Mariusz Czylok Opowiadania Guru 1.Z każdym następnym życiem stajemy się coraz bardziej bogatsi, a dobra materialne nagromadzone w jednym, procentują w drugim. W końcu stajemy się bardzo bogaci. Może nie wszyscy, to fakt. Ja osobiście musiałem coś popieprzyć w swoim poprzednim wcieleniu i teraz przyszło mi zaczynać wszystko od początku. Nie wiem po co o tym mówię, ale czuję, że taka informacja jest mimo wszystko potrzebna. Pytanie: komu? Zresztą... Nazywam się Harry i pracuję jako guru. Praca beznadziejna, nieopłacalna i cholernie nudna. Tak między Bogiem, a prawdą: nikomu do szczęścia nie potrzebna. Moje biuro nie jest duże, ale za to miłe i sympatyczne - tak jak ja. Po głębszej analizie stwierdzić mogę, że nie posiadam nadludzkich umiejętności, ale jestem natomiast: miły (mam ujmujący uśmiech, śliczne oczy, włosy, nos, nogi i ręce), inteligentny (co się samo przez się rozumie), czarujący (kiedy tylko mam na to ochotę), brutalny (jak wyżej, oraz gdy tylko wymaga tego sytuacja) oraz szybki, rzutki i błyskotliwy. Biuro otwarte jest dla wszystkich ludzi. Dla tych, którzy potrzebują wsparcia duchowego ze strony guru, czyli mojej... Służę zawsze dobrą radą i to zawsze za darmo, co w dzisiejszych czasach jest zjawiskiem bardzo rzadkim. Dlatego ludzie usłyszawszy o kimś takim jak ja, z politowaniem pukają się w czoło - lub też robią znak krzyża. Ktoś kiedyś rzucał we mnie czosnkiem. !!!??? Wszedłem właśnie do swojego biura, które posprzątane przez moją osobistą sekretarkę Medusę, lśniło blaskiem. Przed chwilą usłyszałem, że gdzieś na świecie rdza zżera stal. Zastanawiam się jakie to może mieć dla mnie znaczenie. Podszedłem do okna i podniosłem żaluzje. Spadły na podłogę. Dziwne: ja je podnoszę, a one spadają. Wstawał nowy dzień. To znaczy za oknem - uściślę, bo nie chcę mieć tutaj głupich niedomówień. Tak, tak... świt jest zawsze lepszy niż wieczór. Świt kojarzy się z narodzinami, wieczór ze śmiercią. Poza tym nie każdemu chce się rano wstać, aby obserwować powolne narodziny dnia. Większość woli jeszcze parę minut wygrzewać się w ciepłej pościeli. No... ale dosyć tych sentymentalnych bzdur, czas przygotować się do pracy. Usiadłem na swoim wygodnym fotelu ze skóry hipopotama i otworzyłem górną szufladę biurka. Na stercie magazynów erotycznych leżał lśniący i pachnący smarem sześciostrzałowy rewolwer. Wyjąłem go, rozładowałem naboje, a potem ponownie go załadowałem i wsunąłem do szuflady. Gotowy na wszystko. Wstałem i podszedłem do szafy stojącej przy jednej ze ścian mojego biura. W szafie na wypolerowanym stojaku znajdowało się kilkanaście sztuk pięknej broni; od kałasznikowa, poprzez M-16 aż do izraelskiego uzi. Napatrzyłem się przez chwilę i wreszcie zamknąłem szafę. Pieszczotliwie spojrzałem na zawieszone na ścianie różne rodzaje białej broni. Były tam maczety, szpady, miecze, zwykłe noże kuchenne, sztylety, a nawet (wiążący się z moim którymś tam poprzednim wcieleniem) bagnet. Zanim usiadłem ponownie przy biurku i rozpocząłem swoją pracę guru, pomyślałem sobie jak piękny byłby dzień gdyby można było go rozpocząć od poderżnięcia gardła mojej sekretarce, którymś z tych lśniących noży. Uśmiechnąłem się do tych myśli odsuwając je jednak na bok i zabrałem się do pracy. Chwilę wcześniej pomyślałem o trumnach z wampirami w piwnicy i uśmiech spełzł z mojej twarzy.2.Medusa weszła do pokoju z garnkiem wrzątku i tacą pełną jedzenia. Jak zwykle codziennie to samo. Śniadanie złożone z zimnych nóżek i ciepłych klusek. - Spóźnił się pan - powiedziała. - Równo godzinę. Nie mam pojęcia jak pan to zrobi, ale nic mnie to nie obchodzi. Niech się pan sam martwi i spróbuje z tego tutaj zaparzyć sobie herbatę. Postawiła garnek na stole i wyszła z pokoju. Włożyłem dłoń do garnka. Bez obaw. Woda była zimna. Wrzątek to był, ale chyba godzinę temu. Odsunąłem garnek na bok. Zrezygnowałem ze śniadania. Drzwi skrzypnęły cichutko otwierając się szeroko i zabiły małego pająka, który rozpiął swoją sieć pomiędzy drzwiami, a szafą stojącą za nimi. Drzwi ponownie skrzypnęły zamykając się, ale nie ożywiły pająka. Biedaczek już nigdy nie założy spodni. Podniosłem wzrok znad dokumentów i spojrzałem na gościa. Był to Azjata. Medusa zapowiedziała, że przyjdzie dzisiaj do mego biura Japończyk. Więc logicznie myśląc, to musiał być on. Nazywał się Kiro Watsu. Miał na sobie białe kimono związane w talii czarnym pasem. Jego skośne oczy, czarne jak małe kałuże smoły, skierowane były w moim kierunku. Wstałem zza biurka i na przywitanie gościa zacząłem tańczyć równocześnie śpiewając. Było to moje klasyczne powitanie gości. Tańczyłem skacząc, kucając, raz na jednej nodze raz na drugiej. W pewnej chwili stanąłem na rękach, ale moje nadciśnienie dało znać o sobie i musiałem zrezygnować z tej części mojego powitania. Zrobiłem dwa salta do przodu. Salta do tyłu nie robię już od dobrych dwóch lat, a konkretnie od chwili gdy wyrżnąłem głową w podłogę podczas jednego z takich popisów. Potem lekarze mieli pełne ręce roboty i masę problemów, aby pozszywać rozciętą skórę. Bolało... Kiro Watsu patrzył na mnie przez cały czas mojego powitania bacznie obserwując rozwój wypadków. Przypominał tym trochę moją sekretarkę Medusę, ona również patrzyła takim wzrokiem, który powinien ciąć co popadnie. Wreszcie skończyłem powitanie i Japończyk wrzasnął przeraźliwie: - Sonno- joooooi!!! Cokolwiek to znaczyło, brzmiało groźnie. Wrzeszczał kursywą, co nadawało jego okrzykowi dodatkowej powagi. Przybrał bojową postawę wyciągając przed siebie rozcapierzone palce. Zauważyłem, że ma przycięte równo paznokcie. Korzysta z Czyżby był na mnie zły? Czy do takich wniosków dochodzi się podczas obserwacji paznokci? Sytuacja w jakiej się nagle znalazłem nie wyglądała ciekawie. Kiro Watsu mruczał i syczał poruszając przed twarzą rękami gotowymi do zabijania. Dotarcie do biurka zajęło mi sekundę. Druga sekunda została zmarnowana na wydobycie z szuflady rewolweru, a trzecia na strzał. Był to piękny strzał. Precyzyjny i zabójczy. Na środku czoła Kiro Watsu zakwitła pąsowa róża i Japończyk zwalił się na dywan. Dopiero wtedy do biura weszła Medusa. - Pan mnie wołał? - spytała. - Nie Meduso, ale jak już łaskawa byłaś pojawić się tutaj, to zabierz tego trupa. Medusa bez protestów złapała Japończyka za nogi i ciągnąc go za sobą wyszła z pokoju. Nie zapomniała nawet cicho zamknąć drzwi. Martwy pająk tkwił na ścianie, a jego spodnie spadły na podłogę.3.Od pewnego kolekcjonera z Wietnamu zbierającego broń sieczną dostałem przepiękny nóż. Noża tego używam bardzo często do obcinania paznokci. Nie mam w tym jeszcze dużej wprawy, ale myślę, że to tylko kwestia czasu gdy będę robił to z zamkniętymi oczami. Medusa jest laikiem w tych sprawach, a mimo to kiedyś zapytała mnie dlaczego nie używam do obcinania paznokci zwykłych nożyczek. Nie potrafiłem odpowiedzieć jej na to pytanie i po prostu bezczelnie wyprosiłem ją z pokoju. Teraz właśnie, kiedy obcinałem ostatni paznokieć w lewej ręce, wszedł do biura - wpuszczony przez Medusę - Murzyn. Miał na sobie tylko przepaskę biodrową z trzciny. Uśmiechnąłem się do niego, a on do mnie. Miał białe zęby. Wstałem i przywitałem się z gościem na swój sposób: taniec i śpiew. Trochę bolały mnie palce przez to przycinanie paznokci, ale jakoś to zniosłem. Tym razem podczas tańca udało mi się wykręcić dwa piruety, ale poczułem, że coś jest nie tak z moimi zębami i usiadłem. Murzyn usiadł na fotelu po drugiej stronie biurka. - Baba - powiedział Murzyn i poczułem, że krew uderza mi do głowy. Nikt dotychczas w całym moim życiu nie nazwał mnie babą (we wcześniejszych wcieleniach dwa razy byłem już kobietą, raz kurtyzaną, a raz europejską zwykłą dziwką). - I'm Nmosso, baba, nkosi - znowu usłyszałem to słowo: baba. ??? Nie. - Medusa!!! - ryknąłem na całe gardło. W drzwiach pojawiła się moja sekretarka. Widocznie akurat nie rzucała słów na wiatr. - Czego? - spytała bez cienia poszanowania mojej osoby, a o grzeczności już nie wspomnę. - Wyrzuć tego czarnucha - rozkazałem. Jedno muszę przyznać na korzyść Medusy - nigdy nie komentuje moich poleceń i wykonuje je bez szmeru. Tym razem nie było inaczej. Wyrzuciła Murzyna szarpiąc go za opaskę biodrową. Nawet wtedy, gdy opaska została jej w ręce nie zraziła się i złapawszy Murzyna za... hmmm... no wiadomo za co... wyrzuciła go z biura. Murzyn wrzeszczał jak opętany, ale ja mu się nie dziwię. Też bym wrzeszczał na jego miejscu. Może nawet głośniej. Dopiero kilka dni później dowiedziałem się, że słowo "baba" oznacza w języku suahili "ojcze", a "nkosi", co również wyrwało się Murzynowi, oznacza: "panie". Westchnąłem głęboko, ale cóż... to nie moja wina iż tak potraktowałem gościa, przecież mógł odpowiednio wcześniej nauczyć się jakiegoś cywilizowanego języka.4.Mężczyzna był bardzo wysoki. Ubrany w popielaty garnitur i czarne rękawiczki, co bardzo mnie zdziwiło. Nie wiem dlaczego. Wstałem zadowolony z odwiedzin i od razu podskoczyłem zaczynając taniec Harry'ego. Baraszkując w powietrzu, w pewnym momencie mojego powitania zbliżyłem się do mojego gościa na odległość wyciągniętej ręki. I on, skubany, to wykorzystał. Tego się nie spodziewałem. Wyciągnął rękę w moją stronę, a rękę miał zakończoną dłonią, tak jak każdy z ludzi. Ale muszę tutaj sprecyzować swoją wypowiedź: dłoń miał zaciśniętą w pięść, która wyrżnęła w moją skroń. Przypuszczam, że coś mu się wyraźnie nie podobało. Nie mogę dojść tylko do tego co to było. Śpiew? Taniec? A może zbyt mało ekspresji włożyłem w swoje powitanie? Upadając na dywan uderzyłem łokciem o kant biurka. Mężczyzna podszedł do mnie i pomógł mi wstać na nogi. Coś tam przy okazji mruczał pod nosem. Kiedy już stałem o własnych siłach, uderzył mnie w brzuch. Zabolało. Przyłożył się do tego ciosu. Zabrakło mi powietrza. Już od dawna jestem po stronie ekologów, cały czas uważam, że musimy walczyć o tlen. Tak ciężko się dziś oddycha. Nie niszczmy drzew. Uśmiechnąłem się do mojego oprawcy, rzuciłem krótkie "dziękuję" i kiedy podał mi dłoń, aby pomóc mi wstać, zobaczyłem iż on również się uśmiecha. Prawą ręką przytrzymałem się biurka aby nie upaść na pysk i wtedy ten idiota uderzył mnie krzesłem w plecy. W jaki sposób krzesło znalazło się w jego rękach chyba na zawsze zostanie tajemnicą. Upadając na dywan, po raz kolejny zastanawiałem się dlaczego boli mnie głowa. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że napastnik nie tylko uderzył mnie krzesłem w plecy, ale również walnął mnie pięścią w twarz. Jak on to zrobił? Podziękowałem mu bardzo za te dwa równocześnie zadane ciosy i tym razem próbowałem wstać o własnych siłach. Próba ta okazała się daremna, gdyż mężczyzna był bardzo czujny. W chwili gdy wydawało się, że wygram zawody we wstawaniu na nogi, kopnął mnie w nos. A kiedy już odzyskałem przytomność... ...mężczyzny nie było w pokoju. Zanim ponownie straciłem przytomność pomyślałem sobie, że zapomniał powiedzieć o co mu chodziło.5.Mężczyzna był bardzo niski. Wyglądał poza tym przeciętnie, jak większość ludzi. Byłem bardzo zmęczony. W ciągu ostatnich paru dni żyłem bardzo intensywnie i poza tym próbowałem dojść do siebie. Mało sypiałem. Pomimo zmęczenia podniosłem się zza biurka i odtańczyłem swoje powitanie, ale tym razem byle jak i byle szybko. Nastawiony do świata byłem cynicznie i wrogo, więc zdenerwowało mnie, gdy po skończonym tańcu ten pieprzony kurdupel stał dalej i patrzył na mnie tępymi wyłupiastymi ślepiami. - Tańcz!!! - wrzasnąłem na niego i chyba to go przestraszyło, bo odtańczył całkiem niezły kawałek. Próbował mnie naśladować, ale kiedy chciał stanąć na rękach, złamał palec w lewej dłoni. Trzymając się za złamany palec usiadł naprzeciwko mnie na fotelu. - Jestem ojcem - powiedział, a ja przypomniałem sobie o całym moim gniewie i cynizmie jakie drzemały we mnie. Obudziłem i gniew, i cynizm. - Mam syna - dodał kurdupel. - I co na to syn? - spytałem z kpiącym uśmieszkiem. - Syn ma dopiero miesiąc. - I co? - nie było ważne jaki wiek ma jego syn. - Co matka na to? Co mówi teściowa? Co mówią ludzie? - Na co? - No... na to... że ma takiego małego ojca. Nie zadaje mamie pytań: dlaczego ojciec nie rośnie? Musisz kolego uważać, jak syn dorośnie i będzie twojego wzrostu to będziesz musiał zatrudnić ochronę. A tak poza tym to śpicie w jednym łóżeczku? Malutki mężczyzna wstał z fotela. Czerwony na twarzy odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Po chwili zajrzała do mnie Medusa. - Co pan mu powiedział? - spytała. Nie miałem zamiaru jej odpowiadać, ale w końcu kazałem się jej wynieść w cholerę, co też uczyniła. Zamknęła za sobą drzwi. Tylko trochę głośniej niż zwykle.6.Kazałem Medusie zrobić kawę. Musiała nieźle kląć przygotowując dla mnie w sekretariacie filiżankę gorącej, czarnej, aromatycznej kawy. Oczywiście naiwnie oczekiwałem, że ta durna suka nie napluje mi do kawy. Pewnie to zrobi, albo czegoś doleje. Nie lubię jej, jest głupia i tyle. Dlaczego nie poszukam sobie innej sekretarki? Nie wiem. Może przyzwyczaiłem się. Otworzyła drzwi do pokoju kopnięciem i drzwi rąbnęły o stojącą za nimi szafę. - Uważaj suko co robisz!!! - wrzasnąłem na nią, delikatnie zwracając jej uwagę. Przestraszyła się. Potknęła o próg i runęła z tacą na podłogę. Padając na dywan próbowała ratować kawę i cukier. Bezskutecznie. Zrobiło mi się żal. Oczywiście zmarnowanej filiżanki napoju. I cukru. Wstałem zza biurka i ruszyłem w stronę Medusy. Patrzyła na mnie z poziomu podłogi i dziwiła się, że chcę jej pomóc. Nie miałem nawet przez moment takiego zamiaru. Tak źle to ze mną jeszcze nie było. Nadepnąłem jej na rękę, przekroczyłem jej rozlazłe cielsko i wszedłem do sekretariatu. Unosił się tutaj zapach parzonej kawy i gnijących pomidorów. Pomyślałem sobie, że Medusa musi trzymać tu gdzieś swoje drugie śniadanie. Nalałem sobie kawy i wróciłem do pokoju. Medusa zbierała szczątki filiżanki i cukierniczki. Usiadłem za biurkiem, zrobiłem duży łyk kawy i patrzyłem na ruchy Medusy. Miała wygląd krowy (bardzo proszę wszystkie krowy o wybaczenie mi tego porównania). Mam brata, który ma krowę podobną do Medusy. A może coś pomyliłem? Nie... brat ma sekretarkę podobną do mojej. Spojrzała na mnie, a ja siorbnąłem głośno. Z obrzydzeniem odwróciła wzrok w stronę dywanu. Wreszcie zakończyła porządki i wyszła. Nie odmówiła sobie trzaśnięcia drzwiami. Głupia. Napiłem się kawy i pomyślałem, że miło będzie kiedyś zobaczyć głowę Medusy przez obiektyw teleskopowy mojego sztucera, a potem delikatnie nacisnąć spust.7.Na progu biura stał mój brat. Był młodszy ode mnie o sześć lat. Był dyrektorem zakładu produkującego margarynę. Za plecami brata majaczył ponury kształt Medusy. - Witaj Harry - powiedziałem do brata nieoficjalnie, a oficjalnie byłem przygotowany ze specjalnym zestawem pieśni. Tańczyłem przez najbliższe trzy minuty jak jeszcze nigdy dotąd. Zrobiłem nawet wyskok na biurko i skok na żyrandol. Skok kończył się upadkiem na twarz. - Witaj Harry - odpowiadał wtedy mój brat. Również nieoficjalnie, a oficjalnie śpiewał. Jesteśmy bardzo muzykalną rodziną. Również tańczył jak opętany. Jego ulubioną figurą w czasie tańca był wyskok na szafę i szybowanie głową w dół, czyli jak łatwo zrozumieć: w stronę dywanu. Zawsze wtedy wtrącałem się w jego taniec i ratowałem mu życie. Po powitaniu usiedliśmy przy biurku. Medusa stała na progu i kiwała głową z politowaniem. Usłyszałem krótkie: "świry", a potem cicho zamknęła drzwi. Braciszek położył na biurku dwie paczki pieniędzy sklejone banderolą i powiedział po chińsku: - Moh czing moh meng( - co w przekładzie znaczy tyle co: bez pieniędzy nie ma życia. W pewnym sensie ma rację. Zgarnąłem pieniądze do szuflady i podziękowałem Harry'emu. Uśmiechnął się, podał mi dłoń, którą uścisnąłem i wyszedł. W sekretariacie rozległy się odgłosy bijatyki, a potem nastała cisza. Ktoś rozbił szybę. Znowu cisza. Pewnie mój braciszek nie odmówił sobie, aby przejść obok Medusy nie uderzywszy jej przy okazji. No cóż, sam zaczął, niech sam się broni. Poczułem nagle ogromną ochotę na taniec. Wstałem i zacząłem swoje. Po jakimś czasie zmęczony tańcem i śpiewem usiadłem. Harry i ja jesteśmy braćmi, mamy tę samą matkę, ale różnych ojców. Obaj nosimy takie same imiona. Mój brat poszedł w inną stronę niż ja. Zarabia pieniądze produkując margarynę. Organizuje konkursy, wycieczki i tak dalej. A wszystko to tylko po to aby lepiej się sprzedawało... Po co to komu? Nie to co ja. Co jakiś czas wpada do mnie wpłacając na cele dobroczynne parę setek. Oczywiście nie przekazuję tych pieniędzy na te właśnie cele, gdyż potrzebuję gotówki aby przeżyć. Równocześnie robię to na co mam ochotę - to co chcę robić. Pracuję jako guru... Medusa również wykorzystuje wizyty mojego brata z korzyścią dla siebie. Ma chwilę rozrywki, kiedy musi bronić się przed jego uderzeniami. Kiedyś trenowała boks i co nieco jeszcze pamięta z tamtych czasów, tak więc mój brat wcale nie ma łatwego życia z moją sekretarką. Tak sobie teraz wymyśliłem, czy nie dokonać na Medusie eksperymentu biologicznego. To chyba dobry pomysł.8.Bzzzzzzzzzzzz... Od pewnego czasu uporczywe bzyczenie muchy oraz dotkliwe pragnienie nie pozwalały skoncentrować się nad dokumentami. Upał utrzymywał się już od dobrych kilku dni, a w moim gabinecie pojawiało się coraz więcej much, które - jak łatwo można przewidzieć - przylatywały z sekretariatu. Zastanawiam się czy to nie jest zasługą Medusy. Chodzi o obecność much. Ta durna suka (mam oczywiście na myśli Medusę, nie muchę) zapomina czasami o myciu się przed przyjściem do pracy. Wątpię również, aby myła się po przyjściu do domu. A czy ona ma dom? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Zresztą, po co się nad tym zastanawiać? Bzzzzzzzzzzz... bz... Spojrzałem w stronę okna, gdzie na szybie usiadła tłusta, czarna mucha. Bzyczenie ustało, a ja poczułem, że pragnienie moje wzrasta. Wstałem z fotela i wyszedłem z gabinetu do sekretariatu. Obrzydliwy zapach uderzył mnie jak nagły poryw wiatru w pochmurny dzień. Medusa na moment przerwała swoją pracę, która w tej chwili polegała na siedzeniu sztywno za biurkiem i wpatrywaniu się w rozłożone czasopismo. Popatrzyła na mnie swoim charakterystycznym, zabójczym wzrokiem i powinienem paść martwy. Nie padłem. Wytrzymałem to lustrujące obmacywanie wzrokiem aż do chwili gdy powróciła do swojego zajęcia. Czy ona ma licencję na zabijanie? Rzuciłem okiem na czasopismo, które leżało przed nią na blacie. Magazyn pornograficzny dla kobiet. Oczywiście. Cóż innego? Zastanowiło mnie tylko jedno: czy aby na pewno Medusa jest kobietą? Poczułem, że kręci mi się w głowie - to ten zapach - mieszanka aromatu parzonej kawy (co przypomniało mi o pragnieniu, które mnie męczyło) oraz obrzydliwy zapach zgniłych pomidorów (co spowodowało powstanie odruchu wymiotnego i nagle zachciałem szybko udać się do łazienki). Tym razem jednak, ten drugi zapach był bardziej intensywny i słodki. Do obrzydzenia. Coś tu tak śmierdziało, jakby gdzieś w szafie rozkładało się mięso. Medusa? Czyżby to ona gniła od środka? Ile ona może mieć lat? Spojrzałem na nią, ale nie oderwała się od lektury. Co w niej drzemie? Nie chciałem w każdym razie budzić tego czegoś. Bzzzzzzzzz... Tutaj również latały muchy, ale ich bzyczenie najwidoczniej nie przeszkadzało Medusie. Kawa. Kawa. Kawa... Znalazłem filiżankę, w miarę czystą, pomijając zaschnięte na dnie resztki cukru i nalałem gorącej, czarnej kawy. Pomyślałem, że byłaby jeszcze lepsza gdyby dodać do niej śmietanki. Otworzyłem lodówkę, kiedy z gardła Medusy wyrwało się ciche wołanie o zaprzestanie tej czynności (miałem nie otwierać lodówki, oczywiście). Teraz, z perspektywy czasu, wiem, że trzeba było jej posłuchać. Z lodówki wypadło jajko i rozbiło się na podłodze. Chwila przerwy... i wypadło drugie z takim samym pluśnięciem jak pierwsze. I nagle... ...kilkanaście jaj runęło na podłogę tworząc przede mną kałużę białka i żółtek poprzetykaną skorupkami. Na co komu tyle jaj? Nie sięgnąłem jeszcze do lodówki po śmietankę, gdyż czułem, że to nie koniec imprezy. Miałem rację, po chwili wypadł ser, a za nim poleciała butelka śmietanki. Śmietana!!! Zapomnij o kawie ze śmietanką. Zrobiłem krok w tył, aby wylewająca się śmietana nie pochlapała moich butów. I wtedy urwała się półeczka zawieszona na wewnętrznej stronie drzwi lodówki. Chwilę potem urwały się drzwi. Z filiżanką czarnej kawy w ręce odwróciłem się bez słowa i zamierzałem wrócić do swojego pokoju, ale ten zapach... ten obrzydliwy zapach... nie dawał mi spokoju. Zacząłem wąchać wokół jak rasowy pies myśliwski. Wszystko wskazywało, że tu gdzieś musi być źródło tego ohydnego zapachu. Chodziłem po sekretariacie pijąc kawę i równocześnie wąchając. Wreszcie stanąłem przed szafą będąc pewnym, że to ona jest źródłem tego smrodu. (Medusa również jest źródłem obrzydliwego zapachu, ale tym razem szafa, albo konkretnie jej zawartość, odniosła zwycięstwo w tym dziwnym współzawodnictwie.) - Co jest w szafie? - spytałem Medusy nie patrząc na nią. - Trup - odparła. Obejrzałem się i spojrzałem w jej oczy. Były puste. Bez wyrazu. - Co to znaczy: trup? - No... trup, umarlak, człowiek, który nie żyje - odpowiedź Medusy była ścisła i wyczerpująca. Na jej twarzy tkwił cyniczny uśmiech, który miałem ochotę zetrzeć pięścią. Zdecydowałem się otworzyć szafę, co było moim kolejnym błędem w tym dniu pełnym pomyłek. Z wnętrza szafy wypadł na podłogę rozkładający się już człowiek. Równocześnie stado much uniosło się w powietrze. Był martwy. Nie podlegało to dyskusji. Martwy, dokładnie tak, jak mówiła Medusa. I coś w tym człowieku było znajomego. Znałem go. Ciemne plamy zakrzepłej krwi pojawiły się na białym kimonie, ale i tak rozpoznałem Kiro Watsu - Japończyka, którego zastrzeliłem kilka dni temu. Jak dawno to było? Tydzień? Dwa? Spojrzałem ponownie na Medusę wypijając prawie połowę zawartości filiżanki za jednym haustem. - Co on tutaj robi? - spytałem. - Leży - padła wyczerpująca odpowiedź. - Kiedy pan go zastrzelił, polecił mi pan abym się go pozbyła, więc... Zostawiłem to bez komentarza i ruszyłem do swojego gabinetu. Gdy byłem w połowie drogi, zatrzymałem się tknięty nagłą myślą. - Słuchaj Medusa - zacząłem ostrożnie. - Kiedyś kazałem ci wyrzucić również pewnego Murzyna i takiego kurdupla. Czy możesz mi powiedzieć gdzie oni są? Czy także gdzieś tutaj? W której z szaf? - Murzyn tak. W tamtej szafie, upchnięty pomiędzy segregatory - wskazała głową czarną szafę. Podszedłem tam i otworzyłem drzwi. Na jednej z półek spał Murzyn. Zamknąłem cicho drzwi, aby go nie obudzić i znowu spojrzałem na Medusę. - A kurdupel? - Tego wyrzuciłam bo nie chciał wejść do lodówki. Prawdę powiedziawszy wcale mu się nie dziwię. Też bym tam nie chciał wchodzić. Wypiłem resztki kawy i nalałem sobie nową porcję. Na dnie filiżanki nie było już cukru. Nie patrząc na Medusę wróciłem do gabinetu. Bzzzzzzzzzzzz... bzzzz... Przez te wydarzenia w sekretariacie zupełnie zapomniałem o muchach. Usiadłem na fotelu i piłem powoli kawę dochodząc do tego punktu, gdzie zdrowy rozsądek traci panowanie nad ciałem, a władzę przejmuje gniew i amok. Wszystko się we mnie gotowało. Miałem już dosyć much. Sięgnąłem do szuflady po rewolwer i sprawdziłem go czy jest załadowany. Był. Wstałem z fotela i powiedziałem głośno: - No suko, pokaż się! Chodziło mi o muchę, ale w drzwiach pojawiła się Medusa. - Wołał mnie pan? Skierowałem w jej stronę wylot lufy i uśmiechnąłem się złośliwie. - Bardzo cię proszę, nie ruszaj się przez moment. Medusa nie posłuchała mnie i zatrzasnęła szybko drzwi za sobą. Gdyby tak postała sobie jeszcze chwilę... Mucha pojawiła się nagle na biurku. Moja reakcja na to wydarzenie była bardzo szybka - przyjąłem standardową pozycję strzelecką i wpakowałem w tamto miejsce sześć pocisków. W efekcie mucha przeżyła, a blat biurka trzeba będzie kiedyś wymienić na nowy. Odrzuciłem rewolwer i zerwałem zawieszoną na ścianie maczetę. Z błyskiem w oku ciąłem mocno fotel, gdyż tam właśnie usiadła znowu ta wredna mucha. Maczeta wbiła się głęboko w oparcie fotela i próbując ją wyrwać złamałem rączkę maczety. Rycząc wściekle, rzuciłem się do szafy w której trzymałem swój podręczny arsenał. Pierwszy z brzegu karabin znalazł się w moich rękach i zacząłem strzelać. Przestałem dopiero wtedy, gdy w pokoju nie było już nic widać, gdyż wszystko przesłaniał biało-niebieski dym spalonego prochu. Dym szczypał w oczy, a poza tym skończyły się naboje. Muchy nie było słychać, ale czułem że to jeszcze nie koniec. Sięgnąłem do szafy po kolejny karabin - był to kałasznikow, najlepsza broń na ciężkie warunki. A w takich właśnie się znalazłem. Niespodziewanie zadzwonił telefon. Jednym płynnym ruchem skierowałem w tamtą stronę lufę kałasznikowa i zanim zdążyłem pomyśleć, iż robię coś nie tak, telefon rozleciał się na kawałki trafiony serią z karabinu. - Panie Harry! - w drzwiach stała Medusa, odważna kobieta. - Telefon do pana! - wymownie i z niesmakiem patrzyła na mnie i na zastrzelony telefon. Z bronią gotową do strzału wszedłem do sekretariatu i podniosłem słuchawkę. - Harry, słucham - warknąłem. - Dzień dobry panie Harry - głos po drugiej stronie brzmiał znajomo - dzwonię z zakładu pańskiego brata. To była jego sekretarka - Gangrena, równie urodziwa i inteligentna jak Medusa. - Czego chcesz? - spytałem grzecznie. - Chodzi o pańskiego brata. - Co z nim? - Został przez chwilą porwany przez pana Maka. - Kto to jest Mak? I co to znaczy, że został porwany? Skąd wiesz, że został porwany? - Bo widziałam jak pan Mak wyprowadzał go z gabinetu. - Może wychodzili gdzieś do pubu, albo na pizzę do McDonalda? - Może i ma pan rację, tylko w tym wszystkim nie pasował za bardzo pistolet w ręku pana Maka. Jeżeli dodam, że pan Mak krzyczał na pańskiego brata i przystawiał mu lufę do pleców, to myślę, że nie będzie pan miał żadnych więcej wątpliwości co do intencji pana Maka. - Kto to jest ten Mak? - Producent kożuchów do mleka. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że pański brat mówił cały czas do pana Maka bardzo sympatycznym tonem. - ??? - Mówił do niego: braciszku kochany, ale z tego co wiem, tylko pan jest jego bratem. - Dobra... już tam jadę, czekaj na mnie przed zakładem. Odłożyłem słuchawkę na widełki i wróciłem do pokoju. Medusa stała na środku gabinetu załamując ręce z rozpaczy. - Tylko się nie rozpłacz - powiedziałem. Z szafy zabrałem całą broń i zarzuciłem to wszystko na plecy. W pewnym momencie pomyślałem sobie, że ciekawie byłoby gdybym zabrał za sobą na eskapadę Medusę. Kiedy zaczęła ze mną pracować opowiadała mi, w przypływie szczerości, że walczyła w delcie Mekongu przeciwko Amerykanom. Opowiadała o pułapkach jakie robiła razem ze swoimi żółtymi braćmi z Vietkongu na amerykańskich żołnierzy, o wyłupywaniu oczu rannym i innych tego rodzaju zwyrodnieniach. Mając takie doświadczenie w walce, mogłaby się przydać. Rzuciłem w jej stronę M-16. - Potrafisz posługiwać się tym? Popatrzyła czule na karabin i skinęła głową. W oczach zalśniły łzy. Później opowiedziała mi historię swojej walki partyzanckiej w Hondurasie. Z ciężkim sprzętem do zabijania znaleźliśmy się na korytarzu. Od razu ruszyłem do windy, co było objawem lekkomyślności - winda w tym budynku była czynna tylko przez pierwszy tydzień, zaraz po oddaniu jej do użytku. Przeklinając wszystko co nie uciekało przede mną ruszyłem w stronę schodów. Medusa podniosła wrzask jakby obdzierali ją ze skóry. Minęła mnie wrzeszcząc i pierwsza znalazła się na schodach. To, że nie zabiła się skacząc przez trzy schody w dół za jednym razem, trzeba potraktować jako cud. Może była to zasługa jej dużych stóp? Nie wywróciła się i nie skręciła karku. Gdy zaczęła strzelać pomyślałem, że trwający obecnie dzień przejdzie do historii jako dzień błędów Harry'ego. Nie powinienem był dawać Medusie broni. Ciągle strzelając i wrzeszcząc zbiegała po schodach. Piętro niżej ktoś strzelał. Dołączyłem do Medusy również naciskając na spust i celując w zamaskowanego draba, który strzelał do nas ze swojego uzi. Na szczęście akcja Medusy przyniosła zaskakująco dobre rezultaty i bandyta zalał się krwią (własną) i spłynął (dosłownie) po ścianie. Dopadłem do niego i zerwałem maskę z jego twarzy. Nie znałem go. Twarz była obca. Medusa zbiegała wrzeszcząc jak opętana. A może była właśnie w takim stanie? Pobiegłem za nią i zanim znalazłem się na ulicy, usłyszałem iż ta dziwna kobieta znowu strzela. Kiedy stanąłem obok niej, zobaczyłem mknący w naszym kierunku samochód. Duża ciężarówka marki Volvo. Zresztą, jakie to ma znaczenie jakiej marki samochód rozgniecie mnie na miazgę? Kierowca miał zamiar zrobić z nas dwie płaskie, krwiste plamy. Przednia szyba Volvo rozleciała się w drobny mak pod wpływem serii z automatu Medusy, a zaraz potem pociski trafiły w zbiornik paliwa. Ciężarówka zamieniła się w ognistą kulę, która skręciła nagle w lewo i uderzyła w ścianę budynku. Zatrzymałem taksówkę, której kierowca był chyba odporny na wszystko co działo się wokół niego. Słuchał radia. Musiał być głuchy, gdyż radio ryczało na cały regulator. Usiedliśmy na tylnym fotelu i kazałem kierowcy jechać do zakładu mojego brata. Gdy ruszył, miałem chwilę wytchnienia i możliwość prześledzenia raz jeszcze ostatnich wydarzeń. - Już dawno nie czułam się tak dobrze - odezwała się Medusa. Nie zareagowałem, obserwowałem ulicę. Na chodniku obok rozbitego Volvo stał królik i rozmawiał przez telefon komórkowy. - Opowiadałam panu o moim pobycie w Laosie? Nie? Tam to było życie, dzień w dzień pogoń po lesie za tymi durnymi Chińczykami. Pamiętam jak pewnego razu dorwaliśmy takiego jednego i... - Zamknij pysk z łaski swojej - urwałem delikatnie wspomnienia Medusy. Taksówkarz zatrzymał się przed bramą zakładu. Nad bramą znajdowało się pięć wielkich liter: HARRY. Kierowca nie pomylił drogi. Wysiedliśmy nie płacąc kierowcy i zobaczyłem, że w moim kierunku zmierza klon Medusy - Gangrena. Poruszała się płynnie, tak jak porusza się kawa w filiżance. - A kto zapłaci za kurs? Na widok Gangreny Medusę ogarnęło szaleństwo. Rzuciła mi karabin i z zaciśniętymi pięściami ruszyła w stronę swojego sobowtóra. - Heee? - kierowca syknął przez zęby i zafascynowany obserwował dwóch zbliżających się do siebie tytanów. Wreszcie nastąpiło zderzenie, podczas którego ziemią wstrząsnęło - takie odniosłem wrażenie. Medusa wyprowadziła piękny cios w nos Gangreny, tak jak to tylko ona potrafiła. Gangrena musiała trenować kiedyś karate, gdyż teraz piękną zasłoną z rąk przyjęła cios i kopnęła Medusę w kolano. Dla mojej sekretarki było to tylko dodatkową zachętą do jeszcze większego wysiłku. Wkroczyłem do akcji prawie w ostatniej chwili, to znaczy w momencie gdy obie leżały na asfalcie i Medusa próbowała dopasować twarz Gangreny do kratki ściekowej. Złapałem Medusę za włosy i postawiłem na nogi. Naiwnie myślałem, że to już koniec walki. Gangrena podcięła nam nogi. Razem z Medusą znaleźliśmy się na asfalcie, a zaraz potem leżała na nas Gangrena. Medusa w stylu zabijającego leoparda złapała swoją przeciwniczkę za głowę i nogami kopała po brzuchu. Brakowało jej tylko pazurów, aby podobieństwo do leoparda było zupełne. Wreszcie zrzuciła ją z siebie i oboje wstaliśmy na nogi. I to uratowało nam życie, gdyż akurat teraz Gangrena znalazła sobie czas aby wyrywać z chodnika płyty betonowe i rzucać nimi. Gdybyśmy leżeli dalej w tamtym miejscu, taka płyta spadłaby na nasze głowy. Przypuszczam, że Medusie nic by się nie stało. Ze mną byłoby inaczej. Walka trwała jeszcze dwie sekundy, gdyż tyle zajęło mi zdzielenie Gangreny kolbą karabinu, a następnie wyłamywanie palców Medusy od gardła oszołomionej sekretarki mojego brata. Gdyby zajęło mi to troszeczkę więcej czasu, Gangrena spotkałaby się ze Świętą Teresą. - No, a teraz może pojedziemy szukać mojego brata? Gangrena jeszcze oszołomiona, skinęła głową. Usiadła obok kierowcy, a ja wraz z Medusą z tyłu. Ruszyliśmy. Trzymałem ręce Medusy, aby nie szarpała Gangreny za włosy. W ślad za nami zauważyłem ruszającego od krawężnika Fiata. Za kierownicą siedział królik i trzymał w łapie telefon. - Zatrzymaj się - poleciłem kierowcy. Zrobił to i Fiat minął nas, królik nie spojrzał nawet w naszym kierunku. Nie przestał również rozmawiać przez telefon. - Jedź. Gangrena opowiedziała nam o porwaniu mego brata i wytłumaczyła kierowcy jak dojechać do zakładu Maka. Fabryka była identyczna jak zakład mojego brata. Nasz kierowca zachowywał się spokojnie jak na kogoś kto przewozi trójkę świrów obładowanych bronią automatyczną. Do ataku ruszyliśmy jak stado dzikich słoni tratujących puszczę. Medusa pobiła wartownika, Gangrena sekretarkę Maka, a ja stanąłem przy drzwiach gabinetu. Usłyszałem zza drzwi dochodzące głosy: - No jedz, jedz... to świństwo... nie chcesz? Otwórz paszczę... Władowałem w drzwi serię z kałasznikowa i wpadłem do środka. Nie musiałem tego robić. Mogłem zupełnie zwyczajnie otworzyć drzwi, ale takie wejście do gabinetu jest zawsze bardziej efektowne. Scena jaką ujrzałem wybiła mnie trochę z równowagi psychicznej. Pokój umeblowany był bardzo podobnie jak mój. Na fotelu siedział przywiązany Harry. A nad nim stał mężczyzna, którego znałem. Parę dni temu zostałem napadnięty i pobity przez pewnego gościa. Przyszedł do mojego biura i bez słowa wyjaśnienia pobił mnie do nieprzytomności. To właśnie jego teraz miałem wątpliwą przyjemność ponownie spotkać. Mak. Wyglądał tak samo jak wtedy: wysoki i szeroki w ramionach, ubrany w popielaty garnitur i czarne rękawiczki. Teraz właśnie stał tutaj z łyżeczką w ręku i patrzył na mnie. Na łyżeczce znajdowały się kożuchy do mleka, które produkuje w swojej fabryce. Na biurku ujrzałem otwartą puszkę z kożuchami. Wieczko oderwane leżało obok, wyraźnie można było przeczytać nazwę firmy MAK. - To ty? - zdziwił się Mak i zaraz dodał: - Tylko mi tutaj nie tańcz i nie śpiewaj, bo i ciebie będę zmuszony nakarmić. - A ty nie pyskuj - rzuciłem groźnie unosząc broń. W tej samej chwili do pokoju wpadła Medusa. - Harry - odezwał się niespodziewanie mój brat. - To jest nasz braciszek... nasza matka miała trzech synów, każdego z innym mężczyzną... rozumiesz... ten tutaj jest naszym najmłodszym braciszkiem i zgadnij jak ma na imię. Nawet nie próbowałem. Harry Mak. Logiczne. - Harry Mak - powiedział cicho mój związany brat.9.Parę dni później w swoim wyremontowanym pokoju, nad filiżanką gorącej parującej kawy analizowałem raz jeszcze ostatnie wypadki, które spowodowały odkrycie kolejnego członka mojej rodziny. Uwolniliśmy mego brata z niewoli Maka i wszystko wróciło do normy. O ile tak można powiedzieć. Cały problem polegał na konkurencji. Harry Mak produkuje kożuchy do mleka i twierdzi, że tylko jego kożuchy mają szansę pozostać na rynku, a aktualnie lepiej sprzedaje się margarynę. Nie za bardzo orientowałem się o co mu chodziło, ale i tak to jest anormalne. Porwał i karmił mojego brata kożuchami tylko po to aby ten przestał produkować margarynę. Bzdura i nielogiczne. No cóż... konkurencja trwać będzie nadal na rynku. W sekretariacie już tak nie cuchnie. Medusa usunęła zwłoki z szafy i obiecała, że już nie będzie tego robić. To znaczy, nie będzie już więcej sprzątać zwłok. W sumie nie dziwię się jej. Mnie również nie podoba się wyciąganie z szafy resztek zgniłego ciała ludzkiego brudną od kawy łyżeczką. No i te muchy... Kiedy wróciliśmy do biura, na moim fotelu siedział królik i... co wcale mnie nie zdziwiło, rozmawiał przez telefon. - Tak, tak - mówił. -Dawaj Boba, nie ty durny, nie jego... i sprzedawaj akcje. Nie czekaj dłużej. I niech posprząta, bo nie dostanie inaczej wypłaty. O co chodzi z tymi królikami? Dopiero gdy wytłumaczył mi, że jest szefem ekipy remontowej, która wyremontowała mój gabinet wszystko stało się jasne. Porozmawiałem z nim troszeczkę o polityce i o sporcie, a potem pożegnaliśmy się w przyjaźni. Wychodząc z biura spytał czy może zabrać ze sobą "to czarne". "To czarne" okazało się Murzynem leżącym na półce w szafie. Medusa wyraziła zgodę i Murzyn poszedł z królikiem. Szef firmy remontowej powiedział, że "to czarne" będzie nosiło jego telefon. Tuż przed końcem pracy tego pierwszego dnia po burzliwych wydarzeniach, zadzwoniła Gangrena umawiając się z moją sekretarką na rewanżowe spotkanie. Kiedy Medusa wyszła do domu sprawdziłem broń. Wyczyściłem każdy karabin bardzo dokładnie. Kiedy odkładałem broń do szafy, w pokoju rozległo się bzyczenie muchy. Bzzzzzz... Podszedłem do biurka i z szuflady wyciągnąłem rewolwer. __________Bielsko-Biała, marzec 1996 ( Moh czing moh meng - to jest prawdziwa chińska mądrość i prawdziwy chiński zwrot. Mariusz Czylok & Rymwid Lisiecki Graz 1. Kilka lat temu, pewnego słonecznego dnia, Marek - absolutne zero, zapalony wędkarz oraz nieszczęliwy posiadacz brzydkiej i zrzędliwej żony, potknął się o leżącą na trotuarze kartkę papieru. Na pozór zwykłą kartkę papieru. Ale ta kartka miała swoją wielką wagę. Oczywicie Marek nie wiedział, jaka jest waga tej kartki, więc się o nią potknął. Poleciał na swoją i tak już zniekształconą twarz. Podczas upadania na bułkę, rzuciło mu się w oko jedno zdanie z rzeczonej kartki. (Zdanie to nie może zostać ujawnione w tej historii, ale i tak nie ma znaczenia dla całoci opowieci.) Tak, czy inaczej Marek po zetknięciu z chodnikiem trzepnął się zdrowo w tą częć ciała, którą u ludzi nazywa się głową i doszedł do wniosku, że to, co robił do tej pory w swoim życiu jest zupełnie bez sensu. To zajęcie jest czynnocią, co najmniej debilną. (Jakie to tajemnicze zajęcie, którym zajmował się Marek? Wszystkie kartki z odpowiedziami proszę przesyłać na adres pani Kowalskiej, zamieszkałej w Warszawie. Nagród za poprawne rozwiązania zagadki nie przewidujemy. Aczkolwiek jako nagrodę pocieszenia otrzymacie Państwo talon na balon.) Nasz bohater wstał trzymając ciężką kartkę z ziemi i postanowił zostać politykiem. 2. Wbrew pozorom zostanie politykiem nie jest trudne. Jest jeszcze łatwiejsze, jeli się ma do wyłącznej dyspozycji nietknięte wiaderko wazeliny. Bez wazeliny nie ma polityki. Wiedzieli już o tym starożytni... No, ci, co to żyli przed tym... No, wiecie, kim. Po wygranych wyborach prezydenckich, co przy braku kontrkandydatów nie było trudne, Marek postanowił przeć do przodu. Pierwszy krok to zmiana imienia. Głupio brzmi Marek. Lepiej brzmi MARK. I tak się stało. Prezydent Mark rozpoczął debilne rządy. 3. Czas prezydentury pominąć lepiej skromnym milczeniem, ponieważ i tak nic z tego nie było warte uwagi. W końcu każdy może być prezydentem. Najgorsze było to, że miał problemy z gderającą żoną. Ryby były lepsze - nie mówiły. Po wykorzystaniu szeciu kadencji, z prawnie przysługujących dwóch, Mark zupełnie znudzony postanowił rozpocząć nowe życie. Przez pierwszy miesiąc po ukończeniu politykowania musiał tłumaczyć swojej małżonce, że musi od dzisiaj, co najmniej dwa razy zastanowić się przed jakimkolwiek zakupem. Muszą oszczędzać. Marek nie jest już prezydentem. Przez następne dwa miesiące dzień w dzień chodził na ryby. Próbował coś złowić, ale nic z tego nie wychodziło. Pod koniec drugiego miesiąca zorientował się, że zapomniał założyć na haczyk przynętę. Zrezygnował na krótki czas z hobby, wrócił do domu z dalekiej podróży i rozpoczął pracę w firmie handlującej trumnami. Być może Mark znalazłby lepszą pracę, ale na obecną chwilę nie było takiej szansy. Kto kiedy powiedział Markowi, aby spróbował czegoś się nauczyć, żeby wziął do ręki jakąś książkę i poczytał - to rozwija. Mark wraz z żoną przedyskutowali ten problem i jako nie mogli zrozumieć, w jaki sposób książki mogą rozwijać. Owszem, książki mają wartoć, ale nie taką jak chciano przekonać Marka. Pierwsza wartoć książek według Marka to: wartoć energetyczna. Książka jest tyle warta ile potrafi wytworzyć ciepła podczas spalania. Druga wartoć - to cena rynkowa, jaką można osiągnąć za książkę w antykwariacie. 4. Tymczasem... W dalekiej i ciepłej galaktyce, kilkanaście parseków od naszego Słońca, przy stole na plaży jedli obiad Grazowie. Dzień upalny nad oceanem pełnym gorącego asfaltu był nie do zniesienia. Co chwila który z nich wskakiwał do wrzącej mazi w celu ochłody. Tego nasxa (lata) asfalt wyjątkowo pięknie pachniał starym sfermentowanym potem, brudem zużytych sumień i przedwcześnie wylaną wazeliną najpodlejszego gatunku. Ta poezja dobrego gustu i wyrobionego smaku zawsze wyróżniała Grazów we wszystkich galaktykach Wszechwiata. 5. Mark został zatrudniony w firmie od pierwszego kwietnia. Już ten fakt brzmiał jak najprzedniejszy żart prima co tam... Ale na nieszczęście dla pracodawców firmy nie był to żart. Otrzymał najniższą stawkę i od początku jasno zostało mu powiedziane gdzie jest jego miejsce i dlaczego tak nisko. Jako prezydent Mark nie zasłynął czymkolwiek, a nic nie zapowiadało, że w nowej pracy zabłyśnie czym, co może się komukolwiek i kiedykolwiek spodobać. Mark został magazynierem i posadzono go na wózek widłowy. Nikt oczywiście nie zapytał nawet czy Mark potrafi obsługiwać tego rodzaju sprzęt, ale cóż... Nie można było oczekiwać takiego pytania od szefa Marka, który uzyskał swoje stanowisko tylko dzięki protekcji. Nie mogło być inaczej. Szef nie ukończył żadnej szkoły, a o doświadczenie lepiej nie pytać. To nie była normalna firma. Tutaj nie pracowali normalni ludzie. Tutaj trzeba było nauczyć się przepychania łokciami i bić po twarzy każdego, kto się naprzykrza. Kto chciał przeżyć musiał być brutalny. Mark zastanowił się przez chwilę - zdarzało się to niezwykle rzadko, więc sam fakt takiego niekonwencjonalnego zachowania Marka godny jest zauważenia. Jak to jest? Ja się nie pchałem na ten wiat... Nikt mnie nie pytał czy chcę tutaj zaistnieć, ale mimo to jestem i żyję. Fakt, rodzice Marka zaraz po jego narodzinach porzucili go na progu kościoła. Nie chcieli ryzykować wychowywania syna i oczekiwać wątpliwych efektów własnej pracy. Ojciec pijak nigdzie nie pracował, a co gorsze nie miał zamiaru ani szukać pracy, ani jej znaleźć. Matka szukała w mieście mężczyzny, z którym jeszcze do tej pory nie poszła do łóżka. A było to trudne... Przeszłoć... No cóż... Lepiej to zostawić. W każdym razie Mark rozpoczął pracę. Już pierwsze operacje widlakiem, przeprowadzone przez Marka powinny były dać szefowi Marka co do mylenia. Niestety, próżno było oczekiwać od tego człowieka choćby cienia domysłu, że co jest nie tak. Gdy stos trumien runął na ściankę działową w magazynie, szef stwierdził, że trumny nie wytrzymały obciążenia i odesłał całą dostawę z powrotem do producenta jako wadliwe. Gdy Mark wyjechał z magazynu na plac, co nie wydaje się trudnym manewrem, nie od razu zorientował się, co poszło nie tak. Dopiero, gdy powstał przeciąg w magazynie trzeba było zamknąć drzwi, zorientował się, że Mark wyjeżdżając z magazynu najnormalniej w wiecie zapomniał otworzyć drzwi magazynu. Drobiazg. Szef, nie, dlatego iż chciał bronić pracownika, ale dlatego, że nie potrafił znaleźć od razu racjonalnej przyczyny tego zdarzenia, stwierdził, że Mark miał zupełnie zachlapaną błotem przednią szybę w wózku. Dlatego nie widział nic przed sobą. Fakt, że wózek nie posiadał jakichkolwiek szyb, nie miał tutaj najmniejszego nawet znaczenia. Mark zdziwiony tym, co się stało, zeskoczył z wózka i podszedł do rozbitych drzwi. Mała orkiestra firmowa - około dwudziestu muzyków - siedząca do tej pory w zupełnej ciszy zabrała się do pracy. Na pierwszy ogień poszły walce Straussa. Na miejscu zdarzenia pojawiła się nowa osoba dramatu - Paneska, człowiek próżny i nieobliczalny. Aferzysta pierwszego gatunku. Tym razem do magazynu zwabił go huk wyważonych drzwi. Na dźwięki muzyki był niewrażliwy. Paneska szukał dzisiaj nowej afery, do której mógłby się przyłączyć. Ta sytuacja wydała mu się idealna. Rozpoczął natarcie. - I cóżeś, kurwa, zrobił? - zapytał kulturalnie, w swoim najlepszym stylu. Tak jak to tylko on potrafił. Mark spojrzał na Paneskę zdziwiony. Jako były prezydent nie przywykł jeszcze do kontaktów z samym dnem społeczeństwa. Odparł kulturalnie, w kilku zdaniach, że to nie jego problem. On ma tu tylko jeździć. Przez moment miał zamiar opowiedzieć Panesce o swojej ostatniej wyprawie na ryby, ale rozmyślił się. Paneska mógł to mylnie zinterpretować, a już zupełnie nie zrozumiałby opowieci o węgorzach elektrycznych. - Dobrze, że tutaj przyszłem - dodał Paneska poprawną polszczyzną. Włożył dłonie głęboko w kieszenie i na jego twarzy pojawił się umiech. - Wrócę tu wieczorem i brama ma być naprawiona. - Niby jak? - zadał inteligentne pytanie Mark. - A, co mi to? - Paneska splunął na ziemię i odwrócił się na pięcie. W ten oto kulturalny sposób dał swojemu rozmówcy znak, że skończył z nim rozmawiać. 6. Tego ranka wciekły Graz o imieniu Syndrom (wszyscy Grazowie mieli takie powalone imiona) przeciągając się na tapczanie, ujrzał na ekranie głupolotu odbicie frustracji byłego prezydenta Marka. I postanowił co dla niego zrobić. Ale na początek musiał poznać populację ludzką. W poniższym celu (w odróżnieniu od celów powyższych, które są zazwyczaj głupawe), udał się na Ziemię. Jego Dziennik Raportów został przedrukowany w imponujących fragmentach w gazetach ziemskich, jako że Syndrom zgubił go, a nasi, ziomale - nominowali go do nagrody Nobla w kategorii: literatura współczesna. Po zastanowieniu postanowilimy przytoczyć obszerne fragmenty jego raportu (ocenzurowane). 7. Szef Marka skończył rozmawiać z Klientem i zadowolony - nie wiadomo, z jakiego powodu - pobiegł do magazynu. Po drodze minął się z udającym, że go nie zauważa Paneską. Mark ujrzawszy swojego szefa podbiegł do niego. Miał ogromną ochotę porozmawiać z nim o rybach, ale zrezygnował ujrzawszy jego minę. Karasie i okonie muszą poczekać. - Dobrze, że jest pan - powiedział. - Brama się zepsuła. Fakt, że szef o tym już wiedział nie miał znaczenia. Lepiej mu zgłosić. Mógł przecież zapomnieć. Taką taktykę prowadził w domu walcząc z żoną. - Niech pan wali bramę, proszę rozładować nową dostawę trumien - powiedział szef, a Marek zastanowił się nad tym, co powiedział jego mądry przełożony. W jaki sposób ma walić bramę, skoro już jest zwalona? Czyżby szef tego nie wiedział? 8. 98 hifa 7688 roku - pokład głupolotu godzina 86 minut 78. Patrząc na ekran boczny, w którym odbijały się myli Marka (niezbyt precyzyjne określenie procesów biochemicznych zachodzących w części górnej stworka, który sam siebie nazywa człowiekiem), widziałem marzenia tego bardzo inteligentnego zwierza. Na ekranie przewijała się postać debilowatej blondynki z wałkiem do ciasta w ręku, wałkami wkręconymi w brudne włosy i krzywiącej we wciekłym grymasie swój otwór gębowy. Nagle na jej obraz naniósł się obraz marzeń Marka. Blondyna zaczęła tracić zmarszczki, ujędrnił się jej biust, zniknęły zmarszczki pod oczami. Przepadły wałki, znikł wałek. Całe szczęście - za dużo tych wałków. Nasunęło mi to przedni pomysł. Wszedłem do luzy i uruchomiłem androida. Wprowadziłem program pobrania próbek i wysłałem go do domu Marka. 9. Sześć trumien jednorazowo znalazło się w dziwny sposób na widłach pojazdu obsługiwanego przez Marka. To nie mogło skończyć się dobrze. Na nieszczęście dla wszystkich, a dla niejakiego Andrzeja Korczyńskiego przede wszystkim stos trumien runął nagle i ze śmiertelnym skutkiem dla nieproszonego gościa, gdyż włanie taki status quo posiadał pan Korczyński przebywający aktualnie w magazynie. Andrzej Korczyński, lepiej znany pod artystycznym pseudonimem Don Vito, był szefem lokalnej cosa nostry. To, że był głupi i próżny nie musiał już nikomu udowadniać, ale tego dnia udowodnił sam sobie, że wszystko się w życiu kończy. W tym dniu skończyło się jego życie. Zostało zakończone jednym posunięciem wózka widłowego obsługiwanego przez Marka. Don Vito nie obejrzy już po raz siedemdziesiąty swojego ulubionego filmu. Nie zasiądzie już nigdy do suto zastawionego stołu w domu swojej kochanki, a także nigdy już nie usłyszy ciekawego dowcipu. Skończyło się babci co tam... Don Vito zginął trochę dziwną śmiercią, ale cóż... Przeważnie nikt z nas śmiertelnych nie ma wpływu na to jaką śmiercią umrze. Don był gangsterem i mógł przecież spodziewać się, że nie umrze we nie lekko przenosząc się w zawiaty. To musiała być śmierć gwałtowna i brutalna zarazem. Było nie było, fakt faktem, łle wybrał zarówno miejsce, jak i czas... Mark nie od razu zorientował się, że kogo zabił. Zwłoki Don Vita odkryto po szeciu godzinach podczas układania zwalonych trumien. Oczywiście gdyby te trumny ułożono zaraz po tym gdy spadły, nie trzeba by było tak długo czekać, ale nikt nie wpadł sam na ten pomysł. Dopiero gdy zjawił się szef Marka i wskazał co trzeba zrobić, odkryto, że pod stosem trumien leżą zwłoki. Wezwano policję. 10. W czasie, gdy android pobierał próbki DNA z tkanek blondynki zwanej jego żoną, popijałem produkt ziemski zwany browarem, i rozmyślałem nad transformacją mojej postaci ażeby ukazać się Markowi. Przyszło mi na myl, żeby zamienić swoją powłokę doczesną na bardziej strawną dla oczu Marka i w tym celu postanowiłem przetransformować się w złotą rybkę. Android powrócił i zacząłem klonowanie blondynki. Zrobiłem jej cycki duże jak wiadra, szerokie biodra i ciasną pochwę. Niestety, tak to już w życiu bywa, iż nic nam za darmo nie dadzą, więc kosztem polepszenia powłoki zewnętrznej, musiałem zubożyć jej ilość fałd na korze mózgowej. Zresztą bez wyraźnej szkody dla niej i Marka. Ponadto wyposażyłem ją w sekwencję stękań i jęków podczas stosunku (jednego, bo na więcej Marka nie stać). 11. Mało kto wiedział, że Mark ma w domu obrus w piórka. Prawie nikt nie wiedział, że Mark zbiera puszki po piwie i opakowania po makaronie. Zupełnie nikt nie wiedział, że Mark połyka robaki. Tak więc pojawienie się Inspektora w firmie przeraziło Marka, gdyż przestraszył się, że będzie chciał od niego, aby ten dobrowolnie przyznał się do połykania świństwa. Działając profilaktycznie, Mark wypisał kartę urlopową i pobiegł do swojego szefa prosząc o kilka dni wolnego. Tłumaczył, że właśnie się dowiedział o pogrzebie swojego dziadka, który umarł dwanaście lat temu, ale rodzina o nim zapomniała. Wypada, aby on, wnuczek, uczestniczył w pochówku. Biedaczek musi zostać pochowany, bo w przeciwnym razie będzie się poniewierał po ziemi i straszył niewinnych ludzi. Być może i szefa. Szef odmówił, tłumacząc Markowi, że firma ucierpi niesamowicie, gdy tak ważny pracownik jak były prezydent pójdzie sobie na urlop. Obaj zeszli potem do magazynu. Był tam już oczekiwany goć z policji. Inspektor rozejrzał się po magazynie. Miejsce gdzie dokonano zbrodni - magazyn. On już wiedział, kto zabił Don Vita, on już wiedział... Taaa... przed Inspektorem nie można było niczego ukryć... Inspektor był geniuszem. Już w samochodzie, jadąc tutaj, wiedział, że musi odszukać ogrodnika. Oni zawsze zabijają... Inspektor wiedział o tym. Taaa... spojrzał na trumny... potem na twarze obecnych w magazynie. Marek, jego szef i Paneska patrzyli na detektywa. Postrach przestępców, pogromca morderców... sto procent skuteczności... nie było jeszcze sprawy w jego karierze, która zakończyłaby się fiaskiem. Wszystkie morderstwa, które dane mu było prześledzić - rozwiązywał w kilka sekund. I zawsze wygrywał. Zawsze gdzie znajdywał ogrodnika, którego mógł oskarżyć i zakuć w kajdanki. - Który z was jest ogrodnikiem? - spytał nagle Inspektor. Marek był najbardziej zdziwiony tym pytaniem. Miał nadzieje, że Inspektor będzie zadawał pytania związane z jego hobby - wędkarstwem i zada, chociaż jedno pytanie dotyczące karpia. Niestety. Inspektor chciał wiedzieć, który z nich jest ogrodnikiem. Paneska wyszedł przed orkiestrę, która zaczęła przygrywać skoczne melodie. Szef Marka momentalnie przegonił muzyków z magazynu. - Fajnie se grali, co nie? - spytał Paneska Inspektora. Ten spojrzał dziwnie na Paneskę i założył mu nagle kajdanki. - Ty jesteś ogrodnikiem - powiedział. - Dobrze, że nie protestujesz... wiedziałem, że nie będę miał tutaj problemów. - Nie jestem ogrodnikiem... - zaprotestował Paneska, który spocił się ze strachu. Inspektor zdjął kajdanki z rąk Paneski. Marek chciał uciec za orkiestrą. Do magazynku wszedł kierowca. Skórzana kurtka i gruby złoty łańcuch na szyi. Spojrzał groźnie na Inspektora, który wród tej grupy wyglądał najbardziej inteligentnie i spytał czy to on jest tym palantem, który pół godziny temu obiecał mu, że wyjedzie za góra pięć minut. Inspektor zaprzeczył, ale i tak kierowca go szturchnął kolanem w brzuch. Delikatnie. - Czekam w kabinie - powiedział. - Masz pięć minut, aby przynieć mi dokumenty. Kierowca wyszedł, a Inspektor spojrzał pytająco na pozostałych. Zapytał ich, na co czekają, skoro kierowca jasno powiedział, że chce widzieć dokumenty, za co najwyżej pięć minut. Szef Marka spojrzał na Paneskę, który niczego nie pojmował, a po chwili na Marka. W tej samej chwili wpadł na genialny pomysł i wysłał Marka do biura, aby ten wykorzystał wszystkie swoje umiejętności i przygotował dokumenty dla wciekłego kierowcy. 12. Tego dnia, gdy wszystko dopiąłem na ostatni guzik, i byłem przygotowany na pierwszy kontakt z Markiem, zobaczyłem rzecz, która wprawiła mnie w osłupienie. Poznałem na tyle obyczaje wędkarzy, że wiedziałem, iż podstawą jest przynęta. Ten spaskudzony przez naturę potworek (Mark) wrzucił do wody sam haczyk. Ale cóż, nie chciałem psuć sobie zabawy i złapałem haczyk. Jako Złota Rybka prezentowałem się wspaniale. Mylicie, że ten kretyn pamiętał bajkę o złotej rybce? Nie!!! Widocznie jego matka nigdy nie czytała mu bajek. Właściwie gdybym ja był jego matką to też bym mu nie czytał. I tak by nie zrozumiał. Po tej drobnej refleksji leżąc na brzegu, odezwałem się sam do niego. - Jestem Złotą Rybką i jeli mnie puścisz wolno, to spełnię twoje trzy życzenia. - O żesz ty k... - powiedział Mark, i zamiast skoncentrować się na życzeniach, złapał za nóż. - Co robisz kretynie! - wrzasnąłem. - Masz myleć o trzech życzeniach, a nie zarzynać mnie!!! - Mam w dupie jakie fanaberie, ty flądro! - sapnął Mark. - Potrzebuję cię do czego innego. Przecież jesteś złotą rybką. Jak można dopuścić, żeby tyle kruszcu się marnowało! Jeżeli cię sprzedam jako złoty złom, to będę miał na flaszkę. Fakt, iż Mark nie pił alkoholu nie miał tutaj żadnego znaczenia. Od kiedy podjął pracę nie raz słyszał ten zwrot o flaszce. Dlaczego więc sam miałby go nie używać? Złapał mnie za ogon i zdrowo trzepnął moją głową o duży kamień. Zasraniec chce żebym wyzionął ducha, przemknęła mi rozpaczliwa myl. Nie pozostało mi nic innego, jak udawać trupa. Ten kretyn zaczął skrobać moje łuski nożem i badać gruboć złota, a z kącika jego ust zaczęła sączyć się strużka spienionej liny. Zrozumiałem, że ta droga nie zaprowadzi mnie do celu i postanowiłem być mniej wysublimowany. Powróciłem do mej prawdziwej postaci - (ludzie, gdy widzą prawdziwego Graza -krzyczą: smok) i ryknąłem do Marka: - TY KRETYNIE!!! Przecież Złota Rybka mogła wyczarować wszystko, co tylko ci się zamarzy! A ty, skretyniała mutacjo małpoluda nie możesz pojąć tak prostych rzeczy! Niestety bajek o smokach też mu nikt nie czytał, więc stał z rozdziawioną pradupą (nie mylić z pragębą, bo u ludzi tak rozwój włanie przebiega). Dałem spokój i wróciłem do głupolotu. Bez zbędnych ceregieli zaprogramowałem klona blondyny i wysłałem androida by dokonał zamiany. Na szczęcie głupoloty wyposażone są w dźwiękochłonne kajuty, gdyż potok przekleństw wypływających z mordy blondyny nie nadawał się do słuchania - nawet przez androidy. 13. Mark stanął przed życiową szansą. Po raz pierwszy w życiu miał zrobić co pożytecznego. Ale niestety, jak prawie wszystko w swoim życiu, tak i to zupełnie zepsuł. Zadzwonił po pomoc. Kolega z biura jadł śniadanie, ale mimo to przybiegł prawie zaraz. Wyglądało na to, że czekał na takie właśnie wezwanie. Kolega był troszeczkę dziwny według Marka, i zabrał się do pracy w bardzo dziwny sposób. Nie zapytał, o co dokładnie chodzi, lecz usiadł za biurkiem i zaczął cos wypisywać na kawałku zniszczonego papieru. Miał długie paznokcie. Brudne. Śniadanie sypało się na blat biurka. W ogóle wyglądał dziwnie. Tak jako nie z tej ziemi. Ubrany był w czarny, długi do kostek płaszcz. Rozczochrane, długie włosy prosiły się o mycie. Ślinił się, co chwila i co tam jęczał pod nosem. Wreszcie skończył. Podał kartkę Markowi. - Proszę podpisać - powiedział. - Co to jest? - spytał Mark zdziwiony. - Cyrograf - odparł jak gdyby nigdy nic. Tak jakby to było zupełnie normalne, że ludzie robią sobie z byłego prezydenta pośmiewisko. - Chcesz w pysk? - zapytał zupełnie serio Mark, a on zupełnie poważnie odpowiedział, że jeżeli Mark podpisze cyrograf, to jest mu wszystko jedno czy dostanie w pysk, czy też nie. Powiedział również, że może sobie Mark pójć na całoć i pofantazjować, a on to i tak zniesie, bo ważna dla niego jest jego dusza, a nie to, co z nim się stanie. Psychiczny. Normalnie nienormalny... co ja dzisiaj jadłem? Czyżby gdzie w moim jadłospisie były jakie środki halucynogenne? Najadłem się jakiego syfu i teraz... - Gdzie ta pralka? - spytał. Automatycznie, bezwiednie odparł Mark, że w łazience. Robiło się coraz bardziej zagadkowo i zupełnie absurdalnie. - Zdechł - powiedział po chwili. - Zajechałeś go. Kogo? - Don Vita - powiedział. I kogo to interesuje? - Wymienię go za darmo - powiedział. - A nad cyrografem radzę się zastanowić. Żarty? Kolega poklepał Marka po ramieniu, co tam wspomniał jeszcze o cyrografie i opuśił biuro. Co tutaj nie do końca wszystko było na swoim miejscu. Mark nigdy jeszcze nie spotkał tego człowieka w firmie. Z drugiej strony musimy pamiętać, że Mark nie miał pamięci do twarzy. Do innych rzeczy też nie miał pamięci. Kolega wyszedł z pokoju, więc trudno było rzucić okiem na jego twarz jeszcze raz. A chciał to zrobić gdyż miał krótką pamięć. Krótką, ale dobrą. Tylko o co chodzi? Mark poszedł się czego napić. Nie można było zrobić nic innego. To już była ta pora, a żona w domu też wiecznie czekać nie może. A ryby? 14. Leżąc wygodnie na brzuchu i zajadając kanapki z rtxa - podkład to asfalt ze spulchniaczem, omasta to wyżęty i posolony brud z niepranych skarpetek - wpatrywałem się w ekrany, śledząc z przejęciem rozwój akcji w domu Marka. Muszę przyznać, że im dłużej obserwowałem ludzi, jak również i programy telewizyjne, które oglądali, tym bardziej się cieszyłem, że ta zaraza nie rozprzestrzeniła się na cały Kosmos. Byłaby to Apokalipsa wszechwiata. Tak naprawdę to nie ma głupszych stworów w obrębie galaktyki. 15. Jak łatwo się można było domyślić, Mark otrzymał od swojego szefa porządną reprymendę za opóźnienie wysyłki i kopa w nerki od kierowcy. Paneska, który doskonale wyczuł moment, gdy może zjawić się w magazynie i wtrącić swoje dwa ruble do rozpoczynającej się afery, wdał się w bójkę z kierowcą. Z reguły w tego typu sytuacjach do Paneski dołączał często jego adoptowany syn, zatrudniony również w firmie. Tym razem syn musiał gdzie opowiadać niesamowite historie i nie wyczuł pisma nosem. A szkoda, że nie znalazł się w magazynie, bo Paneska nie miałby takich problemów jak właśnie teraz. Syn Paneski był już legendą w firmie. Lizus i donosiciel. Potrafił dokopać każdemu, kto na to zasłużył lub nie. Z reguły zawsze rozpoczynał od bicia, a dopiero pytał o przyczyny zamieszania. Gdy Paneska i kierowca zaczęli się naparzać, szef Marka stwierdził, że doć czasu zmarnował na bzdury i musi już ić, bo żelazko stygnie, a całą resztę pracy kto tu i tak wykonać powinien. Oczywiście nawet przez myl mu nie przeszło, że to on sam mógłby być tym kim, który wykonałby całą tą brudną robotę. Patrzył przy tym wymownie na Marka. Trudne to było zadanie, ale w końcu kto te dokumenty przygotować musiał. Mark stanął na wysokoci zadania i na brudnej kartce odręcznie wpisał towar do wysyłki nie zapominając oczywiście o trupie. To wszystko było już i tak zbytnio skomplikowane. Zaczynało się to wszystko walić. Mark czuł, że oszaleje. Poczuł się tak jakby znowu zaczął rozmawiać ze swoją brzydką żoną. Z tego wszystkiego najbardziej żal było mu tego, iż nie może najnormalniej w wiecie pójć na ryby. Usiąć nad brzegiem rzeki i zamoczyć kij w wodzie. Do magazynu wróciła orkiestra i zaczęła grać utwory Bacha. Byle jak, ale na co lepszego nie było ich stać. Mark wyszedł na zewnątrz i ujrzał, że walka pomiędzy Paneską a kierowcą trwa nadal. Podniósł z ziemi kawałek deski i ruszył w ich stronę. Jako pierwszy oberwał Paneska, który po tym ciosie padł zemdlony na ziemię. Kierowca ogłuszony został jako drugi, ale tutaj Mark musiał walnąć dwa razy aż odniosło to zamierzony efekt. Kierowcy to twardzi ludzie. I właśnie dla nich orkiestra zagrała skocznego walczyka. 16. 100 hifa 7688 roku godz. 51 min71. Obudziłem się z bólem głów. W dodatku wszystkich trzech. Ludzie maję nade mną tą przewagę, że jak mają kaca, to napieprza im tylko jeden durny łeb. W luzie głupolotu zobaczyłem obijającego się o ściany androida. Obijał się ze miechu. - Patrz co narobiłeś - powiedział, i wyciągnął w kierunku ekranu wstrętną pokrytą zaschłym luzem mackę (oczywiście androidy mają sztuczne macki). Na ekranie zobaczyłem to, co zostało z Marka. Leżał biedak na wznak, a blondyna usilnie starała się doprowadzić do użytku jego penisa. - Długo to trwa? - zapytałem androida. - Już czwarty raz ta baba to robi - odparł. - Ale udało się jej tylko raz. Zresztą nie do końca. Cały czas ten biedak mamrotał co o trumnach - i o złotej rybce. Zrozumiałem w tym momencie gdzie popełniłem błąd. Zaprogramowałem tego babsztyla według mojej miary czasu, a ci niedorozwinięci ziomale mieli inne standardy czasowe. 17. Zdalne przeprogramowanie blondyny zajęło mi tylko pięć minut. Wszak ziomale nie mieli zbyt skomplikowanych mózgów. Co jak robaki. Podstawowy program, jaki mają zapisany w kodzie genetycznym to: nażreć się, wypróżnić, odbyć parę stosunków płciowych i mleć ozorem - opowiadając takie głupoty, jakich najgłupsza giparka z Saturna by nie wymyśliła. Zerkają też w telewizor, ale widziałem, że nie rozumieją tego, na co patrzą. Sapnąłem z ulgą po wprowadzeniu ostatniej komendy do programatora i czym prędzej usadowiłem się przed ekranem. Sprawiło mi dużą przyjemność oglądanie seksu w wydaniu ziomali. To jest dopiero cyrk. Te odzywki - jakże standardowe, te udawane jęki rozkoszy i na koniec sapanie w ucho partnera. Prawdziwa uczta duchowa. Oczywiście dla konesera. Jako że zaczęło mnie to nudzić, zgasiłem ekran i poszedłem przetransformować się w wózek widłowy. Tym razem postaram się pomóc Markowi, i tym samym zrehabilitować za złe ustawienie klona blondyny. Jednak mam resztki sumienia. 18. Twardymi ludźmi okazali się również ochroniarze Don Vita. Co prawda pan Korczyński przeszedł już do historii, ale nadszedł czas vendetty. W oczy Marka zajrzała śmierć. 19. Po pojawieniu się na placu w postaci widlaka, ustawiłem się pod oknem szatni i obserwowałem czy Mark już przybył do pracy. Miałem szczęście. Mark włanie kończył myć nogi w zlewozmywaku, w którym jego koledzy normalnie myli naczynia kuchenne. Usiłując wyciągnąć nogę spod strumienia wody, urwał mocowanie zlewu. Kawał tynku i armatury walnął razem z umywalką o posadzkę. Odsunąłem się od ściany, bowiem to, jak Mark skomentował to zdarzenie nie nadaje się do opisania w moim raporcie. Dodam tylko, że wspomniał co o wątpliwej proweniencji matek budowlańców instalujących zlewozmywaki. Dobra cwaniaczku - pomyślałem. Zaraz zobaczymy jak poradzisz sobie z tym, co dla ciebie przygotowałem. Jednak zawiodłem się srodze. Po prostu ten wybrakowany wytwór odpadów kosmicznych wsiadł na inny wózek. Wciekły wróciłem do głupolotu i obmyśliłem straszną zemstę. 20. Po tych wszystkich wstrząsających zdarzeniach, potrzebowałem chwili relaksu. Wyszedłem z głupolotu i przetransformowałem się w zwyczajnego faceta z tej planety. Po czym poszedłem do firmy, w której pracował Mark. Właśnie trwała przerwa śniadaniowa. Mark siedząc w stołówce otoczony grupką wdzięcznych słuchaczy snuł swoje opowieci wędkarskie. - Więc zacinam wędkę i czuję, że mam RYBĘ! - mówił Mark. -W chwilę potem widzę jej głowę i jęczę ze szczęścia - karp królewski! - Skąd wiesz, że królewski? - pyta facet z sąsiedniego stolika. - Ty głąbie! - ryknął Mark. -Wszyscy prawdziwi znawcy ryb wiedzą, że karp królewski ma na czubku głowy malutką koronę. - Z prawdziwego złota? - pyta ten dociekliwy dupek. Skręcało mnie ze miechu, bo nie tak dawno Mark miał okazję złapać Złotą Rybkę, ale się powstrzymałem. Mark ze stoickim spokojem zignorował to pytanie dyletanta, i przeszedł do dalszej częci gawędy biesiadnej: - No i jak go wyciągnąłem z wody, to się okazało, że nie mogę odpalić motorówki. Wtedy kazałem moim ochroniarzom wskoczyć do wody i odpalić ją na popych. Zebrani w jadalni patrzyli na Marka z otwartymi w geście podziwu ustami i wchłaniali każde jego słowo. Sądząc po ich poziomie intelektualnym, Mark ma duże szanse jeszcze raz zostać prezydentem. A przynajmniej posłem do parlamentu. Miałem doć tych bredni. Mark opowiadał nadal, gdy skierowałem swoje kroki w stronę automatu z napojami. Przeglądnąłem, co mogę otrzymać w zamian za zwalcowany kawałek metalu, który używają na ziemi jako pieniądze. Nic ciekawego... Jaka tam czarna lura, nazywana przez tych debili kawą. Czekolada. Herbata. Napis głosił, iż automat wydaje gorące napoje. Uwierzyłem. Wrzuciłem monetę w przeznaczoną specjalnie w tym celu szczelinę i oczekiwałem efektów. Nic się nie działo. - Musi pan uderzyć - podpowiedział mi jaki życzliwy. Uczyniłem to i oczy wszystkich zgromadzonych na stołówce skierowały się w moim kierunku. Usłyszałem jak padają pytania, co do pochodzenia mojej skromnej osoby. Potem jaki miły pan poinstruował mnie, że uderzyłem zbyt mocno i dlatego automat pochłonął monetę. Podszedł do mnie i kopnął w skrzynkę. Automat zaterkotał i wypluł z siebie kubek, a następnie wlał do niego czarny płyn. Nic bym nie powiedział na to zdarzenie gdyby to było gorące. Ale niestety... Kawa była zimna. Popatrzyłem na automat i stwierdziłem, że mogę temu zaradzić. Stanąłem w rozkroku i otworzyłem paszczę dosyć szeroko, a potem: - Uuuaaaaaaaaaaa - wrzasnąłem i zionąłem ogniem chcąc podgrzać napoje. Nie za bardzo. Ot tak, aby nie pić zimnych płynów. Zimne napoje szkodzą na mój blajdok, który pod tym względem jest bardzo czuły. A poza tym to źle się czuję jak piję byle, co... Zapomniałem się. Jak kalunię kocham, zapomniałem, że nie wolno mi łałaaaaać na ziemi, bo ludzie po czym takim dostają czego głupiego do głowy i uciekają w popłochu. Tak jak włanie i teraz. Cała zgromadzona w stołówce banda nierobów rzuciła się nagle do drzwi. Początkowo mylałem, że ogłoszono koniec pracy i żaden z nich nie chce stracić ani minuty z wolnego czasu, ale nie... Na stołówce wybuchł pożar. Automat stopił się troszeczkę i tak patrząc z ludzkiego punktu widzenia, nie było czym oddychać. Dymu też było trochę za dużo... Drobnostka. Mark miał bardzo ciężką pracę i zaczynałem rozumieć jak bardzo ten chłopak potrzebuje spokoju w domu. Spokoju i odpoczynku. Oraz przyjemności. Miałem przemożną chęć umilić Markowi pobyt w domu. Natychmiast wysłałem do domu Marka androida, z drugim identycznym intelektualnie klonem blondyny. Tym razem trochę tylko zmieniłem wygląd zewnętrzny klona. Piersi zwisały do pępka, włosy przerzedziłem o połowę, zmarszczki pokrywały całą mordę i szyję, a ponadto zaprogramowałem częstotliwość korzystania z prysznica na dwa razy. W tygodniu ma się rozumieć. I tylko od pasa w górę. Jeszcze drobna korekta w pamięci obydwóch klonów i android poszybował do domu Marka z tym kukułczym jajem. Ta drobna korekta pamięci klonów polegała na tym, że obie są rodzonymi siostrami i obydwie kochają się z Markiem. Nie na raz, oczywiście. Na przemian. Aby było ciekawiej, obydwie są w ciąży. Pozostało mi już tylko jedno. Pożegnanie z Markiem. Postanowiłem, że zrobię to osobiście, u Marka w pracy. Jako nie ciągnęło mnie jego domowe gniazdko. W marzeniach spacerowałem po swojej planecie, rozmawiałem z innymi grazami i nie musiałem patrzeć na tą zgniliznę kosmiczną. Ci ziemianie nie zastanowili się nigdy, że ilość ras ludzkich, mentalnoci, kolorów skóry i religii - wzięła się stąd, że Ziemia była dla innych mieszkańców Kosmosu czym w rodzaju Alcatraz . Przysyłano tu zbrodniarzy i maniaków religijnych, pospolitych złodziei i kosmiczne zwyrodniałe kurwy, fanatyków i pospolitych debili, w przekonaniu - że ich poziom umysłowy i dobrze sformatowana pamięć nie pozwolą na wydostanie się z tego bagna, a tym bardziej na roznoszenie tej zarazy po Kosmosie. Tego oczywiście nie mogłem powiedzieć Markowi. Ale przyzwoitość kazała mi się z nim pożegnać. Co też chciałem uczynić od razu, ale właśnie przypomniałem sobie, że muszę przez chwilę popróżnować - to bardzo ważna czynnoć na mojej planecie. Każdy szanujący się Graz przynajmniej jedną minutę w ciągu godziny poświęca na próżnowanie. Rzuciłem swoim kałdunem na ziemię i próżnowałem przez jakie dziesięć minut. Mój blejdok też miał już dosyć. Nie służyło mu ziemskie jedzenie. Nagle się ocknąłem. Dłuższą chwilę zajęło mi przypomnienie sobie gdzie jestem i co tu robię. Musiałem się zdrowo zdrzemnąć. Albo? Androidy zdążyły posprzątać w kabinie, wypolerować deskę rozdzielczą i przemyć ekrany. Głupolot był gotów do lotu powrotnego. Przemknęło mi przez myl, że automaty też już mają dosyć pobytu na tej planecie i tęsknią do domu. Po namyśle postanowiłem spróbować zobaczyć się z Markiem jeszcze raz. Tym razem nie miałem problemów ze znalezieniem wzorca postaci, w którą bym się zamienił. Wystarczyło popatrzeć w TV. Na ekranie widać było premiera ich rządu. 21. Było już późne popołudnie trudnego dnia i Mark siedząc samotnie w biurze nie robił nic poza dłubaniem w uszach. Zajęcie w sam raz dobre na nudne popołudnie. Co mógł zrobić więcej? Raczej nic. Do biura weszło dwoje dziwnych ludzi. Mark spojrzał na nich z niechęcią i pomimo ograniczonej zdolności rozumowania stwierdził, że właśnie pojawiły się kłopoty. Mógł zrobić dużo, ale nie zrobił nic. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego nie ma tutaj jeszcze Paneski. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że walnął Paneskę deską w czaszkę i trochę czasu musi upłynąć, aby powrócił do życia. - Pan prezydent - odezwał się jeden z nowoprzybyłych osiłków. Drugi roześmiał się. W tym samym momencie do pokoju wszedł Graz. Było to kolejne już spotkanie Marka z kim, kto nie pochodził z naszej planety. Mark nie zrozumiał, że to jest właśnie SPOTKANIE. Sądził, że jest to... a zresztą kogo obchodzi to co sądził Mark? Nieważne... Istotne jest to, że w firmie pojawił się Graz. Ochrona Don Vita znalazła się w kropce. Co dalej robić? 22. Wkroczyłem do biura, w którym przebywał Mark bez specjalnych ceregieli. Nawet gdybym miał ceregiele to i tak wkroczyłbym bez nich. Po prostu zapukałem i nie słysząc zaproszenia - wszedłem. Ty też by zrobił to samo, prawda? W pokoju stało dwóch rosłych facetów i trzymało Marka w kropce. Muszę przyznać, że była to wyjątkowo duża i mało przyjemna kropka. Miała bardzo nieprzyjemny wygląd. Zrobiło mi się gorąco ze strachu. Nie lubię patrzeć z bliska na kropki. Podszedłem spokojnie do stojącego w rogu pokoju automatu z napojami i udając, że nic się nie dzieje, wrzuciłem monetę. Automat zawarczał i wypluł na podłogę puszkę jakiego ziemskiego napitku. Bez pośpiechu wlałem w siebie całą zawartoć puszki. Obróciłem się w stronę chłopców z kropką i siedzącego w środku Marka. Nic się nie zmieniło. Zastygli w tej samej pozie, patrzyli na mnie tępym ludzkim (nie baranim) wzrokiem. Popatrzyłem na nich ciężkim spojrzeniem Graza i nagle poczułem dziwne sensacje żołądkowe. To była reakcja na napój. Albo na kropkę. Wiedziałem, że muszę czknąć. Obróciłem głowę w stronę automatu z napojami i ulżyłem sobie. Z pyska trysnął strumień ognia, jak u każdego normalnego smoka. Z automatu pozostało wspomnienie i kupka stopionego metalu. Drugi raz to samo wydarzyło się w tej firmie. Przejdę do legendy. Ludzie będą opowiadać o smoku. Taka reakcja wywołała natychmiastowe działanie oprychów. Zerwali z Marka kropkę i dali nogę przez zamknięte drzwi. Kropka pogalopowała za nimi. Miałem więc Marka tylko dla siebie. - No, co smętny ziomalu? - zagaiłem grzecznie pierwszy. - Wymiękasz? - dorzuciłem kwestię zasłyszaną w ichniej TV. Bladego pojęcia nie miałem co to znaczy, ale brzmiało nieźle. - ??? - to była jedyna odpowiedł tego głąba. Miałem doć. Tyle starań w celu nawiązania poprawnych dyplomatycznych stosunków między naszymi planetami i... nic. Nawet oglądałem ich TV i uczyłem się języka. W poczuciu pełnej porażki, wyszedłem na plac przed budynkiem. Na podjeździe stały dwa pojazdy pełne zbirów. W rękach mieli pistolety. Chyba wiedziałem, na kogo czekają. Nie dając dojść mi do słowa wsadzili mi jaki worek na łeb i wsadzili do samochodu. - Mamy premiera - wołał jeden do telefonu. - Teraz my rządzimy tym krajem. No tak. Zrobiło mi się stanowczo za gorąco. A na dodatek miałem ochotę puścić bąka. Nie lubię się wstrzymywać, więc ulżyłem sobie. Wrząca masa siarki zalała tylne siedzenie pojazdu. Ryk poparzonych był przeraźliwy. Teraz ryknąłem ja. - Uaaaaach!!! Nastąpiło małe przemeblowanie pojazdu. Dach zerwał się i odleciał na dobre sto kroków. Drzwi z łoskotem runęły na asfalt. A tak na marginesie: Zauważyliście, że drzwi zawsze w takich sytuacjach spadają z łoskotem? 23. Co złego musiałem zjeć gdyż stało się co, co nigdy dotąd w moim życiu nie miało miejsca: straciłem przytomność. U Grazów jest to straszne zjawisko - skóra zielenieje i pokrywa się łuską, a ze wszystkich porów wydobywa się zabójczy dla ludzi gaz. Tak było i tym razem. Na szczęście dla ludzi zdarzyło się to w chwili, gdy przebywałem w toalecie. Nie pamiętam, po co tam poszedłem, ale pamiętam, że tam zemdlałem. Potrzebowałem odpoczynku. Od ludzi, od problemów... Ogólnie - od wszystkiego. Zrobiłem sobie mały spacerek. Od czasu do czasu, schylałem się, wyrywałem kawałek asfaltu i smakowicie mlaszcząc, szedłem dalej. W końcu mi też przysługuje przerwa śniadaniowa. Muszę stwierdzić, że asfalt w tym kraju nie był najlepszej jakoci. Powiem więcej. Był podły. Ale byłem głodny. Gdybym musiał zostać dłużej na tej planecie, musiałbym zmienić kraj. Tu żarcia wystarczyłoby mi na miesiąc. I to żarcia w najgorszym gatunku. U nas nawet najbiedniejsi Grazowie ze slumsów jedzą potrawy lepsze gatunkowo. Podjąłem nieodwołalną decyzję o powrocie. Może kiedy tu wrócę, ale póki, co... Przed zamknięciem włazów, wyrzuciłem mój raport w krzaki. Niech go diabli. Zmarnowałem parę dni urlopu. Czas wracać do pracy. Włączyłem silniki, niechcący przestawiając ogonem programator klonów blondyny na produkcję ciągłą. Gwałtownie zahamowałem, zatrzymałem kloniarkę, wywaliłem klony na zbite pyski i ponownie wystartowałem. Ciekawe, ile z klonów przetrwa do moich następnych wakacji? 24. Na tym raport Graza się urywa. Czy będzie ciąg dalszy za rok? A może za hif? Bielsko-Biała, styczeń 2002 Mariusz Czylok Pan Brown Dla tych którzy mają jeszcze szansę uchronić się od głupoty. Marek nie urodził się debilem, ale przez kilkanaście lat intensywnej pracy nad swoim charakterem zasłużenie zapracował na to aby można było go w ten sposób określić. Był urodzonym kierowcą. Tak przynajmniej sądził. Niestety na nieszczęście dla innych użytkowników drogi, którzy mieli wątpliwą przyjemność spotkać się z nim na szosie. Marek od chwili gdy usiadł za kierownicą zdezelowanego Volvo zrozumiał, że urodził się po to aby wyprzedzać... wymijać... oraz stwarzać zagrożenie dla życia innych gdziekolwiek się pojawi. Marek wyprzedzał w różnych okolicznościach: na podwójnej ciągłej, pod górę gdy nic nie widział, we mgle... w nocy na wyłączonych światłach. W międzyczasie Marek wygrał konkurs lizusów zdobywając główną nagrodę - wiaderko wazeliny oraz zrobił sobie, nie wiedzieć dlaczego, test ciążowy. A potem znowu wyprzedzał... aż do chwili gdy napotkał równego mu poziomem inteligencji innego kierowcę i obaj spłonęli w samochodach zaraz po tym gdy po czołowym zderzeniu oba pojazdy stanęły w ogniu. Tak właśnie skończył swoją bezsensowną egzystencję na padole łez. Zwłoki Marka trafiły do zakładu pogrzebowego, który akurat przeżywał kryzys finansowy i kolejny anonimowy trup nie był im na rękę. W związku z tym trupa Marka pochowano w ogrodzie pana Smitha. Dlaczego akurat tam, a nie na cmentarzu? Nikt nie miał pojęcia. * * * * * Pan Smith miał trzydzieści pięć lat i żył sobie samotnie w pięknym domku na przedmieściach dużego miasta. O tym, że w jego ogrodzie spoczywają zwłoki ludzi nie miał bladego pojęcia. I pewnie tak by pozostało do końca jego dni gdyby nie zwykły zbieg okoliczności... * * * * * Grupa była doskonale zorganizowana. Poruszali się sprawnie i szybko. Mknęli przez wysoką trawę niosąc pewnie cenny sprzęt. Do tej pory tylko dwa razy musieli odpierać ataki. Software był dobrze strzeżony, a Strażnicy znali się na swojej robocie i radżi nie mieli łatwego zadania. Szefem grupy był Kruk. Niski, wredny człowiek, który całe swoje wykształcenie wykorzystywał nie tak jak chcieli jego rodzice. Postanowił niszczyć i zabijać. Fakt, że przy okazji zdobywał oprogramowania, był dla niego tylko dodatkiem do wykonywanej pracy. Inteligent. To nie ulegało wątpliwości. Bez problemów potrafił rozpoznawać użyteczny software od śmieci. Nie poświęcał na to więcej czasu niż innym zajmowało splunięcie. Rodzice Kruka od kilku lat już nie żyli, więc nie miało to dla nich w chwili obecnej żadnego znaczenia. Właśnie teraz Kruk wyczuł zagrożenie. Podniósł dłoń do góry i grupa dwunastu ludzi zatrzymała się w jednym momencie. Grupa komandosów. Wyszkolonych zabójców. Informatyków. Wiewióra, zastępca Kruka, uklęknął na ziemi i otworzył swoją torbę. Obok laptopa znajdował się tam automatyczny pistolet. Wyciągnął go z torby i odbezpieczył. Kruk wskazał Wiewiórze skraj lasu. Coś się tam poruszyło... Informatyk postawił torbę z laptopem na ziemi i pobiegł w stronę lasu. Do Kruka dołączył Nunez. Poprawił okulary na nosie i złapał torbę Wiewióry. Pobiegł przed siebie, a za nim pozostali. Wszystko odbywało się bez jakiegokolwiek hałasu i zbędnych słów. Informatycy wiedzieli co mają robić. Usłyszeli szum lecących w ich stronę strzał zanim jeszcze je zobaczyli. Wszyscy rzucili się na ziemię chroniąc równocześnie kosztowny sprzęt. Kruk zaklął. Za długo to trwa... Kilka głośnych strzałów od strony lasu, a po chwili radosny okrzyk zwycięstwa Wiewióry oznajmił, że zagrożenie minęło. Nunez zaczekał na Wiewiórę, który wracał szybko do grupy. W prawej dłoni ściskał pistolet, a w lewej dwie płyty CD. Software... - Nowy explorer - powiedział Wiewióra i schował płyty do torby. - Było coś więcej? - spytał Kruk. - Nie. To tylko Straż. Do bazy trochę jeszcze nam zejdzie... Kruk zadecydował, że muszą zejść z polany i wejść do lasu. W samą porę. Zaraz gdy znaleźli się pod osłoną drzew doszedł do ich uszu nowy dźwięk. Nowy, ale nie obcy. Dźwięk pojazdów Imperium. Dwa pojazdy przemknęły nad polaną. Poleciały dalej. Informatycy odetchnęli z ulgą. Nie zostali zauważeni. Przynajmniej na razie. Kruk wprowadził grupę w głąb lasu. Do bazy Strażników pozostało jeszcze parę kilometrów. Najtrudniejszy odcinek, naszpikowany samobójczymi oddziałami producentów software. Desperackie grupy broniące swoich produktów nie chciały dopuścić do tego aby ktoś obcy zabierał im gotowe programy. Kruk na samą myśl o tym, że będzie miał okazję wyrządzić komuś krzywdę, uśmiechnął się. Wiewióra złapał go za łokieć. - Tam... - szepnął wskazując na prawo. Kruk skinął mu głową. Wiewióra zostawił torbę i wraz z dwoma innymi pobiegł bezszelestnie przed siebie. Kruk przyczaił się na ziemi. Życie Radżi nie jest proste. To walka. Kilka strzałów i Wiewióra wracał uszczęśliwiony do szefa. Niestety... nie dotarł do niego gdyż snajperska kula wystrzelona z ukrycia trafiła go w tył głowy i położyła kres jego życiu. Dwa tygodnie później Wiewióra został przetransportowany do miasta gdzie mieszkał. Nikt jednak nie zgłosił się po ciało, więc pewni ludzie zadecydowali iż niewygodne ciało zostanie zakopane w ogrodzie pana Smitha. * * * * * Był piękny poranek pewnego lipcowego dnia. Pan Smith stwierdził, że mógłby dzisiaj coś zrobić. Coś konkretnego. Zabrał więc z domu koc i poszedł do ogrodu. Tam rozłożył koc na trawie i położył się na nim chcąc przyrumienić sobie skórę. Ale jak to już w życiu bywa, nic nie przychodzi łatwo. Tak więc i ten sielski obrazek został po chwili zniszczony... * * * * * Rekieter realizował właśnie kolejne zlecenie gdy zadzwonił jego telefon komórkowy. Podrapał się w garb i zmienił pozycję przy oknie. Obserwował, swoim jedynym zdrowym w miarę okiem, ulicę. Oko uzbrojone było w lunetę przymocowaną do sztucera. Karabin załadowany został ostrą amunicją, a Rekieter był o krok od wybuchu. Siedział przy oknie już od dobrych piętnastu minut i czuł się jak główny bohater powieści Fredericka Forsytha - policja była już na jego tropie i w każdej chwili mogli wpaść do pokoju aresztując go. Na domiar złego - telefon... spojrzał kto dzwoni... Yuppi... szef... Odłożył sztucer i pomyślał złośliwie, że dobrze jest iż moda na yuppich już minęła. Teraz ważniejsze są walory i sprawności wewnętrzne. - Rekieter szefie... - powiedział do telefonu chrapliwym głosem. - Masz dziesięć minut aby zjawić się u mnie - usłyszał. - Moje zlecenie... właśnie... - usłyszał tylko przerywany sygnał. Dziesięć minut? To się da zrobić. Rekieter stawał się niewygodny dla swojego szefa. Coś źle poszło... nie zrealizował zlecenia w odpowiednim terminie i trzeba było zlikwidować problem jaki stanowił inwalida. Po piętnastu minutach garbus już nie żył. Yuppi pozbył się kłopotu, teraz musiał pozbyć się ciała. Jego ludzie podobne tematy załatwiali w przeszłości niejednokrotnie. Teraz też nie przysporzyło im to większych kłopotów. Zakopali garbusa w ogrodzie pana Smitha. Bo gdzieżby indziej. * * * * * I tak przez lata ogród pana Smitha przeistaczał się w cmentarz, a co najśmieszniejsze w tym wszystkim, to fakt, że pan Smith o tym nie wiedział. Tak by też pewnie zostało do chwili obecnej gdyby nie pies pana Smitha. Zaczął kopać w ogrodzie. Pies pana Smitha wabił się po prostu Pies, gdyż pan Smith nie potrafił wymyślić innego imienia dla swojego wilczura. Przez większą część dnia Pies spał gdzie tylko popadło, ale tego dnia widząc swojego pana odpoczywającego w ogrodzie zrobił coś, co do niego nie było podobne. Nigdy tego nie robił i nie wiadomo co na niego wpłynęło, że właśnie teraz zaczął to robić. Może chciał pokazać swojemu panu, że do czegoś się nadaje. Chociażby do tego aby kopać dziury. Pan Smith rzucił okiem na Psa i zaklął pod nosem. Ale Psa zostawił w spokoju. Niech sobie kopie. A Pies kopał... * * * * * Trzy dni drążył dziurę aż stało się to co stać się miało. Dokopał się... wówczas pobiegł zadowolony po swojego Pana. Pan Smith nie od razu zrozumiał o co chodzi. Nie to, że Smith był tępakiem, ale raczej problem tkwił w jego lenistwie. Nie miał ochoty biegać tam i z powrotem tylko dlatego, że Pies wywęszył jakiegoś zająca. Pies stwierdził, że musi poczekać na lepsze samopoczucie swojego pana i przybiegnie trochę później. W międzyczasie może pogłębić dziurę. * * * * * Następnego dnia pan Smith nadal nie miał zamiaru zainteresować się tym co chce mu pokazać Pies. Usiadł wygodnie w swoim fotelu i pogrążył się w lekturze horroru. Co tam Pies... - Oddaj moją nogę - usłyszał po pewnym czasie i ujrzał Psa wbiegającego do pokoju z grubym gnatem w pysku. Pies dobiegł do swojego pana i położył się przy fotelu. Kość położył na podłodze przed sobą. Pan Smith obejrzał się w poszukiwaniu kogoś jeszcze. Kogoś kto wrzeszczał za psem, aby mu oddał... nogę? Pan Smith przyjrzał się kości. Zwyczajna kość. Wyglądała na starą... Wstał z fotela i wyszedł do ogrodu. Pies pobiegł za nim. Wreszcie zadowolony... Wyprzedził pana i pobiegł do swojej dziury. Pan Smith poszedł za nim i stanął na brzegu dziury. Zajrzał w głąb, ale nic nie ujrzał. Nic oprócz ciemności. - Jest tam kto? - usłyszał pan Smith głos dochodzący z dziury. Zmroziło go to. Nie spodziewał się czegoś podobnego. Impuls spowodował, że pan Smith upadł na kolana i bliżej przyjrzał się dziurze. Nieśmiało spytał w czym może pomóc. - Pomóc? - spytał głos. - Wyciągnij mnie stąd baranie. Pies pana Smitha zaczął znowu kopać. Jego pan nie potrafił tego zrozumieć i brutalnie odtrącił go na bok. - Poczekaj - powiedział do Psa i sam zabrał się do kopania. * * * * * Dziwne może wydawać się fakt, że pan Smith nawet przez moment nie zastanowił się nad nierealnością zaistniałej sytuacji. Fakt... Ktoś jest pod ziemią i woła o pomoc. Odkopać... Właściciel ogrodu rzucił się na ziemię z gołymi rękami wydobywając miękką glebę poszerzając otwór. Po kilku minutach uderzył o kamień, zaraz potem ujrzał w dole jakąś szmatę. Uchwycił ją mocno i szarpnął. - Ciągnij - usłyszał. Nic innego nie robił. Ciągnął i szarpał, a równocześnie nie wierzył w to, co się działo. Wreszcie wyciągnął ponad trawnik mężczyznę wychudzonego jak nieboskie stworzenie. Usiedli na trawie. Brakowało tylko kanapek i można by stwierdzić, że są na pikniku. - Twój szczur urwał mi nogę - to były jego pierwsze słowa od chwili, gdy wyciągnięto go spod ziemi. Pan Smith domyślił się, że chodzi mu o Psa. I kość. Nogę... Mężczyzna oblepiony był ze wszystkich stron gliną. Nie miał nogi. - Idź po nogę, nie mogę tego zrobić sam, bo jestem jeszcze nieco zmęczony. Pan Smith przypomniał sobie nagle film o zombie... Teraz to jednak nie był film. To się działo teraz... Żywy trup siedział wraz z nim w jego ogrodzie... Pan Smith może i wytrzymałby nerwowo jeszcze przez jakiś czas. Może... Ale jednak nie dane było nikomu sprawdzić jak długo udałoby się tego dokonać. Wrzasnął w pewnej chwili i uciekł do domu. Zatrzasnął drzwi i wyjrzał przez okno czy trup pobiegł za nim. Nie, nie pobiegł. Nie miał nogi. Co gorsza Pies właśnie urwał drugą nogę żywemu trupowi i biegł do domu. - Głupi pies - mruknął pan Smith do siebie, a do psa wrzasnął, aby oddał kość właścicielowi. Pies mylnie zinterpretował polecenie i zadowolony sam z siebie położył kość na progu. Pan Smith złapał z obrzydzeniem gnat i odrzucił go do mężczyzny. Po czym udał się w głąb mieszkania i zabrał drugą kość, którą również odrzucił do ogrodu. Mogłoby się wydawać, że problem ten został w tak prosty sposób załatwiony - mężczyzna miał już swoje nogi ponownie, więc teraz przytwierdzi je sobie na odpowiednie miejsce i pójdzie w cholerę. Niestety. Nic podobnego nie miało miejsca w ogrodzie pana Smitha - w żadnym innym ogrodzie w bliższej lub dalszej okolicy również nie. Mężczyzna coś tam wrzeszczał, ale bardzo niewyraźnie i pan Smith nie rozumiał, o co mu chodzi. Sam fakt, że wrzaski te nie były zrozumiałe dla pana Smitha nie ma żadnego znaczenia. Nawet w chwili, gdy pan Smith zrozumiałby sens wrzasków mężczyzny, nie miałoby to dla niego żadnego znaczenia. Nie chciał rozumieć. Nie miał zamiaru reagować. Nic nie chciał robić. Najchętniej to byłoby udawać, że nic się nie wydarzyło. Ale niestety, trup czołgał się w jego kierunku. Pan Smith wciągnął nieco zaskoczonego Psa do mieszkania i zamknął drzwi. Zasłonił okna i rzucił się do telefonu. * * * * * Tymczasem w ogrodzie mężczyzna przez cały czas klął, na czym świat stoi i próbował się pozbierać. Czynność tą rozpoczął od odszukania swoich nóg. Wstawił je na swoje miejsce, ale nie miał już tyle siły, aby zrobić coś ponadto. Położył się na ziemi i przez chwilę odpoczywał układając w myślach dalszy plan działania. * * * * * Pan Smith wykręcał numer policji. To były tylko trzy cyfry, ale i tak się pomylił. Swoją pomyłkę zrzucił oczywiście na Psa. Po kolejnej próbie, tym razem zakończonej sukcesem, ktoś podniósł słuchawkę z drugiej strony i zapytał, w czym może pomóc. Pan Smith w kilku szarpanych i nieskładnych zdaniach przedstawił problem, który dotknął go bezpośrednio. Opowiedział o trupie z powyrywanymi nogami, o dziurze w ogrodzie i zanim zorientował się, że stracił słuchacza zdążył dojść do końca swojej opowieści, gdzie prosił o pomoc. Wykręcił numer raz jeszcze, ale połączenia już nie uzyskał. Zadzwonił na pogotowie i sytuacja powtórzyła się. Spróbował ponownie jeszcze z kilkoma innymi numerami miejskimi, ale rezultaty były zerowe. Przekonał się, że trup w ogrodzie to jego problem. Właśnie wtedy przypomniał sobie o pewnym artykule, który przeczytał w Głosie Wieśniaka. Artykuł poświęcony był pewnemu egzorcyście, który ma kłopoty z duchami pochodzącymi z kosmosu. Autor artykułu rozpisywał się na temat pana Browna, gdyż tak właśnie nazywał się ów egzorcysta, jakoby pan Brown słyszy sygnały nadawane do niego z kosmosu. Autor w to nie wierzył. Sam pan Brown twierdził natomiast, że nie jest człowiekiem, lecz demonem i przybył na ziemię zupełnie przez przypadek. No może nie tak zupełnie przez przypadek. Raczej przez pecha, którego posiada. Żyjąc na swojej planecie wsiadł do niewłaściwej komory i zamiast odmłodnieć został przetransportowany na trzecią planetę od słońca. Nie ukrywał, że było mu to wówczas nie na rękę gdyż właśnie miał zamiar poślubić demonicę, z którą był już od dwudziestu lat zaręczony. W ostatnim zdaniu artykułu dziennikarz zamieścił numer telefonu do pana Browna. * * * * * Żywy trup odkopany przez Psa pana Smitha nosił imię Pablo. Za życia nie zrobił nic takiego, co mogłoby spowodować wybuch euforii wśród innych ludzi. Jedyne co zrobił dobrze, to umarł. Przejechał go pociąg. Potem ktoś go zakopał w ogrodzie zamiast na cmentarzu. Pablo wiedział... po prostu wiedział, że w ogrodzie są inne trupy... Rozejrzał się wokół siebie w poszukiwaniu narzędzi, które mogłyby pomóc mu w odkopaniu innych. Nic nie rzuciło mu się w oczy. Zdarł z siebie ziemię aby wyglądać trochę bardziej po ludzku. * * * * * Pan Brown był wysokim i przystojnym mężczyzną, aczkolwiek jego historia wcale nie była taka prosta jak powyższy opis. Tak w rzeczywistości to pan Brown wcale nie był mężczyzną. Ba, można powiedzieć nawet coś ponadto: pan Brown nie urodził się na trzeciej planecie od słońca. Pan Brown urodził się parę setek lat temu na zupełnie innej planecie, obcej i nieprzychylnej dla ludzi. Wszystko to co zostało opisane w Głosie Wieśniaka, było prawdą. Urodził się jako obłok pary i po paru tygodniach egzystencji na planecie zamienił się w demona. Tam było to zupełnie normalnym zjawiskiem. Tak się działo z każdym mieszkańcem tej planety. W takiej formie funkcjonował przez długie lata, aż do dnia w którym starostwo jego własnej planety uznało demona jako osobę niepożądaną, przynoszącą wszystkim pecha. Stąd też w niedługim czasie został wydalony poza galaktykę. Pan Brown długo nie mógł zdecydować się gdzie się udać i co robić. Dodatkowo nie miał pojęcia jak ma wyglądać. Wreszcie stało się. Wylądował na ziemi i od razu chciał zaprowadzać swój własny porządek. Na szczęście dla wszystkich znaleźli się przeciwnicy pana Browna i parę celnych ciosów uspokoiło jego ambicje i pokierowało dalszą karierą demona. Pan Brown został egzorcystą. W sumie jedyne co potrafił, to rozmawiać z kimś, kogo z reguły nie można było zobaczyć. Można by wymieniać długo, czym i kim był w przeszłości pan Brown. Tylko, po co? Sam zainteresowany kilkanaście razy wspominał chwile swojego życia na ziemi, gdy szalał jako demon szybkości i nieporozumienia. Nie potrafił nigdy usiedzieć dłużej na jednym miejscu. Skakał z jednego miejsca na drugie. * * * * * Pan Smith wezwał pana Browna w ostatnim momencie. Gdyby poczekał jeszcze trochę to z mieszkania pana Smitha nic by nie zostało. Pan Brown przyszedł po południu. Zadzwonił do drzwi dwa razy. Co prawda pan Brown nie był listonoszem lecz egzorcystą, ale zawsze dzwonił dwa razy. Tym razem również nie zmienił swojego postępowania. Pan Smith podbiegł do drzwi i ujrzał egzorcystę. - W ogrodzie jest trup - usłyszał na wstępie pan Brown. - Żywy trup. Taki jak w filmach Romero. No wie pan... - Nie, nie wiem... - pan Brown przeszedł obok niego i wszedł do ogrodu. Tam zatrzymał się aby odszukać trupa. Znalazł go. Pablo nie krył się, co też ułatwiło zadanie egzorcyście. Pan Brown podszedł do niego i pomógł mu wstać z ziemi. - Co pan robi? - zapytał pan Smith. - Pomagam mu się pozbierać - odparł i trzymając trupa wpół wniósł go do pokoju. - Protestuję - rzucił cicho pan Smith, ale czuł, że sytuacja wymyka mu się spod kontroli. - Ma pan prawo - komentował pan Brown i posadził Pabla w fotelu. - To w końcu pańskie mieszkanie. Rzucił telefon trupowi. - Wiesz co masz robić - powiedział. - Wzywaj ludzi. Pan Smith zrozumiał, że popełnił błąd. - Panie Brown - zaczął. - Proszę... - Stop - przerwał mu pan Brown. - Zanim pan coś powie, proszę się dobrze zastanowić czy będzie to coś konkretnego. Musimy przekopać pana ogród w poszukiwaniu innych nieszczęśników, którzy się tutaj znajdują. Pan Smith zastanowił się nad tym i zatrzymał swoje nic nie znaczące uwagi dla siebie. Trup prowadził już jakieś rozmowy przez telefon. Pies gdzieś znikł. Pan Brown wybiegł do ogrodu. * * * * * Po upływie godziny w domu pana Smitha roiło się od obcych ludzi, żywych trupów i jednego demona. Egzorcysta rozłożył się z jakąś skomplikowaną aparaturą w pokoju i według jego własnych słów, łączył się ze swoją planetą. Twierdził, że ma pecha i jeżeli połączenie dojdzie do skutku to wydarzy się to po raz pierwszy. Pan Smith zaczynał wątpić w kompetencje pana Browna. - Chodź tutaj kundlu - jakiś garbus biegał po pokoju wołając Psa. Biegał, to złe słowo. Pełzał, było bardziej odpowiednie. Rekieter, gdyż to on był, czuł się coraz lepiej i od jakiegoś czasu szukał już kogoś z kim mógłby porozmawiać. W jaki celu? Tego pewnie i on sam nie wiedział. A nawet gdyby znał ten cel, czy to coś by zmieniło? Połączenie z ojczystą planetą nadal nie udawało się. Pan Brown miał nadal pecha. Nic się nie zmieniało. W domu pojawiła się ekipa z trumnami. Złożono je w pokoju, co spowodowało, że zupełnie już nie można było się tutaj poruszać. Po sprawdzeniu zawartości trumien - miały być puste - stwierdzono, że w jednej z nich znajdują się zwłoki. Nastąpił paradoks - opróżniono ją zakopując zwłoki w ogrodzie. Kilka wykopano, jedne zakopano. - Byłem za życia radżim, informatykiem - jeden z trupów stał za plecami pana Browna. - Może dam sobie z tym radę. Wiewióra wykopany spod ziemi przypomniał sobie co potrafił robić za życia, ale nawet jego interwencja nie pomogła w przezwyciężeniu pecha, który siedział twardo na plecach pana Browna. * * * * * Telefon zadzwonił w najmniej odpowiedniej chwili. Jak zawsze zresztą. Robiłem cotygodniowe zakupy w moim ulubionym sklepie. Sprecyzuję: próbowałem robić zakupy, ale miałem pecha. Co chwilę wpadałem na jakąś przeszkodę ustawianą przez złośliwych ekspedientów. Przechodząc obok regału z herbatą wszedłem wprost na zdradziecko ustawioną paletę z makulaturą. Ułożone na palecie kartony rozsypały się we wszystkie strony, a ja udawałem, że to mnie nie dotyczy. Odebrałem telefon. Dzwonił Lukas. - Czas na nas - powiedział tylko to jedno zdanie, a ja zrozumiałem, że eksperyment został zakończony. Rybka chwyciła haczyk. - Nadajnik zaczął działać. - Kto? - spytałem. - Brown - odparł Lukas. Rozłączył się. Schowałem telefon i skończyłem z zakupami. Skierowałem się do kasy. Ustawiłem się w kolejce i zatopiłem się w myślach. Tak jak przypuszczaliśmy. Brown. Tajemniczy pan Brown. Złapał się na nasz eksperyment. Przybysz z kosmosu znalazł się w naszych rękach. Władze Imperium powinny być zadowolone z takich agentów jak ja i Lukas. Złapaliśmy kosmitę... no prawie... Kilka miesięcy temu wpadł nam w ręce nadajnik, którego pochodzenia nie mogliśmy zidentyfikować. Specjaliści z brygad Imperium stwierdzili, że jest to przedmiot pochodzący z kosmosu. Gdzieś tam wśród gwiazd istniało życie. To było pewne i nie potrzebowaliśmy specjalistów Imperium, aby dojść do takich wniosków. Producenci softwaru, w których rękach znajdował się wcześniej nadajnik, nie wiedzieli nic więcej. Softwarowcy co jakiś czas musieli odpierać ataki radżich, którzy chcieli zdobywać nowe oprogramowanie i zapędzali się w nowe obszary lasu. Podczas jednej z takich potyczek po prostu znaleźli nadajnik w lesie. I tyle... Włączyliśmy go i próbowaliśmy go wykorzystać. Bez skutku. Nic się nie stało. Żaden kosmiczny spodek nie wylądował na ziemi, ani nikt nie przypuścił na ziemię ataku. Takie to jest właśnie życie... jeżeli coś chcemy uzyskać w odpowiednim momencie, to właśnie wtedy... w tej właśnie chwili... tego nie osiągniemy. Postanowiliśmy przeprowadzić eksperyment. Zakopaliśmy nadajnik w miejscu, które zostało nam wskazane przez imperialną wróżkę - był to ogród pana Smitha. Dlaczego właśnie to miejsce wyznaczyła wróżka nie mam pojęcia. Nie tylko ja, nikt inny nie wiedział i nie znał przyczyn takiej, a nie innej decyzji wróżki. Według słów wróżki, ktoś kiedyś znajdzie ten nadajnik, a tym kimś będzie właśnie kosmita. Tak się teraz stało. Znaleziono nadajnik... Dotarłem do kasy i wyładowałem towar z koszyka na taśmę. Zostawiłem w koszu tylko butle z tlenem. Było ich dziesięć i były ciężkie. - Zapomniał pan wyciągnąć coś z koszyka - odezwała się za mną starsza kobieta. Spojrzałem na nią i powinna była zostać pocięta na kawałki przez moje beznadziejnie ostre spojrzenie. - Masz jakiś problem? - spytałem niezbyt grzecznie. - Jeżeli nie, to pomogę ci go znaleźć. Z reguły takie chamskie zachowanie kończy jakiekolwiek niepotrzebne dyskusje, na które w tej chwili nie miałem zamiaru tracić czasu. Tak było i tym razem. Kobieta przymknęła się, a ja wyszedłem w oczach młodej kasjerki na totalnego gbura. No trudno, w życiu trzeba sobie radzić. Gdy ładowałem zakupy do ślizgacza przypomniała mi się jeszcze jedna sprawa, którą miałem do załatwienia. Smutna rzecz... Pojechałem do nekropolii... wśród setek grobów odszukałem ten jeden, który musiałem dziś jeszcze odwiedzić. Zapaliłem świeczkę i zapatrzyłem się w ogień skaczący na wietrze. Wczoraj spotkałem matkę kolegi, który spoczywa teraz dwa metry pod moimi stopami. Zmarł trzy tygodnie temu. Rozmawiając z jego matką zrozumiałem jak wielką tragedię przeżyła. Urodziła swoje dziecko, które potem wychowała. Dbała o nie. Starała się aby wyrosło na porządnego człowieka. Syn jej ożenił się. Miał dzieci. I wreszcie... umarł. Jego życie zakończyła kula wystrzelona z pistoletu pewnego niezrównoważonego człowieka. Nikt nie wiedział kim był ten człowiek. I pewnie nigdy się o tym nie dowiemy... * * * * * Spotkałem się z Lukasem na wzgórzu. Sto metrów poniżej stał dom pana Smitha. - Tam jest - powiedział Lukas. - Sprawdziłeś? - spytałem niepotrzebnie. Jeżeli Lukas twierdził, że tam są to tak było. - Wchodzimy od razu, czy czekamy na zachód słońca? - Od razu... to nie jest wampir aby obawiać się go w nocy, to jest kosmita - wyciągnął pistolet z kabury, odbezpieczył i ruszył w dół. - Strzelamy do wszystkiego co się rusza. Nie wolno nam ryzykować. Brown mógł już zarazić innych. * * * * * Pan Smith majaczył. Wąska strużka śliny wypływała z kącika ust i spływając po brodzie kapała na podłogę. Pan Smith oszalał. Nikt z początku nie zwracał na ten fakt specjalnej uwagi. Ważniejsze sprawy przyciągały uwagę pozostałych. Pan Brown stracił już swoją postać. Przypominał teraz bardziej jakieś kłębowisko przewodów elektrycznych niż człowieka, którym zresztą nigdy nie był. Wiewióra, Rekietier i pozostali nie zwrócili wcale na ten fakt żadnej uwagi. To nie była ich sprawa. Dla nich liczył się fakt, że znowu żyją. No może nie tak jak wcześniej, ale jednak. Dostawcy trumien dawno już opuścili dom pana Smitha, a trumny nadal nie były zapełnione. Nikogo już nie interesowały. Nikt nie zadawał jakichkolwiek pytań. W domu pana Smitha nie było już nikogo normalnego. Trupy wałęsały się bez celu po mieszkaniu, a pan Brown nie uzyskał połączenia z własną planetą. Najnormalniej w świecie sytuacja wymknęła się spod kontroli. * * * * * Przed samymi drzwiami do domu pana Smitha czekało na nas dwóch mężczyzn z miotaczami ognia w rękach. Brygada specjalna. Dotarliśmy do nich i ujrzeliśmy dwie nieprzeniknione twarze. Zabójcy. Gotowi na wszystko. - Co robimy z kosmitą? - spytał jeden z nich. - Tu nie ma żadnego kosmity - odparł ku mojemu zaskoczeniu Lukas. Wiedział dobrze, że Brown jest kosmitą. A może było inaczej? Imperium sprawdziło przecież dokładnie całą tą sytuację. Ale czy na pewno? - Palimy wszystko co ujrzymy... - powiedziałem wbrew sobie i wiedziałem, że nie wejdę dalej. Lukas musiał dostać odpowiednie polecenia dotyczące kosmity i otrzymał dokładne dyspozycje co z nim musimy zrobić. Tylko dlaczego mi o tym wcześniej nie powiedział? Same pytania. Zagadki. Odpowiedzi brak, a jeżeli by były to w czym mogły by nam pomóc? - Wchodzimy - kopnąłem w drzwi poniżej klamki. Drzwi wpadły do środka. Zaraz potem dwóch mężczyzn z miotaczami, Lukas i na końcu ja. Nadajnik działał. Smith chyba nie żył. Leżał na fotelu. Nie widziałem żeby oddychał. Natomiast dwa potwory, które zbliżały się do nas - dwa trupy - żyły, chociaż już dawno temu umarły i patrząc na to realnie, nie powinno ich tutaj być. Dwa strumienie żywego ognia pochłonęły ich ciała. Brygada przeniosła się w głąb mieszkania, a my z Lukasem za nimi. Trzymaliśmy pistolety w dłoniach szukając ewentualnego zagrożenia. Ogień pochłonął dwa kolejne trupy, a potem przerzucił się na meble. Spojrzałem na Smitha, nie poruszył się nawet o centymetr. Jeden z mężczyzn oddał strzał z miotacza w jego kierunku i pan Smith zamienił się w żywą pochodnię. Przeszliśmy przez mieszkanie pana Smitha w ciągu kilku minut. Niszcząc... - Gdzie jest ten kosmita?!! - wrzeszczał Lukas. Nigdzie go nie było. I nigdzie go nie znaleźliśmy. Dom pana Smitha spłonął doszczętnie. Eksperyment zakończył się połowicznym sukcesem - wiedzieliśmy o kogo chodziło, ale kosmity nie znaleźliśmy. * * * * * Pan Brown uciekł z płonącego domu. Tym razem nie miał pecha, chociaż patrząc na tą sytuację z innej strony, to jednak nadal miał pecha. Nie udało mu się nawiązanie kontaktu ze swoimi rodakami. Nie udało mu się, czy też jego rodacy nie chcieli powrotu demona? Po całej tej aferze jedna zagadka była dla nas nadal niejasna. Co w ogrodzie pana Smitha robiły trupy? Kto je tam zakopał? Zadałem takie pytanie wróżce. Nie odpowiedziała. Zaczęła coś mruczeć o zbiegu okoliczności i szybko ucięła rozmowę. Może to i lepiej dla nas wszystkich. __________ Bielsko-Biała, październik 2001 Mariusz Czylok Raport Zjechałem na harleyu ze wzgórza nad piękne jezioro, gdzie pewien ogromnych rozmiarów mężczyzna wyciągał z wody młodego, prawie martwego mężczyznę. Trzymał go mocno za kołnierz i za pasek u spodni. Podjechałem do nich i wyłączyłem silnik. - Pomóc? - spytałem. Bysiowaty mężczyzna spojrzał spod grzywy rudych włosów zasłaniających połowę twarzy i tylko warknął. - Przepraszam - powiedziałem zsiadając z motoru. - Nie słyszałem pana odpowiedzi. Chciałbym pomóc w ratowaniu tego człowieka, ale nie wiem, czy pan mojej pomocy potrzebuje. Dryblas tylko coś szczeknął. - Nie rozumiem?Gdyby spróbował pan mówić wyraźniej... - Co ma wisieć, nie utonie. - Tym razem usłyszałem, ale nie rozumiałem, czego rzecz dotyczy. - Wybaczy mi pan... Co właściwie ma wisieć? Bysio wskazał głową na topielca. - On! Początkowo myślałem, że go utopię, ale woda to jednak mała przyjemność. I zaczął wlec delikwenta w stronę drzewa, gdzie przez jeden z konarów przewieszony był już gruby sznur zakończony pętlą. Pod drzewem bysio oparł pozbawionego świadomości mężczyznę o pień. Następnie założył pętlę na szyję skazańca. Przestało mi się to podobać, więc wykorzystując nadludzkie zdolności, podpaliłem kurtkę rudzielca. Rudy bysio łapał właśnie za sznur i zaczynał go ciągnąć. Nagle zdał sobie sprawę, że coś nie gra. Poczuł zapach spalenizny.Rozejrzał się, ale nie zobaczył ognia. Zobaczył tylko mnie, idącego w swoją stronę. - Czujesz spaleniznę? - spytał. Wciągnąłem powietrze. - Jasne. - Wiesz, skąd ona dochodzi? - Wiem. - No to mówże człowieku. - Po co? Sam się zorientujesz. I nagle wrzasnął, gdyż ogień strawiwszy kurtkę dotarł do ciała. Bysio rzucił się plecami na ziemię i zaczął się tarzać.Częściowo zgasił ogień, ale kiedy tylko wstał, ponownie go rozpaliłem. Znowu wrzasnął i pobiegł w stronę jeziora. Skoczył do wody i zniknął pod powierzchnią. Zapaliłem więc jezioro, które miało się palić przez najbliższe dziesięć minut. Nie obchodziło mnie, co się stanie z rudzielcem. Pod drzewem niedoszłego wisielca już nie było. Musiał uciec, korzystając z zamieszania.Usiadłem pod drzewem i odczekałem dziesięć minut, aż jezioro przestanie płonąć. Rudzielca nigdzie nie zobaczyłem. Ściągniętą z konaru linę wrzuciłem do wody i odwróciłem się w stronę harleya.Trzy minuty później byłem znowu w drodze. Dwa kilometry dalej zatrzymał mnie machaniem ręką stary wieśniak idący poboczem z koniem na długiej uździe. Wokół roztaczały się pola pełne dojrzewającego zboża, zbliżał się okres żniw. - Co jest? - spytałem grzecznie. - Sobota, panie - odparł wieśniak, co wcale mnie nie zdziwiło. Nie spodziewałem się przecież odpowiedzi od konia. - Nie o to chodzi, dziadek. - To o co? - Właśnie pytam: co się stało, że mnie zatrzymujesz? - Chciałbym ci dać panie ... tego konia. - A po co mi koń? - Nie wiem. - Dlaczego chcesz mi go dać? - Bo ja go już nie chcę, a tobie, panie, może się okazać potrzebny, taki rasowy rumak. Koń wcale nie wyglądał na rasowego rumaka - była to po prostu zwykła szkapa. Zajrzałem mu do pyska. - Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby - stwierdził wieśniak. - Przecież ja go nie biorę. Wieśniak wzruszył ramionami, odwrócił się i ciągnąc za sobą konia, ruszył dalej przed siebie. Wynająłem domek letniskowy nad jeziorem. Stało tutaj kilkanaście takich, zaledwie połowa była zajęta, więc nie miałem problemów. Domek składał się z małego przedpokoju, kuchni, łazienki i pokoju. W tym ostatnim pomieszczeniu ustawiłem maszynę do pisania, którą pożyczył mi właściciel domku. Obok maszyny położyłem ryzę białego papieru formatu A4. Byłem przygotowany do pisania raportu z kontroli ludzkości. Dopiero wieczorem usiadłem przy maszynie i wkręciłem kartkę. Po pierwszych zdaniach zupełnie zapomniałem o otoczeniu.Dopiero mocne walenie do drzwi oderwało mnie od pracy. Na zewnątrz stało moje Sumienie. Wyglądało dokładnie jak ja. Wierna kopia. I było wściekłe. Na mnie? - Mogę wejść? - spytało. I nie czekając na zaproszenie, weszło do środka. Pozostało mi tylko zamknąć drzwi. Sumienie stało przy maszynie i czytało rozpoczęty raport. Później usiadło na krześle. - I co? - spytało. - Jesteś pewnie z siebie zadowolony? Nic nie odpowiedziałem. Z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie spodni patrzyłem smętnie na moje Sumienie. Skąd się tu wzięło? - Zastanawiasz się pewnie, skąd się tu wziąłem - powiedziało Sumienie. - Dziwne, znam cię przecież. Choć nie aż tak dobrze, jak mi się wydawało.Co to za bzdury wypisujesz? Chcesz jatki na ziemi? Chcesz szaleć i zabijać? Ty kapusiu, ty skarżypyto, donosicielu, lizusie. Chcesz śmierci ludzi. O to ci chodzi? Jeżeli tak, to nie jesteś wcale lepszy od zgrai wałęsających się tu diabłów, przeszkadzających im żyć w ciszy i spokoju, w przyjaźni i miłości. Piszesz, że ludzie marnują czas na głupstwa. A ty co robisz?Zastanów się. Wyciągnęło z kieszeni swoich spodni paczkę cameli i zapaliło papierosa siłą woli.Moje Sumienie ma takie zdolności jak ja, OK, ale zdziwiłem się, że pali papierosy. Ja nie palę. - Tak, ty nie palisz - odezwało się Sumienie. - Ale ja jestem inny, co nie znaczy, że gorszy. Wręcz przeciwnie. Teraz odchodzę, abyś miał czas wszystko przemyśleć i zastanowić się, czy warto skarżyć na ludzi do Pana. Jeżeli chcesz ich śmierci, pisz dalej swój raport, ale mnie w to nie mieszaj.Jeżeli chcesz ich ocalić, spal tę kartkę. Sumienie wyszło i zostałem sam. Znowu ktoś pukał. Wstałem zły, że Sumienie znowu nie daje mi spokoju. Pewnie obserwuje mnie i gryzie się, że pomimo kazania dalej piszę raport. Teraz znowu przyszło mnie ostrzegać. Słyszałem, że niektórych gryzie własne sumienie. W sumie dobrze, że moje mnie nie gryzie, tylko nachodzi. Przed drzwiami nikogo nie było. Spodziewałem się własnego Sumienia, a tu nic... Zaraz. A ten nóż? A ta kartka? W drzwiach tkwił nóż, przybijając złożoną na pół kartkę białego papieru. Wyszarpnąłem nóż z drzwi. Nie widziałem nikogo.Pusto. To znaczy, tak mi się wydawało. W pokoju odłożyłem nóż na stół, był to zwykły - lecz ostry - nóż kuchenny. Ważna w tym wszystkim była kartka, na której napisano na maszynie: WIEM, KIM JESTEŚ, PRZESTAŃ. WYNOŚ SIĘ STĄD. I tyle. Nic więcej. Nie doszedłem do żadnych wniosków. Co z tego, że ktoś wie, kim jestem?Nic. I co mam przestać? Pisać raport? Przecież o raporcie wie tylko moje Sumienie, ale ono się nie wygada. To sprawa wyłącznie wewnętrzna. Mój problem. W tym momencie znowu zapukano do drzwi. Zerwałem się z krzesła i gwałtownie otworzyłem drzwi wejściowe, prawie zabijając mężczyznę, od którego wynająłem ten domek.Popatrzył na mnie groźnie i jakby z obawą. - Dostał pan kartkę? - spytał. Trochę spraw się wyjaśniło. Wiedziałem, że to ten facet chce, żebym się wynosił. Ale nie wiedziałem, o co chodzi. Dlaczego mam odejść? Zagrałem na czas. - Jaką kartkę? - Niech pan nie robi z siebie idioty. - Zupełnie nie rozu... - Widziałem, jak pan ją zdejmował. Była przybita nożem. - A... o to chodzi. Ta kartka od pana? - Ode mnie, od mojego kolegi i od paru innych, którzy pana rozpoznali. Czyli praktycznie od wszystkich. - Rozpoznali? - Tak, panie Nowak, rozpoznali. Nowak?A więc to nie sprawa raportu. Całe szczęście. Przecież to tajna praca. - Coś tutaj nie pasuje, nie nazywam się Nowak.Myli mnie pan z kim innym. - To niemożliwe. Parę osób widziało pana przyjazd i rozpoznało w panu słynnego homoseksualistę Nowaka. Jest pan pedałem, panie Nowak, o czym pan dobrze wie. Dla takich nie ma tu miejsca. - Powtórzę raz jeszcze, że nie nazywam się Nowak i na pewno nie jestem homoseksualistą. - Nie interesuje mnie, co pan sądzi. Ważne jest to, co my sądzimy o panu. Brzydzimy się pana obecnością. Jest pan zakałą w tym miejscu i w każdym innym.Proponuję, żeby podciął pan sobie żyły, byle nie tutaj. Dosyć już ucierpiała reputacja tego miejsca.Dajemy panu godzinę czasu na opuszczenie domku. Nie zależało mi, aby tu zostawać.Najważniejsze, że zacząłem pisać raport. - A co potem? - Jeżeli pan zostanie, będziemy zmuszeni pozbyć się pana siłą. Proszę pamiętać, ma pan godzinę. - Zastanowię się. - My nie lubimy gejów. Na przyszłość proszę, aby zapomniał pan o tym miejscu i nigdy tutaj nie przyjeżdżał. - I coś jeszcze? - To wszystko. Od tej chwili ma pan godzinę. Odjechałem stamtąd bez żalu, zanim minął czas, jaki mi podarowano. Trochę posunąłem pracę do przodu. Miałem już szkic raportu z kontroli ludzkości, ale nie byłem zadowolony. Brakowało paru szczegółów, aby mieć pewność, że raport będzie dobry. Na problem, jaki postawiło mi Sumienie - to znaczy, czy chcę śmierci ludzi, czy nie - nie potrafiłem znaleźć jednoznacznej odpowiedzi.Apokalipsa musi nadejść. A kiedy to nastąpi? Siedząc pod starym kasztanem czytałem raport raz jeszcze. Rozbudowałem go i nanosiłem poprawki. Skreślałem co drugie zdanie, nie chcąc zbytnio rozbudowywać tekstu i pisać głupot. Pozostawiałem tylko suche fakty. Wreszcie raport był skończony. Wykręciłem numer St. Piotra. - Jeden. - Siedem. - Sto jeden. - Trzysta siedem, słucham Ogień? - St. Piotr czuwał. - Mam raport - powiedziałem i zaraz dodałem: - Tylko nie mogę go przesłać, gdyż mój faks szlag trafił. - Co to znaczy, Ogień, że twój faks szlag trafił? - To znaczy, że mój faks nie działa. Jestem w kropce, nie wiem, co robić. Poczta odpada. - Gdzie jesteś? W kropce? Gdzie to jest? Opisałem mu miejsce, w którym się znajdowałem i czekałem, co wymyśli.St. Piotr zastanawiał się chwilę, wreszcie powiedział: - Osiem kilometrów na północ stoi stary młyn. W tej chwili nieczynny.Jedź tam i czekaj w środku. Zjawię się wkrótce. - Co to za miejsce? - Pewne. - Znasz je dobrze? - To Koniec Świata, miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc. - OK, St. Piotr. Załatwione. - Co za słownictwo. Co to znaczy: okej? Ruszyłem harleyem i usłyszałem krzyk przejechanego diabła. Co nagle, to po diable. Zanim pojechałem do młyna, spędziłem dwie minuty rozmawiając z diabłem. Był to ten sam czart, po którym przejechałem już raz, kiedyś - wieki temu - dostał wtedy ode mnie ogarek. Miał go jeszcze, więc nie podarowałem mu tym razem nic nowego. Młyn był rzeczywiście stary. Przed młynem stał mały stolik, przy którym siedział diabeł i jadł tłustą zupę. Obok miski z zupą stał garnek wypełniony po brzegi gorącą kaszą. Diabeł zauważył mnie, przerwał wiosłowanie łyżką i przemówił: - Dobranoc - a potem kontynuował jedzenie. Wiedziałem już, że trafiłem we właściwe miejsce. Schyliłem się i zacząłem dmuchać w kaszę, ale diabeł zaczął wrzeszczeć i przeklinać, więc przestałem. Diabelstwo nie było z tego gatunku, co pozwala sobie dmuchać w kaszę. Pomyślałem, patrząc na jego oźlamdany pysk, że jak chwycę tę miskę, jak walnę w ten robaczywy ryj... Podszedłem do stolika i złapałem za miskę. Diabeł coś tam ślamdał, przeklinał i prosił, ale ja zrealizowałem swoje zamiary. Z całych sił walnąłem diabła. Wykonał salto, co było niezłym wyczynem, gdyż nie każdy potrafi zrobić salto siedząc jednocześnie na krześle. - I to by było na tyle - powiedziałem. - Na twoim miejscu nie wstawałbym z ziemi. Pilnuj harleya i nie radzę cokolwiek przy nim majstrować. Harleya zostawiłem przed młynem i wszedłem do środka. Powoli zwiedzałem zabytek. Przeszedłem wszystkie zaułki, szukając sam nie wiem czego. Młyn jak młyn, nic dziwnego dla kogoś obeznanego z... - Hej, ty!!! Obejrzałem się. Dwa metry za mną stał mężczyzna, podpierając gruby drewniany filar. Był pijany. To znaczy - mężczyzna był pijany, nie filar. Przypuszczałem, że w chwili gdy mężczyzna odsunie się od filara, młyn runie nam na głowę. Mógłbym przysiąc, że jeszcze przed chwilą nikogo oprócz mnie w młynie nie było. - No, lepiej późno niż wcale. Masz paczkę? - pijaczyna trzymał w ręku butelkę wina, do połowy pustą. Odczepił się od filara i wymachując butelką, ruszył w moim kierunku. Nic się nie stało, młyn stał nadal pewnie i twardo, filar wytrzymał. - Jaką paczkę? - Coś tu nie pasowało.Czyżby zbieg okoliczności? Ten pijak oczekiwał na kogoś, kto miał mu dostarczyć jakąś paczkę. A ja czekałem na St. Piotra, który miał odebrać ode mnie raport. A może to zasadzka? Tylko kto by urządzał zasadzki, aby dostać w swoje ręce raport o stanie ludzkości? Wchodziłby w grę tylko St. Piotr, a to było przecież bez sensu. Jaki miałby cel? Obronę ludzi? Przecież polecenie kontroli ludzi dostałem od St. Piotra, a nie bezpośrednio od Pana. Było to jak zawsze zwykłe przekazywanie poleceń. Ale może w tym wypadku było inaczej. Może Pan o niczym nie wiedział?Teoretycznie mogłoby to mieć miejsce. St. Piotr był kiedyś człowiekiem, zanim nie został tym, kim jest obecnie. Może ze względu na sentyment do dawnych czasów? - Daj mi tę paczkę wreszcie - pijaczek upadł.Butelka wypadła mu z dłoni.Zawartość butelki wylała się przy tym częściowo.Podniosłem butelkę i powąchałem płyn. Nic nie czułem. Nie było żadnego zapachu. A powinien być. Jednak coś czułem, ale nie było to wino. Woda. To była woda, a nie wino, jak ktoś chciał, abym myślał. Mistyfikacja. Rozsypana mozaika zaczęła się układać. Ktoś chciał wyłudzić ode mnie raport. Ten facet nie był pijany. Grał pijanego, którym w rzeczywistości nie był.Nie znałem go, w średnim wieku, rude włosy i wybrudzone ubranie. Właśnie zasypiał albo udawał, że zasypia. - Wstawaj - powiedziałem mocnym głosem i rzuciłem butelką o filar. Szkło rozsypało się wokół. Pijak wstał - wyglądał teraz zupełnie inaczej.Był to St. Piotr. Schludnie ubrany w białe szaty, które skrywały całkowicie jego sylwetkę. Dwie pulchne dłonie splecione na brzuchu, owalna twarz z czarnymi oczkami przypominającymi dwa węgielki i siwe włosy. Szata była idealnie czysta, jak zawsze, gdy go spotykałem. Na ustach St. Piotra gościł wesoły uśmieszek. Wyciągnął przed siebie rękę. - Raport - powiedział tylko. Sięgnąłem do kieszeni po kopertę. - I nie próbuj żadnych sztuczek, Ogień - dodał. - Gra skończona. - Jaka gra, St. Piotr? Czyja gra, twoja czy Pana? - Pan nie ma z nią nic wspólnego. O niczym nie wie, to była moja akcja, ja zaplanowałem kontrolę. - To twoja gra? - Tak, moja, muszę ocalić ludzi. Twój raport stwierdzi, że ludzi trzeba zniszczyć, że konieczne jest rozpętanie Apokalipsy. - Napisałem dobry raport. - Na pewno. - Mówię poważnie. Dobry raport, ludzie mogą sobie żyć. Nie są najgorsi. - Kłamiesz. - Nie. A poza tym wyjaśnij mi, dlaczego tak ci na nich zależy. - Taki kaprys. Podałem mu kopertę. Zaczął czytać raport. Co jakiś czas kiwał głową. Kiedy skończył, schował raport do koperty i rzucił ją na ziemię. - Podpal to - rozkazał. Patrzyliśmy przez kilka minut, jak płonie efekt mojej pracy. Jeżeli będzie tego wymagała sytuacja, odtworzę raport z pamięci. Tamtego raportu nie można tak łatwo zniszczyć, chyba że umrę, ale na to nie będzie miał wpływu St. Piotr. Jeżeli będę musiał, to stanę przed Panem i odtworzę raport słowo po słowie. Tylko, jeżeli to, co powiedział St. Piotr, jest prawdą, a raczej tak jest, to Pan o niczym nie wie. Więc nie będzie potrzeby zdania relacji z mojej misji wśród ludzi. Wreszcie ogień zgasł i pozostały szczątki.St. Piotr zadeptał je i rozrzucił popiół.Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. - No to by było na tyle - powiedział. Ruszyliśmy w stronę wyjścia i w tej samej chwili dwie rzeczy stały się równocześnie - w powietrzu rozszedł się dziwny, wibrujący dźwięk, i ... młyn zwalił się nam na głowy. Nie wiedziałem, co się dzieje. Myślałem, że to kolejna sztuczka St. Piotra - uczyłem się, aby nikomu nie ufać - ale po chwili zrozumiałem, że młyn naprawdę był stary. Tylko dlaczego rozpadał się właśnie teraz?Czemu nie troszeczkę później? I czy na pewno rozpadł się ze starości?A poza tym co to był za dźwięk, który usłyszałem chwilę przed?Filary, podpory i ściany runęły jak budowla z kart pod wpływem mocniejszego podmuchu. O tym, co było bezpośrednią przyczyną zawalenia się młyna, dowiedziałem się troszeczkę później. Nie straciłem przytomności, co spotkałoby człowieka, lecz trochę mnie to wszystko zdenerwowało.Wyszedłem spod ruin po kilku minutach. Musiałem wygrzebywać się spod desek, betonu i gliny. Nigdzie nie widziałem St. Piotra, ale nie martwiłem się. Oczywiste było, że przeżył - nie mógł zginąć, bo jak? Harley stał nietknięty tam, gdzie go zostawiłem. Diabeł przepadł. Spojrzałem w lewo i ujrzałem kilkunastu mężczyzn ubranych w białe szaty - dokładnie tak samo jak St. Piotr. Zrozumiałem, no... prawie wszystko. Znałem tych facetów - byli to Aniołowie. Podnieśli równocześnie do ust długie przedmioty i wtedy rozległ się głos trąb. Rozpoznałem te trąby, były to te same śmiercionośne machiny, które zniszczyły wieki temu mury Jerycha. Teraz zniszczyły młyn i... znowu grały. Dlaczego? Może to tylko requiem dla młyna? Albo dla St. Piotra? Podszedłem do grających. - Co jest, panowie? - spytałem. - Jesteście na koncercie? Przestali dmuchać w trąby. Spojrzeli na mnie dziwnie. Zwłaszcza jeden Anioł patrzył tak, jak patrzy dziecko na muszkę, której zaraz będzie wyrywać skrzydełka. - Koncert czy też nie, ale mimo wszystko wasza gra warta była świeczki, oto nagroda - i podałem im małą świeczkę, którą zawsze noszę w kieszeni. - Dziękujemy - odparł Anioł - ale nie możemy przyjąć nagrody. Jesteśmy tutaj nie po to, aby koncertować, lecz aby dać nauczkę. - Komu? - spytałem, chociaż znałem odpowiedź. Chodziło o St. Piotra, Pan musiał się dowiedzieć. - Śledziliśmy St. Piotra - odparł jeden, potwierdzając moje przypuszczenia. Pozostali przestali już grać, a odgłos trąb unosił się nadal w powietrzu. A może to tylko w moich uszach grało? - Dlaczego? - Na polecenie Pana. - Rozumiem, że jesteście Jego wysłannikami. - Zgadza się. Jesteśmy komandosami Nieba, potocznie zwanymi Aniołami. Pan wysłał nas z misją na ziemię, aby sprawdzić, co robi St. Piotr. Śledziliśmy go, aż dotarł na spotkanie z tobą. Podsłuchaliśmy waszą rozmowę, następnie porozumieliśmy się z Panem i zrelacjonowaliśmy całą sprawę. - I co? - Kazał dać St. Piotrowi znak, że wie o jego uczynkach. Użyliśmy trąb, aby zburzyć młyn. Taki znak będzie dla niego jasny i zrozumiały. Będzie musiał się wytłumaczyć przed Panem z misji, jaką wam zlecił. To zbieranie danych o ludziach i nieodpowiedzialne dywagowanie na temat zniszczenia ludzi przez Apokalipsę było bez sensu. Ale nie nam jest sądzone ocenianie postępków St. Piotra. Trochę nam przykro, że stałeś się mimowolnym świadkiem i uczestnikiem tej akcji. Przepraszamy. Hasta la vista, amigo. Komandosi Niebios vel Aniołowie z trąbami wrócili do siebie, a ja zostałem sam wśród ruin. - Czy ty jesteś adwokatem? - usłyszałem za plecami. Obejrzałem się. Kawałek dalej stał diabeł. Coś zbyt dużo diabłów pojawia mi się ostatnio.Trzeba będzie to zmienić. - Nie jestem adwokatem diabła - odparłem i diabeł gdzieś przepadł. Nawet przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie było przewidzenie. Obok mnie stanęło Licho. Spojrzałem na nie. Małe paskudztwo o ropiejących wargach i zaczerwienionym nosie. Rozbiegane, fanatyczne oczka skakały raz na mnie, raz na okolicę, obserwując wszystko wokół. - Co, nie śpisz? - spytałem. - Licho nie śpi, Licho czuwa - odparło Licho i zapadło się pod ziemię. Ruszyłem w stronę harleya i nawet udało mi się tam dojść. Usiadłem na motocyklu i pomyślałem, że gdzieś na ziemi ktoś właśnie wylewa dziecko z kąpielą, a inny znowu budzi się z ręką w nocniku. Nie zazdrościłem im, mieli kłopot. Moim problemem było znalezienie budki z czynnym telefonem. - Siedem. - Osiem. - Trzynaście. - Trzysta. - Cześć St. Piotr, słyszę, że wróciłeś i nic ci się nie stało. - Ty też jesteś cały i zdrowy, wiesz o wszystkim? - O aniołach? O trąbach? O Panu? - Tak. Słyszę, że wiesz. Więc nie muszę nic ci tłumaczyć. - Byłeś już u Pana? - Jeszcze nie, właśnie miałem iść na rozmowę. - Dlaczego nie poczekałeś na mnie przed młynem? - Młyn się zawalił. - I co? Uważasz, że tego nie zauważyłem? - Tobie nic nie może się stać. - A co z raportem? - To sprawa zamknięta, wytłumaczę się Panu z mojej akcji i to wszystko. - To co mam robić? - Nic. Co chcesz, ale zostań na ziemi. Nie wracaj, nie ma potrzeby, abyś przebywał tutaj. Twoje miejsce jest tam. Przynajmniej na razie. Rozłączyłem się cichutko. Długo walczyłem ze sobą, aby nie rzucić słuchawką o widełki. Mariusz Czylok Wersja demonstracyjna MARCINKOWI I JEGO RODZICOM. Obudził mnie natarczywy dzwonek telefonu. Zakląłem na dobry początek dnia i wyciągnąłem rękę w poszukiwaniu słuchawki. - Halo? - spytałem. Przerywany sygnał oznaczał, że nie było połączenia. Dzwonek nadal hałasował. To nie telefon, pomyślałem. To dzwonek do drzwi. Przeczekam... zdecydowałem. Ale... ktoś był bardziej uparty niż ja. Dzwonił... Wreszcie zdecydowałem się wstać i zobaczyć kto to jest. Wstałem z łóżka i uderzyłem się kolanem w szafkę. Zabolało. Jaki dzisiaj dzień? Poniedziałek. No tak... to wszystko wyjaśnia. Dzwonek przestał hałasować. Ktoś zrezygnował. To dobrze. Jednak skoro już zmuszono mnie do tego abym wstał, to pójdę zobaczyć kto to był. Może zobaczę jeszcze kawałek pleców mojego budzika. Za drzwiami było pusto. Nikogo już tam nie było. Ale... Na progu leżała zielona metalowa skrzyneczka. Dla mnie? Rozejrzałem się jeszcze raz i tak jak za pierwszym razem, tak i teraz, nikogo nie zauważyłem. Podniosłem skrzynkę z progu - była troszeczkę ciężka jak na swoje wymiary - i wniosłem ją do pokoju. Postawiłem skrzynkę na stole i obejrzałem ją ze wszystkich stron. Skrzyneczka miała około dziesięciu centymetrów wysokości, dwudziestu szerokości i około pół metra długości. Żadnych uchwytów. Żadnych zawiasów i śrub. Metalowa. Żadnej instrukcji. Żadnych napisów. Jedynie na górze centralnie umieszczony został czerwony przycisk. Nacisnąć? Zamyśliłem się... przycisk aż wrzeszczał błagalnie aby go wdusić do środka. Poderwał mnie na równe nogi dzwonek do drzwi. Na progu stał młody chłopak z długimi rudymi włosami spiętymi w kucyk. Zupełnie nie pasował do popielatego garnituru w który ktoś - najprawdopodobniej - musiał go wpakować. Niemożliwe aby z własnej woli włożył taki garnitur. Uśmiechnięte oblicze wskazywało raczej na to, że nie przybył tutaj we wrogich zamiarach. - Pan zabrał demo? - spytał. - Proszę? - tak mnie zaskoczył tym pytaniem, że szczękę musiałem chwytać w locie aby nie rozbiła się na podłodze. - Demo. Zielona skrzynka. Z metalu - wyjaśnił. - Tak... myślałem... jest... - To dobrze... - powiedział i przepchnął się między futryną, a mną do mieszkania. - Gdzie jest? - W pokoju... - nie czekał na wyjaśnienia. Szedł dalej. - Naciskał pan coś? - Nie... jeszcze... - To dobrze... chodź pan tutaj... - usiadł przy stole i przysunął do siebie skrzynkę. - Wie pan co to jest? Obudziłem się. Miałem ochotę w tej chwili wyrzucić gościa za drzwi i rzucić w ślad za nim skrzynkę. Jeżeli dostałby nią w głowę - nie byłoby to też aż tak złe... Obudził mnie... w poniedziałkowy poranek... - Proszę mnie wysłuchać zanim cokolwiek pan zrobi - powiedział chłopak widząc moją minę. Domyślił się, że musiał przesadzić. - Chciałbym panu coś zaproponować. To jest coś rzeczywiście wspaniałego. Rozważałem przez moment czy nie wyrzucić go przez okno, ale coś spowodowało, że na moment zmieniłem swoje mordercze plany - zbrodnicze instynkty powstrzymałem - i poczekałem na dalszy rozwój wypadków. - Przybywam z przyszłości proszę pana - powiedział i automatycznie przypiąłem mu do piersi karteczkę ze skierowaniem do zakładu dla psychicznie chorych. - Mam tutaj - poklepał zieloną skrzynkę - coś, co odmieni pana życie. Zamilkł. Zastanowiłem się czy już dzwonić do szpitala z informacją, że mam u siebie psychicznie chorego chłopaka, czy też poczekać jeszcze troszeczkę... Co on tam może mieć takiego, co odmienić może moje życie? Piwo? - Ta skrzyneczka to wersja demonstracyjna wspaniałego programu, który odmieni pańskie życie - kontynuował. - Ale co... - Moment... zostawię panu ten program i dam panu jeszcze coś... - położył na stole kartkę zapełnioną drobnym drukiem. - Czas proszę pana. Dam panu czas na zastanowienie się czy chciałby pan otrzymać ode mnie pełną wersję programu. - Ale... - No właśnie... proszę to najpierw przeczytać... - wręczył mi kartkę. Przeczytałem: "Wersja demonstracyjna pełnego programu LOLA - wersja standardowa - bardzo ograniczona parametrami nagrania. Czas nagrania trzy minuty. Pełnokrwista LOLA zabezpieczona w wersji demonstracyjnej przed kopiowaniem. Nie dotykać LOLI w czasie odgrywania programu. W razie nieprzestrzegania powyższej uwagi program ulega automatycznej kasacji." Nie mogłem powiedzieć, że rozumiałem teraz coś więcej. - Tak sobie myślę, że potrzebuje pan troszeczkę czasu na oswojenie się z myślą o programie w pełnej wersji - powiedział chłopak. - Zostawiam pana teraz z wersją demonstracyjną. W razie gdyby chciał pan skontaktować się ze mną, proszę nacisnąć ten tutaj zielony guziczek. Położył na stole obok zielonej skrzyneczki małe urządzenie, które przypominało pager. - Pojawię się do dziesięciu minut. - Mieszka pan w pobliżu? - W przyszłości... - odparł i wyszedł. * * * * * Wcisnąłem czerwony przycisk. Wszedł lekko, bez zgrzytów. Początkowo nic się nie wydarzyło. Dopiero po dwóch - trzech sekundach usłyszałem cichy syk i obok stołu zmaterializowała się piękna młoda dziewczyna ubrana w krótką czerwoną sukienkę. Długie ciemne włosy, wyraźnie zaokrąglone kształty ciała, tam gdzie to było potrzebne, ładna uśmiechnięta twarz z dużymi zielonymi oczami. Popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nie miałem pojęcia, że można tak szeroko się uśmiechać. - Jestem Lola - odezwała się miękkim głosem. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Po raz drugi tego poranka musiałem podtrzymywać szczękę. Coś dla mnie zrobić? No... na pewno znalazłoby się parę dobrych pomysłów na wypełnienie dla Loli dnia... lub nocy... Pożerałem ją wzrokiem. To chyba normalne u zdrowego mężczyzny. Jak to było na tej kartce? "Pełnokrwista LOLA zabezpieczona w wersji demonstracyjnej przed kopiowaniem. Nie dotykać LOLI w czasie odgrywania programu." Czyli nic z tych pomysłów, które wpadały mi do głowy. Nie dotykać... - No tak Lola... - powiedziałem wreszcie patrząc jak porusza się zgrabnie po pokoju. Zrobiła rundkę po pomieszczeniu, stanęła ponownie obok stołu i zniknęła. "Czas nagrania trzy minuty." No tak... rozumiem. Wersja demonstracyjna. Wcisnąłem ponownie guzik. Cichy syk, a potem znowu ona: - Jestem Lola - odezwała się. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - Tak. Wejdź na stół. Wersja demonstracyjna była całkiem dobrze przygotowana, jeżeli Lola po chwili znalazła się na stole. Lola reagowała na to co mówię. Przynajmniej wykonywała moje polecenia. - Zejdź - poleciłem. - Porozmawiamy. Zeszła i zniknęła. Minęły trzy minuty... czas upływał nieubłaganie. Ponownie wdusiłem głęboko czerwony przycisk... znowu syk i znowu Lola. - Jestem Lola - odezwała się. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - Co potrafisz jeszcze? - spytałem. Nie odezwała się. Wersja demo nie miała opcji rozmowy. - Stań na jednej nodze - rozkazałem. Stanęła. - Usiądź. Przysunęła sobie krzesło i usiadła. Robiła co kazałem. - Zdejmij sukienkę - wydając to polecenie czułem się jak świnia. Czułem, że nadużywam swojej władzy. Męska szowinistyczna świnia. Lola zniknęła. Blokada na to polecenie, czy też skończył się czas wersji demo? Wcisnąłem przycisk. - Jestem Lola - odezwała się. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - Zdejmij sukienkę - teraz przeszło mi to przez gardło troszeczkę lżej. Lola nie zniknęła, co oznaczało, że poprzednim razem jej zniknięcie związane było z upływem czasu, a nie z ograniczeniami programu. To dobrze. Może się rozebrać. Lola zrzucała powoli - bardzo powoli - czerwoną sukienkę. Powolutku rozpinała zamek. Zsunęła jeden rękaw. Potem drugi... - Szybciej - powiedziałem. - Czas ucieka... I tak nie słyszała takich poleceń... nadal trwało to bardzo wolno... zbyt wolno. Kiedy stanęła przede mną w czarnej bieliźnie minęły trzy minuty. Program demonstracyjny skończył się. Lola zniknęła. Czerwony guzik. Szybko... - Jestem Lola - odezwała się. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - Tak możesz - odparłem. - Szybko się rozbieraj...! Lola wcale nie rozbierała się szybciej. Tempo zrzucania z siebie sukienki było takie samo jak poprzednim razem. Powoli - bardzo powoli. Zsunęła jeden rękaw, potem drugi... Deja-vu... - Szybciej - powiedziałem. - Czas ucieka... ...zbyt wolno. Ponownie stanęła przede mną w czarnej bieliźnie i właśnie wtedy minęły trzy minuty. Lola zniknęła. * * * * * Z wersji demonstracyjnej nie miałem już szans wydusić czegoś więcej. To było wszystko na co było stać ten program. Odtwarzałem nagranie jeszcze parę razy wydając różne polecenia Loli. Zawsze znikała. Trzy minuty i koniec. Poszedłem po młotek i śrubokręt. Tak zaopatrzony zabrałem się do pracy nad skrzyneczką. Ktoś kto stworzył ten program wiedział jak ma wykorzystać podświadomość ewentualnego klienta. Napatrz się chłopcze na demo - potem kup pełną wersję. Informatycy... dziwni ludzie. Zawsze coś dużo obiecują... a potem... okazuje się, że możesz sobie polizać cukierek przez szybę... Wsadziłem śrubokręt w miejsce przycisku i przywaliłem młotkiem. Coś w środku zasyczało, przez moment pojawiła się Lola, a zaraz potem zniknęła. Najpierw ona, potem skrzyneczka. Zostałem sam. Wersja demonstracyjna została... skasowana? Przypomniałem sobie o rudzielcu i odnalazłem jego pager, czy kto tam wie jak się nazywało to co zostawił. Wcisnąłem guzik. Rudy powiedział, że pojawi się do dziesięciu minut. Zobaczymy... * * * * * Minęło siedem minut i rudy dzwonił do drzwi. Kiedy otworzyłem wpadł do środka tak jakby ścigała go horda psów. - Super, super - mówił. - Rozumiem, że zdecydował się pan na... - patrzył na stół. Nie widział skrzyneczki. - Gdzie jest program? - spytał. A zaraz potem dodał: - Nieważne pewnie bawił się pan w majsterkowicza... nie ma znaczenia. No to co? Kupuje pan? Byłem zdecydowany. - Tak - potwierdziłem. - Niezła sztuka, co? - spytał z krzywym uśmiechem na twarzy. - Wiedziałem, że pana to ruszy. Mężczyźni lubią takie dziewczyny... Usiadł przy stole i wypełnił formularz zakupu. Tak to wyglądało... przynajmniej. - Gotowe - powiedział po chwili. - Proszę tutaj podpisać. Spojrzałem na kartkę. Cena zaskoczyła mnie tak bardzo, że zacząłem się zastanawiać o co w tym wszystkim chodzi. Czy tutaj jest jakaś pułapka? - Tak tanio? - spytałem. - Tak tanio. - Dlaczego? - Wie pan - odparł. - W przyszłości znaleźliśmy sposób na redukcję kosztów ponoszonych przy produkcji różnych asortymentów. Informatycy proszą się o pracę, co powoduje, że zatrudniamy tylko tych, którzy żądają najmniej, a potrafią zrobić coś najlepiej. To bardzo wygodne. - Aha - przytaknąłem. Chłopak położył na stole pudełko wielkości pudełka zapałek. - A to pełna wersja programu LOLA. - Taka mała? - Wersja demonstracyjna ma za zadanie zrobić wrażenie na kliencie - odparł. - To jest program w pełnej wersji. Zupełnie niczym nieograniczony. Nie ma znaczenia czy jest to duże opakowanie, czy małe. Forma nie gra roli. Liczy się program. Musiałem uwierzyć. - Dobrej zabawy - powiedział chłopak i wyszedł. * * * * * Małe pudełko. Mały przycisk. Czerwony. Wcisnąłem go do oporu. Usłyszałem cichy syk. Wszystko gra, pomyślałem zbyt wcześnie, bo po chwili ujrzałem obok stołu barczystego mężczyznę. Gość miał na sobie czarną koszulę i czarne spodnie. Czarne włosy i ciemne oczy. Opalona twarz i surowe spojrzenie. - Ty jesteś tym frajerem co kupił LOLĘ? - spytał i poczułem, że robi mi się słabo. Uśmiechnął się. - Nie przejmuj się. Nie będzie tak źle. Jurek jestem. Wyciągnął dłoń, którą automatycznie uścisnąłem. - Gdzie jest Lola i kim pan jest? - spytałem. - Lola przyjdzie potem - odparł podchodząc do okna. - Jestem jej ochroniarzem i odpowiadam za jej życie. Przyjdzie wtedy, gdy dam jej znać. - Kiedy to się stanie? - spytałem. Ochroniarz patrzył przez okno. - Jak przyjdzie czas na to - odparł. Stanął na środku pokoju. - Co tam jest? - Sypialnia - odparłem. Poszedł tam, a ja wcisnąłem przycisk na pudełku. Obok stołu pojawił się ksiądz. Nie... nie był to ksiądz... wyglądał jak ksiądz na pierwszy rzut oka. Sutanna nie była sutanną lecz długim czarnym płaszczem. I ten kapelusz z szerokim rondem... Mężczyzna patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. - Myślałem, że jesteś starszy - powiedział. - Jestem Merrin. Nic mi to nie mówiło. - A gdzie Lola? - spytałem. - Kto to jest Lola? - spytał Merrin. Poczułem, że ktoś wykręca mi rękę i odbiera pudełko. Jurek - ochroniarz odebrał mi program. - Powiedziałem, że to ja przywołam Lolę - powiedział Jurek. - Nie ty i nie teraz. - Spojrzał na Merrina. - Co ty tu robisz? Nie denerwuj mnie tutaj. Zamknij się w pokoju i nie wchodź mi w drogę. Merrin poszedł do sypialni. Zatrzymał się na progu i spojrzał na mnie. - Sypialnia jest moja od teraz - powiedział. - Ma pan zakaz wstępu. - I zamknął za sobą drzwi. - A co z Lolą? - jęknąłem. Świat walił się u mych stóp. Co jest...? Gdzie jest rudy? Gdybym mógł go teraz dorwać w swoje ręce... Jurek gdzieś dzwonił korzystając z mojego telefonu. Program trzymał w dłoni... Lola... Wersja demonstracyjna... pułapka... - Nic się nie martw - Jurek poklepał mnie po ramieniu. - Nie będzie źle... * * * * * Ktoś dzwonił do drzwi. Poszedłem otworzyć i oberwałem łokciem w nerki. To Jurek - ochroniarz. - Od dziś ja otwieram drzwi - poinformował mnie w ten sposób. Na progu stało dwóch żołnierzy. Trzymali dużą metalową skrzynię. - Postawcie ją w pokoju - polecił im Jurek. Żołnierze wykonali polecenie i opuścili moje mieszkanie. Jurek otworzył wieko skrzyni. Zanim zajrzałem do jej wnętrza coś innego przykuło moją uwagę. Z sypialni wyszedł Merrin i podszedł do mnie. - Masz świeczki? - spytał. - Potrzebuję czarnych - dodał. - I zapałki - dorzucił. - Nie mam świeczek... - odparłem. - Czosnek? Cebula? - O co chodzi człowieku? - zirytowałem się. - Sam sprawdzę - powiedział. - Gdzie jest kuchnia? Gdzie jest spiżarnia? - Tam - wskazał mu Jurek. Odnosiłem wrażenie, że nie jestem już panem we własnym domu. Merrin poszedł do kuchni. - Gdzie jest Lola? - spytałem Jurka. - Przyjdzie... - odparł. - Kto to jest Merrin? - Uczeń... - Twój? - Mistrza... zamknij się wreszcie bo nigdy nie przygotuję się do sprowadzenia Loli. To był dobry argument. Jurek znowu gdzieś dzwonił. * * * * * - Idź gdzieś - mówił Jurek. - Zrób sobie spacer. Podaruj sobie troszeczkę wolnego czasu. Daj mi możliwość przygotowania wszystkiego tak, aby mogła już przybyć Lola. Skrzynia była już pusta. Karabiny, pistolety, maczety, bagnety, noże sprężynowe i granaty wydobyte ze skrzyni leżały obok jednej ze ścian pokoju. Jurek instalował karabin snajperski przy oknie. Ustawiał celownik optyczny... - Przygotowujesz się do jakiegoś starcia? - spytałem. Pokręcił głową. - Zabezpieczam teren - odparł. - To konieczne. Merrin znowu się pojawił. Wyszedł z sypialni i wręczył mi czarny foliowy worek. - Wyrzuć to do śmieci - wydał polecenie. - Gdzie masz telefon? - spytał. - Ja go mam - odparł Jurek. Merrin odebrał od niego słuchawkę i poszedł do sypialni. Po drodze wybierał numer. Stałem na środku pokoju trzymając bezradnie worek ze śmieciami. - No idź już - warknął Jurek. - Merrin dał ci śmieci do wyniesienia. Pretekst do tego aby pójść na spacer jest całkiem dobry. Worek podskoczył mi w rękach. Śmieci? Co Merrin włożył do worka? Ktoś zadzwonił do drzwi. Merrin wypadł z sypialni. - To do mnie - powiedział. - Przynieśli trumnę. Jurek spokojnym krokiem przeszedł przez pokój, po drodze przestawił Merrina na bok i otworzył drzwi. Trzech mężczyzn podobnych wyglądem do Jurka wpadło do mieszkania. Trumnę? - To są moi pomocnicy - objaśnił nam Jurek. - Bierzcie broń i zabezpieczamy mieszkanie. Nasz gospodarz wychodzi wynieść śmieci. Jurek wyciągnął z kieszeni pudełko i wcisnął przycisk. Czyżby już czas na przybycie Loli? Usłyszałem syk... ożyły nadzieje... i... i... zgasły gdy pojawił się nowy gość. Obok Jurka zmaterializował się kolejny mężczyzna. Kucharz. Grubas nosił na sobie standardowe ubranie kucharza. - Będziesz dla nas gotował jedzenie - powiedział Jurek do kucharza. - Ten pan z czarnym workiem w ręce to nasz gospodarz. Zapytaj go, zanim wyjdzie wynieść śmieci, gdzie trzyma przyprawy. Zrób nam coś do jedzenia... Merrin podbiegł do kucharza i złapał go za ucho. - Bez czosnku - powiedział do niego. - Bez cebuli. Pamiętaj. Worek znowu podskoczył. Co Merrin włożył do worka? Zanim wyszedłem z mieszkania dzwonek do drzwi dał znać o sobie raz jeszcze. Zjawił się pracownik zakładu pogrzebowego. Dostarczył trumnę... - To dla Mistrza - ucieszył się Merrin i zataszczył ją do sypialni zatrzaskując drzwi za sobą. Jurek ponownie uruchomił pudełko i po raz kolejny miałem nadzieję, że to już czas aby przybyła Lola. Niestety nie. Przybyła jakaś starucha. Nie miałem zamiaru czekać na kolejnych gości. Wyszedłem... * * * * * Starucha okazała się sprzątaczką na usługach ochroniarzy. Oprócz niej po moim powrocie zastałem jeszcze wartownika przed drzwiami, który stwarzał mi problemy z wejściem do domu. Z kłopotu wybawił mnie Jurek, który wytłumaczył wartownikowi, że to właśnie ten pan - wskazał na mnie - jest szefem całego interesu. Nie odnosiłem takiego wrażenia. Wręcz przeciwnie. Czułem, że nad całym zamieszaniem przestałem już od jakiegoś czasu panować. W mieszkaniu pierwszym człowiekiem na którego wpadłem był Merrin. Trzymał w ręku pudełko i wciskał przycisk. Szansa dla mnie... Kiedy wyszedłem wynieść śmieci doszedłem do jednego ważnego wniosku - muszę odzyskać dwie rzeczy: pudełko z programem oraz pager. Pudełko, gdy znajdowało się w rękach Jurka było poza moim zasięgiem. Nie miałem szans siłą wyrwać go z jego rąk. Podstępem? Może, ale przynajmniej do tej pory nie było takiej możliwości. Teraz pudełko znajdowało się w rękach Merrina, a Merrin był łatwiejszym przeciwnikiem. Szansa... Skoczyłem w jego stronę i przykro mówić, ale okazało się, że zapomniałem o pozostałych ochroniarzach. Jeden z pomocników Jurka wpakował mi w brzuch kolbę karabinu. Byłem pokonany... Merrin pokręcił z niesmakiem głową na widok mojej nieudanej akcji. - Nie rób tego więcej - skomentował. Wcisnął przycisk. Syk... Na podłodze przed Merrinem zmaterializował się duży czarny worek. - Szybko - warknął Merrin do ochroniarzy. - Pomóżcie mi go przenieść zanim się obudzi. Obudzi?! Kto? Kto się ma obudzić? Ochroniarze rzucili się do pomocy i zanieśli worek za Merrinem do sypialni. Poszedłem za nimi. Sypialnia wyglądała już zupełnie inaczej niż w czasach gdy należała do mnie. Czarna... Pusta... Na środku trumna... Otwarta... Pusta... Wokół trumny zapalone świece... Merrin kazał ochroniarzom położyć worek na podłodze i wyjść. Ochroniarze wyszli równocześnie ze mną. Zamknęli mi drzwi przed nosem. To by było na tyle. Jurek czekał na mnie. Był zły. - Dlaczego próbujesz wyrwać nam program? - spytał. - Chcę Lolę - odparłem. Sam nie byłem już pewien czy na pewno chcę. Czy jeszcze chcę... - Czekaj cierpliwie... aha i nie kombinuj z informatykami. Oni nic ci nie pomogą. Program jest poza ich zasięgiem. Nawet o tym wcześniej nie pomyślałem. Szkoda... i coś jeszcze... coś, co ożywiło moje nadzieje - na stole ujrzałem pager rudego. Pager, czy co to tam jest... Podszedłem do okna. Obejrzałem karabin. Pokręciłem głową. Po co to wszystko? - Jurek? - spytałem. - Tak? - Co to był za worek? - Jaki worek? - Merrin... no wiesz... - Przybył Mistrz. - Aha... - no tak. To powinno mi wszystko wyjaśnić. Jednak... Znalazłem się obok stołu. Szybki jak błyskawica... porwałem pager i schowałem do kieszeni. - Wychodzę - oznajmiłem ruszając do wyjścia. Nikt nie prosił abym został. Nikt mnie nie zatrzymywał. Wyszedłem... * * * * * Od momentu naciśnięcia przycisku do chwili przybycia rudego minęło pięć minut. Siedziałem w restauracji trzy ulice od swojego mieszkania. Miałem nadzieję, że nikt mnie tutaj nie znajdzie. Nikt oprócz rudego. Nie myliłem się. Rudy pojawił się i nadal był zadowolony z samego siebie. Uśmiechał się pogodnie. - Program funkcjonuje? - spytał. - Miałem z panem zrobić to co trzeba, gdy była jeszcze ku temu szansa. I to zaraz po tym jak pana zobaczyłem - oznajmiłem mu. - Powinienem był pana wyrzucić z mieszkania. Program funkcjonuje, ale Loli nadal nie ma. Mam zamiast niej ochroniarzy, sprzątaczkę, kucharza, wartownika, Merrina i Mistrza. A Loli jak nie było, tak nie ma. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie widzę szans na to aby miała się pojawić w najbliższym czasie. - Jeszcze brakuje pięciu ochroniarzy, pomocnika Merrina, sprzątacza i kelnera. Wtedy będzie komplet. Dopiero wtedy może dojść Lola oraz jej pomoc. Pokojówka, sprzątaczka, kosmetyczka i... - Stop... miała być tylko Lola... - To nie tak... dostał pan pełną wersję programu. A pełna wersja to coś zupełnie innego niż wersja demonstracyjna... - W takim razie zabierz pan ten program. - To nie takie proste. Nie mogę go zabrać. Zapłacił pan za program i licencję użytkową. Programu nie mogę zabrać. - Proszę??? - Tego programu nie można skasować tak prosto. Musimy mu zaszczepić wirusa, lub użyć innego programu, który go zlikwiduje... - Wirus... - Za drogi... Nawet u nas w przyszłości ludzi nie stać na wirusy... - Program... - Likwidator... Mam przy sobie wersję demonstracyjną, którą może pan zabrać. Na biurku pojawiła się czerwona skrzyneczka o rozmiarach identycznych jak wersja demonstracyjna LOLA. Na górze znajdował się przycisk - zielony. - To jest właśnie Likwidator.. Teraz ma pan trochę czasu. Proszę przeglądnąć wersję demonstracyjną. Ciekawe czy będzie panu odpowiadała. Jeżeli tak to proszę mnie przywołać. * * * * * Wróciłem do swojego mieszkania. Program LOLA szalał... Jurek ponownie musiał tłumaczyć wartownikowi przy drzwiach, że powinien mnie wpuścić. Jestem w dalszym ciągu właścicielem tego mieszkania i mam pełne prawo w nim przebywać. Kucharz, nie wiadomo dlaczego, wyszedł z kuchni przywitać się ze mną. Grzecznie zapytał na co miałbym ochotę, ale nie czekał już na odpowiedź. Wrócił do kuchni. Po co pytał w takim razie? Merrin również wyszedł z sypialni i zaczął wszystkich delikatnie uciszać. - Zamknijcie się, albo porozbijam wam głowy - mówił. - Mistrz zasnął. - Ujrzał mnie, zmarszczył czoło i wrócił do sypialni. Po chwili pojawił się znowu z czarnym foliowym workiem w ręku. Podszedł do mnie i z głupim uśmiechem na ustach wręczył mi worek. - Idź wynieść śmieci - powiedział. Zlekceważyłem go i poszedłem do kuchni. Kucharz zaskoczony moim wtargnięciem zapytał czy coś się stało. - Idź pan do pokoju - powiedziałem do niego. - Ochrona chce z panem porozmawiać. Kucharz nie należał do rozgarniętych i od razu połknął przynętę. Wyszedł z kuchni, a ja szybko zamknąłem za nim drzwi. Miałem chwilę ciszy... Położyłem wersję demonstracyjną likwidatora na stole i wcisnąłem przycisk. Usłyszałem syk... Obok mnie zmaterializował się żołnierz. Obładowany różnymi rodzajami broni stał przede mną na szeroko rozstawionych nogach. Pomalowana w czarne pasy twarz nie wróżyła nic dobrego. - Kogo mam zlikwidować? - spytał. I to mi się spodobało. - Wszystkich w sypialni i w pokoju - odparłem bez namysłu. - I jeszcze przed drzwiami. Żołnierz pokiwał głową i... odwrócił się na pięcie. Obszedł kuchnię raźnie maszerując. Uderzył w powietrze pięścią. Kopnął w szafkę urywając w niej drzwi i... zniknął. Nikogo nie zlikwidował. Wersja demonstracyjna... To tylko pokaz. Pełna wersja zlikwiduje ochroniarzy, kucharza, Merrina i innych... Jeszcze raz włączyłem program... Żołnierz wyglądał imponująco. Moim zdaniem spokojnie poradzi sobie z ekipę Jurka. - Kogo mam zlikwidować? - spytał. - Idź do sypialni i rozwal wszystko co się da. Mistrza też. Zrobił ponownie to samo co poprzednim razem. Zwiedził kuchnię i zniknął. Kopnął w leżące na podłodze drzwiczki szafki. Pełna wersja programu... to było mi potrzebne. Nie miałem czasu na kolejne sprawdzenie wersji demonstracyjnej. Musiałem działać... Kucharz powrócił. Wywalił kopniakiem drzwi kuchni. Akurat zdążyłem schować pod stół skrzynkę z programem likwidatora. - Nie rób tego więcej bo nic panu nie dam do jedzenia - powiedział. A dostałem już coś? Wyszedłem z kuchni i poszedłem do sypialni. Na progu zostałem zatrzymany przez ochroniarza. - Tam nie wolno - powiedział. - A gdzie mogę? Wzruszył ramionami. Pomocy udzielił mu Jurek. - Co się dzieje? - spytał. - Potrzebuję w swoim mieszkaniu pozostać sam - odparłem. - Chociaż na minutę... potrzebuję cichego i spokojnego miejsca... - Została łazienka - powiedział Jurek. - Ale ciągle z niej ktoś korzysta. Poszedłem do łazienki i zamknąłem się w niej. Cisza... wyciągnąłem pager i wcisnąłem przycisk. Czekałem na rudego... * * * * * Siedziałem na podłodze w łazience od czterech minut, kiedy ktoś zaczął dobijać się do drzwi. - Zajęte - odparłem. - Wiem - powiedział Jurek. - Przyszedł ktoś do ciebie. Otworzyłem drzwi. To rudy. Wszedł do łazienki i zaraz potem zamknąłem za nim drzwi. Usiadł na podłodze. - Nieźle pan tutaj się urządził - skomentował moją aktualną sytuację mieszkaniową. - To zasługa pańskiego programu - odparłem złośliwie. - Mam nadzieję, że likwidator rozwiąże ten problem raz na zawsze. - O tak... o to pan może być zupełnie spokojny. Tuż przed przybyciem do pana rozmawiałem jeszcze krótko z informatykami i przedstawiłem im pańską aktualną sytuację... Nieźle ich to rozbawiło, ale zapewnili mnie, że aktualnie, oprócz wirusów oczywiście, na rynku oprogramowania, nie ma nic lepszego do zwalczania innych programów jak likwidator. - Mam nadzieję... ma go pan? Rudy wyciągnął pudełeczko. Było identyczne jak LOLA. - Proszę - podał mi pudełko. - Tutaj tylko podpis - podał mi kartkę i długopis. Podpisałem. Rudy wstał. - Powodzenia - rzucił kierując się do drzwi. - Mam nadzieję... * * * * * - Dzień dobry panu - usłyszałem. - To gdzie ta rura? Stał przede mną hydraulik. - Gdzie jest żołnierz? - wyszeptałem pytanie. Traciłem z nerwów zdolność mówienia. Hydraulik wzruszył ramionami. - Ja tam nic nie wiem - odparł stawiając na podłodze torbę z narzędziami. - Mam naprawić rurę. Popatrzyłem na pudełko. Przed momentem uruchomiłem program likwidator i zgodnie z planem powinienem był ujrzeć żołnierza. Zamiast niego ujrzałem hydraulika. Rudy pomylił programy... a może nie pomylił? Może jestem aktualnie obiektem doświadczalnym? Wcisnąłem raz jeszcze przycisk. Hydraulik wypakowywał torbę... usłyszałem syk... obok mnie zmaterializował się młody chłopak w roboczym ubraniu. - No jesteś Jasiu - powiedział na jego widok hydraulik. - Ten pan ma uszkodzoną rurę. Musimy zlokalizować uszkodzenie i naprawić je. Wcisnąłem ponownie guzik. Znowu syk... znowu ktoś nowy... niestety nie żołnierz... stara kobieta z wiaderkiem w ręku. - Już? - spytała. - Co już? - odparł pytaniem na pytanie hydraulik. - Jeszcze nie zaczęliśmy... poczekaj trochę Krysiu... panu też zależy aby szybko skończyć. Tak on miał rację. Zależy mi aby szybko skończyć... ale z tymi tam w pokoju... Wcisnąłem ponownie przycisk. Ktoś równocześnie zapukał do drzwi. - Zajęte... - powiedziałem. Usłyszałem syk... - Ja otworzę - zadeklarował się pomocnik hydraulika. Obok sprzątaczki ujrzałem nowego człowieka. Starszy mężczyzna z kielnią w ręku. Murarz... - Ja posprzątam - rzuciła sprzątaczka. - Już mogę? - spytał murarz. - Co chcesz Kryśka sprzątać? - zirytował się hydraulik. - Jeszcze nie zacząłem... A ty? - spojrzał na murarza. - Dajcie mi zrobić swoje... - Chciałbym skorzystać z toalety - to był Merrin. - Mistrz też potrzebuje... - Powiedz Mistrzowi - rzuciłem przez zaciśnięte zęby, - aby załatwiał swoje potrzeby w trumnie. Łazienka jest dla innych... Jasiu zamknął drzwi. Merrin stał tam chyba nadal. Wyciągnąłem pager rudego i wezwałem chłopaka. Usiadłem zrezygnowany na podłodze. Zaczynało mnie to przerażać... * * * * * Walenie do drzwi zlało się z uderzeniami młotka o ścianę. Hydraulik robił dziury w ścianie. Sprzątaczka zbierała odpryskujące kawałki ściany do wiaderka. Murarz palił papierosa siedząc na wannie. Otworzyłem drzwi. - To znowu ten pan - powiedział Jurek wprowadzając rudego. - To chyba nie ten program - powiedziałem do chłopaka zaraz po tym jak za Jurkiem zamknęły się drzwi. Rudy pokiwał głową... - Muszę przyznać, że nie jestem w stanie tego zrozumieć - odparł. Jedno co było w tym wszystkim troszeczkę przerażające był fakt, że już się nie uśmiechał. - Informatycy zapewniali mnie, że nie ma powodu do obaw. - Wie pan co? Niech mi pan już nic nie mówi o waszych informatykach... pomyślmy co można z tym tutaj zrobić. I nie chcę słyszeć o kolejnym programie... Hydraulik nie przerwał swojej pracy. Jasiu dzielnie mu asystował. Krysia sprzątała, a murarz podszedł do nas. - Mogę przyłączyć się do panów? - spytał. - Nie - odparłem. - Proszę odejść. Najlepiej niech pan zniknie, dobrze? Niech pan gdzieś idzie w kąt i palnie sobie tą kielnią między oczy... Obrażony wrócił na swoje miejsce na wannie. Nie zniknął jednak. - Wirus - rzucił rudy. - Muszę sprowadzić wirusa. * * * * * Siedziałem i czekałem. Nie miałem nic innego do roboty. Minęła godzina. Potem następna i jeszcze jedna. Wreszcie rudy powrócił. - Co tak długo? - spytałem. - Załatwiałem kredyt - odparł. - Mówiłem, że wirusy są drogie. Wziąłem kredyt na pana, co wydaje mi się logiczne, gdyż to o pańskie programy cały czas się rozchodzi. To pana programy. Pan je kupił. Wszystko układało się w logiczną całość. Specjalnie te programy były takie tanie. Wirus kosztował całkiem niezłe pieniądze. Tak duże, że bez problemu można było pozwolić sobie na to aby programy Lola i Likwidator sprzedać tak tanio. - Tak tanio... teraz rozumiem. Kredyt... ile? - Wolałby pan nie wiedzieć... - Ale... ile? Powiedział. Zbladłem. To znaczy, tak myślę... serce biło jak oszalałe. - Ale... w jaki sposób ja go spłacę? - spytałem. - Pan już nie... - odparł. - Pana rodzina. Dzieci... one spłacą... Wirus... kredyt... spłata... - Zróbmy to... gdzie jest wirus...? - Tutaj... - podał mi litrowy słoik. Pusty. Słoik był zamknięty. - To co pan widzi w środku to wirus. Wystarczy otworzyć słoik i postawić go na podłodze... reszta zrobi się sama... Coś czułem, że po raz kolejny jestem nabijany w butelkę... Problem polegał na tym, że w słoiku nic nie było... nic tam nie widziałem. - Proszę tu zostać - powiedziałem do rudego. Pokręcił głową. - Nie mogę - odparł. - Mam już kolejne spotkanie w interesach. Wyszedł. Zostałem z programem likwidator sam na sam w łazience. No i z wirusem... * * * * * Odkręciłem wieczko. Hydraulik nadal walił młotkiem jak szalony. Słoik był pusty. Otwarty. Nic się nie działo. Odczekałem minutę, a potem zamknąłem słoik. To by było na tyle... interesy z ludźmi z przyszłości wcale nie wychodziły na dobre... Wirus zmaterializował się zupełnie niespodziewanie w chwili gdy straciłem jakąkolwiek nadzieję na jego istnienie. Myślałem, że po raz kolejny zostałem wrobiony w coś z czym sobie nie poradzę. Bywa i tak... Wirus miał około trzydziestu lat i posturę zdrowego mężczyzny. Blond włosy, niebieskie oczy i ostre rysy twarzy. Nosił elegancki beżowy garnitur. Usiadł obok mnie i wskazał na ekipę demolującą moją łazienkę. - Nieźle, co? - spytał. Pytanie mogło dotyczyć wszystkiego. O co konkretnie mu chodziło nie miałem pojęcia. Zresztą nie za bardzo mnie to interesowało. Wirus... nie tak go sobie wyobrażałem. Podał mi małą fiolkę. - Proszę to wrzucić do słoika - polecił. Fiolka była pusta. Powiedziałem mu o tym. - Wiem - odparł. - To tylko złudzenie. Proszę wsypać zawartość do słoika. Zrobiłem to. Czułem się przy tym dość dziwnie nie widząc co przesypuję... powietrze... Po chwili obok zjawiła się dokładna kopia wirusa. I potem jeszcze jeden... i jeszcze... Trwało to przez kilka sekund, aż w łazience zrobiło się trochę ciasno. Kilka wirusów... pięciu... stało przede mną. - Możemy działać... - odezwał się ten, który pojawił się pierwszy. - Wy trzej - wskazał najbliższych - idziecie do pokoju. Dokładnie przeszukać i zniszczyć. Wirusy wyciągnęły z kieszeni coś co przypominało pistolety. - Zwalicie mi na głowę policję - powiedziałem widząc broń. - Ma tłumik i strzela programem kasującym - odparł Wirus. - Nie ma obawy. Nie narobimy zbyt dużo huku. Przy odrobinie szczęścia za minutę będzie po wszystkim. Trzy sztuki wyszły. Dwie zostały. Wyciągnęli broń. - Ty... z kielnią - rzucił Wirus do murarza. Murarz obserwował nas już od jakiejś chwili, ale do tej pory wcale się nami nie interesował. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Teraz musiał... Wirus wymierzył do niego i nacisnął spust... Nie usłyszałem strzału, lecz ciche drapanie... Murarz zniknął... Drugi wirus strzelił do hydraulika... ten też zniknął... młotek poszybował w powietrzu i upadł na podłogę... kolejny strzał... sprzątaczka... następny... Jasiu... Wirusy wykasowały program. Likwidator przestał istnieć. Drzwi od łazienki wyleciały z hukiem. Do środka wpadł jak oszalały Jurek. Przerażenie emanowało z niego na odległość. - Ratuj - rzucił do mnie i w tej samej chwili wirusy, które wykończyły likwidatora oddały celne strzały do ochroniarza. Zniknął... Do łazienki weszli pozostali z ekipy wirusa... - No... - powiedział jeden z nich. - To wszystko... Poszli do pokoju i usiedli przy stole. Poszedłem za nimi. Jeden z nich wyciągnął z kieszeni małe pudełko i nacisnął przycisk. Pojawił się mały robot pchający przed sobą wózek z alkoholem. Dojechał do stołu i zaczął rozkładać kieliszki. Jeden z wirusów rozlewał wino. - Napije się pan z nami? - spytali. Odmówiłem. Poszedłem posprzątać... * * * * * Wirusy piły już piątą godzinę. Raz tylko spytałem ich grzecznie, kiedy to wszystko się skończy. Roześmiali się tylko i nie udzielając mi jakiejkolwiek odpowiedzi pili dalej. Robot dowoził im co jakiś czas alkohol, co nie wróżyło nic dobrego dla mnie. Mogli tutaj zostać jeszcze godzinę, ale równie dobrze mogli nigdy stąd nie odejść. Postanowiłem jeszcze raz skontaktować się z rudzielcem... * * * * * Zjawił się po trzech minutach. Przybywał coraz szybciej. Zarabiał coraz więcej... za programy nie dostał zbyt dużo, ale za sprzedaż wirusów musiał zainkasować całkiem niezłą sumę pieniędzy. - Mam coś dla pana - powiedział zaraz potem gdy przedstawiłem mu problem. - Mam wersję demonstracyjną pełnego programu skanującego. Program czyści pana otoczenie od wszelkich wirusów. Nie musi się pan obawiać, działa bez jakichkolwiek problemów. Bez skutków ubocznych... - Drogi? - spytałem znając już odpowiedz. - Raczej tak - odparł tak, jak się spodziewałem. - Cena takiego programu to cena, jaką pan zapłacił za wirusy, plus cena za licencję oraz koszty manipulacyjne. - Kredyt? - Ma pan już jeden - podpowiedział drapiąc się po głowie. - Teraz raczej musi to być gotówka. - Nie mam... - Ma pan to - pokazał ściany. - Może pan sprzedać mieszkanie... chętnie je od pana odkupię. Czyżby cała ta afera z programami służyła tylko temu abym sprzedał mieszkanie? - Nie - zdecydowałem. - Wynajmę im pokój gdzie będą mogli pić do upadłego. Na razie jeszcze żaden z nich nie zaczął śpiewać i mam nadzieję, że nie zacznie tego robić... Rudy troszeczkę się zmartwił. - Szkoda - powiedział. - Ładne ściany... Położył wersję demonstracyjną programu czyszczącego okolicę od wirusów na podłodze i wyszedł poważnie już zmartwiony. Pokrzyżowałem jego plany? Podniosłem wersję demonstracyjną z podłogi i wyrzuciłem do śmieci. Zabrałem krzesło z kuchni i poszedłem z nim do wirusów. Usiadłem przy stole. Uśmiechnąłem się do nich. Robot postawił przede mną kieliszek. - Czy dostanę coś do picia? - zapytałem. Bielsko-Biała, sierpień 2000 Mariusz Czylok Wielkie Dżdżu Iowa wprowadził statek w atmosferę Wielkiego Dżdżu bez żadnych problemów. Nie zawsze tak dobrze to wychodziło. Tym razem wszystko było w porządku. Oczywiście jeżeli nie brać pod uwagę radia, które włączyło się zaraz po wejściu w atmosferę planety. Wnętrze pojazdu wypełnił melodyjny głos spikera: - Witamy tych wszystkich, którzy odważyli się włączyć radio. Zaraz potem dołączył się drugi głos: - Mniej serdecznie witamy tych, którzy nie włączyli radia. - A ze wszystkimi pozostałymi nie witamy się wcale. - Tak, to by było na tyle jeżeli chodzi o wstęp. Teraz sprawy ważniejsze. Ten głos, który teraz słychać to mój głos. Jest miły, spokojny i usypiający. - A teraz słychać inny głos. To mój głos. Jest również miły i piękny. - Nie widać nas, ale słychać. Chcieliśmy wystąpić w telewizji, ale wygląd mojego kolegi, a szczególnie jego twarz zamknęła nam drogę przed kamery. - W tym miejscu muszę wtrącić parę zdań. Słuchaj no, ten pan, który zatrzymał nas przy wejściu do budynku telewizji patrzył na twoją twarz. I to dlatego nie pozwolono nam wejść dalej. I tak dobrze, że to tylko tak się dla ciebie skończyło. - Zostawmy ten śliski temat, aha i miałbym do ciebie jeszcze jedną prośbę ... - Tak? - Bardzo cię proszę abyś otarł usta, bo masz na dolnej wardze i na brodzie zaschniętą pastę do zębów. Oj nie, to nie może być pasta do zębów, ty przecież nie masz zębów. - Mam zęby w przeciwieństwie do ciebie, ale za to nie mam brody. - Każdy człowiek ma brodę. - Bzdura. Ja nie mam, ty jak widzę też nie masz brody, chociaż pod tą warstwą brudu trudno cokolwiek dojrzeć. Słuchaj ty masz właściwie włosy? - Tak. Owszem, mam. Ale nie takie jak u ciebie na języku. - Oj, ty musisz postarać się o mocniejsze szkła w okularach. To nie był język. Siedzący obok Iowy drugi podróżnik - Utah - wyłączył radio i przytrzymał okulary na nosie, aby nie spadły na podłogę. - Tego nie da się słuchać. Ale swoją drogą nie wiedziałem, że mogą tutaj mieć rozgłośnię - stwierdził. I po chwili dodał: - Mówię ci, Iowa, nabawimy się tylko grzybicy, albo innej cholery. Lepiej trzeba było odmówić. Planeta zalana była całkowicie wodą. I wiecznie tutaj padało. Non-stop tylko deszcz i deszcz. - Zawsze tak mówisz na początku każdej imprezy - odparł Iowa włączając automatycznego pilota. - Ale potem, kiedy wydajesz zarobione ciężko pieniądze o wszystkim zapominasz i wszystko jest w porządku, prawda? Tak będzie i tym razem, zobaczysz. - Zobaczysz i zobaczysz, o ile przeżyjesz. - A dlaczego miałbym nie przeżyć? - Myślę o sobie. Nie znoszę deszczu. Nie znoszę wody, a tutaj podobno nigdy nie przestało jeszcze padać. - Taki klimat, taka planeta. - Wielkie Dżdżu. Co za kretyńska nazwa dla planety. Chodźmy lepiej zobaczyć co słychać u naszego pisarza. Przeszli obaj do innego pomieszczenia, a stamtąd po schodach w dół i stanęli nad metalową klapą. Nasłuchiwali przez chwilę w milczeniu. - Pisze? - spytał szeptem Iowa. Jego towarzysz podróży pokręcił głową. - To co jest? Ma pisać. Pochylił się i szarpnął za uchwyt podnoszący klapę. Nie drgnęła nawet o milimetr. - Utah? - Tak, wiem... klucz - Utah wyciągnął z kieszeni metalowy klucz i otworzył nim zamek umieszczony we włazie. Pomieszczenie, w którym więziony był pisarz wysprzątane zostało na medal. Pisarz leżał w łóżku przykryty kocem w szkocką kratkę. Iowa przypiął medal do piersi pisarza i uśmiechnął się do niego. To znaczy do pisarza się uśmiechnął, nie do medalu. - I jak leci? - spytał, a w odpowiedzi otrzymał kilka kartek maszynopisu. Iowa zaczął czytać. Utah zlustrował raz jeszcze pomieszczenie. Pisarz nie sprawiał żadnych kłopotów. Zachowywał się poprawnie, utrzymywał czystość i przede wszystkim był tani jako więzień. Takiego gościa można było przetrzymywać do końca świata. Chociaż z drugiej strony byłaby to lekka przesada. Na szczęście dla pisarza nie mieli zamiaru tego czynić. Pisarz został dostarczony na statek trzy tygodnie temu. Miał przebywać u nich aż nauczy się dobrze pisać. Po efektach pracy pisarza można było sądzić, że uwolnienie nigdy nie nastąpi. Do tej pory pisarz napisał trzy powieści, których nie wydał; na szczęście - oczywiście dzięki staraniom wydawców. Powieści pisarza były pozbawione zupełnie sensu i logiki. Nie można było ich streścić, gdyż nie wiadomo było o co w nich chodzi. Zarobił na tym straszne pieniądze, gdyż wydawnictwa zabijały się o to, które z nich ma płacić pisarzowi tylko za to, aby więcej już nie pisał. Wydawcy zebrali pewną kwotę i zapłacili dwóm podróżnikom aby zabrali pisarza w podróż i nauczyli go pisać, a przede wszystkim aby nauczyli go zasad ortografii. Była to gwałtowna reakcja ze strony wydawców, aczkolwiek całkiem usprawiedliwiona poprzez fakt, że pisarz zapowiedział gotowość wydania czwartej powieści w której, tak jak i w poprzednich trzech, nie było wiadomo o co chodzi. W ten oto sposób pisarz znalazł się na pokładzie statku Iowy i Utah. Iowa już w pierwszym dniu zamknął pisarza w tym pomieszczeniu. Dał mu starą maszynę do pisania i kilka ryz papieru. Na drugi dzień musieli zamknąć go na klucz, gdyż wchodził do pomieszczeń pilotów i naciskał wszystkie świecące kolorowo przyciski. Trzeciego dnia pisarz odmówił współpracy i nie miał zamiaru pisać czegokolwiek. Zostawili go. Następnego dnia połamali mu nogi aby zmusić do posłuszeństwa i na jakiś czas zatrzymać w jednym miejscu. Przez tydzień leżał w łóżku obrażony na wszystkich i wszystko. Nie chciał jeść i pić. Utah wpadł wówczas na pomysł aby nafaszerować pisarza szarymi komórkami. Tak też zrobili i przez kolejne trzy dni pisarz był wyłączony z obiegu. Potem jeszcze raz połamali mu nogi, kiedy zobaczyli pierwszy tekst napisany już tutaj na pokładzie statku. W tekście tym widoczny był ślad pozostawiony przez szare komórki na psychice pisarza. Iowa stwierdził przed dwoma dniami, że trzeba jednak dać szansę pisarzowi i nie łamać mu znowu nóg, gdyż styl pisania i tak się nie zmieni, a ucierpi na tym tylko jego stan zdrowia. Iowa skończył czytać i wręczył kartki koledze. - Jeżeli chcesz - powiedział - to czytaj. Jeśli o mnie chodzi - muszę wyjść, albo ten facet skończy jako kaleka. Utah skończył czytać dwie minuty później. Rzucił kartki na łóżko pisarza i wyszedł zatrzaskując klapę za sobą. Zrobił to w pośpiechu. - Czasami zastanawiam się czy nie wyrzucić klucza - powiedział. - A potem zapomnieć o tym, że na tym statku jest to pomieszczenie. * * * * * Deszcz padał tutaj od zawsze. Mieszkańcy Wielkiego Dżdżu czyli około pięćdziesiąt tysięcy ludzi, włączając w to Hrabiego Harkacza, byli już do tego przyzwyczajeni. Równocześnie wszyscy oczekiwali, wyłączając z tego Hrabiego, spełnienia się przepowiedni mówiącej, że pewnego dnia Bóg zjawi się na ich planecie i uczyni z niej pustynną planetę. Jednakże nie wyobrażali sobie życia bez ciągłych opadów. Cała kolonia miała swoją siedzibę we wnętrzu góry, która jako jedyna wystawała ponad bezmiar wody na tej małej planecie. A ponadto pod górą znajdowała się kopalnia szarych komórek, które to koloniści wydobywali i rozsyłali na inne planety zamieszkałe przez ludzi. Właśnie dzięki tym szarym komórkom Wielkie Dżdżu uzyskało sławę we wszechświecie. Była to jedyna planeta, gdzie wydobywano szare komórki, tak bardzo niezbędne w procesie logicznego myślenia. Koloniści przybyli na Wielkie Dżdżu, przekopali górę adaptując ją na własne cele. Tak powstało miejsce nadające się do zamieszkania przez ludzi. Ambasadorem nowej kolonii, zwanej teraz Wielkie Dżdżu, został wredny typ mający układy z Mafią panującą nad wszystkimi koloniami - Hrabia Harkacz. Mały i gruby mężczyzna około pięćdziesiątki. Na Wielkie Dżdżu przyleciał wraz ze swoim kochasiem o pięknie brzmiącym imieniu - Klucz-Ratrak, i po tygodniu przeistoczył górę w więzienie, a kolonistów w swoich osobistych niewolników. Wydobycie szarych komórek wzrosło o trzydzieści procent, ze względu na wprowadzenie piątej zmiany pracującej w godzinach od jedenastej do dwunastej przy zachowaniu dziesięciogodzinnej doby. Pracowali w czasie, którego tak naprawdę nie było. Zaraz potem powstała gwardia Wodnych Wojowników zwanych w skrócie: WW. Na ich czele stanął Klucz-Ratrak, który po nafaszerowaniu się szarymi komórkami stał się zupełnym imbecylem. Nadmiar szarych komórek w jego ograniczonym mózgu spowodował uruchomienie reakcji zupełnie przeciwnych do zamierzonych. Krążyły różne historie na temat powstania jego imienia. Były to mniej lub też bardziej prawdopodobne opowieści, ale żadna z nich nie zbliżyła się do prawdy na tyle aby ją chociażby polizać. Klucz-Ratrak nosił kiedyś zupełnie inne imię, bardziej zwyczajne, ale od chwili wyprawy na narty w Alpy wszystko w jego życiu uległo zmianie. Mężczyzna ten funkcjonował od jakiegoś już czasu tylko i wyłącznie dzięki stałym wymianom baterii. W wieku osiemnastu lat przesadził z zażywaniem narkotyków i umarł. Hrabia Harkacz, którego Klucz-Ratrak był już wówczas kochasiem, ożywił go tworząc z młodego mężczyzny cyborga. Jednakże baterie były niezbędne, aby Klucz-Ratrak mógł egzystować. Na klatce piersiowej cyborga znajdował się otwór do którego wchodziły dwie baterie R-20. Otwór ten był zabezpieczony i na wszelki wypadek zamykany na klucz. Kluczyk od tej osobliwej skrytki znajdował się zawsze w posiadaniu Hrabiego. Kiedyś właśnie w czasie wyprawy na narty w Alpy Hrabia zgubił ten kluczyk podczas zjazdu z góry, a jadący za nim Klucz-Ratrak zauważył co się stało i zahamował obok zguby. Padł na kolana i szukał w śniegu kluczyka. Traf chciał, że akurat znalazł się na trasie przejazdu ratraka i młody mężczyzna dołączył do kluczyka. Hrabia Harkacz zauważył nieobecność swojego kochasia dopiero wtedy, gdy znalazł się na dole. Oczywiście Hrabia, a nie Klucz-Ratrak. Przeczekał tam dwie godziny, a potem wrócił na szczyt i zjechał ponownie. W połowie zjazdu natknął się na wystającą spod śniegu rękę, która wydała się Hrabiemu bardzo znajoma. Zatrzymał się obok i wyciągnął swojego kochasia. W drugiej ręce Klucz-Ratrak mocno ściskał mały kluczyk. * * * * * Utah wyłączył automatycznego pilota i przejął stery. Prowadził statek nisko nad powierzchnią planety i zwalniał. Osadził statek na wodzie i wyłączył silniki. - Nic tylko woda i woda - powiedział. - I deszcz. Iowa przeglądał wydruki komputerowe, które wyrzucał z siebie ich mózg pokładowy. - Osiemdziesiąt kilometrów na północ od miejsca gdzie teraz jesteśmy znajduje się góra, o której mówił nam Nieśmiertelny. Utah spojrzał na kolegę. - Teraz mi to mówisz? - Odpalił ponownie silniki i przeleciał na północ. Po chwili ujrzeli górę wyłaniającą się na horyzoncie. Wyrastała z wody i sięgała wysoko w stronę nieba. Wszystko to za kurtyną deszczu. Utah zwolnił i posadził statek kosmiczny na wodzie. Otworzyły się włazy, opadł trap i Utah pierwszy postawił nogę na planecie. Powoli i ostrożnie. Woda sięgała mu poniżej kolan kiedy poczuł pod piętą twardy grunt. Według danych Kosmicznego Przewodnika taki stan rzeczy miał miejsce na całej planecie. Ciężkie deszczowe chmury wisiały nad nimi. Iowa pokazał się na szczycie trapu. - Pada? - zapytał. - Wcale - Utah wzruszył ramionami mokrymi już od deszczu. - Przestań gadać i podawaj rzeczy. * * * * * Hrabia Harkacz patrzył na wartownika, który przyszedł do niego z najnowszymi wiadomościami. - Gdzie mówisz, że oni są, hee? - rozwalony na fotelu w sposób który jednoznacznie wskazywał, że za moment będzie rodził, patrzył bezmyślnie na swoje stopy z których płatami odchodziła skóra. Po lewej stronie fotela, na podłodze siedział Klucz-Ratrak i obcinał paznokcie u rąk używając do tego noża. - To mały statek kosmiczny, Hrabio - mówił wartownik. - Wygląda jak te latające talerze z dawnych czasów. Nie ma żadnej nazwy ani oznakowań. Nic. Wylądował jakieś dziesięć minut temu i wysiadło z niego dwoje ludzi ... - To co robiłeś do tej pory, że dowiaduję się o takim wydarzeniu dopiero teraz? Dziesięć minut temu, mówisz, hee ... Wiesz co? Albo nie ... - Hrabia spojrzał na Klucza-Ratraka. - Słuchaj malutki - powiedział do niego, - zabij go. Klucz-Ratrak, jak przystało na dobrego cyborga, momentalnie wykonał polecenie. Zerwał się z podłogi i skoczył w stronę wartownika, którego głowa oderwana od reszty ciała już chwilę później leżała na podłodze. Korpus martwego człowieka dołączył do głowy zaraz potem. - Nie tak - syknął Hrabia, - nie tak, mój miły. Nie niszcz posadzki tej pięknej komnaty. Krew tego ścierwa nie musi brudzić wszystkiego wokół. Klucz-Ratrak zatrzymał się nad zwłokami nie wiedząc czy dobrze wykonał swoje zadanie czy też nie. - Zawołaj Nekrusa - polecił Hrabia kochasiowi. - Musimy jeszcze o coś zapytać wartownika. * * * * * Najtrudniej było wbić pierwsze trzy podstawy podestu. Utah i Iowa robili to tak szybko jak tylko mogli. W każdej chwili Hrabia Harkacz mógł wysłać swoich Wodnych Wojowników, aby sprawdzili co się dzieje. Nieśmiertelny wynajął Iowę i Utah aby przygotowali Twierdzę na jego przybycie. To było zadanie, które musieli wykonać aby otrzymać wynagrodzenie. W sumie proste do zrealizowania, ale warunki atmosferyczne panujące na planecie i prawdopodobieństwo niebezpieczeństwa, jakie może zaistnieć ze strony Hrabiego działało bardzo deprymująco na obu zleceniobiorców. Niby to nic takiego, bo cóż może być łatwiejszego od postawienia Twierdzy na wodzie? Budując podest patrzyli co jakiś czas w stronę góry oczekując delegacji Hrabiego i być może właśnie dlatego delegacja przybyła. Utah i Iowa zdołali postawić wtedy piątą podporę. * * * * * Nekrus patrzył swoim jedynym zdrowym okiem na trupa leżącego na podłodze. - Nie żyje - stwierdził Nekrus. Był to niski mężczyzna mający ponad siedemdziesiąt lat. Z twarzy pokrytej zmarszczkami emanowało zmęczenie. Prawdopodobnie Hrabia nie pozbawił go życia tylko dlatego, że był jedynym człowiekiem na Wielkim Dżdżu, który umiał porozumiewać się z umarłymi. Nekrus był bardzo potrzebny na Wielkim Dżdżu chociażby z tego powodu, że Hrabia najpierw zabijał, a dopiero potem chciał rozmawiać. - Tyle to wiem bez twojego udziału w dyskusji - wtrącił Hrabia. - Trup powiedział, że nie żyje - twardym głosem powiedział Nekrus. - Właśnie to do niego dotarło. - Nic mnie to nie obchodzi - przerwał Nekrusowi Hrabia. - Zapytaj go o obcych. - Trup mówi Hrabio, abyś sobie te pytania wsadził w... no wiesz gdzie masz sobie je wsadzić. Hrabia splunął na rękę i wytarł ślinę do spodni. Zabrudzony i sztywny materiał spodni świadczył o tym, że Hrabia tego typu rzeczy robił dosyć często. Przyzwyczajenie, które dawało znać innym, że Hrabia jest zdenerwowany. - Zawołaj tu grupę WW - polecił Hrabia. Nekrus zniknął z oczu Hrabiego, który przechadzał się nerwowo po komnacie. Klucz-Ratrak obserwował Hrabiego śledząc jego ruchy. Idiotyczny uśmieszek nie znikał z ust cyborga. Grupa WW zjawiając się w komnacie przerwała spacer Hrabiego. Było to czterech zaprawionych w bitwach mężczyzn. Wyrośnięci muskularni mężczyźni. Tacy jakich lepiej omijać z daleka. Twarze pełne blizn i łuszczącej się skóry skierowane były na Hrabiego. Ich Capo obrzucił wszystkich spojrzeniem, które powinno uzdrawiać i wydał im rozkaz udania się w okolice obcego statku i zorientowania się czego chcą obcy. W razie jakichkolwiek wrogich reakcji ze strony obcych należało podjąć zdecydowane kroki mające zapobiec rozprzestrzenianiu się zła na Wielkim Dżdżu. * * * * * Podróżnicy patrzyli na zbliżającą się do nich kulę wody. Cztery ślizgacze, jakich używali Wodni Wojownicy do poruszania się po powierzchni planety, zbliżały się szybko i nieubłaganie. Maszyny wzbijały wokół siebie chmurę wody, co w połączeniu z bezustannie padającym deszczem tworzyło makabryczne wrażenie. Iowa i Utah stali na podeście oczekując gości. Pozbawieni jakiejkolwiek osłony i jakiejkolwiek broni stawali się łatwym celem dla WW. Cztery ślizgacze wyhamowały dziesięć metrów od nich. Kapitan Wodnych Wojowników przywitał obcych na Wielkim Dżdżu w imieniu Hrabiego Harkacza i pozdrowił również statek kosmiczny. Dlaczego to zrobił, trudno było zgadnąć, ale obaj podróżnicy przekonali się, że delegacja WW nie składa się z ludzi nad wyraz inteligentnych. Iowa przekazał życzenia w swoim imieniu dla Hrabiego, a w imieniu Utaha dla góry, co zostało przyjęte bardzo entuzjastycznie. Przyszła kolej na kapitana. Zaczął opowiadać o pogodzie, że ciągle pada i pada ... Iowa pokiwał głową i przeprosił WW, ale ma jeszcze dużo pracy, więc jeżeli nic nie stoi na przeszkodzie to on wróci do budowania Twierdzy. - Twierdzy? - słowo to podziałało na kapitana WW jak odgłos budzika wyrywającego śpiącego z głębokiego snu. - Jaka znowu twierdza? Dla kogo? Utah wskazał na niebo. - Nieśmiertelny. Stamtąd przybędzie ten, co naprawia wszelkie zło - powiedział dramatycznym głosem. - Dla niego właśnie budujemy Twierdzę, aby mógł czuć się tutaj dobrze i bezpiecznie, a z tej mokrej planety uczynił suchą pustynię. WW przerażeni nie wiedzieli co teraz robić. Czy zabić intruzów, zabrać ich zwłoki i niech porozmawia z nimi Nekrus? Czy też pojmać ich i rzucić na kolana przed Hrabią? Była to zbyt duża odpowiedzialność jak na nich. Zawrócili i pognali z powrotem w stronę góry, do Hrabiego na konsultacje. Wszyscy znali przecież przepowiednię o Bogu, który ma zmienić deszczową planetę w pustynię. Zanosiło się na to, że Bóg przybywa. Utah patrzył za znikającymi w oddali Wodnymi Wojownikami. Nie miał cienia wątpliwości, że powrócą. Fakt że byli ograniczeni umysłowo, ale równocześnie ślepo oddani Hrabiemu. - Musimy szybko skończyć budowę Twierdzy - powiedział. - Obawiam się, że nie będziemy mieć na to zbyt dużo czasu. Oni tutaj wrócą. * * * * * - Zaproście ich tutaj - powiedział Hrabia, kiedy WW zdali raport z inspekcji u obcych. - Pojmiemy ich na miejscu i zabijemy. Albo odwrotnie, to znaczy zabijemy a potem pojmiemy. Jeszcze się nad tym zastanowię. Chociaż nie, nie będę się zastanawiał. Szkoda czasu. Idźcie po nich. Niech tutaj przybędą. Przechadzał się po komnacie zastanawiając się co dalej ma robić. Przystanął przed stojącym na baczność kapitanem WW i spojrzał mu prosto w oczy. Miał zamiar splunąć na podłogę, ale nie zebrał tyle śliny na języku aby to uczynić. - Kto to jest ten Nieśmiertelny? - zapytał. - Wielki Pogromca Ghenian. Wielki Czarownik. No i to jest ten facet, o ile tak można o nim powiedzieć biorąc pod uwagę jego wygląd, który ma zmienić nasze Wielkie Dżdżu w pustynię - odparł kapitan. - Skąd to wiesz? - Wszyscy o tym wiedzą - wytłumaczył kapitan. - Każdy go zna. Historia Nieśmiertelnego jest znana na wszystkich planetach. Jak również jego wygląd. - Wszyscy tylko nie ja? - Hrabia spojrzał na swojego kochasia. - Wiedziałeś o tym? - O czym? - odparł pytaniem Klucz-Ratrak. - O tym kto to jest Nieśmiertelny i co zamierza uczynić z naszą planetą. - Nie, tego nie wiedziałem. I w dalszym ciągu nie wiem, a co on chce ... - Nic. Drobiazg. Idźcie już stąd - rzucił do WW i usiadł w fotelu. * * * * * Kiedy delegacja Wodnych Wojowników pojawiła się ponownie na horyzoncie podróżnicy już od dziesięciu minut podziwiali efekt swojej pracy - wybudowaną Twierdzę. Budowla ta nie była wcale czymś okazałym. Po prostu zwykły drewniany barak, jednakże z komfortowym wyposażeniem wnętrza. Gruby dywan, wysokiej klasy sprzęt hi-fi, tapczan stojący przy jednej ze ścian oraz stolik i dwa fotele na środku pomieszczenia. Wewnątrz Twierdzy było przede wszystkim sucho i przyjemnie. Klimatyzacja pracowała na pełnych obrotach. Twierdza była przygotowana na przybycie Nieśmiertelnego. Podróżnicy wykonali swoje zadanie. Pozostało im tylko wysłanie informacji do Nieśmiertelnego, aby przybywał na Wielkie Dżdżu. Fakt, że Nieśmiertelny wybiera się na Wielkie Dżdżu przestał być już tajemnicą. Ktoś musiał wreszcie przeciwstawić się Hrabiemu. Od chwili kiedy Nieśmiertelny sam pokonał Ghenian - obcych najeźdźców z kosmosu, jasne stało się, że nie ma potężniejszej jednostki w całym Wszechświecie. Iowa i Utah obserwowali przez panoramiczne okno Twierdzy zbliżających się Wodnych Wojowników. Byli w takim samym składzie jak ostatnim razem. Sunęli po wodzie na swoich ślizgaczach i z każdą chwilą byli coraz bliżej. Podróżnicy wyszli przed Twierdzę i od razu znaleźli się pod ostrzałem deszczu i zimnego wiatru. Skończyła się gra w podchody z Hrabią, rozpoczęła się potyczka i obaj zdawali sobie o tym sprawę. Ślizgacze wyhamowały kilka metrów od Twierdzy i kapitan WW krzyknął do podróżników by zabrali swoje szczoteczki do zębów, gdyż od tej chwili, aż do odwołania stają się oficjalnymi gośćmi Hrabiego Harkacza. Zarówno Iowa, jak i Utah nie planowali udawania się w gościnę, więc Iowa delikatnie i równocześnie bardzo stanowczo odmówił kapitanowi podróży w ich towarzystwie gdziekolwiek. Kapitan ponowił zaproszenie, ale tym razem już bez idiotycznego uśmieszku na twarzy. Iowa przeprosił raz jeszcze, że musi odmówić. Wodni Wojownicy naradzali się przez kilka sekund, czego efektem było groźnie brzmiące polecenie kapitana, skierowane do podróżników, aby natychmiast udali się z nimi do Hrabiego. Utah nie wytrzymał wreszcie tej idiotycznej słownej szamotaniny i wytłumaczył kapitanowi WW z jakiej linii genetycznej wywodzą się Wojownicy oraz Hrabia. Kapitan dopiero po kilku sekundach uchwycił obraźliwe znaczenie wypowiedzi Utah i ruszył do ataku. Moment później zorientował się, że ruszył samotnie. Zawrócił. Wydarł się na swoich kompanów i dopiero wtedy pozostali zareagowali ruszając za kapitanem do ataku. Jednakże całe to zamieszanie spowodowało, że podróżnicy znaleźli tyle czasu ile potrzeba aby ukryć się bezpiecznie we wnętrzu statku. Poderwali statek w powietrze paląc czterech WW ogniem wylatującym z dysz startującego pojazdu. Odlecieli trzysta metrów na zachód od Twierdzy i wylądowali ponownie na wodzie. Iowa wysłał w kosmos sygnał informujący o ukończeniu budowy. Nieśmiertelny odebrał go w sekundę później i ruszył w stronę Wielkiego Dżdżu. Koło maszyny niszczącej zostało wprawione w ruch. Nic już nie dało się cofnąć. Bóg był w drodze na Wielkie Dżdżu. Inny bóg już na niej przebywał o czym nikt nie miał jeszcze pojęcia. * * * * * Statek kosmiczny na pokładzie którego znajdował się Nieśmiertelny, mknął w stronę Wielkiego Dżdżu. Na jego pokładzie dwie istoty jadły właśnie późną kolację. Mała dziewczynka, z wyglądu zaledwie dwuletnia, jadła grysik. Co jakiś czas spoglądała na swojego towarzysza: wielkiego, obrośniętego ciemnymi włosami osobnika. Długi porośnięty czarnymi włosami nos przypominał bardziej burak cukrowy, niż narząd powonienia. Uszy nad wyraz rozwinięte opadały na ramiona, a małe okrągłe oczka patrzyły na dziewczynkę ze złością. - Skąd ty się wzięłaś mała dziewczynko? - zmutowany głos wibrował w powietrzu i uciekał przez szyby wentylacyjne. Gdyby trafił na szkło rozbiłby je momentalnie na drobne fragmenty. Dziewczynka spojrzała w oczy Nieśmiertelnego. - Już ci powiedziałam kosmaczu, że nazywam się Mister Mind, a nie mała dziewczynka. - Mała dziewczynka nie może nazywać się Mister Mind. - A dlaczego nie? Nieśmiertelny podrapał się swoją sześciopalczastą dłonią w czubek głowy. - Bo nie. - Argument nie do obalenia - mruknęła dziewczynka i odsunęła talerz w stronę Nieśmiertelnego. - Sam sobie jedz to świństwo. Masz tutaj może koniak? Szczęka Nieśmiertelnego zaopatrzona w rząd ostrych zębów opadła mu na blat stołu. - Jesteś małą wredną dziewczynką - powiedział. - A małe wredne dziewczynki jedzą grysik i w żadnym wypadku nie piją koniaku. Więc z łaski swojej jedz grysik, a o koniaku zapomnij. - A piwo? - Grysik. - Wino...? - Grysik mała dziewczynko. - Mister Mind. - Oj zamknij się wreszcie. - Powiedz mi kosmaczu, po co właściwie lecimy na tę deszczową planetę? Nieśmiertelny znowu podrapał się po czubku głowy. Dziewczynka patrzyła na niego oczekując odpowiedzi. Kosmata istota włożyła do ust kawałek ciasta aby grać na czas i odwlec moment, kiedy będzie musiała udzielić odpowiedzi. Nieśmiertelny był kiedyś zwykłym śmiertelnikiem i wyglądał zupełnie zwyczajnie, tak jak wyglądają ludzie. Stał się jednakże obiektem doświadczalnym w chwili kiedy naukowcy wysłali go na orbitę, aby spędził tam weekend. Zgodził się wówczas - myśląc, że weekend minie szybko, a pieniądze jakie zarobi zainwestuje w prywatny interes, który pozwoli mu usamodzielnić się. Niestety - wysłali go na orbitę tylko na dwa dni, ale nie wrócił już nigdy na ojczystą planetę. Na żadną inną także nie. Wojskowi przejęli kontrolę nad eksperymentem i na organizmie tego człowieka wypróbowano nowej broni chemicznej. Broń ta miała spowodować, że ciało człowieka ulegnie unicestwieniu. Tak miało być. Niestety, stało się zupełnie coś innego. Mężczyzna nie dość, że nie chciał zniknąć to jeszcze ulegał metamorfozie. Wojskowi postanowili zabić mężczyznę, który powoli przeistaczał się w potwora. Odprowadzali ze statku powietrze. Napełniali statek dziwnymi substancjami. Przesyłali mu do pożywienia różne składniki, aż człowiek zmienił się w istotę - w Nieśmiertelnego. Nos zmienił się w ogromną bulwę, uszy urosły do zastraszających rozmiarów. Całe ciało pokryło się czarnymi, szorstkimi włosami. Na domiar złego Nieśmiertelny nabył umiejętności, które u zwykłego człowieka traktowane były jako coś nadzwyczaj niesamowitego. Swoim głosem powodował, że pękało szkło. Ślina miała właściwości kwasu siarkowego, a wzrok wyostrzył się tak bardzo, że aż ranił. I już wydawało się, że nic więcej nie może się wydarzyć, aż tu dwa dni temu zadławił się podczas posiłku. Zaczął się dusić i nagle zwymiotował. Wypluł z siebie małą dziewczynkę o kruczoczarnych włosach. Spojrzała na niego dużymi ciemnymi oczami i przedstawiła się jako Mister Mind. Nieśmiertelny przełknął kolejny kęs ciasta i popatrzył na dziewczynkę. - Musimy - odparł. - Hrabia Harkacz ma zupełny nadzór nad kopalnią szarych komórek. Muszę przemienić tę planetę w pustynię. - Jeżeli to zrobisz kosmaczu, wówczas znikną wszystkie szare komórki z tej planety. Wielkie Dżdżu przestanie mieć jakąkolwiek wartość. Nieśmiertelny wzruszył ramionami. - Potrafisz czarować? - spytała po chwili. - Chyba tak. - Dlaczego chyba? Nie można tak mówić. Albo coś potrafisz, albo nie. Więc jak to jest z tymi czarami? - A czy coś takiego uważasz za czary? - wysunął przed siebie pięść i rozprostował palce. Dziewczynka, znana Nieśmiertelnemu jako Mister Mind, wzruszyła ramionami. - A to? - uderzył pięścią w stół i odezwały się nożyce. - Już lepiej, ale nadal nie mogę zrozumieć w jaki sposób chcesz zamienić deszczową planetę w olbrzymią pustynię. - Poczekaj troszeczkę, a sama się przekonasz. Iowa patrzył na dzieło pisarza. - Co to jest? - spytał po raz kolejny. - Obraz. - To ma być obraz? Czy ty widziałeś kiedyś obraz? Pisarz wzruszył ramionami. Wyglądał na obrażonego. Iowa wyszedł z pokoju pisarza i po trzech sekundach wrócił z Utah. Utah przyglądał się przez kilka sekund desce na której pisarz rozsmarował czarną farbę. - Wiesz Utah, według naszego pisarza to co trzymasz w ręce to obraz. - Co ty nie powiesz? - zdziwiony Utah próbował doszukać się głębi w zamalowanej na czarno płaszczyźnie. - I co ma przedstawiać ten obraz? - Przestrzeń kosmiczną. Bez gwiazd i planet, oczywiście. Gdybym dostał białą farbę to domalowałbym jeszcze i gwiazdy, i planety. - Białą farbę mówisz? - Iowa rozglądał się po pomieszczeniu zastanawiając się skąd pisarz wziął deskę. - A co będzie z pisaniem? - Postanowiłem darować sobie pisanie powieści - odparł. - Nie wychodzi mi to zbyt dobrze. Lepiej zostawić to lepszym, natomiast jeżeli chodzi o malowanie, to ... - Jeżeli mogę się wtrącić - przerwał mu Utah. - To dobrze by było gdybyś darował sobie również malowanie. * * * * * - Panie Hrabio!!! - radiooperator Wielkiego Dżdżu krzyczał podniecony wpatrując się w ekran radaru na którym pojawiła się nagle zielona plamka. - Obcy pojazd wleciał w naszą atmosferę. - Znowu? - zdziwiony Hrabia patrzył na ekran nic tam nie widząc. Z tyłu stał Klucz-Ratrak obgryzając paznokcie. - Zbliża się do nas bardzo szybko. - Gdzie on jest? - Tutaj - palec radiooperatora wskazał pulsującą się i szybko przesuwającą się po ekranie zieloną plamkę. - Aha ... tutaj. - Teraz zwalnia ... zatrzymał się ... - zielona plamka nie przemieszczała się już po ekranie. - Wylądował. - Aha ... * * * * * Nieśmiertelny otworzył właz i spojrzał na Twierdzę. Mister Mind pojawiła się obok niego. - Pada deszcz - powiedziała. - Wiem. - I co to ma być? - spytała. - Wielkie Dżdżu. Deszczowa planeta - głos Nieśmiertelnego pomknął w stronę Twierdzy i wielkie, panoramiczne okno rozsypało się w drobne kawałki. Klimatyzacja wewnątrz Twierdzy pozostała tylko wspomnieniem. - Nie bądź taki ważny kosmaczu. Chodzi mi o ten barak. - To Twierdza - powiedział i doszedł do niego odgłos pękającego szkła. Coś trzasnęło wewnątrz Twierdzy. - Twierdza ... hmmm ... rozumiem, to znaczy tak mi się wydaje. Zaczynasz czarować? - A kto mówił, że będę czarował? - zeskoczył do wody i zatoczył ręką wokół siebie małe kółko. Woda zafalowała i uniosła się o jakieś dwadzieścia centymetrów. Następnie gwałtownie zaczęła opadać i równocześnie ląd zaczął pojawiać się ponad powierzchnią wody. Już po chwili Nieśmiertelny stał na suchym lądzie. - Jak to zrobiłeś? - Mister Mind zeskoczyła ze statku. - To takie czary, mała wredna dziewczynko. Chodź ze mną, obejrzymy Twierdzę. Wewnątrz baraku, lub inaczej - Twierdzy, Nieśmiertelny rozejrzał się szacując straty. Panoramiczne okno pozbawione było szyby, a sprzęt hi-fi pożegnał się ze szklanymi wyświetlaczami. - Rewelacyjka - stwierdził. - Można mówić, że ma być bez szkła. I tak zapomną. Ale statek odsunęli... no nic, poczekamy na nich, aż się zjawią. Miał oczywiście na myśli podróżników. * * * * * Zjawili się dziesięć minut po tym jak Nieśmiertelny wylądował na planecie. Zdziwili się ujrzawszy suchy ląd, a po wejściu do Twierdzy przypomnieli sobie o tym o czym powinni byli pamiętać. - Pękła szyba - powiedział Nieśmiertelny na ich widok. Trzasnęły szkła w okularach Utah. Iowa krzyknął z bólu. Pękły jego szkła kontaktowe. Nieśmiertelny pomyślał, że ma pecha dobierając sobie do współpracy ludzi z wadami wzroku. - Kim jest ta dziewczynka? - zapytał po chwili Utah. Patrzył mrużąc oczy. Rozbite szkła okularów leżały na dywanie. - Nie wiem, zwymiotowałem ją. Utah i Iowa nic z tego nie zrozumieli, ale nie podtrzymywali już tematu dziewczynki. Niektóre sprawy było lepiej zostawić w spokoju. * * * * * Hrabia patrzył jak Wielki Pogromca Ghenian, Wielki Czarownik, Nieśmiertelny szedł w kierunku góry. Zbliżał się do nich. Szedł pewnie przed siebie, a każdy krok powodował, że woda wokół znikała i wynurzał się ląd. Padający deszcz uderzał w suchą przez chwilę ziemię, ale nie zatapiał już raz wynurzonego lądu. Hrabia odnosił wrażenie, że deszcz stał się troszeczkę słabszy. Przepowiednia zaczynała się spełniać - przybył ten, który miał zamienić deszczową planetę w pustynię i raz na zawsze zniszczyć szare komórki. Nie wyglądał jednak jak Bóg, raczej jak stwór z piekła rodem. Chociaż trudno było to jednoznacznie stwierdzić nie wiedząc jak wygląda Bóg. Hrabia Harkacz patrzył jeszcze przez chwilę na idącego stwora, a potem odwrócił się w stronę Klucza-Ratraka. W oczach Hrabiego ujrzeć można było błyski bezradności i wściekłości. Patrzył na Klucza-Ratraka, którego mina świadczyła, że nie rozumie wcale aktualnej sytuacji. - Niech Wodni Wojownicy nie wpuszczą go do środka - powiedział. - Dopilnuj tego. Klucz-Ratrak pobiegł z nowym poleceniem w stronę głównej bramy i przekazał rozkaz wartownikom. Hrabia wrócił do swojej siedziby i starał się zapomnieć o kłopotach. Jednakże już po pięciu minutach naprzeciwko niego stał Nieśmiertelny. U jego stóp klęczał Klucz-Ratrak ocierając krew lejącą się z nosa. - Wyrwał bramę z zawiasami - powiedział Klucz-Ratrak. - Nie mogliśmy go powstrzymać. - Nie można mnie powstrzymać - odezwał się Nieśmiertelny, a jego głos zlał się z odgłosem pękających wazonów i szklanych naczyń. - Na waszą planetę przybył Pielgrzym. Zamierzam przemienić Wielkie Dżdżu w pustynię. Równocześnie chcę dać wam szansę na opuszczenie planety w ciszy i spokoju. Ewakuacja z Wielkiego Dżdżu powinna odbyć się bez paniki. - Nie mam zamiaru nigdzie lecieć - odparł Hrabia. - Wręcz przeciwnie, to ty powinieneś odlecieć stąd do wszystkich diabłów. Zresztą to gdzie odlecisz nie ma zbyt wielkiego znaczenia, najważniejsze jest to abyś zniknął z planety. - Wyruszam teraz na pielgrzymkę po planecie. Będę ją zmieniał. Macie czas do mojego powrotu. Wyszedł zostawiając zaszokowanych mężczyzn. Obaj mieli świadomość, że Pielgrzym dotrzyma słowa. * * * * * Nieśmiertelny spojrzał na dziewczynkę, a potem na podróżników, którzy byli już gotowi do odlotu. Iowa trzymał w prawej ręce walizkę z pieniędzmi, wynagrodzeniem za wykonanie zadania. Kiedy obaj odeszli Nieśmiertelny spojrzał ponownie na dziewczynkę. - Mam zadanie do wykonania - powiedział. - Nie wiem jednak co ty tutaj będziesz robić. - Jak długo cię nie będzie? - Trudno powiedzieć. Dzień, dwa, tydzień. - Znajdę sobie jakieś zajęcie. Nieśmiertelny popatrzył za odchodzącymi podróżnikami. - Utah!!! - wrzasnął i na moment deszcz przestał padać. Podróżnik obejrzał się, a potem zawrócił. Iowa poszedł dalej, w stronę statku. - Wiem, że zrobiliście co do was należało - powiedział Nieśmiertelny do Utah. - Ale chciałbym zlecić wam jeszcze jedno zadanie. Może ta dziewczynka jest wredna, ale mimo to jest to tylko dziewczynka i mam małe, co prawda ale jednak mam, wyrzuty sumienia, że wyruszając na pielgrzymkę zostawiam ją samą. Czy możecie się nią zaopiekować w czasie mojej nieobecności ? Utah skinął głową. - Nie potrzebuję opiekuna - warknęła dziewczynka. - Zostanę w baraku. - W Twierdzy - odruchowo poprawił Nieśmiertelny. - Nie ma mowy. Pójdziesz z Utah. I lepiej będzie Utah, jeżeli wzniesiecie się na orbitę. * * * * * - Co to ma niby być? Statek? I co tu tak cuchnie? - Mister Mind wytarła mokre buty o wykładzinę. - Właśnie, co tu tak cuchnie? - Utah spojrzał podejrzliwie na Iowę. Iowa siedział na fotelu. - Zapomnieliśmy zmienić pisarzowi pampersa i ... - Pisarzowi? Macie tutaj pisarza? - Marnego - mruknął Iowa. - Wstyd się przyznawać. Na domiar złego zajął się w ostatnim czasie malarstwem, o ile tak można nazwać to co on robi. - Mogłabym go zobaczyć? Iowa wstał niechętnie i poszedł z dziewczynką do pomieszczenia pisarza. Nieprzyjemny ostry zapach zwalał z nóg. - Troszeczkę pan przesadził - mruknęła dziewczynka na widok pisarza. Statkiem wstrząsnęło i przechyliło na bok. - Co to? - Silniki. Utah uruchomił silniki, wyruszamy na orbitę. - Co to za dziewczę? - spytał pisarz. - Nie jestem żadne dziewczę, nazywam się Mister Mind. Co to za medal? - wskazała na pierś pisarza, gdzie przypięty był mały medal. - Dostałem go od tych porywaczy - skinął na Iowę. - Za sprzątanie. - Porywaczy? Czegoś tutaj nie rozumiem. - Zostawię was tutaj, dobrze ? Bawcie się, no to na razie - Iowa pośpiesznie wyszedł z pomieszczenia. Zanim zamknął klapę za sobą, usłyszał jak dziewczynka zaczyna kląć, zaraz po tym jak pisarz opowiedział jej, że Iowa i Utah połamali mu nogi. * * * * * Woda znikała, wyłaniał się ląd, który po chwili ze zwykłej ziemi zmieniał się w piasek. Daleko z tyłu, za plecami Nieśmiertelnego płonęła Twierdza. Podpalił ją odchodząc. Deszcz przestał tam padać więc nic nie miało prawa zgasić ognia. Podpalenie Twierdzy było czymś co musiało mieć miejsce. Było to konieczne aby dalsza część planu mogła realizować się. Zregenerował siły odpoczywając chwilę wewnątrz Twierdzy, a później ruszył na pielgrzymkę. Każdy krok Nieśmiertelnego osuszał planetę. Deszcz z każdą chwilą był coraz mniej intensywny. Pojawienie się czwartego dnia pielgrzymki na horyzoncie grupy Wodnych Wojowników pędzących na ślizgaczach nie zaskoczyło Nieśmiertelnego. Nie zwolnił kroku aż do ostatniej chwili. Dopiero gdy WW zbliżyli się Wielki Czarownik zatrzymał się. Wokół grupy WW wyschła woda, co było oczywiście zasługą Nieśmiertelnego. Ujrzał w oczach przybyłych strach. Hrabia wysłał ich na spotkanie z Pielgrzymem, którego przecież nie tak trudno przestraszyć, lecz teraz kiedy do tego spotkania doszło ... Nieśmiertelny wyciągnął przed siebie zaciśniętą dłoń i rozprostował palce. Wojowników trafiła niewidzialna siła o mocy huraganu zrzucając ich ze ślizgaczy na ziemię. Zacisnął dłoń w pięść i ponownie rozprostował palce. Ślizgacze stanęły w ogniu. Mężczyźni w panice rozbiegli się we wszystkie strony. Nieśmiertelny obserwował ich przez chwilę, potem ugasił ogień trawiący ślizgacze i ruszył przed siebie. Pięć minut później deszcz przestał padać. * * * * * Szare komórki umierały. Był to zgon powolny i bardzo bolesny. Energię czerpały dotąd z mikroklimatu planety, który został teraz zniszczony. Nieśmiertelny spowodował zmiany w klimacie Wielkiego Dżdżu, a w konsekwencji śmierć szarych komórek. - Musimy go zabić - stwierdził Hrabia Harkacz i swoim zwyczajem splunął na podłogę. Klucz-Ratrak patrzył na Hrabiego ze strachem. Nigdy dotąd nie widział tak bardzo wściekłego Hrabiego. Nic w tym dziwnego. Nastał przecież koniec dla Wielkiego Dżdżu. Szare komórki zostały stracone. Nic nie dało się zrobić. Inteligencja kilku miliardów ludzi uzależnionych od szarych komórek znalazła się w zagrożeniu. - Nie spowoduje to powrotu do życia szarych komórek - mówił dalej Hrabia. - Ale da mi satysfakcję. Klucz-Ratrak milczał. Nie odzywał się. Wreszcie krzyknął ujrzawszy kto obok niego siedzi. Strach, który przepełniał Klucza-Ratraka był tak wielki, że aż zmaterializował się w czystej postaci. Wyszedł z cyborga i siedział teraz obok niego bez słowa. Miał wielkie oczy. - Zabij ten strach!!! - wrzasnął Hrabia. Cyborg zareagował momentalnie. W chwili kiedy Hrabia wrzasnął Klucz-Ratrak przestraszył się ponownie i miał teraz przeciw sobie dwóch przeciwników. Pokonał ich jednak bardzo szybko, a zwłoki zmasakrował i rozrzucił po komnacie. Zakrwawiony i pełny woli walki stał w szerokim rozkroku. - Idź i zabij Nieśmiertelnego. Ślizgacz prowadzony przez cyborga odmówił posłuszeństwa. Głównym powodem takiego stanu rzeczy był fakt, że deszczowa planeta przestawała być deszczową planetą. Stawała się pustynią. Deszcz przestał padać. Klucz-Ratrak kopnął ślizgacz i ruszył dalej na piechotę. Oddalił się już od góry na tyle aby stracić ją z pola widzenia. Zaczął tropić Nieśmiertelnego, którego ślady były bardzo wyraźnie odbite na ziemi. Już tylko w kilku miejscach widać było wodę, która jeszcze nie tak dawno była jedynym elementem krajobrazu planety. Biegł tropem Pielgrzyma tak długo, aż na horyzoncie ujrzał czarną kropkę. Ta czarna kropka zaczęła się powiększać z każdą chwilą, z każdym krokiem Klucza-Ratraka, który zmniejszał od niej dystans. Wreszcie kropka zmieniła się w sylwetkę postawnego mężczyzny. A potem można już było rozpoznać w tej postaci, bez obawy o popełnienie pomyłki, Nieśmiertelnego. Stwór obejrzał się i jego długie uszy zafalowały. Na krótką chwilę przysłoniły twarz. - Tylko bez czarów - warknął Klucz-Ratrak. - Załatwmy to jak mężczyźni. - Masz na myśli siebie ? Nie przeszkadzaj mi w pielgrzymce. - Przestań prosić o litość. Nie doczekasz się jej ode mnie. Nieśmiertelny bez słowa ruszył do ataku. Klucz-Ratrak był jednak szybki. Gdyby to nie był Nieśmiertelny, lecz zupełnie inny przeciwnik, to już dawno cyborg rozprawiłby się z nim. Skoczył do gardła przeciwnika w celu oczywiście zbrodniczym, ale Nieśmiertelny był już zupełnie w innym miejscu. Zniknął mu z oczu. Obejrzał się i nagle otrzymał potężne uderzenie w kark. Upadł na twarz i ponownie poczuł cios zadany ciężkim butem w głowę. Po chwili mocne szarpnięcie wyrwało go w górę i spojrzał w oczy z których wylewała się nienawiść. Nieśmiertelny wyszarpał z piersi Klucza-Ratraka klapkę i wyciągnął baterie. Klucz-Ratrak w tej samej chwili zwiotczał i stracił przytomność. Ciało cyborga upadło na ziemię wypuszczone z uścisku Nieśmiertelnego. Do ciała dołączyły również dwie baterie. Pielgrzym zawrócił na pięcie i ruszył dalej. * * * * * Hrabia Harkacz nie miał zamiaru opuszczać planety. Przez cały tydzień martwił się o Klucza-Ratraka, którego w porywie wściekłości wysłał aby zabił Nieśmiertelnego. Nie powróciła również jedna grupa Wodnych Wojowników, a na domiar złego teren wokół góry przypominał już pustynię. Krajobraz zmieniał się z minuty na minutę. Z każdą chwilą było coraz gorzej, a martwe szare komórki zaczynały już gnić i zapach wewnątrz góry stał się nie do wytrzymania. Kiedy na horyzoncie ukazał się idący w stronę góry Pielgrzym, Hrabia zrozumiał, że Klucz-Ratrak nigdy już nie powróci, a czas jaki mu pozostawił do dyspozycji Nieśmiertelny, skończył się. Ogarnęła go rozpacz i wściekłość. Był bezradny. Nieśmiertelny stanowił zbyt dużą siłę aby Hrabia mógł się mu sprzeciwić. Hrabiemu pozostało tylko jedno rozwiązanie. Wezwać Mafię. Uczynił to w ostatnim momencie. Nieśmiertelny nie bawił się w grzeczność. Kiedy dotarł do góry po prostu wyrwał po raz drugi drzwi wraz z zawiasami i odszukał Hrabiego. Hrabia Harkacz siedział w swoim fotelu. Po obu stronach fotela stało dwóch mężczyzn, których twarze nadawały się tylko na wycieraczki. Uzbrojeni w archaiczną broń półautomatyczną stanowili zbrojną grupę zaczepną Mafii. Przybyli tutaj w postaci dźwięku w ciągu kilku sekund przy użyciu kanału kosmicznego. Zmaterializowali się i byli gotowi odeprzeć każdy atak. Kanał kosmiczny był zarezerwowany tylko i wyłącznie dla potrzeb Mafii. Stanowił doskonały środek transportu. W ciągu paru sekund można było przesłać tym kanałem w dowolne miejsce wszechświata całą armię ludzi. Był to jeden z czynników dzięki któremu Mafia zyskała tak dużą władzę. Na wezwanie Hrabiego Capo wysłał na Wielkie Dżdżu dziesięciu swoich żołnierzy. W czasie transmisji trzeciego żołnierza kanał kosmiczny został nagle wyłączony i na miejsce dotarło dwóch całych i dolna część trzeciego mężczyzny. Z wiadomych względów ten trzeci, który przybył tylko we fragmencie nie nadawał się zupełnie do wykonywania jakichkolwiek zadań. - Tutaj jesteś - trzasnęły szkiełka w zegarkach mężczyzn z obstawy Hrabiego. - Miałeś czas. Zmarnowałeś go. - Zabijcie go chłopcy - warknął Hrabia. Nieśmiertelny zamrugał szybko oczami. Mężczyźni rozsypali się w proch, który opadł u stóp Hrabiego. Hrabia Harkacz wstał gwałtownie z fotela. Ręce uniosły się w stronę głowy i dłonie ścisnęły czaszkę. Hrabia krzyknął. Oczy uciekły ku górze, a potem gwałtownie opadły. Zachowywał się tak jakby coś w nim pękło, coś go odblokowało. Jakaś istota drzemiąca wewnątrz Hrabiego wyszła na zewnątrz. Hrabia przez moment błyskał niebieskim ogniem. Po chwili ustało i to. - No dobra - powiedział Hrabia zmienionym głosem. - Dosyć tej zabawy w kotka i myszkę. Do tej pory miałeś taryfę ulgową, ale od teraz wojna. - Wojna już trwa. - Nie mój drogi, dopiero się rozpoczyna - poderwał do góry ręce i nagle obaj znaleźli się w innym miejscu. * * * * * Ciemność i pustka. Cisza, która rozsadzała głowę. Takie były pierwsze odczucia Nieśmiertelnego gdy rzucony został w nieznany mu wymiar. Hrabia Harkacz spowodował, że zniknęli z Wielkiego Dżdżu i zaistnieli na nowo. Tylko gdzie? - Zniszczyłeś planetę durniu - usłyszał głos. Nie widział przeciwnika, ale głos miał tak potężne natężenie, że aż dudniło wszystko wokół. Nieśmiertelny milczał szukając wroga, który gdzieś tutaj był i czekał na błąd przeciwnika. Gdzieś po prawej stronie Nieśmiertelny usłyszał jak ktoś zapala zapałkę. Obejrzał się tam i ujrzał ogień. Hrabia Harkacz z papierosem przyklejonym do dolnej wargi szedł w jego stronę. Nieśmiertelny widział tylko postać Hrabiego na tle czerni. Z każdym krokiem, który przybliżał Hrabiego do Nieśmiertelnego sylwetka Hrabiego Harkacza ulegała zmianie. Mężczyzna stawał się coraz wyższy. I młodszy. I jaśniejszy. Kiedy zatrzymał się naprzeciwko Nieśmiertelnego wyglądał jak obłok mgły, ale nadal był rzeczywisty. Nieśmiertelny zrozumiał, że Hrabia stał się kimś prawdziwie niebezpiecznym. Niebieskie oczy Hrabiego obserwowały wroga. W tym spojrzeniu nie było litości ani dobroci. Było to spojrzenie przesycone nadmiarem szarych komórek. Hrabia wypuścił dym nosem i uśmiechnął się do wroga. - Przegrałeś z bogiem - powiedział. - Przegrałem? Kto niby jest tym bogiem? Ty? - Ja. Zawsze nim byłem i będę nadal. Mogłeś zniszczyć planetę na której byłem ambasadorem. Mogłeś zabić mojego chłoptasia, ale nie mnie ... nie mnie. - Jesteś chory. Wiesz o tym? Hrabia pokręcił głową. - To nie ja jestem chory. To ty inaczej widzisz świat. To ty inaczej odbierasz niektóre fakty. A wiesz dlaczego ? Bo jesteś inny. Spójrz na siebie idioto, nie przypominasz nawet człowieka. Fakt, że poruszasz się w pozycji pionowej o niczym jeszcze nie decyduje. Spójrz na swoją twarz. Naukowcy zrobili z ciebie potwora. Istotę, którą każdy człowiek traktuje jako ewenement. Wiesz, przez dłuższy czas zastanawiałem się co z tobą zrobię kiedy zjawisz się na mojej planecie. I długo nic logicznego nie przychodziło mi do głowy. Kiedy już przybyłeś na planetę postanowiłem, że przeczekam twoje posunięcia, zobaczę co zrobisz. Poczekałem, zobaczyłem i już wiem. Mógłbym zniszczyć cię, rozszarpać. Jednak nie zrobię tego. Jesteś dla mnie tak marnym stworzeniem ...- zawiesił głos, a następnie dodał: - Zostawię cię tutaj. I rozwiał się jak dym z papierosa. Pomknął gdzieś w pustkę wszechświata szukając innej planety, innej cywilizacji, dla której mógłby być bogiem. - Kim ty jesteś? - pomknęło w przestrzeń pytanie Nieśmiertelnego. - Kim byłeś? I dlaczego jesteś taki zły? * * * * * Statek kosmiczny podróżników wylądował na planecie znanej jako Wielkie Dżdżu. Iowa pomyślał, że trzeba będzie zmienić nazwę tej planety, wyglądającej teraz jak wielka pustynia. Cały glob pokrywał tu piasek. Mister Mind wyjrzała przez szybę na zewnątrz. - Ładnie tu - powiedziała. - O wiele ładniej niż przedtem. - Wreszcie przestało padać - odezwał się pisarz. Nadal byli zamknięci w osobnym pomieszczeniu. Pisarz stwierdził, że nie będzie już więcej próbował pisania powieści. Dziewczynka wyperswadowała mu pisanie jako sposobu na zarabianie pieniędzy. Postanowił, że wróci do domu i będzie malarzem. Mister Mind próbowała również i to wybić z głowy pisarzowi, ale bezskutecznie. Uparł się. Dziewczynka krzyknęła nagle. Coś pokrytego włosem otarło się o jej kark. Obejrzała się gwałtownie. Nieśmiertelny upadł na podłogę. Równocześnie Iowa otworzył właz i w otworze ukazała się jego twarz. - Co się... o to ty? - zdziwiony obecnością tutaj Nieśmiertelnego zadał idiotyczne pytanie. Nieśmiertelny wstał z podłogi. - Kto to jest? - spytał pisarz. - To Nieśmiertelny - wyjaśniła dziewczynka. - W jaki sposób znalazłeś się tutaj? - Byłem w nieznanym mi miejscu - odezwał się Nieśmiertelny i szkło posypało się ze wszystkich szklanych przedmiotów znajdujących się w tym pomieszczeniu. - Nie wiedziałem jak stamtąd mogę się wydostać. Pomyślałem o tobie i ... oto jestem. - A mógłbyś tutaj zostać? - spytał Iowa. - Jeżeli wyjdziesz na górny pokład i odezwiesz się chociaż słowem to popękają wszystkie szklane rzeczy, a to może być niebezpieczne. - Zostanę. - Bez obrazy, mam nadzieję - Iowa spojrzał na pisarza, a potem ponownie na Nieśmiertelnego. - A tak przy okazji twojej wizyty u nas. Czy mógłbyś nauczyć pisarza pisać? - Ale on ... - Nic nie mów wredna dziewczynko - przerwał Mister Mind Nieśmiertelny. - Oczywiście, że pomogę mu w dojściu do perfekcji. Czy mógłbym dostać próbki twojego talentu? Iowa roześmiał się. - Próbki czego? - zdziwił się pisarz. - Ale on ... - Prosiłem, żebyś się przymknęła! - warknął Nieśmiertelny. - Daj mi jakiś swój tekst. Iowa wręczył Nieśmiertelnemu kilka kartek z tekstem autorstwa pisarza. Spojrzał jeszcze raz na pisarza i dziewczynkę, a potem szybko wyszedł na górę. Zatrzasnął właz za sobą. Kilka sekund później Nieśmiertelny zdegustowany tekstem spojrzał groźnie na pisarza, a potem połamał mu nogi. * * * * * Oddalony o parę lat świetlnych od statku podróżników obłok mgły, będący do niedawna Hrabią Harkaczem, mknął przed siebie z ogromną szybkością. Mijał planety nie zatrzymując się na nich. Szukał nowego celu. Nowej cywilizacji. Mariusz Czylok Wszystkim, którzy kochają życie Nadszedł czas aby położyć swoją ciężką i równocześnie pięknie ukształtowaną głowę na miękkiej poduszce. Czas na sen. Czas odpoczynku. Po długim dniu - który akurat dogorywał z uśmiechem na ustach - skierowałem swoje piękne ciało w stronę oczekującego na mnie z utęsknieniem łóżka. Zegar wybił północ. Godzina duchów. Czas na potwory. Śmieszne, prawda...? Próbowałem nasunąć kołdrę na głowę, kiedy dotarł do moich uszu znajomy hałas - stukanie o szybę. W sumie w takim dźwięku nie znajduje się nic dziwnego... ot takie sobie stukanie. Ktoś uderza o szybę. A niby dlaczego miałby tego nie czynić? Jest szyba... ma okazję... Jednak... biorąc pod uwagę porę dnia, lub nocy, to... Acha... i jeszcze jeden szczegół: to jest szyba z mojego okna. A okno znajduje się ponad siedem metrów nad ziemią. Ktoś kto nie potrafi lewitować nie ma prawa stukać o szybę mojego okna. A jednak... I to jest dziwne w tym wszystkim. Stukanie powtórzyło się. Zamarłem. - Otwórz - usłyszałem zza okna męski głos. Ktoś tam rzeczywiście był. Uczyniłem wszystko co było możliwe aby nie krzyczeć ze strachu. Ciemny pokój zawirował wokół mnie. Usiadłem na łóżku. Patrzyłem na okno. Zaciągnięte żaluzje skutecznie utrudniały ujrzenie koszmaru zza szyby. Koszmaru? Dlaczego od razu koszmaru? Skąd mi to przyszło na myśl? Powinienem być bardziej obiektywny. Może to po prostu dostawca pizzy, albo jakiś tam przygodny sprzedawca słowników ortograficznych. - Otwórz - ponownie. - Kto tam? - wyszeptałem. Wydusiłem z siebie te dwa słowa. Nic więcej. - To ja. - Co za ja? - Popescu. Drago Popescu. Nie znałem żadnego Popescu. - Acha... - Otwórz. Wstałem z łóżka i na zdrętwiałych nogach dotarłem do okna. Powoli rozsunąłem żaluzję. - Cześć - usłyszałem. Na parapecie okna siedział wampir. Czarne włosy zaczesane do tyłu. Pociągła blada twarz z czarnymi jak węgle oczkami. Złamany nos przypominający starą bulwę. I kły... paskudne, ostre i obrzydliwe. Biała koszula. Czarna kamizelka. Czarny długi płaszcz. Nie wyglądał na gościa, który cokolwiek mógłby owijać w bawełnę. (Skąd - tak na marginesie -przyszło mi do głowy, iż mógłby coś takiego robić? Zresztą kto tam wie co wampiry lubią robić poza wypijaniem krwi ze swoich ofiar?) Wampir małym pilniczkiem wyrównywał sobie pazury. Jeżeli wierzyć temu co mówił, nazywał się Drago Popescu. (Skąd wiedziałem, że to wampir? Może to moja kobieca intuicja przebudziła się z drzemki, a może twarz tego stwora nasunęła mi to oczywiste rozwiązanie.) Kły zaczepnie wystawały spod górnej wargi. Żółte, długie i... ostre. Co takiego jest dobre przeciwko wampirom? Czosnek... Pobiegłem do kuchni i rozpaczliwie przeszukałem szuflady. Znalazłem dwie stare i zasuszone główki czosnku. Wróciłem do sypialni i pokazałem je wampirowi. Ta obrzydliwa pijawka, ten ohydny stwór, ta krwiopijcza zdechlina nawet nie przestraszył się. Prychnął tylko i z pogardą spojrzał na mnie, a potem na czosnek. - Co my tutaj mamy? - zaskrzypiał. - Czosnek? Jesteś chory? - nagle zmienił głos na ostry i brutalny: - Zabieraj to! - ponownie zmienił głos na uwodzicielsko- proszący i spytał czy może wejść. Pokręciłem głową. Język utknął mi gdzieś tam głęboko w gardle i nie nadawał się do użytku. Do niczego innego również... Pomyślałem sobie o tym, że na przyszłość muszę postarać się o kołki osikowe i srebrne kule. I o broń, oczywiście, do tych srebrnych kul. - Nie? - zdziwił się. Zastukał raz jeszcze w szybę. - Obudź się chłopie! - warknął. Ujrzałem długie, stare palce zakończone ostrymi pazurami. - Nie denerwuj mnie - syknął i popluł mi szybę. - Otwieraj! Nie wyprowadzaj mnie z równowagi. No i co? Otworzę okno... i co dalej? Sajgon...kaplica... krwiopijca wpadnie do środka i urządzi sobie zabawę... na mój koszt. A krew trzeba szanować, koniec końców krew to nie woda. Wampir to nie jakiś tam fistum pofistum tylko stwór gotowy zabijać. Patrzyłem na tą ohydną twarz Popescu nie mogąc zrozumieć jak może istnieć na tym świecie coś takiego. To wszystko wygląda na jakąś paranoję. Zamiast spać rozmawiam sobie z wampirem, który usiadł na moim parapecie. Co za idiotyzm... Drago Popescu uległ w jednej chwili gwałtownej metamorfozie. Przeistoczył się w nietoperza i runął w dół z parapetu. Finito? Uciekł? Zasunąłem żaluzję. W tym samym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Wampir? Czyżby tylko po to zmienił się w nietoperza aby zlecieć do drzwi i zadzwonić? Zbiegłem do holu i stanąłem przy drzwiach. - Kto tam? - spytałem zaglądając przez matowe szyby na zewnątrz. Poza cieniami nic nie można było ujrzeć. - Ja na konkurs - usłyszałem delikatny dziewczęcy głosik. - Na jaki konkurs? - zdziwiłem się. Paranoja paranoją, ale to urastało już do miana super wielkiego nieporozumienia. - No... na konkurs piękności - usłyszałem piorunująco proste wyjaśnienie. - Dostałam pański adres oraz informację o konkursie. To pan potrzebuje wysportowanej księżniczki, która potrafi zaparzyć dobrą kawę z ekspresu, prawda? - Nie! Nie potrzebuję nikogo do pomocy przy parzeniu kawy, nawet i z ekspresu. A już na pewno nie potrzebuję do tego wysportowanej księżniczki. - Czyli co...? Mam sobie iść z powrotem? - Raczej tak... - Nie mogę wejść? Co się dzieje? Czy wszystkim wokół odbiło? Zastanawiające... Drago pytał czy może wejść, na siłę chciał dostać się do środka. Nie wszedł. Nie wpuściłem go. Teraz i ta... księżniczka pyta czy może wejść. Po co? - Nie - odparłem i zaraz zadałem grzeczne pytanie: - A po jaką cholerę? - Nie mam gdzie spać. Jest noc. - A do tej pory pani tego nie zauważyła? - Czego? Że nie mam gdzie spać? - Nie, że jest noc. - Jest pan złośliwy. - Nie, nie jestem złośliwy. Raczej zmęczony. Chcę iść spać. - Ja też. Nie moglibyśmy tego w jakiś sposób połączyć? - Nie, idź pani stąd. Zawróciłem na pięcie i pognałem na górę do sypialni. W połowie drogi usłyszałem dzwonek telefonu. - Halo? - rzuciłem do słuchawki kilka sekund później. - Dobry wieczór panu - głos dochodzący do mnie ze słuchawki musiał należeć do człowieka zmęczonego życiem. - Dobry wieczór? - zdziwiłem się. - Jest kwadrans po północy. Pan to nazywa wieczorem? Proszę zadzwonić rano... do widze... - Nieeee!!! - ryknął. - Ja muszę z panem rozmawiać. Teraz. Chcę... muszę... powinienem pana poinformować, że już kończę... prawie kończę... zostało mi już bardzo mało... prawie nic... - Panie... powiedz pan mi wreszcie o co chodzi?! Albo nie... nic pan nie mów. Najlepiej będzie jeżeli pan się rozłączy. Dobrze? - No więc... krótko mówiąc, nie chcę przedłużać i owijać w bawełnę tego co powinienem powiedzieć. Nie robię oczywiście z tego tematu żadnej tajemnicy... za jakąś godzinę - może mniej - będę u pana. - Po co? - spytałem. - To teraz nie ma znaczenia. Po prostu przyjdę, zrobię panu to co mam zrobić i pójdę. Najważniejsze jest jednak to, że... przyjdę. - Co pan chce zrobić? Co to znaczy, że zrobi mi pan to co ma zrobić? - Wszystko w swoim czasie... najpierw muszę przyjść. Paranoja. Obłęd. Totalne szaleństwo. To jakiś wariat... - Jak? Ja sobie pana tutaj nie życzę. - Nie szkodzi. Robię podkop pod pana domem. Jeszcze trochę i skończę. Teraz musiałem na moment przerwać kopanie ze względu na małe problemy natury technicznej, ale zaraz będę kontynuować. Więc... do zobaczenia. Rozłączył się. Ktoś stukał w szybę. Znowu... Na górze. W sypialni. Równocześnie zadzwonił ponownie telefon i ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Zacząłem od telefonu. Podniosłem słuchawkę. - Buon giorno, signore - komuś zupełnie poprzestawiały się pory dnia, a na domiar złego zapomniał ojczystego języka i przemawia do mnie po włosku. A może to rzeczywiście był Włoch. Zresztą... jakie to ma znaczenie? Rzuciłem słuchawką o widełki zanim rozwiązałem problem przynależności narodowej mojego rozmówcy. Zaraz potem wyrwałem wtyczkę telefonu z gniazdka. Na wszelki wypadek skopałem jeszcze aparat. Załatwiłem telefon na dobre. Przy drzwiach ktoś oszalał i dopiero gdy zapytałem uprzejmie kto tam chce dostać w pysk, usłyszałem grobowy głos informujący mnie, że za drzwiami nie ma nikogo. - Nie rozumiem - powiedziałem próbując równocześnie zatrzymać szczękę na swoim miejscu. - Czego pan nie rozumie? - grobowy głos musiał należeć do kogoś. Kogokolwiek, a to oznaczało, że ktoś tam był. Nie oszalałem. Na razie. - Czego pan chce? - spytałem. - Nie będziemy chyba rozmawiać w ten sposób? - W jaki sposób? - dobrze wiedziałem o co chodzi. Wszyscy chcieli dostać się do środka. Każdy z tych dziwnych gości chciał w sposób ordynarny zadeptać mój czysty dywan swoimi brudnymi buciorami. - Przez drzwi... Nie będziemy chyba rozmawiać przez drzwi. - Na razie musi nam to wystarczyć. - A niech cię... - i huknął w drzwi. Zawiasy wytrzymały, a mój narwany rozmówca zamilkł gwałtownie. Ktoś parsknął śmiechem. Usłyszałem głos kobiety przeklinający czerwonego kura, który podobno z biedą wiązał koniec z końcem. ...Cokolwiek to znaczyło. - Gdzie jest ta wredota?! - ryknął ktoś. - O kogo pytasz? - wyglądało na to, że przed moimi drzwiami zebrał się tłum ludzi (chyba ludzi) czekających na sensację. - Gdzie jest ghoul? Pytam o ghoula. - Jest na cmentarzu, jak zwykle - włączył się ktoś nowy. - Rozkopuje groby. - Poszedł sam? - Nie... miał ze sobą Kupę Szczęścia. - A co z... gdzie jest Zemsta Losu? Uciekłem. Najzwyczajniej w świecie uciekłem. Jeżeli jeszcze przez chwilę miałbym słuchać tego dialogu to równie dobrze od razu można będzie zamknąć mnie w zakładzie dla psychicznie chorych. O co tu chodzi? Nadal nic nie rozumiałem... Na piętrze w sypialni rozdzwoniła się szyba. Znowu wampir? Pobiegłem do sypialni i rozsunąłem żaluzje. - To znowu ja - powiedział wesoło Drago Popescu, mój znajomy wampir. Blada twarz, czarne oczy i żółte kły nie działały na mnie budująco. Wcale nie cieszyła mnie wizyta wampira. Z drugiej strony dziwiłem się, że coś takiego w ogóle ma miejsce w moim życiu. Wampiry... też coś. Wytwór czyjejś chorej wyobraźni... A jednak... taka właśnie ohyda jak wampir, siedziała na moim parapecie i rozmawiała ze mną. - To znowu ty - mruknąłem. - Spodziewałeś się kogoś innego? - spytał. - Głos krwi mówił mi, że dobrze robię przychodząc tutaj. Mówił mi: Drago skarbie, to czas na ciebie, ten facet to twój Moby Dick, którego musisz dopaść. A muszę dodać: takie rzeczy wchodzą w krew. O czym on mówi? Moby Dick? Wchodzi w krew? - Dawaj tu swoje żyły! - warknął rzucając się na szybę. Odsunąłem się odruchowo i uśmiechnąłem się nie wiadomo dlaczego. Rozdrażniło to wampira. - Nie denerwuj mnie - rzucił. - Dawaj krew. Pokręciłem głową. - Quidquid agis, prudenter agas et respice finem - wydusił z siebie. - A to co? Łacina? Wampiry znają łacinę? - Nie wiem czy wampiry znają łacinę - odparł. - W każdym razie ja znam. Cokolwiek czynisz, czyń rozważnie i patrz końca - przetłumaczył tak na wszelki wypadek. - Po co mi to mówisz? - Abyś wiedział, że i tak cię dopadnę. Cokolwiek zrobisz i tak nie uciekniesz przed tym co cię czeka. - To jest bez sensu... - mruknąłem. - Zrobił się nam tutaj zwykły wywiad z wampirem, co samo w sobie jest zupełnie idiotyczne. Sam nie mogę uwierzyć w to, że z tobą rozmawiam. To jakaś paranoja. - Myśl sobie co chcesz - odparł wampir. - Paranoja lub nie... otwieraj! - Raczej nie... - No to inaczej: mogę wejść? Nie odpowiedziałem. Zasunąłem żaluzje i usiadłem na łóżku. Wampir... Drago Popescu... Potwór. Qudquid agis... itd. Telefony... Księżniczka... Mężczyzna robiący podkop pod mój dom... TRAAAAACH!!! Coś ciężkiego runęło na dole. W piwnicy. Zerwałem się z łóżka i zbiegłem na dół. Ktoś zapukał do drzwi. Zlekceważyłem to. Dotarłem do drzwi od piwnicy i nacisnąłem na klamkę. Drzwi ustąpiły. Ujrzałem schody po których ktoś szybko wychodził. Nikt nie miał prawa przebywać w piwnicy. A jednak był. I teraz z niej wychodził. Kto to jest? - Dokopałem się - przemówił obcy. - Wreszcie. Zatrzasnąłem drzwi i przekręciłem klucz w zamku. Obcy dotarł do szczytu schodów i napotkał zamknięte drzwi. Uderzył w nie. Pod drzwi dotaszczyłem komodę. Zatarasowałem wyjście z piwnicy. Nie powinien wyjść z piwnicy. Na razie. - Otwieraj! - wrzasnął obcy. Poszedłem w stronę drzwi wejściowych. Byłem nad wyraz spokojny. Zaskoczyło mnie to. Czyżby miał to być objaw świadczący o poddaniu się temu bezsensowi szalejącemu wokół mnie? - Kto tam? - wypowiedziałem głośno najpopularniejsze pytanie tej nocy. Zza drzwi dobiegł mnie miły młody kobiecy głos: - To ty dzwoniłeś po mnie? - Po nikogo nie dzwoniłem. Nie mam telefonu - to już teraz jest prawdą. W końcu wykończyłem telefon. - Nie szkodzi kochany, otwórz tylko i... Znowu to magiczne słowo otwórz. Uparli się wszyscy aby mnie odwiedzić, czy co? - Czego chcesz? - spytałem. - Mam ochotę na dziki seks. Z tobą. Seks bez opamiętania, bez ograniczeń. Masz ochotę na coś takiego? Bez prezerwatyw, tabletek antykoncep... - Nie... - przerwałem. Wzruszyłem ramionami i poszedłem na piętro. - Ty jesteś wariat - usłyszałem w połowie schodów. - Jesteś chory, powinieneś się leczyć. Na parapecie okna sypialni Drago czekał cierpliwie na mój powrót. Gdy wszedłem pokręcił głową. - Trzymasz się jeszcze? - zdziwił się. - Ona miała rację, wiesz o tym? Nie odpowiedziałem. Nie zapytałem nawet o kim mówi. - Nikt normalny nie odmówi atrakcyjnej blondynce, która nie nosi na codzień bielizny - dodał. - Skąd niby mogłem wiedzieć, że to coś co stoi za drzwiami i kusi... to atrakcyjna blondynka, a na dodatek nie nosi jeszcze bielizny? Myślisz, że kim niby jestem? Jasnowidzem? - Nie o to chodzi. - A o co? - Mogę wejść? - Spadaj! Wampir stracił nagle równowagę i zsunął się z parapetu. Nie miałem wątpliwości, że nic mu nie będzie. Wróci. Tacy jak on zawsze wracają. Na dole znowu ktoś pukał do drzwi. Wyłapałem ten odgłos pomiędzy uderzeniami tego faceta z piwnicy. Zszedłem na dół. Przy drzwiach wejściowych, oczywiście z drugiej strony - na zewnątrz, ktoś głośno przeklinał. - Długo tak będę tu jeszcze czekać? - usłyszałem. - Do końca świata! - wrzasnąłem. - O...! Jest tam ktoś - ucieszył się idiota za drzwiami. - Przywiozłem zamówione trumny. Trumny? Jakie trumny? Nigdy nie zamawiałem trumien. - Nie chcę trumien! - zawyłem. - Zabieraj je pan stąd. Nie zamawiałem ich. - A fotel elektryczny? - Też nie. Zjeżdżaj pan stąd. - Nie mogę. Musi mi pan potwierdzić odmowę odbioru zamówionych... Nie słuchałem go dłużej gdyż biegłem już na piętro do sypialni gdzie wampir próbował wybić szybę. Po odsunięciu żaluzji okazało się, że to nie wampir lecz... ...moja... ...femme fatale... ...Monika. Kobieta, którą kiedyś... kochałem? - Cześć, świrku - syknęła złośliwie. Jak zwykle. Brak delikatności. Zero jakiegokolwiek uczucia. I pomyśleć, że ja tę istotę - kiedyś, dawno temu - kochałem. Kochać (?) - co to znaczy? - Masz dosyć? - spytała. Czarne włosy układały się w dzikie fale wokół jej twarzy. Wyglądała czarująco. Jak zawsze... - Czego niby mam dosyć? - odparłem pytaniem. Byłem zły na siebie, że daję się wciągać w dyskusję. - Gdzie Drago? - Stałeś się jeszcze bardziej tępy niż byłeś - roześmiała się, a zaraz potem zamilkła. Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Otwieraj! - rozkazała. Jak można było kochać kogoś takiego? - Czy wy wszyscy dzisiaj powariowaliście? - Ty rzeczywiście nic nie rozumiesz - pokiwała głową. - A co tutaj jest do rozumienia? - Nie mogę na ciebie patrzeć. Nie mogę... Jak mogłam kiedyś... - Skończ z tymi głupimi sentymentami. To już historia. - No właśnie... odszedłeś ode mnie. Byłam załamana, ale potem pomyślałam sobie: dlaczego niby mam rozpaczać za tym pedałem? To tylko głupi homoseksualista, nic dla mnie nie znaczy. Tylko... w taki sposób nie należy postępować z zakochaną kobietą... rozumiesz? - Nie byłem nigdy pedałem i nadal nie jestem. - Pytałam czy rozumiesz? Nie interesujesz już mnie. Możesz być pedałem lub nie. Tylko co mam rozumieć? Pokręciłem głową. - Rzuciłam na ciebie klątwę, która dziś w nocy rozpoczęła swoją działalność. - Klątwę? - Zdziwiony? Jak zwykle zresztą... znowu zdziwiony. Tak, klątwę. Najzwyklejszą na świecie klątwę. Przywołałam masę istot, które od dawna żyją gdzieś tam w zapomnieniu. - Wampir? - Między innymi. - Księżniczka? - Jaka księżniczka? - Ten facet w piwnicy? - Jaki facet? Skończmy z tym. Otwieraj! - Nie mam zamiaru. - Jak chcesz - zrobiła zamach ręką i łokciem uderzyła w szybę. Nie spodziewałem się tego. Okruchy szkła uderzyły mnie w twarz. Poczułem jak rozrywają skórę na czole. Zasłoniłem oczy ręką i odsunąłem się od okna. Na podłogę spadła zerwana żaluzja. Zaraz potem chrzęst szkła oznajmił mi, że Monika znalazła się w środku. - Oto jestem - szepnęła. - Cieszysz się? Na dole ktoś wyłamał drzwi wejściowe. Potworny huk wstrząsnął całym budynkiem. - Gdzie postawić trumny? - usłyszeliśmy wołanie z dołu. Monika z lekkim uśmiechem błądzącym na jej grubych wargach pokrytych strupami spojrzała na mnie. - No właśnie... - powiedziała. - Gdzie postawić trumny? Na parapecie, za plecami Moniki, wylądował duży nietoperz. - Jak to... gdzie...? Nigdzie... zabieraj je stąd - warknąłem. - Spadać stąd z tymi trumnami. Nie chcę ich w tym domu. Nietoperz wpadł do pokoju i przemienił się w wampira. W Drago Popescu, jeżeli mam już być tak bardzo dokładny. Wampir rzucił na podłogę wypełniony czymś lniany worek. Wewnątrz coś poruszyło się i zaklekotało. Odniosłem wrażenie iż wewnątrz worka znajdują się kości. - Co to za świństwo? - spytałem. - Kości - odparł wampir. - Worek kości. - Wariactwo... - szepnąłem i usiadłem na łóżku. Monika roześmiała się głośno, a Drago warknął coś pod nosem. W chwilę później zupełnie niespodziewanie ktoś bardzo mocno rąbnął mnie w tył głowy. Nie miałem żadnych szans aby pozostać przytomnym. Świadomość straciłem zanim jeszcze uderzyła mnie podłoga, która zupełnie nie wiem czemu poderwała się do góry. Wróciłem do świata żywych zupełnie zagubiony. Nie wiedziałem gdzie jestem. Czerń... trochę błękitu... mgła... cisza... co jest? Kim jestem? Nie mogłem odszukać w pamięci jak się nazywam. Tylko... coś tam daleko w tle... przebijało się do mnie. Coś obcego, a jednak nie tak zupełnie obce... Monika? Kto to jest Monika? Femme fatale... sprowadzająca na moją głowę nieszczęście. Zgubę... I ostatnia myśl: worek kości... Drago Popescu, wampir. Po co mu te kości? - Klątwa - zabrzmiało to jak uderzenie pioruna. W ciszy, w tej mgle - nagle wypowiedziane słowo. Próbowałem rozejrzeć się poszukując tego kogoś, kto rzucił w przestrzeń ten wyraz. Nic. Nikogo. Przesłyszałem się. - Buon giorno, signore - tym razem po włosku. Kolejna myśl: już to kiedyś słyszałem. Ten sam głos, te same słowa. Telefon... - Tak, wiem o czym myślisz... Skąd? - O pizzy... - dokończył głos. Śmiech. - Żartowałam. Męski głos, żeńska forma. Nic z tego nie rozumiem. - Kim jesteś? - spytałem. Cisza. - Jesteś tu jeszcze? We mgle ujrzałem cień. Kontury człowieka. Ktoś szedł w moją stronę wynurzając się z błękitu. Nie dużo brakowało, a straciłbym kontrolę nad swoim pęcherzem. Bałem się... dlaczego? Nie czułem strachu przed wampirem... ani przed Moniką. W sumie dlaczego miałbym się ich bać? To coś... (ten... ta...) wynurzyło się wreszcie na tyle, abym mógł je ujrzeć, ale nie na tyle, abym mógł rozpoznać. Poza tym, że faktycznie był to ktoś (lub coś) nie wiedziałem, czy jest to on czy ona. Nie widziałem twarzy. Nie widziałem nic poza ciemnym kształtem... - Jestem Klątwą, którą rzuciła Monika na ciebie - odezwała się postać. - Od tej pory na wieki pozostaniemy razem. Można rzec... spędzimy resztę życia razem. Jesteś tutaj bo tak chciałam, chociaż przez pewien czas byłam u ciebie. Oczywiście pod innymi postaciami, ale to nie to samo co tutaj. Oszalałem. Chyba to jedyne sensowne rozwiązanie. To nie może być prawda. Zaraz... zaraz... coś przyszło mi na myśl... - Klątwo? - Tak? - Jesteś tu jeszcze? - I będę... nadal. - Czy... możesz mi powiedzieć dlaczego Monika rzuciła cię na mnie? Klątwa głośno wciągnęła powietrze. - Za brudne skarpety wrzucane przez ciebie pod łóżko - zabrzmiało to jak wyrok. - Za to, że nie zmywasz naczyń po sobie. Za krzywy uśmiech. Za pory roku. Za dolewanie oliwy do ognia. Za wszystko. Za Quasimodo też. - Za niego?! - Pretekst dobry jak każdy inny... nie ważne za co, ważny jest efekt. - Klątwo? - Tak? - A czy... my... moglibyśmy dojść do jakiegoś kompromisu? - Kompromisu? - nie widziałem wyraźnie, ale chyba uniosła brwi wyrażając swoim pochmurnym obliczem rozdrażnienie. Ponad godzinę spędziliśmy na przekonywaniu się kto ma rację. Wreszcie Klątwa ustąpiła i... ... otworzyłem oczy. Co to było? Co się ze mną działo? Koszmar. Coś...? Patrzyłem w sufit. Byłem w domu. W sypialni. W łóżku. Usiadłem i spojrzałem w stronę okna oczekując najgorszego. Żaluzje zwinięte u góry nie zasłaniały szyby. Świtało. Koszmar? - Już wstajesz? - zaspany głos Moniki wyrwał mnie z zamyślenia. Czy wstaję? Nie wiem czy w ogóle spałem, więc trudno odpowiedzieć czy wstaję. A tak z innej beczki: co robi tutaj Monika? Moja femme fatale usiadła obok mnie i wówczas coś we mnie zaiskrzyło. Spojrzałem na nią. - Monika? - spytałem. - Słucham? - Czy z tobą... wszystko w porządku? - Tak, dlaczego pytasz? - no właśnie, dlaczego pytam? Czy tylko dlatego, że Monika wcale nie przypominała mi Moniki, którą znam. Niby ta sama... a jednak zupełnie inna. Tylko co powoduje, że odnoszę takie wrażenie? Zęby? Długie żółte zęby, które zachodzą na dolnę wargę? - Byłaś u dentysty? - spytałem szukając racjonalnego wytłumaczenia tej sytuacji. Łudziłem się jeszcze. Daremnie. - Nie... po co... - urwała. Ujrzałem jej oczy... czerwone, świecące w ciemnościach. I uszy... ostro zakończone z ciemnymi włosami wystającymi z wewnątrz. - Monika? Czy aby na pewno... jesteś Moniką? - jeszcze jedna próba. Naiwna. Bez sensu... - Owszem. - Możesz mnie kopnąć abym mógł się przekonać, że to nie jest sen? - Z przyjemnością... - i gwiazdy zatańczyły wokół mojej głowy po solidnym kopniaku, jaki zainkasowałem w prawe kolano. Drzwi sypialni w tym momencie otworzyły się z hukiem. Ktoś stanął w progu. Rozpoznałem gościa. - Klątwa - syknąłem. - Kompromis? Naiwny... zdziwiony... Weszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Podeszła do łóżka i usiadła na nim obok mnie. - Zacznijmy raz jeszcze - powiedziała. Wrzasnąłem. Musiałem to zrobić. Nie mogłem inaczej. Nic to nie zmieniło. Nie mogło... Bielsko-Biała, październik 1998