jak myślisz, czy człowiek, który już nie pracuje, tylko mieszka z rodziną, jest rzeczywiście niepotrzebny?" Staś odpowiedział: "Dziadek jest potrzebny do szczęścia". Czy może się czuć zbędny na świecie człowiek potrzebny komuś do szczęścia? Zaspokojenie potrzeb miłości, przynależności i szacunku umożliwia wystąpienie i nasila potrzebę najwyższą - dążenie do rozwoju. Rozwój psychiczny człowieka nie kończy się z chwilą osiągnięcia pełni dojrzałości fizycznej; może trwać całe życie, jeśli człowiek do tego dąży. Największą krzywdą, jaką można człowiekowi wyrządzić, jest stłumienie tego dążenia, zanim się ono świadomie rozwinie. Największą zaś pomocą, jaką można mu dać, ułatwienie wystąpienia potrzeb rozwoju i świadomego nimi kierowania. U człowieka dorosłego, jeśli potrzeby te raz się już ujawnią, mogą stać się tak silne, że zdominują potrzeby niższe. Może się zdarzyć, że człowiek o silnym pragnieniu obdarzania będzie to czynić kosztem niezaspokojenia własnych potrzeb fizjologicznych, nawet kosztem życia. Jest to jednak możliwe u człowieka dojrzałego, u którego właściwa hierarchia potrzeb i wartości już się ukształtowała. U dziecka, żeby potrzeby samorozwoju, twórczości i obdarzania mogły się rozwijać, wpierw muszą zostać zaspokojone potrzeby niższe: doznawania opieki, miłości i szacunku. W sposób najbardziej prawidłowy i najpełniejszy następuje to w rodzinie. Czy Basia miała mamę? W okresie życia płodowego dziecko musi znajdować się w łonie matki. Tylko tam może żyć i rosnąć. Usunięte z łona matki, umiera. To wiedzą wszyscy. Mniej już znany, ale równie prawdziwy jest fakt, że dziecko już urodzone, aby żyć i rozwijać się normalnie, również potrzebuje odpowiedniego środowiska, bez którego grozi mu śmierć psychiczna. Jest nim łono grupy rodzinnej. Najczęściej jest to grupa przyjazna, ciepła, od pierwszych chwil kochająca. Zdarza się jednak, że dla dziecka przychodzącego na świat jakby brak miejsca: albo matka za młoda, albo ojca nie ma, albo po prostu rodzicom brak poczucia odpowiedzialności. Dziecko trafia w psychiczną pustkę i chłód emocjonalny. Może to być pustka własnego domu, gdy rodzice choć utrzymują dziecko i mieszkają z nim, ale zajęci swoimi sprawami odrzucają je psychicznie. Może też być odtrącenie całkowite - wtedy dzieckiem zajmuje się państwo i umieszcza je w instytucji opiekuńczej. Domy dziecka spełniają ważne zadanie zapewniając dzieciom porzuconym zaspokojenie potrzeb fizjologicznych - jak jedzenie, miejsce do spania, ubranie itp. - ale właściwego środowiska społecznego nie tworzą. Stawka na utrzymanie jednej osoby jest tam wyższa niż w przeciętnej rodzinie, a pielęgniarki przygotowane do fachowej opieki nad niemowlętami, jednak dzieci rozwijają się gorzej niż w rodzinie. Brak im bezpośredniej, indywidualnej miłości matki - może nie wykształconej, może nie dość dbającej o higienę, ale własnej, jedynej i nie wychodzącej po skończonym dyżurze. Zapadają więc często na chorobę sierocą: nie uczą się w porę chodzić i mówić, wolniej rosną, dużo chorują, a i tam gdzie rozwój jest pozornie prawidłowy - często pojawiają się zaburzenia uczuć i kontaktów społecznych. Choć dzieci przebywają w grupie społecznej, grupa ta nie stwarza możliwości powstania silnych więzów indywidualnych, gdyż relacje w niej są zbyt liczne i nietrwałe. Żadna więc nie staje się tak ważna, żeby dać możliwość nauczenia się miłości. Rówieśników jest zbyt dużo, a kontakty z opiekunami nie dają poczucia wyłączności, bo wychowawczyni zajmuje się całą grupą. Nawiązanie bliższej więzi utrudnione jest też przez fakt, że opiekunki zmieniają się zgodnie z systemem dyżurów, zmieniają grupy dzieci, a także często porzucają pracę, po ukończeniu zaś trzech lat dzieci są przenoszone z domu małego dziecka, podlegającego resortowi zdrowia, do domu dziecka należącego do wydziału oświaty. Rozmawiałam kiedyś z wychowawczynią w bardzo dobrze wyposażonym domu dziecka. Pytałam o jedną z jej wychowanek. Wychowawczyni powiedziała mi, że nie wie co słychać u dziewczynki, bo zdała już zeszłoroczną grupę i ma nową. Dopiero w dalszej rozmowie zrozumiałam, co to znaczy. Otóż wysokość sprzętu, stołów, rodzaj zabawek dostosowane są do wieku dziecka i sale przeznaczone są dla określonych grup wiekowych. Ponieważ wychowawczynie zmieniając sale, musiałyby robić inwentarz i zdawać sprzęty, znacznie łatwiej jest "zdać" dzieci, które w ten sposób mają co roku nową salę i nową opiekunkę. Trudno w tych warunkach rozwijać się normalnie, ale gdyby nawet to się udało, istnieje jeszcze jeden skutek niezaspokojenia potrzeby miłości: dzieci czują się nieszczęśliwe. Mówiąc o dzieciństwie powtarza się często, że jest to okres przygotowania do życia. Jest to oczywiście prawda, ale nie cała. Owszem, w dzieciństwie uczymy się podstawowych ludzkich funkcji, rośniemy i nabywamy wiadomości, ale nie jest to tylko przygotowanie do życia. To jest po prostu część życia, nieraz jego znaczna część. Nawet gdyby dzieci, o których mowa, miały wyrosnąć na znakomitych obywateli, jeśli przez pierwszych kilka czy kilkanaście lat czują się nieszczęśliwe, opuszczone i pokrzywdzone - jest już o czym myśleć. Kiedyś ośmioletnia Basia z domu dziecka spytała mnie: Czy ciocia miała mamę? Dziwne pytanie. Ludzie pytają nieraz, czy matka żyje, gdzie mieszka, co robi, ale Basia po prostu chciała wiedzieć, czy w ogóle miałam mamę. Interesowało ją to, ponieważ większość jej znajomych mamy nie miała. Co dziwniejsze, Basia zna moją matkę, ale nie skojarzyła sobie tych faktów, bo podstawowe relacje rodzinne są dla niej niezrozumiałe. Może zna ich nazwy, ale nie kojarzą się jej z żadną rzeczywistością. Zresztą jej matka żyje. Basia sama pokazała mi kiedyś podczas spaceru, gdzie mama mieszka. Co jednak należałoby odpowiedzieć, gdyby ktoś spytał: "Czy Basia miała mamę?" Ojciec Basi również żyje. Mieszka obecnie z jakąś panią, którą Basia potrafi nazwać bardzo dosadnie, ale kojarzy się jej tylko z awanturami i lękiem. Spotkanie więc z mężczyzną, który nie upija się i nikogo nie bije, jest dla niej zdumiewające, tym bardziej że w domu dziecka jedynym mężczyzną jest dyrektor, który urzęduje w swoim gabinecie, poza tym są tylko kobiety: wychowawczynie, pielęgniarki, woźne, lekarki. Basia ma nawet rodzeństwo. Jej bracia mieszkają z mamą i jej nowym mężem. Nie widuje się więc z nimi, a siostra przebywa w tym samym domu dziecka, ale w innej grupie. Spotyka ją bardzo rzadko i mówi o niej po nazwisku. Basia żyje więc w emocjonalnej pustce. Odczuwa gwałtowną potrzebę przywiązania się do kogoś, ale ludzie zmieniają się wokół niej i brak punktu stałego. Różne świąteczne akcje, jak "Mikołaje" w zakładach pracy czy odwiedziny studentów, tylko pogarszają sytuację. Osób jest dużo, ale nie ma nikogo własnego. Jak będzie w przyszłości układać się jej życie małżeńskie i rodzinne, skoro nie ma żadnych wzorów i nie miała nigdy okazji do doświadczenia bliskości, zaufania, miłości? Małe dzieci uczy się najważniejszych i zarazem najtrudniejszych prawd wiary: że Bóg jest Osobą i że jest Miłością, przez analogię do sytuacji rodzinnej - Bóg jest Ojcem, który kocha je jeszcze bardziej niż rodzice. "Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu?" Dzieci śmieją się w odpowiedzi na to pytanie. Wiedzą, że matka o nich pamięta i to jest dla nich wyjaśnieniem miłości Bożej. Ucząc religii dzieci porzucone, bardzo trudno znaleźć właściwe słowa, bo o nich matka właśnie zapomniała, a ojciec kojarzy się z lękiem lub pogardą. Miłość jest dla nich teorią, a nie doświadczeniem dnia codziennego. Jeśli więc rodzice nie chcą, czy nie mogą opiekować się własnym dzieckiem, najlepiej, żeby jak najszybciej zrzekli się praw do niego, wtedy dostać się może do rodziny adopcyjnej, która przyjmuje je za własne. Niestety bardzo często rodzice, choć sami nie chcą swego dziecka, nie chcą też zrezygnować z praw do niego, a jeśli ktoś inny pragnie się nim zająć, sprzeciwiają się wszelkimi sposobami. W takich wypadkach należy starać się namówić rodziców do zrzeczenia się praw, a środowisku mającemu wpływ na ich decyzję wyjaśnić, że jest to mniejsze zło niż umieszczenie dziecka w zakładzie. W wypadku braku zgody rodziców, można sądownie pozbawić ich praw opiekuńczych, ale jest to procedura trudna, bo sąd nie może tego robić pochopnie. Jeżeli jednak nawet sprawy prawne nie są do końca uregulowane, dzieci mogą być kierowane do rodziny zastępczej. Podejmuje ona ryzyko związania się z dzieckiem, które nie jest im dane na własność, pokochania kogoś bez "prawnego zabezpieczenia swojej własności". Pytał mnie ktoś, czy można cudze dziecko pokochać jak własne. Myślę, że to pytanie jest trochę w stylu dociekań dziecka: co jest większe - kilogram czy kilometr? Jak nie można porównywać jednostek miary i wagi, tak i miłość jest nieporównywalna. Inaczej kocha się rodziców, inaczej dzieci, inaczej męża czy żonę, jeszcze inaczej cudze dziecko. Zresztą i rodzona matka potrzebna jest dziecku nie tylko po to, żeby je kochała, ale żeby ono miało kogo kochać, żeby mogło nauczyć się miłości, bo bez tej sztuki będzie nieszczęśliwe. Trudne jest mierzenie miłości, a w ostatecznym rozrachunku to już całkiem nie można powiedzieć, kto więcej skorzysta. Małżeństwo Wybór współmałżonka Wprawdzie śpiewa się w piosenkach o wyborze ukochanej spośród wszystkich kobiet świata, ale w rzeczywistości wybór ten jest znacznie ograniczony. Ogranicza go tak zwane w nauce pole wyboru, czyli bliskość terytorialna i podobieństwo warunków społecznych. Zwykle współmałżonek należy do tego samego narodu, a często i mieszka w tej samej miejscowości, często także ma podobne pochodzenie społeczne, poziom wykształcenia, a nawet zawód. Wybiera się więc współmałżonka spośród tych, z kim ma się okazję zetknąć - to oczywiste, ale wtedy zaczyna już działać bardziej tajemnicze, psychologiczne pole wyboru. Dlaczego właśnie ta osoba podoba się? Opisać to można tylko do pewnego stopnia, gdyż działają tu czynniki podświadome. Tworzą one pewnego rodzaju wzór wewnętrzny, który często określa się powiedzeniami: "Ona jest (lub nie jest) w moim typie". Wzór ten zależy od wielu czynników, z których człowiek nie zdaje sobie sprawy, a na który składają się: podobieństwo do rodziców lub innych osób kochanych w dzieciństwie, cechy przeciwne do cech osób nielubianych, sposoby zachowania, które się podziwia i wiele innych. Wszystkie te czynniki, choć nieświadome, tworzą jakby sito selekcyjne osób, które się podobają. W ramach tego, działającego automatycznie, pola wyboru decyzja pozostaje wolna w różnym stopniu. Może być tak, że wymienione czynniki zadziałają podświadomie i w pewnym momencie człowiek niespodziewanie uświadomi sobie miłość, może też być tak, że stopniowo rosnącemu zainteresowaniu towarzyszyć będzie refleksja nad wartością osoby, która się podoba. Zdarzają się zapewne miłości gwałtowne, od pierwszego wejrzenia, ale są to raczej wyjątki potwierdzające regułę i zwykle zanim miłość wybuchnie z całą siłą, o której się mówi: "To jest mocniejsze ode mnie", i którą już trudno kontrolować, daje o sobie znać drobnymi sygnałami. Człowiek, który nie ma nawyku obserwacji samego siebie, nie zauważa tych sygnałów i odczuwa miłość jako zaskoczenie, jako siłę, która spada na niego znienacka opanowując całkowicie. Osoby, które mają większą samoświadomość, mogą wykorzystać czas rodzenia się miłości dla pokierowania swoją decyzją. Pierwsze, subtelne oznaki miłości, takie jak żywe reagowanie wewnętrzne na czyjeś imię, przyjemność znajdowana w wyborze sąsiednich miejsc, chęć mówienia o kimś, niecierpliwe oczekiwanie na spotkanie - pokazują już upodobanie kierujące się do jakiejś osoby, ale jest to jeszcze czas, w którym można się wycofać i zrezygnować z kontynuowania znajomości, jeżeli osoba, która staje się przedmiotem zainteresowania, nie jest wolna (bo ma już małżonka lub wybrała stan duchowny), albo jeśli stwierdzi się jej poważne cechy negatywne, jak np. tendencja do alkoholizmu. W tym czasie można starać się poznać lepiej drugą osobę, żeby decyzję uczynić bardziej świadomą. Można zaakceptować kogoś mimo jego braków, ale trzeba o nich wiedzieć. Unika się przez to wielu rozczarowań i pretensji, często nieuzasadnionych, bo druga strona nie jest winna temu, że została wybrana na ślepo i bez zastanowienia. Jeżeli człowiek nie dostrzeże tych drobnych znaków, zauważa swoją miłość dopiero, gdy jest już tak silna, że nie pozwala na spokojne zastanowienie się nad wyborem. Umiejętność dostrzeżenia sygnałów zainteresowania erotycznego, mówiąc inaczej świadomość własnych odczuć w tym zakresie, jest bardzo ważna nie tylko przy wyborze małżonka. Ma ona znaczenie dla każdego człowieka, który już dokonał wyboru swojej drogi życia, gdyż ułatwia dotrzymanie wierności raz podjętym zobowiązaniom. Każdy niespodziewanie dla siebie samego może się zetknąć z takim problemem, a osoba, która uważa, że jej żadne trudności w tej sferze nie dotyczą, może przeoczyć moment powstawania uczucia i uświadomić je sobie tak późno, że jest już bardzo trudno nim pokierować. Pisząc o wyborze współmałżonka nie zamierzam dawać rad, jaki on ma być, ani spisywać listy cech idealnych, której i tak pewnie nikt nie mógłby sprostać, ani których się samemu nie posiada. Jedna rzecz jest jednak bardzo ważna: zmienić moment wyboru - w proces wyboru, to znaczy rozciągnąć go w czasie tak, by w okresie kiedy potrafi się jeszcze kierować swoimi uczuciami i kiedy nie zaszły jeszcze fakty uniemożliwiające zmianę decyzji, poznać bliżej przyszłego współmałżonka. Czas ten potrzebny jest też z tego względu, że nie wystarczy poznać, jaki ktoś jest, ale trzeba się jeszcze przekonać, jak się zmienia. Każdy człowiek zmienia się w ciągu całego życia i oczywiście nie wszystko można przewidzieć, pewne jednak tendencje są stałe. Jeśli np. w dniu poznania przez dziewczynę pan X i pan Y piją po dwa kieliszki wódki na tydzień, są pod tym względem podobni. Po jakimś czasie jednak pan X może pić trzy, a pan Y jeden kieliszek, a więc pan X ma tendencję do picia coraz więcej, a pan Y coraz mniej. Dotyczy to wszelkich dziedzin życia i sprawdzanie, w jakim kierunku zmienia się człowiek, jest najważniejszą informacją, jaką trzeba uzyskać, zanim się zwiąże z nim na całe życie. Małżeństwo jest wspólną drogą życia, dlatego poznanie - nawet dokładne, ale tylko w jednym momencie - jest niewystarczające. Żeby dać sobie czas na to wzajemne poznanie się, nie można dopuszczać do tego, aby fakty nie pozwalały już na zerwanie. Jeżeli narzeczeni współżyją ze sobą, a zwłaszcza gdy w grę wchodzi dziecko, nie mogą zmienić decyzji bez skrzywdzenia się, także jeśli ich związek stanie się sprawą publiczną (np. rodzina robi przygotowania do wesela, a suknia jest już u krawcowej), bardzo trudno się wycofać. Badania pokazują, że bardzo dużo narzeczonych jest niezadowolonych ze swego związku już przed ślubem, praktycznie jednak nie mogą się już cofnąć. Nic nie pomoże - choćby narzeczeństwo oficjalnie trwało bardzo długo - jeśli decyzja faktycznie dokonała się wcześniej, jeśli młody człowiek zaskoczony swoimi uczuciami, wziął pierwszy sygnał zainteresowania za miłość i nie dał sobie czasu na zastanowienie. Nie jest ważne, jak długo trwał okres znajomości od poznania się do ślubu. Ważne jest, jak długi był czas od pierwszego odczucia zainteresowania do faktów determinujących decyzję. Dojrzałość do małżeństwa Zadania rodziny są proste: stworzyć jej członkom klimat bezpieczeństwa i miłości, pobudzający do rozwoju. Proste - nie znaczy łatwe i nie wszystkie rodziny umieją je pełnić. Zależy to przede wszystkim od dojrzałości rodziców - małżonków. Wiek osób zawierających związki małżeńskie wyraźnie się obniża. Fakt ten można różnie interpretować: świadczy o poważnym i odpowiedzialnym podchodzeniu młodych ludzi do swych młodych partnerów albo o niepoważnym i nieodpowiedzialnym podejściu do faktu małżeństwa. Jak z tym jest naprawdę? Kiedy należy się żenić? Odpowiedź jest pozornie prosta: kiedy się jest do małżeństwa dojrzałym. W tej prostej odpowiedzi kryje się oczywiście wieloznaczność - bo czym jest dojrzałość? O dojrzałości do małżeństwa można mówić w różnym znaczeniu. Pierwsza - to dojrzałość fizyczna, czyli zdatność organizmu do podjęcia zadań związanych z małżeństwem. Dojrzałość seksualna - zdolność do współżycia seksualnego i wydania na świat potomstwa. Prawna - osiągnięcie wieku, w którym prawo zezwala na zawarcie małżeństwa albo uzyskanie zgody sądu na przyśpieszenie tego terminu. Ekonomiczna - osiągnięcie samodzielności materialnej, podjęcie pracy zarobkowej, uzyskanie samodzielnego mieszkania. Jak wiadomo, nie wszystkie rodzaje dojrzałości osiąga się równocześnie. Np. młody człowiek seksualnie dojrzewa dużo wcześniej, niż może zdobyć własne mieszkanie. Choć więc dojrzałość pod każdym względem byłaby najkorzystniejszym momentem do zawarcia związku małżeńskiego, praktycznie nie zawsze jest to możliwe. Jeżeli jednak małżeństwo rozumie się jako związek trwały, nie może być zbudowane przez dzieci. O dojrzałości do małżeństwa decydować więc powinien nie tyle wiek fizyczny, co dojrzałość psychiczna. Tej dojrzałości nie może ustalić przepis państwowy; trzeba ją ocenić samemu. Jest ona oczywiście związana z wiekiem, ale wcale nie jednoznacznie. Wszyscy znamy przykłady ludzi młodych wiekiem, ale dojrzałych życiowo i przeciwnie: dorosłych, ale nieodpowiedzialnych jak dzieci. Rozwój ludzi przebiega w podobnych etapach, ale nie zawsze równie prawidłowo. W pierwszych latach uczucia dziecka są egocentryczne, dziecko wszystko ocenia z punktu widzenia własnej doraźnej przyjemności. Także miłość do bliskich osób ma ten właśnie charakter. Dziecko kochające matkę chce przede wszystkim stale z nią przebywać, nie biorąc zupełnie pod uwagę jej zdrowia, zmęczenia, czy ciążących na niej obowiązków. Z czasem ten infantylny sposób kochania zmienia się, ale bywa też, że zostaje na całe życie. Człowiek, który kocha na sposób małego dziecka, choćby jego miłość była szczera, nie jest dojrzały do małżeństwa. Pragnie przebywać z wybraną osobą, ale kontakt z nią będzie układać tylko z punktu widzenia swoich potrzeb i przyjemności. Będzie chciał, by ukochana osoba zawsze - gdy on tego pragnie - była przy nim, ale nie będzie brał pod uwagę jej sytuacji. Dziecko trochę starsze - w wieku szkolnym - jest już zwykle mniej egocentryczne. Zajmuje się światem zewnętrznym i innymi ludźmi, ale nie potrafi jeszcze wczuć się w ich przeżycia. Ludzi chce posiadać tak jak rzeczy. Ten sposób podejścia do innych osób dosyć często utrwala się w wieku dorosłym. Jeżeli ktoś chce posiadać żonę czy męża, podobnie jak chce posiadać różne przedmioty - dla siebie, tak aby jemu przydawały wygody czy chwały - także nie jest dojrzały do małżeństwa. Ludzie tacy bywają sprytni pod względem praktycznym, umieją zarobić pieniądze, zdobyć mieszkanie, ale nie umieją dostrzec i wczuwać się w potrzeby psychiczne drugiego człowieka, a tym samym - zrozumieć go. Aby małżeństwo było związkiem szczęśliwym, partnerzy muszą umieć wyczuwać potrzeby współmałżonka i to nie tylko te zewnętrzne. Tę umiejętność wczucia się w przeżycia drugiego człowieka, zwaną empatią, człowiek powinien osiągnąć w wieku dojrzewania, ale nie zawsze tak się dzieje. Empatia jest dla zawarcia małżeństwa w sposób odpowiedzialny warunkiem koniecznym, choć jeszcze nie wystarczającym. Już dziecko w wieku dojrzewania powinno umieć wczuwać się w sytuację innych i współczuć z nimi, zwykle jednak nie umie jeszcze podejmować za nich odpowiedzialności, nie umie aktywnie działać dla ich dobra. Dopiero ta umiejętność czyni człowieka dojrzałym. Dopiero osiągnięcie tych wszystkich etapów dojrzałości: zwrócenie się od siebie do innych, umiejętność wczucia się w ich problemy i zdolność aktywnego i odpowiedzialnego działania dla ich dobra, czyni człowieka dojrzałym do małżeństwa. Obecnie małżeństwa z reguły zawierane są bez przymusu - z miłości, a jednak okazują się często nietrwałe. Dzieje się tak chyba dlatego, że narzeczeni nawet szczerze mówiący o miłości, sami nie wiedzą, na ile jest ona dojrzała. Wcale nie chodzi tu o jakieś wyrachowanie, czy wyzbycie się uczuć, lecz o ocenę: czy zdolność do miłości jest na tyle rozwinięta, by mogła być podstawą związku trwałego. Sprawności ocenia się zwykle w stosunku do wieku czy zadań. Np. jak na trzy lata, Staś dobrze mówi, ale jak na to, żeby pójść do szkoły, jeszcze za mało. Jak na dziecko, Staś bardzo serdecznie kocha, jak na zawarcie małżeństwa - to za mało. Musi nie tylko chcieć przebywać z osobą wybraną, musi jeszcze chcieć i umieć wczuwać się w jej potrzeby, musi jeszcze nauczyć się podejmowania za nią odpowiedzialności w dobrej i złej doli, nie licząc na to, że wyręczą go inni. Gdy to potrafi - jest dojrzały do małżeństwa. Jest dojrzały do dalszego rozwoju w nowej sytuacji. Miłość małżeńska Gdy człowiek osiągnie ogólną sprawność miłości i połączy budzącej zainteresowanie erotyczne, rodzi się dojrzała miłość. Różne są rodzaje miłości. Miłość małżeńska jest wśród nich miłością specjalną - takim sposobem życia, żeby przechodzić przez nie we dwoje. Dla chrześcijan relacja ta jest sakramentem. Miłość małżeńska nie ma dobrej prasy ani w literaturze, ani w mass media. "Ach to nudno w kółko, wciąż, tylko zawsze jeden mąż" - mówiła przedwojenna jeszcze piosenka i część opisuje się zdrady, trójkąty, i porzucenia, niż wytrwałą miłość między tymi samymi osobami. Taka miłość wydaje się może zbyt zwykła, nieciekawa, a jednak o takiej właśnie miłości ludzie marzą. Gdy się jej przyjrzeć z bliska, nie jest taka szara i jednolita, jakby się zdawało. Zmienia się i przekształca wielokrotnie w trakcie swego rozwoju i wyróżnia specyficznymi cechami od innych miłości erotycznych. Do tych cech należy nastawienie ku przyszłości, pragnienie wspólnego działania, pobudzenie aktywności, nadzieja na przyszłość. Z tym związana jest potrzeba stwarzania. Płodność jako cecha miłości małżeńskiej dotyczy przede wszystkim rodzenie i wychowywanie dzieci, ale także wszelkich wspólnych dokonań, jak np. stworzenie domu - i w sensie materialnym i całego stylu życia. Cechą miłości małżeńskiej jest też porzucenie części swego egoizmu, na rzecz nowej jakości, jaką stanowi wspólnota dwojga, w której oboje starają się o dobro drugiego, a także współodpowiedzialność. Współodpowiedzialność to traktowanie wszystkiego, co się w małżeństwie zdarzy, jako następstwa działania obu stron. Oboje ponoszą odpowiedzialność za niepowodzenia, oboje są też twórcami satysfakcji i szczęścia. Miłość małżeńska mimo że dzieje się wciąż między tymi samymi osobami - nie jest jednostajna, bo składa się ze współzależnych elementów, zawsze w niej obecnych, choć nabierających w różnych sytuacjach specjalnej wagi. Elementy te to: współobecność, wyłączność, współodczuwanie i wzajemne obdarzenie. Wszystkie mają swój wyraz w przysiędze, jaką składają sobie małżonkowie podczas ślubu kościelnego. Kiedyś w poradni pewna pani w rozmowie powiedziała mi: "Mąż boi się, że od niego odejdę, ale ja nie mogę tego zrobić, bo obiecałam teściowej, że go nie porzucę". Spytałam ją delikatnie, czy nie obiecywała tego mężowi. Wydawała się tym szczerze zdziwiona: owszem, mieli ślub kościelny, uczestniczyła w tej uroczystości, ale nie traktowała tego jako przyrzeczenia, takiego jak np., że coś się komuś załatwi, gdzieś przyjdzie. Przysięga była dla niej pewną ceremonią, a nie po prostu ludzką obietnicą. Może ta opowieść brzmi anegdotycznie, ale naprawdę wiele małżeństw traktuje swój związek jak teren gry dyplomatycznej, dopuszczającej nieszczerość, podstęp i odwet, zapominając o tym, że coś sobie po prostu obiecali. Zawarte w ślubowaniu elementy miłości małżeńskiej zakładają wcześniejszą dojrzałość, bo tworzą się z tych sprawności, które rosły od dzieciństwa, a teraz zostały w sposób szczególny skierowane do wybranej osoby. Współobecność, pragnienie bliskości, znane małym dzieciom, teraz wyrażają się w decyzji bycia właśnie z wybranym mężem czy żoną, i to przez całe życie. "Oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci" - znaczy, że będziemy razem. Czasem za wąsko się to rozumie: "że cię nie opuszczę" - czyli, że się nie rozwiodę, ale naprawdę idzie o coś więcej: że będę planować życie tak, aby nie rozstawać się na długo bez konieczności, nawet choćby miało to przynieść materialne korzyści rodzinie. Współobecność dotyczy życia seksualnego, ale nie tylko - to jest bycie razem we wszystkich dziedzinach życia i współmałżonek ma prawo na to liczyć. Następnym elementem miłości małżeńskiej jest wyłączność. Gdyby rozwój miłości zatrzymał się na tym poziomie, byłaby jeszcze bardzo uboga. Choć jednak nie jest to element wystarczający, jednak bardzo ważny, wyróżniający miłość małżeńską od innych. "Wierność", rozumiana czasem zbyt wąsko, jako wyłączność seksualna, dotyczy jednak nie tylko tej dziedziny życia. Relacja tak totalna, tak całościowo obejmująca człowieka, nie może być dzielona z wieloma osobami. Nie oznacza zamknięcia się na sprawy innych, ale zawiera w sobie lojalność dla współmałżonka we wszystkich sprawach. Współodczuwanie i współdziałanie dotyczy nie tyle lojalności wobec sytuacji zewnętrznych w stosunku do małżeństwa, ile układu wewnętrznego - przyrzekane jest jako "uczciwość małżeńska". Polega to na obdarzaniu zaufaniem, staraniu się o zrozumienie drugiego w każdej sprawie, a także na tym, by zrozumienie wzajemnie sobie ułatwiać. Uczciwość małżeńska wyklucza tzw. "ciche dni", podczas których małżonek nie może ani się dowiedzieć, o co chodzi ani przedstawić swojego punktu widzenia. Uczciwość małżeńska nie pozwala na jednostronne oskarżanie, ale każe zmierzać zawsze do podtrzymywania jasnej komunikacji między małżonkami, komunikacji wspierającej komunię, czyli wspólnotę. Elementem miłości małżeńskiej jest też obdarzanie, ten najgłębszy wymiar miłości (w przysiędze: po prostu "miłość"). Miłość dojrzała potrafi nie tylko pragnąć czyjejś obecności i rozumieć drugiego, potrafi obdarzać go. Najwszechstronniejsze obdarzanie występuje właśnie w małżeństwie, gdyż małżonkowie obdarzają się nie tylko wzajemną pomocą, ale samym sobą. Jak mówi Jan Paweł II, jedność dwojga w jednym ciele "urzeczywistnia się w spotkaniu małżeńskim, a płeć jest tym, co pozwala na to zjednoczenie. Jest w nim coś więcej niż jedność ciał, gdyż to zjednoczenie następuje od początku z wolnego wyboru (w związku rodziców z dzieckiem jest jakaś konieczność), połączonego z wzajemnym darem. Stwierdzenie "niedobrze być człowiekowi samemu", wskazuje na to, że człowiek jako osoba realizuje się najprawidłowiej będąc "z kimś", albo jeszcze głębiej "dla kogoś"". Tak rozumiana miłość małżeńska jest więc ambitnym programem i może dlatego też ma złą prasę, że wiązać się musi z wysiłkiem. Człowiekowi zaś nie zawsze chce się wysilać, a czasem jest to naprawdę bardzo trudne, wydaje się prawie niemożliwe. Na szczęście przysięga zawiera jeszcze jedno zdanie: "Tak mi dopomóż Panie Boże w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci". Czasem słowa: "Tak mi dopomóż Bóg" traktowane są jak jakieś zaklęcie magiczne, a przecież jest to po prostu modlitwa do Boga Wszechmogącego i Jego Świętych o pomoc - "U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga; bo u Boga wszystko jest możliwe" (Mk 10, 27). Znak miłości małżeńskiej W Konstytucji Soborowej znakiem miłości małżeńskiej nazwano współżycie seksualne, ale nie wszyscy uważają to za słuszne. Jedni mówią, że to za dużo powiedziane. Rzeczywiście, często współżycie odbywa się w taki sposób, że trudno je określić jako znak miłości. Inni uważają, że to za mało - znak wskazuje na coś poza sobą samym, a seksualność ludzka sama jest wartością. Znak istotnie jest czymś, co wskazuje na jakąś rzeczywistość za nim ukrytą, ale jeśli jest symbolem uniwersalnym (a nie tylko umownym, jak jakiś emblemat), wskazuje na tę rzeczywistość przez swoje do niej podobieństwo. Współżycie seksualne nie stanowi całej miłości, ale może być jej częścią, jeśli jest do niej podobne. Takie traktowanie nie zubaża go, ale przeciwnie - rozszerza na całą osobowość człowieka. Choć więc nie każdy akt seksualny jest znakiem miłości, można się starać, żeby nim był, a im bardziej takim się staje, tym więcej daje małżonkom zadowolenia i radości. Wymieniając wcześniej elementy miłości małżeńskiej nie mówiłam o współżyciu seksualnym nie przez zapomnienie ani lekceważenie tej sprawy, ale dlatego, że nie jest ono osobnym elementem, lecz znakiem ich wszystkich: bliskości, wyłączności, współodczuwania i obdarzania. Im bardziej do wszystkich tych elementów jest podobne, tym więcej radości daje małżonkom i tym bardziej wzmacnia ich wspólnotę. Brak tego podobieństwa powoduje rozczarowania i staje się dla wspólnoty poważnym zagrożeniem. Współobecność zakłada bliskość małżonków w sferze seksualnej, ale nie tylko w niej, i właśnie ta szerokość rozumienia bliskości jest ważna. Sytuacja przeciwna jest odbierana jako obraźliwa, zwłaszcza przez kobiety. Jeżeli np. mąż nie interesuje się żoną w ciągu dnia, nie pyta jej o przeżycia, nie rozmawia i nie pomaga w zajęciach, a nagle ujawnia zainteresowanie wieczorem, budzi zwykle niechęć. Obecność dotyczy też wspólnego mieszkania. Oczywiście zdarzają się rozłąki przymusowe, jak uwięzienie czy pobyt w szpitalu jednego z współmałżonków. Często jednak rozstania są wynikiem lekkomyślnego stawiania dobra związku małżeńskiego na dalszym planie: po sprawach materialnych, zdobywaniu wykształcenia itd. Na poparcie tego zdania przytoczyć by można wiele smutnych przykładów małżeństw, które rozpadły się w czasie stypendiów zagranicznych mężów, nieobecności żon uczących się w innych miastach lub też wyjeżdżających do rodziców "dla dobra dzieci". Bliskość związana jest też z intymnością fizyczną, która wymaga szczególnej dbałości o czystość, schludność ubrania i otoczenia, wygląd zewnętrzny. Czasami kobiety po urodzeniu dziecka zaniedbują się pod tym względem, częste są tu też błędy mężczyzn. Dla poczucia bezpieczeństwa w tak wielkiej intymności szczególnie ważne są warunki mieszkaniowe. Oddzielny pokój z drzwiami, zamykanymi na klucz, jest warunkiem podstawowym. Rodzice, z którymi nieraz z konieczności mieszkają młodzi małżonkowie, często nie doceniają znaczenia tego, że ich pokój powinien być maksymalnie wyizolowany. Następnym elementem jest wyłączność. Choć często przypuszcza się, że wierność jest tylko nakazem religijnym, ciekawe, że najbardziej znani seksuologowie amerykańscy W. H. Masters i V. E. Johnson uważają ją za ogromnie ważną dla przeżywania satysfakcji seksualnej. Wierność bowiem powoduje koncentrację na jednej osobie (nie na poszukiwaniu drogą prób i błędów odpowiednich partnerów, przy czym przenosi się najczęściej niewłaściwe postępowanie z jednego na drugiego). Brak wierności uniemożliwia zaufanie, które jest warunkiem poczucia bezpieczeństwa, szczególnie ważnego czynnika powodzenia w życiu seksualnym. Napięcie i niepewność jest jego szczególnym wrogiem. Uczciwość małżeńska, powodująca dbałość o współdziałanie, jest bardzo ważna także w życiu seksualnym. Porozumienie jest najważniejszym warunkiem powodzenia, a jego brak najczęstszą przyczyną niepowodzeń. Porozumienie często jest utrudnione przez stereotypowe myślenie o roli mężczyzn i kobiet w tej sferze życia. Stereotypy te, choć fałszywe, są jednak bardzo utrwalone. Według nich, mężczyzna ponosi całą odpowiedzialność w tej dziedzinie i przyznaje mu się jakby rolę eksperta, podczas gdy kobieta jest niewrażliwa zmysłowo i jej rola sprowadza się do uległości. Takie przekonania powodują, że mężczyźni nie chcą się uczyć współżycia ze swoją żoną, zakładają z góry, że postępują trafnie, a w razie niepowodzenia - winą obarczają oziębłość żony, co zresztą według tego stereotypu potwierdza regułę. Kobiety natomiast stawiają mężom żądania nie współdziałając z nimi, nie czują się odpowiedzialne, przypuszczając błędnie, że mężczyźni zawsze przeżywają takie samo zadowolenie, gdyż taka jest natura ich popędu. W rezultacie małżonkowie nieraz latami powtarzają te same błędy, i to co ma być znakiem miłości, staje się źródłem rozdźwięków i obcości. W rzeczywistości nie jest tak, żeby mężczyzna był tu ekspertem. Zgodnie z zasadami moralności chrześcijańskiej, powinien dojść do małżeństwa w czystości, tak samo jak jego narzeczona. Jeżeli jednak miał wcześniej doświadczenia z innymi kobietami lub autoerotyczne, nie zwiększa to bynajmniej umiejętności współżycia z tą jedną kobietą, która jest jego żoną i która ma sposoby przeżywania tylko sobie właściwe. Nie jest też tak, żeby kobieta była niewrażliwa seksualnie, ale potrzebuje zwykle więcej czasu i przede wszystkim odpowiedniego nastroju, i co do tych wszystkich spraw małżonkowie powinni się porozumieć. Oboje w równym stopniu są odpowiedzialni za współdziałanie także w tej dziedzinie. Powinni nastawić się na odbiór sygnałów od partnera, poznawać jego sposób reagowania i jednocześnie ujawniać swoje przeżycia, a w razie niepowodzenia nie trwać w nim biernie, ale szukać zmiany. Początkowo trudności są bardzo częste, a dopiero współdziałanie pozwala na ich przezwyciężenie. Pewna wiedza, wyniesiona z publikacji seksuologicznych, może też być pożyteczna, pod warunkiem jednak pamiętania, że wszelkie opisy czy rady dotyczą sytuacji przeciętnych i nikt nie może znać tak dokładnie potrzeb danej pary małżeńskiej, jak sami małżonkowie. Jeżeli jednak małżonkowie nastawią się na egzekwowanie swoich praw, a nie na obdarzanie, wiedza niewiele pomoże. Często robią tak mężczyźni, nie biorąc pod uwagę samopoczucia i nastawienia żony. Często postępują tak kobiety, czekając biernie i obojętnie na to, że mąż da im zadowolenie i sprawdzając, jak też się z tego wywiąże, a zapominając, że na takim egzaminie będzie się czuł właśnie jak na egzaminie, to znaczy będzie napięty i zdenerwowany. Napięcie towarzyszące nastawieniu na osiągnięcie satysfakcji i niepokój, czy cel ten zostanie osiągnięty, jest - jak można wnosić z relacji w poradni - właśnie najczęstszym błędem. To tak jak z zasypianiem: jeśli ktoś chce koniecznie, na siłę, szybko zasnąć, zwykle długo leży bezsennie. Przeciwnie, poczucie bezpieczeństwa, zaufanie i spokojne nastawienie na obdarzenie drugiego powoduje, że zadowolenie jest osiągane jakby mimochodem. Chwilowy zawód nie jest wykorzystywany przeciw małżonkowi, ale też sukces jest dziełem wspólnym, dlatego udane pożycie seksualne tak bardzo umacnia więź małżeńską. Nie jest ono celem samym w sobie, ale nie jest też tylko "narzędziem więzi". Jest znakiem miłości małżeńskiej poprzez podobieństwo do wszystkich jej elementów i jest udane, jeśli posiada wszystkie cechy małżeńskiej miłości: nastawienie na współdziałanie, poczucie współodpowiedzialności, obdarzanie i pragnienie wspólnego stwarzania. Jak pisze Jan Paweł II w "Adhortacji o rodzinie", akt małżeński nie jest bynajmniej zjawiskiem czysto biologicznym, lecz dotyczy samej wewnętrznej istoty osoby ludzkiej jako takiej. Urzeczywistnia się on w sposób prawdziwie ludzki tylko wtedy, gdy stanowi integralną część miłości, którą mężczyzna i kobieta wiążą się z sobą aż do śmierci. "Miłość obejmuje również ciało ludzkie, a ciało uczestniczy w miłości duchowej". Małżeńskie święto Miłość małżeńska nastawiona jest na wzajemne obdarzanie, ale także na płodność, czyli wyjście poza siebie wzajemnie, wspólne tworzenie nowych wartości. Płodność można rozumieć bardzo szeroko, ale oczywiście odnosi się szczególnie do dzieci - owocu miłości. Dzięki dzieciom małżeństwo wchodzi w nowy etap współdziałania; dzięki dzieciom rodzice zyskują nową szansę rozwoju. Każde dziecko wnosi do rodziny coś nowego i stanowi jej bogactwo, jednakże ich liczba powinna być dostosowana do psychicznych, a także materialnych i mieszkaniowych możliwości małżonków. Muszą więc małżonkowie nauczyć się planowania poczęć, a postępując według nakazów Kościoła - nauczyć się rozpoznawania dni, w których współżycie może doprowadzić do poczęcia dziecka i dni, w których nie może ono nastąpić. Jeżeli się chce, o potrzebną wiedzę nie jest dziś trudno: jest wiele broszurek i artykułów dotyczących tej sprawy, także w wielu parafiach działają poradnie udzielające informacji w tym zakresie. Nauczyć się więc można, większy problem ze stosowaniem tej wiedzy, bo planowanie współżycia małżeńskiego w z góry określonym dniu, dla wielu osób wydaje się sztuczne i wykluczające spontaniczność. Są to trudności rzeczywiste, więc wcale nie pomoże przemilczanie ich i udawanie, że ich nie ma. Ponieważ jednak każdy medal ma dwie strony, można i tym razem popatrzeć na jego stronę drugą. Wiemy z góry, kiedy będzie Boże Narodzenie. Przychodzi każdego roku, zawsze w tym samym dniu, jednak ta rytmiczność nie psuje radości z jego przeżywania. Przeciwnie, dzięki temu, że wiemy, kiedy będą święta, możemy się do nich przygotować: posprzątać mieszkanie, upiec ciasto, przygotować prezenty, ładnie się ubrać itd. Wszystko to tworzy specjalny, świąteczny klimat i daje okazję do bardziej uważnego, głębszego przeżywania rzeczywistości zawsze istniejącej, ale na co dzień zapominanej, przypomnienia sobie o tajemnicy Wcielenia, o której wiemy, ale która gdy się o niej nie pamięta, przestaje być źródłem radości. Małżeństwo jest wspólną drogą przez życie. Wielka i święta bliskość męża i żony, zaplanowana przez Boga "od początku", przysypana bywa kurzem codziennych kłopotów, sprzeczek i zmęczenia, nie przestaje jednak istnieć i odsłaniać się może czasem w znaku miłości małżeńskiej - współżyciu seksualnym. Jeżeli małżonkowie postępują zgodnie z naturalnym rytmem płodności, wtedy to małżeńskie święto przypada też z pewną rytmicznością. Rytm ten znany jest tylko małżonkom i tylko oni znając termin święta, mogą się do niego przygotować w sposób im samym najbardziej odpowiadający. Mogą na przykład wybrać się gdzieś razem w tym dniu. Mogą nie planować na ten wieczór innych zajęć, żeby mieć czas tylko dla siebie. Nie robić w tym dniu prania, żeby nie być zmęczonym, za to oblec czystą pościel, umyć włosy, a kiedy dzieci już śpią, urządzić przyjęcie tylko we dwoje: ulubiona muzyka i świece, na stole coś smacznego do jedzenia i kwiaty, żona ustrojona jak na wizytę, mąż świeżo ogolony. Choć to wszystko jest przygotowane, ale daje potem okazję do spontaniczności, do rozmowy nie tylko o sprawach do załatwienia, ale o własnych uczuciach i przeżyciach, do cieszenia się swoją obecnością, do bycia razem. Trudno byłoby takie święta urządzać co dzień. Jeśli jednak małżonkowie stosują metody naturalne, to mówiąc szczerze, za wiele takich okazji nie mają. Tym bardziej spotkanie może być niespieszne, radosne, głębokie. Można na te dni czekać, szykować niespodzianki, stwarzać rytuał. Kiedy Mały Książę chciał oswoić liska, ten wyjaśnił mu znaczenie rytuału. "Gdy będziesz miał przyjść na przykład o czwartej po południu, już od trzeciej zacznę odczuwać radość. Im bardziej czas będzie posuwać się naprzód, tym będę szczęśliwszy. O czwartej będę podniecony i zaniepokojony: poznam cenę szczęścia! A jeśli przyjdziesz nieoczekiwanie, nie będę mógł się przygotować [...] Potrzebny jest obrządek. Co to jest obrządek? - spytał Mały Książę. To także coś całkiem zapomnianego, odpowiedział lis. Dzięki obrządkowi pewien dzień odróżnia się od innych, pewna godzina od innych godzin". Te świąteczne rytuały odsłaniają jakby w błysku światła wielką tajemnicę małżeństwa i to jest ta druga strona medalu, którą warto sobie uświadomić. Żartownisie lubią mówić, że medal potrafi odsłonić jeszcze trzecią stronę. Coś w tym jest. Mądrze opracowane metody są niezawodne, ale ludzie zawodzą, bo nie są komputerami i mylą się czasem w swoich obserwacjach. Wtedy może zostać poczęte dziecko nieplanowane. Właściwie nie jest już rodzicom do niczego potrzebne. W domu jest już i chłopiec i dziewczynka. Mieszkania większego już się nie uzyska, najwyżej w tym, które jest, zrobi się jeszcze większy tłok. Rodzice dzięki starszym dzieciom nauczyli się już ofiarnej miłości rodzicielskiej i są już ofiarni, ale także bardzo zmęczeni. Wtedy dziecko nie jest im potrzebne, ale oni są potrzebni dziecku i dzięki niemu mogą przeżyć doświadczenie dawania naprawdę nie ze względu na siebie. Bywa to tym trudniejsze, im są starsi, im oporniej idzie im wychowanie dzieci już będących na świecie, im bardziej obawiają się, że nie podołają nowej sytuacji, im bardziej wydaje im się nie w porę. Wtedy pomóc może już tylko Ewangelia, czyli dobra nowina, że Jezus "wziął dziecko, postawił je przed nimi i objąwszy ramionami, rzekł do nich: "Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje, a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, tylko Tego, który Mnie posłał"" (Mk 9, 36-37). I wtedy razem z tym "nadprogramowym" dzieckiem, przyjętym jako Boży dar do domu, zstępuje do niego Bóg Wszechmogący w Trójcy Jedyny. W codziennym bałaganie, między pieluszkami i butelkami, w hałasie i pośpiechu, czasem trudno w to uwierzyć, ale Jezus tak właśnie powiedział. Przezroczystość i empatia Kiedy w powieści, filmie czy serialu telewizyjnym śledzimy losy jakiejś pary małżeńskiej, wydaje się nam często, że szczęście jest tak blisko, o krok - gdyby tylko małżonkowie szczerze ze sobą porozmawiali. Ale wtedy Izabella ukrywa swój niepokój, Michel myśli, że lepiej coś zataić, a Krystyna, córka Lawransa, dumnie milczy. Patrzymy przerażeni, jak na skutek tego milczenia rosną podejrzenia, niepewność, obcość. A przecież małżeństwo "od początku" miało być wspólnotą, czyli komunią, a komunia wymaga komunikacji, czyli jasnego wyrażania swoich przeżyć i trafnego, chciałoby się powiedzieć - troskliwego, odbierania sygnałów od partnera. Komunikacja polega nie tylko na jednostronnym nadawaniu, ale również na odbieraniu informacji i sprawdzaniu, czy zrozumiało się ją prawidłowo. W przeciwnym razie jest jak w balladzie Mickiewicza: "Ten sobie mówi, a ten sobie mówi", ale nie ma porozumienia. Już moment "nadawania" informacji bywa miejscem zakłócenia komunikacji. Często małżonkowie ukrywają swoje intencje chcąc w ten sposób osiągnąć jakieś zawiłe pozytywne rezultaty, ale osiągają zwykle jedno - zaburzenie wspólnoty. Mąż np. ma kłopoty w pracy, ale postanawia nie martwić żony; wraca więc do domu i nic nie mówi. Zapomina przy tym, że "nadawane" są nie tylko słowa, ale też ton głosu, wyraz twarzy, sposób poruszania się. Żona oczywiście widząc (choć nie zawsze uświadamiamy sobie, o jakie to sygnały chodzi) np. opuszczenie ramion męża, pyta, czy coś mu jest. Mąż, w myśl swojego planu, zaprzecza. Powstaje wtedy sprzeczność między sygnałami słownymi i bezsłownymi, na co odbiorca zawsze reaguje niepokojem, choć nie zawsze w pełni uświadamia sobie jego przyczynę. Żona czuje więc, że coś jest nie w porządku i zaczyna zastanawiać się: "Coś przede mną ukrywa, w takim razie i ja nie powiem mu, że byłam wczoraj u mamy". Na pytanie więc męża o poprzedni wieczór, odpowiada: "Nie musisz tego wiedzieć". I tak od pozornie dobrej intencji niemartwienia żony i troski o męża, dochodzi się szybko do kłótni małżeńskiej, podejrzeń o zdradę itd. Pierwszym więc warunkiem dobrej komunikacji jest otwartość intencji i zgodność informacji słownych z bezsłownymi. Szczerość jest nieraz mylnie rozumiana. "Powiem ci szczerze, że jesteś głupi" - mówi taka osoba dumna ze swojej szczerości, ale nie jest to bynajmniej otwartość, lecz obraźliwe ocenianie drugiego. Otwartość nie polega na wygłaszaniu raniących opinii o drugim, ale na ujawnianiu swoich uczuć, np. "To mnie cieszy" lub "To sprawia mi przykrość". Otwartość jednej strony zwiększa otwartość drugiej, wymaga pewnego ryzyka, bo może zostać wykorzystana na szkodę osoby ujawniającej się, dlatego opiera się na zaufaniu, które z kolei oparte jest na wzajemnej wierności i uczciwości małżeńskiej. Ta otwartość polegająca na zgodności tego, co się mówi, z tym co się przeżywa, daniu się poznać, pokazaniu się takim, jakim się jest, co się odczuwa i czego oczekuje - nazywa się w psychologii przezroczystością. To jeden z kluczy do dobrej komunikacji. Drugim kluczem jest empatia, pomagająca we właściwym zrozumieniu tego, co się odbiera i wczuwaniu się w rzeczywiste intencje tego, z kim się rozmawia. Ten moment komunikacji też często bywa zakłócany, bo nieraz własne domysły myli się z faktycznym stanem rzeczy. Interpretowanie intencji zależy w dużej mierze od własnych doświadczeń i nastroju chwili, trzeba więc kontrolować się, czy są prawidłowe. Dla upewnienia się, czy dobrze zrozumiało się drugiego, potrzebne jest uzyskiwanie tzw. informacji zwrotnych, czyli po prostu pytanie, czy "odbiór" jest prawidłowy. Dobra komunikacja jest podstawowym warunkiem udanego życia seksualnego, ale także bardzo ważnym czynnikiem szczęścia w małżeństwie. Małżonkowie w związkach nieszczęśliwych nie są spontaniczni w wyrażaniu swoich myśli, mówią aluzjami, a część spraw ukrywają, co powoduje u drugiej strony reakcje obronne i na zasadzie sprzężenia zwrotnego pogłębia nieszczerość. Komunikacja w małżeństwach szczęśliwych zwiększa wzajemne poznanie, informacje bezsłowne, np. ton głosu, są zgodne z wypowiadanymi słowami, wymiana informacji jest częsta, problemy małżeńskie traktowane są konkretnie i bez aluzji, partnerzy zwracają się wprost do siebie, a kontakt słowny nie jest jedyną formą porozumiewania się. Małżonkowie są zdolni wyrazić swój osobisty punkt widzenia bez kwestionowania wspólnoty. Ponieważ wzajemna miłość i wspólne życie są bazą stałą i niepodważalną, mogą śmiało ukazać różnice zdań. Taka komunikacja daje małżonkom dużo zadowolenia, dostarcza okazji do wspólnego podejmowania decyzji i rozwiązywania konfliktów, zwiększa poczucie wspólnoty. Rozwój miłości w małżeństwie Umiejętność miłości rozwija się przechodząc różne etapy. Dziecko, początkowo zupełnie egocentryczne, uczy się kolejno zwrócenia ku innym osobom, wczucia się w ich potrzeby, podejmowania za nie odpowiedzialności. Na tym etapie rozwoju sztuki miłości jest się już dojrzałym do małżeństwa, nie jest to jednak w ewolucji kontaktów między kobietą a mężczyzną moment szczytowy. Tak jak miłość dziecięca nie jest jeszcze wystarczającą podstawą do małżeństwa, tak miłość, którą można uważać za dojrzałą na etapie ślubu, byłaby niedojrzała w dziesięć lat później, jeśliby się nie zmieniła. I jest wielkim błędem życzenie nowożeńcom: "Żeby się kochali zawsze tak samo jak dziś" albo ich postanowienie: "Nasza miłość nigdy się nie zmieni". Miłość powinna się zmieniać i rosnąć razem z człowiekiem i dlatego równie błędne są często kierowane do młodych par przestrogi uprzedzające ich: "Miłość minie, ale może zostać przyjaźń". Miłość nie musi mijać, gdyż jest czymś danym z zewnątrz, jakąś siłą niezależną od człowieka. Jest tym, co się dzieje między dwojgiem ludzi, a więc właśnie od nich zależy. Trudność polega na tym, że zależy od obu stron naraz i obie strony muszą wykazywać pewną wstępną dojrzałość i pragnienie dalszego rozwoju. Dlatego, choć jest rzeczą zupełnie naturalną, że w okresie narzeczeńskim miłość wyraża się przede wszystkim w pragnieniu przebywania ze sobą, warto jednak już wtedy zastanowić się, czy istnieją poza tym jakieś wartości, które są dla obojga wspólne. Ten wspólny cel "poza sobą wzajemnie" jest jeszcze mglisty, ale on właśnie w przyszłości umożliwi przejście na wyższy poziom rozwoju. Ślub, choć nie powinien być szczytowym momentem w całym rozwoju miłości między dwojgiem ludzi, jest rozpoczęciem nowego etapu, w którym nabyta wcześniej umiejętność podejmowania odpowiedzialności zaczyna się konkretyzować i sprawdzać w odniesieniu do współmałżonka. Jest momentem, w którym za osobę, wybraną ze względu na uczuciowe w niej upodobanie, podejmuje się trwałą odpowiedzialność. Oczywiście już wcześniej istnieje odpowiedzialność za człowieka, z którym się styka, ale właśnie decyzja podjęcia odpowiedzialności na zawsze jest akcentem, który - dodany do wcześniejszego upodobania - zmienia miłość narzeczeńską w małżeńską. Teraz dominującym przeżyciem jest radość z bycia ze sobą i na tym etapie stanowi to właściwy poziom rozwoju. Ale po jakimś czasie para ludzi, dla której jedynym wspólnym celem byłoby przebywanie ze sobą, wydawałaby się śmieszna, a im samym groziłaby nuda. By tego uniknąć, potrzebne jest nie tylko bycie razem, ale wspólne działanie. Jego cel może być bardzo różny - najczęściej staje się nim dziecko. We wzajemnej pomocy i pracy dla wspólnego celu miłość małżeńska rozwija się dalej. I ten etap jednak nie może trwać zbyt długo. Rodzice powinni mieć coś, co ich łączy niezależnie od dzieci. Powinni w okresie wielkiego zaabsorbowania dziećmi i przemęczenia pracą dla nich, nie zapominać o narzeczeńskim "chodzeniu ze sobą", choćby czasami, i o wspólnych przyjemnościach. Powinni rozmawiać ze sobą także o innych sprawach niż dzieci (np. sprawy społeczne, religia, praca zawodowa), gdyż w przeciwnym razie z czasem nic ich nie będzie łączyć. Po dorośnięciu dzieci, rodzice będą się starali zbyt długo przetrzymywać je w zależności od siebie, a po ich odejściu stwierdzą, że nie mają już nic wspólnego. Dlatego, choć dzieci są najbardziej naturalnym wspólnym celem działania, nie powinny stać się jedyną wartością łączącą małżonków. Trzeba świadomie te wspólne wartości odkrywać i wzajemnie je sobie ofiarowywać. Wtedy następny etap miłości małżeńskiej - już po odchowaniu dzieci - może stać się najpiękniejszy. Jeśli wartością główną nie stanie się wówczas wygoda i troska o samego siebie, jeśli nadal będzie coś, co dla obojga małżonków jest rzeczywiście ważne i dla czego warto - pomagając sobie wzajemnie - pracować, może to być naprawdę złoty okres miłości małżeńskiej. Znowu we dwoje - jak nowożeńcy - ale z człowiekiem, z którym się przeżyło dużo dobrych i złych dni. Kiedy Mały Książę z książki Saint Exupery'ego zobaczył ogród pełen róż, pomyślał o swojej ukochanej róży: "Sądziłem, że posiadam jedyny na świecie kwiat, a w rzeczywistości mam zwykłą różę, jak wiele innych". Czasem myślimy tak o naszych współmałżonkach, jeśli jednak zastanowimy się, możemy zrozumieć to, co Mały Książę zrozumiał przy pomocy liska - swego przyjaciela. Mały Książę pojął, że choć jego róża dla przygodnego przechodnia może się wydawać zwyczajna, dla niego ma znaczenie większe niż wszystkie inne razem wzięte, "ponieważ ją właśnie podlewałem. Ponieważ ją przykrywałem kloszem. Ponieważ ją właśnie osłaniałem. Ponieważ właśnie dla jej bezpieczeństwa zabijałem gąsienice (z wyjątkiem dwóch czy trzech, z których chciałem mieć motyle). Ponieważ słuchałem jej skarg, jej wychwalań się, a czasem jej milczenia. Ponieważ... jest moją różą. [...] - Twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu [powiedział lisek]. - Ponieważ poświęciłem jej wiele czasu... - powtórzył Mały Książę - aby zapamiętać". Może właśnie wtedy, już z pewnym dystansem wobec życia, mogą małżonkowie znaleźć jego cel najistotniejszy? Jeśli to będzie zarazem cel wspólny, mogą na nowo przeżywać swoją miłość, która jest inna niż w dniu ślubu, ale głębsza i zarazem szerzej otwarta do świata. "Pomoc jemu podobna" Jan Paweł II w Katechezach środowych wyjaśnia, że drugi opis stworzenia człowieka (chronologicznie starszy) mówi najpierw o stworzeniu człowieka (ogólnie), potem kobiety i dopiero od tego momentu używa określenia: mężczyzna. Wskazuje to na fakt, że to o czym Księga Rodzaju mówi wcześniej, odnosi się do człowieka niezależnie od tego, czy jest to kobieta czy mężczyzna. Człowiek wyodrębniony przez swoją świadomość od innych stworzeń jest sam. "Niedobrze być człowiekowi samemu; uczyńmy mu pomoc jemu podobną" (Rdz 2, 18). Kobieta dla mężczyzny, a mężczyzna dla kobiety stanowi więc pomoc "podobną" (w innych tłumaczeniach "odpowiednią"). Dotyczy to wzajemnej współpracy kobiet i mężczyzn tworzących ludzkość; dotyczy także par małżeńskich. Tak miało być "od początku", żeby małżonkowie wzajemnie sobie pomagali we wszystkich sprawach życia. Tak miało być, ale nie zawsze tak jest i wiadomo, że na przestrzeni dziejów różnie wyglądały układy między mężem a żoną i dziś też różnie bywa. Praktycznie rzadko się już spotyka tradycyjne małżeństwa patriarchalne, gdzie mąż jest panem i władcą, choć i to się trafia. Bywa też tak, że w domu rządzi żona, traktując męża jako siłę roboczą. Najczęstsze jednak są obecnie małżeństwa partnerskie, to znaczy takie, w których i decyzje i zajęcia są wspólne. Taki skrótowy opis jest oczywiście z konieczności uproszczony i różne modele mogą być korzystne w różnych sytuacjach. Jednak - jak pokazały badania - z punktu widzenia zadowolenia z małżeństwa najczęściej pomyślny był model demokratyczny, polegający na wspólnym podejmowaniu decyzji i ich realizacji, dostarczający dużo okazji do współdziałania. Najmniej korzystną sytuacją był ścisły podział kompetencji, gdzie mężczyzna decydował o sprawach najważniejszych, a kobieta o sprawach drobnych. Taki układ wprawdzie daje mało punktów bezpośrednich napięć i konfliktów, ale daje też mało okazji do współdziałania i przebywania razem. Podkreśla się - bardzo słusznie - znaczenie obecności rodziców dla dzieci, szczególnie zaś bliskiego kontaktu matki z małym dzieckiem. Ta obecność jest często zaniedbywana z powodu pośpiechu i przepracowania. Jednakże ze względu na niezbędność fizycznej pielęgnacji i pomocy, małe dziecko przynajmniej trochę tej obecności na rodzicach wymusza. Za mało natomiast mówi się o wzajemnej obecności małżonków. Cokolwiek powiedziałoby się o jakości i uwarunkowaniach ich kontaktów, małżonkowie muszą się przede wszystkim widywać. Tymczasem często bywa tak że konieczność dorabiania, długie kolejki w sklepach, trudności w załatwianiu jakiejkolwiek reperacji czy innych usług, wreszcie konieczność pilnowania małych dzieci, powodują, że małżonkowie stale mijają się w domu i rzadko spotykają. Niektórzy celowo, żeby móc się zająć dziećmi, biorą pracę na różne zmiany, jedzą w różnych stołówkach, na zmianę chodzą do kina i do znajomych. A przecież wspólnie spędzany czas to nie tylko przyjemność właściwa okresowi narzeczeńskiemu, której później należy się wyrzec. Wspólne przebywanie to możliwość dalszego rozwoju wspólnoty małżeńskiej i podstawa dobrego ułożenia kontaktu z dziećmi. Układ polegający na podziale kompetencji może się też w praktyce wyrażać w tym, że mąż decyduje o sprawach ważnych, pozostawiając żonie całą resztę: zarówno odpowiedzialność za dom, jak i wykonanie wszystkich prac. W takiej sytuacji kobieta czuje się przeciążona, pokrzywdzona i po prostu niewyspana. O równy udział w obowiązkach domowych bardzo trudno i to nie tylko ze względu na niechęć mężów do podejmowania prac tradycyjnie kobiecych, ale także dlatego, że biologiczna strona macierzyństwa należy do kobiet. Przemęczenie, zdenerwowanie i niewyspanie kobiet jest bardzo częstą przyczyną niepowodzeń w życiu seksualnym i w ogóle w kontaktach emocjonalnych z mężem, a także w wychowaniu dzieci, na które potrzeba czasu i spokoju. Ciągłe poczucie zabiegania i niewydążania jest sytuacją nerwicorodną, bardzo zagrażającą szczęściu małżeńskiemu. Zatroskanie i przepracowanie, związane ze staraniami o urządzenie wspólnego życia, może prowadzić do osłabienia wzajemnej atrakcyjności. Wspólny cel, jakim są dzieci, jest tak absorbujący i pracochłonny, że można przy nim zapomnieć o wcześniejszej radości bycia ze sobą. Ze względu na dużą liczbę obowiązków można się odzwyczaić od przebywania ze sobą, od znajdowania wartości w sobie nawzajem. Jeśli się nawet tego początkowo nie zauważy, odbije się boleśnie, gdy dzieci zaczną odchodzić z domu. Warto więc bardzo starannie przemyśleć podział obowiązków. Troszczyć się trzeba nie o prymitywną równość polegającą na identyczności wykonywanych prac, np. każdy pierze swoje rzeczy, zmywa po sobie itp., co jest po prostu nieekonomiczne i oddala małżonków od siebie. Rozsądny podział zajęć bierze pod uwagę możliwości i umiejętności, a zmierza do tego, żeby jeden służył drugiemu i dbał o to, by drugi nie miał zbyt dużo pracy. Warto też starać się o zachowanie pewnego dystansu do bieżących kłopotów. Może da się z niektórych rzeczy rezygnować i świadomie opanowywać powszechną tendencję do pośpiechu. Dzieci są małe bardzo krótko, warto przeżyć wspólnie radość z ich bliskości i obserwowania rozwoju, a nie tylko czekać, aż podrosną. Trzeba też urządzać sobie, nawet z dużym wysiłkiem organizacyjnym i finansowym, choćby krótkie wakacje we dwoje, bez dzieci, dla odświeżenia radości przebywania razem. "Wszystkich tu obecnych biorę na świadków, aby o zawartym małżeństwie w razie potrzeby mogli świadczyć" - mówi ksiądz do rodziny i przyjaciół zebranych w kościele pod koniec ceremonii zaślubin. Chciałoby się dodać: wszystkich świadków tego małżeństwa prosi się, aby mu w razie potrzeby pomogli. Niech małżonkowie sami zarabiają na siebie, niech sami gotują, piorą, sprzątają - to ich obowiązek. Ale wyręczcie ich czasami przy dzieciach, żeby mogli pójść we dwoje do kina, kawiarni lub na spacer "w księżycową jasną noc". To jest bardzo ważne. Dając otrzymujemy Często jako przyczynę niepowodzenia swojego małżeństwa ludzie podają niedobranie charakterów. Jedni uważają, że cechy osobowości męża i żony powinny być podobne (swój do swego), inni, że przeciwne (na zasadzie uzupełniania się). W obu tych stanowiskach dominuje przekonanie, że od trafienia na odpowiednie cechy psychiczne partnera zależy małżeńskie szczęście. Ponieważ zaś małżeństwa zawierane są na ogół w młodym wieku, kiedy brak jeszcze doświadczenia życiowego, spotkanie odpowiedniego partnera wydaje się sprawą przypadku. Badania psychologiczne, które prowadziłam na ten temat, nie potwierdzają takiego przypuszczenia. Rzeczywiście, małżeństwa są zawierane najczęściej między osobami do siebie podobnymi, ale stopień tego podobieństwa nie ma znaczenia dla szczęścia małżeńskiego. Nie ma więc podstaw do tego, żeby odpowiedzialność za swe szczęście zrzucać na los, czy też liczyć na to, że - jak próbuje się to robić na zachodzie - za pomocą komputera, porównującego cechy osobowości kandydatów do małżeństwa, da się przewidzieć przyszłość zawieranego związku. We wspomnianych badaniach małżeństwa zadowolone nie różniły się od niezadowolonych stopniem podobieństwa męża i żony, ale różniły się dojrzałością, aktywnością, a także niektórymi przekonaniami. Dojrzałość, czyli zdolność do refleksji i podejmowania odpowiedzialności, konieczna już w momencie zawierania ślubu, nie jest czymś stałym, można ją ocenić w zależności od etapu życia i w małżeństwie musi się dalej rozwijać, aby zaś człowiek chciał się rozwijać i zmieniać, musi być aktywny. Tak więc wybierając współmałżonka nie tyle trzeba badać, czy posiada różne pozytywne cechy szczegółowe, których przecież sami często nie mamy, ale zastanowić się nad tym, czy ma tendencję do rozwoju. Choćby nawet w momencie ślubu nie osiągnął jeszcze bardzo wysokiego poziomu rozwoju, jeśli chce się rozwijać i wzrastać, można mieć nadzieję na przyszłość. Przeciwnie - postawa wyrażająca się w powiedzeniu: "Taki już jestem i nie zmienię się", wydaje się najbardziej niepokojąca. Małżeństwa udane różnią się od nieudanych także silniejszym przekonaniem o nierozerwalności małżeństwa. Oczywiście można przypuszczać, że fakt, iż osoby niezadowolone z małżeństwa, w przeciwieństwie do zadowolonych, częściej uznawały dopuszczalność rozwodu, świadczy o tym, że otwierały sobie w ten sposób możliwość wyjścia z sytuacji, w której źle się czuły. Myślę jednak, że jest odwrotnie. Ludzie przekonani o tym, że jeśli małżeństwo źle się układa, można je rozwiązać, nie wkładają zbyt wiele wysiłku w jego podtrzymywanie, uważając, że w razie niepowodzenia mają zawsze wyjście w rozwodzie. Przeciwnie postępują osoby, które swoją decyzję wspólnego życia z wybranym przez siebie małżonkiem traktują jako nieodwołalną bez względu na okoliczności. Starają się oni zrobić wszystko, aby związek - i tak nieodwracalny - uczynić szczęśliwym. Nie dopuszczają możliwości konfliktu bez rozwiązania i kłótni bez przebaczenia, ale zawsze szukają jakiegoś wyjścia pozytywnego. Dlatego tak ważne jest poznanie - jeszcze przed ślubem - najważniejszych poglądów przyszłego małżonka. Sprawy te łączy się z przekonaniami religijnymi. Osoby z małżeństw nieudanych są częściej niereligijne i małżonkowie częściej różnią się poglądami dotyczącymi wiary. Nie wydaje się to dziwne, jeśli wziąć pod uwagę, że z religijnością łączą się tak ważne w małżeństwie problemy, jak jego nierozerwalność, regulacja urodzeń, wychowanie dzieci, sposób spędzania dni świątecznych i wiele innych. Nie są to sprawy prywatne jednego ze współmałżonków i brak zgody co do nich musi rzutować na szczęście małżeńskie. Z religijnością łączy się też nastawienie na obdarzanie współmałżonka, a nie tylko poszukiwanie własnego zadowolenia. Tak więc, jeśli podobieństwo cech osobowości nie ma specjalnego znaczenia dla szczęścia małżeńskiego, to podobieństwo niektórych postaw jest ważne. Młodzi ludzie rzadko znają poglądy swojego narzeczonego i obowiązkiem osób prowadzących przygotowanie do małżeństwa jest ułatwienie im tego poznania. Porozumienie w tych zasadniczych sprawach powinno nastąpić jeszcze przed ślubem. Właśnie porozumiewanie się we wszystkich problemach niesionych przez życie jest w małżeństwie najważniejsze. Odnosi się to do życia seksualnego, gdzie nie dobór fizyczny, ale stopniowe wczuwanie się w potrzeby współmałżonka i wzajemne dopasowywanie prowadzi do zadowolenia. Odnosi się i do całości życia małżeńskiego, gdzie nie podobieństwo, ale oparta na miłości chęć zrozumienia drugiej strony i wspólne poszukiwanie najlepszych rozwiązań jest podstawą szczęścia. Dawniej nierozerwalności małżeństwa strzegły przepisy prawne i rygorystyczna opinia społeczna. Dziś, gdy uzyskanie rozwodu nie jest zbyt trudne, trwałość małżeństwa leży w rękach samych małżonków i jest decyzją podejmowaną na nowo każdego dnia. Każdego dnia na nowo trzeba rozwiązywać powstałe konflikty, odkrywać wspólne wartości i ponawiać wzajemny z siebie dar. Niektórzy ludzie sądzą, że miłość musi przychodzić bez wysiłku, nie chcą o nią zabiegać, gdyż wydaje im się, że trud w to włożony niszczy szczęście. Tymczasem naprawdę najcenniejsze jest dla nas to, czemu poświęciliśmy najwięcej czasu, trudu i wyrzeczeń. Podobnie miłość - z największym staraniem pielęgnowana, staje się najwartościowsza. Znalezienie we współmałżonku prawdziwego towarzysza życia i pomocy "sobie podobnej" jest tak cenne, że wynagradza wszelki wysiłek. Oczywiście, żeby ten wysiłek był naprawdę owocny, musi pochodzić od obu stron. Nie daje nam radości życzliwość wymuszona czy pamięć wywalczona. Lepiej nie tyle domagać się dla siebie, co dawać współmałżonkowi, wspólnie nie dopuszczać do żadnego dnia, który dzieli. Każdy może łączyć, jeśli oboje współmałżonkowie bardziej niż na siebie będą się nastawiali na drugiego, modląc się słowami modlitwy franciszkańskiej: Spraw, abyśmy mogli nie tyle szukać pociechy, co pociechę dawać; nie tyle szukać zrozumienia, co rozumieć; nie tyle szukać miłości, co kochać; albowiem dając - otrzymujemy. "Wszystko będzie wam dodane" Na temat związku między religijnością małżonków a ich zadowoleniem z małżeństwa istnieją różne opinie. Bodaj najczęstsze jednak jest chyba przekonanie, że są to sprawy osobne, od siebie niezależne. Rzecz jest trudna do rozstrzygnięcia empirycznego, bo zarówno religijność, jak szczęście małżeńskie, nie są łatwe do badania metodami psychologicznymi. Do pewnego stopnia jednak można je określić. Wynik prowadzonych na ten temat badań w naszym seminarium psychologii rodziny był zaskakująco wyraźny, gdyż związek okazał się statystycznie bardzo istotny (czyli, że nie mógł być następstwem przypadku): małżonkowie religijni byli dużo częściej zadowoleni z małżeństwa od niereligijnych. Dotyczyło to nie tylko zgodności przekonań między małżonkami, ale ich treści, to znaczy, że małżonkowie niereligijni - choćby posiadali podobne pod tym względem postawy - rzadziej byli zadowoleni. Zastanawiać się można, dlaczego religijność ma taki wpływ na powodzenie małżeństwa. Jednym z wyjaśnień jest porównanie oczekiwań od małżeństwa osób religijnych i niereligijnych. Oczekiwania te zostały zbadane w podziale na następujące grupy: seksualne, emocjonalne, opiekuńcze, partnerstwa intelektualnego i materialne. Jak się okazało, z tego punktu widzenia osoby religijne i niereligijne nie różnią się między sobą: i jedne i drugie oczekują od małżeństwa zaspokojenia swoich potrzeb we wszystkich wymienionych dziedzinach. Różnią się natomiast bardzo wyraźnie przy podziale oczekiwań z punktu widzenia nastawienia na siebie, na współmałżonka i współdziałanie. Oczekiwania "dla siebie" były takie same u osób religijnych i niereligijnych, natomiast oczekiwania "dla drugiego" i "dla nas" były dużo wyższe u religijnych. To właśnie podejście do małżeństwa wydaje się być przyczyną dużo większego zadowolenia z małżeństwa osób religijnych. Oczekiwania "dla siebie" są zupełnie naturalne, jeżeli jednak nie są połączone z nastawieniem na świadczenie dobra drugiemu, zatrzymują miłość małżeńską na poziomie miłości dziecka, które wszystkiego oczekuje dla siebie, a osoba ukochana (najczęściej matka) jest tym, kto ma zaspokajać jego pragnienia. Taki układ, naturalny w pierwszych miesiącach życia, nie wystarcza w związku osób dorosłych, które stają się szczęśliwe dopiero dzięki wzajemnemu obdarzaniu i współdziałaniu. Nastawienie do własnego małżeństwa związane jest też z bardziej teoretyczną wizją małżeństwa i warunków jego powodzenia, które każdy sobie wytwarza. Między osobami religijnymi i niereligijnymi i tu zachodziły charakterystyczne różnice. Niereligijni rzadziej niż religijni uważali za ważne dla szczęścia małżeńskiego wzajemną wierność, zaufanie, umiejętność przebaczenia, wzajemne okazywanie miłości i troskliwość, wspólne wychowywanie dzieci. Jedynie "pozytywna ocena współmałżonka" była częściej podkreślana przez niereligijnych i to właśnie wydaje mi się warte szczególnego zastanowienia. Można by przypuszczać, że w opinii tej grupy pozytywna ocena współmałżonka jest niezbędna dla świadczenia mu miłości, troskliwości itd. Wydaje się to dla powodzenia małżeństwa bardzo niebezpieczne, gdyż w miarę upływu czasu na ogół jakaś cecha małżonka przestaje się podobać, jakieś postępowanie zaczyna drażnić, co powoduje zachwianie pozytywnej oceny. Wiele konkretnych zachowań małżonka może się nie podobać, nie powinno to jednak podważać jego ogólnej akceptacji jako towarzysza życia. Jeżeli w którymś momencie człowiek przekona się, że jego współmałżonek ma jakąś brzydką cechę, nie musi jej akceptować, ale może go kochać mimo to. Nawet w sytuacji zdecydowanego nastawienia na dobro drugiego i na współdziałanie może się zdarzyć moment, w którym druga osoba sprawi zawód. Wtedy mimo negatywnej oceny konkretnego zachowania, spójność małżeństwa może być utrzymana dzięki przebaczeniu. Dlatego częstsze podkreślanie wzajemnej umiejętności przebaczania w grupie osób religijnych staje się szczególnie znaczące. Przenosi punkt ciężkości z oczekiwań dotyczących własnego dobra na dobro drugiego w sytuacji trudnej i wymagającej wysiłku. Przy takim widzeniu małżeństwa cele jednej strony stają się celami wspólnymi, a dobro jednego z małżonków dobrem wspólnym. Tworzenie dobra wspólnego nie oznacza podporządkowania jednostki wspólnocie. Nie chodzi też o podporządkowanie jednostek jakiemuś celowi zewnętrznemu, ale o współdziałanie. Jedna osoba wybierając dobro drugiej jako własne, swoimi czynami wzbogaca wspólnotę. Jan Paweł II nazywa to współuczestnictwem. Współuczestnictwo nie jest poświęceniem czy przekreśleniem jednostki, ale sposobem jej rozwoju. To nastawienie na współdziałanie wyjaśnia chyba częstsze zadowolenie z małżeństwa osób religijnych, zwłaszcza jeśli oboje małżonkowie są religijni. Jest ono zgodne z chrześcijańskim modelem małżeństwa, uważającym małżeństwo za związek nierozerwalny, w którym małżonkowie świadczą sobie wzajemnie dobro i współdziałają dla dobra innych, a co można określać jako wspólnotę życia i miłości. Jeżeli taką wspólnotę uda się małżonkom zrealizować, to - choćby wiązało się z dużym wysiłkiem - daje poczucie zadowolenia. Poczucie szczęścia i zadowolenia nie jest celem samym w sobie, ale konsekwencją osiągnięcia celów. W miarę rozwoju człowiek uczy się coraz bardziej przeżywać przyjemność jako skutek osiągania trudnego do zdobycia dobra. Jeśli oboje małżonkowie dążą do wspólnego dobra, jako skutek tego przeżywają poczucie zadowolenia. Oczywiście nie chciałabym, żeby to zabrzmiało jak reklama: "Bądź religijny, a będzie ci się dobrze działo". Ostateczny wniosek z opisanych badań jest raczej zbieżny ze słowami Ewangelii: "Starajcie się naprzód o Królestwo [Boga] i Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane" (Mt 6, 33). Miłość niezazdrosna W zbiorze wierszy dla dzieci Juliana Tuwima jest opowieść o małżeństwie słowików: Płacze pani słowikowa w gniazdku na akacji bo pan słowik przed dziesiątą miał być na kolacji. Tak się godzin wyznaczonych pilnie zawsze trzyma, A tu już po jedenastej, a słowika nie ma. Pani słowikowa odgrzewa świetne dania i niepokoi się o męża. Nagle zjawia się pan słowik, podśpiewuje, skacze, Gdzieś ty latał, gdzieś ty fruwał, przecież ja tu płaczę. A pan słowik słodko ćwierka, wybacz moje złoto, ale wieczór taki piękny, że szedłem piechotą. Kiedy się odgrzewa obiad po raz trzeci czekając na kolejnych domowników, kiedy samotnie robi się pranie, sprzątanie, myje dzieci i wreszcie z zamykającymi się z senności oczami zasiada do przyszywania oberwanych guzików, wtedy mąż - słowik, wracający radosny i przejęty różnymi ważnymi sprawami, staje się wrogiem numer jeden. Wydaje się człowiekiem nieczułym i nieodpowiedzialnym i szybkie uświadomienie mu tego faktu uważa się za najpilniejsze zadanie. I wtedy okrzyk pani słowikowej: "Gdzieś ty latał, gdzieś ty fruwał, przecież ja tu płaczę!" - jest całkiem naturalny. Ale kiedy wraca się do domu z głową pełną pomysłów i ciekawych przeżyć wywołanych przeprowadzoną rozmową, obejrzanym filmem, wysłuchanym kazaniem czy po prostu pięknem wieczoru i zaraz w progu zostaje się oblanym kubłem zimnej wody, pani słowikowa wydaje się małostkowa, a dom miejscem nieciekawym i przygnębiającym. Wtedy chciałoby się z niego uciec jak najprędzej i wracać jak najrzadziej. Wtedy rozpoczyna się konflikt, w którym trudno rozstrzygnąć, kto ma rację, bo słuszność wydaje się być po tej stronie, od której się akurat patrzy. To, że dziś podział obowiązków nie jest tak jednoznaczny jak w rodzinie słowików, wcale nie ułatwia sytuacji, bo rolę oblewanego zimną wodą słowika może pełnić raz mąż, raz żona. Może się wytworzyć sytuacja, że wspólny dom jest tylko miejscem wykonywania żmudnych obowiązków i wzajemnego obrzucania wymówkami, a oboje małżonkowie rozkwitają dopiero w swojej pracy zawodowej czy w towarzystwie swoich "osobnych" przyjaciół. Byłam kiedyś na przyjęciu, na którym najweselszym i najrozmowniejszym gościem był mój kolega. Żona została w domu z małymi dziećmi. Zaszłam do nich na drugi dzień. Skwaszony pan domu nie przypominał wcale siebie samego z poprzedniego wieczoru. Pomyślałam, że już widocznie "odpokutował" za przyjemność - "Gdzieś ty latał, gdzieś ty fruwał?" Niby było to uzgodnione, a jednak rozbawiony mąż wracający do swej smutnej żony jakoś nie pasuje. Ktoś musi się dostosować: albo słowikowa musi zacząć się śmiać razem z mężem, albo słowik przyłączy się do płaczu. Jeżeli będzie się to powtarzać często, słowik będzie gasić swoją radość już przed wejściem do domu i od progu zacznie narzekać na przemęczenie, brak czasu i choroby. Jeżeli słowik - czy to mąż, czy żona - będzie zawsze karany za swoje "fruwanie", będzie się starał je ukryć. Zamiast podzielić się swym pięknym przeżyciem, będzie je zatrzymywał dla siebie. Może się wytworzyć sytuacja, w której obie strony będą przeżywać rzeczy piękne i ciekawe, ale osobno, ukrywając je wzajemnie przed sobą, bojąc się zazdrości partnera. To też może być zazdrość - niepokój o wyłączność seksualną nie jest jej jedyną formą. A zazdrość niszczy zaufanie. A miłość jest niezazdrosna. Jeśli robimy się smutni i zdenerwowani w domu, a radośni i twórczy poza domem, trzeba sprawę natychmiast przemyśleć. Może uda się nam ją obrócić o sto osiemdziesiąt stopni? Może zamiast zazdrośnie, siłą "ściągać na ziemię" - czyli do domowych kłopotów - współmałżonka, który akurat przeżywa coś pięknego, próbujmy włączać się w te przeżycia i w ten sposób rozszerzać swój świat. Dlaczego mamy się dzielić tylko kłopotami? Dzielmy się także tym, co radosne i najpiękniejsze. Może okazać się wtedy, że mamy więcej wspólnego, nawet niż myśleliśmy. Może nie musimy, w obawie o zazdrość, kryć swoich najważniejszych przeżyć; spróbujmy je dzielić i uczyć się wzajemnie tego, co mamy w sobie najlepsze. Kiedy widzimy, że nasz współmałżonek przeżywa coś ciekawego, nie burzmy jego radości narzekaniem. Postarajmy się dać mu na to czas. Pozwólmy mu opowiedzieć i posłuchajmy uważnie. Jego radość może być naszą radością, jeśli się w nią włączymy. Wtedy i nasz słowik łatwiej przyjmie uwagę, że jednak pewne rzeczy muszą być w domu zrobione koniecznie i że trzeba ich wykonanie rozsądnie między siebie podzielić. A kiedy, jak słowik, podziwiamy właśnie coś pięknego lub przeżywamy coś ważnego, pamiętajmy, że tymczasem ktoś pełni w domu naszą wspólną służbę. Pomyślmy o tym, że może ten ktoś nie interesuje się tym co my, nie z powodu duchowego ubóstwa, ale z braku czasu i sił. Zastanówmy się, ile naszej winy jest w tym, że "nie ma z nim o czym mówić" i cośmy zrobili, żeby było inaczej. Czy próbowaliśmy włączyć współmałżonka w te sprawy, czy staraliśmy się tak zorganizować życie, żeby to było możliwe. Czasem da się najpierw wspólnie wykonać pewne prace domowe, a patem razem wyjść na spacer czy do przyjaciół. Bardzo niedobry jest zwyczaj wychodzenia z domu "na zmianę". Trzeba przynajmniej od czasu do czasu poprosić kogoś z rodziny czy sąsiadów o pomoc lub nawet taką pomoc opłacić, żeby przeżyć wspólnie jakąś przyjemność, iść razem do kina lub po prostu spokojnie porozmawiać. Po to, żeby móc wspólnie przeżywać nie tylko kłopoty, ale i radości, warto ponieść nawet duży wysiłek organizacyjny i finansowy. Gdy jest to jednak naprawdę niemożliwe, włączajmy się wzajemnie w swoje radości, bo małżeństwo jest wspólnotą nie tylko na złe, ale i na dobre dni. Inny mąż Młodzi ludzie sami dziś wybierają sobie współmałżonka. Nikt nikogo nie przymusza - a jednak nie zawsze mężem zostaje ten najbardziej upragniony, a różne sytuacje życiowe skłaniają do małżeństwa z kimś innym. Można by tu powiedzieć, że przede wszystkim należy się zastanowić przed ślubem i że chęć ucieczki od rodziców, zmiany otoczenia, współczucie dla partnera, chęć zrobienia komuś na złość itd., itd., nie powinny być motywami wystarczającymi do małżeństwa. Jeśli jednak jest ono już faktem, a mężem nie jest ten wymarzony i wytęskniony, za późno mówić o tym, co należało zrobić wcześniej. Raczej należy się zastanowić nad tym, co robić teraz. Sigrid Undset w noweli "Pani Hjelde" pisze: "W ten czy w inny sposób zawsze tracimy nasze dzieci. Twarzyczkę tego dziecka, które tu śpi, także stracimy niebawem. Z dnia na dzień będzie się ona zmieniała, krzepła, aż z chłopczyka wyrośnie mężczyzna. Tylko dziecko, które umarło, nie zmieni się nigdy [...] Dlatego pewnie każda matka uważa, że dziecko, które zmarło, było najdoskonalszym dziecięciem. Tylko strata pozostaje wieczystą własnością". Podobnie jest ze stratą człowieka ukochanego, z którym z tych czy innych względów musiało się rozstać. Mimo upływu lat zostaje w pamięci taki, jaki był kiedyś: zawsze młody, dobry i piękny. Pokazał to znakomicie reżyser filmu Noce i dnie. Człowiek kochany przez Barbarę jeszcze przed ślubem, powracał w marzeniach zawsze młody, szczupły i roześmiany, w nieskazitelnie białym ubraniu, z naręczem kwiatów. Zawsze taki sam, podczas gdy samej Barbarze i jej mężowi przybywało lat, siwych włosów i tuszy, a życie niosło troski i kłopoty. Obraz we wspomnieniu pozostał tak piękny, jak był kiedyś w oczach młodziutkiej Barbary, choć przecie i tamten człowiek zestarzał się tymczasem i on musiał się zmienić i on na pewno przeżywał trudności. Ale tak jest, że tylko strata pozostaje naszą wieczystą własnością. Nie należy więc silić się na zniszczenie pięknego obrazu, on i tak zostanie nienaruszony. Można zatrzymać go jako swoją własność, ale trzeba zrozumieć, że jest nierealny, a energię zwrócić na znalezienie dobrych cech w tym, który naprawdę został naszym towarzyszem życia. Patrząc na "Noce i dnie" chciałoby się zawołać do Barbary: "Tamten obraz jest tylko pięknym wspomnieniem, spójrz na swego męża, zobacz, ile on ma zalet i jakie wartości, nie marnuj tego, co masz!" Dzieci nieraz wołają do filmowych bohaterów: "Uważaj!" Ale podobnie jak aktorzy na ekranie nie zwracają uwagi na ich głos, tak i my bardzo często nie chcemy popatrzeć na własnego współmałżonka właśnie w taki życzliwy sposób. Człowieka, z którym się jest stale, obserwuje się w różnych sytuacjach - także chorego, zmęczonego, zdenerwowanego. Osobę, która nie została wybrana, zachowuje się w pamięci jakby zakonserwowaną; taką, jaka była, gdy się z nią stykało kiedyś, a więc zwykle młodszą, weselszą, świeżo uczesaną itd. Dziś jest już inna, a jeżeli się z nią nawet spotyka, to też w innych niż ze swoim współmałżonkiem sytuacjach. Porównywanie jest więc bezsensowne. Może najtrudniej jest dostrzec wartość tego, co się ma blisko i na co dzień. Jeśli się jednak tego nie zrobi, nie można być szczęśliwym. Trzeba obdarzać współmałżonka uwagą, życzliwością i serdecznością. Przestać rachować, ile się w kontakcie z nim zyskuje, a ile traci, bo w małżeństwie nie ma zysków i strat osobnych, a szczęście nie polega na równowadze zysków obu stron. Małżeństwo można porównać do gry w brydża, gdzie partnerzy liczą lewy wspólnie. Jeśli jeden z nich chciałby zebrać sam jak najwięcej, przegrywają oboje. Sztuka polega na takim wychodzeniu, by partner mógł zdobyć lewę. Wygrane liczą się razem. Dzieci i wychowanie Powołanie do rodzicielstwa Są na świecie sprawy, które trzeba wykonać. Są zadania, które trzeba spełnić. Niepodjęcie ich stanowiłoby jakąś lukę - istotny brak. To są powołania. Czasem wyraźnie odczuwamy, że do któregoś zadania Bóg nas woła, czasem po prostu tak jakoś wychodzi, że je podejmujemy. Kiedy jednak podejmiemy jakieś zadanie, zawiążemy jakieś związki, wtedy związki te stają się nieodwołalne i zadania niezbywalne. Powołanie dotyczy zawsze jakichś funkcji, sposobu realizacji życia, a nie posiadania czegoś. Jednym z zadań społecznych jest wprowadzenie na świat nowych pokoleń. To zadanie podejmują rodzice. Jego podjęcie jest dobrowolne, ale gdy życie dziecka już się rozpoczęło, związek z nim jest już nieodwołalny. Powołanie rodzicielskie nie polega na posiadaniu dzieci, ale na pełnieniu funkcji rodzicielskich: bycia ojcem i matką. Człowiek nie musi podjąć tego powołania, ale od momentu dania życia dziecku związek między matką a dzieckiem już po prostu istnieje, nawet gdyby matka je zabiła; relacja między ojcem a dzieckiem jest faktem, nawet gdyby ojciec o życiu dziecka nie wiedział. Dziecko, które już rozpoczęło życie, powinno być przez rodziców wydane na świat w sensie fizycznym i w sensie psychicznym - inaczej jest to porzucenie powołania już podjętego. Można mówić o powołaniu do różnych funkcji, np. można być ogrodnikiem z powołania (choć nie można powiedzieć, że ma się powołanie do posiadania ogródka). Nie zrealizowane powołania zawsze są czymś smutnym. Jeśli jednak powołanie dotyczy osób, jego zdradzenie staje się czymś tragicznym. Realizacja powołania jest zawsze procesem długim, w którym są okresy łatwe i trudne - czas radości i zwątpień. To samo dotyczy powołania rodzicielskiego. Rodzicielstwo - to wydawanie dzieci na świat. Odbywa się ono etapami. Pierwszy okres to życie przed urodzeniem, kiedy rodzice przyjmują dziecko. Tylko matka może je urodzić, ale postawa ojca ułatwia albo utrudnia matce przyjęcie dziecka. Dlatego decyzja rodzicielska jest wspólna. Ojciec będący naturalnym opiekunem dziecka powinien tę funkcję pełnić także w tym najwcześniejszym okresie jego życia. Dziecko urodzone, nadal potrzebuje opieki. Jednak opieka fizyczna - choć niezbędna - nie jest najważniejsza, lecz wytwarzające się przy jej okazji związki między rodzicami a dzieckiem. Czasem rodzice sądzą, że póki dziecko jest małe, wszystko jedno kto się nim opiekuje, bo dziecko i tak nic nie rozumie. Uważają, że spełniają swoje obowiązki, jeśli dadzą dziecku jeść, zapewnią mieszkanie, ubranie, zabawki itp. W rzeczywistości to nie wystarcza. Żeby dziecko mogło się dobrze rozwijać, musi być otoczone miłością i musi odczuwać, że do kogoś należy, jest dla kogoś najważniejsze. Dzieci, które nie mają rodziców albo których rodzice nie chcą się nimi opiekować, muszą się wychowywać w zakładach opiekuńczych. Mają zaspokojone potrzeby fizyczne i sytuację materialną lepszą niż w niejednej rodzinie, a jednak rozwijają się gorzej, bo choć otoczone są dobrą opieką, nie mają nikogo, kto by je kochał i komu byłyby potrzebne. Dziecko w czasie pierwszego dzieciństwa uczy się najważniejszych ludzkich umiejętności: chodzenia na dwóch nogach, posługiwania się ręką, mowy. Jeżeli w tym okresie nie ma możności nabycia tych sprawności, bardzo trudno to potem nadrobić. Równie trudne do nadrobienia są braki w innych sprawnościach, zewnętrznie mniej może rzucających się w oczy: miłości i aktywności. Gdyby do dziecka nie odzywać się, nie nauczyłoby się mówić. Gdyby nie dać dziecku żadnych zabawek czy innych przedmiotów, którymi może manipulować, nigdy nie nauczyłoby się posługiwać ręką jak ludzie. Podobnie jeżeli dziecko nie będzie miało nikogo bliskiego, nie nauczy się nawiązywać życzliwych kontaktów. Rodzice myślą czasem, że jeśli pracują dla dziecka, to jest najlepszy wyraz ich miłości. Ale dziecko nie może tego zrozumieć. Ono musi odczuwać bezpośrednio troskliwą obecność rodziców. I dzieje się wówczas coś więcej niż to, że sami kochają dziecko - oni pozwalają mu się pokochać. Rodzice przez aprobowanie i pochwalanie dziecka za podejmowanie najpierw prostych, potem coraz bardziej skomplikowanych czynności, zachęcają je do wysiłków, a jednocześnie umacniają wiarę we własne siły. W ten sposób uczy się aktywności. I w tej nauce pierwsze lata życia są najważniejsze, ale trwa ona długo. Długo trzeba czekać, aż dziecko nauczy się trudnej sztuki decydowania za siebie. Początkowo "trenuje" w bezpiecznej bliskości rodziców, którzy zachęcając do samodzielności są jednocześnie gotowi do pomocy. Gdy młody człowiek umie już aktywnie podejmować odpowiedzialność za swoje życie i nawiązywać pozytywne kontakty z innymi ludźmi, jest już przygotowany do ostatecznego wyjścia na świat. Powołanie nigdy nie dotyczy posiadania czegoś. Nie po to jest się rodzicami, żeby mieć dzieci, ale po to, żeby dzieciom dać możność wyjścia w świat. W Księdze Rodzaju czytamy pierwsze w Piśmie Świętym słowa odnoszące się do rodziców: "opuści człowiek ojca i matkę". Więc po to mamy dzieci, żeby nas opuszczały - nie dla siebie. Opuścić to nie znaczy porzucić, pogardzić, zapomnieć. Opuścić to raczej usamodzielnić się tak dalece, żeby żyć na własną odpowiedzialność i być zdolnym do podjęcia odpowiedzialności za innych. Rodzice mają być opuszczeni, ale nie z braku miłości, lecz dla podjęcia nowych zadań. Rodzice przez swoją miłość dają dziecku możliwość rozwoju, okazję do nauczenia się miłości. Wspólnie wypełniają swoje rodzicielskie powołanie: przyjęcia dziecka i dania mu szansy rozwoju, aż stanie się samodzielne. Powołanie rodzicielskie jest wspólne, ale jego realizacja u kobiety i mężczyzny nieco odmienna. W szerokim sensie oboje rodzice rodzą dziecko na świat, oboje są rodzicielami, jednak co innego znaczy być matką, a co innego być ojcem. Być matką Co to znaczy być matką? Być matką to znaczy rodzić dziecko, wydać dziecko na świat, przekazać dziecko światu. Wydać dziecko na świat to nie tylko stosunkowo krótka jednorazowa czynność, to proces długi i złożony. Żeby dziecko na świat wydać, trzeba je najpierw przyjąć. Przyjąć - czyli dać możność rozwoju do takiego poziomu, w którym będzie mogło żyć już samodzielnie. Tylko matka może malutkiemu, całkowicie bezradnemu człowieczkowi, dać tę szansę. Chrystus powiedział, z czego będziemy sądzeni na sądzie ostatecznym: czyśmy dali pomoc tym, którzy jej potrzebowali - głodnym, nagim i bezdomnym. Najbardziej potrzebujemy pomocy w pierwszych miesiącach życia, kiedy nic sami dla siebie zdobyć nie możemy, kiedy nikt poza matką nie może nas wspomóc i przyjąć do swego domu i kiedy ciało matki jest jedynym domem, w którym możemy żyć. Moment rozpoczęcia ludzkiego życia z cząstki ciała matki i ojca i z tchnienia Bożego dokonuje się w tajemnicy i nie jest znany nawet matce, ale wkrótce ona pierwsza zdaje sobie z tego sprawę. Dziecko kilkutygodniowe jest malutkie, ale ma już bijące serce, mózg wysyłający impulsy nerwowe, określoną płeć i dość znaczną ruchliwość. Fika sobie i pływa w otaczających je wodach płodowych i wcale o tym nie wie, że wtedy dokonuje się drugi tajemniczy moment - przyjęcia go przez matkę. Wtedy świadomie decyduje ona o przyjęciu dziecka do domu swego ciała. Może to być decyzja łatwa, oczywista i radosna, może być trudna i połączona z niepokojem, a nawet rozpaczą, ale zawsze jest cenną decyzją macierzyńską, warunkującą wszystko to, co może się zdarzyć później. Dziecko przyjęte przez matkę może opuścić jej ciało, gdy będzie na to czas i rozpocząć oddzielne życie. Dziecko nie przyjęte, nigdy w świat nie wejdzie, stanie się tylko żałosnym szczątkiem niespełnionych możliwości. Jego matka nie chciała mu być domem; była matką tylko przez kilka tygodni i macierzyństwo to skończyło się tragicznie. "Byłem bezdomny, a nie przyjęliście mnie". Dziecko przyjęte może rosnąć i rozwijać się do czasu, gdy ciało matki nie będzie mu już na dom potrzebne, gdy będzie zdolne do życia fizycznego poza jej organizmem. Matka nie przyjmuje dziecka po to, by je mieć w sobie, czy dla siebie, ale po to, by dać mu szansę wyjścia w świat, gdy będzie już do tego przygotowane. Przyjmuje, by wydać na świat - urodzić. Poród fizyczny nie kończy roli matki. By dziecko mogło wejść w świat nie tylko poprzez odrębność fizyczną, musi zdobyć samodzielność nie tylko fizjologiczną (oddychanie, odżywianie itd.), ale też samodzielność psychiczną: decydowanie, działanie, wchodzenie w kontakty społeczne. Dla jej osiągnięcia również konieczne jest uprzednie przyjęcie przez matkę. By dziecko mogło kochać innych, musi wpierw nasycić się miłością matki. Tadeusz Żychiewicz w "Genesis" pisze o nagości ludzi przed grzechem pierworodnym jako o obrazie ich bezpieczeństwa: nagi, czyli odsłonięty. Teraz musimy się osłaniać, zakrywać i maskować, bo nie jesteśmy bezpieczni. Szczególnie w pierwszych latach życia nagi to nie tyle co nieubrany, ale potrzebujący ochrony i bezpieczeństwa. Ciepło bezwarunkowej miłości macierzyńskiej daje dziecku to poczucie bezpieczeństwa, pozwalające na dalszy rozwój. Jego brak wywołuje chorobę sierocą i objawia się gorszym rozwojem fizycznym i psychicznym, a przede wszystkim nieumiejętnością nawiązywania kontaktów z innymi ludźmi. Dziecko nie przyjęte w krąg miłości matki też staje się niejako poronionym, płodem - zdolnym wprawdzie do życia fizycznego, ale niezdolnym do normalnego życia psychicznego. Dzieci urodzone, ale nie przyjęte przez matkę - to sieroty społeczne tułające się po domach dziecka, a czasem nawet po własnym domu rodzinnym. "Byłem nagi, a nie odzialiście mnie". Ludzie wyrastający z takich dzieci całe życie szukają miłości dla siebie i na sobie się koncentrują, bo nigdy nie czuli się tak bezpiecznie, by wyjść "poza siebie". Nie są zdolni do życia psychicznego prawdziwie samodzielnego, to znaczy polegającego nie tylko na braniu, ale także na obdarzaniu. Na szczęście zdarzają się kobiety zdobywające się na to, by przyjąć dziecko urodzone przez inną i podjąć dalszy etap rodzenia - przygotowywania do wyjścia w świat przez nawiązanie bliskiego związku i przekazanie najważniejszych wartości. Żeby dziecko stało się zdolne do prawdziwej samodzielności - dojrzałych decyzji, odpowiedzialności za własną rodzinę, działania dla dobra innych - musi się nauczyć przede wszystkim miłości. Tej najważniejszej w życiu umiejętności matka uczy tak samo jak np. chodzenia. Zawiłej sztuki stawiania kroków nie można nauczyć dziecka przez wykład czy pouczenie. Potrzebne są tu trzy czynniki: odpowiednie warunki zewnętrzne, przykład i zachęta. Odpowiednie warunki do chodzenia to przestrzeń w miarę obszerna i równa. Dziecko zawinięte w becik, czy umieszczone na pierzynie w ciasnym łóżeczku, nie może nauczyć się chodzić. Każda matka wie to doskonale i stawia dziecko na podłodze. Dziecko zaś próbuje chodzić, bo widzi, że rodzice chodzą nie na czworakach, ale na dwóch nogach - to element przykładu. Wreszcie przychodzi moment decydujący. Matka wyciąga ręce i woła: "Chodź!" I dziecko odważa się zaryzykować w bezpiecznym zasięgu matczynych rąk. Podobnie uczy się miłości. I tu konieczne są warunki umożliwiające tę naukę. Matka - pierwsza osoba, do której dziecko zwraca się z życzliwością, musi być po prostu dostępna. Jeżeli nigdy nie ma jej w domu, jeżeli nie ma czasu, by popieścić, pobawić się i porozmawiać - żadne pouczenia nie pomogą. I tu potrzebny jest przykład: matka darząc dziecko miłością, kochając męża i innych członków rodziny, daje wzór życzliwego odnoszenia się do ludzi. I wreszcie zachęta. Każdy związek z drugą osobą jest jakimś ryzykiem, każde obdarzenie - oddaniem czegoś z siebie. W poczuciu bezpieczeństwa stworzonym przez matkę można się na to odważyć. Gdy dziecko umie już kochać, to znaczy nie tylko oczekiwać miłości od innych, ale aktywnie działać dla ich dobra, może już odejść od matki. Może zwrócić się do innych ludzi, kompetentnych w określonych sprawach, jak zrobił dwunastoletni Jezus w świątyni rozmawiając z uczonymi o sprawach Bożych, wejść odważnie już w swoje własne życiowe sprawy, "opuścić ojca i matkę", by połączyć się ze współmałżonkiem. Matka, która nie chciałaby do tego opuszczenia dopuścić, byłaby jak kobieta nie chcąca urodzić dziecka po dziewięciu miesiącach ciąży. Matki nie rodziły nas dla siebie, ale po to, żebyśmy mogli od nich odejść. Oby sprawy, do których odchodzimy, były rzeczywiście sprawami Ojca niebieskiego. W porządku obiektywnym rola matki coraz bardziej maleje. Tylko ona może nas urodzić fizycznie; w sensie psychicznym wydaje nas na świat już nie sama. W wieku dojrzałym człowiek powinien być całkiem samodzielny. W porządku subiektywnym jest akurat odwrotnie. Nie uświadamiamy sobie potrzeby matki w życiu płodowym; w dzieciństwie - choć matkę kochamy - nie rozumiemy jeszcze, czym jest dla nas naprawdę. Dopiero w wieku dojrzałym potrafimy to pojąć. To ona służyła nam swoim ciałem, swoją pracą i swoją miłością, nie po to, by nas dla siebie zatrzymać. ale żebyśmy mogli od niej odejść. I teraz, kiedy jako ludzie już dorośli jesteśmy "dla innych" - dla współmałżonka, dla dzieci, dla zakładu pracy, kiedy to my dajemy, jesteśmy zobowiązani, służymy, opiekujemy się - ktoś jest dla nas. Matka choćby nawet była niedołężna, jest tą osobą, którą mamy dla siebie - bez żadnych warunków, niezależnie od tego, czy jesteśmy ładni, zdrowi i eleganccy, czy odnosimy sukcesy, czy nic się nam nie wiedzie, czy jesteśmy dobrzy, a nawet czy pamiętamy - zawsze wierna i kochająca. Teraz matka jest nam najpotrzebniejsza, bo dzięki niej możemy jeszcze choć czasem być jak dzieci bezbronni w swoim odsłonięciu, a jednak bezpieczni. Być ojcem Matka dziecko rodzi, karmi, chroni i wychowuje, a czym jest ojciec? Czy tylko elementem zakłócającym ten szczęśliwy związek, wprowadzając pewnego rodzaju trójkąt, czy jego rola ogranicza się do dania życia, a potem dawania na życie? Czasem tak się może czują ojcowie: uczynili żonę matką, teraz mają jeszcze ułatwiać jej to macierzyństwo i robią to, jeśli żonę kochają. A dziecko - ten owoc miłości - rośnie w lata i rozrasta się w sercu matki, zda się zajmując w nim miejsce męża. "Załatw sprawę i żegnaj" - spotykamy czasem takie ogłoszenie w urzędach. A w rodzinie? Co to znaczy być ojcem? Niektórzy ojcowie są jakby niepewni swej roli. Kochają dzieci i są przez nie kochani, ale jakby wątpią w znaczenie własnego specyficznego zadania w rodzinie. Tymczasem może właśnie to jest najważniejsze, że choć pierwszy związek dziecko nawiązuje z matką, nie pozostaje on jedyny. Może właśnie najważniejsze jest to, że dziecko nie pozostaje samo ze swoją pierwszą zachłanną miłością, ale od razu wchodzi w grupę społeczną, w której (nawet jeśli jest mała) relacje są skomplikowane. Grupa społeczna to zespół ludzi, w którym każdy zależy jakoś od każdego, a także każdy zależy od związków między pozostałymi. To że dziecko od razu wchodzi w grupę, powoduje zwiększenie liczby jego kontaktów o osobę drugą, od pierwszej odmienną, ale także wprowadza uzależnienie dziecka od relacji między tymi osobami. To czy rodzice kochają się i współdziałają ze sobą, czy są sobie wierni itd., choć pozornie odbywa się poza dzieckiem, ma dla jego sytuacji zasadnicze znaczenie. Już w grupie trzyosobowej układ relacji jest bardzo skomplikowany. Jeśli np. matka zajmuje się wyłącznie dzieckiem, wpływa to na jej kontakt z mężem, co znowu ma znaczenie dla dziecka. Dzięki obecności ojca dziecko od razu wchodzi w taki sposób życia, jaki jest naturalny dla człowieka - w grupie społecznej. Przez ojca jego kontakt ze światem wzbogaca się, bo dziecko jest kochane i samo kocha jeszcze jedną osobę, ale także dlatego, że widzi, że rodzice się kochają. Widzi, że nie tylko ono się liczy na świecie. Ojciec jest ważny dla matki, matka dla ojca, ale to nie budzi zazdrości, bo oboje rodzice kochają dziecko. Widzi, że w grupie trzeba się liczyć ze wszystkimi jej członkami, nie można żyć tylko dla siebie. Tak więc być ojcem, to od początku umieszczać dziecko we właściwym kontekście społecznym, stawiającym większe wymagania niż kontakt z jedną tylko kochającą osobą. Ważne jest też to, że ojciec jest mężczyzną. Właściwie takie stwierdzenie wydaje się prawie humorystyczne. W rzeczywistości jednak zdarzają się sytuacje, w których pierwszą grupę społeczną dziecka stanowią same kobiety: oprócz matki babcia, ciocia. Przede wszystkim bywa tak w rodzinach rozbitych i w domach dziecka, gdzie małe dzieci praktycznie rzecz biorąc nie widują mężczyzn, ale zdarza się też w rodzinach, w których ojcowie nie chcą podjąć swej roli lub są od niej odsuwani przez kobiety. Tymczasem, choć babcia może w pewnych sytuacjach zastąpić matkę, nie może zastąpić ojca, po prostu dlatego, że jest on mężczyzną. Wszelkie tradycyjne określenia cech osobowości rzekomo męskich i kobiecych nie bardzo potwierdzają się w praktyce, bo zależą raczej od konkretnej jednostki, a nie od płci. Bywają energiczne kobiety i czuli mężczyźni. Nie to jednak jest najważniejsze. Każda cecha nabiera przez płeć pewnego kolorytu, który - choć trudny do opisania - jest łatwo dostrzegalny, a w każdym razie odczuwany. Inna jest czułość matki i ojca, inna stanowczość kobiety i mężczyzny. Żeby dziecko weszło w świat normalny i rzeczywisty, taki w jakim naprawdę żyjemy, musi to być świat dwupłciowy, a nie tylko kobiecy. W tym świecie dziecko musi siebie określić - zidentyfikować swą płeć. Zarówno dla chłopców (przez naśladowanie), jak dziewcząt (przez odróżnianie) jest to niemożliwe inaczej jak przez kontakt z mężczyzną. Więc być ojcem - to umożliwić dziecku określenie swojej płci i roli w życiu, co decyduje później o możliwości szczęśliwego małżeństwa albo życia samotnego, ale bez kompleksów, w poczuciu zaakceptowania siebie. Już te dwie podstawowe sprawy dokonujące się w dzieciństwie tak wczesnym, że ledwo dosięganym pamięcią, łączą się z pewnymi wymaganiami. To nie znaczy, że matka kocha, a ojciec wymaga. Matka też stawia żądania, na co dzień może nawet liczniejsze (umyj ręce, wytrzyj buty, wynieś śmieci), ale rolą matki jest przede wszystkim przyjmowanie dziecka - jakiekolwiek by było. Ojciec też dziecko przyjmuje i podobnie jak matka przyjmuje nie dla siebie, lecz by dać mu szansę usamodzielnienia się, ale samą swoją obecnością "podnosi poprzeczkę" żądając (poprzez zaistniałą sytuację) samookreślenia się i liczenia się z grupą. Być ojcem więc, to może także stawiać wymagania, podprowadzać pod zadania coraz trudniejsze, ale jednocześnie umożliwiać ich realizację przez stałą życzliwą bliskość. Ta bliskość ojca daje odwagę do pedejmowania prób coraz trudniejszych, do odejść coraz dalszych, aż wreszcie "opuści człowiek ojca i matkę". Są dzieci, których ojcowie dają im życie jakby mimochodem i nigdy naprawdę nie podejmują roli ojca. Człowiek sam niedojrzały, nie stawiający sobie wymagań, nie może spełnić roli ojca dla innych. Czasem funkcję ojca może przyjąć ktoś inny. Mężczyzna sam mający lub nie mający dzieci rodzonych - to nie ma znaczenia - może się stać ojcem dla dziecka porzuconego. Nie może go w tym zastąpić kobieta. Choćby dziecko miało matkę, babcię, ciocie i wychowawczynie, wychowuje się od początku w niekorzystnej sytuacji, jeśli nie ma ojca. Mężczyźni czasem nie zdają sobie z tego sprawy. Myślą, że ich rola zacznie się, gdy dziecko będzie duże. Oczywiście i wtedy ojciec jest bardzo ważny, ale nie bardziej niż wówczas, gdy dziecko jest wprawdzie malutkie, ale najintensywniej się rozwija. Chyba też z tej niewiedzy płynie po części fakt, że w wielu rodzinach odczuwa się brak ojca, nawet jeśli nie jest to rodzina rozbita, i że łatwiej jest znaleźć dla sierot społecznych zastępczą matkę niż zastępczego ojca. Być ojcem dzisiaj, kiedy mężczyzna nie jest jedynym żywicielem i panem rodziny, jest pozornie trudniej. Ojcowanie nie może polegać na wydawaniu poleceń i krzyku. Żeby spełnić tę rolę, trzeba samemu być dojrzałym i posiadać autorytet dzięki własnej wartości. Równocześnie jednak ojciec jest przez to dzieciom bliższy i właśnie ta bliskość stanowi ułatwienie w ich usamodzielnianiu się. Gdy to się dokona, dzieci mogą odejść. To jest moment sprawdzenia, czy rodzicom udało się spełnić swoją rolę. Jeśli dzieci odchodzą dla realizacji zadań swojego życia i własnego powołania, jest tak, jak być powinno. Realizować własne życie to nie znaczy porzucić. Teraz dopiero, w życiu dorosłym, rozumiemy, ile wzięliśmy z ojca i co mu zawdzięczamy. To on był blisko, zawsze gotów do pomocy, ale nie uprzedzający w niej naszych wysiłków, tak abyśmy mogli do wszystkiego dochodzić sami. Dziś możemy zobaczyć, że jednak nie całkiem sami, że był przy nas, że wymagał nie dla siebie, ale dla nas, a teraz też nic nie oczekuje od nas dla siebie, choć nadal nam towarzyszy "ciesząc się z cieszącymi i płacząc z płaczącymi". Słońce zajaśniało Celem wspólnego działania małżonków najczęściej są dzieci. Dzieci to wielka odpowiedzialność. Trzeba je uczyć i kochać, ochraniać i zostawiać swobodę, aby wreszcie od nas odeszły. Dzieci to wielka szansa rozwoju rodziców. One umacniają wspólnotę małżeńską i powodują, że rodzice przechodzą od postawy biorcy do postawy dawcy. Obecność dzieci w sposób naturalny uczy wyrzeczeń i myślenia o innych, nie o sobie. Świadomość naśladowania przez nie zachowania ludzi dorosłych budzi refleksję i obowiązek doskonalenia się. Ciekawość dziecięca każe się dokształcać i niekiedy powoduje przemyślenie na nowo przyjętych prawd i pogłębienie życia religijnego. Niosą więc dzieci ze sobą masę trudów i okazji do rozwoju rodziców, ale naprawdę nie dlatego je rodzimy. Chociaż bowiem są naszym obowiązkiem i naszą szansą, są także po prostu naszym szczęściem i słońcem w naszym domu. Urodziło się dziecko rumiane. Powiedziała woda misce, Miska - ławie, Ława - trawie, Trawa - łące, Łąka - słońcu. Słońce Zajaśniało. (Anna Kamieńska) Dlatego mamy dzieci. O szczęściu pisać trudno, ale przeżyć je łatwo. Gdy dziecko pierwszy raz się do nas uśmiechnie, gdy powie "mama", gdy powie "tata", weźmie za rękę i pokaże coś, co wydawało się nam zwyczajne, a widziane świeżymi oczami dziecka nabrało nowego znaczenia, wtedy wiemy już, jakie to szczęście. I wtedy chcemy mieć masę dzieci, tylko rozsądek i poczucie odpowiedzialności nam nie pozwala. Oczywiście może ktoś powiedzieć: to nieprawda, właśnie po pierwszym dziecku wielu ludzi nie chce mieć następnych. Ale moim zdaniem to po prostu dlatego, że swojego szczęścia nie zauważyli. I znowu ktoś może się śmiać: Czy szczęścia można nie zauważyć? Naturalnie myślę nie o szczęściu definiowanym przez filozofów, tak zawile, że w tym życiu w ogóle go nie ma. Myślę o takim szczęściu, które określić trudno, ale którego jakiś moment każdy może sobie przypomnieć. Może wypłynął nocą na jezioro, może wszedł na górę i rozejrzał się dookoła, może ktoś mu powiedział: "Dziękuję ci, pomogłeś mi naprawdę". To są chwile ziemskiego szczęścia; zwyczajnego, ale wspaniałego. Jednak takie chwile można przeoczyć. Można na przykład słuchać muzyki, a słyszeć tylko hałas, można wejść na górę i poczuć tylko, że się obtarło nogi. Jeśli się nie nauczy zauważać szczęścia, na szczycie góry nie będzie się czuło nic oprócz ciężaru plecaka i zmęczenia. Podobnie jest ze szczęściem obecności dziecka. Można go nie zauważyć, bo kłopotów jest z dzieckiem rzeczywiście więcej niż z wejściem na górę. Kłopotów jest dużo i warunki zewnętrzne rzeczywiście są często niesprzyjające. To one przysłaniają nam dziecko, tak jak temu, co nie umie patrzeć na widoki, ciężki plecak przysłania świat. Zaczyna się to od początku - od porodu. W naszych klinikach panuje atmosfera pośrednia między halą produkcyjną a poczekalnią dworcową i nikogo nie obchodzi to, że wśród hałasu i bieganiny odbywa się jakieś misterium. I bardzo często, nie przygotowane, rodzące po raz pierwszy dziewczyny, wśród towarzyszących przykrości, przegapiają to wielkie i piękne przeżycie. Mąż tymczasem biega, kupuje butelki i smoczki, wstępuje gdzieś z kolegą dla uczczenia wydarzenia, i też może przeoczyć to, co najważniejsze. A potem zaczynają się kłopoty, bo nie można dostać tego, czego się szuka, i nie ma pieniędzy na to, co można dostać. Bardzo łatwo przeoczyć swoje szczęście, jeśli się zrywa o szóstej rano, odnosi gdzieś dziecko, po pracy porywa je z powrotem do domu, kładzie spać, żeby rano znowu odnieść. Jeśli się lekkomyślnie odda swoje szczęście innym: pielęgniarkom, babciom, ciociom, gosposiom, może kto inny zostanie obdarzony pierwszym uśmiechem, może kto inny usłyszy pierwsze słowo, nie my. A jeśli dziadkowie wezmą dziecko na wychowanie, to trochę może żal, że dziecko woli babcię od mamy, ale nawet nie tak bardzo żal, skoro się już życie ułożyło inaczej, nadal po kawalersku i nawet się nie wie, co się straciło. Kiedy rozmawiam ze studentkami, które w czasie studiów powychodziły za mąż, urodziły dzieci i oddały je do dziadków, niepokoję się bardzo. Boję się, że one nie zauważą. To znaczy, kiedy po studiach wezmą dziecko do siebie, zauważą, że babcia je rozpieściła (a może ono po prostu będzie tęsknić do tego, kogo pokochało pierwszą miłością?). Zauważą na pewno ceny rajstopków i sweterków, bo tego przy pierwszej pensji nie spostrzec trudno, i zauważą wiele trudności wychowawczych, których może jeszcze nawet nie przeczuwają. A najważniejszego nie zobaczą. I to jest takie smutne. Bywa, że ojciec odkłada zajęcie się dzieckiem do czasu, gdy ono podrośnie na tyle, żeby można z nim porozmawiać, wziąć na mecz i do kina. Uważa, że trudno, żeby zajmował się czymś delikatnym, mokrym i wrzaskliwym. I najczęściej gdy chce już z dzieckiem porozmawiać, nie może z nim nawiązać kontaktu. Coś przepadło. A co robić, żeby nie przegapić swojego szczęścia? Po prostu trzeba mieć dla dziecka czas, żeby z nim być, żeby się dać pokochać. Mówię: po prostu, choć to jest oczywiście niełatwe. Wszyscy jesteśmy zajęci, zabiegani i zapracowani. Główną sprawą jest tu jednak hierarchia wartości. Liczba sukcesów w pracy i liczba zakupionych przedmiotów nie równoważą tego szczęścia. Po prostu trzeba ze sobą być. Świetnie to wiedzą zakochani, którzy "są wśród nas" i "szczęścia się możemy uczyć właśnie od nich" - chodzą ze sobą. Niestety, po ślubie przestają chodzić ze sobą, biegają każde za swoimi interesami, wpadają w pośpiechu do domu, a kiedy urodzi się dziecko, biegają jeszcze szybciej. A tymczasem trzeba się czasem zatrzymać, popatrzeć na siebie, ale jeszcze ciekawiej, bo z dzieckiem poszerzającym świat. Może troszkę mniej działać i produkować, a więcej patrzeć, słuchać, rozmawiać, być ze sobą. Życie wybrane O problemie przerywania ciąży mówić trudno, bo łączy się albo z ludzką bezmyślnością, albo z ludzkim nieszczęściem. Kiedy się chce mówić o nieszczęściu, trzeba zachować wielką ostrożność, żeby niedelikatnymi rękami nie dotknąć miejsca bolesnego, i żeby tego bólu nie zlekceważyć. Kiedy się ma do czynienia z bezmyślnością, trudno znaleźć słowa i argumenty, które by się przez tę bezmyślność przebiły, które byłyby jeśli nie przekonywające, to chociaż zrozumiałe. A przerywanie ciąży jest często, statystycznie biorąc chyba w przeważającej liczbie, sprawą bezmyślności lub powierzchowności myślenia i braku wyobraźni rodziców. Właśnie - rodziców, nie tylko matki, bo fakt, że kobieta ponosi cały trud ciąży i porodu, nie jest chyba wystarczającym argumentem, aby obarczać ją jeszcze całą odpowiedzialnością za dziecko. Odpowiedzialność rodziców za dziecko jest równa, nawet gdy ojciec o dziecku nie wie, gdyż widocznie jego postępowanie jest takie, że matka nie może, czy obawia się, poinformować go o zaistniałej sytuacji. A więc rodzice często, ze względu na trudności materialne (obiektywne, czy też subiektywnie tak oceniane), modę na nieposiadanie licznego potomstwa, czy zmęczenie wieloma obowiązkami, decydują się na przerwanie ciąży. Wobec zezwolenia prawa, aprobaty, a nawet często zachęty lekarzy i obojętnej wyrozumiałości otoczenia, decyzja wydaje im się dość błaha. Trudom związanym z posiadaniem dziecka przeciwstawiają tylko kłopot i ewentualne następstwa zdrowotne przerywania ciąży. Następstwa te - choćby nawet były znane i doceniane, (co nie zawsze ma miejsce), jako tylko ewentualne - w porównaniu z aktualnymi trudnościami tracą znaczenie i wobec naporu trudności życiowych, decyzja przerwania ciąży wydaje się prawie konieczna. Tymczasem przedmiot tych rozważań - jakby zapomniany - rośnie i rozwija się życiem własnym i zgodnie z własnym rytmem. Choć bez matki jeszcze żyć nie może, jest już aktywny aktywnością własną. Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które może sobie dokładnie zdać sprawę z przebiegu życia człowieka w okresie płodowym. Wiemy więc - lub możemy o tym wiedzieć - że w okresie, gdy ciążę można stwierdzić dopiero przypuszczalnie, dziecko ma już ukształtowane części ciała i narządy wewnętrzne. Wykazuje bardzo dużą żywotność i może nawet wykonywać pewne ruchy rękami. Ma już serce, które bije od dwóch tygodni. Posiada mózg i układ nerwowy wysyłający bodźce. Widać zarysy kompletnego, choć jeszcze miękkiego szkieletu. Istnieją wszystkie ważne dla życia narządy, z których część podjęła już swoje czynności. Dokładne badanie może nawet ustalić, czy zarodek jest chłopcem czy dziewczynką. Nie sposób ustalić żadnej logicznej granicy w trakcie rozwoju, od której człowiek zaczyna być człowiekiem. Trzy miesiące - prawna granica zezwolenia na przerywanie ciąży, jest czysto umowna, zresztą różna w różnych krajach. W tym czasie dziecko wykazuje już cechy indywidualne. "Dzieje się tak dlatego, że budowa mięśni jest różna u każdego człowieka. Tak na przykład mięśnie twarzy mają układ zgodny z odziedziczonymi cechami. Wyraz twarzy trzymiesięcznego dziecka przypomina już wyraz twarzy rodziców. [...) W tym okresie dziecko potrafi już wykonywać pełne ruchy rękami i zginać łokieć i dłoń niezależnie od siebie. W tym samym tygodniu niemal cała powierzchnia ciała ma już zdolność odczuwania dotyku. [...] W wytworzonych na koniuszkach palców łożyskach paznokciowych pojawiają się malutkie paznokietki. Twarzyczka dziecka staje się coraz ładniejsza. Oczy początkowo rozstawione szeroko na boki, zbliżają się obecnie ku środkowi, bliżej nasady nosa. Żebra i kręgi twardnieją, a całe ciało staje się bardziej krzepkie. Są już widoczne różnice anatomiczne między dziewczynkami a chłopcami. [...] Została ukończona budowa strun głosowych. Z braku powietrza nie mogą one jeszcze wytwarzać dźwięków. Dziecko nie krzyczy aż do chwili urodzenia, choć mogłoby to robić na długo przedtem." (F. Flanagan, 9 pierwszych miesięcy życia, 1974). Kiedy się sobie uświadomi, że dziecko w łonie matki nie jest jakąś "komórką" czy "galaretą", ale małym człowiekiem, już z pewną indywidualnością i aktywnością, problem przestaje być wyborem jednopoziomowym - pomiędzy wartościami tego samego rzędu: takimi czy innymi kłopotami i radościami. Staje się wyborem wartości odrębnych w hierarchii - nieporównywalnych. Powierzchowne jest porównanie kłopotów i trudności związanych z urodzeniem dziecka z kłopotami związanymi z przerywaniem ciąży. Problemem rzeczywistym jest wybór między różnymi trudnościami a życiem człowieka. Przy takim postawieniu sprawy już nie mamy do czynienia z bezmyślnością, ale możemy się spotkać z dramatem. U kogoś, kto w ten sposób zobaczy problem, przy przyczynach błahych, wątpliwość w ogóle nie powstanie. Wahanie może się zrodzić dopiero wtedy, gdy względy przemawiające przeciwko dziecku są bardzo poważne i z całą siłą napierają na człowieka. Może to być choroba, samotność matki, wzgląd na opinię publiczną, brak oparcia w otoczeniu. Siła tych względów życiowych może być praktycznie ogromna, a jednak w porównaniu z wartością życia ludzkiego nabierają one innego znaczenia. Nie muszą przeważyć, bo człowiek ma możność wyboru. W przeciwieństwie do zwierząt, człowiek nie ma wrodzonych stałych sposobów zachowania. Instynkt nie determinuje form jego postępowania; może je wybierać zależnie od własnej oceny sytuacji. Jeżeli jest zmuszony dokonać wyboru między dwoma przeciwstawnymi sobie wartościami, przeżywa konflikt - czasem błahy, czasem dramatyczny lub nawet tragiczny. Ponieważ wartości nie są sobie równe jakościowo, lecz układają się w pewną hierarchię, wybór wartości wyższej powoduje rozwój człowieka. Przy wyborze między wartościami równorzędnymi, człowiek pozostaje stale na tym samym poziomie rozwoju. Konieczność wyboru między wartościami różnymi w hierarchii stwarza okazję do posunięcia się naprzód. Wybór wartości wyższej, czasami ogromnie trudny, związany z wzmożonym napięciem emocjonalnym i ciężkimi przeżyciami, prowadzi w efekcie do skierowania powstałej energii na własny rozwój. Przynosi to w następstwie poczucie zadowolenia i radości, gdyż potrzeba samorealizacji, czyli rozwoju wrodzonych możliwości, ujawnia się u wszystkich ludzi, jeżeli nie została zupełnie stłumiona w dzieciństwie. Przykre uczucia frustracyjne związane z zablokowaniem jakiegoś dążenia i przeżywaniem konfliktu, jeżeli odczuwane są jako skutek narzuconej nam z zewnątrz sytuacji, prowadzą do mechanizmów obronnych, polegających na jakimś zakłamaniu samego siebie i zatrzymaniu rozwoju. Jeżeli nastawimy się tylko na uniknięcie tych przykrych przeżyć, uciekamy się na przykład do racjonalizacji, czyli takiego tłumaczenia przed sobą samym swojego postępowania, aby wydało się nam słuszne. Jednak konflikt nie rozwiązany świadomie do końca, ciąży w podświadomości i usztywnia osobowość. Jeżeli natomiast frustrację przeżyjemy świadomie jako okazję do rozwoju, burzy ona dotychczasowy spokój i stagnację, zmusza do wyboru i po okresie trudnej walki wewnętrznej, pozwala na powtórną integrację osobowości, ale na wyższym poziomie. Adler powiedział: "Nie to jest najważniejsze, co nas spotyka, ale jak na to reagujemy". W niektórych sytuacjach życiowych wybór życia dziecka jest niewątpliwie bardzo trudny, ale wartości, które tu wchodzą w grę, są nieporównywalne. Tylko wybór wartości wyższej rozwija człowieka, pozwala na podniesienie się na wyższy poziom, z którego poprzednia walka oceniana jest już w innej perspektywie. Szczególnie trudny może stać się ten wybór dla kobiety pozbawionej oparcia - w sposób naturalny jej należnego - w ojcu dziecka, zwłaszcza jeżeli poczęcie nastąpiło wbrew jej woli. W takich granicznych sytuacjach argumenty psychologiczne, choć nadal aktualne, tracą moc przekonywania. Wtedy tylko spojrzenie z perspektywy nadprzyrodzonej pozwoli prawidłowo wyważyć wartości. Dla chrześcijanina wszystkie względy: ciasnoty mieszkaniowej, opinii znajomych i rodziny, nie dokończanych studiów, czy nawet najcięższe - samotności, są tylko trudnościami występującymi w drodze. Skoro wierzymy w życie wieczne, za duże znaczenie przywiązujemy do urodzenia i śmierci, które są tylko zmianami w sposobie naszego bytowania. Najważniejsze jest poczęcie - skoro rozpoczyna życie wieczne. Piotruś, mój pięcioletni przyjaciel tak się wyraził do swojej mamy o własnym urodzeniu: "A coś myślała, że będę całe życie siedział w tym ciasnym, ciemnym brzuchu". Niewiele wiemy o życiu przyszłym, ale chyba podobnie będziemy mogli z jego perspektywy spojrzeć na nasze życie obecne, jak Piotruś na swoje życie wewnątrzłonowe. I tylko takie spojrzenie pozwoli właściwie rozstrzygnąć problemy najtrudniejsze, w których argumenty medyczne, psychologiczne czy demograficzne tracą swoją siłę. Oczywiście, najważniejsze jest poczucie odpowiedzialności w chwili poczęcia dziecka. Jeżeli jednak nawet nie dokonało się ono z miłością i odpowiedzialnością, dodawanie zła do zła nie rozwiąże problemu. Każda więc matka, gdy już jest w ciąży, powinna znaleźć pomoc materialną i psychiczną, a przecież nie zawsze może na nią liczyć w naszym chrześcijańskim społeczeństwie. Wolimy potępiać, plotkować lub "o niczym nie wiedzieć", niż pomagać zgnębionym matkom i ich maleńkim dzieciom. Wszyscy więc jesteśmy odpowiedzialni. - Jeszcze się nie urodziłem, a nie pomogliście mi. Małe dzieci Psychologia jest nauką młodą i wielu problemów nie potrafi jeszcze rozstrzygnąć, w wielu też sprawach psychologowie nie są zgodni. Są jednak punkty, co do których nie ma wątpliwości. Należy do nich znaczenie pierwszego dzieciństwa. W pierwszych latach życia człowiek uczy się specyficznie ludzkich funkcji, jak chodzenie na dwóch nogach, posługiwanie się ręką i mową. W tym okresie przemienia się z małego, całkowicie bezradnego dzikusa, w istotę ruchliwą, samodzielną i zaprzyjaźnioną z wielu ludźmi. Wtedy też tworzy się jego osobowość i zasadnicze nastawienie do świata, określane skrótowo "ku" lub "od", które towarzyszyć mu będzie przez całe życie. "Ku" światu wyciągają się ręce dziecka, zwraca jego uśmiechnięta buzia i serce, od urodzenia spragnione miłości. "Ku" światu otwierają się ciekawe oczy i zmierzają niecierpliwe nóżki. Dziecko przychodzi na świat bez żadnej o nim wiedzy, tylko z mglistymi wrażeniami, odczuciami i potrzebami. Jest samo w środowisku obcym i nieprzytulnym w porównaniu z bezpiecznym łonem matki. Jest mu zimno i twardo, a światło i hałas atakują gwałtownie jego zmysły przyzwyczajone do bodźców łagodnych. Zaraz jednak spotyka drugą osobę, która troszczy się o wszystkie jego potrzeby: matkę. Początkowo jeszcze nie bardzo odróżnia ją od samego siebie, ale jeśli osoba zajmująca się nim jest stale ta sama, wkrótce zaczyna ją rozpoznawać i wyróżniać z otoczenia. Nic w tym dziwnego - szybkość oddechu, bicie serca jego matki są bodźcami, do których od dawna było przyzwyczajone. Przekonuje się, że nie jest samo na świecie, że jest ktoś drugi, kto je karmi, tuli, myje, nosi i śpiewa mu - czyli kocha. W ten sposób pierwsze zetknięcie z drugim człowiekiem jest zarazem poznaniem osoby życzliwej. Dziecko poznaje swojego pierwszego "drugiego" człowieka od razu jako człowieka kochającego. Ta miłość matki budzi w nim pierwsze życzliwe uczucia i pragnienie bliskości osoby ukochanej. Chce, by matka się nim opiekowała, bawiła się z nim, była w dzień i w nocy. Jeszcze nie rozumie potrzeb matki, jeszcze chce wszystkiego tylko dla siebie. Prymitywna jest więc ta pierwsza miłość, ale już jest: pierwsza miłość warunkująca wszystkie następne. To jest właśnie główne zadanie matki. Nie to jest najważniejsze, że ona dziecko kocha, ale, że przez swoją życzliwą obecność daje mu się pokochać, daje mu okazję do pierwszego pozytywnego ustosunkowania się wobec drugiego człowieka. Nikt nie może matki w tym zadaniu wyręczyć. Jeśli zdarzy się, że inna osoba przyjmie na siebie rolę tego, kto pierwszą miłość obudzi, to właściwie już ona jest matką, nie ta, co urodziła. Pielęgniarka w żłobku i w domu dziecka może nakarmić czy przewinąć, ale po dyżurze odchodzi do swoich spraw. Matką jest się stale. Jeżeli dziecko zamiast z jedną osobą kochającą będzie się spotykać z wieloma obojętnymi, przychodzącymi i odchodzącymi, nie będzie miało kogo pokochać. Dziecko musi odczuć miłość, właśnie odczuć. Człowiek dorosły może kogoś kochać nie widząc go latami, dla dziecka pojęcia przestrzeni i czasu są jeszcze obce. Nie rozumie jeszcze, co to znaczy "za miesiąc" czy "za tydzień" - ten, kogo kocha, musi być obecny teraz. Nie można wytłumaczyć mu zawiłych przyczyn długiego rozstania, nawet jeśli ma ono być dla jego dobra. W ogóle niewiele jeszcze rozumie. Ono musi czuć ręce matki, słyszeć jej głos, widzieć ją w pobliżu. Poznaje też zaraz drugą osobę: ojca. To spotkanie nie jest tylko poszerzeniem ilościowym znanych ludzi, jest zmianą jakościową. Dziecko wchodzi w pierwszą grupę społeczną - jeszcze maleńką, ale już dość skomplikowaną, bo ważne w niej są nie tylko relacje między nim a matką i między nim a ojcem, ale także pomiędzy rodzicami. Dzięki ojcu dziecko wchodzi w całą nową sferę spraw: świat to już nie tylko ono i jedna, ku niemu zwrócona osoba, ale grupa osób wzajemnie życzliwych. W grupie tej są potrzebne wzajemne ustępstwa dla wspólnego dobra. Tak zaczyna się człowiek uczyć miłości, zwracać życzliwie do innych: podzieli się już czasem zabawkami czy cukierkami, przyniesie coś, chwilę cierpliwie poczeka - i trzeba te pierwsze próby działania dla innych zauważać i pochwalać. Cieszyć się też trzeba z prób samodzielności, które będą coraz odważniejsze w poczuciu bezpieczeństwa zapewnionego przez miłość rodziców. Przekonanie dziecka, że choćby mu się nie powiodło, to i tak rodzice nie będą go mniej kochali, umacnia poczucie własnej wartości, wiarę w powodzenie i - co za tym idzie - ułatwia sukcesy. Przeciwnie, dziecko kochane przez rodziców tylko wtedy, gdy spełnia wszystkie oczekiwania, przy pierwszym niepowodzeniu, np. trudnościach szkolnych, może załamać się i zrezygnować z dalszych wysiłków. Przeświadczenie, że jest kochane dla niego samego, dziecko zdobywa z wolna od pierwszych tygodni życia i właśnie ono pozwala, po okresie wielkiej zachłannej potrzeby bliskości z rodzicami, na stopniowe usamodzielnianie się. Dziecko, które czuje się bezpieczne i nie wątpi o miłości rodziców, jest odważniejsze i chętniej próbuje najpierw chodzić, potem wybiegać na podwórko, potem samodzielnie odrabiać lekcje. Jeśli jednak pierwsze próby własnoręcznego ubierania się zostały udaremnione, żeby było szybciej, rysunki zganione, bo nie odpowiadały gustowi rodziców, a przyjaciele nie wpuszczeni do domu, żeby nie zrobili bałaganu, samodzielność okazuje się niebezpieczna. Jeśli wszystko, co dziecko robi, oceniane jest negatywnie, a drobne sukcesy nie są dostrzegane, dziecko zaczyna wierzyć w swoją nieudolność. We wczesnym dzieciństwie rodzice są wyrocznią i ich ocena jest decydująca. Jeśli dziecko słyszy często, że jest niegrzeczne, złe i głupie, jak może być inne? Staje się takie rzeczywiście, tym łatwiej, jeśli okoliczności zewnętrzne układają się na jego niekorzyść. Może urodziło się "nie w porę" - kiedy rodzice chcieli robić dyplom i bardzo im przeszkadzało? Może zagęściło i tak zbyt ciasne mieszkanie? Może jego siostrzyczka jest ładniejsza lub mniej chorowita? Może rodzice przeżywają akurat konflikty małżeńskie? Małe dzieci nie znają się na tych wszystkich sprawach, ale odczują je bezbłędnie. Usłyszałam kiedyś przypadkiem ciekawą rozmowę dwóch małych dziewczynek. Marysia mówiła, że jak będzie duża, zostanie mamusią. Ewa natomiast twierdziła, że nie będzie miała dzieci. "Dlaczego nie chcesz mieć dzieci?" - pyta Marysia. "Bo to okropny kłopot" - odpowiada poważnie Ewa. "Ale jakie szczęście dla matki" - mówi Marysia. Jeśli rodzice nie dadzą dziecku doświadczyć miłości, jeśli nie ujawnią swoim zachowaniem, że samo jego istnienie jest dla nich radością, dziecko odwróci od świata smutną twarz i opuści bezradnie ręce w przekonaniu o własnej małej wartości. Małe dzieci nastawione są na rodziców jak kwiaty zawsze zwracające się do słońca. Biedne są kwiaty w pochmurne i zimne lato - spuszczają głowy i marnie rosną. Dziecko wyrasta z kołyski Opowiadała mi koleżanka, że kiedy oczekiwała przyjścia na świat córeczki, pragnęła - gdyby mogła - odwlec jej urodzenie. Czuła bowiem niepokój o dziecko: czy zdoła je uchronić przed chorobami, wypadkami, złym wpływem itd., a na razie chroniła je bezpośrednio na miarę własnego życia i zdrowia. Nie wiem, jak częste są takie odczucia, ale na pewno bardzo częsty jest niepokój rodziców o dziecko już narodzone. Chciałoby się uchronić je przed wszelkim złem, a najłatwiej to zrobić trzymając dzieci blisko siebie, w bezpośredniej zależności, o wszystkim za nie decydując. Tymczasem dziecko rozwija się i musi stawać się coraz bardziej od rodziców niezależne. Sprzeciwiać się temu - to byłoby jak nie chcieć urodzić i w imię bezpieczeństwa dziecka pozbawić je powietrza. Oczywiście, uniezależnienie dziecka musi przebiegać etapami i stopniowo, gdyż z samodzielności uzyskanej nagle i bez przygotowania nie umiałoby korzystać, co rzeczywiście często się zdarza. Ważne jest więc, żeby nie przeoczyć tych etapów i traktować dziecko stosownie do wieku. Nie chodzi o jakąś skomplikowaną wiedzę z psychologii rozwojowej, ale postępowanie zgodnie z prawdą, że dziecko rośnie, a rosnąc potrzebuje nie tylko coraz większych ubrań, ale także coraz większego zasięgu decydowania o sobie. Mama syna kołysała: Luli spać już pora. Synek wołał od poduszki: Idę pole orać, Mama syna kołysała: Luli, śpij mój złoty. Synek wołał z kołyseczki: Idę do roboty. Mama syna kołysała: Luli modre oczy. Synek porwał czapkę, buty, z kołyski wyskoczył. (A. Kamieńska) W trosce o bezpieczeństwo dziecka, i z miłości do niego, można nie zauważyć, że pora mu już wyskoczyć z kołyski. Starając się je zatrzymać, można wreszcie stwierdzić ze smutkiem, że rzecz już się dokonała: w domu nie ma dziecka, jest człowiek dorosły i obcy - bo siedząc przy kołysce nie towarzyszyło mu się w jego dorastaniu. Wbrew pozorom oczywistości procesu dorastania, sytuacja taka jest nader częsta. Rodzice cieszą się z każdego osiągnięcia dziecka (siadanie, chodzenie, dobre stopnie itd.), ale z osiągnięcia zgodnego z ich planem i z ich wyobrażeniem o tym, jakie dziecko powinno być, nie dopuszczają do decydowania o sobie albo pozwalają na decydowanie w mniejszym zakresie, niż wskazywałby wiek dziecka. Tymczasem tylko trening w decydowaniu może doprowadzić do osiągnięcia prawdziwej dojrzałości psychicznej w wieku dojrzałym. Proces ten zaczyna się już w wieku niemowlęcym, kiedy dziecko ma do pewnego stopnia prawo decydowania o niektórych sprawach, np. o ilości pożywienia. Dzieci tak samo jak dorośli lubią jeść dużo lub mało, zależnie od konstytucji fizycznej, ruchliwości itp., a także mają różny apetyt w różnych dniach i porach dnia. Tymczasem zmusza się je często do jedzenia przy każdym posiłku tej samej ilości, która, choć zalecana przez lekarzy, jest tylko wartością statystyczną, czyli średnią dla bardzo różnych dzieci. Nie ma obawy, żeby zdrowe dziecko, któremu dostarcza się właściwe pożywienie, zagłodziło się, natomiast przez przymuszanie osiąga się to, że przyjemna z natury czynność - jaką jest jedzenie - staje się niemiła i kojarzy się z przykrościami. Stąd najczęściej wywodzą się późniejsze kłopoty z jedzeniem, będące zmorą dzieci i rodziców. Samodzielność postępuje dalej stopniowo, gdy dziecko zaczyna samo się ubierać, jeść i wybierać sobie towarzystwo. Trzeba mu w tym, oczywiście w granicach rozsądku, zostawić swobodę. Dzieci, którym nie pozwala się jeść samodzielnie, gdy zdradzają do tego ochotę, później zwykle długo trzeba karmić. To samo odnosi się do ubierania, a czasem i do wyboru tego, co na siebie włożyć (lubią to już dzieci kilkuletnie). Trzeba im w tym pomóc, ucząc wyboru zależnie od temperatury i sytuacji, jeśli jednak nie zostawi się żadnej swobody w tym względzie, może się zdarzyć, że przez całe życie nie będą się umiały stosownie ubrać i znaleźć własnego stylu w wyglądzie zewnętrznym. Jeszcze poważniejsza sprawa jest z małymi przyjaciółmi. Jeżeli rodzice zabronią bawić się z kolegą ulubionym, ale np. brudnym, sprowokują pierwsze poważniejsze nieposłuszeństwo, gdy dziecko za pomocą drobnych oszustw będzie ten zakaz omijać, albo - co jeszcze gorzej - spowodują pierwszą zdradę. Taka zdrada może być powodem dręczącego poczucia winy, albo jeżeli poczucie to zostało stłumione, nauką niedotrzymywania zobowiązań na przyszłość. To, że została dokonana pod presją zewnętrzną, nie zmienia zasadniczo sytuacji - przecież jeśli człowiek dorosły porzuca przyjaciela lub współmałżonka, też czyni to na skutek jakichś czynników, które wydają mu się od niego samego niezależne. Stopniowo wzrastający zakres decydowania o sobie łączy się ze stopniowym odchodzeniem od rodziców. Odejście to nie musi oznaczać zerwania przyjaźni, ale może się tak stać, jeśli nie umie się uszanować prawa dorastających dzieci do własnych spraw i w obawie, by dziecko nie popełniło błędu lub nie naraziło się na niebezpieczeństwo, usiłuje się o wszystkim wiedzieć, o wszystkim decydować. Gdy dziecko po raz pierwszy woli zostać z kolegami na podwórku, niż wrócić z mamą do domu, zaczyna się jego odchodzenie. Wraca potem brudne, nieraz potłuczone, nieraz z zapasem brzydkich słów, ale odchodzić musi: na podwórko, do kolegów, przyjaciół, sympatii, bo tam uczy się życia na własny rachunek i z nimi - rówieśnikami (a nie z pokoleniem rodziców) - spędzi życie. Ważne jest, żeby miało dokąd wracać, żeby dom nie był zawsze pusty, a rodzice zawsze zaabsorbowani tylko swoimi sprawami, ale gotowi porozmawiać, wysłuchać, pomóc. To dopuszczenie pewnej swobody dziecka, zawsze połączonej z pewnym ryzykiem, wymaga od opiekunów swoistej ascezy, ale jest prawem dziecka, które Korczak nazywa mocno, aż drastycznie: prawem dziecka do śmierci. Jeżeli rodzice umieją to prawo uszanować, zachowują szacunek i przyjaźń swego dziecka, a tym samym szansę kontaktu z nim i wpływu na jego postępowanie. Kiedy czyta się Ewangelię o odnalezieniu Pana Jezusa w świątyni, zadziwia samodzielność, jaką dawano dwunastoletniemu Chłopcu - sporo czasu minęło, nim Rodzice zorientowali się, że Dziecko nie wraca z nimi do domu. Kiedy jednak zauważyli to, robią tak jak zrobiliby wszyscy rodzice w podobnej sytuacji: szukają i Matka zwraca się z wymówką: "Cóżeś nam uczynił?" Tak robi każda matka, ale nie każda umie i dalej postąpić jak Matka Boża - słuchać wyjaśnień Dziecka i traktować Je z szacunkiem. Miałam kiedyś ciekawe zdarzenie w grupie terapeutycznej: pewna kobieta opowiadała o trudnościach z synem. Wracał późno do domu, a gdy pytała, gdzie był, milczał. To właśnie wydawało się jej najgorsze: dlaczego nie odpowiada? Poprosiłam, żeby opowiedziała dokładnie swoje zachowanie w takiej sytuacji, a potem odegramy ją: ona będzie synem, ja matką. Zaczęłam robić jej wyrzuty. Tłumaczyłam, dlaczego się niepokoję, prosiłam i groziłam - a ona nic. Dopiero później opowiedziała nam, dlaczego milczała. Zasypywana gradem wymówek i pouczeń nie mogła właściwie dojść do słowa, a kiedy wreszcie umilkłam, była tak zdenerwowana, że "miała całkiem pustą głowę" i w ogóle nie była w stanie się odezwać. Wtedy zrozumiała swój błąd w postępowaniu z synem. Nie wystarczy spytać: "Cóżeś nam uczynił?", trzeba jeszcze spokojnie poczekać na odpowiedź, nie doprowadzając wpierw dziecka do takiego zdenerwowania, w którym odpowiedzieć nie jest w stanie. Dopiero wówczas możemy się dowiedzieć, co właściwie zaszło i dlaczego. Młody człowiek może błądzić i wtedy tym bardziej potrzebuje pomocy, ale pomoc nie będzie możliwa, jeśli nie nawiążemy z nim prawdziwego kontaktu, jeśli zapomnimy, że wyszedł już z kołyski, że ma swoje własne plany i sprawy, którym należy się szacunek, choćby nie były jeszcze zbyt dojrzałe. Nie można dziecku dać dojrzałości; można tylko stworzyć warunki, w których ta dojrzałość może wzrastać. Między lądem a morzem Młodszy wiek szkolny charakteryzuje się harmonią fizyczną i pewnym uspokojeniem psychicznym. Mniej chorób, mniej kłopotów wychowawczych, z wyjątkiem trudności w dostosowaniu się do szkoły, która w obecnym systemie nauczania (duża liczba godzin lekcyjnych, lekcje w różnych porach często kolidujących z posiłkami, ciągłe zmiany sal lekcyjnych i nauczycieli, z których każdy ma nieco inne wymagania) powoduje wielkie zmęczenie dzieci i jest przyczyną licznych nerwic. Zasadniczo jednak dzieci w tym wieku są "łatwe", chętnie dostosowują się i do nauczycieli i do kolegów, wierzą w to, co się mówi, choćby to, co mówią różne osoby, było sprzeczne między sobą. Wiek dorastania (mniej więcej dwanaście - osiemnaście lat) wszystko to zmienia. W początku tego okresu następuje dojrzewanie seksualne, stanowiące wewnętrzną bazę hormonalną zmian. Dzieci są w tym okresie bardziej podatne na choroby, łatwiej się męczą, często są rozdrażnione, a ich uczucia znowu (jak we wczesnym dzieciństwie) stają się chwiejne i łatwo przerzucają się ze skrajności w skrajność: od zachwytu do rozpaczy. Bardzo szybko wtedy rosną, często ten wzrost jest nie całkiem proporcjonalny, np. długość kończyn i waga ciała rosną szybciej niż mięsień serca. Stąd zasłabnięcia, senność, trudność w skupieniu uwagi i nieraz kłopoty z nauką szkolną. Wszystko to następuje około dwóch lat wcześniej u dziewczynek, które w piątej klasie są nieraz o głowę wyższe niż ich koledzy. Dlatego przygotowanie do okresu dorastania i uprzedzenie o kłopotach z nim związanych w klasie czwartej nie jest wcale za wczesne. Okres dorastania to nie tylko dojrzewanie fizyczne, to czas wchodzenia w życie dorosłe, kiedy człowiek nie jest już dzieckiem, ale nie jest też dojrzały. Ten okres "między lądem a morzem" ma ogromne znaczenie dla rozwoju jednostki, a także dla rozwoju społeczeństw, gdyż jest nie tylko wprowadzeniem w życie dorosłe, w sensie fizycznym, i w sposób życia, ale także przez swoją długotrwałość okazją do przewartościowań, do tworzenia nowych idei, do pójścia dalej niż starsze pokolenie. Żeby to było możliwe, dziecko musi najpierw zakwestionować to, co przedtem przyjmowało "na wiarę" i bez zastrzeżeń, musi samo przemyśleć wszystko na nowo. Znów zwraca się do siebie, ale już nie tylko egoistycznie, ale autorefleksyjnie. Zastanawiając się nad własnymi stanami psychicznymi, uczy się wczuwania w przeżycia innych ludzi. Zawiązuje głębsze i trwalsze przyjaźnie, przeżywa młodzieńcze zakochania. Poznaje swoją odrębność już nie tylko fizyczną - co stało się w pierwszych latach życia - ale psychiczną, możliwość zajęcia stanowiska odrębnego od innych. Przez uzyskanie samodzielności myślowej zmienia się pozycja dziecka. Już nie tylko zależy od innych, lecz samo może dawać. Może, ale z tej możliwości rzadko umie korzystać. Na razie walcząc o samodzielność jest przede wszystkim krytyczne wobec wszystkich. Małe dziecko mogło być nieposłuszne, ale nie kwestionowało samej zasady autorytetu dorosłych. Teraz wszystkie autorytety są zakwestionowane. To okres wielkiego krytykowania rodziców - którzy, jak się okazało, nie są doskonali - starszego pokolenia, które też nie jest takie świetne, jak to usiłowało wmówić, i całego świata, który - jak się w tym wieku dowiadujemy - jest urządzony wcale nie najlepiej. Dziecko odczuwa swoją samodzielność i psychiczną niezależność. Jego zwrócenie się do innych ludzi nie musi już być szukaniem oparcia. Dostrzega niesprawiedliwość i zakłamanie. Ustosunkowuje się do nich krytycznie, równocześnie jednak czuje się bezsilne, nie umie działać. Zajęte analizowaniem samego siebie i ocenianiem innych nie wie jeszcze, co robić, by zły stan zmienić. Nie umie jeszcze podjąć odpowiedzialności za innych. W tym okresie starsze pokolenie powinno młodym pomagać nie tyle tłumiąc ich krytycyzm, co ucząc zrozumienia: zrozumienia siebie, kolegów, rodziców. Początkowo nie jest to łatwe, bo dzieci dorastające mają tendencję do widzenia wszystkiego krańcowo: czarno-białe, stąd ich sądy są powierzchowne i kategoryczne. Staranie o wzajemne zrozumienie musi polegać na spokojnym wysłuchiwaniu tego, co dziecko ma do powiedzenia, na cierpliwym czekaniu, żeby wytłumaczyło swój punkt widzenia i na pokazywaniu rzeczy także od swojej strony i wyjaśnianiu swoich motywów. Pomocą będzie tu pełna spokoju atmosfera domowa. Dziś, gdy życie codzienne jest tak trudne, a wszyscy bardzo zmęczeni, niełatwo o ten spokój, ale trzeba się przynajmniej starać o pewien dystans do kłopotów, do samego siebie, a nawet do wynikających awantur. Trudno, zdarzyło się, ale to nie znaczy, że trzeba podtrzymywać na siłę wypowiedziane w irytacji zdanie, czy przewlekać konflikty. "Słońce niech nie zachodzi na pogniewanie wasze" - powiedział św. Paweł i jest to rada nie tylko dobra moralnie, ale ogromnie trafna psychologicznie - wszystkie sprawy konfliktowe powinny być załatwione przed nocą. Jutrzejszy nowy dzień musi mieć swoją szansę bycia dniem naprawdę nowym. Pęd do samodzielności jest u nastolatków słuszny, a nawet konieczny, ponieważ jednak nie łączy się jeszcze z doświadczeniem, może doprowadzać do sytuacji trudnych, a nawet dramatycznych. Pomocą znowu niech nie będzie tłumienie tej naturalnej tendencji, ale uczenie refleksji i odpowiedzialności za swoje czyny. Najsłuszniejszym wyjściem jest traktowanie dorastającego dziecka coraz bardziej po partnersku, to znaczy trzeba wspólnie omawiać sprawy przed podjęciem decyzji, doprowadzać do pewnych umów, np. dotyczących podziału obowiązków, pory wracania do domu itd. Zapewne te umowy będą nieraz łamane - wtedy trzeba się modlić o cierpliwość i zaczynać od początku. Mimo wszystko jednak demokracja daje w domu najlepsze wyniki. W demokracji wszyscy mają równe prawo do szacunku, do wypowiedzenia swojego zdania, ale też wszyscy mają obowiązki. W demokracji decyzje władzy są jawne, a zasada ta daje świetne rezultaty i w domu. Jeśli na przykład wiadomo, ile rodzice zarabiają, ile kosztuje jedzenie, opał itp., to sprawa zakupu (lub nie) czegoś, czego dziecko pragnie, nie będzie w jego oczach wynikiem złego humoru czy uporu rodziców, ale logicznym następstwem faktów. W ten sposób dzieląc się decydowaniem, rodzice uczą dzieci wchodzenia zarazem w obowiązki i odpowiedzialność. Okazując dzieciom zaufanie, pokazują, że same muszą odpowiadać za siebie. Oczywiście, pewne normy są w każdej rodzinie konieczne i tym bardziej stanowczo mogą być przestrzegane, im mniejszą wagę przywiązuje się do nieistotnych drobiazgów. Konieczna jest też pewność, że jeśli dziecko w swojej drodze do dojrzałości zrobi błąd, rodzice na pewno mu pomogą. Dziecko ćwiczy się powoli w podejmowaniu decyzji, w rozumieniu innych, w powściąganiu siebie, a kiedy nauczy się już nie tylko współczuć, ale i pomagać, nie tylko krytykować, ale działać aktywnie na rzecz innych ludzi, już nie będziemy o nim mówić "dziecko". To już właściwie, niezależnie od wieku, człowiek dojrzały, który umie patrzeć na sprawy nie tylko ze swojego punktu widzenia. Zachowuje zdolność krytycyzmu i współczucia, ale umie też aktywnie i konsekwentnie działać w obranym celu i podejmować odpowiedzialność. Młodość Młodość jest tym okresem życia, kiedy nie jest się już dzieckiem, ale nie jest się też jeszcze dorosłym. Czasami o człowieku dojrzałym wiekiem mówi się, że jest młody duchem. Znaczy to, że przypisuje mu się takie cechy, jakie są zwykle charakterystyczne dla młodości. Właściwa jednak młodość jest okresem, który następuje, gdy dojrzewanie fizyczne zakończy dzieciństwo, a zanim zostanie osiągnięta pełna samodzielność życiowa. Trwa więc kilka do kilkunastu lat. Jest to etap życia, w którym wzrost fizyczny przebiega wolniej i dobiega końca, doprowadzając do szczytowego okresu sprawności fizycznej, następuje pewne uspokojenie burzliwych emocji (przeżywanych w okresie dojrzewania seksualnego), ale rozwój psychiczny jest bardzo intensywny. Rodzą się wtedy nowe zainteresowania: problemami psychologicznymi, filozoficznymi, estetycznymi i światopoglądowymi. Następują pytania o sens życia i własną tożsamość. W tym okresie człowiek staje się zdolny do refleksji nad samym sobą, własnym myśleniem i motywami działania. Jest to też czas dokonywania wyborów i podejmowania decyzji dotyczących zawodu, stanu, postawy życiowej, celu życia; czas zawierania przyjaźni i szukania współmałżonka. W okresie młodości następuje przejście od zależności wobec dorosłych do samodzielności. Samodzielność ta dotyczy niezależności w decydowaniu o sobie, a także uniezależnienia się od opinii innych o sobie samym. Dziecko ocenia siebie tak, jak oceniają je inni, a jego poczucie godności jest zależne od akceptacji najpierw rodziców, a w wieku szkolnym - rówieśników. Młody człowiek zaczyna w sobie samym znajdować źródło siły i odporności. W okresie dojrzewania dziecko przeżywa okres krytykowania wszelkich zasad wcześniej mu podawanych i buntu wobec osób, które poprzednio były autorytetami. Jest to potrzebne dla doświadczenia własnej odrębności, ale w okresie młodości zaczyna się proces ponownego zwiększania szacunku dla ludzi, choć z innych już pozycji - nie z poczucia własnej słabości, ale dostrzegania wartości innych. Często więc młodzi ludzie szukają (choć nie zawsze znajdują) mistrza, czyli osoby dojrzałej i mądrej, od której można się uczyć - nie dlatego, że ma przewagę siły, ale że uznaje się jej kompetencje. W miarę rosnącej dojrzałości wzrasta odporność na niejednoznaczność, czyli umiejętność oceniania ludzi i zjawisk nie tylko w kategoriach skrajnych (czarne - białe), ale dostrzegania odcieni subtelnych, zauważania, że ta sama osoba może mieć jednocześnie cechy pozytywne i negatywne, a zdarzenia dobre i złe strony. Pomaga to w dochowaniu wierności osobom, o których niedoskonałości dobrze się wie i w wytrwałości w działaniu mimo niepowodzeń. W okresie młodości przyjaźnie z rówieśnikami stają się bardziej pogłębione, bo polegają nie tylko na przyjemności wspólnej zabawy jak w dzieciństwie, ale na przeżywaniu wspólnych ideałów, wzajemnej pomocy i wzajemnej akceptacji osób. Rozwija się zdolność działania dla dobra innych, rozumienia ich potrzeb i podejmowania za nich odpowiedzialności. Ta rosnąca zdolność miłości z czasem staje się podstawą trwałych związków małżeńskich, a także poważnej działalności społecznej. Wszystko to nie następuje z dnia na dzień, ale tworzy się przez kilka lat. Okres młodości wydłuża się obecnie, z jednej strony przez akcelerację, czyli wcześniej następujące dojrzewanie biologiczne, z drugiej strony przez dłużej trwającą naukę i przygotowanie do pracy zawodowej. Ta długotrwałość młodości rodzi różne problemy, np. z kierowaniem popędem seksualnym, gdyż dojrzewanie seksualne znacznie wyprzedza dojrzałość osobowościową i społeczną. Z drugiej strony ma też pozytywne znaczenie społeczne, bo młodzi ludzie są bardziej podatni na zmiany, lepiej mogą nadążyć za postępującym przyspieszeniem przemian. Dzięki temu, młodość jest nie tylko wprowadzeniem w sprawy ludzi dorosłych (jak w obrzędach inicjacji u ludów pierwotnych), ale także czasem zmian, poprzez które przekształca się przyszłość społeczeństw. Wiara, że zmiany te są pozytywne, powoduje, że młodzież nazywana jest nadzieją świata. Okres młodości więc, będący czasem wybierania z pośród różnych możliwości, wytycza przyszłość jednostek, a zarazem przyszłość ojczyzny i świata. Ten radosny czas wielkich możliwości, wzrastania i nadziei, porównywany do wiosny i poranka, bywa też trudny i pełen cierpienia. Może to być cierpienie wywołane chorobą lub ubóstwem, trudną sytuacją rodzinną lub narodową, a także poczuciem zniechęcenia i rozpaczy, gdy widzi się tragedie współczesnego świata, gdy nie umie się znaleźć odpowiedzi na nurtujące pytania, gdy czuje się niezrozumianym i samotnym. Te trudności, w połączeniu z naturalną tendencją do samodzielności, mogą prowadzić do całkowitego zerwania z doświadczeniem starszego pokolenia, odrzucenia wartości wyższych na rzecz tylko konsumpcyjnych, kryzysów wiary lub przedwczesnych i przelotnych związków erotycznych, jeżeli są odczuwane jako jedyny sposób na przezwyciężenie izolacji. W młodości problemy własne i społeczne są bardzo silnie przeżywane. Brak jeszcze umiejętności ich rozwiązywania, a przykład starszego pokolenia jest często mało zachęcający. "W każdej epoce jest rzeczą normalną, że człowieka ogarnia przerażenie, kiedy zaczyna poznawać świat" - pisze Simone de Beauvoir. W naszej epoce to przerażenie wydaje się szczególnie wielkie, bo zagrożenia są totalne jak nigdy dotąd. Gdy człowiek przerazi się czegoś, często próbuje uciekać. Można uciekać przed bandytą, groźnym psem, nadjeżdżającym znienacka pojazdem, ale jak uciekać przed światem, w którym się żyje? Nie ma dokąd uciec, chyba że od samej świadomaści zagrożenia. Dlatego wejście w świat łączy się u wielu młodych ludzi z ucieczką w alkohol, narkotyki, terroryzm, samobójstwo. Choć można zrozumieć przyczyny takiej ucieczki, jej skutki są tragiczne. Najważniejszą sprawą w młodości jest więc podjęcie trudu własnego rozwoju na własną odpowiedzialność. "Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali", powiedział do młodzieży Jan Paweł II. Sam protest, nawet uzasadniony, jest reakcją w gruncie rzeczy dziecinną. Dopiero odpowiedzialne działanie na rzecz wartości wybranych, świadczy o dojrzałości. Tak więc młodość - ten czas wielkich możliwości - jest też czasem trudnych problemów. Szczególnie cenne jest wtedy znalezienie przyjaciół, czy przyjaciela (starszego lub rówieśnika), który nie ma tendencji do pouczania, ale do wspólnego szukania i który też chce wzrastać. Posiadanie przyjaciela nie dopuszcza do poczucia samotności, a jednocześnie ułatwia znalezienie odpowiedzi na najważniejsze pytania życia. W "Liście do młodych całego świata" Jan Paweł II przypomina też inną pomoc: gdy poszukujący sensu życia młody człowiek zwrócił się do Jezusa, Jezus popatrzył na niego z miłością (Mk 10, 21), "Gdy wszystko przemawia za tym, aby zwątpić w siebie oraz w sens własnego życia, wówczas to spojrzenie Chrystusa: świadomość miłości, która w Nim okazała się potężniejsza od wszelkiego zła i wyniszczenia - ta świadomość pozwala nam przetrwać." W okresie młodości swoich dzieci, rodzice często przeżywają poczucie bezsilności, bo choć nie mniej kochają swoje dzieci, możliwość ingerencji w ich życie już się kończy. Zawsze jednak można patrzeć na nie z miłością i pomagać im tym spojrzeniem. Piękny kamyczek W grupie społecznej, jaką stanowi rodzina, każdy oddziałuje na każdego, ale każdy inaczej, zależnie od swojej roli rodzinnej. Inna jest rola matki, inna ojca, jeszcze inna dzieci, a i wśród dzieci sytuacja każdego jest zależna od płci i kolejności przyjścia na świat. Izabella Bielicka (lekarz i autorka pięknych książek o wychowaniu małych dzieci, które gdyby udało się zdobyć, naprawdę warto przeczytać) nazywa dziecko najstarsze - eksperymentalnym. Rzeczywiście, jest ono w pewnym stopniu ofiarą niedoświadczenia rodziców, którzy niepewni jeszcze w swej rodzicielskiej roli, stosują nadmierne rygory pielęgnacyjne, zbyt skrupulatnie przestrzegają książkowych przepisów, za mało ufając sobie jako rodzicom. Nieumiejętność prostych zabiegów, jak np. kąpiel dziecka, powoduje, że wykonują ją z wielkim skupieniem uwagi i napięciem, które udziela się dziecku. Nadmierna koncentracja na dziecku krępuje jego swobodę i powoduje uzależnienie, brak samodzielności. Nie jest to oczywiście regułą bez wyjątku, ale często występuje. Jedynak jest całe życie najstarszy. W nim ogniskują się wszystkie ambicje i oczekiwania rodziców. Wiele jest dziedzin życia, w których musi być dobry, żeby zadowolić rodziców, obserwujących go bacznym okiem: "Nie możesz nas zawieść, mamy tylko ciebie". Wielkie to obciążenie dla dziecka starać się sprostać tylu nadziejom. Choć więc jedynak nie musi donaszać ubrania po rodzeństwie, często ma osobny pokój, a młodsze dzieci nie niszczą mu zeszytów i zabawek, to jednak nie ma lekkiego życia. Nieraz w rozmowach, a także w psychologicznych badaniach testowych, jedynacy ujawniają pragnienie posiadania rodzeństwa. Nie jest prawdą, że jedynacy zawsze są nieuspołecznieni, bywa tak oczywiście, ale nieraz wręcz wybijają się w tej dziedzinie, dążąc do przebywania z rówieśnikami, których w rodzinie nie mają. W domu jednak odczuwają jakiś brak. Posiadanie rodzeństwa uczy pewnych rzeczy zupełnie automatycznie. Ponieważ teraz szkoły pracują przez cały dzień i dzieci chodzą na lekcje w różnych przedziwnych godzinach, trudno poza niedzielą i wolną sobotą zorganizować wspólny obiad i trzeba jeść dania odgrzewane. "Kto jeszcze nie jadł?" - pyta więc zawsze Jul wracając ze szkoły i wprawnym okiem ocenia, na ile porcji trzeba podzielić to, co zostało w garnku czy na półmisku. Jedynak nie ma tego kłopotu, ale nie ma też okazji do uczenia się w tak prosty sposób pamięci o innych. Nie ma też okazji doświadczenia relacji braterskiej: równego z równym, która ma inny charakter niż kontakt z nawet najbardziej demokratycznie nastawionymi rodzicami. Relacji, która później powinna być główną w jego życiu dorosłym: w małżeństwie, w pracy i w innych grupach społecznych. Bratu można czasem ustąpić, a czasem obstawać przy swoim zdaniu, ale zawsze trzeba się liczyć z jego obecnością i jego innością. Lepiej więc, żeby pierwsze dziecko nie czekało zbyt długo na rodzeństwo, tym bardziej że jego przyjście na świat jest zwykle dość trudnym momentem, tym trudniejszym, im dłużej było się jedynakiem. Kiedy rodzi się młodszy brat lub siostra, dla starszego nagle wszystko się zmienia. Rodzice, którzy dotąd kochali tylko jego, zajmują się kimś innym: dla niego nie mają czasu, każą być cicho, ustępować. Babcie i ciocie, które dotąd witały go entuzjastycznie, teraz ledwo zauważają, a zachwycają się dzidziusiem, jego chwalą i jemu przynoszą prezenty. Dziecko czuje się zdradzone i odrzucone. Nieraz stara się wszelkimi sposobami stać się znowu ośrodkiem zainteresowania: plącze się pod nogami, robi awantury, co pogarsza jeszcze sytuację, bo oto dowiaduje się, że jest dużo gorsze od młodszego, złe, niegrzeczne. Często pojawiają się wtedy regresywne formy zachowania, będące podświadomą próbą powrotu do dawnej dobrej sytuacji, a polegające na powrocie do moczenia się, żądaniu karmienia z butelki lub - u dzieci starszych - kłopotach szkolnych. Rodzice powinni więc w tym okresie nastawić się na szczególnie serdeczne odnoszenie się do starszego dziecka, żeby nie czuło się zaniedbane. Powinno być uprzedzone o oczekiwanym maluchu i razem z rodzicami przygotowywać się na jego przyjęcie. Jeżeli jakieś jego rzeczy, np. łóżeczko, mają być przekazane młodszemu, dobrze jest zawczasu kupić starszemu dziecku tapczan, a wtedy ono samo będzie mogło ofiarować niepotrzebne już łóżeczko, zamiast czuć się z niego wywłaszczone. Trzeba dziecko starsze włączyć w przygotowania, ale nie przedobrzyć w opowiadaniu o małym, bo rozczarowanie może być duże, kiedy zamiast obiecywanego kolegi do zabawy, przychodzi do domu stworzonko bezradne i nieciekawe, a za to bardzo absorbujące matkę. Bywa też, że większe dziecko czuje się nagle przytłoczone odpowiedzialnością, jeśli jego starszeństwo jest nieustannie przypominane. Dobrze jest też obdarzyć dziecko jakimś atrakcyjnym prezentem z okazji zostania starszym bratem, co zrównoważy trochę prezenty, które będzie dostawać noworodek. Matka po powrocie ze szpitala powinna najpierw przywitać starszego, a dopiero potem pokazywać mu braciszka. Wizyty składane przez rodzinę z okazji urodzenia dziecka i uroczystość chrzcin powinny być tak zorganizowane, żeby starsze dziecko nie czuło się pominięte. Trzeba mu też próbować wytłumaczyć, że serce rodziców nie dzieli się na coraz mniejsze cząstki z chwilą przybywania dzieci, ale rośnie coraz bardziej, na czym zyskuje cała rodzina. Mimo tej czujności starsze dziecko może przez jakiś czas poddawać rodziców próbom - czy aby na pewno nie kochają go mniej. Kiedy się o tym przekona, problem blednie, choć wzajemna rywalizacja może się niekiedy odezwać. Dużo też może być jeszcze sprzeczek i kłótni, ale jeśli czuje za nimi spokojną pewność miłości rodziców, nie są one groźne. To, że każde dziecko jest inne, wzbogaca rodzeństwo wzajemnie, pokazuje rozmaitość ludzkich potrzeb, usposobień i zainteresowań. Wzbogaca też bardzo rodziców. Dzieci w jednej rodzinie dla obserwatora z zewnątrz bywają podobne, rzadko jednak twierdzą tak rodzice. Dla nich każde jest inne, a w miarę jak rosną, różnicują się jeszcze bardziej. Wtedy, choć nadal potrzebują rodzicielskiej pomocy, same mają coraz więcej do ofiarowania. Już nie tylko szczęście bliskości, ale wielką rozmaitość przeżyć, wiadomości, doświadczeń. Dzięki dzieciom możemy na nowo przeżyć zachwyt nad wiewiórką, piórkiem, wiatrem, księżycem. "Zobacz, jaki piękny kamyczek" - mówi Janek - "Daję ci go" i wręcza mi z ukłonem kamyk znaleziony na podwórku. Rzeczywiście, jak dawno nie oglądałam kamyczków tak dokładnie: jaki ma ciekawy kształt i kolor! Trzeba koniecznie zatrzymać się nad tym kamyczkiem, bo inaczej okazja przepadnie. Nie doświadczymy jego urody, a co gorsza, może dziecko zniechęcone nie zechce się z nami dzielić swymi odkryciami. A przecież są jeszcze książki, filmy, wycieczki, przeróżne pasje, zbiory, nieoczekiwany zasób wiedzy z jakiejś dziedziny, problemy moralne, zawody, entuzjazmy - każdy dzień z dziećmi niesie coś nowego. Zajęcia niby te same, powtarzające się czynności może byłyby i nudne - ale one zostają jakby w tle, z którego wyłaniają się ludzie żywi, rozmaici, co dzień inni. Wychowanie religijne "Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec: zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi i rzeczywiście nimi jesteśmy" (1J 3, 1). Tę godność ma każdy człowiek od początku życia, by jednak dziecko mogło świadomie rozwijać swój kontakt z Bogiem, musi być wprowadzone w rzeczywistość nadprzyrodzoną, co jest obowiązkiem całego chrześcijańskiego otoczenia, a przede wszystkim rodziców. Słowa Chrystusa zwrócone do Apostołów: "Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże" (Mk 10, 14), można rozumieć także jako polecenie dla rodziców. Oni bowiem, jak czytamy w Konstytucji soborowej, "są pierwszymi zwiastunami wiary" dla swych dzieci i pierwszymi świadkami Chrystusa. Kontakt osobisty między człowiekiem a Bogiem jest sprawą łaski i tajemnicą, nie może być więc przez rodziców przekazany dzieciom tak, jak się daje jakieś przedmioty, a nawet w ten sposób, w jaki przekazuje się wykształcenie. Jednak sposób odnoszenia się człowieka do Boga, czyli postawa religijna, kształtująca się od początku życia, jest w dużym stopniu zależna od otoczenia i rodzice mają na nią wpływ. Każda postawa ma w sobie trzy elementy: poznawczy, uczuciowy i behawioralny, czyli pewną gotowość do określonego postępowania. Odnosi się to również do postawy religijnej. Żeby dziecko mogło nawiązać osobisty kontakt z Bogiem, musi o Bogu przede wszystkim wiedzieć, tak jak każdy z nas - żeby kogoś pokochać - musi się z nim przedtem zetknąć, zapoznać. Ważne jest więc nauczanie religii już w bardzo wczesnym wieku, kiedy dziecko nie chodzi jeszcze do szkoły ani nawet do przedszkola. Później w uczeniu religii pomagają rodzicom katecheci, w tym najwcześniejszym okresie tylko rodzice przekazują w rozmowie pierwsze wiadomości o Bogu. Od rodziców dziecko dowiaduje się o istnieniu Boga i o tym, kim Bóg jest. Jeżeli sprawy religii są częstym przedmiotem rozmów w domu, dziecko wcześnie nabiera przekonania o ich ważności. Jeżeli się o nich nie mówi lub pojawiają się bardzo rzadko, po sprawach materialnych, problemach jedzenia, programów, telewizyjnych. sąsiedzkich plotkach itd., dziecko przyzwyczaja się sądzić, że nie mają one większej wagi albo że rzeczy Boże są czymś wprawdzie odświętnym, ale bez znaczenia dla codziennego życia. Małe dziecko jest ogromnie chłonne i wiedzę o Bogu przyjmuje chętnie i ze zrozumieniem. Można ją podawać przy różnych okazjach (na spacerze, przy posiłkach, przed snem) w sposób dostępny dla wieku dziecka, bez używania jednak dziecinnych zdrobnień, które mogą spowodować przekonanie, że sprawy Boga są czymś dziecinnym, przeznaczonym - jak bajki - tylko dla dzieci, co można odrzucić, gdy się dorośnie. Dlatego język poważny i zrozumiały jest tu najodpowiedniejszy. Nie należy jednak, kierując się pragnieniem dostosowania do poziomu dziecka, przekazywać mu żadnych informacji, które później trzeba by odwoływać. Opowiadając na przykład dziecku o stworzeniu świata trzeba już wtedy mówić, że powstał nie od razu, a opis siedmiu dni jest sposobem opowiedzenia tego. W przeciwnym razie, gdy dziecko zacznie się uczyć o ewolucji, może odrzucić całą naukę o stworzeniu. Dzieci mają duże wyczucie tajemnicy i o tajemnicach wiary można im mówić bardzo wcześnie, zaznaczając, że tego i dorośli nie mogą zrozumieć. Wierzymy w Boga i ufamy Mu, ale wiele spraw pojmiemy dopiero w niebie. Przyznając się do swojej bezradności, jeśli idzie o zrozumienie niektórych problemów, nie tracimy bynajmniej autorytetu wobec dziecka. Jest znacznie gorzej, jeśli udając, że rozumiemy coś, dajemy odpowiedzi fałszywe i wykrętne, które nie mogą dziecka zadowolić, albo zadowalają je tylko do czasu, kiedy poznając ich powierzchowność, traci pod tym względem zaufanie do rodziców. Inna rzecz, że chcąc sprostać pytaniom dzieci, sami musimy się dokształcać, aby o tajemnicy mówić tam, gdzie istotnie chodzi o tajemnicę, a nie o brak naszej wiedzy religijnej, którą możemy zdobyć. Dziecko o rozbudzonych zainteresowaniach religijnych zadaje pytania nieraz bardzo trudne i możemy to traktować jako bodziec do własnego rozwoju pod tym względem. Można jednak, gdy takie problemy zostaną przyniesione przez życie (np. choroba w rodzinie, wiadomość o jakiejś klęsce żywiołowej itp.) powiedzieć o własnych trudnościach w zrozumieniu np. sensu cierpienia, wyjaśniając, że i te ciężkie dla nas sprawy, choć niezrozumiałe, powierzamy Bogu i z Niego czerpiemy otuchę. "Jak kogo pociesza własna matka, tak Ja was pocieszać będę; w Jerozolimie doznacie pociechy" (Iz 66, 13). Nasza Marysia bardzo lubi rozmawiać o Bogu, gdy jednak dojdziemy do spraw, których obie nie jesteśmy w stanie zrozumieć, mówi spokojnie: "Przypomnij mi w niebie, żebym spytała o to Pana Boga". Obraz Boga wytworzony we wczesnym dzieciństwie trwa i w późniejszym życiu. Jeżeli dziecku mówi się o Bogu jako o skrupulatnym a mściwym buchalterze liczącym jego niegrzeczności, już wtedy przygotowuje się niejako jego późniejsze odejście od wiary w okresie dorastania. Często odejście od Boga jest tylko odejściem od tego fałszywego obrazu, jaki człowiek nabył w dzieciństwie, a z którym człowiek dorosły nie może się pogodzić. Traktowanie Boga jako postrachu, mającego ułatwić zadania wychowawcze rodziców, czy bogatego wujka, który jest miły, póki spełnia rozliczne prośby, jest przekazywaniem dziecku fałszywego obrazu Boga, utrudnianiem mu zwrócenia się do Boga z miłością i niedopuszczaniem do Jezusa. Brak miłości w rodzinie w pierwszych latach życia dziecka również utrudnia mu wytworzenie sobie właściwego obrazu Boga jako Ojca, do którego zwraca się z pełnym zaufaniem i zawierzeniem. Dzieci nie mające zaufania do rodziców, na których nie mogą liczyć, i poczucia bezpieczeństwa w rodzinie, nie mają wzoru, na którym mogłyby się uczyć swego stosunku do Boga: "Wprowadziłem ład i spokój do mojej duszy, jak niemowlę u swej matki, jak niemowlę - tak we mnie jest moja dusza" (Ps 131, 2). Związanie pozytywnych uczuć z postawą religijną ułatwia też klimat domowy, a szczególnie różne święta, tradycje i obyczaje, jeśli podkreśla się ich religijne znaczenie. Radość z przyjścia Jezusa na ziemię, leżąca u podstaw przyjemności świątecznych, zatrze się, jeśli tradycję sprowadzi się tylko do folkloru i form zewnętrznych. Podtrzymywanie zwyczajów świątecznych ma podwójne znaczenie: ze względu na treści, na które wskazują, i na okazję do współdziałania dla wszystkich członków rodziny. Znaki pozbawione treści - puste, stają się tylko przesądem. Znaki wyrażające treść bogatą - wzbogacają nas. Warto więc zabiegać i o ich podtrzymywanie w życiu rodziny i o zrozumienie ich treści. Obecnie bardzo wiele zwyczajów ulega zapomnieniu. Można jednak poprosić babcię, by przypomniała choć niektóre z nich. Wspólne przygotowywanie ręcznie robionych zabawek na choinkę da okazję do przypomnienia znaczenia świąt Bożego Narodzenia, a malowanie pisanek - do rozmowy o życiu i Dawcy życia. Sztuka ulotna, trwająca tylko kilka godzin na malowanych skorupkach, świątecznie nakrytych stołach, misternie pociętych bibułkach, nie zwiększa naszego stanu posiadania, ale wzbogaca nasze życie tym bardziej, im bogatsze treści się za nią kryją. Świeca roratnia ustawiona w domu w czasie Adwentu może się stać znakiem przypomnienia, że przeżywamy okres oczekiwania i przygotowania do Bożego Narodzenia, a ograniczenie hałaśliwej muzyki w okresie Wielkiego Postu może przypominać wewnętrzne znaczenie tego okresu. Oczywiście, najczęściej mówimy sobie: A któż ma dziś czas na takie rzeczy? Ale na co właściwie mamy czas? Przecież mamy i na oglądanie telewizji i na tłumaczenie znajomym, jak bardzo jesteśmy zajęci i na wypominanie dzieciom, że nie chcą z nami rozmawiać. Nie możemy nie mieć czasu żyć, a rodzina jest wspólnym sposobem życia. Niech się to wspólne życie nie ogranicza do wspólnej kasy i wspólnego telewizora. Wspólne przeżywanie spraw Bożych, które na zewnątrz wyraża się w rozmowach i w znakach wskazujących na te wartości, jest częścią wychowania religijnego. Kościół w domu W kształtowaniu postawy religijnej, czyli sposobu zwrócenia się do Boga, ma znaczenie ukazanie dziecku wartości nadprzyrodzonych i ułatwienie mu emocjonalnego do nich przylgnięcia. Trzecim elementem tej postawy, ściśle związanym z poprzednimi, jest gotowość do określonego postępowania wobec Boga i ludzi. Ważne są tu praktyki religijne, w które dziecko może stopniowo wchodzić od drugiego roku życia. Znak Krzyża św., modlitwa; uczestnictwo we Mszy św. i sakramentach może być wspólnym przeżyciem rodziny. Dziecko chętnie naśladuje rodziców, dlatego nie trzeba małych dzieci uczyć pacierza tak, jak się uczy wierszyka czy zadanych lekcji, ale wspólnie się modlić. Wtedy praktyki religijne nie staną się czymś narzuconym z zewnątrz, co można odrzucić, gdy rodzice przestaną pilnować, ale wewnętrzną potrzebą. Odnosi się to także do spowiedzi. Jeśli dziecko wie, że spowiadają się również rodzice, widzi, że nie jest to kara wymierzana dzieciom za nieposłuszeństwo, ale okazja dla wszystkich do przeproszenia i pojednania z Bogiem, a także pojednania wzajemnego. Dziecko nie popełnia grzechów w tym sensie co dorosły, bo nie ma na to wystarczającej samoświadomości, ale wcześnie wyczuwa, że robienie innym przykrości jest złe. Wie też, że gdy zasmuci mamę, to choć jest ona zawsze gotowa wybaczyć, trzeba rzucić się jej na szyję, uściskać i przeprosić. Spowiedź małego dziecka nie powinna więc być wyliczaniem wszystkich niegrzeczności, których zresztą nie jest w stanie spamiętać, ale właśnie takim pojednaniem z Bogiem, o którym już wie, że choć nie można Go zobaczyć ani zrozumieć, jest Ojcem, który je stworzył i kocha jeszcze bardziej niż rodzice. Postępowanie w stosunku do innych ludzi jest równie ważnym elementem religijności: "albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi" (1J 4, 20). O miłości nie można poinformować, nie można jej nauczyć inaczej niż przez doświadczenie. Wzajemna miłość rodziców, rodziców i dzieci, i między rodzeństwem, pozwala najbardziej zbliżyć się do Boga, który jest Miłością, wprowadza Boga do rodziny. "Nikt nigdy Boga nie oglądał. Jeżeli miłujemy się wzajemnie, Bóg trwa w nas i miłość ku Niemu jest w nas doskonała" (1J 4, 12). Wychowanie religijne jest wprowadzaniem dziecka w rzeczywistość nadprzyrodzoną przez pomoc w wytwarzaniu osobistego, bliskiego stosunku do Boga i włączaniem go we wspólnotę Kościoła. Zarówno pierwszego, jak i drugiego zadania nie można zrealizować przez pouczenie dziecka o istnieniu Kościoła jako instytucji lub zapisanie do niej dziecka przy okazji sakramentów czy katechezy. Zewnętrzne oznaki przynależności, jak ponoszenie pewnych kosztów organizacyjnych (utrzymanie kościołów, punktów katechizacyjnych, itd.) czy udział w akcjach inicjowanych przez Kościół, choć niezbędne, też nie stanowią jeszcze o wejściu do Kościoła. Nadal można pozostawać na zewnątrz, traktując Kościół jak instytucje usługowe, np. pocztę czy kolej, z których usług korzystamy nie utożsamiając się z nimi i nie czując się za nie odpowiedzialni. Żeby zrozumieć, co to znaczy włączyć dziecko do wspólnoty Kościoła, trzeba uprzytomnić sobie, co to jest Kościół. Pamiętamy określenie z katechizmu, że "jest to mistyczne ciało Chrystusa". Może nie jest to określenie zbyt jasne, ale chyba dlatego, że dla wyjaśnienia spraw bardzo trudnych i bardzo wielkich brak nam odpowiednich słów. Ciało to jest to, co jest nam najbliższe. Blisko mnie jest stół, przy którym siedzę, jeszcze bliżej ubranie, ale ciało jest najbliżej; tak blisko, że jest mną, a ja jestem ciałem, choć jednocześnie czymś więcej. Użycie więc dla określenia Kościoła słów "ciało Chrystusa" wskazuje na bliskość największą, jaką możemy sobie wyobrazić. Jak włączyć dziecko w taką bliskość z Bogiem? "Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich" (Mt 18, 20). "W imię moje" - czyli z miłością, bo Bóg jest Miłością. Można więc powiedzieć, że gdzie dwie lub parę osób zebranych jest z miłością, tam jest Bóg. Jeżeli w rodzinie jest miłość: jeśli mąż kocha żonę, rodzice dzieci, dzieci babcię, teściowa synową - jest w niej Bóg. Chrystus wchodzi w rodzinę tak blisko, że rodzina staje się Kościołem. W ten sposób zapraszamy Boga do naszego domu i zarazem włączamy dzieci w mistyczne ciało Chrystusa - czyli Kościół. Tak tworzy się mały Kościół domowy będący częścią Kościoła powszechnego. Św. Paweł pisze w Liście do Kolosan: "Pozdrówcie braci w Laodycei, zarówno Nimfasa jak i Kościół (gromadzący) się w jego domu" (Kol 4, 15), a w znanej religijnej piosence dzieci śpiewają: "Czy wy wiecie, że jesteście Kościołem? Kościołem, w którym mieszka Ojciec - Bóg". Jesteśmy Kościołem domowym, jeżeli się kochamy, a wprowadzamy do Kościoła dzieci nawet zupełnie maleńkie, takie co jeszcze nic nie rozumieją, jeżeli od pierwszych miesięcy życia uczymy je swoim postępowaniem miłości. Nie znaczy to jednak, że mamy tworzyć małe zamknięte kościółki, towarzystwa wzajemnej adoracji niedostępne dla innych. Kościół jest apostolski, czyli otwarty dla wszystkich. Także więc domowe kościoły muszą być dla innych otwarte. Apostołować - to nie tylko pouczać; to przede wszystkim dawać świadectwo Chrystusowi przez swoje postępowanie, to - ogarniając wszystkich miłością - włączać ich do Kościoła. A więc tworzyć Kościół apostolski - to kochać innych także poza swoją grupą rodzinną. Otwierać swój dom dla potrzebujących, dzielić się tym, co mamy, choćby było to bardzo skromne: domowym jedzeniem, nie zniszczonym, a już za małym na dzieci ubraniem, swoim czasem - o który zawsze najtrudniej, uwagą - gdy ktoś się do nas zwraca, pamięcią i serdecznością. To zwrócenie się do innych jest też wychowaniem religijnym dzieci, które na naszych czynach uczą się nauki Chrystusa bardziej niż na słowach. "Jeśliby ktoś posiadał majętność tego świata i widział, że brat jego cierpi niedostatek, a zamknął przed nim swe serce, jakże może trwać w nim miłość Boga?" (1J 3, 17). Ponieważ rodzice są pierwszymi chrześcijanami, z jakimi styka się dziecko, na ich wzór wyrabia sobie pojęcie o tym, czym jest chrześcijaństwo. Starając się dać dziecku to co najlepsze, wierzący rodzice pragną przekazać mu swą wiarę i swą religijność. Często przeżywają przy tym trudności, gdyż ich własna religijność jest niedojrzała, a miłość niedoskonała i sami widzą, że nie może stanowić wzoru. Można nawet powiedzieć paradoksalnie, że im bardziej poważnie traktują swoją wiarę i swoją przynależność do Kościoła, tym bardziej widzą, jak niedoskonale ją realizują. Nie jest to jednak chyba sytuacja beznadziejna. W drodze do Boga rodzice nie muszą być dla dzieci wzorem w sensie punktu dojścia i dzieci mogą ich przewyższać; muszą jednak być wzorem w nieustannych staraniach i dążeniach, w wierności wybranym wartościom. Niesłuszne chyba jest nastawienie się tylko na przekazywanie. W życiu religijnym można też wiele czerpać od dzieci. Ich pytania każą nam zastanawiać się nad wieloma sprawami. Wspólna z dziećmi modlitwa wzmacnia pobożność dorosłych. Prośba, aby Bóg wspierał nasze nieudolne wysiłki wychowawcze, nawet gdy rezultatów nie widać, wyraża nadzieję, a miłość do dzieci przybliża do Miłości. W zgodzie ze swoją płcią Rodzicielstwo jest wprowadzeniem w świat nowych ludzi, a wprowadzać w świat to nie tylko umożliwiać życie i rozwój fizyczny, ale także pomagać w wejściu w sprawy i problemy ważne w życiu. Jednym z takich problemów jest rzeczywistość płci. Jest to rzeczywistość o podstawowym znaczeniu dla każdego, bo nie można żyć poza płcią. Całe życie jest się albo kobietą, albo mężczyzną, a z tym łączy się wiele spraw, od najdrobniejszych, jak sposób strzyżenia włosów, do podstawowych ról w społeczeństwie i rodzinie. W rzeczywistość tę wprowadza się dziecko poprzez tzw. wychowanie seksualne. Wychowanie określa się dziś najczęściej jako pomoc w rozwoju wychowanka. Jest to proces całościowy, można w nim jednak (przynajmniej teoretycznie) wyodrębnić pewne działy, zależnie od tego, do czego ta pomoc odnosi się szczególnie. Można więc mówić na przykład o wychowaniu religijnym, gdy chodzi o pomoc w nawiązywaniu kontaktu z Bogiem. Można też mówić o wychowaniu seksualnym, stanowiącym pomoc w nauczeniu się życia zgodnego z własną płcią. Wbrew pozorom, sprawa nie jest bynajmniej prosta, bo choć poza bardzo rzadkimi wypadkami patologii, płeć człowieka jest od początku życia jednoznacznie określona na planie biologicznym, to psychicznie rzecz biorąc, ludzie często żyją w niezgodzie z własną płcią nie akceptując jej albo akceptując przesadnie. Nieakceptowanie swojej płci może mieć różne stopnie od chwilowo przeżywanych rozczarowań, aż do dewiacji włącznie. Niezadowolenie z czegoś tak trwale związanego z własną osobą jak płeć, musi mieć oczywiście skutki głęboko sięgające w życie człowieka, jego obraz samego siebie, pełnienie ról życiowych, poczucie porażki i cierpienie. Pewną odmianą życia w niezgodzie ze swoją płcią może być też przypisywanie jej zbyt dużego znaczenia, wiązanie całej swojej wartości z atrakcyjnością własnej płci i nieumiejętność życia bez oparcia w osobie płci przeciwnej. Osoba tak przeżywająca swoją płeć, będzie ciągle dążyć do kontaktów seksualnych, jeżeli zawrze małżeństwo, będzie ciążyć na współmałżonku jak bluszcz (a z czasem może jak kula u nogi), a jeżeli pozostanie samotna, bez możności pełnienia ról seksualnych w małżeństwie i rodzicielstwie, będzie się czuła pozbawiona wszelkiej wartości i nieszczęśliwa. Jest to akceptacja płci, ale brak akceptacji samego siebie jako człowieka o określonej płci. Życie w zgodzie ze swoją płcią polega na zadowoleniu ze swojej płci i widzeniu w niej wartości, ale bez pogardzania osobami płci odmiennej. Jest to jednocześnie nieprzeakcentowywanie znaczenia płci, "bycia sobą" niezależnie od podejmowanych ról seksualnych, możliwość życia samodzielnego bez opierania się na człowieku drugiej płci. Z tak rozumianą akceptacją swojej płci wiązać się powinien pewien zasób wiedzy na temat anatomii i fizjologii płci, a także umiejętność - pojmowana jako wolna decyzja, a nie wewnętrzny przymus - podejmowania ról związanych z płcią, a więc roli matki i żony, męża i ojca, a także realizowania własnego rozwoju opierając się na właściwościach swojej płci i w ramach swojej płci, niezależnie od tego, czy zawiera się małżeństwo czy nie. Takiego życia w zgodzie ze swoją płcią trzeba się nauczyć i rodzice poprzez wychowanie pomagają w tym swoim dzieciom, a w każdym razie powinni pomóc. Często tej pomocy nie dają, choć myślą, że to robią dostarczając pewnych wiadomości poprzez tzw. uświadomienie, a nieraz pomagają, choć nie zdają sobie z tego sprawy, gdyż nie umieją przekazać seksuologicznych informacji. Może się tak dziać dlatego, że często wychowanie seksualne utożsamiane jest z przekazywaniem wiedzy z tej dziedziny, podczas gdy w rzeczywistości, informowanie jest tylko małą jego częścią. Oczywiście, dzieci powinny otrzymywać prawdziwe informacje o sprawach płci, ale na tym problem wychowania się nie kończy. Już jednak ta sprawa przysparza rodzicom wiele trudności, bo często brak im odpowiedniej wiedzy i słownictwa, a także dlatego, że czują się zażenowani tematem i nie wiedzą, jak taką "akcję uświadamiania" przeprowadzić. Myślę, że części trudności można uniknąć, jeżeli podstawową informację - że dzieci rodzone są przez ich matki - poda się dzieciom tak wcześnie, że w ogóle nie będą pamiętały, od kiedy ją posiadają. Przyjmą ją wtedy z całą naturalnością, jak to, że w dzień świeci słońce, a w nocy gwiazdy, że kwiaty kwitną, a samochody poruszają się, choć nikt ich nie ciągnie. Wszystko to są dla dziecka sprawy równie ważne i ciekawe, a to, że o jednych jest łatwiej mówić niż o innych, nie zależy od dziecka, ale od tego, jak podchodzą do nich dorośli. Z czasem ta wiadomość będzie uzupełniana po trochu i w miarę potrzeby, przez informacje inne, np. o anatomii, fizjologii i higienie narządów seksualnych. W ten sposób unika się żenującej dla obu stron, a niekiedy szokującej lub śmiesznej dla dziecka, "konferencji uświadamiającej", a jednocześnie uprzedza informacje, dochodzące do dziecka inną drogą, np. od kolegów, które mogą być i mylne, i wypaczające obraz tych spraw. Jeżeli chodzi o sprawę poczęcia dziecka i współżycia seksualnego, rozmowa jest dla rodziców znacznie trudniejsza, bo mają poczucie, że to co mówią, jest przez dziecko odnoszone do ich własnego życia małżeńskiego, stanowiącego intymną tajemnicę. Z tej samej przyczyny temat jest krępujący także dla dzieci, tym bardziej że sprawą tą interesują się zwykle dzieci już trochę starsze. Jest to rzeczywista trudność i dlatego rodzice mogą, ku zadowoleniu obu stron, pomóc sobie książeczkami dla dzieci, wyjaśniającymi te sprawy. Książki te zawierają opisy biologiczne zgodne z prawdą, są jasno napisane, a posługują się słownictwem poprawnym i kulturalnym. Dzieci mają prawo do informacji w nich zawartych i nie należy ich przed nimi taić. Zainteresowanie tymi sprawami, które niektórym dorosłym wydaje się świadczyć o deprawacji, jest neutralną ciekawością wobec rzeczywistości, z jaką człowiek się spotyka, a zaspokojenie tej ciekawości jest konieczne do prawidłowego funkcjonowania w życiu. Oczywiście, ocena poszczególnych książeczek nie może być taka sama. Zastrzeżenia budzą niektóre realistyczne ilustracje, które niepotrzebnie działają podniecająco i słuszniejsze wydaje się w tego rodzaju publikacjach posługiwanie się rysunkowymi schematami, niż fotografiami. W wielu książkach można też mieć zastrzeżenia co do niektórych ocen moralnych, a także powierzchowności tych ocen, które są prawidłowe. Ogólnie można jednak powiedzieć, że te książeczki mogą być bardzo pożyteczne, jeżeli stanowią dla rodziców pomoc w wychowaniu seksualnym. Jeżeli jednak podanie ich dzieciom stanowi jedyny przejaw tego wychowania, nie na wiele się przydadzą, gdyż wychowanie seksualne jest zakresowo czymś znacznie szerszym, niż proste poinformowanie o niektórych sprawach związanych z biologią człowieka. Na wzór ojca i matki Wprowadzanie dziecka w rzeczywistość płci wymaga dostarczenia mu informacji z tej dziedziny i rodzice mogą tu znaleźć pomoc w różnych książeczkach na ten temat. Książki jednak nie mogą zastąpić tego, co daje bezpośredni kontakt. Problemy miłości, małżeństwa i rodzicielstwa powinny należeć do rodzinnych rozmów. Rozmowy te w warstwie informacyjnej mogą być uzupełnione lekturą, ale nic nie może ich zastąpić, jeśli chodzi o skojarzenia emocjonalne i oceny moralne związane ze sprawami płci. Ważne jest nie tylko to, co się mówi, ale jak się mówi. Sposób mówienia (lub przemilczania) o tych sprawach, informuje dzieci o tym, że coś jest dobre lub złe, piękne, smutne czy obrzydliwe. Każde pojęcie ma dwa znaczenia: określenie intelektualne tego, czego dotyczy, i skojarzenia emocjonalne z nim związane. W wychowaniu seksualnym ta druga warstwa jest szczególnie ważna. Jeżeli np. dziewczynka na temat porodu słyszy przede wszystkim dramatyczne historie powikłań, ze sprawą rodzenia dzieci skojarzy jej się głównie lęk. Jeżeli chłopiec słyszy, że o kobietach mówi się "te głupie baby", będzie miał tendencję do lekceważenia kobiet itp. Jeżeli pragniemy, aby dziecko żyło w zgodzie ze swoją płcią, musi widzieć ją jako wartość. Tego nie można wyczytać w żadnej książce. To znaczy przeczytać można, ale sama informacja niewiele tu zmieni. Żeby przeżyć swoją płeć jako wartość, trzeba doświadczyć jej wartości, a dzieje się to zwykle poprzez identyfikację z rodzicem swojej płci. Jeżeli dziewczynka kocha mamę, doświadcza jej miłości i podziwia ją - chce być taka jak ona. Podobnie chłopiec chce być podobny do ojca, gdy ojciec jest kochający i kochany. W ten właśnie sposób dzieci uczą się odnoszenia do własnej płci i kojarzenia z płcią określonych zachowań i ról społecznych. Zdarza się jednak, że w rodzinie kobieta jest postacią nieatrakcyjną, gdyż jest np. krzykliwa, chłodna emocjonalnie itp., albo też dlatego, że jej pozycja w rodzinie jest niekorzystna. Jeżeli dziewczynka widzi, że matka jest przez męża lekceważona wykorzystywana i krzywdzona, stwierdza (oczywiście nie całkiem świadomie), że nie warto być kobietą, a chłopiec w takiej sytuacji uczy się niewłaściwego odnoszenia do kobiet. Podobnie ojciec, którego nie można kochać i szanować, albo który w domu jest lekceważony przez matkę, nie stanowi dla chłopca atrakcyjnego wzoru do naśladowania. Tak więc podstawowym elementem wychowania seksualnego są doświadczenia, jakie przeżywa dziecko w swojej rodzinie, dotyczące tego, jak zachowują się osoby różnej płci (przede wszystkim rodzice) i jak się odnoszą do nich ludzie płci przeciwnej. Dziecko uczy się być kobietą i być mężczyzną na wzór matki i ojca. Doświadczenia negatywne w tym względzie zakłócają rozwój psychoseksualny. Informacje o zachowaniach związanych z płcią, jakie dziecko zdobywa w szkole, w środkach masowego przekazu i gdzie indziej, wymagają uzupełnienia w domu także o odnoszące się do nich oceny moralne. Czytając seksuologiczne książki dla młodzieży, odnosi się wrażenie, że choć zawierają one różne informacje poprawne z medycznego punktu widzenia i przydatne, to problemy seksu zostały w nich zupełnie oderwane od małżeństwa. Mówi się o życiu seksualnym w kontekście przyjemności, radości i wzbogacania więzi między partnerami - i to jest dobre - ale nie wspominając prawie o małżeństwie, odrywa się je od wartości takich jak trwała miłość, wierność i rodzicielstwo. Choć więc nie należy ukrywać wiadomości z tej dziedziny, trzeba je jednocześnie włączać koniecznie we właściwą hierarchię wartości. Włączenie to może się dokonać przez skojarzenie spraw płci z wartościami, którym mają służyć. Dzięki płci ludzie są bardziej zróżnicowani, a jednocześnie ukierunkowani na tworzenie związków małżeńskich i rodzicielstwo, a przez to na życie w grupach społecznych zwanych rodzinami. Także u ludzi, którzy nie łączą się z osobami innej płci w sensie fizycznym, ich ciało stanowi znak tego ukierunkowania ku innym. Ciało może być narzędziem miłości seksualnej, a zawsze jest znakiem tego, że człowiek jest skierowany do relacji z innymi ludźmi, do dialogu, do wychodzenia poza własną izolację, do obdarzania drugiego i tworzenia więzi. Tak wiec wychowanie seksualne to także uczenie czułości, delikatności, umiejętności dostrzegania drugiego i jego potrzeb, chęci pomocy. Do życia seksualnego, oderwanego od miłości i małżeństwa, można by przygotować przez wyuczenie technik współżycia; do życia w małżeństwie i rodzinie trzeba się uczyć miłości. Miłości również nie można się nauczyć z książek, a jedynie przez doświadczenie, które najłatwiej można uzyskać w kochającej się rodzinie. Pięknie o tym pisze w "Pogance" Narcyza Żmichowska: "Jak mnie tak długo noszono, usypiano, kołysano, jak rozwijałem się w tym cieple uczuć, jak moja istota nasiąkała niejako tą pieśnią miłości, nie pamiętam - a jednak to było już życie moje, to była już przyczyna późniejszych następstw, chwila rodzicielka wszystkich chwil. Kiedy się pierwszy raz poczułem na świecie, każdy mnie kochał - ja się ocknąłem kochając każdego, tak niezbędną koniecznością organizmu, jak się oddycha, je i pije. Przed kochaniem nie było dla mnie przeszłości, jak przed Bogiem nie było początku." Z miłością małżeńską wiąże się też problem wierności. O miłości pisze się często i pięknie, może jednak za rzadko mówi się o wierności. Może przez zafascynowanie pięknem miłości, a także pragnienie autentyczności i spontaniczności przeżyć, zapomina się czasem, że choć wierność bywa trudna, też należy do istoty dobrze pełnionych ról seksualnych. Wierność, obserwowana przez dzieci u własnych rodziców, jest tu najlepszym wzorem. Jeżeli wychowanie seksualne rozumie się jako pomoc w życiu zgodnym z własną płcią, płeć traktuje się jako "sposób bycia" każdego człowieka. Ten sposób bycia jest wyrazem całego człowieka. a nie tylko jakiejś części jego ciała. Seksualność jest więc nieodłącznie związana z całą osobą ludzką, a życie seksualne z całością postaw wobec drugiego, czyli z miłością. Tak to w każdym razie wygląda z perspektywy chrześcijańskiej. Dla chrześcijanina jest to zarazem jedyny sposób patrzenia na rzeczywistość płci, bo chrześcijaństwo nie jest dodatkiem do życia, ale przenika całe życie, z życiem seksualnym włącznie. W rodzinie chrześcijańskiej więc wychowanie seksualne jest włączeniem tej sfery życia w rzeczywistość miłości i Dobrej Nowiny. Naświetlenie jej od strony moralnej powinno wyraźnie pokazywać, jaki sposób postępowania nie jest zgodny z normą prawdziwej miłości, ale nie powinno się też ograniczać do podawania listy zakazów. Chrześcijańskie wychowanie seksualne kojarzy się najczęściej z ograniczeniami, jakie niosą z sobą normy moralne, a przecież jest to przede wszystkim otwarcie zawrotnej perspektywy na miłość, która może łączyć ludzi "na obraz i podobieństwo" Trójcy Świętej. W tej perspektywie pokazywać trzeba pociągający swym pięknem wzór miłości wiernej, obdarzającej i płodnej. Dzieci wchodzące stopniowo w otaczający świat dorosłych, poznają rzeczywistość płci bardzo często poprzez przykłady wykorzystywania drugiej osoby dla własnej przyjemności, okazję do zadawania wielu cierpień, źródło wielu nieszczęść. Wychowanie chrześcijańskie byłoby więc pokazywaniem Dobrej Nowiny, że tak być nie musi, bo miłość może być cierpliwa, łaskawa, nie szukająca swego i może wszystko przetrwać. Czynić pokój Zniszczenie, śmierć, rozpacz, może koniec naszego świata - to wojna. Życie, rozwój, a przynajmniej nadzieja - łączą się z pokojem. Pokój zależy od wielu skomplikowanych układów: sił kapitału, działalności polityków, ugrupowań, paktów i konferencji międzynarodowych. Bardzo skomplikowane są to układy i zawiłe drogi. Zbyt zawiłe i zbyt skomplikowane dla domowej psychologii. A jednak... Te zawiłe relacje zależą przecież od ludzi: od przywódców i popierających ich stronników. Zależą od ludzi, którzy swoim postępowaniem zmierzają do pokoju lub wojny. Zależą po trosze od każdego; choć na pewno nie od wszystkich jednakowo. Nie wiemy jednak, czy właśnie w naszym domu nie rośnie ktoś, od kogo zależeć będzie dużo, czyja postawa będzie mieć wielkie znaczenie. Postawa to względnie stały sposób ustosunkowania się do kogoś lub czegoś. Postawa wobec pokoju będzie się wyrażać w tendencji do załatwienia spraw spornych przemocą lub polubownie. Postawa jest stała względnie - to znaczy może się w ciągu życia zmieniać, ale jej zasadniczy kierunek ustala się już w pierwszych latach życia: w rodzinie. W naszych domach więc kształtują się postawy tych, którzy zniszczą świat lub dadzą mu szansę. Tendencja do reagowania agresją na wszelkie sytuacje sporne i przykre może się oczywiście ujawniać nie we wszystkich okolicznościach. Na przykład - ktoś mający zwyczaj bardzo ostrego czy nawet brutalnego traktowania swoich domowników, może być pokorny i potulny wobec swego szefa w pracy. Nie mamy tu jednak do czynienia ze zmianą postawy. Przeciwnie, człowiek mający zwyczaj dochodzenia swoich praw przemocą, będzie tego samego oczekiwał od innych i dlatego w kontakcie z ludźmi w jakiś sposób od siebie silniejszymi będzie się po prostu bał. Niech jednak dawny szef stanie się podwładnym - "już on się odegra". Skłonność do załatwiania swoich spraw za pomocą agresji i przemocy powstaje najczęściej już w dzieciństwie. Bardzo wcześnie uczymy dzieci, że rację ma ten, kto silniejszy. Uczymy niekoniecznie przez takie sformułowanie słowne, ale w sposób znacznie bardziej skuteczny, bo przez częste przeżywanie sytuacji dowodzących tej tezy. Klasyczna odpowiedź na pytanie dziecka o uzasadnienie jakichś nakazów: "Bo ja tak chcę", jest tu pierwszym przykładem. Następnym, jeszcze wyraźniejszym, jest reagowanie na przewinienia dziecka krzykiem i groźbami. "Jeśli nie zrobisz tego, co ja chcę, będziesz zbity" - takie ultimatum słyszą dzieci bardzo często. Przypomina ono wyraźnie groźbę wojny: "Jeśli wasz kraj nie spełni żądania naszego kraju, napadniemy na was. Jeżeli będziecie się bronić, będziemy was bić, dopóki nie ugniecie się przed naszą siłą". Dzieci najczęściej dobrze wiedzą, że są zbyt słabe, żeby walczyć z przemocą fizyczną dorosłych. Poddają się jej, jednak nie z przekonania, tylko z lęku. Przykre napięcie emocjonalne z tym związane wyładowują na słabszych od siebie, dokuczając młodszemu rodzeństwu, młodszym kolegom czy zwierzętom. Ta pierwsza nauka agresji zostaje szybko uzupełniona radami postępowania w życiu: "Nie daj sobie nic zabrać; pamiętaj, żeby cię nie skrzywdzono; bierz pierwszy, bo inaczej ktoś cię uprzedzi; pchaj się, bo inaczej ciebie wypchają". Gdy mówi się rodzicom o konieczności zmiany takiego systemu wychowawczego, najczęściej odpowiadają: "Nas tak wychowywano i jest dobrze, po co coś zmieniać?" Czy jednak naprawdę jest dobrze? Czy możemy być zadowoleni z najczęściej prezentowanych postaw społeczeństwa? Wydaje się, nie wspominając nawet o wojnach i mnożących się aktach terroru, wystarczy zwrócić uwagę na to, jak zachowujemy się w kolejkach lub w autobusach w godzinach szczytu, by zastanowić się nad tym, czy rzeczywiście wychowanie oparte na przemocy daje dobre wyniki. Nie trzeba chyba dowodzić, o ile łatwiej i milej byłoby żyć gdyby ludzie wzajemne stosunki opierali nie na zasadzie kto silniejszy, ten lepszy, ale na życzliwości i chęci pomocy. Oczywiście sprawa nie jest całkiem prosta. Wiemy aż nadto dobrze, że świat nie jest tak doskonały, żeby na wszystko można się zgadzać, żeby nie trzeba było dochodzić swoich praw. Jeżeli jednak uznamy, że przemoc jest tu jedynym sposobem, wychowywać będziemy ludzi wojny. Istnieje i rozwija się na świecie ruch zapoczątkowany przez Gandhiego, realizowany w działalności Martina Luthera Kinga, Jean Gossa i innych, zwany non-violence - bez gwałtu, bez przemocy. Nie jest to postawa bierna wobec zła, ale w swoim sprzeciwie nie uciekająca się do przemocy i terroru. Non-violence wymaga dużej odwagi cywilnej, nie daje okazji do przyjemnego wyładowania swego niezadowolenia w agresji, ale żąda zdecydowanego i odważnego wypowiadania swego zdania. Ta odwaga nie jest podobna do hiszpańskiego ideału męskości machismo, który polegał na tym żeby nikomu nie ustępować, nic nie darować i siłą domagać się szacunku. Wymaga za to cnoty męstwa, to jest odwagi, zdecydowania i spokoju. W sytuacjach domowych można jej uczyć przez zmianę formuły: "Ja tak chcę", na: "To jest słuszne i wspólnie się o to starajmy"; przez zastąpienie bicia - rozmową; krzyku i złości - spokojem. Nie jest to rezygnowanie przez rodziców z ich praw na rzecz zupełnej samowoli dzieci, ale wspólne podporządkowanie się zasadom uznanym za słuszne. I dorośli i dzieci mają swoje prawa w rodzinie; i dorosłych i dzieci obowiązują pewne normy postępowania. Spokojne i stanowcze przestrzeganie tych praw i zasad winno być uzasadnione ich słusznością, a nie przewagą siły. Drugą postawą przeciwną agresji jest postawa tolerancji. Prymitywna reakcja złości i niechęci do każdego, kto jest inny, leży u podstaw przemocy i wojen. "Inny" - może się różnić kolorem skóry, wyznaniem, fryzurą, sposobem życia; "inny" - to zawsze gorszy. Ta postawa też kształtuje się w dzieciństwie. Jeśli w rodzinie wspólnie wyśmiewamy się z wujka, bo mało zarabia, z cioci, bo się dziwacznie ubiera i znajomego, który ma niedzisiejsze poglądy, nie dziwmy się dziecku, gdy dokucza koledze - bo się jąka, koleżance - bo ma brzydszą sukienkę, a wreszcie bije przedstawiciela innej rasy. Tolerancja dla odmienności, przyzwolenie na różnorodność, szacunek dla tych, którzy żyją inaczej niż my, powinny towarzyszyć dziecku od pierwszych lat życia. Oczywiście, tolerancja powinna obejmować i samo dziecko; jeśli jest mniej zdolne od brata, jeśli jest nie tak ładne jak córka sąsiadki, też nie jest gorsze. Nie jest gorsze, nawet gdy zrobi coś złego. Sam czyn jednak, jeśli jest zły - to jest zły. Na niego nie możemy się godzić, bo tolerancja opiera się na szacunku, nie na obojętności. Nasz sprzeciw nie powinien jednak mnożyć zła przez dodawanie do niego jeszcze naszej przemocy. Nasz brak zgody na zło powinien być stanowczy, ale non-violence - bez gwałtu, bo trudno krzykiem nauczyć spokojnego mówienia; trudno przemocą nauczyć tolerancji i gwałtem zmusić do życzliwości. Własnym przykładem najlepiej można wychowywać ludzi pokoju. Rodzina otwarta Dom otwarty Najlepszym, niezastąpionym środowiskiem wychowawczym jest dla dziecka rodzina. A przecież nie wszystkie dzieci mają rodziny. Po wojnie było w kraju wiele dzieci - sierot wojennych. Dziś sierot prawdziwych jest bardzo mało, natomiast dużo jest tak zwanych sierot społecznych, których rodzice żyją, ale nie mogą, czy też nie chcą, nimi się opiekować. Opiekę nad tymi dziećmi przejmuje państwo, umieszczając je w domach dziecka, gdzie wszystkie potrzeby fizyczne dziecka są zaspokojone. Jednakże instytucja nie może zaspokoić potrzeb psychicznych: potrzeb miłości i przynależności do kogoś bliskiego. Dziecko, które dla nikogo nie stanowi szczęścia, samo nie jest szczęśliwe. Psychologowie stwierdzają jednomyślnie, że nie ma lepszego sposobu na zapewnienie samotnemu dziecku dobrych warunków rozwoju, niż umieszczenie go w rodzinie, która przyjmie je za własne. Adopcja nie rozwiązuje jednak wszystkich problemów. Większość bowiem dzieci opuszczonych ma rodziców, którzy choć nie zajmują się nimi, mogą się kiedyś odezwać. Tych dzieci nie można adoptować - nie można dać ich rodzinom. Można jednak zrobić coś odwrotnego: można rodzinę dać dziecku. Rodzina może całkiem bezinteresownie, bez świadomości posiadania dziecka na zawsze, ofiarować swój dom potrzebującemu jego ciepła dziecku. Można się stać tak zwaną rodziną zastępczą, która decyduje się wziąć do siebie dziecko "nie nadające się" do adopcji. "Nie nadają się" dzieci niezbyt zdrowe, niezbyt ładne i przede wszystkim takie, których rodzice nie chcą zrzec się praw rodzicielskich. Taka rodzina otwiera się na przyjęcie dziecka, ale może się zdarzyć, że i na jego odejście - jeżeli tak będzie dla dziecka lepiej. Rodzinom zastępczym państwo pomaga finansowo, gdyż to rozwiązanie uważa się za najbardziej pomyślne dla porzuconych dzieci. Ta częściowa pomoc materialna nie równoważy jednak nakładu pracy i przede wszystkim serca danego dziecku. Rodziny takie nie dają dziecku nazwiska, ale dają nieurzędową, przeznaczoną dla niego samego miłość. Pod wpływem tej miłości i poczucia bezpieczeństwa dziecko rozkwita i nadrabia zaległości w rozwoju. Związek ludzi dorosłych z dzieckiem nie własnym, a do tego już częściowo ukształtowanym przez wcześniejsze ciężkie przeżycia, nie jest łatwy. Dziecko takie ma najczęściej trudności w nawiązaniu więzi uczuciowej, bo pobyt w zakładzie nie dawał mu okazji do nauczenia się tego. Trudnością jest wzajemne uczenie się miłości, która to umiejętność wcale nie jest powszechna i nie utożsamia się ze zdolnością przeżywania wzruszeń. "Gdy sprawa jest trudna, gdy rzecz wymaga nie rodzicielskiego rzemiosła, a artyzmu, nie pewnej lokaty kapitału, a ryzyka, nie sukcesów, radości i upojeń, a trudu i ofiary, tam potrzebni jestście wy - rodzice zastępczy [...] którzy poprzez beztroski szczebiot własnych wypielęgnowanych pociech, poprzez gwar towarzyskiego spotkania, czy skupioną uwagę codziennego trudu, potraficie usłyszeć wołanie nie do was skierowane: Mamo, Tatusiu, ratuj." H. Święcicka, "Dom wreszcie własny", 1970, s. 152). Sprawa nie jest łatwa, ale jest możliwa. To tak jak w szeroko dziś czytywanych historiach Muminków (coś w rodzaju krasnoludków): do domu Muminków goście stale przychodzą - zostają lub odchodzą, kiedy znajdą gdzie indziej swoje miejsce - bo jest w nim zwyczajnie, ale miło. Mama Muminka rozdaje naleśniki, jest dla wszystkich wyrozumiała i dobra, i to wystarcza, żeby pod jej okiem działy się cuda, jak na przykład ten, że dziewczynka niewidzialna z nieśmiałości stała się zwyczajnym dzieckiem. Tak może się stać i w ludzkiej rodzinie, gdy znajdzie się w niej dziecko wychowywane dotąd w instytucji. Dopiero w domu, choćby ubogim, ale w którym będzie kochane indywidualnie, dla niego samego, w domu, który dostanie na własność, dziecko może ukazać swoją prawdziwą twarz. Wiadomo, że przysłowia są mądrością narodów, a niektórzy twierdzą, że i baśnie ludowe taką mądrość zawierają. Jest bajka, której motyw powtarza się w różnych wersjach wielokrotnie. Pewien chłopiec został zamieniony przez czarodzieja w osła. Zawiodły wszelkie próby odczarowania i dopiero królewna, która pocałowała osiołka, przywróciła mu ludzką postać. Po ludzku biorąc, nie była to królewna zbyt rozsądna, mogła przecież powiedzieć: "Mój panie, pozbądź się oślich uszu, a wtedy otrzymasz znak miłości". Ale to na nic by się nie przydało. Bo moc przemieniania ma dopiero miłość bezinteresowna, miłość na kredyt. Otwarcie rodziny to właśnie takie ryzyko miłości bezinteresownej. Dom otwarty czy zamknięty? To nie tylko problem dzieci samotnych. Do domu otwartego wchodzi wielu ludzi. Czy chronić spokój i porządek dnia wypracowany z trudem dla naszej rodziny, wpuszczając gości tylko z okazji rzadkich uroczystości, kiedy wszystko będzie zawczasu przygotowane i obmyślone? Czy też stworzyć zwyczaj, że do nas można przyjść zawsze? Niektórzy widzą głównie mankamenty takiego domu, gdyż jest w nim pewien chaos spowodowany przez stałą możliwość niespodziewanych wkroczeń ludzi, co pociąga za sobą zmiany godzin, miejsc i w ogóle bałagan. Istotnie, trochę bałaganu się z tym wiąże. Może podłogi będą mniej czyste, pokój przemeblowany do potrzeb dziecka, różna liczba nakryć na stole i plan dnia z konieczności zmieniany. Ale jest to bałagan zewnętrzny, nie jednoznaczny z chaosem wewnętrznym. Właśnie porządek polegający na wzajemnej akceptacji wszystkich członków rodziny jest konieczny w miłości. Porządek powinien też polegać na właściwej hierarchii wartości, w której drobiazgi nie powinny stawać się przyczyną zadrażnień. Muminek wie, że mama ustąpi mu chętnie we wszystkich sprawach drobnych, ale na pewno nie pozwoli robić przykrości innym. Rodzina otwarta może być wesoła, ciepła i przytulna - inaczej nawet nie byłoby warto jej otwierać. Po cóż szerzyć zamęt i chaos dalej? Rodzinę warto otwierać, gdy wszyscy się w niej kochają i gdy każdy czuje się w niej potrzebny i ważny. Kiedy w rodzinie panuje taki porządek miłości, nawet jeśli nie może przyjąć samotnego dziecka na zawsze, otworzy się niejako automatycznie. Bo do takiego domu będą ciągnąć wszyscy, którym brak ciepła. Będą to koledzy dzieci, chodzący do szesnastej z kluczem na szyi, a także przyjaciele dorastających synów i córek, żeby uczyć się życia rodzinnego na żywym przykładzie ciepłej rodziny, a nie na lekcjach uświadomienia seksualnego. Do takiego domu chętnie przyjdą ludzie samotni, by pogadać i zjeść coś przyrządzonego nie w stołówce. Zajdą też chętnie ludzie starzy, których dzieci gdzieś się pogubiły po świecie i którzy chętnie pobędą z młodszymi. Otwarcie domu opłaci się też domownikom, oczywiście nie w sensie materialnym, ale przez wzbogacenie serc, bo dając - otrzymujemy. Zastępcza ciocia My home, my castle - mówią Anglicy i mają rację, bo nasze domy powinny nam dawać poczucie bezpieczeństwa. Mój dom, moją twierdzą - to znaczy, że w moim domu czuję się u siebie, jestem bezpieczny, tu nie grozi mi zdrada. Nie powinien być jednak nasz dom zamkiem rycerza-rozbójnika, który bezpieczny za jego murami, wypada na zewnątrz, by zdobyć coś dla siebie, do siebie przynieść i korzystać z tego. Powinien być raczej grodem, do którego w razie niebezpieczeństwa chronią się mieszkańcy okolicznych podgrodzi. Polskie domy nieraz zresztą taką funkcję pełniły, na przykład w czasie okupacji niemieckiej ukrywając ściganych i prześladowanych. Jeśli nawet jednak na ulicy nie grozi nam łapanka i nie trzeba nocować zapóźnionych po godzinie policyjnej, zawsze tuż obok naszego spokojnego domu, na bliskim podgrodziu naszej bezpiecznej twierdzy, są ludzie zagrożeni. Czy otworzymy dla nich nasze drzwi? W filmie "Polskie drogi" jest dramatyczna scena: dzieci z Zamojskiego wywożone w bydlęcym wagonie zamarzają z zimna; gdy udaje się przekupienie strażnika, czekający tłum wyciąga do tych dzieci ręce, ogrzewa je we własnych ramionach i zabiera pospiesznie do domów. Te dzieci zagubione w wirze wojny może i miały rodziców, którzy jednak nie mogli im pomóc. Każda więc przypadkowo obecna kobieta uważa za oczywisty obowiązek ratować je w zastępstwie matki; każdy mężczyzna staje się zastępczym ojcem. I dziś, koło nas, są takie marznące dzieci. Są to sieroty społeczne, z różnych przyczyn opuszczone przez rodziców i umieszczone przez państwo w domu dziecka. Domy dziecka są wygodne, porządne i dobrze ogrzane, jednak zimno w nich dzieciom, zimno i samotnie z braku domowego ogniska, z braku miłości rodziców i braku kogoś, kogo można by pokochać. Gdyby je załadować do wagonów, utworzyłby się długi pociąg. Czy znalazłby się jednak tłum ludzi czekających z wyciągniętymi rękami, by wziąć je nie wybierając, pierwsze z brzegu, i ogrzać w swoim domu - swojej twierdzy? Wiele bezdzietnych małżeństw chce adoptować dzieci. Wydawać by się więc mogło dziwne, że nieraz muszą czekać w kolejce, skoro w domach dziecka jest tylu wychowanków. Problem w tym, że sierot, które można by adoptować, jest rzeczywiście stosunkowo niewiele. W domach dziecka najwięcej jest sierot społecznych. Jeśli rodzice żyją i nie zrzekli się swoich praw, jeśli dzieci są niezbyt ładne i niezbyt zdrowe, a przede wszystkim zbyt duże, żeby nie pamiętać swoich dotychczasowych smutnych losów, "nie nadają się do adopcji", tak jak poprzednio "nie nadały się" własnym rodzicom. Teraz w ciepłych domach dziecka marzną z braku miłości. Wyglądają rzeczywiście jak zmarznięte, z reguły niewysokie (choć pokolenie obecnej młodzieży jest przecież takie rosłe), milczące, a w każdym razie nie umiejące rozmawiać z dorosłymi, rzadko się śmiejące. Uczą się często słabo, bo dziecko potrzebuje kogoś bliskiego - dla kogo osiąga sukcesy. Wydają się niewdzięczne i obojętne, bo miłości trzeba się uczyć od ludzi najbliższych. Gdy takich nie ma, można się nauczyć najwyżej poprawnego zachowania. Mówiło się dawniej, że trzeba mieć dobrą rękę do kwiatów, żeby ładnie rosły. W pewnym sensie potwierdzają to najnowsze badania naukowe - rośliny reagują na stany emocjonalne stykających się z nimi osób. Lepiej się rozwijają, gdy osoba, która je pielęgnuje, darzy je sympatią. Biedne roślinki, których nikt nie wyróżnia! Jak mogą wyrosnąć wysoko, skoro pani wychowawczyni naprawdę musi być dla wszystkich jednakowa, bo wyróżniając jedno, krzywdziłaby inne. Dziecko jest nie mniej wrażliwe od roślin. Potrzebuje kogoś, kto myśli o nim specjalnie i specjalnie o nie się troszczy. Jeśli już naprawdę nie może mieć matki - choćby zastępczej - niechby znalazło chociaż ciocię. Ciocia - ktoś w rodzinie drugorzędny i, zaraz po teściowej, przedmiot dowcipów. A jednak któż nie zachował we wspomnieniu jakiejś dobrej cioci, która odwiedzała, dawała podarki, pamiętała o imieninach, pożyczała coś "dorosłego" na pierwszą zabawę, wysłuchiwała zwierzeń, które niełatwo wyznać w domu, przychodziła jako "pogotowie ratunkowe" w razie choroby czy wyjazdu rodziców? Ciocia: siostra, kuzynka, czy tylko dobra koleżanka rodziców poszerzała świat o sprawy nieco inne niż w domu, a jej autorytet - nie nadwerężany w codziennych utarczkach - był nieraz nawet większy niż rodziców. Cieszymy się więc, gdy nasze dzieci są bogate w ciocie. A te z domu dziecka nie mają nawet cioci. Jeżeli dziecko nie może znaleźć się na stałe w rodzinie, dużą dla niego pomocą może być tak zwana rodzina zaprzyjaźniona, która zapraszałaby na niedziele i święta, pomagała w różnych sytuacjach, a przede wszystkim pamiętała. Rodzina zaprzyjaźniona to ciocia, która przejmuje się stopniami, dba o wygląd zewnętrzny i o plany na przyszłość, uczy domowego gospodarowania i rodzinnych zwyczajów; to wujek, który jest zupełnie inny niż dotychczas znani mężczyźni: nie jest pijakiem, nie bije żony, troszczy się o dzieci, zabiera na spacer i opowiada o ciekawych rzeczach. Rodzina zaprzyjaźniona nie przejmuje na siebie całego ciężaru odpowiedzialności za dziecko, ale decyzja nawiązania kontaktu jest jednak bardzo poważna. Stworzenie dziecku nadziei na trwałą przyjaźń i zawiedzenie jej jest nową wielką krzywdą, która jeszcze bardziej utrudni na przyszłość kontakty społeczne. Trzeba tę decyzję głęboko rozważyć, omówić z całą rodziną (także z dziećmi, jeśli się je posiada), przemyśleć dokładnie - ale nie za długo. Pamiętajmy: pociąg z marznącymi dziećmi i dziś stoi na jakiejś bocznicy. Nie trzeba się nawet narażać na niebezpieczeństwo, żeby do niego dotrzeć. Wystarczy wyciągnąć ręce. Ręce życzliwe i odpowiedzialne. Zbieramy ułomki Rozwój człowieka przebiega od zainteresowania głównie sobą w kierunku zainteresowania innymi, co pozwala mu jakby przekraczać siebie. Dziecięcy egocentryzm przekształca się w zainteresowanie światem zewnętrznym, traktowanym przedmiotowo; pogłębia o zdolność wczuwania się w potrzeby i przeżycia innych ludzi, wreszcie dochodzi do umiejętności aktywnego działania na ich rzecz, co jest znakiem dojrzałości społecznej. Umożliwia to tworzenie trwałych więzi społecznych: rodziny, narodu i innych grup. Społeczeństwo ludzi dojrzałych może współdziałać solidarnie w tworzeniu nowych idei i struktur, w organizowaniu życia godnego człowieka. Nie każdy jednak rozwija się tak prawidłowo. Bywa, że pod względem społecznym ludzie zatrzymują się na poziomie małych dzieci, które myślą tylko o sobie i bawią się obok siebie, ale nie ze sobą, gdyż nie umieją jeszcze współdziałać, a ich kontakt ogranicza się do wzajemnego przyglądania się sobie, wyrywania zabawek i pilnowania swojej własności. Takie zatrzymanie rozwoju społecznego zdarza się poszczególnym ludziom, może się też zdarzyć na skalę społeczną. Społeczeństwo składałoby się w takim wypadku z osób skoncentrowanych na sobie i ewentualnie na swojej najbliższej rodzinie, dbających o swoje tylko interesy, nie wczuwających się w potrzeby innych, a jeśli nawet dostrzegających je, to nie starających się przyjść z pomocą. Byłoby to społeczeństwo ludzi obcych sobie i w rezultacie samotnych. Do pewnego stopnia coś takiego już się z nami stało. Systematyczne zrywanie więzi ludzkich, uniemożliwianie autentycznej aktywności społecznej w organizacjach religijnych, młodzieżowych i innych oraz zajmowanie czasu nie tylko przez pracę zawodową, ale przez trudności w załatwieniu czegokolwiek, powodowało coraz większą izolację poszczególnych ludzi czy rodzin. Obecna, szczególnie trudna sytuacja, może ten proces pogłębić, gdy każdy skoncentruje się na walce o przetrwanie swoje i swojej rodziny. Będziemy wtedy jak dzieci siedzące w kojcu obok siebie i wyrywające sobie lalki i cukierki - niby razem, a coraz bardziej osobno. Walka o przetrwanie może się jednak stać zarazem walką o rozwój człowieka, i to o rozwój na skalę społeczną, o prawdziwą dojrzałość. Jest taki wiersz Norwida: Jak dziki zwierz przyszło nieszczęście do człowieka i zatopiło weń fatalne oczy czeka, czy człowiek zboczy? Lecz on odejrzał mu jak gdy artysta mierzy swojego kształt modelu i spostrzegło, że on patrzy co skorzysta na swym nieprzyjacielu. I zachwiało się całą postaci wagą i nie ma go. To, w jakich warunkach dziś żyjemy, można już określać nie tylko w kategoriach kłopotu, niewygody i trudności, ale wręcz nieszczęścia. Trudności w zaopatrzeniu, niepokojący obraz morfologiczny krwi u źle odżywianych dzieci, zły stan nerwów i w związku z tym napięta atmosfera w rodzinach. Ale - jak pisze Norwid - mimo fatalnego wzroku wpatrzonego w nas nieszczęścia, człowiek zawsze jeszcze może patrzeć: "co skorzysta na swym nieprzyjacielu". Czy z dzisiejszego nieszczęścia - fatalnej sytuacji codziennego życia - możemy jednak coś skorzystać, my, udręczone społeczeństwo? Może się to wydawać nieprawdopodobne, a jednak przy głębszym zastanowieniu się widać możliwość korzyści, choć korzyści innego rodzaju. Tą korzyścią może być odrodzenie więzi społecznej, uczulenie na potrzeby innych, otwarcie oczu na drugiego. Jeżeli w walce o każdy dzień będziemy myśleć tylko o sobie, jeszcze bardziej na sobie się koncentrując, będzie to regres w skali społecznej. Jeżeli dostrzeżemy innych - będziemy się rozwijać. Będzie to postawa godna człowieka, który nie poddaje się biernie sytuacji, ale nawet najtrudniejszą potrafi tak pokierować, aby nieszczęście "zachwiało się całą postaci wagą". Chodzi tu o sprawy proste, codzienne, potrzeby zwykłe - nawet wręcz prymitywne - ale pomagając innym w ich zaspokajaniu, pomagamy im żyć, a jednocześnie uwalniamy energię dla potrzeb wyższych, do których należy też chęć współpracy z innymi, mobilizujemy więc ich wzajemność. Wspominana już wcześniej teoria potrzeb głosi, że układają się one w strukturę hierarchiczną, w której przynajmniej częściowe zaspokojenie potrzeb niższych (fizjologicznych) warunkuje ujawnienie się potrzeb wyższych (psychicznych): miłości, szacunku itp. Niemożność zaspokojenia potrzeb fizjologicznych hamuje potrzeby psychiczne, a niezaspokojenie potrzeb psychicznych powoduje psychiczną dezorganizację, wyrażającą się w nerwicach, przestępczości itp. i zahamowaniu potrzeb najwyższych w hierarchii: samorealizacji, czyli pędu do nieustannego przekraczanie swojego aktualnego stanu rozwojowego, samodzielnej aktywności i działania dla dobra innych. Wzajemne troszczenie się o swoje potrzeby pomaga więc w przetrwaniu fizycznym, a zarazem jest okazją do doznawania życzliwości i tym samym do mobilizowania aktywności najwyższego rodzaju. Wzajemność działania eliminuje podział na silniejszych, bogatszych i zdrowszych, którzy mogą innym dawać, i słabszych, biedniejszych, zdolnych tylko do doznawania pomocy, odbierania. Pomoc przy zachowaniu tego podziału jest filantropią szkodliwą dla obu stron. Dających ustawia w sytuacji nadrzędnej, a więc jakoś niesprawiedliwej - jeśli uważamy, że wszyscy ludzie są braćmi - a zarazem pozbawia ich możliwości tego, by i o nich się troszczono, by i oni doznawali miłości, co jest zarazem mobilizacją ich dalszego rozwoju. Biorących zatrzymuje w pozycji dziecka, którym ktoś się opiekuje, które doznaje pomocy, samo pozostając bierne. Zatrzymuje ich w rozwoju, gdyż albo upokarza (stąd są ludzie w sytuacjach tragicznych nie chcący przyjmować pomocy) albo demoralizuje - to grupa tych, którzy pogodzili się ze swoją sytuacją podrzędną, a nawet gotowi są czerpać z niej korzyści obchodząc wszystkie punkty możliwej pomocy: PCK, PKPS, parafie itd. Dzisiaj, choć są ludzie w specjalnie trudnej sytuacji: chorzy, starzy, niepełnosprawni, i tym potrzeba specjalnej dozy pomocy, wszyscy są potrzebującymi, już nie tylko z braku pieniędzy, ale z trudności w kupieniu czegokolwiek. Rodziny, w których są dwie dorosłe, zdrowe osoby pracujące stają się rodzinami specjalnej troski, a jednocześnie każdy może być w jakiejś mierze dającym. Prawie w każdym domu, gdy się poszuka, można znaleźć rzeczy, które po upraniu i uprasowaniu mogą się jeszcze przydać innym. Prawie każdy, mimo współczesnego zagonienia, może znaleźć jeszcze choć odrobinę czasu dla innych; nawet najstarsza babunia może jeszcze opowiedzieć bajkę dziecku stojącej w kolejce sąsiadki. Przy bliższym zastanowieniu się każdy może znaleźć coś materialnego lub niematerialnego, czym może obdarzyć innego, każdemu też przyda się, jeśli nie pomoć materialna, to życzliwość i zainteresowanie drugiego człowieka. Mówiąc o wzajemności obdarzania nie myślę o wymianie typu handlowego: ty mnie buty - ja tobie sweter, ty mnie kartki na mleko w proszku - ja tobie przypilnuję dziecka. Chodzi o wzajemność innego typu: każdy daje, co może, i każdy bierze, ale niekoniecznie wprost (choć i tak może się zdarzyć). Każdy daje nie oczekując rewanżu, ale też może od innych przyjmować bez wstydu. Nie jest to wymiana z ręki do ręki, ale łańcuch pomocnych dłoni. Takie wzajemne obdarzanie się, którego organizowaniem zajmuje się ruch solidarności rodzin, wyzwolić może ogromny kapitał społeczny. Nic nie powinno się zmarnować: ani "wyrośnięte" ubranie, które po zreperowaniu może się jeszcze komuś przydać, ani przeczytane tygodniki, które trudno kupić, ani doświadczenie starych ludzi, ani radość młodych, która też może być czymś "do dania". Wszystko co w jednych rękach wydaje się małe, skromne, a nawet bezużyteczne; przez dzielenie się będzie rosło. Tak w Ewangelii o rozmnożeniu chleba - chleba przybywało, dopóki był dzielony. Nie był to cud, jak sztuka magiczna nagła i jednorazowa. Chrystus chleb tylko pobłogosławił, a dzielić kazał swoim uczniom. Przy dzieleniu wszyscy się najedli i zostały jeszcze ułomki dla innych. Każdy z nas ma takie ułomki, które rzucone, zbrudzone i rozdeptane, są niczym. Starannie zebrane - mogą dać razem "dwanaście koszy" chleba żywiącego i uszczęśliwiającego zarazem bo dawanego z wzajemną życzliwością. W tym wielkim dzieleniu może się przydać każdy, nawet jeśli sam czuje się już tylko ułomkiem zniszczonym, przepracowanym, starym czy chorym. Każdy, dostrzeżony uważnym okiem innych, staje się cenny; Każdy i innym może wydobywać z szarego tła swoją życzliwością. Nikt nie powinien być pominięty nikt nie może się czuć zbędny. Ta solidarność mała, bo dotycząca spraw codziennych, drobnych, prawie niezauważalnych, może się stać potężną siłą narodu, która zachwieje patrzącym na nas nieszczęściem, która zmobilizuje rozwój w skali społecznej i która nikogo nie zostawi samotnym. Jak dobrze mieć teściową Kiedy jest się młodym, łatwo zawiera się nowe znajomości i przyjaźnie. W wieku trochę starszym jest to już trudniejsze, wymaga więcej czasu, oswojenia się z innym sposobem bycia i myślenia, polubienie więc kogoś obcego jest czasami zadaniem naprawdę niełatwym. A takie zadanie staje przed większością ludzi w momencie, gdy syn lub córka wybierają sobie współmałżonka. Wybierają według własnych preferencji, czasem trudnych do przyjęcia, i nieraz z dnia na dzień oczekują, że zupełnie obca dziewczyna czy chłopak, wychowany w innym środowisku, będzie jak rodzony syn, zostanie pokochana jak córka, a przecież ta młoda osoba o zupełnie odmiennych nawykach jest nieraz wręcz drażniąca. Co dziwniejsze, sami narzeczeni, jeśli nie zmroziło się ich już w momencie pierwszego zetknięcia, też najczęściej oczekują, że zostaną pokochani, a jeśli się tak nie stanie od razu, czują jakby żal. Tak to od wzajemnych uraz rozpoczyna się często nowa relacja między ludzka, ważna nie tylko dla obu stron, ale dla całej grupy rodzinnej. Zaczynając się od uraz, przeradza się nieraz w wojnę jawną lub podjazdową, doprowadzającą często do rozbicia małżeństwa dzieci lub zerwania przez nie stosunków z rodzicami. Tak jednak być nie musi. Jak każdy kontakt międzyludzki, tak i ten nie jest rzeczą nadaną z zewnątrz i sprawą przypadku, ale zależy od uczestniczących w nim osób, a przede wszystkim od ich dojrzałości. Dojrzałość zaś każe spojrzeć na rzecz realistycznie: dwoje obcych ludzi, nie związanych pociągiem erotycznym, często z odmiennym sposobem życia i z reguły o dużej różnicy wieku, na zaprzyjaźnienie się musi mieć czas. Przyjaźń taka może się czasem rozwinąć ku wielkiemu pożytkowi obu stron, jeśli od początku nie poczyni się trudnych do naprawienia błędów, a robią je i rodzice i dzieci. Są one oczywiście odmienne, ale ich wspólną cechą jest brak wczucia się w sytuację drugiej strony. Najczęściej nieporozumienia powstają między synową a teściową. Dziewczyna zwykle nie umie pojąć tego, że choć narzeczonemu wydaje się zachwycająca, w zachwycie tym biorą udział czynniki tego rodzaju, że wcale nie ma powodu, by podzielali go wszyscy. Powinna więc starać się zrozumieć, że teściowie siłą rzeczy patrzą na nią krytyczniej i ostrożniej. Powinna zrozumieć, że choć teraz ona stała się dla narzeczonego kobietą najważniejszą, dotąd była nią matka. Małżeństwo nie musi popsuć kontaktu syna z matką, ale na pewno go zmieni. Jest to więc dla matki zawsze moment trudny, tym bardziej że kochając swe dziecko, w sposób naturalny niepokoi się o to, czy dobrze wybrało towarzysza życia. Jest to dla młodej dziewczyny na pewno trudne do zrozumienia, ale skoro teraz sama ma stać się żoną i matką, powinna zrobić ten wysiłek, a wczucie się w sytuację drugiej osoby jest początkiem dobrego kontaktu. Odnosi się to zresztą także do małżeństwa córek. Tak więc młode synowe i zięciowie powinni przede wszystkim wykazać cierpliwość, dać teściowej czas na polubienie się, nie zrażać się jej początkową rezerwą, pokazać, że rzeczywiście zależy im na dobru współmałżonka, a także że nie zamierzają powodować jego niechęci do rodziców. Dla teściów również zrozumienie swojej sytuacji emocjonalnej jest pierwszym krokiem do ułożenia dobrych stosunków. Jeżeli własne dzieci często drażnią swoim zachowaniem, to tym bardziej młody człowiek wychowany w innym środowisku, ale tak jak w stosunku do własnego dziecka to "drażnienie" nie zmienia miłości, tak i w stosunku do tego dziecka nowego nie ma ono istotnego znaczenia. W związku z realistyczną oceną cech własnego wieku, powinni dać sobie czas na polubienie synowej, nastawiając się jednak na wstępną życzliwość. Dziecko urodzone z własnego ciała i wychowane we własnym domu jest oczywiście najbardziej kochane, ale właśnie miłość do niego powinna wskazać na potrzebę pewnego wycofania się we właściwym czasie. Na to trzeba się nastawić od początku - rodzice nie chowają dziecka dla siebie, ale by odeszło i połączyło się ze współmałżonkiem. Oczywiście, chciałoby się, żeby ten współmałżonek był jak najlepszy i w okresie namysłu można dziecku radzić w tej sprawie, gdy jednak decyzja zapadnie, choćby nie była po myśli rodziców, należy ją szanować. Mimo że związek dziecka z matką jest tak bardzo bliski, nie on jest sakramentem. Sakramentem jest małżeństwo. Działanie więc na szkodę związku małżeńskiego jest rodzajem świętokradztwa. Chrystus powiedział w tej sprawie surowo: "Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela" (Mt 19, 6) - aż dziw, ile matek na to się waży. Dzieje się tak często pod pozorem starania o dobro dziecka. Trzeba jednak zrozumieć, że z chwilą gdy dziecko żyje już w małżeństwie, jego prawdziwym dobrem jest życie z tym sakramentem zgodne i godne go. Sprawa właściwego ustawienia kontaktu ze współmałżonkiem dziecka jest szczególnie ważna u kobiet, gdyż wiele z nich nie uświadamia sobie, że z wiekiem zmieniają się ich zadania. Wiele kobiet nie przygotowanych do nowej sytuacji, z nie dość pogłębionym życiem wewnętrznym, uważa rezygnację z takiego rodzaju aktywności, do jakiej były wcześniej przyzwyczajone, za tragedię. Dlatego starają się wszelkimi siłami podtrzymać swoją poprzednią rolę, nie dopuścić do samodzielności dzieci, do ich psychicznego, a nawet fizycznego odejścia. Matka ma wychowywać dziecko dla świata - nie dla siebie; jeśli jednak wcześniej nie zadbała o własny rozwój i o dobry kontakt z mężem, po odejściu dzieci zostaje jej pustka. Dlatego walczy czasem o dorosłe dziecko z własnym zięciem czy synową. Zdarza się, że matka w swej drapieżnej miłości nie pozwala dorosłemu dziecku na wyjazdy, strasząc je, że jeśli zostanie sama, na pewno zachoruje lub umrze. Zdarza się, że matka nie chce dopuścić do małżeństwa dziecka, a gdy już ono nastąpi, wtrąca się nieustannie, niejednokrotnie stając się przyczyną rozwodu. Na ogół najlepiej jest, jeśli - przynajmniej w początkowym okresie małżeństwa - dzieci mieszkają osobno. Niestety, nie zawsze jest to możliwe. Badania prowadzone na ten temat na moim seminarium wskazały, że najistotniejszy jest inny czynnik. Porównano postawy rodzicielskie dwóch grup teściowych: tych, których dzieci są zadowolone i niezadowolonych z małżeństwa (w obu grupach mieszkających razem). Okazało się, że matki dzieci niezadowolonych z małżeństwa były bardziej gniewliwe, zasadnicze, skłonne do naginania cudzej woli do swojego zdania, skłonne do separowania dzieci od wpływów zewnętrznych, były zachłannie opiekuńcze, wścibskie, mniej szanujące prawa dziecka, z tendencją do utrzymywania dzieci w zależności od siebie i do dominowania nad nimi. Łatwo zrozumieć, dlaczego takie cechy teściowych, jak tendencja do dominacji i wtrącania się, wpływają niekorzystnie na małżeństwo dzieci. Jednakże matki dzieci o nieudanych małżeństwach charakteryzowały się także cechami przez nie same uważanymi zapewne za pozytywne, a więc tendencją do rezygnacji z kontaktów towarzyskich i traktowaniem roli matki jako męczennicy nie spodziewającej się wdzięczności. Uważały, że bardzo kochają swoje dzieci poświęcając się dla nich, wyręczając, doradzając, równocześnie same rezygnując ze wszystkiego. Właśnie to jest błędem - powinny mieć własne życie, a nie żyć tylko życiem swoich dzieci, które jako dorosłe muszą już decydować za siebie. Badania te wskazują na złe skutki wymienionych postaw teściowych, ale mają jednocześnie wydźwięk pozytywny: postawy przeciwne, a więc życzliwość, zgodność, tolerancja, szacunek i niewtrącanie się charakteryzowały teściowe małżeństw udanych. Wśród wielu ludzi, z którymi stykamy się w ciągu życia, nie wszyscy są naprawdę bliscy. Rodzice towarzysza życia, współmałżonek dziecka - mogą się stać takimi, bo choć często dzieli ich mnóstwo spraw i upodobań, łączy miłość do tej samej osoby. Jeśli jest to naprawdę miłość, a nie chęć posiadania, mają szansę na przyjaźń. Ile warta może być przyjaźń z młodą osobą kochającą nasze dziecko i rodzącą nasze wnuki, a wprowadzającą do rodziny nowy powiew i inne niż już znane wartości? Chyba tyle, ile przyjaźń z osobą starszą, która wychowała naszego ukochanego, ma wiele doświadczenia, może przekazać wartości, których dotąd nie dostrzegało się i wskazać korzenie, z których nowa rodzina wyrasta. Zdarzają się takie przyjaźnie może częściej niż na pozór można by sądzić. W literaturze dość trudno znaleźć ich opisy, ale warto zajrzeć do Starego Testamentu i przypomnieć sobie historię Noemi i Rut Moabitki, jej synowej, historię przyjaźni, która przetrwała śmierć męża Rut i która zaważyła na początkach rodu Dawidowego, z którego wywodzi się Chrystus. Bardzo różnie można czytać Pismo Święte; wolno chyba na opowiadanie o pięknej Rut spojrzeć też od strony Noemi - patronki dobrych teściowych. Babcia to mama mojej mamy W grupie rodzinnej każdy ma swoją rolę do odegrania, zresztą każdy ma tych ról kilka. Kiedy się jest już osobą starszą, można zarazem być żoną dla męża. matką dla dzieci, teściową dla synowej i babcią dla wnuków. Każda z tych relacji jest inna, niepowtarzalna. Z każdej warto wydobyć całą jej wartość i urodę, ale nie trzeba jej mieszać z innymi. Dla syna jest się więc matką i nie trzeba wchodzić w niektóre funkcje żony: dla wnuków babcią - i nie trzeba tego mylić z rolą matki. Czasami dziadkowie przejmują wychowanie wnuków, ale - poza sytuacjami zupełnie wyjątkowymi - jest to niekorzystne dla wszystkich zainteresowanych osób. Jest niekorzystne dla dziadków, bo mają prawo do własnych spraw czy choćby wypoczynku, wypełniwszy zadanie wychowania własnych dzieci. Bywa zresztą, że babcia tak gorliwie zajmuje się wnukami, że jej własny mąż schodzi na dalszy plan, a to uderza w ich wspólnotę małżeńską. Jest to też niedobre dla rodziców, bo pozbawia ich wspaniałej, twórczej przygody, jaką jest towarzyszenie rozwojowi swoich dzieci. Pozbawia ich też szansy własnego rozwoju, niesionej przez opiekę nad dziećmi, a także bardzo utrudnia nawiązanie kontaktu z dziećmi wtedy, gdy będą już chcieli przejąć nad nimi opiekę. Ingerencja dziadków, a raczej częściej babci, utrudnia rodzicom nauczenie się podstawowej roli rodzicielskiej, a jeżeli prowadzi do odsunięcia na drugi plan ojca, zagraża wspólnocie małżeńskiej, która przekształca się i dojrzewa we współdziałaniu dla dobra dziecka. Przejęcie roli rodzicielskiej przez dziadków jest też niekorzystne dla dzieci, które powinny być wychowywane przez tych, którzy je urodzili - starszych o jedno, a nie dwa pokolenia. Przebywanie głównie z osobami starszymi wiekiem pozbawia ich niektórych radości dzieciństwa, uczy przesadnej ostrożności i zatroskania o swoje zdrowie. Dziadkowie są zwykle mniej sprawni fizycznie niż rodzice, bardziej więc ograniczają ruchliwość dzieci, mają tendencję do zbyt bliskiego trzymania ich przy sobie. Niedobrze jest, gdy dziadkowie zastępują rodziców jeszcze i dlatego, że dzieci w pewnym sensie tracą wtedy dziadków. A dziadkowie to wielki skarb! Jeśli nie weszli w rolę rodziców, a pozostali dziadkami, zachowują pewien dystans do spraw codziennych i kontakt z nimi jest jakby świętem rozszerzającym świat. Dziadkowie rozszerzają świat o przeszłość - o sprawy, których rodzice nie pamiętają, bo jeszcze nie było ich na świecie. To oni znali rodziców, gdy jeszcze byli mali - i opowiadanie o tym może być fascynujące; to oni widzieli świat inny niż jest teraz. Doświadczyli wielu zmian, mogli więc nabrać do wielu spraw dystansu, przez co ich spojrzenie na teraźniejszość jest inne. Rozszerzają też czas w przyszłość - w innym sensie niż młodzież, która jest nadzieją świata - ale przez to, że skoro przeżyli znaczną część swego życia, przed nimi jest część krótsza. Dają więc doświadczyć przemijania czasu, wskazują na koniec życia i potrzebę mądrego gospodarowania upływającymi latami. Dziadkowie mogą też rozszerzać świat wszerz - poprzez cechy właściwe wiekowi: wyrozumiałość, cierpliwość, łagodność, a których tak bardzo dziś brakuje. W wiecznym pośpiechu i zabieganiu jaką ulgą może być kontakt z dziadkiem, który chodzi powoli. Pewne spowolnienie związane z wiekiem, boleśnie odczuwane przez ludzi starzejących się, dla wiecznie popędzanych dzieci jest niezwykle cenne. Jeśli dziadkowie mniej się już spieszą, mają czas uzupełnić życie wnuków o piękno bajek opowiadanych własnymi słowami, zabawek choinkowych ręcznie robionych, szydełkowych serwetek, kwiatów hodowanych w doniczce, imieninowego ciasta. Babcia to są miłe ręce, Książka, herbata słodka, Śmieszne słowa w dawnej piosence, Suknia dla lalki, i szarlotka. Babcia to bajka, której nie znamy Pudełeczko, perfumy, włóczka. Babcia to mama mojej mamy a ja jestem wnuczka. (A. Kamieńska) Taką babcię wspomina się przez całe życie. Wspomina się też i dziadka, oczywiście jeżeli zechce on wejść w życie wnuka. Może czasem dziadkowie nie doceniają tego, jak mogą być ważni. Rzeczywiście trudno, żeby dziadek szył suknie dla lalek i wyszywał bluzeczki, ale może na pewno zabierać na wspaniałe wyprawy do muzeum, teatru i innych ciekawych miejsc, jak swój zakład pracy, warsztat przyjaciela itp. Może w zdominowany przez kobiety świat dziecka wprowadzać swoje męskie zainteresowania polityką, majsterkowaniem itp. Może też opowiadać. Dużo ciekawych rzeczy może opowiedzieć dziadek. Jego życie na pewno było bardziej interesujące niż przygody pszczółki Mai na łące. Może walczył w czasie wojny, może strajkował, może mieszkał w innej miejscowości? Wreszcie, dziadkowie mogą słuchać. Dzieci nieraz bardzo tego potrzebują. Rodzicom brak czasu, nie zawsze można liczyć na dyskrecję kolegów, a przecież czasem tak bardzo pragnie się zwierzyć komuś ze swoich pragnień i kłopotów, opowiedzieć o poznanej koleżance, może przeczytać napisany przez siebie w tajemnicy wiersz, który choć pewno nie zainteresowałby żadnej redakcji, jednak dobrze, żeby znalazł choć jednego słuchacza. Oczywiście, jeśli ten słuchacz jest rzeczywiście dyskretny, cierpliwy i godny zaufania. O ile bogatsze jest życie, jeśli się ma dziadków, którzy chcą być dziadkami. Babcia nie jest mamą, jest mamą mojej mamy i to właśnie rozszerza świat wnuka, który dostając od dziadków tak dużo, ma równocześnie okazję do uczenia się szacunku dla wieku, dostosowania prędkości kroków do tego, z kim się idzie, zrozumienia czyjegoś bólu. Także dla rodziców dobrze, gdy ich dzieci mają dziadków. Dziadkowie rozszerzają rodzinę, a w sytuacjach trudnych, jak choroba, konieczność wyjazdu itp. stanowią nieocenioną pomoc. Dają też poczucie oparcia w trudnych obowiązkach, chwilowe wytchnienia, gdy robi się ciężko. Chyba i dla dziadków dobrze mieć wnuki - patrzeć na ich życie, wspierać ich wzrastanie i cieszyć się ich miłością. Powołanie dostępności Określenie rodziny jako podstawowej komórki społecznej jest powszechnie znane. Jak organizm z komórek, tak z rodzin składają się większe społeczności, naród, Kościół. Znaną jest też rzeczą, że ta podstawowa komórka ulega ostatnio różnym przeobrażeniom, między innymi zmniejsza się liczebnie. Już nie całe rody - jak kiedyś - ale małe grupki, składające się najczęściej z rodziców i dzieci, zwane rodzinami nuklearnymi, tworzą te podstawowe komórki. Żyją one własnym życiem, tak że nawet krewni widują się rzadko i nawet bliscy sąsiedzi często się nie znają. W takich rodzinach każda choroba staje się poważnym problemem, a wydarzenia losowe czy nawet potrzeba wyjazdu stwarzają sytuację bardzo trudną, bo rodziców nie ma kto zastąpić. Społeczeństwo składa się z tych małych komórek, gdyby je jednak narysować, powstałby nie schemat zbliżony do plastra miodu, gdzie jedna komórka ściśle przylega do drugiej, ale raczej szereg małych kółek, między nimi zaś wolna przestrzeń międzykomórkowa, a w niej pojedyncze punkty obrazujące osoby samotne. Osoby te nie należą do rodzin nuklearnych, nie należą do żadnej komórki, zostają "między". Od dawna mówi się o powołaniu do stanu duchownego, w ostatnim czasie pisze się też wiele o powołaniu do małżeństwa i rodzicielstwa. Powołania te związane są z określonymi zadaniami, a są to zadania ważne i zaszczytne, w społeczeństwie niezbędne. Podejmują je liczni ludzie z większą lub mniejszą świadomością, co nie zmienia świętości ich powołania i znaczenia tych zadań. A co z samotnymi? Czyżby dla nich zabrakło powołania? Czyżby nie było dla nich zadania ważnego, a jedynym obowiązkiem stało się dbanie o siebie i praca zawodowa, którą podejmują przecież także ludzie zakładający rodziny? Są ludzie samotni nie wiążący się z nikim z egoizmu, z chęci wygody i niepodejmowania odpowiedzialności za innych, ale są i tacy, którzy zostali w tę sytuację wtrąceni jakby przypadkiem. Nie odczuli powołania do stanu duchownego, a współmałżonka utracili lub nie znaleźli go z powodu nieszczęśliwej miłości, porzucenia, czy innego zbiegu okoliczności albo też z różnych względów zdecydowali się na życie samotne. Czy naprawdę ta sytuacja jest wynikiem przypadku czyniącego ich niepotrzebnymi czy też jest w niej jakiś sens, znak innego ważnego powołania? Nazywając rodzinę podstawową komórką społeczną porównuje się ją do komórki żywego organizmu. Komórka jest częścią ciała - to jedna analogia. Komórka jest oddzielona od innych komórek - to analogia druga. Choć współdziałanie komórek jest konieczne do życia organizmu, to ich oddzielenie jest niezbędne do życia wewnętrznego komórki. Podobnie pewna izolacja jest niezbędna dla rodziny. Choć rodzina nie powinna egoistycznie zamykać się, jednak pewna intymność życia jest dla pełnionych przez nią zadań niezbędna. I mimo że w skrajnych sytuacjach, np. jakiegoś wypadku, obcy człowiek ma pierwszeństwo przed potrzebami rodziny, to jednak na ogół porządek miłości każe się zająć przede wszystkim tymi, za których się odpowiada szczególnie, a więc współmałżonkiem i dziećmi. Negatywnie oceniana byłaby matka troszcząca się o innych, a zaniedbująca własne dzieci. Nawet widząc pilne potrzeby innych, często nie może na nie odpowiedzieć i będąc związana obowiązkami wobec własnego domu, jest nieraz dla innych niedostępna. Jest to naturalne, ale jednocześnie prowadzi do pewnej izolacji rodzin, poczucia ich osamotnienia, a nawet zagubienia. Na szczęście społeczeństwo nie jest zbudowane z komórek ściśle przystających - jak plaster miodu. Jest między nimi przestrzeń międzykomórkowa, a w niej ludzie samotni, którzy nie związani obowiązkami wobec własnej małej rodziny, są dostępni dla innych, przełamując izolację komórek i spajając je między sobą. To te właśnie osoby podtrzymują więź rodzin dużych, jadąc na wesele czy pogrzeb, gdy rodzice małych dzieci nie mogą wyruszyć z domu; to one zajmują się starszymi członkami rodziny, odwiedzają krewnych i przyjaciół w odległych osiedlach i miejscowościach. To one znajdują czas na korespondencję, pożyczają rodzeństwu pieniądze, trzymają do chrztu licznych siostrzeńców i bratanków, kupują prezenty. To one biorą dni z urlopu, żeby pomóc przy niemowlęciu czy w chorobie, opiekują się dziećmi, by ich rodzice mogli razem wyjść lub wyjechać - przez co podtrzymują trwałość ich małżeństwa. To do nich zwracają się wszyscy w sytuacjach rozmaitych awarii. To one są wiecznie zajęte, bo "przecież mają więcej czasu". Nie przypadek wtrącił je więc w samotność, to stanęło przed nimi powołanie dostępności dla innych. Powołanie trudne do rozpoznania, bo nie rozpoczynające się od uroczystego momentu ślubu, czy ślubów zakonnych, który - choćby potem drogo opłacony - jest przecież radosny, i w którym jest się osobą najważniejszą. Powołanie nie łączące się z takim szacunkiem społecznym, jak macierzyństwo czy kapłaństwo, nie opisywane w poezji, nie ośpiewane w piosenkach, często nie doceniane przez otoczenie. Wiele więc osób nie rozpoznaje go i kiedy słyszy wołanie o pomoc, nie bierze go do siebie. Małe dziecko zajmuje się tylko sobą, innych kocha, bo ich potrzebuje. Z czasem uczy się kochać innych dla nich samych, co świadczy o większej dojrzałości. Bezpośrednie obowiązki rodzinne skłaniają do zwrócenia się ku innym, ułatwiają więc tworzenie się postaw altruistycznych i są okazją do rozwoju. Człowiek, który tych obowiązków nie ma, jeśli nie podejmie powołania dostępności, może zatrzymać się w rozwoju w pewnym sensie dziecinniejąc, bo zajmuje się tylko sobą - jak małe dziecko. Są jednak tacy, którzy potrafią odpowiedzieć na to powołanie może najtrudniejsze, bo nie przynoszące bezpośrednich satysfakcji i pozostawiające na drugim planie. Spełniają w społeczeństwie niezmiernie ważną rolę, będąc spoiwem małych grupek, stanowiąc pomost między nimi i wspierając je. Potrafią cieszyć się cudzymi osiągnięciami, kochać nie swoje dzieci, troszczyć się o sprawy nie własne i smucić troskami innych. Jak Samuel, który wielokrotnie wstawał na głos Boży wśród nocy myśląc, że to stary Heli go woła, umieją usłyszeć wołanie Boże w głosach otaczających ich ludzi i odpowiadają jak Prorok: "Mów, Panie" (1 Krl 3, 10). Apokryf o Febe z Kenchr Około 59 roku po narodzeniu Chrystusa św. Paweł, pod koniec swojej trzeciej podróży misyjnej, napisał list do Rzymian. List ten dostarczyła najprawdopodobniej Febe, chrześcijanka z korynckiego portu Kenchry (por. Wstęp do Listu do Rzymian). "Polecam wam Febę, naszą siostrę, diakonisę Kościoła w Kenchrach. Przyjmijcie ją w Panu tak, jak się świętych winno przyjmować. Wesprzyjcie ją w każdej sprawie, w której pomocy waszej będzie potrzebowała. I ona bowiem wspierała wielu, a także i mnie samego" (Rz 16, 1-2) - pisał o niej Apostoł. Pytałam biblistów, czy wiadomo o Febe coś więcej - ale nie - wiemy o niej tylko tyle. Możemy się jednak domyślać, że posiadała wielki szacunek i zaufanie św. Pawła, skoro prosił o pomoc dla niej "w każdej sprawie". Możemy się też domyślać, że była kobietą samodzielną, skoro wybrała się w daleką podróż do Rzymu, i że nie miała obowiązków względem własnej rodziny, w przeciwnym bowiem razie nie mogłaby się podjąć zadania przewiezienia listu. Była więc, jak by się dziś powiedziało, osobą dyspozycyjną. Możemy też z tych krótkich zdań wnosić, że wiele dobrego robiła w Kenchrach, a zapewne potem w Rzymie. Skoro tak mogła rozporządzać swoim czasem, widocznie nie miała męża i dzieci, w odpowiedniej rubryce kwestionariusza wpisałaby dziś: stan cywilny - wolny. Była więc Febe wolna i "wspierająca wielu". Prowadziłam z grupą swoich studentów dość obszerne badania psychologiczne wśród różnych grup kobiet. Okazało się, że pod względem neurotyczności, kobiety niezamężne lokowały się pośrodku między mężatkami zadowolonymi i niezadowolonymi. Nie można się dziwić, że kobiety niezadowolone z małżeństwa miały wyższą neurotyczność - ale nie o tym chcę teraz pisać. Zastanawiające było właśnie to pośrednie miejsce kobiet niezamężnych i ono skłoniło mnie do sprawdzenia, czy i tej grupy kobiet nie należy badać w podziale na zadowolone i niezadowolone z życia. Tak też okazało się istotnie. Kobiety niezamężne, zróżnicowane z punktu widzenia akceptacji swojej sytuacji życiowej, były także bardzo różne pod względem neurotyczności. Okazało się, że nie stan cywilny ma tu znaczenie, ale ocena własnego życia. Kobiety niezamężne zadowolone były zrównoważone emocjonalnie, kobiety niezadowolone były niezrównoważone. Prawdę mówiąc, neurotyczność i niezrównoważenie w obiegowych opiniach bardzo często przypisuje się osobom samotnym, które nie posiadając własnej rodziny, mogą się czuć pokrzywdzone przez los. Oczywiście, bywa tak nieraz. Dlaczego jednak część kobiet niezamężnych była doskonale zrównoważona, a w kontaktach z ludźmi ufna i spokojna? To było kolejne pytanie moich badań. Analiza wyników pokazała, że kobiety zrównoważone i niezrównoważone nie różniły się między sobą pod względem sytuacji rodzinnej, to znaczy tego, czy mieszkały same czy też z rodzicami lub rodzeństwem. Wszystkie też pracowały zawodowo. Różniły się jednak w sposób zasadniczy pod wieloma innymi względami. Różnice dotyczyły przede wszystkim nastawienia wobec otoczenia. Kobiety zrównoważone za szczególnie ważne uważały życzliwość dla ludzi, posiadanie przyjaciół, poczucie, że jest się komuś potrzebnym i to niekoniecznie najbliższym. To nastawienie prospołeczne dotyczyło nie tylko deklarowanych opinii, ale wyrażało się w konkretnych działaniach, jak np. różnego rodzaju prace społeczne, opieka nad chorymi (obcymi lub z rodziny), opieka nad dziećmi, czynne zaangażowanie w pracy zawodowej, dbanie o bliskie więzy z rodziną, włączenie w sprawy duszpasterstwa. Streszczając te wyniki można powiedzieć, że to, czym różniły się kobiety niezamężne zadowolone i niezadowolone, było zaangażowanie społeczne. Kobiety zadowolone (a zarazem bardziej zrównoważone) były to te, które podejmowały różne zadania: wobec rodziców i dalszych krewnych, w pracy zawodowej, w Kościele i w organizacjach społecznych. Były gotowe odpowiedzieć na wezwanie kierowane do nich przez rozmaite okoliczności, przyjmując je jak w pieśni o Abrahamie, służącym swoim Tajemniczym Gościom: "nieprzypadkowo, nie bez powodu, przechodziliście dziś koło mnie". Swoją sytuację życiową, choćby zaistniała nie z ich wyboru, traktowały jako nieprzypadkową. Osoby niezadowolone także deklarowały nastawienie prospołeczne, ale rzadziej włączały się w konkretne zadania. Skoncentrowane na tym, czego w ich życiu zabrakło, nie umiały zainteresować się sprawami innych. Można więc sądzić, że uzewnętrznienie swoich postaw altruistycznych w konkretnym działaniu dla kogoś jest koniecznym warunkiem rozwoju osobowości, a zarazem zadowolenia z życia. Szczęście bowiem nie jest wynikiem szukania przyjemności jako celów samych w sobie, ale jakby produktem ubocznym wytrwałego dążenia i osiągania wartościowych celów. Kobieta będąca żoną i matką też służy swoim bliskim i narodowi, ale w sytuacjach wezwań nagłych i specjalnych, nie zawsze może na nie odpowiedzieć. Jej pierwszym obowiązkiem jest opieka nad dziećmi, pomoc współmałżonkowi i po prostu obecność w rodzinie. Gdyby wszystkie kobiety musiały wypełniać takie obowiązki, powstałaby w społeczeństwie tragiczna luka: sytuacje, na które nie miałby kto odpowiedzieć. Na szczęście, są też kobiety wolne i "wspierające wielu", jak Febe z Kenchr, Teresa z Kielc czy Tunia z Warszawy. Zwykle niewiele o nich wiadomo; tyle, ile powiedział św. Paweł: "Przyjmijcie ją w Panu tak, jak się świętych winno przyjmować". Febe wspierająca wielu Po przeczytaniu tekstu o Febe z Kenchr powiedziała mi pewna Czytelniczka, że bardzo wiele jest osób, które nie założyły rodziny albo mają już dzieci odchowane, albo nie pracują już zawodowo, a w każdym razie takich, które chętnie pomogłyby innym, potrzebującym tej pomocy, ale nie wiedzą, jak się do tego zabrać. Prosiła, żeby o tym napisać. Rzeczywiście, jeśli w którejś z gazet pojawi się artykuł opisujący jakieś konkretne, jednostkowe wydarzenie dotyczące osoby chorej, opuszczonego dziecka itp. zwykle tyle osób zgłasza się z pomocą, że redakcja musi prosić o przestanie nadsyłania listów. Można to chyba rozumieć w ten sposób, że dużo jest ludzi ofiarnych. Zamknięci jednak w komórkach swoich mieszkań nie wiedzą często, co się dzieje obok. Może jest to samoobrona, bo są rzeczy, z którymi gdy się zetknie, trudno już pozostać obojętnym? Może brak wyobraźni albo po prostu nieśmiałość? W niektórych wypadkach można się przyłączyć do istniejących już grup samopomocy rodzin, opieki nad chorymi czy komitetów charytatywnych. Można na pewno dowiedzieć się od proboszcza, czy coś takiego jest w parafii. Związanie się, z jakąś grupą ułatwia czynne zaangażowanie dla innych, a jednocześnie daje oparcie psychiczne - tak potrzebne każdemu człowiekowi. Bywa też, że instytucja, w której się pracuje, jest miejscem, gdzie ludzie czekają na bliższe i serdeczniejsze zwrócenie się do nich; problem tylko w dostrzeżeniu ich spraw. Można też zupełnie samemu poszukać ludzi, którym urzędowa pomoc nie należy się, albo do których nikt nie dotarł. Takich, którym nie odmówiłoby się pomocy, gdyby poprosili, ale oni nie wiedzą, kogo prosić, albo prosić się wstydzą albo nie wiedzą, że ktoś chciałby taką prośbę spełnić, lub nie przychodzi im w ogóle na myśl, że nie są tak całkiem samotni, bo jest ktoś, kto chciałby im pomóc, tylko nie odważył się jeszcze na pierwszy krok. Można nauczyć się patrzeć w ten specjalny sposób, który pozwala dostrzec różne niespodziewane rzeczy, nieraz całkiem blisko. Zacząć można bardzo skromnie - od przejrzenia w myśli swoich krewnych i znajomych mieszkających w pobliżu. Może ktoś z nich ma grypę - to żadne nieszczęście, ale na kilka dni kataklizm, gdy nie ma się kto zająć domem. Może ktoś z nich jest stary i bardzo ucieszyłaby go niespodziewana wizyta i kwiaty, których dawno już nie dostał. Może wśród nich jest dziecko, któremu nie ma kto czytać głośno i którego nikt nie zabiera do teatru lalek? Może jest wśród nich kobieta ani stara ani chora, a przeciwnie - bardzo sprawna i dzielna, i bardzo już tą dzielnością zmęczona, bo nikomu nie przychodzi do głowy, żeby jej w czymś ulżyć lub zaproponować krótki wypoczynek. A może jest ktoś po prostu smutny? Jeśli nikt z rodziny nie mieszka w pobliżu, można pomyśleć o bardziej oddalonych. Czy nikt z nich nie czuje się opuszczony? Może czyjeś dzieci wyemigrowały, może ktoś stracił bliską osobę i warto by napisać do niego list, wysłać paczkę, zaprosić na święta, odwiedzić? Kiedy skończymy listę krewniaków, możemy się zabrać do sąsiadów. Może ktoś w pobliżu jest chory i samotny? Może ktoś ucieszyłby się z przeczytanych czasopism, które trudno dostać? Może któregoś dziecka podejrzanie długo nikt nie woła z podwórka? Może małżeństwo, które nigdy nie może wyjść razem, bo nie ma z kim zostawić dzieci, byłoby uszczęśliwione, gdyby sąsiadka przyszła do nich raz w tygodniu? Może w bloku mieszka ktoś, kto w ogóle nie może opuszczać mieszkania? Warto też bacznie przyjrzeć się dzieciom bawiącym się przed oknami. Jeśli któreś często ma smutną buzię, dobrze byłoby z nim porozmawiać i dowiedzieć się, w czym rzecz. Różne niespodziewane rzeczy można dostrzec całkiem blisko. Jeśli jednak naprawdę mamy to szczęście, że wszyscy nasi krewni i sąsiedzi żyją w kwitnącym zdrowiu i radości, możemy się odważyć na bardziej niebezpieczne wypady. Niebezpieczne, bo bardziej zobowiązujące. W książce telefonicznej można znaleźć adresy różnych domów, np. domów opieki społecznej. Można tam pójść i zapytać, kogo z mieszkańców nikt nie odwiedza. Są też zakłady dla dzieci specjalnej troski, na które nikt nie chce patrzeć, i smutne domy rencistów, a wszędzie ludzie potrzebujący. Można też zajść do domu dziecka, ale takie odwiedziny mogą mieć poważne konsekwencje. Teresa jest osobą samotną. Zajrzała do domu dziecka i zainteresowała się dziewczynką, którą postanowiła wziąć na stałe, ale wtedy okazało się, że dziewczynka ma siostrę - wzięła więc obie. Pisze się to prosto: wzięła, w rzeczywistości musiała przezwyciężyć bardzo wiele trudności. A kiedy zaczął się kryzys i wszystkim zrobiło się bardzo trudno, zastanawiałam się, czy czasem nie żałuje swojej decyzji. A Teresa dzwoni do mnie i mówi, że tak jest teraz ciężko, że gdyby nie miała swoich dwóch słoneczek, to nie wie, jak by przeżyła. Można też zrobić całkiem inaczej. Jeśli nie jest się zbyt pewnym siebie i obawia się portierów, sekretarek i innych osób gotowych zwymyślać - zanim dowiedzą się, o co chodzi - dobrze będzie poszukać w myśli osoby o podobnym do siebie samej położeniu. Może jest wśród znajomych ktoś, kto też chętnie pomógłby innym. Może na razie nie przyszło mu to do głowy albo także nie wie, od czego zacząć, ale przyłączy się do propozycji, żeby wybrać się razem gdzieś, gdzie ludzie na was czekają, choć jeszcze nie wiedzą, że to właśnie wy do nich przyjdziecie. A kiedy się raz zacznie, sytuacja odwraca się bardzo szybko. Jest się otoczonym morzem spraw i bardzo potrzebnym wielu ludziom. Febe potrzebująca wsparcia Choć człowiek najpełniej realizuje się będąc "dla kogoś", sam też potrzebuje innych. Każdy przeżywa czasem chwile trudne; chce, by jego starania były dostrzegane; potrzebuje troski innych. Rodzina zaspokaja, a w każdym razie ma możliwości zaspokojenia tych potrzeb. Inaczej z ludźmi nie mającymi rodziny - choć sami często pomagają innym, nieraz brak im pomocy; co więcej - spotykają się z licznymi uprzedzeniami. Uprzedzenie polega na przypisywaniu identycznych cech wszystkim osobom należącym do danej grupy, bez uwzględniania istniejących w rzeczywistości różnic. Uprzedzenia nie opierają się na rzetelnej wiedzy i doświadczeniu, ale na stereotypowych opiniach (przekazywanych w rozmowach, dowcipach i środkach masowego oddziaływania), powodujących negatywne nastawienia emocjonalne. Uprzedzenia odnoszą się zwykle do grup osób innych pod względem rasy, wyznania czy sytuacji społecznej. Przyczynami uprzedzeń są najczęściej: rywalizacja, konformistyczne przejmowanie obiegowych opinii lub okazja do wyładowania agresji, której nie śmiałoby się ujawnić w stosunku do innych osób. W ten sposób grupy będące przedmiotem uprzedzeń stają się kozłami ofiarnymi, o których można bezkarnie źle mówić, wyśmiewać, czynić obiektem niewybrednych żartów itp. Ludzie o osobowościach sztywnych, konwencjonalni, podejrzliwi i skłonni do karania, szczególnie często posługują się uprzedzeniami. W naszym społeczeństwie nierzadko przedmiotem uprzedzeń są osoby samotne, zwłaszcza kobiety. Prowadziłam kiedyś badania, w których respondenci proszeni byli o ocenę poziomu znerwicowania określonych grup kobiecych. Osoby badane uważały najczęściej, że najbardziej znerwicowane są kobiety niezamężne. Badania testowe tych grup kobiecych nie potwierdzają takiej opinii, a więc nie jest ona uzasadniona faktami, lecz tylko stereotypowymi przeświadczeniami. Jest to właśnie przykład uprzedzenia: "Wiadomo, że one takie są". Uprzedzenia odnoszone są do całych grup, nie przyznając ich członkom prawa, by traktowano ich jako jednostki posiadające swoje własne, indywidualne cechy. Kobiety niezamężne - jak wszyscy inni ludzie - mają cechy pozytywne i negatywne. Jest jednak rzeczą obraźliwą przypisywanie im pewnych stereotypowych cech negatywnych z góry i szablonowo. Niestety, często tak się właśnie dzieje, a sprawę pogarszają jeszcze niektóre publikacje, które chcąc dowartościować macierzyństwo, piszą np., że jest ono "niezbędnym wykończeniem rozwoju somatycznego i psychicznego kobiety". Choć takie twierdzenie nie jest uzasadnione, i stanowi jedynie wyraz stereotypu myślowego autora, budzić może wątpliwości co do wartości osób "niewykończonych". Teoretycznie biorąc, kobiety mogłyby się tym nie przejmować, jednakże częste stykanie się z uprzedzeniami powoduje poczucie bezradności i bezsilności, co prowadzi z kolei do obniżenia samopoczucia i izolowania się od innych ludzi. "Któż będzie o mnie dbał, jeśli ja sama o siebie nie zadbam. To jest chyba właściwa dla mnie dewiza życiowa" - mówi Brygida w powieści Marii Kruger. Może w pierwszej chwili zdanie to wydaje się bardzo egoistyczne, zresztą świetnie pasuje do stereotypu: "Osoby samotne myślą tylko o sobie". Ale tak naprawdę: kto zadba o Brygidę? Często nie ma kto dbać o kobiety niezamężne, choć niejednokrotnie korzysta się z ich pomocy: "Przecież mają dużo czasu", a nawet ich pieniędzy: "Przecież mają całą pensję tylko dla siebie", nieraz zapomina się o ich potrzebach. Dzieje się tak właśnie na skutek uprzedzeń, ale także dlatego, że w następstwie traktowania wynikającego z uprzedzeń, kobiety często same się wycofują. Powstaje wtedy sprzężenie zwrotne: skutek staje się przyczyną. W kraju Muminków żył raz Maciupek. Mieszkał w małym domku zupełnie sam. Na dworze spacerowały Paszczaki i Filifionki, wszędzie zamykano drzwi i zapalano lampy, a małe stworzonka pocieszały się wzajemnie. Lecz kto pocieszy Maciupka? Maciupek znalazł kiedyś nad morzem muszlę białą i gładką, ale co po muszli, jeśli nie ma jej komu pokazać? Maciupek był bardzo nieśmiały i tak wciąż się chował, że stał się prawie niewidzialny, więc nikt nie mógł go pocieszyć ani powiedzieć mu: "Jeśli od wszystkich będziesz uciekał, nigdy nie znajdziesz przyjaciela". Historia o Maciupku kończy się happy endem. Maciupek spotkał stworzonko jeszcze bardziej od niego przestraszone, a gdy biegł mu na pomoc, przestał się chować. Wtedy wszystkie Paszczaki, Mimble i Filifionki zauważyły go i zaczęły serdecznie pozdrawiać. Myślę, że z tej bajki płynie morał i dla Maciupków i dla Paszczaków, którzy zajęci swoimi sprawami, długo nie dostrzegali Maciupka. Życie rodzinne Rozmowy rodzinne W socjologii i psychologii istnieją różne definicje małych grup, czyli zespołów ludzi związanych wspólnym celem i wzajemnymi relacjami, w przeciwieństwie do przypadkowych zbiorów. Na użytek psychologii domowej wystarczy wymienić jedną charakterystyczną cechę małej grupy: rozmowę. To ona zbiór obcych ludzi przemienia w grupę. Na przykład parę osób siedzących w przedziale kolejowym nie stanowi grupy: staną się nią, gdy zainteresowane jakąś sprawą zaczną rozmawiać ze sobą. Wtedy każda osoba nabiera swoistego znaczenia choćby takiego, że po wyjściu jednej z nich, inne odczuwają jej nieobecność. Nie każde posługiwanie się mową jest rozmową. Nie jest nią rozkaz wydany podwładnemu, jak w wojsku; nie jest nią informowanie, jak przez redaktora telewizyjnego, choćby kokieteryjnie mówił o rozmowie ze słuchaczami; nie jest nią zamówienie skierowane do kelnera. Rozmowa wymaga wzajemnego kontaktu, wzajemnego słuchania i wymiany myśli. Rodzina stanowi małą grupę społeczną, jeżeli ze sobą rozmawia i, mimo wielości wspólnych spraw, nie jest wolna od niebezpieczeństwa zmieniania się w zbiór podobny do kolejki w sklepie, obcej sobie i sobą nie zainteresowanej - mimo wspólnego celu. Rodzina przestaje ze sobą rozmawiać nie tylko w tzw. ciche dni, kiedy małżonkowie starają się wzajemnie ukarać milczeniem, stwarzając sytuację szczególnie niebezpieczną dla swego szczęścia małżeńskiego. Rodzina przestaje też rozmawiać, gdy rodzice w stosunku do dzieci ograniczają się do wydawania poleceń, nie znajdując czasu na słuchanie. Przestaje rozmawiać, gdy wymienia tylko bieżące informacje dotyczące spraw organizacyjnych, typu: "Wrócę późno", "Masło w lodówce", "Oddałam buty do szewca". Nie rozmawia też siedząc obok siebie w półmroku i w milczeniu wpatrzona w telewizor. Im więcej jest takich sytuacji, im mniej rozmowy, tym bardziej rodzina zmienia się z grupy społecznej w ludzi obcych, a dom coraz bardziej przypomina hotel. Przeciwnie - rozmowa zwiększa spójność rodziny, pogłębia wzajemny związek jej członków, daje poczucie bliskości i bezpieczeństwa. Niestety, na rozmowy często brak czasu i miejsca, a wreszcie - wskutek odzwyczajenia się - brak wspólnych tematów. Mieszkania są nadmiernie zagęszczone i hałaśliwe, a wszyscy spieszą się do pracy, do szkoły, na różne zajęcia dodatkowe. Wszystko to w dodatku odbywa się dla każdego z członków rodziny w innych godzinach. Każdy ma swoje sprawy i poczucie, że jeśli oderwie się od nich nawet na krótko, nie nadrobi straconych chwil. Wydaje się więc, że nie ma gdzie i kiedy rozmawiać, a w końcu nie ma i o czym, bo jest to sytuacja typowa, że gdy spotkamy kogoś po długim niewidzeniu, nie wiemy, od czego zacząć. Jeżeli jednak znaczenie rozmowy docenia się, można wszystko jakoś zorganizować. Zacznijmy od miejsca. Wbrew pozorom, układ przestrzenny ma tu ogromne znaczenie, np. trudno rozmawiać z kimś odległym o kilkanaście metrów, choćby się nawet słyszało jego słowa. Te nadmierne odległości w obecnych warunkach raczej nie grożą, ale często mieszkania meblowane są w sposób utrudniający rozmowę. By ze sobą rozmawiać, trzeba się wzajemnie widzieć, siedzenie więc rzędem na kanapie, zwykle ustawionej naprzeciwko telewizora, rozmowę utrudnia. Najwygodniej gawędzi się siedząc dookoła stołu, przy którym można też zjeść. Stół więc tak duży, żeby mogli przy nim usiąść wszyscy domownicy naraz, jest ogromnie ważnym meblem i powinien znaleźć się w każdym domu, nawet jeśli psuje nowoczesność wnętrza. Najwygodniej zresztą, jeśli stoi w kuchni, o ile tylko jej wielkość na to pozwala, bo w kuchni zwykle jada się na co dzień i kuchnia nie wyłącza z rozmowy osoby podającej i wykańczającej posiłek. Im więcej posiłków uda się jadać wspólnie, tym więcej członkowie rodziny wiedzą o sobie i, co za tym idzie, tym bardziej interesują się wzajemnie swoimi sprawami. Wspólny posiłek jest najbardziej naturalnym i najlepszym czasem na rozmowę. Warto więc starać się o niego jak najczęściej, może to np. być kolacja, jeśli obiady jada się w stołówce, a już wprost koniecznie obiad niedzielny. Często mówi się, że brak czasu na rozmowę. Te same jednak osoby, które to twierdzą, znają nieraz wszystkie filmy nadawane przez telewizję. Być może więc jest to kwestia wyboru i ograniczając oglądanie telewizji można znaleźć trochę czasu na towarzystwo rodziny. Szczególnie szkodliwe wydaje się włączanie telewizora w czasie posiłków, co zmienia jadalnię w salę kinową, a grupę rodzinną w audytorium. To samo odnosi się do czasu, w którym przychodzą goście. Oczywiście, można iść do kogoś specjalnie po to, by wspólnie obejrzeć jakiś program, ale chyba fatalnym obyczajem jest zagłuszanie rozmowy osób, które nieczęsto mają okazję do spotkania się, grającym telewizorem. Innym sposobem wygospodarowania czasu na rozmowę jest wspólne gdzieś chodzenie. Pewno najcenniejszy jest tu rodzinny spacer, ale gdy brak czasu na specjalnie organizowaną przechadzkę, okazją do rozmowy może być droga do przedszkola czy na religię, poszukiwania butów czy innych sprawunków, wymagających mierzenia przez dziecko. To już nie jest kwestia czasu, tylko nastawienia psychicznego. Oczywiście, że gdy poszukiwanych butów nigdzie nie ma, humor psuje się coraz bardziej i zamiast rozmawiać z dzieckiem, coraz częściej pokrzykujemy na nie: "Pospiesz się!", "Uważaj, jak idziesz!" itp. Jest to reakcja zrozumiała, a przecież co najmniej niemądra. Buty się przez to nie znajdą, a stracimy okazję do prawdziwego bycia z dzieckiem, o którą w dzisiejszym pośpiechu tak trudno. Takich okazji, jak wspólne gdzieś z konieczności wyjście jest - gdy się zastanowić - sporo. Czasem jednak trzeba znaleźć na rozmowę czas specjalny, gdy nasza uwaga niczym nie rozproszona koncentruje się, choć na chwilę, wyłącznie na rozmówcy. Z dziećmi najlepiej się tak rozmawia, gdy leżą w łóżku, przed zaśnięciem. Ma to tę dodatkową zaletę, że miła rozmowa przed snem spełnia rolę relaksu i odprężenia, zapewniając lepszy wypoczynek nocny. Ze współmałżonkiem dobrze jest też organizować taki czas specjalny, gdy w domu zrobi się cisza, bo dzieci już śpią, a "herbatka we dwoje, we dwoje herbatka" (jak mówi piosenka), pomoże w rozmowie nareszcie spokojnej i zbliżającej. Czas specjalny potrzebny jest też, choć niekiedy, na rozmowę ze starszymi rodzicami, teściami, dziadkami, którzy nawet jeśli mieszkają wspólnie, nieraz - szczególnie jeśli nie dosłyszą - mają poczucie wyobcowania i o ważnych sprawach domowników dowiadują się przypadkiem. Bywa, że nie wiedzą, co robią i co myślą młodzi. Rozmawiać warto nie tylko ze względu na wychowanie dzieci, ale na kontakt każdego z każdym. Ważne są rozmowy intymne w cztery oczy, a także całego zespołu. Sprawy nabierają plastyczności i stają się ciekawe przez to, że widziane są inaczej przez dziadka, ojca i syna, i to uzupełniające się widzenie jest cenne dla wszystkich członków rodziny. O czym rozmawiać? O wszystkim. O wydarzeniach bieżących w szkole, w pracy, w domu i w kraju, ale także na różne tematy specjalnie wybrane, np. o rodzinie. Dzieci często nie mają pojęcia, z jakich stron i jakich środowisk wywodzą się ich rodzice. Szczególną rolę w tych rozmowach mogą odegrać dziadkowie ukazujący korzenie rodziny. Ileż ciekawych historii i anegdotek można opowiedzieć o pradziadkach, a dzieci często nawet ich imion nie słyszały. Można też rozmawiać o historii w kontekście szerszym niż dzieje rodziny. Są to na ogół sprawy pasjonujące dzieci, które zdumiewają się tym, że np. kiedyś nie było telewizji, nie mówiąc już o tym, jak mało wiedzą o sprawach narodu sprzed lat niedawnych, a nawet współczesnych. Rozmawiać można o cenach i wydatkach nie tylko, by ponarzekać, ale także, żeby dzieci orientowały się w sytuacji finansowej rodziny, co zapobiegnie wielu konfliktom, gdy dzieci będą chciały mieć rzeczy dla rodziny zbyt drogie. Rozmawiać można o krewnych i znajomych, wśród których bywają ludzie naprawdę bardzo ciekawi i warto o tym wiedzieć; można rozmawiać o tajemnicach narodzin i śmierci, o spotkanych osobach cierpiących, o radosnych przykładach ludzkiej solidarności, o religii. Zainteresowanie rodziców sprawami wiary w kontekście życia codziennego jest najlepszym świadectwem wobec dzieci i stanowić może ważny element przygotowania do kolejnych sakramentów: Komunii św., bierzmowania i małżeństwa. Rozmawiać można o tradycjach i przyszłości, o sprawach dalekich i bliskich. Trudno właściwie wymyślić, co nie może lub nie powinno być przedmiotem rozmowy, jeżeli zachowane będą dwa warunki: prawda i życzliwość. Oswajanie czasu Środki masowego przekazu pełne są haseł nawołujących do pośpiechu: zdążyć na czas, wykonać przed terminem, walka z czasem? W domu też ta nieustanna walka z czasem - jak się ze wszystkim uporać, skoro każda rzecz urasta do problemu? Więc pędzimy zdyszani goniąc czas, a im szybciej biegniemy, tym szybciej ucieka. Ucieka nie oglądając się na nas i jest mu wszystko jedno, czy goni go bardzo ważny działacz, czy zwykła gospodyni domowa, nawet dziecko. Kiedy mój Janeczek był zupełnie malutki, kładłam go na tapczanie tak, żeby widział cienie liści, które za oknem kołysały się w słońcu. Bardzo mu się podobały i długo potrafił się w nie wpatrywać. Małe dzieci mają dużo czasu, umieją się zachwycać cieniem liścia, ptakiem, kamyczkiem czy własną rączką. Ale gdy tylko troszkę podrosną, uczymy je pośpiechu: "Chodź szybciej, bo się spóźnimy; kładź prędzej buty, bo nie zdążymy". "Zobaczymy, kto dziś najszybciej zje obiadek" - ogłasza pani przedszkolanka. "Rób prędko lekcje" - ponagla mama. "Czemu się gapisz" - woła tata. Dziwna rzecz, że dzieci poszturchiwane naszymi rozkazami, choć spieszą się, jakby coraz mniej mogły zdążyć. Czas zaczyna przed nimi uciekać jak młody pies, który biegnie, gdy tylko zacząć się z nim gonić. Wszyscy na skutek tego pośpiechu jesteśmy coraz bardziej zmęczeni i zdenerwowani; zachowanie staje się chaotyczne, a kontakty z ludźmi powierzchowne. Widujemy wprawdzie ludzi i mijamy ich, ale brak czasu na prawdziwy kontakt. Spotykam na ulicy koleżankę: "Cześć, dawno cię nie widziałam?" Dawno? Może niedawno? - ale co za różnica, skoro "Człowiek taki zalatany, że nawet pogadać nie ma czasu i nawet nie wiem, czy słuchałaś tego, co mówiłam". Wpadam po coś do sąsiadki, która prosi: "Wejdź na chwilę". Niestety, nie mam czasu, stojąc więc w progu informujemy się nerwowo o tym, o czym obie wiemy równie dobrze: jak trudno ze wszystkim zdążyć. Przyjeżdżają krewni z odległego miasta - co, tylko na parę godzin? Jaka szkoda, jakie to okropne, że na tak krótko; doprawdy, bardzo mi przykro. Dzieje się tak dlatego, że czasu naprawdę nie można dogonić. Jak płochliwe dzikie zwierzę porywa się do biegu, gdy tylko zaczynamy go ścigać, i zawsze jest szybszy. A skoro i tak jest szybszy, nie warto go gonić. Lepiej spróbować go oswoić - nauczyć się z nim żyć. Dzikiego zwierzęcia nie oswaja się biegnąc za nim. Jeżeli chcemy się z nim zaprzyjaźnić, trzeba się wyzbyć gwałtownych ruchów i krzyków, a przede wszystkim uspokoić wewnętrznie. Człowiek wyciszony wewnętrznie, spokojny, może jak święty Franciszek rozmawiać z dzikimi zwierzętami. Czas dla takiego się zatrzymuje i zamiast uciekać, wiernie mu towarzyszy. Wszystko wtedy układa się inaczej. Spotykam koleżankę - pięć minut nerwowego narzekania. Właściwie nic nie przekazałyśmy sobie. Dlaczego? Trzeba najpierw zrozumieć siebie: dlaczego się spieszę i jestem zdenerwowana. Różne mogą być powody: w pracy trudna sytuacja, nie kupiłam tego, co chciałam, spieszę się do dzieci. Teraz już wiem, ale czy to naprawdę przeszkadza w rozmowie? Już i tak nic nie kupię, a myślenie o dzieciach nie zmieni ich sytuacji. A więc te same pięć minut, przeznaczone na omawianie swojego pośpiechu, mogę oszczędzić dla osoby spotkanej. Czas ten sam, ale już nie podzielony między różne sprawy, cały dla niej. Wchodzę do sąsiadki. Te same piętnaście minut, ale nie przestane w progu przy certowaniu się - wejść, czy nie wejść. Wchodzę, zdejmuję płaszcz, siadam. Piętnaście minut skoncentrowane na niej. Ten sam czas, ale zupełnie innej jakości. Przyjeżdżają krewni na parę godzin. Przy takiej ilości obowiązków znaleźli dla nas aż parę godzin! Jakie to wspaniałe i radosne. Ludzie, którzy byli na audiencji u Ojca Świętego Jana Pawła II opowiadają nieraz, że Papież z nimi rozmawiał. Można by wątpić, czy to możliwe - w tłumie, krzyku, wśród setek przepychających się osób. A jednak tak jest rzeczywiście, bo ten moment - jedno czy dwa zdania Papieża przy całkowitej koncentracji rozmówcy - daje poczucie kontaktu prawdziwego, choć oczywiście krótkiego. Przy oswajaniu czasu najważniejsze jest wewnętrzne rozluźnienie, a jednocześnie skoncentrowanie tylko na tym, co się właśnie robi. "Jedz prędzej, bo nie zdążysz" - mówimy do dziecka i jego ruchy stają się chaotyczne, myśląc o swoim pośpiechu zaczyna rozlewać i grymasić. Nie! Nie myśl o tym, co masz robić za chwilę. Teraz jedz, jaka to miła rzecz jedzenie, smaczne jedzenie, w towarzystwie rodziców. Jak zgrabnie działają małe rączki, skoncentrowane na tej czynności. Teraz. Teraz myślę tylko o tobie, bo z tobą rozmawiam. Nic nie pomoże innym ludziom czy innym sprawom, że będę o nich myśleć jednocześnie. Spokojna, a więc wszystko spraw niej wykonuję. Spokojna, a więc dostępna dla innych. Widziałyśmy się niedawno? Tak, przecież byłyśmy wyłącznie dla siebie przez całe dziesięć minut. Czas już nie ucieka. Idzie przy nas spokojnie. Nie spieszymy się, ale możemy zdążyć dużo więcej. Oczywiście, prócz uspokojenia i koncentracji właściwa organizacja czasu też ma znaczenie. Warto rano przemyśleć sobie, co chce się zrobić danego dnia, w jakiej kolejności. Można zrobić podobny plan na tydzień i zanotować go. Tym, którzy martwią się, że z niczym nie mogą zdążyć, radziłabym notować też to, co się zrobiło. Działa to bardzo pokrzepiająco, bo okazuje się, że jednak nie nic: wykonana praca zlecona, ugotowane siedem obiadów, opowiedziane dziecku siedem bajek, przeczytany artykuł w "Gościu Niedzielnym", itd. Przeczytany? A czyż ja mam czas czytać, może ktoś powie. A jednak. Przecież musimy stać w kolejkach. Nareszcie świetna okazja do czytania, trzeba tylko pamiętać o zabieraniu z domu oprócz kartek także lektury. W kolejkach można się też modlić - ileż czasu na modlitwę. W Taize całe wzgórze jest strefą ciszy, a kościół jest przyciemniony i usłany tak, że nawet kroków nie słychać, każdy klęczy lub siedzi nieruchomo. To są na pewno najlepsze warunki do modlitwy, jeśli jednak ich nie mamy, możemy się modlić jak ślepiec z Jerycha, który wśród pchającego się i hałasującego tłumu, wołał: Jezusie, synu Dawida, zmiłuj się nade mną. Najlepszą chyba modlitwą "kolejkową" jest różaniec. Trzymany w ręce. czy w mini wersji jako obrączka na palcu, jest materialnym przypomnieniem i punktem koncentrującym nasze rozpierzchające się myśli. Pewno, że nie każde "Zdrowaś" ma w tych warunkach równą wagę; powstaje z nich jednak tkanina, w której czasem błyśnie drogi klejnot kontemplacji. Tkanina, która - choć tkamy ją na chwałę Boga - zarazem nas otula i ogrzewa. Miejsce na prawdziwe spotkanie "Od gwiazdy do gwiazdy milion świetlnych lat jazdy, od człowieka do człowieka droga równie daleka. Tak mijamy się co dzień, jak z przechodniem przechodzień". Takie były słowa modnej kiedyś piosenki i tak jest rzeczywiście - mijamy się co dzień z bardzo wieloma ludźmi, ale z niewielu naprawdę się spotykamy. Nawet w rodzinie mijanie się jest nierzadkie. Każdy spieszy do swojego zajęcia i swoich spraw, w przelocie rzucając informacje czy polecenia. "A Pan rozmawiał z Mojżeszem twarzą w twarz, jak się rozmawia z przyjacielem" (Wj 33, 11). Spotkanie jest kontaktem twarzą w twarz, jest bezpośrednim kontaktem osobowym z drugim człowiekiem. Najważniejszym warunkiem spotkania jest dostrzeżenie, skoncentrowanie się na drugiej osobie. Dopiero ono, a nie przelotne mijanie się, zbliża ludzi między sobą, wyprowadza z samotności. Spotkanie zawsze odbywa się w jakiejś konkretnej sytuacji, w konkretnym miejscu. Miejsce to może sprzyjać spotkaniu lub utrudniać je. Są miejsca, w których bardzo trudno się spotkać, można się tylko minąć, jak na ruchomych schodach, z których jedne jadą w górę, drugie w dół - mignie znajoma twarz, ale zaraz zasłonią ją inne, usłyszy się jakieś słowo, ale zaraz utonie w ogólnym gwarze. Miejsce spotkania musi być bezpieczne, bliskie, ładne, takie żeby można się w nim czuć spokojnym, nie rozproszonym, skoncentrowanym na osobach. Takim miejscem powinien być dom. To, czy dom nadaje się na ludzkie spotkanie, nie zależy od jego wielkości i bogactwa, ale od pewnych cech specyficznych, które tworzą ogólny nastrój. Składają się nań sytuacje i przedmioty, które będąc przedmiotami codziennego użytku, jednocześnie stają się symbolami. Zarówno liturgia, jak życie codzienne pełne są symboli. W domu wiele rzeczy ma takie podwójne znaczenie: bezpośrednie i symboliczne. To one właśnie tworzą miejsce na spotkanie. Ważnym sprzętem o takim znaczeniu jest stół. Na stole stawia się pożywienie, wspólnie zasiada się do stołu. Przy stole siedzimy blisko siebie, można sąsiada dotknąć, można by go nawet uderzyć, ale skoro zasiadamy do wspólnego stołu, to znaczy, że sobie ufamy. Przy stole widzimy się twarzą w twarz. Nikt nie stoi za naszymi plecami, nie zaskoczy nas znienacka; jesteśmy bezpieczni. Patrzymy na współbiesiadników, widzimy ich wyraz twarzy, wymieniamy spojrzenia. Widzimy każdy każdego, jesteśmy razem. Przy stole estetycznie nakrytym miło się siedzi, choćby to był stół kuchenny. Przy stole dobrze się rozmawia. Stół jest centrum, dookoła którego można się zebrać, zwraca wszystkich ku sobie. Dobrze się przy nim spotkać. Przy stole dzielimy się pożywieniem. Spoglądamy na półmisek i wiemy, ile możemy sobie nałożyć, żeby dla wszystkich starczyło. Przy stole wzajemnie sobie służymy podając to, czego komu brakuje. Zauważamy te drobne braki i podsuwamy coś sąsiadom. Bierzemy z zaufaniem podane jedzenie, wzmacniamy się nim, a także wzmacniamy się obecnością innych. Pożywienie pozwala zachować życie biologiczne, wspólne jedzenie jest więc jakby zaproszeniem do wspólnego życia. Dlatego jest u nas zwyczaj częstowania gościa, choćby skromnym - właśnie symbolicznym - pożywieniem. Wiedzą o tym dobrze panie domu, które, gdy ktoś chce porozmawiać, zaczynają od podania herbaty. To znak dzielenia życia z drugim. Znak ważny, ale nie powinien zasłonić tego, na co wskazuje - cóż z tego, że gość dostanie dużo potraw, jeśli gospodyni nie zdąży z nim porozmawiać? Lepiej więc nieraz zabrać gościa do kuchni, by z nim razem przygotować posiłek, niż przyjąć go bardziej uroczyście, ale pozbawić swojej obecności. Można też włączyć gościa w swoje czynności domowe, dając mu tym znak: "Jesteś swój, nie przeszkadzasz mi", a jednocześnie obdarzyć swoim zainteresowaniem, dostrzec jego problemy, skoncentrować się na nich, właśnie - spotkać się. Szkoda, że w obecnych ciasnych mieszkaniach często stół zastępuje niski stolik - ława, ustawiony z reguły nie na środku, ale z boku pokoju. Siada się przy nim z jednej strony, jak widownia w teatrze, żeby nikt nie zasłaniał telewizora. Niski stolik nie stanowi centrum, ale podstawkę pod naczynia, a jedzenie jest tylko zaspokojeniem potrzeb organizmu i upodobań smakowych, a nie wspólnym posilaniem się. Niski stolik nie przeszkadza w patrzeniu w telewizor, który urasta do sprzętu najważniejszego. Też staje się symbolem. Symbolem hałasu, zgiełku i podporządkowania domowników jakiejś zewnętrznej centrali nadawczej, która stara się kierować rytmem dnia, porą snu, a także tym, co należy robić, jak myśleć, w co wierzyć. Choć więc telewizor może być oczywiście bardzo pożyteczny, warto pamiętać o tym, co oznacza, gdy zacznie w domu panować. Starajmy się nadać mu właściwe znaczenie, by nie stał się centrum - zamiast stołu. By ludzie mogli się spotkać ze sobą: mąż z żoną, rodzice z dziećmi, gospodarze z gościem, potrzebna jest cisza. Niedobrze jest więc, jeśli telewizor i radio są nieustannie włączone, tak że trzeba je przekrzykiwać. W naszych mieszkaniach o cienkich ścianach i stropach trudno o ciszę. Słychać odgłosy z ulicy i z mieszkań sąsiadów, trzaskanie drzwiami z klatki schodowej i warkot pralki z własnej łazienki. Dzieci w przedszkolach i szkołach, gdzie panuje nieustanny hałas, uczą się mówić bardzo głośno, żeby w ogóle ktoś je dosłyszał. Próbujmy nie przenosić tego zgiełku do domu. Starajmy się nie krzyczeć. W ciszy łatwiej dosłyszeć słowa i ich intonację, która może decydować o treści tego, co ktoś chciał nam przekazać. W ciszy łatwiej dosłyszeć czyjś przyśpieszony oddech, westchnienie, płacz i śmiech. W ciszy po tonie można rozpoznać smutek i radość, niepokój, przejęcie i chęć zwierzenia się. W ciszy lepiej się słucha, ale też inaczej mówi. Krzyczy się łatwo słowa ostre i brutalne, do słów czułych i delikatnych potrzebny jest głos cichszy i spokojniejszy. Żeby ludzie mogli się w nim dostrzegać, dom powinien być - choć czasami - cichy. Dom powinien też być ładny. W ładnym otoczeniu sami robimy się jakby ładniejsi, bardziej eleganccy. Uporządkowane otoczenie powoduje pewne uporządkowanie zachowania. Trzeba więc dbać o porządek mieszkania. Trzeba też nie posuwać się w tym za daleko, bo zdarza się, że mieszkanie pięknie posprzątane i znakomicie urządzone jest sztywne i obce. To są domy, w których dzieciom nie wolno nic ruszać i przestawiać, do "lepszego" pokoju rzadko się wchodzi, przedmioty są ważniejsze od ludzi, a stłuczenie czegoś staje się tragedią. Mieszkanie jest wtedy raczej obiektem do oglądania, niż miłym miejscem wspólnego życia. Skuteczniej niż drogie przedmioty, piękno do domu wnoszą kwiaty. Kwiaty nadają mieszkaniu nastrój uroczysty i świąteczny, a zarazem intymny. Kwiaty są ładne. Ożywiają nawet skromne wnętrze mieszkalne kolorowym akcentem, ożywiają je też dosłownie, bo rośliny przecież żyją. Żyją i kwitną jakby bezinteresownie, bo z kwiatów w wazonie nie będzie żadnego owocu, żadnego dalszego ciągu. Właśnie dziś cieszą nasze oczy. Ważne są dziś, tak jak właśnie dziś, właśnie teraz, cieszy nas spotkanie drugiego człowieka, który żyje koło nas. Nie wiadomo, co będzie jutro. To dziś musimy się z nim spotkać twarzą w twarz, tak jak się rozmawia z przyjacielem. Świąteczne znaki Jest takie niezbyt mądre powiedzenie, przypominane często, zwłaszcza w drugim dniu świąt przy kolacji: "Święta, święta i po świętach". Wyrażać ma ono myśl, że tyle było zamieszania, stania w kolejkach, sprzątania, gotowania, a właściwie nic z tego nie zostaje - już po świętach, na cóż więc było to wszystko? W pewnym sensie jest to stwierdzenie trafne: jak na sumę zabiegów i wysiłków poprzedzających święta, mijają one bardzo szybko. Trochę później się wstanie, trochę więcej zje i dłużej posiedzi przed telewizorem (bo po przedświątecznym zmęczeniu na nic innego nie ma już siły) - ot i wszystko. Niektórzy więc nie lubią świąt: przemęczone kobiety, które czeka dodatkowy wysiłek, mężczyźni, których świąteczne porządki wytrącają z normalnego toku dnia i dzieci patrzące z niechęcią na przejedzonych i drzemiących przed telewizorem dorosłych. Bywa tak w święta, ale wtedy, gdy dostrzega się tylko jedną warstwę świąt: zewnętrzną i najmniej ciekawą. Nie jest to jednak warstwa jedyna, bo święta są także znakiem. Co to jest znak? Istnieje cała zawiła filozofia i psychologia znaku, w każdym razie nie starając się wchodzić w te zawiłości można powiedzieć, że znak jest to coś, co wskazuje na rzeczywistość drugą, poza sobą samym. Znaki są różnorodne. Mogą być konwencjonalne - umowne, jak np. pismo: znak graficzny wyrysowany na papierze jest pewnym rysunkiem, ale zarazem wskazuje na coś zupełnie innego i czytając wyrazy nie myślimy o kształcie liter, ale o tym, co one oznaczają. Istnieją też znaki uniwersalne będące pewnymi symbolami wskazującymi na coś, poprzez wewnętrzne podobieństwo do tego, na co wskazują. Takie znaki mogą być rozumiane powszechnie, bez wcześniejszej umowy, choć niekiedy ich język bywa zapomniany. Takim znakiem jest święto. Poprzez sposób, w jaki jest przeżyte: uroczysty, radosny, właśnie świąteczny, wskazuje na rzeczywistość drugą: jasną, radosną, świętą. Istnieje ona zawsze, ale często o niej zapominamy w codziennym szarym dniu i właśnie święto jest znakiem, który nam o niej przypomina. To tak jakby przebywając w ciemnym pokoju podejść do okna, otworzyć je, wyjrzeć na światło, na wolną przestrzeń i odetchnąć świeżym powietrzem. I choć później odchodzi się od okna, jeszcze przez jakiś czas ma się w oczach więcej światła, a w sercu więcej radości - ślad wolności i piękna. Można też oczywiście nie podejść do okna, kręcąc się po pokoju nie znaleźć na to czasu i odczuwać tylko bezsensowność zmęczenia ("Święta, święta i po świętach"). Liturgia Świąt Wielkanocnych jest dla nas taką okazją do wyjrzenia na światło. W świątecznym zabieganiu można na nią jednak nie znaleźć czasu lub ze zmęczenia nie zdobyć się na prawdziwe uczestnictwo, wtedy święta nie wskazując na nic - stają się znakiem pustym. Warto więc tak zorganizować czas i zajęcia, żeby obyczaje towarzyszące świętom były też znakami wprowadzającymi w świąteczny tok przeżyć; nie zakrywały, ale odsłaniały to, na co święta mają wskazywać, czyli rzeczywistość świętą. Jednym ze zwyczajów wielkanocnych są porządki domowe. Zawsze dobrze je zrobić, zwłaszcza na wiosnę, ale można też dostrzec w nich znak: zewnętrzny wyraz wewnętrznego oczyszczenia przez pokutę, przypominający o jego potrzebie. Obecnie ten sakrament nazywany jest często sakramentem pojednania z Bogiem. Porządki domowe mają w sobie też coś z pojednania, pojednania z przedmiotami, które ułożone na miejscu nie każą się wciąż szukać i tracą swoją złośliwość rzeczy martwych. Odkurzone książki nie brudzą rąk przy sięganiu do biblioteki, poprzykręcane uchwyty nie zostają w ręku przy pospiesznym wyciąganiu szuflad, czyste szyby przepuszczają światło, nowe rzeczy dają poczucie świeżości. Jeśli więc uda nam się coś kupić do domu nowego - wycieraczkę, serwetę, abażur - warto zatrzymać to do Wielkiej Soboty i wtedy oddać do użytku. Warto też posprzątać, i to we właściwym czasie. Był dawniej zwyczaj, że zasadnicze porządki powinny być ukończone do Niedzieli Palmowej. Znak to ważny - bo wskazuje na to, że spiętrzenie zbyt wielkiej pracy w ostatnim tygodniu powoduje wielkie zmęczenie, a nieraz też irytację i kłótnie. Padająca ze zmęczenia gospodyni nie przeżyje dobrze świąt i innym w tym nie pomoże. Sprzątajmy więc przed Niedzielą Palmową i to z udziałem wszystkich domowników. Innym zwyczajem świątecznym jest podawanie dobrego jedzenia. To też ważny znak - wspólny stół jest miejscem spotkania, okazją do rozmowy, wzajemnego zainteresowania sobą, oczywiście pod warunkiem, że alkohol nie zamąci myśli, a nadmiar jedzenia nie spowoduje ociężałości. Warto tu przypomnieć ważny zwyczaj: na śniadanie wielkanocne, będące najważniejszym posiłkiem tego dnia, jadało się tylko potrawy na zimno (jedynie barszcz podgrzewany). Mądry to obyczaj godny podtrzymywania, znak wspólnoty - nikt nie musi być w kuchni, po wspólnym nakryciu świątecznego stołu - wszyscy mogą pozostać razem, bez dalszego podawania. Część święconego można przygotować w ostatnim dniu (wolna sobota). Wspólna praca przy malowaniu pisanek czy ubieraniu babek, to już prawie święto, ale przygotowania bardziej pracochłonne powinny być zrobione w pierwszej połowie Wielkiego Tygodnia. Może wypieki będą mniej świeże, ale trzeba je jakoś zabezpieczyć i pogodzić się z tym faktem - to też znak. Znak gotowości do przeżywania Triduum Paschalnego. Wielki Czwartek, Piątek i Sobota nie mogą być dniami najcięższej pracy, bo w tych dniach musi się zachować czas i siły do udziału w nabożeństwach. Uczestnictwo w nich będzie nadawało coraz wyraźniejsze znaczenie znakom poprzednim, przypomni o tym, co jeszcze zaniedbane (może jeszcze jest ktoś, z kim się gniewamy, może pojednani z rzeczami, jeszcze nie pojednaliśmy się z osobami, może jeszcze trzeba coś naprawić w naszej rodzinie), będzie nas wprowadzać w święta. Przeżycie będzie rosło, aż dojdzie do wielkiego szczytu: wybuchu radości podczas Rezurekcji. Przygotowania domowe: pojednanie ze sprzętami, przygotowanie wspólnego posiłku, zaproszenie rodziny i gości - wszystko nabierze sensu. W Katolickim Uniwersytecie Lubelskim liturgia wielkanocna zaczyna się w Wielką Sobotę wieczorem, a kończy Rezurekcją dobrze po północy. Świece zapalone od wielkanocnego paschału i niesione podczas procesji rezurekcyjnej, niesiemy potem zapalone w drodze powrotnej. Ta świeczka - mały znak Wielkiego Światła - idzie z nami aż do domu i zapala w nim radość. Teraz jest już prawdziwe święto. Teraz nie liczą się wcześniejsze kłopoty i nieważne, czy stół bardzo obficie zastawiony. Ważne, że zgromadziliśmy się przy nim, bo "wesoły nam dzień nastał". Zróbmy małe doświadczenie: w mrocznym pokoju odwróćmy się do jasnego okna, a potem zamknijmy oczy. Pod powiekami zostanie jakby odbicie światła. Święta się kończą, ale coś z ich radości zostaje. Starajmy się pielęgnować ją jak najdłużej. Ślad światła pod powiekami po jakimś czasie blaknie, pewno i my, powróciwszy do codziennych spraw, powoli zapominamy o świętach, ale wtedy Kościół, Matka nasza, podprowadzi nas znów do okna - będą się zbliżać nowe święta. Telewizyjny sposób życia O kulturze masowej mówi się najczęściej, gdy idzie o te same treści przekazywane jednocześnie wielkiej liczbie osób. Określenie takie akcentuje masowość odbiorców, ale nie mniej ważną cechą kultury masowej jest wielka ilość czasu poświęcanego jej przez każdego z nich. Kultura masowa wciska się w każdą wolną chwilę: od rana gra radio, do późnej nocy telewizor, prasę czyta się w autobusie i przy herbacie, w poczekalniach przegląda stare czasopisma, nawet idąc ulicą ogląda się plakaty. Można powiedzieć, że korzystanie z kultury masowej stało się sposobem życia. Wśród środków masowego przekazu, pod względem zajmowanego czasu na czoło wysuwa się telewizja, której oglądanie zajmuje nawet po parę godzin dziennie. Badania nad wpływem środków masowego przekazu na odbiorców nie są jeszcze wystarczające, a opinie na ten temat nieraz sprzeczne. Co do jednego jednak wszyscy są zgodni: kultura masowa ma w życiu współczesnego człowieka bardzo duże znaczenie. Widzi się w niej wielką szansę demokratyzacji przez powszechność dostępu do dzieł artystycznych, dóbr kulturalnych i informacji. Budzić to może chęć kształcenia się, rozszerzać horyzonty, uczulać na problemy innych grup społecznych i zwiększać zainteresowanie sprawami ogólnymi. Umożliwia poznawanie problemów całego świata i psychiczne włączenie się w rodzinę ludzką. Prócz tych nadziei kultura masowa budzi też niepokój, gdyż sprzyja powstawaniu niektórych niekorzystnych postaw. Mimo że, jak wskazują badania, jej oddziaływanie na człowieka jest wyraźnie mniejsze niż wpływ grup bezpośrednich, jak np. rodziny, jednak przez wprowadzenie określonego trybu życia ma niewątpliwie duże znaczenie. Najwyraźniej widać to u dzieci, które nieraz wprost odwzorowują zachowania widziane na ekranie. Szczególnie groźne wydaje się codzienne niemal oglądanie scen walki, przemocy i brutalności, do których dzieci tak się przyzwyczajają, że wreszcie nie robią na nich większego wrażenia. Przenosić się to może na życie realne, gdzie cierpienie jest zwykle okazywane bardziej dyskretnie i w porównaniu do scen filmowych jest mniej drastyczne, a przez to nie budzące zainteresowania. Nieustanne walki i szeroko rozumiany gwałt jest prezentowany w westernach, kryminałach, filmach historycznych, a nawet w programach dla dzieci, gdzie klasyczną scenką do śmiechu jest obrazek rozbijania sobie głowy, wpadania na drzewo itp. Jak wykazały liczne eksperymentalne badania psychologiczne, oglądanie aktów przemocy w telewizji nasila agresję u dzieci. Dzieci nie tylko naśladują widziane zachowania agresywne, ale po ich obejrzeniu stosują także inne formy i sposoby agresji. Uczenie agresji przez oglądanie jej polega nie tylko na naśladowaniu, ale na pobudzaniu do agresywnych czynów. Wbrew niektórym poglądom, że wyładowanie agresji przynosi uspokojenie, eksperymenty wykazały, że jest przeciwnie - zwiększa niechęć i złość do osoby pokrzywdzonej i utrwala taki sposób zachowania, wywołując i utrwalając postawę agresywną. Wpływ treści dotyczy również dorosłych, którzy często bezkrytycznie przejmują poglądy lansowane przez mass media. Wpływ ten rozciąga się poza krąg osób bezpośrednio korzystających z danego kanału przekazu, gdyż jeśli nawet nie korzystamy np. z telewizji, urabiamy sobie przekonania w kontakcie z ludźmi oglądającymi ją. W ten sposób rozpowszechniają się różne stereotypowe opinie, z których źródła można sobie wcale nie zdawać sprawy. Nawał podawanych opinii i informacji zajmujących tak dużo czasu, że brak go na ich przemyślenie, powoduje bierność odbierania i przyzwyczajenie do bezkrytycznego przejmowania opinii cudzych. Jednocześnie, wobec zalewu informacji i wrażeń dostarczanych przez kulturę masową, odbiorcy nie są w stanie reagować na nie w sposób stosowny do prezentowanych problemów. Dzieje się tak, tym bardziej że informacje doniosłe, często tragiczne, wymieszane są ze sprawami zupełnie błahymi. W tym samym dzienniku słyszymy o poważnych, a nawet tragicznych wydarzeniach politycznych, dowiadujemy się o wybitnych wydarzeniach naukowych i oglądamy pokazy mody. "Wszystko to sprawia, że na docierające do nas wiadomości przestajemy reagować w sposób normalny. Przestajemy się entuzjazmować, tracimy zdolność wzruszania się i zmysł krytyczny, wskutek czego nasz stosunek do wydarzeń na świecie staje się powierzchowny i przybiera charakter zobojętnienia" (E. From, "Ucieczka od wolności", s. 236). W natłoku podsuwanych myśli cudzych, człowiek zaczyna myśleć, czuć i działać, tak jak wydaje mu się, że powinien myśleć i zatraca swoje własne ja. "Cyklony, powodzie, kraje do szczętu zniszczone, palące się miasteczka, zamieszki rasowe, wojny domowe, kolumny otępiałych uciekinierów. Wszystko to jest tak okropne, że w końcu ma się niemal ochotę śmiać. Trzeba dodać, że uczestniczy się w tych katastrofach siedząc wygodnie w rodzinnym gronie i nie jest prawdą, że świat wdziera się w nie jak intruz: widzi się na ekranie tylko obrazki ujęte w ramki, pozbawione ciężaru rzeczywistości". (S. de Beauvoir, "Śliczne obrazki", s. 120). W rezultacie wszystko wydaje się normalne, zwyczajne i bez znaczeniu. Następne niebezpieczeństwo stylu życia, o którym mowa, wiąże się nie tyle z treściami przekazywanymi przez środki masowego oddziaływania, co ze sposobem korzystania z nich. czyli odbiorem. Odbiór ten najczęściej nie łączy się z działaniem, ale przyjmowaniem tego, co inni dla nauki czy rozrywki odbiorców przygotowali. Krzysztof Toeplitz użył w swojej książce "Mieszkańcy masowej wyobraźni" terminu: "oglądacz". "Oglądacz" sam nie jest aktywny, ale biernie korzysta z tego, co dla niego przygotowano. Nie bawi się, ale jest zabawiany. Przyzwyczaja się do czekania na to, by inni pouczyli go, zabawili, wreszcie zadecydowali za niego. Czasem coś mu się podoba, czasem nie podoba, ale nie czuje się odpowiedzialny za to, co inni dla niego przygotowali. Sposób życia "nasycony" kulturą masową sprzyja rośnięciu w nas "oglądacza" biernego, bezkrytycznego i obojętnego. Ażeby przeciwdziałać tym niebezpieczeństwom, trzeba tak wychowywać siebie i dzieci, by wzmacniać postawy przeciwne. Nie idzie o zabranianie korzystania z kultury masowej. Radio, kino, telewizja, taśmy z nagraniami są wynalazkami pięknymi i można się z nich cieszyć nie stając się "oglądaczem" powierzchownym, bezkrytycznym i biernym, jeżeli jego stylowi życia przeciwstawi się styl inny: aktywny i twórczy. Marysia tańczy przed choinką Wszyscy poddajemy się zalewowi informacji. Czytamy z pośpiechem i zachłannie, martwimy się, że jakiś tygodnik został nie przejrzany, książka nie rozcięta, film nie widziany, odcinek serialu opuszczony. Wytwarza się w nas nerwowy pośpiech korzystania z kultury i przez to płytki. Jesteśmy zagonieni i zwróceni stale na zewnątrz. Już wprost nie wypada powiedzieć: Mam dziś czas. Uratować nas może wyrabianie w sobie postawy przeciwnej: kontemplacji. Wymaga to wyrwania się z kręgu pośpiechu, zatrzymania się, uspokojenia, które zwiększy intensywność przeżycia. Bogdan Nawroczyński mówiąc o kontemplacji estetycznej użył metafory: nie można żyć samymi wydechami, a więc nie można tylko działać na zewnątrz; trzeba też przyjmować, chłonąć, poznawać. Jest to niewątpliwie słuszne, ale i w przyjmowaniu potrzebna jest pewna asceza: umiejętność wyboru i ograniczenia. Rozwijając dalej cytowaną myśl można by dodać, że istotną w oddychaniu sprawą jest nie tylko wydychanie i wdychanie, ale spalanie, czyli wewnętrzne przeżywanie. Przetwarzania, przemyślenie, przeżycie przyjmowanych treści wymaga właśnie czasu, a więc czasowego ograniczenia korzystania z kultury na rzecz jego pogłębienia. Postawa aktywności wewnętrznej, kontemplacji, pozwala na przeżycie głębsze i jest przeciwstawieniem płytkiego, powierzchownego pośpiechu. Dla zachowania własnej wolności wobec otaczającej nas ze wszystkich stron kultury masowej ważna jest postawa krytycyzmu, przeciwstawienie świadomego ograniczenia odbioru i, połączonego z oceną wyboru, bezkrytycznemu przyjmowaniu wszystkiego. W rozwoju człowieka istnieje okres, kiedy brak krytycyzmu jest naturalny. Dzieci, przed wiekiem dojrzewania, bywają oczywiście nieposłuszne, ale zasadniczo nie kwestionują słuszności tego, co mówią rodzice, nauczyciele, katecheci, dziennikarze, choćby to były nawet treści sprzeczne. Z tej postawy powinno się wyrosnąć w okresie dojrzewania, w którym wszystkie autorytety zostają zakwestionowane. Jest to etap trudny dla dzieci i ich opiekunów, ale konieczny dla osiągnięcia dojrzałości. Człowiek dorosły powinien już umieć zachowywać krytyczny dystans do proponowanych rozwiązań, oceniać ich wartość i dokonywać wyboru. Jednakże nie wszyscy ludzie dorośli osiągają dojrzałość pod tym względem, pozostając bezkrytyczni i konformistyczni. Dla takich osób korzystanie z kultury masowej nie jest środkiem do celu, ale celem samym w sobie. Ulegają treściom przekazywanym przez mass media i przejmują wzory zachowań w nich przedstawiane, nie oceniając ich wartości. Zapobiegać temu można przez wyrabianie w sobie krytycyzmu i samodzielności myślenia. Kultura masowa przyzwyczaja też do odbioru. Dzieci zamiast bawić się, odgrywać role, oglądają telewizję. Młodzież zamiast śpiewać, słucha płyt. Dorośli zamiast w dzień wolny iść na spacer, oglądają tasiemcowe "studia" i zamiast bawić gości rozmową, włączają telewizor. Czas wolny można spędzać twórczo choćby śpiewając, ale można też usiąść w fotelu i czekać, aż się zostanie zabawionym. Przyzwyczajenie do czekania, aż inni nas zabawią, za nas coś wymyślą, wreszcie coś zrobią, jest niebezpieczeństwem, któremu można przeciwdziałać przez wyrabianie w sobie postawy twórczości. Chodzi o twórczość w bardzo szerokim zakresie: radość samodzielnego działania, własnej aktywności i samorozwoju. Może to być coraz lepiej wykonana praca zawodowa, coraz smaczniej ugotowany obiad, coraz głębsza przyjaźń. Wychowania do właściwego korzystania z kultury masowej nie można wyrwać z całokształtu procesu wychowawczego. Jeśli niepokoi nas bierny i powierzchowny sposób życia, do którego mogą przyzwyczajać środki masowego przekazu, trzeba mu przeciwstawiać sposób życia inny: krytyczny i twórczy. Przy takich postawach wobec życia korzystanie z kultury masowej będzie na pewno właściwe: wybiórcze, krytyczne, swobodne. Nie będzie celem samym w sobie, ale jednym ze środków rozwoju i okazją do włączenia się w problemy rodziny ludzkiej. Ćwiczmy się więc razem z naszymi dziećmi w uważnym, spokojnym patrzeniu na świat. Nie przebiegajmy przez życie z takim pośpiechem, żeby nawet nie zauważyć, co się dzieje po drodze. Cóż z tego, że podróż będzie daleka, jeśli zobaczymy w niej tyle co z okna pędzącego pociągu. Nie wciągajmy w gonitwę naszych dzieci. W czasie telewizyjnego festiwalu widowisk lalkowych pokazywano kiedyś teatr "Banialuka". "To jest teatr!" - zachwycał się smok Telesfor pełniący rolę konferansjera: "Żeby dzieciom nie dłużyło się czekanie, przed rozpoczęciem pokazują im Bolka i Lolka". Właśnie to wydaje się niedobre: żeby się nie dłużyło czekanie na sztukę, tymczasem oglądać film i nic nie przeżyć naprawdę. Jeżeli wrażenia następują po sobie zbyt szybko, stają się płytkie i brak czasu na ocenę i przeżycie tego, co się zobaczyło. Ćwiczmy się w krytycyzmie. Przyzwyczajajmy się do samodzielnej oceny. Starajmy się o krytycyzm nie w sensie tępej opozycji, ale swobodnego myślenia i wolności własnego zdania. Pozwólmy i innym mieć swoje zdanie, także młodszym i zależnym od nas. Niech nie ulegają biernie temu, kto ma nad nimi przewagę fizyczną, wieku czy choćby ładniejszego sposobu mówienia. Gdy będą przyzwyczajeni oceniać samodzielnie sugerowane im zdanie, i wobec nacisku środków masowego przekazu, pozostaną sobą. Wprawiajmy się też w twórczości. Nie każmy się zabawiać, nie czekajmy tylko na to, co nam podsuną inni. Dajmy młodzieży okazję do aktywności. W wigilię po południu spikerka telewizyjna zapowiedziała kiedyś program mniej więcej tak: o godzinie siedemnastej będzie bajka, żeby dzieci miały się czym zająć podczas ostatnich przygotowań do wieczerzy robionych przez rodziców. Ten kto to wymyślił, widocznie nie pomyślał o tym, że wspólne przygotowania są bardzo istotnym elementem rodzinnego święta. Ten kto to wymyślił, widocznie nie pamięta radosnego wzruszenia, przeżywanego w dzieciństwie właśnie w oczekiwaniu na wieczerzę, kolędy i podarunki. Ten kto to wymyślił, widocznie nie widział naszej Marysi tańczącej ze szczęścia przed już ubraną, a jeszcze nie zaświeconą choinką. Rozwiązywanie konfliktów W większości rodzin dochodzi co jakiś czas do konfliktów dotyczących różnych spraw i między różnymi członkami rodziny, a więc między małżonkami, między rodzicami a dziećmi, między rodzicami a teściami, pomiędzy rodzeństwem. Ich brak nie musi wcale oznaczać sytuacji idealnej. Może być ciszą obojętności lub zewnętrznym spokojem ukrywającym krzywdę osoby podporządkowującej się dla uniknięcia awantur. Rozmawiałam kiedyś w poradni z kobietą porzuconą przez męża po dwudziestu pięciu latach małżeństwa i to małżeństwa bez konfliktów. Podporządkowywała mu się przez całe życie pod każdym względem, obsługiwała go, a jednak odszedł. Ciekawe, że nowa wybranka nie była nawet młodsza czy bardziej atrakcyjna, różnica była jednak zasadnicza: milczenie zerwanej komunikacji zastąpiła rozmowa. W każdej rodzinie zdarza się kolizja interesów czy sprzeczność pragnień. W rodzinie, w której wszyscy mają równe prawa, sprzeczności te mogą być ujawniane i stać się okazją do konstruktywnych zmian w systemie życia rodzinnego. Nie o to więc chodzi, żeby konfliktów nie było, ale ważne jest, jak są rozwiązywane. Sposób rozwiązywania konfliktów doprowadzający do pozytywnego wyniku, to znaczy, że sprawa zostaje załatwiona, a partnerzy rozmowy stają się sobie bliżsi, czeski psychoterapeuta Stanisław Kratochvil nazwał sporem konstruktywnym. Przebiega on według określonych zasad. Pierwszą z nich jest ustalenie odpowiedniego miejsca i czasu rozmowy. Może brzmi to trochę sztucznie, ale jest to bardzo ważne. Jeśli chodzi o sprawienie komuś przykrości i wyzłoszczenie się, obojętne jest, kiedy się to zrobi. Jeśli chce się konflikt naprawdę rozwiązać, trzeba rozmawiać w sprzyjającym miejscu i czasie. Czasem nieodpowiednim jest sytuacja pośpiechu, albo gdy osoba - z którą rozmawiamy - ma jednocześnie inne przykrości czy kłopoty, a więc np. gdy mąż właśnie wybiega do pracy, gdy żona jest w ostatnich dniach cyklu miesięcznego, gdy dziecko ma przykrości w szkole. Czas stosowny, to czas specjalnie na tę rozmowę przeznaczony, a odpowiednie miejsce to takie, gdzie nikt trzeci do rozmowy się nie włączy. Jeżeli w rozmowie biorą udział trzy osoby, tworzy się koalicja, a wtedy ten, kto znajdzie się w mniejszości, będzie miał poczucie, że jest atakowany i zacznie się bronić, a spór prędko przestanie być konstruktywny. Najlepiej jest więc siąść we dwoje przy stole, nad herbatą. Lepiej nie rozmawiać pierwszej złości, ale odczekać trochę, by móc podejść do sprawy spokojnie. Wybierając stosowny czas nie należy jednak rozmowy zbytnio odkładać w czasie, ale odbyć ją jak najprędzej po krytycznym zajściu. Jeżeli czeka się zbyt długo, emocje kumulują się, a choć nie są wyrażone słowami, i tak daje się odczuć niemiły nastrój. Jeżeli np. nie mówiąc komuś o co chodzi zacznie się go obserwować, poczuje się on nieswojo i jego zachowanie zacznie się zmieniać, pozornie potwierdzając pierwotne podejrzenia. Następną zasadą warunkującą pozytywne rozwiązanie konfliktu jest wyraźne uświadomienie sobie, o co właściwie chodzi. Czy szuka się pretekstu do wyładowania złego humoru, czy też zaistniał problem sporny, który trzeba jakoś załatwić. Celem musi być wspólne znalezienie pozytywnego rozwiązania, a nie pognębienie partnera lub "odreagowanie" złego nastroju. Rozmowa musi dotyczyć konkretnej sprawy; jeśli przy okazji będzie się chciało załatwić wszystkie inne, w rezultacie nie załatwi się żadnej. Ważne jest też, żeby rozmowa była prowadzona fair. Niezgodne z tym jest używanie argumentów nie związanych ze sprawą, lecz raniących, zwłaszcza gdy dotyczą czegoś, na co rozmówca nie ma wpływu (np. "Ty, ze swoim wyglądem..."), atakowanie rzeczy czy osób mających dla rozmówcy specjalną wartość (np. "Twoja matka też była brudna", "Twoje zbiory są głupie i bez wartości"), uogólnienia ("Ty zawsze") i przypieranie do muru, tak że nie zostawia się partnerowi honorowego wyjścia, udowadniając mu nieudolność czy głupotę (np. "Twoje zachowanie jest podłe i absolutnie nic go nie tłumaczy"). W zdenerwowaniu, wypowiedzi tego typu są niestety bardzo częste, a prowadzą z reguły zamiast do rozwiązania konfliktu, do pogłębienia go. Dziwne, jak często rodzice uważają, że w stosunku do dzieci takie odezwania stanowią cenną metodę wychowawczą, podczas gdy w rzeczywistości budzą tylko słuszne poczucie krzywdy i rozgoryczenia. Taki atak i u dorosłych i u dzieci powoduje pragnienie obrony i odpłacenia tą samą monetą, a odwraca uwagę od problemu, który miał być wspólnie rozwiązany. Zrozumienie zasad konstruktywnego rozwiązywania konfliktów pomaga w znajdywaniu nowych sposobów postępowania w miejsce dotychczas bezskutecznie stosowanych, a także kompromisowych rozwiązań problemów domowych (np. podział obowiązków, rozkład mieszkania itp.), które dla wszystkich są najbardziej korzystne. Zwiększa elastyczność umożliwiającą zmianę sposobów zachowania powtarzanych wciąż tak samo, mimo że okazały się nieskuteczne (np. milczenie w razie konfliktu czy też odwoływanie się do osób trzecich). Sztuka rozwiązywania konfliktów jest w rodzinie umiejętnością szczególnie cenną, zwłaszcza jeśli posiądą ją wszystkie zainteresowane osoby. Zawsze może się jednak zdarzyć, że jedna osoba złamie umowę i wszystkie sposoby zawiodą. Pozostaje wtedy jeszcze jeden: przebaczenie. Gdy Piotr zapytał, ile razy ma przebaczać: "Czy aż siedem razy? Jezus mu odrzekł: "Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy"" (Mt 18, 21-22), a siedemdziesiąt siedem znaczy zawsze. Dwa są w rodzinie stopnie przebaczania. Pierwszy - gdy ktoś dostrzega swą winę i prosi o przebaczenie, a drugi - gdy nie umie nawet zrozumieć, jak zranił. Wtedy przebaczenie jest dużo trudniejsze i jeszcze bardziej potrzebne. Śmieszne pytanie U Janeczka stoi teraz globus kupiony kiedyś dla starszych braci, żeby oswajali się z kulistością ziemi - sprawą tak trudną do pojęcia dla dzieci. Na nim rodzeństwo pokazuje Janeczkowi, gdzie jest Polska. Globus jest nieduży i Polska jest na nim trudnym do znalezienia małym punktem. I choć w podręcznikach szkolnych czytamy dumne stwierdzenia, że Polska leży w samym środku Europy, na naszym globusie wygląda bardzo skromnie. Dlaczego urodziliśmy się właśnie tu? "Od początku" Pan Bóg zlecił ludziom odpowiedzialność za ziemię. Dlaczego my jesteśmy odpowiedzialni właśnie za ten jej kawałeczek, nad Wisłą? Nie wiem tego oczywiście. Ale tu jest nasze miejsce i tylko tu jesteśmy u siebie. Dużo napisano o Ojczyźnie słów wielkich i pięknych, tak wielkich i tak pięknych, że może trochę wstydzimy się używać ich we własnym, zwykłym domu. Może wydaje się nam, że miłość do Ojczyzny trzeba przeżywać tylko w milczeniu własnego serca. Skąd jednak nasze dzieci będą wiedzieć, co to znaczy Polska, jeśli nie damy im tego przeżyć? W strukturze postawy zachowanie zewnętrzne zależy od wewnętrznego, uczuciowego nastawienia, ale zależność jest też odwrotna: od przejawów zewnętrznych zależą przeżycia wewnętrzne. Jeśli więc z jakichś względów nie dopuścimy do uzewnętrzniania postawy, jej wewnętrzne aspekty również będą blednąć. Dotyczy to także miłości do Ojczyzny, zwłaszcza w okresie kształtowania się tej postawy. Muszą więc być w domu przedmioty o specjalnym znaczeniu, słowa szczególnie czcigodne i dni specjalnej pamięci. Nie można dopuścić do tego, by wydarzenia ważne dla Ojczyzny przechodziły obok domu będącego wyizolowaną przystanią. To co jest ważne dla Ojczyzny, musi przechodzić przez środek naszych małych domów, bo ona jest naszym domem wspólnym i nie ma dzieci zbyt małych, by w tym uczestniczyć. Są więc barwy, znaki i daty, które powinny być dla dziecka ważne od zawsze, czyli od czasu, do którego nie sięga się pamięcią. Od zawsze zanosiliśmy kwiaty przed narodowe pomniki, wstawali na dźwięk Mazurka i palili świece na grobach tych, którzy zginęli za Ojczyznę. Od zawsze kolory biały i czerwony były kolorami szczególnie znaczącymi, a piosenki patriotyczne należały do repertuaru znamiennego śpiewania. Potem dopiero przychodzi pytanie o przyczynę. Jeśli rodzice nie umieję wyrazić w słowach bogactwa tych znaczeń, pomoże im w tym poezja, ta wielka - pisana przez wieszczów narodu - i ta mała - dla dzieci. Piękne wioski za granicą, ale serca nie zachwycą. Nie pójdę ja za dunaje szukać doli w obce kraje, choćby mi gościniec złotem wyścielili - co mi po tym? (J. Porazińska) Pomogą w tym pieśni: takie, co to się śpiewa na stojąco, a także piosenki czasem sentymentalne i naiwne, tak że można ich nie traktować całkiem poważnie, a przecież mówiące o tym, że "piękna nasza Polska cała" i że "najpiękniejsze są polskie kwiaty". Jan Paweł II podczas pierwszej audiencji dla Polaków 23 października 1978 roku powiedział, że miłość do Ojczyzny jest miarą szlachetności człowieka. Nie wyjaśnił, dlaczego tak uważa. Może są rzeczy tak oczywiste, że nie wymagają wyjaśnień, jak nie wymagały wyjaśnienia dla zmęczonego i bezdomnego żołnierza z wiersza Lechonia? Przed żołnierzem, który walcząc przeszedł całą Europę i którego "ran nikt nie odwdzięczy", "bo niczym krew co płynie, przy złocie co brzęczy", staje pytanie: "Czy to było warto?" "Czy warto? Odpowiedział: Ach! Śmieszne pytanie!" Podczas spotkania z młodzieżą na Jasnej Górze 18 czerwca 1983 roku Ojciec Święty mówił o odpowiedzialności za Polskę i o tym, że "nasza polska wolność tak dużo kosztuje". Nie pragnijmy takiej Polski, która by nas nic nie kosztowała. Natomiast czuwajmy nad wszystkim, co stanowi autentyczne dziedzictwo pokoleń, starając się wzbogacić to dziedzictwo". Można by więc zastanawiać się, czy warto uczyć dzieci tego wzruszenia i zapału, z jakim odpowiadają na pytanie: "Kto ty jesteś?" Można by pytać, czy warto podejmować to czuwanie i tę odpowiedzialność, skoro łączy się z cierpieniem. Czy warto? - Ach, śmieszne pytanie! Osobowość dojrzała Wiek dojrzały Kiedy się patrzy z lotu ptaka na dworzec kolejowy węzłowej stacji, widzi się szyny leżące blisko siebie, a potem rozchodzące się w różne strony. Nie wiadomo, w którym kierunku uda się pociąg stojący na peronie. Podobnie, gdy się jest młodym, ma się przed sobą wiele możliwości. Wszystkie decyzje są przed nami: wybór stanu, zawodu, współmałżonka, miejsca zamieszkania. Potem wyrusza się pospiesznie w którąś stronę, poddaje okolicznościom życiowym, wybiera niecierpliwie i decyzje ma się już za sobą - jak pociąg, który przeszedł zwrotnicę i jedzie własnym torem. Gdy się to stanie, a raczej gdy się to zauważy, młodość ma się za sobą. W psychologii rozwojowej określa się dość precyzyjnie kolejne etapy związane z wiekiem dziecka. U człowieka dorosłego okresy rozwoju trudno jest mierzyć latami, ale raczej faktami życia i ich przeżywaniem. Gdy się spostrzeże, że pospieszne wybieranie już się dokonało, że droga jest już określona - jest to pierwszy etap dojrzałości. Jedzie się swoim torem najpierw z dumą, że szybko udało się nań dostać, potem z coraz większą nostalgią za tymi możliwościami, których się nie zrealizuje, bo zwrotnicę ma się już za sobą, a droga jest wytyczona, z tęsknotą za tym, co można było inaczej. Wreszcie przychodzi (u niektórych? u wszystkich?) pokusa, by jeszcze przeskoczyć na inny tor, który kiedyś może nie zauważony, może nie doceniony, został pominięty albo po prostu teraz dopiero odkryty, dawniej nawet nie przeczuwany, wydaje się atrakcyjny. Zapomina się, że przy tej zamianie ograniczenie jedną drogą i tak pozostanie, odczuwa się bunt przeciwko: "Już na zawsze" i żal za utraconymi możliwościami: "Przecież nie jestem jeszcze stary". Czasem podejmuje się próbę cofnięcia czasu, ale trudno, żeby pociąg przeskoczył z jednych szyn na drugie bez wykolejenia. W czasie drogi wsiadali doń ludzie, ustalały się związki z innymi osobami, którym teraz zagraża katastrofa, gdy pociąg nagle zejdzie ze swego toru. Relacje z drugą osobą, tak zwane sprawy prywatne, są zawsze sprawą społeczną, bo dotyczą przynajmniej dwojga. Widzimy, jakie spustoszenie pociągnęłaby za sobą upragniona zmiana, ile osób ucierpiałoby na niej bezpośrednio, i że ostatecznie byłoby się znów na jednej tylko drodze - tyle że na innej. I to jest drugi etap dojrzałości. Teraz zaczyna się dostrzegać coś nowego. Oto, choć wybory zewnętrzne ma się w zasadzie za sobą i droga jest dość wyraźnie określona, można się na niej zachowywać bardzo różnie. Teraz wybory są inne, na zewnątrz mniej widoczne, za to głębsze, bardziej wewnętrzne, nieraz trudniejsze, a nawet dramatyczne. Kiedy się wybiera śliczną i młodą dziewczynę na żonę, znajomi gratulują, organy grają, a stosu kwiatów trudno udźwignąć. Kiedy się wybiera wierność dla tej samej dziewczyny, ale już starszej, bardziej zmęczonej i czasem nieznośnej - nikt o tym nie wie. Gdy się wraca z kliniki do domu z uroczym dzidziusiem przyjaciółki przynoszą podarki, a rodzina zbiera się pełna zachwytu. Gdy uśmiecha się do tego dziecka, kiedy jest już niegrzecznym nastolatkiem, gdy przyszywa niezliczoną ilość guzików i łat do spodni, gdy znajduje dla niego czas mimo zmęczenia - nikt nam nie gratuluje. Kiedy wybiera się kapłaństwo, lud płacze ze wzruszenia na prymicjach, a rodzina tylko dla pozoru nie demonstruje dumy zbyt wyraźnie, ale potem gdy wybiera się samotny wieczór i pogodną gotowość na każde wezwanie - to już jest zwyczajne. Sami musimy wiedzieć, czemu jesteśmy wierni raz podjętym odpowiedzialnościom i wybierać co dzień samemu i po cichu, bo jak powiedział Przełęcki w "Uciekła mi przepióreczka": "Takie są moje obyczaje". To jest trzeci etap dojrzałości. W miarę upływu lat i rosnącego doświadczenia, życie widzi się jako coraz bardziej skomplikowane, wybory coraz bardziej wewnętrzne i wcale nie łatwiejsze przez to, że codzienne i przez nikogo nie zauważane. Już nie tylko, czy żenić się z dziewczyną, która się podoba, ale jak układać z nią życie, by było naprawdę dobre. Już nie tylko: czy zakładać rodzinę, ale czy wybierać jej dobro, raczej dbając o dobrobyt, czy o wspólne spędzanie czasu. Jak realizować swoje powołanie, jak wychować dzieci, jak wykonywać swój zawód, w co się angażować, jak rządzić swoim czasem, by go nie skąpić dla innych, a jednocześnie przez pośpiech nie robić wszystkiego powierzchownie. Wybory bardziej subtelne, na zewnątrz czasem niezauważalne: już nie tyle co robić, ale jak. Wtedy okazuje się, że choć pociąg jedzie po raz obranej trasie, ma jeszcze masę możliwości: czy pędzić jak najszybciej do celu, czy jechać powoli podziwiając krajobrazy, ilu zabierać pasażerów, na jakich zatrzymywać się stacjach. Znowu tyle wyborów, tyle koniecznych decyzji, w dodatku dokonywanych samotnie, bez gratulacji i kwiatów. Ich uzasadnienie musi być głębsze, żeby wysiłki miały sens. Więc szukamy sensu decyzji, które, okazało się, znowu są przed nami, nie za nami. Odkrywamy go mozolnie i po trochu, ale gdy umrzemy, zobaczymy "twarzą w twarz" (1 Kor 13, 12). O szczęściu, płaczu i wierności To będzie tekst o szczęściu, o płaczu i o wierności, ale jednak przede wszystkim o wierności. Przeznaczony jest nie dla wszystkich. Nie potrzebują go czytać ci, dla których wierność raz podjętym zobowiązaniom jest tylko radosną oczywistością, i nie warto, żeby czytali ci, którzy w ogóle nie wiedzą, albo nie chcą wiedzieć, co to jest wierność. Napisany jest dla tych, którzy znają wartość wierności, ale także jej cenę; którzy uważają ją za coś bardzo ważnego, choć nie zawsze łatwego. Będzie więc w tym tekście o wierności, ale zacząć trzeba od szczęścia. Mnóstwo rzeczy dzieje się wokoło nas. Wiele spraw nas dotyczy, wiele przedmiotów mamy w swoim polu widzenia. Tak wiele, że nie można ich wszystkich uświadamiać sobie w jednakowym stopniu. Coś musi dominować, stawać się ważne, inne rzeczy pozostają na dalszym planie. W psychologii mówi się w związku z tym o tle i figurze: figura jest tym, co ma dla nas - w danym momencie - znaczenie. Reszta pozostaje tłem. Możemy to sprawdzić. Idźmy na spacer, zatrzymajmy się i spójrzmy na trawę koło drogi. Obejrzyjmy wszystko, co się znajduje w naszym polu widzenia, a potem skoncentrujmy uwagę na jednej roślince: trawce lub kwiatku. W miarę przyglądania mu się, kwiatek staje się figurą, wyłania się z tła. Tło staje się mało ważne, prawie niedostrzegalne. Już tylko kwiatek jest wyodrębniony - zaczynamy dostrzegać coraz więcej szczegółów: kształty zarys listków, kolor i jego odcienie, krople rosy na płatku. Widzimy już tylko piękno tego kwiatu, zachwycamy się nim i jest to zachwyt uszczęśliwiający. Jeśli umiemy się zatrzymywać, takich chwil może być dużo. Może taką chwilę szczęścia dać kwiat, światło księżyca, dzieło sztuki, płynąca woda, widok na góry. Wystarczy zatrzymać się wyciszyć wewnętrznie, odetchnąć. Szczęście jest tuż, pod ręką, blisko, brak tylko czasu, by podnieść na nie oczy. Po to właśnie są potrzebne święta, wakacje, urlopy, żeby ten czas znaleźć, żeby się wewnętrznie uspokoić, zachwycać się i być przez chwilę szczęśliwym. Nie ma szczęścia trwałego na tym świecie, ale jego okruchy otaczają nas jak korale rozsypane w trawie, jak promienie słońca przebijające na chwilę chmury. Są to chwile, które każdy z nas zna z dzieciństwa, ale zdarza się, że z wiekiem je zapomina, a wtedy życie staje się smutne, szare, bez blasku. Są to chwile, które każdy może odszukać na nowo jeśli wydobędzie jako figurę z tła coś pięknego, muzykę, barwę nieba, zapach siana lub uścisk ręki. Czasami figurą wyłaniającą się z tła staje się człowiek. Otacza nas wielu ludzi, potrąca tłum bezbarwny, nijaki, ludzie pozornie jednakowi, mało ciekawi. Nagle jakiś zbieg okoliczności powoduje, że któryś z tych ludzi zostaje dostrzeżony, wyodrębniony, wyróżniony i wtedy okazuje się, że - jak pisze Jewtuszenko - "Nie ma pod słońcem ludzi nieciekawych, jak dzieje planet są ich losy, sprawy, każda planeta jest osobna, inna, i nie ma drugiej, co ją przypomina". Nie widzimy tego na co dzień, gdy jednak z jakimś człowiekiem nastąpi głębsze spotkanie, każdy może okazać się ciekawy i zachwycający. To też jest chwila szczęścia, które pogłębia się jeszcze bardziej, jeśli teraz człowiek okaże się tym, którego Ania z Zielonego Wzgórza nazywała "pokrewną duszą", czyli kimś, z kim myśli się i odczuwa podobnie. Może to być spotkanie choć głębokie, ale krótkie; może to być początek przyjaźni, a jeśli chodzi o człowieka innej płci, gdy do takiej fascynacji dołączy się zainteresowanie erotyczne, może to być początek miłości. Gertruda von le Fort mówi, że: "Miłość nie oznacza wyboru stanu cywilnego ani przyjemności zmysłów. Nie kocha się również z powodu błogosławieństwa dzieci. Ale miłość przemyka się jak promień z innego świata, aby oświetlić nasz świat [...], przez całą wieczność istnieje tylko jedna miłość, która pochodzi z nieba, nawet gdy świat nazywa ją ziemską. Bóg przyjmuje ją jakby była przeznaczona dla Niego samego." Dobrze więc jest i pięknie jest, jeśli od takiego promienia zaczyna się małżeństwo. Jeśli jednak ten błysk światła przeżyje człowiek już związany zobowiązaniami stanu duchownego lub małżeńskiego, albo jeśli człowiek w ten sposób dostrzeżony ma już takie zobowiązania, sprawa staje się bardziej skomplikowana i teraz trzeba już będzie mówić nie tylko o szczęściu, ale i o cierpieniu. Komplikacja rośnie zaś tym bardziej, im bardziej człowiek przeżywa nie tylko zachwyt drugim człowiekiem, ale również odczuwa zachwyt drugiego; jeśli czuje, że stał się dla niego wyodrębnianą z tła figurą. Widzi wtedy, że kawałami opowiadanymi od lat, które jego otoczenie już tylko nudzą, może kogoś naprawdę rozśmieszyć. Zauważa, że dzieje jego życia, znane bliskim od dawna i przez to nieinteresujące, są dla kogoś bardzo ciekawe; że osiągnięcia, które w jego otoczeniu traktowane są jako oczywiste wypełnianie obowiązków - komuś imponują; że jego powierzchowność, znacznie już mniej korzystna niż kiedyś, może się jednak podobać. Doświadcza, że ktoś interesuje się nie tylko tym, co on robi, ale także co myśli i co czuje, co go męczy, smuci lub cieszy, za czym tęskni. Czuje się dla kogoś ważny, interesujący. Od lat już zna siebie samego jako zwyczajnego, nudnego i szarego, a nagle w czyichś oczach ogląda siebie jako cennego, pięknego i fascynującego. Każdemu tego potrzeba, tym bardziej że jest to przecież prawda - każdy jest wspaniały, skoro jest osobiście i indywidualnie kochany przez Boga Wszechmogącego, tak że aż Syna Swego Jednorodzonego za niego dał. Chyba jednak na co dzień nie bardzo umiemy o tym pamiętać i tym się cieszyć. Człowiek więc, który daje nam doświadczyć własnej wartości, jest wielkim ofiarodawcą. Tu zaczyna się niebezpieczeństwo, bo takie przeżycie chciałoby się przedłużyć. Człowieka, który daje tak cenny dar, chciałoby się zatrzymać dla siebie. Zachłanny jest człowiek, i często to, co mu się podoba, pragnie mieć na własność. A trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie jest to możliwe. Nie można zabrać krajobrazu ani górskiego potoku, ani blasku słońca na falach. Choćby się trochę wody nabrało do butelki - to przecież nie to. Choćby się zerwało kwiat i schowało go do kieszeni, już po paru godzinach niewiele zostanie z jego urody: starta kropla rosy, wymięte listki, pozbawione barwy płatki - brzydki strzępek i plama na kieszeni. Tak samo nie można sobie zabrać człowieka. Jeśli nawet skłoniłoby się go, by zdradził to, czemu winien wierność - wtedy nie będzie już tym, kim był. Jeśliby się samemu zdradziło siebie i swoich, nie będzie się już tym, kim on się zachwycił. Trzeba więc być czujnym, aby niebacznym słowem czy gestem nie rozpocząć dzieła zniszczenia. Któż rzuca śmieci do górskiego potoku? Musi pozostać na swoim miejscu piękny i czysty; musi pozostać piękny i czysty we wspomnieniu. Nie wszystko można mieć, nieraz trzeba się czegoś wyrzekać i rezygnować. Bywa to oczywiście połączone z cierpieniem, czasem małym, czasem dużym, a czasem bardzo wielkim, ale cierpienie nie jest najgorsze z tego, co może nas spotkać. Jeżeli dochowanie wierności wymaga cierpienia, trzeba cierpieć, a jeśli ktoś potrafi - może płakać. Cierpienie też jest bogactwem, jeśli się je świadomie przeżywa. Jest wprawdzie naturalne, że każdy stara się przed cierpieniem uciec, kombinuje, jak go uniknąć, zamazuje sytuacje, okłamuje samego siebie, ale ta ucieczka nic nie da. Tylko prawda ma moc wyzwalającą. Trzeba spojrzeć uczciwie na to, co się dzieje i co może się stać, na własne uczucia. Nie musi się siebie samego za nie potępiać - za swoje uczucia człowiek nie jest odpowiedzialny, ale jest odpowiedzialny za to, co z nimi zrobi. Zawsze jest jakiś wybór. Można wybrać cierpienie, ono coś w człowieku przepali, zahartuje, rozwinie. Można się też modlić, żeby Bóg zechciał to uczucie daremne przyjąć tak, jakby było przeznaczone dla Niego samego. Okres najsilniejszego bólu trzeba po prostu przeczekać. Później okaże się, że on też wniósł coś w życie, nadał mu intensywność, ukazał wartości, że coś w tym czasie zostało uratowane i że coś wtedy w człowieku dojrzało. A serce tęskni Szukałam w literaturze czegoś o tęsknocie, ale nie udało mi się znaleźć tego hasła ani w encyklopediach, ani w słownikach psychologicznych i teologicznych. Nie ma go w skorowidzach i spisach treści podręczników, a nawet w konkordancji biblijnej. Czyżby tylko poeci wiedzieli coś o tęsknocie? A przecież tęsknota towarzyszy człowiekowi od pierwszych do ostatnich chwil życia. Małe dziecko wodzi oczami za matką, a gdy ona niknie z jego pola widzenia - płacze. Dziecko nie rozumie jeszcze pojęć czasu i przestrzeni. Nie wie, czy ukochana osoba, która warunkuje jego poczucie bezpieczeństwa, odeszła do kuchni, czy na zawsze. Nie ma jej - to wszystko. Nie ma jej, więc tęskni rozpaczliwie za tym, żeby była. Tak zaczyna się tęsknota, a potem trwa, wzbogaca się i różnicuje przez całe życie, aż dochodzi do tęsknoty za tym, co ostateczne, i "niespokojne jest serce człowieka, póki nie spocznie w Panu". Tęskni się za tym, czego aktualnie nie ma; za tymi, którzy są daleko; za tym, na co się czeka. Tęskni się więc za tym, co odległe w czasie i co odległe w przestrzeni. Tęskni się za tym, co było: za "krajem lat dziecinnych" za utraconym zdrowiem, sprawnością czy urodą, za beztroską młodości, za ludźmi których kiedyś się znało i kochało, za tymi, którzy umarli. Często tęsknota przeinacza trochę te wspomnienia, upiększa je. Przycicha na miesiące, a nawet lata, i wybucha nagle przy okazji jakiegoś wydarzenia, zasłyszanej melodii, wydobytej pamiątki. Więc zastanawia się Tadeusz Kotarbiński "zagasłych dni przyloty czyż upamiętniać warto, skoro mrzemy z tęsknoty nad ocalałą kartą?" Tęskni się też do tego, co będzie. Dzieci tęsknią do dorosłości i samodzielności; tęskni się do tego, żeby mieć własne mieszkanie i rodzinę, żeby świat zrobił się lepszy, a Ojczyzna była wolna. Tęsknota skierowuje myśli ku przyszłości bliskiej lub dalekiej, a czasem tak odległej, że mogącej być udziałem dopiero kolejnych pokoleń, ale tak pięknej, że wartej wysiłku dziś. Tęskni się też do tego, co aktualne w czasie, ale odległe w przestrzeni. Tęsknią dzieci do rodziców i rodzice do dzieci, które wyjechały lub odeszły do swoich spraw. Tęsknią małżonkowie, gdy muszą się rozstać i zakochani, gdy tylko stracą z oczu tych, którzy są dla nich najważniejsi. Tęskni się do ludzi ukochanych, z którymi nie można być razem, bo ich drogi życia - choć kiedyś skrzyżowały się, ale są inne - i nie wolno się na nie wdzierać. Tęskni się do tych, którzy zdradzili i porzucili, a dzięki tej tęsknocie, to co było kiedyś dobre, nie znika od razu, ale mimo rozstania żyje. Tęskni się do gór i swobodnej przestrzeni, do odległych krajów, do przyjaciół, a czasem do samotności. Tęsknił Norwid "do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie" i tęsknią współcześni emigranci - jak w tej piosence: "śpiewa ci obcy wiatr, zachwyca piękny świat, a serce tęskni". Tęskni się wreszcie do czegoś nieokreślonego, co nas przekracza, czego nie ma, co się dopiero przeczuwa. To tęsknota wywiodła Kolumba na dalekie morza i doprowadziła ludzi na księżyc, to tęsknota każe uczonym robić nieskończoną liczbę eksperymentów, a cyrkowcom wykonywać coraz trudniejsze ćwiczenia. To nie tylko sprawa pieniędzy i sławy, to tęsknota do przekraczania samego siebie. Ciągle towarzyszy nam tęsknota i może być uczuciem niebezpiecznym, bo odprowadza nas z tego miejsca i czasu, w którym aktualnie jesteśmy, a kieruje myśli ku temu, czego nam brak. Zapominamy o tym, co mamy. "Mrzemy z tęsknoty", zamiast się cieszyć. Cierpimy. Płaczemy i nie możemy spać, i usta nam drętwieją, i serce kołacze. Biedni są więc ludzie, którzy tęsknią. Ale tęsknota, choć składa się przede wszystkim z cierpienia, to chyba jednak nie tylko z niego, skoro w gruncie rzeczy nie chce się z niej zrezygnować. Kiedy Kmicic, po kolejnym zerwaniu z Oleńką, odjeżdżał zrozpaczony i tęskniący, doradzał mu ktoś, żeby na pierwszym popasie zalał ognisko wodą albo rzucił za siebie czerwoną tasiemkę - żeby zapomnieć. Pan Andrzej jednak ani tasiemki nie rzucił, ani ogniska nie zalał. Gdyby to zrobił, może by i zapomniał - nie ze względu na magiczne działanie czerwonej wstążeczki, ale na własną decyzję. On jednak nie chciał zapomnieć; wolał dalej tęsknić i cierpieć. Bo tęsknota, choć niesie ze sobą cierpienie, jednak odczuwana jest jako wartość. Powoduje rozszerzenie naszej świadomości, pamięci i zaangażowania na coś dalej i więcej niż chwila bieżąca. Gdyby człowiek nie tęsknił, żyłby w ciasnym światku teraźniejszości. Biedni więc ludzie, którzy nie tęsknią. Umiejętność koncentracji "tu i teraz" warunkuje dobrą pracę, pogłębione kontakty z ludźmi, umożliwia odczuwanie chwil szczęścia. To jedna ważna strona przeżywania życia. Drugą - rozszerzającą chwilę bieżącą w czasie i przestrzeni - jest tęsknota. Dzięki niej powstają poezje, listy i pamiętniki. To ona zabarwia uczuciem naszą pamięć o nieobecnych osobach, miejscowościach i sytuacjach. Mobilizuje do działania, do życzliwości i wdzięczności, ożywia serce i nie pozwala mu na obojętność. Wzbogaca osobowość, wyzwala energię twórczą, pobudza do nowych przedsięwzięć, do rozwoju i zdobywania, aby po każdym osiągnięciu budzić nowy niedosyt i znów popychać dalej. Poszerza horyzonty, wskazuje nowe cele, otwiera na świat, wyrywa z zasiedziałości i stagnacji. Doprowadza do nowych spraw i nowych spotkań, a wreszcie skierowuje poza granice czasu, przygotowując przejście: "jak wlecze się i dłuży czas, gdy myśl ku Tobie wciąż biegnie stąd, więc wyruszymy już w tę noc, by ujrzeć tamten brzeg i ląd". Starość - kolejny etap rozwoju Psychologia wieku starego nie jest jeszcze dokładnie opracowana. Opisująca zmienianie się człowieka zależnie od wieku psychologia rozwojowa koncentruje się na dzieciach i młodzieży. Starość wydaje się mniej ważna, a nawet sama jej nazwa bywa wstydliwie pomijana lub zastępowana różnymi omówieniami. W ukazujących się od czasu do czasu publicystycznych wypowiedziach na ten temat czytamy najczęściej o ludziach starych jakby o jakiejś osobnej kaście ludzi obcych, innych, z którymi coś trzeba zrobić: zabezpieczyć, zabawić, pouczyć. A przecież nie żyjemy poza czasem i najpierw mamy lat mało, potem dużo, a wreszcie bardzo dużo. Wobec przedłużenia się życia ludzkiego, ludzie starzy stanowią coraz większy procent społeczeństwa, a w życiu poszczególnego człowieka okres starości stanowi coraz dłuższą jego część. Mimo to ludzi starych często traktuje się jako niepotrzebnych, zapominając o wartościach, które tylko oni mogą wnieść w życie rodzin i społeczeństw, a o starości własnej nie chce się myśleć. Naprawdę jednak nie jest to problem czyjś, ale dla każdego własny - dalszy lub bliższy, ale nikogo nie omijający. Nie jest to rzeczywistość czyjaś, ale własna. Trzeba na nią spojrzeć jako na kolejny etap swojego życia, w który się już weszło, albo do którego się dojdzie; jako na nowy okres rozwojowy o innych niż poprzednio możliwościach i o innych niż poprzednio zadaniach. Jest taki wschodni aforyzm: Nie wszystkie kwiaty zakwitają razem, każdy ma swój czas i porę, niech to dla ciebie będzie drogowskazem, nie wszystkie kwiaty zakwitają razem. To też wprawiają w zachwyt i ekstazę wciąż nowych barw swych kolorem. Nie wszystkie kwiaty zakwitają razem, każdy ma swój czas i porę. Starość jest okresem, kiedy jedne kwiaty już nie kwitną, ale jest czas i pora na inne. Nie zawsze jednak umiemy zachwycić się nową barwą kwiatów, trzymając się kurczowo dawnych, już więdnących. Najważniejszą sprawą jest zrozumieć, że starość jest okresem zmiany możliwości: z możliwości typu zewnętrznego na możliwości bardziej wewnętrzne. Możliwości bardziej zewnętrzne, siły fizyczne i sprawność zmysłów, z czasem słabną. Nie można podać ścisłej granicy wieku tych zmian. W pewnym sensie - zmniejszania się zawartości wody w tkankach - starzejemy się od urodzenia. Jeżeli w psychologii dziecka możemy określić dość dokładnie czas rozwoju poszczególnych funkcji, to ich osłabienie jest rzeczą indywidualną, zależną od wielu czynników, między innymi od stanu zdrowia, a w dużej mierze od ćwiczenia. W każdym razie wiemy wszyscy z obserwacji, lub z własnego doświadczenia, że z wiekiem siły fizyczne słabną, zmniejsza się szybkość reakcji, obniża sprawność receptorów wzroku, słuchu, smaku. Starsi ludzie lubią więcej słodzić i solić, bo nie odczuwają tak silnie jak poprzednio bodźców smakowych; używają okularów, bo gorzej widzą; aparatów słuchowych, bo gorzej słyszą; wolniej chodzą i potrzebują na różne czynności więcej czasu niż poprzednio. Tych możliwości ubywa nam po trosze z każdym rokiem życia, a że byliśmy do nich przyzwyczajeni, ich ograniczenie może się wydać tak ważne, że nie pozwoli zauważyć możliwości nowych, z wiekiem dopiero się pojawiających. "Nie wszystkie kwiaty zakwitają razem", niektóre z konieczności wiążą się z wiekiem starszym. Są to możliwości bardziej wewnętrzne: rośnie doświadczenie, umiejętność zachowania dystansu, rozwaga i głębokość sądu. Właśnie spowolnienie, tak przykro nieraz przeżywane, pozwala na mniej gwałtowne angażowanie się i mniej szybkie wyrażanie swojego zdania, a za to głębsze odróżnienie rzeczy istotnych od nieważnych, dobrych od złych pozwala na spokojną wyrozumiałość i cierpliwą dobroć. Czasem mówi się z lekceważeniem o religijności ludzi starszych, szczególnie kobiet, które: "Siedzą w kościele, bo nie mają co robić". Jest to niesłuszne. Religijność przemieniona przez doświadczenie całego życia może być najgłębsza, bo w związku z wymienioną wyżej zdolnością do rozwagi, wzrasta możliwość świadomego i wolnego wyboru. Przesunięcie się możliwości dotyczy też strefy kontaktów międzyludzkich. W wieku starszym niełatwo jest zawierać nowe przyjaźnie. Najwięcej przyjaciół mamy z okresu młodości, a tych z czasem ubywa, ubywa też członków rodziny. W związku z tym zmniejszeniem się liczby kontaktów może nastąpić jednak ich pogłębienie. Na przykład w moich badaniach nad powodzeniem małżeństwa, największe zadowolenie ze związku wystąpiło u par najstarszych, żyjących ze sobą dłużej niż dwadzieścia pięć lat. W kontakcie z młodymi, człowiek stary może obdarzyć tym, czego w młodości z reguły nie ma, stąd piękne przyjaźnie starych nauczycieli, majstrów, rzemieślników z uczniami, dziadków z wnukami, starych duszpasterzy z dziećmi. To wszystko są nowe możliwości. Ponieważ jednak byliśmy przyzwyczajeni do innych - tych właściwych młodości, a więc szybkości i ekspansji - gdy one zaczynają się kurczyć, wydaje się, że to jest koniec wszystkiego. Stąd wstydliwe przemilczanie starości i bolesne jej przeżywanie. Stąd używanie przymiotnika "stary" jako wartościującego negatywnie i to zarówno przez młodych, jak i przez samych ludzi w starszym wieku. Najważniejsze natomiast jest zrozumienie, że starość nie stanowi zmniejszenia możliwości, ale ich zmianę. Ponieważ utrata możliwości wcześniejszych jest często przeżywana bardzo ciężko, może powodować dwojaką reakcję. Jedną może się stać wycofywanie z życia i rezygnacja: "Na nic nie mam już siły, nic nie mogę, na nic się nie przydam". Druga, również niekorzystna postawa, to - przy niedopuszczeniu do świadomości zmiany w swoich możliwościach - kurczowe trzymanie się wcześniejszego sposobu życia: "Z niczego nie zrezygnuję, z niczego się nie wycofam, do wszystkiego będę się wtrącać". Jedna i druga postawa powoduje smutne przeżywanie swojego wieku i jest szkodliwa także dla otoczenia. Pierwsza pozbawia człowieka możliwości rozwoju właściwego dla wieku, a jednocześnie zubaża otoczenie o to, co uczestnicząca obecność starego człowieka może mu dać. Druga, będąca również jakimś wstrzymaniem w rozwoju, jednocześnie przez ingerowanie w życie dzieci, np. w ich sprawy małżeńskie, może się stać bardzo szkodliwa. Subiektywnie może ta druga postawa jest mniej tragicznie przeżywana, ale do czasu, bo ostatecznie powoduje odsunięcie się bliskich. Najlepiej chyba traktować pewne ograniczenie możliwości zewnętrznych: szybkości działania, zakresu decydowania, czy nawet dopływu informacji (przez osłabienie zmysłów) jako "znak czasu" - by zwrócić się bardziej do wewnątrz i pogłębiać życie wewnętrzne. Fakt, że nie można już tak szybko biegać jak kiedyś, można potraktować jako znak, by mniej się "krzątać koło wiela", ograniczyć aktywność zewnętrzną na korzyść wewnętrznej. Fakt ilościowego ograniczenia kontaktów można traktować jako znak, by je pogłębiać i obdarzać raczej darami serca niż przedmiotami materialnymi. Kiedyś podobno ludzie starzy otaczani byli wielkim szacunkiem, gdyż dostrzegano w nich mądrość doświadczenia. Szanowani szczególnie byli też niewidomi, gdyż wierzono, że nie widząc tego co na zewnątrz, dostrzegają to, co niewidoczne dla oka - wewnętrzne, najważniejsze. Można więc pewne odcięcie od świata zewnętrznego w starszym wieku traktować jako znak, by zwrócić się do wewnątrz. Jednakże, by do wnętrza warto się było zwracać, nie może ono być puste. W starości mamy większą niż poprzednio szansę pogłębiania życia wewnętrznego, ale by było co pogłębiać, życie to musi już istnieć wcześniej. Starość może być ukoronowaniem życia, ale trudno by była jego początkiem. Jeżeli wcześniej rozwinęliśmy swoje życie wewnętrzne, mamy gdzie się zwrócić i co doskonalić. Jeśli nie zrobimy tego na czas, w starości pozostaje tylko wsłuchiwanie się we własny organizm coraz mniej sprawny i coraz mniej piękny. Opowiadał mi ktoś historię starszej pani, która czuła się bardzo samotna i nieszczęśliwa. Nie zajmowała się niczym prócz przykrej obserwacji własnych dolegliwości. Radzono jej: "Niech się ciocia czymś zajmie". "Nie, ja już nic nie mogę". "Może ciocia opowie coś dzieciom?" "Nie, dzieci mnie denerwują." "Może ciocia zrobi coś na drutach?" "Nie, ja żadnych robót ręcznych nie umiem." "Może ciocia nakarmi ptaszki okruchami?" "A co mnie ptaszki obchodzą?" Istotnie, jeżeli wcześniej nie znajdzie się niczego, co interesuje, nikogo, kogo się lubi i żadnego zajęcia, które można by kontynuować, starość będzie pusta. Trzeba się do niej wcześniej przygotować, traktując jako kolejny etap rozwoju, przynoszący nowe wartości, ale związany z etapami wcześniejszymi. Wzrastanie O zachowaniu dojrzałym i o dojrzałości mówi się ostatnio wiele traktując ją najczęściej jako synonim rozsądku i rozwagi. Tu już interpretacje zaczynają się różnić; często "być rozsądnym" znaczy na przykład "nie ryzykować", a najmniej ryzykuje ten, kto nie podejmuje żadnego działania. Wiadomo: kto śpi, nie grzeszy. W takiej wykładni dojrzałość stawałaby się biernością, a zachowanie dojrzałe wegetacją. Czym naprawdę jest dojrzałość? Psychologia może częściowo odpowiedzieć na to pytanie charakteryzując osobowość dojrzałą i objaśniając warunki postępowania dojrzałego. Nie odpowiada ona na pytanie: co robić? - tego trzeba szukać w innych dziedzinach wiedzy, jak historia, filozofia i w innych dziedzinach życia, jak światopogląd i religia, czy po prostu w Słowie Bożym zawartym w Piśmie Świętym. Psychologia może jednak, przynajmniej częściowo, odpowiedzieć na pytanie: jak? Odpowiedź na pytanie, czym jest dojrzałość, nie jest prosta, zacząć może łatwiej od pytania, czym dojrzałość nie jest. Nie jest więc na pewno tym samym co dorosłość. Mówi się wprawdzie o maturze, jako egzaminie dojrzałości. Jest to jednak raczej pewna miara dorosłości w dziedzinie wykształcenia. Dorosłość osiąga się w pewnym określonym umownie roku życia i to w różnym wieku, zależnie od punktu widzenia: prawo głosu - od osiemnastu lat, prawo do zawarcia małżeństwa dla mężczyzn - od dwudziestu jeden lat, odpowiedzialność przed sądem dla dorosłych - od siedemnastu lat. Wiadomo jednak, że żadna z tych dat umownych nie stanowi jeszcze dowodu dojrzałości. Dojrzałość jest miarą względną, zawsze w stosunku do czegoś. Osoba dojrzała jak na dziecko, byłaby niedojrzała jak na dorosłego; ktoś dojrzały na lat osiemnaście, byłby niedojrzały na lat trzydzieści. Można więc wskazać pewne etapy nabywania dojrzałości, a nawet łączyć je z określonym rokiem życia. Nie można jednak określić punktu osiągnięcia dojrzałości, bo życie biegnie wciąż naprzód i postępowanie dojrzałe dziś, byłoby niedojrzałe jutro. Nie można też określić punktu kulminacyjnego dojrzałości, chociaż można to zrobić dla innych sprawności, np. w sporcie punktem szczytowym możliwości jest dwadzieścia parę lat, w możliwościach pracy zawodowej czterdzieści parę (zależnie od zawodu) itd. W dojrzałości psychicznej takiego momentu określić się nie da, gdyż może ona wzrastać aż do śmierci, ale może też przerwać rozwój i wtedy szybko stanie się niedojrzałością w stosunku do aktualnego etapu życia. To nieustanne wzrastanie dojrzałości dotyczyć może paru cech psychicznych szczególnie ważnych, a przede wszystkim samodzielności myślenia, samoświadomości działania oraz umiejętności miłości. Wzrastanie tych cech zależy w dużej mierze od środowiska, które je wzmacnia lub osłabia, ale począwszy od wieku dorastania człowiek może sam podjąć odpowiedzialność za swój rozwój i świadomie nim kierować. Można więc te cechy traktować jako pewne sprawności - coś czego da się nauczyć. Oczywiście, zwłaszcza w wieku dziecięcym, środowisko, a przede wszystkim rodzina, może to uczenie się ułatwiać albo utrudniać, tak jak można dziecku ułatwiać lub utrudniać naukę szkolną. Jednak ostatecznie człowiek sam decyduje o tym, czy chce się uczyć, i o ile jest w tej nauce wytrwały. W kolejnych rozdziałach mowa będzie o samodzielności, samoświadomości i umiejętności kochania. Na początek trzeba jednak wspomnieć o pewnej podstawie, na której opiera się rozwój tych elementów dojrzałości. Jest nią akceptacja siebie, czyli uznanie samego siebie za pewną wartość mimo tych ograniczeń, które każdego z nas dotyczą. Sprawa jest dość delikatna - często zdaje się, że wielu naszych bliźnich aż za bardzo akceptuje samych siebie, mimo że innym wytrzymać z nimi trudno. Często jednak w rzeczywistości ludzie ci nie lubią samych siebie, lecz akceptują, czy nawet samouwielbiają swój obraz, który wytworzyli sobie sami, a który nie jest zgodny z rzeczywistością. Tacy ludzie nie znają sami siebie, nie mogą więc wzrastać w dojrzałości. Nie mogą zmieniać siebie świadomie, bo nie wiedzą, jacy są, a w gruncie rzeczy nie chcą tego wiedzieć, bo nie umieją się pogodzić z sobą samym, takim, jakim się jest naprawdę. Prawidłowym punktem wyjścia jest realne spojrzenie na siebie razem z wadami i zaletami. Wtedy dopiero można wiedzieć, co warto rozwijać, a co zmieniać. Trzeba koniecznie coś w sobie polubić, bo jeśli nic realnego lubić się w sobie nie będzie, zacznie się uciekać od siebie prawdziwego do obrazu fikcyjnego, z którym już w gruncie rzeczy nic się nie da zrobić, bo nie będzie on miał związku z rzeczywistością. Trzeba polubić coś w swoim postępowaniu i myśleniu, a także w swoim ciele. Ciało jest narzędziem porozumiewania się z innymi ludźmi poprzez oczy, uszy, mowę i dotyk. Jeżeli niczego w tym narzędziu nie będzie się lubić, porozumienie nie będzie udane. Uczenie się umiejętności posługiwania się ciałem jako wyrazem jest ważnym zadaniem, bo bez niej nie można otworzyć się na innych ludzi. Trzeba się ze swoim ciałem oswoić, polubić je i poznać jego potrzeby. Udawanie przed sobą samym, że się tych potrzeb nie ma, nie unicestwia ich, lecz tylko powoduje, że traci się nad nimi kontrolę. Nieuświadomione, istnieją nadal powodując niepokój, rozdrażnienie i nerwicę. Nad potrzebami uświadomionymi można panować i realizować je lub nie realizować - w zależności od tego, co się postanowi. To przyjęcie siebie, nie jako ideału, w którym już nic zmieniać nie trzeba, ale też nie jako kogoś bez wartości, kto nic nie może dać z siebie, akceptacja siebie takiego, jakim się jest naprawdę i jakim warto się dalej rozwijać jest punktem wyjścia do rozwoju samodzielności, samoświadomości i właściwego odnoszenia się do innych, czyli dojrzałości. Dojrzałość byłaby więc w tym ujęciu nie tyle stanem, co procesem, kierunkiem rozwoju nigdy nie kończącego się. Samodzielność Jednym z najważniejszych elementów dojrzałości psychicznej jest samodzielność. Oceniać ją można w zależności od etapu rozwojowego. W psychologii rozwojowej życie człowieka podzielone jest precyzyjnie na etapy. Dla oceny samodzielności wystarczy podział najprostszy: (1) wczesne dzieciństwo mniej więcej do szóstego roku życia, czyli pójścia do szkoły, (2) młodszy wiek szkolny - niższe klasy szkoły podstawowej, (3) dorastanie od jedenastego, dwunastego do siedemnastego, osiemnastego roku życia, (4) młodość - czas wyboru zawodu, stanu, współmałżonka, rozpoczynanie pracy zawodowej i (5) wiek dorosły. We wczesnym dzieciństwie dzieci są niesamodzielne i nie można traktować tego jako niedojrzałości. Ich rozwój przebiega głównie przez naśladowanie. Przez naśladowanie dorosłych uczą się chodzić, jeść, mówić; nabywają form towarzyskich i sposobów odnoszenia się do innych. W młodszym wieku szkolnym dzieci naśladują już nie tylko dorosłych. Grupa rówieśnicza i koledzy są dla nich ważnym autorytetem, do nich chcą się upodobnić i im ulegają. Nie jest ważne, czy jakieś zachowanie jest mądre - ważne, że robią to koledzy; nie jest ważne, czy sukienka jest gustowna - ważne, że przyjaciółka ma taką. Uleganie innym jest w tym czasie zachowaniem naturalnym. Dzieci ulegają kolegom, a także dorosłym. Przyjmują bezkrytycznie to, co się im mówi, choćby przekazywane sądy były sprzeczne. Ulegają zdaniu rodziców, pani w szkole i katechety - choćby ci mieli odmienne poglądy; po prostu odpowiadają "tak jak trzeba", czyli tak jak oczekuje pytający. Oczywiście, mogą być nieposłuszne, ale sama zasada autorytetu dorosłych nie jest kwestionowana. Zmienia się to radykalnie w wieku dorastania. Teraz już nie poszczególne rozporządzenia, ale sama zasada tego, że dorośli mogą coś nakazywać, jest podważana. Dzieci nastawione są przede wszystkim na krytykowanie. W pewnym sensie jest to nadal niesamodzielność - mówiąc czarne na białe, znowu jest się zależnym od cudzego zdania, tyle że przez opozycję. Jest to jednak etap bardzo ważny, bo od niego rozpoczyna się poczucie, że można mieć zdanie odmienne od innych. W okresie młodości, po przejściu przez burze okresu dojrzewania, człowiek umie już patrzyć na sprawy niezależnie od tego, co nakazują mu osoby reprezentujące przewagę wieku, siły czy stanowiska. Ocenia sytuację obiektywnie, opierając się na własnej wiedzy, a także na autorytecie tych, którzy pozyskali sobie ten autorytet kompetencją, bezinteresownością, doświadczeniem i uczciwością. Obiektywna ocena jest zasadą naczelną. Oczywiście, nie zawsze rozwój przebiega tak, jak został wyżej opisany. Często człowiek rozwija się nierównomiernie: np. szybciej pod względem fizycznym niż umysłowym. Także pod względem dojrzałości zdarza się, że rozwój zatrzymuje się na którymś z etapów. Wtedy człowiek dorosły, dobrze rozwinięty pod względem fizycznym i intelektualnym, pod względem samodzielności myślenia jest jak dziecko. Jeżeli rozwój pod tym względem zatrzyma się na etapie wczesnego dzieciństwa, spotykamy ludzi nie mających swojego zdania, a naśladujących tych, którzy mają siłę, tak jak dziecko naśladuje rodziców. Ponieważ nie doszli do etapu krytycyzmu, mówią i myślą tak, jak im się myśleć każe, choćby ten za kim idą, jak za panią matką, zmieniał zdanie lub nie był w stanie go uzasadnić. Bywa też, że człowiek dorosły wiekiem, pod względem samodzielności dorósł tylko do młodszego wieku szkolnego. Dominuje w nim wtedy konformizm, bezkrytyczne przyjmowanie podawanych informacji i upodabnianie swojego zachowania do zachowania innych. Tacy ludzie idą bezkrytycznie za modą czy koniunkturą; biernie się podporządkowują. Do nich odnosi się określenie: "owczy pęd". Poziom samodzielności wieku dojrzewania jest już wyższy, ale człowiek dorosły - na nim się zatrzymujący - to człowiek stosujący opór, sprzeciw i krytykę jakby dla zasady. Dla niego nic nie jest dobre, nic nie jest mądre, wszystko jest złe i głupie. Wydawać by się mogło, że wśród tego morza zła i głupoty on jeden jest mądry i dobry. Trudno jednak z tej mądrości skorzystać, gdyż on też nie ma własnego zdania, potrafi tylko negować i krytykować to, co próbują zdziałać inni. Trudno ocenić, jaki procent ludzi dochodzi do prawdziwej samodzielności myślenia, opierającej się na realnej ocenie sytuacji, a także na zdaniu innych, posiadających autorytet nie siły, ale kompetencji. W okresie młodości powinno się już ten poziom osiągnąć, a przynajmniej o niego zabiegać. Jeśli jednak doszło się do tego poziomu, także nie jest to jeszcze szczyt możliwości. Można samodzielność dalej rozwijać, można się w niej cofać, do poziomu dziecięcego. Cofanie się może być wynikiem poddawania się manipulacji informacją, gdyż człowiek czy to młody czy stary nieustannie bombardowany jest zalewem informacji, z których część jest prawdziwa, a część fałszywa. Manipulacja dotyczy podawania informacji świadomie zafałszowanych w celu wywołania określonych zachowań u odbiorcy. Nie chodzi w niej jedynie o fałsz intelektualny, ale także o zmianę postaw tych osób, do których informacje są kierowane. Postawa jest to sposób odnoszenia się do czegoś lub do kogoś. Można w niej wyróżnić element intelektualny - wiedzę o tym czymś (żeby się do czegoś ustosunkować, trzeba coś o tym wiedzieć), uczuciowy (to o czym się wie, można lubić lub nie lubić) i behawioralny, czyli sposób zachowania się w stosunku do przedmiotu. Np. jeśli wiem, że ktoś jest dobry (poznanie), mogę go polubić (uczucie) i starać się z nim często widywać (sposób postępowania). W każdym oddziaływaniu wychowawczym czy duszpasterskim mamy do czynienia z kształceniem postaw. Wychowawca podaje informacje, w które wierzy i co do których jest przekonany (np. że Bóg jest dobry), co powoduje określone uczucia (np. miłość do Boga), a te uczucia mobilizują do postępowania (np. z miłości do Boga staram się być dobry). W manipulacji porządek jest odwrotny, to nie prawda ma pociągnąć uczucia i postępowanie, ale prawdę zniekształca się w informacji w taki sposób, aby zachęcała do zachowań, które pragnie uzyskać manipulator. Manipulując informacją posługuje się oddziaływaniem na wszystkie elementy postaw, chodzi jednak nie o przekazanie prawdy, ale o uzyskanie określonych zachowań. Jeżeli np. chcę, żeby po wykładzie studenci pozostali w sali, mogę obmyślać takie informacje, które skłonią ich do zatrzymania się. W manipulacji prawdziwość informacji jest obojętna. Chodzi o podanie ich w taki sposób, żeby skłoniły do założonego z góry postępowania. Przy oddziaływaniu na aspekt poznawczy postaw chodzi więc o celowe zafałszowanie informacji, ale musi to być zafałszowanie sprytne, gdyż na kłamstwie całkiem prymitywnym, poznałoby się nawet dziecko. Jeżeli więc - wracając do przykładu dotyczącego zatrzymania studentów w sali - powiem, żeby zostali, bo pada deszcz, a wystarczy wyjrzeć, żeby stwierdzić, że jest pogoda - każdy zauważy, że usiłuje się go wprowadzić w błąd. Fałszowanie informacji w manipulacji jest bardziej skomplikowane i polega np. na podawaniu informacji prawdziwej, ale z pominięciem jej istotnej części, lub na dodawaniu informacji fałszywych do prawdziwych - łatwych do sprawdzenia. W naszym przykładzie byłoby to np. powiedzenie, że w całym mieście pada deszcz, a nawet szaleje burza, jedynie od strony południowej - na którą akurat wychodzą nasze okna - jest pogoda. (Spójrzcie przez okno, jeżeli mi nie wierzycie - zobaczcie, że rzeczywiście jest pogoda"). Można zwiększyć wiarygodność takiej informacji przez wykorzystanie auterytetu osoby uchodzącej za znawcę w danej dziedzinie. Kontynuując nasz przykład - zaprosić na salę profesora dra habilitowanego meteorologii, który stwierdziłby, że istotnie w całym mieście (z wyjątkiem strony naszych okien) jest burza i dodać przykłady, w których burze szalały nad całym miastem, z wyjątkiem małego terenu. Innym sposobem może być powołanie się na opinię osoby cieszącej się dużym autorytetem moralnym. Wypowiedź może być prawdziwa, a choć dotycząca czego innego, dobrana w odpowiedni sposób może sprzyjać założonemu celowi. Jeżeli więc np. ktoś powszechnie ceniony powiedział kiedyś, że w czasie deszczu łatwo się przeziębić, można zacytować jego wypowiedź jako argument przeciwko wyjściu z sali studentów, choć w rzeczywistości nie ma to żadnego związku. W manipulacji miesza się też fakty z komentarzami i domysłami. Np. faktem jest, że studenci są jeszcze w sali. To, że dowodzi to ich mądrości, jest już komentarzem. W skrócie jednak można z tego budować informację, że studenci mądrzy nie opuszczają sali. Dla osiągnięcia zamierzonych celów przy manipulacji stara się też o pobudzenie emocji sprzyjających tym celom, posługując się psychologicznym mechanizmem generalizacji emocji, to znaczy łączenie informacji budzących powszechnie uczucia pozytywne z zachowaniami pożądanymi, a powszechnie negatywne - z niepożądanymi. Można np. powiedzieć, że student, który opuścił salę jest synem volksdeutscha, natomiast ten, który zachęcał do pozostania, opiekuje się matką staruszką, dobrze się uczy i nie pije alkoholu. Emocją wykorzystywaną w manipulacji jest też lęk. Jak wykazały eksperymenty, nie może on być zbyt silny, gdyż taki wywołałby reakcje odwrotne, ale średniego poziomu. Np. burza, która panuje w mieście, spowodowała już wśród niebacznych przechodniów parę wypadków, być może nawet śmiertelnych. Opierając się na tak spreparowanych informacjach i nastawieniu uczuciowym, w manipulacji sugeruje się też wprost postępowanie - o które chodzi - stwarzając pozory, że wszyscy tak robią i że niemożliwe jest postępowanie przeciwne. Np. nikt teraz nie wychodzi do miasta, a jeśli nawet ktoś wyszedł (ten syn volksdeutscha), będzie na ulicy sam, a prawdopodobne, że jest on w dodatku pijany. Znaczenie ma tu także osoba przekazująca informacje. Najskuteczniej oddziaływuje ta, z którą odbiorca najłatwiej może się identyfikować, a więc dla młodzieży młody człowiek w modnych spodniach i fryzurze, dla gospodyń domowych - pani w średnim wieku i średniej tuszy, z wyładowanymi torbami na sprawunki w ręku. Człowiek mało samodzielny - pod tym względem na poziomie rozwoju dziecka - łatwo ulega manipulacji, a pod jej silną presją może się nawet cofnąć w rozwoju. Człowiek dojrzały potrafi zachować samodzielność, a nawet wzrastać w niej, niezależnie bowiem od sprawności w wykorzystywaniu mechanizmów przez tego, kto chce stosować manipulację, jej wynik zależy przede wszystkim od odbiorcy. Uświadomienie sobie, na czym polega manipulacja, zwiększa odporność na nią, a także na tendencję do oceniania skrajnego: czarne albo białe. Dziecko tak właśnie ocenia: dobry albo zły. Człowiek dojrzały wie, że oprócz koloru czarnego i białego istnieje wiele odcieni pośrednich, dlatego człowiek, o którym dowiadujemy się czegoś niekorzystnego, nie musi być całkiem zły, lecz tylko w jakimś aspekcie niedoskonały, dlatego też zwycięstwo może być częściowe, a porażka niezupełna. Uświadamianie sobie tych mechanizmów, staranie się o poszerzanie źródeł informacji, aby nie być poinformowanym tylko jednostronnie, dyskutowanie z przyjaciółmi o wspólnych problemach - to sposoby wspomagające rozwój samodzielności, także w wieku dojrzałym. Dla chrześcijanina istnieje jeszcze jeden sposób: modlitwa o światło Boże w rozeznaniu sytuacji, a także siłę do wierności swemu samodzielnie przyjętemu zdaniu. "Nie przewiewaj zboża przy każdym wietrze ani nie chodź po każdej ścieżce - takim jest bowiem grzesznik dwujęzyczny. Twardo stój przy swym przekonaniu i jedno miej tylko słowo!" (Syr 5, 9-10). Samoświadomość Człowiek wykonuje co dzień wiele czynności drobnych, ważnych i bardzo ważnych. Z niektórych w ogóle nie zdaje sobie sprawy, odruchowo na przykład zamyka się drzwi, wyciera nos, czyści zęby. Jest to naturalne i zdrowe - gdybyśmy chcieli przy każdej czynności zastanawiać się: trzasnąć drzwiami, czy zamknąć cicho? Chwycić klamkę lewą czy prawą ręką? itd. itd., tracilibyśmy niepotrzebnie masę energii. Jednak także wiele czynności większej wagi wykonujemy często nie wiedząc, dlaczego coś robimy. Dlaczego właśnie dziś skrzyczeliśmy dziecko? Dlaczego wczoraj wszystko leciało nam z rąk? Dlaczego zmieniliśmy nagle poglądy na ważną sprawę społeczną? W starej książeczce dla najmłodszych: "Dzieci pana majstra", jest scenka, w której dzieci zjeżdżały z górki i podarły sobie ubranie. Gdy to zauważyły zmartwione i przestraszone spodziewaną reakcją ojca, wpadły na pomysł: "Góra zdarła nam majteczki, niech ją teraz każdy trzaśnie". Biją więc górę, dopóki jedna z sióstr nie stwierdzi: "Wy jesteście bardzo głupie". Rzeczywiście, co da bicie góry? A jednak tego typu reakcje są częste i to nie tylko u dzieci. Małe dziecko płacze i złości się, gdy mu się chce spać, bo nie uświadamia sobie przyczyny złego samopoczucia. Dziecko rosnące, lepiej rozumie własne zachowanie, nie wyzbywa się jednak takich nieświadomych reakcji, stanowiących swego rodzaju obronę przed przeżyciem przykrości, a nawet zwiększa ich repertuar. Np. gdyby dzieci pana majstra były starsze (wiek dorastania) mogłyby stwierdzić, że chodzenie w całych spodniach jest głupim wymysłem starszego pokolenia i nic złego się nie stało. Tego typu postępowanie, choć, jak powiedziała córka pana majstra "bardzo głupie", jest właściwe także ludziom dorosłym, bo służy do zachowania dobrego mniemania o sobie także w sytuacjach niepowodzenia. "Trzaśnięcie góry" wskazuje na winowajcę (zawsze kto inny) i pozwala na wywarcie na nim zemsty. Wymyślenie teorii o korzyściach chodzenia w podartych spodniach zwalnia od kłopotu. Są to więc stosowane nieświadomie sposoby, które poprawiają samopoczucie, ale w niczym nie posuwają sprawy naprzód. Pozornie łagodzą cierpienie, jednak nie przyczyniają się do osiągnięcia celu. Akceptacja siebie, o której była mowa wcześniej, jest czynnikiem zwiększającym odporność na manipulację, bo wiąże się z przekonaniem o własnej wartości. Jest też warunkiem świadomego zachowania w sytuacjach trudnych, bo ułatwia zniesienie poczucia porażki. Daje przekonanie, że nie straciło się wartości mimo niepowodzenia, nie oznacza jednak niechęci do zmieniania samego siebie. Przeciwnie - akceptując siebie można wierzyć, że warto się rozwijać poprzez zmienianie sposobów zachowania i szukanie nowych celów nawet w trudnościach i cierpieniu. Cierpień w naszym życiu nie brakuje, przeżywa się je często, czasem drobne, czasem bardzo poważne. Często, gdy dążymy do jakiegoś celu, jakaś przeszkoda uniemożliwia osiągnięcie go. Może to być sprawa drobna lub najwyższej wagi. W obu wypadkach podobnie, choć w różnym stopniu, przeżywa się uczucia przykre, zwane frustracją. Człowiek nie chce ich przeżywać i broniąc się przed cierpieniem posługuje się różnymi zachowaniami, zwanymi w psychologii mechanizmami obronnymi, których rzeczywistej przyczyny nie uświadamia sobie. Najczęstszym może mechanizmem obronnym jest agresja. Coś nam się nie udaje, wpadamy więc w gniew, który wyładowuje się na tym, kto nam sprawił przykrość, albo gdy jest to osoba, której atakować nie śmiemy, na innych - nam podległych - lub przedmiotach martwych. Szef zwymyślał podwładnego, ten w domu krzyczy na dziecko, dziecko kopie psa lub łamie zabawkę. Nie jest to działanie świadome, lecz nieświadomy sposób rozładowywania swoich uczuć przykrych, który może iść łańcuchowo poprzez sąsiada w kolejce lub autobusie, rodzinę i znajomych dopóty, dopóki ktoś bardziej dojrzały, czyli bardziej świadomy takich tendencji, tego łańcucha nie przerwie. Innym mechanizmem obronnym jest racjonalizacja. Nie udało się czegoś osiągnąć, wmawiamy więc sobie, że właściwie nie warto się było o to starać. Jest to teoretyzowanie, dorabianie pseudoracjonalnych teorii uzasadniających własne postępowanie, np. bojąc się czegoś powiedzieć, można wmówić sobie, że postępuje się tak przez delikatność. Frustracja może też spowodować stłumienie, czyli nieświadome zapominanie o rzeczach przykrych i kłopotliwych, dezorganizację, czyli zachowanie bezsensowne, np. w zdenerwowaniu szukanie zgubionego przedmiotu wielokrotnie w tym samym miejscu, a nieszukanie w innych, lub fiksację - powtarzanie tych samych czynności, choć już się okazało, że nie prowadzą do celu, ale niemożność jakby oderwania się od nich i zmiany. Często też, nieraz na skalę społeczną, można spotkać rezygnację, czyli poddanie się, wycofanie się ze starań o cel, który choć ważny, okazał się trudny do osiągnięcia: "Już nie warto próbować". "Już nic nie da się zrobić". Mechanizmy obronne mogą oczywiście występować także łącznie, np. rezygnacja razem z racjonalizacją może dać postawę typu: "Najrozsądniej jest nie próbować osiągnąć celu", "Zrezygnowanie z celu jest dowodem roztropności". W literaturze psychologicznej opisano też wiele innych mechanizmów obronnych. Nie warto ich tu wyliczać, wystarczy zaznaczyć, że wszystkie stosowane są nieświadomie i człowiek nie zdaje sobie sprawy, że się do nich ucieka. W rezultacie znaczna część rzeczywistych motywów postępowania pozostaje poza świadomością. Ich wspólnym mianownikiem jest też to, że w trosce o oszczędzenie sobie przykrości człowiek nastawia się na obronę samego siebie, a nie na cel. W efekcie pozostaje po tej samej stronie przeszkody, z celem nieosiągniętym. Każdy stosuje w pewnym stopniu taką nieświadomą taktykę, jednak w miarę wzrostu dojrzałości postępowanie staje się coraz bardziej świadome. Człowiek decyduje się na przyjęcie cierpienia związanego ze świadomym przeżyciem porażki i nastawia się nie na obronę samego siebie, ale na osiągnięcie celu mimo wszystko. Zamiast zużywania energii na obronę samopoczucia, koncentruje ją na przezwyciężaniu przeszkody. Przejście na drugą stronę przeszkody może się dokonać w rozmaity sposób. Może to być walka świadoma i wytrwała - tak wzmagająca siły, że doprowadzająca do zwycięstwa. Klasycznym przykładem jest tu Demostenes, który cierpiał z powodu wady wymowy. Mógł na tę frustrację zareagować rezygnacją: trudno, na wadę wrodzoną nic się nie da poradzić, albo fantazją: wmawiając sobie, że pięknie mówi, tylko zazdrośni ludzie tego nie dostrzegają, mógł agresją: wyładowując swoją złość na innych i bezproduktywnie trawiąc siły. Młody Demostenes - tak przynajmniej o nim opowiadają - ćwiczył się w ten sposób, że mówił biorąc do ust kamienie. Pokonując tę dodatkową trudność nauczył się mówić nie tylko wyraźnie, ale tak pięknie, że stał się sławnym mówcą. Zwalczył przeszkodę i osiągnął cel w wysokim stopniu. Czasami świadome rozeznanie wskazuje, że przeszkoda istotnie jest nie do pokonania. Wtedy można spróbować obejść ją i znaleźć inną drogę do celu (nie siłą, lecz sposobem). Zamiast fiksować się na powtarzaniu tych samych nie dających efektu zachowań, można energię zużyć na wyszukiwanie innej drogi do celu, nie rezygnując z jego osiągnięcia. Jest to znowu związane z cierpieniem przeżytego niepowodzenia, nie tłumionym ("Nigdy w to nie uwierzę", "Nie chcę o tym wiedzieć"), ale świadomie przyjętym oraz z wysiłkiem nowych prób i poszukiwań. Daje to jednak szansę osiągnięcia celu. W niektórych wypadkach sam cel może ulec modyfikacji. W wyniku nabytego doświadczenia i przemyśleń cel może być zmieniony - nie przez rezygnację: "Nie da się" ani racjonalizację: "Nie warto", ale przez świadomą decyzję. Takie świadome wybory mogą być związane z wewnętrznymi konfliktami i cierpieniem, ale dają szansę przejścia na wyższy poziom rozwoju psychicznego i dają szansę osiągnięcia celu. Przeciwnie, przy nastawieniu na chronienie siebie, a nie na cel, cel nie zostanie osiągnięty, postępowanie zaś będzie coraz mniej świadome, a coraz bardziej zależne od okoliczności zewnętrznych. Rosnąca dojrzałość to wzrost samoświadomości, zrozumienie motywów własnego działania, realna ocena sytuacji i szansa na osiągnięcie celów coraz bardziej wartościowych. Nie wiąże się to bynajmniej z wyzbyciem emocji. Przeciwnie, poważne frustracje przeżywane są głęboko, ale uczucia z nimi związane nie są tłumione, czyli spychane do podświadomości, gdzie tkwią jako siła bezproduktywna, ale nerwicorodna i grożą niekontrolowanymi wybuchami. Człowiek dojrzały przeżywa te uczucia świadomie, przez co zachowuje możliwość kierowania nimi. Niekontrolowane wybuchy gniewu, czy też rezygnacja związana z apatią (choćby chowała się pod pokrywką realizmu), są zachowaniami niedojrzałymi. Przemyślane i podejmowane z zaangażowaniem emocjonalnym zwalczanie przeszkody, zmiana drogi do celu na bardziej skuteczną lub modyfikacja samego celu jest postępowaniem dojrzałym, jeśli wynika z samodzielnej (bez ulegania manipulacji) oceny sytuacji i wyboru wartości bardziej godnych człowieka. Jest to postępowanie dojrzałe, co nie znaczy niestety łatwe ani uwalniające od cierpienia. "Zewsząd znosimy cierpienia, lecz nie poddajemy się zwątpieniu; żyjemy w niedostatku, lecz nie rozpaczamy; znosimy prześladowania, lecz nie czujemy się osamotnieni obalają na nas ziemię, lecz nie giniemy" (2 Kor 4, 8-9). Miłość Mówiąc o dojrzałej osobowości i jej wewnętrznych czynnikach nie można pominąć problemu ustosunkowania się do innych. Jan Paweł II powiedział, że jedynym prawidłowym sposobem odniesienia do osoby jest miłość. Czasami trudno to zrozumieć, bo miłość jest słowem wieloznacznym i najczęściej kojarzy się z miłością erotyczną. Nie jest to oczywiście rozumienie błędne, lecz tylko za wąskie. Miłość erotyczna do jednej wybranej osoby, jeśli jest związana z ogólną umiejętnością miłości, staje się stałym sposobem odniesienia do niej i może być podstawą związku trwałego, jakim jest małżeństwo. Bez tej umiejętności staje się tylko czasowym pobudzeniem emocjonalnym. Umiejętność kochania, będąca podstawą związku małżeńskiego, jest zarazem podstawą wszystkich prawidłowych kontaktów z ludźmi. Polega na umiejętności i chęci zrozumienia drugiej osoby i na aktywnym działaniu dla jej dobra. Taka postawa w stosunku do innych ludzi wymaga dojrzałości i nabycie jej jest procesem długotrwałym, nie zawsze zakończonym powodzeniem. Podobnie jak inne elementy dojrzałości, wzrasta z wiekiem, nie zawsze jednak rozwój ten przebiega prawidłowo. Dziecko rodzi się całkowicie egocentryczne. Potrzebę związku z matką przynosi ze sobą na świat i kocha ją gwałtownie i gorąco, ale miłość ta, choć prawdziwa i dojrzała dojrzałością stosowną do wieku, jest nastawiona na siebie. Dominuje w niej chęć bliskości i przyjemność przebywania z osobą kochaną, zupełnie jednak bez zrozumienia jej potrzeb i jej punktu widzenia. Dziecko np. wspina się na łóżko chorej matki, bo chce być blisko niej nie rozumiejąc, że może to być uciążliwe, albo prosi, żeby je nosić na rękach, nie zastanawiając się nad swoją wagą i zmęczeniem rodziców. Jest to etap konieczny do nauczenia się związków uczuciowych z ludźmi, ale jeśli rozwój pod tym względem nie posunie się dalej - a zdarza się to wcale nie tak rzadko - mamy do czynienia z człowiekiem dorosłym, który zwraca się do innych tylko dla własnej przyjemności czy korzyści. Pragnie on wprawdzie przebywać z wybranymi osobami, np. partnerem seksualnym, ale nawet w stosunku do nich nie umie przyjąć postawy dawcy i nie umie, a nawet nie próbuje wczuć się w ich sytuację i potrzeby. Obojętny na sprawy innych ludzi, pamięta tylko o sobie, dużo od innych oczekując, ale nic nie dając. Oczywiście, nawet przed sobą nie przyznaje się do tego egoizmu otwarcie, stosując różne (opisane poprzednio) mechanizmy obronne, np. tworząc teorie, wg których dla ludzi: "Nie warto być dobrym, bo na to nie zasługują" lub: "Trzeba dbać o siebie, bo nikt inny tego nie zrobi", itp. Normalnie, już dziecko w wieku szkolnym posuwa się w rozwoju miłości dalej, obejmując sympatią jakieś grupy: rodzinną i koleżeńską, bardzo dbając o wyłączność posiadania. Dziecko w tym okresie często jest zazdrosne o rodzeństwo, kolegę czy przyjaciółkę, która - jeśli bawi się z inną koleżanką - uważana jest za zdrajczynię. Jest to już pewne rozszerzenie zdolności do miłości, ale ma jeszcze charakter przede wszystkim posiadania i nie wychodzi poza swoją grupę. Jeżeli ten sposób zachowania utrwali się i dalej nie rozwinie u człowieka dorosłego, dba on wprawdzie o swoją rodzinę, ale nie potrafi spojrzeć dalej niż na bezpośrednio związane z sobą osoby. Potrafi więc być energiczny i zaradny w tworzeniu materialnej podstawy bytu rodziny. Walczy o standard życia i pozycję nie tylko swoją, ale współmałżonka i dzieci. Nie interesują go jednak inne grupy społeczne ani sprawy ogólnonarodowe. Nie zna nawet najbliższych sąsiadów i nic go nie obchodzą. Jego dom - choć dobrze zorganizowany - jest twierdzą zamkniętą dla innych, chyba że ci inni mogą się okazać przydatni; zaprosi więc na przyjęcie kierownika ze swojej instytucji, ale nie pozwoli kręcić się po domu kolegom swoich dzieci. Nie zna problemów życiowych swoich znajomych i nie myśli o zagadnieniach społeczeństwa. Swoich bliskich, objętych nieraz gorliwą troską, też nie stara się zrozumieć. Uważa, że dzieci i współmałżonek - dla których tak się poświęca - powinni go słuchać i przynosić mu zaszczyt. Jeśli tych oczekiwań nie spełniają, czuje się obrażany i pokrzywdzony, nie stara się jednak dociekać, dlaczego tak się dzieje; nie próbuje wczuć się w ich punkt widzenia, "On przecież zrobił wszystko, co do niego należało". Dalszy rozwój umiejętności miłości następuje w wieku dorastania. Młodzi rosnący ludzie coraz bardziej stają się współczujący i coraz lepiej rozumieją innych. Dziecko w tym wieku nie żąda już od chorej matki, aby się nim zajmowała; potrafi jej szczerze żałować i współczuć. Wychodząc z dzieciństwa staje się mniej egocentryczne i coraz lepiej umie dostrzegać innych i rozumieć ich motywy, potrzeby i uczucia. Nie jest jednak jeszcze na tyle dorosłe, żeby umieć naprawdę pomóc; jest bezradne. Coraz szersze horyzonty obejmuje swoimi zainteresowaniami - już nie tylko dom i koledzy, już naród, Kościół, świat. Buntuje się w tym okresie przeciw starszemu pokoleniu, ale często właśnie dlatego, że widzi w nim wiele osób, które - choć wiekiem dorosłe - są pod względem rozwoju miłości niedojrzałe, nie umiejące patrzeć dalej niż na własne podwórko. Rośnie w tym wieku umiejętność wczucia się w sytuację innych, współdziałania i solidarności międzyludzkiej. Jest to ważny okres rozwoju nie świadczący jeszcze jednak o pełnej dojrzałości. Człowiek dorosły, jeśli nie posunął się dalej, jest dziecinny. Współczujący, szeroko myślący - chciałby dobrze, ale nie wie, co zrobić, a nawet nie próbuje sam coś przedsięwziąć. Krytyczny, żywo odczuwający problemy społeczne, sam nie angażuje się, nie podejmuje działania. Postawa miłości dojrzałej rozszerza się jeszcze o tę umiejętność. Człowiek już nie tylko interesuje się innymi, nie tylko rozumie ich problemy i angażuje się uczuciowo w sprawy różnych grup społecznych i narodu, ale umie znaleźć właściwy dla siebie sposób działania i obdarzania innych. Kiedy odwiedza chorego, nie tylko siada przy łóżku i wyraża swoje współczucie, ale załatwia lekarstwa i sprawunki, zabiera dziecko na spacer. Rzadziej udziela rady w rodzaju: "Powinieneś odpocząć", ale bierze na siebie jakąś, choćby drobną, część ciężaru. Kiedy widzi, że współmałżonek jest zmęczony, nie tylko martwi się jego utrudzeniem, ale wykonuje za niego część pracy. Jeśli zauważa, że dziecko ma trudności w szkole, pomaga mu je rozwiązać. Jeśli widzi, że w kraju coś źle się dzieje, nie tylko martwi się tym, ale aktywnie stara się o zmianę. Taka jest miłość dojrzała. Trudno opisywać dalsze etapy jej rozwoju. Rośnie dalej w spotkaniach z ludźmi i w konkretnych działaniach. Jest sprzężona z innymi elementami dojrzałości - samodzielnością i samoświadomością. Człowiek dojrzały szukając samodzielnie realnego rozeznania sytuacji, a także opierając się na zdaniu ludzi, których kompetencji, wiedzy i uczciwości ma podstawy ufać, znajduje cele godne działania. Będąc świadomy swoich motywów, nie okłamuje sam siebie i nie żyje w fikcji fałszywego własnego obrazu, ale w prawdzie. Pod względem rozwoju miłości dochodzi do etapu, w którym umie nie tylko zainteresować się innym, ale zrozumieć go, a rozumiejąc działać dla jego dobra i podejmować za niego odpowiedzialność. Taka dojrzałość miłości jest podstawą dobrego małżeństwa, rodzicielstwa i przyjaźni, jest też podstawą wszelkiego działania społecznego mającego za cel dobro osób. Prócz realnego rozeznania w sytuacji i własnych reakcjach, stanowi istotny element dojrzałości osobowej, bo wskazuje sposób działania: "Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym" (1 Kor 13, 2). Im więcej ludzi w ten sposób dojrzałych będzie w społeczeństwie, tym większa szansa współdziałania i to współdziałania nie będącego następstwem manipulacji lub opartego o podobne nieświadome reakcje (mechanizmy obronne), ale o świadomie wybrane wartości i cele. Tak rozumiana dojrzałość może wzrastać przez całe życie, nawet mimo chwilowych potknięć czy zahamowań. Przez całe życie człowiek może stawać się coraz bardziej samodzielny w myśleniu, samoświadomy w działaniu i coraz bardziej kochający innych. W takim rozwoju punktem szczytowym może się stać dopiero śmierć, która przez uwolnienie od wcześniejszych uwarunkowań jest momentem decyzji najbardziej samodzielnej i świadomej, i najbardziej kierowanej miłością, bo będzie spotkaniem osoby, która jest Miłością. Wdzięczność Analizując dojrzałość osobowości i wymieniając jej najważniejsze elementy mówiłam o akceptacji siebie, samodzielności, samoświadomości, umiejętności dawania od siebie innym. Mogłoby się zdawać, że to opis Zosi-Samosi, która sama i sama - nawet w dawaniu innym. Konieczne więc wydaje się - choć opis i tak nie będzie pełny - uzupełnienie go o jeszcze jeden element: wdzięczność. Tylko człowiek dojrzały jest zdolny do wdzięczności i wdzięczność jest wyrazem dojrzałości. Jest to postawa o wielu przedmiotach, czyli sposób odnoszenia się do wielu osób. Jak każda postawa, zawiera trzy elementy: poznawczy, uczuciowy i działania. Pierwszy polega na widzeniu siebie - mówiąc językiem filozoficznym - jako bytu przygodnego, niekoniecznego, przemijającego. Jest to rozeznanie, że istnieć się nie musiało, że czegoś się nie miało i że to coś otrzymało się. Człowiek zupełnie nie akceptujący siebie nie jest wdzięczny, gdyż subiektywnie nie ma za co - jeśli nic nie jest wart, nic też nie otrzymał. Nie ma za co być wdzięczny, ani komu; nie żywi więc wdzięczności dla nikogo, raczej ma poczucie krzywdy. Człowiek nie dostrzegający swoich braków i broniący się przed poznaniem siebie za pomocą np. fantazji, uważa, że jest tak doskonały, że wszystko zawdzięcza sobie. To drugi rodzaj niewdzięczności. Widzenie siebie jako wartości, choć nie absolutnej ani doskonałej, jest punktem wyjścia do przeżywania wdzięczności. Uświadomienie sobie, jak wiele się zawdzięcza i to nie tylko Stwórcy, ale też wielu ludziom, każdego dnia i na każdym kroku, to początek przeżycia wdzięczności. Łączy się ono z pozytywnym uczuciem wobec tego, kto był lub jest naszym dobroczyńcą. Człowiek dojrzały nie lęka się uznać, jak jest ich wielu: rodzice, nauczyciele, koledzy, przyjaciele i ci, którzy nam pomagają w kłopotach, i ci, którzy nam przysyłają paczki, i ci, którzy narażają się jakby w naszym zastępstwie, i ci, którzy modlą się za nas, i ci, którzy się do nas uśmiechają - to teraz. A przecież to tylko początek. Są jeszcze autorzy książek, które nas uczyły; twórcy dzieł sztuki, które nas zachwycają; ci, którzy polegli w walce o wolność; ci, którzy uprawiają ziemię, aby wydała owoc - "długi łańcuch ludzkich istnień", w który włączyliśmy się w jakiejś chwili. "Tu bowiem okazuje się prawdziwym powiedzenie: Jeden sieje, a drugi zbiera. Ja was wysłałem żąć to, nad czym wyście się nie natrudzili. Inni się natrudzili, a w ich trud wyście weszli" (J 4, 37-38). Uświadomienie sobie tych związków otwiera nasze serca za innych i zachęca do uzewnętrznienia naszych uczuć, wyrażenia w jakiś sposób swojej wdzięczności. Język wdzięczności jest językiem szczególnych znaków, będących odpowiedzią na dary, Odpowiedzią, ale nie zapłatą. Człowiek, który twierdzi: "Wszystko zawdzięczam samemu sobie", jakby nie przyjmuje daru do wiadomości. Uważa: "To przecież należy mi się", a jeśli już nie może uznać, że "się należy", stara się zrewanżować, czyli na dar odpowiedzieć darem równej wartości, wyrównującym rachunek. Nieszczęsny to zwyczaj, szerzący się jak epidemia, a nie mający nic wspólnego z wdzięcznością. Rewanż, stanowiąc możliwie równoważną zapłatę, jakby anuluje dar i zamyka sprawę. Złudne jest to mniemanie, bo można zapłacić za towar, ale nie za życzliwość, za pamięć, za cierpienie. Jednak rewanżujący się nie myśli o tym. Dostałem - zapłaciłem, znowu nic nikomu nie zawdzięczam. Została dokonana przerywająca łańcuch transakcja i rozwój kontaktu jest wstrzymany. Inaczej wdzięczność. Na zewnątrz wyraża się znakiem symbolicznym: serdeczne słowo, uśmiech, dotyk ręki, kwiaty, list, widokówka z podróży, jakiś drobiazg wartościowy nie ceną, ale staraniem włożonym w jego wybór, jakaś usługa, odwiedziny. Znak ten nie wyrównuje rachunku. Jest dopełnieniem kontaktu rozpoczętego przez dar, ale nie zamyka go. Zostawia poczucie nieodpłacenia za to, co się otrzymało i jednocześnie mobilizuje energię do obdarzania innych. Długi łańcuch nie urywa się: dzieci nie rewanżują się rodzicom, ale dają innym - następnym pokoleniom; nie rewanżują się nauczycielom uczniowie, ale jeśli naprawdę czegoś się nauczyli, mają co dać innym. Ktoś nam ustąpił miejsca, ktoś nam coś dał, ktoś nam pomógł, ktoś poświęcił nam swój czas - my dajemy innym. Wdzięczność niczego nie zamyka, ale otwiera i wzbogaca. Sprzeciwianie się zwyczajowi rewanżu nie znaczy, aby nie należało przywiązywać wagi do wyrażania wdzięczności. Uczucia uzewnętrznione utrwalają się u "nadawcy" i radują "odbiorcę". "Bezmyślność sprawia, że zbyt mało jest miejsca w naszym życiu dla uczucia wdzięczności. Przeciwstawiaj się tej bezmyślności. Naucz się w naturalny sposób odczuwać i wypowiadać wdzięczność" - powiedział Schweitzer. Nie chodzi o to, żeby przez rewanż uwalniać się od wdzięczności, ale żeby szukać znaków do wyrażenia jej właściwych, żeby wyrażona na zewnątrz, utrwalała się w życiu wewnętrznym: tych, którzy nas obdarzają i tych, których my obdarowujemy. Mogą to być zupełnie inne osoby, mogą być te same, ale nie przez wymianę typu handlowego, lecz obdarzanie innymi wartościami. Co innego, na przykład, mają do dania ludzie starzy, co innego młodzi, a jedni i drudzy mają coś do ofiarowania i mają powody do wdzięczności. Postawa wyrażająca się w zdaniu: "Nic nikomu nie zawdzięczam i zawdzięczać nie chcę" - to obraz świata fałszywy, a zarazem unieszczęśliwiający, bo zamykający człowieka w izolacji. Zadufane w sobie poczucie samowystarczalności załamuje się zresztą łatwo w chwilach trudnych i pozostawia po sobie gorycz samotności. Wdzięczność wynika z prawdziwego obrazu świata i napełnia radosnym poczuciem solidarności międzyludzkiej. Otwiera na innych, a tego kto ją przeżywa, ogrzewa i uszlachetnia. Wraz ze wzrostem dojrzałości poszerza się krąg obejmowanych wdzięcznością i cofa w czasie w głąb dziejów, aż dochodzi do Początku - "Wdzięcznym Cię tedy sercem Panie wyznawamy". Nadzieja na co dzień Buddyjski mnich w jednej z książek Kiplinga powtarza często: "Świat jest wielki i straszny". Rzeczywiście, wielki jest tak bardzo, że łatwo się w jego skomplikowaniu zagubić, straszy także. Gdy patrzeć daleko - głód, wojny i trzęsienia ziemi; gdy spojrzeć blisko - kłótnie, bezład i zmęczenie; a całkiem bliziutko - niepewność i zwątpienie. "Dzisiaj człowiek nie wie, co kryje się w jego wnętrzu, w głębokości jego duszy i sercu. Tak często niepewny sensu życia na tej ziemi i ogarnięty zwątpieniem, które zmienia się w rozpacz. Pozwólcie więc, proszę was, błagam was z pokorą i zaufaniem. Pozwólcie Chrystusowi mówić do człowieka. On jeden ma słowa życia, tak, życia wiecznego". Tak nas prosił Jan Paweł II w dniu swojej intronizacji, i tak w imieniu Apostołów wyznał św. Piotr: "Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego" (J 6, 68). W tych słowach zawiera się istota nadziei. O nadziei, jako że jest cnotą teologiczną, trudno mówić językiem psychologicznym, a tym bardziej domowym. Skoro jednak ma to być cnota, czyli sprawność dobrego postępowania w jakiejś dziedzinie, możemy zapytać, jak ona przejawia się na co dzień, w konkretnych sytuacjach, poszczególnych czynach. Jak dostrzec ją w codziennym pośpiechu i zamęcie? Wydaje się, że łatwiej w życiu domowym realizować takie sprawności, jak cierpliwość, łagodność itp., trudniej natomiast żyć nadzieją. A przecież nadzieja jest niemal podstawą wszystkich cnót. Nadzieja, że życie ma sens, mimo że jest takie - jakie jest. Nadzieja, że chociaż poruszamy się jakby po lewej stronie haftu, gdzie linie i ściegi wydają się bezładne, istnieje druga strona, po której wzór układa się harmonijnie i pięknie. Nadzieja, że warto tego piękna szukać nieustannie i uparcie, próbując odkryć w każdej międzyludzkiej relacji, w każdej czynności i w każdej sytuacji możliwe dobro. Nadzieją więc kieruję się pisząc psychologię domową, choć wiem, że niektórzy mówią, że jest zbyt prosta i uładzona, podczas gdy życie jest inne - pełne dramatów. Rzeczywiście, jest takie; dramaty na skalę globu i dramaty na skalę domu: teściowe rozbijają małżeństwa dzieci, małżonkowie zazdroszczą sobie i walczą ze sobą, poczęte dzieci są masowo zabijane, a starość bywa gorzka i samotna. Wszystko to prawda i trzeba o tym mówić, ale ja próbuję pisać o tym, co robić, żeby było inaczej; szukać sensu w sytuacjach trudnych i smutnych, dostrzegać możliwości dobrego rozwiązywania spraw codziennych, opowiadać o przyjaźni między teściowymi a synowymi, o życiu dzieci wybieranym jako wartość przewyższająca wszystkie kłopoty, o małżonkach niezazdrosnych, o ludziach samotnych będących spoiwem społeczeństwa, o domach otwartych dla każdego. Skoro tak bywa, to może nadzieja na co dzień przejawia się właśnie tak: w szukaniu sposobów, żeby było dobrze nawet w najbardziej niesprzyjających okolicznościach, w szukaniu dobra nawet w najtrudniejszych sytuacjach, w szukaniu sensu. Trzeba tę nadzieję przekładać w domu na język codzienności - podanego obiadu i podanej ręki, niewyspania i przebaczenia siedemdziesiąt siedem razy. To nadzieja każe angażować się we wspólne sprawy już wtedy, gdy pomyślny koniec jest jeszcze niepewny, zarabiać pieniądze dla rodziny, a czasem rezygnować z zarobku mimo nadarzającej się okazji, szukać porozumienia także z niesympatyczną teściową, cieszyć się dzieckiem przychodzącym nie w porę, widzieć piękno w możliwościach niesionych przez przykrą skądinąd starość, służyć jak Marta tym, co potrzebują obiadu i jak Maria tym, którym przede wszystkim potrzeba rozmowy. I właśnie nadzieja każe zaczynać to wszystko na nowo po kolejnym niepowodzeniu i własnej kolejnej niewytrwałości. Nadzieja jest cnotą teologiczną, to znaczy, że zakotwiczona jest w nadprzyrodzoności, a jej siostrami są wiara i miłość. Wiara w to, że Chrystus ma słowa życia wiecznego, jest jej podstawą, a miłość sposobem wyrazu. W życiu wiecznym nadzieja nie będzie nam już potrzebna, ale na razie to ona pozwala żyć. Kochając swoje dzieci chcemy obdarzyć je tym, co mamy najlepszego. Dawniej starano się przekazać majątek, dziś mówi się często o wykształceniu jako o posagu. To już dać trudniej. Nie można go tak po prostu wręczyć, jak książeczkę PKO, bo potrzebne jest zaangażowanie obdarowywanego. Może więc lepiej powiedzieć, że to nie rodzice dają dzieciom wykształcenie, ale że starają się pomóc w jego uzyskaniu. Jeszcze trudniej dać to, co uważamy za najważniejsze: "skarb, którego rdza nie niszczy ani mól nie psuje", tę perłę bezcenną, o której wiemy, ale której ofiarować nie możemy, bo każdy musi ją znaleźć sam. Ukryta jest w roli głęboko. ale to ona nadaje sens życiu. Warto więc sprzedać wszystko, by ją odnaleźć. Warto szukać jej przez całe życie, zaczynając to poszukiwanie na nowo każdego dnia, i to właśnie jest nadzieja. Nadziei nie można dać, można jednak pomóc w jej szukaniu lub przeszkadzać w tym. Można przemilczeć istnienie perły; można też - idąc za rękę - szukać razem. To wspólne szukanie jest tajemnicze, bo można w nim dać coś, czego się właściwie nie ma - można pomóc w znalezieniu nadziei, która nam samym umyka; można pomagając, samemu doznawać pomocy.