MONIKA FOSTIAK Legenda o Księciu Vampire Trzeciego dnia bytności w posiadłości Schwarzgrau graf von Fenster otrzymał niepokojący sygnał ze swego induktora telepatycznego. Niepokojący - ponieważ graf sam odłączył induktor, aby w spokoju oddać się polowaniom na płowce. - Was? - wrzasnął graf po starogermańsku. Postanowił nie odbierać przekazu. Właśnie jadł obiad w towarzystwie bardzo pięknej modelki pochodzącej z jego własnej hodowli pod Hansenjungen. Sygnał jednak nasilał się, prowadząc do charakterystycznych mdłości, co zakłócało smak przystawki z dyniogruszy. Graf przeprosił i wstał od stołu. Pochodził z dobrze ułożonego rodu Rausch, który po wojnie multimedialnej połączył się z rodziną von Fenster, dlatego pilnował swych manier i postanowił odebrać przekaz w odosobnieniu, na werandzie. - Słucham - powiedział, siadając na dryfującym szezlongu. - To ja! - odparła Lady Silver. - To ja cię wzywam, Haraldzie. - Aber warum? - spytał graf po starogermańsku - wiesz przecież, że zabawiam się teraz z modelkami i poluję na płowce, to bardzo piękny jesienny Urlaub. Nie widzieliśmy się ze trzy miesiące, czy musiało ci się o mnie przypomnieć akurat teraz? - Powinniśmy się spotkać, Haraldzie, i to szybko. Przekazy telepatyczne są infiltrowane, nie mogę teraz powiedzieć, o co chodzi, ale to bardzo ważne. - Wiem, że jesteś moją żoną, ale czy musisz wymagać aż tak wiele? - W tych okolicznościach.... - Nawet jeszcze nie upolowałem żadnego płowca. - Daj więc słowo, że jak tylko upolujesz, to przybędziesz. - No dobrze. Gdzie rezydujesz obecnie? - W posiadłości Wildrose. - Hasslich, nienawidzę tego miejsca. - Przyjedź, jak tylko upolujesz. - No tak, przyrzekam. - To tyle, całuję, kochanie. Graf wrócił do jadalni rozzłoszczony. Usiadł przy stole i spróbował trzeciego dania głównego, ale jakoś mu nie smakowało. Wyjął podręczną złotą procę i strzelił złośliwie groszkiem w oko modelki. - Was machst du? - jęknęła modelka po starogermańsku, chcąc mu się przypodobać. - Widzisz durna - odparł graf - gdybyś miała choć trochę inteligencji, to byś się domyśliła, że chcę cię spławić. Z seksu dzisiaj nic nie będzie, bo muszę upolować szybko płowca i jechać do żony. Graf wstał od stołu, na znak irytacji ciskając widelcem w kieliszek z winem i poszedł do stajni. Konie, jak co dzień, czekały osiodłane. Graf był gruby i dlatego normalnie poruszał się z antygrawitatorem, bardzo skutecznie zmniejszającym jego wagę. Niestety, stare reguły łowieckie zabraniały używania antygrawitatorów na koniach w czasie polowań. Graf odłączył urządzenie i poczuł, jak przybywa mu ze sto kilo. - Scheisse - mruknął pod nosem. Koń też nie był zachwycony i lekko się ugiął pod ciężarem. - Dalej, Helmut! - pogonił go graf - musimy szybko coś upolować! I pojechał w lasy Schwarzgrau. Płowce czaiły się z reguły w syntetycznych paprociach lub właziły na drzewa. Graf trzymał strzelbę w pogotowiu. W tym sezonie strzelało się na zielono, więc zamówił bardzo piękny szmaragdowy odcień farby z drobinami złota u najlepszego Farbenmeister w okolicy. Tym bardziej chciał już coś upolować, żeby zobaczyć piękną połyskującą zieleń na kremowym futrze płowca. Do polowań na płowce nie chodziło się z psami, gdyż te łatwo zaprzyjaźniały się z taką zwierzyną. Dlatego zadanie było utrudnione. W końcu graf wypatrzył bardzo duży, gruby okaz na pobliskiej sośnie. Zatrzymał konia, który i tak już ledwo dyszał, i wycelował. Strzelił i trafił. Płowiec spojrzał z wyrzutem na grafa i zlazł z drzewa. Graf przyjrzał mu się uważnie. - Bardzo piękny! - ucieszył się i szybko zrobił mu zdjęcie. Płowiec stał, z wyczekiwaniem patrząc na myśliwego. - Już ścieram, ein Moment - mruknął graf. Wytarł starannie farbę. Płowiec ziewnął i wlazł z powrotem na drzewo. Graf wrócił zadowolony do pałacu. Przyczesał się przed podróżą i wsiadł do swego najnowszego dyliżansu. W drodze do Wildrose zatrzymał się w supermarkecie jubilerskim, aby kupić żonie prezent. Wybrał piękny rubinowy fotel. - Dziękujemy, że pan znów nas odwiedził - powiedział kierownik supermarketu, odprowadzając go do wyjścia. - Pańskie zakupy są u nas prawie najwyższe. - Jak to prawie? - zezłościł się graf. - A kto ma wyższe? - Count Kent i ... no i ... sam pan wie... On. - A, On - graf mimowolnie się skłonił - Ach tak, przepraszam. Lady Silver czekała na męża w towarzystwie pięciu dziewic, które hasały po ogrodzie. - Tylko mi nie jeść sztucznych piwonii. - Lady Silver klepnęła jedną z dziewic w różowy tyłeczek. Graf, który właśnie przybył, też klepnął jedną z dziewic w tyłek. - Haraldzie, no wreszcie! Co upolowałeś? - krzyknęła Lady. Graf wyjął zdjęcie płowca. - Piękny! - zachwyciła się Lady. - Gdzie postawimy imitację? - W Schwarzgrau - odparł graf. - Spójrz, co przywiozłem - wskazał na rubinowy fotel. - Cudowny! - zachwyciła się Lady. - Będzie na nim spał Leon. Leon szczeknął na dziewice i wskoczył na fotel. - A teraz - mruknął graf - powiedz, was, zum Teufel, kazało mi przerywać Urlaub? Na orbicie czwartego księżyca planety Seus krążył kokon Księcia Vampire. Książę oddawał się megatransowi toksycznemu w najnowszej wersji, którą dostarczył mu doktor Bloodsteel. W międzyczasie nadworny Mistrz Stomatologii ostrzył diamentowe kły księcia, gdyż stępiły się na końcach. W swym megatransie Książę udał się do Boskiej Sfery, przemyślnie symulując wszechogarniającą miłość. W zetknięciu z Boskim Aspektem Książę na chwilę zatracił tożsamość i bardzo się przestraszył. Strach wrócił go do rzeczywistości. Otworzył oczy, a jego czarne, płaskie źrenice sparaliżowały Mistrza Stomatologii, który właśnie kończył ostrzenie. Książę dmuchnął i sparaliżowany Mistrz upadł na ziemię. Książę posiadał trzecie oko na palcu wskazującym, więc szybko spojrzał palcem na swe świeżo upiłowane kły. Sprawdził je też swym rozdwojonym na końcu językiem i skaleczył się. Na diamentowych kłach zalśniła błękitna krew. Książę przymknął oczy z zadowolenia i połączył się z doktorem Bloodsteel. - Działa! - zabrzmiała w głowie doktora myśl Księcia. - Gratuluję! - Jak sobie Wasza Wysokość życzy - odparł Bloodsteel. - Wystąpił jednak problem - ta myśl Księcia wywołała u doktora ból głowy - ale on ciebie nie dotyczy - dodał Vampire i rozłączył się. - Wracamy do zamku! - krzyknął. - Muszę tam porozmawiać z mym Doradcą. I kokon pomknął w kierunku Seus. Mark obudził się jak co dzień w piachu. Tym razem spał pod wieżą kontrolną w sektorze 15. Przeciągnął się i spojrzał w górę. Gdzieś kilometr nad nim, na szczycie wieży siedział ten zwariowany Murzyn, żuł gumę i pił sok cytrynowy z amfetaminą. Kontrolował sektor, strzelając do wszystkich mutantów, których dostrzegł system ostrzegawczy. Mark nie miał ochoty spędzić z nim kolejnego dnia, słuchając opowieści o latających balonach i innych bzdurach. Postanowił, że dziś dotrze do osady i przenocuje w ruinach. "Dość tego piachu" - pomyślał, patrząc na wydmy, ciągnące się aż po horyzont. Włożył przeciwsłoneczne gogle i odbezpieczył broń. "Zawsze może się trafić jakiś mutant, którego nie sprzątnie wieża kontrolna - pomyślał. - Szczególnie, gdy siedzi tam Murzyn". Mark ruszył jak co dzień na północ. Facet z wieży twierdził, że niedaleko znajduje się osada zwana Tokyo. Uważał też, że może właśnie tam Mark znajdzie to, czego szuka. Ale Mark miał akurat dzień zwątpienia, szedł powoli zmęczony słońcem i upałem. "Nigdy tego nie znajdę - myślał. - Może to tylko chore fantazje, może to wcale nie istnieje... Chciałbym już dotrzeć do jakiejś betonowej drogi, żeby iść po czymś twardym, taak, byłoby miło, może to rzeczywiście niedaleko. W końcu idę na północ już trzy tygodnie. Najwyższy czas natknąć się na jakąś..." Mark nie zdążył pomyśleć "osadę", gdyż zauważył mutanta pędzącego w swoim kierunku. Miał obrzydliwe gadzie nogi i twarz pięknej kobiety. Mark wycelował w nogi, ale nim strzelił, mutanta dosięgły promienie z wieży. Podszedł do zwłok, które ulegały momentalnie rozkładowi - tak działało promieniowanie. "Szkoda - pomyślał Mark - piękne kobiety zdarzają się tylko jako mutanty". Zobaczył uśmiech na znikającej twarzy. "Pewnie nie wiedziała, kim jest, jeszcze jedna. Skąd one to biorą, ten środek, to nie może być fikcja! Żebym mógł tak zestrzelić jednego mutanta i z nim pogadać, a tu zawsze te wieże... Może rzeczywiście czegoś dowiem się w Tokyo..." i ruszył na północ. Pod wieczór stanął na wydmie, która okazała się końcem pustyni. W dole rozciągała się imponująca panorama olbrzymiej osady - betonowe ruiny, pomiędzy nimi drogi, a na nich dziwne pojazdy - aż po horyzont. Mark był zachwycony widokiem. Zmierzch sprawił, że piękniejsze wydały się świecące kolorowe fragmenty neonów i latarki zamontowane w pojazdach. Zauważył też fragment asfaltowej drogi wyłaniającej się u podnóża wydmy. Mark ruszył szybko do przodu. Chciał jak najprędzej znaleźć się na miejscu. Droga prowadziła wprost do osady i biegła pod dziwnym łukiem, jakby bramą wjazdową. Na tym łuku przyczepiono piękny błękitny neon z napisem BAR TOKYO (ale BAR się nie świecił). Ulice były ruchliwe - zobaczył grupki ludzi i kilka dziwnych pojazdów. Z niektórych piwnic dochodziła muzyka. Szedł powoli, ciesząc się atmosferą. Zauważył, że wiele budynków nie nosiło prawie śladów zniszczenia, gdzieniegdzie szyby w oknach były rozbite, wewnątrz paliło się światło - znak, że żyli tam ludzie. Mark stanął pod stupiętrowcem nieznacznie tylko popękanym. Na wysokości sześćdziesiątego piętra dyndał potężny neon, podtrzymywany przez kable. Napis głosił : CA- COLA. Markowi spodobała się ta nazwa. Postanowił, że znajdzie tu gdzieś jakieś fajne pomieszczenie i przenocuje w przyjemnych warunkach. Podszedł do drzwi wejściowych, a te rozsunęły się, lekko skrzypiąc. Wewnątrz był przestronny hol, przysypany gdzieniegdzie gruzem. Uprzątnięta ścieżka prowadziła do końca holu, gdzie znajdowały się schody. Mark ruszył w ich kierunku. Posadzka odbijała kroki i w pewnym momencie Mark zorientował się, że nie jest sam - ktoś za nim szedł. Obrócił się gwałtownie i spostrzegł bardzo ładną skośnooką dziewczynę. Zamiast nóg i rąk miała metalowe protezy. - Idę za tobą już od łuku - powiedziała metalicznym głosem, najwyraźniej była cyborgiem. - Dlaczego? - zapytał pełen wątpliwości czy mówi do człowieka, czy do maszyny. - Jestem prostytutką - odparła, jej oczy były smutne, wyzbyte zalotności. - Myślałam, że może będziesz potrzebował kob... - coś jakby się zacięło, szczęknęło - ...biety. Mark przyjrzał jej się uważnie. Przemknęła mu absurdalna myśl, że może dziewczyna jest mutantem, który kazał sobie wymienić zmutowane kończyny na metalowe protezy. Nigdy o czymś takim nie słyszał, ale, z drugiej strony, jej twarz była podejrzanie ładna. - Nie potrzebuję kobiety - przeszły go dreszcze na samą myśl, żeby z nią... - ale chcę się tu trochę rozejrzeć, może mi pomożesz? Zapłacę ci. Dziewczyna stała chwilę nieruchomo, jakby zupełnie się zacięła, tylko jej oczy wyrażały dziwne cierpienie. Znów szczęknęło i w końcu się odezwała. - Dobrze - uśmiechnęła się, błyskając metalowymi zębami - A co masz? - Żetony, tabletki witalizujące... - Żetony - przytaknęła. - Tabletki witalizujące dostaję za darmo, bo jestem inwalidą, ale zawsze potrzebuję jakieś żetony; no wiesz, na ciuchy. Mark pokiwał głową. - Jestem Sun - dziewczyna niestety wyciągnęła metalową dłoń. Musiał tę dłoń uścisnąć. - Mark. Dwie bardzo małe służki rozsypywały przed nogami Księcia srebrny proszek tak, aby Vampire stąpając wzbudzał tumany połyskującego pyłu. Książę zawsze w ten sposób wkraczał do Zamku. Jego buty podkute tytanem wydawały imponujący dźwięk przy zetknięciu z marmurową podłogą. Dworzanie usuwali się dyskretnie z linii jego wzroku, gdyż mogli zostać sparaliżowani. Na spotkanie wypełzł ulubiony wąż Księcia - Mario, pobrzękując szafirową grzechotką na końcu ciała. Vampire przemierzył obszerną Salę Powitalną i udał się do Komnaty Tronowej. Było to jego ulubione miejsce na Zamku. Tron lewitował na wysokości czterech metrów, na podłodze zaś wiły się w pokorze najpiękniejsze syreny Galaktyki. Wokół tronu fruwały duże, mieniące się ważki, zaś nad tronem zawieszona była Meduza Mądrości - wystarczyło, by Książę zanurzył głowę w jej galaretowatym wnętrzu, a uzyskiwał unikalną jasność i przenikliwość myśli na dobre kilkanaście minut. Jednak Vampire wiedział, że Meduza nie pomoże mu aż tak dobrze jak Doradca, i dlatego rozkazał go wezwać. Doradca miał postać sporego neuronu, który pływał w substancji organicznej. Vampire podarował mu specjalne kryształowe akwarium jako wyraz uznania. Doradcę wniesiono na złotej tacy, a następnie wszyscy - także ważki i syreny - musieli opuścić salę. Nikt nie mógł wiedzieć, w jaki sposób Książę porozumiewa się z Doradcą. Tej tajemnicy Vampire nie chciał ujawnić, jej odkrycie mogło być dlań śmiertelne. Nikt zatem nie miał pojęcia, że wśród błękitnobiałych loków Księcia można znaleźć żywe dendryty, które przebiły się przez czaszkę i umożliwiały połączenie z neuronem Doradcy. Wystarczyło zanurzyć je w akwarium. W tym momencie myśli Vampire układały się w charakterystyczny ciąg skojarzeń, w którym Książę nauczył się już rozpoznawać te spolaryzowane przez Doradcę i te, które powstawały tylko w jego mózgu. "Udało mi się to dziś osiągnąć, ale niestety się przestraszyłem - zaczął myśleć Książę - to przecież jest zaprzeczeniem całej idei - tu miał wpływ Doradca - Boga nie można się bać, chyba że to grozi utratą tożsamości, poczułem coś takiego, przez moment, ale na szczęście się przestraszyłem i to przywróciło mnie do własnego ja, własne ja jest wszakże względne, czym jest teraz tw/m-oje ja? Jest tym, czym czuję, że jest, czuję jego granice, a przy kontakcie z Bogiem nie da się zachować swej tożsamości, taka jest jego idea, Bóg jest wszechogarniającą, czystą i bezgraniczną miłością, tej miłości się chyba przestraszyłem, właśnie tej przejrzystości, która mnie zniewoliła, a to przecież ja ją miałem zniewolić, wyssać z niej tę potężną siłę dla siebie, Bóg zawsze mnie będzie zniewalać, ilekroć spróbuję kontaktu z nim, bo on jest ponad wszystkim, dlatego też chcę go wykorzystać, chcę mieć udział w jego mocy, ale wtedy nie będę już potrzebował niczego, motywy, które teraz mną kierują, przestaną dla mnie istnieć, ponieważ stanę się częścią Boga, musi być jednak jakiś sposób, aby tego uniknąć, musi być sposób, aby wniknąć weń, zachowując moje ja, każda inna sytuacja mnie przeraża, ale nie powinienem się bać, bo dopóki się go boję - dopóty mnie nie przyjmie, lecz gdy mnie przyjmie, mnie już nie będzie, ależ to absurd, musi istnieć rozwiązanie..." - Ależ to absurd! - krzyknął Vampire, wyciągając gwałtownie swe dendryty z akwarium. - Co za bzdury! - wrzeszczał rozwścieczony. - Żaden neuron nie będzie mi wmawiał, że coś mi się nie uda! Udaje mi się wszystko, najpierw w tamtym, a teraz w tym życiu! I dlatego udaje mi się w tym życiu, bo zachowuję pamięć tamtego. I dlatego uda mi się z Bogiem, bo zachowam nadal swą tożsamość. A to - spojrzał na akwarium - to są zupełne bzdury. Zabrać go - krzyknął do służby. Wyniesiono Doradcę. Do sali wpełzły syreny i przyleciały ważki. Książę poczuł głód, ale przed posiłkiem postanowił, że skorzysta jednak z Meduzy, skoro neuron niewiele mu pomógł. Zanurzył więc głowę w jej wnętrzu i poczuł, jak parzydełka stymulują jego mózg i wywołują specyficzny stan przejrzystości widzenia. "Skoro boję się, muszę znaleźć lekarstwo na ten lęk, muszę wyssać z kogoś brakującą odwagę, ale w tym świecie jej nie znajdę, tu nikt by nie zranił nawet zwierzęcia, muszę się udać tam, z powrotem, tam kogoś znaleźć, kogoś owładniętego żądzą i pierwotnymi instynktami, bez lęku, ściągnąć go tu i tu go wyssać". Vampire wyjął głowę z Meduzy. Przez chwilę siedział w milczeniu na tronie, rozważając to, czego się dowiedział. - Podawać obiad - krzyknął w końcu. W Sali Jadalnej czekał już stół przykryty jedwabnym obrusem, a na nim piękny porcelanowy półmisek, na którym leżała świeża, lekko tylko przyprawiona wypitym winem dziewczyna o białej szyi. - A więc, droga Lady - mruknął von Fenster - co sprawiło, że przerwałaś mój Urlaub? - Zaraz się dowiesz - odparła. Szli przez ogród, w tym miejscu hodowany w stylu neofrancuskim. Gdy przechodzili pod wiszącą rzeką, graf naprawdę zaczął się niecierpliwić. Lady zatrzymała się dopiero pośrodku usłanej powojem polanki i szepnęła : - No, tutaj może nikt nas nie podsłucha. - Co ty pleciesz - zezłościł się graf. - Masz obsesję... - Otóż - przerwała mu Lady, która nagle nabrała odwagi, by wygłosić swą tajemnicę - otóż dowiedziałam się, że... - i tu zniżyła głos - ... modelki z naszej hodowli w Hansenjungen trafiają w większości nie gdzie indziej, a... - Lady zawahała się i zbliżyła swe usta do ucha grafa. Graf aż prychnął z przerażenia. Rozejrzał się, czy rzeczywiście nikt ich nie słyszał, po czym przemówił do ucha Lady. - Do... Niego? - Tak - szepnęła - do Vamp... Nie dokończyła, graf zatkał jej usta dłonią. - Nie wymawiaj tego imienia - ostrzegł - nawet w tym powoju są pewnie jego zausznicy. Nie chcesz chyba skończyć na półmisku? Lady zadrżała, spoglądając na piękne kwiaty pod nogami. - Ale nasze modelki... - jęknęła. Graf stał przez chwilę zupełnie bezmyślnie, gdyż nie wiedział, jak w takiej sytuacji wypada się zachować. W końcu przyszło mu do głowy pytanie. - A skąd o tym wiesz? - zagadnął od niechcenia, kombinując już co powiedzieć dalej. Żona grafa lekko się zarumieniła i zaczęła dziwnie wiercić pantofelkiem w trawie. Von Fenster zainteresował się jej nietypową reakcją. - No - zagadnął - jak się o tym dowiedziałaś? Lady odwróciła się na pięcie i zaczęła szybko iść w kierunku domu. Jej tiulowy płaszczyk powiewał w pędzie. - Mogę się domyślać - krzyknął graf i ruszył, aby dogonić żonę. - Właśnie przypomniałam sobie, że o siedemnastej przyjeżdża fryzjer - usłyszał, gdy wchodziła na lodowy mostek, łączący dwa brzegi stawu ze złotymi małżami. - Mogę się domyślać - powtórzył graf - to na pewno Sir Lester, twój kochanek! - Jak śmiesz! - krzyknęła Lady i ostentacyjnie zemdlała. Graf wiedział, że w tym momencie mógł podłączyć się do niej telepatycznie i odczytać ostatnią myśl przed utratą przytomności. Tak też uczynił. Ostatnia myśl Lady okazała się całkiem lubieżna i dotyczyła... Sir Lestera. - A więc to Wahrheit! - krzyknął von Fenster i tym ocucił żonę - to on posyła modelki do... - i tu mimowolnie ściszył głos - ...Niego, a nam mówi, że wyjeżdżają na Lazurową Planetę. - Wygadał się ostatnio w łóżku - jęknęła Lady, podnosząc się po omdleniu. - Zabiję go! - krzyknął graf. - Ale nie zabronisz mi się z nim spotykać? - upewniła się Silver. - Ależ jak bym śmiał - von Fenster pocałował szarmancko żonę w rękę i wyruszył na spotkanie z Sir Lesterem. Po trzech dniach zwiedzania Tokyo w towarzystwie Sun Mark poczuł się bardzo zmęczony. Znał prawie całe miasto - obejrzał centrum kontroli terenów przygranicznych, szpital neurochirurgii, salony odnowy teozoficznej, squady wirtualne i inne nietypowe miejsca, ale nigdzie nie wpadł na trop tego, czego szukał. Sun okazała się pomocna, bo była świetnie zorientowana w terenie, jakkolwiek często zacinała się i Mark musiał na nią czekać. Był piękny, ciepły wieczór, siedzieli na dachu, na którym kiedyś znajdował się basen. Teraz pozostało zagłębienie, częściowo wypełnione piachem naniesionym przez wiatr. Mark wyciągnął się na plecach i spojrzał w niebo. - Piękne - powiedział. Sun znów się zacięła i miała trudności z odchyleniem głowy w tył. - Kiedyś podobno były na nim gwiazdy - dodał. - Co? - spytała Sun - Gwiazdy - odparł Mark. - Gwiazdy są na naszej fladze - stwierdziła Sun - jak coś takiego może być na niebie? - Podobno wyglądały inaczej, jak reflektory, które świecą z daleka... - A ile ich było? - Miliony. - Miliony? Jak? Musiały być mniejsze od księżyca. - Były mniejsze, były malutkie. - Coś wymyślasz - podsumowała Sun. Wyciągnęła do niego dłoń z fosforyzującą tabletkę. - Weź, zabawimy się dziś. - LSDP? - spytał Mark. - LSDR - odparła - najnowsza wersja, na pewno nie próbowałeś, to od klienta, który ma całą fabrykę, zapłacił mi tabletkami... Mark połknął narkotyk. Rzeczywiście był inny, działał łagodnie, ale za to bardzo odświeżająco. Poczuł, jak wracają mu siły. Sun wstała i uśmiechnęła się metalowo. - Chodź - powiedziała - znam bardzo fajny klub. Mark nie miał już oporów, by chwycić jej sztuczną rękę. Po narkotyku metalowe ramię wydało mu się bardzo gustownym elementem całości. Szedł za Sun zafascynowany skomplikowaną konstrukcją, która poruszała jej nogami. Nawet nie zauważył, jak znaleźli się w klubie. Dopiero tam oderwał wzrok od Sun i rozejrzał się. Przestronne wnętrze wypełnione było archaicznym złomem - fragmenty starych maszyn powietrznych, zdezelowana broń, nieczynne komputery IV generacji. Sun zaprowadziła go krętymi schodami na galerię i gdy Mark spojrzał w dół zauważył, że cały ten złom ułożony został na kształt człowieka, a w miejscu, gdzie znajduje się serce, pulsowało czerwone światło. - To miejsce spotkań takich jak ja - wytłumaczyła Sun, przekrzykując muzykę. - Podoba mi się - przyznał Mark. Przyjrzał się gościom i zauważył, że wielu z nich ma metalowe fragmenty ciała. Odkrył przy tym, że Sun nie wyglądała najgorzej - niektórzy mieli dorabiane części głowy czy nawet twarzy. Znów pojawiła się myśl, że to może mutanty. Sun przyniosła drinki i usiadła obok Marka na kartonowym pudle. - Czego ty właściwie szukasz? - zapytała. Postanowił powiedzieć jej prawdę, a nuż jego teoria się sprawdzi. - Wiesz, że istnieją ludzie mutanty? - zapytał i popatrzył jej w oczy, aby sprawdzić reakcję. Światło pulsowało, twarz Sun pojawiała się i znikała. Ale dziewczyna nie wyglądała raczej na zdziwioną czy zmieszaną. - Tak, wiem - odparła. - Więc... podobno... one nie wiedzą, że są mutantami, podobno biorą jakiś środek, który sprawia, że one sobie tego nie uświadamiają... - Podobno... - odparła Sun - podobno. Podobno były gwiazdy na niebie. - Chciałbym zdobyć ten środek - dodał. Teraz Sun wyglądała na zdziwioną. - I... - i tu zacięła się - ...i ...i dlatego łaziłeś ze mną po tych wszystkich miejscach? Mark pokiwał głową. - Ty jesteś nienormalny! - powiedziała Sun. - Że też ci się chce! Myślałam, że to, czego szukasz, będzie dotyczyło jakiejś gigantycznej forsy. A ty tracisz czas na "podobno". - To lepsze niż forsa - powiedział. - Jak to? - zainteresowała się Sun. Mark nie ufał jej do końca i nie chciał zdradzać nic więcej. - Jestem w stanie zapłacić za to niezłą forsę - powiedział tak specjalnie, chciał ją wypuścić. - Ale dlaczego? - Nie pytaj dlaczego, tylko zastanów się, jak to znaleźć, to też zarobisz. - Nie znam takiego środka i nie wiem, jak go znaleźć - odparła Sun i poszła tańczyć. Vampire postanowił wybrać się na spacer i przemyśleć wszystko przed podjęciem ostatecznej decyzji. Spacery Księcia były słynnym rytuałem i budziły grozę u podległej mu ludności planety Seus. Vampire odbywał spacery w metalowej gondoli podwieszonej do wielkiego sterowca. Książę oglądał okolicę za pomocą specjalnej lunety połączonej z pistoletem fal podczerwonych. Celował nim do ludzi, których przypadkowo zobaczył. Strumień fal uruchamiał działanie elektronicznych kołnierzy, które wszyscy nosili na szyi. Dzięki temu Vampire mógł wysysać mentalnie ich wszystkie emocje. Dla przyjemności Księcia za sterowcem szła po ziemi piękna niewolnica uwiązana, jak na smyczy, złotym łańcuszkiem do gondoli. Zazwyczaj była zakochana w Vampire i śpiewała pieśni uwielbienia zwracając oczy ku odległej sylwetce sterowca. Na jej twarz nakierowana była specjalna kamera tak, że Książę mógł w górze oglądać jej zbliżenie w przerwach pomiędzy spojrzeniami do lunety. Tak i tym razem cień zeppelina przesuwał się złowieszczo po zielonych łąkach. Za nim kroczyła jasnowłosa niewolnica - trzymała w ręku normalny pistolet i dobijała ofiary Księcia. Vampire zatrzymał sterowiec nad brzegiem morza. Niewolnica stała po kolana w wodzie i czekała wiernie, aż pan się namyśli. Książę miał nad czym myśleć. Podróż z powrotem - do świata, z którego udało mu się uciec, była wielkim ryzykiem. Wiedział, że nie kontroluje tamtej rzeczywistości tak jak tej. Swą siłę tutaj czerpał ze zła, którego był jedynym, absolutnym władcą. Tam - zło było czymś powszechnym. Z drugiej strony jedyną szansą wzmocnienia sił tutaj było znalezienie kogoś odpowiedniego tam, sprowadzenie go tu i... wyssanie. "Muszę spróbować - pomyślał Vampire. - Powodzenie tej misji będzie oznaczało wieczną potęgę, nieskończoną, jeśli uda mi się potem podczepić pod energię boską. A uda mi się, wszystko mi się udaje..." Książę skupił się na swej sile, wpadając w charakterystyczny trans. Jego powieki mrugały nieustannie, a czarne źrenice stały się matowe. Zobaczył wyobrażoną postać Arios, kobiety - przepowiedni, którą spotykał tylko w stanie transu. Nigdy nic nie mówiła, ale dawała mu znaki doradzające. Tym razem podniosła ręce i zobaczył, że na jej dłoniach spoczywały dwie karty tarota. Na prawej dłoni leżała karta Sprawiedliwość. Kobieta trzymająca wagę wyszła z karty i stanęła przed Księciem. Zauważył, że na szalach wagi siedziały biały i czarny ptak. Waga chybotała się nieustannie. Kobieta przemówiła: - Wszystko i tak prowadzi do jednego. I wróciła na stronę karty. Na lewej dłoni Arios leżała karta Księżyc. Książę poczuł nagle silną moc księżyca, a jego blask narastał, oślepiając. Vampire odwrócił głowę, ale z tyłu ujrzał potężniejszą jasność, jeszcze bardziej oślepiającą. Wtedy Arios złożyła dłonie i działanie kart ustało. Wróżka znikła. Vampire powoli powracał z transu. Czuł, że skumulował swą energię i nawet nie pragnął rozważać porad Arios. Jego głowę zaprzątała jedna myśl, podjął już decyzję i pragnął jak najprędzej zrealizować swój plan. Von Fenster przemierzał swą łodzią podwodną Morze Błękitne. Nie lubił latać, a prawdę mówiąc - bał się. Wolał podróż pod wodą. Łódź miała wielką kabinę widokową i graf mógł oglądać starannie utrzymane podmorskie parki - pięknie przystrzyżone żywopłoty wodorostów i ryby mieniące się wszystkimi kolorami. Grafowi brakowało jednak humoru, by cieszyć się tym widokiem. Wciąż dyktował sekretarce nowe wersje oficjalnego protestu, który miał zamiar złożyć Sir Lesterowi. Niestety, za każdym razem, gdy dochodził do słowa "Książę...", ręce zaczynały mu się trząść ze strachu i nie mógł wymyślić co dalej. Sekretarka, przeciągając się na pluszowej kanapie, dawała znaki, że jest już znudzona i graf czuł wyrzuty sumienia. Obok sekretarki leżał jej narzeczony, demonstracyjnie wyczekując, aż ukochana skończy pracę. Graf wyjął srebrny pilniczek i zaczął piłować paznokcie, udając, że się zastanawia. Za oknem przemknął klucz podwodnych mew i sekretarka jęknęła zachwycona. - No dobrze - mruknął von Fenster - koniec na dziś. Nie będę składał oficjalnego protestu. Sekretarka momentalnie zaczęła się całować z narzeczonym, a graf zszedł do jadalni, by coś przekąsić. Kucharz - karzeł (podobno ze względu na balast) ukłonił się i zaprosił do stołu. Na widok obiadu graf stracił jednak apetyt, gdyż ujrzał wazę ze swą skądinąd ulubioną Hansenssuppe z pierożkami. Tego dnia ta nazwa nie kojarzyła mu się za dobrze. Resztę podróży von Fenster spędził w saunie, bezskutecznie próbując się odprężyć. Sir Lester czekał na brzegu swej przystani i uczcił przybycie grafa pokazem sztucznych ogni, które układały się na przemian w herby rodowe krewnych Sir Lestera i rodziny von Fenster. Następnie obaj udali się do posiadłości Sir Lestera na Wzgórzu Smoka. Graf był mile rozczarowany wnętrzem pałacyku urządzonego w stylu nowoczesnym. Motywem dominującym była postać nagiej kobiety - i tak meble, lampy i fontanny miały kształty nie ubranych dziewcząt. Wśród tego wszystkiego krzątały się gołe pokojówki. Von Fenster poczuł się tu bardzo dobrze, zauważając, że sam być może zbyt mocno trzyma się tradycji. Usiadł na fotelu w kształcie pulchnej Murzynki i spojrzał na uroczy fresk wymalowany na suficie - naga kobieta z białą łanią przechadzały się po palmowym gaju. - Jak tam moja żona? - zaczął kurtuazyjnie, nie chcąc przechodzić zaraz do konkretów. - A tak - odparł Sir Lester - chwalę sobie. Czyżby narzekała? - Ależ skąd - zaprzeczył graf - to znaczy... nie na pana... to znaczy nie na ten temat... - A więc jednak? - Sir Lester najwyraźniej niczego się nie domyślał. - Prawdę mówiąc - von Fenster znów zaczął się denerwować, wstał i usiadł na innym fotelu - tym razem niewielkim, zgrabnym, w kształcie małej Chinki - prawdę mówiąc jej wątpliwości, a teraz też i moje budzi... pański... że tak powiem... interes. - Jak pan śmie! - Sir Lester aż wstał ze złości. - Wyzywam pana na pojedynek! - Ostentacyjnie rzucił rękawiczkę. Graf aż się spocił ze strachu. - Ależ, ależ, pan mnie źle zrozumiał, ja oczywiście bardzo chętnie będę się pojedynkował, niech mi pan jednak pozwoli powiedzieć, że chodziło mi nie o ten interes. Sir Lester nie powiedział nic, tylko spojrzał wyczekująco. - Mówiłem o pana interesie z modelkami pochodzącymi z naszej hodowli w Hansenjungen. - Ach tak. - Sir Lester podniósł rękawiczkę i usiadł w fotelu. - Ach tak - uśmiechnął się zadowolony - w takim razie bardzo pana przepraszam. Graf odetchnął i wypił jednym haustem cały kieliszek koniaku. Zakręciło mu się w głowie, gdyż był to jego piąty taki haust tego dnia. - No więc - zachęcił Sir Lester - o co chodzi z tymi modelkami? - Otóż - i tu von Fenster znów zaczął się denerwować - ,..doszły mnie słuchy jakoby te modelki, które kupuje pan od nas, nie trafiały wcale na Lazurową Planetę... Sir Lester zapalił spokojnie cygaro i wciąż patrzył wyczekująco. Ale graf zamilkł. - A gdzieżby indziej? - podjął po chwili ciszy Lester. - No więc... podobno... one... proszę tylko mnie źle nie zrozumieć, ja słyszałem taką plotkę i przyjechałem zapytać pana, czy to prawda... Graf spojrzał z niepokojem na gospodarza, ale ten obojętnie palił cygaro. - ...no więc... podobno... te modelki trafiają do... Niego. Sir Lester gwałtownie odwrócił głowę w kierunku grafa, spojrzał na niego chłodno, ale nic nie powiedział. Von Fenster wypił kolejny haust. - No więc... czy to prawda? - Nie, to nieprawda - odparł Lester chłodnym tonem. - A, to całe szczęście! - ucieszył się graf i przesiadł się z powrotem na grubą Murzynkę. - Wspomniał pan, że Lady Silver podziela pańskie wątpliwości - przypomniał Sir Lester. - A tak, tak, razem słyszeliśmy tę plotkę... od jednej z modelek, tej która akurat została u nas, wie pan, zabieram je z sobą do Schwarzgrau i tam, no wie pan... - graf rozmarzył się przy tych kłamstwach - one są takie wysportowane... - Z pewnością! - przytaknął Lester. I na tym skończyła się rozmowa grafa z Sir Lesterem dotycząca modelek. Nastąpiła po niej część nieoficjalna ubarwiona rozlicznymi atrakcjami, a na drugi dzień von Fenster popłynął z powrotem do swej posiadłości w Schwarzgrau. Rano, po nocy spędzonej w klubie, Mark obudził się w ramionach Sun. Był trochę zdezorientowany i niepewny, co zaszło między nimi. Nie pamiętał jak wrócili z klubu, a tym bardziej - co zdarzyło się potem. Wstał i, nie chcąc patrzeć na Sun, stanął tyłem do niej, wyglądając przez okno. Znajdowali się w mało zniszczonym apartamencie na czterdziestym piątym poziomie stupiętrowca CA-COLA. Mark spojrzał na panoramę miasta. Poranne słońce było blade i wszystko w jego świetle wyglądało beznadziejnie - odrapane ruiny, zdezelowane pojazdy. "To jednak bez sensu - pomyślał - to pewnie tylko legendy, w które wszystkim wygodnie jest wierzyć. Muszę przestać się łudzić. Wrócę do swej pracy w służbach granicznych na południu". Odwrócił się w stronę Sun. Nie spała, uśmiechała się. - To koniec - powiedział. - Dziś się rozliczymy i pożegnamy. Naopowiadałem ci wczoraj niezłych bzdur. Zapomnij o nich. Sun uśmiechała się dziwnie. - Wiem, gdzie można spotkać mutanty - powiedziała. Mark na chwilę zaniemówił. - Co? - spytał w końcu. - Wiem, gdzie można spotkać mutanty - powtórzyła Sun. - Tu, w Tokyo. Mogę ci pokazać to miejsce. Uchodzi za bardzo niebezpieczne, ale może tam czegoś się dowiesz. Mark i Sun skradali się wąską uliczką prowadzącą do ruin fabryki. Mark odbezpieczył broń i szedł pierwszy. Gdy dotarli do ostatniego budynku, zdecydował, że najpierw wejdą na jego dach, aby z góry zorientować się w rozkładzie zabudowań. Wspinali się po schodach powoli, ze względu na Sun. Na miejscu Mark wyjął celownik optyczny i posłużył się nim jak lornetką. Dach największej hali był gdzieniegdzie zniszczony i dzięki obszernym dziurom mogli zobaczyć, co jest w środku. Mark dostrzegł dwa mutanty, które najwyraźniej czegoś pilnowały. - Zostań tu - powiedział do Sun. - Umiesz to obsługiwać? - zapytał, podając jej mały rewolwer laserowy. Sun skinęła twierdząco. Zszedł na dół i zaczął się skradać wzdłuż muru okalającego ruiny. Zobaczył wyrwę po pocisku, zajrzał do środka, ale na placu przed halą nie było nikogo. Przecisnął się przez dziurę w murze, przebiegł szybko plac i schował się za barakiem, stojącym przy wejściu do fabryki. Czuł, jak bije mu serce, ale nie zważał na to. Podniósł się na palcach i zajrzał przez ubrudzone okno. Wewnątrz stały trzy mutanty uzbrojone i całkiem sprawne. Rozglądały się leniwie. Mark domyślił się, że pilnują kontenerów, które zajmowały większość hali. Usłyszał kroki i skrył się za barak. Przez szpary w deskach widział zbliżającego się mutanta, który minął barak i udał się do fabryki. Mark znów zajrzał przez okno. Nowo przybyły przywitał się z trójką pilnującą kontenerów. A potem jeden z dotychczasowych ochroniarzy przekazał nowemu broń i zaczął zmierzać do wyjścia. "Zmiana warty" - pomyślał Mark. Jego plan był wciąż ten sam. Miał zamiar złapać jednego z mutantów i dowiedzieć się prawdy. Wiedział, że teraz nadarzyła się okazja. Mutant wyszedł z fabryki i zaczął iść w kierunku innej zrujnowanej hali. Mark podążył za nim. W wąskim przejściu pomiędzy wrakami maszyn wiertniczych dogonił mutanta i przyłożył mu miotacz do szyi. Mutant stanął i podniósł do góry pokryte łuskami ręce. - Jeśli nie chcesz, bym rozwalił ci łeb, pogadasz ze mną, okey? Mutant nie ruszał się. - Skręć w prawo za ten wrak - rozkazał Mark i popchnął go w tamtym kierunku. Mutant wykonał polecenie, znaleźli się w niszy pomiędzy zdezelowanym wiertłem a fragmentem zabudowań fabryki. Mark przyparł mutanta miotaczem do muru. - Odwróć się - powiedział. Mutant odwrócił się. Miał piękną, szlachetną twarz trzydziestoletniego mężczyzny. Patrzył na Marka ze spokojem, trzymając w górze gadzie ręce. - Nie chcę cię zabić - zaczął Mark. - Interesuje mnie tylko ten środek, którego podobno używacie, żeby zapomnieć... żeby przenieść się do innej rzeczywistości... sam nie wiem. Tego się chcę dowiedzieć. Mutant patrzył na Marka, jakby go nie słyszał. - Słyszysz, co do ciebie mówię? - naciskał Mark. - Nie ma cię tu teraz, co? Mutant nic nie odpowiedział. - A może mnie nie rozumiesz? Mark potrząsnął miotaczem, ale nie doczekał się reakcji. Przyjrzał się twarzy mutanta, nie odczytał z niej nic. I w tym momencie zauważył, że z prawej strony w szyi mężczyzny tkwi dziwny metalowy kolec. "To by się zgadzało - pomyślał. - Słyszałem, że wbijają go do tętnicy, a on stale wydziela środek... Czyli to jednak prawda..." Momentalnie podjął decyzję, wyciągnął kolec z szyi mutanta. Ten zawył przeraźliwie i sięgnął ręką do rany, z której zaczęła gwałtownie wypływać pomarańczowa krew. Mark stał jak sparaliżowany - nie spodziewał się takiej reakcji. Mutant wył żałośnie z bólu i jakby z zaskoczenia. Rozległy się dziwne odgłosy, Mark uświadomił sobie, że zaraz przybędą trzej pozostali strażnicy. Zaczął uciekać. Przeskoczył przez płot i pobiegł w kierunku budynku, na którego dachu czekała Sun. Słyszał pogoń. Po chwili usłyszał też strzały. Biegł, nie oglądając się. Dopiero w budynku zatrzymał się i wychylił z bronią. Widział powoli zbliżające się mutanty. Wycelował w jednego z nich i trafił. Tamten upadł, a pozostali zaczęli strzelać do Marka, schował się więc i pobiegł na górę. Sun czekała skulona za kominem wentylacyjnym. - Musimy uciekać dachem, chodź! - krzyknął i wyciągnął rękę. Sun wstała, chwycił ją za metalową dłoń i pociągnął za sobą. Nie oddalili się znacznie, gdy na dachu pojawiły się dwa pozostałe mutanty. Znów zaczął strzelać, one również. Schowali się za nadbudówką. - Idź z tamtej strony, wychyl się tylko trochę i strzelaj do nich bez przerwy - polecił Sun. Chciał ich zmylić, chciał, by spojrzeli na lewą stronę nadbudówki, a on wtedy wyceluje do nich z prawej. Patrzył jak Sun klęka przy końcu ściany i przygotowuje się do strzału. Zobaczył, jak wychyliła się, wyciągając pistolet. A potem się zacięła. - Sun! - krzyknął przerażony, ale było za późno. Nie mogła ani strzelać, ani się schować. Pobiegł w jej kierunku, lecz w tym czasie Sun dosięgły już pierwsze strzały. Widział, jak urwało jej rękę i jak pocisk wbił się w jej ciało. Dopadł Sun i pociągnął do siebie, w ten sposób chowając ją przed ostrzałem. Czuł, że ogarnia go straszna, niepohamowana gorycz i wściekłość. Wyszedł zza muru i począł strzelać, idąc przed siebie. Nie chował się już, przeciwnie - był zdesperowany, pragnął ich zabić. I udało się. Gdy zobaczył, że mutanty leżą w kałużach pomarańczowej krwi, wrócił do Sun. - Jak się czujesz? - spytał, dotykając delikatnie jej twarzy, ale nie otworzyła oczu. Nie miał pojęcia, czy żyje, nie wiedział, na ile była cyborgiem, a na ile człowiekiem. Z jej tułowia sączyła się krew. Podszedł do mutantów i wyciągnął kolce z ich szyi. Pomyślał, że to może jedyna szansa. Nie miał tyle forsy, żeby lekarze chcieli im pomóc. Podniósł Sun i poszukał zejścia na ulicę. Zaniósł ją aż do stupiętrowca, w którym spędzili ostatnie noce. W apartamencie położył Sun na posłaniu. Wyjął z kieszeni dwa kolce. "Jeśli nawet ryzykuję śmiercią, to warto" - pomyślał Mark. Wbił jeden kolec w szyję Sun, a potem drugi w swoją. Vampire wkroczył do Świątyni Swego Imienia. Najwyższa Kapłanka - Motokabalu - czekała już w pokłonie u stóp płaskorzeźby przedstawiającej Złotą Gwiazdę Siły ponad Nieskończoną Równiną. Vampire usiadł na tronie i rzucił na ziemię jeden z klejnotów, które nosił w kieszeniach płaszcza. Było to rytualne rozpoczęcie widzenia. Motokabalu ułożyła u stóp Księcia ofiarę z młodej dziewicy i przykucnęła, w pokorze oczekując jego rozkazów. - Przez następny tydzień Wasz Książę oddali się z tej rzeczywistości, aby pełniej poruszać się w tamtej, z której wszyscy pochodzimy. Kapłanka zadrżała z przerażenia, gdyż wiedziała tylko tyle, że tamta rzeczywistość jest wielokroć gorsza do tej. - W tym czasie Ciało Waszego Księcia spocznie w sarkofagu, a wszystkie kapłanki roztoczą nad nim modły ochronne - dodał Vampire. Jego wzrok zatrzymał się, jak zawsze, na płaskorzeźbie Złotej Gwiazdy i wyrył w niej nowe, szlachetne elementy. Teraz Nieskończona Równina została przecięta równolegle do horyzontu, co miało przypomnieć o istnieniu obu rzeczywistości. Na pożegnanie Vampire rzucił jeszcze jeden klejnot, który, tak jak poprzedni, Motokabalu połknęła w religijnej ekstazie. Książę opuścił świątynię, rytualnie rozdeptując ofiarę. Rydwan czekał już, aby go zawieźć do sarkofagu. W rydwanie siedział doktor Bloodsteel z gotowym specyfikiem. Vampire połknął miarkę tego płynu i skupił się na swej świadomości obu światów. Główny nacisk dotychczas kładł na obecną rzeczywistość, tamtą zaś tylko kontrolował. Teraz, dzięki swym wyjątkowym siłom psychomentalnym, mógł powrócić do pierwotnego świata. Gdy doktor Bloodsteel zauważył, że czarne źrenice Księcia szarzeją, wiedział już, że Vampire przeniósł ciężar swej świadomości. Ciało Księcia obleczone w złoty całun złożono do klimatyzowanego sarkofagu. Służki posypywały je złotym proszkiem, a doktor Bloodsteel czuwał z odpowiednią porcją serum powrotu. Graf nie nabrał się bynajmniej na piękne oczy Sir Lestera. Właśnie opalał się na rozłożystym tarasie swej posiadłości w Weissmacht, gdy kamerdyner doręczył mu wyniki śledztwa, jakie przeprowadził Herr Knemeier - detektyw rodzinny familii Rausch. Graf włożył zabytkowe Sonnenbrille, odziedziczone po stryju Udo, i po raz kolejny, na wszelki wypadek, polał się oliwką do opalania. Łyknął lemoniady i dopiero wtedy mógł spokojnie otworzyć zalakowana kopertę. Na pieczęci widniał herb Knemeiera - półorzeł, półświerk. Dzięki temu graf miał pewność, że materiały są oryginalne. Tłuste od oliwki palce grafa zostawiały ślady na kredowym papierze, gdy nerwowo przeglądał sprawozdanie. Aby zapobiec rozszyfrowaniu, detektyw zapisał je w języku starogermańskim, którym to władali bardzo nieliczni i zresztą bardzo słabo. Sam Knemeier też nie był biegły w tym języku. Sie fahren nicht nach dem Planet - przeczytał graf i zatrząsł się ze złości. - Ich habe die Immigrantformulare gesehen und kein Schawrzgraumodell dadort war. So konnen wir sicher sein dass Sir Lester lugt. Knemeier przysyłał kopie formularzy imigracyjnych i inne dokumenty, których grafowi nie chciało się już nawet oglądać. Wystarczyło pismo przewodnie, które potwierdzało jego podejrzenia. Von Fenster tak się wściekł, że wstał gwałtownie i jego zabytkowe Sonnenbrille spadły na ziemię tłukąc się. To przeważyło szalę i graf postanowił działać. Wezwał fryzjera i manikiurzystkę. Ufarbował wąsy, paznokcie zaś rozkazał pomalować na piękny modry kolor. Nałożył najdroższe klejnoty, a wśród nich sygnet rodu Rausch wykonany z najczystszego złota uzyskanego w procesie alchemicznym. Na koniec włożył najmodniejszy trencz z cieniowanej wilmy i tak wystrojony wsiadł do swego dyliżansu. Kazał się wieźć na lotnisko. Tam wynajął niewielki luksusowy statek kosmiczny i zaordynował kurs na Seus. Pilota zmroziło. Stewardesy chodziły sztywne ze strachu, popijając na boku firmową Wodę Ognistą. Von Fenster postanowił być nieustraszony. Oczywiście, potem uświadomił sobie, że działał pod wpływem udaru słonecznego i gorzko pożałował swych decyzji, ale na razie zamierzał postępować jak starodawne rycerstwo. Nie powiedział nic Lady Silver. Jego misja pozostała tajemnicą. Nie miał zresztą szczególnego planu. Zamierzał dotrzeć na Seus i osobiście sprawdzić, czy są tam modelki z Hansenjungen. Jeśli tak, miał zamiar postąpić szlachetnie i zaprzestać hodowli. Mark obudził się w apartamencie na czterdziestym piątym poziomie luksusowego stupiętrowca. Doznał dziwnego uczucia - przez moment nie pamiętał, kim jest, ile ma lat, co było wczoraj... Ale szybko sobie przypomniał. Jego serce ścisnął straszliwy żal. Rozejrzał się po pokoju, jakby nie chcąc uwierzyć w to, co się wczoraj stało. Ale nie było Sun. Zadzwonił telefon. Mark podniósł słuchawkę, bo pomyślał, że to może ona. Ale to był Steven. - Cześć, stary - zawołał zadowolony. - Mam dla ciebie dobre wiadomości. Akcje Oil Holding podrożały dziś na tokijskiej giełdzie o 3%! Słowo "Tokyo" zabolało, bo teraz kojarzyło się Markowi tylko z jednym miejscem - ekskluzywnym barem Tokyo na Broadwayu, gdzie poznał Sun. - ...zarobiłeś więc prawie sto trzydzieści tysięcy, z tego połowę powinieneś przeznaczyć na udziały w Trade Association... - doszły go słowa Stevena. - Słuchaj! - Mark przerwał mu histerycznie. - Słyszałeś o wczorajszej strzelaninie przy Holm Industry w aksamitnej dzielnicy? - A skąd - odparł Steven - nie słucham radia, bo tam podają same bzdury, ale wiesz co, teraz wpadło mi do głowy, że warto zainwestować w... - W tej strzelaninie... - głos Marka załamał się - oni... oni zabili Sun. W słuchawce zapanowała cisza. - Cco? - jęknął w końcu Steven. Mark czuł, że musi powiedzieć jak najwięcej, może sprawi mu to jakąś ulgę. - Sun nie żyje. Strzelili do niej kilka razy. Policja przyjechała, gdy tamci już dawno zwiali, wiesz, to biedna dzielnica... - A co tam właściwie robiliście? Mark nie mógł sobie przypomnieć, co robili w tak podłym miejscu. - Wiesz, chyba jeszcze jestem w szoku, bo nie pamiętam - odrzekł i odłożył słuchawkę. Starał się poskładać wszystkie fakty, ale całe wspomnienie tamtej nocy zaczynało się, gdy Sun leżała już ranna na ziemi, tamci uciekali, wsiedli do starego czerwonego buicka i momentalnie odjechali. Potem zjawiła się policja, potem pogotowie. Przykryli ciało Sun czarną folią... Mark nie mógł o tym myśleć. Pamiętał, że ma zgłosić się na komisariat dziś wieczorem, by mogli go przesłuchać. Był wściekły. Wiedział, że policja nic nie zrobi. Czuł się bezsilny. Zapalił papierosa i chodził po mieszkaniu jak dzikie zwierzę. Wszystko wkoło przypominało mu Sun. Jej porozrzucane ubrania, jej kubek do kawy, jej odjazdowa metalowa biżuteria. Nie mógł wysiedzieć w zamkniętym pomieszczeniu. Wyszedł na ulicę. Było upalne lato. Najbardziej dokuczliwe, jakie tylko mogło być w Nowym Jorku - palące słońce, korki, hałas, tłumy na ulicach. Mark szedł bezmyślnie. Narastała w nim gorycz i złość. Wiedział, że nie może się upić, bo ma się zgłosić na policję wieczorem. Zapach jedzenia przyprawiał go o mdłości. Podjechał metrem do Central Parku, kupując po drodze w drugstorze dramaminę. Łyknął trzy tabletki, położył się w cieniu na ławce i zasnął. Gdy się obudził, był już wieczór. Piękny letni zmrok. Atramentowe niebo. Mark spojrzał na gwiazdy, ich widok wzbudził w nim dziwną tęsknotę, ale tak było zawsze, gdy na nie patrzył. A potem nagle poczuł przepełniającą go wściekłość. Postanowił dopaść tych drani. Dopaść i pozabijać. To jedyny sposób wymierzenia sprawiedliwości. Czuł, jak w jego żyłach wre adrenalina. Pobiegł do metra i pojechał do domu. Wyjął z szafy pistolet. Zjechał windą do garaży i wsiadł w samochód. Kierował się prosto do aksamitnej dzielnicy. Pamiętał, że buick miał charakterystyczne wgniecenie na karoserii. "Znajdę ten samochód - pomyślał. - Tam nie może być wiele takich modeli. A potem znajdę tych skurwysynów. I pozabijam!" Gdy Vampire przełożył ciężar swej świadomości - z jednej strony niewielkim wysiłkiem kontrolował swe ciało leżące w sarkofagu, z drugiej - uzyskał pełnię mocy jako Naczelny Szaman Sekty Wieczność. Dla otaczających go towarzyszy właśnie otworzył oczy po długim transie narkotycznym wywołanym przez specjalny gatunek peyotla. Znajdował się w swym "ranczo" położonym na strychach opuszczonych domostw w aksamitnej dzielnicy w Nowym Jorku. Stąd zawiadywał całą społecznością "Wieczności" w Ameryce i w Europie. W jego otoczeniu znajdowali się tylko zaufani wyznawcy sekty - najwyżsi rangą, ale i tak jemu podporządkowani. Źrenice Vampire - zwanego tu Milo - zmatowiały pod wpływem pogłębienia świadomości. Obecni zauważyli tę zmianę i, jak zwykle, ocenili to jako napływ mocy. Pognali więc szybko do swych laptopów, za ich pomocą uprawiali bowiem tak zwaną magię wirtualną w Internecie. Czuli, że moc Milo spłynęła też po części na nich, dzięki czemu ich magia mogła zyskać na efektywności. Obecnie pracowali nad przewodniczącym związku zawodowego aktorów, ale tylko dla ćwiczeń, gdyż ich ostatecznym celem był prezydent Stanów Zjednoczonych. Gdyby i on wstąpił do "Wieczności", sekta opanowałaby z pewnością całą Amerykę. Vampire nie chciał oczywiście zajmować się tymi bzdurami. Postanowił działać szybko, każda minuta była cenna, im dłużej przebywał tutaj, tym trudniej wrócić tam. Wiedział, kogo szukać. To nie mógł być przeciętny morderca, jakich pełno w aksamitnej dzielnicy. To musiał być morderca zdesperowany i zawiedziony obecną rzeczywistością - taki, który ulegnie mu mentalnie i zechce wybrać się do innego świata. Vampire rozkazał gestem, by wszyscy się oddalili. Skupił się, wpatrując w swój wskazujący palec. Energia była tak silna, że wywoływała zjawisko zwane potocznie poltergeist. Jego ulubiona rzeźba - złota miniaturka Wenus, stojąca na marmurowym kominku - zaczęła wibrować. W końcu spadła na ziemię. Vampire nie zważał na to. Penetrował otaczające go obszary energii ludzkiej, szukając tej, która by go interesowała. I znalazł. Coś jakby czerwona plama zatętniła na zmiennym polu różnych mocy. Vampire wiedział już, kto to i gdzie jest. Przerwał koncentrację. Wstał gwałtownie i dostrzegł Wenus leżącą na podłodze. Podniósł ją i postawił na miejscu. - Mam nadzieję, że się już nie zobaczymy - powiedział do figurki i wyszedł. Szedł mrocznymi ulicami aksamitnej dzielnicy wiedziony ciemnym instynktem. Nazwa "aksamitna" pochodziła od brudu, który pokrywał wszystkie budynki. Vampire patrzył z obrzydzeniem na tę rzeczywistość. Czuł ciężar swego ciała, smród powietrza i upał. Doświadczał dotkliwości każdego materialnego aspektu tego świata - niewygody ubrania, spoconych rąk, nierównego chodnika. Przypomniał sobie, że kiedyś myślał, iż jeśli tylko, w jakikolwiek sposób, uda mu się stąd uciec, wyzwolić, to nie zapragnie już niczego więcej. A teraz, nie dość, że zbudował tam całe imperium, to było wciąż mało. Chciał więcej. Chciał wszystkiego. Poczuł zbliżające się źródło wybranej energii. Zobaczył młodego, za dobrze jak na tę dzielnicę wyglądającego mężczyznę. Wysiadł ze srebrnej limuzyny, którą zaparkował obok starego buicka. Vampire czuł teraz wszystkie jego uczucia - gorycz, nienawiść, pragnienie zemsty i śmierci. Vampire podszedł do mężczyzny. Tamten nawet na niego nie zwrócił uwagi - przyglądał się bowiem kamienicy, przed którą stał. - Szukasz kogoś? - spytał Vampire. Mark spojrzał nań badawczo. Uznał jednak, ze ten dziwny facet nie jest wczorajszym mordercą. - Nazywam się Milo. Na pewno o mnie słyszałeś - Vampire wyciągnął dłoń na powitanie. Tym razem Mark przyjrzał się jego twarzy. I rozpoznał słynnego przywódcę Sekty Wieczność. - Tak, słyszałem, ale teraz zajmuje mnie co innego - odparł mając nadzieję, że Milo odejdzie. - Mogę ci pomóc - powiedział Vampire - zemścisz się w sposób najbardziej okrutny i do tego nikt cię o to nie posądzi... Mark spojrzał Milo prosto w oczy, ale przeszedł go dziwny, paraliżujący dreszcz. - To zrobili twoi ludzie? - spytał, nie wierząc za bardzo w to oskarżenie. Wszyscy wiedzieli, że Sekta Wieczność działa tylko w sieci komputerowej za pomocą tak zwanych wirusów psychologicznych. Nigdy nie przyłapano ich nawet na posiadaniu broni. - Wiesz, że nie - odparł Vampire. - Ale naprawdę mogę ci pomóc. - Nie wysilał się z argumentacją, gdyż czuł już łagodną uległość w uczuciach mężczyzny. - Dobra, przedstaw mi swą propozycję. Ale jeśli kłamiesz, zabiję również ciebie. - Mark wyciągnął pistolet z kieszeni. - Nie mam już nic do stracenia. Vampire bardzo zadowoliły te pogróżki. Ciągła gotowość do zadawania śmierci i determinacja - to wszystko, co ten mężczyzna powinien przenieść do tamtej rzeczywistości. - Chodź - powiedział i poprowadził Marka do swej podziemnej kryjówki. Było to niewielkie pomieszczenie w piwnicach. Wnętrze śmierdziało szczurami. Rozkazał Markowi usiąść naprzeciw siebie na podłodze. Mark nie bardzo wiedział, o co chodzi, ale kontakt z hipnotyzującym wzrokiem Vampire otumanił go. Nie protestował więc i pozwolił, by tamten położył mu dłonie na skroniach. - Skup się na mym spojrzeniu - rozkazał Książę i Mark popatrzył mu prosto w oczy. Poczuł odrętwienie w całym ciele. Vampire użył całej mocy, by powściągnąć aurę Marka i sprzęgnąć jego energię ze swoją. Jednocześnie resztką sił pokierował ciałem w sarkofagu, które dało znak doktorowi Bloodsteel, by napoił je serum powrotu. Książę przeniósł większość swej świadomości na wtórną rzeczywistość i pociągnął za sobą Marka. Otworzył oczy i uśmiechnął się tryumfująco. - Udało się - powiedział, a doktor Bloodsteel skłonił się pokornie. - On musi być gdzieś w okolicy. Podniósł się gwałtownie i krzyknął: - Znaleźć go! Graf poczuł nagły ból głowy towarzyszący przekazowi telepatycznemu. To była Lady Silver. - Gdzie jesteś, Haraldzie? - zaczęła z oburzeniem. - Nigdzie nie mogę cię znaleźć. W tym momencie graf uświadomił sobie, gdzie tak naprawdę jest, a mianowicie na orbicie Seus. Zrozumiał też nagle, jaki idiotyzm popełnił ładując się do samej paszczy smoka. Ale było już za późno. Właśnie pilot zgłosił prośbę o pozwolenie na lądowanie na dworcu kosmicznym Taurus. - Tak sobie latam - bąknął graf zupełnie głupio. - Co to znaczy "tak sobie latam"? - Lady Silver nie dawała za wygraną. Grafa zlał zimny pot. Był przerażony i nie wiedział, co wymyślić. Na szczęście (czy nieszczęście) pilot otrzymał zgodę i ich statek zaczął wchodzić w atmosferę Seus. To spowodowało silne zakłócenia i graf rozłączył się. Siedział przy okrągłym iluminatorze i patrzył ze zgrozą, jak zbliżają się do niezwykłej powierzchni planety. Dworzec Taurus wyglądem zewnętrznym przypominał olbrzymiego złotego byka, przez jego nozdrza odprowadzano nadmiar ciepła tak, że co chwilę buchała z nich gorąca para. Statki wlatywały do otwartego "pyska", a startowały z zakręcanych "rogów". Byk "leżał" wygodnie w centrum metropolii Vam. Było to jedyne miejsce na Seus, dokąd mogli przybyć ludzie z innych planet. Odbywały się tam wszelkie transakcje handlowe. "Między innymi transakcje moimi modelkami" - przemknęło przez głowę grafa, gdy patrzył na plan urbanistyczny miasta wzorowany na powierzchni koralowca. Przez chwilę był zachwycony tym widokiem, ale zaraz zerwał się nerwowo, gdy przypomniał sobie powagę sytuacji. Pobiegł do kabiny pilota, stanął u wezgłowia jego fotela i zaczął mu dyszeć do ucha. - Niech mnie pan łaskawie posłucha, wiem, że to może zabrzmieć z mojej strony niepoważnie, ale ta podróż to przecież kompletna pomyłka. Musimy zawrócić, bo inaczej to będzie nasz koniec. Ende! - wymknęło mu się po starogermańsku. Pilot należał do ludzi przekornych i pomimo że był również kompletnie przerażony, postanowił nie ustąpić. - Nie po to leciałem, szanowny panie, żeby teraz stchórzyć. Ja aż tak bardzo nie boję się Vamp... - Tsst! - przerwał mu graf - niech pan nawet nie wymawia tego imienia. Zapłacę podwójnie - dodał. Pilot zwolnił, ale nie zmienił kursu. - Zapłacę potrójnie - rzekł graf nieco już obrażony - i dorzucę kilka modelek gratis. I pilot zawrócił. Mark obudził się w piachu. Leżał u stóp wysokiej, lustrzano-złotej wieży. Był upał. Słońce świeciło jaskrawo na bezchmurnym niebie. Miał przez chwilę wrażenie, że już kiedyś to przeżył. Ale wrażenie szybko ustąpiło, gdy na niebie pojawił się wielki czarny bolid. U jego spodu lecieli podwieszeni na linach mężczyźni w czarnych kombinezonach. Mieli broń z celownikiem laserowym. Powierzchnię ziemi penetrowały czerwone wiązki. Mark nie wiedział ani kim jest, ani co się dzieje. Czuł instynktownie, że to jego szukają. Chciał zagrzebać się w piachu, ale sypka warstwa była płytka, a pod spodem znajdowała się płyta ebonitu. Pobiegł do wieży. Dostrzegł wejście, lecz nie mógł dostać się do środka. Drzwi były zablokowane. Bolid zbliżał się. Mark zauważył sporą wnękę ponad drzwiami. Domyślił się, że służyła jako garaż dla małych obiektów latających. Z wielkim trudem udało mu się tam wspiąć. W środku panował przyjemny chłód - najwyraźniej działała klimatyzacja. Wiedział, że w cieniu jest niewidoczny. Obserwował, jak bolid minął wieżę, a po chwili zniknął w oddali. Wychylił się i mrużąc oczy rozejrzał się wkoło. Dopiero teraz zauważył, że pustynia kończyła się niedaleko niewysokim białym murem ozdobionym drogocennymi kamieniami. Za nim rozciągał się obszar soczystej zieleni. Generał Soir osobiście nadzorował akcję poszukiwawczą w rejonie tak zwanego pola szachowego. Leciał w bolidzie ponad kwadratami na przemian piasku i roślinności. Przez ułamek sekundy poczuł, że Vampire spenetrował telepatycznie jego zawsze otwarty dla Księcia mózg. Wiedział, że Vampire mógł dowiedzieć się tylko jednego - nikogo jeszcze nie znaleźli. Gdy Mark przeskakiwał biały mur, znów zobaczył bolid. Chciał się szybko schować, ale nim to uczynił, statek wybuchł nagle rozbłyskując najpierw jak ognista kula - a potem zamieniając się w miliony małych iskier, które powoli opadały na ziemię. Vampire integrował swą moc w Sali Tryumfu przy Fontannie Spokoju, z której tryskało wino czerwone jak krew. Książę półleżał na przemyślnym diamentowym szezlongu i czekał na informacje o wynikach poszukiwań. Klepsydra z proszkiem alchemicznym wskazywała jednak, że czas dobiegł końca. Vampire zaczął rozmyślać, jakim rodzajem śmierci ukarać tych, którzy go zawiedli. Nagle do sali wkroczył Mistrz Ceremonii i zapowiedział Mera miasta Vam. Mer, zgodnie ze zwyczajem, wjechał na białym rumaku, odziany w purpurowe futro. Ukłonił się nisko i oznajmił: - Jak Wasza Wysokość wie, sprawdzono wszystkich, którzy noszą kołnierze, a zatem też przyjezdnych - wyposażonych w kołnierze tymczasowe. Dowiedzieliśmy się jednak, że pewien statek już prawie miał lądować w Dworcu Taurus, ale w ostatniej chwili zawrócił. Oczywiście, ściągnęliśmy go na Seus. To może być ten mężczyzna. Czy wprowadzić? Vampire wiedział już, że to nie on, ponieważ nie czuł charakterystycznej aury. Z samej jednak ciekawości skinął potakująco. I tak, skutego złotym łańcuchem, sprowadzono grafa von Fenster przed oblicze Księcia. Graf był sztywny i siny ze strachu, trząsł się tak, że łańcuchy głośno dzwoniły. Patrzył pod nogi, bo bał się ujrzeć Vampire na własne oczy. Posadzka była jednak tak gładka, że dostrzegł jego odbicie. I zemdlał ze strachu. - To według Mera ten człowiek żądny czyjejś śmierci? - spytał Książę i zaczął się śmiać. Wibrujący dźwięk sprawił, że diamentowy szezlong pękł, a gdy dźwięk nasilił się, brzmiał uporczywie w głowach wszystkich, którzy brali udział w poszukiwaniach, aż zadał im śmiertelny ból. Dotąd Vampire nie chciał angażować swej mocy w celu znalezienia mężczyzny. Teraz postanowił jednak poszukać go sam. Wstał, a dwór skłonił się nisko. Spojrzał na omdlałego grafa i wpadł na przewrotny pomysł. - Zostawcie go żywego - rozkazał - chcę, żeby tu był, gdy wrócę. I wyruszył na spotkanie z Markiem. Na każdym kwadracie tak zwanego pola szachowego stała wieża przypominająca kształtem jedną z figur do gry. Mark znajdował się teraz w obszarze gęstej zieleni, nad którym prześwitywała w oddali wysoka budowla w kształcie laufra. Widział wprawdzie marmurową ścieżkę wyłożoną biało-czarnymi płytkami, jak szachownica, wolał jednak przedzierać się przez roślinność i pozostać niezauważonym. Wciąż nie miała pojęcia, kim jest, ani co tutaj robi. Wydawało mu się, że jego ciało jest dziwnie lekkie i dziwnie piękne, ale nie mógł znaleźć punktu odniesienia w swej pamięci, aby porównać te wrażenia. Wydawało mu się też, że nie należy do tego miejsca, ale nie mógł sobie uświadomić, gdzie indziej mógłby się znaleźć. Postanowił dotrzeć do wieży w kształcie laufra. Być może tam się wszystko wyjaśni. Nagle zauważył olbrzymi cień przesuwający się po ziemi. Spojrzał w górę - złoty rydwan powoli płynął po niebie. Mark zaczął uciekać. Biegł w kierunku wieży, przedzierał się przez roślinność, mając nadzieję, że będzie niewidoczny z góry. Ale rydwan spokojnie podążał za nim. W końcu dopadł budowli. Tym razem drzwi wejściowe się rozsunęły i Mark zobaczył ciemny tunel prowadzący w dół. Mark wszedł do środka, a drzwi się zatrzasnęły. Pozostała mu tylko droga przed siebie - do podziemi. Vampire czuł się znakomicie na tym polowaniu. Właśnie zagonił zwierzynę do pułapki. Chcąc, nim go dopadnie, wzbudzić w mężczyźnie atawistyczne uczucia. Książę otworzył przed ściganym drogę do podziemnego labiryntu. Vampire bardzo lubił to miejsce. Było zupełnie pozbawione światła. Tysiące zaułków i ślepych korytarzy sprawiały, że ofiary szalały ze strachu. Labirynt posiadał w dodatku świetną akustykę, zbliżające się ciężkie tytanowe kroki Księcia były wyraźnie słyszalne. Tym razem Vampire nie chodziło jedynie o zabawę. Była to próba. Jeśli mężczyzna będzie się tylko bać, to znaczy, że nie warto zaprzątać nim uwagi. Jeśli zaś Książę wyczuje gniew i zew walki, wówczas jego plan się dopełni. Rydwan podążył spokojnie ku następnej wieży w kształcie konia szachowego, gdzie znajdowało się drugie wejście do labiryntu. Graf najpierw stracił przytomność, a potem naturalnie przeszedł w stan snu. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Śniło mu się, że biega po uroczej łące wśród wielu nagich tłuściutkich nastolatek. Jedna z nich zaczęła go nagle walić dłonią po twarzy i rzekła męskim głosem: - Niech się pan zbudzi, grafie. Von Fenster otworzył oczy i ujrzał obrzydliwą gębę wąsatego dworzanina. - Łe - wyrwało mu się ze wstrętem. Szybko jednak pożałował tych słów, gdyż przypomniał sobie, że jest właśnie w zamku Księcia Vampire. - Proszę wypoczywać - powiedział dworzanin. Graf nieśmiało rozejrzał się wokoło. Księcia na szczęście nie było. Znajdował się w przestronnym salonie z widokiem na Ocean Wielki. Siedział na wygodnym atlasowym fotelu, a syrena wyłaniająca się z ruchomego akwarium wachlowała go srebrną imitacją palmowego liścia. Mimo tych niewątpliwych wygód von Fenster był przekonany, że to już koniec. - Czy mogę mieć ostatnie życzenie? - spytał dworzanina. - Tak czy tak, nie - odparł tamten. - Ale na razie nie wiadomo jeszcze, co zechce z panem uczynić Jego Wysokość. Mark poruszał się w ciemności po omacku. Był wyczerpany. Wciąż trafiał na ślepe zaułki, błądził tak długo, że nie potrafił już wrócić do wejścia. "To pułapka" - pomyślał i poczuł przepełniający go gniew. - "Ktoś wpuścił mnie tu celowo". W tym momencie usłyszał coś, jakby trzy ciężkie kroki, daleko w głębi labiryntu. Przystanął nasłuchując, ale znów zapanowała cisza. Nie wiedział, czy nie było to tylko złudzenie wywołane zmęczeniem. Zaczął jednak iść prędzej, z determinacją, choć wciąż napotykał przeszkody w ciemności. W końcu trafił na długi korytarz bez zakrętów i szedł bardzo szybko, trzymając się prawej ściany. Może to droga do wyjścia. Korytarz jednak wcale się nie kończył. Po pół godzinie Mark stracił nadzieję, że ta droga ma sens. Po następnej półgodzinie okazało się, że korytarz był ślepy i kończył się poprzeczną ścianą. Mark zezłościł się i zaczął walić pięściami w mur. Odgłos uderzeń niósł się echem po całej przestrzeni. I nagle usłyszał coś jakby śmiech. Przestał walić i znów nasłuchiwał, ale i tym razem zapanowała cisza. "A jednak tam ktoś jest - pomyślał Mark - i drwi ze mnie!" Czuł wściekłość. Zaczął biec z powrotem. Nie trzymał się już ściany. Gdy przemierzył cały korytarz, okazało się, że na drugim końcu też był zamurowany. "Jak to? - pomyślał. - Musiałem przegapić jakieś boczne wyjście". Wrócił, sprawdzając ścianę po prawej. Szedł powoli, aby nie minąć odgałęzienia. Po długim czasie doszedł do końca korytarza i nic nie znalazł. Był wyczerpany, ale postanowił sprawdzić przeciwną ścianę. Kiedy i ona okazała się pozbawiona otworów, Mark usiadł na ziemi i krzyknął: - Gdy cię dopadnę, zabiję! - Naprawdę wierzył w to, co mówił. W tym momencie usłyszał kroki. Ktoś szedł szybko i zdecydowanie w jego kierunku. Mark wstał gotowy do ataku. Nim cokolwiek uczynił, potężna postać rzuciła się nań, gwałtownie rozrywając kłami jego gardło i wysysając całą energię. Vampire wkroczył do pałacu w doskonałym nastroju. Szedł tak szybko, że służki nie nadążały z rozsypywaniem srebrnego proszku. Książę czuł przepełniającą go energię i był przekonany o swym nadchodzącym zwycięstwie. Dlatego wezwał wszystkich dygnitarzy do sali tronowej. Rozkazał też przyprowadzić grafa. Oprócz ministrów, którym udało się przeżyć, pojawiła się kapłanka Motokabalu ze świtą, jak również przygotowany do przeprowadzenia megatransu doktor Bloodsteel. Wniesiono też akwarium z Doradcą. Graf trząsł się, stojąc w asyście dwóch strażników, ukradkiem jednak przyglądał się pannom, chcąc sprawdzić, czy aby nie ma wśród nich modelek z Hansenjungen. Gdy do sali wkroczył Książę, dwór przykucnął pokornie, a graf dodatkowo zamknął oczy na wszelki wypadek. - To będzie moja ostatnia wola - podyktował zaskoczonemu Sekretarzowi, a ten szybko zapisał jego słowa złotym atramentem. - Podać mi Doradcę! - rozkazał Vampire siedzący na dryfującym tronie. Wszyscy mieli zamiar jak zwykle wycofać się dyskretnie, ale Książę powstrzymał ich skinieniem palca wskazującego (z okiem). Podniósł akwarium z tacy i rzucił nim o podłogę. Kryształ rozbił się na miliardy szkiełek. Patrzyli, jak neuron wysycha pozbawiony życiodajnej substancji. Ten widok jeszcze polepszył humor Księcia. Spojrzał rozbawiony na trzęsącego się grafa, Nigdy nie widział tak tchórzliwej istoty. - A ten graf - powiedział Vampire - będzie moim następcą, jeśli mój plan się powiedzie. Graf nie wiedział, o co chodzi. Na wszelki wypadek wciąż nie otwierał oczu. Cały dwór był naprawdę zaskoczony. Ta reakcja ubawiła Księcia. Zadrwił z nich w ten sposób po raz ostatni, na koniec. - A teraz wszyscy wyjść - krzyknął. - Pozostanie ze mną doktor Bloodsteel i mój następca, niech zna moment, w którym przejmie moje imperium. Gdy pozostali tylko we trzech w Sali Tronowej, Bloodsteel zaaplikował Księciu specyfik megatransu toksycznego, a sam oddalił się, jak to było w zwyczaju. Książę uniósł się na swym tronie wysoko, pozostawiając samotnego grafa na dole. Zamknął oczy i skupił się. Zaczął odczuwać działanie specyfiku. Powoli narastała w nim moc, którą kierował do wewnątrz, wyzwalając się z kolejnych więzów rzeczywistego świata. Jak błyskawica mignęły mu wszystkie jego poprzednie wcielenia. Przeszedł ten stan i zagłębiał się dalej. Na jego drodze pojawiła się Arios. Spodziewał się jej. Przepowiednia po raz pierwszy przemówiła: - Zatrzymaj się - powiedziała i podniosła prawą dłoń, jakby w geście powstrzymującym. - Czy nie pamiętasz mojej ostatniej przestrogi? Karta Sprawiedliwość oznacza, że wszystkie twe czyny zostaną policzone - Vampire znów zobaczył kobietę z wagą, na której szalach siedziały biały i czarny ptak. Biały odleciał do góry, a wtedy czarny spadł na ziemię i umarł. - Karta Księżyc - powiedziała Arios - oznacza, że jesteś oślepiony fałszywym blaskiem. - Książę zobaczył zaćmienie słońca spowodowane przez księżyc. Nie przejął się jednak tymi znakami, Arios znikła, a on podążał dalej. Napotkał teraz dusze wszystkich swych ofiar. Przedzierał się przez nie jak przez gąszcz lepkich, kleistych istot. Wszystkie łkały na jego widok. Na końcu czekał Doradca, którego dusza miała wygląd pięknej, dojrzałej kobiety. Patrzyła smutno, jak Vampire zbliżał się do niej. Minął ją obojętnie, gdyż postanowił nie zważać już na nic po drodze. Potem poczuł jedność i nieskończoność, brak czasu i przestrzeni. Brak jako jakość. I wiedział już, że zbliża się do celu. Graf siedział skulony w dole. Trząsł się jak galareta. Był tak przerażony, że nie mógł nawet połączyć się telepatycznie z Lady Silver, aby się z nią pożegnać. Vampire spoczywał na tronie, który dryfował swobodnie wysoko ponad podłogą. Jego trans wywoływał coraz wyraźniejsze skutki uboczne. Początkowo graf odczuwał jedynie przepływające fale ciepła i chłodu. Teraz pojawiły się wibracje, które stopniowo się nasilały. Von Fenster czuł, jak podłoga drży. Zauważył też, że płaskorzeźby zdobiące ściany zaczynają się powoli kruszyć. Graf pomyślał, że to koniec świata i przebiegł pamięcią całe swoje życie. Przed jego oczami stanęły zastępy wyjątkowo powabnych dziewcząt, kilkanaście koni, kilkadziesiąt płowców i hektary stołu zastawionego najwykwintniejszymi potrawami, a także wszystkie klejnoty, które odziedziczył lub nabył - począwszy od diamentowych szelek po kuzynie Wolfie, na rubinowym fotelu skończywszy. "Mogło być tego więcej" - pomyślał i zaczął się zastanawiać, ile atrakcji go ominie, gdyby nastąpił teraz koniec świata. Spadający z cokołu posąg złotej kobry przerwał te marzenia. Von Fenster przesunął się na środek sali, aby uniknąć uderzenia. Zauważył, że w miejscu, gdzie wcześniej stał, pękła podłoga. "Co robić?" - myślał gorączkowo. Ale nic nie mógł wymyślić. W tym momencie wisząca u sufitu Meduza Mądrości urwała się i spadła wprost na głowę grafa. Chcąc nie chcąc von Fenster doznał dzięki temu chwilowego oświecenia. "Ależ właśnie!" - pomyślał zaskoczony nagłą przenikliwością swych spostrzeżeń. Zrozumiał bowiem o co chodzi - Książę na tronie integrował właśnie wszystkie swe siły prowadząc zło ku ostatecznemu zwycięstwu. "Jeśli mu się uda - uświadomił sobie graf - rzeczywiście nastąpi koniec świata! Muszę temu zapobiec!" Łypnął w górę spod galaretowatej substancji na głowie. Jego wzrok również chwilowo się wyostrzył, dzięki czemu von Fenster zauważył, że pomiędzy włosami Vampire dyndają dwa cienkie, ale wyraźnie odznaczające się dendryty. "Ależ tak! - pomyślał graf, nadal osłupiały swą przenikliwością. - Te dwa dendryty są kluczem do sprawy..." Bez namysłu postanowił działać. Na wszelki wypadek nie zdejmował z głowy Meduzy, aby nie stracić jasności planu. Rozejrzał się po sali i jego wybór padł na ową rzeźbę kobry, która przed chwilą o mało nań nie spadła. Złoty wąż miał długość kilku metrów, a jego spłaszczona głowa była wywinięta na kształt haka. Von Fenster ruszył żwawo. Podniósł rzeźbę pionowo do góry i starał się zaczepić jej głowę o poprzeczną belkę przy nóżkach tronu. Gdy mu się to udało, zaczął powoli ściągać dryfujący tron w dół. Czuł świdrujący dźwięk w głowie - był on efektem zbliżania się źródła mocy. - Nie na długo - mruknął von Fenster i gdyby mógł, zatarłby z zadowolenia ręce. Niestety, były zajęte manewrami z kobrą. Gdy Vampire był już niedaleko, graf poświęcił swój płaszcz z wilmy, przywiązując za jego pomocą tron do trwałego elementu podłogi - małej fontanny. Przeszedł go lekki dreszczyk przed realizacją ostatniej części planu, ale nie miał on już nic wspólnego z poprzednią paniką. "Jeśli będę działał sprawnie, nic mi nie grozi, co więcej, zwalczę całe zło!" - pomyślał graf, już po raz ostatni tak jasno. Właśnie minęło dwadzieścia minut i siła parzydełek słabła, a co za tym idzie - myślenie grafa powoli powracało do swej mętnej formy. Zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, i tym prędzej ruszył do działania. Podszedł do Vampire od tyłu i delikatnie ujął palcami dwa dendryty, a następnie je połączył. Książę był już za daleko w transie, by wystarczająco szybko zareagować. Nastąpiło coś w rodzaju zwarcia, a graf padł rażony prądem. A jednak mu się udało. Nie mógł zobaczyć, jak głowa Księcia stanęła w błękitnych płomieniach i jak ogień ogarnął potem całe jego ciało. Był to krótki, ale decydujący moment. Ciało Księcia stało się lontem, który, gdy zapłonął, spowodował wybuch we wszystkich zintegrowanych za jego pomocą obszarach istnienia. Od tego ciała zajęło się wszystko, co było z Vampire połączone, całe zło, które od niego pochodziło i miało pochodzić. Jego świadomość zgasła. Jego energia rozproszyła się, a wszystko, co za jego sprawą zaszło, zostało cofnięte. Mark obudził się w piachu. Nad nim wisiało palące słońce. Przez chwilę miał wrażenie, że już to kiedyś przeżył, ale złudzenie szybko ustąpiło, gdy zobaczył swą piękną żonę - skośnooką top-modelkę Sun idącą brzegiem morza w jego kierunku. Chyba wszyscy faceci na plaży patrzyli na nią. Mark nie był o to zły. Wiedział, że Sun kochała tylko jego. W końcu był to ich miesiąc miodowy na Karaibach. - Przyniosłam ci melona - powiedziała Sun i uśmiechnęła się do Marka. - Zasnąłem, gdy cię nie było - odparł. - Koo..cham cię - powiedziała Sun z urywanym japońskim akcentem. A potem żyli długo i szczęśliwie.