Damian Adamowicz KARA Tak. Zbliżała się zima. Dni stawały się coraz krótsze. Niebo zasnuły ciemne, szare chmury. Co kilka dni wszystko to zmywał deszcz ,rozwadniając świat swoimi kroplami. I wtedy stał się cud. W niedzielę zniknęły chmury, a pojawiło się ... Słońce. Na przeraźliwie jasnoniebieskim niebie sunął nisko oślepiający krążek, gorący jak w środku lata. Jego promienie oświetlały pożółkłe na drzewach liście, ich stosy na chodnikach. Światło przedzierało się przez gałęzie nadając parkowej alei coś z magii, bajki ? Nie śpieszył się. Kontemplował. Miał czas, zostało mu dwadzieścia minut, a do kościoła było jeszcze tylko kilka kro- ków. Zawsze chodził na mszę dla dzieci. Przynajmniej kazania były normalne, zdrowe. Nie takie, jak na innych, pełne żółci i nawoływań do zmiany rzeczy, których nie można zmienić. That`s ridiculous - jak powiedział jeden jego kumpel na krótko przed ostatecznym "odpisaniem" się od katolicyzmu. Człowiek jest omylny. Tylko który!? Teraz się tym nie przejmował. Urzekła go nagła zmiana pogody, chwila, po- darowana przez ... Boga ? Skręcił w ścieżkę wiodącą "na skróty", czyli wzdłuż parkowego ogrodzenia. W jego, tj. parku, północnym rogu stał stary, jeszcze przedwojenny pałacyk. Trochę już zniszczony. Po '45 ktośtam go odbudował. Nie wiedzieć czemu nie posłużył nikomu za magazyn. Ciekawe, że zawsze w jego pobliżu było ciemniej; i czuło się przenikający kości chłód. Ale nie dzisiaj. Spóźnione Słońce lata napełniło ponure mury blaskiem, tak, że dom wydał mu się Camelotem. Dokładnie tak to skojarzył : za-mek króla Artura. Cóż, skutek fali legend anglosaskich. Jakby to polskich nie było. Tymczasem na daw-no niestrzyżonej trawie przed schodami trzy czarne jak smoła kruki biły się o ogryzek bułki. Popatrzył na zegarek. O rany ! W niepojęty sposób minął czas przewidziany na dojście. Przyspieszył kroku. Nie lubił się spóźniać. Jakieś stare uwarunkowanie, pewnie jeszcze z dzieciństwa. Z kościoła wyszedł prawie ostatni. Zamyślił się. O Łazarzu. "Łazarzu, wstań i idź !" a ten wziął, wstał i poszedł. Tak sobie, bez niczego, podniósł się z mar, i poszedł. Dawno już zimny, sztywny nieboszczyk znowu żył. Ale nie to jest zastanawiające, nawet nie to, jak On to zrobił, ale to, dlaczego. Dlatego, że ro- dzina płakała ? Żona straciła chłopa, tfu, męża ? Dzieci ojca ? Kumple kompana od dzbana ? Kurwa, dlaczego nikt nie zapytał Łazarza, czy ON chce znowu żyć !? Gdzie tu, kurwa, sprawiedliwość !? Wzbu- rzony szedł szybkim krokiem przez ten sam park. Oprócz niego nie było tam nikogo. Wszyscy popędzili do domów, nażreć się, usiąść przed telewizorem i cieszyć michę, że nic nie muszą robić. A potem zaczną jęczeć, że jutro poniedziałek. Nie cierpiał tego. To takie małostkowe. Nogi same zaprowadziły go do pa- łacyku. Kruki już dawno zapomniały o bułce i teraz wygrzewały się na Słońcu, drepcząc po stojącej przy ścieżce drewnianej ławce. Kiedy go zobaczyły zerwały się przestraszone z krakaniem i wzleciały nad dom zataczając duże kręgi. Po chwili usadowiły się na gzymsie i zaczęły czyścić swoje piórka. W krzakach coś zaszeleściło i wylazł z nich długi, czarny, trochę podpalany, jamnik. Powęszył chwilę wokół kosza na śmieci, ustawionego przemyślnie blisko ławki. Hej, przecież on jeszcze nigdy nie był w środku tego domu ! Ale tak włazić ? Musiał chwilę pomyśleć. Usiadł na ławce i popatrzył na budynek. Dość stromy dach pokrywała wcale dobrze trzymająca się czerwona dachówka. Dookoła ciągnęła się kamionkowa rynna. Na rogach przysiadły kamienne gargulce, z zastygłymi wyrazami strachu (?) na twarzach (?) Eee, pew-nie to wrażenie odległości. Domek był jednopiętrowy. Na parterze wszystkie okna chroniły się za drew- nianymi okiennicami. Pomiędzy nimi plenił się bluszcz. Albo dzikie wino. Albo inny chwast. Nie znał się na botanice, ale ekstra to wyglądało. Całość była stateczna, stara i wogóle. Im dłużej wpatrywał się w niego tym więcej zauważał szczegółów i tym bardziej chciał zobaczyć, co jest w środku. Wewnątrz. W tym momencie usłyszał skrzypienie żwiru. Ścieżką ktoś nadchodził. Spojrzał i zobaczył. Nieznajomą ? Nigdy w życiu jej nie widział, ale mógłby przysiąc, że zna ją od zawsze. Skórzana kurtka, dżinsy, jasna bluzka. Proste, lekko kręcone włosy barwy kasztanowego ognia, głębokie w zieleni oczy, i te usta... Pode-szła do niego. Popatrzyła. - Cześć ! - Cześć - odparł niepewnie. - Podoba ci się ten dom ? - zwróciła głowę w kierunku budynku. - Aha - - Wejdziemy ? - zapytała wesoło i nie czekając na odpowiedź ruszyła do wejścia. - Hej, poczekaj ! - krzyknął, nieporadne rzucając się za nią w pogoń. Nim bowiem dotarła do niego treść pytania dziewczyna była już na schodach wiodących do ciężkich, rzeźbionych, dębowych drzwi. Szybko wyprzedził ją i złapał za klamkę. Szarpnął. Nic. Bez efektu. - Może tu gdzieś jest klucz ? - zapytał z nadzieją w głosie. Ona roześmiała się, nie, żeby szyderczo. Po porostu tak, jak się śmiejemy z przyjaciela. O ! Serdecz- nie. Nacisnęła klamkę i popchnęła drzwi. Chciał się zapaść pod ziemię, a jednocześnie był pewien, że to nie on tu stoi, że jest tylko widzem dziwnego teatru dwóch aktorów. I Słońca. Ono bowiem oświetliło wnętrze przestronnego holu, malując na kolorowej posadzce ich cienie. - Wchodzisz, czy nie ? - zapytała z lekką nutką zniecierpliwienia. - Już, ja tylko... - Cóż. Nie pierwsza to, i nie ostatnia dziewczyna, która zawróciła mu w głowie. Za- trzymał się niepewnie na środku pomieszczenia. Przy ścianie ciemne, drewniane schody. Wyślizgane po- ręcze błyszczały w świetle dnia. Czerwony chodnik na stopniach, sprawiający wrażenie, jakby był języ- kiem odpoczywającego psa. Może raczej smoka. Kwestia skali. Rozejrzał się wokół. - Popatrz, tu jest kontakt - usłyszał nagle i rozbłysło światło. Pod wysokim, białym sufitem wisiał ży- randol. Ładny. Stylizowany na zabytkowy. Pewnie kryształ - pomyślał półżartem. Wtedy, nie wiadomo dlaczego, przyszło otrzeźwienie. - Hej, czy ja cię znam ? - zapytał poszukując wzrokiem dziewczyny. Wyłoniła się z jakiegoś bocznego korytarza. - Taa, a co ? - Kiedy myśmy się... ? - W parku, przed chwilą - zielone oczy patrzyły na niego z zaciekawieniem, a on powoli zapadał się, dochodził do coraz dalszego dna... Brrr.. otrząsnął się. - Chodzi mi czy wcześniej... - Nie. To ważne ? - to była wyraźna ironia. - Och, po prostu próbowałem przypomnieć sobie twoje imię. Przecież nie będę wołał "Hej, ty" - do-dał podstępnie. - Diana. - Słucham ? - mimo wszystko coś stało się z jego umysłem, bo nie kojarzył najprostszych rzeczy. - Mam na imię Diana. - Dziewczyna miała anielską cierpliwość. Podeszła do zegara stojącego pod ścianą, po przeciwnej stronie schodów. - Ja jestem Wiktor. - Ruszył w jej kierunku. - Ten zegar jest naprawdę stary - odparła. - Spójrz na ten wzór - Faktycznie. Takich zegarów się już dawno nie robi. Wahadło powoli, jakby od niechcenia błyskało srebrnym, zwierciadlanym obrazem. Znowu zobaczył ją i znowu stracił panowanie nad swoimi myślami. - Pierwszy raz tu jesteś ? - zapytała. - Tak - obrócił się powolnie na pięcie szukając następnych eksponatów. Brakowało tylko kontuaru i haczyków na klucze, a byłoby tu całkiem jak w hotelu. "U Drakuli" he, he.- pomyślał.. Przez otwarte drzwi dobiegało z zewnątrz ochrypłe krakanie kruków, które znów znalazły jakieś resztki. - Chodź, oprowadzę cię - złapała go za ręką i pociągnęła w kierunku najbliższych drzwi. Był zbyt za- skoczony, by oponować, czy zareagować w jakikolwiek sposób. Jasny gwint. Zauroczyła mnie, czy co ? Czarownica ? Wiedźma ? Wróżka ? Eee tam, zwyczajna dziewczyna, tylko z jej twarzą jest coś nie tak. Nikt nie jest tak ... piękny ? Nie mógł zdecydować się na pasujące określenie. Tymczasem ona ciągnęła go przez korytarz, na którego ścianach wisiały różne obrazy. Jakieś postacie, bitwy, pejzaże. Jeden za- pamiętał. Był to ocean przed burzą.. Ciemnogranatowa otchłań wody zaczynała właśnie marszczyć się, błękitne niebo zakrywały chmury. Tu jeszcze krążyły czarno-białe mewy, a tam już rodziły się białe grzywacze. Neptun pokazywał swą potęgę. Bezrozumna siła wody targnęła małym żaglowcem, którego zrywające się, jak do lotu, żagle łopotały na wietrze na kształt sztandarów. - A tu jest kuchnia - powiedziała tonem starego kustosza muzeum. Rzeczywiście. Na środku pomiesz- czenia, do którego weszli, stał piec, nad którym wisiał całkiem nowoczesny, blaszany wyciąg. Na meta- lowej płycie stało kilka garnków i jakaś patelnia. - Chcesz jabłko ? - ledwie zdołał złapać nadlatujący owoc. Ugryzł. Było słodkie i soczyste. Żółtoczer- wone. Jak malowane. - To z tego sadu. Jest po drugiej stronie. Chciał o coś zapytać, ale nie zdążył. Już pędzili dalej. - To jest jadalnia. - Długi stół, przykryty białym obrusem. Po bokach krzesła z wysokimi oparciami, chyba dwanaście. I trzynaste na krótszym boku. Pod ścianą kominek, w którym leżało kilka (trzy ?) nadpalonych bierwion. Otworzyła szeroko białe drzwi po przeciwnej stronie wejścia. - A to sala balowa. Właściwie salon, ale "sala balowa" lepiej brzmi. Zatańczymy ? - i nim się obejrzał już wirował po błyszczącym parkiecie w jakimś walcu. Gdzie i kiedy ja się nauczyłem tańczyć ? - pomy-ślał. Ona tańczyła wspaniale, lekko... Nagle dotarło do niego, że tańczą w rytm muzyki. Skąd tu muzyka ? Wyrwał się z jej objęć i rozejrzał wokoło. - Co to gra ? - Nieważne - jej beztroska była zastanawiająca. - Chodź dalej. Nie widziałeś jeszcze, co jest na górze. - Znów złapała go za rękę i wybiegli do holu. Na schodach zdecydował się działać.. Na ich szczycie wyśli- zgnął się z niezbyt mocnego uścisku. - Przestań ! - dziewczyna przebiegła jeszcze kilka kroków i zatrzymała się. Opuszczona głowa zasło-niła twarz kosmykiem płomieni. Nie, teraz to były zwyczajne włosy, a jej wesoły nastrój prysł w niebyt. - Przepraszam... ja... Cholera, przesadziłem - pomyślał. - Hej, ja się nie gniewam, tylko... tylko to jest tak zaskakujące - - My... wogóle się nie znamy... A ja tak cię targam po całym domu. - Jej oczy zeszkliły się. Zrobiła krok w jego kierunku. - Ale ja... czułam się taka samotna - teraz już prawie chlipała. Kurwa, co ja powiedziałem nie tak !? - pomyślał. Zrozumienie psychiki kobiet równało się ze zdoby- ciem zimą Kilimandżaro idąc przez cały czas na rękach. Ukuł sobie to porównanie kiedyś, w ponury wie- czór. To znaczy wieczór był ładny, ale on był w ponurym nastroju. Tymczasem porównanie wręcz do- skonale odzwierciedlało jego umiejętności. A ona przytuliła się do niego i płakała w ramię. - Hm - chrząknął, aby zyskać na czasie. - Czy ty mnie czasem nie wykorzystujesz ? - zapytał siląc się na humor. Zesztywniała i odsunęła go od siebie. - Wyjdź ! - powiedziała mocnym głosem. - Wyjdź z tego domu. I nie wracaj - przykazała. - Moment, na jakiej zasadzie możesz wyrzucać stąd kogo chcesz ? - pomijając to, że nie wiedział, w którym miejscu popełnił błąd, cała sytuacja zaczynała go wkurzać. Jeszcze kilka chwil i będzie w stanie machnąć na wszystko ręką i pójść. Gdziekolwiek. Choćby do klubu, gdzie zawsze siedzi jakiś koleś, gdzie przy piwie można ... powspominać zielonych w swej głębi oczu, które teraz nabrały stalowego odcienia. - Na takiej, że to mój dom, ja w nim mieszkam, a ty nie. Więc bądź łaskaw i wypieprzaj stąd. - Ostat- nie zdanie było lodowato zimne. - Wybacz, o Pani, Władczyni na Zamku, żem uraził czem godność Waszą. Jam niegodzien. - Starał się, żeby wypadło jak najbardziej błazeńsko, ale nic z tego nie wyszło. Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Przeprosiny przyjęte. Chodź, zobaczysz sypialnie i łazienkę. Dość, dość, po trzykroć dość. Odwrócił się i zaczął zbiegać ze schodów. - Wracaj ! Nie bądź taki obrażalski - dogonił go krzyk, jeszcze wesoły. Zawahał się chwilę, ale ruszył dalej. - Nie wygłupiaj się ! - głos zadrgał. - Usiądziemy gdzieś i ci wszystko spokojnie wytłumaczę ! Słyszysz ! - głos błagał. Ciekawość zwyciężyła. Zawrócił i po chwili był przy niej. - Tylko bez wygłupów - ostrzegł. - Dobra, dobra. Sypialnia była przestronna. wielkie łoże, z jasnozielonym baldachimem, podtrzymywanym przez mi- sternie rzeźbione słupki. - Siadaj. będziesz tak stać ? Nie, nie będzie. Usiedli na skraju. Materac ugiął się łagodnie pod ciężarem ich ciał. - Bo widzisz... - zaczęła niepewnie. Po chwili pochyliła się, jakby chciała ... go pocałować ? Ale szybko odwróciła głowę. Mimo to, dostrzegł dziwny wyraz jej oczu. Coś na kształt ... bólu ? - Widzisz ten portret, tam w rogu ? - zapytała. Wstał i podszedł do obrazu. Przedstawiał kobietę, właściwie dziewczynę. Siedziała na jasnożółtej otomanie. Ubrana w suknię z okresu Ludwika XIV pa- trzyła na obserwatora oczyma ... jego nowej znajomej. - To ja - powiedziała z kwaśnym uśmiechem. - Zalewasz ? - był szczery. Na tyle go było stać. - Wiesz ile wtedy miałam lat ? - zignorowała jego pytanie. - Pięćset osiemdziesiąt trzy, i pięć miesięcy, i jedenaście dni. - Była śmiertelnie poważna. - Zbzikowałaś ? - głos i on byli jedną wielką nadzieją. - Uciekłaś z wariatkowa, czy masz tylko nieby- wale wybujałą wyobraźnię ? - Mówię prawdę - popatrzyła na niego. Tak. Prawda wypływała z jej spojrzenia jak... No, jak nie wiadomo co. Musiał jej uwierzyć. Nie miał wyjścia. W przeciwnym wypadku mógłby powiedzieć, że Ziemia jest wklęsła. Albo, że nic nie czuje do tej dziwnej dziewczyny, która ma dzisiaj pewnie z tysiąc lat, i która ma w głowie siecz... oczy zielone, głębokie jak studnia, na dnie której można zobaczyć swoją duszę. - Mówię do ciebie. - Najwyraźniej nie zauważała, w jaki stan go wprawia. - Słyszę, słyszę. - Odzyskał pewność siebie. Nagle z zewnątrz dobiegł ich ryk grzmotu. Burza ? Prze- cież nie zapowiadali !? Wyjrzał przez okno. Od zachodu nadciągały czarne kłęby chmur. - Wiesz, muszę już iść. Mam kawałek do domu, a zanosi się na niezłą ulewę. - roześmiał się, ale zmro- ziła go sztuczność tego, co powiedział. - Nie wierzysz mi - beznadziejność w jej głosie była niezmierzona. - Jak rany ! Jasne, że ci uwierzyłem. To znaczy uwierzyłbym, gdybyś mi coś więcej wyjaśniła, ale już dzisiaj nie ma czasu - mówił szybko, nieprzerwanie, jakby bał się dopuścić ją do głosu. - Wiesz co, przyjdę tu jutro, o tej samej porze, okej ? Będziesz ? - Przyjdź. Ja tu jestem zawsze. - Uspokoiła się trochę. Czekała już na jutrzejszy dzień, kiedy mu wszystko opowie, zrzuci z siebie ciężar, podzieli z kimś swoje ... cierpienie ? - To ja lecę. Cześć. Nie musisz mnie odprowadzać - dodał z uśmiechem i zniknął za drzwiami. Po chwili usłyszała trzaśnięcie wejściowych drzwi. Wyjrzała przez okno. Szedł szybko parkową aleja. Obej-rzał się. Pomachał ręką, widocznie dojrzał jej twarz. Patrzyła dalej, a jej oczy powoli tonęły we łzach. Tymczasem świat tonął w strugach deszczu. Nie wytrzymała, i rozpłakała się. Długo jeszcze stała w oknie, wpatrzona w dobrze, zbyt dobrze, znany krajobraz. Potem położyła się i zasnęła. Jak zwykle mę-czyły ją koszmary. Normalnie. On długo nie mógł spać. A może spał, tylko o tym nie wiedział ? Ciągle miał w oczach obraz zielonej głębi, pełnej bólu, samotności, smutku i ufności. Jeszcze nigdy nie widział podobnych oczu i mógł sobie dać rękę odciąć, że w życiu takich więcej nie zobaczy. Nazajutrz zaczął się nowy tydzień. Oczywiście poniedziałkiem. Wiktor przy śniadaniu wspominał wczorajsze wydarzenia. Tak. Trzeba to będzie jeszcze sprawdzić. Po południu stawił się pod pałacykiem z różą w ręku. Ktoś mu kiedyś powiedział, że to zawsze działa. Nie miał jeszcze okazji sprawdzić tego w praktyce. Jego dotychczasowe znajomości były zbyt powierzchowne, a ta teraźniejsza, choć tak krótka, wydawała się tak silna. Już przed wejściem zaniepokoił go wygląd domu. Choć pogoda nie różniła się zbytnio od wczorajszej, dom stracił coś ze swego uroku. W środku także było inaczej. - Hej ! Jest tu kto !? - zawołał. Odpowiedziało mu puste echo. - Obiecałem, więc przyszedłem ! Gdzie jesteś ? - ale odpowiedzi nie było. To nie było śmieszne. Za-czął biegać po całym domu, krzyczeć. Wreszcie dotarł na piętro, do sypialni, gdzie się rozstali. Uch, jak to romantycznie zabrzmiało. Romantycznie ? On i romantyk ? Jeszcze nie zdążył się nad tym dokładnie zastanowić, kiedy zauważył na łóżku białą kartkę. Tknięty przeczuciem wziął ją do ręki. I zaczął czytać. "Drogi Wiktorze ! Wybacz, że nie mogłam Cię dzisiaj przyjąć. Nie jest to ode mnie zależne. Nie będzie to możliwe także jutro. Ani pojutrze. Jeżeli jednak nadal będziesz się chciał ze mną spotkać, to przyjdź do tego domu za rok. Pamiętaj. Równy rok. A teraz żegnaj. Twoja Diana. P.S. Całkiem dobrze tańczysz." Wiktor czytał list raz po raz i ciągle nie mógł zrozumieć. Rozumiał coś innego. Że zakochał się. Bez pamięci. No, dobra - "głęboko zauroczył". Chrzanić to. Jedyną teraz ważną rzeczą, nie rzeczą, osobą, była Diana. Tylko ona się liczyła. I tylko jej brakowało. Chciało mu się wyć. Zmiął wściekle kartkę po-krytą kształtnymi literami. - Weź się w garść, dupku ! - powiedział głośno. Dopiero teraz dostrzegł, że nadal ściska różę, z którą tu przyszedł. Ostrożnie położył kwiat na miejscu kartki i wyszedł. Odszedł z miejsca, gdzie spotkał tę jedną, jedyną. Drugą połówkę pomarańczy, he, he. Odszedł. Na rok. Mijały dni. Miesiące. Prawie o niej zapomniał. Nie do końca. Zabiegany, zalatany, nocą chciwie po- grążał się w wspomnieniach. A one łudziły. Mamiły. Obiecywały. Męczyły. Przychodził ranek i wszystko znikało. Odchodziło, jak on wtedy odszedł z pustego domu. Minęła wiosna ciepłymi burzami. Okoliczne sady pokrył biały dywan kwiatów. Przyszło lato, pustynna pora roku. Nie zauważył tego. Leżał na plaży, a zielone fale szumiały w zielonym morzy. Rdzawe niebo zachodzącego Słońca zabarwiało ich grzbiety. On tego nie widział. Nie było go tu. Był tam, i wtedy. Nie, żeby przeżywał wszystko jeszcze raz i raz. Po prostu był. Po kilku tygodniach świat ogarnęła pajęczyna babiego lata. Białe nitki mknęły w dal, z wia- trem. Słońce dawało coraz mniej ciepła. Przez cały ten czas niczym się nie zainteresował. Przewegetował miesiące trwając uśpiony w oczekiwaniu. I nawet bardzo nie musiał się starać. Z resztą, życie nie serwo- wało zajmujących kawałków. Taa. Kumple kilka razy urządzali imprezy. Ostatnią na koniec lata. Po-szedł. Co miał robić. Czekanie było takie bezczynne; impreza była bezczynna. Bezbarwni ludzie w bez-barwnych ubraniach, bezbarwny płyn w bezbarwnej butelce. Bezbarwne kolory. Szybko stamtąd wy-szedł. Przed siebie. Było już ciemno, a okolicę otuliła ciepła, gęsta mgła. Przez miasto przepływała rzeka, więc takie zjawiska były dość częste, ale zauroczyło go to. Szedł i szedł, patrząc na coraz to nowe ele-menty wyłaniające się z białej szarości. Latarnia. Druga latarnia, pod nią pies. Hm. Pies robi swoje. Róg jakiejś kamienicy. Płot, ogrodzenie, metalowe pręty pokryte kropelkami osiadłej na nich wilgoci. Co ja-kiś czas ceglany słupek, zwieńczony granitową kulą. Brama. Park ? Olśniło go. Rok. To już minął rok. Czy już jest ? Czeka. Ruszył gwałtownie w głąb parku. Hen, na niebie wschodził Księżyc ponad mgłę, roztaczając nad drzewami woal srebrnego blasku. Był już blisko. W oknie na piętrze dostrzegł światło. Słabe, migotliwe. Zwątpił. A jak to dzicy lokatorzy ? Poczują zagrożenie i natłuką mu tak, że na czwora-kach do domu wróci ? Chrzanić lokatorów. Teraz już nie zwalniał. Szybko, szybko. Wbiegł po schodach do holu i po następnych na piętro. Jedne drzwi były uchylone. Zza nich wydobywało się światło. Pod-szedł i zapukał. - Kto tam ? - usłyszał zmęczony, ale, co najważniejsze znajomy głos. Serce zabiło mu mocniej. Z wra- żenia ? Czy ze strachu ? - To ja. Mogę wejść ? - stanął na progu. To była ta sama sypialnia. Co zawsze. Na łóżku leżał skur- czony, zaschnięty kwiatek. Na stole stał świecznik, mosiężny, o trzech ramionach, ale tylko w jednym tkwiła zapalona świeca. Pozostałe dwa były siedliskiem wypalonych ogarków, pokrywających gościnne gniazda bezkształtnymi bryłami wosku. Na ścianach tańczyły cienie rzucane przez migoczący płomień. Gdzieś jest przeciąg - pomyślałby, gdyby mógł. Ale nie mógł. Na krześle, za stołem, siedziała ona. Do- kładnie taka, jaką ją zapamiętał. Dżinsy. Skórzana kurtka leżała na drugim krześle, zwisając bezwstyd-nie przez oparcie. Ona patrzyła na niego. I znowu utonął. Wzleciał. Skoczył w przepaść jej oczu otoczo-nych twarzą i kasztanowymi włosami. - Hej, nie stój tak - powiedziała wesołym, smutnym głosem. - Siadaj - zabrała kurtkę z wolnego krze-sła i powiesiła na swoim. Usiadł. Nie wiedział, co powiedzieć. Kompletnie. Chciał wyznać coś, czego sam nie rozumiał. Zapytać o coś, co nie pozwalało mu spać przez wiele nocy. I wiele dni. - Napijesz się ? Dopiero teraz zauważył stojącą za świecznikiem butelkę. Ciemną i zakurzoną. Obok, w jej cieniu, kryły się dwa kieliszki. Wiedziała ? Jeden napełniony był do połowy czerwonym, wręcz szkarłatnym płynem. Nie odpowiedział. Ona mimo to podniosła się i napełniła drugie szkło. Podała mu bez słowa i wzięła swój. - Za co pijemy ? - Za moją śmierć - odpowiedziała. Poważnie. Śmiertelnie poważnie. Taa. Ona wiedziała, jak go zasko- czyć. Albo jego wszystko zaskakiwało. Powąchał.. Wino ? Zapach tak jakby, ale spod zwyczajnego aro- matu winnego grona na alkoholu wyłaniał się inny, słodki i miedziany. Czyżby to była ... ? - Co to jest ? - Może lepiej tego nie pij. Tak, nie wolno ci. - Prawie wyrwała kieliszek z jego ręki. - Przepraszam, Nie powinnam... Nie należy... Powinieneś najpierw dowiedzieć się... - O czym ? Że masz tysiąc lat ? A może to ty powinnaś dowiedzieć się, że ja cię... - Stop ! Nie rzucaj słów na wiatr ! - Przerwała mu gwałtownie. - Sam nie wiesz, co mówisz. - Jednak coś mu mówiło, że te "wietrzne", niewypowiedziane słowa zrobiły na niej jakieś wrażenie. - Przecież na- wet mnie nie znasz... - Więc daj się poznać. Wtedy się okaże - Co się okaże ? - zapytała bez związku. Nie odpowiedział. Milczeli. - Dobrze więc. Posłuchaj... - i opowiedziała mu. Wszystko. Jak się potem okazało więcej, niż chciał i mógł usłyszeć, ale wystarczająco, by ... Ale oto historia. Jej rodzina pochodziła z Irlandii. Jakie klasycz-ne, prawda ? Jej matka, babka, prababka, pra-pra... wszystkie miały kasztanowe włosy, zielone oczy i szczęście w małżeństwie. Klasyczne. Samego dzieciństwa nie pamięta zbyt dobrze. Wie, że się urodziła. Klasyczne. I że umarła. Kla...syczne ? Miała piętnaście lat, gdy zachorowała. Lekarze nie znali skutecz- nego remedium, a choroba szybko wyniszczała organizm. Aż do końca. Wie, że rodzice bardzo rozpa- czali. Baaardzo. Tak bardzo, że, jak tonący brzytwy się chwyta, tak oni uczepili się opowieści o celtyc-kim kapłanie ożywiającym umarłych. Cena nie grała roli. Tylko która cena ? Druid policzył sobie lekką ręką wartość ówczesnych trzech wsi. Dostał bez targowania, to co chciał. A potem już klasycznie. "Dia-no, wstań i chodź" - a ona wstała. I poszła. Przed siebie. Ale to później. Najpierw była radość z odzy-skanej cudem (!) córki. Potem mijały lata i radość topniała. Bliscy starzeli się. Ona nie. Przecież umarła. I z martwych powstała. Bluźnierstwo? Miała nadzieję, że tak. Że Bóg obudzi się z drzemki i wszystko naprawi, że wszystko będzie w porządku. Nic bardziej mylnego. - Mam nadzieję, że ten pieprzony druid smaży się teraz w piekle. Albo żyje, tak jak ja - dodała z mściwością. Przez lata obrastała wiedzą jak kamień mchem. Aż zaczęła zapominać. Specjalnie. Na po- czątku szło jej to opornie, ale po długim treningu doszła do wprawy. Co bardzo jej się przydało. Pamięć, to brzemię. Pamięć to nie ów mech na kamieniu, lecz sam kamień, stający się ziarnem, z którego wyrasta góra. Góra, na której szczycie siedziała ona. Samotna. Coraz bardziej. Nie wiadomo, czy była to jakaś klątwa, czy druid coś spartaczył, czy po prostu tak charakteryzowało się zmartwychwstanie. Fakt był taki, że co jakiś czas zamieniała się w powietrze. No, nie dosłownie, ale prawie. Nikt jej nie zauważał a ona nie mogła w żaden sposób zwrócić n a siebie niczyjej uwagi. Tak było też teraz. Widziała, jak czytał jej list. Stała obok niego, bezsilna, a rozpacz rozdzierała jej umysł. A może serce. Dramatyczne, ale prawdziwe. Dzień, w którym się spotkali był pierwszym od wielu innych dni, kiedy znowu mogła z kimś porozmawiać. To dlatego tak się cieszyła. I dlatego reagowała tak "żywiołowo" na wszystko. Przecho-dziła ze skrajności w skrajność. Samotność wyniszcza. Podobno człowiek może się przyzwyczaić do wszystkiego. Gówno prawda. Chyba, że wariowanie można nazwać przyzwyczajaniem. Cierpienie uszla-chetnia. Tak. Do pewnego momentu. Potem jest już tylko muliste dno, od którego w żaden sposób nie można się odbić, w którym można się tylko pogrążyć.. Tak jak ona. Przez wiele lat spotkała wielu róż-nych ludzi. Dobrych i złych. Każda taka znajomość pozostawiła po sobie jakiś ślad. Na przykład ta z wampirami. Od nich to, z nudów, nauczyła się pić wino z krwią. Takie jak to, które mu zaproponowała. - Tak więc to już wszystko. A teraz spadaj gnojku - powiedziała znienacka. - Nie. - Co za "nie" ? Spadaj powiedziałam. Ty też mi się już znudziłeś. Tylko czasami potrzebuję kogoś, żeby opowiedzieć mu tę bajkę. Spełniłeś już swoją "rolę". Więc spadaj. - Nie, to nieprawda. - powiedział z mocą. - Ty nawet tak nie myślisz. Odwróciła gwałtownie głowę. - Zobacz, nawet nie nauczyłam się porządnie grać. A tyle miałam czasu - westchnęła. Wstała i pode-szła do okna. Ruszył za nią. Za szybą Księżyc przedzierał się przez gałęzie drzew, na których zaczynało już brakować liści. - Ja... - Czekasz na coś ? - zapytała w powietrze. Położył ręce na jej ramionach i obrócił ją przodem do siebie. Przyćmione światło sprawiło, że jej oczy wydały mu się szare, a w źrenicy tańczył płomień świecy. - Ja cię kocham. Od samego początku. I ty o tym wiesz. - Phi - parsknęła. - Śmiertelny narzeczony. Jeden ból więcej, jeden mniej, wielka różnica. - Nie wiedziałaś, że miłość jest wieczna ? - zapytał zdziwiony. - Zwłaszcza pierwsza, prawdziwa. Tym bardziej, jeśli spełniona - dodał. - Baju baju, pleć pleciugo, byle długo. - Aale słuchała dalej. - Przecież mogę zostać wampirem - Akurat. Poza tym wampiry się starzeją. - Więc umrę. A ty mnie ożywisz. - Chory pomysł. Skąd ja ci wytrzasnę jeszcze jednego takiego pokręconego druida ? - Więc zatrzymamy czas - strzelił. - Jak chcesz to zrobić ? - roześmiała się. - Normalnie, siłą woli. - Powaga, pełna powaga i pewność siebie patrzyły na nią. I ona uwierzyła. W tak niedorzeczną ideę. - Chodź tu. - Ściągnął narzutę z łóżka i rozścielił na podłodze. Na środku postawił świecznik. - Usiądź po drugiej stronie i skup się. Po chwili patrzyli na siebie przez płomień świecy. I sekunda stała się wiecznością. A wieczność sekun- dą. I zatrzymał się czas. A była to kara dla nich. Za to, że chcieli być razem. Na wieki. Amen. Wrocław, 11-12 listopada 1997