Michał Żółtowski Henryk Ruszczyc i jego praca dla Niewidomych Szkic biograficzny na podstawie pozycji wydanej przez Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi Laski 1994 Spis treści Słowo wstępne Przedmowa Od autora Część I Z podwileńskich Ruszczyc na Podole Środowisko kijowskie Młodzieńcze lata Przemiana Przybycie do Lasek Początki pracy wychowawczej Henryk Ruszczyc w środowisku laskowskim Szukanie nowych form pracy Nowe zadania Część II Wojna i okupacja Rehabilitacja ociemniałych inwalidów wojennych Schronisko w Surhowie Memoriały Ruszczyca do władz Spółdzielnia Lubelska Zakłady w Głuchowie i Jarogniewicach Szkolenie ociemniałych do pracy w przemyśle Wyjazd Ruszczyca do Anglii Część III Powrót do Lasek Nieoczekiwane zagrożenia Praca nad "Poradnikiem dla Nauczycieli" Poszukiwanie nowych dróg szkolenia Pierwsza wakacyjna praktyka Rozwój dziewiarstwa maszynowego Osiągnięcia niewidomych w tkactwie Utworzenie Warsztatów Drzewno-Metalowych Pracownia obróbki metalu Zorganizowanie pracy w drewnie Dalsze dzieje szkolenia w metalu Dalszy rozwój Warsztatów "Nowa Praca", czyli o możliwościach artystycznych niewidomych Wprowadzenie nowej metody prac ręcznych Sukcesy i porażki w tapicerstwie Młodociani ociemniali inwalidzi Słowo wstępne Dziś oddajemy do rąk Czytelników kolejną książkę poświęconą ludziom Lasek. Po Matce Elżbiecie Róży Czackiej, ks. Władysławie Korniłowiczu, ks. Antonim Marylskim i Zygmuncie Serafinowiczu przyszła kolej na Henryka Ruszczyca, człowieka legendę, twórcę polskiej szkoły rehabilitacji zawodowej niewidomych. Książka Michała Żółtowskiego ukazuje Henryka Ruszczyca na tle jego tytanicznej działalności. Wątek biograficzny jakoby ginie w tym niezwykle żywiołowym i wartkim nurcie przeróżnych działań. To, czego dokonał nasz bohater, wystarczyłoby na zapełnienie życiorysu kilku ludzi, a przecież żył stosunkowo krótko, bo niespełna 72 lata (1901-1973). Michał Żółtowski, aby lepiej naświetlić genetyczne uwarunkowania Ruszczycowej aktywności, sięga do jego przodków z XVII i XVIII wieku, romantycznych rotmistrzów chorągwi wołoskich i pancernych, niezwyciężonej w starciach jazdy polskiej. Zresztą Henryk Ruszczyc dużo zachował cech swoich przodków: nadmierną aktywność, szybkość decyzji i przede wszystkim gorącość traktowania każdej sprawy. On nie potrafił być letni. Cechę tę kapitalnie ukazuje autor książki na konkretnych przykładach. Henryk Ruszczyc kochał kresy wschodnie. Kiedy po wizycie w r. 1970 w Szwecji, Danii i RFN odwiedziłem go, dużo mówiłem o tym, co widziałem i czym zachwycałem się w tych najbardziej rozwiniętych krajach Europy. Gdy zapytałem go, czy chciałby tam pojechać, odpowiedział: - Ja chciałbym jeszcze raz zobaczyć Kijów! Czytelnik znający osobiście Henryka Ruszczyca po pobieżnym przeczytaniu książki Michała Żółtowskiego może dojść do wniosku, że autor miał na celu odbrązowienie swego bohatera. Myślę, że wniosek byłby z gruntu błędny. Michał Żółtowski z niezwykłą pasją poszukuje jedynie prawdy. Z jego dociekań wychyla się postać człowieka z krwi i kości. Widzimy Ruszczyca jako typowego kawalerzystę, karciarza i lwa salonowego, ale również człowieka, który jest wrażliwy na każdą napotkaną biedę, usuwanego lub samodzielnie opuszczającego praktyki rolne, bo nie podoba mu się stosunek do ludzi z czworaków; ale również pochylającego się nad dzieckiem niewidomym poszukującym zgubionej zabawki czy nad każdym skrzywdzonym lub cierpiącym. Jego nerwowe poszukiwanie nowych stanowisk pracy dostępnych dla niewidomych i nowych zawodów, usprawiedliwia wszelkie niepowodzenia i ponoszone nakłady. Miał przy tym Ruszczyc niespotykany dar angażowania w sferę swoich działań każdego napotkanego człowieka. I ta prawda o Henryku Ruszczycu leżała u podstaw dociekań Michała Żółtowskiego. Czy mu się to w pełni udało, ocenią sami Czytelnicy. Ja w tym miejscu chciałbym gorąco podziękować Mu za poniesiony trud i za to, że swoją pracą znakomicie rozszerzył wiedzę o Laskach i polskiej szkole rehabilitacji zawodowej niewidomych. Na zakończenie jeszcze kilka zdań o autorze książki. Michał Żółtowski, syn hr. Jana i Ludwiki z Ostrowskich, urodził się 21 maja 1915 r. w Lozannie, w Szwajcarii. Rodzinnym majątkiem Żółtowskich był Czacz w Ziemi Kościańskiej w Wielkopolsce. Państwo Żółtowscy mieli jedenaścioro dzieci. Dwóch synów zmarło w dzieciństwie, a dwóch poległo w czasie drugiej wojny światowej. Ojciec, Jan Żółtowski, należał do Polskiego Komitetu Narodowego reprezentującego Polskę przy podpisywaniu traktatu wersalskiego w r. 1919. Michał Żółtowski w latach 1934-1937 ukończył wydział prawa na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, a w r. 1938 Szkołę Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu, z przydziałem do 15 Pułku Ułanów w Poznaniu. Podczas wojny służył w kawalerii na terenie Lubelszczyzny; rozbrojony przez Armię Czerwoną w r. 1940 przez zieloną granicę powrócił na Lubelszczyznę. W r. 1943 złożył przysięgę Armii Krajowej. 2 lipca 1945 r. został przyjęty do Wyższego Seminarium Duchownego w Krakowie, gdzie studiował do grudnia 1947 r. W związku z załamaniem się zdrowia musiał przerwać studia duchowne. Przez jakiś czas pracował w gospodarstwie rolnym w Olsztyńskiem, potem przez przeszło rok w zakładzie wychowawczym ks.ks. Salezjanów we Fromborku. Do Lasek przybył 31 stycznia 1950 r. Po kilku miesiącach zapadł na gruźlicę i dopiero od r. 1953 podjął regularną pracę w Zakładzie dla Niewidomych. Tu zetknął się z Henrykiem Ruszczycem i podjął wieloletnią współpracę w szkoleniu zawodowym. Przejściowo przez kilka miesięcy prowadził gospodarstwo zakładowe we wsi Pieścidła, a w r. 1958 wyjechał na kurację piętnastomiesięczną do Szwajcarii. Michał Żółtowski brał czynny udział w życiu kulturalnym i społecznym Zakładu. Pełnił funkcję Prezesa Ochotniczej Straży Pożarnej; w latach 1969-1987 był sekretarzem Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Ostatnie lata niemal całkowicie poświęcił pracy w komisji historycznej. Między innymi owocem tej działalności jest oddana dziś do rąk Czytelników monografia poświęcona Henrykowi Ruszczycowi. Władysław Gołąb Prezes Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w laskach Przedmowa Pragnę na wstępie książki Michała Żółtowskiego, noszącej tytuł "Henryk Ruszczyc i jego praca dla Niewidomych", wyrazić radość, że się ona ukazała oraz uznanie dla jej wartości merytorycznej i pedagogicznej. Szkic biograficzny, jak skromnie pisze autor, ukazuje Henryka Ruszczyca na tle jego działalności pedagogicznej i rehabilitacyjnej, na tle warunków jego życia, całkowicie oddanego niewidomym wychowankom i przyjaciołom. Ów szkic biograficzny przybliża nam postać tego wspaniałego człowieka - twórcy polskiej szkoły rehabilitacji zawodowej niewidomych - wychowawcy, który potrafił wyzwalać w niewidomych chłopcach radość życia, poczucie mocy, nieustępliwą walkę o pełnię swego człowieczeństwa i wiarę, że "wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia". Tajemnicę dzięki której, Henryk Ruszczyc wyzwalał młodzież ze smutku i bierności, czynił ją zdolną do samodzielności i pracy społecznej, była szczera miłość i szacunek wobec niej, rodzące zrozumienie i zaufanie wzajemne. Słyszy się nieraz, albo i czyta w książkach pedagogicznych, że osobowość nauczyciela nie odgrywa żadnej roli w procesie wychowania, że o jego efektywności decydują techniki i metody, niezależnie od tego kto je stosuje. Nie ma nic bardziej błędnego. O skuteczności pracy wychowawczej czy to rehabilitacyjnej, decyduje osobowość wychowawcy - jej bogactwo, siła, odpowiedzialność. Przykładem wychowawcy, który znalazł klucz do serc swoich wychowanków, klucz, dzięki któremu jego działanie przyniosło piękne i pożądane owoce jest Henryk Ruszczyc. A jaki to był klucz powiedzieli Jego dorośli wychowankowie - zrehabilitowani w Laskach czy Surhowie, pełniący często odpowiedzialne role i funkcje społeczne. "Pan Ruszczyc to człowiek, który był największym przyjacielem niewidomych, wśród widzących". Książka, napisana przez Michała Żółtowskiego jest niezwykle oryginalna i przydatna w kształceniu tyflopedagogów i innych pedagogów specjalnych. Na przykładzie życia i pracy Henryka Ruszczyca, które na kartach tej książki, napisanej przez współpracownika i świadka jego życia, można się wiele nauczyć odnośnie postawy wobec wychowanków, twórczego podejścia do pracy wychowawczej, indywidualnego stosunku do dziecka, niezbędnej w tej pracy bezinteresownej ofiarności oraz optymizmu i wytrwania. Książka - o której piszę - wydaje się również niezbędna dla tych pracowników pedagogicznych, którzy zajmują się rehabilitacją zawodową niewidomych i niedowidzących, czy też młodzieży o złożonym kalectwie. W pewnych fragmentach - bowiem - książka zawiera elementy metodyczne, które mogą być wykorzystywane w kształceniu zawodowym nauczycieli, a nawet w podręcznikach tyflopedagogiki. Henryk Ruszczyc był prekursorem tych idei i haseł, które współcześnie głoszone są jako na wskroś nowatorskie. Chodziło Mu o rehabilitację niewidomych poprzez pracę, której zakres i rodzaje należy wciąż bogacić, wierząc w uzdolnienia i aspiracje inwalidów, które to, co pozornie niemożliwe, czyniło realnym. Przecież niewidomi określani byli - i są dotychczas - jako inwalidzi niezdolni do żadnej pracy. Ale rzeczywistość - tworzona już przez Henryka Ruszczyca - temu przeczyła i zaprzecza do dzisiaj. Wachlarz zawodów do których przygotowywał On na specjalnie organizowanych kursach, to oprócz tradycyjnego szczotkarstwa: dziewiarstwo, tkactwo, a później obróbka metalowa skrawaniem, masaż leczniczy, który był Jego inicjatywą, a wreszcie obsługa central telefonicznych, elektrotechnika. Zdolni chcący się uczyć, niewidomi absolwenci szkoły podstawowej w Laskach, dzięki poparciu Ruszczyca trafiali do szkół średnich i wyższych, aby kształcić się w integracji z widzącymi. Ideę integracji niewidomych ze społeczeństwem Henryk Ruszczyc realizował poprzez pionierskie działanie, prowadząc do zatrudnienia swoich wychowanków, posiadających kwalifikacje zawodowe w fabrykach i przedsiębiorstwach przy produkcji różnego typu. Szczególnym i płodnym pomysłem Henryka Ruszczyca była spółdzielczość niewidomych, w której oni sami byli organizatorami i kierownikami, w pełni odpowiedzialni organizacyjnie i finansowo, współpracującymi z osobami pełnosprawnymi, uzupełniając się wzajemnie i tworząc środowisko pracy autentycznie zintegrowane. Było takim nie tylko w procesie produkcji, ale także współżycia i współpracy. W książce Michała Żółtowskiego, wypunktowane są w spisie rozdziałów liczne działy powstałe i działające z inicjatywy H. Ruszczyca. Znajdujemy tu następujące etapy: Rozwój dziewiarstwa maszynowego i tkactwa; Utworzenie Warsztatów Drzewno-Metalowych, pracownia obróbki metali; Praca artystyczna niewidomych (Nowa Praca), Tapicerstwo, Eksperymentowanie nowych zawodów tj. elektrotechniki, zabawkarstwa, pamiątkarstwa, montażu. Autor biografii, opisując kolejne etapy pracy Henryka Ruszczyca, kolejne eksperymenty w poszukiwaniu dróg rehabilitacji niewidomych oraz możliwości wykonywania zawodów, a następnie zatrudnienia, nie ukrywa trudności i niezrozumienia z jakim się on spotkał, nawet ze strony przyjaciół i współpracowników. Osoby doświadczone przez życie wiedzą, że jest to zwykły los ludzi niezwykłych, a więc aktywnych i twórczych ponad zwykłą miarę, odbiegających od stereotypów - może rozsądnych i czcigodnych - lecz nie pozwalających oddać się sprawie uważanej za najważniejszą bez zastrzeżeń i granic, postępując odważnie i poszukując nowych perspektyw. Eksperymentowanie - stosowane przez Pana Ruszczyca - celem znalezienia możliwości pracy dla niewidomych o dostępnych oraz opłacalnych dla nich zawodów było metodą kosztowną, zarówno dla Niego, jak i dla uczniów oraz Zakładu, na którego terenie się odbywało. Wydaje się jednak, że było metodą słuszną i odkrywczą, gdyż weryfikowano pomysły i próby pracy, dzięki czemu niewidomi i ich wychowawcy czy instruktorzy stawali się odkrywcami nowych dróg rehabilitacji zawodowej i społecznej integracji. Dzięki tym "eksperymentom" pedagogicznym, niewidomi zaczynali się liczyć na rynku pracy i znajdywali sposób aby stać się niezależnymi, pracującymi ludźmi. Coraz większe uznanie i zainteresowanie zdobywał też Zakład, a później OSW w Laskach na terenie którego odbywała się ta pionierska praca. Nie była by ona możliwa bez współpracowników podobnie działających tam, jak Henryk Ruszczyc. Wprawdzie niektórzy pracownicy pedagogiczni, uważali, że szkoła to nie jest "poligon doświadczalny" i że nie należy zakłócać jej spokoju poprzez eksperymenty zawodowe, ale zapewne doszli już do przekonania, że z punktu widzenia niewidzących uczniów, były one słuszną drogą. Kończąc już ten krótki wstęp do książki o Henryku Ruszczycu, dla którego ci uczniowie byli zawsze najważniejsi, chcę Mu jeszcze oddać uznanie i słowa wdzięczności, bo gdyby nie Jego porywczość dążąca szybkimi krokami za wielkim sercem to na przykład, nie było by pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych w Lublinie, której prezesował od chwili założenia Modest Sękowski. Bo jego właśnie porwał Henryk Ruszczyc z nieprzyjaznego domu i przywiózł do Lasek aby się kształcił i dojrzewał do pracy i służenia innym. Henryk Ruszczyc nie zwlekał, nie ociągał się, nie żałował swego trudu. Ratował wychowanków kiedy było potrzeba, radował się z nimi i szczycił. Razem z nimi torował nowe drogi rehabilitacji. Prof. Zofia Sękowska UMCS Lublin Zakład Psychopedagogiki Specjalnej Od autora Trudno mi dziś odtworzyć dokładną datę rozmowy z dyrektorem Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Laskach, Andrzejem Adamczykiem. Zwrócił się on do mnie (najprawdopodobniej w 1979 r.) z prośbą o napisanie biografii Henryka Ruszczyca. W pierwszym odruchu odmówiłem, tłumacząc się brakiem zdolności literackich i doświadczenia w pisaniu. Skreślenia sylwetki takiej postaci jak Ruszczyc nie mogą się podejmować początkujący. Gdy jednak Adamczyk przekonał mnie, że w całym środowisku laskowskim nie widzi nikogo, kto równie długo, jak ja, współpracowałby z panem Henrykiem, zarówno w internacie, jak warsztatach, przestałem się bronić. Dopiero jednak w 6 lat później, gdy zaprzestałem pracy w szkole, zabrałem się na serio do zbierania materiałów. Przekazano mi wówczas ogromne archiwa Ruszczyca, zawierające 700 teczek. Wiele z nich trzeba było od razu wyeliminować jako nie związane bezpośrednio z tematem. Przeglądając zgromadzony materiał, dokonałem zaskakujących spostrzeżeń. Odkryłem, że mój Szef pozostawił po sobie bogaty zbiór nieopublikowanych maszynopisów. Znalazłem wśród nich tak cenne pozycje, jak poradnik dla nauczycieli, memoriały do ministerstw, referaty, sprawozdania, nawet scenariusz do filmu. Do przyszłej biografii bardzo wartościowe okazały się relacje jego dawnych kolegów szkolnych oraz przyjaciół, a wprost bezcenne wspomnienia byłych wychowanków. Nadsyłano je obficie na rozpisaną po jego śmierci ankietę. Wiele ciekawych danych zawierała olbrzymia, dobrze zachowana korespondencja. Zabrakło mi jednak relacji wychowawców, nauczycieli zawodu, pracowników fizycznych i osób z kierownictwa. Musiałem te braki uzupełnić przez rozmowy z poszczególnymi osobami. Tak powstało moje własne archiwum, lepiej odpowiadające założonemu celowi. Pierwsza wersja mego opracowania obejmowała prócz opowiadań autora obszerne fragmenty celniejszych wypowiedzi. Całość okazała się zbyt rozwlekła, nie dopracowana. Oddając do druku trzecią wersję, skróconą i wygładzoną dzięki pomocy przyjaciół liczę, iż zainteresuję nią dawnych Laskowiaków, którzy nadeślą mi swoje uwagi i uzupełnienia. Mam nadzieję, że stanie się też pożyteczna dla wszystkich studiujących pedagogikę specjalną oraz osób związanych ze sprawą niewidomych. Moim gorącym pragnieniem jest ukazanie szerszemu ogółowi nie opracowanych dotąd dziedzin najbardziej twórczej pracy Ruszczyca: szkolenia zawodowego i wychowania. Chcę zaznaczyć, że nigdy nie byłem wychowawcą odpowiedzialnym za grupę internatową, lecz pełniłem wychowawcze funkcje pomocnicze, będąc równocześnie nauczycielem. Dobrze znałem atmosferę "Domu Chłopców". Bardziej zżyłem się z Warsztatami, prowadząc przez 10 lat roboty ręczne i uczestnicząc przez 7 następnych lat w szkoleniu zawodowym. Prawie połowa dotychczasowych recenzentów była zdania, że moje opracowanie jest za długie, zbyt szczegółowe i zbyt techniczne. Radzono, bym umieścił na wstępie krótki życiorys, natomiast wszystko, co dotyczy pism i działalności Ruszczyca przerzucił do aneksów. Nie mogłem się z tym zgodzić, wiedząc, że tylko niewielka liczba czytelników do nich zagląda. Ponadto wydawało mi się, że takie ujęcie godzi w istotę osobowości Henryka Ruszczyca. Realizacja pomysłów i eksperymentów wypełniała mu szczelnie wszystkie godziny dnia. Prywatnego życia po prostu nie miał. Oddzielenie sfery działalności twórczej od życiorysu zawsze będzie sztuczne. Zresztą wiadomo, że w każdej pierwszej monograficznej pracy o człowieku należy trzymać się chronologii. Ważnym zadaniem, jakie sobie postawiłem, było ukazanie postaci mego długoletniego Szefa bez upiększeń i ukrywania jego słabych stron. Ruszczyc był postacią wspaniałą, lecz skomplikowaną i kontrowersyjną, nie potrzebuje retuszu, a prawda o nim najbardziej przybliży go Czytelnikowi. Materiały źródłowe wykorzystane w pracy znajdują się w Zakładzie w Laskach, w Archiwum Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Są to przede wszystkim archiwa Henryka Ruszczyca i Michała Żółtowskiego. Archiwum H. Ruszczyca obejmuje 10 Działów: 1. dokumenty osobiste, 2. ważniejsze opracowania napisane przez Ruszczyca, 3. materiały dotyczące działalności wychowawczej, 4. materiały dotyczące przygotowania do zawodu, 5. materiały dotyczące absolwentów, 6. korespondencja Ruszczyca, 7. publikacje o Ruszczycu, 8. relacje i zapisy rozmów, 9. wspomnienia nie publikowane, 10. różne. Archiwum M. Żółtowskiego obejmuje 4 działy: 1. własne wspomnienia, 2. opracowania, 3. korespondencja, 4. relacje i zapisy rozmów. W pracy zastosowano skróty: AHR - Archiwum H. Ruszczyca AMŻ - Archiwum M. Żółtowskiego. W tym miejscu pragnę złożyć gorące podziękowanie wszystkim, którzy przyczynili się do powstania i ukończenia mojej pracy, czy to jako autorzy relacji, czy jako recenzenci. Nie sposób wymienić wszystkich. Szczególną wdzięczność chcę wyrazić w stosunku do nie żyjącej już Alicji Gościmskiej, której cierpliwa pomoc wspierała mnie w czasie pracy, a informacje o dawnych sprawach laskowskich pozwoliły uniknąć wielu nieścisłości. Dziękuję historykom Markowi Wagnerowi i Mirosławowi Nagielskiemu za dostarczenie danych o przodkach Henryka Ruszczyca, a ś.p. Markowi Ruszczycowi za podzielenie się ze mną wspomnieniami jego własnej rodziny. Wyrażam szczególną wdzięczność moim współpracownikom z Lasek, Krystynie Broniarz i Markowi Kunickiemu, którym zawdzięczam przebrnięcie przez szereg trudności w konstrukcji poszczególnych rozdziałów. Wreszcie pani Wiesławie Kordaczuk gorąco dziękuję za ostateczną redakcję tekstu. Michał Żółtowski Laski, lipiec 1993 r. Część I Z Podwileńskich Ruszczyc na Podole Ruszczycowie wywodzą się ze wsi Ruszczyce, w dawnym powiecie wilejskim województwa wileńskiego. Istniały też drugie Ruszczyce - wieś chłopska oraz trzecie - należące do rodziny Rzewuskich. Ruszczyce podwileńskie zamieszkiwała szlachta zaściankowa, pieczętująca się herbem Lis. Musieli to być ludzie przedsiębiorczy, skoro spotykamy ich w odległych od siebie stronach Rzeczypospolitej, od Witebska począwszy poprzez Ziemię Brześciańską (od Brześcia Litewskiego) a na Wołyniu i Podolu kończąc. W XIX wieku niektórzy posiadali majątki ziemskie w powiatach wileńskim i oszmiańskim. Z nich wywodził się znany malarz i społecznik Ferdynand, twórca wileńskiej Akademii Sztuk Pięknych, uwielbiany przez młodzież. W woj. brześciańskim najwybitniejszą postacią był w końcu XVIII w. Kazimierz, podpułkownik w wojsku litewskim, zasłużony w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej. Szczególną kartę w historii Ruszczyców stanowi kilku oficerów tego nazwiska w służbie wielkich hetmanów koronnych na Podolu w drugiej połowie XVII w. Sześciu z nich było rotmistrzami chorągwi wołoskich i można przypuszczać, że ten typ formacji szczególnie im odpowiadał. Osadnictwo na południowo-wschodnich terenach Polski rozpoczęło się już w XIV i XV w. Słynne z urodzajności a słabo zaludnione ziemie ruskie ściągały licznych osadników - szlachtę i chłopów - z zachodnich i centralnych województw oraz ziem litewskich. Wśród szlachty nierzadko trafiały się jednostki uchodzące przed prawomocnym wyrokiem sądowym. Toteż w chorągwiach stacjonujących we wschodnich województwach spotkać można było różnego rodzaju awanturników, szukających przygód. Nie wiemy, jakie były przyczyny sprowadzenia się Ruszczyców na Podole. W każdym razie przybyli tu ze stron najeżdżanych przez wojska książąt moskiewskich, mieli więc dobrą zaprawę do życia w ciągłym niebezpieczeństwie, jakie na Rusi czekało każdego mieszkańca z powodu bliskości ordy tatarskiej. Obecny stan badań nie pozwala stwierdzić, z której gałęzi podolskiej pochodził Henryk Ruszczyc, późniejszy "człowiek Lasek". Zanim przedstawię kilku głównych reprezentantów Ruszczyców, scharakteryzuję zadania związane ze służbą w tzw. lekkich znakach. Pod względem liczebności chorągiew wołoską można by porównać ze szwadronem, liczącym przed 1939 r. ok. 100-120 ludzi i koni. Chorągiew w zasadzie powinna była liczyć 100 szabel, lecz w praktyce stany były znacznie niższe, niejednokrotnie spadały aż do 60. Kilka chorągwi tworzyło pułk w sile ok. 500 koni. Jedną trzecią chorągwi stanowić musieli Polacy, reszta składała się z Wołochów, Multańczyków, Kozaków, Tatarów. Uzbrojenie było rzeczywiście lekkie, składało się z włóczni, łuku i szabli oraz niewielkiej tarczy. Celem chorągwi wołoskich była służba zwiadowcza i rozpoznawcza, zwłaszcza dalekie samodzielne podjazdy. Chorągwie te nie posiadały taborów takich jak chorągwie pancerne i husarskie, co zapewniało im szybkość poruszania się i niezależność, lecz narażało na dużo większe trudy w obozowaniu. Tereny działań wojskowych w XVII w. były bardzo rozległe, gdyż rozciągały się na wschód od Lwowa na przestrzeni około 130 000 km2 sięgając aż po Dniepr, na południu po Karpaty i na Wołoszczyznę. Cały ten kraj pocięty był płynącymi w jarach dopływami Dniestru oraz tworzącymi szerokie rozlewiska rzekami wpadającymi do Prypeci. Kluczowe znaczenie miały miejsca przepraw, gdzie najłatwiej było zaskoczyć wroga lub samemu dostać się w zasadzkę. Toteż z braku map szybka orientacja, znajomość działów wodnych i bezpiecznych brodów należały do niezbędnych cech dobrego dowódcy chorągwi. Musiał on umieć korzystać z usług doświadczonych przewodników, werbowanych wśród zaufanych Kozaków lub kupców ormiańskich. Ci ostatni kursując stale pomiędzy Mołdawią, Krymem a Polską, znali języki i drogi na wszystkich szlakach, Turcy zaś i Tatarzy tolerowali ich, prowadząc z nimi zyskowny handel. Rotmistrz chorągwi wołoskiej nie miał więc łatwego zadania. Działając często bez łączności z trzonem armii, musiał samodzielnie rozwiązywać problem wyżywienia ludzi i koni, organizację noclegów, utrzymanie oddziału w kondycji bojowej i karności. Potrzebował do tego sprytu, intuicji i błyskawicznej decyzji. Musiał być odporny na głód, chłód, brak snu i wciąż grożące niebezpieczeństwo. Tylko ludzie spragnieni przygód i sławy wojennej mogli dobrze się czuć w podobnych warunkach. Takich ludzi nie brakowało w wojskach hetmańskich Stanisława Rewery Potockiego, Jana Sobieskiego i Stanisława Jabłonowskiego. Przykład ich przyciągał innych, toteż w okresie nasilenia walk na Podolu (1648-1698) - widzimy co najmniej dwa pokolenia Ruszczyców służących w lekkich znakach. W służbie tej, która nie zapewniała ani błyskotliwego awansu wojskowego, ani społecznego, nie zdobywali bogactw, bo i żołd był niewielki, a często wypłacany z opóźnieniem. Wśród członków Związku Wojskowego, czyli konfederacji, protestującego z tego powodu w latach 1661-1663 wobec króla Jana Kazimierza, znaleźli się też dwaj Ruszczycowie, Roman i Jerzy. Zaledwie dwóch przedstawicieli tego rodu doszło do stopnia pułkownika, a tylko jeden otrzymał za zasługi starostwo jahorlickie, nie przynoszące jednak wiele dochodu. Pozostali dzierżawili od hetmanów niewielkie posiadłości, Jan Ruszczyc po 20 latach wiernej służby otrzymał z królewszczyzny 3 włóki ziemi, co równa się ok. 50 hektarom. Nie chodzi nam tu jednak o rozprawę historyczną, lecz o scharakteryzowanie pewnego typu ludzi, od których pochodził Henryk. Żyjąc w XX wieku - posiadał przecież geny swych przodków sprzed 200 lat. Najciekawszą postacią spośród wspomnianych oficerów jest Jerzy Ruszczyc, którego Czesław Nanke, autor podręcznika historii w okresie międzywojennym nazwał "półdzikim rycerzem stepowym". Prawdę rzekłszy, można by to samo określenie zastosować z powodzeniem przynajmniej do trzech innych jego krewnych. Jerzy wydoskonalił się w służbie zwiadowczej, własnymi rękoma ujmował jeńców tatarskich, raz udało mu się pochwycić aż trzech w jednej bitwie, o czym z uznaniem wyraził się hetman Sobieski. Innym razem przechwycił posłańców hetmana kozackiego Piotra Doroszenki, powracających z Krymu z ważnymi wiadomościami. Trzykrotnie był w niewoli: raz tatarskiej i dwa razy tureckiej. W niewoli tatarskiej musiał nauczyć się języka, skoro zawarł liczne pobratymstwa z Tatarami i miał "duże stosunki w ordzie". Według listu hetmana Jana Sobieskiego w r. 1672 do wojewody bełskiego Jerzy Ruszczyc został wykupiony z niewoli tureckiej "za jakiegoś murzę", czyli najprawdopodobniej za jakiegoś księcia. Przywiózł wówczas ważne wiadomości o zamysłach tureckich. Hetman już wcześniej korzystał ze znajomości Jerzego w ordzie i w 1667 r. wysłał go do kosza tatarskiego Kierym-Gireja dla wybadania panujących tam nastrojów. Właśnie Kozacy pod wodzą atamana Sirki, wbrew naczelnemu dowództwu, które wyprawiło się na Polskę, najechali Krym, gdzie splądrowali ałusy i dokonali spustoszenia. "Tylko psi i koci pozostały" jak zapisano w dokumentach. W jaki sposób Jerzy potrafił przedostać się aż do samego kosza w kraju zalanym przez wroga nie znającego pardonu, pozostanie tajemnicą. Może w przebraniu za Tatara, może w orszaku kupców ormiańskich, dość że doskonale wywiązał się z zadania i powróciwszy doniósł hetmanowi, że Tatarzy są skłonni do rokowań. Jakoż w niedługim czasie, jak pisze Janusz Pajewski*1, udało się zawrzeć z nimi traktat pokojowy. Nie darmo nazwano Ruszczyca półdzikim. Gdy chorągiew, która parokrotnie była przekształcana to na tatarską, to na pancerną, przebywała na zimowych leżach w "pustoszy Hawryłów Kamień", rotmistrz zaczął swych żołnierzy rozmieszczać bezprawnie w okolicznych wioskach. Sprawa wywołała protest aż na sejmiku szlachty halickiej (w 1668 r.). Jesienią poprzedzającą bitwę chocimską Jerzy stacjonował w rejonie Śniatynia na Pokuciu, dając baczenie na ruchy wroga po drugiej stronie granicy. Skorzystał z tego, by urządzać łupieżcze wyprawy na drugą stronę. Hetmanowi zależało na dobrych stosunkach z Wołochami i bardzo się o te nadużycia pogniewał. Ruszczyc "popadł u jegomość pana marszałka w dysgracyjej, że w wołoskiej ziemie bydła nabrał", toteż musiał zagrabione trzody zwrócić. Za podobne przewinienia dwóch oficerów rozstrzelano, a rtm. Jerzy tylko dawnym zasługom i bliskiej zażyłości z hetmanem zawdzięczał, że nie pozbawiono go komendy. 1 Janusz Pajewski: Buńczuk i Koncerz, Warszawa 1983. Wkrótce widzimy go w ferworze walki pod Chocimiem, jak z drugim świetnym zagończykiem, A. Miączyńskim, ścigają uchodzące przez most na Dniestrze wojska Huseina-Baszy. Mieli tam wysiec kilka tysięcy ordyńców. Potem znowu Jerzy stacjonuje w Śniatyniu i razem z M. Boguszem osłaniają Pokucie przed najazdami tatarskimi. Około 1675 r. dostał się ponownie do niewoli tureckiej. Był wówczas u szczytu sławy. Wstawiał się za nim u króla wielki pan mołdawski, Kostin Miron, nazywając rotmistrza "wiernym sługą królestwa tego" i dodając, że Turcy pragną go wymienić za swego jeńca. O uwolnienie Ruszczyca wystąpiła na sejmie szlachta z woj. brześciańskiego, a i sam król niepokoił się jego losem. Prawdopodobnie jednak Jerzy już nigdy nie wyszedł z niewoli, gdyż wszelkie wiadomości o nim ucichły. Trudno nawet w skrócie wyliczać wszystkie jego czyny, największym było zapewne rozbicie pod Narajowem czambułu tatarskiego, idącego w przedniej straży pohańców oraz objęcie komendy nad miastem Brahiłów*2. O jego osobistym życiu nic prawie nie wiemy, tyle tylko, że posiadał majętność Olszana na Podolu. Jerzy, wraz z bratem Romanem i nie znanym nam bliżej Janem, stanowią pierwsze pokolenie Ruszczyców działających na Podolu. Czwartym z kolei jest nie znany z imienia pokojowy ks. Jeremiego Wiśniowieckiego. Zginął on podczas oblężenia Zbaraża. W drugim pokoleniu oprócz Damiana i Jerzego Romana, o których zaraz będę pisał, spotykamy trzech Ruszczyców, rotmistrzów chorągwi wołoskich, zasłużonych zagończyków. Stefan, wydostawszy się szczęśliwie z niewoli tatarskiej, w tym samym 1688 r. zginął od ich strzały w bitwie pod Kamieńcem Podolskim. W ostatnim dziesiątku lat XVII w. spotykamy też Samuela i Aleksandra. Wszyscy trzej są wymieniani w przekazach historycznych przy rozmaitych okazjach. 2 Dane zaczerpnięte z biogramu opracowanego przez Mirosława Nagielskiego dla Polskiego Słownika Biograficznego, AMŻ-4 Przejdźmy teraz do dwóch ostatnich, których nazwiska utrwaliły się w literaturze pięknej. Damian, syn Jerzego, pod okiem ojca wprawiał się w rzemiośle rycerskim. Przejął po ojcu chorągiew i przemianował z powrotem na wołoską. Na jej czele brał udział w potrzebie wiedeńskiej. Pod nim służył w stopniu porucznika jego stryjeczny brat, Jerzy Roman, któremu przypadło w udziale poprowadzenie w przededniu tej ostatniej bitwy słynnego podjazdu do Lasu Wiedeńskiego, gdzie razem z rtm. Szumlańskim stoczyli walkę z oddziałem Deli mer-beja w okolicy Mauerbachu. Żywy opis tej wyprawy zostawił w swoim diariuszu młodziutki pokojowy królewski, Mikołaj Dyakowski, który własnymi oczami patrzył na wyjeżdżających z obozu: "W tym punkcie król obróciwszy się spojrzał po Polakach uważając kto mu tu jest przytomny i spostrzegłszy niejakich dwóch, Romana (właśc. Jerzego Romana - przyp. M.Ż.) Ruszczyca i Damiana Szumlańskiego z lekkiej chorągwi rotmistrzów, zawołał ich do siebie, mówiąc te słowa: - Weźcie waszecie, sobie każdy z osobna po sto koni dobrych z przedniej straży, bo pójdziecie na podjazd. - A po tym, obróciwszy się król do hetmana wielkiego mówi: - Każ im waszmość pan dać ordynans i surowo przykazać, ażeby się języka starali, albo jeżeli nie dostaną języka, niechże raz w ciele swoim przywożą, a niech się wracają we dwudziestu czterech godzinach. Wszak tu tylko dziesięć mil do Wiednia, to na dobrych koniach mogą się obrócić, bo ta rzecz odwłoki nie cierpi. - Znowu król do tychże rotmistrzów rzecze: - Przyjeżdżajcie tu wprzód z temi ludźmi przed namiot, żebym ich widział. - Jak tedy zebrali ludzi, przyjechali z ludźmi temiż pod namiot królewski, w którym jeszcze generalissimus (Karol Lotaryńczyk - przyp. MŻ) i elektorowie byli, a zobaczywszy rotmistrzów z temi ludźmi poczeli sobie szeptać i mówić: - Na zgubnę imię ten król tę garstkę ludzi posyła pod tak wielkie wojska. - Inni mówią: - Nasz podjazd we trzy tysiące poszedł, a nie wrócił. - Trzecie mówią: - Żal się Boże tych ludzi, a najbardziej tych komendantów - (że byli urodziwi, dlatego ich żałowali). Aż tu mało co nad dwadzieścia cztery godziny przeciągnęło się dają znać do obozu, że podjazdy wracają z językami: zaraz to się rozgłosiło i doszło do niemieckiego wojska, z którego elektorowie i generali przyjechali na dziwowisko widzieć Turków, których 13 jak baranów przyprowadził Ruszczyc, nie straciwszy żadnego swego człowieka"*3. Chodzi oczywiście o Jerzego Romana Ruszczyca, którego wyprawie do lasu wiedeńskiego poświęcił też cały rozdział Walery Przyborowski w powieści młodzieżowej pt. "Namioty Wezyra"* 4 oraz Fryderyk Skarbek w powieści pt. "Damian Ruszczyc"*5. 3 Mikołaj Dyakowski: Dyariusz Wiedeńskiej Okazji Imć Pana Mikołaja na Dyakowcach Dyakowskiego, Warszawa 1983. 4 Walery Przyborowski: Namioty Wezyra, Warszawa 1957. 5 Fryderyk Skarbek: Damian Ruszczyc, powieść z czasów Jana III, Lwów 1827. Obaj Ruszczycowie uczestniczyli w wielkiej szarży jazdy polskiej, która rozstrzygnęła o zwycięstwie. Brali też udział w dalszej kampanii, jak również w dwóch wyprawach do Mołdawii. Damianowi i Jerzemu Romanowi zlecano coraz bardziej odpowiedzialne zadania, z których się doskonale wywiązywali. Damian chorągiew swoją przemianował na pancerną, w końcu został pułkownikiem, dowodząc 8 chorągwiami. Widzimy go broniącego przepraw na Horyni, zamykającego szlaki Czarny i Kuczmański przed najazdem Tatarów oraz w pościgu za uchodzącymi na południe oddziałami wroga. Wreszcie, już w 1702 r., zostaje skierowany z kilkoma chorągwiami do Berdyczowa w celu stłumienia powstania kozackiego. Tam doszło do sporu o naczelne dowództwo między nim a Jakubem Potockim, który przybył ze znacznymi siłami własnymi. Żaden nie chciał ustąpić. Skorzystali z tego Kozacy i natarłszy na nieubezpieczone wojsko, rozproszyli je. Damian ratował się ucieczką z zamku przez okno. Polacy ponieśli wtedy duże straty. Nieco później popadł znów Damian w zatarg z dowództwem chorągwi Jerzego Dominika Lubomirskiego, która otrzymała skierowanie na leże zimowe do starostwa jahorlickiego. Ludzie Damiana wypędzili stacjonujących z ich kwater, a kilku żołnierzy zabili. Najlepsi nawet oficerowie byli, jak się okazuje, nie byle jakimi zawadiakami. Pamięć o nim jako o dzielnym rycerzu i człowieku wielkiej prawości charakteru przetrwała do następnych pokoleń*6. 6 Dane zaczerpnięte z biogramu opracowanego przez Marka Wagnera dla Polskiego Słownika Biograficznego, AMŻ-4. Wszyscy ci Ruszczycowie należeli do zastępu rycerzy broniących ofiarnie przez kilka dziesiątków lat wschodnich granic Rzeczypospolitej. Zagony tatarskie przez cały XVII wiek ponawiały napady na Polskę, docierając nieraz aż do Krosna. W ostatnich latach tego wieku wdzierali się nawet na ulice Lwowa. Gdyby nie nieustanny odpór ze strony polskich chorągwi ziemie nasze byłyby bezlitośnie i bezkarnie plądrowane przez Turków i Tatarów, prawdopodobnie nawet okupowane przez nich, jak to się stało z sąsiednią Wołoszczyzną - dzisiejszą Rumunią. Aftanazy pisze: Czterej bracia Ruszczyce: Michał, Anastazy, Chaczko i Ofanas w końcu XV w. byli właścicielami Kodnia. Odkupił go od nich Iwaszko Sopieżyc (+ 1516) protoplasta Sapiehów kodeńskich, wysoki dostojnik na dworze królowej Heleny, żony Jagiełły. Środowisko kijowskie W XIX w. Ruszczycowie, przodkowie Henryka, należeli do średniozamożnych ziemian na Podolu. Posiadali w powiecie latyczowskim przejęty od rodziny Żurakowskich majątek Buhłaje. Jak na tamtejsze stosunki nie był on duży, liczył zaledwie 520 dziesięcin, czyli 570 ha, w dodatku stanowił współwłasność (po połowie) dwóch rodzin - Ruszczyców i Sylwańskich. Gdy po śmierci Hugona Ruszczyca, dziadka Henryka, przyszło do działów rodzinnych, dość zaniedbaną posiadłość przejął starszy jego syn, Konstanty, i osobistym wysiłkiem postawił na dobrym poziomie. Młodszy syn, Tadeusz, po ukończeniu w Warszawie medycyny rozpoczął praktykę lekarską w cukrowni w Chodorkowie na Ukrainie. Tam poznał szwagierkę współwłaściciela, Jadwigę Gnatowską i z nią się ożenił. Młode małżeństwo zamieszkało w Kijowie, gdzie przyszły na świat dzieci: Władysław w 1899 r., a w dwa lata później, 5 maja, bliźnięta - Janina i Henryk. Dr Tadeusz Ruszczyc wyrobił sobie wkrótce opinię zdolnego i pełnego poświęcenia lekarza. Leczyli się u niego zarówno ludzie bogaci, np. Braniccy z Białej Cerkwi, jak i biedni. Jednym i drugim okazywał tę samą staranność i dobroć; wiadomo było, że nie patrzy na zapłatę. Od wielu ludzi nie przyjmował honorarium, a znalazłszy się w niezamożnym domu, często wsuwał pod poduszkę chorego pieniądze na wykup lekarstw lub pożywniejsze jedzenie. Z czasem świat chorych przysłonił mu wszystko inne. "Stryj nie dostrzegał ludzi zdrowych" - pisze jego bratanica, Zofia Pawełczyńska - "nawet w najbliższej rodzinie. Nie miał na to czasu - całą jego uwagę i cały czas pochłaniali chorzy. Wielką czułość i serce stryja odczuliśmy dopiero w chorobie mego brata Juliusza. Kiedy był ciężko ranny w 1918 r., stryj pielęgnował go w Kijowie w swoim własnym domu, a potem w szpitalu i troszczył się o niego najserdeczniej aż do śmierci." Podobne cechy zobaczymy później u jego syna. Według wspomnianego wyżej świadectwa, żona doktora, pani Jadwiga, była "kobietą głębokiej wiary i wielkiej dobroci, mająca dla wszystkich czas, była jednak osobą trochę niezaradną. Mimo to musiała przejmować wszystkie troski o potrzeby domu i najbliższych, gdyż mąż tego nie dostrzegał. Uważano w rodzinie, że na jej pamięć i opiekę można było liczyć"*7. Taki układ domowych stosunków spowodował, że Henia od dziecinnych lat bardziej ciągnęło do rodziny matki niż ojca. Lato spędzał na wsi u dziadków ze strony matki w Skarżynówce i tam poznał piękno podolskiego krajobrazu. Powściągliwy w mówieniu o sobie, już jako "Pan Ruszczyc" w Laskach, dzielił się kiedyś ze mną wspomnieniami z dzieciństwa. "Skąpe to były wspominki: krytyczna uwaga o wuju, który w jedną noc przegrał w karty 100 ha podolskiej dębiny. Nazwiska żadnego nie wymienił. To znów opowieść o uwolnieniu dziadka z rosyjskiego aresztu. Podobny los spotykał nierzadko Polaków w związku z działalnością patriotyczną, społeczną lub religijną. Babka w rozmowie z wyższym urzędnikiem, prawdopodobnie policmajstrem, podjęła starania o wypuszczenie męża. Oboje z czynownikiem siedzieli po przeciwległych krańcach dużego stołu. Babka bawiła się 500-rublowym banknotem, posuwając go to ku sobie, to znów ku carskiemu urzędnikowi. Był on nieugięty i twierdził stanowczo, że zwolnienie dziadka z więzienia jest niemożliwe. W trakcie rozmowy babka popchnęła banknot aż do samych rąk czynownika i tam go zostawiła. Zareagował gwałtownie, mówiąc: "To nie jest mój pieniądz, ja tego nie wziąłem" - nie chciał go tknąć. Wówczas babka stwierdziła, że nie jest to również jej pieniądz i kiedy policmajster próbował go odsunąć, popchnęła z powrotem aż do jego rąk. Po chwili banknot zniknął przykryty ręką czynownika, a nazajutrz dziadek został wypuszczony."*8 Jest to jedyne dłuższe opowiadanie, jakim podzielił się Henryk Ruszczyc, mówiąc o czasach dzieciństwa. Pozbawieni innych wiadomości spróbujmy poznać go w oparciu o dość, niestety, skąpe informacje. 7 Zofia Pawełczyńska: Odpowiedź na ankietę rozesłaną przez Komitet Uczczenia Pamięci Henryka Ruszczyca. Masz. 1973, AHR-8. 8 Michał Żółtowski: Zapis rozmowy z H. Ruszczycem. Masz., 1966, AMŻ-4. Wybitną osobistością był wuj, brat matki, ks. prałat Jan Gnatowski (1855-1925). Po ukończeniu studiów teologicznych w Rzymie pełnił funkcję sekretarza nuncjatury w Monachium. Następnie pracował w Bibliotece Watykańskiej, gdy jej przełożonym był Achilles Ratti, późniejszy Pius XI. Po powrocie do Polski ks. Gnatowski przejął po Sienkiewiczu dział recenzji literackich w warszawskim "Ateneum", następnie we Lwowie prowadził salon literacki, jednocześnie uczył religii w gimnazjum. W gronie uczniów zostawił po sobie trwałą pamięć. Na starsze lata, jak opowiada Marek Ruszczyc*9, stracił wzrok i osiedlił się w Warszawie. Wiele wtedy jeszcze dyktował. Niezależnie od stosunków rodzinnych duży wpływ na wychowanie młodych Ruszczyców wywierało środowisko, a więc miasto Kijów. By dać właściwe wyobrażenie, czym to miasto było w początkach XX w., wielokrotnie przytaczać będę wspomnienia Włodzimierza Bartoszewicza, malarza i literata, kolegi młodych Ruszczyców ze szkoły, mieszkającego o kilka domów dalej na tej samej ulicy: "Ówczesny Kijów był miastem, w którym spotykały się i przenikały wpływy europejskie z azjatyckimi. Obok wykwintnych pałacyków stawianych na modłę paryskich, arystokratycznych rezydencji, stały w cieniu drzew pomalowane na żółty kolor, kryte zieloną blachą "osobniaki", bliźniaczo podobne do swych moskiewskich czy petersburskich - jak się wówczas mówiło - pierwowzorów. Wysokie, wielopiętrowe, nowoczesne kamienice sąsiadowały z małymi parterowymi domkami. Występowanie obok siebie przejawów bogactwa i skrajnej nędzy było jedną z charakterystycznych cech tego miasta. Trudno byłoby dziś dociec, w jakim stopniu bieda wypływała z istotnych trudności, a w jakim z lenistwa, abnegacji, braku inicjatywy i niedbalstwa. Faktem jest, że niechlujstwo, nędza i zaniedbanie ocierały się w Kijowie o bogactwo, przepych i rozrzutność, o jakiej dziś nie mamy pojęcia*10. A miasto było piękne. Zawdzięczało swą urodę położeniu na wysokim, stromym zboczu dnieprowym, nad szeroko rozlaną rzeką. Budynki kryły się w gęstwie bujnej zieloności, znad której strzelał las białych wież i złoconych kopuł cerkiewnych. Wśród nich wyróżniały się wysmukłością linii Andriejewska cerkiew, dzieło włoskiego architekta Rastrellego i błyszcząca z dala złoceniami Ławra Peczerska. Nie dorównywał jej pochodzący z początku XI w. Sofijski Sobór. Z dawnej architektury po wielokrotnych oblężeniach niewiele pozostało. Złota brama, przez którą wjeżdżał triumfalnie Bolesław Chrobry, przedstawiała smutny widok: ściągnięty klamrami blok muru z czerwonej cegły, przykryty na zielono pomalowaną blachą. Urok miasta tkwił w jego malowniczym usytuowaniu. "Gdy myślę o Kijowie, pisze Helena Bohosiewicz*11, widzę miasto prześwietlone słońcem i błękitem - pomimo koszmarnych chwil, któreśmy tam przeżyli". 9 Rozmowa M. Żółtowskiego z Markiem Ruszczycem. Masz. 1985, AMŻ-4. 10 Włodzimierz Bartoszewicz: Tamten dawny Kijów. Tekst nagrodzony I nagrodą w konkursie na opis Kijowa, bez daty, AHR-9. 11 Helena Bohosiewicz: Ank. Masz. 1975, AHR-8. W początku XX w. miasto zaczęło się modernizować. Na ulicach szwedzka kostka zastępowała stopniowo dawne "kocie łby", usunięto też głębokie rynsztoki i drewniane mostki, które miały przechodniom umożliwić przechodzenie suchą nogą przez jezdnię po ulewie. Elektryczne oświetlenie, efektowne witryny sklepów, nowe kamienice przypominały miasta zachodnioeuropejskie. Na ulicach różnorodność pojazdów i typów ludzkich tchnęła nadal egzotyką. Obok eleganckich karet, sprowadzanych z Warszawy lub Petersburga, spotykało się dorożki konne, ciągnione przez wychudzone, źle utrzymane szkapy. Niekiedy jednak jezdnią mknął "lichacz", jednokonny pojazd, typowo rosyjski, zaprzężony w kłusaka, orłowskiego "rysaka" pędzącego na złamanie karku z szybkością konia wyścigowego. Była to wspaniała, choć bardzo kosztowna jazda, nie należała jednak do najlepszego tonu. Pozwalali sobie na nią gwardyjscy oficerowie i szastająca pieniędzmi złota młodzież. Po jezdni, którą bezszelestnie sunęły karety i lichacze, ciągnęły też rzędy brodatych pielgrzymów, w brunatnych siermięgach ściągniętych powrozem. W początku XX w. żywe jeszcze były ślady pierwszej placówki chrześcijańskiej na tych ziemiach. Pielgrzymi zmierzali do Sofijskiego Soboru, by tam w głębi mrocznej cerkwi, przesyconej dymem kadzideł, bić pokłony przed ikonami. Oficerowie gwardyjscy, idąc ulicą, zadawali szyku swymi wysokimi, lakierowanymi butami i dzwoniąc ostrogami. Lekceważąco odsalutowywali oficerom innych formacji. Barwnością stroju wyróżniali się oficerowie czerkiescy - we włochatych burkach na ramionach, z pąsowymi żupanami spiętymi pasem, przy którym wisiała srebrem zdobiona szabla. Panie ubierały się wówczas w suknie do samej ziemi i okrywały drogimi futrami, nosiły też kapelusze z szerokim rondem przyozdobione strusimi piórami. Obok tego eleganckiego świata widać było przybyłych z prowincji hreczkosiejów o opalonych twarzach, w szamerowanych bekieszach polskiego kroju. Jak gość z innego świata wyglądał przybysz z "Przywiślańskiego Kraju", czyli z Królestwa, w czarnym płaszczu, z aksamitnym wyłogiem przy kołnierzu i meloniku na głowie. Demonstrował swym strojem modę z Paryża lub Londynu. Największą różnorodność typów ludzkich można było zaobserwować podczas karnawału, w czasie odbywających się wtedy tradycyjnie targów zwanych kontraktami kijowskimi. Na ten cel przeznaczono całą dzielnicę, tzw. Padół, gdzie ciągnęły się wielkie hale i gdzie ustawiano niezliczone stragany. Kijów w tym czasie upodabniał się do wielkich metropolii Wschodu, z ich rozgwarem i bogactwem. Na kontrakty ściągali kupcy z dalekich stron, przywożąc specjalności swej ojczyzny. Tak więc Persowie wystawiali barwne dywany, Chińczycy jedwabie, Turcy wschodnie bakalie, Grecy chałwę. Nie brakowało naturalnie kupców moskiewskich w futrzanych kołpakach na głowie, zachwalających wielkie ryby słodkowodne lub kawior astrachański, który czerpali z olbrzymich kadzi. Rozmaitość towarów wabiła oko i zachęcała do wydawania pieniędzy. Obok towarów włókienniczych z Łodzi i Żyrardowa widać było wyroby ze skóry i filcu, błyszczała najwspanialsza biżuteria. Część terenu przeznaczona była na wystawę rolniczą. Dochodziło stamtąd gdakanie kur, krzyk gęsi, ryk bydła. Rolnicy mogli oglądać nowe typy maszyn rolniczych, malowanych w jaskrawe kolory. Zjazd Polaków w czasie kontraktów bywał ogromny, gdyż stwarzały one doskonałą okazję do robienia dobrych interesów, jak również do spotkań ze znajomymi. Zjeżdżali wówczas do Kijowa właściciele majątków liczących tysiące hektarów, ich plenipotenci, a także brać dzierżawców i ekonomów oraz drobnych ziemian. Nietrudno sobie wyobrazić dzieci doktorostwa Ruszczyców oglądające z przejęciem towary nagromadzone w halach i straganach, a szczególnie drób i inwentarz żywy. Wspomnienie kontraktów musiało wyryć im się w pamięci na całe życie. Kijów był miastem, w którym ludność polska stanowiła silną grupę etniczną, przekraczającą liczebnością 40% mieszkańców. Była to społeczność zwarta i bardzo żywotna, wybijająca się pod względem inicjatywy, kultury i fachowości. Spośród Polaków wywodzili się najlepsi prawnicy i lekarze, jak również właściciele restauracji i innych lokali. Miejscem ześrodkowującym życie tej bujnej społeczności był klub "Ogniwo", położony przy najważniejszej arterii miasta - Kreszczatiku. W klubie obok sal: restauracyjnej, balowej, bilardowej oraz saloników przeznaczonych na spotkania, dyskusje i odczyty, była też sala widowiskowa. Powstały w Kijowie "Teatr Polski" cieszył się wielkim powodzeniem i ściągał do siebie najlepszych artystów scen lwowskich, krakowskich i warszawskich. Wśród młodzieży panowała moda na teatr, a że przysługiwały jej bilety ulgowe, licznie uczęszczała na występy polskich artystów. Społeczeństwo dysponowało szeregiem jawnych i tajnych organizacji politycznych, społecznych, kulturalnych, artystycznych i charytatywnych, które wydawały polskie gazety, tygodniki i miesięczniki. O dynamizmie polskiego środowiska świadczy fakt, że w 1917 r., po wybuchu rewolucji, w ciągu jednego roku na terenie pięciu sąsiadujących ze sobą guberni: Wołyńskiej, Podolskiej, Kijowskiej, Czernichowskiej, Połtawskiej objętych rodzajem samorządu powstało: 1630 szkół polskich, 10 gimnazjów i Kursy Uniwersyteckie w Kijowie. Młodzież gimnazjalna brała udział w tajnych organizacjach samokształceniowych, zwanych korporacjami uczniowskimi, działającymi we wszystkich szkołach męskich i żeńskich. Uczono się tam języka polskiego i historii przy pomocy starszych kolegów, akademików. "Przy pomocy instruktorów przybyłych z Królestwa Polskiego i Galicji, z POW i Drużyn Strzeleckich odbywały się - wspomina K. Zaremba-Skrzyński - daleko poza miastem tajne ćwiczenia z bronią, karabinami i granatami. Tą drogą młodzież przygotowywała się do niepodległościowego czynu zbrojnego, hartowała wolę i odwagę."*12 12 Konstanty Zaremba-Skrzyński: Ank. Masz. 1975, AHR-8. O ile wiadomo - dr Ruszczyc, zajęty swymi chorymi, nie zajmował się sprawami politycznymi, z wypowiedzi zaś kolegów wynika, że jego synowie nie należeli do żadnych tajnych organizacji. Mimo to wpływ kijowskiego środowiska silnie oddziaływał na młode charaktery i wzbudzał uczucia patriotyczne. Żyzna gleba, surowy, lecz pełen słońca klimat, szerokie przestrzenie kształtowały bujne temperamenty, rozmiłowane w ryzyku i przygodzie. U Henryka Ruszczyca pozostała z tych czasów nienasycona żądza silnych wrażeń i akcji w wielkim stylu. Było mu to potrzebne jak oddech do życia. Podobne cechy spotykało się u wielu mieszkańców południowych kresów. Nadeszła chwila, kiedy młodsze dzieci Ruszczyców, Henio i Ninka, musiały rozpocząć naukę. Oddano je do prywatnej szkoły powszechnej, zwanej wówczas "freblówką". Szkółka ta, otoczona troską polskiego społeczeństwa, była bardzo starannie prowadzona i miała za zadanie przygotować dzieci do gimnazjum. Tak o niej pisze Bartoszewicz: "Dyrektorką była znana w Kijowie p. Zofia Żukiewiczowa. Jej wygląd i zachowanie dokładnie odpowiadały doskonałemu wcieleniu cnót społecznych i towarzyskich. Wysoka, bardzo przystojna, zawsze nieskazitelnie i elegancko ubrana, mówiąca powoli i autorytatywnie - łączyła w sobie majestat królowej Jadwigi z temperamentem idealnej przełożonej pensji. Szkołę prowadziła w swoim mieszkaniu. W dwóch pokojach, zamienionych na klasy, kilkoro chłopców i dziewcząt wkuwało gramatykę, język rosyjski, arytmetykę i geografię. Podczas wielkiej pauzy przechodziliśmy do jadalnego pokoju, gdzie pod czujnym okiem matki p. Żukiewiczowej, żwawej, ale dość zrzędliwej staruszki, trzeba było zjeść wszystko, co starsza pani do jedzenia przygotowała".*13 Pani Żukiewiczowa miała do pomocy jeszcze inne dwie nauczycielki. O samym Heniu z tego czasu wiemy bardzo niewiele. W. Bartoszewicz, towarzysz jego dziecinnych zabaw, zapamiętał Henia w ten sposób: "Henryk Ruszczyc był wtedy niewysokim, dość chuderlawym blondynem, nieśmiałym, raczej usuwającym się w cień, ale bardzo nerwowym i popędliwym, co sprawiało, że z nieoczekiwaną energią reagował na częste zaczepki kolegów i - pomimo swej słabej budowy i chorowitego wyglądu - walczył z napastnikami bohatersko i nieustępliwie"*14. Już jako młody chłopiec wykazywał trudny charakter. Niezwykle żywy, nie umiał w miejscu usiedzieć, w głowie miał pełno niesamowitych pomysłów. Nigdy nie było wiadomo, co nowego wymyśli. Wobec rodzeństwa bywał bardzo dokuczliwy, toteż matka stale się o niego martwiła. Niepokojący był jego ciągły upór i chęć postawienia na swoim. On sam po latach przekazał swoim wychowankom historię wydarzenia, które wiele mówi o jego charakterze. Razu pewnego w domu rodziców obraził służącego, powiedział mu, że jest głupi. Ojciec kazał mu go przeprosić, lecz Henio się zaciął i nie chciał o tym słyszeć. Dr Ruszczyc zamknął syna w pokoju o chlebie i wodzie i chłopiec spędził trzy dni odłączony od rodzeństwa, lecz się nie ugiął. "Odsunięto mnie od społeczności rodzinnej, póki nie przeproszę - opowiadał po latach s. Róży. Siedziałem sam w swoim pokoju, udając, że nic mnie nie obchodzi. Ojciec, wiedząc, że ja bardzo lubię wycieczki powozikiem, zorganizował przejażdżkę; ja - oczywiście - nie miałem jechać. Gdy stangret zajechał przed dom i rozbawione dzieci zaczęły usadawiać się w powozie - nie wytrzymałem. - Przeprosiłem służącego i pojechałem na wycieczkę".*15 Nigdy nie dowiemy się całej prawdy, ale można przypuszczać że to p. Jadwiga wiedziona kobiecym instynktem wymyśliła wyjazd powozem czując, że syn nie oprze się chęci uczestniczenia w przejażdżce i ustąpi ze swej zawziętości. To są jednak tylko domysły, natomiast historia ze służącym rzuca wiele światła na stosunki panujące w domu doktora Ruszczyca. Ojciec zawsze zajęty swymi chorymi nie znajdował dość czasu dla najbliższej rodziny, nawet w trudnej sytuacji zachowywał dystans. Podobieństwo charakterów ojca i syna utrudniało wzajemny kontakt nawet w najbardziej sprzyjających momentach. "Czasami do salonu, w którym zabawiała się młodzież, wkraczała wysoka i sztywna postać doktora Ruszczyca. Na jego łysinie, niby w lustrze, odbijały się błyski zawieszonej u sufitu lampy. Sucha, rasowa twarz o półprzymkniętych oczach, nie wyrażała niczego. Nikły uśmiech pojawiał się na jego ustach, gdy po kolei witał się z nami. Najczęściej zlustrowawszy zgromadzenie i nie powiedziawszy ani słowa, wychodził, a po chwili słyszeliśmy stukot kopyt końskich i turkot oddalającego się powozu, który doktor trzymał zawsze przed domem do swej dyspozycji".*16 13 W. Bartoszewicz, op. cit. 14 Ibidem. 15 S. Róża Szewczuk: Ank. Masz. 1973, AHR-8. 16 W. Bartoszewicz, op. cit. Po dwóch latach nauki we freblówce Henio wstąpił do gimnazjum Włodzimierza Pawłowicza Naumenki. Należało ono do najlepszych, ale i najdroższych zakładów naukowych w Kijowie. Była to "prywatna szkoła z prawami". Wśród uczniów przeważali Polacy, choć nie brakowało synów bogatych rodzin rosyjskich i żydowskich. Dyrektor, człowiek dużej kultury, światły lecz wymagający pedagog, uchodził za liberalnego i postępowego. Jemu to zawdzięczała szkoła staranny dobór nauczycieli, choć jak zobaczymy, zdarzały się pod tym względem wyjątki, oraz idealną sprawiedliwość w traktowaniu uczniów różnych narodowości. "Poziom moralny i umysłowy wychowanków szkoły był na ogół wysoki, natomiast sam budynek - czynszowa kamienica przystosowana do nowych celów, nie sprawiał miłego wrażenia. Przez ciemną klatkę schodową, oświetloną z góry szklanym dachem wchodziło się po kamiennych schodach na piętra, gdzie rozmieszczone zostały klasy, sale rekreacyjne i pokoje nauczycielskie. Wszystko przerobione z pomieszczeń mieszkalnych. "Naumenczaki" wyróżniali się eleganckim krojem granatowych mundurków, wzorowanych na austriackich, podczas gdy uczniowie państwowych "kazionnych" gimnazjów nosili proste, czarne rubaszki. Nauczyciele byli na ogół ludźmi inteligentnymi, znającymi dobrze swój fach, umiejącymi zainteresować uczniów wykładanym przedmiotem. Spośród nich największym autorytetem moralnym cieszył się nauczyciel łaciny, Stanisław Trapszo. Uczniowie Polacy uważali go za swego duchowego przywódcę i opiekuna. Wiedzieli, że należy do wielu polskich organizacji i stowarzyszeń. Zawsze nienagannie ubrany, w klasie okazywał się wymagającym, a nawet surowym nauczycielem. Szczególnie odnosiło się to do Polaków, od których oczekiwał sumienności i odpowiedzialności i gdy któryś coś przeskrobał, zaraz dostawało mu się upomnienie: "Nie spodziewałem się tego po was. Myślałem, że inaczej rozumiecie swoje obowiązki". Słowa te podcinały jak batem, pobudzały ambicję i zmuszały do wysiłku"*17. 17 Ibidem. Spośród pozostałych nauczycieli wybijał się najbardziej Maurice Maillard, rodowity Francuz, który trzymał klasę we wzorowej dyscyplinie i potrafił ją rozmiłować we francuskiej literaturze. Dwukrotnie doprowadził do wystawienia przez uczniów starszych klas sztuk z klasycznego repertuaru. Dobre opracowanie tekstu, piękne kostiumy wypożyczone z teatru i udekorowanie sceny meblami z epoki pozostawiły widzom niezatarte wrażenie. Trafiali się wszakże wśród wykładowców także i inni. Należał do nich nauczyciel niemieckiego, Karl Pietrowicz Rudin, któremu zupełnie nie udawało się utrzymać karności w klasie. Podzielał w tym los wszystkich nauczycieli języka niemieckiego w Rosji. Uczniowie nie lubili jego przedmiotu i zachowywali się tak, jakby w ogóle nie było lekcji. Rudin z rozpaczą stwierdzał, że nikt nie przynosił z sobą podręcznika. Jeszcze gorzej działo się na zajęciach z fizyki. Po dzwonku dalej panował zamęt, wrzask i bójki. Nauczyciel leniwy i roztrzepany nie przygotowywał się należycie do wykładu i jego wątek mu się plątał. Klasa wykorzystywała to stawiając bezsensowne pytania. Biedny belfer reagował gwałtownie, ciskając z całej siły dziennikiem w pulpit lub rzucając w uczniów tym, co mu się pod rękę nawinęło. Potem wstydził się swego braku opanowania. Obraz szkoły byłby niepełny, gdyby nie ukazać postaci Pawła Aleksandrowicza Dołguszyna. Swoją rolą i zachowaniem nie ułatwiał on akceptacji ówczesnej szkoły ze strony uczniów. Ten nasłany przez Kuratorium inspektor miał za zadanie kontrolować "błagonadiożność" prywatnej szkoły, reprezentował więc czynnik policyjno-rządowy. Był to przystojny mężczyzna, o oliwkowej cerze i ruchach kocich a sprężystych. Nosił ciemne okulary, zza których swymi czarnymi oczyma umiał wszystko dojrzeć. Dzięki butom bez obcasów stąpał bezszelestnie jak kot i zjawiał się niepostrzeżenie, by podsłuchać rozmowy zarówno nauczycieli, jak i uczniów. Spotykało się go w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, nawet w ubikacjach. Te policyjne metody nie zjednywały mu sympatii ani u Rosjan, ani tym bardziej u Polaków, jedni i drudzy potężnie sobie z niego pokpiwali. Nie da się zaprzeczyć jego zasługi jako wytrawnego nauczyciela matematyki, umiejącego zmusić do myślenia najbardziej tępe jednostki. W sprawach ogólnych niektóre jego opinie również miały w sobie wiele słuszności. Mówiąc o wadach własnego społeczeństwa śmiało wypominał uczniom Rosjanom ich niedbalstwo, lekkomyślność, lenistwo i brak zmysłu organizacyjnego. "Dyscyplina - wot czewo nam nie dostajet". Z Polakami natomiast toczył walkę na przykład o kształt czapek gimnazjalnych, z których wyciągali drut usztywniający, usiłując uczynić je podobnymi do maciejówek. Co roku też powtarzała się z nim wojna o "Zaduszki", kiedy to ostentacyjnie żaden z Polaków nie przychodził do szkoły. Przytoczmy jeszcze anegdotę nie związaną bezpośrednio z Ruszczycem, lecz oddającą atmosferę szkoły, w której się wychował i stosowanych metod wychowawczych. Dołguszyn dyktował swój przedmiot jasno i logicznie, lecz aby poznać wszystkie zasoby pomysłowości inspektora, trzeba było przeżyć u niego klasówkę. Już wchodząc do klasy wołał, by chłopcy porozsuwali ławki i ustawili je w pięciu rzędach znacznie od siebie oddalonych. Czyniło to niemożliwym wszelkie porozumienie. Podyktowawszy zadania oddzielne dla poszczególnych rzędów, Dołguszyn zasiadał na krześle i zatapiał się w czytaniu gazety. Gdy jednak tylko uczniowie zaczynali dawać sobie rozpaczliwe znaki i prosić zdolniejszych kolegów o pomoc, a zwinięte w kulkę kartki papieru zaczynały latać przez klasę, nauczyciel nagle zrywał się z krzesła i w paru susach stawał przy winowajcy. Długo nie wiedziano, skąd pochodziło jego jasnowidzenie, dopiero z czasem wykryto, że w gazecie był maleńki otwór, przez który Dołguszyn nie przestawał obserwować, co robią uczniowie. Z kolegami Rosjanami nie utrzymywano towarzyskich stosunków, ograniczając się jedynie do koleżeńskiego obcowania w szkole. Dzieliły chłopców ledwie uchwytne różnice w zwyczajach, sposobie bycia i usposobieniach, które jednak tworzyły istotną zaporę. Z wybuchem rewolucji zginął tragicznie zacny dyr. Naumenko, a uczniowie się rozproszyli. Polskie społeczeństwo, zatroskane o los młodego pokolenia, wśród którego zaczęły występować objawy rozprzężenia, zorganizowało dużym nakładem kosztów w zaułku Rylskim dwie szkoły: męską i żeńską. Dyrektorem męskiej został Stanisław Trapszo. Młodzież polska ze szkół rosyjskich zaczęła tam szybko napływać, tym bardziej że wśród przybyłych wówczas do Kijowa mieszkańców Warszawy i Lwowa znalazło się wielu nauczycieli o dużych możliwościach. Wśród uczniów znajdował się niewątpliwie Henio Ruszczyc i doszedł tam do klasy maturalnej. Nie ukończył jednak szkoły i matury nie zdał. Zapytana o to po latach jego siostra, gdy ktoś próbował usprawiedliwić ten fakt słabym zdrowiem i szalejącą rewolucją, odpowiedziała bez ogródek: "Nie zdał, bo nie chciał*18. Jak nie chciał, to nie było ludzkiej siły, by go do czegoś zmusić. Warte przytoczenia jest zdanie o. Józefa Zawadzkiego, Marianina, niegdyś wychowawcy w Laskach, później długoletniego spowiednika tamtejszych sióstr. O. Zawadzki spędził lata młodości w Rosji, a na Podolu miał bliskich krewnych. Gdy kiedyś poruszano przy nim temat niezdania matury przez Ruszczyca, takie dał wyjaśnienie: "Cóż to były za temperamenty! Starsi chłopcy nie mogli usiedzieć w ławkach szkolnych. Spośród synów rodzin inteligenckich i ziemiańskich niewielu dochodziło dalej niż do piątej, szóstej klasy. Rodzice zupełnie nie mogli sobie z nimi poradzić. Ruszczyc nie był wyjątkiem"*19. Do końca życia Ruszczyc pragnął odwiedzić swoje rodzinne miasto i robił starania o wydanie pozwolenia na wyjazd do ZSRR, niestety, na próżno. Gdy go pocieszano, że obecny, powojenny Kijów to nie to samo co dawny, wiele piękniejszy, odpowiedział: "Ale została rzeka"*20. 18 Rozmowa MŻ z Zofią Morawską. Masz., 1985, AMŻ-4. 19 Rozmowa MŻ z O. Józefem Zawadzkim. Masz. ok. 1963, AMŻ-4. 20 Krzysztof Morawski: Pan Ruszczyc. Tekst opubl. w wersji skróconej w: Ludzie Lasek pod red. T. Mazowieckiego, Warszawa 1987. Młodzieńcze lata Gdy w 1917 r. rozgorzała na Ukrainie rewolucja, w Kijowie zapanował terror. Nic nie wskazywało na to, że stosunki same się ułożą, toteż wiosną 1919 r. Jadwiga Ruszczycowa, zatroskana o los dzieci, zdecydowała się na wyjazd do Warszawy. Opuszczała dom, do którego nie miała już nigdy powrócić, a w którym zeszły jej najszczęśliwsze lata życia. Dr Tadeusz pozostał dłużej, bo aż do jesieni tegoż roku. Mógł liczyć na to, że przed bezwzględnością władz rewolucyjnych chronić go będzie opinia wybitnego lekarza, oddanego całkowicie chorym. W Warszawie Ruszczycowie znaleźli oparcie w osobie ks. prałata Gnatowskiego. Dr Tadeusz wkrótce nawiązał stosunki z nowym otoczeniem i zdobył liczną klientelę. Do pacjentów jego zaliczały się takie osobistości jak przyszły minister spraw zagranicznych August Zalewski oraz poeta Artur Oppman (Or-Ot). Świat chorych znowu pochłaniał go bez reszty, doktor nie dostrzegał problemów familijnych, a dla dzieci nie znajdował dostatecznie dużo czasu. Nadszedł rok 1920, chwila bohaterskiego zrywu narodu walczącego o niepodległość i odzyskanie dawnych granic. Henryk, podobnie jak większość jego rówieśników, zaciągnął się jako prosty żołnierz do wojska. Wstąpił do 17 Pułku Ułanów. Z książki pod redakcją K. Krzeczunowicza "Rodowody Pułków Jazdy Polskiej 1914-1947" dowiadujemy się dokładnie o losach tej formacji. 17 p. uł. pierwotnie 3 p. uł., uformowany w Gnieźnie przy rewindykacji Pomorza (styczeń 1920), został w lutym przewieziony do Wilna, na front litewsko-białoruski. "W marcu 1920 r. pułk w pełnym składzie dociera do miejscowości Sarny, gdzie włącza się do ofensywy na Kijów w Grupie Operacyjnej gen. Rybaka. 26 kwietnia 1920 zdobywa Malin, 7 maja wkracza do Kijowa. Bitwa pod Gornostajpolem 3 czerwca 1920. Następuje odwrót, 14 czerwca bitwa pod Rudnią Kowanką. Dalej walki z nacierającą Armią Konną Budionnego aż do rejonu Bóbrki, skąd pułk odchodzi na reorganizację"*21. Nie wiemy, na jakim odcinku walk ochotnik Ruszczyc został wcielony do szeregów. Udział w kampanii pozostawił jednak w psychice młodego człowieka niezatarte ślady. Sentyment do swych wojennych przeżyć zachował do końca życia, a ułańskich pieśni nigdy nie miał dosyć. W wiele lat później opowiadał z przejęciem swoim wychowankom, jak kiedyś pułk zaatakował bolszewicki pociąg pancerny i wywiązała się walka wręcz o poszczególne wagony. 21 Płk Kornel Krzeczunowicz: Rodowody Pułków Jazdy Polskiej, Londyn 1983. Nieprzyjaciel bronił się zaciekle, mimo to Polacy zwyciężyli i w ręce ich dostały się działa, amunicja i sprzęt oraz kilkudziesięciu jeńców. W wojsku odsłonił się w całej pełni zadzierżysty charakter Henryka, który lubił pokazywać, co potrafi. Wynikały z tego różne nieporozumienia z przełożonymi. Raz, gdy stacjonowano w małym miasteczku, Ruszczyc założył się z kolegami, że wdrapie się po rynnie na pierwsze piętro jakiegoś domu. Odpiął szablę, zdjął pas i dalejże się wspinać. Jak na złość nadszedł dowódca i nie chciał słyszeć o żadnych zakładach, kazał za to Ruszczycowi w pełnym umundurowaniu zameldować się do raportu karnego*22. Podobnych historii musiało być więcej. Jeszcze po II wojnie światowej jego dawny dowódca, rtm. Ryszard Perkowski, tak o nim opowiadał: "Ruszczyc! co to był za szaławiła! Nie było jednej przepustki, która by się nie zakończyła awanturą (i nieraz aresztem - przyp. MŻ). Były nawet pojedynki. W końcu przestałem w ogóle dawać mu przepustki, chciałem mieć spokój w szwadronie"*23. Wojna bolszewicka dobiegła jednak końca i w 1921 r. Ruszczyc wrócił do cywila. Stanął przed dylematem: co dalej robić? Sytuację utrudniał fakt, że dopiero co przeszedł ostre zapalenie płuc z komplikacjami i lekarze orzekli zagrożenie gruźlicą. Nie miał matury i nie mógł liczyć na pomoc rodziny, jeszcze słabo ustabilizowanej w Warszawie. Sam również nie posiadał środków do uzupełnienia średniego wykształcenia. Prawdopodobnie na naradzie rodzinnej, uwzględniając obawy o stan jego zdrowia, podsunięto myśl o pracy w rolnictwie. Brakujące studia mógłby zastąpić szeregiem dobrych praktyk rolniczych, tak jak to często stosowane było w początkach XX wieku. W poprzednich pokoleniach kształciły się w ten sposób całe zastępy doskonałych gospodarzy. Teraz, znękany wojną kraj potrzebował nowych, fachowych kadr. Czytelnikowi należy się w tym miejscu kilka słów wyjaśnienia. W ówczesnej Polsce 72% ludności stanowili rolnicy, a w kilku województwach większa własność przekraczała jeszcze 40% areału ziemi. Ideałem znacznej części maturzystów było dojście do stanowiska administratora większego majątku, co zapewniało niezłą pozycję społeczną, dobre warunki materialne, dużą niezależność i kontakt z przyrodą. Na uniwersytetach wydziały rolnictwa i leśnictwa były przepełnione, organizowano skrócone kursy, by zaspokoić potrzeby terenu. Doktorostwo Ruszczycowie widać zrobili umiejętne rozeznanie wśród czołowych majątków kraju, gdyż te, do których skierowali syna, stały wysoko tak pod względem agrotechnicznym (nasiennictwo, hodowla, przemysł rolniczy), jak i pod względem organizacji oraz form zarządzania. Właściciele ich cieszyli się opinią nie tylko dobrych gospodarzy, ale odznaczali się wzorową postawą obywatelską, pełniąc na terenie swoich województw odpowiedzialne funkcje społeczne, przeważnie w administracji terytorialnej lub bankowości. 22 Stanisław Kaliński: Ank. Masz. 1973, AHR-8. 23 Rozmowa MŻ z Henrykiem Kowarą. Masz. 1985, AMŻ-4. Na czym polegała praca praktykanta, czyli - jak się wówczas mówiło - elewa gospodarczego? Była różnorodna i kształcąca, ale wcale nie lekka. Do obowiązków jego należał dozór nad rannym udojem i obroczeniem koni, nadzór nad robotnikami w polu lub przy młócce, pilnowanie sumiennej roboty większego zespołu pracowników dniówkowych. Za to interesująca była strona organizacyjna: dysponowanie ludźmi, sprzężajem i różnorodnym sprzętem gospodarskim oraz związana z tym troska o stan wozów, narzędzi i maszyn rolniczych, wgląd w pracę podwórzowych majstrów. W lecie zajęcia całego zespołu zaczynały się o godzinie szóstej i trwały z przerwą obiadową aż do zachodu słońca. Stanowiło to łącznie jedenaście godzin (w zimie siedem). Po pracy praktykant miał dosyć czasu na zaznajomienie się z księgowością i dokształcanie. Punktualność obowiązywała wszystkich. Po paru latach elew mógł awansować na urzędnika gospodarczego lub rządcę, a jeśli był zdolny - miał szansę zostać z czasem administratorem. Na podstawie zachowanych w archiwum laskowskim świadectw można dobrze odtworzyć przebieg praktyk Ruszczyca. Rozpoczął je w "Dobrach Czacz i Białcz" Jana Żółtowskiego. Pracował tam od jesieni 1922 r. do wiosny 1923 r. Od 1 września 1924 r. widzimy go już w innej części Polski, w Ziemi Kieleckiej. Najpierw przez rok u Jana Slaskiego, prowadzącego hodowlę nasion w majątku Broniszów, następnie u jego brata, Władysława, w Ciuślicach. Nie wiemy, co skłoniło go do przerwania praktyk na okres trzech ostatnich miesięcy 1926 r. Ruszczyc podjął wówczas pracę w Polskim Biurze Reklamy Prasowej "Reklama Polska" w Poznaniu. Już 1 stycznia następnego roku kontynuuje swoje praktyki rolnicze. Zimę 1927 r. spędza w Swadzimiu k. Poznania u Leona Plucińskiego, resztę czasu w "Gospodarstwie Nasiennym i Hodowlanym" Fajsławice Maryi Florkowskiej w Lubelskiem. Ostatni rok jego praktyk od 1 kwietnia 1928 r. do 1 kwietnia 1929 r. to pobyt w Szczypiornie, w Ziemi Kaliskiej u Józefa Bronikowskiego. Świadectwa pracy z poszczególnych majątków rzucają sporo światła na osobę praktykanta. Zajęcia rozpoczął w Białczu, w Wielkopolsce. Przebył tam jednak zaledwie kilka miesięcy jesienno-zimowych i odszedł przed rozpoczęciem wiosennych robót w polu. Zwyczajowo pierwsza praktyka powinna była obejmować co najmniej jeden pełny rok, by elew mógł poznać cykl prac gospodarskich w poszczególnych sezonach. Nie wiemy na pewno, co spowodowało przedwczesne odejście Ruszczyca. Po latach wspominał, że nie lubił żony administratora, bardzo energicznej i lubiącej wszystko wiedzieć pani. Po wyjściu z Białcza zrobił sobie kilkunastomiesięczną przerwę, którą dziś trudno zrozumieć. Dwie dalsze praktyki u dwóch braci Slaskich w Kieleckiem należały chyba do najbardziej udanych. Każda z nich trwała cały rok. Ze świadectwa w Ciuślicach dowiadujemy się, że Ruszczyc zajmował się oborą i spichlerzem, prowadził księgi gospodarcze oraz załatwiał bieżące sprawy administracyjne. Była to więc praca początkującego elewa, równoznaczna z zadaniami tzw. pisarza podwórzowego. Jednocześnie podkreślano jego pracowitość, poczucie obowiązku, dobre wychowanie i kulturę w stosunkach z przełożonymi "przy małych wymaganiach osobistych". Oceniano pozytywnie jego zasób wiedzy rolniczej. Trochę dziwi wypowiedź Elżbiety Slaskiej, bratowej obu braci Slaskich: "Pan Ruszczyc był bardzo dobrze wychowanym i porządnym człowiekiem. Z opinii moich szwagrów wiem, że rolnictwo nie było dziedziną, którą lubił i specjalnie się interesował."*24 Ta obserwacja jest cennym przyczynkiem do zrozumienia dalszego postępowania Ruszczyca. Być może, że uświadomienie sobie braku zamiłowania do obranego zawodu stało się powodem, że niemal bezpośrednio z Ciuślic przerzucił się na dorywczą pracę współpracownika akwizycyjnego w spółdzielni "Reklama Polska" w Poznaniu. W zupełnie nieznanej mu dziedzinie zabłysnął zdolnościami. W świadectwie z tej pracy znajdujemy pochlebną opinię: "Mimo braku kwalifikacji fachowych umiał pan Ruszczyc spełnić powierzone mu zadania, pozyskując dla nas licznych nowych klientów, przy czym wykazał niezwykłą ruchliwość, wyjątkowy zmysł organizacyjny i godną uznania sumienność"*25. Kolejna praktyka wypadła w Swadzimiu, w Ziemi Wielkopolskiej. Ruszczyc przebywał tam tylko dwa miesiące. Zwolniono go z przyczyny nie podanej w świadectwie, lecz znanej z wiarygodnego przekazu - poufalił się zbytnio z dziewczętami folwarcznymi. Stopniowo osiągał coraz większą znajomość spraw związanych z rolnictwem i na dalszych praktykach występował już w roli urzędnika gospodarczego pod bezpośrednią dyrektywą administratora. Tak było w gospodarstwie nasiennym i hodowlanym Fajsławice. Świadectwo z Fajsławic w stosunku do poprzednich wnosi kilka nowych elementów. Podkreśliwszy na wstępie delikatność i kulturę Ruszczyca w stosunkach ze zwierzchnikami, a także inne cechy, jak energię, roztropność i zmysł organizacyjny, dokument ten kończy się stwierdzeniem: "O ile wyrobi sobie większą wiarę we własne siły, może stać się dzielnym pracownikiem i pożyteczną jednostką dla społeczeństwa"*26. Wzmianka o braku zaufania we własne siły jest zaskakująca. Wszyscy, którzy znali Henryka Ruszczyca w jego dalszym życiu, mogą potwierdzić; że pewności siebie miał raczej nadmiar niż brak. Jednak dla uprzytomnienia sobie jego stanu duchowego w tym okresie trzeba wczuć się w trudności, jakie mógł przeżywać: długie, samotne wieczory jesienne i popołudnia zimowe w skromnym pokoiku w oficynie, brak towarzystwa budzącego zainteresowanie. Właściciele majątków nie zawsze mieli możliwość i nie zawsze umieli stworzyć praktykantom odpowiednią atmosferę. W świadectwie z ostatniej praktyki w Szczypiornie u J. Bronikowskiego czytamy znów same pochwały, a na zakończenie słowa: "Odchodzi... dla uzyskania lepiej płatnej posady"*27. Uposażenia praktykantów były na ogół niskie, może więc próba pracy w "Reklamie Polskiej" była również spowodowana chęcią uzyskania wyższego zarobku. 24 Elżbieta Slaska: List do MŻ. Rękopis 1987, AMŻ-3. 25 "Reklama Polska", świadectwo z pracy. Rękopis, AHR-1. 26 Maria Florkowska: Świadectwo z pracy. Rękopis AHR-1. 27 Józef Bronikowski: Świadectwo z pracy. Rękopis AHR-1. Spróbujmy zrobić bilans zysków i strat z tych siedmiu lat spędzonych w pracy na roli. W dotychczasowych publikacjach zwykle pomijano ten okres jako mało ciekawy, niemal wstydliwy. Tymczasem sam Ruszczyc wcale tak nie uważał, a świadectwa z pracy starannie przechowywał i był z nich dumny. Najcenniejszym dla nas byłoby wyważenie wszystkich pozytywnych cech zdobytych w tym okresie. Na pewno było ich wiele. Wychowany w inteligenckim domu, w mieście, po raz pierwszy na wsi zetknął się z bliska z pracą fizyczną, jej trudem, monotonią i wartością. Nauczył się rannego wstawania i punktualności, które pozostały mu do końca życia. Sprawdził swe zdolności organizacyjne. Oprócz tych wielkich plusów były jednak i pozycje minusowe: praktyki przedwcześnie przerwane i długie przerwy między jednym zatrudnieniem a drugim, ciągłe przerzucanie się z majątku do majątku, z województwa do województwa. Może to wynikało z chęci poznania gospodarki w różnych częściach Polski, lecz kto znał Ruszczyca i jego potrzebę ciągłej zmiany, raczej przypisze to jego ucieczce przed jednostajnością. Na uwagę zasługuje fakt, że w ciągu kilku lat nie nabył swobody w obcowaniu z pracownikami fizycznymi, co wyraźnie stwierdzał w późniejszych latach. Najbardziej niekorzystna okazała się utworzona wokoło jego osoby opinia, że w majątkach, w których odbywał praktyki, organizował samowolnie zabawy dla dziewcząt folwarcznych. Zabawy na wsi zazwyczaj kończyły się pijaństwem i porachunkami osobistymi, toteż na ogół unikano ich urządzania poza tradycyjnymi dożynkami. Podejmowanie takiej inicjatywy przez elewa gospodarczego było przekroczeniem jego kompetencji i nietaktem w stosunku do właścicieli. Co robił w czasie przerw między praktykami, jak również przez ostatni rok po odejściu ze Szczypiorna? Odpowiedź daje tradycja rodzinna. Pan Henio szaleńczo się bawił, przepuszczał pieniądze, grał w karty. Cieszył się wielkim powodzeniem u kobiet, bo jakże mogło być inaczej. Posiadał wszystko, co może podobać się płci pięknej, urodę, dowcip, temperament. Doskonale tańczył, znał się na winach i dobrej kuchni. Przy nim nikt nie mógł się nudzić. Zabawy kosztowały jednak wiele pieniędzy. Skąd je brał? Jeszcze w latach 60-tych krążyła w Laskach legenda o tym, jak chcąc pokryć dług karciany, sprzedał willę w Zakopanem, odziedziczoną po wuju Gnatowskim. Gdy przypominano p. Heniowi tę historię, nie przeczył, tylko się uśmiechał. Rzekomo pieniędzy starczyło na cały tydzień dalszej gry. Z czego płynęła ta frenetyczna chęć zabawy u człowieka dobiegającego już trzydziestki? Czy wynikało to z niedosytu odczuwanego z nie odpowiadającej zamiłowaniom pracy zawodowej? Może trawił go niepokój o przyszłość, może jeszcze co innego? Nie wiemy. Z rodzeństwem nie utrzymywał bliższych stosunków, z ojcem nigdy dobrze się nie rozumiał. Dr Tadeusz wielokrotnie wypominał mu lekkomyślne życie. W końcu zabronił mu wstępu do własnego domu i wydziedziczył. Otwartą na syna została już tylko matka, lecz i z jej zdaniem Henryk nie bardzo się liczył. 1 czerwca 1929 r. nieoczekiwanie zmarł z przepracowania, jeszcze w pełni sił, doktor Ruszczyc. Właśnie wracał o północy z wizyty u chorych, których odwiedzał po zakończeniu przyjęć pacjentów u siebie, zwykle koło 10-tej wieczór. Pani Jadwiga została sama. Teraz na nią jedną spadła odpowiedzialność za losy syna, schodzącego coraz bardziej na złe drogi. Widząc bezowocność dotychczasowych starań, wpadła na myśl skontaktowania Henia z Laskami. Kierownikiem tamtejszego Zakładu dla Niewidomych był jej daleki krewny Antoni Marylski, udała się więc do niego, błagając, by przyjął syna do jakiejkolwiek pracy. Byle tylko oderwał się on od dotychczasowego trybu życia! Liczyła na wpływ ks. Korniłowicza, kapelana laskowskich sióstr, znanego ze świątobliwości i licznych nawróceń, jakie się przy nim dokonały. Henryk ma przecież - myślała - tyle szlachetności i tyle serca, a brakuje mu tylko jednego - człowieka, który umiałby do niego trafić i skierować ku dobremu. Jak się okazało, intuicja matki nie zawiodła. To, co nastąpiło później, zostało, zdaniem rodziny, przez nią wymodlone. Przemiana Przybycie do Lasek Na przełomie lat dwudziestych dokonała się u młodego Ruszczyca radykalna zmiana w stylu życia i odkrycie właściwego w nim celu. Już wcześniej zaznaczyłem, że świadectwa z pracy nie sięgają poza rok 1929, nie wiemy więc, co działo się później. Czy w 1930 r. Ruszczyc podejmował jeszcze jakieś dorywcze prace, czy tylko się bawił? Jeśli tak, to skąd czerpał pieniądze? Nieco światła rzucają na ten okres późniejsze jego zwierzenia robione wychowankom w Laskach. Rzekomo właśnie dysponował jakimś większym kapitałem i zamierzał wyjechać do Ameryki, aby zostać akcjonariuszem filmu. Chwalił się, że miał ciekawe oferty pracy w kraju i za granicą. "A jednak wybrał pan Laski?" - zapytał jeden z uczniów. "Wybrałem" - odpowiedział krótko. Skąd pochodziły te fundusze, czy ze schedy po wuju Gnatowskim, czy z innych źródeł, tego się nigdy nie dowiemy. Może to, co mówił o Ameryce było tylko żartem, na którym się chłopcy nie poznali...? Co było dalej? Zaczęło się dziać coś nowego. Na prośbę pani Ruszczycowej Antoni Marylski zaprosił jej syna na święta Wielkiej Nocy 1930 r. do Lasek, żeby przyjrzał się Zakładowi. Pan Henio trafił wtedy na wielki zjazd gości, wszystkie klasy i pokoje w Domu św. Teresy - czyli w internacie chłopców - były pozajmowane. Zakwaterowano go w izolatce dla chorych, z czego był wyraźnie niezadowolony. Zresztą w owej chwili nic mu się w Laskach nie podobało, a wiele rzeczy wprost raziło. Raziło go, że chłopcy jedzą na blaszanych poobijanych talerzach, noszą połatane spodnie i buty z surowiczej skóry, smarowane raz na tydzień tranem. Zaczął ich podpytywać, czy czują się dobrze w Zakładzie. I odjechał. Zaraz jednak w pierwszym spotkaniu z Laskami Ruszczyc wyczuł, że trafił do miejsca, w którym obowiązuje inna skala wartości niż ta, z jaką dotąd się spotykał. Wielu rzeczy nie rozumiał i choć pierwsze wrażenie odniósł niekorzystne, coś go jednak do tego nieznanego środowiska ciągnęło. Po niedługim czasie wrócił. Co w ówczesnych Laskach mogło mu zaimponować i czym były w ogóle Laski? Istniały zaledwie od ośmiu lat, a już się o nich w Polsce dużo mówiło. Wiedziano, że powstał tu wzorowy zakład wychowawczy dla niewidomych, dzieło ociemniałej Matki Elżbiety Czackiej, założycielki Zgromadzenia SS Franciszkanek Służebnic Krzyża. Przy Zakładzie istniał Dom Rekolekcyjny, którego sercem był "łowca dusz" o. Władysław Korniłowicz, kierownik duchowy Zgromadzenia. Niewielka grupa świeckich mężczyzn i kobiet, stanowiąca pierwszą ekipę współtworzącą Laski, składała się przeważnie z ludzi świeżo nawróconych. Ideowi i zaangażowani, w nowym otoczeniu pragnęli przeżywać w pełni swe młode chrześcijaństwo. Ich mała społeczność otwarta na drugiego człowieka promieniowała radością mimo skrajnego franciszkańskiego ubóstwa - a może właśnie dzięki niemu. Większość z nich nie pobierała pensji, byli i tacy, którzy wpłacali na swoje utrzymanie. Jedzenie było bardzo skromne, obiady często składały się z jednego dania. Do mycia używano wody prosto ze studni. Panująca tu atmosfera przyciągała inteligencję warszawską, często daleką od Boga, lecz szukającą Go autentycznie, choć po omacku. Ściągała też gości różnego pokroju. Bo Laski były magnesem skupiającym ciekawych ludzi: filozofów, artystów, plastyków, literatów, poetów, architektów, lekarzy, społeczników... Wśród przyjezdnych nie brakowało jednostek lewicujących, aktywnych członków PPS. Matka nie bała się silnych indywidualności, charakterów trudnych, wymagała tylko jednego - życia prawdą. Ruszczyc po namyśle wybrał się ponownie do Lasek i stawił do dyspozycji kierownictwa, gotów przyjąć każdą pracę, jaką mu dadzą. Na początek zlecono mu lektorowanie ociemniałemu pianiście Włodzimierzowi Dolańskiemu, który przygotowywał się do końcowych egzaminów z psychologii. Wybór był bardzo trafny, bo w osobie Dolańskiego pan Henryk spotkał inteligentnego człowieka i dobrze zrehabilitowanego niewidomego. Wychowany w Rumunii Dolański już w wieku chłopięcym utracił wzrok i rękę, bawiąc się materiałami do ogni sztucznych. Nie przeszkodziło mu to w podjęciu kariery pianisty wirtuoza. Jego sukces trwał krótko. Przeforsowane ścięgna jedynej ręki zmusiły go do rezygnacji z występów. Musiał zadowolić się studium psychologii i nauczaniem muzyki w Zakładzie. W danej chwili pilnie potrzebował lektora. Wiosna 1930 r. była piękna, więc obaj panowie wychodzili z kocem do lasu i tam zaczynało się czytanie. Często - wspomina Włodzimierz Dolański - słońce, zapach lasu i śpiew ptaków tak obu rozmarzały, że zapominali o skryptach i podręcznikach, rozkładali się na ziemi i zasypiali*28. Dolański szczęśliwie jednak przebrnął przez egzaminy i do końca życia zachował wdzięczność dla Ruszczyca za okazaną sobie pomoc. Lektorat nie wypełniał panu Heniowi całego dnia, toteż często wyrywał się do Warszawy i tam, starym zwyczajem - przesiadywał w kawiarniach. Mieszkając w Domu św. Teresy, nawiązywał jednak coraz częściej kontakty z niewidomymi chłopcami w ich wolnym czasie. Zachwycał się spontanicznością tych dzieci, cieszył się, gdy nawet sztuczki ze sznurkami, jakie im pokazywał, budziły zainteresowanie. Wówczas to zdarzył się fakt, o którym już wielokrotnie pisano, między innymi s. Monika Bohdanowicz*29. Spostrzegłszy na korytarzu internatu płaczącego chłopca, szukającego na próżno upuszczonej zabawki, Ruszczyc schylił się i podał zgubiony przedmiot. W tym momencie doznał dziwnego przeżycia: uświadomił sobie, że on tym dzieciom jest niezbędnie potrzebny i musi z nimi na zawsze pozostać. Ze swym gorącym usposobieniem podjął decyzję od razu i nigdy jej nie cofnął. Brak nam danych co do daty owego zdarzenia, prawdopodobnie nastąpiło ono stosunkowo prędko po podjęciu obowiązków lektora. W krótkim czasie widzimy już Ruszczyca w roli pomocnika wychowawcy Jana Machoty w najmłodszej grupie internatowej Domu Chłopców. W jego życiu otworzyła się nowa karta. 28 Dr Włodzimierz Dolański: Wspomnienia. "Pochodnia" z 2 lutego 1973. 29 S. Monika - Zofia Bohdanowicz: Ank. Masz. 1973, AHR-8. Początki pracy wychowawczej Przystępując do pracy wychowawczej z niewidomymi, Ruszczyc nie miał o niej pojęcia i musiał uczyć się wszystkiego od podstaw. Najważniejszym założeniem przyjętym w Laskach było, że wychowawca musi dziecku zastąpić rodziców, z internatu stworzyć dom i nauczyć wychowanka wszystkiego, co widzący rodzice przekazują własnym dzieciom. W Zakładzie kładło się szczególny nacisk na wyrobienie samodzielności w samoobsłudze, poczucia porządku i estetyki we wszystkim, począwszy od rannego wstawania aż do zbiórki wieczornej i spoczynku. Dla wychowawcy była to praca wymagająca dużego poświęcenia, bo trwająca niemal całą dobę, nawet w nocy trzeba było pełnić kolejne dyżury. Celem, jaki sobie stawiano, było przygotowanie niewidomej dziatwy do życia w społeczeństwie widzących, wdrożenie jej do zasad kultury i dobrego wychowania, nauczenie dobrego wykorzystania czasu wolnego. Szczególnie trudne były dla niezbyt przecież licznych wychowawców dni niedzielne i świąteczne, kiedy przez kilkanaście godzin bez przerwy musieli opiekować się grupą i organizować jej wszystkie zajęcia i rozrywki. Przyjmując na siebie te obowiązki, pan Henryk od razu zademonstrował swoją inność i ukazał nowy styl pracy. Dotychczas zajęcia wychowawców ograniczały się przeważnie do nadzoru dzieci. "Henio nauczył nas, jak naprawdę powinno się wychowywać. Siadał na podłodze i bawił się z dziećmi zabawkami jak równy z równym" - opowiadał po latach ks. Stanisław Piotrowicz, wówczas kierownik internatu*30. Ruszczyca cieszyło, że chłopcy uważali go za partnera do zabawy. Zdarzały się jednak sytuacje, w których Ruszczyc nie mógł poradzić sobie z grupą, a przeważnie nie miał do kogo zwrócić się o radę i pomoc. Starsi koledzy, jak Piotrowicz i Serafinowicz, mieli wiele dodatkowych zajęć, Antoni Marylski był akurat nieobecny w Laskach, więc pan Henio "biegał" do Matki Założycielki. W rozmowach z nią zdobywał niezbędną w codziennym kontakcie z niewidomymi wiedzę i to pomagało mu w znajdowaniu właściwych rozwiązań. Matce zaś dawało okazję do poznania tej bogatej, ale zmiennej i niezdyscyplinowanej natury. Naczelny nadzór wychowawczy nad Domem Chłopców miał A. Marylski. W czasie jego nieobecności zastępowała go Matka, informując o ważniejszych wydarzeniach w Zakładzie. Z jej korespondencji dowiadujemy się o inicjatywach i postępach młodego Ruszczyca. W rok po jego przybyciu do Lasek (15 III 1931 ) Matka pisze: "Zygmunt Serafinowicz zwolnił się na wyjazd do Warszawy (...), zapewniając, że Machota i Ruszczyc dadzą sobie radę z chłopcami. Tymczasem Ruszczyc aż łzy miał w oczach mówiąc po Zygmunta wyjeździe, że zupełnie nie może sobie dać rady z trzema grupami chłopców"*31. W rok później spotykamy się z pierwszą pochwałą z jej strony: "Mali chłopcy Ruszczyca byli bardzo mili i grzeczni. Widać że Ruszczyc umie sobie z nimi dać radę, bo karni i zupełnie dobrze wychowani"*32. W tydzień później pan Henio okazuje się kimś cennym i potrzebnym: "Właśnie złamali pedał u fortepianu, mieli sami znaleźć winnego. Wiem, że im Ciebie nie zastępuję. Czy nie myślisz, że lepiej by było (przy rozwiązaniu tej trudnej sprawy - przyp. MŻ), żeby Ruszczyc był obecny?"*33. W wychowawstwie bywają nieraz sytuacje, w których nawet doświadczony pedagog musi szukać nowych rozwiązań. Jedną z takich była sprawa chłopca zwanego Źródełkiem. Był on w grupie najmłodszych wychowanków i wykazywał radykalny brak dyscypliny. Zawsze coś pozamieniał, albo napożyczał bez pozwolenia. Ustanowiono więc nad nim kontrolę całej grupy tak, że musiał się wobec kolegów ze wszystkiego opowiadać. Na kolejnych zebraniach chłopcy oskarżali go ze wszystkich jego niedociągnięć. Raz jednak inny chłopiec sam się przyznał do czegoś, co zarzucano Źródełku i Matka tak o tym pisze (15.III.1931): 30 Rozmowa MŻ z ks. Stanisławem Piotrowiczem. Masz. 1985, AMŻ-4. 31 Matka Elżbieta Czacka: Wyjątek z listu do Antoniego Marylskiego, tom I korespondencji, lata 1922 - 6.XI.1931. Masz. Pryw. Arch. Zofii Morawskiej w Laskach. 32 Ibidem 33 Ibidem "Powiedziałam mu, że to, co zrobił, jest złe, ale to, że się przyznał jest bardzo dobre. To zachęciło innych chłopców do przyznawania się do winy. Wtedy im powiedziałam, że to było bardzo brzydkie z ich strony, że zawsze Źródło był oskarżony, a oni milczeli o sobie (...) On jest zawsze winien, a inni są tymi sędziami bez winy. Myślę, że tu jest jakieś niedopatrzenie Ruszczyca. Potem mu powiedziałam, że uważam za gorszą rzecz nieszlachetne postępowanie innych chłopców od przestępstw Źródła"* 34. Prawdopodobnie fakt ten zaważył na dalszych poczynaniach pana Henryka. Z listu Matki pisanego w rok później (17.III.1932) dowiadujemy się, "że mali jak zawsze bardzo mili, oskarżają się doskonale ze swoich przewinień"*35. Ktoś inny w swym wspomnieniu nazywa to "spowiedzią generalną", którą chłopcy odprawiali przed Matką, ilekroć pokłócili się ze sobą. Metodę zdawania przez chłopców sprawy ze zdarzeń minionego dnia wraz z oceną własnego postępowania Ruszczyc udoskonali i zastosuje w latach pięćdziesiątych jako wypróbowany środek wychowawczy. Nikt wówczas nie będzie przypuszczał, że autorką tej metody była Matka Czacka. W pobliżu Domu św. Teresy, w kępie drzew znalazło się dogodne miejsce do prowadzenia chowu królików, kur i gołębi, jeden z chłopców hodował psa. Matka Czacka tak o tym pisze: "Chłopcy prosili, żeby mogli sobie zbudować stajenkę i chlewek dla dwóch świnek. Ruszczyc postawił warunek, że jeśli zaczną, muszą stajnię dokończyć, a także będą mieli obowiązek dawania jeść i utrzymania zwierząt w porządku"*36. 34 Ibidem 35 M. Czacka: Tom II koresp. (od 6.IX.1931 - 1939) jw. 36 Ibidem W czasie, gdy Matka z uwagą i życzliwością śledziła rozwój osobowości Ruszczyca, nastąpił fakt, który decydująco zaważył na jego losach. Była nim spowiedź generalna u o. Korniłowicza. Ten wytrawny kierownik sumień miał specjalny dar zbliżania ludzi do Boga w konfesjonale i można śmiało powiedzieć, że prawie wszyscy z otoczenia Matki zawdzięczali nawrócenie lub pogłębienie życia wewnętrznego podobnej u niego spowiedzi. Poczucie uwolnienia z pozostałości dawnych win musiało być bardzo silne, skoro Ruszczyc dosłownie skakał z radości, a w końcu puścił się biegiem do odległego Domu św. Teresy "jakby miał skrzydła u ramion". Tak to zdarzenie zostało zapamiętane przez s. Marię Gołębiowską i ks. S. Piotrowicza. Dokonał się wtedy u niego naprawdę wielki przełom. Pierwsze przeżycie z płaczącym chłopcem i zabawką doprowadziło do radykalnej zmiany w pojmowaniu życia. Odwróciło Ruszczyca od pościgu za przyjemnościami i skierowało ku bliźnim. Drugie było prawdziwym nawróceniem. Odkryło rzeczywistość Boga i zmusiło do spojrzenia na świat z innej perspektywy. W konsekwencji spowiedź ta stała się początkiem intensywnej pracy nad sobą, która jednak miała trwać wiele lat, zanim doprowadziła do całkowitego przeobrażenia człowieka. Niestety, nie znamy nawet w przybliżeniu daty tej spowiedzi. Prawdopodobnie nastąpiła w kilka miesięcy po przybyciu do Lasek. Zerwanie z przeszłością nie było jednak łatwe, a styl postępowania pana Henryka niekiedy budził niepokój. "Ruszczyc wrócił podobno z Warszawy w doskonałym humorze, ale Witoldowi (Świątkowskiemu - przyp. MŻ) wcale nie zdał sprawy ze swego pobytu. "Jak myślisz, czy Witold ma wymagać sprawozdania?" - pisała Matka Czacka do A. Marylskiego 19.II.1932 r.*37 Ks. Korniłowicz instynktownie wyczuwał, kiedy zaczynały się u niego odradzać ciągoty do porzuconego stylu życia. Z relacji s. Joanny Lossow wiemy, że dwa razy natychmiast po powrocie Henryka z Warszawy kazał za wszelką cenę go odnaleźć. Spotkanie z nim postawił na pierwszym miejscu i nawet nie zauważył licznego grona penitentek, czekających na spowiedź*38. 37 Ibidem 38 Rozmowa MŻ z s. Joanną Lossow. Masz. 1985. AMŻ-4 Można przypuszczać, że chodziło o niebłahe sprawy... Po generalnej spowiedzi Henryk Ruszczyc został uroczyście przyjęty w poczet laskowskich tercjarzy i otrzymał imię - brat Michał. Był traktowany na równi z drugimi, nikt mu nie wypominał przeszłości. Były to początki w Laskach męskiego, bezhabitowego zgromadzenia, opartego na regule III. zakonu św. Franciszka z Asyżu. Ten Święty, obserwując zeświecczenie otaczającego go społeczeństwa założył trzy zakony mające odnowić w nim ducha chrześcijańskiego: męski Franciszkanów, żeński Klarysek, a dla świeckich tzw. Trzeci zakon. Chciał, by i świeccy mogli korzystać z niektórych form życia zakonnego. Mieli stosować w życiu w sensie dosłownym Ewangelię, apostołować we własnym otoczeniu przykładem solidnej pracy i miłością bliźniego. Mieli uchylać się od zabaw i życia wystawnego, szerzyć książki treści religijnej, odmawiać określone modlitwy. Tercjarstwo odegrało w Kościele wielką rolę, przyczyniło się do uświęcenia wielu jednostek ze środowisk wiejskich i rzemieślniczych, jak również szlacheckich i arystokratycznych. O. Korniłowicz sam był tercjarzem i rozwijał ten ruch wokół siebie. Matce zależało na współpracy grupy mężczyzn ze Zgromadzeniem ss. Franciszkanek, gdyż liczyła, że poprowadzą oni fachowo administrację Zakładu, jak również szkoły i internat chłopców. Brat Michał, pragnąc zadośćuczynić za dawne winy, złożył po generalnej spowiedzi ślub, że żadnej kobiecie nie będzie mówił po imieniu. Matka szanowała jego postanowienie i sama zwracała się do niego w trzeciej osobie per "brat Michał", podczas gdy pozostałym członkom zespołu mówiła "ty". Wróćmy do naszego opowiadania. Kiedy Ruszczyc nieco okrzepł w swojej pracy wychowawczej, oddano mu grupę najmłodszych chłopców do samodzielnego prowadzenia. "Matka musiała nie raz interweniować wobec jego inicjatyw i pomysłów, z których jedne wypierały drugie - opowiada ks. Piotrowicz i dodaje: Henio był pełen inicjatywy i stale zmieniał rozkład swoich prac. Cierpiały na tym jego obowiązki tercjarskie, może i inne*39". W latach, gdy Matka Czacka sprawowała opiekę nad Domem św. Teresy, przychodziła tam co czwartek, spotykała się z chłopcami i prowadziła zebranie z wychowawcami. W tych latach internat składał się z trzech grup chłopców: najstarszą prowadził Stach Piotrowicz, średnią Zygmunt Serafinowicz, najmłodszymi opiekował się Henio Ruszczyc. Zebrania zaczynały się tradycyjnie od sprawozdań wychowawców. Każdy musiał przedstawić, co zaplanował na miniony tydzień i jak swój plan wypełnił. Dwaj starsi działali systematycznie i solidnie wywiązywali się z podjętych zobowiązań. Ile razy przychodziła kolej na Ruszczyca, z reguły okazywało się, że zaplanowanych zajęć nie wykonał, lecz wymyślił sobie zupełnie inne. Matka, lubiąca ład we wszystkim, nie dawała za wygraną i zaczynała dociskać pytaniami: "A czy brat Michał mógłby wytłumaczyć, dlaczego nie wykonał tego, co było zaplanowane?". Pan Henio bardzo się sumitował, ale mimo nalegań Matki nigdy nie potrafił uzasadnić podjętych zmian. Sytuacja ta stale się powtarzała*40. 39 Rozmowa MŻ z ks. S. Piotrowiczem op. cit. 40 Ibidem Przyjrzyjmy się ludziom, którzy pracowali wówczas w Domu Chłopców. O dobrych wychowawców było bardzo trudno, większość traktowała tę pracę jako przejściową. Niektórzy pracowali w Laskach nie dłużej niż kilka tygodni. Rekrutowali się przeważnie z ludzi świeżo nawróconych w kontakcie z o. Korniłowiczem, który niejednemu z nich starał się pomóc również od strony materialnej. Wiedział, jak w tych czasach trudno było znaleźć pracę umysłową. Chętnie garnięto się więc tam, gdzie był zapewniony dach nad głową i łyżka strawy, choćby nawet wynagrodzenie było skromne. Wśród kandydatów osobną grupę stanowili ci, którzy nie znajdowali sobie miejsca w społeczeństwie, oryginałowie, dziwacy i różni inni wyrwani przez los i ostatnią zawieruchę wojenną z rodzinnych środowisk. Spróbuję naszkicować sylwetki kilku, którzy trwalej zapisali się w pamięci wychowanków. Wielu było takich, którzy w Laskach pozostali tylko kilka tygodni. Jeden z przedwojennych uczniów twierdzi, że bez trudu mógłby wymienić nazwiska dwudziestu pięciu, z którymi spotykał się w czasie kilkuletniego pobytu w Zakładzie. Zacznijmy od charakterystyki Jana Machoty, wychowawcy najmłodszej grupy internatowej, któremu Ruszczyc został przydzielony z początku jako zastępca i pomocnik. Mówiono, że był to dawny czeski oficer dbający bardzo o elegancki wygląd, czego symbolem były białe rękawiczki. Chłopcy go lubili za jego wesołość, natomiast zarzucali nierówność w postępowaniu. Imponowała im jego siła i sprawność fizyczna. Gdy kiedyś na śmigus Ruszczyc z chłopcami przypuścił szturm do jego pokoju i drzwi nie wytrzymały, Machota ratował się ucieczką wyskakując z okna pierwszego piętra na ziemię. Grupę najstarszych prowadził Stanisław Piotrowicz, student historii na Uniwersytecie Warszawskim. Średnimi zajmował się Zygmunt Serafinowicz, brat Lechonia, o zamiłowaniach wybitnie intelektualnych. Pełnił w internacie obowiązki gospodarza, a w szkole uczył matematyki. W dalszych rozdziałach będzie o nim często mowa. Spośród innych wychowawców należy wymienić energicznego Stanisława Izdebskiego, który ostro trzymał chłopców w wojskowej dyscyplinie, dalej żywego, nieco podobnego charakterem do Ruszczyca, Jankowskiego, który dobrze się z nim rozumiał. Waśniewski, rodem ze wschodnich kresów, był inżynierem, przybyłym z Teheranu. Chłopcom imponował znajomością języków: perskiego, francuskiego i rosyjskiego. Uważali, że jest to "wspaniały człowiek". Bogatą przeszłość miał za sobą czterdziestoletni Nikodem Karakasz, który za młodu przeżył na Ukrainie krwawe czasy rewolucji. Po odejściu z Lasek został prawosławnym księdzem. Inny typ przedstawiał Seweryn Janiak, żydowskiego pochodzenia, wielki humanista. Pozostawił po sobie wspomnienie kogoś umiejącego doskonale rozmawiać z chłopcami. Uznaniem młodzieży cieszył się również gwałtowny, lecz szlachetny Henryk Rączkowski. Nie wahał się czynnie interweniować w stosunku do młodego człowieka ze wsi w chwili, gdy ten obraził niewidomego chłopca. Na wychowankach wielkie wrażenie sprawiała tężyzna i siła fizyczna Okólicza, który pod tym względem przewyższał nawet Machotę. Nic dziwnego, był to przecież dawny zapaśnik, który na olimpiadzie w Paryżu zdobył czwarte czy piąte miejsce. Wymienić trzeba wreszcie Romana Ostrowskiego, rozstrzelanego w 1939 r. przez Niemców we wsi Laski wraz z kolegą za nieoddanie dubeltówki. W pamięci uczniów szczególnie żywo zapisał się Leszek Borakowski, który odznaczał się kulturą umysłową i charakterem. W pracę wychowawczą wplatał umiejętnie nurt intelektualny, na przykład podczas spacerów z chłopcami grał z nimi w szachy z pamięci. Borakowski umiał organizować pasjonujące gry na powietrzu, polegające na zdobywaniu jakiegoś obiektu, którego bronili inni. Zginął jako dowódca oddziału dywersyjnego AK, mającego w czasie okupacji ukrytą siedzibę na terenie Zakładu. W miarę jak Ruszczyc nabierał wprawy w pracy i wykazywał coraz więcej inicjatywy, Stach Piotrowicz zaczął mu dodawać pomocników. Do Zakładu napływali wciąż nowi wychowankowie, najczęściej mali, toteż pierwsza grupa stale się rozrastała. Wkrótce Ruszczyc przestał osobiście zajmować się chłopcami, koordynował jedynie pracę młodszych wychowawców. Dużo też jeździł do Warszawy, załatwiając różne sprawy związane z internatem. Jego instynkt wodzostwa i poczucie odpowiedzialności tak rzucały się w oczy, że już w 1933 r. wszyscy w Zakładzie, począwszy od sprzątających w Domu św. Teresy aż do nauczycielek z Domu Dziewcząt, uważali go za kierownika internatu. Pomocnicy przydzieleni mu przez S. Piotrowicza różnili się znacznie od penitentów o. Korniłowicza. Wywodzili się z założonej przez ks. Edwarda Szwejnica katolickiej organizacji studenckiej Juventus Christiana, do której należał Piotrowicz. Byli to ludzie duchowo dojrzali, gotowi przeznaczyć po ukończeniu studiów rok lub dwa na pracę społeczną. Należeli do nich bracia Franciszek i Henryk Górczyńscy oraz Karol Poprzęcki. Mieli większy wpływ na młodzież, a przygotowane przez nich inscenizacje stały zawsze na wysokim poziomie. Dalsze losy tych ludzi wykazały, że również w innych, nieraz trudnych warunkach, potrafili zachować chrześcijańską postawę. Z początku lat trzydziestych wywodzi się przyjaźń Henryka Ruszczyca z Zygmuntem Serafinowiczem. A przecież różnili się bardzo usposobieniem. Serafinowicz to typowy intelektualista, o zamiłowaniach humanistycznych i wyrafinowanym zmyśle humoru, znacznie bardziej zrównoważony od Ruszczyca. Charaktery ich dobrze się uzupełniały. Nie kryli się ze swoją przyjaźnią przed otoczeniem, "barowali" nawet w obecności chłopców, robili sobie przy nich bardzo śmiałe docinki. Kiedyś widać miara się przebrała i doszło do sceny, którą relacjonuje s. Klara Jaroszyńska. Jako młodziutka postulantka była u Matki na rozmowie, gdy weszli do pokoju dwaj później nierozłączni przyjaciele - Z. Serafinowicz i H. Ruszczyc. Kłócili się ze sobą "jak pies z kotem". Siostra zażenowana odsunęła się na bok i chciała wyjść, lecz Matka zatrzymała ją jednym słowem: "zostań". Następnie poważnym tonem zwróciła się do młodych ludzi, mówiąc: "Uklęknijcie, podajcie sobie ręce i pogódźcie się". Gdy to uczynili, dodała: "Wiecie, co macie robić, wracajcie do swojej pracy". Wyszli uspokojeni "jak baranki"*41 - kończy siostra. Ruszczyc w latach 30-tych był człowiekiem bardzo zdecydowanym, niekiedy trudnym i nieustępliwym. Wychowankowie z tego czasu, m.in. A. Balwierz, zgodnie twierdzą: "Pan Ruszczyc też był raptus", "Pan Ruszczyc wychowawców trzymał ostro". "Posiadał silny głos, świadczący o sile charakteru, utrzymywał wszystkich w ryzach, rozkazywał"*42. Wilhelm Czondala, odpowiedzialny za czystość i porządek w Domu Chłopców bywał proszony na zebrania wychowawców. Pamięta, że nie raz "pan Ruszczyc" świadom swego charakteru zaczynał od słów: "Panowie, na ostatnim zebraniu uniosłem się, przepraszam, może jeszcze raz przedyskutujemy omawianą wówczas sprawę"*43. Jan Adasiewicz wspomina: "W internacie panowała wielka dyscyplina, było rzeczą nie do pomyślenia, aby ktoś polecenia nie wykonał. Jeśli ktoś z wychowawców dłużej pozostawał w Laskach, był to znak, że umiał współżyć z panem Ruszczycem"*44. 41 Rozmowa MŻ z s. Klarą Jaroszyńską. Masz. 1985. AMŻ-4. 42 Antoni Balwierz: Ank. Masz. 1973. AHR-8. 43 Rozmowa MŻ z Wilhelmem Czondalą. Masz. 1985. AMŻ-4. 44 Rozmowa MŻ z Janem Adasiewiczem. Masz. 1985. AMŻ-4. Spróbujmy naszkicować sylwetkę naszego bohatera z czasów jego pracy z najmłodszymi, posługując się wypowiedziami dawnych wychowanków. Henryk Kowara tak opisuje swoje pierwsze z nim spotkanie, kiedy był jeszcze w wieku przedszkolnym. Raz na spacerze "jakiś wysoki, szczupły pan o czerstwej, ładnej cerze podszedł do grupy maluchów, a oni zaraz go obstąpili, obwiesili się na nim i zaczęły się baraszkowania. Przewrócili na ziemię i całkiem go zakryli sobą. Pan Ruszczyc poszedł dalej, ale widać było od razu, jak bardzo chłopcy go lubią. Jednemu dał prztyczka w nos. Drugiego uderzył w ucho, z każdym pożartował. Mnie zapytał, jak się nazywam. Od razu zauważył, że jest to nowy wychowanek, zainteresował się mną i kazał sobie opowiedzieć, gdzie byłem przedtem i czy mi się w Laskach podoba"*45. Pana Henryka nazywano powszechnie "premierem", a wychowawców "ministrami". Nosił przy pasku pęk kluczy, gdy zbliżał się, słychać było ich brzęk z daleka. Mówiono: "Idzie pan premier, uważajcie!". Siostry, mając trudności w pracy wychowawczej, skutecznie posługiwały się ostrzeżeniem: "Pójdziesz na rozmowę do pana Ruszczyca". Chłopcy drżeli, kiedy gniewał się, za to wiedzieli, że każda rozmowa kończy się uściskiem i daniem cukierka. "Pan Ruszczyc nie był nigdy zawzięty. Po każdej rozmowie, nawet groźnej, nigdy nie wracał do minionej sprawy. Miał cały arsenał wyrażeń, którymi zwracał się do chłopców: - Ty fujaro - ty cymbale - ty urwisie - ty smarkaczu, szczeniaku. Wiadomo było, że tych słów nie wypowiadał w złości - tyle w nich było dobra i życzliwości. Miał też rozmaite ulubione chwyty. Na przykład podchodził do małego chłopca i porywał go nagle na ramiona, nic nie mówiąc. W pierwszej chwili chłopak był przerażony. Czasem przechodząc pokręcił za ucho, najczęściej obezwładniał, przyciskając zgięty kciuk - i pytał - czy boli? Słysząc zaprzeczenie, naciskał mocniej i gdy chłopak zaczynał wrzeszczeć - Ruszczyc śmiał się i mówił: A dobrze, że boli. Dawał po tym dwa cukierki ze słowami: "A teraz idź sobie"*46. Bywały wypadki, gdy jego wybuchowy temperament brał górę i wtedy zdarzały się gwałtowne sceny. Jeden ze znanych nam już wychowanków, Henryk Kowara, nie zapomniał nigdy zajścia w jadalni. W czasie dużej przerwy wychowawcy rozdawali chłopcom bułki i pomidory, do tego kawę lub herbatę. Raz mały Henio długo czekał na swoją porcję - na próżno. Zdenerwowany trzasnął blaszanym talerzem w stół, aż rozległo się dookoła. I wtedy nagle poczuł się uniesiony w górę przez kogoś i usłyszał wzburzony głos: "Co ty smarkaczu tu wyprawiasz, czy myślisz łobuzie, że jesteś sam?". I ów nieznany osobnik pochwycił go za kołnierz, ponownie uniósł i raz jeszcze postawił na ławce, potem na ziemi. Przestawiał go w ten sposób wielokrotnie, dopóki na twarzy chłopca nie dojrzał wyrazu skruchy. Wtedy Ruszczyc, gdyż oczywiście on był tym porywaczem, złagodniał i zaczął ściszoną, intymną rozmowę: "Po coś to zrobił, czy nie rozumiesz, że to jest źle? Żyjesz przecież wśród ludzi i musisz się z nimi liczyć"*47. W Laskach w tym czasie wiele wymagano od wychowanków, można zaryzykować twierdzenie, że w niektórych dziedzinach stosowano nieco staroświeckie formy. Nie wolno było oddalać się od domu bez uzgodnienia. Kontakty z dziewczynami były bardzo źle widziane, swobodniejsze formy zachowania, jak na przykład wieszanie się na szyi kolegi, spotykało się z uwagą i karą. Po zbiórce wieczornej oraz rano przed zbiórką na śniadanie obowiązywało milczenie. Uważano, że miało to wyrobić w młodych panowanie nad językiem. Ruszczyc przyjmował bez zastrzeżeń te metody. Czasami być może nawet ich nadużywał. Zdarzały się przypadki, że chcąc nauczyć swą grupę wstrzemięźliwości w gadulstwie zadawał karę milczenia przez kilka godzin. Gdy chłopcy próbowali nie stosować się do tego, wtedy... "armatnie wystrzały, burze i wulkany zdawały się być drobnostką przy tym, co następowało w reakcji wspaniałego naszego wychowawcy" - wspomina Edwin Kowalik*48. 45 H. Kowara, op. cit. 46 Ibidem 47 Ibidem 48 Edwin Kowalik: "Metamorfozy". Magazyn Muzyczny, Warszawa 1974. W okresie przedwojennym Ruszczyc potrafił krnąbrnemu chłopcu przetrzepać skórę. Młodzież zazwyczaj przyjmowała to ze zrozumieniem jako że kara stosowana była rzadko i tylko wtedy, gdy ktoś sobie na nią dobrze zasłużył. W internacie obowiązywały wówczas codzienne poobiednie spacery trwające od 1 1/2 do 2 godzin. Dla niewidomych wychowanków stawały się monotonną i nużącą formą spędzania czasu. Ruszczyc wyczuwał to i wnosił w nie swoją pomysłowość i temperament. Prowadził chłopców w chaszcze, wrzosy, wykroty, pieńki i urwiska. Spacery te były daleko trudniejsze, ale i przyjemniejsze od zwyczajnych, po drogach. Chodziło w nich zawsze o wyrabianie inicjatywy i samodzielności. Bawił się nie jak wychowawca, ale jak kolega. Grał w piłkę, w berka, w rybaka, w chowanego, przy czym sam wchodził na drzewa i biegał do mety. Był bardzo wesoły. W lesie urządzał podchody, napady na inne grupy. Z każdym wychowankiem starał się nawiązać kontakt. Do jednego z małych Ukraińców mawiał po rusku: "Szczo ne zmerła Ukraina", do małego Ślązaka zagadywał po niemiecku. Ponieważ literę "r" wymawiał jak "h", więc chłopcy umyślnie dawali mu do powtórzenia długie zdanie, w którym było pełno "r" i śmiali się z jego wymowy. A on się o to nie obrażał. To zbliżało dzieci do niego, nie nazywano go nigdy panem kierownikiem. Ich "pan Ruszczyc" pamiętał o imieninach wszystkich wychowanków i zawsze miał na tę okazję przygotowane cukierki, czasem pączki lub pomarańcze ukwestowane w Warszawie. Słodycze te starannie ukrywał za szafą w spiżarni, by siostry nie mogły ich znaleźć i same nie porozdawały chłopcom przed czasem. Lubił chłopcom sprawiać przyjemność. Zawsze wchodząc do jadalni niósł jakiegoś malca na barana. Potrafił też załatwić dla swego domu przydziały lepszej żywności. Pan Henio doskonale wczuwał się w psychikę młodych i dobierał rozrywki odpowiednie do wieku i zainteresowań. Organizował więc wycieczki bliższe i dalsze, urozmaicone pieczeniem ziemniaków w polu. Urządzano wyprawy nad Wisłę, w okolice pobliskich Łomianek, gdzie chłopcy cieszyli się pobytem nad wodą. Jego też pomysłem były liczące nieraz parę kilometrów biegi na przełaj. Dla większości wychowanków pochodzących ze wsi dużą atrakcję stanowił wyjazd do teatru lub zwiedzanie domów towarowych: Braci Jabłkowskich lub firmy Herse. Czasem wędrowano aż do Pęcic, rodzinnego domu Antoniego Marylskiego odległego o kilkanaście kilometrów, gdzie chłopcy zawsze byli gościnnie przyjmowani. W Zakładzie pan Henryk uczył osobiście chłopców jazdy konnej, prowadząc konia za uzdę. Pasją jego było urządzanie wszelkiego rodzaju imprez, w których ujawniało się bogactwo jego pomysłów. Za cel stawiał zawsze rozwijanie pomysłowości i uzdolnień artystycznych wychowanków. Nieraz sam układał teksty zabawnych skeczów lub tłumaczył komedyjki z francuskiego. Zachowało się wiele tekstów z tej dziedziny pisanych jego ręką. Gdy kiedyś ogłosił w internacie konkurs na najlepszy tekst i wystawienie małej sztuki, ucieszył się wyraźnie, mogąc przyznać nagrodę najmłodszym chłopcom. Praktyka wykazała, że najlepsze osiągnięcia wychowawcze mają występy organizowane w jednej grupie internatowej. Dają one okazję do włączenia wszystkich dzieci, niekoniecznie samych zdolnych i przyczyniają się znakomicie do ich rozwoju. Pełna prostoty, ale i humoru, była zaimprowizowana uroczystość pięciolecia pompy ręcznej, doprowadzającej wodę do górnych pięter domu. Między innymi był konkurs na ułożenie najlepszej o niej zagadki. Całość bawiła kontrastem między prozaicznością tematu i jego szumnym potraktowaniem, a od młodych wymagała wiele inwencji. Na wyższym poziomie stała impreza pod tytułem "Radio Laski". W tych czasach radio było czymś nowym, kosztownym, w Zakładzie mało rozpowszechnionym. Już wcześniej zapowiedziano chłopcom, wspomina A. Balwierz, żeby zgłaszali swoje pomysły i po dwóch tygodniach wszystko było gotowe. Na scenie nie było nic prócz okienka, w którym stał głośnik zwrócony ku publiczności. Słuchowisko zaczęło się od dziennika radiowego z najnowszymi wiadomościami z Lasek. Była skrzynka pocztowa, rozmowa naiwnej pani z niewidomymi jadącymi w pociągu. Na zakończenie "Wesoła Laskowska Fala", na wzór "Lwowskiej", w której Szczepko i Tońko dzielili się wrażeniami z wycieczki do Lasek na gorzką kawę i herbatę. Niezależnie od mniejszych imprez organizowanych w Domu Chłopców pan Henio zaczął brać udział w reżyserowaniu poważniejszych sztuk, granych przez młodzież obu internatów - dziewcząt i chłopców. Prawdopodobnie żyłkę teatralną wyniósł jeszcze z gimnazjum w Kijowie*49. 49 A. Balwierz, op. cit. Wspólnie z wychowawczynią z Domu Dziewcząt wystawił "Noc Listopadową" Wyspiańskiego. Pomagał później w przygotowaniu przez s. Michaelę Galicką sztuki Heleny Boguszewskiej "Drewniany Żołnierzyk". Gdy s. Michaela wystawiła sztukę Ewy Szelburg-Zarembiny "Za siedmioma górami", Ruszczyc znów był czynny przy reżyserce. Doprowadził też do wznowienia tej sztuki na deskach Teatru Letniego w Warszawie. Działo się to, jak pamięta Cyryl Żądło, w czasie ostatniej przed wojną zbiórki na Laski w 1938 r. Zwrócono się wtedy o pomoc do zawodowych reżyserów z teatru "Reduta": Jadwigi Dąbrowskiej i Ryszarda Poredy*50. 50 Cyryl Żądło: Ank. Masz. 1973. AHR-8. Wystąpienie niewidomych w prawdziwym teatrze wzbudziło sensację w prasie warszawskiej. Sztukę grano cztery razy przy wszystkich miejscach zajętych. Przy organizacji tych występów pan Ruszczyc miał ręce pełne roboty. Ruch, humor, nieustanna zmiana - to był żywioł, bez którego nie mógł egzystować, tym pociągał młodych. Zorganizował po raz pierwszy w Laskach, wbrew oporowi środowiska, zabawy taneczne dla wychowanków obu internatów. Kontrastowało to z dość zamkniętym trybem życia w Domu Dziewcząt. Na zabawach tych dał się poznać jako dobry tancerz i wytrawny, pełen werwy wodzirej. We wszystkich grach towarzyskich był pomysłowym animatorem, zarażał wesołością, a wykup fantów prowadził z niezrównanym humorem. Lubił, gdy chłopcy śpiewali piosenki ułańskie, które przypominały mu kampanię 1920 r. Sam śpiewać nie chciał, tłumacząc, że nie ma ani słuchu, ani głosu. Chłopcy, zasmakowawszy w dobrze przygotowanych przedstawieniach, zrewanżowali się raz dowcipnie swemu wychowawcy w dniu jego imienin. Ubrali osła w krawat (w Laskach było wtedy kilka osłów pracujących w podwórzu i ogrodzie) i gdy pan Henryk z rana wychodził z kaplicy, podprowadzili osła i posadzili na nim "Premiera" dla uczczenia jego kawaleryjskiej przeszłości. Temperament przywódczy i śmiałość w podejmowaniu trudnych zadań sprawiły, że pole jego działalności stale się poszerzało. Równocześnie zdobył sobie taki autorytet, że powszechnie - jak już wspomniałem - uznawano go za kierownika internatu, mimo iż został nim dopiero w 1936 r., gdy St. Piotrowicz wyjechał do Chorzowa. Henryk Ruszczyc w środowisku laskowskim Spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie - jaką przemianę wewnętrzną przeszedł Ruszczyc w ciągu pierwszych lat pracy w Laskach, co wniosło w jego osobowość to szczególne otoczenie, z którym się zetknął. Grono osób o wysokiej kulturze i wykształceniu, stanowiących wówczas duchowe jądro Lasek, próbowało w różny sposób włączyć go w nurt swojego życia. Spójrzmy, kim byli ci ludzie: Antoni Marylski, kierownik Zakładu, prawa ręka Matki Czackiej, amator i znawca filozofii, sztuki i literatury. Witold Świątkowski, inż. rolnik, który po latach poszukiwań sensu życia, odnalazł go w Laskach. Był odpowiedzialny za gospodarstwo i sprawy ekonomiczne. Zygmunt Serafinowicz, brat Lechonia, zżyty z warszawską Cyganerią, wykwintny znawca poezji i literatury pięknej. Leon Krauze, niestrudzony w dokształcaniu się, osiągnął w końcu trzy dyplomy uniwersyteckie. Pełnił funkcję wicedyrektora szkoły. Leon Czosnowski, urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, zrezygnował z kariery dyplomaty, obejmując w Zakładzie prowadzenie biura księgowości. Stanisław Piotrowicz, rozmiłowany w historii, której studium ukończył w Warszawie. Wszyscy mieli za sobą niepełne lub ukończone wyższe studia, znali obce języki, mówili piękną polszczyzną. Zainteresowania ich szły w kierunku literatury pięknej, sztuki, filozofii, teologii. Uczestniczyli w spotkaniach z ks. Korniłowiczem, który czytał z nimi w łacińskim oryginale pisma św. Tomasza z Akwinu i komentował je. Wspólnie odmawiali brewiarz. Do grupy tej należało też sporo sióstr: s. Teresa Landy, dyrektorka szkoły, absolwentka filozofii na Sorbonie, autorka artykułów o treści filozoficznej lub religijnej, redaktorka pism Matki i jej najbliższa współpracownica. S. Maria Gołębiowska, oczytana w literaturze, utrzymująca bliskie kontakty ze światem literackim stolicy. S. Maria Stefania Wyrzykowska, odznaczająca się rozumem i wiedzą filozoficzną. S. Katarzyna Steinberg, doktor medycyny, uzdolniona w kierunkach: literackim i artystycznym. S. Monika Bohdanowicz, lekarz bakteriolog, autorka szeregu prac naukowych, zamiłowana melomanka, żeby wymienić tylko kilka, najbardziej wybijających się osób. Jak dalece nie interesowała Ruszczyca aktywność intelektualna, pokazuje jego nieobecność - mimo dobrej znajomości francuskiego - na wykładzie światowej sławy filozofa Jacques'a Maritaina w Laskach. Podobnie nie widziano go na konferencji ks. Charles'a Journeta, wybitnego teologa, przyjaciela Lasek. Być może, biorąc pod uwagę wymienione fakty, ocena Ruszczyca byłaby bardzo jednostronna. "Przed wojną nie umieliśmy docenić bogactwa zdolności u Henia, które tak wspaniale ujawniły się po wojnie, uważaliśmy go za "enfant terrible" mówił ks. Piotrowicz*51. Nawet pod względem zewnętrznego wyglądu nie dociągał do zespołu laskowskich braci tercjarzy. Wprawdzie wszyscy panowie chodzili ubogo i czasem dziwacznie ubrani, niewiele sobie robiąc z tego, co ludzie o nich pomyślą. U Ruszczyca widoczne było niedbalstwo i trzeba otwarcie powiedzieć brak schludności w ubraniu i uczesaniu. Antoni Marylski zawsze traktujący go dosyć z góry, w dobitnych słowach publicznie zwracał mu na to uwagę. Odnosił się do niego raczej jak do dużego chłopca niż do dorosłego mężczyzny. Ruszczyc uwagi przyjmował w milczeniu jako dobrze zasłużone, natomiast się nie zmieniał. 51 Ks. S. Piotrowicz, op. cit. Kultura intelektualna zamkniętego środowiska laskowskiego stanowiła wielką wartość sama w sobie, gdyż zapewniała dobre współżycie całego zespołu. Panująca w Zakładzie atmosfera ściągała doń intelektualną i artystyczną elitę stolicy. Również Ruszczyc od pierwszej chwili poczuł się urzeczony spotkanym tu połączeniem ubóstwa z dystynkcją, uciążliwej pracy z pogodą ducha. Uderzało go, że mieszkańcy Lasek, tak przecież różni, mimo rażącego braku komfortu, wyglądali na szczęśliwych. Pan Henio nie podzielał w pełni gustów tutejszego środowiska, zdawał sobie chyba sprawę ze swej inności w stosunku do "ludzi Lasek". Miał umysł nastawiony na nieco inną "długość fali", nie pociągały go ani żywe dyskusje na temat artykułów w wydawanym przez Laski "Verbum", ani dysputy filozoficzne, lecz przede wszystkim konkret. Poznawszy z bliska sytuację niewidomych i ich dramatyczny brak perspektyw życiowych, nie mógł na to spokojnie patrzeć. Czuł, że trzeba wziąć na siebie obowiązek zaradzenia złu przez szukanie nowych kierunków zatrudnienia, a co za tym idzie, nowych metod szkolenia. Przyjął to jako swoje życiowe zadanie, musiał jednak zacząć od zdobycia odpowiedniej wiedzy o przedmiocie. Pan Henio nie zadowolił się studiowaniem klasycznej pracy o wychowaniu bp. Dupanloup*52, którą dawano w Zakładzie wszystkim początkującym pedagogom. Sięgnął do fachowej literatury poświęconej nowoczesnym metodom nauczania, a zwłaszcza prowadzenia zajęć praktycznych. Dzięki zachowanym notatkom wiemy, że studiował szczególnie "Szkołę twórczą" H. Rowida, "Zasady nauczania" B. Nawroczyńskiego i wynotowywał cenniejsze myśli z artykułów Wł. Przanowskiego w kwartalniku "Prace ręczne w szkole"*53. Przemyślenia tego czasu wywarły silny wpływ na jego osobowość, na nich w 20 lat później budował wskazania dla nauczycieli zajęć praktycznych. Dzięki ciągłemu dokształcaniu się i konsekwentnej, żmudnej pracy pan Henryk stał się pod koniec życia niepodważalnym autorytetem w zakresie szkolenia zawodowego niewidomych. Inny był od reszty laskowskiego zespołu nie tylko pod względem intelektualnym, lecz również emocjonalnym. Rzutowało to na jego styl pracy oraz na stosunek do niektórych osób z kierownictwa. Ks. Korniłowicz i A. Marylski zwykle razem spędzali miesiąc wakacji w Jaworzu koło Wisły. Zabierali ze sobą H. Ruszczyca. Okazało się tam, że nie gustował w rozmowach na tematy oderwane, filozoficzne, to go po prostu nudziło. Niespodzianie znikał, wyjeżdżał gdzieś w Polskę, równie nieoczekiwanie wracał, lecz z zaplanowanego wspólnego kontaktu nic nie wychodziło. W efekcie dawali mu różne zabawne przezwiska i dowcipkowali na jego temat. 52 Bp. Felix Dupanloup: Education T. I-III, Paryż 1928. 53 Lektury pedagogiczne obejmowały m.in. następujące pozycje: B. Nawroczyński: Zasady nauczania, Warszawa 1930; Wł. Przanowski: Kształcenie estetyczne młodzieży - kwart. Praca ręczna w szkole, Warszawa 1926; H. Rowid: Szkoła twórcza, Kraków Pod względem religijnym dojrzewał powoli, na co zdają się wskazywać pozostawione przez niego notatki. Nie widziano go też nigdy służącego do Mszy św. Jak bardzo odbiegał od przyjętych w Zakładzie zwyczajów ukazuje wspomnienie z 1935 r. świeżo przyjętej pracownicy. Zobaczyła go po raz pierwszy w pokoju Matki i odniosła wrażenie, że jest to pracownik fizyczny, prawdopodobnie goniec, roznoszący polecenia. Miał na sobie niebieski, wypłowiały, lniany kitel, połatany na łokciach i kolanach, trepki na nogach, włosy w nieładzie. Dopiero, gdy zaczął mówić, zorientowała się w swej pomyłce*54. Skąd płynęło to lekceważenie uznanych form przebywania z ludźmi? Leżało prawdopodobnie w samej jego naturze. Miał w sobie charakterystyczną dla artystów cechę, że liczy się tylko to, co człowiek tworzy, jego działalność, reszta jest bez znaczenia, beznadziejnie nudna i nie godna uwagi. Jeśli ta ocena jest trafna, mielibyśmy wytłumaczenie jego zażyłości z Serafinowiczem, który, obracając się przez całe lata wśród cyganerii warszawskiej, dobrze rozumiał ten sposób bycia. Nie przywiązywał zbytniej wagi do rzeczy zewnętrznych, natomiast dostrzegał to, co jest we wnętrzu drugiej osoby, w jej sercu. U Ruszczyca nastąpiła wszakże zmiana stylu w jego zachowaniu, lecz dopiero po kilkunastu latach, gdy musiał reprezentować Laski na zewnątrz. Barwnie przedstawił jego sylwetkę z połowy lat trzydziestych Józef Szlendak, młody sprzątający w Domu Chłopców. "Chodził zawsze w rozdeptanych butach obcas był zdarty do połowy, nie chciał nosić innych. Ile razy ofiarowywano mu nowe obuwie - tego samego dnia odstępował je któremuś z chłopców. Podobnie było z ubraniami, na spodniach miał zawsze łaty. Bardzo dużo palił, pokój jego był tak zadymiony, że mało co było widać. Odpalał jeden papieros od drugiego, popielniczka była stale pełna niedopałków. Lubił też czarną kawę i dużo jej pił"*55. W związku z paleniem papierosów warto zacytować zabawną anegdotę, opowiedzianą autorowi przez Waleriana Piotrowicza. Mówi ona dużo o stosunkach panujących w Laskach. Na papierosy nie wystarczało mu pieniędzy. Bracia laskowscy nie pobierali pensji, a otrzymywali tylko rodzaj kieszonkowego, więc gdy pan Henio nie miał już co palić, musiał prosić o pomoc Antoniego Marylskiego. To nie było przyjemne. W tej delikatnej misji wysyłał więc młodziutkiego Walka Piotrowicza, który spędzał wszystkie niedziele przy starszym bracie w Laskach. A. Marylski nie żenował się przed chłopcem: "Do kociego ogona nie dorósł, a palić mu się zachciewa"*56 mówił o Ruszczycu, lecz w końcu wydobywał z szuflady pieniądze. 54 Opowiadanie na apelu szkolnym. Masz 1973. AHR-8. 55 Rozmowa MŻ z Józefem Szlendakiem. Masz. 1985. AMŻ-4. 56 Rozmowa MŻ z Walerianem Piotrowiczem. Masz. 1985. AMŻ-4. Bystry obserwator Szlendak dostrzegł w codziennym zachowaniu ważne cechy temperamentu pana Henryka. "Nigdy nie szedł spokojnie po schodach, tylko biegł, uchwyciwszy się za poręcz i przeskakując po pięć schodów na raz"*57. Wprowadza nas to w inny nurt usposobienia Ruszczyca, w jego na poły kmicicowy charakter. Gwałtowność łączyła się u niego z uczuciowością. Gdy się czymś przejął, na przykład złym zachowaniem jakiegoś chłopca, "nie dawał wmusić w siebie nawet kubka mleka". Zdarzało się, że miał łzy w oczach i głos mu się załamywał, gdy na zebraniu wychowawców ostrzej zaatakowano któregoś z wychowanków. Zawsze wtedy bronił chłopca. Walerian Piotrowicz jako kilkunastoletni wyrostek celowo obraził raz Ruszczyca. Miała to być forma demonstrowania źle zrozumianej odwagi cywilnej. Brat Stanisław wytłumaczył mu, że musi za to jednak przeprosić. Gdy Walek to uczynił, "pan Henio", starszy przecież o kilkanaście lat, nie tylko go uściskał, lecz zaproponował wypicie bruderszaftu*58. Nie byłby pan Henio potomkiem zawadiackich przodków z XVII w., gdyby nie czuł się najlepiej w ogniu walki. Potrzebował silnych podniet, w ich braku jego wyobraźnia zamieniała Zakład niewidomych w pole bitwy. Czasem, idąc ze swą grupą na spacer, dostrzegał z daleka kogoś idącego, wtedy od razu padał rozkaz: "Chłopcy, brać go!". I hurma chłopaków rzucała się na nieszczęśnika. Powalano go na ziemię, szarpano za ubranie, tarmoszono tak długo, póki nie powiedział, że się poddaje. Nawet "pan Marylski" i Leon Krauze, zastępca kierowniczki szkoły, nie czuli się bezpieczni i ujrzawszy Ruszczyca z jego grupą, woleli schodzić im z drogi. Pan Henryk sam przepadał za bezpośrednią walką z równym, albo i silniejszym przeciwnikiem. W internacie na korytarzu pierwszego piętra co dzień można było obserwować dziwne widoki. Kotłowało się tam na podłodze czterech lub pięciu chłopców krzycząc: "Mamy pana Ruszczyca! Mamy pana Ruszczyca!". I nagle z tej kłębiącej się masy wychylał się pan Henryk, zaczerwieniony i rozczochrany. Nieraz w końcu brał górę nad chłopcami i przyciskał ich do ziemi. Z upodobaniem organizował większe bitwy, w których brały udział wszystkie grupy internatowe. Terenem ich były wydmy w Izabelinie, wzgórza leśne na Łużach, lecz przede wszystkim sławna Góra Ojca położona na zapleczu Domu św. Teresy. Tam najczęściej rozgrywały się walki, prowadzone według z góry obmyślonego planu. Dzielono się na dwie grupy, po czym obrońcy obsadzali wzgórze, atakujący zaś mieli za zadanie zbliżyć się jak najbardziej niezauważeni. Wygrywała strona, która pierwsza rozpoczęła ostrzał - czyli klaskanie w dłonie. Miało to imitować głos karabinów maszynowych. Pole bitwy przenosiło się często do internatu. Tutaj uczniowie pod wodzą pana Henryka mieli okazję do urządzania zasadzek na pracowników administracyjnych domu. Również tę spotkania kończyło poddanie się napadniętych*59. "Ruszczyc szalał ze swoimi chłopcami"*60 - opowiadał w wiele lat później o. Zawadzki. 57 J. Szlendak, op. cit. 58 W. Piotrowicz, op. cit. 59 Rozmowa MŻ z A. Szyszką. Masz. 1985. AMŻ-4. 60 O. J. Zawadzki, op. cit. Pan Henio nie bał się zbytniego spoufalenia zarówno ze strony wychowanków, jak i podwładnych, nigdy nie stracił autorytetu ani wobec jednych, ani drugich. Chłopcy czuli, że ich dobro liczy się u niego bardziej niż własna przyjemność, imponowało im, że ich wychowawca nie łączy osobistej satysfakcji ze zwycięstwami w zabawach. Zauważali, że większą radość odczuwa z ich sukcesu. W takiej atmosferze łatwiej wychodziły na jaw dawne, nie zawsze najlepsze cechy jego charakteru. Śmiało pozwalał sobie na pewną rubaszność. Bywało, że przechodząc korytarzem obok wychowanka, albo młodego pracownika, uderzał go lekko w policzek, tak jednak, że to trochę bolało i dorzucał: "A masz!". Usiłując uczyć jednego z młodych sprzątających francuskiego, kończył każde poprawnie wymówione zdanie uderzeniem w ucho, dodając: "Dostałeś, to będziesz lepiej pamiętał". "Bałem się żartów pana Ruszczyca"*61, wspomina po latach Antoni Balwierz. Nie wszystkim to smakowało. Nie zawsze też intencje, jakimi się kierował, były dla nich jasne, ujmował jednak wszystkich tym, że niczego nie udawał. W internacie wiedziano, że kilku chłopców przewyższa go siłą. Niepowodzeń nie ukrywał, lecz zbywał je żartem. Tak np. kiedyś wybrał się ze swoją grupą na spacer i w lesie stracił orientację. Gdyby nie obecność widzącego chłopca, byłby ze swoją grupą długo błądził po Puszczy Kampinoskiej, lecz i to skwitował dowcipem*62. 61 A. Balwierz, op. cit. 62 S. Kaliński, op. cit. Bogata jego natura nie znosiła przeciętności, tym bardziej rutyny. Wszystko, co robił, musiało dziać się nieco inaczej niż u drugich. Pozostawiony sam sobie żył w stałym napięciu. Rano wstawał przed wszystkimi, mył się w zimnej wodzie i często tak się śpieszył do Warszawy, że nie zdążał zjeść śniadania. Wracał straszliwie zmęczony i od razu szedł do siebie. Kiedy siostry przynosiły mu kolację, często tak był wyczerpany, że nie mógł jej zjeść. Kładł się spać bardzo późno. Długo w noc widać było jeszcze światło w jego pokoju. Szczególnie uderzającą cechą była jego ustawiczna chęć zmiany. Nie wytrzymywał jednostajności, w internacie wciąż musiał coś przestawiać lub przegradzać. Szukanie nowych form pracy W miarę jak wychowankowie dorastali, Ruszczyc instynktownie zaczął sięgać po poważniejsze formy wychowania. Głębszy jego nurt zostawiał w psychice młodych trwałe ślady. Chłopcy wyczuwali, że temu żywemu i wybuchowemu człowiekowi naprawdę na nich zależy i że potrafi znaleźć czas dla każdego. To rodziło zaufanie. W archiwalnych materiałach nie raz trafia się słowo "gabinet" lub "kancelaria pana Ruszczyca". Jest to szumne określenie małego pokoiku na drugim piętrze Domu św. Teresy, w którym mieszkał. Pokój ten przylegał do dużej sypialni chłopców, później zwanej "podchorążówką". Przychodziło tam czasem aż do dziesięciu chłopaków, wspominają H. Karolak i W. Kozłowski. Gabinet pozostawiali w strasznym stanie. Ruszczyc opowiadał im wesołe historie i rozdawał zabawki, które sprawiały wiele radości*63. Oprócz spotkań grupowych często bywały indywidualne i o nich teraz opowiem. Ruszczyc chętnie zapraszał do siebie. "Pokój jego, jak wspomina Zygmunt Mrozek, był umeblowany bardzo skromnie. Natykałem się tam na jakieś przyrządy, których znaczenie zawsze chętnie mi objaśniał. Były to skonstruowane przez niego urządzenia, mające pomagać niewidomym w pracy albo projekty przedmiotów, które niewidomi mogliby produkować"*64. Pan Henryk korzystał z drobnych okoliczności, aby rozwijać zainteresowania i wzbogacać zakres wiadomości u młodych. Zabierał kolejno chłopców do swego gabinetu i wypytywał, skąd pochodzą. Potem, wyciągnąwszy Encyklopedię Trzaski i Everta wyszukiwał w niej to, co odnosiło się do ich rodzinnych stron. Gdy jeden podał jako miejsce pochodzenia Skierniewice, Ruszczyc przeczytał mu wszystko, co na ten temat znalazł w Encyklopedii, a więc: położenie miasta, liczbę mieszkańców i opis pałacu Księżnej Łowickiej. "A czy ty wiesz, moje dziecko, kto to była Księżna Łowicka?"*65 i zaczynało się opowiadanie albo czytanie o niej. Chłopiec z przejęciem słuchał wszystkiego, co dotyczyło jego stron rodzinnych a było mu zupełnie nieznane. Zdarzały się też innego rodzaju sytuacje, wymagające rozmów w cztery oczy. "Zapraszał mnie na pogawędki, w których wypytywał o zainteresowania, plany, warunki domowe, stosunek do kolegów itd."* 66. Gdy któryś z chłopców przeskrobał coś poważniejszego, odsyłano go do "pana Ruszczyca". "Byłem i ja na takiej rozprawie, pisze znany nam już Z. Mrozek. W pierwszej chwili wybuchnął, ale wkrótce, kiedy się tego najmniej spodziewałem, przemienił się w całkiem innego człowieka. Pouczał mnie z taką czułością, pokazał gruby plik kartek i powiedział: "Tylu jest niewidomych w Polsce.. Potem w drugim zbiorze było tych kartek mniej. Oznaczało to, ilu młodych niewidomych korzysta z dobrodziejstwa nauki w zakładach. I kończył: "Widzisz, jak powinieneś cenić sobie to, że znajdujesz się wśród tych, którzy się uczą"*67. Wychodząc od niego zawsze postanawiałem być lepszym - mówi inny z wychowanków. 63 Władysław Kozłowski i Henryk Karolak: Ank. Masz. 1973. AHR-8. 64 Zygmunt Mrozek: Ankieta. Masz. 1973. AHR-8. 65 Ibidem 66 Ibidem 67 Ibidem Chwilą, w której Ruszczyc spotykał się ze wszystkimi grupami, była zbiórka wieczorna. Był to ważny moment dnia i z tego powodu chciał sam tę zbiórkę prowadzić. Omawiał na niej niektóre bieżące sprawy, a na zakończenie odczytywał i komentował teksty Mszy św. na dzień następny. Dla chłopców miało to duże znaczenie, gdyż w kościele czytało się wówczas tylko po łacinie. W czasie zbiórki odmawiał pacierz. "Jak on umiał się modlić. Ten zwykły człowiek, na pozór nie ulegający wzruszeniom, przy modlitwie głos jego drgał i załamywał się. Słuchając tego - pisze Z. Mrozek - mogłem sobie wyobrazić, jak to głęboko przeżywał"*68. 68 E. Kowalik, op. cit. W sprawach związanych z religią nie dopuszczał pozy ani faryzeizmu. Gdy trzech chłopców zaczęło praktykować biczowanie się w piwnicy i Ruszczyc ich na tym przyłapał, zabronił im surowo dalszego uprawiania takiej ascezy bez zgody spowiednika. Z trzech biczowników jeden po wojnie wstąpił do zakonu i w nim wytrwał, inny zupełnie się wykoleił. Zbiórka wieczorna była ostatnim wydarzeniem dnia przed pójściem na spoczynek. Sprawdzano czystość nóg i chłopcy w milczeniu szli spać. Gdy byli już w łóżkach, Ruszczyc podchodził do każdego i chłopcy wypowiadali swoje żale i skargi. A on każdego ściskał i całował przed snem. Nie zaznawszy od własnego ojca ciepła rodzinnego, rozdawał je szczodrze dzieciom, z którymi złączył go los. Jaką atmosferę serdeczności umiał stworzyć, świadczy wspomnienie Edwina Kowalika. "Szczególną falą ciepła otaczał wychowanków w dni Świąt Bożego Narodzenia. Zbieraliśmy się wtedy na ogólnej sali (cały Zakład) w Domu Dziewcząt. Była to wielka radość. Stoły, pieczołowicie przez siostry laskowskie usłane sianem i przybrane białymi obrusami i zielenią, uginały się pod wszelkim jedzeniowym dobrem. Po kolacji (...) Henryk Ruszczyc zmieniał także i ubiór. Po przebraniu się w strój św. Mikołaja stawał na wielkiej estradzie, służącej zazwyczaj do występów zespołu i ekip artystycznych szkoły - stawał przed olbrzymich rozmiarów stertą paczek i zapowiadał: "...a tehaz - wymawiał nieco warcząco literę "r" - a tehaz św. Mikołaj przybył do wszystkich i hozda im phezenty". Nastawała taka cisza, że zdawać się mogło słyszany był szelest siana pod obrusami. Potem pan Ruszczyc zaczynał: "...Franek Stokłosa" - padała odpowiedź:"jestem" i paczka kreśląc łuk z impetem uderzała o podłogę w pobliżu zainteresowanego Franka. A następnie: - "...Bartek Górski! Staś Maliński! Janek Kowalczyk Bronek! Ignaś! Jacek! Feluś!" Kiedy zaś, przemieniony w św. Mikołaja, nasz drogi wychowawca skończył pracę, przysiadał się do nas do stołu i cieszył się razem z nami zabawkami, prezentami. Każdy wiedział, że był św. Mikołajem, miał głos zbyt łatwo rozpoznawalny, lecz nikt nie wspominał o tym. Jakbyśmy się umówili - solidarna dyskrecja. Raz jeden tylko, któryś z wychowanków powitał pana Ruszczyca, kiedy podszedł do wspólnego stołu: "Dzień dobry, św. Mikołaju!". Nastąpiła konsternacja, a pan Ruszczyc odparował wesoło: "ty nie bądź taki mądry, Franek""*69. Szczególną opieką otaczał chorych. Nie wahał się spełniać przy nich najniższe posługi, nawet te wykonywane zwykle przez salowe, a ciepło, jakie wokół roztaczał, pozostawało na długie lata w pamięci chłopców. Jeden z wychowanków, w pięćdziesiąt lat po opuszczeniu Zakładu nie może zapomnieć, jak mu Ruszczyc położył rękę na rozpalonym czole i jaką mu to sprawiło wewnętrzną radość i ulgę. Aby chorym sprawić przyjemność, kupował różne drobiazgi, których chłopcy najbardziej pragnęli. Dawny wychowanek, obecnie nauczyciel, Jan Michalik, pamięta, jak będąc w internacie dostał raz bardzo bolesnego zakażenia palca. Wieczorem ból tak się nasilił, że chłopak leżąc w łóżku płakał i pojękiwał. Koło godziny 10-tej zjawił się Ruszczyc ze słowami: "Bardzo ci współczuję" i pocałował w czoło z taką dobrocią, jak tylko potrafią rodzice. Potem poszedł do siebie i za chwilę przyniósł proszek przeciwbólowy i jakiś sok o przedziwnym smaku*70. Ból się uśmierzył, a chłopiec zasnął. Nazajutrz powiedzieli mu koledzy, że Ruszczyc pozostał przy nim aż do zaśnięcia. Pomoc dla każdego cierpiącego i to w każdych warunkach stawała się dla Ruszczyca wezwaniem do natychmiastowego działania. Przebywający wówczas w Zakładzie mały S.M. został zabrany nagle przez swego ojca do domu. Ani on, ani macocha nie troszczyli się zbytnio o malca i gdy nastały chłody jesieni, kazali mu nadal sypiać w stodole. S.M. wysłał list do kolegów, że strasznie marznie, nie śmiał jednak sam pisać o tym do Ruszczyca. Wiadomość ta jednak natychmiast dotarła do tego ostatniego, a reakcja była błyskawiczna. Tego samego dnia pan Henryk wyruszył w drogę. Wrócił nazajutrz mimo mrozu tylko w marynarce, niosąc na rękach chłopca owiniętego w zdjęty z siebie kożuszek*71. W pamięci matki Marii-Stefanii Wyrzykowskiej wyrył się bardzo podobny obraz Henryka Ruszczyca. Widziała go niosącego na rękach z internatu do odległej infirmerii dziesięcioletniego chłopca rozpalonego gorączką. 69 E. Kowalik, op. cit. 70 Rozmowa MŻ z Janem Michalikiem. Masz. 1985-86. AMŻ-4. 71 Rozmowa MŻ z Władysławą Rosińską. Masz. 1985. AMŻ-4. Słowo wstępne Dziś oddajemy do rąk Czytelników kolejną książkę poświęconą ludziom Lasek. Po Matce Elżbiecie Róży Czackiej, ks. Władysławie Korniłowiczu, ks. Antonim Marylskim i Zygmuncie Serafinowiczu przyszła kolej na Henryka Ruszczyca, człowieka legendę, twórcę polskiej szkoły rehabilitacji zawodowej niewidomych. Książka Michała Żółtowskiego ukazuje Henryka Ruszczyca na tle jego tytanicznej działalności. Wątek biograficzny jakoby ginie w tym niezwykle żywiołowym i wartkim nurcie przeróżnych działań. To, czego dokonał nasz bohater, wystarczyłoby na zapełnienie życiorysu kilku ludzi, a przecież żył stosunkowo krótko, bo niespełna 72 lata (1901-1973). Michał Żółtowski, aby lepiej naświetlić genetyczne uwarunkowania Ruszczycowej aktywności, sięga do jego przodków z Xvii i Xviii wieku, romantycznych rotmistrzów chorągwi wołoskich i pancernych, niezwyciężonej w starciach jazdy polskiej. Zresztą Henryk Ruszczyc dużo zachował cech swoich przodków: nadmierną aktywność, szybkość decyzji i przede wszystkim gorącość traktowania każdej sprawy. On nie potrafił być letni. Cechę tę kapitalnie ukazuje autor książki na konkretnych przykładach. Henryk Ruszczyc kochał kresy wschodnie. Kiedy po wizycie w r. 1970 w Szwecji, Danii i RFN odwiedziłem go, dużo mówiłem o tym, co widziałem i czym zachwycałem się w tych najbardziej rozwiniętych krajach Europy. Gdy zapytałem go, czy chciałby tam pojechać, odpowiedział: - Ja chciałbym jeszcze raz zobaczyć Kijów! Czytelnik znający osobiście Henryka Ruszczyca po pobieżnym przeczytaniu książki Michała Żółtowskiego może dojść do wniosku, że autor miał na celu odbrązowienie swego bohatera. Myślę, że wniosek byłby z gruntu błędny. Michał Żółtowski z niezwykłą pasją poszukuje jedynie prawdy. Z jego dociekań wychyla się postać człowieka z krwi i kości. Widzimy Ruszczyca jako typowego kawalerzystę, karciarza i lwa salonowego, ale również człowieka, który jest wrażliwy na każdą napotkaną biedę, usuwanego lub samodzielnie opuszczającego praktyki rolne, bo nie podoba mu się stosunek do ludzi z czworaków; ale również pochylającego się nad dzieckiem niewidomym poszukującym zgubionej zabawki czy nad każdym skrzywdzonym lub cierpiącym. Jego nerwowe poszukiwanie nowych stanowisk pracy dostępnych dla niewidomych i nowych zawodów, usprawiedliwia wszelkie niepowodzenia i ponoszone nakłady. Miał przy tym Ruszczyc niespotykany dar angażowania w sferę swoich działań każdego napotkanego człowieka. I ta prawda o Henryku Ruszczycu leżała u podstaw dociekań Michała Żółtowskiego. Czy mu się to w pełni udało, ocenią sami Czytelnicy. Ja w tym miejscu chciałbym gorąco podziękować Mu za poniesiony trud i za to, że swoją pracą znakomicie rozszerzył wiedzę o Laskach i polskiej szkole rehabilitacji zawodowej niewidomych. Na zakończenie jeszcze kilka zdań o autorze książki. Michał Żółtowski, syn hr. Jana i Ludwiki z Ostrowskich, urodził się 21 maja 1915 r. w Lozannie, w Szwajcarii. Rodzinnym majątkiem Żółtowskich był Czacz w Ziemi Kościańskiej w Wielkopolsce. Państwo Żółtowscy mieli jedenaścioro dzieci. Dwóch synów zmarło w dzieciństwie, a dwóch poległo w czasie drugiej wojny światowej. Ojciec, Jan Żółtowski, należał do Polskiego Komitetu Narodowego reprezentującego Polskę przy podpisywaniu traktatu wersalskiego w r. 1919. Michał Żółtowski w latach 1934-1937 ukończył wydział prawa na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, a w r. 1938 Szkołę Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu, z przydziałem do 15 Pułku Ułanów w Poznaniu. Podczas wojny służył w kawalerii na terenie Lubelszczyzny; rozbrojony przez Armię Czerwoną w r. 1940 przez zieloną granicę powrócił na Lubelszczyznę. W r. 1943 złożył przysięgę Armii Krajowej. 2 lipca 1945 r. został przyjęty do Wyższego Seminarium Duchownego w Krakowie, gdzie studiował do grudnia 1947 r. W związku z załamaniem się zdrowia musiał przerwać studia duchowne. Przez jakiś czas pracował w gospodarstwie rolnym w Olsztyńskiem, potem przez przeszło rok w zakładzie wychowawczym ks.ks. Salezjanów we Fromborku. Do Lasek przybył 31 stycznia 1950 r. Po kilku miesiącach zapadł na gruźlicę i dopiero od r. 1953 podjął regularną pracę w Zakładzie dla Niewidomych. Tu zetknął się z Henrykiem Ruszczycem i podjął wieloletnią współpracę w szkoleniu zawodowym. Przejściowo przez kilka miesięcy prowadził gospodarstwo zakładowe we wsi Pieścidła, a w r. 1958 wyjechał na kurację piętnastomiesięczną do Szwajcarii. Michał Żółtowski brał czynny udział w życiu kulturalnym i społecznym Zakładu. Pełnił funkcję Prezesa Ochotniczej Straży Pożarnej; w latach 1969-1987 był sekretarzem Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Ostatnie lata niemal całkowicie poświęcił pracy w komisji historycznej. Między innymi owocem tej działalności jest oddana dziś do rąk Czytelników monografia poświęcona Henrykowi Ruszczycowi. Władysław Gołąb Prezes Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach Przedmowa Pragnę na wstępie książki Michała Żółtowskiego, noszącej tytuł "Henryk Ruszczyc i jego praca dla Niewidomych", wyrazić radość, że się ona ukazała oraz uznanie dla jej wartości merytorycznej i pedagogicznej. Szkic biograficzny, jak skromnie pisze autor, ukazuje Henryka Ruszczyca na tle jego działalności pedagogicznej i rehabilitacyjnej, na tle warunków jego życia, całkowicie oddanego niewidomym wychowankom i przyjaciołom. Ów szkic biograficzny przybliża nam postać tego wspaniałego człowieka - twórcy polskiej szkoły rehabilitacji zawodowej niewidomych - wychowawcy, który potrafił wyzwalać w niewidomych chłopcach radość życia, poczucie mocy, nieustępliwą walkę o pełnię swego człowieczeństwa i wiarę, że "wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia". Tajemnicę dzięki której, Henryk Ruszczyc wyzwalał młodzież ze smutku i bierności, czynił ją zdolną do samodzielności i pracy społecznej, była szczera miłość i szacunek wobec niej, rodzące zrozumienie i zaufanie wzajemne. Słyszy się nieraz, albo i czyta w książkach pedagogicznych, że osobowość nauczyciela nie odgrywa żadnej roli w procesie wychowania, że o jego efektywności decydują techniki i metody, niezależnie od tego kto je stosuje. Nie ma nic bardziej błędnego. O skuteczności pracy wychowawczej czy to rehabilitacyjnej, decyduje osobowość wychowawcy - jej bogactwo, siła, odpowiedzialność. Przykładem wychowawcy, który znalazł klucz do serc swoich wychowanków, klucz, dzięki któremu jego działanie przyniosło piękne i pożądane owoce jest Henryk Ruszczyc. A jaki to był klucz powiedzieli Jego dorośli wychowankowie - zrehabilitowani w Laskach czy Surhowie, pełniący często odpowiedzialne role i funkcje społeczne. "Pan Ruszczyc to człowiek, który był największym przyjacielem niewidomych, wśród widzących". Książka, napisana przez Michała Żółtowskiego jest niezwykle oryginalna i przydatna w kształceniu tyflopedagogów i innych pedagogów specjalnych. Na przykładzie życia i pracy Henryka Ruszczyca, które na kartach tej książki, napisanej przez współpracownika i świadka jego życia, można się wiele nauczyć odnośnie postawy wobec wychowanków, twórczego podejścia do pracy wychowawczej, indywidualnego stosunku do dziecka, niezbędnej w tej pracy bezinteresownej ofiarności oraz optymizmu i wytrwania. Książka - o której piszę - wydaje się również niezbędna dla tych pracowników pedagogicznych, którzy zajmują się rehabilitacją zawodową niewidomych i niedowidzących, czy też młodzieży o złożonym kalectwie. W pewnych fragmentach - bowiem - książka zawiera elementy metodyczne, które mogą być wykorzystywane w kształceniu zawodowym nauczycieli, a nawet w podręcznikach tyflopedagogiki. Henryk Ruszczyc był prekursorem tych idei i haseł, które współcześnie głoszone są jako na wskroś nowatorskie. Chodziło Mu o rehabilitację niewidomych poprzez pracę, której zakres i rodzaje należy wciąż bogacić, wierząc w uzdolnienia i aspiracje inwalidów, które to, co pozornie niemożliwe, czyniło realnym. Przecież niewidomi określani byli - i są dotychczas - jako inwalidzi niezdolni do żadnej pracy. Ale rzeczywistość - tworzona już przez Henryka Ruszczyca - temu przeczyła i zaprzecza do dzisiaj. Wachlarz zawodów do których przygotowywał On na specjalnie organizowanych kursach, to oprócz tradycyjnego szczotkarstwa: dziewiarstwo, tkactwo, a później obróbka metalowa skrawaniem, masaż leczniczy, który był Jego inicjatywą, a wreszcie obsługa central telefonicznych, elektrotechnika. Zdolni chcący się uczyć, niewidomi absolwenci szkoły podstawowej w Laskach, dzięki poparciu Ruszczyca trafiali do szkół średnich i wyższych, aby kształcić się w integracji z widzącymi. Ideę integracji niewidomych ze społeczeństwem Henryk Ruszczyc realizował poprzez pionierskie działanie, prowadząc do zatrudnienia swoich wychowanków, posiadających kwalifikacje zawodowe w fabrykach i przedsiębiorstwach przy produkcji różnego typu. Szczególnym i płodnym pomysłem Henryka Ruszczyca była spółdzielczość niewidomych, w której oni sami byli organizatorami i kierownikami, w pełni odpowiedzialni organizacyjnie i finansowo, współpracującymi z osobami pełnosprawnymi, uzupełniając się wzajemnie i tworząc środowisko pracy autentycznie zintegrowane. Było takim nie tylko w procesie produkcji, ale także współżycia i współpracy. W książce Michała Żółtowskiego, wypunktowane są w spisie rozdziałów liczne działy powstałe i działające z inicjatywy H. Ruszczyca. Znajdujemy tu następujące etapy: Rozwój dziewiarstwa maszynowego i tkactwa; Utworzenie Warsztatów Drzewno-Metalowych, pracownia obróbki metali; Praca artystyczna niewidomych (Nowa Praca), Tapicerstwo, Eksperymentowanie nowych zawodów tj. elektrotechniki, zabawkarstwa, pamiątkarstwa, montażu. Autor biografii, opisując kolejne etapy pracy Henryka Ruszczyca, kolejne eksperymenty w poszukiwaniu dróg rehabilitacji niewidomych oraz możliwości wykonywania zawodów, a następnie zatrudnienia, nie ukrywa trudności i niezrozumienia z jakim się on spotkał, nawet ze strony przyjaciół i współpracowników. Osoby doświadczone przez życie wiedzą, że jest to zwykły los ludzi niezwykłych, a więc aktywnych i twórczych ponad zwykłą miarę, odbiegających od stereotypów - może rozsądnych i czcigodnych - lecz nie pozwalających oddać się sprawie uważanej za najważniejszą bez zastrzeżeń i granic, postępując odważnie i poszukując nowych perspektyw. Eksperymentowanie - stosowane przez Pana Ruszczyca - celem znalezienia możliwości pracy dla niewidomych o dostępnych oraz opłacalnych dla nich zawodów było metodą kosztowną, zarówno dla Niego, jak i dla uczniów oraz Zakładu, na którego terenie się odbywało. Wydaje się jednak, że było metodą słuszną i odkrywczą, gdyż weryfikowano pomysły i próby pracy, dzięki czemu niewidomi i ich wychowawcy czy instruktorzy stawali się odkrywcami nowych dróg rehabilitacji zawodowej i społecznej integracji. Dzięki tym "eksperymentom" pedagogicznym, niewidomi zaczynali się liczyć na rynku pracy i znajdywali sposób aby stać się niezależnymi, pracującymi ludźmi. Coraz większe uznanie i zainteresowanie zdobywał też Zakład, a później OSW w Laskach na terenie którego odbywała się ta pionierska praca. Nie była by ona możliwa bez współpracowników podobnie działających tam, jak Henryk Ruszczyc. Wprawdzie niektórzy pracownicy pedagogiczni, uważali, że szkoła to nie jest "poligon doświadczalny" i że nie należy zakłócać jej spokoju poprzez eksperymenty zawodowe, ale zapewne doszli już do przekonania, że z punktu widzenia niewidzących uczniów, były one słuszną drogą. Kończąc już ten krótki wstęp do książki o Henryku Ruszczycu, dla którego ci uczniowie byli zawsze najważniejsi, chcę Mu jeszcze oddać uznanie i słowa wdzięczności, bo gdyby nie Jego porywczość dążąca szybkimi krokami za wielkim sercem to na przykład, nie było by pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych w Lublinie, której prezesował od chwili założenia Modest Sękowski. Bo jego właśnie porwał Henryk Ruszczyc z nieprzyjaznego domu i przywiózł do Lasek aby się kształcił i dojrzewał do pracy i służenia innym. Henryk Ruszczyc nie zwlekał, nie ociągał się, nie żałował swego trudu. Ratował wychowanków kiedy było potrzeba, radował się z nimi i szczycił. Razem z nimi torował nowe drogi rehabilitacji. Prof. Zofia Sękowska UMCS Lublin Zakład Psychopedagogiki Specjalnej Od autora Trudno mi dziś odtworzyć dokładną datę rozmowy z dyrektorem Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Laskach, Andrzejem Adamczykiem. Zwrócił się on do mnie (najprawdopodobniej w 1979 r.) z prośbą o napisanie biografii Henryka Ruszczyca. W pierwszym odruchu odmówiłem, tłumacząc się brakiem zdolności literackich i doświadczenia w pisaniu. Skreślenia sylwetki takiej postaci jak Ruszczyc nie mogą się podejmować początkujący. Gdy jednak Adamczyk przekonał mnie, że w całym środowisku laskowskim nie widzi nikogo, kto równie długo, jak ja, współpracowałby z panem Henrykiem, zarówno w internacie, jak warsztatach, przestałem się bronić. Dopiero jednak w 6 lat później, gdy zaprzestałem pracy w szkole, zabrałem się na serio do zbierania materiałów. Przekazano mi wówczas ogromne archiwa Ruszczyca, zawierające 700 teczek. Wiele z nich trzeba było od razu wyeliminować jako nie związane bezpośrednio z tematem. Przeglądając zgromadzony materiał, dokonałem zaskakujących spostrzeżeń. Odkryłem, że mój Szef pozostawił po sobie bogaty zbiór nieopublikowanych maszynopisów. Znalazłem wśród nich tak cenne pozycje, jak poradnik dla nauczycieli, memoriały do ministerstw, referaty, sprawozdania, nawet scenariusz do filmu. Do przyszłej biografii bardzo wartościowe okazały się relacje jego dawnych kolegów szkolnych oraz przyjaciół, a wprost bezcenne wspomnienia byłych wychowanków. Nadsyłano je obficie na rozpisaną po jego śmierci ankietę. Wiele ciekawych danych zawierała olbrzymia, dobrze zachowana korespondencja. Zabrakło mi jednak relacji wychowawców, nauczycieli zawodu, pracowników fizycznych i osób z kierownictwa. Musiałem te braki uzupełnić przez rozmowy z poszczególnymi osobami. Tak powstało moje własne archiwum, lepiej odpowiadające założonemu celowi. Pierwsza wersja mego opracowania obejmowała prócz opowiadań autora obszerne fragmenty celniejszych wypowiedzi. Całość okazała się zbyt rozwlekła, nie dopracowana. Oddając do druku trzecią wersję, skróconą i wygładzoną dzięki pomocy przyjaciół liczę, iż zainteresuję nią dawnych Laskowiaków, którzy nadeślą mi swoje uwagi i uzupełnienia. Mam nadzieję, że stanie się też pożyteczna dla wszystkich studiujących pedagogikę specjalną oraz osób związanych ze sprawą niewidomych. Moim gorącym pragnieniem jest ukazanie szerszemu ogółowi nie opracowanych dotąd dziedzin najbardziej twórczej pracy Ruszczyca: szkolenia zawodowego i wychowania. Chcę zaznaczyć, że nigdy nie byłem wychowawcą odpowiedzialnym za grupę internatową, lecz pełniłem wychowawcze funkcje pomocnicze, będąc równocześnie nauczycielem. Dobrze znałem atmosferę "Domu Chłopców". Bardziej zżyłem się z Warsztatami, prowadząc przez 10 lat roboty ręczne i uczestnicząc przez 7 następnych lat w szkoleniu zawodowym. Prawie połowa dotychczasowych recenzentów była zdania, że moje opracowanie jest za długie, zbyt szczegółowe i zbyt techniczne. Radzono, bym umieścił na wstępie krótki życiorys, natomiast wszystko, co dotyczy pism i działalności Ruszczyca przerzucił do aneksów. Nie mogłem się z tym zgodzić, wiedząc, że tylko niewielka liczba czytelników do nich zagląda. Ponadto wydawało mi się, że takie ujęcie godzi w istotę osobowości Henryka Ruszczyca. Realizacja pomysłów i eksperymentów wypełniała mu szczelnie wszystkie godziny dnia. Prywatnego życia po prostu nie miał. Oddzielenie sfery działalności twórczej od życiorysu zawsze będzie sztuczne. Zresztą wiadomo, że w każdej pierwszej monograficznej pracy o człowieku należy trzymać się chronologii. Ważnym zadaniem, jakie sobie postawiłem, było ukazanie postaci mego długoletniego Szefa bez upiększeń i ukrywania jego słabych stron. Ruszczyc był postacią wspaniałą, lecz skomplikowaną i kontrowersyjną, nie potrzebuje retuszu, a prawda o nim najbardziej przybliży go Czytelnikowi. Materiały źródłowe wykorzystane w pracy znajdują się w Zakładzie w Laskach, w Archiwum Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Są to przede wszystkim archiwa Henryka Ruszczyca i Michała Żółtowskiego. Archiwum H. Ruszczyca obejmuje 10 Działów: 1. dokumenty osobiste, 2. ważniejsze opracowania napisane przez Ruszczyca, 3. materiały dotyczące działalności wychowawczej, 4. materiały dotyczące przygotowania do zawodu, 5. materiały dotyczące absolwentów, 6. korespondencja Ruszczyca, 7. publikacje o Ruszczycu, 8. relacje i zapisy rozmów, 9. wspomnienia nie publikowane, 10. różne. Archiwum M. Żółtowskiego obejmuje 4 działy: 1. własne wspomnienia, 2. opracowania, 3. korespondencja, 4. relacje i zapisy rozmów. W pracy zastosowano skróty: AHR - Archiwum H. Ruszczyca AMŻ - Archiwum M. Żółtowskiego. W tym miejscu pragnę złożyć gorące podziękowanie wszystkim, którzy przyczynili się do powstania i ukończenia mojej pracy, czy to jako autorzy relacji, czy jako recenzenci. Nie sposób wymienić wszystkich. Szczególną wdzięczność chcę wyrazić w stosunku do nie żyjącej już Alicji Gościmskiej, której cierpliwa pomoc wspierała mnie w czasie pracy, a informacje o dawnych sprawach laskowskich pozwoliły uniknąć wielu nieścisłości. Dziękuję historykom Markowi Wagnerowi i Mirosławowi Nagielskiemu za dostarczenie danych o przodkach Henryka Ruszczyca, a ś.p. Markowi Ruszczycowi za podzielenie się ze mną wspomnieniami jego własnej rodziny. Wyrażam szczególną wdzięczność moim współpracownikom z Lasek, Krystynie Broniarz i Markowi Kunickiemu, którym zawdzięczam przebrnięcie przez szereg trudności w konstrukcji poszczególnych rozdziałów. Wreszcie pani Wiesławie Kordaczuk gorąco dziękuję za ostateczną redakcję tekstu. Michał Żółtowski Laski, lipiec 1993 r. Część I. Z Podwileńskich Ruszczyc na Podole Ruszczycowie wywodzą się ze wsi Ruszczyce, w dawnym powiecie wilejskim województwa wileńskiego. Istniały też drugie Ruszczyce - wieś chłopska oraz trzecie - należące do rodziny Rzewuskich. Ruszczyce podwileńskie zamieszkiwała szlachta zaściankowa, pieczętująca się herbem Lis. Musieli to być ludzie przedsiębiorczy, skoro spotykamy ich w odległych od siebie stronach Rzeczypospolitej, od Witebska począwszy poprzez Ziemię Brześciańską (od Brześcia Litewskiego) a na Wołyniu i Podolu kończąc. W Xix wieku niektórzy posiadali majątki ziemskie w powiatach wileńskim i oszmiańskim. Z nich wywodził się znany malarz i społecznik Ferdynand, twórca wileńskiej Akademii Sztuk Pięknych, uwielbiany przez młodzież. W woj. brześciańskim najwybitniejszą postacią był w końcu Xviii w. Kazimierz, podpułkownik w wojsku litewskim, zasłużony w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej. Szczególną kartę w historii Ruszczyców stanowi kilku oficerów tego nazwiska w służbie wielkich hetmanów koronnych na Podolu w drugiej połowie Xvii w. Sześciu z nich było rotmistrzami chorągwi wołoskich i można przypuszczać, że ten typ formacji szczególnie im odpowiadał. Osadnictwo na południowo-wschodnich terenach Polski rozpoczęło się już w Xiv i Xv w. Słynne z urodzajności a słabo zaludnione ziemie ruskie ściągały licznych osadników - szlachtę i chłopów - z zachodnich i centralnych województw oraz ziem litewskich. Wśród szlachty nierzadko trafiały się jednostki uchodzące przed prawomocnym wyrokiem sądowym. Toteż w chorągwiach stacjonujących we wschodnich województwach spotkać można było różnego rodzaju awanturników, szukających przygód. Nie wiemy, jakie były przyczyny sprowadzenia się Ruszczyców na Podole. W każdym razie przybyli tu ze stron najeżdżanych przez wojska książąt moskiewskich, mieli więc dobrą zaprawę do życia w ciągłym niebezpieczeństwie, jakie na Rusi czekało każdego mieszkańca z powodu bliskości ordy tatarskiej. Obecny stan badań nie pozwala stwierdzić, z której gałęzi podolskiej pochodził Henryk Ruszczyc, późniejszy "człowiek Lasek". Zanim przedstawię kilku głównych reprezentantów Ruszczyców, scharakteryzuję zadania związane ze służbą w tzw. lekkich znakach. Pod względem liczebności chorągiew wołoską można by porównać ze szwadronem, liczącym przed 1939 r. ok. 100-120 ludzi i koni. Chorągiew w zasadzie powinna była liczyć 100 szabel, lecz w praktyce stany były znacznie niższe, niejednokrotnie spadały aż do 60. Kilka chorągwi tworzyło pułk w sile ok. 500 koni. Jedną trzecią chorągwi stanowić musieli Polacy, reszta składała się z Wołochów, Multańczyków, Kozaków, Tatarów. Uzbrojenie było rzeczywiście lekkie, składało się z włóczni, łuku i szabli oraz niewielkiej tarczy. Celem chorągwi wołoskich była służba zwiadowcza i rozpoznawcza, zwłaszcza dalekie samodzielne podjazdy. Chorągwie te nie posiadały taborów takich jak chorągwie pancerne i husarskie, co zapewniało im szybkość poruszania się i niezależność, lecz narażało na dużo większe trudy w obozowaniu. Tereny działań wojskowych w Xvii w. były bardzo rozległe, gdyż rozciągały się na wschód od Lwowa na przestrzeni około 130000 km kw. sięgając aż po Dniepr, na południu po Karpaty i na Wołoszczyznę. Cały ten kraj pocięty był płynącymi w jarach dopływami Dniestru oraz tworzącymi szerokie rozlewiska rzekami wpadającymi do Prypeci. Kluczowe znaczenie miały miejsca przepraw, gdzie najłatwiej było zaskoczyć wroga lub samemu dostać się w zasadzkę. Toteż z braku map szybka orientacja, znajomość działów wodnych i bezpiecznych brodów należały do niezbędnych cech dobrego dowódcy chorągwi. Musiał on umieć korzystać z usług doświadczonych przewodników, werbowanych wśród zaufanych Kozaków lub kupców ormiańskich. Ci ostatni kursując stale pomiędzy Mołdawią, Krymem a Polską, znali języki i drogi na wszystkich szlakach, Turcy zaś i Tatarzy tolerowali ich, prowadząc z nimi zyskowny handel. Rotmistrz chorągwi wołoskiej nie miał więc łatwego zadania. Działając często bez łączności z trzonem armii, musiał samodzielnie rozwiązywać problem wyżywienia ludzi i koni, organizację noclegów, utrzymanie oddziału w kondycji bojowej i karności. Potrzebował do tego sprytu, intuicji i błyskawicznej decyzji. Musiał być odporny na głód, chłód, brak snu i wciąż grożące niebezpieczeństwo. Tylko ludzie spragnieni przygód i sławy wojennej mogli dobrze się czuć w podobnych warunkach. Takich ludzi nie brakowało w wojskach hetmańskich Stanisława Rewery Potockiego, Jana Sobieskiego i Stanisława Jabłonowskiego. Przykład ich przyciągał innych, toteż w okresie nasilenia walk na Podolu (1648-1698) - widzimy co najmniej dwa pokolenia Ruszczyców służących w lekkich znakach. W służbie tej, która nie zapewniała ani błyskotliwego awansu wojskowego, ani społecznego, nie zdobywali bogactw, bo i żołd był niewielki, a często wypłacany z opóźnieniem. Wśród członków Związku Wojskowego, czyli konfederacji, protestującego z tego powodu w latach 1661-1663 wobec króla Jana Kazimierza, znaleźli się też dwaj Ruszczycowie, Roman i Jerzy. Zaledwie dwóch przedstawicieli tego rodu doszło do stopnia pułkownika, a tylko jeden otrzymał za zasługi starostwo jahorlickie, nie przynoszące jednak wiele dochodu. Pozostali dzierżawili od hetmanów niewielkie posiadłości, Jan Ruszczyc po 20 latach wiernej służby otrzymał z królewszczyzny 3 włóki ziemi, co równa się ok. 50 hektarom. Nie chodzi nam tu jednak o rozprawę historyczną, lecz o scharakteryzowanie pewnego typu ludzi, od których pochodził Henryk. Żyjąc w Xx wieku - posiadał przecież geny swych przodków sprzed 200 lat. Najciekawszą postacią spośród wspomnianych oficerów jest Jerzy Ruszczyc, którego Czesław Nanke, autor podręcznika historii w okresie międzywojennym nazwał "półdzikim rycerzem stepowym". Prawdę rzekłszy, można by to samo określenie zastosować z powodzeniem przynajmniej do trzech innych jego krewnych. Jerzy wydoskonalił się w służbie zwiadowczej, własnymi rękoma ujmował jeńców tatarskich, raz udało mu się pochwycić aż trzech w jednej bitwie, o czym z uznaniem wyraził się hetman Sobieski. Innym razem przechwycił posłańców hetmana kozackiego Piotra Doroszenki, powracających z Krymu z ważnymi wiadomościami. Trzykrotnie był w niewoli: raz tatarskiej i dwa razy tureckiej. W niewoli tatarskiej musiał nauczyć się języka, skoro zawarł liczne pobratymstwa z Tatarami i miał "duże stosunki w ordzie". Według listu hetmana Jana Sobieskiego w r. 1672 do wojewody bełskiego Jerzy Ruszczyc został wykupiony z niewoli tureckiej "za jakiegoś murzę", czyli najprawdopodobniej za jakiegoś księcia. Przywiózł wówczas ważne wiadomości o zamysłach tureckich. Hetman już wcześniej korzystał ze znajomości Jerzego w ordzie i w 1667 r. wysłał go do kosza tatarskiego Kierym-Gireja dla wybadania panujących tam nastrojów. Właśnie Kozacy pod wodzą atamana Sirki, wbrew naczelnemu dowództwu, które wyprawiło się na Polskę, najechali Krym, gdzie splądrowali ałusy i dokonali spustoszenia. "Tylko psi i koci pozostały" jak zapisano w dokumentach. W jaki sposób Jerzy potrafił przedostać się aż do samego kosza w kraju zalanym przez wroga nie znającego pardonu, pozostanie tajemnicą. Może w przebraniu za Tatara, może w orszaku kupców ormiańskich, dość że doskonale wywiązał się z zadania i powróciwszy doniósł hetmanowi, że Tatarzy są skłonni do rokowań. Jakoż w niedługim czasie, jak pisze Janusz Pajewski* (Janusz Pajewski: Buńczuk i Koncerz, Warszawa 1983.), udało się zawrzeć z nimi traktat pokojowy. Nie darmo nazwano Ruszczyca półdzikim. Gdy chorągiew, która parokrotnie była przekształcana to na tatarską, to na pancerną, przebywała na zimowych leżach w "pustoszy Hawryłów Kamień", rotmistrz zaczął swych żołnierzy rozmieszczać bezprawnie w okolicznych wioskach. Sprawa wywołała protest aż na sejmiku szlachty halickiej (w 1668 r.). Jesienią poprzedzającą bitwę chocimską Jerzy stacjonował w rejonie Śniatynia na Pokuciu, dając baczenie na ruchy wroga po drugiej stronie granicy. Skorzystał z tego, by urządzać łupieżcze wyprawy na drugą stronę. Hetmanowi zależało na dobrych stosunkach z Wołochami i bardzo się o te nadużycia pogniewał. Ruszczyc "popadł u jegomość pana marszałka w dysgracyjej, że w wołoskiej ziemie bydła nabrał", toteż musiał zagrabione trzody zwrócić. Za podobne przewinienia dwóch oficerów rozstrzelano, a rtm. Jerzy tylko dawnym zasługom i bliskiej zażyłości z hetmanem zawdzięczał, że nie pozbawiono go komendy. Wkrótce widzimy go w ferworze walki pod Chocimiem, jak z drugim świetnym zagończykiem, A. Miączyńskim, ścigają uchodzące przez most na Dniestrze wojska Huseina-Baszy. Mieli tam wysiec kilka tysięcy ordyńców. Potem znowu Jerzy stacjonuje w Śniatyniu i razem z M. Boguszem osłaniają Pokucie przed najazdami tatarskimi. Około 1675 r. dostał się ponownie do niewoli tureckiej. Był wówczas u szczytu sławy. Wstawiał się za nim u króla wielki pan mołdawski, Kostin Miron, nazywając rotmistrza "wiernym sługą królestwa tego" i dodając, że Turcy pragną go wymienić za swego jeńca. O uwolnienie Ruszczyca wystąpiła na sejmie szlachta z woj. brześciańskiego, a i sam król niepokoił się jego losem. Prawdopodobnie jednak Jerzy już nigdy nie wyszedł z niewoli, gdyż wszelkie wiadomości o nim ucichły. Trudno nawet w skrócie wyliczać wszystkie jego czyny, największym było zapewne rozbicie pod Narajowem czambułu tatarskiego, idącego w przedniej straży pohańców oraz objęcie komendy nad miastem Brahiłów* (Dane zaczerpnięte z biogramu opracowanego przez Mirosława Nagielskiego dla Polskiego Słownika Biograficznego, AMŻ-4). O jego osobistym życiu nic prawie nie wiemy, tyle tylko, że posiadał majętność Olszana na Podolu. Jerzy, wraz z bratem Romanem i nie znanym nam bliżej Janem, stanowią pierwsze pokolenie Ruszczyców działających na Podolu. Czwartym z kolei jest nie znany z imienia pokojowy ks. Jeremiego Wiśniowieckiego. Zginął on podczas oblężenia Zbaraża. W drugim pokoleniu oprócz Damiana i Jerzego Romana, o których zaraz będę pisał, spotykamy trzech Ruszczyców, rotmistrzów chorągwi wołoskich, zasłużonych zagończyków. Stefan, wydostawszy się szczęśliwie z niewoli tatarskiej, w tym samym 1688 r. zginął od ich strzały w bitwie pod Kamieńcem Podolskim. W ostatnim dziesiątku lat Xvii w. spotykamy też Samuela i Aleksandra. Wszyscy trzej są wymieniani w przekazach historycznych przy rozmaitych okazjach. Przejdźmy teraz do dwóch ostatnich, których nazwiska utrwaliły się w literaturze pięknej. Damian, syn Jerzego, pod okiem ojca wprawiał się w rzemiośle rycerskim. Przejął po ojcu chorągiew i przemianował z powrotem na wołoską. Na jej czele brał udział w potrzebie wiedeńskiej. Pod nim służył w stopniu porucznika jego stryjeczny brat, Jerzy Roman, któremu przypadło w udziale poprowadzenie w przededniu tej ostatniej bitwy słynnego podjazdu do Lasu Wiedeńskiego, gdzie razem z rtm. Szumlańskim stoczyli walkę z oddziałem Deli mer-beja w okolicy Mauerbachu. Żywy opis tej wyprawy zostawił w swoim diariuszu młodziutki pokojowy królewski, Mikołaj Dyakowski, który własnymi oczami patrzył na wyjeżdżających z obozu: "W tym punkcie król obróciwszy się spojrzał po Polakach uważając kto mu tu jest przytomny i spostrzegłszy niejakich dwóch, Romana (właśc. Jerzego Romana - przyp. M.Ż.) Ruszczyca i Damiana Szumlańskiego z lekkiej chorągwi rotmistrzów, zawołał ich do siebie, mówiąc te słowa: - Weźcie waszecie, sobie każdy z osobna po sto koni dobrych z przedniej straży, bo pójdziecie na podjazd. - A po tym, obróciwszy się król do hetmana wielkiego mówi: - Każ im waszmość pan dać ordynans i surowo przykazać, ażeby się języka starali, albo jeżeli nie dostaną języka, niechże raz w ciele swoim przywożą, a niech się wracają we dwudziestu czterech godzinach. Wszak tu tylko dziesięć mil do Wiednia, to na dobrych koniach mogą się obrócić, bo ta rzecz odwłoki nie cierpi. - Znowu król do tychże rotmistrzów rzecze: - Przyjeżdżajcie tu wprzód z temi ludźmi przed namiot, żebym ich widział. - Jak tedy zebrali ludzi, przyjechali z ludźmi temiż pod namiot królewski, w którym jeszcze generalissimus (Karol Lotaryńczyk - przyp. MŻ) i elektorowie byli, a zobaczywszy rotmistrzów z temi ludźmi poczeli sobie szeptać i mówić: - Na zgubnę imię ten król tę garstkę ludzi posyła pod tak wielkie wojska. - Inni mówią: - Nasz podjazd we trzy tysiące poszedł, a nie wrócił. - Trzecie mówią: - Żal się Boże tych ludzi, a najbardziej tych komendantów - (że byli urodziwi, dlatego ich żałowali). Aż tu mało co nad dwadzieścia cztery godziny przeciągnęło się dają znać do obozu, że podjazdy wracają z językami: zaraz to się rozgłosiło i doszło do niemieckiego wojska, z którego elektorowie i generali przyjechali na dziwowisko widzieć Turków, których 13 jak baranów przyprowadził Ruszczyc, nie straciwszy żadnego swego człowieka"* (Mikołaj Dyakowski: Dyariusz Wiedeńskiej Okazji Imć Pana Mikołaja na Dyakowcach Dyakowskiego, Warszawa 1983). Chodzi oczywiście o Jerzego Romana Ruszczyca, którego wyprawie do lasu wiedeńskiego poświęcił też cały rozdział Walery Przyborowski w powieści młodzieżowej pt. "Namioty Wezyra"* (Walery Przyborowski: Namioty Wezyra, Warszawa 1957) oraz Fryderyk Skarbek w powieści pt. "Damian Ruszczyc"* (Fryderyk Skarbek: Damian Ruszczyc, powieść z czasów Jana Iii, Lwów 1827). Obaj Ruszczycowie uczestniczyli w wielkiej szarży jazdy polskiej, która rozstrzygnęła o zwycięstwie. Brali też udział w dalszej kampanii, jak również w dwóch wyprawach do Mołdawii. Damianowi i Jerzemu Romanowi zlecano coraz bardziej odpowiedzialne zadania, z których się doskonale wywiązywali. Damian chorągiew swoją przemianował na pancerną, w końcu został pułkownikiem, dowodząc 8 chorągwiami. Widzimy go broniącego przepraw na Horyni, zamykającego szlaki Czarny i Kuczmański przed najazdem Tatarów oraz w pościgu za uchodzącymi na południe oddziałami wroga. Wreszcie, już w 1702 r., zostaje skierowany z kilkoma chorągwiami do Berdyczowa w celu stłumienia powstania kozackiego. Tam doszło do sporu o naczelne dowództwo między nim a Jakubem Potockim, który przybył ze znacznymi siłami własnymi. Żaden nie chciał ustąpić. Skorzystali z tego Kozacy i natarłszy na nieubezpieczone wojsko, rozproszyli je. Damian ratował się ucieczką z zamku przez okno. Polacy ponieśli wtedy duże straty. Nieco później popadł znów Damian w zatarg z dowództwem chorągwi Jerzego Dominika Lubomirskiego, która otrzymała skierowanie na leże zimowe do starostwa jahorlickiego. Ludzie Damiana wypędzili stacjonujących z ich kwater, a kilku żołnierzy zabili. Najlepsi nawet oficerowie byli, jak się okazuje, nie byle jakimi zawadiakami. Pamięć o nim jako o dzielnym rycerzu i człowieku wielkiej prawości charakteru przetrwała do następnych pokoleń* (Dane zaczerpnięte z biogramu opracowanego przez Marka Wagnera dla Polskiego Słownika Biograficznego, AMŻ-4). Wszyscy ci Ruszczycowie należeli do zastępu rycerzy broniących ofiarnie przez kilka dziesiątków lat wschodnich granic Rzeczypospolitej. Zagony tatarskie przez cały Xvii wiek ponawiały napady na Polskę, docierając nieraz aż do Krosna. W ostatnich latach tego wieku wdzierali się nawet na ulice Lwowa. Gdyby nie nieustanny odpór ze strony polskich chorągwi ziemie nasze byłyby bezlitośnie i bezkarnie plądrowane przez Turków i Tatarów, prawdopodobnie nawet okupowane przez nich, jak to się stało z sąsiednią Wołoszczyzną - dzisiejszą Rumunią. Aftanazy pisze: Czterej bracia Ruszczyce: Michał, Anastazy, Chaczko i Ofanas w końcu Xv w. byli właścicielami Kodnia. Odkupił go od nich Iwaszko Sopieżyc (+1516) protoplasta Sapiehów kodeńskich, wysoki dostojnik na dworze królowej Heleny, żony Jagiełły. Środowisko kijowskie W Xix w. Ruszczycowie, przodkowie Henryka, należeli do średniozamożnych ziemian na Podolu. Posiadali w powiecie latyczowskim przejęty od rodziny Żurakowskich majątek Buhłaje. Jak na tamtejsze stosunki nie był on duży, liczył zaledwie 520 dziesięcin, czyli 570 ha, w dodatku stanowił współwłasność (po połowie) dwóch rodzin - Ruszczyców i Sylwańskich. Gdy po śmierci Hugona Ruszczyca, dziadka Henryka, przyszło do działów rodzinnych, dość zaniedbaną posiadłość przejął starszy jego syn, Konstanty, i osobistym wysiłkiem postawił na dobrym poziomie. Młodszy syn, Tadeusz, po ukończeniu w Warszawie medycyny rozpoczął praktykę lekarską w cukrowni w Chodorkowie na Ukrainie. Tam poznał szwagierkę współwłaściciela, Jadwigę Gnatowską i z nią się ożenił. Młode małżeństwo zamieszkało w Kijowie, gdzie przyszły na świat dzieci: Władysław w 1899 r., a w dwa lata później, 5 maja, bliźnięta - Janina i Henryk. Dr Tadeusz Ruszczyc wyrobił sobie wkrótce opinię zdolnego i pełnego poświęcenia lekarza. Leczyli się u niego zarówno ludzie bogaci, np. Braniccy z Białej Cerkwi, jak i biedni. Jednym i drugim okazywał tę samą staranność i dobroć; wiadomo było, że nie patrzy na zapłatę. Od wielu ludzi nie przyjmował honorarium, a znalazłszy się w niezamożnym domu, często wsuwał pod poduszkę chorego pieniądze na wykup lekarstw lub pożywniejsze jedzenie. Z czasem świat chorych przysłonił mu wszystko inne. "Stryj nie dostrzegał ludzi zdrowych" - pisze jego bratanica, Zofia Pawełczyńska - "nawet w najbliższej rodzinie. Nie miał na to czasu - całą jego uwagę i cały czas pochłaniali chorzy. Wielką czułość i serce stryja odczuliśmy dopiero w chorobie mego brata Juliusza. Kiedy był ciężko ranny w 1918 r., stryj pielęgnował go w Kijowie w swoim własnym domu, a potem w szpitalu i troszczył się o niego najserdeczniej aż do śmierci." Podobne cechy zobaczymy później u jego syna. Według wspomnianego wyżej świadectwa, żona doktora, pani Jadwiga, była "kobietą głębokiej wiary i wielkiej dobroci, mająca dla wszystkich czas, była jednak osobą trochę niezaradną. Mimo to musiała przejmować wszystkie troski o potrzeby domu i najbliższych, gdyż mąż tego nie dostrzegał. Uważano w rodzinie, że na jej pamięć i opiekę można było liczyć"* (Zofia Pawełczyńska: Odpowiedź na ankietę rozesłaną przez Komitet Uczczenia Pamięci Henryka Ruszczyca. Masz. 1973, AHR-8.). Taki układ domowych stosunków spowodował, że Henia od dziecinnych lat bardziej ciągnęło do rodziny matki niż ojca. Lato spędzał na wsi u dziadków ze strony matki w Skarżynówce i tam poznał piękno podolskiego krajobrazu. Powściągliwy w mówieniu o sobie, już jako "Pan Ruszczyc" w Laskach, dzielił się kiedyś ze mną wspomnieniami z dzieciństwa. "Skąpe to były wspominki: krytyczna uwaga o wuju, który w jedną noc przegrał w karty 100 ha podolskiej dębiny. Nazwiska żadnego nie wymienił. To znów opowieść o uwolnieniu dziadka z rosyjskiego aresztu. Podobny los spotykał nierzadko Polaków w związku z działalnością patriotyczną, społeczną lub religijną. Babka w rozmowie z wyższym urzędnikiem, prawdopodobnie policmajstrem, podjęła starania o wypuszczenie męża. Oboje z czynownikiem siedzieli po przeciwległych krańcach dużego stołu. Babka bawiła się 500-rublowym banknotem, posuwając go to ku sobie, to znów ku carskiemu urzędnikowi. Był on nieugięty i twierdził stanowczo, że zwolnienie dziadka z więzienia jest niemożliwe. W trakcie rozmowy babka popchnęła banknot aż do samych rąk czynownika i tam go zostawiła. Zareagował gwałtownie, mówiąc: "To nie jest mój pieniądz, ja tego nie wziąłem" - nie chciał go tknąć. Wówczas babka stwierdziła, że nie jest to również jej pieniądz i kiedy policmajster próbował go odsunąć, popchnęła z powrotem aż do jego rąk. Po chwili banknot zniknął przykryty ręką czynownika, a nazajutrz dziadek został wypuszczony."* (Michał Żółtowski: Zapis rozmowy z H. Ruszczycem. Masz., 1966, AMŻ-4.) Jest to jedyne dłuższe opowiadanie, jakim podzielił się Henryk Ruszczyc, mówiąc o czasach dzieciństwa. Pozbawieni innych wiadomości spróbujmy poznać go w oparciu o dość, niestety, skąpe informacje. Wybitną osobistością był wuj, brat matki, ks. prałat Jan Gnatowski (1855-1925). Po ukończeniu studiów teologicznych w Rzymie pełnił funkcję sekretarza nuncjatury w Monachium. Następnie pracował w Bibliotece Watykańskiej, gdy jej przełożonym był Achilles Ratti, późniejszy Pius Xi. Po powrocie do Polski ks. Gnatowski przejął po Sienkiewiczu dział recenzji literackich w warszawskim "Ateneum", następnie we Lwowie prowadził salon literacki, jednocześnie uczył religii w gimnazjum. W gronie uczniów zostawił po sobie trwałą pamięć. Na starsze lata, jak opowiada Marek Ruszczyc* (Rozmowa M. Żółtowskiego z Markiem Ruszczycem. Masz. 1985, AMŻ-4.), stracił wzrok i osiedlił się w Warszawie. Wiele wtedy jeszcze dyktował. Niezależnie od stosunków rodzinnych duży wpływ na wychowanie młodych Ruszczyców wywierało środowisko, a więc miasto Kijów. By dać właściwe wyobrażenie, czym to miasto było w początkach Xx w., wielokrotnie przytaczać będę wspomnienia Włodzimierza Bartoszewicza, malarza i literata, kolegi młodych Ruszczyców ze szkoły, mieszkającego o kilka domów dalej na tej samej ulicy: "Ówczesny Kijów był miastem, w którym spotykały się i przenikały wpływy europejskie z azjatyckimi. Obok wykwintnych pałacyków stawianych na modłę paryskich, arystokratycznych rezydencji, stały w cieniu drzew pomalowane na żółty kolor, kryte zieloną blachą "osobniaki", bliźniaczo podobne do swych moskiewskich czy petersburskich - jak się wówczas mówiło - pierwowzorów. Wysokie, wielopiętrowe, nowoczesne kamienice sąsiadowały z małymi parterowymi domkami. Występowanie obok siebie przejawów bogactwa i skrajnej nędzy było jedną z charakterystycznych cech tego miasta. Trudno byłoby dziś dociec, w jakim stopniu bieda wypływała z istotnych trudności, a w jakim z lenistwa, abnegacji, braku inicjatywy i niedbalstwa. Faktem jest, że niechlujstwo, nędza i zaniedbanie ocierały się w Kijowie o bogactwo, przepych i rozrzutność, o jakiej dziś nie mamy pojęcia* (Włodzimierz Bartoszewicz: Tamten dawny Kijów. Tekst nagrodzony I nagrodą w konkursie na opis Kijowa, bez daty, AHR-9.). A miasto było piękne. Zawdzięczało swą urodę położeniu na wysokim, stromym zboczu dnieprowym, nad szeroko rozlaną rzeką. Budynki kryły się w gęstwie bujnej zieloności, znad której strzelał las białych wież i złoconych kopuł cerkiewnych. Wśród nich wyróżniały się wysmukłością linii Andriejewska cerkiew, dzieło włoskiego architekta Rastrellego i błyszcząca z dala złoceniami Ławra Peczerska. Nie dorównywał jej pochodzący z początku Xi w. Sofijski Sobór. Z dawnej architektury po wielokrotnych oblężeniach niewiele pozostało. Złota brama, przez którą wjeżdżał triumfalnie Bolesław Chrobry, przedstawiała smutny widok: ściągnięty klamrami blok muru z czerwonej cegły, przykryty na zielono pomalowaną blachą. Urok miasta tkwił w jego malowniczym usytuowaniu. "Gdy myślę o Kijowie, pisze Helena Bohosiewicz* (Helena Bohosiewicz: Ank. Masz. 1975, AHR-8.), widzę miasto prześwietlone słońcem i błękitem - pomimo koszmarnych chwil, któreśmy tam przeżyli". W początku Xx w. miasto zaczęło się modernizować. Na ulicach szwedzka kostka zastępowała stopniowo dawne "kocie łby", usunięto też głębokie rynsztoki i drewniane mostki, które miały przechodniom umożliwić przechodzenie suchą nogą przez jezdnię po ulewie. Elektryczne oświetlenie, efektowne witryny sklepów, nowe kamienice przypominały miasta zachodnioeuropejskie. Na ulicach różnorodność pojazdów i typów ludzkich tchnęła nadal egzotyką. Obok eleganckich karet, sprowadzanych z Warszawy lub Petersburga, spotykało się dorożki konne, ciągnione przez wychudzone, źle utrzymane szkapy. Niekiedy jednak jezdnią mknął "lichacz", jednokonny pojazd, typowo rosyjski, zaprzężony w kłusaka, orłowskiego "rysaka" pędzącego na złamanie karku z szybkością konia wyścigowego. Była to wspaniała, choć bardzo kosztowna jazda, nie należała jednak do najlepszego tonu. Pozwalali sobie na nią gwardyjscy oficerowie i szastająca pieniędzmi złota młodzież. Po jezdni, którą bezszelestnie sunęły karety i lichacze, ciągnęły też rzędy brodatych pielgrzymów, w brunatnych siermięgach ściągniętych powrozem. W początku Xx w. żywe jeszcze były ślady pierwszej placówki chrześcijańskiej na tych ziemiach. Pielgrzymi zmierzali do Sofijskiego Soboru, by tam w głębi mrocznej cerkwi, przesyconej dymem kadzideł, bić pokłony przed ikonami. Oficerowie gwardyjscy, idąc ulicą, zadawali szyku swymi wysokimi, lakierowanymi butami i dzwoniąc ostrogami. Lekceważąco odsalutowywali oficerom innych formacji. Barwnością stroju wyróżniali się oficerowie czerkiescy - we włochatych burkach na ramionach, z pąsowymi żupanami spiętymi pasem, przy którym wisiała srebrem zdobiona szabla. Panie ubierały się wówczas w suknie do samej ziemi i okrywały drogimi futrami, nosiły też kapelusze z szerokim rondem przyozdobione strusimi piórami. Obok tego eleganckiego świata widać było przybyłych z prowincji hreczkosiejów o opalonych twarzach, w szamerowanych bekieszach polskiego kroju. Jak gość z innego świata wyglądał przybysz z "Przywiślańskiego Kraju", czyli z Królestwa, w czarnym płaszczu, z aksamitnym wyłogiem przy kołnierzu i meloniku na głowie. Demonstrował swym strojem modę z Paryża lub Londynu. Największą różnorodność typów ludzkich można było zaobserwować podczas karnawału, w czasie odbywających się wtedy tradycyjnie targów zwanych kontraktami kijowskimi. Na ten cel przeznaczono całą dzielnicę, tzw. Padół, gdzie ciągnęły się wielkie hale i gdzie ustawiano niezliczone stragany. Kijów w tym czasie upodabniał się do wielkich metropolii Wschodu, z ich rozgwarem i bogactwem. Na kontrakty ściągali kupcy z dalekich stron, przywożąc specjalności swej ojczyzny. Tak więc Persowie wystawiali barwne dywany, Chińczycy jedwabie, Turcy wschodnie bakalie, Grecy chałwę. Nie brakowało naturalnie kupców moskiewskich w futrzanych kołpakach na głowie, zachwalających wielkie ryby słodkowodne lub kawior astrachański, który czerpali z olbrzymich kadzi. Rozmaitość towarów wabiła oko i zachęcała do wydawania pieniędzy. Obok towarów włókienniczych z Łodzi i Żyrardowa widać było wyroby ze skóry i filcu, błyszczała najwspanialsza biżuteria. Część terenu przeznaczona była na wystawę rolniczą. Dochodziło stamtąd gdakanie kur, krzyk gęsi, ryk bydła. Rolnicy mogli oglądać nowe typy maszyn rolniczych, malowanych w jaskrawe kolory. Zjazd Polaków w czasie kontraktów bywał ogromny, gdyż stwarzały one doskonałą okazję do robienia dobrych interesów, jak również do spotkań ze znajomymi. Zjeżdżali wówczas do Kijowa właściciele majątków liczących tysiące hektarów, ich plenipotenci, a także brać dzierżawców i ekonomów oraz drobnych ziemian. Nietrudno sobie wyobrazić dzieci doktorostwa Ruszczyców oglądające z przejęciem towary nagromadzone w halach i straganach, a szczególnie drób i inwentarz żywy. Wspomnienie kontraktów musiało wyryć im się w pamięci na całe życie. Kijów był miastem, w którym ludność polska stanowiła silną grupę etniczną, przekraczającą liczebnością 40% mieszkańców. Była to społeczność zwarta i bardzo żywotna, wybijająca się pod względem inicjatywy, kultury i fachowości. Spośród Polaków wywodzili się najlepsi prawnicy i lekarze, jak również właściciele restauracji i innych lokali. Miejscem ześrodkowującym życie tej bujnej społeczności był klub "Ogniwo", położony przy najważniejszej arterii miasta - Kreszczatiku. W klubie obok sal: restauracyjnej, balowej, bilardowej oraz saloników przeznaczonych na spotkania, dyskusje i odczyty, była też sala widowiskowa. Powstały w Kijowie "Teatr Polski" cieszył się wielkim powodzeniem i ściągał do siebie najlepszych artystów scen lwowskich, krakowskich i warszawskich. Wśród młodzieży panowała moda na teatr, a że przysługiwały jej bilety ulgowe, licznie uczęszczała na występy polskich artystów. Społeczeństwo dysponowało szeregiem jawnych i tajnych organizacji politycznych, społecznych, kulturalnych, artystycznych i charytatywnych, które wydawały polskie gazety, tygodniki i miesięczniki. O dynamizmie polskiego środowiska świadczy fakt, że w 1917 r., po wybuchu rewolucji, w ciągu jednego roku na terenie pięciu sąsiadujących ze sobą guberni: Wołyńskiej, Podolskiej, Kijowskiej, Czernichowskiej, Połtawskiej objętych rodzajem samorządu powstało: 1630 szkół polskich, 10 gimnazjów i Kursy Uniwersyteckie w Kijowie. Młodzież gimnazjalna brała udział w tajnych organizacjach samokształceniowych, zwanych korporacjami uczniowskimi, działającymi we wszystkich szkołach męskich i żeńskich. Uczono się tam języka polskiego i historii przy pomocy starszych kolegów, akademików. "Przy pomocy instruktorów przybyłych z Królestwa Polskiego i Galicji, z POW i Drużyn Strzeleckich odbywały się - wspomina K. Zaremba-Skrzyński - daleko poza miastem tajne ćwiczenia z bronią, karabinami i granatami. Tą drogą młodzież przygotowywała się do niepodległościowego czynu zbrojnego, hartowała wolę i odwagę."* (Konstanty Zaremba-Skrzyński: Ank. Masz. 1975, AHR-8.) O ile wiadomo - dr Ruszczyc, zajęty swymi chorymi, nie zajmował się sprawami politycznymi, z wypowiedzi zaś kolegów wynika, że jego synowie nie należeli do żadnych tajnych organizacji. Mimo to wpływ kijowskiego środowiska silnie oddziaływał na młode charaktery i wzbudzał uczucia patriotyczne. Żyzna gleba, surowy, lecz pełen słońca klimat, szerokie przestrzenie kształtowały bujne temperamenty, rozmiłowane w ryzyku i przygodzie. U Henryka Ruszczyca pozostała z tych czasów nienasycona żądza silnych wrażeń i akcji w wielkim stylu. Było mu to potrzebne jak oddech do życia. Podobne cechy spotykało się u wielu mieszkańców południowych kresów. Nadeszła chwila, kiedy młodsze dzieci Ruszczyców, Henio i Ninka, musiały rozpocząć naukę. Oddano je do prywatnej szkoły powszechnej, zwanej wówczas "freblówką". Szkółka ta, otoczona troską polskiego społeczeństwa, była bardzo starannie prowadzona i miała za zadanie przygotować dzieci do gimnazjum. Tak o niej pisze Bartoszewicz: "Dyrektorką była znana w Kijowie p. Zofia Żukiewiczowa. Jej wygląd i zachowanie dokładnie odpowiadały doskonałemu wcieleniu cnót społecznych i towarzyskich. Wysoka, bardzo przystojna, zawsze nieskazitelnie i elegancko ubrana, mówiąca powoli i autorytatywnie - łączyła w sobie majestat królowej Jadwigi z temperamentem idealnej przełożonej pensji. Szkołę prowadziła w swoim mieszkaniu. W dwóch pokojach, zamienionych na klasy, kilkoro chłopców i dziewcząt wkuwało gramatykę, język rosyjski, arytmetykę i geografię. Podczas wielkiej pauzy przechodziliśmy do jadalnego pokoju, gdzie pod czujnym okiem matki p. Żukiewiczowej, żwawej, ale dość zrzędliwej staruszki, trzeba było zjeść wszystko, co starsza pani do jedzenia przygotowała".* (W. Bartoszewicz, op. cit.) Pani Żukiewiczowa miała do pomocy jeszcze inne dwie nauczycielki. O samym Heniu z tego czasu wiemy bardzo niewiele. W. Bartoszewicz, towarzysz jego dziecinnych zabaw, zapamiętał Henia w ten sposób: "Henryk Ruszczyc był wtedy niewysokim, dość chuderlawym blondynem, nieśmiałym, raczej usuwającym się w cień, ale bardzo nerwowym i popędliwym, co sprawiało, że z nieoczekiwaną energią reagował na częste zaczepki kolegów i - pomimo swej słabej budowy i chorowitego wyglądu - walczył z napastnikami bohatersko i nieustępliwie"* (Ibidem.) Już jako młody chłopiec wykazywał trudny charakter. Niezwykle żywy, nie umiał w miejscu usiedzieć, w głowie miał pełno niesamowitych pomysłów. Nigdy nie było wiadomo, co nowego wymyśli. Wobec rodzeństwa bywał bardzo dokuczliwy, toteż matka stale się o niego martwiła. Niepokojący był jego ciągły upór i chęć postawienia na swoim. On sam po latach przekazał swoim wychowankom historię wydarzenia, które wiele mówi o jego charakterze. Razu pewnego w domu rodziców obraził służącego, powiedział mu, że jest głupi. Ojciec kazał mu go przeprosić, lecz Henio się zaciął i nie chciał o tym słyszeć. Dr Ruszczyc zamknął syna w pokoju o chlebie i wodzie i chłopiec spędził trzy dni odłączony od rodzeństwa, lecz się nie ugiął. "Odsunięto mnie od społeczności rodzinnej, póki nie przeproszę - opowiadał po latach s. Róży. Siedziałem sam w swoim pokoju, udając, że nic mnie nie obchodzi. Ojciec, wiedząc, że ja bardzo lubię wycieczki powozikiem, zorganizował przejażdżkę; ja - oczywiście - nie miałem jechać. Gdy stangret zajechał przed dom i rozbawione dzieci zaczęły usadawiać się w powozie - nie wytrzymałem. - Przeprosiłem służącego i pojechałem na wycieczkę".* (S. Róża Szewczuk: Ank. Masz. 1973, AHR-8.) Nigdy nie dowiemy się całej prawdy, ale można przypuszczać że to p. Jadwiga wiedziona kobiecym instynktem wymyśliła wyjazd powozem czując, że syn nie oprze się chęci uczestniczenia w przejażdżce i ustąpi ze swej zawziętości. To są jednak tylko domysły, natomiast historia ze służącym rzuca wiele światła na stosunki panujące w domu doktora Ruszczyca. Ojciec zawsze zajęty swymi chorymi nie znajdował dość czasu dla najbliższej rodziny, nawet w trudnej sytuacji zachowywał dystans. Podobieństwo charakterów ojca i syna utrudniało wzajemny kontakt nawet w najbardziej sprzyjających momentach. "Czasami do salonu, w którym zabawiała się młodzież, wkraczała wysoka i sztywna postać doktora Ruszczyca. Na jego łysinie, niby w lustrze, odbijały się błyski zawieszonej u sufitu lampy. Sucha, rasowa twarz o półprzymkniętych oczach, nie wyrażała niczego. Nikły uśmiech pojawiał się na jego ustach, gdy po kolei witał się z nami. Najczęściej zlustrowawszy zgromadzenie i nie powiedziawszy ani słowa, wychodził, a po chwili słyszeliśmy stukot kopyt końskich i turkot oddalającego się powozu, który doktor trzymał zawsze przed domem do swej dyspozycji".* (W. Bartoszewicz, op. cit.) Po dwóch latach nauki we freblówce Henio wstąpił do gimnazjum Włodzimierza Pawłowicza Naumenki. Należało ono do najlepszych, ale i najdroższych zakładów naukowych w Kijowie. Była to "prywatna szkoła z prawami". Wśród uczniów przeważali Polacy, choć nie brakowało synów bogatych rodzin rosyjskich i żydowskich. Dyrektor, człowiek dużej kultury, światły lecz wymagający pedagog, uchodził za liberalnego i postępowego. Jemu to zawdzięczała szkoła staranny dobór nauczycieli, choć jak zobaczymy, zdarzały się pod tym względem wyjątki, oraz idealną sprawiedliwość w traktowaniu uczniów różnych narodowości. "Poziom moralny i umysłowy wychowanków szkoły był na ogół wysoki, natomiast sam budynek - czynszowa kamienica przystosowana do nowych celów, nie sprawiał miłego wrażenia. Przez ciemną klatkę schodową, oświetloną z góry szklanym dachem wchodziło się po kamiennych schodach na piętra, gdzie rozmieszczone zostały klasy, sale rekreacyjne i pokoje nauczycielskie. Wszystko przerobione z pomieszczeń mieszkalnych. "Naumenczaki" wyróżniali się eleganckim krojem granatowych mundurków, wzorowanych na austriackich, podczas gdy uczniowie państwowych "kazionnych" gimnazjów nosili proste, czarne rubaszki. Nauczyciele byli na ogół ludźmi inteligentnymi, znającymi dobrze swój fach, umiejącymi zainteresować uczniów wykładanym przedmiotem. Spośród nich największym autorytetem moralnym cieszył się nauczyciel łaciny, Stanisław Trapszo. Uczniowie Polacy uważali go za swego duchowego przywódcę i opiekuna. Wiedzieli, że należy do wielu polskich organizacji i stowarzyszeń. Zawsze nienagannie ubrany, w klasie okazywał się wymagającym, a nawet surowym nauczycielem. Szczególnie odnosiło się to do Polaków, od których oczekiwał sumienności i odpowiedzialności i gdy któryś coś przeskrobał, zaraz dostawało mu się upomnienie: "Nie spodziewałem się tego po was. Myślałem, że inaczej rozumiecie swoje obowiązki". Słowa te podcinały jak batem, pobudzały ambicję i zmuszały do wysiłku"* (Ibidem.) Spośród pozostałych nauczycieli wybijał się najbardziej Maurice Maillard, rodowity Francuz, który trzymał klasę we wzorowej dyscyplinie i potrafił ją rozmiłować we francuskiej literaturze. Dwukrotnie doprowadził do wystawienia przez uczniów starszych klas sztuk z klasycznego repertuaru. Dobre opracowanie tekstu, piękne kostiumy wypożyczone z teatru i udekorowanie sceny meblami z epoki pozostawiły widzom niezatarte wrażenie. Trafiali się wszakże wśród wykładowców także i inni. Należał do nich nauczyciel niemieckiego, Karl Pietrowicz Rudin, któremu zupełnie nie udawało się utrzymać karności w klasie. Podzielał w tym los wszystkich nauczycieli języka niemieckiego w Rosji. Uczniowie nie lubili jego przedmiotu i zachowywali się tak, jakby w ogóle nie było lekcji. Rudin z rozpaczą stwierdzał, że nikt nie przynosił z sobą podręcznika. Jeszcze gorzej działo się na zajęciach z fizyki. Po dzwonku dalej panował zamęt, wrzask i bójki. Nauczyciel leniwy i roztrzepany nie przygotowywał się należycie do wykładu i jego wątek mu się plątał. Klasa wykorzystywała to stawiając bezsensowne pytania. Biedny belfer reagował gwałtownie, ciskając z całej siły dziennikiem w pulpit lub rzucając w uczniów tym, co mu się pod rękę nawinęło. Potem wstydził się swego braku opanowania. Obraz szkoły byłby niepełny, gdyby nie ukazać postaci Pawła Aleksandrowicza Dołguszyna. Swoją rolą i zachowaniem nie ułatwiał on akceptacji ówczesnej szkoły ze strony uczniów. Ten nasłany przez Kuratorium inspektor miał za zadanie kontrolować "błagonadiożność" prywatnej szkoły, reprezentował więc czynnik policyjno-rządowy. Był to przystojny mężczyzna, o oliwkowej cerze i ruchach kocich a sprężystych. Nosił ciemne okulary, zza których swymi czarnymi oczyma umiał wszystko dojrzeć. Dzięki butom bez obcasów stąpał bezszelestnie jak kot i zjawiał się niepostrzeżenie, by podsłuchać rozmowy zarówno nauczycieli, jak i uczniów. Spotykało się go w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, nawet w ubikacjach. Te policyjne metody nie zjednywały mu sympatii ani u Rosjan, ani tym bardziej u Polaków, jedni i drudzy potężnie sobie z niego pokpiwali. Nie da się zaprzeczyć jego zasługi jako wytrawnego nauczyciela matematyki, umiejącego zmusić do myślenia najbardziej tępe jednostki. W sprawach ogólnych niektóre jego opinie również miały w sobie wiele słuszności. Mówiąc o wadach własnego społeczeństwa śmiało wypominał uczniom Rosjanom ich niedbalstwo, lekkomyślność, lenistwo i brak zmysłu organizacyjnego. "Dyscyplina - wot czewo nam nie dostajet". Z Polakami natomiast toczył walkę na przykład o kształt czapek gimnazjalnych, z których wyciągali drut usztywniający, usiłując uczynić je podobnymi do maciejówek. Co roku też powtarzała się z nim wojna o "Zaduszki", kiedy to ostentacyjnie żaden z Polaków nie przychodził do szkoły. Przytoczmy jeszcze anegdotę nie związaną bezpośrednio z Ruszczycem, lecz oddającą atmosferę szkoły, w której się wychował i stosowanych metod wychowawczych. Dołguszyn dyktował swój przedmiot jasno i logicznie, lecz aby poznać wszystkie zasoby pomysłowości inspektora, trzeba było przeżyć u niego klasówkę. Już wchodząc do klasy wołał, by chłopcy porozsuwali ławki i ustawili je w pięciu rzędach znacznie od siebie oddalonych. Czyniło to niemożliwym wszelkie porozumienie. Podyktowawszy zadania oddzielne dla poszczególnych rzędów, Dołguszyn zasiadał na krześle i zatapiał się w czytaniu gazety. Gdy jednak tylko uczniowie zaczynali dawać sobie rozpaczliwe znaki i prosić zdolniejszych kolegów o pomoc, a zwinięte w kulkę kartki papieru zaczynały latać przez klasę, nauczyciel nagle zrywał się z krzesła i w paru susach stawał przy winowajcy. Długo nie wiedziano, skąd pochodziło jego jasnowidzenie, dopiero z czasem wykryto, że w gazecie był maleńki otwór, przez który Dołguszyn nie przestawał obserwować, co robią uczniowie. Z kolegami Rosjanami nie utrzymywano towarzyskich stosunków, ograniczając się jedynie do koleżeńskiego obcowania w szkole. Dzieliły chłopców ledwie uchwytne różnice w zwyczajach, sposobie bycia i usposobieniach, które jednak tworzyły istotną zaporę. Z wybuchem rewolucji zginął tragicznie zacny dyr. Naumenko, a uczniowie się rozproszyli. Polskie społeczeństwo, zatroskane o los młodego pokolenia, wśród którego zaczęły występować objawy rozprzężenia, zorganizowało dużym nakładem kosztów w zaułku Rylskim dwie szkoły: męską i żeńską. Dyrektorem męskiej został Stanisław Trapszo. Młodzież polska ze szkół rosyjskich zaczęła tam szybko napływać, tym bardziej że wśród przybyłych wówczas do Kijowa mieszkańców Warszawy i Lwowa znalazło się wielu nauczycieli o dużych możliwościach. Wśród uczniów znajdował się niewątpliwie Henio Ruszczyc i doszedł tam do klasy maturalnej. Nie ukończył jednak szkoły i matury nie zdał. Zapytana o to po latach jego siostra, gdy ktoś próbował usprawiedliwić ten fakt słabym zdrowiem i szalejącą rewolucją, odpowiedziała bez ogródek: "Nie zdał, bo nie chciał* (Rozmowa MŻ z Zofią Morawską. Masz., 1985, AMŻ-4.). Jak nie chciał, to nie było ludzkiej siły, by go do czegoś zmusić. Warte przytoczenia jest zdanie o. Józefa Zawadzkiego, Marianina, niegdyś wychowawcy w Laskach, później długoletniego spowiednika tamtejszych sióstr. O. Zawadzki spędził lata młodości w Rosji, a na Podolu miał bliskich krewnych. Gdy kiedyś poruszano przy nim temat niezdania matury przez Ruszczyca, takie dał wyjaśnienie: "Cóż to były za temperamenty! Starsi chłopcy nie mogli usiedzieć w ławkach szkolnych. Spośród synów rodzin inteligenckich i ziemiańskich niewielu dochodziło dalej niż do piątej, szóstej klasy. Rodzice zupełnie nie mogli sobie z nimi poradzić. Ruszczyc nie był wyjątkiem"* (Rozmowa MŻ z O. Józefem Zawadzkim. Masz. ok. 1963, AMŻ-4.). Do końca życia Ruszczyc pragnął odwiedzić swoje rodzinne miasto i robił starania o wydanie pozwolenia na wyjazd do ZSRR, niestety, na próżno. Gdy go pocieszano, że obecny, powojenny Kijów to nie to samo co dawny, wiele piękniejszy, odpowiedział: "Ale została rzeka"* (Krzysztof Morawski: Pan Ruszczyc. Tekst opubl. w wersji skróconej w: Ludzie Lasek pod red. T. Mazowieckiego, Warszawa 1987.). Młodzieńcze lata Gdy w 1917 r. rozgorzała na Ukrainie rewolucja, w Kijowie zapanował terror. Nic nie wskazywało na to, że stosunki same się ułożą, toteż wiosną 1919 r. Jadwiga Ruszczycowa, zatroskana o los dzieci, zdecydowała się na wyjazd do Warszawy. Opuszczała dom, do którego nie miała już nigdy powrócić, a w którym zeszły jej najszczęśliwsze lata życia. Dr Tadeusz pozostał dłużej, bo aż do jesieni tegoż roku. Mógł liczyć na to, że przed bezwzględnością władz rewolucyjnych chronić go będzie opinia wybitnego lekarza, oddanego całkowicie chorym. W Warszawie Ruszczycowie znaleźli oparcie w osobie ks. prałata Gnatowskiego. Dr Tadeusz wkrótce nawiązał stosunki z nowym otoczeniem i zdobył liczną klientelę. Do pacjentów jego zaliczały się takie osobistości jak przyszły minister spraw zagranicznych August Zalewski oraz poeta Artur Oppman (Or-Ot). Świat chorych znowu pochłaniał go bez reszty, doktor nie dostrzegał problemów familijnych, a dla dzieci nie znajdował dostatecznie dużo czasu. Nadszedł rok 1920, chwila bohaterskiego zrywu narodu walczącego o niepodległość i odzyskanie dawnych granic. Henryk, podobnie jak większość jego rówieśników, zaciągnął się jako prosty żołnierz do wojska. Wstąpił do 17 Pułku Ułanów. Z książki pod redakcją K. Krzeczunowicza "Rodowody Pułków Jazdy Polskiej 1914-1947" dowiadujemy się dokładnie o losach tej formacji. 17 p. uł. pierwotnie 3 p. uł., uformowany w Gnieźnie przy rewindykacji Pomorza (styczeń 1920), został w lutym przewieziony do Wilna, na front litewsko-białoruski. "W marcu 1920 r. pułk w pełnym składzie dociera do miejscowości Sarny, gdzie włącza się do ofensywy na Kijów w Grupie Operacyjnej gen. Rybaka. 26 kwietnia 1920 zdobywa Malin, 7 maja wkracza do Kijowa. Bitwa pod Gornostajpolem 3 czerwca 1920. Następuje odwrót, 14 czerwca bitwa pod Rudnią Kowanką. Dalej walki z nacierającą Armią Konną Budionnego aż do rejonu Bóbrki, skąd pułk odchodzi na reorganizację"* (Płk Kornel Krzeczunowicz: Rodowody Pułków Jazdy Polskiej, Londyn 1983.). Nie wiemy, na jakim odcinku walk ochotnik Ruszczyc został wcielony do szeregów. Udział w kampanii pozostawił jednak w psychice młodego człowieka niezatarte ślady. Sentyment do swych wojennych przeżyć zachował do końca życia, a ułańskich pieśni nigdy nie miał dosyć. W wiele lat później opowiadał z przejęciem swoim wychowankom, jak kiedyś pułk zaatakował bolszewicki pociąg pancerny i wywiązała się walka wręcz o poszczególne wagony. Nieprzyjaciel bronił się zaciekle, mimo to Polacy zwyciężyli i w ręce ich dostały się działa, amunicja i sprzęt oraz kilkudziesięciu jeńców. W wojsku odsłonił się w całej pełni zadzierżysty charakter Henryka, który lubił pokazywać, co potrafi. Wynikały z tego różne nieporozumienia z przełożonymi. Raz, gdy stacjonowano w małym miasteczku, Ruszczyc założył się z kolegami, że wdrapie się po rynnie na pierwsze piętro jakiegoś domu. Odpiął szablę, zdjął pas i dalejże się wspinać. Jak na złość nadszedł dowódca i nie chciał słyszeć o żadnych zakładach, kazał za to Ruszczycowi w pełnym umundurowaniu zameldować się do raportu karnego* (Stanisław Kaliński: Ank. Masz. 1973, AHR-8.). Podobnych historii musiało być więcej. Jeszcze po Ii wojnie światowej jego dawny dowódca, rtm. Ryszard Perkowski, tak o nim opowiadał: "Ruszczyc! co to był za szaławiła! Nie było jednej przepustki, która by się nie zakończyła awanturą (i nieraz aresztem - przyp. MŻ). Były nawet pojedynki. W końcu przestałem w ogóle dawać mu przepustki, chciałem mieć spokój w szwadronie"* (Rozmowa MŻ z Henrykiem Kowarą. Masz. 1985, AMŻ-4.). Wojna bolszewicka dobiegła jednak końca i w 1921 r. Ruszczyc wrócił do cywila. Stanął przed dylematem: co dalej robić? Sytuację utrudniał fakt, że dopiero co przeszedł ostre zapalenie płuc z komplikacjami i lekarze orzekli zagrożenie gruźlicą. Nie miał matury i nie mógł liczyć na pomoc rodziny, jeszcze słabo ustabilizowanej w Warszawie. Sam również nie posiadał środków do uzupełnienia średniego wykształcenia. Prawdopodobnie na naradzie rodzinnej, uwzględniając obawy o stan jego zdrowia, podsunięto myśl o pracy w rolnictwie. Brakujące studia mógłby zastąpić szeregiem dobrych praktyk rolniczych, tak jak to często stosowane było w początkach Xx wieku. W poprzednich pokoleniach kształciły się w ten sposób całe zastępy doskonałych gospodarzy. Teraz, znękany wojną kraj potrzebował nowych, fachowych kadr. Czytelnikowi należy się w tym miejscu kilka słów wyjaśnienia. W ówczesnej Polsce 72% ludności stanowili rolnicy, a w kilku województwach większa własność przekraczała jeszcze 40% areału ziemi. Ideałem znacznej części maturzystów było dojście do stanowiska administratora większego majątku, co zapewniało niezłą pozycję społeczną, dobre warunki materialne, dużą niezależność i kontakt z przyrodą. Na uniwersytetach wydziały rolnictwa i leśnictwa były przepełnione, organizowano skrócone kursy, by zaspokoić potrzeby terenu. Doktorostwo Ruszczycowie widać zrobili umiejętne rozeznanie wśród czołowych majątków kraju, gdyż te, do których skierowali syna, stały wysoko tak pod względem agrotechnicznym (nasiennictwo, hodowla, przemysł rolniczy), jak i pod względem organizacji oraz form zarządzania. Właściciele ich cieszyli się opinią nie tylko dobrych gospodarzy, ale odznaczali się wzorową postawą obywatelską, pełniąc na terenie swoich województw odpowiedzialne funkcje społeczne, przeważnie w administracji terytorialnej lub bankowości. Na czym polegała praca praktykanta, czyli - jak się wówczas mówiło - elewa gospodarczego? Była różnorodna i kształcąca, ale wcale nie lekka. Do obowiązków jego należał dozór nad rannym udojem i obroczeniem koni, nadzór nad robotnikami w polu lub przy młócce, pilnowanie sumiennej roboty większego zespołu pracowników dniówkowych. Za to interesująca była strona organizacyjna: dysponowanie ludźmi, sprzężajem i różnorodnym sprzętem gospodarskim oraz związana z tym troska o stan wozów, narzędzi i maszyn rolniczych, wgląd w pracę podwórzowych majstrów. W lecie zajęcia całego zespołu zaczynały się o godzinie szóstej i trwały z przerwą obiadową aż do zachodu słońca. Stanowiło to łącznie jedenaście godzin (w zimie siedem). Po pracy praktykant miał dosyć czasu na zaznajomienie się z księgowością i dokształcanie. Punktualność obowiązywała wszystkich. Po paru latach elew mógł awansować na urzędnika gospodarczego lub rządcę, a jeśli był zdolny - miał szansę zostać z czasem administratorem. Na podstawie zachowanych w archiwum laskowskim świadectw można dobrze odtworzyć przebieg praktyk Ruszczyca. Rozpoczął je w "Dobrach Czacz i Białcz" Jana Żółtowskiego. Pracował tam od jesieni 1922 r. do wiosny 1923 r. Od 1 września 1924 r. widzimy go już w innej części Polski, w Ziemi Kieleckiej. Najpierw przez rok u Jana Slaskiego, prowadzącego hodowlę nasion w majątku Broniszów, następnie u jego brata, Władysława, w Ciuślicach. Nie wiemy, co skłoniło go do przerwania praktyk na okres trzech ostatnich miesięcy 1926 r. Ruszczyc podjął wówczas pracę w Polskim Biurze Reklamy Prasowej "Reklama Polska" w Poznaniu. Już 1 stycznia następnego roku kontynuuje swoje praktyki rolnicze. Zimę 1927 r. spędza w Swadzimiu k. Poznania u Leona Plucińskiego, resztę czasu w "Gospodarstwie Nasiennym i Hodowlanym" Fajsławice Maryi Florkowskiej w Lubelskiem. Ostatni rok jego praktyk od 1 kwietnia 1928 r. do 1 kwietnia 1929 r. to pobyt w Szczypiornie, w Ziemi Kaliskiej u Józefa Bronikowskiego. Świadectwa pracy z poszczególnych majątków rzucają sporo światła na osobę praktykanta. Zajęcia rozpoczął w Białczu, w Wielkopolsce. Przebył tam jednak zaledwie kilka miesięcy jesienno-zimowych i odszedł przed rozpoczęciem wiosennych robót w polu. Zwyczajowo pierwsza praktyka powinna była obejmować co najmniej jeden pełny rok, by elew mógł poznać cykl prac gospodarskich w poszczególnych sezonach. Nie wiemy na pewno, co spowodowało przedwczesne odejście Ruszczyca. Po latach wspominał, że nie lubił żony administratora, bardzo energicznej i lubiącej wszystko wiedzieć pani. Po wyjściu z Białcza zrobił sobie kilkunastomiesięczną przerwę, którą dziś trudno zrozumieć. Dwie dalsze praktyki u dwóch braci Slaskich w Kieleckiem należały chyba do najbardziej udanych. Każda z nich trwała cały rok. Ze świadectwa w Ciuślicach dowiadujemy się, że Ruszczyc zajmował się oborą i spichlerzem, prowadził księgi gospodarcze oraz załatwiał bieżące sprawy administracyjne. Była to więc praca początkującego elewa, równoznaczna z zadaniami tzw. pisarza podwórzowego. Jednocześnie podkreślano jego pracowitość, poczucie obowiązku, dobre wychowanie i kulturę w stosunkach z przełożonymi "przy małych wymaganiach osobistych". Oceniano pozytywnie jego zasób wiedzy rolniczej. Trochę dziwi wypowiedź Elżbiety Slaskiej, bratowej obu braci Slaskich: "Pan Ruszczyc był bardzo dobrze wychowanym i porządnym człowiekiem. Z opinii moich szwagrów wiem, że rolnictwo nie było dziedziną, którą lubił i specjalnie się interesował."* (Elżbieta Slaska: List do MŻ. Rękopis 1987, AMŻ-3.). Ta obserwacja jest cennym przyczynkiem do zrozumienia dalszego postępowania Ruszczyca. Być może, że uświadomienie sobie braku zamiłowania do obranego zawodu stało się powodem, że niemal bezpośrednio z Ciuślic przerzucił się na dorywczą pracę współpracownika akwizycyjnego w spółdzielni "Reklama Polska" w Poznaniu. W zupełnie nieznanej mu dziedzinie zabłysnął zdolnościami. W świadectwie z tej pracy znajdujemy pochlebną opinię: "Mimo braku kwalifikacji fachowych umiał pan Ruszczyc spełnić powierzone mu zadania, pozyskując dla nas licznych nowych klientów, przy czym wykazał niezwykłą ruchliwość, wyjątkowy zmysł organizacyjny i godną uznania sumienność"* ("Reklama Polska", świadectwo z pracy. Rękopis, AHR-1.). Kolejna praktyka wypadła w Swadzimiu, w Ziemi Wielkopolskiej. Ruszczyc przebywał tam tylko dwa miesiące. Zwolniono go z przyczyny nie podanej w świadectwie, lecz znanej z wiarygodnego przekazu - poufalił się zbytnio z dziewczętami folwarcznymi. Stopniowo osiągał coraz większą znajomość spraw związanych z rolnictwem i na dalszych praktykach występował już w roli urzędnika gospodarczego pod bezpośrednią dyrektywą administratora. Tak było w gospodarstwie nasiennym i hodowlanym Fajsławice. Świadectwo z Fajsławic w stosunku do poprzednich wnosi kilka nowych elementów. Podkreśliwszy na wstępie delikatność i kulturę Ruszczyca w stosunkach ze zwierzchnikami, a także inne cechy, jak energię, roztropność i zmysł organizacyjny, dokument ten kończy się stwierdzeniem: "O ile wyrobi sobie większą wiarę we własne siły, może stać się dzielnym pracownikiem i pożyteczną jednostką dla społeczeństwa"* (Maria Florkowska: Świadectwo z pracy. Rękopis AHR-1.). Wzmianka o braku zaufania we własne siły jest zaskakująca. Wszyscy, którzy znali Henryka Ruszczyca w jego dalszym życiu, mogą potwierdzić; że pewności siebie miał raczej nadmiar niż brak. Jednak dla uprzytomnienia sobie jego stanu duchowego w tym okresie trzeba wczuć się w trudności, jakie mógł przeżywać: długie, samotne wieczory jesienne i popołudnia zimowe w skromnym pokoiku w oficynie, brak towarzystwa budzącego zainteresowanie. Właściciele majątków nie zawsze mieli możliwość i nie zawsze umieli stworzyć praktykantom odpowiednią atmosferę. W świadectwie z ostatniej praktyki w Szczypiornie u J. Bronikowskiego czytamy znów same pochwały, a na zakończenie słowa: "Odchodzi... dla uzyskania lepiej płatnej posady"* (Józef Bronikowski: Świadectwo z pracy. Rękopis AHR-1.). Uposażenia praktykantów były na ogół niskie, może więc próba pracy w "Reklamie Polskiej" była również spowodowana chęcią uzyskania wyższego zarobku. Spróbujmy zrobić bilans zysków i strat z tych siedmiu lat spędzonych w pracy na roli. W dotychczasowych publikacjach zwykle pomijano ten okres jako mało ciekawy, niemal wstydliwy. Tymczasem sam Ruszczyc wcale tak nie uważał, a świadectwa z pracy starannie przechowywał i był z nich dumny. Najcenniejszym dla nas byłoby wyważenie wszystkich pozytywnych cech zdobytych w tym okresie. Na pewno było ich wiele. Wychowany w inteligenckim domu, w mieście, po raz pierwszy na wsi zetknął się z bliska z pracą fizyczną, jej trudem, monotonią i wartością. Nauczył się rannego wstawania i punktualności, które pozostały mu do końca życia. Sprawdził swe zdolności organizacyjne. Oprócz tych wielkich plusów były jednak i pozycje minusowe: praktyki przedwcześnie przerwane i długie przerwy między jednym zatrudnieniem a drugim, ciągłe przerzucanie się z majątku do majątku, z województwa do województwa. Może to wynikało z chęci poznania gospodarki w różnych częściach Polski, lecz kto znał Ruszczyca i jego potrzebę ciągłej zmiany, raczej przypisze to jego ucieczce przed jednostajnością. Na uwagę zasługuje fakt, że w ciągu kilku lat nie nabył swobody w obcowaniu z pracownikami fizycznymi, co wyraźnie stwierdzał w późniejszych latach. Najbardziej niekorzystna okazała się utworzona wokoło jego osoby opinia, że w majątkach, w których odbywał praktyki, organizował samowolnie zabawy dla dziewcząt folwarcznych. Zabawy na wsi zazwyczaj kończyły się pijaństwem i porachunkami osobistymi, toteż na ogół unikano ich urządzania poza tradycyjnymi dożynkami. Podejmowanie takiej inicjatywy przez elewa gospodarczego było przekroczeniem jego kompetencji i nietaktem w stosunku do właścicieli. Co robił w czasie przerw między praktykami, jak również przez ostatni rok po odejściu ze Szczypiorna? Odpowiedź daje tradycja rodzinna. Pan Henio szaleńczo się bawił, przepuszczał pieniądze, grał w karty. Cieszył się wielkim powodzeniem u kobiet, bo jakże mogło być inaczej. Posiadał wszystko, co może podobać się płci pięknej, urodę, dowcip, temperament. Doskonale tańczył, znał się na winach i dobrej kuchni. Przy nim nikt nie mógł się nudzić. Zabawy kosztowały jednak wiele pieniędzy. Skąd je brał? Jeszcze w latach 60-tych krążyła w Laskach legenda o tym, jak chcąc pokryć dług karciany, sprzedał willę w Zakopanem, odziedziczoną po wuju Gnatowskim. Gdy przypominano p. Heniowi tę historię, nie przeczył, tylko się uśmiechał. Rzekomo pieniędzy starczyło na cały tydzień dalszej gry. Z czego płynęła ta frenetyczna chęć zabawy u człowieka dobiegającego już trzydziestki? Czy wynikało to z niedosytu odczuwanego z nie odpowiadającej zamiłowaniom pracy zawodowej? Może trawił go niepokój o przyszłość, może jeszcze co innego? Nie wiemy. Z rodzeństwem nie utrzymywał bliższych stosunków, z ojcem nigdy dobrze się nie rozumiał. Dr Tadeusz wielokrotnie wypominał mu lekkomyślne życie. W końcu zabronił mu wstępu do własnego domu i wydziedziczył. Otwartą na syna została już tylko matka, lecz i z jej zdaniem Henryk nie bardzo się liczył. 1 czerwca 1929 r. nieoczekiwanie zmarł z przepracowania, jeszcze w pełni sił, doktor Ruszczyc. Właśnie wracał o północy z wizyty u chorych, których odwiedzał po zakończeniu przyjęć pacjentów u siebie, zwykle koło 10-tej wieczór. Pani Jadwiga została sama. Teraz na nią jedną spadła odpowiedzialność za losy syna, schodzącego coraz bardziej na złe drogi. Widząc bezowocność dotychczasowych starań, wpadła na myśl skontaktowania Henia z Laskami. Kierownikiem tamtejszego Zakładu dla Niewidomych był jej daleki krewny Antoni Marylski, udała się więc do niego, błagając, by przyjął syna do jakiejkolwiek pracy. Byle tylko oderwał się on od dotychczasowego trybu życia! Liczyła na wpływ ks. Korniłowicza, kapelana laskowskich sióstr, znanego ze świątobliwości i licznych nawróceń, jakie się przy nim dokonały. Henryk ma przecież - myślała - tyle szlachetności i tyle serca, a brakuje mu tylko jednego - człowieka, który umiałby do niego trafić i skierować ku dobremu. Jak się okazało, intuicja matki nie zawiodła. To, co nastąpiło później, zostało, zdaniem rodziny, przez nią wymodlone. Przemiana Przybycie do Lasek Na przełomie lat dwudziestych dokonała się u młodego Ruszczyca radykalna zmiana w stylu życia i odkrycie właściwego w nim celu. Już wcześniej zaznaczyłem, że świadectwa z pracy nie sięgają poza rok 1929, nie wiemy więc, co działo się później. Czy w 1930 r. Ruszczyc podejmował jeszcze jakieś dorywcze prace, czy tylko się bawił? Jeśli tak, to skąd czerpał pieniądze? Nieco światła rzucają na ten okres późniejsze jego zwierzenia robione wychowankom w Laskach. Rzekomo właśnie dysponował jakimś większym kapitałem i zamierzał wyjechać do Ameryki, aby zostać akcjonariuszem filmu. Chwalił się, że miał ciekawe oferty pracy w kraju i za granicą. "A jednak wybrał pan Laski?" - zapytał jeden z uczniów. "Wybrałem" - odpowiedział krótko. Skąd pochodziły te fundusze, czy ze schedy po wuju Gnatowskim, czy z innych źródeł, tego się nigdy nie dowiemy. Może to, co mówił o Ameryce było tylko żartem, na którym się chłopcy nie poznali...? Co było dalej? Zaczęło się dziać coś nowego. Na prośbę pani Ruszczycowej Antoni Marylski zaprosił jej syna na święta Wielkiej Nocy 1930 r. do Lasek, żeby przyjrzał się Zakładowi. Pan Henio trafił wtedy na wielki zjazd gości, wszystkie klasy i pokoje w Domu św. Teresy - czyli w internacie chłopców - były pozajmowane. Zakwaterowano go w izolatce dla chorych, z czego był wyraźnie niezadowolony. Zresztą w owej chwili nic mu się w Laskach nie podobało, a wiele rzeczy wprost raziło. Raziło go, że chłopcy jedzą na blaszanych poobijanych talerzach, noszą połatane spodnie i buty z surowiczej skóry, smarowane raz na tydzień tranem. Zaczął ich podpytywać, czy czują się dobrze w Zakładzie. I odjechał. Zaraz jednak w pierwszym spotkaniu z Laskami Ruszczyc wyczuł, że trafił do miejsca, w którym obowiązuje inna skala wartości niż ta, z jaką dotąd się spotykał. Wielu rzeczy nie rozumiał i choć pierwsze wrażenie odniósł niekorzystne, coś go jednak do tego nieznanego środowiska ciągnęło. Po niedługim czasie wrócił. Co w ówczesnych Laskach mogło mu zaimponować i czym były w ogóle Laski? Istniały zaledwie od ośmiu lat, a już się o nich w Polsce dużo mówiło. Wiedziano, że powstał tu wzorowy zakład wychowawczy dla niewidomych, dzieło ociemniałej Matki Elżbiety Czackiej, założycielki Zgromadzenia SS Franciszkanek Służebnic Krzyża. Przy Zakładzie istniał Dom Rekolekcyjny, którego sercem był "łowca dusz" o. Władysław Korniłowicz, kierownik duchowy Zgromadzenia. Niewielka grupa świeckich mężczyzn i kobiet, stanowiąca pierwszą ekipę współtworzącą Laski, składała się przeważnie z ludzi świeżo nawróconych. Ideowi i zaangażowani, w nowym otoczeniu pragnęli przeżywać w pełni swe młode chrześcijaństwo. Ich mała społeczność otwarta na drugiego człowieka promieniowała radością mimo skrajnego franciszkańskiego ubóstwa - a może właśnie dzięki niemu. Większość z nich nie pobierała pensji, byli i tacy, którzy wpłacali na swoje utrzymanie. Jedzenie było bardzo skromne, obiady często składały się z jednego dania. Do mycia używano wody prosto ze studni. Panująca tu atmosfera przyciągała inteligencję warszawską, często daleką od Boga, lecz szukającą Go autentycznie, choć po omacku. Ściągała też gości różnego pokroju. Bo Laski były magnesem skupiającym ciekawych ludzi: filozofów, artystów, plastyków, literatów, poetów, architektów, lekarzy, społeczników... Wśród przyjezdnych nie brakowało jednostek lewicujących, aktywnych członków PPS. Matka nie bała się silnych indywidualności, charakterów trudnych, wymagała tylko jednego - życia prawdą. Ruszczyc po namyśle wybrał się ponownie do Lasek i stawił do dyspozycji kierownictwa, gotów przyjąć każdą pracę, jaką mu dadzą. Na początek zlecono mu lektorowanie ociemniałemu pianiście Włodzimierzowi Dolańskiemu, który przygotowywał się do końcowych egzaminów z psychologii. Wybór był bardzo trafny, bo w osobie Dolańskiego pan Henryk spotkał inteligentnego człowieka i dobrze zrehabilitowanego niewidomego. Wychowany w Rumunii Dolański już w wieku chłopięcym utracił wzrok i rękę, bawiąc się materiałami do ogni sztucznych. Nie przeszkodziło mu to w podjęciu kariery pianisty wirtuoza. Jego sukces trwał krótko. Przeforsowane ścięgna jedynej ręki zmusiły go do rezygnacji z występów. Musiał zadowolić się studium psychologii i nauczaniem muzyki w Zakładzie. W danej chwili pilnie potrzebował lektora. Wiosna 1930 r. była piękna, więc obaj panowie wychodzili z kocem do lasu i tam zaczynało się czytanie. Często - wspomina Włodzimierz Dolański - słońce, zapach lasu i śpiew ptaków tak obu rozmarzały, że zapominali o skryptach i podręcznikach, rozkładali się na ziemi i zasypiali* (Dr Włodzimierz Dolański: Wspomnienia. "Pochodnia" z 2 lutego 1973.). Dolański szczęśliwie jednak przebrnął przez egzaminy i do końca życia zachował wdzięczność dla Ruszczyca za okazaną sobie pomoc. Lektorat nie wypełniał panu Heniowi całego dnia, toteż często wyrywał się do Warszawy i tam, starym zwyczajem - przesiadywał w kawiarniach. Mieszkając w Domu św. Teresy, nawiązywał jednak coraz częściej kontakty z niewidomymi chłopcami w ich wolnym czasie. Zachwycał się spontanicznością tych dzieci, cieszył się, gdy nawet sztuczki ze sznurkami, jakie im pokazywał, budziły zainteresowanie. Wówczas to zdarzył się fakt, o którym już wielokrotnie pisano, między innymi s. Monika Bohdanowicz* (S. Monika - Zofia Bohdanowicz: Ank. Masz. 1973, AHR-8.). Spostrzegłszy na korytarzu internatu płaczącego chłopca, szukającego na próżno upuszczonej zabawki, Ruszczyc schylił się i podał zgubiony przedmiot. W tym momencie doznał dziwnego przeżycia: uświadomił sobie, że on tym dzieciom jest niezbędnie potrzebny i musi z nimi na zawsze pozostać. Ze swym gorącym usposobieniem podjął decyzję od razu i nigdy jej nie cofnął. Brak nam danych co do daty owego zdarzenia, prawdopodobnie nastąpiło ono stosunkowo prędko po podjęciu obowiązków lektora. W krótkim czasie widzimy już Ruszczyca w roli pomocnika wychowawcy Jana Machoty w najmłodszej grupie internatowej Domu Chłopców. W jego życiu otworzyła się nowa karta. Początki pracy wychowawczej Przystępując do pracy wychowawczej z niewidomymi, Ruszczyc nie miał o niej pojęcia i musiał uczyć się wszystkiego od podstaw. Najważniejszym założeniem przyjętym w Laskach było, że wychowawca musi dziecku zastąpić rodziców, z internatu stworzyć dom i nauczyć wychowanka wszystkiego, co widzący rodzice przekazują własnym dzieciom. W Zakładzie kładło się szczególny nacisk na wyrobienie samodzielności w samoobsłudze, poczucia porządku i estetyki we wszystkim, począwszy od rannego wstawania aż do zbiórki wieczornej i spoczynku. Dla wychowawcy była to praca wymagająca dużego poświęcenia, bo trwająca niemal całą dobę, nawet w nocy trzeba było pełnić kolejne dyżury. Celem, jaki sobie stawiano, było przygotowanie niewidomej dziatwy do życia w społeczeństwie widzących, wdrożenie jej do zasad kultury i dobrego wychowania, nauczenie dobrego wykorzystania czasu wolnego. Szczególnie trudne były dla niezbyt przecież licznych wychowawców dni niedzielne i świąteczne, kiedy przez kilkanaście godzin bez przerwy musieli opiekować się grupą i organizować jej wszystkie zajęcia i rozrywki. Przyjmując na siebie te obowiązki, pan Henryk od razu zademonstrował swoją inność i ukazał nowy styl pracy. Dotychczas zajęcia wychowawców ograniczały się przeważnie do nadzoru dzieci. "Henio nauczył nas, jak naprawdę powinno się wychowywać. Siadał na podłodze i bawił się z dziećmi zabawkami jak równy z równym" - opowiadał po latach ks. Stanisław Piotrowicz, wówczas kierownik internatu* (Rozmowa MŻ z ks. Stanisławem Piotrowiczem. Masz. 1985, AMŻ-4.). Ruszczyca cieszyło, że chłopcy uważali go za partnera do zabawy. Zdarzały się jednak sytuacje, w których Ruszczyc nie mógł poradzić sobie z grupą, a przeważnie nie miał do kogo zwrócić się o radę i pomoc. Starsi koledzy, jak Piotrowicz i Serafinowicz, mieli wiele dodatkowych zajęć, Antoni Marylski był akurat nieobecny w Laskach, więc pan Henio "biegał" do Matki Założycielki. W rozmowach z nią zdobywał niezbędną w codziennym kontakcie z niewidomymi wiedzę i to pomagało mu w znajdowaniu właściwych rozwiązań. Matce zaś dawało okazję do poznania tej bogatej, ale zmiennej i niezdyscyplinowanej natury. Naczelny nadzór wychowawczy nad Domem Chłopców miał A. Marylski. W czasie jego nieobecności zastępowała go Matka, informując o ważniejszych wydarzeniach w Zakładzie. Z jej korespondencji dowiadujemy się o inicjatywach i postępach młodego Ruszczyca. W rok po jego przybyciu do Lasek (15 Iii 1931) Matka pisze: "Zygmunt Serafinowicz zwolnił się na wyjazd do Warszawy (...), zapewniając, że Machota i Ruszczyc dadzą sobie radę z chłopcami. Tymczasem Ruszczyc aż łzy miał w oczach mówiąc po Zygmunta wyjeździe, że zupełnie nie może sobie dać rady z trzema grupami chłopców"* (Matka Elżbieta Czacka: Wyjątek z listu do Antoniego Marylskiego, tom I korespondencji, lata 1922 - 6.Xi.1931. Masz. Pryw. Arch. Zofii Morawskiej w Laskach.). W rok później spotykamy się z pierwszą pochwałą z jej strony: "Mali chłopcy Ruszczyca byli bardzo mili i grzeczni. Widać że Ruszczyc umie sobie z nimi dać radę, bo karni i zupełnie dobrze wychowani"* (Ibidem). W tydzień później pan Henio okazuje się kimś cennym i potrzebnym: "Właśnie złamali pedał u fortepianu, mieli sami znaleźć winnego. Wiem, że im Ciebie nie zastępuję. Czy nie myślisz, że lepiej by było (przy rozwiązaniu tej trudnej sprawy - przyp. MŻ), żeby Ruszczyc był obecny?"* (Ibidem). W wychowawstwie bywają nieraz sytuacje, w których nawet doświadczony pedagog musi szukać nowych rozwiązań. Jedną z takich była sprawa chłopca zwanego Źródełkiem. Był on w grupie najmłodszych wychowanków i wykazywał radykalny brak dyscypliny. Zawsze coś pozamieniał, albo napożyczał bez pozwolenia. Ustanowiono więc nad nim kontrolę całej grupy tak, że musiał się wobec kolegów ze wszystkiego opowiadać. Na kolejnych zebraniach chłopcy oskarżali go ze wszystkich jego niedociągnięć. Raz jednak inny chłopiec sam się przyznał do czegoś, co zarzucano Źródełku i Matka tak o tym pisze (15.Iii.1931): "Powiedziałam mu, że to, co zrobił, jest złe, ale to, że się przyznał jest bardzo dobre. To zachęciło innych chłopców do przyznawania się do winy. Wtedy im powiedziałam, że to było bardzo brzydkie z ich strony, że zawsze Źródło był oskarżony, a oni milczeli o sobie (...) On jest zawsze winien, a inni są tymi sędziami bez winy. Myślę, że tu jest jakieś niedopatrzenie Ruszczyca. Potem mu powiedziałam, że uważam za gorszą rzecz nieszlachetne postępowanie innych chłopców od przestępstw Źródła"* (Ibidem). Prawdopodobnie fakt ten zaważył na dalszych poczynaniach pana Henryka. Z listu Matki pisanego w rok później (17.Iii.1932) dowiadujemy się, "że mali jak zawsze bardzo mili, oskarżają się doskonale ze swoich przewinień"* (M. Czacka: Tom Ii koresp. (od 6.Ix.1931 - 1939) jw.). Ktoś inny w swym wspomnieniu nazywa to "spowiedzią generalną", którą chłopcy odprawiali przed Matką, ilekroć pokłócili się ze sobą. Metodę zdawania przez chłopców sprawy ze zdarzeń minionego dnia wraz z oceną własnego postępowania Ruszczyc udoskonali i zastosuje w latach pięćdziesiątych jako wypróbowany środek wychowawczy. Nikt wówczas nie będzie przypuszczał, że autorką tej metody była Matka Czacka. W pobliżu Domu św. Teresy, w kępie drzew znalazło się dogodne miejsce do prowadzenia chowu królików, kur i gołębi, jeden z chłopców hodował psa. Matka Czacka tak o tym pisze: "Chłopcy prosili, żeby mogli sobie zbudować stajenkę i chlewek dla dwóch świnek. Ruszczyc postawił warunek, że jeśli zaczną, muszą stajnię dokończyć, a także będą mieli obowiązek dawania jeść i utrzymania zwierząt w porządku"* (Ibidem). W czasie, gdy Matka z uwagą i życzliwością śledziła rozwój osobowości Ruszczyca, nastąpił fakt, który decydująco zaważył na jego losach. Była nim spowiedź generalna u o. Korniłowicza. Ten wytrawny kierownik sumień miał specjalny dar zbliżania ludzi do Boga w konfesjonale i można śmiało powiedzieć, że prawie wszyscy z otoczenia Matki zawdzięczali nawrócenie lub pogłębienie życia wewnętrznego podobnej u niego spowiedzi. Poczucie uwolnienia z pozostałości dawnych win musiało być bardzo silne, skoro Ruszczyc dosłownie skakał z radości, a w końcu puścił się biegiem do odległego Domu św. Teresy "jakby miał skrzydła u ramion". Tak to zdarzenie zostało zapamiętane przez s. Marię Gołębiowską i ks. S. Piotrowicza. Dokonał się wtedy u niego naprawdę wielki przełom. Pierwsze przeżycie z płaczącym chłopcem i zabawką doprowadziło do radykalnej zmiany w pojmowaniu życia. Odwróciło Ruszczyca od pościgu za przyjemnościami i skierowało ku bliźnim. Drugie było prawdziwym nawróceniem. Odkryło rzeczywistość Boga i zmusiło do spojrzenia na świat z innej perspektywy. W konsekwencji spowiedź ta stała się początkiem intensywnej pracy nad sobą, która jednak miała trwać wiele lat, zanim doprowadziła do całkowitego przeobrażenia człowieka. Niestety, nie znamy nawet w przybliżeniu daty tej spowiedzi. Prawdopodobnie nastąpiła w kilka miesięcy po przybyciu do Lasek. Zerwanie z przeszłością nie było jednak łatwe, a styl postępowania pana Henryka niekiedy budził niepokój. "Ruszczyc wrócił podobno z Warszawy w doskonałym humorze, ale Witoldowi (Świątkowskiemu - przyp. MŻ) wcale nie zdał sprawy ze swego pobytu. "Jak myślisz, czy Witold ma wymagać sprawozdania?" - pisała Matka Czacka do A. Marylskiego 19.Ii.1932 r.* (Ibidem). Ks. Korniłowicz instynktownie wyczuwał, kiedy zaczynały się u niego odradzać ciągoty do porzuconego stylu życia. Z relacji s. Joanny Lossow wiemy, że dwa razy natychmiast po powrocie Henryka z Warszawy kazał za wszelką cenę go odnaleźć. Spotkanie z nim postawił na pierwszym miejscu i nawet nie zauważył licznego grona penitentek, czekających na spowiedź* (Rozmowa MŻ z s. Joanną Lossow. Masz. 1985. AMŻ-4.). Można przypuszczać, że chodziło o niebłahe sprawy... Po generalnej spowiedzi Henryk Ruszczyc został uroczyście przyjęty w poczet laskowskich tercjarzy i otrzymał imię - brat Michał. Był traktowany na równi z drugimi, nikt mu nie wypominał przeszłości. Były to początki w Laskach męskiego, bezhabitowego zgromadzenia, opartego na regule Iii. zakonu św. Franciszka z Asyżu. Ten Święty, obserwując zeświecczenie otaczającego go społeczeństwa założył trzy zakony mające odnowić w nim ducha chrześcijańskiego: męski Franciszkanów, żeński Klarysek, a dla świeckich tzw. Trzeci zakon. Chciał, by i świeccy mogli korzystać z niektórych form życia zakonnego. Mieli stosować w życiu w sensie dosłownym Ewangelię, apostołować we własnym otoczeniu przykładem solidnej pracy i miłością bliźniego. Mieli uchylać się od zabaw i życia wystawnego, szerzyć książki treści religijnej, odmawiać określone modlitwy. Tercjarstwo odegrało w Kościele wielką rolę, przyczyniło się do uświęcenia wielu jednostek ze środowisk wiejskich i rzemieślniczych, jak również szlacheckich i arystokratycznych. O. Korniłowicz sam był tercjarzem i rozwijał ten ruch wokół siebie. Matce zależało na współpracy grupy mężczyzn ze Zgromadzeniem ss. Franciszkanek, gdyż liczyła, że poprowadzą oni fachowo administrację Zakładu, jak również szkoły i internat chłopców. Brat Michał, pragnąc zadośćuczynić za dawne winy, złożył po generalnej spowiedzi ślub, że żadnej kobiecie nie będzie mówił po imieniu. Matka szanowała jego postanowienie i sama zwracała się do niego w trzeciej osobie per "brat Michał", podczas gdy pozostałym członkom zespołu mówiła "ty". Wróćmy do naszego opowiadania. Kiedy Ruszczyc nieco okrzepł w swojej pracy wychowawczej, oddano mu grupę najmłodszych chłopców do samodzielnego prowadzenia. "Matka musiała nie raz interweniować wobec jego inicjatyw i pomysłów, z których jedne wypierały drugie - opowiada ks. Piotrowicz i dodaje: Henio był pełen inicjatywy i stale zmieniał rozkład swoich prac. Cierpiały na tym jego obowiązki tercjarskie, może i inne* (Rozmowa MŻ z ks. S. Piotrowiczem op. cit.)". W latach, gdy Matka Czacka sprawowała opiekę nad Domem św. Teresy, przychodziła tam co czwartek, spotykała się z chłopcami i prowadziła zebranie z wychowawcami. W tych latach internat składał się z trzech grup chłopców: najstarszą prowadził Stach Piotrowicz, średnią Zygmunt Serafinowicz, najmłodszymi opiekował się Henio Ruszczyc. Zebrania zaczynały się tradycyjnie od sprawozdań wychowawców. Każdy musiał przedstawić, co zaplanował na miniony tydzień i jak swój plan wypełnił. Dwaj starsi działali systematycznie i solidnie wywiązywali się z podjętych zobowiązań. Ile razy przychodziła kolej na Ruszczyca, z reguły okazywało się, że zaplanowanych zajęć nie wykonał, lecz wymyślił sobie zupełnie inne. Matka, lubiąca ład we wszystkim, nie dawała za wygraną i zaczynała dociskać pytaniami: "A czy brat Michał mógłby wytłumaczyć, dlaczego nie wykonał tego, co było zaplanowane?". Pan Henio bardzo się sumitował, ale mimo nalegań Matki nigdy nie potrafił uzasadnić podjętych zmian. Sytuacja ta stale się powtarzała* (Ibidem). Przyjrzyjmy się ludziom, którzy pracowali wówczas w Domu Chłopców. O dobrych wychowawców było bardzo trudno, większość traktowała tę pracę jako przejściową. Niektórzy pracowali w Laskach nie dłużej niż kilka tygodni. Rekrutowali się przeważnie z ludzi świeżo nawróconych w kontakcie z o. Korniłowiczem, który niejednemu z nich starał się pomóc również od strony materialnej. Wiedział, jak w tych czasach trudno było znaleźć pracę umysłową. Chętnie garnięto się więc tam, gdzie był zapewniony dach nad głową i łyżka strawy, choćby nawet wynagrodzenie było skromne. Wśród kandydatów osobną grupę stanowili ci, którzy nie znajdowali sobie miejsca w społeczeństwie, oryginałowie, dziwacy i różni inni wyrwani przez los i ostatnią zawieruchę wojenną z rodzinnych środowisk. Spróbuję naszkicować sylwetki kilku, którzy trwalej zapisali się w pamięci wychowanków. Wielu było takich, którzy w Laskach pozostali tylko kilka tygodni. Jeden z przedwojennych uczniów twierdzi, że bez trudu mógłby wymienić nazwiska dwudziestu pięciu, z którymi spotykał się w czasie kilkuletniego pobytu w Zakładzie. Zacznijmy od charakterystyki Jana Machoty, wychowawcy najmłodszej grupy internatowej, któremu Ruszczyc został przydzielony z początku jako zastępca i pomocnik. Mówiono, że był to dawny czeski oficer dbający bardzo o elegancki wygląd, czego symbolem były białe rękawiczki. Chłopcy go lubili za jego wesołość, natomiast zarzucali nierówność w postępowaniu. Imponowała im jego siła i sprawność fizyczna. Gdy kiedyś na śmigus Ruszczyc z chłopcami przypuścił szturm do jego pokoju i drzwi nie wytrzymały, Machota ratował się ucieczką wyskakując z okna pierwszego piętra na ziemię. Grupę najstarszych prowadził Stanisław Piotrowicz, student historii na Uniwersytecie Warszawskim. Średnimi zajmował się Zygmunt Serafinowicz, brat Lechonia, o zamiłowaniach wybitnie intelektualnych. Pełnił w internacie obowiązki gospodarza, a w szkole uczył matematyki. W dalszych rozdziałach będzie o nim często mowa. Spośród innych wychowawców należy wymienić energicznego Stanisława Izdebskiego, który ostro trzymał chłopców w wojskowej dyscyplinie, dalej żywego, nieco podobnego charakterem do Ruszczyca, Jankowskiego, który dobrze się z nim rozumiał. Waśniewski, rodem ze wschodnich kresów, był inżynierem, przybyłym z Teheranu. Chłopcom imponował znajomością języków: perskiego, francuskiego i rosyjskiego. Uważali, że jest to "wspaniały człowiek". Bogatą przeszłość miał za sobą czterdziestoletni Nikodem Karakasz, który za młodu przeżył na Ukrainie krwawe czasy rewolucji. Po odejściu z Lasek został prawosławnym księdzem. Inny typ przedstawiał Seweryn Janiak, żydowskiego pochodzenia, wielki humanista. Pozostawił po sobie wspomnienie kogoś umiejącego doskonale rozmawiać z chłopcami. Uznaniem młodzieży cieszył się również gwałtowny, lecz szlachetny Henryk Rączkowski. Nie wahał się czynnie interweniować w stosunku do młodego człowieka ze wsi w chwili, gdy ten obraził niewidomego chłopca. Na wychowankach wielkie wrażenie sprawiała tężyzna i siła fizyczna Okólicza, który pod tym względem przewyższał nawet Machotę. Nic dziwnego, był to przecież dawny zapaśnik, który na olimpiadzie w Paryżu zdobył czwarte czy piąte miejsce. Wymienić trzeba wreszcie Romana Ostrowskiego, rozstrzelanego w 1939 r. przez Niemców we wsi Laski wraz z kolegą za nieoddanie dubeltówki. W pamięci uczniów szczególnie żywo zapisał się Leszek Borakowski, który odznaczał się kulturą umysłową i charakterem. W pracę wychowawczą wplatał umiejętnie nurt intelektualny, na przykład podczas spacerów z chłopcami grał z nimi w szachy z pamięci. Borakowski umiał organizować pasjonujące gry na powietrzu, polegające na zdobywaniu jakiegoś obiektu, którego bronili inni. Zginął jako dowódca oddziału dywersyjnego AK, mającego w czasie okupacji ukrytą siedzibę na terenie Zakładu. W miarę jak Ruszczyc nabierał wprawy w pracy i wykazywał coraz więcej inicjatywy, Stach Piotrowicz zaczął mu dodawać pomocników. Do Zakładu napływali wciąż nowi wychowankowie, najczęściej mali, toteż pierwsza grupa stale się rozrastała. Wkrótce Ruszczyc przestał osobiście zajmować się chłopcami, koordynował jedynie pracę młodszych wychowawców. Dużo też jeździł do Warszawy, załatwiając różne sprawy związane z internatem. Jego instynkt wodzostwa i poczucie odpowiedzialności tak rzucały się w oczy, że już w 1933 r. wszyscy w Zakładzie, począwszy od sprzątających w Domu św. Teresy aż do nauczycielek z Domu Dziewcząt, uważali go za kierownika internatu. Pomocnicy przydzieleni mu przez S. Piotrowicza różnili się znacznie od penitentów o. Korniłowicza. Wywodzili się z założonej przez ks. Edwarda Szwejnica katolickiej organizacji studenckiej Juventus Christiana, do której należał Piotrowicz. Byli to ludzie duchowo dojrzali, gotowi przeznaczyć po ukończeniu studiów rok lub dwa na pracę społeczną. Należeli do nich bracia Franciszek i Henryk Górczyńscy oraz Karol Poprzęcki. Mieli większy wpływ na młodzież, a przygotowane przez nich inscenizacje stały zawsze na wysokim poziomie. Dalsze losy tych ludzi wykazały, że również w innych, nieraz trudnych warunkach, potrafili zachować chrześcijańską postawę. Z początku lat trzydziestych wywodzi się przyjaźń Henryka Ruszczyca z Zygmuntem Serafinowiczem. A przecież różnili się bardzo usposobieniem. Serafinowicz to typowy intelektualista, o zamiłowaniach humanistycznych i wyrafinowanym zmyśle humoru, znacznie bardziej zrównoważony od Ruszczyca. Charaktery ich dobrze się uzupełniały. Nie kryli się ze swoją przyjaźnią przed otoczeniem, "barowali" nawet w obecności chłopców, robili sobie przy nich bardzo śmiałe docinki. Kiedyś widać miara się przebrała i doszło do sceny, którą relacjonuje s. Klara Jaroszyńska. Jako młodziutka postulantka była u Matki na rozmowie, gdy weszli do pokoju dwaj później nierozłączni przyjaciele - Z. Serafinowicz i H. Ruszczyc. Kłócili się ze sobą "jak pies z kotem". Siostra zażenowana odsunęła się na bok i chciała wyjść, lecz Matka zatrzymała ją jednym słowem: "zostań". Następnie poważnym tonem zwróciła się do młodych ludzi, mówiąc: "Uklęknijcie, podajcie sobie ręce i pogódźcie się". Gdy to uczynili, dodała: "Wiecie, co macie robić, wracajcie do swojej pracy". Wyszli uspokojeni "jak baranki"* (Rozmowa MŻ z s. Klarą Jaroszyńską. Masz. 1985. AMŻ-4.) - kończy siostra. Ruszczyc w latach 30-tych był człowiekiem bardzo zdecydowanym, niekiedy trudnym i nieustępliwym. Wychowankowie z tego czasu, m.in. A. Balwierz, zgodnie twierdzą: "Pan Ruszczyc też był raptus", "Pan Ruszczyc wychowawców trzymał ostro". "Posiadał silny głos, świadczący o sile charakteru, utrzymywał wszystkich w ryzach, rozkazywał"* (Antoni Balwierz: Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Wilhelm Czondala, odpowiedzialny za czystość i porządek w Domu Chłopców bywał proszony na zebrania wychowawców. Pamięta, że nie raz "pan Ruszczyc" świadom swego charakteru zaczynał od słów: "Panowie, na ostatnim zebraniu uniosłem się, przepraszam, może jeszcze raz przedyskutujemy omawianą wówczas sprawę"* (Rozmowa MŻ z Wilhelmem Czondalą. Masz. 1985. AMŻ-4.). Jan Adasiewicz wspomina: "W internacie panowała wielka dyscyplina, było rzeczą nie do pomyślenia, aby ktoś polecenia nie wykonał. Jeśli ktoś z wychowawców dłużej pozostawał w Laskach, był to znak, że umiał współżyć z panem Ruszczycem"* (Rozmowa MŻ z Janem Adasiewiczem. Masz. 1985. AMŻ-4.). Spróbujmy naszkicować sylwetkę naszego bohatera z czasów jego pracy z najmłodszymi, posługując się wypowiedziami dawnych wychowanków. Henryk Kowara tak opisuje swoje pierwsze z nim spotkanie, kiedy był jeszcze w wieku przedszkolnym. Raz na spacerze "jakiś wysoki, szczupły pan o czerstwej, ładnej cerze podszedł do grupy maluchów, a oni zaraz go obstąpili, obwiesili się na nim i zaczęły się baraszkowania. Przewrócili na ziemię i całkiem go zakryli sobą. Pan Ruszczyc poszedł dalej, ale widać było od razu, jak bardzo chłopcy go lubią. Jednemu dał prztyczka w nos. Drugiego uderzył w ucho, z każdym pożartował. Mnie zapytał, jak się nazywam. Od razu zauważył, że jest to nowy wychowanek, zainteresował się mną i kazał sobie opowiedzieć, gdzie byłem przedtem i czy mi się w Laskach podoba"* (H. Kowara, op. cit.). Pana Henryka nazywano powszechnie "premierem", a wychowawców "ministrami". Nosił przy pasku pęk kluczy, gdy zbliżał się, słychać było ich brzęk z daleka. Mówiono: "Idzie pan premier, uważajcie!". Siostry, mając trudności w pracy wychowawczej, skutecznie posługiwały się ostrzeżeniem: "Pójdziesz na rozmowę do pana Ruszczyca". Chłopcy drżeli, kiedy gniewał się, za to wiedzieli, że każda rozmowa kończy się uściskiem i daniem cukierka. "Pan Ruszczyc nie był nigdy zawzięty. Po każdej rozmowie, nawet groźnej, nigdy nie wracał do minionej sprawy. Miał cały arsenał wyrażeń, którymi zwracał się do chłopców: - Ty fujaro - ty cymbale - ty urwisie - ty smarkaczu, szczeniaku. Wiadomo było, że tych słów nie wypowiadał w złości - tyle w nich było dobra i życzliwości. Miał też rozmaite ulubione chwyty. Na przykład podchodził do małego chłopca i porywał go nagle na ramiona, nic nie mówiąc. W pierwszej chwili chłopak był przerażony. Czasem przechodząc pokręcił za ucho, najczęściej obezwładniał, przyciskając zgięty kciuk - i pytał - czy boli? Słysząc zaprzeczenie, naciskał mocniej i gdy chłopak zaczynał wrzeszczeć - Ruszczyc śmiał się i mówił: A dobrze, że boli. Dawał po tym dwa cukierki ze słowami: "A teraz idź sobie"* (Ibidem). Bywały wypadki, gdy jego wybuchowy temperament brał górę i wtedy zdarzały się gwałtowne sceny. Jeden ze znanych nam już wychowanków, Henryk Kowara, nie zapomniał nigdy zajścia w jadalni. W czasie dużej przerwy wychowawcy rozdawali chłopcom bułki i pomidory, do tego kawę lub herbatę. Raz mały Henio długo czekał na swoją porcję - na próżno. Zdenerwowany trzasnął blaszanym talerzem w stół, aż rozległo się dookoła. I wtedy nagle poczuł się uniesiony w górę przez kogoś i usłyszał wzburzony głos: "Co ty smarkaczu tu wyprawiasz, czy myślisz łobuzie, że jesteś sam?". I ów nieznany osobnik pochwycił go za kołnierz, ponownie uniósł i raz jeszcze postawił na ławce, potem na ziemi. Przestawiał go w ten sposób wielokrotnie, dopóki na twarzy chłopca nie dojrzał wyrazu skruchy. Wtedy Ruszczyc, gdyż oczywiście on był tym porywaczem, złagodniał i zaczął ściszoną, intymną rozmowę: "Po coś to zrobił, czy nie rozumiesz, że to jest źle? Żyjesz przecież wśród ludzi i musisz się z nimi liczyć"* (Ibidem). W Laskach w tym czasie wiele wymagano od wychowanków, można zaryzykować twierdzenie, że w niektórych dziedzinach stosowano nieco staroświeckie formy. Nie wolno było oddalać się od domu bez uzgodnienia. Kontakty z dziewczynami były bardzo źle widziane, swobodniejsze formy zachowania, jak na przykład wieszanie się na szyi kolegi, spotykało się z uwagą i karą. Po zbiórce wieczornej oraz rano przed zbiórką na śniadanie obowiązywało milczenie. Uważano, że miało to wyrobić w młodych panowanie nad językiem. Ruszczyc przyjmował bez zastrzeżeń te metody. Czasami być może nawet ich nadużywał. Zdarzały się przypadki, że chcąc nauczyć swą grupę wstrzemięźliwości w gadulstwie zadawał karę milczenia przez kilka godzin. Gdy chłopcy próbowali nie stosować się do tego, wtedy... "armatnie wystrzały, burze i wulkany zdawały się być drobnostką przy tym, co następowało w reakcji wspaniałego naszego wychowawcy" - wspomina Edwin Kowalik* (Edwin Kowalik: "Metamorfozy". Magazyn Muzyczny, Warszawa 1974.). W okresie przedwojennym Ruszczyc potrafił krnąbrnemu chłopcu przetrzepać skórę. Młodzież zazwyczaj przyjmowała to ze zrozumieniem jako że kara stosowana była rzadko i tylko wtedy, gdy ktoś sobie na nią dobrze zasłużył. W internacie obowiązywały wówczas codzienne poobiednie spacery trwające od nużącą formą spędzania czasu. Ruszczyc wyczuwał to i wnosił w nie swoją pomysłowość i temperament. Prowadził chłopców w chaszcze, wrzosy, wykroty, pieńki i urwiska. Spacery te były daleko trudniejsze, ale i przyjemniejsze od zwyczajnych, po drogach. Chodziło w nich zawsze o wyrabianie inicjatywy i samodzielności. Bawił się nie jak wychowawca, ale jak kolega. Grał w piłkę, w berka, w rybaka, w chowanego, przy czym sam wchodził na drzewa i biegał do mety. Był bardzo wesoły. W lesie urządzał podchody, napady na inne grupy. Z każdym wychowankiem starał się nawiązać kontakt. Do jednego z małych Ukraińców mawiał po rusku: "Szczo ne zmerła Ukraina", do małego Ślązaka zagadywał po niemiecku. Ponieważ literę "r" wymawiał jak "h", więc chłopcy umyślnie dawali mu do powtórzenia długie zdanie, w którym było pełno "r" i śmiali się z jego wymowy. A on się o to nie obrażał. To zbliżało dzieci do niego, nie nazywano go nigdy panem kierownikiem. Ich "pan Ruszczyc" pamiętał o imieninach wszystkich wychowanków i zawsze miał na tę okazję przygotowane cukierki, czasem pączki lub pomarańcze ukwestowane w Warszawie. Słodycze te starannie ukrywał za szafą w spiżarni, by siostry nie mogły ich znaleźć i same nie porozdawały chłopcom przed czasem. Lubił chłopcom sprawiać przyjemność. Zawsze wchodząc do jadalni niósł jakiegoś malca na barana. Potrafił też załatwić dla swego domu przydziały lepszej żywności. Pan Henio doskonale wczuwał się w psychikę młodych i dobierał rozrywki odpowiednie do wieku i zainteresowań. Organizował więc wycieczki bliższe i dalsze, urozmaicone pieczeniem ziemniaków w polu. Urządzano wyprawy nad Wisłę, w okolice pobliskich Łomianek, gdzie chłopcy cieszyli się pobytem nad wodą. Jego też pomysłem były liczące nieraz parę kilometrów biegi na przełaj. Dla większości wychowanków pochodzących ze wsi dużą atrakcję stanowił wyjazd do teatru lub zwiedzanie domów towarowych: Braci Jabłkowskich lub firmy Herse. Czasem wędrowano aż do Pęcic, rodzinnego domu Antoniego Marylskiego odległego o kilkanaście kilometrów, gdzie chłopcy zawsze byli gościnnie przyjmowani. W Zakładzie pan Henryk uczył osobiście chłopców jazdy konnej, prowadząc konia za uzdę. Pasją jego było urządzanie wszelkiego rodzaju imprez, w których ujawniało się bogactwo jego pomysłów. Za cel stawiał zawsze rozwijanie pomysłowości i uzdolnień artystycznych wychowanków. Nieraz sam układał teksty zabawnych skeczów lub tłumaczył komedyjki z francuskiego. Zachowało się wiele tekstów z tej dziedziny pisanych jego ręką. Gdy kiedyś ogłosił w internacie konkurs na najlepszy tekst i wystawienie małej sztuki, ucieszył się wyraźnie, mogąc przyznać nagrodę najmłodszym chłopcom. Praktyka wykazała, że najlepsze osiągnięcia wychowawcze mają występy organizowane w jednej grupie internatowej. Dają one okazję do włączenia wszystkich dzieci, niekoniecznie samych zdolnych i przyczyniają się znakomicie do ich rozwoju. Pełna prostoty, ale i humoru, była zaimprowizowana uroczystość pięciolecia pompy ręcznej, doprowadzającej wodę do górnych pięter domu. Między innymi był konkurs na ułożenie najlepszej o niej zagadki. Całość bawiła kontrastem między prozaicznością tematu i jego szumnym potraktowaniem, a od młodych wymagała wiele inwencji. Na wyższym poziomie stała impreza pod tytułem "Radio Laski". W tych czasach radio było czymś nowym, kosztownym, w Zakładzie mało rozpowszechnionym. Już wcześniej zapowiedziano chłopcom, wspomina A. Balwierz, żeby zgłaszali swoje pomysły i po dwóch tygodniach wszystko było gotowe. Na scenie nie było nic prócz okienka, w którym stał głośnik zwrócony ku publiczności. Słuchowisko zaczęło się od dziennika radiowego z najnowszymi wiadomościami z Lasek. Była skrzynka pocztowa, rozmowa naiwnej pani z niewidomymi jadącymi w pociągu. Na zakończenie "Wesoła Laskowska Fala", na wzór "Lwowskiej", w której Szczepko i Tońko dzielili się wrażeniami z wycieczki do Lasek na gorzką kawę i herbatę. Niezależnie od mniejszych imprez organizowanych w Domu Chłopców pan Henio zaczął brać udział w reżyserowaniu poważniejszych sztuk, granych przez młodzież obu internatów - dziewcząt i chłopców. Prawdopodobnie żyłkę teatralną wyniósł jeszcze z gimnazjum w Kijowie* (A. Balwierz, op. cit.). Wspólnie z wychowawczynią z Domu Dziewcząt wystawił "Noc Listopadową" Wyspiańskiego. Pomagał później w przygotowaniu przez s. Michaelę Galicką sztuki Heleny Boguszewskiej "Drewniany Żołnierzyk". Gdy s. Michaela wystawiła sztukę Ewy Szelburg-Zarembiny "Za siedmioma górami", Ruszczyc znów był czynny przy reżyserce. Doprowadził też do wznowienia tej sztuki na deskach Teatru Letniego w Warszawie. Działo się to, jak pamięta Cyryl Żądło, w czasie ostatniej przed wojną zbiórki na Laski w 1938 r. Zwrócono się wtedy o pomoc do zawodowych reżyserów z teatru "Reduta": Jadwigi Dąbrowskiej i Ryszarda Poredy* (Cyryl Żądło: Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Wystąpienie niewidomych w prawdziwym teatrze wzbudziło sensację w prasie warszawskiej. Sztukę grano cztery razy przy wszystkich miejscach zajętych. Przy organizacji tych występów pan Ruszczyc miał ręce pełne roboty. Ruch, humor, nieustanna zmiana - to był żywioł, bez którego nie mógł egzystować, tym pociągał młodych. Zorganizował po raz pierwszy w Laskach, wbrew oporowi środowiska, zabawy taneczne dla wychowanków obu internatów. Kontrastowało to z dość zamkniętym trybem życia w Domu Dziewcząt. Na zabawach tych dał się poznać jako dobry tancerz i wytrawny, pełen werwy wodzirej. We wszystkich grach towarzyskich był pomysłowym animatorem, zarażał wesołością, a wykup fantów prowadził z niezrównanym humorem. Lubił, gdy chłopcy śpiewali piosenki ułańskie, które przypominały mu kampanię 1920 r. Sam śpiewać nie chciał, tłumacząc, że nie ma ani słuchu, ani głosu. Chłopcy, zasmakowawszy w dobrze przygotowanych przedstawieniach, zrewanżowali się raz dowcipnie swemu wychowawcy w dniu jego imienin. Ubrali osła w krawat (w Laskach było wtedy kilka osłów pracujących w podwórzu i ogrodzie) i gdy pan Henryk z rana wychodził z kaplicy, podprowadzili osła i posadzili na nim "Premiera" dla uczczenia jego kawaleryjskiej przeszłości. Temperament przywódczy i śmiałość w podejmowaniu trudnych zadań sprawiły, że pole jego działalności stale się poszerzało. Równocześnie zdobył sobie taki autorytet, że powszechnie - jak już wspomniałem - uznawano go za kierownika internatu, mimo iż został nim dopiero w 1936 r., gdy St. Piotrowicz wyjechał do Chorzowa. Henryk Ruszczyc w środowisku laskowskim Spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie - jaką przemianę wewnętrzną przeszedł Ruszczyc w ciągu pierwszych lat pracy w Laskach, co wniosło w jego osobowość to szczególne otoczenie, z którym się zetknął. Grono osób o wysokiej kulturze i wykształceniu, stanowiących wówczas duchowe jądro Lasek, próbowało w różny sposób włączyć go w nurt swojego życia. Spójrzmy, kim byli ci ludzie: Antoni Marylski, kierownik Zakładu, prawa ręka Matki Czackiej, amator i znawca filozofii, sztuki i literatury. Witold Świątkowski, inż. rolnik, który po latach poszukiwań sensu życia, odnalazł go w Laskach. Był odpowiedzialny za gospodarstwo i sprawy ekonomiczne. Zygmunt Serafinowicz, brat Lechonia, zżyty z warszawską Cyganerią, wykwintny znawca poezji i literatury pięknej. Leon Krauze, niestrudzony w dokształcaniu się, osiągnął w końcu trzy dyplomy uniwersyteckie. Pełnił funkcję wicedyrektora szkoły. Leon Czosnowski, urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych, zrezygnował z kariery dyplomaty, obejmując w Zakładzie prowadzenie biura księgowości. Stanisław Piotrowicz, rozmiłowany w historii, której studium ukończył w Warszawie. Wszyscy mieli za sobą niepełne lub ukończone wyższe studia, znali obce języki, mówili piękną polszczyzną. Zainteresowania ich szły w kierunku literatury pięknej, sztuki, filozofii, teologii. Uczestniczyli w spotkaniach z ks. Korniłowiczem, który czytał z nimi w łacińskim oryginale pisma św. Tomasza z Akwinu i komentował je. Wspólnie odmawiali brewiarz. Do grupy tej należało też sporo sióstr: s. Teresa Landy, dyrektorka szkoły, absolwentka filozofii na Sorbonie, autorka artykułów o treści filozoficznej lub religijnej, redaktorka pism Matki i jej najbliższa współpracownica. S. Maria Gołębiowska, oczytana w literaturze, utrzymująca bliskie kontakty ze światem literackim stolicy. S. Maria Stefania Wyrzykowska, odznaczająca się rozumem i wiedzą filozoficzną. S. Katarzyna Steinberg, doktor medycyny, uzdolniona w kierunkach: literackim i artystycznym. S. Monika Bohdanowicz, lekarz bakteriolog, autorka szeregu prac naukowych, zamiłowana melomanka, żeby wymienić tylko kilka, najbardziej wybijających się osób. Jak dalece nie interesowała Ruszczyca aktywność intelektualna, pokazuje jego nieobecność - mimo dobrej znajomości francuskiego - na wykładzie światowej sławy filozofa Jacques'a Maritaina w Laskach. Podobnie nie widziano go na konferencji ks. Charles'a Journeta, wybitnego teologa, przyjaciela Lasek. Być może, biorąc pod uwagę wymienione fakty, ocena Ruszczyca byłaby bardzo jednostronna. "Przed wojną nie umieliśmy docenić bogactwa zdolności u Henia, które tak wspaniale ujawniły się po wojnie, uważaliśmy go za "enfant terrible" mówił ks. Piotrowicz* (Ks. S. Piotrowicz, op. cit.). Nawet pod względem zewnętrznego wyglądu nie dociągał do zespołu laskowskich braci tercjarzy. Wprawdzie wszyscy panowie chodzili ubogo i czasem dziwacznie ubrani, niewiele sobie robiąc z tego, co ludzie o nich pomyślą. U Ruszczyca widoczne było niedbalstwo i trzeba otwarcie powiedzieć brak schludności w ubraniu i uczesaniu. Antoni Marylski zawsze traktujący go dosyć z góry, w dobitnych słowach publicznie zwracał mu na to uwagę. Odnosił się do niego raczej jak do dużego chłopca niż do dorosłego mężczyzny. Ruszczyc uwagi przyjmował w milczeniu jako dobrze zasłużone, natomiast się nie zmieniał. Kultura intelektualna zamkniętego środowiska laskowskiego stanowiła wielką wartość sama w sobie, gdyż zapewniała dobre współżycie całego zespołu. Panująca w Zakładzie atmosfera ściągała doń intelektualną i artystyczną elitę stolicy. Również Ruszczyc od pierwszej chwili poczuł się urzeczony spotkanym tu połączeniem ubóstwa z dystynkcją, uciążliwej pracy z pogodą ducha. Uderzało go, że mieszkańcy Lasek, tak przecież różni, mimo rażącego braku komfortu, wyglądali na szczęśliwych. Pan Henio nie podzielał w pełni gustów tutejszego środowiska, zdawał sobie chyba sprawę ze swej inności w stosunku do "ludzi Lasek". Miał umysł nastawiony na nieco inną "długość fali", nie pociągały go ani żywe dyskusje na temat artykułów w wydawanym przez Laski "Verbum", ani dysputy filozoficzne, lecz przede wszystkim konkret. Poznawszy z bliska sytuację niewidomych i ich dramatyczny brak perspektyw życiowych, nie mógł na to spokojnie patrzeć. Czuł, że trzeba wziąć na siebie obowiązek zaradzenia złu przez szukanie nowych kierunków zatrudnienia, a co za tym idzie, nowych metod szkolenia. Przyjął to jako swoje życiowe zadanie, musiał jednak zacząć od zdobycia odpowiedniej wiedzy o przedmiocie. Pan Henio nie zadowolił się studiowaniem klasycznej pracy o wychowaniu bp. Dupanloup* (Bp. Felix Dupanloup: Education T. I-Iii, Paryż 1928.), którą dawano w Zakładzie wszystkim początkującym pedagogom. Sięgnął do fachowej literatury poświęconej nowoczesnym metodom nauczania, a zwłaszcza prowadzenia zajęć praktycznych. Dzięki zachowanym notatkom wiemy, że studiował szczególnie "Szkołę twórczą" H. Rowida, "Zasady nauczania" B. Nawroczyńskiego i wynotowywał cenniejsze myśli z artykułów Wł. Przanowskiego w kwartalniku "Prace ręczne w szkole"* (Lektury pedagogiczne obejmowały m.in. następujące pozycje: B. Nawroczyński: Zasady nauczania, Warszawa 1930; Wł. Przanowski: Kształcenie estetyczne młodzieży - kwart. Praca ręczna w szkole, Warszawa 1926; H. Rowid: Szkoła twórcza, Kraków). Przemyślenia tego czasu wywarły silny wpływ na jego osobowość, na nich w 20 lat później budował wskazania dla nauczycieli zajęć praktycznych. Dzięki ciągłemu dokształcaniu się i konsekwentnej, żmudnej pracy pan Henryk stał się pod koniec życia niepodważalnym autorytetem w zakresie szkolenia zawodowego niewidomych. Inny był od reszty laskowskiego zespołu nie tylko pod względem intelektualnym, lecz również emocjonalnym. Rzutowało to na jego styl pracy oraz na stosunek do niektórych osób z kierownictwa. Ks. Korniłowicz i A. Marylski zwykle razem spędzali miesiąc wakacji w Jaworzu koło Wisły. Zabierali ze sobą H. Ruszczyca. Okazało się tam, że nie gustował w rozmowach na tematy oderwane, filozoficzne, to go po prostu nudziło. Niespodzianie znikał, wyjeżdżał gdzieś w Polskę, równie nieoczekiwanie wracał, lecz z zaplanowanego wspólnego kontaktu nic nie wychodziło. W efekcie dawali mu różne zabawne przezwiska i dowcipkowali na jego temat. Pod względem religijnym dojrzewał powoli, na co zdają się wskazywać pozostawione przez niego notatki. Nie widziano go też nigdy służącego do Mszy św. Jak bardzo odbiegał od przyjętych w Zakładzie zwyczajów ukazuje wspomnienie z 1935 r. świeżo przyjętej pracownicy. Zobaczyła go po raz pierwszy w pokoju Matki i odniosła wrażenie, że jest to pracownik fizyczny, prawdopodobnie goniec, roznoszący polecenia. Miał na sobie niebieski, wypłowiały, lniany kitel, połatany na łokciach i kolanach, trepki na nogach, włosy w nieładzie. Dopiero, gdy zaczął mówić, zorientowała się w swej pomyłce* (Opowiadanie na apelu szkolnym. Masz 1973. AHR-8.). Skąd płynęło to lekceważenie uznanych form przebywania z ludźmi? Leżało prawdopodobnie w samej jego naturze. Miał w sobie charakterystyczną dla artystów cechę, że liczy się tylko to, co człowiek tworzy, jego działalność, reszta jest bez znaczenia, beznadziejnie nudna i nie godna uwagi. Jeśli ta ocena jest trafna, mielibyśmy wytłumaczenie jego zażyłości z Serafinowiczem, który, obracając się przez całe lata wśród cyganerii warszawskiej, dobrze rozumiał ten sposób bycia. Nie przywiązywał zbytniej wagi do rzeczy zewnętrznych, natomiast dostrzegał to, co jest we wnętrzu drugiej osoby, w jej sercu. U Ruszczyca nastąpiła wszakże zmiana stylu w jego zachowaniu, lecz dopiero po kilkunastu latach, gdy musiał reprezentować Laski na zewnątrz. Barwnie przedstawił jego sylwetkę z połowy lat trzydziestych Józef Szlendak, młody sprzątający w Domu Chłopców. "Chodził zawsze w rozdeptanych butach obcas był zdarty do połowy, nie chciał nosić innych. Ile razy ofiarowywano mu nowe obuwie - tego samego dnia odstępował je któremuś z chłopców. Podobnie było z ubraniami, na spodniach miał zawsze łaty. Bardzo dużo palił, pokój jego był tak zadymiony, że mało co było widać. Odpalał jeden papieros od drugiego, popielniczka była stale pełna niedopałków. Lubił też czarną kawę i dużo jej pił"* (Rozmowa MŻ z Józefem Szlendakiem. Masz. 1985. AMŻ-4.). W związku z paleniem papierosów warto zacytować zabawną anegdotę, opowiedzianą autorowi przez Waleriana Piotrowicza. Mówi ona dużo o stosunkach panujących w Laskach. Na papierosy nie wystarczało mu pieniędzy. Bracia laskowscy nie pobierali pensji, a otrzymywali tylko rodzaj kieszonkowego, więc gdy pan Henio nie miał już co palić, musiał prosić o pomoc Antoniego Marylskiego. To nie było przyjemne. W tej delikatnej misji wysyłał więc młodziutkiego Walka Piotrowicza, który spędzał wszystkie niedziele przy starszym bracie w Laskach. A. Marylski nie żenował się przed chłopcem: "Do kociego ogona nie dorósł, a palić mu się zachciewa"* (Rozmowa MŻ z Walerianem Piotrowiczem. Masz. 1985. AMŻ-4.) mówił o Ruszczycu, lecz w końcu wydobywał z szuflady pieniądze. Bystry obserwator Szlendak dostrzegł w codziennym zachowaniu ważne cechy temperamentu pana Henryka. "Nigdy nie szedł spokojnie po schodach, tylko biegł, uchwyciwszy się za poręcz i przeskakując po pięć schodów na raz"* (J. Szlendak, op. cit.). Wprowadza nas to w inny nurt usposobienia Ruszczyca, w jego na poły kmicicowy charakter. Gwałtowność łączyła się u niego z uczuciowością. Gdy się czymś przejął, na przykład złym zachowaniem jakiegoś chłopca, "nie dawał wmusić w siebie nawet kubka mleka". Zdarzało się, że miał łzy w oczach i głos mu się załamywał, gdy na zebraniu wychowawców ostrzej zaatakowano któregoś z wychowanków. Zawsze wtedy bronił chłopca. Walerian Piotrowicz jako kilkunastoletni wyrostek celowo obraził raz Ruszczyca. Miała to być forma demonstrowania źle zrozumianej odwagi cywilnej. Brat Stanisław wytłumaczył mu, że musi za to jednak przeprosić. Gdy Walek to uczynił, "pan Henio", starszy przecież o kilkanaście lat, nie tylko go uściskał, lecz zaproponował wypicie bruderszaftu* (W. Piotrowicz, op. cit.). Nie byłby pan Henio potomkiem zawadiackich przodków z Xvii w., gdyby nie czuł się najlepiej w ogniu walki. Potrzebował silnych podniet, w ich braku jego wyobraźnia zamieniała Zakład niewidomych w pole bitwy. Czasem, idąc ze swą grupą na spacer, dostrzegał z daleka kogoś idącego, wtedy od razu padał rozkaz: "Chłopcy, brać go!". I hurma chłopaków rzucała się na nieszczęśnika. Powalano go na ziemię, szarpano za ubranie, tarmoszono tak długo, póki nie powiedział, że się poddaje. Nawet "pan Marylski" i Leon Krauze, zastępca kierowniczki szkoły, nie czuli się bezpieczni i ujrzawszy Ruszczyca z jego grupą, woleli schodzić im z drogi. Pan Henryk sam przepadał za bezpośrednią walką z równym, albo i silniejszym przeciwnikiem. W internacie na korytarzu pierwszego piętra co dzień można było obserwować dziwne widoki. Kotłowało się tam na podłodze czterech lub pięciu chłopców krzycząc: "Mamy pana Ruszczyca! Mamy pana Ruszczyca!". I nagle z tej kłębiącej się masy wychylał się pan Henryk, zaczerwieniony i rozczochrany. Nieraz w końcu brał górę nad chłopcami i przyciskał ich do ziemi. Z upodobaniem organizował większe bitwy, w których brały udział wszystkie grupy internatowe. Terenem ich były wydmy w Izabelinie, wzgórza leśne na Łużach, lecz przede wszystkim sławna Góra Ojca położona na zapleczu Domu św. Teresy. Tam najczęściej rozgrywały się walki, prowadzone według z góry obmyślonego planu. Dzielono się na dwie grupy, po czym obrońcy obsadzali wzgórze, atakujący zaś mieli za zadanie zbliżyć się jak najbardziej niezauważeni. Wygrywała strona, która pierwsza rozpoczęła ostrzał - czyli klaskanie w dłonie. Miało to imitować głos karabinów maszynowych. Pole bitwy przenosiło się często do internatu. Tutaj uczniowie pod wodzą pana Henryka mieli okazję do urządzania zasadzek na pracowników administracyjnych domu. Również tę spotkania kończyło poddanie się napadniętych* (Rozmowa MŻ z A. Szyszką. Masz. 1985. AMŻ-4.). "Ruszczyc szalał ze swoimi chłopcami"* (O. J. Zawadzki, op. cit.) - opowiadał w wiele lat później o. Zawadzki. Pan Henio nie bał się zbytniego spoufalenia zarówno ze strony wychowanków, jak i podwładnych, nigdy nie stracił autorytetu ani wobec jednych, ani drugich. Chłopcy czuli, że ich dobro liczy się u niego bardziej niż własna przyjemność, imponowało im, że ich wychowawca nie łączy osobistej satysfakcji ze zwycięstwami w zabawach. Zauważali, że większą radość odczuwa z ich sukcesu. W takiej atmosferze łatwiej wychodziły na jaw dawne, nie zawsze najlepsze cechy jego charakteru. Śmiało pozwalał sobie na pewną rubaszność. Bywało, że przechodząc korytarzem obok wychowanka, albo młodego pracownika, uderzał go lekko w policzek, tak jednak, że to trochę bolało i dorzucał: "A masz!". Usiłując uczyć jednego z młodych sprzątających francuskiego, kończył każde poprawnie wymówione zdanie uderzeniem w ucho, dodając: "Dostałeś, to będziesz lepiej pamiętał". "Bałem się żartów pana Ruszczyca"* (A. Balwierz, op. cit.), wspomina po latach Antoni Balwierz. Nie wszystkim to smakowało. Nie zawsze też intencje, jakimi się kierował, były dla nich jasne, ujmował jednak wszystkich tym, że niczego nie udawał. W internacie wiedziano, że kilku chłopców przewyższa go siłą. Niepowodzeń nie ukrywał, lecz zbywał je żartem. Tak np. kiedyś wybrał się ze swoją grupą na spacer i w lesie stracił orientację. Gdyby nie obecność widzącego chłopca, byłby ze swoją grupą długo błądził po Puszczy Kampinoskiej, lecz i to skwitował dowcipem* (S. Kaliński, op. cit.). Bogata jego natura nie znosiła przeciętności, tym bardziej rutyny. Wszystko, co robił, musiało dziać się nieco inaczej niż u drugich. Pozostawiony sam sobie żył w stałym napięciu. Rano wstawał przed wszystkimi, mył się w zimnej wodzie i często tak się śpieszył do Warszawy, że nie zdążał zjeść śniadania. Wracał straszliwie zmęczony i od razu szedł do siebie. Kiedy siostry przynosiły mu kolację, często tak był wyczerpany, że nie mógł jej zjeść. Kładł się spać bardzo późno. Długo w noc widać było jeszcze światło w jego pokoju. Szczególnie uderzającą cechą była jego ustawiczna chęć zmiany. Nie wytrzymywał jednostajności, w internacie wciąż musiał coś przestawiać lub przegradzać. Szukanie nowych form pracy W miarę jak wychowankowie dorastali, Ruszczyc instynktownie zaczął sięgać po poważniejsze formy wychowania. Głębszy jego nurt zostawiał w psychice młodych trwałe ślady. Chłopcy wyczuwali, że temu żywemu i wybuchowemu człowiekowi naprawdę na nich zależy i że potrafi znaleźć czas dla każdego. To rodziło zaufanie. W archiwalnych materiałach nie raz trafia się słowo "gabinet" lub "kancelaria pana Ruszczyca". Jest to szumne określenie małego pokoiku na drugim piętrze Domu św. Teresy, w którym mieszkał. Pokój ten przylegał do dużej sypialni chłopców, później zwanej "podchorążówką". Przychodziło tam czasem aż do dziesięciu chłopaków, wspominają H. Karolak i W. Kozłowski. Gabinet pozostawiali w strasznym stanie. Ruszczyc opowiadał im wesołe historie i rozdawał zabawki, które sprawiały wiele radości* (Władysław Kozłowski i Henryk Karolak: Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Oprócz spotkań grupowych często bywały indywidualne i o nich teraz opowiem. Ruszczyc chętnie zapraszał do siebie. "Pokój jego, jak wspomina Zygmunt Mrozek, był umeblowany bardzo skromnie. Natykałem się tam na jakieś przyrządy, których znaczenie zawsze chętnie mi objaśniał. Były to skonstruowane przez niego urządzenia, mające pomagać niewidomym w pracy albo projekty przedmiotów, które niewidomi mogliby produkować"* (Zygmunt Mrozek: Ankieta. Masz. 1973. AHR-8.). Pan Henryk korzystał z drobnych okoliczności, aby rozwijać zainteresowania i wzbogacać zakres wiadomości u młodych. Zabierał kolejno chłopców do swego gabinetu i wypytywał, skąd pochodzą. Potem, wyciągnąwszy Encyklopedię Trzaski i Everta wyszukiwał w niej to, co odnosiło się do ich rodzinnych stron. Gdy jeden podał jako miejsce pochodzenia Skierniewice, Ruszczyc przeczytał mu wszystko, co na ten temat znalazł w Encyklopedii, a więc: położenie miasta, liczbę mieszkańców i opis pałacu Księżnej Łowickiej. "A czy ty wiesz, moje dziecko, kto to była Księżna Łowicka?"* (Ibidem) i zaczynało się opowiadanie albo czytanie o niej. Chłopiec z przejęciem słuchał wszystkiego, co dotyczyło jego stron rodzinnych a było mu zupełnie nieznane. Zdarzały się też innego rodzaju sytuacje, wymagające rozmów w cztery oczy. "Zapraszał mnie na pogawędki, w których wypytywał o zainteresowania, plany, warunki domowe, stosunek do kolegów itd."* (Ibidem). Gdy któryś z chłopców przeskrobał coś poważniejszego, odsyłano go do "pana Ruszczyca". "Byłem i ja na takiej rozprawie, pisze znany nam już Z. Mrozek. W pierwszej chwili wybuchnął, ale wkrótce, kiedy się tego najmniej spodziewałem, przemienił się w całkiem innego człowieka. Pouczał mnie z taką czułością, pokazał gruby plik kartek i powiedział: "Tylu jest niewidomych w Polsce.. Potem w drugim zbiorze było tych kartek mniej. Oznaczało to, ilu młodych niewidomych korzysta z dobrodziejstwa nauki w zakładach. I kończył: "Widzisz, jak powinieneś cenić sobie to, że znajdujesz się wśród tych, którzy się uczą"* (Ibidem). Wychodząc od niego zawsze postanawiałem być lepszym - mówi inny z wychowanków. Chwilą, w której Ruszczyc spotykał się ze wszystkimi grupami, była zbiórka wieczorna. Był to ważny moment dnia i z tego powodu chciał sam tę zbiórkę prowadzić. Omawiał na niej niektóre bieżące sprawy, a na zakończenie odczytywał i komentował teksty Mszy św. na dzień następny. Dla chłopców miało to duże znaczenie, gdyż w kościele czytało się wówczas tylko po łacinie. W czasie zbiórki odmawiał pacierz. "Jak on umiał się modlić. Ten zwykły człowiek, na pozór nie ulegający wzruszeniom, przy modlitwie głos jego drgał i załamywał się. Słuchając tego - pisze Z. Mrozek - mogłem sobie wyobrazić, jak to głęboko przeżywał"* (E. Kowalik, op. cit.). W sprawach związanych z religią nie dopuszczał pozy ani faryzeizmu. Gdy trzech chłopców zaczęło praktykować biczowanie się w piwnicy i Ruszczyc ich na tym przyłapał, zabronił im surowo dalszego uprawiania takiej ascezy bez zgody spowiednika. Z trzech biczowników jeden po wojnie wstąpił do zakonu i w nim wytrwał, inny zupełnie się wykoleił. Zbiórka wieczorna była ostatnim wydarzeniem dnia przed pójściem na spoczynek. Sprawdzano czystość nóg i chłopcy w milczeniu szli spać. Gdy byli już w łóżkach, Ruszczyc podchodził do każdego i chłopcy wypowiadali swoje żale i skargi. A on każdego ściskał i całował przed snem. Nie zaznawszy od własnego ojca ciepła rodzinnego, rozdawał je szczodrze dzieciom, z którymi złączył go los. Jaką atmosferę serdeczności umiał stworzyć, świadczy wspomnienie Edwina Kowalika. "Szczególną falą ciepła otaczał wychowanków w dni Świąt Bożego Narodzenia. Zbieraliśmy się wtedy na ogólnej sali (cały Zakład) w Domu Dziewcząt. Była to wielka radość. Stoły, pieczołowicie przez siostry laskowskie usłane sianem i przybrane białymi obrusami i zielenią, uginały się pod wszelkim jedzeniowym dobrem. Po kolacji (...) Henryk Ruszczyc zmieniał także i ubiór. Po przebraniu się w strój św. Mikołaja stawał na wielkiej estradzie, służącej zazwyczaj do występów zespołu i ekip artystycznych szkoły - stawał przed olbrzymich rozmiarów stertą paczek i zapowiadał: "...a tehaz - wymawiał nieco warcząco literę "r" - a tehaz św. Mikołaj przybył do wszystkich i hozda im phezenty". Nastawała taka cisza, że zdawać się mogło słyszany był szelest siana pod obrusami. Potem pan Ruszczyc zaczynał: "...Franek Stokłosa" - padała odpowiedź:"jestem" i paczka kreśląc łuk z impetem uderzała o podłogę w pobliżu zainteresowanego Franka. A następnie: - "...Bartek Górski! Staś Maliński! Janek Kowalczyk Bronek! Ignaś! Jacek! Feluś!" Kiedy zaś, przemieniony w św. Mikołaja, nasz drogi wychowawca skończył pracę, przysiadał się do nas do stołu i cieszył się razem z nami zabawkami, prezentami. Każdy wiedział, że był św. Mikołajem, miał głos zbyt łatwo rozpoznawalny, lecz nikt nie wspominał o tym. Jakbyśmy się umówili - solidarna dyskrecja. Raz jeden tylko, któryś z wychowanków powitał pana Ruszczyca, kiedy podszedł do wspólnego stołu: "Dzień dobry, św. Mikołaju!". Nastąpiła konsternacja, a pan Ruszczyc odparował wesoło: "ty nie bądź taki mądry, Franek""* (E. Kowalik, op. cit.). Szczególną opieką otaczał chorych. Nie wahał się spełniać przy nich najniższe posługi, nawet te wykonywane zwykle przez salowe, a ciepło, jakie wokół roztaczał, pozostawało na długie lata w pamięci chłopców. Jeden z wychowanków, w pięćdziesiąt lat po opuszczeniu Zakładu nie może zapomnieć, jak mu Ruszczyc położył rękę na rozpalonym czole i jaką mu to sprawiło wewnętrzną radość i ulgę. Aby chorym sprawić przyjemność, kupował różne drobiazgi, których chłopcy najbardziej pragnęli. Dawny wychowanek, obecnie nauczyciel, Jan Michalik, pamięta, jak będąc w internacie dostał raz bardzo bolesnego zakażenia palca. Wieczorem ból tak się nasilił, że chłopak leżąc w łóżku płakał i pojękiwał. Koło godziny 10-tej zjawił się Ruszczyc ze słowami: "Bardzo ci współczuję" i pocałował w czoło z taką dobrocią, jak tylko potrafią rodzice. Potem poszedł do siebie i za chwilę przyniósł proszek przeciwbólowy i jakiś sok o przedziwnym smaku* (Rozmowa MŻ z Janem Michalikiem. Masz. 1985-86. AMŻ-4.). Ból się uśmierzył, a chłopiec zasnął. Nazajutrz powiedzieli mu koledzy, że Ruszczyc pozostał przy nim aż do zaśnięcia. Pomoc dla każdego cierpiącego i to w każdych warunkach stawała się dla Ruszczyca wezwaniem do natychmiastowego działania. Przebywający wówczas w Zakładzie mały S.M. został zabrany nagle przez swego ojca do domu. Ani on, ani macocha nie troszczyli się zbytnio o malca i gdy nastały chłody jesieni, kazali mu nadal sypiać w stodole. S.M. wysłał list do kolegów, że strasznie marznie, nie śmiał jednak sam pisać o tym do Ruszczyca. Wiadomość ta jednak natychmiast dotarła do tego ostatniego, a reakcja była błyskawiczna. Tego samego dnia pan Henryk wyruszył w drogę. Wrócił nazajutrz mimo mrozu tylko w marynarce, niosąc na rękach chłopca owiniętego w zdjęty z siebie kożuszek* (Rozmowa MŻ z Władysławą Rosińską. Masz. 1985. AMŻ-4.). W pamięci matki Marii-Stefanii Wyrzykowskiej wyrył się bardzo podobny obraz Henryka Ruszczyca. Widziała go niosącego na rękach z internatu do odległej infirmerii dziesięcioletniego chłopca rozpalonego gorączką. Nowe zadania W Laskach po pewnym czasie zauważono, że nowy wychowawca nie tylko ma zdolności do urządzania zabaw, lecz w trudnych okolicznościach potrafi podejmować śmiałe decyzje i w sposób pomysłowy wprowadzać je w czyn. Stawało się oczywiste, że jest to człowiek, mający zmysł organizacyjny. Przykładem tego był czas rozjazdu dzieci do domów. "Pan Ruszczyc doskonale organizował wyjazdy na wakacje - pisze Stanisław Makowski - jeden z dawnych wychowanków. Na ferie zwykle nie wyjeżdżano, nie stać było na ogół rodziców na częste dalekie wyjazdy, np. na Śląsk. Za to na wielkie wakacje Ruszczyc przygotowywał wyjazd bardzo starannie. Dzieci i młodzież były podzielone na grupy, zależnie od kierunku jazdy, np. I) - Skierniewice, Koluszki, Łódź. Ii) - Kraków, Kielce, Radom itp. Do dworca dowożono dzieci samochodem, w pociągu był już zarezerwowany wagon. Przed dworcem czekali harcerze, którzy przeprowadzali wychowanków schodami na perony. Przed peronem odczytywano listę obecnych i kto do którego przedziału jest przeznaczony. Jechały zawsze jakieś osoby widzące, jedna lub dwie - odpowiedzialne za dzieci. Każde dziecko otrzymywało pocztówkę ze znaczkiem i napisem "zajechałem, szczęśliwie". Pocztówkę po przyjeździe do domu trzeba było wrzucić do skrzynki pocztowej. W pociągu bywało bardzo wesoło, śpiewano i cieszono się, w przedziałach odwiedzano się nawzajem"* (Stanisław Makowski: Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Ta cecha pana Henryka widoczna była nie tylko w kontakcie z dziećmi, lecz również w momentach, kiedy w Zakładzie zjawiali się nieprzewidziani i niecodzienni goście. Wtedy "Pan Ruszczyc był bardzo energiczny - pisze inny wychowanek, Jerzy Walesiński, szczególnie wyraźnie to zauważyłem, gdy w Laskach bawiła ekipa filmowa. - Było to niedługo przed zakończeniem roku szkolnego (w 1939 r. - przyp. MŻ) i, jak sądzę, miało to na celu propagowanie sprawy niewidomych. Pan Ruszczyc uwijał się, biegał, zarządzał, był wszędzie, na poczekaniu projektował, a nawet organizował scenki z naszego życia do ujęć filmowych". I dodaje: "Tytuł (Premiera - Przyp. MŻ) nadany żartem, był jednak trafny. Pan Ruszczyc umiał wiele spraw załatwić szybko i bez marudnych wahań i był najważniejszą instancją. Po rozmowie z nim wiadomo było, czego się trzymać"* (Jerzy Walesiński: Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Niedbały o swoje własne sprawy wykazywał dużo zmysłu praktycznego w tym, co dotyczyło całej społeczności. Świadczy o tym opowiadanie Władysławy Rosińskiej, pracownicy szwalni w Domu św. Teresy: "Pana Ruszczyca bardzo bolało, że chłopcy chodzą w podartych spodniach i zniszczonej bieliźnie. Stan finansowy Zakładu, wciąż niewystarczająca kwesta, zbyt skromne ofiary ograniczały jednak możliwość jakiejkolwiek poprawy. A kiedy pewnego razu Laski otrzymały w darze większą ilość płótna pościelowego, okazało się, że krojenie w zaciasnej szwalni jest bardzo utrudnione. Pan Ruszczyc w jednej chwili wpadł na rozwiązanie: wnękę w sali gimnastycznej kazał zamknąć ścianką, dorobić do niej drzwi, wstawić stoły i od razu umożliwił właściwe rozłożenie roboty"* (W. Rosińska, op. cit.). Podejmowane przez niego decyzje nieraz przekraczały kompetencje wychowawcy, a nawet kierownika internatu: Trudno było czasem odróżnić, co u niego wypływało z troski o wychowanków, a co z wrodzonego tupetu. Jedna z pracownic, wspomniana już Władysława Rosińska, przytacza w związku z tym następujące zdarzenie. "W czasie, kiedy w domu św. Teresy przeprowadzano remont, chłopców przeniesiono do domu św. Antoniego. Pan Ruszczyc wymagał, żeby na kolację chłopcy zawsze dostawali gotowane potrawy. Kiedyś przyszedł podczas kolacji i pyta: czy zupa wam smakuje? Chłopcy odpowiedzieli, że tak, ale pan Ruszczyc spostrzegł, że do zupy nie ma chleba. Wezwał więc mnie, wówczas odpowiedzialną za spiżarnię, i kazał pójść do sióstr po chleb. Siostry oświadczyły, że chleba nie mogą dać, bo nie starczy im na śniadanie. Pan Ruszczyc się rozgniewał i kazał chleb wydać. Powiedział, że siostry i personel mogą nie dostać chleba, ale chłopcy zawsze muszą go mieć. Skończyło się na tym, że siostry chleb przyniosły i prawdopodobnie musiały obejść się bez niego przy śniadaniu"* (Ibidem 57). Organizacja posiłków dostarczała więcej okazji do wykazania inicjatywy. Chłopcy zauważyli, jak Ruszczyc trafnie rozwiązał sprawę zmywania stołów po posiłkach w jadalni. Dotychczas robiono to na miejscu, przynosząc dużo wody i rozlewając ją przy okazji na podłogę. Wycieranie kosztowało wiele wysiłku. Ruszczyc wprowadził inny system. Stoły wnoszono do łazienki, spłukiwano wodą i już czyste wnoszono do stołowego pokoju. W Laskach nie posługiwano się w tamtych czasach tytułami, a nawet uważano to za zwyczaj w złym stylu. Ton nadawały osoby, a nie oficjalne funkcje. W takiej atmosferze Ruszczyc łatwiej stawał się osobą ważną, do której zwracano się coraz częściej z prośbą o wzięcie w swoje ręce spraw związanych nie tylko z Internatem, ale i z przyszłością chłopców, szkoleniem zawodowym i zatrudnieniem absolwentów. Znamienne jest, że do dzisiaj nie wiemy, czy i, o ile tak, to kiedy nastąpiło formalne przekazanie mu kierownictwa warsztatów szkoleniowych dla męskiej młodzieży. Nowe zadania (cd.) W latach trzydziestych uczniowie szkoły zawodowej, zwanej wówczas rzemieślniczą, szkolili się w dwóch kierunkach: w koszykarstwie i szczotkarstwie. Koszykarstwo miało już swoją tradycję od samych początków istnienia Dzieła. W latach, o których piszemy, wykonywano różne wyroby z wikliny, począwszy od zwykłych koszy do papierów i małych "ćwiartek" aż po wielkie kosze do bielizny. W końcu zaczęto produkować meble trzcinowe, będące wówczas w modzie. Ruszczyc patrzył na tę sprawę realnie i dość sceptycznie. Widział, jak wielki wysiłek dłoni jest potrzebny do wykonania kosza lub mebla większych rozmiarów. Dziewczęta celowały w galanterii koszykarskiej, wyrabiały estetyczne koszyczki na cukierki i owoce lub podstawki pod naczynia. Ogólnie trzeba jednak stwierdzić, że produkcja koszykarska coraz bardziej się kurczyła, w 1939 r. było już w Laskach nie więcej niż trzech koszykarzy. Zawodem, który wypierał poprzedni, było szczotkarstwo. Rozwijało się coraz lepiej i przynosiło dochody. Liczba szczotkarzy wzrastała, doszło w końcu do tego, że Zakład zatrzymywał u siebie znaczną liczbę absolwentów - trzydziestu lub czterdziestu i zatrudniał ich jako płatnych pracowników. Korzyść była obustronna, gdyż absolwenci na ogół nie znajdowali pracy. Założenie własnego warsztatu wymagało przedsiębiorczości oraz pomocy ze strony rodziny, trzeba też było wytrzymać konkurencję na rynku i radzić sobie z nie zawsze uczciwymi dostawcami surowca. Spółdzielnie szczotkarzy nie istniały. Natomiast Zakład korzystał ze wzmożonej produkcji i zwykle trzy razy w tygodniu wysyłano do Warszawy konną platformę ze szczotkami, które rozwożono po sklepach. Jeszcze do niedawna w sklepach szczotkarskich w Warszawie wspominano wysoką jakość szczotek produkowanych wówczas w Laskach. Tu należy dodać, że Ruszczyc przez doprowadzenie do zastosowania nowej metody naciągania szczotek, przyczynił się do wzrostu wydajności warsztatu o 80-100%. Zatrudniony przez niego nowy instruktor, Kazimierz Donański, pokazał uczniom, że zamiast pobierać materiał szczotkarski, czyli włosie z większego zapasu na stole, winno się w prawej dłoni trzymać jego określoną ilość. Z niej odbierać tyle, ile potrzeba na wykonanie jednego pęczka. W tamtych latach była to rewelacja. Zarówno z koszykarstwa, jak i ze szczotkarstwa uczniowie mogli zdać egzamin przed Komisją z Izby Rzemieślniczej i otrzymać dyplom czeladnika. W Laskach istniały jeszcze dwa inne kierunki szkolenia: plecenie mat i garncarstwo, które jednak nie dawały żadnych uprawnień i miały wyłącznie cel rehabilitacyjny. Garncarstwa uczył Władysław Gryglas, absolwent laskowskiej szkoły. Mistrzem szczotkarskim był niewidomy Stefan Rakoczy, późniejszy kierownik całego działu szczotkarskiego. Towarzystwo, naciskane terminami spłat pożyczek, było w ciągłych tarapatach finansowych, poza tym samo utrzymanie rozbudowanej instytucji wymagało ogromnych nakładów. W tej sytuacji nieprzewidziana okoliczność przyszła Zakładowi z pomocą. W majątku Towarzystwa Żułów w powiecie krasnostawskim, który Matka Czacka otrzymała z tytułu rozliczeń rodzinnych, huragan powalił w roku 1936 lub 1937 znaczną ilość drzew w lesie, co pozwoliło dokonać poważnej sprzedaży. Roczny wyrąb lasu był przepisami państwowymi mocno ograniczony, a władze nie chciały udzielać wyjątkowych pozwoleń. Po raz pierwszy więc wpłynęła z tego tytułu większa gotówka, którą Zarząd zdecydował obrócić na zorganizowanie własnej produkcji oprawek szczotkarskich, zwanych popularnie 58 drewienkami. Sprawą tą miał zająć się Ruszczyc. Dało mu to okazję do wykazania zdolności organizacyjnych. Sprowadził z okolic Cieszyna kilku stolarzy, zakupił pięć podstawowych obrabiarek do drewna oraz urządzenia do przysposobienia i krojenia włosia. Na czele warsztatów stanął dobry fachowiec Dolański. Produkcja drewienek ruszyła pełną parą w piwnicy Domu św. Teresy i zaczęła przynosić Zakładowi coraz większe dochody, uniezależniając go od prywatnych dostawców. Był to pierwszy większy sukces organizacyjny pana Henryka, świadczący o skali jego umiejętności. W 1936 r. Stanisław Piotrowicz wyjechał do placówki Towarzystwa w Chorzowie i Ruszczyc przejął po nim oficjalnie odpowiedzialność za internat. Od pewnego czasu Zarząd zlecał mu już poważne zadania, jak: - zorganizowanie ogólnopolskiej zbiórki pieniężnej na Laski (28.I.1936 r.)* (Książka Protokołów Zebrań Zarządu Towarzystwa. Archiwum Towarzystwa Opieki n. Ociemniałymi w Laskach.). - upoważnił do pertraktacji z Urzędami Wojewódzkimi w Białymstoku, Kielcach i Warszawie w sprawie rejestrowania dzieci niewidomych i umieszczania ich w Zakładzie (lipiec 1936 r.)* (Ibidem). - zlecił mu podjęcie pożyczki wekslowej w Banku Handlowym na zakup surowca szczotkarskiego dobrej jakości w związku z umową o dostarczenie 40 tysięcy szczotek do czyszczenia koni dla Kierownictwa Zaopatrzenia Taborów w Warszawie. Zawarcie tej transakcji z władzami wojskowymi było nowym sukcesem. W pierwszym rzucie Zakład miał wykonać 21 tysięcy szczotek i zdążył je odstawić przed wybuchem wojny. Pozostała część zamówienia miała w przyszłości odegrać wielką rolę w trudnej sytuacji ekonomicznej podczas okupacji. Im dłużej Ruszczyc pracował w Zakładzie i w miarę rosnącego poczucia odpowiedzialności za los dorastających wychowanków, problem ich przyszłości leżał w centrum jego zainteresowań. Znalezienie pracy dla absolwentów było stałym przedmiotem dyskusji w Zakładzie, lecz na barki Ruszczyca spadła sprawa praktycznych rozwiązań. Propagował sprawę niewidomych organizując wystawy ich wyrobów, połączone z pokazami pracy uczniów w koszykarstwie i szczotkarstwie. Na rok przed wojną pan Henryk wystąpił w imieniu Towarzystwa do dyrektora Izby Rolniczej w Kielcach, Ludwika Slaskiego, z pismem zawierającym projekt udzielenia przez Izbę pomocy absolwentom Zakładu. Powoławszy się na znaczną liczbę uczniów wywodzących się z Kielecczyzny, zwrócił się z prośbą o pomoc finansową dla pięciu z nich w celu założenia przez nich własnych warsztatów. Sprawa nie doszła do skutku, lecz nastąpiło nawiązanie bliższego kontaktu ze środowiskiem kieleckim. By przybliżyć tamtejszemu społeczeństwu sprawę niewidomych, Ruszczyc parokrotnie organizował występy laskowskiego mieszanego chóru pod kierunkiem niewidomego Włodzimierza Bielajewa. Dla wychowanków była to okazja do wspólnego wyjazdu. Dzięki życzliwości przyjęcia pozostawiała uczestnikom niezatarte wspomnienia. Z działalnością w Kielcach wiąże się anegdota o tamtejszej jego prelekcji. Zwrócono się do niego podczas kwesty z prośbą o wygłoszenie pogadanki na temat pracy w Laskach. Pan Henio przygotował się starannie i miał dużo notatek, ale czy to przeszkodziła mu trema, czy roztargnienie, dość, że wyszedłszy na podium zorientował się, że przygotowany przez niego materiał jest nieuporządkowany. Nie tracąc rezonu poprosił o szklankę wody i popijając zaczął układać notatki. Nie mogąc sobie z tym poradzić poprosił o drugą szklankę, lecz i to nie pomogło. Gdy przy trzeciej szklance publiczność zaczęła się niepokoić, zdecydował się mówić z głowy. Konferencja wypadła dobrze, a pan Henryk przywiózł do Zakładu hojne, złożone przez tamtejszą społeczność, ofiary. Po powrocie do Lasek nie wahał się opowiedzieć wychowankom całą, w nienajlepszym świetle go stawiającą, przygodę. Chłopcy tym bardziej go za tę szczerość lubili. Krótko przed wojną wystąpił w imieniu Towarzystwa do władz wojewódzkich w Kielcach o pozwolenie założenia tam spółdzielni niewidomych o profilu koszykarsko-szczotkarskim. W lecie 1939 r. udało mu się załatwić pomyślnie wszystkie starania i wojewoda kielecki udzielił zgody na otwarcie spółdzielni. Niestety, plany udaremnił wybuch drugiej wojny światowej. Wobec panujących trudności bardziej aktywni absolwenci próbowali usamodzielnić się na własną rękę. Jak wspomina jeden z nich, Stanisław Kaliński, Ruszczyc wystarał się trzem z nich o pokój w nieruchomości Towarzystwa, przy ul. Wolność 4 i zatroszczył o wszystkie potrzeby życiowe. Podczas urlopu spotkał księżnę Sewerynową Czetwertyńską z Suchowoli, która od dawna wraz z mężem świadczyła znaczną pomoc materialną Laskom. W rozmowie z Ruszczycem dowiedziała się o projekcie założenia przez Kalińskiego warsztatu koszykarsko-szczotkarskiego w jego wsi rodzinnej, w pobliżu jej rezydencji. Księżna zapewniła, że będzie bezpłatnie dostarczała mu wiklinę i ułatwi zbyt wyrobów koszykarskich na terenie rozległego majątku. Ruszczyc przedstawił Kalińskiemu propozycję ks. Czetwertyńskiej i po otrzymaniu zgody udał się w tamte strony. Na piechotę przebył 9 km do siedziby powiatowych spółdzielni Mleczarskiej i Spożywców, po czym uzyskał zapewnienie, że obie instytucje będą nabywały szczotki jedynie u Kalińskiego. Po powrocie opowiedział mu o pomyślnym wyniku swych starań i zakończył: "Jak by to było dobrze, gdybyście mogli wszyscy pracować tak, jak inni ludzie i rodziny sobie pozakładać"* (S. Kaliński, op. cit.). Na wiosnę w roku wybuchu wojny, w związku z usunięciem z Zakładu chłopca, który wymknął się w nocy do wsi na zabawę, Ruszczyc wyposażył go we wszystkie urządzenia i materiały potrzebne do założenia pracowni szczotkarskiej. Ofiarował mu składany warsztat, nóż szczotkarski, kilkaset oprawek do szczotek i kilkadziesiąt kilogramów surowca. Adolf Szyszko zapamiętał, że uczeń ten czuł się wówczas tak, jakby miał zapewnione utrzymanie na dwa lata* (Ibidem). + Część Ii. Wojna i okupacja Gdy latem 1939 r. Ruszczyc wyjechał w sprawie spółdzielni do Kielc, zatrzymał się jak zwykle u rodziców jednego z wychowanków, Stasia Makowskiego. Kiedyś rozmowa zeszła na grożącą zawieruchę wojenną. Pan Henryk uspokajał Makowskich, że chyba nie należy się jej zbytnio obawiać. Wiemy, że stało się inaczej. W końcu sierpnia, podczas pierwszej mobilizacji, otrzymał wezwanie do stawienia się w 12 pułku ułanów w Krzemieńcu. Przy pożegnaniu w Laskach w ostatnim momencie zawołał jeszcze s. Czesławę i powiedział, że dla chłopca, który właśnie będzie miał imieniny, są schowane cukierki za kredensem. Dziwiono się, że w takiej chwili o tym pamięta. Do pułku nigdy nie dotarł. Można przypuszczać, że go nie zastał na miejscu, gdyż pułk ten stoczył krwawą bitwę już w pierwszych dniach września w Opatowskiem. Szukał go jednak "po całym kraju", a w końcu przystał do innego oddziału walczącego w Rzeszowskiem. W swym życiorysie Ruszczyc pisze, że w 1939 r. pełnił służbę wojskową od 4 do 20 września. Z czasu wędrówek za pułkiem znamy jedno ciekawe zdarzenie. Na jakiejś stacji kolejowej oddział wojska załadował się na pociąg. Miejsc nie starczało dla wszystkich i zrobił się straszny tłok, Ruszczycowi mimo to udało się dostać do środka. Przed samym odjazdem zobaczył przez okno Żyda z długą brodą, który usiłował wedrzeć się na stopnie wagonu. Żołnierze nie chcieli go wpuścić. W chwili gdy pociąg ruszał, jeden z nich zatrzasnął mu drzwiczki przed nosem tak, że przytrzasnęły koniec brody. Pociąg rozpędzał się, a Żyd, nie mogąc uwolnić brody, biegł obok. Jeszcze chwila, a zostałby powalony na ziemię i dostałby się pod koła. Ruszczyc natychmiast wychylił się przez okno i szablą odciął koniec brody, ratując Żydowi życie.* (Rozmowa MŻ z H.R. Masz. 1966, AMŻ-4.) Koło 20 września oddział, w którym Ruszczyc się znajdował, został rozbity. On sam dostał się do niewoli, skąd po 6 dniach uciekł. Nie pozostał jednak długo bezczynny. Zadziwia jego inicjatywa - prostego szeregowca - objęcia kierownictwa nad epidemicznym szpitalem polowym w Łańcucie, a szczególnie fakt, że mu się podporządkowano. Tę część życiorysu znamy z jego własnych opowiadań. "(...) Objąłem w Łańcucie szpital, gdzie nie było personelu, chorzy zdani byli na łaskę losu. Przeważnie chorowali na krwawą dezynterię. Niewiele mogłem im pomóc, ale zmieniałem im sienniki. Gdy zabrakło siennika, kładłem ich na słomę, którą też zmieniałem. Leżała tam między innymi Niemka z dwojgiem dzieci. Robiłem przy nich, co mogłem. Niemka wyzdrowiała, ale dzieci jej, niestety, umarły. Niemcy chcieli mnie za to rozstrzelać"* (S. Róża Szewczuk: Ank. Masz. 1973. AHR-8 oraz S. Kalinski: Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Dzięki wstawiennictwu owej Niemki Ruszczyc został uratowany. W połowie listopada, gdy przyszli lekarze i pielęgniarki, opuścił szpital i wrócił do Lasek. W Warszawie, w drewnianym budyneczku Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi przy ul. Wolność 4, przy świeczce, opowiadał pan Henio swe wojenne przeprawy. Pokazywał z zadowoleniem świadectwa swej pracy w rolnictwie, które uratował, nosząc przy sobie przez cały okres kampanii. Zależało mu bardzo na tych, świadczących o jego dobrej pracy, dokumentach. Mógł je bez wstydu każdemu pokazać* (Przemówienie Alicji Gościmskiej na apelu szkol. Masz. 1973. AHR-8.). O następnym, przeszło półrocznym okresie życia Ruszczyca niewiele wiemy. Jedynym świadectwem pisemnym z tego czasu są wspomnienia niewidomego nauczyciela, Józefa Buczkowskiego, warte zacytowania: "W czasie działań wojennych w 1939 r. budynek szkolny chłopców został zupełnie zniszczony. W budynku dziewcząt część pierwszego piętra była najmniej zniszczona i do tych pomieszczeń przeniesiono internat męski, a na korytarzu zorganizowano warsztaty szczotkarskie. (...) Do zamieszkałych pomieszczeń wstawiono duże żelazne piece do palenia koksem. Nie we wszystkich pomieszczeniach były podwójne szyby, niektóre brakujące zastąpiono dyktą (sklejką). Pierwsza zima w czasie okupacji była niezwykle mroźna, temperatura przeważnie była poniżej 20 stopni, a nieraz spadała w nocy poniżej 30 stopni"* (Józef Buczkowski: Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Podczas okupacji zakres obowiązków Pana Henryka wzrósł. Na prośbę Prezesa Związku Ociemniałych Żołnierzy, mjra E. Wagnera, podjął się prowadzenia rehabilitacji kilkunastu ociemniałych w czasie kampanii wrześniowej żołnierzy. "Pan Lech i ja - pisze dalej Buczkowski - byliśmy nauczycielami i większą część dnia mieliśmy z nimi różne zajęcia. Pan Henryk bardzo troskliwie zajmował się reedukacją ociemniałych. Wiele czasu poświęcał na indywidualne rozmowy. Bardzo interesował się ich osobistą sytuacją materialną. Był bardzo ofiarny w załatwianiu spraw ociemniałych żołnierzy, którzy nie mieli słów uznania dla pana Ruszczyca. Spałem razem z 9 ociemniałymi żołnierzami. W nocy było bardzo zimno, jeden z nich dostał zapalenia płuc. Postanowiłem utrzymać ciepłą temperaturę w pokoju przez całą noc, ale do tego potrzebowałem koksu. Nie chciałem z tą sprawą iść do pana Ruszczyca. Przy pomocy widzącego wychowawcy H. Rączkowskiego dostałem drugi klucz do piwnicy, gdzie był przechowywany koks. Codziennie późnym wieczorem szedłem z wiaderkiem do piwnicy po koks, cicho nabierałem i przynosiłem do pokoju (...)"* (Ibidem). W połowie marca, gdy mróz zelżał, Pan Henryk zwrócił się nieoczekiwanie do J. Buczkowskiego z miłym uśmiechem: "Panie Józefie, zima się kończy i już nie będzie pan potrzebował chodzić do piwnicy po koks". Byłem speszony i zawstydzony. Pan Ruszczyc, widząc moje zmieszanie, powiedział: "Niech się pan nie wstydzi, o pańskich wyprawach po koks wiedziałem od początku, ale nie broniłem, bo wiedziałem, dlaczego pan to robi"* (Ibidem). Wiadomość o powrocie Ruszczyca z wojny dotarła już następnego dnia do Żułowa, gdzie przebywało kilkunastu laskowskich wychowanków. Radość ich była ogromna, spotkanie jednak nastąpiło dopiero w lipcu 1940 r., gdy i oni powrócili do Lasek. Zastali Zakład w stanie zupełnej ruiny. Na dole w Domu św. Stanisława mieszkali żołnierze-ozdrowieńcy z wojskowego szpitala - i Ruszczyc. Chłopcy wzięli się do odgruzowywania, rozpoczynając od budynków gospodarskich. W jesieni udało się uzyskać zgodę władz niemieckich na otwarcie Szkoły Rzemieślniczej "Gewerbeschule", a w internacie było już pięć grup wychowanków. Ruszczycowi zależało najbardziej na uruchomieniu warsztatów. Ważnym momentem było podjęcie przez Wehrmacht przedwojennego zamówienia Wojska Polskiego na szczotki do czyszczenia koni wojskowych w ilości 19 tys. sztuk. Henryk Ruszczyc razem z Zofią Morawską musieli przeprowadzić w tym celu szereg trudnych i przykrych rozmów z niemieckimi władzami. W ówczesnym położeniu Zakładu, pozbawionego wszelkich niemal źródeł dochodu, była to niezwykła szansa, gdyż tak poważne zamówienie wiązało się nie tylko z dopływem gotówki, lecz również z przydziałem surowca szczotkarskiego, a nawet żywności. Otwarcie warsztatu spełniało jednak nie tylko zadania ekonomiczne, chroniło równocześnie wszystkich zatrudnionych (w tym także widzących, przygotowujących lub wykańczających produkcję) przed zabraniem na przymusowe roboty na warszawskim lotnisku lub wywiezieniem do Niemiec. Przed tym zagrożeniem zabezpieczała "Arbeitskarte" - karta pracy. Uratowano tym sposobem przeszło 20 dziewcząt ze wsi Laski, paru chłopców oraz kilka osób z Warszawy, które figurowały jako fikcyjni pracownicy warsztatów. Niemcy dość często wizytowali je i zawsze wychodzili pod wrażeniem dobrze zorganizowanej produkcji oraz dużej ilości pracujących niewidomych. Okazywali swoje uznanie, ściskając rękę Ruszczycowi. W tych sytuacjach bardzo była mu przydatna znajomość niemieckiego. Podczas wizyt starał się stworzyć atmosferę swobody, żartując z chłopcami. Postawa jego budziła podziw u Niemców, a jeden z nich, znany skądinąd ze strzelania do ludzi na ulicach Pruszkowa, zostawiał nawet broń w jego gabinecie. Krążyły wieści, że Niemcy chcą zlikwidować prawie cały Zakład, a zostawić jedynie "Ruszczyca z jego warsztatami". W końcowej fazie wojny, już po rozwiązaniu grupy AK "Kampinos", pracowali w szczotkarni niektórzy zdemobilizowani partyzanci. Jan Szkolik wspomina, że w czasie wizyt władz niemieckich Ruszczyc celowo umieszczał akowców na jednej sali z chłopcami, by odwrócić od nich wszelkie podejrzenia* (J. Szkolik: Relacja ustna. Masz. 1973. AMŻ-4.). Cały okres okupacji był dla niego czasem wielkiego wysiłku i nieustannego napięcia - nieraz ponad siły. Ratował się czarną kawą, zdobywaną dla niego przez jednego z wychowanków mającego rodziców w Reichu* (Zygmunt Mrozek: Ank. Masz. 1973. AHR-8). W Generalnej Guberni prawdziwa kawa była wielką rzadkością. Ruszczyc prawie codziennie jeździł na rowerze do Warszawy, żeby załatwić różne sprawy. Nie był zbyt dobrym rowerzystą i gdy wracał o zmroku, często wpadał do rowu* (S. Kalinski, op. cit.). Jeździł też platformą konną, a nierzadko wracał piechotą, przy silnym mrozie, późną nocą. Czekał na niego zawsze z gorącą kolacją jeden z niewidomych chłopców - Szczepan Kutyła, pomagający na co dzień w pracach kuchennych. Nieraz pan Henryk tak był zmęczony, że swoim zwyczajem kładł się spać bez jedzenia* (Ibidem). Nigdy jednak nie skarżył się i nie okazywał wyczerpania. Ze wspomnień A. Balwierza wynika jednak jasno, że często nie sypiał po nocach z powodu napiętych nerwów* (Antoni Balwierz: Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Mimo ciężkich warunków wychowankowie, którzy znali Ruszczyca od dziecka, czuli się szczęśliwi, że mają go teraz wśród siebie, zaczynali teraz oceniać, że jest to przyjaciel, na którego można liczyć w każdej sytuacji. Uczniowie, a tym bardziej absolwenci Szkoły Rzemieślniczej, a byli to w owym czasie przerośnięci młodzi ludzie, mający niekiedy po dwadzieścia i więcej lat, pozostawali w Laskach, gdyż organizowanie im pracy na zewnątrz natrafiało na ogromne trudności. Zaledwie kilku z nich udało się usamodzielnić. Trzech umieścił Ruszczyc w Zakładach Philipsa w Warszawie, kilku dalszych trafiło tam na mocy własnych starań, paru otworzyło własne warsztaty, lecz i ci, przynajmniej na początku, doznawali pomocy ze strony Lasek. "W Zakładzie było coraz ciężej, jedliśmy tylko żur, buraki i ziemniaki w mundurkach - pisze jeden z wychowanków - S. Kaliński... Kto miał pieniądze, to na własną rękę kupował sobie chleb. Pan Ruszczyc zaproponował, żebyśmy się złożyli i kupowali żyto, ktoś zmiele, siostry upieką. Chleb będzie tańszy i lepszy"* (S. Kaliński, Ibidem.). Pomysł zaowocował w postaci założenia "sklepiku", który ułatwiał zdobycie dodatkowej żywności. Prowadzący go wychowawca - Leszek Borakowski, a potem uczniowie Modest Sękowski i Cyryl Żądło - zaopatrywali się we wsi lub w Warszawie w podstawowe dwa artykuły: chleb i cukier. Dopiero co wspomniany Józef Buczkowski przynosił co pewien czas do Lasek - aż zza odległej o ponad 207km granicy Reichu - worek cukru wagi do 307kg. W czwartki ks. prof. Stefan Wyszyński miewał dla starszych uczniów konferencje na tematy socjologiczne. Wiele miejsca poświęcał spółdzielczości. Cenne wykłady z socjologii prowadził też Antoni Marylski. Odbywały się zwykle na dworze, na murkach przed domem św. Stanisława. Tematem była spółdzielczość, odpowiedzialność zespołowa, sprawy ustrojowe. Gdy kiedyś chłopcy dyskutowali o tych problemach, włączył się Ruszczyc: "I wy możecie założyć spółdzielnię szczotkarską. Zbierzcie udziały - ile kto może. Po tańszej cenie sprzedam wam drewienek i piór (wtedy z braku włosia używano gęsich piór - przyp. MŻ) i wieczorami będziecie robić szczotki"* (Ibidem). Rzucona myśl poczęła w młodych głowach kiełkować i w 1941 r. grupa najstarszych uczniów założyła spółkę akcyjną. Akcje były po 107zł - kwota niebagatelna dla kieszeni uczniowskiej. Uzbierała się w końcu pokaźna suma 300-4007zł, która pozwoliła na zakup drewienek i surowca. Po obowiązkowych godzinach pracy wrzała "wolna" produkcja. Gotowe szczotki szły na sprzedaż razem z zakładowymi, kapitał spółki szybko wzrastał. Chłopcy zaczynali zarabiać trochę pieniędzy* (S. Kaliński, op. cit. Byli wśród nich Henryk Karolak, Szczepan Kutyła, Adolf Szyszko, Stanisław Wrzeszcz, Cyryl Żądło.). Gdy w lipcu 1943 r. Szkołę Rzemieślniczą ukończyła kolejna grupa absolwentów, powstał dylemat, co robić ze spółką, gdyż i ci nowi chcieli uczestniczyć w jej zarobkach. Wskutek dewaluacji cenę jednej 10-złotowej akcji przeliczono na 5007zł. Młodych jednak nie było stać na taki wydatek. Wówczas Adolf Szyszko wpadł na pomysł przekształcenia spółki w spółdzielnię pracy. Ze strony starych udziałowców wybuchł sprzeciw. Zapytany o zdanie Ruszczyc odpowiedział: "Ci pierwsi nie mogą być stratni, chociaż rozumiem waszą trudną sytuację". Szyszko zwrócił się wtedy po radę do ks. prof. Wyszyńskiego jako socjologa i przedstawił mu swoją koncepcję: cały kapitał, którym dysponuje spółka, należy podzielić na kapitał zakładowy oraz pożyczkowy względnie obrotowy. Tym ostatnim obracałaby spółka. Oba powinny być oprocentowane, ale w różnym stopniu. Wprawdzie dewaluacja utrudnia przeliczenia, można jednak przyjąć, że przy czterokrotnie wyższym oprocentowaniu kapitału udziałowego starsi udziałowcy nie doznaliby krzywdy. Przedstawione dalsze losy tej inicjatywy wydają się ważne, gdyż pokazują zarówno stopień samoorganizacji niewidomych i ich pomysłowość, jak również zaczątek formowania się w Laskach środowiska niewidomych spółdzielców. Przyjęto zasadę, że każdy członek nowej spółki będzie posiadał tylko jeden udział, tak jak to jest praktykowane w spółdzielniach. Cały kapitał spółki pochodziłby z dwóch różnych źródeł: kapitał udziałowy składałby się wyłącznie z udziałów członków, kapitał pożyczkowy zaś z sum wpłaconych przez pierwszych członków, którzy zatrzymaliby tylko po jednym udziale, a resztę z wycofanych udziałów przeznaczyliby na ten cel. Dochodziłyby do tego ich roczne, dotąd nie wybierane dywidendy oraz dywidendy nowych członków. Na bieżące wydatki wystarczałyby im pieniądze zarobione przy akordowej produkcji szczotek. Tak więc kapitał pożyczkowy, z którego pokrywano wydatki na surowiec i robociznę, stale by się powiększał, zapewniając zwiększenie obrotów. Z końcem roku rozliczano by zyski. Przyjmując zasadę, że kapitał udziałowy ma być 4 razy wyżej oprocentowany od pożyczkowego, odejmowano od ogólnej sumy wypracowanego zysku kapitał udziałowy pomnożony przez cztery. Pozostałość rozdzielano by według wysokości wkładów poszczególnych członków. Ksiądz Profesor, wysłuchawszy tej relacji, oświadczył że w takim rozwiązaniu nie widzi żadnej niesprawiedliwości ani wyzysku w stosunku do pierwszych udziałowców. Na walnym zebraniu Szyszko przedstawił kolegom swoją koncepcję, powołując się na opinię nieobecnego ks. Wyszyńskiego. Projektowi sprzeciwił się Modest Sękowski: "Właściwie to ja nie wiem, czy ks. Wyszyński dobrze się orientuje, myślę, że on się nie zna na wszystkich naszych sprawach"* (Rozmowa MŻ z A. Szyszko, op. cit.). Ruszczyc zaoponował, stając w obronie autorytetu Księdza. W dyskusji okazało się, że większość podziela opinię Szyszki. Nastąpiło wtedy to, co on sam nazwał "zamachem stanu" - przekształcenie spółki w spółdzielnię pracy. Adolfa Szyszkę obrano prezesem i pozostał nim do końca wojny. Taki był początek spółdzielni uczniowskiej niewidomych, która miała się kiedyś stać zalążkiem pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych w Lublinie. Mimo rozlicznych zajęć i ciągłych wyjazdów pan Henryk znajdował czas na rozmowy z chłopcami. Najczęściej działo się to w warsztatach. Nie lubił siadać, zwykle stał. Przynosił wiadomości polityczne, przy okazji poruszając poważniejsze tematy: problem przyszłości kraju, przewidywanej zmiany ustroju i stosunków społecznych, kontaktów ze Związkiem Radzieckim. Pojawiały się niekiedy trudne sprawy wychowawcze, które trzeba było rozstrzygać. Chłopców pod koniec okupacji było kilkudziesięciu, w tym sporo już dorosłych. Ruszczyc pozwolił im palić. Wynikła też sprawa fryzur. Do tej pory w Laskach obowiązywało strzyżenie głowy "na zero", czyli "na glacę". Chłopcy wystąpili z prośbą o zrezygnowanie z tej upokarzającej dla nich praktyki. Ruszczyc ustąpił, nawet cieszył się z tej inicjatywy, świadczącej o dojrzałości młodych ludzi* (Jerzy Walesiński: op. cit.). Kiedy indziej wynikła sprawa indywidualnych spacerów z dziewczętami ze wsi. Rzecz oparła się o Matkę Czacką, która kategorycznie się temu sprzeciwiła. Ze wspomnień wychowanków nie wynika, aby Ruszczyc wypowiadał się publicznie na ten temat. "W okresie Powstania często się spotykałem z panem Ruszczycem, należałem do tak zwanej drużyny gospodarczej. Do mnie i do kolegi Harmańskiego należało zaopatrzenie w wodę i drzewo szpitala, znajdującego się w naszym budynku. Jerzy Harmański nie miał siły pompować wody i pan Ruszczyc natychmiast zdecydował się zastąpić go przy tej pracy. Decyzje pana Ruszczyca były zawsze szybkie, nie odkładał ich na potem. Jeśli nie mógł czegoś załatwić, to mówił o tym otwarcie, tak czy tak, załatwić tego nie mogę. Chciałem mieć modlitewnik i poszedłem do pana Ruszczyca, który mi powiedział: "Za trzy dni otrzymasz tę książkę. Mimo że biblioteki są zniszczone i Zakład posiada mało książek, ale ty go dostaniesz. I dał mi mszał polsko-łaciński w brajlu. Jak on to zrobił? Nie wiem." "Zimą 1944 r. pan Ruszczyc przyszedł do chłopców i powiedział: "Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Chłopcy, wiecie, że u nas są Niemcy!" - "My z wychowawcą Krakowskim - wspomina dalej A. Balwierz - postanowiliśmy, że zrzekamy się wszelkich prezentów, które naraziłyby Zakład na koszty i nie chcemy nic. Pan Ruszczyc nic nie odpowiedział, ale widać było, że się wzruszył. Jednak otrzymaliśmy prezenty, jakich każdy pragnął i odrobinę słodyczy oraz po kilkadziesiąt arkuszy papieru brajlowskiego. A ten papier był nam potrzebny, bo kopiowaliśmy modlitwy i urywki z książek, ja na przykład kopiowałem wiersze Juliusza Słowackiego. Pod koniec Powstania ciężko się rozchorowałem, przepisano mi lekarstwa, trudne do uzyskania. Pan Ruszczyc w styczniu dostarczył mi pudełka z zastrzykami, narażając się i ponosząc duże koszta (...). Wręczył mi te leki jak gdyby od niechcenia: "Masz leki i wracaj szybko do zdrowia!. Tak jak zawsze, zbagatelizował swój własny wysiłek w tym, co robił dla innych"* (A. Balwierz, op. cit.). Końcowy okres okupacji obfitował w dramatyczne momenty. Zakład w Laskach stanowił dla konspiracji w Kampinosie jeden z węzłowych punktów, gdzie koncentrowały się nici dowództwa. Tutaj nadsyłano z Warszawy meldunki, które miejscowa organizacja musiała podawać dalej. Meldunki były przenoszone przez łączniczki do miejscowości Wiersze, gdzie stało dowództwo "Kampinosu". W samym Zakładzie istniał tajny oddział dywersji podejmujący nieustannie różnego rodzaju akcje w sąsiednich osiedlach. Czy Ruszczyc należał do konspiracji? Raczej nie, gdyż nazwisko jego nie figuruje na żadnym spisie członków AK na tym terenie* (Nota bene Ruszczyc wyrobił sobie dowód tożsamości "Kennkartę" na nazwisko swej matki: Gnatowski.). Nie miał też dość silnego zdrowia, by uczestniczyć w akcjach partyzanckich. Wiadomo na pewno, że nie należał do dywersji i nie brał udziału w żadnych jej poczynaniach. Prawdopodobnie zajął w tej sprawie to samo stanowisko co Antoni Marylski. Ten ostatni nie złożył przysięgi AK, lecz o większości działań na tym terenie był dobrze poinformowany i we wszystkim pomagał. Bezpośrednie zaangażowanie w walce podziemnej osób z Kierownictwa Zakładu mogło narazić całą placówkę na zemstę okupanta. Ruszczyc wiedział o wszystkim, co się działo w Laskach. Wszak Leszek Borakowski, dowódca oddziału dywersyjnego i Marian Grobelny, jego następca, pracowali w Zakładzie - jeden jako wychowawca, a drugi jako magazynier. Również Adolf Ginko, instruktor wikliniarstwa i Jan Szkolik - stolarz, należeli do najbardziej zaangażowanych akowców. "Nieraz - opowiada Szkolik - wzywał mnie pan Ruszczyc w czasie pracy i mówił, że przyszedł właśnie meldunek, pouczał, jak ma się postąpić, podawał słówko niemieckie lub uczył całych zdań, bym umiał sobie poradzić, gdybym został zaczepiony przez patrol Wehrmachtu"* (Jan Szkolik, op. cit.). Podczas Powstania Warszawskiego Zakład był nieustannie nawiedzany przez różnego rodzaju formacje niemieckie lub oddziały Własowców stacjonujących w sąsiednim Izabelinie. Półdziki ten żołnierz nie liczył się z niczym. Przychodzili, by zabrać żywność lub konie, raz wpadli, by uprowadzić wszystkich mężczyzn. Zwykle w podobnych sytuacjach w obronie Zakładu występował obok sióstr pracujących w gospodarstwie Ruszczyc, któremu bardzo przydawała się dobra znajomość języka rosyjskiego. W pamięci ludzkiej zachowała się charakterystyczna jego postawa, gdy razu pewnego Własowcy zaaresztowali go i poprowadzili pod eskortą do wsi. Jedni szli z przodu z bronią w ręku, drudzy po bokach, jeden z tyłu. Ten ostatni pozwolił sobie lufą karabinu czy pepeszy trącić w plecy Ruszczyca. W jednej chwili pan Henryk odwrócił się i tak sklął po rosyjsku własowca, że żołnierz od razu spokorniał i nie śmiał go się więcej dotknąć. Wkrótce prowadzonego zwolniono* (Wg opowiadania inż. Rajmunda Szwedowskiego. Masz. 1986. AMŻ-4, ks. S. Piotrowicz podał nieco inną wersję.). Dla lepszej ilustracji postawy pana Henryka w tym okresie zacytuję teraz dłuższe opowiadanie s. Moniki Bohdanowicz o Ruszczycu w czasie wojny. "Z Niemcami radził sobie dobrze. Wyłuskany z połatanych szatek pierwotnego laskowskiego ubóstwa - nabrał wytwornej postawy. Miałam wrażenie, że Niemcom czymś imponuje. Nie słyszałam, żeby któryś podniósł na niego głos. Nigdy nie zapomnę pewnej sceny już w końcowym etapie okupacji. Zawołano mnie do biblioteki. Uratowane brajlowskie książki były rozstawione w jednym z ocalałych pomieszczeń obecnego Domu Dziewcząt. Znajdowały się w zupełnym porządku i biblioteka funkcjonowała pomalutku na użytek niewidomych przebywających w Zakładzie. Gruby Niemiec - jakiejś wyższej rangi - pieklił się głównie pod adresem prężącego się służbiście młodego podwładnego: jak można było przy takim braku pomieszczeń nie wyzyskać dużego, jak to! "Das alles muss gleich heraus!" (to wszystko musi się zaraz stąd wyrzucić - przyp. MŻ). - Dobrze ci mówić - heraus - myślę. A gdzież ja się z tym podzieję? Chyba w gruzy półspalonego domu albo przed dom na podwórze! Był to wyrok na bibliotekę brajlowską. Ruszczyc stał spokojnie. W pewnej chwili, gdy grubas na chwilę zamilkł dla nabrania oddechu, Ruszczyc nachylił się ku niemu i półgłosem, jakimś konfidencjonalnym tonem, powiedział: - To jest wszystko ręcznie pisane! Tego dużo na świecie nie ma - Niemiec zamilkł momentalnie. Obrócił się na pięcie i wyszedł, tylko ode drzwi warknął: - Das alles bleibt (To wszystko zostaje - przyp. MŻ)"* (S. Monika Bohdanowicz: Ank. Masz. 1975. AHR-8.). W obecnej chwili opowieść ta wydaje się banalna. W tamtych czasach w tym momencie, miało się wrażenie, iż jest to wprost bezpośredni cud. W końcu stycznia 1944 r. na skutek donosu, że w Zakładzie jest zakopana broń, zjawiła się żandarmeria polowa z Zaborowa. Jeden z pracowników, któremu kazano kopać dół w poszukiwaniu broni, został zastrzelony przez Niemców. Broni nie znaleziono. Zakład jednak został otoczony, ustawiono dookoła gniazda ckm-ów. O tym to fakcie pisze dalej s. Monika. "W strasznym dniu, kiedy Niemcy zamordowali naszego pracownika, Marka Kowalskiego (o ile pamiętam), Ruszczyca w Laskach nie było. W godzinę po odjeździe budy nie było w Zakładzie ani jednego mężczyzny. Budy miały nieprzyjemny zwyczaj wracać po raz drugi i wyłuskiwać tych lekkomyślnych pozostałych. Do opieki nad internatem chłopców mnie wysłano. Pomagał mi Modest. Nadzór objął ksiądz profesor (St. Wyszyński - przyp. MŻ). Po dwóch dniach wrócił z jakiegoś objazdu Ruszczyc. Podziękował pięknie Księdzu i zakwaterował się w swym gabinecie. Błagaliśmy, żeby zajął na razie jakieś pomieszczenie mniej eksponowane, gdzieś w głębi domu, skąd w razie nowego najścia, łatwiej można było zwiać. Nawet słyszeć nie chciał. Do powrotu wychowanków - chyba przeszło tydzień - pozostawał w tym domu przy pracy. Wieczorami obchodząc internat, spotykałam go zawsze w infirmerii. Z prawdziwą przyjemnością, przysiadłszy gdzieś w kątku, słuchałam, jak rozmawiał z chłopcami. Chociaż to byli chłopcy z młodszych grup (8-10-letni), mówił do nich zwykle bardzo poważnie. Opowiadał o tym, co się dzieje na świecie, jak ciężko jest ludziom, zwłaszcza tym, co się dostali do więzienia albo obozu. Mówił to wyjątkowo ciepłym, serdecznym głosem, jakiego nigdy u niego nie słyszałam. Namawiał ich do modlitwy w tych intencjach"* (Ibidem). Z wybuchem Powstania Ruszczyc przystąpił do organizacji drugiego szpitala. Powodem tego był nieoczekiwanie wielki napływ rannych, uczestników krwawo odpartego ataku AK na leżące na warszawskich Bielanach lotnisko niemieckie. "Pięknie urządzony i wyposażony przez AK oddział chirurgiczny, mieszczący się w Domu Rekolekcyjnym, nie może w tych warunkach - pisze dalej s. Monika - sprostać swojemu zadaniu, nie mówiąc o tym, że łóżek szpitalnych było za mało. Nie wszyscy pacjenci wymagali leczenia w chirurgicznym oddziale, ale dom ten nie posiadał żadnego zaplecza, gdzie można by było przebrać i umyć chorego i przeprowadzić badania wstępne. Na ten cel przeznaczono szpital w Domu Dziewcząt. Zdaje się, że pomysłem Ruszczyca było pomieszczenie go na trzecim piętrze, które najbardziej ucierpiało od pożaru w 1939 roku. Taka lokalizacja dawała większe bezpieczeństwo. Niemcy na ogół niechętnie wchodzili do dużych domów, a tym bardziej nie będą się zapuszczać do domu na wpół zrujnowanego i spalonego. Ujemną tylko stroną była konieczność pozostawienia kuchni całego gospodarczego zaplecza na dole, co pociągało za sobą konieczność całodziennego wędrowania z trzeciego piętra na parter. Można było wtedy podziwiać olbrzymi zmysł organizacyjny Ruszczyca. Nie mając żadnego przygotowania fachowego, w przeciągu dwóch dni zmontował mały szpitalik, który przez szereg tygodni zupełnie nieźle spełniał swoje zadanie w tych tak potwornie ciężkich warunkach. Mnie przydzielono stanowisko kogoś w rodzaju starszej siostry oddziałowej. Bez najmniejszego przygotowania teoretycznego, bez żadnego doświadczenia przystąpiłam do pracy - uzbrojona tylko w całą dobrą wolę i w nadzieję, że w razie czego Ruszczyc mi pomoże. I pomagał, na ile mu czas pozwalał, często bardzo mądrze i praktycznie. Pracował wtedy bardzo intensywnie: starania o zabezpieczenie aprowizacji, porozumienia się z władzami wojskowymi, transporty rannych, ewakuacja tych, którzy już mogli obyć się bez naszej pomocy, zaopatrzenie w dowody osobiste tych, którzy nie mogli się posługiwać własnymi - wszystko to było na Jego głowie. Zagadnienia transportu rozwiązywał po mistrzowsku! Wszyscy chorzy i ranni z reguły byli przywożeni do nas. Ciężko rannych, wymagających zabiegu, przewożono do Domu Rekolekcyjnego. Odwrotnie - stamtąd do nas przenoszono pacjentów, wymagających dłuższego stacjonarnego leczenia. Cały ten ruch odbywał się prawie na oczach Niemców - w obecności oddziału Własowców. (...) Gorzej było z transportem rannych z lasu: musiał odbywać się oczywiście w nocy, kiedy w zasadzie bez przepustek ruch był surowo zabroniony. To wszystko musiało trwać dosłownie minuty. Wypracowanego przez Ruszczyca planu nie powstydziłby się żaden sztab generalny. Miejsca zatrzymywania kolejnych furmanek, postój ludzi z noszami, trasy, po których każda para z noszami miała biec do szpitala, były dokładnie przestudiowane i wielokrotnie sprawdzone. Ruszczyc, opowiadając o każdym świeżo opracowanym planie, miał na twarzy swój trochę łobuzerski uśmieszek, który widywało się wtedy, kiedy obmyślił jakąś wesołą atrakcję na zabawach internatowych. Ruszczyc troszczył się o rannych naszego oddziału w Domu Dziewcząt. Odwiedzał ich, z nimi rozmawiał i myślał o dalszym ich losie. Przy jego niesłychanej wrażliwości i chęci niesienia pomocy - obecność na sali cierpiącego chorego była dla niego czymś nie do zniesienia. Skoro go boli, to powinien dostać coś przeciwbólowego! Nie pomogły żadne tłumaczenia, że chory dopiero co dostał, że za dużo dawać nie można, bo przestanie pomagać, a może zacząć szkodzić! On nie ustępował. Zaczynała się ostra wymiana zdań. "Jak kto jest pozbawiony ludzkich uczuć, to nie powinien się podejmować pielęgnowania chorych!" - "Kto nie ma zdrowych nerwów, nie powinien wchodzić na salę, bo tylko przeszkadza pracować i denerwuje chorych!" Utarczki słowne nie pozostawiały zresztą żadnego uczucia wrogości. Trzeba go było tylko wywabić na korytarz, a tam niezwłocznie łapał go ktoś z czymś niesłychanie ważnym, a pilnym... i zapominał (...). Odchodzących do lasu Ruszczyc starał się zaopatrywać w żywność i odzież. Niestety, nie bardzo było w co zaopatrywać. Po wyczerpaniu skromnych zapasów zaczął dewastować własną garderobę. Po upływie niespełna dwóch tygodni pozostał dosłownie tylko w tym, co miał na sobie. Reszta - koce, bielizna, ubrania - wędrowały do lasu. Zakład zaczął przeżywać chwile grozy. Gdzieś, widocznie niedaleko, Niemcy ustawili jakieś ciężkie dalekosiężne działo. Po całych dniach przelatywały nad Zakładem pociski. Chociaż "znawcy" zapewniali, że nam w żadnym razie nic nie grozi, że cel jest na pewno gdzieś daleko od nas, ale ten ciągły ryk, połączony z jakimś obrzydliwym pobrzękiwaniem doprowadził wszystkich do stanu graniczącego z paniką. Trzymać rannych na Iii piętrze w tych warunkach było niepodobieństwem. Zaczęliśmy ewakuację na parter. Kilku chłopców z naszej szkoły zawodowej, którzy zostali tego roku latem w Zakładzie, zostało również wciągniętych do naszej pracy. Jeden zespół pracował w piekarni, wypiekając chleb dla Zakładu i dla lasu. Zagniatało się ręcznie, bo już prądu nie było. Niektórzy pomagali w pracach gospodarczych. Dwóch było zatrudnionych w roli sanitariuszy i z zadań wywiązywali się bardzo dobrze. Ruszczyc był z nich bardzo dumny i długo po wojnie lubił opowiadać o sukcesach, jakie osiągnęli na tym polu. Pomimo całej energii i zdecydowania w działaniu widać było, iż w straszliwy sposób ciąży na nim poczucie odpowiedzialności, bezpieczeństwo ludzi, którzy znajdowali się pod naszą opieką. Spokojny i opanowany w obliczu własnego niebezpieczeństwa, gdy chodziło o innych, był ostrożny aż do przesady. Widać było, że jest stale w stanie jakiegoś nerwowego napięcia, które go widocznie bardzo wyczerpywało, gdyż w momentach specjalnego zagrożenia z widocznym trudem opanowywał się, aby nie wpaść w panikę. (...) Ze względu na znajomość języków rosyjskiego i niemieckiego - obok pielęgniarstwa - powierzono mi funkcję tłumacza i czegoś w rodzaju stróża nocnego. Miałam sypiać w pokoju położonym przy drzwiach wchodowych. Tylko mnie było wolno w nocy otwierać drzwi wejściowe. Ruszczyc egzekwował to bardzo skrupulatnie i mogłam się przekonać, że jeśli okoliczności tego wymagały, umiał być twardy i absolutnie nieustępliwy. Przez trzy tygodnie nie wypuszczał mnie poza obręb szpitala. Ani razu nie postawiłam nogi dalej przed domem. Chorych było niewielu - trochę ponad dziesięciu, ale większość nieruchomych. (...) Zaledwie kilku mogło z pomocą sanitariusza zejść o własnych siłach. Zaczęliśmy znoszenie i tu dopiero wyszło na jaw, w jakim okropnym napięciu nerwowym przez cały ten czas musiał być Ruszczyc i z jakim wysiłkiem musiał panować nad sobą. Na moment stracił panowanie nad sobą: miotał się jak oszalały po schodach, sprawdzał, czy wszyscy schodzą na dół, czy nikomu nie grozi upadek z noszy - jednym słowem - szalał. Gdy wreszcie znaleźliśmy się wszyscy na dole, uspokoił się i zabrał się rzeczowo do rozmieszczania chorych w ocalałych pomieszczeniach parteru. Wraz z upadkiem Powstania zalewać nas zaczęły fale uchodźców z Warszawy. Przyjmowano ich w Zakładzie, jednak Ruszczyc nie pozwalał, aby wpuszczać ich na teren szpitala. Tak długo, jak tylko można było, starał się zabezpieczyć incognito swoim podopiecznym. Jednak i tak w październiku wszystkich tych dawnych żołnierzy przeniesiono do Piastowa"* (Ibidem). Siostra pisze o sobie skromnie, że pełniła rolę starszej pielęgniarki, w rzeczywistości jeszcze przed wstąpieniem do Zgromadzenia pracowała jako lekarz w głębi Rosji, po powrocie do Polski opublikowała wiele prac naukowych z bakteriologii. W październiku lżej ranni żołnierze wrócili do rodzin albo ukryli się w okolicy u gospodarzy. Ciężej rannych przewieziono do szpitala w Pruszkowie. Ostatnie tygodnie okupacji zaciążyły ponuro nad Laskami. Niemcy kazali ewakuować Zakład, w następstwie czego grupy niewidomych wraz z siostrami i personelem świeckim musiały go opuścić. Jedni udali się w Łowickie, inni do Bukowiny Tatrzańskiej, tylko Ruszczyc ze swoimi chłopcami ostał się na miejscu. Sytuacja zmieniła się radykalnie po wkroczeniu wojsk radzieckich, gdyż NKWD w sposób niepokojący zaczęło interesować się całym kierownictwem Lasek. Pan Henryk musiał uchodzić i przez parę tygodni ukrywał się wraz z Antonim Marylskim w Pruszkowie. Rehabilitacja ociemniałych inwalidów wojennych Schronisko w Surhowie Załamanie się niemieckiego frontu na Wiśle i ofensywa wojsk sowieckich w połowie stycznia 1945 r. ożywiły nadzieje Polaków na lepsze jutro. Wkrótce Laski znalazły się w strefie oswobodzonej, lecz daleko było do wymarzonej wolności. Ruszczyc przekonał się o tym, gdy u progu nowej rzeczywistości musiał uchodzić z miejsca, gdzie przeżył całą okupację. Nie przypuszczał zapewne, że w tak dziwnie rozpoczynającym się roku spotka się z zadaniami, o jakich nie marzył. Już w jesieni 1944 r. Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego zlecił Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi zajęcie się problemem ociemniałych inwalidów wojennych. Doprowadziło to do rozmowy mecenasa Ludwika Christiansa, prezesa PCK w Lublinie z s. Joanną Lossow, kierowniczką placówki Towarzystwa w Żułowie. Prezes prosił, by siostra zajęła się utworzeniem schroniska dla ociemniałych żołnierzy, których kilku przebywało wówczas w Lublinie. W tych czasach, gdy masowo wysiedlano ziemian z ich majątków, wybór siostry padł na odległy o 8 km od Żułowa dwór w Surhowie, dotąd siedzibę rodziny Skolimowskich. Siostrze udało się pomyślnie załatwić z władzami wojskowymi przekazanie domu wraz z parkiem na ten cel. Do przyszłej pracy oddelegowała też dwie siostry. Miał im towarzyszyć ks. Nikodem Domański, były kapelan wojskowy, przebywający chwilowo w Żułowie. Ważne okazało się zwolnienie ze służby żołnierza Bolesława Harbarczuka, byłego organisty. W przyszłości w schronisku zorganizował on zespół chóralny* (Na podstawie listu s. Joanny Lossow do A. Gościmskiej z 19.06.1982. AMŻ-3.). Tak podjęta inicjatywa wymagała jeszcze zgody władz Towarzystwa i Zgromadzenia. Toteż przed końcem stycznia s. Joanna ze specjalną przepustką i transportem wojskowym udała się do Warszawy i Lasek. Matka Czacka nie tylko pochwaliła jej decyzję, lecz przejęła się bardzo całą sprawą i obiecała dać do Surhowa kilku dobrze zrehabilitowanych niewidomych jako instruktorów. Na ich czele miał stanąć Henryk Ruszczyc, który w ten sposób stał się na parę lat pracownikiem PCK. Parterowy dwór w Surhowie, zwany powszechnie z powodu architektonicznego wystroju pałacem, wymagał przystosowania do zmienionych warunków. Przeznaczony przez miejscowe władze do rozbiórki był wewnątrz ogołocony ze wszystkiego. S. Joanna zadbała o wykonanie najprostszych mebli, jak ławy, prycze i stoły z surowego drewna* (Wg listu s. Joanny Lossow, j.w.). Dom posiadał kanalizację i łazienkę. Pensjonariusze sami mieli dbać o pompowanie wody i przygotowanie drewna na opał. Z braku szaf odzież wieszało się na gwoździach wbitych w ścianę. W facjacie urządzono kaplicę a obok pokój kapelana. Personel z Lasek miał jednak otrzymać pokoje z nieco bardziej europejskim umeblowaniem. Z ubóstwem wnętrza kontrastowały freski na ścianach i sufitach, przedstawiające sceny z historii Polski, w niektórych salach pozostały nietknięte zabytkowe kominki. Zespół osób mających prowadzić rehabilitację ociemniałych żołnierzy był starannie dobrany, od niego zależeć miał sukces przedsięwzięcia. W skład jego weszli następujący niewidomi: Władysław Gryglas - nauczyciel brajla i języka polskiego, Adolf Szyszko - instruktor koszykarstwa, Stanisław Wrzeszcz - pomoc w pracy administracyjno-gospodarczej, Mieczysław Miroński - nauczyciel gry na akordeonie. Wszyscy byli wychowankami Lasek, ludźmi zrównoważonymi, o solidnym przygotowaniu zawodowym. Oprócz nich była jedna osoba widząca, Lidia Ogurkowa, mająca prowadzić zajęcia kulturalno - oświatowe* (Przemówienie Stanisława Wrzeszcza w "Niedzielę Niewidomych" na Piwnej 26.01.1973. Masz. AHR-8.). Ruszczyc i Gryglas dotarli do Surhowa w lutym 1945 r., pozostali w kwietniu. Zespół przybyły z Lasek natrafił na nieoczekiwane, niekiedy zabawne trudności. Pierwszym pensjonariuszem schroniska był ociemniały Rumun, Jan Kmieć, który służył w Wojsku Polskim i znał nasz język. Przeżywał osobisty dramat, gdyż na wiadomość o jego kalectwie żona go opuściła. Kmieć nie chciał z początku poruszać się inaczej niż na czworakach. Uważał, że postawa pionowa jest dla niewidomego zbyt ryzykowna. Po niedługim czasie nauczył się normalnie chodzić i dobrze pracować* (A. Szyszko: Uwagi o Ośrodku Rehabilitacyjnym dla Ociemniałych Żołnierzy. Masz. bez daty. AHR-8.). Liczba pensjonariuszy stale wzrastała, doszła w końcu do trzydziestki. Ciągle jednak ktoś odchodził lub przychodził. Niektórych zabierały do siebie rodziny. Ruszczyc od razu zaprowadził w Surhowie nowe porządki, zaczął od opracowania statutu ośrodka i ogłoszenia obowiązującego regulaminu dnia* (Patrz: Projekt statutu kursu dokształcającego dla ociemniałych w Surhowie. Masz. bez daty. AHR-2.). Jako doświadczony wychowawca wiedział, jak ważną rzeczą dla człowieka dotkniętego kalectwem jest mieć dzień szczelnie wypełniony zajęciami tak, by jak najmniej czasu zostawało mu na rozmyślanie nad własnym nieszczęściem. Program przewidywał odpowiednie pory na naukę, szkolenie zawodowe i rozrywkę. Nie wystarczająca ilość stanowisk w warsztatach zmusiła do podziału wychowanków na dwie grupy pracujące na zmianę. W rannych godzinach pierwsza grupa zajmowała się wyrobem koszyków, mat lub szczotek, druga uczyła się brajla. Przed obiadem dwie godziny poświęcano na ćwiczenia chóru. W wolnym, poobiednim czasie jedni indywidualnie ćwiczyli się w czytaniu i pisaniu, inni przechadzali się po starym parku. Po skończonej przerwie obiadowej druga zmiana udawała się na szkolenie warsztatowe, a pierwsza szła na lekcje brajla. Po kolacji amatorzy głośnego czytania zbierali się w pokoju Lidii Ogurkowej. Pozostali zabawiali się pogawędką lub szli z wizytami do wsi. Ruszczyc zostawiał instruktorom dużą swobodę, nie wtrącał się w szczegóły, nadawał ogólny ton i kierunek* (Kazimierz Siedlecki: Jak w rodzinnym domu, "Pochodnia" nr-y luty i marzec 1974.). Ustawiwszy właściwie program zajęć i tryb życia mieszkańców niewiele więcej czasu mógł temu poświęcić. Za swój główny obowiązek uważał wyszukiwanie w szpitalach w całej Polsce ociemniałych żołnierzy. W Lublinie wiele zachodu kosztowało go chodzenie z prośbą o wsparcie. Z Zarządu PCK otrzymywał miesięcznie na utrzymanie Ośrodka 70 tys. zł. Stanowiło to zaledwie małą cząstkę faktycznych wydatków. Zabiegał więc o dodatkową pomoc w samym PCK, u władz wojskowych lub administracyjnych. W owym czasie inwalidom nie przysługiwały jeszcze renty ani pomoc materialna. Dodatkową trudność stanowiły opłakane warunki komunikacji. Przy dużej aktywności Ruszczyca koniecznym było usprawnienie łączności Surhowa ze światem. Odległa o 147km stacja, nieregularnie kursujące, z powodu trwającej wciąż wojny, przepełnione pociągi, nie dawały pewności, że dojedzie się w porę. Ruszczyc wystarał się więc u władz PCK o motocykl z przyczepą. Nie lubił tego wehikułu. Nie miał dość ciepłej odzieży i w czasie jazdy przemarzał. Poza tym motor często się psuł, naprawy trwały długo, a pan Henryk nie lubił bezczynnie czekać. Wolał zostawić swój pojazd u chłopa i puścić się w dalszą drogę na piechotę* (S. Wrzeszcz, op. cit.). Tak zresztą przebywał prawie zawsze ostatni odcinek trasy z Krasnegostawu do Surhowa. Powstała nawet z tego legenda, na pewno trafnie charakteryzująca pana Henryka, że pokonywał piechotą odległość 707km z Lublina do Surhowa (a może przez Zamość 487km?). Ośrodek również potrzebował środka lokomocji do celów zaopatrzeniowych. Zarząd PCK wyasygnował w końcu 35 tys. zł na kupno konia i wozu, lecz wskutek stale rosnących cen udało się za te pieniądze kupić jedynie konia. Na szczęście Żułów pośpieszył z pomocą, ofiarowując wózek. Pierwszy jednak wyjazd nowym pojazdem omal nie zakończył się katastrofą. Koń o chimerycznym usposobieniu, za krótko zaprzężony, gdy poczuł orczyk bijący go po nogach, poniósł i poleciał na oślep, nie dając się zatrzymać. W końcu zmęczony zwolnił biegu, lecz Ruszczyc miał tego dosyć, zostawił zaprzęg u gospodarza i ruszył jak zwykle piechotą ku stacji. Mimo wszystkich wysiłków mieszkańcy Surhowa głodowaliby, gdyby nie pomoc Żułowa. S. Joanna nie tylko ofiarowała im dwie krowy z zapasem paszy, lecz stale dosyłała zboża, kaszy, grochu i warzyw, mimo iż we własnym domu miała do wyżywienia 70 osób* (Ibidem). Czasy były niespokojne. Przez kilka pierwszych miesięcy po okolicy włóczyły się uzbrojone bandy żyjące z rabunku. Spotkanie z nimi zagrażało życiu i zdrowiu. Surhów stanowił dla bandytów szczególnie pożądany cel ze względu na majątkową gorzelnię. Ile razy nagromadził się tam większy zapas spirytusu, bandyci strzałami odstraszali straż złożoną z milicjantów i zabierali ze sobą alkohol* (Ibidem). W takich to warunkach rozpoczynała się rehabilitacja ociemniałych żołnierzy. Ruszczyc był zdania, że najważniejszym zadaniem jest ich rewalidacja społeczna. Stawiał ją ponad przygotowanie zawodowe lub dokształcanie. Wiedział, że większość tych młodych ludzi przeżywa wewnętrzne tragedie, jako że udział w wojnie zjej okropnościami zachwiał u niejednego wiarę w podstawowe ludzkie wartości. Odbudowanie jej stanowiło najważniejszy element ich włączenia się w codzienne życie. Nieocenioną rolę spełniał pod tym względem ks. Domański. Znał dobrze psychikę żołnierzy i umiał z nimi odpowiednio rozmawiać. Ten pogodnego usposobienia i o złotym sercu kapłan zyskał sobie wkrótce powszechną sympatię, a dowcipami rozweselał wszystkich. Zorganizował chór gregoriański, który bardzo podnosił piękno nabożeństw. Wychowankowie gromadnie brali udział w niedzielnej Mszy św., lecz nawet w dni powszednie garść ich zjawiała się na nabożeństwie. Ruszczyc nie wywierał na nikogo najmniejszego nacisku, ale jego własny przykład i szacunek, którym go otaczano, robiły swoje* (Ibidem). Do przywrócenia wiary we własne siły oraz dobre intencje bliźnich przyczyniała się niemało postawa niewidomych nauczycieli. Wszyscy odznaczali się gotowością niesienia pomocy innym i wytwarzali atmosferę miłego, pełnego prostoty koleżeństwa. Ich zachowanie nacechowane było jakąś codziennością, która robiła duże wrażenie na wytrąconych z równowagi kolegach. Dwóch spośród instruktorów wybierało się na studia, trzeci spędzał każdą wolną chwilę nad podręcznikiem anatomii, pragnąc zostać masażystą, czwarty zamierzał się żenić i podjąć pracę w spółdzielni. Ruszczyc zdawał sobie sprawę z ich wpływu na otoczenie i wcale nie przypadkiem ulokował po jednym z nich w każdej sypialni wychowanków. Innym ważnym środkiem do rewalidacji społecznej była nauka śpiewu. Harbarczuk prowadził zajęcia umiejętnie, a mając na ogół uzdolnionych uczniów, ćwiczył od razu chór na cztery głosy. Chórzyści dziwili się jednak, dlaczego niektóre partie przerabia się tylko na dwa głosy, nie uzupełniając pozostałych. Zagadka wyjaśniła się dopiero, kiedy ujawniło się, że na wsi pod tym samym kierownictwem dwadzieścia dziewcząt uczy się śpiewać brakujące partie. Wkrótce złączono oba chóry, tworząc wspólny, mieszany. Pierwszy występ z bożonarodzeniowym programem słowno-muzycznym przypadł na okres świąt i zaimponował słuchaczom. Zachęciło to chórzystów i recytatorów do dalszych występów. Następnym etapem stał się wyjazd do Krasnegostawu, gdzie publiczność z wielką sympatią odniosła się do przyjezdnych. Nie spodziewano się tak wysokiego poziomu zespołu ociemniałych inwalidów. Owocem tego były znajomości, a nawet przyjaźnie z uczniami miejscowego gimnazjum. Udział dziewcząt w chórze przyniósł inny, nieoczekiwany owoc w postaci organizowania wspólnych wieczorów tanecznych. Do tańca przygrywał sam pan Miroński, nauczyciel gry na akordeonie lub któryś z jego zdolniejszych uczniów. Ruszczyc zwykle uczestniczył w zabawie. Błyszczał talentem wodzireja, werwą i humorem, stwarzał beztroski nastrój. Po jakimś czasie na wieczorki zaczęło napływać coraz więcej młodzieży ze wsi, także męskiej, a udział w zabawach uważany był tam za pewien zaszczyt. W ślad za tym poszły zaproszenia żołnierzy do remizy strażackiej na przedstawienia urządzane przez miejscowy teatr amatorski. Zaczęły się też kontakty z dziećmi, które przychodziły odwiedzać ociemniałych i służyły im za przewodników. Ich rozmowy pełne dziecinnej prostoty niosły inwalidom wiele radości. Coraz bardziej włączali się ociemniali w życie wsi i nawiązywały się przyjaźnie, doszło nawet do małżeństw* (K. Siedlecki, op. cit.). Nie tylko dzięki chórowi nawiązywano kontakty ze światem. Również dzięki propagandzie Ruszczyca zaczęły napływać z całego kraju listy i paczki. Zawierały papierosy i słodycze, czasem rękawiczki lub szalik. Ważniejszym od zawartości paczki było poczucie, że nie jest się zapomnianym. A Ruszczyc ciągle jeździł i mogło się wydawać, że nie interesuje się życiem domu. W rzeczywistości wiedział o wszystkim i wszystko go żywo obchodziło. Miał zwyczaj w pierwszy dzień po powrocie z podróży wcale się nie pokazywać i nawet posiłki jadać w swoim pokoju. Dopiero drugiego dnia rozpalano ogień na antycznym kominku w jednej z sal, a pensjonariusze ciasno zasiadali dokoła i zaczynały się rozmowy. Ruszczyc wypytywał o wszystko, co zaszło w ostatnich dniach, po czym zwykle sam zaczynał coś opowiadać. Dzielił się wiadomościami o tym, co się dzieje w kraju, a potem snuł różne opowieści, wspomnienia, zaczynały się żarty. Ogień trzaskał i wydzielał ciepło promieniujące na otoczenie. Spotkania kończyły się śpiewem pieśni żołnierskich, dawnych i nowych, a wspomnienia tych wieczorów zostawiały niezatarty ślad w pamięci uczestników. O atmosferze stworzonej wówczas przez Ruszczyca wiele mówi opowiadanie młodego uczestnika Powstania Warszawskiego, Kazimierza Siedleckiego: (...) "W Surhowie znalazłem się pod koniec 1945 roku. Na progu Zakładu powitał mnie wysoki, starszy pan, ucałował w oba policzki i powiedział parę ciepłych słów. Przyznam się, że byłem nieco zaskoczony objawami serdeczności ze strony kogoś obcego i do tego dyrektora Zakładu, a więc tylko urzędnika. Ale jednocześnie poczułem się jakoś raźniej, zmalała obcość nowego otoczenia i z większą otuchą spojrzałem na to wszystko, co mnie tutaj czekało. Jak się miałem niebawem przekonać, taki sposób witania był u pana Ruszczyca stałym zwyczajem. Równie miłego przyjęcia doznałem ze strony pozostałych osób, z którymi się owego wieczoru zetknąłem. Zwłaszcza moi nowi koledzy, dowiedziawszy się, że będę wśród nich najmłodszy - okazali się szczególnie gościnni. Coś tam przestawili, ktoś przeniósł się na inne miejsce i otrzymałem pryczę w pobliżu kominka, żebym, broń Boże, po nocach nie marzł. Nic też dziwnego, że wśród tych objawów życzliwości sam nie wiem kiedy odtajałem do reszty i poczułem się swojsko, jakbym przyjechał do rodziny"* (Ibidem). W dalszym ciągu swojej relacji Siedlecki wspomina o tym, jak uderzał go stosunek Ruszczyca do ociemniałych, pokiereszowanych odłamkami pocisków żołnierzy, którzy w walkach frontowych przewędrowali setki kilometrów. Pytał każdego o samopoczucie, wyniki w nauce i wiadomości od rodzin. Instruktorzy byli dumni, że mieli kiedyś takiego wychowawcę. "Szczególnie utkwiła mi w pamięci - pisze A. Szyszko - gwiazdka" 1945 roku, kiedy Kierownik Ośrodka pojechał do miasta po prezenty oraz niezbędne artykuły świąteczne. W powrotnej drodze o dwa czy trzy kilometry od Ośrodka popsuł się samochód, wówczas pan Ruszczyc, mimo że był zmęczony, przyniósł worek prezentów na plecach. Z wyczerpania przez kilka minut nie mógł słowa przemówić, ale promieniał radością"* (A. Szyszko, op. cit.). "Wprawdzie późnym wieczorem, ale będzie opłatek i wigilijna ryba, a przede wszystkim prezenty - pisze o tym samym zdarzeniu Bronisław Kruczko - wręcza je sam z tym niezapomnianym objęciem za szyję i serdecznym pocałunkiem. A potem wspólne kolędy do późnej nocy"* (Bronisław Kruczko: Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Niezależnie od spotkań grupowych Ruszczyc starał się mieć kontakt indywidualny z pensjonariuszami. Poprzez okresowo powtarzające się rozmowy chciał poznać sytuację rodzinną i materialną każdego oraz jego plany na przyszłość. Siedlecki jako jeden z najmłodszych odczuwał tremę przed pierwszą taką rozmową. Bał się, że nie potrafi stanąć na wysokości zadania. Ruszczyc mu to ułatwił, bo dowiedziawszy się, że pochodzi z Krzemieńca, opowiedział, jak w 1939 r. w wędrówce za pułkiem dotarł w jego rodzinne strony. Wywiązała się żywa wymiana zdań, w której Siedlecki opowiedział swoje własne wojenne przeżycia, udział w Powstaniu Warszawskim, obóz w Niemczech. Gdy Ruszczyc posłyszał, że chłopak w obozie usiłował uzupełniać przerwaną naukę i wyczuł jego zapał, zapewnił, że na pewno ukończy średnią szkołę. Pod koniec rozmowy wtrącił, że zależy mu na tym, aby zrezygnował na pewien czas z lekcji brajla na rzecz mniej zaawansowanych kolegów. On sam skorzysta, bo podciągnie się w wyrobie koszyków i wzmocni swoją chorą rękę, równocześnie zaś "zamknie usta" zazdrosnym, którzy nie mogą mu dorównać w brajlu. Siedlecki od razu wyraził zgodę, a sposób, w jaki dyrektor załatwił tę sprawę, zachwycił młodego. Pan Henryk w pełni zdawał sobie sprawę, że koszykarstwo i wyrób mat są zawodami przeżytymi i nie mogą dać utrzymania niewidomym. Traktował szkolenie głównie jako terapię zajęciową. U władz ponawiał wysiłki o uzyskanie dla pensjonariuszy praw i rent inwalidzkich, i w końcu udało mu się to wywalczyć. Stosunki jego z władzami PCK nie układały się zbyt pomyślnie. Z dokumentów można wywnioskować, że w Zarządzie Głównym zasiadali wtedy ludzie o dużych ambicjach, niezbyt dobrze zorientowani w sprawie inwalidów i za wszelką cenę pragnący wybić się jakimiś oryginalnymi pomysłami. Już w pierwszym roku istnienia Ośrodka rzucili myśl przeniesienia go do Żbikowa pod Pruszkowem, lecz sprawa była zupełnie nie przemyślana. W obronie dotychczasowego stanu rzeczy wystąpił pełnomocnik PCK w Lublinie, życzliwy Laskom J. Żyszkiewicz. W obszernym piśmie z listopada 1945 roku wykazywał nonsens tej decyzji. Podkreślał straty materialne, jakie ten krok spowoduje, gdy PCK już wydało na ośrodek w Surhowie 324 tys. zł gotówką i 205 tys. zł w naturze, niezależnie od znacznej pomocy społeczeństwa. Ważniejszym jednak od spraw ekonomicznych jest wzgląd moralny. Nie wolno zmarnować dobrych stosunków nawiązanych przez ociemniałych z miejscową ludnością i wpływu, jaki to wywiera na proces rehabilitacji żołnierzy. Należy również rozważyć stopień ryzyka planowanego przez PCK wprowadzenia na miejsce inwalidów wojennych ociemniałych kobiet. Projekt ten nie ma szans powodzenia, gdyż miejscowe społeczeństwo na pewno przyjmie te kobiety z dużą rezerwą. Dla obu stron spowoduje to niepowetowane szkody* (List I. Żyszkiewicza do Zarz. Gł. PCK w Warszawie 1946. Kopia AHR-6.). Widać Żyszkiewicz uderzył we właściwą strunę, gdyż o przeniesieniu zakładu do Żbikowa więcej już nie było mowy. Zaczęły się natomiast przykre nieporozumienia między Zarządem Towarzystwa a organami Zarządu Głównego PCK. Znamy sprawę tylko z dokumentów. Z listu bez daty z podpisem Matki Czackiej i A. Marylskiego dowiadujemy się, że Zarząd Główny PCK zawiadomił Towarzystwo o podjętej jednostronnie decyzji wycofania się całkowicie z prowadzenia Surhowa i przekazania Ośrodka wraz ze wszystkimi jego obciążeniami Towarzystwu. W Laskach zostało to ocenione jako wysoce nietaktowne posunięcie. Jedną z przyczyn mogła być chęć pozbycia się kłopotliwej placówki, której dyrektor nieustannie i nieustępliwie o coś się dopominał. Odpowiedź Matki Czackiej brzmiała jednoznacznie: Towarzystwo prosi o doprowadzenie do spotkania przedstawicieli obu instytucji, w którym określi się wyraźnie kompetencje obu stron, sposoby zdobywania środków finansowych i inne sporne zagadnienia. Najważniejsze spośród nich to: objęcie rehabilitacją osób cywilnych, ociemniałych podczas wojny oraz świadczenie dalszej opieki pensjonariuszom opuszczającym surhowski Zakład. Jeżeli Zarząd PCK nie zechce przyjąć tych warunków - pisała Matka - Towarzystwo wycofa się ze współpracy i wstrzyma wszelkie świadczenia. W decydowaniu o dalszych losach Surhowa konieczne jest pełne partnerstwo. W liście Matka nie zawahała się wyliczyć szczegółowo wszystkiego, co od początku świadczyły Laski na rzecz Ośrodka. Zaznaczyła, że ani pracy wykwalifikowanych instruktorów, ani unikalnych pomocy do nauki i szkolenia nie udałoby się w obecnych czasach zdobyć nawet za dziesięciokrotną cenę ich pozornej wartości. Tych rzeczy w ogóle nie da się przeliczyć na pieniądze* (List Matki E. Czackiej. Kopia bez daty, najprawdopodobniej wiosna 1946. AHR-6.). Takie mocne postawienie sprawy przecięło dyskusję. Ruszczyc, widząc, że od władz PCK nie może uzyskać środków niezbędnych do prowadzenia "schroniska", zwrócił się o pomoc do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. Spotkał się tam z życzliwym przyjęciem i uzyskał przyznanie jednorazowej dotacji w wysokości 600 tys. zł oraz przydział ciężarówki. Zarząd PCK, szukając wygodnego dla siebie wyjścia z sytuacji, wstrzymał obiecaną przez Ministerstwo pomoc i zawiadomił Ruszczyca, że Ośrodek w Surhowie przekazany zostanie Związkowi Inwalidów Wojennych. W Zakładzie o podobnych sprawach głośno się nie mówiło, lecz wychowankowie czuli szykujące się jakieś wielkie zmiany. Wskazywała na to częstotliwość wizyt przedstawicieli PCK* (K. Siedlecki, op. cit.). Ruszczyc miał dosyć tej niewyraźnej sytuacji i postanowił interweniować. Mając poparcie jednego z dyrektorów departamentu w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, doprowadził do przejęcia Surhowa przez to Ministerstwo. Od tej chwili wszystko radykalnie się zmieniło. Uroczyste przekazanie Ośrodka odbyło się 8 maja 1946 r. i równocześnie nastąpiła zmiana jego nazwy na "Zakład Szkoleniowy dla Ociemniałych". Pan Henryk otrzymał na jego potrzeby znaczną dotację i amerykański samochód wojskowy* (A. Szyszko, op. cit.). Uzyskanie własnego środka lokomocji pozwoliło mu na rozpoczęcie starań o przeniesienie Ośrodka do innej miejscowości, położonej bliżej wielkiego miasta. Właśnie w Ministerstwie opracowywano wytyczne do nowocześnie pojętej rewalidacji inwalidów wojennych. Myślą przewodnią było włączenie ich do pracy w przemyśle. Do tego potrzebne było zorganizowanie specjalnych kursów szkoleniowych w pobliżu wielkich zakładów przemysłowych. Ruszczyc myślał początkowo o Poznaniu, ale zrezygnował z tego, gdy przekonał się o zniszczeniu dużej części miasta. Upatrzył sobie za to w niewielkiej od niego odległości dwa sąsiadujące ze sobą dwory, jako ośrodki rehabilitacji o kierunku rolno-ogrodniczo-hodowlanym. Równocześnie udało mu się znaleźć w Krakowie odpowiedni budynek do szkolenia w przysposobieniu do przemysłu. Ministerstwo wycofało się na razie ze szkolenia ociemniałych do pracy w przemyśle, przyjęło za to koncepcję utworzenia w Wielkopolsce zakładu reedukacji. Do wszystkich wytypowanych miejsc Ruszczyc przedstawił kandydatów na dyrektorów* (List H. Ruszczyca do Dyr. Depart. w Min. Pr. i Op. Społ. z 14.08.1946. AHR-6.). Memoriały Ruszczyca do władz Zanim przejdę do opisu dalszych losów Surhowa, przedstawię teoretyczne założenia Ruszczyca na temat rewalidacji inwalidów. Znajdują się one w nie opublikowanych dotąd memoriałach do władz państwowych w pierwszych latach powojennych. Główne idee w nich zawarte pozwalają poznać rozległość horyzontów myślowych i samodzielność sądów Ruszczyca. W czasie, gdy opracowywał pierwsze memoriały, nie było prawie dostępu do literatury zagranicznej, toteż jego tezy można uznać za wynik osobistych przemyśleń i doświadczeń. Dwanaście memoriałów, przeważnie gęsto pisanych na maszynie (30-40 wierszy na stronie) tworzy zbiór kilkudziesięciostronicowy dużej wartości. Niestety, teksty są bez dat, nagłówków i najczęściej podpisu, możemy tylko przypuszczać, że wszystkie były kierowane do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. Na niektórych widnieje ręką Ruszczyca zrobiony znak "ref" wskazujący, że dany tekst przeznaczony był do ustnego zreferowania. Ruszczyc problem inwalidów wojennych przedstawił z kilku punktów widzenia: organizacyjnego, psychologicznego, wychowawczego i społecznego. Ciekawa jest wizja wzorowo urządzonego domu reedukacji. Zawiera wiele danych, które można by stosować z powodzeniem i dzisiaj, w odniesieniu do każdego zakładu wychowawczego dla niepełnosprawnych. Na tę wizję wpłynęła prawdopodobnie kilkudniowa wizyta Ruszczyca w Anglii w 1947 r., gdzie zwiedził kilka ośrodków dla inwalidów wojennych. Konieczne byłoby - jego zdaniem - utworzenie w ramach PCK specjalnego Komitetu, poświęconego opiece nad inwalidami wojennymi. Należy strzec się organizacji kombatanckich - dowodził - wykazujących niepokojącą aktywność i dążących do samodzielnego decydowania o wszystkim i zagarnięcia dla siebie wszystkiego. Związek Inwalidów Wojennych prowadzi grę polityczną, do której usiłuje wciągnąć jak najwięcej oddanych sobie zwolenników. By ich pozyskać, obiecuje wszystkim inwalidom wojennym pełne zaopatrzenie bez obowiązku pracy. Takie postawienie sprawy jest, zdaniem Ruszczyca, z gruntu niemoralne. Ponadto, w celu zdobycia środków na tak olbrzymie potrzeby związek ten domaga się od państwa przekazania w jego ręce monopolu tytoniowego i spirytusowego oraz wszystkich restauracji w Polsce. Kieruje się niebezpieczną zasadą, że inwalidom wszystko się należy. Nie ulega wątpliwości, ciągnie swą myśl Ruszczyc, że inwalidzi zasługują na godne zaopatrzenie, jako zapłatę za złożoną daninę krwi, lecz wszelkie materialne wyrównanie musi pochodzić wyłącznie od państwa. Nie można go traktować jako rzecz wywalczoną przez kombatantów na reszcie społeczeństwa. Jest to sprawa dużo szersza, bo ogólnopaństwowa i ogólnogospodarcza, nie zaś partykularna jednej tylko grupy społecznej. Z powyższych przesłanek wypływa szereg ważnych wniosków. W obecnej chwili inwalidzi żyją w kraju wyniszczonym wojną, gdzie znaczna część społeczeństwa jest zdemoralizowana nienormalnymi warunkami egzystencji i zarobkowania. Inwalidzi powinni na równi z innymi stanąć do mozolnej odbudowy kraju i dopiero wtedy poczują się współobywatelami Ojczyzny. Podjęcie pracy powinno być jednak poprzedzone okresem reedukacji, gdyż tylko wtedy osiągną efektywność działania. Rząd winien wydać dwie ważne ustawy: jedną o powszechnym obowiązku reedukacji, drugą o równie powszechnym obowiązku pracy dla wszystkich inwalidów wojennych. Specjalny organ sądowy wyposażony we władzę wykonawczą winien być uprawniony do stosowania przymusu względem jednostek uchylających się od pracy z niesumienności lub lenistwa. Należy powołać specjalne Komisje Lekarskie mające za zadanie indywidualne przebadanie wszystkich inwalidów i określenie, ile każdy z nich może wykonać w miesiącu jednostek pracy. Komisja powinna też określić minimalny dochód, jaki każdemu z nich ma przysługiwać. Jeśli do uzyskania tego dochodu ilość włożonej pracy okaże się niewystarczająca, Związek Inwalidów Wojennych będzie wypłacał zaopatrzenie wyrównawcze. W rozwiązywaniu problemów inwalidzkich wielką rolę odgrywa moment psychologiczny i temu zagadnieniu poświęcił Ruszczyc szereg uwag. Jego zdaniem ociemniały inwalida wskutek utraty wzroku popada w skrajny egoizm i egocentrycznie ocenia wszystko, co go otacza. Wydaje mu się, że raz poniesiona ofiara wystarcza na całe życie, że wszystko mu się odtąd od drugich należy. Jest zbuntowany, rozgoryczony, ma żal do całego świata. Wyleczenie go z tego stanu jest możliwe tylko wtedy, gdy zrozumie, że ociemniali z wojny nie tworzą osobnej grupy społecznej, lecz jedną, wspólną z niewidomymi od urodzenia. Muszą zatem poznać ich problemy i solidarnie, razem z nimi, je rozwiązywać. Jednym z najważniejszych zadań reedukacji jest przywrócenie poczucia wspólnoty z resztą społeczeństwa. Za sukces trzeba uważać, jeśli inwalida przestanie myśleć, że jego chlubą jest chwila fatalnego postrzału, który pozbawił go wzroku. Za ważniejszy winien uznać moment podjęcia decyzji o przezwyciężeniu własnego kalectwa i włączeniu się w odbudowę kraju. Ci, którzy to sobie uświadomią, będą stanowili jego elitę społeczną. Reedukacja powinna się rozpocząć jak najwcześniej. Dłuższy pobyt w szpitalu, a zwłaszcza u rodziny, może łatwo zniszczyć cały jej proces. Rodzina często widzi w osobie ciężko poszkodowanego krewnego możliwość ciągnięcia łatwych zysków i korzystania z ulg i przywilejów. Dwa obszerne memoriały poświęcił Ruszczyc różnym szczegółom reedukacji. Oprócz spraw związanych z jej istotą zajął się zewnętrznymi wymogami przeznaczonego na ten cel ośrodka. Winien on przede wszystkim nie nosić nazwy "schroniska", lecz zakładu lub ośrodka szkoleniowego. Musi leżeć w pobliżu dużego miasta, z dobrym do niego dojazdem, gdyż dla procesu resocjalizacji wielką rolę odgrywa bliskość szkół, szpitali, teatrów i opery, jak również fabryk, oraz możliwość przyjazdu zespołów artystycznych i werbowania bezpłatnych przewodników i lektorów. Zakład jednak nie może być położony w mieście, lecz koniecznie na wsi, gdyż świeżo ociemniały jest rozstrojony i nie raz ma myśli samobójcze. Zgiełk miasta, jego atrakcje i pokusy pobudzają tylko nerwy niewidomego. Potrzebna mu jest natomiast duża przestrzeń bez przeszkód, by mógł żyć bez napięć i używać wiele ruchu. Dołącza się do tego wzgląd społeczny, gdyż na wsi zakład staje się ośrodkiem zainteresowania okolicy, czymś, co wzbudza szacunek i poważanie. Dzięki temu miejscowa ludność ma możność docenienia i zrozumienia wartości pracy niewidomych i przyznaje im równą rangę z innymi przedstawicielami społeczeństwa w pracy dla kraju. Ruszczyc z całym rozmysłem wchodził w szczegóły. Dom musi być obszerny, estetycznie urządzony, posiadać kilka świetlic, a sypialnie powinny mieć najwyżej po kilka łóżek. W urządzeniu potrzebna jest znaczna ilość szaf, szafek i półek, by wdrażać niewidomych do porządku i oszczędzić im denerwującego szukania. Pożądany jest duży park i basen kąpielowy. Pensjonariuszom trzeba zapewnić smaczne, kaloryczne jedzenie, gdyż inwalidzi spalają się szybciej od ludzi zdrowych. Ważne jest dobre zaopatrzenie w surowce i pomoce szkolne, dobrze zorganizowany transport i łączność telefoniczna. Wychowankowie nie powinni posiadać własnych ubrań, prócz świątecznych, gdyż to prowadzi do handlowania nimi. Podobnie nie należy im wypłacać rent, lecz wciągać je na książeczkę oszczędnościową. Ociemniali powinni dysponować tylko gotówką zarobioną własną pracą w warsztatach. Liczba pensjonariuszy nie może przekraczać 50, przy czym młodzi muszą być oddzieleni od starszych. Ciężko poszkodowani, bez rąk lub nóg, podobnie jak kobiety żołnierki, powinni być umieszczeni w osobnych zakładach. To odnosi się także do jednostek wybitnie aspołecznych, które swym zachowaniem mogą zepsuć atmosferę domu. Personel powinien być ideowy, wykwalifikowany. Przed otwarciem ośrodka cały zespół wraz z dyrektorem i pracownikami fizycznymi winien być odpowiednio przeszkolony. Musi być w pełni świadomy swoich zadań. Pracownikom należy jednak zapewnić dobre warunki mieszkania i utrzymania. Najlepiej, gdy dojeżdżają do pracy lub mieszkają w oddzielnych budynkach. Niezadowolony personel nie potrafi utrzymać właściwej atmosfery ani doprowadzić inwalidów do rehabilitacji. Szczególnie ważnym elementem reedukacji jest serdeczność okazywana wychowankom. Zakład musi posiadać starannie obmyślony plan dnia i "mądry, sprawiedliwy regulamin, nie wahający się stanąć w obronie naruszonego prawa". Jest on podstawą dobrej organizacji i porządku, lecz musi również przewidywać sankcje. Część personelu winna składać się z wcześniej przeszkolonych i dobrze zrewalidowanych niewidomych. Muszą to być ludzie, posiadający wrodzony autorytet i umiejący wzbudzać posłuch. Ruszczyc wymienia szereg zasad, które należy uwzględnić w programie reedukacji. Uderza trafność ujęcia niektórych z nich. Na pierwszym miejscu stawia pogodzenie się inwalidy z kalectwem i uodpornienie na nie zawsze taktowne odnoszenie się do nich ludzi widzących. Równocześnie eksponuje problem wychowania ociemniałych do samopomocy i solidarności. "Należy ich pobudzać do wysiłków woli i nie odsuwać przeszkód. Tylko przezwyciężanie trudności daje w życiu radość. Ustępować w drobiazgach, być bezkompromisowym w rzeczach zasadniczych, postępować z wielkim taktem i wyrozumiałością." Osobną grupę wskazań stanowi popieranie wszystkiego, co sprzyja podnoszeniu inwalidy na duchu lub skłania go do oderwania od zajmowania się sobą. Do tego rodzaju działań Ruszczyc zalicza ukazywanie każdemu z wychowanków zasobu jego własnych możliwości, mobilizowanie do pracy umysłowej na wszelkich poziomach, wykrywanie zamiłowań i zakładanie różnorodnych kół zainteresowań. Poleca wprowadzać chów zwierząt futerkowych, królików, gołębi, psów rasowych lub psów przewodników itp. Widzi potrzebę dobrej rozrywki, dużej ilości śpiewu i muzyki, ruchu, podnoszenia tężyzny fizycznej. Wielką rolę ma do spełnienia dobrze postawiona nauka zawodu. Wychowankom trzeba zostawić dużą swobodę w wyborze zajęć warsztatowych. Wylicza cały wachlarz zawodów, które wówczas mogli wykonywać niewidomi. W jednym z ostatnich memoriałów Ruszczyc uwypuklił mocno moment społeczny zagadnienia. Podkreślił, że największą przeszkodą w rozwiązywaniu problemów inwalidzkich jest psychika ludzi zdrowych, nasz polski indywidualizm i uczuciowe ujmowanie spraw. Żeby to przezwyciężyć, trzeba podsuwać ludziom "hasła" łatwo zrozumiałe, np. że człowiek bez społeczeństwa nie może się obejść, bo każdy szczegół jego życia jest wynikiem pracy tysięcy ludzi. Z powyższego wynika, że trzeba uznać za "jednostkę aspołeczną każdego inwalidę lub rencistę, który otrzymując rentę wynajmie sobie kiosk tytoniowy i prowadzi bezczynne, pijackie życie. Albo niewidomego żebraka, który w ciągu trzech godzin zarobi więcej od rzemieślnika pracującego przez cały dzień. Albo dyrektora lub inżyniera, który w swoim przedsiębiorstwie nie zechce zatrudnić inwalidy, by nie mieć kłopotu z załogą i z produkcją. Aspołecznym jest robotnik, który nie chce przejść na inny oddział, by stworzyć miejsce pracy dla inwalidy. Aspołecznymi są wszyscy, którzy nie chcą słyszeć o problemach inwalidzkich, uważając, że to jest sprawa państwa". Zbiór memoriałów skierowanych do władz zamyka tekst pochodzący zapewne z 1948 r., a odsłaniający w szczególny sposób osobowość autora. W jego stosunku do niewidomych uderza wpływ środowiska laskowskiego i głęboko ludzkie traktowanie człowieka cierpiącego. Ruszczyc porusza w nim zagadnienie niewidomych, którzy z powodu wieku już nie pracują, żyją w nędzy i korzystają jedynie z bardzo skromnych zasiłków. Dopomina się dla nich o stworzenie świetlicy, gdzie mogliby spędzać czas, otrzymywać gorącą zupę, słuchać radia lub dobrej lektury, zajmować się drobną wytwórczością. Z tych kilku linijek przebija wzruszająca troska o ludzi, którzy nic już społeczeństwu dać nie mogą. Ruszczyc nie umiał przejść obok biedy ludzkiej, żeby nie usiłował jej zaradzić* (Zawartość archiwum Ruszczyca zob. Bibliografia.). Spółdzielnia Lubelska Pisząc o Surhowie nie sposób pominąć jeszcze jednej ważnej inicjatywy Ruszczyca, podjętej na marginesie jego działalności na rzecz inwalidów wojennych - założenia pierwszej w Polsce spółdzielni niewidomych. Pamiętamy jego starania o założenie spółdzielni w Kielcach w 1939 r. Po wojnie wielce pomocnymi okazały się znajomości nawiązane w Lublinie w związku z prowadzeniem ośrodka w Surhowie. Stutysięczne miasto przeżywało właśnie swój rozkwit, na krótko stało się siedzibą Rządu, odbudowało się, rozrastało. Znany już nam prezes tamtejszego PCK Ludwik Christians przyznał przyszłej i spółdzielni prowizoryczny lokal i zapewnił obiady jej przyszłym członkom. Ruszczyc upatrzył sobie do tego celu kilku kandydatów spośród wychowanków Lasek z okresu okupacji, trzeba było tylko dać im dobrego szefa. Zdolnościami wyróżniał się 25-letni Modest Sękowski, który jesienią 1945 r. zapisał się na wyższe studia w Łodzi. Ruszczyc życzył sobie, by tworząca się instytucja była dziełem samych niewidomych. Uważał, że załatwienia wstępnych formalności powinien dokonać przyszły prezes, toteż zatelegrafował do Sękowskiego: "Czy chcesz zostać prezesem pierwszej spółdzielni niewidomych?" - "Kosztowało mnie to tylko jedną noc nieprzespaną - opowiadał później Modest - i rano wysłałem depeszę, że się godzę"* (Rozmowa MŻ z M. Sękowskim. Masz. 1962, AMŻ-4.). Drugiego października był już w Lublinie. W tydzień po Sękowskim, który zapisał się na Wydział Historii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, zaczęli napływać kandydaci na członków spółdzielni: Cyryl Żądło, Mieczysław Zarzecki i Stanisław Jabłoński, a wkrótce następni. W nowym lokalu liczącym pięć oddzielnych pomieszczeń mieszkali w siódemkę, tam spali, jedli, pracowali, tam biedowali. Ruszczyc, ilekroć był w Lublinie, zachodził odwiedzać swoich "chłopców" i umacniał ich na duchu, gdyż w domu przy 1 Maja 41 nie było czym palić, a z jedzeniem też nieraz bywało krucho* (Cyryl Żądło: Historia mojej spółdzielni, "Niewidomy Spółdzielca", 1964 nr 3.). Przejęcie majątku wspomnianej wcześniej laskowskiej spółdzielni uczniowskiej zapewniło im dobry start. Składało się nań kilka tysięcy szczotek, kilka tysięcy oprawek, tysiąc kilogramów drutu oraz 1800007zł gotówką. To równało się dwustu miesięcznym poborom wykwalifikowanej pielęgniarki. Wszystko wysłał Ruszczyc jesienią 1945 r. z Lasek do Lublina. Pozostało rozliczenie się z rozproszonymi po całej Polsce dawnymi udziałowcami. Podjął się tego Cyryl Żądło i przy pomocy Adolfa Szyszki uporał się ze wszystkim w ciągu tygodnia* (Sprawozdanie ogólne Spółdzielczych Zakładów Pracy dla Niewidomych Inwalidów przy PCK w Lublinie.). Przyszłymi założycielami Spółdzielni Lubelskiej byli: Modest Sękowski, Konstanty Szoka, Jan Wachowicz, Mieczysław Zarzecki, Stanisław Kaliński, Cyryl Żądło, Eugeniusz Bartoszewski, Stanisław Jabłoński. Ruszczyc chodził z Sękowskim po lubelskich urzędach, by przekazać mu swoje znajomości i wprowadzić w nurt załatwiania spraw z władzami: Zostawiał mu jednak zupełną swobodę decyzji, a po walnym zebraniu Modest działał już sam. Zebranie założycielskie odbyło się 29 grudnia 1945 r. Przyjęto na nim "Statut Ramowy" spółdzielni "Społem", wybrano zarząd, radę nadzorczą i dopełniono wszelkich wymaganych formalności. Ruszczyc został wybrany prezesem honorowym, rzeczywistym zaś Modest Sękowski. Pierwsza spółdzielnia niewidomych w Polsce zaczęła istnieć i z czasem zyskała sobie opinię najlepszej w kraju. Długoletnie marzenie Ruszczyca zostało spełnione. Zakłady w Głuchowie i Jarogniewicach Nadeszła w końcu od dawna oczekiwana chwila przeprowadzki Surhowskiego Zakładu do Wielkopolski. Datę wyjazdu ustalono na 26 września 1946 r. W ostatniej chwili Ruszczyc otrzymał wiadomość o śmierci ks. Władysława Korniłowicza i wyjechał do Lasek na jego pogrzeb. Zlecił wówczas Lidii Ogurkowej pieczę nad całą grupą podróżnych. W przewidywaniu trudności związanych z przesiadkami w Lublinie, Łodzi i Poznaniu wciągnął do współpracy jakieś Stowarzyszenie Kobiece i drużyny harcerskie. Wynik okazał się znakomity: na stacjach pomagano przy wysiadaniu, znajdowano w następnym pociągu zamówione miejsca, przenoszono bagaże, dostarczano posiłki* (S. Monika Bohdanowicz, op. cit.). Gro bagaży przewieziono czterema ciężarówkami. Wszystko to idealnie przypominało dawnego Ruszczyca z lat trzydziestych, organizatora wyjazdu laskowskiej młodzieży na wakacje. "Jazda pociągiem okazała się dla nas swego rodzaju sprawdzianem nabytej w Zakładzie odporności - pisze w wiele lat po tym K. Siedlecki. - Chociaż zetknęliśmy się z obcymi ludźmi, dla których widok tylu na raz ociemniałych musiał być cokolwiek wstrząsający, nie tylko nie poddaliśmy się przygnębiającemu nastrojowi, ale potrafiliśmy narzucić widzącym współpodróżnym własny nastrój pełen pogody i humoru. Toteż, gdy opuszczaliśmy pociąg, by dalszą drogę odbyć samochodem, żegnano nas z żalem, nie szczędząc jednocześnie słów uznania dla naszej postawy"* (K. Siedlecki, op. cit.). Warunki, jakie zastali inwalidzi w miejscu nowego zakwaterowania, nie przypominały w niczym prymitywizmu Surhowa. Tworzący się Zakład rozmieszczono w dwóch pałacach położonych od siebie w odległości 2,57km, a połączonych wysadzaną drzewami szosą. Głuchowo, które na razie stało się główną siedzibą ośrodka, posiadało obszerny dom z wygodnym rozkładem pokoi, oficyną i budynkami gospodarczymi. Do dyspozycji były dwie ciężarówki, kilka koni i cały zestaw powozów od prostej dwukółki aż do karety. Głuchowo leży w odległości 107km od podówczas powiatowego miasta Kościana, posiadającego stację kolejową, szpital, lekarzy, dobre gimnazjum, a od Poznania oddalonego szosą tylko o 457km. W Jarogniewicach pałac został niegdyś wystawiony w pięknym stylu przez Sokolnickich na przyjazd króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Obecnie wymagał przystosowania do nowych celów, a przede wszystkim kapitalnego remontu. Dla przyszłych pensjonariuszy dużą wartość stanowił park z sadzawką. Na każdym kroku przyjezdni spotykali się ze śladami troski o ich potrzeby, oglądali z zaciekawieniem zebrane przez ich Opiekuna pomoce szkolne: kubarytmy - małe kosteczki oznakowane brajlem do nauki liczenia, wypukłe rysunki geometryczne i mapy plastyczne. Zakład otrzymał nawet akordeon, fortepian i fisharmonię. Ruszczyc swoim zwyczajem od pierwszej chwili zaczął działać. Umieściwszy Siedleckiego w kościańskim gimnazjum, nawiązał kontakt z tamtejszą dyrekcją i od razu zaprosił liczny zespół artystyczny szkoły na występy do Głuchowa. Stało się to okazją do następnego spotkania, tym razem na zorganizowanym przez Ruszczyca wieczorku tanecznym. Wkrótce zaczęły się rewizyty: zespół chóralny Harbarczuka wystąpił w kilku miejscach, a recital szopenowski niewidomego skrzypka Włodzimierza Bielajewa bywał zwykle jednym z najbardziej oklaskiwanych punktów programu. Stopniowo Zakład nabierał rozgłosu. Na Sylwestra Ruszczyc urządził bal na niespotykaną skalę. Partnerkami do tańca były zaproszone wraz z matkami dziewczęta z poważanych okolicznych rodzin. Później przez cały karnawał odbywały się podobne zabawy, które podobnie jak kiedyś w Surhowie przeradzały się w trwałe znajomości i przyjaźnie. Obcowanie z widzącymi stwarzało pensjonariuszom poczucie oparcia w społeczeństwie, a niektórym dało szansę założenia własnej rodziny* (Całe opowiadanie oparte na relacji K. Siedleckiego, op. cit.). Już po raz czwarty na kartach mego opowiadania widzimy pana Henryka w roli organizatora zabaw tanecznych. Widać upatrywał w nich jakiś ważny cel społeczny. W listopadzie, ulegając nawoływaniom z Lasek o szybszy powrót, Ruszczyc podał się do dymisji. Jego przełożeni, obawiając się utraty cennego pracownika, załatwili mu awans na stanowisko radcy w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej. Miał pełnić odtąd zadania o znacznie szerszym zasięgu, związane z pracą nie tylko w Warszawie, lecz również w Poznaniu. Sprawami Głuchowa mógł zajmować się tylko dorywczo. Ostatnie tygodnie, jakie tam spędził, przyniosły mu wiele rozczarowań: dawny personel surhowski opuścił zakład, a nowi pracownicy nie byli przygotowani do zajęcia się rehabilitacją ociemniałych. Nieświadomi swej odpowiedzialności, nie rozumieli koncepcji Dyrektora, nie doceniali podejmowanych przez niego starań. Widzieli to jedynie wychowankowie. Ruszczyc w tej sytuacji poczuł się bezradny, sam jeden nie mógł wszystkiemu zaradzić, ponadto często wyjeżdżał. Jedynie państwo Bielajewowie zachowali dawny styl laskowskiej pracy. On codziennie koncertując w świetlicy, ona zajmując się chorymi. Tak ważne dla Ruszczyca szkolenie zawodowe nie ruszyło z miejsca. Jego pesymistyczne przewidywania, przedstawione w memoriałach, sprawdzały się. Decyzje o kluczowych sprawach dotyczące inwalidów podejmowali ludzie nie znający się na rzeczy. Wydano niefortunne zarządzenia pozbawiające rent inwalidzkich ociemniałych, przebywających w zakładach reedukacji. Za to władze państwowe hojną ręką przyznawały inwalidom koncesje na sprzedaż wyrobów tytoniowych i alkoholu. Większość ociemniałych z tego skorzystała. Z Głuchowa odeszli prawie wszyscy żołnierze. Wśród pensjonariuszy przeważali teraz młodzi, którzy nigdy w wojsku nie służyli, co zmieniało radykalnie charakter zakładu. Liczba wychowanków wzrosła do 43, lecz już czekało na przyjęcie dalszych 25. Ruszczyc przed odejściem zatroszczył się o znalezienie dobrego następcy. Dyrektorem został Bernard Grzegorowski, inwalida wojenny z 1920 r., określany przez pensjonariuszy jako bardzo "porządny człowiek". Przyznawano jednak, że w porównaniu z Ruszczycem ma mniej odwagi i rozmachu, jak również wewnętrznego ciepła* (A. Szyszko, op. cit.). Na ówczesną sytuację w Zakładzie wiele światła rzuca sprawozdanie pana Henryka z pierwszej oficjalnej wizytacji Głuchowa, przeprowadzonej z ramienia Ministerstwa. Z treści można wnioskować, że było to w zimie 1947 r. Ton tej wypowiedzi jest bardzo stanowczy: nie można spodziewać się dobrych wyników reedukacji, jeśli nie przeprowadzi się gruntownych reform. Pierwszą rzeczą jest usprawnienie administracji przez zaangażowanie wicedyrektora i kierownika administracyjnego, co odciąży dyrektora i umożliwi mu zajęcie się wychowankami. Należy podnieść dotychczasowe niewystarczające uposażenia. W domu potrzebne jest utworzenie dwóch rad pedagogicznych - ogólnej i ścisłej - oraz regularne organizowanie zebrań z personelem i osobnych z pensjonariuszami. Zadania takie winny stać się zaczątkiem ideowego szkolenia załogi. Znający od podstaw zagadnienie Ruszczyc dopominał się o przyznanie ze środków Związku Inwalidów Wojennych zapomóg miesięcznych, by wychowankowie mogli się przyzwoicie ubrać i obuć. Nie zapominał też o przydziale papierosów. Każdy z pensjonariuszy, jego zdaniem, powinien dostać ich dziennie po 20 (wymienił nawet, jakiej marki). Wiedział, jakie znaczenie dla ludzi rozbitych psychicznie ma palenie, względnie brak papierosów. Wszystko to, co powyżej powiedziałem, trzeba rozumieć niejako wtrącanie się wizytatora Ośrodka w drobiazgi, lecz jako wnikliwą troskę o los ludzi na tle sytuacji powojennej, gdy brakowało wszystkiego. W piśmie swym nalegał Ruszczyc na uaktywnienie dyrekcji. Musi ona sprowadzić z Krakowa specjalne maszyny dziewiarskie dla inwalidów o jednej ręce lub nodze, rozpocząć chów królików i gołębi, urządzić park itp. Jak widać z późniejszych wystąpień, wszystko to było wołaniem na puszczy. Ruszczyc nie miał czasu skontrolować, czy jego wnioski powizytacyjne zostały wykonane. Musiał zająć się innymi sprawami, przede wszystkim sytuacją mieszkaniową ociemniałych inwalidów* (Na podstawie opowiadania Józefa Gutowskiego. Masz. 1974, AMŻ-4.). W kwietniu 1947 r. Główny Urząd Inwalidzki sprecyzował zadania powierzone Ruszczycowi. Miał on zająć się organizowaniem kursów przysposobienia do przemysłu i rozeznać możliwości zatrudnienia w fabrykach. Akcja ta wciągnęła go w działalność całkiem nową, w której ponadto musiał liczyć się z barierą (prawie nie do pokonania) ludzkich przesądów. Pochłonięty tą pracą zajął się sprawami Głuchowa dopiero w początku lipca tegoż roku. Widzimy go wtedy jako przewodniczącego na zebraniu całego kierownictwa Zakładu, które miało nareszcie uruchomić szkolenie zawodowe. Ruszczyc na pierwszym miejscu postawił sprawę dziewiarstwa. Ściągnął w tym celu z Łodzi kierownika Gimnazjum Dziewiarstwa, a zebrani postanowili zlecić nadzór nad szkoleniem kierownikowi łódzkich warsztatów szkolnych. Uchwalono zakup 31 różnego typu maszyn dziewiarskich* (Sprawozdanie z Konferencji w dn. 9 lipca 1947 w Głuchowie. Masz. AHR-2.). Dzisiejszy czytelnik może nie rozumieć, dlaczego tak starannie obmyślone projekty całkowicie zawiodły. Przyczyną była drętwota i formalizm zarówno przepisów prawnych, jak i niektórych pracowników państwowej instytucji. Na maszyny zabrakło pieniędzy, okazało się też, że Zakład ma prawo płacić wyłącznie przelewem, sprzedawcy zaś maszyn żądają płacenia gotówką. Instruktor okazał się nie na poziomie. Kierownik warsztatów z Łodzi na umówione kontrole nie przyjeżdżał, a jego szef, kierownik gimnazjum, nie odpowiadał na listy. Ruszczyc wysłał w końcu oddanego sprawie Buczkowskiego, który ściągnął do Głuchowa kierownika. Zabrawszy się do dzieła, Ruszczyc nie popuszczał nikomu, każdy musiał wywiązać się z podjętych zadań. W dwa tygodnie później, 22 lipca, zorganizował drugie zebranie, w rozszerzonym już gronie. Miało ono opracować szczegółowe programy szkolenia i zdecydować o rozmieszczeniu poszczególnych działów. Zebranie rozpoczęto referatem Ruszczyca o roli wychowania w rehabilitacji inwalidów. Plany były ambitne i dalekowzroczne. W Jarogniewicach miał powstać dział muzyczny, szczotkarski, koszykarski, wyrób mat i powroźnictwo, warsztat introligatorski i kurs przysposobienia do przemysłu papierniczego. W Głuchowie planowano umieszczenie warsztatu dziewiarskiego i tkackiego, zorganizowanie kursu telefonistów i kursów dokształcania ogólnego* (Referat H. Ruszczyca: "Definicje problemu wychowania w odniesieniu do inwalidów", 22 lipca 1947. Masz. AHR-2.). Wiele miejsca poświęcono założeniom programowym w obrębie każdego zawodu, najwięcej w zakresie muzyki. Kandydatów kwalifikować miała komisja z Poznańskiego Konserwatorium. Naukę przewidywano na okres kilku lat, pod ścisłym nadzorem przedstawicieli powyższej szkoły. Kto nie został przyjęty na kurs, mógł uprawiać muzykę jako rozrywkę. Wyraźnie zaznaczono, że "zawód grajka na zabawach nie licuje z godnością inwalidy"* (Protokół z Konferencji w sprawie organizacji warsztatów szkoleniowych w dn. 22 lipca 1947. Masz. AHR-2.). Liczbę wychowanków ustalono na 120, w rzeczywistości nigdy nie przekroczono 90. Z zachowanych materiałów tryska rozmach budzący nadzieje na spełnienie ważnych zamierzeń; niestety, wszystko okazało się słomianym ogniem. Dowodzi tego powizytacyjny protokół z listopada 1947 r. Tchnie z niego niezwykły u Ruszczyca pesymizm. W Zakładzie musiało dziać się naprawdę źle. "Ogólnie biorąc, inwalidzi nie są nastawieni przychylnie do zakładu, nie dość cenią w nim pobyt. Braki organizacyjno-osobiste, często nieważne drobiazgi rozrastają się u nich do ważnych problemów. Bardzo duże wymagania we wszystkich dziedzinach życia codziennego, przy braku zainteresowań problemami pozaosobistymi, dają pole poszczególnym osobom do wpływania destrukcyjnie na atmosferę"* (Pismo H. Ruszczyca: "O atmosferze ogólnej i nastrojach uczniów" z dn. 16 listopada 1947. Masz. AHR-2.). Przedstawiwszy kłopoty i skargi pensjonariuszy Ruszczyc szuka drogi wyjścia z zaistniałej sytuacji i daje kilka bardzo wyraźnych wskazań do wypełnienia. Trzeba w miarę możliwości zaspokoić słuszne potrzeby osobiste i kulturalne wychowanków, przystąpić niezwłocznie do szkolenia zawodowego, wciągnąć personel do czynniejszej współpracy, przede wszystkim zaś zwiększyć osobisty kontakt dyrektora z inwalidami. Koniecznie musi on pozyskać ich sympatię. Na końcu znajduje się bolesne stwierdzenie: trzeba zwolnić inwalidów, którzy po przeprowadzonej reformie okażą się nadal aspołeczni i nie nadający się do życia wspólnego* (Sprawozdanie z inspekcji Państwowych Zakładów Szkoleniowych dla Ociemniałych Inwalidów Wojennych w Jarogniewicach-Głuchowie, bez daty (1947). Masz. AHR-2.). Ostatnie sformułowanie wskazuje, że dyrekcja nie potrafiła przezwyciężyć podstawowych trudności i wywołała tym niezadowolenie i krytykę swej działalności. Rzeczywiście, zasadnicze sprawy zostały nie wykonane: w Jarogniewicach nie przystąpiono do budowy baraków warsztatowych, ani nie uzyskano w studni wody. Bicie nowej obliczono na siedem milionów złotych, podczas gdy Zakład na wszystkie inwestycje otrzymał ich tylko pięć* (Ibidem 92). Czy jednak przyczyna i tu nie leżała w braku energii dyrektora? Sprawa szkolenia, zasadniczego celu istnienia Zakładu, przedstawiała się nie lepiej. Nauka dziewiarstwa z powodu poziomu instruktorów szła bardzo słabo, zaplanowane w Jarogniewicach szkolenie w nowych zawodach w ogóle nie ruszyło z miejsca, utrzymywało się jedynie szczotkarstwo i kurs ogólnokształcący. Dobrze naprawdę prosperowało tylko koszykarstwo. Było więc nad czym załamywać ręce. We wstępie do cytowanego sprawozdania Ruszczyc wyłożył zasady, jego zdaniem, bezwzględnie obowiązujące w instytucjach o podobnym charakterze. Malował podświadomie obraz swojej własnej działalności w Surhowie: "Głównym problemem, od którego uzależnione jest powodzenie, to stworzenie odpowiedniej atmosfery wśród uczniów, ludzi przeważnie bardzo nerwowych, podniecających się wzajemnie i łatwo ulegających różnym wpływom. Możność opanowywania, regulowania, ewentualnego przeciwstawiania się szkodliwym dla reedukacji wpływom, stworzenie atmosfery rodzinnej w stosunkowo niedużych zgrupowaniach, warunki klimatyczno-sanitarne, odpowiednie i na poziomie postawione szkolenie, troskliwa i dostateczna opieka umożliwiająca indywidualne traktowanie poszczególnych uczniów, zdobycie sobie serc ociemniałych - to jest zadanie, które leży przed dyrekcją i personelem Zakładu"* (Ibidem). W argumentacji Ruszczyc często wracał do przypominania personelowi roli, jaką ma do spełnienia. Zachęcał pracowników, aby byli coraz bardziej ofiarni. Tymczasem sytuacja nadal się pogarszała. Dyr. Grzegorowski przeniósł się do Poznania, a jego miejsce zajął dyr. Szweiger, nie umiejący pozyskać sobie sympatii inwalidów. Z trudem udało się go zmienić, powołując na to miejsce dotychczasowego kierownika gospodarczego Kuśmierczyka, cieszącego się wśród pensjonariuszy dobrą opinią. Tymczasem coraz więcej wychowanków kończyło szkolenie i trzeba było myśleć o ich dalszych losach. Z inicjatywy Ruszczyca powstała w Poznaniu dla ociemniałych inwalidów bursa przy Pl. Wielkopolskim 6, a przy ul. Słowackiego 13 udało się pozyskać cały barak na mieszkania. O Zakładzie w Głuchowie wypowiedział się Ruszczyc w memoriale "Cel i zadania zakładu reedukacyjnego dla ociemniałych", pisanym prawdopodobnie w 1948 r.* (Memoriał: "Cel i zadania zakładu reedukacyjnego dla ociemniałych inwalidów wojennych i cywilnych oraz warunki potrzebne do jego realizacji". Masz. AHR-2.). Zaznacza tam, że Ośrodek ten nie miał właściwego charakteru reedukacyjnego, gdyż powstał za późno. Wielu ociemniałych miało już za sobą kilka lat kalectwa. Obecnie Zakład powinien wrócić do pierwotnych założeń, na razie jest w okresie przejściowym, można go traktować jako dom rekonwalescencji. Mimo niepowodzeń Ośrodek w Głuchowie spełniał dużą część oczekiwań. Wyszli z niego pionierzy zatrudnienia niewidomych w fabrykach, którzy wśród innych ociemniałych wyróżniali się sprawnością. W 1948 r. Ruszczyc powrócił do Lasek. Zakład w Głuchowie zlikwidowano w ciągu następnego roku, uważając go za niepotrzebny. Natomiast do dzisiaj istnieje Zakład w Jarogniewicach, przekształcony na Dom Opieki dla Dorosłych, obecnie dla Niepełnosprawnych. Szkolenie ociemniałych do pracy w przemyśle Działalność na rzecz inwalidów wojennych doskonale odpowiadała usposobieniu Ruszczyca. Zachowywał w niej dużą samodzielność, liczono się z jego zdaniem, wpływał na poprawę losu kilkudziesięciu ciężko poszkodowanych osób. Ponadto czuł się doceniony przez przełożonych. Zdarzały mu się jednak chwile tęsknoty za Laskami, a przychodzące stamtąd listy nagliły do powrotu. By uściślić fakty, cofnijmy się w naszym opowiadaniu do 1946 r. W listopadzie tego roku pan Henryk wystąpił do prezesa Głównego Urzędu Inwalidzkiego, Tadeusza Ćwika z prośbą o zwolnienie z pracy* (List Tadeusza Ćwika do HR z 27 listopada 1946. Masz. AHR-6, w którym Prezes G. Urz. Inw. powołuje się na list HR z 22 listopada 1946 z prośbą o zwolnienie z pracy. Zachował się jedynie wcześniejszy list H. Ruszczyca z 15 października 1946 z podobną prośbą. Masz. AHR-6.). Prezes w pisemnej odpowiedzi gorąco dziękował za trud włożony w sprawę rehabilitacji inwalidów i prosił o utrzymywanie z jego instytucją dalszych kontaktów. W styczniu 1947 r., w oficjalnym piśmie jego zastępca, wiceprezes Z. Lancmański wyraził zgodę na rozwiązanie umowy, z równoczesną prośbą o comiesięczne dojazdy do Jarogniewic i wspieranie radą nowego dyrektora* (Pismo od Z. Lancmańskiego do H. Ruszczyca z 11 stycznia 1947. Masz. AHR-6.). Zapewne prezes Ćwik szybko uświadomił sobie, co tracił z powodu odejścia tak wykwalifikowanego i zaangażowanego pracownika. W cztery dni po liście wiceprezesa Lancmańskiego wysłał jeszcze jedno pismo, w którym awansował Ruszczyca na doradcę do spraw inwalidzkich w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej i zwalniał z obowiązku dojazdu do Jarogniewic i Głuchowa* (Pismo z 15 stycznia 1947 z Min. Pracy i Op. Sp. nr dz. 7083868847 awansujące H. Ruszczyca na doradcę ds. inwalidzkich. Masz. AHR-6.). Ściślejsze sformułowanie przyszłych obowiązków miało nastąpić w późniejszym terminie. Sprecyzowanie nowych zadań nastąpiło faktycznie w kwietniu 1947 r.* (Pismo z Min. Pr. i Op. Sp. z 25 kwietnia 1947. Masz. AHR-6.). Miały one polegać na zbadaniu możliwości zatrudnienia ociemniałych w fabrykach i przedsiębiorstwach oraz zorganizowanie przyjęcia ich do pracy. Sprawa była jak na polskie stosunki bezprecedensowa i miała charakter pionierski. Stawiano na zdolności Ruszczyca, na jego dar zjednywania i przekonywania ludzi. Przyznano mu uposażenie w wysokości 100007zł, które w dwa miesiące później podniesiono do 150007zł, dodając zwrot kosztów za podróże i noclegi* (Pismo z Min. Pr. i Op. Sp. z 12 czerwca 1947. Masz. AHR-6.). Z dniem 14 sierpnia Ruszczyc otrzymał tytuł radcy w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej. Warto wspomnieć, że gdy w rok później zamierzano mu raz jeszcze podwyższyć wynagrodzenie do sumy 200007zł, musiano wystąpić o zgodę do specjalnej komisji do spraw wysokich uposażeń* (pismo z Min. Pr. i Op. Sp. z 8 kwietnia 1948. Masz. AHR-6.). W Głównym Urzędzie Inwalidzkim nastąpiły tymczasem duże zmiany, umarł prezes Ćwik, a miejsce jego zajął wiceprezes Lancmański. Stosunki Ruszczyca z nowym szefem ułożyły się niezbyt pomyślnie, i to do tego stopnia, że 30 września 1948 r. złożył on oficjalne wymówienie, które zostało przyjęte* (Pismo z Min. Pr. i Op. Sp. z 27 września 1948. Masz. AHR-6.). Pan Henryk mógł teraz spokojnie wracać do Lasek, choć sercem długo jeszcze czuł się związany ze sprawą inwalidów. Od czasu do czasu włączał się, służąc swym doświadczeniem, w prace Głównego Urzędu Inwalidzkiego, dotyczące najistotniejszych spraw szkolenia i zatrudnienia* (Najprawdopodobniej wtedy zaplanował organizację w Laskach kursu przysposobienia niewidomych do pracy w przemyśle.). W Ministerstwie pozostawił po sobie najlepsze wspomnienie oraz zyskał szczerych przyjaciół. Do końca życia mógł liczyć na ich życzliwość i pomoc, z której nie raz korzystał. Nominacja Ruszczyca na stanowisko radcy w Głównym Urzędzie Inwalidzkim, będącym w randze Departamentu Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, uczyniła z niego osobę o rozległych kompetencjach. Mógł teraz decydować o losach nie kilkudziesięciu, lecz kilkuset inwalidów i to na skalę kraju. Zadanie wprowadzenia ociemniałych do pracy w przemyśle należało jednak starannie przygotować, organizując kursy szkoleniowe i stwarzając wśród kadry w fabrykach odpowiednią atmosferę. Ruszczyc na wstępie zwrócił się do Ministra Przemysłu i Handlu, Eugeniusza Szyra, o pozwolenie zwiedzania obiektów przemysłowych w całej Polsce w celu wytypowania stanowisk nadających się dla niewidomych. Minister, acz niechętnie, wydał odpowiednie pismo: był bowiem przekonany, że nic pożytecznego z tego nie wyjdzie, a wiele pieniędzy wyrzuci się w błoto. Zrobił przy tym zastrzeżenie, że wolno zatrudniać inwalidów wzroku w fabrykach tylko pod warunkiem zgody dyrekcji. Tymczasem pan Henryk był innego zdania i zaczął działać po swojemu. "Spenetrowawszy", jak się wyraził, fabryki w Poznaniu, zorganizował w bursie niewidomych przy Pl. Wielkopolskim pierwszy kurs szkoleniowy dla dorosłych w jesieni 1947 r.* (Zbigniew Skalski: Niestrudzony pan Ruszczyc. Masz. 1977. AHR-9 oraz tegoż autora Uwagi o szkoleniu niewidomych na kursach i w zakładach pracy w latach 1947-1949. Masz. 1977. AHR-9.). Instruktorami byli wykwalifikowani pracownicy kilku największych poznańskich zakładów przemysłowych, jak Fabryka Cukierków "Goplana", Zakłady im. Cegielskiego, Zakłady Przemysłu Gumowego "Stomil" Fabryka Baterii "Centra", Monopol Tytoniowy itp. Czynności, czyli tzw. "operacje", które mieli opanować ociemniali, zależały od profilu produkcji w poszczególnych fabrykach, a obejmowały takie działania jak zawijanie cukierków, skręcanie piast rowerowych, zaginanie blachy, wkręcanie wentyli, usuwanie powietrza z dętek, owijanie baterii itp. Wybijających się kursantów Ruszczyc zabierał ze sobą do fabryk, by przeprowadzać eksperymenty na miejscu w konkretnej produkcji. Większość dyrektorów nie wierzyła w celowość podejmowanych starań, uważała wszystko za utopię, wiele natomiast życzliwości okazywali w różnych oddziałach mistrzowie i starali się pomóc. Ruszczyc miał wielki dar pozyskiwania sobie ludzi i zapalania do wyznawanych przez siebie idei, toteż gdy wyniki prób okazały się pozytywne, dyrektorzy zaczęli zmieniać zdanie. Osiągnięcia niektórych kursantów były zaskakujące, wielu z nich w krótkim czasie dociągało do normy widzących pracowników, a nawet, jak to było u "Cegielskiego" - przekraczało ją. Przez dwa lata: 1947-1948 przeprowadzono w Poznaniu dwa kursy i zorganizowano podobne dla niewidomych z Trójmiasta we Wrzeszczu. I tam znajdowały się duże przedsiębiorstwa jak "Fabryka Opakowań Blaszanych", Fabryka Margaryny "Amada" w Gdańsku, albo Fabryka Czekolady w Oliwie, Wytwórnia Konserw Rybnych w Gdańsku i Gdyni, Browar we Wrzeszczu... Lokale, którymi dysponowali organizatorzy kursu, nie pozwalały na stworzenie warunków podobnych do fabrycznych, toteż w wielu wypadkach uczestnicy praktykowali bezpośrednio w miejscach przyszłej pracy. Również i tutaj wyniki okazały się zdumiewające. Jeden z kursantów, Julian Kapusta, zaraz pierwszego dnia osiągnął normę fabryczną. Podobnie jak w Poznaniu, również w Trójmieście udało się Ruszczycowi zatrudnić znaczną liczbę ociemniałych. W podobnym stylu utrzymane było szkolenie w Nowej Soli, gdzie w kursie uczestniczyli również widzący inwalidzi, nie posiadający jednej ręki. Ruszczyc potrzebował całych kilku dni, żeby przekonać dyrektora o realnych możliwościach pracy amputantów. "Dwóch niewidomych (Marszałek i Ożga), z których każdy miał amputowaną jedną rękę, wykazało dużo zapału, wytrwałości i samozaparcia i jedną ręką potrafili "zakapować" więcej szpulek niż widzące pracownice, mające obie ręce zdrowe". Informacja ta jest zaczerpnięta z tekstu Zbigniewa Skalskiego, wartościowego źródła do historii szkolenia na kursach* (Art. Z. Skalskiego, op. cit.). Jako delegat Głównego Urzędu Inwalidzkiego był on najbliższym współpracownikiem Ruszczyca przy organizowaniu tych działań. Skalski przykładał wielką wagę do usprawnienia pracy niewidomych przez stosowanie pomocy technicznych, które sam opracowywał. Niektóre z nich były całkiem proste, jak pomoc do zawijania cukierków ułatwiająca ułożenie cukierka na samym środku papierka. Oszczędzało to niewidomemu wielu niepotrzebnych ruchów. Bardzo pożyteczny okazał się grzybek z pionowym otworem na gwóźdź, służący do wbijania gwoździ w skrzynki do margaryny. Chronił palce przed uderzeniami młotka i gwarantował pionowe ustawienie gwoździa. Ruszczyc, wspominając po latach te czasy, mówił o ujemnych, choć zrazu nie przewidzianych skutkach stosowania tego rodzaju ułatwień. Z biegiem czasu widzący pracownicy przejmowali na własny użytek te pomysły, przyśpieszając przez to tempo produkcji. Wskutek tego podnoszono normy fabryczne ze szkodą dla niewidomych. Udanym chwytem psychologicznym Ruszczyca było nakręcenie w Zakładach im. Cegielskiego propagandowego filmu, do którego sam ułożył scenariusz. Z relacji jego wiemy, że na wyświetlenie filmu Minister Pracy i Opieki Społecznej, Rusinek zaprosił kilku innych ministrów, m.in. ministra Szyra oraz wielu wysoko postawionych działaczy państwowych. Seans zrobił na zebranych tak wielkie wrażenie, że minister Szyr przyznał się publicznie do swej pierwotnej niewiary w sens udzielonego niegdyś pozwolenia na zwiedzanie fabryk* (J. Szczurek: To jest moja droga. "Pochodnia" 1971 nr 9.). Poruszony oglądaną na filmie akcją zadeklarował znaczny przydział maszyn dziewiarskich, igieł i wełny dla Zakładu w Głuchowie. Obfita ta pomoc umożliwiła otwarcie w 1948 r. w Poznaniu, z inicjatywy Ruszczyca, spółdzielni dziewiarskiej "Niewidomy". Stanowi ona trwały dorobek pana Henryka na terenie Wielkopolski. Z czasem przyjęła nazwę "imienia Henryka Ruszczyca". Scenariusz filmu działał silnie na wyobraźnię. W pierwszej scenie ukazywał trzech ociemniałych z amputacjami jednej ręki. Siedzieli smutni na ławce przed fabryką, podczas gdy zewsząd dochodziły do nich odgłosy współczesnego świata: gwizd pociągu, ryk syren, warkot motorów. Na pobliskiej budowie widać było poruszające się dźwigi, wstawianie okien, układanie podłóg. Inny obraz ukazywał pędzące pociągi, ładowane okręty, startujące samoloty. Nagle wielki zegar na fabryce wybił godzinę szesnastą i przez bramę wysypał się tłum rozgadanych i pełnych humoru robotników. Mijali siedzących ponuro ociemniałych, nie zwracając na nich uwagi. Do siedzących zbliżył się chłopiec sprzedający gazety i przeczytał im artykuł o otwarciu kursu przysposobienia inwalidów do przemysłu. W następnej scenie ujrzano naszą trójkę ociemniałych wkraczających na salę w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej. Referent stojący przy drzwiach wręczył im prospekt zapowiedzianych kursów. Chwilę po tym zebrani mieli okazję zobaczyć film z informacjami o pracy ociemniałych inwalidów bez nóg, rąk lub sparaliżowanych... Trzej niewidomi niezwłocznie zapisali się na kurs. Druga część filmu przenosiła widza do fabryki, gdzie delegat Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej rozmawiał z dyrektorem. Wkrótce zaczęli zwiedzać przedsiębiorstwo pod kątem możliwości zatrudnienia niewidomych na poszczególnych stanowiskach pracy. Typowano dostępne dla nich czynności. Dyrektor żegnając delegata zapewniał go, że jest gotów zatrudnić dziesięciu ociemniałych inwalidów. Rozpoczęto próby, porównano wyniki z pracą widzących. Efekty niewiele się różniły. W dalszych scenach pokazany był ociemniały inwalida na swoim stanowisku pracy w fabryce. Obsługiwał jakąś maszynę, a na stojącej obok kratce ukazywał się wykres jego wydajności. Krzywa stale się wznosiła i wreszcie doszła do linii normy fabrycznej. W konsekwencji jeden z ociemniałych został na stałe przyjęty do pracy. Niezależnie od tego inwalidzi uczyli się czytać, kształcili się, przechodzili badania lekarskie i psychotechniczne, stosowali przepisane zabiegi lekarskie i masaże... Wskazówki na zegarze znowu dochodziły do godziny szesnastej i podobnie jak poprzednio tłum robotników wylał się na zewnątrz. Tym razem nie trudno było dostrzec wśród nich naszych trzech inwalidów, jak szli śmiejąc się i rozmawiając wesoło z kolegami. Powrócili do normalnego życia* (H. Ruszczyc: Scenariusz do filmu "Odbudowa człowieka". Masz. 1947. AHR-2.). We wspomnianym wcześniej tekście Skalskiego znajdujemy ujmujące fragmenty mówiące o stosunku Ruszczyca do uczestników kursów. Pisze on między innymi: "Chodziło mu nie tylko o to, by znaleźć dla innych pracę, lecz również, by praca przyniosła im zadowolenie, satysfakcję, aby świadczyła o ich wartościach zawodowych, nie mniejszych niż pracowników widzących, aby kształciła, rozwijała duchowo". Jesienią 1947 r. Skalski był świadkiem przyjazdu Ruszczyca do Poznania: "Zmęczony podróżą nie myślał o odpoczynku, jedzeniu. Pierwsze kroki kierował do internatu. Tam najgoręcej go witano. Tam w ciepłych, braterskich, pełnych optymizmu słowach znajdowali niewidomi uspokojenie, siłę, wiarę w przyszłość". Bywały chwile, gdy trudności zdawały się być nie do pokonania. Idee i założenia Ruszczyca wielu ludziom wydawały się nierealne, wielokrotnie słyszało się: "dać inwalidom minimalne renty i zostawić ich w spokoju". Ale na takie ujęcie sprawy Ruszczyc się nie godził. Skalski przypomina sobie męczące zwiedzanie rozrzuconych w rozległym terenie zakładów podczas drugiego kursu we Wrzeszczu w 1948 r. Ruszczyc nie miał własnego środka lokomocji, mimo to imponował wytrwałością. "Niekiedy znużenie tak obezwładniało mu nogi - pisze Zbigniew Skalski - że siadaliśmy gdzieś na schodach, aby odpocząć i zastanowić się nad dalszym działaniem"* (Z. Skalski, op. cit.). Te wielkie osiągnięcia okupione zostały nadludzkim wysiłkiem ofiarnego człowieka, toteż nic dziwnego, że organizm jego w niedalekiej przyszłości wziął srogi odwet za wyniszczający tryb życia. Rozdział ten zamknę słowami ministra nie związanego z Laskami i funkcjonującego przez szereg lat w środowisku elit ówczesnej władzy. Janusz Wieczorek, szef Urzędu Ministrów, znał Ruszczyca ze strony jego społecznej działalności i tak o nim pisał: "Współtworzył zasady opieki lekarskiej i socjalnej, organizował akcję szkolenia kadr dla ociemniałych i akcję dokształcania opiekunów dla niewidomych. Jeździł po całej Polsce i jednał dla swojej idei dyrektorów fabryk i zakładów przemysłowych, zarażał ich koncepcją tejże właśnie produktywizacji inwalidów i ociemniałych, tworząc zasady szkolenia, inspirował inżynierów i techników, którzy z jego inicjatywy podejmowali się przystosowania maszyn i urządzeń do możliwości pracy ludzi dotkniętych nieodwracalnym kalectwem. Był w swoich działaniach nieustępliwy i konsekwentny. Okazywał przy tym niezwykłą cierpliwość i takt, które jednały mu sojuszników. Potrafił przekonać nie tylko swoich podopiecznych o tym, że żadne kalectwo nie stoi na przeszkodzie w życiu zawodowym i społecznym, że jest to tylko kwestia stworzenia odpowiednich programów i stosowania odpowiednich metod. Potrafił przekonać do tego również kierownictwo ówczesnego resortu pracy"* (Janusz Wieczorek: "Henryk Ruszczyc - Przyjaciel i Nauczyciel" Ank. Masz. 1975 AHR-9.). Dostrzegał społeczny aspekt tego zagadnienia. Widział, że przez wykształcenie, pracę, zawód, ogólną kulturę trzeba włączyć niewidomych do społeczeństwa widzących i uczynić ich pełnowartościowymi obywatelami państwa. Ponieważ wszystko prawie było do zrobienia, należało zacząć od początku, od rzeczy bardzo trudnych, lecz zasadniczych, należało wychować pierwsze pokolenie niewidomych, kadry, które mogłyby w dalszym ciągu służyć całej sprawie. Należało też ukształtować współpracowników. Tym zagadnieniom poświęcam dalsze rozdziały pracy. Wyjazd Ruszczyca do Anglii Ministerstwo Pracy i Opieki Społecznej miało ambitne plany, brak mu było jednak wykwalifikowanej kadry. Za granicą szkolenie zawodowe inwalidów wojennych poczyniło ogromne postępy, chociażby ze względu na potrzebę zatrudnienia znacznej ilości ociemniałych lotników i techników z broni pancernej. Liczono ich na dziesiątki tysięcy, a że byli to wysoce wyszkoleni fachowcy, należało przygotować im pracę w przemyśle na dobrym poziomie technicznym. Na przełomie września i października 1947 r. minister Rusinek wybrał się z grupą najbardziej zaangażowanych współpracowników do Anglii w celu zwiedzenia kilku czołowych zakładów rehabilitacji ociemniałych inwalidów wojennych. Wśród podróżnych znalazł się także Ruszczyc, który dzięki bystremu zmysłowi obserwacji wiele z tego wyjazdu skorzystał. Pozostawił 17 stron notatek z podróży i sprawozdanie z wizyty w najlepiej postawionym zakładzie w St. Dunstan. Anglia jako kraj bogaty, zdaniem Ruszczyca, może sobie pozwolić na kosztowne urządzenia. Są one na ogół bardzo praktyczne. Nieraz drobne rzeczy we właściwy sposób rozwiązane bardzo ułatwiają życie pensjonariuszom zakładu. Na przykład poręcze przy schodach mają cyfry brajlowskie dla oznaczenia pięter. W sieni znajduje się model całego budynku ułatwiający mieszkańcom orientację, na każdym zaś piętrze tę samą rolę spełnia mały model danego piętra. Ruszczyc był jednak zdania, że Polacy przy tak ogromnych środkach zrobiliby więcej i lepiej. Zaimponował mu za to doskonały stosunek pracowników pedagogicznych do wychowanków. Liczba personelu wychowawczego i opiekuńczego - dwa do jednego - wskazywała, że rehabilitację prowadzi się systemem indywidualnym. Uderzająca była wzajemna międzyludzka życzliwość, atmosfera pogody i spokoju, panująca w ośrodku. Liczyła się każda osoba, o każdej myślano i pamiętano; również o tych, którzy opuścili zakład. Toteż dawni uczniowie chętnie powracali, by odwiedzić kierownictwo i instruktorów. Ruszczyca ujęło, że proszono go, aby po powrocie do kraju, zajął się znalezieniem odpowiedniej pracy dla polskiego ociemniałego oficera, który swego czasu ukończył kurs w St. Dunstan. Szczególnie wiele obserwacji wyniósł pan Henryk ze zwiedzania warsztatów. Mimo że nie znał języka angielskiego umiał niejedno zauważyć i zapamiętać. Można przypuszczać, że wiele podejmowanych później w Laskach eksperymentów miało swe korzenie w St. Dunstan. Myśl ta narzuca się nieodparcie, gdy się odczytuje w notatkach Ruszczyca opis zawodów, uprawianych w Anglii przez inwalidów. Była tam praca w drewnie i metalu, tkactwo i dziewiarstwo, tapicerstwo i wyrób zabawek, nie mówiąc o innych. Przez wiele lat uważano w Laskach, że drewno jest tworzywem, którego obróbka jest najbardziej polecana dla ludzi dotkniętych jakimś kalectwem. Teza ta niewątpliwie wiązała się ze zwiedzaniem St. Dunstan. Anglicy wprowadzili tam nawet tak trudną technikę jak produkcję mebli, z którą ociemniali inwalidzi dawali sobie radę. Innym pomysłem wyniesionym z wizyty w Anglii było tworzenie obok dużego warsztatu stolarskiego, drugiego - mniejszego, z pełnym wyposażeniem, służącego pensjonariuszom do majsterkowania w wolnym czasie. Mogli tam konstruować własnego pomysłu modele lub opracowywać przyrządy usprawniające produkcję. Ruszczyc przez wiele lat marzył o utworzeniu w Laskach podobnego warsztatu, pragnął też, by podobną inicjatywę podjął u siebie Polski Związek Niewidomych. Nic z tego jednak nie udało mu się zrealizować* (H. Ruszczyc: "Wrażenia wyniesione po zwiedzeniu Ośrodka Szkoleniowego Inwalidów Wojennych w St. Dunstan" (27.09.-2.10.1947). Masz. 1947, AHR-5.). Z podróży do Anglii zachowała się zabawna anegdota, którą znamy z opowiadań wychowanków w Laskach. Kiedyś pan Henryk wybrał się samotnie na zwiedzanie jednego z ośrodków rehabilitacji inwalidów. Na idącego po schodach wpadł nagle biegnący z góry ociemniały i przewrócił go. Skończyło się na lekkim potłuczeniu. Pointa opowiadania tkwi w tym, że niewidomy zatrzymał się, pomógł wstać, przeprosił, po czym zawołał kogoś znającego francuski, aby wyjaśnić całe zajście. Sprawca przewrócenia był w porządku, gdyż szedł właściwą stroną. "Polak - kończył Ruszczyc - byłby wcale się nie zatrzymał, tylko pobiegł dalej". I dodał: "świadczy to o kulturze Anglików"* (Wacław Kamiński: Ank. Masz. 1973, AHR-8.). Podsumowując ten okres działalności Ruszczyca trzeba przyznać, że był szczególnie efektywny. Nie poszło na marne poznanie pracy kilkudziesięciu fabryk w kilku miastach. Niezmierny trud, ale jakże owocny, gdyż w końcu udało się Ruszczycowi zatrudnić w przemyśle ok. 300 spośród kilkuset przeszkolonych na kursach osób* (Zofia Morawska - Opinia, wydana przez Zarząd Tow. Op. n. Ociem. w Laskach - do odznaczenia H. Ruszczyca Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski podaje, że H. Ruszczyc przeszkolił 80 ociemniałych żołnierzy i zatrudnił ponad 300 niewidomych uczestników Kursów Przysposobienia do Pracy w Przemyśle, 24.02.1971. Masz. AHR-1.). `ns + Część Iii. Powrót do Lasek W życiu Ruszczyca jesień 1948 r. stanowi jeden z decydujących momentów w jego dalszej działalności. Dotychczasowe etapy życiorysu są łatwo uchwytne: młodość w Kijowie, praktyki rolnicze, 13 lat pracy wychowawczej w Laskach i 3 lata pracy z inwalidami wojennymi. Powrót do Zakładu znaczy najdłuższy, bo 24 lata liczący, etap poświęcony niemal wyłącznie kierowaniu wychowaniem i szkoleniem zawodowym wychowanków oraz zapewnieniem im zatrudnienia. Wykazał tu całe bogactwo swoich możliwości. Przedtem w powojennej sytuacji kraju nauczył się działać na rzecz niewidomych w zmienionych strukturach społecznych. Zagrożeniem dla tej działalności stało się jednak zachwianie jego zdrowia. Zofia Morawska zapamiętała go z tego czasu tak wychudzonego, że przez ubranie dostrzegało się wystające kości. Ruszczyc stworzył w Laskach znany na całą Polskę, a nawet inne kraje, ośrodek eksperymentowania kierunków i metod szkolenia. Osiągnięcia swe zdobył za cenę ogromnego wysiłku i osobistej ascezy. W ostatnim okresie życia zrezygnował z przyjemności i rozrywek, a wszystko, co robił, służyć miało tylko jednemu celowi - rozwiązaniu problemu pracy niewidomych. Sytuacja w Laskach nie napawała optymizmem. Dzieło Matki Czackiej zostało przez wojnę ciężko dotknięte, a lata powojenne przyniosły nowe trudności. Towarzystwo utraciło swój główny ośrodek w Warszawie, przy ul. Wolność 4, a państwo nie zwróciło nawet własności placów po zburzonych budynkach. Przestały istnieć przedwojenne ośrodki działające w Krakowie, Poznaniu, Chorzowie i Wilnie, upadła akcja patronacka - opieki nad dorosłymi niewidomymi. Powstała w 1946 r. nowa organizacja, Związek Pracowników R.P. z Włodzimierzem Dolańskim na czele, zastąpionym w marcu 1950 r. przez Kuratora mjra Leona Wrzoska, w czerwcu 1951 r. przekształcony został w Polski Związek Niewidomych, który przejął szereg agend Towarzystwa. Związek wykazywał na ogół nieżyczliwą w stosunku do Dzieła postawę, wynikającą z różnic światopoglądowych. Zakład ze zburzonymi i wypalonymi budynkami wyglądał jak jedna wielka ruina. Najdotkliwszą stratą było zniszczenie dwóch budynków internatowo-szkolnych, trzeba więc było postawić naprędce kilka poniemieckich baraków, ściągniętych ze Śląska. Opierając się na ustawie o reformie rolnej zabrano Laskom 72 ha lasu sąsiadującego z Zakładem, rozparcelowano dużą część gospodarstwa w Pieścidłach, zagarnięto ziemię w Żułowie. Nowe placówki, jak Sobieszewo pod Gdańskiem, Pniewo i Wojnowo na Kujawach były deficytowe i z trudem utrzymywały się na powierzchni. Przepisy państwowe zabraniające urządzania ogólnopolskiej kwesty uderzały w jedno z głównych źródeł dochodu Towarzystwa. Laski, choć ogromnym kosztem, przetrzymały wszystko. Sprawa szkół także nie przedstawiała się korzystnie. Pierwszego września 1945 r. Kuratorium Okręgu Szkolnego Warszawskiego wydało ustne pozwolenie na otwarcie Prywatnej Szkoły Powszechnej dla Niewidomych im. Tadeusza Czackiego oraz 13 września pisemną zgodę na prowadzenie Prywatnego Koedukacyjnego Gimnazjum Zawodowego dla Niewidomych. Dalsze istnienie szkoły, uzależniono od corocznej zgody władz. W nowych układach prywatna szkoła o katolickim charakterze była dla nich solą w oku. Nieprzychylność wzrastała z każdym rokiem, jej wyrazem były częste, dociekliwe wizytacje. W marcu 1947 r. odbyło się pierwsze zebranie Zarządu Towarzystwa, rozwiązanego przez Niemców w okresie okupacji. Ruszczyc otrzymał wtedy stanowisko wiceprezesa, Serafinowicz sekretarza* (Protokół z zebrania w dn. 23.06.1947. Książka protokołów zebrań Zarządu Tow., Archiwum Tow. Op. n. Ociem. w Laskach.). Funkcję tę pan Henryk pełnił już do końca życia. Zarząd zlecił mu odpowiedzialność za ogólny kierunek wychowawczy i nadzór nad jego realizacją. Ruszczyc będąc wówczas radcą w Ministerstwie i organizując kursy dla inwalidów wojennych, mógł swoje funkcje wykonywać tylko dorywczo. Sprawami Lasek zajął się całkowicie dopiero jesienią 1948 r. Zlecono mu wtedy dwa dodatkowe zadania: prowadzenie warsztatów szkolnych i produktywizację niewidomych. Dziwi nas dzisiaj ten nieładny i niepolski wyraz, modny w okresie powojennym. Oznaczał tyle co przygotowanie do zawodu i organizowanie zatrudnienia dla niepełnosprawnych wychowanków. Zastanawia fakt, że równocześnie z określeniem kompetencji Ruszczyca w protokole Zebrania Zarządu z 11 grudnia 1948 r. spotykamy wzmiankę o obowiązku nadzoru Serafinowicza nad szkoleniem zawodowym* (Prot. z zebrania 11.12.1948, ibidem.). Wiadomo było, że właśnie on nie zna się zupełnie na szkoleniu. Decyzja ta wynikała z ogólnie obowiązujących przepisów, że wszystkie działy pracy w szkole podlegają dyrektorowi oraz - z konieczności - ścisłej kontroli nad sprawozdawczością warsztatową w związku z rosnącą ingerencją władz. Protokół z wyżej cytowanego zebrania zawiera ponadto dwie ważne uchwały. W pierwszej Zarząd ustalił, że "uczniowie szkoły korzystać będą z nauki w warsztatach tkackich, dziewiarskich, szczotkarskich i przysposobienia przemysłowego". Notatka ta świadczy o zaplanowanej rozbudowie kierunków szkolenia. Druga wiąże się z nowo wprowadzonymi przepisami: szkoła musiała posiadać Radę Opiekuńczą. Laski wywiązały się z narzuconego obowiązku, zapraszając do Rady trzy życzliwe im instytucje: Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej, założony i prowadzony przez Marię Grzegorzewską, Instytut Wzornictwa Przemysłowego, utworzony i kierowany przez Wandę Telakowską i Inspektorat Rejonowy Centrali Spółdzielni Pracy. Wszystkie trzy miały w przyszłości skutecznie pomagać Ruszczycowi w rozwiązywaniu trudnych zadań; zwłaszcza w sprawach szkolenia. Nieoczekiwane zagrożenia Rok 1950 zaczął się w Laskach niepomyślnie. Najpierw zachorowała Matka Czacka, która już nigdy nie miała wrócić do pełnego zdrowia. W połowie lutego z kolei Ruszczyc dostał krwotoków z płuc. W Instytucie Gruźlicy przy ul. Płockiej stwierdzono gruźlicę płuc i gardła. W ten sposób zemściły się jego lata wędrówek po mrozie, przygodne noclegi, nieregularne odżywianie i palenie nadmiernej ilości papierosów. W połowie marca wysłano pana Henryka do sanatorium w Świdrze-Otwocku, gdzie przebywał do końca lipca. Nie przeszkodziło mu to w zorganizowaniu w czerwcu tegoż roku egzaminów czeladniczych w Laskach. We wrześniu, po krótkim pobycie w Szpitalu Zakaźnym przy ul. Wolskiej, wykryto gruźlicę jelit, a w listopadzie w Instytucie Gruźlicy stwierdzono, że dalsze leczenie odmą jest bezcelowe i trzeba ograniczyć się do środków chemicznych* (Maria Dmochowska: Moje wspomnienie z okresu współpracy z panem Ruszczycem w czasie od 31.09.1960 do 03.01.1973. Masz. nieopublik. 1980. Zał. 22. "Stan zdrowotny. Przebieg chorób i leczenia". AHR-9.). Streptomycyna rzeczywiście przerwała rozprzestrzenianie się choroby. W przerwach między kuracjami Ruszczyc wracał do Lasek i przebywał w Domu Rekolekcyjnym z dala od ludzi. Najciężej ze wszystkiego znosił zakaz kontaktowania się z młodzieżą. W tym czasie, zimą 1951 r., poznałem osobiście Henryka Ruszczyca. Złożyłem mu wizytę w baraku ówczesnej infirmerii. Rozmowa nie trwała długo, gdyż nie pozwalano chorego męczyć. Zastałem szczupłego starszego pana, mówiącego z trudem. Zapytawszy, jak czuję się w Laskach i jaki mam rozkład zajęć, Ruszczyc rzucił uwagę, że powinienem poznać poszczególne zawody uprawiane przez niewidomych, a kiedyś zostać kierownikiem warsztatów. Odpowiedziałem, że bardzo nie chciałbym być kierownikiem, bo się do tego nie nadaję. Ruszczyc uśmiechnął się i w milczeniu podał mi rękę na do widzenia. Życzenie jego po wielu latach miało się jednak częściowo spełnić* (M. Żółtowski: "Współpraca moja z Henrykiem Ruszczycem w dziale drzewnym, w latach 1954-1969. Masz. nieopubl. 1978. AMŻ-1.). Pan Henryk dalej chorował. W Instytucie Reumatologii, gdzie przebywał na przełomie czerwca i lipca następnego roku, stwierdzono zapalenie stawów barkowych. Lekarze określili stan pacjenta jako inwalidztwo. Mimo duszności i bólów głowy pracował umysłowo i dokształcał się w zakresie szkolenia zawodowego. W ciągu dwu lat przestudiował około trzydziestu pozycji fachowych polskich, rosyjskich, francuskich i niemieckich. W ten sposób lata, w których czuł się najgorzej, wzbogaciły go w dużą wiedzę i twórcze pomysły. Bezpośrednim tego owocem było podjęcie się pracy koncepcyjnej dla Ministerstwa Oświaty. Państwowy Ośrodek Prac Programowych i Badań Pedagogicznych w Warszawie w grudniu 1951 r. zawarł z Ruszczycem umowę na opracowanie jednego działu poradnika metodycznego dla nauczycieli przysposobienia zawodowego w szkole podstawowej dla dzieci niewidomych* (a) Umowa o dzieło zawarta z H. Ruszczycem przez Państw. Ośrodek Prac Programowych i Badań Pedagogicznych z 4.12.1951. Masz. AHR-1. b) Umowa o dzieło zawarta z HR przez Zarząd Tow. Op. n. Ociem. Masz. AHR-1.). Termin ukończenia pracy o objętości około 15 arkuszy autorskich (po 3007zł za arkusz!), przewidziano na dzień 1 września 1952 r.* (Pismo HR do Państw. Ośr. Prac Progr. i Bad. Ped. z 26.11.1952. Masz. AHR-6.). W czasie, gdy Ruszczyc osłabiony chorobą opracowywał zasady szkolenia zawodowego, nad Laskami zawisła groźba upaństwowienia, albo likwidacji szkół. Już od kilku lat władze oświatowe podejmowały podobne akcje w stosunku do placówek prowadzonych przez zgromadzenia zakonne. Wizytator z Kuratorium, Wacław Głuszczak, doprowadził w krótkim czasie do zamknięcia czterech szkół określanych jako wyznaniowe. W końcu przyszła kolej na Laski. Zaostrzenie kursu dało się wyczuć pod koniec roku szkolnego 1951-52. Z Wydziału Oświaty Wojewódzkiej Rady Narodowej przyszło polecenie likwidacji Przedszkola i wycofania ze szkoły 79, czyli prawie połowy ogólnej liczby uczniów, w tym całych klas. Dotyczyło to wszystkich wychowanków mających powyżej 16 lat. Zabroniono przyjmowania nowych zgłoszeń. Groziło to całkowitą dezorganizacją Zakładu. Zarząd postanowił złożyć odwołanie do prezydenta Bieruta, przesyłając kopie pisma do nie lubiącego dawać pisemnych odpowiedzi Ministerstwa Oświaty. Odpowiedzialnym za pertraktacje z władzami uczyniono Henryka Ruszczyca. Gdy nie nadeszła żadna odpowiedź, Zarząd poinformował o zaistniałej sytuacji ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego. Wskutek tego ks. Prymas zwrócił się listownie do prezydenta Bieruta. To również nie dało efektu. W połowie sierpnia 1953 r. władze przystąpiły do działania. Przysłały pierwsze skierowania dzieci do innych zakładów. Laski miały przekazać m.in. 22 uczniów do Instytutu Głuchoniemych przy Pl. Trzech Krzyży. Przeciw temu podnieśli protest także rodzice. Wówczas Zarząd wystąpił do Ministerstwa Oświaty z pismem, przedstawiającym opłakane skutki, jakie pociągnie za sobą łączenie dzieci niewidomych z głuchymi, oraz upomniał się o zagwarantowane statutem prawa prowadzenia szkół. Udano się w tej sprawie również do min. Antoniego Bidy w Urzędzie ds. Wyznań, który jednakże delegacji nie przyjął. Zarząd zwrócił się w końcu z prośbą o audiencję do Kancelarii Cywilnej Prezydenta, pragnąc osobiście złożyć obszerny, w dużej mierze przez Ruszczyca opracowany, memoriał o kształceniu niewidomych. Wszystkie jednak organa władzy stosowały tę samą taktykę - zbywania wszystkiego milczeniem. Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Wówczas dwóch niewidomych nauczycieli, Leon Lech i Stefan Rakoczy, podjęło się w porozumieniu z Zarządem zorganizowania wysyłki ze strony absolwentów Lasek, zatrudnionych we wszystkich spółdzielniach inwalidzkich w kraju, listów protestacyjnych do Rządu. Wkrótce dziesiątki listów i telegramów zaczęły napływać do Kancelarii Cywilnej Prezydenta. Mimo wszystkich interwencji, na tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego przybył do Lasek wizytator W. Głuszczak z zarządzeniem wycofania 52 dzieci z Przedszkola, Szkoły Podstawowej i Zawodowej oraz odesłania ich do odpowiednich zakładów państwowych. Zarząd zareagował wysyłając telegraficzną prośbę do Prezydenta o udzielenie audiencji delegacji z Lasek: Skierował ponadto pisma do Ministerstwa Oświaty oraz do Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, a Matka Czacka zdecydowała się napisać osobiście do Bieruta. Nadszedł dzień 29 sierpnia. W Zakładzie zjawiło się wielu rodziców z dziećmi. Siedzieli przy walizkach na dworze, z dziećmi na kolanach i z niepokojem w sercu. Wobec wyraźnej decyzji władz nie można było ich przyjmować. Tego dnia Ruszczyc wraz z Z. Morawską udali się do Wiceprzewodniczącego Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, mającego opinię porządnego człowieka. Ten po telefonicznym porozumieniu się z Kuratorium oświadczył, że, niestety, nic pomóc nie może, gdyż sprawa została definitywnie przesądzona. Po powrocie, w smutnym nastroju, zwołano naprędce zebranie Zarządu. Postanowiono powołać się wobec władz na odpowiedni artykuł Kodeksu Rodzinnego i nigdzie nie oddawać dzieci bez zgody rodziców. Radzono właśnie nad tym, gdy zajechała czarną limuzyną trzyosobowa delegacja z Kuratorem na czele, przesłana specjalnie przez Kancelarię Cywilną Prezydenta. Do pokoju, gdzie obradował Zarząd, wszedł Kurator i uprzejmie zapytał, jakie są dezyderaty Towarzystwa. Oświadczył przy tym, że sprawa zabierania dzieci już jest nieaktualna. Zaprosił do siebie na rozmowę przedstawicieli Zarządu. Nazajutrz Ruszczyc z Serafinowiczem wybrali się do Referatu Szkół Specjalnych w Wydziale Oświaty WRN, gdzie otrzymali oficjalną informację, że akcja przenoszenia dzieci została wstrzymana. Pozostawał do wywalczenia ostatni punkt: cofnięcie zakazu kierowania nowych uczniów do Zakładu. Ostatecznie udało się i to zarządzenie unieważnić* (Por. Praca zbiorowa "Pan Zygmunt z Lasek" rozdz. Ii. Nauczyciel. Warszawa 1990.). Można sobie wyobrazić, ile nerwowego napięcia kosztowała ta sprawa Kierownictwo Lasek. Po tych wydarzeniach nastał względny spokój, lecz próby likwidacji Zakładu lub przekształcenia go na dom dla upośledzonych umysłowo trwały z przerwami przez przeszło 20 lat i ustały dopiero w połowie lat siedemdziesiątych. Parę razy ponawiano nakazy rozsyłania dzieci do innych szkół, lecz teraz już nie Ruszczyc, lecz Z. Serafinowicz i Z. Morawska prowadzili rozmowy z władzami. Nieraz z pomocą przychodzili rodzice, śmiało broniąc w Kuratorium swojej sprawy. Natomiast ciągle trwały nieżyczliwie prowadzone wizytacje, mające na celu wykrycie nieformalności lub błędów w pracy pedagogicznej i prowadzeniu internatów. Ciężar przyjmowania wizytatorów spadał zasadniczo na Serafinowicza, lecz dzielił go z nim solidarnie pan Henryk. Wizytator wyjeżdżał pod wrażeniem pełnego godności i zarazem swobody zachowania się obu panów. Widział, że nie tylko go się nie boją, lecz nawet stroją przed nim żarty. Nie był do tego przyzwyczajony i prawdopodobnie wzbudziło to jego podziw i sympatię dla obu pedagogów. Obserwując pracę szkół i internatów, zaczął zmieniać stopniowo swój stosunek do Zakładu, a nawet przejawiać życzliwość. Gdy po latach przeszedł na emeryturę, jeżdżono do niego w trudnych sytuacjach po radę* (Patrz w aneksie list W. Głuszczaka do HR z 23.12.1969. Rękop. AHR-6.). Praca nad poradnikiem dla nauczycieli Powróćmy jeszcze do lat pięćdziesiątych, które tak decydująco wpłynęły na ukierunkowanie Ruszczyca w działalności pedagogicznej. Nie wiemy, kto w Komisji Programowej Ministerstwa Oświaty wystąpił z wnioskiem o zlecenie jemu pracy nad Poradnikiem dla Nauczycieli. Można się domyślać, że byli nimi ci, którzy najlepiej go znali i cenili: prof. Maria Grzegorzewska i Zygmunt Serafinowicz. Oni to z pewnością podsunęli myśl, aby człowieka, który podejmował wyłącznie działalność społeczną, a nagle został skazany na bezczynność, zainteresować twórczością umysłową. W całej Polsce nie było drugiej osoby równie kompetentnej w sprawie szkolenia zawodowego niewidomych. Zaprojektowany poradnik miał być podręcznikiem do nowo wprowadzonego w szkołach podstawowych przedmiotu: przysposobienia do przemysłu. Był to rodzaj preorientacji zawodowej, nie posiadającej odpowiednika w szkołach dla widzących. Wprowadzono go jako nowość związaną z przeobrażeniami polityczno-gospodarczymi kraju. Zbliżony charakterem do prac ręcznych, przedmiot ten miał jednak opierać się na innych założeniach i nie eliminować robót ręcznych. Ruszczyc w swojej pracy nad poradnikiem przeżył dwukrotnie niepowodzenia. Komisja nie przyjęła ani projektu z 1951 r., obejmującego 150 stron maszynopisu, ani uzupełnionej i rozbudowanej do 250 stron drugiej wersji z 1952 r. Dopiero trzecia wersja z 1958-1964 r., skrócona do 58 stron, doczekała się przyjęcia i została częściowo włączona do programów szkolnych. Niezależnie od pewnych niedociągnięć, pionierska praca Ruszczyca posiada do dzisiaj ogromną wartość i może służyć z pożytkiem zarówno nauczycielom zajęć praktyczno-technicznych, jak i nauczycielom zawodu. Część ogólna dwóch pierwszych wersji zawiera cenne i zawsze aktualne zasady pracy z niewidomymi. W części drugiej podane są konkretne programy poszczególnych kierunków zajęć praktycznych w niższych klasach oraz nauki rzemiosł w wyższych. Całość uzupełniają szkice programu przysposobienia do pracy w przemyśle. Największa wartość opracowania tkwi w fakcie, że w sposób zupełnie nowatorski ujęto metodę prac ręcznych niewidomych, jej odrębność i kierunek dalszych badań. Dla Ruszczyca stanowiło to drogowskaz do późniejszej działalności w interesującym go kierunku. Bibliografia poradnika ukazuje, skąd czerpał pomysły. Niezależnie od własnych obserwacji i doświadczenia współpracowników korzystał z podręczników prac ręcznych, z naukowych traktatów o organizacji pracy, z klasycznego opracowania Villeya, oraz programów szkół zawodowych dla widzących. Z jego własnych jednak wypowiedzi wiemy, że najwięcej dało mu przestudiowanie programów rosyjskich szkół dla niewidomych oraz książki nie cytowanego w bibliografii Rosjanina inż. Kowalewa. Tam bowiem natrafił na poglądy zbieżne ze swoimi. Spróbuję w wielkim skrócie tu je przedstawić. Zadanie to jest trudne, gdyż poradnik zawiera zespół tez i wniosków mało przejrzystych dla przeciętnego czytelnika. Są one interesujące dla fachowca specjalisty. Ponieważ jednak obszerna ta praca nigdy nie została opublikowana, wydaje się konieczne przedstawienie przynajmniej głównych jej założeń. Rzucają one wiele światła na umysłowość autora. Zdaniem Ruszczyca programy przysposobienia zawodowego dla niewidomych z samej swojej istoty powinny być eksperymentalne, gdyż każdy zawód wiąże się z życiem gospodarczym kraju, ulegającym ciągłym przemianom. Prowadzenie szkolenia w wielu kierunkach nie jest celowe, lepiej ograniczyć się do kilku wybranych zawodów, w których istnieje pewność zatrudnienia i nie zachodzi obawa, że zabraknie surowca. Nie zapominajmy, że pisane to było w okresie stalinizmu, gdy stale wszystkiego brakowało. Na wybór zawodu wpływają różne czynniki: wysokość płac odpowiadających rzeczywistym potrzebom niewidomych; stosunek ich wydajności do wydajności widzących i liczba widzących pracowników niezbędnych do uzupełnienia produkcji niewidomych. Inwalida wzroku potrzebuje do pełni swego rozwoju znacznie dłuższego okresu czasu od widzących, dlatego praca nad usprawnieniem ogólnym musi zaczynać się od przedszkola, a nad usprawnieniem szczegółowym od kl. V szkoły podstawowej. Brak wzroku odbija się znacznie silniej na sferze fizycznej niż umysłowej człowieka, dlatego tak ważną rzeczą jest organizowanie pracy niewidomego w sposób zapewniający mu jak największy udział intelektu. Człowiek niewidomy, nie mogąc uczyć się przez naśladownictwo ruchów od drugiego człowieka, musi sam stawać się wynalazcą i organizatorem swoich ruchów. Jest to równoznaczne z umiejętnością organizowania sobie pracy. W kształceniu powinniśmy więc kłaść szczególny nacisk na rozwijanie zmysłu organizacyjnego. Każdy z uczniów musi zdobyć umiejętność prawidłowego, logicznego myślenia i logicznego, metodycznego działania. Praca nad poradnikiem dla nauczycieli (cd.) Posłużmy się przykładem wziętym z lekcji prac ręcznych w V klasie. Nauczyciel przynosi model do odwzorowania i pokazuje go uczniom. Nie powinien przynosić jednego modelu, lecz od razu kilka i to różnych, przedstawiających ten sam przedmiot, np. samochód. Postępowanie nauczyciela musi pobudzać uczniów do myślenia. Powinni dostrzegać różnice między modelami, oceniać je, w końcu decydować, który zamierzają wykonać. Pożądane jest łączenie zajęć z krótką pogadanką. Nauczyciel pokazując różne wersje tego samego przedmiotu, np. samochodu, może nawiązać do rozwoju techniki w tej dziedzinie. Podobnie zaznajamiając z nowym narzędziem może opowiedzieć o jego historycznym rozwoju, a przy oglądaniu surowca wyjaśnić, skąd on się bierze, jak go się przerabia i jakie jest nań zapotrzebowanie w gospodarce narodowej. Istnieje całe bogactwo sposobów rozwijania inteligencji ucznia: wykonanie modelu w pewnej skali, odwzorowanie go na podstawie rysunku plastycznego, praca na podstawie pisemnej instrukcji. Podobnemu celowi służy łączenie prac ręcznych z nauką przedmiotów ogólnokształcących, zwłaszcza opracowywanie przez młodzież pomocy szkolnych. Szczególnym niebezpieczeństwem w prowadzeniu wykładu przez nauczyciela jest pozostawianie niedomówień. Niewidomy uczeń posiada na ogół dobrze rozwiniętą pamięć i nierzadko odtwarza bezbłędnie dłuższą cudzą wypowiedź, choć jej w pełni nie rozumie. Zdarzają się też u młodych przypadki fantazjowania. By temu zapobiec, nauczyciel winien unikać czysto słownych wyjaśnień, a opierać się na konkretach. Wymaga to z jego strony bardzo starannego przygotowania. Duża trudność występuje przy demonstrowaniu maszyn, gdyż uczeń nie może zrozumieć ich działania, póki nie obejrzy ukrytych, niedostępnych dla dotyku, części. Przed nauczycielem stoi wtedy trudne zadanie. Może maszynę rozebrać lub wykonać modele części ukrytych i na nich wyjaśnić działanie mechanizmu maszyny. Nigdy nie wolno mu poprzestać na wyjaśnieniu słownym. Dlatego na lekcjach powinna panować nieskrępowana atmosfera, by uczniowie śmiało wypowiadali swe wątpliwości i stawiali pytania. Drugim ważnym elementem w kształceniu zawodowym jest metodyczne działanie. Celem jego jest: osiągnięcie swobodnej postawy ucznia przy pracy, bez niepotrzebnego natężania mięśni, doprowadzenie do odpowiedniego tempa pracy i stosowanie jak najmniejszego wysiłku, by nie powodować zmęczenia. Najkrótszą drogą do tego celu jest rozkładanie czynności na ruchy elementarne i ćwiczenie w nich ucznia. Po opanowaniu ruchów prostych przechodzi się do bardziej skomplikowanych, w końcu do całych ich zespołów. Metoda ta w pełni odpowiada klasycznej w kształceniu niewidomych zasadzie stopniowania trudności. Wyprodukowanie przez nich przedmiotu można określić jako syntezę dobranych ruchów podejmowanych w prawidłowej kolejności. Pierwszy etap to prawidłowe uchwycenie narzędzia i tu trzeba zostawić uczniowi swobodę odkrywania ruchu, który mu najbardziej odpowiada. Rozwiązanie może się różnić od ogólnie przyjętych, byle było celowe i oszczędne. Kolejnym zagadnieniem jest dobra organizacja stanowiska pracy. Uczeń musi sam ustalić, jak mają być poukładane narzędzia, materiał, półfabrykaty i jak ma wyszukać najkrótszy tor dla swej ręki, gdy sięga po surowiec lub odkłada obrobiony element. To wszystko go rozwija. Uogólniając powyższe wnioski można uznać, że najlepsze przygotowanie zawodowe zdobędzie ten, kto opanuje największą ilość różnorodnych i celowych ruchów. Zachodzi teraz pytanie, jak długo powinno się ćwiczyć określoną grupę ruchów. Odpowiedź, zdaniem Ruszczyca, jest jedna: aż do wyrobienia nawyku, prowadzącego do zmechanizowania pracy. Nawyk więc stanowi granicę szkolenia. Szczególne znaczenie ma wychwycenie ruchów najtrudniejszych, określanych przez Ruszczyca jako "newralgiczne". One blokują tempo pracy niewidomego, dlatego należy je ćwiczyć oddzielnie i to tak długo, póki uczeń nie osiągnie w nich płynności i będzie wykonywał bez wysiłku. Mówiąc o opanowaniu serii ruchów, należy pamiętać, że wiele z nich ma wartość terapii zajęciowej. Ruszczyc w swym poradniku zamieścił nawet wykaz grup ruchów oddziałujących na poszczególne organa ciała ludzkiego. Duże znaczenie ma rozkładanie czynności na ruchy elementarne. System ten doprowadzono do doskonałości w metodzie zwanej analityczno-syntetyczną, która w szkoleniu praktycznym spełnia decydującą rolę. Polega na pokazaniu uczniowi modelu do odwzorowania, wręczeniu mu kompletu jego części składowych, w końcu - materiału, z którego ma go wykonać. Uczeń porównuje detale z modelem, następnie detale z materiałem, analizuje budowę przyrządów do obróbki i montażu, wreszcie układa plan działania i samodzielnie zabiera się do pracy. Metodę tę stosuje się zarówno w klasach młodszych przy wyrobie pojedynczego przedmiotu, jak i w klasach wyższych, na lekcjach przysposobienia zawodowego w zastosowaniu do różnych tworzyw. Ruszczyc podkreślił różnicę w szkoleniu niewidomych i widzących. Gdy dla widzącego celem jest wykonanie określonego przedmiotu, zadaniem niewidomego jest wyrobienie odpowiednich sprawności i ćwiczenie się w nich aż do progu zmechanizowania. Dłuższe serie ćwiczeń łatwo nużą dziecko, by temu zapobiec, winno się, zdaniem pana Henryka, wprowadzić we wszystkich klasach szkoły podstawowej modelowanie, dające możność wyżycia się artystycznego. Duże znaczenie ma też majsterkowanie, które winno być prowadzone w warunkach świetlicowych. Rozwija ono inicjatywę, kształci zmysł twórczy i konstrukcyjny. Zaniedbania w rozbudzaniu zainteresowań dzieci niewidomych przyniosą w przyszłości fatalne skutki w postaci apatii i zobojętnienia, trudnych do uleczenia. W części drugiej swego podręcznika z 1952 r. Ruszczyc podał programy zajęć dla poszczególnych klas, począwszy od kl. Iv. Kolejność technik powinna być następująca: oprawa książki brajlowskiej (papier i tektura), roboty wiązane (szycie, wyrób siatek itp.), nauka pracy w drewnie, roboty w metalu, gospodarstwo domowe, przysposobienie przemysłowe, prace różne, szczotkarstwo, koszykarstwo, tkactwo, dziewiarstwo, garncarstwo. W części szczegółowej poświęconej przygotowaniu do pracy w przemyśle, umieścił ciekawe uwagi dotyczące zajęć różnych, np. u chłopców: chów królików i gołębi, ogrodnictwo, hydraulika, reperacje urządzeń szkolnych itp.; u dziewcząt: pranie, prasowanie i inne zajęcia domowe. W kl. Viii metaloplastyka i elektrotechnika. Zajęcia rękodzielnicze określił wspólną nazwą przysposobienia rzemieślniczego, natomiast przysposobienie do przemysłu znalazło się w programie kl. Vii. Przy okazji autor wspomina o przebiegu eksperymentu podjętego w Laskach w roku szkolnym 1948-49, o którym dalej. W poradniku proponuje podobny zestaw tematów, wzbogacając go o kilka nowych elementów: naukę posługiwania się przyrządami pomiarowymi, by uczniowie poznali zasady kontroli technicznej, ćwiczenie się w pracach różnych, jak liczenie, konserwacja narzędzi, szczegółowe zwiedzanie warsztatów szkolnych wraz z ich zapleczem, podział pracy w zespole, prowadzenie prac zespołowych, udział w jednym całkowitym procesie produkcji seryjnej. Na zakończenie omawia się i dokonuje wyboru zawodu, a w ostatniej klasie szkoły podstawowej uczniowie uczą się tylko wybranego przez siebie kierunku. W opracowaniu z 1952 r. Ruszczyc poświęcił wiele miejsca politechnizacji i wymienił jej główne zadania. Ma ona zaznajamiać z nowymi technikami i materiałami, pobudzać pomysłowość uczniów, nauczycielowi zaś pomagać w wykrywaniu zainteresowań. Wielką wagę ma urealnienie sposobu myślenia. Środkiem do tego są wycieczki do fabryk, spółdzielni, domów towarowych, wydawnictw..., ważnym etapem jest również próba pracy w tychże zakładach na oddzielnych stanowiskach. Innym środkiem urealnienia sposobu myślenia jest stół plastyczny. Przy jego pomocy uczeń poznaje jak wygląda: droga, most, tunel, dworzec, port rzeczny, fabryka, osiedle mieszkaniowe, zagroda wiejska, krajobraz. Dla niewidomego stanowi to nieraz rewelację. Przedstawiony przez Ruszczyca system kształcenia umiejętności nakłada na nauczyciela i szkołę ogromne obowiązki, wymagające wielkiego zaangażowania. Szkolenie politechniczne posiada jednak dodatkową, szczególną wartość. Jest okazją do omówienia ważnych, a mało znanych pojęć z estetyki, jak harmonia, proporcje, symetria, asymetria, rytm. Pomimo bogactwa przemyśleń, projekt Ruszczyca nie został przyjęty. Orzeczenia Komisji nie znamy. Być może, zostało ono wydane tylko ustnie. Przyczyn odrzucenia projektu można się domyślać, stosując inne kryteria oceny do części teoretycznej i praktycznej. W pierwszej obok błyskotliwych ujęć trafiają się niejasności, usterki w kompozycji, niepotrzebne powtórki. Nie dość ściśle został określony stosunek prac ręcznych do przysposobienia rzemieślniczego. W drugiej cenna jest zwłaszcza suma praktycznych wiadomości zebranych na podstawie doświadczeń laskowskich nauczycieli. Bardzo solidne jest opracowanie programu tradycyjnych zawodów uprawianych przez niewidomych. Natomiast program zajęć w klasach młodszych wydaje się być w wielu punktach zaczerpnięty z programów szkół dla widzących. Niektóre tematy oraz metodyka są dyskusyjne. Zalecenie posługiwania się nożem i nożyczkami w najmłodszych klasach spotkało się z krytyką doświadczonych nauczycieli. W kl. V tematy prac w drewnie są bardzo trudne. Lekcja wzorcowa - wyrób sanek - w praktyce jest nie do przeprowadzenia. Podobnie w kl. Vi wyrób wiaderek z blachy okazał się technicznie niewykonalny. Stosowane przez Ruszczyca w dalszych latach eksperymenty wykazały, że niektóre operacje mogą być wykonywane tylko przez uczniów z dużymi resztkami wzroku. Jednak te i im podobne niedociągnięcia nie są na tyle poważne, by mogły podważyć wartość całego opracowania. Prawdopodobnie właściwy powód jego odrzucenia leżał gdzie indziej. Ruszczyc postawił szkołom bardzo wysokie - zapewne zbyt wysokie - wymagania: wygospodarowanie pomieszczeń na cztery główne działy warsztatowe, wyposażenie warsztatów w narzędzia, przyrządy i obrabiarki, opracowanie i wykonanie kompletów wzorów i detali oraz oprzyrządowań, organizowanie wycieczek i próbę pracy w fabrykach. W latach nasilającego się stalinizmu zastój gospodarczy był tak wielki, że kupno prostych narzędzi nastręczało duże trudności, nie mówiąc już o obrabiarkach. Szkołom brakowało pieniędzy na najkonieczniejsze wydatki. Wszakże jedną z przyczyn nieprzyjęcia drugiej wersji mógł być fakt, że projekt ten był zbyt obszerny. Co zatem Ruszczyc osiągnął układając swój poradnik? Przede wszystkim uzyskał zgodę władz szkolnych na zorganizowanie w Laskach dwuletniego kursu przywarsztatowego dla uczniów zdolnych manualnie, lecz słabych intelektualnie. Poza tym zdobył pozwolenie wprowadzenia przysposobienia zawodowego w szkole, w V i Vi klasie. W wersji trzeciej pan Henryk zwięźle ujął tezy wysunięte w wersji pierwszej i drugiej. Silniejsze akcenty położył na nowe momenty, jak - indywidualizację w traktowaniu każdego ucznia (gdyż między dziećmi niewidomymi występują większe różnice niż między widzącymi), rozwijanie aktywności i twórczości, popieranie racjonalizatorstwa i dawanie dziecku zadań do samodzielnego wykonania bez udzielania mu wskazówek. W końcu doprowadzenie ucznia do pewnych i zdecydowanych ruchów, pracy nad charakterem, zwłaszcza aktów woli, wyrabianie pracowitości i wytrwałości. Ruszczyc zwrócił się z apelem do nauczycieli o nadsyłanie obserwacji w celu zbiorowego opracowania udoskonalonego programu. Niestety, ta jego inicjatywa zawiodła. Poszukiwanie nowych dróg szkolenia Przez cały rok 1947 i przeszło połowę 1948 Ruszczyc był w Laskach tylko gościem, w sprawy wychowawcze i szkoleniowe niemal nie wglądał. Odwiedzając swój ukochany internat bolał nad utratą kontaktu z chłopcami, z których większość prawie go nie znała. W latach jego nieobecności odpowiedzialność za trzy grupy internatowe podzieliły między siebie trzy wychowawczynie, tworzące wraz z pełnym roztropności niewidomym Stefanem Rakoczym Radę Domu i wspólnie rozstrzygały trudniejsze sprawy. Były to: Lidia Ogurkowa, Alicja Gościmska i s. Germana Murawska. Wybitny wpływ na życie internatowe miała drużyna harcerska przy hufcu Żolibórz, prowadzona przez A. Gościmską jako drużynową. Pomagał jej, jako przyboczny, Jan Kaziród, dawny strażak zawodowy, z resztkami wzroku po doznanym wypadku, wychowawca, którego energii, a nawet nieco twardej surowości harcerze zawdzięczali tężyznę i sprawność fizyczną. Ruszczyc nie mógł wczuć się w harcerski styl pracy, z którym z bliska nigdy się nie zetknął. Uważał zdobywanie przez niewidomych niektórych sprawności za zbyt ryzykowne. Z krótkich jego wypowiedzi można było wnioskować, że harcerstwa nie akceptuje. Wychowawczynie wyczuwały jego niechęć do podejmowanych przez nie inicjatyw (jakkolwiek zawsze uzgadnianych z kompetentnymi osobami z Zarządu). Różnice zdań doprowadzały niekiedy do drobnych tarć. W końcu stycznia 1948 r. pan Henryk oddelegował na kurs przysposobienia do przemysłu w Katowicach Jana Kaziroda bez uzgodnienia tego z wychowawczynią, której podlegał. Rozbiło to defnitywnie pracę drużyny harcerskiej. Matka Czacka, szanująca zawsze kompetencje swych współpracowników, wydała w tym czasie okólnik, którego uważna lektura pozwala zrozumieć zaistniałą sytuację i zdarzające się Ruszczycowi przekraczanie udzielonych mu przez Zarząd uprawnień. Cytuję ten dokument w długich fragmentach, gdyż jest on pięknym świadectwem panującej w Laskach atmosfery oraz demokratyzmu Matki. "...Do czuwania nad całością działu wychowania niewidomych delegowany jest przez Zarząd p. Henryk Ruszczyc. Nie znaczy to jednak wcale, by p. Ruszczyc miał z tego tytułu jakiekolwiek kompetencje kierownicze w naszych zakładach wychowawczych, męskich czy żeńskich, albo w szkołach czy innych działach posiadających własnych kierowników. Delegacja, którą p. Ruszczyc otrzymuje od Zarządu, nie jest bynajmniej równoznaczna z powierzeniem mu funkcji rządzenia. P. Ruszczyc ma pomagać Zarządowi w wypracowaniu ogólnych dyrektyw i wskazówek dla kierowników odnośnych działów, a następnie z ramienia Zarządu czuwać nad wprowadzaniem ich w życie; ma czuwać nad tym, czy zarówno wychowanie internatowe jak nauczanie ogólne i szkolenie zawodowe w naszych zakładach - idą po linii zasadniczych założeń wychowawczych Dzieła. (...) Nie ingeruje p. Ruszczyc bezpośrednio w żadne sprawy szkół czy innych działów, nie wydaje w nich żadnych zarządzeń, całkowicie przestrzega poszanowania kompetencji ich kierowników. Z zupełnie innego tytułu - jako kierownik domu św. Teresy - ma pan Ruszczyc powierzone sobie kierownictwo wychowawcze internatów męskich i bezpośrednią zwierzchność nad pracującymi w nich wychowawcami. (...) Jednak i tu ma tylko ogólne kierownictwo wychowawcze, czuwa nad pracą wychowawców, może mieć i osobiste kontakty z wychowankami, ale zostawia wychowawcom pełną odpowiedzialność i autonomię, nie hamuje ich inicjatywy, a zakres ich obowiązków i kompetencje ustala z Zarządem"* (Okólnik bez daty i podpisu, kopia, Masz. AHR-1.) (...) Radzono mi umieścić historię poszczególnych kierunków szkolenia w aneksie książki, nie obciążając toku opowiadania technicznymi opisami. Uznałem jednak, że stosując podobny zabieg, ukazałbym sylwetkę jakiegoś nieprawdziwego Ruszczyca. Ci, którzy go znali, mogą zaświadczyć, że nie prowadził podwójnego życia: prywatnego obok oficjalnego, poświęconego sprawie niewidomych. Nawet w czasie wakacji lub pobytu w sanatoriach zajmował się wyłącznie poszukiwaniem nowych metod szkolenia i wychowania. Dysponował wprawdzie teraz większymi możliwościami niż kiedyś i cieszył się powszechnym uznaniem, sił mu jednak wyraźnie ubyło. Sukcesom nierzadko towarzyszyły niepowodzenia. W dalszym toku opowiadania nie zawsze potrafiłem zachować ścisłą chronologię. Niektóre spośród równocześnie podejmowanych inicjatyw trwały krótko, podczas gdy inne utrzymywały się przez wiele lat, stąd dysproporcja w ich opisie. Pan Henryk, gdy coś tworzył, gotów był wszystko inne zlikwidować, byle zrealizować swą ostatnią koncepcję. W tych czasach znalezienie dla niewidomego pracy było bardzo trudne, a zorganizowanie nauki nowego zawodu wymagało czasu i pieniędzy, których nie było. Ruszczyc starał się, mimo wszystko, sprawę posuwać naprzód. W latach 1947-1949 w Laskach po raz pierwszy w Polsce zorganizowano dwa kursy masażu leczniczego. Kierowniczką pierwszego była s. Monika Bohdanowicz, doktor medycyny, drugiego - Wacław Józefowicz, nauczyciel, który na obu kursach prowadził zajęcia praktyczne z masażu. Oboje wraz z s. Katarzyną Steinberg, lekarzem zakładowym i dr Janem Weremowiczem, również pełniącym funkcję lekarza w Zakładzie oraz s. Marią Anielą Kozłowską, mającą solidne wykształcenie w zakresie przedmiotów ścisłych i dr Łabędowskim tworzyli trzon kadry pedagogicznej kursów. Załatwienie spraw z władzami wziął na siebie, jak zawsze, Ruszczyc. O poziomie kursów najlepiej świadczy fakt, iż absolwenci znaleźli szybko pracę w szpitalach i uzdrowiskach. Pierwszy kurs ukończyło pięć osób, wśród nich kilku mocno związanych z Laskami, jak Adolf Szyszko, Stefan Trzpil lub Stanisław Wrzeszcz, drugi - następnych dziewiętnastu. Nadano mu nazwę "Skrócona Trzyletnia Szkoła Masażu Leczniczego i Sportowego"* (HR "Sprawozdanie z okresu 15-letniego szkolenia zawodowego i produktywizacji w Laskach" Masz. 1960. AHR-5. Rozm. MŻ ze Stanisławem Wrzeszczem. Masz. 1985. AMŻ-4. Rozm. MŻ z Janem Adasiewiczem. Masz. 1985. AMŻ-4.). W marcu 1948 r. wysłał pan Henryk dwóch uczniów na kursy dla ociemniałych w Poznaniu i Wrzeszczu, w lipcu jednego na kurs stroicielstwa do Kalisza, a z czasem paru następnych. Świadomość, że niewidomi pracujący w fabrykach dorównali widzącym, nie dawała mu spokoju, pragnął więc także w Laskach uruchomić kurs przysposobienia do pracy w przemyśle i rozwinąć działy dziewiarstwa i tkactwa. Jesienią 1948 r. przystąpił energicznie do działania. Nie brakowało mu doświadczeń w zakresie pracy w przemyśle. Na włókiennictwie wprawdzie się nie znał, lecz kiedyś utrzymywał kontakt ze szkołą zawodową w Łodzi, w Poznaniu zaś współdziałał przy tworzeniu spółdzielni dziewiarskiej niewidomych. W Laskach wkrótce oba te kierunki zaczęły pomyślnie się rozwijać. W chwili, gdy rozpoczął eksperyment z przygotowaniem do produkcji przemysłowej, Ruszczyc nie miał, jak sam pisze: "ani instruktora mechanika, ani kredytu na urządzenia, ani nawet odpowiedniego lokalu"* (HR "Perspektywy zawodowe". Masz. bez daty AHR-5. HR "Sprawozdanie z okresu 15 lat...", j.w.). Jako urodzony improwizator znalazł pomieszczenie, mianował instruktorem świeżo przeszkolonego Kaziroda, a materiały ćwiczebne zdobył z poznańskich fabryk. Od Cegielskiego otrzymał do montażu 30 piast rowerowych, z fabryki "Centra" części do baterii elektrycznych, z Radomska 1000 drucianych zmywaków do przeróbki. Zakupił ponadto kilkadziesiąt sztuk oprawek, wtyczek i bezpieczników. Martwił się z powodu złego gatunku przysłanych artykułów oraz ubóstwa czynności montażowych. Nie mógł także darować sobie, że nie udało mu się uruchomić produkcji na konkretne zamówienie i że zamiast tego musiał stosować zajęcia ćwiczebne. Wiedział, jak mobilizuje ucznia świadomość, że współpracuje z poważnym przedsiębiorstwem. Po szeregu prób postanowił rozpocząć wyrób jakiegoś przedmiotu własnego pomysłu i nastawić się na sprzedaż rynkową. Udało mu się skądś zdobyć model składanego wieszaka z drutu, obciągniętego plastikową koszulką. Produkcja jego wymagała aż 10 operacji ręcznych i kilku maszynowych, więc posiadała wartość kształcącą, była atrakcyjna i usprawniała dłonie* (Rozm. MŻ z Andrzejem Adamczykiem. Masz. 1985. AMŻ-4.). Sukces był ogromny. Chłopcy przyjęli nową fazę szkolenia z entuzjazmem i nawet w wolnym czasie dyskutowali nad wprowadzeniem usprawnień, zgłaszając pomysły racjonalizatorskie. Ruszczyc promieniał z radości. Osiągnął to, na czym mu najbardziej zależało. Z tych skromnych początków powstał pierwszy w kraju niepisany program szkolenia w metalu i uczniowie zaczęli systematycznie opanowywać operacje ślusarskie. Największą satysfakcją dla pana Henryka był fakt, że udało mu się zatrudnić w zakładach państwowych aż siedmiu przeszkolonych uczestników kursu. Atak jego choroby i odejście Kaziroda spowodowały likwidację tego działu. Po dwuletniej kuracji w sanatoriach Ruszczyc powrócił do Lasek i po dawnemu objął kierownictwo Domu Chłopców, gdzie brakowało męskiej ręki. Głowę zajmowała mu ciągle myśl o wprowadzeniu szkolenia politechnicznego, na co kładły nacisk władze oświatowe. Uderza nas dzisiaj różnorodność jego starań o ratowanie młodych, wyszkolonych ludzi przed bezczynnością. Pan Henryk wiele serca wkładał w podejmowane przez siebie akcje. Najpierw wysłał dwóch uczniów Szkoły Zawodowej z wysokimi amputacjami nogi i ręki na konsultację do prof. Degi, dyrektora protezowni w Poznaniu* (Wyjazd do Poznania nastąpił 28.01.1951. Książka Protokołów... op. cit.). Wybrał się do Krakowa na oględziny specjalnych krosien tkackich dla inwalidów z dużymi amputacjami i zamówił jeden taki warsztat dla Lasek* (Prot. z zebr. Zarządu z 19.01.1954., ibidem.). Gdy ktoś ze znajomych zgłosił pomysł zatrudnienia niewidomych przy wyrobie galanterii z ości rybich w Łebie, Ruszczyc bardzo się tym zainteresował i postarał o wysłanie tam dwu niewidomych dziewcząt z wychowawczynią. Po 3-tygodniowej próbie okazało się, że odór rybi jest na dłuższą metę trudny do wytrzymania, ponadto do wymienionej pracy potrzebne są resztki wzroku. I projekt upadł* (Prot. z zebr. Zarządu z 18.06.1953 i 20.08.1953, ibidem.). Na zebraniu Zarządu pan Henryk przedstawił owoc swoich starań o znalezienie nowych form produkcji nadającej się dla niewidomych. Dokonał obstalunku wykrojników do żabek do butów i denek do wiaderek z blachy. Zamówił rysunki techniczne do produkowania kuchenek elektrycznych, uzbrojeń do skoroszytów i portmonetek metalowych do bilonu* (Prot. z zebr. Zarz. z 10.04.1954, ibidem.). I te pomysły jednak zawiodły. Prawdopodobnie brak było Ruszczycowi odpowiedniego doradcy z doświadczeniem technicznym i handlowym. Widoczne postępy wykazały natomiast warsztaty tkacko-dziewiarskie, stale podnoszące jakość i walory artystyczne swych wyrobów. Już wówczas w głowie pana Henryka krystalizował się plan zawiązania spółdzielni włókniarskiej o charakterze artystycznym. Wszczął wstępne rozmowy z Instytutem Wzornictwa Przemysłowego, Polskim Związkiem Niewidomych i przedstawicielami paru ministerstw. Luźny projekt przybierał coraz konkretniejsze kształty. Imponując wszystkim szerokością swych horyzontów myślowych Ruszczyc widział zawsze na pierwszym miejscu problemy wychowawcze. Gdy w czasie, o którym mówimy jawiły się w internatach złe nastroje, niezwłocznie zareagował. Nie przez zwiększenie dyscypliny, lecz przez zastosowanie środka pozytywnego rozładowującego napięcia. Takim rozwiązaniem okazało się zorganizowanie za zgodą Zarządu Towarzystwa uczniowskiej spółdzielni pracy. Chłopcy mieli uprawiać tkactwo, dziewczęta wyrabiać pończochy. Praca miała być płatna, a zyski dzielone według klasycznych zasad spółdzielczych: na cele kulturalno-oświatowe, wydatki związane z wprowadzaniem nowych technik oraz do podziału między członków. Sprawy związane z produkcją, szkoleniem i szukaniem nowych metod pracy miały obciążać samorządy obu domów. Eksperyment doskonale się udał, atmosfera w internatach się poprawiła* (Prot. z zebr. Zarz. z 1.03.1954, ibidem.). W 1953 r. pan Henryk poczuł się znowu bardzo słaby. Przypuszczalnie pod naciskiem Antoniego Marylskiego zgodził się na czasowe przekazanie kierownictwa internatu w ręce doświadczonej nauczycielki, Zofii Bielskiej. Zapewne wiele go to musiało kosztować. Pomimo choroby i ciągłych zagrożeń Ruszczyc wytrwale dążył do zrealizowania swych koncepcji. Zasadniczym problemem było znalezienie sposobu ekonomiczniejszej pracy fizycznej niewidomych. Jeden z ówczesnych uczniów, 15-letni Andrzej Adamczyk, opowiada, jak w 1951 został wezwany do Domu Rekolekcyjnego na pasjonującą - jak pisze - rozmowę. "Cała rzecz sprowadza się - Mówił pan Henryk - do rozwiązania zagadnienia, jak poprowadzić rękę niewidomego po właściwym torze. Gdyby znaleźć klucz do tego zagadnienia, można by kierować ruchami niewidomego w sposób zaprogramowany. Do tego konieczne jest rozłożenie czynności przez niego wykonywanych na ruchy elementarne i rozstrzygnięcie, które z nich są prawidłowe. Tym sposobem można by doprowadzić do poprawnego wykonywania przez niewidomego każdej pracy fizycznej, np. krojczego albo artysty w metaloplastyce"* (Rozm. MŻ z A. Adamczykiem, op. cit.). Dodał, że zamierza sprowadzić fotografów z Instytutu Medycyny Pracy w Łodzi, którzy wykonaliby zdjęcia widzącego rzemieślnika przy pracy, np. przy skrawaniu metali. Z serii zdjęć dałoby się odtworzyć cykl prawidłowych ruchów i do nich opracować oprzyrządowanie. Należałoby sfilmować również kilku najzręczniejszych niewidomych przy różnych czynnościach i z serii ruchów wybrać te, które są najbardziej ekonomiczne i mogą służyć innym za wzór. Nie wiemy, dlaczego do realizacji tych projektów nie doszło. Inną grupę eksperymentów stanowiło porównywanie czasów produkcji jakiegoś elementu przez instruktora z czasem najlepszego z uczniów. Adamczyk pamiętał, jak mobilizowała go świadomość, że potrafi coś szybciej wykonać od widzącego pracownika. Kilkakrotnie Ruszczyc zabierał go ze sobą do spółdzielni zabawkarskiej w Aninie, gdzie produkowano wiaderka z blachy. Kazał mu próbować sił na różnych stanowiskach pracy: "Dużo blach popsułem - przyznaje Adamczyk - natomiast z powodzeniem pracowałem na zgrzewarce". Po pewnym czasie rozpoczęto produkcję wiaderek innym systemem, lecz również bez powodzenia. Adamczyk opracował nawet projekt racjonalizatorski, który pan Henryk dał natychmiast do realizacji. To również nie rozwiązało trudności i produkcji wiaderek trzeba było zaniechać. W trakcie dalszych eksperymentów uczniowie próbowali toczyć na małej tokarence, trzymając dłuto w ręku, jednak również bez powodzenia. Adamczyk jeździł do spółdzielni zabawkarskiej na Targówku i do Łomianek, montował samochodziki z drewna, pracował przy szlifierce i tokarce mechanicznej. Z tych prób wynikło, że bez odpowiedniego oprzyrządowania dla zręcznego nawet niewidomego są to prace za trudne* (Ibidem.). Teraz podzielę się mymi osobistymi wspomnieniami. We wrześniu 1953 r. zlecono mi przejęcie po fachowej nauczycielce zajęć praktycznych w Szkole Podstawowej. Nie miałem do tego żadnego przygotowania, jedynie zainteresowanie z lat chłopięcych. Zdany byłem na ciągłą improwizację i uczenie się techniki od przygodnie spotykanych rzemieślników. Ruszczyc przykładał wielką wagę do zajęć manualnych i chciał ze mną na ten temat porozmawiać. Byliśmy umówieni na określony dzień. Ucieszyłem się, że nareszcie poznam człowieka, o którym tyle się nasłuchałem. Upragnione spotkanie przyniosło mi pewne rozczarowanie. Gdy w określonym terminie stawiłem się w Domu św. Teresy, zastałem go w chmurze dymu, ze zgaszonym wzrokiem, pochylonego nad biurkiem. Milczał. Czekałem przez chwilę, w końcu przypomniałem, że byliśmy na ten dzień umówieni. Nic nie odpowiedział, po chwili poprosił, bym przyszedł za tydzień o tej samej porze. Kiedy zjawiłem się po tygodniu, wszystko odbyło się identycznie jak za pierwszym razem. Podczas trzeciego spotkania wyraził życzenie, bym już więcej nie przychodził. Zapowiedział, że będziemy wspólnie układali programy robót ręcznych, lecz i z tego nic nie wyszło. Trudno mi było wyobrazić sobie, że ten słaby, cierpiący człowiek za rok rozpocznie najbardziej twórczy okres swego życia. Po pewnym czasie doszło do innej, tym razem bardzo ciekawej, rozmowy. Pan Henryk pokazał mi rysunki wykonane pod jego kierunkiem przez kolegę z sanatorium. Przedstawiały kolejne etapy wykonywania złącz stolarskich i projekty oprzyrządowań umożliwiających niewidomym ich realizację. Zapytany o zdanie odpowiedziałem, że nie jestem stolarzem i trudno mi opiniować o czynnościach, na których się nie znam. Ruszczyc na to oświadczył z uśmiechem, że właśnie dlatego iż jestem tylko amatorem ma do mnie zaufanie, gdyż fachowcy są z reguły tknięci niewiarą w możliwości niewidomych. Gdy zaprojektowany przez kolegę z sanatorium przyrząd wykonano w Warszawie, Ruszczyc poprosił Szkolika jako dobrego fachowca o wypowiedzenie się co do jego przydatności. Szkolik wrócił z tej rozmowy załamany. Nie mógł zrozumieć, że jego mądry Szef nie zdaje sobie sprawy z trudności technicznych i pragnie doprowadzić niewidomych do ręcznego wykonywania precyzyjnych złącz. - Przecież on sam, widzący stolarz, musi natężać wzrok, by piłować przy naznaczonej rysikiem kresce. Pozornie miał rację, lecz gdy w 12 lat później sam zaczął uczyć robót ręcznych, doszedł do odmiennego wniosku. Przekonał się, że niewidomi mogą wykonywać wszystkie podstawowe złącza stolarskie pod warunkiem jednak stworzenia dla nich odpowiednich oprzyrządowań. W końcu zbudował sam kilka takich przyrządów, które potwierdziły tę tezę. Ruszczyc zarażał nas wszystkich swoją wiarą i wzbudzał zapał do swych pomysłów, choć nie zawsze można mu było przyznać rację. Ja również zacząłem konstruować prymitywne pomoce z drewna. Pan Henryk uradowany, że chłopcy robią postępy, chciał zademonstrować wszystkim pracującym w Zakładzie, co niewidomi potrafią. Pod koniec roku szk. 1953-54 w dużej sali Domu św. Teresy urządził pokaz, na którym jeden ze zdolniejszych uczniów, Bartek Rogowski, na oczach zebranych wykonał z drewna taboret. Ruszczycowi wcale nie przeszkadzało, że złącza były nieprawidłowe, a taboret słaby. Pokazał, że niewidomy może pracować także jako stolarz* (MŻ "Współpraca moja... op. cit.). Pierwsza praktyka wakacyjna Już od paru lat myśl o rozbudowie i unowocześnieniu warsztatów nie opuszczała Ruszczyca. W zimie 1954 roku uzyskał na to oficjalną zgodę Zarządu. Zdawał sobie jednak sprawę, że musi zebrać większą sumę doświadczeń związanych z niestosowaną dotąd w Polsce politechniczną metodą szkolenia niewidomych. Sprawdzianem słuszności jego przemyśleń miała być trzytygodniowa praktyka letnia dla wychodzących w świat uczniów Iii klasy zawodowej. Pokierowanie eksperymentalnym kursem zlecił instruktorowi ze spółdzielni zabawkarskiej w Częstochowie, zaprosił też paru instruktorów: z Kielc i z analogicznych spółdzielni w Łomiankach i na Targówku. Przedmiotem produkcji miały być przede wszystkim zabawki, lecz przewidziany był również montaż cyrkli. Ruszczyc zamówił potrzebne przyrządy i surowce. Zdawało się, że wszystko jest doskonale przygotowane. Praca uczniów rozpoczęła się od wyrobu stelaży z drutu dla specjalnego rodzaju zabawek. Do pomocy miały służyć drewniane klocki, na których formowano szkielet przyszłej zabawki. Gotowe wzory wykonał sam instruktor. Zadanie to przerastało jednak możliwości niewidomych. Gdy na zebraniu z kursantami Ruszczyc zapytał, co jest przyczyną niepowodzeń, czy ich brak wyobraźni, czy zła organizacja całości, otrzymał od uczniów odpowiedź, że ich zdaniem, ta praca jest dla niewidomych za trudna. Pan Henryk wycofał się wtedy z dalszych prób w tym zakresie. Zaczął się montaż cyrkli, który okazał się najciekawszą i najbardziej kształcącą fazą szkolenia. Ruszczyc nie zadowalał się cyrklami, marzył przecież o zabawkarstwie jako nowym zawodzie dla niewidomych. Ponawiał więc próby pracy w spółdzielniach zabawkarskich, lecz nadal bez skutku. Udanym momentem praktyki było wznowienie współzawodnictwa niewidomych z widzącymi. Kursantom udawało się czasem zyskiwać nad nimi przewagę, co stwarzało dobry nastrój i poprawiało samopoczucie. Podsumowując wyniki tego ciekawego eksperymentu przyznać trzeba, że nie zakończył się on ani całkowitym sukcesem, ani porażką, zawiodła głównie organizacja. Kilku instruktorów wcale nie przyjechało, nie wykonano też na czas zamówionych przyrządów. W niektóre dni brakowało surowca i młodzież nie miała co robić. Ruszczyc nie ukrywał niedociągnięć. Prosił uczestników praktyki o przesłanie mu na ten temat szczerych wypowiedzi po powrocie do domu. Praktykanci nie zawiedli i dzięki temu posiadamy spory zbiór ciekawych relacji. W czasie tej pierwszej praktyki pan Henryk nie uzyskał oczekiwanych efektów w dziedzinie politechnizacji lub racjonalizatorstwa. Osiągnął za to koleżeńskie zżycie się zespołu, rozszerzenie horyzontów myślowych dzięki spotkaniom i dobrze zaplanowanym wycieczkom. Młodzież zwiedziła między innymi Instytut Wzornictwa Przemysłowego z wystawą ceramiki dziecięcej i zabawek wykonywanych przez dzieci. Ruszczyc, jak to się często zdarzało, wziął na siebie zbyt wiele, nie licząc się ze słabym zdrowiem i brakiem odpowiednich współpracowników. Jednak ta pierwsza praktyka wyryła się głęboko w świadomości młodzieży. Rozumieli, że jest to wspólne wypracowywanie nowej ważnej sprawy. Eksperyment stał się pierwowzorem coraz bardziej udanych praktyk w latach następnych. Zwykle podczas wakacji odbywały się aż dwa turnusy. Popołudniowe wyjazdy do teatru i na koncerty podnosiły poziom kulturalny uczestników. Młodzież wciągała się do akordu i pracy w wyższym wymiarze godzin, a zarobione pieniądze były zastrzykiem gotówki na pierwsze tygodnie samodzielności. Rozwój dziewiarstwa maszynowego Chcąc opisać historię powstania tego działu, musimy się cofnąć do roku szkolnego 1947-48. Ruszczyc poświęcił wtedy wiele uwagi zorganizowaniu obu warsztatów włókienniczych: tkactwa i dziewiarstwa. Nie były to w dziejach Towarzystwa pierwsze próby. Jeszcze przed drugą wojną światową zakupiono kilka maszyn dziewiarskich i jedne krosna tkackie. Maszyny dziewiarskie uległy zniszczeniu podczas Powstania Warszawskiego, toteż nie zdążono wyjść poza fazę pierwszych eksperymentów. Nieco lepiej przedstawiała się sprawa z tkactwem. Jeszcze przed wojną nawiązano współpracę ze spółdzielnią przemysłu ludowego "Ład" w Warszawie i projektowano nadać tkactwu niewidomych charakter rzemiosła artystycznego. Zamierzano zatrudnić przy tym niewidome kobiety ze wsi. Sztuka ludowa cieszyła się powodzeniem i robiono ciekawe próby z przędzą konopną i surową wełną z gruzełkami* (Rozm. MŻ z Zofią Morawską. Masz. 1985, AMŻ-4.). Niestety, po wojnie zmieniły się warunki i nie można było z tych doświadczeń skorzystać. W połowie lat czterdziestych wysłano na kursy instruktorskie dwie osoby: s. Ładysławę Art - do Państwowego Instytutu Robót Ręcznych (PIRR) w Bielsku-Białej i s. Beatę Twarowską na dwuletni kurs dla instruktorek do Szkoły Tkactwa i Kilimkarstwa im. Heleny Modrzejewskiej w Zakopanem. PIRR przygotowywał wtedy przede wszystkim do pracy w drewnie i metalu, toteż s. Ładysława nie uzyskała tam wystarczającego przygotowania do zawodów włókienniczych. Dziewiarstwo zaledwie poznała pobieżnie z instruktażu udzielonego jej w fabryce przy odbiorze maszyn. Umiała wprawdzie wykonywać najprostsze czynności, lecz nie wystarczało to do poprowadzenia szkolenia. Poziom jego był więc przez długi czas niezadowalający. Jednak jako osoba z praktycznym przygotowaniem zawodowym i doświadczeniem pedagogicznym była jedyną kandydatką Zarządu na kierowniczkę warsztatów tkacko-dziewiarskich. Na początku brakowało w nich zarówno wyposażenia, jak i wyszkolonego personelu. Pierwszych pięć maszyn dziewiarskich zamówił Ruszczyc na koszt Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej w Łodzi w 1946 r. On sam zajmował się głównie przebiegiem szkolenia, postępami uczniów i możliwościami zatrudnienia absolwentów, sprawa zbytu wyrobów go nie interesowała. Wkrótce s. Ładysławie udało się uzyskać zgodę przełożonych na skierowanie do jej warsztatu postulantki, Anny Jakubowskiej, posiadającej dziewięcioletni staż w tym zawodzie. Postulantka ta, późniejsza s. Amata, od pierwszej chwili miała do spełnienia trzy odpowiedzialne zadania: postawienie szkolenia na właściwym poziomie, wyuczenie zawodu obu instruktorek, tj. s. Ładysławy i podległej jej młodziutkiej pomocnicy, Teresy Skarżyckiej, oraz instruowanie pracownic tzw. wykańczalni. Do tych ostatnich należało wykonywanie szeregu czynności, niedostępnych dla niewidomych, jak zszywanie lub naprawa wyrobów i podkroje. Ze wszystkich trzech zadań postulantka wywiązała się bez zarzutu. Podniosła poziom szkolenia, doprowadziła w ciągu 6 miesięcy T. Skarżycką do egzaminu czeladniczego i potrafiła zdobyć zaufanie pracownic wykańczalni. Ruszczyc, dostrzegłszy wagę zagadnienia, w końcu sprowadził dla nich specjalną instruktorkę, a jedną z pań wysłał na kurs do Warszawy* (Rozdział opracowany na podstawie: s. Amata Jakubowska "Początek warsztatów dziewiarskich". Masz. 1979. AHR-9.). Warsztat wzbogacał się powoli o nowe maszyny odstępowane przez jedną z warszawskich fabryk lub przysyłane przez przyjaciół z Polonii zagranicznej. Przetrwały one w Laskach 30 lat. W połowie lat 50-tych w pracowni dziewiarskiej było już 13 maszyn płaskich, tzw. saneczkowych i elektryczna szpularka, która zastąpiła archaiczny kołowrotek z konopnym sznurem zwilżanym wodą. Dawał się bardzo odczuć brak polskich podręczników do dziewiarstwa, toteż s. Amata zaczęła układać pierwszą wersję swojego. Ruszczyc kładł wielki nacisk na eksperymentowanie i ciągłe notowanie spostrzeżeń, wciągając w to również pracujących w warsztacie chłopców. Siostry spisywały swoje obserwacje i wieczorami układały je w pewną całość. Wykształcenie pedagogiczne s. Ładysławy odegrało przy tym dużą rolę, opracowano założenia teoretyczne z technologii i materiałoznawstwa. Mimo to pozostało do rozwiązania wiele problemów praktycznych, z którymi siostry nie mogły sobie poradzić. "Robiliśmy doświadczenia z zegarkiem w ręku - wspomina s. Amata - ile czasu potrzeba na wykonanie i dobre opanowanie jakiejś czynności. Uczniowie osiągali szybkość i sprawność osób widzących, np. w przekładaniu oczek z igły na igłę. Na początku wykonywaliśmy swetry sposobem, jaki się praktykuje przy pracy na drutach (...), a potem doszliśmy do tego, że zaczęliśmy wyrabiać swetry nadając im formę od razu na maszynie i zdobiąc przody wzorami wymyślonymi przez uczniów". W 1949 r. odbyły się w Laskach pierwsze egzaminy czeladnicze. Poziom ich nie był wysoki, gdyż Komisja z Izby Rzemieślniczej stosowała wobec niewidomych, ku niezadowoleniu Ruszczyca, "taryfę ulgową". Widząc to, s. Amata opracowała zestaw pytań lepiej odpowiadających stopniowi wykształcenia zdających, toteż następne egzaminy stały pod względem przygotowania zawodowego coraz wyżej. Wspomniana Komisja skłonna była dawać uczniom Iii klasy Szkoły Zawodowej szanse na zdawanie egzaminu mistrzowskiego. Ruszczyc stanowczo się temu sprzeciwił, uważając, że ukończenie szkoły upoważnia jedynie do egzaminu czeladniczego. Niezależnie od tego obowiązywał wówczas absolwentów szkół zawodowych końcowy egzamin szkolny. W Laskach odbywał się on bardzo uroczyście, przy stole zasłanym suknem i w obecności komisji złożonej z nauczycieli przedmiotów ogólnokształcących i zawodowych. Egzamin był pisemny i ustny. Uczniowie, podobnie jak przy maturze, sami wybierali na kartkach pytania. Egzaminy czeladnicze odbywały się w innym terminie. Komisji z Izby Rzemieślniczej przewodniczyła dyrektorka szkoły dziewiarskiej w Warszawie, Halina Kowalczykowa. Była ona Laskom bardzo życzliwa. Komisja zwykle dołączała do zdających egzamin kilku dorosłych widzących spoza Zakładu. Na ogół zarówno "sztuki" laskowskich absolwentów, jak i ich odpowiedzi były lepsze niż wykonane przez widzących. Prace egzaminacyjne laskowskiej młodzieży z biegiem czasu stawały się coraz ładniejsze i zdobione wzorami. Komisja nie stawiała uczniom wyższych stopni niż dobry. Przyjmowała zasadę, że zdający powinien umieć nie tylko wykonać dzianinę, ale ją zszyć i wykończyć. Tego, niestety, niewidomi nie mogą zrobić. Ruszczyc opłacał Komisję z własnej kieszeni, nieraz jednak, jak wspomina s. Amata, członkowie jej zrzekali się honorariów. Przyjął się też zwyczaj, że uczniowie swoje prace egzaminacyjne otrzymywali na własność. Prawie przez cały rok 1950 na wyraźne polecenie Zarządu trwały pod kierunkiem Ruszczyca intensywne prace nad ukończeniem programów szkolenia w dziewiarstwie i tkactwie. Opracowano trzy kolejne wersje. Ministerstwo Oświaty nie miało jeszcze żadnych programów, toteż kiedy Ruszczyc zawiózł tam projekt laskowski wraz z pierwszą wersją podręcznika s. Amaty, przyjęto to 122 z wielkim uznaniem. Prawdopodobnie oba te opracowania przyczyniły się do podniesienia poziomu szkolenia także w szkołach dziewiarskich dla widzących. Z jednej z nich - prowadzonej przez panią Kowalczykową - przyjeżdżały niejednokrotnie grupy uczennic do Lasek, aby poznać staranność i wyniki pracy niewidomych. Metoda zalecona w laskowskim programie opierała się na solidnych podstawach tyflopedagogiki. Przez pierwsze 3 miesiące uczeń winien był ćwiczyć się wyłącznie w pracy na drutach i poznać, jak powstają sploty. Przez prucie materiałów dzianych i tkanych uświadamiał sobie zasadnicze między nimi różnice. Dopiero po opanowaniu zasadniczych wiadomości i umiejętności zaznajamiano go z budową maszyny, rozbierając ją na części. W końcu pozwalano na niej pracować. Jak bardzo Ruszczycowi zależało na tym, by praca uczniów nie była tylko mechaniczna, lecz rozwijała ich umysł, może świadczyć przytoczona przez s. Amatę anegdota. Było to prawdopodobnie w kilka lat po otwarciu warsztatu dziewiarskiego. Pan Henryk często do niego zaglądał, gdy byli tam tylko chłopcy: Podchodził wtedy do maszyn, które oni obsługiwali i sprawdzał, czy orientują się w tym, co robią. Czy wiedzą, z jakiej przędzy - cienkiej czy grubej - wykonują dzianinę. Potem niespodziewanie zrywał jedną z trzech nitek i czekał na ich reakcję. Dopiero po chwili pytał, czy wyczuwają jakąś zmianę w swej pracy. Po zerwaniu przędzy dzianina, oczywiście, spadała z maszyny i by móc dalej pracować, trzeba było z niemałym trudem podwiązywać nici. Ruszczyca wyraźnie to bawiło i kilkakrotnie powtarzał swój manewr. Siostry wzięły się na sposób i tak ustawiły maszyny, że po zerwaniu nitek dzianina nie spadała. Gdy pan Henryk znów przyszedł i zastosował swój chwyt, od razu zauważył, że coś się zmieniło i skutku nie osiągnął. Nie znając się na budowie maszyny, nie wiedział, co się stało, lecz uznał się za pokonanego. Usiadł na swym trzcinowym fotelu i zaczął się śmiać, ale od tego dnia już więcej nie próbował zrywać przędzy. Od dawna rozmyślał nad urozmaiceniem metod szkolenia i na pozór niepomyślne zdarzenie nieoczekiwanie ułatwiło mu to zadanie. Był nim bunt uczniów, którzy narzekali na monotonię i bezmyślność swej pracy, na wykonywanie godzinami tych samych ruchów przesuwania zamka maszyny raz w prawo, raz w lewo. Domagali się czegoś inteligentniejszego. Właściwa przyczyna buntu leżała jeszcze gdzie indziej. S. Ładysława, łatwo ulegająca zniecierpliwieniu, kiedyś ostro zbeształa uczennicę, która niechcący złamała jeden z elementów naprężających nici w maszynie. Wówczas dwóch najstarszych uczniów wybrało się do Ruszczyca z prośbą, aby miejsce s. Ładysławy zajęła s. Amata. Ruszczyc bardzo umiejętnie rozegrał tę sprawę. Zaapelował o spokój, wytłumaczył, że zorganizowanie warsztatu dziewiarskiego było dużym osiągnięciem okupionym wielkim wysiłkiem. S. Ładysławę mianował kierowniczką wykańczalni, a s. Amatę uczynił odpowiedzialną za szkolenie. Miała się zająć podniesieniem go na wyższy poziom, wprowadzając komponowanie i wykonywanie wzorów przez uczniów* (Rozm. MŻ z A. Adamczykiem, op. cit.). Początkowo s. Amata wprowadzała zdobienie poprzez przekładanie oczek. Później pozwoliła uczniom stosować ich własne pomysły w wykonywaniu wzorów. Ruszczyc mógł wkrótce przedstawić te prace fachowcom ze spółdzielni "Poziom", którzy wysoko ocenili wartość prób podejmowanych w Laskach. Siostra Amata zadbała o to, aby każdy uczeń posiadał zeszyt-album, w którym umieszczałby wykonywany przez siebie wzór wraz z opisem. W albumie figurował też rysunek techniczny danego fasonu oraz próbka dzianiny z wzorem w skali 1:5. Pozwalało to uczniom przekonać się, jak dany wzór wygląda w rzeczywistości. Zmiany w sposobie produkcji były ważne, gdyż trzeba było liczyć się również z wymaganiami odbiorców. "Cepelia" przyjmowała tylko wyroby odpowiadające zatwierdzonym przez nią określonym wzorcom. Wyroby jednostkowe z indywidualnymi wzorami nabywała w niewielkiej ilości spółdzielnia "Rękodzieło". Niezależnie od coraz lepszych wyników szkolenia Ruszczyc był świadom, że trzeba młodzież przygotować do pracy zarobkowej poprzez podniesienie wydajności w pracy. Osiągnięcia niewidomych w tkactwie Jesienią 1949 r. Towarzystwo zorganizowało w Pniewie, skromnej resztówce na Kujawach, kurs szkoleniowy tkacko-dziewiarski dla 30-tu niewidomych dorosłych dziewcząt, przebywających dotąd w Żułowie. Postawiono jako zasadę, że każda z nich w ciągu roku opanuje oba wspomniane zawody i zdobędzie dyplom czeladnika lub nawet mistrza. Ukończenie kursu miało stać się dla nich podstawą do samodzielnego życia. Kierowniczką placówki została s. Pia Maria Okóń, nauczycielkami i instruktorkami siostry i osoby świeckie. Zarząd uczynił Ruszczyca odpowiedzialnym za kierunek szkolenia, ze względu jednak na nasilanie się w tym czasie jego choroby, tylko raz odwiedził nowy zakład. Faktycznie nadzór nad Pniewem pełnił Antoni Marylski. Nauczycielką tkactwa była s. Beata Twarowska. Mając ukończony kurs instruktorski w Zakopanem pragnęła postawić tkactwo niewidomych na możliwie wysokim poziomie. Nie dysponując żadnymi gotowymi wzorcami, drogą eksperymentów wypracowała własny system instruktażu, polegający na układaniu kartek z zapisem brajlowskim na poszczególnych częściach krosien tkackich. Dziewczęta, odczytując tę instrukcję, orientowały się, na który pedał mają nacisnąć lub ile wykonać przerzutów czółenka. To im wystarczało, aby na tkaninie utworzyć odpowiedni wzór. Stopniowo instrukcje zaczęto spisywać w książeczkę, której treść dziewczęta znały na pamięć. Dzięki tej metodzie powstawały coraz piękniejsze tkaniny, oparte na ludowych wzorach* (Rozm. MŻ z Henryką Twarowską. Masz. 1987. AMŻ-4 i rozm. MŻ z s. Tobią Hawrylik. Masz. 1986. AMŻ-4.). Ośrodek szkoleniowy w Pniewie utrzymał się tylko przez rok. Gdy w początku 1951 r. nastąpiła jego likwidacja, s. Beata powróciła do Lasek i została skierowana do szkolenia chłopców w tkactwie. Warsztat tkacki w Laskach w następnych latach rozrósł się i doszedł do 17 stanowisk pracy. S. Beata z powodzeniem stosowała wypróbowane w Pniewie metody i przyczyniła się do znacznego podniesienia poziomu produkowanych wyrobów. Na paru wąskich krosnach sprowadzonych z Krakowa pracowali młodzi niewidomi inwalidzi z amputacjami jednej ręki. Właśnie przez nich wykonywane kolorowe i wzorzyste tkaniny cieszyły się największym powodzeniem. Podobnie jak w dziewiarstwie, Ruszczyc żywo interesował się programem i przebiegiem szkolenia w tkactwie. Widział w nim zawód ćwiczący w koncentracji uwagi, rozwijający spostrzegawczość i pamięć. Przytoczę anegdotę obrazującą niektóre zachowania się Ruszczyca. Opowiadała mi ją Elżbieta z Przewłockich Cielecka, która znała pana Henryka jeszcze jako dziewczynka. Przed wojną przyjeżdżał nieraz z O. Korniłowiczem na wieś do jej rodziców. Po wojnie E. Przewłocka założyła w Warszawie własny warsztat tkacki, z którego utrzymywała rodzinę. Blisko związana z Laskami, raz przyjechała specjalnie, by podać panu Henrykowi informację, że w swojej produkcji natrafiła na bardzo opłacalny wyrób, nietrudny do wykonania i poszukiwany na rynku. Reakcja Ruszczyca była zaskakująca. Odmowę posłużenia się tym wyrobem - zbyt prostym, jego zdaniem, dla uczniów laskowskich - wyraził w sposób niezwykle gwałtowny. Poderwał się z fotela i zaczął krzyczeć: "To ty sobie wyobrażasz, że mnie chodzi o pieniądze? Wcale mi na tym nie zależy. Ważne jest tylko, żeby niewidomi mogli dużo się nauczyć"* (Rozm. MŻ z Elżbietą Cielecką. Masz. 1987. AMŻ-4.). Mimo iż kierunek szkolenia s. Beaty był właściwy i w przyszłości zaowocował przy tworzeniu spółdzielni artystycznej "Nowa Praca Niewidomych", po paru latach zaszły w warsztacie zasadnicze zmiany. U podstaw decyzji kryły się problemy finansowe. Bywały przecież chwile, kiedy Zofia Morawska, skarbnik Zarządu Towarzystwa, stawała przed pustką w kasie i z końcem miesiąca nie miała z czego wypłacić personelowi pensji. Toteż w 1953 r. przyjęto na kierownika warsztatu tkackiego doświadczonego mistrza Józefa Borkowskiego, który zaczął przestawiać produkcję na inne tory. Z jednostkowej i o charakterze artystycznym przeszła na bardziej uproszczoną i seryjną. Wpłynęło to zasadniczo na podniesienie dochodów. J. Borkowski pozostał na zajmowanym stanowisku aż do likwidacji tkactwa w 1961 roku, natomiast s. Beata, której nowy kierunek nie odpowiadał, odeszła. Jeszcze w końcowym etapie kursu w Pniewie wyłoniły się nieoczekiwanie trudne problemy, które - paradoksalnie - otworzyły przed niewidomymi nowe perspektywy. Przed zakończeniem egzaminów czeladniczych zjawiła się w zakładzie Komisja Wojewódzka z Łodzi w celu przeprowadzenia wizytacji. Goście nie ukrywali swego nieżyczliwego stosunku do religii i sióstr zakonnych, co wywarło niemiłe wrażenie na uczestniczkach kursu. Odnieśli się też krytycznie do wszelkich prób tkactwa artystycznego, przeciwstawiając im pracę w akordzie jako jedynie właściwą we współczesnym świecie. Zaprosili niewidome dziewczęta do Łodzi - oczywiście bez sióstr - zachęcając, by zapisały się do mającej tam wkrótce powstać spółdzielni włókniarskiej. Wiadomość o wizytacji w Pniewie dotarła do Lasek i poruszyła Ruszczyca. Dowiedział się m.in., że prezes Głównego Urzędu Inwalidzkiego zamierza stworzyć wspólny internat dla kobiet i mężczyzn niewidomych, co go jeszcze bardziej zaniepokoiło. Zbyt słaby, by uczestniczyć w ewentualnych rozgrywkach, zdecydowany był jednak działać. Ułożył plan, który z pomocą innych osób udało mu się zrealizować. Postanowił przede wszystkim uprzedzić powstanie spółdzielni w Łodzi przez założenie spółdzielni tkacko-dziewiarskiej spośród absolwentek kursu w Pniewie. Wystąpił z całą energią o znalezienie lokalu na oddzielny internat dla niewidomych kobiet i cel swój osiągnął. 22 grudnia 1950 r. wybrał się do Pniewa Antoni Marylski z Adolfem Szyszko. Zwołano dziewczęta na zebranie założycielskie i przedstawiono im projekt utworzenia własnej spółdzielni. Plan ten spotkał się z uznaniem, wszystko odbyło się zgodnie z wymogami, a na prezesa nowej spółdzielni wybrano Adolfa Szyszko. Ruszczyc poinformował go o formalnościach koniecznych do rejestracji takiej instytucji. W przyszłości dosyłał mu jeszcze ukazujące się nowe materiały, dotyczące spółdzielczości* (Rozm. MŻ z Adolfem Szyszko. Masz. 1985. AMŻ-4.). Nie bez racji więc Ruszczyc uważany jest za założyciela spółdzielni o nazwie "Przyjaźń" w Łodzi. Dla zilustrowania rodzinnej atmosfery w warsztacie tkackim w Laskach przytoczę dłuższe opowiadanie Wincentego Mierzejewskiego, inwalidy wojennego bez dwóch rąk, który zakończył tam szkolenie uzyskując dyplom czeladnika. "Mistrzem w warsztacie był pan Borkowski, dobry fachowiec - ale wymagający. Gdy nieraz w splocie powstał błąd, obsztorcował, chciał żeby wcale tego nie było - Wicku, jestem wymagający, może czasem za bardzo, ale zdaję sobie sprawę, że jeśli pójdziecie do pracy, sami wobec siebie będziecie wymagający. To jest zadatek". (...) W warsztacie pracowały siostry: s. Tobia i s. Rozalia. Były bardzo zaangażowane, żyły naszą pracą, może aż zanadto się poświęcały. Siostra Tobia była od samego początku, tzn. od 21 stycznia 1955 r. Pan Ruszczyc ciągle prosił mnie na rozmowy. Byłem najbardziej zżyty z s. Tobią. Raz wystąpił do mnie ostro pan Borkowski, a s. Tobia uważała, że za ostro i poskarżyła przełożonej. (...) Wieczorem pan Ruszczyc wezwał mnie: "Siadaj, kochane dziecko... i pocałował mnie. Wicku, słuchaj, tobie pan Borkowski dokucza, dlaczego nic nie mówisz? - To nic takiego - Kłamiesz, moje dziecko - wziąłem to za rzecz normalną, a skąd pan o tym wie? - To moja sprawa". Potem przyznała się s. Tobia, że to ona powiedziała. Była zawsze wielką pomocą, na przykład gdy w zimie trzeba było się rozebrać, włożyć fartuch, dojść do warsztatu. Pani Morawska prowadziła zamówienia, przychodziła omawiać z panem Borkowskim sprzedaż w sklepach, mówiła, jakie jest zapotrzebowanie. Była młoda, zawsze uśmiechnięta, zadowolona. Pan Ruszczyc przychodził też dość często informować się na bieżąco o uczniów, kontaktował się z nimi. Prawie co dzień wyjeżdżał, organizował właśnie "Nową Pracę". Często wzywał nas i pytał, czy czego nie potrzebujemy, czy jest pomoc, pytał o protezy. Zawsze zaczynał - Aha! - i klepnął w ramię. - Co słychać, moje dziecko, jak ci idzie? - Do egzaminów przygotowywał pan Borkowski. Wtedy w warsztacie przerywało się pracę, siadano w kółko, on wykładał. Ci, co mieli ręce, układali sploty przy pomocy kubarytmów. Ja próbowałem ustami. S. Tobia wymyła spirytusem tablicę kubarytmiczną. Sploty wychodziły, ale robienie tego na stole było bardzo męczące, kark bolał od schylania się (...) Potem zaczęły się sztuki egzaminacyjne: 6 metrów na garnitur, szerokość 827cm, wełna setka (...). Przyjeżdżał ktoś z Izby Rzemieślniczej. Pani chodziła po warsztacie, sprawdzała, czy nie ma błędu, oceniała dany odcinek materiału. Wycinało się go i szedł do wykańczalni, gdzie pani wprowadzała nitki. Jeżeli brakowało, odczyszczała, dekatyzowała, prasowała, cięła - przeważnie na sukienki i kostiumy damskie. Zawsze na tym samym warsztacie"* (Wincenty Mierzejewski, ank. Masz. 1983. MHR-8.). Utworzenie warsztatów drzewno-metalowych Pracownia obróbki metali Po doświadczeniach z praktyką wakacyjną w sierpniu 1954 r. Ruszczyc był już zdecydowany przystąpić z dniem 1 września do otwarcia warsztatów drzewno-metalowych*28. Nie zważał na piętrzące się trudności. Brakowało przede wszystkim środków finansowych, bo Zarząd - nie ufając w powodzenie tego przedsięwzięcia wyasygnował na nie symboliczną sumę 5000 zł, z którą niewiele można było zdziałać. Pan Henryk mógł liczyć wyłącznie na pomoc przyjaciół i własną pomysłowość, nie dysponował przecież nawet odpowiednimi ludźmi. Zdawał sobie sprawę, że jeśli do tej pionierskiej pracy nie znajdzie fachowców, to wszystkie jego projekty spalą na panewce. Szczęście jednak mu dopisywało. Początek roku szkolnego był już za pasem, gdy zjawił się w gabinecie Ruszczyca kandydat na nauczyciela prac w metalu, Stefan Kajetaniak. Spokrewniony z jedną z laskowskich sióstr, zdążył trochę poznać Laski, przebywając u krewnych w Zakładzie. Sprawa niewidomych była mu bliska, gdyż miał niewidomego dziadka, do którego był przywiązany. Ruszczyc posiadał specjalny dar rozmawiania z ludźmi przyjmowanymi do pracy. Stawiał zaskakujące pytania, które wyzwalały szczere odpowiedzi i odsłaniały osobowość kandydata. Tak też było i tym razem. Kajetaniak wysłuchawszy koncepcji Ruszczyca o szkoleniu niewidomych w obróbce metalu, powiedział otwarcie, że uważa to za nonsens. Właśnie ta otwartość spodobała się panu Henrykowi, który z punktu zaproponował swemu rozmówcy objęcie kierownictwa szkolenia w metalu* (Rozdział opracowany na podstawie nagranej na taśmę relacji Stefana Kajetaniaka. Masz. 1976. AMŻ-4 i rozm. MŻ z A. Adamczykiem. op. cit.). Główną przeszkodę stanowił fakt, że Kajetaniak był nauczycielem w szkole mechanicznej w Elblągu. Gdy Ruszczyc się o tym dowiedział, natychmiast wysłał list do tamtejszej dyrekcji z prośbą o bezzwłoczne zwolnienie ich pracownika, gdyż jest niezbędny w Laskach. Kajetaniak przyjechał na rozpoczęcie roku już z pozytywną odpowiedzią. Zamieszkał u krewnych, co odgrywało wielką rolę wobec ciasnoty w Zakładzie. Nowy pracownik otrzymał od razu szereg zadań do spełnienia. Miał zorganizować warsztat ręcznej obróbki metali z całym potrzebnym do tego wyposażeniem i zdobyć proste obrabiarki, jak wiertarki i prasy. Uczniowie mieli szkolić się w oparciu o produkcję i to, o ile możności, opłacalną. Ruszczyc życzył sobie, by to były wiaderka i zabawki z blachy. Gdy okazało się to niemożliwe z powodu braku kosztownych urządzeń technicznych, zaproponował produkcję kuchenek elektrycznych. Zabrakło i tym razem środków na kupno odpowiednio potężnej prasy. Wobec tego nauczyciel otrzymał polecenie produkowania żelaznych łóżek. Tutaj w grę wchodziła wyłącznie ręczna praca uczniów, taka jak piłowanie elementów, ich wyginanie, nitowanie lub zwijanie sprężyn. Konieczne było opracowanie odpowiednich pomocniczych przyrządów. Ruszczyc, korzystając ze swych znajomości w Warszawie, zamówił projekty, na których podstawie instruktorzy wykonali oprzyrządowania. Przytaczam tu ciekawą uwagę A. Adamczyka: "Każdy projekt oprzyrządowania był poddany pod ocenę uczniów. Kajetaniak nie wykańczał żadnego przyrządu, póki nie naradził się z uczniami co do jego przydatności"* (Ibidem.). Takie miał wskazówki od swego Szefa, musiał się ich trzymać. Rozpoczęła się iście pionierska praca. W latach powojennych ambicją młodzieży w całej Polsce była praca w metalu, którą uważano za coś nowoczesnego. W ciągu pierwszych 2 lat istnienia warsztatów wykonano około 300 łóżek. Część z nich przeznaczono na potrzeby laskowskich internatów, reszta rozeszła się na zamówienia Min. Oświaty. "Oprócz łóżek uczniowie montowali gniazdka, piasty rowerowe, a w następnym roku podnośniki do tapczanów i zaparzaczki do herbaty z kapsli od butelek. Udział uczniów we wszystkich pracach szacowano na 80%. W warsztacie (...) panowała atmosfera twórczości. Uczniowie pracowali przy ustawianiu i mocowaniu stołów montażowych, osadzaniu imadeł i siatek ochronnych. Kajetaniak nad wszystkim czuwał, pod jego bokiem pracowano z zapałem. Imponował swoimi umiejętnościami. Niezależnie od produkcji prowadził systematyczne szkolenie, polegające na opanowywaniu kolejnych operacji zgodnie z programem zasadniczych szkół zawodowych"* (Ibidem.). Wprawiano się na odpadach, po uzyskaniu wprawy uczeń przechodził do produkcji. Przy imadłach uczniowie ćwiczyli się w posługiwaniu piłką do metalu i pilnikiem. Była to praca wymagająca wiele cierpliwości, ale konieczna dla wyrobienia pewności ręki. "Nadszedł wreszcie moment - pisze dalej Adamczyk - kiedy w warsztacie pokazała się pierwsza tokarka. Było to dla młodzieży wielkie wydarzenie. Zachowywano się wzorowo, byle tylko nie zostać wyeliminowanym z tak ciekawych prób". Robiono wszystko, aby rezultaty pracy były pomyślne i żeby pan Ruszczyc, który uwierzył w ich możliwości, "nie zawiódł się"* (Ibidem.). Szkolenie w metalu miało dać uczniom solidne podstawy do opanowania zawodu. W uzupełnieniu praktyki warsztatowej mieszkający na terenie Zakładu inż. Jerzy Dąbrowski prowadził wykłady z materiałoznawstwa i technologii. Pan Henryk co dzień odwiedzał warsztaty i przypatrywał się pracy uczniów. W parę sekund orientował się w postępach każdego, oceniał stopień zainteresowania, sprawdzał za pomocą pytań, czy wie, co w danej chwili wykonuje i jaką rolę obrabiany element odgrywa w gotowym wyrobie. Po południu spędzał długie godziny na rozmowach z nauczycielami zawodu, uczył ich zasad pedagogiki, opowiadał o światowych osiągnięciach niewidomych, przekonywał i zachęcał. Ze wspomnień Kajetaniaka wynika, jak bardzo dyskusje te pobudzały go do osobistych przemyśleń i jak budziły uznanie dla tak niezwykłego Szefa. Współpraca z takim człowiekiem, ciekawa i kształcąca, nieraz bywała trudna, bo jednym z charakterystycznych rysów Ruszczyca była jego zmienność. "Pan Ruszczyc - wspomina Andrzej Adamczyk - łatwo i często zmieniał zdanie. W 1954 r. w okresie tworzenia działu metalowego w Laskach, wprowadzał zmiany w programie dosłownie co jeden, dwa dni. Zmieniał wszystko: siatki osłaniające stanowiska uczniów, imadła, pilniki..."* (Ibidem.). W wieczornych godzinach miał zwyczaj wychodzić w internacie na korytarz i zapraszał do siebie przygodnie spotkanych uczniów z zawodówki. Wszczynał z nimi rozmowę, wypytując o wrażenia z zajęć danego dnia, wydobywając opinie i pragnienia. Ze zdaniem kilku najbardziej inteligentnych liczył się więcej niż z opinią instruktorów. Prace uczniów były coraz wyższej jakości. Wykonane na egzamin końcowy młotki oraz ramka od piły do metalu odpowiadały idealnie polskim normom. Dotychczas polscy niewidomi nie mogli poszczycić się podobnym sukcesem. Wyniki finansowe działu metalowego stanowiły niemałe zaskoczenie, gdyż produkcja łóżek, jakkolwiek prowadzona ręcznie, przyniosła spore zyski. W tych czasach suma paruset tysięcy złotych znaczyła wiele, przede wszystkim zaś wykazywała sensowność całego przedsięwzięcia. Zarząd Towarzystwa przez długi czas miał wątpliwości, czy podjęty eksperyment nie zakończy się fiaskiem. Osiągnięcia finansowe temu zaprzeczyły. Dla uczniów świadomość, że kształcą się w zawodzie cenionym przez widzących była elektryzująca. Zwiększał się wachlarz możliwości niewidomych, dotąd bardzo ograniczony. W spółdzielniach na ogół nie było miejsc wolnych. Praca w szczotkarstwie, z powodu rodzaju surowca wytwarzanego z włókien palmowych, równała się z siedzeniem w kurzu. W spółdzielni dziewiarskiej starsi pracownicy nie dopuszczali praktykantów do maszyn, toteż eksperyment laskowski wzbudził wiele nadziei. Zorganizowanie pracy w drewnie Równocześnie z pracą w metalu Ruszczyc przewidział utworzenie podobnego działu w drewnie, nie mógł jednak znaleźć nauczyciela. Przed dniem 1 września 1954 r. wezwał mnie do siebie, proponując objęcie zajęć w kl. I zawodowej. Wymawiałem się brakiem fachowości, lecz w końcu wyraziłem zgodę pod warunkiem zostawienia mi dwóch tygodni na doprowadzenie narzędzi do stanu używalności. Pan Henryk obiecał, lecz po trzech dniach zmienił zdanie i kazał natychmiast rozpocząć lekcje. Tłumaczył, że nie ma co zrobić z uczniami. Na szczęście po paru dniach znalazł się doskonały kandydat na nauczyciela, Jan Nieciecki. Miał fachowe przygotowanie sprzed wojny, poza tym 8-letni staż nauczycielski w Szkole Doskonalenia Rzemiosła w Warszawie. Obdarzony wybitną zręcznością manualną i szybkością w działaniu, a bezpośredniością w obcowaniu, zjednał sobie szybko uczniów i współpracowników. Wesoły i otwarty, kochał młodzież, a ona mu się odwzajemniała. Dokształcał także i mnie. Jedyną jego słabą stroną było niedocenianie znaczenia przyrządów zapewniających niewidomym samodzielną, precyzyjną pracę. Szkolił tradycyjną metodą polegającą na wyrabianiu sprawności przez długie ćwiczenie, to jednak nie mogło wystarczyć niewidomym do zdobycia pożądanej niezależności* (Patrz: MŻ "Współpraca moja...", op. cit.). O rodzaju trudności, na jakie napotykano wówczas w Zakładzie, świadczy fakt, że Nieciecki dojeżdżając z Mokotowa i tracąc trzy godziny dziennie na dojazdy, postanowił zrezygnować z pracy. By za wszelką cenę go zatrzymać, Ruszczyc niezwłocznie kazał zagrodzić ścianką ze sklejki koniec korytarza w internacie i uzyskał tym sposobem pokoik dla nauczyciela. Od razu jednak dokwaterował mu jednego z wychowawców, którego również nie było gdzie umieścić. Ruszczyc stawiał Niecieckiemu duże wymagania, oczekiwał wynajdywania wciąż nowych tematów produkcji i to przynoszącej zyski. Tymczasem Nieciecki, nie dysponując żadnymi obrabiarkami, mógł co najwyżej wykonywać proste przedmioty służące w laskowskich szkołach i internatach. Rozwijała się więc skromna produkcja stołów do klas, wiszących otwieranych sekretarzyków, półek do książek, jakichś zabawek. Nauczyciel błyskawicznie doprowadził do porządku narzędzia, lecz gdy chciał oheblować deski, musiał prosić o zawiezienie ich zaprzęgiem z dwóch osłów do stolarni w Centrali Zakładu. Tak samo przywożono je z powrotem. Jeszcze dotkliwiej dawał się odczuć brak suszarni. Kupowany materiał był z reguły świeży i mimo prowizorycznego dosuszania w pracowni nie nadawał się do produkcji. Nieciecki, widząc przepracowanie Szefa i kłopoty finansowe Zakładu, nie śmiał nalegać na podjęcie koniecznej inwestycji. Niektóre wyroby z niedosuszonego drewna zaczęły się rozsychać i Nieciecki z tego powodu doznał wielu przykrości, co spowodowało po trzech latach jego odejście. Stolarnię po dłuższym bezkrólewiu objął w 1958 r. Jan Szkolik. Pan Henryk zlecił mu eksperymentalne szkolenie niewidomych przy obsłudze obrabiarek do drewna. Uczniowie z powodzeniem wykonywali operacje przy maszynach z tym, że udział widzących w przygotowaniu i wykańczaniu wyrobów był wysoki i kosztowny. Czynności niewidomych nie wiązały się w cykl produkcyjny i tego problemu nie umiano rozwiązać. Toteż Ruszczyc przestał traktować stolarstwo jako osobny kierunek zawodowy, ograniczając się tylko do politechnicznego przeszkalania uczniów I-szej klasy Szkoły Zawodowej. Dalsze dzieje szkolenia w metalu Stefan Kajetaniak przez cztery lata prowadził szkolenie w metalu. Odszedł na własne żądanie, chcąc pracować w szerszym wymiarze z młodzieżą widzącą. Wkrótce objął kierownictwo warsztatów w Zespole Szkół Zawodowych "Huty Warszawa". Następcą jego został Jerzy Romazewicz, który już od roku uczył robót ręcznych w Szkole Podstawowej. Miał dobre przygotowanie techniczne i w Świdrze własny warsztat zabawkarski. Przyciśnięty podatkami i domiarami musiał zrezygnować z samodzielności i przybył do Lasek. Z pracą pedagogiczną nigdy się nie zetknął, toteż zaskoczyła go propozycja Ruszczyca podjęcia roli nauczyciela robót ręcznych. Jak zwykle w Laskach początki były trudne. Romazewicz otrzymał pusty lokal z gołymi stołami, musiał przywieźć własne narzędzia i wyposażyć pracownię. Pan Henryk od dawna interesował się zabawkarstwem, teraz więc chciał rozpocząć naukę od montażu elementów pozostałych z dawnej produkcji w Świdrze. Równocześnie zlecił prowadzenie wieczorami majsterkowania w świetlicy internatowej i sam przychodził na zajęcia. Chciał sprawdzić, czy nowy nauczyciel ma zmysł pedagogiczny i jaki jest jego stosunek do niewidomego dziecka* (Rozm. Jerzego Wróblewskiego z Jerzym Romazewiczem. Masz. 1982. AMŻ-4 i Rozm. MŻ z J. Romazewiczem. Masz. 1985. AMŻ-4.). Kiedyś po południu wezwał Romazewicza do siebie i polecił mu do następnego ranka wykonać fotel z rurek. Nie dostarczył jednak ani rysunku, ani materiału. Wykonanie trzeba było samemu zaprojektować i zorganizować. Nie wiadomo, czy była to próba praktycznej znajomości fachu, czy potrzeba pokazania nazajutrz tapicerowi stelażu fotela. Może jedno i drugie. Faktem jest, że Romazewicz wywiązał się z zadania doskonale, a pan Henryk zaangażował go odtąd na stałe. Nie przekazał jednak żadnego programu nauczania, ograniczając się do podania kilku podstawowych zasad, jak: troska o usprawnienie manualne uczniów, pobudzenie ich do myślenia, wyrabianie samodzielności i wiary we własne siły, zwalczanie wad ruchowych. Dziś wydaje się dziwne, że autor metodycznego podręcznika nikomu z nauczycieli nie dał opracowanego przez siebie programu nauczania. Mając do dyspozycji osobną klaso-pracownię, Romazewicz zabrał się od razu do konstruowania przyrządów umożliwiających niewidomym samodzielność i precyzję. Rozumiał, że jest to podstawowy warunek uniezależnienia od widzących. Na półrocze drugiego roku współpracy z Romazewiczem Ruszczyc po południu wezwał go do siebie. Zlecił przygotowanie na następny dzień zajęć z klasą zawodową liczącą 16 uczniów w taki sposób, by każdy wykonywał inną operację. Młodzież ta nie miała jeszcze nigdy do czynienia z pracą w metalu. Zadanie więc, na pierwszy rzut oka, przekraczało ludzkie możliwości, toteż Romazewicz tej nocy prawie oka nie zmrużył. Najczarniejsze myśli i najgorsze przeczucia kłębiły mu się w duszy. Co się stanie, jeśli nie wywiąże się z tego niewykonalnego polecenia? Dopiero nad ranem uspokoił się i myśli ułożyły mu się w gotowy plan. Wiedział już, co zrobi: rozpocznie produkcję grabi, których konstrukcję tak skomplikuje, że każdy uczeń będzie wykonywał inną czynność. Zęby grabi każe chłopcom nagwintowywać i osadzać w gwintowanych otworach, czego normalnie nigdy się nie robi. Gdy pan Henryk wszedł rano do pracowni i zobaczył, że wszystko dzieje się zgodnie z jego zamysłem, nie ukrywał zadowolenia. Po latach Romazewicz stwierdził, że niezwykłe wymagania ze strony Szefa wykrzesały z niego sumę wysiłków i pomysły, do których wcale nie czuł się zdolny. Z własnej inicjatywy nigdy by ich nie osiągnął. Ruszczyc po opisanym wydarzeniu uwierzył, że znalazł wreszcie człowieka, który potrafi zrealizować jego koncepcje. Na przełomie lat 50-tych i 60-tych pojawiły się na rynku pracy niewidomych wielkie trudności* (Eksperyment z politechnizacją opracowano na podstawie rozm. MŻ z Zofią Warchoł. Masz. 1982. AMŻ-4.). Państwo rozbudowało wielki przemysł dążąc do likwidacji mniejszych zakładów społecznych i spółdzielczych. W dyskusji z przedstawicielem jednego z ministerstw Ruszczyc posłyszał zdanie, że w zaplanowanym rozwoju mechanizacji jedna osoba będzie wykonywała tyle samo, co dotąd kilka. W tych warunkach utrzymywanie mniejszych warsztatów przestanie być celowe. Pan Henryk odpowiedział bez wahania: "Ważniejszą rzeczą od względów ekonomicznych jest, aby mógł pracować człowiek" i tym przeciął dyskusję. Skutkiem takiej polityki rządu zachwiało się tkactwo i Ruszczyc po sprawdzeniu w terenie zarobków w tej dziedzinie postanowił dział ten zlikwidować. Wobec wahań i niepewności na rynku pracy tym ważniejsza stawała się potrzeba rozszerzania horyzontów myślowych uczniów ze Szkoły Zawodowej. Wszechstronne usprawnienie manualne miało im ułatwić przystosowanie się do zmieniających się wciąż warunków. Z tą myślą w początku roku szkolnego 1960 Ruszczyc przystąpił do wprowadzenia od dawna planowanej politechnizacji. Klasę I zawodową podzielił na 6 grup o jednakowej liczebności uczniów w celu przeszkolenia każdej w 6 kierunkach zajęć warsztatowych w Laskach. Były to: tkactwo, dziewiarstwo, tapicerstwo, wyplatanie mebli (potem szycie kołder), drewno i metal. Pod koniec roku każdy z uczniów miał wybrać sobie tylko jeden zawód i w nim się doskonalić. Szczotkarstwa nie brano pod uwagę, gdyż wszyscy znali je jeszcze ze Szkoły Podstawowej. Celem tak pojętego szkolenia było ogólne poznanie zasad obowiązujących w poszczególnych zawodach, używanego w nich surowca, metod produkcji, budowy maszyn i urządzeń. Uczeń mógł nauczyć się nowych operacji w różnych dziedzinach, jak również nabyć wprawy w pracach obliczeniowych. Dawało mu to tak potrzebną wiarę we własne siły. Nowa metoda pokrywała się z panującą w Laskach zasadą, że każdy absolwent powinien znać dwa lub trzy zawody. Dodatnie jej skutki najlepiej uwydatniły się w działach metalu i drewna. W dziale stolarskim pod kierunkiem J. Szkolika uczniowie poświęcali wiele czasu na obsługę wiertarki poziomej wymagającą zręczności obu rąk. Pan Henryk był zadowolony z wyników ich pracy i chciał je porównać z wydajnością widzących. W tym celu kazał ściągnąć z innych działów warsztatowych 2 pracowników i przeprowadził próby, które wyszły zdecydowanie na korzyść niewidomych. Prawdę powiedziawszy, sprawdziany te zostały przeprowadzone nieco po amatorsku. Jeden z wezwanych pracowników znany był z powolności, drugi bardzo nerwowy. Nie można uznać tej próby za w pełni miarodajną, lecz współzawodnictwo z widzącymi działało mobilizująco na uczniów i miało wielkie znaczenie psychologiczne. Ruszczycowi najwidoczniej o to chodziło. Chciał pokazać, że nawet kilkutygodniowe szkolenie daje niezłe rezultaty* (MŻ był świadkiem ww. prób.). W ramach szkolenia politechnicznego pan Henryk organizował dla wybranej klasy wycieczki, które najchętniej sam prowadził. Kierowano się najpierw ku Staremu Miastu w Warszawie, wówczas w odbudowie, i zwiedzano prywatne warsztaty kowalskie. Artyści rzemieślnicy wykonywali ozdobne drzwi z metalu, ręcznie kute zamki, zawiasy, latarnie. Celem innych wycieczek była spółdzielnia grawerska "Orno", Muzeum Narodowe lub Muzeum Wojska Polskiego. Poznawanie dzieł sztuki miało dać młodzieży natchnienie do własnej pracy twórczej. Warto zaznaczyć, że pan Henryk, będąc w porze obiadowej w mieście, prowadził swą młodzież do restauracji i uczył ją, jak się zamawia obiad, dobiera potrawy i płaci kelnerowi. Niekiedy wstępował do cukierni i z własnych pieniędzy fundował lody lub ciastka. W Laskach po wycieczkach uczniowie otrzymywali miękki surowiec, tj. 3-milimetrowy drut aluminiowy i odpady z blach miedzianych. Z tego materiału mieli sami coś wymyślać i tworzyć. Najczęściej wykonywali ozdoby miedziane, podstawki do kieliszków, popielniczki, świeczniki. Ruszczyc co dzień zaglądał do pracowni, nawet gdy był chory. Zjawiał się wtedy w szlafroku, by przyjrzeć się postępom uczniów. Wiele sobie po ich twórczości obiecywał. Ważną rolę w rozwijaniu zmysłu konstrukcyjnego odgrywała nauka rysunku "zawodowego", wzorowanego na technicznym. Jako tła używano gumowej tablicy, na której zastępowano kreślenie linii rozpinaniem gumki do włosów między dwiema pluskiewkami. Z czasem wprowadzono także wymiarowanie. Wtedy na gumową tabliczkę napinano kratkę z grubych nici, łatwo wyczuwalną palcami. Inną nowość stanowiło organizowanie przez samych uczniów taśmowej pracy. Cały zespół obmyślał rozłożenie produkcji jakiegoś wyrobu na kolejne operacje i rozdzielał je między siebie. Praktyka wykazywała, czy podział został trafnie dokonany. Zdolniejsi uczniowie projektowali też oprzyrządowania do obrabiarek. Ruszczyc, widząc, że Romazewicz trafnie realizuje jego idee, kiedyś tak się do niego odezwał: "Teraz pan wie więcej ode mnie, może pan robić, co pan chce". To były w jego ustach wielkie słowa. Ciekawa jest inna bardzo śmiała jego wypowiedź: "Niech pan robi, co pan uważa, i niech pan nie słucha kierownika warsztatów"* (Rozm. MŻ z J. Romazewiczem, op. cit.). Można tłumaczyć to faktem, że potrzeby produkcji najczęściej nie szły w parze z potrzebami kształcenia uczniów. Trafny opis osiągnięć z tego czasu zawarł pan Henryk w sprawozdaniu ze szkolenia zawodowego za r. 1961, które odczytano na walnym zebraniu Towarzystwa: "Istotna jest metoda politechniczna. Każdy uczeń poznaje obsługę maszyn we wszystkich kierunkach, aby mógł ewentualnie znaleźć pracę w kilku zawodach. Przerwano szkolenie w tkactwie. Tkactwo maszynowe całkowicie opanowało rynek, spółdzielnie nie przyjmują pracowników do tego działu. Dziewiarstwo zaczyna przeżywać podobny kryzys. Metal rokuje dużą przyszłość dla niewidomych. Prawie każdy uczeń wykonuje inną czynność. Każdy musi poznać całokształt obróbki metalu i pracę za pomocą urządzeń i maszyn. Jak najwięcej czynności mają wykonywać sami niewidomi, np. przy wyrobie mebli, jedynie spawanie i malowanie wykonują widzący (...) Egzamin ze ślusarstwa i tapicerstwa dał bardzo dobre wyniki. (...) Wyrób kołder - praca nadająca się dla niedowidzących"* (Patrz: Książka Protokołów Walnych Zebrań. Archiwum Towarzystwa w Laskach.). Kończył swoje uwagi stwierdzeniem, że jednym z celów Warsztatów powinno być eksperymentowanie nowych zawodów oraz przekazywanie wyników spółdzielniom. Planował eksperymenty w dziedzinie elektrotechniki i ceramiki. W tym samym roku szkolnym 1960-61 skrystalizował się system szkolenia w metalu. Romazewicz po rocznym kursie pedagogicznym wypracował własną metodę i ułożył do niej założenia programowe. Różniła się od oficjalnych programów dla szkół zawodowych tym, że w większym stopniu łączyła w sobie naukę ślusarstwa z tokarstwem. Metoda ta nazwana operacyjno-kompleksową zapewniała nauczycielowi swobodę w indywidualnym traktowaniu uczniów. O formach szkolenia decydowały w każdym przypadku uzdolnienia, właściwości psychiczne i wysiłki w pracy. Zakładała docelowe opanowanie w ciągu 3 lat 70 operacji ręcznych i mechanicznych. Było to maksimum osiągane tylko przez wyjątkowe jednostki, podczas gdy większość poprzestawała na znacznie skromniejszej liczbie sprawności. Nauczyciel mógł według uznania ustalać kolejność operacji nie krępując się literą programu. Szczególne znaczenie miał sprawdzian z posługiwania się przyrządami pomiarowymi, stanowiący test inteligencji. Kto ten próg przekroczył, miał otwartą drogę do coraz trudniejszych operacji i mógł podejmować prace o charakterze twórczym i naprawczym. Słabsi uczniowie musieli się ograniczać do obsługi różnego typu obrabiarek oraz prac seryjnych, montażowych lub zespołowych. Cały ten system odpowiadał założeniom Ruszczyca o rozwijaniu inteligencji i twórczości u niewidomej młodzieży. Gdy warsztaty zostały wyposażone w większą ilość tokarek, podjęto kooperację z Zakładami im. Kasprzaka w Warszawie i uczniowie rozpoczęli toczenie rdzeni do telewizorów. Na eksport szły świeczniki z kutego żelaza zaprojektowane przez plastyczkę Elżbietę Dembińską. Na coraz większą skalę produkowano meble z metalowych elementów oraz drobniejsze przedmioty jak bezpieczniki, stojaki do widokówek i krawatów, podstawy do proporczyków, figury geometryczne dla szkół itp. W ramach kooperacji montowano bezpieczniki samochodowe, wężyki silikonowe, wkładki do mikrofonów. Romazewicz opracował model suwmiarki ubrajlowionej, zasięgając przy tym rady dwóch najzdolniejszych uczniów. Po usilnych staraniach Ruszczyca Zakłady im. Świerczewskiego zgodziły się wykonać bardzo kosztowną próbną serię suwmiarek. Przez wiele lat stanowiły one dla uczniów i absolwentów niezastąpione narzędzie pracy. O poziomie szkolenia świadczyć może fakt, że uczniowie na egzaminie końcowym w Iii kl. zaw. wykonali tzw. "sztukę" z dokładnością do paru setnych milimetra, niektórzy dochodzili nawet do zero setnych. Przy toczeniu posługiwali się ubrajlowionym angielskim mikrometrem. Szczególnie cennym pomysłem Romazewicza okazały się końcówki do protez dla jednoręcznych lub bezręcznych inwalidów - jedna przeznaczona do pracy ręcznej, druga do mechanicznej. Obie sprawdziły się doskonale zarówno przy szkoleniu, jak i w pracy jednoręcznych ociemniałych inwalidów w fabrykach. W latach 50-tych posiadanie dyplomu czeladnika wpływało na podwyższenie poborów, mimo to Ruszczyc dopiero w 1961 r. po raz pierwszy zaprosił na egzamin do Działu Metalowego komisję z Izby Rzemieślniczej w Warszawie. Absolwentom wręczono przy tym książeczki rzemieślnicze uprawniające do otwarcia własnego warsztatu. Pan Henryk wkrótce jednak przestał organizować egzaminy czeladnicze ze ślusarstwa w przekonaniu, że nie należy popierać fikcji. Niewidomy przecież nie może wykonać wielu przewidzianych przy takim egzaminie czynności, zwłaszcza z zakresu obróbki cieplnej metali lub prac wymagających wielkiej precyzji. Z czasem więc urządzano te egzaminy tylko na wyraźne życzenie uczniów. Dalszy rozwój warsztatów W planach Ruszczyca rozbudowa Warsztatów Drzewno-Metalowych miała za cel osiągnięcie dobrego poziomu szkolenia i wprowadzanie nowych jego kierunków. Warunkiem do tego było zapewnienie Warsztatom dużej niezależności organizacyjnej i finansowej oraz uruchomienie dochodowej produkcji. Wiązało się to z podjęciem poważnych inwestycji na budowę pomieszczeń, zakup maszyn i urządzeń, Zarząd Towarzystwa nie mógł jednak inwestować w przedsięwzięcie o niepewnych podstawach materialnych. Tak tworzyło się błędne koło. Przez pierwszych kilka lat pan Henryk trzymał całą organizację Warsztatów w swoim ręku, tylko on podejmował decyzje. Taki układ nie mógł pozostać, ponieważ zbyt absorbował Szefa, nadmiernie go obciążał. Toteż z wielką ulgą Ruszczyc przyjął w 1958 r. zgodę Zarządu na zaangażowanie kierownika szkolenia. Został nim mgr inż. Jerzy Wróblewski, dyrektor firmy elektronicznych przyrządów pomiarowych "Eureka" w Warszawie i twórca pierwszego w Polsce komputera. Mieszkając na terenie Zakładu miał możność dokonywania przed wyjazdem do pracy obchodu Warsztatów i sprawdzania prawidłowości szkolenia. Wczuwał się w koncepcje Ruszczyca, wiele czasu poświęcał na wprowadzanie niewidomych w nowe operacje przy obrabiarkach. Jemu również Laski zawdzięczały zdobycie kilku eksportowych maszyn wysokiej jakości, które służą do dzisiaj. Równie ważną rzeczą było znalezienie odpowiedniej osoby do kierowania całością Warsztatów w celu odciążenia Ruszczyca. Jak trudna była to sprawa, okazało się wkrótce, gdy pierwszy kandydat po paru miesiącach zawiódł i musiał odejść. Dopiero w kilka miesięcy później, jesienią 1960 r., trafiono na człowieka, który miał w dużym stopniu przyczynić się do podniesienia tej ważnej agendy Towarzystwa. Znający się na technice, a obyty w sprawach ekonomicznych i handlowych inż. Jan Czerski potrafił pozyskać sobie ludzi. Z załogą od pierwszej chwili nawiązał dobre stosunki. Poza tym - aż dziwnie dzisiaj o tym pisać - jako jedyny z pracowników Zakładu posiadał własny samochód, co zapewniało mu skuteczność w działaniu. W długich, wnikliwych rozmowach Ruszczyc wtajemniczał go w swoje projekty i wyjaśniał trudności. Również inż. Wróblewski nie żałował mu czasu na omawianie warsztatowych problemów. W owej chwili wszystko wydawało się ważne i pilne: powiększenie działów produkcyjnych, postawienie magazynów, zdobycie nowoczesnego sprzętu, spłata znacznego kredytu zaciągniętego w Narodowym Banku Polskim, zwiększenie liczby zatrudnionych w produkcji. Nowy barak warsztatowy, postawiony przez Ruszczyca w 1958 r., wciąż stał pusty i czekał na wykończenie. Wielość zadań stojących przed nowym kierownikiem była ogromna. Dysponował trzema uzupełniającymi się działami: metalu, drewna i tapicerstwa, określanymi przez pana Henryka jako "Dział Meblarstwa Nowoczesnego". Od pewnego czasu solidność i jakość laskowskich wyrobów zjednywała Warsztatom coraz liczniejszych klientów, gotowych płacić wysokie ceny za dobry towar. W myśl ówczesnych przepisów zysk w kalkulacji nie mógł przekraczać 5%, co przekreślało rentowność każdego przedsięwzięcia. W PRL wynaleziono jednak sposób legalnego omijania litery prawa, stosując dodatek do ceny, tzw. narzut. Trzeba go było odpowiednio uzasadnić. W Laskach wliczono do tej kategorii wydatki na szkolenie, podnosząc ceny wyrobów o 275%, a w przypadku produkcji narzędziowni o 500%. Tym sposobem zapewniono Warsztatom opłacalność. Dzięki energii Czerskiego i szefa produkcji Henryka Kowalczyka przeżyły one w początku lat sześćdziesiątych okres wielkiego rozkwitu. Łóżka żelazne, nowoczesne meble z prętów lub rurek, uzupełnione własną tapicerką albo wyplatane sznurkiem i regały biblioteczne miały wielkie powodzenie. W połowie lat pięćdziesiątych odbiorcą laskowskich wyrobów były niemal wyłącznie placówki podległe Wojewódzkiemu Wydziałowi Oświaty lub Kuratorium Warszawskiemu i Szczecińskiemu. W latach sześćdziesiątych Warsztaty wyszły na szersze wody, wyposażając w meble i urządzenia obiekty szpitalne w Warszawie i Konstancinie, kina, kluby i świetlice w tak poważnych instytucjach, jak "Lot", "Huta Warszawa", Ambasady Polskie w Brukseli i Indiach, nawet znaną kawiarnię "Pod Czarcią Łapą" w Lublinie. Rozmach ten udało się uzyskać dzięki wytężonej pracy zgranego zespołu ludzi. Dochody wzrosły, w końcu udało się spłacić 600-tysięczny kredyt bankowy - suma na owe czasy niebagatelna - a pana Henryka stać było na pokrywanie miesięcznej wypłaty pracowników całego Zakładu. To był prawdziwy sukces. Głównym przedmiotem zarówno radości, jak i troski Ruszczyca nie były jednak nigdy sprawy finansowe, lecz szkolenie. Na to nie żałował czasu ni wysiłku. Od Czerskiego wymagał rygorystycznego trzymania się udzielonych mu wskazówek i zaleceń. Stanowiska pracy musiały być zawczasu starannie przygotowane, stosownie do uzdolnień i predyspozycji psychicznych każdego z uczniów. Stałym tematem rozmów było zachowanie się młodzieży przy pracy, wprowadzanie nowych operacji, ekonomika ruchów przy określonych czynnościach. Podczas codziennego obchodu Warsztatów pan Henryk sprawdzał, czy jego zalecenia zostały dokładnie spełnione i zależnie od tego - jak pisze Czerski - "rugał lub chwalił... Z każdym z chłopców podejmował rozmowę, pytał, jakie ma trudności, w jaki sposób chciałby ułatwić sobie pracę, czy zajęcia go nie męczą lub nudzą". Wielką wagę przywiązywał do osłon przy maszynach i w ogóle do bezpieczeństwa pracy. "Był uparty, kazał przeprowadzać nieraz długie, mozolne próby. W dyskusji argumenty o niemożności przeprowadzenia jego wytycznych nie były przyjmowane. Dopiero podczas codziennego obchodu Warsztatów, zatrzymując się na dłuższy czas przy stanowisku pracy, po przeprowadzeniu osobistej konsultacji z uczniem mógł uznać, że dana sprawa nie jest możliwa do realizacji. Wtedy dopiero rezygnował i w dowcipny sposób wycofywał się z poprzedniego stanowiska"* (Jan Czerski, Wspomnienie o HR. Masz. 1987. AMŻ-4.). Dążył do dobrania sobie ideowych instruktorów, starał się o różnorodność surowców i wyrobów. Chciał, by świeżo powstałe warsztaty tworzyły jakby małą fabryczkę, w której uczniowie uczyliby się funkcjonowania prawdziwego przedsiębiorstwa. Nigdy nie spełnionym jego marzeniem było, by każda obrabiarka stała w osobnym pomieszczeniu tak, by uczeń mógł bez przeszkód wsłuchiwać się w jej głos. Podniesienie dochodowości Warsztatów umożliwiło przyśpieszenie inwestycji. W nareszcie wykończonym baraku Ruszczyc umieścił lakiernię, magazyn półfabrykatów, szczotkarnię i biuro warsztatowe. W następnych latach wystarał się od władz wojskowych o przydział drewnianych budynków do rozbiórki na poligonie w Puszczy Piskiej. Z uzyskanego materiału rozpoczął budowę dwóch następnych baraków. Jeden przeznaczył na halę maszyn do pracy w metalu, drugi, mniejszy, na mechaniczną obróbkę drewna. Umieścił w nim wykończeniowy warsztat stolarski, uzupełniający pracę działów metalowego i tapicerskiego. Resztę nowych powierzchni przeznaczył na magazyn surowców, wyrobów gotowych i półfabrykatów. W dwa lata później postawił otwartą wiatę do przechowywania tarcicy, przy niej zaś garażyk dla ciężarówki i swego Trabanta. Sarkał na ten sposób budowania Ignacy Grocholski, student Politechniki Warszawskiej, pełniący w Laskach rolę zakładowego architekta. Skarżył się, że poleca mu się budowę magazynu, ale zanim ten zostanie oddany do użytku, umieszcza się w nim taki czy inny warsztat, wymagający zupełnie innych warunków oświetlenia i wykończeń. Dla pana Henryka decydującym argumentem była nie tyle logika w rozmieszczeniu lokali, co szanse przeprowadzenia nowego eksperymentu mającego zapewnić pracę choć kilku absolwentom. W 1962 r. stać już było Ruszczyca na otynkowanie z zewnątrz budynku, w którym przed ośmiu laty tworzył pierwszy zrąb warsztatów. Sławny "Czerwony Domek" stał się "Białym". Przy okazji pokryto tynkiem wschodnią ścianę Domu Chłopców upstrzoną śladami pocisków karabinowych z września 1939 r. Pan Henryk chciał, by Laski nie wyglądały na zaniedbane, urządzano tu bowiem coraz częściej pokazy dla dyrektorów fabryk. Ostatnią poważną inwestycją była kotłownia zasilająca centralne ogrzewanie w Domu św. Teresy i Warsztatach. W miarę rozbudowy tych ostatnich niezbędne okazało się ich ogrodzenie. Gdy założono siatkę, Ruszczyc chciał zaangażować dozorcę. Zarząd jednak, stale zmagający się z niedoborem gotówki, uznał to za zbędny wydatek. Dopiero gdy nieznani sprawcy dwukrotnie przerzucili do lasu przez ogrodzenie po metrze sześciennym tarcicy, zgodzono się na stałego dozorcę z ostrymi psami. Trudno dziś ustalić termin, w którym opisanymi budowami zainteresowały się władze wojskowe. Prawdopodobnie stało się to, gdy ukończono już oba baraki. Patrolujący teren Puszczy Kampinoskiej lotnicy zauważyli obiekt nie figurujący na ich mapach. Zwrócili się o wyjaśnienia. Okazało się, że pan Henryk, dobrze znający powolność władz administracyjnych oraz ich nieżyczliwy stosunek do katolickiej instytucji, zaczął budować "na dziko", bez złożenia planów w Warszawskiej Architekturze. Inwestycja bez zezwolenia władz mogła skończyć się co najmniej wysoką karą pieniężną, lecz Ruszczyc podobne sytuacje rozgrywał po mistrzowsku. Miał wielki dar przekonującego argumentowania. W jego ustach sprawa eksperymentowania nowych zawodów nabierała takiego znaczenia, że oponenci milkli i sami w końcu zaczynali szukać sposobu uniknięcia kolizji z prawem. Prawdopodobnie jakimś tego rodzaju chwytem załagodził sprawę, gdyż faktem jest, że Zakład nie doznał żadnych przykrości i kary nie zapłacił* (MŻ słyszał tę historię ze szczegółami od przedsiębiorcy budowlanego, który stawiał budynki warsztatowe. Poznał go w Warszawie ok. 1967.). Dynamiczny rozwój Warsztatów imponował przyjezdnym, Laskom zapewniał zastrzyk niezbędnej gotówki, miał jednak i strony ujemne. "Laski zmieniają charakter, stały się fabryką", mówiono w Zakładzie. Dwuzmianowa praca i hałas panujący od wczesnych rannych godzin do samego wieczora dokuczały mieszkańcom Domu św. Teresy. Atmosfera Lasek zaczynała na tym cierpieć, zwłaszcza uciążliwy był ruch ciężarówek na drogach dojazdowych do Warsztatów. Niestety, także nie wszyscy pracownicy Warsztatów przejawiali wyższy poziom kultury i coraz częściej zdarzały się kradzieże. Zarząd Towarzystwa przez długi czas nie reagował, w końcu zażądał od Ruszczyca zlikwidowania pracy dwuzmianowej i usunięcia nieuczciwych pracowników. Spowodowało to natychmiastową poprawę. Dla pana Henryka ograniczenie działalności musiało być dotkliwym ciosem, bo przekreślało dalekosiężne plany. Ratowało go jednak od stałego napięcia nerwów i pracy nad siły. Można przypuszczać, że jego samego nie stać byłoby na tak radykalny krok. "Nowa Praca" - czyli o możliwościach artystycznych niewidomych Utworzenie spółdzielni tkacko-dziewiarskiej o kierunku artystycznym pozostanie na zawsze jednym z największych osiągnięć organizacyjnych Henryka Ruszczyca. Sama koncepcja pracy artystycznej ludzi pozbawionych wzroku wymagała wyobraźni i odwagi. Nigdzie w świecie nie robiono w tym kierunku doświadczeń, toteż musiał pan Henryk liczyć się z trudnościami i możliwością niepowodzeń. Wszystko w końcu udało się przezwyciężyć. Zacznijmy jednak od pobudek, dzięki którym podjął się tak ryzykownego zadania. Zasadniczą przyczyną była jak zawsze konieczność szukania nowych dróg w zatrudnieniu niewidomych, gdyż przepełnione spółdzielnie broniły się przed przyjmowaniem nowych pracowników. Równie ważną rację stanowiła nuda i beznadziejność zmechanizowanej pracy. W spółdzielniach zdarzały się rażące nonsensy, np. w dziewiarstwie wykonywano seryjne wyroby metrowe, które potem krajano na właściwy wymiar. Nikogo nie obchodził zmarnowany czas, wysiłek człowieka, stracony surowiec. Podobne fakty powodowały zniechęcenie u laskowskich absolwentów, którzy podczas niedzielnych wizyt w Laskach zwierzali się Ruszczycowi ze swych rozczarowań. Pan Henryk nie umiał słuchać biernie, toteż widząc, co się dzieje, zaczął od razu szukać środków zaradczych. Od dawna przecież przemyśliwał nad utworzeniem instytucji o charakterze badawczym, mającej za zadanie wypracowywanie nowych metod szkolenia i zatrudniania niewidomych. Marzył o rozszerzeniu wachlarza zawodów dostępnych dla inwalidów wzroku, by dać im możność wyboru tego, co każdemu najbardziej odpowiada. Jednym z celów tej instytucji miało być podniesienie ekonomii pracy niewidomych i przeniesienie osiągniętych wyników w sferę ich życia prywatnego. Ileż czasu i energii muszą nieraz na darmo zużywać w związku z rozwiązywaniem zwykłych spraw bytowych. Praca fizyczna zmechanizowana - w ujęciu Ruszczyca - nie może zdolnemu człowiekowi dać zadowolenia ani zaspokoić jego aspiracji życiowych. Prowadzi do zaniku zainteresowań i ogólnego zniechęcenia. W pozostawionym przez niego opracowaniu "Zagadnienia produktywizacji niewidomych w zawodzie dziewiarskim i tkackim o kierunku artystycznym" pan Henryk wyraźnie zaznaczył, że dopiero połączenie pracy umysłowej z fizyczną przynosi dobre wyniki. Uważał, że produktywizacja niewidomego bez jego pełnej rehabilitacji zwiększa tylko w tym środowisku liczbę malkontentów. Im większa aktywność umysłu, tym praca staje się ciekawsza, bardziej ludzka. Ze wszystkich form działalności na pierwszym miejscu stawiał pracę artystyczną jako zawierającą szczególnie duże wartości. Sądził, że spośród dziesięciu zawodów dostępnych niewidomym do produkcji artystycznej najbardziej nadają się tkactwo i dziewiarstwo. Wielką wagę przywiązywał do zagadnienia opłacalności. Pod tym względem praca artystyczna góruje nad seryjną z powodu oszczędności surowca, zmniejszonej ilości odpadów i ścinków, braku przestojów, możliwości obywania się bez krojczych. Oparta na niej produkcja konkuruje z pracą widzących nie przez ilość lub taniość, lecz przez samą swą jakość. Każdy chętnie kupuje towar piękny i poszukiwany, gotów jest zapłacić za niego wyższą cenę. "Duże znaczenie dla niewidomych - pisze Ruszczyc - ma moment psychologiczny. Wyższa wartość pracy trudnej i skomplikowanej o walorach estetycznych rodzi u pracownika poczucie zadowolenia i zdrowej dumy. Skłania go do dalszego doskonalenia się w zawodzie, rozbudza zainteresowanie, absorbuje umysł nawet w chwilach wypoczynku, zapewnia cenne kontakty z ludźmi sztuki, rozwija ogólne poczucie piękna"* (Patrz: HR "Zagadnienie produktywizacji niewidomych w zawodzie dziewiarskim i tkackim o kierunku artystycznym". Masz. bez daty. AHR-5 i HR "Krótka historia szkolenia i sprawy zatrudnienia niewidomych w dziewiarstwie i tkactwie artystycznym". Masz. bez daty. AHR-5.). Najważniejszą rzeczą jest wzgląd na rehabilitację niewidomego. Praca artystyczna zapewnia mu wyższą rangę w społeczeństwie, ułatwia harmonijne, bardziej partnerskie współżycie z widzącymi, leczy jego egocentryzm i kompleksy psychiczne. Uprawianie sztuki przez inwalidów wzroku ukazuje widzącym pełnię ich możliwości i chroni przed popełnianiem nietaktów, tak boleśnie odczuwanych przez drugą stronę. Oczywiście, nie każdy niewidomy nadaje się do twórczości artystycznej. Potrzebne są do tego zdolności plastyczne, spostrzegawczość, wygimnastykowanie umysłu w naukach matematycznych, wysoki ogólny poziom kultury. Dodajmy jeszcze - ciągnie dalej swą myśl Ruszczyc - posiadanie wiadomości z zakresu wzorcowania i ornamentyki, znajomość pojęć rytmu, kontrastu, proporcji, harmonii... I to jednak nie wystarczy, jeśli niewidomy nie zdobędzie wysokiego stopnia kwalifikacji zawodowych. W swych nowatorskich poczynaniach pan Henryk zwykł był zasięgać opinii samych niewidomych. Radził się zdolniejszych uczniów Szkoły Zawodowej i toczył z nimi długie dyskusje. Przed przystąpieniem do działania chciał mieć ich aprobatę* (Rozm. MŻ z A. Adamczykiem, op. cit.). Dopiero upewniwszy się w szeregu rozmów co do słuszności swych założeń, wystąpił w grudniu 1953 r. na zebraniu Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych (PZN) z referatem, w którym przedstawił swoje tezy. Na sali obecni byli przedstawiciele dwóch ważnych dla środowiska niewidomych resortów: Oświaty oraz Pracy i Opieki Społecznej. Zarząd PZN, zaznajomiwszy się z sytuacją w dziewiarstwie, uznał szukanie nowych form szkolenia za rzecz palącą. Postanowiono podjąć starania o stworzenie niewidomym warunków do pracy o charakterze artystycznym, a równocześnie dążyć do ograniczenia pracy zmechanizowanej. Uznano też za słuszne nadawanie wyrobom form gotowych, niemalże krawieckich. Pozwoliłoby to jednostkom zdolnym podjąć próbę samodzielnego komponowania wzorów, pozostałym zaś dojść do precyzji i artyzmu w samej technice uprawianego rękodzieła. Argumentacja była logiczna i przekonywująca, doprowadzanie do powyższych konkluzji stanowiło pierwsze, konkretne osiągnięcie w tej sprawie. Następnym etapem była rozpoczęta w połowie stycznia 1954 r. z drugą klasą zawodową szkoły w Laskach dwutygodniowa próba. Miała ona za cel rozbudzenie pomysłowości uczniów w samodzielnym tworzeniu wzorów. By ożywić ich wyobraźnię, Ruszczyc zorganizował szereg wycieczek, m.in. do Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, Muzeum Narodowego i "Cepelii", a nawet do prywatnych pracowni tkackich w Warszawie. Pan Henryk ciągle jeszcze nie był pewny, czy wytknięta przez niego droga jest właściwa, toteż do sprawy podchodził bardzo ostrożnie. Wielokrotnie naradzał się z pracownikami obu działów włókienniczych w Laskach i w poczuciu wagi zagadnienia, raz nawet zaprosił na takie spotkanie członków Zarządu Towarzystwa. Dalsze rozmowy toczyły się w gronie "Cepelii" i Związku Polskich Artystów Plastyków (ZPAP). Wspomniany tylokrotnie A. Adamczyk tak charakteryzuje tamten okres: "Pan Ruszczyc radził się stale specjalistów - w tym wypadku szczególnie pań: Trawińskiej, Rochackiej i Wielogłowskiej - prosząc by oceniały wartość samodzielnych prac niewidomych, wytworu ich wyobraźni. Panie te zapalały się do pomysłów swych uczniów, do ich zaangażowania i inicjatywy. To je interesowało, a nawet inspirowało jako artystki. Wypowiedzi ich były dla Ruszczyca wskazówką, że cała jego koncepcja ma sens i szanse powodzenia, poza tym pozwalały mu we właściwy sposób ukierunkować prace w działach dziewiarskim i tkackim w Laskach"* (Ibidem.). Dobrze zdane przez uczniów klasy eksperymentującej egzaminy czeladnicze potwierdziły słuszność większości jego założeń. Prawdziwym ewenementem w owym półroczu okazał się pokaz prac uczniowskich urządzony 29 czerwca tegoż roku w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego. O jego poziomie świadczy fakt, że najciekawsze eksponaty zakupił Komitet Instytutu w celu zorganizowania dalszych podobnych wystaw, a niektóre prace wysłał na Targi do Lipska i do Budapesztu. Komisja Artystyczna Instytutu wypowiedziała się bardzo pochlebnie o poziomie podjętego eksperymentu. Na podstawie tej oceny dyrekcja wystawiła oficjalne pismo stwierdzające celowość utworzenia spółdzielni niewidomych, nastawionej na wyroby wysokiej jakości. Dokument ten stał się w ręku Ruszczyca mocnym argumentem w spotkaniach z władzami. Pierwsze z nich nastąpiło już w tydzień później, 5 lipca 1954 r. w Laskach z okazji ponownego, efektownego pokazu prac uczniowskich. Dzień ten zadecydował o przyszłości całego przedsięwzięcia. Na imprezę zaproszono dostojnych i wpływowych gości, przedstawicieli Ministerstw: Oświaty oraz Pracy i Opieki Społecznej, Polskiego Związku Niewidomych, Centrali Spółdzielczości Inwalidzkiej, Centralnego Związku Spółdzielni Pracy, Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, Pracowni Doświadczalnej Tkactwa, Związku Artystów Plastyków. Pan Henryk znajdował ze wszystkimi, tak przecież różnymi środowiskami, wspólny język. Czy Laski mają poważnie myśleć o utworzeniu zaprojektowanej spółdzielni, czy raczej z tego zrezygnować i przestawić się na szkolenie w innych kierunkach? Zaznaczył przy tym, że niewidomych zawieść nie można, gdyż łączą z raz podjętą inicjatywą wielkie nadzieje. Otrzymawszy od wszystkich zachętę do dalszego eksperymentowania, Ruszczyc przestał się wahać i zaczął konsekwentnie dążyć do osiągnięcia celu. Jednym z podstawowych warunków sukcesu było - zdaniem uczestników zebrania - dalsze podnoszenie kwalifikacji zawodowych grupy młodych czeladników. W następnym więc roku szkolnym Ruszczyc zorganizował dla nich kurs mistrzowski. Próba ta doskonale się udała i postępy tak tkaczy, jak i dziewiarzy były widoczne. Prace ich wykazywały coraz wyższy poziom precyzji i estetyki. Wówczas pan Henryk zapragnął włączyć do przeprowadzanego eksperymentu kilku spośród najzdolniejszych absolwentów i ściągnął ich do Lasek. W gronie tym znaleźli się Wacław Czyżycki, Kazimierz Lemańczyk, Bartłomiej Rogowski, Andrzej Skóra. Mieli należeć do założycieli projektowanej spółdzielni. W maju i na początku czerwca 1955 r. zdecydował się na zorganizowanie dla uczniów opuszczających szkołę 3-4-tygodniowy pierwszy kurs dziewiarstwa i tkactwa artystycznego. Kurs ten poprowadziło kilka zaprzyjaźnionych z Laskami artystek, m.in. Janina Trawińska, plastyczka tkactwa. W zajęciach teoretycznych uczestniczyli wspólnie tkacze i dziewiarze. Na wykładach omawiano różne, nieznane niewidomym, ciekawe tematy. Plastyk mówił o zasadach kompozycji, w oparciu o ornament bizantyjski, gotycki i inne. Wyjaśniał pojęcia symetrii i asymetrii, jak również wagę elementów w kompozycji asymetrycznej. Poruszał sprawy rytmu, operowania linią i plamami. Do ilustracji używał plasteliny oraz woskowych tablic. Plastyk rzeźbiarz na przykładzie rzeźby greckiej zaznajamiał z obowiązującymi w niej klasycznymi proporcjami, m.in. omawiał stosunek do siebie poszczególnych części ciała ludzkiego. W ramach ćwiczeń uczeń musiał wyciąć z kartki złożonego podwójnie papieru pół głowy, jedno ramię, talię, uda, następnie rozłożyć papier i wychodził z tego cały człowiek. To był pomysł Ruszczyca. Chodziło mu o sprawdzenie, czy w wyobraźni niewidomego obraz ludzkiego ciała jest prawidłowy. Nieważne były szczegóły. Ćwiczenia te były bardzo interesujące i kształcące pod względem tyflologicznym, prostowały wiele błędnych wyobrażeń* (Ibidem.). Ruszczyc często bywał na wykładach. W Laskach zachowało się z tego czasu określenie wspomnianych wycinanek jako "Ludzików profesora Ruszczyka" (sic!). Autorem tego powiedzenia był Zygmunt Serafinowicz, który lubił podśmiewać się ze swego przyjaciela - choć go podziwiał i cenił. Bardzo poważnie za to zapatrywała się na te próby prof. Maria Grzegorzewska, uważając, że odsłaniają przed niewidomymi świat widzących i z uznaniem wyrażała się o ich twórcy. Powoli zaczynała dojrzewać w umysłach idea utworzenia spółdzielni artystycznej. W maju 1955 r. na jednym z zebrań w szerszym gronie Ruszczyc naszkicował projekt nowej placówki* (Dane zaczerpnięte z opracowania M. Dmochowskiej "Nowa Praca Niewidomych". Masz. nieopubl., bez daty. AHR-9. Pełny tytuł: "Rys historyczny powstania spółdzielni niewidomych o charakterze artystycznym".). Idąc za jego myślą przyjęto szereg ważnych ustaleń. Spółdzielnia ma mieć charakter szkoleniowo-produkcyjny i eksperymentalny. Powinna być ekonomicznie samowystarczalna. Może stać się zaczątkiem instytucji tyflologicznej. Warunkiem jej powodzenia musi być zwolnienie z obowiązujących norm wydajności, z podatków i sprawozdawczości. Administracja winna składać się co najwyżej z trzech osób: kierownika artystycznego, który pełniłby równocześnie funkcję kierownika punktu sprzedaży, zaopatrzeniowca i księgowego. Siedzibą jej powinna być Warszawa, ze względu na istniejące tam największe zainteresowanie wyrobami o charakterze artystycznym i gdzie niewidomi będą mogli utrzymać stałe kontakty z plastykami. Dla sprzedaży swych wyrobów musi posiadać własny sklep. Dodano ważną uwagę, że w przyszłości sprzedaż rozszerzy się na wyroby niewidomych z metalu, drewna lub ceramiki. Zdecydowano również, że tkacze i dziewiarze muszą tworzyć jedną spółdzielnię, a nie jak pierwotnie projektowano, być przyłączeni do dwóch odrębnych instytucji. Ważnym jest utrzymanie jednakowego stylu pracy. Przedstawicielki Instytutu Wzornictwa zaznaczyły, że przy projektowaniu odzieży należy uwzględniać jednocześnie nakrycie głowy, torbę, a nawet obuwie. Założycielami spółdzielni mają być niewidomi absolwenci kursu dziewiarstwa i tkactwa artystycznego. Wstępnym etapem w realizacji planów Ruszczyca stało się złożenie w Izbie Rzemieślniczej przez uczniów klasy eksperymentującej egzaminów mistrzowskich z tkactwa i dziewiarstwa. Wymienię tu uczniów, którzy otrzymali w czerwcu 1955 r. dyplomy mistrzów tkaczy: Jadwiga Broniec, Marian Hartman, Anna Kobrzyńska, Krystyna Myślińska, Barbara Rejf oraz dziewiarzy: Andrzej Adamczyk, Wacław Czyżycki, Stanisław Dudziński, Stanisław Kozyro, Jan Kurzaj, Kazimierz Lemańczyk, Andrzej Skóra, Stefan Strzelecki. Mogłoby się zdawać, że od samego początku wszystko pomyślnie się układało i że wszędzie natrafiano na życzliwość i poparcie. Nie bierzemy pod uwagę nieustannego, ogromnego trudu Ruszczyca. Posłuchajmy wypowiedzi jednego z najbardziej zaangażowanych absolwentów kursu mistrzowskiego, wkrótce prezesa nowo powstałej spółdzielni - Kazimierza Lemańczyka: "Stale była potrzeba udowodnienia innym, że my, niewidomi, możemy wykonywać pracę o charakterze artystycznym - a więc przekonanie przedstawicieli Centralnego Związku Spółdzielni Pracy, Cepelii, Ministerstwa Kultury i Sztuki, Ministerstwa Oświaty i innych organizacji. I tu zaczęła się droga istnej męki dla pana Ruszczyca. Wszędzie musiał osobiście jeździć, przekonywać, dyskutować. Trzeba było tych ludzi przywozić do Lasek, organizować pokazy, bezpośrednio, naocznie pokazywać nasze możliwości. Ileż to razy pan Ruszczyc skrzyknął nas po południu: "Przyjdźcie szybciutko, bo musicie zrobić jakieś wzory. Przyjechała Komisja, musicie im pokazać, że możecie to zrobić, że potraficie to wykonać..."* (Kazimierz Lemańczyk: Przemówienie na apelu szkolnym. Masz. 1977. AHR-8.). W tym pracowitym okresie pan Henryk, udając się do Ministerstw lub urzędów, zwykł był zabierać ze sobą dwóch uczestników kursu mistrzowskiego. Przedłożywszy samemu sprawę, tak kierował rozmową, by wciągnąć do niej niewidomych i zademonstrować ich poziom umysłowy. W ten sposób zaznajamiał przyszłych twórców spółdzielni z załatwianiem spraw urzędowych, uczył ich obycia towarzyskiego i śmiałości w wypowiadaniu się. Gdy uznał, że młodzi są już dostatecznie uformowani, wysyłał ich z listem zupełnie samych, zakładając, że są w stanie udzielić dodatkowych wyjaśnień. Tak przygotował kadrę przyszłego zarządu spółdzielni. Większą część drogi miał już pan Henryk za sobą. Chcąc rozreklamować wartość pracy artystycznej niewidomych, zorganizował aż 11 pokazów ich własnoręcznych wyrobów. W tej chwili najpotrzebniejsze było poparcie Polskiego Związku Niewidomych. W dniu 2 lipca 1955 r. na Ii Krajowym Zjeździe PZN Ruszczyc wygłosił referat, w którym podsumował wyniki swych półtorarocznych starań. Zarząd Główny PZN wyraził pełną aprobatę dla utworzenia spółdzielni tkacko-dziewiarskiej, która rozszerzyłaby się na produkcję artystyczną w metalu, drewnie i ceramice. Na zebraniu powrócono do już raz omawianej kwestii - podniesienia na jeszcze wyższy poziom kwalifikacji przyszłych założycieli nowej placówki. Pociągnęło to za sobą podjęcie iście pionierskiej decyzji o zorganizowaniu dla grupy młodych mistrzów kursu wzornictwa artystycznego. Ruszczyc był głęboko przekonany, że w niewidomych drzemią ukryte zdolności i że dzięki temu uda się stworzyć oryginalną, podobającą się na rynku ornamentykę. Wiara jego udzielała się otoczeniu. Na razie najważniejszym było dobrać zespół wykładowców przekonanych o możliwościach ludzi pozbawionych wzroku. W początku października 1955 r. udało mu się skompletować taki zespół z pracowników kilku instytucji. Główny trzon stanowili przedstawiciele Instytutu Wzornictwa (6 osób), Centralnego Związku Spółdzielni Pracy (4 osoby). Inni pochodzili ze Związku Artystów Plastyków (3 osoby), z cepeliowskiej spółdzielni "Poziom" (1 osoba). Kurs miał się rozpocząć 10 października i zakończyć 30 listopada tegoż roku, lecz olbrzymi zasób materiału zmusił organizatorów do przeciągnięcia terminu aż do 10 grudnia. Dotychczas nie wspomniałem ani słowem o dyskretnej a ważnej roli, jaką w tym przedsięwzięciu odegrała Wanda Telakowska, założycielka i dyrektor artystyczny Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. Telakowska była osobą wielkiego formatu i fanatyczką idei, że wszystko, co otacza człowieka i czym się on posługuje, powinno być nie tylko estetyczne, lecz wręcz piękne. Była zdania, że reguła ta dotyczy w równym stopniu wyrobów rękodzieła, co przemysłu. Nic dziwnego, że osoba tego pokroju łatwo znalazła wspólny język z Ruszczycem i że wszystkimi siłami starała mu się pomóc. Robiła to zawsze bardzo taktownie, nigdy nie wysuwając się naprzód, dlatego pewno w archiwum laskowskim nie znajdujemy nawet jej nazwiska. O Wandzie Telakowskiej zachował się tylko jeden ustny przekaz. Mówiąc o Laskach, wyraziła się kiedyś: "Lubię mikroklimat Ruszczyca"* (Rozm. MŻ z Hanną Welmanową w latach 60-tych. AMŻ-4.). Właśnie w organizacji zaplanowanego przez niego kursu wzornictwa udział jej wiele zaważył, bo przecież sam program opracowało dwoje pracowników z jej Instytutu: Stefania Zbyszewska dla tkaczy i Jan Dąbrowski dla dziewiarzy. W chwili uruchomienia tej niezwykłej imprezy roiło się od niespodzianek i kłopotów. Zaraz na wstępie okazało się, że brak dostatecznych lokali zmusza organizatorów do prowadzenia szkolenia w dwóch odrębnych miejscach - dziewiarzy w Warszawie, tkaczy zaś w Laskach. Dla Ruszczyca jako kierownika fakt ten był bardzo niewygodny, gdyż utrudniał nadzór nad całością. Ponadto w Laskach wynikły trudności ze znalezieniem odpowiedniego pomieszczenia, gdyż warsztat tkacki był stale zajęty przez uczniów Szkoły Zawodowej. Koszta całości pokrywał Centralny Związek Spółdzielczości Pracy, lecz przekazane przezeń fundusze okazały się niewystarczające. W rezultacie brakowało nieraz surowca, a ilość jego rodzajów była zbyt uboga. Dział tkacki nie dysponował dostateczną ilością krosien. Nadesłane przez zaprzyjaźnione spółdzielnie egzemplarze były w tak złym stanie, że trzeba było je remontować, nierzadko dorabiając brakujące części. W dziale dziewiarskim również liczba wyspecjalizowanych maszyn okazała się zbyt mała, zaś kadra instruktorów za szczupła, brakowało pomocy naukowych. Mimo to w samej organizacji kursu wystąpiły elementy pozytywne i one ostatecznie zadecydowały o powodzeniu. Na pierwszym miejscu trzeba podkreślić zewnętrzne warunki w Instytucie Wzornictwa zapewniające ciszę i skupienie uwagi. Dzięki temu dziewiarze wychwytywali ledwie dosłyszalne różnice w głosach swoich maszyn. Mogli wprowadzać zmiany w gęstości wzorów w pewnym rytmie i bezbłędnie liczyć obroty maszyn. Kurs doczekał się bogatej dokumentacji, gdyż Ruszczyc nakłonił do pisemnych wypowiedzi zarówno personel nauczycielski, jak i uczniów. Poza tym tak dziewiarze, jak i tkacze prowadzili codzienny zapis treści wykładów i zajęć praktycznych wraz z oceną ich przydatności* (Patrz: Zapisy uczniów i nauczycieli na kursie wzornictwa. AHR-7.). Zanim przejdziemy do analizy tego bardzo cennego dzisiaj materiału przytoczę opowiadanie Andrzeja Adamczyka, jednego z dziewiarzy, o przebiegu kursu. "Na wykładach poruszano głównie dwa tematy: projektowanie odzieży oraz wiadomości z materiałoznawstwa i technologii dziewiarstwa. Pierwszym z tych tematów zajmowała się projektantka odzieży pani Węgrzynowska omawiając zagadnienie doboru właściwego stroju na daną okazję, np. na wizytę. Uczniowie musieli projektować wzory: przy pomocy kubarytmów, radełkiem na papierze, w plastelinie. Trzeba było opracować np. wzór na wieczorową bluzkę symetryczną lub asymetryczną. Pani Węgrzynowska przynosiła ze sobą różne elementy dekoracyjne i wzory, jak: brosze, popielniczki, świeczniki, różne ornamenty... Miało to dawać inspirację słuchaczom. Upinało się też tkaniny na manekinach żeńskich i męskich. Materiałoznawstwo i technologia dziewiarstwa stanowiły drugi nurt. Była więc mowa o gatunkach nowoczesnych włókien, takich jak: kapron, stylon lub o ich cechach - wytrzymałości, odporności mechanicznej, o barwieniu, a także o automatach dziewiarskich, maszynach żakardowych itd. Trzecim nurtem były zajęcia praktyczne przy maszynach dziewiarskich w Instytucie. Początkowo praca nie udawała się, dopiero w drugiej połowie kursu zaczęła dawać wyniki. Każdy z uczniów musiał zaprojektować i wykonać w Instytucie jedną sztukę"* (Rozm. MŻ z A. Adamczykiem, op. cit.). Nauczyciele uczestniczący w kursie potwierdzili dotychczasowe laskowskie doświadczenie, że oglądanie maszyn dziewiarskich podczas wykładów i ćwiczeń warsztatowych wymaga instruktażu indywidualnego. W przeciwnym razie większość słuchaczy traci wiele czasu słuchając jedynie wyjaśnień instruktora na temat elementów maszyny i jej działania... Ostatecznie uznano, że nieprzekraczalna norma w podobnych przypadkach wynosi: jeden instruktor na 3 słuchaczy. Sami uczniowie przekonali się, że nie da się odtworzyć rysunku technicznego ani przy pomocy kubarytmów, ani zapisem brajlowskim. Uznano za niecelowe dokonywanie prób projektowania nowych fasonów przez wycinanie form z papieru oraz projektowania przy pomocy plasteliny, rysunków lub upinania na manekinie. Obie grupy stwierdziły, że było nieco za mało ćwiczeń praktycznych pod okiem plastyka, w szczególności wykonywania próbek, wzorów oraz całych wyrobów o charakterze estetycznym. Zdaniem Ruszczyca, mimo niedociągnięć organizacyjnych kurs znakomicie rozszerzył krąg zainteresowań uczestników i dostarczył im wiele wiadomości ogólnopoznawczych. W swym sprawozdaniu zrobił następującą uwagę: "Końcowym zadaniem kursu było wykonanie modeli wyrobów dziewiarskich na podstawie omówienia rysunku i przeznaczenia danego artykułu. Uczniowie musieli dobrać odpowiednie ściegi, zrobić próbki i wykonać artykuł. Model wykonuje się zwykle dwa razy, zanim się osiągnie zamierzoną formę z obliczeniem, gotową do produkcji. Jeden z kursantów wykonał już po raz pierwszy swój model bezbłędnie"* (HR "Sprawozdanie z kursu wzornictwa dla niewidomych mistrzów dziewiarstwa i tkactwa artystycznego". Masz. bez daty. AHR-5.) - dodał, dumny z osiągnięć niewidomych. Kurs został zakończony egzaminem, na który uczniowie przynieśli wykonane przez siebie wyroby. Ze względu na przewidywany udział w tworzeniu spółdzielni uczestnicy kursu, oprócz ściśle zawodowych przedmiotów oraz zasad kompozycji i wzornictwa, zdawali też egzamin z wybranych zagadnień prawa spółdzielczego. Nadszedł wreszcie czas na rozpoczęcie pertraktacji z władzami o siedzibę nowej spółdzielni. Ruszczyc chciał, aby powstała w Warszawie, lecz wiceprezes CZSP, Stanisław Madej, był odmiennego zdania. Mimo iż otrzymano wstępne propozycje utworzenia jej w pobliskim Grodzisku Mazowieckim, Madej zaproponował zorganizowanie jej w odległych o kilkaset kilometrów od Lasek Głuchołazach. Zaczął się bój o tę sprawę, gdyż niewidomi nie chcieli wyjeżdżać do miejscowości, gdzie nie mieliby żadnego oparcia. Zerwaniu uległby też kontakt ze środowiskiem ludzi sztuki. Trudniejsze byłoby rozprowadzanie i sprzedaż wyrobów Spółdzielni. "Nie grymaście i jedźcie tam, gdzie są warunki, jeśli chcecie pracować" - uciął sprawę prezes CZSP. Rozczarowany tą odpowiedzią Ruszczyc oświadczył, że rozpoczęty eksperyment wymaga jego stałej opieki, a dalsze próby trzeba prowadzić pod okiem Lasek i Instytutu Wzornictwa. Na te argumenty prezes Madej nie potrafił znaleźć logicznej odpowiedzi. Na szczęście pomoc zaproponowała zrzeszona w pionie "Cepelii" spółdzielnia "Poziom". Spółdzielnia ta składająca się z pracujących chałupniczo zespołów zgodziła się, by jednym z nich stał się zespół niewidomych dziewiarzy. Kiedy po pierwszych udanych próbach pan Henryk chciał jeszcze zasięgnąć opinii przedstawicieli spółdzielczości - czy wyroby wykonywane przez niewidomych są atrakcyjne i opłacalne, zdecydowano, że do każdego wyrobu jednostkowego należy opracować projekt i uzyskać jego akceptację u fachowców. Tymczasem sprawy powoli posuwały się naprzód. Mistrzów dziewiarzy zatrudniła chwilowo spółdzielnia "Poziom", tkaczy zaś spółdzielnia "Tamka-Czyn". Obie jednak postawiły warunek, że w związku ze zwiększoną ilością stanowisk pracy otrzymają dodatkowe pomieszczenia. Rozdzielenie niewidomych na dwie spółdzielnie pociągało za sobą trudności organizacyjne i przeczyło poprzednio powziętym ustaleniom. Powołując się na to, Ruszczyc przedstawił problem na konferencji kilku najbardziej zainteresowanych instytucji domagając się wiążącej decyzji w sprawie założenia niezależnej spółdzielni niewidomych o charakterze artystycznym. Zebrani postanowili wystąpić do dwóch ówczesnych potentatów: Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy oraz do "Cepelii" z zapytaniem, w jakim pionie spółdzielnia ma działać. Dla uzyskania zgody tych instytucji Ruszczyc zwrócił się do przedstawicieli spółdzielczości i dyrektorów handlowych przedsiębiorstw państwowych z prośbą o opinię, jak również o poparcie Instytutu Wzornictwa oraz Działu Rehabilitacji w Związku Spółdzielni Inwalidzkich. Samego zorganizowania tej spółdzielni podjął się Polski Związek Niewidomych w porozumieniu z "Cepelią". W zebraniu założycielskim w dniu 31 lipca 1956 roku wzięło udział 22 dziewiarzy i tkaczy, absolwentów szkół w Laskach. Spółdzielnia przyjęła nazwę "Nowa Praca Niewidomych" i miała rozpocząć działalność jako "Spółdzielnia Pracy Rękodzieła Ludowego i Artystycznego". Była jedyną w Polsce zrzeszoną w pionie cepeliowskim spółdzielnią niewidomych. Pierwszego października 1957 r. wyodrębniając się formalnie z "Poziomu" spółdzielnia ta została zarejestrowana jako samodzielna jednostka na własnym rozrachunku. Jak dalej potoczyły się wypadki? W celu zorganizowania pomieszczeń, załatwienia meldunków i zdobycia mieszkań, a przede wszystkim wyposażenia w park maszynowy, założyciele musieli składać podania o odpowiednie przydziały do najwyższych władz państwowych. Wiele pomocy doznali od przewodniczącego Rady CZSP, Stanisława Szwalbego, marszałka Sejmu. Dzięki życzliwości władz miejskich otrzymano tymczasowe pomieszczenie na dziewiarnię, biuro i sklep przy ul. Marszałkowskiej 28a oraz dodatkowe pomieszczenie na internat przy ul. Widok 22a. Wreszcie w związku ze stałym wzrostem spółdzielni lokal przy ul. Żurawiej 9* (Por.: M. Dmochowska, op. cit.). Ruszczyc, choć był inspiratorem większości tych działań, dbał, by na zewnątrz występowali zawsze członkowie Zarządu "Nowej Pracy". Chwila jej oficjalnego zawiązania nie była dla niego końcem trosk i wysiłków. Osiągnąwszy główny cel, przez dłuższy czas musiał zabiegać o jego realizację. Dlatego też oddelegował do nowo otwartej placówki dwie spośród najlepszych laskowskich instruktorek: Teresę Skarżycką dla dziewiarzy i Barbarę Kozłowską dla tkaczy. Gdy z kolei przy ul. Nowotki powstała tkalnia i własny sklep "Nowej Pracy", pan Henryk doprowadził do zaangażowania w tym ostatnim swej własnej siostry, Janiny. Dużym osiągnięciem, jak na te czasy, było uzyskanie przez Ruszczyca lokalu na bursę dla niewidomych spółdzielców położoną przy ul. Foksal 15. Z biegiem lat pan Henryk umieszczał tam również laskowskich absolwentów zatrudnionych w innych przedsiębiorstwach. Często zajeżdżał na Foksal, by przekonać się, jak sobie radzą jego dawni wychowankowie i czy im czegoś nie potrzeba. Bolesna musiała być w kilka lat później chwila decyzji o zamknięciu tego internatu, który zapewniał wielu młodym środki egzystencji. Więcej jeszcze niż bursie okazywał starania nowo powstałej spółdzielni. Było to jego najmłodsze, ukochane dziecko. Razem z zarządem i grupą członków przeżywał pierwsze sukcesy i nieuniknione potknięcia, odwiedzał, wysłuchiwał, radził. Nie było w Laskach zawczasu umówionej rozmowy, której nie byłby natychmiast przerwał, gdy zjawiali się przedstawiciele "Nowej Pracy". Nic dziwnego, że jej członkowie zapragnęli mu się odwdzięczyć i przy pierwszym podziale dywidendy, wiosną 1958 r., postanowili... Ale co postanowili? Posłuchajmy opowiadania naocznego świadka, którym była Hanna Welmanowa. Miała od kilku lat bliski kontakt z absolwentami studiującymi język angielski. Przychodzili do niej na dyktowanie tekstów angielskich w brajlu. Było wśród nich kilku członków "Nowej Pracy". "Pewnego razu - pisze H. Welmanowa, mówią mi: Zbliżają się imieniny p. Ruszczyca, musimy zrobić mu prezent. Mówię: - No co, może teczkę? - Nie, nie, my już wiemy, co mamy kupić... Kupujemy p. Ruszczycowi samochód. - Niedowierzając mówię: - Czyście oszaleli? Samochód kosztuje przecież kilkadziesiąt tysięcy... - A oni do mnie jakby z pretensją: - Panu Ruszczycowi potrzebny jest samochód. Nie może dłużej jeździć do Warszawy autobusem. - Jak to zrobicie? - Ano, nic, opodatkowaliśmy się, zebraliśmy pieniądze i kupujemy auto - odpowiadają"* (Przemówienie Hanny Welmanowej na apelu szkolnym w 1977 r. Masz. AHR-8.). Gdy w dniu swych imienin Ruszczyc na zaproszenie zarządu "Nowej Pracy" przybył do jej lokalu w Warszawie, jego dawni wychowankowie złożyli mu życzenia i zaproponowali przejażdżkę po mieście. Pan Henryk sadowił się w wozie, gdy wcisnęli mu do rąk jakieś papiery. Zdziwiony zawołał: "Co? Ja mam to podpisać?" - bronił się, nie wiedząc, o co chodzi. Wtedy oni chórem zawołali: "Nic pan nie ma do podpisywania. To są papiery do pana samochodu". I od ręki sprawa została załatwiona. Zakończyła się niebanalnym dowcipem, gdyż w chwili, gdy kierowca zapuszczał motor, kilku silnych niewidomych uniosło wysoko tył wozu tak, że koła znalazły się w powietrzu a samochód nie mógł ruszyć z miejsca. Wzruszająca i piękna jest historia tego prezentu, a pan Henryk do końca życia miał do dyspozycji własny środek lokomocji. Od założenia "Nowej Pracy Niewidomych" upłynęło już wiele lat. Konkuruje ona ze spółdzielniami dla widzących na zasadzie równego współzawodnictwa. I robi to z powodzeniem, czego dowodem jest zdobycie przez nią odznaki "Złotej Rączki", przyznawanej przez "Cepelię" najbardziej wyróżniającym się podległym jej spółdzielniom. Przez cały ten czas Zarząd składał się z niewidomych, dawnych wychowanków Ruszczyca. Według poważnych źródeł "Nowa Praca" jest jedyną na świecie instytucją produkcyjną o charakterze artystycznym prowadzoną przez niewidomych. Cel, opór, wysiłek i wynik - streszcza myśl Nawroczyńskiego - to są cztery momenty, które można wykryć w każdej pracy"."Niecelowe jest wykonywanie prac, wymagających długiego czasu i w rezultacie nie mających ani estetycznego, ani praktycznego znaczenia w życiu ucznia" - cytuje za Przanowskim. "Opierając się na zainteresowaniach uczniów roboty ręczne powinny umożliwić młodzieży wykonywanie przedmiotów potrzebnych dla niej w domu, w szkole, a także przyrządów naukowych wiążących się z nauczaniem innych przedmiotów" (Nawroczyński). "Piękno powinno wkraczać wszędzie: do izby robotniczej, do szkoły, do warsztatów pracy i do pałaców" - cytuje słowa Przanowskiego. "Żadne dzieło rąk ludzkich nie powinno być pozbawione pierwiastków piękna, które może i powinno łączyć się z pojęciem użyteczności". Po przeszło 25 latach nadeszła chwila realizacji dawnych zamierzeń. Wprawdzie już w drugiej połowie lat pięćdziesiątych Ruszczyc przystąpił do eksperymentowania swych założeń, lecz próbom tym brakowało ciągłości. Zajęcia praktyczne w drewnie i metalu prowadzili wtedy z braku fachowych nauczycieli zdolniejsi spośród wychowawców. Jeden z nich, Jan Jarmułowicz, miał już bardzo pokaźne osiągnięcia, lecz na ogół ci przygodni instruktorzy krótko pozostawali na swych stanowiskach. Dopiero w 1958 r. pan Henryk przystąpił z całą energią do przeorganizowania robót ręcznych, stosując metodę analizy i syntezy. Omówiłem ją szczegółowo w rozdziale o pisaniu poradnika, teraz więc przypomnę tylko jej myśli przewodnie: rozbicie roku szkolnego na dwa odrębne okresy z odmiennym programem; rozwijanie umiejętności technicznych i zmysłu konstrukcyjnego ucznia poprzez odwzorowywanie modeli do chwili, kiedy staje się on zdolny do samodzielnej, twórczej pracy; wyeliminowanie w jak największym stopniu ingerencji nauczyciela. W historii robót ręcznych z niewidomymi była to zupełna rewolucja. Dotychczas nauczyciel decydował o wszystkim, dyktował zadania do spełnienia i sposób ich wykonania. Samodzielna inicjatywa ucznia była bardzo ograniczona, kończyła się często niepowodzeniem. U podłoża leżał brak oprzyrządowań umożliwiających niewidomemu precyzyjną pracę. Nowa metoda dawała mu niezależność, lecz pod warunkiem, że będzie dysponował odpowiednim zapleczem technicznym. Pan Henryk w ciągu pół godziny wyłożył mi zasadnicze zręby nowej metody, uzupełniając je szeregiem praktycznych wskazówek. Miałem przede wszystkim przeczytać "Historię robót ręcznych w Polsce" Władysława Przanowskiego. Natchnień do komponowania modeli polecił szukać w Wyższym Studium Nauczycielskim przy ul. Jezuickiej 4, gdzie zajęć praktycznych uczył absolwent przedwojennego PIRR-u. Pod jego kierunkiem przyszli nauczyciele konstruowali z odpadów szlachetnego drewna małe modele mające służyć w szkole za wzór do dalszej pracy. Ruszczyc chciał, bym zapisał się tam na kurs zaoczny, jednak kłopoty ze zdrowiem uniemożliwiły mi ten zamiar. Praktyczną za to okazała się jego rada zaopatrywania się w początkowej fazie pracy w półfabrykaty z drewna produkowane dla szkół przez Wojewódzką Pracownię Robót Ręcznych* (Patrz: MŻ "Współpraca moja...", op. cit.). Podobnie jak w tworzeniu innych działów warsztatowych, tak i w tym przypadku nie otrzymałem ani własnego lokalu, ani narzędzi, ani gotowego materiału. Zajęcia musiałem prowadzić w stolarni wykończeniowej, gdzie pracowało kilku stolarzy. Gdy zaczęli się skarżyć, że lekcje przeszkadzają im w pracy, przeniesiono mnie do piwnicy pod Domem Chłopców. Byłem tam niezależny, lecz zdany wyłącznie na ręczną obróbkę całego materiału. Ilość moich własnych narzędzi była nie wystarczająca dla całej klasy, toteż chłopcy musieli posługiwać się nimi kolejno, co bardzo utrudniało pracę. Na początek opracowałem kilka modeli do odwzorowywania: wiatrak, studnię z kołowrotkiem, zagrodę wiejską, traktor. Uczniom spodobała się nowa forma zajęć, z entuzjazmem zabrali się do pracy i cieszyli pierwszymi sukcesami. Niewidome dzieci żywo odczuwają potrzebę ekspresji, a większość z nich nie mogąc rysować, jest zdana na modelowanie w plastelinie lub glinie. W kl. V i wyższych klasach chłopiec wyrywa się do majsterkowania, a prace ręczne, w których używa piły i wiertarki, imponują mu i dają wiele zadowolenia. Miękki materiał, jakim jest drewno, umożliwia uzyskanie w krótkim czasie widocznego efektu. Nic dziwnego, że nieraz spotykałem się z prośbą chłopców o dodatkowe zajęcia po południu, by mogli szybciej wykończyć rozpoczęte prace. Podczas lekcji tak byli przejęci swoją robotą, że nie spostrzegali, gdy ktoś, nawet sam Ruszczyc, wchodził do pracowni. Życzył on sobie poważnego traktowania spraw organizacyjnych, związanych z lekcją, by umożliwić uczniom poznanie stosunków panujących w zakładach przemysłowych. Tak więc modele i komplety detali musiały być oznakowane i wpisane do kartoteki. Modele i narzędzia wydawał za pobraniem żetonów uczeń dyżurny. On również na końcu lekcji je odbierał i sam ustawiał we wzorowym porządku w szafie. Chłopcy robili szybkie postępy, ja zaś miałem okazję do cennych obserwacji. W okresie przeznaczonym na pracę twórczą uczniowie niestaranni i niezdyscyplinowani niejednokrotnie wybijali się przed resztą klasy śmiałością pomysłów. Dziwiło mnie nieraz, że do ich poziomu nie dociągali zdolniejsi koledzy, którym jednak brakowało inicjatywy. Niektórzy podejmowali efektowne prace, których nie umieli wykończyć. Przeżywali wtedy prawdziwe dramaty, rozpacz i łzy. Pan Henryk radził zbytnio tym się nie przejmować. Był zdania, że niewidomy musi umieć poznać granice swych możliwości. Trzeba pozwolić nawet na psucie materiału, aby uczył się na swoich błędach. W stosunku do dziewcząt z ósmej klasy, które z czasem zaczęły przychodzić na moje lekcje, uważał, że najważniejszą dla nich rzeczą jest poznanie wysiłku fizycznego, by nauczyły się cenić trud rzemieślnika. Szczytowym osiągnięciem nowej metody było prowadzenie lekcji przy pomocy pisemnej instrukcji w brajlu. Zmusza to ucznia do dużej koncentracji umysłu. Za sukces uważałem również, gdy cała klasa po wykonaniu jakiegoś wyrobu - dotyczyło to prac bardziej skomplikowanych wymagających licznych oprzyrządowań - potrafiła bez pomocy nauczyciela odtworzyć ustawienie na dokładny wymiar poszczególnych przyrządów. Nie we wszystkich klasach było to możliwe. Ruszczyc często odwiedzał pracownię i był dumny z postępów swoich wychowanków. Cieszyło go, że tematyka zajęć rozszerza ich zakres wiedzy, gdyż zgodnie z zasadami Przanowskiego starałem się, aby modele wykonywane przez nich mogły służyć jako pomoce do nauki fizyki, historii i przyrody. Dla przykładu wymienię niektóre z nich: żarna, przyrząd do wyrobu filcu, żuraw studzienny, wieża oblężnicza, bojer, riksza, uproszczony model silnika. W starszej klasie chłopcy zrobili ławkę do kaplicy, łyżki do kuchni, rekwizyty teatralne, sprzęt dla pasieki, karmniki i skrzynki lęgowe dla ptaków. Starałem się nie produkować "durnostojek", przedmiotów nie służących do żadnego konkretnego celu i nie będących dziełem sztuki. Pan Henryk lubił obdarowywać swych gości pracami uczniów, toteż trzeba było dobrze chować wzorce służące do lekcji, gdyż i te rozdawał. Najczęściej trafiały one do rąk wizytujących Zakład dyrektorów państwowych szkół dla niewidomych. Organizował też lekcje pokazowe i tym sposobem metoda po raz pierwszy wprowadzona w Laskach zaczęła promieniować na całą Polskę. Podczas wystawy urządzonej przez Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej można było oglądać modele oparte na laskowskich wzorach, wykonane przez niewidome dzieci z innych zakładów. Praca z Ruszczycem układała mi się dobrze. Nie było spięć i zadrażnień, opowiem jednak zdarzenie, które mnie kosztowało trochę nerwów. Pokazuje ono mojego Szefa jako człowieka, nie zawsze umiejącego oprzeć się naciskom otoczenia. A cała rzecz wynikła z dość prozaicznej sprawy - braku narzędzi w Warsztatach. Widząc, że ilość moich własnych jest niewystarczająca, a jakość produkowanych w kraju bardzo niska, zwróciłem się o pomoc do mającej kontakty z zagraniczną Polonią Zofii Morawskiej, skarbnika Zarządu Towarzystwa. Rzeczywiście, po rocznym czy półtorarocznym czekaniu Przyjaciele Lasek z Anglii przysłali cały zestaw potrzebnych mi narzędzi doskonałej jakości. Wieść o tym szybko rozeszła się po Laskach i dotarła do stolarzy zatrudnionych w Warsztatach. Podmówili Ruszczyca, by całość im przekazać, gdyż nie mają czym pracować. Pan Henryk, nie zbadawszy sprawy, wezwał mnie i w obecności stolarzy polecił oddać im narzędzia, "bo produkcja jest najważniejsza". Pierwszy raz usłyszałem z jego ust podobne zdanie, do tej pory zawsze mówiło się, że najważniejsze jest szkolenie. Nie był to jednak moment na dyskusję. Niepewnym głosem zapytałem, co mam dalej robić, gdyż klasy są coraz liczniejsze, a narzędzi brak. Ruszczyc odpowiedział, że mam starać się o ponowny przydział z zagranicy. Sprawa wyglądała beznadziejnie, miała jednak nieoczekiwany i pomyślny epilog. Inicjatorka tej akcji Lasek, Zofia Morawska, dowiedziawszy się o decyzji Ruszczyca, stanowczo zaprotestowała i zażądała zwrotu wszystkich narzędzi do szkolnej pracowni. Powołała się na wyraźnie przez ofiarodawców sformułowany warunek, że darowane narzędzia mają służyć wyłącznie niewidomym. I tym sposobem Klasa Robót w drewnie uratowała swój stan posiadania* (pomoc dla Lasek organizowała w Anglii głównie Maria Piotrowiczowa, bratowa ks. Stanisława Piotrowicza.) Sukcesy i porażki w tapicerstwie W parę lat po utworzeniu działów metalowego i drzewnego Ruszczyc zapragnął uzupełnić je działem tapicerskim. W 1958 r. zaangażował emerytowanego zdolnego tapicera - Władysława Maciąga i zlecił mu wyściełanie projektowanych do produkcji mebli. Do szkolenia potrzebny był ktoś młodszy, bardziej dynamiczny. Odpowiadając na ogłoszenie w gazetach w następnym roku zgłosił się kandydat na to stanowisko, Jerzy Bogusławski. Pochodził z rodziny od kilku pokoleń zajmującej się tapicerstwem, a o jego zamiłowaniu do tego zawodu świadczył fakt, iż szkolił w swoim warsztacie kandydatów na czeladników. W owym trudnym dla prywatnego rękodzieła okresie zamierzał zlikwidować zakład i szukać pracy gdzie indziej. Podczas pierwszej rozmowy pan Henryk pokazał mu fotel tapicerowany przez Maciąga i zapytał, czy, jego zdaniem, niewidomi mogliby wykonywać podobne rzeczy. Usłyszawszy pozytywną odpowiedź, od razu przyjął go do pracy. Swoim zwyczajem nie dał mu żadnego programu ani wskazówek metodycznych, z czego Bogusławski wywnioskował, że on sam będzie musiał je opracować* (Na podstawie: Rozm. J. Wróblewskiego z Jerzym Bogusławskim. Masz. 1982. AMŻ-4 i Rozm. MŻ z Edwardem Tarkowskim. Masz. 1986. AMŻ-4.). Wiadomość o powstaniu nieznanego polskim niewidomym kierunku szkolenia zelektryzowała uczniów Szkoły Zawodowej. Wszyscy, w tym również dziewczęta, chcieli rzucić dotychczasowe zajęcia, by móc uczyć się atrakcyjnego zawodu. Nie było to takie proste, gdyż wiele spraw stawało na przeszkodzie. Przede wszystkim do pracy w tapicerstwie konieczne są dość znaczne resztki wzroku. Po drugie, Warsztaty nie dysponowały odpowiednim lokalem. Z trudem udało się w końcu wygospodarować pomieszczenie na osiem stanowisk pracy. Spośród kandydatów należało więc wybrać najlepszych i podzielić na dwie grupy pracujące po trzy godziny każda. Wśród przyjętych na ten kierunek znalazło się również kilku najzdolniejszych absolwentów laskowskiej Szkoły Specjalnej dla uczniów z lekkim upośledzeniem umysłowym. W praktycznych zajęciach wcale nie ustępowali pozostałym kolegom. Bogusławskiemu przeznaczył pan Henryk do pomocy instruktorkę, Stanisławę Romazewiczową, żonę znanego nam z pracy w metalu Jerzego. Wykańczaniem wyrobów zajmował się emeryt, pan Maciąg. W nowo otwartym warsztacie brakowało narzędzi i Bogusławski przywiózł swoje. By ratować sytuację, Ruszczyc zamówił w prywatnym zakładzie w Warszawie młotki tapicerskie. Z czasem nadszedł od Przyjaciół z Anglii komplet najpotrzebniejszych przyborów. Program szkolenia musiał być związany z produkcją, lecz Bogusławski zdecydowanie stawiał postępy uczniów przed terminowością odstaw. Program przez pierwsze trzy miesiące przewidywał szycie materaców poduszkowych, podciąganie trawy do kantu i - co było najtrudniejsze - obszywanie kantów. Po dalszych trzech miesiącach uczniowie przechodzili do tapicerki krzeseł i foteli. Musieli przedtem wprawić się we wbijaniu gwoździ "teksasów" w deskę, przy pomocy kilku uderzeń młotka. Sprawiało to wszystkim trudności, gdyż zakończenie młotka ma wymiary osiem na osiem milimetrów. Dopiero po zdobyciu tej sprawności przystępowano do trudniejszych zadań: przybijania pasów, wiązania trawy, przykrywania jej płótnem i prac wykończeniowych. Zawód ten wymaga nie tylko zręczności, lecz również dokładności i inteligencji, toteż na wyuczenie się wyżej opisanych czynności przeznaczony był cały pierwszy rok nauki. W drugim rozpoczynano najtrudniejszą dla niewidomych pracę - wyrób tapczanów. Potrzeba było niemałej wprawy, by dojść do szycia prosto na długiej przestrzeni. Trzeci rok poświęcano wyłącznie na nabywanie wprawy i szybkości oraz przygotowanie się do egzaminów czeladniczych. Wykłady z technologii prowadził Jerzy Bogusławski, pan Henryk podjął się nauki o Polsce współczesnej, praw i obowiązków rzemieślnika oraz zarysu prawa spółdzielczego. Wyniki egzaminów były zawsze dobre i bardzo dobre. Na ogół komisja z Izby Rzemieślniczej stwierdzała u niewidomych wyższy poziom wiedzy z teorii zawodu niż u większości kandydatów widzących. W zakresie praktyki zawodowej uznawała, że niewidomi staranniej i równiej rozkładają włosie w materacach. Bogusławski był bardzo wymagający, nie tolerował żadnych braków, źle uszytą robotę kazał pruć i szyć od nowa. W letnich miesiącach Ruszczyc urządzał dla uczniów drugiej i trzeciej klasy zawodowej trzytygodniowe praktyki wakacyjne z 6-ciogodzinnym dniem pracy wynagradzanej w gotówce. Tapicerstwem interesował się szczególnie, podobnie jak każdym świeżo wprowadzanym zawodem. Zależało mu na powodzeniu tego przedsięwzięcia, toteż pracownię wizytował niemal codziennie. Obchodził po kolei stanowiska i rzucał pytania: "Czy ty wiesz, co robisz? Czy lubisz tę pracę? Czy ci ona się udaje?". Groził laską, gdy ktoś mówił, że tapicerstwa nie lubi, ale były to tylko żarty. Gdy zobaczył kiedyś jedną z dziewcząt siedzącą przy chłopaku, zamiast na swoim stanowisku, zdenerwował się i powiedział do 5. Romazewiczowej: "Pani tu ma bałagan". Pracę w Warsztatach uważał za coś bardzo ważnego i nie pozwalał dla byle jakiej przyczyny robić z niej zabawy. Zapytany przez chłopców w dniu imienin Bogusławskiego, czy mogą zagrać mu na akordeonie, zgodził się pod warunkiem, że tylko jeden uczeń będzie grał, a reszta będzie pracowała* (Rozm. MŻ ze Stanisławą Romazewiczową. Masz. 1985. AMŻ-4.). Eksperyment z tapicerstwem nie zakończył się sukcesem. Przyczyna tego leżała w mało życzliwym stosunku do niewidomych ze strony pracowników spółdzielni tapicerskiej w Jastrowiu na Pomorzu Zachodnim, dokąd pan Henryk wysłał siedmiu pierwszych absolwentów. Wielkie nadzieje przywiązywał do ich powodzenia w nowym zawodzie i wszystko zrobił, by im to zapewnić, wystarał się nawet o mieszkania i zdobył fundusz na lektora i zarazem opiekuna całej grupy. Absolwenci zapisali się do miejscowego liceum, aby zdać tam maturę, opiekun zaś otrzymał polecenie stałego informowania Szefa o wszystkim, co dotyczy tych kilku młodych ludzi i rzeczywiście wzorowo wywiązał się ze swego zadania. Posiadamy aż 41 jego listów do Ruszczyca. Absolwenci również obiecali stale pisać. Z początku widzący koledzy ze spółdzielni przypatrywali się z ciekawością i uznaniem rzetelnej pracy Laskowiaków, po pewnym jednak czasie wzięły górę ludzkie ułomności. Zarząd jastrowskiej spółdzielni nie wierzył w możliwości niewidomych i nie interesował się ich losem. Nie cenił sumienności. Laskowiacy dokładnie wykonywali prace, które inni zbywali w pośpiechu, ukrywając popełnione błędy. Mimo to miejscowa załoga otrzymywała najlepiej płatną robotę przy fotelach, zostawiając niewidomym uciążliwą tapicerkę przy tapczanach. Zdarzały się nawet długie okresy przestojów i - co za tym idzie - niższych poborów, to jednak nikogo nie obchodziło. W tych warunkach grupa laskowskich wychowanków dotrwała do zdania matury, po czym odeszła* (Rozm. MŻ z E. Tarkowskim, op. cit. W Jastrowie pracowali w spółdzielni następujący absolwenci: Zdzisław Gałek, Andrzej Kowalski, Jan Michalik, Eugeniusz Pokrywka, Józef Sochacki, Józef Szczebak, Edward Tarkowski.). Dla Ruszczyca musiał to być ciężki cios, gdyż wiele sobie po tapicerstwie obiecywał. Wszystkim siedmiu absolwentom załatwił inną pracę, trzech przyjął do Lasek jako wychowawców, pozostałych zaś skierował do Nowej Pracy Niewidomych. Tam jednak dział tapicerski wkrótce, bo w 1966 r., wskutek zmian organizacyjnych został zamknięty. W rok później Ruszczyc zdecydował się na zlikwidowanie go również w Laskach, uważając, że zawód ten w Polsce nie rokuje nadziei na przyszłość. Młodociani ociemniali inwalidzi Po drugiej wojnie światowej, już w 1945 r., Laski stanęły wobec problemu kształcenia i szkolenia młodocianych ociemniałych inwalidów wojennych. W ciągu 25 lat przewinęło się przez Zakład około 100 uczniów w różnym stopniu poszkodowanych, których należało przygotować do życia. Kalectwo ich polegało niekiedy na utracie paru palców u ręki, w kilku jednak przypadkach na braku nogi lub ręki, a przeważnie, bo aż w 23 przypadkach, na braku dłoni z częścią przedramienia. W połowie lat pięćdziesiątych do Zakładu przyjęto pięć osób bez obu rąk, z czego wynikła konieczność szukania nowych dróg przygotowania ich do życia. Niezależnie od tego na krótsze lub dłuższe pobyty zgłaszało się dalszych ośmiu ciężko poszkodowanych niewidomych. Podejmowali dorywcze próby pracy, żaden z nich jednak nie zdecydował się na pozostanie w Laskach w celu regularnego szkolenia. Jakie były przyczyny kalectwa tych chłopców, niekiedy już dorosłych młodych ludzi? Jedni utracili wzrok i ulegli wypadkowi na skutek działań wojennych, inni w wyniku prób rozładowywania niewypałów lub porzuconej amunicji. Ci ostatni chętnie nazywali siebie minerami. Ruszczyc mówił o nich półżartem: to są "pirotechnicy". Wszyscy odznaczali się przedsiębiorczością, zamiłowaniem do majsterki i odwagą wobec życia. Przede wszystkim chcieli dorównać zdrowym kolegom. Wytworzyli specjalny typ inwalidy wzroku o dużych ambicjach i silnej woli. Wystarczy powiedzieć, że spośród 23 jednoręcznych ociemniałych dwóch zdobyło doktorat na Politechnice Warszawskiej, jeden wybił się jako redaktor periodyku dla niewidomych, dwóch innych po studiach zajęło wysokie stanowiska w spółdzielczości lub Polskim Związku Niewidomych. Na 42 ociemniałych jednoręcznych i bezręcznych, którzy zetknęli się z Laskami, 72% uzyskało kwalifikacje rzemieślnicze, 43% świadectwa dojrzałości, 29% dyplomy uniwersyteckie, 45% zawarło związki małżeńskie. Wśród jednoręcznych znaczna część opanowała dwa zawody, przeważnie pracę w metalu i tkactwo (21 uczniów), lub metal i dziewiarstwo (3 uczniów), względnie metal i szczotkarstwo (2 uczniów)* (Patrz: Notatki M. Dmochowskiej, teczka szk. Viii AHR-8.). Zarząd Towarzystwa przywiązywał wielką wagę do rehabilitacji młodych inwalidów. Gdy w 1948 r. Ruszczyc powrócił na stałe do Lasek, kierownictwo Zakładu zobowiązało go do zajęcia się w szczególny sposób rehabilitacją zawodową tej właśnie grupy chłopców. Z właściwą sobie wrażliwością na cierpienie drugiego człowieka pan Henryk wczuł się w sytuację młodzieży obarczonej podwójnym kalectwem. Najpierwszą sprawą było wystaranie się dla nich o jak najlepsze protezy. Bardzo przydatne okazały się dawniejsze doświadczenia i znajomości Ruszczyca. Odnowił kontakt z prof. Wiktorem Degą, dyrektorem Kliniki Ortopedycznej w Poznaniu oraz z Krakowską Wytwórnią Protez. W związku z szybkim rozwojem młodych organizmów, protezy należało co pewien czas zmieniać i zastępować większymi. Trzeba też było troszczyć się o należytą pielęgnację kikutów, stosując ciepłe i zimne kąpiele, masaże, naświetlania itp. Paru jednoręcznych inwalidów przeszło operację Kruckenberga, polegającą na rozcięciu kikutów umożliwiającą chwytliwość a co za tym idzie posługiwanie się łyżką, naciskanie klamki itp. Ruszczyc bolał nad tym, że chłopcy niechętnie używają protez i korzystają z nich jedynie podczas zajęć w warsztatach. W klasie najchętniej obywali się bez nich, a już całkowicie odrzucali w internacie, zakładając jedynie w dni świąteczne protezy tzw. kosmetyczne. By stan ten zmienić, nie wystarczał nawet jego osobisty autorytet. Sytuację jednak znacznie poprawiła podjęta w 1958 r. przez Ministerstwo Zdrowia akcja, dzięki której wszyscy inwalidzi wojenni mieli bezpłatnie uzyskać nowoczesne angielskie protezy. Były one lżejsze i krótsze od wyrabianych w Polsce. W ciągu trzech lat od 1958 r. do 1961 r. wszyscy laskowscy inwalidzi otrzymali takie protezy wraz z zestawem 13 dowolnie przez siebie wybranych końcówek. Spośród nich najbardziej charakterystyczną była łyżka na łożysku kulkowym, zaopatrzona w ciężarek zapewniający utrzymywanie się jej nawet napełnionej płynem w pozycji poziomej, następnie widelec, nóż, grzebień, maszynka do golenia, szczypce "kombinerki" lub pilnik* (MŻ Patrz: Notatka z wyjazdu do Poznania z Wincentym Mierzejewskim, jesienią 1958. AMŻ-1.). W czasie podróży do Anglii w 1947 r. Ruszczyc stwierdził, że dla jednoręcznych ociemniałych jednym z najlepszych zawodów jest tkactwo. Z czasem postarał się o znalezienie w Polsce krosien podobnych do oglądanych w Wlk. Brytanii. Okazało się, że dyrektor Instytutu Głuchoniemych w Krakowie, inż. Alfons Szweigler, skonstruował model o analogicznym rozwiązaniu. Poruszanie pedałami zastępowało w nim czynności rąk, jedynie odpychanie i przyciąganie lady trzeba było nadal wykonywać ręką lub zakończoną specjalnym hakiem protezą. Prototyp takiego haka wykonał w Laskach miejscowy kowal. Mistrz w warsztacie tkackim, J. Borkowski, był wprawdzie zdania, że jednoręczni inwalidzi winni się uczyć na zwykłych krosnach, przyznawał jednak, że przy wysokich amputacjach albo braku obu rąk krosna Szweiglera są niezastąpione. Nieco podobnie przedstawiała się sprawa oprzyrządowania pracy w metalu. Uniwersalne haki produkcji angielskiej posiadały różne braki i okazały się mało przydatne, natomiast końcówki skonstruowane przez Jerzego Romazewicza, jedna do obróbki ręcznej, druga do mechanicznej - spisywały się znakomicie. W związku z tym w 1961 r. Ruszczyc zaprosił do Lasek na zebranie kilku specjalistów od rehabilitacji, dra Edwarda Lotha, dra Zbigniewa Godlewskiego i dra Jana Weremowicza. Wspólnie ustalono, że "końcówka trójszczękowa do wszystkich ruchów przy maszynach oraz uchwyt krążkowy do różnych narzędzi (...) mają charakter uniwersalny i winny być wprowadzone do produkcji". W dwa lata później podjęła się jej Warszawska Wytwórnia Protez. Wspomniane wyżej zebranie wcale nie było pierwszym tego rodzaju, gdyż już siedem lat wcześniej odbyło się podobne spotkanie specjalistów od spraw inwalidzkich z udziałem przedstawicieli Min. Pracy i Opieki Społecznej. Ruszczyc otrzymał wtedy obietnicę, że utworzy się dla tej grupy inwalidów specjalną spółdzielnię. Gdy jednak przez dłuższy czas sprawa nie posuwała się naprzód, pan Henryk powziął oryginalny pomysł utworzenia z pomocą Ministerstwa specjalnego zakładu szkoleniowego. Inwalidzi byliby tam zaopatrywani w odpowiednie protezy, uczyliby się pielęgnacji kikutów i pracy zawodowej. Zakład ten przekształciłby się z czasem w spółdzielnię. Jeszcze innym jego marzeniem było utworzenie spółdzielni dla bezręcznych i jednoręcznych niewidomych inwalidów, którzy produkowaliby sprzęt rehabilitacyjny. Podzielił się tym projektem z prof. Degą, który jednak dość krytycznie odniósł się do tego pomysłu, uważając go za zbyt kosztowny i mało realny. W równym stopniu jak sprawy szkolenia i przygotowania inwalidów do życia zajmował Ruszczyca problem znalezienia dla nich odpowiedniej pracy. W rozdziale o zatrudnieniu niewidomych w fabrykach wspomniałem o roli, jaką w Zakładach Telewizyjnych w Rembertowie odegrała grupa laskowskich absolwentów, zwłaszcza trójka jednoręcznych. Wydajność pracy całej tej grupy dochodziła do 80% normy, a jeden z nich, Ryszard Sawa, osiągnął nawet 96%. Był to niemały sukces. Dla ścisłości trzeba dodać, że sytuacja w Rembertowie układała się dobrze tylko tak długo, póki tam dojeżdżał ktoś z Lasek, Ruszczyc lub Romazewicz. W miarę jak ich dojazdy stawały się rzadsze, malało zainteresowanie osiągnięciami niewidomych. W pewnym momencie trzeba było dla jednego z nich, Bolesława Ociopy, dorobić specjalne urządzenie do maszyny i wtedy zaczęły się utyskiwania. "A może Bolek poczeka na inną robotę? - Skoro ta jest pilna, niech przy maszynie stanie kto inny". Doszło w końcu do tego, że zdecydowano płacić Ociopie pobory, nie dając mu wcale roboty, gdyż przygotowanie jej wymagało zbyt wiele trudu. Produkcja, termin i wydajność stanęły ponad osobą ludzką* (Opracowano na podstawie: Przemówienie J. Romazewicza na apelu szkol. Masz. 1973. AHR-8.). Każde nowe stanowisko pracy trzeba było wywalczać z wielkim wysiłkiem, a nieraz i wywdzięczać się za to kierownictwom przedsiębiorstw lub spółdzielni, wykonując dla nich w Warsztatach kłopotliwe zamówienia. W zamian za przyjęcie do siebie jednego Laskowiaka kierownicy przedsiębiorstw lub spółdzielni żądali wykonania dla nich pracochłonnych zamówień, dostarczenia dokumentacji technicznej lub oprzyrządowań. Można było podziwiać wytrwałość i oddanie sprawie pana Henryka, który nie zrażał się trudnościami i mimo wszystko przeprowadzał swoje plany. Pamiętnej wiosny 1954 r., gdy wiele czasu poświęcał na eksperymenty, znajdował go jeszcze dosyć na zebrania z lekarzami i ekspertami od spraw inwalidzkich. Na spotkaniu z prezesem Związku Spółdzielni Niewidomych w kwietniu 1961 r. Ruszczyc wyraził zgodę na udostępnienie laskowskich przyrządów i pomocy oraz wyników prowadzonych przez siebie eksperymentów spółdzielniom w Warszawie, Gdyni i Lublinie. W zamian za to udało mu się załatwić zatrudnienie dla wielu ociemniałych inwalidów w Łodzi, Lublinie i Warszawie. Wróćmy jeszcze do lat pięćdziesiątych. Rok 1954 był okresem przygotowań do rozbudowy Warsztatów i eksperymentów związanych z artystyczną pracą niewidomych w tkactwie i dziewiarstwie. W kwietniu tegoż roku w obecności przedstawicieli Min. Pracy i Opieki Społ. pan Henryk wygłosił referat, zakończony szeregiem ważnych wniosków. Uważając się w tym gronie za laika sformułował je w formie pytań. Prosił o odpowiedź na nurtujące go pytania. Czy obecni widzą i uznają celowość przeprowadzenia w Polsce weryfikacji wszystkich niewidomych z amputacjami rąk i nóg pod kątem ich pracy, zastosowania wszechstronnych badań lekarskich i psychologicznych, zbadania przydatności czterech rodzajów krosien Szweiglera dla bezręcznych i beznożnych, udźwiękowienia tychże krosien, zastosowania urządzeń umożliwiających inwalidom pracę kikutem bez posługiwania się protezą itp. Dwa ostatnie wnioski świadczyły, jak umiał wczuć się w sytuację człowieka dotkniętego kalectwem. W dyskusji powołał się na wypowiedzi M.K., zdolnego inwalidy bez obu rąk. Po przeprowadzeniu próby tkania zębami, w czasie której w ciągu godziny wykonał 1 metr materiału, M.K. oświadczył, że "będzie liczył godziny do chwili ponownego zawezwania". W czerwcu tego samego roku Ruszczyc w piśmie do Ministerstwa wyraził zaniepokojenie, że nadal nie podejmuje się starań o skonstruowanie specjalnych protez dla inwalidów z amputacjami powyżej łokcia. Powołał się na zdanie dra Lotha, że opracowanie takich protez, choć trudne, jest jednak możliwe, a zapewniłoby tej grupie ludzi zdolność do pracy. W trzy dni później wysłał list następny. Oto niewidomy inwalida, gruźlik, znajdujący się w sanatorium załamuje się psychicznie. Trzeba pilnie dostarczyć mu krosien Szweiglera, żeby stworzyć warunki do pracy. Korespondencja z Ministerstwem Pracy i Opieki Społecznej doprowadziła po roku do oczekiwanych wyników. Ministerstwo wysłało do Krakowa zamówienie na kilkadziesiąt krosien różnego typu wedle zaproponowanego przez Ruszczyca rozdzielnika. Pan Henryk wskazał między innymi na przydatność krosien Szweiglera dla chorych na reumatyzm i zainteresował tą sprawą prof. Eleonorę Reicher, dyrektora Instytutu Reumatologii w Warszawie. W rok później napisał prośbę o dodatkowy przydział paru krosien, wymieniając między innymi wspomnianego wyżej M.K., mimo że wcale nie przebywał on w Laskach. Fakt ten wiele mówi. Wypada wtrącić kilka słów o psychoterapii przez pracę jednoręcznych niewidomych w samych Laskach. Wszyscy wykazywali duże zainteresowanie i uzdolnienia techniczne. Szkolenie w metalu oraz kontakt z dobrze wyposażoną pracownią sprawiał im wielką satysfakcję i dawał okazję do wyżycia się. Grupa tych młodych ludzi pozostawiła po sobie trwały dorobek w postaci nietypowych wyrobów wykonanych według pomysłu wspomnianego wielokrotnie J. Romazewicza. Dziełem jednorękiego ucznia było kilkanaście sanek z rurek wraz z oprzyrządowaniem do ich produkcji, kilka taboretów obrotowych o regulowanej wysokości i cenny przyrząd umożliwiający niewidomemu piłowanie elementów metalowych pod dowolnym kątem. Uczniowie mieli w tej pracy swój twórczy udział, rozwiązując samodzielnie wiele szczegółów technicznych. Płynące stąd zadowolenie przywracało im wiarę we własne siły i zachęcało do działania. Charakterystycznym przykładem był pod tym względem B.O., który w chwili przyjścia do Zakładu był bliski załamania i myślał o odebraniu sobie życia. Przeklinał chwilę, gdy odratowano go leżącego po wypadku w kałuży krwi. Pierwsze zetknięcie z warsztatem i pracą w metalu wywarło na nim duże wrażenie, spostrzegł, że nawet jedną ręką można wykonywać ciekawe rzeczy. Przemyślany program zajęć zapewnił mu stałe codzienne sukcesy i poprawił samopoczucie. To on był twórcą taboretów obrotowych. Zupełnie zrehabilitowany, wykazał się doskonałą pracą w przemyśle i spółdzielczości, ożenił się i wyrósł na dzielnego człowieka* (ibidem.). Oddzielne zagadnienie stanowi eksperyment z pięcioma inwalidami bezręcznymi, którzy przybyli do Lasek w latach 1955-1958. Sam Ruszczyc tak o nich napisał: "W 1955 r. i w latach następnych przybywają do Lasek kolejno, rekrutowani częściowo przy pomocy Min. Pracy i Opieki Społecznej, niewidomi bez obu rąk na krótsze próby lub dłuższe okresy szkolenia. Byli to młodzi, ale już dorośli ludzie, przebywający do czasu dostania się do Lasek w trudnych warunkach domowych, w nieustannej zależności od otoczenia, bez żadnej perspektywy życiowej. Wejście ich w rytm pracy, otoczenie kolegów niewidomych, stworzenie perspektyw na przyszłość, usamodzielnienie w wielu punktach samoobsługi dało im zastrzyk energii, chęci do życia i radości. Na wysiłek włożony w ich rewalidację odpowiedzieli dużym wkładem wysiłku osobistego i wytrwałości (...). Jeden z nich tylko musiał z powodu bardzo wysokiej amputacji pracować na specjalnym warsztacie (- krosnach - przyp. MŻ) - wszyscy inni pracowali na zwykłych warsztatach. Wydajność ich jest dość duża, mogą tkać około 5 m materiału w czasie 6-godzinnego dnia pracy. Zdali egzamin czeladniczy w Warszawie w Izbie Rzemieślniczej"* (Patrz: HR "Szkolenie i zatrudnienie amputantów niewidomych". Masz. ok. 1961. AHR-5.). Gdy w 1961 r. nastąpiło w całym kraju załamanie tkactwa i zaczęto rozwiązywać spółdzielnie o tej specjalności jako nieopłacalne, Ruszczyc stanął wobec konieczności decyzji o dalszych losach ociemniałych bez obu rąk zatrudnionych w Laskowskich Warsztatach. Po porozumieniu z Modestem Sękowskim skierował ich do działu metalowego w Spółdzielni Lubelskiej, wiedząc że znajdą się tam pod dobrą opieką. Przedtem jednak mieli przejść solidne przeszkolenie w obróbce metalu w Laskach według skróconego programu Szkoły Zawodowej. Wychodził z założenia, że każdy niewidomy musi dobrze znać podstawy swego zawodu. Jerzy Romazewicz w pierwszej chwili uważał pomysł takiego szkolenia za nierealny. Dzięki jednak końcówkom, o których wcześniej była mowa, inwalidzi mogli mocować w protezie wszystkie normalne narzędzia ślusarskie i nimi pracować. Mogli też obsługiwać obrabiarki. Czyniąc szybkie postępy, po kilku miesiącach opanowali około 38 ręcznych operacji. Końcowym etapem była seryjna produkcja świeczników projektowanych przez E. Dembińską i wysyłanych przez "Cepelię" na eksport. Był to niewątpliwie niemały sukces* (Rozm. MŻ z J. Romazewiczem, op. cit.). "Dla Ruszczyca największą radością były osiągnięcia uczniów, opowiada Romazewicz. Raz, gdy zobaczył, jak niewidomi inwalidzi pracują przy pomocy końcówek, jak działają urządzenia pomiarowe, kiedy widział te wszystkie sukcesy swoich wychowanków i jak mu je demonstrowałem - chwycił mnie (:..) przytulił do siebie i wycałował z radości, że ci uczniowie mają takie osiągnięcia"* (Patrz: Przemówienie J. Romazewicza na apelu szkol. op. cit.). Po zakończeniu kursu pięciu bezręcznych ociemniałych pojechało do Lublina, gdzie zakwaterowano ich w Domu dla Przewlekle Chorych, obsługiwanym przez zakonnice. W spółdzielni przydzielono im pracę na prasach uruchamianych naciskiem nogi na pedał.* (Ibidem) Na równi z inwalidami wojennymi przejmował Ruszczyca los chłopców dotkniętych innym podwójnym kalectwem i gdy zachodziła potrzeba pomocy, nie liczył się z własnymi siłami ani czasem. Widać to doskonale na przykładzie braci Matysiaków. Henryk i Mirosław w wieku kilkunastu lat zostali skierowani do Lasek. Cierpieli na zmiękczenie i łamliwość kości, przy każdym upadku następowały złamania. Zarząd Towarzystwa umieścił ich w swym Zdrowotno-Wypoczynkowym Punkcie w Rabce, gdzie zajęły się nimi siostry. Po roku dołączył trzeci pensjonariusz, Kazimierz Rogala, który przebył dwukrotną operację guza móżdżku. W następnym roku dojechał Andrzej Szewczyk, cierpiący na zachwianie równowagi i przy chodzeniu wymagający pomocy drugiego człowieka. Siostry robiły, co mogły, serdecznością osładzały im cierpienia, organizowały zajęcia politechniczne i naukę szczotkarstwa. Do Ruszczyca zwróciły się z prośbą o wyrobienie rent i zdobycie wózków inwalidzkich. Chłopcy byli mili, pogodni, bardzo uzdolnieni do muzyki, zdobyli sobie sympatię otoczenia. Ciężar jednak starań o pomoc spadał, jak zwykle, na Ruszczyca, który się od tego nie uchylał. On jeden zresztą mógł rozwiązać problem uzyskania dla Matysiaków pracy oraz oddzielnego mieszkania w rodzinnym Rawiczu. Pobyt w jednym mieszkaniu z rodziną nie wchodził w grę. By uregulować sprawę, konieczny był jego osobisty przyjazd na miejsce. W maju 1970 r. wybrał się do Wielkopolski na 3-dniową wycieczkę. W prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Poznaniu odbył konferencję w celu zapewnienia Matysiakom pracy, renty i mieszkania. Z zarządem Spółdzielni "Sinpo" załatwił przydział pracy chałupniczej, w zakładzie w Jarogniewicach uzyskał zgodę na czasowy pobyt chłopców, póki nie otrzymają przydziału mieszkania w Rawiczu. Tam zaś przeprowadził rozmowy z kierownikiem Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej, kierownikiem Działu Spraw Komunalnych i przedstawicielem Wojewódzkiej Rady Narodowej. Sprawdził sytuację rodzinną. Wyjechał dopiero po uzyskaniu obietnicy przyznania Matysiakom trzypokojowego mieszkania w nowym budownictwie, które w dwa lata później rzeczywiście otrzymali* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.). Powróciwszy do Poznania tak zasłabł, że zabrano go do szpitala, gdzie lekarze chcieli go zatrzymać. Z Lasek wysłano pielęgniarkę, lecz Ruszczyc o pozostaniu w szpitalu nie chciał słyszeć i jak tylko trochę odpoczął, powrócił do Lasek. Zamierzoną sprawę doskonale załatwił, nie bacząc na to, że tak wielki wysiłek mógł kosztować go życie. Troska o absolwentów Troska o uczniów opuszczających Zakład nigdy nie odstępowała Ruszczyca, toteż w jego biografii temat ten zasługuje na szczególne potraktowanie. Poznanie warunków życia i pracy wychowanków dawało mu bogaty materiał do przemyśleń, wpływało na dobór środków wychowawczych i kierunki szkolenia. Ruszczyc okazywał im tyle serca i stałej pamięci, że nawet opuściwszy Zakład nie przestawali czuć się pod jego opieką. Świadomość ta działała na nich mobilizująco i zobowiązywała do zachowania w trudnościach odpowiedniej postawy moralnej. Słowa usłyszane w chwilach pożegnań długo brzmiały im w uszach: "Pamiętaj, że masz być zawsze dobrym ambasadorem Lasek w Słupsku", przeczytał w liście Włodzimierz Leśniak, jeden z byłych uczniów Zakładu, w chwili podjęcia pracy na Pomorzu Zachodnim* (Włodzimierz Leśniak: Ank. 1973. Masz. AHR-8.). Nigdy tych słów nie zapomniał. "Teraz, kiedy go tu już nie ma - mówi inny wychowanek, Jerzy Jagiełło, ale pewno z nieba na nas patrzy, wciąż kieruje mną myśl o postępowaniu w taki sposób, aby on mógł być ze mnie dumny. Pan Ruszczyc miał jakiś szczególny charyzmat podzielności uczucia, którym obdarzał wielu. Zastanawiam się, jak on to potrafił robić. Każdy z nas miał przekonanie, że tylko on dla niego istnieje, że pan Ruszczyc jest cały dla niego"* (Rozm. MŻ z Jerzym Jagiełło. Masz. 1987. AMŻ-4.). Podobne wypowiedzi padają we wspomnieniach wielu Laskowiaków. Przyjrzyjmy się stosowanym przez niego kryteriom w sprawie podejmowania przez nich dalszej nauki, wyższych studiów, wyboru pracy zawodowej. W Laskach od początku przykładano wielką wagę do dalszego kształcenia zdolnych uczniów i kierowano ich do liceów dla widzących. Ruszczyc, który w pełni ten pogląd podzielał, miał na ten temat własne zdanie: był przeciwny uczeniu się bez równoczesnej pracy zawodowej. Uważał, że dorosłego człowieka winno być stać na łączenie jednego z drugim. Pokonywanie trudności połączone z większym wysiłkiem świadczy o prawdziwej rehabilitacji niewidomego. Jego uczęszczanie do szkół dla widzących spełnia ważne zadania społeczne, uświadamiając tym ostatnim problemy ludzi pozbawionych wzroku. Daje pole do nawiązywania szerokich kontaktów, stwarza okazję do dobrych małżeństw z widzącą dziewczyną. Pan Henryk był w zasadzie przeciwny zalecaniu się do widzących panien. Był zdania, że to chłopcy powinni zwracać na siebie uwagę i budzić sympatię całą swą postawą, stosunkiem do nauki i do innych ludzi. "Stać was na to, - mawiał - by ktoś się na was poznał jako na ludziach wartościowych"* (Rozm. MŻ z Janem Michalikiem. Masz. 1985886 AMŻ-4.). Był przeciwnikiem przerzucania się z jednego zawodu na drugi, nowości i łatwizny. Jeśli człowiek raz coś wybrał, musi w tym wytrwać. Jego zdaniem, decyzję o podjęciu wyższych studiów, nawet gdyby się miało zacięcie na intelektualistę, można powziąć dopiero po opanowaniu dwóch zawodów praktycznych. W sprawach zatrudnienia dbał o tzw. rejonizację, czyli znalezienie pracy w dzielnicy kraju, z której absolwent pochodził, o ile możności w pobliżu własnej rodziny. Zależało mu na tym szczególnie, gdy chodziło o absolwentki Szkoły Specjalnej dla uczniów z lekkim upośledzeniem umysłowym. Unikał za wszelką cenę umieszczania ich w bursach lub hotelach robotniczych. Bardzo był też przeciwny mieszkaniu byłych wychowanków we wsi Laski lub najbliższej okolicy. Miał znakomitą znajomość ich spraw, stanu zdrowia, zaradności, pracowitości, zalet i wad, stosunków rodzinnych. W rozmowach z byłymi wychowankami był szczery, otwarcie mówił, dlaczego tak a tak postąpił. Nie łudził, nie przygnębiał, budził wiarę we własne siły - "Przyszłość zależy od nas" - mawiał. W czasie wizyt, jakie składali mu absolwenci, interesował się dosłownie wszystkim: sprawami osobistymi, rodzinnymi, pracą zawodową, nawet planami rozwojowymi odnośnych spółdzielni. Nieraz absorbowały go pozorne błahostki, dla niego miały zawsze swoje znaczenie. W ostatnich latach życia, gdy już nie mógł prawie mówić, kazał sobie dużo opowiadać i wszystko to w siebie wchłaniał. Przejmował się problemami wychowanków, jak własnymi, przeżywał ich sukcesy, martwił niepowodzeniami, wczuwał w indywidualną sytuację każdego. Przejdźmy do konkretnych przykładów. Spośród licznych relacji wybieramy na przykład historię Józefa Penksy. W 1956 r. ukończył on Zasadniczą Szkołę Zawodową w Laskach, w dziale mechanicznym i zaczął marzyć o dalszym kształceniu się, ale w radiotechnice. Do Ruszczyca przyszedł na rozmowę na ten temat z wielkim niepokojem, wiedząc dobrze, na co się porywa. Pan Henryk wcale jego pragnienia nie potraktował jako niepoważną zachciankę, nie wspomniał ani jednym słowem, że dotąd w Polsce tylko jeden niewidomy obrał ten kierunek. Z miejsca zabrał się do starań, aby sprawę załatwić. Wszystkie szkoły radiotechniczne w kraju przysłały odmowy, w końcu jednak na wyraźne polecenie Ministerstwa Oświaty szkoła w Poznaniu ustąpiła. Osiągnięte zwycięstwo było jednak pozorne, gdyż choć przyjęto Penksę od razu do Ii klasy, to jednak tylko jako wolnego słuchacza. Chłopca podtrzymywała na duchu jedynie stała korespondencja z Ruszczycem i świadomość, że on o nim ciągle pamięta. Na ferie zimowe został zaproszony do Lasek, gdzie w pierwszym spotkaniu posłyszał słowa: "I cóż, czy wytrzymasz w tak niesprzyjających warunkach?". Gdy w odpowiedzi padło słowo "Tak", Ruszczyc zawołał: "Wiedziałem, że tak powiesz, ty twardy góralu!". Pan Henryk w dalszym ciągu otaczał go swoją opieką. Wystarał mu się o specjalistyczne pomoce umożliwiające zajęcia warsztatowe, znalazł też fundusze na opłacenie instruktora. Po 2 latach Penksa ukończył szkołę z doskonałymi wynikami, torując przez to drogę do nowego zawodu innym niewidomym. Trudności do przezwyciężenia pozostało bardzo wiele. Trzeba było znaleźć dla niego pracę i mieszkanie w Warszawie, mieście zamkniętym wówczas dla osób nie posiadających miejscowego meldunku. Ruszczyc przekonał kierownictwo jednego z hoteli robotniczych, że nowy lokator potrafi zachować wszystkie przepisy porządkowe. Penksa mógł już spokojnie zapisać się do technikum wieczorowego, a w kilka lat później ukończył z dyplomem inżyniera Wydział Elektroniki na Politechnice Warszawskiej* (Józef Penksa: "Wspomnienie o człowieku czynu i serca". Masz. 1977. AHR-8.). W przyszłości okazał się bardzo twórczy w sprawach elektroniki, opracował m.in. cenne przyrządy pomiarowe mające służyć niewidomym. Weźmy inny przykład. Dwaj absolwenci Szkoły Zawodowej, Wacław Czyżycki i Bartłomiej Rogowski, pojechali do Krakowa i zapisali się do liceum dla widzących. Ruszczyc wystarał im się o przyzwoitą kwaterę w Zakładzie im. Helclów, po czym znalazł sympatyczną panią jako lektorkę i starszego pana jako przewodnika do teatru i opery. Chciał zabezpieczyć ich przed nawiązywaniem ryzykownych znajomości. Wzruszająca była troska, jaką okazał w tak prozaicznej sprawie, jak pranie bielizny. W Krakowie pralnie chemiczne były drogie, kazał więc zmajstrować w Laskach drewnianą skrzynkę z zasuwanym wiekiem, mającym z jednej strony wypisany adres chłopców, z drugiej - Lasek. Przez trzy lata skrzynka wędrowała między Laskami a Krakowem umożliwiając obu licealistom darmowe pranie. Ruszczyc dbał bardzo o zorganizowanie dobrego wypoczynku dla młodych, którymi się opiekował. Wiedząc, że wyżej wymienieni nie mają rodzin, załatwiał im pobyt na koloniach nad morzem, w Sobieszewie. Czyżycki nie czuł się tam gościem, lecz współpracownikiem, prowadził na plaży zabawy i zajęcia gimnastyczne z młodszą dziatwą* (Rozm. MŻ z Wacławem Czyżyckim. Masz. 1986. AMŻ-4.). Niekiedy opieka nad absolwentami przysparzała nieoczekiwanych kłopotów. Jeden z nich, mieszkając w Warszawie, rozpił się. Ruszczyc chciał go wyrwać z nałogu i złej kompanii. Parokrotnie przerzucał go z pracy w stolicy do spółdzielni w odległych częściach kraju, lecz bez dobrych rezultatów. Miał jednak tak wielki autorytet, że młodzi, choć już niezależni, nie śmieli go nie posłuchać. Każdy przypadek zasługiwał na jego oddzielną uwagę. Gdy absolwentka Halina Bętkowska ukończyła kurs dla asystentek rehabilitacji w szpitalach, opracował listę potrzebnych do tego celu pomocy i przyrządów* (Patrz: HR "Rehabilitacja zawodowa niewidomych. Terapia zajęciowa"; HR przedstawił tam charakter zajęć prowadzonych przez absolwentkę Halinę Bętkowską. AHR-5.). Na koniec kilka słów o jego korespondencji z byłymi wychowankami. Z upływem czasu liczba ich rosła, a ilość listów przyjmowanych i wysyłanych wynosiła tysiące. Przebija w nich wszędzie pragnienie podtrzymania na duchu tych, którzy borykali się z twardym losem. Pan Henryk krzepił ich dobrym słowem, dodawał otuchy, radził. Zachęcał do dalszego kształcenia się i włączania w pracę społeczną. Dla przykładu zacytuję dwa typowe fragmenty. Z listu Ruszczyca do Bronisława Krzeska: "Rozumiem, że masz inne aspiracje niż Twoja mechaniczna praca. Droga, którą przeszedłeś, zanim doszedłeś do Poznania, była tego rodzaju, że jest całkiem naturalnym, że szukasz w życiu czegoś więcej niż to, co masz. (...) Kochany Bronku, życie przynosi nam wszystkim jakieś zawody, trudności i niepowodzenia. Wszyscy mamy, dopóki żyjemy, niespokojne serca, ale mamy możność wypełnienia tej pustki wewnętrznej przez szukanie i pragnienie zrozumienia, jaka jest wola Boża w stosunku do każdego z nas. Na każdym stanowisku, w każdym miejscu mamy jakieś zadania do spełnienia, tylko trzeba je odszukać i zrozumieć, a zrozumiawszy wykonać i wtedy mimo wielu trudności, a czasem i boleści nawet, znajduje się spokój i zadowolenie wewnętrzne, to co właściwie jest najważniejsze. To wszystko nie wyklucza, a nawet łączy się bardzo ściśle z roztropną organizacją swego życia praktycznego"* (Patrz: Korespondencja HR, AHR-6.). A teraz fragment listu do Włodzimierza Leśniaka: "Najwięcej się cieszę z tego, że na naukę się zdecydowałeś i rozumiesz jej znaczenie dla swojej przyszłości i dla przyszłości niewidomych. Każdy niewidomy dążący do zdobycia coraz to dalszych możliwości życiowych, pracuje nie tylko dla siebie, ale pracuje dla sprawy niewidomych. Wierzę, że dopniesz celu i dojdziesz do osiągnięć, które pozwolą ci potem twórczo pracować dla dobra niewidomych"* (Korespondencja HR, AHR-6.). Począwszy od 1970 r., wysyłał życzenia świąteczne do wszystkich absolwentów sprzed wojny i późniejszych, w liczbie kilkuset rocznie. W zasadzie zajmował się zatrudnieniem tylko wychowanków Domu Chłopców, lecz z upływem lat włączył się również w sprawy absolwentek z Internatu Dziewcząt, a nawet i Szkoły Specjalnej. Przymnażało mu to znacznie zajęć. W latach sześćdziesiątych wzrosła liczebność szkół. Z końcem roku szkolnego opuszczało Laski około 40 uczniów, nieraz nawet więcej. Pan Henryk, zawsze powściągliwy w mówieniu o sobie i o tym, co robi, jedynie z Hanną Welmanową i Małgorzatą Pawełczak prowadził długie rozmowy na temat absolwentów. Tylko one wiedziały o trudnościach, które musiał pokonywać. Tymczasem coraz więcej jego dawnych uczniów osiedlało się w Warszawie. Rosła liczba zaproszeń na poświęcenie nowego mieszkania, uroczystości ślubne, chrzciny. Ruszczyc nigdy nie odmawiał, lecz styl jego życia bardzo się wskutek tego zmienił. Zatrudnienie absolwentów w fabrykach Z chwilą, gdy w 1957 r. pierwsi absolwenci opuścili Szkołę Zawodową, Ruszczyc uznał za najważniejszą rzecz wyszukiwanie dla nich stanowisk pracy. Chciał, by nie była bezmyślna, lecz wymagała wysiłku umysłu i rozwijała całego człowieka. Na pierwszym miejscu stawiał zatrudnienie w środowisku ludzi pełnosprawnych, więc w fabrykach, gdyż to zmuszało niewidomych do wytężenia wszystkich sił, aby im dorównać. Praca w spółdzielniach inwalidzkich nie spełniała, jego zdaniem, tych wymogów, niewidomi czuli się tam zbyt bezpieczni i wyizolowani. W dążeniu do znalezienia nowych stanowisk pracy Ruszczyc powrócił do swych wypróbowanych w latach czterdziestych metod, kiedy zatrudniał w Poznaniu i Trójmieście ociemniałych inwalidów. Zaczął wtedy od zwiedzania fabryk. Zadanie miał teraz o tyle ułatwione, że dysponował wyszkolonym personelem, dobrze znającym warunki pracy w Laskowskich Warsztatach. Zabierał więc z sobą Jerzego Romazewicza i Bogdana Szewczyka, instruktora w dziale metalowym i zlecał im wynotowywanie nadających się dla laskowskich uczniów stanowisk. Z czasem delegował ich łącznie z wychowankami, aby na miejscu przeprowadzali z nimi próby. Romazewiczowi utkwiła w pamięci jedna z takich wizyt w Warszawskich Zakładach Budowy Maszyn im. Waryńskiego, ogromnym przedsiębiorstwie zatrudniającym 3,5 tysiąca robotników, w którym przed wojną sam pracował. Dla przeprowadzenia prób wziął ze sobą Tadeusza Kurpiewskiego, ociemniałego inwalidę bez jednej ręki. W pracy przy tokarce rewolwerowej osiągnął on wtedy 100-130% normy fabrycznej, budząc podziw otoczenia. Obok niego widzące kobiety obsługujące podobne tokarki, osiągały tylko 70-80% normy. Efekt był kolosalny. W tej właśnie fabryce udało się Ruszczycowi zatrudnić 7 niewidomych i doprowadzić do tego, że przyznano im osobnego brygadzistę, kobietę. Zaraz z początku zaoponował przeciw przyjęciu Laskowiaków inspektor bezpieczeństwa i higieny pracy, z uwagi na to, że w zakładzie zdarzało się wiele wypadków. Ruszczyc jednak nie darmo stosował zasadę, że do nowych miejsc pracy trzeba kierować najzdolniejszych i najbardziej odpowiedzialnych uczniów. U Waryńskiego rzeczywiście żaden nie zawiódł, tak że i dyrekcja zmieniła zdanie na ich temat. Zastępca naczelnego dyrektora, Julia Rewkowska, tak przejęła się sprawą niewidomych, że opublikowała książkę pt. "Praca niewidomych na obrabiarkach do skrawania metali"* (Rozm. MŻ z J. Romazewiczem, op. cit.). W następnych latach dobre tradycje laskowskie w tym Zakładzie podtrzymywał absolwent Zdzisław Miś. Jego racjonalizatorski projekt przyczynił się do milionowej oszczędności przedsiębiorstwa. Niezależnie od tego Miś zyskał uznanie dzięki opracowaniu nowych modeli dwóch ubrajlowionych przyrządów mierniczych: suwmiarki i mikrometra. Do tej pory były one niedostępne dla większości niewidomych w Polsce. Z biegiem czasu Ruszczyc pogłębiał swoje znajomości w świecie warszawskiego przemysłu i wypracował własną metodę zatrudniania absolwentów. Zaczynał od rozmowy z prof. Stanisławem Ryżko z Politechniki Warszawskiej, który rozsyłał odpowiednie rekomendacje do dawnych, oddanych mu uczniów, obecnie dyrektorów zjednoczeń. Od nich płynęły polecenia do fabryk. Ówczesną sytuację niewidomych ułatwiał fakt, iż zgodnie z wydanym rozporządzeniem zakłady miały obowiązek zatrudniania u siebie pewnego procentu inwalidów. Ruszczyc doprowadził do powstania osobnej komisji powołanej do typowania właściwych dla nich stanowisk pracy. Kilka liczb najlepiej zilustruje ogrom jego starań. W latach 1963-1969 pan Henryk złożył 55 wizyt w zjednoczeniach przemysłowych i fabrykach, uczestniczył w 22 zwiedzaniach przedsiębiorstw. Ostatnia jego akcja przypadła na końcowy rok jego działalności, kiedy to umieścił w fabrykach 7 absolwentów* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.). Mniej trudne było znalezienie miejsc pracy w spółdzielczości, ale i ono wymagało niemałego zachodu. Sprawy te Ruszczyc załatwiał z wydatnym udziałem mgr Haliny Adamowicz, kierownika rehabilitacji w Związku Spółdzielni Niewidomych. Narady odbywały się w Laskach, konferencje w Związku Spółdzielni Niewidomych (ZSN), w poszczególnych spółdzielniach lub Okręgowych Związkach Spółdzielni Inwalidów (ZSI). W końcu lat pięćdziesiątych pan Henryk wniósł do tej akcji nowy element - pokazy pracy uczniów w Laskowskich Warsztatach. Miały one zaznajomić dyrektorów przedsiębiorstw z problematyką niewidomych, przekonać ich o stopniu wyszkolenia zawodowego uczniów. W latach 1963-1970 zorganizował 41 takich pokazów. Sam fakt doprowadzenia do przyjazdu w jednym dniu kilku dyrektorów był niemałym osiągnięciem, okupionym dużym wysiłkiem. Trzeba było przeprowadzać liczne indywidualne rozmowy i składać wizyty w gabinetach dyrektorskich, po tym jeszcze upewniać się telefonicznie, pisać listy, aby w końcu przeżywać rozczarowanie, że część zaproszonych nie dotrzymała terminu. Z czasem w urządzaniu pokazów wytworzył się pewien rytuał. Na parę dni naprzód we wszystkich pomieszczeniach warsztatowych robiło się generalne porządki, a Szef wszystko chciał sam sprawdzać, gdyż kładł wielki nacisk na wały stronę estetyczną lokali. Na pokaz młodzież musiała być ubrana w czyste kombinezony i nakrycia głowy, natomiast plan lekcji bywał zwykle mocno zakłócony. Bo też ze wszystkich klas zabierano najbardziej zdolnych manualnie uczniów, by poszczególne działy warsztatowe były dobrze reprezentowane. Plan pokazu Ruszczyc uzgadniał z uczniami z najstarszych klas, uważnie wysłuchując ich opinii. Chciał, by z całą świadomością uczestniczyli w imprezie mającej zadecydować o ich przyszłych losach. Wszystko zaczynało się tradycyjnie od przyjęcia w gabinecie Ruszczyca, gdzie gości częstowano czarną kawą. Pan Henryk naprowadzał rozmowę na sprawy mało ogółowi znane: możliwości zawodowe i życiowe oraz osiągnięcia polskich i europejskich niewidomych. Informacje te otwierały przed dyrektorami nowe horyzonty. Po kawie wyruszano na zwiedzanie Warsztatów. Uwzględniano szczególnie działy metalowy i mechanicznej obróbki drewna. Chodziło o zademonstrowanie sprawności uczniów w obsłudze różnego rodzaju maszyn i osiąganej przy tym precyzji. Pokaz w metalu obejmował niekiedy aż 35 operacji ręcznych i mechanicznych. Po tym następowało zwiedzanie tapicerstwa, szczotkarstwa, w końcu tkactwa i dziewiarstwa. W Domu Chłopców czekała na gości wystawa prac uczniowskich, przy czym Ruszczyc rozdawał w prezencie drobne przedmioty wykonane przez młodzież. Na ogół pokazy wywierały na gościach niezatarte wrażenie. Raz jeden z dyrektorów, wzruszony występem chóru, którym z reguły zamykała się impreza, od razu zaproponował przyjęcie do pracy aż 4 absolwentów. Na koniec czekał zaproszonych jeszcze jeden ważny punkt programu - obiad w gabinecie Ruszczyca. Przynosili go ubrani w białe kitle uczniowie Szkoły Zawodowej, a pan Henryk, żartując i stawiając podchwytliwe pytania, wciągał ich do wspólnej rozmowy. Po skończonym obiedzie i odesłaniu chłopców do internatu zaczynała się dyskusja - kto ilu absolwentów u siebie zatrudni: jednego, dwóch czy trzech. Padały różne wypowiedzi i one świadczyły o skuteczności urządzania tak pracochłonnej imprezy. Raz jednak zaproszeni nie dali się zasugerować oglądanymi osiągnięciami i nie przyjęli do pracy ani jednego absolwenta. "Idioci, głuptasy!" wykrzykiwał Ruszczyc po ich wyjeździe* (Rozm. MŻ z J. Romazewiczem, op. cit.). Zapewnienie pracy w fabryce stanowiło oczywiście bardzo ważny krok naprzód, lecz znacznie ważniejszym było udowodnienie przez niewidomego, że potrafi dać sobie radę w przedsiębiorstwie nie gorzej od widzących kolegów. Wkrótce po rozpoczęciu pracy zaczynały się zwykle szykany ze strony lekarza zakładowego i referenta bhp, którzy potrafili nawet sparaliżować decyzję dyrektora i niekiedy doprowadzali do zwolnienia już zatrudnionego niewidomego. Wynikało to z obawy przed odpowiedzialnością w razie wypadku, tym bardziej, że nie istniał i do dziś dnia nie został opracowany zbiór przepisów określających warunki pracy inwalidów wzroku. W fabrykach absolwenci przeżywali zarówno sukcesy, jak i porażki. Przytoczę tu kilka przykładów. W Zakładach Telekomunikacyjnych T-17 w Rembertowie udało się Ruszczycowi nakłonić dyrekcję do ustanowienia dla niewidomych osobnego brygadzisty, natomiast on sam przeszkolił dla nich ustawiacza. Zatrudniony tam i nieraz już wspominany jednoręczny absolwent, Bolesław Ociopa, obsługując obrabiarkę opracował wniosek racjonalizatorski. Przy pomocy skromnego przyrządu trzykrotnie przyśpieszył produkcję, co wywołało wielkie wrażenie w całym jego otoczeniu. Ociopę ogłoszono racjonalizatorem i nagrodzono, pozwalając przez 3 miesiące pracować z pomocą nowego przyrządu przy nie zmienionej stawce godzinowej. Zwiększyło to trzykrotnie jego pobory. Dyrekcja Fabryki Aparatów Fotograficznych stwarzała początkowo duże trudności w stosunku do niewidomych. Ruszczyc skierował tam kilku najbardziej odpowiedzialnych absolwentów. Ich wydajna i dobra praca wzbudziła podziw załogi. Gdy w jakiś czas po ich przyjęciu Ruszczyc udał się tam osobiście, dyrektor przywitał go, jak relacjonuje Romazewicz, słowami: "Proszę panów, ja nie wiem, jak mam dziękować za to, że prawie zmusiliście mnie do zatrudnienia niewidomych. Przecież ja dzięki nim wychowałem załogę fabryki. Ludzie nasi zupełnie się zmienili. Obijali się, kombinowali, szukali zwolnień, lekceważyli pracę, jak tylko mogli. Zobaczyli niewidomych, jak biorą się do roboty, jak starają się, jak im zależy na wyniku. Załoga dopiero wtedy zobaczyła, jak się pracuje (...). Moje panie poczuły się matkami: - "Może przynieść, może pomóc, może doradzić. Wspaniali wychowawcy!" - zakończył* (Ibidem.). Również w fabryce wyrobów optycznych, a także w paru innych zakładach przemysłowych poza Warszawą pracowali niewidomi. Ruszczyc był niewyczerpany w pomysłach. Jeździł do fabryki zegarków w Błoniu, szukał miejsc pracy w fabryce narzędzi lekarskich lub maszyn do pisania w Radomiu i nieraz znajdował stanowisko choćby dla jednego dawnego ucznia. Dzięki jego wytrwałości w państwowych zakładach zostało zatrudnionych ogółem 38 absolwentów. Niestety, sukces ten był krótkotrwały, a główną przyczyną okazał się brak uświadomienia społecznego środowisk przemysłowych. W fabrykach spotykało się często dwie postawy świadczące o braku zrozumienia zarówno przez średnią kadrę, jak i szeregowych pracowników. Ile razy zmieniał się profil elementów produkowanych przez niewidomego i zachodziła konieczność wykonania nowego oprzyrządowania, nie zadawano sobie z tym trudu. Zostawiano delikwenta całymi tygodniami bez pracy, nie starając się wymyślić zastępczego zajęcia. Pobory za to wypłacano normalnie. Wynikała stąd przykra i upokarzająca sytuacja, nikogo to jednak nie bolało. Podobne fakty zdarzały się nawet w przypadkach najlepiej pracujących niewidomych. Inną krzywdzącą formą postępowania było wyzyskiwanie inwalidy wzroku przez kolegów. Po upływie pierwszego okresu podziwu i zaciekawienia współpracownicy zaczynali nadużywać jego ograniczonej zaradności. Doprowadzali do ustawienia go na początku taśmy produkcyjnej, skąd ani na chwilę nie mógł się oderwać. Nie znajdował nawet czasu na zapalenie papierosa. Niewidomi na ogół bez skargi przyjmowali swój los, lecz na dalszą metę stawał się on trudny do zniesienia. W czasie niedzielnych wizyt zwierzali się Ruszczycowi ze swych przeżyć i opisywali stosunki panujące w fabrykach. Coraz częściej któryś z nich opuszczał swój zakład, by przenieść się do spółdzielni, gdzie otrzymywał zakordowaną pracę, większe zyski i świadczenia socjalne takie, jak lektoraty lub zorganizowane wczasy. Bolało to bardzo Ruszczyca, gdyż praca w spółdzielniach nie łączyła się ani z wysiłkiem intelektualnym, ani realizowaniem ambicji dorównania widzącym kolegom. Osobiście pamiętam, jak w końcu lat 60-tych zastałem go raz w stanie wielkiego przygnębienia. Otrzymał właśnie wiadomość o wycofaniu się z fabryki zdolnego ucznia, z którym wiązał duże nadzieje. "Cała szkoła zawodowa nie ma sensu - mówił - a kształcenie uczniów, w które wkładamy tyle wysiłku, mija się z celem. Przecież spółdzielnie potrafią w ciągu 3 miesięcy wystarczająco przeszkolić niewidomego, by wykonywał poprawnie te proste czynności, które się tam stosuje. Uczeń, który w fabryce obsługiwał tokarkę rewolwerową, teraz wyciska w spółdzielni pluskiewki na małej prasie ręcznej. Zarabia przy tym o 1000 zł więcej niż przy poprzedniej wykwalifikowanej pracy. Czy nie byłoby prościej - kończył z goryczą - abyśmy każdemu z wychowanków dali do ręki 50 tys. złotych - taki był wówczas koszt 3-letniej nauki w Szkole Zawodowej. - Przynajmniej mieliby za to mieszkanie i mogliby spokojnie pracować w spółdzielni. Po co my sobie tyle trudu zadajemy? Po co tyle kłopotów?" Słowa te wypowiedział z żalem pod wrażeniem chwili. W rzeczywistości, mimo przechodzenia absolwentów z pracy wymagającej myślenia do mechanicznej i niemal bezmyślnej, laskowska Szkoła Zawodowa miała swój sens. Rozwijała całego człowieka, uczyła logicznego i praktycznego myślenia, wyrabiała zdrową ambicję, tak w życiu potrzebną. W historii wielką rolę odgrywa zawsze prawo wahadła. Tendencje ludzi idą raz w jednym, raz w drugim kierunku. Podobnie stało się z pracą absolwentów w fabrykach. Po okresie recesji nastąpił zwrot ku zatrudnieniu w przemyśle. Spółdzielnie stopniowo obniżały płace, natomiast wśród uczniów znalazły się jednostki pragnące wykazać swe możliwości w środowisku ludzi widzących. W Zakładach im. Waryńskiego w latach 70-tych znów znaleźli się laskowscy uczniowie i liczba ich doszła do kilkunastu. Organizator pierwszych obozów wędrownych i turystyki W niektórych dziedzinach Ruszczyc wykazywał tak wiele inicjatywy, że przejmował mimo woli zadania należne szkole. Ponieważ imprezy przez niego organizowane, w tym wypadku wycieczki - udawały się znakomicie, więc nikt nie wysuwał zastrzeżeń. Tym bardziej, że Ruszczyc miał własne chody i przyjaciół, od których umiał zdobywać cenne autokary. Warunkiem jednak urządzenia wycieczki był udział w niej chłopców, bo dla dziewcząt Ruszczyc nie byłby podejmował takiego trudu. Przywiązywał dużą wagę do zwiedzania w ogóle, idąc w tym zapewne w ślady Matki Czackiej. Charakterystycznym jego dążeniem było szukanie w pierwszym rzędzie celów wychowawczych obok czysto poznawczych. Tematy wycieczek ustalały szkoły: Podstawowa i Zawodowa, lecz Ruszczyc uczestniczył w planowaniu tematów dla poszczególnych grup wiekowych. Z wątkiem zasadniczym, n.p. obejrzeniem jakiegoś obiektu historycznego, łączył inne, podrzędne, również kształcące i interesujące młodzież. Jadąc do jakiegoś miasta, należało zatrzymać się i zwiedzić warsztat rzeźbiarski lub ceramiczny, stadninę koni, zimowisko zwierząt cyrkowych itp. Ruszczyc najpierw sam zwiedzał daną miejscowość i dopiero po powrocie ustalał plan wycieczki. Nie zapominał przy tym o restauracji, barze lub kawiarni, kładąc nacisk na oswojenie młodzieży z tego rodzaju lokalami i nauczenie jej właściwego zachowania. W szczegółowym obmyślaniu wycieczki, nawet takiej, w której nie brał udziału, znajdował ujście dla swojej pomysłowości i potrzeby przeżywania czegoś nowego. Zachował się spis 17 instytucji, do których pan Henryk zwracał się z prośbą o autokary. Nakładało to na jego sekretariat ciężar ogromnej korespondencji, a jego samego kosztowało wiele uprzednich wizyt i rozmów telefonicznych. W ten sposób w latach 1960-1971 zorganizował 63 wycieczki nieodpłatne lub po obniżonej cenie* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.). Przygotowanie wycieczki zaczynało się od spraw organizacyjnych. Wyznaczony na kierownika wychowawca - z reguły ktoś bardzo zaradny - musiał przedłożyć plan z podaniem liczby uczniów, nazwisk wychowawców i ilości przewodników. Na 5 uczniów przypadał 1 przewodnik. Znalezienie tylu kompetentnych osób w dzień powszedni sprawiało wiele kłopotu. Kierownik wycieczki odpowiadał za zaznajomienie całej grupy z celem wycieczki i dostarczenie niezbędnych wiadomości o zwiedzanym obiekcie. Za podstawę służył zawsze "Przewodnik Turystyczno-Krajoznawczy". W czasie przejazdu kierownik winien był informować jadących o kierunku trasy i mijanych obiektach. Musiał siedzieć w samym tyle autokaru i mieć na oku wszystkich jadących. Powinien był pamiętać o zabraniu akordeonu i dbać, by było dużo śpiewu w czasie drogi* (Ibidem.). Na ogół Ruszczyc nie popierał jazdy autokarami i jeśli wycieczka planowana była do Warszawy, chciał, by korzystano wyłącznie z komunikacji miejskiej. Uważał, że chłopcy muszą przyzwyczajać się zawczasu do niewygód i przykrości związanych z podróżowaniem. Chciał, by uczyli się znosić z humorem nietaktowne odezwania się pasażerów. Było to pokłosie jego rozmów z absolwentami, którzy nie taili przeżywanych podczas dojazdów do pracy przykrości i otwarcie mówili, ile ich to psychicznie kosztuje. W doborze wycieczek pan Henryk kierował się założeniem, że niewidomi powinni poznawać wszystko, o czym słyszą w radiu, co dzieje się w ich ojczyźnie, a zwłaszcza w stolicy. Wyjeżdżano więc do będącego jeszcze w budowie Pałacu Kultury, podobnie jak na Stadion 10-lecia, Trasę W-Z, Dworzec Centralny, a nawet do Muzeum Lenina. Celem innych wycieczek było zwiedzanie kiermaszu książki, "Wesołego Miasteczka", Dworca Lotniczego lub uczestnictwo w pokazach strażackich, nie mówiąc już o nieodłącznych wizytach w ZOO. Starsi zwiedzali warszawskie muzea, lecz również fabryki mebli, wybrane spółdzielnie pracy, drukarnię brajla w Polskim Związku Niewidomych itd. Ruszczyc bardzo dbał o dokładne określenie godzin wyjazdu i powrotu. Polecał, by na rozstajach dróg w Laskach ktoś czekał na nadjeżdżający autokar i pilotował kierowcę aż do Zakładu. Troszczył się o wszelkie szczegóły, np. o to, by kierowca otrzymał od Zakładu "honorowe" wynagrodzenie, śniadanie po przyjeździe, kolację po powrocie i obiad razem ze wszystkimi. Sam zawsze witał powracających i czuwał nad tym, by dostali gorący posiłek* (Ibidem.). Kolonie letnie W 1946 r. Towarzystwo uzyskało we wsi Sobieszewo na Wyspie Sobieszewskiej pod Gdańskiem poniemiecką posiadłość o powierzchni 707ha, z domem mieszkalnym i zabudowaniami gospodarskimi. Postanowiono uczynić z niej ośrodek rehabilitacji i wczasów letnich dla dzieci i osób dorosłych z laskowskiego personelu. Pierwsze kolonie letnie urządzono w 1947 r. w dwóch turnusach: jednym w lipcu, drugim w sierpniu, osobno dla dziewcząt i osobno dla chłopców. Taki system utrzymał się aż do 1956 r., kiedy to zaczęto organizować kolonie tylko w jednym turnusie, co drugi rok dla chłopców i podobnie dla dziewcząt, w końcu także dla chłopców ze Szkoły Specjalnej. Organizacją zajmował się Zarząd Towarzystwa, przede wszystkim Zofia Morawska. W Sobieszewie spędzał zwykle lato Antoni Marylski i czuwał nad ładem na kolonii, Ruszczyc więc nie musiał we wszystko wglądać. Odkąd jednak w 1948 r. powrócił do pracy w Laskach, interesował się wszystkim, co dotyczyło internatu chłopców. Nie był w zasadzie zwolennikiem wyjazdów nad morze. Ze względów zdrowotnych dopuszczał celowość wysyłania tam młodszych dzieci, lecz gdy chodziło o starsze, miał własne zdanie. Uważał, że wylegiwanie się na plaży rozleniwia i nie przynosi pożytku ani dla ciała, ani dla duszy. Do nauki pływania nie było w Sobieszewie dobrych warunków, pozostawało więc tylko wiosłowanie na starej, ciężkiej łodzi, lecz mogli z tego korzystać tylko starsi chłopcy. Jedynie wycieczki niosły ze sobą wartości kształceniowe i rewalidacyjne. Zwiedzano Gdańsk, Katedrę Oliwską, Frombork, port w Gdyni lub Krynicę Morską. To wszystko nie wytrzymywało jednak porównania z pobytem w górach. Tam każdy dalszy spacer łączył się z wysiłkiem, a poznawanie regionu i kontakt z ludnością Podkarpacia wzbogacały pojęcia o świecie. Lata powojenne cechował we wszystkich dziedzinach wzrost biurokracji, również w szkolnictwie. Za niewielkie nawet potknięcie grożono prokuratorem. Wycieczki, a zwłaszcza kąpiel w morzu, łączyły się zawsze z możliwością wypadku i trzeba się było przed tym zabezpieczyć. Zespół wychowawców na koloniach składał się najczęściej z ludzi nie należycie obznajomionych ze sprawą niewidomych. W związku z tym pan Henryk opracował kilka instrukcji, bardzo przydatnych do określenia odpowiedzialności wychowawców. Instrukcje te powstawały w miarę potrzeb, pierwsza w 1950 r., ostatnia na rok przed śmiercią. Była co parę lat uzupełniana i ponownie redagowana. Przykładowo wymienię: "Plan wychowawczy dla kolonii" (1950 r.), "Instrukcja dla kolonii chłopców" (1954 r.), "Instrukcja dla wychowawców w czasie kolonii" (1954 r.), "Zeszyt zajęć wychowawcy" (1951 r.), "Instrukcja kąpieli w morzu" (bez daty), "Plan dnia kolonijnego" (1956 r.), "Podział czynności personelu na koloniach" (1970 r.). Ponieważ Ruszczyc dbał zawsze o porządną dokumentację, więc do teczki zawierającej zbiór materiałów odnoszących się do kolonii z jednego roku dołączano w kolejnych latach dalsze: "Zawiadomienie rodziców o powrocie dzieci" (1952 r.), "Zgodę rodziców na wyjazd dzieci" (1956 r.), "Zgodę władz na prowadzenie kolonii", "Prośbę o zniżkę kolejową na wyjazd"* (Ibidem.). O zniżkę tę , jak i o rezerwację wagonu, trzeba było starać się już wczesną wiosną. Celowo przytaczam te wiele mówiące o osobowości Ruszczyca szczegóły. W swoim otoczeniu uchodził za zdolnego improwizatora, dokładność w załatwianiu spraw wyrobił sobie prawdopodobnie w zetknięciu z Matką Czacką, która mówiła, że "lubię papierki, o ile jest w nich porządek" i przestrzegała ładu we wszystkim. Ruszczyc mógł służyć za przykład w opracowywaniu instrukcji i regulaminów. Praca ucznia warsztatowego lub praktykanta na kursie wakacyjnym też były ujęte w jasno określone przepisy. Nikt w Laskach nie mógł się pod tym względem równać z panem Henrykiem. Obozy wędrowne i SKKT Z początkiem lata 1961 r. zaczął marzyć się Ruszczycowi projekt wysłania dwóch wychowanków na męski obóz wędrowny młodzieży Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie. Dwaj w tym celu wybrani chłopcy odznaczali się zaradnością i posiadali znaczne resztki wzroku, co ułatwiało im wywiązanie się z trudnego zadania. Pan Henryk wezwał jednego z nich, Edwarda Tarkowskiego, i wręczył mu list z poleceniem doręczenia Franciszkowi Nowakowskiemu, prowadzącemu właśnie obóz KIK-u w Powsinie koło Wilanowa. Rzucił mu: "Masz tu, Edziu, list, to jest za Wilanowem, musisz ich sobie odnaleźć". W liście było zaproszenie pana Nowakowskiego na rozmowę do Lasek, wysłanie zaś wychowanka z trudną misją miało pokazać, do czego jest zdolny dobrze zrehabilitowany niewidomy. Tarkowski świetnie spełnił oczekiwanie, a rezultatem tego była zgoda przyszłego kierownika obozu na zabranie obu niewidomych w Bory Tucholskie. Podczas kilkudniowych wędrówek chłopcy spisali się znakomicie* (Rozm. MŻ z E. Tarkowskim, op. cit.). W następnym roku wybrano Tarkowskiego prezesem nowo założonego w Zakładzie Koła Turystyczno-Krajoznawczego, SKKT. Koła takie powstawały wówczas w szkołach i Ruszczyc dostrzegał w nich duże wartości wychowawcze: wyrobienie tężyzny fizycznej, rozszerzenie zainteresowań, pogłębienie znajomości historii i przyrody, a nawet zdobywanie ogłady towarzyskiej przez kontakt z widzącą młodzieżą. Planował nawiązanie bliższej współpracy z kołami SKKT w Technikum Chemicznym w Piastowie oraz Liceum im. Żmichowskiej w Warszawie. Wycieczki piesze w ciągu roku miały dać zaprawę do obozów wędrownych podczas letnich wakacji. Nie chcąc rozpoczynać akcji nie dość przemyślanej, Ruszczyc zwrócił się do opiekuna SKKT w Piastowie, prof. Kaczmarka, zapraszając go razem z wszystkimi członkami koła do Lasek na spotkanie z niewidomą młodzieżą. Poświęcił przy tym 3/4 strony listu na opisanie psychologicznych postaw dziewcząt i chłopców niewidomych. Spotkanie nastąpiło we wrześniu 1962 r. Przykład młodzieży z Piastowa korzystnie podziałał na młodzież laskowską, toteż w początku listopada tegoż roku doszło do zebrania założycielskiego laskowskiego SKKT. Kandydatów zgłosiło się 47, opiekunem został wychowawca, Ryszard Suski. Utworzono trzy sekcje: etnograficzną, ochrony przyrody i wycieczkową, a jako główny cel przyjęto wszechstronne poznawanie regionu Puszczy Kampinoskiej. Opracowano dokładny plan pracy, nie zapominając o rozrywkach takich, jak kulig w puszczy lub wycieczki autokarem w dalsze okolice kraju. Wobec pustki w kasie postanowiono zorganizować zbiórkę złomu, zbieranie butelek i urządzanie imprez artystycznych. Rejestracja tej organizacji w Kuratorium uprawniała do zniżek na kolejach i w schroniskach. Jak wspomniałem, jednym z celów nowej organizacji było utrzymywanie kontaktów z Kołami SKKT w najbliższej okolicy. Zgodnie z założeniami zaproszono na zabawę w Zakładzie dziewczęta z Technikum Chemicznego w Piastowie, następnie z Liceum im. Żmichowskiej w Warszawie. Spotkania z widzącymi dziewczętami natrafiały z początku na pewne trudności, miały jednak za cel ośmielenie chłopców i wzbogacenie ich o nowe znajomości. Ruszczyc kładł duży nacisk na staranne przygotowanie podobnych imprez. Oprócz zwiedzania szkoły i warsztatów przewidziane były gry towarzyskie wymagające zmysłu humoru i wysiłku umysłowego. Na tańce nie pozwalał poświęcać więcej niż 1/4 część czasu. Widzące dziewczęta nie od razu zorientowały się, że to one muszą pierwsze zapraszać chłopców do tańca. Tylko niewielu chłopców z resztkami wzroku mogło podejść i samemu poprosić pannę. Pierwsze lody zostały jednak przełamane i dalsze spotkania udawały się coraz lepiej. Obie szkoły rewanżowały się, zapraszając Laskowiaków na walne zebrania swoich SKKT lub na zabawy karnawałowe* (Ibidem.). W ciągu licznych wycieczek członkowie Koła poznawali teren Puszczy, jej muzeum, groby powstańcze z 1863 r., mogiły poległych w czasie walk Armii "Poznań" w 1939 r. i uczestników Grupy Kampinos w 1944 r. Zorganizowana zgaduj-zgadula na temat Kampinosu wymagała od uczestników dobrej znajomości problemów puszczańskich. W lecie 1963 r. Ruszczyc uznał, że nadeszła pora rozpoczęcia eksperymentu z własnym obozem wędrownym. Został on zorganizowany w Pcimiu nad Czarnym Dunajcem. Mamy z niego bogatą dokumentację w postaci map, programu, korespondencji itd, zbroszurowanych w dość pokaźny tomik. Każdy z następnych obozów był w podobny sposób przygotowany i rozliczony. Zawierał szkic pola namiotowego, szkic lub mapę najbliższej okolicy i szczegółowy plan każdego dnia na cały okres dwu- lub trzytygodniowego pobytu. Podziwiać można solidną pracę przygotowawczą Ruszczyca. Na dwa tygodnie przed wyjazdem odbywało się u niego zebranie z personelem. Do spisu uczestników dołączano wykaz sprzętu, kosztorys wydatków, omawiano sprawy organizacyjne. Ruszczyc był już wówczas zbyt słaby, by osobiście odwiedzać obozy, wyręczał się więc odpowiedzialnymi wychowawcami. Zależało mu na tym, by w obozie był kapelan, najlepiej młody katecheta, z którym chłopcy razem budowaliby ołtarz polowy. W Pcimiu kapelanem był ks. Jerzy Dąbrowski, późniejszy biskup. Duża część uczestników brała zwykle udział w codziennej Mszy Świętej. Na obozie podobnie jak na koloniach łatwo było o wypadek lub chorobę, musiał więc być przewidziany sanitariusz lub pielęgniarka. Każdy z chłopców miał obowiązek doręczyć pisemną zgodę rodziców wraz z ich oświadczeniem, że w razie złego zachowania się syna pokryją koszty odesłania go do domu. Słuszność tego kroku potwierdziła praktyka, gdyż na każdym prawie obozie zachodziła konieczność potraktowania w ten sposób jednego lub paru uczestników. O składzie wybranych na wyjazd decydował w porozumieniu z gronem wychowawców sam Ruszczyc. Potencjalnym kandydatem mógł być każdy uczeń z dwu ostatnich klas Szkoły Podstawowej lub jednej z trzech klas Szkoły Zawodowej. Aby być wybranym, należało przez cały rok wykazywać postawę społeczną, koleżeństwo, udzielać się w pracach gospodarczych internatu i samorządu internatowego. W czasach, gdy wychowankowie i ich rodziny dysponowali na ogół skromnymi środkami finansowymi, wyjazd na obóz stanowił dużą przyjemność i równocześnie rodzaj awansu. Ruszczyc nie zaniedbywał niczego, żeby obóz dobrze się udał i nie żałował trudu, by przychylnie usposobić miejscowe władze do przyjęcia niewidomej młodzieży. W tym celu układał obszerne pisma informujące o celach obozu i rozsyłał je do wszystkich władz i instytucji położonych na danym terenie, poczynając od Powiatowej oraz Gminnej Rady Narodowej, Milicji Obywatelskiej, Straży Pożarnej, Sanepidu - aż do Gminnej Spółdzielni Wiejskiej i Gospody Ludowej. Łącznie wynosiło to około 9 listów. W przeddzień wyjazdu na pierwszy obóz Ruszczyc przekazał jej kierownikowi, Stanisławowi Wrzeszczowi, notatkę, w której prosił, by zaraz po przyjeździe zebrał na miejscu komisję złożoną z trzech wychowawców, przedstawiciela Rady Narodowej oraz milicjanta i wraz z nimi poszedł nad rzekę i ustalił miejsce kąpieli oraz najkrótszą trasę drogi z obozu do rzeki* (Ibidem). W regulaminie obozowym figurowała wzmianka, że chłopcom pod żadnym pozorem nie wolno wybierać się samym do kąpieli, a wychowawcy mogą zabierać ze sobą nie więcej niż dwóch chłopców na raz. Pismo to było wynikiem długich przemyśleń Ruszczyca, który w Laskach aż dwa razy boleśnie odczuł utonięcie wychowanka. Raz na krytym basenie w Warszawie, w 1952 r., drugi raz w małym stawku w Izabelinie. Obóz w Pcimiu udał się świetnie. Chłopcy odbywali długie marsze i zdobywali okoliczne szczyty w tempie przewyższającym normy z przewodnika turystycznego. Nawiązywali dobre stosunki z miejscową ludnością, która uczęszczała gromadnie na urządzane w obozie ogniska. Raz nawet w dniu "latowej" zabawy we wsi, ludzie woleli pójść na ognisko niż na zabawę. Gdy nadeszła wreszcie chwila wyjazdu, na stacji zjawiła się liczna grupa mieszkańców Pcimia z kwiatami, czego nikt się nie spodziewał* (Ibidem). Kontakt obozowiczów z dyrektorem zakładu dla Głuchych w Pcimiu, inż. Marianem Wójtowiczem, miał nieoczekiwane następstwa. Dyrektor przez cały okres trwania obozu starał się być pomocny w czym tylko mógł i chłopcy bardzo go polubili. Nikt wówczas nie przypuszczał, że wkrótce przybędzie on do Lasek jako kierownik internatu chłopców. Od tej pory obozy pod namiotami przyjęły się jako stała forma pracy internatu i mimo nieuniknionych niepowodzeń dawały doskonałe efekty wychowawcze zżycia się i pracy w zespole. W dalszych latach Ruszczyc zaczął kłaść nacisk na wyrobienie sportowe chłopców. Ponieważ nauczyciele wychowania fizycznego często się zmieniali i nie zawsze osiągane przez nich wyniki odpowiadały oczekiwaniom, pan Henryk próbował podnosić kondycję sportową uczniów właśnie na obozach. Nadał im nazwę "eksperymentalny obóz turystyczno-sportowy". Projekt ten jednak niezupełnie się udał. Chłopcy po całorocznym trudzie szkolnym szukali odprężenia i gotowi byli urządzać dalekie wycieczki piesze, rowerowe lub kajakowe, a nawet zdobywać kartę pływacką, lecz nie ćwiczyć lekką atletykę. Mimo obecności fachowego trenera sprzęt sportowy leżał bezużytecznie i tylko w małym stopniu udało się doprowadzić chłopców do udziału w treningach. Każdy obóz miał swój odrębny styl ze względu na osobę kierownika i skład wychowawców, gdyż ich to zamiłowania i umiejętności rzutowały na zespół. Kierownikiem pierwszego obozu w Kowarach na Śląsku był Marian Wójtowicz, na następnym jednym z wychowawców był Andrzej Hickiewicz. Prowadził chłopców po harcersku i to się im spodobało. Gdy w pewnym momencie teren obozu zaczęła dewastować grupka młodocianych chuliganów, Hickiewicz, spostrzegłszy ich przypatrujących się z daleka, zbliżył się i zaprosił na ognisko. Od tej chwili chuligani przemienili się w przyjaciół. Widząc, jak wielką rolę spełnia w życiu obozowym spędzanie czasu na wspólnych opowiadaniach i rozmowach, poprosił Ruszczyca, aby w każdym obozie był choć jeden duży namiot. W małych namiotach tworzą się grupki prowadzące oddzielne życie. W Laskach projekt Hickiewicza wywołał duży sprzeciw ze względu na wysokość wydatku. Pan Henryk, widząc znaczenie wychowawcze tego problemu, nie zawahał się pokryć wszystkich kosztów zakupu dużego namiotu wraz z odpowiednim wyposażeniem. Kilku innych wychowawców, przede wszystkim Jan Krakowiak, Janusz Strojny lub pełen ofiarności Marian Wójtowicz, również umieli stwarzać atmosferę, która pozostawiała niezatarte wspomnienia. Ruszczyc nie mógł osobiście uczestniczyć w tych imprezach, lecz wymagał od kierowników informowania go na bieżąco o wszystkim, co dzieje się na obozie (musieli pisywać najrzadziej co 3 dni). Po powrocie wysłuchiwał z zainteresowaniem relacji personelu i chłopców, przeglądał dokumentację fotograficzną* (Rozm. MŻ z Andrzejem Hickiewiczem. Masz. 1985. AMŻ-4.). Wciąż nurtowała go myśl urządzania wspólnych obozów dla niewidomych z widzącymi. Skoro powiódł się pierwszy eksperyment włączenia chłopców do obozu KIK-u, to i następne mogły dać dobre rezultaty. Z tą myślą aż cztery razy podejmował próby łączenia obozów KIK-u z grupą wychowanków z Lasek. Eksperyment ten miał swoją historię o jasnych, lecz i mocno szarych kartach, tak że w końcu pan Henryk zrezygnował z dalszych prób. Młodzieży widzącej brakowało przygotowania do partnerskiego przeżywania z niewidomymi wycieczek i biwakowania. Najpierw długo trzymała się z osobna, nie wiedząc, jak ma się właściwie zachować. Gdy okres nieśmiałości minął, występowały inne skrajne postawy: nadgorliwość albo brak dyscypliny. Pierwsza występowała głównie u dziewcząt pod postacią wyręczania niewidomych w pracach gospodarczych, zwłaszcza związanych z przygotowaniem posiłków, druga objawiała się niewstawaniem na pobudkę, spóźnianiem na zbiórki, wymigiwaniem ze zbierania opału do kuchni lub obierania jarzyn. Nadmierna opiekuńczość demobilizowała i upokarzała chłopców, brak dyscypliny gorszył. Pan Henryk chciał, by jego młodzi nabierali wprawy w samoobsłudze i stawali się niezależni, postawa widzących niweczyła wysiłki wychowawców i samych uczniów. Obozy były kosztowne. Zakład nieustannie przeżywał kryzysy finansowe, toteż na dodatkowe imprezy nie starczało pieniędzy i Ruszczyc musiał na własną rękę je zdobywać. Objeżdżał znane sobie instytucje i kwestował u dyrektorów. Zawsze jednak udawało mu się zebrać potrzebne fundusze. Nie szło to jednak łatwo. A. Hickiewicz, którego w tych razach Ruszczyc brał ze sobą, opowiada, że nieraz był świadkiem, jak jego groźny Szef z największą cierpliwością wyczekiwał godzinami w przedpokojach dyrektorów. Ze swej zbiórki dokonywał co roku zakupu i remontu sprzętu, pokrywał wysokie koszta obozu* (Ibidem.). Korzystali z tego wyłącznie chłopcy. Dziewczęta, mające dobrze postawione harcerstwo i własne akcje letnie, musiały starać się o pomoc z innych źródeł. Punktem wyjścia przy organizowaniu obozów było dążenie do poznania różnych dzielnic Polski. Toteż urządzano obozy na Podhalu (Pcim), na Śląsku (Kowary), w Żywieckiem (Rajcza), na Pojezierzu (Stężyca) i na Lubelszczyźnie (Suściec). W niektórych miejscowościach, jak np. w Pcimiu i Kowarach, urządzono obóz dwukrotnie, co jednak miało ujemne strony. Ogólnie trzeba stwierdzić, że obozy letnie to był cały nowy świat, który wiele wniósł w życie Lasek. Część Iv. Trudne lata sześćdziesiąte Kłopoty ze zdrowiem W efektownej pracy pt. "Leczenie osobowości" (Medecine de la personne) szwajcarski pastor i lekarz Paul Tournier rozwinął teorię, że pewne rodzaje chronicznych chorób występują ze szczególną wyrazistością w organizmach posiadających ku temu pewne predyspozycje. Obserwacja pozwala ustalić tym sposobem charakterystyczne typy sercowców, żołądkowców, gruźlików itp. Wśród tych ostatnich Tournier zauważył znaczną liczbę ludzi o dużej impulsywności, skłonnych do podporządkowania wszystkiego jednej naczelnej idei lub zadaniu, nieraz kosztem zdrowia. Osoby te zdają się nie dostrzegać dysproporcji między swymi siłami fizycznymi czy psychicznymi a wielkością stawianych sobie zadań. Prowadzi to nieraz do wyniszczenia organizmu. W grupie tej spotyka się jednostki wybitnie szlachetne, działaczy społecznych, artystów, świętych. Sylwetka Ruszczyca dobrze mieści się w charakterystyce genewskiego lekarza. W latach dwudziestych pan Henryk oddaje się zabawie z nieumiarkowaniem, którego ślady dostrzec można w całym jego dalszym życiu. Gdy wrośnie w Dzieło Lasek i przejmie się ideą służenia niewidomym, nie będzie zważał na własne potrzeby. W Domu św. Teresy rura od kanalizacji przebiegała w głowach jego łóżka. Każdy spadek wody z Ii piętra wywoływał w niej straszny łoskot. Łóżka jednak nie postawił w odwrotnym kierunku. U wychowanków byłby to od razu zauważył i kazał zmienić, u siebie tolerował całymi latami. Wiele szczegółów na ten temat przekazali jego współpracownicy z różnych okresów życia. Prowadził niezdrowy, niszczący tryb życia. Wcale nie wychodził, nie zażywał ruchu na świeżym powietrzu, całe dnie spędzał przy biurku na załatwianiu spraw, przy czym palił masę papierosów. We wcześniejszych latach ranne wyjazdy bez śniadania, doprowadzanie się do takiego zmęczenia, że nie mógł zjeść kolacji, a potem spędzanie godzin nocnych przy czarnej kawie i w dymie papierosów to jego charakterystyczne cechy. Nieumiejętność czekania, chęć osiągnięcia wyniku za wszelką cenę, przy równocześnie nieprzeciętnych zaletach, przetrwają do końca życia. W okresie leczenia szpitalnego lub sanatoryjnego mamy, oprócz świadectw ludzi stojących z boku, wypowiedzi lekarzy specjalistów. Potwierdzają one tak silne u Ruszczyca dążenie do niezależności, do niepoddawania się osądom fachowców, chęć przeprowadzenia swojej woli za wszelką cenę. W końcu choroba jest zaleczona. Pięć lat upływa od fatalnych krwotoków: Ruszczyc powraca do pracy i częściowo odzyskuje siły. Jest pod stałą kontrolą lekarzy* (Patrz: Maria Dmochowska: "Moje wspomnienia z okresu współpracy z panem Ruszczycem w czasie od 31.09.1960 do 03.01.1973". Masz. nie opublikowany, 1980. AHR-9, zał. 22. "Stan zdrowotny. Przebieg chorób i leczenia".). W styczniu 1955 r. doktor laryngolog, Franciszka Burska, stwierdziła: "przekrwienie gardzieli i krtani, unieruchomienie prawej połowy krtani, zgrubienie prawej strony prawdziwej. Fonacja niekompletna". Występujące krwioplucie uznała jako "pochodzenia zastoinowego". W tym samym roku, w marcu Poradnia Przeciwgruźlicza na Pasteura wydaje zaświadczenie, że "stopień ogólnej utraty zdolności do zarobkowania wynosi 90% -pacjent otrzymuje Iii grupę inwalidzką. Kalectwo ogranicza: przyjęcie pozycji pochyłej w ruchu, wykonywanie ruchów kończyn górnych, wskazana jest pozycja przy pracy siedząco-stojąca, ruchy (...) umiarkowane, należy unikać pracy w warunkach - na zewnątrz, na wzniesieniu, w wysokiej temperaturze, w pyłach, kurzu, prace połączone z wyjazdami". Zobaczymy, jak Ruszczyc będzie traktował te zalecenia, zwłaszcza ostatnie. Dr Szczepiński z Nałęczowa, dokąd Ruszczyc wyjeżdża odtąd regularnie, ordynuje w 1955 r. stałe przebywanie w łóżku. Tamtejsi lekarze stwierdzają "duszność wysiłkową, bóle w okolicy serca, pojawianie się obrzęków na kończynach dolnych", ponadto uszkodzenie mięśnia sercowego i objawy (...) niewydolności krążenia". Wypisując chorego zalecają mu wstrzymać się od pracy na okres miesiąca, pracować najwyżej 6 godzin dziennie, po południu odpoczywać, a jeden dzień w tygodniu spędzać w łóżku.* (Ibidem.) W dzień imienin tegoż roku Ruszczyc otrzymuje list z życzeniami od A. Marylskiego, który m.in. pisze: "Tylko się nie przemęczaj i jak masz gorszy dzień - rób przerwę. (...) Ty masz nerwowy tryb życia, który Ci siły zjada"* (Patrz: List A. Marylskiego z 22 lipca 1955. Korespondencja HR. AHR-6.). Ileż to razy wracał pan Ruszczyc, po całym dniu biegania po Warszawie - pisze K. Lemańczyk - do Lasek, a my byliśmy na spacerze. Czasami, gdy długo nie było go widać, sami wychodziliśmy mu na spotkanie. Pan Ruszczyc wracał nieraz tak zmęczony, że dosłownie chwiał się na nogach, nie mógł iść o własnych siłach, opierał się na nas, a my podtrzymywaliśmy go"* (Przemówienie Kazimierza Lemańczyka na apelu szkolnym wspomnieniowym 26.02.1977. Masz. AHR-8.). W tym samym czasie nasz chory informuje dr Grzegorzewską, że w Nałęczowie ułożył program prac ręcznych i przysposobienia zawodowego i ma nadzieję skończyć również instrukcję programową. Aż trudno uwierzyć, że pacjent, o którym z taką troską wyrażają się lekarze, wkłada tyle energii w opracowanie nowych programów i że wkrótce zamierza je realizować. Mało kto oprócz s. Katarzyny wiedział, jakim to działo się kosztem. Stanem zdrowia Ruszczyca interesowali się jego dawni przyjaciele spoza Lasek. Pod tym względem pełen wymowy jest krótki liścik ks. Prymasa Wyszyńskiego pisany z Komańczy 1 lipca 1956 r. "Matka Benedykta określiła Ciebie, że nie szanujesz zdrowia, wskutek czego wyglądasz starzej niż wypada na naszego rówieśnika. Ponieważ nie chcę, byś robił złą reklamę rocznikowi 1901, z którego my się wywodzimy, dlatego w imię solidarności rocznikowej proszę, byś szanował swoje zdrowie. To tyle - "iucunditatis causa"* (Patrz: Koresp. HR z kard. S. Wyszyńskim. Masz. AHR-6.). Rzeczywiście, wygląd zewnętrzny Ruszczyca zdradzał zły stan jego organizmu. Prawdopodobnie wiosną 1959 r. byłem świadkiem dyskusji grona wychowawców z Domu św. Teresy na temat wieku Ruszczyca. Większość przyznawała mu 67-68 lat. Wtrąciłem się do rozmowy mówiąc, że ma on ich tylko 58. Nie chciano mi wierzyć, mimo iż miałem rację. Około 1960 r. Ruszczyc wracał z Warszawy swym trabantem. Zima była śnieżna i we wsi Laski samochód utknął w zaspie. Kierowca zabrał się do odkopywania, ale Ruszczyc zniecierpliwił się i nie zważając na marne półbuty i głęboki śnieg puścił się pieszo do domu. Śpieszył się do swoich wychowanków. Doszedł zmęczony z przemoczonymi nogami, wywiązała się z tego ciężka grypa. Podczas konsylium jeden z lekarzy tak się wyraził: "Kto inny w takim stanie cały dzień spędzałby w fotelu nic nie robiąc i miałby do tego pełne prawo, a ten człowiek pracuje bez przerwy, jakby mu nic nie dolegało". Ruszczyc nie chciał słuchać lekarzy, mało przebywał w łóżku i nawet mając gorączkę urzędował w swoim pokoju, załatwiając przeróżne sprawy. Jego wiosenne grypy przeciągały się nieraz na długie tygodnie. Pracę zaczynał zaraz po wstaniu z łóżka, a o godzinie 9-tej wieczorem można go było jeszcze zastać zajętym. Początek lat 60-tych to wprowadzenie politechnizacji, czuwanie nad rozwojem tapicerstwa, nadzór nad nowym systemem robót ręcznych. Gdy samopoczucie było lepsze, Ruszczyc brał udział w wycieczkach Szkoły Zawodowej do fabryk, spółdzielni lub muzeów. W maju 1960 r. w liście do dr Szczepińskiego prosi o zarezerwowanie mu na letnie miesiące osobnego pokoju, nawet gdyby to musiało być połączone z pełną odpłatnością. Skarży się na nawał pracy, przemęczenie i otwarcie przyznaje: "czuję się marnie również psychicznie"* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.). Podobne listy znajdujemy również w następnych latach, w jego korespondencji z tymże doktorem. Widać, że miał do niego duże zaufanie. Dwa lata później, u schyłku wakacji, szczerze przyznaje się do zmęczenia, mimo że to "przecież dopiero początek roku szkolnego". Piękna jest odpowiedź dr Szczepińskiego z listopada tegoż roku: "Jest Pan niepoprawnym człowiekiem, nie dbającym o swoje zdrowie, a tego z różnych względów robić nie można. Same leki przy nadmiernej pracy i zużywaniu się, nie pomogą. Powinien Pan nie czekając lata wyjechać na krótki chociaż wypoczynek, to się naprawdę nie tylko ze względów egoistycznych opłaci. Proszę o tym pomyśleć i wykonać"* (Ibidem.). Ruszczyc upodobał sobie Nałęczów i uważał, że tam najlepiej odpoczywa. W 1963 r. otrzymał w sanatorium bardzo duszny pokój i pobyt nie bardzo się udał. Przyjaciele z Lasek wiedzieli, że na dobre samopoczucie pana Henryka większy wpływ mają czynniki psychiczne niż komfort mieszkania. Starano się więc bardziej oszczędzać go w czasie wakacji. W dniu jego imienin, 15 lipca, odwiedzało go wielu wychowanków. Zebranie w jednym rozdziale spraw związanych ze zdrowiem Ruszczyca oraz jego korespondencji z lekarzami wydało się koniecznym, by ujawnić wątki nieznane jego otoczeniu. Może to wywołać u czytelnika błędne wrażenie, że pan Henryk poświęcał wiele uwagi swemu samopoczuciu. Tymczasem było odwrotnie. O zdrowiu nie chciał z ludźmi mówić. Nawet źle się czując był ciągle czynny i wydawał się niezmordowany, a współpracownicy ledwie zauważali pogorszenie jego zdrowia. Na szczęście czuwał nad tym Zarząd. Pobyt w sanatorium tylko pozornie uwalniał pana Henryka od laskowskich kłopotów. Zresztą wymagał on informacji co trzy dni o wszystkim, co dzieje się w Laskach, a także przywożenia listów do podpisu. Maria Morawska zajmująca się zaopatrzeniem Warsztatów, przesyłała regularnie raporty finansowe z ich działalności. Swoje listy zaczynała od słów: "Drogiemu Dyrektorowi, nie umiejącemu odpoczywać, melduję", a kończyła: "Proszę odpoczywać, nie myśleć o Laskach"* (Koresp. HR z M. Morawską. Masz. AHR-6.). Sprawozdania pisała w telegraficznym stylu i starała się nie poruszać trudnych problemów. Podobnie czyniła inna bliska współpracownica, Hanna Welmanowa, która dostarczała najświeższych wiadomości o absolwentach. Mimo to suma informacji o Zakładzie była stale duża, zapewne zbyt obciążająca człowieka zmęczonego całoroczną pracą. W lecie 1965 r. rozpoczęły się w Laskach nieżyczliwe wizyty kolejno nasyłanych komisji, które chciały wytropić nieprawidłowości w prowadzeniu księgowości. Nastawienie urzędników było nieprzyjazne. Sprawa nabrała szerszego rozgłosu. Ks. Prymas Wyszyński, przebywający wówczas w Rzymie, wysłał depeszę z zapytaniem, czy wciąż jeszcze trwa wizytacja. Wiedział, że depesza dotrze do najwyższych władz i w ten sposób chciał pomóc Laskom. Ruszczyc w tym właśnie roku czuł się gorzej, miał bardzo podniesione ciśnienie. Nie wiemy, z jakich powodów zamiast do służącego mu dotychczas Nałęczowa, wyjechał do Ciechocinka. Wypomniał mu to w liście A. Marylski jako nieostrożność: "Musisz jasno sobie powiedzieć, że nie masz zdrowia i musisz słuchać się lekarza. Jeśli trzeba, wyjedź jeszcze na lipiec i sierpień"* (Koresp. z A. Marylskim. op. cit.). List jednak kończył uwagą, że wobec złych perspektyw ekonomicznych, nie można znikąd oczekiwać dodatkowych pieniędzy i trzeba rozsądnie robić oszczędności dla wszystkich placówek. Ruszczyc cierpiał na bezsenność. Skarżył się na nią doktorom także i w następnym roku, gdy raz jeszcze zmieniał miejsce wypoczynku, tym razem na Świnoujście. Odtąd będzie się stale trzymał tej miejscowości. Przeniesienie pana Henryka z Domu Chłopców do infirmerii w 1965 r. wywołało duży wstrząs w jego trybie życia. Do internatu odwoził go samochód między godziną 8 a 9 rano. Przed wyjazdem Ruszczyc odbywał w biurze narady z Zofią Morawską, zaglądał do blisko położonej dziewiarni. Do Warszawy jeździł coraz rzadziej. W oczach osób pamiętających te czasy utrwalił się obraz pana Henryka przyjeżdżającego z rana pod Dom św. Teresy. Wchodził po schodach na pierwsze piętro, często przystając dla złapania tchu. W gabinecie odpoczywał chwilę w milczeniu, czekając aż s. Felicyta przyniesie śniadanie. Składało się ono z filiżanki mocnej kawy i kilku maciupeńkich, okrojonych ze skórki tartynek. Ruszczyc chciwie wypijał kawę, ledwie tykał kanapek i jeśli kto na niego czekał, zaraz przystępował do rozmowy. Postępujący proces sklerozy utrudniał mu dobór słów, zwłaszcza zapamiętanie nazwisk, toteż był wdzięczny, gdy rozmówca go w tym wyręczał. Mówił ochrypłym głosem, z coraz większym trudem, coraz częściej też miewał napady kaszlu, które pochodziły z niedomagań serca. Wtedy krztusił się i dusił, twarz mu siniała, oczy nabiegały krwią. Patrzącemu zdawało się, że pan Henryk ataku nie przetrzyma. W końcu kaszel ustępował, a Ruszczyc rozpogodzony uśmiechał się do gościa jak gdyby nic nie zaszło i wracał do omawianego tematu. Często też sięgał po butelkę z jakimś ciemnym płynem i pił z niej długimi haustami. Zażywał niekiedy krople zwane "potrójnymi", będące mieszaniną kropli walerianowych z innymi. Były to leki uspokajające, lecz jako kontrastujące z czarną kawą mogły powodować zaburzenia w organizmie. W Infirmerii siostry czuwały nad ograniczeniem palenia, na co wielki nacisk kładli lekarze. Pilnowały, by pan Henryk nie brał nadmiernej ilości proszków przeciwbólowych, co zwykł był czynić. Nie na wiele to się zdawało. Ranek schodził mu pracowicie na rozmowach lub zebraniach z "Warsztatowcami". Ilość osób, z którymi się stale kontaktował, wynosiła 8-10 dziennie, a nie były to towarzyskie spotkania. Koło godz. 11-tej przynoszono mu pocztę, czytał ją i zaraz dyktował odpowiedzi. Gdy nie zdążył wszystkiego załatwić do godziny pierwszej, wracał jeszcze po południu. Często jednak czuł się tak słaby, że już o 12-tej prosił o samochód do Infirmerii. W listopadzie 1968 r. przestał kierować Warsztatami, zatrzymując tylko sprawy szkolenia. Wpłynęło to zasadniczo na zmniejszenie liczby interesantów. Całymi godzinami przebywał sam w gabinecie, co z kolei nie wpływało dobrze na jego samopoczucie. Brakowało mu napięć, jakie dawała odpowiedzialność i załatwianie trudnych spraw. Stanowiły dla niego niezbędną do życia podnietę. Bolał też nad tym, że stracił bezpośredni kontakt z chłopcami. Już nie znał ich jak kiedyś i zdany był w ich sprawach na relację osób trzecich. W pewnym momencie opadanie z sił pana Henryka stało się widoczne dla każdego. Gdy w maju 1970 r. wybraliśmy się samochodem do Lublina, Ruszczyc po zwiedzeniu spółdzielni i domu dla przewlekle chorych tak zasłabł, że nie mógł zjeść obiadu, popołudnie przeleżał w łóżku, a nazajutrz z rana kazał jechać prosto do Lasek. W mieszkaniu w Infirmerii inż. Wróblewski zainstalował dyktafon prosząc Ruszczyca, by zechciał nagrywać wypracowane przez siebie zasady wychowania i szkolenia niewidomych, lecz nic z tego nie wyszło. Pan Henryk po pierwszych próbach zrezygnował. Pogarszający się stan gardła utrudniał mu mowę, poza tym nie pociągało go mówienie do aparatu. Zwierzał się komuś, że bez kontaktu z młodzieżą nie potrafi wykrzesać z siebie żadnych twórczych myśli ani znajdować rozwiązań problemów wychowawczych, które kiedyś cisnęły mu się do głowy* (Rozm. MŻ z Ewą Bendych. Rękop. 1986. AMŻ-4.). Podczas zebrań Zarządu, które odbywały się teraz w jego pokoju, prawie się nie odzywał. Jedynym weselszym akcentem w szarzyźnie ostatnich lat życia była jego przyjaźń z Zygmuntem Serafinowiczem. Przy nim odzyskiwał werwę i humor, obaj panowie płatali sobie nieustannie różne figle. Toteż nieoczekiwana śmierć najbliższego przyjaciela w listopadzie 1971 r. spowodowała u pana Henryka prawdziwe załamanie. Zawsze spodziewał się, że to on pierwszy umrze, nie mógł przeboleć, że został sam. Ostatni rok życia przebył w wielkiej samotności, mało kontaktując się z otoczeniem. Dla kogoś żyjącego przez kilkadziesiąt lat ciągłym projektowaniem, tworzeniem i działaniem, przymusowa bezczynność w ostatnim roku życia musiała być ciężkim doświadczeniem. Z każdym dniem ubywało mu sił, mówienie męczyło, serce dawało się we znaki, w nocy nie zasypiał bez zażycia proszków. Po śmierci najbliższego przyjaciela, Zygmunta, nie szukał kontaktów z ludźmi. Stał się milczący i smutny. W niektóre dni wzywał sekretarkę i dyktował listy. Były to przeważnie pisma do znanych instytucji, wyjaśniające cel i wartości rewalidacji, z prośbą o dotację na akcję letnią. Od czasu do czasu załatwiał sprawy zatrudnienia absolwentów. Dawni przyjaciele i znajomi, wiedząc o chorobie pana Henryka, tym bardziej starali się uwzględniać jego prośby. Podania często otrzymywały dekretację: "Pan Ruszczyc, trzeba zrobić"* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.). Ostatnie listy dyktował na pół roku przed śmiercią. Ożywiał się chwilami, gdy spotykał w Infirmerii małych niewidomych chłopców. Przynosił im soki i kompoty, którymi siostry go obdarowywały. Żartował, gdy odwiedzali go dawni wychowankowie, witał ich swym zwykłym: "Ho, ho, ho!" i rozpogadzał się na moment. Dłuższe wizyty bardzo go męczyły. Przed drzwiami jego pokoju dyżurowały na zmianę: rodzona siostra Janina i Maria Dmochowska. Czuwały, by nie wszedł jakiś nie zapowiedziany gość. W ostatnich miesiącach pan Henryk nie mógł już przyjmować żadnych wizyt i prawie nie podnosił się z pościeli. Codziennie odmawiał różaniec, prosił, by siostry zawiesiły mu krzyż naprzeciwko łóżka, by mógł nań patrzeć. W drugi dzień Bożego Narodzenia 1972 r. przyjął oleje święte, po czym nastąpiła znaczna poprawa. W kilka dni po Nowym Roku dano znać, że napłynęło wiele listów z życzeniami. Prosił, by mu je przeczytać. Trzeciego stycznia z rana zajęty był jeszcze odczytywaniem korespondencji. Po obiedzie poczuł się gorzej. Nastąpił gwałtowny atak kaszlu, krwotok i w ciągu kilku minut Ruszczyc przeniósł się do wieczności. Z pogrzebem zaczekano na powrót uczniów z ferii świątecznych, toteż odbył się on dopiero 8 stycznia. Trumnę ze zwłokami wniesiono do sali na piętrze Domu św. Teresy i tam nastąpiło pożegnanie Ruszczyca z jego ukochanymi chłopcami. Mszę św. pogrzebową celebrował ks. Tadeusz Fedorowicz w Centralnej Kaplicy Zakładu. W czasie homilii podkreślił szacunek, jaki Zmarły miał dla pracy. Do końca życia był dumny ze świadectw wystawionych mu przez pierwszych pracodawców. Na cmentarzu trumnę nieśli pracownicy Warsztatów, a następnie absolwenci Szkoły Zawodowej. Żegnali swego wychowawcę niewidomi uczniowie, absolwenci i przedstawiciele PZN, władz, instytucji. Zjazd był tak wielki, że zakładowy cmentarz nie mógł wszystkich pomieścić. Ruszczyc został pochowany obok grobu najbliższego przyjaciela, Zygmunta Serafinowicza. Tego samego dnia zebrali się współpracownicy i byli wychowankowie, dla których Ruszczyc był kimś specjalnie bliskim i postanowili zawiązać Komitet ku uczczeniu jego pamięci. Włączył się w tę sprawę Zarząd Towarzystwa i zlecił Komitetowi trzy zadania: opracowanie biografii Ruszczyca, utrwalenie jego twórczych inicjatyw oraz wybudowanie jakiegoś trwałego pomnika. Członkowie Komitetu opracowali z czasem książkę pt. "Henryk Ruszczyc we wspomnieniach", którą odbito na kserografie w 25 egzemplarzach oraz nagrano na taśmę magnetofonową. Zwięzłą biografię Ruszczyca opracował w kilka lat później Krzysztof Morawski, brat Zofii, skarbnika Zarządu Towarzystwa, a wydał ją nieco skróconą w "Ludziach Lasek" Tadeusz Mazowiecki w 1987 r. Równocześnie zaczęto zbierać pieniądze na trwały pomnik, którym stał się w kilka lat potem: Dom Przyjaciół Niewidomych* (Ibidem.). Podstawowy fundusz do rozpoczęcia budowy zebrali absolwenci Lasek, a budynek ukończono w 1978 r., z pieniędzy wyasygnowanych przez Zarząd Towarzystwa. W pamięci niewidomych oraz w świecie ludzi pracujących dla ich dobra Henryk Ruszczyc pozostanie przykładem człowieka, który wszystkie siły oddał na służbę drugim. Znów eksperymenty... Powodzenie Warsztatów drzewno-metalowych i tkacko-dziewiarskich zachęciło Ruszczyca do podejmowania dalszych prób. Miał żywo w pamięci zakłady dla inwalidów wojennych w Anglii z całym bogactwem urządzeń pozwalających na naukę różnych zawodów. Już wtenczas marzył o stworzeniu podobnego ośrodka w Polsce. Anglia jednak dysponowała ogromnymi możliwościami pieniężnymi na wyposażenie warsztatów i zatrudnienie fachowych instruktorów lub wychowawców. O tym wszystkim w Polsce nie można było marzyć. Pan Henryk nie lubił czekać i gdy raz coś postanowił - działał, nadrabiając braki finansowe pomysłowością i energią. Chciał osiągnąć zawsze ten sam cel - znaleźć zatrudnienie dla stale wzrastającej liczby absolwentów Lasek. Pragnął, by mogli wybierać pracę zależnie od zamiłowań i zdolności. Należało więc rozszerzyć wachlarz kierunków szkolenia. Tymczasem Laski w latach 60-tych musiały zlikwidować dwa dobrze prosperujące działy: tkactwa i dziewiarstwa, natomiast żaden spośród trzech podjętych w tym czasie eksperymentów nie zapewnił nowych miejsc pracy. Mimo to pan Henryk nie załamywał się i likwidując jakiś dział, myślał już o organizowaniu następnego. Nie miał zwyczaju żalić się lub szukać winnych. Niektóre jego idee zrealizowano dopiero po jego śmierci, osiągając nieoczekiwane sukcesy. Tak bywa często z nowatorami. Z początku podziw i oklaski, potem niepowodzenia i krytyka, a po śmierci sukces i uznanie. Wydaje się, że jest w tym jakaś prawidłowość, jakiś ukryty głębszy sens. Za życia Ruszczyc nie zawsze był doceniany przez otoczenie. Niektórym wychowankom zwierzał się, iż działa w pojedynkę, nie znajduje pełnego zrozumienia, a jego wysiłki nie zawsze są doceniane. W końcu jednak jego idee wsiąkały w umysły i rozwijały się dalej. Był typowym "siewcą pomysłów" ("un emetteur d'idees"), jak mówią Francuzi. Do ich realizacji potrzebował sztabu ludzi rzutkich i zaangażowanych, ale w swoim otoczeniu ich nie dostrzegał. W Polsce lata 60-te kojarzą się z nawrotem stalinizmu odżywającego po październikowej odwilży. Przemysł państwowy dławił dalej rzemiosło i prywatne przedsiębiorstwa. Władze PRL-u atakowały katolickie szkoły i zakłady wychowawcze. Parokrotnie Laski były poważnie zagrożone. W takich warunkach Ruszczyc realizował swoje pomysły. Socjalistyczne wychowanie szerzyło w społeczeństwie spustoszenie. Coraz trudniej było znaleźć przedsiębiorcze jednostki nadające się na stanowiska kierownicze. Młodzi ludzie wykształceni w wąskich specjalnościach niechętnie brali odpowiedzialność za rozleglejszy zakres działania. Lata 60-te były więc okresem ciągłych starań Ruszczyca o dobór odpowiednich ludzi, a jak to było trudne, wystarczy przypomnieć, że w latach 1960-1972 pan Henryk zmienił aż siedem razy kierownika internatu i pięć razy kierownika Warsztatów. Z końcem 1964 r. ustąpił z ich prowadzenia Jan Czerski, a kierownictwo objął dotychczasowy zastępca, inż. Janusz Kawecki. Nowy kierownik rozpoczął działalność od weryfikacji zatrudnionych, z którą łączyła się obniżka płac części pracowników. Kilku dobrych majstrów na skutek tego odeszło. Podniosła się za to ogólna dyscyplina pracy, a teren Warsztatów na nowo ogrodzony, został wzorowo uporządkowany. Nie udało się jednak przywrócić dobrego, bezpośredniego kontaktu kierownika z pracownikami, jaki istniał za czasów jego poprzednika, a produkcja straciła dotychczasowy rozmach. Po roku Ruszczyc zdecydował się na kolejną zmianę, awansując na stanowisko kierownika szefa produkcji, Henryka Kowalczyka. Nominacja ta miała charakter przejściowy, gdyż połączenie w jednym ręku dwóch tak ważnych funkcji nie mogło trwać długo. Toteż w końcu sierpnia 1966 r., na wniosek Zarządu Towarzystwa, oddano kierownictwo Warsztatów w ręce Andrzeja Czartoryskiego. Ruszczyc zarezerwował sobie podejmowanie decyzji w sprawach zamówień oraz obsady personalnej. Nigdy też nie wypuścił z rąk szkolenia. Poza tym w niektórych dziedzinach nadal prowadził własną politykę. Uważając zatrudnienie za swój podstawowy obowiązek, podporządkowywał temu sprawy dochodów. Nadzieje Zarządu na podniesienie rentowności tego ważnego działu w Zakładzie mimo parokrotnej zmiany kierownika nadal zawodziły. W związku z tym prezes Marylski postanowił "zreformować Warsztaty" przy pomocy znajomego technika zamieszkałego we wsi Laski, Michała Karpowicza. Pochodził on z Kaukazu i młodość spędził w Rosji. Zbliżało go to do Antoniego Marylskiego, który z rozczuleniem wspominał własne młodzieńcze przeżycia w tym kraju. Karpowicz powoływał się na to, że niegdyś jako mistrz kierował brygadą złożoną z 50 mechaników, a więc tak liczną jak cała obsada Warsztatów. Zadania jednak były w obu wypadkach nieporównywalne. Ruszczyc z kolei łudził się, że Karpowicz wniesie nowe pomysły do produkcji, choć nie to miało być jego zadaniem. Ustawienie Karpowicza w dziale metalowym jako mistrza nad pięcioma ślusarzami nie dało mu żadnych szans do spełnienia pokładanych w nim nadziei. Próba reformy w tych warunkach musiała zawieść. Pan Henryk zdawał sobie sprawę, że w Warsztatach źle się dzieje i że z trudem bronią się przed deficytem. Zdeprymowany rzucił kiedyś: "ja mam już tylko jedno pragnienie, postawić Warsztaty na nogi". Zapewne nie uświadamiał sobie, iż przekracza to już jego ograniczone możliwości. Był w wieku emerytalnym, osłabiony chorobami, nie mógł liczyć na przypływ sił niezbędnych do podjęcia reorganizacji skomplikowanej placówki. Toteż i próby przez niego podejmowane nie dawały rezultatu. Jedną z nich było powołanie aż trzech Komisji doradczych: Artystycznej, Bezpieczeństwa i Higieny Pracy oraz Badawczo-Naukowej. I one nie mogły przedstawić pożądanych rozwiązań w dziedzinie organizacyjno-handlowej. Gdy na zebraniu z ekonomistami i dyrektorami Ruszczyc wystąpił z wnioskiem przestawienia produkcji na drobne artykuły elektrotechniczne, jeden z dyrektorów ostro zaoponował. Jeśli Zakład chce zwiększyć dochodowość, to nie może wprowadzać nowego rodzaju produkcji wymagającego częstych zmian. Jedna tylko pozostaje droga: ulepszyć obecny stan, lecz go nie zmieniać. Należało znaleźć rzutkiego kierownika i na jego barki złożyć wewnętrzną reorganizację i zwiększenie dochodowości Warsztatów. Wnikanie w szczegóły przez Szefa, podejmowanie przez niego zasadniczych decyzji musiało paraliżować każdego, często nawet zdolnego podwładnego. Przytoczę tu parę przykładów. Kiedyś w rozmowie z Ruszczycem Antoni Marylski zdziwił się, że "Henio" jest wciąż zapracowany. "Cóż ty masz takiego do roboty?" - zapytał. Odpowiedzią był prowadzony od połowy listopada 1966 do początku czerwca 1967 przez Marię Dmochowską codzienny zapis zajęć pana Henryka. Stąd wiemy, że w ciągu sześciu i pół miesięcy Ruszczyc odbył 101 zebrań i rozmów (łącznie określanych jako konferencje) z kierownictwem Warsztatów. Tym zebraniom z reguły sam przewodniczył. Niezależnie od tego 30 razy wizytował zajęcia uczniów, 61 razy organizował spotkania dotyczące internatu lub zatrudnienia absolwentów, 38 razy wyjeżdżał służbowo do Warszawy. Ponadto przyjął 674 interesantów, w tym w dniach choroby we własnym mieszkaniu - 78* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.). Naprawdę energia i pracowitość tego słabnącego człowieka były niezwykłe i budzą podziw. Niemniej przeprowadzenie w ciągu jednego miesiąca np. w jesieni 1966 r. aż 20 rozmów i zebrań z kierownikiem Warsztatów wskazuje na to, że ten ostatni musiał się szefowi ze wszystkiego opowiadać i bez decyzji szefa nie mógł nic przeprowadzić. Temu wszystkiemu, co zostało wyżej powiedziane, nie należy się dziwić. Powszechnie wiadomo, że ludzie w starszym wieku, zwłaszcza wybitne indywidualności, bardzo niechętnie rozstają się z władzą. Nie widzą w swym otoczeniu osób dojrzałych do przyjęcia trudnych funkcji rządzenia. Wolą koncentrować je w swoich rękach zamiast przekazywać innym. Pan Henryk uważał, że musi sam przeglądać całą korespondencję warsztatową, również wszystkie rozmowy telefoniczne musiały przechodzić przez jego sekretariat. Te i tym podobne sprawy - jakże w sobie zrozumiałe - wpływały hamująco na jego podwładnych. System prowadzenia księgowości warsztatowej nie dawał też dość jasnego obrazu aktualnego stanu finansowego poszczególnych działów. Sporządzany raz w roku przez księgowość Centrali bilans nie wystarczał, by te braki wyrównać. Zwrócono na to uwagę Ruszczycowi, który zorganizował parę spotkań z księgowym z warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. I to nie przyniosło istotnej poprawy. Z kolei zdolna księgowa z biura Warsztatów wystąpiła z propozycją usprawnień w zakresie sprawozdawczości i spraw socjalnych, lecz spotkawszy się z niezbyt przychylnym przyjęciem przez Ruszczyca zrezygnowała wkrótce z pracy. Komisja Rewizyjna Towarzystwa, widząc, że Warsztaty ledwie bronią się przed deficytem, a próby reform nie dają rezultatu, zainteresowała się tym. W jej skład wchodzili ekonomiści, prawnicy i inżynierowie, m.in. Jerzy Dąbrowski, Władysław Rodowicz i Jerzy Wróblewski. W czerwcu 1958 r. na spotkaniu z Zarządem Komisja przedstawiła projekt zmian strukturalnych. Zaproponowała powierzenie kierownictwa technicznego Mieczysławowi Grudzińskiemu, pozostawiając A. Czartoryskiemu sprawy ekonomiczne i handlowe. Ruszczyc miał zająć się koordynacją pracy obu tych panów. Zarząd po kilkudniowych dyskusjach przyjął zaproponowaną koncepcję, lecz i ona z braku koordynacji zawiodła. Gdy w kilka miesięcy później kierownik techniczny przebywał na dłuższym zwolnieniu lekarskim, wyszły na jaw różne niedociągnięcia w jego pracy. Wówczas Komisja Rewizyjna włączyła się ponownie i po gruntownym rozeznaniu sprawy zwróciła do Antoniego Marylskiego z prośbą o zorganizowanie z nim spotkania w celu omówienia niepokojącej sytuacji w Warsztatach. Odbyło się ono 23 listopada 1968 r. bez udziału chorującego na grypę Ruszczyca. Zaproszono natomiast Andrzeja Czartoryskiego. W trakcie zebrania, po wysłuchaniu zwięzłego, ale pesymistycznego sprawozdania przedstawiciela Komisji, prezes Marylski zapytał, jakie ona wysuwa wnioski, by wyjść z impasu. Odpowiedź była krótka i stanowcza: "Zwolnić Kierownika Technicznego, panu Ruszczycowi odjąć władzę nad Warsztatami, pozostawiając mu tylko szkolenie, a kierownictwo całości oddać w ręce Czartoryskiego z tytułem dyrektora i z bezpośrednią zależnością od Zarządu"* (MŻ jako członek Komisji Rewizyjnej był obecny na tym zebraniu.). Był to prawdziwy zamach stanu. Prezes Marylski wyraził niepokój, czy młody, nowy dyrektor poradzi sobie z tak trudną placówką - i podsunął myśl stworzenia mu do pomocy jakiegoś ciała doradczego. W ten sposób powstała Komisja Ekonomiczno-Techniczna, w skład której weszło kilku członków Komisji Rewizyjnej z prawem dobierania sobie ekspertów z zewnątrz. Wszystkie te postanowienia miały być niezwłocznie wprowadzone w życie. Skutki okazały się pozytywne i w stosunkowo niedługim czasie Warsztaty zaczęły przynosić większe dochody. Pan Henryk nie był wówczas ciężko chory, lecz gdy dowiedział się o decyzji Komisji i Prezesa, poczuł się bardzo dotknięty i przeleżał kilka dni w samotności. Boleśnie przeżywał odsunięcie od dzieła, które z takim trudem tworzył. Można podziwiać jego hart ducha i podporządkowanie się władzom Towarzystwa, gdyż ani wówczas, ani później nie skarżył się i nie użalał. Z nowej sytuacji wynikły dla niego daleko idące konsekwencje. Nie tylko został wyłączony z głównego nurtu swej działalności, lecz poczuł się niemal nieproduktywnym członkiem laskowskiej społeczności. On, który tygodniowo miewał dziesiątki spotkań, a codziennie przyjmował wielu interesantów, nagle został bez zajęcia. Z rzadka tylko przychodził ktoś do jego gabinetu po radę i to zwykle nie w sprawach najważniejszych. Przedstawienie historii przemian, jakie się dokonywały w Warsztatach, miało za cel ułatwienie Czytelnikom zrozumienia warunków, w których Ruszczyc podejmował swe ostatnie eksperymenty. Większość z nich nie dała pozytywnych rezultatów. Takie stwierdzenie może dla niejednej z osób pamiętających tamte czasy wydać się zaskakujące. Pan Henryk chodził w glorii do końca, każda wystawa, każdy pokaz przynosiły mu nowe triumfy. Podziwiano powszechnie jego sukcesy: "Jaki ten pan Ruszczyc nadzwyczajny!" - mawiano. "Czegóż to on dla swoich chłopców nie wymyśli, a wszystko mu się udaje". W Warszawie nazwisko jego było głośne. "Laski to Ruszczyc" - słyszało się. O niepowodzeniach, nieodłącznych przecież od każdej społecznej pracy - wiedziało tylko kilka osób z jego najbliższego otoczenia. Przez wzgląd na osobę pana Henryka wolały tego tematu nie poruszać. Oczekiwano, że prędzej czy później nastąpi poprawa. Spoglądając wstecz na ten okres, trzeba powiedzieć, że nie wszystkie niepowodzenia wynikły z popełnianych błędów lub niedopatrzeń. Przynajmniej połowa pochodziła z przyczyn obiektywnych. Tak było z tkactwem i tapicerstwem* (Tapicerstwo działało od 1957 do 1967 roku.), również z szyciem kołder, czyli jak wówczas mówiono - z kołdrzarstwem. Eksperyment ten Ruszczyc prowadził przez całych 5 lat, od 1957 - do 1962 r. najpierw w Domu Sióstr na Piwnej, potem w Laskach. Praktyka wykazała, że szycie kołder to zajęcie tylko dla niedowidzących z dużymi resztkami wzroku. Dział ten został zamknięty w 1962 r., w rok po tkactwie. Mówiąc o eksperymentach trzeba wspomnieć o otworzonym w końcu lat 50-tych dziale wyplatania mebli. Nauczycielem i projektantem był plastyk, Jan Bołkowski. Uczniowie wyplatali sznurkiem nowoczesne meble wykonując estetycznie różnorodne sploty. Dział ten przeszedł z czasem do spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych". W poszukiwaniu nowych zawodów Ruszczyc w 1964 r. postanowił powrócić do eksperymentu z zabawkarstwem. Polecił stolarzom opracować kilka atrakcyjnych modeli wzorowanych na spotykanych w handlu zabawkach i wykonać krótką serię próbną. Niestety, prototypy wypadły mało estetycznie i nie miały wartości handlowej, gdyż wykończenie ich przez niefachowców pozostawiało wiele do życzenia. Wkrótce większość modeli znalazła się pod szopą z odpadami. Jeden tylko pomysł miał wielkie szanse powodzenia - "ruch drogowy", zestaw małych pojazdów dla dzieci wraz z kompletem znaków drogowych. Dla dzieci w wieku przedszkolnym stanowił znakomitą pomoc pedagogiczną. Niestety, produkcja jego okazała się niemożliwa, gdyż brakowało na rynku małych żarówek - istotnego elementu tej zabawki. Nadzieje związane z elektrotechniką Od dłuższego czasu nęciła Ruszczyca myśl wprowadzenia do szkolenia elektrotechniki, radiotechniki i ceramiki. W latach 1961-1962 uczniowie Szkoły Zawodowej szkolili się w niektórych operacjach z elektrotechniki i montowali łącznice telefoniczne. Eksperyment ten dobrze się udał. W internacie działało równocześnie Kółko Radiotechniczne prowadzone przez inż. Wróblewskiego. Wynikiem podjętych prób z montażem było zatrudnienie siedmiu absolwentów w przedsiębiorstwach państwowych, takich jak Zakłady im. Róży Luksemburg, Zakłady im. Kasprzaka, Zakłady Telekomunikacyjne T-17. Stanowiło to ważne choć dorywcze osiągnięcie. Ruszczycowi zaś chodziło o wdrożenie regularnego szkolenia w tym kierunku. Nie udało mu się do tego doprowadzić, natomiast w dalszym ciągu trwały próby. W listopadzie 1961 r. na zebraniu z młodzieżą ze Szkoły Zawodowej Ruszczyc zapowiedział, że "od stycznia nowego roku ruszy garncarstwo i elektrotechnika" i dał chłopcom do obejrzenia przełącznik do zmiany biegów w samochodzie, złożony z 40 części. Uczniowie mieli to w Laskach montować. Prawdopodobnie jednak nie doszła do skutku umowa o kooperację, gdyż nigdy więcej o tym nie było mowy. W roku 1964865 zaczęło działać w Domu Chłopców Kółko Elektrotechniczne prowadzone przez inż. Andrzeja Andersza, późniejszego dyrektora Zakładów Telekomunikacyjnych na Gocławku, w Warszawie. Zajęcia odbywały się po kolacji, uczestników było 17. W piśmie do Kuratorium w 1965 r. figuruje wzmianka o organizowaniu w Laskach kierunku elektrotechnicznego. Ruszczyc przewidywał w nim montaż i obsługę maszyn do nawijania cewek do transformatorów, produkcję ślinociągów do gabinetów dentystycznych, ładownic elektrycznych, transformatorów. W 1966 r. Ruszczyc zlecił inż. Anderszowi zorganizowanie w porozumieniu z inż. Wróblewskim produkcji dławików do jarzeniówek i transformatorów oraz ewentualnego wyrobu maszynek do mielenia kawy i maszynek do golenia, zasilanych przez silnik samochodowy. Pomysły były świetne, najczęściej jednak na kilkadziesiąt pomysłów zaledwie parę udaje się doprowadzić do realizacji. Nie znamy przyczyn, dla których te projekty nie zostały zrealizowane. Wiemy, że prototypu ślinociągu nie zatwierdziła Komisja sanitarna, co się zaś tyczy innych pomysłów, to być może stan techniczny Warsztatów nie był na dość wysokim poziomie, by móc podejmować tego rodzaju zamówienia. W roku 1968-69 inż. Andersz znów prowadził aż trzy kółka radiotechniczne: dla starszych, średnich i młodszych chłopców. Ruszczyc wystąpił wtedy do Biura Zbytu Urządzeń Teleradiotechnicznych o przydział kilkudziesięciu słuchawek i mierników. Brak dziś danych do stwierdzenia przyczyn przerwania działalności tych kółek pasjonujących młodzież. Inż. Andersza Ruszczyc cenił i lubił. Zawsze przepracowany i zajęty różnorodnymi sprawami nie miał już sił, by dopilnować wykonania nowych urządzeń dla pracowni elektrotechnicznej i w pewnym momencie to zadecydowało o upadku całego eksperymentu. Inż. Andersz zrezygnował z pracy. Eksperyment z ceramiką Wiosną 1965 r. pan Henryk zabrał się do realizacji od dawna obmyślanego eksperymentu z ceramiką. Zaczął od wysłania do zakładów ceramicznych w Pruszkowie grupy uczniów w celu poznania stosowanych tam technik. Paru spośród współpracowników skierował do zwiedzenia analogicznych przedsiębiorstw w Siedleckiem. Klasyczne garncarstwo znał jeszcze sprzed wojny, lecz ono go nie pociągało. Pragnął uruchomić artystyczną produkcję inspirowaną pomysłami niewidomych. Zaangażował plastyczkę-rzeźbiarkę i zamierzał przy jej pomocy wyłowić wśród uczniów utalentowane do rzeźby jednostki. Brakowało naturalnie lokalu. Ruszczyc dokonał w Warsztatach szeregu kłopotliwych przemieszczeń, by uzyskać potrzebną powierzchnię dla nowej pracowni. Wszyscy uczniowie klas średnich i starszych mieli być poddani próbom. Eksperyment przeciągnął się na kilka miesięcy, lecz nie dał oczekiwanych wyników. Rzeźbiarce nie udało się zapalić młodzieży do pracy w glinie, chłopcy wracali z zajęć narzekając na brudną robotę. W całej szkole znaleźli się tylko dwaj uczniowie, których zdolności wyróżniono, lecz i to nie miało dalszych następstw. Jedynym trwalszym rezultatem było utworzenie w następnym roku szkolnym kółka garncarzy, grupującego kilku amatorów toczenia na kole garncarskim. To jednak trwało nie dłużej niż 2-3 lata. Zajęcia prowadził jeden z nauczycieli lub garncarz amator. Wydaje się, że w całym tym zamierzeniu nie zostały przemyślane i sprawdzone założenia. Miałem okazję oglądania pięknych zastaw stołowych w różnych kolorach, wykonanych przez uczniów szkoły dla niewidomych w Kónigs-Wuster-Hausen k. Berlina. Lekcje ceramiki były tam jednymi z najbardziej lubianych przez młodzież. Prawdopodobnie główna zasługa leżała po stronie nauczyciela. Upatrywał on w tych zajęciach formę rewalidacji, twierdził zaś, że najwyżej 1 % jego uczniów mógłby utrzymać się z garncarstwa. Ruszczyc zapatrywał się na tę sprawę zupełnie inaczej. Dążył do zorganizowania grupy utalentowanych niewidomych, którzy zarabialiby wykonując oryginalne, swego pomysłu wyroby. Sklep "Nowej Pracy" w Warszawie zajmowałby się ich sprzedażą. Raz jeszcze zabawkarstwo Nie zrażony niepowodzeniem Ruszczyc zabrał się ponownie do zabawkarstwa z drewna. Swój projekt oparł na szeregu założeń o pozornie nieodpartej logice, mających zagwarantować powodzenie. Produkcja zabawkarska - rozumował - powinna zainteresować niewidomych. Zabawka jest sama w sobie czymś interesującym, małym cackiem, zawierającym cząstkę dziecięcego świata. Jej elementy o niewielkich wymiarach łatwo można wyrabiać z wysokowartościowych tanich odpadów. Niedroga również powinna być siła robocza, gdyż do atrakcyjnej i lekkiej pracy licznie zgłoszą się kobiety i młodzież z okolicy. Zbyt jest z reguły zapewniony, gdyż społeczeństwo zawsze poszukuje nowych zabawek dla swych dzieci* (Porównaj: MŻ "Współpraca moja..." op. cit.). Życie wkrótce zweryfikowało większość tych założeń. Opłacalność produkcji zabawkarskiej zależy bowiem od wielu czynników i to bardzo różnej natury. Oprócz spraw technicznych w grę wchodzą przepisy związane z bezpieczeństwem pracy lub prawem handlowym. Praktyka wykazała, że produkowanie z odpadów wcale nie jest tanie, gdyż znacznie podnosi koszta robocizny. Jako materiału trzeba używać wysokowartościowej, drogiej tarcicy. Połowa jej w czasie obróbki "idzie w trociny". Siłą roboczą nie mogą być tylko kobiety lub młodzież, potrzebni są też wykwalifikowani specjaliści, gdyż wymagania handlu pod względem wykończenia są bardzo wysokie. Konieczne jest posiadanie odpowiedniego parku maszynowego z szybkoobrotowymi obrabiarkami. Powodują one jednak często wypadki przy pracy. Istnieje zawsze groźba zaprószenia ognia, czy to na hali, czy w magazynach tarcicy. Pył drzewny jest szkodliwy dla płuc, a w większym stężeniu przy zaiskrzeniu maszyny łatwo wybucha. Urządzenia odpylające są kosztowne i trudne do zainstalowania. Do precyzyjnej produkcji potrzebna jest suszarnia, a jest to kosztowna inwestycja. Każda zabawka, jak również jej opakowanie, przejść muszą ocenę specjalnych komisji, drobne nawet uchybienia powodują odrzucenie modelu. Karton do opakowań trzeba zamawiać najmniej na rok naprzód. Warunkiem powodzenia jest współpraca ze zdolnym projektantem-plastykiem. Zabawki, by były atrakcyjne, winno się produkować w krótkich seriach, co na ogół jest mało opłacalne. Płace szeregowych pracowników, a więc w przyszłości i niewidomych, są bardzo niskie. O tych wszystkich rzeczach nikt w Laskach, łącznie z Ruszczycem, nic nie wiedział. Jeszcze przed podjęciem decyzji o otwarciu tego działu pan Henryk zaprosił do siebie kierowników Warsztatów i Internatu oraz paru nauczycieli zawodu. Po żywej dyskusji poprosił każdego z obecnych o wyrażenie opinii co do sensowności tej inicjatywy. Mimo że wszyscy bez wyjątku wypowiedzieli się przeciwko niej, oświadczył, że jest za rozpoczęciem eksperymentu. Po półroczu 1966 r. Szkolik przystąpił do zajęć z kilkoma uczniami, rozporządzał jednak tylko jedną zdezolowaną obrabiarką. Jako odpowiedzialny za Dział Drewna sprowadziłem wtedy z Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy znakomitego speca od zabawkarstwa, inż. Białasa. Ów wybitny fachowiec załamał ręce na widok naszej nieporadności i uznał wszystkie wykonane przez uczniów elementy za braki. Równocześnie udzielił szeregu cennych wskazówek i zaproponował wysłanie na praktykę do jednej z podległych mu spółdzielni pracownika z Lasek. Wkrótce zauważyliśmy, jak wiele dzięki niemu zmieniło się na lepsze w naszym warsztacie. Kiedy po drugiej wizycie inżyniera chciałem raz jeszcze go zaprosić, Ruszczyc zaoponował, mówiąc: "Teraz już sami musimy sobie radzić". Odmowa skorzystania z fachowej i życzliwej pomocy miała nas w przyszłości wiele kosztować. Byliśmy odtąd zdani na samych siebie i musieliśmy uczyć się na własnych błędach. Z czasem zaczęliśmy jednak odnosić pierwsze, choć skromne sukcesy. Zaraz na początku działalności, w jesieni 1966 r., udało się nam uzyskać na Targach Jesiennych w Poznaniu szereg zamówień, z których najpoważniejsze pochodziły z Polskiego Związku Niewidomych. Z upływem czasu wykonaliśmy dla nich parę tysięcy warsztacików dziewiarskich, dłutek do pisania brajlem i kilkaset kompletów gier stolikowych przystosowanych dla inwalidów wzroku. Nieco później jeden z naszych modeli - kolejka składana - uzyskał dyplom uznania od Ministra Handlu Wewnętrznego* (Autorem kolejki składanej był Piotr Grocholski.). Niestety, handel wykazywał małą elastyczność i nie był zainteresowany lansowaniem nowych modeli, niepodobnych do sprzedawanych w sklepach. W zakresie technologii i organizacji produkcji zrobiliśmy znaczne postępy - uczniowie obsługiwali wszystkie typowe dla zakładu rzemieślniczego obrabiarki i urządzenia. Wykłady z materiałoznawstwa fachowo prowadził pracownik z Ministerstwa Leśnictwa inż. Bogdan Pawelski, a egzaminy na końcu roku wykazały dobre zrozumienie i znajomość przedmiotu. Gdy w trzecim bodaj roku naszego eksperymentu odwiedził Laski inż. Białas, nie szczędził Szkolikowi słów uznania za czystość wykończenia wyrobów i pomysłowość oprzyrządowań, zapewniających niewidomym precyzję i bezpieczną pracę. Również Modest Sękowski ocenił bardzo pozytywnie stronę szkoleniową i techniczną zabawkarni, nie ukrywając jednak w rozmowie z Ruszczycem swoich obaw co do rozwoju tego kierunku. Uważał, że nie nadaje się on dla niewidomych, a z jego doświadczeniem należało się liczyć. Wkrótce rozpoczęła się seria niepowodzeń. Czas trwania eksperymentu w szkołach zawodowych jest ściśle ograniczony do trzech lat. Dalsze prowadzenie nowego kierunku wymaga zatwierdzenia przez Kuratorium, ono zaś uzależniało udzielenie zgody od zatrudnienia w nowym zawodzie choć paru absolwentów. W naszym przypadku tej ostatniej okoliczności zabrakło* (Dopiero później udało się znaleźć pracę dla Jana Wojdyny w spółdzielni stolarskiej dla głuchoniemych na Powązkach. Po kilkunastu miesiącach zaczął nieźle zarabiać pracując przy tokarce. Po dwóch latach przeszedł do Spółdzielni Niewidomych Szczotkarzy przy ul. Sapieżyńskiej.), gdyż żadna ze spółdzielni niewidomych nie prowadziła działu galanterii drzewnej. Ruszczyc, przystępując do eksperymentu, uzyskał wprawdzie zapewnienie utworzenia działu zabawkarskiego przez dwie spółdzielnie: w Grodzisku Mazowieckim i Białymstoku, ale po trzech latach obie wycofały się z poprzednich obietnic. Prawdopodobnie ich zarządy rozeznały niską opłacalność zabawkarstwa, groźbę pożaru i skaleczeń, niskość zarobków. Wynosiły one przeciętnie około 1/3 płacy przyjętej w innych działach produkcji. Na próżno Ruszczyc nęcił je ofertami odstąpienia dotychczasowego dorobku Lasek ze wszystkimi urządzeniami, technologią, a nawet modelami. I to nie wpłynęło na zmianę ich stanowiska. Przygnębiony nieoczekiwanym obrotem sprawy pan Henryk chciał w pierwszej chwili wszystko zlikwidować, by móc rozpocząć nowy eksperyment. Szczęściem sprawą zainteresował się Zarząd i postawił kategoryczne veto. Uważał, że nie można zaprzepaszczać kilkuletniego trudu grupy zaangażowanych ludzi, zdobytych osiągnięć i wkładu finansowego Towarzystwa. Zdecydowano więc pozostawić wszystkie urządzenia, zmniejszywszy tylko liczbę stanowisk i wielkość lokalu, ograniczyć zaś produkcję do potrzeb szkolenia. Uczniowie każdej I klasy zawodowej mieli uczyć się pracy przy obrabiarkach do drewna w połowie wymiaru godzin warsztatowych. Pracownia dobrze się rozwijała i przetrwała szereg lat* (Ruszczyc podziwiał w Anglii produkcję zabawek prowadzoną przez ociemniałych inwalidów. Stosunki tamtejsze różniły się jednak od polskich tym, że absolwenci z racji swego inwalidztwa mieli zapewnione zatrudnienie w przedsiębiorstwach.). W kwietniu 1971 r. spadł na Warsztaty niespodziewany cios w postaci pożaru, który pochłonął jeden z drewnianych baraków. Przyczyną była iskra z wentylatora w położonej w szczytowej części budynku lakierni. Pożar szybko się rozprzestrzeniał i trzeba było ewakuować leżące w przedłużeniu lakierni biura, szczotkarnię i magazyn wyrobów gotowych. Dzięki interwencji laskowskiej Straży Pożarnej rozszerzanie się ognia udało się opanować, straty jednak okazały się dość znaczne. Wynikła więc konieczność dokonania poważnych przesunięć w pozostałych budynkach. Największy kłopot sprawił werdykt władz pożarniczych, uzależniający zlokalizowanie lakierni od znalezienia pomieszczenia co najmniej 6-metrowej wysokości. Istniał tylko jeden taki budynek, tzw. Czerwony Domek, w którym za cenę usunięcia połowy sufitu można było uzyskać wymaganą wysokość. Ruszczyc miał do tego budynku szczególny sentyment, gdyż tam właśnie przed 17 laty rozpoczynał swą pionierską działalność. Pomny na to, nie chciał się zgodzić na wyprowadzenie stamtąd pracowni metalu i drewna. Tymczasem czas naglił, należało się śpieszyć, by jak najszybciej uruchomić niezbędną dla produkcji lakiernię. Wobec nieugiętej postawy Ruszczyca uradzono ściągnąć z Warszawy Jerzego Wróblewskiego znanego z umiejętności przekonywania i cieszącego się u pana Henryka wielkim zaufaniem. W dramatycznej rozmowie ten ostatni bronił swego stanowiska i z wielkim trudem udało się go nakłonić do zmiany decyzji. Przedstawiono mu ją jako jedyne wyjście z zaistniałej sytuacji. Montaż Niepowodzenie z zabawkarstwem nie załamało Ruszczyca, który z całym zapałem zabrał się od razu do zorganizowania działu montażu. W jego pojęciu była to najnowocześniejsza forma zatrudnienia niewidomych, popularna na Zachodzie. Do nowego kierunku przystępowaliśmy bez programu, bez przygotowania i bez rozeznania jego opłacalności. Ruszczyc rzucił tylko ogólne hasło: "Uczcie jak najbardziej wszechstronnego montażu". Rozpoczęliśmy więc od tego, co było pod ręką, tj. od montowania mat łazienkowych z drewnianych klepek własnego wyrobu łączonych drutem. Równocześnie rozglądaliśmy się za bardziej skomplikowanym montażem. Warszawskie przedsiębiorstwa bały się wchodzenia w kooperację ze szkołą dla niewidomych, nam zaś zdecydowanie chodziło o pracę płatną, nie zaś o charakterze ćwiczebnym. Po długich poszukiwaniach udało się dojść do porozumienia z zakładem "INCO" w Otrębusach koło Warszawy. Tamtejsza dyrekcja wyraziła zgodę na dostarczanie części do długopisów oraz elementów do zabawek z plastiku. Wkrótce okazało się, że przysłane części są między sobą źle dopasowane i łączenie ich sprawia uczniom wiele kłopotu. Niekiedy skóra schodziła im z palców przy wciskaniu osiek w kółka samochodzików. Próbowaliśmy stosować różne usprawnienia, lecz i to nie dawało widocznych rezultatów. Ostatecznie widzący instruktorzy musieli wykańczać brakowe sztuki. Po kilku tygodniach postanowiliśmy dokonać przybliżonej kalkulacji, by przekonać się o opłacalności tego kierunku. Z obliczeń wynikło, że przeciętny zarobek dzienny ucznia wynosiłby niemal tyle samo co godzinowa stawka niewidomego w innych branżach spółdzielczości. W tych warunkach dalsze prowadzenie eksperymentu przestawało mieć sens i Ruszczyc bez sprzeciwu zgodził się na jego zaprzestanie. Po półroczu w 1971 r. zorganizowaliśmy naukę szczotkarstwa, nie mając już czasu ani możności, zaimprowizowania czegoś bardziej kształcącego* (MŻ był kierownikiem tego działu.). Należy podziwiać wytrwałość pana Henryka, który i tym razem nie dał za wygraną i niezwłocznie począł myśleć o czymś nowym. Ostatnim jego pomysłem było pamiątkarstwo. Pamiątkarstwo Tak określał Ruszczyc wyrób artystycznych pamiątek dla rosnącej w kraju turystyki. Otrzymał nawet zamówienie na produkcję drobnych przedmiotów dla Cepelii, która zabezpieczyła olbrzymi kredyt na ten rodzaj wytwórczości. Zostawiała przy tym producentowi dużą swobodę w doborze materiałów, w grę wchodziły: metal, drewno, skóra, ceramika. Pan Henryk upatrywał w pamiątkarstwie wielką szansę dla laskowskich absolwentów. Wyobrażał je sobie jako pracę chałupniczą dającą w wolnym czasie dodatkowy zarobek i wiele zadowolenia. Wszystko jednak zależało od znalezienia atrakcyjnych modeli, niezbyt trudnych do wykonania. Prowadzone przy udziale zdolnych współpracowników przez cały rok poszukiwania nie dały jednak żadnego rezultatu. Ruszczyc był bardzo wymagający i dostarczane mu modele i pomysły jedne po drugich odrzucał. W końcu sam doszedł do wniosku, że jego koncepcja jest chwilowo niewykonalna, zniechęcił się i zaprzestał dalszych starań. Po wszystkim, co zostało powiedziane, stać już będzie czytelnika na wyrobienie sobie własnego zdania o eksperymentach Ruszczyca. Sukcesy i niepowodzenia są nieodłączną cząstką losu każdego człowieka zaangażowanego w pracę społeczną. By ocena była sprawiedliwa, trzeba uprzytomnić sobie czasy i warunki, w których pan Henryk działał. Ówczesna absurdalność niektórych przepisów, biurokracja w urzędach, drętwota handlu paraliżowały wszelką niepaństwową przedsiębiorczość. A jednak Ruszczyc nie załamywał rąk. Nie szukał nigdy swego interesu ani poklasku. Jedyną pobudką do działania była chęć pomocy w rewalidacji choćby jednego niewidomego. W tej też płaszczyźnie trzeba rozważać jego wieloletnie próby eksperymentowania. Może największym ich osiągnięciem było ukazanie polskiemu społeczeństwu bogactwa nie odkrytych dotąd możliwości ludzi pozbawionych wzroku. Na tym polegać będzie zawsze jego niezaprzeczalna zasługa. Chcąc obiektywnie opisać historię eksperymentów Ruszczyca, trzeba omówić ich dalsze losy. roszyńską, lubianą 35719105 390733fa 8d9 39 9752 0 1 p n c 0 c z 0 48 0 0 0 0 n n 12.00 0.0 12.0 --- d 1 8 1 3 3 75 0 2 108 1 4b 1 74 1 Owoce po latach Panu Henrykowi nie udało się za życia zrealizować swych rozlicznych koncepcji. Niektóre z wdrażanych kierunków okazały się zbyt trudne dla niewidomych lub nieopłacalne, albo nie zapewniały zatrudnienia. Z podjętych prób coś jednak zostawało, doświadczenie lub nowa myśl. Niektóre z nich nabierały cech ogólniejszych, ponadczasowych. Taką była koncepcja pracy artystycznej niewidomych. Powołanie do życia spółdzielni tkacko-dziewiarskiej o tym charakterze nie wyczerpało zagadnienia. Pan Henryk chciał doprowadzić do podobnej pracy w metalu, drewnie i ceramice. Nie było to łatwe. Próby z metaloplastyką nie dały zadowalających wyników i dopiero w kilkanaście lat później projekty Ruszczyca ujrzały światło dzienne. Stało się to, gdy zgłosił się do Lasek młody rzeźbiarz, Jacek Rochacki, którego matka była jednym z doradców pana Henryka w sprawach tkactwa artystycznego. Jacek znający Laski od dzieciństwa, posiadał w Warszawie warsztat złotniczy i kochał swój zawód. Postanowił zainteresować swą specjalnością starszą młodzież niewidomą. Zaczął od przestudiowania wszystkich materiałów dotyczących szkolenia w metalu. Hospitował zajęcia w Warsztatach, zależało mu na utrzymaniu laskowskich tradycji. Do założonego przez niego "Kółka Złotników" zgłosiło się około dziesięciu osób. Chłopcy zaczęli wykuwać ozdobne naczynia z miedzianej blachy, z plasteliny modelowali postacie zwierząt, które odlewano później w mosiądzu, wykańczali płaskorzeźby z blachy, lepili z plasteliny autoportrety i martwe natury. Zainteresowanie wzbudziła wystawa ich abstrakcyjnych kompozycji z kartonu - owoc całego cyklu wykładów o sztuce, prowadzonych przez kolegę Jacka, wykładowcę z Akademiii Sztuk Pięknych w Warszawie. Uczestnicy "Kółka" rozsmakowali się w sztuce i w kontaktach z prawdziwymi artystami. Po pięciu latach kółko się rozpadło. Jacek Rochacki wyjechał za granicę, zdążył jednak przed wyjazdem zainteresować swymi pomysłami spółdzielnię "Nowa Praca Niewidomych". Dzięki temu powstała tam sekcja pracy artystycznej w metalu i ceramice, pracownikami zaś zostało pięciu absolwentów Lasek. Niestety, pogłębiający się kryzys gospodarczy w Polsce i Europie fatalnie zaciążył na możliwościach sprzedaży wyrobów młodych artystów. Rozczarowani nieprzewidywanym niepowodzeniem musieli zrezygnować z perspektyw utrzymania się ze sztuki i szukać sobie innego zajęcia. Eksperyment jako całość się nie udał, bardzo jednak wzbogacił umysły członków "Kółka Złotników", pchnął ideę Ruszczyca o wielki krok naprzód. Tylko dwóch uczestników, Piotr Kusch i Grzegorz Kukiełka, powrócili po paroletniej przerwie do rzeźby. Znalazłszy oparcie w pracowni znajomej rzeźbiarki, Kusch nadal tworzy i wystawia swoje prace, a Kukiełka współpracuje z młodzieżowym Kółkiem Złotników w Warszawie. W tym samym prawie czasie w trzech pierwszych klasach Szkoły Podstawowej w Laskach podjęto próbę pracy w ceramice. Nauczycielowi zajęć praktyczno-technicznych, Piotrowi Grocholskiemu, zlecono - eksperymentalne poprowadzenie zajęć z "wychowania do estetyki". Jako tworzywo obrał on glinę. Niewidome dzieci obznajomione od przedszkola z modelarstwem, wykazały wiele zapału i pomysłowości. Program opracowany przez nauczyciela był oryginalny. Każde dziecko musiało wymodelować sobie własny znak, który po wypaleniu służyłby jako pieczęć do wyciskania ozdób na płaskich elementach ze świeżej gliny. Ozdobione płaszczyzny uczniowie łączyli w większe całości, tworząc naczynia lub płaskie kompozycje. Wyniki okazały się bardzo interesujące, miłe dla oka. Wyjazd nauczyciela, następnie zaś jego awans na dyrektora szkół, przerwały dalszą działalność. Pozostał jednak zbiór eksponatów i fotografie jako dokumentacja nowego etapu pracy w ceramice. Jeden z największych sukcesów idei Ruszczyca o rozwijaniu zmysłu konstrukcyjnego u młodzieży stanowiły bezsprzecznie eksperymenty Romazewicza w zakresie prac twórczych. Poprawa sytuacji finansowej Warsztatów wpłynęła na swobodniejsze traktowanie szkolenia w metalu. Uczniowie starszych klas nie musieli już tyle czasu poświęcać na obsługę obrabiarek w pracy seryjnej, mogli podejmować atrakcyjniejsze i bardziej kształcące zadania. Tematy indywidualnych "prac twórczo-naprawczych" podsuwał nauczyciel, zgodnie z założeniem wiązania ich z potrzebami Internatu lub Warsztatów. Chłopcom zostawiał szerokie pole do działania w projektowaniu szczegółów i racjonalizatorstwie. Dla grupy najzdolniejszych powstały wtedy doskonałe warunki wyżycia się twórczego. Tak powstał oryginalny wózek do transportu wewnętrznego - roczna praca dwóch uczniów. Nietypowa maszynka do koszenia trawników. Karuzela dla najmłodszych, mały pług do odgarniania śniegu na ścieżkach, wreszcie sławna drezyna, popularnie zwana "Romazyną". Przeznaczona dla trzech małych chłopców, posiadała pięć biegów, hamulce, światła przednie i tylne, bagażnik, osiągała prędkość 157km8godz. Blisko trzy lata ciągnąca się budowa tego niezwykłego pojazdu wzbudziła falę entuzjazmu wśród młodzieży obu szkół zawodowych. Każdy element był przez chłopców wielokrotnie przerabiany i ulepszany. Pracę całego zespołu uczniów w dążeniu do wspólnego celu należy uznać za szczytowe osiągnięcie pedagogiczne naszych Warsztatów. Można sobie wyobrazić, jak Ruszczyc byłby się tym cieszył* (Na Kongresie Międzynarodowej Organizacji d8s Wychowania Niewidomych (IECVH) w 1976 r. spotkałem jej prezesa, panią Jean Kenmore, znaną mi z wcześniejszego pobytu w Laskach. Przywitała mnie pytaniem, jak jest zaawansowana praca przy drezynie. Byłem zaskoczony. J. Kenmore entuzjazmowała się tego rodzaju pracami zespołowymi w zakładach dla niewidomych widząc w nich wielkie wartości wychowawcze.). Ostatnim osiągnięciem uczniów Romazewicza było sprzężenie ze sobą dwóch tandemów. Po zastosowaniu różnych przeróbek powstał bardzo praktyczny na wycieczkach pojazd dla trzech niewidomych i jednego widzącego. Również Dział Drewna wykazywał ciągły postęp. Opracowano nowe oprzyrządowania, dzięki którym uczniowie mogli wykonywać złącza o niespotykanej dotąd precyzji. Powstał szereg pięknych modeli. Równocześnie chłopcy nabierali biegłości w obsłudze wszystkich klasycznych obrabiarek typu rzemieślniczego* (Por.: MŻ - "Drewno". Masz. nie opubl. 1978. AMŻ-1.). Nawet w Dziale Montażu, który tak słabo się spisał w 1971 r., nastąpił wyraźny zwrot ku lepszemu. Pod kierunkiem Bronisława Gołowacza dziewczęta i chłopcy ćwiczyli się w demontażu i montażu urządzeń elektrotechnicznych gospodarstwa domowego. Zdolniejsi rozbierali centralki telefoniczne, magnetofony i adaptery, przeprowadzali w nich łatwiejsze reperacje. Wszyscy nauczyli się lutowania. Również i w innych działach warsztatowych można było zaobserwować wyraźny postęp. W dziewiarstwie dzięki dobrej pracy zespołu nauczycielek* (W dziewiarni obok s. Amaty Jakubowskiej pracowały nauczycielki: Krystyna Gajewska, s. Samuela Poradzińska, Maria Potrzebowska.) powrócono do najlepszych tradycji z lat 50-tych. Uczniowie drugich i trzecich klas Szkoły Zawodowej musieli raz na miesiąc opracowywać próbkę nowego wzoru nadającego się do produkcji. Kosztowało to sporo wysiłku umysłowego, lecz podnosiło znacznie kwalifikacje młodych dziewiarzy. W szczotkarstwie nauczycielki* (W szczotkarni uczyły: Barbara Prętka i s. Paula Marczyńska.) postawiły sobie za zadanie przełamanie jednostajności produkcji przez wprowadzanie co tydzień zmian, bądź to w materiale szczotkarskim bądź w rodzaju oprawek. W ciągu jednego roku szkolnego uczniowie wykonali tym sposobem aż 30 różnego rodzaju szczotek. Przytoczone przykłady dowodzą trafności wielu lansowanych przez Ruszczyca idei. Do osiągnięcia powodzenia potrzebni byli przede wszystkim ludzie zdolni i wierzący w możliwości niewidomych. Na zakończenie pragnę mocno podkreślić społeczny wymiar eksperymentowania. Nieustannie prowadzone w Warsztatach próby związane z aktualnymi problemami niewidomych miały silny oddźwięk w całym Zakładzie. W Domu Chłopców budziły zaciekawienie i stanowiły przedmiot rozmów i dyskusji, chroniły przed nudą i monotonią. W Warsztatach ożywczo wpływały na zespół pracowników, kierując ich myśli ku głównemu celowi ich pracy - sprawie niewidomych. Z Domu Chłopców i od kierownictwa Warsztatów działalność pana Henryka promieniowała na całą resztę Zakładu. Licznie napływający goście wyjeżdżali pod wrażeniem, że w Laskach zawsze coś ciekawego się dzieje. Kłopoty z internatem Od pierwszych dni swej pracy w Laskach Ruszczyc zżył się z Domem Chłopców, który wkrótce stał się jego własnym domem. W latach pięćdziesiątych mogło się wydawać, że tworzenie warsztatów przysłoniło mu problemy wychowawcze, lecz tak było tylko pozornie. W rzeczywistości wychowanie zawsze stanowiło dla niego rzecz najważniejszą, stawianą przed szkoleniem zawodowym. Ważnym momentem w historii Domu św. Teresy stało się zorganizowanie Samorządu Internatowego. Ukierunkowało to na dalsze lata styl pracy z młodzieżą. Nawet w okresie realizowania twórczych pomysłów w szkoleniu, pan Henryk znajdował zawsze czas na rozwijanie nowych inicjatyw w internacie. Wystarczy wymienić: koła zainteresowań, uprawianie lekkiej atletyki i pływanie, rajdy piesze, spływy kajakowe, biwaki, obozy wędrowne, wycieczki autokarami, a na innej płaszczyźnie spotkania z widzącymi dziewczętami. Również w pokazach dla dyrektorów fabryk udział internatu był znaczny. Wszystko to wymagało przemyśleń, uzgodnień, przekonywań, zdobywania brakujących pieniędzy i wreszcie dopilnowania, by nowa impreza nie zeszła na manowce. Tymczasem liczba form pracy rosła, internat stawał się coraz liczniejszy, a Ruszczycowi ubywało sił. Coraz konieczniejszym stawało się znalezienie dla niego zastępcy, który mógłby przejąć po nim prowadzenie Domu. Że zagadnienie było trudne dowodzi fakt, iż w ostatnich siedmiu latach pan Henryk aż siedmiokrotnie zmienił kierownika internatu. Wiele wymagał od innych, ale i na siebie brał za dużo. Płacił za to bólami głowy i bezsennością. Z niczego jednak nie chciał rezygnować. Wiele czasu i energii kosztowały go zajęcia administracyjne, takie nawet jak doglądanie pracy kuchni i szwalni. Pragnąc go odciążyć, Kierownictwo Zakładu podjęło decyzję powołania odpowiedniej osoby na administratorkę domu i zarazem zastępczynię w internacie. Wszelkie dane po temu posiadała Maria Dmochowska. Dbała o porządek w domu i umiała utrzymać dyscyplinę. Dla Szefa stała się niemałą wyręką. Mimo to, po trzech latach przeniósł ją do świeżo utworzonego sekretariatu, wpierw jako zastępczynię, po roku jako główną sekretarkę. Na tym stanowisku wykazała rzadką umiejętność sporządzania dokumentacji poszczególnych działów pracy. Umożliwiło to w przyszłości Ruszczycowi bardziej skuteczną działalność. Jej też zawdzięczamy założenie i uzupełnienie jemu poświęconego archiwum, bezcennego dziś źródła informacji. Natomiast w dziedzinie wychowania pan Henryk miał własną oryginalną koncepcję, od której nie chciał odstępować. Zależało mu na utrzymaniu rodzinnej atmosfery w internacie i poszukiwał kandydata zdolnego do zrealizowania jego idei. Pan Henryk mieszkał jak asceta w pokoiku przylegającym do sali gimnastycznej, dokąd każdy i o każdej porze miał wolny wstęp. Nie były to warunki dla przemęczonego i chorego na serce człowieka. Zarząd, wiedząc, że pan Henio sam nie podejmie w tym kierunku żadnego kroku, wyremontował podczas wakacji dwa duże pokoje na I piętrze Domu św. Teresy i przeznaczył jeden na sekretariat, drugi na gabinet do pracy. Interesanci musieli zgłaszać się w sekretariacie, gdzie ustalano kolejność wizyt. Sekretarka, Danuta Walter, posiadająca pielęgniarskie wykształcenie, miała jako osobne zadanie czuwać nad zdrowiem Szefa. Ważnym momentem dla Lasek stało się przybycie w 1963 r. inż. Mariana Wójtowicza, kandydata na kierownika internatu. Do tej pory prowadził on Zakład Szkoleniowo-Produkcyjny dla Głuchoniemych w Pcimiu. Pan Henryk nie przekazał mu jednak od razu władzy, lecz powierzył na okres roku kierownictwo techniczne w Warsztatach Szkolących. Chciał, by Wójtowicz poznał najpierw właściwe metody wychowawcze, toteż osobiście wdrażał go w pedagogikę niewidomych. W rok później nowy kierownik przejął swoje obowiązki i dzięki osobistej kulturze i poczuciu odpowiedzialności wydatnie odciążył Ruszczyca. W niektórych kwestiach mieli odmienne poglądy, nie mąciło to jednak ich wzajemnych stosunków. Odstąpienie drugiej osobie prowadzenia internatu zbiegło się z innym ciężkim dla pana Henryka przeżyciem - przeniesieniem do zakładowej infirmerii. Pomysł pochodził oczywiście nie od niego, lecz od Kierownictwa Zakładu, obserwującego z niepokojem stan jego zdrowia. Ubocznym celem było zapewnienie nowemu kierownikowi pełniejszej swobody w prowadzeniu internatu. W miesiącach letnich dobudowano do baraku Infirmerii przestronne mieszkanko z wygodami i przemieszczono tam pana Henryka. Miał tu ciszę i spokój, z rana nie budziły go hałasy na sali gimnastycznej i mógł się wysypiać. Mimo że cała sprawa została z wielką delikatnością pomyślana, Ruszczyc poczuł się zgnębiony. Wyobraził sobie, że jest już nieużytecznym starcem, na którym nikomu nie zależy. Jedyną dobrą stronę zaszłej sytuacji upatrywał w obecności pod tym samym dachem najlepszego przyjaciela, Zygmunta Serafinowicza, który też z powodów zdrowotnych musiał się tam przenieść. W Domu Chłopców wyprowadzenie się Ruszczyca nie wywołało żadnego wstrząsu. Co dzień dojeżdżał do swego gabinetu i spędzał tam całe przedpołudnie, niekiedy nawet i popołudniowe godziny. O wszystkim go informowano. Znaczną ulgę w pracy przyniosło mu również zaangażowanie w 1966 r., w charakterze asystentki socjalnej Eugenii Połtowicz-Sochackiej, byłej kierowniczki bursy dla niewidomych przy ul. Foksal 15 w Warszawie. Choć pan Henryk zatrzymał dla siebie kontakty z władzami i część korespondencji, to jednak dzielił z drugą osobą troskę o materialne potrzeby dawnych wychowanków. E. Połtowicz wyręczała go między innymi w podróżach do odległych miast, dokąd dawniej sam dojeżdżał wizytując pracujących tam Laskowiaków. Dom Chłopców w latach 60-tych przeżył okres wyjątkowo pomyślny. Ówczesny zespół wychowawców składał się z ludzi zaangażowanych w pracę, solidnie przygotowujących się do zajęć, nie liczących się z czasem ani wysiłkiem, zżytych ze sobą. Wójtowicz zachowywał się wśród nich jak starszy kolega. Jasnym akcentem w tym okresie była praca w internacie katechety ks. Gerarda Swobody, Sercanina. Wywarł on wielki wpływ na kształtowanie młodych charakterów, nigdy też nie było tak wielkiej frekwencji na nabożeństwach, nawet w dni powszednie. Po czterech latach pracy Wójtowicz opuścił Laski i wstąpił do zakonu. Ruszczyc nie miał już sił, by poza Zakładem szukać kandydatów na jego miejsce. Po przejściowych rządach jednego z wychowawców, a następnie sekretarki, kierownikiem internatu mianował s. Klarę Jaroszyńską, lubianą z powodu bezpośredniości w obcowaniu i liberalnych poglądów. Coraz mniej wnikał w szczegóły życia internatowego. Temu należy przypisać, że zatarł się wtedy zwyczaj obowiązkowych spacerów grupowych, chłopcy zaś otrzymali pozwolenie na indywidualne spacery z dziewczętami. Pociągnęło to za sobą daleko idące konsekwencje. Przed końcem roku szkolnego nastąpiła ponowna zmiana kierownika. Pan Henryk powołał na to stanowisko jednego ze starszych wychowawców, lecz o krótkim stażu pracy z niewidomymi. Piotr Pawlikowski, podobnie jak Ruszczyc, oparł się mocno na Samorządzie Internatowym. Gdy z kolei on ustąpił, zapanował chaos i brak dyscypliny, trzeba było pilnie szukać jakiegoś rozwiązania. Idąc za radą Dyrektora Ośrodka, Ewy Bendych, Ruszczyc zgodził się na wybór nowego kierownika przez grono wychowawców. Bogdan Włodarczyk uzyskał najwięcej głosów. W krótkim czasie przywrócił ład w internacie. Z inicjatywy Matki Generalnej Marii Stefanii Wyrzykowskiej dodano mu jako zastępcę s. Blankę Wąsalankę, wieloletnią kierowniczkę Domu Dziewcząt. Udało się odbudować dobrą atmosferę w Domu Chłopców. Łatwo sobie wyobrazić, ile napięcia nerwów i bolesnych rozmyślań kosztowały pana Henryka te wszystkie zmiany. W końcowym okresie swej działalności Ruszczyc z bólem konstatował, że zgrany zespół wychowawców, z jakim pracował, zaczyna się wykruszać. Najlepsi ludzie odchodzili z internatu do szkoły lub opuszczali Laski. On sam z braku sił nie mógł sprawdzać składanych informacji i ratować swój dom przed grożącą mu degradacją. Toteż gdy zaistniała możliwość nawiązania współpracy ze zgromadzeniem Braci Szkół Chrześcijańskich przyjął tę myśl z wielką satysfakcją. Podobnie było z Antonim Marylskim. Obaj nie uwzględnili przestrogi Matki Czackiej przed wiązaniem się z innymi zgromadzeniami. Życie przyznało jej w tym wypadku rację. Współpraca z Braćmi Szkolnymi zrazu zapowiadała się nieźle. Byli obowiązkowi i zaangażowani. Po pewnym czasie jednak zaczęły się ujawniać różnice zapatrywań na wychowanie niewidomych. Bracia mieli własne tradycje odmienne od laskowskich, uzgodnienie metod postępowania okazało się bardzo trudne i w końcu doszło do rozstania. W ostatnich latach spotykały nieraz Ruszczyca nieoczekiwane przykrości. Przypominam sobie zwołane przez niego zebranie uczniów Szkoły Zawodowej w którym brałem udział. Dziewczęta i chłopcy zachowywali się bardzo głośno, nie zważając na to, że pan Henryk mówił już cicho i z wielkim trudem. Rozmowami i głośnym śmiechem zagłuszali jego słowa. Można sobie wyobrazić, jak go to musiało boleć. Czuł, że stracił dawny autorytet, że przestał być dla młodzieży atrakcyjny. Oni zapewne nie zdawali sobie z tego sprawy. Już wcześniej wspomniałem, że koniec lat 60-tych był w całym Zakładzie okresem bardzo trudnym. Zarząd, który silną ręką przeprowadził Laski przez lata stalinizmu, długo cieszył się nieograniczonym zaufaniem. Nadszedł jednak czas, gdy 2/3 jego członków przekroczyło wiek emerytalny i wydawało się, że osoby te nie dostrzegają potrzeb chwili. Zaczęły odzywać się głosy, że konieczne jest unowocześnienie metod zarządzania, wprowadzenie większej demokratyzacji, stosowanie przemyślanej polityki kadrowej. Dziesięć osób spośród najlepszych pracowników Dzieła nosiło się z myślą o odejściu, Ruszczyc wiedział o wszystkim, lecz do otrzymywanych informacji odnosił się bardzo sceptycznie. Kiedyś poruszyła z nim ten temat Hanna Welmanowa: "Panie Henryku, pan zawsze podejmował najśmielsze inicjatywy, niech pan stanie teraz na czele tych, co pragną reform"* (Rozm. MŻ z H. Welmanową ok. 1968 r. Masz. AMŻ-4.). Ruszczyc nic nie odpowiedział. Miał wyrobione zdanie o braku zdolności u młodszych współpracowników i nie dostrzegał wśród nich ludzi zdatnych do kierowania Zakładem. Trwał na stanowisku, że wszystko musi pozostać bez zmian. Była to normalna reakcja człowieka przez parę dziesiątków lat stojącego u steru władzy. Podobnie wypowiedział się Zygmunt Serafinowicz, żyjący przecież znacznie bliżej z szeregowymi pracownikami. "Co się stanie z Warsztatami, jak zabraknie Ruszczyca?" - rzucił w rozmowie z ks. Wolffem. - "Wszystko się rozleci, bo przecież nie ma nikogo, kto umiałby to poprowadzić"* (Rozm. MŻ z ks. Jerzym Wolffem, ok. 1968 r. Masz. AMŻ-4.). Celowo zamieściłem tę pesymistyczną wypowiedź jednego z zasłużonych współpracowników Lasek, dobitnie świadczącą o odczuciach tej grupy osób. Rzeczywistość okazała się lepsza niż przewidywania. W połowie lat siedemdziesiątych poziom szkolenia stał w Warsztatach wyżej niż w poprzednim dziesięcioleciu. Nauczyciele zawodu dokładali wszelkich starań o wierną realizację założeń ich dawnego Przełożonego. Osiągnięcia z tego czasu warte są uznania. Nagłe śmierci Ruszczyca i ks. Marylskiego w styczniu i kwietniu 1973 r. osierociły Zakład, stawiając Zarząd Towarzystwa wobec pytania, co dalej? Nikt tego momentu nie przewidział, zaczynało się od improwizacji, idee Twórców jednak przetrwały. Wychowawca W pamięci ludzkiej postać Ruszczyca kojarzy się z jego pracą wychowawcy. Przygotował do życia w społeczeństwie - i to znakomicie - parę pokoleń niewidomych, wykazując przy tym nieprzeciętne zdolności. Skoro był tak wybitną indywidualnością narzuca się pytanie, czy można styl jego pracy z młodzieżą określić jako odrębny system wychowawczy, czy tylko należy mówić o jego metodach postępowania. W chwili przybycia do Lasek Ruszczyc nie miał żadnego przygotowania do swej przyszłej pracy, owszem, sam był w stadium ostatecznej formacji. Wniósł wszakże ze sobą dwie cenne wartości: prawdziwą miłość do dziecka i kulturę własnego środowiska. Pamiętająca go z tego czasu jako 8-letnia dziewczynka Elżbieta z Przewłockich Cielecka twierdzi, że nie spotkała w życiu nikogo, kto by tak wspaniale umiał bawić się z dziećmi. Nic dziwnego, że za nim przepadały* (Znajomość Ruszczyca z Karoliną i Henrykiem Przewłockimi, rodzicami Elżbiety, sięga czasów wspólnego zamieszkania przy ul. Czackiego 9 w Warszawie. Później, towarzysząc ks. Korniłowiczowi, przyjeżdżał do podlaskich Mordów, siedziby Przewłockich. Dobrze czuł się w tamtejszej gromadce dzieci, z którymi urządzał swe niezapomniane zabawy.). W Zakładzie pan Henryk zastał wypracowany przez Matkę Czacką i już skrystalizowany system wychowania, który opierał się na zasadach "tyflopedagogiki" ze szczególnym uwzględnieniem wyrabiania hartu życiowego, inicjatywy, pracy nad sobą połączonej z dobrym współżyciem w zespole, dbałością o estetykę. Całość w duchu chrześcijańskiej tradycji. Ruszczyc przyjął bez zastrzeżeń założenia Matki Czackiej i stosował je wzbogacając własną wyobraźnią i doświadczeniem. Czerpał jednakże i z innych źródeł. Silny wpływ wywarła na niego książka salezjanina A. Auffray'a o metodzie prewencyjnej św. Jana Bosco pt. "Pedagogia Świętego". Również tego samego autora życiorys św. Jana Bosco, zrobił na nim duże wrażenie, toteż polecał te lektury innym. Mówiąc o wpływach, musimy wspomnieć o kontaktach Lasek z Januszem Korczakiem. W latach trzydziestych bywał tam nieraz gościem, a osoby z kierownictwa zwiedzały jego Zakład Opiekuńczy w Warszawie. Tamtejsze rozwiązania pedagogiczne były w Laskach żywo dyskutowane. Pan Henryk na apelach wieczornych czytywał chłopcom fragmenty z książek Korczaka i opowiadał o nim. W postępowaniu Ruszczyca spotykamy niektóre podobne sposoby oddziaływania: oparcie się na samorządzie uczniowskim, rozstrzyganie konfliktów oraz niesubordynacji przez sądy koleżeńskie, zbieranie od wychowawnków opinii o wychowawcach itp. Pan Henryk nie należał do ludzi skłonnych do naśladownictwa, mógł jednak z opowiadań o Korczaku czerpać pomysły, realizacja zawsze musiała być jego własna. Wydaje się, że wyraźny ślad wywarła na Ruszczycu lektura książki "Education" bp. Dupanloup. Autor daje tam ciekawe przykłady porażek wybitnych ludzi, którzy byli wychowawcami synów królewskich. Niepowodzenie ich płynęło z tego, iż nie potrafili doprowadzić wychowanka do podejmowania świadomych aktów woli. Pan Henryk przez całe życie dążył do budzenia u wychowanków chęci do czynnego uczestniczenia w procesie wychowania. Z tego zapewne powodu przykładał tak wielką wagę do rozbudzania inicjatywy u dziecka. Osobowość Ruszczyca wycisnęła silne piętno na całokształcie jego pracy w internacie. Jeśli nawet nie śmiemy przyznać mu autorstwa nowego systemu wychowawczego, to jednak musimy uznać oryginalność metod postępowania. Jego styl pracy najbardziej przypominał styl św. Jana Bosco. Nic dziwnego, bo też pan Henryk posiadał wiele cech wspólnych z tym wielkim pedagogiem Xix w.: podobną wesołość, zmysł wodzostwa, umiłowanie młodzieży i - nieco większą gwałtowność. Tak jak święty z Turynu dbał o to, by w jego domu zawsze coś się działo i było wesoło. Zwalczał nudę, najgroźniejszego wroga dziecka w internacie. Dlatego w jego domu nieustannie organizowało się konkursy, przedstawienia, wycieczki, śpiewy, gry ruchowe. Podobnie jak w zakładach salezjańskich wychowawca w Laskach nie miał być przełożonym, lecz starszym bratem, wiedzącym, gdzie który z jego pupilów się znajduje i biorącym udział we wspólnej zabawie. Przez długie lata nie używano w Laskach żadnych tytułów. Wychowawcę określano tylko jego imieniem, nauczyciela nazwiskiem, a o kierowniku mówiło się "pan Ruszczyc" i to znaczyło więcej niż dyrektor. Zgodnie z ideą ks. Bosco dyrektor zakładu ma pełnić w stosunku do wychowanków rolę ojca, osoby tak potrzebnej dla oddalonych od rodzin chłopców. Pan Henryk idealnie uosabiał pojęcie ojcostwa, o czym świadczą liczne relacje wychowanków. Wielokrotnie czytamy: "Pan Ruszczyc był naprawdę dla mnie ojcem". Metoda prewencyjna znacznie odbiegała od dziewiętnastowiecznych wzorów wychowania. Zrywała z surowością przełożonego, twardością dyscypliny, obawą przed karą, dystansem do młodzieży. Zalecała pozyskiwanie serc przez dobroć i łagodność. Zakład miał przypominać dom rodzinny, w którym każdy czuje się bezpieczny i kochany. Św. Jan Bosco, zapytany w starszym wieku, co jego zdaniem decyduje o dobrym funkcjonowaniu zakładu, bez namysłu odpowiedział - dobry regulamin! Ruszczyc, urodzony improwizator, lubiący ciągłą zmianę, uznawał w pełni wartość regulaminu. Pewno dlatego opracował aż tyle instrukcji określających zachowanie się w różnych okolicznościach. Chciał, by chłopcy dobrze znali regulamin domu i sami wiedzieli, co o każdej porze dnia mają czynić. Pan Henryk wymagał punktualności i porządku, dbał o estetykę. Nie ograniczał się do dawania wskazówek, lecz osobiście sprawdzał przebieg zajęć. Podczas mycia zachodził do łazienek, w czasie posiłków - do jadalni, po zbiórce wieczornej - do sypialni i czuwał nad zachowaniem milczenia. W ślad za św. Janem Bosco, po zbiórce wieczornej co dzień miał kilkuminutowe przemówienie podobne do salezjańskiego "słówka". Zaczynał od przypomnienia najważniejszych zdarzeń dnia w całym świecie, w Ojczyźnie i w Laskach. Po tym rozpoczynał rachunek sumienia od słów: "Przypomnijmy sobie, cośmy dziś zrobili dobrego". Po chwili skupienia przechodził do rozważania upadków: "A teraz zastanówmy się nad tym, co należałoby w naszym postępowaniu zmienić". Kończył kilkoma krzepiącymi zdaniami i chłopcy rozpogodzeni rozchodzili się. W wychowawczej działalności Ruszczyca dostrzegamy przede wszystkim jego własną ewolucję. W miarę jak sam dojrzewał, zmieniał się również charakter jego oddziaływania na młodzież. Jako początkujący wychowawca ujmował temperamentem i wesołością, wspólnie się z młodymi bawił i mocował. Ten okres skończył się bezpowrotnie z chwilą upadku Ojczyzny. Przejścia wojenne, szpital z rannymi, zniszczenia i zagrożenia Zakładu, wszystko zostawiło silny ślad w jego psychice. Pogłębił się, spoważniał, lepiej opanowywał wybuchowość, a gdy w 1948 r. powrócił do Lasek, był innym człowiekiem. Niebawem nadeszła choroba. Kiedy z powrotem przejął internat, był już tylko ozdrowieńcem z trudem przezwyciężającym swoją słabość. Nie mógł już pociągać młodzieży swym temperamentem, głos mu się nawet zmienił i stał się chrapliwy. Chodzenie męczyło. Zadziwiał otoczenie troską o innych, zapomnieniem o sobie, nowymi pomysłami, znakomicie rozgrywał trudne sytuacje z chłopcami. Rozumiał ich i kochał, a to był najważniejszy atut w jego ręku. Oni to czuli i za to go kochali. Metody jednak zmieniały się ciągle. Kontakty z chłopcami przypominały żarty starzejącego się wujaszka. Zaczepiał chłopców na korytarzu, chwytając ich za szyję rączką od nieodłącznej już laski. Nawiązywał w ten sposób żartobliwy dialog, stawiał pytania. Młodzi wyczuwali jego życzliwość, zainteresowanie i przyjaźń, niektórych jednak raził ten sposób bycia. Już wcześniej jeden z wychowanków A. Balwierz pisze: "Pan Ruszczyc był często człowiekiem wybuchowym, lubił się gniewać, a takie słowa jak - "koteńku" - też nie zawsze wypowiadane były w serdecznym tonie. - I dodaje - Szczerze powiedziawszy, nie zbliżałem się do tego człowieka, wolałem go unikać"* (Antoni Balwierz. Ank. Masz. 1973 r. AHR-8.), a Z. Mrozek przyznaje się otwarcie: "Bałem się żartów pana Ruszczyca"* (Zygmunt Mrozek. Ank. Masz. 1973 r. AHR-8.). Malcy Od najmłodszych chłopców Ruszczyc wymagał najwięcej dyscypliny, był w stosunku do nich bardziej surowy, choć zawsze czuły i ojcowski. Trzeba było widzieć, jak witali się z nim po dziecinnemu, obejmując za szyję i ściskając. Tak dziecko traktuje tylko swych najbliższych. Wielką wagę przywiązywał do roztropnego stopniowania rozrywek, nie chciał pozwolić na korzystanie z drogich urządzeń, kosztownych aparatów itp. Do wychowawczyni Sabiny Czerniewskiej powiedział kiedyś: "Proszę pani, cenne jest to, co pani daje dzieciom z siebie, a nie radio i magnetofony". Był zwolennikiem stosowania w wychowaniu prostych, ubogich środków, i gdy kiedyś zwróciła się o pieniądze na zakup pomocy dla młodszych chłopców, wyraził się dobitniej: "Żyjmy po franciszkańsku. Dziecko najlepiej się wychowuje, kiedy samo coś wypracuje, np. coś sobie uplecie ze starych krawatów". Lubił proste, nie skomplikowane zabawki jak klocki, przebijanki, plastelinę, bardziej jednak cenił glinę. Nie cieszyła go zabawa kolejką elektryczną. Uważał, że niewidome dziecko, korzystając z różnych aparatów i automatycznych urządzeń, poznaje rzeczywistość w sposób bardzo ograniczony. Później staje się niezdolne do włożenia większego wysiłku w swoją pracę. Chłopcy "muszą być zahartowani do trudu, do wkładu siły, bo już samo usprawnienie palców jest dużym wysiłkiem" - mawiał. Ta sama wychowawczyni barwnie opowiedziała jak wyglądała w latach pięćdziesiątych praca Ruszczyca z młodszymi chłopcami. "Pilnował, by ich nie rozpieszczać, lecz wdrażać do odpowiedzialności i gdy coś przeskrobią - do poczucia własnej winy. Na zbiórki wieczorne przychodził do małych codziennie. Dzieci już umyte, w piżamach czekały na niego w sypialni, siedząc na podłodze w dwóch lub trzech rzędach z dłońmi na skrzyżowanych kolanach. Zdarzało się czasami, że pan Ruszczyc długo nie przychodził. Wywoływało to u malców wielkie napięcie, ale czekali z radością, tylko od czasu do czasu któryś podskoczył, wstał i znowu usiadł. Póki pan Ruszczyc lepiej ich nie poznał, kazał każdemu z chłopców po kolei wstawać i mówić, co w danym dniu zrobił dobrego i co dobrego widział. Wielu wstawało. Przestępowali z nogi na nogę i nie potrafili nic powiedzieć. W takich przypadkach zwykle kazał chłopcu się przybliżyć. Malec z początku był onieśmielony, ale stopniowo się ośmielał i opowiadał wszystko: - kogo popchnął, pobił. Wtedy pan Ruszczyc mówił: "Jutro mi powiesz, coś zrobił dobrego": Chłopcy powoli uczyli się przyznawać do wszystkiego, a gdy któryś się przyznał, pan Ruszczyc mówił do niego: "Masz lizaka". To wszystko odbywało się bardzo poważnie, zdarzały się jednak tak zabawne sceny, że musiałam wyjść na korytarz, by nie parsknąć śmiechem" - kończy Sabina Czerniewska. Pan Henryk kładł wielki nacisk na rozwijanie cech pozytywnych, podkreślał znaczenie wzajemnej pomocy. - Zręczniejszy chłopiec może nauczyć drugiego jakiejś czynności z samoobsługi. Niewidomy łatwo coś gubi, np. pantofle, niedowidzący kolega może mu ułatwić znalezienie zgubionego przedmiotu lub nauczyć wiązania butów. Gdy z jakiegoś powodu, np. niezapowiedzianej wizyty, pan Henryk musiał przerwać rozmowę, to "nigdy się nie śpieszył. Z całym spokojem doprowadzał sprawę do końca, nigdy jej nie ucinał. Tłumaczył chłopcu, dlaczego musi przerwać spotkanie i od jakiego punktu dyskusji rozpocznie je na nowo, kiedy będzie miał wolny czas"* (Rozm. MŻ z S. Czerniewską. Masz. 1966. AMŻ-4.). W Laskach utarł się zwyczaj, że zarówno wychowawcy, jak i nauczyciele odsyłali do pana Henryka uciążliwych uczniów, z którymi nie mogli sobie poradzić. Chłopiec powinien był przynieść ze sobą kartkę z opisem popełnionej winy, nie zawsze jednak tego przestrzegano. Na ogół sama groźba: "Bo pójdziesz do pana Ruszczyca" wywierała na malców magiczny wpływ i wystarczała, by się zreflektowali. Nie zawsze jednak... Jak wyglądała rozmowa z surowym opiekunem dowiadujemy się z opowiadania Feliksa Snopka: "Już jesteś u drzwi pokoju pana Ruszczyca" powiedziała mi s. Marianna. "Zapukaj i wejdź, ja sobie idę, pan Ruszczyc chce się z tobą rozmówić". Serce biło mi jak młotem. Zapukałem, pan Ruszczyc usłyszał i powiedział - proszę -. Wszedłem, a on swoim zwyczajem zaczął: "O, o! smarkaczu, co się stało, żeś przyszedł, cóżeś narozrabiał? Coś taki spocony?" - Baraszkowałem z maluchami, biłem się z nimi... - "Ile mam dać ci klapsów? A może laską ci przyłożyć". - Nie, wolę klapsa. "Kto przysłał cię do mnie?". Odpowiedziałem, że s. Marianna. "Idź ją przeprosić, jeśli sprawiłeś przykrość, a na przyszłość masz słuchać". Zawsze po spotkaniu z panem Ruszczycem człowiek czuł jakąś ulgę, jakby się było u spowiedzi, tak po ojcowsku rozmawiał". I kończy: "Niby człowiek się bał, a w rzeczywistości się nie bał"* (Praca ze średniakami.). Praca wychowawcza w grupach średnich jest szczególnie ważna, trafia na okres formowania się młodej osobowości. Ruszczyc stawiał chłopcom wysokie wymagania, także pod względem czystości rąk, starannego uczesania, schludności ubrania, przy czym wielką pomoc stanowiła sprawna działalność internatowej szwalni. Przywiązywał wielkie znaczenie do wychowywania przez pracę. Wychowawca miał nie tylko pokazywać wychowankom odpowiednie narzędzia, lecz osobistym przykładem uczyć posługiwania się nimi. Praca fizyczna, tak nawet prosta jak grabienie liści, zbiór jarzyn lub owoców wzbogaca niewidomego i rozszerza zasób jego wiadomości o świecie. "Kładł nacisk na samoobsługę - wspomina s. Aleksandra. - Chłopcy winni sami umieć przyszyć sobie guzik, zaszyć rozprucie ubrania. Na wychowawców nalegał, by wdrażali chłopców w znajomość wszystkiego, co dzieje się w ogrodzie warzywnym, w jakim czasie wykonuje się poszczególne roboty, kiedy i jak zbiera się jarzyny, jak się je przechowuje w zimie"* (S. Aleksandra Stępek. Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Cieszyło go, gdy idąc za jego myślą wychowawca, Władysław Gaworecki, zorganizował kółka sprawnościowe, na których chłopcy uczyli się wbijać gwoździe, kleić gumowe buty, naprawiać żelazka do prasowania, kuchenki elektryczne i rowery. Popierał wszelkiego rodzaju gry stolikowe i parokrotnie zapraszał do Lasek Lecha Pianowskiego, autora ciekawej książki "Przewodnik gier". Dbał o to, by Warsztaty produkowały odpowiednio ubrajlowione gry, a internat musiał być w nie dobrze zaopatrzony. Popierał wszelkie formy majsterkowania, a spostrzegłszy zainteresowanie chłopców pracą w drewnie, kazał kupić zestaw narzędzi i ustawić we wnękach korytarza internatu dwie strugnice. Uczniowie w wolnym czasie strugali i piłowali, a podłoga korytarza była zasłana wiórami. Nie trwało to długo, gdyż młodzież potrzebuje w swoich rozrywkach częstych zmian, ale z początku radości było wiele. Starał się ożywić zajęcia porządkowe, organizował różnego rodzaju konkursy. Co miesiąc odbywał się w sali gimnastycznej konkurs słania łóżek. Chłopcy się zbierali, wnoszono kilka łóżek, składano pościel. Do zawodów stawali wyłonieni w eliminacjach przedstawiciele poszczególnych grup internatowych i rozgrywka toczyła się o pierwsze miejsce. Wstępny etap zawodów stanowiło najładniejsze położenie prześcieradła, w drugim zasłanie kołdry. Niewidomemu dziecku sprawia to nieraz duże trudności. Podobne konkursy urządzano też z czyszczeniem obuwia. Szczególną troską otaczał Ruszczyc dzieci z wadami budowy. Osobiście dobierał dla nich ładniejsze ubrania, dbał, aby były zawsze starannie uczesane, nauczyły się estetycznego poruszania i sprawiały miłe wrażenie. Działo się to zwłaszcza przed wyjazdami na ferie lub większymi uroczystościami. W życiu laskowskich internatów dużą rolę odgrywały spacery. Poobiedni trwał od półtorej do dwóch godzin, wieczorny można było zastąpić innymi zajęciami i trwał krócej. Spacery zapewniały wychowankom niezbędną ilość ruchu oraz zdrowy sen, natomiast na dłuższą metę stawały się nudne. Do wychowawcy należało wymyślenie jakiegoś celu, lub atrakcji. W zimie niezastąpioną pod tym względem była ślizgawka lub saneczkowanie, w pozostałych porach roku oglądanie prac w zakładowym gospodarstwie, gry ruchowe, zwiedzanie terenu Puszczy z jej przyrodą i historią. Po spacerze obowiązywało półgodzinne czytanie brajlem. Od tego nie można było uzyskać zwolnienia. Po czytaniu odrabiano lekcje. Wiele czasu Ruszczyc poświęcał na spotkania i pogawędki w grupach internatowych. Mówił chłopcom o Matce Czackiej, o założonym przez nią zgromadzeniu, o głoszonej przez nią idei pogodnego niesienia krzyża ślepoty, by "niewidomym na duszy" ukazać prawdziwy sens życia. Tłumaczył, jak należy rozumieć laskowskie pozdrowienie: "Przez Krzyż do nieba". Matka nie chciała wychowywać cierpiętników. Niewidomy powinien korzystać ze wszystkich nowoczesnych środków i usprawnień, by przezwyciężyć swoje ograniczenie. Zawsze zostanie mu dosyć trudności do pokonania. Podkreślał też znaczenie samowychowania, które winno opierać się na dobrym współżyciu w internacie. Młodzi powinni doceniać pod tym względem pomoc wychowawców i starszych kolegów* (Rozm. MŻ z Janem Michalikiem. Masz. 1985886. AMŻ-4.). Pogadanki odbywały się zwykle co dwa tygodnie, lecz jeśli w jakiejś grupie występowały trudności wychowawcze, zebrania organizowano co tydzień. Ruszczyc bywał wtedy zawsze obecny. Miał szczególny dar łagodzenia sporów i godzenia zwaśnionych. Zaciętych przeciwników zapraszał do siebie, starał się dojść przyczyn zadrażnienia, przedstawiał własny punkt widzenia i przekonywał o jego słuszności. Ogół wychowanków dobrze przyjmował argumenty o konieczności wzajemnego ustępowania i niewynoszenia się ponad drugich, niektórzy jednak nie mogli się z tym pogodzić. Uważali, że jest to postawa człowieka słabego, kapitulującego wobec wymogów życia. Podejrzewali, że Ruszczyc jest niedoszłym księdzem lub ukrytym zakonnikiem. Nigdy go jednak nie prześmiewano. Często poruszał w grupach kwestię bezinteresowności i anonimowości w świadczeniu dobra. Martwiło go, gdy widział, że chłopcy zgłaszają się do pomocy siostrom w kuchni w nadziei, że dostaną potem coś lepszego do zjedzenia. Cieszył się natomiast, gdy podjęcie zaproponowanego zadania łączyło się z jakimś wyrzeczeniem, np. opuszczeniem ciekawej audycji radiowej* (Ibidem.). Nie lubił udzielania pochwał, nie było to w jego stylu. Nie był również zwolennikiem nagradzania za zdobycie jednego z pierwszych miejsc w konkursach recytatorskich lub festiwalach piosenki. Uważał, że dostateczną nagrodą jest sam fakt wyróżnienia, dar materialny jest zbyteczny. Uczniom Szkoły Podstawowej nie pozwalał urządzać biwaków. Obawiał się, by im to przedwcześnie nie spowszedniało. Chłopcy musieli mieć krótko przystrzyżone włosy. Przyjeżdżających na początek roku szkolnego z długimi włosami odsyłano do fryzjera we wsi, w ciągu roku strzyżeniem zajmowali się wychowawcy. Internat posiadał dobrze działającą elektryczną maszynkę. Jeżeli chłopiec z domu przywoził radio, oddawał je w depozyt wychowawcy razem z posiadaną gotówką. Mógł z aparatu korzystać co najwyżej w niedzielę i to na krótko. Chłopcy musieli pełnić dyżury w jadalni, nakrywać do stołu, podawać, zmywać. Rozmowy Ruszczyca z chłopcami to osobny temat zasługujący na szersze potraktowanie, tu przypomnę tylko kilka jego typowych odezwań. Gdy któryś z wychowanków się "stawiał" albo niemądrze odpowiadał, zaraz mu się dostawało: "Głupi jesteś". Słowa te osadzały delikwenta na miejscu, czyniły skorym do słuchania. W sposobie zwracania się do chłopców było dużo humoru. Niektórzy do dziś pamiętają jego odezwania, np. "Witaj Włodzimierzu ty łotrze z pod ciemnej gwiazdy". Młodzi lubili ten ton, niektórych jednak peszył żartobliwy sposób prowadzenia rozmowy, gdyż nie potrafili na poczekaniu znaleźć dowcipnej odpowiedzi. Charakterystycznym zwrotem przy pożegnaniu było: "Trzymaj się prosto", albo: "Masz brudne ręce, tu jest mydło i ręcznik, idź je umyć i wracaj". Ta bezpośredniość stwarzała dobry klimat w internacie* (patrz: M. Dmochowska, op. cit.). Formy pracy ze starszymi W Laskach mówiono, że spośród wszystkich wychowanków Ruszczyc najbardziej lubi najstarszych, ma do nich słabość. To nie znaczyło, by nic od nich nie wymagał. Zależało mu bardzo na tym, by wychodzący z Zakładu byli dobrze przygotowani do życia, umieli myśleć i mieli wyrobiony charakter. Ponieważ najlepszy internat nigdy nie zastąpi rodziny, wychowankowie musieli utrzymywać stały kontakt listowny z domem. U młodych chciał widzieć inicjatywę, zainteresowania, postawę społeczną, wyrabiał zasady moralne. Te zasadnicze wartości przysłaniały inne, nieco mniej ważne, jak: dyscyplina, zdrowie, sport, ogłada towarzyska, estetyka. Po kolacji Ruszczyc zwykł był zapraszać do siebie uczniów najstarszych klas i wszczynał z nimi długie dyskusje. Kierował rozmowę na poważne tematy, a zaczynał od zadawania pytań: "Czy możesz mi powiedzieć, co to jest charakter? Co to jest silna wola? Co znaczy wychowanie? Co znaczy kształtowanie osobowości?" Albo poruszał takie zagadnienia, jak pojęcie rehabilitacji, udział niewidomego w społeczności widzących, zdobywanie nowych zawodów itp. Dzielił się z młodymi swoimi problemami, radził się ich, przedstawiał napotykane trudności, chciał, by choć w małej części uczestniczyli w jego planach na przyszłość i przez to dojrzewali. W okresie tworzenia Warsztatów wciągał najstarszych uczniów do współpracy w zdobywaniu nieodpłatnie lub po niskiej cenie obrabiarek lub surowców. Sami musieli układać i podpisywać listy kierowane do różnych instytucji, szkół zawodowych itp. Jak widać, niektóre sprawy i tematy były trudne, ale Ruszczyc tego się nie bał. Chciał zmusić starszą młodzież do logicznego myślenia, wysnuwania trafnych wniosków, śmiałego wypowiadania sądów. Wiedział, że będzie to im potrzebne w dalszym życiu. Andrzej Skóra do dziś zachował z tych rozmów żywe wspomnienie: "Umiał słuchać nie przerywając, pozwalał wypowiadać się do końca. W pewnym momencie jednak dokonywał podsumowania, prostował błędne poglądy, przekonywał o słuszności własnych idei. Nie narzucał swego zdania, starał się iść za myślą rozmówcy i wyławiał z niej to, co jest słuszne. Była to doskonała szkoła myślenia i wypowiadania się"* (Dane zaczerpnięte z rozmowy MŻ z Andrzejem Skórą. Masz. 1986. AMŻ-4.). Niekiedy spotkania przybierały nieoczekiwany obrót. Któregoś dnia Ruszczyc zaczął od postawienia pytania: "Powiedzcie mi, jaka jest granica wolności ludzkiej?". A gdy chłopcy milczeli: "To ja wam powiem. Granicą wolności ludzkiej jest wolność drugiego człowieka. Jak wy mi tu pod gabinetem hałasujecie i śmiejecie się tak głośno, że nie mogę pracować, przekraczacie granice wolności ludzkiej". Definicja pochodzi z "Summy" św. Tomasza z Akwinu. Rozmowa ta musiała wywrzeć silne wrażenie na słuchaczach, skoro obecny na niej Edward Głażewski mógł w kilkanaście lat później dokładnie ją odtworzyć. Rozwój umysłu nie wystarcza, w parze z nim musi iść praca nad charakterem. Za najlepsze dla niej pole Ruszczyc uważał angażowanie się chłopców w działalność samorządu internatowego, prace społeczno-użyteczne, Koło SKKT, obozy wędrowne, współpracę z młodszymi grupami internatowymi i pomoc ludziom cierpiącym. Nieco dziwi negatywna postawa Ruszczyca w stosunku do harcerstwa. Dopuszczał wprawdzie do prowadzenia grup internatowych lub obozów wędrownych metodą harcerską, lecz organizacji jako takiej nie tolerował. Obserwując jego postawę można przypuszczać, że harcerstwo było dla niego czymś obcym, co wymykało mu się z rąk. Dziedziną, w którą pan Henryk włożył wiele inwencji, był samorząd internatowy. W owych czasach nie obowiązywał jeszcze samorząd szkolny, który w latach 70-tych wyparł lub bardzo ograniczył samorząd w internacie. Ruszczyc zadał sobie dużo trudu, by dobrze opracować statut, posiłkował się przy tym doświadczeniami Janusza Korczaka. Warto zaznaczyć, że pierwsza próba pracy samorządu, choć tylko w jednej grupie internatowej średniaków, podjęta została już w r. szkol. 1949-50. Stało się to po rozwiązaniu drużyny harcerskiej z obawy przed ingerencją władz w wewnętrzne sprawy Zakładu. Samorząd ten przetrwał około 3 lat i być może wyniki jego działalności podsunęły Ruszczycowi myśl rozwinięcia tej formy społecznego wychowania na cały internat. Samo utworzenie nowego organu odbyło się bardzo uroczyście na walnym zebraniu domu 5 października 1954 r. O randze tego przedsięwzięcia świadczy fakt, że protokół z zebrania pisał własnoręcznie swym finezyjnym pismem Zygmunt Serafinowicz, kierownik laskowskich szkół. Samorząd odegrał w pracy internatu znaczną rolę. Oficjalna jego nazwa brzmiała - Prezydium Centralnej Rady Domu - PCRD. Oprócz niego istniała Centralna Rada Domu - CRD. Składała się z przedstawicieli samorządów grupowych - po trzech z każdej grupy, liczyła zatem 15 do 18 wychowanków. Spośród nich wybierano prezydium - PCRD. Sam fakt wyborów miał duże znaczenie wychowawcze. Przewodniczącego PCRD mianował sam Ruszczyc, natomiast zawsze omawiał z wychowawcami kryteria wyboru kandydata. Sprawy te miał głęboko przemyślane. Uważał, że przewodniczącym powinien być niewidomy, gdyż tych zwłaszcza należy uaktywnić. Mawiał często: "Łatwiej zająć się resztkowcami - ale oni sami się uaktywniają". Niekiedy niewidomy kandydat miał znacznie lepszych od siebie rywali z resztkami wzroku, a mimo to Ruszczyc nie ustępował, tłumacząc: "A może się wyrobi". Za to z reguły zastępcą przewodniczącego był niedowidzący członek CRD, wybierany drogą głosowania przez kolegów. Prezydium składało się z przewodniczącego, zastępcy, sekretarza (zebrania prezydium były protokołowane i Ruszczyc kładł na to wielki nacisk) i skarbnika, nie posiadającego jednak prawa do samodzielnego dysponowania gotówką oraz gospodarza. Ta ostatnia funkcja była szczególnie odpowiedzialna. Gospodarz musiał dbać o porządek w całym domu, miał prawo wstępu do wszystkich pomieszczeń i sprawdzania ich stanu. Nieporządki mógł zgłaszać wychowawcy i wtedy sprawa szła na zebranie CRD lub do samego pana Henryka. Gospodarz rozdzielał prace społeczne takie jak: porządkowanie terenu dookoła domu, praca w polu lub ogrodzie, organizacja boiska, skoczni, utrzymanie sprzętu sportowego itp. Wielką wagę Ruszczyc przywiązywał do tradycji domu, opowiada Jan Krakowiak. "Pojęcie to było u niego głęboko zakorzenione. Dom św. Teresy miał swoje długoletnie tradycje. W rocznym planie wychowawczym uwzględniano wszystkie święta; imieniny, opłatek. Uroczystości domowe musiały być starannie przygotowane. Istniały ponadto tradycyjne miesięczne zebrania domu, na których zbierali się wszyscy chłopcy i każdy maluch mógł zabierać głos i stawiać pytania". Z tradycją domu wiązało się pojęcie jego jedności. Pan Henryk dbał o to, by wychowankowie ze wszystkich grup wiekowych czuli się w nim jak w rodzinie. Chłopcy ze starszych grup pełnili dyżury u młodszych, odprowadzali ich na lekcje do innego domu, głośno czytali chorym w swoim wolnym czasie. Raz na zebraniu wychowawców Ruszczyc ostro zganił styl pracy jednej z wychowawczyń, mającej zresztą dobre wyniki: "Nie może pani izolować swojej grupy z całości internatu, faworyzować jej, wychowywać dla siebie"* (Rozmowa z Janem Krakowiakiem 1985. Masz. AMŻ-4.). Jeden z wychowawców zorganizował w swojej nielicznej, ale zdolnej grupie reperację zabawek dla dzieci z Przedszkola. Trwało to kilka miesięcy i zostawiło dobre wspomnienie. Współpracę Ruszczyca z samorządem tak charakteryzuje Maria Dmochowska: "Jednoczył starszych chłopców z młodszymi, tworzył rodzinną atmosferę całego domu. Każda impreza i każda uroczystość była najpierw omawiana w gronie Centralnej Rady Domu. Po przedyskutowaniu wnioski szły w dół do grup. Tym sposobem wszystko, co się w domu działo, było współtworzone przez młodzież, więc nie męczyło jej, ani nie nudziło. Chodziło tylko o to, by w danej imprezie chłopcy wypadli jak najlepiej. Widzieli przy tym, jak ich Opiekun sam się wszystkim przejmuje. Obchodziło go każde najmniejsze zebranie grupowe, plany i sprawozdania opracowane przez grupy. Wszystko to traktował bardzo serio"* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.). Kierowanie internatem przy pomocy samorządu kryło w sobie jednak pewne niebezpieczeństwo. Zebrania Prezydium Rady Domu zazwyczaj odbywały się przed zebraniami wychowawców. Ruszczyc najpierw układał z chłopcami plany działania na najbliższy okres, później dopiero komunikował je wychowawcom. Musieli je realizować. Członkowie PCRD byli świadomi swej roli w internacie i to wyzwalało u nich wiele inicjatywy. Wiedzieli, że w razie różnicy zdań będą mogli dzięki poparciu swego Opiekuna przeforsować własne projekty, mimo sprzeciwu wychowawców. Sytuacja tych ostatnich stawała się z tego powodu bardzo trudna, czuli swoje uzależnienie i podważenie autorytetu. Niektóre osoby, m.in. Matka Maria Stefania Wyrzykowska, długoletnia kierowniczka Domu Dziewcząt, oceniały bardzo krytycznie ten układ stosunków w internacie. Sytuację nieco na korzyść zmienił fakt, że Ruszczyc w połowie lat 60-tych opiekę nad samorządem przekazał jednemu z wychowawców oraz że PCRD zapraszało na swoje zebrania wychowawców ze starszych grup. Nie rozwiązywało to jednak całkowicie problemu. Uprzywilejowanie młodzieży w sposób szczególnie jaskrawy rzucało się w oczy przy urządzaniu pokazów warsztatowych dla dyrektorów fabryk. Całościowy plan układał sam pan Henryk, po czym omawiał go szczegółowo z PCRD. Wskutek tego chłopcy, zwykle w ostatniej chwili, zawiadamiali o projektowanych zmianach nauczycieli, instruktorów i wychowawców. Wyliczywszy niewątpliwe usterki, musimy jednak wysoko ocenić wyniki, jakie dała działalność Samorządu Domu Chłopców. Była znakomitą szkołą charakterów, zaprawiającą młodzież do pracy społecznej. Przygotowała dobrze do życia szereg dzielnych jednostek. W latach siedemdziesiątych spośród funkcyjnych PCRD rekrutowało się kilku późniejszych prezesów oraz wielu członków zarządów spółdzielni niewidomych. W samym Zarządzie Głównym Polskiego Związku Niewidomych, liczącym ponad 40 członków, w pewnym momencie przeszło połowę stanowili Laskowiacy. Oni sami twierdzili, że formację swą zawdzięczają pracy w Samorządzie Domu św. Teresy. Ideą Ruszczyca było nie tylko wyrabianie charakterów przez samowychowanie, lecz również zaprawianie młodych do niesienia pomocy innym ludziom. Chciał, "by każdy niewidomy dzielił się z drugim tym, co posiada, choćby to było bardzo mało"* (Rozm. MŻ z J. Michalikiem, op. cit.). O formach takiej pomocy dyskutowano na zebraniach PCRD, po czym podejmowano odpowiednie uchwały i rozdzielano zadania. Dla przykładu przytoczę dwie tego rodzaju akcje. Po wizycie w zakładzie głęboko upośledzonej młodzieży męskiej w Fiszorze k. Wyszkowa pan Henryk bardzo przejął się jej losem i po powrocie opowiedział uczniom o tym, co widział. W zakładzie panował wielki niedostatek, stawki żywieniowe były niewystarczające, a młodzież niedożywiona. Chłopcy z Lasek postanowili im pomóc. Przez okres dwóch tygodni zrezygnowali zjedzenia otrzymywanej na kolację kiełbasy i deserów, następnie wybrali spośród siebie delegację, która miała zawieźć ich dar do Fiszoru. W umówioną niedzielę wybrała się grupa ośmiu chłopców z gitarą i akordeonem, sądząc, że śpiew i muzyka najpewniej trafią do psychiki ciężko poszkodowanej młodzieży. Delegaci po powrocie opowiedzieli ze szczegółami przebieg wizyty, a ich opis silnie podziałał na ofiarność chłopców przy następnych wyjazdach. Akcje na rzecz Fiszoru powtarzały się przez kilka lat, w sumie zorganizowano sześć podobnych imprez. Pomoc drugim istniała w różnych formach. Przytoczę tu przypadek odbiegający bardzo od codzienności. Kiedyś Ruszczyc dowiedział się, że w Warszawie znajduje się 16-letni ociemniały, Zdzisław Jamrożek, który na skutek choroby reumatycznej stracił wzrok i doznał zniekształcenia i zesztywnienia nóg. Chłopiec ten nie mógł pogodzić się z myślą, że już nigdy nie będzie widział. O przyjściu do Lasek nie chciał słyszeć. Ruszczyc wybrał się do niego i w ciągu krótkiego spotkania okazał mu tyle serca, że chłopaka ujął i wzruszył. "Musisz swoje kalectwo zaakceptować - powiedział. - Nie widząc możesz cieszyć się życiem". Słowa te wywarły na chłopcu duże wrażenie, przestał się opierać i w parę dni później był już w Laskach. Tu okazało się, jak bardzo niemożność samodzielnego poruszania się go ogranicza. Uczynność kolegów rozwiązała jednak większość trudności. Chłopcy kilka razy dziennie brali go na ramiona i nieśli we wskazanym kierunku. Z rana z sypialni na drugim piętrze do jadalni, po śniadaniu na lekcje do szkoły lub do warsztatu szczotkarskiego położonego na piętrze innego budynku. Podobnie na każdy posiłek, na odrabianie lekcji, do sypialni... Przez cały okres nauki koledzy nigdy go nie zawiedli, usługiwali mu chętnie, wystarczyło, by o to poprosił. Panu Henrykowi sprawiało to wiele radości* (Rozm. MŻ z J. Krakowiakiem. op. cit.). Wspomnijmy na koniec o pracach społeczno-użytecznych podejmowanych przez wychowanków. Pod tym względem Dom św. Teresy miał swoje dobre tradycje. W pierwszych latach po wojnie chłopcy pomagali przy odgruzowywaniu spalonych budynków, rąbali drzewo do kuchni, obsadzali lipami długą na 300 m drogę wiodącą do ich domu i codziennie podlewali drzewka, nosząc wiadrami wodę z odległej studni... Pan Henryk dbał o utrzymanie tych tradycji. Wychowankowie pompowali więc wodę dla górnych pięter domu, rozładowywali ciężarówki z materiałami dla Warsztatów, zrzucali opał do piwnicy, pomagali w zbiorze ziemniaków, warzyw i owoców, pracowali przy wykopach pod nowe budowy, uczestniczyli w pracach przy przebudowie kaplicy w Internacie, troszczyli się o porządek i estetykę otoczenia. Oprócz wyżej wymienionych prac o charakterze społecznym chłopcy ze starszych grup wykonali też inne zadania mające przez długie lata służyć. Jednym z nich było ogrodzenie siatką ogródka jordanowskiego przy Internacie, innym urządzenie toru saneczkowego w lesie koło "góry Ojca", albo założenie sygnalizacji dźwiękowo-świetlnej w Infirmerii oraz wykonanie w wolnym czasie 30 sanek metalowych* (Ruszczyc miał wielkie poszanowanie dla wartości i godności ludzkiej pracy. Spostrzegłszy raz w stolarni młodego, widzącego pracownika siedzącego na swym warsztacie, oburzył się i zbeształ chłopca. "Strugnica stolarska - mówił - jest podstawą pracy, należy ją zatem traktować z szacunkiem, siadanie na niej jest czymś niedopuszczalnym". Po kilkudziesięciu latach pracownik ten słowa Szefa miał żywo w pamięci. (Rozm. MŻ z s. Modestą Dębek, która cytuje słowa Mariana Kurzepy. Masz. 1991, AMŻ-4). W czasie zajęć warsztatowych niedopuszczalne było puszczanie muzyki. Praca musiała być pracą. Wyjątek stanowiła szczotkarnia. Tam Ruszczyc pozwalał na lekturę książek mówionych, lecz nie dłużej jak przez jedną godzinę w ciągu trzygodzinnej zmiany.) Marzeniem jego było, aby niewidomi w wolnym czasie uprawiali jakąś sztukę, np. rzeźbę, lecz nie udało mu się do tego doprowadzić. Na trudności natrafiało nawet zorganizowanie nauki muzyki lub śpiewu. Dwukrotnie tworzony przez niego chór męski nie utrzymał się długo, podobnie jak Koło Mandolinistów albo zespół instrumentalny. Główną przeszkodę stanowiły złe warunki komunikacyjne odstraszające prowadzących zajęcia od nocnych powrotów do stolicy. Niewielka liczba zdolniejszych uczniów uczyła się gry na fortepianie lub śpiewu. W domu było kilka fortepianów i akordeon, ale tylko jeden magnetofon. Wielu uczniów należało do mieszanego chóru w Domu Dziewcząt, lecz Ruszczyc przywiązywał większą wagę do wspólnego śpiewu w grupach internatowych: w domu, na spacerach i wycieczkach. Zdecydowanie sprzeciwiał się kształceniu niewidomych w zawodzie akompaniatorów w nocnych lokalach. Pan Henryk chętnie powracał do ulubionego zajęcia reżyserowania jasełek oraz innych przedstawień. W połowie lat 60-tych zaangażował dawnego znajomego z teatru "Reduta", Eugeniusza Poredę, który wystawił w Laskach "Zemstę" Fredry. Sam zaś reżyserował "Grube ryby" Bałuckiego, "Warszawiannkę" Wyspiańskiego oraz sztukę "Los 333". Poziom wiedzy i kultury umysłowej wychowanków był przedmiotem jego troski, jako jeden ze środków po temu służyć miały koła zainteresowań. Pod tym względem zaszła u pana Henryka wyraźna ewolucja. W okresie rozbudowy Warsztatów i wprowadzania nowych kierunków szkolenia uwagę jego pochłaniały niemal wyłącznie zagadnienia techniczne, w kilka lat później - zarysował się zwrot ku humanistyce. W połowie lat 50-tych dla młodszych chłopców istniały tylko kółka majsterkowania w drewnie, starsi zaś mieli koło radiotechniczne. Natomiast w siedem lat później działało 7 kółek językowych dostosowanych do różnych grup wiekowych i stopni zaawansowania. Uczniowie mogli dowolnie wybierać jeden z trzech głównych języków europejskich i w nim się kształcić. Wykładowcami byli fachowcy. Ponadto w początkach lat 60-tych czynne były prowadzone przez nauczycielki albo wychowawców koła: Geograficzne, Teatralne wraz z Recytatorskim, Polonistyczne, Archeologiczne i Astronomiczne. Do tego dwa koła Radiotechniczne i jedno Maszynopisania. Wyraźnie więc zaznaczył się zwrot ku wykształceniu ogólnemu. W związku z tym wspomnę przypadek jednego z wychowanków z początku lat 50-tych, Mariana Hartmana, o wybitnych zdolnościach językowych. Ruszczyc nie doceniał jego zdolności ani osiągniętych wyników, nie dostrzegał pracowitości chłopca, który wstawał o świcie, żeby mieć czas na indywidualną naukę. Miał mu to za złe, uważał, że powinien raczej starać się o szybsze postępy w nauce zawodu. Do wychowawców, którzy bezinteresownie go uczyli, miał żal, że jednostce poświęcają tak wiele czasu, zamiast myśleć o całej grupie. Wychowanek ten jako absolwent, stracił po paru latach pracę, gdyż zawód jego przestał istnieć w całym kraju. Mimo to usamodzielnił się dzięki dobrej znajomości jednego z wcześniej opanowanych języków. Polskie Radio zaangażowało go jako dziennikarza i tłumacza i praca jego przyniosła chlubę Laskom* (Rozm. MŻ z Marianem Hartmanem ok. 1987 r. Rękop. AMŻ-4.). W kilka lat później zatrudniony w fabryce wyrobów metalowych absolwent, Henryk Zając, zwrócił się do Ruszczyca z zapytaniem, czy radzi mu podjąć studia germanistyki, czy pozostać w fabryce. Odpowiedź brzmiała - uczyć się obcego języka* (Henryk Zając. Ank. Masz. 1975. AHR-8.). Widać z tego, że Ruszczyc nie trzymał się sztywnych zasad, umiał dostosowywać się do okoliczności. Popierał indywidualne zamiłowania. W 1965 r. pozwolił kilku amatorom garncarstwa na utworzenie oddzielnego kółka i znalazł im instruktora. Gdy jeden z nich zdradził się z pragnieniem chowu gołębi, otrzymał zgodę na trzymanie jednej pary i doglądanie jej w porze grupowych spacerów. Kładł duży nacisk na estetykę we wszystkich przejawach życia: w ubraniu, jedzeniu, utrzymywaniu porządku w pokoju. Dla uczniów ostatniej klasy, mających wkrótce wejść w życie, zorganizował specjalne lekcje estetycznego jedzenia. Polegały na spożyciu obiadu w towarzystwie 3 innych osób, w tym dawnej doświadczonej wychowawczyni. Stół musiał być zasłany czystym obrusem, nakrycia wyposażone w pełny skład łyżek, widelców i noży, do jadłospisu dodawano jeszcze na osobnym talerzu sałatkę lub inne danie. Młodzież musiała opanować nie tylko właściwe formy estetycznego jedzenia, lecz zarazem poznać zasady odpowiedniej przy posiłkach konwersacji, np. nie rozprawiać o polityce, wypadkach, chorobach. Była to szkoła dobrego wychowania. Ruszczyc nie przykładał wagi do ozdabiania sypialni, nie miały one firanek ani kap na łóżkach, wszędzie za to musiała panować czystość i porządek. Pan Henryk bardzo dbał o rozwój fizyczny i stan zdrowia wychowanków. W Laskach sprawy kompetencji traktowano zawsze marginesowo i to tłumaczy, że Serafinowicz pozostawił Ruszczycowi w zakresie wychowania fizycznego wolną rękę. Pan Henryk zajmował się zarówno programem zajęć gimnastycznych, jak i doborem nauczycieli. Przez 20 lat utrzymywał kontakt listowny i osobisty z Janem Dziedzicem, profesorem AWF w Poznaniu i na skalę kraju specjalistą od spraw wychowania fizycznego niepełnosprawnych* (Patrz: Koresp. HR. AHR-6.). Profesor wielokrotnie bywał w Laskach i omawiał z Ruszczycem zagadnienia, które znalazły się później w jego książce "Wychowanie fizyczne niewidomych". Dzięki inicjatywie Ruszczyca laskowska młodzież już w początku lat 50-tych zaczęła uprawiać lekkoatletykę i jeździła na basen pływacki. Pan Henryk kładł też duży nacisk na prawidłową postawę przy pracy w Warsztatach, by zapobiec skrzywieniom kręgosłupa. Miał wielkie zrozumienie - dla spraw BHP. W czasie przeprowadzanych prób z nowymi obrabiarkami z wielkim wyczuciem przewidywał możliwość wypadku i wtedy od razu nakazywał przerwanie eksperymentu. Widząc u chłopców poważniejsze skaleczenie palców lub rąk, wzywał nauczycieli i instruktorów do wytłumaczenia przyczyny ich powstania. Denerwował go widok chłopców z opatrunkiem na palcach, wiedział, że każde ich uszkodzenie grozi osłabieniem zmysłu dotyku. W sprawach zdrowia wykazywał wielką wnikliwość. Wymagał, by chłopcy regularnie co miesiąc się ważyli. Szczegółowo analizował wyniki wagi, porównując je z wynikami sprzed czterech tygodni. Przypominało to zwyczaje Janusza Korczaka. Zarówno rosnąca otyłość, jak i spadek na wadze powodowały u niego niepokój i skłaniały do zbadania karty zdrowia, a nieraz skierowania od razu do lekarza. Tym sposobem kilka razy udało mu się wykryć niedostrzeżoną chorobę. Jeden z wychowanków stale gorączkował, badania jednak nie wykazywały nic złego. Raz temperatura skoczyła do 39 stopni. Ruszczyc zaniepokojony zmobilizował lekarkę zakładową, s. Katarzynę Steinberg, i natychmiast mimo trudności wysłał ją razem z chorym do szpitala. Skonstatowano ostre zapalenie wyrostka robaczkowego i przeprowadzono operację. Intuicja Ruszczyca ocaliła chłopcu życie* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit. i S. Czerniewska, op. cit.). W internacie żywo interesował się urządzeniem kaplicy, jak również poziomem homilii głoszonych chłopcom podczas niedzielnej Mszy św. Gdy jego zdaniem nie trafiały do psychiki wychowanków, umawiał się z katechetą na rozmowę. Kiedyś kierownik internatu omawiał z nim organizację "Święta Domu", uroczystości jego patronki, św. Teresy od Dzieciątka Jezus i zastanawiał się nad doborem rozrywek, które zadowoliłyby chłopców. Ruszczyc przerwał mu mówiąc: "Czy pan uważa, że odpust to kiermasz?"* (M. Wójtowicz. "Wspomnienie o HR". Rękop. 1987. AMŻ-4.). Pan Henryk czuł się odpowiedzialny za życie religijne całego swego otoczenia. Spróbował na przykład zorganizować rekolekcje dla instruktorów i innych pracowników warsztatowych, zapraszając znanego duszpasterza, ks. Marcina Popiela. Oczekiwanego rezultatu nie osiągnął i prób tych nie ponawiał. Dokładał wszelkich starań, by jak najlepiej wyzyskać czas rekolekcji wielkopostnych i w tym celu omawiał je zawczasu z rekolekcjonistą. Dążył szczególnie do łagodzenia konfliktów między chłopcami, które nieraz stawały się przyczyną unikania spowiedzi. Jeśli jego interwencja nie odnosiła skutku, ciężko ten fakt przeżywał. Natrafiwszy na dobrego rekolekcjonistę "młodzieżowca", zapraszał go do pozostania w Laskach przez parę dni po zakończeniu nauk i prosił o uczestniczenie w spacerach i dyskusjach z młodzieżą. Chciał mieć od osoby stojącej z boku opinię o atmosferze w Zakładzie. Metody stosowane przez Ruszczyca pozwalają go lepiej zrozumieć, lecz siła przyciągania młodzieży tkwiła nie tyle w metodach, co w jego osobowości. Pan Henryk fascynował swych wychowanków tym, kim był. Podziwiali go, kochali, miał na nich wielki wpływ. Budził zaufanie. Pozyskiwał ich swym zaangażowaniem, dyskrecją i dobrocią. Chłopcy zwierzali mu się ze wszystkiego, mówili o wszystkich kłopotach osobistych i rodzinnych, chwalili lub krytykowali nauczycieli i wychowawców. Posiadał ich pełne zaufanie. Wszystkiego wysłuchiwał uważnie i w milczeniu, ale chłopcy czuli, że chłonie każde ich słowo i myśli, jak by dopomóc. Nie zliczyć przypadków, w których znalazł pracę dla kogoś z rodzeństwa wychowanków, zdobył drogi lek zagraniczny, pomógł w trudnej sprawie rodzinnej. Osobiste potrzeby chłopców załatwiał od ręki. Gdy chodziło o brakującą część garderoby, najczęściej ofiarowywał swoją. Szafa w jego pokoju świeciła pustkami. Jeśli czasem trzeba było dobrać coś o innych rozmiarach, zabierał ze sobą chłopca do Warszawy i z nim załatwiał sprawunek. Bywał w swoich reakcjach nieoczekiwany. Gdy jeden z wychowanków, mający niewygodne buty, nie mógł w nich chodzić i dostawał nagany za to, że uchyla się od spacerów, Ruszczyc - chociaż o tym wiedział - nie reagował. Do czasu! Po czterech dniach nagle wezwał chłopca, kazał mu pożyczyć buty od kolegi, zawiózł go do stolicy i z iście macierzyńską dobrocią dobrał mu obuwie. Prawdopodobnie chciał zmusić nieco biernego wychowanka do zmobilizowania się w załatwieniu rzeczy niezbędnej. Warto przypomnieć inną historię, dobrze w Laskach znaną. Kilkunastoletni widzący syn jednego z długoletnich pracowników Zakładu, Czesław Urbański, zbuntował się i nie chciał kończyć szkoły zawodowej. Ruszczyc wezwał go do siebie i porozmawiał jak z dorosłym człowiekiem. Zaproponował mu obiady w Zakładzie w zamian za cztery godziny dyżuru w Internacie. Chłopiec się zgodził. Zaimponowało mu, że został potraktowany jak ktoś równy wychowawcom. Z nowych obowiązków wywiązywał się bardzo sumiennie. Podjął przerwaną naukę w szkole, wyszedł na człowieka. Wystarczyła jedna dobrze przeprowadzona rozmowa. Omówiłem sytuację w internacie chłopców, a jak było z dziewczętami? Czy jest prawdą - jak to sugerują niektóre relacje, że ich nie lubił? Jest pewne, że na temat wychowania dziewcząt miał własne zapatrywania i że przez długie lata jakby nie dostrzegał ich problemów. Poza tym był zazdrosny o swój dom. Pod koniec życia, gdy zaczął załatwiać sprawy zatrudnienia absolwentów, stosunek jego do dziewcząt bardzo się zmienił. Niechętnym okiem patrzył też na kontakty swoich chłopców z uczniami laskowskiej Szkoły Podstawowej dla opóźnionych w rozwoju. Kierownik ich internatu, Jan Krakowiak, opowiada, że pan Henryk miał do niego żal o wywalczenie ich udziału w koloniach letnich. Zmieniło się to, gdy osamotnionego i już stale leżącego Ruszczyca odwiedzał Krakowiak i opowiadał o stosowanych u niego w internacie formach pracy. Działały tam koła zainteresowań, zespoły muzyczne i teatralne, chłopcy brali udział w różnych pracach społecznych. Ruszczyc słysząc to, otwarcie się przyznał, że nigdy tego nie przypuszczał i żałuje swojego dawniej negatywnego stosunku do tamtego internatu. Dodał, że na udział w koloniach chłopcy w pełni zasłużyli. Rozwiązywanie spraw trudnych Talent wychowawczy najjaśniej występuje w zetknięciu z niesubordynacją wychowanka. W internacie okazji do tego nie brak i czasem trzeba nieprzeciętnego opanowania, żeby nie dać się wyprowadzić z równowagi. Potrzeba też wiele roztropności, by trafnie rozsądzić trudną sprawę. Ruszczyc był nieraz w swych decyzjach nieoczekiwany, nie stosował szablonowych rozstrzygnięć i każdy przypadek rozpatrywał oddzielnie. Kiedy rozpoczęły się prace przy boisku sportowym, sprowadzono do przewozu ziemi wagoniki na szynach. Młodzieży zabroniono przy nich zabawy. Mimo to kilku starszych chłopców, a wśród nich znany z odpowiedzialności Edward Głażewski, urządzili sobie tam właśnie doskonałą zabawę. Ktoś to zauważył i zawiadomił pana Henryka. Winowajców wezwano do niego. Głażewski nigdy nie zapomni formy, w jakiej udzielił im reprymendy: "Słuchajcie, dzwonią do mnie z Centrali i mówią, że chłopcy są na wagonikach. Ja zapewniam, że nie, że to nieprawda. Przecież ja wam surowo zabroniłem, a wyście poszli. I jak ja teraz wyglądam?" - Wolałbym w twarz dostać niż usłyszeć od niego te słowa - kończy Głażewski. - To był naprawdę pedagog!"* (Rozm. MŻ z E. Głażewskim. Masz. 1992. AMŻ-4.). Kochał każde dziecko i każdym się interesował, lecz pociągały go szczególnie jednostki trudne. Kiedyś otwarcie przyznał, że lubi najbardziej chuliganów i pracę z nimi. Rozumiał ich, wczuwał się w ich problemy i jak nikt inny potrafił je rozwiązywać. Obserwując pana Henryka odnosiło się wrażenie, że najchętniej sam kierowałby całym internatem, by mieć bezpośredni kontakt z chłopcami. Oczywiście, nie mogło to wchodzić w rachubę. Jeden z wychowanków w grupie Krystiana Wypicha zakradł się kiedyś do piwnicy i z przechowywanych tam zapasów zjadł dwa jabłka. Sprawa się wydała: w internacie zrobiła się wielka awantulra. "Przecież to kradzież, poważne wykroczenie, tylko sam pan Ruszczyc może to rozstrzygnąć. Wychowawca koniecznie musi być przy rozmowie". Pan Henryk na wstępie zapytał chłopca, czy był głodny, po czym poradził mu unikać w przyszłości podobnych spraw. Zaraz zadał pytanie, czy wybiera się na obóz letni lub kolonie, czy ma do tego odpowiedni ekwipunek: dresy i trampki. Pożegnał się z nim bardzo życzliwie i o jabłkach więcej nie było mowy* (Rozm. MŻ z K. Wypichem. Masz. 1987. AMŻ-4.). Wkładał wiele pracy wychowawczej w to, by chłopcy zachowywali się zawsze godnie i szlachetnie. Zetknąwszy się z ich strony z uporem i arogancją tracił niekiedy panowanie nad sobą. Unosił się gniewem, a wybuchy jego przerażały wychowanków. Nie zdarzało się to często i zawsze było spowodowane jakimś wyjątkowo ordynarnym zachowaniem. Pan Henryk najczęściej chwytał winowajcę za kołnierz lub klapy marynarki, unosił do góry i gwałtownie stawiał na ziemi. Wywoływało to wstrząs i strach. Chłopcy doskonale wiedzieli, że to, co ich spotyka, wynika nie tyle z nerwowości wychowawcy, ile z ich własnej winy i nie mieli na ogół żalu. Co jednak najdziwniejsze, to to, że Ruszczyc, dostrzegłszy u wychowanka przerażenie, reflektował się i uświadamiał sobie, że przekroczył jakąś granicę. Ogarniała go litość nad dzieckiem, łzy stawały w oczach, głos się załamywał. I w końcu on przepraszał. Tego z kolei nie wytrzymywali nawet najbardziej krnąbrni, mali chuligani. Miękli i okazywali skruchę. J.S. pisze: Rozmowa zaczęła się w tradycyjnej formie: "Dziecko, dlaczego jesteś taki niegrzeczny?" - Chłopak odciął się, używając ordynarnych słów. Wtedy pan Henryk spróbował jeszcze łagodniej: "Czy ty się nie poprawisz?". Odpowiedź brzmiała: "Nie poprawię się. Możecie mnie wyrzucić z Lasek, ale się nie poprawię". Słysząc to Ruszczyc wybuchnął strasznym gniewem. Wołanie przerażonego wychowanka otrzeźwiło go. Głos mu się załamał i chłopak uświadomił sobie" że jego opiekun płacze. "To się stało dla mnie momentem przełomowym" - kończy opowiadanie. Rzeczywistym jednak zakończeniem było zawsze uściskanie chłopca. Inny wychowanek, L.K., wezwany na rozmowę postawił się: "...A po co? Nie pójdę". Ruszczyc podniesionym głosem kazał mu pójść za sobą i zamknął w izolatce dla chorych, po czym o całej sprawie zapomniał. Przypomniał sobie dopiero o północy. Przyznając się otwarcie do swego zapomnienia, przeprosił chłopca i rozpłakał się. "To mnie rozbroiło" - kończy L.K. W zasadzie, pan Henryk był przeciwny karom, zwłaszcza częstym lub długotrwałym i bronił do upadłego najbardziej niesfornych wychowanków, mówiąc: "A może się wyrobi?". Nie chciał pozwolić na przenoszenie trudnych uczniów do innych zakładów uważając, że niewidomy ma bardzo ograniczone możliwości wyboru. Pod tym względem zmienił swój przedwojenny styl postępowania, dawniej był zwolennikiem eliminowania jednostek wybitnie trudnych, mających zły wpływ na otoczenie* (Rozm. MŻ z J. Krakowiakiem, op. cit.). Ruszczyc chciał, by kary miały charakter wychowawczy i stosował w tym celu kilka wariantów. Jednym, stosowanym w grupach średnich było zamknięcie w sali gimnastycznej. Jeśli kara miała trwać dłużej, stawiano tam tapczan do spania, przynoszono posiłki, nikomu jednak nie wolno było więźnia odwiedzać. Chłopiec miał zastanowić się nad sobą, w sali miał dużo powietrza i możliwości ruchu, tak że nie czuł się ściśnięty. Powinien był po namyśle zgłosić się do Ruszczyca i powiedzieć, co zamierza w swoim postępowaniu zmienić. Na ogół odnosiło to pozytywny skutek. Inny wariant stanowiło odłączenie od młodszej grupy na kilka lub kilkanaście dni i przeniesienie do grupy starszych. Winowajca pozostawał pod ścisłą kontrolą kolegów i musiał ze wszystkiego się przed nimi opowiadać. Dla wychowanków ze starszej grupy zabieg ten posiadał również wartość, gdyż zmuszał do liczenia się ze słowami i niedawania złego przykładu. Inną jeszcze wersję stanowiło odesłanie na jeden lub dwa dni do kuchni, gdzie chłopiec winien był pomagać siostrom. Miało to być zadośćuczynienie za aspołeczne zachowanie. Jak dalece Ruszczyc wnikał w psychikę wychowanków poznajemy z opowiadania Wacława Czyżyckiego. Jako uczeń Iv klasy tak zafascynował się nauką o elektromagnesie, że postanowił skonstruować coś analogicznego. Okręcił kawałek żelaza zwojem izolowanego jedwabiem drutu i postanowił wypróbować jego działanie. W sali gimnastycznej włączył koniec magnesu do kontaktu, co wywołało krótkie spięcie, wybuch i awarię światła w całym domu. Winowajca ukrył się w łazience pod schodami. Wkrótce odnaleziono go i zaprowadzono do Ruszczyca. Chłopiec szedł jak na ścięcie. Spodziewał się wszystkiego najgorszego, łącznie z wydaleniem z Lasek. Pierwsze słowa kierownika rozwiały jego obawy, bo posłyszał zapytanie, czy nie zrobił sobie czego złego. Gdy okazało się, że ma tylko opalone rzęsy, pan Henryk się uspokoił. Dopytywał się, w jakim celu wszystko to urządził, a gdy dowiedział się, że to miało być doświadczenie, zupełnie go usprawiedliwił i nie wymierzył żadnej kary. Bardzo tym sobie chłopca zjednał* (Rozm. MŻ z Wacławem Czyżyckim. Masz. 1986. AMŻ-4.). W latach 60-tych zgodził się pod naciskiem wychowawców tylko raz na wydalenie trudnego ucznia. Dowiedziawszy się, że stracił wzrok z powodu wypadku, nie mógł sobie tego darować. Chłopak ten z czasem zmienił się na lepsze. Ruszczyca ucieszyło, że odzyskał również wzrok. Oryginalne rozwiązanie spotykamy również w relacji Andrzeja Adamczyka, który jako 16-17-letni uczeń często narzekał na laskowskie jedzenie. Pan Henryk, słysząc to w jadalni, zagadnął go: "Co to, mój kochany, nie smakuje ci? Dobrze, od jutra będziesz sam gotował - dla siebie i dla mnie". Adamczyk roześmiał się, biorąc to za żart, lecz nazajutrz podczas obiadu zjawił się Ruszczyc: "Obiadu sobie nie przygotowałeś - zaczął - wobec tego idź go przygotować". To rzekłszy, odesłał go do siostry w spiżarni, prosząc, by mu wydała: sól, ziemniaki, margarynę i inne produkty. "Zrób coś z tego - zakończył, - a potem przyjdziesz mnie poczęstować". Adamczyk znów nie potraktował tego serio, zjadł spokojnie kolację, nazajutrz śniadanie, w południe jednak Ruszczyc stanowczym tonem zażądał, by sam sobie gotował. Chłopak wziął się do obierania ziemniaków, zaczął coś pitrasić, siostry pomogły... Gdy przyszedł Ruszczyc i skosztował, oświadczył: "No widzisz, mądrzyć się było łatwo, a zrobić to nie potrafisz". Potem wziął młodzieńca do siebie i tłumaczył, że trzeba dostrzegać cudzą pracę, zarówno w jadalni, jak w pralni lub szwalni. Na przykład chłopcy dostają co tydzień czystą bieliznę, lecz nie widzą trudu osób, które muszą troszczyć się, by wszystko było w porę i punktualnie przygotowane* (Rozm. MŻ z Andrzejem Adamczykiem. Masz. 1985. AMŻ-4.). Oprócz drobnych typowych dla młodzieży przewinień, zdarzały się czasem poważniejsze wykroczenia, np. sprowadzenie do internatu alkoholu i libacja. Autorami byli zwykle uczniowie Iii klasy Szkoły Zawodowej, mający wkrótce opuścić Zakład. Ruszczyc w tym wypadku nie lubił stosować kar przewidzianych regulaminem, lecz wobec zdecydowanej postawy wychowawców parę razy ustąpił. Kara, choć surowa, była mądra i stanowiła ostrzeżenie dla innych. Winnych odesłano do domu z poleceniem zabrania ze sobą podręczników i zgłaszania się co miesiąc na kolokwia. W czerwcu musieli zdać obowiązujący wówczas egzamin końcowy. Kara poskutkowała, winowajcy się podporządkowali i zdali pomyślnie egzaminy. Nie pozwolono im jednak zostać na stanowiącej dużą atrakcję praktyce wakacyjnej. Na ogół Ruszczyc kładł wielki nacisk na naprawę wyrządzonego zła. Niekiedy wymagał od chłopca, aby przy całej grupie przeprosił obrażoną przez niego osobę. Gdy jednak dawał takie polecenie, głos mu się załamywał. W stosunku do starszych wychowanków stosował inne metody. W poważniejszych kwestiach posługiwał się zwołanym na poczekaniu sądem koleżeńskim. Wychodził na korytarz i zatrzymywał kilku przygodnie spotkanych uczniów lub spraszał do siebie całe Prezydium Rady Domu i organizował sąd. Jeden z chłopców był sędzią, drugi prokuratorem, trzeci adwokatem. Młodzież liczyła się bardziej z oceną kolegów niż ze zdaniem wychowawców, sama zaś rozprawa odbywała się w bardzo poważnej formie. Dopiero pod koniec następowało odprężenie, gdy Ruszczyc proponował skazanie winnego na karę "lochu". Oczywiście, lochem było biurko w jego gabinecie, pod które oskarżony musiał wejść i jakiś czas posiedzieć. Całość kończyła się bardzo pogodnie. Ruszczyc uwalniał więźnia z aresztu i więcej się o tym nie mówiło. Niektóre trudne sprawy rozgrywał z wielką delikatnością. Jeden z uczniów, nazwijmy go Sebastianem, sprawiał wielkie kłopoty nauczycielom i wychowawcom, tak że zwątpiono już w możliwość jego poprawy. Ruszczyc wezwał go do siebie i przeprowadził długą, poważną rozmowę. Zaproponował pójście od nowego roku szkolnego do Ośrodka Rehabilitacji Zawodowej do Bydgoszczy, prosząc, by chłopiec dobrze się namyślił i przyszedł z gotową odpowiedzią. Po kilku tygodniach rzeczywiście zjawił się z powziętą decyzją wyjazdu. Nie czuł się dotknięty takim postawieniem sprawy, gdyż został potraktowany jak dorosły człowiek, a nie jak niewygodna czarna owca. Najpiękniejszy był jednak epilog tej sprawy. Gdy na zakończenie roku przyjechała do Lasek matka Sebastiana i znalazła się w gabinecie Ruszczyca, rozpłakała się: "Jaka będzie przyszłość mojego syna?" - zapytała. Na to Ruszczyc: "Droga pani, proszę nie płakać. Wierzę, że z Sebastiana wyrosną jeszcze ludzie i pani musi w to wierzyć. W razie jakichś kłopotów proszę do mnie napisać, a ja w miarę możliwości zawsze pani pomogę, bo przecież Sebastian jest naszym wspólnym dzieckiem"* (List Sebastiana do MŻ. Rękop. 1992. AMŻ-3.). Dla Ruszczyca każdy chłopiec był jego własnym synem. Jeden przypadek zasługuje na szczególną uwagę. Z początkiem okupacji kilkunastu wychowanków przebywało w Żułowie. W zimie 1940 r. czterech z nich wymknęło się do czworaków na urządzoną przez pracowników majątku zabawę. Chłopcy po trzech godzinach wrócili, ale sprawa się wydała i odesłano ich do Warszawy, gdzie czekał Ruszczyc: "Tak był na nas obrażony i zagniewany - pisze jeden z winnych - Władysław Kozłowski - że wcale z nami nie rozmawiał i tu nastąpił wielki błąd z jego strony, gdyż nie chciał słyszeć naszych wyjaśnień i postanowił nas srodze ukarać. Wydalono nas z Zakładu do braci Albertynów na Grochowie. Po czterech miesiącach pan Ruszczyc przyjął nas z powrotem do Lasek, lecz musiałem przyrzec, że będę lojalny i posłuszny". Ciekawy jest koniec sprawy. Ów wychowanek, mimo że później bez zakłóceń ukończył szkołę w Laskach, długo jeszcze, bo przez całych 10 lat, przeżuwał swoją krzywdę. Chcąc się uwolnić od gnębiącego go uczucia napisał długi list, w którym otwarcie wspomniał o niesprawiedliwym potraktowaniu i swoim żalu do dawnego wychowawcy. Czuł, że musi powiedzieć całą prawdę bez względu na to, co z tego wyniknie. Po tygodniu przyszła odpowiedź, w której Ruszczyc przepraszał go za swe zbyt ostre, niesłuszne ukaranie. Gdy latem tegoż roku Kozłowski przyjechał do Lasek, Ruszczyc serdecznie się z nim przywitał i zapytał: "Władku, czy dziś, po tylu latach jeszcze się na mnie gniewasz i czy mi przebaczasz?". "Odpowiedziałem, że tak i owego wieczoru nastąpiło nasze serdeczne pojednanie"* (Władysław Kozłowski - Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Na zakończenie przytoczę wiersz autorstwa s. Miriam Isakowicz, który był recytowany jako utwór anonimowy w urodziny Ruszczyca w 1971 r. Jest taki dziwny człowiek - Laskowy Ojciec czy Brat, Co kocha nas chłopaków Więcej niż cały świat. Zawsze nam Przyjacielem - głos Jego dobrze znany zwłaszcza, gdy srogo mówi: "O-ho-ho, mój kochany!" "Ja z Tobą zrobię porządek!" "Ja cię tu zaraz prześwięcę!" A my - łobuzy, z radością chcemy usłyszeć tak więcej. Co dnia Go wyglądamy I dziw - bo chcąc się doczekać, aż powie: "Chodź tu, cymbale jeden, ja muszę Ciebie przechepać!" A dziw w tym jeszcze większy, że każdy przechepany wraca... i wie, że teraz to jest na pewno kochany. I każdy "cymbał jeden" I każdy "łobuz drugi" chciałby na przechepanie pójść jeszcze po raz drugi. Bo wie, że tam go czeka Laskowy Ojciec czy Brat, co kocha nas chłopaków więcej niż cały świat. Czy wiecie, o Kim mowa? ... " o, daj Mu zdrowie, Panie! za każde "prześwięcenie" za każde "przechepanie"!!!* (S. Miriam Isakowicz. Masz. 1971. AHR-8.). Stosunek do wychowawców Do chwili zrównania w karcie Praw Nauczyciela wychowawców z nauczycielami oraz przyznania jednym i drugim jednakowych praw i uposażeń, status wychowawcy nie cieszył się w opinii społecznej wysokim szacunkiem. Znacznie wyżej ceniono nauczycieli. Nic dziwnego, że taka sytuacja rzutowała na psychikę kandydatów do pracy w internacie. W trudnych latach powojennych rekrutowali się oni głównie z ludzi przygotowujących się eksternistycznie do matury lub rozpoczynających wyższe studia. W latach, gdy studenci nieraz nie dojadali i egzystowali tylko dzięki pomocy rodzin, mieć zapewnione mieszkanie, utrzymanie i pensję było dość korzystnym rozwiązaniem. Ruszczyc przywiązywał wielką wagę do pracy wychowawczej i uważał ją za ważniejszą od pracy nauczyciela. Zdanie to pokrywało się z zapatrywaniem większości osób w Laskach, gdzie zawsze dbano, by internaty dobrze wywiązywały się ze swoich zadań. Proces wychowania jest jednak trudny, nic więc dziwnego, że wielu ludzi traktowało ten zawód tylko jako coś przejściowego, marząc w głębi duszy o pracy w szkole. W czasach, o których piszę, wychowawcy pracowali w wymiarze 42-56 godzin tygodniowo, pełniąc kolejno dyżury rano bądź po południu, a nawet w nocy: Obowiązywały ich również wyjazdy z wychowankami do lekarzy specjalistów. Na wyjście do lasu w czasie wolnym lub wyjazd do Warszawy musieli mieć pozwolenie od kierownika internatu. Pan Henryk nie życzył sobie nawet, by angażowali się w społeczne akcje organizowane w "Centrali" Zakładu. Ich sytuacja w Laskach nie była więc łatwa: mieszkali w dwuosobowych pokoikach przypominających klasztorne cele, mieli nikłe szanse na awans, małe perspektywy na założenie rodziny. W owych czasach Zakład nie dysponował środkami na budowę mieszkań, toteż i z tego powodu wielu dobrych wychowawców odeszło. W trzech czy czterech wypadkach udało się Ruszczycowi zatrzymać w Laskach dobrze zapowiadające się małżeństwa. Szczególnym był pod tym względem przypadek Jana Krakowiaka, którego narzeczona prowadziła równoległą wiekiem grupę dziewcząt. Pan Henryk zauważył, że podczas towarzyskich kontaktów między obiema grupami zachowanie chłopców i dziewcząt było naturalne, bez flirtów, przypominające stosunki w rodzinie. To zdecydowało o znalezieniu dla młodej pary mieszkania. Na ogół Ruszczyc nie był skłonny do zachwytów nad współpracownikami. Nie nawiązywał z nimi bliższych kontaktów towarzyskich, a z upływem lat uważał, że większość nie dorosła do tak szczytnego powołania jak praca z niewidomymi. Styl pracy otoczenia przyrównywał do własnej działalności sprzed wojny, gdy oprócz pracy z niewidomymi nic dla niego nie istniało. Parę dziesiątków lat trwające rządzenie innymi pozostawiło ślad w jego sposobie bycia z ludźmi. Choć nie pozwalał się tytułować dyrektorem, to rozmowy w jego gabinecie przybierały z latami charakter audiencji. "Ruszczyc to jest instytucja", jak to ktoś dobrze określił. Wrażenia z pierwszej rozmowy z Ruszczycem przedstawił plastycznie jeden z ówczesnych wychowawców, Krystian Wypich. W pierwszej chwili uderzyła go surowość Szefa. "Dopiero gdy po omówieniu szeregu zagadnień na twarzy jego ukazał się charakterystyczny grymas, zastępujący w ostatnich latach życia uśmiech, atmosfera od razu się zmieniła. Powiało ciepłem i życzliwością"* (Rozm. MŻ z K. Wypichem, op. cit.). Nowych pracowników wprowadzał najrozmaitszymi sposobami. Przytoczę przykład formowania wychowawczyni, obejmującej grupę małych chłopców. Pan Henryk dał jej do przeczytania broszurę o usprawnieniu dziecka przy pomocy zabawki zrobionej z waty i bandaża leczniczego i poprosił o stałe informowanie go o wyniku podejmowanych prób. Widząc, że nowa osoba wkłada w to wiele pomysłowości i wysiłku, ofiarował jej poważniejszą książkę o problemie dzieci trudnych i opóźnionych w nauce. Życzył sobie, by przychodziła mu opowiadać o tym, co ją w lekturze najbardziej uderzyło. Mimo zapracowania zawsze znajdował dla niej czas. Z doborem lektury dobrze utrafił. Sabina Czerniewska odczytała właściwie jej myśl przewodnią i zastosowała z powodzeniem w codziennej pracy. Specjalnie przychodziła do internatu na dużą przerwę, by bawić się piłką z trudnymi chłopcami. W pamięci utkwiła jej wypowiedź Ruszczyca, gdy była mowa o jednym z nich: "A co, pani zdaniem, można by u niego ulepszyć?"* (Rozm. MŻ z S. Czerniewską, op. cit.). U wychowawców Ruszczyc szczególnie cenił umiejętność odkrywania i rozwijania zainteresowań u chłopców. Doskonałą do tego okazją była rzecz na pozór paradoksalna - sobotnie porządki w sypialniach. Bystry wychowawca miał wtedy doskonałą sposobność wykrywania zainteresowań swoich pupilów, gdyż chłopcy przechowywali własne skarby pod siennikami lub w taboretach służących za szafkę nocną. Można tam było, oprócz brudnej bielizny, znaleźć kolekcję kółek, drucików, części do detektorów. Ruszczyc mimo że lubił porządek, cieszył się zbieractwem chłopców, gdyż świadczyło to o ich zamiłowaniach* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.). Wiedział, jak wielką rolę w wychowaniu odgrywa autorytet wychowawcy i że buduje się go na przykładzie własnej osoby. "Wychowawca wykształcony, mający potrzeby kulturalne, umiejący się zachować, przekazuje młodym - mawiał pan Henryk - o wiele więcej od prymitywnego. Zdobywa też szybciej szacunek młodzieży". Podstawową cechą dobrego wychowawcy była jednak, jego zdaniem, inicjatywa. Jeden z wychowawców spóźnił się raz wieczorem i zastał Dom Chłopców zamknięty. Udało mu się jednak otworzyć jakieś okno i dostać do środka. Dowiedziawszy się o tym, Ruszczyc wyraził się z uznaniem: "To jest inicjatywa. On, jak obserwuję, wykazuje ją na każdym kroku. Czuję, że będzie mu u nas ciasno. Szkoda mi go będzie"* (Ibidem.). Wychowawców z inicjatywą było kilku. Jednemu z nich, Andrzejowi Hickiewiczowi, Ruszczyc powierzył grupę eksperymentalną, złożoną z ośmiu starszych chłopców. Ku powszechnemu zadowoleniu Hickiewicz poprowadził ich systemem harcerskim. Korzystając z sąsiedztwa Puszczy Kampinoskiej, organizował podchody, rajdy nocne, biegi długodystansowe, ćwiczenia z terenoznawstwa, a nawet atrakcyjne parodniowe biwaki, których miejsce ukrywał przed resztą internatu. Jan Krakowiak z kolei odpowiadał za Szkolne Koło Turystyczno-Krajoznawcze oraz rozliczne imprezy, jakie się z tym łączyły. Dawał wiele z siebie i miał słuszne powody do zadowolenia. Można by wymienić jeszcze Władysława Gaworeckiego, Jerzego Sibińskiego i kilku innych. Wskazówki, które Ruszczyc dawał wychowawcom, płynęły z jego długoletniego doświadczenia. Chciał, by wychowawca wszystko wykonywał z pełnym zaangażowaniem, nawet najprostsze czynności. Jeśli robi coś niedobrego, nawet nie na oczach wychowanków, traci wkrótce wpływ na grupę, choćby oni nie dowiedzieli się nigdy pełnej prawdy. Był głęboko przejęty i zmartwiony, gdy kiedyś wychowawcy w dniu wypłaty zgrali się w karty. Powiedział wtedy, że nie wychowuje się słowami, ale całym życiem. Młodzież doskonale wyczuwa pokrycie, jakie mają słowa wychowawcy w jego postępowaniu. Element ten silnie występuje w relacji Wacława Czyżyckiego: "Mieszkaliśmy po dwóch... Miałem właśnie wolny dzień, kiedy o 6.30 przychodzi do pokoju pan Ruszczyc i pyta, dlaczego nie jestem z chłopcami w kościele. "Bo ja mam dziś dzień wolny, ktoś inny jest z nimi" Pan Ruszczyc żachnął się i mówi: "Połowa twoich chłopców nie poszła do kościoła, połowa została. To nic, że masz dzień wolny, w tych sprawach nie możesz mieć dnia wolnego. To nie jest sprawa przymusu, regulaminu. Gdy chodzi o sprawy religijne, najważniejszy jest przykład". Wtedy zrozumiałem, że więcej znaczy, jak mnie chłopcy zobaczą w kościele właśnie w dzień wolny, niż gdybym im całe referaty wygłaszał. Dopiero wtedy zrozumiałem, że wychowawstwo jest tak szeroko pojętą misją, iż jest to świadczenie całym swoim życiem, własną postawą, to nie tylko wypełnienie obowiązku"* (Rozm. MŻ z W. Czyżyckim, op. cit.). Ks. bp. Bronisław Dembowski wspomina czasy, gdy był wychowawcą w Laskach. "W czasie pierwszej rozmowy pan Ruszczyc powiedział mi: "Jeśli pan w swojej pracy liczy na wdzięczność wychowanków, to pan się jej nie doczeka" Na jednym z zebrań z wychowawcami powiedział inne znamienne słowa: "Panowie, nie zapominajcie, że wasi wychowankowie są niewidomi. Czy nie za dużo wymagacie? Czy bierzecie pod uwagę ich możliwości?" Wynikało to z faktu - komentuje ksiądz biskup - że w środowisku laskowskim chłopcy zachowywali się tak swobodnie, iż zapominaliśmy o tym, że są niewidomi"* (Rozm. MŻ z ks. bp. Bronisławem Dembowskim. Masz. 1986. AMŻ-4). W formowaniu wychowawców najwięcej znaczyły indywidualne rozmowy, na które Ruszczyc zawsze znajdował czas, jak również wspólne zebrania tygodniowe. W rozmowach prowadzonych z początkującymi pracownikami naświetlał wnikliwie istotę pracy w internacie i rozwiązywał nasuwające się problemy. Przez to naprawdę formował. Na zebraniach natomiast szczegółowo określał zakres umiejętności praktycznych, które powinny opanować poszczególne grupy wiekowe. Wspólnie układano wykazy wymagań i tu pozwalał, by cały zespół go korygował. Zajęcia przeznaczone na porę spacerów trzeba było mieć wcześniej spisane. Jeśli z poważnych przyczyn ktoś nie mógł wykonać tego, co zaplanował; musiał zgłosić to Ruszczycowi i uzasadnić wprowadzone zmiany. Wtedy przenosiło się zajęcia na następny tydzień. Planowane prace musiały mieć jakiś cel, np. zbiór żołędzi był przeznaczony dla nadleśnictwa Kampinos, a szyszek lub suchego drewna na podpałkę dla starszych osób samotnych we wsi itp.* (Rozm. MŻ z S. Czerniewską, op. cit.) Prowadzone przez Ruszczyca zebrania z wychowawcami zaczynały się od przedstawienia jakiegoś problemu wychowawczego lub przeczytania ciekawego artykułu. Później następowała dyskusja. Nieraz poruszał sprawę wychowania religijnego, ujmując je z głębokim zrozumieniem psychologii dziecka. Miał dar powracania do tego samego tematu, przedstawiając go za każdym razem w inny sposób. Jednym z takich tematów była dobra organizacja czasu wolnego. W związku z tym często przeżywał chwile zniechęcenia, obserwując życie internatu w dni świąteczne. Widząc, jak często kwituje się dzień niedzielny wyjazdem do Warszawy bez określonego celu, zaczął w końcu wymagać składania przez każdego z wychowawców pisemnego planu* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.). Pragnieniem jego było urządzanie w Domu w dni świąteczne małych imprez: - recytacji młodzieży z dobrą dykcją, odśpiewania piosenek - dających okazję do śmiałego występowania przed publicznością. Lubił też gry, konkursy, zagadki. W niedzielę dziecko najbardziej przeżywa oddalenie od domu, a brak zajęcia potęguje tęsknotę i jest źródłem wielkiego zła - nudy. Przygotowanie nawet krótkiej imprezy kosztuje wiele wysiłku, choć przynosi tyle pożytku, toteż na zebraniach Ruszczyc zwykł był mówić: "Praca wychowawcy nie jest nudna, ale żmudna". Smutkiem napawało go, gdy widział po kolacji niczym nie zajętych wychowanków, otaczających gromadnie odbiornik radiowy. Niekiedy wywoływało to u niego gwałtowne reakcje. Raz, zastawszy grupę przy adapterze, rzucił rozkazująco: "Proszę, niech chłopcy nie słuchają radia". "A co mamy robić?" - spytał wychowawca, J.S. "Niech pan wykorzysta to, co pan czyta" - odparł* (Rozm. MŻ z J.S. Masz. 1985. AMŻ-4.). Wiedział, że nawet w nocy chłopcy słuchają detektorów i bardzo go to bolało, gdyż jest to najbardziej bierna forma spędzania czasu. W końcu zobowiązał wychowawców do składania na cały tydzień planu wartościowych audycji radiowych. Gdy chodziło o wyjazd do teatru, kina, zwiedzanie obiektu zabytkowego albo muzeum, wychowawca musiał wpierw sam tam pojechać i obejrzeć sztukę lub obiekt. Był też zobowiązany zawczasu omówić planowaną wycieczkę z grupą* (Patrz: M. Dmochowska, j.w.). Brat Marcin Wójtowicz trafnie ujął sposób prowadzenia rozmów przez Ruszczyca. Jeśli zlecał jakieś zadanie, czynił to w krótkich słowach, niekiedy może zbyt krótkich. Uważał, że współpracownik jest na tyle inteligentny, że uchwyci myśl Szefa. Jeśli zwracał się z pytaniem o czyjeś zdanie, czynił to nie w celu zmiany własnej decyzji, lecz raczej by poznać punkt widzenia drugiej osoby i lepiej dostrzec ukrytą prawdę. Rozpatrując sprawę, w której komuś się nie powiodło, nie zaczynał od wytykania błędu, nie zrzędził, nie robił wyrzutów. Skupiał się na szukaniu pozytywnego rozwiązania. - "No cóż! Błąd się stał, sytuacja jest niedobra, szukajmy wyjścia!" - Nie miał jednak zwyczaju tuszowania niefortunnego postępku. Jeśli doszły go o kimś niedobre plotki, wzywał go do siebie i z dużą odwagą mówił prawdę w oczy. Prosił o szczerą wypowiedź co do rzeczywistego stanu rzeczy, a wysłuchawszy jej, nie kwestionował prawdziwości słów, często zaś przechodził od razu na inny temat. Mówił zawsze krótko i zwięźle, dlatego znajdował czas na załatwianie codziennie tylu spraw"* (Marian Wójtowicz, op. cit.). "Rozmowa przerywana była wielokrotnie - pisze Jan Czerski - gdyż od czasu do czasu pukano do drzwi, wchodził któryś z niewidomych chłopców ze swoimi problemami. Pan Ruszczyc po ojcowsku z każdym pogawędził, jednego przytulił, pocieszył, pocałował, drugiego z uśmiechem wytargał za ucho, symbolicznie, tak żeby nie bolało. Od czasu do czasu zrywał się zza biurka, wyskakiwał jak sprężyna na korytarz, "ochepał chłopców, że zachowują się za głośno"* (J. Czerski. Wspomnienie o HR. Masz. 1987. AMŻ-4.). W stosunku do wychowawców nie zawsze doceniał różnorodność ich charakterów, a co za tym idzie, metod postępowania. Podczas długich rozmów ze starszymi wychowankami zbierał ich zdania o wychowawcach i bardzo się z tą opinią liczył. Przypominał pod tym względem Korczaka i podobnie jak on nie lubił chwalić swych współpracowników. Nie wszystkie rozmowy z Ruszczycem były łatwe i przyjemne. Stawiał wysokie wymagania, zaniedbań i niedopatrzeń nie tolerował. Bywał niekiedy szorstki, nawet gwałtowny. Wielka musiała być wewnętrzna prawda i oddanie się sprawie tego człowieka, jeśli w pamięci osób z ideowych pobudek przybyłych do Lasek szybko zacierały się wspomnienia przykrych rozmów. Do pana Henryka mieli synowskie przywiązanie, podziwiali jego talenty i ideowość, oceniali całkowite przekreślenie siebie w służbie dla drugich. Istniał jednak duży dystans między nim a pracownikami i to wielu onieśmielało. Stosunki z otoczeniem W kontaktach z drugim człowiekiem najbardziej odsłaniamy samych siebie, pokazujemy swoje prawdziwe oblicze, uwidaczniamy cechy, których u siebie nie podejrzewaliśmy. W ciągu czterdziestu lat pracy w Laskach Ruszczyc stykał się z dużą liczbą ludzi, mężczyzn i kobiet, sióstr zakonnych i osób świeckich, o różnym stopniu wykształcenia i kultury, których łączyła wspólna idea służby niewidomym. Z okresu przedwojennego zachowały się wspomnienia kilku pracowników Domu św. Teresy, żywo obrazujące cechy ich ówczesnego kierownika. Zacznę od relacji Władysławy Rosińskiej, zatrudnionej jako krawcowa w tamtejszej szwalni. Była osobą sumienną i kompetentną, ale dotkniętą upokarzającą ułomnością - wzrostem nie przekraczającym 110-120 cm. Ruszczyc traktował ją ze specjalnym szacunkiem i zapraszał na zebrania z wychowawcami. Lubił się z nią przekomarzać. Czuł wdzięczność za poprawę stanu garderoby chłopców, którzy w tych latach chodzili najczęściej w połatanej bieliźnie. Pani Władzia swój fach znała dobrze i potrafiła w ciągu dnia uszyć siedem koszul (choć zaznaczała, że bez guzików). Pragnąc się jej odwdzięczyć, Ruszczyc zaprosił Matkę Czacką z paru osobami do Domu św. Teresy, by zademonstrować wyniki pracy W. Rosińskiej. Na tę okazję poukładano specjalnie w szwalni na stole koszule, wykonane w ostatnim dniu przez panią Władzię. Ruszczyc rozwijał jedną po drugiej pytając: "Czy to jest dzisiejsza praca pani Władzi? - a czy to także jest jej robota?". Tym sposobem zasługi jej zostały należycie ocenione, i to przez najwyższy laskowski autorytet. Życzliwość do W. Rosińskiej pan Henryk okazywał żartując przy różnych okazjach. Stale jej dokuczał, że przedwcześnie "urywa się" z pracy, na co ona ze swobodą odpowiadała: "Bo tak mi się podoba". Była to tylko farsa, bo wszyscy wiedzieli, że nie ma w internacie sumienniejszej od niej pracownicy. Kiedyś Ruszczyc, wchodząc do szwalni, cisnął na stół sztukę brązowego sukna ze słowami: "To na habit". Innym razem powtórzył podobny gest z czarnym suknem, dodając: "A to na welon"... Żart ten obrazuje delikatność jego w stosunku do podwładnych. Mógł wręczyć jej ten sam przedmiot ze wzmianką, że jest to nagroda za jej dobrą pracę i byłby zupełnie w porządku. Wybrał jednak dowcipniejszy sposób okazania jej swego uznania. Pokazał, że traktuje panią Władzię jak kogoś z własnego kręgu towarzyskiego, co w tamtych latach nie było wcale oczywiste. Wiedział poza tym, że do Zgromadzenia nie wstąpi* (Rozm. MŻ z Władysławą Rosińską. Masz. 1985. AMŻ-4.). W podobnym stylu układały się jego stosunki z chłopcami sprzątającymi internat. Wcześniej wspomniany Józef Szlendak opowiada, jak "po ciężkich dniach pastowania i froterowania podłóg Ruszczyc przychodził do niego, mówiąc: - "Masz teraz tydzień urlopu. Powiedz to siostrze (administratorce domu - przyp. MŻ)". Pozostawało mu wtedy tylko zaniesienie chorym posiłków do sypialń, gdyż nie istniała jeszcze infirmeria. Pracownikom fizycznym nie przysługiwały w tamtych czasach urlopy. Raz widać poniosły Ruszczyca nerwy i powiedział Szlendakowi coś, co go głęboko zabolało. Odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać. Ruszczycowi zrobiło się przykro i puścił się za nim w pogoń. Zbiegł schodami na parter, przeleciał przez kuchnię, wypadł na dwór i dogonił chłopca dopiero w alei prowadzącej do lasu. Wtedy wziął jego rękę w swoje dłonie i powiedział: "Bardzo cię przepraszam"* (Rozm. MŻ z Józefem Szlendakiem. Masz. 1985. AMŻ-4.). Wśród sprzątających wyróżniał się kulturą młodziutki, bo 13 czy 14 lat liczący Janek Szkolik, Ruszczyc dostrzegł u niego głód wiedzy i pozwolił korzystać ze swej podręcznej biblioteczki. Odtąd Szkolik wiele czasu poświęcał na wertowanie i studiowanie znajdujących się tam książek. Pan Henryk dawał mu od czasu do czasu wskazówki "savoir-vivre'u", wyjaśniając jak w różnych okolicznościach powinien się zachować. Dał mu też do przeczytania jedną pozycję o tym, jak należy przyjmować gości. Chciał, by chłopak wyrósł na kogoś wartościowego. Szkolik nigdy mu tego nie zapomniał* (Przemów. Jana Szkolika na apelu szkol. Masz. 1973. AHR-8.). Pan Henryk łatwo się unosił, lecz gdy gniew minął, starał się wynagrodzić wyrządzoną przykrość. S. Maria Celina Deja opowiada, że kiedyś w związku z jej służbą zakrystianki w kaplicy Domu Chłopców uniósł się i okropnie zbeształ. Siostra cały dzień chodziła zapłakana. Po południu Ruszczyc aż trzy razy zachodził do szwalni, żeby ją odnaleźć i przeprosić* (Rozm. MŻ z s. Marią Celiną Deja. Masz. 1986. AMŻ-4.). Jedną z osób dobrze rozumiejących Ruszczyca była jego współpracownica z czasów surhowskich, pani Lidia Ogurkowa. Córka generała carskiej armii (polskiego pochodzenia) i Ukrainki, była przez wiele lat wychowawczynią najstarszej grupy chłopców. Z kilku fragmentów jej listów widać, jak dobrze znała pana Henryka. Ton, w którym zwraca się do niego ta starsza pani, odbiega od tonu pozostałych korespondentów. Lipiec 1953 r.: "Tylko niech Pan sobie przypomina czasami, że jeśli Pan nadal będzie tak przemęczać się - to znów może zjawić się potrzeba opuszczenia Domu Chłopców. A co wtedy? Nie wyobrażam sobie, jakby to miało ułożyć się i jeśli już Pan nie pozwala nikomu troszczyć się o Pana, to niech mi wolno będzie w trosce o chłopców i ich Dom przypomnieć Panu o ochranianiu sił i zdrowia Pańskiego. O już widzę, jak Pan zaczyna wymyślać: "babom" więc skończę". W dwa lata później, 11.Vii.1955 r., pisze: "Pewnie zdąży mój list, żeby przywieźć najserdeczniejsze życzenia zdrowia (...), no i uwagi! O, już widzę, jak Pan skrzywił się: te baby, zawsze lubią swoje trzy grosze wcisnąć tam, gdzie ich nikt nie pyta! Ale to i z miłości, i ze świadomości wartości Pana dla Lasek, dla każdego z niewidomych i dla każdego z nas. No i kropka. Bo Pan jeszcze gotów pomyśleć, że Panu "kadzę"* (Patrz: Koresp. HR z Lidią Ogurkową. AHR-6.). Ideowość Ruszczyca, jego pochłonięcie pracą dla innych, osiągnięcia i cena, jaką za to płacił, przyciągały do niego osoby spoza jego bezpośredniego kręgu. Magdalena Skarżyńska wniosła w życie Lasek wielką kulturę osobistą, wyniesioną z domu na Podlasiu. Z Zakładem związała się po drugiej wojnie światowej i w Laskach prowadziła dział personalny. W "Hoteliku", gdzie mieszkała i gdzie mieściło się jej biuro, wspólna jadalnia i mieszkania wielu pracowników, umiała stworzyć prawdziwie rodzinną atmosferę. Prawie cały czas wolny ofiarowywała na sekretarzowanie panu Henrykowi w godzinach popołudniowych. Wieczory poświęcała na głośne czytanie, pisanie listów i rozmowy z mieszkającymi obok niej niewidomymi paniami. Pan Henryk przeważnie jej dyktował listy i różne inne pisma. Na zachowanych z lat 50-tych maszynopisach widnieją jej ręką robione adnotacje. Współpraca z Ruszczycem tej skromnej osoby trwała przez około 10 lat. Maria z Zaleskich Morawska, rodem z Podola, pochodziła również z rodziny o wielkiej kulturze i odznaczała się "dobrą głową" do spraw finansowych. W Laskach powierzono jej dział transportu i zaopatrzenia. Popołudniami w trakcie długich rozmów informowała Ruszczyca o wszystkim, co w jej pracy wiązało się z finansami Warsztatów. Klimat wzajemnych stosunków tych dwojga ludzi najlepiej obrazują fragmenty listów pisywanych przez nią w okresie wakacyjnym, gdy Szef przebywał w sanatoriach. Był wtedy złakniony wiadomości z Lasek i oczekiwał niemal codziennej korespondencji. W listach natrafiamy na sprawy z pozoru błahe, lecz wówczas aktualne i ważne. W lipcu 1963 r.: "W banku, jak zawsze zero na koncie. Wczoraj i dziś p. Czerski uganiał, żeby zrobić wypłatę dniówkowych. Zdobył pieniądze w zawsze poczciwej "Cepelii" i już ma tyle, że powinno wystarczyć do wypłaty warsztatowej"* (Patrz: Koresp. HR z M. Morawską. AHR-6.). W liście z lipca 1965 r. donosi o wstrzymaniu przez elektrownię dopływu prądu w godzinach dziennych, co zmusza Warsztaty do pracy nocnej. Szef produkcji dyżuruje nocą, lecz kierownik martwi się, że wydajność spada, bo pracownicy śpią przy maszynach. Trafiają się jednak tematy bardziej drastyczne, jak informacja o przedłużającej się nieżyczliwej kontroli księgowości, która mogła być groźna w skutkach i zaniepokoiła Kierownictwo Zakładu. Ruszczyc wobec tak oddanych współpracownic był otwarty i nie ukrywał własnych kłopotów: "Zajęć i spraw mam bez liku - pisał do M. Morawskiej już na emeryturze - zmartwień też przybywa i tak ciągle w kółko, dzień za dniem upływa na pracy i różnych troskach (11.I.1967 r.)* (Ibidem. Patrz: Koresp. HR z M. Morawską. AHR-6.). Po śmierci Ruszczyca tak napisała o nim Maria Morawska: "Był moim szefem przeszło 8 lat, może wymagającym, ale sprawiedliwym i niezwykle dobrym dla pracowników. W całej mojej przeszło 20-letniej karierze urzędniczej nie spotkałam się z szefem, który by tak interesował się każdym szczegółem warunków bytowych, materialnych czy zdrowotnych swoich pracowników - jak właśnie On. (M. Morawska. Ank. Masz. 1973. AHR-8.) Podobny ton wyziera z listu sekretarki Danuty Walter: "Smutno mi za Laskami, najbardziej chyba za tym, że nie mam się z kim pokłócić, no i szczerze porozmawiać. Tak wdzięcznego słuchacza do wysłuchiwania moich awantur jak Pan, to już nigdy nie znajdę"* (Patrz: Koresp. HR z Danutą Walter. AHR-6.). Na szczególną uwagę zasługuje postać Hanny Welmanowej, która przez 17 lat blisko współpracowała z Ruszczycem. Zaczęło się to w 1957 r. gdy pan Henryk powróciwszy z kongresu w Oslo szukał kogoś, kto by mu przetłumaczył na język polski przywiezione z zagranicy angielskie materiały. H. Welmanowa związała się na stałe z Laskami, świadcząc równocześnie w Warszawie pomoc licznym absolwentom. Dawała im korepetycje z angielskiego, wyszukiwała lektorów, omawiała wizyty lekarskie, załatwiała wiele spraw w szkołach i urzędach. Opiekowała się szczególnie niewidomymi zamieszkałymi w bursie przy ulicy Foksal 15. Nieraz pomagała nawet w przygotowaniu posiłków, przywożąc jedzenie z własnego domu. Ruszczyc wysoko oceniał zaangażowanie H. Welmanowej, gdyż zajmowała się sprawami absolwentów z dużym taktem i umiejętnością, a jej wewnętrzna równowaga i pogoda wpływały na niego kojąco. Zachowało się 30 listów o Laskach, pisanych przez nią w stylu telegraficznym w okresach wakacyjnych. Oto parę fragmentów. 7 lipca 1964 r.: "Na otwarciu wystawy (jubileuszowej w Państw. Instytucie Pedagogiki Specjalnej - przyp. MŻ) nie byłam, ale podobno nastrój był czuły i tkliwy z Tułodzieckim (Ministrem Oświaty) na czele. Poważne to, że p. Grzegorzewska "ze łzami w oczach" dziękowała Laskom przed wystawą, że jak zawsze - ślicznie. Kiedy zwiedzała ją Komisja Ministerstwa, nie chcieli wierzyć, że Pana metal i meble to dzieło niewidomych". W tydzień później: "Kurpiewski (niewidomy inwalida bez ręki - przyp. MŻ) mieszka na Żytniej. Byłam kiedyś po niego w fabryce. Wyjątkowo Kurpiewskiego chwalili. Kiedy mu to powiedziałam, pierwszy raz widziałam uśmiech na jego twarzy". Listy do Ruszczyca z reguły zaczynały się od słów: "Drogiemu Dyrektorowi, nie umiejącemu odpoczywać melduję", a kończyły się zdaniem: "Prosimy odpoczywać! Nie myśleć o Laskach!" lub "Czy pan Hrabia odpoczywa?"* (Patrz: Koresp. HR z Hanną Welmanową. AHR-6.). W porównaniu z poprzednimi osobami nieco inaczej ułożyła się współpraca Ruszczyca z Małgorzatą Pawełczakówną, późniejszą Józefową Placha. W 1964 r. jako studentka I roku Politechniki Warszawskiej zaangażowała się razem z młodszą siostrą, Anną, w akcję na rzecz absolwentów Lasek, w Warszawie. Od kilku lat istniał już klasztor laskowskich sióstr przy ul. Piwnej 9, gdzie Zgromadzenie otworzyło bursę dla niewidomych dziewcząt oraz stołówkę, z której mogli korzystać ich niewidomi koledzy. Małgorzata udzielała korepetycji z matematyki, służyła jako lektorka, pomagała w robieniu zakupów. Okres wakacji spędzała na koloniach w Sobieszewie, opiekując się przez cały dzień przebywającymi tam na wakacjach dziećmi z niewidomych małżeństw. Ruszczyc od razu ocenił bezinteresowne zaangażowanie młodej studentki. Można było często widzieć ich omawiających skomplikowane sprawy byłych wychowanków. Po ukończeniu studiów Małgorzata zaczęła wykładać na wieczorowych kursach licealnych dla dorosłych, pogłębiając równocześnie znajomość metodyki pracy z niewidomymi. Przyszedł wreszcie czas, gdy zapragnęła na stałe związać się z Laskami i podjąć tam nauczanie. Wówczas bardzo ostro zaoponował dyrektor liceum wieczorowego oświadczając, że nigdy się na to nie zgodzi. Ruszczyc, dowiedziawszy się o tym, wybrał się do Kuratorium i powiedział w oczy pani naczelnik, co o tym sądzi: "Od kiedy to istnieją takie przepisy, że człowiek nie ma prawa zmienić miejsca pracy według własnego wyboru? Czasy niewolnictwa już dawno minęły, a pani nie jest jaśnie hrabiną, żeby rozporządzać niewolnikami". Głęboko dotknięta pani naczelnik, gdy w czasie wizytacji liceum dla dorosłych spotkała Pawełczakównę, ze łzami w oczach żaliła się na wystąpienie Ruszczyca. Najbardziej dotknęło ją przyrównanie do hrabiny. W rezultacie sprawa została pomyślnie załatwiona, inspektorat oświaty wydał dyrektorowi liceum telefoniczne polecenie zwolnienia Małgorzaty* (Rozm. MŻ z Małgorzatą Pawełczak-Placha. Masz. 1991. AMŻ-4.). Szczególna sytuacja nastała w Laskach w lecie 1966 r., gdy Kuratorium Warszawskie przekształciło Zakład w Ośrodek Szkolno-Wychowawczy. Dyrektorem Ośrodka, a zarazem dyrektorem Zasadniczej Szkoły Zawodowej została nauczycielka polskiego - Ewa Bendych. Nominacja ta pociągnęła za sobą daleko idące zmiany w laskowskich szkołach, a także w stosunkach z władzami, odbiła się też na pracy sekretariatu Ruszczyca. Dotychczas szkolenie zawodowe podlegało wyłącznie jemu. Odnośne pisma do władz wychodziły z jego podpisem i pieczęcią, teraz zaczęła obowiązywać pieczęć i podpis dyrektora Ośrodka. Ruszczyc wykazał w tej sytuacji wiele taktu, uznał w pełni kompetencje Ewy Bendych i wprowadzał ją osobiście w podstawowe zagadnienia szkolenia zawodowego i zatrudnienia. Ranną wizytę Warsztatów często odbywał w jej towarzystwie, wtajemniczał w swoje koncepcje. Wyjeżdżali razem do Warszawy, chciał, by na własne oczy zobaczyła absolwentów pracujących w fabrykach. Ewa Bendych przypomina sobie wizytę w Zakładach Waryńskiego; olbrzymim przedsiębiorstwie zatrudniającym 3,5 tys. robotników. Pracowała tam spora grupa najzdolniejszych metalowców z Lasek. W biurach dyrekcji miała okazję przekonać się, z jak wielkim szacunkiem w warszawskim świecie odnoszono się do osoby Henryka Ruszczyca. Posiadał ogromny autorytet, którego się nawet nie domyślała. Podobne stosunki stwierdziła w dyrekcji "Cepelii" i innych poważnych instytucjach* (Rozm. MŻ z Ewą Bendych. Masz. 1986. AMŻ-4.). Szczególnym przykładem stosunku Ruszczyca do osób z bliskiego jemu otoczenia był jego kontakt z Elżbietą Morawską-Sawa, bratanicą Zofii Morawskiej. W ostatnim roku jego pracy ofiarowywała mu jeden dzień w tygodniu na pomoc w sprawach zatrudnienia absolwentów. Służyła mu jako asysta, gdy wyjeżdżał do Warszawy. Ruszczyc pamiętał ją jeszcze jako dziewczynkę, spędzającą wakacje w Laskach i pewnie dzięki temu darzył iście ojcowskim uczuciem. Elżbiecie Sawa utkwiło w pamięci wiele spraw. Pierwsze to, że pan Henryk nigdy się nie śpieszył. Mimo że znał ją od dziecka, traktował z pełnym szacunkiem i troską: "Często pytał: - "Czy masz czas" Czy nie jesteś zmęczona?" "Może napijesz się czegoś?". O nikim źle nie mówił, a szczególnie o dawnych wychowankach. Nie powtarzał o nich żadnych plotek. Raz w Polskim Związku Niewidomych zobaczył z daleka jednego z nich, do którego miał wielki żal. Zwierzył się Elżbiecie, że nie ma ochoty do niego się zbliżyć, a nawet uważa, że nie powinien tego czynić. Po chwili jednak przemógł się, podszedł do młodego człowieka, przywitał się i po swojemu pocałował. Prawie nigdy nie mówił o swoim zdrowiu, a jeśli - to tylko w żartach. W Ministerstwie Zdrowia, gdy musiał wejść na Iii piętro, robił nadludzkie wysiłki. Przez dłuższą chwilę ciężko oddychał i nie mógł przemówić. A przecież w tym ministerstwie był zawsze tak serdecznie przyjmowany, że na pewno jego znajomi z Iii piętra byliby chętnie zeszli do niego na parter. Nigdy o to nie poprosił, nie chciał ich fatygować. Elżbieta Morawska-Sawa opowiada, że nieraz w Warszawie wstępowali do "Europejskiej" czy innego dobrego lokalu w Śródmieściu. Wyczuwała, jak bardzo Ruszczyc lubił panującą tam atmosferę. Z zainteresowaniem obserwował snujących się gości, wyraźną przyjemność sprawiało mu samo zbliżanie się kelnera. Wypijał najczęściej kieliszek dobrego koniaku. Nastrój szykownego lokalu działał nań kojąco, wszystkie troski opadały, nie poruszał żadnych poważnych tematów* (Rozm. MŻ z Elżbietą Morawską-Sawa. Masz. 1986. AMŻ-4.). Podobną uwagę zrobił w swym wspomnieniu Jan Czerski. Pamięta jak w czasie wspólnych służbowych podróży Ruszczyc zapraszał go na obiad, mówiąc: "Teraz przepijemy moją emeryturę..." i wychylał tradycyjny kieliszek koniaku. Od tej chwili rozmowa toczyła się już tylko na wesoło, a Ruszczyc był nieprzeciętnym gawędziarzem, choć rzadko sobie na to pozwalał"* (J. Czerski, op. cit.). Wracając do wspomnień Elżbiety Sawy, pozostała jej żywo w pamięci postawa pana Henryka w stosunku do Antoniego Marylskiego oraz innych osób z Zarządu Lasek. W wielu rzeczach z nimi się nie zgadzał, lecz nigdy nie usłyszała słów krytyki lub zniecierpliwienia. Nie podważał ich decyzji, nie obgadywał, najczęściej mówił: "Ja się z tym nie zgadzam, widzę to inaczej", często nie ustępował, posyłał raz jeszcze młodą osobę w celu uzgodnienia zapatrywań. W ostatecznych decyzjach nie próbował postawić na swoim, słyszało się tylko: "Dobrze, niech już tak będzie". Obu panom zmysł humoru pozwalał dostrzec sprawę z dalszej perspektywy i to łagodziło różnice poglądów. E. Sawa dodaje: "Będąc wśród nich odczuwało sie jakieś ciepło, serdeczność, zapominało się o ówczesnej tragedii narodu". Gdy Elżbiecie urodził się syn, Olgierd, przywiozła pokazać go Ruszczycowi. Ogromnie się wzruszył, łzy stanęły mu w oczach, prosił jednak, by dziecko zabrać, bo mogłoby się zarazić. Było to ostatnie jej z nim spotkanie. Nie sposób opisywać stosunku Ruszczyca do wszystkich ludzi, z jakimi się stykał, trzeba jednak wspomnieć o silnych więzach łączących go z niektórymi spośród dawnych wychowanków. Na pierwsze miejsce wybija się postać Modesta Sękowskiego. Ten wyjątkowo pod każdym względem uzdolniony niewidomy wcześnie opuścił Zakład i uczęszczał do szkoły średniej dla widzących. Nie zdążył ukończyć jej przed wojną i okres okupacji spędził w Laskach. Wtedy zapewne zacieśniła się więź uczuciowa między nim a Ruszczycem. Dzięki pracy nad sobą Modest długo rozwijał się i dojrzewał, a udane małżeństwo i odpowiedzialna funkcja prezesa Spółdzielni Lubelskiej oraz wpływ intelektualny i duchowy Lublina jeszcze go pogłębiły. Poziom moralny i zmysł organizacyjny Modesta sprawiły, iż powoływano go na członka wielu poważnych instytucji społecznych w Lublinie i Warszawie. Został również członkiem Zarządu Tow. Opieki nad Ociemniałymi. To wszystko zmuszało go do częstych wyjazdów do stolicy i do Lasek. Ruszczyc liczył się bardzo ze zdaniem Sękowskiego, radził się go w wielu sprawach, a przede wszystkim lubił ogromnie. Ile razy Modest przyjeżdżał do Lasek, Ruszczyc przerywał zaplanowane zajęcia i prowadził z nim wielogodzinne rozmowy. Tematów nie brakowało. Większość laskowskich absolwentów marzyła o zatrudnieniu w Lubelskiej Spółdzielni. Młodzi Sękowscy, z których najmłodszy, Andrzej, był chrześniakiem pana Henryka, często wraz z matką spędzali ferie w Laskach. W czasie wspólnej z Ruszczycem wizyty w 1970 r. w Lublinie zwiedzaliśmy Spółdzielnię i należącą do niej nową budowę. Szedłem na końcu naszej grupy, kiedy zbliżyła się do mnie jedna z pracujących w Spółdzielni niewidomych pań: "Proszę pana - zaczęła - prezes Sękowski to nasz ojciec, to drugi pan Ruszczyc". Przybliżenie tych dwóch nazwisk wydaje mi się bardzo wymowne. Postać Henryka Ruszczyca żywo występuje w opowiadaniu jego bliskiego współpracownika Jana Czerskiego. Wspomina on swoją pierwszą rozmowę w Laskach, lata wspólnego działania, cechy charakteru Szefa. Pierwsza rozmowa - wrażenie niezapomniane starszego pana, który zrywa się zza biurka z wyciągniętą ręką i wita gościa: "No, nareszcie zdecydował się pan przyjechać". Jako dobry psycholog zaczął od wypytywania o rodzinę, wspólnych znajomych, trudności napotykane w pracy. Gdy spotkanie przeciągnęło się do paru godzin, a Czerski wysuwał liczne osobiste obiekcje przeciw podjęciu zaraz pracy, Ruszczyc przerwał mu mówiąc: "Tylko słabi ludzie boją się przeszkód w działaniu, o ile ma się chęć zrobić coś dobrego, to na pewno wszystkie trudności są do pokonania". Serdecznie się żegnając dodał: "Niech się pan długo nie zastanawia, bo jest bardzo dużo roboty, a czas jest drogi". Wstał zza biurka, zawołał niewidomego wychowanka i wręczając mu klucz od drzwi wyjściowych powiedział: "Odprowadź pana i wypuść frontem". W całej tej scenie Ruszczyc staje przed oczyma jak żywy. Niemniej trafna jest jego charakterystyka pewnych zachowań pana Henryka. "Był człowiekiem bardzo nerwowym, co starał się ukryć, czasem tylko jak mu coś dopiekło - wybuchał. Często, gdy wracał czy to z Warszawy, czy z Centrali Zakładu, o ile coś nie poszło po jego myśli, od razu mogłem poznać: choć nie wolno mu było palić, wyciągał z ukrycia papierosy i palił jednego za drugim, po czym otwierał okno i wietrzył, aby nikt się nie zorientował". Na koniec krótka uwaga o wielkim sercu surowego na pozór człowieka. Państwo Czerscy przeżyli w owym czasie tragedię rodzinną, czuli się bardzo osamotnieni. Ruszczyc ściągnął ich do Lasek na Święta Bożego Narodzenia. "W otoczeniu niewidomej młodzieży przeżyliśmy Wigilię i dni Świąt w fantastycznym nastroju świątecznym, jaki potrafił pan Ruszczyc wokół siebie stworzyć"* (J. Czerski, op. cit.). W służbie idei, której poświęcił życie, Ruszczyc nie oglądał się na cenę - włącznie z ruiną zdrowia - którą za to należało zapłacić. Oddawał się sprawie bez reszty. Gdy było do spełnienia jakieś dobro, wszystko przestawało się liczyć. Nie zawsze wówczas dostrzegał, ile wysiłku, a nawet nadszarpnięcia zdrowia, mogło to kosztować jego podwładnych. Mamy tego przykład, gdy na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych powziął myśl organizowania w Laskach dwutygodniowych wypoczynków dla pracujących społecznie rodzin dawnych wychowanków. Inicjatywę tę przyjęli z wielkim zrozumieniem i wdzięcznością. Cenili sobie możliwość spędzenia beztrosko urlopu w bliskim sobie środowisku i specyficznej atmosferze Zakładu. Gości tych umieszczano w internacie chłopców, a Ruszczyc znajdował nawet czas i siły, by bawić się z dziećmi swoich przyjaciół. Całe to dobro działo się jednak ogromnym kosztem współpracowników. Siostry pracujące w internacie i utrzymujące tam porządek musiały bardzo skracać okres już i tak krótkiego własnego wypoczynku lub w ogóle z niego rezygnować. W ciągu ostatnich tygodni wakacji wykonywały porządki, które dawniej rozkładały się na dwa miesiące. Można podziwiać było ich postawę, znosiły wszystko z uśmiechem i bez skargi, mimo iż było im bardzo ciężko. Pan Henryk organizował też w lecie jeden, a nawet dwa turnusy praktyk dla uczniów trzecich klas szkoły zawodowej, wychodzących w świat. Dla personelu Warsztatów udział w praktykach nie był lekkim zadaniem. Zajęcia trwały po siedem godzin dziennie, a atmosfera była napięta; gdyż uczniowie pracowali na akord i chcieli dużo zarobić. Niektórzy nauczyciele zawodu, mimo nalegań Ruszczyca, wręcz odmawiali prowadzenia zajęć, czując potrzebę dłuższego, prawdziwego wypoczynku. W takich razach zajęcia prowadzili sami instruktorzy. Jeden z nich, R.H., raz nie wytrzymał kilkutygodniowego napięcia po całorocznej pracy w warsztacie. Z początkiem września zabrano go do szpitala z "galopującą" gruźlicą. Młody człowiek tak był na Ruszczyca rozżalony za przemęczenie, które doprowadziło go do śmiertelnej choroby, że w szpitalu wcale nie chciał się z nim widzieć. W końcu jednak udało się jego zdrowie uratować, a żal całkowicie minął. O działalności Ruszczyca i jego stosunkach z ludźmi na różnych stanowiskach wiele mówi jego ogromna korespondencja. 69 listów do niego od prof. Jana Dziedzica z Poznania, specjalisty od rehabilitacji niewidomych jest dziś cenną dokumentacją współpracy obu tych zasłużonych działaczy i pedagogów. Jan Dziedzic poznał Laski w grudniu 1951 r. i odtąd przez kilkanaście lat nieustannie kontaktował się z Ruszczycem w związku z podjęciem w 1950 r. pisania pracy na temat niewidomych. Szukał do niej ilustracji i zdjęć. Tytuł miał brzmieć: "O prowadzeniu zajęć z niewidomymi w przygotowaniu do zawodu". Ponieważ Ruszczyc posiadał w tym zakresie najwyższe kompetencje, lecz nie dysponował czasem, J. Dziedzic zaproponował, że chętnie podejmie się opracowania książki pod jego kierunkiem. Zapytał, czy mógłby liczyć przynajmniej na konspekt do tej pracy. Negatywna odpowiedź Ruszczyca trochę dziś zaskakuje. Tłumaczył, że ze względu na stan zdrowia i przemęczenie nie widzi możliwości ani ułożenia konspektu, ani współautorstwa. Mógłby udzielać pomocy tylko w formie przyjacielskiej przysługi i rady. Wielką trudność sprawiało obu panom korzystanie z jedynego egzemplarza tego opracowania. Koszt i czas przepisania stanowił w owych latach przeszkodę nie do przeskoczenia. J. Dziedzic poprosił Ruszczyca o napisanie wstępu i tego rzeczywiście się doczekał, natomiast bliższa współpraca nie doszła do skutku. Pan Henryk tłumaczył się chorobą i poleceniem lekarza wstrzymywania się od wszelkiej pracy, nawet umysłowej (luty 1957 r.). Zdobył się jedynie na recenzję. Zbiór listów obu panów jest ciekawym i cennym świadectwem zaangażowania i wspólnego przełamywania pozornie nieprzekraczalnych przeszkód. Ruszczyc, jak mógł, starał się pomagać, np. przesłał krótkie własne opracowanie o szkoleniu inwalidów oraz referaty na temat prowadzenia z niewidomymi nauki zawodu. W liście z marca 1961 r. dziękuje za ofiarowanie już wydrukowanej książki, którą ocenia jako bardzo pożyteczną i dodaje: "Piszę w łóżku, bo od tygodnia choruję na zapalenie płuc. Czuję się już lepiej, ale jeszcze jestem bardzo osłabiony". W sierpniu zaprasza prof. Dziedzica do Lasek na konsultację, lecz adresatowi udaje się tylko na dwa dni uzyskać urlop. Uważa, że powinien posiedzieć w Laskach cały tydzień i osobiście prowadzić zajęcia. Natomiast ze wszech miar miła jest wypowiedź Dziedzica o udziale laskowskich bezręcznych inwalidów w kursie zorganizowanym dla niewidomych w Muszynie. "Oni sprawiali najmniej kłopotu i najwdzięczniej rozstawali się z nami". W styczniu 1970 r. Ruszczyc po raz ostatni zaprasza profesora do Lasek w celu omówienia budowy boiska* (Patrz: Koresp. HR z Janem Dziedzicem. AHR-6.). Bogata w treść jest również licząca 38 listów korespondencja dr Antoniego Lewkowicza z Ruszczycem. Głównym tematem są sprawy zatrudnienia absolwentów, a w latach 60-tych organizowanie w miejscu zamieszkania doktora, Kowarach Śląskich, obozów wędrownych* (Patrz: Koresp. HR z dr A. Lewkowiczem. AHR-6.). Na szczególną uwagę ze względu na autorytet naukowy zasługuje list profesora Tadeusza Kotarbińskiego do Ruszczyca. Powołuje się w nim na wspólną rozmowę w Lądku Zdroju i podaje tytuł omawianej tam wspólnie francuskiej książki o skuteczności pracy ludzkiej pt. "Tache, reussite et echec - Theorie de la conduite humaine" (Zadanie, osiągnięcia i niepowodzenie - Teoria zachowań się ludzi). Łatwo wyobrazić sobie obu starszych panów spacerujących po alejach w Lądku i dyskutujących o skuteczności, a może nieraz i bezskuteczności, ludzkiej pracy. Nie wiadomo, kiedy i jak się poznali, na pewno jednak umysłowość Ruszczyca musiała zrobić duże wrażenie na profesorze filozofii* (Patrz: Koresp. HR z Tadeuszem Kotarbińskim. AHR-6.). Gdy mowa o korespondencji pana Henryka, nie sposób pominąć jego ogromnego wkładu pracy i starania w pisanie listów. Nie pisał dla przyjemności, lecz ile razy tego wymagała potrzeba. W sprawie braci Matysiaków obciążonych podwójnym kalectwem pozostawił 47 listów pisanych do władz, 41 - do opiekujących się nimi sióstr, 9 do rodziców Matysiaków i 6 do nich samych. Tym sposobem pozałatwiał ich główne sprawy życiowe. Rozdział ten zakończę paru migawkami z wzajemnych stosunków Ruszczyca z Serafinowiczem. Znali się od dawna, a polubili chyba od pierwszej chwili poznania. Charaktery ich bardzo różne doskonale się uzupełniały. Wrodzony zmysł humoru skłaniał do urządzania sobie nieustannych figlów, przy czym nie wahali się nawet szydzić z siebie przy wychowankach. Wyrobił się u nich pewien łobuzerski sposób wyrażania, przypominający szkolny żargon. Szczytowym okresem ich przyjaźni były ostatnie lata spędzone w infirmerii zakładowej. Jej mieszkańcy, a zwłaszcza siostry obsługujące chorych twierdziły, że nigdy przedtem nie miały tyle okazji do śmiechu. S. Symplicja Borzym przypomina, jak Serafinowicz dokuczał Ruszczycowi, zabierając mu ze stołu rozmaite przedmioty, na których koledze mogło zależeć. Raz pozostawiono Ruszczycowi w pokoju duszone pieczarki. Wszedł pan Zygmunt, zjadł wszystko i odniósł pustą miseczkę. Widząc zaniepokojenie sióstr, że choremu na żołądek mogą grzyby zaszkodzić, Ruszczyc zaśmiał się tylko: "Nic mu nie będzie, bo zjadł kradzione"* (S. Helena Bobko. Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Kiedyś na korytarzu Infirmerii ukazał się biegnący Ruszczyc w pogoni za Serafinowiczem. "Łapaj złodzieja" wołał. Serafinowicz zdążył na czas do pokoju i zamknął się na klucz, a Ruszczyc dalej żalił się: "On mi ukradł 5007zł i nie chce oddać". Wtedy w szparze drzwi ukazał się pięćsetzłotowy banknot wysuwany powolutku od wewnątrz przez pana Zygmunta* (Rozm. MŻ z s. Filipą Czartoryjską. Masz. 1985. AMŻ-4.). Stosunek wzajemny obu przyjaciół ilustruje najlepiej opowiadanie s. Filipy Czartoryjskiej, która pracowała długo w Infirmerii. Raz weszła do pokoju Serafinowicza i zobaczyła stojącego tam na środku ks. Wolffa przegradzającego rozkrzyżowanymi ramionami dwóch bijących się "na laski" zamiast szabel przyjaciół. Jeden i drugi próbował zza księżej sutanny dosięgnąć przeciwnika. Siostra błyskawicznie zorientowała się w sytuacji i bez ceremonii pchnęła Serafinowicza na fotel, a do Ruszczyca zwróciła się ze słowami: "Za drzwi dziaduniu" i wyprosiła z pokoju. Kiedy zmierzyła im tętno, obaj mieli po 120... Nieraz zdarzało się, że gonili się po pokoju przewracając przy tym wazon z kwiatami. Pewnego dnia, a było to po wspólnym załatwianiu spraw w urzędach, Ruszczyc zaprosił Serafinowicza na obiad i wybrał wytworny lokal. Znał się na kuchni, więc zamówił sobie wyszukane i drogie dania. Serafinowicz, który cierpiał na wrzody żołądka i nie mógł jeść tego samego, kontentował się skromnymi, dietetycznymi potrawami. Gdy przyszło do płacenia, Ruszczyc powiedział do kelnerki: "Kolega płaci". Przyparty do muru Serafinowicz wydobył z portfela jakiś grubszy banknot i zapłacił cały rachunek. Gdy kelnerka wydała resztę i położyła na stole, Ruszczyc nagłym ruchem zgarnął pieniądze do kieszeni. Kelnerka ze zdziwieniem spojrzała na Serafinowicza, który westchnął: "On zawsze tak robi", a do pana Henryka: "Poczekaj, zobaczysz, co cię czeka po powrocie do domu". Ruszczyc odciął się: "Po mojej śmierci będziecie całowali ślady moich stóp". Ruszczyc lubił, gdy w pokoju paliła się świeca. Kiedyś leżał, świeca się paliła, wszedł Serafinowicz. Powłóczył nogami i zwrócił się do pielęgnującej siostry jakimś nie swoim starczym głosem: "A czy dziadzio miał bardzo ciężki zgon"* (Ibidem.). Takie żarty urządzali sobie bez przerwy obaj przyjaciele. Osobowość Henryka Ruszczyca Rozdział ten rozpocznę od naszkicowania zewnętrznej sylwetki Ruszczyca. Był wzrostu więcej niż średniego, szczupłej budowy. Za młodu uchodził za męską piękność, na stare lata zachował piękny zarys głowy, szlachetne rysy oraz szczególnie rasowe ręce. O zewnętrzny wygląd mało się troszczył. Nie różnił się pod tym względem od laskowskich "braci". Najczęściej nosił pocerowane lub połatane ubrania, powykrzywiane buty, tylko na wyjazd do Warszawy lub na uroczyste zebrania ubierał się staranniej. Był niepoprawnym dystraktem. Kiedyś, gdy wychodził z kaplicy, jedna z sióstr zwróciła mu uwagę, że ma na jednej nodze but brązowy, a na drugiej czarny. Pan Henryk wcale się tym nie strapił i z uśmiechem odpowiedział: "Tak, ale w pokoju mam drugą taką samą parę"* (Rozm. MŻ z s. Klemensą Golec. Masz. 1992. AMŻ-4.). Mimo porywczego usposobienia miał serdeczny stosunek do ludzi. Odczuwali to zwłaszcza ci, którzy zwracali się do niego z jakimiś osobistymi kłopotami. Umiał okazywać im wielką delikatność i żywe zainteresowanie. Ujmował bezpośredniością, fascynował osobowością. Wyczuwało sie w nim wielką indywidualność. Gości witał w swoim gabinecie w charakterystyczny sposób, unosząc się lekko w fotelu i wyciągając z uśmiechem rękę do wchodzącego. W sposobie myślenia był samodzielny i oryginalny, to rzucało się w oczy. W poprzednich rozdziałach wspomniałem, jak w pierwszych latach po przybyciu do Zakładu całymi nocami studiował. Pasjonowały go problemy pedagogiczne. W ówczesnym laskowskim środowisku stawiano sobie wysokie wymagania, nie zadowalano się przeciętnością. Z przeczytanych książek robiono wypisy, tak jak to mocno stawia w swej pracy o wychowaniu bp. Dupanloup. Zapewne też o. Korniłowicz, który żył na co dzień mądrością św. Tomasza z Akwinu, musiał powtarzać jego klasyczną wypowiedź: "Czytanie bez rylca uważaj za sen" (lectionem sine stilo puta somnum). Być może dzięki temu zachowały się do dziś notatki z jego lektur. Nie zastąpionym źródłem do poznania umysłowości Ruszczyca jest jego podręczna biblioteczka. Zawierała w chwili jego śmierci 267 pozycji w czterech językach* (Pod względem treści księgozbiór można uszeregować następująco: przygotowanie do zawodu, pedagogika, programy, informatory oraz inne prace dotyczące niewidomych: pozycji - 119, organizacja i zasady kierowania - 12, historia - 28, literatura piękna - 79, literatura religijna - 29. Z ogólnej liczby 267 książek: w języku francuskim - 18, niemieckim - 2, rosyjskim - 17, polskim - 230.). Najliczniejszą grupę stanowi bezprzecznie literatura dotycząca prac ręcznych i przysposobienia do zawodu. Prawdopodobnie kiedyś biblioteczka posiadała więcej poświęconych temu tematowi pozycji, ale rozdawanie i rozpożyczanie ją uszczupliło. Niemniej sama liczba i dobór książek świadczą o jego zainteresowaniu i gruntownym oczytaniu w tej dziedzinie. Reszta księgozbioru to dzieła historyczne i literatura piękna, przeznaczona głównie do głośnego czytania w internacie. Jako ciekawostkę podam fakt, że w swej biblioteczce przechowywał między innymi powieść W. Przyborowskiego "Namioty wezyra" z opisem bohaterskich czynów Jerzego Romana Ruszczyca. Widać historia jego antenatów nie była mu obca ani obojętna. Pewnego wieczoru zastałem go zatopionego w przeglądaniu albumu z malarstwem Ferdynanda Ruszczyca. Podziwiał piękno zamieszczonych tam kolorowych reprodukcji. Ferdynand nie był jego krewnym, ale imiennikiem, a to bardzo łączy. Poczucie jego więzi z przeszłością rodziny musiało być w Laskach znane, skoro wiele lat później o. Zawadzki opowiedział mi z humorem następującą anegdotę: Ks. Korniłowicz zwrócił się raz półżartem do pary przyjaciół: Serafinowicza i Ruszczyca: "Przychodząc do Lasek nie potrafiliście się jednak wyzbyć dawnych przywiązań: Zygmunt do swego intelektualizmu, a Henio do rodzinnych tradycji* (Rozm. MŻ z o. Józefem Zawadzkim. Masz. ok. 1966. AMŻ-4.). Ruszczyc znał doskonale wszystkie swoje książki i o każdej miał wyrobione zdanie. O jego zamiłowaniu do literatury pięknej świadczy opowiadanie jednego z wychowanków z okresu okupacji. Wracali z Warszawy na wozie, który w drodze się zepsuł. Było zimno, Ruszczyca bolał ząb. Zaproponował chłopcom, by iść dalej piechotą. "Zaczął wtedy recytować poezje, których znał bardzo dużo" kończy S. Kaliński* (Rozm. MŻ z E. Bendych, op. cit.). Kiedy i gdzie ich się uczył? Czy w domu, czy na kółkach samokształceniowych w Kijowie? Ludzie umysłowo pracujący przywiązują się zwykle do swych książek. Nic podobnego nie występowało u Ruszczyca, nawet gdy chodziło o pedagogikę. W początku lat 60-tych specjalna komisja z ramienia Zarządu zajęła się opracowaniem zasad pedagogiki chrześcijańskiej w oparciu o książkę "Pedagogie generale" A. Kriekemansa. Kiedyś w rozmowie nauczycielka Ewa Bendych napomknęła, że pozycja Kriekemansa specjalnie ją interesuje* (Stanisław Kaliński. Ank. Masz. 1973. AHR-8.). Ruszczyc wstał, wziął z półki gruby tom, sprowadzony z zagranicy i wręczył go rozmówczyni ze słowami: "Właśnie to mam, ta książka należy teraz do pani". E. Bendych oniemiała i w pierwszej chwili nie chciała przyjąć drogiego prezentu. Dar był jednak ofiarowany z pełną odpowiedzialnością i trudno było kwestionować prawdziwość słów ofiarodawcy. W jakiś czas potem powtórzyła się analogiczna sytuacja z cennym podręcznikiem akademickim Haliny Spionek "Rozwój i wychowanie małego dziecka" (1963 r.). Podobnie jak za pierwszym razem, Ruszczyc podszedł do etażerki i wręczył Ewie Bendych omawianą pozycję ze słowami: "Tu pani ma właśnie to, o czym mówimy, książkę, która jest pani potrzebna". Gdy nauczycielka wahała się, czy może zgodzić się na takie obdarowywanie, posłyszała: "Napiszę pani dedykację, żeby nie było wątpliwości". W Laskach podziwiano umiejętność pana Henryka wychwytywania istotnych wartości przekartkowanych książek. W krótkim czasie umiał ocenić nie tylko całą pozycję, lecz i jej najciekawsze części, ba! nawet strony. Wprawiał tym w podziw nawet tak bystrego znawcę literatury jak Zygmunt Serafinowicz. Dzięki tej zdolności często nie doczytywał książek do końca, zadowalając się potrzebnymi mu fragmentami. Ktoś to określił jako "dar szybkiego kojarzenia i wyciągania wniosków" lub "dar przyśpieszonego myślenia". Pan Henryk żywo interesował się czytaną młodzieży literaturą. Raz miałem okazję osobiście się o tym przekonać. W grupie małych chłopców zacząłem opowiadać sensacyjną powieść młodzieżową opisującą przygody belgijskiej drużyny harcerskiej podczas Ii wojny światowej. Książka pochodziła z bogatego zbioru powieści ofiarowanych Laskom przez prymasa Augusta Hlonda. Pomagałem sobie francuskim oryginałem. Nagle wszedł Ruszczyc i zainteresował się treścią rozłożonej przede mną książki. Posłyszawszy, że są to dzieje z czasów okupacji, kazał ją sobie oddać, mówiąc: "Dzieciom nie można czytać o wojnie". Zostałem sam z malcami. By nie zawieść moich słuchaczy, musiałem zaimprowizować opowiadanie o dzikich zwierzętach. Nazajutrz Ruszczyc zwrócił mi książkę z pozwoleniem czytania jej dalej* (Patrz: MŻ Współpraca moja..., op. cit.). Z czytaniem wiąże się sztuka pisania. Znając tryb życia Ruszczyca nie przypuszczałem, że pozostawił po sobie tak obfitą spuściznę. Dopiero w 12 lat po jego śmierci przekonałem się o jej bogactwie. A przecież za pióro chwytał tylko, gdy widział tego wyraźną potrzebę. Pisma jego są na ogół bardzo zwarte i jednotematyczne. Z punktu widzenia chronologii, oprócz nieśmiałych prób na temat wychowania sprzed 1939 r., wymienić trzeba artykuł o wychowaniu religijnym niewidomych, napisany w Surhowie i przeszło dziesięć memoriałów do Min. Pracy i Opieki Społecznej o rehabilitacji ociemniałych inwalidów wojennych. O ambicjach twórczych Ruszczyca świadczy znany już scenariusz do filmu "Odbudowa człowieka". Najważniejszą ze wszystkich prac jest wcześniej omówiony "Poradnik dla nauczycieli przysposobienia do zawodu". Z lat 50-tych i 60-tych pochodzą dalsze liczne opracowania monograficzne. Zainteresowania Ruszczyca skupiały się wtedy na pracy Warsztatów. Teksty pisane związane są ze szkoleniem niewidomych, ich rehabilitacją i włączeniem w środowisko ludzi widzących. Wśród nich znajdują się sprawozdania ze zwiedzanych za granicą analogicznych z Laskami zakładów. Wskazywałoby to na wpływ Matki Czackiej, która lubiła sprawy załatwiać porządnie i do końca, a z ważniejszych zagadnień kazała sporządzać notatki gromadzone później w Biurze Sprawy Niewidomych. Na ogół teksty prac Ruszczyca nie przekraczają kilku stron, wiele z nich było materiałem do zreferowania w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej lub na zebraniach z innymi władzami. Różne wersje tych samych tekstów wskazują na wielokrotne ich przerabianie pod kątem różnych adresatów lub audytoriów* (Teksty pióra HR patrz AHR w Laskach.). Matka Maria Stefania Wyrzykowska, która wspólnie z Ruszczycem przez wiele lat układała roczne plany wychowawcze, wspominała, że zawsze wnosił do tej pracy trafne koncepcje, miał jednak trudności w redagowaniu tekstów i ta praca spadała na nią. Mówi się dzisiaj, że nic nie pisał osobiście, tylko dyktował. Przeczą temu zachowane rękopiśmienne materiały, dziesiątki stron zapisanych wyrobionym pana Henryka pismem. Z upływem lat, wobec nasilających się bólów reumatycznych, musiał zrezygnować z ręcznego pisania i przeszedł na dyktowanie* (Sekretarzowały mu: Magdalena Skarżyńska, Irena Tyborowska, Danuta Walter, Maria Dmochowska.). Poprawki w dawniejszych tekstach robione są ręką s. Teresy Landy, która czuwała nad poprawnością kompozycji i stylu. Dotyczyło to między innymi Poradnika dla nauczycieli. Jedną z charakterystycznych cech Ruszczyca był jego stosunek do pieniędzy i w ogóle do dóbr materialnych. Nie przesadzę mówiąc, że nie przywiązywał się do żadnej rzeczy; traktującją tylko jako środek do określonego celu. Natomiast, jak widzieliśmy to na przykładzie ofiarowania książki pani Bendych, miał wyraźną satysfakcję w rozdawaniu. Źródeł takiej postawy można szukać w jego kresowym pochodzeniu, wszak w początku Xx wieku w Kijowie, w latach młodości Ruszczyca, tradycja wspaniałomyślności była bardzo żywa. Lubiano jeszcze wydawać, a "wystawność urządzanych przyjęć przekraczała wszystko, co możemy sobie dziś wyobrazić", pisze W. Bartoszewicz* (Patrz: Włodzimierz Bartoszewicz: "Tamten dawny Kijów". Masz. bez daty. AHR-9.). Lekceważenie wartości pieniądza przybierało niekiedy u Ruszczyca szczególne formy. W trudnych dla Zakładu latach często był zmuszony pożyczać gotówkę na terminową wypłatę pracownikom. Wysyłał wtedy osoby ze swego bliskiego otoczenia do Warszawy, by u swoich znajomych pożyczyły dla niego pieniądze. Ufał, że pewnie zachowają się w podobny do niego sposób, to znaczy, że jeśli mają, to dadzą. Był uosobieniem kontrastów i to jedynie tłumaczy, że w stosunku do podwładnych wymagał zupełnie czego innego. Nauczycielom robót ręcznych oraz nauczycielom zawodu nie pozwalał wydawać gościom lub osobom postronnym żadnej pracy wykonanej przez uczniów bez kartki ze swoim podpisem, a nawet odpadów warsztatowych. Sam rozrzutny, innych trzymał krótko. Sprawy materialne przestawały mu być obojętne, gdy chodziło o przydziały dla prowadzonego przez niego Domu Chłopców. Wtedy walczył zaciekle, by jego wychowankowie otrzymali najwięcej i to, co najlepsze. Jednocześnie zaprawiał ich do oszczędności. Wprowadziwszy premię za pracę w Warsztatach, postanowił, że większą jej część uczniowie będą wpłacali na SKO - Szkolną Kasę Oszczędności. Ruszczyc autentycznie przeżywał problem ubóstwa, wynikającego z franciszkańskiego charakteru Lasek. Pamiętam rozmowę, w której zwrócił się do mnie z zapytaniem, czy umeblowanie jego gabinetu nie jest zbyt luksusowe i czy może takie pozostać. Składało sie z biurka, fotela, kilku nowoczesnych krzeseł i fotelików z giętych rurek z własną tapicerką. Był to prezent od pracowników warsztatowych wykonany ze specjalną starannością dla Szefa. Znalazłem się w trudnej sytuacji. Wiedziałem, jak wielką przykrość sprawiłoby autorom podarunku usunięcie tego zestawu mebli z gabinetu Dyrektora. Odpowiedziałem, że wizyty osób wysoko postawionych nakładają wyższe wymagania co do sposobu umeblowania pokoju. Ruszczyc nie wyglądał na zadowolonego z mojej odpowiedzi i dalej snuł swoją myśl... Oczywiście, zastąpienie ówczesnego zestawu mebli nowym, nawet skromniejszym, nie będzie aktem ubóstwa, raczej jego zaprzeczeniem, gdyż pociągnie za sobą dodatkowe koszty. A jednak gość przyjeżdżający do Lasek powinien móc od razu się zorientować, że wszystko, co tu się buduje i urządza, ma w pierwszym rzędzie służyć niewidomym, a nie być na pokaz. W Laskach wiele zawsze mówiono o intuicji Ruszczyca, należy zatem sprecyzować, co się pod tym pojęciem rozumie. Intuicją nazywamy zwykle zdolność dochodzenia do pewnych sądów i przekonań bez świadomego wnioskowania. Można też określić ją jako wyczucie praw, związków lub zależności, nie poprzedzone rozumowaniem. W praktyce najczęściej uważamy, że jest to zdolność wczuwania się w sferę emocjonalną innej osoby i wiemy, że szczególną wrażliwość pod tym względem mają kobiety. Intuicja pozwala wyczuwać czyjeś starannie skrywane przeżycia lub przeczucia poprzedzające decyzje, pomaga w rozwiązywaniu zawiłych problemów. Ruszczyc znany był z tego, że intuicyjnie rozeznawał wartość wszystkiego, co wiązało się z niewidomymi. Działał u niego w tym wypadku jakiś szósty zmysł, który pozwalał mu bezbłędnie rozpoznawać, co dla nich jest ważne, rozwijające, nie powodujące zagrożeń. Zawdzięczał mu takie pomysły, jak swoistą organizację samorządu internatowego, zainicjowanie ruchu turystyczno-krajoznawczego, wdrażanie nowych zawodów, wprowadzenie praktyk wakacyjnych i wiele innych rzeczy. To uzdolnienie oddawało mu cenne usługi przy zwiedzaniu fabryk w poszukiwaniu stanowisk dla niewidomych. Trafność jego intuicji wynikała ze stosunku uczuciowego do wychowanków. Miłość dyktowała mu najlepsze rozwiązania. Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, czy jego intuicja była równie niezawodna w odniesieniu do osób widzących. Bywało różnie. Na ogół prawie bezbłędnie rozpoznawał wartość ludzi przy pierwszym spotkaniu, natomiast późniejsze jego odczucia traciły na przejrzystości. Łatwo ulegał nastrojom chwili, miał swoje sympatie i antypatie, często zmieniał zdanie. Niekiedy oczekiwał od ludzi tego, czego oni dać nie mogli, co mu jednak w danej chwili było potrzebne. Krzywił się na przykład na doskonałego ślusarza remontowego, że jest zbyt powolny, a od mistrza kierującego działem metalowym oczekiwał nowych pomysłów do produkcji. Tymczasem zadania każdego z nich były ściśle określone, ujęte w pewne ramy i nie mogły być naginane do potrzeb chwili. Pan Henryk miał umysł wybitnie syntetyczny, a przy tym bardzo płodny. Gdzie wielu ludzi przechodziło nic nie zauważywszy, on gromadził liczne spostrzeżenia i układał je zaraz we wnioski. Pomysłami sypał jak z rękawa, z nich rodziły się przedsięwzięcia. Większość podejmowanych zamierzeń w początkowych stadiach uważano za nierealne, przyszłość pokazywała co innego. O pomysłowości Ruszczyca świadczy błyskotliwość jego rozwiązań. Oto dwa przykłady. Zimą 1968 r. Dział Zabawkarski, którego byłem kierownikiem, dostał w przydziale zawilgoconą tarcicę. Suszarnie chwilowo nie przyjmowały zamówień, wyroby zaś uczniów z tego materiału nie nadawały się na sprzedaż. W tych warunkach instruktor J. Szkolik odmówił dalszego szkolenia uczniów, póki drewna się nie wysuszy. Poszedłem prosić pana Henryka o wstrzymanie zajęć na okres 2-3 tygodni. Ruszczyc uniósł się i powiedział, że szkolenie musi iść dalej, a jeżeli ktoś nie chce słuchać, nie ma dla niego miejsca w Laskach. Miałem na końcu języka prośbę o przeniesienie mnie do innego działu, uważając, że nie mogę moim współpracownikom gwałcić sumień i zmuszać do złej roboty. Na szczęście zadzwonił telefon. Ruszczyc długo z kimś rozmawiał, potem odłożył słuchawkę i już zupełnie spokojnym głosem rzucił: "W takim razie weźcie się do rzeźby". Rozwiązanie było po prostu genialne. Rzeźbienie w nieco wilgotnym drewnie nie natrafiało na trudności, praca artystyczna powinna była zmobilizować uczniów, przerwa zaś w produkcji umożliwiała odesłanie drewna do suszarni. Decyzja ta została podjęta w jednym ułamku sekundy* (Patrz: MŻ. Współpraca moja..., op. cit.). Ciśnie się pod pióro historia innej inicjatywy Ruszczyca, na ogół mało znanej. W roku 1963 dwie znane z przedsiębiorczości laskowskie siostry, powróciwszy z zagranicznej podróży, postanowiły utworzyć w domu zakonnym przy ul. Piwnej 9 tyflologiczną placówkę naukową Zgromadzenia. Pragnęły zgromadzić tam bogate materiały przywiezione z zagranicy, jak również cały dotychczasowy dorobek Lasek wraz z księgozbiorem w 5-ciu językach i pomocami naukowymi. Nikt z Zarządu nie przewidział konsekwencji tego projektu, który byłby oderwał instytucję wychowującą i kształcącą dziecko niewidome od teoretycznych podstaw. Ruszczyc rozegrał sprawę z wielkim taktem. Nie wdając się w żadne spory, wystąpił z konkretnym projektem utworzenia w Laskach specjalnej Komisji do spraw Tyflopedagogiki. Warunkiem jej pracy było, pozostawienie na miejscu księgozbioru i pomocy naukowych. Celem Komisji miało być opracowanie w duchu etyki chrześcijańskiej i w oparciu o pedagogikę ogólną - rodzaju podręcznika do wychowywania niewidomych. Ponadto pan Henryk wskazał od razu źródło, na którym działalność komisji miała się oprzeć: był nim świeżo wydany w Louvain podręcznik A. Kriekemansa - "Pedagogie generale". Pracę tę zaczęto niezwłocznie tłumaczyć na język polski, gdyż w naszej literaturze brak było równie trafnego i nowoczesnego ujęcia. W skład Komisji weszło paru zaangażowanych wychowawców, sióstr i świeckich. Kierowniczką mianowano Alicję Gościmską* (Patrz: Alicja Gościmska "Powstanie Komisji Tyflopedagogicznej". Masz. 1983. AMŻ-4.), odpowiedzialną za dział Tyflologii i w ten sposób sprawa, która mogła wywołać wiele nieporozumień, została bez hałasu załatwiona. O randze Komisji świadczyła obecność na jej zebraniach Antoniego Marylskiego oraz przyjezdnych specjalistów od wychowania, jak o. Karola Meisnera OSB. Pokrewny pomysłowości jest dar improwizacji, znajdowania w trudnych okolicznościach nieoczekiwanych rozwiązań. Ruszczyc posiadał go w wysokim stopniu i kochał się w sytuacjach, w których tylko błysk talentu chroni od niepowodzenia: Pewnego razu w Domu Chłopców planowano jakąś imprezę. W ostatniej chwili zaszły okoliczności uniemożliwiające jej wykonanie. Wówczas pełna niepokoju kierowniczka internatu M. Dmochowska zwróciła się do Ruszczyca z zapytaniem: "Co teraz zrobimy?". "Teraz pora na improwizację" - odparł. W rezultacie wszystko doskonale się odbyło, chłopcy byli uradowani, a on rozpromieniony* (Patrz: M. Dmochowska, op. cit.). W ostatnich latach Ruszczyc czuł się coraz bardziej bezsilny i złościł się na swoją słabość, na którą nie mógł nic poradzić. Stale był świadomy niezrealizowania wszystkich swoich zamysłów i rozpierała go chęć tworzenia. Gdy widział na stole porozkładane plany, wydawało mu się, że wszystko potrafi. Wstawszy od biurka czuł swoją ograniczoność i brak sił. Wtedy przerzucał zły nastrój na otoczenie. W jego przekonaniu nikt poza nim nie był zdolny do wykonania jego zamierzeń. Zdarzały się też chwile, kiedy wybitni ludzie z trudem ściągani do Lasek po zwiedzeniu Warsztatów i poznaniu jego osiągnięć, wyrażali mu swój zachwyt. Wtedy oceniał siebie i swe dokonania w zwierciadle tych zachwytów, a nie obiektywnej prawdy: Przez realizację coraz to nowych pomysłów Ruszczyc wprawiał w podziw przyjezdnych oraz przedstawicieli władz oświatowych. Wiadomo było, że nie ma w Polsce drugiego człowieka o takiej inwencji i umiejętności realizacji. Dla sprawy niewidomych było to nadzwyczaj cenne. Jeden z wizytatorów, mocno wciągnięty w politykę władz, dążył do przekształcenia Zakładu w ośrodek dla głęboko upośledzonych. Z jego to ust padły znamienne słowa: "Laski jako Laski można by zlikwidować i zrównać z każdym innym zakładem, natomiast zlikwidowanie Ruszczyca jest czymś, co przekracza siły każdego człowieka. Jak do tego Ruszczyca chcieć się dobrać, to ręce opadają"* (Rozm. MŻ z M. Pawełczak-Placha, op. cit.). Działał błyskawicznie i zgodnie ze znanym powiedzeniem Domeyki, dawał "rozkaz i siłę z rozkazem". Jego umiejętność trafnego decydowania miała źródło w stałym skupieniu uwagi. Mówił mało i krótko, posiadał zdolność nierozpraszania umysłu na rzeczy mało ważne oraz dar intensywnego myślenia. Warto przytoczyć wypowiedziane kiedyś do sekretarki słowa: "Proszę pamiętać, że nie jestem nigdy wolny, zawsze mam zajęcie - muszę myśleć". Wchodząc do gabinetu, zastawało się go zwykle siedzącego przy biurku, palącego jednego papierosa za drugim. Nie było wątpliwości, że ten pogrążony w myślach człowiek zastanawia się nad poważnymi zagadnieniami. Można by zastosować do niego zdanie Napoleona: "Pracuję bez przerwy, wiele myślę. Jeśli się ludziom zdaje, że zawsze jestem gotów dać odpowiedź na wszystko i stawić czoło każdemu zadaniu, to dlatego, że zanim coś podejmę, długo się zastanawiam i staram się przewidzieć to, co może nastąpić"* (Wolne tłum. MŻ J: Guitton "Apprendre a vivre et a penser". Paris 1957.). Dlaczego decyzje Ruszczyca były nieraz dla otoczenia zaskakujące? Wśród nawału spraw wychwytywał pozorne drobiazgi i szybko rozstrzygał to, co u innych wymagało dłuższych przemyśleń. Miał przy tym zawsze gotową koncepcję. Każdego dnia i o każdej porze był gotów służyć drugim, również w niedzielę i dni świąteczne. Zawsze można mu było przerwać poobiedni spoczynek i wpuścić interesanta do pokoju, także i wtedy, gdy leżał chory. Przed każdym wyjazdem do Warszawy starannie się przygotowywał. Sprawy do załatwienia miał wpisane w terminarzu lub na oddzielnych kartkach. Trzymał się swoich godzin posiłków. Przynosiła je zwykle jedna z sióstr, ale nieraz i starsi chłopcy. Wcale się nie krępował jeść przy interesantach. Jadł szybko to, co mu podano, czasem jednak lubił wpaść do jadalni i wziąć sobie kawałek chleba posmarowany smalcem ze skwarkami. Rozmowy z Ruszczycem odbiegały daleko od przeciętności. Mówił mało, poruszał konkretne tematy, rzadko pozwalając sobie na ogólniejsze rozważania, zwłaszcza na zwierzenia. A jednak zdarzały się wyjątki... Pewnego popołudnia zastałem Ruszczyca samego w gabinecie. Siedział zgarbiony, wyglądał na bardzo zmęczonego. Milczał. Po dłuższej chwili wyrzucił z siebie: "Laski nie utrzymają się dłużej niż dwa lata. Wystarczy, że zamkną nam konto w banku". Nie dał żadnych wyjaśnień, widać było, że zetknął się tego dnia z ludźmi, dla których Zakład był bastionem wrogiej idei i którzy za wszelką cenę chcieli go zniszczyć. Innym razem we wrześniowe, choć lekko zamglone przedpołudnie, zapytałem go, czy dostrzega otaczające nas piękno. "Ja tego wszystkiego nie widzę" odparł. Zbyt był ciągle zajęty, zbyt wiele trosk na nim ciążyło* (patrz: MŻ. Współpraca moja..., op. cit.). Parę razy w samotnych rozmowach powracał do wspomnień z dzieciństwa. Opowiadał o aresztowaniu dziadka i uwolnieniu go przez babkę za łapówkę. Innym razem nawiązał do swej praktyki rolniczej w Białczu, w moich rodzinnych stronach. W pamięci pozostały mu rozległe łąki, z porozrzucanymi stogami siana, przypominające łany Podola. Po wojnie będąc w Jarogniewicach, kazał się tam zawieźć, by raz jeszcze spojrzeć na te ulubione przestrzenie. Rzadkie to były jednak wypadki, kiedy pozwalał sobie na wspominki. Życie etyczne człowieka, zwłaszcza religijne, jest dziedziną bardzo intymną, o której niełatwo pisać. Nie sposób jednak pominąć ją u człowieka, który wierze zawdzięczał przemianę życia. Ruszczyc był bardzo zamknięty w sobie. Z zewnętrznych znaków niewiele można było u niego wyczytać. Coś czasem zdradzały zdania wypowiadane na wieczornych zbiórkach, głos załamujący się podczas modlitwy, dłuższe pozostawanie w kaplicy po zakończeniu Mszy św. Olga Czartoryska, która pamięta go modlącego się podczas nabożeństw z chłopcami, tak to określiła: "Widziałam w Laskach wielu ludzi naprawdę się modlących, ale nie spotkałam nikogo tak zatopionego w modlitwie jak pan Ruszczyc"* (Rozm. MŻ z Olgą Czartoryską. Masz. 1986. AMŻ-4.). A ks. bp. Dembowski pisze: "Było u niego widać bardzo delikatne, ale bardzo wyraźne aluzje, mówiące o stosunku wychowawcy do Pana Boga i o modlitwie. Po prostu było widać, jak się modli. Ani tego nie afiszował, ani nie ukrywał, ale obecność jego na Mszy św. nie była nigdy obecnością zdawkową. Także w rozmowach były aluzje na ten temat. Wiadomo, że czasy, w których wychowywali się mężczyźni z tego pokolenia, były epoką, kiedy inteligencja z wielkim zażenowaniem wypowiadała się na temat osobistego stosunku do Boga* (Rozm. MŻ z bp. Bronisławem Dembowskim, op. cit.). Długo i wśród burz poszukiwał Ruszczyc swej drogi życiowej. Znalazłszy ją pozostał jej wierny do końca. Skoncentrowanie się na jednej sprawie z zupełnym wyrzeczeniem się wszystkiego innego dało mu siły do dokonania w życiu wielkich rzeczy. Najtrafniej sylwetkę jego scharakteryzowała s. Monika Bohdanowicz. "Współpracowałam z nim przez 30 lat". Była to "wybitna inteligencja, umysł lotny, ale nie powierzchowny, zdolny do głębokich przemyśleń, pełen inwencji twórczej, dobry organizator, jednocześnie samodzielny, trochę kapryśny fantasta, a przy tym wszystkim ofiarny aż do ostatnich granic. Posiadał wprost patologiczną wrażliwość na cierpienie ludzkie i niemożność zajęcia wobec niego biernej postawy. Nie było przeszkód, których nie potrafiłby przełamać, gdy chodziło o przyjście z pomocą potrzebującemu. Jeżeli to się nie udało, można było być pewnym, że sprawa jest nie do przeprowadzenia"...* (S. Monika Bohdanowicz. Ank. Masz. 1975. AHR-8. 291.).