IGOR CYPRJAK PIORUN jesień 1947 roku, gdzieś w Rosji Żołnierz Iwan Iwanowicz Pietuszkin ściskał kolanami karabin i niecierpliwił się. Od zachodu nadciągała burza, soczysta burza - z piorunami. Nie uśmiechało się Pietuszkinowi tłuc w deszczu na drugi koniec miasta. Może kto podwiezie, może nie - wróci do domu późno, a Sonia skorzysta, pobiegnie zaraz do Kałuszyna z parteru, żeby jej dogodził na chybcika. Psi syn, Kałuszyn! I Sonia - suka! Gdyby Pietuszkin miał dowody, że mu przyprawiają rogi, zabiłby oboje na miejscu. A może lepiej nie mieć dowodów? Wstyd by był, straszny wstyd - przed towarzyszami, przed sąsiadami, przed całym światem. A teraz nie wstyd? Pietuszkinowi zdawało się, że w każdym spojrzeniu widzi to żrące duszę współczucie, że słyszy, jak ludzie szepczą między sobą: "Ech, ten Pietuszkin! Taki czujny komunista, a żony upilnować nie umie..." Iwan Iwanowicz zasępił się pod ponurym niebem i westchnął ciężko - sercowo. Niechby już sprowadzili na dół skazańca, niechby już było po wszystkim - szast, prast i do domu. Ale kazali czekać, trzeba czekać - rozkaz jest rozkaz. Swoją drogą musi być kto znaczny - inaczej kapitan Wołkow sam by go sprawił w piwnicy. Pewnie szpieg wysokiej klasy albo zdrajca, co wdrapał się do Komitetu, żeby sprzedać Mateczkę-Partię. Zresztą wszystko jedno - przyjdzie czas, szast i prast... Byle jak najszybciej. * Kapitan Wołkow stał przy oknie i patrzył w dół - na plac, na palik przed podziobanym pociskami murem, na żołnierzy z plutonu specjalnego imienia Fiedki Powrozowa. Burza będzie, pomyślał i odwrócił się do mężczyzny, którego twarz odbijała się w ciemnej szybie. - Podpisz - powiedział. Mężczyzna milczał - wyprostowany na chudym krześle, zapatrzony gdzieś w bok, nieruchomy, jakby nie słyszał i nie widział Wołkowa. Marnie wyglądał, a jednak po pańsku - nie naruszyły go dni i noce w zawilgoconej, zaszczurzonej celi. Ani straszenie, ani bicie. Nic - nawet prąd. - Jak człowieka cię proszę, podpisz. Ani ci on swat, ani brat. Masz sentyment, boście razem pracowali u Canarisa? Ja to rozumiem, ale o ciebie mi chodzi. Podpisz, życie ocalisz. - Dożywocie na Kołymie nazywasz ocaleniem? Wołkow aż drgnął - ależ dumny, ależ siły jest jeszcze w tym głosie, pomyślał z podziwem. - Lepsze to niż kulka w łeb, co? Tam pluton już czeka na ciebie. Daję ci ostatnią szansę. Jemu i tak nic już nie pomoże, sam Stalin chce go wykończyć. Znajdziemy dziesięciu innych, co go oskarżą. Może nie będą tak wiarygodni jak ty, ale to nie pierwszy raz... No, podpisz. Mógłbym cię przecież tu, natychmiast... ale rozmawiam z tobą. Przecież ty jesteś zdrajca. - Swoich nie zdradziłem. - Swoich! Dureń. Ech, wy, Polacy. - Wołkow sięgnął po papierosa, zapalił i zaciągnął się mocno. Nagle pochylił się i zaczął szeptać: - Żona i dziecko już w Anglii? Wiem o nich, wiem. Mógłbym za nimi posłać psy gończe, mógłbym ich znaleźć. - Nigdy! - Dobrze ich ukryłeś, co? - szeptał Wołkow. - Nie bój się, ja zapomnę. Uratowałeś mi kiedyś życie, to teraz jesteśmy kwita. Potem odsunął się i popatrzył na siedzącego z góry - wyciągnął ku niemu paczkę papierosów. Masz, zapal sobie - powiedział na głos. - To ostatni... * Pietuszkin nie mógł przestać myśleć - nie o Soni i jej Kałuszynie, ale o mężczyźnie , którego dopiero co pochłonęła ziemia. Kiedy kapitan z lejtnantem wyprowadzili skazańca z budynku na plac, Pietuszkin od razu go poznał. Ale gdzie go widział wcześniej?... Spokojna twarz, krok pewny - oficerski. Pod innym nogi by się uginały, a ten szedł sam - odepchnął ramię lejtnanta, który chciał mu pomóc. Pietuszkinowi nie dawało spokoju, że gdzieś już spotkał tego człowieka. Nie miał on wtedy na sobie cywilnych szmat, ot co, ale mundur. Pietuszkin przedarł się przez zamienioną w strumień ulicę, prawie tonąc w strugach wody. Niebo przecięła jasna błyskawica i wtedy przypomniał sobie. Stanął i duchem cofnął się w czasie, zapominając o deszczu i chłodzie. Wtedy też była burza i lało podobnie - cały front zatrzymał się na Odrze. Pietuszkin z towarzyszem z okopu dostali rozkaz: osłaniać oficera, który szedł na spotkanie z agentem po niemieckiej stronie. Ze dwie godziny przedzierali się przez bagna, omijając pozycje wroga - aż stanęli na leśnej polanie z drewnianą chatą w cieniu drzew. Oficer - bydlę - kazał im czekać na deszczu, a sam wszedł do środka. I właśnie wtedy, gdy otwierał krzywe drzwi, niebo pojaśniało od piorunów, a Pietuszkin zobaczył mężczyznę w mundurze hitlerowca - z nerwów mało brakowało, żeby wygarnął do niego z pepeszy. To był ten sam mężczyzna, którego przed chwilą pochłonęła ziemia. Ale oficer roześmiał się tylko i przywitał z Niemcem jak z bratem. Jak też on do niego mówił? Dziwnie tak, bo nie po imieniu - pewnie kryptonimem szpiegowskim, myślał gorączkowo Pietuszkin, jakby od przypomnienia sobie tego kryptonimu wszystko zależało. I nagle przypomniał sobie i ucieszył się, choć sam nie wiedział, czemu. Oficer nazwał tamtego "J-23". zima 1977 roku, Berlin To była wielka klęska Stasi - jedna z największych. Moskwa wisiała na telefonie, rozkazując wściekłymi głosami wierchuszki KGB, by jeszcze więcej agentów wysyłać na drugą stronę Muru. Ale nikt już nie liczył, że uciekinier się znajdzie. Po kątach szeptano, że polecą głowy - ktoś słyszał, że Breżniew nabawił się niestrawności ze zgryzoty, a Honecker spakował już ciepłą odzież. Cały ten ruch i rejwach wywołał profesor Hans Schmidt, fizyk, a ściślej - jego zniknięcie z pilnie strzeżonego ośrodka badań nad napędem rakietowym. Gdy Stasi zorientowała się, że Schmidta nie ma, profesor leciał w asyście Brytyjczyków z MI6 do Londynu. Ale ludzie z MI6 nie świętowali - nie lał się Guiness ni szampan, nikt nie śpiewał w pijackim kanonie sprośnych piosenek z Eton. W brytyjskim wywiadzie nastał czas żałoby - bowiem Thunderbolt, agent, któremu zawdzięczano sukces, wciąż nie odzyskiwał przytomności. Ranny w płuco i głowę, gdy przeprowadzał profesora przez Mur, tkwił teraz zawieszony między życiem i śmiercią w szpitalu wojskowym w Berlinie Zachodnim. Czekał otoczony troskliwą opieką bezradnych lekarzy. Wreszcie zwierzchnicy zadecydowali, że umarł. I umarł - dla reszty świata. Ale kilku wtajemniczonych przygotowywało przewiezienie jego ciągle żywych zwłok do Szkocji - do miejsca zwanego Inverness, gdzie pewien doktor konstruował dla Thunderbolta chłodną i cichą trumnę, w której postanowiono pogrzebać go żywcem. 20 lat później, Szkocja Limuzyna sunęła miękko drogą wśród wzgórz upstrzonych liliowymi plamami wrzosu. W oddali widać było zamek - szarobury, przysadzisty, jakby wyciosany z jednego kamiennego bloku. Inverness, powtarzał w duchu pasażer auta, siwiejący dżentelmen w skrojonym na miarę garniturze. Dlaczego właśnie tak ochrzciliśmy tę ponurą twierdzę? Czy dlatego, że tu rodzą się demony? - Za chwilę będziemy na miejscu, sir - rzucił kierowca nie odrywając spojrzenia od drogi. Stary, poczciwy Jones - wielu mógłby zmylić pospolitym wyglądem dobrodusznego szoferaka. Ale Jones pod mundurem krył nie tylko szybkostrzelny pistolet, lecz i mięśnie komandosa, wyszkolone do zadawania śmiertelnych uderzeń. Biada każdemu , kto poważyłby się zagrozić życiu jego pracodawcy. Sir Frederic Forsyth - komandor Royal Navy, oficjalnie w stanie spoczynku - czuł się z Jonesem bezpiecznie - jak z wiernym bulterierem przy nodze. Na milę przed zamkiem samochód znalazł się w "polu rażenia" - tak nazywali tę przestrzeń technicy ukryci za murami. Czujniki i kamery obserwowały i prześwietlały limuzynę, a grupa uderzeniowa czekała czujnie na sygnał do ataku. Wystarczył najdrobniejszy szczegół, wzbudzający niepokój obsługi, by w ciągu kilkunastu sekund okuta brama wypluła na drogę opancerzony wóz bojowy. Inverness umiało strzec swoich tajemnic. Przy wjeździe na dziedziniec odbyła się ostatnia kontrola - dwóch agentów, udających służbę właściciela zamku, zlustrowało siatkówki gości, przystawiając im kolejno do oka błyskający na czerwono skaner. Chwilę później brama zamknęła się za limuzyną. * - Alistair, byku, świetnie wyglądasz! - wołał z uśmiechem sir Frederic już od progu sali rycerskiej. - Ty też się trzymasz, stary koniu! - odpowiedział MacLean, niosąc przyjacielowi szklankę whisky. Firma wiele lat temu wyznaczyła MacLeana dozorcą Inverness - wszystko wokół zmieniało się szybciej niż tytuły brukowców, a Alistair wciąż trwał na posterunku jako pan i władca naziemnej części zamku. Podziemiem władał król demonów - doktor Moreau. - Nie boisz się? - zapytał cicho sir Frederic, stając obok przyjaciela. - Ja trochę. To był wspaniały facet, choć czasem nieobliczalny. A kim będzie teraz? - Jeśli w ogóle będzie. Doktorek nie daje gwarancji. - Może tak byłoby lepiej? - Dla kogo? - I dla nas, i dla Thunderbolta. MacLean wzruszył ramionami jak człowiek, który od lat bezskutecznie próbuje zrzucić z grzbietu ciężar. - Chcieliśmy być Bogiem. Tylko że być Bogiem oznacza nie tylko móc, ale i wiedzieć, jakie będą konsekwencje takich możliwości. Żeby wyjść z tego z twarzą, musimy pociągnąć rzecz do końca... Dopili whisky - MacLean podszedł do kryształowego lustra, szepnął hasło i lśniąca powierzchnia cofnęła się, odsłaniając kabinę windy. Nim wsiedli, sir Frederic zapytał: - A jak się sprawuje nasz "kuzyn"? - Major Robert Mów-mi-Bob Ludlum? Pełen entuzjazm, choć z miejsca zażądał rachunków. W końcu to pieniądze Wuja Sama. - Stary John się wścieka, że zmieniają nam "kuzyna" co dwa lata. Przy takiej rotacji łatwo o przeciek. - Ale John to nie Ian, nie postawi się. - Dlatego tylko się wścieka. Jechali szybem w dół - i było w tym coś z zejścia do piekieł, tyle że cicho, prawie bezszelestnie, bez jęków potępieńców w tle i porykiwań diabłów. Może przez to demony czające się w podziemiach zdawały się bardziej straszne. Doktor Moreau od ponad dwudziestu lat produkował tu swoje potwory, z których większość, dzięki Bogu, umarła zbyt szybko, by cierpieć i sprowadzać cierpienie na innych. Stary John powiadał, że Moreau jest najwstydliwszym nabytkiem Korony. Sam doktor, wyklęty przez naukowców, którzy skrycie zazdrościli mu jego pozbawionej moralności odwagi, wstydził się jedynie niepowodzeń. Na dole zajął się nimi jeden z bladych asystentów doktora - białym korytarzem poprowadził obu dżentelmenów do sali konferencyjnej. Na sir Frederica i MacLeana czekał już major Ludlum, rozparty w jednym z miękkich foteli. - Czołem, chłopaki - zawołał zrywając się z miejsca. - Ty jesteś Freddy? Mogę ci mówić Freddy? Waszyngton spodziewa się wyników, więc miejmy nadzieję, że nasz śpioch otworzy oczka... Major trajkotał jak nakręcony, lecz kiedy pojawił się Moreau i stanął u szczytu konferencyjnego stołu, zamilkł i zagapił się - pewnie nie wierząc, że człowiek może tak wyglądać. W istocie - Moreau, chudy i biały jak prześcieradło, z łysą czaszką i odstającymi uszami, wyglądał groteskowo. - Czy on pija krew? - sapnął major, ale zupełnie się zablokował, kiedy doktor łypnął na niego lewym okiem, gdy prawe pozostało nieruchome. - Panowie - zapiszczał Moreau - nasz obiekt, czyli SPY NEURO-GOLEM, w skrócie SNERG, jest fenomenem w skali światowej. Proces wyprowadzania obiektu ze stanu kriogenezy potrwa, jak zakładam, dziesięć godzin. Dotychczas dokonywaliśmy takich prób czterokrotnie, ale były to działania połowiczne, potrzebne jedynie do przeprowadzenia zaplanowanych przeze mnie operacji. Doktor mówił pro forma - wszyscy znali raporty i sprawozdania. Sir Frederic właściwie nie słuchał. Mój Boże, myślał, cóżeśmy uczynili? Thunderbolt, przyjacielu, wybacz mi, jeśli zdołasz. To jeszcze jeden dług, jaki Korona zaciąga wobec ciebie. Bo dług był spory. Thunderbolt, najlepszy agent Jej Królewskiej Mości, przez dziesięć lat wywodził w pole najsprawniejsze psy z KGB i GRU. Potrafił wyciągnąć zza żelaznej kurtyny każdego, kogo brytyjski wywiad wziął na cel. Nigdy nie bał się samotności w obcym kraju, bo obcy był wszędzie - choć pozornie stał się Brytyjczykiem z krwi i kości. Nigdy nie dał się osaczyć własnym kłamstwom, bo już w dzieciństwie nauczył się, że dobrze kłamać, to przeżyć. Nowe nazwisko, zmyślona przeszłość, zmieniona twarz - to nigdy nie stanowiło dla niego problemu, bowiem z własnej tożsamości został wydziedziczony na samym początku życia, gdy wraz z matką uciekał ze swego kraju przed komunistami. Nawet 007, pierwszy agent Imperium, mawiał, że kiedy Thunderbolt odejdzie, już tylko Bóg chroni Królową. Ale to nie był jedyny dług - istniał jeszcze jeden, skrzętnie obliczany przez księgowych z Waszyngtonu. Najbardziej cierpliwy makler z Wall Street nie czekałby dwadzieścia lat, by jego inwestycja zaczęła procentować - Waszyngton czekał. Dręczyło sir Frederica, kim będzie ten człowiek, który powstanie z białej kapsuły snu pomiędzy światłem a ciemnością. Czy będzie tym, kim był, czy będzie pamiętał? On wciąż ma trzydzieści cztery lata, mógłby być moim synem, przeraził się sir Frederic. A może trzeba go będzie znów uczyć, szkolić od podstaw? Będzie to robił ten, kto znał go najlepiej - ja, a to oznacza powrót do gry, do Wielkiej Gry. I już po chwili było mu wstyd za ten egoizm - do diabła z Waszyngtonem, do diabła z doktorem Moreau i wszystkimi świństwami, które przez te lata zrobił Thunderboltowi. Byle tylko przyjaciel żył. Sir Forsyth patrzył, jak unosi się ściana za plecami doktora - patrzył przez szybę na mleczny sarkofag, wokół którego krzątali się technicy w białych kombinezonach i maskach. Piekielne akuszerki asystujące przy zmartwychwstaniu herosa. Może jednak byłoby lepiej, żeby pozostał w swoim grobie? Może byłoby lepiej, gdyby zginął tam, w Berlinie, zginął na dobre, umarł naprawdę - raz, jak każdy. I W hotelu Holiday Inn obok Dworca Centralnego czekał na gościa zarezerwowany pokój z widokiem na strzelistą maszkarę Pałacu Kultury i Nauki. Mimo to poprosił o inny, mówiąc, że pomieszczenie wydaje mu się nie dość jasne. Klasyczny wybieg - na wypadek, gdyby założono wcześniej podsłuch. Nowy pokój poddał drobiazgowym oględzinom, nie oszczędzając nawet muszli klozetowej. W końcu - jeśli nawet żelazna kurtyna się podniosła, to przecież nie do końca. Wyciągnął się wygodnie na łóżku - poczuł, że znów nadchodzi nieprzyjemny dreszcz, jakby w kościach zostało jeszcze trochę tamtego śmiertelnego dwudziestoletniego zimna. Wiedział, że to złudzenie - i rzeczywiście teraz, po roku od przebudzenia, dreszcze dopadały go rzadko. Sporadyczne czknięcie psychiki powoli wychodzącej z szoku. Macherzy od przywracania spokoju ducha spisali się na medal - nie oszalał, choć szansę miał pół na pół. Świat, w którym się obudził, nie był jego światem, ludzie, których pamiętał, byli już starzy lub martwi. Przez pierwsze tygodnie nie rozumiał nic, nie reagował nawet na bodźce - musiano go karmić dożylnie. Proces powracania do życia był długi i bolesny - setki testów, pytań i ćwiczeń fizycznych, badanie odruchów. Miesiącami wiódł życie laboratoryjnego szczura. Gdyby nie Frederic, do którego wieku też nie mógł się przyzwyczaić, byłoby źle. Thunderbolt sięgnął po pilota i włączył telewizor. Ustawił kanał MTV i czekał na przekaz. Kolorowe obrazki migały z zatrważającą szybkością, ale przywykł już do nowego tempa. Właściwie jego percepcja i recepcja bardzo prędko zaczęły działać wyśmienicie; lepiej nawet niż kiedyś. Mało tego - zmysły miał wyostrzone, kondycję jak nigdy wcześniej, uwagę zadziwiająco podzielną. Mówili mu, że to skutki hibernacji - kupił diagnozę, bo podobał się sobie w nowej formie. Dokładnie o 15.00 szczeniak z fioletowymi włosami zaczął wypluwać z prędkością karabinu maszynowego tekst popołudniowego serwisu. Wpatrzony w ekran Thunderbolt wyłapywał pojedyncze słowa, które pojawiały się z regularnością ustaloną przez szyfrantów Firmy. Potem błyskawicznie odczytywał je wspak i układał wiadomość - wszystko w pamięci, od ręki, bez papieru i ołówka, jak za starych czasów. Żadnych śladów - kamuflaż doskonały. Wiadomość zawierała informacje o miejscu i czasie akcji, dokładny rysopis obiektu - dla przypomnienia jedynie, bo zdjęcia oglądał w Inverness - i scenariusz wydarzeń. Thunderbolt miał dwa dni, by przygotować się do operacji. Postanowił, że do godziny zero będzie spokojnie grał swą rolę - Johna Smitha, dziennikarza-wolnego strzelca, który odwiedza kraj przodków, planuje wydanie paru funtów i napisanie konspektu powieści. Człowieka przypadkowo wciągniętego w wir zaplanowanych przez Firmę zdarzeń. Na razie czekały go beztroskie dwa dni - właściwie wakacje. * Delektował się lenistwem turysty, wysiadując w restauracji na Starym Mieście, patrząc na kobiety, które - świadome spojrzenia mężczyzny - instynktownie stawały się bardziej kobiece. Thunderbolt nie dotykał żadnej z nich od roku - choć ten celibat trwał wszak dwadzieścia lat - i kusiło go, by przypomnieć sobie, jak ta przyjemność smakuje. A było więcej do przypomnienia, bo miał teraz dwa rodzaje wspomnień. Prawdziwe, które kończyły się w pokąsanym mrozem Berlinie. I spreparowane, wymyślone na użytek Smitha. Nauczenie się fałszywej biografii nie stanowiło problemu, nieco trudniej było z całą resztą - począwszy od wyników wszystkich przespanych mistrzostw świata piłki nożnej, a skończywszy na przebiegu paru wojen, rewolucji, puczów, skandali obyczajowych i ekonomicznych krachów. Moda, sztuka, polityka - pochłaniał wszystko jak komputer, zapamiętywał szczegóły i najbardziej błahe drobnostki - dosłownie pożerał gazety, książki, filmy. I nie męczył się - pamięć stała się chłonna jak gąbka. Jednak kilka wspomnień miało swoje miejsce w specjalnej enklawie pamięci - wspomnień ważnych, znaczących dla tego, dla kogo nawet przylegające jak skóra drugie imię - Thunderbolt - było tylko maską. Wspomnienie mężczyzny, którego prawie nie widywał, a który w szeptanych do ucha baśniowych opowieściach matki urastał do rozmiarów kolosa. Mężczyzny, którego widział po raz ostatni mając cztery lata - nocą, na zimnej plaży, słysząc za plecami bicie fal o burtę rybackiego kutra. Te baśnie skończyły się szybko, gdy zamieszkali w obcym kraju - matka już nigdy nie wracała do nich. Thunderbolt dziękował Bogu, że nie musiała doświadczyć tej potwornej rozpaczy, jaka spadłaby na nią po jego "śmierci" - umarła za wcześnie, nagle, w wypadku, gdy studiował na Oxfordzie. Pustki nie zdołał wypełnić niczym. Nawet wuj Ian, który nie był jego krewnym, ale od chwili gdy zamieszkali z matką w Anglii, traktował ich oboje jak rodzinę zmarłego przyjaciela, nie potrafił mu pomóc. To dzięki Ianowi Thunderbolt trafił do najlepszych szkół, a potem do Firmy - i od początku miał przeczucie, że Ian mógłby powiedzieć bardzo wiele, ale nigdy nie zdobył się, by zacząć zadawać mu pytania. To, co zostało po matce, zrodziło jeszcze więcej pytań - wisiorek, nie większa od paznokcia bryłka zeszklonego kwarcu, a także nazwisko człowieka, Polaka, i jedno niewinne zdanie na kartce pachnącego papieru, który w zalakowanej kopercie czekał w sejfie Iana. Owego człowieka Thunderbolt nie szukał - za żelazną kurtyną przebywał zawsze krótko, myśląc wyłącznie o aktualnym zadaniu. Być może teraz, tu, w Polsce, poszuka go, gdy tylko to wszystko się skończy - gdy Firma da mu parę dni prawdziwego urlopu. II O 23.15 był już gotowy i skoncentrowany. Do celu pozostało kilkadziesiąt metrów - szedł powoli, paląc papierosa. Zagraniczny turysta, który postanowił przetracić trochę grosza w kasynie. Jednak w środku każdy nerw, każdy mięsień czekał w napięciu na sygnał do działania, na hasło, po którym nastąpi lawina. Od paru sekund zależy przecież powodzenie całej misji. Zobaczył ich z daleka - po przebudzeniu w Inverness jego wzrok stał się po kociemu skuteczny i wystarczyło czterokrotnie mniej światła, by poruszać się pewnie nawet w atramentowej ciemności. Mężczyzn było dwóch - stali na schodach przed wejściem do Queen's Casino. Pierwszy - byczek o sylwetce zapaśnika drugiej ligi - rozglądał się, trzymając prawą rękę na wysokości brzucha, by w razie zagrożenia szybciej sięgnąć po ukrytą pod marynarką broń. Thunderbolta interesował drugi - starszy, elegancko ubrany i nieco wstawiony. Niegdyś musiał być przystojny, ale alkohol i zarywane noce rozmiękczyły i zatarły szlachetną ostrość rysów. Nie tak sprawny, nie tak silny jak dawniej, myślał o nim Thunderbolt, toczy się powoli w dół niczym kamień po zboczu, a za rok czy dwa dopadnie go zawał, pierwszy i może ostatni. Dzieliło go od nich zaledwie kilka kroków, gdy wszystko się zaczęło. Kątem oka dostrzegł sunącego ulicą mercedesa. Ciemna szyba opuściła się i w uchylonym oknie pojawił się znajomy kształt - połyskujący, zimny, morderczy. Thunderboltowi zdawało się, że ogląda niemiłosiernie spowolnioną taśmę filmową - byczek sięga po broń, strzelec z mercedesa naciska spust i jasny błysk ognia maszynowego rozświetla półmrok. Byczek padł przecięty serią w pasie, odsłonił szefa, który z rozdziawioną gębą gapił się przed siebie - prosto w lufę. Thunderbolt skoczył szczupakiem i jak rugbista podciął mężczyźnie nogi w kolanach. Osunęli się obaj na schody, a nad ich głowami zajazgotały pociski - zawiedzione, niecelne. Zapiszczały opony, mercedes ruszył z rykiem. Ktoś krzyczał. Gdzieś z tyłu padły pojedyncze strzały - Thunderbolt uniósł głowę i zobaczył jeszcze, jak tylna szyba w mercedesie rozpryskuje się w drobny mak. - Szefie! Żyje pan, szefie?! Drugi goryl - kierowca - który przed sekundą podjechał samochodem pod kasyno, pochylał się teraz nad nimi z dymiącym pistoletem w garści. - Jezus, Maria, spieprzajmy stąd, szefie!... Szef wstał i opierając się na ramieniu kierowcy wyciągnął dłoń do Thunderbolta. Ten przyjął uścisk i po chwili stali twarzą w twarz, bez słowa. - Gliny, szefie - nerwowo ponaglał kierowca. Szef ruszył za nim w stronę samochodu. Thunderbolt zauważył zbliżających się na jałowym biegu dwóch mundurowych - przemieszczali się bez śladu entuzjazmu; nie było pewności, czy to już koniec strzelaniny, czy można jeszcze oberwać. Mężczyzna, któremu Thunderbolt ocalił życie, odwrócił się jeszcze, skinął głową, po czym zniknął w aucie - samochód szarpnął, rozpłynął się w ciemnościach. Thunderbolt odprężył się i pogratulował sobie fazy pierwszej. * Policjant w cywilu o ziemniaczanej, smutnej twarzy pomachał mu legitymacją przed nosem. - Jaszczuk z Policji - sapnął, potem dokładnie obejrzał paszport Thunderbolta i zaczął kiwać głową, jakby wiele tajemniczych spraw nagle się wyjaśniło. Thunderbolt stał spokojnie z papierosem w ustach - tyłem do tłumu gapiów, starając się unikać reporterskich fleszów i kamer telewizyjnych. Zwłoki byczka smętnie rozciągnięte na schodach pochłaniały całą uwagę krzątających się techników. Wszystko otaczała żółta taśma. - Dobrze mówicie po polsku, mister Smith - zagaił Jaszczuk podstępnie miłym tonem. - Władam też kilkoma innymi językami, panie oficerze. To przestępstwo? - Nie... Ale ciekawe macie skojarzenia. To mi nasuwa kolejne pytanie... Nie dokończył - zamarł i wbił wzrok bazyliszka w kogoś, kto pojawił się za plecami Thunderbolta. - Mam dla ciebie dwie wiadomości, Jaszczuk: dobrą i złą... Niewysoki mężczyzna ze złamanym nosem stanął obok w asyście czterech osiłków w identycznych garniturach. - Dobra jest taka, że nie musimy razem pracować - mówił z uśmiechem. - Zła: my przejmujemy śledztwo. - To nie jest wasza sprawa. - Jest. Zadzwoń do nadkomisarza Sowy. Możesz iść, ale ekipę zostaw. Z góry ci dziękuję. Jaszczuk poczerwieniał, wziął głęboki wdech. Zdawało się, że wybuchnie, gdy nagle oklapł i oddał przybyłemu paszport Thunderbolta. Potem odmaszerował. - Jestem Borewicz, Urząd Ochrony Państwa. Wszystko w porządku? Nie jest pan ranny? To niech pan mi opowie, co tu zaszło... Thunderbolt mówił, lekarz z pogotowia oglądał go i opukiwał. Mundurowi do spółki z osiłkami Borewicza utrzymywali tłum w bezpiecznej odległości. Choć Thunderbolt udawał lekki szok, w istocie umysł miał jasny i dokładnie pamiętał całe zdarzenie. W jego głowie zadziałał prawie telewizyjny replay - pamiętał nawet tatuaż w kształcie węża na przegubie zamachowca z mercedesa. Ale to przemilczał - zamach był pozorowany, a człowiek z tatuażem pracował dla Firmy, choć nawet o tym nie wiedział. - Szczegółowe zeznanie zechce pan złożyć jutro w moim biurze, dobrze? W obecności przedstawiciela ambasady, rzecz jasna... - Borewicz przerwał i zapatrzył się gdzieś w bok. - Pan pierwszy raz w kraju, panie Smith? Mam do pana prośbę: proszę unikać kolegów po fachu, mam na myśli dziennikarzy, tak na wszelki wypadek. Aha, jeszcze jedno: gdyby ktoś komunikował się z panem w tej sprawie, nie omieszka pan mnie zawiadomić, prawda? - Kto miałby się komunikować? - Może ktoś wdzięczny? Thunderboltowi z miejsca spodobał się ten Borewicz - policyjny nos, fachura. Zamach wyglądał na autentyczny, a jednak ten miał jakieś przeczucie... A czuj, co chcesz, bracie, myślał Thunderbolt, niczego nie wyczujesz na sam policyjny nos. Ja spokojnie zaczekam, aż ten ktoś wdzięczny odezwie się - bo się odezwie, to pewne. Thunderbolt wrócił do hotelu po czwartej i padł na łóżko. Miał przed sobą kilka dni oczekiwania. Trzy doby później zadzwonił telefon - gra o największą stawkę, większą niż życie, zaczęła się na dobre i gdyby Thunderbolt przypuszczał, jak niewiele wie o jej regułach, być może wycofałby się, ale było już na to za późno. III Posiadłość otaczał wysoki mur uzbrojony w żelazne zęby. Przy bramie wjazdowej warowało dwóch goryli, afiszując się czarnymi automatami. Oczy kamer śledziły wjazd samochodu. Żwirowa alejka wiodła pod dom - białą hacjendę zbudowaną bez smaku, ale za ciężkie pieniądze. We wszystkich oknach paliły się światła, muzyka dudniła podrasowanymi basami. Reflektory przesunęły się po pniach drzew parku otaczającego dom i samochód zatrzymał się na podjeździe. Thunderbolt wysiadł, a kierowca ruszył od razu, zataczając półkole. Gospodarz już czekał. - Dobry wieczór, panie Smith. Cieszę się, że znalazł pan dla mnie czas. Mężczyzna wyciągnął dłoń - uścisk miał pewniejszy niż tamtej nocy. - Nazywam się Żbik, po prostu. Niewielu może tak do mnie mówić. - Dziękuję, doceniam to. Jak pan mnie znalazł? - To nie było trudne - uśmiechnął się Żbik, mrużąc oczy. - Proszę do środka... Salon był pełen gości - panowie, w większości po pięćdziesiątce, już rozluźnieni i nieco pijani, wyciągali spocone dłonie, dając do zrozumienia, że przyjaciele Żbika są ich przyjaciółmi; panie, wszystkie dużo od nich młodsze, uśmiechały się profesjonalnie, obiecując każdym gestem, że warte są stu dolarów za godzinę. - Niech pan się napije, Smith. Ja za moment wrócę. Żbik zostawił go samego. Thunderbolt pokręcił się wśród gości, wypił koktajl i porozmawiał z ładną brunetką, która w drugim zdaniu zaproponowała mu zwiedzanie piętra. Grzecznie przyrzekł przemyśleć jej propozycję, przeprosił i wolno, jakby od niechcenia, ruszył w stronę tarasu, z którego rozciągał się widok na ogród. Gdzieś tam właśnie przed chwilą mignął mu Żbik. Thunderbolt stanął przy prowadzącej między klombami ścieżce. Nagle poczuł, że muzyka zostaje za nim, zmienia się w ledwo słyszalne tło - odgłosy nocy nabrały raptem kolorów, były wyraźne i czytelne. Jego słuch, niczym wysokiej klasy urządzenie szpiegowskie, wychwycił toczącą się w ciemnościach ogrodu rozmowę. Poznał głos Żbika. - Tym razem żadnej fuszerki, rozumiesz mnie? - Kiedy wszystko gra, szefie. Nasi w Gdańsku pilnują interesu. - Zjawię się osobiście, bo chcę mieć oko na ten towar. Szwedzi bardzo sobie chwalą tę nową amfetaminę. Ale jak coś spieprzycie... Statek musi, powtarzam, musi wypłynąć dwudziestego. - Celnicy kupieni, kapitan "Witosa" też. Nie będzie problemów, szefie. - Módl się o to. Thunderbolt cofnął się na taras - zgiełk przyjęcia wrócił i zagłuszył wszystko. Jak to możliwe, myślał, czy to wciąż efekty pohibernacyjne? Nawet interesująca umiejętność. Dobrze byłoby nauczyć się panować nad nią świadomie. Żbik wynurzył się z ciemności. - Dobrze się pan bawi? - Nikogo tu nie znam. - Nie zostawię pana więcej. Miałem pilny telefon. Interesy. - Pańskie interesy bywają chyba niebezpieczne. Żbik popatrzył na niego uważnie i wzruszył ramionami. - Konkurencja gotowa jest dziś na wszystko, panie Smith. Dziennikarz z Londynu powinien coś o tym wiedzieć. Dowiedziałem się o panu tego i owego, mam swoje źródła. Ale proszę nie pytać o moje interesy - wbrew pozorom nie ma w nich nic sensacyjnego. - Nie będę. - Więc proszę się ze mną napić. To była ciężka noc - alkohol zdawał się w ogóle nie działać na Żbika i gdyby nie mętniejące z każdym kieliszkiem spojrzenie, Thunderbolt przysiągłby, że drań wciąż jest trzeźwy. Sam grał już mocno pijanego, bo alkohol - rzecz dziwna, wcześniej nigdy mu się to nie zdarzało - zdawał się natychmiast wyparowywać z organizmu. Ale zostawała gorycz od wódki - prawdziwe morze goryczy. Większość gości już odjechała. Niedobitki wałęsały się po domu jak sine upiory, spijali resztki trunków. Albo spali po kątach w ramionach dziwek, gniotąc im drogie i łatwe do zrzucenia kreacje. Zegar zaczął wygrywać melodię - wybiła trzecia. - Jasiu - bełkotał gospodarz - a ty wiesz, co to żbik? - Tyś... jest - wydukał Thunderbolt, kiwając się nad stołem. - To kot. Dziki kot. Drapieżnik. Jak ja. Na mnie nie ma siły. Pogryzę, poszarpię, rozerwę, jak mi ktoś wejdzie w drogę. Gnojków przerabiam na ścierwo. Kiedyś byłem gliną, milicjantem byłem, dasz wiarę? Najlepszym gliną w PRL-u. Gnojków trzymałem za pysk. Ale gnojki się skrzyknęły i kazały mi pójść precz! Mnie! Chrzanić ich! Niech wszystkie gnojki wiedzą, że się ich nie boję. Bawię się! Widzisz, jak się bawię? Wypijmy. Wypili. - Trochę mi żal starych czasów - tłumaczył Żbik. - Takie to było proste i klarowne, człowiek czuł się jak człowiek. Ale się rypło. Powiem ci, Jasiu, nie żeń się. Ja się ożeniłem i dałem się okpić... Bo to zła kobieta była. - Wszystkie złe, głupie albo za drogie. Same dziwki. - Dziwki. Oprócz twojej i mojej matki. Wypili i za to. Wypili jeszcze za parę ważnych spraw, aż Żbik zapytał: - A co ty będziesz tu porabiał? Znaczy się: w Polsce? - Sam nie wiem. Chciałem uciec od gazetowych brudów. Odsapnąć. Książkę napisać. - A o czym? Thunderbolt, wciąż kiwając się z boku na bok, zaczął opowiadać - nieśpiesznie, tracąc wątek, myląc co rusz słowa. Teraz miała się rozegrać druga faza operacji. Był ostrożny - wiedział, że musi to brzmieć naturalnie, trochę kpiarsko. Ot, fikcja z zadatkami na tandetny bestseller. Fabuła oparta na prostej intrydze: mafia rosyjska chce przejąć amerykański rynek narkotyków. Jak? Z rozmachem! Kacykowie sowieckich gangów, w większości byli agenci KGB, obmyślają, jak przepędzić Kolumbijczyków. Uruchamiają szpiegów-śpiochów na Kubie, by ci udawali chłopców z Medellin i z miejsca robi się kocioł - umowy zerwane, znikają pieniądze i towar, strzelaniny. Nikt już nie wie, kto jest kim. Sycylijczycy, co też Kolumbijczyków nie kochają, prują im w plecy. Efekt - swobodny przepływ narkotyków z Ameryki Południowej do Północnej zostaje zahamowany. Wtedy Rosjanie wkraczają na scenę z towarem takim samym, a o połowę tańszym... Żbik nie wydawał się już taki pijany jak przed chwilą. Spoważniał, patrzył w bok, myślał. Thunderbolt udawał, że tego nie widzi. - Szekspirem, Jasiu, to ty nie jesteś - odezwał się Żbik po długiej pauzie. - Szekspirowie tego świata nie mają na czynsz. - Taaa... No, wypijmy. Wkrótce Żbik uznał, że ma dość. Thunderbolt padł w sypialni na piętrze. Leżał z twarzą w poduszce czując, że Żbik, stojący w otwartych drzwiach, patrzy na jego plecy. Potem drzwi zamknęły się cicho. Thunderbolt mógłby się założyć o zaległe przez dwadzieścia lat pobory, że odgadnie bez pudła tok myśli Żbika. Głupiutka historyjka, którą mu opowiedział przy stole, miała potencjał, możliwości dające się przeliczyć na wielka forsę. Wystarczy powtórzyć ją właściwym ludziom. I Żbik zamierzał to zrobić - znał właściwego człowieka. Oczyma duszy widział już siebie na szczycie, tuż przy samym tronie. Tylko ten Smith... Był jak łyżka dziegciu w beczce miodu. Właściwy człowiek nie powinien wiedzieć, że to nie Żbik wpadł na genialny pomysł. Smith zniknie - nie ma sentymentów w tej branży. Thunderbolt, na którego zapadł właśnie wyrok śmierci, wiedział, że może jeszcze spać spokojnie - Żbik nie tknie go na własnym podwórku. Ale od jutra trzeba się będzie mieć na baczności. Jednak nie bał się - nie dlatego, że potrafił przewidzieć następny ruch Żbika, ale dlatego, że czuwał nad nim potężny Anioł Stróż, który miał ostrzec go na czas. I gdy limuzyna Żbika odwoziła go po południu do hotelu, nie przypuszczał nawet, że Anioł zamilknie i porzuci go, wydając na pastwę Bestii. IV Eksplozja wstrząsnęła hotelem - odłamki szkła posypały się na ulicę, a przez ścianę na wysokości piątego piętra przebiegła szeroka rysa. Wszystko trwało ułamek sekundy. Echo wybuchu odbijało się przez chwilę od okolicznych budynków, tonąc w zgiełku miasta. Świadkowie zeznali, że mister Smith wyszedł z hotelowej restauracji na kilka minut przed wybuchem. Jeden z gości minął się z nim w windzie. Te relacje były ważne, gdyż inspektorzy ze Straży Pożarnej i technicy z Instytutu Kryminalistyki bezskutecznie próbowali skompletować szczątki rozerwanego w pokoju człowieka. Poza eksplozją, która skruszyła ściany sąsiednich - na szczęście, pustych - pokoi, największych spustoszeń dokonała wysoka temperatura. Nie było jeszcze pewności, jaki materiał wybuchowy zastosowano, ale użyto go grubo ponad miarę. Zamachowcy nie liczyli się z postronnymi ofiarami - byle tylko zamienić Smitha w popiół. Ambasada Wielkiej Brytanii domagała się drobiazgowego śledztwa i jak najszybszego znalezienia zabójców. Brytyjskie gazety zapełniły się tytułami w stylu: "Polski Belfast" i "Państwo zamachów". Skromne szczątki domniemanego Johna Smitha, zamknięte w stalowej urnie, szykowano do powrotu do domu. * Nie ostrzegli mnie, myślał Thunderbolt, trzymając panikę na dystans, by nie mogła skoczyć mu do gardła. MTV nadawała, że wszystko jest w porządku, że misja toczy się zgodnie z planem, aż czytane na opak przekazy straciły sens - kontakt został zerwany. Czy to zdrada, czy próba? Znów pohibernacyjne skutki uboczne, które zablokowały zdolność rozumienia tajnych wiadomości? Za wiele pytań, za mało informacji. Trzeba się zapaść pod ziemię, przywarować, przeczekać. Nasłuchiwać kroków w ciemności. To nic, że teren jest obcy - to nie pierwszy raz. Cóż to za sztuka ukryć się w wolnym, demokratycznym kraju, gdzie nikomu nic do nikogo. W NRD - to była sztuka. Potrzebna jest teraz kryjówka, bezpieczne miejsce, gdzie nie znajdą go ani wrogowie, ani przyjaciele - przyjdzie czas, sam poszuka jednych i drugich. Thunderbolt miał szczęście i tylko dzięki przypadkowi ocalił życie. A może nie? Stając przed drzwiami swojego pokoju poczuł, że musi być ostrożny. Teraz nie był tego pewien, ale w tamtym momencie przysiągłby, że widzi zarys krzątającej się po pokoju postaci - zupełnie jakby jego oczy uzbrojone były w skaner promieni podczerwonych. Wyostrzyła mi się intuicja, myślał, kiedy było po wszystkim. Zamachowiec dokręcał właśnie tylną ścianę telewizora, w którym umieścił bombę. Sięgnął nawet po nóż, ale nie był dość szybki - padł na podłogę ze skręconym karkiem. Thunderbolt przebrał zwłoki w jedno ze swoich ubrań, narzędzia z nesesera zabójcy i jego nóż wrzucił do foliowej torby. Obejrzał starannie bombę, zaprogramował telewizor, by włączył się po trzech minutach, i z torbą foliową w ręku wyszedł na korytarz. Przemknął do schodów awaryjnych, zbiegł do podziemnego garażu. Wybuch odwrócił uwagę parkingowego i ochroniarza - Thunderbolt po chwili był na ulicy, ginąc w tłumie zmartwiałych z wrażenia przechodniów. Foliową torbę wrzucił do pierwszego śmietnika. W skrytce na Dworcu Centralnym czekała walizka z kompletem kupionej w Polsce odzieży, z dokumentami na nazwisko Jan Kowalski, kluczami do wynajętego mieszkania - trochę złotówek i parę drobiazgów, które człowiek nosi zazwyczaj przy sobie. W saszetce kosmetycznej znalazł zestaw do zmiany wyglądu. Na razie musiały mu wystarczyć przyklejone wąsy - później zapuści prawdziwe. To wszystko zostawili tu dla niego ludzie z Firmy, więc jeśli został zdradzony lub sprzedany, w końcu zdołają go wyśledzić jako Kowalskiego. Na razie nie miał wyboru. W pięciu kasach kupił bilety do pięciu różnych miast. I tak wybrał trasę okrężną, z przesiadkami. Potrafił kluczyć i zacierać ślady, potrafił znikać jak kamfora. Teraz jego celem był Szczecin, gdzie mieszkał człowiek, na którego pomoc liczył. Jego adres znalazł w czasie oczekiwania na telefon od Żbika. Był śledzony - zapewne przez kogoś z UOP lub policję, ale udało mu się bez wysiłku zgubić ogon. W cyberbarze przy Krakowskim Przedmieściu pobuszował po sieci. Wiedział, że włamanie się do systemów urzędów administracji publicznej w tym kraju jest dziecinną igraszką - w Inverness brał lekcje u hakerów z Firmy - ale nie przypuszczał, że pójdzie tak szybko. Po godzinie miał dokładne dane poszukiwanego człowieka. Strzelał trochę w ciemno - znał przecież tylko nazwisko - ale jeśli człowiek ów jeszcze żyje, musi być właśnie tym, którego znalazł. * Kazał taksówkarzowi zatrzymać taryfę o parę przecznic wcześniej. Zapłacił, wysiadł i rozejrzał się czujnie. Osiedle piętrowych domków, z których wiele pamiętało przedwojenne czasy, szykowało się do poobiedniej sjesty. Gdzieś zapiszczały rozradowane dzieciaki, ujadał pies. Thunderbolt przespacerował swobodnie kilka ulic i stanął przed furtką domu - z jednym piętrem, poddaszem; ze zdziczałym ogrodem, który osłaniał okna od ulicy. Idealne miejsce, pomyślał z nadzieją. Na furtce wisiała tabliczka z nazwiskiem. Thunderbolt nacisnął dzwonek i czekał. Drzwi domu otworzyły się. Ładna, piekielnie ładna, zachwycił się, patrząc na idącą ścieżką młodą dziewczynę. Miała kasztanowe włosy, krótko przycięte, jasną skórę i kilka drobnych piegów na lekko zadartym nosku. Uśmiechała się. - Tak? - spytała, zatrzymując się przy furtce. - Nazywam się Kowalski. Dzwoniłem z dworca do profesora Zbycha. - Proszę, dziadek na pana czeka w bibliotece. Zbych siedział w fotelu otoczony setkami książek. W pokoju pachniało kawą i jaśminem. Nogi profesora okrywał kraciasty koc, staruszek zdawał się drzemać. - Dziadku. Na głos dziewczyny ocknął się, zamrugał oczami i jego pobrużdżona twarz rozpogodziła się. - Ten pan do ciebie, dziadku. Napije się pan kawy? - spytała, a gdy Thunderbolt podziękował, wyszła zamykając drzwi. Profesor przyglądał się gościowi z uwagą, jakby szukając w pamięci. - Pan Kowalski, tak? Chyba nie miałem przyjemności... Proszę siadać, o, tu jest krzesło... Przez telefon niewiele pan mi powiedział... Proszę wybaczyć, że tak patrzę, ale bardzo mi pan kogoś przypomina. Thunderbolt milczał. Nagle zdecydował, że nie ma co grać ani udawać. - Wracam właśnie z Paryża, profesorze - uderzył z miejsca. - Mamy tam wspólną znajomą. Prosiła, by panu przypomnieć, że... najlepsze kasztany rosną na placu Pigalle. Zamarli obaj. Jeden w oczekiwaniu, napięty, gotów do natychmiastowej ucieczki. Drugi zaskoczony, nawet wstrząśnięty, pochylił głowę i szepnął automatycznie: - A, tak, ciotka Zuzanna. Ona lubi kasztany jesienią. - Właśnie przesyła panu świeże. Thunderbolt odetchnął z ulgą - hasło, odzew - wszystko poprawnie. Oto właściwy kod zamka szyfrowego, który otwiera drzwi do innego świata, świata, gdzie nie trzeba nosić masek. - To niemożliwe - kręcił głową profesor. - Po tylu latach... Jak? Kim pan jest? Thunderbolt zawahał się, ale odtrącił wątpliwości. Trzeba brnąć dalej, do samego finału. Zaczął mówić - najpierw powoli, potem coraz szybciej, jakby w obawie, że coś mu przeszkodzi - wszystko, co pamiętał z tamtych szeptanych przez matkę baśni. Bo raptem nabrał przekonania, że jeśli tego nie zrobi, jeśli nie opowie i sam nie usłyszy w odpowiedzi opowieści, rozpadnie się i nie pomogą mu nawet wszystkie Króla konie ni żołnierze. V Uznali, że nie będą wtajemniczać Anny, ale sami nie mieli przed sobą sekretów. Thunderbolt nie krył niczego, choć zrazu talent zawodowego kłamcy trochę mu przeszkadzał. Profesor otworzył przed nim przepastną skarbnicę wiedzy o przeszłości - a on chciał wiedzieć jeszcze więcej, jakby na fundamencie życia swych rodziców miał zbudować własną tożsamość. Szpieg pozbywa się siebie w kolejnych rolach, gra pozorów i iluzji wyciera w nim ślady prawdziwego "ja" - staje się tym, kim ma być danego dnia. Ale ta otchłań, która czyha tuż pod powierzchnią fikcyjnej postaci, wciąż jest głodna istotnej treści. Można uciekać - ale uciec nie można. Tym razem uciekać nie chciał. Na początku Thunderbolt prawie nie zwracał na Annę uwagi - nie chciał popełnić żadnego błędu, ryzykować. Ale dziewczyna nie pozwoliła się ignorować zbyt długo. - Jak pan to robi? - spytała trzeciego dnia, gdy oboje siedzieli w zacienionym ogrodzie. - Co takiego? - Dzięki panu dziadek wydaje się młodszy, odżył. Chce pisać, śmieje się, odzyskał apetyt. Ma pan jakieś cudowne umiejętności? A żebyś wiedziała, dziewczyno, zaśmiał się w duchu, ale nie dał nic po sobie poznać. - Lepiej niech mi pani opowie o sobie. Gdzie pani znika na całe dnie? Jeśli to nie tajemnica, rzecz jasna... - W Muzeum. Jestem archeologiem, dziadek nie wspominał? Specjalnie wybrałam pracę na Pomorzu, żeby być blisko niego. Moi rodzice zginęli kilka lat temu - mamy tylko siebie. Na chwilę zamilkli oboje. Pierwszy odezwał się Thunderbolt: - Archeologia? To interesujące. Ja również ostatnio szukam śladów przeszłości. - Znalazł pan? - Za wcześnie o tym mówić. A pani? - I owszem. Wykopałam głowę. Jeszcze latem. Kamienną głowę - myślę, że z IX wieku. Wyjątkowo staranna robota. W oczodołach umieszczono dwa jantary. Czegoś podobnego jeszcze nie znaleziono. Koledzy uważają, że to zręczny falsyfikat, ale ja mam przeczucie... Zresztą badania to wykażą. Nazwałam ją Głową Peruna i nic mnie nie obchodzi, że się ze mnie śmieją. Wie pan, kim był Perun? Najwyższym bogiem Słowian, władcą burzy i błyskawic, choć miał i kilka innych wcieleń. Peruna właściwie nigdy nie przedstawiano inaczej jak pod postaciami Świętowita, Rujewita czy Jarowita, ale ten to Perun i basta. Głowa znajdowała się pośrodku wielkiego kręgu, którego granice wyznaczały świątynie innych bóstw. W centrum kręgu musiał stać posąg, po którym została właśnie ta głowa. - Fascynujące. - Pan ze mnie żartuje? - Nigdy w życiu. Proszę mówić, to naprawdę zajmujące. - Na czole mojego Peruna znajduje się wydrążony otwór. Sądzę, że przechowywano w nim fulguryt, wytopione przez piorun szkliwo kwarcowe, inaczej piorunową strzałę albo prątkę. Słowianie nazywali coś takiego kamiennym piorunem - bronią Peruna... Thunderbolt słuchał z zainteresowaniem - nie tylko ze względu na głos i wygląd dziewczyny. Intrygujące było to, co mówiła. Sięgnął pod koszulę i wydobył wiszący na rzemyku wisior. Trzymał go przez moment w zaciśniętej dłoni - jak wtedy, gdy wróciła mu świadomość po przebudzeniu w Inverness i zaczął reagować na świat zewnętrzny. Wtedy właśnie zażądał, by zwrócono mu tę pamiątkę. - Czy to mogło być coś takiego? - spytał, pokazując Annie fulguryt. - Mój Boże, jak najbardziej! Skąd pan go ma? - Rodzinny drobiazg. Podał go Annie, a ona obracała go w palcach. Nagle zerwała się i pobiegła do domu. Thunderbolt, zaskoczony, ruszył za nią. Wpadli na siebie w sieni - Anna zapaliła światło i wręczyła Thunderboltowi pokaźne szkło powiększające. - Co mam zobaczyć? - Znak - szepnęła. Cała zarumieniona wskazała mu cienką jak włos kreskę, złamaną w dwóch miejscach. - Piorun - wzruszył ramionami. - Piorun - przyznała. - Taki sam znajduje się nad otworem na Głowie Peruna. Idę o zakład, że pański wisiorek jest bardzo, bardzo stary. * Cóż to ma znaczyć, do diabła? Co mnie tam ciągnie? Jestem idiotą, myślał Thunderbolt, gdy następnego dnia razem z Anną jechał do Muzeum. Jestem idiotą, że opuszczam bezpieczną kryjówkę i afiszuję się po obcym mieście. Być może jestem ścigany - być może, mam na karku Żbika, gliny i zdrajców z Firmy. To czyste szaleństwo... - Proszę posłuchać - mówiła obok Anna, trzymając przed oczami maszynopis. Thunderbolt prowadził jej samochód, zerkając na kartki. Maszynopis był tłumaczeniem łacińskiego tekstu z przełomu VI i VII wieku - relacją rzymskiego podróżnika, Marka Korneliusza Lupusa, który z kupcami zapuścił się daleko na północny wschód od domu - nad zimne morze, gdzie barbarzyńcy zbierali wyrzucany na brzeg jantar. Lupus opisywał pewną uroczystość, jakiej był świadkiem. - "Cały dzień przygotowywano się do tego święta..." - czytała Anna. "A jest to święto dla nich najważniejsze, święto, podczas którego ich bóg, Gromowładca, Jowisz, zstępuje na ziemię, by jednemu z ludzi, wybrańcowi, potomkowi starego rodu, przekazać część swej mocy, aby ten w bożym imieniu sprawował władzę i chronił swój lud przed wrogami. Widziałem owego młodzieńca, jak prowadzony przez kobiety szedł do świątyni w świętym okręgu. Na szyi miał amulet, który - jak mi powiedziano - zesłał sam bóg w jasnej błyskawicy. Nie wiem, co zdarzyło się później, ale wierzę, że tamtej nocy Jowisz zstąpił na ziemię, bowiem burza, jaka się wtedy rozpętała, nie miała sobie równych...." Co pan na to? - Ciekawe... - Ciekawe? Po prostu? Czy pan rozumie, co to znaczy, jeśli ten fulguryt należy do pańskiej rodziny od pokoleń? - Właśnie się nad tym zastanawiam. Poza tym nie znam losów moich przodków. Teraz nawet niewiele wiem o sobie... - A więc najwyższy czas czegoś się dowiedzieć. Magazyny znajdowały się w podziemiach Muzeum. Strażnik w granatowym mundurze przepuścił ich, kiwnąwszy Annie głową. Szli piwnicznym korytarzem, zagraconym dziesiątkami drewnianych skrzyń. Niektóre, otwarte, odsłaniały wyściełane trocinami wnętrza i skarby wymarłych kultur. Anna otworzyła drzwi do pomieszczenia na końcu korytarza, weszła do środka i zapaliła światło. Thunderbolt stanął tuż za nią. Głowa z kamienia była o wiele większa niż to sobie wyobrażał - pękata, na pewno ciężka, wyraźnie odłupana od karku. Rysunek twarzy nie był zbyt wyraźny i może dlatego bursztynowe oczy sprawiały hipnotyzujące wrażenie. - Niech pan podejdzie bliżej, śmiało. Thunderbolt minął Annę i zbliżył się do Peruna. Zdawało mu się, że głowa mierzy go spojrzeniem swych pomarańczowo-złotych oczu - przyciąga go, jakby była mu bliska, choć tej bliskości w żaden sposób nie potrafił zdefiniować. Stał tak kilka minut - zupełnie nieruchomy, zapatrzony w połyskujące źrenice i ciemny otwór tuż ponad nimi. - Niech pan spróbuje. Otrząsnął się. Czemu nie? Co może się zdarzyć? Najwyżej rozpęta się burza, pomyślał z ironią. Zdjął z szyi fulguryt i powoli zaczął zbliżać go do otworu. Światło wiszącej pod sufitem żarówki zamigotało - w powietrzu zapachniało elektrycznością. Tę elektryczność czuł w końcach palców, czuł ją każdym nerwem, każdym centymetrem skóry. Fulguryt parzył go w palce, choć chwilę temu był zimny jak kostka lodu. Tylko spokój, bracie, spokój, powtarzał sobie, ale zaczął się pocić i bać - jak przed skokiem w czarną przepaść. Nagle usłyszał trzask bezpieczników - żarówka zgasła. W ciemności zajarzył się elektryczny łuk, skoczył ku niemu, ukąsił... Potem była ciemność. * W odległych o tysiące kilometrów czeluściach Inverness kontroler zamarł przy komputerze. - Wezwij doktora - zawołał do siedzącego obok kolegi. - Thunderbolt... zniknął. VI To tylko jarzeniówka, pomyślał, otwierając oczy. Otaczała go biel - wszechobecna, czysta biel - szpitalna. - Jak samopoczucie? Uniósł głowę - Borewicz siedział na krześle obok łóżka. Wyglądał na zadowolonego. Thunderbolt zapewne nie. - Widzę, że jest pan rozczarowany moim widokiem. Spodziewał się pan tej przemiłej panny? Zagląda tu dwa razy dziennie. Interesująca dziewczyna... - Co pan tu robi? - mówienie przychodziło z trudem. - Doglądam pana, Smith. Albo Kowalski. Albo jak tam się pan nazywa. Nie powinien się pan męczyć, a więc to ja będę mówił. Nie mam pojęcia, czego może chcieć pański rząd. Swoją drogą ciekawe, dla jakiego rządu pan pracuje, ja stawiam na starą, dobrą Anglię, to jednak drugorzędna sprawa. Zatem nie mam pojęcia, czego chcecie od polskiego gangstera, ale nie życzę sobie na przyszłość organizowania jatek na moich ulicach. Bo to było zorganizowane, prawda? Cały ten zamach i tak dalej. Na Żbika nikt z naszych nie podniósłby ręki, bo stoją za nim potężne siły. Właściwie to powinienem przekazać pana chłopcom z kontrwywiadu. Borewicz zawiesił głos. Czekał. - Jak długo tu leżę? - Pięć dni. Kazałem pana przenieść do separatki i postawiłem przy drzwiach cerbera. Dla pańskiego bezpieczeństwa, oczywiście. Cały czas był pan nieprzytomny. Porażenie prądem. Pech, co? Gdyby pan tu nie trafił, pewnie nie znalazłbym pana tak szybko. Ale mam w tym szpitalu swojego człowieka. Rozesłałem pański rysopis wszystkim moim informatorom - pogoniłem im trochę kota. Wiedziałem, że pan nie zginął. Trzeba było wyrzucić tę torbę gdzieś dalej. A propos kota, czym pan tak wkurzył Żbika, co? Pięć dni, myślał gorączkowo Thunderbolt. Czy Firma też mnie namierzyła? A Żbik? Trzeba znów zniknąć, ale tym razem może być dużo trudniej. I miałem rację co do tego Borewicza. Policyjny nos. - Jak mówiłem, powinienem przekazać pana chłopcom z kontrwywiadu, ale z drugiej strony szpiegostwo mnie nie interesuje i jeśli obieca pan wyjechać zaraz po wyjściu ze szpitala, to tak pozostanie. Za to Żbik interesuje mnie bardzo. - Panu się wydaje, że coś wiem? - Ja wiem, że pan coś wie. Pięć dni w szpitalu i te spędzone u profesora, liczył Thunderbolt, a więc dziś jest dziewiętnasty... - Coś za coś. - To zrozumiałe. - Chciałbym, by pańscy ludzie zajęli się pewnym starszym panem i jego wnuczką. - Coś im grozi? - Mam nadzieję, że nie. - A co ja będę miał z tego, panie Smith? - Statek pełen amfetaminy. * Porażenie prądem - i pięć dni śpiączki. Przez ten czas jego umysł ani na chwilę nie zaznał spokoju. To, co widział, nie było snem, choć miało snu nierealność i magię. To była pamięć, która drzemała w najgłębszym zakamarku jego duszy, pamięć wspólna - pamięć przodków. Thunderbolt nie wierzył w Boga - obca mu była wszelka religijność. Jednak teraz, kiedy leżał bezradny, czuł, że moc, której istoty nawet nie próbował pojąć, czuwa nad nim i czeka, co też ten mały śmiertelnik postanowi uczynić. W głowie miał zupełny chaos, choć tak bardzo się starał ułożyć rozsypane zrządzeniem Losu czy wolą Najwyższego elementy układanki. I wciąż brakowało mu czegoś do kompletu - jakiejś pododpowiedzi, dopełnienia. I wiedział, że sam nie zdoła owego dopełnienia znaleźć. Borewicz zadzwonił jeszcze tej nocy, przed świtem; pielęgniarka przyniosła telefon do pokoju Thunderbolta. - Mam złe wieści, panie Smith. Godzinę temu pańscy przyjaciele zostali uprowadzeni. Bardzo mi przykro. Dwaj moi agenci, których zostawiłem pod domem profesora, nie żyją. Obawiam się, że mam u siebie wtyczkę. Niech pan nie robi nic głupiego, Smith. Już wysłałem do pana ludzi... Jest pan tam? Halo? Smith?... Słuchawka telefonu leżała porzucona na poduszce. Cerber przed drzwiami izolatki nawet nie poczuł, gdy dłoń Thunderbolta nacisnęła lekko punkt tuż obok jego aorty. Nieprzytomny osunął się na podłogę. VII "Witos" - niczym uśpiony szumem fal stalowy kolos - stał przycumowany przy nabrzeżu, rozświetlony kilkoma lampami na pokładzie. Przy trapie kręciło się paru mężczyzn, nerwowo paląc papierosy. Po chwili dołączył do nich kapitan, który co chwila zerkał na zegarek. Nagle między rzędami czekających na odprawę kontenerów pojawiły się światła samochodów. Dwa auta podjechały wolno pod sam trap i znieruchomiały - silniki zgasły. Żbik wysiadł, przywitał się z kapitanem i zatarł ręce. - Do roboty - ponaglił. Żbik i dwaj ludzie z jego obstawy ruszyli za kapitanem na pokład. * - Dajmy mu trochę czasu - usłyszeli w słuchawkach ukryci w kontenerach komandosi. - Żeby łobuz nie mówił, że trafił tam przypadkiem... Pięć minut później wszystkie jednostki otrzymały sygnał do ataku. Komandosi z antyterrorystycznej jednostki wysypali się z kontenerów i w kilka sekund - bez jednego strzału ani krzyku - obezwładnili czekających przy samochodach ludzi Żbika. Chwilę potem grupa mężczyzn w prochowcach wbiegła na trap. Nim jednak dotarli na górę - na pokładzie rozpętało się piekło. * Nie czuł zimna, choć ubranie przemoczył do nitki, a przez otwarte okno samochodu biło prosto w twarz chłodne, nocne powietrze. Nie zwracał na to uwagi - musiał ochłonąć. Skradzione z przyportowego parkingu auto miękko sunęło szosą na Szczecin - właściwie samo, prawie bez jego udziału. Thunderbolt uważał tylko, by wskazówka szybkościomierza trzymała się w okolicach setki. Na pokładzie "Witosa" zaczaił się na długo przed przybyciem Żbika. Marynarze nie pilnowali statku zbyt dobrze, ale i tak ponad godzinę spędził w wodzie, przylepiony do stromej ściany burty. Wiedział, że może wytrzymać tak prawie dobę, a ponad kwadrans pod wodą, bez powietrza - wykazały to testy sprawnościowe jeszcze w Inverness. Przestał się już zastanawiać nad tymi fenomenami organizmu - uznał, że jeśli zdoła przeżyć tę hecę, wszystkie odpowiedzi wydusi z Moreau. Czekał w mroku, ukryty za stosem skrzyń, które zalegały na dziobie, gdy usłyszał głos Żbika. Wiedział, że musi się śpieszyć - UOP nie będzie zwlekał, wkroczy i zgarnie wszystkich z miejsca, a wtedy będzie za późno. Dlatego wyskoczył z kryjówki, licząc na zaskoczenie. Jednak ochroniarze byli czujni - biegł w ich kierunku, przeskakując przeszkody, bardziej wyczuwając ich obecność niż rzeczywiście je widząc, gdy tamci otworzyli ogień. Przez ułamek sekundy był pewien, że się przeliczył, że dystans jest za duży, a tamci strzelają zbyt celnie. Ale - cudem widocznie - lawirował pod gradem pocisków, to kuląc się, to wybijając w biegu jak skoczek. Wpadł między nich i od razu powalił obu goryli na ziemię. Jeden miał jeszcze na tyle sił, by się podnieść - na krótko. Kapitan statku przepadł w ciemnościach, z dołu ktoś krzyczał: "Rzucić broń! Urząd Ochrony Państwa!" - na trapie łomotały buty. Thunderbolt chwycił zmartwiałego ze strachu Żbika za klapy płaszcza i pociągnął za sobą w cień. - Ty!... - wychrypiał Żbik. - Gdzie oni są? - syknął Thunderbolt, zaciskając palce na tchawicy gangstera. - Gdzie jest profesor? Anna? Mów, bo zabiję. Spostrzegł, że Żbik trzęsie się - nie ze strachu, ale ze śmiechu. - Idioto! Myślałeś, że to ja? Zadarłeś z kimś większym ode mnie. Nic nie wiem o tych ludziach. Lepiej zapytaj o nich... Nie zdążył dokończyć - z boku padł strzał i Żbik zwiotczał w rękach Thunderbolta, jakby uszło z niego powietrze. Agenci, którzy wpadli właśnie na pokład, wciąż krzyczeli, by rzucić broń. Thunderbolt nie miał czasu, by szukać strzelca - wypuścił ciało Żbika, podbiegł do burty, wspiął się na nią i rzucił w czerń morza. Zadarłem z kimś większym, myślał, zwalniając przed wjazdem do miasta. Z kim właściwie? Ostateczny cel całej operacji nie był mu przecież znany - kolejne informacje Firma miała przekazywać na bieżąco, w zależności od rozwoju wydarzeń... Poczuł się osamotniony i zdradzony - ale przede wszystkim wściekły. Ktoś zapłaci, postanowił, zapłaci za wszystko. VIII Nie spodziewał się, żeby czekali w domu profesora, mimo to przeszukał każdy kąt. Nie znalazł niczego - żadnych śladów walki, żadnej krwi, dzięki Bogu. Ale gdy tylko usiadł w fotelu, zadzwonił telefon. Mężczyzna mówił mocno zniekształconym głosem: - Bądź za godzinę przed budynkiem Politechniki. Przyjedzie po ciebie samochód. Nic nie kombinuj, jeśli nie chcesz, żeby twoich przyjaciół zżarły ryby. Jasne? - Jasne. * W bagażniku było duszno, cuchnęło benzyną i smarem, a knebel w ustach utrudniał oddychanie. Oczy zasłonili mu przepaską. Dał się związać jak baran - nie stawiał oporu. Mógł z łatwością obezwładnić dwóch oprychów, których po niego wysłano, zmusić ich do mówienia - znał skuteczne sposoby - jednak coś mu podpowiadało, że ten, z kim zadarł, zabezpieczył się i nie zawaha bez mrugnięcia okiem wykończyć zakładników. Dlatego poddał się, nie walczył, skapitulował. Na razie. Wyciągnęli go z bagażnika dwadzieścia minut później. Szturchnięty w plecy pistoletem pozwolił się prowadzić. Mimo przepaski widział czerwone kształty sylwetek. Szczęknęły drzwi, zaszurały buty, ktoś splunął. Potem wyjęto mu knebel z ust, odsłonięto oczy. Sześciu mężczyzn stało półkolem, celując w jego pierś z automatów. Rozejrzał się po pustym magazynie o ścianach z blachy. Oprychy za jego plecami cofnęli się pod drzwi. Nikt nic nie mówił, nikt się nie poruszył - nikt nie strzelał. Nie doskoczę do nich, myślał, rozwalą mnie... - My się chyba nie znamy - usłyszał za sobą i wolno odwrócił się, szukając źródła głosu. Mężczyzna miał ponad osiemdziesiąt lat - był siwy i w niezbyt dobrej formie. Skórzany płaszcz opinał mu pękaty brzuch. Stał w drzwiach do magazynu i przyglądał się Thunderboltowi z zaciekawieniem. - Chcę ich zobaczyć... Siwy skinął głową i odsunął się od drzwi. Jeden z jego ludzi wyszedł. - Kto ty jesteś, co? Policja? Bezpieczeństwo? Wywiad? - mężczyzna przechadzał się wokół Thunderbolta, mówiąc od niechcenia, jakby dla podtrzymania rozmowy. - Namieszałeś mi tu, oj, namieszałeś. Dlaczego? Czy ja w czymś tobie zawinił? Siedzę ja sobie grzecznie u siebie, interes mi kwitnie, a tu słyszę, że do mojego Żbika strzelają. Do mojego koteczka, który mi tu, w Polsce, kramu dogląda. Znaczy się: doglądał. Dzwonię ja do niego i pytam: "A ty co? Zęby straciłeś, że ci do oczu skaczą?", a on mi tu jakiś plan przedstawia - nie powiem, ciekawy. Ale wiem, że dureń - sam tego nie wymyślił... Czort z amfetaminą - zrobi się więcej - niech sobie Polaczki spalą tę drobnicę. Czort ze Żbikiem - zmiękł, słabował - kazałem stuknąć. Ale kto jemu ten plan podsunął, a? I ty coś za jeden? Słyszę ja, że on cię wysadzał. Dobry Bóg dał, że mam ja tu wiernych przyjaciół, towarzyszy, co mi zawsze szepną słówko. Że w szpitalu sobie leżysz, mówią mi, że dla kogoś tam o ochronę prosisz... Ten, który zniknął za drzwiami, wrócił, prowadząc profesora i Annę - oboje związanych, zmęczonych, bladych. Na widok Thunderbolta Anna westchnęła, profesor zacisnął zęby. - A oto i oni. Cali i zdrowi. Czemu ty ze mną rozmawiać nie chcesz? Ty chyba życia ludzkiego nie szanujesz... Ech, nie lubię ja, gdy takie ładne, miłe dziewuszki oszpeci jakaś wstrętna blizna... - MI6 - wycedził Thunderbolt. - Nie może być? A to mi niespodziankę zrobiłeś... I to na mnie ciebie nasłali? Miło, że pamiętają... A wiesz, że jak tak patrzę na ciebie, to mi ta twoja gęba kogoś przypomina... Ale nie... Thunderbolt od kilku minut czuł, że ktoś jeszcze jest na zewnątrz - że skrada się nieśpiesznym krokiem łowcy. Instynkt mówił mu, że lada chwila coś zacznie się dziać - coś, co ktoś tam na zewnątrz szykował po cichu i ostrożnie. - Osobiście nigdy się nie spotkaliśmy. Ale ja widziałem twoje zdjęcia - powiedział Thunderbolt, obracając się tak, by móc jednym skokiem znaleźć się obok profesora i Anny. - Byłeś na nich, co prawda, dwadzieścia parę lat młodszy. W MI6 mają fotografie wszystkich ważniejszych oficerów KGB - a zwłaszcza takiego ważnego jak pułkownik Wołkow... Ściana po lewej, pomyślał Thunderbolt, tknięty nagłym przeczuciem, po czym napiął mięśnie nóg i w chwili gdy nastąpił wybuch, znajdował się już w powietrzu. Magazyn zatrząsł się, zahuczał - wszystko spowiły kłęby dymu. Thunderbolt pchnął profesora i Annę na ziemię, osłaniając oboje przed odłamkami. Zaraz potem rozbłysło - i Thunderbolt poznał charakterystyczną jasność oślepiających granatów. Próbując uwolnić się z więzów, nie patrzył za siebie, nie podnosił głowy - zatrajkotały karabiny, ktoś dostał i wrzeszczał jak opętany... I nagle - tak nagle, jak się zaczęło - ucichło wszystko. Nawet ten, co wrzeszczał, zamilkł. - W porządku? - upewnił się Thunderbolt, patrząc na profesora, po czym przetoczył się na plecy i silnym wybiciem bioder poderwał ciało do pionu. Spory tu ruch, pomyślał, przyglądając się uzbrojonym po zęby mężczyznom w panterkach, którzy stali nad rozrzuconymi po magazynie zwłokami Wołkowa i jego goryli. Precyzyjna, ładna robota; rzekłbym, szkoła Specnazu... Dym po wybuchu, który wyrwał w ścianie magazynu czarną dziurę, rozwiewał się. Komandosi czekali bez ruchu jak roboty, którym po wykonaniu zadania zabrakło dalszych poleceń programu. Thunderbolt pomógł wstać Annie, potem profesorowi. Rozwiązał krępujące ich sznury. - To pańscy... znajomi? - spytała Anna. - Jeszcze nie wiem... Szybko się okaże. Proszę się zająć dziadkiem... Thunderbolt zastanawiał się, czy przypadkiem nie wpadli z deszczu pod rynnę - czy chwilowi oswobodziciele nie zmienią się lada moment w katów. Wtedy jeden z komandosów wskazał Thunderbolta palcem - na przegubie miał tatuaż w kształcie węża. Komandos odwrócił się i ruszył w stronę dziury w ścianie. Thunderbolt uznał, że lepiej będzie posłuchać. Na zewnątrz panowała błoga cisza przedświtu, jakby nic złego tu się nie stało - jakby nie było żadnego huku, zgiełku i śmierci. Wokół magazynu rozciągał się gęsty las. Komandos wszedł między drzewa - nie odwracał się, nie ponaglał Thunderbolta, który starał się trzymać o kilka kroków za nim. Przeszli tak może ze trzydzieści metrów - aż stanęli na skraju leśnej przecinki. Na środku drogi parkowało wielkie, czarnoszybe auto - podobne bardziej do pancernego wozu niż do zwykłej limuzyny. Tylne drzwi były otwarte, wewnątrz paliło się mdłe światełko. Thunderbolt zbliżył się do samochodu - dopiero teraz zauważył, że o parę metrów od niego stoi mężczyzna koło sześćdziesiątki z telefonem komórkowym przy uchu. Mężczyzna pokiwał do Thunderbolta i gestem zaprosił go do auta. Thunderbolt zajrzał do środka. Nie od razu zrozumiał, że to, co widzi, jest człowiekiem. Starzec siedział w miękkim fotelu, otoczony zewsząd aparaturą podtrzymującą życie - pół twarzy osłaniał mu tlenowy aparat, a do jego żył podłączone były dwie kroplówki. Łysą czaszkę starca znaczyły ciemne plamy - ale oczy, które wpatrywały się w Thunderbolta drapieżnie, nie miały w sobie śladu starczej demencji. W jasnych źrenicach było więcej energii niż w całym ciele tego człowieka. Thunderbolt wsiadł i usadowił się na fotelu po drugiej stronie limuzyny - zdawało się, o kilometry dalej. Staruch podniósł wyschniętą rękę i zdjął z twarzy aparat tlenowy. Do jego szyi, tuż przy krtani - niczym chorobliwe narośle - przylegało małe urządzenie syntetyzera mowy. - No, zuch z ciebie, małysz - zabrzęczało urządzenie, cybernetycznie i beznamiętnie. - Miło cię wreszcie poznać... - Kim pan jest? Co tu się dzieje? - Młodzi, ech, niecierpliwi. Zupełnie jak mój Saszeńka... Widziałeś Saszeńkę? Ciągle z kimś gada przez telefon - "interesów pilnuję, tatku", powiada mi... Dobry gospodarz z niego będzie, jak mnie zabraknie. A to już wkrótce, już wkrótce... Pytasz, kto ja... Jestem tak stary, że nie pamiętam swojego prawdziwego nazwiska, ale powiem ci, że znałem twojego ojca, dawno temu. Pracowaliśmy wtedy razem. Udawaliśmy dobrych, wiernych Niemców... Vaterland, pojmujesz? Nazywałem się wtedy Stirlitz... Ile to już mgnień wiosny?... A podobny do niego jesteś, oj, podobny. Wiele ja mu zawdzięczam - Stalin urządzał czystki w resorcie, chciał mnie posłać na rozwałkę. Twój ojciec wpadł wtedy - dowiedzieli się, że od początku wojny pracował dla rządu w Londynie. Potrójnie zakonspirowany agent, pojmujesz? Duży kozak... Twój ojciec wpadł i dali jemu wybór: albo i mnie obciąży, albo... Ale nie zrobił tego. A ja bym zrobił i całe lata nie mogłem zrozumieć, czemu on wtedy mnie nie sprzedał. Stalin i tak dobrał się do mnie, choć nie miał dość, by posłać mnie do ziemi - dziesięć lat gryzłem l!d. I tam zrozumiałem, że ten twój ojciec to był z innej gliny, inny kaliber - honorowy... Oj, nie ma już takich, nie ma. A potem Stalin umarł i wtedy ja też, prawie jak ty, wstałem z martwych... Gdzieś na dnie jego oczu zamigotały iskierki wewnętrznego chichotu. - Znasz ty się na geopolityce, małysz? To wielka sprawa - ta geopolityka. Ale można ją robić tak, jak my tu teraz. Wołkow już trup - i dla twojego ojca to sprawiedliwość, i dla całego świata lepiej. Wiesz, jak to jest ze światem? Po jednej stronie Europa i Ameryka - cywilizacja, chrześcijaństwo, kultura. Po drugiej stronie - wojownicy Allaha. A z boku siedzą i czekają Azjaci. Oni są cierpliwi, mają czas. Różni mudżahedini oblegają nasze miasta, podkładają bomby - od Groznego do Bagdadu szykują się na nas barbarzyńcy. Musimy wygrać tę wojnę i nie dać się wykrwawić, żeby móc bronić naszej kultury przed Azjatami. Dlatego nie wolno dopuścić, by Arab z Czeczeńcem zdołali okiełznać atom. A w naszej Mateczce-Rosji atomowego złomu kupa wala się po lasach, zalega w przerdzewiałych silosach, w bazach, gdzie ani dyscypliny, ani świadomości nikt nie ma. Trzeba pilnować, czuwać trzeba, ręce ucinać takim, co tylko o pieniądzach myślą i gotowi sprzedać tę śmierć każdemu, kto ma walizkę złota. W Ameryce o tym wiedzą, w Europie wiedzą - a więc przyszli do mnie i mówią: "Pomóżcie, ojczulku, jest tak i tak. Co robić?". I umyśliliśmy wspólnie, że trzeba zjednoczyć watażków, jedną im władzę narzucić, jak niegdyś car Iwan uczynił - żeby spokój był i kontrola, żeby świadomość była i dyscyplina. Trzeba było przetrzebić ich, ale reszta zrobiła się posłuszna. Tylko jeden Wołkow schował się gdzieś u Łukaszenki za piecem i mówi, że nie, że sam sobie pan. A my szukamy go, szukamy - i nic, jak kamień w wodę. Wiemy, że ma tu, nad Wisłą, swojego człowieka. Podsłuchujemy go, podglądamy - i też nic. Bo ten człowiek nie wie, gdzie Wołkow, bo Wołkow chytry lis - sam dzwoni, miejsce zmienia, kryje się w norze, ale oko ma na wszystko. I znów przychodzą do mnie i mówią: "Możemy, ojczulku, wypłoszyć Wołkowa z dziury, sprowokować..." - Przysłać mnie? - Widzisz, małysz, twoi tam umyślili plan - dobry plan. I dwa kuraki na jednym ogniu postanowili upiec: Wołkowa z dziury wyciągnąć - a było pewne, że wyjdzie, jak tylko ten jego człowiek twoją historyjkę mu opowie, bo Wołkow w KGB agentów na Kubę posyłał - i ciebie, małysz, sprawdzić... - Mnie sprawdzić? - A bo ty przecież nic nie wiesz... Bardzo cię twoi ulepszyli, poprawili cię. Masz w głowie komputer, w mięśniach stal - sam nie wiem, co jeszcze, choć mi mówili, ale ja stary - szybko zapominam. Oni tam teraz nawet słyszą wszystko to, co ja ci tu mówię. A więc trzeci raz do mnie przyszli i powiadają: "Niech on, ojczulku, sprawę załatwi, na Wołkowa naprowadzi, a my przy okazji sprawdzimy, czy działa. Jak się popsuje, odeślesz go nam...". Ja wiem, że ty nie tylko tak na próbę tu przysłany, ale i po to, żebym ja nie myślał sobie, że mogę ich oszukać. Ach, czemu wy do mnie nie macie zaufania, a? Thunderbolt siedział jak sparaliżowany - zrozumiał właśnie, że to ostatnie pytanie nie było skierowane do niego, lecz do tych, którzy za jego pośrednictwem słuchali w Inverness ich rozmowy. - Widzisz, my będziemy teraz wprowadzać zupełnie nowy porządek. Jelcyn chory, nowa władza być musi. Mateczka-Rosja potrzebuje amerykańskich dolarów, dużo dolarów, żeby ludzie byli szczęśliwsi. I Ameryka je nam da. Dasz nam, Ameryko, a? Więcej - nawet pozwoli, żeby uczciwe interesy prowadzić, więc ani FBI, ani ci od narkotyków wtrącać się nie będą. Póki my tu nad atomowym złomem mamy kontrolę, między nami jest przyjaźń i zrozumienie. - Dlaczego mówisz mi o tym wszystkim? A jeśli nie stanę po waszej stronie? Staruch uśmiechnął się słabo - kąciki jego wyschniętych, cienkich ust, pozbawionych śladu krwi, uniosły się nieco w górę. - Własną Firmę zdradzisz, Thunderbolt? Własne naczalstwo? Nawet byś nie mógł. Oni tam maja nad tobą władzę: powiedzą śpij - zaśniesz, powiedzą zabij - zabijesz. Powiedzą giń - i wybuchniesz jak bomba. Ty już nie całkiem jesteś człowiekiem, małysz... Może tu i ówdzie trzeba coś tam jeszcze poprawić w tobie - dzwonili do mnie parę dni temu, pytali, czy nie wiem, gdzie jesteś, boś im na chwilę zniknął z radarów czy jak oni to zwą... Patrz, Mir tyle lat w kosmosie lata i nigdy z radarów nie znika. Ach, czort z nimi... Idź teraz, małysz, bo ja trochę zmęczony jestem - zabierz swoich przyjaciół i idź. A jak będziesz potrzebny, to cię twoi wezwą. Thunderbolt wysiadł, zerknął na Saszeńkę, który wciąż rozmawiał przez telefon - i poszedł, ciągnąc nogę za nogą, zupełnie rozbity i zdruzgotany. Ty już nie całkiem jesteś człowiekiem, pomyślał, już nie tak całkiem. IX Mgła wisi nisko nad trawą, wszędzie spokój. Oczekiwanie. Nagle słychać ich - idą dołem parowu. Jest sygnał, a więc na nich! Z krzykiem, z łoskotem - na nich! Bij, zabij! Niech płoną, Germany, od żaru, niech ich piorun spopieli. Patrz, ręką koło zatoczysz, a w garści snop iskier parzących. I pal nimi, pal - na popiół! Ale to już nie parów, to pole szerokie. A na polu konni z żelaza w płaszczach białych, a z nimi razem i Turcy, i Kozacy - i Szwedów kolumny, co ciągną kolubryny. I wszyscy wyją, bo bici piorunami potężniejszymi od ich armat. I bolszewików dzikie hordy tłumem zezwierzęconym rzucają się przez rzekę leniwą, gdy za nimi ułan goni - jeden, z szablą jasną w dłoni i rogatywką na dymiącym gniewem łbie. I z szabli raz po raz strzela ku nim błyskawica... Ale ten ułan syna nie ma - córkę ma... Czekać trzeba, aż się narodzi z niej syn z krwi gorącej, ognistej, piorunowej - i pojmie, kim jest... Thunderbolt zerwał się z łóżka i wydawało mu się, że oślepł - ale to była tylko noc, bardzo czarna noc - po chwili zaś jego podrasowane oczy wychwyciły tę drobinę księżycowego światła i odzyskał wzrok. Przeklinał w duchu i tę zdolność, i wszystkie inne - własne ciało, które było mu teraz obce, które nawet nie było przecież własnym. Ten sen - ten sam, co go nawiedzał po wielokroć w śpiączce szpitalnej, wracał, za każdym razem bogatszy, za każdym razem niosąc więcej wiedzy. I więcej pewności, że wszystko to, co się stało, zostało gdzieś wcześniej zaplanowane - nie w Inverness, nie przez szpiegokratów z Firmy, ale... Gdzie? I przez kogo? Boga? Czy on, Thunderbolt, ma prawo myśleć o sobie jak o wybranym? Nadczłowiek i kaleka w jednej osobie? I wtedy z pamięci wypłynęły słowa, które czytał w książkach, jakie w ciągu ostatnich dni podsuwał mu profesor - fragment wiersza: Panie! Jam blaskiem nie swoim zaświecił, Mój blask jest słabe twych ogniów odbicie!... Wstał i znieruchomiał, nasłuchując, czy nikt nie posłyszał jego nagłego poruszenia. Był pewien, że serce wali mu jak grzmot, że zbudzi nim całe miasto. Jednak wszędzie panowała cisza. Usiadł przy biurku, wziął papier i pióro. Chciał napisać profesorowi, że zrozumiał, choć przecież profesor sam wiedział, że tak będzie - sam go naprowadzał. A to wskazując Annie tłumaczenie z Lupusa, a to jemu te "księgi zbójeckie", jak mówił... Począwszy od chwili, gdy po raz pierwszy wziął do ręki pozostawiony mu przez matkę fulguryt - wciąż był prowadzony, prawie za rękę, prawie jak dziecko. Rzecz w tym, by odkrycia dokonać samodzielnie, by uwierzyć, myślał. Bez tego moc byłaby połowiczna, chroma - jak moc całego Narodu, który przestał wierzyć w swego Boga. Pogodził się z faktem, że to, co trzeba zrobić, uwolni go lub zabije. Albo jeszcze tej nocy na zawsze zniknie sprzed oczu Inverness, albo rano strażnik znajdzie jego zwęglone zwłoki w piwnicach Muzeum. Żal mu było rozstawać się z Anną, żal zostawiać profesora. Chciał im wyjaśnić, ale wiedział, że nie ma czego wyjaśniać, bo powiedziane zostało właściwie wszystko. Dlatego napisał tylko jedno zdanie, kilka słów, ot - post scriptum: obiit Thunderbolt, natus est Piorun. * Tej nocy nad Szczecinem rozpętała się burza tak gwałtowna, jakiej nie pamiętali nawet najstarsi meteorolodzy. Niebo poszarpały błyskawice, które niczym szpony przedzierały się przez atmosferę ku ziemi. Alarmy i światła samochodów włączały się samoczynnie, a bezpieczniki w budynkach stopiły się do szczętu. Kilka dni później w gazetach zaczęły ukazywać się relacje kilku skruszonych przedstawicieli świata podziemnego - niektóre składane przez nich w szpitalach w całym kraju, gdzie przewożono ich w stanie ciężkim, poparzonych i przerażonych. Nie tylko sypali wspólników, ale przy okazji przysięgali, że nakłonił ich do tego diabeł lub demon, który zmieniał się w kulę ognia, raził prądem i palił. Lekarze tłumaczyli to szokiem - dlatego poważne redakcje porzuciły temat, a tylko goniące za tanią sensacją tytuły uczepiły się go kurczowo. Podobnie jak mnożących się opowieści o pojawiającym się nad miastami jasnym obiekcie latającym, który sunął nad ulicami niczym helikopter patrolujący zakamarki podejrzanych dzielnic. Ale to już zupełnie inna historia. Igor Cyprjak IGOR CYPRJAK Urodził się 28 października 1974 roku w Łodzi, mieszka w Warszawie. Trochę się szwendał po różnych uczelniach (po roku na filologii polskiej, pedagogice, dziennikarstwie, studium reklamy) aż wylądował na zaocznej socjologii (drugi rok ISNS UW). W wolnych chwilach udziela się jako dziennikarz w radiu i na przykład w prasie kobiecej. Zadebiutował "Katedrą" ("NF" 5/93), potem był jeszcze niepokojący, niejednoznaczny "Smok" ("NF" 6/94). Wracając na nasze łamy po pięciu latach opowiadaniem "Piorun" prosił Igor by w biogramie nie używać słówka-wytrycha zaczynającego się na post, a kończącego się izm, gdyż nie jest tekst grą ani drwiną, jeno szczerym hołdem złożonym bohaterom masowej wyobraźni PRL-u. (mp)