Glen Cook Październikowe dziecko Tom drugi cyklu „Imperium grozy ”Jan Karłowski Data wydania oryginału: 1980 Data wydania polskiego: 1999 Wydanie I Spis treści• JEDEN: Lata 994-995 OUI; – Na świat przychodzi dziecko •DWA: Rok 1002 OUI; – Dom i serce •TRZY: Rok 1002 OUI; – Długie zbrojne ramię Adepta •CZTERY: Rok 1002 OUI; – Ścieżka coraz węższa •PIĘĆ: Lata 995-1001 OUI; – Ich niegodziwość kazi ziemię •SZEŚĆ: Rok 1002 OUI; – Najemnicy •SIEDEM: Rok 1002 OUI; – Do Kavelina •OSIEM: Rok 1002 OUI; – Kampania przeciwko rebelii •DZIEWIĘĆ: Rok 1002 OUI; – Życie rodzinne •DZIESIĘĆ: Rok 1002 OUI; – Domykające się kręgi •JEDENAŚCIE: Rok 1002 OUI; – Coraz bliżej •DWANAŚCIE: Lata 1002-1003 OUI; – Komplikacje i nowe kierunki rozwoju sytuacji •TRZYNAŚCIE: Lata 1001-1003; – Ślepi w swej niegodziwości trwają w swym szaleństwie •CZTERNAŚCIE: Rok 1003 OUI; – Drogi do Baxendali •PIĘTNAŚCIE: Rok 1003 OUI; – Baxendala •SZESNAŚCIE: Lata 1003-1004 OUI; – Cienie śmierci JEDEN: Lata 994-995 OUI; Na świat przychodzi dziecko I. Sprawił, że osło­niła go ciemność Skrzy­dlaty człowiek ni­czym szep­czący duch opadł z bez­księ­ży­co­wego nie­bo­skłonu zi­mo­wej nocy — tylko cień na tle gwiazd — a kiedy za­trzymy­wał się, lą­dując na para­pecie wy­so­kiego, po­zba­wio­nego szyb okna wieży zamku Krief, jego wiel­kie skrzydła zało­po­tały, wy­dając krótki ostry trzask! Zło­żył je, zwinnym, led­wie do­strzegal­nym ru­chem, otu­lając się w nie ni­czym w ciemny żywy płaszcz. Kiedy wpa­try­wał się w ciemność wnę­trza wieży oczy pło­nęły mu zim­nym szkarłatem. Na­słu­chu­jąc, prze­krzywiał z boku na bok głowę po­dobną do psiego łba. Nie wy­chwycił jed­nak naj­lżej­szego od­głosu, nie wy­pa­trzył na­wet drgnienia i wcale mu się to nie spodobało, oznaczało bo­wiem, że trzeba bę­dzie pod­jąć dal­sze kroki.Ostrożnie, pełen obaw — miej­sca za­miesz­kane przez ludzi zaw­sze bu­dziły w nim trwogę — opadł na zimną po­sadzkę. Pa­nu­jące w środku ciemności, nie­prze­nik­nione na­wet dla jego przy­sto­so­wa­nych do wi­dze­nia w mroku oczu sta­no­wiły zna­ko­mitą po­żywkę dla lęku przed ludźmi wła­ści­wego rasie, do któ­rej nale­żał. Ja­kież człowie­cze zło, otu­lone płaszczem nocy, może czy­hać na niego w środku? A jed­nak ze­brał się na od­wagę i ru­szył, drżą­cymi pal­cami wciąż mu­ska­jąc kryszta­łowy sztylet u boku, a w dru­giej dłoni ści­ska­jąc ma­leńką sa­kiewkę. Niemy strach na­brzmiewał ję­kiem w gar­dle. Nie nale­żał do istot ce­chu­ją­cych się szczególną od­wagą. Nigdy też nie zna­la­złby się w tym prze­ra­żają­cym miej­scu, gdyby nie zło­żone z mie­sza­niny grozy i miło­ści uczucie, jakim da­rzył swego pana.Kie­rując się naj­lżej­szymi echami szeptów, które tylko on był w sta­nie wy­chwycić, od­na­lazł wreszcie drzwi. Strach za­czął się już po­woli roz­wie­wać, kiedy od­krył, że wszystko jest tak spo­kojne, jak obie­cał jego pan, lecz nagle po­wró­cił — dal­szą drogę blo­ko­wało bo­wiem za­klę­cie ostrze­gaw­cze z ga­tunku tych, które po­trafią pod­nieść wiel­kie la­rum, sprowa­dza­jąc na­tychmiast uzbrojo­nych w stal ludzi. Jed­nak nie był zu­peł­nie bez­bronny. Wi­zyta w tym miej­scu sta­no­wiła główny ma­newr ope­racji, za którą stały nie­sa­mo­wicie dro­bia­zgowe przy­go­to­wa­nia. Z sa­kiewki wyjął pur­pu­rowy klej­not i ci­snął nim w głąb ko­ryta­rza. Klej­not poto­czył się z gło­śnym stu­ko­tem. Wstrzy­mał od­dech. Jego wy­czu­lony słuch ode­brał dźwięk niby ło­skot grzmotu. Roz­bły­sło ja­skrawe czerwone światło. Za­klę­cie ostrze­gaw­cze usu­nęło się z drogi, prze­no­sząc na jedną z płasz­czyzn prze­strzeni, które two­rzą kąt pro­sty z trzema wy­mia­rami wy­zna­cza­ją­cymi rze­czy­wi­stość. Zer­knął przez szparę mię­dzy dłu­gimi ko­ści­stymi pal­cami, za któ­rymi skrył prze­ra­żone oczy. Wszystko w po­rządku. Pod­szedł do drzwi i bez­gło­śnie je otworzył.Po­mieszcze­nie oświetlała poje­dyn­cza świeca, wła­ści­wie już oga­rek. Po prze­ciw­nej stro­nie kom­naty, w sze­ro­kim łożu z czte­rema słup­kami pod­trzymu­ją­cymi je­dwabny bal­da­chim, spał cel jego misji. Była młoda, śliczna i deli­katna, jed­nak wszystkie te ce­chy nie miały dlań naj­mniejszego zna­cze­nia. Na­leżał do stwo­rzeń po­zba­wio­nych płci. Nie drę­czyły go żadne ludz­kie tęsk­noty — przy­najmniej te z ga­tunku ciele­snych. Tę­sknił wy­łącz­nie za po­czu­ciem bez­pie­czeń­stwa, jakie da­wała ro­dzinna ja­ski­nia i towa­rzy­stwo braci. Le­żąca przed nim istota w jego oczach była tylko przedmio­tem po­szu­ki­wań wzbudza­ją­cym strach i litość, je­dynie na­czy­niem, które może się przy­dać.Ko­bieta (led­wie wy­rosła z wieku dzie­cię­cego — jej ciało do­piero za­czy­nało na­bie­rać ko­bie­cych krą­gło­ści) poru­szyła się, wy­mamrotała coś przez sen. Serce skrzydla­tego czło­wieka na mo­ment za­marło. Do­brze wie­dział, jaka jest moc snów. Po­śpiesznie za­czął gme­rać w sa­kiewce. Wy­szpe­rał owi­nięty w skórę kłę­bek wil­got­nej ba­wełny i pod­sunął jej pod nos. Cze­kał, póki opary de­koktu znowu nie sprowa­dziły spo­koj­nego snu. Za­do­wo­lony, ścią­gnął z niej po­ściel i roz­wią­zał ta­siemki noc­nej ko­szuli. Z sa­kiewki wy­dobył swój ostatni skarb. Ma­giczny przy­rząd po­kry­wały za­klę­cia, któ­rych ce­lem było nie­do­pusz­cze­nie do tego, aby za­war­tość ob­umarła, co z kolei sta­no­wiło gwa­ran­cję po­wo­dze­nia noc­nej misji.Gar­dził sa­mym sobą za zimną krew, z jaką wy­ko­ny­wał za­danie, jed­nak do­pro­wa­dził całą ope­rację do końca. Przywró­cił ko­bietę i łoże do po­przedniego stanu i ci­cho wy­szedł z kom­naty.Od­zy­skał pur­pu­rowy klej­not, roz­dep­tał go i skru­szył na proch, aby ostrze­gaw­cze za­klę­cie mo­gło po­wró­cić na swoje miej­sce. Wszystko po­winno wy­glą­dać do­kład­nie tak jak przed jego wi­zytą. Za­nim roz­łożył skrzydła, deli­kat­nie mu­snął dło­nią rę­ko­jeść kryształo­wego sztyletu. Po­czuł za­do­wo­lenie, gdy uświado­mił sobie, że nie mu­siał go użyć. Nie­na­wi­dził przemocy. II. Pa­trzy oczyma wroga Dziewięć mie­sięcy i kilka dni póź­niej. Paź­dziernik — zna­ko­mity mie­siąc na mroczne i dziwne czyny, kiedy czerwone i złote liście opa­dają, łu­dząc umysł barwnymi cu­dami. Kiedy chłodny wiatr o so­sno­wej woni nie­sie ze sobą z wy­so­kich partii Ka­pen­rungu obietnicę zimy, no­cami świecą wiel­kie po­ma­rań­czowe księ­życe, a na tle tego wszyst­kiego na­brzmie­wają i dy­szą roz­maite stra­chy. Mie­siąc za­czął się wciąż jesz­cze ja­snym wspo­mnieniem wcale nie tak odle­głego lata, opóźnio­nym kę­sem sierpnia, spy­cha­ją­cym w nie­pa­mięć ko­biecy, zmienny, wci­śnięty po­mię­dzy dwie od­słony ja­sno­ści wrzesień. Ko­lejne dni mie­siąca stop­niowo na­bie­rały roz­pędu, to­cząc się ze wzgórza czasu, póki z koń­co­wym plu­skiem nie zato­nęły wszystkie w czar­nej studni, z któ­rej po­zo­stała część roku wy­da­wać się bę­dzie tylko wy­sił­kiem mo­zol­nego wspinania się ku szczytowi góry w po­ścigu za światłem gwiazd. Na jego ko­niec przy­pa­dała noc po­świę­cona wszyst­kiemu, co bez­bożne — noc bluź­nier­czych czy­nów.Mia­sto Kriefa — Vor­gre­berg było nie­wiel­kie, co jed­nak nie było nie­zwy­kłe, bio­rąc pod uwagę to, że ma się do czy­nie­nia ze sto­licą jed­nego z Po­mniejszych Kró­lestw. Jego ulic praktycz­nie nikt nie sprzątał: bo­gaci nie mieli za­miaru trwonić swoich zy­sków na za­mia­taczy, a bied­nych nę­kały inne zmartwie­nia. Trzy czwarte sta­no­wiły sta­ro­żytne slumsy, a resztę — bo­gate rezy­den­cje albo bu­dowle prze­ka­zane na domy han­dlowe kup­ców, któ­rzy przez przełęcz Savernake przy­by­wali do mia­sta ze Wschodu. Re­zy­den­cje szlachty za­lud­niały się jedy­nie na czas trwa­nia sesji Zgroma­dze­nia. Po­zo­stałą część roku ci po­nurzy sta­rzy krę­tacze spę­dzali w zam­kach i po­sia­dło­ściach wiej­skich, ba­to­gami wy­dzie­rając dal­sze bo­gactwa ze swoich nie­wol­ni­ków. Prze­stęp­czość w mie­ście była wła­ści­wie nie­wielka, a po­datki wy­sokie. Każ­dego dnia lu­dzie umierali z głodu albo od jed­nej z setek gra­sują­cych w nim cho­rób, ko­rup­cja w rzą­dzie była po­wszechna, mniejszo­ści et­niczne zaś nie­na­wi­dziły się wzajem­nie z zaja­dło­ścią, mo­gącą w każ­dej chwili wy­buchnąć orgią gwałtów. A więc było to nor­malne mia­sto w sercu nie­wiel­kiej kra­iny za­mieszka­nej przez ludzi za­zwy­czaj sła­bych. O jego wy­jąt­ko­wo­ści sta­nowił tylko fakt, że król utrzymy­wał tutaj dwór, oraz to, iż było koń­co­wym eta­pem ka­ra­wan przy­by­wa­ją­cych ze Wschodu. Z niego wła­śnie pły­nęły na Za­chód orientalne bo­gactwa; a do­cie­rały do niego naj­lep­sze to­wary pro­du­ko­wane w pań­stwach wy­brzeża. Jed­nak pew­nego dnia w końcu paź­dziernika, kiedy prze­bu­dziło się zło, oto cóż można w nim było zo­ba­czyć:Nie­dzielny pora­nek po desz­czu i sta­rego czło­wieka w ob­szar­pa­nym gru­bym płaszczu, któ­remu bar­dzo przy­da­łaby się ką­piel i gole­nie. Od­cho­dził wła­śnie od tyl­nych drzwi domu bo­gacza, a na pod­nie­bie­niu wciąż jesz­cze czuł smak be­konu. Lekko zro­biło mu się na du­szy, gdy po­my­ślał o mie­dzia­kach w sa­kiewce. Za­chi­cho­tał. Po­tem jed­nak do­bry hu­mor roz­wiał się, jakby go nigdy nie było. Przy­sta­nął, spoj­rzał w głąb uliczki i ru­szył w prze­ciw­nym kie­runku. Za ple­cami usły­szał grze­cho­czące do­no­śnie w ci­szy po­ranka tur­kota­nie sta­lo­wych obrę­czy po ce­gla­nym bruku. Włó­częga za­trzymał się na mo­ment, po­dra­pał w kroku, wy­konał dło­nią znak ma­jący od­pę­dzić zły omen i ru­szył bie­giem. W ustach czuł kwa­śny teraz smak nie­dawno spo­ży­tego śnia­dania.Człowiek z ręcz­nym wóz­kiem skrę­cił wła­śnie za róg i po­woli wę­dro­wał w kie­runku, w któ­rym znik­nął włó­częga. Drobny stary męż­czy­zna z po­si­wiałą po­strzępioną brodą. Ociężały chód sprawiał wra­żenie, jakby z naj­wyż­szym tru­dem pchał wó­zek po mo­krym bruku. Oczy za­ćmione błoną kata­rakty mru­gały, gdy bacznie przy­glą­dał się tyl­nym wej­ściom do do­mów. Po każ­dym spoj­rze­niu kręcił głową. Mamro­cząc coś pod no­sem, wy­szedł z uliczki i ru­szył w stronę te­re­nów pu­blicznych ota­cza­ją­cych pałac Kriefa. Bez­listne drzewa po­sa­dzone rzę­dami ma­ja­czyły ni­czym sze­regi po­nu­rych szkieletów w mo­krym, za­la­nym szarą po­światą po­ranku. Za­mek wy­glą­dał, jakby oble­gały go za­stępy sza­rych drewnia­nych stra­chów. Wła­ści­ciel wózka za­trzymał się.— Pałac kró­lew­ski.Wy­krzywił się. Za­mek Krief mógł przez sześć stu­leci opie­rać się na­jeźdźcom i ulec jedy­nie Ilka­za­rowi, jed­nak nie był prze­cież nie­zdo­byty. Działająca od we­wnątrz moc była w sta­nie go zniszczyć. Po­my­ślał o wy­go­dach, o bo­gactwach kry­ją­cych się za tymi mu­rami i o nę­dzy wła­snego ży­cia. Prze­klął oczeki­wa­nie. Miał przed sobą pracę do wy­ko­nania. Przykrą pracę. Zamki i kró­le­stwa nie upa­dają od pstryknię­cia pal­cami.Ob­szedł cały za­mek, przy­glą­dając się śpią­cym war­tow­ni­kom, wie­ko­wemu blusz­czowi na połu­dniowej ścia­nie, wiel­kim bra­mom wy­cho­dzą­cym na za­chód, na wschód oraz licz­nym po­ter­nom. Cho­ciaż drobnej szlachty wa­dzą­cej się z sobą było w Kavelinie tyle co pcheł na psie, ża­den kon­flikt nigdy nie za­gro­ził Vor­gre­ber­gowi. Wojny były dla baro­nów, któ­rzy ście­rali się ze sobą na len­nych po­sia­dło­ściach. Ko­ronie z ich strony ra­czej nic nie za­gra­żało, bo­wiem zare­zer­wo­wała sobie po­zycję bez­inte­re­sow­nego sę­dziego w ich spo­rach. Nie­kiedy jed­nak któ­reś z są­sied­nich kró­lestw za­zdro­snych o zy­skowny han­del ze Wschodem pró­bo­wało pod­boju, co szybko jed­no­czyło zwa­śnione domy.Po­ranek po­woli tracił swą świe­żość. Przy za­chodniej bra­mie pa­łacu gro­ma­dzili się lu­dzie. Sta­rzec otworzył wó­zek, roz­palił wę­gle i wkrótce sprzeda­wał już kieł­baski oraz cie­płe pie­rożki. Koło połu­dnia brama się otworzyła.Tłum za­milkł. Kompania kró­lew­skich wy­ma­sze­ro­wała przy wtó­rze ry­czą­cych trąb, po­słańcy na ko­niach wy­padli z bramy z ło­sko­tem kopyt, kie­rując się ku naj­dal­szym krań­com Kavelina i cały czas wrzesz­cząc: „Król ma syna!”Tłum za­czął wi­wa­to­wać: całe lata cze­kano na tę wia­do­mość.Drobny sta­rzec uśmiech­nął się do kieł­basek. Królowi uro­dził się syn, który za­pewni cią­głość dy­nastii ty­rana, a ci idioci wi­wa­to­wali, jakby wła­śnie na­stał dzień zba­wie­nia. Biedne, głu­pie istoty. Nigdy się nie na­uczą. Na­dzieje na lep­szą przy­szłość nigdy nie zga­sną w ich ser­cach. Dla­cze­góż mie­liby oczeki­wać, że dzie­ciak bę­dzie mniej okrutnym kró­lem niż jego przodko­wie? Opi­nia starca na temat wła­snego ga­tunku była ra­czej kiep­ska. Nie­któ­rzy w in­nym miej­scu i w in­nym cza­sie sły­szeli, jak po­wia­dał, iż bio­rąc pod uwagę wszystkie za i prze­ciw, wo­lałby ra­czej uro­dzić się kaczką.Ostatni kró­lew­scy wy­szli wreszcie z bramy. Tłum ru­szył na­przód, chcąc sko­rzy­stać z na­stroju świątecz­nej chwili. Plebs rzadko miał oka­zję prze­kra­czać te por­tale. Sta­rzec ru­szył ra­zem z tłuszczą. Po­zwo­lił, by duszę prze­peł­niła mu ich żądza. Jed­nak nie w gło­wie były mu przy­smaki z wy­sta­wio­nych na dzie­dzińcu sto­łów. Pra­gnął wie­dzy. I to ta­kiej, która ura­do­wa­łaby wła­my­wa­cza. Szedł więc, do­kąd­kol­wiek mu po­zwolono wejść, zo­ba­czył wszystko, co wolno było oglą­dać, i słu­chał; szczególną uwagę zwracając na obro­śniętą bluszczem ścianę i wieżę kró­lowej. Wreszcie, usa­tys­fak­cjo­no­wany, po­pró­bo­wał na­wet kró­lew­skiej szczodro­ści — kil­koma pie­roż­kami prze­gnał smak ta­niego wina — po­tem wró­cił do swego wózka i znik­nął z oczu w sieci uli­czek. III. Wraca na miej­sce swej zbrodni I znowu skrzydlaty człowiek opu­ścił się z noc­nego nieba ni­czym mi­go­tliwy cień mknący na pro­mie­niach paź­dzierni­ko­wego księ­życa. Przypa­dała wła­śnie Noc Al­lernmas, dziewięć mie­sięcy po jego pierwszej wi­zycie. Za­nur­ko­wał w roz­szeptanym po­wie­trzu, prze­mknął obok wież, grze­biąc rów­no­cze­śnie w swej nie­mra­wej pa­mięci. Zna­lazł wła­ściwe okno, po­szy­bo­wał w jego stronę i znik­nął w ciemno­ściach. Czerwo­nooki cień w płaszczu ze skrzydeł pa­trzył teraz na dzie­dzi­niec, który jesz­cze nie­dawno był miej­scem świątecz­nej za­bawy. Cze­kał. Bał się — druga wi­zyta to już ku­sze­nie Losu. Coś może pójść źle.Czarny kleks na chwilę wy­pełnił szczelinę w kre­nela­żach blank. Ru­szył wzdłuż muru, po­tem na dół, na dzie­dzi­niec.Skrzy­dlaty człowiek od­winął lekką linkę, którą przewią­zany był w pasie. Je­den z jej koń­ców przywią­zał do belki po­nad głową i w ten spo­sób wy­konał swoje za­danie. Pierwot­nie miał zaraz po tym wznieść się w po­wie­trze, jed­nak po­sta­nowił za­cze­kać na przyja­ciela. Burla, wy­glą­da­jący ni­czym uosobie­nie wszyst­kich nie­szczęść, kar­ło­waty stwór z przytro­czo­nym do ple­ców to­boł­kiem, wspiął się ku niemu zręcznie ni­czym małpa, do któ­rej w isto­cie był po­dobny. Skrzy­dlaty człowiek od­wró­cił się bo­kiem, aby przyjaciel mógł prze­ci­snąć się obok niego.— Le­cisz już? — za­pytał Burla.— Nie. Pa­trzę. — Deli­kat­nie do­tknął jego ra­mie­nia, uro­nił zę­baty uśmiech. On rów­nież się bał, w każ­dej chwili mo­gła spaść na nich śmierć. — Za­czy­nam. — Za­kręcił się, wy­mamrotał coś i ścią­gnął ple­cak z grzbietu.Ru­szyli ko­ryta­rzem, z któ­rego skrzydlaty człowiek ko­rzy­stał po­przednim ra­zem. Burla otrzyma­nymi in­stru­mentami zli­kwi­do­wał za­klę­cia ochronne, po­tem sfor­so­wał nowy za­mek w drzwiach kró­lowej...Za­dane sen­nym gło­sem pyta­nie. Burla i skrzydlaty człowiek wy­mie­nili spoj­rze­nia — jak się oka­zało, ich obawy były usprawie­dli­wione, cho­ciaż Mistrz za­pew­niał, że bę­dzie ina­czej. Jed­nak mimo to, uzbroił Burlę i na taką ewentual­ność. Ka­rzeł podał skrzydla­temu to­bołek, wy­cią­gnął z sa­kiewki kru­chą fiolkę, uchylił odrobinę drzwi i wrzucił ją do wnę­trza. Na­stępne pyta­nie — wy­raź­niej­sze, gło­śniej­sze, bar­dziej lę­kliwe. Burla wy­cią­gnął z sa­kwy ciężką, na­są­czoną wodą mate­rię, znowu wyjął to­bołek z rąk skrzydla­tego, pod­czas gdy tam­ten na skrzywio­nych ustach i nosie za­wią­zy­wał płótno.Jesz­cze jedno pyta­nie za drzwiami.Kiedy Burla wszedł do środka, roz­legł się krzyk, który roz­brzmiał echem w głębi ko­ryta­rza. Skrzy­dlaty człowiek wy­cią­gnął sztylet.— Szybciej! — po­wie­dział.W ich kie­runku zbli­żały się echa pod­nie­co­nych, przejętych gło­sów, któ­rym towa­rzy­szył szczęk me­talu. Żoł­nie­rze. Z każdą chwilą ogar­niało go coraz większe prze­raże­nie, chciałby już odle­cieć. Ale nie mógł prze­cież po­rzu­cić przyja­ciela. Świado­mie sta­nął tak, aby oznacza­jące drogę ucieczki okno mieć za ple­cami. Ostrze sztyletu roz­ja­rzyło się. Skrzy­dlaty człowiek trzymał go wy­soko po­nad głową, tak że w ciemności wi­dać było tylko ostrze i od­blask pa­da­jący na jego odra­ża­jące obli­cze. Lu­dzie rów­nież mieli swoje stra­chy.Trzej żoł­nie­rze we­szli po schodach, zo­ba­czyli go i za­wa­hali się. Skrzy­dlaty człowiek przy­sunął klingę do twa­rzy, roz­po­starł skrzydła. Sztylet kąpał go w swej po­świa­cie i wy­glą­dało, jakby wciąż rósł, cał­ko­wicie wy­peł­nia­jąc sobą ko­ry­tarz. Jeden z żoł­nie­rzy skrzeknął coś zdjęty trwogą, po­tem umknął w dół po schodach. Po­zo­stali mru­czeli za­klę­cia.Burla wró­cił z dzieckiem.— Idziemy już.W jed­nej chwili był za oknem, a zej­ście po linie za­brało mu do­słownie kilka se­kund. Skrzy­dlaty człowiek po­mknął za nimi i już w lo­cie schwycił linę. Po­tem wzbił się, kie­rując się ku tar­czy księ­życa w na­dziei, że od­cią­gnie uwagę od karła. W dole wrzawa roz­cho­dząca się ni­czym fale po po­wierzchni stawu do­tarła już do naj­dalej poło­żo­nych kom­nat pa­łacu. IV. Pro­wa­dza się ze stwo­rami ciemności W lesie Gud­brandsdal, kró­lew­skim re­zer­wa­cie, tuż za gra­ni­cami Sie­dli­ska Vor­gre­bergu, kil­kana­ście mil od zamku Krief, po­krzy­wiony sta­rzec pa­trzył w nie­chęt­nie peł­ga­jące pło­myki ogni­ska i chi­cho­tał.— Udało im się! Udało. Od­tąd już tylko z górki.Odziana w ciężką szatę za­kap­tu­rzona po­stać po prze­ciw­nej stro­nie ognia lekko ski­nęła głową. Sta­rzec, sprze­dawca kieł­basek, był nie­go­dziwy — w oso­bli­wie czy­sty i bez­oso­bowy, chciałoby się rzec, fi­glarny spo­sób — ale tam­ten drugi był złem — zło­śli­wym, okrutnym czar­nym złem.Skrzy­dlaty człowiek, Burla ani ich przyja­ciele nie mieli poję­cia, że Mistrz wszedł z nim w kon­szachty. V. Śmiały w służ­bie swego Pana Ean­red Tarl­son, wes­soń­ski ka­pitan kró­lew­skich, był żoł­nie­rzem o wiel­kiej sła­wie. Jego do­ko­nania pod­czas wo­jen El Mu­rida stały się gło­śne wzdłuż i wszerz Po­mniejszych Kró­lestw. Los po­sta­wił wes­soń­skiego chłopa, słu­żą­cego w kom­panii pie­choty, tuż obok jego króla w mo­men­cie, gdy tam­ten otrzymał idio­tyczną pa­skudną ranę od ryko­sze­tują­cej strzały. Ean­red przyw­dział zbroję swego pana i przez wiele dni po­wstrzy­my­wał fa­naty­ków. W wy­niku tych działań zdo­był sobie przyja­ciela w ko­ronie. Gdyby był nor­dme­nem, pa­so­wano by go na ryce­rza. Jed­nak w ta­kiej sytu­acji wszystkim, co król mógł dla niego zro­bić, był awans. Ostrogi ry­cer­skie przy­szły wiele lat póź­niej. Był pierwszym wes­soń­czy­kiem, który zasi­lił stan ry­cer­ski od cza­sów Prze­sie­dle­nia.Ean­red był kró­lew­skim ryce­rzem, sza­no­wa­nym na­wet przez wro­gów. Po­wszechnie znano jego uczciwość, lo­jal­ność i ro­zum. Cie­szył się sławą czło­wieka, który nie po­trze­buje ucie­kać się do zdrady i na­wet w obecności króla nie za­waha się ob­sta­wać przy swoim. Nie­wzrusze­nie trzymał się swych za­sad. Wśród ludu znany był ze zwy­cięstw w są­dach bo­żych, które koń­czyły spory z są­sied­nimi księ­stwami. Wes­soń­skie chłopstwo wi­działo w nim rzecznika swoich praw. Cho­ciaż Ean­red za­bijał dla swego króla, nie był bez­względny ani okrutny. Był jedy­nie żoł­nie­rzem, by­najmniej nie wy­nie­sio­nym po­nad in­nych, któ­rego je­dyną am­bicją była obrona swojego króla. Był to więc człowiek szla­chetny, ja­kich nie­wielu w Po­mniejszych Kró­le­stwach.Kiedy wy­bu­chło za­mie­sza­nie, Tarl­son przy­pad­kowo znaj­do­wał się na dzie­dzińcu. Pod wieżę kró­lowej do­tarł aku­rat w porę, by na tle tar­czy księ­życa do­strzec cień skrzydla­tego po­twora cią­gną­cego za sobą cienką linkę, jakby łowił nie­wi­dzialne lata­jące ryby. Bacznie ob­ser­wo­wał tor lotu — stwór kie­rował się ku Gud­brandsda­lowi.— Gjer­drum! — za­grzmiał na swojego syna i giermka, który mu towa­rzy­szył. — Ko­nia!Po kilku mi­nu­tach galo­po­wał już przez Bramę Wschodnią. Zgodnie z wy­da­nym roz­ka­zem jego kom­pania miała na­tychmiast ru­szać za nim. Być może tylko ści­gam wiatr, po­my­ślał, ale przy­najmniej coś robię. Po­zo­stali miesz­kańcy pa­łacu pisz­czeli jak stare baby przyła­pane z za­dar­tymi spódni­cami. Ci nor­d­meń­scy dwo­racy! Ich przodko­wie może byli twar­dzi, jed­nak dzi­siej­sze po­kole­nia skła­dały się wy­łącz­nie ze skrety­nia­łych dan­dysów.Dla galo­pują­cego konia droga do Gud­brandsdalu była krótka. Ean­red zanu­rzył się w gąszcz, przywią­zaw­szy naj­pierw wierz­chowca w miej­scu, gdzie inni bez trudu go od­najdą. Nie­mal na­tychmiast zo­ba­czył ogni­sko. Wy­cią­gnął miecz i za­czął pod­kra­dać się w kie­runku peł­zają­cych pło­mieni. Po chwili ob­ser­wo­wał ukryty w cie­niu, skrzydla­tego stwora roz­ma­wia­ją­cego z otu­lo­nym w koce star­cem. Nie do­strzegł żad­nej broni bar­dziej nie­bez­piecznej niźli sztylet skrzydla­tego. Sztylet... Jego ostrze de­likat­nie się ja­rzyło.Ru­szył w kie­runku ognia.— Gdzie jest książę? — Klinga mie­cza po­mknęła do gar­dła starca.Jego po­ja­wie­nie się naj­wy­raź­niej wcale nie za­sko­czyło tam­tych dwóch, cho­ciaż tro­chę zrze­dły im miny. Ża­den nie od­po­wie­dział. Skrzy­dlaty człowiek wy­cią­gnął sztylet. Tak, na­prawdę lśnił. Ma­gia! Ean­red zmienił uło­żenie klingi, osła­nia­jąc się. Mon­stru­alna czerwo­nawa istota z ostrzem bia­łego ognia mo­gła być bar­dziej nie­bez­pieczna, niźli się z po­zoru wy­da­wała.W ciemno­ściach za Tarl­so­nem coś się poru­szyło. Okutane w czarną mate­rię ramię się­gnęło w jego kie­runku. Wy­czuł gro­żące mu nie­bez­pie­czeń­stwo i od­wró­cił się z kocią zręczno­ścią, rów­no­cze­śnie tnąc ostrzem z góry. Klinga prze­cięła po­wie­trze... a po­tem ciało i kość. Dłoń upa­dła obok ognia, wznieca­jąc małe ob­łoczki po­piołu, a palce wciąż kur­czowo za­ci­skały się i roz­pro­sto­wy­wały ni­czym nogi umierają­cego pa­jąka. Wrzask bólu i wściekło­ści po­niósł się po lesie. Ale cios Ean­reda był spóźniony — wcześniej palce mu­snęły jego gar­dło. Cały świat nagle ogar­nęło ark­tyczne zimno. Skłonił się po­woli jak pod­cięte drzewo i po­czuł, że traci zmy­sły. Pa­dając, od­wró­cił się jesz­cze; zo­ba­czył naj­pierw ciemny zarys syl­wetki istoty, która go po­wa­liła, za­sko­czone twa­rze tam­tych, po­tem od­ciętą dłoń. Pla­styczna, po­tworna, peł­zła z po­wro­tem ku swemu wła­ści­cie­lowi... Świat ogar­nął mrok. Ale zato­nął w ciemno­ściach, śmiejąc się bez­gło­śnie. Los nie po­ską­pił mu przy­najmniej jed­nego drobnego triumfu — zdo­łał jesz­cze prze­bić mie­czem dłoń i we­pchnąć ją w ogień. VI. Ciężko mu na sercu, ale nie ustaje Burla z dzieckiem w to­bołku na ple­cach do­tarł do ogni­ska swego Mi­strza, gdy do­ga­sały już ostatnie głownie i zdra­dziecki świt po­woli wy­peł­zał spo­nad gór Ka­pen­rung. Prze­klął światło, a jego ruchy stały się jesz­cze ostroż­niej­sze. Od czasu, kiedy opu­ścił mia­sto, wszędzie galo­po­wali jeźdźcy. By im umknąć, trzeba było wszyst­kich jego umiejętno­ści poru­sza­nia się wśród nocy. Przy ogni­sku zo­ba­czył żoł­nie­rzy. Wcześniej się bili. Ktoś zo­stał ranny. Koce Mi­strza le­żały roz­rzu­cone, to był znak, że wszystko w po­rządku, ale musi ucie­kać. Bezmiar nie­szczęścia Burli był obecnie ni­czym w po­rów­naniu z lę­kiem, że nie uda mu się wy­peł­nić nało­żo­nego nań za­dania. Jego dzieło, które po­winno wła­śnie do­biec końca, w isto­cie do­piero się roz­po­czy­nało. Zer­knął w kie­runku ju­trzenki, która bar­wiła niebo. Tak wiele mil do prze­bycia z dzieckiem przez nie­spo­kojny kraj. Jak unik­nąć mie­czy du­żych ludzi?Musi spró­bo­wać.Za dnia tro­chę sy­piał, wę­dro­wał tylko wtedy, kiedy było cał­ko­wicie bez­piecznie. No­cami na­to­miast gnał na zła­ma­nie karku, po­ru­sza­jąc się tak szybko, jak tylko nogi były zdolne go nieść, z rzadka za­trzymu­jąc przy ja­kiejś wes­soń­skiej far­mie, by ukraść coś do zje­dze­nia lub mleko dla dziecka. Spo­dziewał się, że ma­leń­stwo może mu w każ­dej chwili umrzeć, oka­zało się jed­nak nad­natu­ralnie wy­trzymałe. Du­żym lu­dziom nie udało się go zła­pać. Wie­dzieli, że się gdzieś w po­bliżu kręci i że mu­siał mieć coś wspólnego z na­pa­ścią na wieżę kró­lowej. Przetrzą­snęli cały kraj, pło­sząc ty­siące roz­ma­itych stwo­rzeń z ich kry­jó­wek. Aż nad­szedł wreszcie czas, kiedy śmiertelnie znu­żony wkroczył do ja­skini wy­soko w gó­rach, w któ­rej zgodnie z pole­ce­niem Mi­strza mieli się spo­tkać, gdyby coś ich roz­dzie­liło. VII. Ki­wają gło­wami, a ich usta wy­plu­wają kłamstwa Go­dzinę po po­rwa­niu ko­muś w końcu przy­szło do głowy, by spraw­dzić, czy z Jej Wy­soko­ścią wszystko w po­rządku. Nor­d­meni naj­wy­raź­niej nie­zbyt dbali o swoją kró­lową. Była obca, w wieku le­dwie umożli­wia­ją­cym ma­cie­rzyń­stwo, i tak skromna, że wła­ści­wie nikt nie po­świę­cał jej większej uwagi. Królową i niańkę zna­le­ziono po­grą­żone w głę­bo­kim, nie­natu­ral­nym śnie. A przy piersi ko­biety spało dziecko.Po raz ko­lejny na zamku Krief za­wrzało. To, co z po­czątku wy­glą­dało, krótko mó­wiąc, na próbę prze­rwa­nia suk­cesji, naj­wy­raź­niej oka­zało się znacznie mniej — lub bar­dziej — zło­wieszczym przedsię­wzięciem. Po prze­dys­ku­to­wa­niu sprawy z sa­mym kró­lem, wy­dano wreszcie oświad­cze­nie, iż książę spał do­brze, a całe pod­nie­cenie wy­wo­łane zo­stało igrasz­kami wy­obraźni strażni­ków. Nie­wielu uwie­rzyło. Nie było łatwo uznać, iż w isto­cie nic się nie stało. Szczegól­nie za­inte­re­so­wane stronnic­twa wszczęły po­szu­ki­wa­nie leka­rza i aku­szerki, któ­rzy byli świad­kami naro­dzin, jed­nak z po­czątku nig­dzie ich nie można było zna­leźć — na­stą­piło to do­piero znacznie póź­niej. W uliczce slumsów od­kryto tak zma­sa­kro­wane ciała, że led­wie moż­liwe do roz­po­zna­nia. Wciąż sze­rzyły się plotki za­da­jące kłam oświad­cze­niom króla, który spo­tykał się z do­rad­cami, do­cie­kając ewentual­nego celu napa­ści, za­sta­na­wia­jąc się nad kro­kami, jakie nale­żało pod­jąć, oraz spo­so­bami wy­ci­sze­nia całej sprawy. Czas mijał, a ta­jem­nica się po­głę­biała. Oczywiste stało się dla wszyst­kich, że nie zdo­będą żad­nych wy­ja­śnień, póki nie zła­pią skrzydla­tego czło­wieka albo karła, któ­rego strażnicy wi­dzieli wspinają­cego się ni­czym małpa po poro­śniętej bluszczem ścia­nie, albo jed­nego z ob­cych, któ­rzy naj­wy­raź­niej obo­zo­wali w Gud­brandsdalu. Ka­rzeł prze­dzie­rał się na wschód w kie­runku gór. Po żad­nym z po­zo­sta­łych nie zna­le­ziono śladu. Ar­mia skoncen­tro­wała się więc na po­szu­ki­wa­niach karła. Po­dob­nie uczynili ci, któ­rzy by do­brze wie­dzieli jak wy­ko­rzy­stać osobę księ­cia ko­rony, gdyby wpadł im w ręce. Zbieg umknął po­goni, a po­tem już nie wy­da­rzyło się nic oso­bli­wego. Król po­twierdził, że dziecko, które ma z kró­lową, po­zo­staje jego po­tom­kiem, przy­najmniej jeśli cho­dzi o kwe­stię dzie­dzictwa. Ba­ro­no­wie prze­stali nę­kać dziwnych ob­cych i za­jęli na po­wrót swoimi wa­śniami. Wes­soń­czycy po­wró­cili do swych kno­wań, a kupcy do kan­to­rów. Przez rok o całej sprawie naj­wy­raź­niej za­po­mniano, cho­ciaż nie­zli­czone oczy śle­dziły uważnie stan zdrowia króla. DWA: Rok 1002 OUI; Dom i serce I. Bragi Ra­gnar­son i Elana Mi­chone Elana Ra­gnar­son cier­piała w mil­cze­niu i cze­sząc mie­dziane włosy, wy­słu­chi­wała na­rze­kań męża.— Ra­chunki za fracht, fak­tury sprzedaży, konta de­be­towe, konta ak­ty­wów, ubezpie­cze­nia, po­datki! Co to za życie? Je­stem żoł­nie­rzem, a nie cho­ler­nym kup­cem. Nie zo­sta­łem stwo­rzony na to, by li­czyć mo­nety...— Zaw­sze mo­żesz wy­nająć księ­go­wego.Zbyt do­brze go znała, żeby do­dać, iż fa­cho­wiec lepiej by po­pro­wa­dził księgi. W każ­dym razie i tak jego na­rze­kania nie miały po­trwać długo. Po­wo­dem była wio­sna — do­roczna cho­roba męż­czy­zny, który zdą­żył już za­po­mnieć o tru­dach awantur­ni­czego ży­cia. Wy­star­czy ty­dzień lub dwa, żeby sobie przy­po­mniał ciosy mie­cza mi­ja­jące cel o włos, sa­motne po­sła­nia w lo­do­wa­tym bło­cie, głód i fi­zyczną udrękę for­sow­nych mar­szów — z pew­no­ścią wtedy spo­kor­nieje. Nigdy jed­nak nie prze­zwy­cięży cał­ko­wicie na­wy­ków wpojo­nych przez trol­le­dyn­gjań­ską mło­dość. Po pół­noc­nej stro­nie Gór Kraczno­diań­skich, gdy tylko lody pu­ściły w zato­kach, wszyscy męż­czyźni wy­ru­szali na wojnę.— Gdzie się po­działa moja mło­dość? — skar­żył się, rów­no­cze­śnie za­czy­nając ubie­rać. — Kiedy by­łem jesz­cze mło­dzi­kiem, świeżo z Tro­lle­dyn­gji, wio­dłem żoł­nie­rzy prze­ciwko El Mu­ri­dowi... Wy­nająć? Czy po­wie­działaś: wy­nająć, ko­bieto? — Twarda twarz o gru­bych ry­sach, oto­czona ku­dłatą blond czu­pryną i brodą, na mo­ment po­ja­wiła się w lu­strze obok jej obli­cza. — Ścią­gnąć na sie­bie ja­kie­goś zło­dzieja, który za ple­cami bę­dzie mnie okra­dał za po­mocą liczb na pa­pie­rze? Kiedy z Szy­dercą i Ha­ro­unem darli­śmy skórę z ita­skiańskich kup­ców, na­wet mi się nie śniło, że sam obro­snę w tłuszcz, po­dob­nie zresztą jak utyła moja sa­kiewka. To były czasy. Wciąż jesz­cze nie je­stem za stary. Co to jest trzy­dzie­ści jeden lat? Oj­ciec mo­jego ojca wal­czył pod Rin­ge­rike, kiedy miał osiem­dzie­siątkę...— I tam też zo­stał za­bity.— No, tak. — Grzmią­cym gło­sem dalej wy­chwalał czyny krewnych.Ale każdy z nich, czego Elana nie omiesz­kała mu wy­tknąć, zgi­nął da­leko od domu. Ża­den nie umarł ze sta­rości.— To wina Ha­rouna. Gdzie on się po­dziewał przez ostatnie trzy lata? Jeśli się po­każe, bę­dziemy jesz­cze mo­gli wy­ru­szyć na nie­złą przy­godę.Elana upu­ściła grze­bień. Po­czuła na grzbiecie skro­banie chłodnych my­sich łapek stra­chu. To już było nie­do­brze. Skoro za­czy­nał tęsk­nić za tym ło­trem bin You­sifem, zna­czy, że go­rączka osią­gnęła punkt kry­tyczny. Gdyby ja­kimś ka­pry­sem losu tam­ten jed­nak się po­kazał, Bragi mógłby dać się wciągnąć w ja­kiś ko­lejną sza­leń­czą, mi­sterną in­trygę.— Za­po­mnij o tym rzeź­niku. Czy on coś kie­dyś dla cie­bie zro­bił? Od czasu, jak się po­zna­liście, tylko pa­ko­wał cię w kło­poty. — Od­wró­ciła się.Bragi za­marł z na­cią­gniętą jedną no­gawką wor­ko­wa­tych spodni, drugą stopę trzymał unie­sioną nad pod­łogą. Po­wie­działa rzecz zu­peł­nie nie­wła­ściwą. Prze­klęty Ha­roun! Jak udało mu się za­pa­no­wać nad męż­czy­zną upartym ni­czym osioł i nie­za­leż­nym? Po­dej­rze­wała, że stało się tak dla­tego, iż bin You­sif miał swoją sprawę — trwającą już od dzie­się­cio­leci wen­detę prze­ciwko El Mu­ri­dowi, która kła­dła się cie­niem na każ­dej jego myśli i działaniu. Tego ro­dzaju po­świę­cenie ze­mście do głębi poru­szało ko­goś ta­kiego jak Bragi. Na ko­niec, chrząk­nąw­szy, Ra­gnar­son do­koń­czył ubie­rania się.— Po­my­śla­łem sobie, że dzi­siaj po­jadę do Szy­dercy. Po­wspomi­nać.Wes­tchnęła. Prze­szłość była naj­gor­sza. Może dzień spę­dzony w lesie osłabi tro­chę jego pra­gnie­nie włó­częgi. Może na­stęp­nym ra­zem po­winna zo­stać w domu, gdy on poje­dzie do Ita­skii. Sa­motna noc na Po­łu­dniowej Ulicy Na­brzeżnej mo­gła sta­no­wić wła­ściwe le­kar­stwo na jego cho­robę.— Tato? Je­steś ubrany?! — za­wołał przez otwarte drzwi sy­pialni ich naj­star­szy syn, Ra­gnar.— Tak. Czego chcesz?— Przy­szedł jakiś człowiek.— Tak wcześnie? Włó­częga szuka jał­mużny? Po­wiedz mu, że w na­stęp­nym domu na pół­noc mają miękkie serca. — Za­chi­cho­tał.Na­stępny dom na pół­noc nale­żał do jego przyja­ciela Szy­dercy, a znaj­do­wał się w odle­gło­ści dwu­dzie­stu mil.— Bragi!Jed­nego spoj­rze­nie wy­star­czyło. Ostatni człowiek, któ­rego ode­słał na pół­noc, był han­dla­rzem drewna, ma­ją­cym w kie­szeni po­ważny kon­trakt z ma­ry­narką.— Tak, moja droga? Ra­gnar? Po­wiedz mu, że za mi­nutę do niego zejdę. — Po­ca­łował żonę i wy­szedł, zo­sta­wia­jąc ją po­grą­żoną w nie­we­so­łych my­ślach.Przygody. Sama po­znała ich smak. Ale już do­syć, za­mie­niła ży­wot na­jem­nego żoł­nie­rza na dom i dzieci. Tylko głu­piec po­rzu­ciłby to, co po­sia­dali, aby w dale­kim świe­cie krzy­żo­wać ostrza z żąd­nymi krwi mło­dzieńcami i ma­gami wo­jow­ni­kami. Po­tem uśmiech­nęła się. Jej rów­nież było odrobinę żal daw­nych cza­sów. II. Dziwny gość Ra­gnar­son zwlókł się po schodach do ja­dalni i ro­zej­rzał po mrocz­nych ką­tach. Po­mieszcze­nie było do­prawdy ogromne. Dom sta­nowił rów­no­cze­śnie schronie­nie i for­tecę. W cięż­kich cza­sach mieszkała w nim nie­kiedy i setka ludzi. Za­drżał. Nikt nie zad­bał o roz­pale­nie po­ran­nego ognia.— Ra­gnar! Gdzie on się po­dział?Syn wy­sko­czył z wą­skiego, ła­twego do obrony ko­ryta­rza wio­dą­cego do fronto­wych drzwi.— Jest na ze­wnątrz. Nie chciał wejść do środka.— Co? Dla­czego?Chłopak wzruszył ra­mio­nami.— Cóż, nie chciał, to nie chciał.Idąc do drzwi, Ra­gnar­son zła­pał ze sto­jaka na broń wy­sa­dzaną żela­zem ma­czugę.Przed drzwiami w bla­dym mgli­stym świetle wcze­snego po­ranka cze­kał stary, na­prawdę stary człowiek. Opie­rał się na ko­stu­rze i z na­my­słem wpa­try­wał w zie­mię u swych stóp. Nie była to po­stawa że­braka. Ra­gnar­son ro­zej­rzał się za ko­niem, lecz nie zna­lazł. Wie­kowy sta­rzec nie miał rów­nież żad­nego ba­gażu ani choćby jucz­nego zwie­rzę­cia.— No do­brze, cóż mogę dla cie­bie zro­bić?Po twa­rzy, która wy­da­wała się stara jak świat, prze­mknął błysk uśmiechu.— Wy­słu­chać.— Hę? — Bragi za­czy­nał się robić nie­spo­kojny. Było coś w tym czło­wieku, w jego spo­sobie bycia...— Wy­słu­chaj mnie. Słu­chaj, a po­tem działaj we­dle tego, co usły­szysz. Bój się dzie­cię­cia, co bę­dzie za­cho­wy­wać się jak ko­bieta. Strzeż się zewu ko­bie­cych pal­ców. Nie­cała ma­gia spo­czywa w dło­niach cza­row­ni­ków.Ra­gnar­son chciał mu już prze­rwać, lecz prze­konał się, że nie może wy­krztusić słowa.— Nie po­żądaj ko­rony bez klej­no­tów. Nie­bez­piecznie nosić ją na gło­wie. Wie­dzie do miej­sca, gdzie z mie­cza nie ma żad­nego po­żytku. — Wy­gło­siw­szy tę ta­jem­niczą kwe­stię, sta­rzec za­wró­cił na trakt wio­dący ku Dro­dze Pół­noc­nej, go­ściń­cowi łą­czą­cemu Ita­skię z Iwą Skołowdą.Ra­gnar­son zmarsz­czył czoło. To nie był jakiś byle sta­ru­szek nie­spełna ro­zumu. Jed­nak nie przywykł do ra­dze­nia sobie ze star­cami, któ­rzy wy­gła­szali ta­jem­nicze słowa, i to na do­datek o tak wcze­snych, le­ni­wych go­dzi­nach po­ranka.— Kim, u dia­bła, jesteś? — za­grzmiał. Spo­śród drzew nade­szła słaba od­po­wiedź: Stary ni­czym góra, Żyje na gwieździe, Głę­boki jak prądy oce­anu. Ra­gnar­son prze­cze­sał brodę. Za­gadka. No, cóż, sza­le­niec, nie ma wąt­pli­wo­ści. Wzruszył ra­mio­nami, od­pę­dza­jąc te myśli. Na­le­żało jesz­cze zjeść śnia­danie, a po­tem od­być po­dróż do Szy­dercy. Nie było czasu na ja­kieś wa­riactwa. III. Rze­czy, które ko­cha i któ­rych się lęka Elana, która wszystko sły­szała, nie po­tra­fiła tak łatwo za­po­mnieć ca­łego wy­da­rze­nia. Z lę­kiem do­strzegła w nim za­po­wiedź tego, że Bragi być może znowu opu­ści dom w po­goni za jakąś sza­leń­czą przy­godą. Z wy­so­kiego okna pa­trzyła na zie­mie i lasy, które wspólnie dla sie­bie wy­wal­czyli. Pa­mię­tała, jak późną je­sie­nią przy­byli na na­daną im zie­mię, tak odle­głą od wszyst­kich szla­ków, że mu­sieli wy­cinać ścieżkę w gąsz­czu. Pierwsza zima była ciężka i mroźna. Wia­try i śnie­życe wa­lące znad Gór Kraczno­diań­skich zda­wały się brać po­mstę za kata­strofę, jaką po­przedniej zimy, pod­czas ostatniej kam­panii Bra­giego, przy­nieśli ze sobą w te góry. Krew dzieci i wil­ków ochrzciła dziewi­czą zie­mię. Na­stęp­nego roku na nowo wy­buchł spór doty­czący sta­ro­żyt­nej gra­nicy mię­dzy Ka­mieńcem Prost a Ita­skią. Ban­dyci, szybko wy­posa­żeni przez mar­kiza Ka­mieńca Prost w uwie­rzy­tel­nia­jące listy, prze­pra­wili się przez Srebrną Wstążkę. Wielu z nich nie wró­ciło do do­mów, ale zie­mia na­piła się także krwi swych obrońców. Trzeci rok był cza­sem nie­zmą­co­nego szczęścia. Ich przyja­ciele, Szy­derca i Ne­pan­the, zdo­łali wreszcie za­ła­twić swoje sprawy i przyjąć wła­sną kon­cesję gruntową.Rze­czy znowu przy­brały zły obrót późną je­sie­nią czwartego roku, kiedy to susza na wschod­nim brzegu Srebrnej Wstążki zmieniła ludzi z Ka­mieńca Prost w bandy roz­bój­ni­ków, które rząd cał­ko­wicie igno­rował, póki gra­so­wały tylko na jed­nym brzegu rzeki. Nie­da­leko tyl­nego wej­ścia do domu, po­śród wy­palo­nych ruin stał spi­chlerz. Pół mili dalej lu­dzie od­bu­do­wy­wali tartak. Mieli kon­trakty na drewno do od­bu­dowy stoczni i Ita­skii. Tym nale­żało zająć się naj­pierw.Li­cząc żony i dzieci, pio­nie­rów ra­zem było dwu­dzie­stu dwóch. Większość obecnie nie żyła, spo­czy­wali na za­szczytnych miej­scach obok głównego bu­dynku. Ona i Bragi mieli szczęście, stra­cili tylko córkę, która uro­dziła się martwa. Zbyt wiele gro­bów jest na cmentarzu. Ra­zem pięć­dzie­siąt jeden. Przez całe lata dawni to­wa­rzy­sze Bra­giego oraz jej przyja­ciele na­pły­wali do po­sia­dło­ści, nie­któ­rzy zo­sta­wali tylko dzień lub dwa, traktując to jako prze­rwę w po­dróży na na­stępną wojnę, inni osie­dlali się i umierali. Zboże kieł­ko­wało, dzieci ro­sły, bydło obra­stało tłuszczem. Po­sa­dziła drzewa, które jesz­cze za jej życia mo­gły wy­dać owoce. Miała dom nie­mal tak prze­stronny i wy­godny jak ten, który Bragi obie­cy­wał jej przez te lata spę­dzone pod bro­nią. I wszystko to nagle zna­lazło się w nie­bez­pie­czeń­stwie. Czuła je w ko­ściach. Coś się miało wy­da­rzyć, coś strasznego.Spoj­rze­niem po­wę­dro­wała ku cmenta­rzowi. Stary Jack Po­chodnia leżał w rogu obok Dzi­kiego Willa, który za­płacił strza­ska­niem cza­szki za wy­cią­ganie Ra­gnara spo­mię­dzy ogiera i kla­czy w rui. Co by sobie po­my­śleli, gdyby Bragi teraz wszystko po­rzucił? Jor­gen Mi­klas­sen, za­bity przez odyńca. Gu­drun Ormsdatter, zmarła w dzie­ciń­stwie. Rudy Lars, roz­szar­pany przez wilki. Jan i Mihr Krushka. Raf­nir Dziu­rawe Trzewiki, Ze­zo­waty Marjo, Tandy Ku­la­wiec.Krew i łzy. Nic już ich nie wróci. Dla­czego więc po­grą­żać się w ża­łob­nych my­ślach? Roz­kle­jasz się, ko­bieto. Czas pły­nie, a zaw­sze jest praca do wy­ko­nania. Co męż­czy­zna sprawił, ko­bieta musi zno­sić.Mak­symy w nie­wiel­kim stop­niu po­pra­wiły jej na­strój. Cały dzień ciężko pra­co­wała, dążąc do tego, by wy­czer­panie przytłu­miło jej obawy. Wie­czo­rem, kiedy pa­stele za­chodu roz­pły­wały się w błę­ki­tach, ze wschodu nad­le­ciała wielka sowa, trzy­krot­nie okrą­żyła dom w kie­runku prze­ciw­nym do ruchu wskazó­wek ze­gara, nur­kując i igra­jąc z so­wami mieszka­ją­cymi pod oka­pem domu. Wkrótce po­fru­nęła w stronę po­sia­dło­ści Szy­dercy.— Na­stępny zły znak. — Wes­tchnęła. IV. Szy­derca i Ne­pan­the z Raven­kraku Sie­dziba Szy­dercy gra­ni­czyła bez­po­śred­nio z po­sia­dło­ścią Ra­gnar­sona. Sta­tus prawny obu re­gu­lo­wała Ita­skiańska Karta Kró­lew­ska. Każdy na swoim te­renie cie­szył się wła­dzą i od­po­wie­dzialno­ścią ba­rona — jed­nak bez jego przywi­lejów. Cho­ciaż byli są­sia­dami, obaj uznawali odle­głość dzielącą ich domy za nad­zwy­czaj do­godną. Przyjaźnili się od koń­co­wego etapu wo­jen El Mu­rida, jed­nak ża­den z nich nie po­trafił dłu­żej znieść to­wa­rzy­stwa dru­giego. Od­mienność war­tości, ja­kimi kie­ro­wali się w życiu, utrzymy­wała sto­sunki mię­dzy nimi na skraju wrzenia. Wi­zyta za dnia, cza­sem wie­czór spę­dzony na wspo­mnieniach, jak to było kie­dyś — dalej się nie po­su­wali. Ża­den z nich nie od­zna­czał się szczególną cier­pli­wo­ścią ani tole­ran­cją.Ra­gnar­son prze­był odle­głość jesz­cze przed obia­dem, uda­jąc przed sa­mym sobą, że oto znowu ściga El Mu­rida z Hel­lin Da­imiel do Li­bian­nina.Na jego wi­dok, Szy­derca nie oka­zał za­sko­cze­nia. Zdziwie­nie, by­łoby wła­ściw­szym okre­śle­niem stanu du­szy sta­rego gru­bego potę­pieńca. Ra­gnar­son ścią­gnął wo­dze tuż obok ni­skiego sma­głego czło­wieka klę­czą­cego w bło­cie. Zmarszczki mi­miczne zna­czyły jego okrą­głą jak księ­życ w pełni śniadą twarz.— Hai! — za­wołał. — Wielki człowiek-niedź­wiedź! Po­mocy!Miesz­kańcy wy­sy­pali się z domu, chwytając po dro­dze broń. Gru­bas po­wstał i za­kręcił się jak sza­le­niec, przewró­cił dziko oczami. Chłopak w wieku Ra­gnara wy­biegł z naj­bliż­szej wę­dzarni, dzie­cięcy łuk trzymał na­pięty.— Och, to tylko wu­jek Niedź­wiedź.— Tylko? — warknął Bragi, zsia­dając z ko­nia. — Tylko? Może i tak, Et­hrian, ale dość zły, by obe­rwać szcze­niaczkowi uszy. — Chwycił chło­paka i wrzesz­czą­cego pod­rzucił w po­wie­trze.Z domu wy­szła ko­bieta, wy­cie­rając dło­nie w far­tuch. Ne­pan­the zaw­sze wy­glą­dała tak, jakby wła­śnie wy­cie­rała dło­nie. Gdzie­kol­wiek Szy­derca po­sta­wił nogę, zo­sta­wiał po sobie mnó­stwo pracy.— Bragi. Aku­rat w czas na obiad. Przyje­cha­łeś sam? Nie wi­działam Elany od... — Jej uśmiech zblakł.Od czasu napa­ści ban­dy­tów ze­szłej je­sieni, kiedy lu­dzie Szy­dercy mu­sieli się schronić w lepiej przy­go­to­wa­nym do obrony domu Ra­gnar­sona.— Wi­dzę, że śliczna jak zaw­sze — po­wie­dział Ra­gnar­son. Podał wo­dze Et­hria­nowi, który po­pa­trzył spode łba, po­dej­rze­wa­jąc, że chcą się go po­zbyć. Ne­pan­the za­ru­mie­niła się. W rze­czy sa­mej była bar­dzo atrakcyjną ko­bietą, choć już nie tak śliczną jak nie­gdyś. Lata spę­dzone w lesie za­tarły jej ary­sto­kra­tyczną sub­tel­ność, choć wciąż wy­glą­dała na dużo młodszą niż na trzy­dzie­stocztero­letnią ko­bietę. — Nie, nie mo­głem za­brać ro­dziny.— In­te­resy? — Pro­wa­dziła większość ofi­cjal­nych ne­go­cjacji Szy­dercy.On sam nigdy nie opa­no­wał ję­zyka Ita­skii. Jego próż­ność była tak wielka, że kiedy tylko mógł, w ogóle uni­kał mó­wie­nia. Ra­gnar­son nie był zresztą pe­wien, czy ta nie­udol­ność nie jest sy­mu­lo­wana. Zmieniała się bo­wiem we­dle reguł zna­nych tylko sa­memu Szy­dercy.— Nie. Wy­bra­łem się na prze­jażdżkę. Wio­senna go­rączka. — Prze­szedł na ne­kremneń­ski, wschodni język, z któ­rym Szy­derca był znacznie lepiej obe­z­nany, i cią­gnął: — Dziwna rzecz zda­rzyła się tego ranka. Jakby zni­kąd po­jawił się jakiś sta­rzec. Mamrotał ja­kieś głu­poty o dziew­czynkach, które za­cho­wują się jak ko­biety. Na żadne pyta­nie nie chciał od­po­wie­dzieć wprost, tylko za­gad­kami. A naj­dziwniej­sze ze wszyst­kiego jest to, że nie mo­głem zna­leźć jego śla­dów na dro­dze. Na­le­żało się spo­dziewać choćby świe­żego łajna.Ne­pan­the zmarsz­czyła czoło. Nie ro­zu­miała ję­zyka.— Bę­dziesz jadł? — Roz­draż­niona, od­gar­nęła z czoła ko­smyk dłu­gich kru­czo­czar­nych wło­sów. Wiatr z połu­dnia przy­niósł cie­pły po­dmuch.— Oczywi­ście. Po to wła­śnie przyje­cha­łem. — Pró­bo­wał roz­broić ją uśmie­chem.— Sam człowiek — od­parł Szy­derca, do­wo­dząc, że po­trafi kale­czyć na­wet język wy­uczony w dzie­ciń­stwie — mnie za­kło­potał. Zdjęty przemoż­nym pra­gnie­niem po­ran­nego sika­nia, wstałżem wcześnie, by po­zbyć się nad­miernych ilości piwa spo­ży­tych po­przedniego wie­czoru, spo­tkał­żem go przed świ­tem na schodach ganku.— Nie­moż­liwe. Po­kazał się u mo­ich drzwi led­wie wze­szło słońce...— Dla niego jest to moż­liwe. Spotkał­żem ist­nego przedtem, wiem. Może zro­bić wszystko.— Sta­rzec z gór?— Nie.— Var­thlokkur?Stali już w drzwiach domu Szy­dercy. Kiedy Ra­gnar­son wy­po­wie­dział to imię, Ne­pan­the ob­rzu­ciła go groź­nym spoj­rze­niem.— Nie wchodzisz mu znowu w drogę, co? Szy­derco...— Go­łę­bio­pier­sia. Dia­mentowo­oka. Światłości życia zna­nego próż­niaka, słyn­nego z lę­kli­wo­ści, czyż mógłbym, usa­tys­fak­cjo­no­wany tytu­łem Naj­bar­dziej Le­ni­wego Czło­wieka Świata, opiewany od połu­dnia, spoza sa­mych krań­ców naj­dalej się­gają­cej mapy, po pół­noc, gdzie Tro­lle­dyn­gja, od za­chodu we Freylandii na wschód, aż do Ma­tay­angi dla swego zaję­czego serca i nie­prze­zwy­cię­żonej tchórzli­wo­ści...— Tak, wła­śnie byś mógł. Jak to się niby stało, że znają cię w tych wszyst­kich miej­scach?Szy­derca cią­gnął w ne­kremneń­skim:— To był słynny Gwiezdny Jeź­dziec.— Dla­czego? — za­pytał Ra­gnar­son.— Dla­czego co?— Och, nie­ważne. Dla­tego, nie byłeś za­sko­czony, wi­dząc mnie?Gru­bas wzruszył ra­mio­nami.— Kiedy Gwiezdny Jeź­dziec składa nie­spo­dziewaną wi­zytę sta­remu gru­ba­sowi ukrytemu w sercu nie­prze­by­tych bo­rów, nic już nie może mnie za­sko­czyć. Teraz trzeba tylko spo­dziewać się, że z połu­dnia przy­bę­dzie Ha­roun z go­to­wym pla­nem pod­boju świata w ręku. Pla­nem jesz­cze bar­dziej sza­leń­czym niż zaw­sze — oznajmił gło­sem nieco kwa­śnym, jakby na­prawdę do­pusz­czał tę moż­li­wość.— Je­żeli wy dwaj jeste­ście w sta­nie choćby na mi­nutę prze­rwać gda­kanie, mo­gli­by­śmy zjeść — oznajmiła Ne­pan­the.— Prze­pra­szam, Ne­pan­the — zmi­ty­go­wał się Ra­gnar­son. — Są rze­czy...Wes­tchnęła.— Póki nie cho­dzi o inną ko­bietę.— Nie, nie cho­dzi. Tylko ma­leńki se­kret. V. Ko­lejny dziwny gość Ta­jem­nica wkrótce stała się większa. Et­hrian wró­cił ze stajni i po tym, jak zo­stał skar­cony, że jest po­wolny ni­czym mały chło­piec, po­wie­dział:— Zbliża się człowiek. Śmieszny człowiek na ko­niku. Nie wy­daje mi się, że­bym go lubił. — Po oznajmie­niu tego za­brał się do po­chła­nia­nia obiadu.Szy­derca wstał od stołu, pod­szedł do fronto­wego okna i wró­cił skon­fun­do­wany.— Marco.Chwilę za­jęło, za­nim Ra­gnar­son przy­po­mniał sobie, że w ogóle zna ko­go­kol­wiek o tym imie­niu.— Uczeń Vi­si­god­reda?Visi­god­red był cza­ro­dziejem, ich sta­rym współpra­cow­ni­kiem.— Ten sam. — Szy­derca wy­glą­dał na zmartwio­nego. Bragi za­nie­po­koił się.Usły­szeli stuk kopyt i skrzyp uprzęży u wej­ścia.— Już jest.— Mhm. — Obaj męż­czyźni spoj­rzeli na Ne­pan­the. Przez chwilę pa­trzyła na nich bez słowa, tylko zbla­dła nieco, po­tem po­szła po­witać go­ścia.— Aku­rat, cho­lera, na czas — usły­szeli z są­sied­niego po­mieszcze­nia, a po­tem: — Och, wy­bacz mi, moja droga pani. Mąż w domu? Mam na­dzieję, że nie. Hańbą by­łoby, gdyby ta­kie piękne przy­pad­kowe spo­tka­nie miało pójść na marne.— Z tyłu.Marco, ka­rzeł o ego ol­brzyma, dum­nie wkroczył do kuchni, zu­peł­nie nie spe­szony tym, że mo­gli go usły­szeć.— Czas do­kład­nie, jak wi­dzę, od­mie­rzy­łem sobie. — Przy­cią­gnął sobie krze­sło, chwycił wielką pajdę chleba i po­sma­rował grubo ma­słem. Póki się nie na­pchał, nie zwracał uwagi na ba­daw­cze spoj­rze­nia. — Przypusz­czam, że za­sta­na­wia­cie się, co tutaj wła­ści­wie robię, oprócz na­py­cha­nia sobie buzi. Ja też się za­sta­na­wiam. Cóż, zaw­sze to samo... za­stę­puję sta­remu człowie­kowi nogi. Mam dla was wia­do­mość.— O, żesz! — warknął Szy­derca. — Nie mam czasu. Za­jętym głę­bo­kimi skru­pu­łami... sprawoz­da­niami? spe­kula­cjami?... filo­zo­ficz­nej na­tury. Jak wsa­dzić so­cze­wicę do ziemi, nie ba­brząc rów­no­cze­śnie w bru­dzie i bło­cie swojej po­tęż­nej chłopskiej po­stury. Nie dość, żem zbyt mą­dry, by wdawać się w pro­blemy i spe­kula­cje sta­rego za­pra­co­wa­nego czło­wieka, który mógłby ze­chcieć prze­rwać moje roz­wa­żania. — Spoj­rzał na Ne­pan­the, jakby po­szu­kując u niej apro­baty.Ra­gnar­son zi­ry­tował się. Czy Ne­pan­the do tego stop­nia wzięła Szy­dercę pod pan­tofel? Nie­gdyś był pie­kiel­ni­kiem o zdzi­cza­łych oczach, go­to­wym do reali­zacji każ­dego sza­leńczego planu, jaki upichcił Ha­roun. Bragi po­pa­trzył po­nad sto­łem w oczy Ne­pan­the. Z czego tu się śmiać? Jed­nak w tej sa­mej chwili zro­zu­miał, że ona wie, o czym po­my­ślał.— Szef kazał mi tylko po­wie­dzieć wam, co na­stę­puje: „W kra­inie wielu kró­lów nie ufaj żad­nej dłoni prócz wła­snej ani nie po­zwól, by nie wie­działa pra­wica, co robi le­wica. Lu­dzie so­jusz­ni­ków zmieniają tam czę­ściej niż bieli­znę. Strzeżcie się wszyst­kich ko­biet i trzymaj­cie się z dala od miej­sca, imie­nia i płaszcza Mgły”. Co to wszystko mia­łoby, do cho­lery, zna­czyć, nie mam poję­cia. Za­zwy­czaj nie tak trudno zro­zu­mieć, o co mu cho­dzi. Ale tym ra­zem chyba ma w tym wła­sny inte­res. My­ślę, że jego dziew­czyna jest w to za­an­ga­żo­wana. Cóż, mu­szę już je­chać. Dziękuję za pyszny po­siłek, moja pani.— Cze­kaj — warknął Ra­gnar­son. — Co, do dia­bła? Hej? Co się dzieje?— Ja tylko pra­cuję dla fa­ceta, nie czy­tam jego myśli. Chcesz wie­dzieć wię­cej, sam za­pytaj. Tylko że on nie chce cię wi­dzieć. Ka­zał, że­bym ci to po­wie­dział. Za­po­mniałem. Po­wie­dział, że nie ma spo­sobu, żeby tym ra­zem wam po­móc. Zro­bił wszystko, co mógł, wy­sy­łając mnie. Teraz, jeśli nie ma­cie nic prze­ciwko temu, będę już ru­szał w drogę. Są dwie, trzy małe pta­szyny w domu, które mogą mi umknąć, jeśli szybko do nich nie wrócę. — Sta­now­czo od­ma­wia­jąc od­po­wie­dzi na wszystkie dal­sze pyta­nia, wró­cił do kuca. Ostatni raz go wi­dzieli, jak żwawym kłu­sem zni­kał pod osłoną drzew, w ślad za nim bie­gły słowa spro­śnej pio­senki.— Po­my­śleć by można, że człowiek taki jak Visi­god­red mógłby zna­leźć sobie ucznia nieco bar­dziej sub­tel­nego — oznajmił Ra­gnar­son. — A więc co my­ślicie?— Jam czuję się wy­ki­wany. Oszoło­miony ja­łowi­zną sensu. — Wzrok Szy­dercy po­mknął ku Ne­pan­the. Jedna z pulchnych śnia­dych dłoni wy­ko­nała znak w mo­wie głu­cho­nie­mych: „Bądź ostrożny”.Ra­gnar­son uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem, do­strzegając iskierkę buntu.Kiedy Szy­derca go od­wie­dzał, nie przy­szło mu do głowy, że u sie­bie w domu bę­dzie się wy­da­wał do tego stop­nia zdo­mi­no­wany przez swoją ko­bietę. Ra­gnar­son nie był szczegól­nie em­pa­tyczną osobą.— Sły­sza­łem to i owo od jed­nego ze swoich in­for­ma­to­rów, Andy'ego Włó­częgi — cią­gnął Szy­derca, wra­cając na ne­kremneń­ski. — Wie­ści z Ita­skii. Andy jest nie­ule­czal­nym że­bra­kiem, sie­dzą­cym zaw­sze przy wej­ściu do Czerwo­nego Jele­nia. Swoją in­teli­gen­cję skrywał za za­słoną wszech­obecnego brudu i pcheł. Cza­sami przy­po­mina sobie o sta­rym współpra­cow­niku, zna­czy się o mnie, i wy­syła mi li­sty na temat tego, co się gada na Po­łu­dniowej Ulicy Na­brzeżnej.Szy­derca mó­wił jak naj­pro­ściej. Mu­siało to być coś waż­nego.— W ze­szłym mie­siącu, może dalej, li­cząc czas po­trzebny, by list po­konał mor­der­czą drogę od nadawcy do od­biorcy, Ha­roun od­wie­dził Ita­skię.Ne­pan­the zdo­łała wy­chwycić imię tam­tego.— Ha­roun? Ha­roun bin You­sif? Szy­derco trzymaj się z dala od tego łaj­daka, mor­dercy...Ra­gnar­son zma­gał się z ogar­nia­ją­cym go gniewem.— To nie­przy­zwoicie, Ne­pan­the. Je­steś coś winna temu człowie­kowi.— Nie chcę, żeby Szy­derca się z nim za­da­wał. Skończy się na tym, że wszyscy zo­sta­niemy wcią­gnięci w jego in­trygi.— Dzięki jed­nej z nich w ogóle się ze­szli­ście się.— Elana...— Wiem, co myśli Elana. Ma swoje po­wody.Elana była pierwszą praw­dziwą przyja­ciółką Ne­pan­the, która sta­rała się dbać o tę przyjaźń. Ale w żało­sny, roz­paczliwy spo­sób czy­niąc z sie­bie lu­strzane odbi­cie tam­tej. Na­wet Szy­derca nie miał na nią ta­kiego wpływu jak mał­żonka Ra­gnar­sona.Jego szorstkość roz­draż­niła Ne­pan­the. Za­zwy­czaj za­cho­wy­wał się wo­bec niej deli­kat­nie po­nad wszelkie wy­obra­żenie. W ci­cho­ści du­cha oba­wiał się ko­biet. Ne­pan­the spo­sęp­niała.— A więc co z nim?— Pchał palu­chy w naj­gor­sze miej­sca, wy­cią­gał brudne. Rozma­wiał z szu­mo­wi­nami z Po­łu­dniowej Ulicy Na­brzeżnej. Z Bra­dem Czerwoną Ręką, Ker­them Sztyletem, Der­ra­nem Jed­no­okim, Bo­robą Thringiem. Z po­mio­tem zna­nym z tego, że każ­demu chęt­nie wsa­dzi sztylet w plecy. Ro­bił to w wiel­kiej ta­jem­nicy. Od­je­chał, nie od­wie­dziwszy przyjaciół. Andy od­krył to przy­pad­kowo. Za­przyjaź­niona kurwa, bę­dąca przyja­ciółką Ker­tha, opo­wie­działa mu tę hi­storię.— Cie­kawe. Lu­dzie, któ­rych uży­wał już wcześniej, kiedy chciał ko­goś za­mor­do­wać. My­ślisz, że jed­nak coś pla­nuje?— Hai! Zaw­sze. Kie­dyż to Ha­roun, mistrz in­trygi, cze­goś nie knuł? To jest pyta­nie reto­ryczne. Czy niedź­wiedź nie sra w lesie?— Tak. Pyta­nie jed­nak brzmi, czy Ha­roun w swoich pla­nach przewi­dział jakąś rolę dla nas? Sam nie da sobie rady. Za­sta­na­wiam się dla­czego? Zaw­sze był tak bar­dzo sa­mo­wy­star­czalny. — Ma­jąc moż­li­wość za­spo­koje­nia żą­dzy przy­gód, Ra­gnar­sona zre­zy­gno­wał. — Andy miał jesz­cze coś do po­wie­dze­nia?— Męż­czy­zna, o któ­rym mowa, znik­nął, nie zo­sta­wił ani słowa do przyjaciół ani ko­cha­nek. Wi­dziano go, jak ner­wowo i w po­śpie­chu prze­kra­czał Wielki Most. Oczekuję, że wkrótce na­dejdą wia­do­mo­ści od sta­rego pia­sko­wego dia­bła. Dla­czego? Ha­roun jest naro­dem zło­żo­nym z jed­nego czło­wieka, który musi jakoś usprawie­dli­wić przed sa­mym sobą swą ło­trow­ską działal­ność. Musi mieć wspólni­ków, ludzi o sza­cow­nej mo­ral­ności. Ja­kichś kró­lów. Musi do­stać man­dat, li­cen­cję od ludzi war­to­ściowych, zdol­nych do wzbudza­nia sza­cunku i któ­rych on sza­nuje. Ro­zu­miesz? Ita­skiańscy no­żow­nicy sta­no­wią jedy­nie na­rzę­dzia, w jego oczach nie są to lu­dzie. Uważa ich za pył pod sto­pami, a na ich mo­ral­ność może tylko na­pluć. Wło­chaty Tro­lle­dyn­gja­nin i tłusty stary łotr ze Wschodu, mia­no­wicie ja, nie są wcale wiele lepsi, lecz w oczach Ha­rouna wy­glą­dają na ludzi ho­no­ro­wych, lu­dzi god­nych sza­cunku. Poj­mu­jesz?— Jest w tym jakiś po­krętny sens. My­ślę, że intu­icja jest słuszna. Zaw­sze za­sta­na­wia­łem się, dla­czego nigdy nie na­słał na któ­regoś z nas ja­kie­goś no­żow­nika. Tak...Szy­derca zro­bił rzecz naj­bar­dziej do niego nie­po­dobną. Od­sunął krze­sło od stołu, mimo iż na bla­cie było jesz­cze je­dze­nie. Ra­gnar­son ru­szył za nim na front domu.— Nie wdawaj się w nic z Ha­ro­unem — po­wie­działa Ne­pan­the. — Pro­szę.Uważnie przyjrzał się jej. Była prze­stra­szona.— Co mogę zro­bić? Kiedy so­bie coś po­sta­nowi, jest nie do po­wstrzyma­nia, ni­czym lo­do­wiec.— Wiem. — Za­gry­zła wargi.— Ale my ni­czego nie pla­nu­jemy, na­prawdę. Ha­roun bę­dzie się mu­siał wznieść na wy­żyny swej wy­mowy, żeby nas w coś wciągnąć. Nie jeste­śmy już tak głodni, jak by­wali­śmy nie­gdyś.— Może. A może nie. — Za­częła sprzątać ze stołu. — Szy­derca nie skarży się, ale nie do tego zo­stał stwo­rzony. — Ge­stem ob­jęła po­sia­dłość. — Mieszka tutaj i pró­buje się ustatko­wać ze względu na mnie, ale bar­dziej szczęśliwy był, sie­dząc bez gro­sza gdzieś na desz­czu i pró­bując prze­ko­nać stare baby, że jest ja­sno­wi­dzem. Dla­tego też jest taki jak Ha­roun. Bez­pie­czeń­stwo nic dla niego nie zna­czy. Poje­dy­nek inte­li­gen­cji jest wszystkim.Ra­gnar­son wzruszył ra­mio­nami. Nie miał poję­cia, co miałby po­wie­dzieć. Jej opi­nia cał­ko­wicie zga­dzała się z jego zda­niem.— Przeze mnie staje się coraz bar­dziej godny po­ża­ło­wa­nia, Bragi. Ile już czasu mi­nęło, od kiedy ostatni raz wi­działeś go bła­znu­ją­cego jak zwy­kle? Jak dawno już nie po­gonił nagle za jakąś dziką my­ślą i nie stwierdził, że świat jest okrą­gły albo że jest ło­dzią cią­gniętą przez kaczki na mo­rzu wina, czy też nie stwo­rzył ja­kiejś eks­cen­trycznej kon­cep­cji, któ­rymi zwy­kle za­dzi­wiał? Bragi, ja go za­bijam. Ko­cham go, ale, bo­go­wie po­móż­cie! dła­wię go rów­no­cze­śnie. I nie mogę nic na to pora­dzić.— Je­ste­śmy, kim jeste­śmy, bę­dziemy, kim mu­simy się stać. Jeżeli wy­bie­rze dawny spo­sób życia, za­cho­waj cier­pli­wość. Jedna rzecz jest pewna. Je­steś jego bogi­nią i wróci, aby zo­stać. Rze­czy na­bie­rają ro­mantycz­nej aury, kiedy osu­wają się we wspo­mnienia. Dawka rze­czy­wi­stości może się oka­zać le­kar­stwem.— Tak też sądzę. Cóż, idź­cie po­roz­ma­wiać. Ja po­sprzątam. — Wy­glą­dała, jakby miała ochotę po­rząd­nie sobie po­pła­kać. VI. Sowa od Zin­da­hjiry Za­padł zmrok, a Ra­gnar­son i Szy­derca wciąż sie­dzieli na fronto­wym stop­niu. Obaj zato­nęli w ba­ryłce piwa. Nie­wiele się od­zy­wali, gdyż na­strój, który ich opa­no­wał, nie za­chę­cał do wspo­mnień. Bragi wciąż my­ślał o po­sia­dło­ści Szy­dercy. Ten człowiek na­prawdę ciężko pra­co­wał, jed­nak wszystko wo­kół wy­glą­dało na mocno za­nie­dbane. Bra­ko­wało cier­pli­wo­ści i per­fekcji bu­dow­ni­czego, który prawdzi­wie dba o swoje dzieło. Dom Szy­dercy być może prze­żyje, ale z pew­no­ścią nie przetrwa stu­lecia, jak sie­dziba Ra­gnar­sona.Bragi zerk­nął z ukosa. Przyjaciel wy­glą­dał nędznie, po­sta­rzał się. Wy­siłek zo­sta­nia kimś, kim nie był, za­bijał go. Ne­pan­the rów­nież szar­pała się we­wnętrznie. Jak kiep­sko było już mię­dzy nimi?Ne­pan­the ła­twiej było się przy­sto­so­wać. Kiedy ich drogi skrzyżo­wały się pierwszy raz, była dwu­dzie­sto­ośmiolet­nim pod­lot­kiem peł­nym lęku przed męż­czy­znami. Obecnie nie miała nic wspólnego z in­tro­wer­tyczną ro­man­tyczką. Przypo­mi­nała Bra­giemu przy­ziemną, pragma­tyczną, za­bie­ganą chłopską żonę ze zdra­dzieckich, za­le­wa­nych po­wo­dzią rów­nin Srebrnej Wstążki. Wy­rwa­nie się z ta­kiego życia jej rów­nież mo­gło wyjść na dobre. Szy­derca zaw­sze był chi­me­ryczny, wszędzie czuł się jak w domu. Jego wnę­trze było jak skała, do któ­rej mógł się za­ko­twi­czyć. Oczom in­nych uka­zy­wał jedy­nie barwy ochronne. W każ­dym śro­do­wi­sku, w któ­rym trzeba było być jedy­nie sobą, mu­siał czuć się strasznie słaby. Brak ja­kie­go­kol­wiek bez­po­śred­niego za­gro­żenia, po ca­łym życiu spę­dzo­nym na przy­zwy­cza­janiu się do jego nie­ustannej obecności, mu­siał do­pro­wa­dzić na skraj za­ła­ma­nia każ­dego męż­czy­znę.Ra­gnar­son nie po­trafił prze­nikać do wnę­trza fa­sady ludz­kich oso­bo­wo­ści. W takiej sytu­acji czuł się nad­zwy­czaj nie­wy­god­nie. Par­sknął, wy­chylił pintę cie­płego piwa. Do dia­bła z tym. Co było, to było. Bę­dzie, co bę­dzie.Na­gły prze­szy­wa­jący krzyk sprawił, że za­krztusił się i opry­skał pi­wem. Kiedy otarł już łzy z oczu, zo­ba­czył prze­cha­dza­jącą się przed nim wielką sowę. Wcześniej już ją wi­dział. Słu­żyła jako po­sła­niec Zin­da­hjiry Mil­czą­cego, cza­ro­dzieja znacznie mniej przyjem­nego w ob­co­wa­niu niźli Visi­god­red, który za­trud­niał Marca.— Roz­pacz i zniszcze­nie — jęk­nął Szy­derca. — Gra­tula­cje ze Szczeliny Za­głady. My­ślę, że wielki pie­rza­sty roz­mówca być może wi­nien zo­stać zmieniony w sowi gu­lasz, a przy­cze­pio­nych do łapek wie­ści można by użyć na roz­pałkę.— Ka­rzeł byłby teraz bar­dzo uży­teczny — po­wie­dział Ra­gnar­son. Obaj zi­gno­ro­wali wia­do­mość.— Czemu niby?— Po­trafi roz­ma­wiać z so­wami. W ich ję­zyku.— Brednie.— O szy­linga?— Czyż wi­nie­nem ja, skąpy aż do bólu, nadto biedny, że wła­ści­wie na skraju nę­dzy, przyjąć za­kład, kiedy przyjaciel Niedź­wiedź nie­sławny jest tym, iż za­kłada się wówczas jedy­nie, gdy ma pew­ność wy­gra­nej? Od­bierz wia­do­mość.— Dla­czego ty tego nie zro­bisz?— Jam jest tylko deli­katny far­mer, za­przy­się­gły anal­fa­beta, i wy­co­fałem się z awantur­ni­czych gier, nie je­stem za­inte­re­so­wany.— Ja rów­nież nie.— Wo­bec tego za­rżnijmy sowę.— Chyba nie jest to naj­lep­szy po­mysł. Zin­da­hjira zro­biłby z nas gu­lasz, od­ma­wia­jąc nam przywi­leju wcześniej­szego rżnięcia.— Co nie­uchronne, nie­uchronnie się staje... Na nią! — Ostatnie słowa Szy­derca wy­krzy­czał. Sowa pod­sko­czyła, ale nie miała za­miaru ucie­kać.— Daj jej piwa — po­wie­dział Ra­gnar­son.— Co?— By­łoby to grzecznie i go­ścin­nie, nie­prawdaż? — Sam wypił już za dużo. W ta­kich oko­licz­no­ściach bu­dziło się w nim dzie­cinne po­czu­cie hu­moru. Ist­niało stare po­wie­dze­nie: „Pi­jany jak po­hu­ku­jąca sowa”, któ­rego sens znie­nacka bar­dzo go za­cie­kawił.Szy­derca po­sta­wił swój kufel przed pta­kiem. Sowa wy­piła.— Do­bra, lepiej zo­ba­czymy, czego chce stary Czarny Pysk. — Bragi wziął wia­do­mość. — Ho! Ho! Czy uwie­rzysz? Na­pi­sane jest, że prze­bacza nam wszystkie długi i wy­kro­cze­nia... jakby ta­kowe w ogóle ist­niały... je­śli tylko zaraz zła­piemy dla niego ko­bietę zwaną Mgła. Ten stary bę­kart nigdy się nie pod­daje. Od jak dawna za­sadza się na Visi­god­reda? To nie jest w po­rządku, pró­bo­wać skrzyw­dzić męż­czy­znę po­przez jego ko­bietę.Szy­derca na­chmurzył się.— Groźby?— Jak zwy­kle. Nic po­waż­nego. Ja­kieś alu­zje do cze­goś, w co oba­wia się mie­szać, tak samo jak u Visi­god­reda.Szy­derca par­sknął.— Tchórz­liwy szczur w pod­ziemnych gro­bow­cach, tro­glo­dyczny miło­śnik ciemności, dość! Niech biedny, stary, tłusty głu­piec sczeźnie w spo­koju. — Po­woli za­czy­nał robić się coraz bar­dziej smutny, lito­wał się nad sa­mym sobą. Z jed­nego wiel­kiego ciemnego oka spły­nęła łza. Się­gnął i poło­żył dłoń na ra­mie­niu Ra­gnar­sona. — Matka ma, od wielu już lat nie­boszczka, zwy­kła śpiewać piękną pieśń o mo­ty­lach i ba­bim lecie. Za­śpiewam ją dla cie­bie. — Za­czął nucić, pró­bując przy­po­mnieć so­bie me­lodię.Ra­gnar­son zmarsz­czył brwi. Szy­derca był sie­rotą, nie znał ojca ani matki, tylko sta­rego włó­częgę, z któ­rym po­dró­żo­wał, aż pod­rósł na tyle, by uciec. Bragi sły­szał tę opo­wieść setki razy. Jed­nak pi­jany, kła­mał bar­dziej niż zwy­kle, głównie na te­maty oso­biste. Trzeba było go roz­śmie­szyć albo zary­zy­ko­wać walkę. Sowa, któ­rej przy­padła rola kry­tyka, wrzasnęła w tym mo­men­cie z obrzydze­niem, za­trze­po­tała, wzniosła się w po­wie­trze i zata­cza­jąc koła, po­fru­nęła na wschód. Szy­derca wy­słał w ślad za nią prze­kleń­stwo.Jakiś czas póź­niej Ne­pan­the wy­szła z domu i za­pro­wa­dziła do łóżek dwóch mar­kot­nych dżentel­me­nów, któ­rzy nie bar­dzo dbali i o to, co przy­szłość przy­nie­sie. TRZY: Rok 1002 OUI; Długie zbrojne ramię Adepta I. Ta­jem­niczy przy­rząd, ta­jem­niczy ad­mi­rator Elana wstała z łóżka, za­sta­na­wia­jąc się, czy Bragi bez­piecznie do­tarł do Szy­dercy. Kiedy można się go spo­dziewać w domu? Las sta­nowił schronie­nie dla zbie­gów z Ita­skii. Kilka band krą­żyło po Dro­dze Pół­noc­nej. Nie­któ­rzy mieli za­daw­nione urazy do Bra­giego, który swoje na­danie traktował serio, zwalcza­jąc ban­dy­tów. Nie­któ­rzy z pew­no­ścią chęt­nie we­zmą od­wet.Po­de­szła do skrzyni z ubra­niami i wy­jęła he­ba­nową szkatułkę roz­mia­rów bochna chleba. Ja­kiś skru­pu­latny rze­mieślnik spę­dził całe mie­siące, rzeź­biąc za­wiłe wzory. Praca była tak deli­katna, że wła­ści­wie można by jej nie za­uwa­żyć, gdyby nie srebrna in­kru­stacja. Nie wie­działa, co przedsta­wiają rzeź­bie­nia. Nic w każ­dym razie, co poru­sza­łoby jaką­kol­wiek strunę w jej pa­mięci, tylko wiry i kłęby czerni i sre­bra, które, jeśli się w nie dłu­żej wpa­try­wać, sprawiały, iż krę­ciło się w gło­wie. Jej imię i na­zwi­sko ro­dowe osa­dzone zo­stały w wieku po­chyłą literą in­kru­stacji z ko­ści sło­nio­wej. Nie po­cho­dziły z żad­nego alfa­betu, który by znała. Szy­derca po­dej­rze­wał, że może to być eskalo­niań­ski, język wschod­niej kra­iny, tak odle­głej, że o jej ist­nie­niu wno­szono je­dynie z plo­tek.Nie miała poję­cia, skąd po­cho­dzi szkatułka, wie­działa tylko tyle, że rok temu ku­rier kró­lew­ski, wo­żący pocztę dy­plo­ma­tyczną mię­dzy Ita­skią a Iwą Skołowdą, przywiózł ją ze sto­licy. Otrzymał ją od przyja­ciela, który z kolei do­star­czał pocztę dy­plo­ma­tyczną do Li­bian­nina, tam­ten zaś do­stał ją od kupca z Vor­gre­bergu w Po­mniejszych Kró­le­stwach. Do jego rąk prze­syłka do­tarła wraz z ka­ra­waną ze Wschodu. Do­łą­czony zo­stał do niej nie pod­pi­sany list z wy­ja­śnie­niami. Nie po­tra­fiła roz­po­znać cha­rak­teru pi­sma. Ne­pan­the są­dziła, że auto­rem mógł być jej brat, Tur­ran, który raz wy­sta­wił cnotę Elany na próbę. Nigdy nie po­wie­działa o tym Bra­giemu.Prze­su­nęła po lite­rach opusz­kiem wskazują­cego palca. Wieczko od­sko­czyło. We­wnątrz, na wy­ściółce z lazu­ro­wego je­dwa­biu, spo­czy­wała wielka kro­pla ru­binu. Nie­kiedy, gdy któ­ry­kol­wiek z członków jej ro­dziny znaj­do­wał się w nie­bez­pie­czeń­stwie, klej­not sta­wał się mleczny, a w męt­nej bieli igrały światła. In­ten­syw­ność po­światy wskazy­wała na sto­pień grozy jego poło­żenia. Czę­sto przy­glą­dała się klej­no­towi, szczegól­nie gdy Bragi wy­jeż­dżał. W sa­mym sercu rubi­no­wej łzy zaw­sze lśniła mała plamka. Z życia nie spo­sób było cał­ko­wicie wy­eli­mi­no­wać nie­bez­pie­czeń­stwa. Dziś jed­nak mętna po­świata wy­raź­nie sta­wała się coraz sil­niej­sza.— Bragi! — Schwyciła swoje rze­czy. Ban­dyci? Po­winna wy­słać ko­goś do Szy­dercy. Nie, lepiej po­cze­kać. Le­piej roz­sta­wić wszędzie do­okoła po­ste­runki. Nie było żad­nych plo­tek, jed­nak kło­poty po­tra­fiły po­ko­nać Srebrną Wstążkę rów­nie szybko jak wio­senny taj­fun. Albo przy­być zza mo­kra­deł Dri­scoll czy też z za­chodu. Zresztą mógł to być na­wet praw­dziwy taj­fun. Pora roku była od­po­wiednia, klej­not zaś wskazy­wał wszystkie nie­bez­pie­czeń­stwa, nie tylko gro­żące ze strony lu­dzi.— Ra­gnar! — krzyknęła. — Chodź tu­taj! — Mógł prze­cież coś sobie wy­kom­bi­no­wać, a po­tem wpa­ko­wać się w sytu­ację bez wyj­ścia. Zaw­sze był pierwszy do sprawia­nia kło­po­tów.— Co, mamo?— Chodź tu­taj! — Ubie­rała się w po­śpie­chu.— Co?— Bie­gnij do tar­taku i po­wiedz Bevoldowi, że chcę go wi­dzieć. I jak mó­wię bie­giem, to bie­giem.— Ale...— Zrób, co mó­wię!Zniknął. Ten ton nie po­zwalał na ja­kie­kol­wiek dys­kusje.Bevold Lif po­cho­dził z Freylandii. Był rządcą Ra­gnar­sona. Spał w tar­taku, aby nie tracić czasu na po­ko­ny­wa­nie pa­stwisk. Był gryr­na­śnym, zrzę­dli­wym czło­wiecz­kiem, cał­ko­wicie uza­leż­nio­nym od swej pracy. Cho­ciaż wcześniej przez całe lata słu­żył jako żoł­nierz, w isto­cie zu­peł­nie nie nadawał się do wo­jaczki. Był rze­mieślni­kiem, bu­dow­ni­czym, człowie­kiem czynu, a we wszystkim, co robił, zaw­sze za­cho­wy­wał mi­strzowski po­ziom. Co Bragi sobie wy­my­ślił, Bevold za­mie­niał w rze­czy­wi­stość. Nie­sa­mo­wity wręcz roz­wój po­sia­dło­ści był w rów­nej mie­rze jego dziełem jak Ra­gnar­sona. Elana nie lubiła Bevolda. Zbyt wiele sobie wy­obra­żał. Jed­nak nie mo­gła od­mó­wić mu uży­tecz­ności. I sza­no­wała jego trzeźwą ocenę i so­lid­ność.Lif przy­był, gdy wy­cho­dziła z domu.— Pani?— Jedną chwilę, Bevold. Ra­gnar, zaj­mij się swoimi obo­wiązkami.— Och, mamo, ja...— Idź już.Od­szedł.Nie tole­ro­wała naj­drobniej­szego nie­po­słu­szeń­stwa. Bragi po­bła­żał dzie­ciom w stop­niu, który uznać można było za błąd wy­cho­wawczy.— Bevold, nad­cho­dzą ja­kieś kło­poty. Każ lu­dziom się uzbroić i wy­staw warty. Po­ślij ko­goś do Szy­dercy. Reszta może pra­co­wać, ale niech się trzymają bli­sko domu. Ko­biety i dzieci przy­pro­wadź tu na­tychmiast.— Pani? Je­steś pewna? — Lif miał blade wą­skie usta, które wiły się ni­czym ro­baki. — Tego ranka za­pla­no­wa­łem sobie ustawie­nie koła w tar­taku, a po połu­dniu otwarcie ka­nału wod­nego.— Je­stem pewna, Bevold. Przygotuj się, ale nie wzbudzaj pa­niki.— Jak sobie chcesz. — Jego ton suge­rował, że żadna, na­wet naj­po­waż­niej­sza sytu­acja nie usprawie­dli­wia po­rzu­cenia har­mo­no­gramu ro­bót.Za­wró­cił wierz­chowca i po­gnał go kłu­sem ku tarta­kowi. Pa­trząc, jak od­jeż­dża, Elana na­słu­chi­wała. Ptaki cią­gle śpiewały. Sły­szała, że cichną, gdy zbliża się taj­fun. Chmury — wła­ści­wie tylko kilka po­szar­pa­nych gale­onów ocię­żale peł­zną­cych na pół­noc — nie zwia­sto­wały po­gor­sze­nia po­gody. Taj­funy nad­cią­gały wraz ze sro­gimi czar­nymi pan­cer­ni­kami cu­mu­lo­nim­bu­sów, które że­glo­wały na wio­słach bły­ska­wic. Po­krę­ciła głową. Bevold był do­brym człowie­kiem, lojal­nym. Dla­czego nie po­tra­fiła go polu­bić?Kiedy za­wró­ciła do drzwi, ką­tem oka do­strzegła małą ku­dłatą główkę Ra­gnara, wy­sta­jącą zza krza­ków. Pod­słu­chi­wał! Kiedy przy­nie­sie jajka, czeka go lanie. II. Po­wrót przyja­ciela Elana za­mknęła się ze swoją ru­bi­nową łzą na po­zo­stałą część po­ranka. Przez drzwi od­była kilka roz­mów z Bevoldem. Ostatnia, w cza­sie któ­rej zażą­dała, by na obiad wy­dano po­lowe racje, wy­wo­łała go­rący sprzeciw. Sprzeczkę wy­grała, jed­nak mo­gła oczeki­wać, że tam­ten po­skarży się Bra­giemu za stra­cony dzień pracy.Klej­not z każdą go­dziną sta­wał się coraz bar­dziej mętny. A dys­cy­plina coraz bar­dziej sła­bła. Ma­jąc do wy­boru wy­ja­śnie­nie im wszyst­kiego lub od­wo­łanie się do auto­ry­tetu, czuła się zmu­szona wy­brać tę drugą moż­li­wość. Czy była to część magii ka­mie­nia? Czy też cał­kiem oso­biste opory przed zdra­dze­niem Bra­giemu faktu, że wpa­dła Tur­ra­nowi w oko?Koło połu­dnia mleczna po­świata ogar­nęła całe wnę­trze prze­zro­czy­stego klej­notu. Pło­nące we­wnątrz światło na­brało in­ten­syw­ności. Spoj­rzała na niebo. Wciąż tylko poje­dyn­cze roz­pro­szone chmury. Wsa­dziła szkatułkę do skrzyni z ubio­rami i ze­szła. Bevold włó­czył się po fronto­wym po­dwó­rzu, po raz dwu­dzie­sty spraw­dzał broń i na­rze­kał.— Bevold, już pra­wie czas. Przygotuj się.Wy­raz jego twa­rzy, po­stawa i ton głosu wy­ra­żały cał­ko­wite nie­do­wie­rza­nie.— Tak, pani.— Nadjadą z połu­dnia. — Po­świata klej­notu na­bie­rała in­ten­syw­ności, kiedy kie­ro­wała jego smu­klej­szy kra­niec w stronę Ita­skii.— Główny od­dział wy­ślij w tę stronę. Na dół od kur­hanu.— Na­prawdę...Nigdy się już nie do­wie­działa, co Lif chciał po­wie­dzieć. W lesie, na połu­dnie od domu, roz­legł się ostrze­gaw­czy sko­wyt wilka. Usta Bevolda otworzyły się i za­mknęły. Za­wró­cił, wskoczył na konia i krzyknął na ludzi:— Je­dziemy!— Dahlu Haas! — warknęła Elana na pięt­na­sto­latka, któ­remu jakoś udało się wśli­znąć do sze­regu. — Złaź z ko­nia! Chcesz się ba­wić w żoł­nie­rza, to weź łuk, Ra­gnara i idź­cie do wieży czato w.— Ale...— Chcesz, że­bym za­wo­łała twoją matkę?— Och, w po­rządku. — Gerda Haas była prawdzi­wym smo­kiem.Elana za­gnała Dahla do środka, gdzie za­trzymał się przy sto­jaku na broń, wy­bie­rając łuk. Naj­sil­niej­szy, jaki mógł na­cią­gnąć, nale­żał do niej.— Weź go — po­wie­działa.Sama wy­brała ra­pier i sztylet — broń, która wcześniej do­brze jej słu­żyła. W swoim cza­sie od­no­siła pewne suk­cesy jako awantur­nica i miecz do wy­naję­cia. Do­ło­żyła do tego lekką kuszę i wró­ciła do konia, z któ­rego zsiadł Dahl. Do­go­niła męż­czyzn przy kur­hanie, w po­bliżu skraju lasu, nie­da­leko od drogi, którą do­wo­żono bale na Drogę Pół­nocną.W kwe­stiach mi­litar­nych Bevold był zu­peł­nie bez­na­dziejny. On i po­zo­stali kłę­bili się obok wzgórza, zu­peł­nie się nie kry­jąc, cał­ko­wicie nie­zdolni do ja­kie­go­kol­wiek działania.— Bevold! — warknęła. — Czy do cie­bie nie do­ciera, że mó­wię po­waż­nie? Co byś zro­bił, gdyby z lasu wy­je­chało pięć­dzie­się­ciu ludzi?— Hmm...— Uciekali­by­ście, to wszystko. Po­staw sze­ściu łucz­ni­ków na kur­hanie. Gdzie jest Uthe Haas? Ty do­wo­dzisz. Reszta niech się skryje za kur­ha­nem, tak żeby ich nie było wi­dać.— Hmm... — Twarz Bevolda po­woli ro­biła się czerwona.— Za­mknij się! — Na­słu­chi­wała, z od­dali do­cho­dził słaby od­głos koń­skich kopyt. — Sły­szysz? Ru­szać się. Uthe, ty i ty na górę. I nikt nie strzela, póki nie po­wiem. Nie wiemy jesz­cze, kto to jest. — Wdrapała się na pagó­rek śla­dem Ha­asa.Le­żała ukryta w tra­wie, ob­ser­wu­jąc drogę i za­sta­na­wia­jąc się, cóż za pre­histo­ryczny lud mógł wznieść te kur­hany. Le­żały w pew­nej odle­gło­ści od sie­bie, wzdłuż brze­gów, na całej dłu­gości Srebrnej Wstążki. Tu­pot koń­skich kopyt był coraz bliżej. Dla­czego nie zo­stała w domu? Nie była już prze­cież młoda i głu­pia. Za­bija­nie i umieranie po­winna zo­sta­wić tym, któ­rzy są­dzili, że jest to ich natu­ralne prawo. Teraz było już za późno, by zmienić zda­nie. Przeto­czyła się na plecy, przy­go­to­wała kuszę. Po­pa­trzyła na chmury. Od wielu lat nie zda­rzało jej się wy­pa­try­wać w nich zam­ków i smo­ków. Falą po­wró­ciły wspo­mnienia z dzie­ciń­stwa, tylko po to, by prze­rwało je znie­nacka po­ja­wie­nie się jeźdźca, który wy­padł z lasu. Przewró­ciła się na brzuch i po­pa­trzyła na niego po­nad le­żem ku­szy.Był ranny. Zła­mane drzewce strzały ster­czało mu z ple­ców. Słabo cze­piał się grzbietu konia, któ­remu cięż­kimi pła­tami z py­ska le­ciała piana. Żadne z dwojga nie wy­da­wało się zdolne do­żyć wie­czoru. Po­kry­wał ich gruby całun pyłu — naj­wy­raź­niej od dawna już je­chali ostrym tem­pem. Po­chwa przy pasie męż­czy­zny była pusta, nie miał żad­nej broni.Do­strzegła jego twarz, kiedy prze­mknął obok.— Rolf! — jęk­nęła. — Rolf Preshka! — Po­tem pole­ciła: — Uthe, przy­gotuj się.Kiedy łucz­nicy wty­kali strzały w zie­mię, gdzie były na po­dorę­dziu, machnęła dło­nią na Bevolda. Zbli­żała się liczna grupa jeźdźców. Nie miała poję­cia, kim mogą być, jed­nak wro­go­wie Preshki byli jej wro­gami.Rolf był jej męż­czy­zną, jesz­cze za­nim po­znała Bra­giego, cho­ciaż Ra­gnar­son nie zda­wał sobie sprawy z głębi łą­czą­cego ich związku. Wciąż jesz­cze czuła się winna, kiedy przy­po­mi­nała sobie, jak bar­dzo go skrzyw­dziła. Ale jego mi­łość, rzad­kość w obecnych cza­sach, a szczegól­nie rzad­kość jak na Iwiań­czyka była cał­ko­wicie wy­zbyta za­zdro­ści. Mi­łość z ro­dzaju tych, że kiedy w końcu zdra­dziła mu, kto wy­peł­nia jej serce, sam po­mógł jej usi­dlić Ra­gnar­sona.Preshka, po­dob­nie jak Bragi, był na­jem­ni­kiem. Po mał­żeń­stwie Elany przy­stał do Ra­gnar­sona jako jego za­stępca. Kiedy Bragi wy­cofał się z inte­resu, Preshka przyłączył się do od­działu, który mu­siał wy­ciąć sobie drogę do po­sia­dło­ści. Jed­nak, jak się po­tem oka­zało, nie był w sta­nie ode­rwać się od wła­snych ko­rzeni. Dwa lata póź­niej, kiedy od­wie­dzili ich Ha­aken Czarny Kieł — mleczny brat Bra­giego, i Re­skird Smok­bójca, Rolf od­szedł z nimi, zo­sta­wia­jąc żonę i dziecko w cał­ko­wi­tym zdu­mie­niu i po­czu­ciu doj­mu­jącej krzywdy.Na swój spo­sób Elana troszczyła się o Preshkę rów­nie mocno jak o męża. Cho­ciaż od czasu jej mał­żeń­stwa ich sto­sunki były jak naj­bar­dziej po­prawne, tęsk­niła za nim. Był z nią tak długo, że stał się jed­nym z fi­larów, na któ­rych wspierał się jej świat. A teraz wró­cił do domu. I ktoś go ści­gał, chcąc zabić. III. Sy­no­wie Adepta Jeźdźcy w bur­nu­sach wy­padli falą spo­śród drzew. Elana w pierwszej chwili zdu­miona była tym wi­do­kiem w miej­scu tak odle­głym od Hammad al Na­kiru. Ko­lejną myśl sta­no­wiła szybka próba osza­co­wa­nia ich liczby — mu­siało ich być czterdzie­stu lub pięć­dzie­się­ciu — a po­tem przy­szedł czas na bój.— Już! — wrzasnęła.Łucznicy pode­rwali się, wy­pu­ścili chmurę strzał, która sprawiła, że ści­ga­jący po­spa­dali z koń­skich grzbietów, wy­wo­łując za­mie­sza­nie w szyku ja­dą­cych za nimi. Usły­szeli wrzaski i zo­ba­czyli konie gu­biące krok. Od­dział Bevolda wy­padł zza kur­hanu. Wy­strzelili z łu­ków, od­rzu­cili je i do­byli mie­czy. Ru­nęli na przedni sze­reg wro­gów, za­nim jesz­cze tamci zdą­żyli upo­rząd­ko­wać szyki. Przez pierwszych kilka chwil wy­glą­dało, jakby sami zdolni byli po­ko­nać całą zgraję.— Jeźdźcy! — krzyknął Uthe Haas. — Ce­lo­wać w jeźdźców.— Nie dziel skóry na niedźwie­dziu, Uthe! — od­krzyknęła Elana, wciąż skryta w tra­wie. Nie­wiele mo­gła tu zdziałać swoją ku­szą. — Strzelajcie do wszyst­kiego, do czego się da.Haas, czu­jąc już zwy­cię­stwo, jesz­cze wszak dale­kie, my­ślał o wierz­chowcach jako o do­dat­ko­wej na­gro­dzie. Nie­mal im się udało. Po­łowa sio­deł wro­gów była pusta, za­nim wreszcie za­pro­wa­dzili po­rzą­dek. Dzicy jeźdźcy z Hammad al Na­kiru nigdy się nie na­uczyli, jak po­stę­po­wać z ita­skiańskimi re­gi­mentami łucz­ni­ków, choć po­nosili klę­skę za klę­ską. W kil­ku­nastu większych bi­twach na tere­nie ca­łego Li­bian­nina, Hel­lin Da­imiel, Car­dine oraz Po­mniejszych Kró­lestw nie­zli­czeni fa­na­tycy pę­dzili pro­sto w chmurę dłu­gich na jard strzał, ale tylko nie­liczni po­ko­ny­wali sześćset jar­dów śmierci, by ze­tknąć się z osła­nia­ją­cymi łucz­ni­ków tar­czowni­kami. Jed­nak do­wódca tego od­działu nie czuł sto­sow­nej grozy. Szybko po­konał teren mię­dzy ludźmi Lifa i kur­ha­nem, obez­władnia­jąc tym sa­mym ochronę, jaką Bevold mógł za­pew­nić, a po­tem wy­słał wszyst­kich, któ­rzy stra­cili konie, aby do­padli łucz­ni­ków.— To są żoł­nie­rze, nie ban­dyci — wy­mamrotała Elana. — Lu­dzie El Mu­rida.Ro­jali­styczni ucie­ki­nie­rzy z Hammad al Na­kiru roz­siani byli po ca­łych za­chodnich kró­le­stwach, jed­nak wszyscy byli zwolenni­kami Ha­rouna. Nie ści­ga­liby Preshki. Przy­najmniej za­kła­dając, że Rolf wciąż był przyja­cie­lem bin You­sifa.Otrzymała wreszcie swoją szansę walki. Dwa szybkie strzały z ku­szy i na­past­nicy już byli przy nich. Pierwszy miał ha­czy­ko­waty nos i głę­boko osa­dzone ciemne oczy. Roz­sze­rzył je, gdy zo­ba­czył, że musi wal­czyć z ko­bietą. Za­wa­hał się. Ra­pier gładko prze­szedł przez jego za­słonę. Zdo­była chwilę od­de­chu, za­nim przy­szło jej się zmie­rzyć z na­stęp­nym. Był w śred­nim wieku i bez wąt­pie­nia mu­siał za­znać wo­jen. Jeżeli wszyscy byli wete­ra­nami, to nale­żeli do naj­lep­szych ludzi El Mu­rida. Po co tyle kło­potu, by schwytać jed­nego czło­wieka i to pra­wie ty­siąc mil od domu?Na­stępny prze­ciw­nik nie był dżentel­me­nem. Wy­rafi­no­wa­nym szermie­rzem rów­nież nie. Do­brze wie­dział, jakie są ogra­ni­cze­nia i dobre strony ra­piera, spró­bo­wał wy­ko­rzy­stać więc cię­żar i siłę swej sza­bli, aby prze­bić się przez jej za­słonę. Kiedy spy­chał ją do tyłu, spoj­rzała mu w oczy po­nad ście­rają­cymi się klin­gami. Mógłby być bliź­nia­kiem tego, któ­rego za­biła przed chwilą. W oczach pło­nęły mu ognie fa­naty­zmu, ale naj­wy­raź­niej wojny, które wi­dział, mu­siały je nieco ostu­dzić. Nie wie­rzył już dłu­żej, że zba­wie­nie we­dle El Mu­rida można nie­wier­nym wpoić cio­sami młota. Wy­brani, na­wet jeśli sprzyjała im łaska i po­tęga Boga, mu­sieli pro­pa­go­wać swą wiarę z prze­bie­gło­ścią i sub­tel­no­ścią. Bał­wo­chwalców było zbyt wielu i na­zbyt byli wprawieni w wo­jaczce.Ten żoł­nierz nie tyle chciał ją zabić, ile wy­trącić z po­zycji. Bez tar­czy, uzbrojona tylko w ra­pier i słab­sza fi­zycznie, sta­no­wiła naj­słab­szy punkt w obronnym czworo­boku, który uformo­wali. Na­le­żało więc wy­ko­rzy­stać jego wy­siłki i obró­cić je na wła­sną ko­rzyść — to była jej je­dyna szansa.Spa­ro­wała fintę, wy­ko­nała krót­kie pchnięcie nisko, na jego pa­chwinę, cofnęła się o krok, za­nim jesz­cze ciął mocno, pró­bując ją zmu­sić do tego wła­śnie ma­newru. Nie pró­bo­wała spa­ro­wać. Klinga prze­mknęła uła­mek cala od jej klatki pier­sio­wej. Ma­jąc przewagę pół tempa, mo­gła znowu wy­pro­wa­dzić pchnięcie na jego pa­chwinę, za­nim zdą­żył przyjąć niską za­słonę. Tra­fiła.Blo­ku­jący cios trafił z całą siłą w klingę w po­bliżu rę­koje­ści, wy­giął ją nie­bez­piecznie i szarpnię­ciem ode­rwał czu­bek ostrza od rany. Cios po­słał ją na ko­lana — wy­ko­rzy­stała to, by pchnąć w od­sło­nięte udo ko­lej­nego na­past­nika, sto­ją­cego z le­wej strony jej prze­ciw­nika, po czym bły­ska­wicznie unio­sła ra­pier, by za­blo­ko­wać jego słabą ripo­stę. Tymcza­sem pierwszy z ata­kują­cych za­miast wy­ko­rzy­stać przewagę wy­soko­ści i zasy­pać ją gra­dem cio­sów zde­cy­do­wał się użyć siły i zmu­sić do opuszcze­nia broni, rów­no­cze­śnie sta­rając się kop­nąć ją kola­nem w twarz. Lewą ręką wy­do­była sztylet i pod skrzyżo­wa­nymi ostrzami spró­bo­wała trafić go naj­pierw w tęt­nicę udową, po­tem w ścię­gna pod kola­nem. Ża­den z cio­sów nie oka­zał się sku­teczny, jed­nak zdo­łała go zra­nić. Wy­cofał się, ustę­pując miej­sca ko­lej­nemu na­past­ni­kowi. Tymcza­sem padł pchnięty w udo, z czego sko­rzy­stał Uthe, by we­pchnąć ją do wnę­trza for­macji. Nie było to uprzejme, ale roz­sądne — zro­zu­miała, że stała się bar­dziej za­wadą niż po­mocą.Po­mię­dzy i po­nad gło­wami wal­czą­cych sta­rała się do­strzec, jak idzie Bevoldowi. Nie­zbyt do­brze. Pró­bo­wał do­trzeć do kur­hanu, ale w sze­regi jego ludzi po­woli wkradał się chaos, wy­da­wało się nie­prawdo­po­dobne, by udało im się prze­drzeć. W każ­dym razie po­łowa sio­deł od­działu była pusta. Na jej oczach sam Bevold przyjął cios na hełm. A żoł­nie­rze pu­styni po jed­nym, po dwóch wciąż wy­jeż­dżali spod osłony lasu. Wkrótce będą już zdolni wy­słać po­ścig za Rol­fem.Zer­knęła w stronę domu, by zo­ba­czyć, jak idzie tam­temu. Ani śladu Preshki, jed­nak doj­rzała coś, co do­dało jej du­cha — jeźdźców w od­dali, obecnie nie większych niż kropki, lecz zbli­żają­cych się galo­pem przez pola.— Bragi! — krzyknęła. — Bragi jest tutaj!Dla Uthego i po­zo­sta­łych mu­siało to za­brzmieć ni­czym okrzyk bo­jowy, na mo­ment z roz­paczliwą wściekło­ścią na­tarli na wroga.Elana po­czuła coś pod stopą. Spoj­rzała w dół. Jest kusza, a wciąż jesz­cze miała bełty. Po­rwała broń, na­cią­gnęła, na­sa­dziła grot i ro­zej­rzała się za ce­lem. Do­kład­nie w tej sa­mej chwili je­den z ludzi po lewej stro­nie Uthego w nad­mia­rze entu­zja­zmu prze­rwał mur bro­nią­cych. Wróg na­tychmiast sko­rzy­stał z oka­zji. Tamten za­płacił za swoją głu­potę, a obrońca po jego lewej upadł chwilę póź­niej. Dziura w sze­re­gach obrońców, sze­roka na dwu ludzi, cho­ciaż ist­niała tylko przez kilka se­kund, zło­wieszczo za­ma­ja­czyła jej przed oczami. Elana wy­strzeliła i bełt wbił się w żoł­nie­rza pró­bują­cego ją po­sze­rzyć, na­stęp­nego ni­czym ma­czugą ude­rzyła le­żem ku­szy i zdo­była dość czasu, by szczelina się za­skle­piła. Jed­nak wówczas czworo­bok z za­mkniętą we­wnątrz Elaną stał się zbyt cia­sny, aby co­kol­wiek mo­gła przedsię­wziąć, jak tylko kłuć sztyletem.Dla­czego Bra­giemu za­biera to tak dużo czasu?Od kiedy wy­pa­trzyła jeźdźców, mi­nęła tylko mi­nuta, ale zda­wała się trwać cały wiek. Cóż za ko­rzyść z po­mocy, która nad­ciąga zbyt późno? IV. Po­dróż wstecz czasu Tym ra­zem prze­jażdżce Ra­gnar­sona nie towa­rzy­szył brak mo­ty­wacji. Nie mu­siał uda­wać, że ściga El Mu­rida. Kiedy spo­tkał na dro­dze po­słańca od Elany, tylko chwilę za­brało mu wy­sła­nie go do Szy­dercy po po­siłki. Sam ru­szył galo­pem.Koń był świeży, nie po­trafił jed­nak długo nieść tak cięż­kiego jeźdźca. Padł o milę przed naj­dalej na pół­noc wy­su­nię­tymi po­ste­run­kami wart. Na­wet nie pró­bo­wał go pode­rwać, za­brał tylko broń i po­biegł. Nogi miał sztywne, uda zaś zu­peł­nie po­ob­cie­rane po dwóch dniach spę­dzo­nych w sio­dle. Nie przy­szło mu na­wet do głowy, że Elana mo­gła wy­słać swą wia­do­mość, za­nim nie­bez­pie­czeń­stwo na­prawdę się po­ja­wiło. Oczekiwał, że do­trze na miej­sce zbyt późno, by zro­bić co­kol­wiek prócz poli­cze­nia pole­głych. Jed­nak biegł. Kiedy wreszcie do­tarł do po­ste­runku wart, był nie­mal rów­nie wy­czer­pany jak koń, któ­rego po­rzucił.Cał­ko­wicie wy­sze­dłem z formy, my­ślał, kiedy chwiejnie po­ko­ny­wał ostatnie kil­kaset jar­dów, a w płu­cach szalał mu ogień. Wartow­nik trwał na swym po­ste­runku. Pod­biegł do Ra­gnar­sona.— Bragi, co się stało?— Zaje­cha­łem konia — wy­dy­szał. — Co się dzieje, Chotty?— Twoja żona się zde­ner­wo­wała. Wy­sta­wiła warty i po­słała Bicza po cie­bie. Ale nic się nie działo, aż do­piero przed chwilą...— Co? — Czuł, że żołą­dek prze­wraca mu się w środku. Tyle wy­siłku po nocy spę­dzo­nej przy piwie.— Za­wo­łanie z połu­dnia. Wilk.— Mhm. Jesz­cze coś?Do­tarli do kry­jówki tam­tego. Miał tylko jed­nego konia.— Nie.— Ja­kieś po­my­sły?— Nie.Sam żywił nie­jasne po­dej­rze­nia, oparte na wnioskach wy­cią­gniętych z wczoraj­szych wy­da­rzeń.— Masz róg? Wskakuj za mną. Da radę po­nieść nas do domu.Kiedy je­chali, Ra­gnar­son na przemian dął w róg swoje we­zwa­nie i sy­gnał oznacza­jący dom. Wszyscy, któ­rzy jesz­cze nie uczestni­czyli w walce, mieli się z nim tam spo­tkać. Kilku męż­czyzn już na niego cze­kało, zo­ba­czył, że jesz­cze kilku się zbliża. Do­brze. A te­raz gdzie jest Elana?Z domu wy­bie­gła Gerda Haas.— Gdzie jest Elana?— Oże­niłeś się z sza­loną wa­riatką, Ra­gnar­son. Sama mó­wi­łam Uthemu na wa­szym ślu­bie, że bę­dziesz miał z nią kło­poty.— Gerda.— Ach, no więc poje­chała z Uthem, Bevoldem i z in­nymi na połu­dnie. Wzięła konia mo­jego Dahla, jak jakaś...— Ilu wzięła lu­dzi?— Li­cząc z miło­ściwą panią i war­tow­ni­kami, któ­rzy już tam byli, sądzę, że ra­zem bę­dzie ich dziewięt­nastu.A więc całą po­moc, jaką mógłby zgroma­dzić, miał wo­kół sie­bie.Ra­gnar spró­bo­wał prze­śli­znąć się obok Gerdy, ale stara smo­czyca była szybka. Zła­pała go za koł­nierz, za­nim zdą­żył jej uciec.— Zo­sta­niesz w środku, jak ci ka­zano.— Tato?— Do środka, Ra­gnar. Jeżeli bę­dzie ci sprawiał kło­poty, daj mu klapsa. A ja spuszczę mu do­dat­kowe lanie, kiedy wrócę. Gdzie Dahl?— W wieży. — Przygar­nęła Ra­gnara i otarła mu łzy z oczu. Chłopak nie przywykł do tak ostrego traktowa­nia ze strony ojca.— Toke — za­rzą­dził Ra­gnar­son. — Znajdź konia dla mnie i dla Chotty'ego. Dahl! Dahl! Haas! — wrzesz­czał do ludzi na wieży. — Co wi­dzi­cie?!— Hę?— No dalej, chłopcze. Wi­dzisz coś?— Mnó­stwo kurzu przy kur­hanie. Pew­nie jakaś wielka bitwa. Nie mogę zo­ba­czyć. Za da­leko.Kur­han znaj­do­wał się na końcu pasa wy­kar­czo­wa­nej ziemi, który kształtem przy­po­minał długi palec wskazu­jący na połu­dnie. Kręte linie pa­pi­larne tego palca sta­no­wiły stru­mień zasi­la­jący tartak i drogę, którą wy­wo­żono drzewo. Kar­czo­wał las w tym wła­śnie kie­runku, bo­wiem dzięki temu ścięte pnie można było spławiać do tar­taku. Od domu do kur­hanu były dwie mile.— Konni?! — za­wołał Bragi.— Może tak. Mó­wi­łem, mnó­stwo kurzu.— Od kiedy?— Do­piero kilka mi­nut.— Mhm. — Źle. Musi to być coś po­waż­niej­szego niż banda roz­bój­ni­ków. Jego lu­dzie po­trafi­liby sobie z nimi pora­dzić za po­mocą strzał.Toke przy­pro­wa­dził konie z dru­giej strony domu. Ko­biety za­częły je sio­dłać, kiedy tylko on i Chotty po­jawili się w polu wi­dze­nia.— W po­rządku. Wszyscy, któ­rzy po­trafią się nimi po­słu­gi­wać, niech biorą kopie. Gerda, przy­nieś tar­cze. — Kol­czugę już miał na sobie, jak zwy­kle zresztą, gdy wy­bierał się w po­dróż, dla­tego nie mu­siał mar­no­wać czasu na jej wdziewa­nie. — I na mi­łość bo­ską, coś do picia.Cze­kając, roz­glą­dał się do­okoła. Elana do­brze sobie pora­dziła. Żywy in­wentarz za­pę­dzony do ko­mó­rek, okna za­sło­nięte cięż­kimi okienni­cami, bu­dy­nek aż pęczniał od wody przy­go­to­wa­nej na wy­pa­dek po­żaru, a nikt, kto nie mu­siał, nie znaj­do­wał się na ze­wnątrz.Dziew­czyna w wieku Dahla przy­nio­sła mu kwartę mleka. Nie był to czas na do­ma­ganie się piwa. Od piwa się pocił, pot za­lewał mu czoło, a tym ra­zem nie chciał, żeby coś prze­szka­dzało mu pod­czas walki.— Za­mknij za nami — na­po­mniał na ko­niec Gerdę, wskoczył na sio­dło, od jed­nej z ko­biet przyjął tar­czę, topór i ko­pie. — Hełm? Gdzie jest mój prze­klęty hełm? — Zo­sta­wił go przy pa­dłym koniu. — Niech ktoś znaj­dzie mi hełm! — za­wołał i znowu zwrócił się do Gerdy: — Jeżeli nie wró­cimy, nie pod­da­waj się. Szy­derca ze swoimi ludźmi jest już w dro­dze.Dziew­czyna, która przy­nio­sła mu mleko, wró­ciła z heł­mem. Ra­gnar­son jęk­nął. Hełm ten złupił gdzieś przed laty. Wy­sa­dzany sre­brem i zło­tem, z wy­so­kimi roz­łoży­stymi srebrnymi skrzydeł­kami po bo­kach, sto­sowny dla pa­rad­nej zbroi szlachcica. Jed­nak dziew­czyna miała rację. Było to je­dyne na­kry­cie głowy w całej oko­licy, które mo­gło pa­so­wać. Gdyby nie był taki skąpy, zad­bałby o za­pa­sowy hełm. Wło­żył go, poto­czył złym wzrokiem do­okoła, pro­wo­kując, by ktoś się roze­śmiał. Nikt tego nie zro­bił. Sytu­acja była zbyt po­nura.— Dahl, co się dzieje?— To samo co przedtem.Wszyscy sie­dzieli już na ko­niach, uzbrojeni i go­towi.— Je­dziemy.Nie było czasu do stra­cenia. Ru­szył pro­sto w kie­runku kur­hanu, tra­tując kieł­ku­jącą psze­nicę. V. Cza­sami ty gry­ziesz niedźwie­dzia, cza­sami on cie­bie Już z da­leka Ra­gnar­son wi­dział, że sprawa jest ciężka. Na szczycie kur­hanu była oto­czona czwórka lub piątka pie­szych. Mniej wię­cej tylu kon­nych, mocno na­ci­ska­nych, znaj­do­wało się u jego stóp. Lu­dzie z obu stron, bez koni wal­czyli na ziemi. Ata­kują­cych było wię­cej, a po­nadto naj­wy­raź­niej wy­glą­dali na za­wo­dow­ców. Nie mógł do­strzec Elany. Strach chwycił go za gar­dło. Nie oba­wiał się walki — przy­najmniej nie bar­dzo, gdyż człowiek cał­ko­wicie po­zba­wiony stra­chu był głup­cem i ginął młodo — ale bał się stra­cić Elanę. Ich mał­żeń­stwo było dziwne. Obcy my­śleli cza­sami, że mię­dzy nimi nie ma miło­ści, ale ich wzajemna za­leż­ność się­gała znacznie dalej niż mi­łość. Jedno bez dru­giego nie sta­no­wi­łoby peł­nej osoby.Zwolnił na chwilę kroku i dał znak swoim ko­pij­ni­kom, by ustawili się w linii. Ci, któ­rzy nie ra­dzili sobie z ko­pią, mieli się trzymać z tyłu i użyć łu­ków.Nie­zła szarża ka­wale­ryj­ska, po­my­ślał Ra­gnar­son, pół setki chłopa. W Li­bian­ninie lord Sza­rego Pła­sko­wyżu do­wo­dził kie­dyś czterna­stoma ty­sią­cami kon­nych i dzie­się­cioma ty­sią­cami łucz­ni­ków, nie li­cząc włóczni­ków i na­jem­ni­ków. Ale każda bitwa jest wielka dla tych, co biorą w niej udział. Jej skala i za­sięg nie mają zna­cze­nia, kiedy na szali spo­czywa twoje życie. Wszystko sprowa­dza się do tego, że je­steś ty i człowiek, któ­rego mu­sisz zabić, za­nim on za­bije cie­bie.Obcy naj­wy­raź­niej nie spo­dziewali się, że będą mieli większe towa­rzy­stwo. Ma­jątek tej wiel­kości po­wi­nien prze­cież mieć na­wet mniej ludzi, jed­nak zie­mia Ra­gnar­sona nie była po­sia­dło­ścią dzie­dziczną (zo­stała mu prze­cież na­dana, poza tym wi­nien był ko­ronie służbę woj­skową), a w do­datku wielu jego ludzi nie było żo­na­tych.Ata­ku­jący do­piero wówczas do­strzegli, że się zbliża, gdy dzie­liło ich nie wię­cej jak ćwierć mili. Led­wie zdą­żyli się czę­ściowo prze­for­mo­wać, kiedy ude­rzył.Ra­gnar­son po­chylił kopię i po­pra­wił tar­czę na lewej ręce. Tar­cza była okrą­gła, na wzór trol­le­dyn­gjań­skiej — zu­peł­nie nie­sto­sowna dla jeźdźca, co na­tychmiast od­czuł. Kiedy grot jego kopii za­głębił się w piersi pierwszego wroga, zdra­dziecki cios sza­bli roz­ciął nie chro­nione tar­czą lewe udo. Nie­spo­dziewany ból roz­pro­szył jego uwagę. Stra­cił kopię, wbitą w pierś spa­dają­cego z ko­nia prze­ciw­nika. Wtedy jego wierzcho­wiec wpadł na dwa inne, na chwilę po­zba­wia­jąc go swo­body ru­chów. Nie był w sta­nie wy­cią­gnąć mie­cza, się­gnął więc po trol­le­dyn­gjań­ski topór przewie­szony przez plecy, tar­czą jed­no­cze­śnie blo­kując spa­da­jące nań ciosy. Z topo­rem w dłoni za­czął rąbać na oślep. Przed sobą zo­ba­czył sze­reg sma­głych twa­rzy, ludzi w swoim wieku, z głę­boko osa­dzo­nymi ciemnymi oczyma i wiel­kimi or­limi no­sami, ni­czym obraz z pa­rady wojsk bin You­sifa. Lu­dzie pu­styni, ale nie roja­liści Ha­rouna. Co oni robią tak da­leko od Hammad al Na­kiru?Po­tęż­nymi cio­sami na od­lew po­walił trzech prze­ciw­ni­ków, nim po­czuł, jak koń pod nim pada. Ktoś prze­ciął mu ścię­gna. Mu­siał od­rzu­cić tar­czę i topór, kiedy ska­kał, aby unik­nąć przy­gnie­cenia. Tra­fił twa­rzą pro­sto na czyjś but i strzemię. Cios mie­cza do­wiódł jed­no­znacznie nie­wiel­kiej war­tości bo­jowej jego hełmu. Jedno ze skrzydeł odle­ciało. Wgniece­nie w heł­mie, na tyle głę­bokie, że wy­gięty metal uci­skał czaszkę, sprawiło, że pra­wie stra­cił przytom­ność. Na czwora­kach, wśród ko­pyt dep­czą­cych wo­kół zie­mię, uniósł przyłbicę hełmu i zwrócił do­piero co wy­pite mleko. Z ustami peł­nymi żółci, z my­ślą koła­czącą się w gło­wie, że jed­nak lepiej było się po­rzy­gać i skończyć z dziu­ra­wym heł­mem niźli z ob­cię­tym uchem, po­wstał po­śród zgiełku bitwy ni­czym niedź­wiedź osa­czony przez ogary i rzu­cił się z go­łymi rę­koma na naj­bliż­szego wroga, który nie pa­trzył w jego stronę. Ota­cza­jąc przedra­mie­niem jego szyję i uży­wa­jąc go ni­czym tar­czy, wy­do­stał się z naj­większego ści­sku. Po zadu­sze­niu wroga ro­zej­rzał się do­okoła. Nie­wielu jeźdźców, któ­rzy po­zo­stali w sio­dłach, prze­su­wało się w stronę lasu. Po­mimo przewagi li­czebnej prze­ciw­nika jego lu­dzie brali górę. Zresztą znaj­do­wali się w swoim ży­wiole, większość z nich bo­wiem nie­gdyś słu­żyła w pie­cho­cie. Tu i tam już łą­czyli się w grupy po dwóch, trzech. Wkrótce zdolni będą utworzyć zwarty szyk. Na szczycie kur­hanu sprawy nie miały się tak do­brze. Teraz mógł już zo­ba­czyć Elanę. Wraz z Uthem Ha­asem i jesz­cze ja­kimś męż­czy­zną pró­bo­wali sta­wiać czoło trzy­krot­nie licz­niej­szemu wro­gowi i uda­wało im się tak do­brze, że tamci nie do­strzegli, iż ich towa­rzy­sze się wy­co­fują.Nie miał kogo wy­słać na kur­han. Z niego zaś nie bę­dzie żad­nego po­żytku, jeśli ze­chce za­szar­żo­wać w to za­mie­sza­nie. Sta­nie się jedy­nie pa­stwą dla Żni­wia­rza. Łucznik mógłby po­móc i gdzieś musi być jakiś łuk. Wszyscy jego lu­dzie ich uży­wali. Prze­biegł przez pole za­ścielone cia­łami ran­nych i umierają­cych po­śród zniszczo­nej, po­rzu­conej i zgu­bio­nej broni. Zna­lazł kuszę, z ro­dzaju tych, które cenili sobie lu­dzie El Mu­rida, ale bez cię­ciwy była bez­uży­teczna. Zresztą i tak nigdy się nie na­uczył do­brze po­słu­gi­wać tą bro­nią. Po­tem w jego ręce wpadł krótki łuk w pu­styn­nym stylu, do­bry dla jeźdźca, ten jed­nak naj­wy­raź­niej w nie­zbyt deli­katny spo­sób zdą­żyły już po­pie­ścić koń­skie ko­pyta. W końcu, kiedy już go­tów był zła­pać miecz i nie dba­jąc o nic, wrzesz­cząc, ru­szyć na kur­han, zna­lazł swoją oka­le­czoną klacz, u któ­rej sio­dła wciąż wi­siał łuk i koł­czan pełen strzał. Wziął się do ro­boty.To była walka, jaką sobie cenił. Trzymać się z boku i niech tamci mają za swoje. Strzelanie do tar­czy, po­my­ślał. Czwarty, któ­rego trafił, upadł. Tak było znacznie ła­twiej niźli wal­czyć pier­sią w pierś i czuć zgniły od­dech prze­ciw­nika, jego strach i pot. I nie trzeba pa­trzeć im w oczy, kiedy za­czyna do nich do­cie­rać, że mu­szą umrzeć. Dla Ra­gnar­sona była to naj­gor­sza część wszyst­kiego. Za­bija­nie było strasznie fru­stru­jące, kiedy trzeba było sta­nąć twa­rzą w twarz z fak­tem, że oto musi za­koń­czyć ludz­kie życie.Wraz z szó­stym tra­fie­niem oblę­żenie prze­rwano. Ci, co prze­żyli, ucie­kli za swoimi towa­rzy­szami pod osłonę drzew. Już w biegu Ra­gnar­son po­słał za nimi kilka strzał na oślep, aby nie po­my­śleli przy­pad­kiem o po­wro­cie, rów­no­cze­śnie zaś krzy­czał do Elany i Uthego:— Niech ucie­kają! Mają dość. Ko­niec za­bija­nia. Zwy­cię­żyli­śmy.Elana zerk­nęła w stronę lasu, po­tem rzu­ciła się w ra­miona męża.— Tak się cie­szę, że cię wi­dzę!— Co ty sobie wła­ści­wie wy­obra­żasz, że co ro­bisz, ko­bieto? Ra­zem z nimi tutaj, na­wet bez hełmu. Dla­czego, do dia­bła, nie zo­stałaś w domu? Miałem już za­miar... Cholera! Zro­bię to. — Uklęknął na jed­nym kola­nie, przełożył ją przez dru­gie i za­machnął się, by dać jej klapsa. Po­tem zo­ba­czył zbie­rają­cych się do­okoła ludzi. Szczerzyli zęby w uśmie­chach, przy­najmniej ci, któ­rym jesz­cze zo­stało dość sił. — No, tak — warknął. — Wie­cie, co robić. Sprzątnąć ten bała­gan. — Wstał i po­sta­wił po­ko­naną Elanę na ziemi. — Ko­bieto, jeśli jesz­cze raz zro­bisz coś ta­kiego, mam za­miar stłuc ci tyłek i nie dbam o to, kto bę­dzie pa­trzył. — Po­tem uści­snął ją tak mocno, że aż pi­snęła.Jak to się czę­sto zda­rza pod­czas dzi­kiej walki, po­le­głych było znacznie mniej, niźli wy­da­wało się w ogniu bitwy. Ale każdy z jego ludzi był ranny. Część ran­nych wróg za­brał ze sobą, jed­nak zo­sta­wiono naj­cię­żej ran­nych. Bevold Lif, wciąż jesz­cze tro­chę ogłu­piały, pod­szedł chwiejnie, by za­mel­do­wać, że czwórka jego ludzi nie żyje. Liczba ofiar po stro­nie wroga była jesz­cze nie znana. Jego lu­dzie wciąż od­dzielali pole­głych od ran­nych.— Cholera! — nagle oznajmiła Elana. — Co z Rol­fem?— Ja­kim Rol­fem?— Rol­fem Preshką. Nie wi­działeś go? Oni go ści­gali. Był ciężko ranny.— Nie. Preshka? Co u dia­bła? Skąd on się tu wziął? Bevold! Przejmij do­wo­dze­nie. Za chwilę wra­cam. — Do Elany zaś rzucił: — Złap kilka koni.Tych nie bra­ko­wało. Na­jeźdźcy zo­sta­wili większość swoich wierz­chowców, a zwie­rzęta, kiedy już bez­piecznie wy­do­stały się z walki, za­częły się spo­koj­nie paść na kieł­kach psze­nicy. Na­le­żało je wy­gnać ze szkody, w prze­ciw­nym razie zniszcze­nia szybko prze­kro­czą war­tość łupu, jaki same sta­no­wiły. A dobre konie pu­stynne ce­niono wy­soko.— W którą stronę poje­chał? — za­pytał Ra­gnar­son Elanę.— W kie­runku domu.— Nie do­tarł do niego.— My­ślisz, że go zła­pali?— Żad­nego z nich rów­nież nie wi­działem pod dro­dze. Nie mam poję­cia, co się mo­gło stać.Przeje­chali jakąś milę, kiedy Elana po­wie­działa:— Tam.Obok stru­mie­nia na­pę­dza­ją­cego tartak pasł się koń bez jeźdźca.Preshkę zna­leźli nie­da­leko, le­dwo żył. Strzała prze­biła płuco. Trzeba było cudu, żeby go ura­to­wać, albo być może Ne­pan­the, jeśli na czas uda się ją sprowa­dzić z domu Szy­dercy. Za młodu stu­dio­wała me­dy­cynę, ma­jąc za na­uczyciela cza­ro­dzieja Var­thlokkura dys­po­no­wała rów­nież ma­gią swoich przodków.— Chodź — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Le­piej zro­bimy nosze.Wy­cią­gnął miecz i za­brał się do ści­nania ma­łych drzewek zo­sta­wio­nych przez kar­czowni­ków, by ocie­niały stru­mień.— Tego roku ryby mogą do­brze brać — za­uwa­żył, wskazując na leni­wego kar­pia. — Może uda nam się zo­sta­wić tro­chę na zimę.Elana od­su­nęła poły ka­ftana Preshki, żeby obej­rzeć ranę, i zmarsz­czyła brwi.— Dla­czego po pro­stu nie nała­piesz tro­chę teraz, jeśli masz ochotę? Reszta bę­dzie na cie­bie cze­kać na miej­scu.— Mhm. Masz rację. — Ściął już dwie dłu­gie tyczki i oko­ro­wy­wał je. — Takie wy­da­rze­nia jak dzi­siej­sze sprawiają, że my­ślę o cza­sach, gdy nie było żad­nych po­wrotów. A je­śli już mowa o ry­bach, co my­ślisz o tym, by poło­żyć na stru­mie­niu tamę, tam gdzie są te wy­sokie brzegi?— Po co? — Zbyt nie­po­koiła się o Rolfa, by dbać o ta­kie rze­czy.— Cóż, jak już kie­dyś mó­wi­łem Bevoldowi, mie­liby­śmy wodę suchą porą.— Ostatniego lata woda była. Źró­dła wciąż biły.— Tak, cóż. — Przy­cią­gnął tyczki. — My­śla­łem tylko o tym, żeby nała­pać parę ryb. Jak, u dia­bła, mamy wy­koń­czyć tę rzecz?— Idź zła­pać jego konia, głup­cze! — Jego bez­sen­sowne czynności były do­prawdy de­ner­wu­jące. — Mu­simy mieć koce. Po­spiesz się!Po­biegł. A jej na­tychmiast zro­biło się przy­kro, że na­krzy­czała na niego. Wi­dać było wy­raź­nie, że cho­dze­nie przy­spa­rza mu mnó­stwo bólu. Twierdził, że rana jest tylko dra­śnię­ciem. Nie lubił sprawiać in­nym kło­po­tów.— Po­sta­no­wi­łem — po­wie­dział, wró­ciw­szy.— Co po­sta­no­wiłeś?— Nie mam za­miaru pu­ścić tego pła­zem. To zna­czy kiedy przyjęli­śmy kon­cesję, przy­rze­kli­śmy, że bę­dziemy wal­czyć. Wal­czyć w obronie prawa i po­rządku. — Wy­krzywie­niem ust pod­kre­ślił, co myśli o tym sformu­ło­wa­niu. — Ale obie­cali­śmy sobie, że już nie bę­dziemy to­czyć wła­snych wo­jen. Do­trzymali­śmy słowa. Nie ma­ru­dzi­łem, że nie otrzymali­śmy żad­nej po­mocy ostatnim ra­zem, jak na­jeźdźcy przyje­chali z Ka­mieńca Prost, na­wet jeśli w isto­cie po­winna tu być armia. Ale, do cho­lery, zmu­sza­nie mnie do tego, bym wal­czył z za­wo­do­wym woj­skiem El Mu­rida na mo­ich po­lach psze­nicy, setki mil na pół­noc... na pół­noc!... od Ita­skii, to jest już za wiele. W każ­dym razie i tak mia­łem je­chać w sprawie kon­traktu na drewno, a oprócz tego za­ła­twić jesz­cze parę rze­czy, więc po pro­stu przyjadę wcześniej i wy­tar­gam kilka par uszu. Jeżeli te dupki w mini­ster­stwie wojny nie po­trafią sprawić, żeby takie rze­czy się nie zda­rzały, to przy­najmniej będą mu­sieli mi po­wie­dzieć, dla­czego tak jest. Tak na­prawdę mam za­miar wy­brać się do sa­mego mini­stra. Jest mi to wi­nien. Być może on zdoła obu­dzić paru ludzi z drzemki.— Ale, ko­chany, nie rób ni­czego, czego byś po­tem ża­łował.Jego przyjaźń z mini­strem wojny była ra­czej wąt­pliwa, opie­rając się na kilku se­kret­nych nie­le­gal­nych przy­słu­gach wy­świad­czo­nych mu wiele lat temu. Lu­dzie zaś na ta­kich sta­no­wi­skach noto­rycz­nie cier­pieli na za­niki pa­mięci.— Nie dbam o to. Jeżeli oby­watel nie może być bez­pieczny we wła­snym domu, to na co idą nasze po­datki?— Je­żeli nie dbasz, wówczas z pew­no­ścią szybko do­cze­kasz się tu żoł­nie­rzy — od­parła.Przymo­co­wali nosze mię­dzy swoimi końmi poło­żyli na nich Preshkę.— Cóż, i tak jadę. Jutro. CZTERY: Rok 1002 OUI; Ścieżka coraz węższa I. Po­wrót Adepta Ra­gnar­son nie wy­je­chał na­stęp­nego ranka do Ita­skii. Obu­dził się i zastał swój dom po­grą­żony w cał­ko­wi­tym cha­osie. Wszyscy jego lu­dzie spę­dzili noc w domu, na próżno cze­kając na Szy­dercę. Ra­gnar­son za­kła­dał, że Ne­pan­the, nie chcąc spuszczać męża z oka, przy­bę­dzie ra­zem z nim i może weźmie się do le­cze­nia.Po­szedł zo­ba­czyć, co się stało. Szczęście go nie opu­ściło, ale ob­ja­wiło się w po­krętny spo­sób. Bevold Lif mimo kon­tu­zjo­wa­nej głowy wstał wcześnie, aby udać się do tar­taku. Wy­szedł pie­szo i nie­malże rów­nie szybko wró­cił. Lu­dzie El Mu­rida przy­szli pod dom, cze­kali na świt.Ra­gnar­son w cał­ko­witej ciszy pró­bo­wał za­gnać zwie­rzęta z po­wro­tem do ko­mó­rek, dom zo­stał za­mknięty na głu­cho, a broń trzymano w po­go­towiu. Je­żeli mieli tyle od­wagi, aby po­wró­cić, z pew­no­ścią otrzymali po­siłki. Kiedy przedświt zaró­żowił niebo, po­liczył ich konie. Dom ota­czało nie­mal trzy­dzie­stu jeźdźców. Trzymali się w od­dali, oka­zując re­spekt przed ita­skiańskimi łucz­ni­kami.— My­ślisz, że za­ata­kują? — za­pytał Bevold.— Ja na ich miej­scu bym tego nie zro­bił — od­parł Ra­gnar­son. — Ale z tymi ludźmi nigdy nic nie wia­domo. Są zu­peł­nie sza­leni. Dla­tego wła­śnie tak do­brze wie­dzie im się na woj­nach. A w do­datku każdy do­rosły męż­czy­zna po­trafi wal­czyć. Iwa Skołowda i Ka­mie­niec Prost mają te same pro­blemy na gra­nicy z Sharą. No­ma­dzi nie mu­szą zo­sta­wać w do­mach, aby ze­brać plony, ani nie wy­ko­rzy­stują zbyt wielu na­rzę­dzi, któ­rych męż­czy­zna sam nie byłby w sta­nie zro­bić, tak więc ich ka­wale­ria nie po­trze­buje du­żego za­ple­cza w chłopstwie...— To na pewno doda wszystkim du­cha — sar­ka­stycznie za­uwa­żyła Elana. Bragi, w miarę jak się sta­rzał, roz­wijał w sobie skłonność mentor­skie. — Uthe i Dahl są w wieży. Uthe po­wie­dział, żeby cię poin­for­mo­wać, że mają ze sobą sha­ghuna.— O! — jęk­nął. — To nie­do­brze.— Czemu?— Sha­ghuni są ryce­rzami ka­pła­nami. Sta­no­wią za­kon ry­cer­ski, jak Gil­dia Ry­cerzy Obrońców. Je­den w tak nie­wiel­kiej gru­pie to nie­zwy­kłe.— I co?— Są rów­nież cza­row­ni­kami. Może nie­zbyt po­tęż­nymi, ale zaw­sze jest to ja­kaś ma­gia.— Są­dzi­łam, że El Mu­rid po­za­bijał wszyst­kich ma­gów...— Ja­sne! — prze­rwał jej Ra­gnar­son, szczerząc zęby. — Wszyst­kich, któ­rzy nie przyjęli reli­gii. Sły­sza­łaś kie­dyś o księ­dzu, który nie do­biłby targu z dia­błem, aby do­stać to, czego chce? El Mu­rid jest taki sam. Przede wszystkim jest po­lity­kiem jak oni wszyscy. Róż­nica po­lega na tym, że na po­czątku miał praw­dziwe ide­ały. Po tym jak rze­czy­wi­stość kil­ku­krot­nie sko­pała mu dupę, na­uczył się iść na kom­pro­mis. Sys­tem sha­ghu­nów działał rów­nież pod wła­dzą roja­li­stów... Przypusz­cza się, że Ha­roun jest jed­nym z nich, ale nie zdą­żył zdo­być szczegól­nych umiejętno­ści, za­nim mu­siał ucie­kać... A więc dla­czego nie mie­liby pra­co­wać dla niego?Bragi był cyni­kiem, który nie uznawał żad­nej formy or­gani­zacji, po­wo­łanej dla ce­lów in­nych niźli pro­wa­dze­nie wojny. Jego opi­nia na temat rzą­dów była rów­nie bez­względna jak ta doty­cząca ka­płań­stwa.— Co mo­żemy zro­bić? — za­py­tała Elana.— W związku z czym?— Z tym cwa­nia­kiem cza­ro­dziejem, ty ośle! — Ran­kami oboje za­mie­niali się w roz­draż­nione niedźwie­dzie.— Aha. Będę mu­siał go zabić. Albo pod­dać się i zo­ba­czyć, czego chce. Co z Rol­fem?— Wciąż jest, w śpiączce. Nie przy­pusz­czam, żeby się ock­nął.— Przykre. Gdzie jest Szy­derca? I gdzie jest sha­ghun? Je­żeli mam iść po niego, chcę wie­dzieć do­kąd. — Po­słał ko­goś, by ścią­gnął Uthego z wieży.Elana chciała już za­pytać, dla­czego wła­śnie on bę­dzie mu­siał to zro­bić, ale się po­wstrzy­mała. Wie­działa. Tak wła­śnie po­stę­po­wał: im bar­dziej nie­bez­pieczne za­danie, tym mniej prawdo­po­dobne, że zleci je ko­muś in­nemu.— Chodźmy do gabi­netu — oznajmił Bragi.Przy głównej sali miał pokój, w któ­rym zgodnie z pier­wot­nymi za­mie­rze­niami miał przyjmo­wać inte­re­san­tów. Teraz jed­nak bar­dziej przy­po­minał pełne pa­mią­tek mu­zeum albo bi­blio­tekę.— Mam na­dzieję, że prze­żyje dość długo, by mi po­wie­dzieć, dla­czego ko­nie El Mu­rida tra­tują moją psze­nicę.— Ja wo­lała­bym, żeby pożył jesz­cze odrobinę dłu­żej. — Jej głos zdra­dzał zbyt wiele emo­cji.Bragi zmarsz­czył w na­my­śle brwi, miał już o coś za­pytać, kiedy po­jawił się Uthe. Męż­czyźni po­de­szli do czte­rech map za­wie­szo­nych na ścia­nie. Jedna była po­li­tyczną mapą Za­chodu; druga — kró­le­stwa ita­skiań­skiego; trze­cia przedsta­wiała po­sia­dłość — atra­mentem za­zna­czono na niej za­soby i oso­bli­wo­ści rzeźby te­renu. Na ostatniej wi­dać było ob­szar bez­po­śred­nio ota­cza­jący dom, wiel­kie czarne gra­nice oznaczały teren, gdzie wciąż stał las. Do niej wła­śnie po­de­szli Bragi i Uthe. Haas po­kazał miej­sce, gdzie zajął po­zycję sha­ghun, po­tem ota­cza­ją­cych go jeźdźców. Bragi pal­cem wskazują­cym na­kre­ślił trasę po­dej­ścia.— Wi­działeś jego barwy? — za­pytał Ra­gnar­son. — Roz­po­zna­łeś je?— Tak. Nie.— Przypusz­czam, że i tak nie­wiele nam by po­wie­działy. Wo­lał­bym, żeby nie było z nim dużo ro­boty. Większość z nich zgi­nęła, za­nim El Mu­rid zre­zy­gno­wał i wró­cił do domu. Cóż, nie wiem, co jesz­cze mógłbym zro­bić. Ża­łuję, że nie wie­działem o jego obecności, póki jesz­cze było ciemno.Przytulił Elanę, po­ca­łował ją szybko i mocno.— Uthe, jeśli się nie uda, ty przejmu­jesz wszystko. Po­cze­kaj na Szy­dercę. Na pewno przy­bę­dzie... Cho­ciaż nie wiem, na co niby miałby się przy­dać. — Jesz­cze raz po­ca­łował Elanę. II. Przybywa jego od­dział Zie­mia była zimna. Bo­lała go noga. Rosa osia­dła na źdźbłach trawy prze­są­czała się przez spodnie i ka­ftan. Lekki wiatr wie­jący z połu­dnia nie­szczegól­nie przy­czy­niał się do po­prawy na­stroju. Przemar­z­nięte dło­nie drżały. Miał na­dzieję, że nie za­wiodą go w de­cy­dują­cym mo­men­cie — małe szansę, że uda się od­dać drugi strzał. Sha­ghun za­pewne ma na po­dorę­dziu za­klę­cie ochronne.Za­nim od­waży się na strzał, musi po­ko­nać jesz­cze co naj­mniej sto jar­dów. I to naj­trud­niej­szych od chwili, gdy wy­śli­znął się z tu­nelu pro­wa­dzą­cego do piw­nic. Żad­nej osłony prócz ogrodze­nia. Gdzie jest Szy­derca? — za­sta­na­wiał się.Jardy ziemi po­woli peł­zły pod jego brzu­chem. W każ­dej chwili spo­dziewał się, że ktoś pod­nie­sie la­rum albo że usły­szy krzyk sha­ghuna na­ka­zują­cego atak. Było już do­syć jasno, żeby ude­rzyć na dom. Na co oni cze­kają?Od miej­sca, gdzie płot się koń­czył, od rowu dzie­liło go pięć jar­dów zu­peł­nie nie osło­niętej ziemi. Mu­siał za­ufać swemu szczęściu. Tam na pewno go do­padną.Za­sko­czył go nagły okrzyk, a po­tem poru­sze­nie wśród koni. Omalże nie rzucił się do ucieczki, za­nim zro­zu­miał, że jeźdźcy od­jeż­dżają. Uniósł głowę.Przybył Szy­derca.I to w jaki spo­sób! Ko­lumna kon­nych i pie­szych, wy­chy­la­jąca z lasu była naj­większą, jaką Ra­gnar­son wi­dział od czasu za­tar­gów z Ka­mieńcem Prost. Na jej czele je­chał Szy­derca, gruby odziany w brązy, do­sia­dając okra­kiem swego żało­snego wy­chu­dzo­nego osiołka. Nie były to od­działy roja­li­stów, cho­ciaż naj­wy­raź­niej skła­dały się z żoł­nie­rza do­brze zdy­scy­pli­no­wa­nego i wy­ekwipo­wa­nego. Po­wie­wały nad nimi sztandary Gil­dii Na­jem­ni­ków. Ra­gnar­son do­brze wie­dział, że tylko nie­wiele z ich imion można by zna­leźć w spi­sach gildii. To byli Tro­lle­dyn­gja­nie.Jeźdźcy pu­styni, cho­ciaż z po­czątku ru­szyli w kie­runku nad­cią­gają­cej ko­lumny, ostatecz­nie wy­cofali się. Na­wet obecność sha­ghuna nie sta­no­wiła do­sta­tecz­nego wsparcia, by wy­stą­pić prze­ciwko ta­kiej licz­bie. Droga ucieczki wio­dła w po­bliżu miej­sca, gdzie ukrywał się Ra­gnar­son. Sha­ghun, w bur­nusie ciemnym jak noc, sta­nowił łatwy cel. Poje­dyn­cza strzała, wy­pusz­czona z łuku, który nie­wielu męż­czyzn po­tra­fiło na­cią­gnąć, po­mknęła tak szybko, że jej lot był nie­malże nie­wi­dzialny. Prze­biła na wylot czaszkę sha­ghuna.Przez długą chwilę Bragi ob­ser­wo­wał, jak jeźdźcy galo­pem od­jeż­dżają. Nie minie go­dzina, a ślad po nich zagi­nie. Po­ja­wiali się i od­cho­dzili ni­czym burze pia­skowe na ich ro­dzin­nej ziemi, cał­ko­wicie nie­przewi­dy­walne i nisz­czące.— Hai! — za­wołał Szy­derca, kiedy Bragi pod­biegł do niego. — Jak zaw­sze nale­żało wie­rzyć, że stary pom­pa­tyczny gruby głu­piec, ja mia­no­wicie, przy­będę na czas, aby ura­to­wać dup­sko przyja­ciela o wiel­kiej mi­litar­nej re­puta­cji, acz­kol­wiek, jak to się zwy­kle zda­rza, który rów­no­cze­śnie jest członkiem naj­bliż­szej kon­gre­gacji para­lity­ków. My­ślę takoż, że ów przyjaciel wi­nien przy­znać przed ca­łym zgroma­dzo­nym ze­bra­niem za­stępu...— Je­śli już o nich mowa — wtrą­cił Ra­gnar­son. — Skąd wy­trza­sną­łeś tę zbie­ra­ninę?— Drogą ma­gicz­nego wsta­wiennic­twa. — Uśmiech­nął się gru­bas. — Ja, znany jako po­tężny cza­row­nik, lę­kiem swej sławy przejmu­jący świat, wy­sze­dłem po nocy do lasu, od­tań­czy­łem w kie­runku prze­ciw­nym do ruchu słońca ta­niec wo­kół ci­so­wego drzewa, nago, spa­liłem dia­bel­skie ka­dzi­dło, we­zwałem le­giony de­mo­nów...— Nigdy się nie zmieni, co? W jego prze­chwałkach sły­chać mo­carne ude­rze­nia zi­mo­wego wi­chru — po­wie­dział męż­czy­zna po­tęż­niej zbu­do­wany niźli Ra­gnar­son, do­sia­da­jący gi­gan­tycz­nego siwka. Na ra­miona spływała mu długa zmierz­wiona czu­pryna, wśród brody szczerzyły się po­czer­niałe zębi­ska.— Ha­aken! Jak, u dia­bła, się mie­wasz? Co ty tu ro­bisz? — Ha­aken Czarny Kieł był mlecznym bra­tem Ra­gnar­sona.— Szu­ka­łem re­kruta. Te­raz cią­gnę na połu­dnie. — Na trzeźwo Czarny Kieł był rów­nie mil­czący jak Szy­derca elo­kwentny.— Są­dzi­łem, że tam wła­śnie jesteś. Ra­zem z Re­skir­dem i Rol­fem. Jeśli już mowa o Rol­fie, po­kazał się wczoraj, trzy ćwierci od śmierci, a za nim przyje­chała ta banda.— Hmm — chrząknął Czarny Kieł. — Nie­do­brze. Nie spo­dziewa­łem się, że tak szybko za­czną się wku­rzać. My­śla­łem, że do­piero w przy­szłym roku.— O czym ty ga­dasz?— Niech Rolf wy­jaśni.— Nie może. Może na­wet już nigdy ni­czego nie wy­jaśni. Szy­derca, przy­pro­wa­dzi­łeś Ne­pan­the? Po­trze­bu­jemy po­mocy me­dycznej.Za­nim gru­bas zdą­żył od­po­wie­dzieć, Czarny Kieł wtrą­cił:— Nie przyje­chała. Po­życzę ci swojego chi­rurga.Ra­gnar­son zmarsz­czył brwi.— Jest do­bry. Mło­dzik z przy­pad­kiem żą­dzy wę­drówki. No dobra, gdzie mamy roz­bić obóz? Wy­gląda na to, że twoje pola psze­nicy mają już dość.— Mhm. Wschodnie pa­stwi­sko przy tar­taku. Chciał­bym, żeby moje zwie­rzęta po­zo­sta­wały bli­sko domu, póki to wszystko się nie przetoczy. — Nie miał jed­nak pew­ności, czy dla wszyst­kich wy­star­czy miej­sca. Ta­bory Czarnego Kła wciąż wy­ta­czały się z lasu, wóz za wo­zem. Wy­glą­dało to ni­czym wę­drówka lu­dów. — Ha­aken, coś ty tu przy­pro­wa­dził? Całą armię?— Cztery setki konia i ty­leż pie­szych.— Ale ko­biety i dzieci...— Może do cie­bie nie do­tarło. Mamy kło­poty w Tro­lle­dyn­gji. Wy­gląda na wojnę do­mową. Wła­dza pre­ten­denta słab­nie. Opusz­czają go fał­szywi po­plecznicy. Nocne na­paści na ze­wnętrz­nych gra­ni­cach. Wielu, jak ci lu­dzie, nie­za­leż­nie od tego, czy po­pie­rają jego, czy Stary Dom, nie chce się w to mie­szać.Po­dobne pra­gnie­nie, po tym jak ich ro­dzina zo­stała zdziesiąt­ko­wana pod­czas wojny do­mo­wej, która przy­nio­sła pre­ten­den­towi tron Tro­lle­dyn­gji, całe lata temu ka­zało Ra­gnar­so­nowi i Czarnemu Kłu po­ko­nać Góry Kraczno­diań­skie.— Ja­kiś czas temu otrzyma­łem list od mini­stra wojny — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Chciał wie­dzieć, dla­czego tej wio­sny nie było żad­nych na­jaz­dów. Po­dej­rze­wał, że być może two­rzy się coś w ro­dzaju Rin­ge­rike. Teraz już ro­zu­miem. Wszyscy zo­stali w do­mach, żeby mieć oko na są­sia­dów.— Ja­koś tak. Nie­któ­rzy po­sta­no­wili spró­bo­wać szczęścia z nami.— Co z gil­dią? Nie spodoba im się, że wę­dru­jecie w jej bar­wach. A Ita­skia nie bę­dzie miała naj­mniejszej ochoty, by Tro­lle­dyn­gja­nie włó­czyli się po jej te­ryto­rium.— O wszystko zad­ba­łem. Za­pła­ciłem... Ku­piłem przejazd. Każdy męż­czy­zna jest członkiem gildii. Przy­najmniej ho­no­ro­wym. Wszystko dzieje się zgodnie z prze­pi­sami. Nie mo­żemy zo­sta­wić za sobą żad­nych wro­gów.— Może wy­ja­śnisz to?— Póź­niej, jeśli Rolf tego nie zrobi. Czy nie po­win­ni­śmy po­słać do niego dok­tora?— Ra­cja. Szy­derca! Za­bierz go do domu. Po­mogę Ha­ake­nowi roz­lo­ko­wać tę zgraję. Je­cha­liście całą noc?— Mu­sieli­śmy do­trzeć na czas. My­śla­łem, żeby wy­słać konie przo­dem, ale i tak nie do­tarły na miej­sce przed zmierz­chem, zresztą nie wy­da­wało mi się, by do ranka coś miało się wy­da­rzyć.— Prawda, prawda. To był wspaniały wi­dok. III. List od przyja­ciela Rolf od­zy­skał na chwilę świado­mość, kiedy chi­rurg, który zresztą wąt­pił, by zo­stało wiele na­dziei, wy­cią­gał strzałę. Jazda była zbyt długa i wy­czer­pu­jąca, a w jej trak­cie wbity grot szar­pał trze­wia. Preshka zo­ba­czył za­nie­po­ko­jone twa­rze. Słaby uśmiech wy­krzywił mu wargi.— Nie po­wi­nie­nem... wy­jeż­dżać — szep­nął. — Głupi... Nie mo­głem się po­wstrzymać... żeby jesz­cze raz nie spró­bo­wać...— Bądź cicho! — przy­ka­zała Elana zde­ner­wo­wa­nym gło­sem, rów­no­cze­śnie po­pra­wia­jąc mu po­duszki.— Bragi... W ju­kach... List... Ha­roun... — Ze­mdlał znowu.— Za­czy­nam poj­mo­wać — za­grzmiał Ra­gnar­son. — Skoro tyle się dzieje, nie może cho­dzić o ni­kogo in­nego. Ha­aken, zde­cy­du­jesz się wreszcie na ja­kieś wy­ja­śnie­nia?— Naj­pierw prze­czy­taj list.— W po­rządku. Cholera! — Nie lubił, jak se­kre­tów było coraz wię­cej, a naj­wy­raź­niej nikt tutaj nie chciał mu ni­czego wy­ja­śnić. — Po­szu­kam tego listu. Za­cze­kaj­cie na mnie w gabi­necie.„Kraj”, za­czy­nał się list Ha­rouna, „to Kavelin w Po­mniejszych Kró­le­stwach, poło­żony na ich wschod­nim skraju, tuż pod gó­rami Ka­pen­rung, w miej­scu gdzie ich pa­smo wy­gina się na połu­dniowy za­chód od gór M'Hand i gdzie gra­niczy z Hammad al Naki­rem. Od połu­dniowego za­chodu Kavelin są­sia­duje z Ta­me­rice, od za­chodu z Alteą, od pół­noc­nego za­chodu zaś i pół­nocy z An­sto­ki­nem oraz Vol­sto­ki­nem. (Zbieram wła­śnie kom­plet map woj­sko­wych i wy­ślę ci je, kiedy tylko będę mógł.) Wro­giem jest oczywi­ście El Mu­rid, cho­ciaż od czasu wo­jen, z któ­rych Kavelin wy­szedł wła­ści­wie bez szwanku, nie pod­jął żad­nych po­waż­niej­szych działań. Altea jest tra­dy­cyj­nie sprzymie­rzeń­cem, An­sto­kin za­sad­niczo za­cho­wuje neu­tral­ność. Z Ta­me­rice i Vol­sto­ki­nem zda­rzają się utarczki. Ostatnia wojna była wła­śnie z Vol­sto­ki­nem.Ustrój to par­la­mentarny feu­da­lizm, a wła­dza po­dzielona jest mię­dzy ko­ronę a ba­ro­nów. Siłą swych wojsk ci dru­dzy przewyż­szają ko­ronę, jed­nak in­trygi, jakie knują, ni­we­lują tę przewagę. Pod wła­dzą obecnego, po­śled­niego ra­czej króla ko­rona nie jest ni­czym wię­cej jak arbi­trem w spo­rach baro­nów. Cho­ciaż w prze­ci­wieństwie do Ita­skii Kavelin nie ma bo­gatej tra­dycji in­tryg ko­ron­nych, ob­ser­wo­wać można, jak po­woli za­czyna się tu wojna o suk­cesję. Ofi­cjal­nie uznany książę ko­rony nie jest bo­wiem sy­nem króla. Przykła­dając ucho do wła­ści­wych drzwi, można się do­wie­dzieć, że praw­dziwy książę zo­stał po­rwany w dniu swych na­ro­dzin i za­stą­piony pod­rzut­kiem.Hi­sto­rycz­nie i et­nicz­nie Kavelin jest w większym stop­niu po­grą­żony w nie­ła­dzie, niż bywa to w naro­dach Po­mniejszych Kró­lestw. Jego pier­wotni miesz­kańcy, ma­rena di­mura, są spo­krewnieni z miesz­kań­cami połu­dniowych kró­lestw przy­brzeżnych: Li­bian­ni­nem, Car­dine, Hel­lin Da­imiel oraz Dunno Scuttari. Sta­no­wią klasę naj­niż­szą, pa­ria­sów. Tylko naj­bar­dziej szczęśliwi (względnie, rzecz jasna) mają oka­zję zo­stać słu­żą­cymi, nie­wol­ni­kami, chło­pami pańsz­czyźnia­nymi. Większość żyje dziko w la­sach, w nę­dzy i plu­ga­stwie, ja­kich po­wstydzi­łaby się świ­nia.Mię­dzy 510 a 520 ro­kiem we­dle da­to­wa­nia Im­pe­rium woj­ska Ilka­zaru oku­po­wały ten ob­szar, a wraz z nimi przy­szli im­pe­rialni kolo­niści. Ich po­tom­ko­wie, siluro, two­rzą dzi­siaj klasę spo­łeczną, która zaj­muje się co­dziennym za­rzą­dza­niem i in­tere­sami. Są wy­kształceni, gor­liwi i pewni wła­snej waż­ności, nadto in­try­ganci pierwszej wody, a przez ich ręce prze­pływa większość bo­gactw kró­le­stwa, z czego spora część w for­mie ła­pó­wek wpada w ich łapy. W ostatnim dzie­się­cio­leciu ery Im­pe­rium, koło roku 608, kiedy te­reny Ilka­zaru roz­cią­gały się poza Srebrną Wstążkę na pół­nocy i Roe na wschodzie, całe wio­ski Ita­skian zo­stały prze­nie­sione do Kavelina w pro­cesie, który zo­stał okre­ślony jako Prze­sie­dle­nie. Ci lu­dzie, wes­soń­czycy (większość po­cho­dziła z Za­chodniej Gminy), wciąż mó­wią dają­cym się zro­zu­mieć ita­skiańskim i two­rzą za­równo rdzeń po­pula­cji jako takiej, jak i klasy chłopskiej, rze­mieślniczo-ku­piec­kiej oraz kasty woj­sko­wej. Po­dob­nie jak w wy­padku Ita­skian, są to lu­dzie so­lidni, po­zba­wieni wy­obraźni, nie­chętni do gniewu, ale rów­nież nie­skłonni prze­ba­czyć uczynio­nego im zła. Ich przy­wódcy wciąż mają pre­ten­sje o Prze­sie­dle­nie oraz Pod­bój i in­try­gują, aby od­wró­cić skutki tych pro­ce­sów.Ostatnią grupę lud­ności sta­no­wią nor­d­meni, klasa rzą­dząca po­sia­da­jąca wszelkie przywi­leje. Ich przodkami byli Pro­to­trol­le­dyn­gja­nie, któ­rzy pod­czas ostatecz­nej roz­prawy z Ilka­za­rem przy­szli na połu­dnie z Ja­nem Żela­zną Ręką. Ostatecz­nie do­szli do wniosku, że ży­wot szlachty w połu­dniowym kli­ma­cie od­po­wiada im znacznie bar­dziej niźli po­wrót do do­mów, w któ­rych znowu sta­liby się po­spól­stwem na lo­do­wa­tym Pół­noc­nym Pust­ko­wiu. Czy można ich za to winić?W każ­dym razie wszyscy tak czy­nią. Mi­nęły wieki od czasu Pod­boju, a trzy niż­sze stany wciąż knują, jak po­grą­żyć nor­dme­nów. Do­daj do działań towa­rzy­szą­cych tym kno­wa­niom stan cią­głej wa­śni mię­dzy baro­nami oraz pro­blem suk­cesji (o którą ry­wali­zuje już kilku kan­dy­da­tów), a sam zro­zu­miesz, że mamy tu do czy­nie­nia z nie­zwy­kle inte­re­su­jącą sytu­acją po­li­tyczną.Ro­dzimy przemysł obejmuje gór­nic­two (złoto, sre­bro, miedź, że­lazo, szmaragdy), przetwór­stwo mleczne (ser z Kavelina słynny jest na połu­dnie od Por­thune) oraz pro­wa­dzony na śred­nią skalę han­del fu­trami. Eko­no­micznie rzecz bio­rąc, główną za­letą Kavelina jest jego usy­tu­owa­nie — do­kład­nie w po­przek tras han­dlo­wych łą­czą­cych Wschód i Za­chód. Upa­dek Ilka­zaru i wy­ni­ka­jące zeń dra­styczne zmiany kli­ma­tyczne w Hammad al Naki­rze spo­wo­do­wały prze­su­nię­cie szla­ków han­dlo­wych na pół­noc. Kavelin stał się głównym bene­fi­cjentem tego pro­cesu, dzięki temu, że kon­tro­luje przełęcz Savernake, je­dyną drogę przez góry Ka­pen­rung łą­czącą się ze sta­rym im­pe­rial­nym trak­tem do Gogu-Ah­langu, który z kolei sta­nowi je­dyną na połu­dnie od mo­rza Sey­dar zdatną do prze­bycia trasę przez góry M'Hand. Szy­derca orientuje się do­brze w kwe­stiach han­dlu ze Wschodem, może ci wszystko wy­ja­śnić znacznie lepiej niż ja. Był za­równo w Kavelinie, jak i na Wschodzie jesz­cze przed woj­nami.Czy do­strzegasz moż­liwo­ści? Oto jest kró­le­stwo, bo­gate choć nie­wiel­kie, nadto względnie słabe, ze­wsząd oto­czone przez wro­gów, na kra­wę­dzi wojny do­mo­wej. Gdyby król umarł dzi­siaj, w pole może wy­ru­szyć nie mniej jak dwa­dzie­ścia zbrojnych partii, każda wierna in­nej sprawie. Większość z nich za­pewne sta­no­wić będą pre­ten­denci, jed­nak kró­lowa z pew­no­ścią po­dej­mie próbę obrony swej re­gen­cji, na­to­miast nie­za­leżne od­działy si­luro, wes­soń­czy­ków, a na­wet ma­rena di­mura, ze­brane pod sztanda­rami roz­ma­itych wa­taż­ków, mogą sprzymie­rzyć się z ludźmi, któ­rzy obie­cają im po­prawę spo­łecz­nego poło­żenia. Co wię­cej, nikt nie ośmieli się wy­ru­szyć z peł­nią swych sił ze względu na chciwość są­sia­dów. W szczegól­ności Vol­sto­kin może wes­przeć swymi woj­skami i bro­nią fa­wo­ry­zo­wa­nego kan­dy­data.Teraz umieść po­środku tego wszyst­kiego mnie, Ha­rouna bin You­sifa, wraz z moim do­świad­cze­niem. (El Mu­rid, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo by chciał, nie ośmieli się bez­po­śred­nio wtrą­cić w we­wnętrzne sprawy Kavelina. Nie jest jesz­cze go­tów do na­stęp­nych wo­jen, a taki byłby nie­unik­niony re­zultat próby in­ter­wen­cji w pań­stwie Za­chodu.) Do­daj do tego jesz­cze Bragi Ra­gnar­sona na czele znacznych sił na­jem­ni­ków. Będą bitwy, zdrady, od­siew pre­ten­den­tów. Wła­ści­wie wy­ko­rzy­stu­jąc sytu­ację, mo­żemy nie tylko stać się bo­ga­tymi ludźmi, ale też prze­ko­nać się, że oto znie­nacka wpa­dło nam w ręce kró­le­stwo. W rze­czy sa­mej, ży­wię nie­kła­maną wiarę, że i sam tron może być w twoim za­sięgu”. * * *Ra­gnar­son uniósł wzrok, roz­parł się w fo­telu i za­czął gła­dzić brodę. List nie wspominał na­wet o tym, co Ha­roun rze­czy­wi­ście my­ślał i co sobie za­pla­no­wał. Nie wy­jaśnił na­wet, dla­czego pro­po­nuje tron, nie zdra­dził, co on sam ma na­dzieję osią­gnąć. Ale z pew­no­ścią miało to coś wspólnego z El Mu­ri­dem. Bragi pod­niósł się i pod­szedł do mapy Za­chodu, szu­kając Kavelina.— Ach, tak. — Za­chi­cho­tał.Samo poło­żenie Kavelina zdra­dzało cele pla­nów bin You­sifa. Kró­le­stwo sta­no­wiło ide­alną bazę dla ope­racji par­ty­zantki prze­ciwko Hammad al Naki­rowi. Od gra­nicy do sto­licy El Mu­rida Al Rhemish było mniej niż sto mil. Szybka ka­wale­ria była w sta­nie do­trzeć do mia­sta na długo, za­nim jed­nostki obronne zo­staną wy­co­fane z bar­dziej odle­głych gra­nic. Kraj ten, dzi­kie, po­zba­wione wody złe zie­mie, na któ­rych nie­wiel­kie od­działy jeźdźców były wła­ści­wie nie do wy­kry­cia, ide­alnie od­po­wia­dał spo­so­bowi walki Ha­rouna. Był to ten sam teren, który do ostatka trzymali roja­liści już po doj­ściu El Mu­rida do wła­dzy. Cel Ha­rouna był więc oczywisty. Po­trzebna mu była od­skocznia do roja­li­stycznej re­stau­racji. Co z kolei wy­ja­śniało obecność jeźdźców El Mu­rida na jego tere­nie. Chcieli zdławić cały plan w za­rodku. Pań­stwa za­chodnie, od dawna już drę­czone przez El Mu­rida i zmę­czone utrzymy­wa­niem awantur­ni­czych kolo­nii roja­li­stycznych uchodź­ców, z pew­no­ścią, jeśli Ha­ro­unowi wszystko się po­wie­dzie, chęt­nie udzielą po­par­cia za­ma­chowi stanu.List Ha­rouna na tym się nie koń­czył, Bragi prze­czy­tał go w cało­ści, czu­jąc się zo­bo­wią­zany wo­bec Rolfa, ale już wcześniej pod­jął de­cyzję. Tym ra­zem bin You­sif nie wciągnie go w swoje in­trygi. Wczoraj­sza walka i zra­niona noga wy­czer­py­wały limit przy­gód, na jakie miał ochotę. Ha­roun może sobie zna­leźć in­nego chłopca do bicia. Zaw­sze pięk­nie przema­wiał i obie­cy­wał złote góry, rzadko jed­nak choćby zbli­żał się do wy­wią­zania ze swych przy­rze­czeń. Je­dyną ko­roną, jaką za­pewne uda­łoby mu się zdo­być, gdyby zde­cy­do­wał się na wy­prawę do Kavelina, by­łaby za­pewne ko­rona gu­zów od cio­sów ma­czugą. IV. Przypad­kowe ciosy noży Świt na­stęp­nego dnia. Za ich ple­cami trol­le­dyn­gjań­skie ko­biety roz­bijały obóz. Bragi, Szy­derca, Ha­aken i sztab Czarnego Kła już byli w dro­dze. Uthe Haas i Dahl poje­chali z Bra­gim po­zor­nie po to, by po­móc mu za­ła­twić inte­resy w Ita­skii, w isto­cie zaś, jak po­dej­rze­wał, w cha­rak­terze szpiegów Elany. Nie miał sił się z nią kłó­cić. Rana oraz ko­lejny wie­czór spę­dzony na piciu po­zba­wiły go resztek du­cha.— Dla­czego po pro­stu nie poje­dziesz z nami, póki nie spo­tkamy się z Re­skir­dem? — za­pytał Czarny Kieł. — On rów­nież chęt­nie wy­mie­niłby z tobą kilka bujd. Mi­nęły lata od chwili, kiedy ostatnio byli­śmy ra­zem.Re­skird Smok­bójca znaj­do­wał się wśród wzgórz, gdzieś na połu­dnie od Srebrnej Wstążki, w po­bliżu Octylii, szkoląc łucz­ni­ków do służby w Kavelinie. Ita­skia prze­ży­wała obecnie czas pro­spe­rity. Smok­bójca zdo­łał zwerbo­wać jedy­nie kilku wete­ra­nów. Na­to­miast wszyscy mło­dzi, jacy chcieli się do niego za­cią­gnąć, byli zu­peł­nie su­rowi, nadto ce­cho­wała ich zwy­cza­jowa, tępa ita­skiańska skłonność do wy­ko­rzy­sty­wa­nia po­sia­danej broni na wła­sną mo­dłę. Bragi nie za­zdro­ścił Re­skir­dowi jego zaję­cia.— Po­my­ślę o tym. — Chciał już po­wie­dzieć „nie”, ale wówczas przez całą drogę do Ita­skii nie by­łoby końca ga­daniu. A gdyby po­fol­go­wał swoim uczuciom i przy­stał na ich pro­po­zycję, wówczas do­sta­łoby mu się od Uthego. — Po­win­ni­śmy uwa­żać po dro­dze. Mo­żemy wpaść w za­sadzkę.W za­sadzkę wpa­dli wszakże do­piero wówczas, gdy wreszcie zmę­czyli się za­cho­wy­wa­niem stałej czuj­ności. Naj­mniej prawdo­po­dob­nym miej­scem na jej urzą­dze­nie, my­ślał, mo­gła być chyba tylko sama Ita­skia. Prze­cież tam lu­dzie El Mu­rida wy­róż­nia­liby się z tłumu miesz­kań­ców. Żeby nie wzbudzać po­dej­rzeń, po­minął mil­cze­niem okres naro­do­wej pro­spe­rity. Opowia­dał wła­śnie Dahlowi jakąś zu­peł­nie nie­wia­ry­godną hi­storię, kiedy ra­zem z Uthem, Szy­dercą, Ha­ake­nem i dwoma jesz­cze in­nymi prze­kra­czali Pół­nocną Bramę Ita­skii. Straż miej­ska nale­gała, by główny od­dział za­trzymał się na ze­wnątrz — Tro­lle­dyn­gjan i alko­hol nale­żało trzymać z dala od sie­bie.— To tutaj wła­śnie za­czął się ten inte­res ze szczurami — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Kiedy lord Sza­rego Pła­sko­wyżu pró­bo­wał przejąć wła­dzę. Ja sta­łem tam, Szy­derca był na szczycie Muru tutaj, a Ha­roun na da­chu, o tam...Ktoś stał do­kład­nie w tym miej­scu, gdzie wówczas stał Ha­roun; sma­gło­skóry męż­czy­zna, który znik­nął w tym sa­mym mo­men­cie, gdy Bragi go wskazał.— Roz­glą­daj­cie się — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Nasi przyja­ciele są tutaj.— Mo­żemy pole­gać na kró­lew­skich — od­parł Ha­aken.— Cholerne re­guły. Prawa — warknął Ra­gnar­son. — Nie je­stem pe­wien, czy na­prawdę chcę się spo­tkać z mi­ni­strem. — Po­kle­pał się po udzie, gdzie do czasu, aż wy­pa­trzyli go strażnicy przy bra­mie, wi­siał jego miecz. Je­dyną bro­nią oso­bistą, na jakiej no­sze­nie ze­zwalano, były ostrza nie dłuż­sze od ośmiu cali. — Nie tak by­wało za daw­nych cza­sów.— Wtedy rów­nież było wię­cej za­bija­nia — za­uwa­żył Uthe.— Błąd ro­zu­mo­wa­nia — wtrą­cił Szy­derca. — Liczba tru­pów taka sama w rynszto­kach o po­ranku, za­równo wtedy, jak i dzi­siaj. Tylko dziury w nich mniejsze. Ja prze­cie, gdy­bym zde­cy­do­wał, że człowiek życie zło­żyć musi, po­zbył­bym się go w taki czy inny spo­sób. Zabić wszak można go­łymi rę­koma, sznu­rem zadu­sić, ka­mie­niem za­tłuc lub pałką...— Może i tak — za­re­pli­ko­wał Uthe. — Jed­nak to nie­wy­godne, znacznie ła­twiej chwycić miecz i za­dźgać.Po­ko­nali Wall Street i wje­chali na za­tło­czoną ar­terię kró­lew­ską, sze­ro­kim łu­kiem wio­dącą wprost do cen­trum mia­sta i kró­le­stwa, no­szą­cych iden­tyczne na­zwy. Bragi prze­konał swoich towa­rzy­szy, że po­winni wy­nająć po­koje w po­bliżu pa­łacu kró­lew­skiego, gdzie miał do za­ła­twie­nia swoje in­te­resy.Na no­wym placu Haymar­ket, w dzielnicy Nowe Mia­sto, jedy­nie kil­kaset jar­dów od Pół­noc­nej Bramy, do­szło do wy­miany cio­sów. Dwaj męż­czyźni, śnia­dzi, o ja­strzębich no­sach, wy­padli z tłumu ob­ser­wu­ją­cego przedsta­wie­nie te­atrzyku ku­kieł­ko­wego, ru­nęli na Ra­gnar­sona i Szy­dercę z wrza­skiem i wy­cią­gniętymi sztyletami. Sztylet wy­mie­rzony w Ra­gnar­sona ześli­znął się po rę­ka­wie kol­czugi, gdy ten pode­rwał ramię do za­słony. Cię­cie po­szło przez pierś i szczękę. Tylko broda uchroniła go przed głęb­szą raną. Za­machnął się prawą dło­nią, by od­dać cios. Jego koń jed­nak, prze­ra­żony, przy­siadł na za­dzie i za­rżał prze­raź­liwie, strą­cając go na zie­mię. Pa­dając, zo­ba­czył, jak Szy­derca idzie w jego ślady. Usły­szał rów­no­cze­śnie wrzaski i piski zdjętych pa­niką wi­dzów i wtedy jego głowa zde­rzyła się z ka­mie­niami bruku.Szy­derca miał uła­mek se­kundy wię­cej, by sto­sow­nie zare­ago­wać. Sam ze­sko­czył z osiołka wśród ło­pota­nia szat. Na­past­nik wbił ostrze sztyletu w puste już sio­dło. Kiedy od­ska­kiwał, Dahl Haas kop­nął go w skroń. Szy­derca pod­niósł się z chodnika, wrzesz­cząc:— Mor­derca! Straż! Po­mocy! Po­mocy! — Po­tem rzucił się ca­łym, znacznym wszak swoim cię­ża­rem na czło­wieka kop­nię­tego przez Dahla i za­czął go dusić. — Mor­derca! Wstrętny tchórzliwy szczur ata­kuje bied­nego sta­rego że­braka w środku dnia, na sa­mym środku ulicy... Cóż to za mia­sto, gdzie na­wet biedny po­dróż­nik może paść ofiarą za­bój­ców? Po­mocy! — Co skło­niło przy­god­nych wi­dzów do jesz­cze szyb­szego sal­wo­wa­nia się ucieczką, za­nim sami nie zo­staną za­rżnięci lub wtrą­ceni do ciemnicy w cha­rak­terze świadków zaj­ścia.Kilku strażni­ków miej­skich po­ja­wiło się z za­dzi­wia­jącą wręcz szybko­ścią — jak wszędzie, można było się ich spo­dziewać do­piero wówczas, gdy kurz już osiadł i im sa­mym nie gro­ziło nie­bez­pie­czeń­stwo — jed­nak nie byli w sta­nie prze­drzeć się przez pierzcha­jący tłum. Ha­aken, Uthe i ochronia­rze Czarnego Kła ra­zem rzu­cili się na czło­wieka, który za­ata­ko­wał Ra­gnar­sona. Dahl pró­bo­wał opa­no­wać konie, jed­no­cze­śnie po­mstując na bo­lącą nogę. Straż w końcu za­pro­wa­dziła po­rzą­dek. Ja­kieś pól tu­zina śmiałych wi­dzów, któ­rzy zo­stali na­tychmiast prze­słu­chani, po­twierdziło wer­sję Czarnego Kła. Mimo wy­raź­nego pra­gnie­nia, by za­areszto­wać wszyst­kich, strażnicy mu­sieli po­prze­stać na dwóch spo­nie­wie­ra­nych nie­do­szłych za­bój­cach i obietnicy Ha­akena, że po­jawi się zło­żyć skargę. Na­stęp­nie Szy­derca i Dahl zajęli się Ra­gnar­so­nem.— Cholera! — ję­czał Bragi. — Chyba będę mu­siał za­cząć sy­piać w heł­mie, w prze­ciw­nym razie do reszty roz­biją mi głowę. — Z wy­sił­kiem pod­niósł się na nogi, prze­kli­nając bo­lącą czaszkę. Dahl i Szy­derca po­mo­gli mu się wspiąć na konia. — Jeśli już o tym mowa, mam za­miar spo­tkać się z mini­strem, póki głowa mnie dalej boli. Dzięki temu będę miał dość pa­skudny na­strój, żeby za­war­czeć go na śmierć.— Albo do­pro­wa­dzić do tego, że na­tychmiast cię wy­rzuci — za­uwa­żył Ha­aken. — Ale nie za­szkodzi, bym i ja tam się udał. Z góry przy­go­tuję sobie sto­sowne usprawie­dli­wie­nia. Prze­pro­wa­dze­nie tej mojej bandy jest draż­liwą sprawą. Nie mogę po­zwo­lić, żeby cofnęli nam ze­zwolenie na przejazd, a gil­dia w ni­czym nie po­może.— Do­bra myśl. Szy­derca! Ty rów­nież mu­sisz tu coś za­ła­twić?Gru­bas wzruszył ra­mio­nami.— Je­śli o mnie cho­dzi, zaw­sze mam inte­res do mini­ster­stwa wojny. Mi­ni­ster­stwo ce­chuje się kiep­skimi oby­cza­jami. Za­lega z płat­no­ściami za kon­trakty. Żad­nego inte­resu, żad­nej kary. Winne mi gwi­nei sześćset dwa­na­ście za so­loną wie­przowinę do­star­czoną pod­czas zi­mo­wych ma­new­rów na gra­nicy z Iwą Skołowdą. Ale niech tylko biedny stary ho­dowca świń spóźni się choć go­dzinę z do­star­cze­niem swego to­waru. Hai! My­ślał­bym, że niebo się wali być może, kiedy zja­wia się agent i grozi wy­dzie­dzi­cze­niem bied­nej du­szy. — Za­śmiał się. — Te­goż sa­mego mogę spró­bo­wać. Już są za­dłu­żeni do sze­ściu dia­błów. Wniosę sprawę do sądu wie­rzy­cieli, po­cią­gnę do od­po­wie­dzialności naj­bar­dziej złaj­da­czo­nych łaj­da­ków z pań­stwowych po­bor­ców! Zo­ba­czymy, kto wy­gra sprawę. — Wy­konał ob­sce­niczny gest w stronę kró­lew­skiego pa­łacu. V. Se­kretny pan, cichy wspólnik Mi­nister wojny był si­wym czło­wiecz­kiem, który sprawiał wie­kowe wra­żenie, już wtedy, gdy Bragi spo­tkał go po raz pierwszy, wiele lat temu. Obecnie, za­gu­biony w plu­szo­wych od­mę­tach pry­wat­nego gabi­netu, wy­da­wał się tak mały i stary, że pra­wie nie­ludzki.— A więc — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Serce paję­czyny. Wy­godne. Przyjem­nie się prze­ko­nać, że pie­nią­dze z mo­ich po­dat­ków zo­stały wła­ści­wie wy­dane. — Mi­nęły czasy daw­nej świetności.— Ranga i przywi­leje, jak to ma­wiają. — Stary człowiek wy­cią­gnął dłoń.Ra­gnar­son zmarsz­czył po­dejrzliwie brwi. Wszystko prze­bie­gało na­zbyt gładko, nikt nie kazał mu bez końca wy­cze­ki­wać.— Można by po­my­śleć, że mie­liśmy umó­wione spo­tka­nie.— W pew­nym sen­sie. Roz­gość się. Brandy?— Ehe. — Ra­gnar­son zato­nął w fo­telu tak głę­bo­kim, że pra­wie go cał­kiem po­chło­nął. Nie był człowie­kiem ubo­gim, jed­nak brandy za­zwy­czaj po­zo­sta­wała poza jego za­się­giem. — Wy­gląda na to, że tobie rów­nież coś cho­dzi po gło­wie.— Prawda. Ale naj­pierw twoje inte­resy. I wy­bacz mi, że po­minę zwy­cza­jowe grzeczno­ści. Czas nagli.Ra­gnar­son stre­ścił nie­dawne wy­da­rze­nia.— O, żesz — po­wie­dział mini­ster, krę­cąc głową. — Go­rzej, niż my­śla­łem. Znacznie go­rzej. I z pew­no­ścią bę­dzie jesz­cze go­rzej. Nie­szczęsny ja, nie­szczęsny. Ale oni nie słu­chali. Po­wie­dzieli mi, że­bym prze­ba­czył i za­po­mniał, że­bym nie cho­wał urazy.— O czym ty mó­wisz?— Książę Sza­rego Pła­sko­wyżu. Sprowa­dzili go z po­wro­tem. Mi­ni­ster­stwo spraw we­wnętrz­nych. Nie chcieli mnie słu­chać. Na­wet od­dali urząd celny pod jego kon­trolę.— Co? Nie! Nie wie­rzę.Książę Sza­rego Pła­sko­wyżu, wzo­rzec arcy­zdrajcy, ja­kiego dru­giego próżno szu­kać w ita­skiańskiej histo­rii, znowu przywró­cony do łask? Zdumie­wa­jące. Ale książę Sza­rego Pła­sko­wyżu był ma­ta­czem. Pod­czas wo­jen, bę­dąc jed­no­cze­śnie do­wódcą sił eks­pe­dy­cyj­nych Ita­skii i głównym kan­dy­da­tem na do­wódcę sił sprzymie­rzo­nych, rów­no­cze­śnie na­wią­zał kon­takt z El Mu­ri­dem i knuł zdradę. Tylko za­dzi­wia­jące zwy­cię­stwa, od­nie­sione przez roja­li­styczną par­ty­zantkę Ha­rouna wspoma­ganą przez trol­le­dyn­gjań­skich na­jem­ni­ków i lo­kalne siły po­moc­nicze Li­bian­nina oraz Hel­lin Da­imiel, zmu­siły go do do­cho­wa­nia lojal­ności. Póź­niej za­wią­zał się spi­sek w celu za­gar­nię­cia ita­skiańskiej ko­rony. Szary Pła­sko­wyż miał nie­gdyś swoje miej­sce w suk­cesji. Ha­roun, Szy­derca i Ra­gnar­son uda­rem­nili jego kno­wa­nia. Taka była jedna z przy­sług od­da­nych mini­strowi wojny. Książę Sza­rego Pła­sko­wyżu zre­zy­gno­wał ze swego miej­sca w linii suk­cesji, aby unik­nąć kło­po­tli­wego pro­cesu o zdradę.— Po­litycy! — par­sknął Bragi z ustami zanu­rzo­nymi w ko­nia­kówce. Książę wciąż kom­pli­ko­wał jego życie oraz życie Ita­skii. Za­czy­nało go już to mę­czyć. Jak wiele razy jesz­cze ten człowiek się­gał bę­dzie po tron?— Nasz pan książę wskoczył znowu na sta­no­wi­sko — po­wie­dział mini­ster. — Moi lu­dzie w mini­ster­stwie spraw we­wnętrz­nych sądzą, że na­wią­zał kon­takt ze swoim sta­rym wspólni­kiem. Do­bili dia­bel­skiego targu: El Mu­rid ma wes­przeć na­stępny za­mach stanu księ­cia. Na­to­miast książę za­dba o to, by Ita­skia trzymała się z boku pod­czas na­stęp­nej wojny i nie zgo­dzi się na prze­marsz żoł­nie­rzy z są­sia­dują­cych od pół­nocy kró­lestw. Wiesz, co to oznacza. Hel­lin Da­imiel, Car­dine i Li­bian­nin wciąż jesz­cze nie od­zy­skały pełni sił. Dunno Scuttari i Po­mniejsze Kró­le­stwa nigdy nie dys­po­no­wały znaczną po­tęgą. Sa­cu­escu nie po­tra­fi­łoby po­wstrzymać bandy pod­sta­rza­łych da­mu­lek przed złu­pie­niem wy­brzeża Au­szura. W ciągu mie­siąca El Mu­rid sta­nie pod Por­thune i u bram Octylii. Jeżeli wszystko pój­dzie po myśli Sza­rego Pła­sko­wyżu, czeka nas cał­ko­wita kata­strofa. A tak się za­pewne sta­nie. Przez lata udo­sko­nalił swe zło­to­uste zdol­ności. Król nie słu­cha już dłu­żej jego kry­ty­ków.— A więc moje dni są poli­czone — po­wie­dział Ra­gnar­son. Jego ma­rze­nia ob­rócą się w po­piół, jeśli książę Sza­rego Pła­sko­wyżu po­wróci. Mi­ni­ster­stwo spraw we­wnętrz­nych przymy­kało oczy na za­rzą­dza­nie kró­lew­skimi kon­ce­sjami, kiedy od­by­wało się ono pod au­spi­cjami mini­ster­stwa wojny. Książę Sza­rego Pła­sko­wyżu z pew­no­ścią znaj­dzie jakiś po­wód, aby unieważ­nić jego kartę.— Prawda — po­wie­dział mini­ster. — Już nad tym pra­cuje. Do­wo­dzi tego ostatnia na­paść. Ona bo­wiem, co do­tarło do mnie do­piero wczoraj, miała sta­no­wić próbę rów­no­cze­snego po­zby­cia się do­kuczli­wego gza księ­cia i po­ten­cjal­nego cier­nia w boku El Mu­rida.— Po­lityka mnie nie inte­re­suje — oznajmił Ra­gnar­son. — To jest po­wszechnie wia­doma sprawa. Wszystko, czego kie­dy­kol­wiek chciałem od po­lity­ków, to żeby zo­sta­wili mnie w spo­koju.— Ale po­zo­staje jesz­cze twój przyjaciel, roja­lista, oraz twój talent do wo­jaczki. Ten przyjaciel jest nie­ustannym za­gro­że­niem dla El Mu­rida. To czyni rów­nież z cie­bie jego wroga.— Je­stem tylko sa­mot­nym człowie­kiem...— I nie aż tak waż­nym z miej­sca, w któ­rym sie­dzę. Ale dla pew­nych umy­słów jesteś ważny. A rze­czy­wi­stość tkwi w gło­wach. Nie jest rze­czą obiek­tywną. Sta­no­wisz nie­bez­pie­czeń­stwo, na­wet jeśli tylko dla­tego, że tak im się wy­daje. Je­steś człowie­kiem, który bę­dzie się bro­nił.— Owszem. Jakie jest twoje sta­no­wi­sko?— Zaw­sze w opo­zycji do księ­cia Sza­rego Pła­sko­wyżu. A tym ra­zem za twoim przyja­cie­lem. To, co po­wiem, nie może opu­ścić tego po­mieszcze­nia. Mi­ni­ster­stwo prze­ka­zało mi do wy­ko­rzy­sta­nia pewną po­moc. Fun­dusze, z któ­rych nikt nas nie rozli­cza, i broń. W każ­dej jed­nak chwili może się to skończyć. Jed­nak wciąż będę po­pierał two­jego przyja­ciela. Jego suk­ces może od­wlec wojnę, a na­wet po­wstrzymać jej wy­buch...Po­jawił się se­kre­tarz mini­stra.— Wa­sza lor­dow­ska mość, jest tutaj pe­wien pan, który chce się wi­dzieć z tym oto pa­nem. — Zmarsz­czył nos.Ra­gnar­son zerk­nął w dół, żeby spraw­dzić, czy przy­pad­kiem nie za­po­mniał strzą­snąć koń­skiego łajna z bu­tów.Czarny Kieł wpa­rował do środka.— Bragi! Je­den z mo­ich chłopców mówi, że znowu na­padli na twoją po­sia­dłość. Moi lu­dzie ich zła­pali. Przy­najmniej większość. Co chcesz zro­bić?Przez dłuż­szą chwilę Ra­gnar­son nic nie mó­wił. Strażnicy wpa­dli, by wy­cią­gnąć Czarnego Kła z po­mieszcze­nia, jed­nak mini­ster ich wy­kopał. Na ko­niec Bragi rzekł:— Za chwilę cię po­wia­do­mię. Po­cze­kaj na ze­wnątrz. — Kiedy Czarny Kieł i se­kre­tarz wy­szli, za­pytał: — Co by się stało, gdyby książę Sza­rego Pła­sko­wyżu zo­stał za­mor­do­wany?Mi­nister zmarsz­czył w na­my­śle czoło, skryte za sple­cio­nymi dłońmi.— Chcieliby czy­jejś głowy. Twojej, jeśli udo­wod­ni­liby ci związek ze sprawą. Jego miej­sce za­jąłby syn.— Gdyby obaj zgi­nęli?— Ma czte­rech sy­nów. Pa­ciorki tego sa­mego ró­żańca. Ale w ten spo­sób zy­skał­byś kilka mie­sięcy i wy­wró­cił kró­le­stwo do góry no­gami. Ilu ludzi masz w ma­jątku? Le­piej po­myśl o nich.— My­ślę.— Coś da­łoby się zor­gani­zo­wać... Może mógłbym ich ode­słać w bez­pieczne miej­sce...?— Miałbyś trupa. Nie­na­wi­dzę sa­mej myśli, że mam opu­ścić to miej­sce, ale wy­gląda na to, że nie­za­leż­nie od wszyst­kiego, je­stem na to ska­zany.— Można za­troszczyć się, by ktoś o nie zad­bał. Twoje na­danie sięga aż do rzeki, dzięki temu po­sia­dłość znaj­duje się w stre­fie zmi­lita­ry­zo­wa­nej. Mogę ją przejąć do czasu, aż wszystko się skończy. Tak czy siak, mu­szę po­słać żoł­nie­rzy, jeśli ty i twój przyjaciel zo­sta­wicie nie strzeżoną wy­rwę dłu­gości czterdzie­stu mil. Jeżeli tego nie zro­bię, będę miał w pół­noc­nych la­sach istne za­trzę­sie­nie ban­dy­tów z Ka­mieńca Prost i han­del z Iwą Skołowdą umrze. Jed­nak zdję­cie cie­bie i twego oriental­nego przyja­ciela z haka, bę­dzie wy­ma­gało po­waż­nych za­bie­gów. Równie do­brze mo­żesz przez całe lata trzymać się z dala.— Tak my­ślę — po­wie­dział Ra­gnar­son. — W każ­dym razie i tak będę mu­siał to zro­bić. Zdo­być po­moc, by do­paść księ­cia.Pra­wie pod­jął de­cyzję. Wie­dział, gdzie może kupić nóż, jed­nak ceną był udział w grze Ha­rouna w Kavelinem.— Spotkamy się więc jutro. Gdzie się za­trzyma­łeś?— W Kró­lew­skim Krzyżu, ale być może prze­niosę się gdzie in­dziej. Mie­liśmy tro­chę kło­po­tów w no­wym Haymar­ket. Książę może pod­jąć próbę areszto­wa­nia nas.— Mhm. Za­rzuty mogą być cał­ko­wicie bez­za­sadne, ale okaże się to do­piero wówczas, gdy spo­tka cię w lo­chach po­ża­ło­wa­nia godny wy­pa­dek. On jest cwany. W po­rządku. Nowy ko­ściół Wan­settle, dzie­siąta rano. Wiesz gdzie to jest?— Znajdę.— Wo­bec tego po­wo­dze­nia.Ra­gnar­son pod­niósł się, uści­snął dłoń mini­stra i dołą­czył do Czarnego Kła w po­cze­kalni. Przez resztę dnia nie spo­sób było się z nim poro­zu­mieć. PIĘĆ: Lata 995-1001 OUI; Ich niegodziwość kazi ziemię I. Ale zło nie wie, co to ra­dość W końcu kres dłu­giej wy­czer­pują­cej po­dróży. Burla obej­rzał się za sie­bie, spraw­dza­jąc, czy przy­pad­kiem nie do­go­niono go w ostatniej chwili. Westchnął, wśli­znął się do ja­skini. Jego przyjaciel Shoptaw, skrzydlaty człowiek, po­witał go peł­nymi nie­po­koju pyta­niami.— Te­raz już do­brze — od­parł Burla z sze­ro­kim uśmie­chem, ob­na­żają­cym gar­nitur kłów. — Ale zmę­czony. A Pan?— Przy­szedł — od­parł skrzydlaty człowiek.Sta­rzec był za­tro­skany, usprawie­dli­wiał się:— Przykro mi, że mu­siałeś przejść przez to wszystko. Ale Burla... je­stem z cie­bie dumny. Na­prawdę dumny. Jak dziecko?— Do­brze, Panie. Jest głodne. Smutne. — od­rzekł Burla, aż puchnąc od po­chwał Pana.— Tak, jasne. Nie byłeś przy­go­to­wany, by nieść je tak da­leko. Obawia­łem się...Burla poło­żył dziecko przed Pa­nem. Sta­rzec roz­winął pie­luszki.— Co to jest? Dziew­czynka? — Jego czoło ska­ził mars ni­czym bu­rzowa chmura. — Burla...— Pa­nie...? — Czy w swej nie­świado­mo­ści po­stąpił źle?Sta­rzec po­ha­mo­wał jed­nak tem­pe­ra­ment. Co­kol­wiek się przy­da­rzyło, nie była to wina Burli. Ka­rzeł nie był prze­cież inte­lek­tuali­stą.— Ale jak...? — za­pytał, za­sta­na­wia­jąc się, jak też spre­pa­ro­wano to kontrpo­su­nię­cie. Po­tem przyjrzał się.Dzie­dziczne zna­mię było na swoim miej­scu. Król skłamał. Aby wes­przeć chwiejący się tron, ogło­sił naro­dziny syna, pod­czas gdy w isto­cie na świat przy­szła córka. Głu­piec! Nie było spo­sobu, żeby po­tem mógł się z tego wy­cofać...Wtedy do­piero uświado­mił sobie wszelkie im­pli­kacje tego faktu. Był to ciężki cios dla jego pla­nów. Oto tulił w obję­ciach czar­nego konia. Chcąc nie chcąc, odziedzi­czył kon­se­kwencje in­trygi Kriefa.— O cho­lera! Jasna cho­lera...Dwa dni mi­nęły, nim był w sta­nie do tego stop­nia za­ufać swym emo­cjom, by spo­tkać się z mrocznym sprzymie­rzeń­cem. Po­rażka była wy­ni­kiem błędu czło­wieka ze Wschodu. Po­wi­nien użyć za­klęć, by upewnić się co do płci dziecka. Sta­rzec zro­biłby to sam, gdyby w naj­śmielszych snach choć po­dej­rze­wał za­nie­dba­nie tam­tego. Ale nikt nie ośmieliłby się oskarżyć Księ­cia De­mona o nie­kom­pe­ten­cję. Ża­den cza­row­nik nie był bar­dziej po­tężny i bar­dziej draż­liwy niźli Yo Hsi; ża­den nie miał wię­cej czasu na do­sko­nale­nie swej nie­go­dzi­wo­ści. Był złem wcielonym, które cie­niem kła­dło się na nie­zli­czo­nych wie­kach. Tylko je­den człowiek ośmielił się otwarcie sta­wić czoło Księ­ciu De­mo­nowi, a był to jego współ­władca i ar­cy­wróg w Shin­sanie, Książę Smok, Nu Li Hsi. Oraz być może Gwiezdny Jeź­dziec, po­my­ślał stary, on jed­nak zu­peł­nie się nie liczył w tym rów­naniu.Sta­rzec, który wcześniej zadał sobie tyle trudu, by za­cho­wać ano­ni­mo­wość, był szlachci­cem z Kavelina, Captalem Savernake. Dzie­dzicznym strażni­kiem przełęczy Savernake. Jego za­mek Ma­isak poło­żony w naj­wyż­szej i naj­węż­szej czę­ści przełęczy był świad­kiem nie­zli­czo­nych bitew, to­czo­nych u jego mu­rów. Raz, tylko jeden raz, zo­stał pra­wie zdo­byty, gdy hordy El Mu­rida nie­mal go za­lały. Uchronił go przed klę­ską wes­soń­czyk, Ean­red Tarl­son. Cu­dem tylko unik­nięta po­rażka skło­niła Captala do wprowa­dze­nia cza­rów w ar­senał środ­ków obron­nych for­tecy.Obecnie na przełęczy Savernake go­ściły po­tężne czary. Ma­gia wprost z Shin­sanu. Kiedy emi­sa­riu­sze Księ­cia De­mona przy­byli do Captala, zna­leźli zgorzk­nia­łego am­bit­nego czło­wieka, znie­cier­pli­wio­nego i roz­cza­ro­wa­nego traktowa­niem, któ­rego jako je­dyny nie­nor­dmen wśród szlachty Kavelina do­zna­wał w Vor­gre­bergu. Ku­sili go ko­roną Kavelina w za­mian za służbę u Yo Hsi oraz ewentu­alne otwarcie drogi na za­chód le­gio­nom Shin­sanu. Yo Hsi bo­wiem go­tów był wreszcie do ostatecz­nego roz­strzygnię­cia za­daw­nio­nego sporu z Księ­ciem Smokiem. Zjedno­czone zaś Shin­san na­tychmiast przy­stąpi do reali­zacji przy­świe­cają­cego mu od wie­ków celu, jakim była do­mi­nacja nad ca­łym światem.Captal ze swej pod­nieb­nej for­tecy nie­wiele wi­dział, oprócz tego, co wio­zły ka­ra­wany przemie­rza­jące Ma­isak. Od czasu upadku Ilka­zaru Za­chód był słaby i po­dzielony. Główne po­tęgi, Ita­skia oraz teo­kra­cja El Mu­rida, były śmiertel­nymi wro­gami, któ­rych siły na do­datek były wy­rów­nane. Żadna ze stron nie wy­ka­zy­wała większej ochoty by wy­ko­rzy­stać czary do ce­lów mi­litar­nych. Na­to­miast Shin­san całą swoją stra­tegię wsparło na magii. Siły mi­li­tarne w tra­dy­cyj­nym ro­zu­mie­niu, były tylko uzu­peł­nie­niem, reali­zo­wały za­dania oku­pacji pod­bi­tych tere­nów i dru­go­rzędne cele tak­tyczne. Szeptano o straszli­wych ma­gicz­nych isto­tach, jakie zo­stały tam spę­tane i cze­kały tylko na to, by Im­pe­rium osią­gnęło jed­ność, a ktoś je wy­zwo­lił.Captal wy­brał więc stronę, która w jego mniema­niu mu­siała zwy­cię­żyć. Za­chodnie czary i żoł­nie­rze nie mieli żad­nych szans prze­ciwko Im­pe­rium Grozy. Yo Hsi usta­nowił łącze tele­por­ta­cyjne mię­dzy Ma­isak a jed­nym z gra­nicz­nych zam­ków na ob­sza­rze Shin­sanu, znaj­dują­cym się pod jego kon­trolą. Sta­rzec w tej chwili wła­śnie z niego ko­rzy­stał. W ra­mio­nach miał dziecko. Miej­sce, do któ­rego wszedł, było ciemne i mgli­ste. Gdzieś na gra­nicy pola wi­dze­nia wiły się mi­go­tliwe oznaki zła — znacznie bar­dziej okrop­nego niźli to, które sam stwo­rzył w ja­ski­niach pod Mai sa­kiem.Od­dział po­dob­nych po­są­gom żoł­nie­rzy w czar­nych zbrojach ota­czał por­tal, przez który wszedł. Poza nimi nie do­strzegał ni­czego. Równie do­brze on sam i żoł­nie­rze mo­gli sta­no­wić cały wszech­świat. Czy Yo Hsi spo­dziewał się kło­po­tów? Nigdy dotąd nie spo­tkał się z takim przyję­ciem.— Chcę się wi­dzieć z Księ­ciem De­mo­nem. Je­stem Captal z Savernake...Broń na­wet nie drgnęła w ich dło­niach, ża­den z żoł­nie­rzy się nie poru­szył. Ich dys­cy­plina była prawdzi­wie prze­ra­ża­jąca. Z ciemności, ciemniej­szych jesz­cze niźli ota­cza­jące go w tej chwili, zmateria­lizo­wał się Yo Hsi. Strach chwycił Captala za gar­dło. Ten człowiek nie był sobą od czasu, jak stra­cił rękę — cho­ciaż, być może, prze­miana za­częła się znacznie wcześniej, wraz z po­rażką, jaką oznaczała zła identyfi­kacja płci dziecka. Spójność nie­do­pa­trze­nia zda­wała się suge­ro­wać, że Yo Hsi roz­bu­do­wał w sobie, po­dobny bogu, wize­runek sa­mego sie­bie, na tle któ­rego wszyscy go ota­cza­jący wy­da­wali się bez­gra­nicz­nie mierni.— Czego chcesz? Od­cią­gasz mnie od cza­rów naj­wyż­szego i naj­trud­niej­szego z ro­dzaju.Twarz oświetlił pro­mień światła, które zda­wało się do­cie­rać jakby zni­kąd. Była ścią­gnięta i wy­mize­ro­wana do ostatka. Oczy pod­krą­żone ze zmę­cze­nia. Captal po­czuł nowe ukłu­cie stra­chu. Uczynił sobie sprzymie­rzeńca z czło­wieka nie­zdol­nego do prze­pro­wa­dze­nia pro­stej in­trygi?— Mamy pro­blem.— Nie mam czasu na zga­dy­wanki, star­cze.— Co? — Captal pa­no­wał nad sobą. Wła­śnie się do­wie­dział jaki jest jego status w oczach czło­wieka ze Wschodu. — Dziecko. Wasz ksią­żęcy pod­rzu­tek. To jest dziew­czynka.Captal zgo­dził się z entu­zja­zmem, kiedy Yo Hsi po raz pierwszy za­pro­po­no­wał pod­mianę. Nie mo­gło się nie udać, z oboma ksią­żę­tami i z ich stwo­rami...Książę De­mon wpadł w furię. Oczywi­ście wszystko było winą Captala. Albo zdra­dzili go jego słu­dzy, albo...Po kilku mi­nu­tach wy­słu­chi­wa­nia mio­ta­nych pod swoimi adre­sem prze­kleństw sta­rzec dłu­żej nie po­trafił już tego znieść. Księ­cia De­mona opu­ściły chyba resztki ro­zumu. Po­mysł przymie­rza nie wy­da­wał się już tak do­bry. Czas wy­cofać się i za­dbać teraz o mi­ni­mali­zację wła­snych strat. Z nie­znacznym ukło­nem Captal prze­rwał tam­temu i rzekł:— Ro­zu­miem, że nie znajdę żad­nej po­cie­chy u źró­dła na­szych kło­po­tów. Na­sze przymie­rze mo­żesz uwa­żać za roz­wią­zane. — Wy­mó­wił słowo, które miało sprawić, że na­tychmiast po­wróci do wła­snych lo­chów.Kiedy zni­kał tam­temu z oczu, uśmiech­nął się. Trzeba było wi­dzieć wy­raz twa­rzy Yo Hsi! W chwili, gdy zmateria­lizo­wał się w Ma­isaku, za­into­no­wał za­klę­cie roz­wią­zu­jące, które za­mknie stru­mień tele­por­ta­cyjny. Aby kon­tynu­ować dys­kusję, Yo Hsi bę­dzie mu­siał przyjść do niego pie­szo z naj­bliżej poło­żonej sie­dziby któ­regoś ze swych ta­jem­nych sprzymie­rzeń­ców. II. Dźwiga cię­żar lojal­ności Ean­red Tarl­son był jedy­nym człowie­kiem, który nigdy, na­wet na mo­ment, nie prze­stał się za­sta­na­wiać nad ta­jem­niczą pod­mianą. Po nie­for­tun­nym spo­tka­niu w Gud­brandsdalu w jego życiu na­stąpił okres, z któ­rego nie prze­cho­wały się żadne wspo­mnienia. Żona Handtego mó­wiła mu po­tem, że przez mie­siąc znaj­do­wał się na gra­nicy śmierci. Jed­nak stop­niowo za­czął przy­cho­dzić do sie­bie. Sześć mie­sięcy mi­nęło, za­nim był zdolny wstać o wła­snych si­łach. W Kavelinie czas ten upły­nął pod zna­kiem presji ze strony są­sied­nich kró­lestw.W domu, w ta­wer­nach ze swymi ludźmi czy pod­czas ma­new­rów po­lo­wych Tarl­son nigdy nie prze­stał ła­mać sobie głowy. Jakaś myśl błą­ka­jąca się po za­ka­mar­kach umy­słu wciąż nie da­wała mu spo­koju. Wska­zówka, którą tylko on po­siadł. Wspo­mnienie z wcześniej­szego spo­tka­nia z tam­tym star­cem, dawno temu. Ale jego zma­gania ze śmiercią sprawiły, że nie do końca mógł pole­gać na wła­snym umy­śle.— Być może jest to wspo­mnienie z po­przedniego życia — za­uwa­żyła pew­nego wie­czoru jego żona, rok po pod­mia­nie. Była je­dyną osobą, któ­rej o wszystkim po­wie­dział. — Czytałam jedną z ksią­żek Gjer­druma. Żyje w Reb­sa­me­nie pe­wien człowiek, Go­dat Kothe, który po­wiada, że nie­wy­raźne wspo­mnienia, które cza­sami nas drę­czą, po­cho­dzą z po­przednich ży­wo­tów.Dzięki uprzejmo­ści Kriefa Gjer­drum skończył wła­śnie rok w Hel­lin Da­imiel. Handte Tarl­son, ze swoim gło­dem wie­dzy i nie­wielką spo­sob­no­ścią do jego za­spo­koje­nia, od nie­dawna za­częła poże­rać książki syna. Ean­red zmarsz­czył brwi. Przypo­mniało mu to o pro­ble­mie, z któ­rym wkrótce nale­żało się upo­rać. Nor­d­meni bu­rzyli się, że po­spo­lity wes­soń­czyk zo­stał, w do­datku za pań­stwowe pie­nią­dze, wy­słany na uni­wer­sytet, co uwa­żano za przywilej szlachty. Wszystko za­częło się bez wie­dzy Tarl­sona, w cza­sie gdy leżał nie­przytomny. Już wówczas ist­niała silna opo­zycja względem tego pro­jektu, która z cza­sem stała się jesz­cze sil­niej­sza. Gjer­drum oka­zał się lep­szy od swoich szkolnych kole­gów. Cho­ciaż Tarl­son był bez­gra­nicz­nie dumny, oba­wiał się jed­nak, że bę­dzie mu­siał po­pro­sić chło­paka, aby zre­zy­gno­wał. Za­sko­czyła go wła­sna iryta­cja. Nie­na­wiść kla­sowa, bę­dąca prze­cież wy­ni­kiem przy­pad­ko­wych oko­licz­ności naro­dzin, po­zo­sta­wała w cał­ko­witej nie­zgo­dzie z jego cha­rak­terem. Prze­cież żadną miarą nie mogą go oskarżyć o wy­gó­ro­wane am­bicje: nigdy nie prosił o żadne ty­tuły ani za­szczyty, tylko o to, by móc słu­żyć.— Może. Ale ja je­stem pe­wien, że to wspo­mnienie po­cho­dzi z tego życia. Któ­regoś dnia wreszcie sobie przy­po­mnę. — Po dłuż­szej prze­rwie dodał: — Mu­szę. Je­stem jedy­nym, który wi­dział ich ra­zem.— Ean­red, po­wiedz kró­lowi. Nie bierz wszyst­kiego na swoje barki.— Może to i do­bry po­mysł. — Za­du­mał się.Mi­nęły tygo­dnie, za­nim zde­cy­do­wał się po­roz­ma­wiać z Krie­fem. Oka­zją było wprowa­dze­nie w po­czet Za­konu Kró­lew­skiej Gwiazdy ryce­rzy z naj­bliż­szego oto­cze­nia ko­rony. Tytuł był dzie­dziczny i wią­zała się z nim nie­wielka pen­sja. Nor­d­meni nie kryli swej gory­czy, jed­nak ich sprzeciw zo­stał zi­gno­ro­wany. Ce­re­mo­nia od­była się w Vor­gre­bergu, gdzie nic nie mo­gło za­gro­zić po­pu­lar­ności Tarl­sona. Przywoła się go do po­rządku, kiedy sza­lony król wreszcie umrze.Po wszystkim w swoich pry­wat­nych kom­na­tach au­dien­cyj­nych Krief za­pytał:— Ean­red, jak się czu­jesz? Sły­sza­łem, że naci­skają na sie­bie.— Świetnie się czuję, sir. Nigdy nie czu­łem się lepiej.— Nie wie­rzę. Dzi­siaj wy­raź­nie się de­ner­wo­wałeś.— Sir?— Ean­red, jesteś jedy­nym lojal­nym pod­da­nym, ja­kiego mam. Jako mój ryce­rza jesteś nie­za­stą­piony, ale jako sym­bol wart jesteś znacznie wię­cej. Jak my­ślisz, dla­czego ba­ro­no­wie cię nie­na­wi­dzą? Sa­mym swoim ist­nie­niem czy­nisz ich zdrady bar­dziej wi­docznymi. Sprzeci­wiają się naj­drobniej­szym ho­no­rom, na jakie za­słu­żyłeś, po­nie­waż im wy­żej się wznosisz, tym bar­dziej ja­skrawy przy­kład dla klas niż­szych sta­nowi twoja lojal­ność. I wła­śnie dla­tego za­bra­niam ci od­bie­rać Gjer­druma z Reb­sa­menu.Tarl­son był za­sko­czony. Król za­chi­cho­tał.— Przy­szło mi do głowy, że mo­głeś sobie o czymś ta­kim po­my­śleć. Że by­łoby to zgodne z twoim cha­rak­terem. Nie ze­chciałbyś przy­nieść mi brandy? — Kiedy Tarl­son na­lewał tru­nek, król cią­gnął: — Ean­red, nie zo­stało mi wiele czasu. Trzy, może cztery lata. Jeżeli będę robił rze­czy w two­ich oczach dzi­waczne, nie przejmuj się. Re­ali­zuję wielki plan. Cho­dzi o to, żeby walka o suk­cesję nie zniszczyła ca­łego Kavelina. Dziękuję. Nalej też dla sie­bie. — Przez kilka chwil po­pijał w mil­cze­niu, pod­czas gdy Tarl­son cze­kał. — Ean­red, czy po­przesz kró­lową, kiedy odejdę?— Czy musi pan w ogóle o to pytać, sir?— Nie, jed­nak nie za­zdroszczę ci tego za­dania. Naj­dal­szy z mo­ich ku­zy­nów bę­dzie się starał zdo­być ko­ronę. Nie bę­dziesz miał żad­nego wsparcia.— Mimo to... — Przypo­mniał sobie suge­stię żony. — Może jeśli uda nam się od­na­leźć prawdzi­wego księ­cia...— Ach. Więc wiesz. Są­dzę, że wszyscy wie­dzą. Ale to nie jest takie pro­ste. Są rze­czy, o któ­rych wiemy tylko kró­lowa i ja. Oraz po­ry­wa­cze. Ean­red, książę był dziew­czynką. Oka­za­łem się kom­plet­nym głup­cem, są­dząc, iż mo­żemy uda­wać, że jest ina­czej...Tarl­son opadł na krze­sło.— Sir, je­stem pro­stym człowie­kiem. To jest odrobinę zbyt skompli­ko­wane... Ale jest coś, o czym mu­szę panu po­wie­dzieć. — Opi­sał, co do­kład­nie wi­dział w noc po­rwa­nia.— Captal — po­wie­dział Krief, kiedy Ean­red skończył. — Tak po­dej­rze­wa­łem. Te stwory w wieży, ro­zu­miesz. Ale nie po­tra­fiłem zna­leźć od­po­wie­dzi na drę­czące mnie pyta­nie, cóż ta­kiego mógłby w ten spo­sób osią­gnąć? Te­raz za­sta­na­wiam się, czy był świado­mym wspólni­kiem, czy może tylko działał pod przymu­sem? Nie mam poję­cia, kim mógł być ten, który cię za­ata­ko­wał. Z pew­no­ścią jakaś Moc...— Nie pro­wa­dzono żad­nego śledztwa? — Oto uzy­skał od­po­wiedź na swoją za­gadkę. Sta­rzec na­prawdę był Captalem z Savernake. Ean­red wi­dział go przez krótką chwilę pod­czas wo­jen.— Miałem swoje po­wody. Obecnie mam syna, cho­ciaż nigdy nie zo­sta­nie kró­lem. Tymcza­sem nie prze­staję ży­wić na­dziei, że znaj­dzie się jakiś moż­liwy do zaak­cep­to­wa­nia dzie­dzic... — Przez krótką chwilę na jego twa­rzy wi­dać było głę­boką udrękę. — Dziew­czynka w nie większym stop­niu była z mojej krwi niźli pod­rzu­tek.— Sir?— Nie mam poję­cia, jak to się stało. Ale nie by­łem oj­cem dziecka. Od czasu wo­jen nie mam ta­kich moż­liwo­ści. Nie po­wi­nie­neś być tak wstrzą­śnięty, Ean­re­dzie. Jakoś mogę z tym żyć. Po­dob­nie jak kró­lowa, cho­ciaż do nie­dawna o ni­czym nie wie­działa... W końcu jed­nak wreszcie za­bra­kło mi wy­mó­wek. Poza tym był już naj­wyż­szy czas, żeby się do­wie­działa. Być może znaj­dzie spo­sób, żeby dać mi po­tomka, za­nim bę­dzie za późno. — Uśmiech­nął się, ale wy­mu­szo­nym, peł­nym bólu uśmie­chem.— Wąt­pię w to, sir. Królowa...— Wiem. Jest młoda i ide­ali­stycznie na­sta­wiona... Jed­nak męż­czy­zna musi żyć we­dle swych ska­za­nych na za­tratę wy­ko­śla­wio­nych na­dziei.Tarl­son po­woli po­kręcił głową. Wy­zna­nia Kriefa sta­no­wiły dlań praw­dziwy za­szczyt, znacznie waż­niej­szy od ry­cer­skiego ty­tułu, zdra­dzały bo­wiem głę­bię sza­cunku, ja­kim go tam­ten da­rzył. Ża­łował, że nie ist­nieje nic, co mógłby zro­bić...Wró­cił do domu, w po­nu­rym, gorz­kim na­stroju, w du­chu prze­kli­nając los, lecz jed­nak umocniony w swym sza­cunku dla czło­wieka, który był jego pa­nem i przyja­cie­lem. Niech nor­d­meni na­zy­wają go sła­be­uszem. Król dys­po­no­wał siłą, jakiej nigdy nie pojmą. III. Przy­szła w ciemno­ściach Po trzy­kroć emi­sa­riu­sze Księ­cia De­mona przy­by­wali do Ma­isaku. Za każ­dym ra­zem Captal od­syłał ich do domu z grzeczną, acz­kol­wiek sta­now­czą od­mową. Po­tem przez dłuż­szy czas nie było od tam­tego żad­nych wie­ści. Za­sta­na­wiał się nad uda­niem do Kriefa i wy­zna­niem wszyst­kiego. Jed­nak po­kusa wzywała. Jesz­cze może się w coś wpa­ko­wać...Wie­ści wciąż nad­cią­gały, szep­cząc na de­mo­nicz­nych skrzydłach o wiel­kiej tau­ma­tur­gicz­nej kata­stro­fie. Wzbu­dzały strach i zgrozę wśród cza­row­ni­ków na ca­łym Za­cho­dzie. Yo Hsi i Księ­cia Smoka spo­tkała rów­no­cze­sna za­głada. W swej ukrytej for­tecy, głę­boko po­śród Smo­czych Zę­bisk, cza­ro­dziej Var­thlokkur, zguba Il­ka­zaru, prze­bu­dził się, skoncen­tro­wał i ude­rzył z mocą, o którą nikt go nie po­dej­rze­wał.Captal, jak wszyscy po­zo­stali cza­row­nicy, w tym cza­sie wy­cofał się do swej naj­moc­niej za­bez­pie­czo­nej wa­rowni, aby do­ko­nać in­wo­kacji wy­roczni, a po­tem sku­pił czujne spoj­rze­nie we­wnętrz­nego oka na ma­nife­stacji Mocy w pół­noc­nych gó­rach. Możliwo­ści były wręcz nie­wy­obra­żalne. Nisz­czy­ciel Im­pe­rium znowu włą­czył się w sprawy tego świata. Cóż uczyni w na­stęp­nej ko­lej­ności? I co z Shin­sa­nem? Pra­wo­mocny spadko­bierca Nu Li Hsi był ka­leką, nie­zdol­nym do utrzyma­nia się na Tro­nie Smoka. Córka Yo Hsi była po­stu­lantką pu­stel­ni­czego za­konu, cał­ko­wicie nie za­inte­re­so­waną po­zycją i po­tęgą ojca... Czy Var­thlokkur się­gnie po Shin­san, za­nim te­rvola będą w sta­nie wy­brać im­pe­ra­tora?Jak Za­chód długi i sze­roki cza­row­nicy gro­ma­dzili siły, do­glą­dali de­fen­syw­nych arse­na­łów. I nic się nie wy­da­rzyło. Moc zgroma­dzona w Smo­czych Zębi­skach po­woli się roz­pro­szyła. Wzierniki Captala reje­stro­wały jedy­nie cier­pliwe wy­cze­ki­wa­nie, nie zaś am­bicję ani dal­sze na­gro­ma­dze­nie cza­rów. W Shin­sanie nie na­stą­piły żadne tau­ma­tur­giczne za­mieszki. Obie suk­cesje prze­bie­gały bez za­kłó­ceń.Po­wró­cił do swych eks­pe­ry­mentów. * * *Po­ja­wiła się nocą przy pełni księ­życa, trzy lata po tym, jak do­ko­nano pod­miany dziecka. Jej śla­dem cią­gnęły impy, ba­zy­liszki, gryfy, niebo pa­tro­lował smok. Do­sia­dała bia­łego jak mleko jed­no­rożca. Była naj­pięk­niej­szą ko­bietą, jaką kie­dy­kol­wiek w życiu zda­rzyło mu się wi­dzieć. Po­ko­chał ją od pierwszego wej­rze­nia.Z drzemki obu­dził go Shoptaw, który przy­niósł wie­ści.— Czy ogło­szono alarm? — za­pytał Captal.— Tak, Panie.— O co cho­dzi?— Wielka ma­gia. Straszliwa moc. Wiele dziwnych bestii. Lu­dzie bez dusz.— Przyjrza­łeś się im?— Pole­cia­łem z pię­cioma...— I? — Ukłucie nie­po­koju. — Ko­muś coś się stało? — Ko­chał swoje stwory, jak męż­czy­zna ko­cha swoje dzieci.— Nie. Ale wszyscy bar­dzo się przelękli. Nie zbli­żali­śmy się. Wielki skrzydlaty po­twór, oczy i ję­zor ogni­ste, wielki jak mnó­stwo koni...— Smok?Shoptaw po­kiwał głową.Smoki były nie­prawdo­po­dob­nie rzad­kimi stwo­rze­niami, a cza­row­nicy, któ­rzy zdolni byli na­uczyć się pa­no­wa­nia nad nimi, jesz­cze rzadsi.— Chyba nie za­cho­wują się wrogo?— Nie. — Skrzy­dlaty człowiek wy­cią­gnął kryszta­łowy sztylet.Spoj­rze­nie Captala prze­bie­gło po jego kra­wę­dziach i płaszczy­znach. Do­strzegł tak słabą po­światę, że omal nie­moż­liwą do za­uwa­żenia.— Żad­nych wro­gich za­mia­rów — prze­tłu­ma­czył. — Cóż, chodźmy zo­ba­czyć.Kiedy pierwszy raz ją zo­ba­czył, znaj­do­wała się w odle­gło­ści pół mili — błyszczący punkt pod krą­żą­cym na nie­bie smo­kiem. Roz­po­znał jed­no­rożca, prze­żył chwilę mi­stycznej zgrozy. Jed­no­rożce, zgodnie z opi­nią naj­wyż­szych auto­ry­tetów, cał­ko­wicie wy­gi­nęły.— Mgła — wy­szeptał, kiedy zbli­żyła się. — Córka Yo Hsi.Za­trzymała się przed bramą, unio­sła obie dło­nie wnę­trzami ku pa­trzą­cemu. Captal uśmiech­nął się. Do­sko­nale zda­wał sobie sprawę, że gest ten po­zba­wiony jest ja­kie­go­kol­wiek zna­cze­nia, jeśli jej za­miary na­prawdę były złe. Jed­nak zaw­sze był to ja­kiś gest. Nie ma sensu czy­nić sobie z niej wroga, prze­cież stoją za nią naj­większe po­tęgi Shin­sanu. Walka i tak by­łaby z góry ska­zana na po­rażkę. Trwałaby nie dłu­żej, niźli po­trzeba było czasu na wy­sła­nie wia­do­mo­ści do Vor­gre­bergu. Po­wstrzymał się więc z wy­sła­niem wia­do­mo­ści, uza­leż­nia­jąc je od wy­niku ukła­dów.Ro­zu­miała jego sta­no­wi­sko. Nie po­pro­siła, by ko­go­kol­wiek prócz niej wpu­ścił poza mury for­tecy.— Przyby­łam tu po to, by prze­dys­ku­to­wać z tobą kwe­stię o istot­nym zna­cze­niu dla nas obojga. — Ton jej głosu ni­czym śpiew ma­leń­kich dzwo­neczków sprawił, że ugięły się pod nim ko­lana.— Co? — Jej piękno po­tra­fiło bez reszty wy­trącić z rów­no­wagi.— Za­war­łeś umowę z moim oj­cem. Chcę ją re­ne­go­cjo­wać.Za­pa­trzył się na nią jak idiota. Ze­szła z eg­zo­tycz­nego ru­maka, po­wie­działa coś do jed­nego ze swych ka­pita­nów. Żoł­nie­rze Shin­sanu za­częli roz­bijać obóz z tą samą pre­cyzją, jak we wszystkim, co robili. Wśród im­pów za­pa­no­wało za­mie­sza­nie, za­częły za­cho­wy­wać się jesz­cze bar­dziej cha­otycznie i bez­ład­nie niż za­zwy­czaj. Captal od­zy­skał wreszcie mowę.— Sły­sza­łem, że nie jesteś za­inte­re­so­wana Tro­nem De­mona. — Zer­knął na jed­no­rożca. — Ale sły­sza­łem też inne rze­czy, które naj­wy­raź­niej nie znaj­dują po­twierdze­nia.Zre­wan­żo­wała mu się zniewa­lają­cym uśmie­chem.— Trzeba dbać o po­zory, jeśli chce się przetrwać, znaj­dując o włos od tronu. Gdyby mój oj­ciec uznał, że je­stem za­inte­re­so­wana, na­tychmiast ka­załby mnie zabić. Im większa wła­dza, tym większy strach przed jej utratą.— Umowa, którą za­war­łem z twoim oj­cem — po­wie­dział Captal już po tym, jak roz­go­ścili się w jed­nej z kom­nat zamku — oka­zała się nie­moż­liwa do utrzyma­nia, kiedy stra­cił on resztki kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią. Po­peł­niał po­ważne błędy, a po­tem winił za nie in­nych.— Wiem. I prze­pra­szam. On­giś był nie­zwy­kle bły­sko­tliwy. Wie­rzę, że we mnie znaj­dziesz bar­dziej od­po­wiedniego part­nera.Och, jakże suge­stywnie za­brzmiały te słowa!— Po­wiedz mi, co można na tym zy­skać. Dys­po­nu­jesz Tro­nem De­mona, ale czy po­sia­dasz rów­nież wła­dzę? Ośmieliłaś się opu­ścić gra­nice Im­pe­rium? Książę Smok rów­nież ma dzie­dzica.— O Shing? Nie wdeptałam go jesz­cze w zie­mię, ale to tylko kwe­stia czasu.— Te­rvola już się opo­wie­dzieli. — Te­rvola byli cza­row­ni­kami gene­ra­łami do­wo­dzą­cymi ar­miami Shin­sanu. Tra­dy­cyj­nie lo­jalni byli wy­łącz­nie wo­bec Im­pe­rium. — Acz­kol­wiek jak dotąd nie wszyscy. Lor­do­wie Feng i Wu po­pie­rają O Shinga. Lord Chin opo­wie­dział się po mojej stro­nie. Sam wi­dzisz, że dys­po­nuję jego sym­bo­lem.— Smok?— Tak.— Hm. A jed­noro­żec? Są­dzi­łem, że są to wy­łącz­nie ba­śniowe stwo­rze­nia.— Są rzad­kie. Rzadsze niźli smoki. Ale jed­no­rożce będą zaw­sze, póki będą dziewice... Choć one rów­nież są rzad­sze niż smoki.Captal poru­szył się ner­wowo.— Nie jesteś jedną z tych... z tych, któ­rych moc za­leży od... Jej do­sko­nałe usta uło­żyły się w naj­bar­dziej nie­znaczny z dą­sów.— Pa­nie! — Po­tem za­śmiała się. — Oczywi­ście, że nie. Nie je­stem głu­pia, żeby swoją moc uza­leż­niać od cze­goś, co tak łatwo stra­cić. Je­stem rów­nie ludzka jak każda inna ko­bieta.Stary człowiek po­czuł ukłu­cie za­zdro­ści na myśl o męż­czyźnie, który pierwszy zna­lazł się w łóżku Mgły.— Co pro­po­nu­jesz? — za­pytał.— To samo co mój oj­ciec. Ale nie oszukam cię.Po­łknął ha­czyk, jed­nak jesz­cze się szar­pał.— Ja­kie masz plany?— Chcę wy­pró­bo­wać moją po­tęgę. Na gra­nicy Shin­sanu leżą ma­leń­kie kró­le­stwa, które już wiele razy po­wo­do­wały mnó­stwo kło­po­tów. I skończę z O Shingiem.— A po­tem?— Po­tem z naj­więk­szymi po­tę­gami Wschodu, Escalonem i Ma­tay­angą.— Och? — Am­bicji jej nie bra­ko­wało, cho­ciaż ogra­ni­czały się jedy­nie do wy­peł­nie­nia tego, co Shin­san uwa­żało za dziejowe prze­zna­cze­nie. On zaś do­strzegł spo­sob­ność, by pod­wyż­szyć swoją cenę. — Może będę za­inte­re­so­wany. Ale nie prze­ko­nałaś mnie jesz­cze. Jeżeli po­wie­dzie ci się w Escalonie, wówczas do­piero mo­żesz na mnie li­czyć. — Escalon dys­po­no­wało cza­rami rów­nie po­tęż­nymi jak Shin­san.Mgła chciała, by na po­wrót otworzył łącze tele­por­ta­cyjne. Miała przyja­ciela na Za­cho­dzie, Ita­skia­nina imie­niem Visi­god­red. Jego rezy­den­cja poło­żona była z dala od cen­trum wy­da­rzeń, po­nadto był cał­ko­wicie apo­li­tyczny. Chciała zo­sta­wić kon­trolę nad łą­czem w jego dło­niach. IV. Pani nocy Wy­glą­dała na sie­dem­na­ście lat. Nie­życzliwe oczy mo­głyby suge­ro­wać dziewięt­na­ście. Ale była tak stara, że nikt prócz te­rvola na­wet nie do­my­ślał się jej prawdzi­wego wieku. Z po­zoru miała lat sie­dem­na­ście już wówczas, gdy Yo Hsi swymi ma­chi­na­cjami na­kło­nił Var­thlokkura do zniszcze­nia Ilka­zaru. Sama nie do końca była pewna swego wieku. Spę­dziła stu­lecia za­mknięta w klasztorze, z dala od po­kus życia i wła­dzy...Yo Hsi nigdy nie za­po­mniał, że wraz z Nu Li Hsi uzur­po­wali sobie prawo do tronu ojca, Tu­ana Hua. Zaw­sze po­dej­rze­wał, że jego rów­nież obali któ­ryś z po­tom­ków... Sy­nów mor­do­wał zaraz po naro­dzi­nach. Mgle po­zwolono żyć, po­nie­waż jej matka przy­rze­kła, że ży­wot spę­dzi za­mknięta w klasztorze. Przetrwa­nie było obse­sją jej wcze­snego ży­cia. Zro­biła wszystko, by upewnić ojca, iż zre­zy­gno­wała z wszelkich rosz­czeń. Udało jej się. Nadto pod­stę­pem wy­mu­siła na nim, by obło­żył ją cza­rem za­pew­nia­ją­cym wieczną mło­dość. Prze­pro­wa­dziwszy z po­wo­dze­niem te dwie sprawy, przy­stą­piła do nauki cza­rów.Przez nie koń­czące się wieki miała dość czasu, żeby krok po kroczku robić po­stępy w na­uce, aby nikt ni­czego nie do­strzegł. Gdy wszystko wy­szło na jaw, była już rów­nie po­tężna jak każdy te­rvola. Moc krą­żyła prze­cież w jej ży­łach. Ale dalej nie zdra­dzała ani śladu am­bicji, się­gają­cej dalej niźli czy­sto na­ukowe ba­dania. Oj­ciec zde­cy­do­wał, że może dalej żyć. Jed­nak am­bicji jej nie bra­ko­wało. Ani cier­pli­wo­ści. Sprawa Var­thlokkura i zniszcze­nie Im­pe­rium po­zwo­liły jej zro­zu­mieć, że w po­stę­po­wa­niu Yo Hsi tkwią ziarna jego po­rażki. Po­zo­sta­wało tylko cze­kać.Var­thlokkur po­jawił się w Shin­sanie jako dziecko, ucie­ki­nier prze­peł­niony nie­na­wi­ścią. Ma­go­wie wła­da­jący Ilka­za­rem pró­bo­wali za wszelką cenę uchylić pro­roc­two, w myśl któ­rego wiedźma sprowa­dzi na Ilka­zar za­gładę, i spa­lili mu matkę. Yo Hsi zajął się jego wy­kształce­niem, wy­ku­wa­jąc jed­no­cze­śnie broń zdolną ob­rócić w ruinę je­dyną po­tęgę mo­gącą za­gro­zić Shin­sa­nowi. Ale nie­do­sta­tecz­nie nad­zo­rował edu­kację chłopca. Zo­sta­wił go te­rvola. Oni zaś nie wi­dzieli żad­nego po­wodu, dla któ­rego mie­liby wzbraniać mu rów­no­cze­snego kon­taktu z Nu Li Hsi. Każdy z ksią­żąt za­mie­rzał wy­ko­rzy­stać go prze­ciwko dru­giemu. Jed­nak po za­gła­dzie Ilka­zaru Var­thlokkur strzą­snął z sie­bie ich jarzmo i ukrył się w Smo­czych Zębi­skach. Kiedy po upływie wie­ków pod­jęli próbę zdo­bycia nad nim po­now­nej kon­troli, obu zła­pał w pu­łapkę...Mgła za­sia­dła na Tro­nie De­mona bez większego ry­zyka czy choćby znaczniej­szego wy­siłku. Wy­star­czyło tylko nieco za­ćmić tau­ma­tur­giczne wi­zje ojca i Nu Li Hsi. Odrobinę, na tyle tylko, aby sprowo­ko­wać na­dej­ście ich i tak nie­uchron­nego prze­zna­cze­nia.Pod­bój Escalonu wy­da­wał się z po­czątku za­da­niem nie­trud­nym. Trzeba było tylko zna­leźć spo­sób na zneutrali­zo­wa­nie magii Mo­ni­tora i Łzy Mi­mi­zan. O Shing się ukrywał. Zad­bała o za­bez­pie­cze­nie. Po­zory jed­nak oka­zały się my­lące. Escalon był w po­sia­daniu znacznie po­tęż­niej­szej Mocy, niźli po­dej­rze­wała, sła­bość zaś O Shinga sta­no­wiła wy­łącz­nie ochronną mi­mi­krę, jak u nie­któ­rych ga­tun­ków zwie­rząt. Ude­rzył, kiedy była za­an­ga­żo­wana w Escalonie, w cza­sie naj­większego natę­żenia walk. Uchroniło ją tylko to, że eskaloń­ska kontrofen­sywa sta­no­wiła w obecnej chwili naj­większe za­gro­żenie, co nie po­zwo­liło mu na dal­sze działania, zmu­sza­jąc do przejęcia na­tychmia­sto­wej kon­troli nad ar­miami.Na­śla­dując ruch O Shinga, przy­pu­ściła kontratak w mo­men­cie, gdy był za­an­ga­żo­wany w ol­brzymią ope­rację prze­ciwko Mo­nito­rowi. Do­pro­wa­dziła do na­stęp­nej zmiany na sta­no­wi­sku główno­do­wo­dzą­cego, znowu przejęła kon­trolę nad przy­godą, którą sama wszczęła. W Escalonie wzięła do nie­woli garstkę za­chodnich na­jem­ni­ków. Wśród nich bar­dzo inte­re­sują­cych braci o imionach Tur­ran i Val­ther, po­mniejszych cza­ro­dziei wcześniej wpląta­nych w aferę, która do­pro­wa­dziła ostatecz­nie do za­głady jej ojca. Naj­wy­raź­niej z Escalonem nie wią­zały ich szczególne śluby wier­ności, wo­bec Var­thlokkura zaś, z któ­rym bę­dzie się mu­siała zmie­rzyć pew­nego dnia, też nie czuli szczegól­nej miło­ści. Włą­czyła ich więc do ro­sną­cej kote­rii swoich cu­dzo­ziemskich po­pleczni­ków. Te­rvola bez­po­śred­nio i jaw­nie ostrzegali ją przed cu­dzo­ziemcami. Zi­gno­ro­wała ich.Młodszy brat Val­ther wpadł jej w oko. Był mi­łym, dow­cip­nym męż­czy­zną o by­strym umy­śle, zaw­sze go­to­wym za­ba­wić ją żar­tem czy opo­wie­ścią. On rów­nież nie po­zo­stał obo­jętny na jej urodę. Większość męż­czyzn prze­ra­żało to, czym była. Wszystko roz­wi­jało się tak sub­telnie, że żadne z nich z po­czątku nie do­strzegło u sie­bie nic poza po­wierz­chownym za­an­ga­żo­wa­niem. Po­lo­wali z so­ko­łem na zie­miach odle­głych od te­renu działań wo­jen­nych, tań­czyli na szczytach gór­skich w głębi Shin­sanu, prze­ska­ki­wali łą­czami te­le­por­ta­cyj­nymi do miast i for­tec, któ­rych ist­nie­nie nie było znane ni­komu poza Im­pe­rium Grozy. Wprowa­dziła go w świeckie i reli­gijne obo­wiązki swego ojca oraz dziadka, po­zwo­liła wziąć udział w po­lo­wa­niu na O Shinga. Ale prze­cież trwała wojna, jej wojna, i ona była naj­waż­niej­sza, bo­wiem po­rażka oznaczać mo­gła utratę Tronu De­mona.Więź się za­cie­śniała. Te­rvola pa­trzyli, ro­zu­mieli i nie apro­bo­wali. Na­de­szła wreszcie noc rytu­ałów i ce­le­bracji przed ostatecz­nym ata­kiem na Tata­rian. Mo­rale było wy­sokie. O Shing wy­da­wał się skoń­czony. W Escalonie nie zo­stało wiele z daw­nej po­tęgi... Nie zwracając uwagi na obiekcje swych ge­ne­rałów, za­pro­siła do sie­bie Tur­rana i Val­thera.Jej na­miot, wielki i zdobny, wznie­siony zo­stał w za­sięgu tata­riań­skiej magii obronnej, wszystkie zgroma­dzone w nim przed­mioty po­cho­dziły z eskaloń­skich łu­pów. Mgła za­mie­rzała tutaj wła­śnie, w ta­kim poni­żają­cym oto­cze­niu, przyjąć ka­pitu­lację Mo­ni­tora. Jak dotąd przy­spo­rzył jej bo­wiem nie­wy­po­wie­dzia­nych zgry­zot.— Val­ther — po­wie­działa, kiedy obaj bra­cia się po­jawili. — Chodź, usiądź tu przy mnie.Twarz tam­tego roz­bły­sła sze­ro­kim uśmie­chem. Ukształ­to­wane na po­do­bień­stwo de­mo­nicz­nych py­sków przyłbice heł­mów te­rvola śle­dziły go jak ce­low­niki broni. Brat po­słał za nim po­nure spoj­rze­nie. Val­ther usiadł, oparł się wy­god­nie, szep­nął:— Moja Pani do­prawdy wy­gląda pro­miennie dzi­siej­szego wie­czoru. I Cza­ru­jąco. Do­bre wie­ści?Za­ru­mie­niła się lekko.Roz­po­częła się za­bawa. Mu­zycy na­stro­ili in­stru­menty. We­szły eskaloń­skie tan­cerki. Val­ther kla­skał do rytmu mu­zyki, bez­wstydnie pusz­czał do nich oko. Te­rvola po­zo­stali sztywni. Jeden z nich wy­szedł.Mgła ob­ser­wo­wała, za­gniewana. Przewi­dy­wała trud­ności, prawdo­po­do­bień­stwo roz­pęta­nia ko­lejnej rundy walki o wła­dzę. Prze­cież za­sia­dała na Tro­nie De­mona tylko dzięki ła­sce tych mrocz­nych, po­nu­rych męż­czyzn, ukrytych za ob­sce­nicz­nymi ma­skami. Czy im się wy­daje, że bę­dzie ma­rio­netką w ich rę­kach? Na­gle zo­riento­wała się, że ści­ska rękę Val­thera, jakby pro­sząc go o wsparcie.Ko­lejny te­rvola wy­szedł. Mu­siała jakoś po­pra­wić swoją po­zycję. Jak? Tylko coś na­prawdę by­strego i dzi­kiego mo­gło wy­wrzeć wra­żenie na tych zim­nych lu­dziach.Wie­czór upływał w po­nurej at­mos­ferze, na­pię­cie nie­uchronnie rosło wraz z każ­dym ko­lej­nym nu­me­rem arty­stycznym. Te­rvola wciąż wy­cho­dzili. Wy­syłali jej sy­gnały, któ­rych za nic nie chciała przyjąć do wia­do­mo­ści. Eks­pe­ry­mentując, świado­mie nie­zgrabnie i na­zbyt jaw­nie od­po­wie­działa na czu­łości Val­thera.Ko­lejni te­rvola wy­szli.Roz­gory­czona, po­zwo­liła Val­the­rowi na jesz­cze wię­cej swo­body. Kim oni byli, żeby apro­bo­wać bądź za­bra­niać? To ona była Księż­niczką De­mo­nem... Dużo piła. Za­po­mniała o woj­nie i swoich obo­wiązkach, roz­luź­niła się, bez reszty zato­piła w za­ba­wie. W Shin­sanie he­do­nizm był zaka­zany. W tej zim­nej kul­turze, od naj­niż­szego szczebla do sa­mego szczytu dra­biny spo­łecz­nej, każ­dej oso­bie przy­pi­sana była okre­ślona po­zycja, od­po­wie­dzialność i cel, któ­rego reali­zacji po­winna po­świę­cić bez reszty wszystkie swe wy­siłki. Ona zaś za­cho­wy­wała się ni­czym ro­man­tyczna na­sto­latka nie dba­jąca o nic.Na ko­niec w na­mio­cie zo­stał już tylko jeden po­nury męż­czy­zna o bla­dym obli­czu. Brat Val­thera, Tur­ran, wy­glą­dał na go­to­wego dać wszystko, by tylko zna­leźć się w zu­peł­nie in­nym miej­scu. Na twa­rzach eskaloń­skich jeń­ców, tan­cerek, sztukmi­strzów i słu­żą­cych za­stygł wy­raz cał­ko­witej de­spe­racji.— Wy­no­cha! — wrzasnęła. — Wszyscy zni­kaj­cie mi z oczu. Wy tchórzliwe wszy!Kiedy Tur­ran wy­szedł, spoj­rzała na jego brata z mil­czącą prośbą. Ale Val­ther był za­jęty wpa­try­wa­niem się w zie­mię pod sto­pami. Prze­klęci te­rvola! Niech się krzywią za tymi swoimi dia­bel­skimi ma­skami! Była panią sa­mej sie­bie. Nikt nie rzekł ani słowa, ale na­stęp­nego ranka zro­zu­miała, że już wszyscy wie­dzą, od po­tęż­nych do naj­prostszych włóczni­ków. Kiedy eskaloński świt za­bar­wił ściany jej na­miotu krwi­stą czerwie­nią, jed­noro­żec znik­nął.Za­nim kto­kol­wiek zdą­żył rzu­cić jej wy­zwa­nie, wy­pro­wa­dziła na­tarcie na Tata­rian, kie­rując się suge­stią, którą po­mocny Val­ther głę­boką nocą wy­szeptał jej do ucha. Mia­sto, które bro­niło się tak długo, te­raz padło w ciągu kilku go­dzin.Te­rvola byli pod wra­że­niem. V. Po­chy­lają ku sobie głowy i roz­sie­wają nie­go­dzi­wość Obrona Escalonu za­ła­mała się. Tata­rian le­żało w ru­inie. Mgła, cho­ciaż wciąż nie mo­gła ogło­sić zwy­cię­stwa nad O Shingiem, już ob­jęła swym spoj­rze­niem Ma­tay­angę. Wtedy wła­śnie Captal się zde­cy­do­wał.Mgła czę­sto go od­wie­dzała. Jego na­mięt­ność rosła, przy­bie­rając pro­por­cje wiel­kiego ro­mansu. Jed­nak zaw­sze był dumny z sie­bie, uwa­żając się za twardo sto­ją­cego na ziemi reali­stę. Brał pod uwagę je­dynie fakty i działał zgodnie z nimi, nie ba­cząc na ból. Jed­nak miał słaby punkt — dziecko z Vor­gre­bergu.Nadali jej imię Ca­rolan, ale prze­zwi­sko Kiki samo do niej przylgnęło. Shoptaw i Burla, to­wa­rzy­sze nie od­stę­pu­jący jej na­wet na krok, wo­leli uży­wać tego ostatniego. Wy­ra­stała na ja­sno­okie, zło­to­włose psotne dia­blę, całe w chi­cho­tach i pod­sko­kach. Była szczęśliwa, ży­jąc ży­ciem po­zba­wio­nym wszelkich trosk, jed­nak zdolna do po­wagi, gdy w grę wchodziło jej prze­zna­cze­nie, któ­rego Captal nigdy przed nią nie krył. Stary człowiek nie mógł bar­dziej jej ko­chać. Wszyscy ją ko­chali... I roz­pieszczali. Na­wet Mgła.Skrzy­dlaty człowiek przy­niósł Kiki. Captal uśmiech­nął się, nie martwił się o sie­bie, martwił się o nią. Czy po­wi­nien nara­żać nie ma­jące jesz­cze sze­ściu lat dziecko na udrękę walki o tron Kavelina?_ O wszystkim zde­cy­duje cio­cia Mgła, nie­prawdaż, tatu­siu Drake? — za­py­tała i spoj­rzała swoimi wiel­kimi oczami.— Tak. Sprawy w Escalonie do­bie­gły już końca. Mu­simy po­sta­no­wić, co po­cząć z Kavelinem. Naj­pierw jed­nak mu­simy zde­cy­do­wać, co bę­dzie naj­lep­sze dla cie­bie.— My­śla­łam, że chciałeś... — Poło­żyła swoją rączkę na jego dłoni.— To, czego ja chcę, nie ma zna­cze­nia. Mam Ma­isak. Mam Shoptawa i Budę. I cie­bie. — Skrzy­dlaty człowiek drgnął nie­spo­koj­nie. Captal za­ru­mie­nił się. Za­czął już poj­mo­wać koszty przedsię­wzięcia w Vor­gre­bergu. — Ale ty... ty mu­sisz zro­bić to, co dla cie­bie naj­lep­sze.— Dla­czego nie po­roz­ma­wiasz z cio­cią Mgłą?— Wiem, czego ona chce.— Tak czy siak, po­roz­ma­wiaj z nią. Jest miłą panią. — Ca­rolan przy­brała za­wzięty wy­raz twa­rzy. — Ale cza­sami tro­chę straszną.— Taka wła­śnie jest — za­śmiał się Captal. — Zo­baczę, czy znaj­dzie czas, by nas od­wie­dzić.Była na miej­scu w ciągu kilku go­dzin. Po­witał ją zwy­kłymi kom­ple­mentami, acz­kol­wiek tro­chę nie­szczerymi. Tym ra­zem wy­glą­dała okropnie.— Co się stało? — za­pytał.— Oka­za­łam się zu­peł­nie głu­pia. — Osu­nęła się w fotel.— Jed­nak zwy­cię­żyłaś.— I wy­szłam z całej sprawy zbyt osła­biona, Drake, żeby ją cią­gnąć. Wu, ulu­biony te­rvola O Shinga, jest de­mo­nem. Ge­niu­szem. Nie­mal mnie oba­lili...— Sły­sza­łem. Ale wró­ciłaś.— Le­giony wal­czą mię­dzy sobą, Drake. Te­rvola wal­czą z te­rvola. Nigdy dotąd się coś ta­kiego nie zda­rzyło. A Escalon... Mo­nitor oka­zał się sil­niej­szy, niż są­dzi­łam. Zdołałam pod­bić tylko pu­sty­nię. Przed ostatecz­nym upadkiem udało mu się na­wet wy­wieźć do­kądś Łzę Mi­mi­zan. A ćwierć Shin­san jest rów­nie martwa jak Escalon. Po­woli tracę kon­trolę nad sytu­acją. Te­rvola już za­czy­nają się za­sta­na­wiać, czy po­stą­pili słusznie. Opu­ści­liby mnie, gdyby jed­nym ata­kiem nie udało mi się po­ko­nać Tata­rian.Wy­glą­dało na to, że znowu opo­wie­dział się po prze­gra­nej stro­nie.— A więc chcesz przełęczy jako ła­pówki za ich po­par­cie?Uśmiech­nęła się słabo.— Nie winię cię. Nie bar­dziej niźli mo­ich te­rvola. Oboje sza­nu­jemy siłę i kom­pe­ten­cje. Na twoim miej­scu ja rów­nież za­sta­no­wiła­bym się nad dal­szym po­stę­po­wa­niem. — Captal za­chi­cho­tał ner­wowo. Czytała w jego my­ślach. — Czy mogę jakoś osło­dzić nasze part­ner­stwo?Była słaba. Roz­paczliwie słaba.— Żad­nej po­wtórki z Escalonu. Żad­nych total­nych pod­bo­jów. He­ge­mo­nia i roz­bro­jenie. Pro­tek­torat bez oku­pacji...— Po­wrót Im­pe­rium? — za­py­tała. — Z Shin­san w miej­sce Ilka­zaru?— Każdy ra­cjo­nal­nie my­ślący człowiek do­strzeże, że na za­cho­dzie po­trze­bu­jemy jed­ności. Pro­ble­mem po­zo­stają kwe­stie lo­kal­nej su­we­ren­ności.— A jak zdo­łasz za­bez­pie­czyć moje pa­no­wa­nie?Sta­rzec wzruszył ra­mio­nami.— Nie martwię się o muły, tylko o to, by zała­do­wać wóz. Zga­dzasz się w kwe­stii zasad?— W po­rządku. Jakoś sobie ra­zem pora­dzimy. Co z Kavelinem?— Król jest chory i jego czas do­biega końca. Wkrótce za­cznie się szar­pa­nina. Ba­ro­no­wie już łączą się w stronnic­twa. Bre­it­barth wy­gląda na moc­nego. El Mu­rid i Vol­sto­kin rów­nież są za­inte­re­so­wani. Co oznacza w kon­se­kwencji Ita­skię, Alteę i An­sto­kin... Cóż, sama do­strzegasz ry­su­jące się moż­liwo­ści. Wy­sła­łem mo­ich skrzydla­tych ludzi, żeby ob­ser­wo­wali są­sia­dów. Po­wi­nie­nem ich wy­słać jesz­cze dalej w te­ren, tam gdzie za­wią­zują się praw­dziwe spi­ski.— A Ca­rolan?— Nie wiem. Chcę ją chro­nić.— Po­dob­nie jak ja. Ale bę­dziesz po­trze­bo­wał po­par­cia. Ona jest na­rzę­dziem, które mu­sisz wy­ko­rzy­stać.— Wiem. W tym kło­pot. Dla­tego wła­śnie za­pro­siłem cię tutaj. Ona nale­gała, że­bym z tobą po­roz­ma­wiał.— Dla­czego jej nie za­pytać, czego chce? Po­trafi prze­cież mó­wić i na pewno o tym my­ślała.Ca­rolan chciała być kró­lową. Tak więc Captal po­sta­nowił zdra­dzić swoją oj­czy­znę na rzecz sze­ścioletniej dziew­czynki i ko­biety, którą po­wi­nien traktować jak wroga. SZEŚĆ: Rok 1002 OUI; Najemnicy I. Kwe­stia dys­cy­pliny Wy­gląda zu­peł­nie jak armia — po­wie­dział Szy­derca, kiedy on i Ra­gnar­son schodzili po stoku w do­linę, gdzie Czarny Kieł i Smok­bójca usta­no­wili swój obóz szkole­niowy.Rzeka Por­thune to­czyła nie­da­leko swe wody, a za nią znaj­do­wało się już Ken­del, naj­dalej wy­su­nięte na pół­noc spo­śród Po­mniejszych Kró­lestw. W drogę wy­ru­szyli w ty­dzień po Czarnym Kle. Bra­giemu aż tyle czasu za­brało sfi­nali­zo­wa­nie inte­re­sów oraz prze­ko­nanie Uthego, że wraz z Dahlem po­winni wziąć się na od­wagę i sami wró­cić do Elany. Na ko­niec zde­cy­do­wał się cał­ko­wicie wy­ja­śnić sytu­ację, wie­rząc w dys­kre­cję Uthego. Ten zmu­sił go do napi­sania dłu­giego listu wy­ja­śniają­cego, zale­cają­cego Ela­nie i Bevoldowi pełną współ­pracę z agentami mini­stra.— Hmm — chrząknął Ra­gnar­son. — Dziecin­nych ra­czej roz­mia­rów. Albo tro­chę prze­ro­śnięty gang uliczny.Od kilku dni był nie w sosie. Naj­pierw Szy­derca nale­gał, że też chce je­chać na połu­dnie. Bragi wo­lałby, żeby to wła­śnie on sta­nął na straży jego domu. Elana jest zu­peł­nie nie­przewi­dy­walna, a Bevold nie ma krzty wy­obraźni. Oboje z pew­no­ścią kłócą się ze sobą. Jego ostatnia na­dzieja na unik­nię­cie wy­prawy do Kavelina roz­wiała się, gdy roja­li­styczni awantur­nicy w sa­mej bra­mie ita­skiańskiej cyta­deli za­mor­do­wali księ­cia Sza­rego Pła­sko­wyżu.Fale ude­rze­niowe tego wy­da­rze­nia wciąż jesz­cze trzę­sły oknami i ścia­nami. Ci­cha wo­jenka mię­dzy par­ty­zan­tami Ha­rouna i El Mu­rida, pro­wa­dzona w get­cie, nie da­wała po­wo­dów do szczegól­nego wzburze­nia. Jed­nak za­bój­stwo ary­sto­kraty... Po­łowa Ita­skii po­grą­żyła się w szoku, druga po­łowa za­częła orga­ni­zo­wać po­lo­wa­nia na cza­row­nice.— Zo­bacz, kogo Re­skird zwerbo­wał. To dzieci. — Ra­gnar­son wskazał sze­reg mło­dych szermie­rzy musztro­wa­nych przez po­si­wia­łego wete­rana.— Ja zaś — za­uwa­żył Szy­derca, chi­cho­cząc — pa­mię­tam chło­paka z mroźnej pół­nocy, wiel­kiego jak koń, któ­rego po­licz­ków jesz­cze nie po­kry­wał za­rost...— To było co in­nego. Oj­ciec wy­cho­wał mnie wła­ści­wie.— Hai! — wrzasnął Szy­derca. — „Wycho­wał wła­ści­wie”, po­wiada. Na szu­bie­nicz­nika, pod­pala­cza, łotra ata­kują­cego z za­sadzki...Bragi nie był w na­stroju do przyjaciel­skich sprzeczek. Nic nie od­po­wie­dział. Nie prze­stał za to uważnie wpa­try­wać się w obóz. Wi­dok te­renu za­tło­czo­nego przez re­kru­tów Smok­bójcy sprawiał mu przyjem­ność. Po­sta­wili na­wet pali­sadę z bali, chro­nioną do­brym głę­bo­kim oko­pem. Na­to­miast obóz Tro­lle­dyn­gjan mógł wy­wo­łać roz­pacz. U dzi­ku­sów wi­dy­wał lep­sze. Ale te na­stroje chyba nie­dawno ich opa­no­wały. Kiedy obo­zo­wali w jego po­sia­dło­ści, nie do­strzegł śla­dów nie­dbal­stwa.— Ro­dziny. Mu­simy coś z tym zro­bić albo będą kło­poty. Za pierwszym ra­zem, kiedy jakaś dziew­czyna zo­sta­nie zła­pana w krza­kach z Ita­skia­ni­nem...— Ze mnie ża­den eks­pert... Hai! Cóż za dziwne, za­ska­ku­jące wy­zna­nie. Jam wszak uznanym eks­per­tem w większo­ści rze­czy, ge­niusz mój równy roz­mia­rom ciała, lecz na­wet ge­niusz tych roz­mia­rów, ja mia­no­wicie, nie na wszystkim się zna. Ale nie mów o tym ni­komu. Niech lud myśli, że gruby stary łaj­dak jest nie­omylny, wszech­wie­dzący, bo­gom nie­malże w mą­dro­ści swej równy.— A co, gdy­byś swoją wszech­wie­dzę po­świę­cił roz­wią­zaniu tej kwe­stii?Szy­derca po­stąpił, jak go pro­szono, jed­nak Ra­gnar­son nie zwracał uwagi na jego słowa. Wje­chali do obozu trol­le­dyn­gjań­skiego. Ra­gnar­son zaci­snął szczęki. Tro­lle­dyn­gja­nie byli nie­zdy­scy­pli­no­wani i nie­po­rządni, ale taki bała­gan oznaczał po­ważne kło­poty i brak przy­wódcy. Usły­szał wściekłe głosy.— Być może jed­nak sko­rzy­stam z twej pro­po­zycji.— Hm — chrząknął gru­bas. On rów­nież przy­glą­dał się po­nu­rym twa­rzom zer­kają­cym z na­miotów i wo­zów. — Ja zaś nie spuszczę dłoni z rę­koje­ści.Głosy, jak się oka­zało, nale­żały do Czarnego Kła i wiel­kiego, bru­talnie wy­glą­dają­cego mło­dzieńca, któ­rzy kłó­cili się wśród tłumu na­rze­kają­cych Tro­lle­dyn­gjan. Ma­jąc za ple­cami Szy­dercę na jego osiołku, Bragi wje­chał ru­ma­kiem pro­sto w tłum. Ga­pie od­su­nęli się nie­chęt­nie, twardo nań pod­glą­dając. Jak Ha­aken mógł do­pu­ścić, by sprawy za­szły tak da­leko?— Czarny Kieł! Co to jest, u dia­bła?! — roz­darł się Ra­gnar­son. — Chlewik?! — Przyjrzał się męż­czyźnie, który stał na­prze­ciw jego mlecz­nego brata.Bru­tal. Młody wie­przek. Ale w jego gło­wie i spo­sobie bycia można było do­strzec coś wię­cej, niźli zdra­dzał wy­gląd. Nie­zbyt by­stry, chciwy, na­rzę­dzie w rę­kach in­nych — do ta­kich wniosków do­szedł Ra­gnar­son. Czarny Kieł za­sa­luto­wał i od­parł:— Mam trud­ności, wy­ja­śniając parę drobnych kwe­stii, pro­szę pana. Nie­któ­rzy z tych ludzi sądzą, że po­win­ni­śmy zająć się złu­pie­niem oko­licz­nych wio­sek, nie zaś wy­prawą do ja­kie­goś Kavelina, co jest jak gołąb na da­chu.— Hę? Ja­kim głup­cem mu­sisz być. Wer­bu­jesz sa­mo­bój­ców? Na­tychmiast wszystkim się zaj­mij. Roz­pę­dzić zgraję, oczy­ścić obóz, po­tem do ra­portu w mojej kwaterze.Prze­ciw­nik Czarnego Kła nie po­trafił się już dłu­żej po­wstrzy­my­wać.— Kto to jest ten świ­nio­pas o brudnej gębie i dla­czego myśli, że może wy­da­wać lu­dziom roz­kazy? — Ra­gnar­son miał na sobie ita­skiański ubiór. — Czy jeste­śmy nie­wol­ni­kami każ­dego eu­nu­cha, który wje­dzie do obozu...?Czu­bek buta Ra­gnar­sona zna­lazł drogę do twa­rzy tam­tego. Tro­lle­dyn­gja­nin, leżąc już na ziemi, spoj­rzał w górę, ni­czego nie ro­zu­mie­jąc, po­ma­cał oblu­zo­wany ząb.— Dzie­sięć ba­tów — oznajmił Bragi. — Bez szczegól­nych względów, żeby nie mó­wiono, że ży­wię urazę do dzieci daw­nych wro­gów. Ale na­stęp­nym ra­zem go po­wie­szę.Męż­czy­zna już miał się pode­rwać, jed­nak roz­waga zwy­cię­żyła. Zmarsz­czył w na­my­śle czoło.— Ty, wstawaj — roz­kazał Ra­gnar­son. — Jak cię zwą, szczenię Bjorna Thor­fin­sona?— Hę? Ra­gnar...— Ra­gnar? Mocno prze­ro­słeś tatę. Ale nie­ważne. Jest to za­szczytne imię, noś je z ho­no­rem. Po­wia­dają: „Jaki oj­ciec, taki syn”. Mam na­dzieję, że w twoim wy­padku nie okaże się to prawdą. Czarny Kieł! Gdzieś tam jest człowiek z sa­kwą pełną złota. Ktoś, kto był biedny, kiedy wy­jeż­dżał z pół­nocy. Kiedy bę­dziesz skła­dał ra­port, przy­pro­wadź go ze sobą.Wbił pięty w boki konia i ru­szył na­przód. Szy­derca po­dążył za nim, uśmie­cha­jąc się sze­roko. II. Dziecko za­cho­wu­jące się jak ko­bieta Ra­gnar­son spo­tkał się z Tro­lle­dyn­gja­nami i Ita­skia­nami, któ­rzy mieli sta­no­wić jego sztab. Cho­ciaż Smok­bójca sprawo­wał no­mi­nalne do­wództwo nad tymi ostatnimi, mo­gły jed­nak wy­nik­nąć pro­blemy w związku z lojal­no­ścią. Większość Ita­skian sta­no­wiły mło­kosy, jed­nak ich ofi­ce­rowie i sier­żanci byli wete­ra­nami; bez większej obawy po­myłki można było w nich do­mniemy­wać wy­bra­nych oso­bi­ście przez mini­stra żoł­nie­rzy wy­cofa­nych z re­gu­larnej służby. Jed­nak naj­waż­niej­szy pro­blem sta­no­wili Tro­lle­dyn­gja­nie. Ich przywód­cami byli lu­dzie so­lidni, do­świad­czeni, któ­rzy wie­dzieli, jak się rze­czy mają. Na­to­miast mło­dzi nigdy dotąd nie wi­dzieli jesz­cze prawdzi­wej wojny. Naj­większą ochotę mieli na splą­dro­wa­nie oko­licy, star­szym zaś za­rzu­cali tchó­rzo­stwo, kiedy ich od tego po­wstrzy­my­wali. Ich zna­jo­mość ita­skiańskiej sztuki mi­litar­nej była naj­wy­żej po­wierz­chowna. Wil­cze rajdy na miesz­kań­ców wy­brzeży nie mo­gły być źró­dłem wie­dzy o zdol­no­ściach ata­ko­wa­nych.— Re­skird — po­wie­dział Ra­gnar­son po tym, jak już dość miał bez­uży­tecz­nej ga­da­niny. — Oczyść te­ren pod musztrę. Zrób w środku okop tak głę­boki i sze­roki, jak tylko się da w ciągu dwóch go­dzin. Uzb­rój swych naj­lep­szych ludzi w tar­cze i piki. Roz­dziel wśród reszty strzały bez gro­tów i okręć ich czubki mate­ria­łem. Czarny Kieł za­ata­kuje cię na mo­dłę trol­le­dyn­gjań­ską. W ten spo­sób twoi mło­dzi zdo­będą tro­chę pew­ności sie­bie, a z lu­dzi Ha­akena wy­bi­jemy nieco har­dości.Smok­bójca, człowiek rze­czowy, rzekł tylko:— Dwie pie­cze­nie, co? Po­ka­żemy im ita­skiańską siłę ognia, to stracą ochotę na plą­dro­wa­nie. A jed­no­cze­śnie wpoimy wszystkim tro­chę wzajem­nego sza­cunku.— Wła­śnie. — Do ofi­ce­rów zaś trol­le­dyn­gjań­skich Ra­gnar­son rzekł: — Na­ci­skaj­cie na nich mocno. Spróbuj­cie ich przełamać. Pro­ste frontalne na­tarcie, żad­nych sztu­czek. Zo­ba­czymy, czy do­trzymają pola...Na ze­wnątrz dało się sły­szeć za­mie­sza­nie. Czarny Kieł wśli­znął się do środka, po­py­cha­jąc przed sobą prze­stra­szo­nego Tro­lle­dyn­gja­nina.— Oto nasz złoty człowiek — warknął. — Zła­pa­łem go, kiedy pró­bo­wał umknąć na wzgórza.Ra­gnar­son przyjrzał się mło­dzi­kowi, który był jed­nym z ochronia­rzy Ha­akena w Ita­skii.— Za­brało ci dość dużo czasu, a i tak nie zła­pałeś wła­ści­wego czło­wieka.— Hę? Miał to ze sobą, kiedy go zła­pali­śmy.— Skąd miałby to wziąć? Był z nami w Ita­skii. Szy­derca? — Gru­bas ski­nął głową. — Sprawiał ci przedtem ja­kieś kło­poty?— Nie.— Skąd to masz, Wulf?Żoł­nierz nie od­po­wie­dział.Czarny Kieł za­machnął się pię­ścią.— Ja zaś — za­czął Szy­derca — zwy­czaj­nym uży­wać ra­czej ro­zumu niźli pię­ści, suge­ruję więc, aby się za­sta­no­wić. Ja­kich chło­pak ma przyjaciół? Może jest wśród nich jakiś szczególny ma­ni­pu­lator? Może jest jaki...?— Nie ma żad­nych przyjaciół — wtrą­cił Czarny Kieł. — Tylko tę dziew­czynkę, Astrid, co cią­gle wę­szy do­okoła...— Aha? — po­wie­dział Szy­derca. — Dziew­czynka? Po­wie­dziane jest: „Szukaj ko­biety”. Może to sio­strzyczka na­szego ga­duły, która była w obo­zie dziś rano? Wdziałem ci ją z chło­pa­kiem po dro­dze do Ita­skii.— Bjorn miał córkę? — za­pytał Ra­gnar­son. Nie­jasne wspo­mnienie wi­doku twa­rzy. Młoda. Jak to po­wie­dział Gwiezdny Jeź­dziec? Strzeż się dziew­czynki, która za­cho­wuje się jak ko­bieta? — Da­wać ją.— Nigdy bym nie po­my­ślał o ko­bie­cie — oznajmił Czarny Kieł, wy­cho­dząc.Wkrótce wró­cił, wlo­kąc za sobą wrzesz­czącą, wierzga­jącą na­sto­latkę. Ich śla­dem szła cze­redka po­nu­rych dzieci.— Gdzie jest jej brat? — za­pytał Ra­gnar­son. — Jego też chcę tu mieć. — Ra­gnar po­jawił się nie­malże na­tychmiast. — Wulf, ty i Ra­gnar od­suń­cie się, zejdźcie z drogi. — Do Re­skirda: — Jeżeli choćby drgną, za­rżnij ich. Dziew­czynko, za­mknij się.Dziew­czynka na zmianę gro­ziła mu, bła­gała i wzywała po­mocy.— Czarny Kieł! Ob­ser­wuj drzwi. Za­bij każ­dego, kto wsa­dzi tu łeb.Jego ofi­ce­rowie poru­szyli się ner­wowo. Pro­wo­ko­wał bunt.— Sia­daj, dziew­czynko — po­wie­dział Ra­gnar­son, pod­su­wa­jąc jej krze­sło. — Szy­derca?Gru­bas chrząknął, za­czął za­ba­wiać się ita­skiańską sztuką złota wziętą od Wulfa. Dziew­czyna ob­ser­wo­wała go ze stra­chem w oczach. Cza­sami mo­neta zda­wała się zni­kać, ale po­ja­wiała się w dru­giej dłoni. I tak trwało to jakiś czas. Ra­gnar­son mo­no­ton­nym gło­sem, opo­wie­dział swoim ofi­ce­rom histo­rię o tym, jak jej oj­ciec, jesz­cze bę­dąc mło­dym, zdra­dził jego ojca na rzecz po­pleczni­ków pre­ten­denta. Mo­neta po­ka­zała się, znik­nęła, znowu po­ja­wiła. Ra­gnar­son mó­wił o ich misji w Kavelinie. Mó­wił tak do czasu, aż wszyst­kich opa­no­wało śmiertelne znu­dze­nie.Po­tem Szy­derca za­czął szeptać. Mó­wił dziew­czynce, że jest zmę­czona, taka zmę­czona... Nie miała szans. W końcu Szy­derca uznał, że ma dość.— Długo to trwało — oznajmił — ale się udało. Za­da­waj­cie jej pyta­nia spo­koj­nym gło­sem.— Jak masz na imię?— Astrid Bjor­nesdatter.— Je­steś bo­gata, Astrid?— Tak.— Bar­dzo bo­gata?— Tak.— Od dawna je­steś bo­gata?— Nie.— Czy zdo­byłaś bo­gactwa w Ita­skii?— Tak.— Człowiek dał ci złoto, żebyś coś dla niego zro­biła?— Tak.— Stary człowiek? Szczupły człowiek?— Tak. Tak.Ra­gnar­son i Szy­derca wy­mie­nili spoj­rze­nia.— Książę Sza­rego Pła­sko­wyżu.— Czary! — syk­nął Wulf. — To są czary... — Ostrze noża Smok­bójcy przylgnęło do jego gar­dła.— Czy ten człowiek chciał, że­byś nam naro­biła kło­po­tów? Zęby nasi lu­dzie nie po­szli na Kavelin?— Tak. Tak.— Je­stem usa­tys­fak­cjo­no­wany — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Ra­gnar? Chcesz o coś spy­tać?Chłopak naj­wy­raź­niej chciał, oka­zując przy tym nie­oczeki­waną inte­li­gen­cję. Po­szedł za przy­kła­dem Bra­giego i za­da­wał pro­ste pyta­nia. Kilku tylko było trzeba, żeby prze­konał się, iż zo­stał wy­ko­rzy­stany. Wulf nie sko­rzy­stał ze spo­sob­ności. Ra­gnar­son nie naci­skał. Niech trwa przy swoich złu­dze­niach.— Cóż więc, pa­no­wie — oznajmił Bragi. — Wi­dzi­cie sami, że pro­blem zo­stał po czę­ści roz­wią­zany. Mój przyjaciel sprawi, że dziew­czynka o ni­czym nie bę­dzie pa­mię­tać. Ale co zro­bić z męż­czy­znami? To się może znowu zda­rzyć, tak długo, jak bę­dziemy mieli ta­bory pełne de­kow­ni­ków. Chcę, żeby ich tutaj zo­sta­wiono.Gdy większość roze­szła się do swoich zajęć, Bragi zwrócił się do Smok­bójcy, Czarnego Kła i gru­basa:— Nie spuszczaj­cie oka z Ra­gnara i Wulfa. Spróbo­wa­łem po­siać ziarno. Je­śli wzejdzie, pro­blemy z Tro­lle­dyn­gja­nami bę­dziemy mieli z głowy. III. Wie­ści z Kavelina Mar­ko­wana bitwa trwała już od go­dziny. Tro­lle­dyn­gja­nie brali baty.— Udowod­niłem swoją tezę — zwrócił się Ra­gnar­son do łącz­nika. — Ita­skia­nie wy­pa­dają nie­źle. Po­wiedz Czarnemu Kłu, żeby się wy­cofał.Kiedy go­niec po­biegł z wia­do­mo­ścią, od strony Por­thune nad­je­chał po­kryty ku­rzem jeź­dziec — wy­soki, szczupły, po­marsz­czony, po­nury, je­chał wy­pro­sto­wany jak struna. Żoł­nierz, uznał Ra­gnar­son. Zbyt dumny, żeby oka­zać zmę­cze­nie.— Puł­kow­nik Ra­gnar­son? — za­pytał jeź­dziec, osa­dza­jąc konia.— Zga­dza się.— Ean­red Tarl­son, puł­kow­nik do­wo­dzący oso­bistą gwardią kró­lowej, Kavelin. Mam list od Ha­rouna bin You­sifa.Ra­gnar­son wziął list, ode­słał łącz­nika, by przy­go­tował puł­kow­ni­kowi kwaterę.— Kró­lew­ski od kró­lowej?— Król był umiera­jący, kiedy opusz­cza­łem Vor­gre­berg.Ra­gnar­son prze­biegł wzrokiem krótką wia­do­mość od Ha­rouna, który nale­gał, by nie mar­nując czasu, ru­szał na połu­dnie.— Przyje­cha­łeś sam? Mimo iż szy­kują się kło­poty?— Nie. Za mną jest cały szwadron.— Hmm — mruknął Ra­gnar­son. — Cóż, doje­cha­łeś. Od­pocznij i roz­luźnij mię­śnie.— Jak szybko mo­żecie wy­ru­szyć? — chciał wie­dzieć Tarl­son. — Je­ste­ście roz­paczliwie po­trzebni. Królowa nie dys­po­nuje pra­wie ni­czym prócz mo­jego re­gi­mentu, a i ten naj­pew­niej pój­dzie w roz­sypkę, je­śli ktoś roz­puści po­gło­ski, że nie żyję.— Pro­blemy z suk­cesją, co? Pod­rzu­tek i obca kró­lowa.Tarl­son przyjrzał mu się dziwnie.— Tak. Jak szybko?— Nie dzi­siaj. Jutro, jeśli sytu­acja na­prawdę aż tak nagli. Gdyby to ode mnie zale­żało, nie w ciągu naj­bliż­szych tygo­dni. Lu­dzie są zu­peł­nie zie­loni, nie przy­zwy­cza­jeni do współ­działania.— A więc jutro — po­wie­dział Tarl­son, jakby za­łatwił wła­śnie za­sad­niczą sprawę.Ra­gnar­son do­my­ślił się, że to człowiek o sil­nej woli, który może sprawiać kło­poty, jeśli od razu nie wy­jaśni się pew­nych rze­czy.— Puł­kow­niku, sam sobie je­stem pa­nem. Ci lu­dzie ma­sze­rują, jak im za­gram. Roz­kazy przyjmuję tylko od mo­jego pra­co­dawcy. Albo pani. Uznaję ko­nieczność po­śpie­chu. W prze­ciw­nym razie nie przyje­chałby pan oso­bi­ście. Ale nikt nie bę­dzie mnie po­pę­dzał.Po twa­rzy Tarl­sona prze­mknął nie­wy­raźny zmę­czony uśmiech.— Zro­zu­miano. By­łem tam. W każ­dym razie na wa­szym miej­scu zro­bił­bym kil­ku­dniową prze­rwę w po­dróży, żeby przy­być na miej­sce w peł­nej go­to­wo­ści bo­jowej. — Zer­knął na obóz Tro­lle­dyn­gjan. — Bie­rzesz ze sobą ro­dziny?— Nie. Oni zo­stają. Czy nie po­wi­nie­neś tro­chę od­po­cząć? Wy­ru­szamy wcześnie.— Tak, to do­bry po­mysł.Ra­gnar­son od­wró­cił się, by przyjąć Smok­bójcę i Czarnego Kła, któ­rzy kłó­cili się, pod­jeż­dża­jąc. Ha­aken twierdził, że Re­skird oszukiwał.— Wy­glą­dało do­brze. Może im się udać, jeśli za­pew­nimy im łatwą pierwszą walkę. Ja­kieś obra­żenia?Po­krę­cili gło­wami.— Tylko si­niaki, głównie posi­nia­czone ego — oznajmił Czarny Kieł.— Do­brze. Wy­ru­szamy ju­tro. Ha­roun pisze, że strzały za­czy­nają już latać w po­wie­trzu.Obaj za­częli się upie­rać, że po­trzeba im wię­cej czasu.— Bę­dzie­cie mieli go tyle, ile wam trzeba. W trak­cie mar­szu. Ha­aken, roz­mieść ro­dziny we­wnątrz pa­li­sady.Od­działy awangardy wy­ru­szyły o pierwszym brza­sku. Po połu­dniu ariergarda po­ko­nała już rzekę Por­thune. Jakby za sprawą magii po­jawił się ofi­cer z sił zbrojnych Ken­dla, aby prze­pro­wa­dzić ich przez pro­win­cję bocznymi dro­gami, z dala od cie­kaw­skich oczu ewentual­nych ob­ser­wato­rów, aż do gra­nicy z Ru­deri­nem, gdzie prze­ka­zano ich Ru­deri­ne­rowi, który z kolei wy­ty­czał mar­szrutę wzdłuż gra­nicy z An­sto­ki­nem aż do rzeki Scarlotti, przez którą promy prze­wiozą ich do Altei.Dni mi­jały. Mi­jały mile w chmurach kurzu. Ra­gnar­son nie na­rzu­cał ostrego tempa mar­szu, jed­nak od świtu do zmierzchu nie­stru­dze­nie wę­dro­wali, za­trzymu­jąc się tylko na po­siłek i aby dać od­po­cząć zwie­rzę­tom, dla któ­rych droga ta była mor­dęgą. Wierz­chowce ka­wale­rii nie były tanie, a jak dotąd nie otrzymał żad­nej za­liczki od kró­lowej Kavelina. Dzie­sią­tego dnia od chwili, gdy wkroczyli do Ru­der­ina, w po­bliżu naj­dalej na pół­noc wy­su­nię­tych te­ryto­riów An­sto­kinu, zde­cy­do­wał, że czas na od­po­czy­nek.Tarl­son pro­te­sto­wał.— Mu­simy je­chać! Każda zmarno­wana mi­nuta...Z każ­dym ko­lej­nym dniem opa­dały go coraz bar­dziej pe­sy­mi­styczne na­stroje. Ra­gnar­son pró­bo­wał bliżej się z nim za­po­znać, ale na dro­dze jego za­mia­rom sta­wały lęki tar­ga­jące tam­tym. A po­nie­waż z pół­nocy nie do­cie­rały do nich żadne wie­ści, martwił się coraz bar­dziej.W cza­sie gdy jego żoł­nie­rze za­jęci byli za­opa­trze­niem i szkole­niem, Ra­gnar­son za­pytał Tarl­sona, czy nie miałby ochoty wy­brać się na dzika. Przewod­nik po­wie­dział, że re­gion ten za­mieszkuje nie­wielka, ale pa­skudna dzika świ­nia. Tarl­son zgo­dził się, za­pewne głównie po to, by jakoś za­peł­nić czas, niż ze szczerego za­inte­re­so­wa­nia. Szy­derca po­wlókł się z nimi, choć raz ra­czywszy do­siąść in­nego stwo­rze­nia niż swego osiołka. Nie po­szczęściło im się, jed­nak Ra­gnar­son był za­do­wo­lony, choćby z tego po­wodu, że mógł na chwilę zrzu­cić z bar­ków kło­poty do­wódcy. Zaw­sze ko­chał sa­mot­ność, jaką da­wał las. Puszcza, w którą się zapu­ścili, tak bar­dzo przy­po­mi­na­jąca jego po­sia­dłość, sprawiła, że zatę­sknił za do­mem. Większą część drogi je­chali w mil­cze­niu, cho­ciaż Szy­derca, oczywi­ście, nie po­trafił na dobre się za­mknąć. On rów­nież na­po­mknął o tęsk­nocie.Było już pra­wie połu­dnie, kiedy Tarl­son za­czął mó­wić. W trak­cie roz­mowy Ra­gnar­son miał spo­sob­ność do za­dania pyta­nia, które nur­to­wało go już od dawna.— Przypu­śćmy, że na miej­scu okaże się, iż kró­lowa zo­stała zde­tro­ni­zo­wana?— Do­ko­namy po­wtórnej in­tro­niza­cji.— Na­wet jeśli uzur­pator uzy­ska po­par­cie Zgroma­dze­nia?Udziele­nie od­po­wie­dzi za­brało Tarl­so­nowi dłuż­szą chwilę, jakby wcześniej zwy­czaj­nie nie wziął pod uwagę tej moż­liwo­ści.— Je­stem lo­jalny wo­bec tronu, a nie męż­czy­zny lub ko­biety na nim za­sia­dają­cych. Jed­nak nikt nie zdoła zdo­być większo­ści.— Hmm. — Ra­gnar­son nie prze­sta­wał roz­my­ślać.Miał na­dzieję, że in­trygi Ha­rouna nie po­sta­wią ich po prze­ciw­nych stro­nach. Tarl­son był jedy­nym Kavelinia­ni­nem po­sia­dają­cym jaką­kol­wiek sławę woj­skową, a z pew­no­ścią dys­po­no­wał wolą do­wo­dze­nia armią. Ra­gnar­son zma­gał się z po­waż­nymi wąt­pli­wo­ściami. Nigdy nie do­wo­dził tak wielką siłą ani żoł­nie­rzem do tego stop­nia su­ro­wym i et­nicz­nie zróż­ni­co­wa­nym. Obawiał się, że w ogniu bitwy może stra­cić kon­trolę nad roz­wo­jem sytu­acji.Było już pra­wie ciemno, gdy po­rzu­cili ostatecz­nie myśl o po­lo­wa­niu, wcześniej nie usły­szawszy na­wet kwiknię­cia w krza­kach. Po za­wró­ceniu do­tarli przy­pad­kiem na po­zo­stało­ści drogi.— To za­pewne trakt im­pe­rialny — za­du­mał się Tarl­son. — W ostatnich la­tach ist­nie­nia Im­pe­rium le­giony na tym tere­nie wy­ka­zy­wały dużą ak­tyw­ność. IV. Za­mek w ciemno­ściach Za­padł zmierzch. Księ­życ był w pierwszej kwa­drze, skie­ro­wane do góry ko­niuszki ro­gala przy­po­mi­nały Ra­gnar­so­nowi arty­styczne wy­obra­żenie trol­le­dyn­gjań­skiej łodzi bo­jowej.— Ja­cyż wo­jow­nicy — za­du­mał się na głos — mogą nocą wy­ru­szać w ta­kiej łodzi na bój?— Du­sze potę­pio­nych — od­parł Tarl­son. — Wiecznie ska­zane na po­szu­ki­wa­nie bo­ga­tych krain. Oczy ich ka­pita­nów płoną chciwo­ścią, ale brzegi tych ziem od­da­lają się rów­nie szybko, jak oni płyną, nie­za­leż­nie jak bar­dzo przy­kła­da­liby się do wio­seł, albo jak wiele by po­sta­wili żagli.Ra­gnar­son wzdrygnął się. Oto inne obli­cze Ean­reda. A już się za­czął oba­wiać, że jest nie­wy­kształco­nym wie­śnia­kiem o za­wę­żo­nych hory­zon­tach.— Ko­deks Varvaresa — po­wie­dział Szy­derca. — Nie­kiedy przy­pi­sy­wany Shu­ra­sowi Branke­lowi, zbie­ra­czowi le­gend sprzed im­pe­rial­nego Ilka­zaru. Hai! Strzelają do nas ogni­stymi strzałami.Kilka me­teo­rów prze­cięło nocne niebo.— Ha! A cóż to ta­kiego? — za­pytał Ra­gnar­son.Wje­chali na szczyt wzniesie­nia. W doli­nie pod nimi tkwiło coś wiel­kiego i ciemnego.— To za­mek — od­parł Szy­derca.— Dziwne — po­wie­dział Tarl­son. — Przewod­nik nie wspominał o żad­nej wa­rowni w oko­licy.— Być może ruina z cza­sów Im­pe­rium — za­suge­rował Szy­derca.Trudno było zna­leźć na ca­łym za­cho­dzie miej­sce, które nie znaj­do­wa­łoby się w odle­gło­ści kilku go­dzin jazdy od ja­kichś po­zo­stało­ści po Im­pe­rium. Pod­je­chali do­sta­tecz­nie bli­sko, by móc po­czy­nić bar­dziej szczegó­łowe ob­ser­wa­cje.— Nie wy­daje mi się — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Im­pe­rium bu­do­wało ni­skie ma­sywne mury, z re­gu­larnie roz­miesz­czo­nymi kwa­dra­to­wymi wie­żami słu­żą­cymi do pro­wa­dze­nia flan­ko­wego ognia. Ten zaś ma wy­sokie mury i okrą­głe wieże. A kre­nela­żo­wane blanki do­piero w ze­szłym wieku we­szły po­wszechnie do ar­chi­tek­tury mi­litar­nej.Tarl­son zare­ago­wał do­kład­nie tak samo jak Ra­gnar­son przed chwilą. Szy­derca za­śmiał się.Droga wio­dła wprost do for­tecy, co nie miało naj­mniejszego sensu. Nie wi­dzieli żad­nych świateł ani ogni straży, nie sły­szeli żad­nych dźwięków ani nie do­cie­rały do nich żadne wo­nie nor­mal­nie towa­rzy­szące ludz­kiemu ży­ciu.— To musi być ruina — za­opi­nio­wał Ra­gnar­son.Cie­ka­wość zaw­sze była słabą stroną Szy­dercy.— Zo­ba­czymy, jak z tym jest, co? Hai! Może znaj­dziemy skrzynie pełne klej­no­tów, za­po­mniane przez ucie­kają­cych miesz­kań­ców... Gar­niec złota za­grze­bany w ziemi pod­czas oblę­żenia, cze­ka­jący tylko, by wpaść w ręce kor­pu­lent­nego ba­dacza... Ta­jemne przejście ze szkiele­tami od­rzu­co­nych ko­cha­nek zam­ko­wego pana, z pier­ście­niami na ko­ściach pal­ców... Może mau­zo­leum w lo­chu, pełne przodków po­grze­ba­nych z ich bo­gactwami, go­to­wymi do zra­bo­wa­nia przez śmiałych rabu­siów gro­bów...— Ty hieno cmentarna! — warknął Tarl­son.— Nie zwracaj na niego uwagi — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Ma dziwne po­czu­cie hu­moru. Tylko się drażni.— Po­win­ni­śmy już wra­cać.Miał rację, ale Ra­gnar­son rów­nież był cie­kaw.— Jak za daw­nych dni, co Ser Za­dek?Szy­derca wy­buchnął rado­snym:— Hai! Prawdę rze­kłeś. Sta­rze­jemy się. Wapnieją nam puszki mó­zgowe. Idziemy więc, uda­jąc, że wciąż jesz­cze nie mamy lat dwu­dzie­stu i śladu zdrowego roz­sądku, żad­nej troski, choćby miał zaraz na­dejść świt. Nie­śmiertelni. Nic nam się stać nie może.Tacy wła­śnie byli­śmy, zdał sobie sprawę Ra­gnar­son.— Idziemy więc na ba­dania, co, Nie­zgra­bia­szu? — Szy­derca za­trzymał swego ru­maka pod zębi­skami pordze­wia­łej kraty w bra­mie.— Idź­cie — po­wie­dział Tarl­son. — Ja mam za­miar się tro­chę prze­spać.— Ra­cja. A więc zo­ba­czymy się ran­kiem. — Ra­gnar­son po­szedł za Szy­dercą na nie­wielki dzie­dzi­niec.Tknęło go prze­czu­cie, iż po­pełnił błąd. Z tym miej­scem było coś nie w po­rządku. Wy­da­wało się jakby po­grą­żone w oczeki­wa­niu... I tro­chę sur­re­alne, miał wra­żenie, że gdyby się nagle od­wró­cił, mógłby już ni­czego nie za­stać za ple­cami. Roz­pa­sana wy­obraźnia, uspokoił sie­bie. Wzbu­dzona wspo­mnieniami tego, w co pa­ko­wali się za daw­nych dni.Szy­derca zsiadł z konia i wszedł przez drzwi. Ra­gnar­son przy­spie­szył kroku, żeby go do­gonić. W środku było ciemno jak w gro­bie. Szedł śla­dem od­gło­sów po­włó­cze­nia stóp Szy­dercy, prze­kli­nając sa­mego sie­bie, że nie wziął ja­kie­goś światła. W pew­nej chwili wpadł na coś wiel­kiego i miękkiego. Szy­derca kwiknął jak za­rzy­nane pro­się.— Zrób coś — warknął Bragi. — Ale nie stój w przejściu.— Na­słu­chuję ci ja. I pró­buję unik­nąć zdeptania przez koły­szą­cego się na oło­wia­nych sto­pach gi­ganta, który nie miał dość po­my­ślunku, by przy­nieść ze sobą światło. Za­sta­na­wiam się nad na­turą dźwięku, com go usły­szał przez tupot nóg tegoż.— Wra­cajmy więc. Mo­żemy przyjechać tu jutro.Lo­giczne ar­gu­menty nic nie zna­czyły dla Szy­dercy. Ru­szył na­przód.Stop­niowo, tak po­woli, że po­cząt­kowo w ogóle nie zda­wali sobie z tego sprawy, w ich oto­cze­nie wkradało się światło. Za­nim prze­szli sto stóp, mo­gli już wi­dzieć w pół­mroku, gę­stym ni­czym ciężka mgła o przedświ­cie.— Coś jest tu nie w po­rządku — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Wy­czu­wam czary. Le­piej idźmy stąd, za­nim coś zbu­dzimy ze snu.— Tchórz­liwy głu­pek — odpa­rował Szy­derca. — W daw­nych do­brych cza­sach przyjaciel Nie­zgra­biasz pierwszy szedłby na­przód.— W daw­nych do­brych cza­sach bra­ko­wało mi piątej klepki. Są­dzi­łem, że ty rów­nież odrobinę wy­doro­ślałeś.Szy­derca wzruszył ra­mio­nami. Już nie parł tak chęt­nie do przodu.— Tylko do końca przejścia — po­wie­dział. — Po­tem sko­rzy­stamy z przy­kładu Tarl­sona.Ko­ry­tarz koń­czył się ślepą ścianą. Jaki był sens bu­do­wa­nia przejścia, które doni­kąd nie wio­dło, z któ­rego żadne drzwi nie pro­wa­dziły dalej?— Le­piej chodźmy już stąd — po­wie­dział Ra­gnar­son. Światło bez wi­docznego źró­dła było już zu­peł­nie jasne. Za­wró­cił. — Ha? — Miecz sam wskoczył mu do ręki.Drogę po­wrotną prze­gra­dzała im kur­tyna ciemności, jakby ktoś wy­ciął szybę z bez­gwiezdnej nocy i za­in­sta­lował ją od ściany do ściany. Szy­derca prze­śli­znął się obok niego i na­kłuł ciemność ostrzem. Głębsze pchnięcie przy­nio­sło spo­dziewany wy­nik. Za­śmiał się ni­czym ła­sko­tany sza­lony bóg.— Biada! — za­wołał. — Taki piękny ko­niec dla umy­słu po­nad miarę swej epoki, po­chwyco­nego ni­czym głu­pia mysz w pu­łapkę... — Na­tarł na ciemność mie­czem.— Ty idioto! — za­wołał Ra­gnar­son. A po­tem wy­mamrotał: — Co, u dia­bła? — Jego towa­rzysz za­czął po­woli zni­kać, w miarę jak coraz bar­dziej za­głę­biał się w mrok.— Równie do­brze i ja mogę spró­bo­wać.Ude­rzył na ciemność kilka se­kund po gru­basie. Po­czuł się tak, jakby sta­czał się przez całą głę­bię studni wieczno­ści, ko­zioł­kując bez celu wśród bu­rzy barw i dźwięków, za któ­rymi roz­le­gały się szepty stwo­rzeń prze­peł­nio­nych złem. Cią­gnęło się to wciąż i wciąż, bez prze­rwy... Nie my­ląc na­wet kroku, wkroczył do roz­ległej, kiep­sko oświetlo­nej kom­naty. Po­mieszcze­nie to czy może ra­czej sala sta­no­wiło zniewagę dla ra­cjo­nal­nego umy­słu.Po­wie­trze tchnęło wo­nią przemoż­nego ze­psu­cia. Ze wszech­obecnych mrocz­nych mgieł do­cho­dziły ja­kieś skrzypie­nia, przez mo­ment zdało mu się na­wet, że zo­ba­czył człe­ko­po­dobną skrzydlatą istotę z głową psa, po­tem ma­łego, mał­piego karła z ob­fitym uzę­bie­niem. Wszystko zda­wało się nie­trwałe, nie­sta­bilne, zmienne, wszystko z wy­jąt­kiem pod­łogi, którą wy­ko­nano chyba ze smoły, oraz wiel­kiego czar­nego tronu zdo­bio­nego wy­jąt­kowo odra­żają­cymi mo­ty­wami. Przypo­mniały mu pła­sko­rzeźby, które oglą­dał w świąty­niach Arunde­puth i Merthre­gul w Gundga­tchcatil. Jed­nak te były znacznie gor­sze, jakby rzeź­biły je dło­nie głę­biej zato­pione w zło. Szy­derca z mie­czem w dłoni myszko­wał wo­kół tronu.— Co to jest? — za­pytał Ra­gnar­son, rzadko ma­jąc oka­zję wi­dzieć gru­basa tak pod­nie­co­nego.— Shin­san.Na­prawdę zo­stali schwytani jak głu­pie my­szy. We mgle coś się poru­szyło. Wy­szedł z niej sta­rzec.— Do­bry wie­czór — po­wie­dział. — Ufam, że mó­wicie ne­kremneń­skim? To do­brze.Sta­rzec sta­nął przed tro­nem, ukląkł, do­tknął czo­łem po­sadzki, wy­mru­czał coś pod no­sem. Ra­gnar­son nie po­trafił zro­zu­mieć, co się wła­ści­wie dzieje. Przez chwilę wo­kół nich wi­ro­wały gęst­sze niźli przed chwilą pa­sma mgły. W ich głębi za­ma­ja­czyła po­stać nie­wia­ry­god­nie pięk­nej ko­biety. Ski­nęła głową i znik­nęła. Sta­rzec po­wstał i od­wró­cił się do nich.— Moja Pani uczyniła mi za­szczyt. Ale do rze­czy, moja Pani nie ży­czy sobie, by­ście do­tarli tam, gdzie zmierzacie. Sytu­acja w Kavelinie, jest już za­nadto skompli­ko­wana. Wra­caj­cie do do­mów.Ra­gnar­son od­parł:— Tak po pro­stu, co? Prze­szka­dzamy w reali­zacji two­ich pla­nów, więc mamy zwy­czaj­nie od­wró­cić się i odejść?— Tak.— Nie mogę tego zro­bić. — Jego palce za­mi­go­tały w ję­zyku głu­cho­nie­mych, prze­ka­zując Szy­dercy znak. — Da­łem słowo.— Pró­buję przemó­wić wam do ro­zumu. Moja Pani nie bę­dzie tole­ro­wała nie­po­słu­szeń­stwa.— To okropne. Praw­dziwą przy­krość sprawia mi myśl o roz­cza­ro­wa­niu jej.Szy­derca znie­nacka rzucił się na­przód, się­gając czubkiem ostrza. Sre­brzy­sta nitka bły­ska­wicą wy­sko­czyła z dłoni starca, mu­snęła poli­czek Szy­dercy. Gru­bas padł jak pod­cięty, ale wtedy Ra­gnar­son był już w ruchu. Ni­teczka światła znowu sko­czyła. Bragi związał ją ostrzem, wy­rwał z uści­sku sta­rego i nie prze­sta­wał na­wijać. Cza­row­nik sko­czył do góry i znik­nął w mgle po­nad głową. Bragi, zdu­miony, bez re­zul­tatu spró­bo­wał kilku cio­sów na ślepo, po­tem ukląkł, by zba­dać puls Szy­dercy. W dół spły­nęła lśniąca chmura iskrzą­cych się dro­bin. Kiedy pierwszy pła­tek do­tknął jego skóry, ru­nął na ciało przyja­ciela. SIEDEM: Rok 1002 OUI; Do Kavelina I. Wielkie czary Bragi obu­dził się z bó­lem głowy, tak po­tęż­nym, jak po­zo­sta­łość po tygo­dniowym prze­piciu. De­mo­niczne szepty mar na­wie­dza­ją­cych jego sen za­mie­niły się w mamrota­nie Szy­dercy.Ich cela była kla­syczna, włącznie z wy­so­kimi ka­miennymi ścia­nami. Za drzwiami, za­mkniętymi na prze­rdzewiałe sztaby, stała skrzydlata istota — psi pysk ob­nażał zęby, w ręku lśnił pło­nący sztylet. Za nią mrowiły się inne stwory, przy­sa­dzi­ste, grubo odziane, so­wio­okie. Skrzy­dlaty człowiek otworzył drzwi. Sześć so­wio­okich stwo­rów rzu­ciło się na Szy­dercę, związały go, za­nim Bragi zdą­żył w ogóle zare­ago­wać. Do­piero uła­mek se­kundy póź­niej, wy­jąc ni­czym byk sta­jący na­prze­ciwko ry­wala, po­chwycił dwie istoty, zde­rzył je gło­wami, po­tem wy­pró­bo­wał siłę swych pię­ści na ich twa­rzach. Kark jed­nej pękł z trza­skiem. Pod­niósł drugą po­nad głowę, ci­snął o ścianę czaszką wprzód. Do celi wpłynęła istna fala naj­dziwniej­szych stwo­rów. Za­topiła go. W ciągu kilku chwil zo­stał spę­tany i wy­nie­siony z celi. Dalej pró­bo­wał już tylko li­czyć za­kręty i schody, ale był to bez­na­dziejny wy­siłek. Nie tylko bar­dzo bo­lała go głowa, ale na do­datek ci, co go nieśli, nie szczędzili ostrzy sztyletów, msz­cząc się za atak na ich po­bra­tym­ców.Do­tarli wreszcie do roz­le­głego po­mieszcze­nia. Mo­gło to być na­wet to, w któ­rym on i Szy­derca zo­stali przyjęci po raz pierwszy, z tym że bra­ko­wało mgieł. Było na­prawdę ogromne. Ca­łość wy­posa­żenia miała barwę głę­bo­kiej czerni. Po­twory ci­snęły go na ka­mienny stół. Usły­szał głosy. Z wy­sił­kiem wy­kręcił głowę i zo­ba­czył sta­rego czło­wieka kłó­cą­cego się z ko­bietą z mgieł. Sta­rzec nagle zre­zy­gno­wał, naj­wy­raź­niej uznając swą po­rażkę w dys­kusji. Ko­bieta-mgła znik­nęła. Męż­czy­zna od­wró­cił się, wy­brał brą­zowy sztylet z leżą­cego na stole ze­stawu, sta­nął na­prze­ciw Ra­gnar­sona, uniósł ra­miona i za­czął śpiewać.Bragi za­uwa­żył pen­ta­gram wy­ry­so­wany kredą na po­sadzce. Przywo­łanie! On i Szy­derca mieli zo­stać zło­żeni w ofie­rze ja­kiejś isto­cie z za­światów. Za­czął się szar­pać w wię­zach. Po­moc­nicy sta­rego igno­ro­wali go, sku­pia­jąc ner­wowe spoj­rze­nia na swoim panu. Oży­wiona ciemność na­brzmiała pło­dem i jakby samą sie­bie zro­dziła we­wnątrz pen­ta­gramu. Cza­row­nik prze­stał śpiewać. Z piersi stwo­rów zgroma­dzo­nych wo­kół Ra­gnar­sona wy­rwały się wes­tchnienia.Bragi wrzasnął, ma­jąc na­dzieję na zde­kon­cen­tro­wa­nie cza­ro­dzieja. Na nic się to nie zdało. Roz­wście­czony nie­po­wo­dze­niem, po­nie­waż więzy na­wet odrobinę nie chciały się po­luź­nić, zdo­był się na je­dyny akt oporu, jaki mu zo­stał w obecnej sytu­acji. Splunął w oko jed­nego z so­wio­okich stwo­rów. Ten pod­sko­czył, jakby uką­sił go szer­szeń, za­chwiał się, za­ma­chał ra­mio­nami i we­pchnął jed­nego ze swoich po­bra­tym­ców za gra­nice pen­ta­gramu. Pen­ta­gram na­tychmiast za­falo­wał, po­czer­niał. Stwór wrzasnął w prze­raże­niu się­gają­cym dna du­szy. Cza­row­nik naj­pierw pró­bo­wał go wy­cią­gnąć, po­tem śpiewem obez­władnić de­mona. Za późno. So­wio­oki był stra­cony. Ciemność we­wnątrz pen­ta­gramu wy­sy­sała go po­woli.Po­zo­stali słu­dzy starca ucie­kli z wrza­skiem. Oto­czyli, a na­stęp­nie przewró­cili stół, na któ­rym leżał Bragi. Ciężko ude­rzył o po­sadzkę, jęk­nął i prze­konał się, że jedną dłoń ma wolną. A w odle­gło­ści nie­ca­łych pię­ciu stóp leżał sztylet cza­row­nika, który tam­ten upu­ścił, pró­bując wy­do­stać swojego sługę. Bragi pod­pełzł do klingi, prze­ciął naj­pierw swoje więzy, po­tem Szy­dercy, który pa­trzył oczyma okrą­głymi z prze­raże­nia. Macka ciemności za­częła się prze­są­czać z pen­ta­gramu w miej­scu, gdzie so­wio­oki naru­szył jego gra­nice.Stary człowiek znowu znik­nął.Chwiejąc się, Bragi i Szy­derca przy­go­to­wali się do pój­ścia za jego przy­kła­dem. Spoj­rze­nie Szy­dercy padło na stół, gdzie le­żała ich broń. Po­mknął, aby ją za­brać. W in­nych oko­licz­no­ściach kłus gru­basa mógłby się na­wet wy­da­wać śmieszny. Prze­biegł nie­bez­piecznie bli­sko pen­ta­gramu, ale prze­peł­nia­jąca go ciemność była cał­ko­wicie za­jęta swoją ofiarą. Skończyła z so­wio­okim, kiedy Bragi i Szy­derca wciąż jesz­cze za­sta­na­wiali się nad naj­lep­szą drogą ucieczki. Za­częła wy­peł­zać z pen­ta­gramu, wijąc się ni­czym kot pró­bu­jący prze­ci­snąć przez zbyt małą dziurę.— Po­zwolę so­bie wy­razić opi­nię — za­czął Szy­derca — że każde miej­sce lep­sze bę­dzie od tego, w któ­rym się aktu­alnie znaj­du­jemy.— A gdzie się znaj­du­jemy? — za­pytał Ra­gnar­son. — Być może zdo­łał­bym jakoś wy­my­ślić, do­kąd mam się udać, gdy­bym wie­dział, gdzie się znaj­duję.— Przyjaciel Niedź­wiedź wo­lałby tego nie wie­dzieć — od­pa­rował Szy­derca.— Bzdury ga­dasz. Jeśli wiesz, po­wiedz.Szy­derca wzruszył ra­mio­nami.— Znajdu­jemy się na nie­wiel­kim fragmen­cie te­ryto­rium Shin­san, który przez otwór w mate­rii wszech­świata połą­czony zo­stał z Ru­deri­nem. Je­ste­śmy w dwóch miej­scach naraz, w doli­nie Ru­der­ina i w ma­łym po­gra­nicz­nym zamku w Słu­pach Ko­ści Sło­nio­wej na gra­nicy Shin­sanu i ste­pów Sen­delin. Jeżeli szczęście nam nie dopi­sze, czeka nas długa droga do domu.— Nie dopi­sze szczęście? — par­sknął Ra­gnar­son. — Go­rzej już być nie może. — Ob­szar ciemności, wciąż za­mkniętej pen­ta­gra­mem, sta­wał się coraz mniejszy. — Pro­po­nuję, by­śmy roz­ma­wiali, idąc.Ciemność tę wła­śnie chwilę wy­brała na to, by ude­rzyć. Udało im się umknąć uści­skowi czar­nych splotów. Uciekli. Bie­gli przez czas, który wy­da­wał się eonem stra­chu, z płu­cami cał­ko­wicie po­zba­wio­nymi tlenu i mię­śniami, które już wcześniej obo­lałe od­ma­wiały udziału w dal­szej tortu­rze, ale które rów­no­cze­śnie poru­szały się jakby same z sie­bie. Zaw­sze tuż za ple­cami mieli wę­żową czarną mackę. Coś gwałtow­nie mknęło w ich stronę z na­prze­ciwka. Ra­gnar­son chwycił to coś, Szy­derca prze­bił mie­czem i ra­zem rzu­cili to na pa­stwę czar­nej macki. Do­piero wówczas, gdy ciemność za­częła po­chła­niać swoją ofiarę, zo­ba­czyli, że był to na­stępny ze sług starca.W końcu przy­pa­dek do­pro­wa­dził ich do miej­sca, skąd za­częła się ucieczka. De­mon wy­niósł się już z kom­naty. Za­mie­sza­nie, jakie po­wo­do­wał, nio­sło się echem po ko­ryta­rzach wy­cho­dzą­cych z po­mieszcze­nia.Ra­gnar­son ob­szedł tron, czu­jąc się przez chwilę bez­piecznie.— Hej — oznajmił nagle. — Wy­daje mi się, że zna­la­złem wyj­ście. — Za­uwa­żył, że pa­trząc pod okre­ślo­nym ką­tem, jest w sta­nie wy­róż­nić led­wie wi­doczny pro­sto­kąt ciemności, która prze­sła­niała czarne ko­lumny i ścianę za nimi. Z po­zoru wy­glą­dało, że ma iden­tyczne roz­miary jak kur­tyna, która po­chło­nęła ich, za­nim tu trafili.— Do­prawdy wdzięcz­nym był­bym, gdyby się to prawdą oka­zało — po­wie­dział Szy­derca. — Ma­gia łą­cząca dwa miej­sca za­czyna się roz­pla­tać.Od ja­kie­goś czasu da­wało się wy­czuć deli­katne drże­nie po­sadzki. Ra­gnar­son nie zwracał na to uwagi, są­dząc, iż po­wo­duje je de­mon ci­ska­jący się po ko­ryta­rzach.— Co, jeśli...?— Je­żeli bara­nie łby, po­szu­ki­wa­cze przy­gód nie znajdą wyj­ścia, długa wówczas czeka ich droga z Shin­sa­nun — od­parł Szy­derca.— A więc tędy. Wy­gląda po­dob­nie do drogi, którą przy­szli­śmy.Po­biegł w kie­runku kwa­dratu czerni. Wkrótce po­wró­ciły wra­żenia ka­lej­do­sko­po­wych wi­rów. Po cza­sie wy­peł­nio­nym śmierdzącą wieczno­ścią, wy­szedł na ko­ry­tarz, w któ­rym pier­wot­nie po­chwycono ich w pu­łapkę. Szy­derca po­jawił się mgnienie oka po nim. Wciąż byli uwięzieni.— Roz­gość się — po­wie­dział Ra­gnar­son, sia­dając wsparty ple­cami o ścianę i z mie­czem na kola­nach. — Nie wra­cam z po­wro­tem przez tę rzecz.— Je­śli zaś o mnie cho­dzi, rów­nież wolę umierać na Za­cho­dzie — po­wie­dział Szy­derca. — Cho­ciaż, jeżeli ma to być za­bita de­chami pro­win­cja Ru­derin, na do­datek z wła­snej głu­poty? Na­wet nie w bi­twie koń­czą­cej he­ro­iczne życie he­ro­iczną śmiercią, w obecności rzesz świadków ostatecz­nego aktu od­wagi? Biada!Wo­kół nich ka­mie­nie za­drżały. Z po­wały po­sypał się pył.— Nie wy­gląda to do­brze — sko­mentował Ra­gnar­son.— Zgnie­ciony na śmierć. Nie­sławny ko­niec wiel­kiego umy­słu. Głu­pim. Przyjaciel wi­nien to cza­sem wskazać rze­czo­nemu gru­bemu idio­cie i za­wlec go do obozu, choćby na­wet wrzesz­czał i wierzgał.— Czy światło przy­pad­kiem nie robi się słab­sze?— Rze­kłeś. Ma­gia od­cho­dzi. Wraz z nią słab­nie rów­nież moc por­talu do Shin­sanu.Wła­śnie tak się działo. Mi­go­tała na brze­gach czerń, od czasu do czasu zaś roz­bły­skały barwy.— Być może uda nam się wy­do­stać. Jeżeli za­mek pier­wej nie runie.— Może i tak.Kurtyna ciemności za­mi­go­tała po raz ostatni i znik­nęła. Stali przed za­sko­czo­nymi na­jem­ni­kami.— Du­chy! — wrzasnął jeden z nich.— Łuuu! — za­wył Szy­derca, po­tem za­niósł się dzi­kim chi­cho­tem. — Z drogi. Wszyscy wy­nosić się, za­nim bar­dzo ważna czaszka, moja czaszka, zo­sta­nie zgnieciona przez za­pa­da­jący się za­mek.Pięt­na­ście mi­nut póź­niej sie­dzieli już na swoich ru­ma­kach i ze szczytu wzgórza ob­ser­wo­wali, jak za­mek za­pada się w sobie. Czarna mgła po­chło­nęła jego fun­da­menty, ciemność, któ­rej nie po­tra­fiły roz­pro­szyć na­wet pro­mie­nie po­ran­nego słońca. Pió­ro­pusz tej ciemności wzniósł się w niebo świtu i na­chylił ku wscho­dowi. Cały pro­ces zniszcze­nia prze­bie­gał w nie­natu­ralnej ciszy.— Wra­cają do domu — za­uwa­żył Szy­derca.— Usły­szymy o nich znowu — zare­pli­ko­wał Ra­gnar­son.Po­jawili się Tarl­son i Czarny Kieł, wcześniej mu­sieli jesz­cze obje­chać do­linę.— Ma­cie szczęście, że wspo­mniałem o tym zamku na­szemu przewod­ni­kowi — bez wstępów oznajmił Ean­red. — Po­wie­dział, że żadne ta­kie miej­sce nie ist­nieje, dla­tego ze­bra­łem od­dział ra­tun­kowy.— Je­ste­śmy wdzięczni — po­wie­dział Ra­gnar­son.Przez dłuż­szy czas roz­ma­wiali o tym, co się wy­da­rzyło. Kiedy Ra­gnar­son wspomniał o skrzydla­tym czło­wieku, Tarl­son ucichł i nie od­zy­wał się wię­cej, tylko błą­dził gdzieś my­ślami. II. Prze­marsz do Kavelina Marsz ku te­ryto­rium Atlean był nie­zbyt udany. Re­gi­ment an­sto­kiń­skiej pie­choty szedł w ślad za nimi wzdłuż gra­nicy z Ru­deri­nem, nie wy­ko­nując żad­nych jed­no­znacznych ma­new­rów, jed­nak zwalnia­jąc ich po­chód, po­nie­waż cały czas mu­sieli trwać w go­to­wo­ści do boju. W ta­kich oko­licz­no­ściach po­ko­nanie rzeki Scarlotti sta­no­wiło przedsię­wzięcie bar­dzo skompli­ko­wane i za­jęło dwa dni.Tarl­son stał się draż­liwy jak kot. Wciąż nie otrzymał żad­nej wia­do­mo­ści z Kavelina i mu­siał po­prze­stać na plot­kach nie­chęt­nie zdra­dza­nych przez alte­ań­skich ofi­ce­rów. A te nie były dobre. Za­mieszki i po­tyczki, jak kró­le­stwo dłu­gie i sze­rokie. Królowa wciąż trzymała w swym ręku Vor­gre­berg, jed­nak jego lud­ność bu­rzyła się pod wpływem tuzi­nów de­ma­go­gów. Lord Bre­it­barth, ku­zyn zmarłego króla i naj­sil­niej­szy z pre­ten­den­tów do ko­rony, zbie­rał po­tężną siłę w Da­mhorst, w po­bliżu gra­nicy kavelińsko-alte­ań­skiej, w miej­scu gdzie Ra­gnar­son miał ją po­ko­nać. Da­mhorst le­żało na wiel­kim trak­cie han­dlo­wym ze Wchodem, który łą­czył Vor­gre­berg ze sto­licą Al­teai oraz mia­stami-pań­stwami wy­brzeża.Ra­gnar­sona rów­nież nie­po­koił brak wie­ści. Już jakiś czas temu po­wi­nien otrzymać wia­do­mość od Ha­rouna. Wszystko, co wie­dział, to tyle, ile zdo­łał po­chleb­stwami wy­cią­gnąć od Al­tean. Jeden z nich po­sunął się na­wet do tego, że po­ży­czył mu mapę krain nad­gra­nicz­nych, co w isto­cie sta­no­wiło po­gwałcenie roz­ka­zów, jakie otrzymał. Cho­ciaż Ken­del, Ru­derin i Al­tea po­ta­jem­nie wspierały in­trygę bin You­sifa, jaw­nie żadne z nich nie po­su­wało się dalej niż udo­stęp­nie­nie na­jem­ni­kom moż­liwo­ści przemar­szu. Stu­diu­jąc mapę, Ra­gnar­son zna­lazł na niej miej­sce, w któ­rym zbie­gały się gra­nice te­ryto­riów An­sto­kinu, Vol­sto­kinu, Kavelina i Altei. Te­ren w tym miej­scu był mocno po­fał­do­wany, nie­malże cał­ko­wicie po­zba­wiony dróg.— Je­śli inte­re­sują was moje za­miary — po­wie­dział Ra­gnar­son na spo­tka­niu z Czarnym Kłem, Smok­bójcą i Tarl­so­nem — to chciałbym po­dążać wzdłuż traktu do tego mia­sta, Sta­ake... Wła­ści­wie już się na to zde­cy­do­wa­łem. Tam zo­sta­wię wozy, noc­nym mar­szem ruszę na pół­noc i wejdę do Kavelina przez wzgórza po­nad jezio­rem Ber­be­rich. Po­tem za­wrócę i we­zmę Bre­it­bar­tha z flanki, za­kła­dając, że uda się go za­sko­czyć. Szy­derca nas poin­for­muje.Szy­derca znik­nął przy prze­pra­wie pro­mo­wej. Tarl­son prze­szedł kilka kro­ków, wy­mamrotał coś pod no­sem, po­kręcił głową.— Twoi lu­dzie są zu­peł­nie zie­loni. Nie da­dzą sobie z tym rady.— Może i nie. To jest naj­lep­szy mo­ment, żeby się prze­ko­nać. Nigdy nie do­strzega­łem szczegól­nych po­żyt­ków pły­ną­cych z wojny po­zy­cyj­nej.— Wpływ bin You­sifa.Bragi po­pa­trzył z na­my­słem na Tarl­sona. Jak wiele tam­ten wie­dział? Albo po­dej­rze­wał?— Za­pewne. Stu­dio­wa­łem jego do­ko­nania.— Jak po­wie­działeś za pierwszym ra­zem, gdy się spo­tkali­śmy, ty tu do­wo­dzisz. Udzielę ci wszelkiej po­mocy, na jaką bę­dzie mnie stać.— Po­trze­buję przewod­ni­ków. Zwiadow­ców. Lu­dzi lasu, któ­rzy pójdą w szpicy.— To jest kraj ma­rena di­mura. To draż­liwi lu­dzie. Mogą opo­wie­dzieć się po każ­dej ze stron.— Ja­kie jest ich sta­no­wi­sko względem Bre­it­bar­tha?— Z pew­no­ścią chcieliby jego głowy. Po­luje na nich jak na zwie­rzęta.— A więc z dwojga mniejsze zło. Po­jedź do nich i zwerbuj. Obiecaj im Bre­it­bar­tha, jeśli uda nam się go poj­mać.— Szlachcica? Chcesz kupić tych dzi­ku­sów, od­dając im życie szlachcica?— Dla mnie, to jest tylko jesz­cze jeden człowiek. — Zdumiało go ab­so­lutne nie­do­wie­rza­nie, które usły­szał w gło­sie Tarl­sona. Ean­red nie da­rzył prze­cież nor­dme­nów nad­miernym sza­cun­kiem. — Nie je­stem wa­szym kaveliń­skim ary­sto­kratą. Wojna to po­ważne zaję­cie. Wal­czę po to, by zwy­cię­żyć.— Ale wtedy wszyscy nor­d­meni zjed­no­czą się prze­ciwko to­bie.— Już są jed­no­myślni: kró­lowa, moja pra­co­daw­czyni, musi odejść. Tak czy siak, są prze­ciwko mnie. — Miał ochotę po­wie­dzieć wię­cej, ale po­ha­mo­wał język. Któ­regoś dnia mogą prze­cież zo­stać wro­gami.— W po­rządku. Po­jadę.W Sta­ake cze­kały na nich wreszcie wia­ry­godne wie­ści, ale trudno było je okre­ślić jako po­myślne. Wy­ja­śniło się też, dla­czego wcześniej żadne do nich nie do­tarły — ba­ron Bre­it­barth poj­mał wszyst­kich po­słań­ców. W końcu je­den z ludzi Tarl­sona do­tarł.Bre­it­barth prze­konał kilku in­nych baro­nów, że po­zby­cie się Ra­gnar­sona sta­nowi w chwili obecnej naj­waż­niej­sze za­danie. Pod Da­mhorst zgroma­dził dwa­dzie­ścia dwie setki żoł­nie­rzy. Co wię­cej, jego rosz­cze­nia do ko­rony Kavelina zo­stały uznane przez Vol­sto­kin, co z kolei gro­ziło obcą in­ter­wen­cją. Po­ja­wiły się plotki o pak­cie mię­dzy Bre­it­bar­them a kró­lem Vol­sto­kinu. Naj­bar­dziej zaś po­nurą wia­do­mo­ścią był fakt, że Bre­it­barth przejął pie­nią­dze prze­zna­czone dla na­jem­ni­ków Ra­gnar­sona. Na­to­miast wie­ści z sa­mego Vor­gre­bergu były nieco lep­sze. Kró­lew­scy kró­lowej po­zo­stali wo­bec niej lo­jalni, sa­mej kró­lowej zaś udało się uspokoić za­mieszki dzięki temu, że wy­szła do ludu na uli­cach. Jed­nak grupy par­ty­zan­tów wciąż krą­żyły po kraju.Cze­kał także na niego list od Ha­rouna, do­star­czony zu­peł­nie nie wia­domo jakim spo­so­bem. Po­jawił się w na­mio­cie, kiedy wy­szedł zeń na chwilę. Za­wie­rał te same in­for­ma­cje, wszakże podane dużo bar­dziej szczegó­łowo, wię­cej w nim też było na temat Vol­sto­kinu. Oka­zało się, że król Vodička za­warł umowę nie tylko z Bre­it­bar­them, lecz rów­nież drugą, z El Mu­ri­dem. Po tym, jak już kurz opadnie i Bre­it­barth zo­sta­nie ko­ro­no­wany, Vol­sto­kin z po­mocą El Mu­rida przy­stąpi do oku­pacji Kavelina...Po na­my­śle Bragi we­zwał Czarnego Kła.— Za­dbaj o to, by star­czyło drewna do ognisk war­tow­ni­ków, chcę, by pło­nęły przez całą noc.Gra­nica Kavelina znaj­do­wała się nie dalej jak o dwie mile, a do Da­mhorst było dzie­sięć. Jeżeli jego fortel zo­sta­nie od­kryty, Bre­it­barth wkrótce się o tym do­wie. Każda mi­nuta była cenna. Księ­życ już wze­szedł, nie na wiele się jed­nak przy­dał, po­nie­waż jego tar­cza sta­no­wiła led­wie wi­doczny sierp.— Czy Tarl­son się po­kazał? — za­pytał.Miał już Al­tean, któ­rzy do­pro­wa­dzą go do gra­nicy, ale po jej prze­kro­cze­niu zdany bę­dzie na wła­sne siły. Chyba że Tarl­son wreszcie się po­jawi. Cze­kali na próżno. Trzeba było ru­szać. Cztery go­dziny im za­brało za­nim do­tarli do gra­nicy, z każdą mi­nutą Ra­gnar­son de­ner­wo­wał się coraz bar­dziej. Lu­dzie nie­źle da­wali sobie radę, wę­dro­wali w pod­nie­ceniu, ale za­cho­wy­wali ciszę. Dla nich to wciąż była tylko przy­goda.Tarl­son cze­kał na nich na gra­nicy.— Po­mogą — rzekł krótko, acz­kol­wiek w jego gło­sie sły­chać było jesz­cze resztki zdu­mie­nia. — Ni­czego nie mu­sia­łem im obie­cy­wać. Po­wie­dzieli, że nasze zwy­cię­stwo bę­dzie dla nich do­sta­teczną na­grodą.— Hmm. — Bragi roz­po­znał w tym rękę Ha­rouna. Co bin You­sif im obie­cał?— Ale mamy pro­blem, dwa ty­siące Vol­sto­ki­nian obo­zuje do­kład­nie na pół­noc od nas, tuż za gra­nicą. Po­gło­ska głosi, że mają wes­przeć Bre­it­bar­tha, jeżeli bę­dzie tego po­trze­bo­wał.Ra­gnar­so­nowi przy­szło do głowy, że być może wła­śnie wchodzi w pu­łapkę.W miarę jak nocy uby­wało, pa­trole do­tarły do je­ziora Ber­be­rich, a po­chód opóźniał się z po­wodu gę­stej mgły. Sam nie wie­dział, czy prze­kli­nać ją, czy dzię­ko­wać. Spo­wal­niała go, ale rów­no­cze­śnie skrywała.Łącznik od ma­rena di­mura, le­dwie ła­piąc dech, biegł wzdłuż ko­lumny. Tarl­son prze­tłu­ma­czył:— Vol­sto­kin ru­szył. Ich awangarda jest tylko milę za nami... III. Sal­tim­banco Czy dzi­wacznie ubrany ni­ski gru­bas na osiołku, znany ze swej nie­zdol­ności do po­słu­gi­wa­nia się sprawnie ja­kim­kol­wiek języ­kiem, zdolny jest prze­śli­znąć się nie do­strzeżony przez sto mil rol­ni­czej oko­licy Altei, po­ko­nać ściśle pa­tro­lo­waną gra­nicę, po­tem wniknąć na czterdzie­ści mil w za­tło­czony żoł­nie­rzami teren Kavelina, a wreszcie po­jawić się, jak za do­tknięciem cza­ro­dziejskiej różdżki, na trasie ja­skiń łą­czą­cej Vor­gre­berg z Za­cho­dem? Szy­derca miał po­ważne wąt­pli­wo­ści, ale dys­po­no­wał także la­tami do­świad­czeń. Zniknął z oczu ewentual­nym ob­ser­wato­rom na brzegu Scarlotti i kilka dni póź­niej po­jawił się w osa­dzie Norr, da­leko od gra­nicy Kavelina z Alteą.Szy­derca wje­chał do miej­sco­wo­ści już po tym, jak męż­czyźni po­szli do pracy w pole. Ko­biety gro­ma­dziły się przy studni. Na­wet naj­młodsze miały na gło­wach gę­stwę spląta­nych kła­ków, jed­nak były wes­son­kami i były czy­ste.— Hai! — wy­krzyknął gru­bas, pró­bując wy­glą­dać żało­śnie i nie­groź­nie. — Ta­kich wi­do­ków oczy bied­nego sta­rego wę­drowca nie wi­działy już od wie­ków. Dłoń Królowej Piękna mu­siała do­tknąć tego mia­steczka. — Po­dejrzliwe spoj­rze­nia zwróciły się w jego stronę. — Gdzie są wasi męż­czyźni? W kra­inach, któ­rem skromny po­dróż­nik — przemie­rzył, mę­żo­wie na­wet na mo­ment nie opusz­czali baj­ko­wych istot ta­kich jak wy. — Pró­bo­wał się opa­no­wać i nie zmarsz­czyć nosa, kiedy pewna stara wiedźma uśmiech­nęła się, od­sta­wiła dziecko od jed­nej po­marsz­czo­nej piersi i przy­sta­wiła do dru­giej. — Ale cze­kaj. Na­leży wszak za­dbać o do­bre oby­czaje. Mu­szę się przedsta­wić, ina­czej mogą po­dej­rze­wać mnie o jaką nie­go­dzi­wość. Je­stem stu­den­tem filo­zofii, pro­wa­dzę ba­dania pod kie­run­kiem Wielkiego Mi­strza Istwana z Sen­ske w Ma­tay­an­dze. Zo­sta­łem wy­słany na za­chód w po­szu­ki­wa­niu wie­dzy, którą zdo­być mogę jedy­nie w aka­de­miach Hel­lin Da­imiel.Dzieciaki, zbyt małe, by pra­co­wać, sku­piły się wo­kół niego. Wy­konał sztuczkę brzu­cho­mówcy i sprawił, że wy­glą­dało, iż osioł po­prosił o coś do picia. To prze­raziło nie­które ko­biety i roz­broiło inne. Po­tem po­prosił o po­siłek dla sie­bie, za który za­pro­po­no­wał im ostatniego, jak twierdził, mie­dziaka, a kiedy jadł, opo­wie­dział kilka wo­łają­cych o po­mstę do nieba kłamstw na temat kształtu ziemi. Póź­niej ru­szył w dal­szą drogę. Po­wta­rzał to przedsta­wie­nie w każ­dej osa­dzie, póki nie do­tarł do Da­mhorst, tym spo­so­bem bu­dując sobie nie­wielką sławę. Wszystko to le­dwie przy­po­mi­nało jego za­zwy­czaj dro­bia­zgowe, przy­go­to­wa­nia. Miał na­dzieję, że w tym roz­pa­dają­cym się kraju nikt nie bę­dzie miał dość czasu, by wstecz prze­śle­dzić jego trop.Da­mhorst było do­syć spo­rym mia­stem z nie byle jakim zam­kiem, poło­żo­nym na szczycie wy­so­kiego wzgórza. Jak to bywa, kiedy ma­sze­rują armie, wszędzie do­okoła krę­ciło się pełno pija­wek, na jedną wię­cej nikt nie zwróci uwagi. Główny plac w cen­trum mia­sta był aż gęsty od na­miotów ku­rew, sprzedaw­ców ale, arty­stów tatu­ażu, prze­po­wia­da­czy przy­szło­ści, sprzedaw­ców amuletów i temu po­dob­nych. Sal­tim­banco bę­dzie się tu czuł jak ryba w wo­dzie. Po­jawił się wcześnie. Jego nie­liczni kole­dzy otworzyli swoje in­te­resy, wkrótce jed­nak do­wie­dział się, że Bragi jest coraz bliżej Sta­ake. Mamro­cząc pod no­sem, roz­łożył dy­wa­nik, w miej­scu gdzie ni­komu nie bę­dzie za­wa­dzał, a z któ­rego wszystko bę­dzie miał na oku.— To samo miej­sce. — Za­chi­cho­tał. Bar­dzo dawno temu, kiedy na­prawdę zmie­rzał na za­chód, za­trzymał się tutaj, aby na­brać kilku Da­mhorstian. — I ten sam ze­staw. „Trzeba wy­rzu­cić”, po­wie­działa Ne­pan­the. „Może być któ­regoś dnia po­trzebny”, od­rze­kłem. Hai! A oto i mąż jej, za­jęty inte­re­sami na sta­rym miej­scu. — Wo­kół sie­bie roz­łożył zbiór ta­jem­ni­czych przed­miotów, obejmu­jący po­bie­lałe mał­pie cza­szki, kości mało zna­nych wschod­nich zwie­rząt, pod­nisz­czone in­ku­na­buły oraz szklane fiolki wy­peł­nione pa­skudnymi de­kok­tami. — Tak wiele mi­nęło lat. Sta­rzeję się. A prze­cie na­bie­ranie wdów to ro­bota ciężka na­wet dla młodszego, bar­dziej mę­skiego męż­czy­zny. — Za­chi­cho­tał znowu. Pierwszą swoją for­tunę zdo­był wła­śnie w Da­mhorst, zwo­dząc obietni­cami po­żą­dliwą młodą wdówkę Ker­sten He­er­both — a po­tem prze­grał ją w Altei.Wy­god­nie oparł się o ścianę, sen­nie opu­ścił głowę. Od czasu do czasu, kiedy obok zna­lazł się jeź­dziec lub dama nie­siona w lek­tyce, pod­nosił głowę i wołał bez­ład­nie:— Hai! Wielka pani — albo „Wielki panie”... — Oto za­siada przed tobą po­tężny tau­ma­turg, przy­by­wa­jący z naj­dal­szego ta­jem­ni­czego Wschodu z ta­jem­ni­cami życia, ob­ja­wio­nymi mu przez naj­po­tęż­niej­szych z po­tęż­nych wschod­nich nek­ro­mantów. Mam cen­niej­sze niż złoto fiolki z wodą z fon­tanny mło­dości, które sprawią, że pięk­niej­sze jesz­cze sta­nie się piękno naj­pięk­niej­szych dam ba­jecz­nego Da­mhorst. Mam mik­sturę gwa­ran­tu­jącą, że zmarszczki znikną na zaw­sze. Mam krem, co wreszcie usu­nie wieczny cień wą­si­ków na gór­nych war­gach wiel­kich dam. Mąż za­czyna ły­sieć na czubku głowy? Mam naj­bar­dziej ta­jem­niczy puder, wy­ko­nany przy pełni księ­życa o pół­nocy przez ma­gów z Ma­tay­angi, jak dotąd nie spo­ty­kany jesz­cze na za­chód od Necrem­nos, od któ­rego ka­mień na­wet ob­rósłby wło­sem. I wy­star­czy tylko zmieszać go z krwią eskaloń­skiego śnieżnego węża, je­dy­nego owłosio­nego węża na świe­cie, a zaraz mu się po­prawi. Krew węża rów­nież do­stępna tu­taj, przy­go­to­wana przez adeptów kultu bro­da­tego żół­wia, głę­boko w naj­ciemniej­szym sercu Escalonu. — I tak dalej. W fiol­kach miał wodę z rzeki, muł i temu po­dobne, ale prze­cież były czasy, kiedy zara­biał na życie, sprzedając je ko­bie­tom, które dawno już prze­kro­czyły trzy­dziestkę.Koło połu­dnia zo­ba­czył cień na swoich kola­nach, w które wbi­jał senny wzrok. Uniósł głowę i zo­ba­czył jedną z naj­bar­dziej pa­skudnych twa­rzy, jakie zda­rzyło mu się w życiu wi­dzieć. Po­krytą bli­znami, bez jed­nego oka, ani sta­ran­nie wy­go­loną, ani bro­datą, w uśmiechu bra­ko­wało kilku zę­bów, po­zo­stałe zaś były spróch­niałe. Za­nim zdą­żył wy­po­wie­dzieć choć słowo, tam­ten od­szedł.— Der­ran Jed­nooki — wy­mamrotał. — Wy­na­jęte ostrze na­szego przyja­ciela Ha­rouna. — Ro­zej­rzał się bły­ska­wicznie do­okoła, zda­wało mu się, iż za ro­giem naj­bliż­szego bu­dynku do­strzegł zna­jome plecy. Ha­roun? Tutaj? Po­czuł po­kusę pój­ścia za nim. Jed­nak Ha­roun prze­cież sam się z nim skontak­tuje, jeśli zaj­dzie taka po­trzeba.Dużo póź­niej do­szedł do wniosku, że po­ja­wie­nie się Der­rana sta­no­wiło zły znak, który po­wi­nien wziąć pod roz­wagę. Na­le­żało ze­brać rze­czy i uciec, w dia­bły po­sy­łając za­danie do­wie­dze­nia się, co też za­pla­no­wał Bre­it­barth. Jed­nak tego po­połu­dnia wszystko za­częło iść coraz go­rzej. Po­ja­wiła się pewna dama wy­glą­da­jąca na odrobinę zbyt otyłą i co naj­mniej odrobinę zbyt bo­gatą. Wy­da­wała się pewną ofiarą. Czy wciąż jesz­cze dys­po­no­wał daw­nymi ta­len­tami? Po­sta­nowił spro­stać wy­zwa­niu. — Hai! Wielka pani, któ­raś jest cie­niem rzu­co­nym na płaszczy­znę świata przez Bo­ginię Mi­łości i Piękna, po­światą pra­gnie­nia, zważ na słowa ako­lity naj­większego z ma­gów Wschodu, czyli mnie. Jest w mym po­sia­daniu jedna je­dyna pa­czuszka naj­rzad­szych z rzad­kich ziół Escalonu, zna­nej do­brze, lecz pra­wie nie­moż­liwej do zna­le­zie­nia amantei, słyn­nej w naj­dal­szych krań­cach świata ze swej sku­tecz­ności w kura­cji drobnych, naj­drobniej­szych znie­kształceń do­sko­nalej poza tym talii...— To on! — wrzasnęła ko­bieta. — I nie zmienił na­wet jed­nego słowa w swej przemo­wie. Har­lan, Flo­tron! Brać go!Uzbrojeni męż­czyźni idący z przodu i z tyłu jej lek­tyki, cał­ko­wicie zbici z tropu, po­pa­trzyli na gru­basa.— Biada! — krzyknął Szy­derca, nie­zgrabnie gra­mo­ląc się na nogi. — Ze wszelkiego złego losu! — krzyknął w nie­biosa — Z ca­łego moż­li­wego zła... — Po­trzą­snął pię­ścią, ze­brał swą szatę i rzu­cił się do ucieczki.Zbyt długo sie­dział w jed­nej po­zycji. Wy­na­jęte zbiry Ker­sten szybko go do­padły.— Trzebaż mi było zo­stać w domu — ję­czał, kiedy wle­kli go z po­wro­tem. — Trzeba było słu­chać Ne­pan­the. Trzeba było zo­stać ho­dowcą świń i grze­bać w gnoju. Ale źli bo­go­wie, może nie­go­dziwy cza­row­nik, ścią­gnęli na mnie bied­nego i głu­piego nie­szczęsne spo­tka­nie...— Dużo czasu za­jęło ci do­star­cze­nie tych szmarag­dów — po­wie­działa na wstępie ko­bieta.— O Światłości Świata, gołę­bio­oka, łabę­dzio­pier­sia, naj­nędzniej­szego z nędznych tchó­rzy strach ogar­nął. W owym cza­sie, wciąż pa­mię­ta­nym z wielką ra­do­ścią jako naj­szczęśliw­sza go­dzina zu­peł­nie poza tym żało­snego ży­wota, kie­dym wra­cał od złot­nika, zo­sta­łem oto­czony przez ban­dzio­rów. Wal­czy­łem jak lew, zbrojny w mą mi­łość, ła­ma­łem kości, za­da­wa­łem nisz­czące ciosy, zo­stało pię­ciu, sze­ściu zmieniłem w ka­leki na resztę ży­cia. Ale zdra­dziecki cios sztyletu poło­żył walce mej kres. Wciąż mam jesz­cze ma­ka­bryczną bli­znę na po­śladku, w re­zul­tacie cze­gom mu­siał...— Przyłóżcie mu, chłopcy, za­nim zła­mie moje serce, opo­wia­dając mi, jak to żadną miarą nie mógł sta­nąć ze mną twa­rzą w twarz po tym, jak stra­cił wszystkie moje pie­nią­dze.Har­lan i Flo­tron pró­bo­wali za­sto­so­wać się do roz­ka­zów, jed­nak Szy­derca nigdy jesz­cze po­kor­nie nie przyjął la­nia. Osiągnął przewagę w tej bójce, na krótko przy­najmniej, od­wo­łując się do sztu­czek, które wprawi­łyby w zdu­mie­nie Der­rana Jed­no­okiego. Ale nie miał naj­mniejszych szans ucieczki. Ker­sten była ciężka ni­czym słoń. Kil­ku­nastu Da­mhorstian przywa­liło go cię­ża­rem swoich ciał. Wkrótce zo­stał za­wle­czony do zamku i ci­śnięty w loch. Tam do­wie­dział się rze­czy, któ­rych, jak się oba­wiał, nigdy nie dane mu bę­dzie prze­kazać Bra­giemu — po­nie­waż naj­gor­szą z nich była wia­do­mość, że Ker­sten po­ślu­biła ba­rona Bre­it­bar­tha.Go­dzina za go­dziną, dzień za dniem sie­dział na po­kry­tej słomą pod­łodze i wy­rze­kał pod no­sem na wła­sną głu­potę. Kiedy znu­dził się już lito­wa­niem nad sobą, za­czął się za­sta­na­wiać, jak też wie­dzie się Ra­gnar­so­nowi. Ufał, że do­brze. Jego towa­rzy­sze z celi za­pew­niali, że kla­wisze nie mie­liby tak zaci­śniętych ust i kwa­śnych min, gdyby rze­czy szły po myśli ba­rona. IV. Pierwsza krew — Ha­aken! Re­skird! Zwierać szyki! Nie przejmuj­cie się hała­sem. Oni wie­dzą, że tu jeste­śmy. Ru­szać się! Sie­dzą nam na tył­kach. Ean­red, za­pytaj go, co jest z przodu.— On wró­cił z tyłu.— Zna teren, nie?Tarl­son po­roz­ma­wiał ze zwia­dowcą.— Mówi, że je­zioro. Po pra­wej po­chyła plaża, wą­ska, wzdłuż brzegu je­ziora. Po lewej wzgórza i ja­kieś stro­mi­zny. Te­ren bar­dzo po­szar­pany, gęsto zale­siony, pe­łen jarów, ale nie­zbyt wy­soki.— A co z tą mgłą? Czy to jest nor­malne? Jak długo bę­dzie się utrzymy­wała?Pyta­nia i od­po­wie­dzi, pyta­nia i od­po­wie­dzi. Wszystko szło zbyt wolno.— Ha­aken. Re­skird. — Wy­dał im roz­kazy.Pie­chota trol­le­dyn­gjań­ska, która ma­sze­ro­wała w ariergar­dzie, ru­szyła na­przód, po­dwajając tempo. Ita­skia­nie sku­pili się na skraju drogi, póki cał­ko­wicie nie stra­cili szy­ków.— Re­skird! — wrzasnął Ra­gnar­son. — Sprowadź ka­wale­rię z po­wro­tem. W ciągu go­dziny chcę na­wią­zać kon­takt z wro­giem. — Po­galo­po­wał na czoło ko­lumny, gdzie Czarny Kieł za­stę­po­wał awangardę cięż­ko­zbrojną kon­nicą. — Po­śpiesz się, do cho­lery. Jeżeli Vol­sto­ki­nia­nie wie­dzą, że nad­cią­gamy, to Bre­it­barth też wie. Ru­szy na po­moc. — Z po­wro­tem po­galo­po­wał wzdłuż ko­lumny, krzy­cząc: — Ru­szać się! Ru­szać się! — na każ­dego ofi­cera, który wpadł mu w oko. Dzie­siątki bla­dych, na­pię­tych mło­dych twa­rzy roz­pły­wały się we mgle. Teraz nie wi­dział żad­nych uśmie­chów, nie sły­szał we­so­łych roz­mów. To już prze­stało być za­bawną przy­godą. — Tarl­son! Gdzie je­steś? Trzymaj się bli­sko. I nie zgub swojego zwia­dowcy. Chcę wie­dzieć, kiedy znaj­dziemy się na naj­wyż­szym wzgórzu. — Kiedy do­tarł do ariergardy ko­lumny, Smok­bójca z lekką kon­nicą oraz plu­to­nem łucz­ni­ków znik­nął za jego ple­cami.Wkrótce już zro­bił wszystko, co mógł i za­czął się za­sta­na­wiać nad mo­dli­twą. Miał pięt­na­ście setek żoł­nie­rzy wci­śniętych mię­dzy dwie przewa­ża­jące, lepiej wy­po­częte i le­piej wy­ćwi­czone siły, cho­ciaż aż do tej chwili nie miał poję­cia, gdzie wła­ści­wie do­kład­nie znaj­duje się Bre­it­barth. Nic nie za­po­wia­dało owej ła­twej bitwy, pod­czas któ­rej chciał za­zna­jomić swego żoł­nie­rza z bo­jem. Trąby za­grzmiały w od­dali. Smok­bójca na­wią­zał kon­takt z wro­giem. Po pra­wej stro­nie ma­sze­rują­cej ko­lumny, od­da­lone jedy­nie o kilka jar­dów, lecz nie­wi­doczne we mgle wody je­ziora deli­kat­nie plu­skały o brzeg.— To tutaj — w końcu oznajmił Tarl­son.— Na lewo! — wrzasnął Ra­gnar­son. — W górę stoku! Ru­szać się!Żoł­nie­rze za­częli się wspinać. Szczyty wzgórz, led­wie na tyle wy­so­kich, by za­słu­gi­wały na swe miano, wznosiły się po­nad war­stwę mgły. W bla­dym świetle po­ranka Ra­gnar­son sformo­wał swe od­działy w cięż­kie fa­langi na sto­kach wzgórz schodzą­cych nad je­zioro. Miał na­dzieję tylko, że mgła nie wy­pa­ruje zbyt szybko.Od­dział Re­skirda prze­szedł poni­żej, nie­wi­dzialny, roz­po­zna­walny tylko po szczęku broni, a chwilę póź­niej w ślad za nim prze­mknął silny od­dział ka­wale­rii. Ra­gnar­son dał swym ofi­ce­rom znak, by przy­go­to­wali się do salwy.Mgła za­częła się roz­rze­dzać, kiedy główne siły wroga zna­lazły się do­kład­nie w tym miej­scu, w któ­rym Ra­gnar­son chciał ich mieć. Po­trafił już roz­róż­nić nie­wy­raźne ciemne kształty kon­nych ofi­ce­rów, po­na­gla­ją­cych swe od­działy pie­choty... Dał sy­gnał. Deszcz strzał po­sypał się we mgłę. W od­po­wie­dzi roz­legły się okrzyki za­sko­cze­nia i bólu. Ra­gnar­son odli­czył mi­nutę, pod­czas któ­rej ty­siące strzał opu­ściło cię­ciwy jego łucz­ni­ków, po­tem dał znak do szarży. Tro­lle­dyn­gja­nie pro­wa­dzili, wzgórza aż się trzę­sły w po­sa­dach od ich okrzyków bo­jo­wych.Ra­gnar­son po­chylił się w sio­dle, zmę­czony, i cze­kał na re­zul­taty. Wśród Vol­sto­ki­nian pa­no­wał optymi­styczny duch, byli pewni zwy­cię­stwa. Na­gły deszcz śmierci zu­peł­nie ich oszołomił. Nie po­trafili do­strzec przed sobą żad­nego wroga. A kiedy pró­bo­wali na nowo uformo­wać szyki wprost na cia­łach zbi­tych i ran­nych, Tro­lle­dyn­gja­nie spa­dli na nich ni­czym wil­cza la­wina. W ciągu go­dziny mgła cał­ko­wicie się roz­pro­szyła. Od­sło­niła wi­dok, który można było okre­ślić tylko jed­nym sło­wem — rzeź­nia. Ocalali Vol­sto­ki­nia­nie ucie­kli do wody. Nie­któ­rzy, pró­bując od­pły­nąć, uto­nęli. Łucznicy Ra­gnar­sona zro­bili sobie z ich głów tar­cze strzelnicze. Tro­lle­dyn­gja­nie na zdo­bycznych ko­niach galo­po­wali wśród roz­bry­zgów wody, sie­kąc po wy­stają­cych gło­wach. Woda była płyn­nym szkarłatem.— Nie bie­rzesz jeń­ców? — za­pytał Tarl­son. Nie wy­po­wie­dział na­wet słowa po­chwały.— Jesz­cze nie. Po pro­stu pójdą do do­mów, uzbroją się i wrócą. Mam na­dzieję, że dzięki temu Vol­sto­kin wy­pad­nie na dobre z gry.Przybył łącz­nik od Czarnego Kła. Do­wódca vol­sto­kiń­skiej awangardy, li­czą­cej ja­kieś cztery setki ludzi, zu­peł­nie ogłu­piały roz­wo­jem sytu­acji, po krót­kiej po­tyczce po­prosił o przyjęcie ka­pitu­lacji.— Do­brze — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Za­cho­wają swoje ży­woty i buty. Re­gu­larni żoł­nie­rze. Obe­drzyj ich z rze­czy i ode­ślij jak stoją.Poni­żej jego lu­dzie znu­żeni rze­zią da­wali par­don.— Zo­ba­czymy, co udało nam się zła­pać. — Po­sta­nowił zejść, za­nim za­czną się kłót­nie o łupy. Vol­sto­ki­nia­nie za­brali ze sobą na­wet kilka po­wo­zów i ta­bory pełne de­kow­ni­ków.Zsiadł z konia i po­woli ru­szył przez ob­szar krwawej łaźni. Po jego stro­nie ofiar było do­słownie kilka. W nie­któ­rych miej­scach ciała Vol­sto­ki­nian le­żały w sto­sach. Szczęście znowu go nie opu­ściło. Za­trzymał się na mo­ment obok Ra­gnara Bjornsona — pod­czas pierwszej bitwy, w któ­rej brał udział, miał tyle lat co tam­ten — który uśmiechał się przez gry­mas bólu po­wo­do­wa­nego raną.— Nie­któ­rzy lu­dzie zro­bią wszystko, byle tylko nie mu­sieli ma­sze­ro­wać — po­wie­dział, opie­rając dłoń na ra­mie­niu mło­dego. Dawno temu ktoś po­wie­dział iden­tyczne słowa do niego.Wo­kół pa­no­wała jakaś prze­ra­ża­jąca cisza. Po wszystkim zaw­sze miało się takie wra­żenie, jakby jedy­nym dźwię­kiem, który jesz­cze po­zo­stał w świe­cie, było kra­kanie kru­ków. Jego wzrok spo­czął na ciele pole­głego. Było z nim coś dziwnego. Za­trzymał się. Zbyt ciemna kar­nacja jak na Vol­sto­ki­nia­nina. Orli nos. Ha­roun miał rację — El Mu­rid po­słał do­rad­ców woj­sko­wych do Vol­sto­kinu. Ze smutkiem po­kręcił głową. To ma­leń­kie kró­le­stwo na ubo­czu świata sta­wało się cen­trum dale­ko­sięż­nych in­tryg.Po­jawił się Ha­aken, wio­dąc za sobą trzy­dzie­stu jeń­ców i setkę ciężko obju­czo­nych koni.— Zła­pa­łem tu ja­kichś dziwnych, Bragi — po­wie­dział, wskazując rów­no­cze­śnie kilku po­kry­tych py­łem żoł­nie­rzy.— Wiem. Od El Mu­rida. Zabij ich. Jed­nego po dru­gim. Zo­ba­czymy, czy naj­słab­szy coś nam po­wie. — Po­zo­sta­łych spę­dził ra­zem ze schwyta­nymi wcześniej ofi­ce­rami.Vol­sto­kin stra­ciło nie­mal ty­siąc pię­ciu­set żoł­nie­rzy, pod­czas gdy Bragi po swej stro­nie od­no­tował jedy­nie sześćdzie­się­ciu jeden za­bi­tych. Gdyby jego lu­dzie byli bar­dziej do­świad­czeni, po­my­ślał, straty by­łyby jesz­cze mniejsze. To była do­sko­nała za­sadzka.— Co teraz? — za­pytał Tarl­son.— Po­grze­biemy na­szych i po­dzie­limy łupy.— A po­tem? Wciąż jesz­cze zo­stał lord Bre­it­barth.— Znik­niemy. Chcę, żeby moi lu­dzie przetra­wili to, czego wła­śnie do­ko­nali. W obecnej chwili zdaje im się, że są nie­zwy­cię­żeni. Mu­szą zro­zu­mieć, że nie mieli prze­ciwko so­bie zdy­scy­pli­no­wa­nego wroga. A my po­trze­bu­jemy czasu, żeby wie­ści się roze­szły. Może dzięki temu kró­lowa zdo­bę­dzie nie­oczeki­wane po­par­cie.— I lord Bre­it­barth z pew­no­ścią rów­nież. Nie­zde­cy­do­wani przyłączą się do niego, aby zli­kwi­do­wać za­gro­żenie, ja­kie sta­no­wisz. Mu­szą za­dbać o to, by ko­rona dalej była do wzięcia.— Wiem. Ale przez kilka tygo­dni chcę unik­nąć an­ga­żo­wa­nia się w walkę. Lu­dzie po­trze­bują wy­po­czynku i ćwi­czeń. Ha­aken! Za­dbaj, żeby ma­rena di­mura do­stali swoją część. — Do­strzegł swych zwiadow­ców, rów­nie po­szar­pa­nych i po­krwawio­nych jak po­zo­stali, któ­rzy przy­kuc­nęli na skraju gru­pek, przy­glą­dając się nie­pew­nie plą­dro­wa­niu. Jeden, który miał być wśród nich rze­komo kimś waż­nym, pa­trzył jak za­cza­ro­wany na ja­skrawo po­ma­lo­wany wóz pełen rów­nie mocno po­ma­lo­wa­nych choć nieco prze­rażo­nych ko­biet. — Daj sta­remu wóz z kur­wami.Oka­zało się to po­my­słem iście opatrzno­ściowym. W kon­se­kwencji na­stęp­nego dnia otrzymał ostrzeże­nie o od­dziale kon­nych Bre­it­bar­tha, który od­są­dził się znacznie od głównych sił ba­rona. Po krót­kiej po­tyczce wziął dwu­stu jeń­ców, zabił na­stępną setkę, po­zo­sta­łych zaś, zdjętych naj­czystszą pa­niką, ode­słał do ich do­wódcy. Tarl­son po­wie­dział, że Bre­it­barth bar­dzo liczył na swoich ryce­rzy, a jako że nale­żał do ludzi ostroż­nych, może na­wet wy­cofa się po tej po­rażce. Tak się też stało. Ale coraz wię­cej baro­nów ucie­kało do Da­mhorst. Siły Bre­it­bar­tha wzrosły do trzech ty­sięcy żoł­nie­rzy.Po­wszechna wę­drówka na za­chód sił mi­litar­nych wszelkich baro­nii po­zwo­liła par­ty­zan­tom z niż­szych klas swo­bod­nie za­rzy­nać się na­wzajem na opusz­czo­nych ob­sza­rach. Co­raz wię­cej ma­rena di­mura gar­nęło się do Ra­gnar­sona, który wciąż po­zo­sta­wał na po­fał­do­wa­nym tere­nie w po­bliżu gra­nicy z Vol­sto­ki­nem, co kilka dni prze­no­sząc obo­zo­wi­sko. Tu­bylcy bez prze­rwy in­for­mo­wali go o po­su­nię­ciach Bre­it­bar­tha, które pole­gały na wy­syła­niu sil­nych pa­troli i co ty­dzień jed­nej wy­cieczki na pół­noc, nie dalej niźli dzień mar­szu, po któ­rym na­stę­po­wał dzienny po­stój i wy­cofa­nie się w stronę Da­mhorst.Ra­gnar­son za­czy­nał martwić się o Szy­dercę. Tamten po­wi­nien się już ode­zwać. Ean­red zo­sta­wił go, twierdząc, że czas już po­wró­cić do obo­wiązków do­wódcy. Po­zycja kró­lowej nie była szczegól­nie za­gro­żona, jed­nak plotki gło­siły, że ma­rude­rzy ście­rają­cych się armii do­tarli do przed­mieść Vor­gre­bergu. Ktoś mu­siał ich po­wstrzymać.Nie było już ta­jem­nicą, że Bre­it­barth za­trzymał pie­nią­dze prze­zna­czone dla ludzi Bra­giego, jed­nak oni, wy­pa­sieni łu­pem i wiarą we wła­sne siły, nie na­rze­kali. Za­pew­niali się na­wzajem, że puł­kow­nik w ostatecz­ności po­pro­wa­dzi ich na Da­mhorst, gdzie od­zy­skają wszystko z na­wiązką. OSIEM: Rok 1002 OUI; Kampania przeciwko rebelii I. Od­wrót Wie­ści przy­no­szone przez ma­rena di­mura sprawiały, że Ra­gnar­son coraz moc­niej się nie­po­koił. Bre­it­barth z każ­dym dniem rósł w siłę. Li­czebność jego wojsk do­cho­dziła obecnie do czte­rech ty­sięcy, wśród nich było wielu cięż­ko­zbrojnych ryce­rzy. Wy­cieczki ba­rona stały się coraz bar­dziej śmiałe, a pa­trole Ra­gnar­sona na­poty­kały coraz sil­niej­szy opór. Jego siły wzrosły o cztery setki ludzi, byli to jed­nak głównie ma­rena di­mura oraz wes­soń­czycy, zu­peł­nie nie wy­ćwi­czeni. Wy­ko­rzy­sty­wał ich w roli przewod­ni­ków i na­jeźdźców. Za­czy­nał się oba­wiać się, że Bre­it­barth po­dzieli swe siły i część ich ruszy na Vor­gre­berg. Pod­czas wy­prawy zwiadow­czej, ba­dając teren w kie­runku Da­mhorst, od­krył miej­sce, w któ­rym chciałby sto­czyć bitwę. Poło­żone było po pół­noc­nej stro­nie gę­stego lasu nale­żą­cego do sa­mego Bre­it­bar­tha. Las za­czy­nał się w po­bliżu Ebe­ler, kil­kana­ście mil na pół­nocny wschód od Da­mhorst. Po obu stro­nach bie­gły drogi, od Da­mhorst do mia­sta i zamku Bo­den­stead, jed­nak trakt za­chodni był krót­szy i sta­nowił bar­dziej prawdo­po­dobną trasę ewentual­nego mar­szu sił Bre­it­bar­tha na od­siecz Bo­den­stead. Te­ren był lekko po­fał­do­wany. Rzadko zale­sione wzniesie­nie cią­gnęło się od Bo­den­stead na pół­nocny za­chód, jakąś milę do sioła Ratdke, z któ­rego wi­dok obejmo­wał rów­niny po obu stro­nach wzniesie­nia. Z Bo­den­stead bie­gła ścieżka przez las wy­ko­rzy­sty­wana przez my­śli­wych, zbyt wą­ska dla ryce­rzy Bre­it­bar­tha, dość jed­nak sze­roka, by za­pew­nić Ra­gnar­so­nowi od­wrót, gdyby przy­da­rzyło się naj­gor­sze. Po pół­noc­nej stro­nie za­chodniego traktu, na tere­nie zbyt miękkim dla cięż­kiej ka­wale­rii, znaj­do­wały się sady ja­błoni. Żeby do­stać się do niego, ba­ron bę­dzie mu­siał po­ko­nać wą­ski prze­smyk pod ulewą strzał. Ale na­wet naj­lepiej przemy­ślane plany... i tak dalej.Na urą­go­wi­sko Bre­it­bar­thowi Ra­gnar­son za­brał swoje główne siły na połu­dnie, poru­sza­jąc się rów­nie szybko jak po­prze­dza­jące go wie­ści, zo­sta­wia­jąc za sobą ślad zniszcze­nia wio­dący od jed­nego zamku nor­dme­nów do na­stęp­nego. Na­po­tkał za­dzi­wia­jąco słaby opór. Ry­cerze i po­mniejsza szlachta, któ­rzy po­zo­stali w swoich len­nach, de­cy­do­wali się bądź na ka­pitu­lację, bądź chro­nili w zam­kach, go­tując do oblę­żenia. Ognie pło­ną­cych zam­ków i mia­ste­czek ry­so­wały hory­zont bro­dami łun, kiedy siły Ra­gnar­sona roz­cią­gały się w po­szu­ki­wa­niu co bo­gat­szych łu­pów.Z po­czątku Bragi są­dził, że Bre­it­barth od­wo­łuje się do tak­tyki fa­biań­skiej, jed­nak każdy je­niec, ja­kiego prze­słu­chi­wał, oraz każdy ra­port, jaki otrzymał, coraz bar­dziej utwier­dzały go w prze­ko­naniu, że Ba­ron spa­rali­żo­wany jest nie­moż­no­ścią pod­jęcia de­cyzji.Jego tabor i żoł­nie­rze byli już tak obju­czeni łu­pami, że pra­gnąc jakoś temu zara­dzić, ostatecz­nie do­pu­ścił się po­waż­nego błędu w swych kal­kula­cjach. Jak dotąd ma­new­rował tak, by Ebe­ler, głę­boki, le­niwy do­pływ Scarlotti i po­zo­sta­wał wciąż mię­dzy nim a Bre­it­bar­them. Jed­nak z po­wodu nale­gań żoł­nie­rzy, chcą­cych od­dać swoje łupy na prze­cho­wa­nie lu­dziom, któ­rych zo­sta­wił w Sta­ake, prze­kro­czył rzekę pod Arm­stead, milę od Altei i tylko dwa­na­ście od Da­mhorst. Dwa dni za­brała prze­prawa przez wą­ski bród. Bre­it­barth stra­cił zna­ko­mitą spo­sob­ność. Ale baron dał o sobie w końcu znać. Kiedy Bragi ma­sze­rował na wschód, w stronę te­re­nów słyn­nych z uprawy wi­noro­śli, na któ­rej wspierało się bo­gactwo ba­rona, Bre­it­barth wściekł się i wy­szedł z Da­mhorst.Czy Bre­it­barth pla­no­wał to od sa­mego po­czątku, tego Ra­gnar­son wie­dzieć nie mógł, zda­wał sobie jed­nak do­sko­nale sprawę, że oto wpadł w pu­łapkę. Te­ren, po któ­rym ma­sze­ro­wały jego woj­ska, był względnie pła­ski i nagi, ide­alny dla ryce­rzy tam­tego. On zaś nie dys­po­no­wał for­ma­cją zdolną sta­wić im czoło. Na­wet na­wała strzał z ita­skiańskich łu­ków nie jest w sta­nie roze­rwać zma­so­wa­nej szarży po otwartej rów­ninie. Na­stęp­nie oka­zało się, że brody na wschod­nim Ebe­ler są za­blo­ko­wane, a nie miał czasu, by for­so­wać je siłą. Bre­it­barth był tuż za nim, obecność jego wojsk zdra­dzały pió­ropu­sze kurzu po­nad wszyst­kimi dro­gami wio­dą­cymi na wschód. Nic in­nego nie można było zro­bić, jak tylko ucie­kać. Bre­it­barth jed­nak po­woli go do­ga­niał. Żoł­nie­rzy ba­rona nie ob­cią­żały łupy, któ­rych lu­dzie Bra­giego zgroma­dzili chyba całe tony, a po­nadto byli wy­po­częci. W ciągu kilku dni pa­trole wroga zna­lazły się w za­sięgu wzroku ariergardy Ra­gnar­sona. Obecnie znaj­do­wał się w naj­bo­gat­szej czę­ści kra­iny wi­noro­śli, a oto­czone ży­wo­pło­tami win­nice do­dat­kowo spo­wal­niały tempo mar­szu, zmu­sza­jąc do trzyma­nia się drogi.— Ha­aken — po­wie­dział, kiedy zbu­dzili się ran­kiem czwartego dnia od­wrotu i zo­ba­czyli pió­ro­pusz kurzu już uno­szący się po­nad wschodnią drogą. — Dłu­żej niż do po­jutrza nie uda nam się ucie­kać.— Ale ich jest trzy razy wię­cej.— Wiem. Jed­nak im dłu­żej ucie­kamy, tym mniejsze mamy szansę. Znajdź mi ja­kieś miej­sce, gdzie bę­dziemy mo­gli zająć po­zycje. Może za­pro­po­nują wa­runki ka­pitu­lacji. — Był coraz bar­dziej pe­sy­mi­stycznie uspo­so­biony, wi­nił się za wpa­ko­wa­nie wszyst­kich w ta­ra­paty.Tuż przed połu­dniem Czarny Kieł wró­cił, do­no­sząc o do­brym miej­scu, nie­zbyt da­leko z przodu — win­nica na wzgórzu, gdzie ryce­rze Bre­it­bar­tha będą mieli kło­poty z wy­ko­rzy­sta­niem swych atu­tów. Po dro­dze znaj­do­wało się mia­steczko o na­zwie Lie­neke, było jed­nak nie bro­nione, a miesz­kańcy ucie­kli.Ha­aken do­brze wy­brał. Wzgórze miało strome stoki, ja­kich Ra­gnar­son nie wi­dział już od wielu dni, po­kryte zmierz­wioną wi­noro­ślą, która do­star­czy zna­ko­mitej kry­jówki jego lu­dziom, jedy­nym zaś otwartym po­dej­ściem na nie była sama droga wspina­jąca się zako­sami, a na do­datek poro­śnięta po bo­kach zaro­ślami kol­cza­stych jeżyn. Co wię­cej, na rów­ninie przed wzgórzem roz­po­ście­rało się Lie­neke, któ­rego za­bu­do­wa­nia utrudnią na­cie­rają­cym woj­skom utrzyma­nie szyku. Ra­gnar­son wzniósł swój sztandar na szczycie wzgórza. Po­zycja ta miała rów­nież nie­do­godne strony. Cho­ciaż za­ko­twi­czył swoje flanki po pra­wej stro­nie w lesie, po lewej zaś w wy­płu­ka­nym przez wodę pa­rowie, żadna z nich nie była w sta­nie osią­gnąć wię­cej, jak tylko spo­wol­nić zde­cy­do­wane na­tarcie. Martwił się.Wszyst­kich żoł­nie­rzy, któ­rzy tylko byli w sta­nie utrzymać łuk w dło­niach, roz­mie­ścił w win­nicy oraz za ży­wo­pło­tami. Po­zo­stali, włą­czywszy w to re­kru­tów przyjętych w Kavelinie, zajęli po­zycje na grzbiecie wzniesie­nia, tak by byli wi­doczni z dołu. Obawiał się, że ci wła­śnie, choć od­dani prze­cież sprawie, mogą uciec i na do­datek wy­wo­łać pa­nikę wśród łucz­ni­ków. Ha­ake­nowi po­wie­rzył do­wo­dze­nie le­wym skrzydłem, Re­skir­dowi pra­wym. Pod swoją ko­mendą zo­sta­wił ludzi na grzbiecie wzgórza. Bre­it­barth po­jawił się, za­nim Ra­gnar­son zdo­łał wy­dać wszystkie za­rzą­dze­nia, jed­nak za­trzymał swe woj­ska na przedpo­lach Lie­neke. Jego żoł­nie­rze po­woli, z po­czątku nie­śmiało, pe­ne­tro­wali mia­steczko. Póź­niej, jesz­cze tego sa­mego po­połu­dnia, przy­był poseł z białą flagą. Do­pro­wa­dzony do Ra­gnar­sona, po­wie­dział:— Mój pan, baron Bre­it­barth chce uzgodnić wa­runki ka­pitu­lacji.A więc, po­my­ślał Ra­gnar­son, ten człowiek nie jest jed­nak kom­plet­nym głup­cem.— Chcę ofi­cjal­nego aktu pod­dania się od niego i stu jego ryce­rzy oraz przy­sięgi, że ża­den wasal nie weźmie wię­cej udziału w rebe­lii prze­ciwko kró­lowej. Kwe­stię okupu mo­żemy uzgodnić póź­niej.Poseł zdu­miał się nie­po­miernie. W końcu wy­buchnął:— Wa­runki two­jej ka­pitu­lacji!Ra­gnar­son za­chi­cho­tał.— Aha. Są­dzi­łem, że prze­był całą tę drogę, żeby od­dać się w moje ręce. Cóż, nie ma sensu, by twoja wy­prawa zdała się na nic. Usłyszmy je więc.Bragi miał mia­no­wicie zwrócić wszelkie za­gra­bione mie­nie, po­tem sie­bie i swoich ofi­ce­rów zdać na łaskę Bre­it­bar­tha, jego lu­dzie zaś mieli przyjąć służbę w si­łach Bre­it­bar­tha na czas, za­nim nie ucichną nie­po­koje w Kavelinie. Nie miało to nic wspólnego z wa­run­kami, jakie za­zwy­czaj pro­po­no­wano na­jem­ni­kom. Te oznaczały bo­wiem śmierć dla Bra­giego i jego ofi­ce­rów. Nikt nie płacił okupu za na­jem­ni­ków. Po­zo­sta­wała walka. Jed­nak prze­cią­gał ne­go­cja­cje do zmroku, ku­pując tym sa­mym czas, który jego lu­dzie mo­gli po­świę­cić na ko­panie oko­pów i wznosze­nie forty­fika­cji obron­nych na flan­kach. Bre­it­barth nie wy­ka­zy­wał naj­mniejszych skłonności do oto­cze­nia ich po­zycji. Być może liczył na triumf dy­plo­ma­tyczny. Naj­prawdo­po­dob­niej jed­nak po pro­stu ni­czego nie za­uwa­żył.Noc przy­nio­sła mżawkę. Lu­dzie zno­sili ją w kiep­skich na­stro­jach, jed­nak Bragi się cie­szył. Po­wierzchnia wzgórza sta­nie się pu­łapką na kon­nych. Nad­szedł świt, jasny czy­sty pora­nek cie­płego lata. Bre­it­barth uformo­wał szyki. Ra­gnar­son zro­bił to samo. Ba­ron wy­słał ostatniego po­słańca. Kiedy biała flaga wę­dro­wała na szczyt wzgórza, Bragi rzekł do Ha­akena:— Le­piej niech to się już za­cznie, za­nim ktoś tam na dole pad­nie wreszcie ofiarą na­padu zdrowego roz­sądku. — Bre­it­barth, ufny w swą przewagę li­czebną i siłę bo­jową ryce­rzy nie pod­jął żad­nego wy­siłku, aby oto­czyć go albo cho­ciaż do­brać się do flank.Wa­runki, ja­kie im za­pro­po­no­wano, nie róż­niły się od po­przednich. Bragi wy­słu­chał ich cier­pli­wie, po­tem od­parł:— Po­wiedz ba­ro­nowi, że je­śli nie chce się pod­dać, będę mu­siał zejść i zmu­sić go do tego.W trak­cie ne­go­cjacji do­sta­tecz­nie po­znał psy­chikę Bre­it­bar­tha, by przewi­dzieć, że wy­zwa­nie, i to jesz­cze rzu­cone tam­temu w twarz przez ja­kie­goś ob­szar­pa­nego mor­dercę do wy­naję­cia, wy­woła jego wściekłość. Ci Kavelinia­nie, na­wet ma­rena di­mura, wpa­dali w amok na punkcie szla­checkich i ary­sto­kra­tycz­nych ty­tułów. Było to ich słabe miej­sce, które za­mie­rzał bez­litoś­nie wy­ko­rzy­stać. II. Druga krew Siły ba­rona ru­szyły. Na grzbiecie wzgórza Bragi wraz z garstką łącz­ni­ków, skryty za sze­re­gami Tro­lle­dyn­gjan i ma­rena di­mura, cze­kał i ob­ser­wo­wał. Krótkie ko­mentarze Ra­gnar­son adre­so­wał do ita­skiań­skiego sier­żanta o imie­niu Al­ten­kirk, który za­czął służbę jesz­cze za cza­sów wo­jen i który spę­dził lata w Po­mniejszych Kró­le­stwach, dora­dza­jąc roz­ma­itym lo­kal­nym ar­miom.— Te­raz zo­ba­czymy, czy na­uczyli się cze­goś z wo­jen i je­ziora Ber­be­rich — po­wie­dział.— Rzuci naj­pierw ryce­rzy — obie­cał Al­ten­kirk. — Je­ste­śmy tylko po­spól­stwem i pie­chotą. Nie zdo­łamy pobić lep­szych od sie­bie. Do­strzegli szansę ską­pania we krwi swoich mie­czy tanim kosztem. — Jego głos ocie­kał sar­ka­zmem.Ra­gnar­son za­chi­cho­tał.— Zo­ba­czymy. Zo­ba­czymy. Aha. Masz rację. Oto nad­cho­dzą.Ru­szył przy unie­sio­nych pro­por­cach i po­wie­wa­ją­cych sztanda­rach, grzmocie trąb i ło­mo­cie bęb­nów w Lie­neke. Miesz­kańcy mia­steczka wy­chy­nęli z kry­jó­wek, jakby to rze­czy­wi­ście, zgodnie z tym, co się wy­da­wało Bre­it­bar­thowi, był jakiś tur­niej. Wszyscy ryce­rze i zbrojni cią­gnęli pod sztandary ba­rona w na­dziei uszczknię­cia dla sie­bie choć odrobiny jego przy­szłej chwały. Po tym jak już się wszystko za­częło, Ra­gnar­son przyjął po­słańca z Vor­gre­bergu. Sytu­acja w sto­licy za­czy­nała się robić nie­we­soła, po­nie­waż wie­ści o tym, że wpadł w pu­łapkę za rzeką Ebe­ler, do­tarły już do lo­kal­nej szlachty. Kilku wy­ru­szyło na­wet na mia­sto w na­dziei, że zdo­będą je przed Bre­it­bar­them. Ean­red wy­gry­wał jed­nego prze­ciwko dru­giemu, jed­nak jego za­danie kom­pli­ko­wało po­wstanie siluro w sa­mym Vor­gre­bergu. Tłum pró­bo­wał zdo­być przez za­sko­cze­nie za­mek Krief, ale po­niósł klę­skę. Setki dały głowę. Wciąż jed­nak trwały walki, wła­ści­wie o każdy dom. Czy Ra­gnar­son nie mógłby oka­zać się tak uprzejmy i przy­być z po­mocą?— Po­wiedz mu. Przybędę, gdy tylko będę mógł. — Na po­wrót zajął się sprawami nie cier­pią­cymi zwłoki.Ry­cerze Bre­it­bar­tha wje­chali na drogę ko­lumną czwór­kową, naj­wy­raź­niej nie­świadomi, że zwęża się ona wy­żej na stoku. Za pierwszym za­krę­tem po­mie­szali szyki, a niebo po­ciemniało od strzał. Ba­ron roz­sze­rzył czoło ataku, wy­sy­łając ko­lej­nych ryce­rzy, by zneutrali­zo­wali łucz­ni­ków Ra­gnar­sona. Kiedy brnęli w miękkiej ziemi win­nic i plą­tali się w pną­czach wi­noro­śli, wa­liła się na nich ulewa strzał.Ra­gnar­son od­wró­cił się do Al­ten­kirka i po­wie­dział:— Wy­ślij po jed­nej kom­panii Tro­lle­dyn­gjan na dół z każ­dej flanki, żeby do­bijali pie­szych.I tak to trwało. Wciąż. I wciąż. Ata­kując po­trójną ko­lumną, lu­dzie Bre­it­bar­tha rzadko kiedy zbli­żali się na tyle, by zadać choć poje­dyn­czy cios. Na lewej flance na­tarcie za­czy­nało już się po­woli za­ła­my­wać. Ra­gnar­son wi­dział Czarnego Kła, jak po­ja­wiał się i zni­kał wśród pną­czy, przy­go­to­wu­jąc kontratak.— Są­dzę — oznajmił Al­ten­kirk, gdy wró­cił z oglądu sytu­acji — że znowu ci się udało. Ła­mią się.— Może. Trzeba im w tym po­móc. Po­pro­wa­dzisz szarżę ma­rena di­mura. Trzymam ich na chwilę, kiedy wszystko bę­dzie już pewne.Sam po­pro­wa­dził kon­nych Tro­lle­dyn­gjan, w dół, okrą­żając z dala lewą stronę win­nicy, poza wy­su­nię­tymi flan­kami od­działów Czarnego Kła, po­tem okrą­żył i natarł na zbitą masę ogar­nię­tych pa­niką ryce­rzy. Prawe skrzydło wojsk Bre­it­bar­tha za­ła­mało się. Naci­skam przez Bra­giego, pod ulewą strzał, ucie­kli w kie­runku cen­trum, które z kolei za­ła­mało się rów­nież i ru­nęło na lewą flankę. W za­mę­cie spląta­nych koń­skich ciał i wciąż le­cą­cych z nieba desz­czem strzał rzeź do­prawdy sta­wała się okrutna. Wszelki opór za­łamał się. Setki po­rzu­ciły broń, a ko­lejne setki ucie­kły, zdjęte zu­peł­nie nie­sto­sowną dla ryce­rza pa­niką. Ści­gały ich Re­skir­dowe strzały.Ra­gnar­son po­śpiesznie umocnił swoje sze­regi i zwrócił je czo­łem w stronę Lie­neke, gdzie nie­zde­cy­do­wany baron wciąż za­cho­wał silne od­wody. Resztę wro­gów, któ­rzy jesz­cze znaj­do­wali się na wzgórzu, zo­sta­wił dla ma­rena di­mura. Na krótki roz­kaz Tro­lle­dyn­gja­nie uformo­wali mur tarcz. Ita­skia­nie, teraz już cał­kiem pewni, że mogą cały świat rzu­cić na ko­lana, zajęli po­zycje za nimi i da­le­kimi strzałami za­częli razić Bre­it­bar­tha.— Wciąż jesz­cze mogę prze­grać — mó­wił do sie­bie Ra­gnar­son, ob­ser­wu­jąc splątaną masę Kavelinian.Od­wody ba­rona w większej czę­ści sta­no­wili włócznicy, jed­nak ryce­rzy było jesz­cze dość, by nie triumfo­wać przed­wcześnie. Nie mu­siał się oba­wiać. Ry­cerze ci za­ła­mali się przy pierwszym na­tarciu. Tylko pie­chota Bre­it­bar­tha sta­wiła opór, była jed­nak rów­nie ogłu­piała, jak sam baron, który na­wet nie przedsię­wziął po­waż­niej­szych kro­ków dla wła­snej obrony. Deszcz strzał, sy­piący się spoza za­sięgu ar­ba­letni­ków Bre­it­bar­tha, zła­mał szyki for­macji pie­szych.W koń­co­wym boju Ra­gnar­son po­niósł naj­cięż­sze straty. Tro­lle­dyn­gja­nie ostatecz­nie nie utrzymali for­macji, tylko ni­czym wilki rzu­cali się poje­dyn­czo, by po­chwycić ko­goś, za kogo, jak są­dzili, bę­dzie można uzy­skać do­bry okup. Jego lu­dzie, w opty­malny nie­malże spo­sób, spro­stali nało­żo­nym na nich za­da­niom, jed­nak bitwa nie przy­nio­sła mu sa­tys­fakcji.— Ha­aken — po­wie­dział, kiedy już wprowa­dzili się do wiel­kiego na­miotu Bre­it­bar­tha. — Ni­czego nie wy­grali­śmy.— Co? To wiel­kie zwy­cię­stwo. Będą się nim cheł­pić przez całe lata.— Tak. Wielka rzeź. Wielkie dra­ma­tyczne przedsta­wie­nie. Ale nie roz­strzyga­jące. To jest klucz do sprawy, Ha­aken. Roz­strzyga­jące star­cie. Wszystko, co zdo­byli­śmy, to łupy i jeńcy. Vol­sto­ki­nian jest wielu... Ma­rena di­mura mó­wią, że in­ten­syw­nie za­cią­gają re­kruta na pół­nocy... i wielu jest nor­dme­nów. Mogą prze­gry­wać w nie­skończo­ność, póki mają na­dzieję na zwy­cię­stwo w ostatniej bi­twie.Wszedł Re­skird.— Co jest?— Przygnę­biony. Jak zaw­sze po wszystkim — od­parł Czarny Kieł. — Jaki re­zultat?Smok­bójca opadł na sofę.— Bre­it­barth miał gust — po­wie­dział, roz­glą­dając się do­okoła. — Nali­czy­liśmy jak dotąd dwa ty­siące ciał i ty­siąc jeń­ców. Ale przy­sze­dłem, żeby po­wie­dzieć, że usły­sza­łem od jed­nego czło­wieka Bre­it­bar­tha, że mają sma­głego gru­basa w lo­chu w Da­mhorst. Może to być Szy­derca. I jesz­cze, że sam Vol­sto­kin ma­sze­ruje na nas z pię­cioma ty­sią­cami żoł­nie­rzy.— Szy­kuje się więc ciężka zima na pół­nocy — za­uwa­żył Czarny Kieł — je­żeli tak wielu ludzi ode­rwie się od pracy na roli.— Przypusz­czam, że wy­my­ślili sobie, że będą żyli z łu­pów — od­parł Smok­bójca. — Bragi, co teraz?Ra­gnar­son otrząsnął się z trosk.— My­śleli­ście o za­stą­pie­niu ofi­ce­rów ita­skiańskich lojal­nymi ludźmi? Ha­aken, a co z twoimi ofi­ce­rami? Nie odejdą?— Póki wy­gry­wamy, nie.Smok­bójca po na­my­śle od­rzekł:— Po­dob­nie. Nie przy­pusz­czam, żeby mieli tajne roz­kazy. Jak dotąd nic na to nie wskazuje.— Do­brze. Za­sta­na­wia­łem się nad kil­koma rze­czami, za które ani kró­lowa, ani Ha­roun ra­czej nam nie okażą wdzięcz­ności.— Na przy­kład?— Naj­pierw wsa­dzić wszyst­kich na konie, jeń­ców rów­nież, i z wiel­kim hała­sem je­dziemy uwolnić Szy­dercę. A po­tem... sam nie wiem. Bę­dziemy się trzymać z da­leka od wojsk Vol­sto­kinu, chyba że uda się przy­gwoździć sa­mego Vo­dičkę. Nie unik­nie wiel­kich ofiar, po­nie­waż jego lu­dzie są zu­peł­nie zie­loni...— To samo my­śleli o nas — za­uwa­żył Re­skird.— Mhm. Może. Zo­ba­czymy. Może weź­miemy się do niego, jeśli po­dzieli swoje siły. Tymcza­sem bę­dziemy się trzymać z da­leka, póki sypią się drza­zgi.— Tarl­so­nowi się to nie spodoba.— Trudno. Za bar­dzo się martwi. Vor­gre­berg nie zo­stał zdo­byty od cza­sów Im­pe­rium. III. Przema­wia­jąc w imie­niu kró­lowej O wy­do­sta­niu Szy­dercy ła­twiej było mó­wić niźli tego do­ko­nać. Bragi ma­sze­rował szybkim tem­pem na za­chód, jed­nak baro­nowa za­warła bramy w mo­men­cie, kiedy do­szła do niej wia­do­mość o klę­sce męża. Ra­gnar­son nie miał ner­wów na dłu­gie oblę­żenie, nie mó­wiąc już o woj­skach Vol­sto­kin znaj­dują­cych się w odle­gło­ści kilku dni na pół­noc od Ebe­ler. Spróbo­wał więc ne­go­cjacji. Ba­ro­nowa rów­nież wie­działa o Vol­sto­kinie. Pró­bo­wała go za­trzymać do przy­bycia Vodički.— Wy­cho­dzi na to, że Ser Za­dek zmarnieje nam nieco — po­wie­dział Ra­gnar­son, zwracając się do Smok­bójcy. — Dzi­siej­szej nocy od­stę­pu­jemy. Wszystkie łupy są już za gra­nicą?— Ostatni ta­bor od­szedł dziś rano. Wiesz, że gdy­by­śmy teraz zre­zy­gno­wali, byli­by­śmy bo­gaci.— Mamy kon­trakt.— Chcesz spró­bo­wać cze­goś dzi­siej­szej nocy?— Nie. Ona tego oczekuje. Mo­gło się udać za pierwszym ra­zem, kiedy się po­ka­zali­śmy.— Co z Vo­dičką?— Zmierza na Arm­stead?— Tak mi mó­wiono. Nie je­stem do końca pe­wien, czy mo­żemy ufać ma­rena di­mura.— Weź dwie setki łucz­ni­ków. Spraw, żeby mu­siał za­pła­cić za prze­prawę. Ale wy­cofaj się w chwili, gdy uchwycą przy­czó­łek. Ja ruszę na połu­dnie, zetrę kilku baro­nów. Do­go­nisz mnie, gdy bę­dziesz w sta­nie.— Do­bra. Chcesz, że­bym po­bawił się z nim w kotka i myszkę?— Nie. Może cię zła­pać. Nie mogę sobie po­zwo­lić na stratę dwu­stu łucz­ni­ków.Bragi wy­śli­znął się w nocy, zo­sta­wia­jąc Smok­bójcy tro­skę o to, by obo­zowe ogni­ska dalej pło­nęły. Wró­cił do Lie­neke, po­tem za­wró­cił na połu­dnie, splą­dro­wał pro­win­cję Fro­esel i Del­ha­gen, zniszczył bli­sko czterdzie­ści zam­ków i for­tec nor­dme­nów, aż wreszcie do­tarł pod Se­dl­mayr, jed­nego z głównych miast Kavelina. sta­no­wią­cego, po­dob­nie jak Da­mhorst, za­sad­nicze ogniwo stra­te­giczne re­belii. Oko­lica tutaj była gó­rzy­sta, wy­pas kóz, owiec, przetwór­stwo mleka i pro­duk­cja se­rów oraz wełny sta­no­wiły w niej do­mi­nu­jące zaję­cia. Po­kryte śnie­giem gór­skie szczyty przy­po­mniały mu Tro­lle­dyn­gję.Przez ty­dzień oble­gał Se­dl­mayr, ale nie miał do tego serca, chciał więc od­stą­pić, kiedy ciemną nocą po­ja­wiło się w jego obo­zie po­sel­stwo wes­soń­skich kup­ców. Przewod­ni­czący dele­gacji, nie­jaki Cham Mun­dwiller, oka­zał się szczerym, szczupłym, nieco pod­sta­rza­łym dżentel­me­nem, który na­tychmiast sko­jarzył się Bra­giemu z mini­strem.— Przybyli­śmy, by ofe­ro­wać ci Se­dl­mayr — oznajmił Mun­dwiller. — Na okre­ślo­nych wa­run­kach.— Oczywi­ście. Ja­kich?— Że ogra­ni­czysz do mi­ni­mum walki i plą­dro­wa­nie.— Sen­sowne, nie­mniej trudne do za­gwa­ran­to­wa­nia. Wina? Naj­lep­sze z piw­nic ba­rona Bre­it­bar­tha. — Ba­ron ciężko zniósł fakt, że baro­nowa od­mó­wiła za­pła­cenia zań okupu. — Panie Mun­dwiller, je­stem za­inte­re­so­wany. Nie ro­zu­miem jed­nak wa­szych mo­ty­wacji.— Twój obóz pod mia­stem źle wpływa na inte­resy oraz pro­duk­cję. Jest już pra­wie czas strzyżenia owiec, a my nie mo­żemy dać sera pod prasy, ani wy­nieść do ja­skiń, by tam doj­rze­wał. Po­nadto, ża­den z nas nie ko­cha ba­rona Kar­tye ani jego braci-sza­kali z Del­ha­gen. Ich po­datki zże­rają nasze zyski. Je­ste­śmy wes­soń­czy­kami, panie. To czyni z nas zwie­rzęta juczne, które dźwigają bo­gactwo nor­dme­nów. Sły­szeli­śmy, że swoim mie­czem sta­rasz się zmienić tę sytu­ację.— Aha. Tak też my­śla­łem. A wa­sze plany od­no­śnie przy­szło­ści Se­dl­mayr?Za­częli się wy­krę­cać. Śli­scy jak to kupcy, my­ślał Ra­gnar­son, uśmie­cha­jąc się krzywo.— Może jest w nich miej­sce dla puł­kow­nika Phiam­bo­lisa? Albo Tu­chola Ki­ria­kosa? Nie przyjdzie wam łatwo prze­ko­nanie mnie, że są zwy­kłymi tu­ry­stami, przez przy­pa­dek po­chwyco­nymi moim oblę­że­niem. Zbyt wielki byłby to zbieg oko­licz­ności, bio­rąc pod uwagę, iż są to spe­cjali­ści od oblę­żenia. Na­to­miast baron Kar­tye jako nor­dmen jest zbyt dumny, by wy­nająć na­jem­ni­ków.Obecność Ki­ria­kosa i Phiam­bo­lisa, dwóch ar­chi­tek­tów całe lata trwają­cego oporu Hel­lin Da­imiel prze­ciwko El Mu­ri­dowi, sta­no­wiła jedną z głównych przy­czyn, dla któ­rych pra­gnął od­stą­pić od oblę­żenia.— Jak się do­wie­działeś...? — Jed­nemu z kup­ców aż za­parło dech.— Moje uszy mogą być po­kryte wło­sami, ale słuch mam do­bry. O obecności na­jem­ni­ków do­niósł mu sir An­dv­bur Kim­ber­lin z Ka­radji, nor­d­meń­ski loja­lista, któ­rego ostatnio uwolnił.Do Ra­gnar­sona przy­stę­po­wało do­sta­tecz­nie wielu by­łych jeń­ców oraz re­kru­tów zbie­ra­nych tu i tam, że bez pro­blemu mógł uzu­peł­nić stan li­czebny swych wojsk, a i jesz­cze sformo­wać naro­dowy bata­lion pod do­wództwem sier­żanta Al­ten­kirka, który swo­bod­nie po­słu­giwał się języ­kiem ma­rena di­mura. Te­raz wła­śnie za­sta­na­wiał się nad utworze­niem z niego dwu for­macji i od­daniu sir An­dv­bu­rowi ko­mendy nad wes­soń­czy­kami.— Być może na­wet przy­szło wam do głowy ogło­sze­nie Se­dl­mayr wol­nym mia­stem... Po tym jak już po­za­bijam dla was wszyst­kich nor­dme­nów.Wy­raz ich twa­rzy jed­no­znacznie po­twierdzał, że trafił. Za­chi­cho­tał. Mun­dwiller po­traktował całą rzecz ze sto­ickim spo­ko­jem.— Masz rację. — Do po­zo­sta­łych zaś, któ­rzy za­częli pro­te­sto­wać, rzekł: — Równie do­brze może się o wszystkim do­wie­dzieć. I tak działałby, opie­rając się na swych do­my­słach. — A po­tem znowu do Ra­gnar­sona: — Je­den złoty solidi dla każ­dego żoł­nie­rza, pięć dla sier­żan­tów, dwa­dzie­ścia dla ofi­ce­rów i sto dla cie­bie.— In­tere­su­jące — oznajmił Ra­gnar­son. — For­tuna za pracę jed­nej nocy. Ale to i tak nie­wiele w po­rów­naniu z łu­pami, jakie dotąd wzięliśmy. I jesz­cze po­zo­staje sprawa mo­jego kon­traktu z kró­lową. Im wię­cej do­wia­duję się o tej ko­bie­cie, tym bar­dziej pra­gnę do­trzymać jego wa­run­ków. Gdyby los nie ob­cią­żył jej naro­dem oportuni­stów, mo­głaby być jed­nym z naj­lep­szych władców, ja­kich Kavelin kie­dy­kol­wiek miał.Był to cytat z sir An­dv­bura, ide­ali­stycznego mło­dzieńca, który na pierwszym miej­scu sta­wiał do­bro kró­le­stwa i który wie­rzył, że szlachta po­winna peł­nić funk­cję opie­ku­nów i oj­ców, nie zaś wy­zy­ski­wa­czy z bo­skiego na­dania. Jed­nak na­wet wro­go­wie kró­lowej nie mo­gli o niej wiele złego po­wie­dzieć. W rebe­lii nor­dme­nów nie było nic oso­bi­stego. Na­pę­dzała ją wy­łącz­nie czy­sta żądza wła­dzy. Po­dziw Ra­gnar­sona dla tej ko­biety po większej czę­ści wy­nikał z faktu, że nie wtrą­cała się. Do­tąd nie mógł się opę­dzić od dy­rek­tyw, ja­kimi wciąż nę­kali go pra­co­dawcy. In­aczej na­to­miast wy­glą­dała sprawa z Tarl­so­nem. Tor­tu­rował go istną na­wał­nicą wia­do­mo­ści.— Co mo­żemy ci za­pro­po­no­wać? — za­pytał na ko­niec Mun­dwiller.— Wa­szą wier­ność Jej Wy­soko­ści.W od­po­wie­dzi za­uwa­żył dużo szu­rania no­gami i wbi­jania wzroku w pod­łogę.— Przypu­śćmy, że da się za­aran­żo­wać wy­danie bez­po­śred­niej ustawy, która uzna Se­dl­mayr i Del­ha­gen za oso­biste lenna kró­lowej, po­zo­sta­jące we wła­daniu rady miej­skiej? Bez­po­śred­nia od­po­wie­dzialność wo­bec ko­rony.Z pew­no­ścią nie było to zgodne z pra­gnie­niami większo­ści, jed­nak Mun­dwiller zro­zu­miał, że nic lep­szego nie uzy­skają.— Czy mo­żesz mó­wić w imie­niu kró­lowej?— Nie. Mogę tylko po­mó­wić z nią. Ale jeśli Se­dl­mayr złoży hołd lenny, opo­wie się za tro­nem i wier­nie bę­dzie od­pie­rać rebe­lian­tów, wy­ko­rzy­stam wszelkie swoje wpływy, by po­przeć wa­szą sprawę. Po­winna po­słu­chać głosu roz­sądku, bio­rąc pod uwagę, że po­cho­dzi z wy­brzeża Au­szura. Nie będą jej obce sta­tuty Ligi Be­de­liań­skiej, z pew­no­ścią bę­dzie też ro­zu­miała, co osią­gnęły te mia­sta, aby przy­spie­szyć re­stau­rację zniszczeń wo­jen­nych.— Mu­simy się za­sta­no­wić, co się może stać, jeśli ogło­simy hołd lenny. Ar­mia zło­żona z dwu ludzi, Phiam­bo­lisa i Ki­ria­kosa, nie sta­nowi zbyt silnej obrony prze­ciwko roz­ju­szo­nym nor­dme­nom.— Nie sądzę, aby sprawiali wam kło­poty, za­nim nie uwolnią się od kró­lowej.— To nad twoimi szan­sami bę­dziemy się za­sta­na­wiać.— Nie otrzyma­cie lep­szej oferty. Ani spo­sob­ności — oznajmił Ra­gnar­son.Kiedy dele­gacja opu­ściła na­miot, Bragi zwrócił się do Czarnego Kła:— Od rana za­cznij się pa­ko­wać. Spraw, żeby to wy­glą­dało, jak­by­śmy chcieli wy­śli­znąć się pod osłoną ciemności. Nie mam ochoty cze­kać, póki oni pro­wa­dzą swoje gierki.Na­stęp­nej nocy Cham Mun­dwiller był z po­wro­tem, zde­ner­wo­wany, chciał ko­niecznie wie­dzieć, dla­czego Ra­gnar­son od­stę­puje.— Jaka jest wa­sza de­cyzja? — za­pytał Bragi.— Za. Nie­chęt­nie, jeśli cho­dzi o nie­któ­rych. Na­sze znacznie bar­dziej bo­jaź­liwe dusze nie sądzą, aby twoje szczęście mo­gło trwać wiecznie. Oso­bi­ście je­stem za­do­wo­lony. Jest to kwe­stia, o którą wal­czy­łem już od bar­dzo dawna.— Dziś w nocy?— Wszystko go­towe...— A więc idziemy.— Jesz­cze jedna drobna sprawa. Kilka ustaleń, które masz pod­pisać. To była naj­trud­niej­sza część za­dania, zmu­sić ich do zaję­cia sta­no­wi­ska, z któ­rego nie będą się mo­gli po­tem wy­cofać.Ra­gnar­son za­chi­cho­tał, kiedy oglą­dał per­ga­min.— A więc wy­miana. Moje pry­watne gwa­ran­cje. — Podał tam­temu do­ku­ment, który sam przy­go­tował. — I moje słowo, które warte jest wię­cej. Chyba że wa­sza wier­ność lenna w rów­nym stop­niu ma być po­dej­rzana.— Jako świa­dectwo do­brej woli mogę ci za­ofe­ro­wać in­for­ma­cje, któ­rych, jak przy­pusz­czam, nie po­siada nikt poza członkami rady nor­dme­nów.Ra­gnar­son uniósł py­ta­jąco brwi.— Captal Savernake ob­jeż­dża po­sia­dło­ści baro­nów. Wy­mknął się z Se­dl­mayr tuż przed twoim przy­by­ciem.— Więc?— Twierdzi, że praw­dziwe dziecko króla znaj­duje się pod jego opieką. Sły­sza­łeś opo­wie­ści o pod­rzutku? Pró­buje teraz zna­leźć po­pleczni­ków dla swego „praw­dzi­wego” spadko­biercy.— Captal — wtrą­cił Bragi. — Jest stary? — Opi­sał cza­row­nika, któ­rego on i Szy­derca spo­tkali w Ru­deri­nie.— Spotkałeś go?— Przelotnie. Po­wie­działeś mi wła­śnie wię­cej, niźli sam po­dej­rze­wasz, przyja­cielu. Od­płacę ci więc po­dobną przy­sługą, ale po­staraj się dalej nie roz­po­wszech­niać tej wia­do­mo­ści. Po­tęga, która stoi za Captalem, to Shin­san.Mun­dwiller zbladł.— Ja­kie inte­resy oni mogą mieć w Kavelinie?— Przejście na Za­chód. Spo­koj­nie i bez roz­głosu zdo­byty przy­czó­łek na dzień, kiedy się­gną po wła­dzę nad światem. Jest to oczywi­ście spe­kula­cja. Któż może po­znać praw­dziwe mo­tywy Shin­sanu?— Prawda. Ru­szamy o go­dzi­nie dru­giej. Mam prze­pro­wa­dzić cię przez nasze po­ste­runki. IV. Przełęcz Savernake Bragi zdo­był Se­dl­mayr, nie za­kłó­cając na­wet snu jego miesz­kań­ców, schwytał nor­dme­nów i roz­broił ich od­działy. Ba­ron Kar­tye zało­żył, że jesz­cze tej nocy zwi­nie obóz i odej­dzie. Wziąwszy Se­dl­mayr, za­bez­pie­czył Del­ha­gen, a po­tem zwi­nął w po­śpie­chu obóz. I od­szedł, za­bie­rając ze sobą dwa­dzie­ścia pięć setek żoł­nie­rzy, po­łowę z nich sta­no­wili Kavelinia­nie. Nie było wśród nich żad­nego z żoł­nie­rzy, któ­rych dał Re­skir­dowi do utrudnie­nia przejścia przez bród w Arm­stead. Je­żeli zo­sta­nie zmu­szony do walki, bę­dzie mu bra­ko­wało tych łu­ków. Smok­bójca, jak mu do­nie­siono, bro­nił brodu tak sku­tecz­nie, że nie­malże zmu­sił Vodičkę do wy­cofa­nia sił, póki baro­nowa Bre­it­barth nie za­sko­czyła go od tyłu. Led­wie udało mu się wy­cofać. Uciekając na wschód, na­po­tkał Vol­sto­ki­nian, któ­rzy po­ko­nali rzekę po­wy­żej jego po­zycji. Po­rzucił wszystko prócz broni, prze­pły­nął Ebe­ler i obecnie ukrywał się w lesie Bo­den­stead.Vo­dička oka­zał baro­no­wej wdzięcz­ność w ten spo­sób, że uwięził ją i splą­dro­wał Da­mhorst. Tenże dżentel­men po­rzucił już wszelką myśl o za­cho­wy­wa­niu pozo­rów i nisz­czył teraz wszystko oraz wszyst­kich na swej dro­dze do Vor­gre­bergu. Ba­ro­no­wie oble­ga­jący sto­licę za­częli teraz w nim do­strzegać główne za­gro­żenie. W sa­mym Vol­sto­kinie rów­nież nie było spo­koju, bandy jeźdźców pod­ci­nały walką par­ty­zancką, ko­rze­nie kró­lew­skiej wła­dzy. Ra­gnar­son po­dej­rze­wał w tym rękę Ha­rouna. Do­brze. Nic już nie sta­wało mu na dro­dze ku temu, co sobie za­mie­rzył.Po­ma­sze­rował na wschód, mi­nąw­szy w odle­gło­ści dwu­dzie­stu mil Vor­gre­berg, wkroczył na trakt ka­ra­wan prze­bie­ga­jący na wschód od mia­sta i siejąc pa­nikę wśród nor­dme­nów, parł na­przód, póki nie do­szedł do Savernake, u zbiegu Ka­pen­rungu i gór M'Hand, gdzie przełęcz Savernake wy­cho­dziła na Kavelin. Do­strzegł bo­wiem w oso­bie Captala naj­większe i naj­bar­dziej bez­po­śred­nie za­gro­żenie dla kró­lowej. Na­wet na mo­ment nie zwolnił tempa mar­szu, pro­stego jak strzelił, póki nie wszedł na samą przełęcz i nie wspiął się po­wy­żej linii lasu. Tam za­trzymał się jak wryty. We­zwał Czarnego Kła, Al­ten­kirka, za­stę­pują­cego Smok­bójcę Jarla Ah­ringa oraz sir An­dv­bura Kim­ber­lina z Ka­radji, obecnie do­wo­dzą­cego no­wym bata­lio­nem wes­soń­czy­ków. W piątkę ob­ser­wo­wali przełęcz z góry. Pod nimi lu­dzie go­rącz­kowo ko­rzy­stali ze spo­sob­ności krót­kiego choćby wy­po­czynku.— Nie po­doba mi się to — za­czął Ra­gnar­son. — Zbyt spo­koj­nie. — Przełęcz pod nimi była wy­marła ni­czym pu­sty­nia.— Jakby się czas za­trzymał — po­wie­dział Czarny Kieł. — Można by się spo­dziewać ja­kie­goś orła czy coś.Al­ten­kirk po­wie­dział coś do jed­nego z ma­rena di­mura. Tamten przyjrzał się dro­dze przed nimi. Ra­gnar­son oczami nie­bie­skimi ni­czym lód wpa­try­wał się w niebo. Wy­słał już zwiadow­ców. W razie kło­po­tów mieli da­wać znaki dymne.— By­łem już tu kie­dyś — oznajmił sir An­dv­bur. — I sły­sza­łem, że tak się wła­śnie tu dzieje, kiedy Captal spo­sobi się do walki.Ma­rena di­mura po­wie­dział coś do Al­ten­kirka, który na­tychmiast prze­tłu­ma­czył:— Zwia­dowcy wciąż są przed nami.— Mhm. Captal wie, że nad­cho­dzimy. W Tro­lle­dyn­gji broni się przełęczy, strą­cając na ludzi głazy. Al­ten­kirk, poślij kom­panię na każdy stok. Niech wy­rwą z ko­rze­niami każde stwo­rze­nie większe od my­szy. Po­trwa to długo, ale w tej chwili ostrożność jest waż­niej­sza od tempa.— Znajdu­jemy się w odle­gło­ści tylko czte­rech czy pię­ciu mil od Ma­isaku — za­uwa­żył sir An­dv­bur. — To tuż za tym sto­kiem w kształcie ludz­kiej twa­rzy. Zbu­do­wano je w zbo­czu góry, tam gdzie przełęcz jest naj­węż­sza. Inży­nie­rowie Im­pe­rium wy­ko­rzy­stali natu­ralne ja­ski­nie jako ko­szary, naj­oszczęd­niej go­spo­da­rując mate­ria­łami bu­dowla­nymi.Raz kie­dyś Bragi przemie­rzał przełęcz w dro­dze do Necrem­nos, kilka lat po woj­nach, jed­nak wspo­mnienia z tej po­dróży za­cho­wał mętne. Spie­szył się bo­wiem wówczas na spo­tka­nie z ko­bietą.Ma­rena di­mura roz­pro­szyli się po po­szar­pa­nych sto­kach. Żoł­nie­rze poni­żej przy­sia­dali, opo­rzą­dzali broń. Tor­tura mar­szu dzień za dniem, ty­dzień za tygo­dniem, bez prze­rwy na plą­dro­wa­nie albo hu­lankę, po­waż­nie nadżarła mo­rale. Per­spektywa ja­kie­go­kol­wiek działania na­tychmiast do­dała wszystkim du­cha.— Co to jest? — za­pytał Ra­gnar­son, wskazując wstęgę czerni po­nad od­działem, który wy­brał sir An­dv­bur. — Czy nie dym?— Przypusz­czam, że to czary Captala — od­rzekł ry­cerz.— Wy­ślij ludzi po wię­cej drewna. Zro­bimy wła­sne światło. Niech kilku sta­nie na straży tego, co już mamy. Ah­ring, daj na górę swoich naj­lep­szych łucz­ni­ków, żeby wsparli ma­rena di­mura. — Kiedy tamci ode­szli, Ra­gnar­son zwrócił się do Czarnego Kła: — Może to wiedźmia krew, co ją mam po matce, Ha­aken, ale mam złe prze­czu­cia.— Pe­wien jesteś, że to cza­row­nik z Ru­derin?— Na tyle, na ile można być pew­nym.— A więc wiedz, że ja też mam złe prze­czu­cia. — Za­chi­cho­tał. — Ster­czymy tu­taj, nie ma­jąc pod ręką na­wet tej oszukań­czej magii Szy­dercy, przy­go­to­wu­jąc się na na­wałę spro­ku­ro­waną przez wa­sala Shin­sanu.— To już moje zmartwie­nie, Ha­aken. Captal po­noć jest tylko dy­le­tan­tem. Jed­nak pro­blem po­lega na tym, z czym Shin­san we­szło w gry?— Za­pewne wkrótce się prze­ko­namy.— Ha­aken, nie wiem, co bym bez cie­bie zro­bił. — Za­śmiał się nie­wy­raź­nie. — Nie wiem zresztą rów­nież, co mam zro­bić z tobą, ale to już jest inna kwe­stia.— Jesz­cze nie za­grali ci do śmiertel­nego tańca.— Hę?— Prze­szli­śmy ra­zem wiele kam­panii. Mo­żesz mi po­wie­dzieć, jak za­rzą­dzać wszystkim, na wy­pa­dek gdy­byś miał zna­leźć wreszcie tę włócznię z wy­pisa­nym na niej swoim imie­niem.— Cholera. Na­stęp­nym ra­zem będę pra­co­wał z no­wymi ludźmi. — Za­śmiał się.Ma­rena di­mura po­krzy­ki­wali na zbo­czach. Coś wy­pło­szyli z kry­jówki... prze­bie­gło kilka jar­dów w ich stronę, po­tem ucie­kło w prze­ciwną. Brzęknęła cię­ciwa. Stwór pod­sko­czył, wrzasnął, upadł bez­władnie. Ra­gnar­son i Czarny Kieł ru­szyli w tamtą stronę, kil­ku­nastu łucz­ni­ków na­stę­po­wało im na pięty.— Co to jest? — za­pytał Czarny Kieł. Ciało mo­gło nale­żeć do sze­ściolatka. Miało głowę wie­wiórki.— Puł­kow­niku!Bragi spoj­rzał w stronę, skąd do­bie­gło wo­łanie. Jeden z ma­rena di­mura rzucił mu jakiś przedmiot. Ku­sza dzie­cię­cych roz­mia­rów. Ha­aken zała­pał rzu­cony koł­czan z beł­tami, wy­cią­gnął jeden, przyjrzał się gro­towi.— Za­truty.Ra­gnar­son prze­kazał dalej in­for­ma­cję, w chwilę póź­niej zo­ba­czył, jak tar­cze uno­szą się znacznie już mniej leni­wie.— Biedny facet — po­wie­dział Czarny Kieł, od­wra­cając ciało czubkiem buta. — Nie chciał wcale wal­czyć. Mógł prze­cież od­dać strzał.— Być może światło było zbyt ja­skrawe. — Ra­gnar­son przy­glą­dał się czar­nej chmurze, for­mu­jącej się nad urwi­skiem, przy­po­mi­nają­cym kształtem ludzką twarz.W ciągu na­stęp­nej go­dziny, w miarę jak niebo coraz bar­dziej mrocz­niało, ma­rena di­mura wy­pło­szyli dwa­dzie­ścia ta­kich istot, a co naj­mniej dru­gie tyle do­strzegli w po­staci nie­wy­raź­nych syl­we­tek. Kilku ludzi Ra­gnar­sona prze­ko­nało się, co mogą uczynić za­trute bełty. Mali lu­dzie nie byli agre­sywni, jed­nak przy­parci do muru po­trafili wpaść w szał bo­jowy.— Po­cze­kaj­cie, aż zo­ba­czymy tych so­wio­okich — oznajmił Ra­gnar­son, kiedy do­tarli do natu­ral­nego obe­lisku, który od ja­kiejś go­dziny wy­zna­czał cel ich wę­drówki. — Równie wiel­kie jak wy i jesz­cze bar­dziej pa­skudne.— Je­żeli już mó­wimy o pa­skudz­twach... — oznajmił Ha­aken nagle po­nu­rym gło­sem.Zna­leźli zagi­nio­nych zwiadow­ców. Żoł­nie­rze wi­sieli na po­stu­mentach w kształcie sza­fotu, za­krzy­wione kolce prze­bijały pod­stawy ich cza­szek. Twa­rze, palce u nóg i rąk zo­stały odarte ze skóry. Wy­le­wa­jące się z roz­pru­tych brzu­chów wnętrzno­ści spływały na zie­mię. Wy­darto im serca. Na bla­do­sza­rym ka­mie­niu krwią wy­pi­sano po ita­skiańsku słowa: „Opuśćcie Kavelin”.— To z pew­no­ścią ro­bota Shin­sanu — jęk­nął Czarny Kieł.— Za­pewne — zgo­dził się sir An­dv­bur. — In­sce­niza­cje Captala nigdy nie były tak po­nure.— Każ­cie zmyć ten napis — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Po­tem po­zwólcie lu­dziom to zo­ba­czyć. Po­winni się wściec z żą­dzy ze­msty.Wi­dok rze­czy­wi­ście wzbudził nowy ro­dzaj po­nurej de­ter­mi­nacji, szczegól­nie wśród ma­rena di­mura. Jak dotąd po­prze­sta­wali na pło­sze­niu bo­jaź­li­wych stwo­rów Captala. Teraz za­pałali już żądzą krwi. Gwałtow­ność oporu na­tychmiast wzrosła. Bragi prze­sunął ko­lej­nych łucz­ni­ków na górę, by wsparli ma­rena di­mura, oraz Tro­lle­dyn­gjan, by osło­nili łucz­ni­ków przed ewentu­alną nie­spo­dziewaną szarżą. Ka­zał za­palić ogni­ska i po­chodnie, zwolnił tempo mar­szu, poru­sza­jąc się odtąd znacznie bar­dziej ostrożnie. Chwilę póź­niej, kiedy jesz­cze wciąż cze­kali na to, by Tro­lle­dyn­gja­nie oczy­ścili drogę z bandy uzbrojo­nych so­wio­okich bro­nią­cych bary­kady z gła­zów, za­pytał sir An­dv­bura:— Jak dużo jesz­cze czasu, za­nim spadną śniegi?— W ciągu mie­siąca wszystko bę­dzie zasy­pane.— Źle. Mu­simy zdo­być Ma­isak albo będą mo­gli wy­ko­rzy­stać całą zimę na jego wzmoc­nie­nie.— Prawda. Nie uda nam się utrzymać oblę­żenia, kiedy przyjdzie zima.— Nie z tym, co ze sobą mamy. Ha­aken, każ od­walić te głazy. Nie chcemy mieć za sobą żad­nych wą­skich prze­smy­ków.Wal­cząc z wciąż wzmaga­ją­cym się opo­rem, lu­dzie Ra­gnar­sona mo­gli się po­szczycić lep­szym sto­sun­kiem strat. Za­padły cał­ko­wite ciemności. Żoł­nie­rze coraz bar­dziej oba­wiali się cza­rów. Bragi nie­wiele mógł zro­bić, by do­dać im du­cha. Kiedy do­tarli do klifu, opór ustał. Ra­gnar­son dał sy­gnał do za­trzyma­nia.— Chętnie za­mie­nił­bym mój udział w łu­pach na za­wo­do­wego cza­ro­dzieja — wy­mru­czał. — Co mamy te­raz zro­bić? Na­wet pod­czas wo­jen ni­komu nie udało się stąd wy­pę­dzić Captala. A wówczas uży­wał nor­mal­nych środ­ków obron­nych. Dla­czego miałby się oba­wiać ataku z tej strony?— Tu są ja­ski­nie — wtrą­cił sir An­dv­bur. — Ma­isak zo­stało po­bu­do­wane u ich wschod­nich wejść. Ale wiele otworów na stoku za­chodnim łączy się z tam­tymi. Pod­czas wo­jen, kiedy już udało mu się prze­pchnąć kilku zwiadow­ców, El Mu­rid omal nie zdo­był Ma­isaku wy­sy­łając ludzi tu­ne­lami, by zaszli od tyłu. Większość zgi­nęła w la­bi­ryn­cie ko­ryta­rzy, jed­nak nie­któ­rym udało się do­trzeć do for­tecy.— Nie za­pie­czę­tował ich?— Te, które zna­lazł. Ale co zo­stało za­pie­czę­to­wane może być od­pie­czę­to­wane.— Mhm. Al­ten­kirk, prze­każ słowo, że mają szu­kać ja­skiń. Ale nie wchodzić do środka.Na­stępna faza de­fen­syw­nego planu Captala eks­plo­do­wała po­nad ich gło­wami chmurą skó­rza­stych skrzydeł. Istoty lata­jące, od du­żych jak człowiek, które Ra­gnar­son wi­dział już w Ru­deri­nie, do stwo­rzeń nie­wiele większych od nie­tope­rzy, które zresztą do złu­dze­nia przy­po­mi­nały. Sztab Bra­giego był ich za­sad­ni­czym ce­lem, jed­nak unik­nęli po­waż­niej­szych obra­żeń. Je­dyną bro­nią skrzydla­tych były za­trute strzałki na­pę­dzane siłą gra­wita­cji.— To nie może być ostatnia linia jego szy­ków obron­nych — oznajmił Ra­gnar­son.— Po dru­giej stro­nie Ka­miennej Twa­rzy znaj­duje się otwarty, pła­ski teren — po­wie­dział sir An­dv­bur. — Od­po­wiedni na bitwę.— Mhm. Czy uda nam się go zo­ba­czyć ze szczytu? — Ra­gnar­son wskazał naj­wyż­szy punkt for­macji skal­nej. Nikt nie od­po­wie­dział. — Tak wła­śnie zro­bimy. Ha­aken, przejmu­jesz do­wo­dze­nie. Nie wy­chodź poza zbo­cze. Al­ten­kirk, daj mi trzech naj­lep­szych ludzi. Jeden z nich po­wi­nien mó­wić któ­rymś z ję­zy­ków, jakie ja znam. Sir An­dv­bur, pro­szę ze mną. V. Ko­bieta z mgieł Ze szczytu roz­cią­gał się zna­ko­mity wi­dok za­równo na przełęcz, jak i Ma­isak. Stąd też Ra­gnar­son zo­ba­czył rze­czy, któ­rych wcale nie miał ochoty uj­rzeć. Na otwartym tere­nie, wskaza­nym przez sir An­dv­bura, ustawieni w sze­reg bo­jowy, wśród setek pło­ną­cych ogni, stali naj­bar­dziej prze­ra­ża­jący wo­jow­nicy, ja­kich kie­dy­kol­wiek dotąd wi­dział, każdy odziany w czarną chi­ty­nową zbroję.— Shin­san — wy­szeptał. — Cztery, pięć setek. Nigdy nie uda nam się przez nich prze­drzeć.— Bi­liśmy już armie trzy­krot­nie li­czebniej­sze od na­szej.— Uzbrojoną ho­łotę — od­parł Ra­gnar­son. — Im­pe­rium Grozy ćwi­czy swych żoł­nie­rzy od dzie­ciń­stwa. Nie za­dają pytań, zaw­sze są po­słuszni, nie wpa­dają w pa­nikę. Do­trzymują placu, wal­czą, umierają, wy­co­fują się tylko wtedy, gdy otrzymają takie roz­kazy. A w walce są naj­lep­szymi żoł­nie­rzami, ja­kich tylko mógłbyś sobie ży­czyć. Przy­najmniej tak mi po­wie­dzieli lu­dzie, któ­rzy po­winni się znać na tych rze­czach. Oso­bi­ście spo­ty­kam ich po raz pierwszy.— Mo­żemy wprowa­dzić łucz­ni­ków na górę.— Ra­cja. Jak już za­szli­śmy tak da­leko, nie wy­co­fam się, nie pró­bując. — Od­wró­cił się i ode­słał jed­nego z ma­rena di­mura do Czarnego Kła i Ah­ringa. — Sir An­dv­bur. Co są­dzisz o tym? — Wskazał w dal, gdzie pło­nęły nie­zli­czone ognie.— Wy­gląda na to, że baro­no­wie Wschodu wreszcie się do­ga­dali.— Mhm. Jak da­leko?— Wciąż znaj­dują się na wyż­szych pa­stwi­skach. W po­bliżu Baxendali. Trzy dni drogi. Dwa, jeśli się po­śpie­szą. Jed­nak nie my­ślę, by było im spieszno, bio­rąc pod uwagę wi­do­wi­sko, jakie im sprawiłeś. Będą się włó­czyć tu i tam, aż okaże się, że już za późno, żeby się wy­cofać.— My­ślisz, że pójdą za nami? Czy też po­cze­kają w na­dziei, że Captal sprawi nam lanie?Sir An­dv­bur wzruszył ra­mio­nami.— Nigdy nie można być pew­nym tego, co zrobi nor­dmen. Za­pewne bę­dzie to coś cał­ko­wicie bez­sen­sow­nego dla lo­gicz­nego umy­słu. Po­wiem ci jed­nak, że jeżeli chcesz tu­taj prze­pro­wa­dzić na­tarcie, ja we­zmę swoich wes­soń­czy­ków na dół i urzą­dzę za­sadzkę. Nie na wiele się przy­damy prze­ciwko Shin­sa­nowi.— To by wy­ma­gało na­rady ca­łego sztabu — po­wie­dział Ra­gnar­son. — Shin­sań­czycy po­cze­kają. Chodźmy na dół.Ku jego za­sko­cze­niu ofi­ce­rowie oka­zali się jed­no­myślni. Po­winni spró­bo­wać wziąć Ma­isak. Obecność Shin­sań­czy­ków na­pa­wała ich nie­po­ko­jem, ale był to tylko ko­lejny ar­gu­ment za na­tychmia­sto­wym ata­kiem. Trzeba wy­drzeć z łap Im­pe­rium Grozy jego bazę wy­pa­dową. O siły baro­nów będą się martwili póź­niej. Bragi oba­wiał się, że robili się nieco na­zbyt zbla­zo­wani, gdy w grę wchodzili baro­no­wie.Od­ko­men­de­rował sir An­dv­bura, wes­soń­czy­ków, Al­ten­kirka oraz po­łowę stanu ma­rena di­mura, by dwa­na­ście mil na za­chód, wśród so­sen ota­cza­ją­cych ma­leń­kie je­zioro z ba­gni­stą łąką, gdzie brał po­czą­tek jeden z do­pły­wów Ebe­ler, przy­go­to­wali baro­nom sto­sowne przyjęcie. Jak zaw­sze wy­brał teren trudny dla jeźdźców.Do spo­tka­nia z woj­skami Shin­sanu przy­go­to­wy­wał się dro­bia­zgowo, sprowa­dził tony drewna, kazał swym lu­dziom wznieść sze­reg ka­miennych bary­kad skroś ca­łego pod­łoża przełęczy, na­ścią­gać gła­zów do sto­cze­nia na po­zycje, które zo­staną uznane za stra­cone, oraz roz­mie­ścić dzie­siątki snaj­pe­rów wy­bo­ro­wych na zbo­czach, któ­rzy będą wspierać Tro­lle­dyn­gjan przejmu­ją­cych na sie­bie obo­wią­zek walki bez­po­śred­niej. Na szczyt urwi­ska kazał do­star­czyć kilka ty­sięcy strzał. I jesz­cze po­słał ma­rena di­mura, aby zna­leźli drogi, któ­rymi można by wy­słać nie­wiel­kie siły prze­ciwko sa­memu Ma­isa­kowi, oraz zlo­kali­zo­wali wszystkie po­ten­cjalne wej­ścia do ja­skiń. Pół­tora dnia za­brały te przy­go­to­wa­nia. Ze zbo­cza wy­glą­dało, jakby wróg na jotę na­wet się nie poru­szył, jed­nak Bragi wie­dział, że lu­zo­wali się, aby od­po­cząć.— Cóż — wy­mru­czał, spo­glą­dając w dół na wszystkie te zbroje. — Nie ma sensu od­wle­kać. — Czarny Kieł aż rwał się do pierwszego ataku. — Salwa!Drzewca dwu­dzie­stu salw roz­po­częły spa­dek. W mrocznym męt­nym świetle strzelanie w dół zbo­cza było do­syć trudne. Ra­gnar­son nie oczekiwał więc wiele, cho­ciaż łucz­nicy nale­żeli do naj­lep­szych. Jed­nak ciemne po­stacie na dole pa­dały, z każdą salwą kilka. Te zbroje nie były nie­prze­ni­kliwe.— Bo­go­wie, czy oni są niemi? — wy­mamrotał jeden z łucz­ni­ków.Na­wet jeden krzyk nie roz­brzmiał echem po wą­wo­zie. Żoł­nie­rze Shin­sanu wal­czyli i umierali w cał­ko­witej ciszy. To pe­szyło naj­bar­dziej na­wet nie­ulę­kłych wro­gów. Do­wódca tam­tych mu­siał pod­jąć de­cyzję. Od swoich ma­rena di­mura Ra­gnar­son wie­dział, że od strony Ma­isaku nie da się po­ko­nać stoku. Shin­san bę­dzie się mu­siało wy­cofać do for­tecy albo iść na­przód, by przełamać się i za­bez­pie­czyć stok od dru­giej strony. Utrzyma­nie sze­re­gów oznaczało po­wolną, ale nie­uchronną rzeź. Szczyt był na tyle wy­soki, że strzały wy­pusz­czone z łu­ków poni­żej nie po­tra­fiły nań dole­cieć. Shin­san zro­biło trzy rze­czy: wy­słało kom­panię prze­ciwko ka­miennym bary­ka­dom Ra­gnar­sona, wy­co­fało siły, któ­rych nie można było utrzymać, oraz wy­pro­wa­dziło dwie cięż­kie bali­sty, z któ­rych roz­po­czął się kon­tro­strzał.— Uważać tam! — warknął Ra­gnar­son, po tym jak drzewce wiel­kości chyba ry­cer­skiej lancy z wy­ciem prze­mknęło ja­kąś stopę po­nad jego głową. — Chować się, kiedy wi­dzi­cie, że zwalniają spust. Nie zo­ba­czy­cie nad­latu­ją­cych drzewc. Ty, ty i ty. Puśćcie na nich kilka strzał za­pa­lają­cych.Tknięty na­głym prze­czu­ciem, wy­cofał pię­ciu ludzi i ka­zał im wy­pa­try­wać ataku po­wietrz­nego.— Puł­kow­niku! Prze­su­nęli plu­ton do wą­wozu.— Za­łatw­cie tych, któ­rych się uda. Nie za­po­mi­nać o bali­stach. Żoł­nie­rze, pa­trzeć uważnie. Nad­szedł czas na ich atak.I fak­tycz­nie nad­le­cieli ro­jem pie­kiel­nego po­miotu skó­rza­sto­skrzydłych, któ­rzy, cho­ciaż ich oczeki­wano, eks­plo­do­wali po­nad nimi desz­czem za­tru­tych strzałek. Naj­więksi pró­bo­wali na­wet ze­pchnąć jego łucz­ni­ków ze stoku. Je­den spadł na pewną śmierć. Po­tem odle­cieli.Ra­gnar­son prze­szu­kał zbo­cze, wy­pa­trując ha­ków z przywią­za­nymi li­nami. Zna­lazł dwa i uśmiech­nął się po­nuro. Sam by cze­goś ta­kiego spró­bo­wał. Od­cze­pił haki i ci­snął w dół ciała ofiar wroga. Spo­dziewał się, że Shin­san rzuci do ataku skrzydlate istoty za każ­dym ra­zem, gdy na dół ścią­gać będą po­siłki, i nie roz­cza­rował się. Jego lu­dzie jed­nak wkrótce za­rżnęli większość stwo­rzeń. Stra­cił jesz­cze dwóch żoł­nie­rzy. Deszcz strzał stał się nieco mniej gęsty. Sam chwycił łuk pole­głego.Przybiegł łącz­nik od Czarnego Kła. Pierwsza bary­kada padła. Mo­rale żoł­nie­rzy po­zo­sta­wało dobre, cho­ciaż lę­kiem na­pa­wała ich sku­tecz­ność i de­ter­mi­nacja wro­gów. Wie­dzieli, że tym ra­zem jest to już praw­dziwa walka. Ra­gnar­son kazał wznieść sie­dem bary­kad, cztery pierwsze ob­sa­dził setką ludzi. Po­zo­stali żoł­nie­rze bu­do­wali ósmą i dziewiątą. Aby go po­ko­nać, Shin­san mu­siało zdo­by­wać bary­kady szyb­ciej, niźli on bę­dzie wznosił nowe.Pierwsze cztery go­dziny walki to­czyły się bez ja­kichś nad­zwy­czaj­nych wy­da­rzeń Tro­lle­dyn­gja­nie Ha­akena wal­czyli z Shin­sa­nem o każdą piędź ziemi, pod­czas gdy Ita­skia­nie zasy­py­wali wroga nie­ustannym desz­czem strzał. Po obu stro­nach straty były duże, jed­nak ogólny sto­su­nek wy­glą­dał ko­rzystnie dla Ra­gnar­sona ze względu na przewagę łucz­ni­ków. Jed­nak na­wet wal­cząc ukryci za bary­ka­dami, Tro­lle­dyn­gja­nie w bez­po­śred­nich star­ciach po­nosili większe ofiary w lu­dziach. Kiedy Ha­aken wy­słał wia­do­mość, że piąta bary­kada słab­nie, Ra­gnar­son za­czął wy­co­fy­wać się ze stoku. W prze­ciw­nym razie mógł zo­stać od­cięty. Przyjem­nie by­łoby móc za­ne­go­wać wyż­sze umiejętno­ści wro­gów, jed­nak po­dej­rze­wał, że bitwa do­bie­gnie końca, za­nim Shin­san zdoła wy­ko­rzy­stać przewagę, jaką da­wało opa­no­wa­nie stoku. Zo­sta­wił tylko dwóch ma­rena di­mura, by mieli oko na Ma­isak. Za­nim wy­cofał się na dobre, ob­rzucił jesz­cze spoj­rze­niem za­chodnie stoki. Tam w dole pew­nie pa­no­wała już praw­dziwa noc. Nie zo­ba­czył żad­nych ognisk, jed­nak do­strzegł sy­gnał świetlny sir An­dv­bura, który miał za­pło­nąć, gdyby ba­ro­no­wie ru­szyli na jego po­zycje. Za­kła­dając, że po­bije Shin­san, co ra­czej było mało prawdo­po­dobne, czy uda mu się pora­dzić z ba­ro­nami? Jego lu­dzie będą zmę­czeni i osła­bieni.— Puł­kow­niku.Od­wró­cił się. Atak Shin­sanu ru­szył no­wym frontem. Za­sta­na­wiał się, czy to ze względu na jego od­wrót.Z bramy Ma­isaku wy­je­chała ko­bieta, którą on i Szy­derca wi­dzieli po­śród mgieł Ru­der­ina. Do­sia­dała czar­nego jak pół­noc ogiera za­ku­tego w zbroję Shin­sanu. Oboje po­ru­szali się w po­wo­dzi in­ten­syw­nego bia­łego światła. Na­wet z tej odle­gło­ści Bragi był do głębi przejęty pięk­nem ko­biety. Taka do­sko­na­łość była czymś nie­natu­ral­nym.Obok niej na bia­łym ru­maku bo­jo­wym, w stru­mie­niach ja­skrawej po­światy je­chało dziecko, być może sze­ścioletnie, w zło­tym na­pier­śniku i ko­ron­kach, z nie­wiel­kim mie­czem w dłoni oraz w ko­ronie do­sto­so­wa­nej roz­mia­rami do dzie­cię­cej głowy. Ko­rona była pro­sta, wy­kuta z że­laza, wy­glą­dała ni­czym hełm z usu­nię­tym dnem.— Na pewno pre­ten­dent Captala — wy­mru­czał Bragi.W ślad za ko­bietą i dzieckiem wę­dro­wał sze­reg Kavelinian. Naj­wy­raź­niej Captalowi udało się zdo­być po­par­cie dla swego kan­dy­data do ko­rony. Bi­twa jest prze­grana, po­my­ślał. Naj­pierw Shin­san miał go zmięk­czyć, żeby po­tem ci lu­dzie po­ko­nali go ostatecz­nie, przy­no­sząc dziecku kró­lowi ima­gina­cyjne zwy­cię­stwo. Czas się więc za­troszczyć o to, by nie zo­stali cał­kiem roz­gro­mieni. Cie­kawe, czy jeśli zo­sta­nie strą­cona z ko­nia, tamci stracą du­cha? Przy­cią­gnął ko­niec drzewca strzały do ucha, zwolnił cię­ciwę, w se­kundę póź­niej wy­pu­ścił w po­wie­trze drugą, a pierwsza jesz­cze le­ciała.Wy­strzelił w kie­runku dwóch ogie­rów, za­kła­dając, że cza­row­nica za­równo sie­bie, jak i swą ma­rio­netkę oto­czyła ochron­nymi za­klę­ciami. Pierwszy grot zna­lazł drogę do serca siwka, drugi wbił się w bok ka­rego. Si­wek za­rżał i zrzu­cił dzie­ciaka. Kary, po­dob­nie jak żoł­nie­rze Shin­san, nie wy­dał z sie­bie głosu, za­chwiał się tylko i po­woli osu­nął na zie­mię; naj­pierw za­ła­mały się pod nim tylne nogi. Dwie ko­lejne strzały świ­snęły w po­wie­trzu — jedna chy­biła, druga za­mie­niła się w dym na nie­wi­dzialnym za­klę­ciu ochronnym ota­cza­ją­cym ko­bietę.Wrzasnęła, tak prze­raź­liwie, jak ża­den śmiertelnik nie byłby zdolny. Gro­tem błyszczą­cej włóczni wskazała szczyt. Oto­czyły ją mgły ciemności.Ra­gnar­son rzucił się do ucieczki, a stok za jego ple­cami eks­plo­do­wał. Po­biegł jesz­cze szyb­ciej. Sły­szał, jak za nim pęka i ję­czy ka­mień. Po­wierzchnia stoku od­ry­wała się od pod­łoża, ześli­zgu­jąc w przełęcz. Po prze­bie­gnię­ciu dwu­stu jar­dów obej­rzał się za sie­bie. Szczyt wy­glą­dał, jakby jakiś przedpoto­powy stwór po­sta­nowił uką­sić jego fragment — i wciąż nie prze­sta­wał jeść.— Co tam się, u dia­bła, stało? — za­rzucił go pyta­niami Czarny Kieł, gdy tylko do­tarł na dno wą­wozu.— Wiedźma się na mnie wściekła.— A więc udało ci się od­gryźć jej nos i plu­nąć nim w twarz.— Hę?— Na dole mu­siało być ja­kieś trzy setki Shin­sań­czy­ków, kiedy za­wa­liła się góra.Lu­dzie Ra­gnar­sona do­rzy­nali oca­la­łych. Nie­któ­rzy pró­bo­wali prze­do­stać się przez osy­pisko w kie­runku Ma­isaku.— Te­raz się do­piero po­rząd­nie wścieknie. Od­wołaj ludzi. Wy­co­fu­jemy się.— Dla­czego? Zwy­cię­żyli­śmy.— Ha-ha. Tam dalej jest mnó­stwo prze­róż­nej hała­stry. Kavelinia­nie. Ale to ona sta­nowi pro­blem...— Jak chcesz.— Te­raz baro­no­wie — wy­mamrotał Ra­gnar­son, przy­sia­dając wy­czer­pany na gła­zie.Po chwili jego lu­dzie zdą­żyli ze­brać dość shin­sań­skiej broni i zbroi, żeby mo­gli prze­ko­nać nie­do­wiar­ków w Kavelinie. DZIEWIĘĆ: Rok 1002 OUI; Życie rodzinne I. Zły wiatr od Ita­skii Póki nie­obecność Bra­giego trwała ty­dzień, Elana nie przejmo­wała się szczegól­nie. Pod ko­niec dru­giego tygo­dnia od­cho­dziła już od zmy­słów. Nie mo­gła od­zy­skać spo­koju po trze­cim ataku, nadto Bevold, któ­remu cał­ko­wicie znisz­czono pro­gram robót, stał się zu­peł­nie nie­zno­śny. Większość czasu spę­dzała, ob­ser­wu­jąc swój klej­not w kształcie łzy, póki Gerda nie zbeształa jej za za­nie­dby­wa­nie Ra­gnara i Gun­dara. Wtedy do­piero zdała sobie sprawę, jak głu­pio się za­cho­wuje. Dla­czego to ko­biety mu­szą zaw­sze cze­kać?Je­dy­nym ja­śniej­szym punktem życia, ja­kie obecnie wio­dła, był stan Rolfa. Jego szansę z każ­dym dniem ro­sły. Nad­szedł wreszcie dzień, kiedy Ra­gnar, ba­wiący się w wieży czat, za­wołał:— Mama! Jadą tu ja­cyś lu­dzie!Byli już do­sta­tecz­nie bli­sko, by ich poli­czyć. Sze­ściu męż­czyzn. Roz­po­znała wierz­chowce Uthego i Dahla.Roz­pacz ści­snęła jej serce.— Ten bę­kart. Ten kłamliwy, nik­czemny su­kin­syn z mó­zgiem jak owcze gówno w płyt­kiej wo­dzie, co się stara wy­peł­znąć na ląd. Dał się Ha­ro­unowi wciągnąć we wszystko. Ja go za­biję. Po­łamię mu wszystkie kości, a po­tem go za­biję.— Mama!Ra­gnar nigdy dotąd jej taką nie wi­dział.— Do­brze już. — Pod­nio­sła go i wzięła na ręce. Za­śmiał się. — Chodźmy, poo­glą­damy sobie łasicę Uthego.Wy­sta­wiła fotel na ga­nek i z Ra­gna­rem oraz Gu­na­rem sza­leją­cymi na jej kola­nach, cze­kała. Jeden rzut oka na obli­cze Uthego po­wie­dział jej wszystko. Bragi poje­chał ści­gać sny Ha­rouna. Była tak wściekła, że nie mo­gła wy­krztusić słowa, tylko pa­trzyła pa­łają­cym wzrokiem i cze­kała. Uthe pod­szedł do niej po­woli, wzruszył ra­mio­nami i uniósł ręce w ge­ście zna­mio­nują­cym po­rażkę.— Pani Ra­gnar­son? — za­pytał jeden z to­wa­rzy­szy Ha­asa.Ski­nęła głową.— Ka­pitan Wilhusen, sztab, mi­ni­ster­stwo wojny. Jego Eks­ce­len­cja pro­po­nuje swoje prze­pro­siny i szczere wy­razy współczu­cia względem wszelkich nie­do­god­ności, ja­kie mo­gło spo­wo­do­wać po­wo­łanie pani męża do czynnej służby.Czynnej służby? Nie mo­gli tego zro­bić. Chyba?— Elana?Od­wró­ciła się odrobinę, sku­piła spoj­rze­nie na ko­lejnej twa­rzy.— Tur­ran! I Val­ther. Co...?— Obecnie pra­cu­jemy dla armii. Wśliznę­liśmy się do niej bocznymi drzwiami.— A Brock? — Na krótką chwilę za­po­mniała o swoim gniewie.— Za­truta strzała w Escalonie.— Och. Tak mi przy­kro.— Nie po­winno. Je­ste­śmy już martwi od lat, tylko nie chcemy się poło­żyć do ziemi.— Spotkacie się z Ne­pan­the, nie­prawdaż? Ona się tak martwi.— Na­dej­dzie jesz­cze czas, kiedy się z nią spo­tkamy. Jesz­cze długo bę­dziemy ra­zem.— Nie ro­zu­miem, ale wejdźcie. Mu­sicie być zmę­czeni i głodni.— Do­brze ci się po­wo­dzi — za­uwa­żył Tur­ran, wchodząc za nią do wnę­trza.— Bragi ciężko pra­cuje. Cza­sami na­zbyt ciężko. I mamy do­brych ludzi do po­mocy. Z po­czątku nie było łatwo.— Bez wąt­pie­nia. Wiem, jaki jest ten kraj.— Cóż, roz­gość­cie się. Ka­pita­nie. Val­ther. Pro­szę pana. Nie za­pa­mię­tałam pań­skiego na­zwi­ska. Prze­pra­szam.— Sier­żant Hunsicker, pro­szę pani. To­wa­rzy­szę ka­pita­nowi, i pro­szę się mną nie przejmo­wać.— Nie przejmo­wać. Gerda, mamy go­ści. Głodnych gości. — A chwilę póź­niej do­dała in­nym już to­nem: — Mu­sicie mi coś wy­ja­śnić — zażą­dała, nie­zdolna dłu­żej ha­mo­wać swego gniewu. — Gdzie jest mój mąż?— Ka­pita­nie, mogę? — za­pytał Tur­ran. Tamten ski­nął głową.Kiedy mó­wił, Elana za­sta­na­wiała się nad zmianami, jakie przez cztery lata za­szły w jego twa­rzy. Wciąż był przy­stojny, jed­nak siwi­zna wkradła się w jego kru­czo­czarną czu­prynę, znacznie też wy­chudł. Był blady, wy­glą­dał na osła­bio­nego, od czasu do czasu prze­szy­wał go dreszcz, jakby z zimna. Kiedy spy­tała o zdrowie, od­parł ta­jem­niczo, że znowu, tym ra­zem w Escalonie, wy­brali stronę prze­graną. Przez twarz Val­thera prze­mknął cień. Wy­glą­dał sta­rzej niż Tur­ran, od któ­rego był prze­cież młodszy o dzie­sięć lat. Cztery lata temu roz­pie­rała go ener­gia, obecnie wy­da­wał się nie­malże opóźniony w roz­woju. Kiedy pod wpływem dzie­cię­cej nie­malże cie­ka­wo­ści, pod­szedł do ko­minka, wpa­trując się w ogień, Elana wy­szeptała:— Co się stało Val­the­rowi?— Te na­pady przy­cho­dzą i od­cho­dzą — od­parł Tur­ran. — Nigdy nie mówi zbyt wiele. Escalon nie było dla niego łatwe. Ale złe okresy stają się coraz krót­sze. Cza­sami wy­daje się nie­mal go­tów coś po­wie­dzieć, po­tem jego myśli od­pły­wają... Nie po­rzu­ciłem jed­nak na­dziei. — Po­wró­cił do wy­ja­śnia­nia, dla­czego Bragi nie do­tarł do domu.Nie poj­mo­wała, dla­czego po­winna prze­kazać za­rzą­dza­nie do­mem ka­pita­nowi Wilhu­senowi, jed­nak jasne było, że nie ma wiel­kiego wy­boru.— Do­kąd mamy pójść? — za­py­tała. — Nie mo­żemy zo­stać w kró­le­stwie. Nie mo­żemy udać się na pół­noc do ludzi Bra­giego. Wszyscy mamy wro­gów w lwie Sko­łowdej, Dva­rze i Ka­mieńcu Prost. A na połu­dnie też nie mo­żemy je­chać, skoro cza­tują na nas par­ty­zanci Sza­rego Pła­sko­wyżu.— Wszędzie wo­kół nas wro­go­wie, tak — po­wie­dział Tur­ran. — Mi­nister pro­po­nuje ci wła­sną po­sia­dłość na wy­brzeżu Au­szura.— Nie uda nam się tam do­stać.— Uda się, ale nie bę­dzie to łatwe.— Jak?— Jedna droga wie­dzie przez mo­kra­dła Dri­scoll, po­tem przez Srebrną Wstążkę, Sharę, na połu­dnie od Po­mniejszych Kró­lestw, a po­tem w dół rzeką Scarlotti aż na wy­brzeże.— Co oznacza, że bę­dziemy mu­sieli chył­kiem prze­śli­znąć się przez Ka­mie­niec Prost, a po­tem mieć na­dzieję, że uda nam się wy­do­stać z Shary, unik­nąw­szy za­mor­do­wa­nia lub nie­woli. Wie­rzę, że ist­nieje mil­sza alter­na­tywa.— Mo­żecie poje­chać na za­chód przez las do ma­jątku mini­stra w Sieveking, a po­tem zła­pać sta­tek pły­nący na połu­dnie. Z po­zoru wy­gląda to pro­ściej, ale rów­nież na­strę­cza pewne pro­blemy. Po pierwsze, ta łódź jest zbyt mała, żeby­ście mo­gli na nią za­brać dużo oso­bi­stych rze­czy. Po dru­gie, jest lekko uzbrojona i ma nie­liczną za­łogę. Nie ode­prze zde­cy­do­wa­nego pirata. A tro­chę ich jesz­cze zo­stało wo­kół Czerwo­nych Wysp.— Dy­lemat z większą ilo­ścią ro­gów niźli dziewię­cio­głowy je­leń. Po­roz­ma­wiam z moimi ludźmi. Oraz z Ne­pan­the. Przypusz­czam, że jej lu­dzie rów­nież będą mu­sieli odejść.— Oczywi­ście. II. Droga na wy­brzeże Poza jed­nym, wszyscy zde­cy­do­wali się zo­sta­wić swoje do­bra pod opieką ka­pi­tana Wilhusena. Tym wy­jąt­kiem był oczywi­ście Bevold Lif. Freylander oświad­czył, że nie ruszy się z miej­sca. Prze­żyli napa­ści ban­dy­tów, wilki, po­godę i wojnę, oznajmił, prze­żyją też po­li­tycz­nych spadko­bier­ców księ­cia Sza­rego Pła­sko­wyżu. On zo­staje. Ktoś musi pil­no­wać żoł­nie­rzy, żeby nie wy­nosili sre­ber.Opu­ścili ma­jątek, za­bie­rając ze sobą nie­wiele po­nad żyw­ność i ubra­nia. Preshka był jedy­nym doro­słym, który nie mu­siał iść pie­szo. Do­sia­dał osła. Le­śne ścieżki były nie­prze­jezdne dla wo­zów i koni. Droga wio­dła w odle­gło­ści czterdzie­stu mil od Ita­skii. Dwa dni przy­szło im po­dró­żo­wać przez od­kryte te­reny rol­nicze po­wy­żej sto­licy. Poru­szali się w po­śpie­chu, aby jak naj­szyb­ciej prze­być opa­no­wany przez cy­wili­zację wą­ski teren, który roz­cią­gał się na pół­noc do księ­stwa Sza­rego Pła­sko­wyżu i Za­chodniej Gminy, od­dzielają­cych od sie­bie dwie wiel­kie poła­cie la­sów zara­stają­cych cen­trum kraju. Tam też wy­śle­dziły ich nie­przyjazne oczy. Kiedy do­tarli na skraj za­chodniego lasu, wy­pa­trzyli za sobą kurz, wznie­cany ko­py­tami licz­nego od­działu jeźdźców.— Są­dzisz, że mogą na nas cze­kać po dru­giej stro­nie? — za­py­tała Elana.Tur­ran wzruszył ra­mio­nami.— Nie mają poję­cia, w któ­rym miej­scu wyj­dziemy z lasu.— A ile czasu za­bie­rze im do­my­śle­nie się tego? Wie­dzą, gdzie znaj­duje się po­sia­dłość mini­stra...— Ale mamy prze­cież klej­not. Mo­żemy się nocą prze­śli­znąć obok nich.— Taką masz na­dzieję. Obiecałeś, że opo­wiesz mi o nim.— Póź­niej.— Już jest póź­niej. Ga­daj.— W po­rządku. Po tym, jak już się upewnię, że nie mają za­miaru nas ści­gać. Przejdźcie kilka mil. Do­go­nimy was.Za­jęła po­zycję to­rują­cej szlak, wę­dru­jąc ścieżką wy­dep­taną ko­pyt­kami ca­łych po­koleń jeleni. Za nią szedł Val­ther z dło­nią na rę­koje­ści mie­cza, jed­nak ze spoj­rze­niem utkwionym w dal, jakby wła­śnie na­wie­dziły go wspo­mnienia innej ucieczki. Tur­ran obie­cał jej opo­wieść rów­nież i o tym. Po wy­sta­wie­niu wart usia­dła obok Rolfa, który był zu­peł­nie blady ze zmę­cze­nia. Val­ther trzymał się bli­sko niej, jak zaw­sze, kiedy Tur­rana nie było w po­bliżu.— Jak się czu­jesz? — za­py­tała, przy­kry­wa­jąc dło­nią rękę Rolfa.— Kiepsko. — Za­kaszlał ci­cho. — Płuca nigdy już nie dojdą do sie­bie.— Są­dzisz, że nam się uda?— Nie martw się. To już nie za­leży od nas. Uda nam się albo się nie uda. Za­leży od tego, jak wiele ludz­kiej siły ze­chcą w to za­an­ga­żo­wać. Nie są głupi. Na­wet jeżeli nas schwytają, ni­czego to nie zmieni w cało­ści ob­razu.— Opo­wiedz mi o Kavelinie. Nigdy tam nie by­łam.— Po­wie­działem już, co było do opo­wie­dze­nia. Z wy­jąt­kiem tego, że byłby to na­prawdę piękny kraj, gdyby ktoś wy­pę­dził z niego ja­kieś pięć­dzie­siąt ty­sięcy nor­dme­nów i am­bit­nego po­spól­stwa. Po­dobał mi się. Może osiądę tam na stałe, jeśli Bragi za­pro­wa­dzi po­rzą­dek.— Są­dzisz, że mu się uda? To zna­czy szes­na­ście setek ludzi prze­ciwko ca­łemu kra­jowi, a być może rów­nież i El Mu­ri­dowi?— Szesna­ście setek plus Bragi, Szy­derca i Ha­roun.— Któ­rzy są tylko ludźmi. Rolf, ja się boję. Już tak dużo czasu mi­nęło, od kiedy by­łam zdana wy­łącz­nie na sie­bie.— Ja tu je­stem. Zaw­sze będę... Prze­pra­szam.— Nie, nie prze­pra­szaj. Ro­zu­miem. Ach, oto i Tur­ran.Tamten przy­kuc­nął obok brata i po­wie­dział:— Cóż, wcale nie jest tak źle. Obawia­łem się, że mogą nas ści­gać, że coś się ko­muś sta­nie... Och, wy­sta­wili ob­ser­wato­rów, ale reszta wró­ciła na połu­dnie. Przypusz­czam, że ze­chcą na nas po­cze­kać po dru­giej stro­nie. Da­jesz sobie radę, Rolf? Nie na­rzu­camy zbyt ostrego tempa?— Prze­żyję. Iwiań­czycy są mściwi.Tur­ran uśmiech­nął się nie­wy­raź­nie.— W każ­dym razie nie po­łożą się i nie umrą, to pewne. — Przez jakiś czas, był pa­nem tego mia­sta. — Równie do­brze mo­żemy roz­bić obóz. Mo­gli­by­śmy po­ko­nać dzi­siaj jesz­cze kilka mil, ale lepiej nam zrobi od­po­czy­nek. Szczegól­nie dzie­ciom.Elana par­sk­nęła.— Z pew­no­ścią nie Ra­gna­rowi. Ani Et­hra­inowi. Ła­twiej da­dzą radę dłuż­szej dro­dze niż któ­re­kol­wiek z nas. Ale może dzięki temu znaj­dziesz czas na opo­wieść, którą mi obie­całeś.Spoj­rze­nie ciemnych oczu Tur­rana po­wę­dro­wał do Val­thera.— W po­rządku. Po kola­cji.— Po­wiem Ne­pan­the. III. Wojna na wschodzie — Przypusz­czam, że cała histo­ria za­częła się wówczas — po­wie­dział Tur­ran do pu­bliczności skła­dają­cej się z Elany, Ne­pan­the, Preshki, Uthego i Dahla Ha­asa — kiedy Val­ther na­mó­wił Brocka i mnie na po­dróż do Hel­lin Da­imiel. Jer­rad nie miał na to naj­mniejszej ochoty. Wró­cił w góry. Przypusz­czam, że za­pewne po­luje, pró­bując rów­no­cze­śnie od­bu­do­wać Ravenkrak. Głu­piec. Nie­mniej w Hel­lin Da­imiel na­tknę­liśmy się na przedsta­wi­ciela Mo­ni­tora Escalonu. Re­kru­tował na za­cho­dzie żoł­nie­rzy, by po­mo­gli mu w pro­wa­dze­niu wojny. Tym spo­so­bem wpa­dli­śmy w iście dia­bel­ską pu­łapkę, w któ­rej kłę­bili się cza­ro­dzieje do wy­naję­cia, pro­fe­sjo­nalni za­bójcy, na­jem­nicy i różne inne typy z mar­gi­nesu, ja­kich zaw­sze wy­maga ma­giczna wojna. Po­dróż na wschód trwała długo. Kiedy do­tarli­śmy do Tata­rian, sto­licy Escalonu, było nas już ty­siąc. Na miej­scu prze­ko­nali­śmy się, że kraj jest w sta­nie wojny z Shin­sa­nem. Escalon był silny, jed­nak nie sta­nowił żad­nego prze­ciw­nika dla Im­pe­rium Grozy. Prze­gry­wał tę wojnę. Całe kró­le­stwo znaj­do­wało się w sta­nie oblę­żenia przez siły nocy. De­mo­niczne ja­do­wite hordy stwo­rów z pie­kła ro­dem wal­czyły po obu stro­nach. My, obcy, zo­stali­śmy rzu­ceni na front nie­malże z mar­szu. I na jakiś czas za­trzymali­śmy Shin­san. Po­tem oni znowu zdo­byli przewagę. Mo­nitor zde­cy­do­wał po­sta­wić wszystko na jedną po­tężną, roz­strzyga­jącą bitwę tau­ma­tur­giczną. Nie da się opi­sać, co się pod­czas niej działo. Trwała dziewięć dni. Kiedy do­bie­gła końca, ob­szar wiel­kości Ita­skii za­mie­nił się w pust­ko­wie. Mi­liony zgi­nęły. Z ca­łego Escalonu oca­lało tylko Tata­rian i kilka większych miast. O stra­tach Shin­sanu ni­czego się nie do­wie­dzie­liśmy. Nie prze­grali­śmy, ale rów­nież nie zwy­cię­żyli­śmy, a to na dal­szą metę było rów­no­znaczne z naszą po­rażką. Pod­czas tej bitwy stra­cili­śmy Brocka. Walka zbyt nas po­chło­nęła, by­śmy zwracali na sie­bie wzajem uwagę. Tra­fiła go za­błą­kana strzała, a fakt, że zo­stała wy­strzelona ty­siące mil dalej, w Shin­sanie, nie sta­nowił żad­nej wy­mówki. Zo­stali­śmy wy­posa­żeni w środki po­zwalające wy­czuć taki atak. Po pro­stu nie zwrócili­śmy uwagi. Sama rana była nie­groźna, jed­nak na drzewcu wy­pi­sano za­klę­cie poże­ra­jące duszę. Pod ko­niec bła­gał nas o czy­stą śmierć. — Tur­ran prze­rwał na chwilę, jakby znowu wspo­mnienia sta­nęły mu przed oczyma. — Po bi­twie Mo­nitor do­szedł do wniosku, że Escalon jest stra­cone. We­zwał Val­thera i mnie. Poin­for­mo­wał nas, że w na­stęp­nej ko­lej­ności Shin­san zwróci się prze­ciwko Ma­tay­an­dze. Wie­rzył, że ostatnia na­dzieja świata spo­czywa na Za­cho­dzie, po­nie­waż to wła­śnie tam zna­leźli zgubę Yo Hsi i Nu Li Hsi. On zaś, jak mi po­wie­dział, pró­bo­wał tylko zy­skać na cza­sie. Miał na­dzieję, że ktoś taki jak Var­thlokkur albo Gwiezdny Jeź­dziec zo­ba­czy, co się dzieje, i zrobi coś z cha­osem po­li­tycz­nym, jaki pa­nuje na Za­cho­dzie. Wówczas dał mi ten klej­not, Elana. Ten, który tobie wy­sła­łem. Używałaś go do przewi­dy­wa­nia nie­bez­pie­czeń­stwa, ale jest to naj­mniej ważna z jego mocy. Mo­nitor wie­rzył, że jest to je­den z Bie­gu­nów Mocy. W jaki spo­sób wszedł w jego po­sia­danie, nie mam poję­cia, nie sądzę rów­nież, by rze­czy­wi­ście był to sam Bie­gun, jedna rzecz wszakże nie ulega wąt­pli­wo­ści: ten kryształ jest bar­dzo ważny. Wi­działem, jak on go uży­wał. Po­trafił prze­nosić góry... Chciał, że­bym go do­star­czył Gwiezd­nemu Jeźdźcowi. Mam jed­nak w tej sprawie inne zda­nie. Nie wiem dla­czego. Kiedy wszystko się skończy, za­mie­rzam za­wieźć go Var­thlokku­rowi. On zna Im­pe­rium Grozy. Są­dzę, że ma naj­większe szansę, aby je po­wstrzymać.Za­padła cisza, sku­pili się cia­snym krę­giem bliżej ogni­ska. Przez kilka mi­nut słu­cha­cze Tur­rana za­sta­na­wiali się nad tym, co po­wie­dział. Po­tem jego sio­stra, spo­glą­dając na nie­spo­koj­nie drzemią­cego Val­thera, za­py­tała:— Dla­czego nie wró­cili­ście do domu? Stra­cili­ście Brocka, wojna była skoń­czona...— Nie była skoń­czona, tylko prze­grana. Trzeba było zy­skać na cza­sie. Są­dzili­śmy, że mo­żemy się na coś przy­dać. Po wiel­kiej bi­twie cza­ro­dziejów obie strony przez czas ja­kichś mu­siały ko­rzy­stać głównie ze zwy­kłych żoł­nie­rzy. Po­wszechnie uważa się mnie za bar­dzo do­brego gene­rała. Po­pę­dli­wego i nie­kiedy na­zbyt optymi­stycznego, ale te wady doty­czą mnie w mniejszym stop­niu, gdy pra­cuję dla ko­goś in­nego. Na kilka mie­sięcy udało mi się prze­nieść walkę na te­reny Shin­sanu.— Zu­peł­nie mi się wszystko po­mie­szało. Wspomi­nałeś o po­tom­kach Nu Li Hsi i Yo Hsi. Z kim wła­ści­wie wal­czy­łeś?— Z oboj­giem. Cza­sami z jed­nym, cza­sami z dru­gim. Nie ma po­koju mię­dzy nimi. Ale nie doty­czy to armii Shin­sanu. Przyjmują roz­kazy nie­za­leż­nie od tego, kto je wy­daje. Kiedy po raz pierwszy do­tarli­śmy do Escalonu, wal­czy­liśmy z córką Yo Hsi. Po wiel­kiej bi­twie za­stąpił ją O Shing. Nie mam poję­cia, kiedy ta zmiana na­stą­piła. Nie dało się wy­kryć na­wet śladu zwy­kłych kon­se­kwencji przejęcia wła­dzy. Kilka tygo­dni póź­niej znowu wal­czy­liśmy z Mgłą.— Wi­działam tę ko­bietę... Nie­wia­ry­godne. Tak wiele zła w tak pięk­nej oprawie.— Ale co się stało z Val­the­rem? — do­py­ty­wała się Ne­pan­the.— Nigdy nie po­tra­fiłaś za­cho­wać cier­pli­wo­ści, nie­prawdaż? Cóż, to jest skompli­ko­wana opo­wieść. Spróbuj mi nie prze­ry­wać. — Ne­pan­the i Tur­ran kłó­cili się ze sobą już od lat. — Za­sta­wiw­szy dzięki resztkom Mocy ja­kąś pu­łapkę, Mo­nitor zła­pał jed­nego z te­rvola. Udało mu się utrzymać go przy życiu tak długo, by do­wie­dzieć się, że ostatecz­nym szturmem na Tata­rian bę­dzie do­wo­dzić Mgła we wła­snej oso­bie. Mo­nitor za­pla­no­wał więc ostatni rzut kości. Je­dy­nym ce­lem jego planu była już tylko śmierć Mgły. Val­ther oraz ja ca­łym ser­cem i duszą przy­chy­lili­śmy się do jego planu. I spie­przyliśmy go. Na­sze za­danie pole­gało na tym, żeby dać się zła­pać. — Tur­ran mó­wił ury­wa­nymi zda­niami, na­bie­rając czę­sto po­wie­trza, jakby targał nim jakiś nie­zde­cy­do­wany wiatr. Pod­czas przerw w opo­wie­ści grze­bał paty­kiem w ogni­sku, ci­skał żołę­dziami w pnie drzew, czy­ścił jedną dło­nią pa­znokcie dru­giej. Naj­wy­raź­niej nie miał naj­mniejszej ochoty oży­wiać tych wspo­mnień. — Po­nie­waż byli­śmy wplątani w śmierć jej ojca, Mo­nitor uznał, że bę­dzie nas chciała wy­pytać. Gdyby się tak stało, mie­liśmy przejść na jej stronę, a po­tem zabić ją przy pierwszej oka­zji. Wszystko po­szło aż na­zbyt do­brze. Ta ko­bieta miała jedną sła­bość. Próżność. No, po­wiedzmy dwie. I brak po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa. Te wła­śnie struny w niej po­trą­cali­śmy. W końcu do­pusz­czała nas swo­bod­nie do sie­bie ni­czym dwa ulu­bione zwie­rzaki. Za­da­wała nam mi­liony pytań na temat Za­chodu. Rze­czy za­częły iść źle, kiedy Val­ther naj­wy­raź­niej uwie­rzył po­woli w to, co jej mó­wił...Z piersi słu­cha­czy wy­darły się wes­tchnienia. Wy­raź­nie natę­żyli uwagę. Tur­ran znowu po­grze­bał paty­kiem w ogniu.— To była moja wina... Po­wi­nie­nem... W Shin­sanie uży­wają ziół, aby wzmocnić swe zdol­ności pa­no­wa­nia nad Mocą. Dzięki nim rów­nież prze­sta­jesz się sta­rzeć. Kiedy jed­nak już za­czniesz ich uży­wać, nie mo­żesz prze­stać, bo...— Ty...? — wtrą­ciła Ne­pan­the.— Mu­sisz, po­zo­stając w służ­bie Im­pe­rium Grozy. Po tym, jak już zdra­dził Escalon, Val­ther pró­bo­wał w ostatniej chwili na­pra­wić wszystko, za­bija­jąc Mgłę. Nie udało się. Nie wiem dla­czego. Być może jej nie­go­dzi­wość zo­stała ska­żona lito­ścią. Może jakaś przy­pad­kowa nitka miło­ści wplotła się w tka­ninę zła, jaką sta­nowi jej dusza. Co­kol­wiek wchodziło w grę, ze wszyst­kich moż­li­wych kar wy­brała naj­prostszą. Od­cięła nas od do­staw ziół.— A więc dla­tego on tak wy­gląda? — Tym ra­zem to Elana nie po­tra­fiła się po­wstrzymać. — W jaki spo­sób tobie udało się dojść do sie­bie?— Nie je­stem eks­per­tem od ludz­kiej psy­chiki. Tak, od­zy­ska­łem zdrowie sześć mie­sięcy temu, w szpitalu dla umy­słowo cho­rych w Hel­lin Da­imiel. Przez dłuż­szy czas nie po­tra­fiłem na­wet stwierdzić, czy moje wspo­mnienia są praw­dziwe, czy to tylko nocne koszmary. Nikt nie wie­dział nic na nasz temat. Straż zna­lazła nas na ulicy i za­mknięto nas dla na­szego dobra. Uczeni, któ­rzy ba­dali nasze przy­padki, po­wie­dzieli nam, że Val­ther wy­ko­rzy­stuje głód nar­koty­kowy, by nie mu­sieć wró­cić do rze­czy­wi­stości i sta­wić czoła po­czu­ciu winy.— Gdyby tylko Szy­derca był tutaj — za­du­mała się Ne­pan­the. W jej oczach był smutek, kiedy pa­trzyła na Val­thera. — Być może jemu uda­łoby się do niego do­trzeć.— Czas jest naj­lep­szym le­kar­stwem — po­wie­dział Tur­ran. — W moim wy­padku to się spraw­dziło. A więc dalej mam na­dzieję. IV. Wy­brzeże Au­szura Wy­ko­rzy­stu­jąc kryształ Elany w funk­cji przewod­nika, prze­śli­znęli się przez sze­regi swych wro­gów i do­tarli do Sieveking. Jed­nak nie za­stali na obie­ca­nego środka transportu. Kiedy Din­gol­fing wreszcie przy­była, oka­zało się, że jest w sta­nie uniemoż­li­wia­ją­cym po­dróż do wy­brzeża Au­szura. Wkrótce po opuszcze­niu Port­smo­uth łódź na­tra­fiła na pa­skudną po­godę, po­tem, za Przyląd­kiem Krwi zde­rzyli się z trol­le­dyn­gjań­ską snekkją. Ka­pitan Miles Nor­wine po­wie­dział, że na­wet po­bieżne na­prawy po­trwają ty­dzień. Ciężkie uszko­dze­nia ka­dłuba będą mu­siały po­cze­kać, aż łódź znaj­dzie się w stoczniach Ita­skii.— Wy­cho­dzi na to — po­wie­działa Elana, sto­jąc w towa­rzy­stwie Tur­rana i Ne­pan­the na na­brzeżu — że gdzieś w domu bo­gów, naj­prawdo­po­dob­niej w wy­chodku, sie­dzi jakiś mały zbo­cze­niec, który czer­pie przyjem­ność z wy­rzą­dza­nych mi przy­kro­ści.Tur­ran za­chi­cho­tał.— Wiesz co? Za­łożę się, że za­rządca żywi tam po­dobne myśli. — Wskazał na­mioty na szczycie wzgórza po­nad po­sia­dło­ścią.Tro­chę póź­niej po­sła­niec przywiózł wia­do­mość, że Bragi po­konał Por­thune.— Re­ne­gaci — za­uwa­żył Tur­ran — mogą spró­bo­wać szczęścia, kiedy się o wszystkim do­wie­dzą. Le­piej bę­dzie, jak za­dbam, by coś dla nich przy­go­to­wać.Tej sa­mej nocy wraz z kil­koma ludźmi za­sta­wił pu­łapkę na skraju po­sia­dło­ści. Elana wzięła pod swoje skrzydła Dahla Ha­asa i po­szła się przy­glą­dać. Jakby zgodnie z na­ka­zem ja­sno­wi­dza koło pół­nocy po­jawili się lu­dzie przemy­ka­jący wśród krza­ków. Tur­ran za­trza­snął swą pu­łapkę. Za­sko­cze­nie było cał­ko­wite. W ciągu kilku chwil dzie­się­ciu na­past­ni­ków padło tra­pem, po­zo­stali zaś, wrzesz­cząc, ucie­kli na wzgórza. Dahl, na pół zdzi­czały z wściekło­ści, sztyletem dobił ran­nego, który chwiejnie wę­dro­wał w stronę Elany, po­tem zaś, gdy zdał sobie sprawę, co zro­bił, zwrócił kola­cję i za­czął pła­kać. Elana pró­bo­wała go uspokoić, kiedy wreszcie po­jawił się jego oj­ciec.— Co się stało? — za­pytał Uthe.Elana wy­ja­śniła. Uthe oto­czył syna ra­mie­niem.— Po­stą­piłeś do­brze — po­cie­szał go. — Pierwszy raz jest zaw­sze naj­trud­niej­szy. Wielu lu­dzi po pierwszym razie po­zwala, by szar­pały nimi wy­rzuty su­mie­nia i dla­tego za dru­gim ra­zem dają się zabić, po­nie­waż się wa­hają.Dahl kiwał głową, jed­nak po­cie­cha nie na wiele się zdała. Prze­życie miało cha­rak­ter na­zbyt oso­bisty.Ka­pitan Nor­wine skończył po­bieżne na­prawy; ka­dłub zo­stał pod­repe­ro­wany łatą. Miał ochotę za­ryzy­ko­wać po­dróż. Elana prze­pro­wa­dziła gło­so­wa­nie. Wy­padło na ko­rzyść. Din­gol­fing opu­ściła port i okrą­żyła Przylądek Krwi, po­tem bez większych przy­gód po­że­glo­wała na połu­dnie obok uj­ścia Srebrnej Wstążki, Port­smo­uth oraz pro­tek­to­ratu octy­lii. Nor­wine tulił się do brzegu ni­czym dziecko w ra­mio­nach matki. W każ­dej chwili był go­tów przy­bić do lądu, gdyby przy­da­rzyły się ja­kieś kło­poty. Przetrwali po­mniejszy sztorm pod Por­thune, spę­dzili dwa ner­wowe dni przy pom­pach i ku­błach, w końcu jed­nak do­tarli na miej­sce bez po­waż­niej­szych szkód, wy­jąw­szy jedy­nie nad­we­rę­żone żo­łądki szczurów lą­do­wych.— Ża­giel na hory­zon­cie! — wrzasnął oko, kiedy znaj­do­wali się do­kład­nie na pół­noc od Sa­cu­escu.Nor­wine wło­żył hełm i skie­rował łódź na płyt­sze wody. Tur­ran oraz ma­ryna­rze z łodzi przy­go­to­wali się do walki. Jed­nak stat­kiem oka­zał się Rifkin wy­pły­wa­jący z Port­smo­uth. Opa­sła ka­ra­wela opu­ściła swe ku­piec­kie barwy przed ban­derą Din­gol­fing. Ka­pitan trzymał wszyst­kich na sta­no­wi­skach bo­jo­wych, póki nie mi­nęli Sa­cu­escu. Znajdo­wali się w po­bliżu Czerwo­nych Wysp, gdzie mimo re­gu­lar­nych pa­troli ita­skiańskiej ma­ry­narki cza­to­wali piraci. Ale szczęście nadal im sprzyjało. Bez żad­nych incy­den­tów do­pły­nęli do ry­bac­kiego portu Ti­neo, w po­łowie drogi mię­dzy Sa­cu­escu a Dunno Scuttari.Cze­kał ich dwu­dzie­sto­mi­lowy spa­cer z Ti­neo do willi mini­stra zbu­do­wa­nej na ma­leń­kim przylądku z nie­sa­mo­wi­tym wi­do­kiem na mo­rze. Służba już na nich cze­kała. Wy­da­wali się przy­zwy­cza­jeni do ukrywa­nia przyjaciół mini­stra.Wy­brzeże Au­szura za­pew­niło im wszystko, co Tur­ran obie­cał, nadto oko­lica była bole­śnie wręcz spo­kojna. Tak spo­kojna, że po kilku mie­sią­cach za­czy­nała de­ner­wo­wać. Nie było nic do ro­boty prócz wy­cze­ki­wa­nia na wie­ści z Kavelina, które, kiedy już do­tarły do Ti­neo, były zu­peł­nie nie­aktu­alne. Rolf za­czął zni­kać, nie­kiedy towa­rzy­szył mu Uthe. Wy­pra­wiali się do Sa­cu­escu i Dunno Scuttari. Elana nie zno­siła do­brze jego nie­obecności. Był jej ostatnim ka­mie­niem pro­bier­czym, nie­malże jej su­mie­niem. Nie­obecności Rolfa sta­wały się stop­niowo co­raz częstsze i dłuż­sze. Ona zaś coraz bar­dziej cią­żyła ku towa­rzy­stwu Ne­pan­the, Tur­rana i Val­thera. Ne­pan­the, po Rol­fie oczywi­ście, była naj­lep­szym przyja­cie­lem, ja­kiego miała od lat, jed­nak jej nie­ustanne towa­rzy­stwo było mę­czące, bo­wiem za­martwiała się wła­ści­wie wszystkim. Tur­ran za­cho­wy­wał się jak do­sko­nały dżentel­men, zaw­sze uważny i chętny do za­ba­wia­nia jej. Za­częła się oba­wiać tego, co się może zda­rzyć. Pró­bo­wała zbli­żyć się z Gerdą, któ­rej ba­zy­lisz­kowe oko mo­głoby zdławić na­mięt­ność u kota w rui. Po­tem Rolf i Uthe znik­nęli. Po­cząt­kowo uznała to za ko­lejną wy­prawę, póki nie od­kryła, że ich broń znik­nęła wraz z nimi.— Gerda, do­kąd oni po­szli?! — za­wo­łała. Po­dob­nie jak nie­któ­rzy bo­go­wie, ta ko­bieta chyba wi­działa na­wet spa­da­jące ja­skółki.— A jak my­ślisz, gdzie? Do Kavelina, oczywi­ście. Jemu z po­mocą. Prze­cież wróci do domu pew­nego dnia, przy­po­mi­nam ci, i bę­dzie się spo­dziewał za­stać wszystko jak zo­sta­wił.Dla­czego Rolf nie mógł zo­stać z nią? Czy to była sub­lima­cja jego miło­ści? Czy po pro­stu szu­kał wciąż tej włóczni, na któ­rej bę­dzie wy­pi­sane jego imię? Je­sienne li­ście opa­dały na wy­brzeże. Czy w Kavelinie już zbli­żała się zima?Tej nocy, kiedy od­szedł Rolf, za­sie­działa się do późna z Łzą Mi­mi­zan. Zmar­twiona, co­raz czę­ściej uży­wała klej­notu ra­czej w cha­rak­terze wy­mówki, by nie zwracać uwagi na inne rze­czy, niźli in­stru­mentu spraw­dze­nia, jak się po­wo­dzi Bra­giemu. W pew­nej chwili jed­nak wnę­trze ka­mie­nia przy­kuło jej uwagę. Po­świata była silna i ro­biła się coraz sil­niej­sza. Bragi miał kło­poty. Światło roz­bły­sło nagle tak ja­skrawe, że na mo­ment ją ośle­piło. W tej sa­mej chwili w są­sied­nim po­koju roz­legł się krzyk.— Dzieci! — jęk­nęła.Po­bie­gła w kie­runku, skąd do­cho­dził głos. Krzyk nie ustawał ani na chwilę. Za jej ple­cami rubin bar­wił ściany po­koju od­cie­niami krwi.Krzyczał Val­ther.— Ona tu jest! — nie prze­sta­wał mó­wić. — Ona tu jest. Wy­zwo­liła swą ma­gię...— Kto? — wciąż py­tała Ne­pan­the.— Musi cho­dzić o Mgłę — osą­dził Tur­ran. — Nikt inny nie byłby w sta­nie wy­wo­łać u niego takiej reak­cji.— Ale dla­czego?— Któż wy­znaje się w in­ten­cjach Shin­sanu?— Klej­not — wtrą­ciła Elana. — Za­nim za­czął krzy­czeć, roz­bły­snął tak mocno, że nie­malże mnie ośle­pił.Spoj­rze­nie Ne­pan­the na­po­tkało jej wzrok. Żadna z ko­biet nie wy­po­wie­działa na głos swoich obaw.— Więc ona jest w Kavelinie — po­wie­dział Tur­ran. Po­tem zato­nął w my­ślach, a Ne­pan­the i Elana uspoka­jały Val­thera, który wreszcie za­czął za­da­wać w miarę nor­malne pyta­nia: „Co się stało?” oraz „Gdzie ja je­stem?”— Wszystko robi się zbyt skompli­ko­wane — za­sta­na­wiał się na głos Tur­ran. — Wojna na trzy fronty... Ne­pan­the, przy­gotuj parę koni. I broń. Ja zajmę się Val­the­rem.— Ale...— Wy­gląda na to, że otrzymali­śmy drugą szansę. Elana, w obecnej chwili Łza jest naj­cen­niej­szą rze­czą na ca­łym Za­cho­dzie. Strzeż jej do­brze. Jeśli w Kavelinie nam się nie po­wie­dzie, oddaj ją Var­thlokku­rowi.Wszystko to­czyło się tak szybko, że Elana nie miała na­wet czasu, by za­pro­te­sto­wać. Za­nim roz­sa­dziła ją tłu­miona z ko­nieczności fru­stra­cja, bra­cia odje­chali. Val­ther wciąż był mocno skon­fun­do­wany, jed­nak wy­da­wał się zde­cy­do­wany od­kupić swą zdradę. Wraz z Ne­pan­the stała na bal­konie i ob­ser­wo­wała, jak jadą w kie­runku na­brzeżnej drogi. Tur­ran miał na­dzieję do­gonić Rolfa i Uthego.Jej wzrok przy­cią­gnęło ja­kieś poru­sze­nie w ogrodzie. Nie po­wie­działa nic Ne­pan­the, tylko wpa­trzyła się uważniej w to miej­sce, aż zo­ba­czyła ma­łego sta­rego czło­wieka, który kiwał głową do swoich myśli. Ten sam, który roz­ma­wiał z Bra­gim w po­sia­dło­ści. W na­stęp­nej chwili, szybko ni­czym spło­szony kró­lik, wy­mknął się przez małą boczną bramę. A do­słownie mo­ment póź­niej aż za­parło jej dech w pier­siach. Stary człowiek do­sia­da­jący skrzydla­tego konia wzniósł się w po­wie­trze na tle tar­czy księ­życa i po­mknął na wschód. DZIESIĘĆ: Rok 1002 OUI; Domykające się kręgi I. Ze szczęk roz­pa­czy Ra­gnar­son osu­nął się na ka­mień. Led­wie się po­wstrzymał, żeby na­tychmiast nie za­snąć. Nor­d­meni po­kor­nie od­da­wali swoją broń, cho­ciaż wciąż nie do końca poj­mo­wali, co się stało. Nie po­trafili uwie­rzyć, że po­ko­nali ich lu­dzie, któ­rych uwa­żali za niż­szych od sie­bie.Dla Bra­giego rów­nież wszystko było ni­czym sen. Cała sprawa za­brała dwa tygo­dnie, jakie mo­głyby zła­mać naj­twardszych ludzi, jed­nak udało mu się wy­śli­znąć ze śmiertelnej pu­łapki. Wy­co­fywał się spod Ma­isaku, pe­wien, że żywy nie opu­ści przełęczy. Wro­go­wie cza­to­wali przed nim i z tyłu, nie było żad­nej drogi, by ich obejść.Uciekając, wy­prze­dził ści­gają­cego go Captala i nie­malże na­tychmiast wpadł w ra­miona wschod­nich baro­nów, któ­rzy z kolei szli krok w krok za wy­co­fują­cym się sir An­dv­bu­rem Kim­ber­linem, a po­tem stwo­rzył sobie drogę w bok, z za­mkniętej na dobre, wy­da­wa­łoby się, pu­łapki wą­wozu. Przy­najmniej jego wro­go­wie uznali pu­łapkę za za­mkniętą. Pod­czas gdy oni wy­nosili się po­nad sie­bie, a on starał się sprowo­ko­wać ich do walki, jego lu­dzie wy­cięli schody w zbo­czu wą­wozu. Zo­sta­wiw­szy na dole wszystko prócz broni, wspięli się po nich jeden za dru­gim. Równo­cze­śnie wraz z garstką Tro­lle­dyn­gjan i Ita­skian Ra­gnar­son nękał oca­la­łych Shin­sań­czy­ków Captala, uniemoż­li­wia­jąc im po­ko­nanie baro­nów.Bez­ładna, nie­wy­obra­żalna wręcz walka mię­dzy pre­ten­den­tami na tak ogra­ni­czo­nym tere­nie trwała cztery dni, za­nim zo­stała roz­strzy­gnięta. Ba­ro­no­wie mieli przewagę li­czebną, Captal zaś dys­po­no­wał swoimi cza­rami i żoł­nie­rzami fa­na­tycz­nie od­da­nymi jego ma­łolet­niemu pre­ten­den­towi. Ra­gnar­son pojął, że tym ra­zem od­niósł wreszcie de­cy­du­jące zwy­cię­stwo. Zy­skał na cza­sie. Captal nie bę­dzie w sta­nie zgroma­dzić no­wych sił, za­nim zima nie za­mknie przełęczy. A wio­sną kwe­stia suk­cesji może być już roz­wią­zana. Nadto wschodni nor­d­meni zo­stali zmiaż­dżeni. W chwili obecnej on oraz Vol­sto­kin dys­po­no­wali głównymi si­łami mi­litar­nymi w Kavelinie. Jeżeli bę­dzie działał szybko, póki zima po­wstrzyma obce po­tęgi przed wy­syła­niem ko­lej­nych fa­wo­ry­tów, może zdoła wy­peł­nić za­danie. I bę­dzie mógł wró­cić do Elany.Jeśli mu Ha­roun po­zwoli. A jakie były plany Ha­rouna, nie wie­dział.Po­słał swych lu­dzi po ka­miennych schodach przez góry, a po­tem z po­wro­tem w dół na przełęcz za woj­skami ba­ro­nów. Zwierzęta i wy­posa­żenie, które zo­sta­wił, po­słu­żyły za przy­nętę. Tamci rzu­cili się, by plą­dro­wać. Ka­pita­no­wie Ra­gnar­sona, pro­wa­dzeni przez Czarnego Kła, ude­rzyli na nich wściekle. Po cięż­kim boju za­mknęli wą­wóz za nor­dme­nami. Bragi wraz z ma­łym od­działem bro­nił schodów, by nie do­pu­ścić do po­wtó­rze­nia wła­snego wy­czynu. W wą­wo­zie nie było wody. Zwierzęta Ra­gnar­sona po­chło­nęły już i tak nie­wiel­kie za­pasy. Kiedy wą­skie gar­dziele wą­wozu zo­stały za­mknięte, deszcz strzał uniemoż­liwiał cał­ko­wicie wy­do­sta­nie się stamtąd. Nor­d­meni nie mieli wy­boru.Oczywi­ście jak we wszyst­kich histo­riach i w tej można by od­na­leźć znacznie wię­cej — he­ro­izm ludzi prze­kra­cza­ją­cych wy­obra­żalne gra­nice; na­tchnione do­wo­dze­nie Czarnego Kła, Ah­ringa, Al­ten­kirka oraz sir An­dv­bura i nie­oczeki­wane ce­chy cha­rak­teru, wy­do­by­wa­jące się na po­wierzchnię.Ra­gnar­son przyjrzał się sir An­dv­bu­rowi. Jego po­cząt­kowy osąd w kwe­stii chłodnego roze­zna­nia i kom­pe­tencji mło­dego ryce­rza zna­lazł po­twierdze­nie w cza­sie ope­racji Kim­ber­lina wo­kół źró­deł Ebe­ler. Pod jego ko­mendą we­ssoń­czycy do­brze wy­padli na tle baro­nów, szczegól­nie pod­czas od­ry­wa­nia się od prze­ciw­nika i od­wrotu. Jed­nak pierwszą rze­czą, którą tam­ten zro­bił już po tym, jak bez­piecznie wprowa­dził swych lu­dzi do wą­wozu, było ura­cze­nie ich wy­bu­chem wła­snego gniewu.— Obaj przy­wódcy są­dzą, że pora­dzą sobie z nami póź­niej — po­wie­dział.— Gorzko brzmią twoje słowa.— Bo i tak się czuję. Puł­kow­niku, nie żył pan z ich aro­gan­cją. Kavelin jest naj­bo­gat­szy wśród Po­mniejszych Kró­lestw, a nie cho­dzi tu tylko o skarby i za­soby. Tutaj for­tuny tkwią w ludz­kich moż­liwo­ściach. Ale wi­dzisz, jak ge­niu­sze wes­soń­czy­ków, siluro oraz ma­rena di­mura orzą zie­mię, opróżniają noc­niki i jedzą po la­sach larwy owa­dów. Na nic in­nego im się nie po­zwala. Tymcza­sem nor­d­meń­scy idioci pro­wa­dzą kraj pro­sto ku kata­stro­fie. Są­dzisz, że to par­cie dziejów zmu­siło do buntu naj­niż­sze klasy? Nie. Stało się tak z po­wodu wy­bry­ków mojej klasy... Lu­dzie tacy jak Ean­red Tarl­son mo­gliby sprawić, by w kró­le­stwie każdy mógł żyć god­nie. Ale zaw­sze rzuca im się kłody pod nogi. Chyba że, jak Tarl­son, zdo­będą sobie łaskę kró­lew­ską. To jest nie do wy­trzyma­nia. To skandal.Ra­gnar­son w owym cza­sie nic nie po­wie­dział na te słowa. Nie zda­wał sobie sprawy, że sir An­dv­bur żyje dla sprawy. Kiedy to zro­zu­miał, po­sta­nowił nie spuszczać z oka tego czło­wieka.Czarny Kieł i Ah­ring usie­dli obok niego.— Po­win­ni­śmy się stąd wy­nosić w dia­bły, za­nim Shin­san po­myśli o re­wanżu — po­wie­dział Ha­aken. — Ale w obo­zie nie ma jed­nego czło­wieka, który zdolny byłby przejść milę.— A więc i tak nie mamy wy­boru, co? Czym się przejmo­wać?Czarny Kieł wzruszył ra­mio­nami.— A co z jeń­cami? — za­pytał Ah­ring.— Nie za­trzy­mamy ich długo. Idziemy do Vor­gre­bergu.Spoj­rzał w górę. Niebo znowu ro­biło się pa­skudne. Od kiedy wy­cofał się spod Ma­isaku, sią­piło od czasu do czasu chłodnym desz­czem. Nad­szedł czas, by za­cząć się martwić, jak prze­zi­mo­wać armię. Dwa dni póź­niej, kiedy wró­cił do ko­lumny mar­szo­wej, jeden z ma­rena di­mura przy­pro­wa­dził doń mło­dego po­słańca.— Mu­sisz być spo­krewniony z Ean­re­dem Tarl­so­nem, nie­prawdaż? — za­pytał Bragi, jed­no­cze­śnie roz­ry­wa­jąc kró­lew­ską pie­częć.— To mój oj­ciec, panie.— Je­steś więc Gjer­drum, co? Oj­ciec po­wie­dział, że stu­diu­jesz.— Wró­ciłem do domu, kiedy za­częły się kło­poty. Wie­działem, że bę­dzie po­trze­bo­wał po­mocy. Szczegól­nie jeśli, coś mu się sta­nie.— Co? — Ale już za­czął czy­tać.Roz­kazy przewi­dy­wały przy­śpie­sze­nie tempa mar­szu do Vor­gre­bergu, a po­tem obronę sto­licy. Tarl­son zo­stał ciężko ranny w bi­twie z Vol­sto­kinu. Obcy na­jeźdźcy znaj­do­wali się w odle­gło­ści trzy­dzie­stu mil od mia­sta.— Po­wiedz jej, że już idę — oznajmił.Chłopak odje­chał, na­wet nie zsiadłszy z ko­nia. Ra­gnar­son na­to­miast za­sta­na­wiał się, czy zdąży na czas. Deszcz utrudni prze­prawę przez rzeki na niżej poło­żo­nych tere­nach. A rany Tarl­sona mogą kosztować kró­lową utratę po­par­cia, jakie jej za­pew­niał siłą swej oso­bo­wo­ści. Może się skończyć tak, że za­pro­wa­dzi żoł­nie­rzy do mia­sta wroga.— Ha­aken! Al­ten­kirk! Ah­ring! Sir An­dv­bur! II. Po­dró­żując z wro­giem — Biada mi! Naj­głup­szym z głu­pich! — mamrotał pod no­sem Szy­derca, nie mo­gąc prze­stać.Dni spę­dzone w lochu roz­cią­gnęły się w tygo­dnie identycz­nej nudy. Kir­sten za­po­mniała o nim pod naci­skiem bie­żą­cych pro­ble­mów. O ich sta­nie mógł wniosko­wać wy­łącz­nie na pod­sta­wie wy­glądu swoich strażni­ków. Zaw­sze po­nurzy i zło­śliwi, sta­wali się coraz gorsi, w miarę jak szczęście od­wra­cało się od Bre­it­bar­tha. Praw­dziwe wie­ści ze świata do­cie­rały tu je­dynie wówczas, gdy do celi tra­fiał ko­lejny pod­dany. Pew­nego dnia do­zorcy znik­nęli. Wszyst­kich osią­gal­nych ludzi po­wo­łano do służby, aby wal­czyli z per­fidią Vol­sto­kinu.Po zła­ma­niu ich oporu Vodička od­wie­dził lochy. Szy­derca pró­bo­wał stać się zu­peł­nie nie­wi­doczny w swoim kącie. Vol­sto­ki­nia­nie naj­wy­raź­niej ko­goś po­szu­ki­wali. A on miał prze­czu­cie.— Ten — usły­szał.Spoj­rzał w górę. Wy­soki, chudy, ko­ścisty męż­czy­zna z sze­roką bli­zną w po­przek po­liczka, pa­trzył nań jade­ito­wymi oczami. Vodička. Obok niego do­strzegł dru­giego chu­dego męż­czy­znę, niż­szego jed­nak, o sma­głej skó­rze, z wy­stają­cymi, wy­soko osa­dzo­nymi ko­śćmi po­licz­ko­wymi i wiel­kim ja­strzębim no­sem. Odziany był w czerń. Jego oczy przy­po­mi­nały oczy węża.Szy­derca jęk­nął w du­chu. Sha­ghun.— Hai! — Po­de­rwał się na nogi z sze­ro­kim uśmie­chem. — Wielki król przy­był do pier­dla, aby ura­to­wać wier­nego sługę od nędznej śmierci w lo­chach per­fid­nego sprzymie­rzeńca. Bre­it­barth jest zdrajcą, wielki pa­nie. Knuł spi­sek od sa­mego po­czątku...Nie zwrócili nań uwagi.Szy­derca splu­nął, za­go­to­wało się w nim, po­wie­dział prze­cież jedno ze swoich naj­większych kłamstw, a tu nic. Lu­dzie Vo­dički za­kuli go w łań­cu­chy i od­pro­wa­dzili. Nikt nie wy­jaśnił mu dla­czego. Ale mógł się do­my­ślać. Znali go. Przy­spo­rzył El Mu­ri­dowi wielu, by­najmniej nie tak drobnych nie­do­god­ności. W swoim cza­sie udało mu się omamić słod­kimi słówkami, tu­dzież uprowa­dzić córkę tego czło­wieka. Kie­dyś prze­konał waż­nego gene­rała, że jest w sta­nie po­kazać mu skrót przez Ka­pen­rung, a po­tem po­pro­wa­dził go w pu­łapkę, w któ­rej zgi­nęła jego armia. A jed­nak światło dnia, na­wet oglą­dane przez pry­zmat oko­wów, było słod­sze niźli ciemność lo­chów. I w końcu ist­niało przy­najmniej złu­dze­nie szansy na ucieczkę. W isto­cie mógł na­wet uciec. Wśród roz­licz­nych ta­len­tów dys­po­no­wał rów­nież zna­jo­mo­ścią sztu­czek po­moc­nych w ucieczce. Do­strzegł jed­nak przed sobą szansę, by przy­czaić się na skraju wra­żej na­rady.W ciągu na­stęp­nych kilku mie­sięcy dane mu było za­znać wiele dziennego światła — a także księ­ży­co­wego, światła gwiazd oraz ka­pry­sów po­gody — kiedy vol­sto­kiń­ska armia ni­czym pi­jany ol­brzym zata­czała się po za­chodnich pro­win­cjach Kavelin. Vodička pra­gnął, by jego zdo­by­cze znaj­do­wały się zaw­sze bli­sko, ale nie zale­żało mu na ich wy­go­dzie.Szy­derca nie czuł się do­brze w towa­rzy­stwie współ­więźniów. To byli nor­d­meni, do­brze uro­dzeni, któ­rzy nie­malże spła­cili już Bra­giemu okup za sie­bie, gdy ogar­nął ich Vodička. Sam Ra­gnar­son zdo­był sobie spe­cjalny czarny ką­cik w głębi serca Vo­dički. Zdołał już wcześniej splą­dro­wać większość bo­gactw z pro­win­cji Ah­sen, Do­lu­sich, Ga­ehle, Holt­schlaw i He­ider­scheid. To, co po sobie zo­sta­wił, nie za­do­wa­lało w naj­mniejszej mie­rze za­cięż­nego żoł­nie­rza ode­rwa­nego od domu na kam­panię, która nie skończy się przed żni­wami. Vodička mu­siał więc skła­dać coraz większe obietnice, aby jego armia nie roz­wiała się jak dym. Szy­derca ża­łował, że nie może po­roz­ma­wiać z żoł­nie­rzami. Szkody, jakie mógłby spo­wo­do­wać sa­mym ga­da­niem... Ale jego obecni strażnicy po­cho­dzili z Hammad al Na­kiru. Byli głusi na słowa, któ­rych nie apro­bo­wał ich sha­ghun. Ich obecność oznaczała rów­nież za­prze­pasz­cze­nie szans na ucieczkę.W Ech­tena­che i Rub­belke łupy stały się bo­gat­sze, cho­ciaż trzeba było za nie za­pła­cić krwią. W Rub­belke, sześćdzie­siąt mil na za­chód od Vor­gre­bergu i pięt­na­ście na pół­noc od traktu ka­ra­wan, ty­siąc nor­dme­nów sta­wiło czoło Vol­sto­kinu na rów­ninie pod Wo­er­heide. Vo­dička nale­gał, by jeńcy ob­ser­wo­wali bitwę. Jego duma wciąż cier­piała z po­wodu trud­ności, ja­kie miał z po­ko­na­niem brodu Arm­stead. Był znacznie bar­dziej uta­len­to­wa­nym dy­plo­matą i in­try­gan­tem niźli gene­rałem, jed­nak sam przed sobą nie po­trafił się przy­znać do swych bra­ków.Tony ciała i stali starły się ze sobą dłu­gimi, grzmią­cymi fa­lami, po­śród burz kurzu i trąb po­wietrz­nych zżół­kłych je­sien­nych liści. Mie­cze ni­czym bły­ska­wice ja­śniały w czele bu­rzo­wych chmur wojny; zie­mia wchłonęła deszcz krwi, po­ła­ma­nych ostrzy i ciał. Ry­cerze Vol­sto­kinu za­częli od­da­wać pole. Roz­wście­czony Vodička po­sta­nowił rzu­cić w bój pie­chotę. Szy­derca ob­ser­wo­wał z roz­koszą i nie szczędził ko­mentarzy ki­bica. Nor­d­meni nie mieli wła­snej pie­choty. Zrzuceni z koni, bez osłony pie­szych, staną się łatwą zdo­by­czą dla bar­dziej żwawych zbrojnych Vol­sto­kinu.Sha­ghun po­prosił Vo­dičkę, aby nie wy­syłał pie­choty. On sam za­wróci falę wro­gów.Szy­derca spo­tkał w życiu wielu cza­ro­dziei. Ten nie był żad­nym wali­górą, jed­nak jak na czło­wieka, który oca­lał z wczesnej anty­czar­no­księ­skiej kru­cjaty El Mu­rida, był na­prawdę zna­ko­mity. Jeżeli można było wi­dzieć w nim przy­kład umiejętno­ści, które Adept roz­wijał w pia­skach Sahel, Za­chód mógł się spo­dziewać paru pa­skudnych nie­spo­dzia­nek. Wy­cza­rował niedźwie­dzie z dymu, nad­natu­ralnie wiel­kie mon­stra na brze­gach syl­we­tek nieco mgli­ste, jed­nak zę­bate i pazu­rza­ste ni­czym stwo­rze­nia ho­do­wane wy­łącz­nie po to, by za­bijać. Nor­d­meni pojęli, iż w isto­cie są nie­groźne, jed­nak ich wierz­chowce bez reszty dały się na­brać. Uciekły w po­pło­chu, wiele zrzu­ciło jeźdźców.— Te­raz mo­żesz użyć swojej pie­choty — po­wie­dział sha­ghun.— Biada... — wy­mamrotał Szy­derca. — Już po mnie. Moja sytu­acja naj­bar­dziej jest bez­na­dziejna z bez­na­dziejnych. Nigdy mego domu nie zo­baczę już.Współ­więźnio­wie ob­ser­wo­wali go z za­cie­ka­wie­niem. Nigdy nie zro­zu­mieli, dla­czego zna­lazł się wśród nich. On ze swojej strony nie zro­bił nic, aby ich oświecić. Na­to­miast sam dużo się od nich do­wie­dział. Wie­dział, kto za­pla­no­wał sobie kogo zdra­dzić oraz kiedy i jak, po­znał naj­bar­dziej se­kretne z ich zmienia­ją­cych się soju­szy. Jed­nak po­dej­rze­wał, iż ich kno­wa­nia nie mają już dłu­żej żad­nej mocy. Obecnie w Kavelinie ist­niały tylko dwie li­czące się armie — Vo­dički i Bra­giego.Vodička był wo­dzem nie­zde­cy­do­wa­nym. Dwadzie­ścia mil przed Vor­gre­ber­giem roz­łożył się obo­zem. Wy­glą­dało, jakby na coś cze­kał. To, co na­stą­piło póź­niej, nie nale­żało do rze­czy, o któ­rych śniłby po no­cach. Ze swego sta­no­wi­ska przed na­mio­tem Vo­dički Szy­derca przy­słu­chi­wał się, jak król klnie na wieść o tym, że oso­bista gwardia kró­lowej, cho­ciaż znacznie ustę­pu­jąca mu li­czebno­ścią, za­ata­ko­wała go jed­nak. W miarę jak atak z za­sko­cze­nia roz­wijał się, Vodička i sha­ghun kłó­cili się na temat tego, dla­czego Tarl­son jest tak pewny sie­bie. I wtedy Szy­derca do­wie­dział się, skąd to wy­dłu­żone oczeki­wa­nie. Spo­dziewali się ko­lej­nego po­wstania siluro. Ale Tarl­son z pew­no­ścią przewi­dział taką moż­li­wość. Czy uwięził pro­wo­dy­rów?Szy­derca po­dej­rze­wał, że Tarl­son, świadomy swego poło­żenia, po­sta­nowił pole­gać na swej śmiałości i szybkości. Po­pro­wa­dził swą słabo lek­ko­zbrojną kon­nicę — aby jej za­nadto nie spo­wol­niać — do moc­nego i szybkiego ataku. Od po­czątku było jasne, że jest to tylko konny rajd po­waż­niej­szą siłą. Jed­nak omalże nie zmienił się w zwy­cię­stwo. Lu­dzie Tarl­sona prze­mknęli przez obóz, roz­sie­wa­jąc wo­kół sie­bie ogień i krew. Jeden z od­działów roz­pę­dził bydło i ko­nie, inny ru­szył na kró­lew­ski na­miot. Szy­derca zo­ba­czył Tarl­sona na czele, jak po­gania krzy­kiem swych lu­dzi. Jed­nak re­gu­larni żoł­nie­rze Vodički oraz strażnicy sha­ghuna byli za­har­to­wa­nymi wete­ra­nami.Sha­ghun przy­kuc­nął w wej­ściu do na­miotu, śpiewem zbu­dził do życia kolo­rowe dymy. Je­żeli jakaś chwila była sto­sowna na jedną ze sztu­czek Szy­dercy, to wła­śnie nade­szła. Wcześniej za­czy­nał już de­spe­ro­wać, że w ta­kich wa­run­kach nigdy nie zdo­bę­dzie wol­ności. Za­czął ła­mać sobie głowę. To mu­siało być coś, za co nie zo­sta­nie za­bity, jeśli mu się nie po­wie­dzie. Nie­zbyt uprzejmy los wy­bawił go od kło­potu.Pchnięcie za­dane na ślepo przez umierają­cego włócznika prze­biło tar­czę Tarl­sona i ugo­dziło go w szczelinę na­pier­śnika. We­ssoń­czyk spadł z sio­dła. Z drzew­cem uła­ma­nej włóczni wciąż ster­czą­cym z ciała gra­molił się na nogi. Mło­dzik na wiel­kim siwku, pra­wie chło­piec, nad­je­chał ni­czym żela­zna burza, ode­pchnął Vol­sto­ki­nian, wciągnął Ean­reda na sio­dło za sobą. Od­działy Tarl­sona osła­niały ich od­wrót. W ciągu kilku mi­nut było po wszystkim; ata­ku­jący po­jawili się i znik­nęli ni­czym gorzki po­dmuch zi­mo­wego wi­chru. Szy­derca nie miał poję­cia, kto zwy­cię­żył. Siły Vodički od­nio­sły po­ważne straty, ale lu­dzie kró­lowej mo­gli stra­cić jed­no­czący ich sym­bol...Szy­derca wró­cił więc na swój błot­nisty tron. Jego przy­szłość nie ry­so­wała się ró­żowo. Przypusz­czal­nie w ciągu kilku tygo­dni umrze na za­pale­nie płuc.— Nie­sławny ko­niec wiel­kiego bo­ha­tera nie­daw­nej doby — oznajmił swym towa­rzy­szom. Rzu­cił obie­cu­jące ta­jem­nicze spoj­rze­nie w stronę sha­ghuna. III. Po­siłki dla Ra­gnar­sona Dwustu męż­czyzn do­sia­dają­cych koni, ku­dła­tych już u zara­nia zimy, two­rzyło ko­lumnę po­si­wia­łych wete­ra­nów nie­ru­cho­mych ni­czym śmierć. Chłodny wi­cher szar­pał ich płaszcze po­dróżne i zasy­py­wał tu­ma­nami ze­schłych li­ści, acz­kol­wiek na po­połu­dnie wró­żył opady. Nie było wśród nich ani jed­nego mło­dzika. Spod po­szczerbio­nych heł­mów wy­cho­dziły pa­sma wło­sów za­po­wia­dają­cych zimę ży­wota. Bli­zny na twa­rzach i zbrojach szeptały o sta­ro­żyt­nych bi­twach, o któ­rych wspo­mnienia dziś led­wie przetrwały w pa­mięci. Każdy z tej grupki twar­do­okich, co prze­żyli, mógł po­szczycić się imie­niem zna­nym światu. Przybyli z odle­głych krain swej mło­dości, aby ma­sze­ro­wać z wol­nymi kom­pa­niami na wojny El Mu­rida. Teraz byli ludźmi bez do­mów i oj­czyzn, wę­drowcami ska­za­nymi na wieczną po­dróż w po­szu­ki­wa­niu coraz to no­wych wo­jen. Przed nimi, w odle­gło­ści stu jar­dów, poza gra­nicą Kavelina z Alteą, stało pięć­dzie­się­ciu zbrojnych w bar­wach ba­rona Bre­it­bar­tha. Tamci byli wes­soń­czy­kami, żoł­nie­rzami z za­ciągu, któ­rzy wciąż dra­pali się, gdyż swę­działo ich pod nową kol­czugą — żoł­nie­rze z miana je­dynie.Rolf Preshka zaka­słał w stu­loną dłoń. We flegmie zo­ba­czył plamki krwi. Ataki szar­pały nim, aż łzy na­pły­wały do oczu. Po jego pra­wej Tur­ran za­pytał:— Do­brze się czu­jesz?Preshka splu­nął.— Wszystko bę­dzie do­brze.Po lewej stro­nie Preshki Val­ther po­wró­cił do ostrzenia mie­cza. Za każ­dym ra­zem, kiedy się za­trzymy­wali, miecz i osełka roz­po­czy­nały swoją ci­chą śmiertelną pieśń. Oczy Val­thera wy­pa­try­wały cze­goś za wschod­nim hory­zon­tem. Preshka po­ma­chał dło­nią nad głową. Ko­lumna ożyła me­ta­licz­nym ży­ciem. Na­jem­nicy roz­pro­szyli się. Tar­cze i broń go­towe do walki. Chłopcy poza gra­nicą do­strzegli ich bli­zny i po­szczer­bioną broń oraz ciemne otwory w miej­scach oczu, za któ­rymi po­my­kały cie­nie śmierci. Po­trafili li­czyć. Za­drżeli. Ale nie wy­cofali się.— Wstyd ich za­bijać — po­wie­dział Tur­ran.— Mor­do­wać — zgo­dził się Preshka.— Gdzie są ich ofi­ce­rowie? Nor­d­meni może będą mniej uparci.Zgrzyt Val­the­rowej osełki niósł się w po­wie­trzu, na­kła­dając na koły­sankę wia­tru. Kavelinia­nie za­drżeli po­now­nie. Rolf od­wró­cił się. Kilka miejsc dalej w sze­regu po jego pra­wej stało paru wie­ko­wych Ita­skian wciąż no­szą­cych tar­cze Bia­łej Kompanii sir Tury'ego Haw­kwinda.— Lother. Nothomb. Wit­te­kind. Puśćcie kilka strzał. Ale nie zrób­cie ni­komu krzywdy.Do Bia­łej Kompanii przyjmo­wano tylko tych, któ­rzy mię­dzy in­nymi po­trafili roz­sz­cze­pić wierzbową witkę z odle­gło­ści dwu­stu kro­ków. Trzej zsie­dli z koni. Z do­brze na­oli­wio­nych po­krowców wy­jęli łuki, które sta­no­wiły ich naj­cen­niej­szy do­bytek, broń, która wy­szła spod ręki Minterta Ren­singa, słyn­nego rusz­nika­rza. Po­mru­czeli tro­chę, wy­brali cele, spraw­dzili wiatr. Trzy strzały ni­czym jedna po­mknęły nie­wi­dzialne, prędko, i już trzy pie­rza­ste drzewca wbiły się w łby lam­par­tów w oto­cze­niu broni, przedsta­wione na trzech wy­so­kich tar­czach. Kavelinia­nie zro­zu­mieli. Nie­chęt­nie zło­żyli broń.Preshka za­kaszlał, wes­tchnął, dał sy­gnał do mar­szu.Na wschód od Da­mhorst na­po­tkali od­dział fura­że­rów Smok­bójcy. Wy­chu­dzeni męż­czyźni z kil­koma za­bie­dzo­nymi ku­rami. Spi­żar­nie po dwa­kroć splą­dro­wa­nych nor­dme­nów za­czy­nały świe­cić pust­kami. Smok­bójca nie po­zwalał jed­nak łupić klas niż­szych. Od cza­sów Arm­stead Re­skird pro­wa­dził kam­panię par­ty­zancką, za bazę wy­pa­dową przyjmu­jąc las Bo­den­stead, trzyma­jąc się go na­wet po tym, jak wro­go­wie zre­zy­gno­wali ze ści­gania go. Stra­cił trze­cią część stanu swych Ita­skian, za­stąpił ich jed­nak znacznie większą liczbą we­ssoń­czy­ków i ma­rena di­mura. On i Preshka połą­czyli od­działy i wy­ru­szyli trak­tem ka­ra­wan w kie­runku Vor­gre­bergu. Poza armią Vol­sto­kinu nie było siły na tyle po­tęż­nej, by sta­wić im opór. Nor­d­meni zo­stali zu­peł­nie zmiaż­dżeni.Preshka za­sta­na­wiał się, gdzie też był Bragi. Gdzieś da­leko na wschodzie, jak gło­siła plotka. Za jezio­rem Ber­be­rich, Lie­neke i Se­dl­mayr ślad po nim się ury­wał.Rolf na­rzucił szybkie tempo, chcąc za wszelką cenę uni­kać kon­flik­tów. Opór był jed­nak do­prawdy skromny. Twa­rze miesz­kań­ców zruj­no­wa­nych mia­ste­czek i zam­ków wy­ra­żały cał­ko­wity brak chęci do walki. Za każ­dym ra­zem wy­ja­śniał im, że przy­nosi ze sobą pokój kró­lowej. Jego siły rosły, w miarę jak gniewni, po­ko­nani, po­zba­wieni po­czu­cia sensu żoł­nie­rze po­rzu­cali nor­dme­nów i za­cią­gali pod sztandary kró­lowej. Prze­szedł na połu­dnie obok Wo­er­heide, usły­szał plotki chło­pów na temat cza­rów. Mro­ziły krew w ży­łach. Co ten sha­ghun miał jesz­cze w zapa­sie?I gdzie był Ha­roun? Bin You­sif był co naj­mniej w ta­kim sa­mym stop­niu jak inni od­po­wie­dzialny za wy­da­rze­nia w Kavelinie. Po­trze­bo­wali teraz jego mrocz­nych spo­so­bów za­ła­twia­nia spraw. Ale na­trafili led­wie na naj­słab­sze plotki. Po­tem nade­szły wie­ści o akcji Tarl­sona pod Vor­gre­ber­giem oraz o słab­ną­cych si­łach kró­lowej i tłu­mach zle­wa­ją­cych ulice sto­licy krwią. I wciąż żad­nych wie­ści o Bra­gim, poza plot­kami o tym, że siły baro­nów ści­gają go w głąb przełęczy Savernake.Kiedy zwia­dowcy Preshki do­nieśli o pierwszym spo­tka­niu z fura­że­rami Vol­sto­kinu, Rolf zwrócił się do Tur­rana:— Sami nie damy rady Vo­dičce. — Zmierzył wzrokiem na­jem­ni­ków. Za­cią­gnęli się do niego wy­łącz­nie na pod­sta­wie obietnic, kie­rując się jego re­puta­cją. Czy będą wal­czyć?— Mo­żemy tro­chę po­mie­szać mu szyki — od­parł Tur­ran. — Znieść po­mniejsze siły.Val­ther ostrzył swój miecz i spo­glą­dał na wschód. Kiedy po­goda po­zwalała, można już było doj­rzeć gór­skie szczyty.— Zwleka już całe mie­siące — za­uwa­żył Re­skird. — Po­wi­nien udać się wprost do Vor­gre­bergu.— To był jego po­mysł?— Co?— Lu­dzie El Mu­rida mo­gli go oszukać. W ten spo­sób bę­dzie tak nie lu­biany, że nie bę­dzie mógł rzą­dzić po tym, jak go już wy­ko­rzy­stają. Go­tów je­stem się zało­żyć, że na boku trzymają kan­dy­data z si­luro, cze­kając tylko, aż ktoś po­zbę­dzie się Bra­giego.— To po­zby­wa­nie się bę­dzie ich tro­chę koszto­wało — za­uwa­żył Smok­bójca. — Już raz pobił Vol­sto­kin.— Ta ho­łota ma sha­ghuna. Pierw­szo­rzęd­nego, mo­żecie być pewni.— Nie pod­jęli­śmy jesz­cze de­cyzji — wtrą­cił Tur­ran.Preshka spoj­rzał na niego, zmarsz­czył brwi. Tamten wciąż jesz­cze nie wy­jaśnił, co też tak nagle skło­niło go do przyłącze­nia się do wy­prawy.— Pew­nie zbyt wiele o nas nie wie­dzą — po­wie­dział Smok­bójca. — Mo­żemy pod­kraść się do nich, ukryć... To jest kraj wzgórz... I od czasu do czasu czę­sto­wać ich słod­kim kop­nia­kiem. Niech prze­stę­pują z nogi na nogę, póki Vor­gre­berg nie zor­gani­zuje obrony. Wniosku­jąc z tego, jak Vodička się waha, ni­czego nie zrobi, ma­jąc nas za ple­cami.Tak też zro­bili, idąc ko­ryta­rzem zniszczeń, w który nie za­pusz­czali się już fura­że­rowie Vol­sto­kinu. Sza­rego lo­do­wa­tego po­ranka u po­cząt­ków zimy, po­śród mżawki, która w każ­dej chwili mo­gła przemie­nić się w śnieg, Preshka ci­snął swe siły prze­ciwko armii Vo­dički. Nie za­trzymał żad­nych od­wo­dów. Żoł­nie­rze Vol­sto­kinu nie byli za­sko­czeni. Kło­poty z Tarl­so­nem na­uczyły ich, że na­leży być czuj­nym. Zare­ago­wali wła­ści­wie.Z płu­cem Preshki było tak źle, że jego zdol­ności bo­jowe skur­czyły się praktycz­nie do zera. Cho­ciaż za­cho­wał ogólną kon­trolę nad sytu­acją, zlecił Smok­bójcy do­wo­dze­nie tak­tyczne. Ze względu na upór, który kazał mu się przyłączyć do ataku, Tur­ran, Val­ther oraz Uthe Haas mu­sieli zo­stać, by go strzec.Prze­kli­nając deszcz, który mógł za­szkodzić ich broni, ita­skiańscy łucz­nicy wy­wo­łali wła­sny deszcz strzał zza ple­ców wete­ra­nów Preshki. Re­kruci trzymali flanki, aby nie do­pu­ścić do okrą­żenia ude­rze­nia zmie­rza­ją­cego wprost ku pa­rad­nemu na­miotowi Vo­dički.Na­gły atak do­padł Preshkę. Po­my­ślał o Ela­nie, o po­sia­dło­ści i bó­lach serca, na jakie w niej cier­piał. Czy teraz było lepiej?Vol­sto­ki­nia­nie wal­czyli dzielnie, na­wet jeśli bra­ko­wało im po­my­słów. Ale siły Preshki do­tarły już do sze­re­gów bro­nią­cych kró­lew­skiego na­miotu. Je­żeli uda się zła­pać Vodičkę, po­my­ślał Rolf...— Czary! — jęk­nął nagle Tur­ran. Jak pies wy­sta­wił nos, ła­piąc wiatr.Val­ther po­stąpił po­dob­nie, jego głowa koły­sała się ni­czym łeb ko­bry w każ­dej chwili go­towej ude­rzyć.— Pod­sadź­cie mnie wy­żej — roz­kazał Preshka. Chwilę póź­niej, kiedy jego stopy z po­wro­tem do­tknęły za­krwawio­nego błota, rzekł: — Sha­ghun. I Szy­derca, w łań­cu­chach.— Szy­derca?— Uthe, wi­dzisz?— Nie.— Mu­simy do­stać tego sha­ghuna. W prze­ciw­nym razie już po nas. Smok­bójca! Połóż strzały wo­kół wej­ścia do na­miotu. — Ale jego słowa uto­nęły w straszli­wym hała­sie. — My­ślę — zwrócił się do Tur­rana — że przy­pro­wa­dzi­łem cię tutaj na śmierć. Atak był błę­dem.Przed na­mio­tem za­częły ki­pieć kolo­rowe dymy. IV. Vor­gre­berg Lało strasznie. Bicze ulewy sie­kły twarz i dło­nie Ra­gnar­sona. Pod­no­szące się z każdą chwilą wody Spehe, która two­rzyła gra­nicę mię­dzy la­sem Gudsbran­dal a Sie­dli­skiem Vor­gre­bergu, fa­lami biły w jego wierz­chowca, gro­żąc w każ­dej chwili po­rwa­niem. Drugi brzeg wy­da­wał się zbyt na­siąk­nięty wodą, by można się nań wspiąć.— Gdzie jest ten cho­lerny bród? — za­grzmiał na naj­bliż­szego zwia­dowcę ma­rena di­mura.Tamten, mimo iż drżał i si­niał z zimna, tylko się uśmiech­nął.— To on, puł­kow­niku? Nie­zbyt do­bry, co?— Nie­zbyt do­bry, Adamec.Od tygo­dnia szli wy­tężo­nym mar­szem, do­by­wa­jąc z sie­bie resztki sił. Ty­siąc męż­czyzn roz­cią­gniętych po bocznych krę­tych dro­gach, pró­bują­cych do­trzeć nie­po­strzeżenie do sto­licy.Jego ru­mak dzielnie wal­czył z nur­tem, wreszcie ocie­kając wodą, wy­do­stał się na brzeg. Kiedy Ra­gnar­son sta­nął w strzemio­nach, aby spoj­rzeć na roz­cią­ga­jącą się przed nim kra­inę, zwie­rzę po­śli­znęło się, za­częło zsu­wać i przy­sia­dło na za­dzie. Za­miast ryzy­ko­wać, że do­sta­nie się pod spód i uto­nie, Bragi sko­czył w nurt po­wo­dzi. Wy­nu­rzył się, plu­jąc i klnąc, zła­pał podaną lancę naj­bliż­szego żoł­nie­rza i wciągnął na brzeg obok niego. Przed jego oczyma prze­mknęły ob­razy głównej kom­naty domu, cie­płej, a zwłaszcza su­chej, po­tem orla twarz Ha­rouna. Po­wstał chwiejnie, prze­kli­nając jesz­cze gło­śniej niż dotąd.— Ru­szać się! — za­grzmiał. — Przed nami jest otwarty te­ren. Wy, lu­dzie! Prze­rzu­cić tę linę. Jeżeli ktoś uto­nie, wa­sze jaja wy­lą­dują na tacy.Spoj­rzał na pół­noc, za­sta­nowił się, jak też Ha­aken daje sobie radę. Czarny Kieł z głównymi si­łami i jeń­cami, wę­dro­wał trak­tem ka­ra­wan, po­zo­sta­wia­jąc jemu ca­łość za­dań dy­wer­syj­nych. Jeźdźcy Bra­giego, wy­czer­pani, na sła­nia­ją­cych się wierz­chowcach, wy­cho­dzili poje­dyn­czo lub dwójkami z rzeki, ob­szar­pani ni­czym ban­dyci. Ich sztandary były po­strzępione i ob­wisłe. Je­dyną rze­czą w nich godną uwagi było to, że zro­bili, co zro­bili. Ża­łował, iż nie może im obie­cać, że cięż­kie czasy się skończą, kiedy dotrą do mia­sta. Ale nie, inte­resy w Kavelinie trudno było okre­ślić jako za­ła­twione.Ten ostatni pęd ku Vor­gre­ber­gowi przy­po­mniał Bra­giemu bar­dziej od­wrót niźli przy­go­to­wa­nie do na­tarcia. Ma­chał do za­sko­czo­nych wes­soń­czy­ków, wy­glą­dają­cych z drzwi ja­kiejś szopy, nie­kiedy po­zdrawiał ich w imie­niu kró­lowej. Miał ze sobą Tro­lle­dyn­gjan, któ­rzy oca­leli z boju, jak rów­nież naj­lep­szych Ita­skian i we­ssoń­czy­ków. Z ma­rena di­mura wziął tylko garstkę zwiadow­ców. Nie bę­dzie z nich żad­nego po­żytku pod­czas walk ulicznych. Na hory­zon­cie uno­siło się kilka ko­lumn dymu, ognie wciąż się tliły mimo desz­czu. W miarę zbli­żania się do Vor­gre­bergu spo­tykali coraz wię­cej gru­pek uchodź­ców obo­zują­cych na błot­ni­stych po­lach. Od nich do­wie­dział się, że kró­lowa wciąż włada, jed­nak jej po­zycja jest nie­pewna. Krą­żyła też plotka, we­dle któ­rej brała pod uwagę ab­dy­kację, aby unik­nąć dal­szego roz­lewu krwi. To do­piero osoba z cha­rak­terem, po­my­ślał Ra­gnar­son. Wszystko, co sły­szał, suge­ro­wało jed­no­znacznie, że ta ko­bieta jest za dobra dla pod­da­nych, ja­kich jej przy­szło odziedzi­czyć.A co z Vol­sto­ki­nem?Ucieki­nie­rzy nie wie­dzieli zbyt wiele na ten temat. Vo­dička obo­zo­wał na za­chód od Sie­dli­ska, od dłuż­szego już czasu nic nie ro­biąc. Cze­kał. Na co?Ra­gnar­son nie zwalniał tempa. Deszcz i deszcz ze śnie­giem wciąż pa­dały. Jedna dobra rzecz z tej po­gody, po­my­ślał. Mo­tło­chowi nie bę­dzie się chciało wy­cho­dzić na ulice.Nie­po­strzeżenie do­tarł na przedmie­ścia. Po­jawił się cał­kiem nie­spo­dziewa­nie i śmiał się w głos z pa­niki, jaką jego po­ja­wie­nie się wy­wo­łało wśród gwardzi­stów. Kiedy wes­soń­ski sier­żant od­po­wia­dał na ich we­zwa­nie, sam pod­je­chał do mu­rów mia­sta. W bra­mie znowu za­sko­czył żoł­nie­rzy, cho­wali się przed desz­czem, a brama stała otworem. Kom­pletne roz­przę­żenie, po­my­ślał, przejeż­dża­jąc przez nią. Dla­czego nie za­cho­wują czuj­ności w cza­sach tak na­pię­tych? Pro­blemy z mo­rale, spe­ku­lował. Roz­pacz wy­wo­łana bra­kiem Tarl­sona. Ro­snące po­dej­rze­nia, że nic już nie za­leży od tego, co zro­bią.To się zmieni.Dzwony nie ode­zwały się, póki nie do­tarł do tere­nów par­ko­wych wo­kół zamku Krief. Kiedy bi­cie na trwogę pod­ry­wało mia­sto, za­rzą­dził:— Zmienić sztandary.Cho­rąży nio­sący stare po­szar­pane sztandary cofnęli się w sze­regu. Po­zo­stali zdjęli po­krowce ze świe­żych sztanda­rów sym­boli­zują­cych ludzi two­rzą­cych od­dział Ra­gnar­sona, po­dob­nie jak i ze sztanda­rów zdo­by­tych pod­czas bitew. Upewnił się, że sztandar Se­dl­mayr znaj­duje się bli­sko jego. Kró­lew­ski sztandar ujął oso­bi­ście. Obrońcy zamku do­tarli na umocnie­nia aku­rat w porę, by ob­ser­wo­wać ten wła­śnie fragment po­kazu. Po ja­kiejś mi­nucie kon­ster­nacji wpa­dli w eufo­rię.Ich spoj­rze­nia ze­tknęły się w mo­men­cie, gdy wszedł na roz­legły dzie­dzi­niec. Stała na bal­konie wieży. Była wy­soką ko­bietą, ba­jecz­nie smu­kłą, o drobnych ko­ściach, z dłu­gimi zło­tymi wło­sami, które spływały zmo­czone ulewą. Jej oczy miały barwę błę­kitu let­niego nieba w zeni­cie. Ubrała się w pro­stą, po­zba­wioną ozdób biel, którą deszcz przylepiał do deli­kat­nych krą­gło­ści...W tej chwili wiele się o niej do­wie­dział, jesz­cze za­nim od­wró­cił się, by do­ko­nać prze­glądu unu­rza­nych w bło­cie, zmę­czo­nych, ob­szar­pa­nych rze­zi­mieszków sto­ją­cych za nim. Co ona sobie po­myśli?W salu­cie opu­ścił trzymany przez sie­bie sztandar. Po­zo­stali po­stą­pili po­dob­nie. Ich spoj­rze­nia znowu się spo­tkały. Przyjęła salut lek­kim ski­nie­niem głowy i uśmie­chem, który uczynił całą sza­leń­czą jazdę wartą wło­żo­nego wy­siłku. Od­wró­cił się, by wy­krzy­czeć roz­kazy, aby był ruch w inte­resie. Kiedy znowu spoj­rzał za sie­bie, znik­nęła.Sytu­acji po­li­tycz­nej można się było do­my­ślać choćby po skromnej licz­bie służby po­ma­gają­cej przy opo­rzą­dza­niu zwie­rząt. Nig­dzie nie do­strzegał sma­głych ob­licz siluro. Wśród żoł­nie­rzy nor­d­meni nale­żeli do rzad­kości. Praktycz­nie do­mi­no­wały sło­miane czu­pryny wes­soń­czy­ków. Jeden z nich, mło­dzie­niec pró­bu­jący ochronić przed zmoknię­ciem głowę za po­mocą poły ko­szuli, pod­biegł na­tychmiast.— Bo­go­wie! Puł­kow­niku, świetny czas.— Ach, Gjer­drum. — Uśmiech­nął się słabo. — Po­wie­działeś, żeby się spie­szyć.— Sam wró­ciłem do­piero ze­szłej nocy. Pro­szę wejść. Oj­ciec chce cię wi­dzieć.— W takim sta­nie?Mi­nęło aku­rat dość czasu, żeby mógł się prze­razić. To był pałac kró­lew­ski. W polu, na woj­nie, król był dla niego tylko zwy­kłym człowie­kiem. W swoim leżu po­tężny sprawił, że mógł zo­ba­czyć w nim jedy­nie god­nego po­gardy zbója, na któ­rego zresztą wy­glą­dał.— Tutaj już nie obo­wią­zują żadne for­mal­ności, pa­nie. Królowa... jest damą, która z pew­no­ścią zro­zu­mie. Jeżeli ro­zu­miesz, co mam na myśli. Wojna, wia­domo.— Pro­wadź więc. — Zo­sta­wił za­kwatero­wa­nie, całe za­mie­sza­nie i staj­nie na gło­wie swoich sier­żan­tów oraz kró­lowej.Tarl­son umierał. Zło­żony w wiel­kim łożu wy­glą­dał jak człowiek w ostatnim sta­dium su­chot. Jak człowiek, który po­wi­nien umrzeć już dawno temu, ale który jest zbyt uparty, by odejść. Był do tego stop­nia obanda­żo­wany, że nie mógł się ru­szać. Ona była tu rów­nież, w przemo­czo­nych suk­niach, ale trzymała się w za­cie­nio­nym kącie. Ra­gnar­son ski­nął głową, pod­szedł do łóżka Tarl­sona. Pró­bo­wał tak ma­new­ro­wać, by woda i błoto nie ska­py­wały z ubra­nia na dy­wan.— Sły­sza­łem, że bę­dziesz miał nową bli­znę — za­czął.Ean­red uśmiech­nął się słabo i od­rzekł:— Są­dzę, że to była wła­śnie ta z moim imie­niem. Sia­daj. Wy­glą­dasz na wy­czer­pa­nego.Ra­gnar­son nie­pew­nie prze­stąpił z nogi na nogę, zza jego ple­ców roz­legł się głos:— Pro­szę usiąść, puł­kow­niku. Nie ma po­trzeby chro­nić ume­blo­wa­nia dla sza­browni­ków Vodički. — Miała me­lo­dyjny głos na­wet wówczas, gdy po­brzmie­wała w nim go­rycz.— A więc w końcu przy­byłeś — po­wie­dział Tarl­son.— Zo­sta­łem we­zwany.— Czę­sto byłeś wzywany. — Uśmiech­nął się Tarl­son. — Ale mia­łeś rację. Nie mo­gli­śmy zwy­cię­żyć, bro­niąc jed­nego mia­sta. Gdy­bym nie po­traktował cię ostro, wciąż mógłbyś ści­gać baro­nów.— Są­dzę, że mają już do­syć... Cho­ciaż być może nie orientuję się w naj­now­szych wy­da­rze­niach. Sytu­ację na połu­dniu znasz. A Wschód się pod­dał.— Ach? Gjer­drum pró­bo­wał mi coś ta­kiego zasu­ge­ro­wać, ale nie wy­rażał się jasno.— Nie mar­no­wał czasu na za­da­wa­nie do­kład­niej­szych pytań.— Dużo się bę­dzie mu­siał na­uczyć. Przybyłeś szybko. Sam?— Z ty­sią­cem ludzi. Reszta idzie, z jeń­cami. A jak to już wcześniej po­wie­działem, wie­rzę w ruch.— Tak, za Ha­ro­unem bin You­sifem. Chcę o nim po­roz­ma­wiać, kiedy zrobi się nieco swo­bod­niej. Być może twoje przy­bycie coś zmieni. — Ra­gnar­son zmarsz­czył brwi. — Prze­chwycili­śmy wia­do­mo­ści od Vodički do wspólnoty siluro. Mają wzniecić bunt jesz­cze w tym tygo­dniu. Mam na­dzieję, że teraz za­sta­no­wią się dwa razy.Ra­gnar­son przy­po­mniał sobie roz­la­złość żoł­nie­rzy kró­lowej.— Moi lu­dzie nie na wiele się przy­da­dzą, jeśli wy­buchnie dzi­siej­szej nocy. A twoi wy­glą­dają na ta­kich, co nie przy­da­dzą się do ni­czego.— Co suge­ru­jesz?Jego rany wy­ssały zeń cały wi­gor, po­my­ślał Ra­gnar­son.— Za­mknąć bramy. Użyć gwardii pała­co­wej do pa­tro­lo­wa­nia dzielnic siluro. Ogłosić go­dzinę poli­cyjną i wy­mu­sić jej prze­strzeganie. Nie będą w sta­nie nic zro­bić, jeśli wy­ła­piemy ich na­tychmiast, gdy opuszczą swoje domy.— I zo­sta­wić pałac bez obrońców?— Chcesz po­wie­dzieć, w mo­ich rę­kach? Tak. Ean­re­dzie, wiem, że ży­wisz po­dej­rze­nia. Nie je­stem pe­wien, skąd się wzięły. Umówmy się, że nasze cele są zbieżne.Tarl­son nie prze­prosił.— W Kavelinie człowiek staje się po­dejrzliwy. Nie­ważne. Czy twoje za­miary są dobre, czy złe i tak jeste­śmy w two­ich rę­kach. Nie ma ni­kogo in­nego, kto byłby w sta­nie po­wstrzymać Vo­dičkę.Ra­gnar­so­nowi wcale się to nie po­do­bało. Sta­wał się zbyt ważny w sprawach we­wnętrz­nych Kavelinie.— Znam wa­runki mo­jego kon­traktu — oznajmił sztywno. — Będę pró­bo­wał się z niego wy­wią­zać. Ale lojal­ność mo­ich ludzi to zu­peł­nie inna sprawa.— To zna­czy?— Są w Kavelinie od wielu mie­sięcy, wal­czą i umierają za nie swoją sprawę. Mo­rale jest wy­sokie. Od dawna nie prze­grali bitwy. Co się sta­nie, jeśli ze­chcą się cze­goś napić i na­gle stwierdzą, że nie za­pła­cono im na­wet zła­ma­nego gro­sza?— Ach. — Tarl­son po­pa­trzył za plecy Ra­gnar­sona.— Skarbiec odło­żył dla was okre­ślone kwoty, puł­kow­niku — oznajmiła kró­lowa. — Cho­ciaż i tak po­win­ni­ście być bo­gaci, choćby z łu­pów, jakie wzięliście.Ra­gnar­son wzruszył ra­mio­nami.— A co się stało z twoim tłu­stym przyja­cie­lem? — za­pytał Tarl­son. — Jak sobie przy­po­mi­nam, znik­nął przy prze­pra­wie pro­mo­wej przez Scarlotti.— To jest duch, który od tego czasu mnie na­wie­dza. Nie mam poję­cia. Po­sła­łem go do Da­mhorst. Z tego, co sły­szeli­śmy, wpadł w ręce Bre­it­bar­tha.— A więc obecnie może go mieć Vodička — po­wie­dział Tarl­son. — Pod­czas ataku wi­działem sku­tych łań­cu­chem więźniów...— Czy nic mu się nie stało?— Nie ma pew­ności, czy to był on. Tylko ką­tem oka zo­ba­czy­łem gru­basa, który ska­kał wszędzie i wrzesz­czał. Po­tem do­sta­łem włócznią.— To on. Za­sta­na­wiam się, po co jest po­trzebny Vo­dičce?— Ja­kie masz plany?— Nie mam żad­nych. Zo­sta­łem we­zwany do obrony Vor­gre­bergu. Nie wy­bie­gam my­ślą poza sam fakt do­sta­nia się tutaj.— Dwa względy od­gry­wają rolę za­sad­niczą. Si­luro. Vo­dička. Z siluro sobie obecnie pora­dzimy. Je­żeli bę­dziemy w sta­nie przed wio­sną ode­słać Vodičkę z ni­czym, mo­żemy na­stęp­nego lata mieć przewagę nad baro­nami.— Na­stęp­nego lata do­piero bę­dzie­cie mieli po­ważne kło­poty.— Co?— Captal z Savernake.— O co z nim cho­dzi? — Twarz Tarl­sona po­ciemniała. Ukrad­kiem spoj­rzał za plecy Ra­gnar­sona.— On ma tam w górze wła­sną armię i oso­bi­stego pre­ten­denta. Dziecko mniej wię­cej sze­ścioletnie. Pró­bo­wa­łem go do­stać, ale... — Urwał na wi­dok uczuć galo­pują­cych po obli­czu Tarl­sona.— Ale co?— Ma sprzymie­rzeń­ców. To szczęście, że udało nam się w ogóle wy­do­stać. Ci lu­dzie... to naj­bar­dziej po­nurzy żoł­nie­rze na świe­cie.— Były po­dej­rze­nia... Król mi po­wie­dział... Kto? El Mu­rid?— Shin­san.Szept, ja­kim wy­po­wie­dział te słowa, sprawił, że za­padła pełna grozy cisza, prze­rwana je­dynie ci­chym wes­tchnie­niem za jego ple­cami. Twarz Tarl­sona stała się tak blada i nie­ru­choma, że Ra­gnar­son przeląkł się, iż tam­ten ma atak serca.— Shin­san? Je­steś pe­wien?— Czarny Kieł przywie­zie do­wody. Zbroje pole­głych. A dziecko... Dzieciak ćwi­czy pod okiem sa­mej Mgły. Ona była w Mai saku.— Dziecko... Czy wy­glą­dała do­brze? — Głos kró­lowej wy­rażał tak pełne pod­nie­cenia za­inte­re­so­wa­nie, że Ra­gnar­son czę­ściowo zwrócił się w jej stronę. Po­tem dodał dwa do dwóch. Dziecko było jej... Wreszcie, jakby przez grubą war­stwę waty, owo „wy­glą­dała” do­tarło do jego świado­mo­ści.— Shin­san! — szep­nął Tarl­son.Ra­gnar­son znowu się od­wró­cił. Mimo swego stanu Ean­red pró­bo­wał się pod­nieść. Omalże mu się udało. Po­tem osu­nął się bez­władnie, de­spe­racko wal­cząc o od­dech. Krwawa piana po­ja­wiła się na jego ustach.— Ma­ighen! — krzyknęła kró­lowa. — Znajdź szybko dok­tora Wachtela! Gjer­drum! Po­móż ojcu.Kiedy chło­pak pod­biegł, Ra­gnar­son pod­szedł do kró­lowej. Wy­da­wało się, jakby miała za chwilę ze­mdleć. Po­mógł jej wstać.— Ean­red, nie umieraj — bła­gała cicho. — Nie teraz. Co ja zro­bię bez cie­bie?A kiedy opu­ściła ją re­zerwa i resztki god­ności, Ra­gnar­son za ich fa­sadą zo­ba­czył na mgnienie prze­ra­żoną zwy­kłą ko­bietę. Tak młodą, taką bez­bronną. Nie zwracając uwagi na brudne odzienie, przylgnęła doń roz­paczliwie, głowę przy­ci­ska­jąc mu do piersi.— Po­móż mi! — bła­gała.A co in­nego niby mógł zro­bić? V. Go­dzina od­wetu Szy­derca uznał z po­czątku, że ten ło­mot, szczęk i wrzask oznaczają, iż kró­lew­scy wró­cili, pró­bując wziąć nie­spo­dziewany re­wanż. Był tak chory, że na­wet nie chciało mu się unieść wzroku. Czym się przejmo­wać? Od­głosy sta­wały się coraz bliż­sze. Przez długi czas nie zro­bił nic bar­dziej am­bit­nego niźli wy­tarcie nosa w rę­kaw. Na­tychmiast zro­biło mu się nie­przyjem­nie. Odór trupa spo­czy­wa­ją­cego w odle­gło­ści pię­ciu miejsc na prawo od niego da­wał się we znaki mimo ulewy. Tamten umarł cztery dni wcześniej. Nikt nie za­troszczył się o to, by go usu­nąć.W miarę jak wy­buch po­wstania siluro opóźniał się, dys­cy­plina wśród Vol­sto­ki­nian za­czy­nała się roz­luź­niać, sta­wali się coraz bar­dziej de­fety­stycznie na­sta­wieni. Vo­dička i sha­ghun ostro się o to kłó­cili. Sam Vodička stał się z lekka ogłu­piały i za­nie­dbany.Żo­łądek Szy­dercy skrę­cił się w supeł. Te skromne por­cje, które mu­siał zja­dać, były gli­nia­ste i ze­psute. Chwiejnie pod­niósł się na nogi, po­cią­gnął za sobą naj­bliż­szego współ­więźnia, bie­gnąc do naj­bliż­szej, od­dalo­nej o pięć kro­ków dziury w ziemi za­stę­pują­cej la­trynę. Kiedy ku­cał, pod­cią­gnąwszy poły szaty do pasa, wy­strzelona strzała z pla­śnię­ciem wbiła się w zie­mię w po­bliżu. Się­gnął, po­śli­znął się, upadł i po­wstał, prze­kli­nając. Drugi wię­zień od­po­wie­dział mu rów­nież ste­kiem prze­kleństw. Umarła już jedna czwarta z nich, a za­raza wkrótce po­chło­nie wszyst­kich — po­dob­nie jak całą armię Vodički. Dy­zen­teria była po­wszechna. Wśród za­ku­tych w łań­cu­chy nie było teraz przyjaciół, tylko zwie­rzęta war­czące na sie­bie wzajem.Strzała była ita­skiańska. Żadna z lo­kal­nych broni nie da­łaby rady tak dłu­giemu drzewcu. Chciało mu się krzy­czeć z ra­dości, ale nie miał sił. Tak długo roz­pa­czał, że los od­ma­wia mu spo­sob­ności, jed­nak po­czy­nił nie­zbędne przy­go­to­wa­nia. Wszystko wy­ma­gało po­wol­nej, ostrożnej pracy. Nie chciał, by kto­kol­wiek, a w szczegól­ności chętni do wkradania się w łaski strażni­ków towa­rzy­sze, od­kryli, co robi.Pierwszy pro­blem na­strę­czały łań­cu­chy. Prawa dłoń każ­dego więźnia skuta była z lewą kostką są­siada po pra­wej. On zaś od wielu dni prze­cierał ogniwo ka­wał­kami pia­skowca. Skoń­czywszy to za­danie, z za­do­wo­le­niem za­czął roz­glą­dać się za bro­nią. Kiedy sha­ghun i jego kolo­rowe dymy po­jawili się w wej­ściu do na­miotu, Szy­derca roze­rwał osła­bione ogniwo i spod szaty wy­cią­gnął naj­lep­szy eg­zem­plarz swojej broni. Wy­ko­nanie procy było znacznie trud­niej­sze niźli prze­cię­cie łań­cu­cha. A każdy zaw­sze za­ba­wiał się tym dru­gim...Miał trzy ka­mie­nie, cho­ciaż spo­dziewał się, że oka­zji star­czy na poje­dyn­czy strzał, za­nim go po­chwycą. A mi­nęły całe lata...Proca wy­ko­nana ze skrę­co­nych pa­sków mate­riału z jego szaty zaję­czała, gdy nią za­kręcił. Kilka par apa­tycz­nych oczu zwróciło się w jego stronę. Wy­pu­ścił po­cisk.— Biada! — jęk­nął.Po­trzą­snął lewą pię­ścią, wy­gra­żając nie­bio­som. Chy­bił o tak wiele, że sha­ghun na­wet nie za­uwa­żył, iż stał się ce­lem ataku. Nikt jed­nak nie wy­dał Szy­dercy. Żadni sma­gli strażnicy nie po­jawili się, by wgnieść go w błoto. Atak był prawdzi­wie sza­leń­czy. Mu­szą tam być jacyś na­prawdę ostrzy wo­jow­nicy, po­my­ślał. Od­wró­cił się. Wy­tę­żając wzrok, spró­bo­wał prze­bić nim ścianę desz­czu, nie­malże na­tychmiast wy­pa­trzył Re­skirda Smok­bójcę. Po­czuł nagły przy­pływ na­dziei. Naj­lepsi wo­jow­nicy na tym krańcu świata.Jego drugi ka­mień zali­czył tra­fienie. Nie z do­kład­no­ścią co do mi­li­metra, jaką dys­po­no­wał w chło­pię­cych la­tach, jed­nak do­sta­tecz­nie bli­sko, by strza­skać szczękę sha­ghuna. Żoł­nierz cza­ro­dziej zato­czył się, zo­sta­wia­jąc swe dymy, wy­cią­gnął jedną dłoń, jakby w proś­bie o po­moc. Ru­szył w kie­runku grupki więźniów. Szy­derca zerk­nął na umę­czo­nych nor­dme­nów. Kilku wy­raź­nie za­czy­nało zdra­dzać oznaki za­inte­re­so­wa­nia. Sła­nia­jąc się, osła­biony cho­robą, ru­szył w kie­runku sha­ghuna. Za­machnął się całą dłu­go­ścią łań­cu­cha i wbił tam­tego w błoto. Wciąż nikt się nie wtrą­cał. Jed­nak kilka sma­głych twa­rzy po­pa­trzyło nań z miej­sca, gdzie to­czyły się walki. Użył sztyletu sha­ghuna, aby szybko z nim skończyć.— Te­raz Vo­dička — mruknął do sie­bie, po­wstając z za­krwawio­nym ostrzem w dłoni. Po­nad za­mie­sza­niem bitwy sły­szał, jak Smok­bójca krzy­czy na swych lu­dzi, by zwie­rali sze­regi i wy­co­fy­wali się. Nie było spo­sobu, żeby mógł do nich do­trzeć. — Stra­co­nym — wy­mamrotał. — Będą mnie piekli wolno, na­bi­tego na rożen, ża­den skald nie wy­śpiewa ostatniego bra­wu­ro­wego czynu.Dło­nie, nie­czułe ni­czym u mło­dego kie­szon­kowca, któ­rym był, kiedy po raz pierwszy spo­tkał Ha­rouna na sa­mym po­czątku wo­jen, prze­szu­ki­wały ubra­nie sha­ghuna, ła­piąc wszystko, co nie było przymo­co­wane na stałe. Po­tem prze­mknął obok tylnej ściany na­miotu, ma­jąc na­dzieję znik­nąć, za­nim kto­kol­wiek za­uważy, co się stało. Nor­d­meni ob­ser­wo­wali go teraz oczyma peł­nymi za­zdro­ści i gniewu. Z wnę­trza na­miotu do­bie­gał gderliwy głos Vodički. Mu­siał być pi­jany lub chory. Wtedy roz­legły się krzyki — jego zbrodnia zo­stała od­kryta. JEDENAŚCIE: Rok 1002 OUI; Coraz bliżej I. Umieranie Śmierć naj­zwy­czaj­niej nie na­leży do po­rządku dnia. Świt wstał jasny, cie­pły, niebo było nie­malże bez­chmurne. Do połu­dnia ulice wy­schły.— To nie w po­rządku — po­wie­dział Gjer­drum, wy­glą­dając przez okno obok łóżka ojca. — W opo­wie­ściach zaw­sze nad­cho­dzi pod­czas burzliwej nocy albo ran­kiem cięż­kim od mgieł.Królowa sie­działa obok łóżka, trzyma­jąc dłoń Tarl­sona. Od wczoraj­szego po­połu­dnia nie obu­dził się ze śpiączki.— Mój oj­ciec na­zy­wał śmierć ostatecz­nym de­mo­kratą- po­wie­działa. Głę­bokie cie­nie zale­gły pod jej oczyma. — A także bez­dy­sku­syj­nym auto­kratą i wiel­kim me­lio­ry­zato­rem. Nikt i nic nie wy­wiera na niej wra­żenia. Ani też nie dba w naj­mniejszej mie­rze o to, co sto­sowne i wła­ściwe.— Matka nie przyjdzie. Za­mknęła się w sy­pialni... Po­wie­działa, że nie wyj­dzie z niej, póki on nie wróci do domu. Zaw­sze wra­cał. Mógł od­nieść ranę, która za­bi­łaby niedźwie­dzia, ale zaw­sze wra­cał do domu. W głębi du­szy jed­nak wie, że tym ra­zem mu się nie uda. Pró­buje przy­cią­gnąć go z po­wro­tem siłą wspo­mnień.— Gjer­drum, jeśli jest coś... Wiesz, że ja...— W tym po­koju zo­sta­łem po­częty. W cza­sach, gdy on był tylko jed­nym z wielu pie­szych żoł­nie­rzy wes­soń­skich. Na noc przedtem, za­nim kró­lew­scy i gwardzi­ści wy­ru­szyli, by sta­wić czoło El Mu­ri­dowi na przełęczy. Dla­czego nigdy się nie prze­pro­wa­dził? Zajął kilka in­nych po­ko­jów, ale nigdy się nie prze­pro­wa­dził...— Gjer­drum!Od­wró­cił się.— Oczy. Po­ru­szył nimi.Tarl­son otworzył oczy. Wy­glą­dał, jakby zbie­rał resztki sił. Po­tem ochrypłym szeptem przemó­wił:— Gjer­drum, chodź tu­taj.— Nie wy­silaj się tak, ojcze.— Są pewne rze­czy, o któ­rych mu­szę ci po­wie­dzieć. Ona już przy­szła, ale nie mo­głem z nią odejść. Nic nie mów. Mu­szę się po­śpie­szyć. Ona czeka. Co robi Ra­gnar­son?— Za­ła­twia sprawę z siluro. Prze­spał parę go­dzin, po­tem za­brał jeden re­gi­ment i gwardię do ich dzielnicy. Od tego czasu o ni­czym nas nie in­for­muje, tylko przy­syła więźniów i całe wozy broni. Prze­cze­suje dom po domu. Oni wrzeszczą i wierzgają. Jed­nak każdy, kto pro­te­stuje, na­tychmiast zo­staje areszto­wany. Albo za­bity.— Gjer­drum, nie ufam temu człowie­kowi. Wła­ści­wie nie je­stem pe­wien dla­czego. Być może tu cho­dzi o bin You­sifa. Mają ze sobą ja­kieś związki. Niby wal­czyli prze­ciwko so­bie, a pod­czas gdy ich pra­co­dawcy gi­nęli, oni się bo­gacili. On zbyt wiele wie o tym, co się dzieje. I być może pra­cuje dla Ita­skii. Nie­któ­rzy z jego na­jem­ni­ków to re­gu­larni żoł­nie­rze ita­skiańskiej armii. — Przez kilka mi­nut leżał w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, zbie­rając siły. — To jest gra im­pe­riów — po­wie­dział w końcu. — A Kavelin sta­nowi plan­szę. Gjer­drum, da­łem słowo kró­lowi. Pró­bo­wa­łem go do­trzymać. Prze­ka­zuję obo­wią­zek wy­wią­zania się zeń tobie, jeśli ze­chcesz... Cho­ciaż bo­go­wie jedni wie­dzą, jak niby mia­łoby ci się udać. Jak tylko bę­dziesz mógł... Po­wiedz matce... Prze­pra­szam... Mój obo­wią­zek... Tym ra­zem już na pewno przy­szła po mnie. Gdzie wieje za­chodni wiatr... Ona zro­zu­mie... Ja... Ja...Po­wieki po­woli się za­mknęły. Przez chwilę Gjer­drum są­dził, że oj­ciec za­snął. W końcu kró­lowa prze­rwała ciszę:— Czy on?... Czy...— Tak.Uro­nili kilka łez. Oczeki­wa­nie na nie­unik­nione stę­piło ostrze bólu, gdy już chwila na­de­szła.— Gjer­drum, znajdź puł­kow­nika Ra­gnar­sona. Po­wiedz mu, by przy­szedł do mo­ich kom­nat. I poin­for­muj mini­strów, że o ósmej od­bę­dzie się spo­tka­nie gabi­netu. Nie mów ni­komu, co się tu stało.— Pani. — Ge­stem dłoni wy­konał nie­wy­raźny salut. Obowią­zek przy­nosił ulgę w bólu. II. Spotkanie Ra­gnar­son trzymał się sztywno wy­pro­sto­wany, kiedy koń­skie ko­pyta stu­kały po bruku pu­stych ulic. Na­le­żało wszystko ści­snąć żela­zną pię­ścią. Był tak zmę­czony, że za­czy­nały mu się zwi­dy­wać różne rze­czy. Po każ­dej jego stro­nie je­chał Tro­lle­dyn­gja­nin, go­tów na­tychmiast zare­ago­wać w ra­zie ja­kichś kło­po­tów. Ale trudno było na po­waż­nie cze­goś się spo­dziewać. Lud­ność mia­sta była za­stra­szona. Po­ja­wiali się tylko na mgnienie, w szczeli­nach mię­dzy okiennymi za­sło­nami.Dzi­siaj Vor­gre­berg, jutro Sie­dli­sko. Po­tem Vo­dička. I przed wio­sną reszta Kavelina. Trzeba zjed­no­czyć kró­le­stwo, żeby mo­gło sta­wić czoło Captalowi i Shin­sa­nowi.Pałac był opu­sto­szały w rów­nym stop­niu co samo mia­sto. Ma­jąc przy­zwolenie kró­lowej, ode­słał zeń każ­dego czło­wieka zdol­nego do no­sze­nia włóczni. Na­tknęli się na sto­sun­kowo nie­znaczny opór, przy­najmniej od chwili, gdy stało się jasne, że nie będą żad­nego tole­ro­wać. Kiedy do­tarł do jej kom­nat, prze­cha­dzała się w środku, blada, wy­krę­cając palce. Oczy miała pod­krą­żone.— Ean­red umarł.Ski­nęła głową.— Puł­kow­niku, roz­pada się. Mój świat. Nie je­stem silna. Wolę ra­czej uciec, niźli sta­wić czoło rze­czom. Ean­red był moją siłą, po­dob­nie jak wcześniej mo­jego męża. Nie wiem, co teraz robić. Po pro­stu mam ochotę uciec...— Dla­czego mnie we­zwałaś? — Wie­dział od chwili, gdy spo­tkały się ich oczy, że bar­dziej po­dzi­wiać bę­dzie siłę i bez­po­śred­niość niźli kwiecistą wy­mowę i do­sko­nałe ma­niery. — Je­stem mie­czem do wy­naję­cia. Ob­cym. Cał­ko­wicie nie­god­nym za­ufa­nia, tak przy­najmniej są­dził Ean­red.— Ean­red nie ufał ni­komu prócz Kriefa. Usiądź. Do­sta­tecz­nie długo byłeś na no­gach.Była do­prawdy za­ska­ku­jącą ko­bietą. Nikt z ro­dzin pa­nują­cych, kogo spo­tkał w swoim życiu, nie traktował ryce­rza bez herbu na tar­czy jak rów­nego sobie. I żadna kró­lowa czy księż­niczka nie za­pro­siła go do swoich pry­wat­nych kom­nat bez towa­rzy­stwa przy­zwo­itki...— Uśmie­chasz się. Dla­czego?— Hm? My­śla­łem o ro­dzi­nach kró­lew­skich. O księżnicz­kach. Dawno temu, w Ita­skii... Cóż, nie­ważne. Z tego miej­sca wy­daje mi się to nie­smacznym epi­zo­dem.— Brandy?Znowu jej się udało go za­sko­czyć. Królowa usłu­gu­jąca człowie­kowi z po­spól­stwa...— Czy oni są bar­dzo ofi­cjalni w Ita­skii? Twój czło­nek ro­dziny kró­lew­skiej?— Za­zwy­czaj. Dla­czego chciałaś się ze mną zo­ba­czyć?— Sama nie wiem. Mam kilka pytań. A może dla­tego, że po­trze­buję ko­goś, kto mnie wy­słu­cha. — Po­woli po­de­szła do okna.Ob­ser­wu­jąc, jak się poru­sza, Ra­gnar­son po­zwo­lił swoim my­ślom za­pę­dzić się w re­giony, które trudno było okre­ślić jako sza­cowne.— Zwołałam kon­fe­ren­cję mini­strów. Albo ab­dy­kuję, albo wrócę do ojca...— Moja Pani!-...albo nadam ci tytuł mar­szałka i zrzucę cały cię­żar na twoje barki. — Od­wró­ciła się, ich spoj­rze­nia spo­tkały się.Zgłupiał zu­peł­nie.— Ale... Mar­sza­łek? Przed tą wio­sną nigdy nie do­wo­dzi­łem si­łami więk­szymi od bata­lionu. Nie. Nie po­zwolą ci. Le­piej wy­brać Kavelinia­nina...— Komu mogę za­ufać? Kto do­wo­dził, kto nie ma żad­nych kon­tak­tów z rebe­lian­tami? Ean­red. Ale on nie żyje. Na­wet moi mini­stro­wie ob­sta­wiali obie strony.— Ale...— I cho­ciaż nie­na­wi­dzę źle mó­wić o umarłych, Ean­red nie po­tra­fiłby sobie z tym pora­dzić. Naj­lep­szy był w roli ryce­rza. Jako do­wódca w polu spi­sy­wał się śred­nio. Król to ro­zu­miał. — Przynio­sła ka­rafkę, na­lała jesz­cze brandy. — On nie był silny, nasz król. Nie po­trafił na­rzu­cić swej woli. Ale znał się na lu­dziach. Umiał wszyst­kiego się do­wie­dzieć o da­nym czło­wieku pod­czas kil­ku­mi­nu­towej roz­mowy. Wie­dział, komu można ufać, a komu nie można, i kto bę­dzie naj­szczęśliw­szy i naj­lepiej sprawdzi się na jakim sta­no­wi­sku. Ża­łuję, że go już nie ma.— Mu­sisz więc za­ufać mnie, ale nie wiesz, czy mo­żesz. Zadaj swoje pyta­nia.Przy­su­nęła fotel, by móc pa­trzeć mu w oczy.— Ja­kie są twoje związki z ko­roną Ita­skii?— Przy­znano mi na­danie ziemskie. Nie z ro­dzaju dzie­dzicznych, wy­posa­żo­nych w pół­tytuł wraz z ogra­ni­czoną wła­dzą. Ar­mijny. Ty­tu­larny ka­pitan pie­choty. Mam prawo użyt­ko­wać oraz dys­po­nuję tytu­łem wła­sno­ści do uprzednio bez­pro­duk­tyw­nego ka­wałka po­gra­nicz­nego te­ryto­rium w za­mian za od­gry­wa­nie roli sze­ryfa i ochronę gra­nicy. Z po­wo­dów po­li­tycz­nych je­stem obecnie na żoł­dzie mini­ster­stwa wojny. Moje za­danie po­lega na nie­do­pusz­cze­niu, by El Mu­rid zdo­był kon­trolę nad przełęczą Savernake, a tym sa­mym był zdolny oflanko­wać linię Ta­me­rice-Hel­lin Da­imiel. Je­stem rów­nież rze­czy­wi­stym puł­kow­ni­kiem gildii, cho­ciaż w Cy­tadeli nie pa­trzą na mnie przy­chyl­nym okiem. Za­danie wy­zna­czone mi przez rząd Ita­skii nie koli­duje z ustale­niami kon­traktu, jaki za­war­łem z tobą.— W tej chwili. Twoje roz­kazy mogą się zmienić. Coś jesz­cze?— Cóż niby? — Wzruszył ra­mio­nami.— Król wy­syłał na misje han­dlowe lu­dzi, któ­rym ufał. Z in­nymi za­da­niami. Do­sko­nale zda­wał sobie sprawę z wagi poło­żenia Kavelina. Ci lu­dzie nie­prze­rwa­nie nad­syłali ra­porty. Na przy­kład: Ta­me­rice na­wią­zało kon­takty z we­ssoń­czy­kami w Se­dl­mayr i Del­ha­gen. Altea roz­waża zaję­cie Do­lusi­chu, Vi­du­siuchu i Ga­ehle. An­sto­kin pla­nuje uczynić to samo na li­nii połu­dniowych pro­win­cji Vol­sto­kinu, aż do Gal­mi­ches... Za­kła­dając, że uda nam się pobić Vo­dičkę.— Je­den król zaw­sze pró­buje sko­rzy­stać na kło­po­tach in­nego. Sprawa z Se­dl­mayr jest za­ła­twiona. Altea, je­stem pe­wien, woli przyjaźń i współ­pracę od wojny o ja­łowe zie­mie. A An­sto­kin ma dziejowe prawo do większo­ści z tych pro­win­cji.— Zmierzam do tego, że mamy swoich ludzi w Ita­skii. Naj­lep­szych. Kiedy twój król tup­nie nogą, zie­mia trzę­sie się na ca­łym Za­cho­dzie.Pierwszą reak­cją Ra­gnar­sona była myśl: „I co z tego?” Po­tem jed­nak za­pytał:— Które stronnic­two?— Prze­pra­szam?— Po­dej­rze­wasz Ita­skię o ukryte za­miary. Chciałem wskazać na fakt, że je­ste­śmy po­dzieleni. Każde stronnic­two kon­tro­luje część rządu. Par­tia księ­cia Sza­rego Pła­sko­wyżu jest przy­chylna El Mu­ri­dowi. Po­zo­stałe, zde­cy­do­wa­nie mu prze­ciwne. Cie­kawe tylko, czy twoi szpiedzy wzięli to pod uwagę.— A ty za kim się opo­wia­dasz?— Książę Sza­rego Pła­sko­wyżu i El Mu­rid są moimi wro­gami od po­czątku wo­jen.— Wie­rzę ci, puł­kow­niku. Ale wciąż zo­staje Ha­roun bin You­sif. Czego on chce?— Je­ste­śmy ze sobą tak bli­sko, jak tylko lu­dzie mogą być. Ale jego umysł jest ni­czym pu­dełko — jeśli w końcu uda ci się je otworzyć, to w środku znaj­du­jesz tylko jesz­cze jedno pu­dełko.— Ale nie masz naj­mniejszego na­wet poję­cia?— Mogę zga­dy­wać, opie­rając się na geo­grafii. On jest go­tów, by wró­cić na Hammad al Nakir. Nie ma lep­szej bazy do prze­pro­wa­dze­nia takiej ope­racji niźli Kavelin. Al Rhemish znaj­duje się tuż za Ka­pen­run­giem. Jeżeli uda mu się zdo­być święte miej­sce, być może do­pro­wa­dzi rów­nież do re­stau­racji. My na ze­wnątrz wi­dzimy tylko fa­naty­ków. Poza Sahel po­par­cie dla El Mu­rida trudno okre­ślić jako jed­no­myślne.— Ro­zu­miem. Pro­blem. Ale taki, z któ­rym można so­bie pora­dzić, kiedy przyjdzie sto­sowny czas. A więc on nie przewi­dział Shin­sanu w swoich pla­nach. — Wstała, od­wró­ciła się do okna. — Mia­sto? Czy można je spa­cyfi­ko­wać? Sie­dli­sko?— To są bitwy, któ­rych wy­nik mamy już w gar­ści. Ja wy­bie­gam my­ślami na­przód ku Vo­dičce.— Do­brze. Jesz­cze zo­stało tro­chę rze­czy, o które chciała­bym, za­pytać, ale to póź­niej. Chcę, że­byś teraz od­po­czął. To jest roz­kaz. Chcę, że­byś miał świeży umysł na po­sie­dze­niu rady. Jeżeli zo­stanę... — Po­de­szła do niego, ujęła jego dło­nie, od­wró­ciła je wnę­trzem do góry, wpa­try­wała się przez chwilę uważnie, po­tem spoj­rzała mu w oczy. — Od­daję się w te dło­nie. Bądź deli­katny. III. Kon­frontacje Ra­gnar­son miał uczucie, jakby mi­nęło bar­dzo dużo czasu. Jego świado­mość wa­hała się na kra­wę­dzi jawy i snu. Su­mie­nie nie­prze­rwa­nie mó­wiło, że od dawna już po­wi­nien być na no­gach i zaj­mo­wać się swoimi obo­wiązkami, miast tego po­zwalał swoim my­ślom wę­dro­wać, za­sta­na­wia­jąc się, jak duże zna­cze­nie ośmieli się przy­znać ostatnim sło­wom kró­lowej.Rozległo się pu­kanie do drzwi.— Wejść — warknął, pod­no­sząc się do po­zycji pół­leżą­cej. Jego kom­natę oświetlała poje­dyn­cza świeca.Gjer­drum wsa­dził głowę do środka.— Prze­pra­szam, że pana bu­dzę, puł­kow­niku. Zła­pali­śmy włó­częgę. Trudno go zro­zu­mieć, ale sądzę, że mówi, iż cie­bie zna.— Hę? Gru­bas? Sma­gły?— Wy­gląda, jakby kie­dyś był gruby. Ale teraz jest chory. Po­wie­działbym, że w ciągu ostatnich kilku mie­sięcy prze­ży­wał na­prawdę cięż­kie chwile.— Gdzie on jest? Po­zwól, że włożę spodnie. Czy są szansę, że­bym do­stał ja­kieś nowe ubra­nie?Gjer­drum zerk­nął na złachma­nione nie­malże szmaty, które Ra­gnar­son pró­bo­wał wdziewać.— Spróbuję coś zna­leźć.— Królowa. Jak prze­szło po­sie­dze­nie rady?— Wciąż trwa.— Pro­wadź. Gdzie on jest?— W lo­chach. Uznaliśmy, że tak bę­dzie naj­bez­pieczniej.To był Szy­derca. Szy­derca w naj­bar­dziej żało­snej kon­dycji. Chrapał na za­sła­nej słomą pod­łodze.— Otwierać — na­kazał strażni­kowi. — Ci­cho. Nie budźcie go.Nie mo­gło obejść się bez sztuczki. Jak mógł po­witać Szy­dercę, nie ro­biąc mu żad­nego dow­cipu. Przykuc­nął i poła­sko­tał tam­tego w ucho. Szy­derca wy­ho­do­wał sobie wstrętną rzadką bródkę. Ra­gnar­son deli­kat­nie po­cią­gnął za jej ko­smyki.— Obudź się, ko­cha­nie — po­wie­dział pi­skli­wym fal­se­tem.Szy­derca uśmiech­nął się, przy­krył dło­nią jedną z dłoni Ra­gnar­sona. Jego czoło zmarsz­czyło się w zmiesza­niu — po­tem sko­czył na nogi, go­tów do walki. Bragi za­niósł się tu­bal­nym śmiechem, za­koły­sał się na pię­tach.— Mam cię!— Hai! — jęk­nął Szy­derca, kiep­sko imi­tując daw­nego sie­bie. — Naj­większy z naj­większych szpiegów ryzy­kuje życie i ca­łość członków nie­zwy­kle wszak prze­cież dla świata waż­nej osoby, cierpi mie­siące uwięzie­nia, poni­żenia i tortur, a wszystko to na żą­danie przyja­ciela. Led­wie żywy ze zmę­cze­nia, na skraju za­pale­nia płuc, z hor­dami Vol­sto­ki­nian na­stę­pują­cymi na pięty po­ko­na­łem trzy­dzie­ści mil przez bo­gów prze­klętej kra­iny po tym, jak nie­strasznie... nie­ustrasze­nie?... w poje­dynkę po­ko­na­łem ar­cys­ha­ghuna to­wa­rzy­szą­cego w cha­rak­terze woj­sko­wego do­radcy ar­miom Vol­sto­kinu, sha­ghuna ge­ne­rała przy­by­wa­ją­cego pro­sto z sobo­rów w Al Rhemish, tymże spo­so­bem ratu­jąc dup­ska nie­wdzięcz­nych wspólni­ków Preshki i Smok­bójcy, a w mie­ście, któ­rem ura­tował, wi­tają mnie sko­rzy do ci­ska­nia w loch tu­bylcy, w zbyt wiel­kiej po­grą­żeni igno­rancji, by roz­po­znać moją prze­sławną osobę, a po­tem zrywa mnie ze snu wło­chaty Tro­lle­dyn­gja­nin o wąt­pli­wej mę­sko­ści i kwe­stio­no­wal­nej mo­ral­ności. Biada! W ca­łym wszech­świe­cie na­wet cie­nia sprawie­dli­wo­ści. Naj­straszniej­sze de­mony roz­pa­czy ści­gają mnie przez do­linę łez na­zy­waną ży­ciem...Ra­gnar­son za­gubił się w po­kręt­nych zwrotach tej wy­po­wie­dzi.— Rolf jest tutaj? W Kavelinie? — Je­żeli Rolf przyłączył się do Re­skirda, być może Elana rów­nież z nim była.— Rze­kłem prze­cie, nie? Preshka, Rolf. Iwiańczyk. Były ka­pitan gildii. Lat trzy­dzie­ści sześć. Dziewięt­na­ście lat służby, roz­po­czę­tej w kom­panii Lau­dera...— Do­brze już. Prze­stań. Po­wtórz, co po­wie­działeś o tym sha­ghu­nie.Przedsta­wia­jąc szczegóły swojej ucieczki, Szy­derca po­woli od­zy­ski­wał we­rwę.— Chodź — oznajmił w końcu Ra­gnar­son. — Umyjemy cię, a po­tem obej­rzy cię kró­lew­ski le­karz. — Po dro­dze Ra­gnar­son bom­bar­do­wał przyja­ciela pyta­niami. Każda ko­lejna od­po­wiedź brzmiała w jego uszach jak mu­zyka.— Gjer­drum — po­wie­dział, kiedy zbli­żyli się do jego po­koju. — Znajdź leka­rza. A po­tem zbierz wszyst­kich ofi­ce­rów w kan­tynie. Niech przy­niosą ze sobą mapy te­renu, na któ­rym obo­zuje Vodička. I chcę też zaraz tutaj mo­ich ma­rena di­mura. Po­tem znaj­dziesz mnie w kom­nacie rady. Jak mam się tam do­stać?— Ale nie mo­żesz...— No to sobie po­patrz. Nic mnie chyba mniej nie ob­cho­dzi niźli oka­zy­wa­nie sza­cunku ban­dzie tłu­stod­u­pych nor­d­meń­skich hipo­kry­tów. Ga­daj!Nie­chęt­nie mło­dzie­niec wskazał mu drogę.— Prze­każ moje roz­kazy. Cze­kaj. Tak w ogóle, to która jest go­dzina?— Koło pół­nocy.Ra­gnar­son jęk­nął. Śpiąc, zmarno­wał osiem go­dzin.Dwaj strażnicy gwardii pała­co­wej blo­ko­wali wej­ście do kom­naty rady.— Za­po­wiedz mnie — na­kazał star­szemu.— Przykro mi, pro­szę pana. Lord Lin­dwe­del zo­sta­wił mi roz­kazy, zgodnie z któ­rymi pod żad­nym pozo­rem nie na­leży prze­szka­dzać.— Co? Dla­czego? A jeżeli coś się sta­nie?Żoł­nierz wzruszył ra­mio­nami.— Mam wra­żenie, że wówczas pora­dzą sobie z tym sami wraz z Jej Wy­soko­ścią.— Aha. — Stary wąż do­wie­dział się o losie Ean­reda.— Le­piej zejdźcie mi z drogi. — Zimna de­ter­mi­nacja wi­doczna na jego twa­rzy sprawiła, że młodszy strażnik aż przełknął ślinę.— Nie, pro­szę pana — upie­rał się star­szy. — Nie, póki nie zmienią się moje roz­kazy. — Aż po­bie­lały kłyk­cie jego pal­ców, ści­ska­ją­cych krótką pa­radną pikę.Bragi trafił go szybkim le­wym pro­stym. Głowa tam­tego od­sko­czyła, hełm z brzę­kiem odbił się od ściany. Ra­gnar­son schwycił drzewce piki, zbił dru­giego żoł­nie­rza z nóg, po­now­nie przyłożył pierw­szemu i wszedł w drzwi. Nie były za­mknięte ani na za­mek, ani na sztabę. Rozwarły się z gło­śnym ło­mo­tem.Aku­rat w czas.Siedmiu sta­rych nor­dme­nów ota­czało kró­lową ni­czym wy­chu­dłe po­si­wiałe wilki sar­nie. Wi­dać było, że pła­kała, naj­wy­raź­niej miała już za­miar pod­pisać do­ku­ment. Triumf, który Ra­gnar­son do­strzegł na twa­rzach mini­strów, za­nim jesz­cze od­wró­cili się w jego stronę, jed­no­znacznie da­wał do zro­zu­mie­nia, że słuszne były jego po­dej­rze­nia. Za­stra­szyli ją do tego stop­nia, iż za­mie­rzała ab­dy­ko­wać. Zro­bił trzy szybkie, kroki, ude­rzył gro­tem piki na płask przez do­ku­ment. W jed­nej chwili ode­pchnął mini­strów na boki, po­rwał pa­pier, ci­snął do naj­bliż­szego ko­minka. Lin­dwe­del krzyknął:— Straż!— Za­mknij gębę, stary sza­kalu! — warknął Ra­gnar­son, wy­cią­gając miecz. — Albo wy­tnę ci nową kilka cali niżej. — Wró­cił do drzwi, za­mknął je na za­mek, nało­żył za­suwę. Ża­łował, że nie ma ze sobą kilku Tro­lle­dyn­gjan. Tak bę­dzie mu­siał się po­śpie­szyć... — Wy, lu­dzie, sta­nąć pod tamtą ścianą. — Zajął miej­sce przy boku kró­lowej. W jej oczach gniew wy­da­wał się zma­gać z wdzięcz­no­ścią. Spoj­rzał groź­nie na mini­stra chył­kiem prze­kra­dają­cego się ku drzwiom.— Gdy­bym był młodszy, wtedy bym ci...— Wtedy twoja dupa by­łaby martwa. Nie spo­tka­łem jesz­cze nor­d­mena, który nie po­trze­bo­wałby po­mocy w za­rżnięciu kur­czaka. Za­ła­twmy całą sprawę w cy­wili­zo­wany spo­sób. Po­zwo­limy pani pod­jąć de­cyzję we­dle wła­snej woli.Ich wściekłe spoj­rze­nia wró­żyły kło­poty. Wkrótce roz­pęta się orgia spi­sków ma­ją­cych na celu usu­nię­cie ob­cego, który bro­nił obcej kró­lowej.— Jak to się stało, że wpa­dłeś tu aku­rat na czas? — wy­szeptała kró­lowa.— Przed chwilą przy­był mój przyjaciel — od­parł cicho. — Z obozu Vodički. Chciałem ci do­nieść, co mi po­wie­dział. Kiedy oka­zało się, że mam pro­blemy z wej­ściem do środka, przy­szło mi do głowy, że te stare sępy mogą coś knuć.— To było aż tak ważne?— Sha­ghun Vodički nie żyje, sam Vodička oszalał, na­to­miast jego armię zdziesiąt­ko­wała cho­roba. Lu­dzie de­zerte­rują. Mój towa­rzysz, Smok­bójca, roz­lo­ko­wał swoje siły na za­chód od niego, two­rząc ro­dzaj ko­wa­dła, na któ­rym mogę roz­bić go mło­tem swoich re­gi­mentów. Rano za­cznę zaci­skać pętlę.— Zbyt się nad­we­rę­żasz. Za­bi­jasz się. Po­wi­nie­neś tro­chę od­po­cząć.— Od­po­czywa się mię­dzy woj­nami — wy­mamrotał. — Nie mo­żemy po­pu­ścić. Wciąż zbyt wiele rze­czy nie zo­stało jesz­cze ustalo­nych. A sępy z Shin­sanu dalej sie­dzą na tur­niach Ka­pen­rungu.— Nie po­cze­kasz na swojego czło­wieka, tego Czarnego Kła?— Nie. Ale on wkrótce tu bę­dzie. W każ­dym razie i tak nie mam za­miaru an­ga­żo­wać się w walkę, chcę tylko wmanew­ro­wać Vodičkę w nie­ko­rzystne poło­żenie.— Sto­su­nek sił nie wy­gląda do­brze.— Sto­su­nek sił jest nie­ważny. Wciąż jesz­cze chcesz uciec? Zre­zy­gno­wać w chwili, gdy za­świ­tała nam iskierka na­dziei?— Nie wiem. Nie zo­sta­łam do tego stwo­rzona. Do in­tryg. Wo­jen.— Obiecuję ci, że jeśli bę­dzie to w mojej mocy, nie opuszczę cię, póki nie będę mógł ofia­ro­wać ci naj­spo­koj­niej­szego kraju spo­śród wszyst­kich Po­mniejszych Kró­lestw. Na­wet gdy­bym mu­siał zo­sta­wić za sobą bun­tow­ni­ków zwi­sają­cych z każ­dego drzewa ni­czym jabłka.— Ale jesteś prze­cież na­jem­ni­kiem. I masz ro­dzinę oraz dom, tak przy­najmniej mi mó­wiono.Czy w jej ostatnich sło­wach za­brzmiało roz­cza­ro­wa­nie?— Nie mam żad­nego domu, póki stronnic­two Sza­rego Pła­sko­wyżu dys­po­nuje choćby odrobiną wła­dzy. Za­pla­no­wane mia­no­wa­nie?— Nigdy się nie zgo­dzą.— Zało­żymy się? — Od­wró­cił się do mini­strów. — Jej Wy­so­kość pra­gnie wa­szej zgody na mia­no­wa­nie mnie mar­szał­kiem Kavelina.Kilku po­czerwie­niało i wy­beł­ko­tało coś nie­zro­zu­miale. Lord Lin­dwe­del wy­skrzeczał:— Nigdy! Ża­den obcy cham...— Wo­bec tego po­wie­simy was i wy­zna­czymy ja­kichś no­wych mini­strów.Drzwi za­trzesz­czały pod napo­rem dłoni. Mi­ni­stro­wie wy­raź­nie się oży­wili. Ra­gnar­son wie­dział, że jest w sta­nie za­pro­wa­dzić z nimi po­rzą­dek, przy­najmniej tutaj, w tej chwili, ale jak miałby trwale znie­chę­cić ich do wro­gich działań? Rozwią­zanie, ja­kie wy­brałby Ha­roun, z pew­no­ścią by­łoby naj­prostsze. On by wszyst­kich wy­mor­do­wał.— Nie ośmielisz się!Na ze­wnątrz lu­dzie za­brali się do wy­wa­żania drzwi.— Prze­ko­naj­cie się. Ciąży na was za­rzut zdrady. Spo­dziewam się, że Jej Wy­so­kość po­prze moje słowa.Pod ostrzami topo­rów za­częły się sypać drza­zgi z drzwi. Królowa lekko do­tknęła jego ra­mie­nia.— O wszystkim zde­cy­duje obraz sytu­acji. Cof­nij się do kąta, jak­byś mnie bro­nił.Wy­brała. Uśmiech­nął się, zro­bił, jak po­wie­działa. Przytuliła się do jego le­wego boku w kla­sycz­nej pozie szla­chet­nej dziewicy szu­kają­cej ochrony u swego obrońcy. Lord Lin­dwe­del pod­dał się.— W po­rządku, niech to cho­lera. Przygo­tujcie do­ku­menty.Bragi do­sta­tecz­nie długo po­zwo­lił sobie trwać w przyjętej pozie, by Gjer­drum i żoł­nie­rze kró­lowej mo­gli po­chwycić wzrokiem przelotny jej błysk. Tym wła­śnie spo­so­bem, nie­uczciwie, zdo­był sobie ich lojal­ność. IV. Wy­zwa­nie Na ziemi zale­gał śnieg war­stewką nie­wiele grub­szą niźli po­włoczka sza­dzi, a świt bar­wił go rubi­nem. Po­rywi­sty zimny wiatr szar­pał na­gimi gałę­ziami drzew. Bragi sie­dział na grzbiecie drżą­cego konia na skraju lasu, pa­trząc na drogę, która wiła się po zbo­czu wzgórza skrywa­ją­cego obóz Vodički. Wraz z nim był nie­po­ha­mo­wany Szy­derca oraz kil­ku­nastu żoł­nie­rzy, wy­bra­nych spo­śród ludzi jego i kró­lowej. Szy­derca dmu­chał w drżące dło­nie i prze­klinał nagły od­ruch, który kazał mu się wy­pra­wić w pole.Ra­gnar­son od tygo­dnia chy­trze wprowa­dzał swe woj­ska na po­zycje, ma­jąc na­dzieję na to, że przy­party do muru Vodička po­dej­mie de­cyzję ka­pitu­lacji, co po­zwoli unik­nąć strat w lu­dziach. Wio­sną bę­dzie po­trze­bo­wał każ­dego żoł­nie­rza. Na pół­nocy, blo­kując drogę do Vol­sto­kinu, znaj­do­wali się Czarny Kieł i Ah­ring z Tro­lle­dyn­gja­nami oraz Ita­skia­nami. Sir An­dv­bur, który na czas jakiś przejął do­wo­dze­nie kró­lew­skimi oraz gwardią pała­cową, blo­ko­wał drogi na wschód. Na połu­dniu za­legł Al­ten­kirk z je­dena­stoma set­kami wes­soń­czy­ków i ma­rena di­mura. Las za ple­cami Vodički trzymali Smok­bójca i Preshka. Już od przed­wczoraj wszyscy trwali na wy­zna­czo­nych po­zy­cjach. Żoł­nie­rzom za­pew­niono moż­li­wość spo­koj­nego wy­po­czynku przez noc i mnó­stwo je­dze­nia... Tym ra­zem po­sta­nowił się nie spie­szyć. To bę­dzie prze­cież klu­czowa bitwa i bar­dziej na­wet spo­sób, w jaki sobie z nią pora­dzi, niźli samo zwy­cię­stwo uczyni go rze­czy­wi­stym mar­szał­kiem Kavelina.— Le­piej już się zbie­raj — zwrócił się do Szy­dercy.Gru­bas wbił pięty w boki no­wego osiołka. Zgło­sił się na ochotnika, by po­szu­kać Ha­rouna. Miał obje­chać strefę działań wo­jen­nych; można było rów­nież li­czyć na to, że bę­dzie znał wy­nik bitwy, za­nim minie ostatnie po­ste­runki Smok­bójcy. Wiózł także wia­do­mo­ści dla ro­dziny Vo­dički.— Przypro­wadź ją — ode­zwał się do dru­giego ze swoich towa­rzy­szy.Wbrew jego ra­dom i pro­te­stom swych zwolenni­ków, kró­lowa nale­gała, by mu towa­rzy­szyć. W ciągu kilku mi­nut już była u jego boku, za­ku­tana w futra skrywa­jące źle do­pa­so­waną kol­czugę. Wi­dać było, że cała aż się go­tuje z pod­nie­cenia. Ra­gnar­son ski­nął głową.— Za­czy­namy.Wbił ostrogi w boki konia. Jej wierzcho­wiec do­trzymał mu kroku. Od­dział ru­szył dwójkową ko­lumną. Ra­gnar­son czuł, jak serce ło­mo­cze mu w pier­siach. Żo­łądek skrę­cał się i ści­skał. Na­gle opa­dły go wąt­pli­wo­ści. Czy wy­brał naj­lep­szą stra­tegię? Z pew­no­ścią był to naj­lep­szy spo­sób, by uci­szyć plotki o tym, że unika do­wo­dze­nia z pierwszej linii, ale... A je­śli Vo­dička nie przyjmie wy­zwa­nia?Po­chylił się w kie­runku kró­lowej i po­wie­dział:— Je­żeli rzą­dząc, bę­dziesz wzbudzała tyle pod­nie­cenia i uporu, ile udało ci się wy­wo­łać, uda­jąc w bój, to...Po­czuł lekki na­cisk jej uda na swoim. Nie miał pew­ności, wy­da­wało się jed­nak, że jej wierzcho­wiec o włos zbli­żył się do jego konia. Przypo­mniał sobie, jak z Elaną je­chali w ten spo­sób, a wo­kół czy­hały śmiertelne nie­bez­pie­czeń­stwa.— Je­steś piękną ko­bietą — wy­skrzeczał wy­mu­szony kom­ple­ment. Po­tem zmi­ty­go­wał swoją śmiałość, mó­wiąc: — Nie po­win­naś brać na sie­bie ta­kiego ry­zyka. Jeżeli we­zmą cię do nie­woli...Spoj­rzała na niego i do­strzegł, iż jej twarz lekko po­kra­śniała. Udało mu się ją roz­gniewać?— Mar­szałku — oznajmiła. — Je­stem ko­bietą. Szla­chet­nie uro­dzoną, kró­lową przez mał­żeń­stwo z człowie­kiem, który już od dawna nie żyje, a do­wódcą z zrzą­dze­nia losu. Jed­nak dalej ko­bietą.Zro­zu­miał. A wnioski, do ja­kich do­szedł, były znacznie bar­dziej prze­ra­ża­jące niźli wszystko, co mo­gło cze­kać na nich po dru­giej stro­nie wzgórza. Wje­chali na jego grzbiet.— Je­steś pewna, że po­słańcy wy­ru­szyli?Wcześniej po­prosił ją, by roze­słała roz­kazy do wszyst­kich nor­dme­nów, aby pod karą bani­cji bądź śmierci ofi­cjal­nie po­twierdzili swe hołdy lenne. Wie­ści o dzi­siej­szych wy­da­rze­niach będą szły trop w trop za tam­tymi po­słań­cami, zde­cy­dują o tym, kto zo­sta­nie prze­ko­nany, a kto ska­zany.— Tak. — Nie­znacznie zi­ry­to­wała się.Przyjrzał się uważnie obo­zowi. Vodička zmienił jego ustawie­nie na wzór im­pe­rialny, wzniósł okopy i wały obronne. Wieże dla łucz­ni­ków były w bu­do­wie. Dwóch ata­ków było mu trzeba, by pojął, że nie jest na bi­waku.— Sztandary — warknął Ra­gnar­son przez ramię. Zo­stali za­uwa­żeni.Go­dło ro­dziny Krief zało­po­tało obok białej flagi par­la­mentariu­sza. Ra­gnar­son pro­wa­dził swój od­dział, póki nie pod­je­chali pra­wie na odle­głość strzału z do­brego ita­skiań­skiego łuku. Chwila była zna­ko­mita na to, by wła­śnie ob­jawił się któ­ryś ze zbi­rów Sza­rego Pła­sko­wyżu. Cze­kali i cze­kali. W końcu naj­bliż­sza brama otworzyła się. Wy­je­chali z niej jeźdźcy.— Te­raz wła­śnie — zwrócił się Ra­gnar­son do kró­lowej — jest sto­sowny mo­ment, żebyś zro­zu­miała róż­nicę mię­dzy moim my­śle­niem a spo­so­bem po­stę­po­wa­nia Ha­rouna. On dałby jakiś zło­wieszczy znak i nasi łucz­nicy wy­strzelaliby ich jak kaczki. Ha­roun zaw­sze ska­cze od razu do gar­dła.Vodički nie było w od­dziale.— Wy­glą­dają, jakby już rok spę­dzili pod oblę­że­niem — za­uwa­żyła kró­lowa. Prze­żyła dość lat, by pa­mię­tać gorz­kie czasy oblę­żenia na ro­dzin­nej ziemi.Ra­gnar­son dał znak tłu­ma­czowi. Mowa, którą na co dzień po­słu­gi­wano się w Vol­sto­kin, nie róż­niła się zbyt od ję­zyka ma­rena di­mura. Rzą­dzące klasy uży­wały jed­nak in­nego dia­lektu. Skład od­działu był mie­szany, włą­czywszy w to kilku wyż­szych ofi­ce­rów armii Vol­sto­kinu, kilku do­rad­ców od El Mu­rida, rene­ga­tów z Kavelina oraz czło­wieka z łu­kiem, który wy­glą­dał na Ita­skia­nina. Kavelinia­nin roz­po­znał kró­lową, wy­beł­kotał coś pod­nie­cony do swych to­wa­rzy­szy.— Po­wiedz im, że mamy in­teres do za­ła­twie­nia z Vo­dičką — zwrócił się Ra­gnar­son do swego tłu­ma­cza. Język klas wyż­szych sta­no­wiła mowa Hel­liń­czy­ków.Ofi­cer od­rzekł:— Ja będę mó­wił w imie­niu króla Vodički. Nie po­trze­bu­jemy tłu­ma­cza. — Po­słu­giwał się bie­gle ita­skiańskim klas wyż­szych. — Je­stem ko­man­do­rem kró­lew­skiego domu, se­ne­szal sir Fa­race Scarna z Lio­lios.— Puł­kow­nik gildii, Bragi Ra­gnar­son, mar­sza­łek Kavelina w towa­rzy­stwie i przema­wia­jący w imie­niu Jej Naj­wyż­szej Wy­soko­ści Fiany Me­licar Sar­dyga se­cundo voto Krief, kró­lowej Kavelina, córki i sprzymie­rzeńca Jego Wy­soko­ści Du­sana Lo­ri­miera Sar­dygo, lorda pro­tek­tora Sa­cu­escu, Ligi Be­delia­ri­skiej, wy­brzeża Au­szura i Księ­cia Wi­ce­króla Ich Kró­lew­skich Mo­ści kró­lów Dunno Scuttari oraz Octylii. — Co oczywi­ście nie zna­czyło wiele, po­nie­waż Sa­cu­escu było po­zba­wione re­alnej wła­dzy, Dunno Scuttari wciąż do­cho­dziło do sie­bie po woj­nach, na­to­miast Octylia, pro­tek­torat ita­skiański, w rów­nym stop­niu po­datna była na naci­ski przyjaciół kró­lowej co jej wro­gów.— Czego chcesz?Ra­gnar­son za­do­wo­lony był rze­czo­wym spo­so­bem po­dej­ścia do sprawy ze strony sir Fa­race'a. Życie spę­dzone na wo­jaczce, osą­dził.— Wy­zy­wam Vo­dičkę do walki jeden na jed­nego. I do­ma­gam się pod­dania jego oraz jego sił. Pierwsze żą­danie for­mu­łuję jako ry­cerz, dru­gie jako mar­sza­łek.— Ry­cerz?— Wasz król może mó­wić o szczęściu, sir Fa­race — wtrą­ciła kró­lowa.Sir Fa­race po­wie­dział coś w swej oj­czy­stej mo­wie. Nie­chęt­nie wszyscy prócz niego wy­cofali się o sto jar­dów.— Cof­nij się na tę samą odle­głość, Deh­ner — roz­kazał Bragi.— Królowa rów­nież, jeśli był­byś tak ła­skaw — rzucił Fa­race.Ra­gnar­son od­wró­cił się do niej. Na jej twa­rzy zago­ścił upór.— Moja Pani.— Mu­szę?— Tak sądzę.Kiedy już zo­stali sami, w odle­gło­ści po­zwalają­cej na skrzyżo­wa­nie ostrzy, sir Fa­race za­pytał:— Mo­żemy mó­wić jak męż­czy­zna z męż­czy­zną? Nie jak sene­szal z mar­szał­kiem?— W po­rządku.— Mo­żesz nas po­ko­nać?— Z ła­two­ścią. Ale za­miast tego za­mo­rzę was gło­dem. Rozma­wia­łem z de­zerte­rami. Wiem, co się dzieje w obo­zie.— Prze­klęci obcy... In­trygi i ma­gia. I chciwość. Zniszczyli armię i króla. — Urwał i splu­nął. — Ja bym się pod­dał i ura­tował, co się da. Ale nie je­stem Jego Kró­lew­ską Mo­ścią. Im słab­szy się staje, tym bar­dziej na­biera pew­ności, że uda mu się skończyć z Kavelinem, jeśli wy­trzy­mamy do czasu, aż do­sta­niemy no­wego cza­row­nika z Al Rhemish. — Znowu splu­nął. — Nie podda się. Bę­dzie wal­czyć.— Mo­żesz udać wy­cieczkę, przejechać przez wzgórze i pod­dać się sam.— Nie.— Tak też my­śla­łem. Jak źle z nim jest?— Bar­dzo. Gdyby był zdrowy, urzą­dziłby ci piękną bitwę. Wal­czył kie­dyś z Tarl­so­nem na śmierć i życie. Do dziś z dumą po­ka­zuje bli­znę.— Co się sta­nie, jeśli go za­biję? W Vol­sto­kinie?— Nie za­uwa­żysz zmiany. Tron przejmie jego brat, któ­rego po­ko­nałeś nad jezio­rem Ber­be­rich. Wojna trwa dalej.— Jak, skoro Vol­sto­kin jest w ru­inie i sza­leje głód?— Plotki są praw­dziwe?— Znam bin You­sifa.— Po co więc ten poje­dy­nek?— Ta armia sta­nowi drobną nie­do­god­ność. Mam groź­niej­szych prze­ciw­ni­ków, z któ­rymi mu­szę coś zro­bić. Przypu­śćmy, że pojmę Vodičkę i wrzucę go gdzieś do lochu? Będę trzymał w celi, ale nie wy­zna­czę okupu?— Re­gen­cja. Przypusz­czal­nie Królowa Matka. Brat Jego Kró­lew­skiej Mo­ści, Jo­strand, nie jest dość po­pu­larny.— A to nie­sławne przymie­rze z El Mu­ri­dem?— Martwe. Martwe jak im­pe­rato­rowie w swoich gro­bach.— Wo­bec tego uwięzie­nie po­służy za­równo Vol­sto­ki­nowi, jak i Kaveli­nowi.— Może.— A teraz poda­runek wy­ra­ża­jący moje prze­ko­nanie, że po­mię­dzy nami po­wi­nien pa­no­wać pokój. An­sto­kiń­czycy ru­szają na wio­snę. Za­mie­rzają zająć pro­win­cje po­nad jezio­rem Ber­be­rich, aż do Gal­mi­ches.Sir Fa­race po­bladł. Chciał coś po­wie­dzieć, ale tylko ski­nął głową. Wreszcie rzekł:— Oczywi­ście. Po­win­ni­śmy to przewi­dzieć.— Na­sze źró­dła są cał­ko­wicie pewne.— Wie­rzę ci. Po­roz­ma­wiam z Jego Kró­lew­ską Mo­ścią, ale ni­czego nie gwa­ran­tuję. Ży­czę szczęścia.— Na­wzajem. — Po­wie­dział to już do ple­ców tam­tego. V. Walka je­den na jed­nego — Cóż więc? Co po­wie­dział? — za­py­tała kró­lowa.— Może uda się ra­zem do cze­goś dojść.— Nie za­ata­ku­jesz?— Nie, jeśli bę­dzie inne wyj­ście.— Ale...— Nie wy­my­śli­łem tej sta­ro­żyt­nej walki dla za­bawy. Wróćmy do lasu. Ten wiatr mnie za­bija.Pod­czas gdy po­zo­stali kon­stru­owali z ga­łęzi krza­ków wia­tro­chron, roz­palali ogni­sko oraz zaj­mo­wali się końmi i bro­nią, Bragi wraz z kró­lową usie­dli na zwalonym pniu drzewa i ob­ser­wo­wali obóz Vo­dički. On szu­kał jakiś sła­bych miejsc, ona, bo­go­wie jedni wie­dzą czego.— Bec­kring — po­wie­dział wkrótce Ra­gnar­son. — Znajdź sir An­dv­bura. Po­wiedz mu, że będę po­trze­bo­wał ku­szy, kuca lub naj­mniejszego z jego koni oraz cerny. — Cerny, rasa ho­do­wana w po­bliżu nie­wiel­kiego mia­sta w Vor­hangs, były gi­gan­tycz­nymi wierz­chowcami prze­zna­czo­nymi do dźwigania naj­cię­żej zbrojnych ryce­rzy.— A teraz co? — za­py­tała kró­lowa.— Równo­ważę swoje szansę. To jest jesz­cze inny spo­sób, dzięki któ­remu mo­żesz utrzymać się żywa w tym inte­resie.— Nie ro­zu­miem.— Tylko wspomi­na­łem. Ha­roun nie jest jedy­nym fa­ce­tem, który myśli w taki spo­sób. Cała jego rasa... Czy była­byś w sta­nie zabić czło­wieka? Gdyby on pró­bo­wał zabić cie­bie?— Nie mam poję­cia.— Le­piej się za­sta­nów. Le­piej być go­to­wym, kiedy na­dej­dzie czas. — Za­czął ma­ni­pu­lo­wać przy swoich bu­tach.Bec­kring przy­pro­wa­dził zwie­rzęta i przy­niósł broń do­kład­nie w tej sa­mej chwili, gdy z obozu Vodički wy­ru­szał od­dział. Ra­gnar­son wy­jaśnił wszystko swoim lu­dziom, gna­jąc ich na miej­sce spo­tka­nia. Sam do­sia­dał cerny, ona kuca. Lu­dzie tło­czyli się za ich ple­cami, żeby wszystko do­brze sły­szeć. Kiedy Vol­sto­ki­nia­nie przy­byli bez Vodički albo sir Fa­race'a, Ra­gnar­son ustawił swojego cerny bo­kiem do nich, skrywa­jąc za sobą kró­lową na kucu. Po­kazał im tylko swój bok z tar­czą. Sir Fa­race'a za­stąpił idiota, prze­ra­żona beł­ko­cząca ofiara ja­kiejś za­razy, która pora­ziła za­równo jego ciało, jak i duszę. Ra­gnar­son przewi­dział ten spo­sób po­stę­po­wa­nia. Vo­dička zro­bił to samo w wielu in­nych wcześniej­szych woj­nach. Nie zwracał uwagi na czło­wieka, skoncen­tro­wał się na „do­rad­cach”. W na­zbyt de­mon­stra­cyjny spo­sób oka­zy­wali swój brak za­inte­re­so­wa­nia. Spoj­rzał pro­sto w oczy wete­ra­nowi o ja­strzębim nosie z bli­zną w ką­ciku ust wy­gi­na­jącą je w nie zni­ka­jący na chwilę na­wet uśmieszek. Oczy tam­tego roz­bły­sły, do­słownie na uła­mek chwili, dając znak człowie­kowi, który miał od­wró­cić jego uwagę...Ra­gnar­son spiął ostrogami cerny. Prawa dłoń, która już zwi­sała nisko, do­była nóż zza cho­lewy buta — ci­śnięte ostrze wbiło się w gar­dło bli­zno­ustego. Pod­czas gdy wszystkie spoj­rze­nia sku­pione były na Bra­gim, kró­lowa, któ­rej już nic nie za­sła­niało, zwolniła bełt ku­szy w pierś dru­giego jeźdźca. Żoł­nie­rze jego od­działu wy­cią­gnęli broń i oto­czyli ją. Za­nim za­sko­czeni Vol­sto­ki­nia­nie, nie przy­go­to­wani naj­wy­raź­niej na zdradę swoich sprzymie­rzeń­ców, do­szli do sie­bie, Bragi już obje­chał ich flankę. Tam spo­tkał się z trze­cim do­radcą wśród cio­sów mie­czy, zrzu­cił go z ko­nia i sta­wił czoło Vol­sto­ki­nia­nom, któ­rzy rzu­cili się już do ucieczki. Star­cie było krót­kie. Bragi stra­cił jed­nego czło­wieka. Tamci stra­cili pię­ciu, za­nim się pod­dali. Ra­gnar­son zsiadł z konia, zdjął topór z bo­jowej uprzęży ru­maka, od­ciął głowę bli­zno­ustego od ciała. Podał ją idio­cie.— Po­wiedz Vo­dičce, że tak wła­śnie gry­wam ze zdrajcami. Po­wiedz mu, że na­zwałem go tchó­rzem, chamskim skurwy­sy­nem wy­sy­łają­cym za­bój­ców prze­ciwko lu­dziom, któ­rym oba­wia się sta­wić czoło oso­bi­ście.— Le­piej wy­no­śmy się stąd — po­wie­dział jeden z lu­dzi Bra­giego.— No. — Wgramolił się na sio­dło cerny.Ob­ser­wu­jąc ludzi sir An­dv­bura poty­kają­cych się z Vol­sto­ki­nia­nami, któ­rzy przy­byli na po­moc swoim towa­rzy­szom, Bragi zwrócił się do kró­lowej:— Wy­glą­dasz kiep­sko. On by cię zabił.— Nie o to cho­dzi. Wi­działam już, jak lu­dzie umierają... Głowa...— Mnie rów­nież to nie sprawiło przyjem­ności. Ale po­nure czyny nie­kiedy ratują lu­dziom życie.— Wiem. Ro­zu­miem. Jed­nak nie musi mi się to po­do­bać.Sam czuł, że jego żołą­dek jest w kiep­skim sta­nie.Po­tyczki ustały. Po prze­nie­sie­niu swej uprzęży na świe­żego konia Ra­gnar­son do­siadł go i oznajmił:— Czas na na­stępną fazę. — Wziął z rąk cho­rą­żego sztandar kró­lew­ski i ru­szył w dół wzgórza.Koń szedł stępa, Ra­gnar­son badał wzrokiem teren pod jego ko­py­tami i od­ległe umocnie­nia obronne. Po­tem prze­szedł w kłus, wreszcie, kiedy zna­lazł się na odle­głość strzału z łuku, po­mknął ga­lo­pem. Za­sko­czeni Vol­sto­ki­nia­nie ob­ser­wo­wali, jak prze­mknął po­nad ich wa­łami ziemnymi, wy­krzy­kując ob­razy pod adre­sem Vo­dički. Kilka bez­ład­nych strzał po­mknęło w jego stronę. Jedna prze­mknęła mu tuż przed no­sem. Za­śmiał się ni­czym jeden z oszalałych bo­jem ber­ser­ke­rów, bo­hate­rów kra­iny jego dzie­ciń­stwa. Włosy i brodę roz­wie­wał mu wiatr towa­rzy­szący pę­dowi ru­maka. Od lat nie czuł ta­kiego unie­sie­nia. Za­trzymał się na odle­głość strzału z łuku i cze­kał. Wtedy prze­peł­nia­jący go duch unie­sie­nia pod­kusił go do na­stęp­nego po­kazu. Przejechał po raz drugi, tym ra­zem umieścił kró­lew­ski sztandar na hał­dzie ziemi w po­bliżu wej­ścia do obozu Vodički.— Zwa­rio­wałeś! — na­krzy­czała na niego kró­lowa, kiedy wró­cił po świe­żego ru­maka. — Je­steś kom­plet­nie sza­lony! — Ale śmiała się, a w jej oczach błyszczały inne jesz­cze, obie­cu­jące iskierki.— Te­raz już bę­dzie mu­siał wyjść. Albo na oczach całej armii przy­znać się do tchó­rzo­stwa.— Przyw­dzieje pełną zbroję kró­lew­ską — po­wie­dział sir An­dv­bur, który sko­rzy­stał z oka­zji, aby zbli­żyć się do kró­lowej. — Nie dasz sobie z nim rady...Duch w nim wciąż pło­nął, wy­peł­niał unie­sie­niem.— No to po­patrz!Mimo zimna po­zby­wał się ko­lej­nych ele­mentów zbroi, póki nie zo­stał w pod­sta­wo­wym trol­le­dyn­gjań­skim rynsztunku bo­jo­wym. Hełm, tar­czę i miecz przytro­czył do uprzęży konia, po­tem po­mknął mię­dzy drzewa, gdzie zale­gła w ukry­ciu pie­sza kom­pania gwardii. Wró­cił z długą piką.— Co na­leży zro­bić — wy­jaśnił — to ich tro­chę na­stra­szyć. Kiedy wi­dzą na wła­sne oczy, że je­steś ła­twym mię­sem, a jed­nak stoisz twardo na­prze­ciw nich i śmiejesz się, robią się ner­wowi. I po­peł­niają błędy.Zda­wał sobie sprawę, że robi z sie­bie wi­do­wi­sko, jed­nak to, co do­strzegał w oczach kró­lowej, czy­niło cał­ko­wicie nie­moż­li­wym ra­cjo­nalne za­cho­wa­nie. Poje­chał do miej­sca spo­tka­nia, zsiadł z konia, wbił w zie­mię nowy sztandar, prze­szedł ja­kieś dwa­dzie­ścia kro­ków w dół stoku, przy­sta­nął i wsparł się na pice. Za­grzmiały trąby. Otworzyły się bramy obozu. Wy­je­chał z nich ry­cerz. Tym ra­zem Ra­gnar­son miał przed sobą Vo­dičkę. Wciąż nie wy­ko­ny­wał naj­mniejszego ruchu, trwał wsparty na pice. Jeź­dziec kłu­sem jeź­dził w tę i we w tę, za­po­zna­jąc się ze sta­nem pod­łoża, po­tem wje­chał na grzbiet wzgórza i za­trzymał w odle­gło­ści stu jar­dów.Ra­gnar­son, wpa­trując się w masę mięsa i ciała wa­żącą pew­nie z pół tony, po raz pierwszy zwątpił. Koń był chro­niony rów­nie ściśle jak jeź­dziec. Trwał wsparty na pice, jakby bez­gra­nicz­nie znu­dzony. Nie miał za­miaru się wy­co­fy­wać. Vo­dička nie mar­no­wał czasu na roz­mowy. Ob­niżył grot lancy i za­szar­żo­wał. Koń kró­lew­ski rósł w oczach Bra­giego, gó­rował nad nim ni­czym bryła za­mczyska. Ra­gnar­son opadł na jedno ko­lano, ko­niec piki wbił w zie­mię uniósł tar­czę. Czy obie trzyma do­sta­tecz­nie mocno?Po­pełnił jedną, ale za to po­ważną po­myłkę. Lanca Vodički była dłuż­sza od jego piki.Poru­szył się nie­znacznie, nie zdo­łał do­koń­czyć ma­newru, za­nim tam­ten w niego ude­rzył. Vodička nad­je­chał z gro­tem lancy skie­ro­wa­nym w pierś Ra­gnar­sona. Miał za­miar naj­wy­raź­niej wy­trącić mu z rąk pikę, a po­tem skończyć z nim, uży­wa­jąc mie­cza. Bragi od­wró­cił nieco tar­czę i pchnął, aby odbić lancę. Prze­biła tar­czę, prze­cho­dząc poni­żej jego przedra­mie­nia. Im­pet ude­rze­nia przewró­cił go ple­cami na zie­mię. Ale jego prawe ra­mię i dłoń przez mgnienie po­zo­sta­wały nie­wzruszone ni­czym gałąź dębu, co wy­star­czyło, aby wszystko źle skończyło się dla Vodički. Grot piki wbił się w ciało konia, tam gdzie na­pier­śnik łą­czył się z bla­chą chro­niącą bark. Siłą bez­władu kwi­czącą po­two­rów wy­pchnął go w po­wie­trze. Upa­dek Ra­gnar­sona sprawił, że lanca Vodički wbiła się w zie­mię. Pa­da­jący koń i wbita w zie­mię lanca wy­rzu­ciły Vo­dičkę z sio­dła. Kiedy Ra­gnar­son gra­molił się na nogi, król Vol­sto­kinu wy­lą­do­wał na ziemi z to­wa­rzy­sze­niem straszli­wego ło­skotu. Bragi w jed­nej chwili był już na nim, ostrze mie­cza we­szło w szczelinę przyłbicy.— Pod­daj się!— Za­bij mnie — stłu­mione, słabe, nie­mal nie­sły­szalne słowa.Ra­gnar­son zerk­nął w kie­runku obozu Vodički. Jak dotąd nie wy­ru­szyła zeń żadna od­siecz. Szarpnię­ciem ze­rwał tam­temu hełm. Tak, zła­pał praw­dziwą rybę. Wy­pro­wa­dził pro­sty cios na szczękę króla.— Auu! — Po­dmu­chał na kłyk­cie, no­żem roz­ciął pasy i rze­mie­nie utrzymu­jące zbroję Vodički. Skończył w czas, by do­trzeć na grzbiet wzgórza tuż przed od­działem nie­do­szłych ra­tow­ni­ków.— Nie jest z nim do­brze — po­wie­dział Ra­gnar­son do kró­lowej, kiedy je­chał w górę. — Le­piej za­wieźmy go do leka­rza. Do pa­łacu. Martwy nie bę­dzie wart na­wet zła­ma­nego gro­sza. Niech ktoś znaj­dzie ja­kieś ban­daże.Kiedy ja­cyś lu­dzie za­bie­rali Vo­dičkę, kró­lowa ujęła dłoń Ra­gnar­sona.— Przez chwilę my­śla­łam...— Po­dob­nie jak ja sam. Któ­regoś dnia pew­nie doro­snę. — Przyjrzał się swojemu przedra­mie­niu, stwierdził, że żadna z waż­niej­szych arte­rii nie zo­stała naru­szona. Chi­rurg zało­żył mu po­lowy opa­tru­nek, przez kilka dni na­kazał uni­kać nad­we­ręża­nia ręki.— Sir An­dv­burze — po­wie­dział. — Prze­cho­dzimy do na­stęp­nej fazy.Lu­dzie ryce­rza za­częli na­cie­rać na umocnie­nia. DWANAŚCIE: Lata 1002-1003 OUI; Komplikacje i nowe kierunki rozwoju sytuacji I. Od­zy­ski­wa­nie sił i przy­go­to­wa­nia Ar­mia Vol­sto­kinu po­szła w roz­sypkę. Naj­pierw poje­dyn­czo, po­tem ca­łymi od­działami żoł­nie­rze skła­dali broń, a po­tem wy­ru­szali w drogę po­wrotną do do­mów. W ciągu kilku tygo­dni obóz cał­ko­wicie opu­sto­szał — wy­jąw­szy do­rad­ców od El Mu­rida oraz kilku wyż­szych ofi­ce­rów. Ra­gnar­son wy­cofał się do sto­licy. Czarny Kieł i Tro­lle­dyn­gja­nie zajęli się do­koń­cze­niem ro­boty.Do sto­licy spływały przy­sięgi hoł­dów len­nych, szczegól­nie z pro­win­cji, które za­znały wojny. Z Wal­so­kenu, Trautwe­inu, Or­thweinu i Uhl­man­sieku od­po­wie­dzi były spo­ra­dyczne. Z Lon­ca­ricu i Gal­mi­ches — po­nure mil­cze­nie. Z Savernake nie oczeki­wali ni­czego, nic też nie nade­szło. Plotki ze Wschodu, we­dle któ­rych skrzydlaci lu­dzie uno­sili się na nie­bie w chłodne zi­mowe noce, bły­ska­wicznie prze­no­siły się z zamku do zamku.Kavelin dys­po­no­wał dwoma nie­wiel­kimi re­gio­nami przemy­sło­wymi, Sie­dli­skami Bre­iden­bach i Fah­rig. Bre­iden­bach do­star­czało ko­palin dla Gal­mi­ches, Lon­ca­ricu i Savernake. Tam też mie­ściła się kró­lew­ska men­nica. Aby za­bez­pie­czyć te te­reny, a także w cha­rak­terze eks­pe­ry­mentu Ra­gnar­son wy­słał sir An­dv­bura Kim­ber­lina na pół­noc — przez Niż­sze Gal­mi­che. Fah­rig nie miało zna­cze­nia mi­litar­nego. Znajdo­wało się w sa­mym cen­trum bo­ga­tego w że­lazo For­becku, rudy zaś sprowa­dzało rów­nież z Uhl­man­sieku i Savernake. Tam wła­śnie wy­twa­rzano kaveliń­skie że­lazo i stal, wy­ku­wano broń i zbroje. Oba Sie­dli­ska gęsto za­lud­niali wes­soń­czycy. Królowa mo­gła się spo­dziewać wśród nich po­par­cia.For­beck i Fah­rig stały się przedmio­tem ulu­bio­nego zi­mo­wego pro­jektu Ra­gnar­sona. Za­bez­pie­cze­nie ich nie tylko za­gwa­ran­tuje do­stawy broni, ale rów­nież do­pro­wa­dzi do roz­bicia wciąż zre­wol­to­wa­nych pro­win­cji na dwa ob­szary. Wschodni bę­dzie względnie słab­szy. Z For­becku otrzymali liczne de­kla­racje lenne — większość od drobniej­szej szlachty, któ­rej for­tuny zale­żały od funk­cjo­no­wa­nia otwartych szla­ków han­dlo­wych. Wielcy po­sia­dacze ziemscy fa­wo­ry­zo­wali pre­ten­denta Captala.Kiedy Ra­gnar­son stu­dio­wał, roz­wa­żał wszystko w gło­wie, prze­pro­wa­dzał ma­newry wojsk na ca­łym tere­nie Sie­dli­ska Vor­gre­bergu, wy­syłał za­mó­wie­nia i re­ko­men­dacje oraz ża­łował, że nie dys­po­nuje środ­kami ko­mu­nika­cji tak szybkimi jak stwory Captala. Królowa pra­co­wała po osiemna­ście go­dzin dziennie, pró­bując od­bu­do­wać strza­skaną hie­rar­chię wła­dzy. Wprowa­dziła kary bani­cji i wy­jęcia spod prawa, a także in­stru­menty o nie­ba­ga­tel­nym zna­cze­niu spo­łecz­nym. Wszystkie jej pro­po­zycje na­tra­fiły na ostre sprzeciwy w ra­dzie.Naj­większe opory wzbudziła raty­fika­cja umowy, jaką Ra­gnar­son za­warł z radą miej­ską Se­dl­mayr. Kiedy już jed­nak raty­fi­ko­wano trak­tat, Se­dl­mayr wy­słało puł­kow­ni­ków Ki­ria­kosa i Phiam­bo­lisa, a także sze­ściu­set ar­ba­letni­ków do Vor­gre­bergu, ogło­siło też za­ciąg na pacy­fika­cję Wal­so­kenu.Ko­lejny edykt gwa­ran­tował nie­które z praw wol­nym lu­dziom, w szczegól­ności wes­soń­czy­kom. Na­wet chłopi pańsz­czyźniani do­cze­kali się swoich praw. Z każ­dej ro­dziny jeden syn otrzymał moż­li­wość opuszcze­nia ziemi i służby dla ko­rony. W Kavelinie, z jego tra­dy­cjami sztyw­nych po­działów kla­so­wych, było to re­wo­lu­cyjne przedsię­wzięcie dla po­większe­nia mo­bil­ności spo­łecz­nej. Cho­ciaż nor­d­meni na­rze­kali, nie­wiele mo­gli tu pora­dzić. Chaos na za­cho­dzie do­pro­wa­dził do odłą­cze­nia wielu chło­pów pańsz­czyźnia­nych od ich pa­nów. Wielu stało się rabu­siami i zbój­cami. Dzięki za­sto­so­wa­niu tego in­stru­mentu spo­łecz­nego będą mo­gli wró­cić na łono prawa.Lu­dzie za­częli spływać do Sie­dli­ska.Wraz z pra­wami przy­szła od­po­wie­dzialność. Ra­gnar­son, chy­trze wprowa­dził do każ­dego z de­kre­tów kon­cep­cję, że oto każdy człowiek jest żoł­nie­rzem bro­nią­cym sa­mego sie­bie. Każdy do­rosły męż­czy­zna otrzymał roz­kaz, by zdo­być i na­uczyć się po­słu­gi­wa­nia mie­czem. Za­sko­czony był, jak łatwo udało się prze­pchnąć tę sprawę przez mini­strów. Męż­czyźni z mie­czami stali odrobinę wy­żej w dra­binie spo­łecz­nej, prze­stali być bez­wol­nymi na­rzę­dziami swych pa­nów.Mi­nęły dwa mie­siące. War­necke przyłą­czyło się do soju­szu. Vo­dička stał się po­nu­rym, kwa­śnym mil­czą­cym miesz­kań­cem wieży, którą dzie­lił ze słu­żą­cym przy­sła­nym mu przez sir Fa­race'a. Wes­soń­czycy z Fah­rig zdra­dzali za­inte­re­so­wa­nie po­dobną kartą, jaka zo­stała przy­znana Se­dl­mayr. Stan zdrowia Rolfa Preshki po­gar­szał się, aż w re­zul­tacie większość czasu mu­siał spę­dzać w łóżku. Tur­ran i Val­ther znik­nęli. Ale można było ob­ser­wo­wać skutki ich działań. Zima na nizi­nach była nad­spo­dziewa­nie ła­godna. W gó­rach na­to­miast sro­żyła się w spo­sób, ja­kiego nie pa­mię­tano od lat. Sir An­dv­bur oku­po­wał Bre­iden­bach. A Bragi spę­dzał coraz wię­cej czasu w polu, musztrując swoje siły na połu­dniowo-wschod­nich tere­nach Sie­dli­ska. Pew­nego śnieżnego po­ranka jego inży­nie­rowie prze­rzu­cili most pon­to­nowy przez Spehe do Gud­brandsdalu. Do­konał in­wazji For­becku. II. Po­goń za wid­mem Szy­derca, zwi­nięty w kłę­bek mię­dzy dwoma bu­dyn­kami w Timpe, po­mniejszym mie­ście Vol­sto­kinu, prze­klinał po­godę i prze­śla­du­jący go zły los. Od dwu mie­sięcy bawił już w tym kró­le­stwie, a jesz­cze nie od­krył na­wet naj­drobniej­szej wska­zówki mo­gącej na­pro­wa­dzić go na ślad po­czy­nań Ha­rouna. Naj­cie­plej­szy ślad, na który na­trafił, stygł już do je­sieni. Kilka od­działów par­ty­zanckich dalej wal­czyło, jed­nak ważny człowiek znik­nął. Po­jawił się od­dział żoł­nie­rzy w łachma­nach, wra­ca­jący z Kavelina. Wy­mie­niali gorz­kie słowa z ludźmi na uli­cach. Szy­derca wy­cofał się mię­dzy głęb­sze cie­nie. Po co stać się ko­złem ofiarnym dla pa­skudnych na­stro­jów.— Cóż — po­wie­dział cicho głos spo­śród ciemności. — Zo­baczmy, co pie­ski wy­pło­szyły.Jedną dłoń zaci­ska­jąc na rę­koje­ści sztyletu pod szatą, Szy­derca ro­zej­rzał się do­okoła. Nie zo­ba­czył ni­kogo.— Ha­roun?— Może i tak.— Ja prze­cie ści­gam cię przez pół za­dupia tego świata...— Tak też sły­sza­łem. Na czym po­lega twój pro­blem?Szy­derca pró­bo­wał wy­ja­śnić, prze­pa­trując rów­no­cze­śnie ciemności. Nie do­strzegł nic prócz nie­natu­ralnie głę­bo­kich cieni.— A więc czego chce Bragi? — za­pytał głos do­by­wa­jący się jakby zni­kąd. — Do­brze daje sobie radę. Być może w końcu zo­sta­nie kró­lem.— Hai! Wro­go­wie jak dotąd obra­cają się w proch pod żar­nami wiel­kiego mły­narza z pół­nocy, na­szego przyja­ciela, ni­czym mrówki sta­jące na dro­dze mrów­ko­jada. Ale teraz nasz mrów­kojad zbliża się do zwę­żenia dróg, gdzie czyha lew...— O czym ty beł­ko­czesz? El Mu­rid? Nie za­ata­kuje. Ma kło­poty u sie­bie w domu.— Biada! Wszyst­ko­wie­dzący syn pia­sko­wej wiedźmy, po­miot skor­piona ko­pu­lują­cego z osłem o roz­dziawio­nym py­sku lub może wiel­błą­dem, spi­skuje ni­czym mała stara da­mulka Los, usta zaw­sze otwarte, a oczy za­mknięte...— Cze­goś nie zro­zu­mia­łem. Po­wie­dziano mi, że­bym się za­mknął i po­słu­chał w czym rzecz.— Hai! Mimo wszystko głupi nie jest. O nocne gwiazdy, bądźcie mymi świad­kami. Po­trafi do­dać dwa do dwóch. — A po­tem zdawkowo, mar­nując znacznie mniej słów niźli za­zwy­czaj, opo­wie­dział, na co na­tknął się Bragi na przełęczy Savernake.— Po­wi­nie­nem się cze­goś ta­kiego spo­dziewać. Zaw­sze są ja­kieś kom­pli­kacje. Sami bo­go­wie chyba wal­czą ze mną. — A po­tem ze zło­ścią: — Sta­wię im czoło. Lo­som, bo­gom, tro­nom Shin­sanu. Choćby cały świat miał lec w ru­inie, le­giony Pie­kła zaś wy­ma­sze­ro­wały z mórz, ja po­wrócę.Była to przy­sięga, którą Ha­roun zło­żył, ucie­kając z Hammad al Na­kiru tak wiele lat temu. Ze wszyst­kich do­mów kró­lew­skich, po­tom­ków kró­lów i im­pe­rato­rów Ilkazaru jedy­nie Ha­roun przetrwał, by ści­gać sen o re­stau­racji. On jeden był do­syć by­stry, szybki i twardy, by unik­nąć strzał, kling i tru­cizn za­bój­ców El Mu­rida, aby na wy­gna­niu stać się wo­dzem par­ty­zanckim zna­nym jako Król bez Tronu.Szy­derca zde­cy­do­wał, że wła­śnie nad­szedł czas, by zadać stare, drę­czące go pyta­nie.— Ha­roun, na wy­pa­dek gdyby Los spro­ku­rował lewą dło­nią złe prze­zna­cze­nie starej wę­drownej kom­panii, co ze sprawą? Nie ma żad­nych spadko­bier­ców, hej? Wo­dzo­wie roja­li­stów, tak. Po­nurzy starcy w mrocz­nych miej­scach, wkłada­jący za­trute klingi w dło­nie wro­gów Ha­rouna. Ale nie ma prze­cie sy­nów ist­nego, by wzięli w dło­nie mie­cze i ru­szyli, aby zdo­być nie­uchwytną ko­ronę.Bin You­sif za­śmiał się gorzko.— Może. A może nie. Wy­bra­łem drogi, po któ­rych mu­szę sam wę­dro­wać, se­krety nie dzielone z ni­kim. Prze­cież jeśli umrę, co mi bę­dzie zale­żało?— Cóż. Za­cho­wa­łem na taką chwilę sztuczkę lub dwie jak ską­piec. Są­dzę, że czas już ich użyć.Szy­dercę, wciąż pró­bują­cego wy­pa­trzeć coś w ciemno­ściach, za­sko­czył znie­nacka na­gły jęk do­bie­ga­jący z odle­gło­ści kilku stóp.— Ha­roun?W od­po­wie­dzi usły­szał pełne stra­chu za­wo­dze­nie. Ciemność roz­wiała się. Ha­roun od­szedł. W ciągu ostatnich lat zaw­sze działo się to w ten spo­sób. Nie było już mię­dzy nimi żad­nej bli­sko­ści, wspólnych prawd. Jed­nak Ha­roun wciąż od­wo­ływał się do przyjaźni z daw­nych dni. Nie­po­ko­jące od­głosy nie chciały znik­nąć. Szy­derca wszedł w roz­wie­wa­jącą się ciemność. Zna­lazł sta­rego że­braka led­wie trzyma­ją­cego się życia.— De­mony — mamrotał sta­rzec. — Opętany przez de­mony.Szy­derca za­drżał zmarsz­czył brwi. Ha­roun zna­lazł jego, ale on nie zna­lazł Ha­rouna. Z ja­kie­goś in­nego miej­sca, które mo­gło znaj­do­wać się gdziekol­wiek, mocą cza­rów bin You­sif przema­wiał przez tego sta­rucha. Więc to tak. Jego stary przyjaciel jed­nak stu­dio­wał mroczną sztukę. Z naj­lep­szymi za­mia­rami, nie ma wąt­pli­wo­ści. Jed­nak cha­rak­ter Ha­rouna...Po­ja­wie­nie się kilku żoł­nie­rzy u wy­lotu ulicy ścią­gniętych za­wo­dze­niami że­braka sprawiło, że Szy­derca mu­siał sal­wo­wać się ucieczką. Bar­dzo nie­za­do­wa­la­jące, my­ślał, a poły szat po­wie­wały za jego ple­cami. Cała po­dróż po­szła na marne. Po­wi­nien po­rzu­cić wszystko i wró­cić do Ne­pan­the. III. Nocni go­ście Do­wo­dze­nie ar­miami zimą, na­wet na tak nie­wielką jak w Kavelinie skalę przedsta­wiało sobą trud­ności nie­malże nie do po­ko­nania. Bragi prze­kro­czył Spehe, nio­sąc ze sobą racje żyw­no­ściowe na dzie­sięć dni. Jego wej­ście do Gud­brandsdalu było bar­dziej mo­ty­wo­wane próbą wy­cią­gnię­cia ja­kiejś ko­rzy­ści z całej gry niźli chę­cią nie­spo­dziewa­nego do­tarcia do For­becku. Wolno po­konał las, po­dą­żając ścieżkami uprzednio wy­ty­czo­nymi przez ma­rena di­mura. Lu­dzie roz­pro­szyli się, by po­lo­wać. Mi­nęły dwa dni, za­nim poza wschodni brzeg lasu wy­słał pa­trole.Lo­jal­ność szlachty For­becku wy­da­wała się od­wrotnie pro­por­cjo­nalna do odle­gło­ści dzielącej ich po­sia­dło­ści od Vor­gre­bergu. Na opór na­tknęli się do­piero za Fah­rig. Tamtejsi nor­d­meni po­pie­rali pre­ten­denta Captala.Tro­lle­dyn­gja­nie Czarnego Kła, dla któ­rych tutej­sza zima była do­syć ła­godna, ra­do­śnie łupili mia­steczka i zamki. Po trzech ty­go­dniach Ra­gnar­son prze­kazał do­wo­dze­nie Czarnemu Kłu i wró­cił do Vor­gre­bergu. Nie­wiele zda­rzyło się pod­czas jego nie­obecności. Zła­pano asa­syna, z kultu Ha­rish z Hammad al Na­kiru, jak wspinał się po mu­rach zamku. Po­pełnił sa­mo­bój­stwo, za­nim udało się go prze­słu­chać. Trzej mini­stro­wie wtrą­ceni do lo­chów. Jej Wy­so­kość ra­dziła sobie ze swoimi za­da­niami. Wi­dział ją przelotnie, za­nim udał się na wy­po­czy­nek. Zmi­zer­niała.Głę­boką nocą speł­niło się ma­rze­nie, coś, czego pra­gnął i oba­wiał się rów­no­cze­śnie. Deli­katne do­tknięcie sprawiło, że usiadł wy­pro­sto­wany w ciemno­ściach. Świeca już zga­sła. Się­gnął po le­żący obok niej sztylet. Dłoń spo­częła na jego piersi. Ko­bieca dłoń.— Co...? — za­grzmiał.Led­wie do­sły­szalne:— Cii!Poło­żył się znowu. Za­sze­le­ściły opa­da­jące na pod­łogę ubra­nia. Smukła na­gość spo­częła obok niego. Oto­czyły go deli­katne ra­miona. Po­czuł dotyk drobnych twar­dych piersi. Głodne usta zna­lazł jego wargi...Na­stęp­nego ranka nie był do końca pe­wien, czy wszystko zda­rzyło się na­prawdę. Po ca­łym wy­da­rze­niu nie zo­stały żadne ślady prócz za­spo­koje­nia. W za­cho­wa­niu kró­lowej zaś nic się nie zmieniło. Czy mógł to być ktoś inny? Jej po­ko­jówka Ma­ighen, któ­rej roz­igrane oczy od dawna już da­wały do zro­zu­mie­nia, jakie są jej za­miary wo­bec niego? Ale Ma­ighen była pulchną wes­sonką z pier­siami ni­czym po­duszki. Z każdą nocą ta­jem­nica po­głę­biała się, cho­ciaż za każ­dym ra­zem przy­cho­dziła wcześniej i wcześniej, zo­stając dłu­żej i dłu­żej. Tego dnia, kiedy Ha­aken przy­słał wia­do­mość o pod­daniu się ostatnich bun­tow­ni­ków For­becku, Gjer­drum za­pytał:— A tak na mar­gine­sie, co ro­bisz no­cami?Ra­gnar­son zerk­nął z ukosa, czu­jąc, jak ro­śnie w nim po­czu­cie winy.— Martwię się bar­dzo. Jak można po­ko­nać czary, nie dys­po­nując cza­rami?Gjer­drum wzruszył ra­mio­nami.Na wszystkie pyta­nia ist­nieją od­po­wie­dzi. Cza­sami nie są przyjemne; cza­sami wa­runki roz­wią­zania za­gadki po­trafią czło­wieka unieszczę­śli­wić. Tak wła­śnie było w przy­padku nocy, gdy Bragi roz­wią­zał ta­jem­nicę toż­sa­mo­ści swej ko­chanki.Pierwszy wrzask led­wie prze­nik­nął przez sza­le­jące w nim na­mięt­ności. Drugi, urwany nagle, szarpnął nim ni­czym pazur de­mona. Do­cho­dziły z kom­nat kró­lowej.Schwycił swą broń i nagi po­mknął ko­ryta­rzem. Strażnicy przed kom­na­tami kró­lowej leżeli bez­władnie na po­sadzce. Krew ska­py­wała przez kra­wędź gale­rii na po­sadzkę po­niżej. Ra­gnar­son runął na drzwi, sfor­so­wał za­mek, prze­bił się do wnę­trza. Wpadł do kró­lew­skiej sy­pialni aku­rat na czas, by po­chwycić czło­wieka, który pró­bo­wał rzu­cić się przez okno. Pię­ścią zdzielił tam­tego w skroń, po­zba­wia­jąc przytom­ności. Od­wró­cił się do łoża kró­lowej. Ma­ighen. A nad nią, przy­ci­ska­jąc pięść do ust, kró­lowa we wła­snej oso­bie, naga. Z gar­dła Ma­ighen wy­sta­wała rę­ko­jeść sztyletu.Nie ba­cząc na sytu­ację, spoj­rze­niem prze­mknął po jej ciele, które dotąd znały tylko jego dło­nie. Po­czerwie­niała.— Włóż coś na sie­bie — roz­kazał. Schwycił koc, owi­nął go wo­kół bio­der, wró­cił do ciała Ma­ighen.Nie było żad­nej na­dziei.Wszedł Gjer­drum w towa­rzy­stwie trzech gwardzi­stów.— Za­mknijcie drzwi — na­kazał Ra­gnar­son. — Nie wpusz­czaj­cie ni­kogo. Ani nie wy­pusz­czaj­cie. Wy, lu­dzie, pil­nuj­cie tego fa­ceta, tam. Gjer­drum, każ za­mknąć bramy mia­sta. Nikt nie wchodzi, nikt nie wy­cho­dzi, póki nie po­wiem ina­czej.Wszystko wy­glą­dało, jakby Ma­ighen spała w łożu kró­lowej, a asa­syn po pro­stu pró­bo­wał ją zadu­sić. Wy­rwała mu się, wrzasnęła i otrzymała od spa­ni­ko­wa­nego pchnięcie sztyletem. Od­wró­cił się znowu, spo­strzegł, że Gjer­drum wciąż stoi w miej­scu.— My­śla­łem, że ci mó­wi­łem... Cze­kaj, Gjer­drum, nie po­zwól, żeby się do­wie­dziano, kto zgi­nął. Niech my­ślą, że to była Jej Wy­so­kość. Zo­ba­czymy, kto bę­dzie pró­bo­wał wy­ko­rzy­stać sytu­ację. Ale wspomnij, że zła­pali­śmy za­bójcę.Gjer­drum zmarsz­czył brwi, ski­nął głową, wy­szedł.— Wy, lu­dzie — Ra­gnar­son zwrócił się do gwardzi­stów — na jakiś czas wy­cho­dzi­cie z obiegu. Nie chcę, żeby­ście z kim­kol­wiek roz­ma­wiali. Zro­zu­miano? — Ski­nęli gło­wami. — W po­rządku. Ty ob­ser­wuj drzwi. Nikt nie wchodzi do środka. Nikt. — Od­wró­cił się do kró­lowej i po­wie­dział cicho: — Prze­mknij do mo­ich kwater. Nie po­kazuj się ni­komu.— Co masz na myśli?— Do­brze wiesz co. Przejście, z któ­rego ko­rzy­stałaś. W prze­ciw­nym razie ci dwaj w ko­ryta­rzu, roz­po­wszech­nia­liby plotki. Bądź grzeczną dziew­czynką i zmy­kaj.Za­bójca do­szedł do sie­bie. Był wes­soń­czy­kiem led­wie na tyle doro­słym, by wy­ho­do­wać sobie brodę. Amator, który spa­ni­ko­wał i który teraz był chętny do współ­pracy. Ale nie miał poję­cia, kto go wy­najął, cho­ciaż po­trafił po­dać nie­do­sko­nały ryso­pis swego roz­mówcy.Bragi obie­cał mu, że je­śli po­może schwytać swego szefa w pu­łapkę, bę­dzie mu wolno udać się na wy­gna­nie. Młody tylko jedną rzecz wie­dział na pewno. Zo­stał wy­na­jęty przez nor­d­mena. Ra­gnar­son bły­ska­wicznie wy­cią­gnął wniosek.— Je­żeli się do­wie­dzą, że cię zła­pali­śmy, będą pró­bo­wali cię zabić...— Przynęta?— Wła­śnie.— Ale...— Je­dyną alter­na­tywą jest randka z ka­tem. IV. Ro­bactwo we­wnątrz Wraz z za­bójcą w celi znaj­do­wało się czte­rech ludzi. Dwaj byli prawdzi­wymi więźniami. Je­den był szpiegiem, któ­rego na­słano, by ich ob­ser­wo­wał. Tym ostatnim był Rolf Preshka. Plotki o za­bój­stwie kró­lowej roz­bie­gły się ni­czym za­jące ści­gane przez ogary, gro­żąc zni­we­cze­niem wszyst­kiego, co dotąd zo­stało osią­gnięte. Głowy spi­skowców po­chy­lone ku sobie...Praktycz­nie nikt nie chciał za­ak­cep­to­wać suk­cesji na rzecz księ­cia ko­rony Gaia-Lan­gego, który zo­stał prze­nie­siony w bez­pieczne miej­sce do swego dziadka do Sa­cu­escu. Ra­gnar­son oczekiwał, że pra­co­dawcy za­bójcy będą działać szybko. Nie roz­cza­ro­wali go. Tuż przed świ­tem trzej lu­dzie za­kra­dli się do celi, gdzie leżeli Rolf z mło­dym. Jed­nym z nich był nocny do­zorca. To­wa­rzy­szyli mu żoł­nierz i nor­dmen. Rolf zdławił na­pad kaszlu, kiedy klucz za­zgrzytał w zamku. Uznał, że nie pora­dzi sobie z nimi. Byli zdrowi, uzbrojeni, Bragi zaś chciał ich mieć żyw­cem. Jed­nak Ra­gnar­son znaj­do­wał się w po­bliżu. Wy­ko­rzy­stu­jąc in­for­ma­cje, które siłą pra­wie mu­siał wy­rwać z kró­lowej, ta­jem­nymi przej­ściami prze­pro­wa­dził gwardzi­stów z jej kom­nat do kan­cela­rii wię­zien­nych do­zor­ców. Pa­trzył, jak żoł­nierz i nor­dmen przy­szli do do­zorcy, wi­dział, jak złoto zmienia wła­ści­ciela. Teraz, sły­sząc stłu­miony przez odle­głość szczęk klu­czy, po­pro­wa­dził gwardzi­stów ukrytymi drzwiami. Broń za­zgrzytała w mroku po­niżej. Bragi dał dwu lu­dziom znak, by po­szli drugą stroną, trzeci miał strzec drzwi do lochu. Kiedy do­szli do celi, krzyknął na cały glos:— Pod­daj się!Preshka i chło­pak cofnęli się do kąta. Szpieg i więźnio­wie już leżeli nie­żywi. Nor­dmen wściekle za­ata­ko­wał Rolfa. Do­zorca pod­niósł dło­nie. Żoł­nierz na mo­ment wy­da­wał się roz­darty mię­dzy po­win­no­ściami. Po­tem on rów­nież rzucił broń. Bragi wy­pchnął ich z celi. Ra­zem z Rol­fem i mło­dzi­kiem obez­władnili nor­d­mena, który pró­bo­wał po­peł­nić sa­mo­bój­stwo, na­dziewa­jąc się na miecz.— Na schody — warknął Ra­gnar­son.Od­głosy walki do­cho­dziły teraz rów­nież z po­mieszcze­nia do­zor­ców. Nie­do­szli za­bójcy zo­sta­wili, jak wi­dać, wła­sną straż tylną, za drzwiami lochu. Gwardzi­ści wró­cili z jesz­cze jed­nym żoł­nie­rzem. Obaj poj­mani, za­uwa­żył Ra­gnar­son, po­cho­dzili z kom­panii nie­daw­nego za­ciągu. Za­mknął żoł­nie­rzy i do­zorcę ra­zem z cia­łami za­bi­tych. Nor­d­mena i za­bójcę z za­wią­za­nymi oczyma i związa­nymi rę­kami za­brał ta­jem­nym przej­ściem do swoich aparta­mentów.— Ach, sir Hen­dren z So­kolic — oznajmiła kró­lowa z fał­szywą sło­dy­czą, kiedy Bragi zdjął tam­temu opa­skę. — A więc chciałeś, abym umarła. A ja uwa­ża­łam cię za lojal­nego ryce­rza. — Wy­mie­rzyła mu pa­skudny poli­czek. — Nigdy w życiu nie wi­działam jesz­cze tylu tchó­rzy chęt­nych do wbi­jania noża w plecy. Kavelin jest chyba za­ra­żone.Męż­czy­zna zbladł. Uj­rzał przed sobą swoją śmierć, wciąż jed­nak stał wy­pro­sto­wany i mil­czący.— Tak, żyję. Ale ty mo­żesz nie­długo po­żyć. Chyba że mi po­wiesz, kto kazał ci wy­nająć chłopca.Sir Hen­dren nie ode­zwał się ani sło­wem.— A więc bę­dziemy mu­sieli to zro­bić w bar­dziej nie­przyjemny spo­sób. — Bragi ci­snął nor­d­mena w fotel, za­czął wią­zać jego nogi.— Co...? — za­częła kró­lowa..— Wy­ka­struję go.— Ale...— Je­żeli nie masz ochoty na to pa­trzeć...— Miałam wła­śnie za­miar po­wie­dzieć, że on jest człowie­kiem lorda Lin­dwe­dela.— Je­steś pewna?— Równie pewna jak tego, że Ean­red był człowie­kiem Kriefa.— Czy to prawda? — za­pytał sir Hen­drena.Ry­cerz spoj­rzał nań wściekle.— Wrócę za kilka mi­nut. — Bragi podał kró­lowej sztylet. — Użyj go, jeśli bę­dziesz mu­siała.Po­szedł pro­sto do aparta­mentów Lin­dwe­dela. Tak się zło­żyło, że za­rzuty kró­lowej zna­lazły na­tychmia­stowe po­twierdze­nie. Lin­dwe­del, który przed połu­dniem pod­nosił się z łoża tylko w naj­bar­dziej po­waż­nej sytu­acji, nie spał, był ubrany i od­by­wał kon­fe­ren­cję. Po zwy­cza­jo­wych grzeczno­ściach, za­pytał:— Co mogę dla cie­bie zro­bić, mar­szałku?Wy­ma­gało to sprzedania tam­temu zu­peł­nie nie­sa­mo­wi­tego kłamstwa god­nego Szy­dercy w jego naj­wyż­szej for­mie, ale udało mu się prze­ko­nać spi­skowców, że po­winni przyjść do jego aparta­mentów. Dał do zro­zu­mie­nia, że są pewne se­krety, które udało mu się od­kryć pod­czas pia­sto­wa­nia ty­tułu, oraz że chce z nimi omówić wa­runki przejścia wraz ze swymi od­działami pod ich sztandary.Królowa, jak się zo­rientował, przewi­działa jego po­su­nię­cie. Ukryła się wraz z mło­dym za­bójcą. Sir Hen­dren zo­stał za­kne­blo­wany, przy­su­nięty wraz z fo­telem pod ścianę i przy­kryty prze­ście­ra­dłem ni­czym bez­uży­teczny me­bel.— Ach — oznajmił Bragi z za­do­wo­le­niem.Mi­ni­stro­wie spoj­rzeli na niego skon­ster­no­wani. Stał obok drzwi, kiedy gro­ma­dzili się w środku. Królowa wy­szła z ukry­cia. Ra­gnar­son za­chi­cho­tał, wi­dząc nagłą bla­dość wy­peł­za­jącą na obli­cza nor­dme­nów.— Wi­tam was, moi lor­do­wie — po­wie­działa. — Za­do­wo­lona je­stem, że mo­gli­ście się do nas przyłączyć. — Dała znak.Za­bójca pod­szedł do sir Hen­drena i zdjął prze­ście­radło. Lin­dwe­del rzucił się w kie­runku drzwi.— Mam cię znowu — po­wie­dział Bragi.— Lindy, Lindy — za­częła kró­lowa. — Dla­czego mu­siałeś wplątać się w to wszystko?Trzyma­jąc się sztywno i pró­bując za­cho­wać resztki god­ności, Lin­dwe­del nie od­po­wie­dział. Ina­czej wszak za­cho­wali się jego współspi­skowcy. Jeden przez dru­giego wy­pa­plali na­wet naj­drobniej­sze frag­menty in­trygi. Wciąż jesz­cze pa­plali, kiedy cią­gnięto ich przed try­bunał. Na­zwi­ska stru­mie­niami wy­le­wały się z ich ust, zdra­dza­jąc roz­ległą kon­spi­rację. Kon­spi­rato­rzy, i ci mil­czący, i ci wy­mowni, w połu­dnie na­stęp­nego dnia wciąż mieli obli­cza pełne kon­fuzji, kiedy opa­dał topór kata. Ni­czego nie ro­zu­mieli. Ra­gnar­son sym­bo­licz­nie wy­brał wes­soń­czyka, by ten przyw­dział czarny kap­tur.Lek­cja nie po­szła na marne. Na­stał nowy po­rzą­dek. Ma­ski opa­dły, a po­gar­dzani wes­soń­czycy stali się jawną siłą wspiera­jącą ko­ronę.Spo­dziewał się, że na­sta­nie kres noc­nych wizyt. I przez trzy noce tak wła­śnie było. Jed­nak czwartej po­wró­ciła. Obu­dziła go i tym ra­zem nie zga­siła świecy. TRZYNAŚCIE: Lata 1001-1003; Ślepi w swej niegodziwości trwają w swym szaleństwie I. Ob­ser­wuje pod osłoną ciemności I jesz­cze jeden raz skrzydlaty człowiek przy­był do zamku Krief, tym ra­zem bez­sze­lest­nie spływał lotem śli­zgo­wym spod za­chmurzo­nego nieba przez bez­księ­ży­cową noc. Aż do głębi swej istoty oba­wiał się, że lu­dzie będą na niego cze­kać z chłodną stalą w dło­niach, go­towi uwolnić jego duszę. Oka­zało się, iż je­dyny żoł­nierz, ja­kiego do­strzegł, spał na swym po­ste­runku na mu­rze obronnym. Nie za­uwa­żony prze­mknął przez otwarte okno. Z ser­cem biją­cym jak młot, z na poły wy­cią­gniętym kryształo­wym sztyletem prze­kra­dał się wśród mrocz­nych ko­ryta­rzy. Cha­rak­ter jego misji był tym ra­zem znacznie bar­dziej śmiały i nie­bez­pieczny niźli w któ­rym­kol­wiek z dwu po­przednich przy­pad­ków. Tym ra­zem na­prawdę kusił Losy.Po dwa­kroć mu­siał użyć ma­leń­kiej różdżki, która dała mu dama jego Pana. Na­le­żało tylko wy­ce­lo­wać ją i ści­snąć, a wtedy cienka fio­le­towa linia do­tknie celu. Wartow­nicy zasną. Za pierwszym ra­zem omal nie ze­mdlał. Kiedy jed­nak sta­nął przed człowie­kiem, stwierdził, że jego oczy wciąż są otwarte, ale nie wi­działy ni­czego. Trzę­sąc się i wzdycha­jąc, Shoptaw ru­szył ku ce­lowi swej misji.Nie była to łatwa sztuka od­na­leźć po­mieszcze­nie, gdzie Krief od­by­wał swoje tajne na­rady. Pan od­wie­dził za­mek Krief tylko raz, w dniu po­prze­dza­ją­cym ostatnią wi­zytę Shoptawa. Ich wie­dza o wnę­trzach zam­ko­wych po­cho­dziła od ludzi, któ­rych Pan zwerbo­wał, aby po­mo­gli Kiki zre­ali­zo­wać jej rosz­cze­nia do tronu. Ża­den z nich nie był za­usz­ni­kiem króla. Wie­dzieli o ist­nie­niu po­mieszcze­nia, ale nie znali jego poło­żenia. A więc Shoptaw mu­siał za­wie­rzyć wła­snemu osą­dowi. Cie­szyło go, że Pan po­kłada w nim takie za­ufa­nie, jed­nak oba­wiał się, iż mo­gło ono zo­stać źle ulo­ko­wane. Wie­dział, że nie jest tak inte­li­gentny jak nor­malni lu­dzie... Jak zaw­sze jed­nak upo­rczywie dążył do wy­ko­nania za­dania, dla swej przyja­ciółki Kiki, dla Pana. Zna­lazł wreszcie pro­sto urzą­dzony nie­wielki po­kój na końcu wą­skiego przejścia, wio­dą­cego z pa­rad­nego po­mieszcze­nia. Wy­glą­dało, że to ten.Uważnie zre­wi­do­wał pokój, nad­natu­ralnie wrażli­wymi ko­niuszkami pal­ców szu­kał me­cha­ni­zmów ukrytych w ścia­nach. Zna­le­zie­nie ta­jem­nych drzwi za­brało mu trzy go­dziny. Mo­dląc się, by ni­komu nie ze­chciało się wkrótce z nich sko­rzy­stać, wśli­znął się do środka. Przejście, które się za nimi otworzyło, było wręcz stwo­rzone do jego ce­lów. Bie­gło wzdłuż trzech ścian kom­naty i wy­posa­żone było w nie­wiel­kie otwory po­zwalające wszystko wi­dzieć i sły­szeć. Dawno nie wznie­cany ni­czyimi sto­pami kurz za­ście­lał po­sadzkę — obie­cu­jący znak. Zdjął z ple­ców nie­wielki to­bołek, tylko tyle był w sta­nie prze­nieść, i przy­go­tował się na dłu­gie oczeki­wa­nie.Wy­brał wła­ści­wie. Ale przez długi czas nie do­wie­dział się ni­czego, co mo­głoby za­inte­re­so­wać Pana. Po­tem na­stąpił przełom, któ­rego wy­cze­kiwał z utę­sk­nie­niem. Wie­dział o tym już w chwili, gdy drzwi od kom­naty otworzyły się, bu­dząc jego czuj­ność. Do­tarł do juda­sza aku­rat w czas, by do­strzec szczupłego sma­głego męż­czy­znę, który w ślad za kró­lem wszedł do środka. Nie roz­po­znał tego czło­wieka. Był nowy, obcy.Tamten przemó­wił otwarcie.— Jej Kró­lew­ska Mość bę­dzie po­trze­bo­wała zwolenni­ków nie ob­cią­żo­nych po­li­tycz­nie.— Kwe­stia, którą poru­szy­łeś w swoim li­ście.— Ża­den z two­ich nor­dme­nów się do tego nie na­daje.— Dys­po­nuję jesz­cze kró­lew­skimi i gwardią. Ich lojal­ność nie pod­lega dys­kusji.— Być może. Ale mó­wimy o cza­sach, kiedy cie­bie już nie bę­dzie, byś mógł tę lojal­ność wy­eg­ze­kwować.Król, po­my­ślał Shoptaw, był zmę­czo­nym sta­rym człowie­kiem. Nisz­cząca cho­roba po­woli go poże­rała. Długo nie po­żyje. Na jego twa­rzy czę­sto wi­dać było nę­ka­jący go od środka ból.— Pro­szę nie prze­kra­czać gra­nic do­brego smaku, panie.— Miałeś dość czasu, żeby się sa­memu prze­ko­nać. Prze­pro­wa­dzi­łeś od­po­wiedni wy­wiad. Wiesz, że takt nie jest moją mocną stroną.— Nie jest. Jed­nak ra­porty świad­czyły ostatecz­nie, bio­rąc pod uwagę wszystkie za i prze­ciw, na twoją ko­rzyść.Sma­gły męż­czy­zna uśmiech­nął się nie­znacznie co Shopta­wowi na­su­nęło myśl o głod­nym lisie.— Prawdą jest, że po­trze­buję ko­goś. Prawdą jest, że twoja pro­po­zycja brzmi nie­źle. Lecz jed­nak wciąż się wa­ham. Twoją spe­cjal­no­ścią jest wojna par­ty­zancka. Jak Fiana mo­głaby cię wy­ko­rzy­stać? Nie jesteś w sta­nie po­wstrzymać baro­nów od zaję­cia Vor­gre­bergu. Wtedy stra­cisz pracę... Poza tym wciąż otwarte po­zo­staje pyta­nie, co na tym zy­skasz.— Do­brze. Odrobiłeś swoje za­danie do­mowe. Nie mam za­miaru oso­bi­ście zaj­mo­wać się obroną kró­lowej. Dla tego za­dania przewi­duję pew­nego uta­len­to­wa­nego dżentel­mena, obecnie eme­ry­to­wa­nego w Ita­skii. On po­pro­wa­dzi kla­syczną kam­panię. Większość z uzgodnień zo­stała już za­warta. Kiedy sfi­nali­zu­jemy kon­trakt, za­cznę zbie­rać swoje re­gi­menty.— Tak, nie ma wąt­pli­wo­ści. Od lat już wty­kasz swój nos w sprawy Kavelina. Spę­dzi­łeś mnó­stwo czasu wśród ma­rena di­mura, jak sły­sza­łem. Co znowu pro­wa­dzi nas do pyta­nia o twój inte­res w całej sprawie.— Mógłbym cię okłamać. Mógłbym po­wie­dzieć, że cho­dzi o zyski. Ale wie­działbyś, że kła­mię. Nie­ważne, co zro­bisz, nie­ważne, jak do­brze się przy­go­to­wałeś, po tym, jak odej­dziesz, na­sta­nie okres za­mie­sza­nia. Ani Gaia-Lange, ani Fiana nie są ak­cep­to­wani przez two­ich szlachci­ców. Nadto masz chciwych są­sia­dów. Teraz uważnie ob­ser­wują twój stan zdrowia. Oni całą sprawę skompli­kują i wy­dłużą. Ita­skia i El Mu­rid z kolei ich będą ob­ser­wo­wać, strzegąc wła­snych in­tere­sów... Moim za­mia­rem jest ude­rzyć na sta­rego wroga, póki jego uwaga po­zo­staje roz­pro­szona.Krief za­chi­cho­tał.— Ach. Je­steś dia­błem.Sma­gły męż­czy­zna wzruszył ra­mio­nami.— Ostrzy się tę broń, która jest pod ręką.— W rze­czy sa­mej. W rze­czy sa­mej. Twój przyjaciel. Znam go?— Mało prawdo­po­dobne. Nie jest jed­nym z two­ich po­szu­ki­wa­czy ry­cer­skiej chwały. Woli pro­wa­dzić swe ope­racje na nie­wielką skalę. Ale jest rów­nie kom­pe­tentny jak sir Tury Haw­kwind. Nadto ma dobre sto­sunki z ta­kimi po­sta­ciami jak książę Vi­si­god­red i Zin­da­hjira, o któ­rych, jak mniemam, z pew­no­ścią sły­sza­łeś.— Och? Człowiek może zna­leźć uży­tek dla ta­kich przyjaciół. Jego imię?— Ra­gnar­son, Bragi Ra­gnar­son. Puł­kow­nik gildii. Cho­ciaż działa nie­za­leż­nie od Wy­so­kiej Iglicy.— Przypad­kiem nie ten Ra­gnar­son, który był w Altei pod­czas wo­jen?— Ten sam. Stę­pił ostrze włóczni, którą El Mu­rid pchnął pół­noc­nymi sto­kami Ka­pen­rungu.— Pa­mię­tam. Szczę­śliwe zwy­cię­stwo. Dało Ra­ithe­lowi czas, by za­blo­ko­wać to pchnięcie. Tak. Być może ko­goś ta­kiego wła­śnie mi trzeba...Skrzy­dlaty człowiek sły­szał już dość. Po raz pierwszy przez cały czas swego czu­wa­nia za­czął zdra­dzać wy­raźne oznaki znie­cier­pli­wie­nia. Mu­siał le­cieć, ostrzec swego Pana, po­nie­waż już wcześniej sły­szał imię Bra­giego Ra­gnar­sona. Ra­gnar­son był jed­nym z lu­dzi, któ­rzy do­pro­wa­dzili do zguby ojca damy Pana. Rze­czy­wi­ście mu­siał być to ktoś straszny. II. Nie­go­dziwi trwają w swej nie­go­dzi­wo­ści i nie dla nich ra­dość — Tatu­siu Drake? — za­py­tała Ca­rolan szeptem. — Dla­czego cio­cia Mgła jest zaw­sze taka smutna?Sta­rzec zerk­nął skroś swej bi­blio­teki. Mgła pa­trzyła przez wy­cho­dzące na za­chód okno, zato­piona w my­ślach.— Stra­ciła coś, ko­cha­nie.— Tutaj? I dla­tego teraz tak czę­sto tu prze­bywa?— Można tak rzec. Ko­goś, kogo bar­dzo ko­chała... Cóż... — Za­wie­sił głos, po­sta­nowił, że rów­nie do­brze może opo­wie­dzieć jej całą histo­rię.Kiedy skończył, Ca­rolan po­de­szła do Mgły, ujęła ją za rękę.— Tak mi przy­kro. Może któ­regoś dnia...Mgła zmarsz­czyła brwi, spoj­rzała na Captala, po­tem przez jej twarz prze­mknął przelotny uśmiech. Uści­snęła dziecko.— Je­steś nie­oce­niona.Przez okno po­nad ra­mie­niem Mgły Ca­rolan zo­ba­czyła istotę przemy­ka­jącą na tle nieba.— Shoptaw! Tatu­siu Drake, Shoptaw przyleciał. Mogę iść?— Po­cze­kaj, młoda damo. In­te­resy naj­pierw. Ale mo­żesz po­wie­dzieć Burli.Kiedy wy­bie­gła, Mgła po­wie­działa:— Strasznie się śpie­szy. Pew­nie złe wie­ści.W ciągu pół go­dziny usły­szeli o wszystkim.— Nie chciała­bym de­pre­cjo­no­wać zdol­ności tego czło­wieka — oznajmiła Mgła, gdy Captal za­czął na­rze­kać — ale można go zneutrali­zo­wać. Mogę po­pro­sić Visi­god­reda, żeby się nie wtrą­cał, i na­stra­szyć Zin­da­hjirę tak, że bę­dzie pil­no­wał wła­snego nosa. A je­śli sprawimy, że słowo do­trze do El Mu­rida, on już zaj­mie się tym Ra­gnar­so­nem za nas.— A jeśli to wszystko za­wie­dzie? — Captal pa­mię­tał, że Ra­gnar­son był towa­rzy­szem Var­thlokkura. Bar­dziej się bał tego czło­wieka niźli przedtem ojca Mgły.— Damy so­bie z tym radę sami. Ale czemu się martwić? Chyba że zmieni się obraz sto­sun­ków eko­no­micznych i wraz z nim kie­runek po­lityki Wy­so­kiej Iglicy, w prze­ciw­nym razie nie zdoła zgroma­dzić po­waż­niej­szej armii. A na­wet jeśli mu się uda, sta­nie oko w oko z moimi żoł­nie­rzami, i to zało­żyw­szy, że pier­wej po­kona bun­tow­ni­ków.— Tak wiele już trud­ności...— Nie od­nie­siemy żad­nych zwy­cięstw, sie­dząc tutaj.Teraz Captalowi zda­wało się, że mi­nęło jedy­nie parę chwil od czasu ich pierwszej po­rażki. Nic, co zro­bili, nie po­wstrzy­mało Ra­gnar­sona od opuszcze­nia Ita­skii. Mimo iż starał się, jak mógł, nie po­trafił po­zbyć się czar­nych myśli.— Czuję już go­rący od­dech śmierci na karku — wy­znał pew­nego razu Burli.In­nego dnia Mgła oznajmiła:— On jest w Ru­deri­nie. Wie już, że król nie żyje. Będę po­trze­bo­wała two­jej po­mocy, by za­sta­wić pu­łapkę.Captal wraz ze swoimi stwo­rze­niami prze­niósł się do nie­wiel­kiej for­tecy w Shin­sanie, która z po­mocą te­rvola zo­stała tele­por­to­wana do Ru­der­ina. Po­ja­wiły się jed­nak kom­pli­kacje. Zaw­sze po­ja­wiały się ja­kieś kom­pli­kacje. Za­walił się cały plan, a Captal stra­cił dzie­siątki swoich naj­star­szych przyjaciół. Cier­piał rów­nież na wy­rzuty su­mie­nia. Kiedy w końcu zna­leźli się z po­wro­tem w jego bi­blio­tece, po­wie­dział do Mgły:— Nigdy wię­cej nie proś mnie o coś ta­kiego. Je­żeli nie mogę zabić w czystszy spo­sób niż ten, to...Mgła zi­gno­ro­wała go. Miała wła­sne pro­blemy. Te­rvola sta­wali się coraz bar­dziej chłodni. Jej zwolen­nicy wciąż nie po­trafili ostatecz­nie roz­wią­zać sprawy O Shinga. A Val­ther... Zniknął. Całe mie­siące temu opu­ścił Hel­lin Da­imiel. Ale to zmartwie­nie trzymała w naj­ści­ślej­szym se­kre­cie. Ani te­rvola, ani Captal nigdy by nie zro­zu­mieli...Co­raz wię­cej czasu spę­dzała w Ma­isaku, stop­niowo prze­ka­zując wła­dzę swym dwo­ra­kom. III. Ści­gają ich włócznie grozy... Mi­jały mie­siące. Za­mie­sza­nie towa­rzy­szące sprawie suk­cesji osią­gnęło punkt wrzenia. Captal prze­pro­wa­dził cichą kam­panie. Z po­czątku przyjmo­wany był chłodno, na­wet szy­der­stwem, jed­nak bły­ska­wiczny po­chód kata­strof, jakie spo­ty­kały bun­tow­ni­ków, starł po­gar­dliwe uśmiechy z nor­d­meń­skich twa­rzy. Nie­liczni za­częli przy­by­wać do Ma­isaku.— Jest ich wciąż tak nie­wielu — po­wie­działa Ca­rolan.— Nie znają cię jesz­cze — od­parł Captal. — Poza tym wielu z nich rów­nież pra­gnie być kró­lami.— Człowiek, który się zbliża... Boisz się go, nie­prawdaż? — Nie było większych wąt­pli­wo­ści, że ce­lem bły­ska­wicznego mar­szu Ra­gnar­sona było Ma­isak. — Czy to jest zły człowiek?— Przypusz­czam, że nie. Nie bar­dziej niźli reszta z nas. Może na­wet mniej. On stoi po stro­nie prawa. Z punktu wi­dze­nia ko­rony to my jeste­śmy źli.— Cio­cia Mgła jest rów­nież prze­stra­szona. Mówi, że on jest zbyt sprytny. I zna zbyt wielu ludzi. — Na­gle zmieniła temat: — Jaka ona jest?— Kto?— Moja matka. Królowa.Captal za­kła­dał, że mała wie. Burla i Shoptaw nie po­trafili jej ni­czego od­mó­wić. Ale to był pierwszy raz, kiedy poru­szyła całą sprawę.— Nie wiem. Nigdy jej nie spo­tka­łem. Na­wet jej nie wi­działem. Przypusz­czal­nie wiesz wię­cej ode mnie.— Nikt nie wie zbyt wiele. — Po­krę­ciła głową, koły­sząc zło­tymi lo­kami, nie­malże strą­cając z niej przy tym nie­wielki że­lazny dia­dem, który no­siła jako sym­bol Że­laz­nej Ko­rony Kavelina, oto­czo­nego le­gen­dar­nymi opo­wie­ściami skarbu nigdy nie opusz­cza­ją­cego kró­lew­skich piw­nic w Vor­gre­bergu. — Jest nie­śmiała, jak przy­pusz­czam. Po­wia­dają, że nikt jej zbyt czę­sto nie wi­duje. Musi być sa­motna.Captal o tym nie po­my­ślał. W ogóle nie my­ślał o Fia­nie jako o oso­bie.— Tak. Za­pewne. To sprawia, że za­czy­nam się za­sta­na­wiać, dla­czego trwa przy swoim. Praktycz­nie nikt jej nie chce...Po­jawił się Shoptaw.— Pa­nie, zbli­żają się wło­chaci lu­dzie. Są już w Baxendali. Po­dró­żują szybko. Będą wkrótce. Może dwa, trzy dni. — Cho­ciaż Tro­lle­dyn­gja­nie sta­no­wili zde­cy­do­waną mniejszość sił Ra­gnar­sona, wy­warli takie wra­żenie na skrzydla­tym czło­wieku, że teraz o wszyst­kich wro­gach mó­wił „włochaci lu­dzie”.— Jak wielu?— Wielu, wielu. Dwa razy tyle co nas, może.— Nie­do­brze. Shoptaw, to nie­do­brze. — Po­my­ślał o ja­ski­niach, do któ­rych już od lat pró­bo­wał zna­leźć wej­ścia i za­pie­czę­to­wać je. Ra­gnar­son miał żyłkę do od­kry­wa­nia sła­bych punktów swoich wro­gów. Bę­dzie wie­dział o ja­ski­niach.— Shoptaw, stary przyja­cielu, wiesz, co to oznacza?— Wojna tu­taj. — Skrzy­dlaty człowiek za­drżał. — Wal­czymy. Znowu wojna. Jak zaw­sze.Ca­rolan nie prze­ga­piła jego nie­pew­ności.— Le­piej po­wiedz cioci Mgle.— Mhm. — Jed­nak Captalowi wcale się to nie po­do­bało.Bę­dzie chciała sprowa­dzić wła­snych lu­dzi. Już teraz w Ma­isaku prze­by­wało znacznie wię­cej Shin­sań­czy­ków, niźli sobie ży­czył, sze­ściu po­nu­rych mil­czą­cych wete­ra­nów, któ­rzy ćwi­czyli jego od­działy i mieli na niego oko. IV. ...A istota, któ­rej się boją, do nich przy­bywa Pierwsze od­działy przy­były na­stęp­nego dnia w ślad za Mgłą i kil­koma za­ma­sko­wa­nymi te­rvola. Po­wie­działa, że weźmie ich ze sobą sześć setek. Ludzki stru­mień zda­wał się nie mieć końca w oczach czło­wieka, który czę­sto sły­szał, jak straszni z nich żoł­nie­rze. Jed­nak była uczciwa. Nali­czył do­kład­nie sze­ściu­set, większość z nich na­tychmiast opu­ściła for­tecę. Mgła zda­wała sobie sprawę z jego draż­liwo­ści.A nie­długo po­tem Ra­gnar­son spo­tkał ma­łych cza­tow­ni­ków Captala. Captal wy­słu­chi­wał ra­por­tów w ci­chym smutku, sto­jąc sztywno, jakby po­łknął kij, w ciemno­ściach na szczycie mu­rów obron­nych Ma­isaku. To było mor­der­stwo, czy­ste i pro­ste. Mali lu­dzie nie mo­gli się rów­nać z wło­cha­tymi ludźmi. Mógł po­cie­szać się tylko tym, że ża­den z nich nie zo­stał tam po­słany wbrew swej woli. Sami po­pro­sili o broń.W mar­szu wroga była jakaś nie­po­ha­mo­wana, krwiożer­cza de­ter­mi­nacja, która za­ska­ki­wała i prze­ra­żała go. To nie był ten sam Ra­gnar­son, który wcześniej zalał swym woj­skiem ni­ziny. Po­tem do­wie­dział się, co uczyniono zwiadow­com Ra­gnar­sona. Wściekł się strasznie. Z po­czątku chciał wszystko wy­gar­nąć Mgle i jej gene­ra­łom... Ale nie! Dys­po­nując taką siłą, zwy­czaj­nie usuną go z drogi i przejmą wła­dzę. Roz­kazał swoim ma­łym przyja­cio­łom, by nie utrudniali przejścia przez przełęcz. W nie­znaczny spo­sób, osła­bioną go­to­wo­ścią i zwięk­szo­nymi stra­tami, Shin­san za­płaci za swoje bar­ba­rzyń­stwo.Ra­gnar­son nie runął na niego z całą siłą, jak po­cząt­kowo oczekiwał, jak można by wniosko­wać po jego wcześniej­szych do­ko­na­niach. Wielu przyjaciół Captala i za­ska­ku­jąca liczba żoł­nie­rzy Mgły zgi­nęła, za­nim te­rvola po­czuł się go­tów, by po­słać w bój ludzi Ca­rolan.Mgła od­wie­dziła jego po­ste­runek na mu­rach, z któ­rego ob­ser­wo­wał łucz­ni­ków nę­kają­cych jej Shin­sań­czy­ków.— Je­ste­śmy go­towi. — Wy­czuła jego świeżo zro­dzony chłód i była cie­kawa przy­czyn. Zdą­żył ją już poin­for­mo­wać, że nie ma za­miaru o tym roz­ma­wiać, póki walki nie do­bie­gną końca.— Je­steś prze­ko­nana, że ona bę­dzie bez­pieczna?— Drake, Drake, ja rów­nież ją ko­cham. Nie po­zwo­liła­bym jej je­chać, gdyby ist­niał choć cień za­gro­żenia, że coś się może stać.— Wiem. Za­martwiam się ni­czym stara bab­cia. Ale nie mogę prze­stać my­śleć, że ten człowiek jest znacznie bar­dziej nie­bez­pieczny, niźli po­dej­rze­wasz. On wie­dział, z czym bę­dzie się mu­siał zmie­rzyć, kiedy wy­ru­szał tutaj. Dla­czego nie za­wró­cił?— Nie mam poję­cia, Drake. Być może nie jest aż tak sprytny, jak my­ślisz.— Może. Je­żeli Ca­rolan sta­nie się krzywda...Mgła od­wró­ciła się i ze­szła. Wkrótce ona i Ca­rolan na czele kaveliń­skiego re­kruta opu­ściły wą­ską bramę Ma­isaku.Kiedy szybkie ni­czym bły­ska­wice strzały wy­padły z ciemności, po­wie­dział tylko:— Wie­działem. Wie­działem. — I zbiegł chwiejnie po schodach na niż­szy po­ziom. W ciągu kilku chwil był przy Ca­rolan. — Dziecino, dzie­cino, nic ci się nie stało?Ko­lejne wy­da­rze­nia zu­peł­nie go zdo­ło­wały. Cał­kiem po­zba­wiony du­cha do­ga­dy­wał Mgle.— Cza­sami, Drake — wy­mru­czała w pew­nej chwili — ża­łuję, że nie mogę tego wszyst­kiego zo­sta­wić. V. Jaki po­żytek ma człowiek? Zima przy­szła wcześnie i z całą wściekło­ścią za­ata­ko­wała świat. Captal nigdy dotąd takiej nie prze­żył. W spo­koj­niej­szych cza­sach można by było się za­nie­po­koić. Ale tego roku żadne spóźnione ka­ra­wany nie prze­szły przez przełęcz. Przez całe lato po­ko­nało ją tylko kilku sa­mot­nych po­dróż­nych. Captal jed­nak z rado­ścią po­witał po­godę. Przed wio­sną nie bę­dzie miał żad­nych kło­po­tów z Ra­gnar­so­nem.Mgła prze­kli­nała sytu­ację. Przewi­dy­wała, że na­stęp­nego lata przyjdzie im zmie­rzyć się z całą po­tęgą zjed­no­czo­nego Kavelina.Captal kazał swym skrzydla­tym stwo­rze­niom cały czas ob­ser­wo­wać ni­ziny. Ra­gnar­son od­nosił suk­ces za suk­ce­sem — jed­nak każde jego po­wo­dze­nie działało rów­nież na ko­rzyść Captal a. Co­raz wię­cej nor­dme­nów gar­nęło się pod jego sztandary. To ze względu na moce, ja­kimi dys­po­no­wał, osą­dził. Po­nie­waż był jedy­nym prze­ciw­ni­kiem, któ­rego Ra­gnar­son nie po­trafił wdeptać w zie­mię. Zro­zu­miał jed­nak, że nowi sprzymie­rzeńcy opuszczą go w tej sa­mej chwili, gdy roz­pad­nie się stronnic­two loja­li­styczne, jed­nak tym pro­ble­mem zaj­mie się, kiedy przyjdzie na to pora. W chwili obecnej mu­siał się skoncen­tro­wać na sta­rych wro­gach.Cho­ciaż jego po­słańcy przy­nosili wie­ści, na które skła­dały się nie­malże wy­łącz­nie listy stra­co­nych mia­ste­czek, zam­ków i pro­win­cji, po­woli za­czy­nała dla niego świ­tać iskierka na­dziei. W wol­nych pro­win­cjach na każ­dego, kto de­kla­rował się jako loja­lista, kilku dotąd nie­zde­cy­do­wa­nych nor­dme­nów opo­wia­dało się po stro­nie rebe­lii. Edykty wy­pły­wa­jące z Vor­gre­bergu zmieniły pod­łoże kon­fliktu. Kwe­stią za­sad­niczą stała się teraz walka o wła­dzę mię­dzy ko­roną a szlachtą, za­cho­wa­nie lub znie­sie­nie wielu daw­nych przywi­lejów. Tym sa­mym roz­pę­tała się walka kla­sowa. Członko­wie klas niż­szych, zwa­bieni per­fidią ko­rony, usi­ło­wali wy­rwać przywi­leje lep­szym od sie­bie.Captal skontak­tował się z baro­nem Thake Ber­lich z Lon­ca­ricu, recy­dy­wistą, który zo­stał wzięty do nie­woli przez Ra­gnar­sona w przełęczy i uła­ska­wiony przez Fianę. Na łaskę zare­ago­wał jesz­cze bar­dziej zde­ter­mi­no­wa­nym gro­ma­dze­niem sił w celu re­wanżu. Pod­czas wo­jen był jed­nym z do­wo­dzą­cych w armii Kriefa. Wy­da­wał się wła­ści­wym kan­dy­da­tem na czło­wieka, który zrobi po­rzą­dek z Ra­gnar­so­nem. Jed­nak rów­no­cze­śnie był kon­ser­wa­tystą tego ro­dzaju, że na­wet członko­wie wła­snej klasy uznawali go za dzi­waka. Przez Ber­licha, wy­ko­rzy­stu­jąc am­basa­do­rów ba­rona — któ­rego trzymał w cał­ko­witej nie­wie­dzy od­no­śnie wie­ści, jakie prze­nosili — do­tarł do sir An­dv­bura Kim­ber­lina z Ka­radji prze­by­wa­ją­cego obecnie w Bre­iden­bach. Kim­ber­lin pu­blicznie głosił swoje ne­ga­tywne na­sta­wie­nie względem zbyt mało, jego zda­niem, rady­kal­nych re­form spo­łecz­nych kró­lowej. Captal za­prosił ryce­rza, by po­mógł bu­do­wać mu nowe spo­łe­czeń­stwo, dając rów­no­cze­śnie do zro­zu­mie­nia, że choć ma w swej mocy Ca­rolan, nie inte­re­suje się zbyt­nio sprawami tego świata, lecz tylko szuka ko­goś, kto zro­zu­mie, kto bę­dzie w sta­nie po­cią­gnąć wszystko, kiedy on już odej­dzie.W miarę jak zima po­nuro brnęła ku wio­śnie, która na przełęczy żadną wio­sną nie była, Captal sta­wał się coraz mniej i mniej pe­sy­mi­stycznie na­stro­jony. Ko­alicja rebe­lian­tów, obejmu­jąca wszelkie skrajności po­li­tycz­nego roz­cza­ro­wa­nia i oportuni­zmu, rosła w siłę, się­gając do sa­mego Vor­gre­bergu.Po­tem się roz­padła.— Głu­pie chciwe świ­nie! — na­rze­kał ca­łymi dniami Captal. — Mie­liśmy wszystko w ręku. Ale oni pró­bo­wali nas od­ciąć. — Na­wet Ca­rolan trzymała się wówczas z dala od niego.Do­szedł do wniosku, że nie ma in­nego wy­boru, jak tylko sprowa­dzić ze wschodu woj­ska, aby stwo­rzyły krę­go­słup bun­tow­ni­czej armii. Oraz wy­ko­rzy­stać tro­chę magii. Wie­ści o nie­spo­dziewa­nej zmianie kie­runku po­lityki Wy­so­kiej Iglicy (gdzie rzą­dząca junta od dzie­się­cio­leci sta­rała się znie­chę­cić na­jem­ni­ków do udziału w aktu­alnie to­czą­cych się woj­nach), która do­pro­wa­dziła do tego, że za­pro­po­no­wano ko­ronie trzy re­gi­menty żoł­nie­rzy, znowu strą­ciły Captala na dno roz­pa­czy. To była jakaś za­raza. Mgła stała się smutną, zre­zy­gno­waną ko­bietą. Po­wró­ciła do Shin­sanu, aby zająć się przy­go­to­wa­niami do tele­por­tacji le­gionu do Ma­isaku, kiedy tylko śniegi stop­nieją.Captal, za­jęty sa­mym sobą, nie zda­wał sobie sprawy z jej na­stroju. Tylko Burla, Shoptaw i Ca­rolan ro­zu­mieli przy­czyny nie­szczęścia Mgły. Męż­czy­zna, któ­rego stra­ciła, a także jego brat po­jawili się na po­wrót. W Kavelina. Znowu pra­co­wali dla dru­giej strony. VI. Lśnienie wra­żej włóczni Trzej męż­czyźni przy­kuc­nęli pod lo­do­wym na­wi­sem i w chwilach, gdy nie prze­kli­nali tem­pe­ra­tury, uważnie wpa­try­wali się w for­tecę przed nimi.— Uda się — obie­cał jeden z nich, jed­nooki. — Nie wy­czują na­szej obecności.— Za­klę­cia. Za­klę­cia — jęk­nął drugi. — Jeżeli tej shin­sań­skiej suki nie bę­dzie w środku, wówczas w nie uwie­rzę.— Tylko po­myśl o zło­cie, Brad — po­wie­dział trzeci. — Wię­cej niż... Wię­cej niż kie­dy­kol­wiek ci się śniło.— Wie­rzę w nie jesz­cze mniej niż w za­klę­cia Ha­rouna. Może to jest spo­sób, żeby nas się po­zbyć. Zbyt wiele wiemy.— Możliwe — zgo­dził się Der­ran. — Wziąłem pod uwagę rów­nież to.— Je­żeli będą tam ja­kieś kło­poty, zażą­dam za­płaty za pracę w go­dzi­nach nad­licz­bo­wych — po­wie­dział Kerth.— Mhm.— Jest już do­syć ciemno — oznajmił Brad.— Daj im jesz­cze kilka mi­nut — po­wie­dział Der­ran. — Niech po­my­ślą, że czas już do łóżek. Nie­które z tych stwo­rów po­trafią wi­dzieć jak koty. — Po raz chyba setny po­kle­pał sa­kiewkę. We­wnątrz, tro­skli­wie chro­niony, spo­czy­wał nie­wielki zwi­tek pla­nów wnę­trza Ma­isaku, które bin You­sif wy­darł ze skrzydla­tego czło­wieka zła­pa­nego kilka mie­sięcy wcześniej.— Je­steś pe­wien, że nie bę­dzie wart? — za­pytał Brad.Der­ran skrył roz­draż­nie­nie.— Nie bę­dzie. Dla­czego, u dia­bła, mie­liby wy­pa­try­wać ko­goś przy takiej po­go­dzie? — Ge­stem objął głę­bokie zaspy śniegu, te­raz nie­wi­doczne w ciemno­ściach. — Być może ktoś przy bra­mie, ale tylko to jest prawdo­po­dobne. — Wbił wzrok w noc, przyjrzał się nie­licz­nym światłom for­tecy. — Do dia­bła, masz rację, Brad. Idziemy.Mo­zolne po­ko­nanie nie­wiel­kiej odle­gło­ści od mu­rów zamku za­brało im pół go­dziny, kilka chwil tylko za­rzu­cenie ko­twiczki i wej­ście na górę. Pięć mi­nut póź­niej wy­koń­czyli dwa so­wio­okie stwory przy bra­mie i przy­go­to­wali ją do ucieczki. Jeżeli wszystko pój­dzie do­brze, prze­będą sporą drogę, za­nim ich wi­zyta zo­sta­nie do­strzeżona i ktoś pod­nie­sie alarm.Ma­isak pełne było zapa­chów i dy­mów, jed­nak na ze­wnętrz­nych forty­fika­cjach, w mroźnym chło­dzie nie na­po­tkali żad­nych zna­ków życia.— Kupa ludzi tu żyje — za­uwa­żył Kerth. — Za­sta­na­wiam się, co jedzą?— Przypusz­czal­nie do­stają transporty z Shin­sanu — od­parł Der­ran. — Tamte drzwi z mo­sięż­nymi za­wia­sami. Wy­glą­dają jak te, któ­rych nam trzeba?— Pa­sują do opisu.— W po­rządku. Brad, ty otwierasz. Kerth, kry­jesz. — Przykuc­nął tak rap­tow­nie, że Kerth o mało się prze­zeń nie przewró­cił, ale środki ostrożno­ści oka­zały się zbędne. Ko­ry­tarz był pusty. — Do­bra — po­wie­dział Der­ran. — Ro­zej­rzymy się. Kantyna tędy. Trze­cie drzwi na lewo.W po­mieszcze­niu zna­leźli ja­kieś pół tu­zina dziwnie wy­glą­dają­cych stwo­rzeń, spały.— Wy­glą­dają jak kró­liki — po­wie­dział Brad, kiedy już zabili wszystkie.— Miej­sce ma być pełne dzi­wa­deł — od­parł Der­ran. — Kerth, znajdź ja­kąś deskę. Po­sprzątamy. — I wkrótce już w cał­ko­wi­tych ciemno­ściach wspinali się po zaku­rzo­nych schodach.Schody koń­czyły się po­de­stem. Na jego końcu ściana z juda­szami. Za ścianą był pusty, kiep­sko oświe­tlony ko­ry­tarz.— Brad, ob­ser­wuj. — Der­ran wy­ma­cał me­cha­nizm, który otwierał przejście na ko­ry­tarz. Nie­wielki pa­nel od­sko­czył na bok.Cze­kali na ja­kieś reak­cje. Brad po­śpiesznie po­rwał kuszę.— Idziemy. — Der­ran po­kle­pał ramię Ker­tha.Ze sztyletami w dło­niach męż­czy­zna po­śpie­szył ku jedy­nym drzwiom wy­cho­dzą­cym na ko­ry­tarz. Za­trzymał się przed nimi. Za­mknięte, zasy­gna­lizo­wał. Der­ran dołą­czył do niego, wskazał na kwa­dra­tową w prze­kroju klatkę schodową. Kerth sprawdził ją, była czy­sta. Der­ran opadł pła­sko na brzuch i do­brym okiem zaj­rzał w szparę pod drzwiami. Z ca­łego zwitka pla­nów wy­brał jeden, przedsta­wia­jący bi­blio­tekę Captala, wskazał po­zycję każ­dej z osób w po­mieszcze­niu. Ostatni pro­blem: czy drzwi były za­mknięte na za­mek? Na sztabę? Je­niec Ha­rouna twierdził, że w Ma­isaku nie ma za­mkniętych drzwi, je­dynie ukryte.Der­ran pod­niósł się, oparł ple­cami o drzwi, ujął klamkę lewą dło­nią, miecz schwycił w prawą ostrzem do góry. Kerth przy­go­tował sztylety, ski­nął głową. Huk. Der­ran roz­warł drzwi. Kiedy impet gwałtow­nego ruchu usu­nął go z drogi, je­den ze sztyletów Ker­tha po­mknął w po­wie­trzu. Jego rę­ko­jeść ude­rzyła ko­bietę z Shin­sanu pro­sto mię­dzy oczy. Der­ran nie za­trzymał się, by po­dzi­wiać skutki rzutu. Tego wła­śnie oczekiwał. Kerth spę­dził nie­zli­czone go­dziny na ćwi­cze­niach. Ko­bieta była klu­czem. Je­żeli nie uda­łoby się jej uci­szyć, wszystko by­łoby stra­cone. W przelocie skrzyżo­wał ostrza ze sta­rym człowie­kiem, prze­szedł przez jego za­słonę, zo­sta­wił zdu­mio­nego, przy­ci­ska­ją­cego dłoń do rany. Schwycił ko­bietę, za­tkał jej usta dło­nią, wolną ręką od­rzucił Ker­thowi sztylet. Kerth zła­pał w locie i zwrócił się prze­ciwko dwóm dzi­wacznym stwo­rom, które za­blo­ko­wały drogę do dziew­czynki...Ściana otworzyła się i do środka we­szli lu­dzie zbrojni w mie­cze. Lu­dzie Ra­gnar­sona. CZTERNAŚCIE: Rok 1003 OUI; Drogi do Baxendali I. Przy tyl­nych drzwiach Cho­ciaż zbli­żał się już kwiecień, śnieg zale­gał głę­bo­kimi za­spami, był wil­gotny i lepki. Dwaj męż­czyźni prze­dzie­rali się prze­zeń dzielnie, jed­nak zmu­szeni byli czę­sto od­po­czy­wać.— Chyba się sta­rzeję — na­rze­kał Tur­ran, zer­kając w górę dłu­giego, stro­mego po­dej­ścia, które jesz­cze zo­stało do po­ko­nania.Val­ther nic nie mó­wił, tylko wciąż się upewniał, że wil­goć nie do­się­gła jego mie­cza. Na­wet teraz rzadko się od­zy­wał.— Pra­wie na miej­scu — po­wie­dział Tur­ran. — Tam w górze urwi­ska... Tego, które przy­po­mina ludzką twarz.Ostatnim ra­zem, kiedy po­ko­ny­wali przełęcz, było lato, spie­szyli się też, gna­jąc na spo­tka­nie losu, który cze­kał ich w Escalonie. W obecnej chwili nic nie wy­da­wało się zna­jome. Val­ther spoj­rzał w górę zbo­cza, nie poru­szał się, trwając nie­ru­chomo ni­czym po­sąg, póki wreszcie zimny wi­cher nie dał mu się we znaki.— Le­piej roz­bijmy obóz — wy­mamrotał.— Mhm. — Tur­ran wy­pa­trzył już od­po­wiedni na­wis. Do­star­czy ochrony przed po­dmu­chami wia­tru, kiedy będą szu­kać na­dają­cej się do wy­ko­rzy­sta­nia ja­skini. Cho­ciaż do­no­szono o ich licz­nym wy­stę­po­wa­niu na tym tere­nie, im bliżej Ma­isaku, tym trud­niej było je zna­leźć.— My­ślisz, że już o nas wie­dzą? — za­pytał Tur­ran, gdy do­tarli do na­wisu.Val­ther wzruszył ra­mio­nami. Nie ob­cho­dziło go to. Nie po­czuje nic, póki nie sta­nie twa­rzą w twarz z Mgłą.— Ta wy­gląda do­brze — po­wie­dział Tur­ran, wskazując plamkę ciemności na pół­noc­nym stoku. — Idziemy.Val­ther za­rzucił ple­cak na ramię i ru­szył w tamtą stronę. Nie­wiele już im zo­stało drewna na opał. Tur­ran zużył mi­ni­malną jego ilość, żeby pod­grzać kola­cję, i zdławił ogień. Po­tem owiną się w koce i przytulą do sie­bie, aby za­pew­nić sobie odrobinę cie­pła. Wej­ście do ja­skini było nie­wiel­kie i nie­wy­god­nie usy­tu­owane. Dym nie chciał się ulat­niać. W nocy Tur­ra­nem trzę­sły tak silne dreszcze, że po obu­dze­niu chwytały go skur­cze mię­śni. Val­ther nie zwrócił naj­mniejszej uwagi na chłód.Na śnia­danie zjedli su­szone mięso ogrzane cie­płem wła­snych ciał, po­pili wodą w ten sam spo­sób uzy­skaną ze śniegu. Po śnia­daniu Val­ther po­wie­dział:— Czas za­czy­nać.— Czy ona jest tutaj? — za­pytał Tur­ran.Oczy Val­thera za­szły mgłą. Przez chwilę wpa­try­wał się w nie­do­strzegalną dal, po­tem wzruszył ra­mio­nami.— Nie mam poję­cia. Wy­czu­wam aurę, ale nie jest silna.Tur­ran był za­sko­czony, że jego brat oka­zuje tyle oży­wie­nia. Wy­da­wało się, jakby na­prawdę pra­gnął bli­skiej już kon­frontacji. Nim tar­gały zu­peł­nie inne uczucia. Nie po­trafił na­wet sobie wy­obra­zić spo­sobu, w jaki mie­liby po­ko­nać panią Shin­sań­czy­ków. Za­sko­cze­nie sta­no­wiło za­bieg tak­tyczny, który mo­gliby wy­ko­rzy­stać wła­ści­wie prze­ciwko każ­demu, ale w jaki spo­sób można za­sko­czyć istotę tak spo­strzegaw­czą, że zdolną wy­kryć bicie serca wroga z odle­gło­ści wielu mil? Jed­nak nale­żało pod­jąć próbę. Na­wet spo­dziewa­jąc się nie­uchronnej śmierci. To była kwe­stia su­mie­nia. Zdradzili tych, któ­rzy im za­wie­rzyli. Teraz pró­bo­wali tylko przywró­cić za­kłó­coną rów­no­wagę.— Go­tów?Val­ther ski­nął głową. Tur­ran wy­cią­gnął z sa­kwy nie­wielki klej­not otrzymany od Mo­ni­tora. Poło­żył go na ziemi w ja­skini. Złą­czyli dło­nie i wbili spoj­rze­nia w tali­zman. Tur­ran za­into­no­wał pieśń w litur­gicz­nym eskaloń­skim, z któ­rej nie ro­zu­miał ani słowa. Za chwilę coś po­czuł, jakby uszczyp­nię­cia drobnych mał­pich łapek o brzegi du­szy. Po­tem nagłe bole­sne szarpnię­cie, jakie towa­rzy­szy wy­ry­wa­niu cze­goś z ko­rze­niami, i jego świado­mość uwolniła się od ciała. Wra­żenia w ni­czym nie przy­po­mi­nały do­świad­czeń, ja­kich do­star­cza ciało. Nie wi­dział przed­miotów, jed­nak znał poło­żenie, kształt i prze­zna­cze­nie wszyst­kiego, co go ota­czało.Val­ther nie zrzu­cił do końca swej ziemskiej po­włoki. W zbyt wiel­kim stop­niu roz­pra­szały go obse­sje, które Tur­ran mógł teraz ob­ser­wo­wać jak na dłoni. Val­ther po­chwycony zo­stał w ja­kiejś stre­fie po­mię­dzy dwoma światami i po­zo­sta­nie tam, póki Tur­ran nie uwolni go, ścią­gając na plan ziemski. Może na­wet i lepiej, do­szedł do wniosku Tur­ran. Val­ther mógł po­gnać na­tychmiast do Ma­isaku, aby zo­ba­czyć Mgłę, i tym spo­so­bem od razu ich wy­dać.Na tym po­zio­mie nie ist­niało wra­żenie prze­pływu czasu. Tur­ran mu­siał się mocno kon­cen­tro­wać, aby zmu­szać wy­da­rze­nia do włą­cza­nia się w sze­regi tem­po­ralne. Teraz już ro­zu­miał, dla­czego Mo­nitor radził mu nie uży­wać ka­mie­nia, chyba że bę­dzie ab­so­lutnie mu­siał. Mógł za­gubić się po tej stro­nie bytu, za­po­mnieć o swoim ciele, które scze­złoby z za­nie­dba­nia. Tak wła­śnie zro­dziła się większość du­chów, po­in­for­mo­wał go ongiś Mo­nitor.Cho­ciaż Tur­ra­nowi bra­ko­wało praktyki w ta­kich cza­rach, długa ma­giczna tra­dycja jego ro­dziny na­uczyła go dys­cy­pliny. Wziął się do reali­zacji swego za­dania. Pod­pły­nął w po­wie­trzu wzdłuż zbo­cza dzielą­cego ich kry­jówkę od urwi­ska skrywa­ją­cego Ma­isak. Nie czuł żad­nego zimna ani na­poru po­rywi­stego wia­tru.Prze­konał się, że po­trafi wy­czuć nie tylko rze­czy­wi­stość do­stępną ciele­snym zmy­słom, ale może też za­glą­dać poza, pod i do wnę­trza przed­miotów. To dzięki tej wła­śnie wła­dzy mentalnej szu­kał wejść do ja­skiń dziu­ra­wią­cych górę ni­czym pla­ster miodu. Wiele wy­da­wało się otwartych, większość jed­nak zo­stała za­pie­czę­to­wana. Te, któ­rych nie za­mknięto, spe­ne­tro­wał głę­boko. Zna­lazł wreszcie wła­ściwą. Ry­chło w czas. Więź łą­cząca go z cia­łem za­czy­nała po­woli słab­nąć. Jego wola i siła kon­cen­tracji chwilami po­tra­fiły się cał­kiem za­błą­kać. Kiedy wszedł z po­wro­tem do ciała, do­wie­dział się, na czym po­lega ko­lejne nie­bez­pie­czeń­stwo magii. Po­wró­ciły uczucia. Wszystkie bóle i skur­cze wy­czer­pują­cego mar­szu, znacznie bar­dziej in­ten­sywne, jako że przez dłuż­szy czas za­po­mniane. A jego zmy­sły za­częły się znie­nacka wy­da­wać tak roz­paczliwie ogra­ni­czone. Ja­kąż po­kusę mu­siała sta­no­wić moż­li­wość wy­cofa­nia się...Się­gnął na płaszczy­znę poza­światową i ścią­gnął brata z po­wro­tem. Oczy Val­thera otworzyły się. Rozłą­czyli dło­nie. Val­ther miał mniej kło­po­tów z doj­ściem do sie­bie.— Zna­lazłeś? — za­pytał.Tur­ran ski­nął głową.— Wo­łał­bym nie pró­bo­wać tego po raz wtóry.— Tak źle?— Po­wrót jest naj­gor­szy.— Idziemy. — Val­ther aż kipiał entu­zja­zmem.Tur­ran pod­niósł się sztywno, ze­brał swoje wy­posa­żenie.— Bę­dziemy po­trze­bo­wali po­chodni. To długa...Val­ther wzruszył ra­mio­nami, wy­cią­gnął miecz, prze­sunął kciu­kiem po ostrzu. Nie dbał w naj­mniejszej mie­rze o swój nie­dawny po­byt w za­światach, inte­re­so­wał go tylko cel.— Od­dał­bym wszystko za ką­piel — na­rze­kał Tur­ran, za­kła­dając ple­cak. — Ja po­pro­wa­dzę.Znowu za­czął pa­dać śnieg. To była ich wina. Przez ostatnich kilka mie­sięcy sto­so­wali swoją ma­gię po­gody, aby naj­sroż­szą zimę ogra­ni­czyć do tere­nów gór­skich.Wej­ście do ja­skini znaj­do­wało się w odle­gło­ści pół mili od ich kry­jówki, na­tu­ralnie, choć prze­bie­gle ukryte. Miał tro­chę trud­ności ze zna­le­zie­niem go. Trzeba było od­ko­py­wać śnieg. Wej­ście było na tyle sze­rokie, by po­mie­ścić ciało męż­czy­zny. Po­słał Val­thera przo­dem, prze­pchnął za nim ple­caki, wreszcie sam wśli­znął się do środka.— Mam prze­czu­cie — oznajmił Val­the­rowi, kiedy przy­go­to­wy­wali po­chodnie. — Le­piej bę­dzie, jeśli się po­śpie­szymy. Pa­mięć mi się z każdą chwilą za­ciera.Jed­nak nie spo­sób było iść szybko. Pod­ziemna po­dróż była długa i mę­cząca, w nie­któ­rych miej­scach mu­sieli ko­pać, żeby po­sze­rzyć przejście, a po­tem pełzli pod skle­pio­nym ma­sy­wem. W in­nym miej­scu mu­sieli wspiąć się na dwa­dzie­ścia stóp zu­peł­nie pio­no­wej ściany. Ko­lej­nym ra­zem prze­kro­czyć szczelinę, któ­rej in­fer­nalne ciemności skrywały dno, któż mógłby wie­dzieć jak odle­głe. W miej­scu, gdzie krzy­żo­wały się pod­ziemne chodniki kilku ja­skiń, zna­leźli szkielety wciąż odziane w woj­skowy rynsztunek z Hammad al Na­kiru. Cho­ciaż jeden i drugi starał się na­rzu­cać ostre tempo, nie byli w sta­nie do­koń­czyć po­dróży tego sa­mego dnia. Za­trzymali się, by tro­chę się prze­spać, po­tem ru­szyli dalej.Wie­dzieli, że już nie­da­leko, kiedy do­tarli do ja­skiń, któ­rych ściany wy­gła­dzono na­rzę­dziami. Te za­im­pro­wi­zo­wane przejścia przy­dały się pod­czas wo­jen, kiedy for­teca Captala mu­siała po­mie­ścić ty­siące żoł­nie­rzy. Po­tem do­tarli do wiel­kiej kom­naty zaj­mo­wa­nej przez Kavelinian, któ­rzy wspierali pre­ten­denta Captala. Ci, któ­rzy nie spali, nu­dzili się śmiertelnie. Ich roz­mowy ob­ra­cały się wo­kół ko­biet i pra­gnie­nia zna­le­zie­nia się gdziekol­wiek in­dziej, byle nie tu. Nikt nie za­cze­pił braci, kiedy prze­cho­dzili mimo.— To była naj­gor­sza część — po­wie­dział po­tem Tur­ran. — Teraz doj­dziemy bocznym tu­ne­lem do pra­cowni Captala, a po­tem do­sta­niemy się do pry­wat­nej czę­ści zamku.Val­ther ski­nął głową, mu­ska­jąc rów­no­cze­śnie pal­cami rę­ko­jeść mie­cza. To do­prawdy dziwne, po­my­ślał Tur­ran, że ich przy­bycie nie zo­stało do­strzeżone lub przewi­dziane. Ale prze­cież ostatecz­nie ich nie naj­lep­szy plan opie­rał się na zało­żeniu nie­uwagi wroga.W pra­cowni, ciemnej i mgli­stej kom­nacie, którą na­tychmiast roz­po­znali jako miej­sce, gdzie prze­pro­wa­dzono te­le­por­tację, cze­kały ich kło­poty. Przybrały po­stać so­wio­okiej istoty strzegącej pen­ta­gra­mów trans­fe­ro­wych. Spała, kiedy ją zo­ba­czyli, obu­dziła się jed­nak w chwili, gdy pró­bo­wali prze­mknąć obok. Mu­sieli ją uci­szyć.— Te­raz trzeba się już spie­szyć — oznajmił Tur­ran. Zniknię­cie stwo­rze­nia mo­gło wy­wo­łać alarm.Po­nie­waż po­dą­żali ta­jem­nymi schodami, do­tarli do kom­nat Captala, za­nim na­trafili na ko­lejne kło­poty. I wtedy prze­żyli cał­ko­wite za­sko­cze­nie. Prze­szli przez se­kretny pa­nel w ścia­nie i wkroczyli na scenę mordu. Po­mieszcze­nie mu­siało być nie­gdyś bi­blio­teką bądź gabi­ne­tem, teraz jed­nak przy­po­mi­nało śmietnisko pa­pier­nika. Pod jedną ze ścian po­zba­wiony broni jed­nooki męż­czy­zna o złej twa­rzy zma­gał się z ko­bietą. Nad­gar­stek jed­nej dłoni wpy­chał jej do ust. Sta­rzec leżał bez przytom­ności, krew z jego ciała spływała na po­sadzkę. A ko­lejny za­bójca, uzbrojony w parę dłu­gich sztyletów, skra­dał się ku dwóm prze­dziwnym stwo­rom strzegą­cym dziecka. Jedną z istot był kru­chy skrzydlaty człowiek uzbrojony w lśniący kryszta­łowy sztylet, drugą po­dobny do małpy ka­rzeł ści­ska­jący krótką wy­wa­żoną pałkę.Oczy wszyst­kich zwróciły się na braci. Na­gła śmierć wszelkiej na­dziei wi­doczna w oczach skrzydla­tego i mał­po­po­dob­nego do­dała du­cha Ker­thowi. Jedno z jego ostrzy strza­skało kryszta­łowy sztylet, dru­gim związał pałkę karła. Po­tem pierwszy nóż sze­ro­kim łu­kiem wbił się w gar­dło karła. Tamten osu­nął się z pi­skiem na pod­łogę.— Burla! — wrzasnął dzie­ciak, rzu­cając się na jego ciało. — Nie. Nie umieraj.Z rze­mieślniczą sprawno­ścią Kerth okrą­żył i za­rżnął skrzydla­tego czło­wieka. Kiedy zwrócił się ku dziecku, Val­ther po­wie­dział:— Nie.Po­wie­dział to to­nem zu­peł­nie po­zba­wio­nym wy­razu, nie zdra­dza­ją­cym żad­nych emo­cji. Za­bójca za­marł. Kerth i Der­ran wy­mie­nili spoj­rze­nia. Kerth wzruszył ra­mio­nami, od­stąpił krok od dziew­czynki. Szybki jak bły­ska­wica sztylet po­mknął w po­wie­trzu, zmie­rza­jąc ku Val­the­rowi. Tamtemu udało się unieść ostrze mie­cza aku­rat w czas, by odbić ostrze. To był rzut skie­ro­wany w brzuch. Oraz ma­newr my­lący. Drugi sztylet le­ciał już w odle­gło­ści dwu jar­dów za nim, wbił się głę­boko w prawe ra­mię Val­thera. Tur­ran zdą­żył jesz­cze pchnąć, nie zdą­żył jed­nak z za­słoną.Z miej­sca, gdzie stał Der­ran, roz­legł się gło­śny trzask. Mgła za­chwiała się na no­gach, pół­przytomna. Jed­nooki dmu­chał na kłyk­cie swej dłoni. Tur­ran natarł na Ker­tha, który zdą­żył się już uzbroić w broń Captala...I wtedy cały świat skryła czerwień.Mgła pod­nio­sła się na rę­kach, spoj­rzała przez otwarte okno. Zdjęta prze­raże­niem tak ostatecz­nym, ja­kiego Tur­ra­nowi w życiu nie dane było wi­dzieć, wy­skrzeczała:— O Shing. Uwolnił Go­sika z Au­bo­chonu!Ża­den z nich nie znał tego imie­nia, wszyscy jed­nak znali Mgłę. Walka na­tychmiast ustała. W jed­nej chwili stło­czyli się przy oknie, ob­ser­wu­jąc ko­lumnę czerwo­nej grozy.— Por­tal! — krzyknęła Mgła. — Bę­dzie pró­bo­wał prze­do­stać się przez por­tal, póki nasza uwaga po­zo­staje od­wró­cona. Mu­simy go zniszczyć.Za późno. Szczęk broni po­niósł się po wnę­trzu tej sa­mej klatki schodo­wej, z któ­rej wcześniej sko­rzy­stali Tur­ran i Val­ther. II. Nad­cią­ga­jąca burza Ma­rzec przemie­nił się w kwiecień. Na ni­ziny przy­szła wio­sna. Dzień roz­ra­chunków przy­bliżał się nie­uchronnie. Ra­gnar­sona z każdą chwilą opa­no­wy­wały coraz bar­dziej po­nure myśli. Wszystko szło zbyt do­brze. Sta­ty­styki po­pula­cji miał pod ręką. Plony ucierpiały znacznie mniej, niźli się spo­dziewano. Na ob­sza­rach, gdzie walki były sto­sun­kowo nie­znaczne, wy­stę­po­wały nad­wyżki żyw­ności. Tylko nor­d­meni, jak się zda­wało, ucierpieli. Vol­sto­kin nie miał tyle szczęścia. Am­basa­do­rowie Królowej Matki bła­gali o kre­dyty i zboże za­równo w Kavelinie, jak i w Altei.Ko­rzystna po­goda po­zwo­liła na wcześniej­szą orkę. To, ku ogrom­nemu za­do­wo­leniu Ra­gnar­sona, oznaczało wię­cej ludzi na letnią kam­panię. Z góry przy­go­to­wu­jąc się na to, że w okre­sie żniw lu­dzie będą słu­żyć w polu, kró­lowa ku­po­wała za­pasy ziarna w Altei, tra­dy­cyj­nym eks­por­terze tego to­waru.Zima przy­nio­sła zmiany we wszyst­kich dzie­dzi­nach życia. Kavelin strzą­snął z sie­bie wszy. Kiedy w kró­le­stwie uspokoiło się już, a wiel­kie po­sia­dło­ści prze­szły z rąk do rąk, oby­wa­tele za­częli wy­cze­ki­wać dal­szej pro­spe­rity. Po­nie­waż szczęście sprzyjało zwolenni­kom kró­lowej, jej siły rosły. Po­myślne wie­ści spływały z pro­win­cji wciąż ob­ję­tych rebe­lią. Wy­jąw­szy Ra­gnar­sona oraz jego po­moc­ni­ków, nikt się naj­wy­raź­niej nie troszczył, co przy­nie­sie lato.Bragi na­wet na mo­ment nie prze­stał naci­skać na bun­tow­ni­ków. Po For­becku i Fah­rig wy­słał eks­pe­dycje do Or­thweinu i Uhl­man­sieku, wy­ko­rzy­stu­jąc te kam­panie jako ćwi­cze­nia dla swej ro­sną­cej armii. Od­no­tował jedy­nie kilka drobniej­szych pora­żek. Każde zwy­cię­stwo czy­niło na­stępne ła­twiejszym. Przewi­dując bo­gate łupy w Gal­mi­ches i Lon­ca­ricu, szwa­drony, kom­panie i ba­ta­liony spływały ludzką rzeką do sto­licy. Od pa­nów gildii w ich pod­nieb­nej for­tecy, zwa­nej Wy­soką Iglicą, na wy­brzeżu mor­skim na pół­noc od Dunno Scuttari, nade­szły wy­razy uznania, wie­ści o tym, że Ra­gnar­son zdo­łał uzy­skać liczbę gło­sów ko­niecznych do pro­mocji na gene­rała gildii, oraz pro­po­zycja wy­sła­nia trzech re­gi­mentów w za­mian za kre­dyt spła­cany obietnicą udziału w czę­ści łu­pów...Zgodnie z zale­ce­niem kró­lowej Ra­gnar­son zgo­dził się przyjąć re­gi­menty na­jem­ni­ków. W głębi du­szy oba­wiał się cię­żaru do­wo­dze­nia tak wielką ar­mią. Co się sta­nie, jeśli po­znają praw­dziwą na­turę wroga?Płótna na­miotów zna­czyły ja­snymi kropkami po­bo­cza dróg i lasy Sie­dli­ska. Dłu­gie ko­lumny wo­zów z do­sta­wami tur­ko­tały w kie­runku mia­sta. Kurz wznie­cany sto­pami ma­sze­rują­cych od­działów wi­siał niby mgli­sta rzeka po­nad trak­tem ka­ra­wan. Ra­gnar­sona ogar­niało prze­raże­nie na myśl o ich li­czebności do­rów­nują­cej nie­malże ar­mii wy­sta­wio­nej przez Kavelin pod­czas wo­jen El Mu­rida. Jego pier­wotny od­dział na­jem­ni­ków wy­da­wał się obecnie siłą śmiesznie małą. Wciąż jed­nak sta­nowił rdzeń armii. Im wię­cej my­ślał o trud­no­ściach do­wo­dze­nia tak wielką liczbą lu­dzi, tym bar­dziej ner­wowy się sta­wał.No­cami zmartwie­nia pry­skały w magii objęć kró­lowej. Nikt naj­wy­raź­niej ni­czego nie po­dej­rze­wał.W końcu marca sir An­dv­bur prze­szedł na stronę Captala.Jakie ne­go­cja­cje pro­wa­dzili ze sobą ci dwaj, tego Ra­gnar­son nigdy się nie do­wie­dział, po­dej­rze­wał jed­nak, że u pod­staw zdrady mu­siał lec ide­alizm sir An­dv­bura. Za­mach stanu ryce­rza nie po­wiódł się. Przewi­dując kło­poty, Ra­gnar­son trzymał tam­tego z dala od waż­niej­szych ośrodków wła­dzy, a nadto oto­czył go god­nymi za­ufa­nia członkami swego sztabu. Nie­wielu ludzi przyłą­czyło się do sir An­dv­bura, kiedy ten po kilku po­tycz­kach uciekł przez Niż­sze Gal­mi­che do Savernake.Lon­caric i Savernake dalej znaj­do­wały się w uści­sku nie­natu­ralnej zimy. Ra­gnar­son sko­rzy­stał z do­god­nej oka­zji, aby am­pu­to­wać wy­sta­jący pa­luch Niż­szego Gal­mi­che i wy­eli­mi­no­wać ostatni ba­stion rebe­lii w po­bliżu Sie­dli­ska. Kiedy nie mógł zna­leźć sobie nic in­nego do ro­boty, za­sta­na­wiał się, co też spo­tkało Szy­dercę, Ha­rouna, Tur­rana i Val­thera. Martwił się o Rolfa. Cho­ciaż Preshka nie od­niósł żad­nej rany pod­czas walki w lo­chu, wy­siłek spo­wo­do­wał, że nasi­liły się jego kło­poty z płu­cami. Jed­nak ostatecz­nie wszystko szło tak do­brze, że złe wie­ści z Ita­skii przyjął z praw­dziwą ulgą. Par­ty­zanci Sza­rego Pła­sko­wyżu prze­pę­dzili ro­dziny Tro­lle­dyn­gjan za rzekę Por­thune do Ken­dla. Jed­nak siły mi­li­tarne Ken­dla szły ręka w rękę z ita­skiańskimi. Kompania lek­kiej ka­wale­rii prze­pły­nęła rzekę i wy­cięła w pień na­past­ni­ków. Ken­del zde­cy­do­wało jed­nak, że ro­dziny na­leży wy­słać do Kavelina.Co robi Elana? — za­sta­na­wiał się nie­kiedy Ra­gnar­son. Nie nale­żała do ko­biet skłonnych sie­dzieć z zało­żo­nymi rę­kami i cze­kać.Wie­czo­rem, ostatniego dnia marca, Ra­gnar­son ze­brał swych do­wód­ców, aby omówić z nimi letnią kam­panię. Po­chy­lili się nad szczegó­łowo przy­go­to­wa­nymi ma­pami. Za­sad­niczą kwe­stią sporną stał się pro­blem, gdzie na­leży sta­wić czoło wro­gowi. Ra­gnar­son tylko słu­chał, wspomi­nając te­reny, które przy­szło mu oglą­dać ze­szłej je­sieni.— Tutaj, w Baxendali — oznajmił nagle, pal­cem wskazują­cym bo­dąc mapę. — Sta­wimy im czoło z całą siłą, jaką po­sia­damy. Po­roz­ma­wiaj­cie z ma­rena di­mura. Do­wiedzcie się wszyst­kiego, czego się tylko da.Za­nim roz­po­częła się nie­unik­niona kłót­nia, wy­szedł z po­mieszcze­nia. Ko­ści zo­stały rzu­cone. Teraz cały czas zmienił się w strzałę mknącą ku roz­strzygnię­ciu oczekując pod nie­wiel­kim mia­steczkiem na trasie ka­ra­wan — Baxendalą.Spa­ce­rował po ze­wnętrznym mu­rze zamku, szu­kając miej­sca, gdzie bę­dzie mógł przez chwilę nic nie robić o przedświ­cie po­ranka w prima apri­lis.Wkrótce, odziana w białą szatę, którą miała na sobie tego ranka, kiedy po raz pierwszy ze­tknęły się ich spoj­rze­nia, kró­lowa dołą­czyła do niego. Po­świata księ­ży­cowa ni­czym kro­ple sre­bra bar­wiła jej włosy. Uśmie­chała się we­soło, jed­nak jej oczy wy­peł­niał smutek. Nie zwracając uwagi na war­tow­ni­ków, ujęła jego dłoń.— To ostatnia noc — wy­szeptała po dłuż­szej chwili mil­cze­nia. Przy­sta­nęła, oto­czyła go ra­mie­niem w pasie, za­pa­trzyła się na księ­życ po­nad Ka­pen­run­giem. — Ostatni raz. Odej­dziesz ju­tro. Czy wy­grasz, czy prze­grasz, nigdy już nie wró­cisz. — Jej głos za­drżał.Ra­gnar­son też przyjrzał się po­czer­nia­łym zę­bom wra­żych gór. Czy na­prawdę wciąż jesz­cze pa­no­wała w nich zima? Chciał po­wie­dzieć, że wróci, ale nie po­trafił. To by­łaby skaza na jego wspo­mnieniach. Wy­czuła, że zaw­sze bę­dzie wra­cał do Elany. Ich związek, cho­ciaż tak in­ten­sywny i pło­mienny jak wy­buch wul­kanu, był tylko ro­man­sem. A ro­mans wy­maga szczegól­nego ro­dzaju wzajem­nego oszuki­wa­nia się, za­wie­sze­nia rze­czy­wi­stości za zgodą obu stron... A więc nie rzekł nic, tylko ją przytulił.— Jest tylko jedna rzecz, o którą chciała­bym cię pro­sić — po­wie­działa ci­cho, ze smutkiem. — Dzi­siej­szej nocy, w łóżku, wy­po­wiedz moje imię. Wy­szepcz mi je do ucha.Spoj­rzał na nią spod zmarsz­czo­nych brwi, nie wie­dząc, co my­śleć.— Nie zda­jesz sobie z tego sprawy, nie­prawdaż? Przez cały czas, od­kąd tutaj jesteś, po­wie­działeś je tylko raz. Kiedy przedsta­wiłeś mnie sir Fa­race'owi. Jej Kró­lew­ska Mość. Jej Kró­lew­ska Mość. Jej Wy­so­kość. Cza­sami, w nocy, „naj­droż­sza”. Ale nigdy Fiana. Ja ist­nieję na­prawdę... Spraw, że­bym ist­niała...Tak, po­my­ślał. Na­wet wtedy, kiedy była tylko poję­ciem zro­dzo­nym z opisu, jaki podał mu Tarl­son, czuł do niej po­ciąg, który starał się zdławić ce­re­mo­nial­no­ścią form.— Bo­go­wie! — wy­mamrotał naj­bliż­szy war­tow­nik. — A co to jest?Spoj­rze­nie Ra­gnar­sona znowu zwróciło się w kie­runku gór.Pod tar­czą księ­życa, po­nad wą­ską szczeliną w łań­cu­chu gór­skim zna­czącą w przy­bli­żeniu poło­żenie Ma­isaku, wznosił się słup czerwo­na­wych roz­bły­sków. Wkrótce skrzepł w szkarłatną wieżę. Świat cały ogar­nęła cisza, jakby przy­czaił się przed nad­cią­ga­jącą burzą. Ko­lumna pło­nęła coraz in­ten­syw­niej, aż wreszcie cały wschód stał w ogniu. Na jej szczycie uformo­wał się kwiat. Po­tem pień ko­lumny roz­gałę­ził się, przyjmu­jąc po­tworny w swym an­tro­po­mor­fi­zmie kształt. Kwiat stal się głową. Gdzie po­winny być oczy, ziały dwie in­fer­nalne stud­nie. Głowa była zde­cy­do­wa­nie zbyt duża jak na źle ukształto­wane ciało, które wieńczyła. Jej rogi zda­wały się zaha­czać o księ­życ, kiedy obra­cała się po­woli, spo­glą­dając groź­nie i zło­śli­wie w stronę za­chodu. Lśnienie istoty stało się jesz­cze bar­dziej ja­skrawe, póki cały świat nie za­czął się ką­pać w bla­sku pul­sują­cej zmianą czerwieni i czerni. Ogromna czarna jama ust otworzyła się w bez­gło­śnym śmiechu prze­peł­nio­nym złem. Po­tem istota znik­nęła, tak jak się po­ja­wiła, w bły­skach, które przywio­dły Bra­giemu na myśl zorze po­larne z cza­sów dzie­ciń­stwa na ro­dzin­nej ziemi.— Chodź — zwrócił się do kró­lowej, kiedy już mógł wy­do­być z sie­bie słowo. — Być może masz rację. Być może to jest ostatnia chwila, kiedy któ­reś z nas może z wła­snej woli od­dać się dru­giemu.Głę­boką nocą wy­mó­wił jej imię. A ona, drżąc rów­nie nie­po­wstrzyma­nie jak on, wy­szeptała pod nim:— Bragi, ko­cham cię. III. Elana i Ne­pan­the Na wy­brzeżu Au­szura Elana i Ne­pan­the, które do póź­nej nocy były na no­gach po dniu peł­nym nara­stają­cego, acz­kol­wiek po­zba­wio­nego wy­raź­nego po­wodu na­pię­cia, wy­dały z sie­bie ostre krzyki, gdy Łza Mi­mi­zan znie­nacka na­brała ogni­stego życia, któ­remu od­po­wia­dał szkarłat za­snu­wa­jący wschodni hory­zont. IV. Król Sha­night Ze wzgórz Me­ricic, znaj­dują­cych się przy Skmonie na gra­nicy An­sto­kinu z Vol­sto­ki­nem, Sha­night z An­sto­kinu, nie mo­gąc za­snąć w nocy przed świ­tem oznacza­ją­cym atak, ob­ser­wo­wał, jak szkarłat wznosi się na wschodzie, w for­mie głowy, która aż po po­liczki ster­czała po­nad hory­zon­tem. Wy­star­czyło jedno spoj­rze­nie w te prze­peł­nione nocą oczy, aby po­wró­cił do swego na­miotu i zre­zy­gno­wał z wojny. V. Szy­derca W Rohrhaste, w po­bliżu miej­sca po­rażki Vo­dički, Szy­derca gwałtow­nie zbu­dził się z nie­spo­koj­nych snów i zo­ba­czył szkarłat pod tar­czą księ­życa. Zu­peł­nie zgłu­piał, co zda­rzyło mu się dotąd jedy­nie kilka razy w życiu. Jak stał, zaraz wsiadł na osiołka i po­mknął ku Vor­gre­ber­gowi. VI. Sir An­dv­bur Kim­ber­lin z Ka­radji Sir An­dv­bur, wraz z dwiema set­kami swoich zwolenni­ków, który po­dró­żo­wał nocą, aby unik­nąć loja­li­stycznych pa­troli, teraz za­trzymał się, by ob­ser­wo­wać de­mo­niczne lśnienie po­nad przełęczą. Za­nim znik­nęło, na poły był już go­tów za­wró­cić i zdać się na kró­lew­ską łaskę. Jed­nak w końcu zde­cy­do­wał je­chać dalej, tyle że już nie z prze­ko­nania, lecz ze stra­chu, by nie wy­dać się sła­bym w oczach swych to­wa­rzy­szy. VII. Adept W li­czą­cym kilka akrów na­mio­cie-świątyni Adepta w Al Rhemish gruby męż­czy­zna, któ­remu kleiły się oczy, jęk­nął i chwiejnie pod­szedł do Pół­noc­nego Por­talu. Ten spa­siony, ob­sy­pany klej­no­tami El Mu­rid w ni­czym nie przy­po­minał bla­dego, chu­dego, ascetycz­nego fa­na­tyka, któ­rego gniewny miecz w po­przednich dzie­się­cio­le­ciach rów­nał z zie­mią świątynie i bar­wił czerwie­nią pia­ski pu­styni. Również jego sza­leń­stwo nie trzymało się już w daw­nych ry­zach. Czerwone czary wzbudziły w nim opę­tań­czą wściekłość. Ru­nął na zie­mię, rzu­cając się i to­cząc pianę z ust. VIII. Visi­god­red W zamku Menda­layas, na te­ryto­riach pół­noc­nej Ita­skii, szczupły, tra­piony bez­sen­no­ścią człowiek prze­cha­dzał się skroś sze­ro­kiej i nie­prawdo­po­dob­nie za­gra­conej bi­blio­teki. Przed ko­min­kiem nie­spo­koj­nie stą­pały dwa lam­party. Z belki pod sufi­tem ob­ser­wo­wała wszystko małpka, mamro­cząc coś do sie­bie. Mię­dzy prze­cha­dza­ją­cym się a lam­par­tami, na luk­su­so­wym dy­wa­nie, przytuleni do sie­bie leżeli ka­rzeł i młoda pięk­ność.Szczupły stary człowiek szarpnął długą po­si­wiałą brodę i na­gle spoj­rzał na wschód, a wtedy jego nos zmarsz­czył się jak u psa, co chwycił trop. Obli­cze na­to­miast stało się ma­ską ka­mie­nia.— Marco! — warknął. — Obudź się. Za­wołaj ptaka. IX. Zin­da­hjira W gó­rach M'Hand, nad brze­gami mo­rza Sey­dar, była ja­ski­nia, w któ­rej mieszkała istota zwana Zin­da­hjira Mil­czą­cym. W obecnej chwili Zin­da­hjira robił różne rze­czy, ale z pew­no­ścią nie mil­czał. Góry za­drżały od jego gniewu. Nie zno­sił, kiedy wciągano go w in­trygi inne niźli te, które sam roz­pętał. Ale we­dle jego po­kręt­nej lo­giki, czuł się od­po­wie­dzialny, by na­pro­sto­wać wy­da­rze­nia na połu­dniu. Kiedy jego gniew nieco osłabł, za­wołał sowy, które słu­żyły mu za po­słań­ców. X. Var­thlokkur Fangdred był sta­ro­żytną for­tecą, umiejsco­wioną ry­zy­kow­nie na szczycie góry El Ka­bar w Smo­czych Zębi­skach. Tam wła­śnie w po­koju po­zba­wio­nym okien roz­dź­wię­czały się srebrne dzwo­neczki. Czarna strzała in­kru­sto­wana srebrnymi ru­nami zwróciła się gro­tem na połu­dnie. Nie mi­nęło na­wet kilka chwil, a wy­soki młody męż­czy­zna, marszcząc brwi, wbiegł do środka. Jego na­wie­dzone oczy na­tychmiast spo­częły na strzale i dzwon­kach.Był to Var­thlokkur, Mil­czek Który Żyje w Smutku, cza­sami na­zy­wany Nisz­czy­cie­lem Im­pe­rium albo Za­gładą Ilka­zaru. Człowiek, który poło­żył kres rzą­dom ksią­żąt tau­ma­tur­gów z Shin­sanu. Ciała tychże ksią­żąt trzymał jako tro­fea w naj­wyż­szej kom­nacie Wieży Wia­trów Fangdredu, do któ­rej nic nie mo­gło prze­nik­nąć. Królowie drżeli na dźwięk imie­nia Var­thlokkura. Ten męż­czy­zna, z po­zoru taki młody, żył już wieki na tym świe­cie, a jego barki przy­gniatał cię­żar wie­dzy na temat Mocy oraz po­czu­cie winy związane z nigdy nie od­stę­pu­jącą go my­ślą o tym, co uczynił z Im­pe­rium.Wy­po­wie­dział Słowo. Po­wierzchnia zbior­niczka rtęci wy­peł­nia­jącej płyt­kie, sze­rokie wgłębie­nie w bla­cie gra­nito­wego stołu, za­drżała. Prze­mknęła po niej plą­ta­nina barw. Po­jawił się wize­runek obli­cza. Var­thlokkur pa­trzył na gar­gan­tu­icz­nego me­gace­fa­licz­nego de­mona, któ­rego kru­cze pa­zury ści­skały pod­nóża gór. Ta­kiej ma­nife­stacji nie spo­sób było zi­gno­ro­wać.Za­czął się przy­go­to­wy­wać. XI. Ha­roun bin You­sif Długa, bar­dzo ostrożnie ja­dąca ko­lumna ka­wale­rii znaj­do­wała się w odle­gło­ści mniejszej niż trzy­dzie­ści mil od Al Rhemish, kiedy pół­nocne niebo za­snuł szkarłat. Nie­po­strzeżone przemy­cenie czte­rech ty­sięcy roja­li­stów przez Po­mniejsze Kró­le­stwa oraz Ka­pen­rung sta­no­wiło osią­gnię­cie mi­li­tarne, które choć skończyło się suk­ce­sem, za­dzi­wiło na­wet jego au­tora.Głowa de­mona za­ma­ja­czyła na hory­zon­cie. Ha­roun dał roz­kaz do od­wrotu. XII. Gwiezdny Jeź­dziec Na skraju ukrytego pod grubą war­stwą śniegu jed­nego ze szczytów, wy­soko w Ka­pen­rungu, na lo­dowcu, który skrzypiał i ję­czał po ca­łych no­cach, za­sko­czony i wściekły sta­rzec stał mię­dzy dwiema gi­gan­tycz­nymi ko­lum­nami nóg i z za­dartą głową pa­trzył na mile w górę, przy­glą­dając się szkarłatnej gro­zie. Po­tem splu­nął, za­klął, po­wró­cił do swego skrzydla­tego konia. Z ju­ków jego grzbietu wy­cią­gnął przedmiot znany jako Windmjir­nerhorn albo Róg Gwiezd­nego Jeźdźca. Mu­snął go deli­kat­nie pal­cami, przemó­wił doń, spoj­rzał, ski­nął głową. De­mon za­czął zani­kać.Po­tem usiadł i za­czął się za­sta­wiać, cóż też można po­cząć z tym groź­nym lecz nie­spo­dzia­nym, za­im­pro­wi­zo­wa­nym wtar­gnię­ciem. O Shing na­prawdę wy­rywał się spod kon­troli. XIII. Król Vodička Pół go­dziny po tym jak noc od­zy­skała swoją natu­ralną czerń, król Vol­sto­kinu do­szedł do wniosku, że zo­stał nie­cnie wy­ko­rzy­stany przez większe i bar­dziej mroczne po­tęgi dla ode­gra­nia roli przy­nęty od­wra­cają­cej uwagę, pod­czas gdy Zło pod­stęp­nie pod­kra­dło się, by wpić w trze­wia Za­chodu.Po napi­saniu dwóch krót­kich li­stów — do kró­lowej Kavelina, swojej matki, oraz do swego brata rzucił się z para­petu wię­zien­nej wieży. PIĘTNAŚCIE: Rok 1003 OUI; Baxendala I. Miej­sce Baxendala była świetnie pro­spe­rują­cym mia­stem, li­czą­cym dwa ty­siące miesz­kań­ców i od­dalo­nym dwa­dzie­ścia pięć mil od Ma­isaku. Tak do­bry stan swych in­tere­sów za­wdzię­czało temu, iż było ostatnią (lub pierwszą) ko­mer­cyjną szansą ka­ra­wan. Przejście przez góry było za­da­niem dłu­gim i wy­czer­pują­cym.Ra­gnar­son wy­brał ją jako pole bi­tewne ze względu na topo­gra­fię.Miej­sce, w któ­rym zbu­do­wano mia­steczko, sta­no­wiło nie­gdyś za­chodni kra­niec po­tęż­nego lo­dowca, któ­rego dziełem była rów­nież wy­bita w gó­rach przełęcz. Do­lina, która stała się przełęczą, zwę­żała się tutaj w sze­roki na dwie mile wą­wóz o stro­mych sto­kach; jego dno w po­bliżu mia­sta za­ście­lał ru­mosz polo­dow­cowy. Samo mia­sto wbu­do­wane zo­stało w pół­nocny kra­niec wzgórza przy­po­mi­nają­cego kształtem głowę cu­kru sze­roko­ści pół mili, dłu­gości dwóch oraz wy­soką na dwieście stóp i zaj­mo­wało niski grzbiet wzniesie­nia, które cią­gnęło się aż do stóp Se­identopu — stro­mej, poro­śniętej ko­so­drzewiną góry two­rzą­cej pół­nocną ścianę wą­wozu. Rzeka Ebe­ler opływała głowę od połu­dnia w miej­scu, gdzie do­lina dłu­gim, ła­god­nym za­głę­bie­niem zo­stała wy­rzeź­biona nieco niżej, i ze względu na prze­szkody w nur­cie, odle­głe o kil­kana­ście mil na za­chód, utworzyła płyt­kie mo­kra­dła sze­rokie na trzy czwarte mili. Mo­kra­dła roz­po­ście­rały się do­kład­nie od głowy cu­kru do stro­mej połu­dniowej ściany wą­wozu. Wą­skie pa­smo poro­śniętej krzewami twar­dej ziemi bie­gło tuż pod połu­dniowym zbo­czem. Ła­two mo­gły je utrzymać na­wet nie­wiel­kie siły.Na sa­mym szczycie głowy cu­kru, za­pew­nia­jąc do­bry wi­dok na wschód, stała nie­wielka wa­row­nia, Ka­rak Stra­bger. Z niej Ra­gnar­son mógł śle­dzić wszystkie szczegóły bitwy. Za­ko­twi­cza­jąc swoje flanki o Se­identop i Baxendalę wzdłuż grzbietu wzniesie­nia, mógł bro­nić prze­strzeni nie­wiele szer­szej niźli pół mili. Na za­chód od tego miej­sca nie było po­zycji lepiej na­dają­cej się do obrony, na wschód zaś zna­lazł tylko jedną jej równą. Ale sir An­dv­bur, który bił się tam ze­szłej je­sieni, z pew­no­ścią dużo lepiej znał teren od niego.Ra­gnar­son zstą­pił na mia­steczko dwa tygo­dnie po nocy de­mona. Ro­dzina Stra­bger ucie­kła tak prędko, że zo­sta­wili swoje śnia­danie na poły ugo­to­wane w kuchni. Siły bun­tow­ni­ków prze­pro­wa­dzały swoje ma­newry dalej na wschód, w po­bliżu linii śniegu. Trzy dni po przy­byciu Bra­giego pod­jęto próbę wy­par­cia go z wa­rowni. Ba­ron Ber­lich po­pro­wa­dził zbuntowa­nych ryce­rzy na ko­lejne Lie­neke. Jego atak za­łamał się pod ulewą ita­skiańskich strzał. Ber­lich sam dał głowę. Ocaleli ku roz­cza­ro­wa­niu Ra­gnar­sona prze­żyli atak cho­roby zwa­nej ra­cjo­nal­no­ścią. Na no­wego do­wódcę wy­brali czło­wieka, któ­rego on sam uwa­żał za naj­bar­dziej nie­bez­piecznego, mia­no­wicie sir An­dv­bura Kim­ber­lina.Kim­ber­lin zde­cy­do­wał się na przyjęcie tak­tyki fa­biań­skiej. Zajął sta­no­wi­ska obronne w miej­scu ze­szło­rocz­nej bitwy. Jego pa­trole pró­bo­wały pod­stę­pem zmu­sić Ra­gnar­sona, by za­ata­ko­wał. Bragi igno­rował ich. Cho­ciaż siły Kim­ber­lina li­czące osiem ty­sięcy były naj­więk­szymi, z ja­kimi Ra­gnar­so­nowi przy­szło się dotąd poty­kać, bar­dziej nie­po­koiła go naje­żona cza­rami armia, którą Captal wy­pro­wa­dzi z Ma­isaku. Bragi cze­kał więc, wy­pusz­czał w pole nie­wiel­kie od­działy har­cow­ni­ków, bu­do­wał umocnie­nia, wy­syłał zwiadow­ców, gro­ma­dził za­pasy. Nie­ustannie przy­po­minał swoim ofi­ce­rom o po­trze­bie nie­wzruszo­nego trzyma­nia tego te­renu. O tym, że je­śli okaże się to ko­nieczne, na­leży li­czyć się z naj­cięż­szymi stra­tami. Wróg zo­sta­nie za­trzymany pod Baxendalą lub nig­dzie. Los Za­chodu za­leży od nich. Nie bę­dzie spo­sobu po­wstrzyma­nia Shin­sanu, jeśli ta re­duta pad­nie. II. Oczeki­wa­nie Ra­gnar­son stał na para­pecie jedy­nej wieży Ka­rak Stra­bger i przy­glą­dał się siłom, które nale­żały, przy­najmniej w tej chwili, do niego. Dys­po­no­wał dwu­dzie­stoma pię­cioma ty­sią­cami Kavelinian oraz ludźmi, któ­rych przy­pro­wa­dził na połu­dnie. Na za­cho­dzie linię hory­zontu i ob­szary poło­żone da­leko za nią skrywały wiel­kie chmury kurzu, kłę­biące się w wio­sen­nej mgiełce. Nie­oczeki­wani sprzymie­rzeńcy spie­szyli, by doń dołą­czyć. Jedną z chmur na szlaku ka­ra­wan był Sha­night z An­sto­kinu, który pro­wa­dził re­gi­menty pier­wot­nie ma­jące zająć Vol­sto­kin. Na pół­noc od niego szedł Jo­strand z Vol­sto­kinu oraz trzy ty­siące ni­czego nie ro­zu­mie­ją­cych wete­ra­nów znad je­ziora Ber­be­rich oraz z za­koń­czo­nej fia­skiem eks­pe­dycji Vodički. W He­idershied, prąc do przodu for­sow­nymi czterdzie­sto­mi­lo­wymi mar­szami, znaj­do­wał się książę Ra­ithel z Altei — twardy stary żoł­nierz, który zdo­był sławę i ho­nory jesz­cze pod­czas wo­jen. Ra­gnar­son miał na­dzieję, że Ra­ithel zdąży na czas. Dzie­sięć ty­sięcy jego ludzi to naj­lep­szy żoł­nierz w Po­mniejszych Kró­le­stwach.Sły­szał też wie­ści, że od­działy ma­sze­ro­wały aż z Ta­me­rice i Ru­der­ina oraz dalej jesz­cze poło­żo­nych kró­lestw.Sku­pie­nie Po­mniejszych Kró­lestw w jed­nolitą siłę za­częło się od nocy czerwo­nego de­mona. Znie­nacka zdo­byta wła­dza i od­po­wie­dzialność zdejmo­wały Ra­gnar­sona lę­kiem. Ksią­żęta i kró­lowie przy­by­wali, aby od­dać się pod do­wództwo czło­wieka, który jesz­cze rok temu był chło­pem...Byli wszak i inni, na myśl o któ­rych czuł jesz­cze większy lęk ni źli przez Sha­ni­gh­tem, Jo­strandem czy Ra­ithe­lem.Obok głowy cu­kru, po­nad Baxendalą stało dwa­na­ście na­miotów od­dzielo­nych li­nami od reszty obozu. Jeden zaj­mo­wał jego stary przyjaciel, książę Vi­si­god­red z Menda­lay­asu, drugi prze­ra­ża­jący zna­jomy Ha­rouna, Zin­da­hjira. Miesz­kań­ców po­zo­sta­łych znał tylko z imie­nia i sławy, która się z nim wią­zała: Ke­irle Sta­ro­żytny, Barco Cre­ce­lius z Hel­lin Da­imiel, Sto­jan Du­san z Ka­mieńca Prost, Groma­chi Jajo Boga, Pu­stel­nik z Or­mre­botnu, Bo­ers­hig Abresch z Son­geru w Rin­ge­rike, Kla­ges Du­nivin, Ser­kes Hold­graver z For­tecy Za­mar­z­nię­tego Ognia oraz Istota o Wielu Oczach z mrocz­nych głę­bin świątyni Jian­ko­plos w Sim­bal­la­we­inie.Jeden z na­miotów stał, jakby tamci mi­mo­wol­nie od­su­wali się od niego jak naj­dalej. Przed nim wbity w zie­mię ster­czał po­szar­pany sztandar Im­pe­rium. We­wnątrz przywa­rował człowiek, któ­rego przy­bycie do sto­licy roz­po­częło marsz tak wielu armii w kie­runku Baxendali, któ­rego imie­niem stra­szono nie­grzeczne dzieci i które sprawiało, że doro­śli oglą­dali się przez ramię.Var­thlokkur.Jego po­ja­wie­nie się gwa­ran­to­wało śmiertelny cha­rak­ter kon­fliktu. Wielcy i po­tężni, od Sim­bal­la­we­inu do lwy Sko­łowdej, odłożą wszystkie inne zaję­cia na bok, póki nie do­wie­dzą się, jaki jest re­zultat star­cia. Na­wet stronnic­two Sza­rego Pła­sko­wyżu, jak Ra­gnar­son sły­szał, przyłą­czyło się do soju­szu.Bragi miał mie­szane uczucia, kiedy my­ślał o obecności Var­thlokkura. Ten człowiek mógł oka­zać się cen­nym na­byt­kiem. Ale co z daw­nymi ura­zami? Var­thlokkur był coś wi­nien i jemu, i Szy­dercy. Ale Szy­derca, który miał się czego oba­wiać, nie­ustannie wchodził i wy­cho­dził z na­miotu cza­ro­dzieja, przy­najmniej gdy nie mu­siał się ukrywać przed żoł­nie­rzami chcą­cymi wziąć na nim po­mstę za uży­wa­nie pod­ro­bio­nych kości. Ra­gnar­son uśmiech­nął się słabo. Szy­derca był nie­re­for­mo­wal­nym pod­rost­kiem w śred­nim wieku.Za­uwa­żył znak dymny po­nad przełęczą, co spo­wo­do­wało poru­sze­nie ope­rato­rów he­lio­grafu. Po­wró­cił do po­mieszcze­nia sztabu, na które wy­ko­rzy­stał naj­większą salę wa­rowni. Cze­kając na ra­porty, za­pytał Smok­bójcę:— Jak się czuje Rolf?Preshka nale­gał, żeby po­zwo­lić mu pójść na wschód.— Bez zmian. Nigdy nie wy­zdrowieje, jeśli nie zrobi sobie urlopu.— A ewa­ku­acja? — Pró­bo­wał na­kło­nić cy­wi­lów, żeby opu­ścili ten teren.— Nie­malże za­koń­czona. Reszta ma za­miar zo­stać, nie­za­leż­nie od tego, co by się działo.— My­ślę, że zro­bili­śmy wszystko, co mo­gli­śmy. Nie mogę zmu­szać ludzi... Puł­kow­niku Ki­ria­kos?Ze szczytu muru przy­glą­dał się po­stę­pują­cym ro­bo­tom tam­tego. On i Phiam­bolis ciężko pra­co­wali, aby mak­sy­mal­nie utrudnić za­danie ata­kują­cym Shin­san. Ki­ria­kos był z tego ro­dzaju ludzi, któ­rzy zna­lazł­szy gar­niec ze zło­tem, za­martwia­liby się, że do­staną prze­pu­kliny, nio­sąc go do domu.— Zbyt wolno. Nie zdążę, jeśli nie do­stanę wię­cej ludzi.Jego pro­jekty już nad­we­rę­żały siły armii. Okopy, pu­łapki, forty­fika­cje, wil­cze doły, most pon­to­nowy przez mo­kra­dło kilka mil na za­chód stąd, po­szu­ki­wa­nia su­row­ców, wszystko to poże­rało setki ty­sięcy go­dzin dziennie. Ale Ki­ria­kos był uro­dzo­nym biu­ro­kratą. Nie ist­niał pro­jekt, który nie mógłby być większy i lep­szy, gdyby tylko dać mu wię­cej pie­nię­dzy i ludzi...Może się sta­rzeję? — my­ślał Ra­gnar­son. Co się stało z moimi skłonno­ściami do ruchu? Do­wódcy jego ka­wale­rii rów­nież za­da­wali mu to pyta­nie. Ar­mia Shin­sanu zo­stała skon­stru­owana głównie z my­ślą o walce pie­szej, broni mio­tają­cej po­sia­dała nie­wiele. Jed­nak sir An­dv­bur był tam rów­nież... Mógł po­wie­dzieć tylko tyle, że czuje, iż robi słusznie, de­cy­dując się na walkę po­zy­cyjną.Se­dl­may­rań­ski sier­żant wy­szedł z wieży, od­cią­gnął Bra­giego na bok.— Ka­pitan Al­ten­kirk — po­wie­dział — mówi, że wziął jeń­ców. Lu­dzi na­zy­wa­ją­cych się Tur­ran i Val­ther oraz ko­bietę. Ka­pitan uważa, że to jest ta, którą wi­dzie­liście w Ma­isaku.Ra­gnar­son zmarsz­czył brwi. Dziwna wia­do­mość, jak na prze­ka­zaną he­lio­gra­fem, mo­gły się prze­cież wkraść do niej ja­kieś błędy. Jed­nak wszystko było usprawie­dli­wione gdyby miała oka­zać się praw­dziwa. Zła­pali Mgłę? Jak?— Dziękuję. Na­daj: „Do­bra ro­bota”. I ni­komu nic nie mów.Wy­cofał się w kąt, by po­my­śleć. Tak wiele moż­liwo­ści... Ale po­zna prawdę, kiedy Al­ten­kirk przy­bę­dzie. Trzeba było pod­jąć ko­nieczne przy­go­to­wa­nia. Skie­rował się ku tere­nowi zaj­mo­wa­nemu przez cza­ro­dziejów. III. Jeńcy Al­ten­kirk nie ryzy­ko­wał. Przypro­wa­dził swoich jeń­ców z kne­blami w ustach, związa­nych i z za­wią­za­nymi oczami, nie­zdol­nych na­wet drgnąć we­wnątrz wiel­kich wi­kli­no­wych ko­szy, które far­me­rzy wy­peł­niali zbo­żem i pod­wie­szali pod kro­kwiami, tym spo­so­bem pró­bując prze­chy­trzyć my­szy i szczury. Każdy z ko­szy nie­siony był na drą­gach przez jeń­ców z ar­mii Kim­ber­lina i oto­czony ma­rena di­mura go­to­wymi w jed­nej chwili zniszczyć i ko­sze, i tra­garzy. Każda lek­tyka była grubo za­słana nasą­czo­nymi oliwą gał­ga­nami. Obok je­chali ka­wale­rzy­ści z za­palo­nymi po­chodniami. W in­nych oko­licz­no­ściach Ra­gnar­son byłby roz­ba­wiony.— Są­dzi­cie, że pod­jęli­ście do­sta­teczne środki ostrożno­ści? — za­pytał.— Po­wi­nie­nem ich zabić — od­parł Al­ten­kirk. — To z pew­no­ścią jakaś sztuczka...— Może i tak. A więc po­zwólmy, niech się nimi zajmą nasi cza­row­nicy.Ko­sze po­sta­wiono na ziemi przed zgroma­dzo­nymi. Żoł­nie­rze, przy­najmniej ci, któ­rzy mo­gli, bły­ska­wicznie się ulot­nili. Zin­da­hjira, Jajo Boga i Istota o Wielu Oczach nie bar­dzo pa­so­wali do norm wy­zna­cza­ją­cych to, co ludz­kie.— Skąd ten za­pach? — za­pytał Ra­gnar­son Visi­god­reda, obok któ­rego sta­nął, aby oszczędzić nerwy.— Pro­jekt Istoty. Sam zo­ba­czysz.— Mhm. — Z wszyst­kiego mu­sieli robić se­krety. Ski­nął głową Al­ten­kir­kowi. — Tur­rana pierwszego.Al­ten­kirk ostrożnie uniósł wieko ko­sza. Cza­row­nicy spięli się ni­czym lisy cza­tu­jące u nory kró­lika. Ale Tur­ran był związany tak długo, że trzeba mu było po­móc wy­do­stać się z kosza. Ra­gnar­son pod­szedł do niego. Wy­jął mu kne­bel z ust. Ski­nął na Visi­god­reda, a do Tur­rana rzekł:— Przykro mi. Al­ten­kirk jest ostrożnym człowie­kiem.— Ro­zu­miem.— Wody? — za­pytał Visi­god­red, po­dając tam­temu ku­bek.Tur­ran osu­szył go do dna. Kiedy Bragi wraz z jesz­cze jed­nym żoł­nie­rzem pod­trzymy­wali Tur­rana, Visi­god­red po­dra­pał się po no­dze. Zwracając się do Al­ten­kirka, cza­ro­dziej rzekł:— Niech po­zo­stali też wyjdą. Nie sprawią kło­po­tów.Nie­wiel­kie poru­sze­nie za­pa­no­wało, kiedy Mgła wy­do­stała się wreszcie ze swego ko­sza. Ra­gnar­son od­wró­cił się. Jego spoj­rze­nie ze­tknęło się z wzrokiem kró­lowej. Więc to tak. Znowu zi­gno­ro­wała jego radę i przy­była, by wziąć udział w ostatniej bi­twie. Do­sko­nale obli­czyła czas, po­my­ślał. W jej oczach pa­trzą­cych na Mgłę była za­zdrość i jakaś twar­dość.— Wszystko, czego mi trzeba — wy­mamrotał do sie­bie — to, żeby teraz jesz­cze Elana się tu po­ja­wiła.Po­tężny łyk wina przywró­cił Tur­ra­nowi nieco życia. Po­prosił o le­karza, aby zba­dał jego brata, po­tem nieco nadą­sany za­żar­tował:— My­śla­łem, że je­ste­śmy po tej sa­mej stro­nie. — A po chwili: — Ona zmieniła barwy.Szum i zgiełk. Głowy cza­row­ni­ków skło­niły się ku sobie. Vi­si­god­red, któ­rego związek z Mgłą miał cha­rak­ter nie­malże oj­cow­ski, cho­dził wo­kół niej ni­czym kwoka.— Wi­działeś kie­dyś rów­nie sku­teczny wil­czy dół na męż­czy­znę? — wy­mamrotał Ra­gnar­son do Preshki, który mimo wciąż złego stanu zdrowia przy­szedł, aby spraw­dzić, co się dzieje.— To jest ob­sce­niczne. Żadna ko­bieta nie po­winna w ten spo­sób wy­glą­dać.Tur­ran wra­cał do życia coraz szyb­ciej.— Oni wkrótce już tu będą. W ze­szłym tygo­dniu za­częli ścią­gać woj­ska.— Aha? — Po­dejrzli­wość Ra­gnar­sona nie roz­wiała się do końca. — Po­słu­chajmy więc, co masz nam do po­wie­dze­nia.— Nie mo­gli­śmy sko­rzy­stać z tyl­nych schodów — po­wie­dział, koń­cząc opo­wieść o star­ciu w bi­blio­tece Captala. — A więc zła­pali­śmy Brada Czerwoną Rękę i spró­bo­wali­śmy ko­ryta­rzem...— Połą­czy­liście siły?— Nie było wy­boru. Lu­dzie O Shinga zabi­liby nas wszyst­kich. Wróg mo­jego wroga, sam to znasz. Wzięliśmy więc Brada i po­bie­gli­śmy przez ko­ry­tarz aż do schodów, któ­rymi Der­ran do­stał się na pię­tro sta­rego. Ale wy­leźli­śmy nimi na ko­ry­tarz już za­jęty przez ludzi O Shinga. Mu­sieli­śmy się prze­bić. Tam Val­ther otrzymał ranę. Der­ran zo­stał za­bity, a Kerth, Captal i dziew­czynka wzięci do nie­woli. Brad nade­rwał mię­sień le­wego ra­mie­nia. Prze­bili­śmy się, ale nie byli­śmy w sta­nie ura­to­wać ni­kogo prócz sa­mych sie­bie.— A Mgła? Nie mo­gła użyć jed­nego lub dwóch za­kłęć?— Puł­kow­niku, w tam­tym po­koju było sze­ściu ludzi. Trzech z nich to byli te­rvola. Wiesz, co to zna­czy? Pró­bo­wali­śmy. Za­bili­śmy żoł­nie­rzy. Ona led­wie dała sobie radę z cza­row­ni­kami. Ale kiedy wszystko się uspokoiło, nie byli­śmy w sta­nie za­brać ran­nych. Miałem szczęście, że udało mi się wy­cią­gnąć Val­thera. A dzie­ciak nie chciał zo­sta­wić sta­rego. Gdyby było co­kol­wiek, co mo­gli­by­śmy zro­bić...— Nie kry­ty­kuję. — Również cza­sami mu­siał zo­sta­wiać ludzi. Znał do­brze draż­niące po­czu­cie winy ni­czym ciosy włóczni, które drą­żyły serce aż do głębi.— Mie­liśmy na­dzieję, że uda nam się do­trzeć do głównej bramy albo do stwo­rów Captala, jed­nak walka dała lu­dziom O Shinga czas na to, by nas od­ciąć. Je­dyna droga ucieczki wio­dła przez ja­ski­nie. Być może to sła­bość mojej pa­mięci, a może ich czary, ale przez długi czas nie po­trafi­liśmy zna­leźć wyj­ścia. Każdy tu­nel, który wy­bie­rali­śmy, wiódł nas z po­wro­tem do Ma­isaku. Za każ­dym ra­zem, kiedy wra­cali­śmy, działo się coś jesz­cze bar­dziej strasznego. Tor­tu­ro­wali Ker­tha, póki nie po­wie­dział im wszyst­kiego, co wie­dział o Ha­ro­unie. Za­cza­ro­wali Captala i dziew­czynkę, tak że z nimi współpra­co­wali. To samo zro­bili z ka­pita­nem bun­tow­ni­ków. Kra­dli­śmy je­dze­nie i wciąż szu­kali­śmy drogi na ze­wnątrz. Kiedy za­częli sprowa­dzać żoł­nie­rzy, wie­działem, że już nie mogę sobie po­zwo­lić na dal­sze wy­cieczki poza ciało. Naj­waż­niej­sze stało się, by do­pro­wa­dzić Mgłę do cie­bie.— A Brad?— Od­kryli nasze czary. Za­częli na nas po­lo­wać. Zdradziło go zra­nione ramię. Zła­pali go, za­nim Mgła zdą­żyła ich od­pę­dzić.— A Mgła? Czy ona jest ucie­ki­nierką? Czy po­trze­buje po­mocy w od­zy­ska­niu tronu? Ja jej nie po­mogę. Nie ma spo­sobu, żeby na­mó­wić mnie do zro­bie­nia cze­go­kol­wiek dla Im­pe­rium Grozy. Mogę tylko po­móc je zniszczyć. Jest jak ja­do­wity wąż. Wszelkie do­bro, jakie sprawia, sta­nowi sku­tek uboczny jego dia­bel­skiej na­tury.— Są­dzę — oznajmił cicho Tur­ran — że za­bra­kło jej am­bicji. Suk­ces O Shinga zdru­zgo­tał ją. — Ski­nął głową w stronę Mgły, która krzątała się przy Val­the­rze. — W ten spo­sób sobie ją sub­li­muje.— Hę?— Nie mam poję­cia, jak długo to po­trwa. W każ­dym razie wy­star­cza­jąco długo, by­śmy wy­cią­gnęli ja­kieś ko­rzy­ści z całej sytu­acji.— Nie mogę sobie ży­czyć ni­czego wię­cej.Z du­żymi trud­no­ściami Ra­gnar­son ode­rwał wzrok od Mgły, przyjrzał się ota­cza­ją­cym ją cza­row­ni­kom. Każdy z nich dał znak, że wie­rzy Tur­ra­nowi. Tylko na twa­rzy Var­thlokkura za­stygł wy­raz re­zerwy, ale on prze­zna­czony był dla Mgły wła­śnie zmienia­jącej ka­ftan.— Moc nie wpłynie na re­zultat tej bitwy — po­wie­dział Var­thlokkur. — Wy­rocz­nie są mgli­ste, ale zdaje się z nich wy­nikać, że bę­dzie on zale­żał od od­wagi i ner­wów żoł­nie­rzy, nie zaś wy­sił­ków mo­ich kole­gów. — Wy­da­wał się skon­fun­do­wany tre­ścią wła­snymi sło­wami.Var­thlokkur znał się na swoim rze­mio­śle. Prawdo­po­dob­nie miał rację. Ale Ra­gnar­son rów­nież był zbity z tropu. Nie po­trafił zro­zu­mieć, jak to moż­liwe, by udało się unik­nąć ma­so­wych zniszczeń, skoro tak wiele tau­ma­tur­gicz­nych mocy zmie­rzało ku zde­rze­niu.— Za­sta­nów się, czy nie uda ci się cze­goś wię­cej z tego zro­zu­mieć — po­wie­dział Preshce, po­tem ru­szył, by przywitać kró­lową w Baxendali. IV. Przybywa wróg Buntow­nicy sir An­dv­bura ru­szyli w głąb wą­wozu ni­czym liście gnane je­sien­nym wi­chrem, zu­peł­nie bez­ład­nie, szar­piąc swe siły to w tę, to w tamtą stronę i tym sa­mym bez­pow­rot­nie mie­sza­jąc szyki. Przed i mię­dzy nimi do­ka­zy­wały od­działy ka­wale­rii Ra­gnar­sona oraz ma­rena di­mura. Sy­gnały dymne uno­siły się gwałtow­nie w niebo, co­raz bliżej, wspinając się ku chmurze ciemności, spływa­jącej z Ma­isaku ni­czym roz­cza­pie­rzona dłoń prze­zna­cze­nia. Lu­dzie sir An­dv­bura wpa­dli na umocnie­nia obronne Ra­gnar­sona w ta­kim nie­ła­dzie, że jego żoł­nie­rzom rów­nież się to udzieliło. Cze­kało go pra­co­wite po­połu­dnie, by za­pro­wa­dzić po­rzą­dek.Noc za­padła, a praw­dziwy wróg się nie po­jawił. Jed­nak ogni­ska jego armii, prze­raziły swoją liczbą, kiedy za­pło­nęły nocą. Ra­gnar­son nie spał do­brze, trwał na po­ste­runku, stu­diu­jąc na­wał­nicę sprzecz­nych ra­por­tów. Ran­kiem wszystko się wy­ja­śniło. Captal i jego Kavelinia­nie prze­szli na skrajną prawą flankę Ra­gnar­sona, poza mo­kra­dłem, gdzie Czarny Kieł i Smok­bójca trzymali przewę­żenie. Ty­siące sir An­dv­bura za­jęły po­zycje na­prze­ciwko flanki przy Se­identopie — za­ata­kują woj­ska na­jemne z Wy­so­kiej Iglicy. Shin­san trzymało śro­dek, ma­jąc prze­ciwko so­bie alte­ań­skich wete­ra­nów księ­cia Ra­ithela.Ćwierć mili za li­nią frontu, na któ­rej stało szes­na­ście ty­sięcy ludzi, Ra­gnar­son roz­mie­ścił bar­dziej liczną, ale po­ten­cjal­nie słab­szą drugą linię. Vol­sto­kin oparł o Se­identop, do­dat­kowo wspiera­jąc ich forty­fika­cjami i ciężką bro­nią, którą zain­sta­lował tam puł­kow­nik Phiam­bolis. W cen­trum stali Kavelinia­nie, wy­brani prze­zeń oso­bi­ście, wete­rani roz­pro­szeni byli wśród nich w cha­rak­terze kadry ofi­cer­skiej. Po pra­wej, ple­cami do Baxendali, zale­gła armia An­sto­kinu. Za­cho­wy­wali bliski kon­takt z wa­łami ziemnymi i oko­pami, które Tu­chol Ki­ria­kos umieścił mię­dzy pła­skim tere­nem a mu­rami obron­nymi Ka­rak Stra­bger. Ra­gnar­son przewi­dy­wał, że główne walki bę­dzie to­czyć mię­dzy sobą pie­chota obu stron, sze­regi będą od­pie­rać ataki wroga, a rów­no­cze­śnie ciężka ar­tyle­ria z flank i łucz­nicy zza linii frontu będą dzie­siąt­ko­wać prze­ciw­nika. Tylko dwóm ty­sią­com naj­lep­szych jeźdźców po­zwo­lił za­trzymać swe zwie­rzęta. Ci sta­cjo­no­wali na za­chód od Baxendali, nie­wi­doczni za sto­kiem wznoszą­cym się ku zbo­czom Se­identopu.Świt przy­szedł, skra­dając się ni­czym mroczny żółw peł­znący ze wschodu i zda­jący się nigdy nie do­cho­dzić celu. Jed­nak stop­niowo w doli­nie ro­biło się w miarę jasno. Ra­gnar­son, kró­lowa, Tur­ran, Mgła, Var­thlokkur, puł­kow­nicy Phiam­bolis i Ki­ria­kos, łącz­nicy i ope­rato­rzy he­lio­gra­fów sku­pili się na szczycie sa­mot­nej wieży Ka­rak Stra­bger. Kiedy obóz O Shinga uka­zał się w peł­nej kra­sie, serce za­marło w piersi Ra­gnar­sona. Ski­nie­niem we­zwał Mgłę. Shin­sań­czycy już sformo­wali szyk bi­tewny. Mgła po­pa­trzyła w nie­pew­nym świetle po­ranka. Wzięła krótki, ury­wany od­dech.— Cztery le­giony — oznajmiła gar­dło­wym gło­sem. — Przypro­wa­dził cztery le­giony. Ósmy. Na pra­wej. Jego lewej. Trzeci. Szó­sty. Och. A ja my­śla­łam, że Chin jest mój, cia­łem i duszą. — Po­zo­stały le­gion stał w od­wo­dzie za cen­trum Shin­sanu. — Pierwszy. Sztandar Im­pe­rium. Naj­lepsi z naj­lep­szych. — Kłykcie jej pal­ców po­bie­lały, kiedy zaci­snęła je na ka­mie­niach bla­nek. — Naj­lepsi — po­wtó­rzyła. — I wszystkie cztery w peł­nej sile. Zro­bił ze mnie idiotkę.Bragi nie był roz­cza­ro­wany. Nie oczekiwał do­brych wie­ści, jed­nak miał na­dzieję, że przedsta­wie­nie, jakie da O Shing, bę­dzie miało znacznie mniejszą skalę.— On sam też tu jest?Ski­nęła głową, wy­cią­gnęła dłoń.— Tam. Za pierwszym. Mo­żesz zo­ba­czyć wieżę. Chce przy­glą­dać się na­szej po­rażce z wy­soko poło­żo­nego miej­sca.Ra­gnar­son od­wró­cił się.— Puł­kow­niku Phiam­bolis, pro­szę prze­kazać wia­do­mość do Al­ten­kirka. — Inży­nier od­szedł w kie­runku Se­identop. — Var­thlokkur? Wi­działeś już dość?Cza­ro­dziej ski­nął głową.— Za­czniemy. Ale wąt­pię, by­śmy się na coś przy­dali. — Od­szedł.— Puł­kow­niku Ki­ria­kos?Puł­kow­nik trza­snął obca­sami i pra­wie zgiął wpół w ukło­nie.— Niech bo­go­wie będą z tobą, sir. — Od­szedł, aby przejąć do­wo­dze­nie nad zam­kiem i głową cu­kru.— Tur­ran?Tamten wzruszył ra­mio­nami.— Zro­biłeś wszystko, co mo­głeś. Reszta w rę­kach losu.— Wa­sza Kró­lew­ska Mość, wszystko go­towe.Ski­nęła głową chłodno, z iście kró­lew­skim ma­je­sta­tem. Mię­dzy nich wkradło się lek­kie na­pię­cie, po­nie­waż po jej po­dróży z Vor­gre­bergu Ra­gnar­son całą noc spę­dził na przy­go­to­wa­niach.— Te­raz za­cze­kamy.Zer­knął na wieżę O Shinga, pra­gnąc, żeby wszystko za­częło się jak naj­szyb­ciej. Cho­ciaż sam się przed sobą do tego nie przy­zna­wał, nie są­dził, by mieli ja­kieś szansę. Nie prze­ciwko czte­rem le­gio­nom, w su­mie nie­malże dwu­dzie­stu pię­ciu ty­sią­com żoł­nie­rzy Wschodu. Ma­jąc tak wielu, O Shing nie mu­siał na­wet wy­ko­rzy­sty­wać wszyst­kich sił po­moc­ni­czych... Ale to zro­bił. Na jakiś nie­wi­dzialny sy­gnał sir An­dv­bur rzucił całą swoją siłę prze­ciwko re­gi­mentom na­jem­ni­ków, wszyscy jego lu­dzie wal­czyli pie­szo.— Tego czło­wieka — oznajmił Tur­ran — nale­ża­łoby po­wie­sić. Zbyt szybko się uczy.Na­jem­nicy, cho­ciaż znacznie lepsi w boju, prze­ży­wali cięż­kie chwile, póki ma­chiny Phiam­bo­lisa nie zdo­łały się wstrzelić. Po go­dzi­nie Ra­gnar­son za­pytał Tur­rana:— Co on robi? Jasne jest, że nie uda mu się prze­drzeć.— Może pró­buje osła­bić ich dla le­gio­ni­stów. Albo roz­bić szyki obronne.Ra­gnar­son spoj­rzał w kie­runku gór. Czarna chmura znad Ma­isaku po­woli się roz­wie­wała.— Chcą, żeby słońce świe­ciło nam w oczy. — Miał na­dzieję, że o tym za­po­mną.Mgła wtrą­ciła się do ich roz­mowy:— On zy­skuje na cza­sie, aby przy­go­to­wać czary.I znowu ode­zwał się Tur­ran:— Oto je­dzie wóz pełen truci­zny Istoty. — W swoim cza­sie Visi­god­red wy­znał, że ten wstrętny smród, po­cho­dzący z en­klawy cza­row­ni­ków, sta­nowił efekt uboczny de­sty­lacji na­poju, który mieli ser­wo­wać zmę­czo­nym żoł­nie­rzom na li­nii walk. Do jego pro­duk­cji użyto nie­wiele bądź wcale magii, jed­nak de­stylat miał łą­czyć do­da­jące od­wagi efekty spo­życia alko­holu z nar­koty­kiem, który za­po­bie­gał wy­czer­paniu. Drobne czary takie jak ten, my­ślał Ra­gnar­son, mogą oka­zać się waż­niej­sze niż te, co za­trzęsą zie­mią.— Mar­szałku — po­wie­działa kró­lowa. — Wi­dać dym po prze­ciw­nej stro­nie mo­kra­deł.Bragi od­wró­cił się. Znak od Ha­akena. Po­zwo­lił sobie na nie­znaczny uśmiech.— Do­brze. Łącznik. — Tamten po­jawił się na­tychmiast. — Po­wiedz sir Fa­race'owi, żeby po­konał most pon­to­nowy.Klu­czowa po­prawka jego pla­nów, po­śpiesznie wy­pra­co­wana w nocy, po tym jak już jasne stały się za­miary wroga, była jak dotąd do­sko­nale reali­zo­wana. Czarny Kieł i Smok­bójca za­sta­wili pu­łapkę i Captal wła­śnie w nią wpadł.— Za­czy­nają się czary — oznajmiła Mgła. Wy­cią­gniętym jak struna ra­mie­niem wskazy­wała plamkę ró­żo­wego światła u stóp wieży O Shinga. — Znowu Go­sik z Au­bo­chonu. — W jej gło­sie za­brzmiał po­dziw i naj­wyż­sza groza. — We wła­snej po­staci. Ten człowiek oszalał! Nie ma spo­sobu, żeby to kon­tro­lo­wać...— Lu­dzie Kim­ber­lina za­ła­mują się — po­wie­dział Tur­ran.Ra­gnar­son sam też za­uwa­żył.— To jest klu­czowy mo­ment — po­wie­dział, pa­trząc w dół na wciąż jesz­cze nie spraw­dzo­nych Al­tean. — Czy oni utrzymają się, kiedy pojmą, co się dzieje?— Cof­nąć się! — warknęła Mgła. — Po­trze­buję miej­sca!Ró­żowa kropka zmieniła się w szkarłatny pło­mień, uniósł się nad nim gęsty czerwony dym. Mi­nęło kilka chwil i już w jego wnę­trzu uformo­wał się ro­gaty łeb z oczami. Ten stwór nie był się­gają­cym księ­życa po­two­rem, jaki owej nocy gó­rował nad Ka­pen­run­giem, jed­nak Bragi uznał, że i tak musi mieć co naj­mniej sto jar­dów wy­soko­ści. Zda­wał się wy­ra­stać z sa­mej ziemi.Mgła stała z roz­łożo­nymi ra­mio­nami i od­rzu­coną głową, krzy­czała coś w ję­zyku tak płyn­nym, że Ra­gnar­son nie miał poję­cia, czy w ogóle używa słów. Ze­rwał się silny zimny wiatr, roz­wie­wa­jąc jej włosy i szatę.Sprawdził, co pora­biają jego do­mowi cza­row­nicy.Kiedy Go­sik na­brał prze­ra­żają­cej mate­rial­ności, dwu­nastu uwolniło swoją broń obronną. Pio­runy bły­ska­wic. Włócznie światła. Kule ognia w zu­peł­nie dzi­kich i zmien­nych kolo­rach. Odory, które ob­jęły wieżę. Mglistą istotę roz­mia­rów kilku słoni, która zmateria­lizo­wała się w prze­strzeni mię­dzy ar­miami i zo­sta­wiła za sobą ślad krwawej rzeźni wśród nie­ru­cho­mych le­gio­nów, póki nie przy­ssała się setką ma­cek i tuzi­nem dzio­ba­tych paszcz do jed­nej z nóg Go­sika...Mgła ostro kla­snęła w dło­nie. W dole wą­wozu, echem od­bija­jąc się od ściany do ściany, mknął ogłu­sza­jący, nie koń­czący się ło­skot grzmotu. Po­nad Go­si­kiem po­ja­wiła się ko­rona świateł. Iskry w pier­ście­niach kolo­rów tęczy zawi­ro­wały wściekle. Ko­rona za­częła opa­dać. Ra­gnar­son nie był pe­wien, czy do­brze widzi, ale z za­my­kają­cego się kręgu chyba pa­trzyła w dół mgli­sta twarz, rów­nie de­mo­niczna jak obli­cze Go­sika, i ro­sła, rosła, póki całe wnę­trze nie zmieniło się w zie­jącą szczelinę, za którą cze­kała już tylko głodna pasz­cza, chętna żeru.Cień prze­mknął po para­pecie. Kil­kaset stóp w górze sa­motny orzeł pa­tro­lował teren, uno­sząc się po­nad wy­ciem nie­natu­ral­nego wia­tru Mgły, z po­zoru zu­peł­nie obo­jętny na ludz­kie sza­leń­stwo roz­pę­tane w dole. Przez krótką chwilę Bragi po­zaz­dro­ścił pta­kowi jego wol­ności i bez­troski. I wtedy...Nie mógł po­wstrzymać lek­kiego, krót­kiego wes­tchnienia. W jed­nej chwili orzeł za­mi­gotał i już dłu­żej nie był or­łem. Stał się człowie­kiem, do­sia­dają­cym skrzydla­tego konia, obaj znaj­do­wali się znacznie wy­żej, niźli pier­wot­nie osą­dził, nie­malże na gra­nicy zdol­ności roz­dziel­czych oka. Zwrócił się do Tur­rana o opi­nię. Tur­ran ni­czego nie za­uwa­żył. Nikt nie za­uwa­żył. Uwaga wszyst­kich sku­piona była na Go­siku. Ale cała ma­gia w doli­nie prze­stała nagle funk­cjo­no­wać.Sam Go­sik roz­leciał się ni­czym wa­lący bu­dy­nek z ce­gieł, odłamki i pył po­sy­pały się desz­czem, który cał­ko­wicie skrył sobą wieżę O Shinga. Wy­cie było jesz­cze gło­śniej­sze, niźli spo­wo­do­wał wcześniej grzmot Mgły. Tur­ran jęk­nął, chwycił się za pierś, za­chwiał. Ra­gnar­son pa­trzył na niego, przy­pusz­cza­jąc atak serca. Mgła krzyknęła, w jej gło­sie sły­chać było ból i stratę. Opa­dła na ko­lana, za­częła bić głową o ka­mie­nie para­petu.— Zniknęła — jęk­nął Tur­ran. — Moc. Zniknęła.Królowa pró­bo­wała po­wstrzymać Mgłę.— Po­móż mi! — warknęła na jed­nego z łącz­ni­ków.Ra­gnar­son prze­chylił się przez para­pet. Jego cza­ro­dzieje naj­wy­raź­niej po­sza­leli. Kilku padło na zie­mię. Większość mio­tała się do­okoła jak lu­dzie tar­gani pa­rok­sy­zmami cho­roby pa­daczko­wej. Istota wi­ro­wała w kółko, go­niąc wła­sny roz­dwojony ogon. Tylko Var­thlokkur wy­da­wał się opa­no­wany, cho­ciaż rów­nie do­brze mógłby zmienić się w martwy po­sąg, tak nie­ru­chomo trwał, wpa­trzony w roz­pa­dają­cego się Go­sika z Au­bo­chonu.Ra­gnar­son znowu spoj­rzał w górę. Orzeł spływał ku Ma­isa­kowi, wy­glą­dał jak zwy­czajny dra­pieżca za­jęty swoimi sprawami. Zmarsz­czył brwi. Znowu ten sta­ruch. Kim on był? Czym? Nie był bo­giem, z pew­no­ścią jed­nak sta­nowił po­tęgę, jakiej próżno by szu­kać na świe­cie.To­wa­rzy­sze Ra­gnar­sona po­zo­sta­wali nie­świadomi ni­czego poza nagłą próż­nią w do­me­nie cza­rów. Dla Tur­rana i Mgły była to strata po­nad wszelkie zro­zu­mie­nie, nie­malże jak kra­dzież du­szy. V. Pierwsza runda O Shing nie mar­no­wał czasu. Le­giony ru­szyły. Du­cha obrońców oży­wiał jed­nak de­kokt Istoty oraz bły­ska­wicznie roz­pusz­czona przez Bra­giego wieść, że oto za­chodnie czary po­ko­nały wschodnie — żoł­nie­rze cze­kali na wroga z nowo od­zy­skaną pew­no­ścią sie­bie. Shin­san parło do przodu, trzyma­jąc się za za­słoną pie­choty sir An­dv­bura, bun­tow­nicy ra­czej byli pchani do przodu jako żywe tar­cze, niźli wie­dli atak. Ich za­danie pole­gało na zneutrali­zo­wa­niu puła­pek i po­nosili ogromne straty. Łucznicy Ra­gnar­sona dys­po­no­wali nie­wy­czer­pa­nymi zapa­sami strzał i ła­twym ce­lem.Za­nim sze­regi zwarły się ze sobą, żoł­nie­rze Ra­gnar­sona od­kryli jedną ze swoich nie­spo­dzia­nek. Mia­no­wicie Al­tean uzbrojo­nych w oszczepy — tak­tyka, któ­rej nikt nie za­sto­so­wał od cza­sów Im­pe­rium. Ich na­wał­nica prze­ko­nała wła­snych żoł­nie­rzy o śmiertel­ności prze­ciw­ni­ków.— Łącznik! — warknął Ra­gnar­son. Wy­słał na drugą linię roz­kaz go­to­wo­ści.— I tyle wy­nika z by­cia sprzymie­rzeń­cem Shin­san — wy­mru­czał Bragi.Kil­kana­ście ty­sięcy bun­tow­ni­ków znaj­dują­cych się mię­dzy li­niami jego i Shin­sanu, jedni i dru­dzy bez­litoś­nie wy­cinali w pień. Pierwsza linia Bra­giego ra­dziła sobie lepiej, niźli oczekiwał. W my­ślach bło­go­sła­wił Istotę. Al­te­anie po­wstrzy­my­wali trzeci. Le­giony na flan­kach, bez­litoś­nie bom­bar­do­wane przez ma­chiny Phiam­bo­lisa i Ki­ria­kosa, miały coraz większe trud­ności z utrzyma­niem szyku.Do­wódca sił wroga wy­słał sir An­dv­bura, by oczy­ścił Se­identop. Ka­rak Stra­bger nie bę­dzie w sta­nie do­się­gnąć, chyba że Alte­anie się za­łamią. Lu­dzie Kim­ber­lina za­an­ga­żo­wali się w wiele drobnych pa­skudnych poty­czek po­śród poro­śniętych krzewami jarów oraz wo­kół forty­fika­cji Phiam­bo­lisa.Ra­gnar­son kazał swoim he­lio­grafi­stom wy­słać wia­do­mość.Al­ten­kirk i ty­siąc ma­rena di­mura trwali ukryci na zbo­czach po wschod­niej stro­nie Se­identopu. Mieli zajść bun­tow­ni­ków i szó­sty le­gion od tyłu. Ra­gnar­son nie spo­dziewał się po nich ni­czego wię­cej po­nad to, by wy­trą­cili wroga z rów­no­wagi. Tym, na czym naj­bar­dziej mu zale­żało, było zmu­sze­nie O Shinga, by po­świę­cił swe od­wody. Pierwszy le­gion, cze­ka­jący cier­pli­wie pod wieżą im­pe­ra­tora, sta­nowił klucz całej bitwy.Pierwsza linia nie zmu­siła tam­tych do wy­ma­rzo­nego prze­zeń ma­newru. Alte­ańska lewa flanka za­czy­nała się ugi­nać. Roz­kazał, by łucz­nicy wy­cofali się za drugą linię — nie chciał ich stra­cić w wy­padku, gdyby do­szło do na­głego za­ła­ma­nia się frontu. Po­tem roze­słał łącz­ni­ków, aby przy­po­mnieć do­wód­com dru­giej linii, że pod żad­nym pozo­rem nie wolno im opuszczać po­zycji, żeby wspomóc pierwsze sze­regi.Alte­anie po­woli się pod­da­wali. Wróg wdarł się w miej­sce styku ich wojsk z si­łami na­jem­ni­ków. Al­ten­kirk za­ata­ko­wał. Walki wo­kół Se­identopu sta­wały się coraz bar­dziej krwawe. Ma­rena di­mura, pi­jani de­sty­latem Istoty, od­mó­wili wy­cofa­nia się, póki nie od­nieśli na­prawdę okrop­nych strat. Oni rów­nież ra­dzili sobie znacznie lepiej, niźli Ra­gnar­son pier­wot­nie za­kła­dał. Zmu­sili sir An­dv­bura, by zre­zy­gno­wał z ataku i za­dali mu większe straty, niźli po­nieśli sami. Od­działy Kim­ber­lina nie były w sta­nie ich ści­gać. Tymcza­sem Alte­anie nie obronili punktu stycznego frontu. Do­wódca trze­ciego le­gionu go­tów już był okrą­żyć obie po­łowy prze­rwa­nego frontu. Ra­gnar­son przy­pusz­czał, że re­zer­wowy le­gion prze­drze się przez ten wy­łom i ruszy na drugą linię jego ludzi. Ale nie. O Shing dalej trzymał go w od­wo­dzie.— Palą most — oznajmił Tur­ran za jego ple­cami. Do­szedł już do sie­bie, cho­ciaż obecnie sprawiał wra­żenie nieco bez­ciele­snego.Bragi od­wró­cił się. Tak. Nad pon­to­nami uno­sił się dym. Ha­aken wy­grał albo prze­grał swoją część bitwy. Przez dłuż­szy czas nie bę­dzie się jak o tym prze­ko­nać. Ża­łował, że wcześniej nie umówił z nim ja­kie­goś sy­gnału. Ale nie chciał wzbudzać w ni­kim fał­szy­wych na­dziei ani nie­po­trzebnej roz­pa­czy.Re­gi­menty na­jem­ni­ków za­czy­nały się kru­szyć. Wy­co­fy­wali się, tło­cząc wo­kół Se­identopu za­pew­nia­ją­cego ogień osło­nowy. Książę Ra­ithel pró­bo­wał zro­bić to samo, ale na­po­tkał na znacznie większe trud­ności. Walki trwały te­raz u pod­nóży głowy cu­kru. Ki­ria­kos nie mógł za­pew­nić im żad­nego zna­czą­cego wsparcia.Ra­gnar­son spoj­rzał w słońce. Zo­stały jesz­cze tylko cztery go­dziny światła. Jeżeli Shin­san bę­dzie zwlekać, bitwa może prze­cią­gnąć się do jutra. Na to zaś nie był przy­go­to­wany.Le­giony za­częły się wy­co­fy­wać, cho­ciaż naj­wy­raź­niej zwy­cię­żały, co zu­peł­nie zdu­miało Ra­gnar­sona. Po­tem zro­zu­miał. O Shing wy­śle świeży le­gion prze­ciwko cen­trum dru­giej linii, pod­czas gdy trzeci wróci na po­zycję re­zer­wową. Na jakiś czas na polu bitwy zro­biło się pusto. Bragi był prze­ra­żony, wi­dząc skutki rzezi. To bę­dzie długo pa­mię­tane. Pole za­ście­lało przy­najmniej dwa­dzie­ścia ty­sięcy ciał, roz­łożo­nych nie­malże równo na ca­łym ob­sza­rze. Trzon pole­głych po stro­nie wroga sta­no­wili bun­tow­nicy. Od­ra­ża­jące. Ra­gnar­son nie­na­wi­dził walki pro­wa­dzą­cej do wy­nisz­cze­nia. Ale nie było wy­boru. Wojna ma­new­rowa oznaczała zwy­cię­stwo wroga.O Shing dał swoim le­gio­nom go­dzinę od­po­czynku. Ra­gnar­son nie wtrą­cał się. Przed bitwą nie­znaczna przewaga li­czebna była po stro­nie wroga. Tym ra­zem wy­raź­nie bę­dzie po jego stro­nie. Ale jego lu­dzie byli bar­dziej su­rowi, ła­twiej mo­gli się za­ła­mać. Dwie i pół go­dziny do zmierzchu. Jeżeli się utrzymają, a Ha­ake­nowi nie uda się zre­ali­zo­wać swej misji, czy po­wi­nien ze­brać wszyst­kich do kupy na jutro?Znowu się za­częło. Pierwszy le­gion skie­rował swoją mil­czącą furię prze­ciwko Kavelinia­nom, któ­rzy trzy­krot­nie przewyż­szali go li­czebnie. Na flan­kach le­giony po­wstrzy­my­wały An­sto­kin i Vol­sto­kin, a rów­no­cze­śnie naj­lepiej wy­szkolone siły każ­dego z nich zwróciły się prze­ciwko Se­idento­powi i Ka­rak Stra­bger. Fał­szywa od­waga Istoty naj­wy­raź­niej dalej działała. Kavelinia­nie nie od­stę­po­wali pola i wciąż wie­rzyli, że ich do­wódca jest nie­zwy­cię­żony.Ra­gnar­son po go­dzi­nie prze­stał pa­trzeć. Na­wet ma­jąc prze­ciwko so­bie naj­bar­dziej na­si­loną na­wał­nicę strzał, jaką Ah­ring po­trafił wy­wo­łać, Shin­san po­woli zwy­cię­żało. Re­duta za re­dutą, Ki­ria­kos i Phiam­bołis zmu­szeni byli pod­da­wać swoje umocnie­nia. Za­nim za­pad­nie noc, Ka­rak Stra­bger zo­sta­nie od­cięty. Se­identop bę­dzie stra­cony. Zdo­byte ma­chiny zo­staną na­stęp­nego ranka zwrócone prze­ciwko zam­kowi. Wtedy do­strzegł poru­sza­jące się bły­ski na wschod­nim krańcu mo­kra­deł. To był sir Fa­race wraz z kon­nicą, okrą­żyli ba­gna po cien­kiej dróżce, gdzie Ha­aken i Re­skird zro­bili nie­malże po­wtórkę je­ziora Ber­be­rich. Z po­czątku O Shing nie zwrócił na to uwagi, być może my­ślał, że ko­lumnę sta­no­wią po­wra­ca­jące woj­ska Captala. Jak długo to po­trwa?Chwilę po­trwało. Wy­star­cza­jąco długo, by sir Fa­race i Czarny Kieł sfor­so­wali Ebe­ler. O Shing oraz jego te­rvola sku­pili się na rzezi przed sobą. An­sto­kin było już spy­chane na ulice Baxendali. Kavelinia­nie zo­stali zdziesiąt­ko­wani, cho­ciaż ulewa strzał rów­nież zbie­rała swoje żniwo. Vol­sto­kin roz­paczliwie pró­bo­wał nie stra­cić kon­taktu z Phiam­boli­sem, który za­czy­nał ewa­ku­ować Se­identop. Setka ko­lumn dymu unio­sła się nad sto­sami zna­czą­cymi po­rzu­cone ma­chiny. Główna bitwa zo­stała prze­grana.— Tur­ran — Bragi zerk­nął na tar­czę słońca. — Czy utrzy­mamy się do zmierzchu? Czy oni będą wal­czyć dalej po za­cho­dzie słońca? Czy odłożą rzecz, by skończyć ją jutro?— Mo­żemy się utrzymać. Ale być może bę­dziesz zmu­szony ode­słać do tyłu na­jem­ni­ków i Al­tean.— Ra­cja. — Wy­słał roz­kazy do księ­cia Ra­ithela, by za­czął się wy­co­fy­wać.Pa­trząc w kie­runku sił sir Fa­race'a, do­strzegł, że Ha­aken i Re­skird przy­pro­wa­dzili swoją pie­chotę. Czarny Kieł, jak się oka­zało, miał dobre po­wody, by spa­lić most pon­to­nowy. Je­żeli sir Fa­race za­wie­dzie, nie bę­dzie ni­kogo, kto mógłby bro­nić pra­wego brzegu. Tro­lle­dyn­gja­nie. Dumni męż­czyźni. Głupcy, na­wet w obli­czu nie­prawdo­po­dob­nej przewagi li­czebnej żądni re­wanżu za wcześniej­szą po­rażkę pod Ma­isa­kiem.Ry­cerze szybko uformo­wali szyk, dwa dłu­gie sze­regi. Ge­ne­rało­wie O Shinga w końcu prze­bu­dzili się, za­częli prze­for­mo­wy­wać od­wo­dowy le­gion, by sta­wić im czoło. Wrzaski trąb po­nio­sły się po­nad zgiełkiem ota­cza­ją­cym Ka­rak Stra­bger; naj­lepsi ryce­rze czte­rech kró­lestw na­bie­rali tempa, pę­dząc ku naj­lep­szej na świe­cie pie­cho­cie. Ha­aken, Re­skird oraz ich pie­chota biegli przy strzemio­nach dru­giej fali. Gdyby Ra­gnar­son wie­dział, że nie bę­dzie żad­nej magii, wy­brałby bitwę ryce­rzy. Nie była to forma pro­wa­dze­nia boju, z którą żoł­nie­rze Wschodu łatwo by sobie pora­dzili.Pierwsza fala prze­szła w kłus, po­tem ru­nęła galo­pem w peł­nej szarży, ude­rzyła, za­nim trzeci le­gion skończył prze­for­mo­wy­wa­nie szy­ków. To, co na­stą­piło póź­niej, sta­no­wiło kla­syczny, pod­ręcz­ni­kowy wręcz przy­kład po­ka­zu­jący, dla­czego ciężka ka­wale­ria stała się ulu­bioną siłą przeła­mu­jącą za­chodnich armii. Jeźdźcy prze­bili się przez sze­regi wroga ni­czym ło­dzie przez fale, ich kopie zmiotły w proch frontowe sze­regi, po­tem mie­cze i ma­czugi biły w dół, ko­rzy­stając z przewagi wy­soko­ści koń­skich grzbietów. Gdyby żoł­nie­rze Shin­sanu byli kim­kol­wiek in­nym, z pew­no­ścią rzu­ciliby się do na­tychmia­sto­wej ucieczki. Ale ci lu­dzie stali w miej­scu i bez słowa umierali. Jak au­to­maty za­bijali konie, by strą­cić ryce­rzy na zie­mię, gdzie cięż­kie zbroje działały na ich nie­ko­rzyść. Wtedy ude­rzyła druga fala, za nią pie­chota. Bez dru­giej fali, uświado­mił sobie Ra­gnar­son, pierwsza mo­gła zo­stać za­tra­cona po pro­stu dla­tego, że wróg nie miał dość zdrowego roz­sądku, by ucie­kać. Sta­liby w miej­scu, da­wali się za­rżnąć, a w końcu prze­chy­liliby szalę na swoją ko­rzyść... Wpraw­dzie le­gio­niści nie pod­dali się pa­nice, jed­nak nie omi­nęła ona O Shinga. W dźwięku trąb i ło­pota­niu flag kryło się wo­łanie o po­moc.Al­ten­kirk oraz jego ma­rena di­mura, obecnie już cał­ko­wicie od­cięci, przy­pu­ścili sa­mo­bój­czy atak na Kim­ber­lina, gwa­ran­tując tym sa­mym, że bun­tow­nicy nie ruszą na od­siecz wschod­niemu im­pe­rato­rowi.— Prze­trwamy ten dzień — po­wie­dział Ra­gnar­son, a duch w nim za­pło­nął. Wy­cią­gnął miecz, po­rwał tar­czę. — Czas na kontratak.Te­rvola pró­bo­wali ze­rwać kon­takt z prze­ciw­ni­kiem, aby ru­szyć na po­moc im­pe­rato­rowi, który zna­lazł się w śmiertel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie. Kiedy wraz ze swoim szta­bem wy­padł z bram wa­rowni, by przyłączyć się do Ki­ria­kosa, Ra­gnar­son zo­ba­czył, że sir Fa­race zmienił kie­runek ataku. Kiedy po­szar­pany pierwszy le­gion sku­pił się wo­kół O Shinga, sene­szal Vol­sto­kinu za­wró­cił sze­regi i za­szar­żo­wał na pierwszy od tyłu. Pierwszą reak­cją Ra­gnar­sona był gniew. Tamten po­wi­nien pod­jąć próbę za­ma­to­wa­nia... Ale na­kazał sobie spo­kój. Ry­cerz dys­po­no­wał znacznie ja­śniej­szym prze­glą­dem sytu­acji niźli on. O Shing był tylko człowie­kiem. Ta bitwa zaś nie pole­gała na ka­pry­sach jed­no­stek, ście­rały się w niej naro­dowe aspi­racje. Te­rvola mo­gli w każ­dej chwili za­stą­pić O Shinga, i zro­bi­liby to, gdyby za­ist­niała ko­nieczność. Bez niego rów­nież mo­gli zwy­cię­żyć. Z kil­koma wy­jąt­kami przedmio­tem ich lojal­ności były idee, a nie lu­dzie.Tar­cza słońca do­tarła do szczytów Ka­pen­rungu. Rzeź, trwała nadal, cho­ciaż szale bitwy za­czy­nały się po­woli prze­chy­lać na rzecz Za­chodu. Szó­sty i ósmy pró­bo­wały za­mknąć pu­łapkę, jed­nak były zbyt zmę­czone i za bar­dzo uwi­kłane w bój, by poru­szać się do­sta­tecz­nie szybko. Sir Fa­race wy­cofał się, za­nim szczęki paści za­mknęły się i ustawił swój szyk do jesz­cze jed­nej szarży. Przed zmrokiem wszystkie cztery le­giony po­czuły na sobie wściekłość za­chodniego ry­cer­stwa w ta­kim ataku, jaki Bre­it­barth umy­ślił sobie prze­ciwko Ra­gnar­so­nowi pod Lie­neke. Na­tarcie na Baxendalę za­ła­mało się.Shin­san wy­co­fy­wało się z boju w zna­ko­mi­tym po­rządku. Ra­gnar­son wy­słał jeźdźców do Ha­akena i Re­skirda, na­ka­zując im z po­wro­tem prze­kro­czyć Ebe­ler, za­nim wpadną w pu­łapkę. Al­ten­kirka od­wołał od wojsk Kim­ber­lina, a sir Fa­race'a po­wstrzymał od wy­cofa­nia się. Na­jem­ni­ków i Al­tean, któ­rzy ko­rzy­stali z moż­liwo­ści od­po­czynku, trzymał bli­sko sie­bie. Z resztkami re­gi­mentu na­jem­ni­ków wy­pro­wa­dził nocną wy­cieczkę na bun­tow­ni­ków. Ich na­stroje oce­nił wła­ści­wie. Większość zwy­kłych żoł­nie­rzy pod­dała się bez walki. Sir An­dv­bur zaak­cep­tował to, co nie­unik­nione.Cho­ciaż oznaczało to do­by­wa­nie z żoł­nie­rzy resztek sił, Ra­gnar­son przez całą noc nie ustawał w nę­kaniu Shin­sań­czy­ków, tylko jeźdźcom po­zwalając od­po­czy­wać. Wszystkim, na­wet tym, któ­rzy wal­czyli pie­szo. Ma­jąc z głowy ry­cerzy bun­tow­ni­ków, mógł sobie po­zwo­lić na wy­pro­wa­dze­nie ata­ków ka­wale­rii.O Shing pod­jął działania o świ­cie, wy­cofał się w kie­runku Ma­isaku, zo­sta­wia­jąc pierwszy le­gion w ariergar­dzie, od­wrót zaś głównych sił ma­sku­jąc ro­wami wy­ko­pa­nymi w nocy. Taka sytu­acja po­sta­wiła Ra­gnar­sona przed po­waż­nym dy­le­ma­tem. Kiedy tylko wy­śle swoją kon­nicę w po­ścig, pierwszy, wy­raź­nie wy­po­częty, opu­ści swe po­zycje i na­trze na jego wy­mę­czoną pie­chotę. Nie chciał ude­rzać na poje­dyn­czy le­gion, który wróg naj­wy­raź­niej po­sta­nowił po­świę­cić. Nie było jak stwierdzić, kiedy Moc zo­sta­nie przywró­cona. Jeżeli sta­nie się to wy­star­cza­jąco wcześnie, Shin­san znów może prze­chy­lić szale na swoją ko­rzyść.Obie strony były wy­czer­pane. Nie­malże dzie­sięć ty­sięcy Shin­sań­czy­ków pole­gło. Praktycz­nie wszyscy bun­tow­nicy byli martwi lub poj­mani. Ha­aken przy­słał wia­do­mość, że ma Captala i jego pre­ten­dentkę. A Ra­gnar­son oba­wiał się wła­snych strat, jesz­cze nie do końca okre­ślo­nych, jed­nak obejmu­ją­cych z pew­no­ścią wię­cej niż po­łowę jego sił. Jego sprzymie­rzeńcy z Altei, An­sto­kinu i Vol­sto­kinu od­mó­wili wzięcia udziału w po­ścigu. Kavelinia­nie i na­jem­nicy na­rze­kali, kiedy zgło­sił pro­po­zycję, jed­nak nie mieli wła­ści­wie wy­boru. Po­szedł więc z nimi na kom­pro­mis. Będą po­stę­po­wać po­woli, utrzymu­jąc swo­bodny kon­takt, póki O Shing nie opu­ści Kavelina. Jego sprzymie­rzeń­com zaś zo­stało za­danie zniszcze­nia im­pe­rial­nego le­gionu. VI. Ko­niec kam­panii Zbli­żając się, z za­cho­wa­niem wszelkich środ­ków ostrożno­ści, pod­stęp­nie, nie­spo­dziewa­nie, siły roja­li­styczne Ha­rouna bin You­sifa za­stały Ma­isak wła­ści­wie po­zba­wione obrońców. Szybkim, za­ska­kują­cym noc­nym ata­kiem znio­sły bramę i wy­słały ich do wieczno­ści. W głę­bo­kich lo­chach od­na­leźli por­tale, przez które prze­szli żoł­nie­rze Shin­sanu. Bin You­sif po­pro­wa­dził przez nie swoje siły, za­sko­czył i zniszczył nie­wielką for­tecę w po­bliżu Lia­on­tungu, na ob­sza­rze Im­pe­rium Grozy. Po­wró­ciw­szy, zniszczył za sobą por­tale, po­tem przy­go­tował nie­spo­dziankę na po­wrót O Shinga. Jeżeli tam­ten w ogóle miał wró­cić.Wró­cił, przez całą drogę poty­kając się z si­łami Ra­gnar­sona. Człowiek, który za­mie­rzał być im­pe­rato­rem, pró­bując zdo­być kon­trolę nad przełęczą, rzucił swe po­tłu­czone le­giony prze­ciwko mu­rom Ma­isaku. Żoł­nie­rze Shin­san nie kwe­stio­no­wali roz­ka­zów, nie cofali się. Przez trzy krwawe dni ata­ko­wali i umierali. Bez magii swych pa­nów byli jedy­nie ludźmi. Zgi­nęło ich tak wielu, jak przedtem pod Baxendalą.Kiedy O Shing wreszcie się prze­bił, Ra­gnar­son wraz z Ha­ro­unem ści­gali go aż do ruin Gog-Ah­lan. Tam Tur­ran po­wie­dział Bra­giemu:— Nie ma sensu naci­skać go. Moc wraca.Nie­chęt­nie, Ra­gnar­son za­wró­cił do Kavelina. SZESNAŚCIE: Lata 1003-1004 OUI; Cienie śmierci I. Nowe kie­runki i zni­ka­jący sprzymie­rzeńcy Bragi wy­brał się szu­kać Ha­rouna, ale oka­zało się, że jego stary przyjaciel znik­nął. Ra­mię w ramię ści­gali O Shinga, poru­sza­jąc się ze swymi si­łami zbyt szybko, by choćby raz się spo­tkać, a po­tem roja­liści wy­pa­ro­wali. Kiedy Bragi po­wró­cił, je­sień roz­go­ściła się w Vor­gre­bergu. Po raz pierwszy od lat żadne złe prze­czu­cia nie zale­gały nad sto­licą. Bunt zo­stał stłu­miony. Pra­wie wszyscy jego przy­wódcy zo­stali schwytani, ale uznanie praw suk­cesji Gaia-Lan­gego i/lub Ca­rolan po­zo­sta­wało dalej kwe­stią nie roz­strzy­gniętą.Pod nie­obecność Ra­gnar­sona kró­lowa do­ko­nała zmian w strukturze Zgroma­dze­nia, we­dle pro­jek­tów pro­po­no­wa­nych przez uczonych z Hel­lin Da­imiel do­dając doń Izbę Gmin, w skład któ­rej we­szli wes­soń­czycy, ma­rena di­mura oraz siluro. Ostateczną wła­dzę są­dow­niczą pia­sto­wali trzej kon­su­lowie, je­den wy­brany przez po­spól­stwo, drugi przez szlachtę. Trze­cim była sama kró­lowa. Wra­cając, za­nim jesz­cze do­tarł do Baxendali, Bragi już wie­dział, że czeka go trudna de­cyzja. Przedsta­wi­ciele gminu wy­je­chali mu na spo­tka­nie w przełęczy i bła­gali go, żeby zo­stał kon­su­lem. Wciąż jesz­cze się tym za­martwiał, kiedy do­tarł do Vor­gre­bergu.Na jego spo­tka­nie wy­szły tłumy. Apoteozę tę przyjął w po­nu­rym na­stroju. Ha­aken i Re­skird śmiali się, od­krzy­ki­wali, wy­głu­piali. Jego żoł­nie­rze nie mar­no­wali czasu i na­tychmiast zgu­bili się w labi­ryn­cie ta­wern i chęt­nych ra­mion.W kwa­śnym na­stroju wje­chał do zamku Krief. A tam ona znowu cze­kała na niego w tym sa­mym miej­scu, w tej sa­mej sza­cie. I Elana była tam rów­nież. Elana, Ne­pan­the oraz Szy­derca.Ha­aken po­chylił się ku niemu.— Przypo­mnij sobie opo­wieść o żo­nie Olaga Bjornsona. — Była to lu­dowa trol­le­dyn­gjań­ska opo­wieść o zmien­nych lo­sach nie­wier­nego męża.Bragi wzdrygnął się. Jeżeli Ha­aken wie­dział, jego ro­mans mógł być ta­jem­nicą poli­szy­nela. Być może kon­sulat sprawi, że bę­dzie miał dość zajęć, aby nie pa­ko­wać się w kło­poty z ko­bie­tami. II. Nowe ży­cie Ra­gnar­son przyjął pro­po­no­wany kon­sulat, za­cho­wał tytuł mar­szałka i zaak­cep­tował wy­nik gło­so­wa­nia czy­niący go gene­rałem Wy­so­kiej Iglicy. Naj­trud­niej­szym za­da­niem oka­zało się włą­cze­nie jego aro­ganckich har­dych trol­le­dyn­gjań­skich ucie­ki­nie­rów w ramy kaveliń­skiego spo­łe­czeń­stwa oraz, a tego za­dania pod­jął się już wraz z kró­lową, spła­cenie na­jem­nych re­gi­mentów. Fi­nanse Kavelina znaj­do­wały się w opła­ka­nym sta­nie. Nad­szedł wreszcie czas, kiedy trzeba było pod­jąć ostateczne działania w sprawie sir An­dv­bura oraz Captala z Savernake. Ku ża­lowi Ra­gnar­sona Kim­ber­lin miał być po­wie­szony. Captal oka­zał się bar­dziej chętny do współ­pracy. Po dłu­gich roz­mo­wach z kró­lową doty­czą­cych losu Ca­rolan do­star­czono mu pióro, per­ga­min i truci­znę.Naj­lep­szy le­karz z Hel­lin Da­imiel przy­był, aby pod­jąć się opieki nad Rol­fem Preshką. Jed­nak stan tam­tego ani się nie po­pra­wił, ani nie po­gor­szył. Le­karz są­dził, że jest to sprawa du­cha, nie zaś cho­roby ciele­snej. Czas zła­go­dził tęsk­notę Bra­giego za ita­skiańską po­sia­dło­ścią. Mi­nister wojny pi­sał, że trzeba bę­dzie jesz­cze dużo czasu, za­nim bę­dzie mógł wró­cić. Stronnic­two Sza­rego Pła­sko­wyżu by­najmniej nie osła­bło. A tym­cza­sem Bevold Lif, wciąż ulep­szał stan ma­jątku. Ra­gnar­son zaś przy­go­to­wy­wał się do ode­gra­nia roli wiel­kiej ryby w swoim no­wym ma­łym sta­wie. Miał przed sobą nieco względ­nego spo­koju, za­nim bin You­sif znowu wy­ko­rzy­sta go w roli przy­nęty. III. Pre­ten­dent Książę ko­rony Gaia-Lange bawił się w ogrodzie dziadka, kiedy po­jawił się męż­czy­zna o ja­strzębim obli­czu. Chłopiec był za­sko­czony, ale nie czuł stra­chu. Za­sta­na­wiał się tylko, jak sma­gły człowiek zdo­łał omi­nąć straże.— Kim jesteś?— Jak ty, mój książę, je­stem kró­lem bez tronu. — Szczupły męż­czy­zna ukląkł, po­ca­łował chłopca w oba po­liczki. — Przykro mi. Są w świe­cie rze­czy waż­niej­sze niźli los ksią­żąt.Pod­niósł się i znik­nął rów­nie cicho, jak się po­jawił. Dło­nie chłopca po­wę­dro­wały do po­licz­ków, w miej­sca, gdzie do­tknęły ich usta tam­tego. Na jego twa­rzy za­stygł wy­raz cał­ko­wi­tego zmiesza­nia. I dło­nie wciąż po­zo­sta­wały na tym sa­mym miej­scu, i wy­raz twa­rzy się nie zmienił, kiedy jego serce ude­rzyło po raz ostatni.Był to ko­lejny wie­czór tuż przed Nocą Al­lernmas. IV. Za­bój­stwo na przyjęciu Cień wśród in­nych cieni, szczupły ciemno­skóry męż­czy­zna na chwilę tylko po­jawił się w po­mieszcze­niu, gdzie roz­le­wano wino dla przywód­ców stronnic­twa Sza­rego Pła­sko­wyżu, spo­ty­kają­cych się przed przeję­ciem tronu Ita­skii. Do każ­dej ka­rafki wlał kilka zło­tych kro­pel.Gra­barze Ita­skii przez ty­dzień byli za­jęci. V. Je­sienne dziecko Ni­czym czarny duch, który przy­był na skrzydłach za­wie­ruchy za­wo­dzą­cej nad zam­kiem Krief, sma­gły męż­czy­zna prze­szedł przez kom­naty nale­żące do mar­szałka i jego żony, kom­naty Królowej i wszedł w drzwi wio­dące do po­koju księż­niczki. Śpiący war­tow­nicy nigdy nie do­wie­dzieli się, że tu był. Dziecko spało w świetle świecy, złote włosy roz­sy­pały się po lazu­rowej po­duszce. Jedna drobna dłoń wy­sta­wała spod koł­dry. Na nią wła­śnie opróżnił za­war­tość nie­wiel­kiego pu­de­łeczka. Pająk nie był większy od pchły. Sma­gły męż­czy­zna ukłuł jej dłoń szpilką. Ści­snęła piąstkę.Śmierć nade­szła deli­kat­nie, w cał­ko­witej ciszy. Nigdy się nie obu­dziła.On tym­cza­sem wy­mru­czał:— Paź­dzierni­kowe dziecko, je­sienne dziecko, dziecko Im­pe­rium Grozy. Niech ci się wie­dzie lepiej w Kra­inie Cieni. — Na mo­ment, tuż przedtem, za­nim zdmuchnął świecę i od­szedł, bez­brzeżny smutek zago­ścił na jego twa­rzy. Poje­dyn­cza łza spły­nęła po ciemnym po­marsz­czo­nym po­liczku, zdra­dza­jąc, że we­wnątrz wciąż jesz­cze mieszka człowiek. KONIEC