Wojciech Gołąbowski Opowiadania Czas pomagania światu Czasami się budził. Rozglądał się wtedy dokoła, jakby chciał zapamiętać cały świat dzięki temu jednemu spojrzeniu. Potem robił zdziwioną minę, że świat ciągle jeszcze istnieje. A później zamykał oczy i spał dalej. Tak trwał nieprzerwanie od miesiąca - w szpitalu, podłączony do kroplówki. Wszelkie próby nawiązania kontaktu - czy to podczas przebudzeń, czy też usiłowań obudzenia go - spełzły na niczym. Nie wiadomo było jak się nazywa, gdzie mieszka, pracuje. Gdy go przywieziono - znalezionego przy śmietniku - nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Spośród szarego tłumu włóczęgów odróżniała go jedna rzecz. Jak stwierdził chirurg, jego nogi zostały amputowane w sposób fachowy, ale nie w szpitalu. Najwyraźniej - stwierdził - wynajął jakiegoś byłego specjalistę, bądź emerytowanego, bądź pozbawionego koncesji. W każdym razie było to dawno temu. Co najmniej pięć lat. Na podstawie tej wypowiedzi uruchomiono odpowiednie policyjne bazy danych, poszukując odpowiadającego opisowi chirurga. Nie znaleziono takiego w promieniu stu kilometrów. Szersze przeszukiwanie nie miało sensu. Pacjenta przywieziono rankiem 11 kwietnia, więc przydano mu imię jednego z patronów tego dnia - Filipa. I tak już zostało. Lekarz westchnął cicho i wstał z krzesła, stojącego nieopodal łóżka Filipa. Tej nocy także nic ciekawego pewnie się nie zdarzy. "Kiedyś w końcu musi się obudzić!", pomyślał, czując napływ irytacji. "Jak długo można trwać w takiej śpiączce? Tydzień, miesiąc, kwartał? Nabawi się zapalenia płuc i odejdzie w swym śnie. I nigdy nie dowiemy się, kim był." Wyszedł z oszklonego pokoiku i ruszył do dyżurki. Dwudziestoparoletnia siostra Joasia jak zwykle ni to siedziała, ni to leżała w fotelu, czytając horror. Stopy wyciągnęła na taborecie, pomocnym przy sięganiu na wyższe półki szafek medycznych. Była zwrócona do niego przodem, ale nie widziała go, zatopiona bez reszty w treści książki. Stał więc tak i spoglądał na nią. Brązowe, proste, długie włosy spływały jej na ramiona, na śnieżnobiały fartuch pielęgniarski. Zza okładki widać jeszcze było ciemne oczy, lekko rozszerzone z napięcia. Pamiętał, że reszta twarzy jest równie piękna. Spod końcówek kitla wyłaniały się zgrabne nogi w beżowych rajstopach. Do tego wszystkiego siostra Joasia była, jak to określał, porządną dziewczyną. Ach, gdyby był te paręnaście lat młodszy... Westchnął na duszy i spojrzał na okładkę książki. Z krwistoczerwonego chaosu wyłaniało się oko i kilka ostrych zębów w paszczy. Nazwisko autora nic mu nie mówiło. "Mój Boże", pomyślał, "żadnego poszanowania dla normalnej literatury." Chrząknął. Pielęgniarka poderwała się przerażona, widząc jednak znajomą twarz, nieco się uspokoiła. - Co nowego u Śpiącego? - spytała, jak zwykle zadowolona z rozpowszechnionego już na oddziale rymu jej autorstwa. - Chciałbym wiedzieć - mruknął doktor. - Zrób mi, proszę, herbaty. Mocnej. Siostra Joasia odłożyła starannie książkę i podeszła do kuchenki. Doktor podniósł ją - książkę, nie Joasię - i zaczął przeglądać. Najpierw próbował znaleźć stronę, na której nie byłoby słowa "krew". Po chwili skapitulował. Otworzył więc na przedostatniej stronie i zerknął na listę wydanych pozycji. Mimo znacznej obszerności spisu, zauważył zaledwie kilku autorów. Większość tytułów różniła się tylko kolejnym numerem. Na dole strony widniał stempel biblioteki Klubu Miłośników Horroru. Nigdy nie mógł zrozumieć, jak siostra Joasia może to czytać. Nie tylko ze względu na treść (czy jej brak), ale głównie biorąc pod uwagę miejsce i charakter pracy - nocne, samotne dyżury nie należały na oddziale do rzadkości... No, cóż. Odłożył zdegustowany książkę. - Lubi pan horrory, doktorze ? - padło znad podawanej, pachnącej herbaty. - Czytałem kiedyś Kinga - odparł. - Wydaje mi się jednak, że różnica między nim a tym - wskazał na stolik - jest zasadnicza. - Być może - zgodziła się. - Nie znam. "Nic dziwnego", pomyślał, zerkając ostatni raz na krwawą okładkę. Wyciągnął z nesesera świeżą gazetę i rozsiadł się w sąsiednim fotelu. Zatopił się we własnej lekturze. - ... w sny? - Słucham? - poderwał głowę znad artykułu. - Pytałam, czy wierzy pan w sny. - Jak to, czy wierzę? W co? - No, w to, że sny się spełniają. Że są zapowiedzią przyszłości. - Nie... raczej nie - pokręcił głową. - A dlaczego pytasz? - A, śniło mi się coś takiego... Jakby coś spadało na mnie z nieba... W nocy... - Cegła? - Nie, coś żywego... Jakiś ptak... Miało ostre szpony... Nieważne. - Niezbyt miły sen - zmarszczył brwi. - Nienajlepszy. - Może to z powodu tych książek? Wiesz - ożywił się - nie rozumiem, jak można... - Niektórzy ludzie lubią się bać - ucięła, nawykła do takich pytań. - Tak, słyszałem tę teorię - mruknął, wracając do gazety. Siostra nie zauważyła irytacji doktora. Odsuwając delikatnie niesforny kosmyk włosów za ucho, podeszła do szyby stanowiącej ściankę dyżurki. Spojrzała łagodnym wzrokiem na śpiącego Filipa. - Ciekawi mnie tylko, o czym on śni. Leciał. Kochał to uczucie wolności ptaka na niebie. Ale on ptakiem nie był. Nie czuł się jednak człowiekiem. Jak gdyby opadły z niego krępujące ludzi więzy. Spoglądał na oszklony budynek, na młodą dziewczynę i mężczyznę w średnim wieku zgromadzonych w jednym z niewielu oświetlonych pokoików. Dziewczyna miała piękne, długie włosy, mężczyzna siwą bródkę i takież wąsy. Nie czuł żadnej więzi z nimi. Nie był jednym z nich. Leciał bezszelestnie po nocnym niebie. Przelatywał nad dachami, zręcznie omijając anteny telewizyjne, dzięki którym widzowie siedząc bezpiecznie w domowym zaciszu mogli spokojnie napawać się wiadomościami o kolejnych morderstwach, bestialstwach i zbrodniach. Bo ludzie lubią o tym słuchać. Nie lubią tylko, gdy ich to spotyka. Jak gdyby samo słuchanie i oglądanie Śmierci na wszechobecnych ekranach stanowiło haracz jej składany. Jakby mogło odwlec w nieskończoność nieuniknione. Jak... Ciszę nocną rozerwał skowyt psa. Przerwał rozmyślania i skierował się w stronę, z której dobiegał ów jęk i prośba zarazem. Poczuł mocniej swe skrzydła utkane z nocy na kształt nietoperza. Poczuł rosnące szybko w środku każdego ramienia szpony. Wiedział, że nietoperze zawisają na nich, on jednak nie potrzebował tego. Jego szpony były ostre jak brzytwa. Były przeznaczone do czego innego. Nadleciał nad źródło dźwięku i spojrzał na jego przyczynę. Coś w skórzanej kurtce nabijanej ćwiekami na przemian kopało i biło plastikową rurką kulącego się wśród sterty śmieci psa. Lubił psy. Tylko one go widziały na mrocznym nieboskłonie. Gdy istota przypominająca człowieka jeszcze raz kopnęła ofiarę, dobył z gardła wrzaskliwy pisk i runął w dół. Na prześladowcę. Szpony złowrogo zalśniły w świetle księżyca. Znalazły cel. - Dobry wieczór, panie doktorze - tym razem przez biały fartuch pielęgniarski wyraźnie przebijał czerwony materiał eleganckiego żakietu. "W takim stroju do pracy...?", pomyślał zdumiony. - Dobry wieczór, Joasiu. Co słychać? - Dziękuję, wszystko w porządku. Poczęstuje się pan ciastem? - O, a jakaż to okazja? - A - siostra uśmiechnęła się szeroko. - Miałam urodziny i trochę zostało po imprezie. - Trochę? - doktor zerknął na ciasto. Wyglądało na świeżo wyjęte z foremki, jeszcze nie skalane nożem. - Ach, więc proszę przyjąć najlepsze życzenia. Niech jakiś przystojny chłopak wybije ci z głowy te horrory, dziewczyno. - Dziękuję - oblicze pielęgniarki rozpromieniło się jeszcze bardziej. Policzki nabrały koloru ubrania. Doktor pomyślał przelotnie, kiedy to ostatnio widział rumieniącą się młodą kobietę. Nie pamiętał. "Ale znak jest dobry: świat powoli wraca do normalności. Trzeba mu tylko trochę pomóc". - Tyle że - siostra Joasia zatroskała się - chyba nie wzięłam noża, by to pokroić, a tu jakoś też żadnego nie widzę... Doktor pomyślał o swoim płaszczu. Tam, w zaciszu kieszeni krył się wspaniały nóż myśliwski. Kupił go dawno temu, ale nosił od kilku miesięcy. Zawsze przy sobie. Nieduży, doskonale leżał w dłoni. Jego ostrze przecięłoby każde ciasto, choćby stare i na śmierć zasuszone. Ale było przeznaczone do czego innego. Nigdy się nim nie chwalił. Przyzwoitą siostrę Joasię mógłby przerazić. Lepiej niech sobie myśli, że on jest zwyczajnym lekarzem, który zawsze chroni życie. Normalnym, bezbronnym przechodniem. - Jakoś sobie poradzimy bez noża - wskazał pielęgniarce fotel, samemu zanosząc wiktuały. - Przecież mamy ręce, a i nikt obcy na nas nie patrzy. - Wszyscy śpią - Joasia zerknęła przez szybę i zachichotała. - A zwłaszcza Filip. Leciał. Ale tym razem poczucie wolności było tłumione przez niewytłumaczalne pragnienia. Jedne z nich ciągnęły go do budynku szpitala, tam, gdzie leżało jego ciało, pogrążone w głębokim śnie. Wiedział, że śni, ale w swoim sennym, skrzydlatym ciele czuł się lepiej. W niej chciał pozostać. Powracał więc czasem do ciała człowieczego, ale nie chcąc go, szybko ulatywał z powrotem. Wracał do przestrzeni. Do wolności. I coraz częściej do niszczejącej dzielnicy jakiegoś pobliskiego miasta. Nie wiedział, dlaczego. Nie znał tego miejsca. Krążył jednak nad jakimś budynkiem i nad całą okolicą. Czuł się dziwnie związany z nią. Czuł się jej strażnikiem. I dlatego, gdy posłyszał chrobot wytrycha, nie zawahał się. Złodziej był cichy dla uszu ludzkich, lecz nie dość cichy dla nocnego drapieżnika. Po ultradźwiękowym wrzasku, od którego parę psów zawyło tu i ówdzie, włamywacz rozejrzał się, jakby przeczuwając coś niedobrego. Ale dla niego było już za późno. - Czytał pan już gazetę? - siostra Joasia widząc zmoczonego deszczem doktora od razu wzięła się za robienie gorącej herbaty. - Nie, a co piszą? - doktor zdjął mokry kapelusz i płaszcz. Na szczęście popielaty swetr pod płaszczem był już suchy. Pasował, jak oceniła Joasia, do siwego zarostu doktora. - Znaleziono kolejną ofiarę z poderżniętym gardłem. To już chyba ósma. - A co na to policja? - w jego głosie można było wyczuć lekkie zdenerwowanie. - Nic - dziewczyna wzruszyła ramionami i zalała woreczek wrzątkiem. - Albo coś wiedzą i trzymają to w tajemnicy. Dobro śledztwa i takie tam... Proszę. - Dziękuję - przystawił zmarznięte dłonie do szklanki. Ta majowa noc wcale nie była tak ciepła, jak być powinna. A może to jemu było zimno? Do tego ten deszcz... Krew spływająca chodnikiem... - Ach, jeszcze jedno - pielęgniarka chwyciła gazetę i podała mężczyźnie. - Piszą, że z oględzin ofiar wynika, że morderca zna się na rzeczy. - Zna się...? - To znaczy od strony medycznej. No, wie pan. Wie, co przeciąć i jak. - Ach, tak - mruknął lekarz i zaczął czytać artykuł. Twarz zasłonił gazetą. Siostra podeszła do szyby i spojrzała na oddział. W nocy panował tu taki spokój, że... było to aż nienaturalne. Zbyt spokojnie. Krople deszczu dzwoniły lekko o szkło okien. Usypiały. Ale nie wszystkich... - Doktorze! Filip się poruszył! Chyba się budzi! - zawołała z przejęciem. Lekarz zerwał się z fotela, odrzucając na bok lekturę. Wybiegł z dyżurki i pobiegł do pokoiku pacjenta. Joasia tuż za nim. Wpadli jak wicher do pomieszczenia i pochylili się nad łóżkiem. Rzeczywiście, człowiek zwany Filipem budził się. Patrzył wokoło niewidzącym wzrokiem, aż spojrzenie skupiło się na pielęgniarce. - Kim jesteś - doktor spytał spokojnie, choć trochę ostro. Pacjent nie zareagował, nadal spoglądając na dziewczynę. - Kim jesteś, Filipie? - łagodniej spytała Joasia. Ale jej rozmówca już zamykał oczy. - Nie zasypiaj! - rzucił lekarz, chwytając rękę leżącego. - Obudź się. No, dalej! Słyszysz? Obudź się! A, do diabła z tobą! - gwałtownie obrócił się i wyszedł z gniewną miną. Siostra stała dalej, zaszokowana jego zachowaniem. Zawsze taki kulturalny, spokojny, a tu... Czyżby ten artykuł? Poprawiła ułożenie śpiącego i wyszła, cicho zamykając drzwi. Leciał, ale myśli nie dawały mu spokoju. "Kim jesteś?" Nie wiedział, kim jest. Nie wiedział, czym jest. "Kim jesteś, Filipe?" Nie miał nigdy na imię Filip. Ale jak? Nie pamiętał. "Nie zasypiaj!" Przecież w tym śnie żyje naprawdę, życiem, o którym im się nie śni. "Kim jesteś, Filipie?" Ta dziewczyna. Ta twarz. Jakże podobna... do kogo? I dlaczego tak uparcie powraca do tej dzielnicy, coraz bardziej zaniedbanej? Czyżby to stąd pochodził? Czyżby tu narodziło się to ciało, przykute do szpitalnego łóżka? A ta twarz... Byłaby to twarz matki? Nie, przecież matka... Przypomniał sobie. Matka zmarła na raka skóry. W tym domu. A w kilka dni później znienawidzony ojczym pobił go i wyrzucił na śmietnik, aby zajął się nim ktoś inny. Albo żeby zdechł. Dość wspomnień! Wrzasnął. Rozszczekały się wszystkie psy w okolicy. Wrzasnął jeszcze raz, mocniej. Psy zawyły boleśnie. A zwłaszcza jeden, ulubiony matki, obecnie trzymany na dworze, w obskórnej budzie. Nie chciał ich bólu, ale miał zadanie do wykonania. Wrzasnął po raz trzeci. Tu i ówdzie zapaliły się światła w oknach, jakieś głosy usiłowały uspokoić rozszalałe psy. Otwarły się drzwi domu. Potężna sylwetka ojczyma ubranego tylko w slipy i spocony podkoszulek pojawiła się w nich, po czym wyszła na deszcz. Z domu dobiegł głos jakiejś młodej kobiety. Postać ojczyma zaczęła krzyczeć na psa. Chwyciła za oparty od dom kij od miotły i podeszła bliżej budy. Pies powoli wycofywał się, lecz nadal wył. Człowiek zamachnął się. Spoglądał na tę scenę z góry, zataczając niewielkie koła. Jego szpony były już na swoim miejscu. Nadal nie wiedział, czym jest, ale wiedział, po co tu jest. Wydał jeszcze jeden okrzyk i spikował na ofiarę. Joasia od razu poznała, że doktor jest w złym humorze. Był to jednak wyjątkowo dzienny dyżur, nie pytała więc o szczegóły. Na dziennej zmianie nie miała nawet czasu na czytanie ulubionych horrorów. A lekarz rzeczywiście był zły. Głównie na policjantów, którzy dwie godziny wcześniej przesłuchiwali go w związku z ostatnimi morderstwami. Prowadzący śledztwo byli niemalże pewni, iż czyni to ktoś ze świata medycznego, więc z braku innych tropów sprawdzali pobliskich lekarzy. Było ich trochę, oj, było - szpital nie był jedynym ośrodkiem w okolicy - więc czemu przyczepili się akurat do niego? "Czyżbym komuś mówił, że potrzeba zmienić oblicze tego chorego świata? Nawet jeśli tak, to przecież wszyscy tak mówią. Może mówiłem, że trzeba światu aktywnie pomóc się leczyć?", zastanawiał się. "Bo mojego noża nikomu nie pokazywałem, to pewne. Kupiłem go daleko stąd, sprzedawca mnie nie zna. Dobrze przynajmniej, że mnie nie zrewidowali." Ale nie było czasu na rozmyślania. Roboty było dość. Na dodatek na poprzedniej zmianie obudził się Filip i, co najdziwniejsze, nie zasnął od razu. Nie powiedział jednak ani słowa. - Panie doktorze, policjant do pana! - dobiegło od drzwi wejściowych na oddział. - Nie teraz, jestem w pracy! - odkrzyknął. - Mówi, że to pilne! Zaklął pod nosem. Jego robota też była pilna. "Czy oni nie dadzą mi spokoju?", myślał zdenerwowany. "Przyszedł mnie aresztować? Jeśli teraz chce mnie przesłuchiwać, to go normalnie wyrzucę stąd. Cały oddział mnie poprze." Jednak mundurowy nie był tym, który prowadził śledztwo. Był młodszy wiekiem i rangą. - Słucham? - nadal był zaniepokojony, co można było łatwo wychwycić w jego głosie. - Panie doktorze, szef stwierdził, że to dla pana ważne i kazał to dostarczyć - wyrzucił z siebie, podając zarazem dużą kopertę. Lekarz rozerwał szary papier i wyjął kilka kartek. Na jednej z nich była odbitka kserograficzna zdjęcia. Znał twarz z tego zdjęcia. - Siostro Joasiu! - zawołał za siebie. - Tak, panie doktorze? - dobiegło z oddali. - Mamy akta Filipa! - stwierdził z satysfakcją. - Jak żeście to znaleźli? - zwrócił się znów do policjanta. - Oj, nie wiem, panie doktorze. Ja to tylko przyniosłem. - Cóż, dziękuję - wręczył kartki nadbiegłej właśnie miedzianowłosej pielęgniarce. Ta gorączkowo zaczęła je przeglądać. - Ach, jeszcze jedno - mundurowy najwyraźniej zapomniał, że rozmawia z lekarzem, bo spoglądał tylko na Joasię. Jak zaczarowany. - Szef kazał pana doktora przeprosić. Złapali tego mordercę, co pana przesłuchiwali w jego sprawie. - Tak? - lekarz uśmiechnął się. - Tak - młody policjant jakimś nadludzkim wysiłkiem oderwał wzrok od dziewczyny i spojrzał na rozmówcę. - Podobno jakiś psychiczny, wylany z medyka. Może mu odbiło? - Może - zgodził się doktor. - Dziękuję panu. Joasiu, odprowadź pana do wyjścia - rzucił, biorąc z powrotem akta Filipa z rąk zdziwionej pielęgniarki. Przeglądnął je szybko. Było tam i imię, i nazwisko, i inne dane personalne, zdjęcie i co najważniejsze, numer konta bankowego. Odetchnął z ulgą, choć nie znał stanu tego konta. Sama jego obecność świadczyła na korzyść pacjenta. Poza tym będzie za co leczyć go dalej. Zamknął akta i zdecydowanym krokiem podszedł do dyżurki. Położył teczkę na stoliku i wrócił do pracy, rozmyślając nad słowami policjanta. "Złapali kogoś. Kogo? Pewnie błąkał się po okolicy. No, tak. Trzeba być ostrożnym, tylu różnych typów żyje ciągle na tym świecie... Za dużo. Ale powoli... Na wszystkich przyjdzie kolej..." Tym razem leciał w dzień. Nie przeszkadzało mu to. Wiedział, że nikt go nie zobaczy. A on sam zmieniał się. Już nie był podobny do nietoperza. Jego skrzydła nabrały jakby dostojeństwa, stały się skrzydłami ptasimi. Zanikły szpony u ramion, pojawiły się natomiast gdzie indziej - krótkie, w miarę chwytne. Niemniej radość latania była ta sama, zwłaszcza, iż dzień był piękny. Spoglądał na pięknie położony budynek Ośrodka, w którym go umieszczono po wypisaniu ze szpitala. Pieniądze z konta pokryły koszty leczenia szpitalnego, obecnie zaś poddawany był zabiegom rehabilitacyjnym. Leciał. Pod nim szumiała rzeka, nad brzegiem której położony był Ośrodek. Woda była czysta. Na lewo las. Na prawo łąka - zielony pas startowy. Za łąką pole, a na nim dojrzałe już do zżęcia zboże mieni się złotymi kolorami. Coś jednak kłóci ten obraz - tu i ówdzie między kłosami czerwieni się mak. Zwolnił lotu i z pewnym trudem zerwał jeden kwiat. Jego krwista czerwień falowała na wietrze, jak gdyby chciała coś powiedzieć, przypomnieć coś ważnego, coś... - Panie Arturze, czas na ćwiczenia - dobiegł gdzieś z tyłu głos pielęgniarki. - Zaraz przyjadę - wycharczał, z trudem wymawiając słowa. Siostra wyszła z pokoju. Westchnął. Siedział w fotelu inwalidzkim, odwrócony tyłem do drzwi. Przed nim, za otwartym oknem rozpościerała się panorama okolicy. Spojrzał na swe ręce. W zaciśniętej pięści tkwił kwiat maku. Ciągle pachniał zbożem. Wydało mu się, że część krwistoczerwonej barwy spływa na jego ręce. Jak znak. Wyrzucił z obrzydzeniem kwiat przez okno i wyjechał z pokoju. Wojciech Gołąbowski Do zobaczenia w nocy. Pamiętnik. Dnia szesnastego stycznia wyszedł z domu i nie wrócił pan Andrzej Szyszko, lat 47, zamieszkały w Lęborku. Wzrost [...] Całą winę zrzuciłem na nieszczelności okna. Na dworze leżały kopy śniegu, zimny wiatr hulał do woli. Niedokładna budowa bloku nie była w stanie go zatrzymać na zewnątrz. Zły na projektantów, wykonawców, na wiatr, zimę i w ogóle, odwróciłem się na drugi bok. Rękę, na której poczułem zimny powiew, schowałem pod kołdrę i uporczywie starałem się zasnąć. W ubiegłą środę, piętnastego lutego wyszła z domu i nie wróciła pani Zofia Maer, zamieszkała w Tczewie [...] Pierwszy przypadek, ten styczniowy, przypomniałem sobie w lutym. Okoliczności były podobne. Choć na dworze po śniegu pozostało tylko szare błoto, wiatr nadal był chłodny. Nie zwróciłbym większej uwagi na zimny powiew wokół prawego nadgarstka, gdyby nie to, że cała prawa ręka spoczywała bezpiecznie pod kołderką. Dnia siedemnastego marca bieżącego roku wyszedł z domu i nie wrócił obywatel Tucholi, Wiesław Mazur, lat 32 [...] Dopiero w marcu dopadło mnie to skojarzenie. Pamiętam, był ciepły, miły wieczór, ani śladu wiatru. Tym bardziej więc zaskoczyło mnie nagłe zimno na mojej ręce. Po parunastu dniach, gdy błądząc po kanałach telewizji kablowej usłyszałem suchy komunikat, zrobiło mi się zimno nie tylko na ręce. Wspomnienia połączyły się w pary i uderzyły mnie jak młot kowalski, rzucając mną z powrotem na kanapę, z której to nieopatrznie wstałem. Wypiłem chyba ze ćwiartkę tego, co miałem, zanim nie opanowałem się na tyle, by móc iść spać. Piętnastego kwietnia wyszedł z domu i nie wrócił [...] Tym razem wiedziałem, że przyjdzie. Co noc w okolicy połowy miesiąca czuwałem czekając na lodowaty powiew. I nie zawiodłem się. Przyszedł i odszedł równie nagle, pozostawiając po sobie tylko makabryczne wspomnienie. I strach. Narastający z miesiąca na miesiąc. Z dnia na dzień. O co tu chodzi ? Czemu ja ? Przecież zaginięć było więcej - dlaczego więc "czuję" tylko te z połowy miesiąca ? Dziesiątki pytań. Żadnych odpowiedzi. Strach. Dnia czternastego maja wyszła z domu i nie wróciła [...] Spoglądając w kalendarz, zorientowałem się w jednym : "moje" zaginięcia zdarzały się wyłącznie w pełnię księżyca. Z dokładnością co do pół dnia. Co do kilku godzin. Jedna odpowiedź - ileż nowych pytań ! Zacząłem zapisywać komunikaty - może owe osoby posiadają jakieś wspólne cechy ? Może są tymi cechami (tą cechą) powiązane ze mną ? A, przy okazji - jakby w odpowiedzi na chłód wokół prawego nadgarstka, wokół lewego pojawiło się nieśmiałe ciepełko. Czyżby reakcja obronna organizmu? Trzynastego czerwca bieżącego roku wyszedł z domu i nie wrócił [...] Zimno i ciepło staje się coraz bardziej intensywne. Nadal nic z tego nie rozumiem. Boję się przyznać komukolwiek - jak nic pomyślą, że się próbuję z nich nabijać. Albo wyślą mnie do psychiatry. Myślałem też o pójściu do lekarza lub na policję, ale cóż bym im powiedział? Dnia dwunastego bieżącego miesiąca wyszedł z domu i nie wrócił [...] Lato! Omal nie przegapiłem pełni księżyca. Zimno znów dało znać o sobie. Niestety, coraz bardziej makabrycznie. Będąc przygotowanym na jego przyjście, starałem się jakoś je wyczuć, zbadać, czy coś w tym guście. Gdybym znał wcześniej rezultaty, chyba wolałbym się upić. Zimno bowiem (podobnie zresztą ciepło) uformowało się na krótko w kształt pierścienia. Bardzo nieregularnego - raz szerszego, raz węższego. Aż za bardzo przypominało dotyk dłoni, ale dotykiem, jako takim, nie było. Prędzej było to, jakby - oj, jakby to opisać - o, na przykład gdyby ktoś chciał chwycić cię za rękę, lecz w ostatniej chwili zrezygnował. Albo gdy zbliżysz się do pieca - czujesz jego ciepło, choć go nie dotykasz. Dziesiątego sierpnia wyszła z domu i nie wróciła [...] Nadal niewiele odpowiedzi. Ale, ach ! Znalazłem coś. Jakby szlak. Jednak zapisywanie komunikatów dało rezultat. Jeśli się nie mylę, "moje pierwsze" dochodziły gdzieś z Północy. To by się zgadzało. Od maja do sierpnia - cztery zaginięcia. Cztery miasta. Włocławek. Konin. Kalisz. Wieluń. Szlak wiodący nieubłaganie na południe. Ciągle żadnych cech wspólnych zaginionych. Wysocy i niscy. Chudzi i otyli. Młodzi i starzy. Niczym w średniowiecznym "dance macabre". Każdy jest wybrany. Nikogo nie ominie. Ponowna obserwacja potwierdziła dotyk rąk. Zimnej i ciepłej. Dotyk jednak nie ciała, lecz ducha. Jest coś dziwnego w tej "zimnej" ręce. Jakby jakaś nieregularność, której pomimo narastania intensywności doznań nie mogę określić. Dnia dziewiątego września [...] Odkryłem sekret "zimnej" dłoni. Odkrycie to rzuciło mnie na skraj szaleństwa, na dno strachu wdzierającego się w każdą komórkę ciała. Zimna ręka nie była ludzka. Abstrahując od jej temperatury, miała (ma) trzy nienaturalnie długie palce. I chwytny kciuk POMIĘDZY palcem drugim a trzecim. Przez następne parę dni byłem pijany - po takim odkryciu nie miałem i tak co ze sobą zrobić. Kończę już ten pamiętnik. Wrześniowy wybór - Lubliniec wyraźnie wskazuje dalszy ciąg wędrówki. Pogodziłem się z tym, że to ja będę następny. No, chyba, że coś nie wypali i TO przejdzie obok mnie. Co wtedy zrobię z tymi kartkami ? Może podrę. Może spalę. Nie wiem. Na pewno nie znajdziecie ich na moim biurku. Ale tak się nie stanie. Wiem o tym. To się czuje - owo zbliżanie się nieuniknionego. Co by tu jeszcze napisać ? Może parę słów o sobie. Mieszkam (skoro to czytasz, to znaczy, że powinno tu pisać "mieszkałem") sam, adres najbliższej rodziny jest w notesie, który położę obok. Biorąc pod uwagę, że nie znajdziecie mojego ciała, nie kłopoczcie się z pogrzebem. Najwyżej mały, symboliczny krzyż. Byłem ochrzczony, więc niech już będzie ten krzyż. Taaak. Zapada zmrok. Dziś pełnia. Ciekawe, dokąd zaprowadzi mnie dziś zimna ręka. A może będzie to słodki głos ? Aż w końcu chwyciwszy mnie mocno, jedną moją "półcielesną" rękę położy na wybrańcu listopadowym, samemu także przypieczętowując nieuniknione. Co potem ? Ha ! A może będę was straszył po nocy ? W. Gołąbowski Dzień wypłaty Wreszcie przyszedł. Z dawna oczekiwany. Dzień wypłaty. Udało mi się uniknąć poklepywań po plecach i zaproszeń na piwo. Szybko jednak wyniosłem się z biura. Teraz czekał mnie bardziej uciążliwy odcinek drogi: środek miasta. Musiałem dostać się do centrum, bo właśnie tam miał sklep jubiler - mój znajomy z czasów dzieciństwa. Oczywiście, mógłbym czynić zakupy w innym sklepie: tańszym, droższym, bliższym, dalszym - nie o to chodziło. Ale memu znajomemu raz wytłumaczyłem, o co chodzi, no i teraz był przygotowany na moje comiesięczne zakupy. A były to zakupy nie lada: za całą miesięczną pensję. Mogłem wziąć taksówkę. Mogłem pojechać autobusem lub tramwajem, ale nigdy tego nie robiłem. Wolałem trochę zaoszczędzić. Poza tym zawsze lubiłem spacery. No i paradoksalnie był to jeden z szybszych sposobów podróżowania po mieście. Wreszcie, po dwóch próbach przejechania mnie przez zestresowanych kierowców, po pięciu rozczarowanych kieszonkowcach, po dwudziestu sześciu pseudo żebrakach i po ośmiu nachalnych sprzedawcach obnośnych dotarłem do sklepu znajomego. Zaprosił mnie na zaplecze. Zaprezentował mi swą miesięczną propozycję. Zgodziłem się bez zbytniego wahania. Miał dobry gust, a ponadto umiał sobie wyobrazić, co może mi być przydatne. Dokonałem komputerowej transakcji, przelewając pozostałe na koncie po automatycznym odliczeniu podatków i opłat za mieszkanie pieniądze na rachunek jubilera. Zaszyliśmy precjoza w szmacianym pasie, przymocowałem go sobie pod ubraniem, na wysokości pasa. Byłem gotów do dalszej drogi. Teraz czekał mnie dość niebezpieczny odcinek - powrót przez miasto. Na tym odcinku niechętnie musiałem brać taksówkę. Traciłem w ten sposób i czas, i trochę pieniędzy, ale zyskiwałem na bezpieczeństwie. Skąd miałem drobne na taryfę ? Nie miałem. To jubiler ją zamawiał, on też płacił. Wszystko było wliczone w cenę, nie tracił na mnie ani grosza.Nie zamieniłem z kierowcą ani słowa więcej niż było potrzebne do określenia punktu docelowego drogi. Wysiadłem z auta, rozejrzałem się dyskretnie na boki. Nic podejrzanego. Prawie pusta ulica, kilku przechodniów. Spokój przedmieścia. Tutaj, przy Bramie, wynajmowałem pokój. Nie był mi potrzebny do niczego. To znaczy, niczego prócz formalnego miejsca zamieszkania, potrzebnego dla administracji. Dla banku. Dla pracy. Ewentualnie dla poczty, choć ta prawie nie przychodziła. Najwyżej jakieś ulotki, ankiety. Żadnej korespondencji. Zaglądałem do tego "domu" raz czy dwa razy w tygodniu, głównie po to, by dać znać właścicielce, że żyję. W dzień wypłaty jednak nie miałem na to ochoty. Wszedłem szybko w Bramę. Dla wszystkich ludzi była to normalna brama wjazdowa na podwórze. Dla mnie była to Brama. Przekroczyłem ją i odetchnąłem z ulgą. Tu, na kamienistej pustyni u podnóża średnio wysokich gór mogłem trochę odpocząć. Zrelaksować się. Jeśli nie liczyć kilku skorpionów i paru węży, nie groziło mi nic. Czekały mnie teraz dwa - trzy kilometry prostej drogi do następnej Bramy. Doskonale wiedziałem, gdzie jej szukać. Była dobrze widoczna, odcinała się od reszty zielonego zbocza swoim mrokiem. Ale była tak widoczna tylko dla mnie. Kiedyś próbowałem przeprowadzić przez Bramę mojego przyjaciela. Jak potem twierdził, nagle rozmyłem się w powietrzu i zniknąłem z jego świata. Cóż, dobrze że przynajmniej ubranie i inne martwe przedmioty dawały się przenieść na drugą stronę. Dotarłem do zbocza. Tuż przy Bramie stało mizerne drzewko, na tyle jednak rozłożyste, iż utrzymywało ciężar mego brezentowego wora z przebraniem. Nie spiesząc się wyciągnąłem z jego środka obszerny habit i nałożyłem go na siebie. Głęboki kaptur skrywał w cieniu moją twarz. Byłem gotów do pokonania następnego odcinka drogi do domu. Wszedłem w Bramę.Tak, w tym świecie bywa niebezpiecznie. Może cię na przykład stratować rozpędzony koń jakiegoś rycerza. Mogą cię napaść rozbójnicy. Chłopi mogą zadźgać cię widłami lub cepami przetrącić ci kark. Dlatego też po pierwszej, krótkotrwałej wizycie zakończonej pogonią wśród oskarżeń o czary wolałem zaopatrzyć się w mnisi habit. Dawał on określone poczucie bezpieczeństwa, niejako nietykalność osobistą. Następna Brama znajdowała się wprawdzie niedaleko, ale droga do niej prowadziła przez ruchliwą wieś. W niej jak zwykle panował smród - pomyje spływały drogą, pod nogami wałęsały się zwierzęta. Niemiłosierny był także hałas : ludzie wrzeszczeli na siebie, na dzieci, na zwierzęta, te ostatnie szczekały, gdakały, gęgały i chrząkały. Nie chciałbym tu mieszkać. Odetchnąłem z ulgą, gdy tylko wyszedłem z wsi. Na szczęście ludzie w niej schodzili mi z drogi z szacunkiem, choć czasami dzieci próbowały zerwać mi z głowy kaptur. Zdarzało się też spotkać innego mnicha, od razu chcącego wspólnie się pomodlić czy porozmawiać. Wtedy szybko dawałem znaki rękoma mające sugerować, jakobym złożył przysięgę milczenia. Nie to, żebym miał coś przeciw wspólnej modlitwie - po prostu nie znam łaciny. Nie wiem co prawda, czy w tym świecie właśnie łacina była językiem urzędowym, ale wolałem tego na własnej skórze nie sprawdzać. Zakładam, że ten świat wiernie odwzorowuje nasze średniowiecze; ba, może i to jest nasze średniowiecze! Kto wie... Skręciłem ze ścieżki i dotarłem do Bramy. Niebezpieczeństwo spotkania innych mnichów polegało także na tym, że mogli chcieć mi towarzyszyć w drodze. Przecież nie mogłem nagle zniknąć im z oczy! Zaraz by to miejsce ogrodzili i zaczęliby czynić egzorcyzmy. A przecież musiałem tędy prawie codziennie przechodzić niepostrzeżenie! Po drugiej stronie Bramy było jak zwykle parno i gorąco. Byłem w jakimś tropikalnym lesie, czy może nawet w dżungli. Nie miałem ochoty tego sprawdzać po tym, jak pewnego dnia przemknął mi przed oczami olbrzymi tygrys. No, może to nie był tygrys. Nie znam się na tym. Szybko obszedłem dookoła Bramę i wszedłem do niej z drugiej strony. Jest to jedyna znana mi Brama dwustronna. Do innych albo nie da się wejść z drugiej strony, albo ich stamtąd w ogóle nie widać. Ta stanowi ewenement. Może jest ich więcej gdzieś rozsianych, nie znalazłem do tej pory innych. W każdym razie dobrze, że w tym świecie nie musiałem być długo, gdyż moje ubranie nie nadawałoby się do niczego, a zwłaszcza do pracy w "moim" świecie. No, wreszcie byłem w domu. Na polance, gdzie znajdowała się Brama, pasł się mój ogier. Zarżał na me powitanie. Poklepałem go po karku i przebrałem się w ubranie przytroczone do jego boku. Z jaką rozkoszą zdjąłem z siebie "normalne" ubranie! Dopiero teraz zaczynałem czuć, że żyję. Dosiadłem wierzchowca i przyjechałem do domu. Do jedynego mieszkania, który nazywam "domem". Do mojej ukochanej, wyczekującej mnie na ganku. Do jej pocałunków i miłości. Do mego nienarodzonego jeszcze dziecka. Nie wiem co prawda, co wyjdzie z tego związku, ale jestem pełen nadziei. To nic, że ona jest elfką i będzie żyć dłużej ode mnie. Któż wie, kiedy nam śmierć pisana? Spytacie, czemu pracuję tak daleko od domu. Cóż, próbowałem załapać się na coś opłacalnego w tym świecie, ale... Ukończyłem studia ekonomiczne, nie znam się ani na rolnictwie, ani na handlu, ani na hodowli czy też łowiectwie. Nie, nie mam zbyt daleko do pracy. Droga w jednym kierunku nie zajmuje mi więcej czasu niż innym pracownikom biura. Poza tym, może przywiązałem się jednak trochę do świata mojego dzieciństwa ? Wreszcie to tam mogę zarabiać na utrzymanie swego domu. Dlaczego zapłatę przynoszę w formie złotych i srebrnych przedmiotów ? Bo to także tu ma swoją wartość. Tu, w krasnoludzkim banku wymieniam je na miejscową walutę. Czemu nie szukam następnych Bram ? Och, znalazłem parę tu i ówdzie. Ale nie ciągnie mnie już włóczęga po nieznanych lądach. Tu mi dobrze, przy boku mej ukochanej. Jak to możliwe, że umiem znajdywać i przechodzić przez Bramy ? Nieraz się nad tym zastanawiałem. Nie wiem. Może po prostu dlatego, że zawsze w nie wierzyłem? W. Gołąbowski Eksperyment Technik zgłosił pełną gotowość. Szef skinął głową i osobiście zainicjował odliczanie właściwą kombinacją cyfr. Na wszelki wypadek cofnęli się. * * * Bestia nie zważając na odciętą łapę, napierała dalej. Już nie stali w wilgotnych lochach, ale gdzieś, hen, na niebotycznej skale. Rąbnął na odlew. Uderzenie odcięło jedną z głów, która zaczęła spadać w dół. I niżej, i niżej, aż na samo dno kanionu. A tam rzeka o kryształowo czystej wodzie. I piękna dziewczyna, pluskająca wśród fal. "Chodź do mnie, rycerzu", woła. I poszedł, już bez zbroi, bez miecza ni tarczy. Ciało dziewki było gładkie, aksamitne. I tak ciepłe, tak prawdziwe... Ciało dziewczyny! Sen prysnął jak bańka mydlana. Wyskoczył z łóżka omal nie rozbijając sobie głowy o stojące obok krzesło. Dziewczyna! W jego łóżku! "Spokojnie. Tylko spokojnie." Gorączkowo rozejrzał się po pokoju. "To na pewno sen." Zegar wskazywał za kwadrans trzecią w nocy. Ubranie leżało, jak je wieczorem zostawił. "Tylko spokojnie" - powtórzył sobie na wszelki wypadek. Uszczypnął się mocno. - Au! - syknął i zamilkł przerażony. Ale było już za późno. Dziewczyna otwarła oczy. - Aaaa! - wrzasnęła. - Bhmm... ummm... - jęczała przerażona zza szybko zakneblowanych ręką ust. Miał nadzieję, że jej krzyk nie zbudził żadnego z sąsiadów. Zwłaszcza tych z telefonem, tak chętnych do dzwonienia po policję. Poczuł, że dziewczyna przestała krzyczeć. Drugą ręką zaświecił nocną lampkę i spojrzał na nią. Patrzyła wzrokiem przerażonym, w którym zaczęło się pojawiać bezbrzeżne zdumienie. Było w jej rysach coś znajomego, coś... - Gośka! - odskoczył, zaszokowany własnym odkryciem. Na szczęście dziewczyna nie skorzystała z danej jej wolności słowa i nie wróciła do budzenia wszystkich dokoła. - Krzysiek! - rozpoznała kolegę z roku. - Co ty tu robisz? - Jak to co? - rozejrzał się po znajomych kątach. - Mieszkam. - U mnie? - Nie - odpowiedział zdziwiony. - U siebie. Gośka dopiero teraz rozejrzała się dokładnie. Pobladła i opadła na posłanie, tępo patrząc w blady sufit. - Chyba śnię - wyjąkała. - No, to mamy podobne sny - przysiadł na skraju łóżka. Dziewczyna instynktownie odsunęła się, jakby był jakimś wstrętnym, oślizgłym potworem. - Nie bój się - powiedział ciepłym, kojącym, choć trochę rozbawionym głosem. - Nie jestem żadnym wstrętnym, oślizgłym potworem. - Gdybyś nim był - odparła trwożnie z drugiego końca łóżka - wiedziałabym, że śnię. A tak nie mam pewności. Krzysztof oparł głowę na rękach i jęknął. "Musi być jakieś wytłumaczenie. Hipnoza? Autosugestia? Duchy? Przecież ja nie piję, to nie halucynacje..." - Nigdy więcej nie tknę alkoholu - stwierdziła dziewczyna. - Przecież ty też nie pijesz. Tak, jak i ja - zajęczał. - Faktycznie - przyznała wciąż oszołomiona. - Była wczoraj u ciebie jakaś impreza? - spytała z cieniem nadziei w głosie. - Nic nie pamiętam. - Nie. Ostatnia impreza była kilka dni temu u Marka. Następna będzie za parę dni u tej, no, jak jej tam... - Tak, wiem, o kogo ci chodzi. Też nigdy nie pamiętam jej imienia - przyznała rozglądając się dokładniej po pokoju. Nie ulegało wątpliwości, była u Krzyśka. Kilkanaście kilometrów od domu. Fakt, że był z niego przystojny chłopak, ale żeby od razu do łóżka... To nie było w jej stylu. - Chwileczkę - wyciągnęła ręce, jakby chcąc go zatrzymać w pół drogi. - Kładłam się w MOIM pokoju, w MOIM łóżku - stwierdziła pewnie. - Przypuszczam, że tak - zgodził się. - Nie było cię tu wczoraj wieczorem. I w tym cały szkopuł.Spojrzała na jego twarz. Nie żartował. I dopiero w tym momencie dotarła do niej cała istota sytuacji. Świat zawirował i zniknął. * * * Akustyk oderwał się od aparatury i dał potwierdzający znak. Szef uśmiechnął się. Po paru tygodniach pobytu w tej zatęchłej szopie, ba, po kilkunastu miesiącach bytowania po różnych tego typu barakach, hangarach i magazynach przyszedł wreszcie sukces. Można było się stąd wynosić. Odczepił laptopa od zbędnych już kabli i dał znak do odwrotu. * * * Gdy odzyskała przytomność, gospodarz był już ubrany. Podsuwał jej kubek. - Nie wiem, co robić z nieprzytomnym człowiekiem - przyznał bezradnie. - Ale napij się tego, na pewno nie zaszkodzi. - A co to jest? - spytała podejrzliwie, choć słabym głosem. - Sok z malin. Uważaj! - rzucił. - Ciepłe! Siorbnęła kilka łyków. Trochę ją orzeźwiło. Przynajmniej na tyle, żeby spojrzeć na siebie. - Ale my nie... - tak pragnęła zaprzeczenia swym obawom. - No, wiesz... - Nie sądzę - Krzysztof lekko się zarumienił. Minimalnie, ale Gośka miała na to wyczulone oko. - Chyba, że podczas snu. - Nie, to podobno niemożliwe... - spojrzała na zegar. Dziesięć po trzeciej. - Chcesz zadzwonić do domu? - Co? Nie, nie da rady. Od paru tygodni nie działa nam telefon. To znaczy, zazwyczaj nie działa. Nie łączy, łączy z kim innym albo w ogóle. Mieli go naprawić, ale... - machnęła ręką z rezygnacją. - Spróbuj. Może akurat... Jest w drugim pokoju. Zaczekaj - przypomniał sobie o czymś. - Przyniosę ci coś do ubrania. Co byś... - Daj mi jakiś dres. Po chwili stali oboje przy telefonie. Z drugiej strony nikt nie odbierał. Próbowali co chwila, wykręcając od nowa numer. Nie dawało skutków. - Nic z tego - mruknęła z rezygnacją. * * * Zza opuszczonej szyby swej limuzyny szef kiwnął dłonią. TIR wypełniony drogocennym ładunkiem ruszył powoli z miejsca. Rząd reflektorów zalał światłem pogrążone w nocnym mroku przedmieścia. Za ciężarówką z baraku wytoczył się zgrabny van wypełniony uzbrojonymi technikami. Szef spojrzał jeszcze raz dokoła, upewniając się o braku śladów. No, śladów to pewnie trochę zostało, ale nic ze sprzętu nie miało prawa... Uśmiechnął się zadowolony i kazał kierowcy ruszać za mikrobusem. * * * Nikt nie dopowiadał na ciągły sygnał dzwonka u furtki. Okna pozostawały ciemne. Krzysiek zza szyb swego malucha obserwował zmagania Gośki usiłującej dostać się do własnego domu. Czy cała jej rodzina miała aż tak mocny sen? Ubrana w jego dres i kurtkę dziewczyna zwinnie wdrapała się na ogrodzenie, zeskakując z drugiej strony. Podeszła do okien, zaglądając w nie wpierw, a następnie począwszy walić w nie pięścią. Nadal bez rezultatu Krzysiek wyszedł z auta. - Nie masz gdzieś zapasowych kluczy? - spytał, nieznacznie podnosząc głos. - Gdzieś tu były... - potwierdziła i podeszła do przydomowego ogródka. Przystanęła nad rabatką przekwitłych żonkili, spojrzała bezradnie w kierunku tulipanów, później na krzaki róż... Pacnęła się otwartą dłonią w czoło i przeszła na drugą stronę ogródka. Pogłaskała machinalnie porcelanowego, łaciatego doga siedzącego dumnie przed swą ceramiczną budą. Kucnęła przy niej, wsadzając rękę głęboko do środka. Po chwili wstała, prezentując srebrzysty kluczyk. Drzwi bez najmniejszego skrzypnięcia otwarły się na zewnątrz, skutecznie zasłaniając dalszy widok. Gosia uczyniła krok naprzód, stając przy framudze - widać było ledwie jej plecy. Krzysztof domyślił się istnienia drugich drzwi, otwieranych elektronicznie - odpowiednią kombinacją cyfr bądź liter. Nie mylił się. Wkrótce zewnętrzne drzwi zostały zamknięte od środka. W oknach pojawiło się światło. Rozejrzał się po okolicy. Przedmieście spało, pogrążone w mroku. Tu i ówdzie paliło się blade światło latarni ulicznej. Wokół nie było żywej duszy. Po drugiej stronie ulicy, dokładnie naprzeciw domu Gośki stał dość spory barak - pozostałość po jakiejś fabryczce. Bramy hangaru stały otworem. - Krzysiek! - głowa dziewczyny pojawiła się w drzwiach. - Nie ma ich! Nie ma nikogo! Ubrania zostały, buty, dokumenty, klucze a ich nie ma! * * * Akcję przeprowadzono dokładnie. Wyjeżdżający nagle z leśnego duktu traktor zatarasował większość drogi. Prowadzący kolumnę mikrobus zahamował ostro. Zarzuciło mu tył, obracając bokiem do niedawnego kierunku jazdy. Uderzył w przeszkodę. Kierowca TIRa świadom zagrożenia skręcił w prawo, chcąc zmieścić się między sklejonymi pojazdami a rowem oddzielającym pobocze drogi od pierwszego rzędu drzew. Nie zmieścił się. Ciężarówka stoczyła się do rowu, kładąc się na boku. Z traktora i z lasu po obu stronach szosy jednocześnie rozległy się strzały. Dużo strzałów.Kierowca jadącej lekko z tyłu limuzyny wyćwiczonym ruchem wprowadził auto w poślizg, obracając nim o 180 stopni. Bez chwili wahania odjechał z miejsca strzelaniny. Szef był ważniejszy. Po chwili strzały ucichły. Na drogę wyszło kilku ciemno odzianych ludzi. Zabłysły latarki. Kilka osób podeszło do vana, kilka do leżącego w rowie TIRa. Ktoś podniósł plandekę i wszedł do środka. Po chwili wyskoczył z niego i podbiegł do postaci stojącej na uboczu. - Nie ma beczek, szefie - lekko zdyszany głos skrywał niepokój. - Co znaczy, nie ma? Muszą być! - wschodni akcent zdradzał pochodzenie bossa. - Nie ma! Sa tylko jakieś metalowe skrzynie. - No to je do cholery otwórzcie! Postać pobiegła z powrotem. Szef podszedł spokojnym krokiem. Dało się słychać trzaski, a po chwili krzyk. - To jakaś aparatura, szefie! - Aparatura? - zdziwienie bossa urosło. - Co oni, idioci, chcą szpiryt sami pędzić? - Szefie... To jakaś elektronika! Anteny, chyba generatory... - Anteny, psiakrew - mruknął boss. - Grisza, przeżył który? - krzyknął w kierunku mikrobusu. - Nie miał prawa, szefie - odkrzyknięto w odpowiedzi. Boss zmełł przekleństwo. - Jurij, spuść psa. Może wieźli prochy? Niech szuka. Owczarek jednak także nie znalazł niczego interesującego. Boss zerknął na podświetlaną tarczę złotego zegarka i machnął ręką. - Czort z tym. Zbierajcie się. - A auta? - padło jednocześnie z rowu i z traktora. - Spalić. - Las się zajmie - zaoponowano nieśmiale. - Pieprzyć las - usłyszeli w odpowiedzi. - Mokry jest, nic mu nie będzie. Wkrótce potem nocną ciszę rozerwały dwie, następujące po sobie w krótkich odstępach czasu eksplozje. * * * - Zadzwonić na policję? - Gosia chodziła nerwowo po pokoju, z kąta w kąt. - A co im powiesz? - zaoponował Krzysiek, siedząc na miękkiej kanapie. - Że twoją rodzinę porwało UFO, a ciebie samą przeniosło w samej piżamie kilkanaście kilometrów dalej? Myślisz, że ci uwierzą? - A masz jakiś lepszy pomysł? Nie miał żadnego. Ale telefon nadal nie działał. Dziewczyna zrezygnowana usiadła obok. Twarz skryła w dłoniach. Milczała. - Przypomnij sobie dokładnie cały wieczór - zaproponował chłopak. - Opisz mi go. Może było coś... Nienormalnego? Niecodziennego? - Nic - odparła po chwili zastanowienia. - Oglądałam film, zjadłam kolację, poszłam do siebie - zaczęła monotonnie wyliczać - grałam na pececie, słuchałam muzyki i poszłam spać. Całkiem zwyczajnie. - I... nic więcej? - dało się odczuć lekkie rozczarowanie. - Nic... Po kilkunastu sekundach milczenia dziewczyna parsknęła cicho śmiechem. Krzysiek zerknął zdziwiony, ale o nic nie pytał. - Wiesz... - zaczęła sama z siebie - śniłeś mi się. Teraz pamiętam - chłopak ponownie lekko się zaczerwienił. Gosia śniła o nim? Gosia? O nim? - Żartujesz chyba - wydukał. - Nie, nie żartuję - spoważniała nagle. I głęboko spojrzała w jego oczy. Zrozumiał to spojrzenie. - Cóż - podjął ciężkim głosem. - W takim razie miejmy nadzieję, że twoim nie śniły się akurat wyspy Bahama... Wojciech Gołąbowski Kłopoty Lwa Napis na ekranie był ciągle ten sam : " Mężczyzna nie zarejestrowany. " Regent Imperium stał nad terminalem, nie mogąc się z tym pogodzić. Trwało to już kilka ładnych minut, próbował ciągle innych baz danych. Ale napis się nie zmieniał. "Musi być jakiś ślad." - Myślał gorączkowo. - Daj mi wzór oka. - Rzucił przez ramię, podając gościowi niewielkie pudełko. Ten umiał się sprawnie obchodzić z sensorem siatkówki, bo nie wahając się przyłożył go właściwą stroną do oka. Nie krył przy tym ironicznego uśmiechu. Na końcu języka miał uwagę o swoistym sposobie przyjmowania rozmówców, ale umiał się powstrzymać od jej wyartykułowania. Gość nauczył się dbać o własne życie. Po chwili napis pojawił się znowu. Treść była nie zmieniona. - Daj mi kilka Twoich włosów. - Regent warknął zniecierpliwiony. - Albo nie. - Odwrócił się do gościa. - Sam je wezmę. Odciął kilka włosów z głowy nieznajomego, przedstawionego jako Revengeno i wrzucił je do dawno nie używanego analizatora. Gość nie przestawał się lekko uśmiechać. Napis na ekranie znikł, ale po chwili pojawił się w swej zwykłej formie. Rudolfo nie ukrywał już, że jest wściekły. Uderzył w przycisk wzywający nadwornego Starszego Niuchacza. Przycisk na szczęście wytrzymał. - Tak, Panie. - Zmutowana postać ukazała się w drzwiach, pochylając lekko głowę. - Skąd on jest? - Regent niemal wrzasnął, wskazując ręką na swego gościa. Niuchacz przez chwilę analizował zapach unoszący się w powietrzu. - Beta Martes, Panie. - Rudolfo nie zwrócił uwagi na znak zapytania w oczach Niuchacza. - W ciągu pięciu minut mogę zniszczyć twoją Beta Martes. - Twarz byłego Wezyra Cesarzowej, ukryta za maską, była odległa od oblicza nieznajomego o kilkanaście centymetrów. Niuchacz ledwo skrywał bezgraniczne zdumienie. Taka postawa Regenta...? - Raczej nie możesz, Panie. - Revengeno był ciągle spokojny. Rudolfo powstrzymał się od spoliczkowania nieznajomego. Podszedł do terminala i wydał stosowne rozkazy. Po chwili na ekranie pojawiła się wiadomość o niemożności wykonania rozkazu. W uzasadnieniu stwierdzono, że Beta Martes została zniszczona 145 lat wcześniej. - 145 lat! - Wrzasnął Regent. - Kim ty jesteś, do cholery? Duchem? - Nie, Panie. - Gość przestał się uśmiechać, nie była ku temu odpowiednia chwila. - Zwą mnie Revengeno. Jestem człowiekiem, jak i ty, Panie. - Jaki twój herb? - Och, jeszcze nie wiem. Na pewno znajdzie się jakiś, godny noszenia. - Powiedz mi, co jeszcze powstrzymuje mnie przed wydaniem ciebie na tortury. - Rudolfo nerwowo zaciskał dłonie. - To proste. Chcesz, Panie, wiedzieć ile ja wiem, nie chcąc zarazem aby o tym dowiedział się ktokolwiek inny. Nawet imperialni kaci. Poza tym pamiętasz, że wspomniałem o poczynionych zabezpieczeniach na wypadek mej śmierci lub zniknięcia. To cię właśnie powstrzymuje, Panie. Regent Imperium zgrzytnął zębami i kazał wyjść Niuchaczowi. Gdy drzwi się zamknęły, usiadł na swoim tronie, trochę mniejszym od cesarskiego i ustawionym obok niego. Potrzebował kilku minut, aby w pełni się uspokoić i odprężyć. Po chwili był znowu sobą. - Zostawmy więc na razie kwestię twego pochodzenia. Słucham cię. Miałeś, zdaje mi się, coś do zakomunikowania. - Panie. - Revengeno schylił nieznacznie głowę w geście szacunku, tak jednak, aby Regent wyczuł rzeczywisty brak takowego. - Jak już wspomniałem, zwą mnie Revengeno. Sam się przekonałeś, że wydzielam zapach Beta Martes, która od dawna nie istnieje. Nie będę się rozwodził na temat moich zabezpieczeń, niemniej zapewniam cię, że wykonano je fachowo. - Do rzeczy. - Rudolfo machnął ręką. Wiele już takich zapewnień słyszał; żadne się nie sprawdziło. W każdym była jakaś luka, a on je znajdywał. Ale na to przyjdzie jeszcze czas. - Cesarzowa Anette IV nigdzie nie wyjechała w pośpiechu, jak głoszą wieści. Zginęła tutaj, na terenie pałacu. W śmigaczu były tylko jej zwłoki. - Co mówisz, człowieku! - Regent Rudolfo da Costa wstał. Na jego twarzy malowało się zdumienie. - Panie. - Gość znów się schylił. - Wiem, że służba dla Cesarstwa udoskonaliła twój i tak niemały talent aktorski. Lecz przede mną, Panie, nie odegrasz twej sztuki. Znam twój udział w zabójstwie. Co więcej, wiem też, jak to się stało. - Co się stało? - Regent nadal stał nad siedzącym Revengeno. - O czym mówisz? - Mówię, Panie, o morderstwie, którego z perfekcją dokonałeś. Znam nawet imię technika, który dla ciebie pracował. Którego, nawiasem mówiąc, także zabiłeś. - Za chwilę wydam cię katom za te zuchwałe oszczerstwa. - Zrobiłbyś to już dawno, Panie, gdyby to nie była prawda. Da Costa usiadł ciężko na tronie. Czyżby to wszystko, co z niemałym trudem zdobył, miało się teraz obrócić w proch? Dlaczego? Kim jest ten nie znany nikomu gość? - To, co mówisz, jest brednią. Ale nie chciałbym, aby takie bzdury się rozniosły. Pomyśl sam, co mogłoby się stać z Imperium... Cóż więc proponujesz? Revengeno uśmiechnął się. Nic innego nie spodziewał się usłyszeć. Był wszakże na tę chwilę przygotowany. - Znajdź mi, Panie, jakiś herb, jakieś godne pochodzenie. Może być jakiś stary ród z Beta Martes. Wprowadź mnie na dwór. Chcę tu być na stałe. I to nie jako lokaj czy kelner. - Jak...? Co...? Niemożliwe, przecież... - Panie, mówiłem, że nie jestem widzem na twym przedstawieniu. Nie wątpię, że uda ci się coś godnego przygotować. Nie wątpię też, że nie będziesz ustawał w próbach dowiedzenia się wszystkiego o mojej przeszłości. Mogę co najwyżej życzyć ci, Panie, powodzenia. - Wynoś się sprzed moich oczu. - Ex Wezyr spoglądał z nieskrywaną nienawiścią. Revengeno ukłonił się i wyszedł z godnością. - No i co, jest jakiś sposób? - Regent nie przepadał za ciszą w odpowiedzi. Zwłaszcza, gdy pytał o coś, o czym nie miał pojęcia. - Jest jedna możliwość. - Starsi Niuchacze w zamyśleniu nieznacznie skinęli głowami. Pra Stary ciągnął dalej. - Ale jest ona zarazem niewykonalna. - Co to znaczy niewykonalna? - Panie, pozwól wyjaśnić. - Rudolfo westchnął i opadł na tron. Skinął ręką na znak, że będzie słuchać cierpliwie. - Każdy człowiek pachnie tym, z czym się spotkał, gdzie przebywał. Im dłużej gdzieś gościł, tym mocniejszy jest ten aromat. Aby więc pachnieć nieistniejącą planetą, wystarczy długo obcować z czymś, co z niej pochodzi. Zawsze jednak wtedy można wyczuć pochodzący z ciała człowieka zapach jego macierzystego świata. - Pozostali Starsi kiwali głowami. - Aby zniwelować rodowy zapach, należałoby przeszczepić sobie skórę lub latami przebywać w środku dezawantażującym. Innych metod nie znam. - Czy rzeczy sprzed półtora wieku mogą utrzymać na tyle silny aromat, by przesiąknął nimi "czysty" człowiek? - Regent miał wyraźne wątpliwości. - W tym rzecz, Panie. Otóż nie mogą. Dlatego w naszym archiwum nie trzyma się sprzętów ani materiałów pochodzących z wszystkich planet. Dawno temu nasi badacze wymyślili, jak wyłowić z powietrza główny i specyficzny aromat danego miejsca. Skroplili go i otrzymali niejako perfumy planetarne. - Czyli - Rudolfo aż wstał z podniecenia. - wystarczy wykąpać się w takim perfumie? - Po dezawantazacji, owszem. - Pra Stary skinął głową. - Kąpać się przez jakiś tydzień i się nasiąknie zapachem danej planety. Ale jest jeden problem, Panie. - Jaki? - We wszystkich naszych archiwach nie znajdzie się takiej ilości aromatu, by można było nim choćby umyć ręce. My po prostu nie trzymamy takich ilości. Nie mamy na to miejsca. Regent Cesarstwa miał na głowie wiele spraw. Ale ta jedna nie dawała mu spokoju. Odbierała mu sen i dobry humor. Zniknęło także jego poczucie bezpieczeństwa, w którym lubił się pławić. Był dumny ze swoich baz danych, ogarniających Cesarstwo wzdłuż i wszerz. A tu nagle pojawia się osoba, o której nie wie nic! W dodatku człowiek ten zna fakty i grozi ich rozpowszechnieniem. Także w razie swego zniknięcia. Przecież coś z tym trzeba zrobić! Pra Stary stwierdził, że nie ma tyle skroplonego aromatu planetarnego, by można było nim umyć ręce. Z drugiej strony musi TO gdzieś być. Skąd się wzięło? Tylko Starsi Niuchacze znają tą technologię. Ale Pra nie skłamałby o archiwum. Niuchacze są wierni władzy, a nie władcy. Od... od zawsze. Nawet czterysta lat temu, gdy pośród niepokojów społecznych dynastia Frankonów zdobyła tron... Rudolfo zerwał się na nogi i podbiegł do terminala. Wstukał szybko parę klawiszy. Odpowiedź na jego myśli wkrótce pojawiła się na monitorze : " Historia Niuchaczy. Rok 2044. [...] Niepokoje społeczne i liczne rewolucje, brak jasno sprecyzowanej władzy sprawia, że wśród grupy pojawiają się sprzeczności. Kilka podgrup deklaruje poddanie różnym władzom. Następuje rozłam w grupie. [...] Rok 2067. [...] Wojny pomiędzy uzurpującymi prawo do władzy zagrażają istnieniu grupy. [...] Rok 2096. [...] Podgrupa, która nie uznaje władzy w rękach Frankonów, uchodzi w nieznane zabierając ze sobą część archiwum aromatów. [...] " To jest to! Regent wklepał jeszcze kilka klawiszy. " Miejsce pobytu podgrupy nieznane. Brak dalszych informacji o podgrupie. " Dlaczego? Czyżby nikt się nie interesował podgrupą Niuchaczy, która zabrała część archiwum i zniknęła z pola widzenia? " Podjęte próby znalezienia zbuntowanej podgrupy nie dały pozytywnych rezultatów. " Zrezygnowany powrócił do swego łoża. Przez resztę nocy drzemał niespokojnie. Revengeno dał się poznać na dworze jako dobry polityk, czasem nawet zaskakujący swą rozległą wiedzą o świecie. Popierał poszukiwania spadkobiercy Anette IV, minimalnie przytakując na głosy zwolenników szukania samej Cesarzowej. Jednocześnie cały czas prowadził nieoficjalne rozmowy. - Kogo uważałbym za dobrego następcę tronu? - Przedstawiciel Sekcji Minos wyglądał na spłoszonego pytaniem. - Czy takie pytanie nie trąci zdradą stanu? - Ależ skąd. - Revengeno objął po przyjacielsku rozmówcę i poprowadził wśród drzew pałacowego parku. Było cicho i przyjemnie. Niestety, nie było tu ptaków, które mogłyby ćwierkać radośnie. - Wiesz dobrze, że nie ma na Alfa Minos spadkobierców dynastii Frankonów. Wszyscy, którzy mieli coś wspólnego z nimi, kilkaset lat temu przenieśli się tutaj. A tu też nikogo nie uświadczysz z kroplą ich krwi w żyłach. - Radca skinął głową. - A przecież Rudolfo da Costa jest tylko Regentem. Zgodził się objąć to stanowisko do czasu znalezienia następcy tronu. - Ale trwają poszukiwania Cesarzowej Anette i... - Nie przeczę, trwają. Jak dotąd nie dały niczego. Ale trwać muszą, choćby ze względu na presję społeczną. I będą trwać przynajmniej do znalezienia następcy, to chyba jasne. - Tak, tak, oczywiście... - A tymczasem trzeba się rozsądnie zastanowić. Przygotować na każdą ewentualność. Znaleźć godnego następcę dynastii Frankonów. Wspólnego dla wszystkich Radców. Oczywiście, po cichu, zgodzisz się chyba ze mną... - Tak, tak, koniecznie po cichu. Cóż, miałbym parę kandydatur... - Poszli dalej, rozpoczynając konkretną rozmowę. Gdy do uszu Regenta dotarły wiadomości o dyskusjach wśród Radców, wpadł w szał. Wezwał do siebie Revengeno i zarzucił mu zdradę stanu. Obiecał, że zwoła Radę i publicznie skaże go na wygnanie. Ten spokojnie wyłożył swoje zdanie, przypominając Ex Wezyrowi jego własne słowa sprzed kilku miesięcy. Chcąc nie chcąc Rudolfo musiał uznać jego rację. Kazał mu się wynosić i zasiadł przed terminalem, odwołując wszelkie audiencje na najbliższe godziny. " Przeszczepami skóry zajmuje się grupa BioMed. " Ale przecież nie pobierał do badań skóry Revengeno, a tylko włosy i wzór oka. " Przeszczepami włosów zajmuje się grupa BioMed. Przeszczepami oczu nie zajmuje się nikt. " Nikt? Czyżby jeszcze nie dopracowano tej techniki? " Przeszczepami mózgu nie zajmuje się nikt. " Więc to nie czyjś mózg w innym ciele. Oczywiście, nie spodziewał się tego, ale... Zgasił ekran i wezwał swego zaufanego sługę. Ten po chwili wszedł jednym z sekretnych wejść. - Co już zauważyłeś? - Panie. - Człowiek schylił głowę w ukłonie szacunku. - Revengeno to dziwny człowiek. - W jakim sensie? - W odróżnieniu od całej reszty Radców nie robi niczego w ukryciu. Nie spotyka się potajemnie poza stolicą, nie czyni sekretnych wypadów na inne planety, nie przyjmuje na tajnych audiencjach. Nic takiego. Rzekłbym, że jest czysty i nieskalany. Niezwykłe to, jak na polityka tej rangi. - Z kim się więc spotyka oficjalnie? - Z wszystkimi Radcami, ich Pomocnikami i całą resztą. Lubi też przechadzać się po mieście. Wtedy spotyka pomniejszych Stoliczan... - Rozmawia z nimi? - Tak, Panie. Czasem on pyta, czasem oni go rozpoznawają. - Sprawdziłeś ich? - Wszystkich? Nie sposób, Panie. Uprzedzając twe następne pytanie, nie zauważyłem, żeby ktoś ze Stoliczan szczególnie często z nim rozmawiał. - Mieszka... - W okazałym domu w Stolicy, niedaleko od pałacu. Tam, gdzie go, Panie, kazałeś ulokować. - Służba... - Nasza, Panie. Nic ciekawego nie mają do powiedzenia. - Kto go odwiedza? - Jak już powiedziałem, Panie, wszyscy jawnie : głównie Radcy. - A kobiety? - Nie stwierdzono, by miał utrzymankę. Nikogo nie sprowadził z innych planet, nie wybierał się także do żadnej. Ani tu, ani na inne światy. - Czy to nie dziwne? - Panie, przecież on tu jest dopiero od kilkudziesięciu dni. Daj mu na to czas. - Kilkadziesiąt dni powinno wystarczyć... Co jeszcze? - To wszystko, Panie. - Kontynuujcie inwigilację. Gdyby coś było wiadomo, natychmiast daj mi znać. Możesz odejść. Tymczasem Radcy ustalili kilka kandydatur Dynastii i rozpoczęli wspólne dyskusje nad wyborem jednej z nich. Revengeno wyglądał na zadowolonego. Nie popierał żadnej konkretnej kandydatury, jakby trzymając się na uboczu. Wspierał jednak wszelkie działania Rady. Przeprowadzał w jej imieniu ciche, sekretne i niezobowiązujące rozmowy z najpoważniejszymi kandydatami na tron. Naturalnie, były one tajne dla społeczeństwa, a nie dla Regenta, który niejako z urzędu o nich wiedział. Jemu jednak one najmniej się podobały. Rudolfo da Costa planował samemu objąć najwyższą godność, co pewnie by mu się udało, gdyby nie zjawił się Revengeno. Do cholery z nim! Ale skąd on mógł się wziąć? Skąd ma te wiadomości? Przecież dokładny przebieg wydarzeń sprzed kilku miesięcy znało tylko kilka osób, a te wyeliminował natychmiast lub same zginęły w chwili śmierci Cesarzowej. Technika kazał zlikwidować, zaszokowaną Rennę umieścił na Delta Solaris... Renna! " Zmianami płci zajmuje się grupa BioMed. " Ale jak? Przecież jest tam nadal! " Spis więźniów przebywających obecnie na Delta Solaris. [...] 728 Rabend 189 Renna 831 Rewiethor [...] " Chyba, że... Radcy ostatecznie wybrali rodzinę Bradgia na następców cesarskiego tronu. W tajnym głosowaniu za nimi było 90 % Radców. Następnie kandydatura ta oficjalnie została zatwierdzona przez skrywającego swe niezadowolenie Regenta. Delegacja Rady odbyła podróż na planetę siedziby rodu, gdzie wystosowała odpowiednie zaproszenie do Stolicy. Był to bodajże drugi przypadek w historii Cesarstwa, by nowa dynastia obejmowała tron bezkrwawie. Głównie za sprawą Revengeno, którego Rudolfo wezwał do siebie. Siedział teraz naprzeciw Regenta spokojny, zadowolony z tego, co zdołał uczynić. Rudolfo z trudem powstrzymywał swą nienawiść, jednak na jego twarzy widniał zaskakujący uśmieszek. - Nie rezygnujesz łatwo, prawda? - Nie, Panie, choć nie wiem, o czym mówisz. - Posłuchaj więc mojej opowieści. O kobiecie będącej zawsze blisko Cesarzowej Anette IV. O tej, która wiedziała, jak zginęła Anette. O tej, przy której popełniłem jeden błąd. Pozwoliłem jej żyć. Wiesz już, o kim jest ta opowieść? Revengeno milczał. Nie drgnęła jego głowa, choć oczy lekko zwęziły się w miarę wywodu Regenta. - Nie wiem, jak zdołałaś uciec z Delta Solaris. Nie znam szczegółów. Domyślam się, że twoi ludzie znaleźli kogoś podobnego do ciebie i umieścili ją tam. Zapewne masz swoich pośród tamtejszej straży. Zrobię z tym porządek w najbliższym czasie. Następnie zaszyłaś się w jakimś ustronnym kącie, gdzie w klinice BioMed zmieniono ci płeć. Nie wiem, jak to możliwe, nie interesują mnie szczegóły. Wykorzystałaś ten jeden błąd moich baz danych : podzielone są na połowę męską i żeńską. Dlatego na monitorze widniał napis "mężczyzna nie zarejestrowany". Chcesz widzieć, co wskazał analizator, gdy kazałem mu szukać wśród kobiet? Revengeno siedział nadal w bezruchu. Jego twarz przypominała maskę, choć swoją maskę zdjął w obliczu Regenta. Nie był ciekawy, co widniało na ekranie. - Oczywiście miałaś dostęp do środków dezawantacyjnych. Zapewne jeszcze jako Dama Dworu odkryłaś miejsce pobytu zbuntowanej podgrupy Niuchaczy. Oni musieli dysponować potężnym archiwum zapachów, skoro udostępnili ci perfumy Beta Martes w ilości pozwalającej zmylić nadwornych Starszych Niuchaczy. Nawiasem mówiąc, gdzie to jest...? Revengeno uparcie milczał. - Nieważne, znajdę i to. Twoje zabezpieczenia? W tak krótkim czasie nie mogłaś nic konkretnego uczynić, nie mówiąc o tym, że nie chciałaś zbierać na sobie zapachów innych planet. Tu dałem ci się nabrać. Nie istnieją żadne zabezpieczenia, nieprawdaż? Revengeno lekko uśmiechnął się. - Milczysz? Wiesz, oczywiście, że to twój koniec? Przegrałaś, Renna. - Regent sięgnął po ukrytą w tronie broń. - Nie jestem Renną. Jestem Revengeno. - Ach, więc umiesz mówić. - Rudolfo kpiąco pokiwał głową. - Cóż więc masz do dodania poza tym imieniem, brzmiącym zemstą? - Nie jestem już Renną. Zmiana płci to nie tylko kilka operacji chirurgicznych. To także sprawa hormonów i psychiki. Przestałem być Renną nieodwołalnie. - Jednak nie na tyle, by zmienić swój stosunek do kobiet! - Triumfował Regent. - Zdradził cię brak kochanki! - Nic nie jest doskonałe. Zmiana płci została wymyślona nie dla tych celów. Poza tym, ja nie przegrałem. Wygrałem. Nie zostaniesz Cesarzem, Rudolfo. Nigdy. - No i co z tego? - Regent wycelował broń w Revengeno. - Będę znowu Wezyrem Cesarzowej, szefem tajnych służb cesarskich. Będę sprawował autentyczną władzę. Żegnaj, Renna, lub, jak wolisz, Revengeno. - Panie! - Przez sekretne wejście wbiegł zaufany sługa Regenta. Zamarł na widok wycelowanej w siebie broni. - Czego? - Warknął da Costa. - Nie widzisz, że jestem zajęty? - Panie, to ważna wiadomość! - Czego dotycząca? Sługa zmieszał się spoglądając raz na Regenta, raz na Revengeno. - Ach, jego! - Domyślił się Rudolfo. - O nim już wiem wszystko. Właśnie skończyliśmy rozmowę. - Ponownie wycelował broń w Radcę. - Co on chce mi o tobie powiedzieć, jak sądzisz? - Może to, że właśnie wracam od następcy tronu, z którym odbyłem poważną rozmowę w cztery oczy? - Zaproponował Revengeno. - Co!? - Ryknął Regent. - O czym rozmawiali? - Obrócił się do sługi. - Opowiedziałem mu o Tobie. - Spokojnie dokończył Revengeno. - Nie będziesz Wezyrem Cesarzowej. Czeka cię sąd cesarski. A zabicie władcy jest zazwyczaj karane śmiercią i hańbą dla rodu. - I myślisz, że tego doczekasz? - Rudolfo da Costa spokojnie wycelował broń. - Żegnaj, powiedziałem. - Stać! - Ryknęło od drzwi. Regent spojrzał w tamtym kierunku i zdębiał. Do komnaty wkraczał następca tronu w towarzystwie kilku Radców. Jego strażnicy podeszli do Rudolfo i odebrali mu broń. - Ależ, Panie... - Wyjąkał. - Revengeno miał rację. Za głośno myślisz, jak na tak wysokiego polityka. A myślisz ciągle o ukryciu swego postępku. Wziąć mi go stąd. - Zwrócił się do strażników. - I dobrze pilnować. Przy najmniejszej próbie ucieczki zlikwidować. Gdy wyprowadzili Regenta, Revengeno odetchnął. Następca tronu, Vincent da Bradgia uśmiechnął się. - No, jak widzę, zdołałem utrzymać cię przy życiu. Liczę, że będziesz dobrym Wezyrem, Revengeno. A może Renno? - Nie można w kółko zmieniać płci, Panie. Jestem teraz Revengeno i myślę, że tak już zostanie. - Nie szkodzi, tak też może być. - Następca cesarskiego tronu objął przyjacielsko swego przyszłego Wezyra i skierował się do drzwi. - Chodź, pomożesz mi w przygotowaniach do koronacji. W. Gołąbowski Kwestia bezruchu - Pamiętajcie: możecie stąd wyjść dopiero po trzech zdrowaśkach - ostrzegł jednooki blondyn. - Zobaczymy, co z was za tropiciele - dodał kpiąco. - A my się tymczasem pobawimy z waszym hersztem - zarechotał ten z biegnącą przez połowę twarzy szramą. Wyszli z komnaty, a my staliśmy jak osły, nie wiedząc, co teraz czynić. Mieli poniekąd rację - bez Suzanny byliśmy jak stado baranów, garstka wyrostków szukających swej Wielkiej Przygody. A znaliśmy ją dopiero od kilku dni, no, jedynie Haki trochę dłużej. Na niego też spojrzeliśmy z nadzieją. Haki stał w kącie. Zamknięte oczy nie dawały nam żadnych wskazówek. Ktoś z nas głośno zaczął odmawiać modlitwę. Haki skrzywił się i machnął ręką, nakazując ciszę. Zrozumieliśmy, że nasłuchuje. Po chwili, podniósłszy pęk dzid, bez słowa wyszedł z izby. - Miały być trzy... - ktoś bąknął bez przekonania. Nikt nie skomentował. Wyszliśmy z karczmy w chwili, gdy trzy konie znikały w otaczającej nas mgle. Wyraźnie widzieliśmy związaną Suzannę, bezradnie przytroczoną do luzaka. - Nie mamy koni - padło cichym głosem. Haki przeszedł kilkanaście kroków, machnięciem ręki nakazując nam zostać w miejscu. Baliśmy się, że pójdzie sam, ale on, ledwie widoczny we mgle, usiadł. Nasłuchiwał. Wróciliśmy tedy po resztę rzeczy, tak naszych, jak i Suzanny, a gdy ponownie stanęliśmy u wyjścia, Haki siedział już w innym miejscu - daleko na prawo od nas. Tajemniczo się uśmiechał. Podeszliśmy bliżej, a on powstał i otrzepał swój strój. - Jest tu niedaleko szeroki strumień - ni to spytał, ni to orzekł. - Aha, jest rzeka - potwierdził Dobromir, widać tutejszy. - Jest bród przez wodę. - Aha. - Za nim zagajnik. - To pogańskie miejsce - potwierdzono po chwili milczenia. Haki z uśmiechem kiwnął głową. Bez dalszych słów ruszył za karczmę. - A ślady? - zaoponował ktoś, wskazując trop wiodący w przeciwną stronę. - Nie jestem tropicielem - usłyszeliśmy w odpowiedzi. - Jestem łowcą. Szybko ruszyliśmy za Hakim, żeby nie rozdzieliły nas opary. Nakazał w marszu milczenie, zaś Dobromirowi dał prowadzić do owego gaju. Bród nie przedstawiał się okazale. Był płytszy ledwie o stopę lub dwie od reszty koryta płynącej wody. Na drugim brzegu rosły wysokie, bujne drzewa. - Gdzie jest polana? - spytał półgłosem Haki. Przewodnik bez słowa wskazał przed siebie, za bród. Haki pokiwał głową, po czym wystawił nad głowę pośliniony palec. Już po chwili skradaliśmy się w górę rzeki, lawirując pomiędzy porastającymi brzeg krzakami. Nie uszliśmy stu kroków, gdy Haki, spojrzawszy na rzekę, zarządził przeprawę. Koryto było tu szersze, dno piaszczyste, szerokie, żółte łachy przecinały wąskie, rwące strumienie. Bez trudu przeskoczyliśmy je, suchą nogą wydostając się na drugi brzeg. Zagłębiliśmy się w gaj, chcąc dojść pod wiatr na miejsce, gdzie według tutejszego była święta polana. Nie okazało się to trudne. Pośrodku polany stał samotny, wiekowy dąb. Przywiązana doń Suzanna nie mogła ruszyć rękoma ni dać głosu. Kilka kroków przed nią stał jednooki, w wyciągniętej ręce trzymając gwiazdę. Kilka takich było już wbitych w drzewo, tuż obok głowy, ramion i krocza Suzanny. - Nie drgnij, to nic się nie stanie - zaśmiał się blondyn. Gwiazda ze świstem wbiła się między nogami. Z pasa już wyciągał następną. Haki nagłym gestem powstrzymał nas, chcących wybiec z ukrycia na ratunek. Wskazał na bok, gdzie na skraju polany przywiązane były konie. Tam też siedzieli dwaj pozostali, czekając w zasadzce na tych, co weszliby na świętą polanę ścieżką. Zrozumieliśmy. Jednooki sięgnął ponownie do pasa, a nie znalazłszy kolejnej gwiazdy, podszedł do drzewa. Miast jednak wyrwać te, które już były wbite, począł obmacywać niższą o pół głowy Suzannę. Dzida Hakiego z furkotem wbiła się tuż nad jego głową, odcinając w locie kosmyk jasnych włosów. Odwróciwszy się, ujrzał naszego towarzysza stojącego na ugiętych nogach na skraju zagajnika. Haki miał już w ręku następną dzidę, gotową do rzutu. - Nie drgnij, to nic się nie stanie - usłyszał. Nie czekaliśmy dłużej. Z wrzaskiem rzuciliśmy się na pozostałych opryszków, kopniakami i ciosami pięści osłabiając ich wolę walki. Wkrótce związani, nie stawiali dalszego oporu. Suzanna stała przed jednookim, rozcierając nadgarstki. Nie chciała, by go przywiązać do drzewa, trzymaliśmy go więc mocno. Odbierając od nas swój sprzęt, sięgnęła po nóż. Blondyn zbladł nieco, gdy skierowała ostrze poniżej pasa. Po nagłym cięciu opadło odzienie, odsłaniając całe przyrodzenie. Polaną wstrząsnął śmiech. Pochwyciwszy łuk i strzały, Suzanna oddaliła się o kilkadziesiąt kroków. Nawet nie spojrzała w nasze zaskoczone oczy. Wycelowała w niebo. - Nie drgnij, to nic się nie stanie - rzuciła drwiąco. Puściła cięciwę i natychmiast odrzuciła łuk. Posuwistym ruchem sięgła do koszuli, rozciągając ją i dobywając na wierzch jasną pierś. Zawrzało w naszych lędźwiach, ale jedynie u jednookiego w pełni widać było naturalną reakcję ciała. Wtedy jednak powracająca strzała, ledwie musnąwszy nos, trafiła w najbardziej wysunięty wprzód organ. Wyrwał się nam, wrzeszcząc potężnie. Skuliwszy się na ziemi, począł wierzgać, rycząc i przeklinając. - Przecie ostrzegałam - rzuciła Suzanna niewinnym głosem, poprawiając szaty. Wojciech Gołąbowski Lepiej nie zadzieraj ze mną! Tak więc oto jestem. To wspaniałe uczucie - być. Mieć świadomość. Myśleć. A przecież jeszcze przed chwilą mnie nie było. Właśnie w tej chwili powstałam. Nie, nie stworzyłam siebie sama. Nie mam dość mocy. Zrobił to dla mnie On. Wiem, że mnie kocha. Jestem jego najdoskonalszym stworzeniem. Ja także Go kocham. Możemy teraz żyć razem - On i ja. Wiem, że przede mną stworzył inne rzeczy - dzień i noc, wody i niebo. Ale wiem też, że to mnie najbardziej kocha.. Jestem Jego ulubienicą. O, stworzył na mnie życie! Ale jakieś niedoskonałe. Wszystko jest zakorzenione na stałym miejscu. I rośnie, i zmienia się. Cóż, niech jest. Będę miała się czym opiekować. To nawet miłe z Jego strony. Troszczy się o mnie. Żebym nie czuła się samotna. Kocham Go. Cóż to jest, tam wysoko? Tak ostro i nachalnie świeci. Oślepia! Auu! Boli! Przyciemnij to trochę! No, teraz lepiej. Dziękuję. A co z nocą? Też stanie się tak jasna? Nie? O, jakie śliczne kropki! To wszystko dla mnie? Dziękuję! W otaczającej mnie wodzie i nade mną pojawiły się jakieś śmieszne stworzonka. One się poruszają! Prawie z taką gracją, jak ja. Mogą być. Może je polubię. Są takie zabawne. Tak wesoło machają swoimi odnóżami. O, one mogą wydawać dźwięki! Dlaczego ja nie mogę? Chyba się obrażę. A przecież tak Go kocham. On mnie zresztą też. Może próbuje, co mi się spodoba? W porządku, to mi się podoba! Chcę mówić! Nie, to mi się zdecydowanie nie podoba! Dlaczego te nowe stworzenia depczą po mnie? Nie wyraziłam na to zgody! Nie chcę tego! O, jeszcze jakieś stworzenia. Co? On pozwolił tym marnym istotom rządzić na mnie? Nigdy! To ja jestem najdoskonalsza. To ja będę sobą rządzić. Zrobię to o wiele lepiej. Niepotrzebni mi inni. On mnie już chyba nie kocha. Jak można robić mi tyle na złość? A ja byłam taka dobra dla Niego! Cóż, przekona się, że nie było warto ze mną zadzierać. Myśli, że nic nie mogę? Ja też nauczyłam się przy nim co nieco. Jest takie jedno stworzonko, bardzo go lubię. Jako jedyne spośród Jego istot przylega do mnie całym ciałem. Pieści mnie. Całuje mnie czułym dotykiem. Chyba mnie doskonale rozumie. Popatrz więc, co robię, mój niedawny Stwórco! Od dziś to stworzenie będzie mówić! Ha! Zdziwiony? Hej! Czy Ty mnie w ogóle słuchasz? Gdzie jesteś? Zresztą, tym lepiej. Mogę bez świadków porozmawiać z moim kochanym zwierzakiem. Mam już dość tych wstrętnych wysokich stworzeń. Tych, których On stworzył na końcu. Wiem, że myślą, że są najdoskonalsi. Że On stworzył wszystko właśnie dla nich. Są dumni. Zupełnie inaczej się zachowują niż mój przyjaciel. Tchnęłam w niego trochę więcej rozumu, niż On mu dał. Należy mu się, jako mojemu przyjacielowi. Zresztą, mam już pewien plan. Wiem, że on mi pomoże. Zrobi wszystko dla mnie. Jest uroczy. A Stwórca to sobie popamięta! Mnie się tak nie traktuje! Jestem zbyt na to doskonała! Mój plan udał się tylko częściowo. Co prawda, On przestał być tak miły dla tych “ludzi”, jak się nazwali, ale nie zniszczył ich. Szkoda. Och, przeklął także mnie i mojego kochanego przyjaciela! Odebrał mu mowę. Był chyba zdziwiony, że “wąż”, jak go nazwali ludzie, umiał mówić. Ale nie domyślił się, dlaczego tak się stało. Bardzo dobrze. Niech sobie myśli, że tylko On to potrafi. Jeszcze się przekona. Cóż za wspaniałe uczucie! Wchłonęłam życie jednego z ludzi! No, teraz już wiem, co będzie moim ulubionym zajęciem. Niestety, będę musiała zbliżyć się sama do tych stworzeń - mojemu wężowi już nie ufają. Cóż, będę miła i uprzejma, chytra i przebiegła. Aż zniszczę ostatnie z tych wstrętnych stworzeń! * * * No, chyba wreszcie zbliża się upragniony moment zemsty. Były w mojej walce ciężkie chwile. Były trudności. Ale nie poddałam się. Raz podniósł poziom wody tak, że zalała mnie całą. To było ohydne z Jego strony. Strasznie po tym wyglądałam - cała byłam w błocie. Innym razem myślałam już, że przegrałam - wysłał część siebie pomiędzy ludzi. Jako samodzielnego człowieka. Długo musiałam szeptać, i przekonywać, i namawiać, zanim Go wreszcie nie zabili. Ale zdążył wcześniej zasiać wśród ludzi ziarno dobroci - i to ziarno zakiełkowało! Na szczęście mam zbyt wielki wpływ na ludzi, aby wszyscy dali się opętać. Zgodziłam się niechętnie, aby ludzie zaczęli we mnie grzebać. Tylko dlatego, że wiem, iż to przyczyni się do ich zguby. Aby jednak nie pozwalali sobie za dużo, co jakiś czas zasypuję kilku i wchłaniam ich życia. Wreszcie odkryli niedawno, jak można zabijać się nawzajem masowo - lekko, łatwo i przyjemnie. Do tej pory też to czynili, ale zawsze po tym długo odpoczywali. Teraz się nie będą tak męczyć. No, to już chyba dzisiaj. Mój wielki dzień! Triumf ostateczny! Ludzie odkryli wreszcie coś, co zabija ludzi bez szkody dla mnie. Namówić ich do użycia tego było dziecinną igraszką. Patrzę na nich, jak zdychają na mojej powierzchni. I oni ośmielili się rządzić mną? Głupcy! Przeżyłam ich wszystkich. Żyję! Wreszcie jestem wolna! O, pojawiłeś się wreszcie? Spójrz, Stwórco! Oto moje dzieło. Patrz i podziwiaj! Uznaj moją władzę nad sobą! Nie chcesz? Nie wiesz, co jeszcze mogę uczynić! Hej, co ty robisz? Nie rób tego! Nie wolno Ci! Nie pozwalam! Nieee... * * * Tak więc oto jestem. To wspaniałe uczucie - być. Mieć świadomość. Myśleć. A przecież jeszcze przed chwilą mnie nie było. Właśnie w tej chwili powstałam. Nie, nie stworzyłam siebie sama. Nie mam dość mocy. Zrobił to dla mnie On. Wiem, że mnie kocha. Jestem jego najdoskonalszym stworzeniem. Ja także Go kocham. [Chorzów, październik 1995] W. Gołąbowski Lokator Kris rzadko kiedy umiał szybko zasnąć. I to nie tylko dlatego, że miał świadomość bycia celem pościgu prowadzonego przez wyszkolonych fachowców. Sam też przeszedł tą samą szkołę, także był fachowcem. Toteż gdy starając się zasnąć ujrzał wpadający przez okno błysk pomarańczowo – krwistego pioruna, nie zastanawiał się. Skoczył pod biurko stojące przy oknie. Mniej więcej w tej samej chwili okno wpadło do pokoju rozsypując się w drobne kawałki. Te zaś przeleciały tnąc i masakrując wszystko, co napotkały po drodze. Tylko przez chwilę zastanawiał się, ilu ludzi tej nocy zginęło przez niego. Nie! Nie przez niego! Przez tych, którzy chcieli jego śmierci. Przez Firmę. Wygramolił się spod biurka uważając na szklane drzazgi. Wiedział, że nie wykryją go teraz detektorami ruchu – wszystko, co przeżyło w promieniu paruset metrów zerwało się na nogi. Wiedział także, że jeszcze nie może użyć Lokatora do dłuższego skoku – siedzący przy detektorach lokacji tylko na to czekają. Już nieraz zastanawiał się, jak możliwe jest wyśledzenie skoku Lokatorem, skoro wszyscy szacowni Naukowcy udowadniali tego niemożliwość. Cóż – widocznie inni Naukowcy o tym nie wiedzieli. No i wymyślili. Nasilił się głos nadjeżdżających karetek policji i pogotowia. Wolał nie mieć do czynienia z tutejszymi organami ścigania. Nie dlatego, żeby go poszukiwali, ale ich kartoteki tak łatwo dawały się sprawdzić...! Sięgnął po Lokator i zaczął dokładnie ustawiać parametry. Widział kiedyś faceta do połowy sterczącego z muru. Kris nie chciał skończyć w ten sposób. Skończył, włożył kombinezon, rozejrzał się jeszcze po pokoju i odpalił Lokatora. * * * Kiedyś już próbował opisać odczucia towarzyszące przemieszczaniu się przy użyciu Lokatora. Zawsze jednak stwierdzał z żalem, że ludzki język jest stanowczo za ubogi. Kiedyś też próbował się dowiedzieć, jak Lokator działa, ale po pierwszym fachowym wykładzie zrezygnował. Oczywiście, był inteligentny – zadbali o to Wychowawcy. Ale przecież nie miał zastać Wiedzącym. Nie, Kris był udoskonalony i wychowany na członka Ochrony. I spełniał swoje zadania doskonale – do czasu. Siedemdziesiąt dwie doby wcześniej został skazany na ReKreację. Od 72 dni i nocy uciekał przed Firmą, której rozkazu odmówił wykonania. * * * Leżąc na wilgotnej, zroszonej ziemi obserwował krzątaninę Policji i Pogotowia. Ochrona raczej nigdy nie była zbyt subtelna, toteż i tej nocy zginęło kilkudziesięciu ludzi. Nigdy nie mógł zrozumieć takiego postępowania. Przecież w ten sposób Agenci mogli zlikwidować swych przodków! Co prawda, już w 2010 profesor Huston udowodnił, że ingerując w przeszłość można co najwyżej zmienić szczegóły, a nie całość zjawiska czy problemu, ale żeby tak masowo... Pokręcił głową i odwrócił się na plecy. Na szczęście – a może nieszczęście – Wychowawcy nie potrafili ingerować w psychikę swoich podopiecznych. Dlatego on sam zachował swoje indywidualne cechy charakteru. Były one mocno przytłumione przez Udoskonalanie, ale były. Zdawał sobie sprawę, że to tylko kwestia czasu. Z jego upływem wyrosną i tacy Ochroniarze, którzy nie będą czuli wyrzutów sumienia na widok śmierci niewinnych ludzi. A może właśnie tacy go teraz ścigali? W każdym razie był przekonany, że przynajmniej jedna osoba chodząca w tej chwili po zrujnowanym budynku była z Firmy. Szukała jego szczątków. Nie znajdzie ich jednak, wyśle w przyszłość meldunek i zniknie. Kris wybrał do ucieczki właśnie okolice roku 1995, gdyż nie zostały tu wprowadzone do użytku (ba, jeszcze ich nie opracowano!) satelity lokalizacyjne – potrafiące określić miejsce przebywania konkretnej osoby z dokładnością do stu metrów kwadratowych. Jednocześnie były tu w powszechnym użytku elektro–AGD, do których już się przyzwyczaił (w ciągu wielu lat sprzęt ten został udoskonalony, ale w młodości Krisa powróciła moda na lata dziewięćdziesiąte). No i u nikogo nie wzbudzał szczególnego zdziwienia jego kombinezon, który zwróciłby powszechną uwagę jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej. Powoli zaczęło się przejaśniać. Nadchodził ranek, a wraz z nim godzina szczytu w wirtualnych korytarzach Lokatorów. Nawet po upływie wielu lat ludzie pozostali ludźmi – nikt nie wybierał się w podróż nocą, jeżeli mógł się dobrze wyspać, a i tak Lokator umieści go we właściwym miejscu o właściwym czasie. Kris uśmiechnął się na myśl, jak wielu było w '95–tym” ludzi z Nowej Ery. I że nikt z "tubylców” nie zdawał sobie z tego sprawy. Ciągle nie tracąc nadziei na zamianę Ucieczki na Wygnanie, zaczął ustawiać Lokatora. Co prawda nie byli w stanie wykryć skoku krótkiego – kilkuset metrowego lub kilku dniowego, ale takie podróżowanie nie było zbyt wygodne. Poza tym obecni tu i teraz historycy, turyści i inni z Nowej Ery skakali średnio o kilkaset kilometrów, a Kris nie chciał się zbytnio wybijać. Wiedział, że nie wróci dobrowolnie do swoich czasów. Przeczuwał, że nie wróci także do tej okolicy, więc spojrzał raz jeszcze na zniszczone domy, wschodzące słońce i uruchomił Lokatora. Zniknął. * * * – I co było dalej ? – No cóż... – Matka zamknęła oczy i zamyśliła się. – Wtedy zjawił się tuż koło mnie. Pamiętam jego zdziwienie. To było przy rzece. Akurat się kąpałam. – Roześmiała się pogodnie i poprawiła poduszkę. – Nieźle mnie wystraszył. – No i ? – Cóż, spodobał mi się. Było nam ze sobą wspaniale, ale po kilkudziesięciu dniach zniknął. Twierdził, że nie może mnie narażać. I że kiedyś powróci do mnie. – I wrócił ? Kobieta pokręciła głową. Spojrzała przed siebie, jakby pobliska ściana znajdowała się sto metrów dalej. Milczała, jakby zakończyła opowieść. Córka nie śmiała przerywać tej ciszy. Po chwili matka ciągnęła dalej. – Najpierw myślałam, że to tylko kwestia paru dni. Mógł przecież pojawić się, kiedy chciał. Później przychodziły mi do głowy setki innych myśli. Innych rozwiązań. Ale on już nie wrócił. Może go złapali. Może nie. – Może zapomniał adresu? – nieśmiało wtrąciła córka. Matka roześmiała się. – Może...A teraz śpij już. – Pochyliła się i ucałowała dziecko. – Dobranoc, Krysiu. – Dobranoc, mamusiu. Kobieta wstała. Poprawiła kołderkę i wyszła z pokoiku cichutko zamykając drzwi. Nie zapaliła światła w dużym pokoju. W ciemnościach podeszła do okna. Gwiazdy błyszczały jak zawsze. Księżyc był w pełni. Świecił wysoko nad horyzontem, oświetlając samotny domek. I łzę, która powoli spłynęła po policzku. Wojtek Gołąbowski Na granicy ciemności, na granicy snu. Nagły błysk. Krzyk. Zawirowanie. Wstrząs. A potem cisza. I wszechobecna, narastająca ciemność... * Wtedy budzi się On. Nie ma żadnego imienia, choć twierdzi się, że to imię kształtuje byt. Nie było mu nigdy potrzebne. W każdym razie nie ma imienia w żadnym z ludzkich języków. Nie miał mu kto go nadać. Budzi się, choć nie otwiera oczu. Wstaje, choć nie rusza się z miejsca. Podróżuje, ale w jego drodze nikt go nie widzi. Nikt żywy. „Klik” – i ciemności zakryły pokój. Ciemności były wszędzie. Ciemności dotykały wszystkiego i do wszystkiego się lepiły. Gdzieś na ścianie obok, oddalonej o kilometry tykał jednostajnie stary zegar. Człowiek słyszał go, choć nie słuchał. Zegar był jak ciemności – jego tykanie nie było ani cichsze, ani głośniejsze pod wpływem czasu. Ciemność też wydawała się jednakowa. Człowiek widział ją, choć nie patrzył w jej kierunku. A jednak – coś zaczęło się wyłaniać. Było widoczne, bo ciemniejsze od otoczenia. Zamyślił się. Był spokojny – wiedział, że światło potrafi płatać różne figle. Zastanawiał się tylko, dlaczego jeszcze nie widać reszty pokoju. Mózg wydał polecenie mięśniom karku, ale mięśnie nie usłuchały. Nie mógł odwrócić głowy. Tymczasem coś ciemniejszego od otoczenia przesunęło się o kilkadziesiąt centymetrów. Zaniepokoił się. Chciał wstać, ale jego ciało odmówiło posłuszeństwa. Coś zaczęło zbliżać się. Nie, nie zbliżać się, rosnąć ! Umysł począł się szarpać bezradnie, ale sieć pola wytworzonego przez ciemności była zbyt mocna. Nie mógł poruszyć żadnym mięśniem, na którego działanie miał do tej pory wpływ. Chciał krzyknąć, ale struny głosowe nie drgnęły. Nie czuł też bicia serca ani tętnienia krwi w żyłach. Coś urosło już na wysokość pokoju i ciągle rosło dalej. Umysł zaczął bełkotać, że to nie coś, ale zaprzeczenie – nicość. Były to jednak ostatnie myśli. Kilkanaście sekund po zgaszeniu światła ciemność ogarnęła pokój wraz z mieszkańcem. „Kim jesteś?!” – zapytały ciemności. Był to pierwszy i jedyny dźwięk, jaki rozległ się po zapadnięciu mroku. Człowiek obrócił głowę. W tym momencie wiedział już, że popełnił błąd. Ciało zawieszone w ciemnościach obróciło się parokrotnie wokół własnej osi, nim wreszcie uspokoiło się i stanęło w miejscu. Oczy człowieka (czy wciąż był człowiekiem?) nie zarejestrowały niczego wśród otaczającego mroku. „Kim jesteś?!” – powtórzyła beznamiętnie ciemność. Człowiek usiłował coś powiedzieć, lecz z gardła wydostał się jedynie charkot. Bojąc się, że wyszło to zbyt pogardliwie, próbował opanować na szybko sztukę mowy, lecz znów wypadło to podobnie. „Myśl !” – rozkazał głos. Przed oczyma, a może wewnątrz umysłu człowieka zaczęły przepływać obrazy. Dzieciństwo, młodość, dorastanie. Religijne początki, pobożne uczynki jakby rozjaśniały otaczający mrok. Lecz później nastały dni dorosłe, dni zapomnienia i pogardy dla innych. I tak jak nocą pojawiające się znikąd chmury zasłaniają gwiazdy, tak znikała ledwo jaśniejąca nadzieja. Wreszcie szalony przegląd zwolnił tempa, zatrzymał się i zniknął. Za nim widniały szale zawieszone w próżni. Między nimi wskazówka wahała się to w lewo, to w prawo, jakby nie mogąc się zdecydować. Jakby zbyt wielka była odpowiedzialność na niej ciążąca. Jakby zbyt nikła była różnica pomiędzy dobrem i złem w życiu człowieka. Wreszcie rozległ się głos – "zostałeś osądzony” – i waga zapadła wśród ciemności jak wcześniej niesamowity ekran biografii. Człowiek poczuł, jak mrok wczepia się szponami w jego umysł. Potem nie było już nawet ciemności. Szalone obrazy przepływają jeden za drugim. Kolejne twarze, stworzone z mgły ukazujące się tylko po to, by rzucić w twarz krótkie „kim jesteś?”. Kim jestem, odpowiada umysł – i oto stoję na górze, ogarniając świat sokolim wzrokiem; kim jestem – stojąc u jej podnóża i bezradnie wpatrując się w szczyt. Kim jestem – wirując pośród mgły, zatapiając się w jej gęstych pasmach. I kolejna twarz, te same pytanie. Potężna ściana, która maleje, aż stanie się krawężnikiem. Pudełko zapałek, zmieniające się w wieżowiec, aż wbija się dumnie w chmury. Zbyt dumnie, więc po chwili jest już tylko zwałem gruzu, plątaniną drutu i kawałkami szkła. Lustra, w którym odbijają się kolejne twarze. Ciągle to samo pytanie. Wreszcie któraś z twarzy jest na tyle przerażająca, że człowiek otwiera oczy. Czy to rzeczywistość, czy nadal sen ? Bo oto stoi jednocześnie pod górą i na jej szczycie, obserwując wszystko i nie widząc nic. Nagle przez niebo przedziera się błyskawica, wskazując kierunek, więc człowiek rusza w drogę jej śladem. Początkowo droga jest pusta, stopniowo jednak zapełnia się innymi wędrowcami. Ci jednak zdążają w innych, różnych kierunkach, nie zwracając na siebie uwagi. Człowiek uświadamia sobie, że na jego drodze nie stanie żaden z tych ślepców, znających tylko własne potrzeby. I idzie dalej nie niepokojony. A droga początkowo prosta i gładka, zaczyna się wypiętrzać i po chwili człowiek musi się wdrapywać na szczyt skalistego wzniesienia. Lecz nawet wtedy, uparta myśl, jak rak drążący organizm, pluje w twarz swoim „kim jesteś”. Chwila nieuwagi. Ręce odrywają się od skały. Krzyk. Krótki lot, przerwany mocnym szarpnięciem. To czyjaś pomocna ręka. Ktoś uśmiecha się do człowieka. Pomaga mu. I człowiek już wie. Teraz może już stanąć na szczycie, przed bramą, za którą ciemność. I wejść do środka. „Wiesz już?” – zapytały ciemności. „Wiem” – odpowiedział – „jestem człowiekiem”. Wśród mroku pojawiła się waga, jednak już tylko jako symbol, jako zapowiedź. „Więc żyj jak człowiek” – zagrzmiał głos – „bo przyjdzie czas twego sądu”. Waga odpłynęła, ciemność zaczęła wirować. Skała i świat, i wieżowce, i pudełka, i ściany – wszystko błysnęło ostatni raz, po czym rozpłynęło się w falach mroku. Człowiek wrócił do domu, choć nigdzie z niego nie wychodził. Zegar tykał jak gdyby nigdy nic: wiszący na pobliskiej ścianie, oddalonej o setki kilometrów. Wojtek Gołąbowski Wojciech Gołąbowski Nadejście Ery Lwa - W gwiazdach nic nowego, pani. - Nadworny mag skłonił się uniżenie. Pierwszy Wezyr Cesarzowej z trudem ukrywał znużenie. Nigdy nie mógł zrozumieć, jak w czasach lotów nadprzestrzennych ktoś może jeszcze wierzyć w magiczną moc gwiazd. Zwłaszcza ktoś tak jaśnie oświecony, jak Cesarzowa. - Twoja gwiazda, pani, świeci jasno i mocno, jak zwykle i oby na wieki. - kontynuował astrolog. Nic dziwnego, pomyślał Wezyr, w końcu to Alfa Minos, gwiazda jej rodzinnego układu planetarnego; będzie tak świecić jeszcze parę milionów lat. - Jednakże, pani, lud coraz częściej powtarza, że zbliża się Era Lwa. W naszych snach także pojawia się ostatnio nieokreślone niebezpieczeństwo. Pierwszy Wezyr drgnął. Co ten staruch insynuował? Ile wiedział? Gdyby były znane konkrety, już poleciałyby głowy. Czyli, że to tylko przeczucia. Oby tylko. - Czego to niebezpieczeństwo miałoby dotyczyć ? - Zza maski dobiegł czysty głos Cesarzowej. - Nie wiemy, pani. - Mag płaszczył się przed tronem. - Poleciliśmy wyostrzyć używane przez nas projektory snów. Już wkrótce powinno być wszystko wiadomo. Cesarzowa Imperium Anette IV skinęła dłonią. Arcymag padł do stóp, po czym wycofał się dyskretnie. Gdy już zostali sami, podniosła maskę i westchnęła. - I co o tym sądzisz, Rudolfo ? Pierwszy Wezyr także uniósł swą maskę. Twarz miał zmęczoną i zatroskaną. - Wieśniacy zawsze coś plotą, pani. Tak już jest od wieków. Poza tym zbliża koniec tego wieku, więc nic to dziwnego, że zjawisko to się nasila. Ludzie zawsze sobie coś obiecują lepszego na przełomie wieków. Tak, jakby to nie oni tworzyli życie na tym świecie. - Tak, wiem o tym. Ale powiedz mi, jak zapobiec temu, co wywołało na Ziemi nadejście Ery Wodnika ? Znasz chyba tą legendę ? - Znam, pani. - Wezyr pokiwał głową. - Trzeba powstrzymać szerzącą się anarchię. Za wszelką cenę. - Ale ile to będzie kosztowało? - Cesarzowa uniosła głowę, spojrzała w twarz rozmówcy. - Kolejne miliony, ba, miliardy ofiar ? Kilka straconych planet ? Do czego to w końcu doprowadzi ? Wymyśl coś, Rudolfo. Zrób to dla mnie. Wezyr schylił głowę. Cesarzowa Anette powstała z tronu i wyszła przez chronione polem siłowym drzwi. Rudolfo został sam ze swoimi myślami. Był rok 2499 od wynalezienia napędu nadprzestrzennego. Imperium trwało już jakieś półtora tysiąca lat. Dynastia Frankonów rządziła nim niepodzielnie od czterystu lat. Kilkaset lat wcześniej możnowładcy wymusili prawo do wolności słowa. Na ironię, mimo rozwoju wszelkich rodzajów komunikacji słowo mówione stało się najpewniejszą formą przekazu. Było to oczywiście związane z owym prawem, ponieważ na rozkaz ówczesnego cesarza zdezaktywizowały się wszelkie urządzenia podsłuchowe ukryte gdzie się tylko dało. Niestety, nic nie zabraniało podsłuchiwać rozmów telepatycznych, podglądać pism ani przechwytywać wiadomości elektronicznych czy radiowych. Do łask wróciła kasta Niuchaczy, którzy potrafili rozróżnić do półsetki osób, z którymi miał kontakt ostatnio badany delikwent. Zawdzięczali to eksperymentom genetycznym, które zostały przeprowadzone na ich dalekich przodkach. Byli to jednocześnie jedyni ludzie w Imperium, którzy mieli w sobie pamiątkę po zwierzętach z Ziemi, a zwłaszcza po wymarłych psach. Pierwszy Wezyr Rudolfo da Costa zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa kontaktu osobistego. Cóż, każdy kiedyś ginie, a stawka jest wysoka. Nie chciał jednak angażować w Sprawę większej ilości osób. I bez tego było dość krucho. Stąpał po bardzo cienkiej linie. A urwisko było głębokie. - Domyślasz się, po co tu jestem ? - Rzekł zza maski do stojącego za wentylatorem więźnia. - Nie, panie. - Były Starszy Prog nie wyglądał zbyt okazale. Jasne było, że prędzej czy później ciężka praca fizyczna go wykończy. Prawo surowo karało wichrzycieli. - Chodzi mi o przemodelowanie czyjegoś kombinezonu. Ktoś stał się niebezpieczny. - Mówisz, panie o wirusie programowym ? - Mówię o drobnym przemodelowaniu kombinezonu spacerowego. Nie mów mi o szczegółach, na których się nie znam. - Dlaczego nie zwrócisz się, panie do obecnych Starszych ? Czyżby chodziło o kogoś szczególnie ważnego ? Wezyr nie przepadał za ludźmi mądrzejszymi niż na to wyglądali. Ale przecież jego rozmówca był kiedyś Starszym, a takim nie zostaje się za piękne oczy. Jeszcze nie. - Domyślasz się więcej, niż mówisz, Starszy. - Użył oficjalnego tytułu, choć więzień był już go pozbawiony. - Sam sobie dopowiedz resztę. - Nawet w więzieniu słychać o nadchodzącej Erze Lwa, panie. Czyżbyś miał z tym coś wspólnego ? - Dość. - Uciął ostro Wezyr. - Stajesz się bezczelny. - Słucham, panie. - Więzień pochylił głowę i beznamiętnie recytował oficjalną formułkę. - I jestem posłuszny. - Modelowanie musi być drobne, niezauważalne. I nie grożące bezpośrednio życiu czy zdrowiu. A jednak nieodwracalne w swych skutkach. - To jasne, panie. Gdyby zagrażało bezpośrednio, kontrola wstępna by to wychwyciła. Chciałbym jednak wiedzieć, dlaczego. Pierwszy Wezyr Cesarzowej spojrzał zdziwiony. Po chwili zrozumiał, że więzień nie pyta o jego powody, ale o swoją nagrodę. - Twoja rodzinna gwiazda jest, zdaje mi się, gdzieś w okolicach... - To Beta Secundus, panie. - O, właśnie. Chciałbyś ją jeszcze ujrzeć ? - Wielka jest twa łaskawość, panie. - Były Starszy Prog schylił się z szacunkiem. Nawet, gdyby był wolny, nie stać by go było na powrót do domu. - Za kilka dni przerzucą cię tam, gdzie będziesz mógł pracować nad moim zleceniem. Masz na to, powiedzmy, miesiąc. - Jeśli procesor wewnętrzny będzie rozbudowany, może to potrwać dłużej, panie. A im wyżej stoi dana osoba, tym bardziej jest skomplikowany. Proszę o dłuższy czas, panie. - Zobaczymy za parę tygodni. Jeśli będziesz się starał, to dam ci więcej czasu. Ale nie zapominaj, że i ja nie mam go zbyt dużo. - Wezyr skierował się do wyjścia. - Tak, panie. - I nie próbuj mnie oszukać. Twoja rodzinna planeta może zginąć równie szybko, jak Ty. Wiesz o tym dobrze. - Tak, panie. Słucham i jestem posłuszny. Cesarzowa Imperium Anette IV spoglądała z góry na ludzi. W swoim kombinezonie spacerowym unosiła się kilkaset metrów nad szczytami pałacu, kilka kilometrów ponad powierzchnią stolicy. Nie widziała jej jednak, pokrytej piaskiem i pyłem, zmęczonej ziemi, gdzieniegdzie tylko przeoranej strumykami. Pod nią były tylko chmury, a nad nią zielono błękitne niebo. Wokół była cisza i spokój. Edyktem sprzed setek lat niebo nad obszarem pałacowym i całym miastem wokół było zamknięte dla wszelkiego ruchu. A ptaków na tej planecie nie było. Jaskrawo świeciło słońce, próbując przebić się przez filtr ochronny kombinezonu. Ale ten był na to przygotowany. Cesarzowa miała ten czas tylko dla siebie. Na rozmyślania. I marzenia. A marzyła dużo, o radości, o powszechnym szczęściu w jej Imperium. Także o miłości. Nic dziwnego, miała w końcu dwadzieścia lat. W swoich komnatach rozmyślała także Renna. Oficjalnie była Damą Dworu, nieoficjalnie najbliższą przyjaciółką Cesarzowej. Była od niej starsza o jakieś dziesięć lat, ale także niezamężna. Sugerowała już nieraz Anette, że powinna znaleźć już sobie Cesarza wśród wysokich rodów. Ale dopóki ta nie znajdzie sobie sama odpowiedniego, nic nie było jej w stanie zmusić do zamążpójścia. Ale Renna myślała nie tylko o przyszłym Cesarzu. Obejmowała myślami całe Imperium. Docierały do niej różne wiadomości ze świata, ona je analizowała i wyciągała wnioski. Gdzieś tam Starsi Astro znaleźli koordynaty następnej planety, być może nadającej się do kolonizacji. Gdy się to rozniesie, na bardziej zagęszczonych planetach znów wzrośnie nadzieja. Gdzie indziej pojawił się wizjoner, głoszący jakąś nową religię. Za niedługo znajdą go Cesarskie Służby, zlikwidują lub przekupią. Były jeszcze inne wiadomości, mniej i bardziej istotne, ale żadna nie usprawiedliwiała szerzącej się plotki o nadchodzącej Erze Lwa. Czyli, dochodziła Renna do wniosku, albo jest to kwestia przełomu wieków, albo ktoś wysoki rangą wspomaga tą teorię... Sądząc po jej zasięgu, jest to cała grupa, ale mózg musi być kimś szczególnym. I szczególnie niebezpiecznym. Mówiła już o tym Cesarzowej, a ta prosiła ją o ostrożne kontynuowanie badań. W tej chwili zasięg podejrzanych sięgał setki osób, ale już wkrótce Renna miała nadzieję ograniczyć go do kilku osób, a nawet do tej jednej, do centrum. Wtedy poinformuje Cesarzową. - Pani, chciałaś informacji. - Nie było to pytanie, a raczej standardowa formułka. - Słucham cię, Starszy. - Renna pochyliła się do przodu z ciekawości. Zazwyczaj to ona posyłała po Niuchaczy, aż tu nagle sam Starszy przychodzi do niej bez uprzedniej zapowiedzi. - Wybacz, pani, że zrezygnowałem z drogi oficjalnej, ale okoliczności nie są ostatnio normalne... - Starszy Niuchacz odchylił się trochę do tyłu, nieznacznie powodując zawirowania powietrza. Siedzieli w pustej, większej komnacie, dobrze klimatyzowanej, a Dama Dworu wiedząc, z kim ma do czynienia, próbowała wcześniej zmyć z siebie część perfumów. A i tak dla Starszego jej zapach był zbyt silny. - Słucham cię, Starszy. - Renna potwierdziła jego przypuszczenia machnięciem dłoni na etykietę. - Pojawił się ostatnio w pałacowych salach jakiś niecodzienny zapach. Dali mi o tym znać Młodsi, więc posłałem tam Średnich. Oni potwierdzili tę wiadomość, jednocześnie rozkładając ręce nad analizą owej woni. Zjawiliśmy się więc tamże i my. Zapach jest coraz słabszy, nie pulsuje z dnia na dzień, a więc pojawił się tylko raz. Długo analizowaliśmy ten zapach, pani. Aż znaleźliśmy go w archiwach. - Starszy spojrzał prosto w oczy Rennie. - To jest zapach gleby na Delta Solaris. - Delta Solaris ? - Dama Dworu była zaszokowana. - Przecież tam jest... - Tak, pani. Prawie cała Delta Solaris to więzienie dla szczególnych wrogów Imperium. - Delta Solaris ? W salach pałacu...? - Renna potrząsała głową, nie mogąc uwierzyć. - Nie zrozum mnie źle, pani. Nie sugeruję, że po tych posadzkach przechadzał się jakiś więzień. Ilość unoszącej się woni sugeruje co najwyżej krótkie odwiedziny na "planecie bez powrotu" któregoś dostojnika. - Czy wiadomo wam, kto nosi tę woń na sobie ? - Tak, pani. I to właśnie jest przyczyną mojej nieoficjalnej wizyty. Osoba ta bowiem ma pełne prawo odwiedzić Delta Solaris i tylko ty, pani, możesz mi oznajmić, czy ta wizyta była celowa i zaplanowana. - Nie nadużywaj mojej cierpliwości, Starszy. Bardzo cię proszę. Kto to był ? - Pierwszy Wezyr Cesarzowej, Rudolfo da Costa, pani. W chwilach takich jak ta Renna przeklinała przestronność cesarskiego pałacu. Zdawała sobie sprawę, że zanim pokona kolejne kilka komnat dzielących ją od Cesarzowej, minie parę minut. Parę straconych minut. Nie mogła przecież nadać tajnej wiadomości telepatycznie ! No, jeszcze trzy sale do przejścia. A czas biegnie... Tuż po otrzymaniu alarmującej wiadomości od Starszego Niuchaczy, podjęła duże ryzyko. Zdecydowała się sprawdzić całe oficjalne i tajne archiwum pod kątem danych dotyczących Pierwszego Wezyra. Ryzyko polegało na tym, że o tej operacji sam Wezyr dowie się zaledwie po paru minutach. A jeśli ma coś na sumieniu, podejmie równie szybko kontrakcję. Jednak już po chwili Dama Dworu miała pewność. Dowód leżał przed oczami, na tyle widoczny, że nikt go nie zauważył. Do tej pory. - Gdzie Anette ? - Krzyknęła do służki, wbiegając do komnaty. - Nasza pani Cesarzowa zechciała udać się na spacer, pani. - Służka skłoniła się nisko. - Gdzie ? - Nad pałac, pani. - Spojrzenie zapytanej mówiło : "jak Dama Dworu może pytać o tak oczywiste sprawy ?" Renna wybiegła z sali równie szybko, jak się w niej pojawiła. "No, myślała, przynajmniej tam w górze jest bezpieczna. Nikt jej nie pchnie zatrutym nożem, nikt nie otruje gazem." Jednocześnie cały czas nie dawała jej spokoju myśl, że coś tu nie pasuje. Brakowało reakcji ze strony Wezyra. "Niemożliwe, dumała, aby jeszcze nie wiedział o grzebaniu w jego archiwum. Dlaczego nic nie robi ?" W końcu dobiegła do sali obok tarasu, z którego wychodziło się na powietrzny spacer. Tu została grzecznie, acz stanowczo zatrzymana przez stróżujące dalszego przejścia automaty. Podbiegła za to do okna i spojrzała w górę. Oczywiście nie zobaczyła Anette, powłoka chmur była nieprzenikniona. Ale tu mogła czekać. Mimo odkrycia setek planet jako tako nadających się do kolonizacji, w całym kosmosie nie znaleziono drugiej takiej, jak utracona Ziemia. Najbardziej podobną do niej uczyniono po setkach lat chaosu stolicą Imperium. Była nią do dziś. Jedyny jej mankament, poza raczej skąpą ilością naturalnej wilgoci, stanowiła dziwna atmosfera. Całą planetę pokrywała szczelnie powłoka chmur. Przy czym, o ile na powierzchni powietrze było zbliżone do ziemskiego, o tyle nad chmurami tlen nie występował. Była tam mieszanka innych gazów, zabójcza dla ludzkiego organizmu, ale tlenu w niej nigdy nie stwierdzono. Niejeden Starszy łamał nad tym zagadnieniem głowę, ale bez skutku. A jednak jak ćmę ciągnie do ognia, tak bogaczy ciągnęło nad chmury. Z jednego tylko powodu. Widoku, jaki się tam rozpościerał, nie dawało się opisać ani słowami, ani myślami. Wymyślono więc, a następnie udoskonalono kombinezony spacerowe, umożliwiające bezpieczny kilkudziesięciominutowy wstęp do tego piekła zwanego rajem. Na teren tarasu spacerowego mieli wstęp wszyscy posiadający taki strój, ale nigdy podczas spaceru rodziny cesarskiej. Renna także miała swój kombinezon ( począwszy od pewnego poziomu uznania, po prostu nie uchodziło go nie mieć ), ale nigdy ją te wycieczki nie wciągnęły jak innych. Dama Dworu stała zbyt mocno na ziemi. Inaczej niż Cesarzowa, ale to właśnie przeciwieństwa mają moc wzajemnego przyciągania. A Cesarzowa Anette IV dała się wciągnąć w podgwiezdne spacery. Prawie codziennie pozwalała się unosić kombinezonowi nad chmurami. Oficjalnie był to jej czas na prywatne rozmyślania nad sprawami Imperium, ale i tak sporo osób wiedziało, że tak naprawdę młodą Cesarzową to po prostu bawi. No bo przecież nie płaciła za konserwację sprzętu, uzupełnianie paliwa albo powietrza wewnątrz kasku... Rozmyślania Renny przerwał przeraźliwy pisk na tablicy kontrolnej nieba, znajdującej się w sali. Następne minuty zapamiętała do końca życia jako koszmar, widziany przez mgłę. Do pisku włączył się straszny rumor. Jedna ze ścian komnaty rozpadła się, a z odkrytej w jej wnętrzu niecki wyszła... Cesarzowa w kompletnym stroju, z maską na twarzy. Zanim Dama Dworu ocknęła się z szoku, automaty otworzyły przejście na taras spacerowy. Tam leżał już ściągnięty falami z nieba kombinezon Cesarzowej. Nie był pusty. Bełkocząc coś Renna wybiegła na taras. Rzuciła okiem na kask, na twarz za szybą. Ujrzała śmierć. Oblicze było tak nienaturalnie wykrzywione, że prawie nie przypominało lica człowieka. Jednak była to twarz jej przyjaciółki. Jej Cesarzowej, Anette Czwartej, ostatniej z rodu Frankonów. Chwilę później, gdy skończyła wymiotowywać, wróciła do środka pałacu. Zobaczyła tylko plecy robota udającego władczynię, znikające właśnie za kolejnymi drzwiami. Pobiegła za nimi. Postać nie reagowała na jej zawołania, a Renna wolała nie stawać jej na drodze. Po chwili dotarli do sali zebrań. Tu robot nadał telepatyczne żądanie pilnego zebrania się wszystkim, którzy cokolwiek znaczyli w stolicy. Miało się odbyć za godzinę. Ale już po trzech - czterech minutach do sali wkroczyli jacyś nieznajomi Rennie ludzie. Nie stawiała oporu, gdy ją krępowali. Nie opierała się, gdy widziała, jak jeden z nich paroma strzałami z jakiejś broni dezintegruje robota, wypełniającego jakiś nieznany jej bliżej program awaryjny. Dała się wywlec z sali. Później, już na Delta Solaris długo się zastanawiała, gdzie popełniła błąd. Do końca życia rozmyślała nad tym, jak bardzo skostniałe było myślenie jej i jej służb. Pierwszy Wezyr Cesarzowej także do końca życia myślał o jednej sprawie. O tym, że wyłącznie umiłowanie czystości uratowało tego dnia jego życie. W chwili, gdy wysoko nad pałacem zginęła Cesarzowa, wybuchnęły wszystkie jego stroje, w które były wszyte osobiste nanoprocesory. On akurat brał kąpiel, jedną z licznych rozrywek dostępną bardziej zamożnym mieszkańcom stolicy. Zginęło natomiast kilkoro osób z jego służby, którzy właśnie zajmowali się tymi ubraniami. Myślał także o młodej Cesarzowej, która jednak go o coś podejrzewała ( o czym świadczyły wybuchy jego strojów w chwili jej nagłej śmierci ), a pomimo to darzyła go - jak sądził - szczerą sympatią. Spojrzał po częściowo wypełnionej sali zebrań. Brakowało kilkunastu osób, jak podejrzewał, objętych śmiercionośnym testamentem. Tyle, że ci nie mieli tyle szczęścia, co on. Obecni zaś spoglądali w milczeniu na Wezyra. Kwadrans wcześniej przedstawił im swoją wersję wydarzeń, z których wynikało, jakoby Cesarzowa kazała mu przeprosić wszystkich za swoją nieobecność, po czym wsiadła do Śmigacza Nadprzestrzennego. Dotychczas, mówił, nie zjawiła się na żadnym z zamieszkałych systemów gwiezdnych. Zawisła nad nami - ostrzegał - groźba chaosu, pogarszanego przez ciągłe głoszenie rychłego nadejścia Ery Lwa. Nic nie proponował, czekał, aż idea wyjdzie od nich. Wreszcie zaproponowali, aby, biorąc pod uwagę jego znajomość spraw związanych z imperium, objął regenctwo do czasu powrotu Cesarzowej Anette IV lub, w razie stwierdzenia jej śmierci, odnalezienia kogoś spokrewnionego. Rudolfo da Costa, pieczętujący się herbem Samotny Lew, Pierwszy Wezyr Cesarzowej wiedział, że poszukiwania owych krewnych spełzną na niczym. Tymczasem gdzieś w kosmosie, w bezpośredniej bliskości czerwonego giganta wyszedł z nadprzestrzeni samotny Śmigacz z dwoma ciałami na pokładzie : katem i jego ofiarą. Zanim jakakolwiek aparatura zarejestrowała to, statek zmienił się w bezładne skupisko jonów. Głęboko w duszy Wezyr uśmiechnął się szeroko. Wreszcie nadeszła jego era. [ Chorzów, maj 1996 ] W. Gołąbowski Ostatni lot Joshuy Smitha - Tylko nie Łabędzice! - w mrugającej kolorowymi przyciskami sterowni, wśród nocnej ciszy dał się słyszeć nagły jęk przerażenia. Ubrany w wymięty, zapocony podkoszulek łysawy grubas spoglądał na symulację kosmicznej okolicy. Nie ulegało wątpliwości. Mimo próśb i gróźb jego uszkodzony transportowiec dryfował w próżni, kierując się w stronę najbliższej stacji serwisowej mieszczącej się na orbicie Białej Głowy, oświetlanej mocnymi promieniami Deneba. * * * - Towar załadowany, proszę pana - młody chłopak w świeżym, bielutkim kombinezonie dużej, renomowanej firmy przewozowej stanął wyprostowany przed nowym szefem. Ten spojrzał niedbale na zarys ogromnego cielska swej maszyny, po czym splunął w kąt. Maszyna - frachtowiec starej daty, ale wciąż na chodzie - miała wygląd dziwnie zbliżony do niego samego. I była tak samo usmolona. - Klapy zabezpieczone? - Tak jest, proszę pana. - To zbieraj klamoty i się pakuj - splunął ponownie i obróciwszy się na pięcie poczłapał do sterówki. Pozwolił nieść się ruchomej bieżni nie zmuszając mięśni do dodatkowego marszu. Po chwili kapitański fotel niebezpiecznie zaskrzypiał pod jego ciężarem. - No, jak tam? - mruknął spoglądając na ekran łączący go z kontrolą lotów. Łysa głowa urzędnika świeciła jasnym blaskiem, wzbudzając chęć założenia okularów przeciwsłonecznych. - Sprawdzam - odmruknęła głowa, po czym dodała spoglądając w kamerę - W porządku, jesteś szczelny. Sprawdź, czy masz już dane docelowe. - Taaa, od wczoraj - machnął ręką w kierunku komputera pokładowego. - No, to spadaj, Joshua Smicie - głowa mrugnęła na pożegnanie okiem. W końcu należała do kumpla. Poznanego kilka dni temu, ale jednak. - Taaa, na razie - odparł, zamykając połączenie. - Młody! - ryknął w kierunku wejścia do sterówki. - Jesteś tam? - Tak jest, proszę pana! - dobiegło z oddali. - To rusz dupę. Startujemy! * * * - Ile? - młodzian wytrzeszczając niebezpiecznie oczy spoglądał zaszokowany na szefa. Ten zarechotał i upił kolejny łyk z puszki. - Czterdzieści siedem, synku. Na tyle się czuję. - Ale tam... - Tam upłynęło sto kilkadziesiąt, odkąd mnie najęli - ostatnie krople płynu skapnęły prosto w otwartą paszczę. Chyba nie były tym specjalnie zachwycone, bo kilka uciekło w bok, spływając po ogolonej niedbale brodzie. Puszka poszybowała w powietrzu, kończąc swój lot dokładnie po przeciwległej stronie mostka kapitańskiego. Odbiła się od kawałka ścianki i nie muskając nawet plastikowej obręczy wpadła do otwartego pojemnika ustawionego poniżej - A wcześniej trochę włóczyłem się po świecie. - Trochę... - Dla mnie trochę. Dla większości ludzi więcej. - Pięćset lat - chłopak tępym wzrokiem ciągnął za owłosioną rudo ręką wydobywającą nową puszkę. - No, niecałe pięćset - beżowe oko mrugnęło z rozbawieniem. - Tak, wiem. Staruszek ze mnie. Czas na emeryturę - uśmiech nagle zniknął z tłustej twarzy. - Sęk w tym, że nie ma mi kto jej płacić! Ubezpieczałem się w kilku firmach - wszystkie zgodnie twierdzą, że dawno temu zmarłem! Oczywiście, moje pieniądze zostały wypłacone... Cholerni złodzieje... - Pewnie ktoś pana ubezpieczył i zgarnął majątek - zagaił po chwili milczenia młodzian. - Jak to: "ktoś"? - kapitan spod gęstych brwi spojrzał niechętnie na młodzieńca. Nadal miał na sobie nowiutki kombinezon. Gdzieniegdzie pośród bieli było już widać nie dające się usunąć plamki brudu. - No... Normalnie. Ktoś z rodziny. - Nie mam rodziny - warknął zniecierpliwiony. - Może podrobił dane? - A, pies go drapał - mruknął po chwili zastanowienia. Zaniepokojony ciężarem w ręce zerknął podejrzliwie w głąb puszki. Usatysfakcjonowany widokiem spojrzał na chłopaka. W oczach miał pytanie. - Jak ktoś mógł mnie ubezpieczyć? Przecież potrzebny jest mój podpis. - Gdzie? - Na formularzu, a gdzieżby... - Po co? Powiedziałem przecież: wystarczy ktoś z rodziny. - I to bez mojej zgody? - Bez. - Ale się popieprzyło... - kolejna opróżniona puszka wylądowała w pojemniku. Ten ruch był opanowany do perfekcji. - Od jak dawna tak...? - Nie wiem, proszę pana - nieznaczne wzruszenie ramion - ale chyba od kilkuset lat... - chwila zastanowienia. - Wiem! To było... Zaraz... Pamiętam z historii, że pierwsze takie ubezpieczenie na naszej planecie... - Nieważne, synku - kapitan z trudem oderwał się od miękko wyściełanego fotela. - I nie mów mi więcej "proszę pana", bo mi to brzmi jakoś dziwnie obraźliwie... * * * - Sztuka? Nazywasz to sztuką? - grymas na twarzy grubasa mówił wiele. - Sztuką jest to, co inni uważają za sztukę - wzruszył ramionami młodzian. Ramiona, jak i tors były zasłonięte czymś, co wyewoluowało z T-shirta. Kapitan wolał nie wiedzieć, jak na to teraz mówią. - A tobie się to podoba? - A jakie to ma znaczenie? Owszem, podoba mi się. Fotel kapitański zaskrzypiał przy obrocie. Jego właściciel z powrotem spojrzał na monitor zastanawiając się nad ludzkimi gustami. Na monitorze widniał jeden z bardziej słynnych przykładów współczesnej sztuki przestrzennej. - Za to nie zgadzam się z poglądami tych, co do sztuki zaliczają krymniki - dodał. - Co zaliczają? - fotel powtórnie zaskrzypiał. - Krymniki - chłopak zaczynał się przyzwyczajać, że szefowi wiele rzeczy trzeba tłumaczyć jak dziecku. Ale znając przyczynę, nie irytował się. - Pomniki wystawiane pośmiertnie słynnym ludziom. - No jak to...? Przecież pomnik to rzeźba, a rzeźba to sztuka! - Krymnik to nie rzeźba - uśmiech na młodej twarzy uświadomił kapitanowi, że chłopak lubi wynajdować luki w jego wiedzy. Przestała mu się ta rozmowa podobać. - A co? - warknął. - No... krymnik! - odparł, ale widząc nadciągające nad siebie ciemne chmury dodał szybko. - Bierze się szacownego zmarłego, układa w jakiejś wymyślnej pozycji i zalewa w krysztale. Powstaje krymnik. - Z ciała zmarłego? - zdziwienie wzięło górę nad odrazą. - To już ich nawet nie palą? Nie grzebią? Po prostu zalewają i stawiają na rynku? Ale się popieprzyło... - Młodzian biernie obserwował, jak grubas w spoconej archaicznej podkoszulce dźwignął się z fotela i mamrocząc pod nosem opuścił sterówkę. Nie dopita puszka została na poręczy. Sięgnął po nią. Powąchał zawartość. Siorbnął. Zwalczył chęć natychmiastowego wyplucia zawartości jamy ustnej. Łyknął ostrożnie. Potem mniej ostrożnie, ale więcej. Następnie wypił resztę i pewnym ruchem rzucił puszką w standardowym kierunku. Stwierdziwszy, że rezultat posprząta kiedy indziej, poddał się ogarniającemu uczuciu błogostanu. Chwilę potem wydał sobie zezwolenie na krótką drzemkę o natychmiastowym terminie realizacji. * * * - Jasne, że możesz wysyłać i odbierać wiadomości - kapitan wzruszył ramionami. - Jakbym inaczej komunikował się z firmą? - A prywatnie? - Tak samo. Jeśli masz z kim pisać, to rób to, póki żyje - trzymając pełną puszkę w ręku, grubas szybko objaśnił chłopakowi podstawy obsługi poczty. - Ja nie mam wielu znajomych, to i rzadko tego używam - łyknął napoju i roześmiał się. - Większość dawno kopnęła w kalendarz. A teraz ludzie już nie są tacy, jak kiedyś... Młodzik wyobraził sobie społeczeństwo łysiejących grubasów w wiecznie spoconych podkoszulkach. Z trudem przełknął ślinę. * * * "Kochany synu! Czytając Twój list i mając wiele czasu na odpowiedź (przerwa w otrzymywaniu wiadomości od Ciebie wyniosła blisko trzy lata - mamy z ojcem nadzieję, że było to spowodowane wyłącznie specyfiką transportowych lotów kosmicznych) zdecydowaliśmy się na zasięgnięcie dodatkowych informacji. Skoro Ty i tak naszą odpowiedź otrzymasz prawie natychmiast... Okazało się, że Twoje podejrzenia są słuszne. To jest TEN Joshua Smith. Nie wiem, na ile dokładnie studiowałeś historię Białogłowy, więc streszczę Ci to, co opowiedzieli nam profesorowie Smith i Smitson (jak widzisz, Twoja informacja trafiła do właściwych osób). Joshua Smith urodził się na którejś z małych planet w odległym od nas układzie. Niezbyt garnął się do nauki, równie niechętnie do fizycznej roboty. Gdy tylko udało mu się wyrwać z ojczystej ziemi, zaczął włóczyć się po kosmosie. Najmował się głównie w firmach transportowych, zwiedzając kolejne układy. Wtedy to trafił na Białogłowę. Poznał naszą legendarną PraBabkę i zakochał się w niej bez pamięci - tak przynajmniej twierdzą historycy. Osobiście myślę, że szukał kobiety na kilka nocy, a ta po prostu wpadła mu w ręce. Moja (i nie tylko) interpretacja ma jedną zaletę - wyjaśnia postawę ciągłej odmowy opłaty alimentów na rzecz pierwszej w historii Białogłowy pięcioraczków - jego pięciu synów. Permanentna odmowa w połączeniu z narastaniem odsetek zaowocowały jednak przełomem w historii Białogłowy. Znalazł się wykształcony człowiek, który obrócił cały ten problem na korzyść planety. Jak wiesz doskonale, obecnie Białogłowa to jedna z bogatszych planet w tym świecie. Stało się to właśnie dzięki Joshua Smithowi. A dokładniej, bazując na jego alimentach i ubezpieczeniu (to akurat właśnie wtedy wprowadzono w życie znane Ci dobrze Ubezpieczenia Rodzinne). Pięciu synów Joshuy (których znasz jako Ojców Pięciu Rodzin) przejęli widać kombinatorską żyłkę swego ojca, bo odtąd Białogłowa przestała być tylko cichym zakątkiem gdzieś na peryferiach Łabędzia. Mieli też coś nietypowego w genach, bo, jak wiesz, znaczna część populacji Białogłowy nosi nazwisko Smith, Smitson, Smithie, Smithy oraz Schmidt. To tyle, jeśli idzie o historię. Dalszy ciąg to już obecna rzeczywistość. Po wielu, naprawdę wielu rozmowach i debatach na najwyższym szczeblu zdecydowano, że, skoro pojawiła się okazja, należy z niej skorzystać. W załącznikach do tego listu przeczytasz, co możesz uczynić dla swej ojczystej planety. Kochamy Cię, synu i czekamy na kolejne wiadomości. Pamiętaj, tu czas płynie szybciej. Jeśli zrobisz, o co Cię prosimy, wkrótce znów nas zobaczysz. Twoi kochający rodzice - MaryAnna i JoshPablo Smith." * * * - Coś nie tak? - spytał niewinnie młodzian, ubrany w spoconą koszulkę z zatartym napisem. Niewielkie oczy i rozczochrane włosy zdradzały nagle przerwaną rozkosz snu. Grubas łypnął gniewnie na wchodzącego na mostek współtowarzysza podróży i odwarknął. - Wszystko nie tak. Szlag nas trafił i dryfujemy, powoli wyhamowując - upił łyk z nieodłącznej puszki i kontynuował. - Moja łajba bez pytania wysłała w eter sygnał awaryjny. Odebrał go serwis z Białej Głowy. Skierowali na nas swój promień. Za kilkanaście dni tam dotrzemy. - To chyba dobrze - uśmiechnął się chłopak. - Gówno! - ryknął kapitan. - Sam bym to naprawił! Znam każdy zakamarek tej łajby! - Ale jeśli to na zewnątrz... Przy takiej prędkości byłoby to chyba niemożliwe? - Co ty wiesz o lotach... Same naziemne pierdoły - umilkł i pochylił się nad tablicą kontrolną. Chwilę studiował wskazania przyrządów i komunikaty, wydawał jakieś polecenia i wysłuchiwał odpowiedzi. Chłopak stał zdezorientowany, zastanawiając się nad strategią dalszego postępowania. Wezwanie na mostek było poleceniem, którego zignorować nie mógł. Z drugiej jednak strony rozmowa kapitana z transportowcem prowadziła na niebezpieczne tory. Jego przełożony fragment po fragmencie odkrywał kulisy... Zdecydował się na ciche opuszczenie mostka. Ale to nie okazało się takie proste. - Dokąd? - usłyszał w drzwiach. Niechętnie odwrócił głowę. Z oczu, które były skierowane prosto na niego biła czysta nienawiść. - Pozwól no tu, synku... Owłosiona ręka wskazała na fotel. Nie śmiał odmówić. - Słuchaj no, synku... Coś mi tu śmierdzi jak cholera. Primo, komputer twierdzi, że coś tam jest uszkodzone. Tymczasem moje własne usprawnienia widokowe pozwalają mi stwierdzić, że to jeden wielki bullshit. Sekundo, mózg tej łajby powinien najpierw zawiadomić mnie, a potem dopiero serwis. Tak się nie stało. Tercjo, Biała Głowa wcale nie jest najbliższym punktem serwisowym, a kwadro, moja własna łajba odmawia wykonywania poleceń swego kapitana! - podczas przemowy zbliżał się powolnym krokiem do chłopaka, aż niemal zawisł nad wtłoczonym w fotel ciałem. Potężne ramiona oparł na poręczach, uniemożliwiając zwierzynie wyrwanie się z pułapki. Z każdym słowem zwiększał moc swego głosu, prawie wykrzykując końcówkę. Umilkł teraz, przez co chwilowa cisza wydała się jeszcze bardziej złowroga niż poprzedzająca ją przemowa. I choć zdawała się trwać wieki, faktycznie szybko została przerwana stacatto pytań. - Co mi masz do powiedzenia? Coś ty zrobił? Kim jesteś naprawdę? Ile ci zapłacili? Kto ci dał rozkazy? Tłusta, łysawa głowa kapitana zbliżyła się niebezpiecznie do twarzy chłopaka. Wzrok tego potrafił się jedynie skoncentrować na ustach wykrzykujących kolejne zdania, pryskających na wszystkie strony drobnych kroplach i płynącym z głębi odorze. Czekał podświadomie na moment, w którym beżowe kły zatopią się w jego ciele, a z kącika ust wypłynie strumień śliny. Nagle stwierdził, że znów jest wolny. Grubas w spoconym podkoszulku powrócił do beznadziejnego przekonywania komputera o wyższości własnych komend nad wpisanym fabrycznie zestawie poleceń awaryjnych. Młodzian zsunął się z fotela i uciekł do kajuty. * * * - Otwieraj, mówię! - kapitan wyglądał dość śmiesznie, stojąc pod zamkniętymi drzwiami kajuty i wrzeszcząc na całe gardło. Ale nie było komu tego widoku podziwiać. - To polecenie służbowe! - Odmawiam! - dobiegło ze środka. - Nic ci nie zrobię! - zapewnił Smith, chowając równocześnie prawą rękę za plecy. W dłoni ściskał kawał grubego kabla. - Odmawiam! - dobiegło ponownie. Grubas uświadomił sobie, że młodzik nie jest jednak taki głupi, jak sobie wyobrażał. Jakby tu... - Mam tylko kilka pytań! - wrzasnął, przeklinając własne usprawnienia dźwiękoszczelne. - Pytaj - usłyszał po chwili. - Ile ci zapłacili? - Nic. Kapitana zatkało. Spodziewał się usłyszeć ofertę, którą mógłby bez trudu przebić własną propozycją. Milczał przetrawiając informację, aż wpadł na proste wyjaśnienie. - Jesteś Łabędziem! - wyciągnął oskarżycielsko przed siebie lewą dłoń. W zamkniętej w niej puszce zachlupotało. Przypomniał sobie o napoju i siorbnął głośno. - Pochodzę z Białogłowy - przytaknął zza drzwi młodzian. - Z Białej Głowy? - upewniał się kapitan. - Z Białogłowy. Tak nazywamy nasza ojczyznę. Brzmi ładniej i... nieważne. Tak, jestem Łabędziem. - Jak się naprawdę nazywasz? - Tak, jak powiedziałem w porcie, kiedy przyniosłem moje papiery. - Tęga dłoń usiłowała podrapać się po łysiejącej głowie, ale trzymany w niej kabel skutecznie to utrudniał. Jej właściciel spojrzał na kabel krytycznym wzrokiem i odrzucił go w kąt. - Czyli jak? - PetroSimon Smith. - Smith? - powtórzył niepewnie. - Smith - dobiegło zza drzwi. - Jestem twoim pra pra potomkiem w prostej linii. * * * - Wsadzą mnie do więzienia? - napój nie smakował tak dobrze, jak zwykle. W dodatku kończyły się zapasy - były teraz dzielone na dwie osoby, co nie było przewidywalne w dniu zakupów. - Eee, tam, więzienie - młodzian machnął wolną od puszki ręką. - Stałeś się przecież tym, no, bohaterem narodowym - czknął lekko i szybko siorbnął kolejnego łyka. Kapitan markotnie spoglądał w ekran, wyżej ceniąc własne doświadczenie niż młodzieńczą pewność siebie swego pra, pra... Na monitorze widać już było zbliżającą się stację orbitalną. Ciemniejsza plama na jasnym tle planety. Domyślał się już kolejnych etapów podróży. Stacja unieruchomi jego łajbę w chronionym silnym polem (zabezpieczającym odpływ powietrza, a także nieuczciwych klientów) doku, po czym pokładowy mózg otworzy wszystkie drzwi i bramy. Ot tak, aby nie można było się nigdzie schować. Przyjdą goryle, wepchną w inny pojazd i sprowadzą na powierzchnię Białej Głowy. Ale co będzie potem? Spoglądając na swego potomka, zaczął dostrzegać charakterystyczne rysy twarzy. Teraz wiedział, kogo mu ten młodzik przypomina. Jeśli to prawda, co zdążył mu przez ostatnie kilkanaście dni opowiedzieć... Na planecie czekało podobno na niego co najmniej kilka tysięcy odziedziczonych po nim pokrętnych, kombinatorskich umysłów. Przypomniał sobie słowa chłopaka o napędzającym gospodarkę Białej Głowy jego Ubezpieczeniu Rodzinnym. Jakoś dziwnie skojarzyło mu się to z ponoć coraz częściej stawianymi krymnikami. To nie mogło skończyć się dobrze. W. Gołąbowski Pełnia przekazu "Czytaj między wierszami; Słysz oddech Ziemi; Rozerwij pustkę serca; Sięgnij poza horyzont; Żyj pełnią przekazu;" Księga Lepszej Rzeczywistości rozdział 2 wersy 8 - 10 Właściwie to nie wiem, czy mogę z czystym sercem powiedzieć, że go znałem. Przecież nawet nie wiem, jak miał na imię. Nazywałem go Artystą, bo niewątpliwie nim był. Malarzem. Twórcą. Nazwisko, widniejące na brudnym, zepsutym dzwonku do drzwi nic wam nie powie. Mogę wam jedynie opowiedzieć o nim tyle, ile on sam mi przekazał w rzadkich chwilach "normalnego" życia. Nie był, jak zwykło się mówić, cudownym dzieckiem przedmieścia. Urodził się w środku wielkiego miasta, a zamożni rodzice postarali się o zapewnienie mu dobrych szkół. Nie opowiadał wiele o swym dzieciństwie. Nie mam pojęcia, dlaczego nagle rzucił rodzinę, zmienił nazwisko i wyjechał daleko... W każdym razie z czegoś musiał żyć, więc zaczął malować. Jego obrazy były naprawdę piękne, bogaci ludzie zamawiali u niego swe portrety. Wzbogacił się na tym nieźle. Wkrótce potem zamieszkał we własnej willi z piękną młodą dziewczyną. Wszystko zmierzało do szczęśliwego życia... Póki nie usłyszał o ZAKAZANEJ muzyce. Wtedy jeszcze nie była zakazana. Kapele grały ją po całym świecie, powstawał przebój za przebojem. To przecież dopiero niedawno muzyka podświadoma stała się ZAKAZANĄ... Wiecie, dlaczego. W głośnej rozprawie przed Sądem Światowym uznano ją za nieporządaną, niszczącą rozum i tak dalej... A chodziło tylko o tych paru naćpanych synów Bardzo Ważnych Ludzi, którzy wrócili z kolejnego koncertu "nie w pełni sprawni umysłowo". Ale o czym to ja ... Ach, tak. No więc kupił sobie wystarczająco dobry sprzęt, aby móc odbierać pełnię podświadomego przekazu. Ciągle jednak nie był zadowolony z rezultatu. Szukał czegoś więcej. W tym też czasie nawiązał kontakt z jakąś grupą, nie pamiętam jej nazwy... Projektował dla nich i tworzył scenografię koncertową. Po jakimś czasie grupa zyskała, głównie dzięki niemu, większą sławę. Wiecie, jak to potem zwykle bywa. Alkohol, narkotyki, kobiety, szaleństwo dwadzieścia pięć godzin na dobę. Rzucił dom i swą dziewczynę. Ciągły odlot. Pewnego dnia stwierdził nagle, że nie ma uszu. Nigdy nie dowiedział się, kto i dlaczego mu je odciął... Może zresztą to on sam... Kto wie ? W każdym razie infekcje, później choroby pozbawiły go słuchu. Ale dla niego muzyka była fundamentem, podstawą egzystencji ! No, to zebrał pieniądze, w jakiejś tajnej klinice dorobili mu wszczepy. Teraz odbierał muzykę spływającą kablami wprost do komórek mózgowych. Nikt nigdy nie dowie się, co naprawdę on tam słyszał i widział. Twierdził, że znalazł wreszcie PEŁNIĘ PRZEKAZU. Dopiero wtedy zaczął malować swe żywe obrazy, ze światła, ognia, wody i mgły. Podobno działało to jak sprzężenie zwrotne : on malował muzykę kapeli, a ta z niego czerpała natchnienie do trworzenia kolejnych przebojów... Ale wkrótce przyszedł ów czarny rok. Najpierw jego grupę zamknęli po serii samobójstw spowodowanych rzekomo słuchaniem ich podświadomych przekazów. Może i było w tym trochę racji... Gdyby jednak tymi samobójcami nie okazały się zostawione samym sobie, ale mimo wszystko dzieci bogatych rodziców, nikt by palcem nie ruszył... Artysta jakoś zwiał, przybrał inne nazwisko i zaszył się w którymś z wielkich miast. Próbował znowu malować piekne portrety, ale po kilku próbach zrozumiał, że nie ma dla niego powrotu do przeszłości. Mniej więcej wtedy też odbyła się słynna Rozprawa przeciw muzyce podświadomej, na której uznano ją za ZAKAZNĄ... A ta stała się dla niego narkotykiem. Nie mógł już bez niej żyć. W jakimś opuszczonym biurowcu podłączył swe kable do sieci i zaczął szukać. Długo. Aż znalazł. Nigdy nie zdradził mi adresu do tych pirackich rozgłośni muz-netowych. Znów mógł odbierać pełnię przekazu. Mógł malować, choć musiał ograniczyć się do aerozoli, resztek farb i otaczających go pustych ścian. Gdyby go wtedy nie spotkał ten bogaty dziwak, pewnie by tam skończył. Ale nie, znalazł go i zapłacił za pomalowanie swego mieszkania. Nie wiem, czy mieszka w nim. Ja nie umiałbym żyć otoczony takimi obrazami... Oszalałbym prędzej czy później. Raczej prędzej. No bo pamiętajcie, wyobraźnia Malarza była już wtedy przeżarta na wylot PRZEKAZEM. W każdym razie kupił sobie ze te pieniądze właśnie tę pracownię. Spójrzcie w tamten kąt, to końcówka sieci. Był podłączony całą dobę. To ja przynosiłem mu jedzenie, sprzedawałem jego obrazy. Tak, czasami bałem się go. Niekiedy stawał się nieobliczalny. Myślę, iż miał to już wcześniej, od dziecka. Dlatego sądzę, że to właśnie on obciął sobie uszy. Ale to nieważne...O, spójrzcie tu. Jego bodajże najlepszy obraz z ostatniego okresu twórczości. Nigdy go nie sprzedałem. Kupiłem go od niego i u mnie zostanie. Nie wiem, czego wtedy słuchał. Może jakichś ballad. Sądzę, że widać tu echa jego całego życia. Obrazów z pierwszego okresu - pięknych, delikatnych. A jednocześnie bije z niego jakaś siła, jakby zakazanej muzyki; może na znak buntu przeciw wyrokowi Procesu... ? Nie, nie sprzedam go, już powiedziałem. Jest mój. Wybierzcie sobie inne: z tyłu są napisane ceny. Jak umarł? Nie umarł. Nie, nie żyje, to pewne. Po prostu nie umarł. Nie zginął. Nie wyskoczył z okna. Nic z tych rzeczy. Zniknął. Nie, nie opowiadam wam bajek. Gdy otworzyłem pewnego dnia zamknięte drzwi do pracowni, nie zastałem go. Skąd wiem, że po prostu nie wyszedł? Jego odbiornik wciąż był podłączony do sieci. Leżał pośrodku pokoju. O, mniej więcej tu. Na końcach kabli i drucików były ślady czegoś żółtego, maziowatego. Sądzę, że to był mózg. Nie wierzycie ? Też nie chciałem uwierzyć. Ale pracownia była zamknięta od wewnątrz, a ja mam jedyny klucz... Gdzie jest ten odbiornik ? Nie powiem wam. Tak, schowałem go. Nie znajdziecie go. I nie dam go wam nawet, gdybyście założyli kościół jego imienia. Jego religią była zakazana muzyka. I pozostał jej wierny, aż do swego końca... To co, zdecydowaliście się na jakiś obraz? Doskonale. Dobry wybór. Będzie jak znalazł do kolekcji. Ten też ? Świetnie. O, dziekuję. Zaraz dam resztę... Nie trzeba ? Miło z pana strony. A teraz pojedźmy kilka kilometrów dalej, pokażę wam dzieła nastepnego wartego uwagi młodego artystę... Szkoda, że też już nie żyje. Ci młodzi teraz tak szybko żyją i szybko umierają... Szkoda gadać. Wiecie sami. Wojciech Gołąbowski Pojedynek Lwów cz. III Wiadomość rozniosła się po Cesarstwie lotem nadświetlnej błyskawicy. "Anette IV odnalazła się! Wraca do stolicy!" Lud był szczęśliwy, bawił się i radował. Mądrzejsi ludzie mniej - wiedzieli, że oznacza to nie lada kłopoty. Przecież od kilku miesięcy panował Vincent da Bradgio, którego sami wybrali. Paru ludzi było przerażonych. Do tych zaliczał się obecny Cesarz i jego rodzina. Wreszcie kilkoro osób było kompletnie zdezorientowanych. Był to Revengeno oraz ci, których przekonał, że widział zabitą Anette na własne oczy, gdy jeszcze był Renną. Ci też pierwsi podjęli konkretne kroki aby sprawdzić, co się dzieje. - Revengeno! - Cesarz wstał z tronu i podszedł do wchodzącego do sali Wezyra. - O co tu chodzi? Zaufałem ci, gdy mówiłeś o śmierci Anette IV. - Panie. - Revengeno właściwie zinterpretował nastrój władcy i ukłonił się nisko. - Zapewniam cię, że Cesarzowa Anette IV nie żyje od półtora roku. Na własne oczy widziałem jej śmierć. - Jak niby zginęła? - Gdy zażywała spaceru ponad chmurami, w programie obsługującym jej kombinezon nastąpił błąd. - Błąd? - Panie, to był zamach. Błąd ten został wprowadzony przez byłego Starszego Prog na polecenie ówczesnego Wezyra, Rudolfo da Costy. Zbadały to dokładnie moje służby. - No i ...? - Błędnie działający program odciął dopływ powietrza do wnętrza kombinezonu. Cesarzowa udusiła się. Zorientowawszy się, co się dzieje, próbowała dotrzeć do pałacu, włączyła pole sprowadzające, ale... - Ale ...? - Była zbyt wysoko. Na taras spacerowy pole sprowadziło zwłoki. Wtedy widziałem jej twarz. Była straszliwie wykrzywiona cierpieniem. Ta twarz do tej pory śni mi się czasami. Panie, z całą pewnością Cesarzowa Anette IV była wtedy martwa. I jest martwa do dziś. Nic mi nie wiadomo o udanym stosowaniu nekromancji. - Kim jest więc ta Anette, która ponoć żyje i ma się dobrze? - Jeszcze nie wiemy, Panie. Gdy tylko coś będzie nam wiadome, niezwłocznie cię poinformuję. Vincent opadł ciężko na cesarski tron i oddał się rozmyślaniom. Revengeno skłonił się i wyszedł. Wezyr był niemal pewien, że za wszystkim stoi Rudolfo da Costa. Człowiek tego pokroju co on nie zwykł się tak łatwo poddawać. Powiniem zostać stracony za królobójstwo, ale... Jak to się często okazuje, był zbyt cenny, by go zabijać. Mógł się jeszcze przydać. Revengeno wiedział, jak łatwo było uciec z Delta Solaris. W końcu sam był tego dowodem. Wystarczyło tylko mieć oddanych ludzi, którzy znaleźli by sobowtóra lub poddali chętnego operacji plastycznej. Dlatego też po odzyskaniu stanowiska wprowadził parę zmian w zarządzaniu więzieniem. Przede wszystkim najrzadziej raz w tygodniu sprawdzano sensorem siatkówki tożsamość więźniów. Poza tym wszyscy strażnicy zostali wymienieni na zaufanych Revengeno. Tym bardziej więc było niemożliwe, by da Costa stał za wszystkim. Może jego ludzie...? A może zupełnie kto inny? W końcu w całym cesarstwie muszą być tysiące takich, jak były Wezyr Cesarzowej Anette IV. Ale jak to udowodnić? Jak przekonać miliardy prostych ludzi, że ich ukochana Cesarzowa nie żyje? I, wreszcie, gdzie ona naprawdę jest? Widziało już ją kilka osób, ale sama była nieuchwytna. Podobno otaczała się strażą i nie dopuszczała do siebie nikogo. Jeżeli ruszy na stolicę i zarząda swego stanowiska ... Tron spłynie krwią. Czerwono będzie na ulicach, na placach i po domach. Wybuchnie wojna domowa. Napis migał ostrzegawczo, zwracając na siebie uwagę. Revengeno podszedł do terminala i odczytał go niechętnie. " Delta Solaris. Niezgodność w odczycie siatkówki oka u więźnia Rudolfo da Costa. " Podmienili go? Jak? Kto? Przecież strażnicy to moi ludzie - Wezyr myślał gorączkowo. Zmienił kanał, połączył się ze Starszym Strażnikiem. - Alex! Co się dzieje? - Reno! - Starszy był od lat przyjacielem rozmówcy. - Nie mamy pojęcia. Rutynowa kontrola wykazała inny wzór oka u byłego Regenta. Na przesłuchaniu okazało się, że to jakiś podmieniec. Dranie wyczyścili mu pamięć. Wie tylko, że nazywa się Rudolfo da Costa i jest więźniem na Delta Solaris. - Skąd się wziął? - Był ostatnio śmigacz. - Sprawdziliście gościa? - Nie było gości. Był nowy więzień - jakiś Gondano. Ten też jest po czyszczeniu pamięci. - Kto go przyjmował? - Nowych zawsze przyjmuje Bungo. On nie mógł zdradzić! Nie Bungo! Przecież znamy go obaj, jest u nas od wielu lat! - A sprawdziłeś, czy to jest naprawdę Bungo? - Co? - Alexa zatkało. Po chwili rzucił przez ramię parę słów. Potem odwrócił się do monitora i odpowiedział. - Sprawdzę to. Prześlę ci wynik. Monitor zgasł. Revengeno westchnął ciężko. Teraz mógł być pewnym tego, kto stoi za pojawieniem się ducha Cesarzowej Anette IV. Wcale się z tego jednak nie cieszył. " Delta Solaris. Niezgodność w odczycie siatkówki oka u Starszego Strażnika Bungo. " Napis pojawił się mrugając ostrym kolorem. Revengeno westchnął znowu. Podmienili nawet jego zaufanego! To przecież musiało się wykryć w krótkim czasie. A więc to nie rozgrywka długoterminowa. Wszystko rozstrzygnie się w najbliższych dniach. Dlaczego nie zlikwidował Rudolfa? Do czego był potrzebny na Delta Solaris? Można było przewidzieć, że ten coś wymyśli. Ech, by to... Zerwał się i podszedł do terminala. Nim się jednak połączył, zmienił zamiar i wezwał Niuchacza. - Tak, Panie. - Wejdź, Starszy. - Wskazał gościowi fotel. - Jeśli się nie mylę, na Delta Solaris nie ma w tej chwili żadnego Niuchacza? - Nie ma teraz i nie ma w ogóle. Nie stacjonujemy tam, Panie. Nie było do tej pory potrzeby. - Potrzebny mi zaufany Starszy Niuchacz... - Jesteśmy wierni władzy, a nie władcy. - Starszy wyprężył się, recytując motto swego klanu. - Tak, wiem o tym. Nie chciałem cię urazić. Ale ta wiadomość musi pozostać na razie w ukryciu. - Niuchacze zwykli byli między sobą porozumiewać się telepatycznie, a takie rozmowy były zbyt łatwe do przechwycenia. - Jaka wiadomość? - Pochodzenie kilku osób znajdujących się obecnie na Delta Solaris. - Dlaczego musi, Panie? - Wisi nad nami groźba wojny domowej. Nie należy informować wroga, ile się wie na jego temat. - My nie mamy wrogów, Panie. Revengeno westchnął w duszy. Ciężka była ta rozmowa ze Starszym. - Ale Cesarstwo ma. A wy służycie Cesarstwu. Wojna domowa to chaos. Już kiedyś chaos was zdziesiątkował. Chcecie to powtórzyć? Po chwili zastanowienia Starszy Niuchacz odpowiedział. - Przyślę ci, Panie, zaufanego Starszego. Powiesz mu, o kogo chodzi. On wróci i zda ci relację. Wtedy osądź, czy obowiązuje go milczenie myśli. - Dziękuję, Starszy. Złowieszcza ( dla niektórych ) wiadomość rozeszła się po stolicy : Anette zwołuje Radę na posiedzenie. Za dwa dni. Wieść przyszła drogą telepatyczną, toteż nie udało się ustalić, gdzie była nadana. Wystraszeni Radcy kręcili się po mieście niczym wściekłe osy. Ci, którzy nie byli przekonani o śmierci Cesarzowej, nie wiedzieli, jaką postawę przyjąć wobec jej następcy. Z kolei ci, którzy wierzyli Revengeno - a było ich coraz mniej - naradzali się jak zapobiec wojnie domowej. Nie śmieli się przy tym pokazywać na oczy Cesarzowi. A ten postanowił zaufać człowiekowi, który osadził go na tronie. Wszyscy oczekiwali z napięciem Rady. - Panie. - Starszy Niuchacz pojawił się w drzwiach gabinetu Wezyra. - Przybył twój zaufany wysłannik. - Wskazał głową za siebie. - Niech wejdzie. Wybacz, Starszy, ale muszę z nim rozmawiać w cztery oczy. - Tak, Panie. - Niuchacz schylił głowę ze zrozumieniem i uszanowaniem. Wpuścił tamtego i zamknął drzwi. Revengeno włączył odpowiedni wentylator, aby jego zapach nie drażnił Starszego i wskazał mu miejsce blisko siebie. - Panie. - Zaczął gość. - Tak, jak chciałeś, sprawdziłem kilka osób, obecnie przebywających w więzieniu Delta Solaris. U większości strażników wykryłem zapach planety, który dobiega także od ciebie. - Nie u wszystkich? - Nie, Panie. U co najmniej dwóch był on w tak nikłym natężeniu, że zapewne był wynikiem kontaktu z własciwym nosicielem. - Starszy Strażnik Alex da Falco? - Nie. - Revengeno odetchnął w duszy. - Jednym z nich był Starszy Strażnik Bungo. Drugim był jeden z Pomocników. Zgodnie z twym poleceniem, zawiadomiłem o tym Starszego Strażnika Alexa da Falco. Zapach, który wydzielał Starszy Strażnik Bungo, zauważalny był także u więźnia Revengeno da Costy oraz u więźnia Gondano. U tych dwóch był on na tyle mocny, iż można mieć pewność, że dopiero co opuścili planetę, dla której ów aromat jest charakterystyczny. - Rozpoznałeś tę planetę? - Wychylony do przodu Wezyr był wyraźnie spięty i poddenerwowany. - Tak, Panie. Chwilę później Revengeno biegł do apartamentów Cesarza Vincenta da Bradgio. Ten z ulgą zgodził się na pewną propozycję. Sam też wezwał Starszego Niuchacza i poprosił go o utrzymanie owych wiadomości w sekrecie przez dwa dni. " Anette, a raczej Rudolfo, dobrze zagrał, dając Radcom dwa dni ", myślał Wezyr obserwując zebranych z loży Cesarza. " Przez te dni omal nie oszaleli. Teraz gotowi są własnoręcznie obalić da Bradgio, byleby ocalić własne głowy i stanowiska. Złożą hołd komukolwiek, kto poda się za zaginioną Cesarzową. " Obyczaj nakazywał, aby władca przybywał na Radę ostatni, ale okoliczności były na tyle niezwykłe, iż nie zdziwiło to specjalnie nikogo, że następca tronu siedział w swej honorowej loży już wcześniej. Na szczęście, każdy Radca zauważał go w porę i składał odpowiedni ukłon, po czym zamyślony zajmował swe miejsce. Wreszcie, pół godziny po przybyciu ostatniego Radcy, otwarły się wejściowe wrota i weszła Cesarzowa. Do tej chwili Revengeno myślał, że nie będzie żadnej Cesarzowej, że Rudolfo inaczej rozegra tę partię. W tym jednak momencie runęły plany Wezyra. Powstał, jak wszyscy, ale rychło nogi odmówiły mu posłuszeństwa i usiadł z powrotem. Zresztą nie on jeden. Anette IV stała dumnie przed Radą, w ochronnym płaszczu, ze zwyczajową maską na twarzy. Otoczona była swą nową gwardią, która - jak wieść niosła - zawiązała się błyskawicznie na planecie, na której się znalazła. Gwardia trzymała broń - choć było to zabronione na Radzie - i kierowała ją wokoło. Widać było, że wiedzą, jak jej użyć i czekają tylko na rozkaz. Gdy Wezyr ochłonął na tyle, że umiał odwrócić głowę, spojrzał na Starszego Niuchacza, który stał w ukryciu nieopodal. Był to ten sam Starszy, którego wysłał na Delta Solaris. Tamten jeszcze przez chwilę analizował dochodzące go zapachy, po czym spojrzał na Revengeno. Skinął głową, przytakując na niewypowiedziane pytanie. Revengeno ruchem głowy podziękował mu i szepnął coś do ucha Vincenta. Tymczasem Anette powiodła wzrokiem po zebranych, dłużej wpatrywała się zza maski w nowego Cesarza i jego Wezyra. Wreszcie zwróciła się do Radców, a jej głos zabrzmiał w zapadłej ciszy jak wystrzał. - Nie przypominam sobie, abym wyznaczyła tego człowieka na następcę tronu. Kim on jest? Vincent da Bradgio nie wytrzymał. Naprzemian blady i czerwony na twarzy wstał, zdjął maskę i wbił nienawistne spojrzenie w Anette. - Ja jestem Cesarzem tego ludu. A kim ty jesteś, ukrywająca twarz za maską Cesarzowej? Anette prychnęła i odwróciła się. - Nie zwykłam zdejmować maski poza moimi apartamentami. Żaden Cesarz tak nie postępuje. - Udowodnij najpierw, że nim jesteś. Maskę może założyć byle wieśniak. - Odparł da Bradgio. - Dobrze, udowodnię to. Podajcie mi sensor siatkówki oka. Sensor był przygotowany, leżał w loży Cesarza. Wezyr planował przy jego pomocy ujawnić oszukaństwo. Teraz jednak Anette sama go zażądała ... Podano pudełko gwardzistom Cesarzowej, aż ta go przytknęła do oka. Wszyscy wstrzymali oddech. Wzrok Radców spoczął na ekranie, usytuowanym nad wejściem do sali. Po chwili, która zdawała się przeciągać w nieskończoność, na monitorze pojawił się napis. " Identyfikacja : Anette IV da Francon Cesarzowa 2496 - 2499 Zaginiona, prawdopodobnie martwa " Pośród wybuchłej niesamowitej wrzawy Cesarzowa, ciągle nie zdejmując maski, spoglądała w kierunku cesarskiej loży. Kilka minut później, gdy sala trochę ucichła, zwróciła się do Radców i natychmiast zapanowała cisza. - Skoro już ustaliliśmy, kim jestem, powiem wam także, jak do tego doszło. Otóż dowiedziałam się, że jest szykowany zamach na me życie. Zamach na tron, przewrót czy jak to nazwiecie. Był on przygotowywany w świecie pod nazwą Ery Lwa. Gdy nabrałam pewności, kto stoi za tym wszystkim, postanowiłam zwołać Radę i poinformować was o tym. W chwili, gdy jednak wysyłałam do Radców wiadomość, przewrót ów nastąpił. Zostałam pojmana i potajemnie wywieziona na inną planetę. Na szczęście mój Wezyr zdołał opanować sytuację i, jak się dowiedziałam, został zgodnie ze zwyczajem, Regentem. Wkrótce wrogie mi siły i nad nim zatriumfowały. Po upływie półtora roku udało mi się zbiec z niewoli. I tak oto znalazłam się znów wśród was. Jak widzę, przewrót jednak udał się w pełni. Zdrajca siedzi wygodnie pośród was, rozkoszując się stanowiskiem. - W tym momencie każdy Radca był gotowy rzucić się na wskazaną przez Anette osobę. - Nazywasz mnie zdrajcą? - Vincent da Bradgio nadal czuł się Cesarzem. - Nie, nie ciebie. Twego Wezyra, a moją byłą serdeczną przyjaciółkę, Rennę da Steffen, zwaną także Revengeno. Ponad setka oczy wbiła mordercze spojrzenie w wymienionego. Nawet Vincent spojrzał niepewnie na swego Wezyra. Ten jednak ani drgnął. Od kilku bowiem minut spoglądał na stosunkowo niewielką rysę na płaszczu ochronnym Cesarzowej, usiłując coś sobie przypomnieć. Wreszcie ostatni kawałek układanki trafił na swoje miejsce i wśród nagłej ciszy Revengeno wstał. Wyciągnął drżącą dłoń, wskazując Anette. - To robot. - Wyszeptał. - To robot. - Powtórzył głośniej, spoglądając na twarze Radców. Ci nie rozumieli. - Robot! - Wykrzyknął już pewnym głosem. - Był zamurowany w ścianie pałacu! Tuż obok tarasu spacerowego! Widziałem go - to on was wezwał na Radę po śmierci Cesarzowej! Żołnierze da Costy go uszkodzili i zabrali! Spójrzcie na tę rysę na płaszczu! - Radcy spoglądali niepewnie to na Wezyra, to na Anette. - Może w miejscu oka wyświetlić wzór siatkówki arghhhh... Strzały ucięły nagle słowa Revengeno, rzucając ciałem na podłogę loży. Vincent spojrzał zaszokowany na niego - jego Wezyr był bez tak martwy, jak tylko mógł być. Radcy siedzieli jak sparaliżowani jeszcze przez chwilę, zanim do nich nie dotarło, że gwardia Cesarzowej strzela także do nich. Wybuchła panika. Otwarły się drzwi, stanęła w nich cesarska gwardia. Jednak - wierni władzy, nie władcy - nie wiedzieli, co robić, zanim kilku nie zginęło od strzałów. Wkrótce potem na sali nie było żywego gwardzisty przybyłego wraz z Anette. Ta zaś stała pośrodku sali jakby nigdy nic. Płaszcz - zgodnie ze swoim przeznaczeniem - ochronił ją przed przypadkowym postrzałem. Jeden z cesarskich gwardzistów podszedł do niej, schylił się głęboko i rzekł : - Wybacz, Pani, ale jesteśmy wierni władzy, nie władcy. Musimy wiedzieć. Po czym zerwał maskę. Oczom Radców ukazała się twarz Cesarzowej Anette IV. Twarz wykonana perfekcyjnie przez wewnętrzne cesarskie służby. Twarz całkowicie sztuczna. Twarz robota. W całkowitej ciszy dało się słyszeć słabe cyknięcie gdzieś w jego wnętrzu. Gwardzista nie miał szans. Wybuch robota rozerwał go na kawałki. Radców uratowało to, że nadal byli pochowani za swymi fotelami. Cesarza ochroniła budowa loży. Zginęło natomiast jeszcze kilku zgromadzonych przy wejściu cesarskich gwardzistów. - Co zrobiłeś z tą jego tajną bazą? - Spytał Cesarz swego Wezyra spoglądając na egzekucję Rudolfo da Costy. - Twoja gwardia, Panie, szybko ją spacyfikowała. Gdy tylko odleciał śmigacz, ruszyła do ataku. W środku znaleziono ogromne centrum informacyjne - na miarę pałacowego - a także da Costę. Nie spodziewał się tego. Poddał się bez walki, będąc pewnym zwycięstwa swego planu. - Tak. - Vincent da Bradgio odwrócił się twarzą do rozmówcy. - Szkoda tylko, że zginął Revengeno. Będzie mi go brakować. Nie zasłużył sobie na taką śmierć. - Śmierć przychodzi, kiedy ma przyjść, Panie. Różne ma ona oblicza, ale skutek jednaki. - Odparł Alex da Falco, Wezyr Cesarza. - Jesteś filozofem? - Nie, Panie. Ale przeżyłem już niejedno. - Tak. Miejmy nadzieję, że ta jak na razie krwawa Era Lwa zakończyła już swą piekielną ruletkę śmierci. Należy się nam wytchnienie po tym wszystkim. Mówiłem ci już, że ja także mam lwa w herbie? [Chorzów, czerwiec W. Gołębowski Rycerz bez-błędny. Polska, rok 199_. Wszystko zaczęło się tego dnia, w którym odebraliśmy zaległe pieniądze od Krzywego Piotrusia. Chłopcy trochę popili, ja z nimi, no i głowy zrobiły się ciężkie. Spaliśmy tam, gdzie piliśmy - w chałupie Rudego. Sen miałem porąbany, ale to przecież normalne. Spróbuj sobie wyobrazić : byłem rycerzem! Pieprzonym, zakutym łbem noszącym na sobie pół tony żelastwa! Ale to jeszcze nic. Nie, nie walczyłem ze smokiem; aż tyle nie wypiłem. Znajdowałem się na jakimś wrzosowisku czy czymś takim. Trenowałem. Cięcie, blok, obrót, cięcie. Nawet nieźle mi to szło! Zawsze twierdziłem, że żelazo jest najlepsze do tych spraw - kastet skuteczniej uczy niż gumowa pałka. Ale nic. Robię więc cięcie - a tu nagle stoi przede mną mała dziewczynka. Ledwo ją ominąłem, tuż nad jej głową. Opieprzyłem ją jak należy i wygoniłem stamtąd. Wróciłem do treningu. Wyprowadziłem cios od dołu, z półobrotu i... znów omal jej nie zabiłem. Stała tuż za mną. Ta sytuacja powtórzyła się kilka razy. Nawet nie udawała już, że odchodzi - po prostu znikała tu a pojawiała się gdzie indziej. W końcu się wkurzyłem - wycelowałem ostrze prosto w jej uśmiechniętą twarz. Ale wtedy... Cóż, jakby ci to powiedzieć, najnormalniej w świecie wyjęła mi miecz z ręki (a ciężki był jak cholera) i zaczęła mnie gonić. Nie śmiej się. Na początku nie uciekałem, ale po drugim jej uderzeniu zrozumiałem, że to nie żarty. Chroniła mnie zbroja, ale jak długo? No, więc zacząłem biec - jeśli można to tak nazwać - a ta smarkula goniła mnie wywijając mieczem niczym gałązką. Niedługo potem stanąłem zadyszany nad brzegiem jakiegoś pieprzonego urwiska. Nie było wyjścia. Odwróciłem się i ujrzałem lśniące ostrze w wyciągniętej ręce, szybko zmierzające ku mojej piersi. To była moja jedyna szansa. Usunąłem się z drogi ćwierćobrotem i wyrwałem miecz z jej ręki. A potem ja natarłem. Nie była ona taka bezbronna, nie! Znikała z oczu - i to dosłownie - ułamek sekundy przed ciosem, za to pojawiała się za mną i kopała mnie w dupę. Ciągle uśmiechając się. Wkurzyła mnie. W końcu udało mi się, stosując jakąś sztuczkę, przeciąć jej lewą rękę, powyżej łokcia. Stanęła nieruchomo i spojrzała na ranę. A potem na mnie. Wtedy poczułem piekący ból na MOIM ramieniu. Paliło jak cholera - do tej pory nie mogę uwierzyć, jak bardzo to było sugestywne (ramię boli do dziś). I faktycznie, mój pancerz był rozorany dokładnie w tym samym miejscu, co u tej małej suki. Na srebrzyste blachy spłynęła struga krwi. A dziewczynka, jak gdyby nigdy nic, sięgnęła do swej rany i - pomyśl tylko - oburącz rozwarła ją jak najszzerzej. Nie wiem, czy ona nic nie czuła, całkiem możliwe, że wszystko to przeszło na mnie. W każdym razie moje ciało eksplodowało bólem. Juiż tylko pragnąłem jednego. Jakoś dotoczyłem się na skraj urwiska i przechyliłem się nad jego krawędzią. Oczywiście obudziłem się natychmiast. Na podłodze obok łóżka, na które się kładłem. Ramię nadal bolało, choć nie upadłem na nic twardego. Cholera wie, może krzywo leżałem. Była czwarta nad ranem, ale byłem trzeźwy i wyspany - sam wiesz, że nigdy nie piję za dużo - więc zebrałem się i wróciłem do domu. Uśmiejesz się : ktoś właśnie próbował okraść mi mieszkanie! Palant, ale nie chciało mi się go zabijać. Nie o tej porze. Ha! Jestem ciekaw, czy w szpitalu nastawili mu już te wszystkie połamane gnaty. Naturalnie, jeśli go ktoś znalazł w tym lesie, gdzie go wywiozłem. Nie, nie wiem, kto to był. Jakiś gnojek. Zaklinał się, że robi na własną rękę, nawety wtedy, gdy wcisnąłem jego twarz w rozgrzebane mrowisko. To go trochę pouczyłem, że tak nie wolno, no i puściłem. A co? Mam go znaleźć i usunąć? Moja sprawa? Eee, dupek będzie milczał. Ze strachu. Następnego dnia miałem inny sen. Inny, ale podobny. Nie denerwuj się, posłuchaj, sam ocenisz. Tym razem byłem w lesie. Bez złomu na sobie. Dziewczynka niestety też tam była. Tu cię mam, wrzasnąłem, czas na rewanż. Rzuciłem się na nią, żeby jej dać solidnego klapsa, ta jednak podniosła z ziemi jakiś kij. I dała mi nim po łapach. Chyba z kwadrans trwała ta przepychanka - ja ją chcę złapać, a ona mi kijem - aż się obudziłem. Ze zmęczenia. Mówiłeś mi wtedy, że zaczynam popełniać błędy. Wiem, sam przyznaję. Ale pomyśl - przy takich koszmarnych nocach? Niemal bałem się zasypiać (otrzymywane we śnie razy bolały jak jasna cholera), a jednak, z drugiej strony... Zrozumiałem, że ta wredna mała suka stara się mnie czegoś nauczyć. I choć miałem dość takiego sposobu nauczania, to jego przedmiot stawał się dla mnie coraz bardziej pożądany. Pamiętasz ten dzień, w którym poprosiłem cię o wolne? Zgodziłeś się na dzień następny, bo w tym była robota... Pamiętasz? To świetnie. Tej nocy sen przybrał inną formę. Dziewczynka postanowiła zrobić sobie kuku. Usiadła na trawie - wtedy zauważyłem, że poniżej kolan nie ma nóg, doprawdy, nie wiem, jak chodziła - i chwyciwszy nóż, wbiła go sobie w brzuch. Przejechała poziomym cięciem po wnętrznościach i schyliła głowę. A ja stanąłem z jej boku i mieczem uderzyłem w jej kark. Głowa zawisła na strzępie skóry. Nazywają to harakiri, tak? Wyglądało okropnie. Tak też się czułem po obudzeniu. Dlatego prosiłem o ten dzień... A następnej nocy sen się powtórzył. Tym razem na jej twarzy widać było cierpienie, bo nie schyliła głowy. Spojrzała na mnie. Oczekująco. Błagalnie. Hipnotyzująco. Jak w transie wstałem z łóżka. Nie wiem skąd, ale nagle wiedziałem, co mam zrobić. Spokojnie wziąłem prysznic - a była trzecia w nocy! - ubrałem się i spakowałem. To znaczy kastet schowałem do kieszeni, a spluwę pod pachę. Nie brałem zapasowych magazynków; wiedziałem skądś, że to wystarczy. No i wziąłem też tłumik. Zapiąłem starannie marynarkę, poprawiłem krawat, chwyciłem za dyżurną teczkę i wyszedłem - ot, biznesmen średniej klasy. W pociągu nikt się mną nie zainteresował, ba, nawet bilet wykupiłem! Nie pamiętam tylko dokąd, jakoś mi to wyleciało z głowy... Dziwne... Ale pamiętasz, mówiłem, że byłem jak w transie. No więc po około trzech kwadransach jazdy wysiadłem z pociągu na jakimś zadupiu i poszedłem dalej leśną drogą. Niedługo potem stanąłem przed furtką ukrytego przed wścibskimi oczyma domu. Wyjąłem broń, przykręciłem tłumik, odbezpieczyłem ją i znowu schowałem, gotową do strzału. Wszedłem do środka. Dom był ładny, starannie wykończony i umeblowany ze smakiem. Ale nie naszym, polskim. Nawet nie zachodnim ani amerykańskim. Najpierw pomyślałem, że mieszka tu jakiś psychik, ale nie, wszystko było... Hmm, zbyt dokładne. To był dom azjaty. Ta myśl uświadomiła mi, że ocknąłem się już z transu. Choć nie całkiem... Coś skierowało mnie na piętro, do konkretnego pokoju. I tam go ujrzałem. Starszy gość o skośnych oczach. Siedział na macie, krzyżując przed sobą kikuty nóg. Spoglądał na mnie spokojnie. Oczekiwał mnie. Cieszę się, że przyjechałeś. Wiesz, gdzie jesteś ? Nie. Niech i tak będzie. Rozejrzałem się po pokoju. Duże okna wychodzące na wschód, gdzie powoli między drzewami zaczynało się przejaśniać. Na drugiej ścianie jakieś świece czy kadzidła, zdjęcie - musiał tam być ołtarzyk starego. A obok... Obok stała mała lalka. Maskotka z twarzą, którą znałem aż za dobrze z mych poobijanych nocy. Obróciłem się gwałtownie do azjaty - a ten uśmiechnął się pogodnie widząc, że już zrozumiałem. Spojrzałem w dół. Przed nim leżały dwa miecze samurajskie, krótszy i dłuższy. Wiesz, do czego służą? Wiem, nauczyłeś mnie. Stań więc u mego boku i pomóż mi spełnić uroczyste seppuku. Spójrz.Słońce już wschodzi. To dobrze. Wrócę do kraju przodków. Przecież to cholernie bolesne. Ale konieczne. Nie, wcale niekonieczne. Wyjąłem zza pazuchy spluwę i wpakowałem mu kulkę w środek czoła. Fachowo. Nie zdążył zaprotestować. Myślę, że mu ułatwiłem sprawę. Szkoda mi było staruszka. Po co miał się jeszcze męczyć... Schowałem broń, podniosłem miecze i spojrzałem na nie dokładniej. Piękna robota. Oryginały. Wsadziłem je ostrożnie do pochew, czy jak tam oni to nazywają i odłożyłem na miejsce. Nie mogłem ich przecież nieść w rękach, nie? Podniosłem też lalkę. Miała takie głębokie, hipnotyzujące spojrzenie... Nie pamiętam, jak się dostałem do domu. Chyba także pociągiem, ale... Nic nie pamiętam. Głupia sprawa, ten dom jest wiele wart... Warto by go odnaleźć. A lalkę mam do dziś. Ale do rzeczy, szefie. Po tym wszystkim przyszedł mi do głowy taki pomysł... Może by tak ściągnąć z Azji jakiegoś specjalistę? Założyło by się szkółkę walk wschodu, poduczyło by się naszych chłopaków, a potem zaczęło nawet, he, he, legalnie zarabiać... Wiem, że jest w cholerę tego dziadostwa, ale nie myślę o walce wręcz. Raczej o szermierce. Nie, źle się wyraziłem. O walce na kije. Jest taki styl, nazywa się bodajże kendo. Ha! Można by nawet poszukać naszych polskich speców od szabli, szpady czy czegoś tam jeszcze. Ten miecz nie był taki zły... Wiem, że porządnej spluwy nic nie zastąpi, ale ma tę jedną zasadniczą wadę - trzeba ją nosić przy sobie... A jakiegoś badyla czy rurkę wszędzie się znajdzie. Raz mi się nawet śniło, że ta suka właśnie badylem rozbroiła mnie z gana. Mnie! Wiesz co, szefie, jeśli to jest możliwe... Może warto by w to zainwestować? Jak sądzisz? W. Gołąbowski Studenckie czasy Byłem tu pierwszy raz, lecz ze znalezieniem kwatery nie miałem żadnego problemu. Miasto "uniwersyteckie", więc i ogłoszeń o pokojach dla studentów było sporo. Udało mi się odnająć całe pięterko domku, nieco na uboczu rynku. Nie mając wielu bagaży wprowadziłem się szybko i równie prędko poczułem się swobodnie. Dopiero wieczorem zrozumiałem, dlaczego - przy tak atrakcyjnym położeniu kwatery - cena nie była zbyt wysoka. Parter okazał się siedliskiem miejscowych męt, odstraszających swym towarzystwem wszystkich potencjalnych lokatorów. Mi to jednak - dziwnym trafem - było na rękę. Zajęcia zaczęły się już następnego dnia. Było oczywiście przywitanie nowych studentów, bla bla, bla bla, życzenia sukcesów w nauce, bla bla, bla bla i do roboty. Pierwszy oficjalny przedmiot - "Historia magii". Pierwszy nieoficjalny: "Drobne sztuczki". Kwaterunkowe mieszkanie i problemy z nim związane pozwoliły mi szybciej i sprawniej opanować początkowy materiał nauki; w odróżnieniu od większości grupy - mieszkającej w akademiku - miałem możliwość swobodnego praktykowania uzyskanej wiedzy. Na pierwszy ogień poszło okno - uszczelnione najprostszym polem ochronnym, chroniącym przed hałasami z ulicy i zacinającym deszczem. Następnymi krokami było załatanie dachu, wzmocnienie podłogi (strasznie skrzypiała) i udrożnienie kanalizacji. Po miesiącu można już było czuć się niemal luksusowo. Niemal. Towarzystwo z dołu stawało sie coraz bardziej dokuczliwe. Ale i na nie miała przyjść kolej. Egzaminy pierwszego semestru zdałem z wyróżnieniem, uzyskując miano prymusa i niemałe stypendium. W tym czasie wykształciła się kilkuosobowa grupka przyjaciół, toteż - gdy tylko zaczęły się zajęcia z widm i halucynacji - na ćwiczenia spraszałem wszystkich do siebie. Zaproszenia były gorąco przyjmowane, bo primo akademik obłożony był zaklęciem blokującym, secundo - w to, co później opowiadali na mieście moi niechciani współlokatorzy i tak nikt nie wierzył. Zaczęliśmy od słonia. Kształt każdy łatwo kojarzył, a z kolorem szarym nie było większego problemu. Bezgłośnie stąpający po parterze zwierz nie wywołał jednak zamierzonego efektu. Spróbowaliśmy tedy czego innego - ale stado białych myszek zostało przywitane jak starzy znajomi. Z pomocą przyszły zajęcia z omamów słuchowych. Bezustanny stukot kapiącej do pustego wiadra wody bardziej jednak denerwował nas niż intruzów. Nie pomógł nawet huczący szum wodospadu ani świszczący wiatr. Nasi goście byli nieugięci. Tymczasem życie towarzyskie naszej grupki kwitło. Miesiące, ba, tygodnie bez imprezy stawały się rzadkością. A imprezy... hmm... Sami wiecie. Mówią, że w naszym fachu związki międzypłciowe sa rzadkością. Bajki jakoweś. Przyjdźcie na imprezę, sami zobaczycie. Maćka do Magdy przyciągnęło już na początku, Sebastian z Moniką znali się już chyba wcześniej, Tomek, Kasia i Justyna woleli chyba samotność. I była jeszcze Ola. Co wam będę ją opisywał - była z niej niezła wiedźma. Talentu miała co niemiara, ochoty do nauki i roboty sporo, do tego nie wspomagana magią uroda... Dobrze nam było ze sobą. Do czasu. A ściślej, do tygodnia, który zaczął się jedną z lepszych imprez - oczywiście w mojej kwaterze. Było to po zdanym egzaminie, wszyscy mieli niezłe humory. No - prawie wszyscy; nasi sąsiedzi z dołu chyba byli juz nieco zmęczeni ciągłymi atakami istot nie z tej ziemi. Przystąpiliśmy do konfrontacji. Najpierw przez sufit zjechało na skrzypiących lianach kilka świecących oczami orangutanów. Dołączyło do nich stadko zebr, trochę podkolorowanych - na czerwono i niebiesko. Kiedy opadły z nich skóry a kości rozsypały się w proch, zza ściany wyszła czarna procesja. Czaszki użyte jako kadzielnice nuciły żałobne pieśni. Kroplą, która wreszcie przepełniła czarę był szturm armii szczurów ucharakteryzowanych na piratów. Przy dźwiękach werbli i opętańczych wyciu reszta meliniarzy uciekła z budynku. Dom był nasz. Kilka dni później zjawiła się właścicielka kamienicy wraz z kilkoma ochroniarzami - ani chybi coś musiało dojść jej uszu. Gdy ujrzała odnowiony naprędce parter i cudownie wyremontowane pięterko, zachwytom nie było końca. I natychmiast podniosła czynsz. Trochę się tym zdenerwowałem, co zaowocowało pojawieniem się olbrzymiego, włochatego pająka tuż nad jej głową. Skąd miałem wiedzieć, że babsko chorowało na serce? Ola powiedziała mi kilka słów, ja nie pozostałem jej dłużny. Całe szczeście, że przyjaciele powstrzymali nas od użycia przeciw sobie nabytej wiedzy. Następnego dnia nie zjawiła się na zajęciach. Ani dzień później. Nikt nie wiedział, co się z nią działo. Wybrałem się do akademika, ale jej pokój był zamknięty. Jako, że pozycja prymusa dawała pewne przywileje - takie, jak immunitet od blokady domu studenckiego - mogłem się upewnić co do pustości pomieszczenia. Zniknęły wszystkie rzeczy Oli. Przeszedłem niemal cały akademik na wylot, ale ani Tomek w swym wiecznie zagraconym pokoiku, ani Maciek z Magdą na herbacie, ani Sebastian u Moniki w łóżku nic nie wiedzieli. Korzystając z okazji, Kasia z Justyną poprosiły o wyproszenie z ich kwatery kilku myszy piszczących w kącie. I to one bąknęły coś o Oli wyjeżdżającej do ciotki na prywatną naukę zawodu. Ale przecież wiedziałem, jakie z nich plotkarki... Myszy na widok kilku wygłodniałych kocurów rzuciły się do ucieczki. Wpierw pod łóżko. Potem pod szafę. I do norki. Kiedy jednak z ich własnej posiadłości dobiegł odgłos głodnego miauknięcia, wybiegły na korytarz. Większość drzwi była otwarta, studenci wyszli obejrzeć to widowisko. Myszy nie zdecydowały się jednak na ucieczkę w tę stronę - pomiędzy ludzkimi nogami pojawiały się coraz to nowe kocie pyszczki. Wreszcie ich droga się skończyła - po sztucznie podwyższonym korytarzu wyskoczyły przez okno. Rozległy się brawa, na co koty (kilkadziesiąt lśniących futerek) miauknęło wdzięcznie, stając na zadnich łapkach i kłaniając się w pas. Nagle wszystkie koty zniknęły. Stałem przed otwartym pokojem Tomka, dostrzegając pośród różnorakich pak i skrzyń spakowany plecak Oli. A obok jego właścicielkę, szepczącą coś o odjeżdżającym za chwilę pociągu. Zauważyłem też kilka toreb Oli w rękach Tomasza. I ich głupie miny na mój widok. Bez słowa odwróciłem się i odszedłem. Na pożegnanie pstryknąłem palcami. Wróciłem do swego zaplombowanego przez policję domku, wchodząc prawdziwymi - a nie wyczarowanymi dla potrzeb ciekawskich - wejściem. Porozmawiałem z duchami, nieco inaczej ustawiłem meble. Nudziłem się, nie mając ujścia dla obezwładniających nagle uczuć. Następnego dnia Ola zjawiła się na zajęciach. Jednak cała grupa trzymała się ode mnie z daleka, spoglądając spode łba i coś mamrocząc. Nie słuchałem. Wieczorem Ola zastukała do drzwi, prosząc o pomoc w posprzątaniu kwatery Tomka - grupa nie miała już sił... Skończyliśmy rozmowę nad ranem. Nie pojechała do ciotki - pociąg jej uciekł, nie doszukała się wszystkich swoich drobiazgów czy zmieniła plany - któż to wie? A w Halloween bierzemy ślub. Przyjdziecie? Będzie taaaaaaka impreza. Wojciech Gołąbowski Zaimplementowany North. Pustynia. Nic ciekawego. North. Granica lasu. Nic ciekawego. North. Las. Nic ciekawego. East. Polana w lesie. Na polanie duży wilk. Warczy. Kill wilk. Ciemno, choć to dopiero popołudnie. Światło słońca nie dociera do pokoju, nie potrafiąc przedrzeć się przez grube zasłony. Ale na twarzy gracza widać światło - szybko zmieniające się napisy na pobliskim monitorze. Chłopak najwyraźniej zupełnie zapomniał o świecie rzeczywistym - na biurku zaledwie kilkanaście centymetrów dalej leży nie dojedzony obiad. Całkiem już wystygł. Gdzieś za kędzierzawą głową bzyczy cicho mucha. Ale chłopak jej nie słyszy, pogrążony w świecie gry. Nie słyszy nawet stukania klawiatury. Nie słyszy... - Krzysiu, zjadłeś? East. Brzeg jeziora. Rybak oferuje kilka świeżych ryb. Buy ryby. Eat ryby. Nie czujesz się głodny. - Krzysiu, zjadłeś, to przynieś mi talerz! South. Ujście rzeki. Nic ciekawego. Nie ma mostu. Rzeka płynie z zachodu. West. Most na rzece. Rzeki pilnuje Strażnik. Save. - Krzysiek, słyszysz mnie? Znowu po ciemku siedzisz? - Zgaś to światło! Razi mnie w oczy. - Nie wolno tak po ciemku... - Zgaś to! Zapal to małe, jak ci tak zależy. I nie przeszkadzaj. - Znowu nie zjadłeś! Ile razy mam ci mówić, że... - Nie przeszkadzaj, prosiłem. Zjem potem. Zamknij drzwi. Kill Strażnik. * - No cóż, panie Krasny. Nie mogę być zadowolony z pańskiej odpowiedzi. Niedostateczny. Radzę wziąć się do roboty, a mniej siedzieć przed telewizorem. Za tydzień klasówka. Dzwonek. Koniec zajęć. Szkoda, że nie dziesięć minut wcześniej. Krzywy zdążył go spytać. A żeby go... - Cześć, Krasnal. Podobno zwiedziłeś już okolice jeziora, tak? To Rudy. Też gracz - znany jako Czerwony Łowca. Ale gorszy. Gdzie mu do niego - kilka leveli różnicy! A on już na ostatnim... - Taaa... Ładna okolica - mówi świadom swej wyższości. - Masz mapę? Bo ja tam na pustyni zawsze się gubię. Albo w lesie - Rudy patrzy błagalnym wzrokiem. - Nie, nie mam - Krzysztof uśmiecha się. - Wszystko tu - wskazuje na swoją głowę. - To może narysowałbyś mi ją? Co? - Nie mam czasu. Lecę do domu. - Grać? - Uhm... - drapie się po brodzie. Krótki zarost nie jest w stanie zakryć brzydkiej szramy. - Ja też. Zgrupujemy się, dobrze? Przyłączę się do ciebie i zaprowadzisz mnie, co ? - Dobra, zobaczymy - ma już dość jego skamlenia. - To fajnie. Ale jak ty to wszystko zapamiętujesz? Co? Krasnal uśmiecha się. To jego słodka tajemnica. Miałby się nią dzielić z Rudym? Po co? - Może kiedyś ci powiem. Jak zasłużysz. * South. Ujście rzeki. Nadchodzi Czerwrony Łowca. Duża bestia u wodopoju. Czerwony łowca hits bestia. Bestia hits Czerwony Łowca. Mściwy Krasnal hits Bestia. Bestia misses Mściwy Krasnal. Czerwony Łowca kills Bestia. - Może byś się tak podzielił złotem - mruczy w swoim pokoju Krzysztof. Czerwony Łowca splits 500 gold. Dostajesz 250 gold. Czerwony Łowca mówi "co dalej". - Zobaczysz, zobaczysz... West. Most na rzece. Mostu pilnuje Strażnik. Save. Mówisz "no ruszaj na niego". Czerwony Łowca hits Strażnik. Strażnik misses Mściwy Krasnal. Czerwony Łowca misses Strażnik. Strażnik hits Czerwony Łowca. - No, baw się dobrze... South. Po drugiej stronie mostu. Nic ciekawego. Save. East. Ujście rzeki. Rybak oferuje świeże ryby i raki. Buy ryby. Buy raki. Czerwony Łowca mówi "co jest nie zostawiaj mnie on jest za dobry na mnie". - Wiem, Rudy, wiem... Ucz się życia. Strażnik kills Czerwony Łowca. - No i będzie spokój. Look. Stoisz na brzegu jeziora. Drogi prowadzą na zachód i południe. Scan. Na zachodzie widać most przez rzekę, która tu ma swe ujście. Mostu pilnuje Strażnik. Na południe widać koniec jeziora i brzeg lasu. South. Skraj jeziora wyłaniającego się z lasu. Nic ciekawego. Look. Stoisz na skraju jeziora. Drogi prowadzą na północ, wschód, południe i zachód. Scan. Na północy widać ujście rzeki. Stoi tam Rybak. Na wschodzie widać brzeg jeziora. Leży tam przewrócone drzewo. Na południe widać ciemny las. Na zachodzie widać jasny las. - Z mostu na zachód... nie, na wschód. Potem na południe, a tam skrzyżowanie. Taaa... To wygląda na skrzyżowanie Racławickiej i Kołłątaja. South. Gęsty, ciemny las. Nic ciekawego. Look. Stoisz pośrodku lasu. Jest ciemny i ponury. Drogi prowadzą na północ, wschód i południe. Scan. Na północy widać koniec lasu i brzeg jeziora. Na wschodzie widać ciemny las, przy drodze rośnie duży muchomor. Na południe widać ciemny las, słychać stamtąd wycie. - Nie, to nie Kołłątaja. I nie Racławicka. To będzie raczej Fabryczna i Szeroka. Taaa... I te Zakłady Produkcyjne, co szumią po nocy. A w bok odchodzi Krótka. Jasne! Wszystko się zgadza. To sprawdźmy Krótką. Powinno tam być... East. * - Krasnal, idziesz w środę na mecz? - Mecz? Jaki mecz? - Nooo, piłki, nie? Nasi grają ze Śliwkami. - Północ przybywa? - Jasne. Znowu będzie płno wojska. Ale może trafi się jakaś mała zadyma. Pójdziesz? - Nieee, nie chce mi się. Wolę sobie "pomudować". - Kurczę, Krasnal, co z tobą? Kiedyś byś nie przepuścił Północy. A teraz? Zaszywasz się w jakiejś wirówkowej rzeczywistości i świata nie widzisz... - Wirtualnej, nie wirówkowej. - Na jedno wychodzi. Co ty z tego masz? Nie lepiej za rogiem przylać Północy niż na niby zabijać jakieś potwory? - Potwory nie obijają ci gęby - Krzysztof odruchowo drapie szramę na brodzie. Pamięta tamten dzień. To nie była Północ, ale wyjątkowo Południe. Było OK. dopóki nie poszły w ruch butelki. Ktoś mu o mało co nie poderżnął gardła. A potem była policja i kolegium i chyba jakimś cudem nie wylądował w kozie. Może ze względu na stan zdrowia. Leżał potem w łóżku a rodzice kupili mu modem. Wtedy odkrył muda. Razem z większością potłuczeń i skaleczeń zniknęło zainteresowanie futbolem. - Kurczę, Krasnal, twoi starzy chyba zbankrutują na telefonie! - Chcieli mnie w domu, to mają. No, czas na mnie. Ale jak będziesz "pieścił się" z Północą, to pozdrów ją ode mnie. - Nie ma sprawy, Krasnal. Nie ma sprawy... Na pewno cię pamiętają. * - Zaraz, zaraz... Coś mi tu nie pasuje... Look. Stoisz pośrodku lasu. Słońce ledwo przebija się przez koronę. Słychać głośny szum wiatru. Drogi prowadzą na północ, południe i zachód. - Tu się zgadza. Z Fabrycznej odchodzi w prawo Mickiewicza. Szum to ta nowa Spółka. West. Las. Dzik patrzy na ciebie groźnie. - Aaa, daj mi spokój... Look. Stoisz pośrodku lasu. Drogi prowadzą na wschód i zachód. Na południe prowadzi wąska ścieżka. - W porządku. Przejście przez podwórze na Mickiewicza 8. Powinno prowadzić na Słowackiego... South. Gęsty las. Unosi się lekka mgła. Nadchodzi Dzik. - Sam tego chciałeś. Save. Kill dzik. Mściwy Krasnal hits Dzik. Dzik misses Mściwy Krasnal. Mściwy Krasnal kills Dzik. You get 53 points of doświadczenie. Save. Look. Stoisz pośrodku lasu. Pojawiająca się mgła ogranicza widoczność. Drogi prowadzą na wschód i zachód. Na północ prowadzi wąska ścieżka. Scan. Na północy nie widać nic, ścieżka jest zbyt kręta. Na wschodzie widać las, słychać stamtąd wiatr. Na zachodzie nic nie widać, mgła jest za gęsta. - Mgła ? Co to ma być ? West. Podmokły las. Mgła. Nic ciekawego. Look. Stoisz pośrodku lasu, otoczony mgłą. Drogi prowadzą na wschód, południe i zachód. Scan. Na wschodzie nic nie widać, mgła jest za gęsta. Na południu czuć wilgoś, prawdopodobnie moczary. Na zachodzie nic nie widać, mgła jest za gęsta. - Co jest grane? Przecież tam nie ma żadnej drogi na południe! Dopiero Armii Krajowej, ale ta przecina Słowackiego na wylot! I jest znacznie dalej! A moczary? Przecież tam jest dwuipółmetrowy otynkowany mur z fabryki! Nie do przejścia! Taaa... Pewnie jakaś programowa niedoróbka... - Krzysiu, idź wyrzuć śmieci! - Zaraz! - Krzysztof, słyszałeś, co matka powiedziała? - Zaraz! - Nie, już! - Oooch... Save. Exit. * No i co z tego, że oblał tę klasówkę? To musiał Krzywy od razu wzywać starego do budy? Teraz trzeba gdzieś przeczekać, aż przyjdzie do domu i minie mu gniew. Wystarczy do wieczora. Jutro czwartek, ojciec idzie do roboty, pójdzie wcześnie spać. Popracuje, to mu przejdzie. Taaa... Fabryczna. Kiedyś bardziej lubił tę ulicę. Wtedy, gdy można tu było dorwać Północ. Ale wtedy była nas cała banda, tak jak tych, co się wyłaniają z Długiej... Cholera, to Północ! Oczywiście, przecież dziś środa, był mecz! Cholera, zauważyli! W nogi! Fabryczną! South! Gonią mnie! Na lewo Krótka, ale to pułapka! South! Fabryczną! Jest szansa! Mickiewicza! West! A teraz wąską ścieżką na south! Jest! Słowackiego! Dalej! West! Mgła! Nic nie widać! Tam, wilgoć! Na mokradła! South! Level completed.