David Gerrold Dziecko z Marsa Pod koniec spotkania kobieta z urzędu do spraw adopcji oznajmiła: - Och, i jeszcze jedno. Dennis uważa, że jest Marsjaninem. - Słucham? - Nie byłem pewien, czy dobrze ją zrozumiałem. Moje papiery leżały porozrzucane po całym biurku - grube, zszyte razem pliki rozmaitych raportów, opinie psychiatrów w plastykowych kopertach, kserokopie diagnoz szpitalnych, ręcznie pisane notatki pracowników urzędu do spraw adopcji, wypisane na maszynie raporty o maltretowaniu dzieci, powiązane razem zapisy procesów sądowych oraz moje własne odręcznie nabazgrane zapiski: "Nadpobudliwość", "Uszkodzenia powstałe w okresie płodowym na skutek alkoholizmu rodziców", "Maltretowanie emocjonalne", "Maltretowanie fizyczne", "Apgar", "Skala Connersa". Wcześniej nie miałem pojęcia, że jest aż tyle problemów związanych z dziećmi. Przez moment naprawdę rozglądałem się za teczką z napisem "Marsjanie". - Uważa, że jest Marsjaninem - powtórzyła pani Bright. Była to drobna kobieta, bardzo oficjalna i uprzejma. - Tłumaczył swoim opiekunom, że nie jest taki jak inne dzieci - pochodzi z Marsa i dlatego nie można od niego wymagać, żeby przez cały czas zachowywał się jak Ziemianin. - Cóż, to żaden problem - odezwałem się odrobinę za szybko. - Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są Marsjanami. Nie będzie odstawał od normy. Wszystko pójdzie dobrze, jeśli nie będzie zechce triblów albo nie zacznie zaczepiać dzikiego chtorranina. Po minach urzędniczek zorientowałem się, że wcale ich to nie rozbawiło. Na moment serce podeszło mi do gardła. Może nie powinienem był tego mówić? Może moje reakcje były zbyt nonszalanckie? Najgorszą sprawą w całej adopcji jest to, że musisz przekonać kogoś, by ci zaufał i powierzył dziecko. A to oznacza udzielenie pozwolenia obcym osobom na skrupulatne przebadanie całego twego życia. Zbadane zostanie wszystko: sytuacja finansowa, historia chorób, dom i inne nieruchomości, wychowanie, osobowość, motywacje, rejestr policyjny, iloraz inteligencji, nawet życie erotyczne. To oznacza także, że każdy powód do samozadowolenia, jaki kiedykolwiek miałeś, zostanie rozbity w proch. Jeżeli masz jakiś słaby punkt, to odniesiesz wrażenie, że cała procedura skoncentrowana jest właśnie na nim. W moim wypadku było to okropne i jakże znajome poczucie, że jestem zawsze na drugim miejscu - nie dość dobry, by bawić się ze starszymi dziećmi albo dostać prestiżową pracę, albo zdobyć nagrodę, czy co tam było do osiągnięcia. Choć podczas tego spotkania mieliśmy tylko ustalić, czy ja i Dennis pasowalibyśmy do siebie, wciąż dręczyło mnie uczucie, że oto znowu poddawany jestem ocenie. Co się stanie, jeżeli i tym razem nie okażę się dość dobry? Spróbowałem jeszcze raz: - Wciąż przedstawiacie mi najczarniejsze scenariusze - zacząłem powoli. - Że nie wiadomo, czy dzieciak jest w ogóle zdolny do głębszych uczuć... to brzmi tak, jakbyście usiłowali mi go wyperswadować. - Zdążyłem ugryźć się w język, zanim wyrwało mi się za dużo. Nagle ogarnęła mnie złość, właściwie bez powodu. Przecież ci ludzie wykonywali tylko swoją pracę. I raptem olśniło mnie. Oto właśnie powód - oni tylko wykonywali swoją pracę. W tym momencie zrozumiałem, że nikogo w tym pokoju nie łączy z Dennisem taka więź jak mnie - a ja go nawet ani razu jeszcze nie widziałem. Dla nich był jedynie kolejną sprawą, którą należało doprowadzić do końca. Dla mnie był... szansą na posiadanie rodziny. To niesprawiedliwe z mojej strony -wyładowywać frustrację na tych zmęczonych, przepracowanych kobietach, w dodatku marnie opłacanych. One też się tym wszystkim przejmowały, tylko że inaczej. Opanowałem złość. - Proszę posłuchać - zacząłem, pochylając się do przodu, kładąc ręce spokojnie i z rozmysłem na stole. - Jeżeli biedny dzieciak po tym wszystkim, co przeszedł, chce uważać się za Marsjanina, to ja nie będę mu tego odmawiał. Poza tym sądzę, że jest to wzruszające. Dowód na umiejętność radzenia sobie w każdych okolicznościach. Dla niego stanowi to najbardziej racjonalne wyjaśnienie jego irracjonalnej sytuacji. Pewnie czuje się odizolowany, porzucony, inny, samotny. To mu przynajmniej coś wyjaśnia. Ułożył historyjkę zbudowaną na tej sytuacji i teraz potrafi sobie z nią poradzić. Być może, jest to złe wyjaśnienie, ale jedyne logiczne dla niego. Głupotą byłoby mu to odbierać. Kiedy już im wygarnąłem, nie mogłem oprzeć się pokusie wypowiedzenia jeszcze jednej myśli. - Znam mnóstwo ludzi, którzy kryją się w świecie fantazji, bo rzeczywistość jest dla nich zbyt trudna. Fantazje to moja specjalność. Różnica polega tylko na tym, że ja je zapisuję i każę reszcie świata płacić za przywilej dzielenia mojej iluzji. Fantazjowanie to nie ucieczka, tylko sposób na przeżycie. Sposób na poradzenie sobie ze sprawami, które człowieka przerastają. Dlatego uważam fantazję za coś wyjątkowego, co należy chronić i pielęgnować. To bardzo delikatna roślinka, a bez niej jesteśmy tacy bezbronni. Wiem, co ten chłopiec czuje, bo sam przez to przechodziłem. Nie byłem, dzięki Bogu, w takich okolicznościach jak on, ale wiem jedno -jeśli będą go otaczać dorośli, którzy nie wyczują jego prawdziwych potrzeb, to nigdy nie dostanie tej szansy na dostosowanie się, o której wszyscy tu ciągle mówią. - Po raz pierwszy patrzyłem na nie, jakby to one musiały zadowolić mnie, a nie odwrotnie. - Proszę mi wybaczyć pewność siebie, ale on potrzebuje kogoś, kto mu powie, że może sobie być Marsjaninem, jeśli chce. Należy pozwolić mu być Marsjaninem tak długo, jak długo będzie tego potrzebował. - Tak. Dziękuję - odezwała się nagle najważniejsza urzędniczka. - Myślę, że mamy już wszystkie potrzebne nam informacje. Wkrótce się z panem skontaktujemy. W tym momencie opuściła mnie cała nadzieja. Nie zrozumiała ani słowa z mojej przemowy. Byłem pewien, że wszystko zlekceważyła. Pozbierałem swoje papiery. Wymieniliśmy uprzejmości i uściski dłoni, przez całą drogę do windy miałem przylepiony do twarzy oficjalny uśmiech. Nie odezwałem się ani słowem, moja siostra także nie. Oboje zaczekaliśmy, aż znajdziemy się z powrotem w samochodzie ruszyliśmy w stronę hollywoodzkiej autostrady. Ona siedziała za kierownicą, prowadząc duży wóz w tym wariackim ruchu bez najmniejszego wysiłku, jak to potrafi tylko pośrednik handlu nieruchomościami z Los Angeles. - Zawaliłem sprawę - jęknąłem. - Prawda? Znowu byłem za bardzo... sobą. - Skarbie, moim zdaniem, wszystko poszło świetnie. - Poklepała mnie po ręce. - Nie dadzą mi go - upierałem się. - Jestem samotnym mężczyzną. Nie zgodzą się na to. Najpierw biorą małżeństwa, potem samotne kobiety, a dopiero na końcu, jeżeli nikt inny dzieciaka nie zechce, wezmą pod uwagę samotnego mężczyznę. Jestem na szarym końcu listy. Nigdy nie dostanę tego dziecka. Nigdy nie dostanę żadnego dziecka. Kobieta, która się zajmuje moją sprawą, uprzedziła mnie przecież, żebym zbytnio na to nie liczył. Są nim zainteresowane jeszcze dwie rodziny. Ta rozmowa to czysta formalność. Wiem o tym. Aby mogli udowodnić, że brali pod uwagę więcej niż jedną możliwość. - Czułem, jak frustracja rośnie we mnie niczym balon wypełniony bólem. - A to właśnie jest dzieciak dla mnie, Alice, jestem tego absolutnie pewien. Nie mam pojęcia, dlaczego, ale tak jest. Po raz pierwszy zobaczyłem zdjęcie Dennisa trzy tygodnie wcześniej, mały kwadracik kolorów sugerujący przelotny uśmiech. Pojechałem na ogólnokrajową konferencję amerykańskich rodzin zastępczych do Los Angeles, do hotelu Hilton przy lotnisku. Sześć spotkań na godzinę, przez sześć godzin dziennie, przez dwa dni, cała sobota i niedziela. Wybrałem te spotkania, na których, jak sądziłem, mogłem uzyskać najwięcej informacji przydatnych przy szukaniu i wychowywaniu dziecka. Zamówiłem nagrania - ponad dwa tuziny - z tych spotkań, w których nie mogłem uczestniczyć osobiście. Nie miałem pojęcia, że przy adopcji trzeba uporać się z tyloma problemami. Wchłaniałem wszystko jak gąbka, wsłuchując się z zapałem w porady udzielane przez tych, którzy już zaadoptowali dziecko, przez ich dorosłe dzieci, przez psychologów, adwokatów, pracowników urzędu do spraw adopcji i innych specjalistów. Ale naprawdę wziąłem w tym udział jedynie po to, żeby znaleźć dziecko. Zostałem już zaakceptowany. Spędziłem ponad rok na wypełnianiu formularzy i przesłuchaniach. Ale akceptacja nie oznacza, że dostaje się dziecko. Znaczy tylko tyle, że twoje nazwisko trafiło na listę. Wyboru dokonują biorąc pod uwagę przede wszystkim potrzeby dziecka. To słuszne - ale frustrujące. W końcu wylądowałem w pokoju, który na konferencji był ekwiwalentem sali wystawowej. Całe rzędy stołów, a na nich ekspozycje chwytające za serce. Albumy ze zdjęciami. Organizacje. Agencje. Dzieci z Europy Wschodniej. Dzieci z Ameryki Łacińskiej. Dzieci z Azji. Dzieci specjalnej troski. Albumy ze zdjęciami jak u handlarza nieruchomościami. Odwracaj strony, patrz na oczy, uśmiechy, potrzeby. "Johnny został porzucony przez matkę w wieku trzech lat. Jest nadpobudliwy, wznieca pożary, bywa okrutny wobec małych zwierząt. Będzie potrzebował długiej terapii..."; "Janie, lat 9, poważnie upośledzona umysłowo. Była wykorzystywana seksualnie przez ojczyma, potrzebuje całodobowej opieki..."; "Michael cierpi na padaczkę..."; "Linda potrzebuje..."; "Danny potrzebuje..."; "Michael potrzebuje..." Tyle potrzeb. Tyle krzywd. To paraliżujące. Dlaczego jest aż tyle dzieci specjalnej troski? Upośledzone. Nadpobudliwe. Maltretowane. Czy porzucono je dlatego, że nie były idealne, czy też tylko one zostały, podczas gdy wszystkie normalne dzieci już zaadoptowano? Najgorsze, że nie potrafiłem zrozumieć wszystkich uczuć wchodzących w grę. Chciałem mieć dziecko, nie przypadek. A niektóre z historii opisanych w tych albumach były naprawdę wstrząsnęły mną. Czy tylko takie dzieci były osiągalne? Pewnie to samolubne z mojej strony, ale przewracałem strony w poszukiwaniu dziecka, u którego odpowiedzi na wszystkie problemy byłyby proste. Czy rzeczywiście zależałoby mi na dodaniu do swojego życia jeszcze jednego zestawu cudzych potrzeb - mnie, samotnemu mężczyźnie, mającemu dość lat, by być uznanym za pana w średnim wieku, który powinien poważnie myśleć o przejściu na emeryturę? Najważniejsze pytanie brzmi: "Dlaczego chce pan/pani zaadoptować dziecko?" I na to pytanie nie potrafiłem odpowiedzieć. Nie znajdowałem właściwych słów. Okazało się, że jest coś, czego nie umiem wyrazić na piśmie. Kwestionariusz dotyczący motywacji leżał na moim biurku przez tydzień niczym cegła. Na samo tylko poukładanie myśli zużyłem trzydzieści stron drobnego wydruku. Potrafiłem opowiadać wspaniałe historie o tym, jaka moim zdaniem powinna być rodzina, ale nie byłem w stanie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego sam chcę mieć syna. Nie od razu. O trzeciej nad ranem prawda okazała się bardzo nieprzyjemna, a ja - samolubny. Nie chciałem umierać samotny. Nie chciałem zostać zapomniany. Wszystkie te książki i scenariusze... były niczym. Zużyte drzewa. Nadmiar ćwiczeń. Wzbogacały innych. Dla mnie stały się bezużyteczne. Zapełniały półki. Robiły wrażenie na tych, na których łatwo je wywrzeć. Ale nie stanowiły dowodu, że jestem prawdziwym człowiekiem. Nie dawały mi żadnych podstaw do przekonania, że moje życie miało jakąś wartość. W rzeczywistości były mniej więcej tyle warte, co urząd wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Tak naprawdę to chciałem móc coś zmienić. Pragnąłem kogoś, kto wiedziałby, że za tymi wszystkimi słowami kryje się prawdziwy człowiek. Tata. Leżałem rozbudzony, wpatrując się w ciemność, usiłując wyobrazić sobie, jak by to wyglądało, czy sprostałbym rozmaitym sytuacjom, czy rozwiązywałbym rozmaite codzienne problemy związane z byciem tatą. Tworzyłem rozmaite scenariusze i starałem się wymyślić sposoby na rozładowywanie trudnych sytuacji. W swoich wyobrażeniach byłem zawsze łagodny, hojny, wyrozumiały i mądry. A moje wyimaginowane dziecko - niewinne i wesołe, pełne miłości i ciekawości świata, wdzięczne za to, że dałem mu dom. Było niewidzialną istotą żyjącą w mojej duszy, wyzywającą rzeczywistość, by dostosowała się do niego. Zastanawiałem się, gdzie ono może teraz być, jak i kiedy je w końcu spotkam - i czy w rzeczywistości rodzicielstwo będzie równie cudowne jak w marzeniach. Ale to były tylko fantazje. Album to udowadniał. Te dzieci miały swoje historie, brutalne, tragiczne i łapiące za serce. Powlokłem się do następnego stołu. Urzędniczka urzędu do spraw adopcji z Los Angeles miała kolejny album. Przedstawiłem się, powiedziałem, że zostałem już przyjęty, ale nie znaleziono mi jeszcze odpowiedniego dziecka. Czy mógłbym przejrzeć zdjęcia? Tak, oczywiście, odpowiedziała. Odwracałem strony powoli, przyglądając się niewinnym twarzyczkom, szukając chłopca, który mógłby być moim synem. Wszystkie zdjęcia przedstawiały czarne dzieci, a władze nie zezwalały już na mieszane adopcje. Zbyt kontrowersyjne. Czarni pracownicy socjalni zaprotestowali - mogłem ich zrozumieć - ale ile spośród tych dzieci znajdzie teraz domy? Na końcu albumu, jakby dodane w ostatniej chwili, było zdjęcie jedynego białego dziecka. Mój wzrok przemknął po nim szybko, zacząłem już zamykać księgę - i wtedy dopiero uświadomiłem sobie, co zobaczyłem. Poczułem to niczym mocne uderzenie, zamarłem i omal nie upuściłem albumu. Chłopiec jechał na rowerku słoneczną, obsadzoną drzewami alejką. Ktokolwiek zrobił zdjęcie, utrwalił moment krzyku albo śmiechu. Jasne włosy malca rozwiewał wiatr, oczy za okularami lśniły niczym gwiazdy, sprawiał wrażenie tryskającego zdrowiem. Nie mogłem oderwać oczu od zdjęcia. Pewność ogarnęła mnie niczym fala ognia i lodu. Było to uczucie rozpoznania. To ON - dziecko, które na zawsze zamieszkało w mojej wyobraźni! Niemal słyszałem, jak krzyczy: "Cześć, tato!" - Proszę mi opowiedzieć o tym dziecku - zażądałem, nieco za szybko. Urzędniczka i tak przyglądała mi się już podejrzliwie. Rozumiałem ją. Mnie też mój głos wydał się dziwny. Spróbowałem wyjaśnić. - Proszę mi powiedzieć, czy zdarza się, że ludzie widzą zdjęcie i mówią pani, że to jest właśnie to dziecko? - Zawsze tak jest - odpowiedziała. Na jej twarzy pojawił się pełen zrozumienia uśmiech. Na imię miał Dennis. Właśnie skończył osiem lat. Dopiero dziś rano dołożyła jego zdjęcie do albumu. Dobrze, poprosi, by urzędniczka zajmująca się sprawą chłopca skontaktowała się z moją. Ale - ostrzegła - proszę pamiętać, że inne rodziny też mogą być zainteresowane. I że wybiera się zawsze rozwiązanie najlepsze dla dziecka. Nic do mnie nie docierało. Słyszałem słowa, ale nie ostrzeżenia. Naciskałem i w końcu zorganizowali mi spotkanie. Uprzedzili mnie jednak: - Być może nie jest to dziecko, jakiego pan szuka. Zaklasyfikowano je jako trudne. Chłopiec jest nadpobudliwy, był maltretowany psychicznie, możliwe, że występują objawy upośledzenia z okresu płodowego związanego z alkoholizmem rodziców, miał jak dotąd osiem rodzin zastępczych i nigdy własnej... Nie docierały do mnie żadne uwagi. Po prostu nie chciałem ich słyszeć. Chłopiec na zdjęciu ujął mnie za serce tak mocno, że nagle nieskończenie rozszerzyłem granice tego, co byłem gotów zaakceptować. Rozsyłałem wiadomości przez CompuServe, prosząc o informacje i porady dotyczące adopcji, opieki nad dzieckiem nadpobudliwym, postępowania wobec ofiary maltretowania emocjonalnego, wszystkiego, co tylko przyszło mi do głowy - jakie szanse miało to dziecko na zostanie samodzielnym człowiekiem? Posłużyłem się gorącą linią adopcyjną, a tam skierowano mnie do innych rodziców, którzy mieli te same problemy. Zaatakowałem księgarnie i biblioteki. Zadzwoniłem do swojego kuzyna, lekarza, który przefaksował mi dwadzieścia stron raportów medycznych. Na spotkaniu pojawiłem się tak wszechstronnie przygotowany i nafaszerowany teorią oraz dobrymi intencjami, że musiałem wyjść na totalnego wariata. A teraz... było po wszystkim. Oparłem głowę o okienko po stronie pasażera w samochodzie mojej siostry i jęknąłem. - Cholera! Mam już dosyć bycia w ciąży. Trzynaście miesięcy wystarczy każdemu mężczyźnie! Jest już ze mną tak źle, że nie mogę nawet wejść do supermarketu. Gapię się ludzi z dziećmi i zaraz mam łzy w oczach. Wciąż powtarzam sobie: "A gdzie jest moje?" Siostra doskonale rozumiała mój stan ducha. Sama wychowała czwórkę własnych dzieci, z których żadne nie skończyło w więzieniu, więc widocznie radziła sobie dobrze. - Posłuchaj mnie, Davidzie. Może ten chłopiec wcale nie jest dla ciebie odpowiedni... - Oczywiście, że jest dla mnie odpowiedni. To Marsjanin. Zignorowała te słowa. - ...a jeżeli nie jest odpowiedni, to znajdzie się jakieś inne dziecko, które się nada. Obiecuję ci to. Przecież sam mówiłeś, że nie wiesz, czy uda ci się uporać z tymi wszystkimi problemami, jakie się z nim wiążą. - Wiem, tylko że... czuję... sam nie wiem, co właściwie czuję. To jest gorsze niż wszystko, przez co w życiu przechodziłem. To pragnienie, którego nie można zaspokoić. Czasami boję się, że nic z tego nie wyjdzie. Alice zjechała na pobocze i wyłączyła silnik. - No, dobrze, moja kolej - powiedziała. - Przestań się tym zadręczać. Jesteś najinteligentniejszy z całej rodziny, ale czasami przytrafiają ci się okresy totalnego zidiocenia. Zostaniesz wspaniałym ojcem dla jakiegoś wyjątkowego szczęśliwca. Ta urzędniczka o tym wie. Wszyscy na spotkaniu widzieli twoje zaangażowanie. Kiedy spytałeś o liczbę Apgara i skalę Connersa albo kiedy podałeś im ten raport o nadpobudliwości, o którym nawet one nie słyszały, zrobiłeś na nich ogromne wrażenie. Pokręciłem głową. - Zbieranie wiadomości to żadna sztuka. Dajesz sygnał w CompuServe, odczekujesz dwa dni i sprawdzasz pocztę elektroniczną. - Nie chodzi o to, tylko o sam fakt, że się postarałeś. To dowodzi, że usiłowałeś dowiedzieć się, czego to dziecko może potrzebować i czy możesz mu to zapewnić. - Chciałbym ci wierzyć - mruknąłem. Popatrzyła na mnie uważnie. - O co chodzi? - spytała. - A jeżeli naprawdę nie będę dość dobry? Tego się właśnie boję. Nie mogę się pozbyć strachu. - A, to normalne - odparła beztrosko. - Dowodzi, że się nadajesz. Tak naprawdę to tylko ci rodzice, którzy są sobą zachwyceni, powinni się martwić. - Aha - potwierdziłem i oboje zaczęliśmy się śmiać. Uścisnęła mnie. - Wszystko będzie dobrze. Teraz wracajmy do domu, trzeba zadzwonić do mamy, zanim ze zdenerwowania dostanie zawału. Dwa stulecia później (chociaż kalendarz uparcie twierdził coś zupełnie innego) zadzwoniła do mnie pani Bright. - Podjęliśmy decyzję. Jeżeli jest pan w dalszym ciągu zainteresowany Dennisem, chcielibyśmy zorganizować spotkanie... - Nie pamiętam, co mówiła potem, głównie objaśniała szczegóły całej procedury, ale zapamiętałem, czym zakończyła: - Chcę panu powiedzieć, że dwie rzeczy pomogły nam podjąć decyzję. Po pierwsze, wszystkie te lektury i zebrane wiadomości dowodzą, że jest pan gotów poświęcić się zaspokojeniu potrzeb Dennisa. To bardzo ważne przy każdej adopcji, ale w tym wypadku szczególnie. Po drugie, to, co pan powiedział na końcu spotkania, o zrozumieniu jego potrzeby bycia Marsjaninem. Byłyśmy naprawdę wzruszone pańskim wczuciem się w jego sytuację. Uważamy, że ta cecha będzie najważniejsza w rodzinie, w której umieszczony zostanie Dennis. Dlatego postanowiłyśmy najpierw wypróbować pana. Podziękowałem jej wylewnie, tak mi się przynajmniej zdaje. Nagle zacząłem mieć kłopoty ze wzrokiem, a pudełko z chusteczkami opróżniło się gwałtownie. Dennisa spotkałem trzy dni później w Ośrodku Wychowawczym Johnsona w Culver City. Był jednym z sześciorga mieszkających tam dzieci, czterech chłopców i dwóch dziewczynek. Ponieważ urząd do spraw adopcji nie chciał, by malec dowiedział się, iż mnie wypróbowywują, miałem zostać przedstawiony jako przyjaciel opiekującego się dziećmi małżeństwa. Dziecko, które przyszło ze szkoły, było ponure i poruszało się jak zombie. Wszedł, minął mnie, nie okazując w żaden sposób, że mnie dostrzegł, i skierował się prosto do swojego pokoju. Powiedziałem: "Cześć". Odpowiedział: "Cześś", nie zatrzymując się nawet. Przez chwilę czułem się oszukany. Ja rozpoznałem go od razu, dlaczego on nie rozpoznał mnie? Potem musiałem z uśmiechem udzielić sobie nagany, że to przecież ja jestem dorosły, nie on. Po chwili jednak wyszedł ze swojej kryjówki i zapytał, czy chciałbym z nim zagrać w automatycznego hokeja. Przez pierwsze kilka minut był skoncentrowany wyłącznie na grze. Ja dla niego nie istniałem. Potem przypomniałem sobie ćwiczenie z jednego z kursów, w których uczestniczyłem - o tym, że czasem wystarczy po prostu z kimś być. Przestałem tak bardzo się starać, żeby wszystko robić prawidłowo i zamiast tego skoncentrowałem się na Dennisie, pozwalając mu być przy mnie dokładnie takim, jakim był. Nie mogłem jednak wyłączyć analitycznej części mojego umysłu. Przeczytawszy te wszystkie dane, wysłuchawszy opinii pracowników urzędu do spraw adopcji, nie mogłem powstrzymać się przed wypatrywaniem oznak. Nie widziałem ich. Żadnych. Widziałem tylko dziecko. A potem wydarzyło się to, co zawsze staje się z dorosłym, który chce się bawić z dzieckiem. Na nowo odkryłem własne dzieciństwo. Zaangażowałem się w grę i wkrótce już uśmiechałem się i śmiałem wtedy, kiedy i on, okazując ten sam zachwyt i aprobatę wobec każdego śmielszego zagrania. I wtedy właśnie to się stało. Zrozumiałem, że po drugiej stronie pudła znajduje się taka sama jak ja ludzka istota. Zabłysła jakaś iskra. Zaczął reagować na mnie, a nie tylko na grę. Czułem, że coś nas połączyło w niemal fizyczny sposób. Potem przyszła godzina, kiedy David musiał zabrać się za swoje obowiązki. Załadowaliśmy wózek puszkami przeznaczonymi do ekologicznego kosza na śmieci i zawieźliśmy je do pobliskiego parku. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach. On mówił, ja słuchałem. Czasami ja zadawałem pytania, a czasami on. W drodze powrotnej chciał, żebym to ja pociągnął wózek, a on mógł się w nim przejechać. Teraz wręcz promieniał. Był tym chłopcem z fotografii. Jednak kiedy wróciliśmy do ośrodka, pozostałe dzieci przyszły już ze szkoły i bawiły się na dworze. Jak tylko Dennis je zobaczył, uciekł na sam koniec podwórka. Rzucił się tam na dużą starą kanapę i zwinął w kłębek. Był tak odcięty od innych dzieci - od całego świata - jak to tylko możliwe. Co spowodowało ten nagły wybuch nieszczęścia? Czy obawa, że teraz, kiedy są jeszcze inne dzieci do zabawy, odrzucę go? I dlatego wolał odrzucić mnie pierwszy? A może chodziło o coś innego? Z wnętrza domu obserwowałem go, kiedy tak siedział samotnie. Był bardzo nieszczęśliwym małym chłopcem. Nie uśmiechał się już. W tej chwili zrozumiałem, że nie mogę go tutaj zostawić. Jakiekolwiek miał problemy, moje przywiązanie było silniejsze. A przynajmniej w to wierzyłem. Opiekunowie poprosili mnie, żebym został na kolacji z dziećmi. Nie planowałem tego, ale dzieci nalegały, więc zostałem, specjalnie siadając obok Dennisa. W ogóle się nie odzywał, był przygaszony, jakby bał się utraty czegoś, czego bardzo pragnął. A może tak mi się tylko wydawało. Jadł cicho i nieśmiało. Ale wtedy Tony, najbardziej rozhukany z całej gromadki, odezwał się nagle: - A wie pan, co Dennis powiedział? Tony siedział naprzeciwko mnie. Miał minę pełną złośliwego triumfu, jak każde dziecko zamierzające zdradzić czyjś sekret. - Co? - zapytałem pełen jak najgorszych przeczuć. - Dennis powiedział, że chciałby, żeby pan był jego tatusiem. Nawet nie patrząc wiedziałem, że na krześle obok mnie Dennis kuli się, gotowy na niechybną, choć uprzejmą odmowę. Odwróciłem się w jego stronę, na nim właśnie skupiając całą swoją uwagę. - To bardzo miłe. Dziękuję - powiedziałem. Chciałem dodać dużo więcej, ale nie mogłem. Jeszcze nie. "Plan gry" wymagał, żebym pozostawał "przyjacielem" Dennisa przez co najmniej sześć tygodni, zanim podejmę jakiekolwiek zobowiązania wobec niego. Jeszcze nie dane mu było dowiedzieć się, że ja sobie życzę tego samego. Czułem się oszukany, nie mogąc dodać: "Ja też". Ale rozumiałem wyższe racje i zgadzałem się z nimi. - Lepiej niech pan uważa - powiedział Tony. - On może z tego zrobić marsjańskie życzenie, a wtedy będzie pan musiał. Wtedy nie zrozumiałem, o co Tony'emu chodziło. Zapomniałem więc o wszystkim. Kolejny raz o Marsjanach usłyszałem trzynaście miesięcy później. Byłem w Arizonie, na przyjęciu w rozrastającym się domu Jeffa Duntemanna. Jeff dostał dwie nominacje do nagrody Hugo, ale zrezygnował z science fiction, żeby pisać książki o programowaniu komputerów. Najwyraźniej było to zajęcie bardziej lukratywne, gdyż teraz prowadził już własny magazyn, "PC-Techniques". Mam tam stałą kolumnę, piszę dziwaczne artykuły, języki programowania pomieszane z mutacją buddyzmu zen. Obiegowy dowcip głosi, że zapewniam magazynowi "marsjański punkt widzenia". Siedziałem na tarasie, obserwując Dennisa chlapiącego się z entuzjazmem w basenie. Skakał z rozpędu w jego głęboki koniec. Rok wcześniej nie mogłem go ściągnąć ze schodków na płytkim końcu, nie chciał nawet, żebym go nauczył pływania pieskiem - teraz był początkującą rybą. Więcej siedział pod wodą niż na powierzchni. Rok wcześniej był nieszczęśliwym dzieckiem - zdolnym do radości, dowodziło tego zdjęcie, ale przeważnie smutnym, niepewnym, wyobcowanym i gniewnym. Rok wcześniej powiedział zajmującej się nim urzędniczce: "Myślę, że Bóg nie słucha moich modlitw. Modliłem się o tatę i nic się nie stało." Kiedy wprowadził się do mnie, poprosiłem urzędniczkę, żeby przypomniała mu o tej rozmowie i powiedziała, że czasami uczynienie cudu zajmuje Bogu trochę czasu. Cud - wedle mojego przyjaciela Randy'ego Macnamary - to coś, co nigdy nie zdarza się ot tak sobie. Teraz, po fakcie, po pierwszych zwariowanych dniach pełnych radości i paniki, po dniach pełnych obezwładniającego strachu, po awanturach i próbach, po tysiącu i jednej kanapkach z masłem orzechowym i galaretką, zrozumiałem, co miał na myśli. I jeszcze więcej. Cud wymaga prawdziwego poświęcenia. Nigdy nie zdarza się przypadkiem. W moim życiu zdarzały się też inne cuda - o jednym napisałem, o drugim może nigdy nie napiszę - ale ten był ze wszystkich najlepszy. Dowód tego wisiał w ramkach na mojej ścianie. Pewnego popołudnia otworzyłem pudełko z drugim śniadaniem Dennisa i znalazłem kartkę, którą włożyłem tego dnia rano. Napisałem na niej: Proszę, zjedz dzisiaj wszystko! Kocham cię! Tata. Na drugiej stronie była odpowiedź Dennisa, naskrobane dziecięcym, niepewnym pismem: Terz cie kocham. jesteś dla mnie bardzo waszny. Myśle, rze jesteś nailepszy. Kocham cie, tata i nigdy nie kochałem kogoś bardziej niż ciebie. nigdy nie znałem nikogo fajniejszego niż ty. Na dole narysował trzy serca i w największym z nich napisał Tata. Tak więc cud się dopełnił. Dennis był zdolny do głębszych uczuć. I umiał je wyrażać. Teraz mogłem już tylko siedzieć i rozkoszować się pewnością, że mimo wszystkich moich wątpliwości i błędów to najważniejsze zrobiłem dobrze. Przeszedłem od "chcę być", przez "będę" i "odkrywanie-jak- być" do zwykłego "bycia". Musiałem rozpromienić się niczym wieczór w Arizonie. Różowe chmury znaczyły ściemniające się niebo. Nie znałem na tym przyjęciu nikogo oprócz Jeffa i Carol oraz słynnego na cały świat Pana Bajta, zajętego w kuchni wybłagiwaniem resztek jedzenia, których nie powinien dostawać. Ale to mi nie przeszkadzało. Wystarczało mi, że mogę siedzieć i patrzeć, jak mój syn się bawi. Wtedy nagle dotarło do mnie słowo "Marsjanin" i, nie ruszając się, zdołałem odwrócić swoją uwagę o 180 stopni. Cztery żony siedziały razem - to było jedno z tych przyjęć, na których informatycy gadają o językach programowania, a ich żony o dzieciach. Nie znałem się wystarczająco na żadnym z tych tematów, w obu dziedzinach wciąż czułem się jak amator, więc byłem najlepszym słuchaczem z możliwych. - Nie, to prawda - mówiła jedna z kobiet. - Odkąd tylko nauczyła się mówić, upierała się, że pochodzi z Marsa. Matka nigdy nie zdołała jej tego wyperswadować. Zapytała ją: "Więc jak to możliwe, że pamiętam, jak byłam w szpitalu i urodziłam ciebie?", a ona odpowiedziała: "Wszczepili ci mnie do brzucha." Teraz ma już dwanaście lat i wciąż w to wierzy. Znajduje odpowiedź na każde pytanie, na niczym jej nie złapiesz. Twierdzi, że UFO bez przerwy zaszczepia kobietom marsjańskie dzieci. Pozostałe kobiety roześmiały się z wyrozumiałością. Stwierdziłem, że sam się uśmiecham, patrząc na Dennisa. Po raz pierwszy od dość dawna przypomniałem sobie, co powiedział ludziom z Urzędu - że on też jest Marsjaninem. Zabawny zbieg okoliczności. - W szkole mojej córki - powiedziała inna z kobiet - był chłopiec, który codziennie przychodził w koszulce z napisem "Jestem Marsjaninem". Często się z niego przez to wyśmiewali. Dyrektor usiłował mu wyperswadować tę koszulkę, ale chłopiec się uparł. Wszystkie dzieciaki uważały, że zwariował. - Pewnie tylko w ten sposób mógł zwrócić na siebie ich uwagę. - Cóż - odezwał się czwarty głos - to często spotykana dziecięca fantazja, że tak naprawdę jest się podrzutkiem albo sierotą i ma się innych rodziców. Dodawanie do tego Marsa to po prostu wykorzystanie nowych informacji o świecie, żeby historyjka była bardziej wiarygodna. Nie usłyszałem nic więcej z tej rozmowy, gdyż Carol weszła oznajmiając, że deser jest już na stole. Jednak ziarno ciekawości zostało zasiane. Jeśli nic innego, pomyślałem, to przynajmniej mogłoby z tego wyjść niezłe opowiadanie. Gdybym tylko mógł wymyślić jakieś zakończenie. Pomyślmy, pewien mężczyzna adoptuje małego chłopca, a potem odkrywa, że dziecko pochodzi z Marsa... Hmmm. Ale gdzie tu haczyk? Horror? Dzieci z Marsa wymordują nas w łóżkach. Zbyt proste. Zbyt oczywiste. Poza tym Richard Matheson napisałby to dużo lepiej, jeśli już tego nie zrobił. John Wyndham też już to napisał. Ukryta inwazja? Marsjanie podbiją Ziemię, a my nawet tego nie zauważymy? Fred Brown wyprzedził mnie tu o cztery dekady. Jego opowiadanie zostało nawet gdzieś sfilmowane. Może coś delikatnego i czułego? Zapewnienie rodziny gwiezdnej sierotce? To byłoby najtrudniej napisać - w dodatku Zenna Henderson opisała to już parę razy. Sturgeon też umiał sobie radzić z takimi rzeczami. Chciałbym wziąć słuchawkę i zadzwonić do niego. Pewnie miałby jakiś nieziemski pomysł na zakończenie, ale rachunek za połączenie byłby niebotyczny. Mogłem oczywiście zadzwonić do Harlana, ale pewnie by mnie ochrzanił za przerywanie mu oglądania ulubionego serialu. Poza tym wątpię, czy wziąłby pytanie na poważnie. "Harlan, posłuchaj... myślę, że mój syn jest Marsjaninem i usiłuję napisać o tym opowiadanie..." Jasne, David. Byłeś może ostatnio u lekarza? Postanowiłem zastanowić się nad tym później. Może moja podświadomość mogłaby to rozważyć w czasie jazdy do domu. Może zakończenie przyjdzie mi do głowy przypadkiem. Nigdy nie byłem w stanie napisać absolutnie niczego, jeśli nie miałem w głowie gotowego zakończenia. Łatwo jest zacząć pisać, ale jeżeli nie znasz zakończenia, opowiadanie schodzi na manowce, energia twórcza się wyczerpuje i masz jeszcze jeden powód do frustracji. Trzymałem całą szafkę pełną nie dokończonych opowiadań na dowód, że w ten sposób niczego się nie osiągnie . Następnego dnia... mknęliśmy przez bezludną czerwoną pustynię, pozornie zawieszeni pomiędzy rozpalonym niebem a lśniącą drogą, nie odzywając się, słuchając tylko kasety Van Dyke Parks i popijając chłodzone napoje z lodówki. Kaseta skończyła się i uderzył w nas gwizd wiatru. Kabriolety są bardzo fajne, ale na pewno nie ciche. Nagle przypomniałem sobie zasłyszaną dzień wcześniej rozmowę. - Hej - odezwałem się. - Jesteś Marsjaninem? - Co? - Jesteś Marsjaninem? - powtórzyłem. - A dlaczego pytasz? - No, najwyraźniej jesteś żydowskim Marsjaninem. Odpowiadasz pytaniem na pytanie. - Kto ci powiedział, że jestem Marsjaninem? - Kathy. Zanim cię poznałem, mieliśmy spotkanie. Opowiedziała mi wszystko o tobie. Twierdziłeś podobno, że jesteś Marsjaninem. Pamiętasz, jak jej to mówiłeś? - Tak. - Ciągle jesteś Marsjaninem? - Tak - odpowiedział. - Aha. Opowiesz mi o tym? - Okay - odparł. - Zrobili mnie na Marsie. Byłem kijanką. Potem przywieźli mnie na Ziemię w UFO i wszczepili mojej mamie do brzucha. A potem się urodziłem. - No tak - mruknąłem. - Właśnie myślałem, że tak to musiało być. To wszystko? - Mhm. - A dlaczego Marsjanie cię tu przysłali? - Żebym mógł być ziemskim chłopcem. - Aha. - Możemy iść na kolację do Round Table Pizza? - zapytał, zmieniając nagle temat, jakby to była najnaturalniejsza rzecz pod słońcem. - A czy Marsjanie lubią pizzę? - Tak! - zawołał z entuzjazmem. Potem wycelował palce w moją stronę jak pistolet-zabawkę. Większość dzieci "celowałaby" z dwóch najdłuższych palców, ale Dennis celował z palca wskazującego i małego, podczas gdy wyprostowany kciuk udawał cyngiel. - Jak mnie nie zabierzesz dzisiaj na pizzę, to będę cię musiał zdisneygradować. - Uuu, to brzmi nieprzyjemnie. Na pewno nie chciałbym zostać zdisneygradowany. Musiałbym stać w ciemnościach i wciąż śpiewać tę okropną piosenkę, a tłumy japońskich turystów robiłyby mi zdjęcia. Ale dzisiaj nigdzie nie pójdziemy. Może jutro, jeśli będziesz miał w szkole dobry dzień. - Nie, dzisiaj! - Groźnie celował we mnie, teraz już z obu rąk. Przez chwilę zastanawiałem się, co by się stało, gdyby zgiął kciuki. Czy zamieniłbym się w gigantyczną, trójpalczastą mysz? - Jak mnie zdisneygradujesz - powiedziałem - to wtedy już na pewno nie dostaniesz żadnej pizzy. - Okay - zgodził się. Złożył broń, najpierw jedną rękę, potem drugą. Najpierw mały palec lewej dłoni, potem wskazujący, mały palec prawej dłoni, a wreszcie wskazujący. Za każdym razem jego wargi wydawały ciche cmoknięcie. W końcu zgiął kciuki - i nagle znowu miał ręce. Potem też próbowałem zrobić coś takiego. Człowiek może to zrobić, ale to jest coś jak wulkańskie pozdrowienie. Wymaga ćwiczeń. Coś się porobiło z moimi plecami. Jeśli nie zapominam o ćwiczeniach rozciągających parę razy w tygodniu, jeśli często robię przerwy przy pisaniu na komputerze i jeśli pamiętam o kąpieli w jacuzzi co parę dni tak, aby bąbelki gotowały się wokół mnie, to jestem w stanie funkcjonować w miarę normalnie. To uczciwy interes. Zazwyczaj z jacuzzi korzystam po kolacji. Kiedy słońce zajdzie, nadchodzi idealny moment na kąpiel na golasa. Parę dni po wycieczce do Phoenix siedzieliśmy z Dennisem sami przy basenie. Na lampach w basenie jest niebieski filtr, a w jacuzzi - czerwony. Kiedy bąbelki są włączone, wygląda to jak małe jeziorko wrzącej lawy. Czasami rozmawiamy o czymś nieważnym, czasami siedzimy w milczeniu, podczas gdy woda masuje nasze ciała, czasami przyglądamy się niebu i wypatrujemy meteorów; kiedyś widzieliśmy czerwony okruch gwiazdy lecący niczym karabinowa kula. Ale dzisiaj, kiedy Dennis chlapał się wśród bąbelków, złapałem się na obserwowaniu sposobu, w jaki światło modelowało jego rysy. Nie jestem ekspertem w dziedzinie rozwoju czaszki u dziecka, ale nagle uderzyły mnie dziwne proporcje jego czoła i oczu. Zanim go zaadoptowałem, pokazano mi raporty rozmaitych lekarzy. Jeden z nich, mający szukać efektów upośledzenia w okresie płodowym w wyniku alkoholizmu rodziców, opisał pięcioletniego Dennisa jako dziecko o "niezwykłym wyglądzie". Nie rozumiałem, o co mu chodziło. Dla mnie Dennis zawsze był niezwykle urodziwym chłopcem. Są tylko dwa rodzaje twarzy - okrągła i końska. Dennis ma okrągłą, ja końską. Tu miał szczęście, bo jego uśmiech jest tak szeroki, że trzeba okrągłej twarzy, by go pomieścić. Los obdarzył go także włosami ciemnoblond, które sięgają ramion. Oczy ma brązowe i ukryte za rzęsami tak długimi, że mogłyby pozbawić spokojnego snu producentów tuszu. Jego cera lśni złotem jak zachód słońca w Arizonie. Jego ciało też jest dobrze ukształtowane, ma długie nogi i tors pływaka. Jest szczupły, ale nie chudy. Wygląda jak dziecko z filmów Disneya. Spodziewałem się, że gdy dorośnie, złamie niejedno serce. Dziewczyny będą za nim ganiały z lassami. Zastanawiałem się już teraz, jakim będzie nastolatkiem - i czy będę umiał sobie z nim poradzić. Teraz... gdy widziałem go w odbitym czerwonym świetle - czy aby nie tego koloru światło mają na Marsie? - wyglądał rzeczywiście trochę jak istota pozaziemska. Jego czoło miało u szczytu zaokrągloną wypukłość. Kości policzkowe wydawały się nachylone pod dziwnym kątem, a oczy - wąskie i gadzie. Prawdopodobnie działo się tak dlatego, że światło padało z dołu, a nie z góry, w dodatku przepuszczone przez czerwony filtr, ale było to denerwujące. Przez chwilę zastanawiałem się, co właściwie za istotę włączyłem do swojego życia. - Co? - zapytał, też się we mnie wpatrując. - Nic - odpowiedziałem. - Patrzyłeś na mnie. - Podziwiałem cię. Jesteś pięknym dzieciakiem, wiesz? - Mhm. - Nagle znów był Dennisem. - Skąd wiesz? - Wszyscy tak mówią. Podobają im się moje rzęsy. Roześmiałem się. Oczywiście. Oto miałem przed sobą dziecko, które świetnie opanowało reguły gry. Był wprawnym manipulatorem. Naprawdę szybko nauczył się demonstrować ten swój specjalny uśmiech i wyciągać od ludzi wszystko, czego chciał. Oczywiście, że był świadom wrażenia, jakie robiły jego rzęsy. Ale... przez tamtą chwilę nie był małym chłopcem Dennisem. Był kimś innym. Kimś zimnym i czujnym. Zauważył, że go obserwuję. Wyczuł podejrzliwość. A może to tylko siła sugestii? Większość poradników dla rodziców mówi, by nie czuć się winnym, jeżeli zacznie się nagle zastanawiać, czy dziecko nie złapie zaraz muchy językiem. To bardzo rozpowszechniona rodzicielska obawa. A potem... niezależnie od wątpliwości co do Dennisa i moich zdolności dotrzymania mu kroku, wystarczyło, bym zadał sobie jedno proste pytanie. Jak bym się czuł, gdyby Kathy Bright oznajmiła, że musi go ode mnie zabrać? "Serce rozdarte" było najprostszą odpowiedzią. W rzeczywistości nie obchodziło mnie, czy jest Marsjaninem, czy nie, byłem połączony z nim jakąś siłą, tak samo jak on ze mną. Ale z ciekawości, a może także chcąc się przekonać, że to wszystko tylko moja wyobraźnia, wszedłem do CompuServe. Jest tam także dział dla rodziców. Zostawiłem na tablicy ogłoszeń wiadomość pod nagłówkiem: "CZY TWOJE DZIECKO JEST MARSJANINEM?" Mój chłopiec twierdzi, że jest Marsjaninem. Słyszałem o dwojgu innych dzieciach, które także coś takiego twierdziły. Czy ktoś jeszcze słyszał o dzieciach, które wierzyły, że są z Marsa? W ciągu następnych paru dni, póki wiadomość nie została automatycznie zdjęta z tablicy, dostałem trzydzieści dziewięć odpowiedzi. Część z nich była uważnymi analizami psychologicznymi stwierdzającymi, dlaczego dziecko może mówić coś takiego. Przeważnie chodziło w nich o to samo, co powiedziała ta matka z Phoenix: dzieci często fantazjują na temat swojego "wspaniałego pochodzenia". W przeszłości mogły wierzyć, że są w rzeczywistości książętami lub księżniczkami i że pewnego dnia ich prawdziwi rodzice pojawią się, by zabrać je do swoich złotych zamków. Ponieważ teraz mitologia została wyparta przez statki kosmiczne i mutantów, jest bardziej prawdopodobne, że dziecko będzie fantazjować na temat odlotu na "Falconie" albo "Enterprise". Ale jeżeli dane dziecko ma dość doświadczenia, by wiedzieć, że tamte historie to tylko fikcja, będzie także wiedziało, że Mars to rzeczywiście istniejąca planeta, a zatem... Mars miał dodawać całej wymyślonej historii wiarygodności. Et cetera, et cetera. Historyjka ta u różnych dzieci może przybierać różne formy, ale jeżeli po jakimś czasie nie zostanie zapomniana, należy znaleźć dobrego terapeutę - może to być dowodem istnienia jakiegoś głębszego problemu. Et cetera. Wiedziałem, jakie są głębsze problemy Dennisa. Był podawany z rąk do rąk w systemie rodzin zastępczych, póki nie znalazł się pod moją opieką. Nie wiedział, skąd przyszedł ani gdzie jest jego miejsce. Część odpowiedzi pochodziła od innych rodziców, dzielących się ze mną niektórymi przedziwnymi opowieściami ich własnych dzieci. Interesujące, ale w moim przypadku niezbyt przydatne. Chociaż... było też ponad tuzin prywatnych wiadomości. "Córeczka mojej siostry twierdziła kiedyś, że została przywieziona na Ziemię w UFO i wszczepiona do brzucha mamy, kiedy mama spała. Trzymała się tej historii do czasu aż skończyła czternaście lat, a wtedy nagle przestała o tym wspominać. Potem już nigdy nie chciała odpowiadać na żadne pytania na ten temat". "Moi sąsiedzi mieli syna, który twierdził, że nie jest Ziemianinem. Zniknął mając dwanaście lat. Bez śladu. Policja uznała, że został porwany". "Moja eks-żona była psychologiem dziecięcym. Żartowała czasem na temat dzieci z Marsa. Mówiła, że może ocenić ogólny poziom wariactwa w Nowym Jorku po liczbie Marsjan, jakich spotkała danego roku. Początkowo opowiadała rodzicom tę samą starą historyjkę o fantazjowaniu na temat niezwykłego pochodzenia, potem zaczęła się nad tym zastanawiać. Historie opowiadane przez dzieci były bardzo do siebie podobne. Zaczęły życie jako marsjańskie kijanki, potem zostały przywiezione na Ziemię i wszczepione do macic ziemskich kobiet. Zawsze chciała przeprowadzić badania na temat dzieci z Marsa, ale nigdzie nie mogła zdobyć funduszy". "Kiedyś umawiałem się z dziewczyną, która mówiła, że jest z Marsa. Stanowczo się przy tym upierała. Kiedy próbowałem zaczynać poważne rozmowy, zmieniała temat. Powiedziała, że bardzo mnie lubi, ale nic by się między nami nie ułożyło. Zapytałem dlaczego, a ona powiedziała, że jest z Marsa. To wszystko. Pewnie Marsjanie mają jakieś prawa zabraniające małżeństw z innymi gatunkami". "Słyszałem o Marsjaninie, kiedy byłem w szkole średniej. Popełnił samobójstwo. Nie znałem go. Dowiedziałem się dopiero potem". "Kiedyś myślałem, że jestem z Marsa. Nawet miałem wspomnienia z czasów, kiedy byłem na Marsie. Było tam różowe niebo. Kiedy przyszły te fotografie z sond i okazało się, że na Marsie naprawdę jest różowe niebo, takie samo jak w moich wspomnieniach, myślałem, że to czegoś dowodzi. Kiedy opowiedziałem moim rodzicom, zabrali mnie do lekarza. Przeszedłem długą terapię, ale już jestem w porządku. Może pan też powinien zabrać swojego syna do terapeuty". Ta ostatnia wypowiedź naprawdę mną wstrząsnęła. Wiedziałem, że nadawca usiłował mnie uspokoić, ale efekt był wręcz przeciwny. No dobrze, może to ja. Może to dlatego, że jestem pisarzem. Czytam podteksty tam, gdzie ich nie ma. A może zbiorowy efekt wszystkich tych wiadomości, zwłaszcza ostatniej, wywołał u mnie niepokój. Odpowiedziałem na wszystkie. Wiem, że to brzmi głupio, ale proszę o wyrozumiałość. Jak ten marsjański krewny/przyjaciel wyglądał? Czy on/ona miał/a jakieś szczególne cechy fizyczne bądź problemy medyczne? Jaka była jego/jej osobowość? Czy wie pan/pani, co się z nim lub z nią stało? Czy nadal wierzy, że jest z Marsa? Zebranie odpowiedzi zajęło ponad tydzień. Z dziesięciorga Marsjan dwoje popełniło samobójstwo. Jeden odnosił sukcesy w interesach. Troje odmawiało rozmów o Marsie. Dwoje zostało "wyleczonych". Miejsca pobytu pozostałych nie znano. Troje zaginęło. Z nich dwoje jako nastolatki regularnie uciekało z domu. Zastanawiałem się, dokąd zamierzali uciec? Z dziesięciorga Marsjan sześcioro miało złotobrązową skórę, okrągłe twarze, brązowe oczy i bardzo długie rzęsy. Włosy zazwyczaj brązowe lub ciemnoblond. Była to interesująca anomalia statystyczna. Z dziesięciorga dzieci z Marsa pięcioro było nadpobudliwych, dwoje miało epilepsję. O pozostałej trójce nic nie było wiadomo. Zapytałem faceta, którego żona była psychologiem dziecięcym, czy kiedykolwiek zauważyła jakieś wspólne cechy u swoich Marsjan. Odpowiedział, że nie wie i że nie ma pojęcia, gdzie ona teraz może być. Zniknęła dwa lata wcześniej. Zadzwoniłem do swojego przyjaciela Steve'a Barnesa. Napisał jedno z zaświadczeń, które było mi potrzebne przy adopcji Dennisa i z tego powodu uważałem go za nieoficjalnego ojca chrzestnego chłopca. Przez jakiś czas gadaliśmy o tym, tamtym i owym. W końcu powiedziałem: - Steve, czy słyszałeś coś o Marsjanach? Nie słyszał. Opowiedziałem mu. Zapytał, czy znowu palę trawkę. - Mówię poważnie, Steve. - Ja też. - Nie dotykałem tego świństwa, odkąd wyrzuciłem z domu pewną panią, której nazwiska nie będę wymieniać - odpowiedziałem ze złością. - Tylko się upewniam. Musisz przyznać, że historia jest dosyć dziwaczna. - Wiem. Właśnie dlatego ci o tym mówię. Należysz do tych niewielu znanych mi osób, które byłyby skłonne w ogóle rozważyć to na poważnie. Rany boskie, dlaczego pisarze science fiction są zawsze najbardziej sceptyczni ze wszystkich ludzi? - Bo mamy do czynienia z większą liczbą wariactw niż wszyscy inni - odparł natychmiast. - Nie mam pojęcia, co z tym zrobić - powiedziałem, przyznając się do frustracji. - Wiem, że to brzmi jak zwariowana powieść o UFO. Z tym, że to naprawdę da się potwierdzić. Taka statystyczna anomalia nie da się wyjaśnić samym przypadkiem. I mogę się założyć, że znalazłoby się dużo więcej. Na przykład, jaką grupę krwi miały te dzieci? Ich ulubiona potrawa? Jak im szło w szkole? Co, jeżeli naprawdę coś się dzieje?... może to nie Marsjanie, może to jakiś fenomen społeczny albo syndrom. Nie wiem, co to jest, nie wiem, o co jeszcze pytać i nie wiem, komu powiedzieć. A przede wszystkim nie chcę skończyć na pierwszej stronie brukowca. Wyobrażasz to sobie? PISARZ SCIENCE FICTION ADOPTOWAŁ DZIECKO Z MARSA! - To mogłoby dobrze wpłynąć na twoją karierę - stwierdził Steve z namysłem. - Ciekawe, ilu zyskałbyś czytelników. - Tak, jasne. I ciekawe, ilu bym stracił. Chcę, żeby na stare lata brano mnie poważnie, Steve. Pamiętaj, co stało się z Jak-mu-tam. - Nigdy nie zapomnę starego Jak-mu-tam - stwierdził Steve. - Tak, to była naprawdę smutna historia. - Tak czy inaczej... Rozumiesz, o co mi chodzi? Co mam teraz robić? - Chcesz porady? - zapytał Steve. Nie czekał na odpowiedź. - Nic z tym nie rób. Zostaw to. Niech ktoś inny rozwiąże sprawę. Albo nikt. Sam to powiedziałeś, David. "Prawie zawsze niebezpiecznie jest za wcześnie mieć rację". Nie szukaj kłopotów. Zrób z tego opowiadanie, jeśli naprawdę musisz, i niech ludzie myślą, że to nieszkodliwa fantazja. Ale nie pozwól, by to ci zmarnowało życie. Chciałeś mieć tego dzieciaka, prawda? No to teraz go masz. Po prostu bądź dla niego ojcem. To jedyna rzecz, jaka jest tu naprawdę potrzebna. Miał rację. Wiedziałem o tym. Ale nie mogłem się na to zgodzić. - Jasne. Łatwo ci mówić. To nie ty masz Marsjanina w domu. - Owszem, mam - roześmiał się. - Tylko że mój to dziewczynka. - Co...? - Nie rozumiesz? Wszystkie dzieci są z Marsa. Mamy jakieś trzynaście lat na ucywilizowanie tych małych potworków. Potem jest już za późno. Potem wyjadają nam serca przez resztę życia. - Teraz mówisz całkiem jak moja matka. - Przyjmuję to jako komplement. - Dobrze, że jej nie znasz, inaczej byś tak nie powiedział. - Posłuchaj mnie, Davidzie. - Jego ton był tak poważny, że sześć różnych dowcipów zginęło marnie, zanim zdążyły wydostać się przez moje wargi. - To tylko taka faza. Patrzyłeś kiedyś naprawdę uważnie w twarze świeżo upieczonych rodziców? Większość z nich jest w stanie nieustającego szoku, zastanawiając się, co się stało - czym jest to odrażające gadopodobne stworzenie, które nagle wtargnęło w ich życie? To część procesu asymilacji. Jedyna różnica polega na tym, że ty masz więcej wyobraźni niż większość ludzi. Wiesz, jak nadawać imię swoim obawom. Zaufaj mi, Toni i ja przechodziliśmy przez to wszystko przy Nicki. Myśleliśmy, że jest... no, nieważne. Po prostu pamiętaj, że to normalne. Przyjdą dni, kiedy będziesz miał całkowitą pewność, że w twoim domu mieszka śliczny i śmierdzący mały kosmita. - Ale żeby codziennie? - Zaufaj mi. To mija. Za rok czy dwa nie będziesz nawet pamiętał, jak twoje życie wyglądało przedtem. - Hmmm. Może tyle czasu zajmuje Marsjanom zrobienie swoim ziemskim gospodarzom prania mózgu... - Mocno to przeżywasz - westchnął Steve. - Owszem - przyznałem. Ta sprawa z Marsjanami męczyła mnie jak wrzód żołądka. Nie mogłem przestać o tym myśleć. Cokolwiek byśmy robili, ta myśl uparcie tkwiła w mojej głowie. Gdy wychodziliśmy na podwórko pograć w piłkę, zastanawiałem się, czy pewne kłopoty z koordynacją nie wynikają z siły przyciągania na Ziemi, innej niż na Marsie. Gdy szliśmy poskakać sobie do basenu, zastanawiałem się, czy woda pociąga go tak bardzo dlatego, bo na Marsie jest jej niewiele. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że wystarczało mu usłyszeć tylko raz melodię, a pamiętał ją tak dobrze, że po miesiącu potrafił powtórzyć co do nuty; chodził po domu śpiewając piosenki, jakie mógł usłyszeć tylko z kaset, które co jakiś czas puszczałem. Ilu dziewięciolatków potrafi zaśpiewać "My clone sleeps alone" jak Pat Buchanan? Dziwiłem się, że tak mało go interesują komiksy, za to z zapałem ogląda filmy na temat skomplikowanych stosunków międzyludzkich. Nienawidził "Star Trek", twierdził, że jest "za głupie". Uwielbiał za to kanał Discovery, zwłaszcza programy o zwierzętach i owadach. Nie było w jego zachowaniach żadnej widocznej prawidłowości, niczego, co można by zdecydowanie uznać za dowód pozaziemskiego pochodzenia. Wręcz przeciwnie, fakt doprowadzenie swojego ojca do ciężkiej paranoi, był wyjątkowo silnym argumentem za tym, że jest normalnym ziemskim dzieciakiem. A jednak zawsze, kiedy uznawałem, że sobie wmawiam... coś się zdarzało. Mógł zareagować na coś w telewizji takim komentarzem, że patrzyłem na niego ze zdziwieniem. Na przykład oglądał kiedyś kreskówkę z Bugsem, w której królik zatruwa życie Marsjaninowi Marvinowi, kradnąc detonator, żeby tamten nie mógł wysadzić Ziemi. W samym środku Dennis oznajmił cicho: - Nie, to nieprawda. Marsjanie nie są tacy. Potem wstał i wyłączył telewizor. - Dlaczego to zrobiłeś? - zapytałem. - Bo to nieprawda - odpowiedział spokojnie. - To tylko film rysunkowy. - W dodatku jeden z moich ulubionych, mógłbym dodać. - Ale i tak to nieprawda. - A potem odwrócił się i wyszedł, jakby cała idea telewizji od tej chwili straciła dla niego znaczenie. I teraz, prawie dwa lata od dnia, w którym wypełniłem pierwszy formularz, coś nareszcie zaskoczyło, aż usiadłem na łóżku w środku nocy. Dlaczego aż tyle dzieci przeznaczonych do adopcji jest nadpobudliwych? Dowody były wszędzie wokół mnie. Po prostu wcześniej ich nie zauważałem. Były w tych albumach ze zdjęciami. Wydawało się, że co trzecie dziecko w nich było nadpobudliwe. Potwierdzano to w książkach, w artykułach, na seminariach, na kasetach ... że większy procent spośród dzieci w rodzinach zastępczych ma problemy z koncentracją, zwane także nadpobudliwością. Dlaczego? Niektórzy teoretycy sugerowali, że może to być efekt maltretowania przez rodziców, dlatego najczęściej ujawnia się u dzieci porzuconych i niechcianych. Część lekarzy utrzymywała, że nadpobudliwość jest skutkiem tego, iż ciało nie wydziela odpowiednich enzymów w reakcji na fizyczną stymulację, zatem dziecko potrzebuje aż nadmiaru stymulacji, by zyskać uspokojenie. Jeszcze inni sugerowali, że przyczyna tego problemu może być emocjonalna, że jest to swoista reakcja na brak opieki i czułości. Najciekawsza wydała mi się teoria postawiona, bez owijania w bawełnę, w jednym z artykułów - część teoretyków wierzyła, iż w wielu przypadkach nadpobudliwość to po prostu błędna diagnoza. Jeżeli ktoś jest osamotniony, nie wie, gdzie jest i kim jest, skąd przyszedł i dokąd idzie, to zdecydowanie ma się o co martwić, a zatem koncentracja może być utrudniona. A... co jeśli zachowania uznawane za anormalne u ziemskich dzieci były jak najbardziej normalne dla dzieci z Marsa? Jeżeli nie istniało coś takiego jak nadpobudliwość... u Marsjan? W tym momencie dotarłem do granicy swoich możliwości, jeśli chodzi o analizę tego problemu. Komu mógłbym o tym powiedzieć? Kto miałby możliwości prowadzenia dalszych badań? I kto potraktowałby mnie poważnie? Przypuśćmy, że wziąłbym jutro do ręki "Los Angeles Times" i zobaczył, że Ben Bova zwołał konferencję prasową, by ogłosić się ofiarą porwania przez osobników z obcej planety. Istoty te zabrały go w kosmos, gdzie dokonywały na nim dziwacznych seksualnych eksperymentów. Uwierzyłbym mu? Ben to jeden z najbardziej wiarygodnych ludzi na świecie. Kiedyś o mało co nie namówił mnie do głosowania na Ronalda Reagana. Ale gdybym zobaczył coś takiego w gazecie, od razu zadzwoniłbym do Barbary, żeby spytać, czy z Benem wszystko w porządku. Innymi słowy ... nie miałem żadnych możliwości zbadania tego problemu bez zniszczenia swojej wiarygodności jako pisarza. Co gorsza, nie miałem żadnych możliwości zbadania tego problemu bez zniszczenia swojej wiarygodności jako rodzica. Do tej chwili zawsze byłem szczery wobec ludzi z urzędu do spraw adopcji i terapeutów; mówiłem o naszych problemach, o moich frustracjach, o każdym małym kroczku we właściwym kierunku i o każdym dużym zwycięstwie. Ale... nagle zrozumiałem, że to jest coś, czego nie mogę im powtórzyć. Powiedzmy, że zadzwoniłbym do Kathy Bright. Co bym jej powiedział? "Halo, Kathy, tu David. Chciałbym porozmawiać z tobą o Dennisie. Wiesz, on twierdzi, że jest Marsjaninem. No, myślę, że on naprawdę może być Marsjaninem i..." Aha. Jeżeli adoptowany ojciec zaczyna mieć halucynacje na temat dziecka, to jak długo urząd do spraw adopcji zostawi dziecko w tym domu? Wyliczyłem, że coś koło dwudziestu minut. Tyle czasu zajęłoby im dotarcie tutaj i zabranie Dennisa. Kathy zabrałaby go stąd z prędkością ponaddźwiękową. A ja nie mógłbym nawet zaprotestować. Miałaby rację. Dziecko potrzebuje stabilnego, opiekuńczego środowiska. Jak stabilne i opiekuńcze jest środowisko w domu dorosłego, który podejrzewa dziecko o pochodzenie z innej planety i zastanawia się na temat jego ukrytych motywów? Jeżeli będę się przy tym upierał, stracę mojego syna. Sama myśl była nie do zniesienia. Mógłbym nigdy się z tego nie otrząsnąć. I byłem pewien, że on nigdy by się nie otrząsnął. Po raz pierwszy w życiu naprawdę się do kogoś przywiązał. Co by się stało, gdyby nagle go stąd zabrano? Zniszczyłoby to całkowicie jego zdolność do zaufania innemu człowiekowi. Nie wolno mi było tego zrobić. Nie wolno mi było zrobić niczego, co mogłoby mu zaszkodzić. A co ze mną? Ja miałem swoje powody. Nie mógłbym znieść myśli, że zawiodłem jeszcze raz. Jeszcze jedna cegła w murze, jak mówią. Zabrnąłem w ślepą uliczkę. Snułem się po domu, czując fizyczny ból. Trwało to przez całe trzy tygodnie. Bolało mnie serce. Bolała mnie głowa. Bolały mnie nogi. Bolały mnie plecy. Bolały mnie oczy. Bolało mnie gardło. Jedyną częścią ciała, w jakiej nie czułem bólu, był mózg. Zdrętwiał do tego stopnia, że nie mogłem nawet myśleć. Nie wiedziałem, czy jest Marsjaninem, czy nie. Ale działo się coś dziwnego. A może nie? A jeżeli to tylko ja mam problem - jeśli zaczynałem wariować, to jakie miałem prawo do opieki nad tym dzieckiem? Przegrywam tak czy inaczej. Jeżeli jest Marsjaninem, nie mogę nikomu o tym powiedzieć. Jeżeli nie jest, to mnie zaczyna odbijać. Zacząłem szukać dowodów. Przejrzałem swój dziennik. Codziennie notowałem interesujące zdarzenia na wypadek, gdybym kiedyś chciał napisać książkę o naszych przeżyciach. Początkowo nie mogłem niczego znaleźć. Większość zapisanych wydarzeń była raczej banalna. Nie nadawałaby się nawet na materiał do "Readers' Digest". Na przykład: tydzień po tym, jak u mnie zamieszkał, zabrałem go na mecz baseballa na Dodger Stadium. Przez początkową część gry bardziej interesowało go dostanie chorągiewki, zdobycie waty cukrowej i obserwowanie, co się działo dookoła niego. Ale koło piątej kolejki wdrapał mi się na kolana, a ja zacząłem tłumaczyć mu zasady gry. - Widzisz tego pana z kijem? Życz mu, żeby trafił prosto w piłkę. - Okay - odpowiedział Dennis. Baaaach! Piłka poleciała prosto w trybuny, ktoś ją złapał, a z głośników rozległo się "Glory, glory, Hallelujah". - Jesteś świetny w życzeniach, Dennis. Chcesz spróbować jeszcze raz? - Nie. - Dobrze. Dwie kolejki później Dodgersi byli znowu do tyłu. Poprosiłem Dennisa, żeby jeszcze raz życzył im trafienia. Po chwili sytuacja była już dużo lepsza. Nie liczyło się dla mnie, kto teraz miał kij. Nie pamiętam żadnych nazwisk graczy od czasów Roya Campanelli, Dona Drysdale'a i Sandy'ego Koufaxa. Jeżeli o mnie chodziło, Ten rzucał, Tamten miał kij, a Jakiś Inny biegał. Lubię baseball, jeśli nie muszę być ekspertem. Jednak nigdy nie widziałem, żeby Dodgersi wygrali mecz. Zawsze, jak byłem na stadionie, przegrywali, więc z zasady nie przychodziłem na Dodgers Stadium, żeby dać im uczciwą szansę na zwycięstwo. Nie spodziewałem się, by dzisiaj wygrali, ale życzenia Dennisa wyciągnęły ich ze straty trzech punktów. - No, dobrze - powiedziałem, ściskając go lekko. - Czas na ostatnie życzenie. Widzisz tamtego faceta z kijem? Musisz mu życzyć, żeby trafił prosto w piłkę. Tak jak wtedy. Okay? - Okay. I jak wtedy - baaaach - piłka odbiła się od kija, a fani wybuchnęli radosnym wrzaskiem. Dodgersi wygrali tamtego wieczora. Przez całą drogę do domu gratulowałem Dennisowi, że dzięki niemu spełniły się nasze życzenia. Kilka tygodni potem zatrzymaliśmy się na światłach, czekając na zielone. To było jedno z tych skrzyżowań, które istnieją trochę poza rzeczywistością. Kiedy ktoś się tam zatrzyma, czas zwalnia bieg. Nawet się nad tym nie zastanawiając, powiedziałem: - Dennis, zażycz sobie, żeby było zielone. - Okay - odpowiedział. I nagle światło zmieniło się na zielone. Wydawało mi się, że stało się to zbyt szybko. Zmarszczyłem brwi. Nie, musiało mi się przywidzieć. Przejechałem przez skrzyżowanie. Po chwili znowu stanęliśmy na czerwonym. Rzuciłem gniewne słowo. - Dlaczego tak powiedziałeś? - Światła powinny być zsynchronizowane. Żeby zawsze jechało się na zielonych. Pewnie coś się rozregulowało. Mógłbyś sobie zażyczyć, żeby to też się zmieniło? - Okay. Zielone. - O rany! Naprawdę jesteś dobry w tych życzeniach! - Dziękuję. Minutę później powiedziałem: - Możesz sobie zażyczyć, żeby znów było zielone? - Nie - odpowiedział z nagłą złością. - Zużyjesz wszystkie moje życzenia. - Co takiego? - spojrzałem na niego. - Mam tylko określoną liczbę życzeń, a ty zużyjesz mi wszystkie na światła - stwierdził z urazą w głosie. Zjechałem na pobocze i zatrzymałem samochód. Odwróciłem się do niego i delikatnie położyłem mu rękę na ramieniu. - Och, kochanie. Nie wiem, kto ci to powiedział, ale to nieprawda. Worek z życzeniami nie ma dna. Można mieć tyle życzeń, ile się tylko chce. - Nie - upierał się. - Muszę oszczędzać swoje życzenia na naprawdę ważne rzeczy. - A jaka jest najważniejsza rzecz, jakiej sobie życzyłeś? - zapytałem, znając odpowiedź. Nie odpowiedział. - Jakie było twoje najważniejsze życzenie? - powtórzyłem. - Chciałem mieć tatę - przyznał bardzo cicho. - Kogoś, kto byłby dla mnie miły. - Aha. I spełniło się? Skinął głową. - Widzisz, kochanie. Cuda się nie wyczerpują. Nie wiedziałem, czy mi uwierzył. Nie miałem jeszcze dość doświadczenia. Wciąż poznawaliśmy się nawzajem. Zanotowałem rozmowę w dzienniku i zapomniałem o wszystkim. Ale miałem potem jakieś dziwne uczucie. Co musi się dziecku przydarzyć, by uwierzyło, że liczba życzeń jest skończona? Rok później patrzyłem na zapisane wcześniej słowa, które świeciły na ekranie komputera i zastanawiałem się nad życzeniami Dennisa. Pewnie to był przypadek. Ale może nie. Ten raz, kiedy mieliśmy cztery trafienia w totka i wygraliśmy osiemdziesiąt osiem dolarów - czy to właśnie tego tygodnia poprosiłem, by naprawdę mocno życzył nam wygranej? Może Marsjanie mają zdolności jasnowidzenia albo telekinezy...? Dennis lubi czyścić różne rzeczy. Nie proszony potrafi umyć samochód albo taras. Wykąpie psy. Odkurzy dywany i kanapę. Wymyje podłogi. Jego ulubione zabawki to gąbka i butelka płynu do czyszczenia. Widziałem, jak wziął znaleziony na polu, stary zardzewiały klucz i czyścił go, póki nie zaczął lśnić jak nowy. Któregoś wieczoru po kolacji, kiedy skończył metodycznie napełniać zmywarkę do naczyń, posadziłem go na stole i oznajmiłem, że mam dla niego niespodziankę. - Jaką? - To książka z zagadkami. - Aha. - Wyglądał na rozczarowanego. - Posłuchaj mnie. To taka gra. Masz dwadzieścia minut na rozwiązanie tych zagadek, a kiedy skończysz, ja podliczę wyniki i dowiemy się, jaki jesteś mądry. Chcesz spróbować? - To ci naprawdę powie, jaki jestem mądry? - Mhm. Złapał książkę i ołówek. - Poczekaj chwilę, muszę nastawić zegar. Gotowy? Jak zaczniesz, to nie możesz już przestać. Musisz zrobić wszystkie do samego końca. Dobrze? - Okay. - Gotowy? - Gotowy. - Jeden, dwa, trzy... start. Zaatakował zagadki z furią. Początkowo były proste. Jaki kształt powinien być następny: trójkąt, kwadrat, pięciokąt...? Który obiekt nie pasuje do pozostałych: koń, krowa, owca, nożyczki? Pióro jest dla ptaka tym, czym sierść dla psa, samochodu, lodów...? Potem zagadki robiły się coraz trudniejsze, a Dennis zaczął marszczyć czoło. Odgarniał ręką włosy, raz wytarł okulary, ale nie stracił zainteresowania. Kiedy upłynął wyznaczony czas, nie chciał przestać. Nalegał, bym mu pozwolił skończyć to zadanie, nad którym pracował. A, co tam. Pozwoliłem mu. - I co? - pytał Dennis, kiedy obliczałem wyniki. Chciał wyrwać mi książkę z ręki. - No... daj mi skończyć. - Trzymałem ją poza zasięgiem jego rąk, kiedy sprawdzałem wynik w tabelce. Test mowił, że inteligencja Dennisa była powyżej przeciętnej - żadna niespodzianka, nadpobudliwe dzieci często są nieprzeciętnie inteligentne - ale w granicach normy dla dziewięciolatków. - Wyszło, że masz metr trzydzieści wzrostu, ważysz trzydzieści trzy kilo, a twój tata bardzo cię kocha. Wyszło też, że jesteś bardzo mądry. - Jak mądry? - No, gdyby te zagadki dano stu dzieciom, to ty byłbyś mądrzejszy niż dziewięćdziesiąt dwoje z nich. - A to dobrze? - To bardzo dobrze. Trudno o lepszy wynik. I znaczy to, że powinniśmy iść po kolacji na lody. Co ty na to? - Tak! Och, i jeszcze jedno. Nie lubi czekoladowych. Woli sorbet owocowy. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego dzieciaka. Parę tygodni później spróbowaliśmy innej gry. Starałem się wybrać na to spokojny wieczór, kiedy nie działo się nic, co mogłoby go niepokoić. - Ta gra jest jeszcze trudniejsza - wyjaśniłem. - To gra z kartami. Widzisz te karty? Jest na nich sześć różnych obrazków. kółko, kwadrat, gwiazdka, trzy faliste kreski, krzyżyk i ósemka. Musisz zgadnąć, na którą patrzę. Żeby sprawdzić, czy umiesz czytać w moich myślach. Okay? Zmarszczył czoło i musiałem wyjaśniać mu to jeszcze dwa czy trzy razy. Nie na taką zabawę miał ochotę. Powiedziałem, że to nie szkodzi i już miałem odłożyć karty. Jeśli nie chciał współpracować, wyniki niczego by nie dały. - Czy pójdziemy potem na lody? - zapytał nagle. - Jasne - odpowiedziałem. - Okay, możemy to zrobić. - W porządku. Zrobimy to pięć razy. Myślisz, że możesz to zrobić pięć razy? Wzruszył ramionami. Położyłem przed nim kartkę papieru i pokazałem kształty, żeby mógł wszystkie zapamiętać. Powiedziałem, że może zamknąć oczy, jeśli to mu pomoże się skoncentrować. Pozostałe warunki nie były idealne, ale jeżeli wchodziły tu w grę jakiekolwiek zdolności przewidywania przyszłości lub telepatii, pięć prób powinno wystarczyć do ich wykrycia. Pół godziny później już wiedziałem. Marsjanie nie mają zdolności telepatycznych. Ale lubią sorbet owocowy. Bardzo. Były jeszcze inne testy. Niezbyt dużo. Nic szczególnie dziwacznego. Tylko niewielkie próby mogące ujawnić coś, co okaże się warte dalszego badania. Niczego takiego nie było. Na ile mogłem to ustalić, w Dennisie nie było nic tak niezwykłego, co można by uznać za anomalię statystyczną w możliwych do odtworzenia warunkach testu. Nie umiał lewitować. Nie umiał poruszać obiektów. Nie umiał sprawić, by coś zniknęło. Nie umiał grokować. Oddech potrafił wstrzymywać tylko przez trzydzieści trzy sekundy. Nie umiał niczego zrobić samą siłą woli. Nie widział, co jest za rogiem. Ale ... Potrafił przewidywać przyjazd windy. Zaprowadźcie go do jakiegokolwiek budynku, gdziekolwiek. Postawcie go przed windami. Niech naciśnie przycisk. Nic nie mówcie. Można mieć stuprocentową pewność, że winda, przed którą on stanie, przyjedzie pierwsza. Sprowadzał je swoimi życzeniami, czy przewidywał? Nie wiem. To się przydaje tylko na zjazdach fanów science fiction, które są znane ze szczególnie opornych wind. W żadnym innym miejscu na świecie nie ma z tej umiejętności większego pożytku. Umiał sprawiać, że światła drogowe zmieniały się na zielone - czasami. Zazwyczaj czekał, póki nie zobaczył, że światła w drugiej części skrzyżowania zmieniły się na żółte, i dopiero wtedy oznajmiał swoje życzenie. Może wciąż potrafiłby zapewnić Dodgersom fantastyczne wyniki, ale nie było to pewne. W maju znowu poszliśmy na Dodgers Stadium, ale albo Dennis tym razem nie życzył sobie zwycięstwa, albo naprawdę zużył wszystkie swoje życzenia. Umiał doskonale śpiewać, zwłaszcza jeśli tekst piosenki dotyczył upodobań gastronomicznych Popeye'a. Umiał grać w grę wideo parę godzin bez przerwy, bez jedzenia i picia. Umiał wymyślić niesamowitą liczbę powodów, dla jakich nie musiałby jeszcze iść do łóżka. Umiał także uścisnąć mnie za szyję tak mocno, że raz poczułem ostrzegawcze chrupnięcie w kościach. Gardło bolało mnie potem przez tydzień. Zacząłem myśleć, że może naprawdę sobie to wszystko wyobraziłem. W dni powszednie kładłem go do łóżka o 9.30. Mieliśmy na to cały rytuał. Jeżeli starczało jeszcze czasu, czytaliśmy razem książkę, odpowiednią na dany dzień. Potem były modlitwy... - Przepraszam, Boże, za... nie zrobiłem nic, za co musiałbym przepraszać. - A co z odszczekiwaniem się tacie? Nie pamiętasz? - A, tak. Przepraszam, Boże, za odszczekiwanie się tacie. Dziękuję ci, Boże, za... sam nie wiem za co. - Za pływanie. - Nie. Dziękuję ci, Boże, za Calvina, mojego kota. - Okay. Chcesz powiedzieć Bogu jeszcze coś? - A Bóg słucha modlitw Marsjan? - No... oczywiście, że tak. Bóg wysłuchuje wszystkich modlitw. - Marsjan nie. - Owszem, nawet Marsjan. Dlaczego mówisz, że nie? - Bo Bóg nie zrobił żadnych Marsjan. - Jeżeli Bóg nie zrobił Marsjan, to kto ich zrobił? - Diabeł. - Diabeł cię zrobił? - Mhm. - A skąd wiesz? - Bo... jestem Marsjaninem. - Aha - odpowiedziałem, przypominając sobie krótką mowę, jaką wygłosiłem jakiś rok wcześniej. "Należy mu pozwolić być Marsjaninem, jak długo będzie tego potrzebował." - No, dobrze. Ale zdradzę ci tajemnicę - wyszeptałem. - Diabeł nie zrobił żadnych Marsjan. To tylko kłamstwo, a diabeł chce, żebyś w nie uwierzył. Bóg zrobił Marsjan. - Naprawdę? - Słowo. - A skąd wiesz? - zapytał bardzo zdecydowanie. - Bo rozmawiam z Bogiem każdej nocy. Tak jak ty odmawiam swoje modlitwy. A Bóg zrobił wszystko na świecie. - Ale Marsjanie nie są z tego świata... - To prawda. Ale Bóg zrobił też Marsa. I wszystko na nim. Tak, jak zrobiła ten świat, tak samo zrobiła różne inne, a Mars jest jednym z nich. Naprawdę. - Dlaczego mówisz "ona"? - Bo Bóg jest czasem rodzaju męskiego, a czasem żeńskiego. Bóg jest wszystkim. A teraz przyszedł czas na to, żebyś przestał zadawać pytania i poszedł spać. Buzi? - Buzi. - Dobranoc. Koniec rozmów. - Kocham cię. - Też cię kocham. A teraz koniec rozmów. - Tato? - Co? - Muszę ci coś powiedzieć. - Co? - Kocham cię. - Ja też cię kocham. Ale teraz już cicho. Koniec rozmów, Dennisie. - Dobranoc. - Dobranoc. W końcu znalazłem na niego właściwą taktykę. Przestałem odpowiadać. Jeden wart drugiego. Każdy z nas chciał mieć ostatnie słowo. Boso zszedłem do holu. Zatrzymałem się w saloniku na dość długo, by wyłączyć telewizor, wideo i głośniki. Przeszedłem przez jadalnię i dotarłem w końcu do gabinetu. Na biurku stały dwa komputery, a każdy pokazywał mi, że jest 9.47. Mały potworek zdołał wytargować dzisiaj dodatkowe siedemnaście minut. Usiadłem na swoim krześle, odchyliłem się do tyłu, położyłem nogi na biurku i zapatrzyłem się w ciemną wodę w basenie na podwórku. Basen świecił delikatnym, błękitnym światłem. Noc była... cicha. Zaszczekał Gdzieś, pies. Gdzieś - owszem, tak miał na imię, był w końcu psem pisarza - mieszkał pod moim biurkiem. Kiedy mówiłem: "Bierzmy się do pracy", to w którejkolwiek części domu Gdzieś by był, zbierał się, z wysiłkiem wlókł do mojego pokoju, właził pod biurko i rozpłaszczał na podłodze, wydając głośne i znaczące westchnienie na temat: "Mam nadzieję, że doceniasz, ile dla ciebie robię". Siedział tam przez cały dzień - dopóki komputer był włączony. Gdziesia mogły wywabić spod biurka tylko dwie rzeczy - ciasteczka i dzwonek do drzwi... a dzwonek był zepsuty. Był zepsuty, odkąd mieszkałem w tym domu. Nigdy nie odczuwałem potrzeby naprawienia go. Jeżeli ktoś podchodził do drzwi, szczekał pies. Pies Gdzieś szczekał. Dlatego właśnie tak bardzo go kochałem. Był żywym frazesem. Był jedynym możliwym usprawiedliwieniem dla jednego ze zdań cieszących się najgorszą sławą w literaturze. Była to tylko kwestia dużej litery i przecinka. Gdzieś miał akurat dość inteligencji, by nie wchodzić nikomu w drogę i więcej inteligencji niż trzeba, by znaleźć swoją miskę - jeśli nikt jej nie przestawił. Poranki spędzał na odpoczynku pod moim biurkiem, popołudnia na drzemce za kanapą, wieczory na pochrapywaniu obok Dennisa, a godziny przed świtem w ciemnym zakamarku za wezgłowiem mojego łóżka, śniąc o lodówkach. Prawie każdego wieczora, kiedy Dennis zaczynał odmawiać modlitwę, Gdzieś wzdychając przychodził z holu, kudłaty, zamyślony Amerykanin psiego gatunku. Przechodził przez wszystko, co leżało mu na drodze, nie przejmując się, jeżeli przy okazji przewrócił konstrukcję z lego, której zbudowanie zajęło cały dzień. Wdrapywał się na łóżko, przechodząc po moich kolanach i po Dennisie, a potem, pomrukując z cicha, mościł się obok chłopca. Swoim giętkim językiem był w stanie oblizać wnętrze prawego ucha Dennisa z lewej strony głowy, posługując się zewnętrzną albo wewnętrzną drogą. Jednak dzisiaj wiedział, że nie skończyłem pracy. Miałem ważne sprawy do przemyślenia. Pozostał pod biurkiem, wzdychając na temat nadgodzin. - To są najlepsze godziny - powiedziałem i wtedy zamknął się. Kiedy mam wątpliwości na jakiś temat, siadam i zaczynam pisać. Zapisuję wszystko, co myślę, czuję albo co mnie martwi. Mówię wszystko, co jest do powiedzenia, aż w końcu nie zostaje już nic do powiedzenia. Po raz pierwszy zrobiłem to, gdy umarł mój tata. Siedziałem i pisałem przez dwa dni. Kiedy skończyłem, miałem opowiadanie, które zostało nominowane do Nebuli, "In the Deadlands". Do dziś nie rozumiem do końca, o co w nim chodzi, ale ładunek emocjonalny jest niezaprzeczalny. Wciąż wywołuje u mnie dreszcze. Ale to, czego się wtedy nauczyłem, wciąż pozostaje najważniejszą lekcją, jaką kiedykolwiek miałem na temat pisania. Efektywne pisanie to nie technika. Każdy może opanować mechaniczną umiejętność sklejania słów w zdania i akapity, żeby bohater przesunął się z punktu A do punktu B. Księgarnie pełne są dowodów na to. Ale to nie jest pisanie. W pisaniu nie chodzi o słowa, ale o doświadczenie. O uczucie, jakie wzbudza w tobie opowiadanie. Jeśli nie ma uczucia, nie ma opowiadania. Ale czasami jest tylko uczucie, pozbawione znaczenia i zrozumienia. I to też nie jest opowiadanie. Moje uczucia wobec Dennisa były tak pomieszane i niezrozumiałe, i niepewne, że nie mogłem nawet zacząć ich porządkować. Musiałem zapisać wszystkie oddzielne fragmenty - jakby podczas aktu opowiadania mogły same się poukładać. Czasami to działało. Kiedy podniosłem głowę, minęły już trzy godziny. Bolały mnie plecy i ramiona. Pies poszedł do łóżka, a ja czułem, że nie osiągnąłem niczego z wyjątkiem pogłębienia własnej frustracji. Dlaczego kosmici mieliby przybywać na tę planetę? Kiedy ostatnim razem spędziłem tyle czasu nad tym pytaniem, moja wyobraźnia stworzyła gigantyczne, różowe, ludożercze bryły poszukujące nowych wrażeń smakowych. Dlaczego Marsjanie mieliby przysyłać swoje dzieci na Ziemię? Najlogiczniejsze wytłumaczenie, jakie przyszło mi do głowy, było takie, że dzieci miały być obserwatorami. Szpiegami. Czy nigdy w trakcie zdejmowania bielizny nie mieliście wrażenia, że kot lub pies was obserwuje? Czy nigdy nie przyszło wam do głowy, że może zwierzak dzieli się swoją wiedzą z jakąś tajną organizacją psów i kotów? "Co, myślisz, że to jest dziwne? Mój człowiek nosi bieliznę z portretami Królika Bugsa i Duffy'ego." Jednak zdolność obserwacji psów i kotów jest ograniczona. Jeżeli naprawdę chcesz poznać kulturę, musisz w nią wrosnąć. Ale kosmita nie mógłby tak po prostu przyjść sobie i udawać kogoś z naszej kultury, prawda? Musiałby się nauczyć. Musiałby zostać nauczony... Gdzie Marsjanin mógłby wziąć lekcje bycia człowiekiem? Kto daje lekcje człowieczeństwa? Mamusie i tatusiowie. Właśnie. - Zachowujesz się zbyt paranoicznie - powiedział mój zdrowy na umyśle przyjaciel. Prosił, bym nie wymieniał jego imienia, więc nazwę go tyko moim zdrowym na umyśle przyjacielem. - Co masz na myśli? - Uważasz, że wszyscy kosmici kierować się muszą złymi intencjami. Napisałeś cztery powieści o kosmitach zjadających nasze dzieci i pracujesz nad piątą. Czy nie przyszło ci do głowy, że możesz się mylić? - Moi? Mylić się? - Myślisz czasem o kukułce? - zapytał mój zdrowy na umyśle przyjaciel. - Nie - odpowiedziałem. - No to pomyśl przez chwilę o kukułce. - Okay. - I jakie masz zdanie na temat kukułki? - zapytał. - To zły ptak - odpowiedziałem. - Składa jajko w gnieździe wróbla. Pisklę kukułki wypycha inne pisklęta z gniazda. Wróble je w końcu wychowują kosztem życia własnych młodych. To pasożyt. - Widzisz, to przemawiają przez ciebie twoje uprzedzenia... - To prawda... - zacząłem protestować. - Czyżby? To właśnie mówisz Dennisowi o jego biologicznej matce? - No... Mówię mu, że jego biologiczna mama nie mogła się nim zająć. I że go kocha i tęskni za nim. I to jest prawda. Tylko... trochę wybielona. Mój zdrowy na umyśle przyjaciel uśmiechnął się do mnie. - No dobrze - przyznałem. - Chronię mojego syna. I co z tego? Zdrowy na umyśle przyjaciel wzruszył ramionami. - A jak myślisz, jak się czuje kukułka? - Ptaki się nie czują. - Ale gdyby mogły, to jak by się czuła? Pomyślałem o tym. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to ten głupi ptaszek z historyjki doktora Seussa, ten, który odleciał i zostawił słonia Hortona, żeby wysiadywał mu jajko. Pokręciłem głową. - Nic sensownego nie przychodzi mi do głowy... - No dobrze, spróbuj z tej strony: w jakich okolicznościach wyrzekłbyś się Dennisa? - Prędzej bym umarł, niż się go wyrzekł - oznajmiłem. - Dzięki niemu jestem szczęśliwszy niż ktokolwiek, kogo znam. Wystarczy, że na niego spojrzę. Gdyby ktoś wytoczył mi proces i chciał go odebrać, zapakowałbym dzieciaka w mgnieniu oka na samolot do Nowej Zelandii... - przerwałem. - Rozumiem, co miałeś na myśli. - Zastanowiłem się trochę. - Gdybym nie mógł się nim opiekować albo gdybym myślał, że robię mu krzywdę, albo że nie jestem dość dobry... - Znowu to znajome ściskanie w dołku. - Gdybym naprawdę uważał, że lepiej by mu było z kimś innym, to chciałbym tego, co dla niego najlepsze. Ale nie mogę sobie tego wyobrazić. - Mhm... - Mój zdrowy na umyśle przyjaciel uśmiechnął się. - A teraz jak myślisz, jak się czują Marsjanie? - Co takiego? Powtórzył pytanie. Zastanowiłem się nad tym przez moment. - Musiałbym założyć, że skoro mają możliwość wszczepiania swoich dzieci do macic ziemskich kobiet, to muszą mieć wysoko rozwiniętą technologię, a to z kolei sugeruje - przynajmniej mnie - także wysoko rozwiniętą strukturę emocjonalną i prawdopodobnie odpowiednio wykształconą strukturę moralną. W każdym razie w to chciałbym wierzyć. - A jeżeli to, w co wierzysz, jest prawdą... - zaczął. - ... wtedy Marsjanie powierzają nam swoje dzieci - dokończyłem za niego. - A nie? - zapytał. Nie odpowiedziałem. Nie podobało mi się to, do czego te myśli mogłyby doprowadzić. Ale i tak poszedłem tym tropem. - Czy powierzyłbyś swoje dziecko wilkom? - spytał mój zdrowy na umyśle przyjaciel. - Nie - odpowiedziałem. - Wiesz, co się dzieje z takimi dziećmi. Skinął głową. - Czytałem te same książki co ty. - A więc jeśli Marsjanie powierzają nam swoje dzieci... oznacza to, że albo niezbyt im na nich zależy - albo wręcz przeciwnie. - Chcesz znać moje zdanie? - W tym miejscu rozwiążesz za mnie wszystkie zagadki, tak? - Nie. W tym miejscu powiem ci, co na ten temat myślę. Myślę, że to jakiś długotrwały eksperyment hodowlany... żeby podnieść poziom inteligencji i współczucia u ludzkiej rasy. - Tak? - Rzuciłem mu moje najbardziej dopracowane spojrzenie spod uniesionych brwi. - A pamiętasz, co się stało ze Spockiem? On też był mieszańcem. Jego rodzice chcieli wyhodować logicznie działającego człowieka. A zamiast tego wyszedł im emocjonalnie działający Wulkańczyk. - Masz lepszy pomysł? - Nie - przyznałem. - Ale jakich właściwie Marsjan my wychowujemy? - Jakiego właściwie Marsjanina ty wychowujesz? - poprawił. I tu trafił w samo sedno. O to właśnie chodziło. - Nie wiem - przyznałem w końcu. - Ale... jest mój i muszę go wychować, prawda? - Tak - zgodził się mój zdrowy na umyśle przyjaciel. Ta myśl przez chwilę odbijała mi się echem w głowie. W końcu z uśmiechem uznałem prawdę. - Tak - powiedziałem. - Mogę z tym żyć... Jako zagadka literacka to, co napisałem, jest niekompletne. Na opowiadanie nie nadaje się. Nie ma zakończenia. Nie ma dość dowodów, bym mógł choćby zasugerować jakieś wnioski. Co my wiemy o Marsjanach? A jeśli już o to chodzi, co naprawdę wiemy o nas? Nic się nie da wydedukować. Jeżeli Marsjanie rzeczywiście są zajęci jakimś projektem inżynierii genetycznej na wielką skalę, nie poznamy ich prawdziwych intencji, dopóki dzieci z Marsa nie osiągną dorosłego wieku. Dennis uzyska prawo do głosowania w 2005 r. (I tu pojawia się kolejne pytanie: od jak dawna Marsjanie podrzucają swoje dzieci ludziom? Może żyjemy już w świecie pod wpływem Marsjan?) Może dzieci z Marsa będą geniuszami i wynajdą zimną syntezę, sztuczną inteligencję i cuda nanotechnologii - Stephen Hawking i Buckminster Fuller. Może będą duchowymi wybawicielami, przynosząc niezwykłą technikę świadomości tym, którzy będą mieli dość odwagi, by pójść za nimi, aż staną się świętymi. Może zostaną demagogami i dyktatorami. A może będą szaleńcami i wszyscy wylądują w zakładach zamkniętych. A może będą potworami i dadzą nam nowe pokolenie masowych morderców i przywódców sekt - Kubów Rozpruwaczy i Charlesów Mansonów. Jedyne, co możemy zrobić, to czekać i zobaczyć, jak się to wszystko ułoży. I jeszcze jedno. Przeglądając materiały do tego opowiadania, odkryłem dziwny zbieg okoliczności. Kathy Bright dała mi kilka niemałych stosików raportów na temat Dennisa, napisanych przez rozmaitych terapeutów i konsultantów. Nie miałem czasu, żeby je wszystkie przeczytać, więc dałem spokój po pierwszych kilku - nie interesowało mnie, co oni sądzą o Dennisie, sam chciałem zadecydować. Ale kiedy kartkowałem grube pliki, szukając wiadomości o Marsjanach, dostrzegłem coś. W sobotę 27 czerwca 1992 r. Carolyn Green (konsultantka) zanotowała: "Dennis uważa, że Bóg nie słucha jego modlitw, bo on życzył sobie taty i nic się nie stało". Po raz pierwszy zobaczyłem zdjęcie Dennisa w sobotę 27 czerwca 1992 r., koło drugiej po południu. Według Carolyn Green, dokładnie w tym czasie odbywało się ich cotygodniowe spotkanie. Nie mogę się pozbyć przekonania, że życzył sobie mieć tatę dokładnie w tym momencie, kiedy ja zobaczyłem jego zdjęcie. Marsjańskie życzenie. Czy to właśnie odczułem tak mocno? Czy to o czymś świadczy? Może tak. Może nie. Tak czy inaczej wiem, że nie można przeciwstawiać się marsjańskim życzeniom. Dzisiaj, idąc spać, zażyczył sobie, żebym był szczęśliwy. Musiałem się uśmiechnąć. - Czy to marsjańskie życzenie? - zapytałem. - Tak - odpowiedział tonem, który nie pozostawiał miejsca na sprzeciwy. - W takim razie jestem szczęśliwy - powiedziałem. I rzeczywiście byłem. Wcześniej tego nie dostrzegałem, bo nie chciałem się do tego przyznać, nawet przed samym sobą, ale idąc do gabinetu rzeczywiście promieniałem. Miałem wszystko, czego chciałem, wspaniałego syna, poczucie przynależności do rodziny, całkiem nowy powód, by rano wstawać z łóżka. Co z tego, jeżeli naprawdę jest Marsjaninem, to przecież nie ma znaczenia, prawda? Jest moim synem i kocham go. Nie zrezygnuję z niego. Jest wyjątkowy. Kiedy Dennis zechce, umie przewidywać przyjazd windy i sprawić, że będzie zielone światło, i pomóc Dodgersom podczas meczu baseballowego. Może sprawić, że wygrywamy w totka (troszeczkę, tylko czwórkę) i może życzeniem sprowadzić do swojego życia ojca. To całkiem nieźle. Myślę, że możemy poeksperymentować z tym jeszcze troszeczkę. Od jakiegoś czasu nie graliśmy w totolotka. Może powinniśmy dzisiaj zagrać znowu. A jeżeli to się uda, kto wie, czego jeszcze mógłby sobie zażyczyć. Myślałem o poproszeniu go, żeby pożyczył swojemu tacie nagrody Hugo - tylko na próbę, rozumiecie - ale dzisiaj rano oznajmił, że zamierza życzyć sobie mamy. Jestem bardzo ciekaw, co z tego wyniknie. OD AUTORA To opowiadanie jest, o ile wiem, fikcją literacką. Tak, mam adoptowanego syna. Tak, ma na imię Dennis. Nie, nie jest Marsjaninem. Zapytałem go, czy jest. Powiedział, że nie. Potem podszedł i wyszeptał mi do ucha: - Powiedziałem "nie", bo mamy się nie ujawniać. Przełożyła Anna Dorota Kamińska DAVID GERROLD Pod tym pseudonimem kryje się amerykański pisarz i scenarzysta Jenold David Friedman. Pierwszą powieść "The Flying Sorcerers" wydał w 1971 roku z Larry Nivenem. Następnie spróbował już sił na własną rękę i opublikował "Space Skimner", jednak jego najbardziej znaną książką jest "When Marlie Was One" o ewolucji sztucznej inteligencji w komputerze. Mimo że publikuje sporo powieści, wciąż znajduje czas na krótką formę. Opowiadanie "Dziecko z Marsa" zostało uznane przez czytelników "Locusa" za najlepsze w ubiegłym roku, zostało także nagrodzone Hugo. A więc następne marsjańskie życzenie Dennisa się spełniło. D.M.