JAMES PATRICK KELLY potwory Patrząc w stare lustro taty, Henry nie widział potwora. Dotknął swojego odbicia - i nic. Żadnego wstrząsu, skrytego drżenia czy choćby dreszczyku. Zazwyczaj twardniały mu brodawki piersiowe albo wgłębienia z tyłu kolan pokrywały się zmarszczkami, a jeśli akurat był w nastroju, wpełzał z powrotem pod kołdrę i bardzo usilnie myślał o kobietach w czarnych biustonoszach bez ramiączek. Tego ranka jednak - nic a nic. Wbijał wzrok w białego, grubawego golasa o rzednących włosach i pożółkłych zębach. Twarz frapująca jak paprochy z kieszeni. Marzył o długim fioletowym języku albo ohydnej bliźnie, rozwidlającej się na policzku, ale nie chciał bólu. Przynajmniej nie żeby to jego bolało. Nienawidził tego swojego budyniowatego wyglądu. Nie było w nim nic przerażającego, z wyjątkiem parszywych myśli, a o nich nie mówił nikomu, nawet Bogu. Jednak tego ranka potwór, mimo że ukryty, z pewnością zechce się zerwać ze smyczy, a Henry miał już dosyć powstrzymywania go. Coś się stanie. Zdecydował, że się nie ogoli. Szara dakronowa koszula i lśniące niebieskie spodnie z poliestru, rozwieszone na sznurku nad wanną, wyschły przez noc. Nylonowa bielizna też była już sucha, ale skarpetki z orlonu jeszcze nie, więc przewiesił je na wieszak do ręczników. Henry ubierał się w syntetyki, bo nie kurczyły się, nie mięły i mógł je prać w umywalce. Czasami, po całym dniu babrania się w cudzym plugastwie, wygotowywał swoje ubrania. Lubił też naprawdę gorący prysznic - stał w starej, pordzewiałej wannie na niby-lwich łapach przez pół godziny, aż jego skóra spąsowiała niczym róża. Woda wybijała mu z głowy wszystkie myśli, w wannie nigdy nie zdarzyło się nic paskudnego. Otworzył usta, pozwolił, by wypełniły się gorącą wodą, i splunął na ścianę. Posiadał tylko pięć koszul: szarą, białą, beżową, niebieską gładką i drugą w prążki. Do tego trzy pary spodni - niebieskie, szare i czarne. Gdy próbował zdecydować, co założy do pracy, naszła go paskudna myśl. Nawet niezupełnie myśl - raczej przebłysk, wizja samego siebie, pochylonego w stronę kamery wideo z telewizji, gdy z rękami skutymi za plecami wpychano go do radiowozu. W wiadomościach o szóstej najlepiej wypadłby w niebieskiej - gładkiej albo prążkowanej. Poklepał koszule. Może już mu odbiło, ale miał wrażenie, że jeśli dziś ubierze się na niebiesko, może właśnie sprowokować reakcję łańcuchową, którą zawsze chciał wywołać potwór. Ściągnął z wieszaka białą koszulę. Henry spożywał tylko dwa rodzaje płatków śniadaniowych - Cheerios i Rice Chex. Od lat usiłował uprościć sobie życie. Rytuał był zaporą dla złych myśli. Dlatego też zawsze przy jedzeniu Cheerios oglądał kanał z wiadomościami o pogodzie. Lubił robione z satelity zdjęcia szalejących w kraju burz, bo sądził, że mniej więcej tak pogodę widzi Bóg. Nie rozumiał ludzi, których nudziły wiadomości o pogodzie - najwyraźniej nigdy nie widzieli, do czego jest zdolna, gdy ją spuścić ze smyczy. Po śniadaniu próbował wymknąć się z mieszkania omijając kapliczkę, ale nie zdołał. Choć założył białą koszulę, potwór budził się. Henry wygrzebał z kieszeni klucz, otworzył kapliczkę i włączył światło. Był w jedynym schowku w mieszkaniu - metr na dwa metry. Zamknął drzwi na zasuwkę. Ściany były grubo oblepione zdjęciami, które wyrwał z kolorowych pism, ale nie patrzył na fotografie. Jeszcze nie. Nacisnął guzik "play" na boomboxie i rozbrzmiały bongosy - Stonesi puścili się w "Sympathy for the Devil". Ukląkł przy dębowym kufrze, który służył za ołtarz. Wewnątrz było plastykowe pudełko. W pudełku, zagnieżdżona w różowym aksamicie, spoczywała beretta. Wybrał model 92SB za uczciwą sylwetkę. Sprzedawca powiedział, że rękojeść jest raczej masywna, ale to dlatego, że mieści się w niej dwurzędowy magazynek na piętnaście naboi. W dotyku beretta była zimna jak wąż, trzydzieści pięć twardych uncji stali, anodyzowanego aluminium i czarnego plastyku. Zacisnął prawą dłoń na rękojeści i poczuł, jak łagodnie wrzynają się w skórę szorstkie nacięcia z przodu i tyłu uchwytu. Wstał, podparł prawą dłoń lewą, wyciągnął ręce i zawył wraz z Jaggerem: - Auuuu! Schwarzenegger dygotał w szczerbince - nawet cyborgi lękały się tego, co czaiło się wewnątrz Henry'ego Westa. - No! - Waga pistoletu przyprawiała o dreszczyk - broń była bardziej realna niż on sam. - Bach! - krzyknął i pozwolił rękom opaść. Zarośnięty Manson skrzywił się z aprobatą. Madonna kusiła cyckami. Potwór przeciągał się, jego pazur pełzł w górę przełyku Henry'ego. Wtedy obrócił się i skasował Roberta Englunda, bach, Davida Duke'a, bach, i Mike'a Tysona, bach bach bach. Spoceni kolesie z Metalliki patrzyli wściekle. Imelda Marcos siliła się na uśmiech. Henry pozwolił, żeby zalał go czarny deszcz złych myśli. Podda się, uwolni potwora w autobusie na Market Street albo w banku First Savings, tam, gdzie ta kasjerka-wiercidupka nigdy na niego nie spojrzała, gdy realizował czeki z wypłatą. Albo wejdzie strzelając do knajpy Rudy's Lunch Bucket, jak ten facet w Teksasie, i będzie tylko zmieniał magazynki, aż nabije nowy rekord w konkurencji "masowe morderstwo". No, chyba że akurat Stefan obsługiwałby klientów. Stefan zawsze dawał mu dodatkowego pikla. Albo po prostu sam zassie kulkę, pociągnie wielki, krwawy łyk śmierci. Osunął się na Jima Jonesa, śmiejąc się, żeby nie wrzeszczeć. - Boże, czemu ja? - zapytał, skrobiąc lufą szczecinę na podbródku. - Może odpuściłbym to sobie, co? Ale Bóg nie słuchał. Mógł być wszędzie, ale to wcale nie znaczyło, że chciał być wszędzie. Bóg nie zapuściłby się tutaj, nie wtedy, gdy Henry celebrował masakrę. Gdy muzyka ucichła, z powrotem wcisnął pistolet w jego aksamitne łoże. Miał wrażenie, że rozpadł się na dwóch odrębnych Henrych, a każdy z nich był wilgotny i wyczerpany. Część jego umysłu traktowała to jak jakiś wariacki żart, jak pląsy Jaggera, udającego Lucyfera na którejś ze scen. Przecież beretta nie była nawet załadowana - schował naboje pod zlewem, za papierowymi ręcznikami. Skoro jednak było to tylko na niby, czemu miał z tego więcej przyjemności niż z pizzy z pieczarkami z dodatkiem karafki różowego chablis Carlo Rossi i nowego pornola? Może z początku była to tylko zabawa, ale teraz chyba stała się rzeczywistością. Pod wpływem pistoletu był twardy niczym cegła. Reszta jego życia była trującą mgłą. Zamknął za sobą drzwi kapliczki i wrócił do lustra, jedynej rzeczy, którą zachował opuszczając dom ojca. Stwór wyszczerzył się do niego. Dźgnął kciukiem, rozmazując odbicie oka. Poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Wtedy pomyślał, że wie, co się stanie. Monstrum chciało kogoś dotknąć, a on miał zamiar mu na to pozwolić. Nowym kierowcą autobusu była puszysta kobieta z twarzą jak księżyc w pełni. Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem, gdy wsunął dolara w jej wyciągniętą dłoń. Jego opuszki przemknęły po fałdkach jej skóry. Był dla niej nikim, kolejnym zerem. Zapętlona, mordercza furia potwora gromadziła się jak ładunek elektryczny, kiedy kobieta szturchnęła automat z monetami, żeby wydać mu resztę. Zauważ mnie, zwróć uwagę. Upuściła ćwierćdolarówkę w jego dłoń i wtedy nagle zagiął palce, muskając jej rękę. Przeskoczyła między nimi piekielna iskierka szaleństwa. Kobieta pisnęła, szarpnięciem cofnęła dłoń i wbiła w Henry'ego zły wzrok. - Ojej, przepraszam - powiedział. Zaśmiała się niepewnie, jak ktoś, kto właśnie przecierpiał słuchanie obrzydliwego dowcipu, na który wcale nie miał ochoty. Będzie myślała, że to zwykłe wyładowanie elektryczne, no bo cóż innego? Nie mogła wiedzieć, jak dobrze jest rozdawać ból. Wciąż uśmiechał się szeroko, kiedy siadł na wolnym miejscu i zobaczył, że kobieta obserwuje go we wstecznym lusterku. W pralni chemicznej Kaplana pracowało kolejne monstrum. Celeste Sloboda prasowała i składała koszule po drugiej stronie pokoju. Tyle że ona się nie liczyła. Nie wybrała swojego losu - była garbata od urodzenia. Poza tym po pracy, usiłując ukryć deformację, nosiła swoje gęste czarne włosy rozpuszczone tak, że sięgały jej pasa. Łatwiej byłoby schować w torebce piłę łańcuchową. Co gorsza, Celeste była drobniutka, ledwie metr pięćdziesiąt dwa. Wyglądała jak dwunastolatka dobijająca do czterdziestki, z pełnym zestawem zwiotczeń, zmarszczek i garbem wielkości indyka. Za często się uśmiechała, nuciła pod nosem i paplała o swoich kotach, jakby były mądrzejsze od niej. Jerry mówił, że jeśli nie zwracać uwagi na przechył, to nawet niezła z niej laska, ale Henry'emu nie stawało wyobraźni. Wiedział, że Celeste wciąż się do niego przymila tylko dlatego, że chce przejść do czyszczenia. Kaplan w kółko narzekał, że koszule to żaden interes, że przyjmował je tylko po to, żeby klienci oddający je do prasowania przynosili też rzeczy do czyszczenia. Jeśli skreśli koszule, będzie musiał skreślić również Celeste - albo przenieść ją do działu Henry'ego. Tyle że Henry już miał pomocnika, i choć Jerry był totalnym obibokiem, to przynajmniej nie zawracał mu głowy. Celeste siedziała na wysokim stołku, prasując koszule na prasie parowej, którą nazywali zuzią. Z pralni przyszły tylko trzy siatkowe worki ubrań - przeważnie było ich pięć do ośmiu. - Zgadnij, co dziś jadłam na śniadanie? - odezwała się. Henry, stojąc przy ławie do usuwania plam, nie odpowiedział. Przez sześć miesięcy pracy Celeste u Kaplana nauczył się już udawać, że dudnienie bębna maszyny czyszczącej zagłusza jej głos. - Brokuły w sosie warzywnym. Wiem, myślisz, że to wariactwo, ale to samo myślisz o wszystkim, co robię. A ja w ogóle lubię jeść na śniadanie resztki z obiadu. Pieczeń, ziemniaki, lasagne - wszystko jedno. Jak byłam mała, znałam taką dziewczynkę, która jadła płatki kukurydziane z piwem korzennym, więc chyba brokuły na śniadanie nie są takie straszne. Henry tropił szereg plam po kawie na kieszonce jedwabnej bluzki, trąc je wilgotną gąbką. Potem zebrał nadmiar płynu i odłożył bluzkę na parę chwil. - A gdyby nasze ciała nie budziły się całe naraz? No wiesz, oczy są zawsze na końcu, prawda? Wcześniej budzą się uszy. Przysięgam, że czuję zapach gotującej się kawy nawet przez sen. Więc może moje kubki smakowe cierpią na bezsenność albo coś. Powiedzmy, że wstają o drugiej rano. Dla nich wpół do siódmej to już pora na lunch. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłam jajka na boczku. A co ty jadłeś dziś na śniadanie, Henry? Poskrobał paznokciem substancję rozbryźniętą na klapie czarnej jak węgiel marynarki. Jakiś wosk - nieudana kolacja przy świecach? Maszyna czyszcząca zabrzęczała i jej bęben zatrzymał się ze skrzypieniem. Celeste przyłożyła do ust zwiniętą w trąbkę dłoń: - Pytam, co jadłeś na śniadanie? - Do mnie mówisz? - Spłukał wosk parownicą. - Cheerios. - Cisnął marynarkę do kosza pełnego ciemnych ubrań. - Z mlekiem. Było już dosyć ubrań, żeby znów załadować maszynę. - Jerry! - zawołał. - Ej, Jerry! - Udaje, że cię nie słyszy. - Celeste zachichotała. - Pewnie próbuje się dobrać do majtek Maggie. To go drażniło u Jerry'ego. Kiedy była robota, facet albo siedział w toalecie, albo podrywał kasjerkę przy ladzie. Henry uchylił się przed płaszczem wiszącym przy ławie do odplamiania, złapał pusty kosz i podtoczył go do maszyny. Wyciągając z bębna nagrzane ubrania wdychał gryzące opary perchloroetylenu. Przetoczył kosz do wolnego stelaża przy prasowalni. Niektórych od perchloroetylenu mdliło, ale Henry lubił jego woń. Wypełniała mu ona głowę, niczym "Stairway To Heaven". - Tak w ogóle, jak się usuwa plamy po syropie? - spytała Celeste. - Hę? - Zaczął zakładać ubrania na wieszaki i odwieszać je na rurkę. - Chcesz moją posadę, tak? - Twoją posadę? - Zapięła na zuzi guziki białej koszuli z wykładanym kołnierzem i nacisnęła pedał sprężarki. Para z sykiem strzeliła z rękawów i kołnierza. Koszula wydęła się jak balon, odklejając się od formy. - Nie popadaj w paranoję, Henry, jesteś najlepszy. Po prostu usiłuję prowadzić przyjazną pogawędkę. - Pociągnęła siateczkę na włosach. - Słuchaj, niezguła ze mnie. Jak nic zdarzy mi się kiedyś plama z syropu. Ze stęknięciem odwiesił na rurkę ostatnie ubrania. - Zwilżyć gąbką, potem użyć mokrej ściereczki z paroma kroplami octu. Gdy już odejdzie, zebrać suchą szmatką. - I co, było tak strasznie? Cholera, czemu żeby zmusić cię do mówienia, naharuję się zawsze jak przy przestawianiu lodówki? - Otarła czoło. Kitel, już nasiąknięty wilgocią, oklejał jej dziecięce ciało. Prasowanie koszul na zuzi było gorącym, paskudnym zajęciem. Przynajmniej na jego stanowisku każde ubranie było inne. Henry nie miał pretensji do Celeste za to, że się nudzi, ale nie chciał dostarczać jej rozrywki. Właśnie ładował ciemne rzeczy do maszyny czyszczącej, gdy Kaplan pchnięciem łokcia otworzył drzwi od zaplecza. Niósł torbę pełną jedzenia na wynos z knajpy Rudy'ego. - Będzie padać. - Louis Kaplan był niewysoki i różowiutki, ubrany w koszulę z krótkim rękawem i krawat z deseniem w pawi ogon, kiedyś pozostawiony w pralni przez klienta - zapewne z rozmysłem. Postawił torbę na półce obok bańki z acetonem. - Co ty robisz? - Nawet nie czekając na odpowiedź, obrócił się do Celeste. - Co on robi? - Przygotowuje maszynę do włączenia - odpowiedziała. - To sam widzę, ale nie płacę mu za robotę głupiego. Gdzie Jerry? - Nie wiedziałam, że teraz moja kolej, żeby go pilnować. - Z niebieskiego siatkowego worka wyciągnęła wilgotną koszulę i strzepnęła ją. Kaplan ruszył chyłkiem w stronę wejścia dla klientów pralni. - Jeśli to dzieje się z ludźmi, gdy zostają szefami, to cieszę się jak cholera, że padło na niego, a nie na mnie. - Ułożyła koszulę na zuzi. - No, jestem gotowa na przerwę. Gdy Henry kończył wyładowywać zawartość kosza do bębna maszyny, ona wyciągała z torby kolejne styropianowe kubki i kartonowe pudełka z kanapkami. - Chcesz już swoją? - Jeszcze nie. - Nie chciał, żeby do niego podchodziła. Dotknięcie kierowcy autobusu nie zadowoliło stwora, który w nim siedział. Może kobieta nie poczuła dosyć bólu. Przez cały ranek stwór pęczniał jak balon. Gdyby Celeste dotknęła go przypadkiem, nie był pewien, czy zdołałby powstrzymać potwora przed atakiem. Jeszcze nigdy nie pozwolił mu dotknąć kogokolwiek w pracy. - Za dobre zachowanie skracają wyrok, Henry. - Za chwilę, powiedziałem. Wzruszyła ramionami i wróciła na swój stołek, rozpakowując obwarzanka z jajkiem, twarożkiem i wędzonym łososiem. Dopiero gdy już siedziała na stołku, Henry wyciągnął swoją herbatę z dodatkowym mlekiem i babeczkę, jedną z tych angielskich. Przerwa na kawę potrafiła zamienić się w najdłuższy kwadrans dnia. Teraz przydałby się Jerry, żeby osłonić go przed Celeste. Ten szczeniak chyba tylko do tego się nadawał. Co w ogóle działo się tam przy kasie? - Nigdy ci się nie nudzi dzień w dzień jeść tę samą babeczkę? - zapytała. - Każdego dnia to nowa babeczka. Zaparzał sobie właśnie herbatę z torebki, gdy usłyszał jakieś krzyki z części dla klientów. Stelaże obwieszone czystymi ubraniami tłumiły dźwięk. - Ciiicho! - Wytężając słuch poczuł dotyk strachu. Hałas zbliżał się - Henry rozpoznał skomlenie Jerry'ego. - No to co mam powiedzieć? Nie, poważnie, powiedz mi pan, co chcesz usłyszeć. Wiesz pan, przepraszam i w ogóle, i to się już więcej nie zdarzy. Kaplan jako pierwszy przeszedł przez drzwi. Jego różową twarz zalewał krwisty rumieniec. - Czemu mnie pan nie słucha? - Jerry ciągnął za nim jak zły pies na krótkiej smyczy. - Naprawdę nikt nie widział. Niby jak? Byliśmy z samego tyłu, naprawdę, za stelażem "W". Kaplan zawahał się, osaczony przez własne maszyny. Jeśli wciąż będzie uciekał przed Jerrym, będzie musiał wyjść z pralni. Nieprzytomnie rozejrzał się wokół i w końcu zdecydował, że jedynym sposobem ucieczki było zatopienie się w kubku kawy od Rudy'ego. - Louis, proszę. Jerry próbował zajść Kaplana tak, żeby patrzeć mu w twarz, ale Louis obrócił się. Tulił do ciała styropianowy kubek z kawą, wpatrzony weń, jakby naczynie wyjawiało mu jakieś tajemnice. - Nikt nie mógł nas zobaczyć tam z tyłu - powtórzył Jerry. - Sprawdź pan sam. Poza tym nie było żadnych klientów. Maggie nasłuchiwała dzwonka w drzwiach. Panie Kaplan, niech pan coś powie. Stwór wił się z rozkoszy patrząc na udrękę Kaplana, który maltretował wieczko kubka. - Wetknąłeś rękę w jej majtki. Celeste obiema dłońmi tłumiła chichot. Jerry zorientował się, że gra do szerszej widowni. Skoro Kaplan stał do niego tyłem, Jerry pozwolił, by na twarz wypełzł mu szeroki uśmiech. - Nie, nie! Pan nie rozumie. Zgoda, całowaliśmy się. To właśnie pan widział, i przepraszam, ale to nie jest to, co pan myśli. Kaplan zerwał plastykowe wieczko i gorąca kawa chlusnęła mu na dłoń i spodnie. - Kurwa mać! Gdy próbował tanecznym zwodem uniknąć płynu, wpadł na Jerry'ego i pół kubka wylało się na buty. Celeste zaśmiała się w głos. - No dobra, pobawiłem się trochę gumką. - Wredny uśmiech Jerry'ego zatarł resztki szczerości w jego głosie. - Więcej nic nie robiliśmy, naprawdę. W końcu, no, to miejsce publiczne. Nie jesteśmy głupi ani nic. - Masz rację, Jerry. Nie jesteś głupi. - Kaplan odstawił ociekający kubek na półkę, niczym brzemię, którego z chęcią się pozbył. - To ja jestem głupek. - Wreszcie obrócił się twarzą do Jerry'ego. - Pracowałeś tu całe dwa miesiące i nic, tylko to spieprzyć, tamto spartolić. No to chyba muszę być durny jak puszka gwoździ. A jednak uczę się na błędach, synuś. Spakuj swoje zabawki. Już tu nie pracujesz. - Zwalnia mnie pan? - Jerry jakby skurczył się o piętnaście centymetrów. - Co to, żart? - Dam ci tygodniową odprawę. Czek będzie gotowy, gdy będziemy zamykać. Wtedy możesz przyjść. - Ale chwileczkę, panie Kaplan. Daj mi pan szansę. Słowa Kaplana były twarde jak płyty chodnikowe. - Zabieraj swój lunch, możesz nawet zabrać kawę, jeśli chcesz. Tylko idź. - Henry - Jerry w desperacji zwrócił się do niego - nie możesz na to pozwolić. Każe ci pracować za nas dwóch, Henry. Powiedz mu, że potrzebujesz pomocnika. Henry był pewien, że jeśli tylko otworzy usta, potwór wyskoczy i podusi ich wszystkich. Jerry wyciągnął z kosza kamizelkę i potrząsnął nią przed nosem Henry'ego. - A to niby kto wyczyści? Panna Quasimodo? - On i tak odwala większość twojej roboty, palancie - odezwała się Celeste. - Celeste, dosyć - rzucił ostro Kaplan. - Nie. - Jerry rzucił kamizelkę na podłogę. - Nigdzie nie idę, jeśli nie spyta pan Henry'ego. On tu rządzi, ale wy wszyscy się go boicie. Tylko ze mną w ogóle rozmawia. Głowę Henry'ego wypełnił odgłos, przypominający pisk hamulców. Henry wiedział, że to złudzenie, ale z zapartym tchem czekał na łoskot zderzenia. - Celeste, chyba powinnaś zadzwonić na policję. - Policzki Kaplana poczerwieniały jeszcze bardziej. - Powiedz im, że mamy tu malutki problem. - Widzisz, Henry? - Jerry był pełen wzgardy. - Boją się nawet pozwolić ci zatelefonować. - Won z mojej pralni, do cholery! - Kaplan ruszył w stronę Jerry'ego. Celeste zsunęła się ze stołka. Henry wytężał umysł, próbując znaleźć sposób na zatrzymanie jej. Wiedział, że Jerry i Kaplan są o krok od bójki, a ona miała zamiar powstrzymać ich przed zrobieniem sobie krzywdy. Gdy zamykał oczy, widział na posadzce wybite zęby i ciemne krople krwi. Jego dłonie zacisnęły się w pięści. To było o tyle lepsze od kapliczki. Jeszcze nigdy prawdziwa przemoc nie była tak blisko. - A jebać was wszystkich. - Jerry chwycił swój płaszcz. - I tak nigdy nie lubiłem tu pracować. Pensja do dupy, a z was jest banda świrów i złamasów. - Cofał się do tylnego wyjścia. - Tylko żeby mój czek z wypłatą był gotowy. - Wymknął się, nawet nie zaszczycając ich trzaśnięciem drzwiami. Kaplan osunął się ciężko na ławę do odplamiania. - Przepraszam za tę awanturę. - Henry domyślił się, że miał na myśli ich oboje, choć mówił do Celeste. - Powinienem był policzyć się z nim po godzinach, ale... Słuchajcie, przez parę dni będziemy musieli zebrać się do kupy. - Sam wyglądał na pozbieranego jak kurz na podłodze. - Zaraz dam ogłoszenie do gazety. A... a dziś zostanę przy kasie, będę miał oko na Maggie. Myślę, że powinniśmy przede wszystkim na czas załatwiać czyszczenie ubrań, co znaczy, że będziesz musiała pomagać Henry'emu. Potem będziemy się martwić o koszule. Choć i tak, cholera, z koszul nie ma zarobku. - Namyślał się chwilę, po czym wstał. - Mała gnida! - Odepchnął się od ławy i klasnął. - No jak, poradzimy sobie? Wcześniej Henry miał wizję Kaplana wyrzucającego Jerry'ego z roboty po godzinach, kiedy nie byłoby świadków. Jerry ogłuszał wątłego staruszka, siadał na nim okrakiem i chwytał różową głowę w obie dłonie. Tłukł nią o podłogę, aż pękała jak żarówka. Brak przemocy frustrował potwora. - Do dupy! - rzucił Henry. - Przepraszam, Henry. Proszę tylko o parę dni. - Nie martw się, Louis - odezwała się Celeste. - Damy radę. Kaplan obrzucił ją wdzięcznym spojrzeniem i popędził, żeby odwieść Maggie od złupienia kasy. Henry pochylił się po porzuconą przez Jerry'ego kamizelkę. Wrzucił ją z powrotem do kosza. - Spójrz na siebie. - Celeste zachichotała. - Jerry wylany, a ty i tak po nim sprzątasz. - Twoja wina! - warknął na nią. - Ty się śmiałaś, przez ciebie został zwolniony. - Pieprzysz, Henry, i dobrze o tym wiesz. Jerry od dawna miał tę posadę w dupie. Dostał, na co zasłużył, jakbyś się pytał. Jeśli to cię boli, przykro mi. Jeśli z całego serca mnie nienawidzisz - przepraszam. Ale to nie inni ludzie zmuszają nas do robienia złych rzeczy. To zawsze nasza robota. Nie miała racji, ale i tak nie odpowiedział - wtedy tylko dłużej zawracałaby mu głowę. Zgniótł nietkniętą babeczkę i wbił ją w kubek, wciąż w połowie wypełniony letnią herbatą. Pewnie, że inni mogli zmusić człowieka, by robił złe rzeczy. Henry stanowił tego żywy dowód. I tak naprawdę wcale nie nienawidził Celeste. Zgoda, ten groteskowy garb odstręczał go, a jej osobowość kojarzyła mu się z brylantyną, ale było mu jej też troszkę żal. To potwór jej nienawidził. - No to co chcesz, żebym dla ciebie zrobiła? - zapytała. Henry wykombinował, że w kościołach jest zawsze ciemno, bo Bóg nie lubi jasnych miejsc. Jego Bóg z reguły czaił się w cieniu i odzywał się z rzadka, jak obcy człowiek na weselu. Jeśli już przemówił szeptem o północy, zawsze zaskakiwał Henry'ego. Bóg niewątpliwie nie terkotał jak Celeste, nie był pyskaczem, jak Jerry. Henry wierzył, że Bóg woli mrok, bo jest nieśmiały jak on sam. Choć od pralni do Matki Boskiej Miłosiernej miał tylko dwie przecznice, Henry zawsze nosił swój lunch do Świętego Sebastiana, bo było tam tak kiepskie oświetlenie, że trudno byłoby go przyłapać na jedzeniu. Poza tym Sebastian to męczennik. Któryś rzymski cezar kazał naszpikować go strzałami i odpowiedni obraz wisiał w bocznej kaplicy. Henry lubił siadać w trzeciej ławce od tyłu ze swoim stałym zestawem: kanapka z tuńczyka, pikle i mleko czekoladowe. Księża przeważnie dawali mu spokój, bo nigdy nie nabrudził, ale czasami czepiali się parafianie. Deszcz nadszedł wcześniej, niż przewidywano, zapędzając do kościoła co najmniej tuzin innych przechodniów, więc Henry musiał kryć się z lunchem. W dodatku przez chmury jego ulubione witraże straciły blask - czerwień stała się brunatna, błękit niemal sczerniał. Każde z czternastu wysmukłych okien u Świętego Sebastiana prezentowało jedną ze stacji Drogi Krzyżowej. Henry lubił modlić się do szóstej z nich, na której Weronika ocierała twarz Jezusa. Kiedyś, całe lata temu, zastanawiał się, czy odcisk Boskiej twarzy, pozostawiony przez Jezusa na chuście Weroniki, dałoby się usunąć zwilżoną ściereczką czy raczej przez namoczenie w wodzie utlenionej. To była najgorsza z myśli, jakie kiedykolwiek nawiedziły go w kościele. Gdy skończył z piklem, osunął się na klęcznik, by odmówić "Zdrowaś, Mario". Potwór skreślił modlitwę, gdy jego pięść jak taran wystrzeliła w górę tchawicy Henry'ego, który, krztusząc się, zatoczył się z powrotem na ławkę. Ludzie obracali się w jego stronę i bacznie patrzyli. Przyłożył dłoń do ust i udawał, że kaszle. Minęła jeszcze chwila, nim mógł normalnie oddychać. Siedział całkiem nieruchomo, zamknął oczy i walczył z napierającą paniką. Ojcze nasz, pomyślał, któryś jest... Szarpnął głową do tyłu, gdy ogniste żyły zapulsowały w powiekach. Bolało, jakby ktoś wgniatał mu oczy do wnętrza czaszki. Nie mógł mówić do Boga ani nawet kierować do Niego myśli. Henry nigdy w życiu bardziej nie potrzebował Bożej pomocy. Czemu nie mógł o nią poprosić? Poza tym wszystko było bez zmian - na ołtarzu płomyki wotywnych świec wciąż migotały jak aniołki, a tabernakulum lśniło niebiańskim złotem. A jednak Henry nie mógł się modlić. Ukrył twarz w dłoniach. - Ej, ty, szmaciarzu! Henry obrócił się, mrugając, i ujrzał bladego, nerwowego mężczyznę w poznaczonej deszczem niebieskiej kurtce z wyszytym imieniem "Phil". - To kościół, śmieciu! - Głos Phila, uniesiony oburzeniem, ciął przez mrok jak kazanie. - Nie jakiś przytułek, gdzie możesz odespać popijawę. Zrozumiał? Popatrz na te wszystkie śmieci. Won stąd, ale już! Henry zgniótł w kulę pudełko po kanapce i woskowany papier. Najmniej ze wszystkiego chciał, żeby coś się stało w domu Bożym. Czuł, jak stwór podłącza się do gniewu tamtego faceta, zasilając nim własną furię. Jeśli Phil spróbuje zrobić mu krzywdę, potwór odpowie tym samym. O Boże! Musiał uciekać, zanim będzie za późno. Gdy zabierał kartonik po mleku, Phil zdecydował, że trzeba jeszcze podkręcić tempo. - Już, szmaciarzu! Albo dzwonię po gliny. - Wyciągnął ręce, by wywlec Henry'ego z ławki. Ten próbował się wywinąć, ale Phil chwycił go za ramię. Henry jęknął z lęku i przyjemności, ulegając szaleństwu. Przez rękę przebiegła iskra, mięśnie rozładowały energię w eksplozji potwornej siły. Strzepnął napastnika tak łatwo, jakby był on tylko mokrą koszulą. Phil uderzył w ścianę kościoła z ostrym trzaskiem. Osunął się na podłogę z bezwładną twarzą i wybałuszonymi oczyma. Ktoś wrzasnął. Wstrząs potwornej przyjemności sprawił, że Henry na moment zwiotczał. Teraz zatrząsł się i wyskoczył z ławki, przebiegł obok leżącego ciała. Dotyk jeszcze nigdy nie był taki dobry, tak jadowity. Przemknął przez baptysterium i bocznymi drzwiami wypadł na deszcz. Przebiegł pięć przecznic, zanim zdał sobie sprawę, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Wszyscy kulili się pod atakiem niepogody. Zwolnił, szedł normalnym krokiem. Miał rozpalone policzki, nie był szczególnie skory do ukrycia się przed deszczem. Potwór wyżył się i Henry znów miał pełną kontrolę. Od wielu tygodni nie był tak odprężony. W końcu, czy stało się coś naprawdę złego? Phil ocknie się z bólem głowy i będzie miał historyjkę, która zyska na dramatyzmie przy każdym opowiedzeniu w knajpie na rogu. Tyle że Henry będzie musiał przez jakiś czas jeść lunch u Matki Boskiej Miłosiernej. Albo znajdzie sobie jeszcze gorzej oświetlony kościół. - Zdrowaś, Mario, łaskiś pełna - powiedział parkometrowi. - Pan z tobą. - Wygrzebał w kieszeni dziesięciocentówkę, wrzucił ją w szczelinę i czerwona chorągiewka opadła z pstryknięciem. - Zachowaj nas od złego. - Roześmiał się. - Amen. Nim wrócił do Kaplana, zdążył sobie wmówić, że przynajmniej na dzisiaj ma już spokój z koszmarem. Tego popołudnia zmokli wszyscy, tylko nie Henry, który wciąż promieniał całe godziny po lunchu. Nie irytował go nawet trajkot Celeste, może dlatego, że mówiła głównie o czyszczeniu ubrań, a nie o swoich kotach, zapiekankach z ryżu i najwyższej kobiecie świata. Do tego pracowała dużo lepiej niż Jerry. Henry był pod wrażeniem, ale nie dawał tego po sobie poznać - może była z niej terkotka, ale jak się za coś wzięła, to kończyła robotę. Prasował spodnie, a ona rozwieszała białe rzeczy. - A w ogóle, to jak długo pracujesz w tej branży? - zapytała. - Dziesięć lat? Dwadzieścia? - Jeszcze cię na świecie nie było. - Poważnie? - Rozpromieniła się. - Jak myślisz, ile mam lat? Nie miał pojęcia, czemu ona wciąż się do niego przymila, skoro już dostała to, czego chciała. Ściągnął ze stelaża parę szarych spodni w prążki i zignorował ją. - Nie bądź taki dżentelmen. Odpowiedź: trzydzieści sześć, tyle samo co ty. Przynajmniej Jerry mówił, że tyle masz lat. Chyba że to sobie zmyślił. - Nie. - Więc czemu nigdy nie otworzyłeś własnej pralni? Nadepnął na pedał sprężarki. Para wydęła spodnie. Własna pralnia? Tata zawsze o tym mówił, ale ten pomysł nie trafiał do Henry'ego. On miał dość własnych zmartwień. - Przecież znasz się na tym - dodała Celeste. Skinieniem głowy wskazał maszynę czyszczącą. - Najmniejsze, jakie robią, są na dwanaście kilo prania. Ta kosztowała Kaplana trzydzieści patoli. - Puścił pedał i spodnie zwiotczały. - Żeby grać o takie stawki, trzeba rozumu. - Tak jakbyś go nie miał. Potrzebny ci tylko bogaty wujek. Albo szczęście na loterii. Ja co tydzień obstawiam urodziny, swoje i Madonny. Dwudziesty ósmy lipca pięćdziesiątego szóstego i szesnasty sierpnia pięćdziesiątego ósmego. Wiesz co? Jak wygram, założę za ciebie. Będziesz tylko musiał nazwać firmę po mnie. Pralnia Slobody. Następne na stelażu były brązowe spodnie z gabardyny. Milczał. - Bo to fajna robota, znaczy pranie chemiczne. Wiesz, jest nieźle, bo widać postęp. Na koniec dnia widzisz, co zrobiłeś, nie tak jak przy pakowaniu zakupów w supermarkecie albo przy szyciu butów. Dostajesz jakieś paskudztwo i zamieniasz je w ładną rzecz. Ile jest takich zajęć, przy których próbujemy zrobić ze świata coś piękniejszego? Henry nie miał pojęcia. Świat mu zwisał. Lubił żelazisty posmak pary, która z sykiem uciekała z prasy, szorstkość wilgotnej wełny, w tle dudnienie wirującego bębna, jedwab, czepiający się jego szorstkiej skóry jak jakieś robaczki, idealny chemiczny poblask nylonu, zatęchły zapach tekturek do układania koszul, skórzane kurtki ciężkie jak surowe steki, lekkość wiskozy, delikatny szelest świeżo odwiniętych z rolki plastykowych toreb, a już szczególnie odurzający zapach chemikaliów używanych do usuwania plam. Lubił przepoconą koszulkę na plecach w obezwładniającym lipcowym upale i pławienie się w przytulnym, wilgotnym cieple pralni w czasie Bożego Narodzenia. Dla niego liczyło się to, że ta praca zalewała zmysły i powstrzymywała złe myśli. Zazwyczaj. - Tak, tu mi się naprawdę podoba - ciągnęła dalej Celeste - choć nie jest to może coś, przy czym chciałabym spędzić resztę życia. - Pogroziła mu palcem. - Tylko nie wygadaj Kaplanowi. Ufam ci. Para beżowych spodni od garnituru. - Nie, tak naprawdę chciałabym kiedyś kierować biurem podróży. Wtedy mogłabym jeździć po całym świecie, opowiadać ludziom, gdzie najlepiej się zabawić. No wiesz, tak jak bibliotekarka musi przeczytać te wszystkie książki, nie? No, bo bardzo chciałabym zobaczyć piramidy, Chiny i San Francisco, i Disneylandy - wszystkie. Gdzieś czytałam, że teraz jest nawet jeden we Francji. I nauczyłabym się jeździć na nartach. I chcę wypróbować wszystkie te gorące miejsca, gdzie po prostu mogłabym wylegiwać się na plaży w bikini, a kelnerzy przynosiliby drinki z wisienkami. Wyobraził sobie Celeste w bikini i parsknął śmiechem. Musiałaby mieć trzyczęściowe, żeby zakrywało garb. - Hej, co w tym śmiesznego? Myślisz, że mi się nie uda? - Znienacka brzmiała krucho, jakby jedno okrutne słowo mogło ją roztrzaskać. Nigdy nie widział jej tak załamanej. Może nigdy jeszcze nie mówiła o rzeczach tak istotnych. Czuł, że jeśli powie Celeste, co naprawdę myśli, może ona już nigdy się do niego nie odezwać. Parę godzin temu byłby gotów zabić za ten przywilej. Teraz dał sobie spokój. - Nie trzeba by skończyć jakiegoś kursu? - Machnął ręką gdzieś w stronę centrum miasta. - Pewnie tak. Nie wiem. Nieważne. Takie tam moje pomysły. - Zdjęła ze stelaża naręcze ubrań i zaniosła je pod wielką prasę. Przez następny kwadrans nie mówiła, nie śpiewała, nie nuciła, tylko ciskała ubraniami jak obelgami - rzucała je na prasę, szarpnięciem ściągała pokrywę, po wszystkim zarzucała je na wieszaki. Kaplan przyturlał świeży kosz brudnych ciuchów i postawił go przy stanowisku usuwania plam. Rozpromienił się, gdy zobaczył, ile wcześniejszych zamówień jest już gotowe do zapakowania. - Powinienem był zrobić z was zespół całe tygodnie temu - powiedział, zacierając ręce. - Jesteście świetni, poważnie. Słuchajcie, dzień był ciężki. Jak tylko skończycie koszule, możecie się urwać pół godziny wcześniej. Oliwkowe z diagonalu. - Dzięki, Louis - rzuciła Celeste, patrząc za odchodzącym Kaplanem z kwaśną miną. - Pół godziny wcześniej? Kurna, moglibyśmy pójść teraz. Już zrobiliśmy dużo więcej, niż miał prawo się, cholera, spodziewać. - Zachichotała; z natury nie mogła się długo gniewać. - No, jeśli popakujesz pranie, ja zabiorę się za koszule. - Pewnie. - Dziwny jesteś, Henry, wiesz? Najpierw myślałam, że mnie nie lubisz. Potem Jerry powiedział, że nikogo nie lubisz. Jednak dzisiaj porozmawialiśmy i nie umarłeś od tego. Tak mi się wydaje, że jesteś po prostu nieśmiały. Odwiesił ostatnią parę spodni. - Mogę ci zadać pytanie? Westchnął. - Co robisz po pracy? Henry ostatni raz jechał samochodem trzy lata temu - potem zaczęły się złe myśli. Teraz przypomniał sobie, dlaczego zrezygnował z samochodów. Autobus mógł być powolny i zatłoczony, ale dawał bezpieczeństwo jak kanapa w salonie. Samochody były wredne. Na ulicach roili się spięci, pijani, wściekli, zdenerwowani, niecierpliwi kierowcy. Zabłądzili, byli spóźnieni, grzęźli w korkach, zaparowywały im szyby. Nie mieli gdzie zaparkować, jakiś ciul zajechał im drogę, więc wrzeszczeli na komentatorów radiowych. Widział, jak dygoczą za kierownicami swoich wozów bojowych, czuł, jak ukryty w nim mrok karmi się ich wściekłością. Powinien wiedzieć, że nie wolno zakłócać porządku. Potwór wrócił. - To dlatego, że myślą, że jestem ich matką. - Celeste prowadziła, jakby była sama na jezdni. - Dla kota zostawienie zabitej myszy na środku kuchni jest najlepszym sposobem, by powiedzieć "Kocham cię". Nie mogą zrozumieć, czemu się nie cieszę. Pewnie mają mnie za wariatkę. Jej gruchot, escort rocznik 1982, przegrałby w starciu z kartonowym pudłem. Lewą dłonią Henry wpił się w pas bezpieczeństwa, prawą miażdżył podłokietnik na drzwiach. Działo się. - Moja mama mówiła, że na świecie są tylko dwa rodzaje ludzi - miłośnicy kotów albo psów. Ja tam stwierdziłam, że jest masa rodzajów. Ludzie od ptaków, od ryb, od węży, od roślinek, a nawet tacy, co niczego nie lubią. I to chyba na przykład ty. Nie wyglądasz mi na takiego, co by coś hodował. Pokręcił głową. - No widzisz? I co to znaczy? Że nie jesteś człowiekiem? Jazda ulicami bezprawia w tej mydelniczce była sama w sobie koszmarem, ale naprawdę przerażał go sposób, w jaki Celeste prowadziła samochód. Była tak niska, że ledwie widziała cokolwiek nad deską rozdzielczą. Nawet nie zdawał sobie sprawy z wielkości jej garbu, póki nie zobaczył, ile gimnastyki wymaga od niej ulokowanie się w samochodziku. Przez to też musiała się pochylać, tak że wydawała się patrzeć na jezdnię przez kierownicę. Żeby chociaż faktycznie obserwowała jezdnię. Cały czas próbowała nawiązać z nim kontakt wzrokowy, jednocześnie bez ustanku plotąc o kotach. - Oczywiście, teraz to Paputek zostawia większość tych nagród. Figaro od operacji nie jest już taki łowny. Wycięli mu guz z klatki piersiowej. Kosztowało mnie to dwieście dolarów. A co z twoim tatą? Nie mówiłeś, czy jest od tego ubezpieczony. - Dajemy sobie radę. - Henry żałował, że w ogóle powiedział jej, że zawsze odwiedza ojca wracając z pracy. Powinien też domyślić się, co się szykuje, gdy spytała, w którym szpitalu leży. Powinien ją okłamać, nie mówić o tym, że po czterdziestu minutach jazdy autobusem był w szpitalu na piętnaście minut przed końcem regulaminowych godzin odwiedzin. Zresztą nie mieli sobie z ojcem za wiele do powiedzenia. - Hej, babcia, wybierz wreszcie pas! - Wyprzedziła chryslera na tablicach z Alabamy. - To macie szczęście, bo rachunek za szpital może zabić szybciej niż jakiś przygłupi lekarzyna. Uwierz mi, wyszłoby taniej, gdyby mieszkał w apartamencie prezydenckim w Sheratonie. Pewnie i milej. Jak mu tam w ogóle jest? Moja matka umarła na raka płuc - żadna niespodzianka, bo kopciła jak huta stali. Jak na matkę była w porządku, lepsza, niż zasłużyłam. Powiem ci jednak, że pod koniec wyszła z niej straszna suka. Naprawdę było ciężko. - Jest na prochach - mruknął Henry. - Niewiele mówi. Wyrzuciła lewy kierunkowskaz i escort z grzechotem wturlał się na rampę wiodącą na międzystanową. - Widzisz? Już prawie jesteśmy na miejscu. Zrobisz tacie miłą niespodziankę. Strzałka prędkościomierza skradała się do stu dziesięciu. Henry zaparł się stopami w podłogę z taką siłą, że chyba wytłoczył dołki. - Najgorsze było to, że zdecydowała, że zanim umrze, musi odnaleźć Boga. Od czterdziestu lat nie podeszła do kościoła na odległość rzutu kamieniem, a tu znienacka mam na karku nowo narodzoną baptystkę. Pochowałam ją trzy tygodnie później. Tyle że to ja musiałam się użerać z tym żulem w koloratce, który rzucił na nią garść ziemi i opowiadał, jak to teraz popija herbatkę z Jezuskiem w Królestwie Bożym. I do tego jeszcze zgolił ze mnie pięć dych za przysługę. Jesteś niewierzący, prawda, Henry? Henry zawahał się, walcząc ze złą myślą. Zemdlałaby, gdyby ją teraz dotknął. Mogłaby gwałtownie skręcić i przedarliby się przez barierkę prosto w nadciągające z naprzeciwka samochody. - Codziennie chodzę do kościoła - powiedział. - Oj! - Zbladła, jakby powiedział, że jego hobby to topienie kociąt. - Jak ja coś palnę... - Włączyła kierunkowskaz, zbliżał się zjazd nr 7. - Przepraszam. Chyba dałam ciała. U stóp rampy zjazdu piętrzył się szpital Memorial, niczym nagrobek olbrzyma. Zajechała przed główne wejście. - No, to do jutra. Przepraszam. - Dobra. - Henry zwiał z samochodu, żeby potwór nie wyrwał jej garbu i nie zatkał nim jej gardła. - Wyglądasz jak kloszard. Chcesz przyjść znowu, to się ogól. - Łóżko podkręcono tak, że Roger West na wpół siedział, podparty poduszkami. Rak ogryzał go, aż pozostawił z mężczyzny tylko pomarszczoną, brązową pestkę. - Czemu tu jesteś? - Jego oczy jarzyły się cierpieniem. - Przyjechałem z wizytą, tato. Jak zawsze. - Nie przejeżdżasz przed pigułką. Która? Henry zerknął na zegarek. - Czwarta jedenaście. - Chryste Jezu, dziewiętnaście lat do wpół do piątej. No, znajdź pielęgniarkę, powiedz jej, że nie wytrzymam. Obsługa jest do dupy w tym dennym szpitalu, w którym mnie ulokowałeś, synu. Ciągle błagam ich o pigułkę, ale nic mi nie przynoszą. - Zgięte palce zaczęły poruszać się po kołdrze jak kraby. - Czemu tu jestem? Nienawidzę tego. - Jesteś chory, tato. Zabrał cię doktor, żeby się tobą zaopiekować. - To fakt. - Oblizał wargi. - Dobra. - A dziś jestem wcześniej, bo nie jechałem autobusem. Podwieźli mnie. Ojciec zamknął oczy. Jego oddech brzmiał tak, jakby wciągał powietrze przez słomkę. Ramiona, w których niegdyś trzymał Henry'ego, były wiotkie jak mokra tektura. Henry usiadł przy łóżku i patrzył przez okno. Przynajmniej ojciec miał miejsce z widokiem. Środkowe łóżko było wolne. Przy drzwiach, wokół łóżka pana DeCredicio dla prywatności zaciągnięto zasłonkę. - Co powiedziała? - Ojciec nie otwierał oczu. - Kto? - Pielęgniarka. Nie rozumiesz? Przyjedzie mój syn. Potrzebuję pigułki. Wtedy pokój stał się bardzo ciasny, więc Henry wyszedł na korytarz. Oparł się o framugę i słuchał brzęczenia świetlówek. Gdzieś dalej ktoś oglądał Va Banque. Podzwaniały głośniki radiowęzła. Henry potarł butem wykładzinę. Była szara jak lufa pistoletu. Tapeta zaś beżowa, lśniąca, łatwa do zmywania. Potarł ręką szczecinę na żuchwie. Chęć zabicia taty nie należała do złych myśli. Mógł to zrobić poduszką, nawet nie potrzebowałby beretty. Tata byłby wdzięczny za przysługę. Henry odwdzięczyłby się za wszystko, co tata dla niego zrobił, wychowując go samotnie. To jednak było jedyne morderstwo, którego potwór nie pragnął, a Henry nie miał dość siły ducha, by dokonać tego samemu. Wrócił do pokoju. - Wcześnie jesteś - odezwał się tata. - Nie wylali cię czasem, co? - Nie, tato, już ci mówiłem, ktoś mnie podwiózł. - Podwiózł cię? Ktoś? Potwór nienawidził Celeste i w tej chwili Henry czuł to samo. To ona im to zrobiła, zakłócając rutynowy przebieg dnia. Powinien był pojechać autobusem. Ojciec zdążyłby strzelić sobie pigułę i cały ten szajs by się nie zdarzył. - Która? - Prawie wpół do piątej. Śmiech ojca brzmiał jak kaszel. Przy oknie stała roślina o liściach długich i lśniących jak miecze, którą Henry kupił tacie. Język teściowej, powiedział kwiaciarz. Nie do zabicia. Henry widział autostradę, mosty i rzekę, lśniącą jak gościniec do nieba. Jego tata miał pokój z widokiem na dwunastym piętrze. Wszyscy snobi od wykwintnych tkanin, którym czyścił garnitury z czesankowej wełny, byliby gotowi zabić za szansę na biurko z takim widokiem. - Wiesz, czemu nie dostaję pigułki? Nie mogę zapłacić. Gdybym wciąż miał kartę kredytową, mógłbym zamówić wszystkie pigułki, jakich potrzebuję. - Przełknął z bólem. - Wiem, o co im chodzi. Mają nadzieję, że przez tę wszawą obsługę trafi mnie szlag i pójdę sobie. I powinienem. Prosto do domu. - Jesteś chory, tato. - Powiedział, co wiedział. Nawet nie wiesz, co to choroba. Leci ci z nosa i bierzesz dzień wolnego. A ja jestem pusty. Nic w środku. Przynajmniej pigułki mnie wypełniają. - Rozchylił usta, łapiąc oddech. - Ale nie dostaję ich, bo sprzedałeś dom. To dlatego nie mogę wrócić do domu, prawda? Ledwie się pochorowałem, pozwoliłeś im wszystko zabrać. Zbudowałem ten dom. Gdzie są moje meble, Henry? - Spokojnie, tato. Meble są bezpieczne, w magazynie. - Myślisz, cholera, że mogę mieszkać w jakimś magazynie? - Nie przeklinaj. Kiedy wyjdziesz, wynajmiemy mieszkanie. - Nigdzie nie wychodzę. Jesteś jak te cholerne pielęgniarki. Ja tu umieram, a ty chcesz czekać do wpół do piątej. Nie wiem, czemu sobie ciebie sprawiłem. Z psa byłoby więcej pożytku. - O, dzień dobry, panie West. - Pielęgniarka wniosła tacę, a na niej przezroczysty plastykowy kubek soku jabłkowego i papierowy kubeczek z pigułką. Jej akrylowy uniform roboczy był bielszy od czegokolwiek, co Henry w życiu czyścił. - Jest pan dziś wcześniej. W pokoju było tyle bólu, że ledwie powstrzymał się przed dotknięciem kobiety. W przebłysku ujrzał potwora ciskającego nią przez okno. Tych plam na jej kitlu nie dałoby się już wywabić. - Ojciec chce swoją pigułkę. - No jasne, przecież jest wpół do piątej. - Nie przejmuje się nim, siostra. - Roger West uniósł głowę z poduszki. - Ma ciężki dzień. - Otworzył usta na pigułkę, jakby przyjmował sakrament. Henry tańczył z boomboxem. Koniec z rytuałami, nadeszła pora działania. Podkręcił Guns 'N Roses do wariackiego poziomu. Tulił łoskot do piersi, unosił go na ramionach jak elektroniczny garb, wymachiwał nim nad głową zataczając łuki wyprostowanym ramieniem. Ktoś chciał dopaść Axla Rose'a, ale on nie miał zamiaru im się dać. Henry też nie, jak długo Slashowi pozwalali dokonywać zabiegów neurochirurgicznych z pomocą gitary. Bielizna Henry'ego nie była tak biała jak kitel pielęgniarki. Na wpół ściągnął jedną skarpetkę. W wannie przybywało wody. W piruetach wpadł do sypialni, odstawił boombox na szafkę nocną i rzucił się na nieposłane łóżko. Odbił się i znów skoczył. I znowu, trzy, pięć razy, jakby materac był powierzchnią normalności, którą zdołałby przebić, gdyby tylko włożył w to dosyć wysiłku. Piosenka skończyła się, następna była o prochach. Henry nie potrzebował narkotyków, odurzała go śmierć. Otworzył kieszeń magnetofonu, cisnął kasetą przez pokój i zaniósł boombox do kapliczki. Drzwi stały otworem. Wrzucił do odtwarzacza Talking Heads i wyszarpnął berettę z ołtarza. Bach! Koniec z Louisem Farrakhanem. Bach! Giń, Robercie DeNiro. Tyle że udawanie przestało wystarczać. Chciał takiego rozbłysku, jak wtedy gdy złapał go Phil. Gdy David Byrne kwękał o morderczych psycholach, Henry zdecydował, że pokaże pistoletowi resztę ich paskudnego mieszkanka. Boombox też się z nimi zabrał. Zakręcili wodę w łazience, zmieniali kanały w telewizji i poprawili zdjęcie Henry'ego i taty nad jeziorem. Właśnie szli do kuchni, żeby zajrzeć za papierowe ręczniki pod zlewem, gdy zadzwonił telefon. Qu'est-ce que c'est? Gdy tylko wyłączył muzykę, wiedział, że to dzwonią ze szpitala z wieścią o śmierci ojca. Henry zawiódł go, nie dawał tego, czego Roger potrzebował. Pięć dzwonków, sześć. Niezupełnie kontrolował dłoń, która zawisła nad słuchawką, ale jej nie podniosła. Dzyń. Płakał. Dzyń. - Halo - rzucił w słuchawkę. - Henry? Tu Celeste. Zdrowaś, Mario, łaskiś pełna, pomyślał. - Aha? - Hej, słuchaj, przepraszam za to, co powiedziałam dziś po południu. No, wiesz, o religii i w ogóle. Mam z tym problem, wiesz? Nic związanego z tobą. - Aha. Otarł spływającą po policzku łzę. - No i od tamtej pory jeżdżę sobie w kółko i myślę, na jaką kretynkę wyszłam, i właśnie spojrzałam na zegarek, i widzę, że jest wpół do siódmej, i zdałam sobie sprawę, że jestem głodna, a do pizzerii Angelina jest raptem jedna przecznica, i tak sobie pomyślałam... Pomyślałam, że może lubisz pizzę? No bo wymyśliłam, że mogłabym postawić jedną dużą z pepperoni albo z grzybami, albo dodatkowym serem, czy co byś chciał, i podjechałabym do ciebie, i zjedlibyśmy ją razem, i może udałoby mi się przekonać cię, żebyś mi wybaczył, że jestem taką idiotką. Znaczy, jeśli nie masz czasu, to w porządku, ale... - Z pieczarkami - powiedział potwór. Zapiszczała z radości, aż zabrzęczało w słuchawce. - Pieczarki? Ekstra! A do picia? Piwo? Wino? - Różowe chablis Carlo Rossi. - Luz. Super, Henry. Wiedziałam, że zrozumiesz. Nie powinno mi zejść zbyt długo. Co ty na to, żebym przyjechała o siódmej piętnaście? Znaczy, jeśli to za wcześnie, to mogę później. - Siódma piętnaście - potwierdził potwór. - Wiesz, gdzie mieszkam? - Pewnie, Queensberry 117, mieszkania 22. Jerry mi powiedział. No to na razie. Potwór odłożył słuchawkę i rozejrzał się. Mieszkanie trzeba było nieco ogarnąć. Trzeba było to i owo odłożyć na miejsce. Wetknął pistolet za pasek i poszedł do kuchni rozejrzeć się za papierowymi ręcznikami. Łóżko posłane, naczynia po śniadaniu zmyte i odstawione, podłoga salonu odkurzona, drzwi do kapliczki zamknięte na klucz, beretta załadowana i ukryta pod poduszką na kanapie. Gdy potwór otwierał drzwi na powitanie gościa, słyszał jakby z oddali miauczące błagania Henry'ego, by przestał. - Ależ leje. - Deszcz rozpłaszczył fryzurę Celeste, ale nie zmył jej uśmiechu. - Dobra noc na siedzenie w domu. - Dzięki, że przyszłaś. - Potwór wziął od niej pudełko z pizzą. - Wejdź. - Góra przemokła, ale spód wciąż jeszcze parzył. - Ta-da! - Z papierowego worka wydobyła przysadzisty dzban wina. - Znalazłam dopiero w trzecim sklepie. Potwór powiesił jej wiatrówkę nad wanną, zauważając, że Celeste się przebrała. Pod kitlem w pracy nosiła czerwoną koszulkę z kieszonką i sprane dżinsy. Teraz miała na sobie sięgającą prawie do kolan spódniczkę z ramii i udającą batik bluzkę z poliestru - rozsądny wybór tkanin. Z ramii można było z łatwością usunąć plamy krwi, póki świeże. Potwór już zdecydował, że nie ma co się spieszyć. Skoro to on objął kontrolę, nie musiał szarżować, mógł napawać się chwilą. Poza tym nawet potwory lubiły pizzę z pieczarkami, a on od lunchu nie miał nic w ustach. Siedli przy stole kuchennym i wsunęli prawie całą, poza jednym kawałkiem, popijając słodkie wino z filiżanek do kawy, a ona trajkotała o cieście, niezwykłych dodatkach do pizzy, Roseanne, o tym, jak drogie są samochodowe tłumiki i koci żwirek. Zapytała, jakie filmy lubi, i potwór odrzekł, że komedie, ale wysiadło mu wideo. Celeste przyznała się do zbyt wielu nocy zarwanych przez horrory. Najbardziej lubiła serię "Koszmarów z ulicy Wiązów". - Jak dla mnie zbyt wiele w nich przemocy. - Potwór nie mógł nie zauważyć, że Celeste oglądała go jak film. Nie spuszczała wzroku z jego twarzy. Promieniała zafascynowanym oczekiwaniem, z każdą filiżanką wina coraz jaśniej. - Problem w tym, że zaczyna im brakować pomysłów - ciągnął swoje. - Ile urwanych głów można zobaczyć, zanim przestanie się brać to na serio? Ostatnimi czasy połowa horrorów jest robiona dla śmiechu, a reszta straszy równie skutecznie co Wampir Kaczula. Potwór uniósł dzbanek, oferując dolewkę. Zaśmiała się, odmówiła gestem. - Jeszcze sporo mam. Chcesz się go na gwałt pozbyć czy co? Teraz potwór odczuwał podniecenie. - Może przejdziemy na kanapę? Tam będzie wygodniej. Potknęła się wstając z krzesła i potwór podtrzymał ją, zachowując się tak powściągliwie, że miał wrażenie, że pęknie. - Szszepraszam. Kurczę, jestem bardziej pijana niż myślałam. - Jej głos znienacka stał się chrapliwy. Opasała potwora ramieniem, by utrzymać się na nogach, i pozwoliła mu poprowadzić się korytarzem. Pod ubraniem jej ciało było jędrne, potwór wyczuwał bicie serca. - Że niby gdzie idziemy? Potwór poprowadził ją do drzwi: - Pamiętasz salon? - A, tak. Byliśmy już sobie przedstawieni. Panno Lampo. - Ukłoniła się. - Panie Telewizorze. Panie Stole. - Zachichotała i obróciła się tak sprytnie, że zaskoczyła monstrum. Napierała bardziej i bardziej, wspinając się na palce, wyciągając się, aż wreszcie ich wargi zetknęły się. Jej język przemknął po jego zębach i całowała Henry'ego, nie potwora. Gdy Henry zdał sobie sprawę, że znów włada swoim ciałem, zaczął dygotać. - Wiem - jęknęła cicho i pchnęła go ku kanapie. - Ja też. Ale najpierw usiądź. Odsunął się od pistoletu, jak mógł najdalej, i gapił się, gdy rozpinała bluzkę. - Pewnie myślisz, że robię to cały czas... Miała na sobie więcej bielizny, niż się spodziewał. Biustonosz był z białej koronki, na tyle przejrzysty, że widział jej sutki. Nad nim miała szeroką, elastyczną uprząż uszytą z bandaży. Przypomniał sobie trzyczęściowe bikini, ale nie roześmiał się. Przerażała go jej skóra. - ...i tu się mylisz - dokończyła. - Niewielu mnie prosi, a jeśli już, to zawsze zboczeńcy. Rozpięła trzy metalowe zatrzaski i uprząż odchyliła się i spadła na podłogę. "Garb" rozłożył się z odgłosem przypominającym pocieranie dłoni. Celeste stęknęła i pokręciła głową, jakby zesztywniał jej kark. - Nie, wszystko gra. Po prostu trochę zesztywniały po całym dniu bez ruchu. Otrząsnęła się i dwie spiczaste fałdy ciała opadły za jej plecami, by powoli unieść się powyżej ramion. Uśmiechnęła się do niego nieśmiało i zatrzepotała skrzydłami. Poczuł powiew na twarzy. Każde skrzydło miało dwa stawy. Przez skórę prześwitywały zarysy kości, przypominając mu zagłodzone dzieci z plakatów. - O mój Boże! - wydusił z siebie. Rozpięta między igłowatymi... palcami? skóra miała ten sam kolor, co jej policzki, zarumienione z zakłopotania. Widział koronkę naczyń krwionośnych. Rozpiętość skrzydeł wynosiła mniej więcej metr dwadzieścia. - Możesz latać? Pokręciła głową. - Obawiam się, że nie są zbyt przydatne. - Zachichotała. - No, może do wachlowania. - Ja nie... to jest... jak rany, Celeste. - Zadrżał. - Mogę ich dotknąć? - Panie, możesz pan dotknąć, czego tylko chcesz. Miał wrażenie, że płynie ku niej przez pokój. Wino płonęło mu w żołądku niczym jezioro ognia. Obróciła się tyłem do niego i trzymała skrzydła nieruchomo. Porastał je meszek czarnych włosków, a w dotyku były gorące jak jej wargi. - Hej, ja tu stoję w bieliźnie, a ty wciąż jesteś ubrany. - Obróciła się do niego. - Pora nadgonić. - Jej palce łaskotały, rozpinając jego białą koszulę. Zaśmiała się pijacko, gmerając przy pasku od spodni. Nogi ugięły się pod nim i opadł na kolana. - Dzięki ci, Boże! - Teraz wiedział, że zdoła pokonać potwora. - Przysłałeś mi anioła. Złapała garść jego włosów i ciągnęła, aż wstał. - Słuchaj no, Henry. - Nigdy jeszcze nie widział jej w gniewie. - Weszłam tu na własnych nogach, bo jesteś jedynym facetem, który nigdy się na mnie nie gapił. Nikt mnie tu nie wepchnął, a już na pewno nie Bóg. Bo Boga, kurwa, nie ma! A jeśli jest, to najbardziej bezduszny palant we wszechświecie. - Skrzydła łopotały jak proporce. - No, przyjrzyj się, śmiało. Jestem dziwadłem, potworkiem. Nie prosiłam się o to, musiałam nauczyć się żyć z tym cholerstwem. I nikt nie pomagał. Matka dała mi to debilne imię - jeszcze nie doczekałam się żadnej pomocy, cholera. Więc jak już chcesz komuś podziękować, podziękuj Celeste Sloboda, że została przy zdrowych zmysłach, mimo iż wszyscy się gapią. - Rozpłakała się. - I na tym stoimy, dobra? Ja wkurwiłam ciebie, ty mnie, więc teraz każde idzie do siebie do domu i możemy się nienawidzić długo i szczęśliwie. - Celeste. - Mogła sobie myśleć, co chciała. On znał dzieła Boże, kiedy je widział. Była pełna bólu, ale takiego bólu potwór nie mógł użyć. Tylko on to potrafił. Wiedział, że jak długo wierzy w ten cud, nikt i nic nie powstrzyma go przed byciem sobą. - Puścisz moje włosy? Puściła, natychmiast gładząc tył jego głowy. - Nie chciałam sprawić ci bólu. - Jej spojrzenie zmiękło. - Przepraszam. Nie chciałam, żeby tak wyszło. Czuł, jak potwór oddala się. - Pragnę cię - wyznał. Jej twarz rosła, aż poza nią nie widział już nic. Całowali się na wieki wieków amen. Henry nie był pewien, jak to się stało, że został bez ubrania. Prowadząc ją do sypialni nie mógł sobie przypomnieć, czy jakaś kobieta widziała go wcześniej nago. Zatrzymała się przy łazience, powiodła palcem po jego podbródku i uśmiechnęła się: - Henry, myślisz, że mógłbyś się ogolić? Dużo później wymknął się spod kołdry tak, by jej nie obudzić. Domyślił się, gdzie podział się potwór po opuszczeniu jego ciała. Założył dżinsy, boso poszedł do salonu i pomacał pod poduszką. Był w beretcie. Patrzył tępo na pistolet. Choć wciąż tak samo twardy, czarny i zimny, nie wydawał mu się już wcale prawdziwy. Najpierw pomyślał, żeby cisnąć broń do kontenera na śmieci na tyłach domu, ale był boso, a poza tym wywalił na nią pięćset trzydzieści osiem dolarów. Jutro po robocie może zanieść ją do lombardu i kupić Celeste coś fajnego, a kobiecego. Wyjął magazynek, opróżnił go z naboi i zawinął wszystko w zielony worek na śmieci. A może powinien zostawić pistolet dla ochrony? W końcu w mieście grasowały potwory, prawda? Schował zawiniątko pod umywalką i wślizgnął się z powrotem do łóżka, do swojego anioła. Przełożył Tomasz Gałązka Copyright (c) 1992 by James Patric Kelly, originally appeared in "Asimov's Science Fiction" JAMES PATRICK KELLY Pisze powieści, opowiadania, wiersze, recenzje, eseje, dramaty, a nawet scenariusze pokazów w planetariach. Jego utwory były wielokrotnie nominowane do Nebuli, a za opowiadanie "Myśleć jak dinozaury" ("NF" 5/97) otrzymał Hugo. Na naszych łamach opublikowaliśmy jeszcze jeden jego utwór, "Taniec z krzesłami" ("F" 12/89). (anak) 1