TOMASZ MIRKOWICZ PIELGRZYMKA DO ZIEMI ŚWIĘTEJ EGIPTU 2003 Pamięci Kazimierza Łyszczyńskiego, ściętego w dniu 30 marca 1689 roku na Rynku Starego Miasta w Warszawie za napisanie traktatu De non existentia Dei Jam jest Bóg Wielki, syn Boga Wielkiego, Ogień, syn Ognia, którego obcięta głowa została mu zwrócona. Nie zabrano głowy Ozyrysowi, niech nie będzie zabrana też głowa Ozyrysa-Ani. Zespoliłem swe członki, sprawiłem, żem znów cały, silny i młody; jam jest Ozyrys, Pan Wieczności KSIĘGA UMARŁYCH, Rozdział 43 (papirus Ani) Rzeknij tylko słowo, a oddam ci... nawet głowę Bolesław Prus, FARAON (1897) WSTĘP Pewnego dnia Izydora, najstarsza z trzech córek Alicji, szukając czegoś w biurku matki, znalazła dziwny, bardzo długi list, napisany – jak wynikało z treści – przed prawie dziewiętnastu laty przez jej stryjecznego dziadka. Gdy tylko skończyła czytać, pobiegła do matki, wielce podniecona. – Mamo, znalazłam list twojego stryja! – zawołała. – Czy to wszystko prawda? – I tak, i nie – odparła Alicja, odkładając na bok numer „Literatury na Świecie” poświęcony twórczości Bataille’a, który właśnie zaczynała czytać. – Ale pojechałam do Egiptu, żeby się przekonać. Chciałam opowiedzieć ci o tym czwartego lutego, w twoje osiemnaste urodziny. Tych kilkanaście dni nie zrobi chyba różnicy. Siadaj i słuchaj. Najwyższy czas, żebyś dowiedziała się o wszystkim. I PRELIMINARIA 1 Alicja dawno się tak nie bawiła, jak na pogrzebie stryja. Z początku była przerażona, ale zanim kondukt dotarł na cmentarz położony ze dwa kilometry od miasteczka, śmiała się wesoło, podobnie jak inni żałobnicy. Jej ojciec dawno nie żył. Mieszkała z matką i ciotką. O tym, że ma stryja, dowiedziała się tego samego dnia rano, kiedy po wyjściu matki ciotka poderwała się nagle i wybiegła z pokoju, a chwilę później wróciła z wymiętym świstkiem, który wcisnęła w dłoń Alicji. – Masz! Czytaj! Był to telegram następującej treści: ALICJO UMIERAM ZA TRZY DNI STOP PRZYJEDŹ STOP TEODOR SIECIECH. – Kto to jest Teodor? – spytała zdziwiona Alicja. – Brat twojego ojca. – Jak to?! Ani ty, ani mama nigdy mi nie wspominałyście, że ojciec miał brata. – Wiem. Nieraz powtarzałam Helence, że powinna ci powiedzieć. Nie chciała. Nie chciała ci nawet pokazać tego telegramu. Wcześniej nie zgadzałam się z nią, ale milczałam. Co innego teraz, kiedy Teodor jest umierający... Twój ojciec miał dwóch braci, starszego, Elka, czyli właśnie Teodora, i młodszego, Wiktora. Po śmierci Jerzego Helenka zerwała z nimi wszelki kontakt, choć nawet mnie nigdy nie zdradziła, dlaczego. Wiktor od wojny przebywa w Ameryce, ma sklepik w Chicago, a Teodor cały czas mieszka w Sieciechowie. Wiedział, że Helenka nie życzy sobie, aby się z tobą spotkał, i dotąd szanował jej wolę, jednak kilka dni temu przyszedł ten telegram. Chciałam od razu ci go pokazać, ale Helenka mi zabroniła, kazała go podrzeć i wyrzucić. Długo się wahałam, co robić; w końcu uznałam, że jesteś już dorosła i masz prawo sama zdecydować, czy chcesz odwiedzić stryja. – Chcę – oświadczyła szybko Alicja. – Wszystko jedno, o co im poszło, to było wiele lat temu. Kiedy przyszedł telegram? – Nie masz chwili do stracenia. Trzy dni już minęły. – Nie żartuj, nikt nie może przewidzieć, kiedy umrze. Ale właściwie mogę od razu ruszać. Sieciechowo to gdzieś pod Warszawą, prawda? – Nie, nie. Nasze Sieciechowo leży gdzie indziej. Trzeba jechać na... – Jak to nasze? Ciotka westchnęła i usiadła w fotelu. – Ty zupełnie nic nie wiesz! I nic nie pamiętasz. Byłaś tam jako dziecko. Dziadek i babcia mieszkali pod Sieciechowem do końca wojny. Tam właśnie Helenka i ja przyszłyśmy na świat, tam Helenka poznała twojego ojca... Dobrze, że zdecydowałaś się jechać. Zawsze tak bardzo chciałam, żebyś odwiedziła nasze rodzinne strony, ale Helenka się nie zgadzała. Kiedy wróci, będzie na mnie wściekła, ale trudno. Pędź na górę i spakuj się, bo pewnie zostaniesz na noc, a ja tymczasem naszkicuję ci, którędy masz jechać. – Nie wybierzesz się ze mną? – Nie. Za dużo wspomnień. Wiele przyjemnych, ale i wiele przykrych. Po tylu latach nie chcę zjawić się tam tak nagle. Wolę zostać i wytłumaczyć Helence, dlaczego postanowiłam pokazać ci telegram. Przez ostatnie trzy noce nie zmrużyłam oka, wciąż zastanawiałam się, co powinnam zrobić. Leżało mi to na sercu jak kamień. Wstała z fotela i uśmiechnęła się do Alicji, a ta przytuliła twarz do jej suchego policzka. – Słusznie zrobiłaś, ciociu. Dziękuję. W razie czego obronię cię przed mamą! Kwadrans później siedziała za kierownicą swojej czerwonej syrenki. Ruch był niewielki; wkrótce znalazła się za miastem. Rozpoczynał się pogodny marcowy dzień; leżący gdzieniegdzie na poboczu śnieg połyskiwał w słońcu. Kiedy kilka godzin później dojrzała tablicę z napisem SIECIECHOWO i wjechała do niedużego, sennego miasteczka, w pierwszej chwili nie była pewna, czy rzeczywiście coś sobie przypomniała z dzieciństwa, czy też miasteczko wydaje jej się znajome dlatego, że niczym nie różni się od setek czy tysięcy podobnych miejscowości rozsianych po całej Polsce; gdy jednak, minąwszy duży, nowoczesny kościół, skręciła z głównej ulicy w tę, przy której – według szkicu ciotki – miał się znajdować dom stryja, odeszły ją wszelkie wątpliwości. Na pewno kiedyś tu była; rozpoznawała poszczególne domy, nieoglądane od lat, a mimo to trwale zapisane w pamięci; nawet nie patrząc na numer, wiedziała, który należy do stryja. Kiedy zatrzymała samochód, zalały ją obrazy z wczesnego dzieciństwa, zupełnie jakby w jej umyśle otworzyła się śluza zamknięta przez czas. Oczami wyobraźni ujrzała siebie, jak wybiega przez furtkę na ulicę, żeby pogłaskać psa, a za nią wypada mama, bierze ją na ręce, przytula do piersi i niesie w głąb ogrodu, gdzie pod rozłożystym drzewem siedzi na leżaku zapłakany mężczyzna... Czy to tata? – pomyślała z nagłym podnieceniem, bo dotychczas nigdy nie udało jej się przywołać w pamięci jego twarzy. A jeśli tak, dlaczego płakał? Czyżby posprzeczali się z mamą? Mężczyźni przecież rzadko płaczą. Jak dawne było to wspomnienie? Skoro potrafiła już sama biegać, musiała mieć ze trzy, cztery lata. Jeśli tak było rzeczywiście, ojciec mógł jeszcze żyć. Ale wspomnienie mogło być późniejsze... Zaraz, zaraz, ile miała lat, kiedy zginął? Cztery? Pięć? Z lekkim zawstydzeniem stwierdziła, że nie pamięta. Na pewno minęło kilkanaście lat od jego śmierci, ale ile dokładnie? Piętnaście? Szesnaście? Intuicyjnie czuła, że zapłakany mężczyzna na leżaku to jej ojciec... ale przecież ojciec spadł z rusztowania i zabił się w Chicago, zanim matka wróciła z nią do Polski, więc to nie mógł być on! W takim razie może był to stryj, który płakał, bo rozmawiał z jej matką o bracie? Za moment zobaczy stryja, będzie go mogła spytać. Czuła narastające podniecenie i jakby tremę. Czy naprawdę jest umierający? Co mu dolega? Rak? Dlaczego mama nigdy nie wspominała o stryju? Dlaczego zerwali stosunki? Pchnęła furtkę w murze porośniętym zeschłym bluszczem, postąpiła kilka kroków i stanęła jak wryta. Ogród był pełen ludzi. W większości starsi, ubrani na czarno, zbici w kilka ciasnych gromadek, wpatrywali się w ścianę domu, ukrytą dotąd przed wzrokiem Alicji. Odruchowo chciała się cofnąć, zdjęta niejasnym lękiem; podeszła jednak i spojrzała tam gdzie wszyscy. Zobaczyła otwarte okno, przez które kilku mężczyzn wyjmowało białą trumnę. W tej samej chwili jeden odwrócił głowę. Szturchnął ramieniem trzymającego róg trumny staruszka i szepnął coś do niego. Staruszek obejrzał się, dostrzegł Alicję i uśmiechnął się szeroko. – Panienka Alicja! – zawołał, puszczając trumnę. Chyba zamierzał podejść do dziewczyny, ale nie zdążył, bo na dźwięk jego głosu pozostali mężczyźni przy oknie też spojrzeli w jej stronę. Musieli równocześnie na ułamek sekundy rozluźnić uchwyt, gdyż trumna, silnie pchnięta przez tych wewnątrz domu, gwałtownie się wysunęła, uderzając staruszka w tył głowy. Staruszek upadł, trumna przechyliła się niebezpiecznie. Kilku żałobników rzuciło się na pomoc, ale zanim dobiegli, ci w domu znów pchnęli trumnę, i to z takim impetem, że wyskoczyła przez okno niczym pocisk wystrzelony z katapulty i huknęła podstawą w ziemię. Przez moment trwała w niemal pionowej pozycji, wbita w błotnistą glebę, po czym pękła na pól jak przejrzały owoc: zdobione skarabeuszami wieko poleciało w jedną stronę, spód w drugą, a obandażowany ciasno nieboszczyk, nie mniej sztywny od desek trumny, prosto na leżącego staruszka. Zebrani wydali okrzyk grozy. Kilka kobiet zasłoniło twarz dłońmi; ktoś zachichotał nerwowo. Wtem staruszek się ocknął. Podniósł się niepewnie, zrzucając z siebie nieboszczyka – wciąż go nie zauważył – i nie bacząc na krew cieknącą mu z tyłu głowy ani na błoto na czole i policzku, ruszył chwiejnym krokiem w stronę Alicji. – Panienka Alicja! – powtórzył, rozciągając usta w prawie bezzębnym, serdecznym uśmiechu. – Jakże się cieszę! Zaraz otworzymy trumnę, żeby panienka mogła się pożegnać ze stryjem! Alicja zaniosła się głośnym, histerycznym śmiechem. Widząc ogłupiałą minę staruszka, kilka najbliżej stojących osób też zaczęło się śmiać; inni żałobnicy spojrzeli na nich z dezaprobatą, ale sami również nie potrafili opanować drgania kącików ust, i wkrótce rechot całego zgromadzenia, z początku nieco nerwowy, niósł się salwami po ogrodzie. Tymczasem staruszek stał przed Alicją i, nic nie rozumiejąc, rozglądał się wkoło, rozdziawiwszy usta. Dopiero po dłuższej chwili jego wzrok spoczął wreszcie na trumnie. – Co się stało? – zapytał niepewnie, patrząc na śmiejącą się wciąż Alicję. Nie była w stanie odpowiedzieć. Rozłożyła bezradnie ręce i – rozbawiona własną niemocą – parsknęła jeszcze głośniej. Staruszek nie czekał, aż przestanie rżeć, tylko rzucił się żwawym kroczkiem w stronę nieboszczyka i otwartej trumny, żeby poskładać wszystko z powrotem. Jego wysiłki początkowo tylko potęgowały wesołość obserwujących, lecz w końcu zaczęli mu pomagać. Kiedy stryj ponownie spoczął w trumnie, a wieko, otarte z błota, przybito jak się patrzy, staruszek podszedł do Alicji i przedstawił się jako Stanisław, kamerdyner jej stryja, a przed laty dziadka. – To i mojego ojca pewnie pan znał? – zapytała. – Oczywiście, panienko. Tylko proszę mi mówić po imieniu, dobrze? Tak się do mnie zawsze zwracali wszyscy z rodziny panienki. Niezmiernie się cieszę, że panienka jednak przyjechała! Pan Teodor, biedaczek, już się nie doczekał, choć wierzył, że panienka przynajmniej na pogrzeb się zjawi. Zostawił list; pozwoli panienka, że oddam go dopiero po pogrzebie, bo teraz musimy się spieszyć na cmentarz. Zaraz zaprzęgnę konia. – Chwileczkę, nie może pan... Staruszek skrzywił się boleśnie. – Bardzo proszę, niech mi panienka mówi po imieniu. – Niech będzie. No więc, Stanisławie, nie możecie nigdzie jechać, dopóki ktoś nie opatrzy wam głowy. Proszę się odwrócić. Staruszek posłusznie wykonał polecenie. Rzadkie, siwe włosy z tyłu głowy miał zlepione krwią. – Rana nie wygląda groźnie, ale należy ją przemyć i opatrzyć. Proszę za mną. W samochodzie mam apteczkę. – Nie, nie ma potrzeby. Nic mi nie jest – powiedział staruszek, ocierając rękawem twarz z błota. Po czym nagle się zainteresował: – To panienka przyjechała samochodem? – Tak – odparła Alicja, ruszając w stronę furtki. Staruszek podreptał za nią. – A jakiej marki, jeśli wolno spytać? – Syrenką. – Otworzyła furtkę i cofnęła się, żeby przepuścić go przodem. – Nie, nie, panienka pierwsza – rzekł przystając. – Czy ma bagażnik? – Tak. Nieduży, ale ma. Jak każdy samochód. – Ale czy ma taki na dachu? – Taki też. A dlaczego Stanisław chce wiedzieć? Czy tak należało zwracać się do służącego? O ile pamiętała z książek, chyba właśnie tak. Stary, bezzębny służący drażnił ją coraz bardziej. Gdyby wiedziała, że stryj umarł, darowałaby sobie przyjazd. – A jest solidny? – nastawał staruszek. – Co? Samochód? – Nie, nie. Bagażnik. Poczuła, że narasta w niej złość. Opanowała się jednak i odpowiedziała spokojnie: – Nie wiem. Jeszcze nic na nim nie woziłam. Najlepiej będzie, jeśli Stanisław sam obejrzy. Zaparkowałam tuż za furtką. Proszę! Zdecydowanym ruchem ujęła go za ramię z zamiarem wypchnięcia na ulicę, ale gdy tylko poczuła je pod palcami, szczupłe i kościste, zrobiło jej się żal starowiny; zawstydzona, że się zirytowała, puściła Stanisława i pierwsza przeszła przez furtkę. O co mu chodzi? – przeleciało jej przez myśl, kiedy wyjmowała z apteczki watę, wodę utlenioną i bandaż a staruszek z fachową miną oglądał bagażnik. Bandaż okazał się niepotrzebny: w miejscu uderzenia wyskoczył pokaźny guz, ale skóra była tylko nieznacznie rozcięta. Wystarczył plaster. Nagle Alicja doznała olśnienia. – Nic z tego – powiedziała. – Słucham panienki? – zapytał Stanisław, odwracając się do niej; tak był zaaferowany oglądaniem bagażnika, że niemal nie zauważył, iż opatrzyła mu ranę. Dopiero teraz, widząc w jej dłoni kawałek zabrudzonej waty, pomacał się po głowie, skrzywił a następnie uśmiechnął. – Dziękuję panience. – Nie ma za co. Powiedziałam, że nic z tego. Nie zamierzam służyć za karawan. Zaprzęgajcie konia. Staruszkowi zrzedła mina. – Jak panienka każe – rzekł smutno. – Ale pan Teodor tak lubił samochody! Był czas, że miał najlepszy wóz w całym powiecie. Jaguara. Woziłem go, ilekroć wybierał się do miasta. Uwielbiał szybką jazdę. Kiedy nie miał nic do załatwienia, kazał się po prostu wozić po okolicy. To były piękne czasy! Alicja poczuła, że mięknie. – Ma Stanisław prawo jazdy? – spytała dla pewności. – Oczywiście, panienko. – Starzec wypiął dumnie cherlawą pierś. – Nauczyłem się jeździć w wojsku i nigdy nie miałem nawet stłuczki. – No to niech będzie. – Dziękuję panience! Uradowany Stanisław złapał kluczyki i popędził do ogrodu. Nim minęło kilka minut, biała trumna – pierożek drewniany, zimnym mięskiem nadziewany – balansowała na dachu niewielkiego wozu, a staruszek i dwaj pomocnicy kończyli zaciągać rzemienie. Wkrótce wszystko było gotowe. – Pojedzie panienka ze mną? – spytał Stanisław. – Nie, wolę iść piechotą – odparła Alicja. – Czy to daleko? – Tuż za miasteczkiem. Staruszek wsiadł i zapalił silnik. Chwilę trwało, zanim zawrócił na niezbyt szerokiej uliczce, tym bardziej że zapełnili ją żałobnicy, ale w końcu dał radę. Za syrenką uformował się pochód. Na przedzie szedł ksiądz, ministranci i Alicja, za nimi pozostali; niektórzy wciąż uśmiechali się pod nosem. Kiedy dotarli do wylotu uliczki, samochód skręcił w przeciwną stronę niż ta, z której nadjechała Alicja. Z początku kondukt posuwał się wolno. Alicja rozglądała się. Żaden z mijanych budynków na głównej ulicy nie wywołał echa w jej pamięci; w tej części miasteczka chyba nigdy nie była. Z domów wychodzili ludzie i co chwila ktoś przyłączał się do żałobników: nie wiedziała, czy to lokalny zwyczaj, czy też stryj był postacią ogólnie znaną i lubianą. Zaraz, zaraz... Czy mogła istnieć jakaś zbieżność między ich nazwiskiem a nazwą miejscowości? Sieciechowie z Sieciechowa? Przyszło jej to do głowy już w drodze z Warszawy, ale wydało się mało realne. Chociaż kto wie? Musi po powrocie wypytać o wszystko mamę. To naprawdę dziwne, że nigdy nie wspomniała jej ani o stryjach, ani o Sieciechowie. I jeszcze ten staruszek, który zaraz zarżnie mi wóz! – pomyślała, rozpoznając po warkocie silnika, że wciąż jedzie na jedynce. Ale niepotrzebnie się martwiła, bo po chwili syrenka z trumną oddaliła się o kilkanaście metrów. Alicja przyspieszyła kroku, lecz odległość między nią a pojazdem znów się powiększyła. Dziewczyna zaczęła iść szybciej. Staruszek powiedział, że stryj zostawił list. Ciekawe, co napisał. Szkoda, że się jej nie doczekał. Rzeczywiście dobrze przewidział swoją śmierć. Hm. Ujrzała przed oczami zwłoki; chociaż starała się nie patrzeć, kiedy wypadły w błoto, odniosła wrażenie, że spowijały je bandaże. Tylko twarz była odsłonięta, ale jakaś dziwna, jakby umalowana. Ile mógł mieć lat? Chyba niewiele więcej od jej ojca, który miałby teraz czterdzieści kilka. Kim był ten drugi brat, Witold? Nie, Wiktor; tak chyba powiedziała ciotka. I dodała, że od wojny mieszka w Ameryce. Alicji wydało się niepojęte, że i o nim nigdy nie słyszała. Sama urodziła się w Ameryce, w Chicago, ale po śmierci ojca matka wróciła z nią do Polski. Nic nie pamiętała z lat spędzonych za oceanem, lecz ojciec na pewno widywał się z bratem. Więc może i ona widziała kiedyś stryja Wiktora! Nie rozmawiała z matką o pobycie w Stanach, świadoma, że wiąże się to dla niej z przykrymi wspomnieniami. Ilekroć próbowała, matka – zamiast odpowiedzieć – wybuchała płaczem. Po pewnym czasie, nie chcąc sprawiać jej bólu, Alicja przestała o cokolwiek pytać. Ale jak to właściwie było? Matka powiedziała, że ojciec pracował na budowie, spadł z rusztowania i zabił się na miejscu. To Alicji wystarczyło, nie domagała się szczegółów. A gdy kiedyś, mając sześć czy siedem lat, zainteresowała się, dlaczego nie chodzą na jego grób w Zaduszki, matka wyjaśniła, że został pochowany w Chicago, bo nie stać jej było na przewiezienie zwłok do Polski. Teraz, po latach, wspomnienia nie powinny być dla matki tak bolesne. Postanowiła wypytać ją o wszystko po powrocie. Nagle zdała sobie sprawę, że biegnie ile sił w nogach. Pogrążona w myślach i wpatrzona w tablicę rejestracyjną własnego wozu, bezwiednie zwiększała szybkość, aż w końcu biegła z zaciśniętymi zębami, tak jak kiedyś na szkolnych zawodach. Zatrzymała się, żeby złapać oddech, a wtedy czerwone autko z białą trumną wysforowało się jeszcze bardziej i znikło za zakrętem. Czyżby staruszek, pamiętając, że jego pan lubił szybką jazdę, specjalnie dodawał gazu, żeby i ta ostatnia podróż minęła stryjowi przyjemnie? Alicja obejrzała się i parsknęła niepohamowanym śmiechem. Drogą między błotnistymi polami, bo zabudowania minęli kilka minut temu, biegli, sapiąc i dysząc, uczestnicy pogrzebu, wyciągnięci w długi szereg. Biegł nawet ksiądz, przytrzymując ręką biret. Widząc zziajane, czerwone, pełne determinacji twarze, Alicja śmiała się coraz głośniej. Ksiądz, nie zwalniając tempa, zmierzył ją gniewnym wzrokiem. Gdy jednak spojrzał za siebie i zobaczył swoich nie najmłodszych parafian pędzących niczym wytrawni sprinterzy, też przystanął i zaczął się śmiać. Wkrótce już wszyscy rechotali jeden przez drugiego, jeszcze głośniej niż w ogrodzie. – No, idziemy dalej! – polecił ksiądz po krótkim odpoczynku. – Idziemy, kochani! Ruszyli wolnym, spacerowym krokiem. Ledwo minęli zakręt, ujrzeli stojącą na środku szosy syrenkę z białą trumną. Okazało się, że Stanisław – zorientowawszy się, iż pozostawił kondukt daleko w tyle – zahamował tak ostro, że silnik zgasł i nie dawał się zapalić. Mężczyźni zdjęli trumnę i zaczęli pchać auto, ale to nic nie dało. W końcu doszli do wniosku, że Stanisław zalał silnik, więc najlepiej zaczekać kilka minut. Zawstydzony staruszek usiadł na trumnie i ukrył twarz w dłoniach; nie dawał się pocieszyć nawet księdzu, choć ten głaskał go po rzadkich włosach i plastrze na głowie. Alicja przycupnęła na jednym z grubych pni, leżących obok niewielkiej kapliczki z osłoniętą blaszanym daszkiem rzeźbą Chrystusa frasobliwego, wspartego łokciem na czaszce. Pomyślała, że przypomina Hamleta dumającego nad czaszką Yoryka. Nieopodal jakaś babina perorowała z ożywieniem do siedzącej przy niej dziewczynki. – Niektórzy ludzie za grosz wstydu nie mają! Widziałaś, jak Józefowa się śmiała, kiedy trumna się otworzyła? – Widziałam – potwierdziła dziewczynka. – I Piekarska też się śmiała, jeszcze głośniej! A mnie tylko ciarki po grzbiecie przeszły, kiedy zobaczyłam, jak nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą, z trumny wypada; gdzie mi tam do śmiechu było! Zauważyłaś, jak młodo wyglądał? Młodziej niż za życia, aż go nie poznałam w pierwszej chwili. Nie, żebym się bardzo przypatrywała, ale wydał mi się jakiś inny. – Pani jest bratanicą zmarłego? – usłyszała nagle Alicja. – Przyjechała pani z Warszawy? Podniosła wzrok. Przed nią stał jeden z mężczyzn, którzy pchali samochód. – Tak – odparła. – Można się przysiąść? – Proszę. Mężczyzna usiadł obok. Na oko był niewiele starszy od niej. Właściwie nie miała ochoty z nim rozmawiać, ale pomyślała, że może dowie się czegoś o stryju. Już chciała spytać, czy go znał, kiedy mężczyzna rzekł: – Byłem kiedyś w Warszawie. – Podobało się panu? – Sam nie wiem. U nas życie toczy się znacznie spokojniej. Taki pogrzeb jak ten to wielkie wydarzenie. Ludzie całymi miesiącami, ba, latami będą mieli o czym opowiadać, podobnie jak wciąż opowiadają o pogrzebie pani ojca. – Mojego ojca?! – zawołała zdumiona Alicja. – To mój ojciec został pochowany tutaj, w Sieciechowie? – Nie wiedziała pani? – Nie. Pierwszy raz tu jestem. To znaczy, odkąd pamiętam, bo chyba byłam jako dziecko. Zawsze myślałam, że ojca pochowano w Ameryce. – Może i tak. Może tu urządzono tylko symboliczny pogrzeb? To by wyjaśniało plotki. Bo jedni gadają, że trumna była pusta, inni, że zwłoki były, tyle że bez głowy. Ot, takie tam wymysły. Co do trumny pani stryja, przynajmniej nikt nie będzie mógł wysuwać podobnych podejrzeń. – Parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał. – Przepraszam. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Alicji zrobiło się żal samej siebie. Czy to możliwe, że ojciec jest tu pogrzebany, a ja o niczym nie wiem? Że mama oszukała mnie, mówiąc, że został pochowany w Chicago? Po co te wszystkie tajemnice? Nagle znów dobiegł ją głos staruszki. – ...i wiesz, co było, jak zaczęli kopać grób? Znaleźli czaszkę z gwoździem wbitym w środek czoła. Najpierw myśleli, że jest bardzo stara, bo była goła kość, bez śladu mięsa, ale kowal obejrzał gwóźdź i powiedział, że z jego kuźni wyszedł. No więc zaczęli sprawdzać, kogo w tym miejscu pochowano, bo już nawet krzyża na grobie nie było. I wiesz co? Okazało się, że przed wielu laty pochowano tam młynarza, a zanim minął rok od jego śmierci, wdowa, ze trzydzieści lat od niego młodsza, poślubiła czeladnika. Żyli jeszcze ludzie, co pogrzeb pamiętali, i cała sprawa wyszła w końcu na jaw. A było tak: kiedy młynarz spał, żona do izby czeladnika wpuściła, ten wziął gwóźdź, staremu do czoła przystawił, młotkiem raz huknął, i było po wszystkim. Gwoździa trupowi z głowy nie wyciągnęli, tylko mu włosy tak uczesali, żeby nic nie było widać, a rano młynarzowa raban podniosła, że stary umarł w nocy. Nikt niczego nie podejrzewał, bo młynarz młody nie był, i nikogo potem nie dziwiło, że ona za czeladnika wychodzi, bo przecież musiała wziąć sobie chłopa, który się na młynie znał i o interes umiał zadbać. I żyli tak oboje aż do chwili, kiedy znaleziono czaszkę. Wielu mówiło, żeby dać im spokój, nie rozgrzebywać starej sprawy, bo to porządni ludzie, a stary młynarz był pijak, oszust i łajdak. Ale inni uparli się, że nie, nie można puścić zbrodni płazem. Aresztowano ich i pod sąd. I wiesz, co się stało? Ludzie im nie wybaczyli, ale Bóg tak, ponieważ w dniu, kiedy miano ich sądzić, sędzia potknął się na równej drodze, nogę złamał i rozprawy nie było. Wyznaczono drugiego sędziego i nowy termin. Znów do rozprawy nie doszło, bo drugi sędzia – a bardzo był na nich cięty, ludzie słyszeli, jak mówił, że od stryczka się nie wywiną – w przeddzień rozprawy nagle się powiesił. Podobno dlatego, że zdradzała go żona. I właśnie z tego powodu, że sam był rogaczem, tak na młynarzową i jej drugiego męża się zawziął. Potem żaden sędzia nie chciał wziąć tej sprawy; w końcu znalazł się jeden, który twierdził, że w zabobony nie wierzy. Tymczasem kiedy obudził się w dzień rozprawy, okazało się, że nie może wstać z łóżka, bo mu władzę w nogach odjęło. Rozprawę odwołano, a do sędziego lekarzy aż z Krakowa sprowadzano, ale nijak pomóc nie umieli. Wreszcie żona go ubłagała, żeby sprawę umorzył. I wiesz co? Jak żony posłuchał i w łóżku podpisał papier, że sprawa ulega umorzeniu z powodu przedawnienia, od razu mu władza w nogach wróciła. Bóg nie dopuścił, żeby bliźni sądzili ich surowiej od Niego. – I co się z nimi stało? – spytała dziewczynka. – Zaraz po wojnie wynieśli się z córką, chyba do stolicy. Od tej pory nikt ich tu nie widział. – Niezła opowieść, co? – Mężczyzna uśmiechnął się do Alicji. – Pamiętam, że jak ją usłyszałem po raz pierwszy, kiedy miałem siedem lat, pół nocy nie spałem. Takie tu mamy atrakcje, lepsze niż w Warszawie. Oj, chyba znów palnąłem coś głupiego. Co pani robi, studiuje? – spytał, zmieniając nagle temat. – Tak. Na anglistyce. A pan? – Jeżdżę na ciężarówce. – Kierowca? – Tak. – I nie umie pan uruchomić syrenki? – Umiem. Nie chciałem się narzucać. – O rety, dlaczego od razu pan nie powiedział? – Alicja zerwała się z miejsca. – Chodźmy! Po chwili silnik pracował, aż miło. Znów przytroczono trumnę, ale tym razem za kierownicą usiadł rozmówca Alicji, natomiast Stanisław dołączył do konduktu. Ksiądz zaintonował kościelną pieśń. Kilka minut później, za kolejnym zakrętem, zobaczyli otoczony murem cmentarz z małym kościółkiem pośrodku. Kiedy dotarli na miejsce, trumnę ustawiono na katafalku, dookoła poukładano wiązanki i wieńce. Ministranci zapalili świece na ołtarzu i gromnice przy trumnie. Rozpoczęła się msza. Alicja rozglądała się ciekawie po ciasnym wnętrzu. Kościółek był przynajmniej o dwie trzecie mniejszy od nowoczesnej świątyni, którą widziała w centrum miasteczka. Ciasny, ubogi, ale najwyraźniej wiekowy. Postanowiła spytać księdza, kiedy został zbudowany. Małe, wąskie okna... łukowe sklepienie... Czyżby gotyk? Obraz w ołtarzu był tak sczerniały, że ledwo widziała, co przedstawia. Widniały na nim niewyraźne sylwetki siedmiu naszpikowanych strzałami mężczyzn, nad których głowami unosiły się złote korony. Mężczyzna na pierwszym planie, znacznie roślejszy od pozostałych, trzymał w zębach nóż. Jego głowę okalała aureola, więc niewątpliwie był to święty, lecz twarz i ręce miał tak ciemne, że trudno się było oprzeć wrażeniu, iż obraz przedstawia Murzyna. Alicja zmrużyła oczy, żeby lepiej zobaczyć najbliższą z kilku tablic nagrobnych wmurowanych w ścianę, i nagle serce zabiło jej mocniej, poniżej łacińskiej inskrypcji ujrzała bowiem napis: ABADIVS MOYSES SIECIECH. Oraz daty: 1626 – 1697. Nie do wiary! Najpierw nazwa miejscowości, teraz ta tablica! Czy to przypadek, czy moja rodzina rzeczywiście jest taka stara? Zaczęła przypatrywać się pozostałym płytom, ale z tej odległości nie mogła nic odczytać. Postanowiła, że obejrzy je po pogrzebie. Gdy msza dobiegła końca, trumnę wyniesiono na zewnątrz. Ponownie uformował się kondukt i ruszył cmentarną aleją, ocienioną przez potężne, rozłożyste drzewa, rosnące od nie wiadomo jak dawna. Mijane groby były ubogie i skromne: po prostu usypane z ziemi kopce, nad którymi wznosiły się drewniane lub żelazne krzyże. Nigdzie nie było widać marmuru, granitu, piaskowca czy choćby lastryko; Alicji bardziej naturalny wydał się taki bezpretensjonalny pochówek, kiedy trumnę zakopuje się bezpośrednio w ziemi, niż murowane groby, w których trumny stoją piętrowo w ceglanych podziemnych klatkach. Źle się czuła na warszawskich Powązkach, gdzie wyobrażała sobie wszystkie te ciasne cele. Koszmar! Ileż lat trzeba czekać, zanim cegły skruszeją, a ściany ustąpią pod naporem ziemi? Gdyby miała decydować o sobie, najbardziej chciałaby, żeby jej ciało spalono, by uniknąć procesu rozkładu, po czym wsypano popioły do rzeki lub morza; gdyby to jednak nie było możliwe, chciała zostać pochowana w prostym wiejskim grobie, gdzie ciało najprędzej obraca się w proch... Jak to dobrze, pomyślała, że stryj spocznie właśnie w takim! Po pewnym czasie wydało jej się, że dochodzą do końca cmentarza, bo między drzewami zamajaczył mur. To dziwne, przecież pod murem grzebie się tylko samobójców! Czyżby stryj odebrał sobie życie i dlatego tak dokładnie umiał określić dzień śmierci? Ale wówczas nie byłoby ani mszy, ani księdza. Poza tym samobójców grzebie się pod cmentarnym murem, lecz nie na cmentarzu, tylko po drugiej stronie. Nie wolno chować ich w święconej ziemi. Chociaż nie; tak było kiedyś, teraz każdego można grzebać na cmentarzu. Nawet aktorów. Wtem zdała sobie sprawę, że to, co początkowo wzięła za mur, wcale nie jest murem, lecz ścianą potężnej kamiennej budowli. Piramidy! Po chwili ujrzała ją w pełni. Piramidzie daleko było do kolosów egipskich: u podstawy mierzyła nie więcej niż siedem, osiem metrów, a wysoka była na sześć. Mimo to sprawiała imponujące wrażenie: cała pokryta jasnym, kremowym marmurem, wypolerowanym jak lustro, dosłownie lśniła w słońcu. Co to może być? pomyślała Alicja. Mauzoleum poległych w czasie wojny? – Co to? – spytała szeptem, pochylając się do idącego obok Stanisława. – Grób rodzinny panienki. – Ta piramida? – spytała z niedowierzaniem. – Tak. Wkrótce zobaczyła, że pośrodku jednej ze ścian, u samej podstawy, zieje spory otwór. Wyjęte bloki leżały obok, ułożone w równy stos. Trumnę postawiono na ziemi, ksiądz przystąpił do obrzędowych czynności. Gdy skończył, kilku mężczyzn podniosło trumnę i zniknęło w otworze. Stanisław skinął na Alicję, żeby też weszła do środka. Znalazła się w niedużym, prostokątnym pomieszczeniu. Wzdłuż dwóch przeciwległych ścian ciągnęły się puste nisze. Właśnie do jednej z nich mężczyźni wsunęli trumnę, po czym zasłonili dziurę przygotowaną kamienną płytą; zamocowali ją drewnianymi klinami i zaczęli obrzucać brzegi cementem. Na płycie widniał napis TEODOR MOJŻESZ SIECIECH, poniżej – data urodzenia i śmierci. Kiedy mężczyźni skończyli, Stanisław wyjął z kieszeni i zapalił znicz. Mimo panującego we wnętrzu półmroku, bo przez otwór wpadało niewiele światła, a znicz dawał tylko nikły blask, Alicja spostrzegła, że jeszcze trzy nisze są zasłonięte płytami. – Kto tu jest pochowany? – spytała. – Ojciec panienki, dziadek... – Mój ojciec naprawdę został pochowany tutaj? Stanisław, zamiast odpowiedzieć, podniósł znicz i oświetlił sąsiednią płytę. D. O. M. Jerzy Sieciech ur. 13 czerwca 1924 roku w Sieciechowie zm. 23 lipca 1950 roku w Chicago Alicja miała wrażenie, że śni. Stała przed trumną ojca, oddzielona od niej tylko cienką płytą. Poczuła, że kręci się jej w głowie; odwróciła się i bez słowa wyszła z piramidy. Na widok żałobników wciąż stojących na zewnątrz zatrzymała się tuż przy wejściu. Przez te kilka minut, kiedy była w środku, zdołała o nich całkiem zapomnieć. To wszystko było takie dziwne, takie nieoczekiwane, takie nierealne! Nagle podszedł do niej jakiś mężczyzna i wyciągnął rękę. W pierwszej chwili nie wiedziała, czego chce; zorientowała się dopiero, kiedy zaczął mówić. Składał kondolencje. No tak, była tu jedyną krewną zmarłego. Uczestnicy pogrzebu podchodzili i ściskali jej dłoń, uśmiechając się sztucznie. Nawet nie starała się zrozumieć, co mówią. Stanisław wyłonił się z piramidy i stanął obok, ocierając łzy. Biedaczek, pewnie był zżyty ze stryjem; to jemu powinni składać kondolencje, nie mnie, pomyślała. Co mnie właściwie obchodzi śmierć stryja, którego nie znałam? Nie przyjechałabym, gdybym wiedziała, że jadę na pogrzeb. Choć teraz, kiedy już tu jestem, nie żałuję. Wiele się dowiedziałam, ale przede wszystkim zrozumiałam, jak wiele jeszcze nie wiem! Choćby tablica w kościele – czy ten Abadius to rzeczywiście mój przodek? I od kiedy stoi ta piramida? Wygląda na nową, ale skoro pochowano w niej dziadka, musi mieć swoje lata. Co prawda, o nim też nic nie wiem; mógł umrzeć całkiem niedawno, w końcu mój drugi dziadek, ojciec mamy, zmarł zaledwie cztery lata temu. Czy ojca taty widziałam kiedykolwiek w dzieciństwie? Nie wiem; nie pamiętam. Muszę o wszystko wypytać mamę! Pragnęła dowiedzieć się jak najwięcej i jak najprędzej, poczynając od zwiedzenia kościółka; okazało się jednak, że ksiądz zamknął drzwi na klucz i wrócił do miasteczka. Zaczęła pytać Stanisława o rodzinę ojca, lecz staruszek przeprosił ją, mówiąc, że pan przed śmiercią zabronił mu udzielać Alicji jakichkolwiek informacji. Miał tylko oddać list i powiedzieć, że jutro w biurze miejscowego notariusza nastąpi otwarcie testamentu. Od chwili pogrzebu nie wolno mu nawet wpuścić jej do domu; noc miała spędzić w gospodzie, gdzie – wierząc, że się zjawi – zarezerwował pokój. Wsiedli do auta i wrócili do Sieciechowa. Kiedy stanęli przed domem, Stanisław przyniósł opasłą kopertę. Wytłumaczył Alicji, jak dojechać do gospody, i pożegnał się. List [ANEKS I: List Teodora] stryja wiele wyjaśniał, ale jeszcze więcej gmatwał; czego tam nie było! Potopy, które co tysiąc pięćdziesiąt lat nawiedzają Polskę; praprzodek z Egiptu; historia Sieciecha, palatyna Władysława Hermana, który jakoby pragnął przekazać przyjacielowi brata koronę; przyszłe córki Alicji w roli zbawczyń ojczyzny... W trakcie lektury wielokrotnie miała ochotę krzyknąć, że to brednie szaleńca, ale – zaintrygowana – nie przestawała czytać. Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Kilka razy zapalała światło i znów brała do ręki list. Później, kiedy przewracała się z boku na bok, nagle stanął jej przed oczami obraz zabandażowanych zwłok stryja. Przypomniała sobie, że jego twarz wydała się jej dziwna, jakby umalowana. Babina, której rozmowie z dziewczynką się przysłuchiwała, twierdziła, że wyglądał o wiele młodziej niż za życia... Raptem Alicja pomyślała, że chyba nie była to prawdziwa twarz stryja, lecz maska. Czy to możliwe? Z drugiej strony twarze zmarłych zawsze wyglądają nienaturalnie. Dochodziła trzecia rano, kiedy dziewczynę zmorzył wreszcie sen. 2 – Co ci powiedział ten eunuch? – Były to pierwsze słowa matki, kiedy Alicja wróciła do domu. Matka mówiła podniesionym głosem, wyraźnie zdenerwowana. – Jaki eunuch? – zdziwiła się Alicja. – Elek. Teodor. – Teodor? – powtórzyła Alicja. Aha, matce chodziło pewnie o ten wypadek na wojnie, o którym tak dziwnie napomykał w liście. – Nic. Już nie żył, kiedy przyjechałam. Zjawiłam się akurat na pogrzeb. – I dobrze. – Na twarzy matki odmalowała się ulga. – Inaczej nagadałby ci bzdur. Najlepiej zapomnij o nim raz na zawsze, zapomnij, że w ogóle byłaś w Sieciechowie. Podbiegła do Alicji i przytuliła się do niej. Przez chwilę trwały tak w milczeniu. Potem Alicja oswobodziła się z objęć matki. – To niemożliwe, mamo – oznajmiła stanowczym tonem. – Po pierwsze, nie chcę; po drugie, nie mogę. Oprócz Stanisława jestem jedyną spadkobierczynią stryja. Dziedziczę prawie wszystko, w tym dom w Sieciechowie. – Sprzedamy dom przez pośrednika, nie musisz tam więcej jeździć. – Jeszcze nie wiem, czy chcę go sprzedać. Muszę się zastanowić. Chcę się natomiast dowiedzieć, o co wam poszło, dlaczego przez tyle lat nawet mi nie wspomniałaś o istnieniu Teodora. Mam prawo wiedzieć! – Nie musisz. To ciebie nie dotyczy. Najlepiej o wszystkim zapomnij. A dom sprzedamy. Jutro się tym zajmę. Przecież nie zamierzasz się tam przenieść z Warszawy. – Dotyczy mnie jak najbardziej. To był brat mojego ojca! Jak mogłaś mi o nim nie powiedzieć? No i o tym drugim stryju, Wiktorze? Co znaczą te wszystkie tajemnice? A domu nie mogę sprzedać, nawet gdybym chciała. Będzie mój, ale jeszcze nie teraz. Dziś rano dokonano otwarcia testamentu. Dziedziczę dom pod jednym warunkiem. Muszę jechać do Egiptu. Dostanę pieniądze na bilet i pobyt – Nie pojedziesz. – Nie żartuj! Oczywiście, że pojadę. Chcę jechać! – W takim razie pojadę z tobą. – Nie. Powiedziane jest że mam jechać sama. Bez ciebie, bez ciotki, bez nikogo. – Nie puszczę cię samej! Nie pojedziesz i już! – Mamo, opanuj się! Zrozum wreszcie, że jestem dorosła. Nie możesz całe życie prowadzić mnie za rączkę. – Dobrze. – Matka uspokoiła się nagle. – Usiądźmy i porozmawiajmy jak osoby dorosłe. – Usiadła na kanapie i zapaliła papierosa. – Posłuchaj. Jeśli nie pojedziesz do Egiptu... – Pojadę! – Daj mi skończyć. Jeśli nie pojedziesz do Egiptu, zafunduję ci wakacje w Anglii. Przecież marzysz o tym, żeby zobaczyć Londyn, prawda? – Tak, ale nic z tego. Chcę zwiedzić Egipt. I chcę się dowiedzieć wszystkiego o ojcu, o jego braciach. Co cię poróżniło z Teodorem? Dlaczego mi nie powiedziałaś, że ojciec jest pochowany w Sieciechowie? – Alicjo, zrozum, że ja naprawdę chcę dla ciebie jak najlepiej. Musisz mi uwierzyć! Są powody, istotne powody, dla których nie mówiłam ci o Teodorze. Nie chciałam, żebyś go poznała. To był człowiek pomylony, chory. Lubił tylko mężczyzn. Teraz, kiedy umarł, tym bardziej nie ma co rozgrzebywać przeszłości. Zapomnij o nim, zapomnij o Sieciechowie. Zamiast do Egiptu, jedź do Londynu albo do Nowego Jorku. Zafunduję ci wycieczkę. – W przyszłości na pewno wybiorę się do Stanów. Do Chicago, żeby odwiedzić stryja Wiktora; wiem, że prowadzi tam sklepik. Dlaczego mi o nim nie mówiłaś? Też oszalał? Matka westchnęła głośno. – Chcesz jechać do Egiptu? – zapytała. – Chcesz poznać Wiktora? Chcesz wiedzieć, dlaczego i z nim zerwałam stosunki? Powiem ci. Wiktor zabił Jerzego. Wystarczy ci? – Jak to, zabił? Dlaczego? – To był nieszczęśliwy wypadek. – Ponownie westchnęła. – No dobrze, skoro się uparłaś, opowiem ci o wszystkim. Ale to jest takie skomplikowane, tyle niedomówień i kłamstw nagromadziło się przez lata... Nie miałam wyboru, przysięgłam, że nikomu nie wyjawię prawdy, bo inaczej nie pozwolono by mi wrócić do Polski. Tylko pamiętaj: to, co usłyszysz, musisz zachować dla siebie. Nawet twoja ciotka nie wie, co się naprawdę wydarzyło w Stanach. Zacznę od tego, że nie urodziłaś się w Chicago. – Jak to, przecież mam napisane w dowodzie... i w akcie urodzenia... – wyjąkała Alicja. – Wiem. Ale twoje amerykańskie papiery są fałszywe. Tak samo jak akt zgonu Jerzego. – Więc... więc gdzie się urodziłam? – W Albuquerque, w stanie Nowy Meksyk. A Wiktor nie ma żadnego sklepiku w Chicago. To znaczy sklepik istnieje, owszem, i Wiktor figuruje w papierach jako właściciel, ale nigdy tam nie był. Sklep to tylko skrzynka kontaktowa. Sprzedawca odbiera listy, a kiedy ktoś pyta o Wiktora, mówi, że wyjechał. I pytającym zaczyna się natychmiast interesować FBI. Bo Wiktor pracuje dla rządu, prowadzi tajne badania... Nie, poczekaj, lepiej zacznę od początku, od poznania trzech braci Sieciechów. Wreszcie wyrzucę to z siebie. Dotąd, ilekroć pytałaś o Jerzego, wolałam milczeć, udając, że wspomnienia sprawiają mi ból, niż uciekać się do kłamstw. Ale jesteś dorosła i masz prawo dowiedzieć się wreszcie o wszystkim... Opowieść Heleny, matki Alicji Właściwie znałam braci Sieciechów, odkąd pamiętam, bo ja też pochodzę z Sieciechowa; moi rodzice mieli młyn pod miasteczkiem. No, może nie tyle znałam braci, co słyszałam o nich, bo poznałam Jerzego i Wiktora dopiero podczas którychś wakacji, kiedy kąpali się w rozlewisku przy młynie. Teodor, sporo od nich starszy, był już wtedy dorosły i chodził własnymi drogami. Przez większość roku mieszkali z matką w Warszawie, gdzie Teodor studiował, a młodsi bracia uczęszczali do gimnazjum. W lecie zjawiali się w Sieciechowie na kilka tygodni, a potem jechali z matką nad morze lub do zagranicznych kurortów. Zbliżyliśmy się dopiero podczas wojny. Ojciec chłopców nie żył od dawna, matka zginęła w czasie bombardowania Warszawy, tuż przed zajęciem miasta przez Niemców. Do ostatniej chwili nie wierzyła, że kampania wrześniowa może skończyć się klęską, i nie chciała opuszczać stolicy. Bracia przenieśli się do Sieciechowa mniej więcej dwa lata później. Wszyscy trzej byli wybitnie uzdolnieni, Jerzy w dodatku obdarzony fenomenalną pamięcią i umiejętnością przeprowadzania w głowie skomplikowanych obliczeń. Później, w Ameryce, okazało się, że potrafi liczyć szybciej od komputerów. Teodor, którego – śladem młodszych braci – nazywałam Elkiem, miał duże zdolności humanistyczne; ciągle coś pisał, a przed wojną opublikował kilka wierszy czy opowiadań na łamach warszawskich tygodników. Jerzy i Wiktor byli nierozłączni, każdą chwilę spędzali razem, z tym że silniejszą osobowością niewątpliwie odznaczał się Wiktor. Chociaż kilkanaście miesięcy młodszy od brata, we wszystkim wiódł prym. Był wyjątkowo uzdolniony, jeśli chodzi o kierunki ścisłe, ale interesował się nie tyle teorią, co praktyką. Jerzy pomagał mu, przekopując się przez całe sterty materiałów i zapoznając brata z tym, co najważniejsze. Jak powiedziałam, zbliżyliśmy się do siebie podczas okupacji. W majątku odbywało się tajne nauczanie dla okolicznej młodzieży. Teodor prowadził zajęcia z historii i literatury; Wiktor i Jerzy wspólnie z przedmiotów ścisłych. Gdy się o tym dowiedziałam od proboszcza, byłam oburzona; nie miałam nic przeciwko Teodorowi, który otrzymał dyplom uniwersytecki dwa lata przed wybuchem wojny, ale żeby uczyli młodsi bracia? Przecież to byli smarkacze! Miałam wtedy szesnaście lat; Jerzy był zaledwie o rok starszy ode mnie, a Wiktor kilka miesięcy młodszy. Czyżby panicze uważali nas za tępych wsioków, przed którymi mogą się popisywać swoją gimnazjalną wiedzą? Byłam święcie przekonana, że umieją niewiele więcej ode mnie. Jednakże już na pierwszych zajęciach zmieniłam zdanie. Nie dlatego, że – jak wyjaśnili lekko speszeni – w ciągu dwóch lat, które minęły od wybuchu wojny, zdołali zdać egzaminy maturalne na tajnych kursach, a następnie zaliczyć materiał studiów uniwersyteckich na wydziale matematyczno-fizycznym i obronić prace magisterskie. Uznałam to za aberrację czasu wojny. Na pewno odpytano ich tylko po łebkach, myślałam, żałując, że nie mieszkam w Warszawie, bo przypuszczalnie również byłabym już magistrem. Ale w trakcie pierwszej lekcji zorientowałam się, ku swojemu wstydowi i zaskoczeniu, że wszystko, czego się dotąd nauczyłam, oraz wszystko, co wiedzieli moi nauczyciele, każdy z tych wyrostków ma w małym palcu. Sypały się wzory, terminy, przykłady, obaj wciąż coś pisali i kreślili na tablicy, a ja miałam wrażenie, że zaraz się rozpłaczę; nie rozumiałam absolutnie nic i czułam się ostatnią kretynką. Jak się okazało, nie byłam wśród uczniów jedyną, która nie miała pojęcia, o czym mówią bracia; po prostu zaczęli na zbyt wysokim poziomie, przeceniając nasze umiejętności, sami zaś czuli się zbyt niepewnie w roli nauczycieli, żeby pytać, czy wszystko rozumiemy. Gdy skończyli wykład, zapadła cisza. Wiedziałam, że muszę się przyznać do własnej ignorancji, ale się wstydziłam. Odważył się ktoś inny. Dopiero kiedy się odezwał, poparli go wszyscy. Jerzy i Wiktor nie patrzyli na nas z góry, chcieli, żebyśmy traktowali ich nie jak nauczycieli, lecz jak rówieśników. Szybko zaprzyjaźniliśmy się i zaczęli widywać także poza zajęciami. Moje koleżanki wolały Wiktora. Był bardziej spontaniczny, bardziej energiczny, ciekawszy. Entuzjazm i zapał dodawały mu blasku, sprawiały, że wszyscy byli nim zafascynowani. Jerzego trzeba było lepiej poznać, żeby go docenić; wrodzona nieśmiałość utrudniała mu kontakt z ludźmi, poza tym – znacznie spokojniejszy od Wiktora – pozostawał w jego cieniu i wydawał się przez to mniej interesujący. Ale ja od razu wiedziałam, że to wspaniały chłopak, natomiast od Wiktora coś mnie odpychało. Niby przyjaźniliśmy się, lecz czułam, że nie ma w nim tej serdeczności, tego ciepła, które od początku tak bardzo ujęły mnie w Jerzym. Każdą wolną chwilę spędzałam z Jerzym i w końcu zakochaliśmy się w sobie bez pamięci. Sama nie wiem, jak to się stało. Chodziłam na prowadzone przez nich komplety, a po lekcjach prowadziliśmy długie rozmowy. Bracia opowiadali, czym się zajmują i co im się roi w głowach. Pamiętam ich dyskusje o tym, jak działa telewizja albo dlaczego nie produkuje się kolorowych opon. Potrafili naprawić każdy silnik i radio, konstruowali całkiem sprawne małe roboty, ale najbardziej ze wszystkiego fascynowały ich rakiety i możliwość podróży do gwiazd. Czytali na ten temat wszystko, co wpadło im w ręce, poczynając od starych numerów „Die Rakete”. Znali pisma Bema i Ciołkowskiego, interesowali się rakietami Congreve’a, doświadczeniami Candera i Goddarda, teoretycznymi rozważaniami Hermanna Obertha. Utkwiły mi w głowie te wszystkie nazwiska, bo niemal codziennie przewijały się w rozmowach braci. Pamiętam, jak siedziałam kiedyś z Jerzym w ich pracowni, gdy nagle Wiktor, który wyjechał dwa dni wcześniej do Warszawy, wpadł zziajany i wielce podniecony; biegł chyba od samej stacji. Okazało się, że ktoś w Warszawie pożyczył mu oryginalne amsterdamskie wydanie dzieła Siemienowicza, siedemnastowiecznego projektodawcy rakiety wielostopniowej i jej stabilizatora, którą to książkę obaj bracia usiłowali zdobyć od miesięcy. Tak, rakiety były tym, co ich interesowało najbardziej. Większość czasu spędzali w pracowni, jak nazywali duży pokój na poddaszu; leżały tam stosy książek i sterty papierów pokrytych dziwnymi wykresami, poniewierały się kawałki metalu, narzędzia ślusarskie, imadła, pilniki, młotki, wszystko ciśnięte gdzie popadnie, bo żaden nie miał zamiłowania do porządku. Ale dokładnie wiedzieli, gdzie co jest, i byli na mnie wściekli, kiedy chcąc zrobić im niespodziankę, sprzątnęłam pewnego razu pracownię i wszystko poukładałam. Myślałam, że mnie zabiją! Widywaliśmy się właściwie codziennie i miałam prawo wstępu do ich domu, nawet kiedy Jerzego i Wiktora nie było. Stanisław wiedział o tym i zawsze mnie wpuszczał. Pewnego razu długo na nich czekałam, ale nie wrócili na noc. Dopiero nazajutrz dowiedziałam się, że byli w Warszawie; odtąd zaczęli jeździć do stolicy regularnie, albo obaj, albo sam Wiktor. Po pewnym czasie wyjawili mi w największym sekrecie powód tych wyjazdów. Otóż wpadli na pomysł uruchomienia w Sieciechowie podziemnej fabryczki broni. Jak twierdzili, nie chodziło o nic skomplikowanego; ot, karabinek maszynowy według ich projektu. Plany i wykonany przez siebie prototyp zawieźli do Warszawy do oceny fachowców. Podobno bardzo się podobał, ale uznano, że w Sieciechowie nie da się wytwarzać broni na wielką skalę, zresztą transport surowców i gotowych karabinów byłby znacznie utrudniony; postanowiono, że w Sieciechowie ruszy tylko fabryczka amunicji na potrzeby okolicznej partyzantki. Braciom polecono jej założenie, a ponadto, doceniając ich umiejętności, poproszono o opracowanie jeszcze kilku modeli broni; obiecano, że najlepsze wejdą do produkcji, nie w Sieciechowie, lecz w zakonspirowanej fabryce warszawskiej. Co więcej, powiedziano im, żeby nie myśleli wyłącznie o broni ręcznej na potrzeby ruchu oporu, ale o broni w ogóle, istnieje bowiem możliwość przesłania co ciekawszych pomysłów do Londynu. Aż się wierzyć nie chce, że Jerzy i Wiktor mieli wtedy niespełna osiemnaście i siedemnaście lat! Pół roku później fabryczka ruszyła. Pomagałam ją zakładać, bo lepiej od braci znałam ludzi z miasteczka, wiedziałam, co kto umie, komu można ufać. Później powstała także wytwórnia części radiowych, też pod kontrolą braci. Sama w niej pracowałam przez kilka miesięcy. W tym czasie bracia skoncentrowali się na badaniach zmierzających do zwiększenia zasięgu pocisków do moździerzy i dział przez nadanie im bardziej aerodynamicznych kształtów. Nie mieli jednak ani moździerza, ani działa, a nawet gdyby je zdobyli jakimś cudem, w Sieciechowie – jak chyba i w całej Polsce – nie było gdzie prowadzić doświadczeń z tego rodzaju bronią bez zwracania uwagi Niemców. Gdy oświadczyli centrali w Warszawie, że muszą mieć dostęp do poligonu i dlatego chcą zostać przerzuceni do Anglii, wywołali ogólną wesołość; co też marzy się tym szczeniakom! Kiedy jednak wysłano ich wykresy i obliczenia do Londynu, po dwóch miesiącach przyszła zgoda. Tak jest, należy ich przerzucić czym prędzej! Po przyjeździe będą kontynuowali badania w gronie specjalistów! Jerzy i Wiktor byli w siódmym niebie; ja niby cieszyłam się z nimi, ale martwiła mnie myśl o rozstaniu. Radość braci trwała trzy tygodnie; skończyła się, gdy nagle znikł Wiktor. Na początku maja 1943 roku pojechał na kilka dni do Warszawy zawieźć kolejne obliczenia i nie wrócił. Podobno wyszedł z czyjegoś mieszkania i ślad po nim zaginął. Nikt nie wiedział, co się stało. Czy go rozstrzelano? Wywieziono na roboty? Mogliśmy tylko zgadywać. Tamtego dnia faktycznie przeprowadzano w Warszawie łapanki, lecz nic więcej nie zdołaliśmy się dowiedzieć. Jerzy załamał się po zniknięciu brata; całymi dniami przesiadywał na poddaszu, osowiały, brudny, wpatrzony w jeden punkt. Nie był w stanie pracować, nie chciał z nikim rozmawiać. Elek, mało zżyty z młodszymi braćmi, mimo wysiłków nie potrafił zastąpić mu Wiktora. Prędzej mogłam to zrobić ja, która kochałam go całym sercem i spędzałam z nim każdą wolną chwilę. Kilka tygodni później nadeszła wiadomość, że wszystko jest gotowe, aby przerzucić Jerzego do Anglii. On jednak nie chciał jechać; wciąż liczył na wieści o Wiktorze. Elek namawiał go gorąco na wyjazd; sądził, że w Anglii brat wciągnie się do pracy i zapomni o bólu, podczas gdy w Sieciechowie marniał z dnia na dzień. Ale Jerzy postanowił zostać. Długo trwało, zanim wreszcie doszedł do siebie. Ponad rok. Całymi miesiącami przekonywałam go, że choć stracił umiłowanego brata, musi zacząć normalnie funkcjonować – ma mnie, kochamy się i to jest najważniejsze. W końcu oświadczył mi się; wzięliśmy ślub w połowie maja 1945 roku, tydzień po kapitulacji Niemiec. Byłam pewna, że Wiktor dawno nie żyje, ale Jerzy wierzył, że młodszemu bratu udało się przetrwać wojnę. I nie mylił się: kilka miesięcy później on i Teodor otrzymali przez Czerwony Krzyż list od Wiktora. Pisał, że został aresztowany w Warszawie podczas ulicznej łapanki i przebywał w obozie pracy w Nordhausen, a po wkroczeniu wojsk amerykańskich zdecydował się wyemigrować do Stanów Zjednoczonych. Obecnie mieszka w Chicago i z pomocą Polonii próbuje się urządzić. Namawiał Jerzego, żeby postarał się do niego przyjechać. O mnie słowem nie wspomniał. Jerzy miał ochotę jechać, mówił, że moglibyśmy się jakoś przedrzeć do strefy amerykańskiej, choć w tamtym okresie było to już prawie niewykonalne, bo granic pilnowała Armia Czerwona. Ja jednak od początku byłam przeciwna wyjazdowi; nie chciałam, żeby Jerzy znów stał się cieniem brata, nie chciałam dzielić się nim z Wiktorem, pragnęłam, żeby przede wszystkim był moim mężem. W końcu odpisał bratu, że woli zostać w Sieciechowie. Myślę, że gdyby nie ja, na pewno próbowałby wyjechać. Tymczasem sytuacja w kraju robiła się coraz bardziej niewesoła; po krótkim okresie euforii zaraz po wyzwoleniu ludzie zaczynali coraz wyraźniej uświadamiać sobie, że powojenna Polska będzie zupełnie inna niż ta, którą pamiętali i o której śnili przez lata okupacji. Jasne było, że komuniści nie zechcą z nikim dzielić władzy otrzymanej na tacy od Rosjan. Choć Armia Krajowa rozwiązała się jeszcze przed kapitulacją Niemiec, większość członków nie zdała broni; tych, którzy myśleli, że sprawy się ułożą, otrzeźwił przeprowadzony w Moskwie proces przywódców polskiego podziemia oraz systematycznie dokonywane aresztowania. Partyzantka nie miała szans przeciwko milicji i NKWD, ale w wielu rejonach kraju wciąż istniała, również w okolicy Sieciechowa. Tajna fabryczka założona przez Wiktora i Jerzego w dalszym ciągu produkowała amunicję, a Jerzy regularnie jeździł do Warszawy spotykać się z wojskowymi kierującymi oporem. Dziewiątego lutego 1946 roku wyjechał do stolicy i został aresztowany na dworcu kolejowym. Komuniści rozpoczęli wtedy nowe represje przy użyciu wojska, milicji i UB. Zatrzymanych stawiano przed sądem wojskowym jako zdrajców i skazywano albo na śmierć, albo na ciężkie więzienie. Nie miałam nadziei, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę męża. Zupełnie się załamałam, nie wiedziałam, co robić. Teodor nie był dla mnie żadnym wsparciem – popadł w ciężką depresję, nawet nie wstawał z łóżka, a ze mną porozumiewał się przez Stanisława. Oczywiście żałowałam wtedy szczerze, że nie zgodziłam się wyjechać, bo może zdołalibyśmy dotrzeć do Ameryki i ułożyć tam sobie życie, tak zaś Jerzy gnił w więzieniu i czekał na wyrok. Modliłam się nie o to, żeby go wypuścili, gdyż to było nierealne, ale żeby nie dostał czapy. Sześć tygodni po aresztowaniu Jerzego odwiedził mnie obcy mężczyzna. Myślałam, że to tajniak, i nie chciałam z nim mówić, ale prosił, żebym go wysłuchała. I nikomu nie powtarzała tego, co usłyszę. Po czym powiedział coś zdumiewającego. Jerzy przebywa w Warszawie, w więzieniu na Mokotowie, jednakże za trzy dni zostanie zwolniony i natychmiast przerzucony na Zachód. Jeśli chcę z nim jechać, muszę w najbliższy wtorek od rana czekać naprzeciwko więzienia. Miałam mnóstwo pytań, ale mężczyzna oświadczył, że ze względu na bezpieczeństwo akcji i zaangażowanych w nią osób nie może mi wyjawić nic więcej. Albo chcę towarzyszyć Jerzemu, albo nie. Wolno mi zabrać tylko jedną walizkę. Choć nie do końca mu ufałam, wyznaczonego dnia pojechałam do Warszawy. Na Rakowieckiej nie czekałam długo. Już o ósmej rano żelazna furtka w bramie otworzyła się i wyszedł Jerzy. Ledwo zdążyłam przebiec przez jezdnię i rzucić mu się na szyję, gdy obok nas zahamowało z piskiem opon czarne auto. Drzwi po prawej ręce kierowcy otworzyły się energicznie i ze środka wyskoczył mężczyzna, który odwiedził mnie w Sieciechowie. – Wsiadajcie, szybko! – zawołał; wyrwał mi z ręki walizkę i schował do bagażnika. Wsiedliśmy i ruszyli. Okazało się, że Jerzy wie jeszcze mniej ode mnie. Rano nagle przyniesiono mu do celi czyste ubranie i kazano się przebrać, a następnie go wypuszczono. Co najdziwniejsze, nie wręczono mu nawet decyzji o zwolnieniu. – Bo pan wcale nie został zwolniony – powiedział mężczyzna siedzący obok kierowcy. – Pan uciekł. – Jak to? – spytał Jerzy. – Kim pan jest? – Dotąd myślał, że to ja wynajęłam samochód, żebyśmy mogli wrócić wygodnie do Sieciechowa. – Powiedzmy, że nazywam się Kowalski. Moim zadaniem jest dowieźć państwa całych i zdrowych do Berlina, do sektora amerykańskiego. Nic więcej nie wiem i nie chcę wiedzieć. Mogę państwu tylko zdradzić, że w grę wchodzą pieniądze. Duże pieniądze. Choć wspomniał o sektorze amerykańskim, nie przyszło nam do głowy, że za tym wszystkim może stać Wiktor. Wiedzieliśmy o nim tylko tyle, że udało mu się wyjechać do Ameryki, że przebywa w Chicago i pewnie – jak większość świeżych imigrantów – mimo jako takiej znajomości języka z trudem wiąże koniec z końcem. Myśleliśmy raczej, że ta jazda samochodem to ubecka prowokacja, żeby mnie również aresztować i oskarżyć o zdradę. Dlatego z początku Jerzy i ja prawie w ogóle nie odzywaliśmy się do siebie, tylko trzymaliśmy się mocno za ręce. Kowalski najwyraźniej czuł, że jesteśmy podejrzliwie do niego nastawieni, bo więcej nie próbował nawiązać rozmowy. Ale kiedy jechaliśmy tak przez wiele godzin, zaczęła się budzić we mnie nadzieja. Przecież ubecy nie marnowaliby tyle czasu, gdyby chcieli mnie zamknąć. Powoli zaczęłam wierzyć w to, że Kowalski naprawdę wiezie nas do Berlina. Od tej chwili ogarnął mnie jeszcze większy strach – bałam się, że nie uda się nam wyjechać z Polski. Kiedy zatrzymał nas wojskowy patrol, byłam pewna, że to koniec, że zaraz aresztują nas za próbę nielegalnego przekroczenia granicy, choć do granicy brakowało wiele kilometrów. Trzęsłam się jak osika, ale Kowalski pokazał jedynie jakiś dokument, żołnierze zasalutowali i pojechaliśmy dalej. Potem byliśmy zatrzymywani jeszcze kilkakrotnie przez wojsko, milicję i Rosjan, ale wszystkim wystarczył rzut oka na dokument Kowalskiego. Musiało z niego wynikać, że autem jadą jakieś ważne figury, może sowiecki minister z małżonką. W końcu zmorzył mnie sen. Kiedy się obudziłam, byliśmy już w Berlinie, a ściślej, na lotnisku Tempelhof w amerykańskim sektorze miasta. Kowalski z kierowcą wysiedli i weszli do niskiego budynku. Już więcej ich nie zobaczyliśmy, bo po chwili podjechał dżip, z którego wyskoczył amerykański oficer. Podbiegł do naszego auta, uśmiechnął się i zaczął mówić coś bardzo szybko. Jerzy ledwo go rozumiał, mimo że znał angielski podobnie jak Wiktor. Zorientował się jednak ze słów oficera, że nasza podróż bynajmniej się nie skończyła, bo czeka na nas samolot. Choć próbował się dowiedzieć, dokąd polecimy, oficer nie powiedział. Zabraliśmy walizkę i przesiedliśmy się do dżipa. Oficer zawiózł nas na pas startowy, na którym stał wojskowy transportowiec. Byliśmy jedynymi pasażerami; maszyna ruszyła, gdy tylko zajęliśmy miejsca. Podczas lotu Jerzy opowiadał mi o swoim pobycie w więzieniu; zmizerniał, schudł chyba z osiem kilo, ale jego doświadczenia były niczym w porównaniu z tym, co słyszał od współwięźniów o wielogodzinnych przesłuchaniach przeplatanych biciem do utraty przytomności i polewaniem zimną wodą. Przez pierwszych kilka dni jego też ubecy bili podczas przesłuchań, ale potem dali mu spokój. Chociaż się do niczego nie przyznał, przestali się nad nim znęcać, nawet nie wywoływali go z celi. Przyszło mi do głowy, że może już w więzieniu znalazł się pod opieką tej samej dziwnej i tajemniczej siły, która zorganizowała nam przerzut do Berlina, a teraz unosiła nas w nieznanym kierunku. Jerzy podejrzewał, że to podziemie załatwiło jego uwolnienie, i pewien był, że lecimy do Anglii, gdzie nadal miało siedzibę dowództwo Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Ale dlaczego w takim razie wystartowaliśmy z Tempelhof, nie z Gatow w sektorze brytyjskim? Czas płynął, a my wciąż byliśmy w powietrzu. Teraz już nie mogliśmy mieć wątpliwości: lecieliśmy do Ameryki. Nasze domysły potwierdziły się, kiedy po kilkunastu godzinach samolot wreszcie wylądował. – Welcome to the United States of America! – powiedział sierżant, który otworzył drzwi. Okazało się, że na tym lotnisku tylko zmieniamy samolot; nasza podróż jeszcze się nie skończyła. Kiedy Jerzy spytał, gdzie jesteśmy, sierżant powiedział jedynie, że na terenie bazy wojskowej w Stanach Zjednoczonych. Nie chciał też zdradzić, dokąd mamy lecieć. – Wszystkiego dowiedzą się państwo na miejscu – rzekł, ucinając rozmowę. Znów wzbiliśmy się w powietrze, lecz tym razem maszyna była znacznie mniejsza, dwuśmigłowa. Jerzy zachodził w głowę, dlaczego ktoś postanowił wyciągnąć go z więzienia i przerzucić do Stanów. Cieszył się na myśl, że będzie miał okazję zobaczyć się z Wiktorem, ale tego, co się działo, wciąż nie wiązał z jego osobą. Ja zresztą też nie; prawdę pojęliśmy dopiero wówczas, gdy samolot wylądował i otworzyły się drzwi. Pierwszą osobą, jaką ujrzeliśmy, był Wiktor. – Witajcie w Alamogordo! – zawołał, uśmiechając się od ucha do ucha, po czym on i Jerzy padli sobie w ramiona. – Więc gdzie w końcu jesteśmy? – zapytaliśmy, kiedy skończyliśmy się witać. – W bazie lotniczej w Alamogordo, w stanie Nowy Meksyk. Zaraz pojedziemy do bazy wojskowej na terenie White Sands Proving Grounds. To największy poligon doświadczalny na świecie! – Klepnął Jerzego w ramię. – Nareszcie będziemy przeprowadzać te wszystkie próby, o jakich w Polsce mogliśmy tylko marzyć! Wiktor wiedział już, że ja i Jerzy jesteśmy małżeństwem. To on namówił Amerykanów, aby poprzez swoje kontakty z polskim podziemiem postarali się o wypuszczenie brata z więzienia i wywiezienie z Polski. Udało mu się ich przekonać, że sprowadzenie Jerzego do Stanów to inwestycja, która opłaci im się po stokroć. Dopomógł mu w tym jego szef i serdeczny przyjaciel... były SS-Sturmbannfuhrer, Wernher von Braun. Tego wieczoru poznaliśmy całą historię Wiktora od chwili, gdy pojechał do Warszawy i przepadł jak kamień w wodę. Okazało się, że kiedy stawił się w umówionym miejscu, odbywało się tam właśnie nadzwyczajne posiedzenie naukowców związanych z wywiadem AK, zwanych Radą Starców. Panował nastrój przygnębienia, gdyż Anglicy po raz kolejny zlekceważyli doniesienia polskiego wywiadu dotyczące prób z „bezpilotowymi samolotami” i „latającymi torpedami”, jakie Niemcy prowadzili w Peenemunde na wyspie Uznam. Meldunki z Polski o tyle wzbudzały wątpliwość Anglików, że niemieckich prób nie oglądał żaden fachowiec; większość informacji pochodziła od osób niewykształconych. Podziemie postanowiło więc wysłać do obozu wywiadowcę-technika, który mógłby sporządzić wiarygodny raport. Ponieważ robotnikami przymusowymi na wyspie byli w większości młodzi mężczyźni, a nawet kilkunastoletni chłopcy, Rada Starców złożyła Wiktorowi nieoczekiwaną propozycję: umieści go w obozie pracy na wyspie. Chociaż oznaczało to, że planowany wyjazd braci do Anglii znacznie się odwlecze, a może nawet w ogóle nie dojdzie do skutku, Wiktor zgodził się natychmiast. Uznał to za wielkie wyróżnienie, ponadto był niezmiernie ciekaw niemieckich eksperymentów z nową bronią. Miał zdobyć dane dotyczące konstrukcji, środków napędowych, zasięgu. Przedstawiono mu skąpe informacje, jakie zdołano zebrać na temat tajemniczej broni, lotniska, wyrzutni, hal fabrycznych oraz innych instalacji na wyspie. Obejrzał prymitywne szkice, dowiedział się, że przebywa tam kilkanaście tysięcy robotników i jeńców wojennych, a także kilka tysięcy Niemców, w tym zamieszkałych w specjalnym osiedlu naukowców, dzięki którym Uznam zyskała sobie wśród żołnierzy niemieckich miano „wyspy mózgów”. Nazajutrz miał się dowiedzieć, jak zostanie przerzucony na wyspę oraz jak ma przekazywać informacje, które zgromadzi. Nic jednak z tego nie wyszło, bowiem zaraz po wyjściu ze spotkania został aresztowany w łapance ulicznej. W ciężarówce, która wiozła go w nieznanym kierunku, po stokroć przeklinał swój los. Przecież tak mało brakowało, żeby poleciał z bratem do Anglii, gdzie mogliby nareszcie sprawdzić na poligonie swoje wyliczenia! Przecież wystarczyłoby jeszcze kilka dni wolności, a trafiłby na wyspę Uznam jako tajny agent i zapewne bez trudu rozpracował najnowszą broń Niemców, zasługując sobie na wdzięczność ojczyzny! Jakież więc było jego zdumienie, gdy po trwającej kilka dni podróży, przerywanej postojami, w czasie których dokonywano selekcji aresztowanych i kierowano ich w różne strony Niemiec, trafił do Świnoujścia, a stamtąd... właśnie na wyspę Uznam. Do pracy na wyspie Niemcy specjalnie wysyłali bardzo młodych mężczyzn, a nawet chłopców, gdyż tylko wtedy mogli mieć absolutną pewność, iż wśród przymusowych robotników nie trafi się nikt z wyższym czy choćby średnim wykształceniem technicznym, kto zdołałby zgłębić ich tajemnicę i przekazać wiadomość na zewnątrz. Posiadanie takiego wykształcenia przez siedemnasto – czy osiemnastolatka wydawało im się niemożliwe, gdyż już w 1939 roku zlikwidowali wszystkie średnie i wyższe szkoły w Generalnej Guberni, uniemożliwiając młodym Polakom dalszą naukę. I pewnie tarzaliby się ze śmiechu, gdyby ktoś im powiedział, że przynajmniej co się tyczy teorii, Wiktor zna się na rakietach nie gorzej od wielu naukowców pracujących pod kierunkiem młodego pruskiego geniusza, Wernhera von Brauna. Wiktor modlił się, aby znaleźć się wśród więźniów zatrudnionych przy budowie lub odpalaniu rakiet. Włączono go jednak do ekipy sprzątającej ośrodek projektowo-doświadczalny wojsk lądowych. Choć początkowo był zawiedziony, okazało się to wyjątkową gratką, gdyż właśnie tam konstruktorzy i naukowcy podlegli von Braunowi pracowali nad ulepszaniem najnowocześniejszej broni na świecie: rakiety dalekosiężnej o długości czternastu metrów i wadze trzynastu ton, uzbrojonej w głowicę zawierającą tonę dynamitu. Wkrótce miała przejść do historii jako V-2: Vergeltungswaffe Zwei, broń odwetowa dwa. Nie przyznawszy się, że zna niemiecki, Wiktor mógł – wędrując z wiadrem i szczotką po salach ośrodka – nie tylko przysłuchiwać się rozmowom konstruktorów i naukowców, ale także zerkać na wykresy i obliczenia rozłożone na biurkach. Przede wszystkim zdumiało go zaawansowanie prac: Niemcy już dawno wyszli poza etap prób i obecnie szykowali się do rozpoczęcia masowej produkcji rakiet w liczbie 500 sztuk miesięcznie, w ciągu roku zaś zamierzali zwiększyć produkcję przynajmniej dziesięciokrotnie. Co więcej – jak wynikało z podsłuchanych przez Wiktora rozmów oraz z relacji współwięźniów – konkurencyjny zespół naukowców zatrudnionych na wyspie był jeszcze bardziej zaawansowany w pracach nad V-l, podobną do samolotu „latającą bombą”, również zawierającą tonę dynamitu. Celem zarówno rakiety, jak i skrzydlatej bomby miał być Londyn. Wiktor zrozumiał, że nie ma chwili do stracenia; musi czym prędzej dać znać centrali wywiadu AK, aby powiadomiono Anglików o grożącym im niebezpieczeństwie. Żałował, że przed aresztowaniem nie zdołał się dowiedzieć, w jaki sposób ma przekazywać informacje. Okazało się na szczęście, że choć wysłanie wiadomości nie jest proste, nie jest niemożliwe, albowiem młodych Polaków przebywających w obozie odwiedzają czasem wieczorami polskie dziewczęta zatrudnione w pobliskich niemieckich majątkach, które bywają ze swoimi paniami na zakupach w Świnoujściu i mogą przekazać list dalej. Wiktor nie obawiał się rozmawiać z nikim szczerze, bo było mało prawdopodobne, aby Niemcy mieli konfidentów wśród wygłodniałych i obdartych więźniów. W ciągu następnych dni sporządził dokładny raport o tym, co się dzieje na wyspie, a zwłaszcza jak dalece zaawansowane są prace nad masową produkcją rakiety. Własne spostrzeżenia uzupełnił o informacje uzyskane od więźniów zatrudnionych w halach montażowych i innych obiektach znajdujących się na wyspie. Spisał wszystko w dwóch egzemplarzach, które w kilkudniowych odstępach wręczono dwóm polskim dziewczętom. Obiecały, że dadzą je znajomym zatrudnionym w Świnoujściu, te zaś przekażą listy godnym zaufania ludziom, którzy spróbują je przemycić do Warszawy. Wiktor wierzył, że przynajmniej jeden egzemplarz raportu dotrze wkrótce do centrali. A jeśli zdarzy się wpadka, to zaraz się o tym dowie, bo Niemcy zrobią obławę na autora raportu. Gdy jednak minęło parę tygodni, a Niemcy zachowywali się tak jak dotychczas, nabrał przekonania, że jego sprawozdanie dotarło bezpiecznie do Warszawy i lada dzień można się spodziewać reakcji Anglików. W raporcie podkreślał, że zbombardowanie wyspy nie ma sensu. Należy zrzucić komandosów, którzy opanują wyspę, a następnie załadują do łodzi podwodnych i zabiorą do Anglii gotowe rakiety, urządzenia oraz schwytanych naukowców. Tylko taka akcja pozwoliłaby Anglikom posiąść tajniki budowy dalekosiężnych rakiet i bezzwłocznie rozwinąć ich produkcję. Był pewien, że desant nastąpi lada moment, i coraz bardziej korciło go, aby się popisać swoją wiedzą przed butnymi Niemcami, którzy traktowali go jak powietrze. Ale na razie się hamował. W sierpniu niemal każdej nocy na wyspie wyły syreny alarmowe; na niebie ukazywały się angielskie samoloty, lecz upragniony desant nie następował, bo maszyny skręcały na Berlin. Wiktor słusznie się domyślał, że chodzi o uśpienie czujności obrony wyspy. Pewnego sierpniowego dnia, przysłuchując się w biurze konstrukcyjnym dyskusji na temat problemów ze sterami, które topiły się pod wpływem wysokiej temperatury gazów wypływających z dysz rakiety, Wiktor nie zdołał się powstrzymać; szorując szczotką posadzkę, rzekł po niemiecku, jak gdyby nigdy nic: – A nie pomyśleliście, żeby je robić z grafitu, matoły jedne? – Co takiego? – spytał wolno von Braun, podnosząc głowę znad notatek. – Mamy robić dysze z grafitu? – Nagle poderwał się z miejsca. – Ależ to świetny pomysł! Który z was to powiedział? Niemieccy naukowcy milczeli, spoglądając ze zdziwieniem po sobie. A kiedy cisza zaczęła się przedłużać, Wiktor odstawił szczotkę, wypiął dumnie pierś, postąpił krok do przodu i rzekł: – Ja. Nie wiem, czy tak to rzeczywiście wyglądało, bo Wiktor miewał skłonności do konfabulacji. Jednakże, według jego słów, efekt był piorunujący. Niemcy zerwali się z miejsc, krzycząc jeden przez drugiego. Von Braun uciszył ich ruchem ręki, po czym zwrócił się do Wiktora. – Jak to sobie wyobrażasz? – spytał. Wiktor podszedł do jego biurka i zaczął tłumaczyć, co pewien czas kreśląc coś na papierze. Im dłużej mówił, z tym większym szacunkiem Niemcy go słuchali. – Kim jesteś? – zapytał von Braun, kiedy Wiktor skończył. – Polakiem – odparł krótko chłopak. – A skąd wiesz to wszystko? Wiktor wydął pogardliwie wargi. – U nas takie bzdety wie każde dziecko – oznajmił. Von Braun otworzył w zdumieniu usta, po czym nagle parsknął śmiechem. – No dobrze – rzekł. – Jest już późno i mamy inne sprawy do omówienia, ale jutro rano chcę z tobą porozmawiać. Ciekaw jestem, jakie jeszcze masz pomysły. Tę noc spędzisz jednak w areszcie. W nocy zbudził Wiktora straszliwy huk. Gdy zerwał się z pryczy, miał wrażenie, że ziemia kołysze mu się pod nogami. W podziemnej celi nie było okna, toteż nie widział, co się dzieje na zewnątrz, ale słysząc ustawiczne wybuchy, mógł sobie wyobrazić. Padłszy z powrotem na pryczę, zasłonił uszy dłońmi; spod zaciśniętych powiek spływały mu łzy bezsilnej wściekłości, bo wybuchy oznaczały jedno: Anglicy nie zastosowali się do jego rad. Postanowili po prostu wszystko zniszczyć! Jak się dowiedział nazajutrz, bomby na Uznam zrzucało kilkaset nadlatujących falami brytyjskich samolotów. Znaczna część pocisków spadła na baraki, które zajmowali więźniowie; wielu straciło życie. On sam niechybnie zginąłby również, gdyby nie przebywał w areszcie, gdyż jedna z bomb uderzyła w barak, w którym mieszkał, kładąc trupem zaprzyjaźnionych z nim więźniów. Około południa wyprowadzono go z celi. Przed budynkiem czekał samochód z kierowcą; jedynym pasażerem był von Braun. Skinął na Wiktora, żeby wsiadł, po czym polecił kierowcy objechać teren. Wiktor zobaczył ruiny, dymiące zgliszcza, leje po bombach, zwały trupów, pourywane ręce, nogi; ze spalonego budynku ocalali więźniowie wynosili akurat zwęglone zwłoki kilkudziesięciu młodych Niemek z pomocniczej służby przeciwlotniczej. Von Braun długo milczał, wreszcie rzekł: – Domyślam się, że ten nalot to twoja sprawka. Powinienem kazać cię rozstrzelać, tylko co by to dało? Straciłem dwóch cennych ludzi i zniszczono kilkadziesiąt budynków, w tym osiedle naukowców; na szczęście gotowe rakiety, hale montażowe i fabryka paliw ocalały. Nasze plany opóźnią się o kilka miesięcy, ale praca będzie kontynuowana. Jesteś Polakiem, więc nie dziwię się, że uważasz mnie za wroga; czy jednak naprawdę myślisz, że przysłużyłbyś się nauce i ludzkości, gdybym zginął wraz z całym zespołem? Jeśli tak, jesteś w błędzie. Sądzisz, że w czasie pokoju ktoś dałby mi pieniądze na takie szaleństwo, jak budowa rakiet? Wiesz, ile miliardów marek pochłonęła ta inwestycja? Hitler wierzy, że dzięki mnie wygra wojnę, i może tak się stanie, ale zwyciężyłby znacznie szybciej, gdyby zamiast finansować moje doświadczenia, przeznaczył wszystkie fundusze na budowę bombowców i łodzi podwodnych. Bo ja korzystam z Hitlera i z wojny, żeby przybliżyć ludzi do gwiazd. Mamy już gotowy projekt dwustopniowej rakiety o zasięgu dziesięciu tysięcy kilometrów. Jeśli nic nie stanie mi na przeszkodzie, to zanim skończy się wojna, skonstruuję rakietę o dostatecznej mocy, aby mogła wyrwać się poza pole grawitacyjne Ziemi i ruszyć w kosmos. Jeszcze kilka lat wojny, a obce planety znajdą się w naszym zasięgu! Wierz mi albo nie, ale właśnie to jest moim celem, odkąd jako nastolatek przeczytałem Die Rakete zu den Planetenraumen Hermanna Obertha. Znasz tę książkę? Wiktor skinął głową. – Sądzę więc, że mnie rozumiesz. I dlatego daję ci wybór. Albo każę cię rozstrzelać, albo przyłączysz się do naszego zespołu. Wciąż oficjalnie będziesz więźniem, ale zamiast sprzątać biuro, będziesz mógł uczestniczyć w realizacji mojego programu podboju kosmosu. To prawda, że na razie rakiety będą wykorzystane do celów wojskowych, ale to nie bomby czy gazy trujące, które w czasie pokoju nie mają żadnego zastosowania. Kiedy skończy się wojna, będzie można polecieć nimi na Księżyc, na Marsa, może nawet do najbliższej gwiazdy, Alfa Centauri. Wiktor słuchał jak urzeczony. Nie chciał zostać rozstrzelany; marzył o tym, żeby pracować w ekipie von Brauna i wraz z nim dążyć do podboju gwiazd. Jedyne, co stało na przeszkodzie, to fakt, że von Braun był wrogiem. Chłopak zastanawiał się nad tym, czy nie mógłby przystąpić do zespołu naukowców, po czym odegrać wśród nich identycznej roli jak Konrad Wallenrod wśród Krzyżaków. Wiedział jednak, że oszukuje sam siebie; wcale nie pragnął zguby von Brauna. W miarę jak słuchał wywodów Niemca, braterstwo ludzi nauki zaczynało mu się jawić jako najwyższa wartość, coś cenniejszego niż przyjaciele, ojczyzna, rodzina. Poza tym, czyż nie doprowadził do śmierci wielu rodaków, współwięźniów, ufając ślepo w racjonalne myślenie Anglików? I czyż nie byłby winny zbrodni przeciwko postępowi, a tym samym przeciwko ludzkości, gdyby w nalocie zginął von Braun? – Wcale nie chciałem, żeby Anglicy zabili kogokolwiek – rzekł ponuro. – Według mojego planu, mieli zdemontować rakiety i wywieźć do Anglii, a was porwać. – Tak? – von Braun uśmiechnął się po raz pierwszy od początku rozmowy. – Głupio zrobili, że cię nie posłuchali. Nie docenili cię. Ale u mnie ci to nie grozi. – Wyciągnął do Wiktora rękę. – No więc jak, przystajesz na moją propozycję? Wiktor zawahał się tylko na ułamek sekundy. – Tak – oznajmił z powagą. – Przystaję. Później, już jako członek zespołu von Brauna, Wiktor wielokrotnie czuł się rozdwojony, jak choćby wówczas, kiedy we wrześniu 1944 roku pierwsze rakiety V-2 spadły na Londyn. Z jednej strony trudno mu było dzielić euforię Niemców, tym bardziej że w Warszawie trwało właśnie powstanie; z drugiej czuł satysfakcję, że rakiety działają sprawnie. Radość niemieckich naukowców trwała krótko; większość orientowała się, że wojna jest już właściwie przegrana. Hitler wiązał jeszcze wielkie nadzieje z dwustopniową rakietą o wadze stu ton, która miała posłużyć do ataku na Nowy Jork. Von Braun i jego ludzie pracowali nad nią w gorączkowym pośpiechu, po kilkanaście godzin na dobę. Nie dlatego, żeby wierzyli, iż może ona faktycznie wpłynąć na bieg wojny, gdyż drugi człon rakiety stanowiła zmodyfikowana V-2, tak więc ładunek wybuchowy nie był pokaźny, koszty zaś zbyt wysokie, aby można było uruchomić masową produkcję; chcieli po prostu skorzystać z ostatniej szansy, jaką mają przed upadkiem Niemiec, aby pchnąć wiedzę naprzód. Lecz pierwsza próba, przeprowadzona w styczniu 1945, niezupełnie się powiodła, na kolejne zaś nie było już czasu, albowiem Armia Czerwona zbliżała się nieubłaganie. Trzeba było czym prędzej ewakuować ludzi i sprzęt z Peenemunde do Nordhausen w górach Harzu, gdzie w olbrzymiej podziemnej fabryce od ponad roku prowadzono masową produkcję V-2. Ponieważ Rosjanie wciąż parli naprzód, na początku kwietnia przeniesiono von Brauna oraz pięciuset naukowców i techników do Oberammergau w Alpach Bawarskich. Tu, w otoczonych drutem kolczastym koszarach, strzeżonych przez esesmanów, mieli do ostatniej chwili pracować nad bronią zdolną powalić Amerykę na kolana, a w razie klęski Niemiec zostać zlikwidowani, aby wróg nie miał dostępu do ich tajemnic. W grupie tej znajdował się Wiktor. Kilkanaście dni później Rosjanie dotarli na przedmieścia Berlina, a Amerykanie doszli do Łaby. Von Braun nie chciał ani zginąć z rąk esesmanów, ani wpaść w ręce Rosjan. Tuż przed kapitulacją Niemiec porozumiał się z komendantem SS w Oberammergau, po czym wysłał na pertraktacje do Amerykanów swojego brata Magnusa, który znał angielski. Amerykanie natychmiast zgodzili się, żeby von Braun i jego ludzie uniknęli wszelkiej odpowiedzialności w zamian za udostępnienie Ameryce swojej wiedzy. Przesłuchujący go oficerowie US Army wybałuszali oczy, kiedy von Braun opowiadał o rakietach pasażerskich pokonujących Atlantyk w ciągu trzech, czterech godzin oraz o lotach na Księżyc i Marsa, możliwych już w najbliższym dziesięcioleciu. Zaproponowali, że zabiorą go wraz z całym zespołem do Stanów Zjednoczonych i stworzą mu odpowiednie warunki do kontynuowania prac. Jeśli któryś kraj miał opanować kosmos, jaki był tego bardziej godzien niż Ameryka? Wkrótce wysłano za ocean sto rozłożonych na części rakiet V-2 znalezionych w Nordhausen, elementy zapasowe oraz zdemontowane urządzenia produkcyjne; trzeba było aż trzystu wagonów kolejowych, żeby wszystko dostarczyć do portu. W ramach operacji Spinacz zdecydowano się też przewieźć do Stanów ponad stu najwybitniejszych niemieckich naukowców. Wśród nich był Wiktor. Oczywiście, mógł nie wyjeżdżać do Ameryki, tylko wrócić do kraju, ale taka myśl nie postała mu w głowie. Nawet nie dlatego, że bał się, iż po powrocie potraktowano by go jak zdrajcę; po prostu chciał dalej pracować nad budową coraz lepszych rakiet. Poza tym cały czas był przekonany, że po jego aresztowaniu Jerzy wyjechał do Anglii i pozostał na Zachodzie, więc zaraz po przybyciu do Ameryki opowiedział von Braunowi o nadzwyczajnej pamięci brata i jego umiejętności przeprowadzania w głowie skomplikowanych obliczeń. Von Braun słuchał zafascynowany; sam poprosił Wiktora, żeby ściągnął Jerzego do ich ekipy. Okazało się, że Jerzego nie ma w Anglii, tylko nadal przebywa w Sieciechowie. To wtedy Wiktor wysłał do Polski list, w którym namawiał brata na wyjazd do Ameryki, ale ponieważ wszystkie prace związane z rakietami były ściśle tajne, nie mógł zdradzić mu, o co chodzi, wspominając zaś o swoim pobycie w obozie pracy w Nordhausen, nie przyznał się, że przebywał tam nie jako niedożywiony więzień, lecz prawa ręka von Brauna. Kiedy Jerzy odpisał, że nie chce wyjeżdżać z kraju, Wiktor postanowił odczekać jakiś czas i skontaktować się z bratem w inny sposób; gdy jednak dowiedział się, że Jerzy został aresztowany, postanowił go ratować. I na szczęście, z pomocą von Brauna, który miał ogromny posłuch u Amerykanów, odniósł sukces. – Odtąd zawsze będziemy razem! – zakończył swoją opowieść. – Pamiętajcie tylko, że gdyby nie von Braun, nic by z tego nie wyszło. Wszyscy troje winniśmy mu dozgonną wdzięczność! Przyznam, że nie bardzo wiedziałam, co myśleć. Z jednej strony Wiktor był niewątpliwie zdrajcą; von Braun zresztą też. Z drugiej strony fakt, że obaj przebywali teraz u Amerykanów i cieszyli się ich względami, zdawał się świadczyć, że jakaś część racji leży po ich stronie. Może nauka i postęp naprawdę są czymś znacznie ważniejszym niż granice państw i spory polityków? Bo jeśli jest inaczej, to dlaczego Amerykanie nie postawili von Brauna przed sądem w Norymberdze? Dlaczego nie musiał odpowiadać za śmierć angielskich cywili, którzy zginęli od rakiet V-2 spadających na Londyn? Pamiętam, że długo biłam się z myślami. Bądź co bądź, gdyby nie zdrada Wiktora, Jerzy wciąż tkwiłby na Rakowieckiej... A tak, dzięki bratu i jego mentorowi, oboje przebywaliśmy na wolności, w dodatku w Ameryce, dwadzieścia mil od miejscowości o hiszpańskiej nazwie Las Cruces. Jak się dowiedzieliśmy nazajutrz, Wiktor i cała ekipa niemiecka również mieszkała tu od niedawna, bo kiedy przyjechali do Ameryki w połowie listopada 1945 roku, po krótkim pobycie w Bostonie zostali przeniesieni do Fort Bliss w Teksasie, tuż na północ od El Paso, przy granicy z Meksykiem. Składali tam rakiety zdobyte przez Amerykanów, a w tym czasie budowano dla nich instytut doświadczalny na terenie bazy wojskowej na poligonie White Sands, 45 mil od El Paso, w stanie Nowy Meksyk. Właśnie na rozległych pustynnych obszarach poligonu, na którym niespełna rok wcześniej odbyła się pierwsza próba innej straszliwej broni, bomby atomowej, mieli prowadzić swoje eksperymenty. Tam też przenieśli się, gdy tylko zakończono stawianie osiedla. Pierwsze odpalenie rakiety V-2 złożonej w Ameryce miało miejsce kilkanaście dni po naszym przyjeździe. Było naprawdę coś niesamowitego w widoku ogromnego żelaznego cygara plującego ogniem i dymem, wznoszącego się pionowo w niebo. Potem ten widok mi spowszedniał, a huk jedynie denerwował. Wiktor świetnie czuł się wśród Niemców, przyjaźnił się z nimi, żartował, ale Jerzemu i mnie trudno było przywyknąć do nowej sytuacji. Mierziły nas ich uśmiechy, sam dźwięk ich mowy sprawiał, że cierpła nam skóra. W końcu przez ostatnich kilka lat żyliśmy pod terrorem niemieckiej okupacji; ani nie umieliśmy, ani nie chcieliśmy przestawić się z dnia na dzień. Niemiecki rozbrzmiewał wszędzie wkoło, bo von Braun i jego ludzie dopiero zaczynali się uczyć angielskiego. Zdumiewało mnie, że Amerykanie tak serdecznie traktują Niemców, z którymi jeszcze do niedawna walczyli na śmierć i życie, dopóki nie zdałam sobie sprawy, że Amerykanie wygrali wojnę, ale w przeciwieństwie do nas, Polaków, właściwie jej nie doświadczyli; nikt nie palił ich domów, nie rekwirował żywności, nie więził ich i nie rozstrzeliwał. Co więcej, ponieważ odnieśli zwycięstwo, uważali, że wypada wielkodusznie odnosić się do pokonanych. Chcieli, żeby niemieccy naukowcy czuli się jak w domu, więc pościągali im z Europy żony i rodziny, pobudowali wille na terenie bazy. Jeśli chodzi o prace doświadczalne, to w tym początkowym okresie pozostawili naukowcom całkowicie wolną rękę; sami tylko obserwowali ich poczynania. Niemcy bez przerwy obmyślali nowe eksperymenty i odpalali rakiety, oczywiście bez umieszczania w środku ładunków wybuchowych. Szpikowali je aparaturą badawczą. Jerzy wkrótce wciągnął się do pracy. Wiktor oczywiście miał rację, sprowadzając go do Ameryki. Gorzej było ze mną. Bracia spędzali całe dni w instytucie, przy wyrzutniach, na poligonie albo wyjeżdżali do Alamogordo, gdzie też prowadzili badania, lecz ja nie miałam co robić. Choć jak każdy, kto przeżył w Polsce lata okupacji, znałam trochę niemiecki, nie miałam ochoty zaprzyjaźniać się z Niemkami. Niektóre z nich nawet starały się być miłe, ale co z tego? Nie odpowiadało mi ich towarzystwo, angielski natomiast znałam wciąż za słabo, żeby rozmawiać z żonami amerykańskich wojskowych. Odżywałam w soboty i niedziele, kiedy wsiadaliśmy do samochodu i jeździli po okolicy. Nowy Meksyk to chyba najpiękniejszy zakątek na ziemi. Są tam pustynie, prerie, wąwozy, lasy, dziwne, uformowane przez erozję skały, ośnieżone górskie szczyty... Podziwialiśmy krajobrazy, odwiedzali indiańskie wioski i stare hiszpańskie kościółki; czasem jechaliśmy do El Paso w Teksasie, które – choć też niewielkie – wydawało mi się metropolią w porównaniu z Las Cruces. Kiedy wracaliśmy do domu, ogarniało mnie przygnębienie; z utęsknieniem wyglądałam kolejnego weekendu. Ponieważ byłam w ciąży, myślałam, że te humory związane są z moim odmiennym stanem; i rzeczywiście, przeszły mi, kiedy cię urodziłam, ale tylko dlatego, że jako niemowlę wypełniałaś każdą moją chwilę. Gdy nieco podrosłaś, znów zaczęłam się nudzić. Przed porodem wyjechałam z Jerzym na miesiąc do Albuquerque. Nie dlatego, żebym nie miała zaufania do lekarzy w El Paso, ale chciałam znaleźć się dalej od terenów, na których przeprowadzono próbę z bombą atomową. Tyle się nasłuchałam o promieniowaniu, że wolałam nie ryzykować. I tak spodziewałam się komplikacji; na szczęście niepotrzebnie, bo urodziłaś się cała i zdrowa. Chociaż wychowałam się na wsi, w Sieciechowie, to jednak znacznie lepiej czułam się w Albuquerque niż w bazie wojskowej. Część Niemców wróciła do Fort Bliss, lecz Wiktor, Jerzy i ja pozostaliśmy w bazie na poligonie, dwadzieścia mil od maleńkiego Las Cruces, w którym – podobnie jak w bazie – nie było zupełnie co robić. Woziłam cię w wózku po bazie i myślałam, że oszaleję. Marzyłam, żebyśmy przenieśli się do Kalifornii albo na Wschodnie Wybrzeże. Było to realne, gdyż wkrótce po twoim urodzeniu Jerzy odwiedził parę ośrodków naukowych, gdzie poddano go testom. Wszyscy amerykańscy uczeni, którzy mieli z nim kontakt, byli zafascynowani jego fenomenalną pamięcią i umiejętnością przeprowadzania w głowie skomplikowanych obliczeń. I chętnie zabraliby go von Braunowi. Jeżeli chodzi o pamięć, Jerzy potrafił przeczytać stronę dowolnej książki, po czym wyrecytować cały tekst słowo w słowo nie tylko zaraz po przeczytaniu, ale również po latach. Człowiek posiada pamięć krótkoterminową i długoterminową; pewne informacje zapisywane są jedynie na kilka czy kilkanaście sekund, inne trwale. Jeśli ćwiczy się pamięć, nabiera się łatwości w zapamiętywaniu nawet długich tekstów. Doświadczonym aktorom wystarczy parę razy przeczytać na głos kwestie, aby mogli je wypowiadać ze sceny. Ale Jerzy nie musiał ani nic powtarzać, ani stosować żadnych sztuczek mnemonicznych. Po prostu zapamiętywał wszystko, co przeczytał. Wiktor twierdził, że Jerzy ma fotograficzną pamięć z pełnym przywołaniem. Nie wiadomo, czy umiejętność przeprowadzania w głowie skomplikowanych obliczeń wiązała się z jego pamięcią, czy nie. Sądzono raczej, że są to dwie zupełnie odrębne zdolności. Raz na jakiś czas rodzą się ludzie, którzy potrafią liczyć błyskawicznie; dlaczego tak się dzieje, nikt nie potrafi wyjaśnić. Co najdziwniejsze, fenomenalni rachmistrze nie muszą być geniuszami; jeśli już, geniuszem był Wiktor, nie Jerzy. To Wiktor posiadał umiejętność patrzenia w niekonwencjonalny sposób, tak pomocną w znajdowaniu nowych rozwiązań, a przy tym wewnętrzną potrzebę pokazania, że stać go na więcej niż innych. Tej cechy kompletnie brakowało Jerzemu. Początkowo poddawano Jerzego różnym próbom tylko w Las Cruces, Alamogordo i El Paso, bo nie chciał wyjeżdżać dalej, żeby nie zostawiać mnie samej. Jednakże po twoim urodzeniu von Braun namówił go, żeby pojechał do Massachusetts i zmierzył się z komputerem Mark I, zbudowanym na Harvardzie. Ten pojedynek Jerzy wygrał bez trudu, gdyż urządzenie potrzebowało aż sześciu sekund na mnożenie bardziej złożonych liczb. Z kolejnym komputerem, o nazwie ENIAC, poszło mu równie łatwo, mimo że ogromna maszyna, posiadająca osiemnaście tysięcy lamp elektronicznych, wykonywała już kilkaset obliczeń na sekundę. Ale Jerzy rozwiązał zestaw skomplikowanych zadań w czasie o połowę krótszym. Von Braun nie dlatego wysyłał Jerzego na te pojedynki, aby się chwalić umiejętnościami jednego ze swoich podwładnych; chodziło mu o to, żeby zawstydzić amerykańskich naukowców i zdopingować ich do dalszej pracy nad komputerami. Uważał, że bez szybkiego rozwoju komputeryzacji podróże kosmiczne nie będą możliwe, gdyż każda rakieta powinna być wyposażona w komputer kontrolujący lot. Choć faktem jest, że ENIAC był większy od V-2, a rakiety zdolne udźwignąć tak potężny komputer pozostawały na razie w sferze marzeń. Jak wspomniałam, w ośrodkach odwiedzanych przez Jerzego oferowano mu pracę. Żałuję, że nie namawiałam go, żeby wyjechać z Nowego Meksyku. Może wtedy udałoby się uniknąć tragedii? Ale kochałam Jerzego i chciałam, żeby był szczęśliwy, a wiedziałam, że najszczęśliwszy będzie, pracując ramię w ramię z Wiktorem nad tym, czym obaj fascynowali się od wczesnej młodości: budową rakiet. Większość eksperymentów przeprowadzanych w tym czasie z V-2 miała na celu zebranie danych, które umożliwiłyby zbudowanie wielostopniowej rakiety, zdolnej pokonać siłę ziemskiej grawitacji. Von Braun liczył, że zdoła przekonać Amerykanów do finansowania budowy. Niestety; słuchali go i kiwali głowami, lecz nie ulegało wątpliwości, że przywiązują coraz mniej wagi do jego doświadczeń. Sytuacja była bowiem radykalnie inna niż wtedy, kiedy von Braun poddał się wraz z zespołem w maju 1945 roku. Wówczas V-2 była najgroźniejszą bronią na świecie. Lecz zaledwie trzy miesiące później Amerykanie zrzucili bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Von Braun ze swoimi rakietami mógł się schować! Nie żałowali, że mają go u siebie i mogą mieć na oku; uważali, że to lepsze, niż gdyby wpadł w ręce Rosjan jak inni niemieccy naukowcy, w tym niektórzy członkowie jego zespołu. Ale jeśli chodzi o przydział pieniędzy, woleli inwestować w dalsze prace nad bronią atomową, prowadzone w laboratoriach w Los Alamos. Kiedy pod koniec sierpnia 1949 roku Rosjanie pochwalili się światu, że też przeprowadzili udaną próbę z bombą atomową, instytutowi von Brauna kolejny raz obcięto fundusze. Rozmawialiśmy akurat o tych sprawach u nas w salonie, kiedy nagle Wiktor wpadł na iście szatański pomysł. – Co by to było, gdyby tak zaproponować Amerykanom skrzyżowanie bomby atomowej z rakietą? Wydaje im się, że skoro mają bombę atomową i samoloty, nie potrzebują rakiet. Do ataku na Hiroszimę i Nagasaki wykorzystali bombowiec B-29. Udało im się, bo Japonia dogorywała, obrony przeciwlotniczej praktycznie nie było. Gdyby jednak chcieli zrzucić bombę na Moskwę, nie zdołaliby tego dokonać. Rosja ma działa przeciwlotnicze, myśliwce. Co innego, gdyby wykorzystać rakiety. Muszę podsunąć ten pomysł Wernherowi. – Nie bądź szalony! – oburzył się Jerzy. – Przecież naszym celem są loty w kosmos, nie budowanie nowej śmiercionośnej broni! – A ty bądź realistą – odparł spokojnie Wiktor. – To, że powstanie rakieta z ładunkiem atomowym, wcale nie znaczy, że zostanie wykorzystana. Ale jeśli Amerykanie kupią mój pomysł, będzie to dla nas wielka szansa. Wiesz, ile ważyła bomba „Little Boy” zrzucona na Hiroszimę? Trzeba było zmodyfikować B-29, żeby zdołał ją udźwignąć. Będą musieli dać nam forsę na budowę potężnych, dalekosiężnych rakiet A kiedy już je zbudujemy, będą mogły służyć także do innych celów. Grunt, że w ogóle powstaną. Jerzy nie był przekonany, ale Wiktor nie zamierzał się poddać. Powiedział von Braunowi, co mu przyszło do głowy, a ten natychmiast przedstawił pomysł Amerykanom. Od razu zrozumieli, jak istotną przewagę nad Rosjanami da im rakieta z głowicą atomową. Obiecali pieniądze. Czasami odnosiłam wrażenie, że Wiktor jest jak koń z klapkami na oczach, że nie widzi nic innego poza celem, do którego dąży. Od początku zdarzało się, że swoim zachowaniem wzbudzał mój wstręt. W Sieciechowie biegał po podwórku pies ze sztuczną nogą wykonaną przez Wiktora. Trochę kulał, ale poruszał się całkiem sprawnie. Ilekroć na niego patrzyłam, myślałam sobie, jakie ten Wiktor ma dobre serce, że chciało mu się poświęcić czas i wysiłek, aby skonstruować protezę dla biednego zwierzęcia. Ale później dowiedziałam się od Jerzego, że Wiktor sam amputował psu nogę, żeby sprawdzić, czy metalowa kończyna jego projektu spełni swoją funkcję. Podobną bezdusznością, też w związku z psem, wykazał się w Ameryce. W tym czasie prowadził eksperymenty ze zwierzętami; nie znam szczegółów, ale wiem, że w V-2 wystrzeliwano najpierw muchy, potem myszy, szczury i małpki; umieszczone wraz z nimi kamery filmowały je w stanie nieważkości. Zwierzęta osiągały wysokość kilkudziesięciu mil, ale ginęły, kiedy rakieta uderzała o ziemię. Bardzo cierpiałam z powodu tych doświadczeń, do których Jerzy również przykładał rękę. Przekonywał mnie, że lepiej, aby eksperymentowali z małpami i zbierali dane potrzebne do startu człowieka, niż gdyby mieli ginąć ludzie, lecz mimo to za każdym razem, kiedy wystrzeliwano rakietę ze zwierzęciem, serce mi się krajało. Któregoś dnia Wiktor przyniósł psa po zabiegu chirurgicznym, mówiąc, że wśród ludzi zwierzę szybciej dojdzie do siebie niż w laboratorium. I rzeczywiście, rana błyskawicznie się zagoiła. Pies był wielki, czarny i kudłaty; wabił się Set. Chętnie się z tobą bawił; ogromnie go lubiłaś, ja zresztą też. Czasami Wiktor brał go ze sobą do pracy, jednakże zawsze przyprowadzał z powrotem. Potem pies nagle znikł. Bezskutecznie szukałam go po całej bazie. Wieczorem spytałam Wiktora, czy go przypadkiem nie widział; odparł, że pies był mu potrzebny do eksperymentu, który przygotowywał od dawna. Kiedy zażądałam, żeby oddał nam Seta, powiedział, że nie może, bo „dla dobra nauki” musiał pozbawić go życia. Ty płakałaś, a ja wpadłam we wściekłość. Wiktor nie rozumiał, dlaczego się denerwuję. Dla niego ważny był tylko eksperyment. Do dziś nie wiem, na czym polegał i co się stało z Setem. Czy też wystrzelili go w V-2? Sprawa zakończyła się kłótnią braci, ale prawdziwa awantura między nimi, ta, która skończyła się tak tragicznie, wybuchła kilka miesięcy później, w pierwszych tygodniach wojny koreańskiej. Pewnego wieczoru, wkrótce po amerykańskiej klęsce pod Tedzon, kładłam cię spać w pokoiku na piętrze, kiedy z salonu dobiegły mnie podniesione głosy Jerzego i Wiktora. Zeszłam szybko na dół, żeby dowiedzieć się, o co chodzi. Jak się okazało, wrócili ze spotkania, na którym usłyszeli, że cała ekipa zostanie wkrótce przeniesiona do nowego ośrodka w Alabamie, ponieważ rząd amerykański zlecił von Braunowi skonstruowanie dla wojska rakiety o zasięgu trzykrotnie większym niż V-2. Wernher wziął później braci na bok i poinformował ich w wielkim zaufaniu, że rakieta ma być przystosowana zarówno do przenoszenia zwykłych środków wybuchowych, jak i głowicy jądrowej. Po czym zaczął wylewnie dziękować Wiktorowi. Było oczywiste, iż uważa, że zawdzięcza zamówienie właśnie jego pomysłowi. Wiktor był w siódmym niebie, Jerzy wściekły. – Z czego się cieszysz, pacanie! – krzyczał na brata. – Może sam czujesz się Niemcem lub Amerykaninem, ale pamiętaj, że rozmawiasz z Polakiem! Nie zamierzam budować rakiet, które mogą zostać wykorzystane przeciwko Polsce, jeśli tylko konflikt w Korei rozszerzy się na Europę Wschodnią! Już bierze w nim udział kilkanaście państw, od Etiopii po Kolumbię; czy możesz mi zagwarantować, że nie wybuchnie trzecia wojna światowa, w której Polska, jako państwo satelitarne Rosji, będzie jednym z przeciwników Ameryki? Nie zamierzam przykładać ręki do śmierci rodaków! Nie będę pracował nad tą rakietą i koniec. Helenko, pakuj rzeczy, wyjeżdżamy! – Poczekaj! – Wiktor chwycił go za ramię. – Porozmawiajmy spokojnie. Najprawdopodobniej do eskalacji konfliktu nie dojdzie, a tylko pomyśl, o ile prace nad nową rakietą zbliżą nas do lotów kosmicznych. – Wciąż mi to powtarzasz! – krzyknął Jerzy. – Wciąż mnie mamisz argumentami, że jeszcze trochę, a polecimy na Księżyc, na Marsa. Nic z tego; nie zamierzam ci więcej służyć za maszynę liczącą. Wyjeżdżamy! Wbiegł po schodach na półpiętro i zaczął wyciągać z szafy ściennej walizki. Wiktor rzucił się za nim. Próbował powstrzymać brata, ale Jerzy go odepchnął. Wiktor znów do niego doskoczył; zaczęli się szamotać. Nagle Jerzy, z twarzą wykrzywioną ze złości, uderzył brata pięścią w twarz. Wiktor nie pozostał mu dłużny; zamachnął się i walnął Jerzego w podbródek. Cios nie wydawał się silny, ale głowa Jerzego odskoczyła do tyłu, on sam zachwiał się, runął na schody i zsunął się w dół. Rzuciłam się do niego z krzykiem; chciałam pomóc mu wstać, ale zobaczyłam, że leży jakoś dziwnie, zgięty pod nienaturalnym kątem. Był przytomny, lecz nie mógł się poruszyć. Wiktor zbiegł pospiesznie na dół; gdy zobaczył brata, złapał za telefon. Po chwili nadjechał na sygnale wojskowy ambulans. Dwóch sanitariuszy zabrało Jerzego; Wiktor pojechał z nimi. Ja też chciałam jechać, ale nie mogłam zostawić cię bez opieki. Siedziałam w salonie i paliłam jednego papierosa za drugim. Wiktor wrócił po siedmiu godzinach. Był blady, ręce mu się trzęsły. Powiedział, że nie udało się uratować Jerzego. Miał złamany kręgosłup i zmarł na stole operacyjnym. Bardzo przeżyłam śmierć męża. Na szczęście miałam ciebie. Wiedziałam, że z twojego powodu nie mogę się załamać, muszę być silna. I między innymi dlatego, żebyś nie została sama jak palec, gdyby coś mi się stało, postanowiłam czym prędzej wrócić do Polski. Jak już mówiłam, potwornie się nudziłam w White Sands, nie miałam żadnej przyjaciółki, te wszystkie Niemry tylko mnie drażniły, ale zaciskałam zęby i robiłam dobrą minę do złej gry. Teraz, po śmierci Jerzego, nie zamierzałam dłużej tam tkwić, ani w Las Cruces, ani w ogóle w Ameryce. Co bym zresztą miała robić w takim Los Angeles czy Nowym Jorku? Nie mogłam iść do pracy, bo musiałam zajmować się tobą. Powrót do kraju był naprawdę jedynym sensownym rozwiązaniem. Amerykanie, oczywiście, byli zszokowani, kiedy się dowiedzieli, że pragnę wrócić do Polski. Mieli mnie za idiotkę, bo chciałam wyjechać z ich wspaniałego kraju. Poza tym obawiali się, że powiem komunistycznym władzom w Polsce wszystko, co wiem o tajnym ośrodku, o poligonie, o stanie badań nad rakietami. Ja jednak się uparłam. Przy pomocy Wiktora udało mi się wreszcie postawić na swoim. Ale pozwolili mi wyjechać pod jednym warunkiem: musiałam przysiąc, że nie wyjawię nikomu, gdzie byłam. Już wcześniej kazano nam pisać w listach do rodziny w kraju, że jesteśmy w Chicago, Wiktor prowadzi sklep, a Jerzy pracuje na budowie; wszystkie nasze listy przechodziły przez cenzurę wojskową. Teraz miałam twierdzić, że Jerzy spadł z rusztowania i się zabił. Pokazywali mi zdjęcia i mapy Chicago, wyświetlali filmy, przez kilka tygodni wbijali mi do głowy wszystkie szczegóły, zupełnie jakby szkolili szpiega. Oczywiście spreparowano nowe papiery: twój akt urodzenia oraz akt zgonu Jerzego, na których w odpowiednich rubrykach widnieje „Chicago”. Wreszcie pozwolili mi polecieć do Chicago i wybrać się do naszego konsulatu. Tam wybuchła kolejna afera, kiedy powiedziałam, że wyjechałam nielegalnie, przez zieloną granicę. Nasi nie chcieli mi dać zgody na powrót. Kazali napisać oświadczenie, że mąż zmusił mnie do wyjazdu siłą, że nie chciałam opuszczać ojczyzny i bardzo żałuję. Musiałam udawać skruszoną, poniżać się i tak dalej, zanim władze łaskawie zgodziły się wpuścić mnie z powrotem do Polski. W końcu, po wielu perturbacjach, przyjechałam do Warszawy, za pieniądze z ubezpieczenia Jerzego kupiłam willę i zamieszkałam w niej z tobą i Anną, która wyprowadziła się od naszych rodziców. Nie chciałam wracać do Sieciechowa, gdyż po pierwsze, wiązało się z tym miejscem za dużo wspomnień, a po drugie, przestałam je lubić, bo kiedy byłam w Ameryce, komuniści nękali i szantażowali ojca, a w końcu odebrali mu młyn; musiał przenieść się z mamą i Anną do Warszawy. Dlatego nigdy ci nie mówiłam, gdzie pochowany jest Jerzy, choć zgodziłam się, żeby spoczął w Sieciechowie, tam gdzie się urodził. I to już chyba wszystko, co chciałam ci powiedzieć. Pamiętaj, żebyś nie pisnęła nikomu ani słowa. Prawda nawet teraz może być niebezpieczna. Jak ci mówiłam, Anna o niczym nie wie. Wiktor zaś... no cóż, winię go za śmierć Jerzego i dlatego nie chcę go nigdy więcej oglądać, ale muszę przyznać, że w sumie zachowuje się przyzwoicie. Regularnie przysyła czeki na nasze utrzymanie; udało mi się nawet odłożyć całkiem sporą sumę. Dlatego gdybyś chciała wyjechać do Londynu zamiast do Egiptu, jest to zupełnie realne. Zastanów się jeszcze. Gdy Alicja ochłonęła trochę po wysłuchaniu opowieści matki, uderzyło ją jedno: matka tylko dwa czy trzy razy wymieniła imię Teodora, a o związkach Sieciechów z Egiptem nie wspomniała w ogóle. Alicja postanowiła ją o to spytać, nie mówiąc jednak nic o liście stryja. – Słuchaj... – zaczęła, rumieniąc się lekko, bo nie lubiła mieć przed matką tajemnic – ...w testamencie stryja było powiedziane, że pragnie, abym odwiedziła Egipt z powodu więzów rodzinnych Sieciechów z tym krajem. Wiesz coś na ten temat? – Hm, twój dziadek był w Egipcie kilka razy. Słyszałam, że chorował na płuca i lekarze kazali mu wyjeżdżać na zimę do Heluanu. Nawiózł stamtąd całe mnóstwo staroci, które potem straszyły po domu. Osobiście nie nazwałabym tego więzami rodzinnymi, ale to w stylu Teodora; po śmierci ojca dostał hopla na punkcie Egiptu. Kiedyś opowiadał mi jakieś niestworzone historie o egipskich bóstwach, ale w ogóle mnie to nie interesowało, wpadało jednym uchem, wylatywało drugim. – Umilkła i przez chwilę tylko patrzyła na Alicję. – Więc jednak chcesz jechać? Chcesz wypełnić wolę Teodora? – Tak – potwierdziła Alicja. Jej zdaniem historia opowiedziana przez matkę wcale nie wiązała się z podróżą do Egiptu. A miała wielką ochotę zobaczyć ten kraj. Matka westchnęła głośno. – No cóż, nie mogę ci zabronić. Jedź i wróć, żebyśmy mogły sprzedać dom w Sieciechowie i raz na zawsze zamknąć tę sprawę. Nie lubię cofać się myślami do tamtych czasów. – Wyjęła z paczki kolejnego papierosa. – Skąd weźmiesz paszport? Przecież potrzebne jest zaproszenie. – Adwokat mówił, że wystawi mi je jeden z pracowników ambasady egipskiej w Warszawie. – Pewnie za łapówkę, co? Alicja nie wiedziała. II. EGIPT 1 Samolot powoli schodził do lądowania. Z nosem przy oknie Alicja wpatrywała się w niebieską wstęgę Nilu i ciągnące się w dole zielone pola, poszatkowane gęstą siecią kanałów. Nagle samolot przechylił się, wykonując skręt; wtedy ujrzała pustynię i piramidy. Z tej wysokości wydały jej się małe i szare, przypominały fragment zakurzonej szkolnej makiety. Potem w dole pojawiły się domy. Samolot zniżał się coraz bardziej; jeszcze kilka chwil i koła dotknęły nawierzchni. Gdy tylko stanęła u wyjścia z samolotu, fala gorącego powietrza uderzyła ją w twarz, zupełnie jakby znalazła się przed otwartym piecem. Schodząc po stopniach na płytę lotniska, myślała, że pewnie tak muszą czuć się dusze zstępujące do piekieł. Ruszyła za innymi pasażerami w kierunku przeszklonego budynku. Kiedy minęła kontrolę celną, otoczył ją tłum rozkrzyczanych tragarzy, oferujących swoje usługi we wszystkich językach świata. W końcu pozwoliła jednemu wyrwać sobie z rąk walizkę i zanieść do czarno-białej taksówki. – Hotel Cleopatra – powiedziała do kierowcy, bo właśnie w tym hotelu zarezerwował dla niej pokój pracownik ambasady egipskiej. Taksówka ruszyła z piskiem opon. Alicja rozglądała się ciekawie. Wkrótce przekonała się, że wyniesione z młodzieńczych lektur wizje namiotów na skraju pustyni, palm, wielbłądów i Beduinów nie przystają do rzeczywistości. Widziała palmy, ale rosnące na pasie zieleni biegnącym środkiem szerokiej, asfaltowej jezdni. Wielbłądów nie było wcale, za to samochodów znacznie więcej niż w Warszawie, w dodatku wszystkich możliwych marek – czasem były to najnowsze modele, czasem stare, rozsypujące się gruchoty, pamiętające lata dwudzieste i trzydzieste. Zauważyła, że te, które służą za taksówki, są czarno-białe i mają liczniki zamontowane na zewnątrz. Wszystkie pojazdy pędziły z zawrotną prędkością, a ich kierowcy bez przerwy naciskali na klakson. Trąbienie samochodów zlewało się z natarczywym dzwonieniem żółtych tramwajów, które nie miały nie tylko szyb w oknach, ale również drzwi i bocznych ścian; wchodziło się na stopień i od razu siadało na jednej z drewnianych ław, biegnących przez całą szerokość wagonu. Przejazd przez gwarne, zatłoczone ulice zajął blisko godzinę. Wreszcie taksówka zatrzymała się przed nowoczesnym, kilkunastopiętrowym budynkiem, stojącym przy rozległym placu porośniętym rzadką, spaloną słońcem trawą. Pokój na siódmym piętrze był czysty, ładnie urządzony, z łazienką, balkonem, telefonem i klimatyzacją. Alicja dała napiwek uśmiechniętemu boyowi, usiadła na łóżku i zaczęła się zastanawiać, co dalej. Żeby zaliczyć przed wyjazdem wszystkie egzaminy, musiała się uczyć niemal do ostatniej chwili. Nie miała czasu przygotować się do wyjazdu, przejrzeć przewodników, postudiować map. Cieszyła się jednak, że jest już w Kairze, i była pewna, że jakoś sobie poradzi. Umyła się po podróży, zjechała na dół i spytała w recepcji, gdzie może kupić plan Kairu i przewodnik. Okazało się, że na placu Talaat Harb, dosłownie o kilka kroków od hotelu, znajduje się księgarnia z obcojęzycznymi publikacjami. Ruszyła Szaria Kasr en-Nil we wskazanym kierunku. Szła wolno, podziwiając wspaniałe wystawy. Przyzwyczajona do szarości warszawskich ulic i nieciekawych towarów zalegających brudne witryny, wręcz upajała się widokiem barwnych sukienek, torebek, butów. W końcu nie mogła się oprzeć: weszła do sklepu z butami i kupiła eleganckie sandałki, a te, które miała na nogach, przywiezione z Warszawy, po prostu wyrzuciła do śmieci. Przez chwilę czuła się w sklepie nieco speszona, bo sprzedawca długo nie mógł znaleźć odpowiedniego rozmiaru – najwyraźniej większość Egipcjanek miała stopy o kilka numerów mniejsze – ale wreszcie przyniósł bardzo ładne czerwone sandałki, które pasowały jak ulał. I sam, klękając przed nią na posadzce, pomógł je włożyć. Do księgarni trafiła bez trudu. Oglądając wspaniałe albumy sztuki egipskiej, uświadomiła sobie, jak wiele jest do zobaczenia. Ile świątyń, grobów, obelisków, rzeźb! Miała wielką ochotę kupić najokazalszy z albumów, ale na razie wzięła tylko plan Kairu i nieduży przewodnik po Egipcie, po czym wybrała ze stojaka kilka barwnych widokówek. Szła do kasy, kiedy nagle spostrzegła angielskie przekłady powieści dwóch nie znanych jej pisarzy o rosyjskich nazwiskach. Jeden nazywał się – przynajmniej w angielskiej transkrypcji – Vladimir Nabokov, a jego książka nosiła tytuł Inuitation to a Beheading. Drugi, Mikhail Bulgakov, był autorem powieści zatytułowanej The Master and Margarita. Alicja wzięła ją do ręki i otworzyła na chybił-trafił: Kolejny, ostatni raz księżyc rozbłysł mu przed oczami, po czym rozpadł się na kawałki i zgasł. Berlioz zniknął pod tramwajem i okrągły, ciemny przedmiot potoczył się po bruku, przeskoczył przez krawężnik i wylądował na chodniku. Była to obcięta głowa. Alicja wzdrygnęła się i odłożyła książkę. Już chciała sięgnąć po powieść Nabokova, kiedy jej uwagę przyciągnęła niesamowita okładka przedstawiająca ni to ludzką, ni to zwierzęcą postać z długim dziobem, niosącą na plecach wielki wiklinowy kosz, z którego wyglądał młody mężczyzna, a jakiś ciemny stwór wpychał go z powrotem do środka. Autor książki miał niewątpliwie polskie imię i nazwisko, więc Alicja zdziwiła się, że nigdy o nim nie słyszała. Zaintrygowana, otworzyła książkę. Z drugiej strony wiedziałem, że sprawiedliwość często działa nierychliwie. W wiosce słyszałem opowieść o czaszce, która wyskoczyła z grobu i zaczęła toczyć się po zboczu, między krzyżami, omijając ukwiecone kopce. Zakrystian próbował zatrzymać ją łopatą, ale wymknęła mu się i poturlała w stronę cmentarnej bramy. Gajowy usiłował ją zatrzymać, strzelając do niej ze strzelby... Naprawdę, ludzie nie wiedzą już, o czym pisać! Sądząc po tytule, ten Nabokov też pewnie wymyśla podobne bzdury! Zapłaciła za plan, przewodnik i widokówki, po czym wyszła z księgarni. Ruszyła w drogę powrotną, ale inną ulicą. Tu sklepy były jeszcze bardziej eleganckie. Znów co kilka kroków przystawała, żeby obejrzeć witryny, a parę razy nawet weszła do środka. Pewien problem sprawiały jej ceny, wypisane innymi cyframi niż te, które w szkole nauczyła się uważać za arabskie, więc poprosiła jednego ze sprzedawców, żeby zanotował je na kartce razem z europejskimi odpowiednikami. Kupiła cienką sukienkę i dwie bluzki. Dopiero kiedy znalazła się na Midan at-Tahrir, rozległym placu, przy którym znajdował się jej hotel, zorientowała się, że zapadł zmrok. Reflektory oświetlające fontanny sprawiały, że bijąca w niebo woda mieniła się kolorami. Zafascynowana tym widokiem Alicja przeszła przez jezdnię i ruszyła środkiem placu. Przy każdej fontannie roiło się od ludzi. Na trawie porozkładały się całe rodziny; dorośli rozmawiali, pili i jedli, a dzieci uganiały się wokół. Mężczyźni ubrani byli w czarne spodnie i białe koszule rozpięte pod szyją lub w powłóczyste galabije o pastelowych barwach; niektóre kobiety, na ogół starsze, od stóp do głów spowijała czerń, lecz większość miała długie, kwieciste sukienki i tylko czarne chustki na głowach. Między siedzącymi krążyli handlarze, proponując losy na loterię albo grzebienie, lusterka, scyzoryki i breloczki; towary mieli równo ułożone na tacach, które nosili na brzuchu, zawieszone na szelkach. Inni sprzedawali orzeszki lub obwarzanki, jeszcze inni piekli na ruchomych straganach kolby kukurydzy, wachlując je bezustannie, żeby zwiększyć żar. Woń dymu z węgla drzewnego mieszała się w powietrzu z oszałamiającym zapachem jaśminu, którego pąki, nanizane na nitkę, oferowali na sprzedaż kilkuletni chłopcy w pasiastych piżamach. Mimo mroku, wciąż było niewiele chłodniej niż za dnia. Na końcu placu, za wysokim ogrodzeniem z żelaznych prętów, reflektory oświetlały rozległy gmach z ciemnożółtego piaskowca. Fasadę środkowej części budynku, przykrytej kopułą, zdobiły rzeźby, a wejścia strzegły dwie białe kolumny. Podchodząc bliżej, Alicja przekonała się, że jest to Muzeum Egipskie. Widziała przez ogrodzenie antyczne stele, płaskorzeźby, posągi. Obiecała sobie, że wróci tu nazajutrz z samego rana, po czym skręciła w stronę hotelu. Wjechała na górę i zamówiła kolację do pokoju. Kiedy skończyła jeść, zaczęła przeglądać przewodnik, ale poczuła się senna. Położyła się do łóżka i zgasiła światło. Już zasypiała, kiedy przypomniała sobie słowa, którymi matka pożegnała ją na warszawskim lotnisku: „Cokolwiek by się działo, pamiętaj, nie trać głowy!” 2 Zbudziło ją ostre słońce wpadające przez okno. Dochodziła dziewiąta, więc wstała szybko z łóżka. Kwadrans później wjechała windą na dwunaste piętro i weszła do restauracji. Na parterze też była restauracja, ale Alicja chciała spojrzeć na miasto z wysokości. Kelner zaprowadził ją do stolika przy oknie. W czerwonym fezie, obszernych seledynowych szarawarach i bogato haftowanej kurtce tej samej barwy, wyglądał jak postać z baśni. Alicja zamówiła śniadanie i spojrzała przez szybę. Dokładnie na wprost widziała Nile Hilton, na prawo znajomą bryłę Muzeum Egipskiego, a w oddali Nil z wyspą Gezira. Wokół placu, po którym spacerowała wczoraj, ciągnęły sznury pojazdów, skrajem co pewien czas przejeżdżał tramwaj, lecz o tak wczesnej porze na trawnikach i ścieżkach nie było prawie nikogo. Patrzyła przez chwilę w dół, po czym zaczęła się rozglądać po egzotycznie urządzonym wnętrzu. Na ścianach wisiały dywany i arabska broń, pośrodku sali szemrała cicho fontanna wyłożona niebiesko-zielonymi kafelkami, tworzącymi fantazyjną mozaikę. Obok fontanny stała para chromowanych stojaków, na których urzędowały dwie ogromne ary o błękitnych skrzydłach i żółtych brzuchach. – Good morning! Good morning! – zaskrzeczała jedna. Alicji zrobiło się wesoło. Przypomniała jej się opowieść ciotki o tym, jak zaraz po wojnie poszła do warszawskiego zoo i stanęła przed klatką z barwnie upierzonymi papugami. Nagle do klatki wpadł zwykły szary wróbel. Wyrwał jakiś smakołyk z dzioba największej papugi i uciekł. Widząc ogłupiałą minę olbrzymiego ptaszyska, ciotka ryknęła śmiechem. A wtedy papuga jak nie rozedrze dzioba: – O, głupia, głupia, śmieje się z papugi! Głupia, głupia! Przy klatce zebrał się tłum gapiów, a papuga wciąż naigrawała się z ciotki. Ta spiekła raka i uciekła jak niepyszna. Czekając, aż kelner przyniesie zamówione grzanki, jajko na miękko i sok pomarańczowy, Alicja wyjęła z torby kieszonkowe angielskie wydanie Przygód Alicji w Krainie Czarów. Książeczka Lewisa Carrolla fascynowała ją od dzieciństwa; zanim jeszcze nauczyła się liter, zanudzała matkę i ciotkę prośbami, aby czytały jej na okrągło dzieje imienniczki. Potem na tej książeczce sama uczyła się alfabetu, a teraz zamierzała pisać pracę magisterską poświęconą Przygodom Alicji i jej ekscentrycznemu autorowi, oksfordzkiemu matematykowi i duchownemu, rozmiłowanemu w małych dziewczynkach. – Świetny wybór – powiedział nagle po angielsku męski glos. – Przygody Alicji w Krainie Czarów to książka, którą należy czytać właśnie w Egipcie. Alicja podniosła oczy znad książki i napotkała wzrok o kilka lat starszego od siebie, szczupłego, śniadego mężczyzny, który siedział przy sąsiednim stoliku. – Dlaczego? – zapytała. – Po pierwsze dlatego, że Egipt od starożytności zwany był Krainą Czarów; po drugie, ponieważ Lewis Carroll wzorował się na egipskiej Księdze Umarłych – oznajmił z uśmiechem nieznajomy. – Naprawdę? – zdziwiła się Alicja. – Nie wiedziałam, choć czytałam wiele opracowań Przygód Alicji. – Chętnie ci o tym opowiem. Mogę się przysiąść? – Proszę. Mężczyzna usiadł naprzeciwko Alicji i skinął na kelnera, żeby przeniósł jego nakrycie. – Na imię mam Abib – rzekł. – Jestem po części archeologiem, po części etnografem. A ty? – Alicja. Studiuję literaturę angielską. W Polsce. – Alicja? Świetnie się składa. – Znów błysnął białymi zębami. – Jak zapewne wiesz, drugi tom przygód Alicji, Po drugiej stronie lustra, oparty jest na partii szachów. Dlatego przez długi czas myślano, że pierwowzorem pierwszej części jest jakaś gra karciana. Wydawało się to o tyle sensowne, że podobnie jak w drugiej części występują figury szachowe, tak w pierwszej figury karciane. Nic bardziej mylnego! Karty występują jedynie dlatego, że powszechnie uważano, iż pochodzą z Egiptu; w rzeczywistości Carrolla zainspirowały egipskie papirusy z tekstem Księgi Umarłych. Wprawdzie pełny przekład Księgi Umarłych jeszcze wtedy nie istniał, ale już od dawna fascynowano się w Anglii egipskimi starożytnościami, których znaczna ilość wpadła w ręce Anglików po zajęciu przez nich Aleksandrii w 1801 roku. Zgromadzili je tam francuscy uczeni, towarzyszący Napoleonowi w jego egipskiej wyprawie, lecz nie wszystko zdążyli wysłać do Paryża. I tak słynny kamień z Rosetty i inne cenne zabytki, w tym wspaniały zbiór papirusów, trafiły do British Museum. To właśnie egipskie papirusy opisujące, co dzieje się z umarłym w zaświatach, jak również dziwne ilustracje, przedstawiające bogów o głowach zwierząt, natchnęły Carrolla. Musiał, oczywiście, ująć wszystko tak, aby nadawało się dla dzieci, dlatego Alicja nie umiera i nie zostaje pogrzebana, tylko wchodzi do króliczej nory, jednakże komuś, kto posiada choćby podstawowe pojęcie o wyobrażeniach starożytnych Egipcjan na temat życia pozagrobowego, bardzo łatwo przejrzeć ten kamuflaż. Egipcjanie uważali, że dusza zmarłego musiała przejść przez zaświaty, gdzie czyhały na nią potwory strzegące kolejnych bram, po czym stawała na sądzie Ozyrysa i albo uzyskiwała rozgrzeszenie, albo ucinano jej głowę, a ją samą pożerano. Księga Umarłych to nic innego, jak zbiór magicznych uroków i zaklęć – często opartych na grze słów, w której tak lubował się Carroll – mających ułatwić duszy drogę przez zaświaty. Przygody Alicji są właśnie opisem tej drogi. Tak samo kończą się sądem, z tą różnicą, że u Egipcjan sędziami byli bogowie o zwierzęcych głowach, a u Carrolla są nimi po prostu zwierzęta. Dla większości można znaleźć odpowiedniki w panteonie bóstw egipskich. Biały Królik, za którym Alicja podąża do Podziemi, to, rzecz jasna, Wenenu, egipski bóg o głowie królika, zwykle utożsamiany z Ozyrysem. Wielki szczeniak, który o mało nie tratuje Alicji, to zapewne... Przerwał mu kelner, który przyniósł obojgu śniadanie. – O, widzę, że zamierzasz zjeść Humpty’ego Dumpty’ego! – zażartował Abib na widok jajka na miękko, które kelner postawił przed Alicją. – Ta postać też ma swój odpowiednik egipski: ogromne jajo, z którego powstał świat. Zniósł je Geb, zwany Wielkim Gęgaczem, według części podań ojciec naczelnych egipskich bogów: Ozyrysa, Izydy, Neftydy i Seta. Ale nie będę cię dłużej zanudzał. – Sięgnął po grzankę. – Nie, nie, to bardzo ciekawe – zaoponowała Alicja. – I wszystkie te wiadomości mogą mi się przydać, bo chcę pisać pracę magisterską o Carrollu. Mów dalej. – Jeśli tak, to wiedz, że najbardziej „egipską” ze wszystkich postaci jest Królowa Kier – kontynuował Abib, smarując grzankę masłem. – To baba-potwór: cały dwór trzęsie przed nią ze strachu portkami, a ona wciąż tylko chodzi i rozkazuje: „Obciąć mu głowę! Obciąć jej głowę!” Dobrze, że udaje się ją oszukać, bo wszyscy, łącznie z Alicją, zostaliby straceni. – Fakt – potwierdziła Alicja, zajadając jajko. Humpty Dumpty był wyjątkowo smaczny, ugotowany dokładnie tak, jak lubiła: nie za twardy i nie za miękki. – Obawa przed pozbawieniem głowy w zaświatach była jednym z największych lęków starożytnych Egipcjan. Dusza mogła stracić łepetynę nie tylko wówczas, gdy na sądzie Ozyrysa zapadał niepomyślny dla niej wyrok; także wcześniej, w trakcie wędrówki na miejsce sądu, różne potwory chciały jej odrąbać bądź oderżnąć głowę. Recytacja jednego z rozdziałów Księgi Umarłych miała przed tym chronić. Ale zapobiegliwi Egipcjanie nie pokładali aż takiej ufności w papirusach; na wszelki wypadek zaopatrywali się w tak zwane „głowy zastępcze”, wkładane do grobów. W okresie Starego Państwa były to bardzo realistyczne głowy wyrzeźbione w kamieniu, wykonane za życia zmarłego. Potem temu samemu celowi służyły maski nakładane mumiom, a jeszcze później portrety trumienne, malowane na drewnie i przytwierdzane do mumii bandażami. Te ostatnie, zwane fajumskimi, bo właśnie w Fajum znaleziono ich najwięcej, są bardzo podobne do polskich portretów trumiennych, znanych mi z reprodukcji. Ciekawe, że artyści z dwóch tak odległych kultur, jak Egipt z pierwszych czterech stuleci chrześcijaństwa i siedemnastowieczna Polska, w podobny sposób przedstawiali zmarłych. Zastanawiałaś się kiedyś nad tym? – Nie – odparła szybko Alicja i zaczerwieniła się, bo oczywiście pamiętała, co stryj pisał o licznych związkach Polski z Egiptem na przestrzeni wieków. – Nieraz oglądałam polskie portrety trumienne, nigdy natomiast nie widziałam fajumskich. Czy trzeba jechać do Fajum, żeby je zobaczyć? – Nie. Wiele jest tu, w Kairze, w Muzeum Egipskim. Jeszcze go nie zwiedzałaś? – Nie miałam kiedy. Dopiero wczoraj przyleciałam z Warszawy. – W takim razie, jeśli się tylko zgodzisz, chętnie cię oprowadzę. Byłem w muzeum niezliczoną ilość razy, ale można by tam chodzić codziennie przez całe życie i wciąż odkrywać coś nowego. Co ty na to? Alicji spodobało się, że po pierwsze będzie miała towarzystwo, a po drugie będzie ją oprowadzać nie jakiś niedouczony przewodnik, lecz prawdziwy archeolog. W dodatku miły i przystojny. – Zgadzam się – rzekła, posyłając mu uśmiech. – Jeżeli nie masz innych planów, możemy iść zaraz po śniadaniu. – Świetnie. Spojrzeli na siebie, po czym szybko spuścili wzrok i odtąd w milczeniu pałaszowali grzanki, każde pogrążone we własnych myślach. Po powrocie do hotelu Alicja nie czuła nóg. Wyszli z muzeum o pierwszej, kiedy je zamykano, jako jedni z ostatnich. Nie miała wątpliwości, że tam wróci. Bogate zbiory egipskich starożytności, zwłaszcza królewskie mumie i skarby z grobu Tutanchamona, zrobiły na niej kolosalne wrażenie. Nie mogła uwierzyć, że Egipcjanie stworzyli tak wspaniałą cywilizację po prostu z niczego, bo przed nimi nie istniała żadna kultura, na której mogliby się wzorować. Dopiero oni – jak powiedział Abib – zainspirowali Greków, na których wzorowali się Rzymianie, na których z kolei zaczęła się oglądać Europa, wychodząca z mroków średniowiecza. Wspomniał też, że czasem słyszy się teorie, jakoby Egipcjanie przybyli z Atlantydy, tajemniczej wyspy, którą pochłonęło morze, lub nawet z okolic Syriusza, Psiej Gwiazdy, uważanej przez nich za gwiazdę Izydy. Dodał, że to oczywiście bzdury, lecz najlepiej świadczą o tym, jak mało wiadomo o początkach Egiptu; najstarsze zabytki, takie jak licząca pięć tysięcy lat paleta Narmera, wskazują, że już wtedy istniało silne państwo z rozwiniętą cywilizacją i pismem hieroglificznym. Umówiwszy się z Abibem na kolację, Alicja wjechała na górę. Postanowiła wziąć zimny prysznic, żeby się odświeżyć. Rozebrała się i właśnie wchodziła do łazienki, kiedy zadzwonił telefon. – Tak? – Halo? Tu recepcja. Przyszedł do pani ktoś z biura turystycznego w sprawie wycieczki do piramid. Proszę zejść, dobrze? – Teraz nie mogę. Niech zostawi w recepcji wizytówkę, to się z nim skontaktuję. Po chwili telefon znów zadzwonił. – Halo? Ten bałwan z recepcji wszystko przekręcił – powiedział po angielsku obcy męski głos. – Nie jestem z biura turystycznego, tylko z policji. Wygląda na to, że pani wiza jest nieważna. Musimy to wyjaśnić. Czekam w hallu. – Będę za pięć minut – rzekła Alicja. Włożyła pośpiesznie sukienkę, poprawiła makijaż i zjechała na dół. Natychmiast podszedł do niej przystojny, na oko trzydziestoletni Arab w eleganckim garniturze. – Kapitan Mahmud Latif – przedstawił się. – Co jest nie tak z moją wizą? – Pragnę panią uspokoić, że pani wiza jest w należytym porządku – odparł, zniżając głos. – Proszę się nie obawiać. To był tylko pretekst, jaki wymyśliłem na użytek recepcjonisty. Lepiej, żeby jak najmniej osób wiedziało, o czym będziemy rozmawiać. Może usiądziemy, dobrze? Zaintrygowana Alicja pozwoliła się podprowadzić do obszernej skórzanej kanapy w głębi hallu. Kiedy zajęli miejsca, kapitan zapalił papierosa, po czym spytał: – Przyjechała pani zobaczyć się ze stryjem, tak? – Nie – odpowiedziała Alicja, zdumiona pytaniem. – Mój stryj nie żyje. – Jak to?! – Elegancki Arab o mało nie zerwał się na równe nogi. – Od kiedy? – Umarł dwa miesiące temu. Byłam na jego pogrzebie. Kapitan spojrzał na nią dziwnie. – Albo coś się pani pomyliło, albo mówimy o dwóch różnych osobach. Mam na myśli profesora Wiktora Sieciecha, młodszego brata pani ojca. Kiedy go widziałem przed tygodniem, cieszył się doskonałym zdrowiem. Teraz z kolei Alicja o mało nie zerwała się z miejsca. – Co?! Stryj Wiktor jest tu, w Egipcie? – Tak. Nie wiedziała pani o tym? – Nie. Wiem tylko, że mieszka w Ameryce. Koniecznie chcę się z nim spotkać! W którym hotelu się zatrzymał? Na jak długo przyjechał? Kapitan uśmiechnął się. – Wolnego. Najlepiej będzie, jeśli profesor Sieciech sam odpowie pani na wszystkie pytania. Ale mogę zdradzić jedno. Nie zjawił się tu jako turysta. Przybył do Egiptu sześć lat temu; pracuje dla naszego rządu. – Naprawdę? – Alicja przywykła już do myśli, że stryj Wiktor buduje rakiety w Ameryce. – A co robi? – Zajmuje się konstrukcją urządzeń do badań meteorologicznych. Nic więcej nie mogę pani wyjawić. – Kiedy będę mogła się z nim zobaczyć? – Tak się składa, że chwilowo profesora nie ma w Kairze. Naturalnie powiadomimy go o pani przyjeździe. Jestem pewien, że się ucieszy. Wkrótce skontaktuję się z panią. Do tego czasu proszę nie mówić nikomu o naszej rozmowie, dobrze? – Dobrze – zgodziła się machinalnie. W głowie miała zupełny mętlik. W pierwszej chwili pomyślała, że Wiktor specjalnie przyleciał z Ameryki, żeby się z nią spotkać. Przypuszczalnie wolał nie przyjeżdżać do Polski z obawy, że komuniści go nie wypuszczą; to tłumaczyłoby jego nieobecność na pogrzebie brata. Co innego wycieczka do Egiptu, jeśli wiedział, że Alicja zamierza tu przylecieć zgodnie z ostatnią wolą Teodora. Ale jak wynikało ze słów kapitana, stryj jeszcze się nie orientował, iż ona jest w Egipcie. Sam zaś przebywał tu od kilku lat! – Słucham? – spytała, bo pogrążona w myślach, nie dosłyszała ostatniego pytania kapitana Latifa. – O czym rozmawiała pani z Abibem Denisem? – powtórzył. – Poinformowano mnie, że pan Denis dosiadł się do pani przy śniadaniu i że później razem wyszliście z hotelu. Miała ochotę odpowiedzieć, że to nie jego interes, ale potem, trochę dla kawału, a trochę, żeby go zaszokować, rzuciła: – O obciętych głowach. Kapitan wcale się nie zdziwił, choć jakby nieco przybladł. – To makabryczny, ale pasjonujący temat – rzekł, wolno cedząc słowa. – Sam też zetknąłem się kiedyś z obciętą głową. To było dawno temu... Jeśli panią interesują takie rzeczy, chętnie opowiem. Opowieść Mahmuda Latifa, kapitana policji Wychowałem się w Mallawi, niedużym mieście w środkowym Egipcie. Mój ojciec był sklepikarzem, osobą powszechnie szanowaną. Nadal zresztą mieszka w Mallawi i prowadzi sklep. To, o czym chcę pani opowiedzieć, zdarzyło się dawno temu; miałem wtedy dwanaście lat. Pewnego dnia do Mallawi przybyli derwisze. Po miasteczku rozeszła się wieść, że o zmierzchu urządzą na skraju pustyni pokaz magicznych umiejętności. Ojciec wziął mnie ze sobą. Choć minęło dwadzieścia lat, wciąż pamiętam wszystko tak wyraźnie, jakby zdarzyło się wczoraj. Na rozłożonym na piasku dywanie, obok mosiężnej misy, w której żarzyły się węgle i grudki kadzidła, siedziało czterech muzyków i grało dziwną, hipnotyzującą melodię, zupełnie niepodobną do wszystkich arabskich melodii, jakie słyszałem. Duszna woń roznosiła się dookoła. Wokół muzyków tańczyło sześciu długowłosych mężczyzn odzianych w granatowe szaty. Opierając się o ziemię jedną stopą, wirowali w kółko. Od samego patrzenia kręciło mi się w głowie. Wtem jeden z nich zrzucił kaftan, wyciągnął ze stojącego na ziemi kosza długi, sztywny drut i przebił nim sobie na wylot język. Drugi przebił sobie ramię. Trzeci brzuch. Pozostali również złapali druty i zaczęli wbijać je w różne części ciała. Ledwo mogłem patrzeć. Ale kiedy wyciągali druty, nie krwawili, a na ich skórze nie było widać żadnych śladów. Nagle któryś wbił sobie drut w prawą skroń; pchał go i pchał, aż koniec wyszedł mu lewą stroną głowy. Nie mogło być mowy o oszustwie, widziałem wyraźnie oba końce! Raptem muzyka urwała się i tancerze padli na ziemię, jakby tylko hipnotyczne dźwięki utrzymywały ich w ruchu. Przez dłuższą chwilę leżeli jak martwi albo pogrążeni w głębokim śnie; wreszcie się podnieśli. Ludzie zaczęli rzucać im drobne, lecz okazało się, że to nie koniec przedstawienia, albowiem jeden z muzyków wstał z drewnianej skrzyni, na której dotąd siedział, i zawołał: – Podejdźcie bliżej, czcigodni mieszkańcy Mallawi! Bliżej, bliżej! Kiedy widzowie otoczyli go ciasnym kręgiem, uniósł wieko. W skrzyni znajdowała się głowa – wąsata głowa mniej więcej pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Wyglądała na martwą, ale wtem zamrugała oczami, po czym otworzyła je szeroko. Były niebieskie. Dopiero gdy ujrzałem te niebieskie, dziwnie świetliste źrenice, zdałem sobie sprawę, że włosy i wąsy też są jasnej barwy, że mam przed sobą głowę białego człowieka. A w każdym razie człowieka o blond włosach i niebieskich oczach, tacy zaś zdarzają się wśród nas bardzo rzadko. Czasem widuje się jasnowłose Beduinki, lecz te tlenią włosy moczem wielbłądów, który ma dużą zawartość amoniaku. Albo żółtą henną, jednak ona nie daje aż tak jasnego odcienia. – Pytajcie głowę, o co chcecie – powiedział derwisz. Nikt nie śmiał zadać pytania. W końcu derwisz zwrócił się do niej sam. – Powiedz nam, głowo, co czeka ten kraj w ciągu najbliższych dziesięciu lat! Usta głowy drgnęły, po czym popłynął z nich chrapliwy głos. – Wielkie zmiany, wielkie zmiany czekają ten kraj. Król utraci władzę i nigdy już nie odzyska tronu. Biali cudzoziemcy stracą wpływy, wielcy panowie postradają majątki, a biedni chłopi będą za bezcen kupować ziemię. Egipt stanie się silnym państwem, z którym wszyscy będą musieli się liczyć, tak jak przed wiekami. Słuchałem przejęty, podobnie zresztą jak wszyscy, choć to, co mówiła głowa, było nie do pojęcia. Biali cudzoziemcy stracą wpływy? Wolne żarty! – myślałem. Nie dam się nabrać. Podejrzewałem, że przed naszym przybyciem derwisze po prostu odpowiednio ucharakteryzowali jednego spośród swojego grona i zakopali w piasku tak, aby sterczała mu tylko głowa, po czym przykryli ją skrzynią, w której dnie wycięty był otwór. Byłem dumny, że odgadłem, na czym polega sztuczka z gadającą głową, gdy wtem derwisz, który się do niej zwracał, chwycił ją za włosy i podniósł wysoko. Na ten widok przeszedł mnie dreszcz; naprawdę była to obcięta głowa, a nie głowa człowieka zakopanego w piachu. – Głowa przemówiła – oznajmił derwisz. – To, co przepowiedziała, ziści się na pewno. Nie żałujcie nam datków, abyśmy mogli po całym Egipcie głosić dobre nowiny. Schował głowę do skrzyni i zatrzasnął wieko. Ludzie rzucali monety i rozchodzili się w milczeniu. Ojciec wziął mnie za rękę i też bez słowa skierowaliśmy się w stronę domu. Po pewnym czasie jednak nie wytrzymałem. – Tato, czy to była prawdziwa ludzka głowa? – Sam nie wiem, synu. Derwisze znają sztuczki, o jakich nam, zwykłym ludziom, nawet się nie śniło. Pewien mądry hadżi opowiadał mi o podobnej gadającej głowie, którą widział podczas pielgrzymki do Mekki. Dowiedział się od człowieka, który mu ją pokazał, jak się takie głowy preparuje. – Jak? – Nie zdradził oczywiście wszystkich szczegółów, ale powiedział, że należy umieścić w kadzi z olejem sezamowym młodego mężczyznę, najlepiej blondyna o niebieskich oczach, tak aby tylko jego głowa sterczała nad powierzchnię, po czym przez ściśle określoną liczbę dni karmić go wyłącznie figami moczonymi w oleju i wypowiadać nad nim magiczne zaklęcia. Potem ciało zrobi się miękkie jak wosk; wystarczy wtedy chwycić głowę za włosy i mocno szarpnąć, żeby ją oderwać. Trzeba ją ciasno zabandażować i przez siedem dni okadzać co godzinę, szepcząc magiczne formuły. Po zdjęciu bandaży głowa posiada moc prorokowania; odtąd należy trzymać ją w zamkniętej skrzyni, której nie wolno otwierać częściej niż raz na dziesięć dni, tak więc z usług głowy można korzystać tylko trzy razy w miesiącu. – To prawda, tato? – spytałem, kiedy umilkł. – Sam nie wiem. Ale jak inaczej wytłumaczyć to, cośmy widzieli? Nie odpowiedziałem, bo wówczas jeszcze nie podejrzewałem, że mogliśmy oglądać gipsową albo drewnianą rzeźbę o oczach z niebieskiego szkła, której powiekami i ustami poruszał jeden z derwiszy, ciągnąc za cienkie, niewidoczne nitki lub druciki, a inny, brzuchomówca, sprawiał, że zdawała się mówić. Na to wpadłem dopiero po kilku latach. Jeszcze później przeżyłem szok, gdy w książce o historii Egiptu i Sudanu natrafiłem na fotografię Charlesa Gordona, angielskiego generała, który poniósł śmierć broniąc Chartumu. Natychmiast stanęła mi przed oczami głowa pokazywana przez derwiszy: miała rysy Gordona! Ponieważ wojownicy Mahdiego faktycznie odrąbali Gordonowi głowę, w pierwszej chwili pomyślałem, że to musiała być jego autentyczna głowa. Ale potem uświadomiłem sobie, że od śmierci Gordona do oglądanego przeze mnie pokazu minęło ponad sześćdziesiąt lat; skóra byłaby zeschnięta, zbrązowiała, rysy nierozpoznawalne. Może więc Mahdi, gdy przywieziono mu trofeum do Omdurmanu, kazał zrobić kilka woskowych lub gipsowych odlewów i pokazywać je po całym Sudanie, aby wszyscy wiedzieli, że znienawidzony wróg został zabity? I może jeden z odlewów znalazł się w posiadaniu derwiszy i pełnił rolę rekwizytu podczas ich występu? Takie wytłumaczenie wydało mi się znacznie bardziej racjonalne. A jednak, kiedy patrzyłem na popis, dałbym sobie rękę uciąć, że głowa jest prawdziwa; nie było nic sztucznego w sposobie, w jaki poruszała ustami. Włosy, za które chwycił ją derwisz, też wyglądały na prawdziwe. Czyżby iluzja była tak silna? No cóż, nietrudno przykleić prawdziwe włosy woskowej rzeźbie. I pewnie nietrudno wprawnemu sztukmistrzowi oszukać naiwnego chłopca z prowincji. Choć minęło tyle lat, ta sprawa nadal nie daje mi spokoju. Bo przepowiednie głowy, jak pani zapewne wiadomo, sprawdziły się co do joty. Pięć lat później Faruk został zmuszony do abdykacji, a władzę przejęli młodzi oficerowie, którzy przeprowadzili reformę rolną. Wpływy Anglików malały z roku na rok, aż w końcu, mimo zbrojnej interwencji, utracili nawet kontrolę nad Kanałem Sueskim. Stało się to, co jeszcze kilka lat wcześniej wydawało się nie do pomyślenia. Właśnie historia z głową zadecydowała o moim wyborze zawodu. Zostałem policjantem, ponieważ nie znoszę nie wytłumaczonych spraw. Gdybym był nim wtedy, kazałbym sobie pokazać głowę z bliska. I przekonałbym się, czy w grę wchodzi magia, czy zwykłe kuglarstwo. Mahmud wstał z kanapy. – No cóż, rozgadałem się – rzekł. – Proszę mi wybaczyć. Odezwę się do pani, jak tylko skontaktuję się z profesorem Sieciechem. Pożegnał się z Alicją i leniwym krokiem ruszył do wyjścia. Alicja wróciła na górę; wreszcie mogła wziąć upragniony prysznic. Stojąc pod strugami zimnej wody, zastanawiała się nad tym, co powiedział Mahmud Latif. Cieszyła się, że wkrótce spotka stryja Wiktora. Ale zdumiało ją, że od kilku lat pracuje dla rządu egipskiego. Dlaczego wyjechał z Ameryki? Historia o obciętej głowie wygłaszającej proroctwa też wydała się jej ciekawa. Alicja jednak była przekonana, że to nieprawdziwa głowa, tylko atrapa, którą derwisze posługiwali się na tyle umiejętnie, aby wywołać w widzach wrażenie, iż obcują z czymś nadprzyrodzonym. Wiedziała, że europejscy magicy również miewają w swoim repertuarze numery z gadającą głową. Co do samych proroctw, nie dziwiła się, że się spełniły. Bystrzy derwisze, nieustannie przemierzający Egipt i inne kraje arabskie, orientowali się, że po drugiej wojnie światowej zajdą nad Nilem kolosalne zmiany, niewyobrażalne dla mieszkańców prowincji. Nie było w tym żadnej magii. A że kapitanowi wydawało się po latach, iż widział głowę generała Gordona? Alicji przypomniały się słowa Tuwima: Między czapką a kołnierzem Wspaniałego generała nie ma głowy. Jaka szkoda, że tu głowa nie została! Parsknęła śmiechem i wyszła spod prysznica. Jej bose stopy pozostawiały podłużne ślady na lśniącej posadzce. Nie wycierając się, wróciła do pokoju i wyciągnęła na łóżku. Zmęczyło ją kilkugodzinne zwiedzanie Muzeum Egipskiego, ale czego tam nie było! Rzeźby wielkie i małe, kamienne sarkofagi i drewniane trumny, mumie ludzi i zwierząt, rydwany, łuki, naszyjniki, pierścienie, papirusy... Zaczęła kartkować przewodnik kupiony w hallu muzeum. Zawierał niezbyt dużo ilustracji, w dodatku wszystkie były czarno-białe, stanowił jednak cenną pamiątkę. Przez chwilę przyglądała się dwóm fotografiom palety Narmera, władcy uważanego za tożsamego z Menesem, pierwszym faraonem, który zjednoczył Dolny i Górny Egipt. Jak powiedział Abib, paleta najprawdopodobniej upamiętnia zwycięstwo faraona w bitwie z mieszkańcami Delty. Po jednej stronie ukazany był Narmer, jak bierze rozmach, by roztrzaskać berłem głowę klęczącego jeńca. Na odwrocie wyrzeźbione były dwa lwy o splecionych ze sobą szyjach, długich jak u żyrafy, symbolizujące obie części połączonego królestwa. Nieco wyżej ukazany był Narmer po wygranej bitwie; leżały przed nim trupy ściętych jeńców, każdy z własną głową między nogami. Alicja odszukała reprodukcję jednego z eksponatów, które zaintrygowały ją najbardziej: była to prawie naturalnej wielkości drewniana rzeźba króla Hora, władcy XIII dynastii. Rzeźba zdawała się wychodzić ze skrzyni podobnej do budki strażnika; wrażenie ruchu było tak silne, inkrustowane oczy lśniły zaś tak żywym blaskiem, że Alicji w pierwszej chwili wydało się niemal, iż ma przed sobą faraona we własnej osobie. Symbol ka na jego głowie – połączone z sobą dwa drobne ramionka, skierowane dłońmi do góry – przydawał mu tajemniczości. Jak wyjaśnił Abib, symbol ten oznacza, iż rzeźba jest gotowa do przyjęcia w siebie duszy władcy, czyli ma odgrywać mniej więcej taką samą rolę, jak „głowy zastępcze”. Dodał, że tylko dzięki suchemu klimatowi Egiptu, gdzie mimo straszliwego upału mięso może wisieć w słońcu na straganie rzeźnika i nie psuje się nawet po kilku dniach, drewniana rzeźba przetrwała trzy tysiące siedemset lat w idealnym stanie. Dlatego zachowały się też mumie. Wizyta w pomieszczeniu z królewskimi mumiami nie mniej silnie zapadła Alicji w pamięć. W oszklonych drewnianych szafach leżały na półkach odwinięte z bandaży szczątki faraonów oraz ich małżonek. Nagie, wysuszone ciała były zupełnie czarne – nie ze starości, jak wyjaśnił Abib, lecz w wyniku stosowanej przez starożytnych Egipcjan metody konserwacji, polegającej na maksymalnym odwodnieniu tkanek. Alicja czuła się trochę dziwnie, patrząc na potężnych faraonów, którym za życia oddawano boską cześć. Na jednej półce leżał Thotmes III, najbitniejszy władca w dziejach Egiptu, na innej Ramzes II zwany Wielkim, który rządził przez sześćdziesiąt siedem lat i pozostawił po sobie dziesiątki wspaniałych budowli, w tym sławne świątynie wykute w skale w Abu Simbel. Dawniej nikt nie śmiał spojrzeć władcom w twarz, teraz za uiszczeniem opłaty w wysokości 25 piastrów każdy mógł do woli oglądać ich nagie zwłoki, odarte z bandaży i ozdób. W sali z mumiami, mimo otwartych okien, czuć było nieprzyjemny zapach. – Najstarsze mumie mają ponad trzy i pół tysiąca lat – powiedział Abib, widząc, jak Alicja marszczy nos. – Obecnie niektóre zaczynają gnić, toczą je bakterie. Wszystko przez to, ze ciała są wystawione na widok publiczny. Szkodzi im ta odrobina wilgoci, jaką pozostawiamy w powietrzu, kiedy oddychamy. – Która jest najstarsza? – zapytała Alicja. – Ta. – Abib wskazał mumię z otworami w czaszce. – To Sekenenre, jeden z ostatnich władców XVII dynastii. Prawdopodobnie poległ, wyzwalając Egipt spod władzy Hyksosów. Te dziury to ślady po ciosach topora i maczugi. Potem oglądali zajmujące kilka sal skarby z grobu Tutanchamona. Tym zabytkom poświęcona była ostatnia część katalogu. Na czarno-białych zdjęciach uwieczniono nie tylko najbardziej spektakularne eksponaty, jak naturalnej wielkości drewniany, czarno-złoty posąg władcy, jego piękny, wysadzany drogimi kamieniami tron oraz słynna złota maska, ale również kilka drobniejszych przedmiotów, między innymi przezroczyste alabastrowe naczynia, wachlarz ze strusich piór oraz płócienne, pięciopalczaste rękawiczki. Nie wspaniałe pierścienie i bransolety ani nawet ogromne złocone skrzynie, w których zamknięta była mumia, lecz właśnie kilka par skromnych rękawiczek najbardziej zdumiało Alicję, kiedy krążyła między gablotami. Nigdy nie przypuszczała, że starożytny lud mieszkający nad Nilem wynalazł również rękawiczki. Ale patrząc na nie zrozumiała, że władca nie nosił ich dla ochrony przed chłodem. Zostały wymyślone po to, żeby bóg nie brudził sobie rąk. Przy innej gablocie Abib zwrócił uwagę Alicji na niewielki sztylet o lśniącym ostrzu i złotej rękojeści. – Jak widzisz, ten nóż jest nie z brązu, lecz z żelaza, w dodatku bez śladu rdzy. Przez wiele lat stanowił zagadkę dla naukowców, bo w czasach Tutanchamona Egipcjanie nie znali jeszcze żelaza. Niektórzy naukowcy uważali, że sztukę jego wytopu posiadł jako pierwszy jeden z ludów azjatyckich, na przykład Hetyci, i że to z ich państwa sztylet trafił nad Nil. Teraz jednak wiemy, że Egipcjanie pierwsi na świecie nauczyli się wytapiać żelazo, ale miało to miejsce dopiero kilkaset lat po śmierci Tutanchamona. Skąd więc wziął się ten sztylet? Alicja nie wiedziała. – Z kosmosu – rzekł Abib i roześmiał się na widok jej miny. – A dokładniej, z meteorytu. Egipcjanie nie potrafili jeszcze wytapiać żelaza z rudy, ale gdy kawałek spadł im z nieba, wiedzieli, co z nim zrobić. Wykuli sztylet dla faraona. Nagle Alicja poderwała się z łóżka: przecież obiecała mamie zadzwonić zaraz po przylocie do Kairu! Zła na siebie, że zapomniała o tym wczoraj, połączyła się z recepcją i zamówiła rozmowę z Warszawą. Telefon zadzwonił kilkanaście minut później; na drugim końcu linii odezwała się jednak nie matka Alicji, lecz ciotka. Przez chwilę Alicja opowiadała jej o pierwszych wrażeniach z Egiptu, po czym zamilkła. – Halo? Halo? Co się stało? – zapytała ciotka. – Nic, nic. Coś ci powiem, tylko nie mów mamie, żeby się nie denerwowała, dobrze? Stryj Wiktor jest w Egipcie. Mieszka tu od kilku lat – Naprawdę? Widziałaś się z nim? – Nie, jeszcze nie. Nie ma go w Kairze. Ale podejrzewam, że Teodor właśnie dlatego chciał, żebym tu przyjechała. Zależało mu, żebym poznała Wiktora. – Chyba masz rację. Dobrze, nic nie powiem Helence, ale to cudowna nowina! Na pewno polubisz Wiktora. To był świetny chłopak i jestem przekonana, że się bardzo nie zmienił. Po zakończeniu rozmowy Alicja przez chwilę rozmyślała o spotkaniu ze stryjem. Potem wstała, ubrała się, otworzyła drzwi balkonowe i wyszła na zewnątrz. Wciąż było gorąco jak w piecu. Punktualnie o ósmej wieczorem zjechała do hallu. Abib już na nią czekał. – Dokąd mnie zabierasz? – spytała. – Nic ci nie powiem. To będzie niespodzianka. Okazało się, że ma własny samochód, zakurzonego i niemiłosiernie poobijanego, olbrzymiego forda. Kiedy Alicja się zdziwiła, wyjaśnił, że mieszka w hotelu, bo w związku z pracą jest w ciągłych rozjazdach i nie opłaca mu się wynajmować nigdzie na dłużej mieszkania, natomiast samochód jest mu nieodzowny. – Jeśli kiedykolwiek zobaczysz tutejsze autobusy dalekobieżne, zrozumiesz dlaczego. Egipcjanie podróżują nie tylko z niezliczonymi tobołami, ale często zabierają w drogę żywy inwentarz. Kury, kaczki, gęsi, kozy... Hałas i smród nie do wytrzymania! Zresztą z wieloma wioskami nie ma połączeń ani autobusowych, ani kolejowych, więc bez własnego samochodu nie mógłbym odwiedzać miejsc, w których albo znaleziono coś ciekawego, albo prowadzone są wykopaliska. A ponieważ takich miejsc jest w Egipcie bardzo dużo, podróżuję właściwie non stop. Do Kairu zaglądam po to, żeby uporządkować notatki i pomieszkać w cywilizowanych warunkach. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak miło jest wyciągnąć się w wannie po kilku dniach spędzonych na pustyni. Ford włączył się w ruch pojazdów i wkrótce wjechali między dwa brązowe lwy strzegące Kubri at-Tahrir, jednego z dwóch mostów łączących wschodni brzeg Nilu z wyspą Gezira. Powierzchnia leniwie płynącej rzeki połyskiwała hipnotycznie w blasku księżyca. – Jak spędziłaś popołudnie? – spytał Abib. – Pewnie ucięłaś sobie drzemkę, co? – Nie, wcale nie. Jak tylkośmy się rozstali, odwiedził mnie kapitan tutejszej policji... Zamierzała podzielić się z Abibem wspaniałą nowiną o stryju, ale nagle przypomniała sobie, iż kapitan prosił o dyskrecję. Nie bardzo rozumiała, dlaczego ma zachować wszystko w tajemnicy, ale przyszło jej do głowy, że może Wiktor nie powinien się kontaktować z osobą przybyłą zza żelaznej kurtyny. Postanowiła na razie o nim nie wspominać. – Czego chciał? – Czego chciał? – powtórzyła skonfundowana. – Sprawdzał, czy moja wiza jest w porządku. A przy okazji opowiedział mi historię o tym, jak przed wielu laty widział popis derwiszy. Na koniec wyjęli ze skrzyni głowę, która całkiem trafnie przepowiedziała, co wydarzy się w Egipcie. Wyglądała jak prawdziwa, ale oczywiście musiała być sztuczna. Kiedy później o tym rozmyślałam, przypomniałam sobie, że na zamku wawelskim w Krakowie, dawnej stolicy Polski, jest sala, której strop zdobią rzeźbione głowy. – Trajkotała jak najęta, żeby pokryć zmieszanie. – Kiedy byłam na Wawelu ze szkolną wycieczką, przewodniczka opowiedziała nam legendę o jednej z nich. Podobno gdy król Zygmunt August chciał wydać niesprawiedliwy wyrok, korzystny dla swojego przyjaciela, głowa z zawiązanymi oczami zawołała: „Królu, sądź sprawiedliwie!” – Bardzo interesujące – powiedział Abib. Przez chwilę prowadził w milczeniu, po czym rzekł: – Zawiązane oczy wskazują na pokrewieństwo z Temidą. A co się tyczy opowieści kapitana, gadające głowy często występują w tradycji arabskiej. Czasem są to obcięte głowy, tak jak w baśniach Tysiąca i jednej nocy, a czasem mechaniczne, skonstruowane przez mędrców. W Europie posiadanie gadającej głowy przypisywano Gerbertowi z Aurillac, Albertowi Wielkiemu i Rogerowi Baconowi, ale wszyscy trzej studiowali księgi arabskie, więc pewnie korzystali z zawartych w nich instrukcji. Gerbert, późniejszy papież Sylwester II, nawet kształcił się w Katalonii u arabskich uczonych. Miał szczęście, że został papieżem, bo wielu duchownych było mu przeciwnych, oskarżało go o czary i konszachty z diabłem. – Co się stało z tymi głowami? – Według podań, tę głowę zrobioną przez Alberta stłukł niechcący święty Tomasz z Akwinu, który był jego uczniem, a głowa Bacona rozpadła się sama. Podobno mistrz był wielce znużony i położył się spać, zanim odlana przez niego głowa ostygła. Służący, któremu zlecił jej pilnowanie, twierdził później, że powiedziała: „Czas jest”, pół godziny później: „Czas był”, a jeszcze pół godziny później: „Czas minął”, po czym spadła na ziemię i rozbiła się na tysiąc kawałków. Na temat głowy Gerberta źródła milczą. Jechali prostą, szeroką aleją, po której obu stronach rosły olbrzymie eukaliptusy. Za drzewami panował nieprzenikniony mrok; miejska zabudowa skończyła się parę kilometrów wcześniej. – Już prawie jesteśmy na miejscu – powiedział Abib, mocniej naciskając na gaz. Chwilę później zatrzymał wóz na otoczonym krzakami, jasno oświetlonym parkingu. Pomógł wysiąść Alicji, po czym wprowadził ją do ogromnego namiotu bez dachu, utworzonego z dywanów przymocowanych do drewnianego rusztowania. Na ogromnym palenisku pośrodku piekły się kurczaki, po dwadzieścia na każdym z długich rożnów. Kilku chłopców w białych zawojach i czerwonych galabijach obracało metalowe pręty i polewało kurczaki wodą z przyprawami. Wielki, czarny Sudańczyk z trzema bliznami na każdym policzku, ubrany identycznie jak chłopcy, podszedł do Abiba i Alicji; ukłoniwszy się nisko, zaprowadził ich do jednego z przykrytych białymi obrusami stołów stojących wzdłuż ścian namiotu. – Ten lokal specjalizuje się w kurczakach, więc dużego wyboru nie ma. Pozwolisz, że zamówię za ciebie? – spytał Abib, siadając na szerokiej ławie, a kiedy Alicja skinęła głową, zaczął rozmawiać z kelnerem po arabsku. Sudańczyk skłonił się i odszedł. Po chwili przyniósł dwa zimne piwa, a potem ogromną mosiężną tacę, na której piętrzyły się kurczaki, frytki i miseczki z sosami. – Ostre, ale pyszne! – zawołała Alicja, gdy skosztowała udka kurczaka, za radą Abiba polanego jednym z sosów. Szybko pociągnęła spory haust piwa o nazwie Stella. – Ja gadałem przez całą drogę. Teraz twoja kolej. Opowiedz mi coś o sobie, o swojej rodzinie, dobrze? – poprosił Abib. – W moim życiu nie wydarzyło się jeszcze nic ciekawego – odparła zgodnie z prawdą. – No, może poza tym wyjazdem. Nie przeżyłam szalonej miłości, nie skończyłam studiów, niedużo podróżowałam. Mieszkam z mamą i ciotką... Ich życie wyglądało zupełnie inaczej. Przeżyły wojnę, każda z nich zaznała gorącej miłości, która zakończyła się tragicznie. Mój ojciec zginął w wypadku w Ameryce, mąż ciotki na wojnie. Ale to nie on był wielką miłością jej życia. – A kto? – Jak chcesz, to ci opowiem. Opowieść Alicji o wielkiej miłości ciotki Anny O wielkiej miłości ciotki Anny dowiedziałam się przez przypadek, dwa dni po pogrzebie dziadka, który zmarł, kiedy miałam szesnaście lat. Obudziłam się spragniona i postanowiłam pójść do kuchni, żeby się czegoś napić. W całym domu było ciemno, ale w kuchni paliło się światło. Kiedy weszłam, ujrzałam ciotkę siedzącą na taborecie. Bluzkę miała rozpiętą, w ręce trzymała butelkę wódki, z której dobywało się ciche gulgotanie. Butelka była jednak przytknięta nie do ust ciotki, a do jej brzucha. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, że w brzuchu ciotki widnieje okrągły otwór wielkości sporej monety. Zaczęłam drzeć się wniebogłosy. Ciotka poderwała się jak oparzona, wypuszczając z rąk butelkę. Butelka spadła na posadzkę, ale nie rozbiła się. Po chwili do kuchni wpadła mama, którą zbudził mój krzyk. Jeden rzut oka wystarczył, żeby zorientowała się w sytuacji. Powiedziawszy coś do ciotki gniewnym tonem, szybko wyprowadziła mnie z kuchni. Kiedy znalazłyśmy się w moim pokoju, usiadła obok mnie na łóżku i opowiedziała mi, skąd wzięła się dziura w brzuchu ciotki. Był to jedyny ślad po jej wielkiej miłości. Jako kilkunastoletnia panna ciotka kochała się z wzajemnością w kawalerze, którego znała od dzieciństwa. Michał miał dar do gry na wszelkiego rodzaju instrumentach. Marzył o tym, żeby zostać sławnym pianistą i koncertować po całym świecie. Mama, która jest dziewięć lat młodsza od ciotki, pamiętała, że kiedy u nich bywał, często akompaniował na pianinie Annie, która uwielbiała śpiewać. Zapamiętała też jego piękne dłonie o wyjątkowo długich, smukłych palcach. Kiedy jednak ukończył gimnazjum i powiedział, że zamierza wstąpić do konserwatorium, jego ojciec sprzeciwił się. Chciał, żeby syn kształcił się na lekarza albo adwokata. Najdroższy ciotki – w tym czasie już i narzeczony, bo akurat co do decyzji poślubienia Anny jego ojciec nie miał zastrzeżeń – był całkiem załamany. Po kolejnej awanturze z ojcem postanowił uciec z domu. Ponieważ poza fortepianem najbardziej kochał klarnet, zaciągnął się jako klarnecista kontraktowy do orkiestry kawaleryjskiej. Konno jeździł świetnie od małego – latem niemal w ogóle nie schodził z siodła – ale niestety nie przyswoił sobie najważniejszej zasady obowiązującej wszystkich konnych trębaczy i klarnecistów, a mianowicie że instrumenty należy trzymać na prawo od końskich łbów. Tak więc, ledwo się zaciągnął i wysłał do Anny pierwszy list, wydarzyła się rzecz straszna. Koń, na którym siedział, szarpnął gwałtownie łbem i uderzył w klarnet. Podbity z mocą instrument przebił Michałowi gardło. Młody muzyk skonał, nim sprowadzono felczera. Podobno nie był to jedyny śmiertelny wypadek tego rodzaju, ale właśnie śmierć Michała i listy jego zrozpaczonego ojca spowodowały, że ministerstwo specjalnym rozkazem wycofało klarnety z orkiestr kawaleryjskich w kilka miesięcy po pogrzebie młodzieńca. Pogrzebie, na którym Anny nie było, gdyż leżała w szpitalu, walcząc o życie. Na wieść o śmierci Michała wypiła bowiem pól butelki kwasu solnego. W owych czasach, kiedy środki nasenne nie były powszechnie dostępne, mężczyźni, którzy chcieli popełnić samobójstwo, strzelali sobie w łeb, kobiety zaś piły kwas. Może zresztą chodziło Annie o jakąś romantyczną symetrię – skoro jej najdroższy zginął z krtanią przebitą klarnetem, ona powinna umrzeć z krtanią przeżartą kwasem? W każdym razie, gdy tylko dowiedziała się o jego śmierci, pobiegła do kuchni, złapała butelkę z kwasem i wydudliła ją duszkiem. Nie umarła jednak; lekarzom udało się ją odratować. Ale jamę ustną i górne odcinki przewodu pokarmowego miała tak straszliwie poparzone, że nie mogła ani pić, ani jeść. W tamtych latach nie znano kroplówek, więc aby utrzymać Annę przy życiu, lekarze musieli wyciąć jej w brzuchu otwór, przez który można było wlewać płyny i wrzucać drobno pokrojony pokarm bezpośrednio do żołądka. Rodzice Anny mieli nadzieję, że kiedy przełyk się zagoi, córka znów będzie mogła normalnie jeść. Ale lekarze uprzedzali ich, by zbytnio na to nie liczyli. Jak się okazało, mieli rację, gdyż w procesie gojenia powstały tak rozległe blizny, że doszło do zarośnięcia odźwiernika żołądka i przełyku. Anna już nigdy nie mogła – i dotąd nie może – jeść jak normalny człowiek. Cały czas żywi się przez dziurę w brzuchu zamykaną idealnie dopasowanym, platynowym krążkiem. Wróciwszy do domu pouczona, jak ma się odżywiać, jak drobno kroić, siekać i mleć różne produkty, a jakich unikać, Anna powoli zaczęła dochodzić do siebie. Pewnie otrząsnęłaby się szybciej po tej wielkiej tragedii, gdyby nie to, że dziura w brzuchu ciągle przypominała jej o śmierci Michała. Sama o dziurze nie mówiła nikomu; o tym, jak się odżywia, wiedzieli tylko rodzice i siostra. Kilka lat później Anna wyszła za mąż, ale nie kochała człowieka, którego poślubiła. Chyba najlepiej świadczy o tym fakt, że nigdy nie zdradziła mu swojej tajemnicy. Wrzucała w siebie jedzenie, kiedy mąż był w pracy, a przy nim udawała, że już jadła i nie jest głodna. Może się wydawać dziwne, że przez cały czas trwania małżeństwa mąż Anny nie zauważył, iż żona nic nie pije i nic nie je. Ale któż mógłby podejrzewać coś takiego? Kiedy mąż otrzymał kartę mobilizacyjną, Anna wprowadziła się do rodziców. Podobno nie przejęła się specjalnie jego śmiercią, a w każdym razie, kiedy otrzymała wiadomość, że poległ w bitwie o Monte Cassino, nie rozpaczała tak strasznie, jak po tragicznym wypadku Michała. Po powrocie mojej mamy ze Stanów zamieszkała razem z nią. Mama od dawna wiedziała, jak Anna się odżywia, ale ja nie miałam o tym pojęcia. Choć ogromnie ciotkę kochałam i widywałam się z nią codziennie, nie orientowałam się, że nie je w normalny sposób. Aż do owej pamiętnej nocy, wkrótce po śmierci dziadka. Anna kochała ojca znacznie bardziej niż matkę, z którą wiecznie się kłóciła; właśnie z powodu tych ciągłych sporów po powrocie siostry ze Stanów postanowiła się do niej przenieść. I dlatego po śmierci ojca załamała się kompletnie. Zmieniła się nie do poznania. Miła, zadbana, kulturalna czterdziestokilkuletnia kobieta przekształciła się w ciągu dosłownie paru dni w niechlujną starą wiedźmę. Nagle wszyscy dowiedzieli się o jej dziurze. Demonstrowała ją, opowiadając historię swojego romansu sprzed lat nie tylko przyjaciółkom i znajomym, ale nawet listonoszowi, hydraulikowi i pracownikowi gazowni. Co więcej, rozpiła się. Ona, która nigdy przedtem – jeśli nie liczyć paru lampek wina wypitych za młodu – nie miała kropli alkoholu w ustach (choć może w jej wypadku należałoby raczej powiedzieć „w trzewiach”), teraz co wieczór wlewała w siebie flaszkę czystej, nie zważając na protesty mojej mamy. Rano czuła się paskudnie, ale twierdziła, że alkohol dobrze jej robi, a w każdym razie pomaga zasnąć. Rzeczywiście, spała w tym czasie jak suseł, co najmniej do południa. Ryzy, w których trzymała się przez tyle lat, po śmierci mojego dziadka zupełnie puściły. Jednakże prawdziwy koszmar miał dopiero nastąpić. Nagle, jakby pchało ją do tego pragnienie samozniszczenia połączone z wręcz naukową ciekawością, ciotka zaczęła eksperymentować ze swoją dziurą. Zaczęło się od tego, że przestała drobno kroić jedzenie, tylko wrzucała w siebie spore kawałki. Gdyby poczuła bóle, może by się opamiętała, ale ponieważ nie miała żadnych przykrych objawów, te pierwsze doświadczenia tylko ją rozzuchwaliły. Raz byłam świadkiem, jak wpycha sobie do dziury całe surowe jajko. Innego razu widziałam, jak strząsa popiół z papierosa. Pewnego dnia wrzuciła do środka żywą białą mysz. Zrobiła to ostentacyjnie na oczach mojej mamy, która do końca nie wierzyła, że siostra naprawdę uczyni coś takiego; myślała, że tylko się z nią drażni. Tego było dla mamy za wiele. Wezwała lekarza, który znał przypadek ciotki, i opowiedziała mu o ekscesach Anny, po czym pozwolili jej wybrać: albo będzie nosić zamykany na klucz blaszany gorset, albo sama zostanie zamknięta w Tworkach. Ciotka zdecydowała się na gorset. Wykonana na specjalne zamówienie metalowa konstrukcja spełniała podobną funkcję, co pas cnoty. Bez pomocy mojej mamy, która jako jedyna posiadała klucz, ciotka nie mogła zdjąć gorsetu i ani nic zjeść, ani wypić. Kilka razy usiłowała otworzyć gorset wytrychem, ale ponieważ zamek umocowany był z tyłu, jej próby spełzły na niczym. Raz nakryłam ją, jak stała tyłem do lustra i, skręcona mocno w pasie, manipulowała przy zamku spinaczem. Twarz miała czerwoną z wysiłku, włosy sklejone potem. Parsknęłam śmiechem i zaczęłam wyśpiewywać piosenkę o majtkach blaszanych, z przodu i z tyłu zalutowanych, które zmyślny blondynek otworzył kluczem do sardynek. Nauczyłam się jej na obozie harcerskim. Ciotka była na mnie wściekła, krzyczała, żebym pomogła jej zdjąć gorset albo wezwała ślusarza, bo koniecznie musi się napić. Ale to wydarzenie było przełomowe, zrozumiała bowiem, jak bardzo stała się żałosna, skoro śmieje się z niej nawet siostrzenica, która tak ją zawsze kochała i szanowała. Odtąd już nigdy nie próbowała sama otworzyć zamka, z czasem alkohol też przestał ją kusić. W końcu mama uznała, że Anna jest wyleczona, i zaproponowała jej zdjęcie gorsetu. Ciotka odmówiła. Mama była pewna, że Anna sobie nie ufa. Ja też tak sądziłam, ale kiedyś zapytałam ciotkę, czy nie cierpi z powodu gorsetu. Odparła, że nie. Owszem, ciągle ją szczypie, uwiera, ale właśnie dzięki temu stale pamięta, dlaczego go nosi. Wspomina Michała i miłość, jaką go darzyła, wspomina swojego ojca, którego też kochała z całego serca. I jest szczęśliwa. Dlatego po dziś dzień chodzi w gorsecie i pozwala go sobie zdejmować tylko na czas posiłków. – Niesamowita historia – rzekł Abib, kiedy Alicja umilkła. – A jak było z twoją matką i ojcem? Alicja zawahała się. – Może zostawmy tę opowieść na inny raz, dobrze? – Oczywiście – Abib zgodził się natychmiast. Kiedy po kolacji wsiedli do samochodu, Alicja myślała, że wrócą do hotelu, ale Abib najwyraźniej miał inny pomysł. Po krótkiej jeździe zatrzymał wóz przy szlabanie pilnowanym przez dwóch policjantów. Siedzieli na ławce przed murowaną budką; na ziemi syczała karbidówka. Abib wysiadł z wozu i zaczął z nimi rozmawiać po arabsku. Uśmiechali się, lecz kręcili głowami. W końcu sięgnął do kieszeni i wręczył im kilka banknotów. Poskutkowało, bo jeden z policjantów wstał i podniósł szlaban. – Dokąd jedziemy? – spytała Alicja, gdy Abib wrócił do wozu. – Zaraz się przekonasz. Rozglądała się lękliwie, ale jedyne, co widziała, kiedy reflektory odgarniały mrok, to albo pustynia, albo ściany z ciosanych kamieni i groźnie wyglądające skały. – Gdzie jesteśmy? – spytała niespokojnie po kilku minutach jazdy. Abib nie odpowiedział, wkrótce jednak zatrzymał wóz i wyłączył światła. Gdy oczy Alicji przyzwyczaiły się do ciemności, zdała sobie sprawę, że tuż obok majaczy jakiś potężny kształt. – Co to? – zapytała. – Sfinks. Wysiedli z wozu. Niebo było rozgwieżdżone, noc jasna. Po chwili Alicja już całkiem wyraźnie widziała głowę Sfinksa rysującą się na tle nieba, a w dali, na prawo od niej, masywną bryłę Wielkiej Piramidy. Przez myśl przemknęły jej słowa ulubionego wieszcza, który był tu wiele lat przed nią: Sfinks czarną Kopta twarzą nad piasek wyzierał... Patrząc na ogromną, beznosą twarz, poczuła się tak, jakby uczestniczyła w tajemniczym misterium. Czy rzeczywiście ród Sieciechów wywodzi się z Egiptu? Chętnie spytałaby o to tę prastarą bestię, która uśmiechała się, jakby znała wszystkie sekrety świata. Głos Abiba wyrwał Alicję z zadumy. – Arabowie nazywają Sfinksa Abu-l-Hul, Ojciec Strachu, ale nie ma się czego bać. Chodź, wdrapiemy się na grzbiet Sfinks wydawał jej się strasznie wysoki, ale Abib musiał się wspinać na niego już nieraz. Zajęło im to trochę czasu, w dodatku Alicja otarła sobie kolano i złamała paznokieć, lecz z pomocą Abiba znalazła się wreszcie na grzbiecie kamiennego olbrzyma. Przez chwilę stali obok siebie, wpatrując się w gwiazdy. Ze strachu, że spadnie, Alicja ujęła Abiba za łokieć. Mężczyzna odwrócił się i ją pocałował. Całowali się i całowali, a potem zrobiło się jeszcze bardziej romantycznie, tyle że twardy grzbiet Sfinksa uwierał ją w pupę. 3 Alicja leżała w łóżku, przeciągając się leniwie i wsłuchując w poranne odgłosy miasta, kiedy zadzwonił telefon. – Halo? – powiedziała sennie do słuchawki, unosząc się na łokciu. – Dzień dobry, nazywam się Frank Hare. Jestem wicekonsulem Stanów Zjednoczonych i chciałbym z panią porozmawiać – oznajmił obcy męski głos z silnym amerykańskim akcentem. – Miałaby pani czas zobaczyć się ze mną dziś rano? – Tak – odparła, bo z Abibem umówiła się dopiero na szóstą. Obiecał, że zabierze ją na przejażdżkę. – Więc może spotkajmy się o jedenastej w ogródku u Groppiego. Wie pani, gdzie to jest? – Nie, ale wezmę taksówkę. – Świetnie. Tylko niech pani wyraźnie powie, że chodzi o kawiarnię Groppiego na Szaria Adli Pasza, w pobliżu Opery, bo ten sam właściciel ma również restaurację przy Midan Talaat Harb. – Dobrze. – Zatem do zobaczenia. Alicję najpierw zdziwiło, że chce się z nią widzieć wicekonsul Stanów Zjednoczonych, ale potem uznała, że musi to mieć związek ze stryjem Wiktorem. Bądź co bądź był obywatelem amerykańskim. Może poprosił znajomego pracownika ambasady, żeby przekazał jej jakąś wiadomość? Wstała, wzięła prysznic i zjechała na śniadanie. Abiba nie było na sali, więc usiadła sama. Zdążyła zjeść grzanki i dopijała sok pomarańczowy, kiedy do restauracji wszedł szczupły, drobny staruszek o wydatnym nosie i ze strzechą siwych włosów. Wydał się Alicji niezmiernie podobny do Bertranda Russella, którego zdjęcia widziała kilka razy w prasie. Czyżby to rzeczywiście on? Serce zabiło jej mocniej, bo staruszek rozejrzał się po niemal pustej sali, po czym skierował się prosto do jej stolika. – Czy mogę się dosiąść? – zapytał z charakterystycznym oksfordzkim akcentem, poprawiając muszkę. – Bardzo nie lubię jadać sam. – Ależ proszę. Będę się czuła zaszczycona. Staruszek uśmiechnął się. – Jeśli bierze mnie pani za mojego wielkiego rodaka, Bertranda Russella, to muszę, niestety, wyprowadzić panią z błędu – rzekł, siadając naprzeciwko niej i kładąc na jednym z wolnych krzeseł staroświecki kapelusz, który trzymał w dłoni. – Nie jestem ani matematykiem, ani filozofem, lecz egiptologiem. Nazywam się Hatter. Malcolm Hatter. I jestem o trzynaście lat młodszy od Bertranda. – A ja nazywam się Alicja Sieciech. Studiuję w Polsce literaturę angielską. – Naszą literaturę? Większość Polaków, z jakimi dotychczas się zetknąłem, to archeolodzy. Zapewne pani wie, że polscy archeolodzy przed kilku laty odkryli w Aleksandrii łaźnie rzymskie i teatr, a w Deir el-Bahari świątynię Thotmesa III. Ponadto prowadzą systematyczne badania w Tell Atrib i w Faras, gdzie kilka lat temu znaleźli bazylikę wczesnochrześcijańską ze wspaniałymi malowidłami. Teraz wasz profesor Michałowski stoi na czele komitetu specjalistów UNESCO nadzorujących przeniesienie świątyń w Abu Simbel na wyższy poziom, żeby nie zalała ich woda sztucznego jeziora, które powstanie po zakończeniu budowy Wielkiej Tamy w Asuanie. – Tak, czytałam o tym – powiedziała Alicja. – Michałowski to świetny organizator, jestem pełen szacunku dla jego osiągnięć. Ale prawdziwym geniuszem w polskiej ekipie był Tadeusz Andrzejewski; jaka szkoda, że popełnił samobójstwo. Nie miał jeszcze czterdziestki. Podobno w grę wchodziły spory kompetencyjne z Michałowskim, który poczuł się zagrożony wzrastającym uznaniem, jakim cieszył się jego młodszy kolega. Wielka, wielka szkoda. Jakieś straszliwe fatum prześladuje waszych najzdolniejszych egiptologów. Dawno temu, podczas pierwszego pobytu w Egipcie, poznałem innego wybitnego młodzieńca, Tadeusza Smoleńskiego. Studiowaliśmy razem pod kierunkiem Maspero, a potem Tadeusz pojechał do Szaruny, gdzie prowadził wykopaliska i znalazł cmentarzysko z czasów III i IV dynastii. Niestety, zmarł w wieku zaledwie dwudziestu pięciu lat. Staruszek umilkł, pogrążając się w smutnych wspomnieniach. Akurat w tym momencie do stolika podszedł kelner i – nie proszony – postawił przed Hatterem filiżankę, czajniczek herbaty oraz dzbanuszek z mlekiem. Widocznie dobrze znał obyczaje starego egiptologa. – Nie będzie pan nic jadł? – zdziwiła się Alicja. – Nie – odparł staruszek, napełniając filiżankę. – W moim wieku niewiele trzeba jeść. Za to prawie cały dzień piję herbatę. Sam nie wiem, ile wypijam filiżanek. – To świetnie się składa, że pan jest egiptologiem. Może zechce mi pan poradzić, co powinnam zobaczyć w Egipcie? Wczoraj zwiedziłam Muzeum Egipskie, a wieczorem byłam w Gizie. Tyle że po ciemku mało widziałam. – Koniecznie więc musi pani tam wrócić, poza tym zwiedzić Sakkarę i Memfis. Potem powinna pani pojechać na kilka dni do Luksoru; zapewniam panią, że warto. Większość turystów kończy na tym pobyt, ale dla mnie najwspanialszym zabytkiem egipskim jest Abu Simbel. Namawiałbym panią, żeby się tam wybrała, ale niestety wciąż trwają prace związane z przenoszeniem obu świątyń. Boję się, że kiedy kawałki, na które je pocięto, złoży się z powrotem, to już nie będzie to samo. Rozumiem, że Egipt będzie miał z Wielkiej Tamy korzyści, lecz dla nas, archeologów, jej budowa jest najgorszą rzeczą, jaka się mogła wydarzyć. Egipt i Nubia to tylko pas żyznej ziemi wzdłuż Nilu, na jego brzegach znajdują się prawie wszystkie zabytki. Kiedy budowa tamy dobiegnie końca, zalane zostaną liczne miejscowości leżące na odcinku długości pięciuset kilometrów pomiędzy Asuanem a Wadi Halfa po sudańskiej stronie granicy: Dakka, Kurusku, Ineiba, Tuszka, Adinban i wiele innych. Oprócz świątyń w Abu Simbel naukowcy uratują jeszcze dziewięć, przenosząc je na wyższy grunt, a dalsze cztery zostaną podarowane w rewanżu za pomoc Amerykanom, Hiszpanom, Włochom i Niemcom. Ale z powodu tamy zniknie pod wodą jeden z największych skarbów: wspaniały, wyrzeźbiony w skale kompleks świątynny w Girf Husajn. Radziłbym pani pojechać właśnie tam, bo to ostatnia szansa, żeby zobaczyć te piękne świątynie. Jeśli ma pani czas, doradzałbym również wyprawę do Napaty i Meroe, na terenie Sudanu. W starożytności państwo egipskie, przynajmniej w swoim szczytowym okresie, sięgało ponad sześćset kilometrów dalej na południe niż teraz. Później tamtejsi władcy usamodzielnili się, a w pewnym momencie nawet podporządkowali sobie cały Egipt. Chcieli ratować jego chwałę, ale im się nie udało. Jednakże ich państwo przetrwało aż do czwartego wieku naszej ery. W Górnej Nubii nadal czczono egipskich bogów i posługiwano się pismem opartym na egipskim. Zbudowano wiele świątyń, w tym Izydy, Amona i Apisa, oraz dwieście piramid, którym Edwards poświęca zaledwie cztery strony w swojej znanej książce. Ale tak to jest. Choć już przed stu trzydziestu laty prowadził tam badania Ferlini, po nim kolejno Lepsius, Budge, Garstang i Reisner, obecnie Napata i Meroe są zaniedbywane przez naukowców. Jeden Shinni coś tam jeszcze dłubie. A przecież Ferlini znalazł wspaniały złoty skarb ukryty w szczycie piramidy królowej Amaniszakete, Budge zaś – chyba największy geniusz i zarazem największy wandal w dziejach egiptologii – usiłując mu dorównać, zniszczył kilkanaście piramid. Podobno Andrzejewski tuż przed śmiercią pracował nad odczytaniem pisma meroickiego; teraz kto wie, kiedy zostanie odczytane. Większość turystów w ogóle nie wie o zabytkach w Sudanie. Zwiedzają Egipt i myślą, że widzieli już wszystko. Otóż nie. Gorąco panią namawiam, żeby pojechała pani do Karimy, skąd już tylko krok do Kurru, Napaty i Meroe. Jako Polka nie powinna mieć pani trudności z uzyskaniem wizy sudańskiej. – Może rzeczywiście się tam wybiorę – powiedziała Alicja. – Jedno z najciekawszych znalezisk w Meroe – kontynuował staruszek – to wykonana z brązu głowa Oktawiana Augusta, którą przed blisko dwoma tysiącami lat troskliwie zakopano w piasku. Wie pani, skąd się tam wzięła? W czasach, gdy Egipt był prowincją rzymską, pewnego roku wojska nubijskie przekroczyły granicę i zdobyły trzy miasta, zanim musiały się wycofać. Strabon pisze, że podczas wyprawy Nubijczycy zburzyli kilka posągów Oktawiana. Prawdopodobnie głowa pochodzi z jednego z nich. Spyta pani: po co ona Nubijczykom? Otóż moim zdaniem trzeba pamiętać, że ciemnoskórzy mieszkańcy Nubii mieli rozległe kontakty z Afryką. Również niektóre wierzenia egipskie są tożsame z wierzeniami plemion afrykańskich. Dlatego uważam, że w Meroe znajdzie się również głowy innych zburzonych pomników rzymskiego cesarza! – obwieścił tryumfalnie. Jeszcze coś mówił, ale Alicja ledwo go słuchała, gdyż nagle przypomniała jej się zagadka z listu stryja, którą już dawno obiecała sobie wyjaśnić: jak wygląda cartouche faraona, którego imię, wypisane na amulecie, odegrało istotną rolę w historii rodu Sieciechów? Imię, które ona miała zastąpić własnym znakiem? – Przepraszam bardzo – powiedziała, kiedy staruszek zrobił przerwę dla zaczerpnięcia powietrza – skoro jest pan egiptologiem, czy mógłby mi pan napisać hieroglifami imię faraona Kakau, zwanego po grecku Kaiekhos? – Faraona Kakau? Oczywiście, niechże tylko sobie przypomnę... – Hatter sięgnął do kieszeni po pióro, lecz nagle jego ręka zatrzymała się w pół drogi. – To bardzo niestosowny żart – powiedział z oburzoną miną. – To żaden żart, przysięgam! – zawołała Alicja, ale staruszek podniósł się z krzesła. – Wypraszam sobie – oświadczył zdecydowanym tonem, złapał kapelusz i ruszył do wyjścia, nie dopijając herbaty. Alicja zaczerwieniła się po uszy. Nie miała pojęcia, czym uraziła uroczego starszego pana. Przecież nie mogło mu chodzić o imię faraona! Wzruszyła ramionami i dokończyła sok. Następnie sprawdziła na planie Kairu, gdzie znajduje się Szaria Adli Pasza; ponieważ było to niedaleko, a ledwo minęła dziesiąta, postanowiła udać się piechotą na spotkanie z wicekonsulem. Planowała, że po drodze znów obejrzy wystawy sklepowe i może coś sobie kupi. Kiedy jednak wyszła z hotelu, okazało się, że większość sklepów jest zamknięta, a witryny szczelnie zasłonięte żaluzjami. Dopiero od ekspedienta w czynnym sklepie z torebkami dowiedziała się, dlaczego: w krajach mahometańskich piątek jest dniem odpoczynku i modłów. Pracowano tylko w sklepach należących do Koptów i Greków. Gdy doszła do placu Talaat Harb, przekonała się, że tam też prawie wszystko jest zamknięte. Po krótkim marszu skręciła w ulicę Adlego Paszy, minęła synagogę i chwilę później weszła przez żelazną furtkę do ogródka kawiarni Groppiego. Ponieważ żadna z osób siedzących przy stolikach ocienionych białymi parasolami nie wyglądała na amerykańskiego konsula, zajrzała do budynku mieszczącego kawiarnię, ale w środku nie było nikogo. Usiadła przy jednym ze stolików na zewnątrz, zamówiła mrożoną kawę i wzięła się do pisania widokówek, licząc, że Frank Hare jakoś ją pozna, kiedy się zjawi. – Alicja? – spytał punktualnie o jedenastej męski głos, ten sam, który wcześniej słyszała przez telefon. Podniosła wzrok i ujrzała uśmiechniętego, rosłego blondyna w wieku trzydziestu kilku lat; miał na sobie długie szorty barwy khaki i wypuszczoną na wierzch jasnoniebieską koszulę z krótkimi rękawami. Nie sprawiał wrażenia pracownika ambasady. Skinęła głową. – Cześć, jestem Frank. To ja do ciebie dzwoniłem. Mogę ci mówić po imieniu? – zapytał siadając. – Tak. Jak mnie poznałeś? – To proste. Widziałem twoje zdjęcie – odparł z uśmiechem, który nieco psuły duże, sterczące przednie zęby, zupełnie jak u królika. – Nie dziw się; mamy prawo interesować się swoimi obywatelami. A ty urodziłaś się w USA; z naszego punktu widzenia jesteś Amerykanką. W każdej chwili możesz otrzymać amerykański paszport. Musisz złożyć wniosek, ale to zwykła formalność. Skinął na kelnera i zamówił piwo, po czym znów zwrócił się do Alicji: – Przyjechałaś do Egiptu spotkać się ze stryjem, tak? – Nie, przyjechałam dlatego, że umarł mój drugi stryj, Teodor. W testamencie postawił warunek, że muszę odwiedzić Egipt, jeśli chcę po nim dziedziczyć. Ale nie tylko dlatego zdecydowałam się na podróż. – Zamierzasz się jednak widzieć ze stryjem Wiktorem, prawda? – Oczywiście. Tylko na razie nie ma go w Kairze. Frank spojrzał na nią badawczo. – A wiesz, gdzie jest? – spytał. – Nie. – Jak się dowiesz, daj mi znać, dobrze? W końcu on też jest obywatelem amerykańskim, więc nie powinniśmy tracić go z oczu. – Wyjął z portfela dwie wizytówki. – Daj jedną stryjowi i powiedz, że bardzo nam zależy, żeby się odezwał. – Dobrze. Frank pociągnął łyk piwa. – A jak się dotąd kontaktowałaś ze stryjem? Na jaki adres wysyłałaś listy? – W ogóle do niego nie pisałam. Nie miałam pojęcia o jego istnieniu. O tym, że mam stryja, dowiedziałam się zaledwie kilka tygodni przed wyjazdem z Polski, a dopiero tu, na miejscu, poinformowano mnie, że przebywa w Egipcie. Przedtem myślałam, że mieszka w Ameryce. – Kto cię poinformował? Alicja przypomniała sobie, że kapitan Latif prosił ją o dyskrecję. Uznała jednak, że może przynajmniej wspomnieć jego nazwisko Amerykaninowi. – Kapitan Mahmud Latif z miejscowej policji. – Aha. Znam, znam. Co jeszcze ci powiedział? Alicja nie chciała mówić wicekonsulowi, że to nie jego sprawa, więc po krótkim wahaniu odparła: – Nic specjalnego. Rozmawialiśmy głównie o obciętych głowach. Może też masz coś ciekawego do powiedzenia na ten temat? – Ja? – Amerykanin jakby się zmieszał. – Dlaczego sądzisz, że wiem cokolwiek o obciętych głowach? – Wcale nie sądzę. Po prostu zapytałam. A wiesz? Wicekonsul westchnął i pociągnął kolejny haust piwa. – Tak. Chcesz posłuchać? Jeszcze nikomu o tym nie mówiłem, ale może mi ulży, jak wyrzucę to z siebie. Ta cholerna głowa wciąż śni mi się po nocach. Opowieść Franka Hare’a, wicekonsula Na studiach przyjaźniłem się z Murzynem. Obaj pochodziliśmy z biednych rodzin, dlatego trzymaliśmy się razem. Poza tym obaj byliśmy kombatantami; mogliśmy studiować tylko dlatego, że walczyliśmy w wojnie koreańskiej, inaczej nigdy nie byłoby nas stać. Jim miał talent do języków, jednakże na Columbii studiował, tak jak ja, nauki polityczne. Pewnego razu powiedział mnie i jeszcze jednemu białemu kumplowi, u którego było krucho z forsą, że wie, jak możemy zbić kupę szmalu. – Jak? – zapytaliśmy obaj. – Czyszcząc buty – odparł. Bili i ja zaczęliśmy się śmiać, bo czyszczenie butów to ciężka harówa, w dodatku kiepsko płatna; w tamtych latach, jeśli ktoś chciał mieć wypastowane buty, płacił pięć centów. – A jeśli każdy klient będzie wam dawał dolara? – Niemożliwe! – wykrzyknęliśmy. – Możliwe – rzekł. – Możliwe, jeśli zgodzicie się czyścić huty w Harlemie. Zgodziliśmy się. Byliśmy chyba pierwszymi białymi pucybutami, którzy czyścili buty czarnym. Ale mieliśmy pełno klientów i wszyscy chętnie bulili po dolcu. Ja i Bili zaśmiewaliśmy się w kułak: ale ci czarni są durni, że chcą nam tyle płacić! I gratulowaliśmy Jimowi cwanego pomysłu. Ale to my byliśmy głupi, bo nie rozumieliśmy, że jemu chodzi o coś więcej. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak ważny dla godności Murzynów jest fakt, że biali czyszczą im buty, nawet jeśli robią to nieudolnie. Jim mówił później, że z naszego powodu zapanowała w Harlemie moda na źle wyczyszczone buty. Pewnie żartował, chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby to była prawda. Jeszcze później przyznał nam się, że zdjęcia białych pucybutów rozprowadzano na Południu. Czy możesz sobie wyobrazić, jakie wrażenie musiały robić na Murzynach w tych stanach, w których wciąż obowiązywała segregacja? Oddzielne miejsca w autobusie, oddzielne toalety, oddzielne bary, na każdym kroku coś, co przypomina, że jesteś kimś gorszym, a tu zdjęcia, na których dwaj biali klęczą przed elegancko ubranymi czarnymi i czyszczą im buty. Te zdjęcia to był dynamit! Nie wiem, jak Bili, ale ja jestem szczęśliwy, że przyczyniłem się choć trochę do obalenia barier rasowych, nawet jeśli uczyniłem to nieświadomie. Pod koniec studiów Jim bardzo aktywnie zaangażował się w walkę o równouprawnienie; jeździł na Południe, spotykał się z Martinem Lutherem Kingiem, o którym przypuszczalnie było głośno i w Polsce, kiedy trzy lata temu dostał pokojową nagrodę Nobla. Ale Jimowi wadziło, że King jest baptystą, w dodatku kaznodzieją – mój przyjaciel uważał chrześcijaństwo za obcą religię, narzuconą amerykańskim Murzynom w czasach niewolnictwa przez białych właścicieli. Po studiach zerwał z Kingiem i wstąpił do Czarnych Muzułmanów; przez pewien czas, podobnie jak Malcolm X, był jednym z najbliższych współpracowników Elijaha Muhammada. Potem jednak doszedł do wniosku, że Murzyni, zwłaszcza amerykańscy, nie powinni przechodzić na islam, gdyż jest to religia Arabów, a przecież to głównie Arabowie urządzali polowania na Murzynów i sprzedawali ich na targach niewolników. Zdaniem Jima, amerykańscy Murzyni powinni powrócić do swoich afrykańskich korzeni. Obecnie, kiedy Murzyni noszą fryzury afro, a niektórzy poddają się operacjom plastycznym, żeby nadać swoim nosom bardziej afrykański charakter, pomysł Jima nie wydaje się taki dziwny. Ale jeszcze dziesięć lat temu było to dla działaczy murzyńskich coś nie do pomyślenia. Trudno im się dziwić; wciąż pamiętali, jak niefortunnie wypadły pierwsze kontakty Murzynów amerykańskich z afrykańskimi. Mam na myśli Liberię. Nie wiem, czy ci wiadomo, że ta najstarsza republika na kontynencie afrykańskim powstała w wyniku przesiedlania wyzwolonych niewolników ze Stanów Zjednoczonych. Wkrótce okazało się, że wbrew idealistycznym oczekiwaniom Jeffersona, Madisona i Monroego ani asymilacja osadników, ani ich pokojowa koegzystencja z ludnością miejscową nie wchodzi w grę; różniły ich język, religia, kultura, obyczaje – przepaść była po prostu zbyt wielka. Krwawe walki trwały do końca ubiegłego stulecia, aż wreszcie tubylcy zostali całkowicie pokonani i pozbawieni wszelkich praw. W latach trzydziestych wybuchła głośna afera, kiedy wyszło na jaw, że są wysyłani do niewolniczej pracy na hiszpańskich plantacjach kakao na wyspie Bioko. Pieniądze z tego procederu czerpali potomkowie czarnych amerykańskich osadników, z prezydentem i wiceprezydentem na czele. I chociaż grupa ta stanowi zaledwie trzy procent ludności, nadal pozostaje u władzy. Na szczęście, dzięki licznym amerykańskim inwestycjom, po drugiej wojnie światowej sytuacja tubylców zaczęła się poprawiać. Jim uważał, że w Liberii czarni osadnicy zbłądzili na samym początku, usiłując cywilizować i nawracać miejscową ludność w taki sam sposób, jak czynili to biali kolonizatorzy. Jemu natomiast chodziło o coś zupełnie przeciwnego: o odrzucenie wartości białych, o powrót do tradycyjnych afrykańskich obyczajów i wierzeń. Publicznie wprawdzie nie głosił tak radykalnego programu; twierdził tylko, że pragnie wzbogacić kulturę czarnych Amerykanów o afrykańskie pierwiastki. Ale ja znałem prawdę. Główny problem polegał na tym, co zresztą wytykali mu inni czarni przywódcy, że Afryka to mozaika setek grup etnicznych, podzielonych na tysiące plemion. Różnią się językiem, obyczajami, wierzeniami, strojem. Nie ma czegoś takiego, jak kultura czy religia afrykańska. Tymczasem przez lata niewolnictwa większość amerykańskich Murzynów utraciła wiedzę o swoim etnicznym pochodzeniu. Mogliby stworzyć na swój użytek jakąś synkretyczną panafrykańską kulturę, lecz czy miałoby to sens? – No bo sam się zastanów, Jim – mówili mu znajomi. – Wyobraź sobie białego, który pewnego dnia decyduje się nosić po „europejsku”, więc wkłada szkocką spódniczkę w kratę, holenderskie drewniaki i francuski beret. I co? Wygląda jak idiota! A ty chcesz, żebyśmy się ubierali według tej samej zasady, tyle że po afrykańsku. Na tego rodzaju argumenty Jim odpowiadał, że strój jest rzeczą drugorzędną, jemu chodzi o sprawy znacznie ważniejsze. Natomiast o tym, czy istnieją wartości, które można by uznać za wspólne dla wszystkich afrykańskich grup etnicznych, trudno się przekonać, jedząc hamburgery i popijając coca-colę. Kilka dni później powiadomił mnie, że wyjeżdża do Afryki. Oburzył się, gdy radziłem mu, żeby pojechał do Ghany, pierwszej kolonii brytyjskiej, która właśnie uzyskała niepodległość; uważałem, że człowiek z jego wykształceniem niewątpliwie będzie tam przydatny. Odparł, że miejscowi Murzyni nie po to wyrzucają białych, aby zastąpić ich czarnymi Amerykanami; takie postępowanie groziłoby kolejną Liberią. Kiedy wspomniałem, że Nkrumah spędził dziesięć lat w Stanach i nawet wykładał na amerykańskiej uczelni, Jim oznajmił kwaśno, że właśnie z tego powodu widzi przyszłość Ghany w bardzo ponurych barwach. Jak zapewne wiesz, Nkrumah, zanim został obalony w zeszłym roku, doprowadził kraj do ubóstwa i gospodarczego chaosu. Kiedy przejmował władzę, Ghana miała pół miliarda dolarów rezerw; kiedy jego rządy upadły, była zadłużona na miliard. Przepowiednie Jima spełniły się co do joty. Nie jestem przekonany, czy fakt, iż pierwszy prezydent Ghany spędził kilka lat w Stanach, rzeczywiście miał na to wpływ. Ale kto wie? Może istotnie zanadto się oderwał od swoich afrykańskich korzeni, może niepotrzebnie zapatrzył się na nasze gmachy i autostrady, może bez sensu zaczął marnować pieniądze na powielanie u siebie amerykańskich wzorów? W każdym razie Jim nie wyjechał do Ghany. Postanowił nie jechać do żadnej kolonii, w której znajomość angielskiego byłaby przydatna. Chciał się porozumiewać z tubylcami wyłącznie w ich językach, które – ufny w swoje zdolności – zamierzał w krótkim czasie opanować na miejscu. Ostatecznie zdecydował się na Ubangi-Szari, jedno z czterech terytoriów Francuskiej Afryki Równikowej. Liczył, że tam, w samym sercu kontynentu, najprędzej trafi na plemiona nie skażone kontaktami z zachodnią cywilizacją. Niedługo po wyjeździe Jima podjąłem pracę w departamencie stanu i zostałem wysłany na placówkę do Peru. Gdy po trzech latach zjawiłem się w Nowym Jorku, okazało się, że Jim zdążył w tym czasie wrócić z Afryki, ale po kilku miesiącach znów wyjechał, tym razem do Nigerii. Nasz wspólny przyjaciel Bili powiedział mi, że Jim po powrocie z Republiki Środkowoafrykańskiej – taką nazwę przyjęło terytorium Ubangi-Szari po uzyskaniu niepodległości – znajdował się na skraju załamania nerwowego. Bili długo musiał ciągnąć go za język, zanim Jim wreszcie wyjawił mu, co zaszło. Otóż wkrótce po przylocie do Bangui dowiedział się od poznanego tam przypadkiem szwedzkiego etnografa, że najbardziej prymitywne plemię, na jakie ten kiedykolwiek się natknął, mieszka w wiosce położonej nad niewielkim jeziorom w północno-wschodnim rejonie kraju. Bili nie zapamiętał ani nazwy plemienia, ani jeziora. Nie było łatwo tam dotrzeć; Jim musiał przez kilka tygodni przedzierać się przez dżunglę. Na wioskę składało się zaledwie dwadzieścia kilka okrągłych glinianych chat, stojących blisko brzegu. Były bardzo skromne, podobnie jak ubiór członków plemienia; mężczyźni i kobiety nosili tylko trzcinowe spódniczki oraz proste bransolety i naszyjniki, wykonane z koralików, nasion i zębów hipopotamów. Większość tubylców była przeraźliwie chuda, jakby nie jadła od dawna, ale zachowywali się bardzo przyjaźnie i nie mieli nic przeciwko temu, żeby Jim zamieszkał wśród nich. Gdy na migi wyjaśnił, o co mu chodzi, przydzielili mu pustą lepiankę. Mieszkańcy wioski nie uprawiali ziemi, nie tkali, nie rzeźbili w drewnie, nawet nie polowali. Ich jedynym zajęciem i jedyną rozrywką było chodzenie nad jezioro i obserwowanie stada baraszkujących w wodzie hipopotamów. Siadali na brzegu, krzyczeli, klaskali i oblizywali się, pokazując sobie palcami co tłuściejsze sztuki. Kiedy Jim zademonstrował im na migi, że hipopotamy można zabić i zjeść, pokiwali entuzjastycznie głowami, oblizując się jeszcze bardziej energicznie. W końcu Jim nie wytrzymał: wyrwał dzidę najbliższemu wojownikowi i zamierzył się na obleśnie tłustą hipopotamicę, która wyszła z wody i bezczelnie ułożyła się na ziemi zaledwie kilka metrów od miejsca, w którym siedzieli. Tubylcy natychmiast zerwali się na nogi, pokrzykując gniewnie; zmiarkował, że z jakichś powodów na hipopotamy polować nie wolno. W miarę jak coraz lepiej poznawał język mieszkańców wioski, sprawa zaczęła się klarować. Otóż na hipopotamy mogli polować tylko przez jeden dzień w roku. Tego dnia musieli zabić tyle sztuk, aby suszonego mięsa starczyło im na rok, było ono bowiem podstawą ich egzystencji. Dietę uzupełniali nasionami i korzonkami – w okolicy nie rosły żadne drzewa owocowe – a czasem rybami, które łowili ościeniem, brodząc po pas w wodzie. Ponieważ jednak nie mieli łodzi i sieci, ryby stanowiły rzadki dodatek do jadłospisu. Jeśli nie udało im się upolować dostatecznej liczby hipopotamów, pod koniec roku przymierali głodem. Teraz głodowali już od kilku tygodni, ale zbliżał się dzień wielkich łowów. Kiedy wreszcie nadszedł, Jim ze zdumieniem ujrzał, że każdemu z uzbrojonych w dzidy wojowników czarownik przyczepia do nosa kamienne kółko, a właściwie koło. Najroślejszy wojownik, który podobno rok temu zabił trzy hipopotamy, dostał jako znak wyróżnienia kamienną obręcz ważącą z dziesięć kilo. Inni mężczyźni otrzymali mniejsze koła, ale nawet najlżejsze ważyło kilogram. Dopiero tak obciążeni wyruszyli na łowy, każdy podtrzymując kamienną ozdobę wiszącą mu u nosa. Ten z najcięższym kołem oddał dzidę bratu i podtrzymywał koło obiema rękami. Jak można było oczekiwać, wyniki polowania były mizerne. Wojownicy zabili co prawda tuzin hipopotamów, ale jak na roczny zapas żywności dla całej wioski nie było to wiele. Jim nie miał wątpliwości, że przez znaczną część roku znów będą cierpieli głód. Mieszkańcy wioski też zdawali sobie z tego sprawę, bo choć zaraz po łowach urządzili wielką ucztę, już nazajutrz zaczęli skrzętnie wydzielać jedzenie. Najbardziej zdziwiło Jima, że nawet dzieci nie próbowały podkradać pociętego na pasy mięsa, które przez wiele tygodni suszyło się na rusztowaniach wzniesionych na środku wioski. Po upływie dziesięciu miesięcy tubylcy byli tak wycieńczeni, że słaniali się na nogach; niektórzy nie mieli siły wstawać z posłania. Jim przeraził się, że jeśli następne łowy okażą się równie nieudane, wielu członkom plemienia będzie groziła śmierć głodowa. Z ich opowieści wiedział zresztą, że zdarzały się tak chude lata, iż umierała ponad połowa mieszkańców wioski. Postanowił do tego nie dopuścić. Nie chciał namawiać tubylców do złamania tabu, co przypuszczalnie i tak nie dałoby rezultatu, ale uznał, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby w najbliższy dzień łowów zabili dwa razy więcej hipopotamów niż przed rokiem. Jedyne, czego potrzebowali, to broń palna. Najął dwóch tubylców jako tragarzy, po czym wyruszył do najbliższego miasteczka, gdzie kupił dziesięć sztucerów i zapas amunicji. Po powrocie do wioski rozdał sztucery najlepszym wojownikom i zaczął ich ćwiczyć w strzelaniu. Kiedy wreszcie nadszedł upragniony dzień łowów, byli gotowi. Choć czarownik znów obciążył wojowników kamiennymi kołami, nastąpiła istna rzeź hipopotamów. Wyszkoleni przez Jima mężczyźni zastrzelili sześćdziesiąt siedem sztuk, w tym samice z młodymi. Jim próbował ich powstrzymać, lecz nie chcieli go słuchać. Zdołało uciec nie więcej niż czterdzieści zwierząt. Tubylcy urządzili wielką ucztę, trwającą wiele dni. Ale Jim był przerażony. Zrozumiał, że jeśli za rok tubylcy wystrzelają resztę hipopotamów, to kiedy skończą się im zapasy suszonego mięsa, wszyscy wymrą z głodu. Dając myśliwym do ręki sztucery, zachwiał delikatną równowagę między sytością ludzi a wielkością stada. Nie bez powodu mieszkańcom wioski wolno było polować tylko raz w roku, i nie bez kozery czarownik obciążał najlepszych wojowników kamiennymi kołami. Jeśli wioska miała w ogóle istnieć, jej mieszkańcy musieli nie dojadać. Jim pozostał w wiosce jeszcze przez kilka tygodni, cały czas zastanawiając się, co robić. Miał ochotę pokazać tubylcom, jak się buduje łodzie i wyplata sieci, aby mogli skuteczniej łowić ryby. Nie wiedział jednak, do czego ta kolejna ingerencja w ich życie mogłaby doprowadzić. W końcu zniszczył w nocy wszystkie sztucery i uciekł, nie żegnając się z nikim. W drodze do Ameryki rozważał, czego zdołał się nauczyć podczas pobytu w wiosce. Podania i wierzenia mieszkańców dotyczyły hipopotamów. Jedli hipopotamy i czcili hipopotamy. Był pełen podziwu dla wstrzemięźliwości tubylców, że nie zjadali całego zapasu mięsa od razu. Wydawało mu się też niesamowite, że tak sprawiedliwie dzielili żywność, aby wszyscy mieli po równo. Ale jaką mógł wyciągnąć z tego naukę przydatną dla czarnych Amerykanów? W końcu musiał się przyznać sam przed sobą, że żadną. Zmarnował czas, a przy okazji omal nie doprowadził do zagłady wioski. Gdy to sobie uświadomił, niewiele brakowało, żeby załamał się psychicznie. Jego przygnębienie pogłębiał fakt, że w wiosce pozostawił dziewczynę, w której się zakochał. Była szczupła i bardzo piękna, choć we własnych oczach uchodziła za brzydactwo, gdyż jej wiecznie głodni pobratymcy uważali, iż naprawdę urodziwa kobieta musi być tłusta jak hipopotam. Dlatego, gdy zaopatrzeni w sztucery myśliwi wystrzelali ponad pół stada, dziewczyna zaczęła tak się objadać, że w ciągu pięciu tygodni utyła prawie trzydzieści kilo. Jim miał ochotę zabrać ją do Ameryki, ale wiedział, że na nic się zdadzą jego argumenty: będzie jadła i tyła, jadła i tyła, dopóki nie przemieni się w monstrum. Potrzeba jedzenia bez ograniczeń, kiedy żywności jest w bród, była w jej wypadku wręcz genetycznie uwarunkowana. Jim mówił też Billowi, że białych mężczyzn oddzielają od afrykańskich kobiet dwie bariery: pierwsza to kolor skóry, druga to poziom cywilizacyjny. Powodują one, że biali mężczyźni traktują poznane w Afryce Murzynki jako egzotyczne istoty i nie myślą o tym, żeby wiązać się z nimi na serio. Dla niego, Murzyna, istniała tylko jedna bariera: cywilizacyjna, bo jeśli chodzi o kolor skóry, afrykańskie kobiety nie różniły się od jego znajomych w Stanach. Były równie piękne i pociągające. Jednakże obcując z nimi, miał wrażenie, jakby cofnął się w przeszłość; zwłaszcza w wiosce czuł się jak Jankes na dworze króla Artura. To tak, jakby nagle Billowi czy mnie było dane obcować ze starożytną Greczynką lub damą z renesansu. Byłem wstrząśnięty usłyszaną historią i oczywiście ogromnie współczułem Jimowi. Bili powiedział mi jednak, że po kilku miesiącach spędzonych w Stanach nasz przyjaciel otrząsnął się z przygnębienia i postanowił ponownie wyjechać do Afryki. Uznał, że popełnił błąd, szukając prawdziwych afrykańskich wartości u jednego z najprymitywniejszych plemion. Jeżeli miał się czegoś nauczyć w Afryce, to tylko od grupy etnicznej, która sama, bez pomocy białych, osiągnęła wysoki poziom cywilizacji, taki jak Akanowie lub Jorubowie. Ostatecznie zdecydował się na zamieszkujący południowy wschód Nigerii lud Ibo. Z przejęciem opowiadał Billowi, że Ibowie, którzy przez wieki żyli głównie z rolnictwa, dziś uprawiają pochrzyn, maniok, kassawę, bataty, banany, plantany i palmę oleistą. Ich tkaniny, rzeźby i maski – zwłaszcza te wykonywane na potrzeby kultowe tajnych stowarzyszeń – są chlubą każdej zachodniej kolekcji sztuki afrykańskiej. Co prawda wielu Ibów nominalnie jest katolikami, ale nie odstąpili od wierzeń i obyczajów przodków. Jim miał nadzieję wiele się od nich nauczyć. Po placówce w Peru skierowano mnie na dwa lata do Europy Wschodniej i przez ten czas nie miałem żadnych wieści o Jimie. Po powrocie do Stanów znów spotkałem Billa; powiedział mi, że Jim wciąż przebywa w Nigerii. Korespondowali bardzo rzadko, ale w liście mniej więcej sprzed roku napisał, że postanowił żyć jak tubylcy; osiadł w wiosce, założył rodzinę, uprawia pochrzyn i jest szczęśliwy. Kilka miesięcy później zaproponowano mi wyjazd do Lagos. Zgodziłem się natychmiast. Po przyjeździe do Nigerii napisałem do Jima na poste restante w Bori; taki właśnie adres podał Billowi. Po paru tygodniach nadeszła odpowiedź. Przyjaciel ucieszył się z mojego listu. W pierwszej chwili chciał od razu przyjechać do stolicy, ale potem pomyślał, że lepiej zrozumiem, jakim teraz jest człowiekiem, kiedy zobaczę, gdzie i jak mieszka. Dlatego prosi, żebym go odwiedził. Zamieścił szczegółowe instrukcje, jak dotrzeć do jego wsi. Na koniec wspomniał, że od kilku dni ma gorączkę, ale to nic poważnego, i na pewno wydobrzeje do mojego przyjazdu. Chciałem wybrać się w najbliższy weekend, ale potem znajomi zaprosili mnie na safari do Okitipupa. W następnym tygodniu okazało się, że nie mogę opuścić stolicy, bo akurat przyjeżdża amerykański senator. I tak, zanim się obejrzałem, minęły prawie dwa miesiące. W końcu jednak poleciałem awionetką do Port Harcourt, a tam wynająłem samochód z kierowcą. Droga była bardzo kiepska, lecz bez problemów dotarliśmy do Bori, następnie do Kone. Poleciłem kierowcy, aby zaczekał na mnie do rana, po czym z jego pomocą – i zgodnie z instrukcjami Jima – wynająłem łódź z silnikiem. Właściciel łodzi chciał mi towarzyszyć, ale ponieważ w młodości nieraz pływałem motorówką, wolałem zapłacić więcej i popłynąć sam. Brzegi porastała gęsta, nieprzenikniona dżungla; tylko gdzieniegdzie widziałem na skraju wody skupiska prostych chat na palach, a czasami mijałem rybaków w prymitywnych czółnach. Cieszyłem się na myśl o rychłym spotkaniu z Jimem, choć zarazem czułem się trochę jak Marlow płynący na spotkanie z Kurtzem. Nie wiedziałem, jak bardzo mój przyjaciel zmienił się przez lata. Wreszcie ujrzałem wysoką skałę w kształcie ludzkiej głowy, narysowaną przez Jima w liście. Zaraz za skałą znajdowała się niewielka zatoczka; zacumowawszy łódź, ruszyłem ścieżką w stronę widocznych w oddali chat krytych palmowymi liśćmi. Gdy dotarłem do wioski, natychmiast otoczył mnie tłum nagich, rozkrzyczanych dzieci. Najwyraźniej nie chodziły do szkoły, bo nie mówiły po angielsku; wołały tylko w kółko: – Iboulahtsi! Iboulahtsi! Iboulahtsi! Imajnah ahnghan? W tym czasie nie rozumiałem jeszcze nawet tak prostych słów, więc jedynie kręciłem bezradnie głową. Ale kiedy zacząłem powtarzać wyraźnie „Jim, Jim”, dzieciaki domyśliły się, o co mi chodzi, i powiodły mnie do obszernej chaty znajdującej się na końcu wioski. Zapukałem, a gdy nie było żadnej reakcji, wszedłem do środka. Od razu uderzył mnie w nozdrza dość nieprzyjemny zapach, lecz pomyślałem, że w tego rodzaju domostwach to pewnie normalna rzecz. W chacie nie było nikogo. Nie miałem jednak wątpliwości, że trafiłem pod właściwy adres, gdyż na zbitej z desek prostej półce ujrzałem kilkanaście amerykańskich książek. Dochodziła czwarta po południu, uznałem więc, że Jim niedługo wróci. Usiadłem na niskim posłaniu i zacząłem czekać. Rozglądając się dookoła, zwróciłem uwagę na trzy drewniane rzeźby. Pierwsza przedstawiała dziwnego stwora z ludzkim ciałem i głową psa lub szakala, który na wysokości brzucha trzymał ludzką czaszkę. W przysłoniętym kawałkiem szkła otworze wyciętym nieco wyżej bieliła się skorupka jajka. Druga rzeźba przedstawiała klęczącą kobietę o trzech piersiach. Szyję i talię miała ponabijane gwoździami, ręce uniesione do góry. Szczerzyła zęby, jakby się uśmiechała, lecz jej twarz zdawała się emanować okrucieństwem. Nieprzyjemne wrażenie potęgował fakt, że w każdej dłoni trzymała ludzką czaszkę. Wzdrygnąłem się i przeniosłem wzrok na ostatnią rzeźbę. Była to siedząca na niskim stołku postać mężczyzny z baranimi rogami. W prawej ręce ściskał nóż; w lewej obciętą ludzką głowę. Przeniknął mnie chłód. Czas mijał, a przyjaciel się nie pojawiał. Wziąłem z półki książkę i zacząłem przeglądać. W pewnym momencie musiałem zasnąć, bo kiedy ocknąłem się, w chacie znajdowały się trzy kobiety. Siedziały w półmroku i rozmawiały cicho. Przemówiłem do nich po angielsku, ale tylko się śmiały, kręciły głowami i mówiły coś we własnym języku. Choć angielski jest w Nigerii językiem urzędowym, władają nim tylko mieszkańcy większych miast. Na prowincji często nie sposób się porozumieć, jeśli nie zna się lokalnych narzeczy. Jednakże kobiety kilkakrotnie powtórzyły imię „Jim”. Wszystkie trzy były młode i ładne, mimo że trochę za tłuste jak na mój gust. Domyśliłem się, że to żony mojego przyjaciela. Wkrótce rozpaliły ogień i przygotowały posiłek – ryby z rusztu polanę pikantnym sosem oraz pocięte na plastry smażone plantany. Dawno nie jadłem tak smacznej kolacji. Robiło się coraz później, a Jima wciąż nie było. Kobiety rozebrały się i położyły na posłaniu. Zaczęły dawać mi znaki, żebym też się rozebrał i do nich przyłączył, ale nie skorzystałem z zaproszenia. Ciekawe, że Jim ich jeszcze nie nauczył, że gościnność ma pewne granice! – myślałem, uśmiechając się w duchu. Nie wiedziałem jednak, co robić. Czy wsiąść do łodzi i wracać do Kone, czy zostać do rana? Jeśli Jim wyjechał na kilka dni, to tylko marnuję czas. Byłem wściekły na siebie, że nie zawiadomiłem go listownie o przyjeździe, ale ostatecznie zdecydowałem się przenocować w chacie. Postanowiłem, że odpłynę jutro w południe, jeśli Jim nie zjawi się do tego czasu. Położyłem się w ubraniu na klepisku i niedługo potem zapadłem w sen. Zbudził mnie chrobot. Już wcześniej widziałem stojący na środku chaty gliniany garnek, odwrócony do góry dnem, ale nie zwracałem na niego uwagi. Teraz nie miałem wątpliwości: to właśnie spod niego wydobywał się dziwny odgłos. Gdy zapaliłem latarkę, którą miałem ze sobą, ujrzałem w jej blasku sznur olbrzymich mrówek. Jedne wędrowały od ściany chaty do glinianego garnka; inne wracały, dźwigając jakieś smakołyki. Zaintrygowany, podszedłem do naczynia i je podniosłem. Pod spodem znajdowała się ludzka głowa. Nadgniła i obgryziona przez mrówki głowa mojego przyjaciela! Krzyknąłem i upuściłem garnek, budząc kobiety, które wziąłem za żony Jima. Teraz byłem raczej gotów sądzić, że to wyznawczynie jakiegoś krwiożerczego kultu. Wybiegłem z chaty i zacząłem gnać przez wioskę w stronę rzeki. Na szczęście nikt mnie nie gonił. W zatoczce zepchnąłem łódź na wodę, wskoczyłem do środka, włączyłem silnik i ruszyłem do Kone. Noc była jasna, więc płynąłem szybko; po niespełna godzinie dotarłem do celu. Spytałem o posterunek policji, ale najbliższy był w Bori. Odszukałem chatę, w której nocował kierowca, obudziłem go i kazałem się tam zawieźć. Tak jak się spodziewałem, młody porucznik, który kierował posterunkiem, mówił biegle po angielsku. Pewnie był zły, że przeze mnie musiał wstać w środku nocy, ale nie dał nic po sobie poznać. Kiedy powiedziałem mu, że we wsi położonej na brzegu rzeki, godzinę drogi łodzią motorową od Kone, zamordowano mojego przyjaciela, czarnego Amerykanina, ogromnie się przejął. Jak się okazało, nie znał Jima osobiście, ale słyszał o nim wiele dobrego. I oczywiście wiedział, o którą wieś chodzi. Porucznik poprosił, żebym zaczekał w Bori do jego powrotu, po czym wziął dwóch ludzi, wsiadł do wynajętego przeze mnie wozu i ruszył do Kone. Akurat świtało, kiedy odjeżdżali. Wrócili około południa, przywożąc ze sobą wodza wsi, w której mieszkał Jim. Porucznik poinformował mnie, że przeprowadził drobiazgowe śledztwo, którego wynik nie pozostawiał żadnych wątpliwości: mój przyjaciel zmarł z przyczyn naturalnych. Ponad dwa miesiące temu zapadł na jakąś tropikalną chorobę; bardzo długo niedomagał, a tydzień temu wyzionął ducha. Zgodnie ze starym miejscowym rytuałem, stosowanym w wypadku śmierci wodza lub ważnej osobistości, Jima zakopano na środku chaty w pozycji siedzącej, tak aby jego głowa wystawała nad ziemię. Po pewnym czasie, gdy mrówki oczyszczą czaszkę z mięsa, zostanie umieszczona wśród czaszek wodzów w chacie, w której zbiera się starszyzna plemienna. Czaszki te pomagają radzącym w podejmowaniu decyzji. Porucznik sam był chrześcijaninem i pierwszy raz zetknął się z takim obyczajem, ale mówił, że wszyscy przesłuchiwani przez niego mieszkańcy wioski twierdzili, że to dla zmarłego wielki zaszczyt. – A te rzeźby trzymające czaszki?! – zawołałem. – Zwłaszcza ta przedstawiająca mężczyznę z nożem w jednej ręce, a obciętą głową w drugiej? Czyż nie świadczy o istnieniu w wiosce krwawego kultu? – Nie, nie – zaprotestował. – To znaczy, dawno temu wojownicy Ibo niewątpliwie obcinali wrogom głowy. Co do tego nie ma dwóch zdań. Ale rzeźba, o której pan mówi, to typowa ikenga łbów, personifikacja męskiej siły. Zapewnia właścicielowi sukces na wojnie, na łowach i w handlu. A jeśli jest rolnikiem, to obfite zbiory. W tej okolicy niemal w każdej chacie znajdzie pan taką rzeźbę. Milczący dotąd wódz powiedział coś do policjanta. Ten słuchał chwilę, po czym skinął głową. – Wódz pyta, czy nie zechciałby pan zająć miejsca Jima i zamieszkać w jego chacie. Mógłby pan, tak jak on, służyć radą całej wiosce. Wdowy już pana widziały i, jak mówi wódz, nie mają nic przeciwko temu. Odparłem, że dziękuję, ale nie mogę, muszę wracać do Lagos. Kiedy policjant przetłumaczył wodzowi moje słowa, ten pokiwał głową i znów coś powiedział. Okazało się, że chce mi dać pamiątkę po Jimie. Wyszliśmy z budynku i podeszli do wynajętego przez mnie samochodu. Kiedy porucznik polecił kierowcy, żeby otworzył bagażnik, wódz wyjął z niego zamknięty kosz i wręczył mi z niskim ukłonem. Odwzajemniłem ukłon. Byłem pewien, że w środku znajdują się książki Jima albo jego rzeczy osobiste. Porucznik i policjanci uśmiechali się do siebie. Najwyraźniej nie mieli wątpliwości, że prezent wodza sprawi mi radość. Gdy podniosłem pokrywkę, ujrzałem głowę mojego przyjaciela. Wypuściłem kosz z rąk i zacząłem krzyczeć. Nie jestem tchórzem, walczyłem na wojnie, nieraz widziałem trupy. Ale jeszcze nigdy nie widziałem czegoś równie ohydnego jak gnijąca głowa Jima, z twarzą do połowy zżartą przez mrówki! Kiedy wreszcie zdołałem się uspokoić, porucznik zaczął mnie przepraszać i tłumaczyć, że wszyscy chcieli jak najlepiej. Choć czaszka Jima miała być umieszczona w chacie, w której zbiera się starszyzna, wódz postanowił mi ją podarować, aby wynagrodzić mi fakt, iż przyjechałem do wioski na próżno. Przez chwilę zastanawiałem się, co robić. Mogłem zabrać głowę Jima do Lagos i wysłać jego rodzinie w Stanach, aby wyprawili mu normalny pogrzeb, ale uznałem, że mój przyjaciel powinien spocząć tam, gdzie spędził najszczęśliwsze lata swojego życia, a więc w Nigerii. Mogłem, oczywiście, kazać zakopać głowę na jednym z miejscowych cmentarzy chrześcijańskich, ale pamiętałem, że Jim nie uważał się za chrześcijanina. Po dłuższym namyśle doszedłem do wniosku, że gdyby dano mu wybór, pewnie chciałby, żeby jego czaszka trafiła na półkę w chacie, w której zbiera się wioskowa starszyzna. Zwróciłem głowę wodzowi. Po dziś dzień mam wrażenie, że postąpiłem słusznie. A jednak, jak ci mówiłem na początku, ta cholerna głowa wciąż śni mi się po nocach. Już chyba nigdy się od niej nie uwolnię. Wicekonsul umilkł i przez chwilę siedział bez słowa, pogrążony w myślach. – Długo byłeś w Nigerii? – spytała Alicja, żeby przerwać milczenie. – Ponad trzy lata – odparł, otrząsając się z zadumy. – Z ogromną sympatią wspominam swój pobyt i bardzo boleję nad tym, co się tam dzieje obecnie. Jak zapewne wiesz, Ojukwu, gubernator wschodnich prowincji, grozi secesją; jeśli będzie się upierał, oznacza to wojnę domową. Na wschodzie odkryto bogate złoża ropy, więc Gowon za nic nie dopuści do podziału kraju. Za to w Republice Środkowoafrykańskiej sytuacja się poprawiła. Jest nadzieja, że Bokassa zaprowadzi demokrację. – Frank zerknął na zegarek. – Chryste, czas na mnie! Miło mi się z tobą rozmawiało, ale muszę lecieć. Pewnie zobaczymy się jeszcze. Długo będziesz w Kairze? – Nie wiem. – Alicja wzruszyła ramionami. – Na razie nie mam konkretnych planów. – Odezwę się za kilka dni. Ale gdyby stryj nawiązał z tobą kontakt, zadzwoń do mnie, dobrze? – Tak. Frank uregulował rachunek i wyszli na ulicę. – Odwieźć cię do hotelu? – spytał. – Nie, dziękuję. Mam czas, przejdę się po mieście. – W takim razie do zobaczenia! – powiedział i zaczął biec wielkimi krokami w stronę granatowego chevroleta stojącego przy krawężniku. Sadzi jak zając, pomyślała Alicja. Ale czy rzeczywiście jest szczery? Wsiadł do wozu i odjechał z głośnym rykiem silnika. Idąc z planem Kairu w ręce w kierunku placu Opery, rozmyślała nad tym, co usłyszała od wicekonsula. Wiadomość, że może otrzymać od ręki paszport amerykański, bardzo ją ucieszyła. Kiedy znalazła się na placu, ujrzała wspaniały pomnik jeźdźca w stroju arabskim; jak wynikało z napisu na postumencie, przedstawiał Ibrahima Paszę. Za nim wznosił się secesyjny biały gmach Opery, w której z okazji otwarcia Kanału Sueskiego miała się odbyć światowa prapremiera Aidy Verdiego; niestety, mistrz nie zdążył ukończyć dzieła w terminie, więc ostatecznie wystawiono Rigoletto, poprzedzone kantatą księcia Józefa Michała Poniatowskiego. Po prawej stronie placu było kino, w którym szedł właśnie film Freda Zinemanna A Man For All Seasons o Henryku VIII i jego sporze z Tomaszem Morusem. Ciekawe, jakby ten tytuł przetłumaczyć na polski, pomyślała Alicja. Popatrzyła na fotosy i po chwili ruszyła dalej, ale upał był tak niemiłosierny, że odeszła ją ochota na spacer po mieście. Postanowiła, że wróci do hotelu, postudiuje przewodnik i zdecyduje, co robić do czasu spotkania z Abibem. Zatrzymała taksówkę i kazała się zawieźć na Midan at-Tahrir. Właśnie kierowała się do windy, kiedy spostrzegła, że na kanapie w hallu siedzi kapitan Mahmud Latif, równie elegancki jak poprzednio. Na jej widok wstał szybko. – Czekałem na panią. – Gdyby mnie pan uprzedził, wróciłabym wcześniej. – Nie chciałem budzić pani rano telefonem – powiedział z uśmiechem. – Wybieram się w pilnej sprawie do Fajum, ale wpadłem powiedzieć, że pani stryj niezmiernie się ucieszył, że jest pani w Egipcie. I oczywiście chętnie się z panią zobaczy. – Kiedy? – Jak tylko wróci do Kairu. Pewnie za kilka dni. Nie wiem dokładnie. – Jak to, nie spytał go pan? Dlaczego? – Nie rozmawiałem z nim osobiście. Ja tylko przekazuję informacje. Ale powiedział, żeby się pani o nic nie martwiła i po prostu zwiedzała Egipt. Skontaktuje się z panią, jak tylko będzie mógł. Niech pani jedzie do Aleksandrii, do Luksoru, nawet do Asuanu... – A jeśli stryj wróci do Kairu, kiedy mnie tu nie będzie, a potem znów będzie musiał wyjechać? Nie ma głupich, wolę czekać na miejscu. Kapitan jakby się stropił. – Nie, nie powinna pani – oznajmił po chwili. – Szkoda tracić czas. W mojej ojczyźnie jest tyle wspaniałych zabytków... A zresztą, nie jest powiedziane, że musi się pani spotkać ze stryjem akurat w Kairze. Może łatwiej mu będzie zobaczyć się z panią w Aleksandrii czy w Asuanie. – Jak to? Więc gdzie on teraz jest? – Nie wiem – przyznał kapitan. – Może być wszędzie. W Ismailii, w Denderze, a nawet w Fajum, dokąd się właśnie wybieram. Mało prawdopodobne, ale kto wie? Może chce pani jechać ze mną? W Kairze nie ma specjalnie co robić, bo w piątki wszystko jest pozamykane. – A wrócimy przed szóstą? – spytała Alicja, pamiętając, że umówiła się z Abibem. Elegancki Arab spojrzał na zegarek. – Oczywiście. Fajum leży zaledwie godzinę drogi od Kairu. Czarny opel kapitana stał kilka metrów od wejścia do hotelu, przed biurem TWA, w którego witrynie porcelanowa figura zgiętego w ukłonie Hindusa w turbanie i czerwonej szacie zapraszała podróżnych do korzystania z tych linii. – Skoro wybieramy się razem na wycieczkę, mówmy sobie po imieniu, dobrze? – zaproponowała Alicja, kiedy ruszyli. – Oczywiście. Mimo że ruch był duży, wkrótce znaleźli się na moście at Tahrir. Alicja rozglądała się z zaciekawieniem. Jechała już tędy z Abibem, ale wieczorem niewiele widziała. Co innego teraz. Nilem płynęły statki wycieczkowe i feluki, wielkie łodzie z pojedynczym masztem, a na lewo od mostu biła w niebo na wysokość kilkudziesięciu metrów fontanna usytuowana na środku rzeki. Nad niską zabudową wyspy Gezira górowała smukła ażurowa wieża. – Co to? – spytała Alicja. Zastanawiała się nad tym już wczoraj, widząc wieżę z okna hotelowej restauracji. Także kupiony przez nią plan Kairu ozdobiony był rysunkiem tej budowli. – Wieża telewizyjna. Mierzy ponad sto osiemdziesiąt metrów. Na jej szczycie mieści się obrotowa restauracja. Warto się tam wybrać, bo widoki są naprawdę wspaniałe. Zwłaszcza o zachodzie słońca. U stóp wieży znajduje się tor wyścigów konnych, a dalej olbrzymi klub sportowy z basenami, kortami tenisowymi, boiskiem piłki nożnej i polem golfowym. Tam też warto się wybrać. Klub założyli Anglicy jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia i przez wiele lat Egipcjanie nie mieli do niego wstępu. Ale to się zmieniło. Wszystko się zmienia. Wam, cudzoziemcom, wciąż się wydaje, że nasz kraj to tylko piramidy, Sfinks i inne zabytki. Nieprawda. Spójrz! – Wskazał widoczny na wprost mostu potężny kamienny łuk. – Za tą bramą rozciągają się tereny wystawowe. W zeszłym roku odbyła się tam wystawa naszego przemysłu. Dwanaście lat wcześniej w mojej ojczyźnie były tylko warsztaty rzemieślnicze, nieliczne przetwórnie konserw i parę fabryczek włókienniczych. A rok temu zaprezentowano ciężarówki, autobusy, samochody osobowe, traktory, lodówki, telewizory, radia, maszyny do szycia, wszystko wyprodukowane w Egipcie! – Gratulacje. Macie prawo być dumni. Kapitan spojrzał na nią spod oka, jakby chciał coś dodać, ale się wahał. – A niech tam, powiem ci. Na tej wystawie pokazano też sprzęt do badań meteorologicznych skonstruowany przez twojego stryja. Bardzo się wszystkim podobał. – Parsknął śmiechem. – Więc dlaczego się śmiejesz? – Ja? Z radości, że dokonaliśmy tak ogromnego postępu. Wkrótce znaleźli się na moście el-Gala, a chwilę później byli już po drugiej stronie rzeki. Minąwszy ogród zoologiczny, skręcili w prawo. Odtąd mknęli prosto przed siebie szeroką, wysadzaną eukaliptusami aleją; Alicja zorientowała się, ze właśnie tędy jechała z Abibem do restauracji. Mahmud, całkowicie skoncentrowany na prowadzeniu wozu, pędził jak szalony. Po kilku minutach przerwał milczenie. – Pamiętasz, jak opowiadałem ci o obciętej głowie, którą widziałem w dzieciństwie? – Tak. – Otóż ta historia ma dalszy ciąg, swoje bardziej makabryczne, lustrzane odbicie. To znaczy nie tyle historia głowy, którą widziałem, ile historia głowy Gordona. Mówię o głowie Mahdiego. Bo zemsta Anglików, kiedy trzynaście lat później lord Kitchener pokonał mahdystów, była straszna. Nie powstrzymało ich nawet to, że Mahdi przeżył Gordona zaledwie o pięć miesięcy. Zrównali z ziemią jego grób, ale najpierw wyciągnęli zwłoki. Odrąbali głowę, po czym wrzucili ciało do pieca pod kotłem jednego z parowców i rozsypali popioły po Nilu. Natomiast głowę odesłali do Egiptu, do kedywa. Posłańcy zatrzymywali się po drodze we wsiach i miastach i pokazywali ją mieszkańcom, aby każdy widział, jaką karę ponosi ten, kto buntuje się przeciwko Anglikom. – I co się z nią stało? – Tego nikt nie wie, podobnie zresztą jak w wypadku głowy Gordona. Może Kitchener wysłał głowę Mahdiego w prezencie królowej Wiktorii, a ta ugotowała ją w sosie miętowym i zjadła na kolację? – Brrr, co za ohydny pomysł! – Alicja wzdrygnęła się. – Obrzydliwy jesteś! Czy wszyscy w Egipcie tak samo jak ty nie lubią Anglików? – Nie tylko w Egipcie, w całej Afryce, w Azji, wszędzie tam, gdzie Anglicy mieli kolonie. Wierz mi, gdyby podczas drugiej wojny światowej wojska Rommla dotarły do Kairu, przywitano by je kwiatami. Wszyscy Egipcjanie sprzyjali Niemcom. Mieliśmy dość okupacji brytyjskiej. Pomyśl tylko! Za zwycięstwo w bitwie pod Omdurmanem Kitchener otrzymał tytuł barona, wielki krzyż Orderu Łaźni, podziękowanie parlamentu i trzydzieści tysięcy funtów nagrody. Za co? Za to, że dzięki znacznej przewadze technicznej jego wojsko wymordowało jedenaście tysięcy Sudańczyków, przy własnych stratach wynoszących zaledwie stu czterdziestu zabitych, w większości Egipcjan. To była istna rzeź, bo mahdyści mieli tylko włócznie, a Anglicy ciężkie karabiny maszynowe. Najgorsze, że zmuszali Egipcjan do walki ze swoimi braćmi, Sudańczykami. Dlatego nie doszło między naszymi krajami do unii, kiedy Sudan uzyskał niepodległość. – Nagle kapitan, dotąd perorujący z zaciętym wyrazem twarzy, uśmiechnął się. – Los bywa jednak sprawiedliwy. Wkrótce po uzyskaniu niepodległości zburzono w Chartumie pomnik Gordona, a trzy lata temu prawnuk Mahdiego, Sadik al-Mahdi, został premierem Sudanu. Mają się teraz Anglicy z pyszna! Alicja nawet nie zauważyła, kiedy minęli restaurację na wolnym powietrzu, w której ubiegłego wieczoru była z Abibem. Majaczące w oddali piramidy coraz bardziej rosły w oczach. Mniej więcej kilometr przed piramidami Mahmud skręcił w prawo, potem w lewo. Chwilę później zatrzymał się przed uniesionym szlabanem przy niedużej budce, przed którą siedziało kilku strażników. Jeden z nich zapisał coś w zeszycie i dał znak, że można jechać dalej. – Strażnicy zapisują numery rejestracyjne wszystkich samochodów wjeżdżających na pustynię – wyjaśnił kapitan. – Bo choć nieszczęścia zdarzają się rzadko, wszyscy wiedzą, że z pustynią nie ma żartów. Po obu stronach wąskiej asfaltowej szosy ciągnęły się, jak okiem sięgnąć, piaszczyste wydmy. Sama szosa to wznosiła się na grzbiety wydm, to opadała w doliny między nimi. Wtem Alicja dostrzegła po lewej stronie kilka opuszczonych baraków z blachy falistej. – W tych barakach mieszkali angielscy żołnierze, którzy budowali tę drogę w czasie wojny. Ponieważ Anglikom zależało na pośpiechu, żołnierze kładli asfalt, jak leci, bez niwelowania terenu. Dlatego podróż do Fajum trochę przypomina jazdę kolejką górską. Choć nie przepadam za Anglikami, współczuję biedakom, których ulokowano w tych barakach. W naszym klimacie mieszkanie w blaszanych budynkach to koszmar. Minęli zepchnięty na pobocze spalony wrak ciężarówki, potem wyprzedzili dwa obwieszone ludźmi autobusy. Bagażnik na dachu był tak załadowany powiązanymi sznurkiem skrzyniami, pudłami i pakunkami, że wydawał się dwukrotnie większy od samego pojazdu. Mahmud nie zdejmował nogi z gazu, mimo że strzałka szybkościomierza wskazywała sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Powietrze wpadające przez szparę w oknie wcale nie chłodziło; było tak gorące, jakby wydmuchiwała je suszarka do włosów. Na szosie zdawały się bez przerwy tworzyć i znikać kałuże wody; Alicja nieraz widziała to samo zjawisko w Polsce w upalne dni. Zdumiała się jednak, kiedy na horyzoncie, w miejscu zetknięcia pustyni z niebem, ujrzała ogromne, błękitne jezioro. – Czy to już jezioro fajumskie? – zapytała. – Nie, nie – odparł z uśmiechem Mahmud. – To fatamorgana. Chyba najbardziej irytujące zjawisko na świecie. Człowiek na pustyni oddałby wszystko za kąpiel w jeziorze, a tymczasem, gdy tylko próbuje się zbliżyć, woda znika. – Nagle zmienił temat. – Wiesz, kiedy dziś rano zajrzałem do twojego hotelu, recepcjonista powiedział mi, że wczorajszy wieczór spędziłaś z Abibem Denisem. Tak się składa, że kilka miesięcy temu pewien znajomy opowiedział mi zdumiewającą historię o jego poczęciu. Chcesz usłyszeć? – Historię o poczęciu Abiba? – zdziwiła się. – Tak. Znajomy przysięgał, że Abib opowiedział mu ją osobiście. I chyba go nie okłamał, bo znają się od kilku lat. Jest naprawdę niezwykła. – W takim razie chętnie posłucham. Mahmud zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko, po czym zaczął relacjonować zasłyszaną opowieść. Jedyna prawdziwa historia poczęcia Abiba Basine była córką bogatego koptyjskiego armatora mieszkającego w Aleksandrii oraz poślubionej przez niego w Paryżu Francuzki, która zmarła podczas porodu, kiedy po raz drugi zaszła w ciążę. Basine od dziecka obracała się wśród najwyższych sfer starożytnego portu, przed drugą wojną światową stanowiących mieszankę greckich, ormiańskich, żydowskich oraz koptyjskich przemysłowców, bankierów i kupców. Często legitymowali się zagranicznymi paszportami, co w świetle obowiązujących wówczas przepisów zwalniało ich od płacenia podatków. O Aleksandrii powiadali na ogół, że jest położona nie „w” Egipcie, lecz „przy” Egipcie, jakby chcieli podkreślić, że niewiele łączy ich z arabską ludnością kraju. Z tego samego powodu, choć znakomicie władali językiem arabskim, między sobą porozumiewali się głównie po francusku. Ojciec Basine pragnął, żeby córka pojechała na studia do ojczyzny swojej zmarłej matki, ale ona koniecznie chciała studiować w Stanach Zjednoczonych, gdyż od lat fascynowała się wierszami pewnej osiemnastowiecznej amerykańskiej poetki. Świetnie znała angielski, więc ojciec nie wątpił, że sobie poradzi; nie chciał jednak, aby wyjeżdżała tak daleko. W końcu zgodził się pod warunkiem, że Basine będzie studiować na żeńskiej uczelni. Nie miała nic przeciwko temu; z kilku uczelni, które wchodziły w grę, wybrała Mount Holyoke College w South Hadley w stanie Massachusetts, albowiem tam właśnie studiowała przez pewien czas jej ukochana poetka. Basine marzyła, żeby lecieć do Ameryki sterowcem, ale po katastrofie „Hindenburga” nie było to oczywiście możliwe. Jednym z handlowych statków ojca dopłynęła do Marsylii, a tam przesiadła się na luksusowy liniowiec pasażerski. Ojciec bał się puszczać ją samą w rejs, ale jego lęki okazały się bezpodstawne; Basine bez żadnych niemiłych przygód przepłynęła Atlantyk. Nawet ani razu nie chorowała. Ojciec przekonywał ją, zanim opuściła Egipt, żeby od razu jechała na uczelnię, nie zatrzymując się nigdzie po drodze, lecz Basine nie mogła sobie odmówić przyjemności zwiedzenia Nowego Jorku: jeszcze z pokładu statku zarezerwowała na tydzień pokój w hotelu Plaza. Kiedy wysiadła w porcie, z pomocą tragarza załadowała dwie pękate walizy do taksówki i powiedziała kierowcy, gdzie ma ją zawieźć. Była zdziwiona, że w taksówce między nią a kierowcą znajduje się szyba, a okna są szczelnie zamknięte i nie można ich otworzyć; nie zastanawiała się jednak nad tym, tylko rozglądała ciekawie, uradowana, że wreszcie widzi miasto, o którym tyle czytała. Wtem poczuła jakiś zapach, obcy, ale nawet przyjemny, a chwilę później zakręciło jej się w głowie, jakby miała zemdleć. Chciała podnieść rękę i zastukać w szybę, aby dać kierowcy znać, że dzieje się z nią coś dziwnego, ale nie miała siły. Przez moment próbowała jeszcze utrzymać oczy otwarte, potem odpłynęła w mrok. Kiedy się ocknęła, wciąż znajdowała się w jadącej taksówce, toteż była pewna, że minęła zaledwie minuta lub dwie. Sądziła, że kierowca nawet się nie zorientował, iż coś stało się z pasażerką. Za swoje omdlenie winiła zmianę powietrza i emocje związane z podróżą; nie przyszło jej do głowy, że w grę może wchodzić coś więcej. Czuła się słaba i potwornie zmęczona, tak więc odetchnęła z ulgą, kiedy taksówka wreszcie zajechała pod hotel. W recepcji zdziwiono się, że nie przyjechała dzień wcześniej, ale pokój wciąż na nią czekał. Wsiadła do windy i wjechała na górę; po chwili boy wwiózł jej walizki. Nie miała sił, żeby się rozpakować. Podeszła tylko do okna i spojrzała na rozciągający się w dole Central Park, po czym w ubraniu rzuciła się na łóżko i zasnęła kamiennym snem. Obudziwszy się kilka godzin później, napuściła wody do wanny. Kiedy zaczęła się rozbierać, zobaczyła, że majtki ma lekko zabrudzone krwią. Nie spodziewała się jeszcze okresu, ale nie przejęła się zbytnio, świadoma, że podróż i emocje mogą przyśpieszyć menstruację. Jednakże potem, myjąc się w wannie gąbką i delikatnie obmacując w okolicy krocza, przekonała się, że jest tam cała obolała. Po wyjściu z wanny usiadła na łóżku i rozsuwając szeroko nogi, obejrzała się dokładnie w lusterku. Ku swojemu zdziwieniu stwierdziła, że przestała być dziewicą. Bynajmniej nie wiązała tego faktu z omdleniem w taksówce; uważała, że utrata dziewictwa nastąpiła w jej wypadku samoistnie, że w ten sposób jej ciało dostosowało się fizycznie do zmian, jakie – na skutek wyjazdu z domu i podjęcia dorosłego, samodzielnego życia – zaszły w jej psychice. Po prostu przestała być niewinnym dzieckiem, a co za tym idzie – dziewicą. Na moment zrobiło się jej smutno, ale zaraz ogarnęła ją radość, że nareszcie jest dojrzałą kobietą. Takie rozumowanie może się wydać bzdurne, lecz w domu Basine nie mówiło się o sprawach seksu, toteż jej wiedza na ten temat była naprawdę skąpa i bardzo naiwna. Jak naiwna – najlepiej świadczy fakt, że nazajutrz dziewczyna napisała o wszystkim ojcu, aby się pochwalić. Ponieważ jednak ujęła to w słowach poetyckich i wzniosłych, oczywiście nie przyszło mu do głowy, że córka ma na myśli fizyczne rozerwanie błony dziewiczej. Basine przez tydzień zwiedzała Nowy Jork, następnie pojechała koleją do Springfield, stamtąd taksówką do South Hadley. Zarówno sama uczelnia, jak i zajęcia, na które zaczęła chodzić, ogromnie się jej podobały. Zaprzyjaźniła się też serdecznie ze swoją współlokatorką, ubogą dziewczyną włoskiego pochodzenia, która mogła sobie pozwolić na studia w Mount Holyoke tylko dzięki stypendium. Zbliżyło je to, ze obie uwielbiały tę samą poetkę. Dzięki współlokatorce Basine poznała również wiersze nie znanego jej wcześniej Gerarda Manleya Hopkinsa, angielskiego jezuity. Pod ich wpływem postanowiła przejść na katolicyzm. Zainteresowanie obcym wyznaniem oraz chęć podporządkowania się wynikającym z niego zakazom i nakazom mogą dziwić u osoby, która pojechała do Ameryki między innymi po to, aby uciec od rygorów, jakim na każdym kroku podlega kobieta w kraju muzułmańskim. Paradoksalnie, właśnie znalezienie się w społeczeństwie, w którym życie jednostki było znacznie mniej obwarowane przez zasady i obyczaje, skłoniło Basine ku religii przyjaciółki. Nie umiała sobie poradzić z nadmiarem wolności. Oczywiście jej samej zmiana wyznania jawiła się nie jako częściowa kapitulacja, lecz wręcz przeciwnie, najwyższa forma buntu przeciwko wszystkiemu, co reprezentował tradycyjny koptyjski dom. Pochłonięta o wiele ważniejszymi sprawami, ledwo zauważyła, że od dwóch miesięcy nie ma okresu. Nie martwiła się, pewna, że opóźnienie zostało spowodowane zmianą diety i klimatu; tak więc zaczekała jeszcze miesiąc, zanim zwierzyła się z problemu przyjaciółce. Ta poradziła jej, żeby poszła do lekarza, bo zdarza się, iż brak okresu znamionuje poważną chorobę. Okazało się jednak, że Basine jest zdrowa; miesiączki nie miała dlatego, że była w ciąży. Naturalnie lekarz nie wierzył, kiedy go przekonywała, że nigdy nie odbyła stosunku; twierdził, że z oględzin wynika co innego. Basine po wyjściu z gabinetu pobiegła czym prędzej do księdza, który przygotowywał ją do zmiany wyznania. On też nie dał wiary jej słowom, choć przysięgała na złoty krzyżyk, który wzorem przyjaciółki zaczęła nosić na szyi, że najwidoczniej spłynął na nią Duch Święty, bo poczęła, nie obcując z mężczyzną. Ksiądz nazwał ją kłamczuchą i oznajmił, że nie życzy sobie, aby więcej kalała dom boży swoją obecnością. Niech wraca do Afryki, czy skąd tam przybyła, razem ze swoim nienarodzonym bękartem. Ale Basine nie chciała wracać do ojca. Bała się, że on również jej nie uwierzy. Rzuciła studia i zamieszkała w Amherst, gdzie urodziła się i zmarła jej ulubiona poetka. Przez następne miesiące żyła w samotności, prawie z nikim się nie widując, zupełnie jak tamta. Po awanturze, jaką zrobił jej ksiądz, nie miała odwagi chodzić do kościoła, lecz większość czasu spędzała na modłach. Urodziła dorodnego chłopczyka, któremu dała na imię Abib. Kiedy chłopiec zaczął zadawać pytania, powiedziała mu, że jego ojciec był lotnikiem i zginął na wojnie, która rzeczywiście wybuchła niedługo po urodzeniu Abiba. Zdecydowała się wyjawić mu prawdę, dopiero gdy skończył osiemnaście lat. Uprzedziła go, że będzie mu trudno uwierzyć w to, czego się zaraz dowie, ale przysięga na wszystkie świętości, że go nie oszukuje. Otóż nie miał ojca, który zginął na wojnie. W ogóle nie miał ojca. Urodziła go, nigdy nie odbywszy stosunku z mężczyzną. Abib nie wiedział, co myśleć o wyznaniu matki. Basine najwyraźniej autentycznie wierzyła, że jest drugim Synem Bożym i przyszedł na świat po to, aby zbawić ludzkość i dokonać innych wielkich rzeczy. Czuła się ogromnie dumna, że została wyróżniona w ten sposób. Abiba zaś – na myśl, że może istotnie zrodził się z dziewicy i nie jest takim samym człowiekiem jak jego koledzy – ogarnęło przerażenie. Takie numery dobre były w Palestynie dwa tysiące lat temu, ale nie we współczesnej Ameryce! I dlaczego, na miłość boską, musiało się to przytrafić akurat jemu? Kiedy podzielił się z matką wątpliwościami, powiedziała, że są rzeczą zupełnie normalną w jego sytuacji; czyżby nie pamiętał Nowego Testamentu? Oczywiście, że pamiętał; co więcej, rozumiał, dlaczego, bez przerwy czytała mu na głos Biblię, kiedy był dzieckiem, a potem nakłaniała do samodzielnej lektury. Gdyby chociaż umiał chodzić po wodzie albo rozmnażać bułki do hamburgerów, nie mówiąc o wskrzeszaniu zmarłych – na co akurat nie miał zbyt wielkiej ochoty, bo bał się i brzydził trupów – wtedy wiedziałby, że jest przeznaczony do wielkich celów. A tak popadał w coraz większą depresję, gdy patrzył w pałające fanatyczną wiarą oczy matki. Jej oczekiwania były zbyt wielkim ciężarem jak na jego młodzieńcze barki. Traf chciał, że pewnego dnia znalazł w gazecie artykuł o Szalonym Taksówkarzu, jak dziennikarze ochrzcili schwytanego przed piętnastu laty w Nowym Jorku przestępcę, który właśnie wychodził na wolność. Szalony Taksówkarz był naprawdę chemikiem; udawał taksówkarza, aby usypiać gazem i gwałcić pasażerki. Z jego zeznań wynikało, że robił to przez pięć lat, nie chciał jednak powiedzieć, ile kobiet zgwałcił w tym czasie. Dla policji było to nie do ustalenia, gdyż pasażerki w ogóle nie wiedziały, że zostały zgwałcone. Szalony Taksówkarz obmyślił bowiem wszystko bardzo chytrze. Kupił starą taksówkę, zamontował w niej butlę z gazem usypiającym, po czym przegrodził pojazd szczelną szybą, żeby gaz wpuszczany do części, w której siedziała pasażerka, nie uśpił przypadkiem i jego. Następnie zablokował okna w tylnej części pojazdu, aby nie można było ich otworzyć. Gdy kobieta, która wsiadła do taksówki, traciła przytomność, wiózł ją do siebie i przetrzymywał przez dwadzieścia cztery godziny, gwałcąc w tym czasie tyle razy, ile miał ochotę. Gdy czuł, że kobieta może się zbudzić, przykładał jej do twarzy maskę połączoną z butlą z gazem. Nazajutrz o tej samej porze, o jakiej porwał kobietę, znów umieszczał ją w taksówce, wiózł w miejsce, w którym zasnęła, po czym najspokojniej w świecie kontynuował kurs, czekając, aż się zbudzi. Z czasem doszedł do takiej perfekcji w dawkowaniu gazu, że umiał wyliczyć co do minuty, kiedy to nastąpi. Oczywiście nie potrzebował porywać kobiet na całą dobę. Uważał jednak, że łatwiej jest zauważyć brak kilku godzin niż całego dnia, zwłaszcza jeśli będzie odpowiednio dobierał ofiary. Większość kobiet korzystających z taksówek ma rodzinę, przyjaciół, obowiązki. Gdyby nie pojawiły się tam, dokąd jechały, zaczęto by ich szukać, angażując do tego policję. Dlatego ofiarami Szalonego Taksówkarza padały wyłącznie młode i ładne cudzoziemki, które samotnie wsiadały w porcie do jego pojazdu. Swój wybór motywował następująco: po pierwsze, mogły w ogóle nie zauważyć, że jeden dzień w tajemniczy sposób wyparował im z życiorysu, bo w rejsie przywykły do zmian czasu związanych z przekraczaniem kolejnych stref; po drugie, nawet gdyby zorientowały się, że przytrafiło im się coś dziwnego, na ogół zbyt słabo znały język, aby dzielić się podejrzeniami z policją. Szalony Taksówkarz pewnie mógłby jeszcze wiele lat uprawiać swój niecny proceder, gdyby nie to, że się zakochał. I z miłości odstąpił od wszystkich reguł, do których wcześniej stosował się z żelazną konsekwencją. Po aresztowaniu Szalonego Taksówkarza badający go psychiatrzy stwierdzili, że tym, co nim powodowało, była chorobliwa nieśmiałość. Pocił się i zaczynał jąkać, gdy chciał odezwać się do młodej kobiety, która mu się podobała. Dlatego przez wiele miesięcy jedynie z daleka adorował dziewczynę pracującą w sklepie jubilerskim na rogu ulicy, przy której mieszkał. Ale pewnego dnia, wyjechawszy taksówką z garażu, zobaczył, że dziewczyna stoi przy krawężniku i macha na niego ręką. Kiedy zatrzymał się, wsiadła i podała adres. Ruszył, po czym – nie bacząc na nic – odkręcił butlę z gazem. Gdy dziewczyna usnęła, okrążył kwartał i wrócił do garażu. Wniósł dziewczynę do domu, następnie do sypialni. Aż nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Ręce mu się trzęsły, kiedy ją rozbierał. Nie minęły dwie godziny, kiedy ktoś zaczął natarczywie dzwonić. W ogóle nie odrywał ręki od przycisku dzwonka. Szalony Taksówkarz narzucił szlafrok, zbiegł pospiesznie na dół i otworzył drzwi. Do środka wpadła policja. Gdy oburzonym głosem spytał, o co chodzi, usłyszał, że jest podejrzany kradzież znacznej liczby diamentów. W trakcie rewizji znaleziono uśpioną gazem dziewczynę, a także pakiet diamentów, który bezpiecznie spoczywał w jej torebce. Jak się okazało, właściciel sklepu jubilerskiego często zlecał dziewczynie przewożenie dużych partii kosztowności, wychodząc z założenia, że zwykła taksówka mniej zwraca uwagę niż pancerny pojazd z uzbrojoną eskortą. Na wszelki wypadek zapisywał jednak zawsze numer taksówki; tym razem spostrzegł, że kierowcą jest znany mu z widzenia mężczyzna mieszkający tuż obok. Kiedy po godzinie dziewczyna nie dotarła do celu, zaalarmował policję. Stwierdziwszy, że taksówka z numerem, jaki podał jubiler, nie figuruje w spisie, policjanci od razu zaczęli podejrzewać szwindel. Sądzili, że chodzi o kradzież diamentów. Prawda była o wiele bardziej skomplikowana. Szalony Taksówkarz przyznał się do wszystkiego zaraz po aresztowaniu, ale potem odwołał zeznania. Prokurator miał poważny problem, bo nie było świadków. Choć policja dała do gazety anons, wzywając do stawiennictwa kobiety, które podejrzewają, że padły jego ofiarą, nie zgłosiła się ani jedna. Zresztą nawet gdyby przyszły tabuny, niczego by to nie zmieniło, bo przecież żadna nie miała świadomości, co się z nią działo przez brakującą dobę. Sprzedawczyni ze sklepu jubilerskiego, którą policja znalazła w domu Szalonego Taksówkarza, też nie umiała powiedzieć, co się stało po tym, jak zasnęła w taksówce. Ostatecznie więc mężczyznę skazano nie za gwałt, ale za porwanie oraz próbę kradzieży diamentów. To, że nie wiedział o ich istnieniu, nie miało dla policji, prokuratury i sądu najmniejszego znaczenia. Po przeczytaniu artykułu i po kolejnej rozmowie z matką, w trakcie której wypytał ją dokładnie o wszystko, co robiła po zejściu na ląd w Nowym Jorku, Abib nie miał żadnych wątpliwości, że to właśnie nieśmiały chemik jest jego ojcem. Odetchnął z ulgą, gdyż wolał być synem gwałciciela niż Stworzyciela. Próbował też wytłumaczyć matce, jak doszło do jego poczęcia, ale nie dała się przekonać. Wierzyła, że nastąpiło za sprawą Ducha Świętego, i uparcie trzymała się tej wersji. Jednakże Abib, wpatrując się w twarz nijakiego, łysawego mężczyzny na zdjęciu zamieszczonym w gazecie, nagle odniósł wrażenie, że już go kiedyś widział. Ujrzał przed oczami obrazy tak niewyraźne, że sam nie wiedział, czy rzeczywiście wygrzebuje je z dna pamięci, czy są tylko tworem jego wyobraźni. Zobaczył budynek otoczony wysokim murem, strażników, kraty i siebie w ramionach matki; zobaczył, jak wchodzi do długiego pomieszczenia, siada naprzeciwko mężczyzny oddzielonego od niej drucianą siatką i zaczyna z nim rozmawiać... Pamiętał – albo zdawało mu się, że pamięta – iż była umalowana, pachniała perfumami i często się uśmiechała. Abib nigdy nie próbował spotkać się ze swoim domniemanym ojcem. Jak się orientował, matka również nie widziała się z nim więcej. Zresztą jej mania religijna z czasem tak się nasiliła, że Basine umieszczono w klinice psychiatrycznej. Nie było innego wyjścia; podobnie jak kiedyś Catherine Theot, upierała się, że jest Matką Boską, i żądała od wszystkich, aby oddawali jej cześć. Abib, zanim jeszcze skończył studia, pojechał do Egiptu w nadziei, że odszuka dziadka. Wiedział, iż początkowo Basine ukrywała przed ojcem, że przerwała studia i ma dziecko, a on przysyłał jej pieniądze na czesne oraz na utrzymanie. Czy później wyznała mu prawdę? W każdym razie kontakt między nimi urwał się po wybuchu wojny i Basine poszła do pracy. W Aleksandrii Abib dowiedział się, że kiedy Niemcy opanowali Grecję, zarekwirowali wszystkie statki jego dziadka, które akurat cumowały w greckich portach. Armator znalazł się na skraju bankructwa. Gdy wreszcie spłacił długi, wstąpił do jednego z koptyjskich klasztorów. Mimo licznych wysiłków Abib nie zdołał go odszukać. W końcu uznał, że pewnie nie żyje. Jednakże nadal coś go ciągnęło do ojczyzny matki. Odwiedzał Egipt regularnie, a od kilku lat właściwie tu mieszka. Francuskie nazwisko ma po urodzonej w Paryżu babce. Alicji zrobiło się okropnie żal Abiba. Sama nie wiedziała, co gorsze: nie wiedzieć nic o swoim ojcu czy mieć świadomość, że jest się synem przestępcy, zwyrodnialca, poczętym w drodze gwałtu. Już chciała coś powiedzieć, kiedy nagle Mahmud wyciągnął rękę. – Patrz! – zawołał, naciskając na hamulec. Ze sto metrów od szosy Alicja ujrzała stado wielbłądów pędzone przez grupkę Beduinów. Mahmud zatrzymał opla i obserwowali zwierzęta, dopóki nie znikły im z oczu. – Bardzo lubię wielbłądy – powiedział, gdy znów ruszyli. – Są takie niezgrabne, kiedy się podnoszą z ziemi, ale w biegu jedynie antylopa dorównuje im gracją. A ty, jakie zwierzęta lubisz najbardziej? – Słonie! – odpowiedziała Alicja i parsknęła śmiechem. – Dlaczego się śmiejesz? – Przypomniała mi się anegdota z dzieciństwa. Miała wówczas nieco ponad cztery lata. Stała z ciotką w długiej kolejce, ponieważ akurat rzucili do delikatesów cytryny czy pomarańcze. Nudziła się, wierciła, aż w końcu pani stojąca za nimi nawiązała z nią rozmowę. – Jak ci na imię, dziewczynko? – Ala – odpowiedziała rezolutnie. – No to powiedz mi, Alu, byłaś już w zoo? – Tak. Nawet dwa razy! – No to powiedz mi, kochanie, jakie zwierzę podobało ci się najbardziej? – Słoń! – A dlaczego właśnie słoń? – spytała z uśmiechem pani. Alicja stanęła na paluszkach, wyrzuciła dramatycznie do góry obie rączki, po czym zakreśliła nimi w powietrzu ogromne koło. – BO MA TAKĄ WIELKĄ DUPĘ! – wrzasnęła na całe gardło. Kolejka ryknęła śmiechem, a biedna ciotka zrobiła się czerwona jak burak, złapała Alicję za rękę i uciekła ze sklepu. – Zabawne, naprawdę bardzo zabawne! – powiedział Mahmud, zanosząc się śmiechem. – Biedna ciotka! Ile ona ze mną miała... – Alicja zamierzała opowiedzieć kolejną anegdotkę o sobie i ciotce, ale wtem ujrzała po lewej stronie wzniesienie, a na nim ruiny. – Co to? – Karanis, miasto założone przez Ptolemeusza II. Jeśli chcesz, możemy je zwiedzić, choć wierz mi, nie ma tam nic ciekawego. Ruiny i sterty skorup, to wszystko. Skręcił jednak z szosy na ubity trakt i zatrzymał wóz przed niskim budynkiem. Po chwili ze środka wybiegł pies, za nim wyłonił się starzec w galabii i ze staroświecką strzelbą na ramieniu. Mahmud powiedział do niego kilka słów i poczęstował go papierosem; to wystarczyło, żeby nie narzucał im się jako przewodnik. Zawoławszy psa, wrócił do budynku. Tuż za ruinami pustynia urywała się, jak ręką uciął. Patrząc w dół ze wzniesienia, Alicja zobaczyła skupiska palm daktylowych, gaje drzew owocowych i pola uprawne poszatkowane lśniącymi w słońcu kanałami. – Jak tu pięknie! – Fakt – przyznał Mahmud. – To jedna z najładniejszych okolic, jakie znam. Przez pół godziny chodzili pośród murów zniszczonego niemal po fundamenty miasta. Nie dokonał tego ani kataklizm, ani działania wojenne, tylko czas i pustynne piaski – oprócz kamiennej świątyni, z której ostała się brama i schody, reszta budynków wzniesiona była bowiem z podatnych na erozję cegieł suszonych na słońcu. Wszędzie pełno było glinianych skorup; Alicja wzięła kilka na pamiątkę, po czym ruszyli w dalszą drogę. Za ruinami Mahmud skręcił w lewo. Odtąd szosa biegła między zielonymi polami, na których kobiety zbierały bawełnę lub zrywały z barwnych krzaków pąki służące do wyrobu perfum. W przydrożnych kanałach wylegiwały się gamusy, po szyję zanurzone w mętnej od mułu wodzie, gdzieniegdzie pasły się kozy oraz stada owiec o nieprawdopodobnie grubych ogonach. Czarny opel raz po raz wyprzedzał osły ciągnące wózki, wielbłądy objuczone koszami z ziemią oraz mężczyzn jadących na osłach. Żony jeźdźców kroczyły żwawo z tyłu, dźwigając na głowie pękate tobołki. W pewnym momencie Alicja ujrzała potężnego, brzuchatego mężczyznę na osiołku tak maleńkim, że nogi jeźdźca dotykały ziemi. Parsknęła śmiechem – widok był komiczny. Mahmud też się roześmiał. – W Europie osły mają złą opinię, że niby są uparte i leniwe – rzekł. – Ale to nieprawda, nie ma bardziej pracowitego zwierzęcia na świecie. W dodatku o wiele lepiej niż konie znoszą gorący klimat. W Egipcie znane są od niepamiętnych czasów, w odróżnieniu od wielbłądów, które sprowadzono dopiero dwa tysiące lat temu. I wszyscy darzą je szacunkiem. Jedyne, czego nawet największy miłośnik tych zwierząt nie jest zdolny polubić, to ich głos. Ryk osła potrafi zbudzić nawet umarłego! Przy kanałach pracowali wieśniacy, nawadniając pola za pomocą śrub Archimedesa i szadufów, prostych urządzeń podobnych do żurawi. Co pewien czas Alicja widziała ogromne drewniane koła wodne obracane przez gamusy zaprzęgnięte do kieratu; za czerpaki służyły gliniane dzbany umocowane na kole. Zdziwiła się, że tyle osób pracuje, choć przecież jest piątek. Czyżby wszyscy byli Koptami? – Nie – odparł Mahmud, kiedy go zapytała. – Ale egipski fellach pracuje właściwie bez przerwy. Musi cały czas nawadniać pola, bo inaczej zamienią się w pustynię. Nasz kraj jest ogromny, ponad trzy razy większy od twojej ojczyzny, ale tylko pięć procent powierzchni nadaje się do zamieszkania; reszta to piaski. Żyjemy na wąskim pasku żyznej ziemi biegnącym wzdłuż Nilu, stłoczeni jak sardynki w puszce. Gęstość zaludnienia jest siedmiokrotnie większa niż na przykład we Francji. Co najgorsze, Egipt zawsze był uzależniony od wylewów Nilu; mimo wytężonej pracy rolników, kiedy było za dużo albo za mało wody, ludzie umierali z głodu. Nic więc dziwnego, że Wielka Tama w Asuanie ma dla nas kolosalne znaczenie. Kiedy zbiornik się zapełni, nawet wieloletnia susza nie będzie nam straszna. Będziemy mogli kontrolować wylewy Nilu, nawadniać pustynię, zelektryfikujemy cały kraj. W ciągu kilku lat Egipt zmieni się nie do poznania. Jesteśmy ogromnie wdzięczni Rosjanom, że budują nam tamę. Alicja nic nie powiedziała. Mahmud spojrzał na nią spod oka, po czym uśmiechnął się i rzekł: – Wiem, że wy, Polacy, a także Węgrzy i Czesi nie kochacie zbytnio Rosjan. Różnimy się nastawieniem do nich tak samo, jak stosunkiem do Niemców i Anglików. Na szczęście Egipt leży dalej od Rosji niż Polska, możemy więc flirtować raz z Rosjanami, raz z Ameryką, mimo doktryny Eisenhowera nie bojąc się interwencji. Oby ten układ na świecie trwał wiecznie! Gdyby nie współzawodnictwo między mocarstwami, nie mielibyśmy nic. A tak, jak nam Amerykanie nie chcą dać traktorów, możemy zwrócić się do Rosjan, którzy chętnie to zrobią. Ich traktory są gorsze, ale są. Tak samo było z Wielką Tamą: gdy tylko Stany Zjednoczone wycofały się z finansowania budowy, Rosja natychmiast zaoferowała pomoc. Mahmud zwolnił nieco, bo akurat przejeżdżali przez wieś. Kilka okazalszych domów zbudowanych było z suszonej cegły; resztę stanowiły gliniane lepianki. – Wkrótce po przejęciu władzy Naser pozamykał komunistów w obozach pracy. Teraz, kiedy Egipt zbliżył się do Rosji, musiał ich wypuścić. Wiesz, co takiego pociąga w komunizmie nas, Hindusów i obywateli innych państw Trzeciego Świata? Oczywiście, przede wszystkim równy i sprawiedliwy podział, gdyż jest to rzecz konieczna; jeszcze nie tak dawno temu trzy czwarte gruntów w Egipcie należało do najbogatszych sześciu procent ludności. Ale nie mniej istotny jest ateizm. Jest kluczem do postępu, do równouprawnienia kobiet, do zakończenia fanatycznych religijnych waśni. Spójrz na historię Indii. Nawet Gandhi zginął z rąk zamachowca. Pewnie Indirę też kiedyś zabiją, jeśli wcześniej w Indiach nie nastąpią radykalne zmiany. – Wierz mi, komunizm nie jest takim cudownym środkiem, jak ci się wydaje. My w Polsce wiemy coś na ten temat. Myślę, że Rosja też byłaby szczęśliwszym krajem, gdyby nie było tam rewolucji. – Mylisz się. Czasem rewolucja jest po prostu niezbędna, żeby postęp w ogóle był możliwy. To dzięki rewolucji stały się potęgą Stany Zjednoczone, Rosja, napoleońska Francja. Owszem, koszty bywają ogromne, ale w pewnych momentach historycznych nie ma innej drogi. Tak było i w Egipcie. – Z tego, co czytałam, wasza rewolucja była niemal bezkrwawa. Mahmud parsknął śmiechem. – Masz na myśli rewolucję Nasera, prawda? – Tak. – A ja mówię o czymś zupełnie innym! Pierwsza rewolucja o charakterze społecznym wybuchła w Egipcie pod koniec Starego Państwa, ponad cztery tysiące lat temu. Cały kraj został ogarnięty buntem, robotnicy i niewolnicy chwycili za broń. Mordowano dostojników, głowy ich dzieci rozbijano o mur, napadano na ludzi noszących stroje z cienkich tkanin. Włamano się do piramid; obrabowano je, rozbito sarkofagi i wywleczono ciała władców. Według jednego z papirusów buntownicy zdołali nawet uprowadzić króla. – I co to wszystko dało? – Nie uwierzysz, ale najtrwalszym osiągnięciem egipskiej rewolucji była demokratyzacja życia pośmiertnego. Wcześniej tylko faraon i wybrani przez niego członkowie dworu powracali do życia w Krainie Zachodniej. Natomiast teraz każdy po śmierci stawał się Ozyrysem. Wjechali do niedużego miasteczka i Mahmud zatrzymał opla przed piętrowym, bielonym wapnem budynkiem. – Komenda policji – wyjaśnił. – Mam się tu z kimś spotkać. Pójdziesz ze mną? – Nie, zaczekam przy samochodzie. Ledwo Mahmud wszedł do budynku, Alicję otoczyła gromadka obdartych dzieci. – Bakszysz, bakszysz – szeptały, uśmiechając się nieśmiało. Alicja dała im trochę drobnych, po czym ruszyła w stronę komendy, żeby uwolnić się od ich towarzystwa. Zanim jednak zdążyła wejść do środka, w drzwiach pojawił się Mahmud. – Niestety, nie zastałem człowieka, z którym się umówiłem. Poradzono mi, żebym wrócił za godzinę. Może pojedziemy coś zwiedzić? – Chętnie. Najbardziej chciałabym zobaczyć portrety trumienne. W muzeum w Kairze nie było ich zbyt wiele. – Niestety, w Fajum w ogóle ich nie ma. Większość została wywieziona z Egiptu. Możemy natomiast pojechać tam, gdzie je znaleziono, na cmentarz z czasów hellenistycznych w Hawarze. Sam cmentarz nie jest ciekawy, ale znajduje się tuż obok piramidy Amenemhata III, którą warto obejrzeć. – Świetnie. – Właśnie za czasów Amenemhata III Egipt osiągnął szczyt potęgi – kontynuował Mahmud, kiedy wsiedli do wozu i ruszyli spod komendy. – Rewolucja, o której ci mówiłem, nastąpiła pod koniec panowania Pepi II. Panował przez dziewięćdziesiąt cztery lata; za jego rządów nastąpiło osłabienie władzy królewskiej i kryzys gospodarczy, który doprowadził do rewolucji. Ale po okresie przejściowym Egipt odrodził się jako potężne państwo. Tacy władcy jak Senweseret I i Amenemhat II rozszerzyli swoją władzę na Nubię i Azję Zachodnią. Następny faraon z tej dynastii, Senweseret II, zagospodarował Fajum, tworząc z istniejącego tu jeziorka zbiornik na wody Nilu, a Amenemhat III, jego wnuk, dzięki budowie tamy i sieci kanałów uczynił z Fajum spichlerz Egiptu. I choć miał już piramidę w Dahszur, polecił, aby wzniesiono mu nową właśnie tu. Alicja spodziewała się, że zobaczy piramidę podobną do tych w Gizie, jednakże grobowiec Amenemhata III był zupełnie inny. Ujrzała potężne, osypujące się wzgórze; dopiero kiedy podjechali bliżej, stwierdziła, że całe zbudowane jest z suszonej cegły. Z daleka podobieństwo do podkrakowskich kopców było uderzające. – Do środka nie można wchodzić – powiedział Mahmud, kiedy wysiedli z auta – ale niech cię nie zmyli obecny stan piramidy. Dawniej, kiedy jej ściany były licowane kamieniem, wyglądała naprawdę imponująco. Zanim ją wzniesiono, wykopano w ziemi otwór, do którego spuszczono komorę grobową władcy wykonaną z jednego bloku żółtego kwarcytu. Nie lada osiągnięcie, gdyż wagę komory oblicza się na sto dziesięć ton. W czasach antycznych podziw wzbudzała też świątynia grobowa Amenemhata III, którą Grecy nazwali Labiryntem. Według Herodota miała trzy tysiące pomieszczeń. Niestety, jak sama widzisz, prawie nic z niej nie zostało. Przez pół godziny chodzili wokół piramidy, po czym wrócili na komendę. Weszli razem do budynku; w ciemnej sali nad planszą do tryktraka siedziało dwóch policjantów w białych mundurach i czarnych beretach z orzełkiem. Na widok Mahmuda zerwali się z krzeseł. Kapitan rozmawiał z nimi chwilę po arabsku, po czym rzekł do Alicji: – Co za pech! Człowiek, z którym miałem się zobaczyć, przysłał syna z wiadomością, że zjawi się dopiero jutro o drugiej. Coś mu wypadło. Normalnie przenocowałbym na miejscu, ale pewnie chcesz, żebym cię odwiózł do Kairu, prawda? – Nie ma pociągu czy autobusu? – Pociągu nie ma, natomiast widziałaś autobusy. Nie ma mowy, żebym ci pozwolił jechać czymś takim. Trudno, odwiozę cię i wrócę. – A jest tu jakiś hotel? – Nad jeziorem jest zajazd, w którym przed laty chętnie zatrzymywał się król Faruk. – W takim razie też zostanę do jutra – zadecydowała Alicja. – Miałam dziś zwiedzać stary Kair, ale zrobię to kiedy indziej. Moja sukienka jakoś wytrzyma dwa dni. Odczuwała wyrzuty sumienia wobec Abiba, bo byli umówieni, ale trudno. – Nie pożałujesz decyzji, kiedy zobaczysz jezioro Karun – powiedział Mahmud, kiedy znów wsiedli do czarnego opla. – Obiecuję. Wrócili tą samą szosą do rozwidlenia w pobliżu ruin Karanis, i skręcili w lewo. Wkrótce ujrzeli lśniącą taflę jeziora. Małe łodzie rybackie trwały nieruchomo na spokojnej powierzchni. – Za panowania Ptolemeuszy dbano o jezioro, które zwało się wtedy Moeris – rzekł Mahmud, jadąc wzdłuż bananowców i drzewek oliwnych porastających brzeg. – Ale w czasach rzymskich cały rejon bardzo podupadł, przestano doprowadzać do jeziora świeżą wodę. Przez dwa tysiące lat parowania skurczyło się o połowę i stało się słone. Jedyna nadzieja, żeby przywrócić mu dawną świetność, wiąże się z Wielką Tamą. Dzięki niej będzie można podnieść poziom wody, a może nawet zlikwidować zasolenie. – Nic dziwnego, że lubisz Rosjan, skoro budowa tamy jest tak ważna – powiedziała z westchnieniem Alicja. – Naprawdę chcesz, żeby w Egipcie zapanował komunizm? – Jeśli mam być szczery, sam nie wiem. Najważniejsze zadanie, jakie stoi przed nami w tej chwili, to zjednoczyć się z innymi państwami arabskimi. Łączy nas język, kultura, religia, historia; słowem, wszystko. Na początku 1958 roku Egipt zawarł unię z Syrią, miesiąc później przyłączył się Jemen Północny. Liczyliśmy, że wkrótce do unii przystąpią inne kraje i powstanie jedno potężne państwo arabskie. Niestety, obce mocarstwa zaczęły nam bruździć i unia rozpadła się po zaledwie trzech latach; pozostała po niej tylko oficjalna nazwa Egiptu: Zjednoczona Republika Arabska. Naser nie chce z niej zrezygnować, wciąż ma nadzieję, że zdoła odtworzyć państwo arabskie w takim kształcie, w jakim istniało pod panowaniem kalifów. Dopiero kiedy mu się uda, będzie czas decydować, jaki ustrój należy zaprowadzić. Ale, podobnie jak Naser, nie chciałbym, aby zapanował szariat, prawo koraniczne, bo byłby to powrót do czasów średniowiecza. Zatrzymał wóz w cieniu drzew na kolistym podjeździe, przed piętrowym budynkiem z napisem Auberge du Lac. Choć nie było klimatyzacji, w środku panował chłód. Ściany zdobiły trofea myśliwskie ostatniego króla Egiptu: głowa hipopotama i tygrysa oraz poroża kilkunastu antylop i kozic. Widać jednak było wyraźnie, że czasy świetności zajazdu należą do przeszłości – ze ścian schodziła farba, wielki okrągły stół i głębokie skórzane fotele pokrywała gruba warstwa kurzu, a recepcjonista i kelner w jednej osobie miał podartą galabiję. Powiedział, że zajazd jest pusty, więc może im dać najelegantsze pokoje, te, w których zatrzymywał się Faruk. Mahmud zamówił kolację, po czym – wypiwszy po zimnej coli – wyszli na spacer. Zajazd znajdował się na wprost drewnianego molo, z którego kilku wyrostków łowiło ryby na wędki domowej roboty. Dwie dziewczynki, szczerząc zęby, przekomarzały się z nimi. Na widok obcych umilkły na moment, po czym zaczęły szczebiotać z jeszcze większym ożywieniem. Alicja i Mahmud doszli do końca molo i oparli się o balustradę. Mężczyzna zapalił papierosa. – Biedne małe. Nie zdają sobie sprawy, że jeszcze dwa, trzy lata i raz na zawsze skończy się ich wolność. Równouprawnienie płci panuje u nas tylko w dzieciństwie; potem kobieta we wszystkim musi słuchać męża. I tak mają szczęście, że urodziły się na wsi. Nędza sprawia, że chłopki mają większą swobodę, bo całe rodziny muszą harować, aby związać koniec z końcem. W mieście jeszcze dwadzieścia lat temu konserwatywni mężowie w ogóle zakazywali żonom wychodzić na ulicę. Teraz też kobiecie nie wypada zbyt długo przebywać poza domem. Ma zrobić zakupy i natychmiast wracać. Nie zdziwiło cię, że ani razu nie natknęłaś się na kelnerkę, sprzedawczynię, kasjerkę? Zawody, które u was dawno uległy feminizacji, tu wykonują wyłącznie mężczyźni. Kobiecie wolno zajmować się tylko gotowaniem i dziećmi. – Znów spojrzał na dziewczynki. – Najgorsze, że jeśli los się do nich nie uśmiechnie, ich mężowie będą zgrzybiałymi starcami. – Dlaczego miałyby poślubić starców? Mahmud wzruszył ramionami. – Pan młody jest zawsze starszy od panny młodej. Główny powód jest taki, że za żonę trzeba płacić, a młodego chłopaka na to nie stać. Dopiero jak się dorobi, kupuje sobie żonę, a po latach drugą, trzecią. Na wsi dziewczyna kosztuje osiem, dziesięć funtów, prawie tyle co osioł. – A w mieście? – W mieście, zwłaszcza wśród ludzi z wyższych sfer, zdarza się, że więcej niż dobry samochód. Wielu moich przyjaciół ma powyżej trzydziestki i dotąd nie uskładało odpowiedniej sumy. – A ty? Jesteś żonaty? – Nie. Choć w moim wypadku to akurat nie brak pieniędzy jest przeszkodą. Wciąż szukam odpowiedniej kandydatki. Marzy mi się dziewczyna taka jak ty, z którą mógłbym się swobodnie spotykać, o wszystkim rozmawiać. Tymczasem mimo zmian, jakie nastąpiły w ciągu ostatnich kilkunastu lat, w Kairze nie mam szans znaleźć kogoś takiego. – Westchnął. – Naser ma jedną żonę, ludzie z jego otoczenia również. Kiedy tylko doszedł do władzy, zakazał klitoridektomii, czyli usuwania dziewczętom łechtaczki. Ale wśród fellachów klitoridektomia nadal jest praktykowana, zarówno przez muzułmanów, jak i przez Koptów. Okalecza się dziewczęta, żeby zmniejszyć ich popęd płciowy, sprawić, aby nie podejmowały stosunków przedmałżeńskich, a później nie zdradzały mężów. Jakby jakakolwiek egipska dziewczyna w ogóle dopuszczała do siebie taką myśl; przecież oznaczałoby to hańbę dla niej i jej rodziny! Alicja odruchowo zacisnęła uda. – Pierwszy raz słyszę o czymś takim! – zawołała. – Samo wycięcie łechtaczki to jeszcze nic w porównaniu z infibulacją, zabiegiem stosowanym w Sudanie i jeszcze kilku krajach. Polega na zszyciu warg sromowych; dopiero po ślubie mąż rozcina szew. Myślę, że trzeba dziesięciu, piętnastu lat, aby te wszystkie okrutne obyczaje przeszły do historii. W Egipcie postęp jest wyraźny; prawie nie widzi się już kobiet, które zasłaniają twarze, choć kiedy byłem dzieckiem, niemal wszystkie mężatki nosiły zasłony. – Przez chwilę milczał, jak gdyby się wahał. – Muszę ci coś wyznać. Nie tylko nie mam żony, ale dotąd nie spałem z żadną kobietą. W arabskich krajach, w których zniesiono prostytucję, to rzecz normalna; mężczyźni, chcąc nie chcąc, też muszą zachować czystość aż do ślubu. Alicji zrobiło się go żal. Nie miała pojęcia, jak się zachować ani co powiedzieć, więc tylko ujęła jego dłoń i mocno uścisnęła. Jeszcze przez kilkanaście minut stali na molo, obserwując coraz szybciej opadające słońce. Kiedy pomarańczowa kula znikła za piaszczystymi wzgórzami po zachodniej stronie jeziora, wrócili do zajazdu. Alicja zdała sobie sprawę, jak bardzo jest głodna, dopiero kiedy weszli na górę, gdzie w apartamencie Faruka czekał na nich nakryty do posiłku stół. Na środku paliły się świece osadzone w masywnym srebrnym lichtarzu, a przy każdym talerzu czekało kilka mosiężnych miseczek z barwnymi sosami. Po chwili do pokoju wszedł chłopak z olbrzymią tacą zastawioną egipskimi frykasami. Zapowiadała się uczta. 4 Kiedy rano Alicja otworzyła oczy, Mahmud wciąż spał obok niej, z ramieniem odrzuconym do tyłu. Patrząc na jego gładko wygoloną pachę, przypomniała sobie, jak bardzo się zdziwiła, kiedy się okazało, że egipscy mężczyźni pozbywają się nie tylko owłosienia pod pachami, ale również włosów łonowych. Choć czuła się tak, jakby głowę wypełniały jej kłęby waty, przez które myśli przedzierają się z najwyższym trudem, powoli zaczęła odtwarzać w pamięci wydarzenia z ubiegłego wieczoru. Wszystko było dobrze, dopóki po obfitym posiłku, do którego pili wyłącznie piwo, Mahmud nie zaproponował jej – w imię równouprawnienia płci – wypalenia wspólnej sziszy, czyli nargili. Kłopot w tym, że palili nie tytoń, lecz haszysz. Od szklanej fajki wypełnionej różaną wodą odchodziły dwie rurki zakończone bursztynowymi ustnikami; każde z nich miało własną rurkę oraz własny ustnik i mogli albo ciągnąć dym na zmianę, albo równocześnie, wprawiając płyn w zbiorniczku w głośne bulgotanie. Początkowo nie czuła nic poza drapaniem w gardle. Wciągała wonny dym i wpatrywała się w bulgoczącą wodę, słuchając Mahmuda, który znów mówił coś o przepaści dzielącej kobiety i mężczyzn w krajach muzułmańskich. Potem bulgotanie wody wydało jej się tak zabawne, że dostała paroksyzmu śmiechu. Mahmud śmiał się również, choć nie przestawał mówić. Jeszcze później wydało jej się, że zaczyna gwałtownie rosnąć, a następnie gwałtownie się kurczyć. Nagle przeraziła się, bo obciągnięta barwnym materiałem rurka z ustnikiem przekształciła się w ogromną, włochatą gąsienicę, która wiła się jej przed nosem i siłą próbowała wepchnąć do ust. Krzyknęła, odrzuciła rurkę i wybuchnęła płaczem. Mahmud zerwał się z krzesła, ukląkł przy niej, zaczął ją pocieszać. Dotyk jego miękkich, ciepłych dłoni był najprzyjemniejszą pieszczotą, jakiej doświadczyła w życiu. Gładził ją po rękach, twarzy, plecach, piersiach, ona zaś czuła, jak narasta w niej podniecenie. Zaczęła prężyć się jak kotka. Naraz przypomniała sobie, że Mahmud jeszcze nigdy nie miał kobiety; wtedy objęła go mocno i pierwsza pocałowała w usta. Miała wrażenie, że całują się tak przez kilka godzin; potem przenieśli się do drugiego pokoju, na wielkie łoże Faruka, z baldachimem z czerwonego aksamitu. Mahmud okazał się rewelacyjny, nie tylko jak na pierwszy raz. A może to haszysz działał na nią w ten sposób? Całe szczęście, że w zajeździe nie było innych gości, bo jej krzyki nie pozwoliłyby im zasnąć. Uśmiechnęła się sama do siebie, pocałowała Mahmuda lekko w ramię, po czym wstała z łóżka i przeszła do drugiego pokoju. W zajeździe nie było elektryczności ani kanalizacji; przy lustrze stała jednak miska oraz dzban z wodą. Umyła się, ubrała i zeszła na dół. Siedziała na molo, wpatrując się w błękitną wodę, kiedy za plecami usłyszała kroki. Był to Mahmud. – Dzień dobry – powiedział, uśmiechając się nieśmiało. – Dziękuję ci. Podniosła się i cmoknęła go w policzek. – Co robimy? – zapytała. – Chodź, wynajmiemy łódź i popływamy po jeziorze. Udali się do pobliskiej przystani, gdzie Mahmud bez trudu przekonał obdartego rybaka, żeby pożyczył im łódkę. Usiadł przy wiosłach, Alicja naprzeciwko. Wystarczyło kilkanaście silnych ruchów, aby się znacznie oddalili od brzegu. Płynęli niemal bezgłośnie po nieruchomej wodzie. – Kiedy rozmawialiśmy wczoraj o równouprawnieniu, zapomniałem ci powiedzieć, że w Egipcie żyły dwie z największych feministek w historii ludzkości. Pierwsza to Hatszepsut, kobieta-faraon; druga to Szadżar ad-Durr, jedyna kobieta, jaka kiedykolwiek rządziła państwem muzułmańskim. O Hatszepsut wiedzą wszyscy, którzy przyjeżdżają do Egiptu, lecz nie spotkałem dotąd żadnego obcokrajowca, któremu mówiłoby coś imię Szadżar ad-Durr. Była żoną przedostatniego władcy z dynastii Ajjubidów; po śmierci męża oraz jego syna poślubiła i osadziła na tronie dowódcę mameluków, a kiedy ten chciał wziąć sobie drugą żonę, kazała go zabić i ogłosiła się władczynią Egiptu. Was, cudzoziemców, interesują w naszym kraju tylko starożytne zabytki, a przecież Kair to jedno z najwspanialszych miast arabskiego świata. Jest w nim znakomite muzeum islamskie, kilkaset meczetów, przepiękne groby mameluków. Właśnie w arabskim Egipcie powstała i rozgrywa się większość baśni Tysiąca i jednej nocy. Kilka najstarszych pochodzi z Indii lub Persji, około trzydziestu ułożono w Bagdadzie, ale reszta to dzieło egipskich gawędziarzy z czasów mameluckich. – Tak? – zdziwiła się Alicja. – W takim razie opowiedz mi jedną z tych egipskich baśni. – Dobrze. Jak zapewne wiesz, Szeherezada opowiadała baśnie królowi Szachrijarowi, żeby uchronić się od utraty głowy, albowiem kiedy władca odkrył, że żony i nałożnice go zdradzają, przysiągł, że odtąd co wieczór będzie brał do łoża dziewicę, a rano posyłał ją na ścięcie. Kiedy po upływie trzech lat w królestwie zabrakło dziewic, zgnębiony wezyr nie wiedział, co począć; bał się wyznać władcy prawdę, tym bardziej że sam miał dwie piękne niezamężne córki, Szeherezadę i Dunjazadę, które dotąd ukrywał. Jednakże Szeherezada wierzyła, że zdoła uratować życie sobie i siostrze dzięki baśniom; przekonała ojca, aby wieczorem zaprowadził ją do sypialni Szachrijara, po czym zaczęła płakać, że pragnie pożegnać się z siostrą. Władca kazał sprowadzić Dunjazadę i posiadł Szeherezadę w jej obecności. Kiedy odpoczywał, Dunjazada – zgodnie z wcześniejszym poleceniem siostry – poprosiła, aby ta opowiedziała jej baśń. Król słuchał z wielkim zaciekawieniem, a ponieważ dziewczyna nie skończyła do rana, odłożył przekazanie jej katu do następnego dnia. I tak każdego ranka Szeherezadzie udawało się oddalić egzekucję o kolejny dzień, aż wreszcie, gdy opowiedziała ponad tysiąc baśni i urodziła władcy trzech synów, Szachrijar zdecydował się ją poślubić. Właśnie dlatego, że Szeherezada próbowała uchronić się od ścięcia, motyw obciętej głowy tak często pojawia się w jej opowieściach. A ponieważ odnoszę wrażenie, że fascynują cię obcięte głowy, opowiem ci baśń, w której jest o nich mowa. – Wcale mnie nie fascynują! – zaprotestowała ze śmiechem Alicja. – Ale chętnie posłucham. Mahmud odłożył wiosła, zapalił papierosa i zaczął opowiadać. Stara baśń arabska W dawnych wiekach żył w odległej ziemi król, który miał syna pięknego niby księżyc wschodzący w noc pełni. Kraj owego króla leżał nad morzem, a stolicę jego zwano Białym Miastem, gdyż zarówno pałac władcy, jak i domy wszystkich mieszkańców wzniesione były z marmuru bielszego niźli mleko klaczy. Kupcy i żeglarze, którzy zawijali do Białego Miasta i oglądali jego cuda, twierdzili, że ze wszystkich stolic świata chyba tylko Kair jest równie piękny i bogaty. Kiedy Kamar Kasim, urodziwy syn króla, usłyszał, co mówią cudzoziemcy przybyli z dalekich stron, postanowił przekonać się na własne oczy, czy rzeczywiście Kair jest tak wspaniały jak Białe Miasto. Błagał ojca, aby pozwolił mu wyruszyć w podróż, lecz król nie chciał go puścić, gdyż był bardzo stary i bał się, że umrze, zanim jedynak powróci. Ale widząc, jak Kamar chodzi smutny i osowiały, król, z ciężkim sercem, w końcu wyraził zgodę. Królewicz ucałował dłoń ojca i obiecawszy, że wróci najszybciej jak będzie mógł, wsiadł na statek kupiecki zmierzający do Egiptu. Płynęli przez wiele dni, kiedy na morzu rozszalała się straszliwa burza. Kapitan, z obawy, aby ogromne fale nie zmyły królewicza z pokładu, przywiązał go grubą liną do masztu. Jednakże wkrótce zaczął dąć wiatr tak silny, że maszt złamał się z trzaskiem i wpadł do wody, a królewicz z nim razem. Burza dawno ucichła, Kamar zaś dryfował po morzu, nie widząc nigdzie ani piędzi lądu. Przysiągł sobie, że jeśli ocaleje, powróci do ojca i nigdy więcej nie wyruszy w żadną podróż. Drugiego dnia tak opadł z sił, że bał się, iż nie doczeka jutra. Lecz zanim zaszło słońce, ujrzał statek. Zaczął krzyczeć i bić wodę rękoma, aż żeglarze wreszcie go dostrzegli. Dwóch wskoczyło do wody i odcięło Kanwa od masztu, inni rzucili mu linę i wciągnęli go na pokład. Królewicz chciał im podziękować, kiedy nagle chwycili go pod ręce, zawlekli po trapie na dół i zamknęli w cuchnącej rybami komórce. Kamar wołał, że jest królewskim synem; obiecywał, że jeśli zawiozą go do Białego Miasta, ojciec sowicie ich wynagrodzi. Oni jednak nie wierzyli mu i śmiali się z obietnic. Powiedzieli, że są piratami i wydobyli go z wody wyłącznie po to, aby go sprzedać w niewolę. Kiedy nazajutrz zawinęli do portu, kapitan pirackiego statku wraz z dwoma silnymi drabami związali Kamarowi ręce, zaprowadzili go na targ niewolników i sprzedali handlarzowi, z którym już nieraz ubijali podobne interesy. Handlarz zachwycił się urodą młodzieńca; choć protestował głośno, że kapitan chce za niego więcej, niż kosztuje niebieskooka Czerkieska z certyfikatem dziewictwa, zapłacił połowę żądanej sumy, co nigdy się nie zdarzyło w ich dotychczasowych transakcjach. I ledwo piraci odeszli, natychmiast odsprzedał królewicza innemu handlarzowi za trzykrotnie wyższą cenę. Kamar próbował przekonać swojego nowego nabywcę, że nie jest niewolnikiem, tylko królewskim synem wyłowionym z morza przez piratów, lecz handlarz parsknął śmiechem i oznajmił, że słyszał już o wiele lepsze historie. Widząc smutną minę Kamara, poklepał go po ramieniu i powiedział, żeby się nie martwił, bo nie sprzeda go byle komu. Wybiera się bowiem do Kairu, gdzie odbywają się największe targi niewolników na świecie i gdzie za urodziwego chłopca można dostać nawet tysiąc dirhemów. A przecież nikt nie będzie tak cennego niewolnika ani źle traktował, ani zmuszał do ciężkiej pracy. Kilka dni później handlarz wynajął statek, załadował na niego dwustu niewolników, sto niewolnic, dziesięciu dozorców uzbrojonych w długie bicze oraz trzydzieści mlecznych kóz. Kamar myślał, że kozy też mają być sprzedane w Kairze, ale okazało się, że handlarz zabrał je po to, aby niewolnice mogły myć ciało ich mlekiem, co podobno bardzo dobrze wpływa na cerę. Po długiej żegludze dopłynęli do znacznie większego portu niż ten, z którego wyruszyli. Tu handlarz wynajął sto dwanaście dromaderów i przyłączył się do wielkiej karawany podążającej do Kairu. Kamar był jedynym niewolnikiem, który dostał wielbłąda. Pozostali biegli, dzwoniąc łańcuchami. Jednakże stary samiec, na którym jechał młodzieniec, był znacznie wolniejszy niż wielbłądy dozorców, toteż o ucieczce nie mogło być mowy. Kiedy karawana dotarła do Kairu, Kamar bynajmniej nie ucieszył się na widok miasta, które jeszcze niedawno tak bardzo pragnął odwiedzić. Szedł z nosem na kwintę i niewiele widział. Na ogromnym targu handlarza i jego towar od razu otoczył tłum klientów. Łatwo było poznać, że wśród wystawionych na sprzedaż mężczyzn Kamar wzbudza największe zainteresowanie. Klienci proponowali za niego coraz wyższe ceny, ale handlarz tylko się śmiał i kręcił głową. Czekał na dostawcę niewolników na dwór sułtana; liczył, że uroda młodzieńca zwróci uwagę bogatego kupca. W końcu sułtański dostawca zjawił się przy stoisku handlarza. Widać było, że Kamar wpadł mu w oko, bo dokładnie go oglądał i spytał handlarza o cenę. Kiedy ten powiedział, że nie zamierza sprzedać młodzieńca za mniej niż dwieście dinarów, dostawca parsknął śmiechem. – Fakt poszukuję urodziwego młodzieńca do pracy w sułtańskim haremie – powiedział. – Ale to musi być eunuch, a ten młodzik nie jest wytrzebiony. Jeśli kupuję kurę na obiad, chcę, żeby była oskubana i wypatroszona. Jeśli kupuję niewolnika do haremu, chcę, żeby był wykastrowany. Zastanów się: kiedy każę obciąć mu jądra, będę musiał trzymać go u siebie, dopóki rana się nie zagoi. A co, jak chłopak umrze? Wprawdzie zdarza się to niezwykle rzadko, ale przecież nie ma gwarancji. Jednakże młodzian mi się podoba, więc dam ci za niego sto dinarów. Kamar począł drżeć ze strachu o swoje przyrodzenie, bo wiedział, że dostawca proponuje o dwieście dirhemów więcej, niż handlarz spodziewał się dostać. Ale ten, rwąc włosy z brody, krzyczał, że nie zamierza sprzedawać młodzieńca ze stratą. Targowali się zajadle, gdy nagle z tłumu wyłonił się starzec o pomarszczonej twarzy, z długą siwą brodą. Popatrzył na Kamara, po czym rzekł do handlarza: – Podoba mi się ten niewolnik. Dam ci dwieście dinarów, bo jest tyle wart Przez tłum przeszedł szmer, starzec Duban bowiem był w mieście powszechnie znany. Wszyscy odnosili się do niego z szacunkiem i tytułowali hakimem, gdyż był bardzo uczony, zwłaszcza w naukach medycznych. Kiedy hakim Duban zabrał Kamara do domu, nie tylko nie kazał mu wykonywać żadnej pracy, ale nawet polecił służbie, żeby dbała o nowego niewolnika jak o niego samego. Odtąd dzień w dzień królewicz jadł wykwintne potrawy i pił tylko mleko oraz wodę różaną. Przez cały dzień mógł nic nie robić; jedynie wieczorem hakim Duban wzywał go do swojej pracowni, w której przyjmował pacjentów i przyrządzał dla nich leki – dlatego wokół rozchodził się zapach najróżniejszych ziół. Kazał młodzieńcowi rozbierać się do naga, po czym oglądał go dokładnie ze wszystkich stron. Badał twardość jego mięśni, mierzył szerokość pleców, cmokając przy tym z zachwytu. Kamar początkowo nie mówił swojemu panu, kim jest naprawdę, gdyż bał się ponownie narazić na śmieszność. Ale w końcu, pełen wiary w mądrość hakima Dubana, wyjawił mu swoją tożsamość i opowiedział, co mu się przytrafiło od chwili, kiedy wsiadł na statek. – Dobrze, żeś mi powiedział! – zawołał starzec. – Zaraz napiszę do twojego ojca. Jeśli twoja historia się potwierdzi i król zwróci mi sumę, jaką za ciebie zapłaciłem, puszczę cię wolno. Ale na razie nikomu więcej nie mów, kim jesteś, dobrze? Kamar nie miał wątpliwości, że otrzymawszy list, ojciec natychmiast przyśle do Kairu wezyra z workiem pieniędzy. Wiedział jednak, że to musi potrwać, więc uzbroił się w cierpliwość. Pewnego dnia po przebudzeniu znalazł przy poduszce złożoną kartkę. Zaintrygowany, wziął ją do ręki i przeczytał: Grozi Ci straszliwe niebezpieczeństwo! Uciekaj z tego domu! Parsknął śmiechem. Był przekonany, że kartkę napisał służący, zazdrosny o względy, jakimi starzec darzy nowego niewolnika. Chce mnie skłonić do ucieczki w nadziei, że albo mi się powiedzie, albo zostanę schwytany i oćwiczony, pomyślał. Królewiczowi bowiem nie mieściło się w głowie, że jakiekolwiek niebezpieczeństwo może mu grozić w domu czcigodnego i powszechnie szanowanego starca, który od samego początku traktuje go tak dobrze. Nazajutrz rano młodzieniec znów znalazł kartkę przy poduszce, lecz tym razem dołączona była do niej złota bransoletka wyjątkowo pięknej roboty. Kamar obejrzał ją ze zdziwieniem, po czym przeczytał kartkę: Błagam Cię, nie zwlekaj! Uciekaj jeszcze dziś! Jeśli potrzebujesz pieniędzy na drogę, sprzedaj moją bransoletkę! Nie wiedział, co o tym sądzić. Czy bransoletkę podrzucił zawistny służący, zamierzający oskarżyć go o kradzież i skompromitować w oczach dobrego starca? Czy też zostawiła ją jej prawowita właścicielka, która szczerze wierzyła, że grozi mu niebezpieczeństwo? Jedynymi kobietami mieszkającymi w domu hakima Dubana były córka mędrca oraz jej dwie służące. Kamar nigdy ich nie widział, bo oczywiście nie miał wstępu do pomieszczeń przeznaczonych dla kobiet; orientował się tylko z wypowiedzi hakima, że jego córka ma na imię Aisza i jest równie mądra, jak piękna. Złota bransoletka mogła należeć do niej. Jeśli tak było rzeczywiście, przed jakim niebezpieczeństwem pragnęła go ostrzec? Zaintrygowany królewicz postanowił, że wieczorem o zwykłej porze położy się do łóżka, ale będzie czuwać do rana. Jeśli znów się ktoś pojawi, złapie nocnego gościa i zmusi do wyjawienia prawdy. Kiedy po kolacji, zgodnie z poleceniem hakima, poszedł do jego pracowni, ten, rzuciwszy na niego okiem, stwierdził, że młodzian bardzo źle wygląda. – Obawiam się, że bierze cię choroba – rzekł, dotykając jego czoła. – Na wszelki wypadek wypij ten lek. Kamar czuł się dobrze, ale posłuchał rady i wypił napar, który mędrzec mu wręczył. Po chwili ogarnęła go taka senność, że musiał usiąść. Kiedy ponownie otworzył oczy, leżał na swoim posłaniu, a hakim Duban pochylał się nad nim. – Chorowałeś kilka dni, mój synu – powiedział, przytykając Kamarowi do ust kubek ziół. – Na szczęście gorączka wreszcie opadła. Ale jeszcze przynajmniej przez tydzień nie powinieneś wstawać. Kamar wysączył zioła i znów zapadł w sen. Kiedy się obudził, panowała noc. Mędrca nie było w pokoju. Młodzieniec z trudem zwlókł się z posłania; bolały go wszystkie kości, stawy trzeszczały mu przy każdym kroku. Zapalił lampę i gdy w jej blasku ujrzał własną dłoń, aż krzyknął ze zdumienia i strachu. Palce miał krzywe i pomarszczone, wierzch dłoni pokryty starczymi plamami. Podszedł do zwierciadła, w którym dotąd chętnie się przeglądał, dumny ze swojej urody. Twarz miał taką jak zawsze, ale sylwetkę dziwnie przygarbioną, pierś zapadłą, brzuch sterczący. Pospiesznie zrzucił szaty, znów spojrzał w lustro i o mało nie zemdlał: zobaczył ciało pomarszczone, ohydne, ręce i nogi patykowate, niczym u zgrzybiałego starca stojącego nad grobem. Młodzieniec zapłakał nad sobą, przerażony tym, jak wielkie spustoszenie poczyniła choroba. Z jednej strony czuł wdzięczność dla hakima Dubana, że uratował mu życie, a z drugiej sam nie wiedział, czy nie wolałby umrzeć niż wyglądać tak odrażająco. Siedział na posłaniu i szlochał, gdy wtem przyszło mu do głowy, że niepotrzebnie się martwi, bo pewnie mędrzec da mu wywary roślinne lub inne środki, które pozwolą odzyskać jego ciału dawną urodę i sprawność. Pokrzepiony tą myślą, już miał ruszyć na poszukiwanie hakima Dubana, kiedy do pokoju weszła cicho kobieta z twarzą zasłoniętą czarczafem; jej powabnych kształtów nie była w stanie ukryć spowijająca ją gruba czarna szata. Powietrze wypełniła woń cudownych perfum. – Dlaczego mnie nie posłuchałeś, czemu nie uciekłeś? – spytała głosem przepojonym smutkiem, posyłając młodzieńcowi zbolałe spojrzenie wielkich, czarnych oczu. – Mój ojciec ukradł twoje ciało. Jeśli mi nie wierzysz, przyjrzyj mu się dokładnie. Jutro w nocy znów do ciebie zajrzę i wspólnie się zastanowimy, co robić, abyś je odzyskał. Po tych słowach wyszła z pokoju równie bezszelestnie, jak weszła. Królewicz leżał całkiem skonfundowany, zupełnie nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Zaczekał do rana, po czym wstał z posłania i skierował się na dół. Schodził wolno po schodach, trzymając się poręczy, kiedy nagle ujrzał mędrca. Ale jakże odmienionego! Sylwetka Dubana, zawsze przygarbiona, była teraz prosta jak trzcina, jego ruchy zaś, dotąd powolne jak u wszystkich starców, energiczne i szybkie. Galabija opinająca szerokie bary mędrca zdawała się pękać w szwach; co więcej, sięgała mu tylko do połowy łydek. Gdy hakim dostrzegł Kamara, ruszył w jego stronę wielkimi krokami. Dopiero po chwili zreflektował się, przygarbił i zaczął po staremu powłóczyć nogami. – Nie powinieneś jeszcze wstawać! – powiedział. – Musisz dużo odpoczywać, zanim przyjedzie posłaniec twego ojca, żeby cię wykupić. Kamar nie dał po sobie poznać, że dostrzegł jakąkolwiek zmianę w wyglądzie Dubana. Udał, że wciąż jest bardzo senny, a wstał dlatego, że męczyło go pragnienie. Wypił trochę wody i bez protestu pozwolił się odprowadzić do pokoju. Przyjrzał się jednak dobrze dłoniom Dubana i nie miał cienia wątpliwości. Dziewczyna mówiła prawdę; mędrzec ukradł mu ciało! Twarz miał wciąż tę samą, ale jego członki były członkami Kamara. Królewicz usiadł na posłaniu i zapłakał rzewnymi łzami. Nie wiedział, jak odzyskać swe ciało. Nie wiedział też, w jaki sposób dokonała się zamiana. Czy była sztuczką ifryta, z którego usług mędrzec korzystał? Jeśli tak, jak zmusić Dubana, aby polecił dżinnowi cofnąć zamianę? Czy Kamar w ogóle miał jakąkolwiek szansę wymusić coś na człowieku, który umiał posługiwać się magią? Gdyby chociaż przybył już do Kairu wysłany przez ojca wezyr! Może zdołałby przekupić lub zastraszyć hakima. Na razie jednak sytuacja młodzieńca wyglądała beznadziejnie. Przez cały dzień leżał pogrążony w rozpaczy i dumał nad swym smętnym losem. W końcu musiał zasnąć, bo kiedy się nagle ocknął, była już noc, a na skraju jego posłania siedziała Aisza. Na jej widok w królewicza wstąpiła otucha, że przynajmniej jedna osoba jest mu życzliwa i pragnie mu pomóc. Tak było istotnie, bo dziewczyna zakochała się w młodzieńcu bez pamięci, gdy ujrzała go ukradkiem nagiego w pracowni ojca. Jego olśniewająco piękne ciało sprawiło, że odtąd śniła o nim co noc. I dlatego ostrzegała go, żeby uciekał z domu hakima. – Nie masz już chyba wątpliwości, że wczoraj mówiłam prawdę, co? – zapytała teraz. – Nie, nie mam – odparł Kamar. – Ale jak to się stało, że twój ojciec ma moje ciało, a ja jego? – Przed bardzo wielu laty, kiedy na świecie nie było jeszcze pradziadów najstarszych żyjących dziś ludzi, mój ojciec, hakim Duban, natrafił w starożytnej księdze na przepis, jak zrobić proszek posiadający cudowne właściwości. Otóż jeśli posypać tym proszkiem szyję świeżo obciętej głowy zwierzęcia lub człowieka, głowa ta będzie żyła jeszcze przez pół roku. Jeśli posypać ranę pozostałą w miejscu, gdzie głowa została oddzielona od tułowia, to przez pół roku będzie żyło ciało. A jeśli posypać szyję oraz ranę i zetknąć je ze sobą, w ciągu kilku sekund głowa znów przyrośnie do ciała, nie pozostawiając śladu. Dzięki sporządzonej przez siebie porcji proszku ojcu udało się przywrócić potajemnie do życia wielu ściętych skazańców. Ojciec znalazł przepis, kiedy był młodym medykiem, a jego jedynym celem było służenie ludziom. Gdy się zestarzał, najbardziej żal mu było, że umierając, zabierze ze sobą do grobu ogromną wiedzę medyczną, dzięki której wyleczyłby jeszcze wielu pacjentów. Co ważniejsze? – myślał. Życie dziesiątków, a może nawet setek chorych, czy młodość jednego niewolnika? W końcu kupił młodego niewolnika, pouczył asystenta, żeby obciął im obu głowy, a następnie zamienił je, posypując końce szyi proszkiem. Gdy tylko ojciec otrzymał nowe ciało, ze zdwojoną energią wziął się do leczenia. Wkrótce potem Szejtan zawładnął jego umysłem. Ojciec nie czekał, aż jego ciało się zestarzeje, tylko – powodowany próżnością – co jakiś czas wymieniał je na nowe, urodziwsze. Co gorsza, czasem wybierał ciało pięknej, ponętnej niewolnicy, po czym z twarzą zasłoniętą czarczafem wychodził na miasto, zaczepiał obcych mężczyzn, zapraszał ich do domu i oddawał im się na wiele wyuzdanych sposobów. Mówił do nich piskliwym głosem i nigdy nie odsłaniał twarzy, więc nie mieli pojęcia, że nie obcują z prawdziwą kobietą. Wiem o tym, bo kiedyś wpadł mi w ręce prowadzony przez ojca dziennik, w którym opisał szczegółowo swoje bezeceństwa. Po wielu, wielu latach zapas proszku zaczął się kończyć. Ojciec postanowił zrobić nową porcję, ale nie mógł znaleźć starej księgi, z której wyczytał przepis. Albo rozpadła się ze starości, albo zgubił ją podczas którejś z licznych przeprowadzek; zwykle co czterdzieści lat zmienia miejsce zamieszkania, żeby ludzie nie plotkowali, iż żyje wiecznie. Pamiętał tytuł księgi, Kitab asz-Szams, ale kiedy zaczął o nią rozpytywać, okazało się, że nikt o niej nie słyszał, nawet najwięksi mędrcy. Widocznie egzemplarz, który przed laty wpadł mu w ręce, był jedynym, jaki sporządzono. Zważywszy proszek, ojciec stwierdził, że zostało go tylko na cztery zamiany głów – a na dwa razy tyle, jeśli zrezygnuje z mocowania głowy niewolnika do swojego starego ciała. Masz szczęście, że pochodzisz z królewskiego rodu i ojciec liczy, że otrzyma za ciebie znaczny okup, bo inaczej zabrałby ci ciało, natomiast twojej głowie pozwolił umrzeć. Właśnie dlatego, że miał już niewiele proszku, ojciec używał ostatniego ciała do tak sędziwego wieku. Dopiero kilka miesięcy temu, kiedy gorzej się poczuł, zaczął codziennie chodzić na targ niewolników; za każdym razem wracał jednak z pustymi rękami, gdyż żaden z wystawionych na sprzedaż mężczyzn nie podobał mu się dostatecznie. W końcu wrócił z tobą, a kilka dni temu dokonał zamiany. – Mówiłaś wczoraj, że zastanowimy się wspólnie, jak mógłbym odzyskać swoje ciało – powiedział z nadzieją Kamar. – Tak. – Dziewczyna westchnęła głośno. – Jest tylko jedna metoda. Trzeba uśpić ojca tym samym naparem, który podał tobie, obciąć wam obu głowy, posypać proszkiem i zamienić. Na szczęście wiem, gdzie ojciec trzyma cały zapas. Potem musimy uciec, bo kiedy ojciec się zbudzi, będzie próbował zemścić się na nas srodze. Chcesz podjąć ryzyko? Z jednej strony Kamar miał ochotę czekać na wezyra, z drugiej pragnął jak najszybciej odzyskać swoje ciało, bez względu na konsekwencje. – Tak – odparł z przekonaniem. – A ty? Naprawdę gotowa jesteś pomóc mi, a potem ze mną uciec? – Tak – potwierdziła dziewczyna, po czym nagłym ruchem zerwała z twarzy czarczaf. Poniżej znajomych już oczu Aiszy królewicz zobaczył prześliczne policzki pokryte wstydliwym rumieńcem, kształtne czerwone usta słodkie jak kandyzowane pestki granatu i maleńki nosek z drgającymi nerwowo chrapkami. – Dlaczego to zrobiłaś? – spytał zaskoczony. – Żebyś wiedział, że pod zasłoną nie kryje się twarz staruchy. W końcu ja też mogłam się urodzić wiele, wiele lat temu i podobnie jak ojciec zamieniać ciało. Musiał przyznać, że Aisza mówi mądrze, choć takie podejrzenie nie postało mu w głowie. Umówili się na następną noc i córka Dubana opuściła pokój. Nazajutrz zjawiła się ubrana jak do podróży i powiedziała Kamarowi, że dała ojcu do wypicia usypiający napar. Udali się do jego sypialni, znieśli pogrążonego we śnie hakima do pracowni i położyli na posadzce. Kamar położył się obok. Aisza wsunęła każdemu pod głowę kawałek drewna, wyjęła z ukrycia naczynie z cudownym proszkiem, po czym zdjęła ze ściany wspaniałą szablę z szeroką głownią, wygiętą jak półksiężyc. Stanęła w szerokim rozkroku przy ciele ojca i uniósłszy oburącz szablę, zamachnęła się z całej siły. Jeden cios wystarczył, aby głowa odpadła od ciała i potoczyła się po posadzce, obficie brocząc krwią. Aisza prędko złapała naczynie z proszkiem i posypała nim obie krwawiące części szyi, najpierw tę połączoną z głową, a potem tę połączoną z ciałem. Krwawienie natychmiast ustało; widać było, że ciało nadal żyje, bo jego pierś unosiła się regularnie. Również przymknięte oczy drgały, tak jak to się zdarza ludziom pogrążonym w głębokim śnie. Kamar patrzył tak zdumiony, że zapomniał o swojej bojaźni. Wtem Aisza znów uniosła szablę i tym razem spuściła ostrze na jego szyję. Młodzieniec poczuł straszliwy ból, ale kiedy Aisza podniosła z posadzki jego głowę i posypała proszkiem, ból ustąpił, jak ręką odjął. Dziewczyna przytknęła głowę Kamara do ciała młodzieńca, natomiast głowę ojca do ciała starca. Królewicz doznał dziwnego ucisku w gardle, lecz po chwili odzyskał władzę we wszystkich członkach. Zerwał się z posadzki, szczęśliwy, że w jego piersi serce znów bije mocno, a mięśnie grają tak, jak kiedyś. Hakim Duban nawet się nie obudził, choć jego głowa też połączyła się z ciałem. Aisza z Kamarem zanieśli go do sypialni; wróciwszy do pracowni, spłukali z posadzki krew, następnie umyli się sami. Kamar złapał szablę, Aisza naczynie z cudownym proszkiem, po czym oboje wybiegli z domu hakima Dubana i dosiedli osiodłanych wcześniej koni. Bali się, że kiedy mędrzec się zbudzi, podniesie rwetes, że niewolnik porwał mu córkę. Opuścili więc czym prędzej miasto, kierując się w stronę znanej Aiszy niedużej oazy. Zaczynało świtać, kiedy dotarli do wielkiej skały na skraju pustyni. – Odtąd przez wiele godzin nie będzie ani skrawka cienia – powiedziała dziewczyna. – Zsiądźmy z koni i pozwólmy im chwilę odpocząć. Kamar ściągnął wodze i zeskoczył z wierzchowca, ona zrobiła to samo. Młodzieniec pochylił się, żeby przywiązać konia, gdy wtem usłyszał grzmiący ryk, rżenie wystraszonych rumaków oraz przeraźliwy krzyk dziewczyny. Kiedy podniósł głowę, zobaczył straszliwy obraz: Aisza leżała na ziemi, twarzą do góry, a dzika lwica pazurami i zębami szarpała jej ciało. Królewicz chwycił szablę, zamachnął się potężnie i jednym ciosem odrąbał lwicy łeb. Padł na kolana przy Aiszy i zaczął oglądać jej rany. W brzuchu dziewczyny ziała ogromna krwawa dziura; Aisza nie miała szans wyzdrowieć, z każdym uderzeniem serca coraz szybciej uchodziło z niej życie. Widząc, co się dzieje, Kamar błyskawicznie podjął decyzję. Wzniósł szablę i odrąbał dziewczynie głowę, po czym posypał ranę cudownym proszkiem i przytknął do ciała lwicy. Wstrzymał oddech i czekał. Po chwili lwica z głową Aiszy podniosła się z ziemi. Milczała tak długo, że Kamar przeraził się, iż straciła mowę, ale w końcu wyszeptała cicho: – Dziękuję ci, bo wiem, że chciałeś jak najlepiej. Ale chyba wolałabym wykrwawić się na śmierć niż spędzić resztę życia jako potwór. – Aiszo, co ty mówisz! – zawołał Kamar. – Przecież mamy jeszcze zapas proszku. Wsiądę zaraz na konia, wrócę do Kairu i kupię na targu piękną niewolnicę. Przywiozę ją tutaj, zetnę wam głowy, potem przytwierdzę twoją do jej ciała. Znów będziesz normalną kobietą! – Nie, nie mogę się na to zgodzić – powiedziała smutno Aisza. – Byłabym jeszcze gorsza od ojca, bo on przynajmniej oddawał niewolnikom swoje stare ciało. A co ja mogłabym ofiarować tej niewolnicy? Cielsko czworonożnej bestii? Nie, najdroższy. Nasze ścieżki muszą się rozejść. Uciekaj do swojego kraju, a mnie pozostaw tu. Będę żyła samotnie na pustyni, aż do kresu mych dni. – Ależ ja cię kocham! – zawołał Kamar. – Nie mogę cię porzucić! – Jeśli mnie kochasz, podaruj mi jeden dzień i jedną noc, potem odejdź – poprosiła. – Odtąd każde z nas musi żyć własnym życiem. Kamar próbował protestować, lecz nie chciała go słuchać. W końcu zrzucił szaty i legł z nią pod skałą; kochali się przez cały dzień, przez całą noc i aż do południa następnego dnia. – Czas na ciebie, mój kochany – powiedziała wreszcie Aisza, prężąc leniwie płowe ciało. – Ale zanim odjedziesz, musisz zrobić jedno: wysypać z naczynia resztę cudownego proszku. Każdemu pisane jest jedno życie i nikt nie powinien tego zmieniać. Dlatego lepiej, żeby proszek zmieszał się z piaskiem pustyni, niż żebyś kiedykolwiek miał pokusę postąpić jak mój ojciec. Kamar wziął naczynie z proszkiem i wysypał na ziemię. Ale ponieważ nie chciał zostawić Aiszy, w końcu to ona zostawiła jego. Patrzył, jak biegnie sprężyście i bez wysiłku na czterech mocnych łapach, zakończonych pazurami ostrymi jak brzytwy. Usiadłszy na ziemi, z sercem przepełnionym żałością, zapłakał nad swoim i jej losem. Szlochał tak głośno, że nawet nie usłyszał, kiedy podeszli czterej rabusie, którzy od wielu lat napadali podróżnych właśnie pod tą skałą. Rzucili się na niego z krzykiem i zanim królewicz zdążył chwycić szablę, jeden z nich zamachnął się mieczem i odrąbał mu głowę. Aisza nie odbiegła daleko, wróciła więc natychmiast, gdy posłyszała krzyki rabusiów. Żadne zwierzę nie jest tak straszne, jak rozjuszona lwica. Kilkoma ciosami potężnych łap powaliła rabusiów na ziemię i wydarła im z piersi serca. Następnie, złapawszy w zęby głowę Kamara, zaniosła ją w miejsce, gdzie wysypał cudowny proszek; na szczęście wiatr nie zdążył go jeszcze rozwiać po pustyni. Szyja młodzieńca przestała krwawić. Aisza wróciła pędem po ciało kochanka i zaczęła je ciągnąć w tę samą stronę. Ciągnęła je zębami za ubranie, ale ponieważ nie miała wprawy, szło jej bardzo opornie. Wtem wielki sęp, który dotąd zataczał koła nad pustynią, zaczął spadać jak kamień ku ziemi. Porwał w szpony głowę Kamara i wzbił się w górę, trzepocząc mocarnymi skrzydłami. Sęp leciał i leciał. Kamar, który otworzył oczy, gdy tylko proszek zasklepił jego ranę, najpierw widział w dole pustynię, potem pola, palmy, wioski. Później nastała noc, więc nie widział nic, lecz ptak leciał dalej. Nad ranem królewicz ujrzał jezioro o brzegach gęsto porośniętych drzewami, a za nim polanę, na której stały dziwne okrągłe chaty, kryte palmowymi liśćmi. Między chatami kręcili się nadzy ludzie o skórze czarnej jak heban. Były tam kobiety, dzieci, a także uzbrojeni w długie dzidy i łuki wojownicy. Nagle jeden z nich spojrzał w niebo i zobaczył lecącego nad wioską ogromnego sępa z ludzką głową w szponach. Krzyknął coś do pozostałych, po czym napiął łuk i wypuścił strzałę. Inni mężczyźni poszli w jego ślady. Żadna z gradu strzał nie ugodziła sępa, lecz ptak musiał się spłoszyć, bo zniżywszy gwałtownie lot, wypuścił ze szponów głowę Kamara, a sam pofrunął dalej. Głowa spadła u stóp wojownika, który pierwszy strzelił z łuku. Gdy Kamar przemówił, mieszkańców wsi ogarnęło przerażenie. Uciekli i skryli się między drzewami. Królewicz długo ich wołał i przekonywał, że nie wyrządzi im krzywdy, zanim zdecydowali się wrócić. Bał się jednak, czy ze złości, że ich przestraszył, nie porąbią jego głowy na kawałki, jeśli wyjawi im prawdę. Powiedział więc, że jest wielkim czarownikiem z kraju leżącego nad Nilem, po czym złajał ich za to, że strzelali do sępa. – Ponieważ nie ma na świecie ptaka tak silnego, aby udźwignął dorosłego mężczyznę, ilekroć chcę gdzieś dotrzeć w pośpiechu, odłączam głowę od ciała i każę ją dostarczyć sępowi w określone miejsce – oznajmił. – Skoro spłoszyliście mojego sępa, musicie sami odnieść mnie tam, skąd przybyłem. Pragnął się przekonać jak najrychlej, czy Aisza zaopiekowała się jego ciałem, czy też umarło, a wtedy i głowa przestanie żyć po upływie sześciu miesięcy. Mieszkańcy wsi nie chcieli jednak spełnić jego życzenia. Byli zachwyceni, że mają w swojej wiosce głowę potężnego czarownika, która będzie ich chroniła od wszelkiego zła. Umieścili ją na środku ołtarza w specjalnie wzniesionej, okazałej chacie i otaczali i odtąd wielką czcią. Wódz wioski przychodził do głowy co wieczór, żeby się jej radzić w ważnych sprawach, a jego dwie córki miały obowiązek trzy razy dziennie smarować ją kurzym tłuszczem, żeby ładnie błyszczała. Córki wodza nazywały się Uzuri i Akili i obie były bardzo piękne. Piersi miały duże i jędrne, ze sterczącymi zaczepnie sutkami, pośladki zaś twarde i tak krągłe, że ślinka ciekła każdemu, kto na nie patrzył. Ich jedyne odzienie stanowił krótki fartuszek zdobiony koralikami, za to każda miała na głowie złotą obręcz, a na rękach i szyi setki ponawlekanych na nici maleńkich muszelek, które dla tubylców miały wartość większą od złota. Dziewczyny natłuszczały policzki i czoło Kamara zmysłowymi ruchami długich, smukłych palców, cmokając z zachwytu nad urodą jego oblicza. Z czasem, widząc, że nie jest mu to niemiłe, zaczęły zdejmować głowę z ołtarza, całować w usta i tulić do piersi. Kamar lubił te poufałości, albowiem córki wodza bardzo mu się podobały. Pewnego dnia, gdy pieszcząc go jak co dzień, Uzuri i Akili zaczęły wzdychać, że szkoda, iż nie ma ciała i nie może się z nimi kochać, powiedział im, że przecież ma ciało, tylko w dalekim kraju. Obiecał, że jeśli dostarczą tam jego głowę, to gdy połączy się z ciałem, uczyni je swoimi żonami. Uzuri i Akili naradzały się długo, ale w końcu odparły, że nie mogą postąpić wbrew woli ojca i pozbawić rodzinnej wioski tak potężnego gri-gri. Usłyszawszy to, Kamar rozpłakał się, po czym wyjawił im, że wcale nie jest wielkim czarownikiem. Opowiedział im całą swoją historię, nie ukrywając tego, że kiedy minie pół roku od obcięcia, jego głowa przestanie żyć. Piękna Uzuri była gotowa powtórzyć ojcu wszystko, co usłyszały, ale Akili, mądrzejsza od siostry, wiedziała, że to nic nie da, bo wódz i tak będzie chciał zatrzymać głowę. Przekonała siostrę, żeby zabrały ją najbliższej nocy i uciekły z wioski. Tak też zrobiły. Wsiadły do czółna, przeprawiły się na drugą stronę jeziora i zaczęły się przedzierać przez dżunglę. Wędrowały wiele dni, zanim doszły do uprawnych pól, ciągnących się wzdłuż Nilu. Królewicz bał się, że nie zdążą w porę, albowiem czas płynął, a siostry wciąż były daleko od celu. Jednakże los im sprzyjał i po wielu przygodach dotarły wreszcie do skały, pod którą napadli Kamara rabusie. Wyjęły głowę z kosza, w którym ją niosły przez całą drogę, i postawiły na ocienionym kamieniu. Kamar, głosem drżącym z napięcia, zaczął wołać Aiszę. Za chwilę miało się wyjaśnić, czy odzyska swoje ciało i będzie żył, czy też przyjdzie mu wkrótce na zawsze opuścić ten świat. Może Aiszy już nie było w okolicy? Może zrezygnowała z czekania? Na szczęście Aisza mieszkała w jaskini w pobliżu skały. Gdy tylko usłyszała wołanie królewicza, nadbiegła wielkimi susami. Ogromnie się ucieszyła na widok Kamara i powiedziała, że wciąż ma jego ciało. Okazało się, że zaraz po tym, jak sęp porwał głowę królewicza, lwica z głową Aiszy zawlokła jego ciało do miejsca, gdzie Kamar wysypał proszek, następnie ukryła je w pobliskiej jaskini; odtąd opiekowała się nim najlepiej, jak umiała. Polewała je wodą, żeby nie wyschło, smarowała mlekiem zmieszanym z miodem, żeby się mogło pożywić. Mimo to bardzo schudło. Brzuch zapadł się tak, że dotykał kręgosłupa, wszystkie żebra rysowały się wyraźnie pod skórą. Toteż ledwo głowa zrosła się z tułowiem, młodzieniec poczuł straszliwy głód. Jadł i pił nieprzerwanie przez trzy dni i trzy noce, zanim się nasycił, a jego ciało znów stało się miłe dla oka. Dopiero wtedy opowiedział Aiszy, co się działo, odkąd jego głowę porwał sęp. Przedstawił też Aiszy Uzuri i Akili, chociaż bał się, że wpadnie we wściekłość i obie rozszarpie, kiedy usłyszy, iż obiecał je poślubić. Ona jednak oparła swoje potężne łapy na ich ramionach i z wdzięczności, że uratowały mu życie, wylizała dokładnie ich czarne policzki. Powiedziała, że są jej bliskie jak rodzone siostry i nie ma nic przeciwko temu, żeby się z nimi ożenił. W tej samej jaskini, w której Aisza trzymała ciało Kamara, znajdowały się skarby zgromadzone przez rabusiów. Na widok skrzyń pełnych złotych monet i drogich kamieni królewicz ucieszył się, szczęśliwy, że będzie miał za co wrócić do państwa ojca. Marzył, by znów ujrzeć starego króla, okazać mu szacunek i synowską miłość. Aisza opowiedziała mu podsłuchaną rozmowę dwóch podróżnych, którzy nie spostrzegli, jak zakradła się w pobliże ich ogniska. Otóż do Kairu przybył wezyr jego ojca, aby wykupić Kamara z niewoli. Przebywał na dworze sułtana, który okazał mu życzliwość i pomagał w poszukiwaniach, ale nikt nie wiedział, co stało się z królewiczem, gdyż hakim Duban zmarł tej nocy, kiedy młodzi uciekli. Wezyr dawno dałby za wygraną i powrócił do Białego Miasta, gdyby nie to, że stary król był coraz słabszy; pragnął zobaczyć syna, przekazać mu tron i umrzeć w spokoju. Kamar spytał Aiszę, czy chce z nim jechać do jego kraju, odparła jednak, że woli spędzić resztę żywota na pustyni, z dala od ludzkich oczu. Królewicz pożegnał się z nią czule, po czym wraz z Uzuri i Akili wyruszył do Kairu. Tam, udawszy się do sułtańskiego pałacu, odnalazł wezyra ojca. Dostojnik tak bardzo się ucieszył na widok królewicza, że upadł przed nim na twarz i rozpłakał się ze szczęścia. Kamar pomógł mu wstać, przytulił go do piersi i polecił, żeby natychmiast szykował się do drogi. Zanim wyruszyli, Kamar spotkał się z sułtanem i opowiedział o wszystkim, co mu się przydarzyło. Opowieść królewicza wywarła na władcy silne wrażenie, ale najbardziej nie mógł nadziwić się szlachetności Aiszy. Kazał swojemu wezyrowi wezwać największych artystów w kraju i, dla upamiętnienia tej niesamowitej historii, polecił im wykuć ze skały, pod którą na Kamara napadli rabusie, ogromną rzeźbę lwicy z ludzką głową. Królewicz już bez większych przygód wrócił ze świtą wezyra do Białego Miasta. Ojciec ozdrowiał na jego widok i panował jeszcze wiele lat. Gdy wreszcie przyszła po niego ta, która niweczy radość, tron objął Kamar i rządził długo i mądrze. Gorąco kochał swoje dwie czarnoskóre żony, choć jak przystało na prawdziwego króla, miał oprócz nich jeszcze sto innych, a także tysiąc nadobnych nałożnic. Najchętniej jednak spędzał czas w towarzystwie Uzuri i Akili i szalenie lubił, gdy smarowały mu twarz i ciało kurzym tłuszczem. Kiedy w końcu zabrała je ta, która dzieli i rozłącza, ogłosił trzydniową żałobę w całym państwie. – Co za dziwna baśń! – zawołała Alicja. – Sfinks w Gizie ma być posągiem Aiszy? – Tak – potwierdził z uśmiechem Mahmud. – Na to wygląda. Baśń łączy w sobie wątki islamskie i egipskie. – Ale przecież Sfinks ma głowę mężczyzny! W dodatku jest o wiele starszy niż czasy, o których opowiada baśń. – Niby tak. Ale pamiętaj, że w okresie, kiedy powstała, nikt nie wiedział, ani ile lat liczy Sfinks, ani że przedstawia mężczyznę. Nam się to wydaje oczywiste, bo wiemy, że ma klaft, męskie nakrycie głowy, oraz że niegdyś posiadał brodę. W trzynastym wieku ludzie nie mieli o tym pojęcia. Baśń stanowi próbę wyjaśnienia, skąd się wziął ten ogromny posąg. – A dlaczego nie występują w niej piramidy? – Może dlatego, że są młodsze od Sfinksa? – Mahmud parsknął śmiechem. – Tylko nie pytaj mnie, skąd jej autor o tym wiedział. Tak samo jak o tym, że pod piaskiem spoczywa lwie cielsko, bo przecież przez wieki widoczna była jedynie głowa. Może z ustnych przekazów? Ale to tylko baśń, naprawdę nie ma się nad czym zastanawiać. Słońce prażyło już tak niemiłosiernie, że postanowili zrezygnować z dalszego pływania po jeziorze. Mahmud chwycił za wiosła i wkrótce łódź dobiła do brzegu. Wrócili do zajazdu i znów się kochali, a potem wsiedli do opla i pojechali na komendę policji. – Sprawa załatwiona. Możemy wracać do Kairu – rzekł Mahmud po wyjściu z budynku. – W sumie nie było to nic ważnego, mogli się obejść beze mnie. Choć oczywiście nie żałuję, że mnie tu ściągnęli, bo przynajmniej miałem okazję lepiej cię poznać. – Uśmiechnął się do Alicji. – Ja też nie żałuję – powiedziała i również się uśmiechnęła. – A więc w drogę! Najpierw jednak wybrali się do Medinet Madi, obejrzeć ruiny świątyni ku czci Sobka, Ernutet i Horusa, wzniesionej przez Amenemhata III i jego syna. Do świątyni wiodła aleja strzeżona przez sfinksy i lwy, a ściany budowli zdobiły płaskorzeźby przedstawiające składanie ofiar przez obu władców. Alicja z Mahmudem byli jedynymi zwiedzającymi. Może właśnie dlatego białe ruiny, do połowy zasypane złocistym piaskiem, miały w sobie coś magicznego; Alicji zdawało się, że ogląda je nie na jawie, lecz we śnie, i że za chwilę obudzi się w swoim pokoju w Warszawie. Zamknęła oczy i zacisnęła mocno powieki, ale kiedy otworzyła je znów, przed sobą nadal miała ruiny. Roześmiała się i podbiegłszy do Mahmuda, wzięła go za rękę. Trochę jeszcze jeździli po okolicy; potem zatrzymali się, żeby zjeść kebab w małej restauracyjce, toteż zapadał zmrok, kiedy Mahmud wysadził Alicję przed hotelem. – Jutro będę zajęty, ale pojutrze rano zadzwonię na pewno – obiecał, całując ją na pożegnanie. – I będę liczył minuty do naszego następnego spotkania. Alicja wjechała na górę, wzięła prysznic, po czym wyciągnęła się na łóżku. Rozmyślała o minionym dniu, kiedy nagle przyszło jej do głowy, że może Mahmud wcale nie musiał się z nikim spotykać w Fajum; może spotkanie było tylko pretekstem, może wszystko z góry ukartował, aby spędzić z nią noc? Nie rozgniewała się jednak, tylko uśmiechnęła, zadowolona, że tak mu na niej zależało. Prawie zasypiała, kiedy rozległo się głośne pukanie do drzwi. Otworzywszy je, ujrzała Abiba. – Gdzieś ty się podziewała? – spytał gniewnie. – Martwiłem się o ciebie! – Nie denerwuj się. Przepraszam. – Podniosła się na palcach i cmoknęła go w policzek, żeby go udobruchać. – Byłam w Fajum. Pojechałam tam wczoraj przed południem przekonana, że wrócę na czas, żeby się z tobą spotkać. Ale na miejscu okazało się, że nie mam jak wrócić, więc musiałam zostać na noc. – Przecież mogłem po ciebie przyjechać! Wystarczyło zadzwonić! – Przepraszam cię – powtórzyła skruszonym tonem i znów cmoknęła go w policzek. Tym razem objął ją i przytulił do siebie. Przez chwilę trzymał w mocnym uścisku, a potem zaczął całować po włosach, twarzy, ustach. Nagle zamknął kopniakiem drzwi, wziął ją na ręce i zaniósł na łóżko. 5 Kiedy Alicja obudziła się rano, Abiba nie było przy niej. Myślała, że wyszedł z pokoju, ale po chwili doleciał ją szmer wody z łazienki. Zaczęła dumać nad tym, co się wydarzyło. Nie była osobą pruderyjną, ale jeszcze nigdy nie kochała się dzień po dniu z dwoma różnymi mężczyznami; nawet nie wyobrażała sobie, że byłaby do tego zdolna. Często słyszała, ze ludzie z krajów południowych są bardziej namiętni. Czyżby więc wszystkiemu winien był gorący klimat? Chichocząc, zaczęła tarzać się po łóżku, po czym naciągnęła prześcieradło na głowę i przez chwilę leżała tak w zupełnym bezruchu, spowita jak mumia. – Co ci tak wesoło? – spytał Abib, wychodząc z łazienki. Alicja odsłoniła twarz i uśmiechnęła się. Nagi, opalony, z mokrą głową, którą wycierał ręcznikiem, wyglądał jeszcze przystojniej niż w ubraniu. – Nic, nic – powiedziała. – No to wstawaj, bo szkoda dnia. Zjemy śniadanie, a potem zabieram cię na zwiedzanie Memfis, Sakkary i Gizy. Zaczniemy od Gizy, bo w niedzielę jest tam zawsze dużo turystów; im później, tym więcej. Widok piramid w Gizie za dnia zrobił na Alicji niesamowite wrażenie. Majestatyczne kolosy wciąż przytłaczały swoim ogromem, mimo że od ich budowy upłynęło tyle wieków. – Partenon liczy dwa i pół tysiąca lat – rzekł Abib. – Ale kiedy Grecy zabierali się do jego budowy, piramidy w Gizie miały ponad dwadzieścia wieków. Greccy turyści już wtedy przyjeżdżali je oglądać, podobnie jak teraz turyści z całego świata. U stóp piramid stały rzędy autokarów kairskich biur podróży; co chwila podjeżdżały nowe, żeby wypluć kolejną partię bladych ludzi w szortach, czapkach i okularach przeciwsłonecznych. Choć porozumiewali się różnymi językami, byli tak samo ubrani, tak samo obwieszeni aparatami fotograficznymi i tak samo przystawali bezradnie, wpatrując się osłupiałym wzrokiem w gigantyczne grobowce egipskich władców. Potem otaczała ich chmara przekupniów, natarczywymi głosami proponując pocztówki, znaczki, skarabeusze, figurki uszabti – wtedy urok pryskał i turyści znów stawali się sobą: robili zdjęcia, kupowali pamiątki, a co odważniejsi dawali się namówić na przejażdżkę na ośle lub wielbłądzie. Abib też zachęcał Alicję, żeby wsiadła na wielbłąda, ale ona, widząc nieszczęśliwe miny turystek, które zaryzykowały ten środek lokomocji, wolała nie próbować. Zwiedzili w środku piramidę Cheopsa, po czym wsiedli do poobijanego forda i podjechali do stóp Sfinksa. – Musiałam być szalona, żeby wspiąć się na sam grzbiet! – zawołała Alicja. – W nocy nie widziałam, że to aż tak wysoko! Abib otoczył ją ramieniem, po czym zbliżył usta do jej ucha: – A może masz ochotę powtórzyć ten numer teraz? Na oczach wszystkich? Dopiero mieliby o czym opowiadać po powrocie do domu! Alicja roześmiała się. – Nic z tego! Po Gizie pojechali do Memfis, które jednak bardzo rozczarowało dziewczynę. Wiele sobie obiecywała po wizycie w tej starożytnej metropolii, tymczasem okazało się, że poza alabastrowym sfinksem Amenhotepa II i prawie trzynastometrowym posągiem Ramzesa II właściwie nie ma tam nic do oglądania. Obok murowanego budynku, w którym leżał posąg wielkiego faraona, poniewierały się szczątki kolumn oraz kilka skalnych bloków z zatartymi płaskorzeźbami, ale to wszystko. Alicja wiedziała z przewodnika, że starożytni Egipcjanie budowali z kamienia wyłącznie świątynie i grobowce, które miały trwać wiecznie, natomiast pałace i domy wznosili z suszonej cegły, tak więc zarówno wspaniałe siedziby faraonów, jak i nędzne chaty ich najuboższych poddanych dawno rozsypały się w pył; liczyła jednak, że ujrzy przynajmniej ruiny wielkiej świątyni Ptaha, patrona miasta. Ale na miejscu świątyni były tylko porośnięte chaszczami zwały ziemi. – Memfis leży zbyt blisko Kairu, aby jego zabytki mogły bezpiecznie dotrwać do naszych czasów – oświadczył Abib, kiedy powiedziała mu o swoim rozczarowaniu. – Przez wieki teren dawnej stolicy służył mieszkańcom Kairu za źródło budulca, podobnie zresztą jak i piramidy, z których zdarto wierzchnią, licującą warstwę. Sfinks i posąg Ramzesa II, a także drugi posąg tego samego władcy, nieco mniejszy, który stoi obecnie przed dworcem kolejowym w Kairze, przetrwały tylko dlatego, że leżały głęboko pod powierzchnią. Niestety, gleba jest tu wilgotna, bo Nil przepływa niedaleko, toteż przedmioty codziennego użytku zniszczyła erozja. Jest jednak szansa, że ziemia kryje jeszcze trochę rzeźb. Szkoda, że od pierwszej wojny światowej nie prowadzono tu żadnych istotniejszych wykopalisk. Myślę, że warto byłoby spróbować. Ale nie martw się, kiedy pojedziesz do Luksoru, zobaczysz całe kompleksy świątynne w prawie nienaruszonym stanie. Wrócili do samochodu i pojechali obejrzeć Sakkarę, największą nekropolię w Egipcie. Tym razem Alicja nie odczuła zawodu. Choć piramida schodkowa Dżesera, najstarsza ze wszystkich piramid, była mniejsza od tych w Gizie, i tak przedstawiała się imponująco, podobnie jak świątynia grobowa króla. Z kolei swym wnętrzem zachwyciła dziewczynę zniszczona z zewnątrz piramida Wenisa, w której na ścianach wypisano najwcześniejszą wersję Księgi Umarłych, tak zwaną Księgę Piramid. Za największą atrakcję nekropolii Alicja uznała jednak mastabę wielmożnego Ti oraz grobowce innych ważnych dostojników. Zdobiły je wspaniałe płaskorzeźby, przedstawiające szczegółowo życie codzienne starożytnych Egipcjan. Dokładne wizerunki ludzi, sprzętów, zwierząt, ryb dawały pełniejszy niż źródła pisane obraz tego, jak wyglądała ich egzystencja, jak polowali, uprawiali ziemię, składali ofiary, jakie mieli troski i jakie przyjemności. Długo oglądała płaskorzeźby i wciąż odkrywała coś nowego. – Czy wszyscy Egipcjanie byli mumifikowani po śmierci? – spytała, kiedy wyłonili się nieco zdyszani z wydrążonego głęboko pod ziemią wspólnego grobowca Ptahotepa i jego syna, wysokich kapłanów z czasów V dynastii. – Najubożsi nie. Poza tym mało kto był tak wspaniale mumifikowany jak władcy i ich ministrowie. Zwykli śmiertelnicy musieli się zadowolić uproszczoną formą balsamowania, polegającą na usunięciu wnętrzności i wrzuceniu zwłok na kilka dni do kadzi z roztworem natronu. Ale niekonserwowane zwłoki też często zachowały się w znakomitym stanie z powodu suchego klimatu, bo cmentarzysko, w odróżnieniu od Memfis, leży na pustyni. Pochowano tu wiele pokoleń mieszkańców miasta. – Co się stało z ich mumiami? – Część spoczywa w różnych muzeach. Część fellachowie zużyli na opał. Ale większość została zjedzona. – Zjedzona?! Przez kogo? – Przez Europejczyków. – Uśmiechnął się. – W dziewiętnastym wieku lekarze w Europie uznali, że skoro mumie przetrwały w tak dobrym stanie przez dziesiątki wieków, muszą zawierać coś, co zapobiega zniszczeniu. Nie przyszło im do głowy, że to zasługa egipskiego klimatu, toteż traktowali mumie jako środek odmładzający i panaceum na wszystkie dolegliwości. Aplikowali je pacjentom w sproszkowanej postaci, do popijania wodą, albo sporządzali maści. Odpowiednie preparaty można było nabyć w każdej aptece. Kiedy zabrakło ludzkich mumii, serwowano pacjentom zwierzęce. Samych kocich mumii zjedzono w Europie półtora miliona. W innym grobie, mastabie Anchmahora, najbardziej zdumiała Alicję płaskorzeźba przedstawiająca młodzieńców, przed którymi klęczeli jacyś mężczyźni i manipulowali nożami przy ich członkach. Pamiętając, co groziło Kamarowi z baśni Mahmuda, gdyby kupił go sułtański dostawca niewolników, była pewna, że młodzieńcy są kastrowani. Dziwiło ją jednak, że stoją tak spokojnie. Kiedy wspomniała o tym Abibowi, roześmiał się. – Nie, nie, płaskorzeźba przedstawia rytuał obrzezania – wyjaśnił. – Chociaż Egipcjanie rzeczywiście kastrowali niewolników zatrudnionych w haremach. – Myślałam, że tylko Żydzi są obrzezani. – Nic podobnego. Także Arabowie, Koptowie, Etiopczycy oraz wiele ludów afrykańskich. Obecnie zresztą obrzezanie, traktowane jako zabieg kosmetyczny, jest niemal rutynowo przeprowadzane na oddziałach położniczych w Stanach Zjednoczonych i większości państw zachodnioeuropejskich. Obrzezany jest nawet książę Karol, brytyjski następca tronu, choć w jego wypadku zabiegu nie dokonał lekarz, lecz naczelny rabin Londynu. W okresie Nowego Państwa Egipcjanie z jakichś przyczyn odstąpili od obyczaju obrzezania, aczkolwiek kiedyś bywał niezmiernie przydatny. Na przykład po bitwach trzebili nieobrzezane zwłoki, po czym liczyli zebrane trofea, żeby ustalić liczbę zabitych nieprzyjaciół. Czasem trofea wypełniały wiele koszy. – Okropność! – Wiem, ale jakoś trzeba było liczyć trupy. To z tego powodu Anglicy i Francuzi wprowadzili wśród amerykańskich Indian zwyczaj skalpowania; musieli wiedzieć, ilu wojowników z wrogich im plemion zginęło, żeby odpowiednio wynagradzać sprzymierzeńców. Płacili za każdy skalp. Z kolei pewien król Gurków, gdy zdobył na Cejlonie miasto Kiritipos i chciał koniecznie dowiedzieć się, ilu ma mieszkańców, kazał im wszystkim obciąć nosy, a następnie je policzyć. – Co za barbarzyństwo! – Alicja otrząsnęła się ze wstrętem. Miała ochotę powiedzieć coś brzydkiego pod adresem króla Gurków, ale przypomniała sobie, jak jej nauczyciel historii mówił, że w czasie powstania kozackiego w 1702 roku ponad siedemdziesięciu tysiącom schwytanych chłopów obcięto lewe ucho. Nie byliśmy lepsi, pomyślała, i ugryzła się w język. Zmęczeni chodzeniem po nekropolii, wstąpili na chwilę do zajazdu, żeby napić się czegoś zimnego, a potem poszli obejrzeć Serapeum – odkryte przez Mariette’a rozległe podziemia, w których chowano święte byki. – W całym Serapeum tylko ten przeoczyli rabusie – powiedział Abib, gdy idąc ciemnym korytarzem wzdłuż stojących w niszach wielkich granitowych sarkofagów, zobaczyli jeden, mocno uszkodzony. – Ale Mariette musiał go wysadzić, bo w przeciwieństwie do rabusiów nie potrafił go inaczej otworzyć. Do dziś nie wiemy, jak starożytni grabieżcy odsuwali ważące dziesięć ton wieka; nie potrafimy też odgadnąć, jakim sposobem egipscy kamieniarze wykuwali tak precyzyjnie sarkofagi z granitowych bloków. Wszystkie kąty są idealne, a różnice w grubości ścian nie przekraczają milimetra. Wracając z Serapeum do samochodu, minęli kilka otwartych grobów, na skraju których leżały czaszki i kości. Oglądała je grupka spoconych mężczyzn w grubych garniturach. Alicja usłyszała znajomą mowę i już chciała powiedzieć „dzień dobry”, kiedy zobaczyła, jak jeden z mężczyzn podnosi czaszkę i stara się oderwać od niej skrawek brunatnego materiału. Ponieważ mu się nie udało, postawił ją na ziemi i zaczął miażdżyć obcasem. Czaszka pękła z suchym trzaskiem; wówczas podniósł ją, odłamał kawałek kości wraz z materiałem i, zadowolony, schował do kieszeni. Alicji zrobiło się nieprzyjemnie i minęła grupkę bez słowa. W hotelu Abib powiedział, że nazajutrz rano musi wyjechać i wróci dopiero w środę, ale dzisiejszy wieczór ma wolny i chętnie spędzi go w towarzystwie Alicji. Przystała z ochotą. Umówili się na kolację o siódmej, po czym rozeszli do swoich pokoi. Alicja wzięła prysznic i wyciągnęła się z książką na łóżku, żeby trochę odpocząć. Jednakże przed oczami wciąż miała wspaniałe grobowce, które oglądała z Abibem. Nasza cywilizacja uczyniła ze śmierci coś wstydliwego, pomyślała nagle. Zmarłych grzebie się czym prędzej, na ogół w byle jakich grobach; w miastach już prawie wcale nie urządza się styp. Przypomniała sobie, że jako mała dziewczynka, ilekroć będąc na wakacjach znajdowała w lesie martwe ptaki, urządzała im pogrzeby. Wykopywała dołek, obramowywała patykami, wkładała truchło ptaka i przykrywała kawałkiem kory, po czym zasypywała ziemią, formując z wierzchu maleńki kopczyk, na którym kładła kamyki i kwiatki. Bawiła się w pogrzeb? Nie, nie bawiła się; w jej zachowaniu i nastawieniu nie było nic z zabawy. Po prostu robiła to, co uważała, że powinna. Tak samo postępowała, kiedy znalazła zdechłą mysz lub kreta, a jeśli były z nią inne dzieci, pouczała je, co mają robić. Lecz zachowywała się tak tylko w dzieciństwie. Teraz na widok przejechanego kota, psa czy gołębia odwracała twarz; nie wyobrażała sobie, by mogła dotknąć jakiegokolwiek martwego zwierzęcia, a tym bardziej nieżywego człowieka. Od jak dawna? Nie pamiętała wyraźnej granicy, ale chyba była akurat w czwartej klasie, a może kończyła dopiero trzecią, gdy pewnego dnia otworzyła drzwi na taras i ujrzała zdechłego gołębia. Jeszcze nie tak dawno wzięłaby go do ręki, przytuliła do twarzy, może nawet pocałowała w martwy łepek, po czym zbiegłaby na podwórko, żeby go pochować; tym razem poczuła nagły lęk, fizyczną niechęć do nieżywego ptaka. Przyniosła szufelkę, ze wstrętem wsunęła pod gołębia i wyrzuciła go za balustradę. Co było powodem odmiany? Co sprawiło, że teraz wzdrygała się, nie chciała nawet patrzeć? Czy po prostu wraz z wiekiem pojawia się lęk przed śmiercią i zmarłymi? A może chodzi o to, że nie umiemy sobie poradzić z faktem umierania, natomiast Egipcjanie uczynili je kamieniem węgielnym całej swojej cywilizacji? Czy jednak zrobili tak, bo mieli w sobie niewinność dziecka, czy też powodował nimi strach przed śmiercią, jeszcze silniejszy niż nasz? I dlatego, jako pierwsi w dziejach, stworzyli religię, która dawała nadzieję na życie po życiu w państwie Ozyrysa? Gdy punktualnie o siódmej zjechała windą na dół, Abib już na nią czekał. Pocałował ją na powitanie w policzek i rzekł: – Jeszcze nie byłaś na bazarze Muski, prawda? – Nie. – Tak myślałem. Zabieram cię tam na kolację. Po dwudziestu minutach jazdy znaleźli się w starej, islamskiej części Kairu. W powietrzu unosił się zapach perfum, kadzideł i przypraw, na chodnikach leżały porozkładane najróżniejsze towary, od garnków i części do maszyn po dywany i worki soczewicy. Jezdnię wypełniał tak gęsty tłum, że choć Abib bez przerwy naciskał na klakson, posuwali się w żółwim tempie, niemal centymetr po centymetrze. W końcu Abib zatrzymał forda. – Dalej musimy iść piechotą – rzekł. Alicja wysiadła z wozu i spojrzała na meczet, przed którym się zatrzymali. – To al-Azhar, jeden z najstarszych meczetów, a zarazem najstarszy uniwersytet na świecie, zbudowany w 970 roku. A tamten minaret... – Abib wskazał smukłą, podobną do ołówka wieżę widoczną po lewej – ...to meczet al-Husajna, wnuka Mahometa, jedna z największych świętości szyickich. I chociaż w Egipcie od czasów Saladyna prym wiodą sunnici, oni też chętnie się tu modlą, zwłaszcza podczas świąt religijnych. W meczecie znajduje się grób, w którym pochowana jest głowa al-Husajna. Niektórzy uważają, że to tylko cenotaf, czyli grób symboliczny; inni twierdzą, że gdy al-Husajn zginął w bitwie pod Karbalą w 680 roku, jego głowę pogrzebano w Askalon, ale kiedy prawie pięć wieków później miastu zagrozili krzyżowcy, cenną relikwię przewieziono do Kairu i pochowano właśnie tutaj. Trudno ustalić, kto ma rację, zwłaszcza że krąży wiele legend o tym, jak głowa w cudowny sposób sama pojawiła się w tym miejscu. Zostawiwszy samochód przed meczetem, przeszli przez jezdnię i zagłębili się w jedną z wąskich uliczek wypełnionych ciżbą ludzką. Z obawy, żeby się nie zgubić, Alicja uczepiła się mocno łokcia Abiba. W tej części bazaru sprzedawano głównie pamiątki, więc ze sklepów nieustannie wyłaniali się ekspedienci, namawiając przechodzących turystów do kupna skórzanych torebek i pufów, wyrobów z mosiądzu, galabii, glinianych bębnów, antyków, srebrnej i złotej biżuterii oraz szkatułek i talerzy inkrustowanych macicą perłową. Abib z Alicją kluczyli przez kilka minut ciasnymi uliczkami, zanim znaleźli się przed otwartymi drzwiami restauracji. Gdy weszli do środka, Alicja stwierdziła, że lokal ma kształt długiego korytarza z większymi i mniejszymi wnękami; prawie we wszystkich siedzieli goście. Do Abiba natychmiast podbiegł kelner; przywitał się z nim, kłaniając się nisko i zaprowadził ich do stołu z marmurowym blatem. Na ścianach wisiały kryształowe lustra w grubych złoconych ramach oraz rzeźbione półki z ciemnego drewna, na których stały zaśniedziałe mosiężne dzbany, nargile, tamburyny oraz talerze zdobione stylizowanymi arabskimi napisami, układającymi się w enigmatyczne wzory. Leżąca na drewnianej skrzyni szara niedźwiedzia skóra szczerzyła pożółkłe zęby, a potężne wiatraki, podobne do śmigieł dawnych samolotów, obracały się leniwie nad głowami gości, wolno rozgarniając dym papierosów, cygar i nargili. Po chwili kelner przyniósł miseczki z sosami oraz półmisek miejscowych chlebów, okrągłych i płaskich, przypominających berety. Kiedy Abib rozerwał jeden na pół, Alicja zobaczyła, że w środku chleb jest pusty, więc każda z połówek może służyć za kieszeń, do której wkłada się jedzenie. – To ajsz baladi. Można go rwać i maczać w sosach, lecz najpospolitsze egipskie danie, ful, rozgotowany bób z przyprawami, nakłada się do środka – powiedział Abib. – Jeśli zobaczysz na ulicy wózek z pękatym mosiężnym dzbanem o wąskiej szyjce – dzban nazywa się edra – koniecznie spróbuj tego miejscowego przysmaku. Mógłbym co prawda zamówić ful tutaj, ale wierz mi, ten kupiony od ulicznych sprzedawców smakuje najlepiej. Potem objaśnił, że biały sos, gęsty jak śmietana, jest robiony z nasion sezamu i nazywa się tahina; brunatny, baba ghannusz, sporządza się z oberżyn, a hummus z cieciorki. Wszystkie trzy były mocno pikantne i bardzo Alicji smakowały, podobnie jak dania, które zaczęły pojawiać się na stole: kebab, ryż z soczewicą, smażona okra, nadziewane ryżem i mięsem pomidory, papryki i drobne cukinie zwane kosa. Alicja nie zdecydowała się na sałatę z obawy przed amebą, za to chętnie zajadała turszi: marynowane na ostro, karbowane plasterki marchwi, rzodkwi i ogórków. W trakcie kolacji rozmawiali o zabytkach, które zwiedzali rano; nie wiadomo kiedy rozmowa zeszła na obcięte głowy. – Aż dziw bierze, jak często obcięte głowy przewijają się w podaniach i rytuałach różnych ludów – powiedział Abib. – Na przykład, kiedy Orfeusz po wyjściu z Hadesu okazał się nieczuły na wdzięki bachantek, rzuciły się na niego i rozerwały go na kawałki, a jego głowę cisnęły do rzeki. Kiedy płynęła w kierunku morza, zaatakował ją wąż, lecz Apollo obrócił gada w kamień. Ostatecznie głowę wyłowiono u brzegów Lesbos i umieszczono w świątyni, gdzie odtąd wygłaszała proroctwa. W historii tej można doszukać się licznych podobieństw do mitu Ozyrysa; niewykluczone, że jej korzenie rzeczywiście sięgają Egiptu, tak samo jak dahomejskiej opowieści o wiernej żonie, która dała się pogrzebać żywcem z głową ściętego męża. Ale meksykańskie cukrowe głowy z imieniem zmarłego oraz straszna indyjska bogini Kali, która nosi naszyjnik z ludzkich czaszek i obcina głowę Siwie, nie mają z Egiptem nic wspólnego, nawet jeśli w wypadku Kali można się dopatrywać pokrewieństwa z Judytą i Salome. Nie wszystkie podobieństwa są wynikiem przenikania się kultur. Bardziej prawdopodobne, że fascynacje obciętymi głowami rozwijały się w różnych społecznościach równolegle, jako pozostałość kultu czaszek z epoki paleolitu. Czekali na rachunek, kiedy Alicja przypomniała sobie, że chciała zapytać Abiba o cartouche faraona Kakau. Pamiętając reakcję starego Anglika, nie bardzo wiedziała, jak się do tego zabrać. W końcu uznała, że najlepiej będzie, jeśli opowie Abibowi o dziwnym zachowaniu Hattera. – Wiesz, przedwczoraj podczas śniadania przysiadł się do mnie bardzo sympatyczny staruszek. Angielski egiptolog, na oko osiemdziesięcioletni. Zupełnie niewinnie spytałam go, jak wygląda cartouche faraona Kakau, zwanego po grecku Kaiekhos, na co on zerwał się oburzony z miejsca i wyszedł z sali. Nie wiesz, o co mogło mu chodzić? – Cartouche faraona Kakau, mówisz? Poczekaj, niech się zastanowię. – Wtem wybuchnął śmiechem i ryczał tak, że o mało nie spadł z kanapy. Alicja stropiła się. – Co ci tak wesoło? – spytała. – Bo wiem, co zgorszyło twojego Anglika. Poczekaj, zaraz ci narysuję. – Wyjął długopis i zaczął rysować coś na serwetce, nie pozwalając jej patrzeć, dopóki nie skończył. – Tak wygląda imię faraona Kakau zapisane hieroglifami – oznajmił po chwili, podając jej serwetkę i znów wybuchając śmiechem. Alicja spojrzała na rysunek. – Jeśli mnie wzrok nie myli i po prawej rzeczywiście widnieje to, co mi się zdaje, chyba w pełni rozumiem reakcję Hattera – oznajmiła rozbawiona. – Biedny staruszek! Nic dziwnego, że się zgorszył. – Wzrok cię nie myli – zapewnił ją Abib. – Jak widzisz, Egipcjanie nie byli pruderyjni. Podejrzewam nawet, że Kakau był bardzo dumny, że jego imię zapisuje się w ten sposób. Bo można je też zapisać zupełnie inaczej. Do stołu podszedł kelner. Podczas gdy Abib regulował rachunek, Alicja zastanawiała się nad zapisem imienia faraona. Zobaczywszy trzy sikające członki, zrozumiała, dlaczego stryj nie chciał opisać amuletu i dlaczego uważał, iż były trzy potopy, a w każdym pokoleniu Sieciechów rodziło się trzech synów. Ale w takim razie jaki znak miała sama ustanowić dla swoich potomkiń? Trzy sikające cipki? Trzy tryskające mlekiem piersi? – Czy narządy żeńskie albo piersi też występowały w egipskim piśmie? – zapytała. – Piersi tak. Gardiner w Egyptian Grammar, jednej z tych cegieł, z którymi musi się gruntownie zapoznać każdy student egiptologii, podaje siedemset kilkadziesiąt hieroglifów, z czego sto dwadzieścia przedstawia części ciał ludzi i zwierząt. Najciekawsze są te zwierzęce. Znajdują się między nimi nie tylko łby, rogi, kręgosłupy, kiszki, ale nawet serce zespolone z tchawicą; znak ten wygląda zupełnie jak mandolina. Nic dziwnego, że początkowo archeolodzy myśleli, że to jakiś instrument muzyczny. Inny znak przypomina maczugę nabijaną gwoździami, a jest to połączony z ogonem brzuch samicy, z którego sterczą sutki. Sięgnął po następną serwetkę i narysował oba hieroglify. Alicja patrzyła z zainteresowaniem. – Ale pytałaś o co innego – podjął po chwili wątek. – Jeśli chodzi o partie ludzkiego ciała, hieroglify przedstawiają głowy, oczy i ich części, usta, ręce, nogi, palce u nóg i tak dalej. Jeden przedstawia kobiecą pierś, skierowaną sutkiem do dołu. Wygląda jak kieliszek z utrąconą nóżką. Natomiast bardziej intymne partie kobiecego ciała oddawano najczęściej za pomocą hieroglifu przedstawiającego studnię z wodą; też przypomina z kształtu kieliszek bez nóżki, ale górna, pozioma kreska jest nieco przesunięta w dół i zwykle falista. Alicja poczuła się zawiedziona. – A mówiłeś, że Egipcjanie nie byli pruderyjni! – powiedziała z wyrzutem. – Bo nie byli. – Abib uśmiechnął się. – Mieli wiele słów na określenie kopulacji, choć nie wiemy, czy odnosiły się do jednego sposobu uprawiania miłości, czy do różnych. W Bibliotece Watykańskiej znajduje się bogato ilustrowany papirus o egipskich technikach miłosnych, który wiele by wyjaśnił w tym względzie, ale władze kościelne nie chcą go udostępnić. W zapisie hieroglificznym słowa „kopulacja” zwykle występuje członek, któremu towarzyszy znak studni lub wody; czasem członek wnika w hieroglif ust narysowany w pozycji pionowej, przechodzi przez obręcz lub dotyka trójkąta. Trudno się pomylić co do sensu. Gdy wrócili do hotelu i poszli do łóżka, Alicja pomyślała, że może Abib nie został tak szczodrze wyposażony przez naturę jak faraon Kakau, ale i tak był niezłym kochankiem. On natomiast, patrząc na nią nagą, myślał, jak bardzo jest podobna do królowych i bogiń egipskich. Szczupłe, kształtne ciało, długie nogi zakończone dużymi stopami, płaski brzuch, ładny, spory biust Była piękna. Nie wszędzie jednak i nie zawsze akceptowano egipski kanon urody. Figury ich... chociaż dość kształtnej kibici, są niezmiernemi obciążone piersiami – pisał o starożytnych Egipcjankach, znanych mu z rzeźb, hrabia Stanisław Kostka Potocki, właściciel Wilanowa. Był rok 1810; dla tamtej epoki szczytem doskonałości była Wenus z Milo i inne greckie grubaski z małymi cyckami, które obecnie wzbudzają tylko śmiech wycieczek szkolnych zwiedzających Luwr. Gdy tak leżeli czule przytuleni, Abib poprosił Alicję, żeby opowiedziała mu coś o sobie. Zadumała się na moment. – Jak ci mówiłam, niewiele mi się dotąd w życiu przydarzyło. Ale wiesz co? Kiedy w Gizie wspomniałeś, że w starożytności piramidy pokrywała gładka zewnętrzna warstwa, pomyślałam sobie, że równie trudno było się na nie wspiąć jak na szklaną górę, na której szczyt usiłowali się dostać rycerze w baśni opowiadanej mi przez mamę, kiedy byłam mała. Jeśli chcesz, opowiem ci tę baśń. – Chętnie posłucham – powiedział Abib, unosząc się na łokciu. Baśń o Szklanej Górze Hen daleko wznosiła się przed wiekami Szklana Góra, na której szczycie stał zamek z trzema basztami, cały ze szczerego złota. Na zamkowym dziedzińcu rosła złota jabłoń z pojedynczym złotym jabłkiem, a lochy zamku kryły nieprzebrane skarby: skrzynie pełne klejnotów i złotych monet. W jednej z komnat zamku mieszkała zielonooka, złotowłosa Królewna; wszyscy wiedzieli, że jest bardzo piękna, mimo że nikt jej nie widział, bo nikt nie potrafił wspiąć się na Szklaną Górę. Wszyscy wiedzieli też, iż ten, kto zerwie złote jabłko, poślubi Królewnę i obejmie w posiadanie złoty zamek oraz zgromadzone w nim skarby. Dlatego dzień w dzień ze wszystkich stron świata nadciągali zakuci w żelazne zbroje rycerze na wspaniałych rumakach; rozpędzali wierzchowce i próbowali wedrzeć się na szczyt Szklanej Góry. Jednakże kopyta koni mimo przemyślnych podków z ostrymi szpikulcami, ślizgały się na lśniących, gładkich zboczach; zwierzęta przewracały się i zrzucały jeźdźców. Wielu połamało ręce i nogi, wielu przygniotły rumaki, wielu upadło tak niefortunnie, że ponieśli śmierć na miejscu. Również żaden spośród rybałtów, żaków, czeladników i parobków, którzy przybywali z różnych krajów, aby spróbować szczęścia, nie odniósł sukcesu; w końcu wszyscy spadali w dół. Zbocza Szklanej Góry zaścielały kawałki rdzewiejących pancerzy, powgniatane hełmy z resztkami pawich piór, a także zbielałe końskie i ludzkie kości oraz czaszki. Serce niejednego dumnego rycerza drżało trwożliwie, gdy po długiej podróży stawał u stóp góry i widział, co spotkało innych śmiałków, ale nie mógł zawrócić i odjechać, bo okryłby się hańbą. Więc choć nie wierzył w swoje szansę, spinał rumaka ostrogami i pędził po stoku, po czym zlatywał z siodła i łamał kark. Królewna mieszkała na zamku sama i czuła się bardzo samotna. Czasem przemieniała się w szarą kotkę, zbiegała ze Szklanej Góry i chodziła po okolicy. Zaglądała do chat i przysłuchiwała się rozmowom ludzi, a później znów wracała na szczyt Szklanej Góry. Nie sprawiało jej to żadnych trudności, bo kocie pazurki, cienkie i ostre, mogły się wsunąć w najwęższą szczelinę, zatem idealnie nadawały się do wspinaczki. Opodal Szklanej Góry stał stary zamek, w którym żyło trzech braci. Dwaj młodsi byli dopiero giermkami, ale najstarszy już dawno został pasowany na rycerza. Królewna widywała go czasem, kiedy przejeżdżał na karym rumaku, i uważała, że jest bardzo przystojny. Dotąd nie próbował wjechać na Szklaną Górę. Królewna była pewna, że boi się, ponieważ mieszka w pobliżu i często widzi, jak wysiłki najznamienitszych rycerzy kończą się klęską. Miała go więc za tchórza i myślała o nim ze wzgardą. Pewnego razu postanowiła jednak odwiedzić jego zamek i dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Pod postacią szarej kotki z łatwością przebiegła po spuszczonym moście zwodzonym i wślizgnęła się do izby biesiadnej, gdzie akurat siedzieli przy stole trzej bracia. Wskoczyła na ławę i zamiauczała cicho, w nadziei, że ją napoją i nakarmią, bo biegła całą drogę i bardzo się zmęczyła. – Uciekaj stąd, wredne kocisko! – warknął najmłodszy brat, usiłując zrzucić ją z ławy. – Złap ją za ogon i ciśnij do paleniska! – zawołał gniewnie średni. Szara kotka od razu znielubiła ich obu. Ale najstarszy brat wystąpił w jej obronie. Skarciwszy obu młodzieńców, nalał jej ciepłego mleka do srebrnej miseczki, następnie wybrał najładniejszy kawałek mięsa, pokroił drobno i podał na srebrnym talerzyku. Kiedy kotka skończyła jeść, wziął ją na kolana, głaskał po grzbiecie, drapał pod brodą i za uszami. Wbrew sobie – gdyż wciąż żywiła do niego mieszane uczucia – zamknęła zielone oczy i zaczęła głośno mruczeć. Jednak nie przeszkadzało jej to przysłuchiwać się rozmowie młodszych braci, którzy rozprawiali z przejęciem o tym, co by mogli mieć za te wszystkie skarby ukryte w przepastnych lochach zamku, gdyby udało im się wdrapać na Szklaną Górę i zerwać złote jabłko. Krzyczeli jeden przez drugiego, a w końcu zapytali najstarszego brata, co by sobie kupił, gdyby to on zdołał wspiąć się na szczyt. – Nic – odparł. – Poślubiłbym Królewnę i żył z nią długo i szczęśliwie. Ogromnie mi jej żal, musi się czuć bardzo samotna. Dlatego nie mogę się doczekać chwili, kiedy zdobędziecie rycerskie ostrogi. Wtedy nie będę musiał się dłużej o was troszczyć. Wreszcie dosiądę konia i spróbuję wjechać na górę. Albo mi się powiedzie, albo polegnę na jej stoku, jak dzielnemu rycerzowi przystało. Zadowolona, że wbrew temu, co sądziła, przystojny rycerz nie jest tchórzem, szara kotka zwinęła się w kłębek i zasnęła na jego kolanach. Kiedy się zbudziła, ogień w palenisku dogasał, a w izbie nie było młodszych braci. Ich głośne chrapanie dochodziło z komnat na piętrze. Kotka zrozumiała, że rycerz dlatego nie udał się na spoczynek, aby jej nie budzić i pomyślała wzruszona, że nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby to właśnie on wdarł się na szczyt Szklanej Góry. Ledwo tak pomyślała, przypomniała sobie, ilu odważnych rycerzy przypłaciło życiem wspinaczkę, i przestraszyła się, że on również zginie. Postanowiła mu dopomóc. – Jeżeli naprawdę chcesz się wspiąć na Szklaną Górę, wiem, jak to możesz zrobić – oświadczyła. – Dam ci moje pazurki; jeśli przyczepisz je sobie do palców, bez trudu dotrzesz na szczyt – Dziękuję ci, miła kotko, ale jestem rycerzem, rycerzom zaś nie wypada uciekać się do takich forteli. Jeśli chcę dostać się na górę, muszę na nią wjechać konno i w pełnej zbroi, jak rycerzowi przystało. – Przecież możesz umrzeć! – Lepsza śmierć niż hańba – odparł. – Zresztą wierzę w siebie i w swojego karego rumaka. Kotka zawstydziła się ogromnie, że miała go za tchórza. Łudziła się jednak, że po namyśle rycerz zmieni zdanie, zostawiła więc sobie po jednym pazurku u każdej łapki, a pozostałe położyła na ławie i rzekła: – Zrobisz, jak uznasz za stosowne. Ale pozwól, że na wszelki wypadek dam ci swoje pazurki. Bardzo bym nie chciała, żebyś zginął. Rycerz początkowo się wzbraniał, lecz w końcu schował pazurki do srebrnej szkatułki. – Skoro nalegasz, zatrzymam je na pamiątkę naszej dzisiejszej rozmowy. Ale pamiętaj, że są nadal twoje i w każdej chwili możesz po nie wrócić. W mym zamku zawsze będzie czekała na ciebie miseczka ciepłego mleka i coś smacznego do jedzenia. – Dziękuję – odparła szara kotka. Zeskoczyła na ziemię, zakręciła pręgowanym ogonkiem i już jej nie było. Rycerz uśmiechnął się i wstał, żeby udać się na spoczynek. Ani on, ani kotka nie zorientowali się, że jedno chrapanie ustało: najmłodszy z braci zbudził się i podsłuchiwał ich rozmowę. Szara kotka, lekka i zwinna, bez trudu wdrapała się na Szklaną Górę, mimo że miała teraz tylko cztery pazurki. Wbiegłszy do złotego zamku, przemieniła się w Królewnę i położyła się spać. Rano zbudził ją hałas dobiegający z dziedzińca. Zerwała się z posłania i wybiegła na zewnątrz. Miała nadzieję, że to rycerz zmienił zdanie. Jakież było jej zdumienie, gdy ujrzała jego najmłodszego brata. Był boso, a do palców rąk i nóg miał przymocowane kocie pazurki. Trząsł złotą jabłonią, usiłując strącić złote jabłko. W końcu mu się udało. Królewna nie była zadowolona, ale nie miała wyjścia. – Co mi dasz, co mi dasz za moje jabłko złote? – zapytała śpiewnym głosem, zgodnie z protokołem przewidzianym na taką okoliczność. – Nic ci nie dam – odparł najmłodszy brat. – Nigdy nie słyszałem, żeby ten, kto dotrze na szczyt Szklanej Góry, musiał ci coś dawać. – A właśnie, że musi – oświadczyła. – Tylko nie wszyscy o tym wiedzą. – Dam ci więc mój miecz – rzekł najmłodszy brat, wyciągając swój giermkowski kordzik. – Dotknij, zobacz, jaki ostry. Królewna dotknęła głowni kordzika, a wtedy z jej palca pociekła krew. – Nie chcę twojego kordzika! – zawołała rozgniewana. – I ciebie też nie chcę! Potarła czarodziejski pierścień z trzema brylantami, który nosiła na placu, i zamieniła młodzieńca w białego orła; jeszcze raz potarła pierścień i sprawiła, że orzeł odfrunął hen daleko. Na ziemi zostały tylko pazurki szarej kotki, które Królewna skrzętnie zebrała. Następnie powiesiła złote jabłko z powrotem na gałęzi i obmyła ranę w źródełku bijącym u stóp złotego drzewa. Potem obmyła się cała. Znów była czysta i wszystko było po staremu. Gniewała się na rycerza, że oddał bratu kocie pazurki, toteż przez kilka dni tupała nóżką, ilekroć o nim myślała. Ale w końcu znów przeobraziła się w szarą kotkę i pobiegła na jego zamek. – Dlaczego dałeś moje pazurki najmłodszemu bratu? – spytała z wyrzutem, gdy wychłeptała miseczkę ciepłego mleka i oblizała wąsy. – Wcale mu nie dałem – odparł rycerz. – Podsłuchał naszą rozmowę i sam je wziął, kiedy nie patrzyłem. Powiedz mi, co się z nim stało? Ludzie, którzy obserwowali jego wspinaczkę, twierdzą, że dotarł na sam szczyt i wszedł do złotego zamku. – Nie mogę ci powiedzieć – oświadczyła kotka. – Ale jeszcze raz zostawię ci pazurki, na wypadek gdybyś zmienił zdanie i jednak postanowił z nich skorzystać. Dała pazurki rycerzowi, a ten znów schował je do srebrnej szkatułki. Pozwoliła, żeby podrapał ją za uszami i pod brodą, po czym wybiegła na dwór. Żadne z nich nie zauważyło, że tym razem przez otwarte drzwi jednej z komnat na piętrze obserwował ich średni brat, zachłannie łykając każde słowo. Kotka wróciła do złotego zamku i zamieniła się w Królewnę, a kiedy nastał wieczór, położyła się spać. Rano zbudziły ją hałasy dobiegające z dziedzińca. Wybiegła rozpromieniona z komnaty, przekonana, że przystojny rycerz zmienił zdanie, lecz ujrzała nie jego, tylko średniego brata. Za pomocą pazurków szarej kotki, przytwierdzonych do palców rąk i nóg, zdołał się już nawet wdrapać na jabłoń i właśnie zrywał złoty owoc. Królewna nie była zachwycona, ale nie miała wyboru. – Co mi dasz, co mi dasz za moje jabłko złote? – zapytała śpiewnym głosem. – Nic ci nie dam – odparł średni brat. – Pierwsze słyszę, żeby ten, kto wdrapie się na szczyt Szklanej Góry, musiał ci coś dawać. – Musi! – zawołała. – Tylko nie wszyscy o tym wiedzą. – Dam ci mój miecz – rzekł średni brat, wyjmując swój giermkowski kordzik. – Dotknij, sprawdź, jaki ostry. Kiedy Królewna dotknęła głowni kordzika, z jej palca pociekła krew. – Nie chcę twojego kordzika! – zawołała rozgniewana. – I ciebie też nie chcę! Potarła czarodziejski pierścień i przemieniła młodzieńca w cętkowanego węża; jeszcze raz potarła pierścień i sprawiła, że wąż odpełzł hen daleko. Na dziedzińcu pozostały tylko pazurki szarej kotki, które Królewna skrzętnie pozbierała. Następnie powiesiła złote jabłko z powrotem na gałęzi i obmyła ranę w źródełku bijącym u stóp złotego drzewa. Potem obmyła się cała. Znów była czysta i wszystko było po staremu. Zła na rycerza, że oddał pazurki średniemu bratu, przez kilka dni fukała, ilekroć pomyślała o nim. Ale w końcu postanowiła przeobrazić się w szarą kotkę, pobiec do jego zamku i spytać, dlaczego to zrobił. Zapytała go, gdy tylko wychłeptała miseczkę ciepłego mleka i umyła łapką wąsy. – Wcale mu ich nie dałem – odparł rycerz. – Podsłuchał naszą rozmowę i sam je wziął, nie pytając mnie o pozwolenie. Ale powiedz mi, co się z nim stało? Ludzie, którzy byli świadkami jego wspinaczki, mówią, że dotarł na sam szczyt i wszedł do złotego zamku. – Nie mogę ci powiedzieć – oświadczyła. – Ale jeszcze raz zostawię ci pazurki, na wypadek gdybyś zmienił zdanie i jednak postanowił z nich skorzystać. – Nie chcę twoich pazurków. Teraz, kiedy nie ma moich braci, spróbuję zdobyć Szklaną Górę na swym karym rumaku, w zbroi i pełnym rynsztunku. – Nie czyń tego! – zawołała przerażona. – Możesz zginąć, a wtedy nigdy się nie dowiesz, co się stało z twoimi braćmi. Jeśli natomiast z pomocą pazurków wdrapiesz się na szczyt, masz szansę ich uratować. Więcej naprawdę nie mogę ci zdradzić. – Dziękuję za tę wiadomość, miła kotko, ale żeby zachować swój honor, muszę sam sobie poradzić. Był tak przejęty losem braci, że nawet nie podrapał jej za uszami i pod brodą, choć miauczała cicho i ocierała się zachęcająco o jego nogi. Zakręciła więc pręgowanym ogonkiem i wybiegła na dwór. Nazajutrz rano rycerz podkuł karego rumaka specjalnymi podkowami, wdział zbroję i hełm z kitą pawich piór, do pasa przytroczył miecz. Następnie dosiadł wierzchowca, ujął w dłoń kopię, na której końcu powiewał proporzec z czarno-białą szachownicą, i wyruszył na podbój Szklanej Góry. Kiedy dojechał do jej stóp, złocista kula Słońca właśnie dotykała szczytu; wyglądało jak ogromne oko, które z wysokości obserwuje to, co dzieje się w dole. Rycerz rozpędził karego rumaka, aż ten mknął szybciej niż strzała wypuszczona z łuku, a iskry szły mu spod kopyt. Wjechał z impetem na zbocze i gnał pewnie przed siebie. Kiedy dotarł do połowy stoku, z piersi ludzi zgromadzonych na równinie wydarł się okrzyk podziwu; wielu było przekonanych, że nic nie powstrzyma rycerza. Ale kary rumak powoli opadał z sił; przebiegł galopem jeszcze kilkanaście metrów, po czym zwolnił tempo, a wtedy kopyta zaczęły mu się ślizgać. Mimo to nie poddawał się, wciąż parł naprzód, choć robił bokami, a piana ciekła mu z pyska. Nagle potknął się raz i drugi. Widząc, co się dzieje, rycerz zeskoczył z siodła. Upadł na zbocze i poczuł, że zsuwa się w dół. Zdołał jednak wcisnąć palec w wąską szczelinę i tak zawisnąć. Wiedział, że długo się nie utrzyma. Wiedzieli o tym wszyscy, którzy go obserwowali z dołu. Wiedziała o tym również Królewna, która – wstrzymując dech – śledziła z okna wieży jego poczynania. Przemieniła się w szarą kotkę, zbiegła po schodach na dziedziniec, po czym zwiesiła swój pręgowany ogonek przez otwór strzelniczy w murze. Rycerz uchwycił się ogonka i wspiął na górę. Bardzo się zdziwił, kiedy zobaczył szarą kotkę, sądził bowiem, że wspina się po linie. Jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy kotka przeobraziła się w złotowłosą Królewnę. Chciał coś powiedzieć, ale położyła palec na ustach. – Najpierw zerwij złote jabłko – poleciła. Rycerz przykucnął pod jabłonią, po czym odbił się od ziemi tak silnie, że bez trudu doskoczył do złotego jabłka i zerwał je z gałęzi. – Co mi dasz, co mi dasz za moje jabłko złote? – zapytała Królewna śpiewnym głosem, zgodnie z przewidzianym rytuałem. Rycerz patrzył przez długą chwilę w jej znajome, kocie oczy. W końcu rzekł: – Dam ci nasionko. Nasionko, które zasadzisz w swym ogródku. Jeśli będziesz je codziennie podlewać, wyrośnie z niego wielkie drzewo, które urodzi o wiele piękniejszy owoc niż to złote jabłko. – Wierzę ci i uczynię, jak mówisz – powiedziała, biorąc nasionko. – I zgadzam się zostać twoją żoną. Gdy wyrzekła te słowa, wszyscy śmiałkowie, którzy zginęli, usiłując wspiąć się na szczyt Szklanej Góry, ożyli, a wraz z nimi rumaki, które padły na jej zboczach. Pojawiły się także orzeł i wąż, w których Królewna zamieniła młodszych braci rycerza. – Myśmy pierwsi wdrapali się na szczyt! – zaczęli wołać do niego, kiedy tylko odzyskali ludzką postać. – My pierwsi zerwaliśmy złote jabłko! To nas musi Królewna poślubić, nie ciebie! – Czy to prawda? – spytał rycerz Królewnę. – Tak – potwierdziła. – Ale przecież wiesz, że wdarli się podstępem, bo... – Wszystko jedno, jak się wdarli. Skoro byli pierwsi, ja nie mogę cię poślubić – oświadczył smutno, bo kochał ją z całego serca. – Honor nakazuje mi cię opuścić. Wrócił do swojego zamku, zostawiając ją z młodszymi braćmi. Ledwo się oddalił, bracia zaczęli kłócić się o jej rękę. Wreszcie dobyli kordzików i zwarli się z głośnym krzykiem. Królewna, gdy to zobaczyła, zmieniła ich znów w orła i węża. Nie przerwali jednak walki; wąż owinął koniec ogona wokół szyi ptaka, a ten, zatopiwszy w grzbiecie węża szpony, wzbił się w powietrze, unosząc go z sobą. Zanim znikli jej z oczu, Królewna miała wrażenie, że orzeł oderwał wężowi głowę, ale nie była pewna. Do tej pory nie wiadomo, co się z nimi stało. Królewna odczekała jakiś czas, po czym znów przemieniła się w szarą kotkę i pobiegła na zamek rycerza. Chciała go przekonać, aby do niej powrócił. Ale kiedy go ujrzała, zrezygnowała z tego zamiaru. Rycerz bowiem był ślepy. Z rozmów służby dowiedziała się, że wyłupił sobie oczy zaraz po zejściu ze Szklanej Góry, aby żaden widok nie przysłonił mu w pamięci obrazu złotowłosej Królewny. Szara kotka zapłakała żałośnie, wróciła do złotego zamku i mieszkała w nim samotnie jak dawniej. W ogródku zasadziła nasionko, które dał jej rycerz. Codziennie przy nim siadała i płakała nad swoim losem, a jej łzy rosiły ziemię. Wkrótce roślina zakiełkowała i odtąd rosła bardzo szybko. Po kilku miesiącach była już grubym drzewem. Pewnego dnia pień drzewa pękł i z powstałej szczeliny wypadła prześliczna mała dziewczynka. Tą dziewczynką jesteś ty. – Słucham? – zdziwił się Abib. Alicja roześmiała się. – Tymi słowami mama zawsze kończyła bajkę. – Hm. Bardzo ciekawy wariant. – Jak to „wariant”? – Wiesz, istnieje kilka baśni o szklanej górze. Chociaż pochodzą z różnych kultur, w sumie są do siebie bardzo podobne, a pewne elementy są stałe. Szklana góra to oczywisty symbol zaświatów; człowiek, który się na nią wspina, to zmarły. Właśnie dlatego, żeby ułatwić duszom zmarłych wspinaczkę, do grobów często wkładano pazury dzikich zwierząt, na przykład rysi albo niedźwiedzi. Zamknięta w niedostępnym zamku jasnowłosa królewna to zorza poranna, córka Słońca. Stałym elementem jest też złota jabłoń oraz trzej bracia, ale we wszystkich znanych mi wariantach to najmłodszy zdobywa królewnę. Alicji przypomniało się, że stryj też wspominał w liście o niedostępnej górze, na której szczycie mieszkała królewna-kotka, córka Słońca. Śmieszne, że sama nie skojarzyła tego z bajką o szklanej górze. Czuła się jednak dotknięta, że Abib od razu się nie przyznał, iż zna tę baśń, w dodatku w kilku wersjach. Ale starała się tego nie okazywać. – Czym jeszcze różni się mój wariant od tych, które znasz? – zapytała. – Na przykład jednym z częstszych motywów jest śmierć ojca i czuwanie u jego grobu. Ale nie przejmuj się, baśń, którą opowiadała ci matka, też jest bardzo piękna. Słuchałem z przyjemnością. Pocałował ją w czubek głowy, potem w policzek, potem w usta, i wreszcie dała się udobruchać. 6 Abib dopiero o świcie opuścił jej pokój. Trzy godziny później zbudziły Alicję hałasy dochodzące z ulicy. Podbiegła do okna i wyjrzała na zewnątrz. To rozwoziciele lodu zrzucali z wózków długie, białe bloki, w które zaopatrywali restauracje i sklepy, na ogół nie posiadające lodówek. Lód kupowali nawet właściciele najmniejszych sklepików; taszczyli bloki na zaplecze, po czym co pewien czas odłupywali szpikulcami kawałki i wrzucali do blaszanych skrzyń stojących przy wejściu, w których trzymali butelki coca-coli, pepsi, fanty i lemoniady. Dzięki temu przez cały dzień – za jedyne półtora plastra – można było kupić dobrze schłodzone napoje. Kończyła się ubierać, kiedy zadzwonił telefon. – Mam nadzieję, że cię nie obudziłem. – Poznała głos Franka. – Akurat byłem w pobliżu i pomyślałem, że moglibyśmy wypić razem poranną kawę. Co ty na to? – Dobrze. Za dziesięć minut będę na dole. Gdy weszła do restauracji na parterze, Frank czytał arabską gazetę, popijając kawę. – No i jak? Zdecydowałaś się zostać Amerykanką? – spytał, kiedy usiadła naprzeciwko niego. – W ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Ale nie, chyba nie. – Zamówiła śniadanie, po czym oświadczyła: – Kiedyś chętnie odwiedzę Stany Zjednoczone, na razie jednak chcę wrócić do Polski i skończyć studia. – Mogłabyś je skończyć w Ameryce. Mamy wiele znakomitych uczelni. – Nie wątpię. Ale są koszmarnie drogie. – Na pewno udałoby się załatwić stypendium. Zresztą twój stryj, jeśli wróci do Stanów, będzie bardzo zamożnym człowiekiem. A propos, miałaś z nim jakiś kontakt? – Jeszcze nie. – Szkoda, bo liczy się każdy dzień. Kiedy się wreszcie spotkacie, powtórz mu, że w Stanach czeka na niego ciekawa praca. Koniecznie niech do mnie zadzwoni. – Powtórzę na pewno – obiecała Alicja. – A jak się dowiesz, gdzie przebywa, od razu daj mi znać, słyszysz? To ważne. – Dobrze – powiedziała nieco zdziwionym tonem, choć w gruncie rzeczy była zadowolona, że Amerykanom tak zależy na stryju. – Będę pamiętać. – I zastanów się, czy na pewno nie chciałabyś pojechać do Ameryki, zamiast wracać do Polski. Mogłabyś lecieć razem ze stryjem. – Zastanowię się. – Wiesz co? Umówmy się tak: jeśli przekonasz stryja, żeby wrócił do Stanów, załatwię ci stypendium. – Sama nie wiem. – Natarczywość Franka zaczynała Alinę, drażnić. – Chyba wolę skończyć studia w Polsce. U was na uczelniach jest cały czas niespokojnie, te protesty przeciwko wojnie w Wietnamie... – Ależ co ty mówisz! To tylko wasza komunistyczna prasa rozdmuchuje drobne wydarzenia. Gwarantuję ci, że na większości kampusów zupełnie nic się nie dzieje. Tak jak na Kent State, gdzie studiuje moja kuzynka. To mała uczelnia, ale wierz mi, ładna i spokojna. Naprawdę, nie masz się czego bać. Jedź do Stanów. – Pomyślę nad tym, obiecuję. – Dobrze. Na razie to by było wszystko. Za kilka dni znów się odezwę. – Podniósł się z miejsca, ale spojrzał na zegarek i usiadł z powrotem. – Mam jeszcze chwilę czasu, więc możemy porozmawiać o innych sprawach. Jak ci się podoba Egipt? – Ogromnie – odparła z entuzjazmem. – Z jednej strony i na tyle wspaniałych starożytnych zabytków, a z drugiej czuje się tu taki pęd do nowoczesności. Bardzo jestem ciekawa, jak dalece budowa Wielkiej Tamy przekształci ten kraj. Egipt wreszcie przestanie być zależny od wylewów Nilu. – Fakt. Ale nie zapominaj o kosztach. Nie mówię o kosztach budowy, bo te w znacznej mierze ponosi Rosja, ale wiesz, co oznacza zalanie Nubii? Od dwóch lat woda się podnosi, zatapiając chaty i pola. Nikt nie pytał o zgodę mieszkańców tamtejszych wsi, kiedy postanowiono ich przesiedlić w okolice Kom Ombo. Nieustannie wybuchają rozruchy, które są krwawo tłumione przez wojsko i policję. Rzecz dotyczy blisko dwustu tysięcy Nubijczyków, którzy tracą nie tylko domy, ale kraj, który zamieszkiwali od wieków. Ich prawa są pogwałcane w najbardziej brutalny sposób. – Cały Egipt będzie miał korzyści z tamy! – Owszem. Ale czy zgodziłabyś się na zalanie swojej ojczyzny, gdyby miała na tym skorzystać cała Europa? – Nie – odparła po krótkim wahaniu Alicja. – A widzisz. – Frank uśmiechnął się. – Ale zmieńmy temat. Słyszałem, że widujesz się z Abibem Denisem. – Już chyba wszyscy o tym wiedzą! – żachnęła się. – Co chcesz, Kair to małe miasto – powiedział takim tonem, jak gdyby mówił o byle grajdołku, a nie o ponad czteromilionowej stolicy Egiptu, będącej największą afrykańską metropolią. – Wiesz, poznałem ciekawą historię o poczęciu Abiba. Mój rozmówca zaklinał się, że jest prawdziwa. Twierdził, że słyszał ją z pierwszej ręki, od niego samego. Kiedyś upili się razem i Abib mu wszystko opowiedział. Chcesz poznać tę historię? – Już ją słyszałam – rzekła Alicja. – Więc wiesz, że Abib jest synem Gandhiego? – zdziwił się Frank. – Gandhiego?! – zdumiała się z kolei Alicja. – Nie, nie wiedziałam. Cała zamieniam się w słuch. Jedyna prawdziwa historia poczęcia Abiba Kiedy po drugiej wojnie światowej Anglia zaczęła prowadzić bardzo konkretne rozmowy z przywódcami Indyjskiego Kongresu Narodowego w sprawie przyznania niepodległości swojej najświetniejszej kolonii, cały Londyn aż szumiał od pogłosek, że żona lorda Mountbattena, brytyjskiego wicekróla, romansuje z Nehru, a Gandhi sypia z kozą. Co bardziej światli ludzie pukali się w czoło, mówiąc, że to wszystko głupie plotki, rozsiewane przez konserwatystów pragnących utrzymać kolonię. W końcu jednak Indie uzyskały niepodległość, Gandhi zginął w zamachu i plotki ucichły, jak ręką uciął. Teraz wiemy, że przynajmniej w kwestii przyszłego pierwszego premiera Indii pogłoski nie mijały się z prawdą; Nehru faktycznie miał romans z żoną Mountbattena. Co się zaś tyczy Gandhiego, to jeszcze przed wybuchem wojny zaczął mieszkać i podróżować z kozą, ale z nią nie sypiał; sypiał natomiast z nastolatkami. Twierdził, że nie ma w tym nic zdrożnego, bo nie odbywa z nimi stosunków płciowych; dzieli łoże z młodymi, nagimi dziewczętami tylko po to, aby sprawdzić siłę złożonego dawno temu ślubu czystości brahmacarja. Zwolennicy Gandhiego na ogół poświęcają najwięcej uwagi propagowanej przez niego ahinsie, zasadzie nieszkodzenia żadnej żywej istocie, oraz sile prawdy i miłości zwanej satjagrahą, wyrażanej przez bierny opór. Ale dla samego Gandhiego ślub czystości był nie mniej istotny. Nikt nie wie, co go skłoniło do tego, że kiedy zbliżał się do siedemdziesiątki, postanowił nagle zacząć sprawdzać siłę swojej woli. Wcześniej nigdy tego nie czynił, choć z żoną przestał sypiać przed trzydziestu czy czterdziestu laty. Niektórzy podejrzewają starczą demencję, bo mniej więcej w tym samym czasie zaczął żądać po pięć rupii za podpis, tkać sobie szaty i zamieszkał z kozą, którą dwa razy dziennie własnoręcznie doił. Co więcej, zabierał kozę ze sobą, kiedy jeździł do Anglii; mieszkała z nim w apartamencie ekskluzywnego hotelu Claridge’s. Jadał niewiele, lecz każdą potrawę trzeba było przygotowywać dla niego indywidualnie, tak więc jego angielscy przyjaciele, którzy za wszystko płacili, w tym za dywany zasikane przez kozę, sarkali czasami, że Gandhi nawet nie wie, ile kosztuje utrzymywanie go w ubóstwie. Do ich obowiązków należało również sprowadzanie mu na noc młodych dziewcząt. Choć kilkaset lat temu Hindusi napisali Kamasutrę i inne traktaty o sztuce miłości, a także wznieśli wspaniałe świątynie w Khadźuraho i Bhubeneswarze zdobione rzeźbami par splecionych w erotycznym uścisku, obecnie mieszkańcy Indii należą do najbardziej pruderyjnych nacji na świecie. Mimo to hinduskie rodziny zamieszkałe w Anglii bez oporów godziły się, aby ich córki spędzały noc w łóżku Gandhiego. Uważano nawet, że z tej racji spływa na dziewczęta splendor. Widząc co wieczór inną młodą Hinduskę znikającą w sypialni starca, pracownicy hotelu zaczęli przezywać go Randy Gandhi; nie wiedzieli, że dziewczęta są dziewicami, bo tylko takie kazał sobie sprowadzać. Pewnego dnia Gandhi zażądał, żeby na następną noc dostarczono mu młodą Angielkę. Choć wiele angielskich rodzin darzyło Gandhiego nie mniejszym szacunkiem niż Hindusi, jego przyjaciele byli przerażeni; nie wyobrażali sobie, jak mają tłumaczyć znajomym, że jeśli chcą się przysłużyć wielkiemu człowiekowi, muszą mu przysłać na noc swoją nastoletnią córkę i pozwolić, żeby spała nago z człowiekiem, który mógłby być jej dziadkiem. Ponieważ przyjaciele krępowali się pytać o cokolwiek młode Hinduski, które rano opuszczały jego apartament, nie wiedzieli, czy Gandhi sprawdzał, czy są dziewicami, czy nie. Zakładali, że sprawdzał, bo gdyby dziewczyna idąca z nim do łóżka nie była dziewicą, rano mogłaby podnieść raban, że jednak odbył z nią stosunek, a wtedy musiałby się z nią ożenić. Oczywiście Gandhi mógł liczyć na to, że żadna nastolatka nie będzie chciała mieć za męża zgrzybiałego starca, i albo niczego nie sprawdzać, albo nawet bzykać się z nimi wszystkimi jak królik, bez obawy, że poskarżą się rodzicom. Przyjaciele Gandhiego długo deliberowali nad tym w swoim gronie, ale nie mieli śmiałości proponować żadnej przyzwoitej angielskiej rodzinie, aby na jedną noc wypożyczyła córkę. W końcu uzgodnili, że sprowadzą prostytutkę. Niemiłą rolę pośrednika wziął na siebie pewien liberalny angielski polityk, którego tożsamości Abib nie zdradził mojemu rozmówcy. Nazywał go Johnem Brownem; pozwolisz, że ja również postąpię w ten sposób. John Brown kazał się zawieźć kierowcy na West End i przez blisko godzinę krążył po okolicy, zanim wreszcie wypatrzył odpowiednią dziwkę. Nie chciała się przyznać, ile ma lat, ale była drobna i kruchej budowy; wyglądała najwyżej na szesnaście. Na imię miała Betsy. Początkowo bała się wsiąść z Brownem do samochodu; zwykle zabierała klientów do pobliskiego hoteliku, ale widok eleganckiego rolls-royce’a i obietnica dwudziestu funtów – sumy bardzo znacznej jak na owe czasy – za jedną noc z miłym i niegroźnym staruszkiem szybko przełamały jej opory. Brown najpierw zabrał ją do Harrodsa. Zaciągnął oszołomioną przepychem sklepu kurewkę do działu z odzieżą, gdzie kupił jej białą bluzkę, szary sweterek, granatową plisowaną spódniczkę, skromną bieliznę, podkolanówki, solidne półbuty na płaskim obcasie, a także kapcie i koszulę nocną; następnie polecił jej udać się do toalety, przebrać, zmyć makijaż i zapleść włosy w warkocz. Gdy wróciła, sam ledwo mógł uwierzyć w transformację, jaka się dokonała. Z krzykliwie umalowanej, wydekoltowanej dziwki Betsy przemieniła się bowiem w zwyczajną nastolatkę, niczym się nie różniącą od młodocianych córek jego zamożnych i utytułowanych przyjaciół. Wsiedli do rolls-royce’a i ruszyli w stronę Claridge’s. Teraz czekało Browna najtrudniejsze zadanie. Jak miał wytłumaczyć dziewczynie, czego staruszek będzie od niej oczekiwał, skoro sam nie do końca się orientował? Z jednej strony niby wierzył, że Gandhi dochowuje ślubu czystości; z drugiej strony nie miał pojęcia, na jak ciężkie próby wystawia on swoją siłę woli. Czy po prostu przytula się do nagich nastolatek i zasypia, grzejąc stare kości ciepłem młodych ciał? Czy może, nie odbywając z nimi stosunku, całuje je i pieści? Tego Brown nie wiedział. I choć nie uważał się za człowieka pruderyjnego, czuł się zbrzydzony całą sprawą. – Na pewno nie będzie cię bił, bo to wbrew jego zasadom – rzekł w końcu do Betsy. – Jest przeciwnikiem przemocy. Ale prawdę mówiąc, nie wiem, co będzie chciał z tobą robić. Myślę, że nic, z czym byś się dotąd nie zetknęła. Najlepiej zgadzaj się na wszystko. Jeżeli po prostu będzie chciał się do ciebie przytulić i zasnąć, to sama też idź spać, i basta. Tylko nie mów mu, kim naprawdę jesteś, słyszysz? Jakby pytał, powiedz, że nazywasz się Betsy Brown, jesteś córką mojego dalekiego krewnego i chodzisz do szkoły pod Londynem. To wszystko. Gdyby dziwił się, że nie jesteś dziewicą, powiedz, że błona dziewicza pękła ci, kiedy w wieku dwunastu lat skakałaś konno przez przeszkody. Zdarza się to angielskim pannom z dobrych domów, a przynajmniej tak twierdzi co druga. Osobiście winiłbym raczej stajennych, ale staruszek powinien dać się nabrać. Nie wychodź od niego do rana. Zjawię się po ciebie o ósmej i wtedy ci zapłacę. Dwadzieścia funtów, tak jak obiecałem. A jak staruszek będzie zadowolony, dorzucę jeszcze pięć. Będziesz mogła też zatrzymać ubranie, które ci kupiłem. Swoje zostaw w samochodzie, oddam ci je jutro. Teraz weź ze sobą tylko kapcie i koszulę nocną. Dziewczyna skinęła głową; była bardzo stremowana. A gdy weszli do hotelu – drzwi otworzył im portier w bogatej liberii – wybałuszyła oczy. Jeszcze nigdy nie widziała tak wspaniałych mozaikowych posadzek, tak olbrzymich kryształowych żyrandoli, tak szerokich schodów. Serce biło jej mocno, kiedy wsiadała do windy, która zawiozła ich prosto do luksusowego apartamentu. Brown przedstawił ją Gandhiemu jako swoją kuzynkę i wyszedł, zostawiając ich samych. Betsy z początku lękliwie zerkała na dziwacznego, przygarbionego staruszka obwiązanego prześcieradłem i mówiącego ze śmiesznym akcentem. Szybko jednak uznała, że jest zupełnie niegroźny, w dodatku bardzo miły. Pokazał jej swoją kozę i poradził, żeby podrapała ją między różkami, potem zamówił dla niej lody z bitą śmietaną i zaczął wypytywać o koleżanki i szkołę. Następnie rozebrał się do naga i położył do łóżka; powiedział dziewczynie, żeby się niczego nie bała, tylko zrobiła to samo. Betsy przez chwilę wahała się, czy włożyć nocną koszulę, ale ostatecznie uznała, że to zbędne. Też rozebrała się do naga i wsunęła pod kołdrę. Co dokładnie było później, tego mój rozmówca nie wiedział, bo – jak twierdził – Abib nie wdawał się w szczegóły. W każdym razie między Gandhim a Betsy doszło do stosunku. Jestem skłonny wierzyć, że staruszek po raz pierwszy złamał swój ślub; bądź co bądź wcześniej brał do łóżka wyłącznie niedoświadczone dziewczyny, podczas gdy Betsy była profesjonalistką. Musiała wystawić siłę woli Gandhiego na tak ciężką próbę, że w końcu złamał się i uległ. Nawet trzy razy, jak nazajutrz rano Betsy z dumą powiedziała Brownowi. Tak więc Betsy okazała się dziewczyną bardzo ambitną, ale niestety, nieostrożną. Gdy trzy miesiące później odszukała Browna, była w dziesiątym tygodniu ciąży. Chciał jej dać pieniądze na skrobankę, lecz oświadczyła, że pragnie urodzić dziecko tego śmiesznego, miłego staruszka. Mówiła, że jeszcze nigdy nie miała tak sympatycznego klienta. Brown początkowo nie wiedział, co z tym fantem począć, ale ponieważ był politykiem mądrym i dalekowzrocznym, po krótkim namyśle uznał, że dziecko Gandhiego może się okazać cenną kartą przetargową w przyszłych pertraktacjach z działaczami indyjskimi. Na wszelki wypadek zebrał nawet oświadczenia od pracowników Claridge’s, że Betsy rzeczywiście spędziła tam noc z Gandhim. Następnie wydał ją za swojego służącego, Kopta imieniem Basibi, którego zatrudnił kilka lat wcześniej, gdy spędzał zimę w Luksorze, i tak szalenie polubił, że zabrał ze sobą do Anglii. Dlatego właśnie twój przyjaciel nosi koptyjskie imię Abib. Swoją drogą dziwię się, że jeszcze nie wyjawił publicznie swojego pochodzenia. Gdyby to uczynił, w Indiach stanęłaby przed nim otworem wielka kariera polityczna. Gdyby tak postąpił rok temu, duża szansa, że teraz on, a nie córka Nehru, Indira, rządziłby krajem. Co prawda syn Gandhiego Harilul nigdy nie odegrał ważnej roli, ale to z winy ojca, który zmarnował chłopaka, nie dał mu się ani ożenić, ani studiować w Anglii. Co innego Brown: zapewnił Abibowi znakomitą edukację, najpierw w Anglii, potem w Stanach Zjednoczonych. Fakt, iż Abib obecnie przebywa w Egipcie, też nie jest bez znaczenia. Naser prowadzi politykę bardzo zbliżoną do indyjskiej, więc twój znajomy może się tu nauczyć dużo więcej, niż gdyby siedział w Europie lub w Stanach. Jestem pewien, że tylko czeka na odpowiedni moment; może aż Indirze powinie się noga? Jeżeli Naser zna prawdę, nie mam wątpliwości, że prędzej czy później zechce Abiba wykorzystać. Można nie lubić Nasera, ale to wielki polityk; w podobnym celu dał schronienie w Egipcie synom Lumumby. Czasami widuję ich, jak grają w piłkę w Gezira Club; są jeszcze dziećmi, ale kto wie, co się stanie za pięć czy sześć lat. Frank dopił kawę i spojrzał na Alicję. – I co ty na to? – spytał. – Sama nie wiem, trochę mi się to wszystko nie mieści głowie. Czuła się nieco zdezorientowana, albowiem opowieści Mahmuda i Franka w żaden sposób nie przystawały do siebie. Łączyło je tylko to, że obie wydawały się niewiarygodne. Postanowiła przy najbliższej okazji spytać Abiba, jak naprawdę było z jego poczęciem. Chociaż sama nie wiedziała, czy powinna poruszać ten temat; podejrzewała, że musi być dla Abiba bardzo bolesny, bo jeśli prawdziwa jest pierwsza historia, wówczas ma za ojca zboczeńca; jeśli druga, ma matkę prostytutkę. Frank zerknął na zegarek. – O cholera! – zaklął. – Nie zauważyłem, że jest tak późno. Podrzucić cię gdzieś? – Nie, dziękuję. Jak chcesz, to leć, ja zapłacę. – Mowy nie ma! – Wyciągnął dwa banknoty dwudziestopięciopiastrowe i rzucił na stół. – Powinno wystarczyć. Zadzwonię do ciebie za kilka dni, ale gdybyś wcześniej miała wiadomość od stryja, daj znać, dobrze? – Tak, tak, już mówiłeś. Obiecuję. – No to cześć! – Wstał od stolika, gdy nagle coś sobie przypomniał. – Słuchaj, co robisz jutro? – Jeszcze nie wiem. Może wybiorę się do Heluanu? Mój dziadek bywał tam przed wojną. – Aha. Bo ja muszę jechać w sprawach służbowych do Ismailii, więc gdybyś chciała zobaczyć Kanał Sueski, możesz się ze mną zabrać. Ruszam około drugiej. – Świetnie! – zawołała. – Wpadnij po mnie, dobrze? Nawet gdybym pojechała do Heluanu, do drugiej na pewno wrócę. – A więc jesteśmy umówieni. – Frank wyszczerzył zęby i oddalił się szybkim krokiem. Alicja dopiła spokojnie sok pomarańczowy, po czym uregulowała rachunek. Kiedy szła do windy, recepcjonista specjalnie wybiegł zza kontuaru, aby ją poinformować, że dzwonił kapitan Mahmud Latif i prosił o telefon. Podziękowała za wiadomość i wróciła na górę. Usiadła na łóżku, zastanawiając się, co robić. Abiba do środy miało nie być w Kairze, więc mogła śmiało umówić się z Mahmudem. Bała się jednak, że mu się nie oprze, a nie chciała romansować równocześnie z dwoma mężczyznami. W końcu postanowiła nie dzwonić; czułaby się głupio, tłumacząc mu, dlaczego nie może się z nim widzieć. Wzięła do ręki przewodnik i zaczęła przewracać strony; wreszcie zdecydowała się na samotne zwiedzanie starej, islamskiej części Kairu. Obejrzała Cytadelę pamiętającą czasy Saladyna oraz sąsiadujący z nią wspaniały meczet Muhammada Alego, wzorowany na najsłynniejszej budowli Stambułu. Kusiło ją, żeby zagłębić się w rozciągającą się u stóp Cytadeli gęstą sieć uliczek Miasta Umarłych, ogromnej nekropolii, gdzie zarówno w grobowcach mameluków, jak i grobach zupełnie współczesnych, mieszkają liczne rodziny biedaków. Bała się jednak iść tam sama, więc postanowiła pojechać na Muski, żeby kupić kilka drobiazgów dla mamy, ciotki i przyjaciół. Z planem w ręku minęła ulicę złotników, gdzie w kilkudziesięciu maleńkich sklepikach mieściło się więcej złota niż w niejednym banku, następnie skręciła w prawo i znalazła się w tej części ogromnego bazaru, w której była z Abibem. Weszła do eleganckiego klimatyzowanego sklepu z antykami, prowadzonego przez Greków, ale ceny były tak wysokie, że nic nie kupiła. Kolejny sklep sprawiał wrażenie zakurzonej rupieciarni, więc pomyślała, że tu prędzej trafi na coś taniego. Sprzedawcą był jednooki Arab w rozchełstanej galabii, bardzo dobrze mówiący po angielsku. Jak wynikło z rozmowy, był właścicielem sklepu. Ucieszył się, słysząc, że Alicja jest z Polski, i natychmiast rozkazał posługaczowi, żeby przyniósł kawę. Chodził z Alicją od gabloty do gabloty, opowiadając szczegółowo o każdym antyku. Niestety, szybko zorientowała się, że większe przedmioty, które wyglądają autentycznie, jak kilka małych kamiennych steli oraz fragmenty drewnianych sarkofagów, są niebotycznie drogie, więc postanowiła kupić tylko parę skarabeuszy i monet z czasów ptolemejskich. Kiedy spytała, ile ma zapłacić, antykwariusz rzekł: – Jeszcze chwileczkę. Ponieważ jest pani Polką, chciałbym pani coś pokazać. Wyciągnął ozdobny mosiężny kluczyk, który nosił na piersi. Alicja myślała, że chce jej pokazać kluczyk, ale mężczyzna odwrócił się tyłem do lady i wsunął go do zamka potężnej zielonej kasy pancernej stojącej przy ścianie. Po chwili, otworzywszy ciężkie żelazne drzwi, wyjął ze środka nieduży szary przedmiot Była to pięciocentymetrowej wysokości gliniana lub kamienna figurka dość pokracznego człowieczka. Siedział na niewielkim podwyższeniu, z rękami na kolanach, w tej samej hieratycznej pozie, w jakiej często przedstawiano faraonów, lecz przedziwna czapka, jaką miał na głowie, nie przypominała egipskich nakryć głowy. Na spodzie figurki znajdowały się znaki, świadczące o tym, że służyła niegdyś jako pieczątka, a pod kolanami miała przewiercony otwór, umożliwiający noszenie na sznurku lub na łańcuszku. Antykwariusz wyciągnął z szuflady kawałek plasteliny, odcisnął w nim pieczątkę i podał go Alicji. – Co tu jest napisane? – zapytała. – Ba! Sam chciałbym wiedzieć. To nie są hieroglify. Co więcej, jeszcze na żadnym zabytku nie spotkałem takiego pisma. Pokazywałem figurkę archeologom, którzy zaglądają czasem do mojego sklepu; żaden z nich nie potrafił odczytać napisu, choć nie mieli wątpliwości, że jest autentyczna. Mówili, że znaki przypominają linearne pismo Elamitów, kreteńskie pisma A i B, a nawet najwcześniejsze przykłady pisma z doliny Indusu. Każdy z nich pytał, skąd mam figurkę, i koniecznie chciał ją kupić, ale ona nie jest na sprzedaż. Pewien Etiopczyk, który odwiedził mój sklep, twierdził, że pismo kojarzy mu się z sabejskimi inskrypcjami na znaleziskach z Aksum, ale przekonałem się, że od nich też się różni. Osobiście jestem zdania, że to jeden z nielicznych zabytków predynastycznego Egiptu, jakie dotrwały do naszych czasów. Alicja podejrzewała, że cały ten wstęp jest wyłącznie po to, żeby podbić cenę małego antyku. – No dobrze – powiedziała z uśmiechem. – Figurka mi się podoba i chętnie ją kupię, jeśli nie będzie za droga. Ile pan za nią chce? – Ja naprawdę nie zamierzam jej sprzedać. Chcę ją natomiast pani podarować, pod warunkiem że wysłucha pani cierpliwie opowieści o tym, jak trafiła w moje ręce. Proszę mi wierzyć, nikomu dotąd nie opowiadałem tej historii. Dla pani robię wyjątek, bo jest pani Polką. I dlatego pragnę dać pani figurkę. – Tak? A jaki to ma związek? – Zaraz się pani dowie. Opowieść starego Ahmeda, handlarza antyków W czasie wojny przebywało w Egipcie wielu Polaków, którzy walczyli na pustyni libijskiej z Niemcami dowodzonymi przez Rommla. Większość wolnego czasu spędzali w Aleksandrii, ale przyjeżdżali też do Kairu. Zaprzyjaźniłem się z jednym z nich, sympatycznym porucznikiem, który raz na kilka tygodni zaglądał do mojego sklepu. Potem zaczął również bywać u mnie w domu, ilekroć przyjeżdżał na przepustkę. Niestety, nie zapamiętałem jego nazwiska; wiem tylko, że było trudne do wymówienia. Na imię miał Jakub, ale ja od początku naszej znajomości nazywałem go porucznikiem. Kiedy za którymś razem przyjechał do Kairu, twarz miał poparzoną od słońca, pokrytą ropiejącymi bąblami. Wyglądał okropnie, ale był ogromnie podniecony. Wtedy to opowiedział mi jedną z najdziwniejszych historii, jakie słyszałem w życiu. Otóż kilkanaście dni wcześniej wziął rano dżipa z kierowcą i pojechał na rekonesans, jak to zwykle czynił. Co najmniej godzinę jeździli po okolicy, kiedy poprosił kierowcę, żeby zatrzymał pojazd. Wysiadł i odszedł się załatwić, kiedy nagle usłyszał huk i poczuł, że pada na ziemię. Ostatnia rzecz, jaką widział, to pustynia, która unosiła się, aby uderzyć go w twarz. Potem stracił przytomność. Zbudziło go słońce brutalnie wdzierające się pod powieki. Otworzył oczy. Przekonał się, że leży na piachu. Kiedy usiadł, ujrzał w pewnej odległości od siebie spalony wrak dżipa. Wstał z trudem i podszedł bliżej. Kiedy zobaczył zwęglone szczątki kierowcy, zwymiotował. Nie miał już wątpliwości, co się stało. Zaraz po tym, jak wysiadł, w pojazd trafił niemiecki pocisk. Może, gdyby nie zatrzymywał dżipa, kierowca żyłby nadal? A może zginęliby obaj? Niemcy nie strzelali ponownie tylko dlatego, że pierwszy strzał dosięgnął celu. Zresztą fakt, że porucznik żył, jeszcze o niczym nie świadczył. Woda z chłodnicy zniszczonego dżipa dawno wyciekła, a on miał przy sobie jedynie niedużą manierkę. Żeby być pewnym, że przeżył, musiał najpierw dotrzeć do obozu. Wiedział, w którą mniej więcej stronę powinien się udać. Nie pamiętał jednak, ile kilometrów zdołali ujechać, zanim zbliżyli się do Niemców na odległość strzału z działa. Trzydzieści? Czterdzieści? Mógł oczywiście dojść do znajdujących się w pobliżu niemieckich pozycji i poddać się; może byłoby to najrozsądniejsze posunięcie, ale wolał umrzeć z pragnienia niż tak się poniżyć. Cisnął w piach hełm, obwiązał głowę podkoszulkiem i ruszył przed siebie. Szedł i szedł. Sam nie wiedział, jak długo. Mógł unieść rękę i spojrzeć na zegarek, ale zarówno uniesienie ręki, jak i otwarcie szeroko oczu wydawało mu się zbyt wielkim wysiłkiem. Wiele godzin wędrował z oczami zmrużonymi w wąskie szparki, a co jakiś czas zamykał je całkiem. Za nim i przed nim pustynia ciągnęła się w nieskończoność. Piaskowe pagórki o zboczach pofałdowanych przez wiatr kojarzyły mu się z falami; chwilami miał wrażenie, jakby stąpał po powierzchni żółtego morza. Wiatr bez przerwy porywał z grzyw żółtych bałwanów piach i ciskał mu w oczy. Na początku porucznik co rusz spluwał, żeby oczyścić usta z piasku; później żałował śliny i starał się nie myśleć o drażniących drobinach na języku i między zębami. Potem tak bardzo zaschło mu w gardle, że nawet gdyby chciał, nie miałby czym odplunąć. Przez pewien czas próbował oddychać przez chustkę do nosa, ale szybko zrezygnował, bo czuł się tak, jakby miał na ustach duszący knebel. Modlił się o deszcz. Przez zmrużone powieki widział tylko jednostajną, ognistą czerwień, ale nie potrzebował otwierać oczu, żeby wiedzieć, że niebo jest błękitne, bezchmurne, a żaden deszcz nie padał tu od setek, może i tysięcy lat. Czytał kiedyś, że wystarczy krótka ulewa, aby sucha od wieków pustynia nagle ożyła i pojawiły się na niej trawy i kwiaty, ale nie bardzo w to wierzył. Szedł. Czasami dudniło mu w skroniach i przed oczami wirowały fioletowo-niebieskie płaty; nie przystawał jednak, gdyż bał się, że później nie zdoła znów podjąć marszu. Dopiero teraz zaczynał rozumieć, co to znaczy pragnienie. Myślał tylko o tym, żeby się napić. W końcu otworzył manierkę i pociągnął nieduży łyk. Mimo grubych wojskowych butów zdawało mu się, że piach parzy go w stopy. Ale to pewnie drobiny piasku, które dostały się do środka, obcierały mu nogi. Ziarnka piasku wdzierały się bowiem wszędzie, nawet gdy nie wiało. Porucznik czuł je nawet w kalesonach. Przy niemal każdym kroku zapadał się po kostki. Kiedyś słyszał, że południowoamerykańscy piłkarze trenują na plaży, żeby wyrobić sobie kondycję. Dzięki temu potem, na murawie, biegają jak na skrzydłach. Tak, on też mógłby przyspieszyć, gdyby nagle skończył się ten cholerny piach. Miał coraz większą ochotę przystanąć, odsapnąć, może nawet położyć się na kilka chwil. Gdyby zdołał znaleźć skrawek cienia, chętnie usiadłby, zaczekał, aż zajdzie słońce, i wtedy ruszył w dalszą drogę. Ale na pustyni nie było nic, co dawałoby cień. Zamierzał mimo to na moment usiąść, kiedy nagle potknął się i upadł. Poderwał się z sykiem, kiedy jego dłonie dotknęły gorącego piasku. Miał wrażenie, że wsunął je do gotującej się kaszy. Zrozumiał, że musi iść do zapadnięcia nocy. Pociągnął kolejny maleńki łyk z manierki i znów ruszył przed siebie. Zbudził go terkot telefonu. Nie otwierając oczu, przekręcił się na bok i wyciągnął rękę, żeby podnieść słuchawkę. Ale telefon ucichł, a palce porucznika zmacały tylko pustkę. Opuścił rękę i poczuł piasek – wtedy z nagłym wstrząsem przypomniał sobie, gdzie jest. Pociągnął łyk z manierki i wstał, sycząc z bólu, gdyż bolały go wszystkie kości i mięśnie. Dookoła wciąż rozpościerał się mrok, na niebie świecił księżyc. Kładąc się spać, porucznik bał się, że nogi tak mu spuchną, iż nie zdoła ponownie wzuć butów; dlatego ich nie zdjął. Teraz wstał, otrzepał mundur z piasku i podjął dalszą wędrówkę. W blasku księżyca piaszczyste pagórki wyglądały jak namioty; wydawało mu się, że znajduje się w samym środku uśpionego obozu Beduinów. Ale wiedział, że to iluzja. W absolutnej ciszy – w takiej ciszy, jaka panuje tylko w obitych wojłokiem celach szpitala psychiatrycznego albo właśnie na pustyni, gdzie przez wiele mil wkoło nie ma ludzi, zwierząt, ptaków, maszyn – słyszał wyłącznie swoje kroki: skrzypienie butów i piasek osypujący się po każdym stąpnięciu. Otaczająca go martwota była przerażająca. Uzmysłowił sobie, że w sumie wolał wędrować za dnia; nie czuł się tak nieswojo, poza tym nie bał się ruchomych piasków. Oczywiście mógł trafić na nie o każdej porze, ale teraz, w nocy, z każdym krokiem wydawało mu się, że już zaczyna się zapadać, że jeszcze chwila, a wpadnie w pułapkę, będzie się osuwał coraz głębiej, aż wreszcie pustynia go pochłonie. Nie było chyba gorszej śmierci. Gdyby mógł wybierać, najchętniej zginąłby na gilotynie. Często przed zaśnięciem wyobrażał sobie, że ciężkie stalowe ostrze zlatuje ze świstem i oddziela jego głowę od tułowia. Chciał wiedzieć, że umiera, ale nie chciał ani cierpieć, ani czuć, jak ciało stopniowo słabnie, bo zarówno ból, jak i rozpad funkcji organizmu odwracają myśli umierającego od tego, co jest najważniejsze: śmierci jako takiej. Strzał w głowę wyklucza świadomość; wykrwawienie się po postrzale lub podcięciu żył, podobnie jak uduszenie i utonięcie sprawiają, że umierający koncentruje się na doznaniach towarzyszących śmierci, na jej otoczce, a nie na niej samej. Jedynie ten, kto ginie na gilotynie, może doświadczyć – przez tych kilkanaście, kilkadziesiąt czy nawet kilkaset sekund, jakie pozostają, kiedy głowa jest odcięta od ciała – najczystszej formy śmierci, nie zaprzątając sobie umysłu rozpaczliwymi sygnałami, jakie w przypadku innych rodzajów umierania wysyłają serce, płuca, żołądek i reszta narządów. A może się mylę? – pomyślał. Może ból, jakim reaguje przecięty rdzeń, jest jeszcze straszliwszy? Gdyby jednak dane mu było wybierać rodzaj śmierci, na pewno zdecydowałby się na gilotynę. A już na pewno nie zamierzam umierać z pragnienia! – pomyślał i mimo lęku przed ruchomymi piaskami zmusił się, żeby wydłużyć krok. Wędrował przed siebie z głową spuszczoną w dół, oddychając ciężko. Nie wiedział, jaka odległość dzieli go jeszcze od obozu i wolał nie zgadywać. Obawiał się, że zdołał dotąd ujść niewiele kilometrów. Uderzyło go, że pewnie nikt nie szedł tędy od wieków, może nawet od początku świata. Nie sprawiło mu to bynajmniej satysfakcji; wcale nie chciał być odkrywcą, który przeciera nowy szlak. Pomyślał, że w Aleksandrii i w Kairze na każdym metrze kwadratowym stają dzień w dzień dziesiątki, ba, setki przechodniów; pewnie nie znalazłoby się piędzi ziemi, której nigdy nie dotknęła stopa ludzka. Świadomość, że przemierza piaski, po których nikt nigdy nie stąpał, sprawiła, że poczuł się straszliwie samotny. Mimo to długo nie potrafił skierować myśli na inne tory. Potem zaczął się zastanawiać, od jak dawna tę okolicę zalegają piaski; czy kiedyś rosły tu lasy, knieje, czy też był to rejon mokry i bagnisty, rozległe moczary przesiąknięte zapachem zgnilizny, nad którymi niosło się tylko kumkanie pierwotnych żab? A może, przed milionami lat, rozciągała się tu parna dżungla zamieszkana przez dinozaury? Gdyby zmieść z pustyni piach albo – jeszcze lepiej – zdmuchnąć go w ogóle z powierzchni ziemi, znów wyjrzałyby na światło dzienne ogromne drzewa, kwiaty i pnącza, które żyły pod zwałami piasku, równie świeże i barwne jak niegdyś. Wiedział, że to nierealne; ale żeby nie zwariować, nie zastanawiać się nad tym, czy przeżyje, bawił się tą myślą, wyobrażając sobie bujną zieloną krainę. Raz zapełniał ją walczącymi potworami o długich zębach i ostrych szponach, słyszał ich przeraźliwe ryki, innym razem widział sielską, rajską, dolinę, gdzie olbrzymie gady, płazy, ptaki i owady żyją w zgodzie, żywiąc się dorodnymi owocami rosnącymi na prastarych drzewach. Nagle potknął się o kamień i wrócił do rzeczywistości. Piaszczysta pustynia, zwana ergiem, przeszła niespodziewanie w usianą kamieniami hamadę. Wędrował raźniej, bo miał pod nogami twardszy grunt; musiał jednak uważać, gdzie stąpa, żeby przypadkiem nie skręcić nogi. Przyszło mu do głowy, że panująca wokół cmentarna cisza i absolutna pustka to przyszłość całej planety. Kiedyś wszystkie lądy i morza pokryje właśnie taka pustynia; wszędzie nastanie identyczny bezruch, nie będzie słychać szelestu liści, szumu fal, ludzkich i zwierzęcych głosów. I wszędzie, jak okiem sięgnąć, nie będzie widać nic oprócz piachu i kamieni. Czy taki koniec Ziemi był możliwy? Porucznik nie wiedział. Ale pogrążenie się w ciszy, bezruchu, zupełnej martwocie wydawało mu się śmiercią bardziej naturalną i godną dla zmęczonej planety niż potężny wybuch, który nastąpiłby przy zderzeniu z kometą czy innym ciałem niebieskim i obrócił Ziemię w okruchy skazane na wieczną wędrówkę po bezkresie kosmosu. Potem zaczął wyobrażać sobie, że planeta już umarła, że całą jej powierzchnię dawno pokrył piach, a on sam będzie tak kroczył w nieskończoność, aż obejdzie ją raz, drugi, trzeci. Czy stąpając ciągle po własnych śladach, wydepcze głęboką bruzdę? A może zasypie je wiatr? Czy po śmierci Ziemi będą jeszcze wiatry? Chyba tak. Począł się zastanawiać, skąd się biorą i w jakim stopniu zmieniłoby się życie na Ziemi, gdyby przestały wiać. Nagle poczuł, że grunt ucieka mu spod stóp, a on sam osuwa się w dół. Ruchome piaski! – pomyślał, zdjęty panicznym strachem i zdumiony zarazem, bo był pewien, że na kamienistej pustyni nie ma tego rodzaju pułapek. Ale choć w nozdrzach i ustach miał pełno pyłu, leżał na twardym podłożu. Sądził, że wpadł do rozstępu w skale, kiedy jednak zaczął macać ścianę, przekonał się, że nie jest chropowata, lecz zupełnie gładka, jakby wypolerowała ją ręka ludzka. Wyjął z kieszeni zapalniczkę, pstryknął raz i drugi; kiedy się zapaliła, stwierdził, że znajduje się w długim, wąskim pomieszczeniu o białych ścianach. Tylko sufit był niebieski i gęsto pokryty schematycznymi rysunkami gwiazd; nie było wątpliwości, że przedstawia niebo. Porucznik pomyślał, że to korytarz, i zaczął nim iść. Po przejściu kilkunastu metrów dotarł do obszernej sali, najwyraźniej komory grobowej, gdyż na środku spoczywał kamienny sarkofag. Barwne malunki zdobiły ściany, dookoła stały skrzynie, amfory, rzeźby... Porucznik niewiele widział w nikłym blasku zapalniczki. Spróbował odsunąć wieko sarkofagu, ale było za ciężkie. Ornamentyka starożytnego grobowca różniła się nieco od tej, do jakiej przywykł, zwiedzając zabytki egipskie. Styl był bardziej surowy, znacznie prymitywniejszy, jakby grobowiec pochodził z czasów predynastycznych albo powstał pod wpływem jakiejś innej kultury. Porucznik mało wiedział o starożytnych plemionach libijskich poza tym, że w okresie Nowego Państwa napadały na Egipt razem z tajemniczym „ludem morza” przybyłym do Libii na statkach. Może więc był to grób libijskiego księcia lub jednego z przywódców owego zagadkowego ludu? Zamierzał przyjrzeć się dokładniej malowidłom na ścianach oraz posągom, gdy zgasła zapalniczka. Od tego momentu nie widział w grobowcu nic. Podniecenie, które go ogarnęło, kiedy wpadł do środka, pozwoliło mu na kilka chwil zapomnieć o zmęczeniu i suchości w ustach. Teraz pragnienie poczęło mu doskwierać jeszcze bardziej. Przyłożył manierkę do ust i pociągnął niewielki łyk; musiał niemal siłą oderwać ją od ust, bo inaczej opróżniłby do dna. Był pewien, że dokonał ważnego odkrycia archeologicznego, ale co z tego, jeśli skona tu z wyczerpania? Za kilka tysięcy lat naukowcy odnajdą grób i będą zachodzić w głowę, skąd się wzięły dodatkowe zwłoki. Nie wiedział nawet, czy zdoła wyjść z grobowca. Złapał po omacku uchwyt jednej z drewnianych skrzyń i zaczął ją ciągnąć korytarzem w stronę miejsca, gdzie zawalił się pod nim strop. Okazało się, że na zewnątrz już dnieje. Stając na ustawionej na sztorc skrzyni, zobaczył, że bez trudu może wydostać się na powierzchnię. Odetchnął z ulgą. Postanowił jednak nie wychodzić na słońce, tylko pozostać w grobie do zmroku, i dopiero wtedy ruszyć w dalszą drogę. Położył się na ziemi i zapadł w sen. Śniła mu się Anna, jego żona, której nie widział od prawie trzech lat. Ujrzał ją, jak nadchodzi korytarzem, odziana w cienką białą szatę, niczym kobiety egipskie ze starych malowideł, niosąc na głowie złotą tacę. Kucnąwszy przy nim, zestawiła ją na ziemię. Zobaczył dzbanek z wodą, kielich, owoce, mięso, pszenne placki. Wyciągnął łapczywie rękę po dzbanek, ale żona powstrzymała go ruchem dłoni. Uśmiechając się łagodnie, sama napełniła kielich i przytknęła mu do ust. Jeszcze nigdy nie pił tak smacznej, krystalicznie czystej wody. Kiedy opróżnił kielich, żona ponownie go napełniła. Potem pogłaskała go czule po twarzy, urwała kawałek placka i wsunęła mu do ust. Gdy skończył żuć, wsunęła mu w usta kawałek mięsa. Karmiła porucznika, uśmiechając się do niego łagodnie, dopóki nie zjadł wszystkiego, co przyniosła. Przez cały czas nie odzywała się słowem, a kiedy poprosił, żeby też coś zjadła, pokręciła tylko głową. Następnie położyła palec na ustach, podniosła się i odeszła. Kiedy obudził się, był wyspany, wypoczęty i w ogóle nie odczuwał pragnienia, jakby rzeczywiście napił się podczas snu. A może to, że widział we śnie ukochaną żonę, sprawiło, iż wstąpiły w niego nowe siły? W każdym razie poczuł przypływ optymizmu; wiedział, że nie umrze na pustyni, że zdoła wrócić do świata żywych. Postanowił zabrać ze sobą coś z grobowca na dowód, że dokonał ważnego odkrycia. Otworzył drewnianą skrzynię. Zobaczył, że wewnątrz znajduje się druga, ale z innego gatunku drewna. W niej mieściła się trzecia, wykonana z kości słoniowej. Na jej dnie leżały uschłe kwiaty i maleńka szara figurka. Musiała być cenna dla zmarłego, skoro zapakowano ją tak pieczołowicie. Porucznik wolałby znaleźć złoty pierścień lub naszyjnik, ale ostatecznie zadowolił się figurką. Skrzynka z kości słoniowej była za duża, żeby ją zabrać ze sobą. Mógł odłamać i wziąć zdobione ornamentami wieko, ale nie chciał jej niszczyć. Zresztą był pewien, że wkrótce tu powróci. Resztę dnia spędził w grobie i dopiero o zmierzchu ruszył w dalszą drogę. Kiedy mi o tym opowiadał, nie miał wątpliwości, że długi odpoczynek w podziemnym korytarzu uratował mu życie. Był pewien, że gdyby nie wpadł do grobowca, tylko szedł dalej za dnia, prędzej czy później runąłby ze zmęczenia na piach i więcej się nie podniósł. A tak, nim nastał kolejny świt, udało mu się dotrzeć do swoich, choć zwalił się nieprzytomny, gdy tylko minął strażników pilnujących obozu. Ocknął się w lazarecie. Chciał koniecznie namówić dowódcę, żeby dał mu kilku ludzi, i wrócić do starożytnego grobowca, ale kiedy próbował wstać z łóżka, zrobiono mu zastrzyk, po którym zapadł w sen. Zbudził się w ambulansie w drodze do Aleksandrii. Kiedy po kilku dniach wrócił do brygady, ta obozowała w nowym miejscu i szykowała się do walnej bitwy z Niemcami. Jasne było, że w tej sytuacji dowódca nie oddeleguje ani jednego żołnierza do szukania grobu, który mógł być tylko tworem rozgorączkowanej wyobraźni porucznika. Porucznik postanowił więc nic nie mówić przełożonym, tylko zaczekać do końca wojny. Za pomocą zegarka i gwiazd zdołał w miarę dokładnie określić położenie grobowca. Zaproponował mi, żebym został jego wspólnikiem. Umówiliśmy się, że po wojnie przyjedzie do Egiptu i razem zorganizujemy wyprawę do tajemniczego grobu. Na dowód swojej dobrej woli dał mi znalezioną figurkę, z prośbą, żebym zamknął ją w sejfie i strzegł jak oka w głowie. Nazajutrz wrócił do Aleksandrii i od tej pory nigdy go nie widziałem. Udało mi się dowiedzieć, że brygada porucznika walczyła pod Tobrukiem i al-Ghazala, później we Włoszech pod Monte Cassino. Musiał zginąć; tylko to tłumaczy fakt, że więcej się u mnie nie pojawił. Myślałem o tym, żeby samemu wyruszyć na poszukiwanie grobu, ale nie miałem szans go i odnaleźć, nie znając położenia. Pilnie strzegłem figurki przez te wszystkie lata, lecz czas upływa; czuję, że nieuchronnie zbliża się mój koniec. Przed śmiercią chciałbym jakoś zadysponować figurką. Nie jest moja, więc nie mogę zostawić jej dzieciom i wnukom. Ponieważ wiem, jak ogromnie porucznik kochał swoją żonę i cierpiał nad długą rozłąką, już dawno postanowiłem, że oddam figurkę pierwszej młodej kobiecie z ojczyzny porucznika, która wejdzie do mojego sklepu. Dlatego daję ją pani. Owinął maleńką postać watą i wręczył Alicji. Podziękowała mu bardzo serdecznie i schowała pakunek do torebki. – Ale za skarabeusze i monety musi mi pani zapłacić – powiedział antykwariusz i wymienił dość pokaźną sumę. Alicji niezręcznie było się targować po tym, jak otrzymała w prezencie niewątpliwie wartościową figurkę, zapłaciła więc żądaną cenę i jeszcze raz podziękowawszy staremu Arabowi, wyszła ze sklepu. Nieco dalej przystanęła na chwilę, żeby przyjrzeć się małemu chłopcu, który siedział przed zakładem z wyrobami z brązu i pracowicie wklepywał niewielkim młotkiem srebrną nić we wzór wyryty na mosiężnym talerzu. Malec podniósł głowę i uśmiechnął się, nie przerywając pracy. Na kolejnej wystawie uwagę Alicji zwróciła rzeźba przedstawiająca opasłe bóstwo o ludzkim ciele i głowie słonia, które tańczyło na grzbiecie zwierzęcia podobnego do szczura. Tułów i cztery ręce bóstwa były czarne, głowa oraz szczur – złote; rzeźba bardzo różniła się wyglądem od otaczających ją egipskich pamiątek. Alicja weszła do sklepu i spytała o nią sprzedawcę. – Pochodzi z Indii i przedstawia Ganeśę – odparł. – Jest niezwykle cenna. Zdjął rzeźbę z wystawy, otarł z kurzu szmatą i podał Alicji. Posążek był cięższy, niż się spodziewała. Z bliska zobaczyła, że szyję bóstwa oplata wąż, a w każdej z czterech dłoni znajduje się inny przedmiot. Jedna trzymała naszyjnik, druga topór, trzecia kulę, czwarta marchew albo jakąś roślinę o podobnie długim, mięsistym korzeniu. Sprzedawca poprosił Alicję, żeby usiadła, i rzekł: – Ganeśa to bóg mądrości. Według niektórych źródeł był synem Siwy, według innych Parwati, idąc do kąpieli, ulepiła z błota zeskrobanego z własnej stopy grubego człowieczka, tchnęła w niego życie i przykazała mu, aby nie wpuszczał za drzwi nikogo. Kiedy do pomieszczenia zapragnął wejść Siwa, mąż Parwati, człowieczek jemu również zastąpił drogę. Siwa zdenerwował się i obciął mu głowę, ale potem zawstydził się, że zabił syna Parwati. Polecił ganom, czyli towarzyszącym mu demonom, żeby obcięły głowę pierwszego napotkanego zwierzęcia. Demony napotkały słonia, więc to jego głowę przyniosły Siwie. Ten umieścił ją na ramionach człowieczka, po czym go ożywił. Tak powstał Ganeśa, czyli „Pan Ganów Siwy”. Figurka zapewnia jej właścicielowi szczęście i dobrobyt. – Ciekawa legenda – powiedziała Alicja. – A wie pani, że Izyda w podobnych okolicznościach otrzymała głowę krowy? Kiedy jej syn Horus pokonał złego Seta, związał go mocno sznurem i polecił matce, żeby go pilnowała. Izydzie zrobiło się jednak żal Seta, który był jej bratem, więc go uwolniła. Gdy Horus wrócił i zobaczył, że Seta nie ma, wpadł w furię i odrąbał matce głowę. Na szczęście Thot, który widział, co się stało, przyprawił Izydzie krowi łeb. Thot był uważany przez starożytnych Egipcjan za boga mądrości i autora Księgi Umarłych, tak jak Ganeśa za autora Mahabharaty. Ale myślę, że to tylko przypadkowe podobieństwa między dwiema zupełnie odrębnymi kulturami. Chociaż pewne wątki i motywy bywają wspólne dla wielu kultur. Coś pani pokażę. Wyjął z gabloty okrągły mosiężny amulet, ściemniały ze starości. Na jednej stronie Alicja ujrzała zatarty napis, chyba arabski, na drugiej – gwiazdę zbudowaną z dwóch zachodzących na siebie trójkątów równobocznych. Pośrodku gwiazdy widniała wyraźna kropka. – Wygląda jak godło Izraela, prawda? Ale zobaczy pani tę samą gwiazdę na wielu muzułmańskich zabytkach, w tym na większości kairskich meczetów. To jeszcze nie wszystko. Ta sama gwiazda występuje w symbolice tantryjskiej: stanowi podstawową jantrę, diagram służący do medytacji. Kropka na środku nazywa się bindu i symbolizuje początek wszelkiego stworzenia, punkt, do którego wszystko powraca, a także święte nasienie. Trójkąt skierowany ku dołowi oznacza joni, kobiece łono i żeński pierwiastek kosmiczny, natomiast trójkąt skierowany do góry to lingam, członek boga Siwy. Gwiazda symbolizuje związek mężczyzny z kobietą oraz nieba z ziemią; innymi słowy, całość istnienia. Interesujące, prawda? Alicja skinęła głową. – Gwiazda ta znana była gnostykom i alchemikom jako znak magiczny o niezwykłej mocy; uważali ją za symbol połączenia ognia i wody. Chyba nie orientowali się, co naprawdę oznacza. Może z wyjątkiem Karpokratesa, którego poglądy były zbliżone do tantryjskich. Zna pani baśnie Tysiąca i jednej nocy? – Tak – odparła z wahaniem, bo oprócz baśni opowiedzianej jej przez Mahmuda czytała tylko krótki wybór. – W jednej z pierwszych jest mowa o rybaku, który wyłowił z morza mosiężny dzban, a kiedy go otworzył, ze środka wydostał się ifryt. Otóż tego ifryta uwięził za nieposłuszeństwo król Salomon; na ołowianej pieczęci zamykającej dzban widniał odcisk jego pierścienia, na którym wyryta była albo gwiazda pięcioramienna, zwana pentagramem, albo właśnie ta, złożona z dwóch trójkątów. – Nie wiedziałam, że Salomon miał coś wspólnego z ifrytami. Myślałam, że był tylko bardzo mądrym królem. – Nie, nie – zaprotestował sprzedawca. – W tradycji hebrajskiej, gnostycznej i islamskiej Salomon był wielkim czarownikiem. Zbudował Świątynię Jerozolimską z pomocą demonów, które zmusił do pracy dzięki magicznemu pierścieniowi. Udało mu się nawet pojmać w sieć Asmodeusza, króla demonów, ale ten zdołał go przechytrzyć; ukradł pierścień, po czym przybrał postać Salomona i przez trzy lata panował zamiast niego. Gdyby nie magiczna tabliczka z imieniem Boga, Salomon nie odzyskałby królestwa. Jedna z sur Koranu nawiązuje do tej historii. Pani jest Polką, prawda? – spytał znienacka. – Skąd pan wie? – zdumiała się Alicja. – Włosy, oczy... Łatwo poznać, jeśli codziennie widuje się setki turystów ze wszystkich stron świata. Ale w takim razie wiadomo pani, że przed kilku laty polscy archeolodzy odkryli w miejscowości Faras w sudańskiej Nubii starą bazylikę, której ściany zdobiły wspaniałe malowidła? – Tak. – Na jednym z malowideł ukazany jest bardzo oryginalny krzyż koptyjski. Na środku widnieje medalion z wizerunkiem Chrystusa, a między ramionami umieszczone są symbole czterech ewangelistów, skrzydlate istoty znane z wizji Ezechiela i z Apokalipsy. Ale najciekawsze jest to, że ramiona krzyża łączą sznury, na których wisi wiele małych krzyżyków. Pamięta pani to malowidło? – Tak, widziałam reprodukcję. – Coś pani pokażę. – Zdjął z regału zakurzoną książkę. – To niezmiernie rzadka publikacja, choć jedna z bardziej interesujących w ogromnym dorobku Budge’a. Wydano ją w 1929 roku w nakładzie zaledwie trzystu pięćdziesięciu egzemplarzy. Myślę, że niewiele dotrwało do naszych czasów. Alicja z zainteresowaniem przeczytała tytuł: The Bandlet o Righteousness: An Ethiopian Book of the Dead. Sprzedawca przez chwilę kartkował książkę, po czym z tryumfalną miną podsunął ją Alicji. Zobaczyła następujący rysunek: – Budge pisze, że to etiopski amulet, który znajduje się w jego posiadaniu. Środkowy motyw stanowi krzyż koptyjski, co nie jest niezwykłe, bo chrześcijaństwo wprowadzili w Etiopii egipscy mnisi; krzyże koptyjskie i etiopskie po dziś dzień nie różnią się od siebie. Ale pisze też, że według sabejskiej inskrypcji u dołu amulet przedstawia sieć, w którą król Salomon łapał demony. Litery słowa po prawej to odpowiednio X, L, M, i N, przy czym X ma fonetyczną wartość „sz”. Tak więc, jeśli dodać samogłoski, otrzymamy imię Salomona. Prawda, że amulet bardzo przypomina krzyż z malowidła z Faras? Alicja skinęła głową. – Zatem krzyż w Faras też jest z jednej strony krzyżem, z drugiej potężnym amuletem, siecią Salomona. Etiopczycy do dziś wierzą, że ich dynastia panująca wywodzi się w prostej linii od Menelika, syna króla Salomona i królowej Saby. Jeśli pani pozwoli, jeszcze coś pani pokażę. Wyjął z szuflady i położył przed Alicją kilka srebrnych ażurowych krzyżyków. – Te dwa są koptyjskie, reszta pochodzi z Etiopii. Charakterystyczne potrójne zakończenia ramion symbolizują Trójcę Świętą. Typowy jest również ażurowy ornament; jeśli przyjrzy się pani bliżej, przekona się, iż krzyżyki wyglądają, jakby były wyplecione ze sznura albo sitowia. Dla mnie jest to wyraźne odniesienie do sieci Salomona; miały odgrywać rolę amuletów, bronić demonom dostępu do osób, które je nosiły. Ornament zwiększał moc znaku krzyża, którego rola jest przecież podobna. Tego rodzaju srebrne krzyże są w Etiopii nadal ogromnie popularne. Spotyka się tysiące najróżniejszych wzorów. Niektóre mają mały zawias na górnym ramieniu; myślę, że te symbolizują okratowane drzwi, którymi właściciel krzyża odgradza się od demonów. – Skąd pan wie to wszystko? Sprzedawca uśmiechnął się i podciągnął rękaw, ukazując wytatuowany na przedramieniu koptyjski krzyż. – Sam jestem Koptem, ciekawi mnie więc wszystko, co dotyczy naszej kultury. A ponieważ my, Koptowie, jesteśmy jedynymi prawdziwymi potomkami starożytnych Egipcjan, moje zainteresowania muszą sięgać od czasów predynastycznych po teraźniejszość. Zresztą tu, w Egipcie, gdzie dawne epoki są wciąż żywe i obecne, każdy człowiek jest po części historykiem i archeologiem. Jeśli pobędzie pani trochę dłużej w naszym kraju, też złapie pani bakcyla. Porozmawiawszy jeszcze chwilę, Alicja kupiła rzeźbę Ganeśi, trzy srebrne krzyżyki oraz talizman z gwiazdą zbudowaną z dwóch trójkątów. Po wyjściu ze sklepu przypomniała sobie, że według tego, co mówił Abib, również w starożytnym Egipcie trójkąt był symbolem kobiecego łona. Gdyby rzeczywiście musiała znaleźć znak dla pokoleń swoich potomkiń, podobny do znaku – czy też imienia – faraona Kakau, to takim znakiem mogłaby być dziewięcioramienna gwiazda zbudowana z trzech równobocznych trójkątów, z zarodkiem życia w środku. Spodobał jej się ten pomysł. Na głównej ulicy bazaru zobaczyła barwny stragan na kółkach, a na nim okrągły mosiężny garnek z wąską szyjką, dokładnie taki, jaki opisał Abib. Pod garnkiem płonął ogień, wokół rozchodziła się apetyczna woń. Alicja poczuła, że jest piekielnie głodna. Podeszła do straganu. Sprzedawca zanurzył w garnku długą warząchew i nalał do blaszanej miski brunatnej, grudkowatej brei. Dodał jajko na twardo, trochę oliwy, soku z cytryny, nieco przypraw. Rozgniótł wszystko widelcem, po czym sięgnął po okrągły, płaski chleb, jaki Alicja jadła podczas kolacji z Abibem, rozkroił go na cztery części i każdą napełnił masą z miski. Dorzucił nieco poszatkowanych liści sałaty, pomidorów i cebuli, zawinął całość w gazetę i wręczył Alicji, pokazując na migi, ile ma zapłacić. Trochę się bała, że może złapać amebę, ale postanowiła zaryzykować. I nie żałowała. Ful smakował jej tak bardzo, że kiedy zjadła wszystkie cztery części płaskiego chleba, wróciła do straganu i kupiła jeszcze jeden. Ten też zjadła z ochotą. Dopiero wtedy, syta, zadowolona z siebie, zatrzymała taksówkę i wróciła do hotelu. 7 Zaraz po śniadaniu Alicja udała się piechotą na stację Bab el-Luk, żeby pojechać do Heluanu. Wiedziała od matki, ze wiele lat przed wojną bywał tam jej dziadek, który chorował na płuca. Nie liczyła, oczywiście, że znajdzie jakiekolwiek ślady jego bytności, ale chciała przejść się po ulicach, którymi kiedyś chodził, zobaczyć zabytki i budynki, które oglądał dawno temu. Jazda pociągiem trwała mniej więcej godzinę. W trakcie podróży Alicja przeglądała przewodnik, żeby zorientować się, co powinna zobaczyć. Dowiedziała się, że lecznicze właściwości występujących obficie źródeł siarczanowych były znane już w czasach starożytnych, a wkrótce po podboju muzułmańskim Heluan był nawet stolicą Egiptu. Jednakże w samym mieście nie ma żadnych antycznych zabytków; największymi atrakcjami są kompleks sanatoryjny, basen z wodą mineralną, obserwatorium oraz Japoński Ogród, położony zaledwie kilkaset metrów od stacji. Alicja postanowiła od niego rozpocząć zwiedzanie. Weszła do ogrodu i przystanęła oczarowana. Przed sobą miała jeziorko z niedużą wysepką, pagody, japońskie mostki, fantazyjnie przystrzyżone drzewka oraz krzewy obsypane żółtymi, niebieskimi i czerwonymi kwiatami. Po jeziorku pływały kaczki, a na brzegu stał olbrzymi posąg Buddy oraz ze trzydzieści mniejszych. Wszystkie były ciemnoczerwonej barwy i przedstawiały Buddę w identycznej pozie. Po ogrodzie spacerowało niewielu turystów. Alicja obeszła jeziorko, oglądając posągi, i postanowiła usiąść na jednej z ławek znajdujących się na wysepce. Na prowadzącym do niej mostku stał starszy mężczyzna ubrany w staroświecki biały garnitur i słomkowy kapelusz. Karmił kaczki, rzucając im kawałki bułki. Przechodząc obok niego, Alicja usłyszała, jak woła po polsku: – Taś, taś, kaczuchny! Taś, taś! – Pan jest Polakiem? – zdumiała się. – W takim razie dzień dobry! – Dzień dobry! – odparł z uśmiechem. – Turystka z Polski? – Tak. A pan? – Ja? Przyjechałem tu jeszcze przed wojną bolszewicką i mieszkam do tej pory. – Naprawdę? To może znał pan mojego dziadka, który przyjeżdżał do Heluanu na leczenie? Zmarł w 1928 roku, więc sądzę, że bywał tu w latach dwudziestych. Nazywał się Sieciech. Gelazy Sieciech. A ja nazywam się Alicja Sieciech. – Bardzo mi przyjemnie. Paweł Mieleński. – Cisnąwszy resztę bułki kaczkom, starszy pan otrzepał ręce z okruchów, zdjął kapelusz i z galanterią ucałował dłoń Alicji. – Chyba nie znałem pani dziadka, ale nic dziwnego, bo przed wojną Heluni odwiedzało bardzo wielu Polaków. Raz był tu nawet marszałek Piłsudski. Kąpiele w tutejszej wodzie znakomicie robią na dolegliwości reumatyczne, suchy klimat odciąża nerki, ale głównie przyjeżdżali chorzy na gruźlicę. Dopóki w latach czterdziestych nie wynaleziono antybiotyków, zmiana klimatu była dla gruźlików właściwie jedyną szansą; wielu lekarzy zalecało pacjentom pobyt w Egipcie. Też umierali, ale przynajmniej przedłużali życie o kilka lat. – Pan również miał chore płuca? – Ja nie, ale moja żona tak. Umarła tu, w Heluanie. Na cmentarzu jest wiele polskich grobów. Ktoś musi się nimi opiekować; to jeden z powodów, dla których nie wyjechałem. Poza tym nie bardzo miałem dokąd jechać. Mój ukochany Lwów przypadł po wojnie Sowietom. Mogłem zamieszkać w Krakowie, w Warszawie albo w Kaliszu, skąd wywodzi się moja rodzina, lecz nie miałem ochoty żyć pod rządami komunistów. Wolałem pozostać w Egipcie. Jeśli ma pani trochę czasu, zapraszam do siebie na kawę lub herbatę. Mieszkam w pobliżu, a ponieważ bardzo rzadko mam okazję rozmawiać po polsku, będę niezmiernie wdzięczny, jeśli się pani zgodzi. Alicja spojrzała na zegarek. – Z przyjemnością – odparła. – Ale tylko na chwilę, bo o drugiej muszę być z powrotem w Kairze. – Ileż pan ma książek! – zdziwiła się, kiedy weszli do willi Mieleńskiego. Salon, do którego starszy pan wprowadził Alicję, rzeczywiście był ich pełen. Wzdłuż ścian ciągnęły się półki pełne chudych i opasłych tomów, ale książki i przeróżne szpargały zajmowały również powierzchnie wszystkich mebli, a nawet piętrzyły się na podłodze. Musieli ostrożnie lawirować między wysokimi stosami, żeby dojść do foteli, na których także leżały książki. Gospodarz usunął je pośpiesznie. – Dużo, co? – Uśmiechnął się. – Tak się składa, że lubię książki i z żadną nie umiem się rozstać, nawet jeśli niespecjalnie przypadła mi do gustu. Zawsze wydaje mi się, że kiedyś będę miał ochotę znów po nią sięgnąć. Zresztą uwielbiałem książki już jako dziecko. W domu moich rodziców stało kilka obszernych regałów. Pamiętam, że gdy miałem pięć czy sześć lat i dopiero zaczynałem samodzielnie czytać, spytałem ojca, czy to są wszystkie książki, jakie kiedykolwiek napisano. Roześmiał się i odparł, że nie, książek są miliony. Po czym zabrał mnie do biblioteki publicznej. Kiedy ujrzałem te dziesiątki wypełnionych szczelnie półek, zacząłem biegać między nimi, śmiejąc się jak szalony. A potem nagle zatrzymałem się i wybuchnąłem płaczem. Co ci się stało? – spytał ojciec. Na co ja: Kiedy to wszystko zdążę przeczytać?! Od tamtej pory ciągle się ścigam z czasem, usiłując pochłonąć jak najwięcej. I wciąż najbardziej doskwiera mi świadomość, że nawet gdybym żył sto lat, umrę, przeczytawszy zaledwie nic nieznaczącą cząstkę tomów, jakie powstały na przestrzeni dziejów. Zresztą książek przybywa w tak zastraszającym tempie, że im dłużej się żyje, tym większy rośnie stos tych, których się nie czytało. Gdyby nawet czytać dwie dziennie, trzeba by prawie siedemdziesięciu lat na zapoznanie się z pięćdziesięcioma tysiącami tytułów, a tyle ukazuje się co roku w samych Stanach Zjednoczonych. Ale chociaż wiem, że w tym swoim wyścigu z czasem z góry jestem skazany na przegraną, nie znam większej przyjemności niż usiąść wygodnie w fotelu, wziąć do ręki ciekawą książkę i pogrążyć się w lekturze. – Znów się uśmiechnął. – Co mogę pani podać? Kawę, herbatę, cytronetę? – Najchętniej coś zimnego. – Już przynoszę – rzekł i wyszedł z salonu. Uwagę Alicji przyciągnął sporych rozmiarów obraz olejny wciśnięty między półki. Podeszła, żeby mu się przyjrzeć. Przedstawiał nagą Murzynkę w złotej koronie siedzącą naprzeciw Sfinksa. Przed Murzynką stała szachownica z ustawionymi figurami; wyglądało to tak, jakby Murzynka grała w szachy z kamienną bestią. W tle widać było piramidy, a nad głową Sfinksa unosił się ogromny szary ptak, trzymający w szponach jakiś okrągły, niewyraźny przedmiot. – To obraz Aleksandra Laszenki – powiedział starszy pan, który akurat w tym momencie stanął w drzwiach pokoju. Podszedł do Alicji i podał jej oszronioną szklankę cytronety. – Namalował go specjalnie dla mnie, bo mam w herbie nagą Murzynkę w koronie trzymającą szachownicę. Kiedyś Alek i ja bardzo się przyjaźniliśmy. Zna pani jego obrazy? – Przykro mi, ale w ogóle nie słyszałam o takim malarzu – przyznała ze wstydem. – Wielka szkoda! Alek był nie tylko malarzem, ale i podróżnikiem. Ładnych parę lat spędził w Egipcie; po ukończeniu akademii w Petersburgu studiował tu malarstwo, odbył też, mnóstwo wypraw w głąb Afryki, a także podróż dookoła świata. Poznaliśmy się w Luksorze, kiedy asystował jako rysownik przy otwarciu grobu Tutanchamona. Jak zapewne pani wie, było to jedno z najważniejszych wydarzeń w dziejach archeologii. Rozglądając się po półkach, Alicja stwierdziła, że sporo książek dotyczy historii, głównie Egiptu i Polski, ale również innych krajów. Przyszło jej do głowy, że może starszy pan będzie w stanie jej wyjaśnić, czy informacje zawarte w liście stryja mają pokrycie w faktach. – Mówił pan, że przed wojną bywało w Egipcie wielu Polaków. Z kolei przed wyjazdem z Warszawy słyszałam, że od bardzo dawna, a już na pewno w średniowieczu, między Egiptem a Polską istniały stałe, choć nieregularne kontakty. Nie wie pan, czy to prawda? – spytała siadając. – W średniowieczu, powiada pani? Hm. Relacje są dość skąpe. Pierwszy Polak, o którym wiemy, że na pewno stanął na ziemi egipskiej, to Jan Łaski, późniejszy prymas Polski, który odbywając pielgrzymkę do Palestyny w latach 1500-1501, wylądował w Aleksandrii. Ale pielgrzymki do Jerozolimy już od ponad pół wieku należały w tym rodzie do tradycji, niewykluczone więc, że inny Łaski był w Egipcie wcześniej. Niestety, nie zachowały się żadne przekazy. Podejrzewam, że polscy uczestnicy wypraw krzyżowych, tacy jak Władysław II i Henryk Sandomierski, synowie Krzywoustego, także mogli się otrzeć o Egipt, lecz źródła milczą na ten temat. Nic też nie wiadomo o pobycie w Egipcie pierwszych pielgrzymów polskich udających się do Jerozolimy. Jan Polak, który był w Palestynie z początkiem lat dwudziestych piętnastego wieku, opisuje wprawdzie Egipt w swojej relacji Peregrinatio at Terram Sanctam, lecz najprawdopodobniej oparł się na opisach wcześniejszych podróżników innych narodowości. Możemy przypuszczać, że Krzysztof Szydłowiecki, który umieścił na swoim herbie łamane koło z mieczem, godło męki świętej Katarzyny, odwiedził około 1492 roku jej klasztor znajdujący się na Synaju, a więc na terenie Egiptu. Jednakże pierwszy pielgrzym, co do którego nie ma wątpliwości, że dotarł na Synaj, to dopiero Jan Tarnowski, kasztelan krakowski i wielki hetman koronny. Wspomina w swojej krótkiej relacji, że był tam w 1517 roku. Dlatego myślę, że jeśli w ogóle można mówić o istnieniu jakichkolwiek kontaktów między Polską a Egiptem w średniowieczu, to utrzymywali je wyłącznie Żydzi. Do Egiptu bowiem od dawna udawali się Żydzi europejscy, uciekający przed prześladowaniami. Później korespondowali z gminami żydowskimi w miastach, z których zbiegli. Tak było w przypadku rodziców Mojżesza Majmonidesa, którzy uciekli wraz z nim z Hiszpanii do Egiptu, gdzie filozof pracował jako lekarz na dworze sułtana. Podobnie było z Żydami polskimi, którzy też już w piętnastym wieku, a zapewne i wcześniej, właśnie w stronę Egiptu kierowali swoje kroki, uciekając przed prześladowaniami. – Przed prześladowaniami? – zdziwiła się Alicja. – Sądziłam, że średniowieczna Polska była krajem tolerancyjnym, że właśnie do Polski przybywali Żydzi, nękani w innych krajach Europy. Jest nawet obraz Matejki... – Chodzi pani o Przyjęcie Żydów w Polsce? Wszyscy bardzo chętnie powołują się na ten obraz, a przecież nie istnieje ani jedno źródło, które opisywałoby takie wydarzenie. Gall Anonim, który najlepiej znał ten okres historii Polski, wspomina co prawda Żydów, ale tylko w tym kontekście, że Judyta czeska, matka Bolesława Krzywoustego, wykupywała od nich z niewoli chrześcijan. Bo kupcy żydowscy przybywali na Słowiańszczyznę nie tyle po bursztyn i len, co po niewolników, których później sprzedawali w Hiszpanii, skąd ci trafiali do wszystkich krajów arabskich. Ale trudno mieć pretensje do kupców, skoro słowiańscy władcy chętnie sprzedawali im poddanych, a rodzice dzieci. Rzadziej wspomina się natomiast dwa inne obrazy Matejki dotyczące losów Żydów w Polsce; mam na myśli zwłaszcza szkic olejny Napad pospólstwa krakowskiego na Żydów, przedstawiający pogrom, do jakiego doszło w Krakowie w 1494 roku po kazaniu księdza Budka, który oskarżył Żydów o porwanie i zamordowanie chrześcijańskiego dziecka. Bezpodstawnie, oczywiście. Próbując spalić Żydów, motłoch puścił z dymem kilka ulic. – To w średniowiecznej Polsce też były pogromy? – zdumiała się Alicja. – Myślałam, że zdarzały się tylko w Europie zachodniej. Przecież w Polsce gwarantował Żydom bezpieczeństwo statut kaliski Bolesława Pobożnego – dodała, przypominając sobie odpowiedni fragment listu stryja. – Statut kaliski? To tekst wzorowany na niemieckich edyktach, jakie zaczęto ogłaszać po drugiej krucjacie, a więc sto lat wcześniej. Uznawał Żydów za servi camerae, czyli „sługi skarbu” i nakazywał im uiszczanie specjalnych opłat w zamian za ochronę, która przysługiwała im wyłącznie w teorii. Żydzi nigdy nie byli pewni jutra, bo władca mógł w każdej chwili zażądać wyższych opłat lub wygnać ich z kraju. Trzy lata po wprowadzeniu tego statutu na synodzie obradującym we Wrocławiu uchwalono – w myśl postanowień czwartego soboru laterańskiego – nakazanie Żydom noszenia odrębnych szat i mieszkania w odrębnych dzielnicach-gettach, a polskim chrześcijanom zakazano pod karą ekskomuniki obcowania z nimi. Chrześcijanka, która zadałaby się z Żydem, miała być wychłostana i wypędzona z miasta. Kościół bardzo pilnował, żeby Żydom nigdzie nie wiodło się dobrze, cały czas podsycając wrogość. Straszliwe ekscesy towarzyszyły wyprawom krzyżowym, ale największa fala pogromów i mordów przeszła przez Europę podczas Czarnej Śmierci, wielkiej epidemii dżumy, która nawiedziła kontynent w połowie czternastego wieku i pochłonęła 24 miliony ofiar, a więc jedną trzecią ludności. Obwiniano o zarazę Żydów, twierdząc, że zatruli studnie, i masowo palono ich żywcem. W Polsce prześladowania nie osiągnęły tej skali co we Francji czy w Niemczech, ale też dżuma zbierała nad Wisłą znacznie skromniejsze żniwo; we Francji życie straciła połowa mieszkańców, podczas gdy na wschodzie Europy, gdzie nie było tak gęstych skupisk ludzkich, tylko piętnaście procent. Mniejsze były straty, zatem i mniejszy fanatyzm. To właśnie wtedy, za panowania Kazimierza Wielkiego, Żydzi zaczęli licznie przybywać do Polski. Stosunkowo licznie, ale bez przesady; szacuje się, że sto lat po jego śmierci było ich w Polsce najwyżej osiemnaście tysięcy. – Czyli przynajmniej Kazimierz Wielki był życzliwy dla Żydów? – Zgadza się. Niech pani jednak nie zapomina, że duchowieństwo, które ponosi winę za wszystkie pogromy, nie próżnowało. Kazimierz Wielki potrafił się przeciwstawić klerowi, a nawet kazał utopić pewnego księdza, który próbował zbytnio się panoszyć. Ale już w roku 1399, za panowania Jagiełły, doszło pod wpływem duchownych do pogromu Żydów w Poznaniu, osiem lat później w Krakowie. Król potępił uczestników ekscesów i na prawie pół wieku zapanował spokój. Lecz w 1453 roku, z inspiracji papieskiego wysłannika, Jana Kapistrana, miały miejsce krwawe wystąpienia przeciwko Żydom we Wrocławiu, zakończone wygnaniem ich ze Śląska. Potem nastąpił pogrom w Krakowie, a Kazimierz IV Jagiellończyk cofnął Żydom przywileje nadane i zatwierdzone przez poprzedników. U schyłku piętnastego wieku wygnano Żydów z Księstwa Mazowieckiego, później z Litwy, choć po kilku latach zezwolono im na powrót. Faktem jest, że gdzie indziej – zwłaszcza w Hiszpanii – prześladowano ich bardziej, lecz dla gnębionych to słaba pociecha. – Aż przykro słuchać – powiedziała Alicja. – Ale wspomniał pan o jeszcze jednym obrazie Matejki przedstawiającym Żydów. – Tak, chociaż akurat ten dotyczy nie tyle Żydów jako takich, co Żydów z wyboru. Mam na myśli wczesny obraz Matejki zatytułowany Spalenie mieszczki krakowskiej Katarzyny Malcherowej; pokazuje spalenie na stosie w 1539 roku osiemdziesięciokilkuletniej krakowskiej rajczyni, którą skazano na śmierć za przyjęcie judaizmu. Takie bowiem surowe kary za odstępstwo od religii katolickiej udało się wprowadzić duchowieństwu. Alicja wzdrygnęła się. – To straszne. Długo obowiązywały takie okrutne prawa? – zapytała. – Długo. Ponad dwieście lat później za to samo „przestępstwo” spalono na stosie w Wilnie hrabiego Walentyna Potockiego, który przeszedł na judaizm podczas pobytu w Amsterdamie. Odmienność religii sprawiała, że wciąż traktowano Żydów jak intruzów, mimo że Polska była ich ojczyzną od kilkuset lat. W roku 1776, a więc wtedy, gdy w Ameryce Thomas Jefferson pisał Deklarację Niepodległości, stwierdzającą jako oczywistą prawdę, że wszyscy ludzie stworzeni są równi, w Polsce kanclerz koronny Andrzej Zamoyski zalecał wygnać najuboższych Żydów, resztę zaś obłożyć wysokimi podatkami. A przecież wielu Żydów było gorącymi polskimi patriotami, jak na przykład Chaim Salomon, który musiał opuścić ojczyznę w 1772 roku, uciekając przed wojskami rosyjskimi. Osiadł w Ameryce i zaczął pomagać kolonistom walczącym o niepodległość; przyjaźnił się z Jeffersonem, Madisonem, Monroem, w pewnym okresie dźwigał na swoich barkach cały ciężar finansowy prowadzenia wojny. Dwukrotnie aresztowany przez Brytyjczyków, zasłużył się dla Ameryki znacznie bardziej niż niejeden generał; oddał jej całą fortunę i umarł w nędzy. Ale czy w Polsce ktoś w ogóle pamięta jego nazwisko? Nie. Wie pani dlaczego? Bo nie nazywał się Tadeusz ani Kazimierz, lecz Chaim. Myślę, że dopiero straszliwe ludobójstwo podczas drugiej wojny światowej, którego ofiarą też padli moi rodacy, otworzyło im wreszcie oczy na to, że nie może być podziału na lepszych i gorszych obywateli, i czasy antysemityzmu minęły bezpowrotnie. Jestem przekonany, że dziś Żydzi mieszkający w Polsce mogą wreszcie żyć bez obawy, że ktoś wzniesie okrzyk: „Żydzi precz!” Choć od tak dawna nie byłem w Polsce, nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej. – Ma pan zupełną rację. W obecnych czasach to nie do pomyślenia – powiedziała z przekonaniem Alicja. Przez chwilę oboje milczeli. Potem Alicja zapytała: – Czy wiadomo panu coś konkretnego o dawnych kontaktach polskich Żydów z Egiptem? – Niestety, prawie nic. Wiem, że kiedy Vasco da Gama opłynął w 1498 roku Afrykę i dotarł do Indii, na jego statek przybył człowiek mówiący po włosku, który przedstawił się jako wysłannik władcy Goa. Powiedział, że jest Żydem urodzonym w Poznaniu, lecz z powodu prześladowań opuścił z rodzicami Polskę, przenosząc się najpierw do Palestyny, potem do Aleksandrii, a następnie do Indii. Vasco da Gama, ucieszony, że wreszcie poznał kogoś, kto posiada informacje na temat krajów wschodnich, zabrał go do Lizbony, gdzie ów urodzony w Polsce Żyd przyjął chrzest. Został doradcą króla Emanuela III i odbył jeszcze wiele podróży, docierając między innymi do Brazylii. Również Mikołaj Krzysztof Radziwiłł, zwany Sierotką, który trafił do Egiptu w 1583 roku, odwiedził Kair, Memfis i prawdopodobnie jako pierwszy Polak wspiął się na piramidę Cheopsa, spotkał w czasie podróży polskiego Żyda pracującego dla miejscowych władz. Radziwiłł wspomina w swej znakomitej relacji, iż kiedy w porcie nilowym w Bulak podczas kontroli celnej zaczął mówić z towarzyszami po polsku, Żyd dowodzący celnikami kazał natychmiast odstąpić im od Polaków, którym przedstawił się jako ich ziomek z Chełma ruskiego. Niech pani zważy, że kończy się już wiek szesnasty, kiedy pierwszy polski wielmoża dociera do Kairu; zresztą Sierotka to człowiek wyjątkowy, chce dokładnie wszystko poznać, zwiedzić, w drogę powrotną zabiera nawet mumie, zupełnie nie rozumiem, dlaczego Słowacki tak się z niego naśmiewa w Preliminariach peregrynacji. – A jak wyglądały polskie kontakty z Egiptem w dalszych latach? – spytała Alicja. – W następnym stuleciu, pomimo wzrostu dewocji, niemal całkiem zaprzestano wypraw do Palestyny; polscy pątnicy udawali się odtąd do Częstochowy albo do różnych Kalwarii rozsianych po kraju, w najlepszym razie do Rzymu. Tak więc i tutaj docierali chyba tylko Polacy wzięci do niewoli podczas wojen tureckich i odprzedawani dalej. Alicji serce zabiło mocniej, bo przypomniała sobie, co stryj napisał o Abadiuszu Mojżeszu Sieciechu, który jakoby uratował Polskę od rozbioru. – To bardzo ciekawe! – powiedziała. – A czy coś panu wiadomo bliżej o polskich jeńcach? – Niewiele. Na galerach tureckich służyły tysiące Polaków, ale tylko garstka powróciła do kraju, wśród nich i tacy, którzy ponad trzydzieści lat spędzili przykuci do wiosła. Spośród tych, których sprzedawano do Egiptu, często po to, żeby nie zwracać im wolności przy podpisywaniu kolejnych układów polsko-tureckich, do historii przeszedł Marek Jakimowski, galernik na jednym z okrętów gubernatora Damietty i Rosetty. Wzniecił bunt, opanował statek i mimo pościgu zdołał dotrzeć do Neapolu. Uwolnił dwustu dwudziestu chrześcijan, o jego męstwie długo było głośno w całej Europie. Inni galernicy nie mieli takiego szczęścia... Oczywiście, nie wszyscy jeńcy trafiali na galery. Wojciech Bobrowski, porwany przez Tatarów jako chłopiec około 1625 roku i sprzedany na dwór sułtański, gdzie przyjął islam, dwadzieścia lat później właśnie w Egipcie odzyskał wolność w nagrodę za wybitne osiągnięcia naukowe. Władał osiemnastoma językami, tłumaczył dzieła wybitnych uczonych europejskich na turecki, a księgi tureckie na języki europejskie. Opracował słownik turecko-łaciński, przełożył na język turecki Biblię, prawdopodobnie był pierwszym Europejczykiem, który odwiedził Mekkę. Prowadził bogatą korespondencję z uczonymi angielskimi, gdyż ci, jako protestanci, bardziej tolerancyjnie podchodzili do faktu, iż stał się wyznawcą Allaha. Istnieje prawdopodobieństwo, że inni Polacy też przyjęli islam, odzyskali wolność i z czasem doszli w Egipcie do większych lub mniejszych godności, lecz nie zostawili żadnych przekazów i nie kontaktowali się z rodzinami w kraju. Trudno się dziwić, bo ktoś, kto się „poturczył”, mógł się spodziewać tylko najwyższej wzgardy ze strony rozfanatyzowanych rodaków. A może powiadomili najbliższych, że żyją i mają się dobrze, ale ci woleli spalić listy, przekazaną informacją zaś nie dzielić się z nikim? Tego, niestety, nie dowiemy się nigdy. Więc jednak jest szansa, że Abadiusz Mojżesz Sieciech istniał naprawdę, pomyślała Alicja, a stryj odnalazł gdzieś relację o jego losach. I nawet jeśli nie odegrał tak wielkiej roli w historii Polski, jaka zdaniem stryja była jego udziałem, mógł faktycznie zostać wzięty w jasyr i sprzedany do Egiptu, gdzie z czasem odzyskał wolność i osiągnął znaczną pozycję. Ale skoro – według stryja – tylu jej przodków miało kontakt z Egiptem, starszy pan powinien był natrafić choćby na wzmiankę o rodzie Sieciechów. Postanowiła spytać go o to wprost. – To wszystko bardzo zajmujące – powiedziała. – A czy kiedykolwiek słyszał pan coś o związku z Egiptem mojej rodziny, Sieciechów? Cokolwiek? Mieleński dumał przez dłuższą chwilę. – Nie – rzekł w końcu. – Chociaż... – Tak? – spytała z nadzieją. – Czytała pani powieść Juliana Ursyna Niemcewicza Dwaj panowie Sieciechowie? – Nie – odparła zdziwiona. – Nie słyszałam o takiej książce. – Składają się na nią wycinki z dzienników pisanych w odstępie stu lat przez dwóch szlachciców nazwiskiem Sieciech, które autor jakoby znalazł w starym dworku. W książce nie ma nic o Egipcie, ale sądzę, że sfrancuziały i bardzo słabo mówiący po polsku kuzyn drugiego z pamiętnikarzy, niejaki Edmund Sieciech, to postać wzorowana na hrabim Janie Potockim, autorze Rękopisu znalezionego w Saragossie. I chociaż po powrocie do ojczyzny Edmund Sieciech najmuje nauczyciela rodzimego języka i nawet czyni postępy, Niemcewicz z żalem stwierdza, iż: „Zawsze jednak przebijać się będzie cudzoziemszczyzna, już się on nie ukaże ani zdolnym mówcą na sejmie, ani czystym pisarzem!” Jest to wyraźna aluzja do Potockiego, który – kształcony za granicą – mimo patriotyzmu oraz dobrych chęci właśnie z powodu słabej znajomości polszczyzny nie odegrał ważniejszej roli jako poseł podczas Sejmu Czteroletniego. No i pisał po francusku, nie po polsku. Tak więc można rzec, iż Edmund Sieciech i Jan Potocki to w pewnym sensie jedna i ta sama osoba. A Potocki bawił w Egipcie w 1784 roku i spisał swoją relację w postaci listów adresowanych do matki; ukazały się drukiem w Paryżu w 1788 roku jako Voyage en Turquie et en Egypte. Niemcewicz nie tylko znał Potockiego, ale przełożył anonimowo jego relację z podróży; rzecz opublikowano w Warszawie zaledwie rok po wydaniu paryskim. Choć wątpię, żeby o tego rodzaju związki z Egiptem pani chodziło. Co pani samej wiadomo na ten temat? Alicja wahała się przez moment, ale wreszcie uznała, że nie ma nic do stracenia, i opowiedziała pokrótce to, co o związkach jej rodu z Egiptem napisał stryj. Starszy pan uśmiechnął się, kiedy skończyła. – Naprawdę nie chcę pani urazić, ale ta historia najbardziej przypomina mi te wszystkie brednie wypisywane albo przez masonów, albo przez ich niestrudzonych tropicieli. To samo pomieszanie faktów i fikcji, ten sam nienaukowy sposób myślenia, pozwalający na wyciąganie nieprawdopodobnych wniosków na podstawie bardzo kruchych przesłanek. Mam tu gdzieś taką jedną publikację, którą wkrótce po zabójstwie Kennedy’ego przysłał mi znajomy, rodak mieszkający na Florydzie. Jest to dzieło jakiegoś polskiego emigranta, działającego bądź we własnym imieniu, bądź reprezentującego jakąś organizację polonijną. Trudno zgadnąć, ponieważ podobnie jak większość tego rodzaju głupot, broszurę wydano anonimowo. Powinna jednak panią zainteresować, gdyż traktuje właśnie o związkach polsko-egipskich. Nie wspominałem o niej wcześniej, bo nie sądziłem, że mogą panią ciekawić również takie urojone związki. Zdjął z półki grubą broszurę w eleganckiej oprawie ze sztywnego kartonu. Na okładce widniał tytuł: Cała prawda o knowaniach światowej masonerii. – Nie musi mi jej pani zwracać – rzekł, wręczając broszurę Alicji. – Znajdzie tu pani nieco informacji o Potockim i innych Polakach, którzy byli w Egipcie, takich jak Józef Sułkowski czy generał Henryk Dembiński, ale tylko drobna część podanych faktów jest prawdziwa. Na przykład Muhammad Ali rzeczywiście przestraszył się, że Dembiński ściąga nad Nil polskich oficerów, aby przy ich pomocy zawładnąć Egiptem. Ale najprawdopodobniej była to tylko plotka szerzona przez agentów rosyjskich. Niech pani nie ufa niczemu, co tu przeczyta. To stek bzdur. W drodze na stację Alicja rozmyślała o tym, czego dowiedziała się od Mieleńskiego. Nie była pewna, jak właściwie ma rozumieć to, że postać literacka z wydanej na początku dziewiętnastego wieku powieści Niemcewicza, wzorowana na Janie Potockim, nosi nazwisko Sieciech. Bo nawet jeśli przyjąć, że wbrew temu, co sugerował starszy pan, informacje w liście stryja nie były zmyśleniem, to jaki mógł mieć cel Niemcewicz, nazywając Potockiego Sieciechem? A może część Sieciechów w pewnym momencie zmieniła nazwisko na Potocki? Może ten sławny i bogaty ród to też moi przodkowie? Najchętniej porozmawiałaby dłużej z wiekowym rodakiem, ale musiała wracać do Kairu, jeśli o drugiej chciała jechać z Frankiem do Ismailii. Przed samym wyjściem poprosiła jeszcze Mieleńskiego, żeby powiedział jej coś więcej o powieści Niemcewicza, i wtedy usłyszała, że choć książka była gotowa wcześniej, opublikowana została dopiero w 1815 roku, tuż przed samobójstwem Potockiego. – Tylko niech pani przypadkiem nie łączy tych dwóch faktów! Byłoby to rozumowanie w stylu autora broszury, którą pani dałem. Potocki od dawna cierpiał na depresję; nie mamy żadnych podstaw, aby sądzić, iż to powieść Niemcewicza skłoniła go do odebrania sobie życia. A jeśli pchnęła go do tego kroku? A jeśli Potocki odbył podróż do Egiptu, bo był skoligacony z rodem Sieciechów, ale nie chciał, żeby ktokolwiek o tym wiedział? Niemcewicz zaś przeniknął tę tajemnicę i postanowił ją upowszechnić pod płaszczykiem niewinnej powieści? Nie, to chyba niemożliwe, chyba po prostu udziela mi się sposób myślenia stryja, zdecydowała, wsiadając do czekającego na stacji pociągu. Zajęła miejsce przy oknie. Przez chwilę obserwowała obładowanych koszami i paczkami ludzi na peronie, po czym wyjęła z torebki i otworzyła broszurę. Na pierwszej stronie nie figurowało ani nazwisko autora, ani nawa wydawnictwa, ani nawet miejsce i rok wydania; był tylko ten sam tytuł co na okładce, a poniżej rycina młodej kobiety trzymającej w uniesionej wysoko ręce brodatą męską głowę. Alicję wzdrygnęła się na ten widok, ale zaraz przewróciła kartkę i zagłębiła się w lekturze [ANEKS II: Broszura]. Zanim pociąg dojechał do Kairu, przeczytała publikację do końca i popadła w zadumę. Broszura była jakby listem stryja odbitym w krzywym zwierciadle; jej autor, w swojej schizofrenicznej wersji losów świata, też podporządkowywał wszystkie istotniejsze wypadki z historii Polski działaniu potomków przybyszów znad Nilu, uważał jednak, że nie tylko nie pomagali przybranej ojczyźnie, lecz cały czas jej szkodzili, bez skrupułów zaprzęgając polskich władców i magnatów do realizacji swojej szalonej polityki, która miała na celu oderwanie Egiptu od Turcji i przywrócenie w nim kultu Izydy. Kto miał rację? A może i list, i broszura były bredniami szaleńców? Ponieważ autor broszury twierdził, że powiązani z masonami wyznawcy egipskiej bogini wpływali nie tylko na losy Polski, lecz również Europy i świata, szczególnie zaś doniosłą rolę odegrali w powstaniu Stanów Zjednoczonych, postanowiła zapytać Franka, czy o nich słyszał. Chciała też go spytać, czy George Washington rzeczywiście był masonem, gdyż jedna z ilustracji zawartych w broszurze przedstawiała pierwszego prezydenta USA w masońskim stroju; jeśli okaże się to nieprawdą, pomyślała, będzie znaczyło, że kłamliwe są i inne informacje. Pociąg zaczął hamować ze zgrzytem i chwilę później zatrzymał się na końcowej stacji. Alicja schowała broszurę do torebki, wstała i wyszła na peron. Frank już czekał na nią przy recepcji. Wjechała na górę zabrać kostium i ręcznik, po czym szybko wróciła na dół. Wsiedli do chevroleta i ruszyli w drogę. – Masz strasznie zaaferowaną minę – powiedział z uśmiechem Frank po kilku minutach jazdy, spoglądając na Alicję spod oka. – O co chodzi? – Poznałam w Heluanie starego Polaka od wielu lat mieszkającego w Egipcie. Dał mi do przeczytania anonimową broszurę o tajemniczym kulcie Izydy, który miał znaczny wpływ na dzieje mojej ojczyzny. Nie wiem, ile z zawartych w niej informacji jest prawdziwych, ale ponieważ część dotyczy Stanów Zjednoczonych, może zdołasz pomóc mi to ustalić. Tylko się nie śmiej, jeśli moje pytania wydadzą ci się głupie, dobrze? – W porządku. Wal. – Czy to prawda, że George Washington był masonem? – Oczywiście. Kiedy obejmował urząd prezydenta, złożył przysięgę na masońską Biblię. Kilkunastu prezydentów było masonami, w tym Jackson, Monroe, Lincoln, Harding, Theodore Roosevelt, F. D. Roosevelt, Truman. Johnson również jest masonem. Alicję zatkało; przez moment bez słowa wpatrywała się we Franka. – I mówisz to tak spokojnie? – spytała wreszcie. Widząc jej minę, Frank parsknął śmiechem. – Pewnie! Zresztą ja też jestem masonem. W Ameryce to rzecz zupełnie normalna; do loży masońskich należą u nas ponad cztery miliony osób. Zajmujemy się głównie działalnością charytatywną, budujemy szpitale, zakładamy przytułki. Rozumiem, że cię to dziwi, bo pochodzisz z katolickiego kraju, a Kościół katolicki od wieków był naszym wrogiem. Dlaczego? Bo choć wierzymy w Boga, jesteśmy racjonalni, odrzucamy biblijną mitologię, ponadto uznajemy równość wszystkich wyznań, co dla Kościoła katolickiego, przekonanego o swojej wyjątkowej misji, jest nie do przyjęcia. Zresztą wszelkie siły ciemnoty i obskurantyzmu zawsze były przeciwko nam, podobnie jak dyktatury: masoneria nie mogła działać jawnie w hitlerowskich Niemczech, a teraz nie może działać w Rosji, Polsce i innych krajach obozu komunistycznego. Reprezentujemy postęp we wszystkich dziedzinach, bez względu na to, czy chodzi o prawa jednostki, o przemysł, naukę czy sztukę. Gdybym miał wymienić nazwiska tylko najważniejszych postaci, które były masonami, zajęłoby mi to z godzinę. Bach, Mozart, Garibaldi, Franklin, Churchill, Montgolfier, Ford, Liszt, Heine, Bolivar, Wellington, Marat, Nelson, Swift, Puszkin, Voltaire, Goethe, Fleming, Wilde, Twain, Mucha... Członkami loży byli i są politycy, uczeni, wynalazcy, przemysłowcy, pisarze, muzycy, malarze. Kiedyś należeli do masonerii sławni podróżnicy i odkrywcy, tacy jak Burton i Peary; obecnie, kiedy na Ziemi nie ma już co odkrywać, ich miejsce zajęli astronauci: Glenn, Aldrin, Cooper. Alicja słuchała zdumiona. Nawet po lekturze broszury nie wyobrażała sobie, że tylu wybitnych ludzi mogło należeć do wolnomularstwa. Wbrew temu, czego się spodziewała, Frank zdawał się nie tylko potwierdzać główną tezę anonimowego autora, że Stany Zjednoczone to państwo masońskie, ale wręcz sugerować, iż w świecie w ogóle nic ważnego nie dzieje się bez udziału masonów. Tyle że w przeciwieństwie do autora, sam był wolnomularzem i najwyraźniej się tym szczycił. – A czy coś ci wiadomo o związkach masonów z Egiptem? – spytała w końcu. – No, wiem, że masonem był Ibrahim Pasza, ten, którego pomnik stoi na placu Opery. A także Ahmed Arabi i Muhammad Abdu, przywódcy rewolty przeciwko Anglikom z 1882 roku. – Co jeszcze? Co wiesz o wcześniejszych związkach? – Nic. Pewnie masonami musieli być niektórzy uczeni i wojskowi przybyli z Napoleonem, bo wówczas wielu Francuzów należało do wolnomularstwa. – A co wiesz o Wielkiej Pieczęci Stanów Zjednoczonych? – Jak to co? To nasze godło. Jest na każdym banknocie jednodolarowym. Nareszcie Alicja zrozumiała, dlaczego ilustracja z broszury wydała jej się znajoma. Faktycznie, widziała ją na amerykańskich banknotach! Ale czyż nie oznaczało to, że autor broszury miał poniekąd rację? Niegdyś symbolami Izydy-Rodopis były muszle kauri, potem monety, teraz wizerunek jej piramidy widniał na najbardziej rozpowszechnionych na świecie papierowych pieniądzach... czyż nie świadczyło to o potędze kultu? – A jak było z Kennedym? Czy to prawda, że zginął, ponieważ był katolikiem i zamierzał zmienić Wielką Pieczęć? – Cóż za straszliwa brednia! – oburzył się Frank. – Tylko jakiemuś pomyleńcowi nie mającemu kompletnie pojęcia o Ameryce i o masonach mogło przyjść do głowy, że Kennedy został zamordowany z powodów religijnych. Po pierwsze, jak ci wspomniałem, my, masoni, uważamy wszystkie wyznania za równe; po drugie, w tych kwestiach Ameryka jest najbardziej tolerancyjnym krajem na świecie. Właśnie dzięki temu, ze nastąpił u nas pełny rozdział religii od państwa, od samego początku jesteśmy wolni od religijnych sporów. I nawet katolicy, którzy są u nas jedną z mniejszości, czują się z tym dobrze. Jeśli chodzi o Wielką Pieczęć, pierwsze słyszę, żeby Kennedy chciał ją zmieniać. Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł? – Autor broszury napisał, że Kennedy zamierzał ją zmienić, bo jej rewers przedstawia piramidę Izydy-Rodopis, czczonej przez masonów. – Przecież my nie czcimy żadnej Izydy! – żachnął się Frank. – Gdybyśmy mieli czcić jakieś egipskie bóstwo, to już najprędzej Imhotepa, mędrca i architekta, który wzniósł dla Dżesera pierwszą piramidę, a po śmierci został otoczony kultem w Memfis jako syn boga Ptaha. Nazywamy Boga Wielkim Budowniczym, ale to tylko symbol męskiego pierwiastka w działaniu; zresztą każdy może go sobie interpretować, jak chce. Lepiej opowiedz mi po kolei wszystko, co ten facet powypisywał. – Dobrze – zgodziła się i zaczęła streszczać wywody autora broszury. Frank słuchał, co jakiś czas uśmiechając się pod nosem. – To wszystko bzdury! – zawołał, kiedy Alicja skończyła. – Ale przemieszane z faktami i nie pozbawione jakiejś obłędnej, pokrętnej logiki. Na przykład Eiffel rzeczywiście był masonem, co wcale nie znaczy, że Statua Wolności jest darem wolnomularzy francuskich. Nie są też bynajmniej oczywiste związki masonów z cechami budowlanymi; wiadomo, że członkiem jednej z pierwszych lóż był sir Christopher Wren, który po wielkim pożarze, jaki wybuchł w Londynie w 1666 roku, odbudował katedrę St. Paul’s i pięćdziesiąt kościołów, ale trudno wyciągnąć z tego faktu wniosek, że wszyscy architekci byli kryptomasonami. A co się tyczy całej tej historii z kultem Izydy, to bujda na resorach! – Nigdy nie słyszałeś o Świątyni Izys? – Nigdy. Jedynie kiedy wspomniałaś bandę albeńską założoną przez męża domniemanej matki tego polskiego adiutanta Napoleona, skojarzyło mi się to z albigensami, francuskimi heretykami z XII wieku. A ponieważ albus znaczy po łacinie „biały”, to również z Powszechnym Białym Bractwem, stowarzyszeniem, jakie na przełomie wieków założył w Bułgarii pewien przybyły z Paryża okultysta. Nazywał się Mirkofsky, Mircovitz czy jakoś podobnie. Oczywiście do związków z Egiptem przyznają się różokrzyżowcy; w ich lożach występują symbole egipskie, w głównej kwaterze w San Jose w Kalifornii mają nawet muzeum poświęcone egipskim wierzeniom i obrzędom. Ale po pierwsze, różokrzyżowcy nie są masonami, po drugie, nigdy nie lubili katolików. Wyssana z palca historia kultu Izydy świadczy tylko o jednym: broszurę napisał ktoś tak zaślepiony nienawiścią do wolnomularstwa, że nie zadał sobie żadnego trudu, żeby zdobyć o nas choćby podstawowe informacje. Wykoślawił własną wiarę i przypisał ją nam. Ten cały kult Izydy-Rodopis to nic innego, jak karykatura kultu Marii, który jest obcy nie tylko nam, masonom, ale również chrześcijaństwu protestanckiemu. A może kult Izydy nie jest wcale wymysłem autora broszury? Może coś takiego rzeczywiście istniało w twojej ojczyźnie? Facet myli się jednak, wiążąc kult z masonami. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Zastanawiając się nad tym, co powiedział wicekonsul, Alicja oglądała krajobraz. Od pewnego czasu asfaltowa szosa biegła wzdłuż wąskiego kanału, po którego obu stronach ciągnęły się pola uprawne i gaje. Co kilka kilometrów przejeżdżali przez wsie składające się z ulepionych z mułu domostw, nad którymi wznosiły się fantazyjne wieże gołębników. Frank jechał szybko i pewnie; zwalniał tylko, kiedy na drodze pojawiały się gamusy, osły ciągnące płaskie wozy na drewnianych kołach większych od człowieka albo gromadki dzieci pędzące stada kóz i owiec. Kilka razy mijali transporty wojskowe, jadące w tym samym kierunku co oni. Niektórzy żołnierze uśmiechali się do nich i machali; inni siedzieli z marsowymi minami i udawali, że ich nie dostrzegają. – Ten kanał wykopano podczas budowy Kanału Sueskiego, żeby dostarczać robotnikom słodką wodę z Nilu – powiedział Frank. – Wcześniej wodę dowożono na wielbłądach; potrzeba ich było aż trzy tysiące. Nie wiem, czy wiesz, ale de Lesseps nie był pierwszym pomysłodawcą Kanału Sueskiego. Kanał łączący Morze Śródziemne z Czerwonym istniał już za czasów faraonów, cztery tysiące lat temu. Przebiegał tylko trochę inaczej, bo wykorzystano jedną z odnóg Nilu. Co jakiś czas kanał zasypywały piaski, więc kolejni władcy Egiptu musieli go pogłębiać. Kleopatra straciła resztę floty po przegranej bitwie morskiej pod Akcjum, bo zaniedbała oczyszczanie kanału; ocalałe statki próbowały uciec na Morze Czerwone, lecz ugrzęzły w mule. Na początku szesnastego wieku roboty chcieli podjąć Wenecjanie, a potem naukowcy towarzyszący Napoleonowi, ale nic z tego nie wyszło. Dopiero de Lesseps odniósł sukces; za dwa lata Kanał będzie obchodził stulecie istnienia. Pół godziny później wjechali do niedużego miasteczka o białych domkach. – To już Ismailia. Została założona przez de Lessepsa mniej więcej w połowie drogi między Port Saidem a Suezem. Po dziś dzień mieści się tu siedziba zarządu Kanału. Alicja sądziła, że skoro Frank ma do załatwienia w Ismailii sprawy służbowe, to jadą właśnie do siedziby zarządu; zatrzymali się jednak przed otoczonym zielenią budynkiem, nad którego wejściem biegł napis Ismailia Beach Club. Gdy weszli na teren klubu i minęli ustawione wśród zieleni stoliki, Alicja aż wstrzymała oddech z wrażenia. Przed sobą miała szeroki pas żółtego piachu, a za nim ogromne błękitne jezioro, na którym w oddali widziała kilka statków oraz łódki rybackie. Na lewo jezioro zwężało się w przesmyk, którym akurat sunął wolno statek, zaledwie trzydzieści, czterdzieści metrów od brzegu. Nie tylko odczytała bez trudu nazwę wypisaną na dziobie; widziała też marynarzy uwijających się na pokładzie. – Po drugiej stronie to już Synaj – powiedział Frank, zadowolony z wrażenia, jakie widok wywarł na jego towarzyszce. – A przed sobą mamy jezioro at-Timsah, zwane niegdyś Jeziorem Krokodylim, najmniejsze z czterech słonych jezior połączonych Kanałem. W ciągu roku przepływa tędy ponad dwadzieścia tysięcy statków ze wszystkich stron świata. Jedynie statki izraelskie mają zakaz. – Przez chwilę milczał, jakby ważył słowa, po czym dodał: – Problem w tym, że tydzień temu Naser zablokował cieśninę Tiran, w ogóle odcinając izraelskim jednostkom dostęp do Morza Czerwonego. No cóż, mam nadzieję, że wszystko rozejdzie się po kościach. W końcu całemu światu zależy na tym, by żegluga na Kanale została utrzymana. Wystarczyło, że był nieczynny przez kilka miesięcy po działaniach wojennych w pięćdziesiątym szóstym, aby odbiło się to niekorzystnie na naszej gospodarce, bo transporty ropy musiały płynąć dookoła Afryki. Dlatego nie możemy dopuścić do żadnych nowych awantur w tej części świata. Wróciwszy do budynku, przebrali się w kostiumy i usiedli przy stoliku w altanie porośniętej kwiecistym pnączem. Zamówili coś do picia. Alicja z podziwem patrzyła na opalony tors Franka i wspaniałe mięśnie drgające przy każdym jego ruchu. Widząc go w ubraniu nie przypuszczała, że jest tak świetnie zbudowany. Nagle w wejściu do altany pojawił się łysawy mężczyzna w białej koszuli i czarnych spodniach. Wsunąwszy do środka głowę, powiedział coś tak cicho, że Alicja nawet nie zorientowała się, czy mówi po angielsku czy po arabsku. Frank bez słowa poderwał się z krzesła i wyszedł z altany. Wrócił po chwili, niosąc w dłoni dużą żółtą kopertę. Gdy Alicja spojrzała na niego pytająco, uśmiechnął się nieco wymuszenie. – To właśnie była ta służbowa sprawa, którą miałem do załatwienia. Zbieranie informacji należy do zawodowych obowiązków każdego dyplomaty; jest to szczególnie ważne, kiedy sytuacja robi się gorąca. Ale nie przejmuj się. – Schował kopertę do torby. – Co wolisz? Wykąpać się teraz, czy dopiero po obiedzie? – Teraz – zadecydowała Alicja. Wyjmowała gumkę, żeby związać włosy, kiedy wypadła jej z torby broszura, którą dostała od Mieleńskiego. Frank podniósł ją zaciekawiony. – To ta broszura, o której mi mówiłaś? – spytał. – Tak. Wolno przewracał strony, oglądając ilustracje. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w rysunek konioptaka dźwigającego na grzbiecie wielkie oko, z widniejącą u dołu datą 1693. – Więc to ma być to pojedyncze masońskie Wszechwidzące Oko, o którym wspominałaś? Dziwne. Rysunek wydaje mi się raczej ilustracją do bajki, którą w dzieciństwie opowiadała mi matka. Nie wiedziałem tylko, że ta bajka jest tak stara. – Co to za bajka? – zainteresowała się Alicja. – Opowiem ci, jak wyjdziemy z wody. – Nie, teraz – poprosiła. Baśń o nosicielu oka idioty Dawno, dawno temu, zanim dobry Bóg zdecydował, jaki wszystko ma ostatecznie przybrać kształt, rośliny, zwierzęta i ludzie wyglądali zupełnie inaczej niż obecnie. Na wierzbach rosły owoce z kształtu podobne do gruszek, orzechy laskowe były większe od dyni, grzyby miały grube, mięsiste liście, mieniące się wszystkimi barwami tęczy, jabłka po zerwaniu z drzewa stawały w ogniu i obracały się w popiół, a muchołówki mierzyły dziesięć metrów i zjadały nie owady, lecz zające, dziki, sarny i jelenie. Konie miały skrzydła, żyrafy sześć nóg i krótkie szyje, pająki skorupy twarde jak u żółwi, lwy baranie głowy, natomiast krokodyle długie i cienkie ogony, gibkie jak u małpy, na których po wyjściu z wody huśtały się na gałęziach, żeby się osuszyć. Niektórzy ludzie mieli twarz na brzuchu, inni tylko po jednej nodze zakończonej wielką stopą, którą w razie potrzeby mogli się osłaniać przed słońcem, a jeszcze inni ogromne, sięgające ziemi uszy, którymi otulali się szczelnie w razie chłodu. Niewielkie gromadki ludzi żyły w wodzie; ci posiadali długie rybie ogony i pływali szybciej niż delfiny. Z kolei ci, którzy mieszkali wysoko pośród górskich szczytów, mieli racice zamiast stóp i sprawniej od kozic skakali po głazach oraz skalnych występach. Dobry Bóg co jakiś czas spozierał z nieba na stworzone przez siebie istoty; te, które mu się nie podobały, zabijał natychmiast, ciskając w nie błyskawice. Dlatego wiele istot, które podejrzewały, że nie spodobają się dobremu Bogu, kryło się przed Nim po jaskiniach albo głęboko w morskiej toni. Dzięki temu wiele pradawnych potworów, takich jak harpie, satyry, sfinksy, hydry i syreny, przetrwało aż do czasów greckich herosów. Ludzie widywali je rzadko, na ogół przy złej pogodzie, kiedy niebo zasnuwały gęste chmury, pogarszające widoczność, albo w nocy, kiedy Dobry Bóg spał. Bazyliszkom udało się dotrwać nawet do średniowiecza, bo mieszkały w ciemnych lochach. A nietoperze, jedne z najbrzydszych stworzeń, jakie widział świat, żyją do tej pory, gdyż dzień przesypiają w mrocznych pieczarach i dopiero po zmroku wylatują na łowy. Dobry Bóg na pewno by je wszystkie natychmiast uśmiercił, gdyby zobaczył choć jednego. Jeśli chodzi o ludzi, to nawet kiedy dobry Bóg postanowił już, że będą mieli po dwie nogi, dwie ręce i po jednej głowie, bardzo długo nie mógł się zdecydować co do ich wielkości oraz liczby oczu. Raz tworzył olbrzymy tak ogromne, że musieli pełzać na czworakach, bo inaczej głowy mieli zbyt daleko od ziemi, aby widzieć, gdzie stawiają stopy, innym razem krasnoludki tak małe, że średniej wielkości wroniak musiał zjeść ich na obiad pół tuzina, aby zaspokoić głód. Ale dobry Bóg wciąż był niezadowolony, wciąż eksperymentował. W końcu uznał, że dorosły mężczyzna powinien być siedem razy wyższy od główki kapusty, a kobieta pięć razy. Dlatego kobiety są zazwyczaj niższe od mężczyzn, choć samice innych stworzeń są często większe od samców; w wypadku niektórych gatunków pająków nawet kilkunastokrotnie. Ponieważ jednak główki kapusty różnią się od siebie wielkością, dlatego i ludzie są różnego wzrostu. Gdy w jakiejś okolicy długo panuje susza i kapusta jest mała i mizerna, na świat przychodzą same ułomki i kurduple. #Kiedyś w kapuście znajdowano dzieci; na początku tam właśnie, po ulepieniu ich z błota i tchnięciu w nie życia, zostawiał je dobry Bóg. Potem polecił bocianom roznosić niemowlęta po ludzkich chatach. W tamtych odległych czasach nie było jeszcze zimy, więc bociany nie musiały odlatywać do ciepłych krajów; mogły roznosić dzieci przez okrągły rok. Dopiero o wiele później dobry Bóg usprawnił cały system i kobiety same zaczęły rodzić potomstwo. Od tego czasu Stwórca ma znacznie mniej pracy; może całymi dniami przesiadywać na Swoim złotym tronie, słuchając anielskich treli. Jest już jednak bardzo stary i nie zawsze pamięta, co wcześniej postanowił. Czasem wzywa nagle bociana, daje mu rozwrzeszczane niemowlę i każe gdzieś dostarczyć. Innymi razy schodzi na Ziemię i osobiście zostawia kilka niemowląt między zagonami kapusty. Zwykle umierają z głodu i chłodu, bo odkąd kobiety same rodzą dzieci, nie szukają ich co rano na polu. W czasach, o których opowiada ta bajka, Bóg wciąż był silny, choć już niemłody. Zdążył ustalić, jak ludzie mają z grubsza wyglądać i jakiego powinni być wzrostu, aczkolwiek w porównaniu z nami byli to giganci, bo dawniej główki kapusty były znacznie większe niż dziś. Ale jeszcze nie zdecydował, po ile powinni mieć oczu. Wiedział tylko, że nie dwoje, gdyż chciał, aby w tym względzie różnili się od zwierząt. Dlatego niektórzy giganci mieli po czworo oczu, inni po troje, a jeszcze inni po jednym, umieszczonym na środku czoła. Ci ostatni zwali się cyklopami i nie cieszyli się powszechną sympatią, między innymi z tej przyczyny, że za największy przysmak uważali krasnoludki. Krasnoludki były pozostałością z czasów, kiedy dobry Bóg eksperymentował ze wzrostem. Niechybnie sam by je wszystkie zniszczył, ale nie mógł ich dostrzec, bo niedowidział. To właśnie dlatego na świecie jest tyle różnego robactwa; dobry Bóg by je wytępił, tak jak wytłukł dwumetrowe ważki i pająki o odwłoku wielkości strusiego jaja, gdyby tylko mógł je dojrzeć. Pozostałych gigantów bynajmniej nie obchodził los krasnoludków, małych leśnych dzikusów, którymi zajadali się cyklopi; nie uważali też spożywania ich za coś odrażającego. Chodziło im wyłącznie o to, że para cyklopów podczas jednego skromnego posiłku potrafiła ogołocić z krasnoludków całą okolicę, a wtedy głodne wroniaki atakowały spichrze. W tym czasie chodziło po świecie wiele dziwnych istot, które dobry Bóg stworzył wcześniej, ale wciąż nie podjął decyzji, czy je zostawić, czy zlikwidować. Wśród nich był konioptak, łaciate stworzenie o ciele konia i ptasiej głowie zakończonej ostrym dziobem, które mieszkało na zamku króla gigantów i służyło mu za posłańca. Gdy król wyprawiał go w ważną misję, przed konioptakiem kroczyła zazwyczaj kuciapka. Dziś to słowo znaczy co innego, ale wówczas tak określano dziwne nagie monstra o kobiecym ciele, okrągłej łysej głowie bez twarzy i niewielkich skrzydełkach w miejscu rąk. Istoty te były właściwie bezużyteczne; skrzydła miały zbyt małe, aby na nich latać, natomiast z braku rąk nie mogły wykonywać typowo kobiecych prac, jak rąbanie drwa, sianie i oranie. Z tego powodu zatrudniano kuciapki najczęściej wraz z konioptakami w charakterze posłańców. Chodziły nago nie dlatego, że nie miały uszu, więc nikt nie mógł im powiedzieć, iż powinny się ubrać, i nawet nie dlatego, że nie miały oczu, więc nie widziały, iż są nagie. Po prostu nie znały wstydu, podobnie jak zwierzęta. Poza tym w tamtych czasach było bardzo ciepło i większość ludzi też obywała się bez odzienia. Żeby kuciapka nie otarła sobie w marszu nóg, gdy wyruszała w dłuższą trasę, do każdej stopy przybijano jej gwoździem odpowiednio wyprofilowany kawałek drewna. Czyniono tak, ponieważ nie wymyślono jeszcze ani butów, ani mocowanych paskami sandałów. Kuciapki nie mówiły, iż wbijanie w stopy gwoździ sprawia im ból, nie tylko dlatego, ze nie miały ust; naprawdę nie cierpiały z tego powodu. Konie też nie protestują, kiedy przybija się im podkowy. Królewicz, u którego ojca mieszkał wspomniany konioptak, nazywał się Trójoki, albowiem miał troje oczu. Jak wszyscy giganci był wysoki, a ponadto przystojny, silny i mądry. Wiódł bardzo szczęśliwy żywot, bo w tamtych czasach nie znano jeszcze książek, więc od rana do wieczora mógł się uganiać po lasach i zabijać bąki. Rodzice myśleli, że młodzieniec ożeni się z córką ich przyjaciela, władcy królestwa leżącego za siedmioma lasami i siedmioma górami. Była to wyjątkowo piękna i mądra dziewczyna, zwana Czterooką, gdyż miała czworo oczu, rozmieszczonych w równych odstępach dookoła głowy. Dlatego nawet bez oglądania się za siebie wiedziała, co się dzieje za jej plecami. Królewicz i królewna widywali się od dziecka z okazji różnych zjazdów władców i bardzo się lubili. Oni również myśleli, że kiedyś się pobiorą. Jedyny mankament Czterookiej polegał na tym, że była płaska jak deska, ale królewicz uważał, że jakoś do tego przywyknie. Tak było do czasu, kiedy pewnego dnia zobaczył w lesie cyklopkę niezwykłej urody. Ukryty za grubym pniem rozłożystej pietruszki, obserwował dziewczynę, jak cienkim patykiem wyciąga z nory wrzeszczące krasnoludki i najpierw odgryza im głowy, potem kolejno wszystkie kończyny, a na końcu wkłada do ust ich ociekające krwią pulchne tułowie i chrupie z wielkim smakiem. Gdy królewicz patrzył na jej olbrzymie, gołe, kołyszące się piersi, na jej potężny, nagi, wypięty zad, ledwo mógł się powstrzymać, żeby nie wypaść zza drzewa i jej nie obłapić. Czuł, że jeszcze chwila, a rzuci się na nią i weźmie ją tu i teraz, nawet gdyby miało to spowodować wojnę z cyklopami. Gdy jednak chwilę później dziewczyna podniosła się z kolan i posłała w jego stronę powłóczyste spojrzenie swojego pojedynczego oka, oblizując przy tym wargi szkarłatne od krwi krasnoludków, królewicz zdał sobie sprawę, że wcale nie chce posiąść cyklopki w lesie, lecz pragnie ją poślubić i spędzić z nią resztę życia. Podszedł i przedstawił się. Ku jego wielkiej radości okazało się, że cyklopka nie jest bynajmniej dziewczyną z ludu, lecz królewną, córką władcy wszystkich cyklopów. Trójoki wiedział, że w tej sytuacji jego rodzice – mimo niechęci do cyklopów – nie będą mogli protestować. Królewna nazywała się Jednooka. Powiedziała mu, że jest gotowa rozważyć jego oświadczyny pod jednym warunkiem: musi jej oddać któreś ze swoich trojga oczu. – Ani mi się śni! – zawołał Trójoki, obrócił się na pięcie i pobiegł wielkimi susami w stronę zamku ojca. Wahał się przez całą noc. W końcu doszedł do wniosku, że życzenie królewny cyklopów nie jest takie głupie. Po pierwsze, jeśli odda jej jedno oko, dziewczyna przestanie być cyklopką, a wtedy jego rodzice nie będą mieć już zupełnie żadnych zastrzeżeń. Po drugie, czyż nie jest sprawiedliwe, żeby on i jego wybranka mieli tyle samo oczu? Przecież w towarzystwie Czworookiej, choć nigdy się do tego nie przyznał, zawsze czuł się gorszy, bo miał o jedno oko mniej. Rano wyłupił sobie środkowe oko. Następnie wezwał konioptaka, umieścił oko na jego grzbiecie i polecił mu je zanieść królewnie cyklopów. Chcąc nie chcąc, konioptak i kuciapka ruszyli w drogę. Kuciapka jak zwykle kroczyła przodem; konioptak dźwigający oko królewicza postępował za nią. Oko bało się, że spadnie, więc trzymało się mocno, ale żadne nieszczęście nie zakłóciło wędrówki. Po kilku dniach dotarli do zamku króla cyklopów i stanęli przed Jednooką. Ta ogromnie ucieszyła się na ich widok. – Przysłał was Trójoki, tak? – zapytała, po czym zdjęła oko z grzbietu konioptaka i umieściła w swojej twarzy. Można by sądzić, że to już koniec bajki, bo Trójoki przestał być trójokim, a Jednooka jednooką; jako pierwsi ludzie na świecie mieli każde po parze oczu. Ponieważ my też mamy po parze oczu, wydawałoby się, że jesteśmy ich potomkami. Otóż nie. I to wcale nie dlatego, że kiedy dobry Bóg wyjrzał zza chmur i ich zobaczył, wpadł w furię, że ważyli się ingerować w Jego dzieło, i zabił oboje, ciskając błyskawice. Dobry Bóg nic nie zobaczył, bo przez cały czas grał w szachy ze Swoim umiłowanym aniołem, Satanielem. Po prostu gdy cyklopka wybiegła z zamku i przejrzała się w pobliskiej sadzawce, stwierdziła, że wcale się sobie nie podoba z dwojgiem oczu. Dwoje oczu miały przecież krowy i inne zwierzęta, ona zaś nie była krową, choć każda jej pierś była większa niż wymię dorodnej holenderki. Poza tym, wbrew swym oczekiwaniom, wcale nie widziała dużo lepiej. Oznajmiła więc konioptakowi i kuciapce (kuciapce niepotrzebnie, bo ta przecież i tak nic nie słyszała), aby wróciły do królewicza i powtórzyły mu, że zostanie jego żoną dopiero wtedy, gdy podaruje jej jeszcze jedno oko. Wysłuchawszy relacji konioptaka, królewicz wpadł w straszliwy gniew. Chodził wielkimi krokami po komnacie, przeklinając Jednooką, dopóki się nie zreflektował, że nie jest już jednooką. Wtedy, pomny tego, że ma duży biust, zaczął nazywać ją Cycatką. My też będziemy ją odtąd tak zwali. Królewicz raz po raz przeklinał Cycatkę, ale ilekroć wymawiał jej imię, jej wielkie, rozkołysane piersi jawiły mu się przed oczami. Chciał je miętosić, gryźć, wtulać w nie twarz. Nie mógł spać, nie mógł jeść, tylko o nich myślał. Wreszcie wziął patyk, zaostrzył na końcu i wydłubał sobie kolejne oko. Znów wezwał konioptaka, umieścił oko na jego grzbiecie i polecił stworowi, by zaniósł je córce króla cyklopów. Konioptak z kuciapka ponownie ruszyli w drogę. Gdy wieść o tym, że królewicz oddaje drugie oko Cycatce, rozniosła się po okolicy, zarówno ludzie, jak i zwierzęta zaczęli uważać go za idiotę. Na widok konioptaka nawet małe dzieci przestawały się lizać po zadkach i wytykały go palcami, przezywając nosicielem oka idioty. Ojciec królewicza, który potraktował wyłupienie sobie przez syna jednego oka jako młodzieńczy wygłup, taki sam jak zrobienie tatuażu albo trzech dziur w uchu, ogromnie się zirytował, gdy zobaczył go bez dwojga oczu. – Nie chcę mieć syna cyklopa! – wrzasnął i wypędził go z zamku. Ale królewicz pałał taką żądzą do Cycatki, że się tym specjalnie nie przejął. Zamieszkał w pobliskiej jaskini i każdego ranka siadał przy drodze, wypatrując niecierpliwie swych posłańców. Gdy wreszcie ich zobaczył, od razu zrozumiał, że stało się coś złego. Po pierwsze, nie było z nimi Cycatki; po drugie, oboje szli ze spuszczonymi głowami, wlokąc nogę za nogą, w dodatku konioptak płakał jak żubr (obecnie by się powiedziało „jak bóbr”, ale wtedy bobrów nie było jeszcze na świecie). Kuciapka nie płakała, bo nie miała oczu, ale co trzeci krok popuszczała kilka kropli moczu, a to zawsze znamionowało u niej wielki smutek. – Co się stało? – zapytał z przejęciem królewicz, gdy wreszcie przed nim stanęli. – Cycatka oświadczyła, że wyjdzie za ciebie dopiero, kiedy oddasz jej trzecie oko – oznajmił konioptak, wzdychając ponuro. – Doszły ją wieści, że miałeś poślubić Czterooką. Nie chce być gorsza od tamtej, więc jeśli naprawdę ją kochasz i chcesz poślubić, musisz jej oddać swoje ostatnie oko, żeby też miała cztery. – Za nic na świecie! – zawołał gniewnie królewicz. – Przecież wtedy nic nie będę widział! Wrócił do jaskini i aż do wieczora chodził wielkimi krokami, gryząc z wściekłości palce. W końcu, gdy ochłonął nieco, doszedł do wniosku, że zbyt wiele zainwestował, aby się teraz wycofać. Liczył zresztą, że jeśli odda Cycatce swoje ostatnie oko, ta nie będzie już miała czego żądać, więc na pewno go poślubi; poza tym sądził, że po ślubie zdoła ją przekonać, aby zwróciła mu jedno oko. No bo co to za przyjemność mieć za męża ślepca? Znów wezwał konioptaka, i choć stwór usiłował odwieść go od tego pomysłu, wyłupił sobie łyżką ostatnie oko, po czym umieścił na grzbiecie posłańca. Cycatka ogromnie się ucieszyła, gdy konioptak z okiem i kuciapką przybyli do zamku jej ojca. Od razu wetknęła sobie oko w tył głowy i pobiegła przejrzeć się w sadzawce. Pierwszy raz widziała własne plecy, pośladki i nogi od tyłu. Zadowolona z tego, co zobaczyła, posmarowała zadek baranim sadłem, żeby ładniej błyszczał. – Czy teraz wrócisz z nami do królewicza i zostaniesz jego żoną? – zapytał konioptak, wpatrując się w jej obłędne piersi i z trudem przełykając ślinę. – Skądże znowu! – oburzyła się Cycatka. – Po pierwsze, jego ojciec wypędził go z zamku, ja zaś nie zamierzam mieszkać w ciemnej jaskini. Po drugie, nie chcę męża idioty, a wiem, że z jakiegoś powodu wszyscy tak nazywają królewicza. Po trzecie, nie wyjdę za ślepca, bo pragnę, żeby mój mąż patrzył na mnie i zachwycał się moją urodą. Jemu zaś wszystko jedno, czy będzie miał ładną żonę, czy brzydką, bo nie będzie jej widział. Może ożenić się z byle szantrapą. Po tych słowach obróciła się na pięcie i odeszła w stronę zamku, energicznie kołysząc lśniącym zadkiem. – Ona nie chce ślepca! Ona nie chce ślepca! Ona nie chce ślepca! – powtarzał w kółko niewidomy królewicz, w wielkim wzburzeniu krążąc po jaskini i okładając się kułakami po głowie, gdy konioptak powtórzył mu wiadomość od Cycatki. Kiedy się nieco uspokoił, udał się na zamek ojca, aby przekonać go do uderzenia na króla cyklopów i odebrania Cycatce jego trojga oczu. Liczył na to, iż ojcu minie złość, gdy zobaczy, że syn nie jest już cyklopem. Ale stary król wpadł w taką furię na widok syna-ślepca, że kazał odpędzić go od zamku i na dokładkę poszczuć wyjątkowo zajadłym furflem. Królewicz ruszył w świat. Z grubym kosturem w dłoni szedł tam, gdzie go nogi niosły, bez ustanku lamentując nad swym losem. Wędrował tak przez wiele tygodni, aż wpadł do rowu z wodą. Gdy zaczął krzyczeć i wzywać pomocy, silne ręce wyciągnęły go na brzeg. Ponieważ królewicz nic nie widział, nie miał pojęcia, że przeszedł siedem lasów i siedem gór i wpadł do fosy okalającej zamek ojca Czterookiej. To poddani jej ojca wyciągnęli go z wody. Czterooka była wściekła na królewicza, kiedy dotarła do niej wieść, że zamiast niej chce poślubić cyklopkę. Teraz jednak, gdy zobaczyła, w jakim jest stanie, zrobiło się jej żal biedaka. A ponieważ wciąż go kochała, postanowiła oddać mu dwoje swoich oczu. Co też uczyniła. Królewicz był jej tak wdzięczny, że przestało mu nawet przeszkadzać to, iż jest płaska jak deska. Wzięli ślub i żyli bardzo szczęśliwie. Ponieważ my też mamy po parze oczu, mogłoby się wydawać, że jesteśmy ich potomkami. Otóż nie. Kiedy dobry Bóg przerwał wreszcie grę w szachy z Satanielem – do tego czasu przegrał sześćdziesiąt dziewięć anielic ze Swojego chóru oraz jedną nogę od Swojego złotego tronu – i wyjrzał zza chmur, wpadł w furię na widok dwuokiego małżeństwa. Zły, że ważyli się ingerować w Jego dzieło, zabił ich piorunem. Po chwili jednak doszedł do wniosku, że nie wyglądali najgorzej, a poza tym nie istnieje żaden racjonalny powód, żeby ludzie mieli więcej albo mniej oczu od zwierząt. Wytłukł więc wszystkich jednookich, trójokich i czworookich ludzi, po czym ulepił z błota i krowiego łajna parę nowych, dwuokich, których nazwał Adamem i Ewą. Kilku cyklopom, którzy skryli się w mrocznych jaskiniach, udało się przeżyć rzeź, bo dobry Bóg ich nie zauważył. Nikt natomiast nie wie, co się stało z nosicielem oka idioty, który tak wiernie wypełniał polecenia królewicza. Może też się gdzieś zaszył i żyje do dziś? – Tę bajkę opowiadała ci matka? – spytała z niedowierzaniem Alicja. Frank parsknął śmiechem. – No, może zmieniłem to i owo. Ale wersja matki była nie mniej okrutna. – Wstał i wyciągnął do Alicji rękę. – Chodź, czas się wykąpać. Alicja poderwała się ochoczo. Zdecydowała się jechać do Ismailii tylko dlatego, że Abiba nie było w Kairze. Nie przypuszczała, że czas będzie jej mijał tak przyjemnie w towarzystwie Franka. Wbiegli do wody i zaczęli płynąć w stronę wielkiej biało czerwonej boi. Frank dotarł pierwszy, Alicja parę sekund po nim. Uczepieni boi, dyszeli ciężko, łapiąc ustami powietrze, Frank jedną ręką objął Alicję i przytulił do siebie; zbliżył twarz do jej twarzy i pocałował ją w usta. Nie odsunęła się, a nawet zarzuciła mu ręce na szyję. Przez chwilę całowali się, a potem Alicja poczuła, że mężczyzna zaczyna ściągać jej dół od kostiumu. Chciała zaprotestować, ale nagle pomyślała, że jeszcze nigdy nie kochała się w wodzie; na samą myśl ogarnęło ją podniecenie. Otoczyła Franka nogami w pasie, jednocześnie tuląc do piersi jego opaloną twarz. 8 Alicja samotnie jadła śniadanie na dwunastym piętrze hotelu Cleopatra, przyglądając się barwnym papugom i rozmyślając o tym, co się wydarzyło poprzedniego dnia w Ismailii. Kiedy wrócili wieczorem do Kairu, Frank chciał wejść z nią na górę, ale wykręciła się pod pretekstem, że jest zmęczona podróżą. Na szczęście nie nalegał, bo niewiele brakowało, aby się zgodziła. Nieoczekiwanie zaczął się jej ogromnie podobać. Co się ze mną dzieje w tym Egipcie? – myślała, uśmiechając się sama do siebie. Zachowuję się jak kotka w rui. Wtem ujrzała wchodzącego na salę starego egiptologa. Nie wiedziała, czy do niego podejść, przeprosić i wytłumaczyć, że kiedy o to pytała, nie miała pojęcia, jak się pisze imię faraona Kakau. Jednakże staruszek sam skierował się w jej stronę. – Dzień dobry – powiedział. – Zezłościłem się na panią zeszłym razem, bo sądziłem, że naigrawa się pani z biednego starca. Ale potem uznałem, że to był bardzo dobry żart. Więc proszę mi wybaczyć moje zachowanie. Mogę się do pani przysiąść? – Oczywiście. Ale proszę mi wierzyć, ja naprawdę nie wiedziałam... – Terefere, niech pani nawet nie próbuje się tłumaczyć. I tak pani nie uwierzę. – Uśmiechnął się. – My, Anglicy, od czasów królowej Wiktorii mamy opinię bardzo pruderyjnych. Ale po pierwszej wojnie światowej wszystko się zmieniło. Zaczęło się od tak zwanych nagich żywych obrazów; dziewczyny stały na scenie gołe, upozowane na antyczne rzeźby. Nie wolno im się było poruszać, bo wtedy właściciel straciłby licencję. Teraz jednak mamy już pełną swobodę obyczajową, prawie jak w czasach przedwiktoriańskich, kiedy ludzie kąpali się w morzu nago. Naprawdę, całkiem na golasa! Do stolika podszedł kelner, który – tak jak poprzednio – podał egiptologowi tylko herbatę. Alicja patrzyła na staruszka ze współczuciem, sama zajadając w najlepsze grzanki z dżemem. – Do czego to ja zmierzałem? Aha, już pamiętam. Chciałem pani powiedzieć, że kiedy kilka lat przed wojną grali w Londynie Ekstazę Gustava Machaty, specjalnie poszedłem na ten film trzy razy, żeby zobaczyć, jak Heddy Kiesler ściga nago intruza, który skradł jej ubranie pozostawione na brzegu jeziorka. Nagość na ekranie była czymś, co mojemu pokoleniu nie mieściło się w głowie. Różni strażnicy moralności tak zaleźli za skórę biednej Heddy, że kiedy przeniosła się do Hollywood, zmieniła nazwisko na Lamarr. Natomiast jej mąż, nie mogąc się pogodzić z tym, że inni mężczyźni mogą zobaczyć jego żonę w całej krasie, usiłował wykupić i zniszczyć wszystkie kopie filmu. Rozwiodła się z nim. Dobrze mu tak. Kiedy jednak przypomnę sobie, jak Heddy śmiga po ekranie goła jak ją Pan Bóg stworzył... Ech, nie te lata. Alicja słuchała z rozbawieniem, połączonym z lekkim niesmakiem. Widocznie jej żart, który wcale żartem nie był, obudził w staruszku erotomana. – Nie dziwię się, że woli pani towarzystwo tego młodego egiptologa, Abiba Denisa, niż takiego starego grzyba jak ja – kontynuował Hatter. – Widziałem was kilka razy. Ale to biedny chłopak. – Dlaczego? – zdziwiła się Alicja. – Nie lubię powtarzać plotek, ale słyszałem dość dziwną historię o jego poczęciu. Mój rozmówca przysięgał, że jest prawdziwa. Opowiedzieć ją pani? – Bardzo proszę – rzekła Alicja. Była ciekawa, co też usłyszy tym razem. Jedyna prawdziwa historia poczęcia Abiba Od lat fascynuje mnie kino. Uważam, że kino i telewizja to najwspanialsze wynalazki naszej cywilizacji, które o wiele bardziej zrewolucjonizowały życie człowieka niż samochód czy samolot. Bo samochód i samolot sprawiają jedynie, że podróżujemy szybciej i wygodniej, natomiast kino, a jeszcze bardziej telewizja pozwalają nam oglądać odległe miejsca, nie ruszając się z domu. W jednym dniu możemy obejrzeć Tybet i Wyspę Wielkanocną, Paryż i Bali. Niewiarygodne! Filmy fabularne są nie mniej wspaniałe. Uczestniczymy w życiu obcych ludzi, jesteśmy świadkami ich najbardziej intymnych przeżyć. Zapominamy, że to aktorzy, i płaczemy albo cieszymy się razem z nimi. A zresztą, czy to ważne, że są aktorami? Przecież historie, które oglądamy na ekranie, nigdy nie są całkowicie wyssane z palca; zawsze są mniej czy bardziej oparte na prawdziwych wydarzeniach. Czasami wręcz genialnie udaje się scenografom odtworzyć rzeczywistość, która już dawno nie istnieje. Ja, stary egiptolog, cieszyłem się jak dziecko, oglądając Kleopatrę Mankiewicza. Dlatego, poza Egiptem, kino jest największą miłością mojego życia. Z miejsca się na nim poznałem, podobnie jak James Joyce, który – kiedy po raz pierwszy zobaczył na kontynencie film – natychmiast postanowił założyć kino w Dublinie. To, że splajtowało, świadczy jak najgorzej o Irlandczykach. Podejrzewam, że właśnie z powodu mojej fascynacji kinem znajomy opowiedział mi zasłyszaną historię o pani przyjacielu. Zapewne wie pani, że jednym z najdroższych aktorów w Hollywood jest obecnie Egipcjanin, Omar Sharif. Przed wojną, na wiele lat zanim Sharif trafił do Hollywood, duże szansę na zrobienie tam kariery miała egipska piękność greckiego pochodzenia występująca pod pseudonimem Lilly Haram. W Egipcie była jedną z wielu tancerek specjalizujących się w tańcu brzucha. Nie była bardzo znana, bo musiałbym ją oglądać lub przynajmniej o niej słyszeć. Zawsze lubiłem takie spektakle, zwłaszcza że przed wojną tancerki na ogół nie zasłaniały piersi. W każdym razie występ Lilly zobaczył Amerykanin z Kalifornii związany ze światem filmowym i uznał, że dziewczyna ma zadatki na gwiazdę. Wprawdzie słabo mówiła po angielsku, ale za to z wdzięcznym akcentem, który dodatkowo podkreślał jej egzotyczną urodę. Amerykanin był więc przekonany, że to żadna przeszkoda; w końcu dwie najsłynniejsze gwiazdy tego okresu, Greta Garbo i Marlena Dietrich, też były cudzoziemkami i początkowo mocno kaleczyły angielski. Lilly miała w sobie jakiś zwierzęcy magnetyzm, coś, co sprawiało, że żaden mężczyzna nie potrafił oderwać od niej oczu. W tym czasie była to cecha niezwykle pożądana, gdyż – mimo pewnych ograniczeń – w filmach amerykańskich można było pokazać całkiem sporo seksu; dopiero na początku lat pięćdziesiątych zaczęto kręcić te pruderyjne, landrynkowe kicze z Doris Day. Gdyby nie Marilyn Monroe, nie byłoby co oglądać! Na szczęście to się powoli znów zmienia. Ładna jest zwłaszcza ta ruda z dużym biustem, która występuje z Presleyem: Ann-Margret. Jest na czym zatrzymać oko. Ale wracajmy do Lilly. Zagrała parę niewielkich ról u boku takich sław, jak Richard Dix i Victor McLaglen, kiedy nagle otrzymała wyjątkową propozycję: rolę Katarzyny w historycznej superprodukcji Piotr Wielki. Były to najcięższe lata Wielkiego Kryzysu, na samym początku prezydentury Roosevelta, kiedy ponad piętnaście milionów Amerykanów znalazło się bez pracy, więc starano się produkować przede wszystkim tanie i lekkie komedie. Ale Piotr Wielki miał być filmem z misją: jego celem było pokazanie, jak jednemu człowiekowi udało się wyprowadzić Rosję z zacofania, sprawić, że stała się potęgą. Miał tchnąć w widzów wiarę, że Roosevelt zdoła dokonać równie wielkiego dzieła i wyprowadzić Amerykę z kryzysu. Pomysł był oczywiście poroniony, ale mało kto w Ameryce znał biografię cara; w powszechnym mniemaniu funkcjonował wyłącznie jako symbol postępu. Kiedy jednak scenarzyści sięgnęli do materiałów źródłowych, zaczęli rwać sobie włosy z głowy. Bo jak wzbudzić sympatię publiczności do krwawego tyrana, który własnoręcznie wieszał i ścinał ludzi, a nawet kazał udusić swojego syna? Jak przedstawić jako pozytywnego bohatera okrutnika, który na wieść o tym, iż William Mons, szambelan jego żony, robi do niej słodkie oczy, polecił obciąć mu głowę i umieścić w słoju ze spirytusem, po czym zaniósł słój Katarzynie, postawił przy jej łożu i nie pozwolił usunąć? Wcześniej kazał ściąć swoją kochankę, Marię Hamillon, a gdy kat odrąbał jej głowę, sam wskoczył na szafot, podniósł ją do góry i posługując się nią jak eksponatem anatomicznym, zaczął objaśniać tłumowi zasady funkcjonowania ludzkiego organizmu. Tę głowę też zakonserwowano w spirytusie. Jedynym wyjściem, jakie mieli scenarzyści, było pominięcie wszystkich nieprzyjemnych faktów z życia cara. Stworzyli papierową, lukrowaną postać, która pragnie ulżyć doli chłopów, podnieść poziom nauczania oraz wprowadzić ulepszenia techniczne. Lilly, piękna i egzotyczna, miała wcielić się w carową Katarzynę i być głównym ozdobnikiem filmu, a przy okazji uosabiać zarówno mit Kopciuszka, jak i amerykański mit „od nędzy do pieniędzy”, albowiem żona Piotra Wielkiego była córką prostego chłopa. Lilly miała czarne włosy i oczy, podobnie jak ona; jej obcy akcent nie wadził, bo Katarzyna początkowo nie znała rosyjskiego. Ale prawdziwy życiorys carowej również nie bardzo pasował do hollywoodzkiej wersji historii. Postanowiono przemilczeć, że była szwedzką markietanką, a przed romansem z carem miała dzieci z Mienszykowem, któremu Piotr po prostu ją zabrał. Z jej wcześniejszego życia zdecydowano się pokazać jedynie w kilku migawkach dzieciństwo na wsi, śmierć ojca chorego na dżumę i służbę u pastora Glucka. Zaraz potem następowała scena, której Abib zawdzięcza swoje poczęcie. Podczas wyprawy na Inflanty wojska rosyjskie, dowodzone przez bojarzyna Szeremietiewa, paliły, rabowały i gwałciły. Sam Piotr nie brał w wyprawie udziału, lecz scenarzyści postanowili to zmienić. Wymyślili, że spotkanie Katarzyny z carem odbędzie się w następujący sposób: banda podpitych rosyjskich żołnierzy włamuje się do domu pastora Glucka. Katarzyna ucieka na pole tylnymi drzwiami, ale trzech żołdaków rzuca się za nią w pogoń. Dopadają ją i przewracają na ziemię, zamierzając zgwałcić. Katarzyna broni się ze wszystkich sił. Wtem na spienionym koniu nadjeżdża wysoki, kruczowłosy mężczyzna. Zeskakuje na ziemię, odrywa żołdaków od Katarzyny i ciska na boki z taką łatwością, jakby to byli mali chłopcy. Następnie podaje dziewczynie rękę i pomaga jej wstać. Ona unosi się wolno, otrzepuje podartą sukienkę, poprawia potargane włosy. Twarz ma zarumienioną, oddech przyspieszony. Wygląda niezwykle pięknie. Mężczyzna – a jest nim młody car – wprost nie może oderwać od niej wzroku; widać, że jest oszołomiony jej urodą. Wreszcie mówi: Nie bój się, ze mną będziesz bezpieczna. Sadza ją na konia, po czym sam wskakuje na siodło. Odjeżdżają pełnym galopem. Tak to miało wyglądać, lecz – niestety – wypadło zupełnie inaczej. Zanim bowiem car nadjechał, aktorzy grający żołdaków napastujących przyszłą carycę zdążyli naprawdę zgwałcić Lilly. I to wszyscy trzej, po kolei. Lilly szamotała się i krzyczała, ale trzymali ją mocno. Nikt jej nie pomógł; reżyser i pozostali świadkowie tłumaczyli się później, że myśleli, iż cała czwórka po prostu gra bardzo przekonująco. Podobno zorientowali się, że coś jest nie tak, dopiero kiedy dziewczyna nie wstała z ziemi, gdy pojawił się Piotr i ściągnął z niej napastników. To nonsens; musieli widzieć, co się dzieje. A jednak nie interweniowali. Nie wiadomo też, dlaczego aktor grający Piotra nadjechał, kiedy już było po wszystkim. Upierał się, że poniósł go koń i trwało dłuższą chwilę, zanim zdołał okiełzać rumaka. Wbrew temu, czego można by oczekiwać, aktorzy, którzy zgwałcili Lilly, nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności. Kiedy ekipa rzuciła się wreszcie cucić zemdloną Lilly, uciekli wszyscy trzej. Wytwórnia twierdziła później, że nie sposób ustalić ich tożsamości, gdyż nie byli to zawodowi aktorzy, lecz przypadkowi statyści. Zatrudniając się do filmu, musieli co prawda podać imię i nazwisko, ale posłużyli się pseudonimami. Według wytwórni nie istniała też możliwość zidentyfikowania ich na podstawie nakręconego materiału, ponieważ do sceny gwałtu ucharakteryzowano ich na wąsatych i brodatych żołdaków, umorusanych krwią i prochowym dymem. Co więcej, filmowano ich głównie od tyłu. Nie ulega wątpliwości, że wytwórni zależało na zatuszowaniu całej sprawy; w końcu minęło nie tak wiele lat od serii głośnych skandali, które o mało nie zniszczyły przemysłu filmowego, takich jak śmierć Wallace’a Reida z powodu przedawkowania narkotyków i proces o gwałt Fatty’ego Arbuckle’a. Lilly też wolała, aby sprawie nie nadawano rozgłosu. Nie czuła się na siłach składać zeznań; chciała zapomnieć o koszmarnym zajściu. Prawnicy wytwórni przekonywali ją zresztą, że proces przekreśli jej szansę na karierę filmową, a obrońcy gwałcicieli – zakładając, iż statystów uda się zidentyfikować i postawić przed sądem – będą starali się udowodnić, iż to nienaturalna sytuacja skłoniła ich klientów do takiego zachowania. Zaczną też wywlekać wszystkie szczegóły z jej życia i kariery, starając się udowodnić, że sama była sobie winna, gdyż swoim wyzywającym wyglądem prowokowała mężczyzn. Fakt, iż wcześniej wykonywała taniec brzucha, na pewno nie zostanie poczytany na jej korzyść; w końcu wiadomo, czym egzotyczne tancerki trudnią się po godzinach. Prawnikom chodziło nie tylko o ewentualny proces gwałcicieli; przede wszystkim chcieli zniechęcić Lilly do wytoczenia sprawy wytwórni. Ale ona naprawdę nie miała takiego zamiaru i była wdzięczna, że w ogóle zaproponowano jej odszkodowanie. Oczywiście, był to ułamek sumy, jaką zapewne przyznałaby jej ława przysięgłych, gdyby doszło do procesu. Albowiem wbrew insynuacjom prawników, Lilly była porządną dziewczyną. Uprawiała w Egipcie taniec brzucha i robiła to niezwykle zmysłowo, ale bynajmniej nie dorabiała sobie jako dziwka. Także po przyjeździe do Ameryki – w przeciwieństwie do innych hollywoodzkich gwiazdek – nie sypiała na prawo i lewo, żeby ułatwić sobie karierę. Choć Amerykanin, który przywiózł ją z Egiptu, zachowywał się publicznie tak, jakby coś ich łączyło, w rzeczywistości był tylko jej agentem. Lilly, aż do czasu gwałtu podczas kręcenia Piotra Wielkiego, była dziewicą. Badania lekarskie mogły to potwierdzić. Nie pozwoliła jednak się zbadać wezwanemu na plan lekarzowi. Nie powiedziała nikomu dlaczego, a chodziło o to, że był mężczyzną. Później również nie chciała korzystać z pomocy lekarskiej, ani też – mimo namów agenta – rozmawiać z psychologiem. Szkoda, bo traumatyczne przeżycie zupełnie ją załamało. Czuła się brudna, zhańbiona, chciała rzucić wszystko i wracać do Egiptu. Ale nie wyobrażała sobie, aby mogła spojrzeć w oczy rodzicom. Pozostała w Kalifornii i przez trzy miesiące nie wystawiała nosa z domu. Kiedy wreszcie zaczęła wracać do zdrowia, przeżyła drugi szok: okazało się, że jest w ciąży. Od czasu gwałtu nie miała okresu, ale sądziła, że to na skutek wstrząsu, jakiego doznała. Kiedy wreszcie zrozumiała, co się stało, na skrobankę było za późno. W Piotrze Wielkim zastąpiła Lilly inna aktorka. Specjalnie wybrano dziewczynę bardzo do niej podobną, aby można było zachować nakręcony materiał. Zostawiono też scenę gwałtu; oczywiście, mocno ją okrojono, ale reżyser twierdził, że wypadła tak świetnie, iż szkoda ją wyrzucić do kosza. Wytwórnia była tego samego zdania. Może się to pani wydać bulwersujące, ale kiedy się ma tyle lat co ja, nic już człowieka nie dziwi. Lilly jednak nie mogła się z tym pogodzić i przysięgła sobie, że nigdy więcej nie zagra w żadnym filmie. Słowa dotrzymała, choć jej dalsze losy tak się ułożyły, że do końca życia obracała się w świecie filmowym. Kiedy bowiem Abib – tak nazwała synka, który urodził się w wyniku gwałtu – miał kilka miesięcy, wyszła za mąż za młodego, dobrze zapowiadającego się aktora. Poznała go wcześniej, jeszcze przed swoim niefortunnym występem w roli Katarzyny, ale odtrąciła jego zaloty, gdyż miał opinię jednego z najgorszych pijaków, dziwkarzy i hulaków w całym Hollywood. Wciąż było głośno o bijatykach i ekscesach, w jakich brał udział wraz z dwoma przyjaciółmi. Prasa nazywała ich Trzema Muszkieterami; myślę, że to określenie wystarczy, gdyby chciała pani kiedykolwiek poznać ich tożsamość. A jednak tragedia Lilly sprawiła, że niepoprawny hulaka zmienił się. Codziennie do niej dzwonił i prowadził z nią długie rozmowy, pomagając jej powoli przezwyciężyć lęk przed ludźmi. Wreszcie zgodziła się, aby ją odwiedził; odtąd bywał u niej niemal codziennie. Kiedy ze łzami w oczach wyznała mu, że jest w ciąży, od razu wyraził gotowość poślubienia jej. Odmówiła; nie chciała, żeby się dla niej poświęcał, żenił z litości. Zmieniła zdanie dopiero po urodzeniu Abiba, widząc, jak troskliwie opiekuje się nią i dzieckiem. Wzięli cichy ślub i odtąd żyli bardzo szczęśliwie, tworząc wyjątkowo udane, kochające się stadło. Mąż Lilly kręcił film za filmem, powoli stając się jednym z najbardziej wziętych hollywoodzkich aktorów, lecz na co dzień pozostał człowiekiem skromnym i przystępnym. W ich domu ciągle rozbrzmiewał śmiech. Śmiech matki, śmiech ojczyma, a także małego Abiba; żadne dziecko nie mogłoby sobie wymarzyć szczęśliwszego dzieciństwa. Kiedy ojczym pracował poza Kalifornią, wychowaniem chłopca zajmowali się dwaj pozostali Muszkieterzy, których Abib nazywał wujami. To oni grali z nim w piłkę, zabierali go na mecze. Abib – choć mówił do ojczyma „tato” – wiedział od początku, że aktor nie jest jego ojcem, ale dopiero kiedy skończył szesnaście lat, matka wyjawiła mu prawdę o jego poczęciu. Bardzo mocno to przeżył i poprzysiągł sobie w duchu, że kiedyś odszuka gwałcicieli i zabije ich wszystkich. Dziwił się matce, że zaraz po urodzeniu nie oddała go do adopcji; zaczął nawet powątpiewać, czy naprawdę go kocha, bo bardziej zrozumiała wydawałaby mu się nienawiść. Przez kilka tygodni codziennie przed zaśnięciem dokładnie analizował jej zachowanie wobec niego, każde jej słowo i gest, i porównywał z zachowaniem matek kolegów, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie traktuje go chłodniej niż one swoich synów. Dopiero długa rozmowa z ojczymem pomogła mu odzyskać równowagę psychiczną, uwierzyć, że matka nie ma do niego pretensji o sposób, w jaki został poczęty, i naprawdę kocha go nad życie. Odtąd z jeszcze większą miłością odnosił się do ojczyma, wspaniałego przyjaciela, którego inni chłopcy mogli tylko podziwiać na ekranie. Tragedia wydarzyła się, kiedy Abib kończył studia na prestiżowym uniwersytecie Harvarda. Pewnego wieczora zadzwonił jeden z jego ukochanych wujów i łamiącym się głosem powiadomił, że matka z ojczymem zginęli w wypadku samochodowym. Nazajutrz o katastrofie i śmierci słynnego gwiazdora oraz jego małżonki pisały wszystkie gazety. Po pogrzebie Abib odebrał na policji przedmioty znalezione przy zmarłych, w tym klucz od sejfu ojczyma. Nie spodziewał się, że znajdzie w sejfie cokolwiek poza akcjami i obligacjami, tymczasem znalazł blaszaną puszkę ze szpulą filmu. Najpierw zaczął oglądać kliszę pod światło, ale gdy tylko zobaczył kilka pierwszych klatek, zasłonił okna i uruchomił projektor stojący w gabinecie ojczyma. Była to scena gwałtu z Piotra Wielkiego, lecz nie ta skrócona i mocno ocenzurowana wersja, jaka znalazła się w filmie. Abib oglądał oryginalną taśmę, na której kamera zarejestrowała całe wydarzenie. Widział swoją matkę gonioną przez żołdaków, widział, jak się na nią rzucają i kolejno ją gwałcą. Widział, jak Lilly szamocze się, wyrywa, a tamci się śmieją. Przede wszystkim jednak widział przez moment zupełnie wyraźnie twarz pierwszego z gwałcicieli. Choć mężczyzna miał doklejoną brodę i wąsy, ubrudzone sadzą policzki i wyglądał znacznie młodziej, nie mogło być mowy o pomyłce: był to jego ukochany ojczym. Wstrząs, jaki Abib przeżył, był niemal równie silny jak ten, który dwadzieścia parę lat wcześniej przeżyła jego matka. Nagle cały świat młodzieńca legł w gruzach. Czy to możliwe, że człowiek, którego kochał na równi z matką i którego śmierć równie mocno opłakiwał, w rzeczywistości był jej gwałcicielem? Taśma nie kłamała. Zastanawiając się nad tym później, już na spokojnie, Abib doszedł do wniosku, że sprawa miała się następująco: młody hulaka, zły na Lilly, że nie chciała się z nim zadawać, postanowił wraz z kumplami zemścić się na niej w oryginalny sposób. Namówił reżysera, żeby pozwolił im wystąpić anonimowo w roli gwałcicieli – no i dał im trochę czasu, by mogli się z nią zabawić. Zapewne ani on, ani kumple, ani reżyser nie spodziewali się, że dojdzie do prawdziwego gwałtu. Potem jednak emocje wzięły górę. Tylko to tłumaczyło, dlaczego nikt z ekipy nie interweniował. I dlaczego wytwórni tak bardzo zależało na ukręceniu łba całej sprawie. Bądź co bądź, gwałtu dopuścili się nie jacyś przypadkowi statyści, lecz trzej z najlepiej zapowiadających się aktorów młodego pokolenia. Abib bowiem – choć na taśmie nie widział wyraźnie ich twarzy – nie miał wątpliwości, kto jeszcze brał udział w zajściu: dwaj pozostali Muszkieterzy, jego ukochani wujowie. Nie wiedział – i nie miał jak się dowiedzieć – który z trzech słynnych aktorów był jego ojcem. Jeszcze przed chwilą dwóch kochał, a trzeciego opłakiwał; teraz nienawidził ich wszystkich. Człowiek, którego od małego nazywał „tatą”, starał się odkupić swoją winę. Opiekował się nim i matką, był kochającym, oddanym mężem i wspaniałym ojcem. Ale przez te wszystkie lata żył w fałszu, nie wyznał Lilly, że był jednym z gwałcicieli. Czy z obawy, że go odtrąci, że utraci ją na zawsze? Taśma była zniszczona, nosiła ślady wielokrotnego wyświetlania. Najwyraźniej gwiazdor co pewien czas zamykał się w gabinecie i ją oglądał. Czy nigdy nie czuł potrzeby, żeby wezwać kobietę, z którą związał się na dobre i na złe, pokazać jej ten urywek filmu, wyznać prawdę? Abib spalił taśmę i nie żegnając się z nikim, wrócił do Cambridge. Dom matki i ojczyma sprzedał przez pośrednika. Kiedy skończył studia, natychmiast wyjechał do Egiptu. Finansowo niezależny, prowadzi własne badania i jeździ po całym kraju. Od tamtej pory ani razu nie był w Kalifornii i nie utrzymuje żadnego kontaktu z wujami. To jeszcze nie koniec całej historii. Zapewne interesuje panią, skąd mój znajomy zna tę sprawę. Otóż opowiedziała mu o tym jego narzeczona, córka egipskiego generała, która przez jakiś czas spotykała się z Abibem. Pewnego dnia zadzwonił do niej, pytając, czy nie chciałaby obejrzeć przedwojennego filmu; powiedział, że wypożyczył kopię i projektor z Uniwersytetu Amerykańskiego. W trakcie wyświetlania Piotra Wielkiego opowiedział jej historię swojej matki. Pił; jego mowa stawała się coraz bardziej nieskładna. Kiedy film dobiegł końca, zaczął puszczać w kółko scenę gwałtu. Jego podniecenie wzrastało z minuty na minutę. Chciał się kochać z dziewczyną, ale ta nie miała ochoty. W pewnym momencie niemal siłą zdarł z niej sukienkę. Gdy nadal się opierała, powiedział jej, że siedem lat temu zginęła jego matka, a on wszystkie rocznice jej śmierci obchodzi w ten sposób. Był kompletnie pijany; nagle, wciąż trzymając dziewczynę w objęciach, zaczął chrapać. Udało jej się wtedy uciec. Nigdy więcej nie chciała się z nim widzieć. – I co pani na to? – spytał Hatter. – Sama nie wiem – odparła Alicja. Niewątpliwie znacznie bardziej przejęłaby się rewelacjami staruszka, gdyby nie poznała innych historii poczęcia Abiba. Ta nie wydała jej się prawdziwsza od poprzednich. Spojrzała na zegarek. – Ojej, muszę lecieć! Przykro mi, ale jestem umówiona. Nie była to prawda. Po prostu chciała się uwolnić od towarzystwa starego Anglika. – Nie będę pani zatrzymywał, lecz pozwoli pani, że opowiem jej jeszcze pewną ciekawostkę. Otóż słoje z głowami Monsa i Hamilton, ściętych na rozkaz Piotra Wielkiego, znaleziono przypadkiem w podziemiach pałacu ponad pięćdziesiąt lat później. Podobno obie były w znakomitym stanie. Niestety, Katarzyna II kazała je zniszczyć. Jednakże na samą myśl o tym, jaką minę musiał mieć człowiek, który je znalazł, ogarnia mnie wesołość! Alicji zrobiło się niedobrze. – Przykro mi, ale naprawdę muszę już iść – oświadczyła i wyszła z sali energicznym krokiem. Stęskniona za Abibem, nie chciała zbytnio oddalać się od hotelu, przeszła się więc po najbliższych ulicach, wstępując po drodze do sklepów i kupując jeszcze parę drobiazgów. Kiedy wróciła, w recepcji czekała na nią wiadomość od Abiba: jeśli nie ma innych planów, mogą się spotkać o trzeciej. Ledwo wjechała na górę, zadzwonił telefon. Usłyszała głos Mahmuda. – Stęskniłem się za tobą. Może wpadnę do ciebie po pracy i gdzieś wyskoczymy, co? – Przykro mi, ale nie mogę. Jestem umówiona z Abibem. – A jutro? – Jutro też nie mogę. – Też jesteś z nim umówiona? Alicja przełknęła ślinę. – Tak – powiedziała. – Jakoś tak wyszło. Przykro mi. – Trudno. Rozumiem. Nie będę się narzucał. Zadzwonię, kiedy będę coś wiedział o twoim stryju. – Zadzwoń. Będę ci bardzo wdzięczna. Mahmud pożegnał się i rozłączył. Poznała po jego głosie, że jest urażony. Ale co innego mogła zrobić? Już i tak miała wyrzuty po tym, co wydarzyło się z Frankiem. Z trzech mężczyzn poznanych w Egipcie Abib podobał się jej najbardziej. Westchnęła głęboko i usiadłszy przed lustrem, zaczęła czesać swoje długie, jasne włosy. – Jak ci minęły te dwa dni? – spytał Abib, kiedy się spotkali o trzeciej. – Byłam w Heluanie i Ismailii, zrobiłam zakupy na Muski. A ty? – Musiałem załatwić parę spraw. W tym kraju trzeba mieć wiele cierpliwości, bo wciąż słyszy się tylko bukra i bukra, czyli „jutro”. Ale nie narzekam. – Uśmiechnął się. – Co powiesz na małą wycieczkę do Wadi Natrun? Muszę zawieźć paczkę książek przyjacielowi, który jest zakonnikiem. Po drodze wyjaśnił Alicji, że Wadi Natrun, czyli „Gorzka Dolina”, położona na zachód od szosy biegnącej z Kairu do Aleksandrii, była niegdyś – pod nazwą Sketis – jednym z największych ośrodków życia monastycznego. – W piątym wieku było tam sto klasztorów i mieszkały tysiące mnichów. Ale gdy Egipt podbili muzułmanie, a potem przez dolinę przeszła epidemia dżumy, liczba zamieszkanych klasztorów szybko spadła do siedmiu. Dziś są zaledwie cztery. Jednakże to właśnie w Egipcie rozpoczął się ruch monastyczny. Święty Antoni i inni pierwsi anachoreci początkowo żyli samotnie w jaskiniach na pustyni, później zaczęli osiedlać się w ich pobliżu uczniowie. Tak powstały pierwsze zakonne społeczności. Sammy, mój przyjaciel, mieszka w Deir el-Baramus, klasztorze Rzymian, gdyż został wzniesiony przy jaskini, w której żyli i umarli święci Maksimus i Domitius, według legendy wnukowie rzymskiego cesarza Jowiana. Alicja słuchała trochę nieuważnie, bo od dłuższego czasu zastanawiała się, czy opowiedzieć Abibowi treść broszury otrzymanej od Mieleńskiego oraz rozmowę z Frankiem, ale bała się, że w jakiś sposób zdradzi się z tym, co zaszło między nią a Amerykaninem. Na wszelki wypadek postanowiła w ogóle o nim nie wspominać i powiedziała tylko: – Słyszałam, że oko i niedokończona piramida na Wielkiej Pieczęci Stanów Zjednoczonych z banknotu jednodolarowego to wizerunki masońskie nawiązujące do wierzeń egipskich. Myślisz, że to prawda? Abib dumał przez chwilę, nie odrywając spojrzenia od szosy. – To dziwne – rzekł wreszcie. – Tyle razy miałem w rękach dolary, a nigdy nie zastanawiałem się, co na nich widnieje. Nie ulega wątpliwości, że piramida wywodzi się z symboliki egipskiej. Może oko też? Imię „Ozyrys” oznacza bowiem „miejsce oka”; jego hieroglificzny zapis to tron, nad którym unosi się realistyczne oko. Jeśli przyjąć, że tron, będący również symbolem Izydy, świadomie zastąpiono niedokończoną piramidą, byłoby to ciekawe odkrycie. Bardzo ciekawe. – Nagle roześmiał się. – Co ja wygaduję? Przecież pieczęć powstała zaraz po uzyskaniu niepodległości przez Stany Zjednoczone, więc to musi być czysty przypadek! Niemożliwe, aby prawie pół wieku przed odkryciami Younga i Champolliona ktoś rozumiał egipskie pismo. Choć Egiptem fascynowano się w Europie długo przed wyprawą Napoleona, a papież Aleksander VI Borgia uważał się wręcz za potomka Ozyrysa, pierwsze próby odczytania hieroglifów były bardzo nieudane. Nawet jezuita Atanazy Kircher, który w połowie siedemnastego wieku słusznie odgadł, że koptyjski wywodzi się z języka egipskiego, zupełnie się rozłożył, próbując odczytać całkiem proste inskrypcje. Głównie dlatego, że jak inni wcześni badacze pisma egipskiego, usiłował je na siłę naciągnąć do własnych wyobrażeń na temat egipskich wierzeń. Hieroglify uważano nie za pismo, lecz dostępne dla wybrańców symbole tajemnej wiedzy, jaką miał przekazać starożytnym kapłanom Hermes Trismegistos. Stąd zainteresowanie Egiptem wśród kabalistów, alchemików, różokrzyżowców i oczywiście masonów. Minęli drogę do Fajum i znaleźli się na szosie wiodącej do Aleksandrii. Przez jakiś czas jechali w milczeniu, a potem Abib rzekł: – Wcześni badacze hieroglifów mieli utrudnione zadanie, bo oprócz kilkunastu obelisków przywiezionych do Rzymu przez cesarzy, w Europie właściwie nie znano zabytków pokrytych egipskim pismem. Ten stan rzeczy zmienił się dopiero po wyprawie Napoleona; towarzyszący żołnierzom rysownicy sporządzili dokładne szkice wielu zabytków, przywieziono do Europy pierwsze papirusy. Pomyśl, o ile więcej wiedzielibyśmy o historii ludzkości, gdyby na całym świecie panował taki klimat jak tutaj! W Egipcie zachowały się nie tylko zabytki starożytne. Nie wiem, czy wiesz, ale dawniej każda synagoga miała genizę, pomieszczenie, do którego wrzucano stare lub niepotrzebne teksty zawierające imię Boga. Nie wolno ich było niszczyć, musiały ulec naturalnemu rozkładowi. Jednakże w genizie przy kairskiej synagodze Ben Ezra wszystkie składowane dokumenty przetrwały do naszych czasów, zarówno święte księgi, jak i listy, które tam umieszczano, bo w pozdrowieniach padało imię Boga. Najciekawsza jest jedenasto – i dwunastowieczna korespondencja żydowskich kupców prowadzących interesy od Hiszpanii po Bombaj, pisana alfabetem hebrajskim, ale w języku arabskim. Alicja zastrzygła uszami, po rozmowie z Mieleńskim tym bardziej zainteresowana wczesnymi kontaktami europejskich Żydów z Egiptem, ale Abib nie rozwijał tego wątku. – W Egipcie – ciągnął swój wywód – znaleziono największy zbiór tekstów manichejskich, przełożonych na koptyjski, a w grotach w pobliżu Nag Hammadi trzynaście papirusów z trzeciego i czwartego wieku, zawierających kilkadziesiąt utworów gnostycznych, zarówno pogańskich, jak i chrześcijańskich. Uczeni stale znajdują coś nowego, toteż Sammy, jeden z najwybitniejszych tłumaczy starych rękopisów, ciągle ma pełne ręce roboty. Po pewnym czasie skręcili z szosy na trakt biegnący przez pustynię. Alicja bała się, że ugrzęzną w piachu, bo miejscami koła zapadały się prawie po osie, ale Abib obracał kierownicą to w lewo, to w prawo, naciskając przy tym na gaz, i poobijany ford jakoś dawał sobie radę. Wreszcie za kolejną wydmą Alicja zobaczyła w oddali wysoki biały mur, a nad nim pękate kopuły z krzyżami na szczycie oraz zielone korony strzelistych palm. Abib zatrzymał wóz przy drewnianej bramie i wyjął z bagażnika karton owinięty brązowym papierem. Zadzwonił, pociągając za wygięty mosiężny pręt; po chwili rozległ się zgrzyt odsuwanego rygla. Furtian znał Abiba, więc wpuścił ich bez problemów. Alicja zdumiała się, że w środku jest tak zielono. W obrębie murów rosły palmy, akacje, drzewka oliwne, krzewy. Ruszyli wąską ścieżką wiodącą między niskimi pagórkami, porośniętymi trawą wyjątkowo soczystej barwy. Wkrótce znaleźli się przed niewielkim białym domkiem, właściwie lepianką. Kiedy Abib zastukał, w drzwiach ukazał się młody brodaty mnich w sandałach na bosych stopach. Uściskawszy Abiba, wziął od niego karton i szybko zdarł brązowy papier. Oczy mu się śmiały, kiedy oglądał tandetne okładki amerykańskich kryminałów. Abib obserwował go z rozbawieniem. – No, widzę, że nie zmieniłeś zainteresowań od naszego ostatniego spotkania. Ale pozwól, że ci kogoś przedstawię. Mnich podniósł wzrok i dopiero teraz zobaczył Alicję, która przystanęła nieco z tyłu. Przywitał się z nią i zaprosił oboje do środka. – Nad czym teraz pracujesz? – zapytał Abib, podczas gdy Alicja rozglądała się po skromnie urządzonym wnętrzu. – Nad objawieniem Musy Etiopczyka – odparł Sammy. – To bardzo kontrowersyjny tekst. Nie wiem, czy kiedykolwiek zostanie opublikowany. W izbie znajdowało się tylko kilka prostych drewnianych sprzętów: łóżko, stół, krzesło, ławka oraz półki zawalone książkami. Podłoga była kamienna, na stole stał świecznik i lampa naftowa; najwyraźniej w klasztorze nie było elektryczności. W niewielkiej niszy nad łóżkiem wisiała ikona. Alicja podeszła bliżej i stwierdziła, że przedstawia nagiego mężczyznę w aureoli, stojącego między dwiema palmami. W jednej ręce trzymał roślinę o długim, mięsistym korzeniu, drugą zasłaniał podbrzusze; spomiędzy palców ciekła mu krew. – Dlaczego? – zapytał Abib. – Sam zrozumiesz, jeśli go kiedyś przeczytasz. Znaleziono go przed kilkoma miesiącami, kiedy rozpoczęto remont kościoła, w którym pochowany jest Musa. Toczą się w tej sprawie pertraktacje z Watykanem na najwyższym szczeblu. – O co chodzi? – Powiem wam, ale to tajemnica. Musicie obiecać, że nie piśniecie nikomu ani słowa. – Obiecuję – zgodził się Abib. – Ja też – powiedziała Alicja. – Ale kim był ten Musa? – Abib ci o nim nie opowiadał? – Nie. Wspomniał tylko o dwóch świętych, którzy byli wnukami cesarza. – Są oczywiście ważni, bo od nich klasztor wziął nazwę, ale problem w tym, że właściwie nic o nich nie wiadomo – oznajmił Sammy. – Przybyli z Syrii, po trzech latach umarli, i tyle. Nie byli męczennikami, nie uczynili żadnych godnych zapamiętania cudów. Można by sądzić, że zostali świętymi tylko ze względu na pokrewieństwo z cesarzem. Okazuje się jednak, że cesarz nie miał wnuków o takich imionach. Równie dobrze mogli wcale nie istnieć. Za to Musa Etiopczyk, zwany również Mojżeszem Czarnym, to święty całą gębą. Czcimy go nie tylko my, ale również katolicy. I właśnie stąd wzięła się cała sprawa. Alicji przypomniało się, co stryj pisał o swoim drugim imieniu. Poczuła, że ogarnia ją podniecenie. – Jak wiecie, w ciągu ostatnich dziesięciu lat wiele państw w Afryce uzyskało niepodległość – kontynuował mnich. – Watykan nie jest szczęśliwy, bo niepodległe państwa afrykańskie nie chcą mieć białych biskupów, a czarni katolicy nie mają ochoty czcić białych świętych. Pozycja Kościoła katolickiego w Afryce mocno się zachwiała. Zdesperowani misjonarze nieustannie słali do Rzymu prośby o to, żeby pozwolono im przedstawiać diabły na obrazach jako białe, a nie czarne, bo ich obecne ubarwienie wzbudza niechęć tubylców do nauk Kościoła. Niektórzy księża chcieli przedstawiać świętych i nawet Chrystusa jako Murzynów, żeby łatwiej trafiać do czarnych wyznawców. Inni pisali, że afrykańscy wierni są niezadowoleni, że jedyny raz, gdy Etiop – jak Biblia zwie Murzynów – pojawia się w Nowym Testamencie, określony jest jako „eunuch”. A przecież chodzi o dziejowy moment, kiedy święty Filip nawraca pierwszego Murzyna, w dodatku możnego dworzanina nubijskiej królowej, który potrafi sam czytać Pismo Święte; z opisu ich spotkania mogłyby czerpać natchnienie miliony czarnych wiernych, gdyby tylko usunąć tę zbędną i nieprzyjemną wzmiankę. Podczas Soboru Watykańskiego II wielokrotnie poruszano te problemy na jawnych i tajnych sesjach. Co do określenia „eunuch” szybko podjęto decyzję i rozesłano po wszystkich krajach odpowiednie tajne zarządzenie; jeśli porównasz, Alicjo, stary i nowy polski przekład Dziejów Apostolskich, rozdział 8.27-39, przekonasz się, ze obecnie wyraz ten nie pada ani razu. Co zaś się tyczy przedstawiania świętych i Chrystusa jako Murzynów, decyzja Pawła VI była zdecydowanie negatywna; pozwolił tylko na rozprowadzanie w Afryce reprodukcji istniejących obrazów Czarnych Madonn. Postanowił natomiast położyć znacznie większy nacisk na kult świętych, którzy mieli czarną skórę. Jakież jednak było zdumienie papieża, kiedy okazało się, że Kościół katolicki takich świętych właściwie nie ma, jeśli nie liczyć Mojżesza Czarnego. Bo aczkolwiek Baltazar, jeden z Trzech Króli, przedstawiany jest często na obrazach jako Murzyn, zaczęto go tak malować dopiero w piętnastym wieku. Podobnie przedstawiany jest Maurycy, dowódca tebańskiego legionu, zabity wraz ze swoimi żołnierzami za odmowę udziału w obrzędach pogańskich; nikt jednak nie wie, czy rzeczywiście miał czarną skórę. Nic też nie wskazuje na to, aby wśród pierwszych afrykańskich męczenników, za jakich katolicy uważają grupę chrześcijan ściętych w Kartaginie, byli Murzyni. Niewątpliwie stanowili większość dopiero wśród chrześcijan zgładzonych w Mombasie w 1631 roku na rozkaz sułtana Malindi; problem w tym, że pomimo starań augustianów nigdy nie wyniesiono ich na ołtarze. W tej sytuacji, jeszcze podczas trwania Soboru, przeprowadzono błyskawiczną kanonizację kilkunastu chłopców bestialsko zamordowanych w Ugandzie, na dworze króla Mwangi. Potem zaczęto się zastanawiać, co zrobić z Mojżeszem Czarnym, którego święto Kościół katolicki teoretycznie obchodzi 28 sierpnia, ale księża od wieków nawet nie wymieniali w tym dniu jego imienia. Rozległy się głosy, że nie ma sensu reaktywować kultu świętego; jego starotestamentowe imię nie podobało się co bardziej konserwatywnym kardynałom, w tym... – Sammy spojrzał na Alicję – ...twoim rodakom. Drugiej, liczniejszej grupie nie odpowiadało z kolei to, że relikwie świętego spoczywają w klasztorze koptyjskim. Bali się, że afrykańscy katolicy, udający się z pielgrzymką do grobu Mojżesza Czarnego, po zetknięciu się z naszymi naukami wybiorą wiarę koptyjską. Ostatecznie na tajnej sesji postanowiono rozpocząć poufne rozmowy z Jego Świątobliwością Kirollosem VI, naszym papieżem, na temat przeniesienia relikwii Mojżesza Czarnego albo do Rzymu, albo do jednej z katedr afrykańskich, na przykład w Akrze. Pomysł ten mógłby się wydawać poroniony, bo dlaczego Kościół koptyjski miałby oddawać szczątki świętego, gdyby nie jedno: od chwili objęcia tronu w 1959 roku, Kirollos domagał się zwrotu relikwii świętego Marka Ewangelisty, wykradzionych z kościoła w Aleksandrii przez dwóch weneckich kupców w 828 roku i zabranych do Wenecji, gdzie po dziś dzień spoczywają w słynnej bazylice. Bardzo nam zależy na ich odzyskaniu, ponieważ to właśnie święty Marek zaprowadził chrześcijaństwo w Egipcie; był też pierwszym biskupem Aleksandrii. Wiedząc o tym, Watykan zaproponował Kirollosowi wymianę. Kirollos się zgodził, bo choć do relikwii świętego Marka mamy niezaprzeczalne prawo, to jednak od kradzieży minęło ponad tysiąc lat, a ponadto Wenecja uważa go za swojego patrona, więc inaczej nie sposób byłoby je odzyskać. Zresztą transakcja jest dla nas korzystna, bo szczątki ewangelisty są cenniejsze niż pustelnika. Watykan zdecydował się na wymianę wyłącznie dlatego, że stanęła przed nim groźba utraty Afryki. W tajnych rokowaniach wstępnie uzgodniono, że relikwie świętego Marka zostaną nam zwrócone w przyszłym roku, po czym ustali się, gdzie i kiedy mamy przekazać ciało Mojżesza Czarnego. Przygotowując się do tego wydarzenia, przed kilkoma miesiącami przystąpiliśmy do remontu kościoła, w którym znajduje się grób męczennika. I natrafiliśmy na prawdziwy skarb: opis niezwykłego widzenia podyktowany uczniowi przez niepiśmiennego Musę. Tekst nosi ślady późniejszych redakcji, ale nie ma wątpliwości, że to autentyk. Jego Świątobliwość Kirollos, kiedy się dowiedział o odkryciu, polecił sporządzić kopię rękopisu i wysłać do Watykanu. Był przekonany, że Paweł VI się ucieszy, iż oprócz relikwii świętego otrzyma również tak cenny dokument. Wyobraźcie więc sobie zdumienie naszego papieża, kiedy wkrótce nadeszło pismo zawiadamiające go o wycofaniu się Watykanu z transakcji. Powodem było to, że widzenie Mojżesza Czarnego zawiera treści absolutnie nie do pogodzenia z nauką Kościoła katolickiego. Kirollos wpadł w gniew. Odpisał, że nie obchodzi go, co w Watykanie myślą o objawieniu świętego, a jeśli nie chcą jego ciała, tym lepiej. Jednakże on, Kirollos VI, głowa Kościoła koptyjskiego, nie zamierza zrezygnować ze starań o odzyskanie skradzionych szczątków świętego Marka; jeśli nie zostaną przekazane do Egiptu w ustalonym terminie, poda do wiadomości publicznej treść tajnego porozumienia. Ponadto roześle do gazet na całym świecie przekład owego „nieprawomyślnego” widzenia wraz z własnym komentarzem. Watykan przeraził się groźby i pertraktacje trwają. Mnie natomiast przełożeni zlecili przetłumaczenie widzenia Mojżesza Czarnego na angielski. Teraz, kiedy już znam ten tekst, tym bardziej uważam, że byłaby to wielka szkoda, gdybyśmy musieli oddać relikwie świętego. – Opowiedz coś o nim – poprosiła Alicja. – Zrobię to z przyjemnością, bo rzeczywiście był niezwykłą postacią. Z początku nic nie zapowiadało, że zostanie świętym. Był czarny, rosły i silny, wiecznie wdawał się w bójki, kradł. Wreszcie jego pan, poganin, miał go dosyć i kazał mu się wynosić. Musa został rozbójnikiem, potem hersztem bandy, która siała postrach w całej okolicy. Kiedy pewnego razu bandytów spłoszyło szczekanie psa pasterskiego, Musa poprzysiągł, że zabije jego właściciela. W nocy, z nożem w zębach, przepłynął wpław Nil podczas najwyższego stanu wód. Nie zdołał znaleźć pasterza, który ze strachu zakopał się w piasku, więc zabił cztery barany z jego stada, związał je razem i wrócił z nimi na drugą stronę Nilu. Tam obdarł je ze skóry i upiekł, a kiedy najadł się do syta, wymienił resztę mięsa na wino i pomaszerował do swojej bandy, która biwakowała pięćdziesiąt mil od brzegu. Nie wiadomo, kiedy się nawrócił. Bardzo możliwe, że początkowo zamieszkał wśród pustelników tylko po to, żeby uciec przed sprawiedliwością. Ale w końcu został mnichem, choć dochowanie ślubów, zwłaszcza ślubu czystości, sprawiało mu wiele cierpienia. Żeby nie myśleć o kobietach, przez pół nocy nosił wodę braciom mieszkającym w odległych jaskiniach. Pewnego dnia napadło go czterech zbójców. Rozbroił ich, związał i zarzuciwszy sobie na plecy, zaniósł do kościoła, a tam cisnął na posadzkę. Skoro nie wolno mi ich skrzywdzić, co mam z nimi zrobić? – spytał zgromadzonych mnichów. Podobno zbójcy nawrócili się na miejscu. Żył świątobliwie, pościł, umartwiał się i z czasem przyjął święcenia kapłańskie. Przykładne życie dawnego rozbójnika sprawiło, że wielu ludzi przybywało z różnych stron, aby prosić go o radę. Jedna z historii o Musie, spisana w Księdze starców, opowiada, jak pewnego razu odwiedził Sketis dostojnik, który pragnął się z nim zobaczyć. Idąc w kierunku jaskini Musy, napotkał starego mężczyznę. Gdzie jest cela abby Musy? – spytał. Czego od niego chcesz? To głupiec, rzekł napotkany starzec i oddalił się pospiesznie. Gdy zaskoczony dostojnik opowiedział o tym mnichom, dowiedział się, że starcem był właśnie abba Musa. Musa dostąpił zaszczytu męczeństwa w wieku siedemdziesięciu pięciu lat, kiedy na siedziby zakonników napadli Berberzy. Dowiedziawszy się, że planują napad, uprzedził innych mnichów, aby uciekli, ale sam postanowił zostać. Siedmiu uczniów pozostało razem z nim. Jeden schował się w koszu, i to on opowiedział później o tym, co się wydarzyło. Otóż Berberzy pojmali Musę i jego sześciu uczniów, przywiązali do pni palm, a następnie poczęli szyć do nich z łuków, niby do tarcz strzeleckich. Gdy męczennicy skonali, ukryty mnich ujrzał, jak z nieba spłynęło siedem złotych koron i zawisło nad ich głowami. Był to wyraźny znak, że Pan uznał ich za świętych. Alicji przypomniał się obraz, który widziała w starym kościółku na cmentarzu w Sieciechowie. Wiedziała już, dlaczego centralna postać wydała jej się Murzynem. Wreszcie potwierdziły się informacje o tym, na czyją cześć stryj, a przed nim inni pierworodni synowie w rodzie Sieciechów, nosili na drugie imię Mojżesz. – Chętnie obejrzałabym grób świętego – powiedziała. – Przykro mi, główny kościół jest w remoncie. Pozostałych czterech też nie możesz, niestety, odwiedzić, bo nie udostępniamy ich bez wyraźnego polecenia Jego Świątobliwości Kirollosa VI. Gdybyś była mężczyzną, zdołałbym cię wprowadzić, lecz kobiety nie mogę. Wprawdzie nie jesteśmy tak konserwatywni jak mnisi z Athos, którzy na swoją wyspę nie wpuszczają nie tylko kobiet, ale w ogóle żadnych samic, nawet kur i kaczek, to jednak też mamy przepisy, których musimy przestrzegać. Naprawdę bardzo mi przykro. – Szkoda. – Alicja nie kryła zawodu. – Zaciekawił mnie ten święty. Sammy wahał się chwilę, po czym rzekł: – Nie powinienem tego czynić, ale skoro nie mogę pokazać ci grobu świętego, zrobię co innego. Przeczytam wam swój przekład jego widzenia. To dopiero pierwsza wersja, jeszcze ją poprawię, ale sądzę, że tekst i tak powinien was zainteresować. Osobiście nie uważam go za nieprawomyślny; akceptuję wszystko, co mają nam do przekazania pierwsi ojcowie. Ale oczywiście nie opublikuję nigdy tłumaczenia, jeśli od tego ma zależeć powrót relikwii świętego Marka. Więc nikomu nie mówcie ani słowa, dobrze? Kiedy znów obiecali, że zachowają wszystko w tajemnicy, otworzył zeszyt i zaczął czytać. Apokalipsa Mojżesza Czarnego Siedziałem w jaskini z moim uczniem Bagougiem i prawiłem mu o rzeczach świętych, gdy wtem usłyszeliśmy szum potworny i tętent kopyt tak donośny, że włosy stanęły nam dęba. Kiedy wypadliśmy z jaskini, ujrzeliśmy ogromnego białego rumaka z potężnymi skrzydłami, na którego grzbiecie siedział mąż o trzech obliczach, pięknych i strasznych zarazem, rosły niby palma. Bagoug tak się przeraził, że wskoczył do amfory na wodę, stojącej przed jaskinią, krzycząc: Zmiłuj się nad nami, Panie, synu Dawidowy! Gdyby nie to, że amfora była pusta, utopiłby się niechybnie. Ja zaś padłem na kolana przed jeźdźcem, dotykając czołem ziemi. A wtedy spytał: Czy wiesz, kim jestem? Szczękając zębami z przerażenia, rzekłem: Nie wiem, panie. Oznajmił mi: Jam jest serafin Uzza, jeden z czterech strażników Egiptu. Przybyłem, aby zabrać cię ze sobą i pokazać ci, co było i co będzie. To mówiąc, ujął mnie w swoją dłoń wielką i włochatą, posadził przed sobą na siodle, po czym dźgnął piętami skrzydlatego rumaka, a ten wzbił się w powietrze. Lecieliśmy i lecieli na południe, aż minęliśmy ostatnią kataraktę. Tam ujrzałem trzy góry tak wielkie, że ich wierzchołki kryły się wśród chmur. Zapytałem Serafina, co to za góry, a on rzekł: Na szczycie tej po lewej jest Raj, a na szczycie tej po prawej Piekło. Nie powiedział, co znajduje się na szczycie najwyższej, środkowej góry, a ja lękałem się pytać. To właśnie z niej spływała święta rzeka. Uzza skierował rumaka w stronę góry z Piekłem. Kiedy podlecieliśmy bliżej, ujrzałem na jej zboczach nieprzebrane tłumy ludzi podążających do szczytu. Choć góra była stroma, pięli się raźno, jedni wolniej, inni szybciej, i nikt nie zsuwał się w dół. Spojrzałem pytająco na Serafina, a ten rzekł: Łuski spadły ci z oczu i widzisz życie ludzkie tak, jak widzą je aniołowie. Każdy człowiek ma oprócz khu, swojej nieśmiertelnej duszy, również ka, swojego duchowego sobowtóra. Podczas gdy człowiek idzie przez życie, jego ka – zależnie od jego uczynków – wspina się na jedną z dwóch gór i albo dociera do Piekła, albo do Raju. Spojrzałem w stronę góry mieszczącej Raj i przekonałem się, że na jej zboczach też jest aż czarno od ludzi; z odległości wydawali się nie więksi niż mrówki. Jedynie na stokach środkowej, największej góry nie było nikogo. Nie zdziwiłem się, dostrzegłem bowiem, że jej ściany są gładkie niby szkło; nikt nie zdołałby się na nią wspiąć. Zapytałem: A co się dzieje, jeśli człowiek umiera, zanim jego ka dotrze na szczyt jednej z dwóch gór? Gdzie trafia wtedy? Odparł: Jeśli ka nie osiągnie ani Raju, ani Piekła, wówczas rodzi się ponownie i kontynuuje wędrówkę. Może się nawet zdarzyć, że zawraca i zaczyna wspinać się na drugą górę, ale dzieje się tak niezmiernie rzadko. Wtedy zdobyłem się na odwagę i spytałem, co znajduje się na trzeciej górze, na co rzekł: Tego nie mogę ci wyjawić, bo kryje się tam Wielka Tajemnica, niedostępna zwykłym śmiertelnikom nawet wtedy, gdy dusza ulatuje z ich ciała. Ciesz się, że obejrzysz Piekło i Raj. Niech ci to wystarczy. Wypowiedziawszy te słowa, poruszył lekko wodzami, a wtedy rumak złożył skrzydła i zniżył się nad czubkiem góry, na której jest Piekło. Ujrzałem pałace i domy ze złota oraz uśmiechy radości na twarzach tych, którzy właśnie dotarli na szczyt. Ale po chwili uśmiechy zastąpiły grymasy bólu i przerażenia, gdyż ze złotych domów wypadła sfora demonów i rzuciła się na przybyszy. Bo na szczycie góry znajduje się zarówno wspaniałe Miasto Zła, w którym żyją w luksusie Abaddon, Posriel, Belfagor, Jetrel, Kemuel, Belial i inni Aniołowie Ciemności, jak też ohydne i cuchnące Piekło, w którym grzesznicy cierpią najstraszliwsze katusze, jakie można sobie wyobrazić. Widziałem kłęby dymu, czułem woń płonącej siarki, słyszałem płacz i jęki męczonych. Widziałem rozległą pustynię, pełną grzeszników o spierzchniętych wargach i skórze pokrytej pęcherzami; choć na pustyni są trzy jeziora, w żadnym nie ma wody, aby mogli ugasić pragnienie. W jednym bulgocze płonąca smoła, w drugim roi się od węży i robactwa, trzecie zaś pełne jest śniegu i lodu, który się nigdy nie topi. W pierwszym z jezior widziałem grzeszników i grzesznice, którzy stoją zanurzeni w płonącej, rozgrzanej do czerwoności smole. Wyją z bólu, bo spalone ciało kawałami odchodzi im od kości, po czym odrasta, znów odchodzi, i tak bez końca. Nad nimi krążą ze skrzekiem białe demony; co chwila któryś zniża się i to wydziobuje grzesznikowi oko, to wpija mu się w usta i odgryza wargi oraz język. W drugim z jezior widziałem grzeszników i grzesznice, którzy stoją zanurzeni w kłębiącym się, oślizgłym robactwie. Węże i robaki wwiercają im się do nosa, gardła, odbytu, sromu, wyżerają im wnętrzności, po czym je wypluwają i zaczynają wyżerać od początku. Nad głowami grzeszników latają z piskiem zielone demony; co chwila rzucają się na któregoś, odgryzają mu dłonie i stopy, po czym wysysają szpik z kości. W trzecim z jezior widziałem grzeszników i grzesznice, którzy stoją zanurzeni w śniegu i lodzie. Trzęsą się z zimna i szczękają zębami, a ich ciała są bledsze niż szkielety pozostawione latami na słońcu. Nad grzesznikami fruwają z chichotem czerwone demony; zieją im w twarz tak straszliwym ogniem, że ich gałki oczne pękają z trzaskiem od gorąca, przemarznięte nosy i policzki kurczą się, skwiercząc jak na patelni, wokół zaś rozchodzi się cuchnąca woń spalenizny. Pomiędzy jeziorami krążą żółte i niebieskie diabły, znacznie większe od demonów. Jedne mają łby baranów, byków albo krokodyli, innym sterczą z głów kręte rogi ognia. Wszystkie są uzbrojone w długie noże, oszczepy, siekiery lub pejcze i znęcają się nad grzesznikami jęczącymi z pragnienia. Co jakiś czas łapią któregoś za włosy, wzbijają się z nim w górę, po czym ciskają go z wysokości do jednego z jezior. Niektóre diabły szczerzyły zęby w naszą stronę, ale gdy Serafin marszczył groźnie swoje trzy oblicza i dotykał miecza, natychmiast kuliły się lękliwie. Serce mi się krajało na widok tak straszliwych mąk. Uzza tłumaczył mi, którzy grzesznicy za co cierpią, lecz ich krzyki i jęki oraz śmiech diabłów i demonów były tak głośne, że niewiele rozumiałem z jego słów. W końcu zawołałem: Dość! Nie chcę na to więcej patrzeć! Albo pokaż mi Raj, albo odwieź mnie z powrotem do jaskini. Kiedy Serafin szarpnął wodze, rumak rozpostarł skrzydła i ponownie wzbił się w powietrze; po chwili wylądował na szczycie góry, na której mieści się Raj. Ujrzałem Miasto Dobra, całe ze złota, w którym mieszkają święci, serafini, cherubini i aniołowie różnych stopni. Miasto otoczone jest rzeką słodkiego mleka, przez którą srebrnymi łodziami przeprawiają się dusze tych, co trafiają tu po śmierci. W środku miasta znajduje się ogromny ogród, w którym rosną drzewa, palmy, krzewy i kwiaty. Palmy są o wiele niższe niż na ziemi, wystarczy podnieść rękę, żeby zrywać daktyle, za to każda ma tysiąc razy więcej owoców, każdy owoc zaś jest tak słodki, jakby zanurzono go w miodzie. Również każda kiść winogron jest tysiąc razy większa, a każde grono ma rozmiary arbuza. Ucieszyłem się, że taka wspaniała nagroda czeka tych, którzy wielbią Pana. I bez zazdrości patrzyłem, jak chodzą po onym ogrodzie, bo wiedziałem, że zasłużyli na to pobożnością i dobrymi uczynkami. Przyglądałem się dwóm niewinnym młodziankom w białych szatach przetykanych złotem, którzy rozmawiali, siedząc przy kępie wonnych kwiatów, gdy wtem spadły na nich z nieba dwa skrzydlate diabły, złapały ich w szpony i odfrunęły. Zwróciłem się przerażony do Serafina. Co to ma znaczyć? zapytałem. Dlaczego diabły porwały młodzieńców i dokąd ich poniosły? Uzza wzruszył ramionami i odparł w te słowa: Jak to dokąd? Do Piekła. Diabłom nic nie sprawia takiej przyjemności, jak torturowanie niewinnych dusz. Gdy zawołałem, że to niesprawiedliwe i nieuczciwe, Serafin roześmiał się i rzekł: A od kiedy to diabły postępują uczciwie? Nigdy tak nie robiły i nigdy nie będą. Zresztą ci młodzieńcy są sami sobie winni, bo nie uważali. Zapytałem: Nie odbijecie ich? Odrzekł: Nie. Mamy ważniejsze sprawy na głowie. Wtedy zapytałem: A czy wy, dobrzy aniołowie, porywacie dusze, które trafiły do Piekła? Zdumiony wielce, zawołał: Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy! Po pierwsze my, w przeciwieństwie do diabłów, zawsze walczymy uczciwie. Po drugie, po co mielibyśmy porywać grzeszników do Raju? Niech cierpią katusze, zgodnie z wyrokiem Bożym. Chodź, pokażę ci patriarchów, proroków, apostołów i świętych, a potem to, co było i co będzie. Ponownie wznieśliśmy się na skrzydlatym rumaku, po czym wylądowali w części ogrodu tak pięknej, że widok zapierał dech. Zgodnie z zapowiedzią Serafina, widziałem Abrahama, widziałem Józefa, Jeremiasza, Eliasza, Ezechiela, a także świętych Piotra, Pawła, Tomasza i wielu innych. Widziałem też szczerozłoty pałac o tysiącu wież zdobionych drogocennymi kamieniami, w którym mieszka Bóg Ojciec, Duch Święty, Jezus oraz jego bracia. Wokół pałacu płynęła rzeka wina, z której każdy mógł pić do woli. Taka radość wezbrała w moim sercu, że myślałem, iż umrę z nadmiaru szczęścia. Nie interesowało mnie, co było i co będzie; chciałem pozostać w tym miejscu i karmić oczy wspaniałym widokiem. Wtem w gronie szacownych patriarchów i świętych ujrzałem olbrzyma bez głowy. Pomyślałem, że to Goliat, ale cóż Goliat robiłby w niebie? Gdy zwróciłem się z pytaniem do Serafina, ten odparł: To nie Goliat, tylko praprzodek Adam. Chcesz wiedzieć, gdzie jest jego głowa? Zamieszał końcem miecza wino w rzece i skinął na mnie, żebym spojrzał w dół. Dostrzegłem łysą górę; na jej szczycie wznosiło się potężne drzewo, którego rozłożyste konary uginały się od ciężaru rosnących na nim ludzi. Popatrzyłem pytająco na Serafina, a wtedy splunął w dłoń i przemył mi swą śliną najpierw lewe oko, potem prawe. Poczułem się jak ślepiec, który nagle odzyskuje wzrok. Ponownie spojrzałem do rzeki i tym razem zobaczyłem, że łysa góra to ogromna biała czaszka, na której szczycie wznosi się nie drzewo, lecz Krzyż Zbawiciela, i wtedy zrozumiałem, iż patrzę na Golgotę, Miejsce Czaszki, w dniu śmierci Jego. Uzza rzekł: A teraz pokażę ci, co było wcześniej. To powiedziawszy, zaczął cofać czas. Obrazy w rzece wina przesuwały się błyskawicznie, ludzie umierali, żyli i rodzili się w jednym mgnieniu oka i z chwili na chwilę ich ubywało, ale byli coraz więksi. Ujrzałem, jak woda przybiera i zalewa ziemię, po czym przemienia się w deszcz, który wzlatuje do nieba; ujrzałem, jak Noe i zwierzęta wysiadają tyłem z arki. Kiedy Noe począł rozbierać ją deska po desce, zakręciło mi się w głowie, więc zmrużyłem na moment oczy; gdy otworzyłem je znów, czas płynął już we właściwym kierunku: ujrzałem Adama i jego żonę Lilith, po chwili Adama i jego żonę Ewę, następnie podłego węża Apopisa, jak skrada się na czterech łapach do Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego i przymilnym głosem namawia Ewę, aby skosztowała wspaniałych owoców. Zobaczyłem Ewę częstującą Adama, byłem świadkiem wypędzenia ich z Raju przez archanioła z ognistym mieczem; słyszałem, jak Pan Bóg przeklina węża, mówiąc mu, iż odtąd on i jego potomstwo na brzuchu w kurzu czołgać się będzie. Potem Serafin zaczął przyspieszać czas. Obrazy znów przelatywały mi przed oczami w zawrotnym tempie. Przesuwały się tak szybko, że wszystko zlewało się i rozmazywało; Uzza tylko z rzadka zwalniał bieg wypadków, pozwalając mi się przyjrzeć jakiejś scenie. Ale mnie wciąż nie dawał spokoju widok młodzieniaszków porwanych przez diabły. Zapytałem: Czy zawsze tak było, że diabły mogły porywać dusze z Raju? Odparł: Walka Synów Światła z Synami Ciemności trwa dłużej, niż istnieje świat. I owszem, Synowie Ciemności od zawsze usiłują nam szkodzić. Kiedyś jednak wyglądało to zupełnie inaczej. Spójrz! Gdy znów skierowałem wzrok na rzekę wina, ujrzałem w niej obraz Raju i Piekła sprzed dwóch tysięcy lat. Zwykłe anioły były większe niźli teraz Uzza i inni serafini, natomiast diabły i demony miały zaledwie rozmiary nietoperzy. Jeśli chciały wrzucić grzeszną duszę do jeziora smoły, musiały ją ciągnąć i popychać całą gromadą. A gdy któryś przelatywał zbyt blisko anioła, ten wyciągał rękę, łapał go jak muchę i rozgniatał w palcach na miazgę. Spojrzałem zaskoczony na Serafina, on zaś westchnął i rzekł: Tak było. Teraz pokażę ci, co będzie i jak to wszystko się skończy. W rzece znów zaczęły zmieniać się obrazy. Widziałem potomstwo węża Apopisa, które rozpleniło się tak okropnie, że przejść nie było można bez stąpania po obłych cielskach. Widziałem kraj ogołocony przez myszy, które po zjedzeniu plonów zaczęły rzucać się na niemowlęta, chorych i starców, a potem nawet na zbrojnych wojowników. Widziałem najazd jasnowłosych, strasznych ludzi północy, którzy nie oszczędzali nikogo. Rabowali możnych i ubogich, a wszystko, co zagarnęli, ładowali na statki i wywozili do swoich nędznych, zimnych krajów. Widziałem jeszcze wiele potwornych plag, które dopiero spadną na ojczyznę moją. Widziałem latające po niebie żelazne ptaki, które zrzucały ogniste amfory na siedziby ludzkie. Amfory spadały ze złowróżbnym świstem, po czym rozrywały się na kawałki i niszczyły wszystko wokół. Najtęższe mury obracały się w gruzy, ziemia dygotała od zadawanych jej razów. Łkając, zasłoniłem oczy, ale Serafin kazał mi odjąć ręce i znów przyspieszył czas. Minęły dziesiątki, a może setki lat. Ale tym razem, kiedy obraz zwolnił, widziałem nie ziemię, lecz Miasto Dobra. Atakowały je hordy żądnych krwi diabłów i demonów. Potężne, o zwalistych cielskach czerwonej, zielonej lub białej barwy i o grubych łapach zakończonych ostrymi pazurami, były teraz o wiele większe od aniołów, a ich błoniaste skrzydła przynajmniej dwa razy dłuższe. Natomiast anioły i święci wyraźnie się skurczyli; ich członki były chude i słabe, twarze i brzuchy zapadłe, plecy przygarbione. Przerażony tym widokiem, zapytałem Serafina: Dlaczego diabły są takie dorodne, anioły i święci zaś tak zmarnieli? Co się teraz stanie? Odrzekł: Diabły i demony mają się coraz lepiej, bo żywią się grzechami ludzkimi, tak jak anioły dobrymi uczynkami. Ale w epoce, którą oglądamy, połowa aniołów i świętych z głodu nie ma siły, żeby zwlec się z pościeli, bo ludzie nic, tylko grzeszą. Pytasz, co się stanie; patrz uważnie, a sam zobaczysz. Widziałem, jak król Salomon każe serafinom rozwieszać pomiędzy dachami złotych domów i konarami dorodnych drzew olbrzymie magiczne sieci, które mają bronić dostępu Aniołom Ciemności. Widziałem, jak Maria i jej córki, Maria Magdalena, Salome oraz inne święte niewiasty wyplatają sieci z takim poświęceniem, że aż krwawią im palce. Widziałem, jak Metatron, który dowodził obroną, trzykrotnie posyłał archanioła Rafaela do złotego pałacu po Jezusa i jego braci, aby chwycili miecze i przybyli wesprzeć Siły Dobra w walce z Siłami Zła. Widziałem cherubinów ciskających w demony sześcioramiennymi gwiazdami z wypisanym na nich tajnym imieniem Pana. Anioły broniły się dzielnie, ale były mniejsze i słabsze. Widziałem, jak diabły je łapią, odrywają im skrzydła, odgryzają głowy. Widziałem, jak drą magiczne sieci, wpadają do miasta i plują na obrońców piekielnym ogniem. Widziałem, jak włosy Marii Magdaleny stają w ogniu, jak święty Piotr pada z sercem przebitym czarną strzałą, jak przewraca się tron Chrystusowy. Gdy Jezus i jego bracia, Jakub, Józef, Szymon i Judasz, wybiegli wreszcie ze złotego pałacu, było już za późno. Chociaż dwoili się i troili, wywijając złotymi mieczami, rzuciła się na nich taka chmara demonów i diabłów, że byli bez szans. Zatkałem uszy, aby nie słyszeć jęków mordowanych aniołów i świętych; zamknąłem oczy, żeby nie widzieć świętej krwi płynącej szeroką strugą główną ulicą miasta. Ale Serafin kazał mi otworzyć oczy i odjąć ręce od uszu. Patrzyłem na straszną rzeź, aż usłyszałem nowy hałas od strony złotego pałacu o tysiącu wież. Kiedy skierowałem tam wzrok, ujrzałem, jak diabły wywlekają z pałacu samego Boga Ojca i ciągną przed złoty tron, na którym siedzi ich wódz, Abaddon. Obok siedziała wszetecznica Barbelo, za nią stała jej córka w złotej koronie, trzymając oburącz żelazny topór, którego ostrze lśniło jaśniej niźli księżyc w pełni. Gdy demony rzuciły Boga Ojca na ziemię, Abaddon zaśmiał się szyderczo i dotykając stopą Jego głowy, przemówił w te słowa: A widzisz? Zwyciężyłem cię, bracie! Mówiłem, że stworzenie ludzi to zły pomysł, ale nie chciałeś mnie słuchać. Teraz sam zginiesz, wszystko przez to, że w swojej pysze stworzyłeś rodzaj ludzki na własne podobieństwo. Ja zaś będę rządził wiecznie. Następnie zwracając się do córki Barbelo, rozkazał: Zetnij mu głowę! Piękna diablica stanęła nad Panem Wszechrzeczy, uniosła lśniący topór, po czym spuściła go z siłą. Obraz pociemniał i znikł. Przerażony, trząsłem się na całym ciele. Wtedy Uzza rzekł: Kiedy wrócisz na ziemię, opowiedz ludziom, co widziałeś. Niech strach wielki padnie na ich serca, bo to przez ich grzechy taki koniec czeka anioły, świętych i Boga Najwyższego. Jedziemy. Znów szarpnął wodze i skrzydlaty rumak wzbił się w powietrze. Przez całą drogę nie odzywaliśmy się do siebie; również gdy dotarliśmy do Sketis, Uzza postawił mnie przed wejściem do mej jaskini i bez słowa odleciał. Padłem na ziemię i leżałem wiele godzin; nie miałem siły wczołgać się do środka. I gdy tak leżałem, ogarnięty straszliwym smutkiem, bardziej umarły niż żywy, przypomniałem sobie, jak w dzieciństwie matka opowiadała mi o Tej, z Której wszystko wzięło początek: ogień i woda, zwierzęta i rośliny, ludzie i bogowie. Skryta za siedmioma zasłonami, siedzi na szczycie wielkiej, niebosiężnej góry, a spomiędzy Jej ud wypływa święta rzeka. Jeśli jest zła, zaciska uda, a wtedy Nil się zwęża i w całym kraju panuje susza, albo rozszerza je tak, że powódź niszczy plony i ludzie też umierają z głodu. Ale zazwyczaj Nil przybiera tyle, ile powinien. I kiedy tak rozmyślałem, ujrzałem przy sobie Ją, Bożycę, Matkę Stworzenia. Była czarna, stara i brzuchata, nabrzmiałe piersi zwisały jej do kolan, wargi miała grubsze od moich. Pogłaskała mnie po policzku i dała mi się napić mleka ze Swoich wielkich czarnych piersi; wtenczas ogarnął mnie błogi spokój, jakiego nie czułem od lat. Zamknąłem oczy i zapadłem w sen. Zbudził mnie mój uczeń Bagoug, gdy rano wyszedł z jaskini. Jej już przy mnie nie było. Wołałem Ją, lecz nie pokazała mi się więcej. Kazałem Bagougowi wziąć pergamin i trzcinę, po czym podyktowałem mu opis wszystkiego, co widziałem. Amen. – Przykro mi, że nie mogłaś zobaczyć grobu Musy – rzekł Abib, kiedy wracali do Kairu. – Nie wiedziałem, że główny kościół jest w remoncie. Jednakże Alicja i tak była ogromnie zadowolona z odwiedzin w klasztorze. Gdy Sammy przeczytał ustęp o plagach węży, myszy i ludzi północy, od razu skojarzyła to z listem stryja, tyle że stryj zmienił „ludzi północy” na Szwedów, Musa zaś pewnie miał na myśli krzyżowców. Nie ulegało wątpliwości, że Teodor znał tekst widzenia, mimo iż Sammy twierdził, że rękopis znaleziono dopiero przed trzema miesiącami. Postanowiła, że nazajutrz z samego rana wybierze się do koptyjskiego Kairu; może tam dowie się czegoś więcej? Nie rozumiała, dlaczego nie zrobiła tego do tej pory; czyżby podświadomie odwlekała tę chwilę, obawiając się rozczarowania, gdyby to, co stryj pisał o swoim odkryciu dotyczącym imion w ich rodzie, miało okazać się brednią? Historia Mojżesza Czarnego potwierdzała jednak jego słowa. Piach pustyni skrzypiał pod kołami, a reflektory z trudem rozgarniały gęsty egipski mrok. Alicja oparła głowę o ramię Abiba i zamknęła oczy. Wkrótce zmorzył ją sen. 9 Po śniadaniu Alicja wybrała się na zwiedzanie koptyjskiego Kairu. Liczyła na towarzystwo Abiba, ale okazało się, że znów musi wyjechać z miasta i wróci dopiero nazajutrz. Umówili się, że spotkają się zaraz po jego przyjeździe i – ponieważ, jak to w piątek, wszystko będzie zamknięte – pojadą na basen do Gezira Club. Wysiadłszy z taksówki na ulicy Mari Girgis, przed wejściem na teren Muzeum Koptyjskiego, Alicja przystanęła na chwilę, żeby popatrzeć na resztki rzymskiej twierdzy z czasów Augusta, zwanej „fortem Babilon”. Wyczytała w przewodniku, że nazwa jest prawdopodobnie zniekształceniem starej egipskiej nazwy Pi-Hapi-n-On, czyli „dom Hapiego”, boga Nilu. W dawnych czasach Nil przepływał tuż obok; potem jego koryto przesunęło się o czterysta metrów na zachód. Kupiła bilet i weszła do muzeum. Stanęła trochę bezradnie na środku pierwszej sali, nie wiedząc, od czego rozpocząć zwiedzanie; w końcu postanowiła przyłączyć się do grupy angielskich turystów, którym przewodnik o nobliwym wyglądzie profesora wyższej uczelni opowiadał o religii koptyjskiej. Turyści, sami emeryci, słuchali z zaciekawieniem; Alicję również zainteresowały słowa przewodnika. – Chrześcijaństwo, wprowadzone w Egipcie przez świętego Marka, przyjęło się tu niezmiernie łatwo, gdyż było znacznie bardziej zbliżone do wierzeń lokalnych, niż kult bogów greckich, który próbowali zaszczepić Ptolemeusze. Dla ludności egipskiej Matka Boska z dzieciątkiem, zwłaszcza w okresie ucieczki do ich kraju, kiedy ukrywała się przed Herodem, to po prostu Izyda z maleńkim Horusem, ukrywająca się przed podłym Setem. Chrystus był Ozyrysem: tak jak on zmartwychwstał, a następnie odszedł z tego świata, żeby panować w swoim królestwie. Jeśli chodzi o świętych, największą popularnością cieszyli się w Egipcie Jan Chrzciciel i Jerzy. Walkę Jerzego ze smokiem symbolizującym diabła utożsamiano z walką Horusa z Setem; w Luwrze znajduje się nawet stara koptyjska płaskorzeźba, na której smok przedstawiony jest w postaci krokodyla, natomiast święty Jerzy z głową sokoła, tak samo, jak niegdyś przedstawiano Horusa. W wypadku Jana Chrzciciela następuje zespolenie egipskich wierzeń: z jednej strony, ze względu na chrzest, uważany był za Hapiego, boga Nilu; z drugiej strony, przez to, że został pozbawiony głowy, łączono go z Ozyrysem. Także w legendach o innych świętych często pojawiają się wątki nawiązujące do mitów egipskich: na przykład ciało ważnego koptyjskiego świętego, męczennika Menesa, zostało zamknięte w żelaznej skrzyni i wrzucone do wody, zupełnie jak ciało Ozyrysa. Nawet w legendzie o świętym Marku można doszukać się dziwnych miejscowych elementów, choćby samokastracji. Zapewne pamiętają państwo, że kiedy Izyda szukała i łączyła części ciała Ozyrysa, nie zdołała odnaleźć członka, gdyż połknęła go ryba. Bogini musiała więc przyczepić mężowi sztuczny narząd. Atrapa funkcjonowała jednak sprawnie, bo kiedy Izyda ożywiła Ozyrysa i spółkowała z nim pod postacią sępa, zaszła w ciążę. Na pamiątkę tego wydarzenia bogini przedstawiana jest czasem w koronie ozdobionej łbem i skrzydłami tego ptaka. Jedna turystka szepnęła coś do drugiej i obie zaczęły chichotać. Przewodnik zgromił je wzrokiem. – Nie ma się z czego śmiać. Prokreacja, a także pozbawienie kogoś tej możliwości, to sprawy bardzo ważne we wszystkich starych religiach. Według mitów greckich Kronos wykastrował swojego ojca, Uranosa, i wrzucił jego obcięty narząd do morza. Narząd pływał, powodując pianę: właśnie z niej zrodziła się Afrodyta. W dawnych wierzeniach zawierają się piękno i logika, które nie zawsze są dla nas oczywiste. W Egipcie każde pojedyncze ziarno symbolizowało trumnę Ozyrysa. Twarde i zimne, gdy w okresie siewu wrzucano je do ziemi, po upływie kilku miesięcy wypuszczało kiełek i rodziło się do życia, tak jak bóg, który wstawał z martwych. Egipcjanie uważali chleb za ciało swojego boga; dlatego bez oporów zaakceptowali sakrament eucharystii, który wielu innym ludom kojarzył się z kanibalizmem. Przewodnik umilkł i skierował się w stronę schodów. Alicja wraz z grupą turystów podążyła za nim. Po chwili znaleźli się w wielkiej, podłużnej sali, wypełnionej dziesiątkami ikon. Ku zdumieniu Alicji na wielu widniały napisy w języku arabskim. – Mają tu państwo ikony koptyjskie, nubijskie, greckie i rosyjskie – oświadczył przewodnik. – Później, oglądając portrety trumienne z Fajum, przekonają się państwo, jak dalece egipska sztuka pierwszych wieków naszej ery wpłynęła na malarzy ikon. Proszę przyjrzeć się ikonom koptyjskim. Język koptyjski to późna forma języka egipskiego, zapisywanego nie hieroglifami, lecz rozszerzonym o kilka znaków greckim alfabetem. Jednakże kiedy większość Egipcjan przeszła na islam, język ten w ciągu tysiąca lat całkowicie wyszedł z użycia. Dlatego na wielu ikonach widnieją napisy arabskie. Przewodnik podprowadził wycieczkę do gabloty, w której główny motyw wyeksponowanych za szybą ikon stanowiła obcięta głowa świętego Jana Chrzciciela. Na kilku widniała sama głowa leżąca na srebrnej misie albo w złotym kielichu do połowy wypełnionym krwią. Jedna ikona przedstawiała brodatą postać świętego we włosiennicy, sandałach i z anielskimi skrzydłami, trzymającego w lewej ręce złote naczynie, w którym spoczywała jego obcięta głowa. Ta w naczyniu i ta, którą wciąż miał na ramionach, różniły się drobnym szczegółem: jedna miała zamknięte, a druga otwarte oczy. Na innej ikonie dziewczyna z rozpuszczonymi włosami trzymała półmisek z ociekającą krwią głową, a żołnierz w srebrnej zbroi wyciągał po nią rękę. Przewodnik zaczekał, aż jego podopieczni przyjrzą się ikonom, po czym rzekł: – Herod Antypas, syn Heroda Wielkiego, który odbudował Świątynię Jerozolimską, ożenił się z córką arabskiego króla Aretasa. Jednakże później zapałał wielką miłością do Herodiady, żony swojego przyrodniego brata Filipa, i postanowił ją poślubić. Gdy święty Jan Chrzciciel potępił ich kazirodczy związek, Herodiada namawiała męża, żeby kazał zabić proroka, ale ten nie chciał brać na swoje sumienie tak wielkiej zbrodni. Polecił tylko go aresztować i wtrącić do lochu. Krwiożercza Herodiada nie dała za wygraną; czekała na odpowiednią chwilę. Taka chwila nadeszła, gdy Herod wydał wspaniałą ucztę w dniu swoich urodzin. Podczas uczty Salome, córka Herodiady i Filipa, zabawiała biesiadników tańcem. Jej taniec, znany jako taniec siedmiu zasłon, był tak wspaniały, tak zmysłowy, że kiedy skończyła, Herod zerwał się z miejsca i zawołał: Dam ci, co tylko chcesz, choćby połowę mojego królestwa! Salome spytała matki, o co poprosić Heroda, a ta kazała jej zażądać głowy proroka. Herod nie miał wyboru. Wezwał kata, polecił mu ściąć świętego i przynieść jego głowę dziewczynie. Salome z głową świętego Jana Chrzciciela, jak państwo zapewne wiedzą, była jednym z ulubionych tematów w malarstwie europejskim, podobnie jak Judyta z głową Holofernesa. Właściwie nie wiadomo, dlaczego akurat motyw kobiety trzymającej obciętą głowę cieszył się taką popularnością. Bo o ile można jeszcze zrozumieć uwiecznianie Judyty, bohaterki, która zabijając asyryjskiego wodza, uratowała przed zagładą swoje miasto, to zdumiewające jest portretowanie Salome, jakby też była bohaterką lub świętą. Odnosi się wrażenie, że to, co naprawdę pociągało artystów w tym temacie, nie miało nic wspólnego z biblijnymi postaciami Salome i Judyty; chodziło im raczej o połączenie erotyki i śmierci. Młodziutka, powabna Salome i starsza od niej, ale też piękna Judyta to jakby dwa wcielenia jednej postaci, odwieczny archetyp kobiety-modliszki, a zarazem ucieleśnienie niszczycielskiego aspektu Wielkiej Bogini. Niektórzy z państwa na pewno widzieli w londyńskiej National Gallery portret sułtana Mehmeda II pędzla Belliniego Gentile, weneckiego malarza Quattrocento. Opowiem państwu pewną historię związaną z powstaniem tego obrazu. Otóż w 1479 roku Mehmed II, zdobywca Konstantynopola, zapragnął, aby Republika Wenecji przysłała mu swojego najlepszego malarza, który namalowałby jego portret. Po długich naradach zdecydowano się wysłać właśnie Belliniego Gentile. Sułtan był zachwycony portretem, a także ogromnym płótnem przedstawiającym wjazd do Stambułu cudzoziemskiego posła, które Gentile wykonał później. Szczodrość potężnego władcy nie znała granic, a egzotyczne miasto fascynowało weneckiego artystę; wyglądało na to, że długo nie wróci w rodzinne strony. Nagle zmienił zdanie. Czy wiedzą państwo dlaczego? Przewodnik powiódł wzrokiem po gromadce turystów, ale ci tylko kręcili głowami. – Otóż flota sułtana oblegała w tym czasie wyspę Rodos, na której siedzibę mieli szpitalnicy. Gdy Mehmed II spytał malarza, kim był święty Jan Chrzciciel, którego zakon przejął na swojego patrona po rozwiązaniu templariuszy, Gentile, pragnąc zrobić sułtanowi niespodziankę, namalował obciętą głowę świętego. Kiedy pokazał dzieło władcy, ten zamiast się zachwycić i znów obsypać go złotem, parsknął śmiechem. Obcięta głowa wygląda zupełnie inaczej! – zawołał. A jak? – spytał artysta. Sułtan powiedział coś po turecku do jednego z janczarów, pełniących wartę przy jego osobie i wskazał palcem niewolnika poruszającego wielkim wachlarzem. Janczar dobył szabli, postąpił krok naprzód i zamachnął się szeroko. Głowa niewolnika spadła na posadzkę. O, właśnie tak – rzekł sułtan do malarza. Teraz już wiem – wyszeptał Gentile pobladłymi wargami. I opuścił Turcję najszybciej, jak mógł. Morał tej historii jest taki – i dlatego opowiadam ją wszystkim grupom turystów, które oprowadzam – że nawet najkulturalniejsi ludzie Wschodu mają inny system wartości niż my. Powinniśmy o tym pamiętać, kiedy odwiedzamy zamorskie kraje, i nie oddalać się samotnie od grupy ani nie zapuszczać w wąskie zaułki w starych dzielnicach arabskich, zwłaszcza w godzinach wieczornych. Nie chcę państwa straszyć, ale miałbym pretensje do samego siebie, gdybym nie opowiedział państwu o pewnym zdarzeniu, które miało miejsce w Aleksandrii jakieś trzydzieści lat temu. Szwedzkiemu wicekonsulowi zepsuł się samochód. Mężczyzna zostawił żonę w wozie, a sam udał się na poszukiwanie telefonu, żeby zadzwonić po pomoc do konsulatu. Kiedy wrócił, okazało się, że żona siedzi dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej siedziała, ale pozbawiona głowy. Wicekonsul wezwał policję, która zaczęła dokładnie przeczesywać okolicę. Policjanci postanowili też przesłuchać grupę beduinów koczujących w pobliżu. Ci twierdzili zgodnie, że nic nie widzieli, gdy wtem spod sukni jednej z ich kobiet wypadła obcięta głowa. Beduini zabili Szwedkę i odrąbali jej głowę, bo miała złote zęby. Chcieli je wyrwać. Straszne, prawda? Przerażeni emeryci pokiwali energicznie głowami i zbili się w jeszcze ciaśniejszą gromadkę. Nie ulegało wątpliwości, ze odtąd żaden nie oddali się od przewodnika dalej niż na pół metra. – Historię tę opisał Lawrence Durrell w Justynie, jednej z powieści składających się na Kwartet aleksandryjski. Polecam ją państwa uwadze. A wracając do Jana Chrzciciela, nie on jeden postradał głowę; ścinano wielu świętych. Ci z państwa, którzy bywają we Francji, mogli słyszeć historię świętego Denisa, który już po egzekucji przez kilka godzin chodził po Paryżu, trzymając własną głowę pod pachą. Przewodnik umilkł i ruszył wraz z grupą do następnej gabloty. Alicja pozostała na miejscu. Słuchając przewodnika, przypomniała sobie, że autor antymasońskiej broszury pisał, iż wyznawcy Izydy czcili obrazy Salome z głową Jana Chrzcicielą, ponieważ uważali je za wizerunki egipskiej bogini, trzymającej odnalezioną głowę Ozyrysa. A może czcili samą Salome? Może uważali ją, wnuczkę Heroda Wielkiego, odnowiciela Świątyni Jerozolimskiej, a także Judytę, morderczynię Holofernesa, za wcielenia Izydy, tak samo jak księżniczkę Rodopis? Przypomniała sobie również, że kiedy zwiedzała pałac w Wilanowie, widziała tam należący do Sobieskiego obraz Salome z głową Jana Chrzciciela pędzla Łukasza Cranacha Starszego. Według przewodniczki figurował w inwentarzu przeprowadzonym po śmierci króla jako „obraz Herodiady z głową św. Jana”; nie umiała powiedzieć, dlaczego później zmieniono mu nazwę. Alicję uderzyło, że Ludwika Maria, uważana przez autora broszury za jedno z kolejnych wcieleń bogini, postąpiła identycznie jak Herodiada, matka Salome, poślubiając najpierw Władysława IV, a potem jego przyrodniego brata, Jana Kazimierza. Ich związek też był piętnowany przez współczesnych jako kazirodczy. Co to mogło oznaczać? I czy fakt posiadania przez Sobieskiego takiego obrazu nie potwierdzał przynajmniej częściowo tezy o związku króla z dziwnym kultem? Potem przypomniała sobie coś, o czym uczyła się w szkole, a o czym nie wspomniał autor broszury, aczkolwiek dwukrotnie zaliczył Stanisława Żółkiewskiego do wyznawców Izydy. Otóż hetman wielki koronny – świadom, że jego wojsko poniesie pod Cecorą klęskę, a on sam polegnie – przebrał się przed bitwą w prosty rycerski strój, aby nieprzyjaciel nie rozpoznał jego zwłok. Na nic się to jednak nie zdało; jak opowiadał całej klasie nauczyciel historii, Turcy odszukali trupa Żółkiewskiego i odrąbali mu głowę, po czym nadziali ją na włócznię i wystawili na pokaz w obozie, a następnie wysłali w darze młodemu sułtanowi, Osmanowi II. Udało się ją odzyskać Reginie, żonie zabitego, dopiero za wysoki okup. Przecież regina to po łacinie „królowa”, pomyślała Alicja w nagłym olśnieniu; może Turcy wcale nie odrąbali głowy hetmanowi, może to tylko mit powtarzany przez wyznawców Izydy? A jeśli Żółkiewski i jego żona świadomie zdecydowali się odegrać ozyriańskie misterium? Czyżby Regina uważała się za wcielenie Izydy? Jak to się miało do wizerunków Salome z głową Jana Chrzciciela? Czy możliwe, że Sobieski traktował posiadany przez siebie obraz Cranacha jako portret prababki z głową pradziada? Przez chwilę Alicja czuła wielkie podniecenie, jak gdyby dokonała ważnego odkrycia. Ale potem uznała, że te jej rozważania nie mają najmniejszego sensu. W końcu opiera się na informacjach z broszury; czyż Mieleński nie nazwał jej stekiem bzdur, a Frank nie wyraził podobnej opinii? Nagle pomyślała, że wizyta w Muzeum Koptyjskim jest niewypałem. Przyjechała tu, żeby sprawdzić informacje zawarte w liście stryja, tymczasem znajdowała tylko dowody na potwierdzenie poglądów autora broszury o masonach i wszechpotężnej organizacji wyznawców egipskiej bogini. Jeszcze raz rzuciła okiem na ikony i przeszła do sąsiedniej sali. Nie miała ochoty znów przyłączać się do grupy angielskich emerytów, więc trochę bezradnie krążyła po salach, oglądając koptyjskie tkaniny i rękopisy, w tym te z Nag Hammadi, o których wspomniał Abib. W końcu zbiegła na parter i wyszła z budynku. Prawdę mówiąc, nie była pewna, czego szuka, ale wiedziała, że nie znajdzie tego wśród eksponatów zgromadzonych w muzeum. Zwiedziła mieszczący się obok piękny kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny, zwany „wiszącym”, albowiem wspierał się na bastionach dawnej rzymskiej twierdzy, następnie kościoły Świętej Barbary i Świętego Sergiusza. Kościoły, małe i ciasne, wydały jej się bardziej intymne i bardziej tajemnicze od świątyń katolickich. Ikony oraz woń kadzideł i świec sprawiały, że kojarzyły się z cerkwiami, ale z zewnątrz były do nich zupełnie niepodobne. Kościół Świętego Sergiusza niczym się nie różnił od przylegających do niego starych budynków mieszkalnych; koptyjski ksiądz, z którym Alicja wdała się w rozmowę, powiedział, iż specjalnie został tak zbudowany, aby nie kłuł w oczy mahometan. – Choć na ogół panowała w Egipcie tolerancja religijna, zdarzały się okresy prześladowań – dodał. – W połowie dziewiątego wieku kalif al-Mutawakkil wydał dekrety zabraniające noszenia krzyży i nakazujące naukę arabskiego. Sto kilkadziesiąt lat później sułtan al-Hakim pozamykał nasze kościoły lub poprzerabiał na meczety. Al-Hakim był szaleńcem, który zabronił gry w szachy, dwukrotnie polecił zabić wszystkie psy w mieście, bo przeszkadzało mu ich szczekanie, a pewnego dnia kazał utopić w łaźni wszystkie swoje konkubiny. Kiedy zginął w zamachu, nie tylko Koptowie odetchnęli z ulgą. Przez pewien czas był spokój, ale za Mameluków znów rozpoczęły się prześladowania. Ograniczano Koptom prawa i konfiskowano majątki. Nic dziwnego, że większość Egipcjan przeszła w końcu na islam. Niemal trudno uwierzyć, że po tylu wiekach nasz Kościół liczy aż dwa miliony wiernych. Jednakże chrześcijaństwo w Egipcie było najsrożej ciemiężone za cesarza Dioklecjana. Okres jego panowania nazywamy „erą męczenników” i – dla upamiętnienia tych wszystkich, którzy oddali wtedy życie za wiarę – liczymy lata nie od narodzin Chrystusa, ale od chwili, kiedy Dioklecjan doszedł do władzy. W każdym kościele koptyjskim są relikwie świętych, w większości pochodzące właśnie z tamtego okresu. Alicja skinęła głową. Już wcześniej zwróciła uwagę na stojące wzdłuż bocznych ścian oszklone gabloty, w których znajdowały się obszyte czerwonym aksamitem srebrne pojemniki, zawierające kości męczenników i męczennic. Wokół pojemników leżały dziesiątki złożonych karteczek, które wierni – wypisawszy na nich prośby – wrzucili przez szczeliny do gablot. Zaintrygowało ją jednak co innego: strusie jaja wiszące przed inkrustowanym kością słoniową hebanowym ikonostasem. Pierwszy raz widziała coś takiego w chrześcijańskiej świątyni. Zapytała duchownego, co oznaczają. – Symbolizują Wszechwidzące Boskie Oko, ale nie tylko – odparł. – Jajo to symbol narodzin i powrotu. Zmartwychwstania i nieśmiertelności. A przede wszystkim, początku wszystkiego. Alicji przypomniały się pisanki; niewątpliwie sens był ten sam. Porozmawiała jeszcze chwilę z księdzem, po czym wyszła na zewnątrz. Spacerując wąskimi ulicami koptyjskiej dzielnicy, miała poczucie niedosytu. Była pewna, że znajdzie tu jakąś odpowiedź na pytania dotyczące listu stryja, tymczasem nie natrafiła na nic. Szczęście uśmiechnęło się do niej dopiero wtedy, gdy weszła do niewielkiego sklepu z pamiątkami. Większość towarów stanowiły takie same wyroby z mosiądzu, macicy perłowej i skóry, jakich pełno było w całym mieście, lecz w jednej gablocie leżało kilka książek w języku angielskim. Alicja wypatrzyła wśród nich szczupły tomik zatytułowany Żywoty egipskich świętych. Kupiła go natychmiast. Po powrocie do hotelu przeczytała we wstępie, iż książka stanowi wyciąg z koptyjskiego Synaxarium i zawiera noty biograficzne poświęcone wszystkim ważniejszym świętym czczonym w tym Kościele. Obok każdego imienia widniał dzień, w którym Koptowie obchodzą pamięć świętego, podany najpierw według kalendarza koptyjskiego, następnie gregoriańskiego. Był to nie dzień narodzin, lecz śmierci, podobnie jak w Kościele katolickim, gdyż według świętego Augustyna zmarły w dniu zgonu rodzi się do życia wiecznego. Alicja odszukała Musę Etiopczyka. Zamieszczony życiorys praktycznie pokrywał się z tym, co usłyszała od Sammy’ego. Dowiedziała się tylko, że jego święto obchodzone jest 24 baounah, czyli 18 czerwca. Data ta nic jej nie mówiła. Pamiętając, że stryj napisał w liście, iż on, jego bracia, a także ich ojciec, dziad i wcześniejsi przodkowie otrzymali imiona na cześć świętych egipskich, zaczęła szukać w Żywotach Eliasza, Jerzego i Wiktora. Ponieważ figurowało po kilku świętych noszących te imiona, nie wiedziała, którzy są właściwi. W końcu wyjęła list stryja i zaczęła go kartkować. Po chwili miała już wypisane daty urodzin trzech braci Sieciechów: Eliasz – 23 stycznia, 1915 Jerzy – 13 czerwca, 1924 Wiktor – l grudnia, 1925. Kiedy porównała je z dniami świąt figurującymi obok haseł w Żywotach, przekonała się, iż stryj nie kłamał. Najpierw przeczytała krótki żywot patrona swojego ojca, potem patronów obu stryjów, zaczynając od świętego Wiktora – skoro miała wkrótce spotkać młodszego brata ojca, jego patron interesował ją bardziej. JERZY – 19 paone, 13 czerwca. Nowy męczennik. Mozahim był synem muzułmanina z Damirah, ożenionego z chrześcijanką. Chłopiec chodził z matką do kościoła i chciał przystąpić do sakramentu komunii, lecz nie mógł, gdyż nie był ochrzczony. Zapragnął przyjąć chrzest, ale prawo islamu nie pozwalało na to. Kiedy dorósł, pojął za żonę chrześcijankę i wyjawił jej, iż pragnie się ochrzcić. Za jej radą udał się do klasztoru na pustyni, ale zakonnicy bali się ochrzcić muzułmanina. Wyruszył więc do Damietty; tam dostąpił sakramentu chrztu i przyjął imię Jerzy. Kiedy muzułmanie się o tym dowiedzieli, złapali go i pobili; zdołał im uciec. Przez trzy lata mieszkał w Safat Abu Turab, następnie w Katur, gdzie pełnił posługi w kościele św. Jerzego. Gdy powrócił do Damirah, muzułmanie oskarżyli go o apostazję przed gubernatorem miasta. Wtrącono go do lochu, ale uniknął tortur, ponieważ żona gubernatora, chrześcijanka, wstawiła się za nim. Na wieść o tym muzułmanie wdarli się do więzienia i wyciągnęli Jerzego z celi. Cięli go przez szyję i pewni, że odrąbali mu głowę, zostawili go na ziemi. Kiedy rano zjawiła się grupka chrześcijan, aby pochować Jerzego, okazało się, że on wciąż żyje. Muzułmanie ponownie go pojmali i wtrącili do lochu. W nocy Jerzemu ukazał się anioł, który powiedział mu, że nazajutrz otrzyma palmę męczeństwa. Rano muzułmanie przybyli do gubernatora, żądając śmierci apostaty. Kiedy gubernator wydał im Jerzego, zawlekli go przed kościół św. Michała i tam odrąbali mu głowę. Potem usiłowali spalić jego ciało, lecz ogień się go nie imał, więc wsadzili je do kosza i cisnęli do rzeki. Woda wyrzuciła kosz na brzeg wyspy; tam szczątki męczennika odnalazła matka. Chrześcijanie w pobliskim Tambuah wznieśli kościół ku jego czci. WIKTOR z Asjm – 5 koiak, 1 grudnia. Męczennik. Służył jako żołnierz w twierdzy Szau, kiedy Dioklecjan wydał edykt, iż wszyscy żołnierze mają składać ofiary pogańskim bożkom. Wiktor odmówił. Dowódca twierdzy wysłał go do Asjut wraz z listem, w którym napisał o jego odmowie. W Asjut Wiktor wyznał publicznie swoją wiarę; choć go torturowano, nie wyrzekł się jej. Zawieziono go do Ibsydii i znów torturowano, lecz w dalszym ciągu nie odstąpił od wiary. Wtedy odesłano go do Monszah i skazano na spalenie w piecu służącym do podgrzewania wody w łaźni. Został zaprowadzony do podziemi i wrzucony do ognia. Spłonął żywcem. Kilku chrześcijan wydobyło potajemnie jego szczątki. Ukrywano je do śmierci Dioklecjana, następnie umieszczono w kościele, który wzniesiono w Monszah. ELIASZ, inaczej Eliasz Eunuch – 28 tobe, 23 stycznia. Męczennik. Eliasz pracował jako ogrodnik u Kulcianosa, cesarskiego namiestnika i prześladowcy chrześcijan. Córka namiestnika zakochała się w przystojnym młodzieńcu i usiłowała skłonić go do grzechu. Eliasz, którego stryj był pustelnikiem, nie chciał mieć nic wspólnego z poganką. Odciął sobie członek, owinął w chustę i wysłał młodej kobiecie wraz z kartką, na której napisał: Masz to, czego chciałaś. Córka namiestnika rozgniewała się i doniosła ojcu, że Eliasz jest chrześcijaninem. Kiedy go aresztowano, przyznał się do wiary i zginął śmiercią męczeńską. Biedny stryj! pomyślała Alicja, kiedy przeczytała ostatnią notę. Nic dziwnego, że nie chciał mieć takiego patrona i zmienił imię na Teodor. Według noty w Żywotach Teodor Strateles, święty, którego opiece stryj polecał ją w swoim liście, był jednym z najpopularniejszych świętych koptyjskich; już w wieku młodzieńczym wsławił się tym, że podpalił świątynię Matki Bogów, natomiast później został wielkim wojownikiem, zabił smoka i uratował kobietę, która wraz z synkiem czekała na pożarcie. Potem przeczytała notę poświęconą Teodorze. Była to pobożna kobieta, która w męskim przebraniu wstąpiła do klasztoru. Kiedy w urodziwym mnichu zakochała się pewna dziewczyna i oskarżyła go, że ją uwiódł, Teodorę wyrzucono ze wspólnoty zakonnej, nie podejrzewając, iż nie jest mężczyzną. Z czasem przyjęto ją z powrotem, ale dopiero po jej śmierci przekonano się, że była kobietą. Dziwna historia, pomyślała Alicja, po czym cofnęła się do początku książki, szukając swojej imienniczki. Wiedziała, że Kościół katolicki nie czci żadnej Alicji. Miała nadzieję, że w Kościele koptyjskim jest inaczej, ale nie, świętej Alicji nie było. Poczuła się trochę zawiedziona, gdy wtem przypomniała sobie, że Teodor nazywał ją w liście „Longiną” i pisał, że tak właśnie powinna się nazywać. Lecz kiedy odnalazła w Żywotach notę poświęconą świętemu Longinowi, okazało się, że dzień, w którym oddaje mu się cześć, to 17 lipca, podczas gdy ona urodziła się 1 listopada. Czyżby stryj się omylił? Kiedy jednak doczytała notę do końca, zrozumiała, że nie. LONGIN – 23 epep, 17 lipca. Męczennik. Żołnierz, który przebił włócznią bok ukrzyżowanego Chrystusa, a kiedy ujrzał krew i wodę, cudownie przemieszane, uwierzył w Niego. Wygnany za karę do Kapadocji, został tam ścięty na rozkaz cesarza Tyberiusza. Jego odrąbaną głowę zawieziono do Jerozolimy i dano Piłatowi, aby pokazał ją Żydom, po czym zakopano na wzgórzu pod miastem. Tymczasem w Kapadocji oślepła pewna kobieta. Postanowiła udać się na poszukiwanie głowy Longiną, przekonana, że cudowna relikwia przywróci jej wzrok. Razem z synem wyruszyła do Jerozolimy, lecz w drodze chłopiec zachorował i zmarł. Rozpacz matki nie miała granic. Którejś nocy ujrzała we śnie syna stojącego przy Longinie, który objaśnił jej, gdzie powinna szukać jego głowy. Po przebudzeniu kobieta zaczęła wypytywać o miejsce, które jej opisał; poznała je po przyjemnym zapachu rozchodzącym się wkoło. Zaczęła kopać. Nagle stała się jasność i kobieta odzyskała wzrok. Ujrzawszy głowę świętego, podniosła ją, ucałowała, po czym nasmarowała wonnymi olejkami, chwaląc imię Pana. Następnie zakopała głowę wraz ze zwłokami syna i wróciła do Kapadocji. Odnalezienie głowy świętego obchodzone jest 5 hathor, czyli l listopada. Teodor uważał, że z jego imieniem wiązało się przekleństwo, któremu uciec nie zdołał. Nie napisał wprost, o co chodzi, ale czyż jej mama nie nazwała go eunuchem? A on sam nie wspomniał wcześniej o przykrym wypadku, który sprawił, iż nie mógł mieć dzieci? Alicja wzdrygnęła się. Czyżby, nie daj Boże, w żywotach pozostałych świętych też kryły się wskazówki co do losów osób nazwanych na ich cześć? Ponownie przeczytała wybrane noty, jednakże nic z tego, co wiedziała o życiu ojca i stryja Wiktora, nie wskazywało na najmniejsze podobieństwo. Westchnęła. Nie miała pojęcia, co o tym wszystkim sądzić. Ale może kiedy wreszcie zobaczy się z Wiktorem, młodszy brat ojca wyjaśni nurtujące ją wątpliwości. Pokrzepiona tą myślą, pojechała zjeść kolację w restauracji na ostatnim piętrze. 10 Alicja pakowała do torby ręcznik, kostium i olejek do opalania – umówiła się z Abibem, że zaraz po jego powrocie pojadą na basen do Gezira Club – kiedy jej palce natrafiły na niewielkie zawiniątko. Był to posążek, który podarował jej właściciel sklepu z antykami. Postanowiła, że pokaże figurkę Abibowi i opowie mu jej niezwykłą historię. Albo jeszcze lepiej, po prostu powiesi sobie figurkę na szyi. Była bardzo ciekawa, jak Abib zareaguje na widok dziwnych znaków, których podobno żaden archeolog nie umiał zidentyfikować. Zjechała na dół i w najbliższym sklepie z pamiątkami kupiła srebrny łańcuszek, po czym wróciła do hotelu. Siedziała w restauracji na parterze, zastanawiając się, co zamówić, kiedy do stolika podszedł kelner i spytał cicho: – Czy nie zechciałaby się pani przysiąść do tamtych państwa? Zapraszają panią do swojego stolika. To Anglicy. Wskazał głową arystokratycznie wyglądającą starszą parę. Siwa kobieta i jej wąsaty towarzysz uśmiechnęli się przyjaźnie; wydali się Alicji całkiem mili. Odwzajemniła uśmiech, po czym podniosła się z miejsca. – Dziękuję za zaproszenie – rzekła, siadając przy ich stoliku. – Nazywam się Alicja Sieciech. – Percy Morton – przedstawił się Anglik. – A to moja żona, Jane. Zdziwiło Alicję, że na stole stoi butelka szampana w metalowym kubełku, ale po chwili wszystko się wyjaśniło. – Wie pani, co dziś jest za dzień? – spytał podnieconym głosem Morton. – Jaka rocznica? – Czyżby państwa ślubu? – zaryzykowała Alicja. – Nie, nie. Drugiego czerwca, czternaście lat temu, odbyła się koronacja Elżbiety II. Właśnie to świętujemy. Mam nadzieję, że zechce pani wypić z nami zdrowie naszej drogiej królowej. – Skinął na kelnera, żeby napełnił stojący przed Alicją kieliszek. – To już nie te czasy, ale pewnie należałoby życzyć waszej królowej, aby równie trwale zapisała się w historii jak jej sławna imienniczka. – Niech pani tak nie mówi – zaprotestowała Jane. – Przecież Elżbieta I to była baba-potwór! Lubiła grozić dworzanom, a już szczególnie faworytom, że skróci ich o głowę. Posłała na szafot Norfolka, Marię Stuart, Essexa. Pewnie w grę wchodziły obciążenia dziedziczne, bo przecież jej ojcem był Henryk VIII. Boże chroń, żeby nasza słodka Elżbietka miała ją przypominać! – Żona ma rację. Podobno despotyczna Królowa Kier z powieści Carrolla to karykatura Elżbiety I. Czytała pani „Przygody Alicji w Krainie Czarów”? – Tak. To moja ulubiona książka. Zamierzam pisać o niej pracę magisterską. – Naprawdę? – ucieszyła się Angielka. – A czy w takim razie wie pani, dlaczego mówi się o kocie Księżnej, którego kat Królowej Kier nie może ściąć, bo widać tylko głowę zwierzęcia, że pochodzi z Cheshire? – Wiem. Czytałam w jednym z opracowań, że w Cheshire produkowano sery, na których odciskano wizerunek uśmiechniętego kota – odparła Alicja, zadowolona, że może się popisać swoją wiedzą. – Zgadza się, ale to jedynie tłumaczy jego uśmiech; zresztą wszystkie koty wyglądają z profilu tak, jakby się uśmiechały. Kot z Cheshire stanowi przede wszystkim aluzję do Thomasa Cheshire, jednego z bardziej znanych katów angielskich; jak pani zapewne wiadomo, w naszym kraju kocurom najczęściej nadaje się imię Tom. Sławniejszy od Cheshire’a był pewnie tylko Gregory Brandon, który w 1649 pozbawił głowy Karola I, za co otrzymał szlachectwo. – Obrzydliwe, prawda? Szlachectwo za ścięcie króla! Aż skóra cierpnie, kiedy się pomyśli, jacy z nas kiedyś byli barbarzyńcy – powiedział Morton. – Czy wie pani, że dobrze urodzeni skazańcy musieli sami płacić katu za pozbawienie ich głowy? Opłata wynosiła od siedmiu do dziesięciu funtów, wcale niemało, jak na owe czasy. Kiedy wieszano szlachcica, przysługiwało mu prawo do jedwabnego stryczka, ale też za dodatkową opłatą. Na ogół jednak wieszano ludzi niższych stanów. – Mnie ciarki przechodzą na myśl o niedoszłych samobójcach – wtrąciła jego małżonka. – Jeśli udało się jakiegoś odratować, zaraz skazywano go na śmierć za to, że próbował odebrać sobie życie. Czytałam wstrząsający opis egzekucji, podczas której usiłowano powiesić pewnego nieszczęśnika za to, że chciał poderżnąć sobie gardło. Kiedy zawisł na stryczku, nadal oddychał przez ranę w krtani i męczył się tak wiele godzin, zanim wreszcie skonał. A gawiedź gapiła się i ryczała ze śmiechu. Brrr! Straszne. – Tak, wielka szkoda, że w Anglii wciąż wieszamy skazańców, zamiast tak jak Francuzi ścinać ich na gilotynie. To o wiele bardziej humanitarne – kontynuował Morton, nie zwracając uwagi na Alicję, która siedziała blada, patrząc wytrzeszczonymi oczami na zapalonych do tematu Anglików. – Co ciekawe, wbrew powszechnym przekonaniom, gilotyna wcale nie została wynaleziona we Francji. W trzynastym wieku urządzenia tego typu stosowano we Włoszech, a trzysta lat później w Hiszpanii, Niemczech i Szkocji. Guillotin, lekarz, na którego cześć ostatecznie je nazwano, tylko zalecił jego stosowanie we Francji. W następnych latach ścięto ponad sześćdziesiąt tysięcy osób i gilotyna stała się symbolem terroru związanego z rewolucją francuską; dlatego później, poza Francją, Belgią i Saksonią, nigdzie więcej, niestety, nie chciano jej stosować. – Najbardziej intryguje mnie pytanie, jak długo głowa ściętej osoby zachowuje świadomość – oznajmiła Jane. – Czytałam kiedyś, że gdy pomocnik kata podniósł głowę Charlotte Corday i uderzył ją pięścią, policzki zabójczyni Marata zaczerwieniły się gniewnie. Nie daję temu zbytnio wiary, bo z obciętej głowy cała krew powinna raczej odpływać, zwłaszcza gdy się ją podniesie za włosy, ale pytanie pozostaje. Jedni lekarze uważają, że szok spowodowany odcięciem głowy od ciała powoduje natychmiastowy zgon. Inni natomiast twierdzą, że właśnie w następstwie szoku ścięta osoba nie czuje bólu, poza tym widzi i słyszy wszystko, co się wokół dzieje, dopóki jej mózg nie przestanie funkcjonować z powodu braku tlenu. Tak uważał Wiertz, belgijski malarz, który chętnie malował obcięte głowy i pozostawił wstrząsający opis ostatnich chwil ofiary, już po ścięciu. Ale chyba jedyny sposób, żeby się przekonać, jak to jest naprawdę, to pojechać do Francji, popełnić jakąś straszliwą zbrodnię i zostać skazanym na śmierć. – Świetny pomysł, Jane. – Mężczyzna roześmiał się głośno. – Ale po pierwsze, mogliby cię skazać tylko na długoletnie więzienie; po drugie, już od lat egzekucji nie przeprowadza się publicznie. A ty pewnie chciałabyś umierać na środku Paryża i patrzeć na zgromadzone tłumy, prawda? Tak jak arystokraci za rewolucji? – Naturalnie! – potwierdziła z entuzjazmem Jane. – Nie wyobrażam sobie piękniejszej śmierci. Co to za frajda umierać we własnym łóżku? – Zwróciła się do Alicji. – A jak pani chciałaby umrzeć? – Nie zastanawiałam się nad tym – odparła Alicja, zbulwersowana pytaniem. – Daj jej spokój, jest młoda, ma jeszcze mnóstwo czasu, żeby myśleć o tych rzeczach. – Nie zgadzam się – zaoponowała Angielka. – Nikt nie zna dnia ani godziny. Tak jak starożytni Egipcjanie, powinniśmy stale myśleć o śmierci, szykować się do niej. Ale cóż może być piękniejszego niż świadomość, że za moment spadnie zimne ostrze i oddzieli cię od ciała? – No, nie wiem – bąknęła Alicja. Nie wiedziała, jak grzecznie wstać od stolika i uwolnić się od dziwacznych rozmówców, gdy nagle ujrzała wchodzącego na salę Abiba. – Bardzo państwa przepraszam, ale muszę już iść – oznajmiła szybko, podrywając się z miejsca. Podbiegłszy do Abiba, pocałowała go w policzek. – Cieszę się, że jesteś – powiedziała. – Ale chodźmy stąd czym prędzej, bo ci Anglicy nie dadzą nam spokoju. – Dobrze. Zresztą zjadłem śniadanie wcześniej, teraz wpadłem tylko po ciebie. W przebieralni w Gezira Club Alicja włożyła bikini, po czym zawiesiła na szyi figurkę. Bardzo była ciekawa, co Abib powie na jej temat. Kiedy wyszła na zewnątrz, Abib już czekał. Miał na sobie czarne kąpielówki, w ręku trzymał puszysty czerwony ręcznik. – No i co ty na to? – spytała, stając przed nim w rozkroku i biorąc się pod boki. – Bardzo ci ładnie w bikini. – Głupi! Nie o to mi chodzi! Jak ci się podoba mój wisiorek? – Trochę krzywo wisi. No, chodź, bo zaraz przy basenie nie będzie wolnych stolików. – Ruszył żwawo przed siebie, Alicja za nim. Była taka wściekła, że łzy zakręciły się jej w oczach. Jaka ja jestem naiwna! Uwierzyłam właścicielowi sklepu z antykami, że figurka jest niezwykle cenna, że to jedyna rzecz, jaką jego polski przyjaciel zabrał z zagadkowego grobowca. Przecież Abib by się nią zainteresował, gdyby to była prawda. Pewnie po moim wyjściu stary Arab śmiał się do rozpuku! Choć dostała figurkę za darmo, czuła się oszukana, pewna, że właściciel sklepu opowiedział jej zmyśloną historię i podarował bezwartościowy drobiazg, aby bez targowania się zapłaciła żądaną sumę za skarabeusze i monety. Zostawili ręczniki na krzesłach przy stoliku i od razu poszli się kapać. Tylko dzięki temu udało się Alicji ukryć przed Abibem, że ma wilgotne oczy. Woda była wspaniała, chłodna, idealnie przejrzysta, basen zaś ogromny – Alicja jeszcze nigdy nie pływała w tak wielkim. Nastrój szybko się jej poprawił; pływała blisko godzinę i w ogóle nie miała ochoty wyjść na brzeg. – Czym cię tak zezłościli ci Anglicy w hotelu? – spytał Abib, kiedy wreszcie, ociekający wodą, usiedli przy stoliku. – Rozmawiałem ze starym Mortonem kilka razy i wydał mi się całkiem sympatyczny. – A rozmawiałeś choć raz z jego żoną? – Nie. – To wyjaśnia sprawę. – Alicja roześmiała się. – Baba cały czas gadała tylko o tym, że chciałaby zostać ścięta na gilotynie. I zastanawiała się, jak długo skazaniec, a właściwie jego głowa, żyje po tym, gdy już spadnie ostrze. Może jestem tradycyjna, ale przy śniadaniu wolę rozmawiać o milszych rzeczach. Abib też się roześmiał. – Masz rację, chociaż odkąd po raz pierwszy zaczęliśmy rozmowę o obciętych głowach, coraz bardziej fascynuje mnie ten temat. Najmniej w wydaniu europejskim, bo jeśli pominąć obyczaj robienia sobie pucharów z czaszek zabitych wrogów, który najdłużej przetrwał wśród wikingów, w Europie nie było ciekawych zwyczajów związanych z obciętymi głowami. Tymczasem w Turcji jeszcze trzysta lat temu eksponowano w pałacu sułtańskim nie tylko zabalsamowane głowy nieprzyjaciół, ale również – na przestrogę ich następcom – wezyrów ściętych bądź uduszonych na rozkaz sułtana. W Japonii damy dworu zbierały z pola bitwy, myły i fryzowały głowy zabitych samurajów. Zdobycie głowy wroga po dziś dzień należy do obrzędów inicjacyjnych na Nowej Gwinei. Inkowie ozdabiali czaszki wrogów złotymi płytkami i wprawiali im oczy z kryształu górskiego; Indianie Jivaro potrafili kurczyć zdobyczne głowy do rozmiarów pięści. W Afryce niektóre ludy zakopywały czaszki, aby strzegły ich domostw i wiosek, a inne z kolei obcinały głowy trupom samobójców, żeby ich ukarać za odebranie sobie życia. Natomiast w Europie obcięcie głowy było tylko jednym ze sposobów wyprawienia kogoś na tamten świat, same głowy nikogo nie interesowały. Chyba że były to głowy świętych; wtedy służyły za relikwie. – Dość! – zawołała Alicja, zatykając rękami uszy. – Bo zaraz moja głowa albo pęknie, albo sama odpadnie. Abib wybuchnął śmiechem. – Dobrze. Mam ochotę jeszcze popływać. Idziesz? – Nie, dziękuję. Idź sam. Chcę zamówić coś do picia. – Dla mnie też zamów, dobrze? Najlepiej colę. Wziął rozbieg, skoczył do wody i wypłynął dopiero po drugiej stronie basenu. Alicja obserwowała go przez chwilę, potem zaczęła się przypatrywać skokom z najwyższej wieży; zdumiewało ją, jak skoczkowie – często bardzo młodzi chłopcy – potrafią wprawić ciało w przedziwne obroty. Później, zamknąwszy oczy, wystawiła twarz do słońca. Nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Uniosła powieki i zobaczyła, że siedzący nieopodal długowłosy nastolatek wpatruje się intensywnie w jej biust. Nie wytrzymała. – Co się tak gapisz? – warknęła gniewnie po polsku. – Prze-przepraszam... – wyjąkał również po polsku. – Nie chciałem pani urazić. Alicji zrobiło się głupio. Odezwała się po polsku, bo myślała, że chłopak jej nie zrozumie. A tu masz babo placek! – Jest... jest pani bardzo ładna, ale patrzyłem nie na panią, tylko na figurkę, którą ma pani na szyi. Wygląda niezwykle oryginalnie. – Jak chcesz, mogę ci ją dać. – Zdjęła łańcuszek przez głowę i wyciągnęła w kierunku chłopca. – Łańcuszek też możesz zatrzymać. – Nie mogę przyjąć takiego wspaniałego prezentu! – Zamierzałam ją wyrzucić. Bierz! Chłopak zerwał się z miejsca, złapał figurkę i ścisnął mocno w dłoni. – Dziękuję pani! Ogromnie dziękuję! – Co robisz w Egipcie? – spytała Alicja. – Mój ojciec pracuje w BRH, biurze radcy handlowego. W Egipcie sporo jest Polaków; handlowców, inżynierów. No i polska stacja archeologiczna. – Podoba ci się tutaj? – Tak. Jestem tu już cztery lata. Wie pani... – zaczął i umilkł nagle. Alicja uśmiechnęła się zachęcająco. – No, mów! – Przysłuchiwałem się państwa rozmowie i muszę coś pani wyznać. Przed trzema miesiącami widziałem obciętą ludzką głowę. – Gdzie?! – Jeśli pani pozwoli, opowiem. Mogę? – Nie czekając na odpowiedź, usiadł przy jej stoliku. Opowieść polskiego chłopca Uczę się w Cairo American College w Maadi, willowej miejscowości położonej kilkanaście kilometrów od Kairu. Większość uczniów to Amerykanie, dzieci pracowników ambasady, ale w mojej klasie są również Tajlandka, Malajczyk, Brazylijka, Węgier. Większość Amerykanów mieszka w Maadi, pozostali uczniowie w Kairze. Dojazd nie stanowi problemu, bo szkoła ma własne autobusy, które przywożą i odwożą uczniów. Ja mieszkam w dzielnicy Garden City, na Szaria Maamal es-Sukkar, więc codziennie rano czekam na autobus na Kurnisz en-Nil, bulwarze biegnącym wzdłuż Nilu. Wieczorem trudno spacerować bulwarem, gdyż zaraz nadlatują maleńkie muszki. Kłębią się wokół głowy, wpadają do nosa, uszu, oczu, ust; ledwo można oddychać, a już nie sposób rozmawiać. Czasami tuż nad głową śmigają nietoperze, które mieszkają w gałęziach drzew. To też nie jest przyjemne. Ale kiedy czekam o wpół do ósmej rano na autobus, muszek ani nietoperzy nie ma. Staję przy balustradzie i obserwuję Nil, który w tym miejscu kończy opływać wyspę Roda. Zależnie od pory roku woda w rzece podnosi się bądź opada. Przez większość roku bulwar znajduje się ponad trzy metry nad poziomem wody, ale pamiętam, że pewnej jesieni woda tak przybrała, że niewiele brakowało, a wylałaby na jezdnię. Była wtedy brunatnej barwy i płynęła wyjątkowo wartko. Najbardziej lubię obserwować Nil w zimie i na wiosnę, kiedy poziom wody jest niski. Wtedy w trzcinie porastającej wąski pasek ziemi biegnący wzdłuż wody roi się od szczurów. Przechylony przez barierkę, przyglądam się, jak pływają w wodzie i wyciągają z niej różne odpadki lub jak gonią się z głośnym piskiem. Wiem, że mnie widzą, ale pochłonięte własnymi sprawami w ogóle nie zwracają na mnie uwagi. Równie dobrze mógłbym nie istnieć. Nie tylko szczury interesują się tym, co przynosi rzeka. Ludzie również. Mali chłopcy często chodzą wzdłuż brzegu i zbierają wyrzucone przez wodę kawałki drewna, które są następnie suszone i sprzedawane na opał. Czasem znajdują nadgniłe owoce; te też zabierają. Rzadko się zdarza, żeby woda przyniosła coś naprawdę cennego. Starsi chłopcy także przychodzą nad wodę, ale ci mają wiatrówki i strzelają do wróbli. Nie dla zabawy, oczywiście; oni na nie polują. Od razu skubią i patroszą zabite ptaszki, po czym grubą czarną nicią przywiązują je sobie do paska za nóżki. Widziałem chłopaków, którym jednego dnia udało się ustrzelić trzydzieści kilka wróbli. Upolowane ptaki są sprzedawane na targu; uchodzą za przysmak. Pewnego dnia na początku marca jak zwykle zjawiłem się na bulwarze kilka minut przed przyjazdem autobusu, więc podszedłem do barierki i spojrzałem w dół. Tuż przy pasie czarnego, grząskiego mułu zobaczyłem jakiś dziwny kształt, do połowy zanurzony w wodzie. Uwijały się przy nim dwa szczury. Jeszcze nie widziałem, co to jest, ale czułem, że coś ohydnego. Miałem rację, bo kiedy wytężyłem wzrok, ujrzałem obciętą ludzką głowę. Obciętą głowę długowłosego, brodatego mężczyzny. Białego mężczyzny. Nie wiedziałem, co robić. Nad wodą oprócz mnie nie było nikogo. Czy miałem lecieć szukać policjanta? Wezwać kogoś z pobliskiej włoskiej misji? W końcu postanowiłem zaczekać na szkolny autobus i powiedzieć o głowie nauczycielce oraz kierowcy. Niech wysiądą, zobaczą głowę i sami zdecydują. Próbowałem krzykiem odgonić szczury obgryzające głowę, ale zupełnie się mną nie przejmowały. Odwróciłem się więc plecami do Nilu, żeby nie patrzeć na to, co dzieje się w dole. Autobus wciąż nie nadjeżdżał. Kiedy znów spojrzałem przez barierkę, zobaczyłem bosego chłopca w pasiastej galabii idącego brzegiem rzeki. Mógł mieć dziewięć, dziesięć lat. Ponieważ niósł kilka gałęzi, domyśliłem się, że to zbieracz drewna. Właśnie zastanawiałem się, czy wskazać mu głowę, kiedy sam ją zobaczył. Zatrzymał się, podniósł z ziemi długą trzcinę i tłukąc nią wodę, odpędził szczury. Następnie ujął trzcinę mocniej i zepchnął głowę na głębszą wodę, tak aby mogła odpłynąć. A potem, jak gdyby nigdy nic, poszedł sobie. Chłopak oddalił się, niesiona nurtem głowa znikła mi z oczu. Kiedy wreszcie nadjechał autobus, zacząłem w wielkim podnieceniu opowiadać o wszystkim nauczycielce. Nie uwierzyła. Pewnie coś ci się przywidziało, rzekła, i poleciła kierowcy, żeby ruszył. Usiadłem na swoim zwykłym miejscu i pojechałem do szkoły. Byłem wściekły na nauczycielkę, ale co miałem zrobić? Przecież głowy nie było. Chociaż minęły prawie trzy miesiące, jej widok wciąż nie daje mi spokoju. Początkowo codziennie czytałem gazety, szukając jakiejś wzmianki o zamordowaniu białego turysty, ale nic nie znalazłem. Nie mam pojęcia, skąd się wzięła ta głowa. Chwilami sam nie wiem, czy rzeczywiście ją widziałem; może tylko mi się śniła? Bo teraz śni mi się prawie co noc! Widzę ją, jak tylko zamknę oczy. I zastanawiam się, dlaczego ten chłopiec zepchnął ją do wody. Dlaczego nie zawołał kogoś dorosłego? Dlaczego zepchnął ją i poszedł dalej, jakby nic się nie stało? Nie rozumiem też, dlaczego go nie powstrzymałem. Przecież wystarczyło krzyknąć. Ale ja tylko stałem i patrzyłem. Poza nauczycielką nikomu więcej nie wspomniałem o głowie, nawet rodzicom. Wiedziałem, że wszyscy będą myśleli to samo: że mi się przywidziało. Dopiero teraz, słysząc, jak rozmawiają państwo o obciętych głowach, postanowiłem opowiedzieć pani, co wtedy widziałem. Nie kłamię, przysięgam! Chłopak umilkł. Patrzył wyczekująco na Alicję, która nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, a potem zobaczył wychodzącego z wody Abiba i jakby się spłoszył. – To ja już sobie pójdę – rzekł szybko, wstając. – Do widzenia. I jeszcze raz dziękuję za figurkę. – Do widzenia. Przez chwilę obserwowała, jak się oddala, nieco przygarbiony, po czym spojrzała na zbliżającego się Abiba. – Czego chciał ten szczeniak? Usiłował cię poderwać? – spytał mężczyzna, biorąc z krzesła ręcznik. – Nie. Niechcący usłyszał naszą rozmowę, więc przysiadł się i opowiedział mi o obciętej głowie, którą widział na brzegu Nilu. Bardzo dziwna historia, bo... – E, pewnie ją zmyślił, żeby ci zaimponować. – Abib objął ją ramieniem i pocałował. – Lepiej porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Te obcięte głowy rzeczywiście zdają się nas prześladować. Ale Alicji było żal, że chłopak odszedł tak nagle, bo miała ochotę opowiedzieć mu zasłyszaną na bazarze historię figurki. Skoro spędził w Egipcie cztery lata, nie podniecałby się tak na widok byle czego. Może niepotrzebnie mu ją dałam? Ale trudno, stało się. Wzruszyła ramionami. Ledwo Alicja wróciła do hotelu, zadźwięczał telefon. Dzwonił Mahmud. – No, wreszcie cię zastałem – powiedział. – Jestem w pobliżu; spotkajmy się za dziesięć minut w restauracji na dole. Mam wiadomość od twojego stryja. Alicja zgodziła się natychmiast. Kiedy weszła do restauracji, Mahmud czekał przy stoliku, paląc papierosa i popijając piwo. Przywitali się trochę sztywno, po czym Alicja też zamówiła coś do picia. – Profesor Sieciech martwi się, że przez niego nie zwiedzasz Egiptu, tylko cały czas tkwisz w Kairze. Początkowo myślał, że niedługo zdoła tu przyjechać, ale okazuje się, że w najbliższych dniach nie będzie to możliwe. Radzi, żebyś wybrała się do Luksoru i zwiedziła tamtejsze zabytki. – Naprawdę bardzo mi zależy, żeby zobaczyć się ze stryjem. Skoro sam nie może przyjechać, chętnie pojadę do niego. Powiedz tylko, gdzie jest – Niestety, nie mogę. – Nie rozumiem, po co te wszystkie tajemnice. Dlaczego nie możesz? – Mówiłem ci, profesor Sieciech pracuje dla naszego rządu. A Egipt ma wielu wrogów, którzy szkodzą nam na każdym kroku. Nie możemy pozwolić, żeby twojemu stryjowi stało się coś złego, dlatego miejsce jego pobytu otoczone jest tajemnicą. Kiedy skończy pracę, przyjedzie do Kairu. Ale wierz mi, nie warto, żebyś czekała na darmo. Jedź do Luksoru! Mahmud dopił piwo i zgasił papierosa. – No, nie będę ci zabierał więcej czasu. Wkrótce znów się zobaczymy. Aha, mam prośbę: nie mów Abibowi ani nikomu o stryju, dobrze? Alicja siedziała jeszcze przez chwilę w restauracji, zastanawiając się nad tym, co powiedział kapitan. Mijał dziesiąty dzień jej pobytu, zdążyła obejrzeć większość kairskich atrakcji; owszem, mogła siedzieć tu dłużej i codziennie kochać się z Abibem, ale to nie miało sensu. Postanowiła jechać do Luksoru. Zamierzała wstać i wyjść, kiedy nagle przy jej stoliku wyrósł Percy Morton, Anglik poznany przy śniadaniu. W ręce ściskał szklankę whisky i wyraźnie się chwiał. – My, cudzoziemcy, musimy trzymać się razem w tym obcym kraju – rzekł, siadając bez zaproszenia. – Napije się pani ze mną, Alicjo? – Nie, dziękuję. Przepraszam, ale muszę już iść. – Nie, nie, poczekaj, moja droga. Chcę ci coś opowiedzieć. Widziałem rano, jak rozmawiałaś z tym sympatycznym młodzieńcem, Abibem Denisem. Lubisz go? – Tak. – Alicja zarumieniła się lekko. – Więc powinna cię zainteresować historia, którą chcę ci opowiedzieć. O tym, w jakich okolicznościach Abib został poczęty i przyszedł na świat. – Chyba już ją słyszałam. – Tak? Wiesz, że jest synem zakonnicy? – Zakonnicy? Nie, to coś nowego. – Więc nigdzie nie odchodź, tylko pozwól mi postawić ci drinka, a poznasz całą prawdę o poczęciu twojego przyjaciela. – Skinął na kelnera i zamówił dla Alicji dżin z tonikiem, natomiast dla siebie jeszcze jedną whisky. Jedyna prawdziwa historia poczęcia Abiba Twojemu pokoleniu nic nie mówi nazwa Adua. Ale właśnie pod Aduą Włosi ponieśli najbardziej druzgoczącą klęskę, jaka była udziałem wojsk europejskich na Czarnym Lądzie. Po wykopaniu Kanału Sueskiego ziemie leżące wzdłuż Morza Czerwonego stały się łakomym kąskiem. Już w roku otwarcia Kanału Włosi zakupili tereny wokół portu Assab, a kilkanaście lat później ogłosili je swoją kolonią. Następnie opanowali długi pas wybrzeża łącznie z portem Massaua i, wykorzystując abisyńskie spory o sukcesję po śmierci cesarza Jana IV w walce z mahdystami, uzyskali kontrolę nad resztą obszaru, który nazwali Erytreą. Nazwa ta, jak zapewne wiesz, pochodzi od łacińskiej nazwy Morza Czerwonego. W tym samym czasie zaczęli dzierżawić porty Merka, Barawa i Mogadiszu od sułtana Zanzibaru, kładąc podwaliny pod przyszłe Somali Włoskie. Potem ich głównym celem stało się podporządkowanie sobie całej Abisynii. Konkwistadorzy i kolonizatorzy bronili się zwykle przed posądzeniem o zachłanność, twierdząc, że podbijają obce kraje, aby nawracać pogan. Włosi nie mogli uciec się do tego argumentu, gdyż Abisynia była od wieków państwem chrześcijańskim. Mimo to w grudniu 1894 roku osiemnastotysięczna armia włoska pod wodzą generała Baratieriego przekroczyła granicę abisyńską. Pewni, że dzięki przewadze w uzbrojeniu szybko zdołają opanować rozległy kraj – Baratieri odgrażał się nawet, że przywiezie cesarza Menelika do Rzymu w klatce – w bitwie pod Aduą zostali totalnie rozgromieni. Straty armii włoskiej wyniosły jedenaście tysięcy zabitych i rannych, a około czterech tysięcy żołnierzy dostało się do niewoli. Cesarz Menelik miał szansę wyprzeć Włochów z Erytrei, ale tego nie zrobił. Jak się okazało po latach, była to wyjątkowo błędna decyzja, albowiem kiedy władzę we Włoszech objął Mussolini, natychmiast zaczął dążyć do zmycia „hańby Adui”. Od początku lat trzydziestych w Somali i Erytrei Włosi budowali lotniska i koszary, ulepszali drogi, a także prowadzili przymusowy zaciąg do wojska wśród ludności miejscowej. Równocześnie przez Kanał Sueski nieprzerwanie płynęły transporty wojskowe, aż w końcu włoska armia w Afryce liczyła trzysta pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy. Abisynii nie uratowało nawet to, że była członkiem Ligi Narodów. W pierwszych dniach października 1935 roku wojska włoskie wtargnęły na teren cesarstwa. Abisyńczycy od początku byli bez szans. Włosi mieli samoloty, czołgi, działa; zresztą nie wahali się nawet przed używaniem gazów trujących, zakazanych przez międzynarodowe konwencje. To, że dopiero w maju 1936 roku zdołali wkroczyć do Addis Abeby, najlepiej świadczy o tym, jak zaciekle poddani cesarza bronili ojczyzny. Ostatecznie Hajle Syllasje I uciekł do Dżibuti, a Włosi ogłosili aneksję Abisynii i obwołali jej cesarzem swojego króla, Wiktora Emanuela III. Ale panowanie nad rozległym afrykańskim państwem wcale nie było łatwe. Niewątpliwie sprawowali władzę w dużych miastach, lecz na prowincji działała partyzantka, której akcje przybrały na brutalności, kiedy w odwecie za nieudany zamach na generała Grazianiego Włosi dokonali masakry cywilnej ludności Addis Abeby. Odtąd, zwłaszcza w okolicach górzystych, niewielkie oddziały włoskie często znikały bez śladu. Matka Abiba miała to nieszczęście, że na konwój, w którym jechała z innymi zakonnicami, partyzanci urządzili zasadzkę wkrótce po owej masakrze. Siostry prowadziły włoską szkołę w Mogadiszu; teraz jechały założyć podobną placówkę w stolicy Abisynii. Atak partyzantów przekreślił te plany. Kierowcy zatrzymali ciężarówki, gdy zobaczyli, że drogę tarasują głazy. Ledwo wysiedli z wozów wraz z żołnierzami z obstawy konwoju, znaleźli się pod ostrzałem karabinów maszynowych. Potracili głowy i rozpierzchli się na wszystkie strony. Jedni skryli się za ciężarówkami, inni w rozpadlinach skalnych. Na nic się to nie zdało, bo partyzanci i tak wybili wszystkich do nogi. Potem wywlekli z ciężarówek i zgwałcili zakonnice. Kiedy było po wszystkim, puścili je wolno, a nawet dali im wody. Kobiety jakoś zdołały dowlec się do najbliższej miejscowości, w której stacjonowały włoskie oddziały. Trzy spośród kilkunastu zgwałconych zakonnic zaszły w ciążę, w tym matka Abiba, która miała wtedy zaledwie dwadzieścia lat. Zawieziono je z powrotem do klasztoru w Mogadiszu i zaczęto się zastanawiać, co robić. W końcu przeorysza opisała dokładnie całe wydarzenie i wysłała list do Rzymu z prośbą o rychłą odpowiedź. Wkrótce nadeszła wiadomość, że papież, po dokładnym rozpatrzeniu tej wyjątkowej sprawy, zgadza się, aby trzy ciężarne zakonnice poddano aborcji. W największej tajemnicy, ma się rozumieć. Dwie zakonnice z ulgą podporządkowały się decyzji papieża, ale matka Abiba była zdania, że bez względu na to, w jakich okolicznościach jej dziecko zostało poczęte, nie ma prawa go zabijać. Przeorysza zganiła ją za brak posłuszeństwa, lecz nie nalegała, bo sama nie była do końca przeświadczona o słuszności papieskiej decyzji. Tak to Abib przyszedł na świat w żeńskim klasztorze w Mogadiszu. Był zdrowym i ładnym dzieckiem o jasnej karnacji, co wskazywałoby, że jego ojciec należał do rasy amharskiej. Wszystkie zakonnice bardzo się o niego troszczyły i z zazdrością patrzyły na jego matkę, gdy karmiła go piersią. Czasem, gdy nie mogły jej znaleźć, a on płakał i domagał się pokarmu, próbowały go uciszyć, przystawiając do własnych piersi. Nie dawał się jednak oszukać, tylko darł się jeszcze głośniej. Pewnego dnia krzyki niemowlęcia usłyszał biskup, który odwiedzał klasztor. Kiedy dowiedział się, że to ryczy synek zakonnicy, zdziwił się niepomiernie, bo dotąd nie miał pojęcia, że jedna z zakonnic zgwałconych w Abisynii urodziła dziecko. Zbeształ przeoryszę za to, że nic mu nie powiedziała, i napisał do Rzymu, prosząc o instrukcje. W kurii rzymskiej postanowiono, że nieposłuszna zakonnica ma wrócić do Włoch, lecz wcześniej powinna oddać dziecko do adopcji. Matka Abiba znów nie podporządkowała się decyzji najwyższych władz kościelnych. Wróciła do Włoch, ale z niemowlęciem. Jak można się było spodziewać, niesubordynacja młodej zakonnicy nie spodobała się przełożonym. Matce Abiba postawiono ultimatum: albo odda niemowlę do domu dziecka, albo zrzuci habit. Ponieważ pragnęła sama wychowywać synka, zdecydowała się wystąpić z zakonu. Nie zamierzała wracać w rodzinne strony, by nie przynieść wstydu rodzicom. Wyjechała, żeby wstąpić do klasztoru, a nie wrócić jako panna z dzieckiem. Osiadła w Rzymie. Klepała biedę, pracując jako kelnerka w podrzędnej restauracji. Tak minęły jej lata wojny; zmiana na lepsze nastąpiła wraz z wkroczeniem do Rzymu wojsk alianckich. W ładnej kelnerce zakochał się amerykański major lotnictwa. Matka Abiba nigdy dotąd nie myślała o tym, żeby wiązać się z mężczyzną. Od dzieciństwa pragnęła zostać zakonnicą. Kiedy Kościół się jej wyparł, wszystkie uczucia skupiła na dziecku. Ale cierpliwe starania przystojnego majora wreszcie odniosły skutek. Poczuła, że mięknie, a nawet myśli z przyjemnością o tym, że mogłaby zostać jego żoną. Major odnosił się bardzo przyjaźnie do Abiba; chłopiec wręcz lgnął do niego. Matka Abiba nie wątpiła, że major będzie dobrym ojcem. W końcu przyjęła jego oświadczyny. Wkrótce po podpisaniu przez Włochy traktatu pokojowego wyjechała z synkiem do Ameryki. Urodziła majorowi jeszcze dwoje dzieci, ale podobno Abiba kochała najbardziej z całej trójki. Abib był już dużym chłopcem, kiedy zamieszkał w Stanach, więc oczywiście wiedział, że nie jest synem majora. Matka jednak ukrywała przed nim prawdę do jego osiemnastych urodzin. Dopiero wtedy wyjawiła mu, że przed laty była zakonnicą, i opowiedziała, jak został poczęty. Abib długo nie mógł się pogodzić z faktem, że przyszedł na świat w wyniku gwałtu. Początkowo czuł nienawiść do ojca i obiecywał sobie, że kiedyś go odnajdzie i zabije. Potem jednak, studiując dzieje wojny włosko-abisyńskiej, przekonał się, że Włosi oraz ich miejscowi sprzymierzeńcy często postępowali znacznie okrutniej niż walczący z nimi partyzanci. Wszystkie źródła były też zgodne, że racja od początku do końca leżała po stronie Abisyńczyków. Jeszcze w trakcie studiów Abib odwiedził Etiopię, jak zaczęto zwać cesarstwo od odzyskania niepodległości. Spędził tam kilka miesięcy, ale nie wpadł na żaden trop, który pozwoliłby mu ustalić tożsamość ojca ani kogokolwiek z grupy partyzantów, która napadła na konwój wiozący zakonnice. Było to tak drobne wydarzenie, że nikt go nie zapamiętał. Abib wrócił do Ameryki i skończył studia. Potem przyjechał tutaj. Jednakże sprawa jego poczęcia podobno nadal nie daje mu spokoju i raz na pewien czas jeździ do Etiopii w nadziei, że odkryje jakiś ślad. Morton westchnął i pociągnął łyk whisky. – Dziwna historia, prawda? – rzekł. – Rzeczywiście dziwna – przyznała Alicja. – Opowiedział mi ją dobry przyjaciel Abiba, który zaklinał się, że to szczera prawda. Napijesz się jeszcze, moja droga? – Nie, dziękuję, muszę już iść. Do widzenia. – Zostań chwilę, bardzo cię proszę. – Nie mogę. Przykro mi, ale naprawdę muszę iść. – Alicja wstała i ruszyła do wyjścia. Dotąd nie pytała Abiba o te wszystkie historie związane z jego poczęciem, które opowiadały jej różne osoby poznane w Kairze, ale tego wieczoru nie wytrzymała. W pewnym momencie usiadła na nim okrakiem i pochyliła się nisko, nagimi piersiami dotykając jego opalonego torsu. – Odkąd tu przyjechałam, słyszałam kilka niestworzonych historii o twoim poczęciu – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Która z nich jest prawdziwa? – Jeżeli to te, o jakich myślę, to żadna – odparł z łagodnym uśmiechem. – A jaka jest prawdziwa? – Kiedyś ci powiem. Ale nie teraz. – No dobrze, jest jeszcze jedna rzecz. – Alicja wzięła głęboki oddech. – Chyba w Kairze już nic mi nie zostało do zwiedzania. Ogromnie miło spędza mi się czas z tobą, ale chcę wybrać się na południe. Do Luksoru. Wyjadę jutro czy pojutrze i wrócę za kilka dni. – Pojadę z tobą – oświadczył Abib. – Zawsze z przyjemnością tam bywam. Chyba że wolisz jechać sama, – Nie, skądże! Cudownie, oprowadzisz mnie po najciekawszych zabytkach! – Alicja aż podskoczyła z radości. – Kiedy możemy wyruszyć? – Choćby jutro. Podróż pociągiem trwa dwanaście godzin, więc najlepiej jechać sypialnym. Zadzwonię do recepcji, żeby nam załatwili bilety. W porządku? Alicja kiwnęła energicznie głową, po czym schyliła się i pocałowała go w czubek nosa. – Kocham cię, wiesz? 11 Alicja wróciła po śniadaniu na górę i zastanawiała się, jak spędzić ostatni dzień w Kairze, kiedy zadzwonił telefon. Okazało się, że to Frank. Spytał, czy ma wieści od stryja. Odparła, że wciąż nie ma go w Kairze, ale już znudziło jej się czekanie, więc wieczorem wyjeżdża do Luksoru. Frank koniecznie chciał się z nią zobaczyć, więc umówili się w Hiltonie, w kawiarni przy sadzawce. – Słuchaj – zaczął bez żadnych wstępów, kiedy usiadła przy jego stoliku – najwyższy czas, żebyśmy przestali bawić się w ciuciubabkę. Wiesz, czym twój stryj zajmował się w Stanach? Alicja zawahała się. Obiecała matce, że nikomu nie piśnie słowa o tym, co Wiktor i Jerzy robili w Ameryce. Ale matce chodziło o to, aby nikt w Polsce nie poznał prawdy. Frank, amerykański wicekonsul, na pewno i tak o wszystkim wiedział. – Wiem – przyznała. – Pracował z von Braunem. Budowali rakiety. – A wiesz, czym zajmuje się tutaj? Znów się zawahała, ale nie miała przecież nic do ukrycia. – Tak. Konstruuje urządzenia do badań meteorologicznych. Podobno były nawet pokazywane na wystawie przemysłowej, która odbyła się tu w zeszłym roku. – Wiesz, co to za urządzenia? Jak wyglądają? – Frank aż uniósł się z krzesła. – Nie. – A kto ci o nich powiedział? – Kapitan Latif. – Kapitan? Kapitanem to on był pięć lat temu. Teraz jest podpułkownikiem. Nie chciałem ci tego mówić wcześniej, żeby cię nie niepokoić. Ale wierz mi, to świetnie wyszkolony agent. Zna się na swojej robocie jak nikt, dobrze ci radzę, miej się przed nim na baczności. Lubi udawać niewiniątko i podrywać cudzoziemki, opowiadając im, że jeszcze nigdy w życiu nie miał kobiety. Bujda na resorach, ale głupie baby na to lecą. Ciebie nie próbował poderwać w ten sposób? – Nie – skłamała Alicja, czując, że się rumieni, ale Frank nic nie zauważył. – To miałaś szczęście. Rok temu kompletnie zawrócił w głowie jednej z pracownic naszej ambasady. Musieliśmy ją ciupasem odesłać do kraju. I zmienić wszystkie szyfry, bo nie wiedzieliśmy, czy mu je przekazała, czy nie. – Umilkł i przez moment wpatrywał się intensywnie w dziewczynę. – Latif naprawdę powiedział ci, że na ubiegłorocznej wystawie pokazano urządzenia skonstruowane przez twojego stryja, służące do badań meteorologicznych? – Tak – oświadczyła Alicja. Była wściekła na Mahmuda, ale i na siebie; jak mogła wtedy w Fajum zrobić z siebie taką idiotkę! – To bardzo cenna wiadomość. Potwierdza nasze podejrzenia. – Frank milczał przez dłuższą chwilę, po czym rzekł: – Dobra, zagrajmy w otwarte karty. Posłuchaj. Rok temu rzeczywiście odbyła się w Kairze wielka wystawa przemysłowa. Zaprezentowano samochody, traktory, lodówki, pralki, radia. Codziennie przewalały się tłumy zwiedzających, a cała miejscowa prasa piała, że to wszystko osiągnięcia egipskiej myśli technicznej. Kompletna bzdura! Mimo arabskich nazw, były to same składaki, jedynie montowane tutaj z części wytwarzanych w Europie przez Fiata czy Philipsa. Na wystawie eksponowano również przemysł zbrojeniowy. Działa, karabiny maszynowe, pistolety, amunicję... Znów wszystko miało arabskie nazwy, ale były to kopie broni czeskiej, rosyjskiej i chińskiej. Z jednym wyjątkiem. Zaprezentowano trzy rakiety o nazwach ez-Zaher, el-Kaher i er-Raad. Obfotografowaliśmy je ze wszystkich stron i nie mamy najmniejszych wątpliwości: ani nie są to kopie, ani nie zostały dostarczone przez Rosję czy Chiny, bo gdyby któreś z tych państw miało je w swoim arsenale, dawno byśmy o tym wiedzieli. Co więcej, próby przeprowadzone przez naszych naukowców w tunelu aerodynamicznym z atrapami zbudowanymi na postawie zdjęć wskazują, że rakiety egipskie – zwłaszcza największa z nich, dwuczłonowa – prawdopodobnie mają o wiele lepszą sterowność i większy zasięg niż nasze tej klasy. Fachowcy podejrzewają, że skonstruował je twój stryj. A ty to potwierdziłaś, przytaczając słowa Latifa! – Jak to? Przecież powiedziałam, że chodzi o urządzenia do badań meteorologicznych! – Zgadza się. – Frank uśmiechnął się kwaśno. – Przy rakietach stały tablice głoszące, że służą do tego celu. To stara wymówka, jakiej i my kiedyś używaliśmy, bo rakiety rzeczywiście mogą być przydatne do badań stratosfery. Ale wniosek jest jeden: rakiety skonstruował twój stryj. I nie oszukujmy się; ich przeznaczenie jest ściśle wojskowe. Dlatego tak nam zależy, żeby się skontaktować z profesorem Sieciechem. Nie wiemy, co jeszcze ma w zanadrzu, a bardzo nie chcemy, żeby Egipt dysponował tak silną czy nawet silniejszą bronią. Czas ucieka, a sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Musisz nam pomóc. – Jesteś pewien, że te rakiety zbudował stryj Wiktor? – spytała Alicja, choć właściwie się nie dziwiła; gdyby konstruował sprzęt meteorologiczny, miejsce jego pobytu nie byłoby otoczone tajemnicą. – Nie ma dwóch zdań. Przedtem miał do pomocy grupę Niemców, ale teraz z ważniejszych specjalistów pozostał tylko on. – Niemców? – Tak. – Frank westchnął. – Wszystko to są tajne sprawy, o których nie powinienem ci mówić, ale należą już do przeszłości. Teraz liczy się wyłącznie przyszłość, ty zaś możesz zaważyć na jej biegu. Posłuchaj. Twój stryj przyjechał do Egiptu przed sześcioma laty, ale wszystko zaczęło się o wiele wcześniej. Wiesz, że poznał von Brauna jeszcze w Peenemunde i pracował z nim do końca wojny? Alicja skinęła głową. – Wiesz też, że przed kapitulacją Niemiec von Braun wraz z całym zespołem poddał się naszym oddziałom i został zabrany do Stanów, gdzie stworzył w Nowym Meksyku doświadczalny instytut rakietowy? – Tak. Matka opowiedziała mi, jak potem stryj ściągnął tam ją i mojego ojca. Nie wiem tylko, co się działo ze stryjem po śmierci taty. – O ile pamiętam, twój ojciec zginął w nieszczęśliwym wypadku wkrótce po wybuchu wojny koreańskiej. Właśnie z powodu tej wojny zainicjowano w Ameryce program badań nad bronią balistyczną, którego dyrektorem technicznym, a następnie szefem został Wernher von Braun. Stworzono specjalny nowy ośrodek na terenie bazy wojskowej w Huntsville, w stanie Alabama. Von Braun przeniósł się tam z twoim stryjem i resztą zespołu. Wiktor Sieciech był w tym czasie najbliższym współpracownikiem von Brauna. W Huntsville mieli naprawdę doskonałe warunki do pracy. Von Braun przebywa tam do dziś, tyle że teraz nosi tytuł dyrektora Ośrodka Lotów Kosmicznych NASA, gdyż po powstaniu NASA dawny ośrodek wojskowy przekształcono w placówkę cywilną i przekazano agencji. Oczywiście znaczną część czasu spędza na Florydzie, na Przylądku Kennedy’ego. Von Braun zawsze marzył o podboju kosmosu. Twój stryj również. Już na początku lat pięćdziesiątych twierdzili, że wiedza, jaką dysponują, pozwoliłaby im w ciągu kilku lat wysłać na Księżyc człowieka, gdyby tylko mieli odpowiednie środki. Ale nikogo nie interesowały te pomysły, więc odłożyli marzenia na później i po prostu konstruowali coraz lepsze rakiety do przenoszenia głowic atomowych; redstone, pershing, jupiter, atlas, to wszystko ich robota. Rząd chętnie inwestował w budowę rakiet, odkąd zrozumiał, że mają znaczną przewagę nad samolotami, jeśli chodzi o dostarczanie do celu ładunków jądrowych. A jasne było dla wszystkich, że właśnie broń jądrowa jest najważniejsza: Eisenhowerowi udało się zakończyć wojnę koreańską, kiedy zagroził Chińczykom zrzuceniem bomby atomowej. Podejście do lotów kosmicznych zmieniło się radykalnie, gdy w październiku 1957 roku Rosjanie wprowadzili na orbitę pierwszy Sputnik, a miesiąc później drugi, z Łajką na pokładzie. Nasi politycy i generałowie sami czuli się jak zbite psy. Próba wystrzelenia satelity przeprowadzona przez marynarkę przy użyciu rakiety vanguard nie powiodła się, bo rakieta wybuchła przy starcie, więc zwrócono się do von Brauna. Obiecał wystrzelić satelitę w ciągu 90 dni i dotrzymał słowa, posługując się czterostopniową rakietą zbudowaną z jednego redstone’a i piętnastu rakiet typu sergeant. Dziwna to była konstrukcja, ale spełniła zadanie, przynajmniej częściowo ratując prestiż USA. Byliśmy jednak tak zapóźnieni w stosunku do Rosjan, że nie mieliśmy co marzyć o wyniesieniu na orbitę choćby myszy, a co dopiero psa. W Kongresie rozpoczęły się gorączkowe dyskusje; w końcu chodziło o pokazanie światu, że nie jesteśmy gorsi od czerwonych. Von Braun przekonywał polityków, że tak jak cesarstwo rzymskie zawdzięczało swoje sukcesy sieci dróg, a imperium brytyjskie okrętom, tak w wieku dwudziestym górą będzie ten, kto opanuje przestworza. Senatorowie nie żałowali forsy. W październiku 1958 roku powstała NASA, agencja rządowa do spraw badań kosmosu, która miała przygotowywać loty załogowe, zajmować się konstrukcją rakiet i statków kosmicznych, szukaniem nowych paliw, miniaturyzacją, komputeryzacją, słowem, wszystkim, co mogło być potrzebne. Von Braun objął kierownictwo sekcji rakiet. NASA od chwili powstania miała pełne ręce roboty, usiłując dogonić Rosjan. A ci wciąż święcili nowe tryumfy. We wrześniu 1959 roku Łuna 2 dotarła na Księżyc; była pierwszym obiektem ziemskim, któremu to się udało. Niespełna rok później Rosjanie nie tylko wprowadzili na orbitę dwa psy, ale również sprowadzili je na Ziemię. Zdjęcia Biełki i Striełki obiegły świat. Wysłanie przez komunistów w kosmos człowieka było tylko kwestią czasu. Siódmego listopada 1960 roku prezydentem został Kennedy; niecały miesiąc później Rosjanie wystrzelili dwa kolejne psy. Kennedy odebrał to jako osobisty policzek. Postanowił pokazać, że Ameryka nie jest gorsza. Zmusił naukowców do przyspieszenia prac i na początku 1961 roku udało się im wystrzelić w kosmos szympansa. Miało to znaczenie głównie propagandowe, bo podczas gdy Rosjanie wprowadzali zwierzęta na orbitę, lot szympansa Hama był tylko lotem balistycznym; Ham ani razu nie obleciał Ziemi. Ale przynajmniej szczerzył zęby do dziennikarzy i ładnie prezentował się na zdjęciach, w tym na okładce „Life”. Niestety, Rosjanie zaraz potem odnieśli następny wielki sukces: 12 kwietnia 1961 wprowadzili na orbitę Gagarina. Prasa światowa piała z zachwytu, a nasza uderzyła w grobowe tony; czerwoni wygrywali na całej linii. Musieliśmy jakoś zareagować, więc niespełna miesiąc później, przy użyciu rakiety redstone, wystrzeliliśmy Sheparda, ale tak jak w wypadku szympansa, był to lot balistyczny. Potrzebowaliśmy wiele czasu, żeby zrównać się z Ruskimi, a jeszcze więcej, żeby ich przegonić. Wtedy ludzie z NASA podsunęli prezydentowi genialny pomysł autorstwa von Brauna i twojego stryja: współzawodnictwo z Rosjanami o to, kto pierwszy dotrze na Księżyc. Prezydent uczepił się pomysłu jak deski ratunku, ponieważ dawał naszym specjalistom to, czego potrzebowali najbardziej: kilka lat luzu. Pod koniec maja 1961 roku, na wspólnej sesji obu izb Kongresu, Kennedy ogłosił, że Stany Zjednoczone powinny postawić sobie za cel wysłanie na Księżyc człowieka i sprowadzenie go z powrotem, jeszcze przed końcem dekady. Tak powstał program Apollo, do którego prezydent zdołał zapalić cały naród. Wprawdzie wciąż byliśmy daleko za Rosjanami, którzy bez przerwy nam o tym przypominali – na przykład w sierpniu wprowadzając na orbitę Titowa, który latał wokół Ziemi ponad dobę – ale kto by się tym przejmował? Teraz liczyło się jedno: dotarcie na Księżyc. Von Braun i twój stryj byli oczywiście wniebowzięci. Wiedzieli, że dostaną wszystko, czego zażądają, byleby USA przed Rosją wysłały na Księżyc człowieka. Nawet loty załogowe na inne planety w niedalekiej przyszłości stały się nagle realne. W tym czasie zaczęły się jednak problemy między von Braunem i twoim stryjem. – O co im poszło? – spytała Alicja. – Nie do końca wiem, bo większość materiałów z tego okresu wciąż jest ściśle tajna. Ale najwyraźniej mieli inne podejście do tego, jak podbijać kosmos. Twój stryj zawsze miewał niekonwencjonalne pomysły. Podobno w czasie wojny von Braun pozwalał mu na bardzo kontrowersyjne doświadczenia, potem również w Stanach, póki podlegali władzom wojskowym i wszystkie ich prace miały tajny charakter. Ale kiedy powstała NASA, agencja cywilna, a zwłaszcza kiedy ruszył program Apollo, niewiele rzeczy można było utrzymać w tajemnicy. Kennedy’emu zależało, aby regularnie informować społeczeństwo o postępie prac. Von Braun uznał, że wiadomości o badaniach prowadzonych przez twojego stryja będą nie do zaakceptowania przez prezydenta i amerykańską opinię publiczną. – A cóż takiego robił mój stryj? – zdumiała się Alicja. – Początkowo uczestniczył w doświadczeniach z rakietami V-2, które przywieziono z Niemiec, potem zajmował się projektowaniem rakiet balistycznych, a następnie rakiet z serii saturn, służących do wynoszenia na orbitę statków kosmicznych. Ale jednocześnie od przyjazdu do Ameryki prowadził eksperymenty ze zwierzętami. Niektórym amputował kończyny i przyczepiał sztuczne; innym wszywał różne przedmioty. Wyobraź sobie taką sytuację: chcemy wysadzić coś na terenie, na który nie możemy wejść. Oczywiście można wysłać zdalnie sterowany pojazd, ale istnieje ryzyko, że wróg go dostrzeże i przechwyci. Co innego, jeśli wyśle się zwierzę, na przykład psa. Jeżeli przeszedł odpowiedni trening i wyrobiono w nim odruchy na pewne bodźce, można nim sterować z odległości za pośrednictwem fal radiowych. Zwłaszcza jeżeli ma umieszczone w mózgu elektrody. Widziałem stary, wciąż tajny, czarno-biały film nakręcony dawno temu, pod koniec lat czterdziestych, podczas wstępnej prezentacji jednego z pomysłów twojego stryja. Zdalnie sterowany pies został zmuszony do przejścia przez druty kolczaste i zatrzymania się przy budce z kukłą wartownika. Pokazano zbliżenie z kamery umieszczonej na budce: czarny, kudłaty pies wyglądał zupełnie normalnie, nie wzbudzał podejrzeń, bo ani nie trzymał nic w pysku, ani nie miał nic umocowanego do ciała. Nagle asystent twojego stryja, który kierował doświadczeniem, nacisnął guzik; pies zaszczekał i wskoczył do budki. Asystent wcisnął kolejny guzik i cała budka wyleciała w powietrze. To było coś wspaniałego! – Tak? A co się stało z psem?! – spytała gniewnie Alicja, przypominając sobie opowieść matki o psie imieniem Set, który znikł za sprawą Wiktora. – Zginął, oczywiście. Ale lepiej, żeby ginęły psy niż nasi żołnierze. Wiesz, gdzie miał ukryty ładunek? Nigdy nie zgadniesz! – Nawet nie zamierzam próbować. – Twój stryj wszył mu ładunek do jamy brzusznej. Zabieg przeprowadził miesiąc czy dwa wcześniej, rana dawno zdążyła się zagoić, nic nie było widać. Ten pomysł krył w sobie wiele możliwości. Zamiast wysyłać żołnierzy do zdobywania wrogich pozycji, wysyłałoby się psy i koty, albo jeszcze lepiej ptaki. Niestety, uznano, że pomysł, chociaż ciekawy, jest mało praktyczny, bo cały czas trzeba obserwować zwierzę przez lornetkę, żeby wiedzieć, w którym momencie dokonać eksplozji. Idioci! Myślę, że Pentagon jeszcze zainteresuje się pomysłem twojego stryja. – I o takie eksperymenty pokłócili się z von Braunem? – spytała Alicja. Po raz pierwszy poczuła sympatię do Niemca. – Mniej więcej. Ale wiązało się to z lotami w kosmos. Główną pasją twojego stryja było tworzenie tak zwanych bio-maszyn, czyli łączenie żywych organizmów z urządzeniami sztucznymi. O ile mi wiadomo, nie eksperymentował na ludziach, tylko na zwierzętach, chodziło mu jednak o stworzenie cyberludzi, którzy mogliby przez długi czas przebywać w kosmosie. Bo gdyby lot miał trwać kilka lat, to dla normalnej ludzkiej załogi trzeba by zabrać wręcz niewyobrażalne ilości pożywienia i tlenu, ponadto zapewnić wszystkim warunki do swobodnego poruszania się, aby nie zanikły im mięśnie. Twój stryj podszedł do tego problemu, jak do wielu innych, w bardzo niekonwencjonalny sposób: zaproponował, aby przyszłym astronautom amputowano kończyny i zastępowano je urządzeniami mechanicznymi. Inaczej mówiąc, protezami. Wzdrygasz się? Alicja skinęła głową. – To całkiem naturalna reakcja. Ale pomyśl: astronauta bez rąk i nóg nie tylko zużywałby mniej tlenu, ale i potrzebował znacznie mniej energii, a zatem jadłby o wiele mniej. Zbędne byłoby miejsce na ćwiczenie mięśni, bo sztuczne nogi i ręce działałyby sprawnie nawet po kilkuletniej przerwie, gdyby zdecydowano się uśpić załogę na czas lotu. Wysyłając ludzi na Księżyc, tak jak planujemy to zrobić w ramach programu Apollo, możemy upchać paru facetów w maleńkiej kapsule rakiety jak sardynki w puszce, wiedząc, że jakoś wytrzymają te trzy dni lotu w każdą stronę. Ale podróż na Marsa i z powrotem musi trwać kilkanaście miesięcy. Pomysł twojego stryja to jedyne rozsądne rozwiązanie. – Ale czy znaleźliby się ludzie, którzy dobrowolnie poddaliby się amputacji rąk i nóg? – Oczywiście. Niektórzy oddaliby wszystko za szansę lotu w kosmos. Myślisz, że po pożarze Apollo 1 i śmierci Grissoma, White’a i Chaffee’ego choć jeden kandydat na astronautę zdecydował się wycofać? Nic podobnego! Gotowi są narażać życie i już teraz protestują, że Apollo 4, którego start jest planowany na listopad, poleci bez załogi. – A Apollo 2 i 3 miały załogę? – W ogóle nie wystartowały. Jeśli jednak myślisz, że ci, którzy mieli nimi lecieć, są wdzięczni, że odwołano loty, to jesteś w błędzie. Są wściekli! Gdyby zażądano od nich amputacji, jestem pewien, że wyraziliby zgodę. Rakiety mogłyby być mniejsze, loty mniej kosztowne; same korzyści. Von Braun oczywiście zdawał sobie sprawę z zalet pomysłu twojego stryja, ale jak mówiłem, bał się, że takie rozwiązanie będzie nie do przyjęcia, bo cyberludzie będą postrzegani nie jako genialne osiągnięcie amerykańskiej myśli technicznej, lecz kaleki, potworki. Rozumiał, że jeśli loty mają rozpalić masową wyobraźnię Ameryki, trzeba wysyłać w kosmos szczerzących zęby jasnowłosych chłopaków, najlepiej o urodzie hollywoodzkich gwiazdorów, a nie ludzkie kadłubki zaopatrzone w stalowe chwytaki. Naturalnie miał rację, przynajmniej jeśli chodzi o pierwsze loty. I słusznie postąpił Eisenhower, który zadysponował, że nabór ma być przeprowadzony wśród pilotów-oblatywaczy, kiedy na początku jego drugiej kadencji naukowcy zastanawiali się, czy nie szkolić na astronautów Pigmejów, dżokejów lub karłów, bo będą zajmować mniej miejsca w rakiecie. Pigmeje też nie zdołaliby porwać Ameryki. Ale von Braun posunął się za daleko, żądając od twojego stryja, żeby zaprzestał prac i zniszczył cały materiał doświadczalny. Konflikt między nimi wybuchł z pełną siłą, kiedy Kennedy ogłosił, że chce zwiedzić ośrodek von Brauna i osobiście poznać jego ludzi, co później rzeczywiście uczynił. Von Braun przeraził się, kiedy wyobraził sobie, co będzie, jeśli prezydent i towarzyszący mu dziennikarze wejdą do laboratorium twojego stryja. Nie mógł im przecież zakazać wstępu, a nie zamierzał pokazywać psów i małp z amputowanymi kończynami. Szykowano się co prawda do wystrzelenia szympansa Enosa, żeby przetestować sprzęt przed pierwszym lotem orbitalnym amerykańskiego astronauty, ale małpa miała być cała, zdrowa i wesoła, taka, którą wszyscy Amerykanie mogliby pokochać, podobnie jak Hama. Fakt, podczas treningu małp posługiwano się elektrowstrząsami, ale te nie zostawiają widocznych śladów. Von Braun wpadł w popłoch i dał twojemu stryjowi ultimatum: albo w ciągu miesiąca przerwie doświadczenia ze zwierzętami, zniszczy wszystkie biomaszyny i przyłączy się do programu Apollo, albo zostanie zwolniony. Von Braun zamierzał jedynie zmusić Wiktora do zaniechania prac, bo oczywiście nie chciał go tracić. Tymczasem twój stryj odparł, ze pakuje manatki i wyjeżdża do Egiptu. – Ale dlaczego właśnie do Egiptu? – spytała Alicja, której przyszło do głowy, że może Wiktor, podobnie jak Teodor, też wierzy w związki ich rodu z ziemią faraonów. – Dlaczego nie podjął pracy gdzie indziej w Ameryce? – Sądzę, że żadna uczelnia nie zgodziłaby się finansować badań, które chciał prowadzić. A tak się akurat złożyło, że mniej więcej w tym czasie Egipt zaczął werbować niemieckich uczonych z ekip, które kiedyś pracowały w Peenemunde nad V-1 i V-2. Jak wiesz, znaczna część ludzi z dawnego zespołu von Brauna wyjechała do Stanów; inni trafili w ręce Rosjan i dla nich budują rakiety, jeszcze inni zostali w Niemczech. Naser od chwili zdobycia władzy utrzymywał przyjazne stosunki z Niemcami; początkowo to oni mieli budować Wielką Tamę. Naserowi marzyło się posiadanie pierwszej w świecie arabskim broni rakietowej. Postanowił więc ściągnąć nad Nil niemieckich specjalistów. Udało mu się sprowadzić wielu doskonałych fachowców, w tym dyrektora instytutu silników odrzutowych w Stuttgarcie. Ale twój stryj był niewątpliwie najwybitniejszym uczonym w tym gronie. Niemców skusiły przede wszystkim pieniądze; twój stryj zgodził się głównie dlatego, że wiedział, iż w Egipcie będzie miał pełną swobodę; nikt mu nie będzie patrzył na ręce, byleby tylko skonstruował Naserowi kilka upragnionych rakiet. Niemcy pod kierunkiem twojego stryja raźno wzięli się do pracy; już w lipcu 1962 wojsko egipskie wystrzeliło pierwszą rakietę typu ziemia-ziemia o zasięgu 350 mil. To oczywiście nic w porównaniu z naszymi rakietami; atlas ma prawie trzydziestokrotnie większy zasięg. Ale 350 mil wystarczy aż nadto, żeby dolecieć do Tel-Awiwu. Nic więc dziwnego, że Izrael uznał prace prowadzone w Egipcie za zagrożenie dla swojego bezpieczeństwa. Sprawą zajął się Mosad. Niemieccy naukowcy zaczęli otrzymywać listy z pogróżkami, potem nastąpiła katastrofa lotnicza, w której zginęła żona szwajcarskiego przemysłowca werbującego niemieckich specjalistów do pracy nad Nilem. Gdy to nie pomogło, zakonspirowany agent Mosadu, zatrudniony wśród Niemców, zaczął podkładać bomby w ich osiedlu pod Kairem; spowodował też wybuch w zakładzie budowy rakiet. Zdemaskowano go, ujęto i osadzono w więzieniu, ale jego działalność sprawiła, że Niemcy się wystraszyli i zaczęli opuszczać Egipt. Ostatni wysokiej klasy niemiecki specjalista wyjechał w lipcu 1965 roku. Twój stryj pozostał jednak na miejscu. Nie wiemy, gdzie przebywa ani gdzie znajduje się jego laboratorium. Egipcjanie strzegą go jak oka w głowie. Ale fakt, że w zeszłym roku pokazali na wystawie trzy rakiety jego konstrukcji, świadczy o dwóch rzeczach: po pierwsze, profesor Sieciech nadal dla nich pracuje; po drugie, są tak pewni swojej siły militarnej, że zdecydowali się pochwalić rakietami przed światem. Być może mają w swoim arsenale jeszcze większe rakiety konstrukcji twojego stryja. Musimy to wiedzieć, bo jak się pewnie domyślasz, wojna wisi na włosku, a nie możemy pozwolić na konflikt zbrojny w tym rejonie świata. Jak się zobaczysz ze stryjem, namów go, żeby się z nami skontaktował. Powinien wrócić do Ameryki, bo jego obecność tutaj zagraża stabilności, a tym samym naszym interesom. Naprawdę bardzo nam zależy, żeby wrócił do Stanów. Jesteśmy gotowi stworzyć mu idealne warunki do pracy, tak jak stworzyliśmy wielu Niemcom, którzy tu pracowali pod jego kierunkiem. Nie żałują, że opuścili Egipt. Naszym zdaniem napięcie na Bliskim Wschodzie natychmiast opadnie, gdy tylko profesor Sieciech zdecyduje się wyjechać. Rosjanie wcale nie popierają awanturniczych planów Nasera. On jednak czuje się silny, bo ma rakiety i ma twojego stryja, który konstruuje mu nowe. Ale Naser nie jest głupi, wie, że bez twojego stryja nie zwycięży. Dlatego tak niezwykle istotne jest, żeby profesor Sieciech wyjechał z Egiptu. Powoli zaczynają nam się kończyć opcje. W grę wchodzi zamach na Nasera... – Zamach?! – Pewnie. Nie udało się to Bractwu Muzułmańskiemu w 1955 roku ani rok później Anglikom, którzy próbowali go wykończyć gazem nerwowym. Co się tak dziwisz? We współczesnym świecie nie ma ludzi o czystych rękach, a Anglicy bardzo nie chcieli utracić kontroli nad Kanałem Sueskim. My natomiast nie możemy dopuścić do tego, żeby na Bliskim Wschodzie wybuchła jakaś rozróba. Doktryna Eisenhowera, która pozwala nam na interwencję, niby wciąż jest aktualna, nie chcemy się jednak tu pchać. Wojna w Wietnamie w zupełności nam wystarczy, nie potrzebujemy nowej. Zwłaszcza tutaj, w pobliżu złóż ropy, tak istotnej dla naszej gospodarki. Tymczasem w maju Naser, chcąc pokazać, jaki z niego twardziel, zażądał, żeby ONZ usunęła swoje wojska z Synaju. I kretyn U Thant zaraz go posłuchał, zamiast grać na zwłokę. Lecz zlikwidowanie Nasera to tylko jedna z opcji, wcale niełatwa do zrealizowania. W jego najbliższym otoczeniu nie mamy odpowiednich ludzi. Prościej byłoby zniszczyć rakiety. Porozmawiaj ze stryjem. I daj mi znać. Nie zapomnij mu powiedzieć, że teraz, kiedy mamy już potencjał techniczny, aby za dwa, trzy lata wylądować na Księżycu, a następnie rozpocząć serię lotów do najbliższych planet, najwyższe czynniki uważają, że von Braun się pomylił. Powinien był o eksperymentach twojego stryja poinformować Kennedy’ego i wytłumaczyć prezydentowi, że normalny człowiek może w dobrej kondycji dolecieć na Księżyc, ale nie na Marsa. Popełnił poważny błąd, pozwalając odejść z zespołu i wyjechać z Ameryki takiemu geniuszowi, jakim niewątpliwie jest twój stryj. Przekaż profesorowi Sieciechowi, że wiemy już, iż nie należy się tak bardzo przejmować opinią publiczną. Po pierwsze, ludzie przełkną wszystko, jeśli zostanie im to odpowiednio podane. A po drugie, wcale nie muszą o wszystkim wiedzieć. Tego nauczyła nas wojna w Wietnamie; niepotrzebnie wpuściliśmy tam prasę i telewizję. Tylko obróciliśmy społeczeństwo przeciwko sobie. Ale czy można się ludziom dziwić, skoro codziennie, zamiast sympatycznych relacji z wystaw psów i kotów, oglądają na ekranie jatkę? Każdy miałby dość. Powiadom stryja, że może wrócić do zespołu von Brauna albo stworzyć własną ekipę. Upoważniono mnie do złożenia mu pełnych gwarancji, że będzie miał całkowicie wolną rękę w kwestii badań. A ty, jeśli będziesz chciała, otrzymasz stypendium na dowolną uczelnię. Rozumiesz? Alicja skinęła głową. – To dobrze. – Frank spojrzał na zegarek. – No cóż, czas na mnie. Muszę wracać do biura. Idziesz? – Nie, mam jeszcze ochotę ma lody. Zostanę chwilę dłużej. – Jak chcesz. Ale pamiętaj, zadzwoń, jeśli tylko dowiesz się czegoś o stryju. Wstał i pochylił się nad Alicją; wydało jej się, że zamierza ją pocałować, ale tylko spojrzał jej w oczy i szepnął: – Błagam, przekonaj go. Po czym odwrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem. Alicja była zdumiona, że przez cały czas Frank zachowywał się tak, jakby nie byli razem w Ismailii, nie przeżyli z sobą kilku intymnych chwil. A może starał się w ten sposób oddzielać sprawy służbowe od prywatnych? Nie wiedziała, co myśleć. I chociaż wcale jej na nim nie zależało, poczuła się dotknięta. Zastanawiała się, czy Amerykanie rzeczywiście chcą wysyłać na inne planety biomaszyny jej stryja, czy też chodzi im wyłącznie o to, żeby przestał pracować dla Egiptu i złożył im szczegółowy raport na temat rakiet skonstruowanych dla Nasera. Uznała, że wszystko jedno, jaki przyświeca im cel, gotowa jest im pomóc, żeby nie dopuścić do wybuchu nowej wojny na Bliskim Wschodzie. Po opowieści Franka czuła do stryja tak silną niechęć, że właściwie nie miała ochoty się z nim spotkać. Jadła lody z rodzynkami i bitą śmietaną, kiedy do jej stolika podszedł wysoki brodaty blondyn. Widywała go w hotelu Cleopatra, ale dotąd nie zamienili ani słowa. – Przepraszam, czy mogę się do ciebie dosiąść? Widziałem cię tyle razy, że mam wrażenie, iż znamy się od dawna. Masz na imię Alicja, prawda? – Zgadza się – potwierdziła. – A ja Robert – rzekł mężczyzna, siadając przy jej stoliku. – Robert Kingstone. Pracuję tu jako dziennikarz. Uf, okropnie dziś gorąco! – dodał, ocierając pot z czoła. – Długo jeszcze będziesz w Kairze? – Nie, jutro wyjeżdżam do Luksoru. – Szkoda, bo chętnie bym cię gdzieś zaprosił. – Skinął na kelnera i zamówił dzbanek mrożonej lemoniady. – Jedziesz sama czy z Abibem? – Z Abibem. – Hm. To mój kumpel, nieraz piliśmy razem całą noc. Zwróciłaś uwagę, że ma lekko skośne oczy? – Abib? – zdziwiła się Alicja. – No, sama nie wiem. Może faktycznie – dodała po chwili. – Jest synem koptyjskiej studentki i... – Słyszałam już tę historię – przerwała. – Koptyjskiej studentki, którą w Nowym Jorku zgwałcił szalony taksówkarz. – Szalony taksówkarz? Nic podobnego. Rzeczywiście zdarzyło się to w Nowym Jorku, ale po pierwsze, ojciec Abiba był chińskim muzykiem, a po drugie, Abib nie jest owocem gwałtu, lecz dziwnej miłości dwojga bardzo samotnych i nieśmiałych ludzi. – Naprawdę? – Tak. Jeśli masz czas, opowiem ci o tym. – Nalał sobie szklankę lemoniady i spojrzał wyczekująco na Alicję. – Chętnie posłucham – oznajmiła, nabierając na łyżeczkę resztkę lodów. Jedyna prawdziwa historia poczęcia Abiba Pistis była wyjątkowo upartą dziewczyną. Postanowiła, że wyjedzie do Ameryki na studia, i postawiła na swoim. Gdyby była Arabką, jej ojciec, wdowiec, oczywiście nigdy by na to nie pozwolił, ale Koptowie zostawiają kobietom znacznie więcej swobody. Pieniądze też nie stanowiły problemu, gdyż jej ojciec był bogatym przemysłowcem. Kłopot polegał na tym, że Pistis nie chciała studiować na jednej z ekskluzywnych żeńskich uczelni, takich jak Vassar, Bryn Mawr czy Radcliffe, tylko na Columbii w Nowym Jorku. Ojciec rwał sobie włosy z głowy, ale wreszcie puścił córkę, gdyż miał już po uszy jej fochów i szlochów. Pistis obiecała mu, że zamieszka w akademiku, ale ponieważ przypłynęła do Ameryki kilka tygodni przed rozpoczęciem zajęć, zatrzymała się w tanim hotelu w pobliżu uczelni. Dostała ładny, czysty pokój z widokiem na park. Od sąsiedniego pokoju oddzielały ją cienkie drzwi zabite gwoździami. W drzwiach tych, mniej więcej na wysokości jej pępka, znajdowała się spora dziura po wypadniętym sęku, zaklejona taśmą. Na wszelki wypadek Pistis przysłoniła to miejsce krzesłem, na którego oparciu powiesiła bluzkę. Wkrótce zorientowała się, że w pokoju obok mieszka młody Chińczyk, gdyż kilkakrotnie mijała go na korytarzu. Był biednie ubrany, a wokół niego roznosił się zapach ryb. Widocznie pracował albo na targu rybnym, albo w sklepie z rybami. Odtąd na sam jego widok Pistis marszczyła niechętnie nos i wstrzymywała oddech. Pewnego dnia dobiegły ją przez drzwi dźwięki jakiegoś instrumentu. Jeszcze nigdy nie słyszała tak dziwnej i pięknej muzyki. Przytknęła ucho do drzwi oddzielających pokoje i słuchała oczarowana. Ciekawa, co za instrument wydaje tak przejmujące dźwięki, odsunęła w końcu krzesło, zerwała taśmę i spojrzała przez otwór. Dokładnie na wprost siebie zobaczyła Chińczyka, który siedział po turecku na leżącej na podłodze poduszce i dmuchał przez rurkę w niewielką tykwę, na której znajdowało się kilkanaście koliście osadzonych bambusowych piszczałek różnej długości. Pistis pierwszy raz widziała coś takiego. Jeszcze bardziej od kształtu instrumentu uderzył ją wygląd samego Chińczyka. Dotąd zawsze ubrany szaro i skromnie, teraz miał na sobie długą jedwabną szatę mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy. Pistis przyglądała mu się z fascynacją, śledząc każdy ruch jego smukłych palców, które to zatykały, to odsłaniały otwory u nasady piszczałek. Chińczyk grał z takim zapamiętaniem, jakby poza muzyką nic dla niego istniało, więc dziewczyna była pewna, że nie zorientował się, iż go obserwuje. Kiedy jednak skończył grać, skłonił głowę w jej stronę, uśmiechając się leciutko. Odskoczyła od drzwi jak oparzona i szybko zakleiła dziurę. Nazajutrz przez cały dzień chodziła po mieście. Kiedy wróciła do hotelu, wzięła książkę i wyciągnęła się na łóżku. Ale czytanie nie bardzo jej szło. Kusiło ją, żeby zobaczyć, co porabia Chińczyk. Wreszcie nie wytrzymała. Wstała, oderwała taśmę i przyłożyła oko do otworu. Chińczyk tańczył. Miał tylko opaskę na biodrach, a jego nagie ciało lśniło, jakby nasmarował je olejkiem. Pistis pierwszy raz widziała taki taniec, niepodobny ani do tańców arabskich, ani europejskich. Najbardziej zbliżony był do baletu, ale wszystkie gesty były tak powolne, jakby tancerza otaczało nie powietrze, lecz gęsta, przezroczysta ciecz. Ruchy Chińczyka były jednak niezwykle sugestywne; patrząc na niego, Pistis miała wrażenie, że mężczyzna to czesze końską grzywę, to chwyta za ogon odlatującego ptaka, to przemienia się w żurawia i rozpościera szeroko skrzydła. Czas zdawał się stać w miejscu; patrzyła zafascynowana, nie mogąc oderwać oka od otworu. Kiedy Chińczyk skończył, znów się skłonił w jej stronę, a wówczas klasnęła cicho w dłonie, zanim na powrót zalepiła dziurę taśmą. Wróciła do łóżka, lecz długo nie mogła zasnąć; wciąż widziała lśniące, gładkie ciało mężczyzny i twarde mięśnie grające tuż pod powierzchnią skóry. Obudziła się z silnym postanowieniem, że powinna mu się odwzajemnić za przeżycia estetyczne, jakich jej dostarczył swoją grą i tańcem. Gdy nadszedł wieczór, zerwała z otworu taśmę i zastukała lekko w drzwi. Następnie usiadła przed nimi na podłodze i zaczęła śpiewać. Język koptyjski dawno wyszedł z użycia; Koptowie od trzystu lat posługują się wyłącznie arabskim. Ale Pistis czuła się Koptyjką, więc nie chciała śpiewać Chińczykowi po arabsku. Postanowiła zaśpiewać prastary koptyjski hymn, polegający na nuceniu kolejno na różne tony wszystkich siedmiu samogłosek. Takie same hymny, bez żadnego akompaniamentu muzycznego, można po dziś dzień usłyszeć w koptyjskich kościołach w całym Egipcie. Pistis nie była pewna, czy Chińczyk patrzy i słucha. Jednakże kiedy skończyła, dobiegło ją przytłumione klaskanie. Skłoniła głowę, szczęśliwa jak nigdy. Leżąc tego wieczora w łóżku, zastanawiała się, co następnym razem zaprezentuje sąsiadowi. Czuła, że jej głos jeszcze nigdy nie rozbrzmiewał z taką siłą, lecz miała pewne poczucie niedosytu, albowiem gra i taniec Chińczyka zdawały się o wiele klas przewyższać jej śpiew. Arabska część natury dziewczyny podpowiadała jej, jakim tańcem może sprawić mężczyźnie największą satysfakcję. Pistis nie wiedziała tylko, czy starczy jej odwagi. Nazajutrz rano wyszła na zakupy, po czym cały dzień spędziła na szyciu. Po wielu przymiarkach i przeróbkach wyszywany cekinami skąpy strój był gotów. Wieczorem zastukała w drzwi, zerwała taśmę i zaczęła tańczyć. Pierwsze jej kroki były dość nieporadne, choć nie po raz pierwszy w życiu wykonywała taniec brzucha. Ukryta za maszrabiją, nieraz widywała egipskie tancerki zabawiające w ten sposób gości ojca, a potem po kryjomu naśladowała przed lustrem ich ruchy. Ćwiczyła oczywiście bez akompaniamentu, toteż i teraz nie przeszkadzał jej brak muzyki; poddawała sobie rytm, strzelając palcami. Ale pierwszy raz miała świadomość, że ktoś na nią patrzy, i zżerała ją trema. Powoli jednak wciągała się coraz bardziej, aż zapamiętała się w tańcu. Wpadła w trans; jeszcze nigdy nie tańczyła z taką ekspresją, nie poruszała w tak oszałamiającym tempie biodrami, nie wprawiała swoich drobnych piersi w tak gwałtowne drżenia. Czuła, że robi to znacznie lepiej niż niejedna zawodowa tancerka, i była ogromnie z siebie dumna. Kiedy wreszcie skończyła i skłoniła się nisko, zdyszana i ociekająca potem, zza drzwi dobiegły ją entuzjastyczne oklaski. Uśmiechnęła się radośnie, szczęśliwa, że Chińczykowi podobał się jej popis. Już chciała odejść, żeby się umyć i przebrać, kiedy z kolei mężczyzna zastukał w drzwi. Podbiegła zobaczyć, co chce jej pokazać. Chińczyk siedział na podłodze na wprost drzwi i powolnymi ruchami swoich szczupłych palców gładził się po obnażonym, sztywno sterczącym członku. Pistis cofnęła się odruchowo, bo jeszcze nigdy nie widziała mężczyzny z erekcją, jeśli nie liczyć kilku sprośnych miniatur, na jakie natknęła się kiedyś w jednej ze starych książek w bibliotece ojca. Ale zaraz pomyślała, że nie powinna zmarnować takiej okazji, aby uzupełnić braki w swojej edukacji. Ciekawie przytknęła oko do otworu. Patrzyła to na wpółprzymknięte oczy Chińczyka, to na jego wyprężony członek, to na coraz szybciej poruszające się palce. Poczuła, że robi się jej sucho w gardle, a sutki jej sztywnieją. Niemal bezwiednie zaczęła je ściskać na zmianę jedną ręką, drugą zaś wsunęła w obszyte cekinami majtki i delikatnie masowała sobie wzgórek. Kiedy poczuła pod palcami znajomą lepkość, ruchy jej dłoni przybrały na sile. Nagle zobaczyła, jak przez twarz mężczyzny przebiega bolesny skurcz, a po chwili coś białego tryska z jego prącia. Chińczyk krzyknął i puścił narząd, ale ten drgał nadal, jakby poruszany tajemną siłą niezależną od woli mężczyzny. Pistis skończyła w tej samej chwili co Chińczyk. Jej orgazm był tak potężny, że o mało nie zemdlała. W końcu na miękkich nogach dowlokła się do łóżka, przykryła kocem i zapadła w sen. Nazajutrz, wróciwszy z miasta do hotelu, sprzątnęła pokój i usiadła z książką na łóżku. Nagle przypomniała sobie, że ubiegłego wieczoru zapomniała zalepić otwór. Chciała zrobić to teraz, ale kiedy spojrzała na drzwi, dostrzegła w dziurze oko. Cofnęło się na moment, kiedy zobaczyło, że patrzy w jego stronę, ale zaraz znów się pojawiło. Pistis wzruszyła ramionami i czytała dalej. Jednakże wpatrzone w nią oko jakby się czegoś domagało. Prowokowało ją. W końcu podniosła się z łóżka, stanęła przed drzwiami i zaczęła się zmysłowo rozbierać. Gdy już była zupełnie naga, przez moment głaskała się po ciele, czując, jak jej podniecenie wzrasta z każdą chwilą. Wreszcie rzuciła poduszkę na podłogę, usiadła na wprost drzwi i rozchyliła uda. Świadomość, że ktoś ją obserwuje, sprawiła, że była cała mokra. Wsunęła do środka dwa palce, po czym zbliżyła je do ust i oblizała. Poczuła lekko kwaśny smak. Własny smak. Jeszcze nigdy nie robiła czegoś takiego. Potem pośliniła jeden palec i, odciągając drugą ręką fałdkę skóry, zaczęła leciutko, kolistym ruchem wodzić nim po łechtaczce. (Jako córka postępowego człowieka, w odróżnieniu od większości koptyjskich dziewcząt nie została poddana klitoridektomii.) Po chwili poczuła, że jej uda zaczynają drżeć. Skończyła z głośnym krzykiem i przypadła do dziury w drzwiach, żeby zobaczyć, co się dzieje z Chińczykiem. Siedział nagi na podłodze, uśmiechając się błogo. Jego członek zdążył się już skurczyć; leżał na udzie mężczyzny miękki, bezwolny, i tylko podłużny mokry ślad przy jego czubku, podobny do tego, jaki zostawia ślimak, świadczył, że nastąpił wytrysk. Nazajutrz Pistis miała się przenieść z hotelu do akademika, ale zrezygnowała z przeprowadzki, gdyż nie chciała urywać znajomości z Chińczykiem. Pragnęła natomiast nadać jej bardziej konwencjonalny charakter. Sęk w tym, że nie wiedziała jak. Wychowana w świecie arabskim, nie wyobrażała sobie, aby – słysząc na korytarzu kroki Chińczyka – mogła otworzyć drzwi i zawołać: – Cześć! Na imię mi Pistis. Może wpadłbyś do mnie na herbatkę? Nie wiedziała, czy mężczyźnie odpowiada wyłącznie dotychczasowa forma obcowania z nią i nie pragnie przenosić ich kontaktów na inną płaszczyznę, czy też albo krępuje się, albo nie potrafi pierwszy nawiązać rozmowy. W każdym razie, ilekroć spotykał ją na korytarzu, kurczył się w sobie i – drobny, nijaki, cuchnący rybami – bez słowa przemykał obok. Pistis czuła się zdezorientowana; nie miała pojęcia, co o tym sądzić. Kusiło ją, żeby zalepić dziurę i zakończyć tę dziwną zabawę. Ale potem pomyślała sobie, że nie ma racji, chcąc przekształcić ich związek w tuzinkowy romans w stylu amerykańskim, jakie znała z lektur amerykańskich pism. Łączyło ich coś o wiele ciekawszego, co sprawiało, że oni, pochodzący z odmiennych, lecz na równi spętanych tradycją i konwenansami kultur, potrafili uwolnić się od wszelkich hamulców, gdy podglądali się przez otwór po sęku. W tym czasie Pistis chodziła już na zajęcia na uczelni; chociaż całkiem jej się podobały, umysł dziewczyny zaprzątał przede wszystkim jej sąsiad. Po tym, gdy on widział ją nagą, a ona jego z erekcją, zrezygnowała z zalepiania otworu; odtąd mogli się obserwować, kiedy tylko chcieli. Kiedy jedno miało ochotę zaprezentować drugiemu coś specjalnego, po prostu stukało w drzwi. Pewnego dnia Pistis zaśpiewała rzewną arabską pieśń, po czym wsunęła w dziurę palec. Już od dawna pragnęła dotknąć swojego chińskiego kochanka. Po długiej chwili, świadczącej o wahaniu mężczyzny, poczuła na palcu elektryzujący dotyk jego palca. Serce zaczęło walić jej tak mocno, jakby zaraz miało wyskoczyć. Przez pewien czas siedzieli bez słowa, stykając się czubkami palców. Potem Pistis poczuła, jak mężczyzna muska jej palec wargami, a później bierze do ust i ssie. Było to dla niej tak nowe i przyjemne doznanie, że miała pod rząd trzy orgazmy. Ten wieczór zapoczątkował zupełnie nowy etap w ich wzajemnych kontaktach. Początkowo nieśmiało, później z rosnącą ciekawością przytykali do otworu coraz to inne części ciała. Jednego dnia mężczyzna wodził palcem po jej rękach, ramionach, udach, plecach, pośladkach i brzuchu; drugiego ona w ten sam sposób, milimetr po milimetrze, poznawała jego ciało. Któregoś dnia wsunęła w otwór sutek; najpierw poczuła na nim opuszki palców mężczyzny, następnie jego usta i zęby. Na zmianę przyciskała do otworu to prawą, to lewą pierś, pozwalając, by Chińczyk ssał i szarpał delikatnie zębami jej sutki. Gdy jej podniecenie sięgnęło zenitu, zaczęła cicho skomleć, w zapamiętaniu liżąc językiem chłodną, gładką powierzchnię malowanych na biało drzwi. Kiedy skończyła z krzykiem i odsunęła się od otworu, pojawił się w nim wyprężony członek mężczyzny. Jego gładka głowa lśniła jak dojrzała śliwka, a z pionowego oka zwisała pojedyncza łza. Pistis niepewnie przybliżyła twarz i zlizała łzę koniuszkiem języka. Potem przejechała nim po członku. Wyczuwała pod językiem każdą nabrzmiałą żyłę, a zarazem dziwiło ją, że skóra jest nadzwyczaj delikatna, miękka jak aksamit. Rozchyliła usta i po chwili zacisnęła je na gładkiej śliwce. Ostrożnie wsuwała ją coraz głębiej, aż wreszcie dotknęła nosem drzwi. Wtenczas wolno cofnęła głowę, nie wypuszczając członka z ust. Znów ją przysunęła do drzwi i znów cofnęła. Powtarzała to raz po raz, aż nagle w jej usta trysnęła struga ciepła. Było to niezwykle przyjemne uczucie; cieszyła się, iż mogła go doświadczyć. Pistis była dziewicą. W jej kraju do dziewictwa przywiązywano ogromną wagę; nawet w zamożnych domach po nocy poślubnej obowiązkowo wywieszano za oknem prześcieradło. Jednakże w Ameryce panowały zupełnie inne obyczaje. Pistis wiedziała, że wiele studentek ma swoich chłopaków i sypia z nimi regularnie. W końcu uznała, że posiadanie błony dziewiczej to prymitywny zabobon i przeżytek; nowoczesna kobieta powinna pozbyć się jej jak najprędzej. Następnego wieczoru, gdy po wstępnych pieszczotach Chińczyk włożył w otwór członek, przysunęła do drzwi krzesło i uklękła na nim naga, tyłem do drzwi. Miała kłopoty ze znalezieniem właściwego kąta, ale wreszcie się udało. Pomagając sobie jedną ręką, wprowadziła w siebie gładką śliwkę na tyle głęboko, by poczuć napór na błonę dziewiczą. Po czym zagryzając wargi, jednym silnym pchnięciem nadziała się na członek Chińczyka. Zabolało, ale ból przysłoniła radość, że oto wreszcie stała się prawdziwą kobietą. Zaczęła się poruszać w przód i w tył, najpierw wolno, potem coraz szybciej. Jej wypięte pośladki z głośnymi plaśnięciami uderzały o drzwi. Nagle zza drzwi dobiegł ją krzyk Chińczyka; zaczęła poruszać się jeszcze szybciej i chwilę później skończyła sama, też krzycząc, ile sił. Choć na korytarzu nadal mijali się bez słowa, najwyżej spoglądając na siebie ukradkiem, wieczorami przemieniali się w demony seksu. Wydawałoby się, że miłość uprawiana przez otwór po sęku bardzo ogranicza ludzkie możliwości; od czego jednak jest inwencja? Ich współżycie, długo oparte na podglądactwie, po raz kolejny wkroczyło w nową fazę. Kochali się niemal co noc, z tym że to głównie Pistis musiała popisywać się pomysłowością; mężczyzna mógł robić tylko jedno: wsuwać członek w otwór i czekać. Ale dziewczynie całkiem odpowiadała taka sytuacja. I tak płynęły im dni. Z początku Pistis nie przejęła się brakiem okresu, pewna, że jest to spowodowane stresem związanym z wyjazdem z domu oraz pobytem w obcym kraju, w nowym otoczeniu. Wreszcie poszła się zbadać. Lekarz nie miał najmniejszych wątpliwości: była w ciąży. Tego wieczoru Chińczyk długo nie wracał do hotelu. Godziny mijały, a jego wciąż nie było. Pistis próbowała zajrzeć przez otwór do jego pokoju, ale nic nie widziała, bo w środku nie paliło się światło. W końcu wzięła kartkę i napisała po angielsku: JESTEM W CIĄŻY. CO ZROBIMY? Zwinęła kartkę, wrzuciła przez otwór do pokoju Chińczyka i położyła się spać. Gdy rano wstała, kartka leżała po jej stronie drzwi. Na odwrocie widniał rząd chińskich znaków. Przysunąwszy oko do otworu, Pistis stwierdziła, że pokój po drugiej stronie jest pusty. Nie tylko nie było w nim Chińczyka, ale również jego rzeczy. Pobiegła do najbliższego sklepu chińskiego i z bijącym sercem poprosiła sprzedawcę, żeby jej przetłumaczył, co jest napisane na kartce. Sens znaków był następujący: NIE ROZUMIEM PO ANGIELSKU. MUSZĘ WYJECHAĆ. ŻEGNAJ. Pistis już nigdy nie zobaczyła mężczyzny, z którym zaszła w ciążę. Nie wiedziała, czy naprawdę nie znał angielskiego, czy też skłamał i wyniósł się pośpiesznie z hotelu, żeby uniknąć odpowiedzialności. W końcu mógł się bać, że będzie chciała za niego wyjść albo ściągać z niego alimenty. Kiedy zapytała w recepcji, czy nie zostawił żadnego adresu, okazało się, że nie tylko nie zostawił adresu, lecz znikł, nie regulując należności za ostatnie dwa tygodnie. Recepcjonista ani razu nie wdał się z nim w rozmowę, podejrzewał jednak, że jej sąsiad znał po angielsku przynajmniej parę podstawowych słów. Mógł natomiast nie znać łacińskiego alfabetu. Pistis nie wiedziała, gdzie szukać Chińczyka; prywatny detektyw, którego wynajęła, też rozłożył bezradnie ręce. Napisała do ojca, że zaszła w ciążę i ukochany ją porzucił. Ojciec nie odpisał na list. Po pewnym czasie odwiedził ją amerykański adwokat. Oznajmił, że ojciec nie chce jej więcej oglądać; będzie jej regularnie przysyłał pieniądze na utrzymanie pod warunkiem, że Pistis nigdy nie wróci do Egiptu. Pistis pozostała w Ameryce i tam urodziła chłopczyka, któremu dała na imię Abib. Jej ojciec umarł podczas wojny, zostawiając jej cały majątek. Odtąd żyła bardzo dostatnio, syna posłała do najlepszych szkół. Dużo podróżowała, najchętniej po Azji, ale nigdy nie wyszła za mąż. Kiedy Abib skończył osiemnaście lat, opowiedziała mu historię jego poczęcia. Opierając się na opisie matki, chłopak szybko zidentyfikował instrument, na którym grał jego ojciec. Była to chińska harmonijka ustna zwana szeng. Romans matki Abiba z Chińczykiem miał miejsce w 1937 roku, wkrótce po inwazji Japonii na Chiny. Tak więc ojciec chłopca mógł być chińskim muzykiem, który przyjechał do Ameryki na występy przed inwazją i potem nie miał jak wrócić. Został w Nowym Jorku, a ponieważ tradycyjna muzyka chińska mało kogo interesowała, brak pieniędzy zmusił go do podjęcia pracy w sklepie rybnym. Tak, to było możliwe. Lecz nie tłumaczyło, ani dlaczego Chińczyk nie mieszkał w Chinatown, ani dlaczego znikł tak nagle, jeśli oczywiście Pistis miała rację, wierząc, iż nie znał angielskiego. Może nieoczekiwanie otworzyła się przed nim szansa powrotu do ojczyzny? Albo nowy angaż? A może wcale nie był muzykiem, lecz wojownikiem, na co wskazywałby jego egzotyczny „taniec” – najprawdopodobniej układ form tai-czi? Abib nigdy nie zdołał dowiedzieć się o ojcu nic więcej, choć przez pewien czas uczył się chińskiego i zaczął studiować współczesną historię Chin. Ostatecznie przerzucił się jednak na egiptologię. Kingstone zakończył opowieść i umilkł. Alicja kilka razy miała ochotę mu przerwać, bo czuła, że robi się czerwona, ale nie wiedziała jak. Dlatego teraz szybko poderwała się z miejsca. – Przepraszam, ale muszę iść – oświadczyła i odeszła od stolika, nie czekając na reakcję mężczyzny. W drodze do hotelu zastanawiała się nad tym, co usłyszała. Czy Kingstone wymyślił całą tę historię, żeby mnie podniecić? Na co liczył? Że rzucę się na niego w kawiarni? Chyba Abib nie mógł mu opowiedzieć czegoś takiego? Jeśli nawet, to na pewno nie ze szczegółami, przecież mówił o swoich rodzicach. Ale istotnie ma lekko skośne oczy... Weszła do hallu i skierowała się w stronę wind, kiedy zza lady wybiegł recepcjonista i podał jej list. Poznała pismo ciotki. Kiedy wjechała na górę i rozerwała kopertę, ze środka wypadło zdjęcie zrobione w czasach, gdy matka Alicji była młodą dziewczyną, właściwie jeszcze nastolatką. Siedziała na ławce obok chłopaka w okularach. Czule objęci, uśmiechali się do aparatu. Alicja pomyślała, że chłopakiem jest jej ojciec. Wkrótce jednak przekonała się, że matkę obejmuje ktoś inny. Kochana Alicjo! Piszę do Ciebie nazajutrz po Twoim telefonie; ogromnie ucieszyła mnie wiadomość, że Wiktor przebywa w Egipcie i że wkrótce się zobaczycie. Bardzo jestem ciekawa, co u niego słychać, jak się ma, jak wygląda. Pozdrów go ode mnie bardzo serdecznie i poproś, żeby do mnie napisał. Sama też napisz jak najprędzej o Waszym spotkaniu. Zaraz po naszej rozmowie przypomniałam sobie, że niedawno, przeglądając stare szpargały, trafiłam na zdjęcie Wiktora i Helenki z czasów okupacji. Daj je Wiktorowi. Jestem pewna, że się ucieszy, bo to miła pamiątka. Pewnie się zdziwisz, widząc Helenkę z Wiktorem, o którym tak niewiele Ci wiadomo. No cóż, nie widzę powodu, żeby to przed Tobą ukrywać. Kiedy bracia Sieciechowie przyjechali w czasie wojny na stałe do Sieciechowa, Twój tata, Jerzy, w ogóle nie podobał się Helence. Twierdziła, że jest szary, nijaki; nie lubiła go. Wolała Wiktora, mimo iż był kilka miesięcy od niej młodszy. A ponieważ ona też ogromnie mu się podobała, każdą chwilę spędzali razem. Stanowili nierozłączną parę aż do dnia, kiedy Wiktor wyjechał do Warszawy i przepadł jak kamień w wodę. Helenka bardzo to przeżyła. Bałam się, że targnie się na swoje życie. Jerzy również był załamany, bo strasznie kochał brata. Zbliżyła ich wspólna rozpacz; spotykali się niemal codziennie, żeby rozmawiać o Wiktorze. Z czasem ich ból zelżał, a rozmowy, jakie z sobą wiedli, sprawiły, że zaprzyjaźnili się serdecznie. W końcu Jerzy oświadczył się Helence, ona zaś zgodziła się wyjść za niego. Wzięli ślub wkrótce po kapitulacji Niemiec. Nie wiem sama, czy pobrali się dlatego, że naprawdę byli zakochani, czy po prostu uznali, że będzie im ze sobą dobrze, bo się lubią i przyjaźnią. W każdym razie sądzę, że tworzyliby zgodne stadło, gdyby nagle nie nadszedł list od Wiktora. Pisał, że przeżył wojnę i jest w Ameryce. Oboje byli uradowani, ale wkrótce z tego powodu zaczęły się między nimi niesnaski. Wiktor namawiał Jerzego, żeby przyjechał do Ameryki. Helenka uznała to za świetny pomysł; przekonywała Jerzego, że powinni spróbować uciec przez zieloną granicę i dotrzeć do Stanów. Jerzy nie chciał się zgodzić. Choć nie mówił tego wprost, było oczywiste, że boi się utracić Helenkę, boi się odnowienia młodzieńczej miłości pomiędzy nią a bratem. Im bardziej go przekonywała, tym większej nabierał pewności, że chodzi jej wyłącznie o to, aby znaleźć się przy Wiktorze. Kłócili się i kłócili. W końcu Helenka popadła w ciężką depresję, zażądała oddzielnych sypialni. Może niepotrzebnie piszę Ci o tym wszystkim, ale minęło tyle lat, że ta historia nie ma już większego znaczenia. Pewnie tylko się uśmiechniesz na myśl, że Twoja mama też była kiedyś młodą dziewczyną i miała problemy miłosne. W każdym razie parę miesięcy później Jerzy wyjechał do Warszawy i został aresztowany. Helenka próbowała poruszyć niebo i ziemię, żeby go zwolnili. Któregoś dnia przybiegła do domu rodziców wielce podniecona. Wycałowała nas wszystkich i oznajmiła, że wyjeżdża do Warszawy, bo jest szansa, że wypuszczą Jerzego. Dodała, że prawdopodobnie nie wrócą do Sieciechowa, ale nie chciała wyjawić nam nic więcej, aby nie zapeszyć. Następną wiadomość mieliśmy od niej dopiero ze Stanów. Pisała, że mieszkają w Chicago. Wiktor prowadzi niewielki sklepik ze sprzętem radiotechnicznym, a Jerzy pracuje na budowie. O tym, jak im się udało wyjechać z Polski, nie wspomniała ani słowem. Potem napisała nam, że Ty się urodziłaś. Rodzice i ja ogromnieśmy się ucieszyli. Pisała dość rzadko, raz czy dwa razy do roku. Może bała się, że będziemy mieli przez nią kłopoty? Już i tak było nam ciężko, bo komuniści szukali pretekstu, żeby upaństwowić młyn tatusia. Posłużyli się nawet znalezioną na cmentarzu czaszką z zardzewiałym gwoździem, żeby oskarżyć jego i mamusię o jakieś przestępstwo popełnione przed wojną. Bujda wyssana z palca, ale przez pewien czas trzymano ich w areszcie. Tatuś był uparty, nie chciał iść na żadną ugodę, ale wreszcie obiecał wyjechać z Sieciechowa, a wtedy zwolniono ich natychmiast. Mieli szczęście, bo z innymi tak się nie patyczkowano. Wieść, że Jerzy zginął na budowie, uderzyła w nas jak grom z jasnego nieba. Potwornie nam było żal Helenki. No i Ciebie, że straciłaś ojca. Kilka miesięcy później Helenka wróciła z Tobą do kraju. Właściwie nic nie wiem o jej pobycie w Ameryce. Prosiła, żebym o nic nie pytała, jeśli naprawdę ją kocham. Powiedziała tylko, że postanowiła wrócić, bo miała po dziurki w nosie Ameryki. Nie chciała dłużej tam mieszkać, choć Wiktor bardzo ją prosił i obiecywał, że zaopiekuje się nią i córeczką. Nie rozumiem, dlaczego nie została, bo przecież po śmierci Jerzego mogła wyjść za Wiktora. Nie byłoby w tym żadnego grzechu, a przecież na pewno jeszcze coś do niego czuła. Wypytaj go dyskretnie o wszystko, jeśli będziesz mogła. Ciekawe, czy się ożenił? Czy ma dzieci? Czuję się jak wścibska stara baba, ale bardzo chciałabym wiedzieć, co zaszło między nim, Helenką i Jerzym w Ameryce. No, strasznie się rozpisałam, moja droga. Czas kończyć. Helenka niepokoi się o Ciebie, gdyż sytuacja na Bliskim Wschodzie jest podobno niepewna. Czytała coś na ten temat w gazecie. Pocieszam ją, mówiąc, że nie ma się o co martwić, bo wszystko rozejdzie się po kościach. Ale sama nie wiem, czy mam rację. Napisz szybko i daj nam znać, jak Ci się podoba Egipt. Kiedyś może też się tam wybiorę. Chyba nigdy Ci o tym nie wspominałam, ale Jakub, mój mąż, przebywał w Egipcie ze swoją brygadą, zanim zginął pod Monte Cassino. Chętnie odwiedzę miejsca, w których walczył, i złożę kwiaty na grobach poległych. Mam wyrzuty sumienia, że nie kochałam go tak, jak powinnam. Ale myślałam, że skoro spotkała mnie taka straszna krzywda, zasługuję na to, aby być noszona na rękach, a sama nie muszę nic dawać w zamian. Teraz widzę, jaki to był wspaniały i kochany człowiek i jak okrutnie go skrzywdziłam, nie odwzajemniając jego wielkiej miłości. Pamiętaj, kochana Alicjo, że miłość to jedyna rzecz, jaka się liczy w życiu. Całuję Cię bardzo, bardzo mocno, Anna Też chciałabym wiedzieć, co zaszło między matką, Jerzym i Wiktorem, pomyślała Alicja, kiedy skończyła czytać list. Matka udawała w rozmowie ze mną, że zawsze kochała tylko Jerzego, a Wiktora od początku nie lubiła. Ale może to nie takie znowu dziwne, że nie chciała wyjawić mi prawdy? Może myślała, że będzie mi przykro, że wolała Wiktora od mojego ojca? A może wyparła ten fakt ze świadomości po tym, jak Wiktor zabił Jerzego? Alicja podniosła zdjęcie i ponownie spojrzała na uśmiechniętą parę. Wydawali się tacy szczęśliwi, tacy zakochani! A może romansowali w Ameryce za plecami Jerzego? Może on to odkrył i dlatego rzucił się z pięściami na brata? A może... A może to Wiktor, a nie Jerzy, jest moim ojcem? pomyślała nagle. Urodziłam się 1 listopada 1946 roku, przynajmniej taką datę mam w papierach. Matka mówiła, że Jerzego aresztowano na początku lutego 1946 roku; do Stanów wyjechali kilka tygodni później. Skoro po nadejściu listu Wiktora zażądała oddzielnych sypialni, to znaczy, że nie zostałam poczęta przed wyjazdem mamy i Jerzego do Ameryki. A to z kolei oznacza, że zostałam poczęta w Nowym Meksyku, czyli równie dobrze mogę być córką Wiktora. Tak, nie ma dwóch zdań, mama zaszła w ciążę w Stanach. Tylko z kim, z Jerzym czy z Wiktorem? Kim ja jestem, u diaska? A to dopiero zagadka! pomyślała, nieświadoma, że zadaje sobie to samo pytanie co jej sławna imienniczka. Czy Wiktor dlatego nie spotyka się ze mną, pytała się dalej w myślach, choć wie, że od jedenastu dni przebywam w Egipcie, bo lęka się spotkania z córką, z którą od tylu lat nie miał żadnego kontaktu? A może unika mnie, bo myśli, że go nienawidzę za zabicie Jerzego? Przez chwilę siedziała na łóżku, snując różne domysły. Po rozmowie z Frankiem przestało jej zależeć na spotkaniu z Wiktorem; teraz jednak jeszcze silniej zapragnęła go poznać. Może powinna odłożyć wyjazd do Luksoru? Ale miała już dość siedzenia w Kairze i marzyła o tym, żeby wyjechać; zresztą Mahmud mówił, że stryj wciąż jest zajęty. Wyciągnęła z szafy walizkę i zaczęła się pakować. Nie wiedziała, o której odchodzi pociąg, ale chciała być gotowa, kiedy zjawi się Abib. 12 Zjedli śniadanie w wagonie restauracyjnym, zanim pociąg zatrzymał się na stacji w Luksorze. Jeszcze przed wyjazdem z Kairu Abib zaproponował, żeby pierwsze dwie noce spędzili na zachodnim brzegu Nilu, obejrzeli królewskie groby i inne tamtejsze zabytki, a dopiero potem wrócili do Luksoru. Alicja nie miała nic przeciwko temu. Na dworcu wsiedli w dorożkę i pojechali od razu do przystani promowej, mieszczącej się na wprost sklepu z antykami, z napisem „Gaddis and Co.” nad wejściem. Kiedy po drodze mijali wielki kompleks świątynny, Abib powiedział Alicji, że starożytne Teby rozciągały się wokół dwóch takich kompleksów, Karnaku i Luksoru, połączonych aleją sfinksów. Pozostałości obu zwiedzą pojutrze. Łódź z wioślarzami szybko pokonała leniwie płynącą rzekę. Na brzegu czekali Arabowie z osłami oraz kilka zdezelowanych samochodów; Abib zdecydował się wynająć jeden z nich. Po krótkiej rozmowie z kierowcą dobił targu. Wrzucili torby do bagażnika i ruszyli w kierunku Medinet Habu; Abib powiedział, że jest tam uroczy hotelik, w którym się zatrzymuje, ilekroć musi nocować po zachodniej stronie Nilu. – Egipcjanie uważali, że Amenti, rządzona przez Ozyrysa kraina, w której dusze zamieszkują po opuszczeniu ciała, leży na zachodzie. Dlatego właśnie na zachodnim brzegu Nilu sytuowali nekropolie. Ta jest największa. Składają się na nią świątynie grobowe władców i ich groby, ukryte wśród skał w wąwozie zwanym Doliną Królów. Ale choć dostępu już w starożytności strzegły posterunki policji, tylko grób Tutanchamona nie został splądrowany. Co prawda nie jest tak wspaniały jak inne, które pokażę ci jutro. Najpiękniejszy ze wszystkich to grób Nefertari, ukochanej żony Ramzesa II. Malowidła, których barwy świetnie się zachowały, dosłownie zapierają dech. Zatrzymali się na chwilę, aby obejrzeć stojące na prawo od drogi kolosy Memnona, gigantyczne kwarcytowe posągi Amenhotepa III, jedyne, co pozostało z jego świątyni grobowej rozebranej w czasach antycznych. – Właściwie nie wiadomo, dlaczego ją zniszczono – powiedział Abib, gdy podeszli do posągów. – Może dlatego, że Amenhotep III, jeden z największych faraonów, był ojcem odszczepieńca Echnatona? Bo po śmierci samego Echnatona zburzono nie tylko wzniesione przez niego świątynie, ale nawet całe miasto, które założył i do którego przeniósł stolicę. Tak zemszczono się na niezwykłym władcy za to, że próbował wprowadzić monoteizm. Egipt jeszcze wówczas nie dojrzał do tego kroku. Na ruinach przeklętego Achet Aton zaczęto się osiedlać dopiero w czasach rzymskich. Kilkunastometrowe posągi, spękane i pozbawione twarzy, zdały się Alicji groźnymi strażnikami, wzbraniającymi wstępu do nekropolii. I choć panował trzydziestopięciostopniowy upał, przeniknął ją chłód. Nie dała jednak nic po sobie poznać. Przez chwilę przyglądali się posągom, po czym wrócili do samochodu. Kilkaset metrów dalej kierowca skręcił w lewo. Alicja ujrzała ogromną budowlę z szerokim pylonem ozdobionym wizerunkami faraona ścinającego jeńców. – Jesteśmy na miejscu – powiedział Abib. – To świątynia grobowa Ramzesa III, zbudowana na kształt twierdzy. Obok niej widać ruiny symbolicznego pałacu, w którym faraon zamierzał mieszkać po śmierci. Na terenie kompleksu są też starsze zabytki. Obejrzymy wszystkie później, na razie wypakujemy tylko rzeczy i pojedziemy dalej. Proponuję rozpocząć zwiedzanie od świątyni Hatszepsut. Kierowca zatrzymał wóz przed jednym z kilku piętrowych budyneczków, przy których rosło kilka mizernych drzewek. Na ławce obok drzwi siedział otyły jegomość w galabii; na widok Abiba poderwał się z miejsca. Śmiejąc się głośno, wymienili powitania. Kiedy kierowca otworzył bagażnik, mężczyzna wyjął ich torby i wniósł do środka. Nie czekając na jego powrót, ruszyli do Deir el-Bahari. Położona u stóp gór, a właściwie w nie wrośnięta, świątynia potężnej władczyni już z daleka uderzyła Alicję oryginalnością formy. Składała się z pnących się coraz wyżej trzech tarasów wspartych na filarach i połączonych rampami. Alicja pomyślała, że autorowi tarasowej koncepcji świątyni musiała przyświecać ta sama idea, co architektowi Dżesera i innym budowniczym piramid. Abib pokazał Alicji najciekawsze płaskorzeźby ze scenami z długiego panowania królowej, między innymi te ilustrujące wyprawę do Punt, a także oprowadził ją po poświęconych różnym bóstwom kaplicach znajdujących się na poszczególnych tarasach. Najokazalsza okazała się kaplica Hathor. Jej ściany zdobiły wizerunki bogini pod postacią krowy z dyskiem słonecznym między rogami. Alicja zdziwiła się, bo widziała takie same rogi na głowie Izydy. – Izyda przejęła z czasem wiele cech Hathor – wyjaśnił Abib. – Ale kult Hathor sięga dawniejszych czasów; to ona uchodziła kiedyś za matkę Horusa. Według najstarszych wierzeń była ogromną świętą krową, której brzuch stanowił firmament niebieski. Każdego ranka wznosiła swoimi rogami tarczę słoneczną nad ziemię. Uważana była za dawczynię życia, żywicielkę żywych i umarłych, a także boginię śpiewu, tańca i miłości; dlatego Grecy utożsamiali ją z Afrodytą. Ale miała też i niszczycielski aspekt. Według Księgi krowy niebiańskiej, tekstu zapisanego w komorach grobowych Seti I i jeszcze kilku władców, kiedy ludzie zaczęli się buntować przeciwko władzy Ra, starzejący się bóg wysłał właśnie Hathor pod postacią Słonecznego Oka, aby ich poskromiła. Bogini mordowała buntowników z taką furią i zapamiętaniem, że cały Egipt spływał krwią; w końcu Ra przeraził się, iż Hathor zniszczy całą ludzkość. Ponieważ nie miał jej jak powstrzymać, uciekł się do podstępu: kazał wylać na ziemię morze piwa, które zabarwił na czerwono, aby wyglądało jak krew. Kiedy Hathor wychłeptała chciwie czerwoną ciecz, upiła się, wpadła w dobry humor i zapomniała o zagładzie ludzkości. Dla upamiętnienia tego wydarzenia w jej święto odbywały się pijackie orgie. Na parterze uwagę Alicji zwróciło barwne malowidło lecącego sępa, trzymającego w szponach jakiś okrągły przedmiot. Od razu przypomniała sobie baśń opowiedzianą przez Mahmuda, jednakże kiedy podeszła bliżej, przekonała się, że sępia bogini trzyma w szponach nie głowę, lecz pierścień, symbol wieczności. Kiedy wreszcie wrócili do hotelu, zapadał zmierzch. Wkrótce po kolacji położyli się do łóżka; chcieli skoro świt wyruszyć na dalsze zwiedzanie. Alicja czuła się zmęczona, ale nie mogła zasnąć. Pod jej przymkniętymi powiekami przesuwały się malowidła, płaskorzeźby, posągi; wszystko, co widziała za dnia. Wtem usłyszała ciche skrzypnięcie i otworzyła oczy, akurat kiedy w szparze w drzwiach pokazała się męska głowa. W nikłym świetle sączącym się z korytarza Alicja rozpoznała Mahmuda. – Ciii – szepnął. – Nie budź Abiba. Ubierz się i zejdź na dół. Będę czekał na dworze. Tylko się pospiesz, dobrze? Zerwała się z posłania i włożyła sukienkę. – Co się dzieje? – spytał sennie Abib, przekręcając się z boku na bok. – Nic, nic. Muszę na chwilę wyjść. Śpij. Mruknął coś pod nosem i naciągnął prześcieradło na głowę. Alicja chwyciła torebkę i zbiegła po schodach. – O co chodzi? – zapytała, kiedy wyszła do czekającego na zewnątrz Mahmuda. – Zabieram cię na spotkanie ze stryjem. – Teraz? Jest tutaj? – zdumiała się. – Tak. Jego laboratorium mieści się niedaleko, dojdziemy w kwadrans. Bardzo dobrze, że zatrzymaliście się w Medinet Habu. Profesor Sieciech mógł oczywiście przyjść sam, ale w laboratorium ma coś, co chce ci pokazać. Ruszyli. Mahmud oświetlał drogę latarką. – Wiem od Franka Hare’a, że nie jesteś kapitanem, tylko podpułkownikiem, a stryj konstruuje rakiety – oznajmiła Alicja. – Dlaczego nie powiedziałeś mi prawdy? – Chodzi o bezpieczeństwo twojego stryja. W tej chwili jest jedynym Europejczykiem pracującym nad naszym programem rakietowym. Resztę zastraszono, przekupiono lub innymi sposobami zmuszono do wyjazdu. Były nawet wypadki śmiertelne. Profesora Sieciecha też próbowano skłonić do opuszczenia Egiptu, ale wolał zostać. Gdyby jednak nasi wrogowie wiedzieli, gdzie przebywa, usiłowaliby go zgładzić. Dlatego przenieśliśmy go wraz z całym laboratorium tu, do Luksoru. Mniej więcej kilometr od hotelu skręcili w lewo. Szli wyboistą ścieżką między kopcami kamieni i odłamków skalnych. Nigdzie nie było widać żadnych budynków, żadnych świateł. Alicja przestraszyła się. – Mahmud, gdzie ty mnie właściwie prowadzisz? – zapylała, przystając. – Nic się nie bój. Zaraz wszystko zrozumiesz. To już naprawdę bardzo blisko. Kilkadziesiąt metrów dalej latarka wydobyła z mroku druciane ogrodzenie. Zatrzymawszy się przy furtce, Mahmud oświetlił położony za nią pagórek, w którym ział czarny otwór. – Jesteśmy na miejscu – rzekł. – Nie mam zamiaru tam wchodzić – powiedziała zdecydowanym tonem Alicja. – Natychmiast odprowadź mnie z powrotem do hotelu, bo zacznę krzyczeć! – Nie wygłupiaj się. Specjalnie dla niepoznaki umieściliśmy pracownię twojego stryja w podziemnym grobie, zamkniętym dla turystów. Chodź. Przeszli przez furtkę i zaczęli zagłębiać się w wykutym w skale korytarzu. Długi na kilkanaście metrów, opadał pod kątem mniej więcej trzydziestu stopni. Na końcu znajdowały się żelazne drzwi. Mahmud zastukał trzy razy, po czym powiedział coś po arabsku. Drzwi otworzyły się. Alicja ujrzała mężczyznę ze strzelbą, w pasiastej galabii i białym zawoju na głowie. Wydawał się niczym nie różnić od strażników pilnujących świątyń, ale oczy miał zimne jak dwie bryłki lodu. Bez słowa poprowadził ich w stronę następnych drzwi. Znaleźli się w obszernym pomieszczeniu oświetlonym jaskrawym blaskiem jarzeniówek. Wzdłuż ścian z hieroglificznymi inskrypcjami oraz malowidłami bogów stały buczące cicho urządzenia. Alicja nigdy takich nie widziała; jedynym znajomym sprzętem była deska kreślarska. Właśnie przy niej siedział łysawy mężczyzna w okularach i białym kitlu. Na widok Alicji i Mahmuda wstał, uśmiechając się szeroko. Poprosił po angielsku Mahmuda, żeby zostawił ich samych, a gdy ten znikł w drzwiach wiodących do następnej sali, zwrócił się do Alicji po polsku: – Jak to dobrze, że wreszcie zdecydowałaś się ze mną spotkać. Naprawdę bardzo się cieszę. – Jak to, wreszcie? Chciałam się z tobą widzieć, jak tylko usłyszałam, że jesteś w Egipcie. Ale Mahmud nie mówił mi, gdzie jesteś, więc czekałam na ciebie w Kairze. – Nie to miałem na myśli. Chodzi mi o to, że nie próbowałaś się ze mną skontaktować przez te wszystkie lata. – Nie miałam pojęcia o twoim istnieniu! – zawołała. – Dowiedziałam się dopiero od ciotki, kiedy przyszedł telegram od Teodora. A potem z jego listu. Właśnie z powodu tego listu przyjechałam do Egiptu. Wcale nie liczyłam, że cię tu spotkam. Ale teraz, gdy już tu jestem, chciałabym cię zapytać o kilka rzeczy. – Proszę bardzo. – Czy... czy ty jesteś moim ojcem? – wydusiła z siebie pytanie, które nurtowało ją, odkąd przeczytała list ciotki. Wiktor parsknął śmiechem. – Ja? Dobry żart! Jesteś córką mojego brata! Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł? – Z listu ciotki Anny. Napisała do mnie, kiedy dowiedziała się, że jesteś w Egipcie i że się wkrótce spotkamy. Przysłała mi to zdjęcie. – Wyjęła z torebki zdjęcie Wiktora z jej matką. – Ha! Anna zawsze była porządnie stuknięta. Czy wiesz, że złożyła donos na Jerzego? Ubzdurała sobie, że Helena mnie kocha, a Jerzy stoi na drodze naszego szczęścia. Nigdy go nie lubiła, pojęcia nie mam, dlaczego. Liczyła na to, że UB go sprzątnie, i Helena będzie wolna, aby pojechać do Stanów i mnie poślubić. Chora kobieta! Dzięki Bogu, że w porę dowiedziałem się o aresztowaniu brata i udało mi się przekonać Amerykanów, że warto wyciągnąć go z paki i sprowadzić do Nowego Meksyku. Ten numer Anny mógł się skończyć tragicznie. – Wyjazd Jerzego do Stanów i tak skończył się tragicznie – zauważyła Alicja. – Fakt. – Wiktor uśmiechnął się kwaśno. – Naprawdę nic już nie czułeś do mojej matki, a ona do ciebie? Nie romansowaliście ze sobą w Nowym Meksyku? – Nie zrobiłbym bratu takiego świństwa. Owszem, kochałem kiedyś Helenę, ale to była typowa szczenięca miłość, chyba tylko raz poszliśmy ze sobą do łóżka. Kto wie, jak by się dalej potoczyły wypadki, gdyby nie aresztowano mnie w Warszawie w łapance ulicznej. Możliwe, że to ja bym się z nią ożenił, nie Jerzy. Ale kiedy przyjechali do Ameryki, byli małżeństwem. Nawet mi nie przyszło do głowy, żeby z nią romansować za plecami brata, zresztą całkowicie pochłaniała mnie praca. – A po śmierci Jerzego? Nie chciałeś się z nią ożenić, zaopiekować wdową po bracie i mną? – Strasznie jesteś dociekliwa, wiesz? Ale nie mam powodu niczego przed tobą ukrywać. Tak, zdaje mi się, że twoja matka nadal coś do mnie czuła i chętnie zostałaby ze mną w Ameryce. Ja jednak uważałem, że byłoby to niemoralne. – Dlatego że zrzuciłeś Jerzego ze schodów? – Helena opowiadała ci o tym? Alicja skinęła głową. – Można tak powiedzieć, choć prawda wygląda inaczej, niż myślisz. Wkrótce sama się przekonasz. Chcesz mnie jeszcze o coś spytać? – O wiele rzeczy. – Wzięła głęboki oddech. – Ale przede wszystkim muszę ci powiedzieć, że podczas mojego pobytu w Kairze kilkakrotnie kontaktował się ze mną Frank Hare, pracownik ambasady amerykańskiej. Wicekonsul. Pragnie się z tobą porozumieć. Twierdzi, że władzom amerykańskim bardzo zależy, żebyś wrócił do Stanów. Z dwóch powodów, po pierwsze, boją się, że twoja obecność w Egipcie może doprowadzić do wojny. A po drugie, uważają, że von Braun popełnił błąd, każąc ci zaprzestać twoich eksperymentów. Teraz gotowi są na nie pozwolić. Twarz Wiktora pociemniała. – Teraz?! Za późno! Teraz moje badania finansuje Egipt. My, naukowcy, jesteśmy zależni od pieniędzy. A Egipt ma ich furę! Pieniądze za ropę saudyjską i kuwejcką zasilają kiesę Nasera. On zaś gotów jest finansować moje badania, pod warunkiem że będę konstruował dla niego rakiety. – Nie obchodzi cię, gdzie te rakiety spadną, że będą zabijać ludzi? Że zniszczą Izrael? Jesteś antysemitą? Wiktor skrzywił się z niesmakiem. – Skądże znowu! Jestem naukowcem, nie kieruję się żadnymi przesądami rasowymi czy religijnymi. Wszystko mi jedno, gdzie Naser chce posłać rakiety, na Izrael, Anglię czy Włochy. Von Braun nauczył mnie tego jeszcze w Peenemunde. My, naukowcy, nie mamy narodowości. Pracowałem kolejno dla Polaków, Niemców, Amerykanów, teraz dla Egiptu. Jest mi zupełnie obojętne, kto mnie zatrudnia, bylebym dopiął swego. – Przecież zdradziłeś Polskę, wstępując do zespołu von Brauna! – Kiedy odniosę sukces, nikt nie będzie o tym pamiętał. Rodacy będą się do mnie przyznawać równie chętnie, jak do Kopernika, Chopina, Skłodowskiej. Zresztą mam to gdzieś. Dla naukowca najważniejszą wartością jest nauka, a główną pożywką nauki jest wojna. Czy wiesz, co zawdzięczamy drugiej wojnie światowej, tej najstraszniejszej z wojen, w której tyle milionów ludzi straciło życie? Dzięki niej powstał radar, silniki odrzutowe, tworzywa sztuczne, energia atomowa, rakiety, komputery, rozwinęła się automatyzacja. Kilkaset lat pokoju nie przyniosłoby takich zdobyczy! I dlatego jestem gotów pomóc Naserowi. Za jego pieniądze moja rakieta poleci na Marsa i dalej. – Twoja rakieta? Na Marsa? – zdziwiła się. – A pewnie! – Przecież ani Amerykanie, ani Rosjanie mimo swojego ogromnego potencjału nie zdołali jeszcze nawet wysłać człowieka na Księżyc! – Gdyby nie to, że Koroliow zmarł w styczniu zeszłego roku na stole operacyjnym, Rosjanie już dawno byliby na Księżycu. Idiota uparł się, żeby go operował sam minister zdrowia; nie przyszło mu do głowy, że to aparatczyk o dwóch lewych rękach. Teraz Amerykanie będą pierwsi, bo po śmierci Koroliowa program N1, którym kierował ma nikłe szanse powodzenia. Ale co z tego! Lot na Księżyc i zbudowanie tam baz było możliwe dziesięć lat temu. Tylko że von Braunowi kompletnie odbiło, kiedy znalazł się w Ameryce, liczył na to, że Amerykanie będą go traktowali jak Boga i finansowali wszystkie jego pomysły. Wyskoczył z projektem wysłania na Marsa flotylli złożonej z dziesięciu statków, z których każdy miałby siedmioosobową załogę. Marzyciel! Mówiłem, że prędzej mi kaktus wyrośnie, niż mu przyznają fundusze, ale nie chciał słuchać, tylko snuł kolejne mrzonki, jak choćby te o podróżach do gwiazd ogromnych pojazdów kosmicznych, w których żyłyby i umierały przed dotarciem do celu pokolenia astronautów. Biedny pomyleniec. Do tej pory nie zdołał nawet wysłać nikogo na Księżyc. Powinien był mnie słuchać! – I wysyłać w kosmos tych twoich cyberludzi, astronautów z amputowanymi kończynami, o których opowiadał mi amerykański wicekonsul? – spytała Alicja. – A pewnie! Czy wiesz, że gdybyśmy chcieli polecieć w okolice Alfa Centauri, najbliżej położonej gwiazdy, i nawet gdybyśmy się posłużyli silnikiem atomowym wymagającym niewielkich ilości paliwa, to masa startowa rakiety musiałaby wynosić kilkaset tysięcy ton, aby dostarczyć tam i z powrotem kapsułę ze sprzętem o wadze trzystu kilo? Co więcej, nawet przy użyciu silnika atomowego, choć taki jeszcze nie istnieje, podróż w obie strony trwałaby czterdzieści lat. Spróbuj sobie wyobrazić, jak ogromny musiałby być statek, gdybyśmy chcieli wysłać w podróż nie sam sprzęt, lecz załogę! Pomyśl, ile miejsca trzeba zapewnić ludziom, żeby nie zbzikowali. Mój pomysł z cyborgami był krokiem we właściwym kierunku; od dawna jednak mam lepszy plan. I ty możesz mieć w nim swój udział. Chodź, pokażę ci coś. Zaprowadził Alicję do sąsiedniego pomieszczenia – najwyraźniej była to komora grobowa, gdyż na środku stał kamienny sarkofag przysłonięty grubym wiekiem. W tym pomieszczeniu też znajdowało się wiele urządzeń, między innymi metalowa szafa z pokrętłami i wskaźnikami, na której stał szklany klosz ze stalową pokrywą. W kloszu tkwiła głowa młodego mężczyzny, wyglądająca na bardzo realistyczną rzeźbę wykonaną z wosku. Długie włosy, wąsy oraz broda upodabniały ją do głowy Jana Chrzciciela na ikonach w Muzeum Koptyjskim. – To głowa Jerzego – oznajmił Wiktor. – Co?! – Głowa Jerzego – powtórzył. – To znaczy, woskowa rzeźba jego głowy? – Nie, nie. Prawdziwa głowa. Alicja wzdrygnęła się i odwróciła wzrok. – Zabalsamowana? – zapytała. – Nie, żywa. – Jak to, żywa?! – Zaraz ci wyjaśnię. Jak pewnie wiesz od Heleny, wkrótce po wybuchu wojny koreańskiej Jerzy i ja pokłóciliśmy się o budowę nowych rakiet dla wojska. Jerzy rzucił się na mnie z pięściami, a ja pchnąłem go tak nieszczęśliwie, że spadł ze schodów i złamał kręgosłup. Wiedziałem, że umrze, że nie ma dla niego ratunku. Wtedy zdecydowałem się na zabieg, jakiego nikt wcześniej nie przeprowadzał. Z myślą o cyborgach-astronautach eksperymentowałem z psami i szympansami, amputując im kończyny i usuwając różne narządy, które zastępowałem sztucznymi. Dysponowałem całą niezbędną aparaturą. Problem polegał na tym, że Jerzy miał pęknięte kręgi szyjne, mogłem więc uratować samą głowę. Wierz mi, nie było to łatwe. Musiałem odciąć ją od ciała, wychwytując wszystkie naczynia krwionośne i pilnując, aby dopływ świeżej krwi do mózgu nie ustał na dłużej niż kilka sekund. Na szczęście, jak powiedziałem, dysponowałem odpowiednią aparaturą, w większości własnej konstrukcji. Miałem sztuczne płuco, sztuczną nerkę, sztuczne serce, wszystko. Zabieg trwał wiele godzin, ale zakończył się sukcesem. Głowa Jerzego żyje do dziś. – Żyje? – Tak. Ale Jerzy zdecydował, że najlepiej będzie dla wszystkich, jeśli powiemy, że umarł. Dla Heleny, dla ciebie. Dlatego okłamałem twoją matkę, mówiąc, iż w szpitalu nie zdołano go uratować. Jerzy postanowił, że poddamy jego ciało kremacji i wyprawimy pogrzeb, aby cały świat uważał go za zmarłego. Ale Helena i Teodor, którego powiadomiliśmy o śmierci Jerzego, uparli się, żeby pochować zwłoki w Sieciechowie. Więc wysłaliśmy ciało do Polski, ale oczywiście bez głowy. Głowa pozostała w Nowym Meksyku w moim laboratorium. Pierwsze dni były dla Jerzego straszne. Cierpiał, odczuwał bóle fantomowe, swędzenia. Chciał chodzić, wstawać. Potem jednak przywykł do swojej nowej, innej egzystencji. – Biedak! Przecież to musi być okropne! – zawołała Alicja. – Czy on cokolwiek widzi? Słyszy? – Ależ oczywiście! Zaraz go obudzę i będziesz mogła z nim porozmawiać. Co jakiś czas, w ramach przygotowań do lotu, wprowadzam go w stan śpiączki. – Do jakiego lotu? – Ty wciąż nic nie rozumiesz, co? – Wiktor roześmiał się. – Przecież Jerzy to idealny pilot kosmicznego statku! Sama głowa nie potrzebuje ani wiele przestrzeni, ani znacznych zapasów jedzenia, wody, tlenu. Nie rusza się, więc wszystkiego znacznie mniej zużywa. Małe porcje glukozy wystarczą za cały pokarm. Potrzebna jest oczywiście skomplikowana aparatura, ale ponieważ chodzi o utrzymanie przy życiu samej głowy, a nie całego człowieka, mogłem zminiaturyzować niezbędne urządzenia; wszystkie mieszczą się w skrzyni, z którą połączony jest klosz. Zawsze twierdziłem, że cyborgi to przyszłość astronautyki; teraz tego dowiodę. Pomyśl, o ile łatwiej chronić samą głowę przed promieniami kosmicznymi: wystarczy otoczyć ją ołowianą osłoną wielkości piłki plażowej, zamiast wykładać cały statek grubą warstwą ołowiu. Jerzy, jak zapewne wiesz, obdarzony jest fenomenalną pamięcią, ponadto posiada rzadką umiejętność błyskawicznego przeprowadzania skomplikowanych obliczeń. Przypomina komputer, a właściwie jest lepszy niż jakikolwiek komputer zbudowany do tej pory. Choć konstruuje się coraz szybsze maszyny, są to wciąż ogromne urządzenia. Co z tego, że potrafiłyby sterować rakietą, skoro sama kapsuła musiałaby być wielkości wieżowca! Komputery mogą funkcjonować sprawnie przez dziesiątki lat, ale pod tym względem Jerzy też różni się od innych ludzi. Przyjrzyj się jego twarzy; czyż nie wygląda o wiele młodziej ode mnie? To zasługa filtrowanego, jałowego powietrza, w którym się znajduje. Dlatego rzadko go strzygę i golę; nie chcę, żeby do środka dostały się bakterie. Początkowo chciałem trzymać głowę w płynie fizjologicznym, ale szybko się przekonałem, że najlepsze jest suche, jałowe środowisko. I normalne ciśnienie, żadna tam próżnia. Głowa Jerzego będzie żyć znacznie dłużej niż ty czy ja, bo ma stworzone idealne warunki, a poza tym mechaniczne narządy, które ją wspomagają, są niezniszczalne. Co więcej, podczas wieloletnich lotów można takiego pilota wprowadzać w letarg bez obawy, że zwiotczeją mu mięśnie. Dlatego moja rakieta, sterowana mózgiem Jerzego, dotrze nie tylko do Marsa, lecz do granic Wszechświata. Planuję wystrzelić ją już niebawem, za kilkanaście miesięcy. W związku z tym mam dla ciebie pewną propozycję, ale o tym za chwilę. Najpierw poznaj Jerzego. Podszedł do metalowej szafy i nacisnął wybrany przycisk. Jedna z rurek podłączonych do głowy zabarwiła się na zielono; po kilkunastu sekundach głowa zamrugała i otworzyła oczy. – Jerzy, masz gościa – powiedział Wiktor. – Przedstawiam ci Alicję. Usta poruszyły się i z głośnika umieszczonego poniżej klosza popłynął chrapliwy głos. – Alicjo, to naprawdę ty? – Tak – potwierdziła wzruszona. – To naprawdę ja, tato. – Wiktor, zostaw nas samych, dobrze? – poprosiła głowa. – Nie widzieliśmy się tyle lat. – Oczywiście – odparł naukowiec, kierując się do drzwi. Zostali sami. Alicji łzy zakręciły się w oczach. Ileż to razy usiłowała bezskutecznie przywołać w pamięci twarz ojca, a teraz miała ją przed sobą. Chciała opowiedzieć mu o sobie, matce, ciotce, o swoich problemach i rozterkach, o tym, jak bardzo odczuwała jego brak, kiedy dorastała. Nie wiedziała tylko, od czego zacząć, bo wszystkie słowa wydawały jej się zbyt miałkie, jak na tę doniosłą chwilę. – Co się tak gapisz? – zachrypiała gniewnie głowa. – Nie ma chwili do stracenia, wyłącz mnie czym prędzej, bo Wiktor zaraz wróci! Od lat gada o wysłaniu mnie w kosmos, ale to nierealne mrzonki. Nie chcę już tak żyć, nie mogę. Wyłącz mnie! Szybko! – Nie! – Alicja cofnęła się o krok. – Przecież to oznaczałoby twoją śmierć! – Lepiej, żebym zginął, niż pomagał mu budować rakiety. Kiedy odmawiam, wprowadza mi do obiegu środki chemiczne, od których wyję z bólu. Wyłącz mnie, błagam! – Nie! – Musisz! Nie mogę tak dłużej żyć! Ja cierpię! Alicja rozpłakała się bezradnie. Nie wiedziała, co robić; ojciec nie miał prawa żądać od niej czegoś tak strasznego! Ale jeśli cierpiał męki, utrzymywany przy życiu wbrew woli, i chciał przerwać swoją makabryczną egzystencję, czy mogła odmówić mu pomocy? – Dobrze, pomogę ci – wyszeptała w końcu łamiącym się głosem. – Powiedz, co mam zrobić. – Otwórz drzwiczki z boku skrzyni, na której stoi klosz. – Są zamknięte na klucz. – Wyłam zamek. Alicja wzięła ze stołu śrubokręt i wsunęła w szparę. Naparła na śrubokręt całym ciałem, ale zamek nie puścił. W tym momencie do pomieszczenia wpadł Wiktor. – Co robisz?! Chwycił zapłakaną Alicję za ramię i odepchnął od metalowej szafy. – Jerzy prosił, żebym go wyłączyła. – Pociągnęła nosem. Wiktor spojrzał na nią gniewnie, po czym zwrócił się do Jerzego: – Jak to?! Już nie kusi cię kosmos? Nie chcesz lecieć do Marsa i dalej, poza Układ Słoneczny? Nie chcesz zobaczyć obcych planet, obcych gwiazd? – Nie – zachrypiała głowa. – Kiedyś chciałem, przez wiele lat właśnie to pozwalało mi wytrwać. Ale jak długo można czekać? Już nie wierzę w twoje obietnice. Będziesz tylko dalej konstruował rakiety i zabijał ludzi. A ja mam dość życia w słoju; chcę umrzeć. – Głupstwa gadasz! – wrzasnął Wiktor. – Będziesz żył i koniec! Nie zmarnuję prawie trzydziestu lat pracy! Jeszcze pokażę von Braunowi i tym wszystkim zarozumiałym dupkom! – Ty chyba oszalałeś! – zawołała Alicja. – Ja? – Roześmiał się. – Czy ty naprawdę nie rozumiesz, jak ważne jest, aby Jerzy poleciał w kosmos? Nie rozumiesz, że dla dobra nauki nie powinno się być samolubnym? Zawiodłem się na tobie. Myślałem, że jesteś inna; teraz widzę, że nie zgodzisz się na moją propozycję. – O czym ty mówisz? Co to za propozycja? – Widzisz, przyjęło się uważać, że człowiek używa zaledwie jednej dziesiątej mózgu. Ale nie każdy. Dzięki fenomenalnej pamięci Jerzy zapisał danymi już połowę zwojów. Jeśli ma lecieć w kosmos, musi mieć miejsce na rejestrowanie nowych informacji, i to przez dziesiątki, a może nawet setki lat. Nie wiedziałem, co zrobić, dopóki nie przeczytałem o eksperymencie przeprowadzonym w Rosji, polegającym na doszczepieniu psu drugiej głowy, oczywiście też psiej. Zdechła po kilku dniach, ale sam eksperyment podsunął mi pomysł, jak zwiększyć pojemność pamięci Jerzego. Postanowiłem podłączyć mu drugą głowę. Niestety, przeprowadzane przeze mnie próby nie powiodły się. Sądzę jednak, że ponieważ jesteście blisko spokrewnieni, nie byłoby odrzutu, gdybym podłączył mu twoją. To właśnie jest moja propozycja: poświęć się dla nauki, pozwól, aby twój mózg towarzyszył Jerzemu w locie do gwiazd. – Czy ja dobrze zrozumiałam? Chcesz obciąć mi głowę, połączyć z głową Jerzego i wystrzelić je razem w kosmos?! – Tak – potwierdził Wiktor. – Na pewno się uda. Jak to się mówi? Co dwie głowy, to nie jedna! – Znów się roześmiał. – Jesteś chory! Szalony! Jak tylko stąd wyjdę i opowiem o twoich eksperymentach, wsadzą cię do domu wariatów. Powinieneś się leczyć, a nie konstruować rakiety! – Jesteś głupsza, niż sądziłem. Myślisz, że będę cię prosił i namawiał? Byłoby mi oczywiście miło, gdybyś zechciała dobrowolnie uczestniczyć w moim dziele, ale twoja zgoda jest zupełnie zbędna. Tym bardziej że do moich celów potrzebny jest czysty mózg. – Co znaczy „czysty”? – spytała niepewnie Alicja. Jeszcze w życiu się tak nie bała, jak w tej chwili. – Cała ty, czyli cała twoja świadomość, cała pamięć, to tylko zapis kwasowy w mózgu. Jeżeli odetnie się dopływ tlenu, po pewnym czasie zapis zniknie, jak atrament z kartki zanurzonej w wodzie. Tak się dzieje w wypadku ludzi, których nie udaje się natychmiast reanimować: tlen nie dociera do mózgu i tracą pamięć. Potem muszą się uczyć od nowa chodzenia, jedzenia, mówienia, czytania. Pewien z trudem odratowany rosyjski profesor zdołał się ponownie dostać na studia i uczył się z podręcznika, który sam napisał przed laty. Kiedy twój mózg już będzie czysty, połączę go z mózgiem Jerzego. Jak mówiłem, już tego próbowałem. Najpierw z Arabami, potem z europejskimi turystami, ale za każdym razem następowały odrzuty. W marcu nawet wybuchła afera, bo mój głupi asystent, zamiast spalić trzy odrzucone głowy, wyrzucił je do Nilu. Dwie wyłowiono gdzieś pod Aleksandrią. Podejrzewano, że chodzi o rytualny mord czy coś w tym stylu. Na szczęście nie byli to prawdziwi turyści, tylko włóczędzy, hipisi. I władze ukręciły łeb... – Wiktor zachichotał – ...całej sprawie. Teraz wszystko powinno pójść gładko, choć oczywiście byłoby lepiej, gdyby Jerzy był twoim ojcem. Ale i takie pokrewieństwo wystarczy. – Jak to, więc nie jestem córką Jerzego? – spytała Alicja głosem drżącym ze zdenerwowania. – A czyją? Jednak twoją? – Skądże! Elka. Teodora. Anna miała rację, że Helena wolała mnie od Jerzego. Kiedy nie chciał emigrować do Stanów, śmiertelnie się na niego obraziła. Była taka wściekła, że gdy wyjechał do Warszawy, postanowiła uwieść Elka. Zawsze jej się podobał, ale nic z tego nie wychodziło, bo od młodych lat wolał chłopców od dziewcząt. Pod nieobecność Jerzego udało się jednak Helenie upić Elka i zaciągnąć do łóżka. Jak na pederastę, spisał się całkiem nieźle, bo zaszła z nim w ciążę. – Czy to prawda? – zapytała Alicja, zwracając się do głowy. – Nie jesteś moim ojcem? – Nie, nie jestem – odpowiedział chrapliwy głos. – Ale wybaczyłem Helence zdradę, a ciebie zawsze kochałem jak rodzoną córkę. Nie pamiętasz, jak wieczorami bawiłem się z tobą? Przekonaj go, żeby mnie odłączył! – Zamknij się! – warknął Wiktor, po czym kontynuował swój wątek. – Kiedy ściągnąłem Jerzego i Helenę do Nowego Meksyku, miała nadzieję, że znów się między nami coś zacznie. Powiedziałem jej, że nie zamierzam robić bratu świństwa. Zdziwiła się, ale dała mi spokój. Jednakże po jego wypadku znów zaczęła robić do mnie słodkie oczy, pewna, że zechcę się z nią ożenić. Kiedy wreszcie zrozumiała, że nie zamierzam mieć z nią nic wspólnego, wróciła do Polski i próbowała namówić Elka na małżeństwo. Powiedziała mu, że dziecko jest jego i potrzebuje ojca. Ale nic z tego nie wyszło. No, dość tych rodzinnych wspominków; muszę się przygotować do zabiegu. – Podszedł do drzwi i zawołał uzbrojonego strażnika. – Abdul, weź dziewczynę i zamknij w siódemce – rozkazał. Ująwszy oszołomioną Alicję za łokieć, Abdul wprowadził ją do długiego korytarza. Po obu stronach ciągnęły się stalowe drzwi z arabskimi cyframi, najwyraźniej wmontowane tu niedawno. Strażnik otworzył jedne z nich, wepchnął Alicję do środka i szybko przekręcił klucz. W ciasnym wnętrzu stało biurko, krzesło, łóżko polowe. Na wprost drzwi widniał duży fresk Izydy prowadzącej za rękę młodego mężczyznę, zapewne właściciela grobu. Jedną ze ścian zdobiły napisy i ogromne oko udżat, drugą wizerunki bogów o ptasich i zwierzęcych głowach. Przerażona Alicja przez chwilę krążyła po pomieszczeniu, szukając drogi ucieczki. Ale otaczały ją lite ściany. Wreszcie, zrezygnowana, położyła się na łóżku. Trzęsła się ze strachu na myśl o tym, co czeka ją rano. O Jezu, po co ja w ogóle przyjeżdżałam do tego Egiptu? Trzeba było słuchać matki i zostać w Warszawie! W końcu, żeby się uspokoić, postanowiła przemyśleć i uporządkować sobie wszystkie wydarzenia, jakie nastąpiły od chwili, kiedy ciotka pokazała jej telegram stryja. Zamknęła oczy. Widziała siebie, jak pakuje kilka drobiazgów, zbiega na dół, wsiada do syrenki i rusza. Widziała – zupełnie jakby była zarazem sobą i postronnym obserwatorem stojącym przed domem stryja – jak zatrzymuje wóz, wysiada, jak Stanisław puszcza trumnę, pada pod jej ciosem, po czym wygrzebuje się spod trupa i podbiega do niej, Alicji... Widziała kondukt pogrzebowy goniący za trumną, rosnący w oczach kościółek na cmentarzu. Potem była już wewnątrz, siedziała w pierwszej ławce, sama jedna, na prawo od trumny stojącej na katafalku, wpatrując się w księdza i słuchając jego słów. – ...błagamy Cię pokornie za duszę Twego sługi Teodora... nie oddawaj jej w ręce nieprzyjaciela... niechże nie cierpi mąk piekielnych... nie wyprzedzimy tych, którzy zasnęli... światłość wiekuista niechaj im świeci... niechaj unikną strasznego wyroku zatracenia... Jam jest zmartwychwstanie i żywot... wybaw dusze wszystkich zmarłych wiernych z mąk czyśćcowych... wybaw je z paszczy lwiej... niech do ciemności nie wpadają... skuteczna modlitwa Jana Chrzciciela niech się dołączy do próśb naszych... błogosławieni umarli... czterdzieści lat budziło we Mnie wstręt to pokolenie... zatracasz tych, co chodzą drogami fałszu... na ich ustach nie ma szczerości... grobem otwartym ich gardło... zniwecz ich zamiary... umarli o Tobie nie pomną... w otchłani któż Cię wielbić może... nie wydaj w szpony sępa życia Swej gołąbki... Ty ziemię nawiedzasz, obficie ją zwilżasz... daj mi usłyszeć błogie słowo przebaczenia... nie odrzucaj mnie od Swego oblicza... za Tobą tęskni ma dusza... w cieniu Twych skrzydeł radośnie spoczywam... według uczynku mego nie chciej mię sądzić... w ciemnościach usłałem łóżko moje... Panie, ku ratunkowi memu wejrzyj... nie oddalaj Swej łaski ode mnie... ofiar krwawych ni darów nie żądasz... chwała Ci, który cały świat zalewasz Swym blaskiem... zwierzęta i bydło chwalą Cię jednogłośnie... skąp mnie Swoim światłem i pozwól mi ujrzeć Twoje piękno... gdy wzniesiesz się nad ziemią, będę śpiewać hymny do Twego pięknego oblicza... Ty jesteś ten, który stworzył prawa, władco świata i jego mieszkańców... pozwól mi podążać w orszaku Twoim jako i na ziemi... jestem czysty, jestem czysty, jestem czysty... Z nagłym lękiem spostrzegła, że choć wciąż znajduje się w kościółku w Sieciechowie, jest on znacznie większy i obszerniejszy, niż pamiętała. Ołtarz był teraz tak daleko, jakby siedziała nie w pierwszej, lecz ostatniej ławce. Nie było to prawdą, bo wciąż zajmowała to samo miejsce co poprzednio; poszerzyło się jednak i wydłużyło ciasne prezbiterium, po obu jego stronach pojawiły się długie ławy, na których spoczywali odziani w czerń duchowni. Odruchowo zaczęła ich liczyć. Po każdej stronie siedziało dwudziestu jeden. Wtem, ze zdumieniem graniczącym z lękiem, uświadomiła sobie, że wśród postaci, które wzięła za księży, są również kobiety. Były umalowane, miały rozpuszczone krucze włosy, a na nich jakieś dziwne czapki czy ozdoby... czyżby jedna miała na głowie wazon? W następnej chwili stwierdziła, że postacie wcale nie są odziane w czerń, że tak tylko jej się zdawało. Widziała nagie męskie torsy, na których połyskiwały złote naszyjniki, widziała białe, zielone i czerwone szaty... Spojrzała na odprawiającego mszę księdza, lecz on także zmienił się nie do poznania: jego ręce i nogi były gołe, przyozdobione złotymi bransoletami; na biodrach miał opaskę z białego płótna, na niej zaś zawiązaną zwierzęcą skórę; czarny biret przekształcił się w fantazyjne wysokie nakrycie; najbardziej jednak zmieniła mu się twarz, która z poczciwej, nieco pucołowatej, stała się ptasia: oczy przybrały okrągły kształt, broda cofnęła się, skróciła, nos się powiększył, wydłużył, upodobnił do dzioba sokoła czy sępa. – Jestem czysty! – powtórzył kapłan, dziwnie (choć może wcale nie dziwnie, skoro był teraz pół-ptakiem) skrzekliwym głosem. Wówczas z lewej strony, gdzie jeszcze przed chwilą stała na obłożonym wieńcami i wiązankami katafalku biała trumna ze zwłokami stryja, dobiegł Alicję łoskot. Obróciła szybko głowę: wieńce i wiązanki znikły, a trumna spoczywała już nie na katafalku, lecz na jednej z szal ogromnej złotej wagi, na której szczycie siedziała, a właściwie podskakiwała, wyszczekując coś z podnieceniem, nieduża małpa z gołym zadkiem, jakby miniaturowy pawian. Przyczyną łoskotu było nagłe opadnięcie szali z trumną; nic dziwnego, że osunęła się tak gwałtownie, bo na drugiej szali leżała tylko cienka książka. Ciekawe, co to za książka? pomyślała Alicja i w tym momencie, niczym na filmie, nastąpiło zbliżenie. Dojrzała wypisany złotymi majuskułami tytuł: APOKALIPSA MOJŻESZA CZARNEGO. Obok wagi stała druga ptasiogłowa postać o długim, cienkim dziobie, która zapisywała coś trzcinką na niewielkim skrawku papirusu. Przez chwilę w kościele panowała idealna cisza; wszyscy wraz z Alicją – wpatrywali się z napięciem w inną półnagą postać, która – ustawiona do nich tyłem – obserwowała wychylony języczek wagi. Nagle odwróciła się, rozwarła psi czy też wilczy pysk – bo ta z kolei postać miała głowę psa, wilka lub szakala – i rzuciła jedno słowo: – Kłamał! Wśród postaci siedzących w prezbiterium zapanowało poruszenie, jakby same nie widziały języczka wagi, a o tym, w którą stronę się wychylił, usłyszały dopiero od półzwierzęcej istoty. Zaczęły skandować: – Kłamał! Kłamał! Kłamał! Będzie potępiony! – Nie! – krzyknęła Alicja, zrywając się z miejsca. – To nieprawda! Postacie zamilkły zaskoczone i popatrzyły na nią z wyraźną dezaprobatą. Jedna zachichotała. Alicja stała bez słowa, nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć. Utkwione w nią spojrzenia onieśmielały ją. Zauważyła, że kilka postaci również ma łeb zwierzęcia lub ptaka. Co się dzieje? Spuściła głowę i wbiła spojrzenie w posadzkę. – Kim jesteś? – spytał nagle surowy głos. – Jego bratanicą – odparła, nie podnosząc oczu. – Kłamie! Kłamie! – Rozległy się szydercze śmiechy. – Powtarzam – zaczął tym samym tonem pytający – kim jesteś, że kwestionujesz nasz sąd? – Przecież już powiedziałam: jego bratanicą! – Nie kłam! Alicja czuła, jak krew wali jej w skroniach. Chcę się obudzić! Chcę się obudzić! powtarzała w myślach, bo kiedyś w ten sposób udało jej się wyrwać z nocnego koszmaru. Ale tym razem nie pomogło. – Powiedz prawdę! – rozkazał głos. – Nie – szepnęła. Nie chciała być córką Teodora, szaleńca, pedała. Łomot w skroniach nie ustawał. Miała nadzieję, że jeśli wstrzyma się z odpowiedzią jeszcze kilka sekund, to zemdleje, upadnie na posadzkę i albo nie będzie musiała udzielić odpowiedzi, albo się obudzi. A potem nagle pomyślała: dlaczego tak się upieram? Dlaczego tak mi zależy? Odpowiem! I gdy tylko podjęła decyzję, walenie ustąpiło. Czuła się słaba, ale zupełnie spokojna. – Jestem jego córką – odparła pewnym głosem i śmiało podniosła wzrok. Przekonała się, że pytania zadawał jej ten sam ptasiogłowy mężczyzna, który wcześniej zapisywał trzcinką wynik ważenia. Otrzymawszy odpowiedź, odwrócił się plecami do Alicji i ruszył wolno w głąb prezbiterium, w stronę obrazu wiszącego nad ołtarzem. Lecz nie był to już ten obraz, który Alicja pamiętała z kościółka; właściwie nie był to już wcale obraz: grube złocone ramy okalały teraz wejście do niewielkiej salki, jakby kapliczki, w której na złotym tronie siedział szczupły mężczyzna w białym nakryciu głowy, zabandażowany od stóp do głów w mieniący się niczym rybia łuska niebiesko-zielony brokat. Za mężczyzną stały dwie podobne do siebie kobiety w długich cienkich szatach, obie z rozpuszczonymi włosami; każda trzymała dłoń na ramieniu owiniętej w bandaże postaci. Alicji wydało się, że kobiety przypominają jej matkę i ciotkę, tylko są o wiele młodsze, a postać siedząca na tronie ma twarz Teodora. Nie miała jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo ptasiogłowy osobnik, który zadawał jej pytania, ukląkł przed kapliczką i rzekł: – Święta waga pokazała, że zmarły nie był człowiekiem prawego słowa. W Sali Sądu Twego znajduje się jednak jego córka, która pragnie złożyć zeznania i przekonać Cię, Panie, o jego niewinności. Co rozkażesz? – Niechaj zeznaje – powiedział cicho mężczyzna siedzący na złotym tronie. Ptasiogłowy, wciąż klęcząc, pochylił się nisko, aż jego dziób dotknął posadzki, po czym wstał, przeszedł przez prezbiterium i zatrzymał się naprzeciwko Alicji. – Chodź ze mną – rzekł. Ruszyła posłusznie. Podeszli do pierwszej z postaci siedzących po lewej stronie prezbiterium. – Pytaj – polecił ptasiogłowy. Alicja nie wiedziała, o co ma zapytać siedzącą przed nią zjawę z biskupią laską. Opuściło ją napięcie, jakie czuła przed chwilą, ale umysł miała dziwnie ospały, nie potrafiła zebrać myśli. Okazało się jednak, że polecenie było skierowane nie do niej, lecz do postaci, bo ta podniosła się z miejsca i zapytała: – Czy twój ojciec popełnił uczynek nikczemny? – Nie – odpowiedziała Alicja. Zjawa usiadła, zaś ptasiogłowy z Alicją postąpili dwa kroki i zatrzymali się przed następną postacią. – Pytaj – polecił znów ptasiogłowy. – Czy ojciec twój rabował? – Nie – odparła Alicja. Przeszli dalej; ptasiogłowy znów wydał polecenie. – Czy ojciec twój napadał bliźnich? – spytała trzecia postać. – Nie. Przechodzili kolejno od postaci do postaci i za każdym razem powtarzał się ten sam rytuał; na polecenie ptasiogłowego postacie wstawały majestatycznie z miejsca i każda zadawała Alicji pytanie dotyczące jej ojca: czy zabił podstępem człowieka? czy dawał fałszywą miarę? czy uszczuplał ofiary? czy przywłaszczał sobie własność Boga? czy składał fałszywe świadectwo? czy zabierał pokarm bliźnim? czy używał mowy nikczemnej? czy posługiwał się podstępem? czy niszczył zaorane pola? czy obgadywał bliźnich? czy wpadał w gniew bez przyczyny? Pytania były stosunkowo proste i Alicja, zgodnie ze swoim sumieniem, za każdym razem bez wahania odpowiadała: Nie. Przestraszyła się dopiero, gdy jedna z postaci zapytała: Czy ojciec twój splugawił żonę bliźniego? Splugawił? Czy miało to oznaczać cudzołóstwo? Nie wątpiła, że jest jego córką, skoro tak twierdzili Wiktor i Jerzy, ale czy to, że poszedł do łóżka z jej matką, można nazwać splugawieniem? – Nie – odparła twardo, patrząc w gorejące oczy osadzone w porośniętej sierścią, ni to ludzkiej, ni to zwierzęcej twarzy, po czym wraz z ptasiogłowym przeszła do kolejnej postaci. – Czy twój ojciec popełnił grzech nieczystości? – Nie – oznajmiła szybko i już chciała iść dalej, ale postać nie usiadła, a ptasiogłowy nie ruszył się z miejsca. Nie wierzą mi! przemknęło Alicji przez głowę. Czyżby naprawdę nie było mężczyzny, który się nigdy nie onanizował? – No, może w młodości – dodała – ale potem już nie mógł, nawet gdyby chciał. Miał wypadek na wojnie. – Skąd wiesz? – spytał ptasiogłowy, wpatrując się w nią bacznie. – Wspomniał o tym w liście, a potem matka nazwała go eunuchem. Ptasiogłowy zwrócił się do postaci: – Kłamał? – Kłamał! Kłamał! Kłamał! – zaczęła wykrzykiwać zjawa, wznosząc ramiona i pobrzękując ciężkimi bransoletami. Inne zjawy też zerwały się z miejsc i postępując w stronę Alicji, wykrzykiwały to samo. Widziała coraz bliżej ich groźne twarze, ptasie i zwierzęce głowy; coraz głośniej mlaskały grube wargi, kłapały paszcze i klekotały dzioby. – KŁAMAŁ! KŁAMAŁ! KŁAMAŁ! KŁAMAŁ! Nagle zmalała albo upadła na posadzkę, bo zobaczyła je w górze nad sobą: pochylały się, ogromne, rozkrzyczane, skandując to jedno słowo: – KŁAMAŁ! KŁAMAŁ! KŁAMAŁ! KŁAMAŁ! – Przestańcie! – wrzasnęła, zasłaniając rękami uszy. 13 Alicję zbudził jej własny przeraźliwy krzyk. Nie do końca rozbudzona, leżała na łóżku, nie pamiętając, gdzie się znajduje. Musiała minąć długa chwila, zanim przynajmniej częściowo odzyskała świadomość. Wciąż miała przed oczami dziwne postacie ze snu, widziała ciasne wnętrze sieciechowskiego kościółka przemienione w ogromną, mroczną świątynię podobną do egipskich. Wtem przypomniała sobie najważniejszy moment ze snu, ten, w którym przyznała się, że zmarły stryj wcale nie był jej stryjem, lecz ojcem. Ale dlaczego postacie twierdziły, że kłamał? Dlaczego księga leżąca na szali wagi zatytułowana była Apokalipsa Mojżesza Czarnego? Jaki miała związek z jej stryjem... z jej... z Teodorem? Poderwała się gwałtownie i usiadła na łóżku. Jak to właściwie było z tym jego wypadkiem na wojnie, o którym wspomniał w liście? Przecież... Przecież gdyby miał na wojnie wypadek, który pozbawił go męskości, nie mógłby być jej ojcem! A może zmyślił wypadek, aby nigdy nie odgadła, że jest jego córką? Ale dlaczego, w takim razie, matka nazwała go eunuchem? Spojrzawszy na zegarek, Abib wydobył z walizki przenośną radiostację. Wieczorem śledził Alicję i Mahmuda aż do starożytnego grobowca, potem wślizgnął się za nimi. Już po paru chwilach nie miał wątpliwości, że znalazł to, czego szukał tak uporczywie, jeżdżąc po całym Egipcie. Wrócił do hotelu, usiadł na łóżku i czekał. O umówionej porze nastawił radiostację na właściwą częstotliwość i podał szybko namiary, które wcześniej zapisał na kartce. Po czym rzekł: – Ona jeszcze tam jest kiedy ruszacie? – A co, boisz się o tę polską siksę? – Nie nazywaj jej tak! – Coś się zrobił taki wrażliwy? Zadurzyłeś się czy co? Chcesz się z nią ożenić? – Może! Nie twoja sprawa! – warknął gniewnie Abib. – W porządku, nie denerwuj się. Przekażę informacje, ale jestem pewien, że jeszcze przez kilkanaście godzin nie będziemy gotowi. Połącz się znów około południa. Abib, uspokojony, położył się do łóżka. Nie mógł jednak zasnąć. Czas płynął, a Alicja nie wracała. Alicja leżała zamyślona, gdy w zamku zachrzęścił klucz. Drzwi otworzył strażnik; skinął na nią, żeby wyszła, po czym puścił ją przodem. W pracowni stryja buczały urządzenia, a nad kamiennym sarkofagiem palił się potężny reflektor, przy jakich w szpitalach przeprowadza się zabiegi chirurgiczne. Wyglądał jak wielkie, gorejące oko. Pod Alicją ugięły się nogi. – Połóż się na wieku sarkofagu – polecił jej Wiktor. Zawahała się, ale uznała, że i tak nic nie zyska, jeśli się będzie opierać. Wiktor przywiązał ją do kamiennej płyty parcianymi pasami, po czym – z pomocą Abdula – przysunął bliżej żelazną szafę zwieńczoną kloszem, w którym znajdowała się głowa Jerzego. Obok stała druga szafa, również zwieńczona kloszem, ale pustym. Alicja wiedziała, że ten drugi przeznaczony jest dla niej. Poczęła dygotać jak osika. – Wituś, nie rób tego – zachrypiała głowa. – Wituś, proszę cię. – Bądź cicho, bo wyłączę ci głośnik! – warknął Wiktor i zwrócił się do strażnika: – Idź po Mahmuda, będzie mi potrzebny. – Mówiłeś wczoraj, że jestem córką Elka, czyli Teodora – zaczęła Alicja drżącym ze strachu głosem. – Ale to chyba niemożliwe, bo przecież był eunuchem! Tak go w rozmowie ze mną nazwała mama, a wcześniej sam napisał mi w liście, że nie mógł mieć dzieci przez wypadek, który spotkał go w czasie wojny. – Jaki tam wypadek! – parsknął Wiktor. – Elek załamał się, kiedy usłyszał o aresztowaniu Jerzego. Na wieść, że brata zatrzymano w tym czasie, kiedy on baraszkował z jego żoną, poczuł tak głębokie wyrzuty sumienia, że poszedł do lasu i się wykastrował. Chciał się wykrwawić na śmierć, ale Stanisław znalazł go i odratował. Jak ci mówiłem, ta jedna noc z Elkiem wystarczyła, żeby Helena zaszła w ciążę. O tym, że Elek się wykastrował, dowiedziała się dopiero po powrocie do Polski. Powiedział jej, kiedy przyjechała z tobą do Sieciechowa i oświadczyła mu, że muszą być razem, bo dziecko potrzebuje ojca. Gdy poznała prawdę, znienawidziła go. Alicji stanęła przed oczami owa scena z dzieciństwa, którą przypomniała sobie, widząc stary dom w Sieciechowie. Wybiegła przez furtkę na ulicę, żeby pogłaskać psa sąsiadów, kiedy matka porwała ją w ramiona i zaniosła do ogrodu, gdzie na leżaku siedział zapłakany mężczyzna. We wspomnieniach wydawało jej się, że mężczyzna ten jest jej ojcem... I intuicja jej nie myliła, choć był to nie Jerzy, lecz Teodor. Teraz już rozumiała, dlaczego płakał. Jaka szkoda, że nie zdążyli porozmawiać, zanim umarł! Nagle skojarzyła sobie, że kiedy po otwarciu się trumny zobaczyła zwłoki Teodora, były dziwne, jakby zamiast twarzy miały pomalowaną maskę. Teraz wiedziała, że takie maski mają egipskie mumie. A może wtedy w Sieciechowie wcale nie widziała zwłok ojca, tylko owiniętą w bandaże kukłę? Może Teodor nadal żyje? Czy to możliwe? – spytała się w myślach. Czy to możliwe, że telegram, pogrzeb w Sieciechowie, cała historia misji dziejowej Sieciechów i ich związków ze starożytnym Egiptem to wszystko jedna wielka mistyfikacja, żeby mnie skłonić do wyjazdu nad Nil? Teodor niewątpliwie wiedział, że Wiktor tu przebywa; czy wiedział również, że utrzymuje przy życiu obciętą głowę Jerzego? A może wiedział nie tylko o tym, lecz także o szalonym pomyśle Wiktora, żeby podłączyć moją głowę do głowy Jerzego i wysłać w kosmos? Może popierał obłąkańcze projekty brata? Teodor nazwał ją w liście Longiną; dziś wiedziała, jak święty Longin zakończył swój żywot. Czyżby to, że dano jej na imię Alicja, nie zdołało odwrócić od niej złego losu? Czy tak jak Teodor i Jerzy ma skończyć w podobny sposób, jak ich egipscy patroni? Teodorowi, którego ojciec nazwał Eliaszem na cześć Eliasza Eunucha, nie pomogła zmiana imienia na Teodor; w końcu się wykastrował. Patron Jerzego został ścięty, Jerzemu zaś brat obciął głowę. Jednakże 1 listopada czczono nie śmierć Longina, lecz dzień odnalezienia jego głowy. A ona, Alicja, odnalazła głowę Jerzego, swego domniemanego ojca, w rzeczywistości stryja; czyż proroctwo nie mogło się odnosić do tego zdarzenia? Czyż nie dopełniła tym samym swojego losu? Pragnęła ze wszystkich sił wierzyć, że tak właśnie się stało, ale ta myśl nie niosła pocieszenia. Alicja nie miała cienia wątpliwości, że szaleniec, który jest jej stryjem, zrobi to, co zapowiadał: obetnie jej głowę i podłączy zwoje mózgowe do głowy Jerzego. Zaraz, zaraz, a jaki los czeka jego, Wiktora? – pomyślała z nagłym ożywieniem. Według broszury, święty Wiktor zginął w płomieniach. No tak. W średniowieczu spalono by go na stosie jako czarownika. Teraz to nie wchodziło w grę. – Twój mózg będzie żył nadal, może nawet nigdy nie umrze, ale ty nic nie będziesz pamiętać – powiedział Wiktor, stając nad Alicją. Podniósł ze stołu olbrzymią piłę tarczową i włączył na chwilę, po czym odłożył z powrotem. Alicja leżała na wieku sarkofagu, stężała z przerażenia. Myślała o tym, że stryj pewnie właśnie tu przeprowadzał swoje nieudane próby na turystach. Nikogo nie obeszła ich śmierć; jej losem też nikt się nie przejmie. A Wiktor dalej będzie prowadził swoje eksperymenty. Nagle do komory grobowej wpadł Mahmud. Włosy miał w nieładzie, koszulę rozpiętą; najwyraźniej strażnik zbudził go ze snu. – Co się dzieje? – zapytał. – Zamierzam obciąć jej głowę i podłączyć do tamtej – oznajmił Wiktor. – Są spokrewnieni, więc powinno się udać. Potrzebuję twojej pomocy, bo mój asystent przyjdzie dopiero po południu. – Czyś ty zwariował? Chcesz zabić własną bratanicę? – Oczywiście. Przecież i tak nie może wyjść stąd żywa. Za dużo wie. – Nie zgadzam się! – zawołał Mahmud. – Nie masz tu nic do gadania – oświadczył zimno Wiktor. – To ja kieruję laboratorium. Twoim zadaniem jest mnie słuchać. Lepiej chodź tu i przytrzymaj jej głowę, żeby nią nie ruszała. Wiktor ponownie włączył piłę i zbliżył się do Alicji. Wpatrzona w hipnotycznie wirujące ostrze, poczęła trząść się jak barani ogonek. Mahmud wyciągnął z kieszeni pistolet. – Stój! – zawołał. Trzymając na muszce Wiktora, podszedł do Alicji i kilkoma mocnymi szarpnięciami uwolnił ją z więzów. – Uciekaj! – polecił jej. – Szybko! Alicja zeskoczyła z sarkofagu i rzuciła się ku drzwiom. – Nie! Najpierw mnie odłącz! – zachrypiała głowa. Alicja zawahała się. – Błagam! Nie możesz mnie tak zostawić! Alicja postąpiła krok w stronę klosza z głową Jerzego. – Co mam zrobić? – zapytała. – Musisz otworzyć drzwiczki z boku... – Nie dam rady, już próbowałam! – No to musisz odłączyć zapasowy generator, a potem... Nie, jest prostsze wyjście. Po prostu zdejmij pokrywę i wyjmij mnie ze słoja. To wystarczy. – Nie mogę! Za wiele ode mnie żądasz! – Musisz! Błagam cię! – nalegał chrapliwy głos. – Nie rób tego! – krzyknął Wiktor. – Zabraniam ci! Nie niszcz mojego dzieła! Alicja przestała się wahać. Podbiegłszy do klosza, zdjęła przylegającą ciasno stalową pokrywę, po czym zamknęła oczy i wsunęła rękę do środka. Kiedy poczuła pod palcami włosy, wpiła się w nie mocno i szarpnęła. – Żegnaj, Alicjo! – usłyszała, a potem już tylko rozległy się chrzęsty i świsty, jakby ktoś dmuchał z bliska do mikrofonu. Niczym w najgorszym koszmarze, ciągnęła głowę za włosy, ale nie mogła jej oderwać, bo wciąż coś ją trzymało. Zacisnęła zęby i szarpnęła z całej siły. Kiedy ostatnie gumowe rurki odpadły z wilgotnym plaśnięciem, rzuciła się biegiem do drzwi, niosąc głowę za włosy. Czuła, jak krew wyciekająca z szyi Jerzego moczy jej sukienkę, spływa po nogach. Na wszelki wypadek starała się nie patrzeć w dół. Wypadła za drzwi, przebiegła przez następne pomieszczenie i jeszcze następne; w końcu znalazła się we wznoszącym się łagodnie korytarzu, prowadzącym do wyjścia z podziemnego grobowca. Świadomość, że zaraz będzie wolna, dodała jej skrzydeł; gnała, ile tchu, a majaczący w oddali jasny prostokąt rósł w oczach. Była mniej więcej w połowie korytarza, gdy nagle zatrzęsły się ściany, a ziemia uciekła jej spod nóg. Alicja upadła na pokryte piachem kamienne płyty, wypuszczając z ręki martwą głowę. Gęste tumany pyłu wzbiły się w powietrze; ledwo mogła oddychać, a już zupełnie nic nie widziała. Trzęsienie ziemi? przemknęło jej przez myśl. Szukała po omacku głowy Jerzego, lecz nie mogła jej znaleźć. Wtem ziemia ponownie zadrżała. Alicja poderwała się przerażona i pognała na oślep w kierunku wyjścia. Nagle usłyszała potworny huk i w następnej chwili znów leżała na ziemi. W oczach, nozdrzach, ustach miała pełno pyłu. Nic nie widząc, zanosząc się kaszlem i nadal nie wiedząc, co się dzieje, zaczęła się czołgać na czworakach. Abib ocknął się z ciężkiego, nieprzyjemnego snu. Miał nadzieję, że Alicja wróciła i nie budząc go, wślizgnęła się do łóżka. Obrócił się, ale dziewczyny nie było obok. Spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. Zerwał się z posłania i ubrał pospiesznie. Szedł, coraz bardziej zaniepokojony, w stronę wejścia do grobu, w którym wczoraj wieczorem Alicja znikła z Mahmudem, kiedy raptem spostrzegł na niebie samoloty. Gdy zaczęły pikować nad skałami, rozpoznał izraelskie bombowce. Sekundę później głośny huk targnął powietrzem, a ziemia zatrzęsła się pod nogami. – Dlaczego nie zaczekaliście?! Dlaczego?! – wrzasnął gniewnie, zadzierając głowę ku niebu. Biegł i krzyczał, krzyczał i biegł, czując, jak łzy bezsilnej złości spływają mu po policzkach. Gdy od miejsca, na które spadały bomby, dzieliło go już tylko pięćdziesiąt metrów, zatrzymał się. – Alicja! – zawołał. – Alicja! Stał tak, niepomny na niebezpieczeństwo, i wygrażając pięścią pikującym samolotom, raz po raz wykrzykiwał imię dziewczyny. – Alicja! Alicja! Wtem przez tumany dymu, kurzu i pyłu zobaczył jej szczupłą sylwetkę. Rzucił się ku niej biegiem i po chwili trzymał ją w ramionach. Wtedy zbliżył usta do jej ucha i próbując przekrzyczeć łoskot spadających bomb, zaczął mówić to, co zamierzał jej powiedzieć od dawna: – Jestem agentem Mosadu, dzieckiem Żydów, którzy przed drugą wojną światową wyjechali z Polski do Palestyny. Sam wymyśliłem te wszystkie szalone historie o moim poczęciu, żeby trudniej było dojść prawdy. Polecono mi nawiązać z tobą kontakt, bo liczyliśmy, że doprowadzisz nas do swojego stryja. Kiedy nie było mnie przy tobie, inni nasi agenci nie spuszczali cię z oka. Wczoraj wieczorem śledziłem ciebie i Latifa, po czym podałem centrali namiary grobowca. Ten nalot to moja sprawka. Ale mówiłem, żeby poczekali. Nie chciałem twojej śmierci! Kocham cię! Uwierz mi! Alicja przywarła do niego całym ciałem. – Nic więcej nie mów! – zawołała i pocałowała go w usta, przerywając jego spowiedź. Kolejny wybuch spowodował, że stracili równowagę, upadli i – wciąż objęci – wtoczyli się do leja po bombie. To już chyba koniec, pomyślała Alicja. Zaraz oboje zginiemy. Nagle poczuła, że Abib zadziera jej zakrwawioną sukienkę. Brudni od pyłu, ogłuszeni hukiem bomb, zaczęli się kochać tak namiętnie, jak nigdy dotąd, świadomi, że lada chwila mogą umrzeć. Ziemia dygotała od wstrząsów, wszędzie wokół tryskały w górę fontanny piasku, kamieni, odłamków skalnych. W pewnym momencie Alicja zdała sobie sprawę, że wybuchy ustały. Tumany żółtego pyłu opadały powoli, odsłaniając niebo. Czyste, bez ani jednej chmury, jak to zwykle w Egipcie. Nie było też na nim izraelskich bombowców; wykonały zadanie i odleciały. Alicja poczuła się jak dusza, która wychodzi za dnia. A więc będę żyła, pomyślała. Będę żyła! EPILOG Opisane tu wydarzenia, które w skrócie opowiedziała jej matka, Izydorze po prostu nie mieściły się w głowie. – Ale co się wtedy właściwie stało? – zapytała. – Wybuchła wojna między Izraelem a Egiptem. Trwała tylko sześć dni, lecz na Bliskim Wschodzie dotąd w pełni nie zapanował pokój – odparła Alicja. – A co się stało ze stryjem Wiktorem? – Zginął podczas nalotu. Mahmud i strażnik też. Podziemne laboratorium było jednym z pierwszych obiektów, na które zrzucono bomby i napalm. Egipcjanie specjalnie ulokowali laboratorium stryja oraz doświadczalną wytwórnię rakiet w Tebach Zachodnich, w niedostępnych dla turystów grobach połączonych siecią tuneli. Byli przekonani, ze Izrael, z obawy przed narażeniem się opinii światowej, nie odważy się bombardować starożytnych zabytków. Przeliczyli się. Głowę Jerzego pozwolono mi zabrać do Polski, natomiast Wiktora pochowano z wojskowymi honorami w Kairze. Był geniuszem, ale i szaleńcem; nigdy nie żałowałam, że tak nędznie skończył. Za to jego dawny przyjaciel, a następnie wróg, Wernher von Braun, odniósł z czasem sukces. Miałaś około półtora roku, kiedy ludzie wylądowali na Księżycu. Potem lądowali jeszcze pięć razy, później jednak nastąpił trwający po dziś dzień zastój w podboju kosmosu. – No dobrze, ale... – Izydora poczuła, że się czerwieni. – Czyją ja właściwie jestem córką? Abiba, Mahmuda, Franka? Alicja uśmiechnęła się do niej. – Nie wiem – oświadczyła. – Chyba Abiba. Ale czy to ważne? ANEKS I: List Teodora [wróć do strony 16] Alicjo, lub Longino raczej, choć zdziwisz się pewnie, droga moja, że tak Cię nazywam! Środkową Europę, a właściwie tę jej część, którą uważasz za ojczyznę Swoją, mniej więcej raz na tysiąc pięćdziesiąt lat nawiedza groźny w skutkach kataklizm, który „potopem” nazwać postanowiłem, aczkolwiek nie chodzi tu wcale o nagłe wylanie wód spowodowane obfitymi opadami deszczu, takimi jak ulewa opisana na jedenastej tabliczce z biblioteki w Niniwie oraz w siódmym rozdziale pierwszej Księgi Mojżeszowej, trwająca ponoć równo czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Zdecydowałem się na „potop”, choć pierwotnie „plaga” wydawała mi się określeniem właściwszym, gdyż do trzech kataklizmów zaliczam i najazd szwedzki, a przecież właśnie mianem „potopu” określił go autor najbardziej w Twojej ojczyźnie poczytnej powieści. Dziwisz się pewnie, że napisałem „Twojej” a nie „naszej”, bo nawet jeśli wiesz o mnie niewiele, gdyż matka Twoja wkrótce po śmierci Twojego ojca, a mojego młodszego brata, zerwała ze mną wszelkie stosunki, to chyba się orientujesz, że w tym samym kraju co Ty przyszedłem na świat i nadal zamieszkuję. Ale zrozumiesz, dlaczego tak napisałem, zanim doczytasz mój list do końca; na razie pozwól, że wrócę do sprawy cyklicznego potopu – wiedz bowiem, iż sprawa potopów i przyczyna, dla której wciąż czuję się obcym w tym kraju, są ze sobą ściśle powiązane. Nie wiem, czy pierwszy znany mi potop był rzeczywiście pierwszym, jaki nawiedził te ziemie – raz myślę, że tak, innym znów razem, że nie – tak czy inaczej jest pierwszym, o jakim wspomina najwcześniejsze źródło pisane, w którym wzmiankowany jest obszar obecnie zamieszkany przez Polaków. Dziełem tym nie jest Geographica Klaudiosa Ptolemaiosa – aleksandryjskiego Greka, który najprawdopodobniej nigdy nie wystawił nosa poza rodzinne miasto, a nazwę Calisia przepisał z księgi Marynusa z Tyru – lecz powstałe sześćset lat wcześniej Dzieje Herodota. Mowa tam o Neurach, których historyk napotkał podczas podróży łodzią w górę Bohu, a którzy przywędrowali na południe, wyparci z dawnych siedzib przez węże. Właśnie plaga węży jest pierwszym potopem, o jakim mi wiadomo; jeśli domysły badaczy są słuszne, wyparły one Neurów znad rzeki Ner na terenach obecnej Wielkopolski. Ale czy mam prawo, zapytasz, tę jedną wzmiankę, podejrzaną już choćby przez fakt, że opisani przez Herodota Neurowie jakoby raz do roku przemieniali się w wilki, uważać za wystarczający dowód, iż część terenów, na których leży Twoja ojczyzna, nawiedził około czterysta pięćdziesiątego roku przed naszą erą kataklizm w postaci nagłego pojawienia się węży? Odpowiem na Twoje hipotetyczne pytanie, że prawo takie mam, tym bardziej że świadczą na moją korzyść znaleziska archeologiczne z tego okresu pochodzące. Jakie, zapytasz z ironią w głosie, czyżby miliony wężowych szkieletów? Albo prastare paski z wężowej skóry? Ale może nie zapytasz, może to tylko z sobą toczę te zaciekłe, obsesyjne spory, a Ty, moja młoda i właściwie nieznana bratanica, przyjmiesz moje słowa w dobrej wierze? Tego nie wiem, za wystarczający dowód archeologiczny potwierdzający rozplenienie się węży uważam natomiast odkrycie na wyspie na Jeziorze Biskupińskim łużyckiego grodu, z nie wyjaśnionych przyczyn i bez żadnych śladów walki porzuconego przez mieszkańców niemal dokładnie w tym samym czasie, w jakim Herodot natknął się na Neurów. Przed wrogami w postaci ludzkiej, na przykład przed Scytami, którzy zapewne nieraz napadali na ich gród, Łużyczanie by się bronili, a gdyby wybrali ucieczkę, to Scytowie po zajęciu grodu puściliby go z dymem; fakt, że tak się nie stało, dowodzi, iż mieszkańcy grodu uciekli nie przed Scytami, lecz na wieść o zbliżających się wężach, świadomi, iż czczone przez nich łabędzie nie zdołają ich obronić. Drugi potop miał miejsce mniej więcej tysiąc pięćdziesiąt lat później, a więc około 600 roku naszej ery, czyli za panowania domniemanej dynastii Popielidów. Zaśmiejesz się, że znów bajki chcę Ci opowiadać, lecz po pierwsze, zważ, że wspomnianą dynastię nazwałem „domniemaną”, a po drugie, że nawet trzeźwo myślący naukowcy przyjmują dziś rządy Popielidów za fakt historyczny. I nie śmiej się też z tego, że na podaniach o zjedzonym przez myszy królu Popielu opieram swoje przypuszczenia – nie, co ja mówię, swoją pewność – iż na przełomie szóstego i siódmego wieku na kraj spadł potop myszy. Właśnie w legendach, podaniach ludowych i bajkach, często podkoloryzowane i ubarwione, najlepiej przechowują się fakty. Wspomnij Schliemanna, który polegając na Iliadzie, odkrył Troję! Koniec Popiela wspomina w Kronice Gall Anonim, lecz najpełniej – na podstawie przekazów ustnych – opisał śmierć władcy Długosz. Według jego relacji z nie pogrzebanych ciał stryjów i dostojników, zgładzonych na rozkaz tyrana, wylęgły się niezliczone stada myszy i rzuciły na ucztującego króla, jego małżonkę i dwóch synów. Służba i rycerze próbowali je odpędzić, ale wszelkie wysiłki były daremne; wreszcie wokół władcy rozpalono ogromne ogniska, lecz płomienie także nie zdołały powstrzymać napierających gryzoni. Uciekał Popiel przed nimi wodą, żeby się schronić na wyspie, ale rzuciły się za nim, wdrapały na statek i zaczęły przegryzać dno, usiłując go zatopić; wrócił Popiel na ląd i zamknął się w wieży, ale myszy tam też go osaczyły, a w końcu rozszarpały i pożarły. Zastanów się, czy cała ta historia mogła się wziąć z niczego? Pomyśl o innych bajkach i legendach – u ich podłoża zawsze leżą prawdziwe wydarzenia. Więc nawet jeśli wymysłem jest podły tyran Popiel, autentyczna musi być informacja o pladze myszy, które niszczyły plony i zjadały zapasy ziarna, aż wszystkim głód i śmierć zaczęły zaglądać w oczy. Tak, wierz mi, potop myszy jest faktem! Następny, trzeci potop, znany jako szwedzki, rozpoczął się znów mniej więcej tysiąc pięćdziesiąt lat później, a dokładnie latem 1655 roku. Wiesz o nim choćby ze wspomnianej na wstępie powieści, więc nie muszę Cię przekonywać, że faktycznie miał miejsce, choć przyznaję, że mnie samego dziwi, iż po dwóch zwierzęcych, trzeci był potopem ludzi, acz nie tyle dziwi, co dziwiłoby, gdybym sądził, iż na nim seria potopów się kończy. Uważam jednak, że około 2700 roku nastąpi potop czwarty i kraj ten przez ludzi obcych znów zostanie zalany, lecz tak jak myszy różnią się od wężów, tak i przybysze ci będą różnić się od Skandynawów; może wtedy zaleje nas żółta rasa, czyli wydarzy się potop, przed którym Europa drżała przez wieki, a któremu ojczyzna Twoja ku wiecznej – we własnym mniemaniu – chwale stała na drodze jako „przedmurze chrześcijaństwa”? A może chodzi o kataklizm zupełnie innego rodzaju, o zagrożenie pozaziemskiego pochodzenia, na przykład deszcz wielkich meteorów, które w sam środek Europy będą celowały? Tego nie wiem, tak samo jak i tego, czy kataklizm ten będzie ostatnim, czy też nastąpi po nim piąty, szósty i dalsze. Gotowaś myśleć, żem oszalał, skoro plotę Ci o wężach, myszach i Szwedach jako o największych kataklizmach w historii Twojego kraju. Cóż za bzdury! gotowaś wykrzyknąć. A co z rozbiorami? Co z drugą wojną światową? Lecz wierz mi, właśnie te trzy potopy mogły się okazać bardziej niebezpieczne dla przetrwania Polski niż rozbiory i okupacja niemiecka, z których to tragedii naród Twój – acz kosztem ogromnym – zdołał się jednak podźwignąć. Zacznijmy od ostatniego z nich, wojny polsko-szwedzkiej, zwanej drugą północną. Dlaczego, spytasz, w twoim mniemaniu, stryju, „mógł” się okazać groźny? Przecież nic go nie odwróciło, nastąpił; wyszliśmy obronną ręką z opresji tylko dlatego, że cała Polska, szlachta, mieszczanie i chłopi, chwycili za broń i wroga wygnali. Nie minęło ćwierć wieku od pokoju w Oliwie, a polski oręż święcił pod Wiedniem swój największy sukces! Odpowiem Ci, Alicjo, że po pierwsze zryw narodu wcale nie był tak wielki, jak mniemasz, po drugie największe niebezpieczeństwo jęło zagrażać Twojej ojczyźnie dopiero po chwyceniu za oręż przez jej mieszkańców. Dopiero gdy strona polska zaczęła zwyciężać, a więc po bitwie pod Warką i po odbiciu Warszawy, prawdziwa groźba zawisła nad ojczyzną Twoją, znacznie większa niż po sukcesach szwedzkich zakończonych kapitulacją armii koronnej i ucieczką na Śląsk Jana Kazimierza, które w najgorszym razie groziły tym, że Karol X Gustaw zasiądzie na polskim tronie, a może nawet Polskę i Szwecję połączy unia, ale tym wyłącznie. Co znaczy, „tym wyłącznie”?! zakrzykniesz, oburzona wielce. Wierz mi, panowanie Karola Gustawa nie jest najgorszą rzeczą, jaka mogła kraj ten spotkać, szczególnie gdyby Karola Gustawa przyjmowano dalej bez oporu, czy to zachowując siły do ewentualnej rozprawy po śmierci szwedzkiego króla (która, że Ci przypomnę, nastąpiła nie tak długo później, bo jeszcze przed rozejmem oliwskim), czy też godząc się na dłuższe pozostanie pod władzą szwedzką, co nie dla wszystkich byłoby takie niemiłe, bo przecież gdy w 1702 roku Szwedzi, tym razem pod wodzą Karola XII, ponownie zajęli Warszawę i Kraków, bez specjalnego trudu udało im się pozyskać sporą część szlachty. Ale nie o to mi chodzi, by rysować przed Tobą wspaniałe perspektywy państwa polsko-szwedzkiego, jednej z największych potęg Europy, nawet jeśli jest to wizja niezmiernie kusząca; nie mam też za złe Czarnieckiemu, iż przeciw najeźdźcy wystąpił, wizję tę przekreślając raz na zawsze. Bronił państwa polskiego, króla, korony, odnosił zwycięstwa i miał rację; ale też właśnie dopiero wtedy, po jego i Lubomirskiego sukcesach, nad krajem największe niebezpieczeństwo zawisło: Szwedzi, widząc rosnącą przewagę strony polskiej i rozumiejąc, że sami nie zdołają utrzymać łatwo opanowanego, lecz teraz zbuntowanego i odpierającego ich kraju, wystąpili z projektem rozbioru Polski, który został podpisany w grudniu 1656 roku przez Szwecję, Brandenburgię, Siedmiogród, Kozaków i Bogusława Radziwiłła. Ślady traktatu z Radnot przetrwały we wspomnianej powieści w postaci Radziwiłłowskich marzeń – i prób ich ziszczenia – o Wielkim Księstwie Litewskim, za co trudno mieć do Radziwiłłów (jak i do Litwinów w ogóle za niechęć do Twoich pobratymców) jakiekolwiek pretensje, ale jeśli chodzi tylko i wyłącznie o dobro kraju zwanego Polską i jego mieszkańców, dokonanie planowanego rozbioru byłoby prawdopodobnie równoznaczne z jego definitywnym zniknięciem z mapy Europy. Cóż z tego, oburzysz się po raz wtóry, przecież z mapy Europy znikł i później, co wcale nie znaczyło, że nie pojawił się na niej ponownie. Odpowiem Ci, że masz rację, a zarazem jej nie masz. Rzeczywiście, rozbiór Polski, gdyby przeprowadzony został w roku 1656 czy raczej w następnym, kiedy to uderzyły na nią wojska Rakoczego, nie musiałby być ostatecznym; lecz prawdopodobieństwo, że byłby ostatecznym, jest niewspółmiernie większe niż tezy przeciwnej. Bo aczkolwiek obraz Europy niechybnie wyglądałby inaczej, odtworzenie Polski nie leżałoby w interesie żadnego z państw ościennych i pierwsza szansa odzyskania niepodległości stanęłaby przed Twoją ojczyzną dopiero wtedy, gdy stanęła w istocie, a więc w roku 1918, zakładając, że historia Europy rozwijałaby się mniej więcej podobnie, bo można by również argumentować, że taka szansa nie pojawiłaby się nigdy. Ale nawet gdyby się pojawiła, czy równie łatwo – bo w roku 1918 było to rzeczywiście stosunkowo łatwe – przyszłoby Polsce odzyskać niepodległość, gdyby zamiast nie istnieć lat 123, a więc od ostatniego rozbioru w 1795 roku do uzyskania niepodległości w 1918 (że pominę w tych rozważaniach osiem lat Księstwa Warszawskiego oraz przynajmniej częściową odrębność państwową Królestwa Polskiego przed powstaniem listopadowym), Polska nie istniałaby lat ponad dwieście sześćdziesiąt? Wolno ci twierdzić, że tak, ale pewności nie możesz mieć żadnej; ja natomiast – znając dzieje tych krajów, które znikły z mapy świata, by nigdy na nią nie powrócić – uważam, iż ojczyzna Twoja o włos uniknęła podobnego losu. No dobrze, stryju, powiesz, przekonałeś mnie, że gdyby rozbiór nastąpił już wtedy, dalsze istnienie Polski byłoby poważnie zagrożone, a tym samym że potop szwedzki był w istocie nad wyraz groźny dla suwerenności i w ogóle egzystencji kraju. Ale rozbiór ten nie nastąpił. A skoro nie nastąpił, to... Pozwól, że przerwę Ci akurat w tym momencie, bo prawie byś przeszła do porządku dziennego nad sprawą w tej kwestii najważniejszą. Nie nastąpił, to fakt; ale czy umiesz powiedzieć, dlaczego? Żeby Ci ułatwić zadanie, sam Ci dostarczę odpowiedzi w tej formie, w jakiej ją znajdziesz w opracowaniach naukowych, z zastrzeżeniem, że odpowiedź ta, choć na postawione przeze mnie pytanie odpowiada faktycznie, stawia i nową zagadkę. Do rozbioru Polski nie doszło, ponieważ w 1657 roku Dania wypowiedziała wojnę Szwecji, co spowodowało, iż Karol X Gustaw musiał skierować znaczną część wojsk w inną stronę. Ale dlaczego Dania tak postąpiła? Odpowiesz zapewne, że nic w tym niezwykłego, bo przecież Dania uwikłana była w długotrwałe wojny ze Szwecją od drugiej połowy szesnastego wieku; cóż więc dziwnego, że wdała się z nią w nowy konflikt akurat w momencie, gdy Szwecja już inną wojną była pochłonięta? Po prostu sprytne posunięcie polityczne, tym bardziej że właśnie Danii najbardziej było nie w smak umocnienie się Szwecji po ewentualnym rozbiorze Polski. Pozornie można by takiemu Twojemu rozumowaniu przyznać rację, lecz tylko pozornie, bo świadczy ono o braku podstawowej wiedzy na temat tejże wojny i gotowości wojsk duńskich do jej prowadzenia. Zważ, jak niefortunnie zakończyła się dla Danii: utraciła ona na rzecz Szwecji Gotlandię, Skanię i część Norwegii, a w następstwie tego również swoją pozycję mocarstwa na politycznej mapie Europy. Zrozum, że Dania zaczęła wojnę przeciwko Szwedom kompletnie nieprzygotowana, o czym najlepiej świadczy fakt, że Karol X Gustaw uporał się z nią tak szybko; haniebny pokój w Roskilde został podpisany już w 1658 roku, a więc bardzo niedługo po rozpoczęciu działań. Wkrótce później król szwedzki, widząc słabość wroga, złamał traktat, zaatakował Kopenhagę i wojna – w której tym razem Danii pomagały Austria, Brandenburgia, Holandia i Polska – zakończyła się dopiero podpisaniem traktatu w Kopenhadze w 1660 roku. Co więc skłoniło Fryderyka III z dynastii oldenburskiej do wypowiedzenia Szwecji samobójczej wojny? Nad tym pytaniem głowią się po dziś dzień historycy badający ten okres dziejów Europy; żaden z nich nawet nie podejrzewa, jaka jest prawidłowa odpowiedź. Fryderyka skłoniło nie tyle coś, co ktoś; ten zaś, kto to uczynił, uratował równocześnie Polskę przed grożącym jej rozbiorem, a tym samym – być może – przed unicestwieniem. Któż to był? zapytasz. Alicjo, możesz być dumna, nawet jeśli zostało to osiągnięte podstępem: do wypowiedzenia wojny Szwecji nakłonił Fryderyka III nasz przodek, Abadiusz Mojżesz Sieciech, inaczej Seseh Bej, którego los skierował na dwór duński jako wysłannika Porty do specjalnych poruczeń, gdy wracał do Polski z Egiptu, gdzie przebywał lat kilkanaście. Do jego dziejów jeszcze wrócę; na razie jednak muszę Ci wyjaśnić, że choć napisałem powyżej, iż to los skierował Abadiusza na dwór Fryderyka III, nie był to bynajmniej ślepy los, lecz skher, boski plan wszechrzeczy – co słowo to oznacza w języku naszej pierwotnej ojczyzny – na tabliczce przeznaczenia naszego rodu, meskhent, przed tysiącami lat zapisany. Spodziewam się, że zdanie powyższe musiało Cię zaskoczyć, a to i przez wzmiankę o przeznaczeniu naszego rodu tak dawno ustanowionym, i przez przytoczenie dwóch słów z naszego ojczystego, Tobie zaś zupełnie obcego języka. Rozumiem Twoje zdumienie; dziwiłem się również, gdy przed wieloma laty poznałem prawdę, choć o tyle mniej, że nie została mi przez nikogo przekazana, a sam ją odkrywałem żmudnie. Owo rozciągnięte w czasie poznawanie prawdy, podobne do składania rozsypanej łamigłówki, sprawiło, że gdy wreszcie odkryłem ją całą, moje zdziwienie nie było aż tak ogromne; może też przysłaniała je satysfakcja, iż udało mi się poznać dzieje naszego rodu i tym samym uchronić je od zapomnienia? Jedyne, co mi długo nie dawało spokoju, to fakt, iż umrę bezpotomnie, choć powinienem zostawić po sobie trzech synów, ale w końcu zrozumiałem, iż właśnie tak zostało zaplanowane, że ja umrę bezpotomnie, a Ty, córka jednego z trzech synów ojca mego i jedyna nas trzech potomkini, przejmiesz rodową misję. I sądzę, że zaplanowane też jest, aby po trzech kataklizmach odwróconych od przybranej ojczyzny przez mężczyzn z naszego rodu, następne odwracały kobiety, Twoje praprawnuczki, spokrewnione z Tobą – a przez Ciebie i ze mną – po kądzieli wyłącznie. Nie myśl, że oszalałem, ponownie Cię zaklinam; doskonale zdaję sobie sprawę, że moje słowa mogą się wydawać bredniami szaleńca, ale zanim je odrzucisz jako brednie właśnie, wysłuchaj mnie do końca. Wysłuchaj tego, co Ci opowiem o roli naszego rodu w dziejach Twojej ojczyzny. Odkąd przybyliśmy na tereny obecnie Polską zwane, raz na tysiąc pięćdziesiąt lat jesteśmy władni odwrócić od niej potop, inaczej kataklizm. Raz na tysiąc pięćdziesiąt lat, nie częściej, choć oczywiście nie znaczy to, że na przestrzeni dziejów przodkowie nasi nie mogli brać udziału w wojnach przez Polskę toczonych; mogli, lecz jako zwykli ludzie tylko, nawet jeśli wielkim bohaterstwem się odznaczający – natomiast raz na tysiąc pięćdziesiąt lat wyratowanie kraju z opresji staje się naszą misją dziejową, a wówczas nic nie jest w stanie nam przeszkodzić, bo przestajemy być zwykłymi śmiertelnikami: stajemy się narzędziami czy też wykonawcami – nie losu, nie przeznaczenia, ale właśnie skher. Bez nas kraj ten nie przetrwałby żadnego z trzech potopów; byliśmy na miejscu, żeby go ratować. Dlatego, jeśli ma nastąpić potop czwarty i to mniej więcej wtedy, gdy przewiduję, że nastąpi, a naszą rolą nadal będzie chronić kraj ten od zagłady, niemożliwe jest, abyś Ty umarła bezpotomnie. Odkąd poznałem prawdę, nie zabiegałem specjalnie o to, żeby – przezwyciężając moją niechęć do kobiet wrodzoną – ożenić się i koniecznie trzech synów dochować, jak ojciec mój, dziad i Sieciechowie wcześniejsi; czekałem, wiedząc, że w pewnym momencie musi to po prostu nastąpić. Lecz nie nastąpiło, a co więcej, w czasie działań wojennych spotkał mnie przykry wypadek, który sprawił, iż dzieci mieć nie mogę; przyznam Ci się, że wpadłem wówczas w popłoch, że plan odwieczny zostanie wywrócony na nice, i dopiero po upływie lat kilku zrozumiałem, że stało się dokładnie tak, jak miało się stać. Skoro jedynym dziedzicem naszego pokolenia jesteś Ty właśnie, bo Jerzy nie żyje, Wiktor zaś dzieci nie cierpi i – jak dawno mi napisał – mieć nie zamierza, to albo misja naszego rodu dobiegła końca, albo jej wypełnianie musi przejść na Ciebie i potomkinie Twoje. Myślę, że w grę wchodzi druga ewentualność. I mam nadzieję, że gotowa jesteś zaakceptować wyznaczone Ci zadanie, choć jak je będziesz wprowadzać w czyn, zależy wyłącznie od Ciebie. Jedyne, co, moim zdaniem, uczynić zdecydowanie musisz – i do czego nakłonić Cię zamierzam – to odwiedzić naszą pierwotną ojczyznę, tak jak czynili to przodkowie Twoi. Ale tymczasem pozwól, że Ci opowiem, co mnie wiadomo o naszym rodzie, a co – jak napisałem wcześniej – sam odkryłem, ale taka rola była mi widać przeznaczona. Gdyby było inaczej – gdybym miał się nie dowiedzieć i nie przekazać swojej wiedzy Tobie – wtedy tajemnica naszego dziedzictwa zeszłaby do grobu z mym ojcem. Nie wiem dokładnie, kiedy założyciel naszego rodu przybył na tereny obecnie Polską zwane; domyślam się, że miało to miejsce już po rozplenieniu się węży. Wspomniałem Ci na początku listu, że potopów mogło być więcej niż trzy, albowiem potop węży mogły poprzedzać inne, o których żaden nie zachował się przekaz. Był czas, że wiedząc, jak istotne dla naszego rodu jest królewskie imię Kakau, po grecku jako Kaiekhos zapisane przez Manetona za czasów pierwszych Ptolemeuszy, sądziłem, iż przodek nasz przybył właśnie za panowania Kaiekhosa, drugiego faraona drugiej dynastii, a więc – zależnie od tego, czyj sposób datowania historii egipskiej ostatecznie okaże się słuszny – prawie pięć albo przeszło sześć tysięcy lat temu, co oznaczałoby, iż przynajmniej dwa potopy, o których nie wiadomo mi nic, poprzedziły plagę węży. Z czasem pojąłem, że tak jednak nie było, że amulet ze znakiem czy raczej imieniem królewskim przywieziony z kraju ojczystego przez naszego przodka miał wyłącznie znaczenie symboliczne. Imię Kaiekhosa w tym kształcie, w jakim zostało na nim zapisane, wskazuje bowiem wyraźnie, iż chodzi o trzy potopy, które trzej mężczyźni są władni zatrzymać. Z imieniem tym wiąże się też prawdopodobnie liczba trzech synów, jaką w każdym pokoleniu płodził syn pierworodny w rodzie naszym. Wybacz, że Ci amuletu tego nie opiszę; nie mogę, a raczej nie chcę; jeśli kiedykolwiek sama ujrzysz prastare linie królewskie zapisane hieroglifami, zrozumiesz dlaczego. Na razie jego wygląd pozostanie moją tajemnicą, tak jak zawsze był tajemnicą wszystkich pierworodnych synów, choć do mnie akurat przestał się już odnosić; dla Ciebie jednak znak ten nie był i nie będzie istotny – jako żeńska kontynuatorka naszego rodu musisz znaleźć znak własny, do przekazywania po kądzieli odpowiedni. Zdradzę Ci tylko, że część imienia władcy przetrwała na tarczy herbowej, wymiennie z herbem Topór w naszym rodzie używanej, i to nawet nie część imienia całego, lecz połowa pierwszego znaku, w postaci ręki męskiej, która na tarczy naszej, nad płomieniem trójjęzycznym wzniesiona, widnieje. Wbrew pozorom, nie ma to nic wspólnego z owym Rzymianinem, który w obozie kartagińskim wetknął rękę w rozżarzone węgle, aby pokazać, iż bólu się nie boi, nawet jeśli dewiza rodu naszego, Sous nous!, na wstędze biegnącej nad tarczą wypisana, a będąca także okrzykiem bojowym, z którym szły do natarcia pokolenia przodków naszych, tak interpretowana była, iż nam ból niestraszny, gdyż sous nous to rzekomo „poniżej nas” znaczy. Tak jednak nie jest; sous nous to tyle co „pod nami” w sensie dosłownym, czyli jak ława lub krzesło; chcąc rzec, iż coś jest „poniżej nas” w przenośni, zbitką au dessus należy się posłużyć. W rzeczywistości bowiem okrzyk Sous nous! do zupełnie czego innego odniesienie stanowi, choć żeby prawdę ukryć przed niepowołanymi, jako niby to francuskie zawołanie został na naszej herbowej tarczy umieszczony. Lecz Sous nous to nic innego, jak Sunu, imię założyciela rodu naszego – i właśnie imię praszczura wzywali, idąc do boju, jego potomkowie, a znaczyło ono w jego języku tyle co „łowca”, „myśliwy”, a może również „niszczyciel”. Ale „Sunu” to zaledwie pierwszy człon imienia, które miało też i człon drugi, od którego nasze nazwisko rodowe pochodzi, na denarach palatyna Sieciecha w formie ZETECH występujące, natomiast przez Galla Anonima Setheus pisane: człon ten brzmiał „Setekh” albo „Set hen”. „Setekh” jest jednym z imion boga zła, który pod postacią węża, przez Greków Apophisem zwanego, codziennie na Słońce nacierał, natomiast „Set heh” – dosłownie „ogień” – to imię węża, który według wierzeń w ojczyźnie przodka naszego panujących, strzegł tryskającej ogniem otchłani w jedenastej części piekła. Sens w obu wypadkach jest właściwie jednaki i jako Łowca Węży najprościej imię przodka można przetłumaczyć, choć warto pamiętać, iż samo set znaczy „wytrysk nasienia, zapładnianie”, co w odniesieniu do Sunu również wagi nie jest pozbawione, bo mimo tylu wieków upływu, nasienie jego wciąż trwa w nas i trwać będzie. O ojczyźnie Sunu i jej starożytnych wierzeniach nie będę Ci opowiadał, albowiem sama je poznasz, gdy pojedziesz tam wkrótce; lecz wyjaśnić Ci muszę, jaką w nich rolę odgrywały węże. Wspomniany Apophis, w języku Sunu Apepem zwany, był to Boga-Słońca przeciwnik największy, który czyhał na niego już w chwili, gdy Bóg-Słońce na Niebo-Morze w swej łodzi wypływał o świcie. Według najstarszych wierzeń doganiał go pod wieczór i połykał wraz z łodzią, a wówczas Ziemia pogrążała się w ciemnościach; aby mrok się uniósł, sprawić trzeba było, aby wąż, Nakiem również zwany, wypluł połkniętego Boga. Temu celowi służyły modły kapłanów. Według bardziej rozpowszechnionych podań Apep nigdy Boga nie doganiał, a noc zapadała, gdy Bóg wreszcie, po przebyciu nieba, krył się przed nim za szczytami gór albo i pod ziemią. To jednak, że Apepowi nie udawało się pożreć Boga-Słońca, było od wieków wyłącznie zasługą kapłanów, którzy co rano odprawiali obrzędy mające sprawić, aby wąż z sił opadł i świętej łodzi, Barki Miliona Lat, dogonić nie zdołał. Tylko dzięki modłom wąż zawsze pozostawał w tyle, a Bóg bezpiecznie pokonywał niebo; gdyby choć raz ich zaniedbano, Bóg-Słońce zostałby pożarty i nastałaby noc wieczna, czyli koniec świata. Właśnie ta wiara, w ojczyźnie przodka naszego rozpowszechniona, że istnieniu świata wciąż zagraża wąż ogromny ustawicznie na życie dobrego Boga-Słońca nastający, sprawiła, iż w kraju tym rozwinęła się nauka, walkę z wężami za swój cel mająca. Czymże jest hinduski zaklinacz węży, potrafiący sprawić jedynie, by kobra – zwykle bezzębna – kołysała się w takt dźwięków, które on wydobywa z fletu, w zestawieniu z kapłanem umiejącym wstrzymać ogromnego węża wcielenie boga zła – od połknięcia życiodajnego Słońca! Z czasem kapłani doszli do tak wielkiej wprawy w magicznych modłów odprawianiu, iż Bóg-Słońce nie musiał dłużej umykać przed przeciwnikiem, lecz wraz ze swymi sprzymierzeńcami mógł stawiać mu czoło i pokonywać go w walce: porażony promieniami, które Bóg-Słońce wypuszczał z siebie niczym łucznik strzały, z piersią rozdartą przez świętą rysicę Maftet, ukąszony przez boginię-skorpiona Selket, przeklęty przez Maat, boginię prawa i prawdy, zakuty w łańcuchy, z rozpłatanym łbem, ze zmiażdżonym kręgosłupem i poćwiartowanym cielskiem, Apep dogorywał w upodleniu, podczas gdy zwycięski Ra kończył o zmierzchu podróż po niebie i wyruszał łodzią w drogę powrotną przez krainę podziemną. Lecz ponieważ wąż był nieśmiertelny, też odradzał się o świcie, po czym znów rozpoczynał pogoń za Bogiem-Słońcem i ginął z rąk wspomagających go bogów. Jednakże nie we wszystkich świątyniach uwierzono w zwycięstwo boga Ra o zmierzchu; w niektórych wciąż odprawiano modły mające sprawić, by Apep zwrócił go ze swych trzewi; niektórzy kapłani woleli nie ryzykować, wiedząc, iż losy świata ważą się na szali. Współistnienie różnych wierzeń tego samego boga dotyczących, a także przejmowanie cech jednego bóstwa przez inne, było typowe dla kraju, z którego Sunu wyruszył w swoją wielką podróż; nawet gdy Ra, Bóg-Słońce, uważany był za bóstwo najwyższe, z wersją przytoczoną powyżej współistniała i inna, według której słońce było tylko kupką gnoju toczoną po nieboskłonie przez świętego żuka Khepera. Z czasem cechy Boga-Słońca przejął Amon, którego imię „ukryty” oznacza, lokalny bóg Teb, wywyższony nad innych bogów, gdy jego kapłani objęli władzę w państwie; właśnie pod imieniem Amon-Ra czczony był jako źródło życia w niebie, na ziemi i w zaświatach. Sądzę, że to właśnie w jego tebańskiej świątyni odprawiano modły przeciwko Apepowi, gdy nasz przodek ojczyznę opuszczał. Co więcej, jego imię wyraźnie wskazuje, że był jednym z tych, którzy je odprawiali. Napisałem wcześniej, że Sunu musiał przybyć na tereny obecnej Polski po rozplenieniu się węży; myślę, że uczynił tak na wieść o nich, przez Herodota przywiezioną. Wieść ta z czasem i do Teb dotarła, albowiem Herodot miał tam przyjaciół, gdyż Egipt przed krajem Scytów odwiedził; nie sądzę jednak, aby Sunu w Tebach zastała, bo trudno sobie wyobrazić, że zdołałaby skłonić kapłana do porzucenia świątyni i wyruszenia w niebezpieczną podróż. Przypuszczam, że już wcześniej opuścił ojczyznę i wieść o wężach zastała go bądź w Grecji, bądź w jednej z greckich kolonii zamorskich. W roku 460 przed naszą erą w ojczyźnie Sunu wybuchło kolejne powstanie przeciwko panowaniu perskiemu, narzuconemu sześćdziesiąt lat wcześniej przez Kambyzesa. Pierwsze sukcesy powstańców pod wodzą Inarosa, wspomaganych przez 200 trier nadesłanych z Aten, sprawiły, że wiadomość o buncie rozniosła się po całym kraju; chłopi rzucali ziemię, służący panów, panowie majątki; kto żyw, ruszał na północ, czyli do Dolnego Królestwa, żeby walczyć z Persami. Sądzę, że wtedy przybył z Teb i nasz przodek; wojna skłoniła go do porzucenia świątyni. Bardzo możliwe, że jako kapłan, a więc człowiek wykształcony, znający prawdopodobnie język grecki, został przydzielony Ateńczykom za tłumacza. Herodot odwiedził Egipt w drugim lub trzecim roku krótkiego panowania Inarosa, wspomina bowiem czaszki zabitych Persów poniewierające się na polu bitwy; gdyby przyjechał później, czaszek nie byłoby już widać. Jak wiadomo, do krainy Scytów wyjechał dopiero kilka lat potem. Dlatego, gdybym pisał powieść, ułożyłbym bajkę o tym, jak to grecki historyk i egipski kapłan poznali się i zaprzyjaźnili, po czym Sunu zdecydował się wyruszyć z Herodotem w wielką podróż, następnie odłączył się i dotarł do ziemi Neurów. Mnie jednak obchodzi prawda, a przynajmniej taki hipotetyczny bieg wydarzeń, który nie wymaga naginania faktów. Wojsko wysłane przeciwko powstańcom przez Artakserksesa rozgromiło ich po sześciu latach walk. Inaros, wzięty do niewoli, został wywieziony do Persji i stracony; Grecy – a właściwie ich niedobitki – wycofali się na pustynię i okrężną drogą wrócili do kraju. Chociaż powstanie jeszcze nie upadło, wyraźnie dogorywało; ci z powstańców, którzy najbardziej obawiali się represji, uchodzili z ojczyzny. Sądzę, że właśnie wśród nich – albo wśród wycofujących się Ateńczyków – opuścił Egipt nasz przodek. Trudno zgadywać, co też Sunu robił w Grecji przez lata kolejne; podejrzewam, że oddawał się pogłębianiu wiedzy, a zarazem czynił starania, aby Ateńczycy ponownie pomogli jego ojczyźnie. Być może zresztą wcale nie uszedł do Grecji po ujęciu przez Persów Inarosa; być może przybył do Aten dopiero później, jako poseł jego następcy, Amyrtajosa. O tym też wyrokować nie mogę, w każdym razie flota ateńska – rzeczywiście na pomoc Amyrtajosowi wysłana – zawróciła do domu na wieść o śmierci Kymona, a niebawem podpisano pokój grecko-perski, co pociągnęło za sobą ostateczny upadek egipskiego powstania. Był rok 449 przed naszą erą. Bez względu na to, czy Sunu przybył do Aten jako uciekinier, czy później jako poseł, nie sądzę, żeby czuł się tam dobrze, a pokój grecko-perski mógł sprawić, że jego obecność stała się niepożądana. Dlatego podejrzewam, że wieści o rozplenieniu się węży w odległej krainie, gdy powtarzana z ust do ust dotarła do Aten z Samos, uchwycił się niczym tonący przysłowiowej brzytwy. Do ojczyzny wrócić nie mógł; w Atenach pozostać bądź też nie mógł, bądź nie chciał; nagle ujrzał przed sobą nowy cel i sposób zużytkowania wiedzy nabytej przez lata nauki w świątyni tebańskiej. Wyruszył wytępić węże w krainie Neurów. Nie wiem, którędy wędrował i jak długo, choć przynajmniej pierwszą część jego trasy mogę odtworzyć bez trudu, gdyż był to szlak uczęszczany od lat ponad trzystu: najprawdopodobniej popłynął z Aten do jednego z miast greckich na brzegu Morza Czarnego, wówczas już połączonych w królestwo bosforańskie, zwane tak od Bosforu Kimeryjskiego, czyli Cieśniny Kerczeńskiej. Skoro opierał się na wieściach przez Herodota przywiezionych, niewątpliwie pragnął uniknąć kontaktu z Taurami, którzy według relacji historyka obcinali głowy podróżnym, zatykali na palach i mocowali do komina, aby strzegły ich domostw. Dlatego zapewne dalej szlakiem przetartym przez Herodota zdecydował się ruszyć, a więc w górę Bohu; jeśli tak, niewątpliwie Olbię, założoną na prawym brzegu rzeki, odwiedził. Może tam wynajął łódź z załogą? Z czasem, jak Herodot przed nim, napotkał Neurów i wypytał ich dokładnie o węże, które wypłoszyły ich z dawnych ziem i siedzib, a także o to, jak do owych ziem dotrzeć; jak przebiegały te rozmowy i jak jego dalsza wędrówka wyglądała, tego zgadywać nie będę próbował. Ograniczę się do supozycji, iż po dopłynięciu Bohem na późniejszy Wołyń podróżował zaledwie z kilkoma sługami, w miarę potrzeby zmieniając konie i przewodników. Jedyne, co jest pewne, to że klimat musiał wydawać mu się zimny i nieprzyjazny; bujność lasów – zdumiewać; brak jakichkolwiek budowli z kamienia – dziwić. Orientował się, że zbliża się do terenów opanowanych przez węże, bo im dalej posuwał się najpierw na zachód, a następnie na północ, tym częściej napotykał gromady uciekających ludzi i natrafiał na porzucone osiedla. Wreszcie dotarł do kresu wędrówki – ujrzał węże. Cóż mogło być bardziej ohydnego niż te obłe, jadowite gady, sunące bezszelestnie po poszyciu lasu, kłębiące się na polach jeszcze niedawno żyznych! Czy można się dziwić Łużyczanom, iż uciekli przed nimi na wschód aż po Desnę i Psioł? Węże – obmierzłe, falliczne kształty, ucieleśnienie ohydy i zła! To one podgryzały korzenie Yggdrasill, Drzewa Świata; to jeden z nich, niewdzięczny Ophion, zgwałcił Eurynome, swoją stworzycielkę; inny pożarł roślinę dającą nieśmiertelność, wyrwaną przez Gilgamesza z dna morza; jeszcze inny podsunął Ewie zakazane jabłko z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego; w każdej kulturze, w każdej cywilizacji przetrwała nienawiść do tego pomiotu Szatana, symbolu podstępu i hipokryzji; w polskiej tradycji ludowej zachowała się dodatkowo, tak samo jak w ojczyźnie Sunu i najprawdopodobniej pod jego wpływem, pamięć o żmii – wrogu Słońca. Nawet dzielny Sunu zląkł się zapewne na widok węży ogromnych, czarnych, jadem strzykających; lecz lęk przezwyciężył i tylko sługom kazał ogień wielki o świcie rozpalić na górze najbliższej, z której rozciągał się widok na cztery strony świata. Przygotowywał się w skupieniu cichym, niczym wieki później święty Patryk w Irlandii, a gdy płomienie ze stosu buchnęły prosto w niebo, zapewne cisnął w nie woskową figurkę węża, po czym tak mówić zaczął: Umykaj, Wężu, przeciwniku Boga-Słońca! Ogień buchający z Oka Sokoła mknie ku tobie, otacza cię zewsząd; jego płomienie trawią twoją duszę, twojego duchowego sobowtóra, twoje słowa mocy, twoje ciało i cień twój. Ogień zwycięża cię: jego płomienie wpijają ci się w ciało, liżą twoją duszę, przenikają cię na wskroś! Pokonało cię Oko Słońca, trawi cię ogień, któremu nic umknąć nie zdoła. Przepadnij, wrogu Słońca! Płomienie pochłonęły twoją duszę, obróciły w popiół twoje imię przeklęte, jego dźwięk już nigdy nie rozerwie ciszy; zostało zapomniane, nikt nie wie, kim byłeś i jesteś. Nastał twój koniec, twój kres; przepadłeś i nikt cię nie pamięta, nikt cię nie pamięta; giń! Skąd to wiesz, stryju? spytasz ze śmiechem. I czy naprawdę wierzysz, że ten rytuał wystarczył, aby węże zniszczyć? Odpowiem Ci po kolei. Wiem ze starożytnych przekazów, takich jak Księga zwyciężania Apepa, jak wyglądały obrzędy odprawiane w świątyni tebańskiej; zakładam, że Sunu w ziemi Łużyczan nimi się posłużył. Z przekazów wiem również, że zapewne nie odprawił swoich modłów raz tylko, ale powtarzał je o świcie, w południe, o zmierzchu, a także o północy; domyślam się ponadto, że nie tylko w jednym odprawiał je miejscu, lecz w coraz to innej okolicy. To było proste pytanie. Drugie, czy wierzę w skuteczność obrzędu, jest znacznie trudniejsze. Odpowiedź brzmi, że wierzę, ale zanim mnie wyśmiejesz, pozwól, iż pełniej Ci to wytłumaczę. Tak, wierzę w skuteczność słów hekau, pradawnych słów mocy, którymi Sunu się posługiwał; gdyby nie one, Set nigdy nie uwolniłby Ozyrysa; gdyby nie inne słowa, wypisane na tabliczce przeznaczenia, Bel-Marduk wiecznie tkwiłby w podziemiach jako więzień Zu; bez słów nie byłoby mowy, myśli, nic... Lecz wierzę też, iż działalność Sunu nie ograniczała się do odprawiania modłów. Mieszkańcy krainy, w której węże rozpleniły się tak nagle, zapewne nie myśleli o obronie; przerażeni nieoczekiwanym zalewem gadów, woleli umykać przed nimi niż stawić im czoło. Lecz gdy Sunu ognie rozpalać kazał i przeciwko wężom uroki w obcej mowie czynił, uciekający poczęli gromadzić się wokół niego i za jego przykładem nie tylko ogniska palić, lecz również węże łapać i w płomienie rzucać. Sunu ich natchnął, pokazał, iż z gadami można walczyć; idąc za jego przykładem, ogniem i mieczem wyplenili żmije. I już? To wszystko? spytasz. Nie bądź zawiedziona, tak właśnie się dzieje, iż wystarczy, aby wrogiej sile choć jeden zdołał się przeciwstawić, a inni za nim pójdą, najpierw kilku, potem kilkunastu, potem cała lawina. Sunu zdołał poderwać ich do czynu, bo jako kapłan egipski węży się nie lękał. Tak to dzięki Sunu skończył się pierwszy kataklizm. On sam osiedlił się na ziemi, w której Apepa pokonał, i rodzinę założył. Z ludzi, którzy pomogli mu węże wytępić, ognie paląc, powstała kasta kapłanów – starzów, czyli strażników ognia świętego, do czego płomień trójjęzyczny na naszym herbie się odnosi. Pod wpływem Sarmatów, którzy Scytów wyparli, kult ognia i związane z nim wierzenia rozwinęły się w pełni, choć nie sposób ustalić, co w tych wierzeniach jest prasłowiańskie, co sarmackie, a co wniósł do nich Sunu. Własnej religii nie mógł starać się tubylcom narzucić, albowiem jak przekonać kogoś, aby lękał się strasznej Ammut, potwora pożerającego serca nieprawe po Sądzie Ozyrysa, łączącej w wyglądzie swoim cechy krokodyla, lwicy i hipopotama, skoro żadne z tych zwierząt nie jest temu komuś znane? Jak sprawić, by ktoś przyjął wiarę w Anubisa, boga, któremu mumifikacja podlega, skoro ma on głowę szakala, a więc znów zwierzęcia obcego? Można by go, od biedy, z głową wilka przedstawiać, ale co z tego, skoro mumifikacja, tak podstawowa dla religii Egiptu, jest niemożliwa w kraju, gdzie w ziemi wszystko się rozkłada. W tej sytuacji Sunu musiał zrezygnować z zapędów misjonarskich, jeśli takowe miał; mógł najwyżej pomagać wykształcić wierzenia miejscowe. Ale pozwól, że zamiast snuć na ten temat domysły, przejdę do następnego potopu, który zdarzył się tysiąc pięćdziesiąt lat później; jak już wiesz, chodzi o potop myszy. Dlaczego akurat myszy? spytasz pewnie. Otóż przyczyną był gwałtowny rozwój rolnictwa, jaki w przeciągu tysiąca lat nastąpił, możliwe, że pod wpływem Sunu, którego ojczyzna była przecież przez wieki rolniczą potęgą – więcej nawet, spichlerzem świata antycznego. Rozwój ten spowodował, iż myszy, uprzednio w puszczach i kniejach rozległych pożywienie dla siebie z trudem znajdujące i przez swoich naturalnych wrogów tępione, zaczęły się rozmnażać i rozprzestrzeniać w tempie niebywałym. Pustoszały pola, znikały zapasy zboża, głód zaglądał w oczy, a z nim beznadzieja – po cóż siać, jeśli myszy znów wszystko pożrą? Nie wiadomo, czy głód był tak straszny, że dochodziło do ludożerstwa, jak to zdarzało się w ojczyźnie Sunu, bo nie ma zapisów tego okresu dotyczących; przetrwał tylko ślad owej plagi w postaci podania o królu przez myszy zjedzonym. Sądzę, że nikt nie wiedział, jak pozbyć się żarłocznych gryzoni. Jedni na pewno ogniem świętym z nimi walczyć chcieli, tak jak niegdyś walczył z wężami Sunu. Pewnie nawet puszczali z dymem całe pola, lecz gdy na obsianym popielisku ponownie wyrastało zboże, znów zjawiały się myszy i zjadały wszystko. Ogień święty zawodny się okazał, nie pomagały licznie składane ofiary, zupełnie jakby potop był wynikiem srogiej obrazy bogów; zrozpaczeni ludzie zaczynali przeciwko kapłanom bluźnić lub też na południe przez Karpaty uciekać. Możliwe, iż falę słowiańską, sięgającą aż po Adriatyk, Bałkany i niżej, spowodował właśnie wiele lat trwający potop myszy, który głód srogi powodował, skłaniając Słowian do wielkiej migracji. W końcu jednak potomkowie Sunu, pamięć o ojczyźnie przodka zachowując przez lat ponad tysiąc, a pewnie i utrzymując z nią sporadyczne kontakty, wykoncypowali, jaki może być ratunek. Domyślam się, jak bardzo wzmianka o kontaktach musiała Cię zdumieć. Ale zastanów się, ileż mamy śladów! Nie chodzi mi o drobne znaleziska, jak posążek Izydy czy kilka garści aleksandryjskich monet; są dowody ważniejsze, jak flaga i godło tego kraju. Tak jest; egipskie są nie tylko wpływy na wczesne wierzenia, wczesną architekturę, czy to w postaci podkrakowskich kopców, czy też ziemią obwarowanych grodów, nie tyle na wzór egipski, co pod wpływem egipskiej myśli inżynieryjnej wzniesionych; także orzeł Ptolemeuszy na piastowskiego przemianowany i biało-czerwona flaga, gdyż biel i czerwień to odpowiednio barwy Górnego i Dolnego Egiptu, reprezentujące boginie Nekhebet i Buto. Wierz mi, tu sięgały szlaki handlowe świata antycznego, którymi z obszarów obecnej Polski sprowadzano futra, wosk, bursztyn, a przede wszystkim – niewolników; w okresie, o jakim mowa, a więc na przełomie szóstego i siódmego wieku naszej ery, drogi zdążyły już nawet opustoszeć. Ale skorzystano z jednego ze starych szlaków, aby za radą potomków Sunu sprowadzić z Egiptu zwierzę, które zniszczyć myszy było władne. Tak jest. Wtedy to bowiem, nie mogąc inaczej opanować potopu kraj wyniszczającego, sprowadzono koty. Jak to?! zawołasz. Koty były tu zawsze! Otóż nie, tak tylko Ci się wydaje: w owym czasie kotów jeszcze nie było. Dawni mieszkańcy tych ziem hodowali krowy, świnie, kozy, owce, konie, psy i pszczoły, ale kotów nie znali. Trzymali po chatach oswojone łasice, też do ochrony przed myszami znakomite, lecz często – jako zwierzęta nie domowe, lecz dzikie – znów do lasu i swobody z siedzib ludzkich umykające. Do czasów naszych przetrwał po nich ślad w postaci wyrażenia „łasić się”, stosowanego do ich następców, kotów, przede wszystkim; ale koty trzeba było znad Nilu sprowadzić. W Egipcie bowiem oswojone koty hodowano i czczono wówczas już przez trzydzieści, a może i czterdzieści wieków, choć kult świętych kotów sięgnął szczytu dopiero tysiąc lat przed naszą erą, kiedy to w uroczystościach w Bubastis uczestniczyło ponad siedemset tysięcy osób. Bubastis – miasto śpiewu, radości i tańca, stolica rozkosznej Kotki, opiekunki ciężarnych, któremu straszny koniec przepowiedział Ezechiel: Młodzieńcy miasta On i Bubasto od miecza polegną, a panny w pojmanie pójdą. Okrutne słowa, lecz Bóg Ezechiela w ogóle nie bardzo lubił Egipcjan. Nie szkodzi, własnych Bogów mieli pod dostatkiem, a wśród nich kociogłową Bast, uosobienie dobroczynnego Słońca, oraz jej towarzyszkę, lwiogłową boginię Sekhmet, która symbolizowała jego gwałtowne, niszczycielskie cechy. Obie utożsamiane były z prastarą boginią Mut, za żonę Boga-Słońca później błędnie uważaną, gdyż jako bóstwo o trzech głowach, kobiety, mężczyzny i sępa, wyposażone w ogromne skrzydła oraz w lwie albo kocie pazury, była samowystarczalna i męża nie potrzebowała. Tam, skąd kult jej prastary do Egiptu wraz z kotami dotarł, czyli w Nubii, bóstwem najwyższym była; w rozdziale Księgi Umarłych, w którym jako Sekhet-Bast-Ra, potężniejsza od bogów wszystkich, jest adresowana, pada jej imię nubijskie, długie i przedziwne: Tekaharesapusaremkakaremet. Jako inny symbol Słońca ogromny kot Mau występował; to on, blask słoneczny symbolizując, głowę węża Apophisa, pana mroku, ścinał, tego samego, z którym – jako z przeciwnikiem Ra – Sunu nauczył się walczyć urokami w świątyni tebańskiej. Tak jest, w Egipcie koty utożsamiano ze Słońcem i dlatego wielką czcią darzono; ślady tych wierzeń zaszczepionych nad Wisłą przez naszych przodków przetrwały w postaci ludowej baśni o pięknej królewnie, córce Słońca, mieszkającej w niedostępnym zamku na szczycie stromej góry. O zmierzchu przemieniała się w kotkę i w tej postaci krążyła wśród ludzi, zaglądając do wiejskich chat, przysłuchując się rozmowom, przypatrując zabawom i obyczajom, a o północy powracała na zamek. Możesz powiedzieć, że to znów baśń tylko, lecz dla mnie to pozostałości dawniejszych słowiańskich wierzeń, właśnie pod wpływem kultu Bast ukształtowanych, a także ślad owego potopu myszy. Na to wskazuje imię królewny, jakie w przekazach i baśniach przetrwało: Klęska. Nazwana tak została, ponieważ klęskę spowodowaną przez myszy od kraju odwróciła, podobnie jak ktoś imię „Szwed” lub „Dunin” otrzymywał, jeśli wielkim męstwem się odznaczył, przeciw Szwedom czy Duńczykom walcząc. Nic więc dziwnego, że mimo wprowadzenia chrześcijaństwa sympatia do kotów przetrwała na tych ziemiach aż do czasów dzisiejszych i nigdy nie udało się Kościołowi natchnąć mieszkańców Polski taką do kotów nienawiścią, jako do zwierząt Szatana, jaka objawiała się w innych krajach Europy; stało się tak, ponieważ wdzięczność za uratowanie ziemi tej i jej plonów przetrwała stulecia. W ten to sposób, dzięki egipskim kotom, drugi potop został odwrócony, a egipska bogini pod nową nazwą do panteonu słowiańskiego włączona została. Poza Polską i Egiptem jedynie w Irlandii koty czcią otaczano, o czym wspominam Ci tu po to, aby zwrócić uwagę Twoją na pewną zbieżność w dziejach tych dwóch narodów, tak różnych i tak podobnych zarazem. Tam też był potop węży; tam też koty szanuje się wielce, co jest pozostałością dawnego kultu kota-króla Irusana. Warto by kiedyś nad związkami między słowiańską Polską a celtycką Irlandią bliżej się zastanowić, ale mnie już chyba czasu na to nie stanie. Alicjo! Jak strasznie żałuję, iż tak późno list ten pisać do Ciebie zacząłem, bo widzę coraz wyraźniej, że nawet części tego, co pragnę, przekazać Ci nie zdołam. Muszę się streszczać, coraz większe luki w relacji zostawiać, byle tylko zdążyć dojść do czasów współczesnych. Dziś jeszcze każę wysłać do Ciebie telegram. Przyjedź! Przyjedź koniecznie! Ale zanim to się stanie, będę dalej ciągnął tę opowieść. Powinienem już przejść do potopu trzeciego i dziejów Abadiusza Mojżesza, który potop ten zażegnał, a także opowiedzieć, jak związki rodu naszego z Egiptem sam jeden wykryłem, ale muszę choć na chwilę się zatrzymać na postaci w historii rodu naszego najsławniejszej: palatynie Sieciechu, w którego ręce najwyższa władza w państwie o mało nie przeszła. Nie wiem, czy Ci wiadomo, że nasz przodek ukazany jest na obrazie Jana Matejki, jak w 1096 roku wraz z Władysławem Hermanem przyjmuje poselstwo Żydów z Beniaminem z Tudeli na czele. Palatyn stoi za plecami księcia, wsparty o murek ganku, na którym królowa Judyta Maria ogląda ozdobną kasetkę. Widząc obraz po raz pierwszy, zdziwiłem się niepomiernie, gdyż żadne źródła nie wspominają o tym, aby Żydzi szukali schronienia w Polsce za panowania Władysława Hermana; zresztą Przemyśl już kilkadziesiąt lat wcześniej miał sporą kolonię żydowską. Jeśli Matejko chciał przedstawić ważne wydarzenie z dziejów stosunków polsko-żydowskich, powinien był pokazać Żydów na dworze Bolesława Pobożnego, który w roku 1264 wydał w formie przywileju statut zwany kaliskim, regulujący ich położenie prawne i zapewniający im ochronę. Albo na audiencji u Kazimierza III Wielkiego, który też był Żydom wielce przychylny. Potem jednak pomyślałem, że spora grupa uchodźców żydowskich rzeczywiście mogła dotrzeć do Płocka z Nadrenii, gdzie wybuch fanatyzmu religijnego towarzyszący pierwszej krucjacie doprowadził do krwawych rzezi Żydów w wielu miastach. Polska była bardzo tolerancyjnym i gościnnym krajem; zaledwie dwa lata później osiedlili się tu Żydzi, którzy musieli uciekać z państwa Brzetysława. Kiedy w czternastym i piętnastym wieku wypędzano ich kolejno z Francji, Hiszpanii i Portugalii, też wielu znalazło schronienie nad Wisłą. Poczułem dumę, że Matejko uznał za stosowne przedstawić przybycie Żydów do Polski właśnie za rządów palatyna Sieciecha; dobrze to świadczyło o naszym przodku. Jednakże im dłużej wpatrywałem się w obraz, tym bardziej nurtowały mnie pytania. Po pierwsze, dlaczego, choć widać, że jest środek lata, Sieciech odziany jest w gruby kożuch? Po drugie, dlaczego ukazany jest jako siwobrody starzec? Po trzecie, dlaczego poselstwu Żydów przewodzi Beniamin z Tudeli, sławny rabin i podróżnik, który w 1160 roku wyruszył z Hiszpanii i w ciągu trzynastu lat odwiedził Turcję, Persję, Indie, Liban, Palestynę i Egipt, a w dodatku przedstawiony jest na obrazie dotyczącym wydarzenia poprzedzającego o sześćdziesiąt cztery lata jego podróż również jako siwobrody starzec? Historiozoficzne teorie Matejki w żaden sposób nie usprawiedliwiały tego rodzaju odstępstw od faktów, jeżeli brać pod uwagę tylko pierwszą warstwę znaczeniową obrazu. Najwyraźniej w trakcie studiów przygotowawczych, jakie zwykle prowadził przed przystąpieniem do malowania, Matejko natrafił gdzieś – może w starych dokumentach przechowywanych w Bibliotece Jagiellońskiej, może w zniszczonych później archiwach jednego z rodów magnackich albo w księgach udostępnionych mu przez gminę żydowską – na wzmiankę o powiązaniach naszego rodu z Egiptem, a nawet odkrył prawdę całą. Wierz mi, nie żałowałem czasu ani pieniędzy, żeby odszukać dokumenty, do których mógł mieć dostęp. Niestety, albo zginęły w pożodze wojennej, albo odnajdą się dopiero w przyszłości. W każdym razie genialny artysta specjalnie namalował Beniamina z Tudeli tak, jakby ten swą wielką podróż – zakończoną pobytem w Egipcie – miał już za sobą. Podróż do Egiptu na obrazie Matejki ma za sobą również Sieciech; to dlatego, że przywykł do upałów egipskich, w Polsce w środku lata odziany jest w kożuch. I właśnie z tego powodu paladyn i rabin są podobni do siebie, obaj przedstawieni jako mądrzy starcy o długich, siwych brodach. Choć w roku 1096 Sieciech miał dopiero opuścić kraj, Matejko zawarł na swoim płótnie także wiedzę o tym, że nasz przodek z czasem z Egiptu powrócił. A umieszczenie na obrazie Beniamina z Tudeli miało wskazywać, że to właśnie od Żydów, przez wieki utrzymujących kontakty z Egiptem, Sieciech dowiedział się, jak dotrzeć do ziemi przodków. Ale dlaczego palatyn Sieciech miałby też z Egiptu powrócić? spytasz pewnie, zdziwiona. Po co w ogóle miałby tam jechać? Otóż wiedz, że palatyn musiał z Polski uchodzić, gdyż możnowładcy i synowie Władysława Hermana zmusili księcia, aby go wygnał. Oczywiste jest, iż książę uczynił to wbrew woli; jeszcze w ostatniej chwili wymknął się potajemnie do Sieciecha, żeby ustalić, co czynić. Nie było jednak wyboru, jeśli dalszemu rozlewowi krwi chcieli zapobiec. Marzenia Bolesława Szczodrego o Polsce potężnej, które snuł wspólnie z Sieciechem, nie mogły się ziścić. Razem obmyślali politykę, która doprowadziła do koronacji Szczodrego w katedrze gnieźnieńskiej; niestety, niespełna trzy lata cieszył się król koroną utraconą przez kraj przed czterdziestu laty. Słuszna decyzja skazania na poćwiartowanie przewodzącego zdradzieckiemu spiskowi biskupa dała wielmożom pretekst do buntu, w wyniku którego Szczodry musiał uciec na Węgry. Wyniesiony na tron przez wielmożów Władysław Herman korony dla siebie nie pragnął, a swoje rządy traktował jako przejściowe, licząc, iż władzę odda albo starszemu bratu, kiedy ten powróci, albo Mieszkowi, jego prawowitemu spadkobiercy; dlatego Sieciecha, przyjaciela brata, zarządcą na kraj uczynił. Lecz Szczodry zgładzony został przez skrytobójców nasłanych z Polski, a królewicza otruto zaraz po powrocie do ojczyzny. W tej sytuacji, zgodnie z wolą Szczodrego, tron objąć miał Sieciech, jako kontynuator i współautor planów mających Polskę w prawdziwą potęgę obrócić. Książę Władysław Herman pragnął wolę brata wypełnić, lecz możnowładcy wystąpili przeciwko niemu, niby to w obronie jego synów, twierdząc, iż prawnie należne im dziedzictwo chce palatynowi oddać. W końcu wymusili na nim, aby odstąpił Zbigniewowi Wielkopolskę i Kujawy, a dwunastoletniemu Krzywoustemu Małopolskę, Śląsk i ziemię lubuską; Zbigniew i Krzywousty byli w ich rękach jak bezwolne, acz zachłanne kukiełki dające się kierować przeciwko własnemu ojcu. I z czasem zmusili go do wygnania Sieciecha. Cztery lata po śmierci Władysława Hermana, Krzywousty pokonał, uwięził i oślepił przyrodniego brata i panował sam jeden. Lecz nigdy nie zdobył korony, a swoim testamentem, przez papieża zatwierdzonym, doprowadził do podziału i w następstwie do rozbicia Polski na lat ponad dwieście. Czy nie lepiej by było, gdyby Sieciech na tronie zasiadł? Zdobywszy władzę najwyższą, Krzywousty kazał wymazać z zapisków i pamięci wszelkie wzmianki o tym, jak wielką rolę odgrywali Sieciechowie, oraz że po śmierci Mieszka mieli stanowić kontynuację pierworodnej linii Piastów. Nie wiem, co Ci o tym okresie wiadomo, lecz pamiętaj, że większość informacji dotyczących palatyna Sieciecha pochodzi z Kroniki Galla, osoby od Krzywoustego zależnej, a tym samym bardzo mu życzliwej w swoim przedstawianiu dziejów, Sieciechowi zaś wrogiej. Dlatego też koronnym dowodem na to, iż Sieciech miał objąć tron, jest nie zapis kronikarski, lecz fakt, że po Mieszku I, Chrobrym i Hermanie właśnie Sieciech jest tym, którego imię – we wspomnianej formie ZETECH – na polskich monetach się pojawia; jak wiadomo, bicie monet to wyłącznie królów i władców przywilej. Krzywousty kazał przetopić wszystkie denary palatyna, lecz kilka sztuk przetrwało do naszych czasów. Dzięki temu wiemy, jak niewiele brakowało, aby dynastia Sieciechów zasiadła na polskim tronie i potomkowie Sunu nosili na swych skroniach koronę przybranej ojczyzny. Jakże inaczej przebiegałaby historia tego kraju! Niestety, palatyn musiał z Polski uchodzić; udał się do Egiptu, z którym nasz ród – jak rzekłem – utrzymywał kontakty; w tym okresie głównie za pośrednictwem Żydów. Kto mu towarzyszył, czy dwaj bracia, o których historia milczy, choć miał ich niewątpliwie, ani jak wielki poczet wiódł, tego zgadywać nie chcę, acz sądzę, iż trasę do Egiptu pokonał raczej w gromadzie niewielkiej, bo inaczej na pewno przetrwałyby zapisy o jego wędrówce w krajach, przez które przejeżdżał, nawet gdyby incognito podróż tę odbywał. Wielce kusząca jest oczywiście myśl, iż się z krzyżowcami po drodze połączył i w zdobywaniu Jerozolimy brał udział, mimo iż dowodów na to, że Polacy w pierwszej krucjacie uczestniczyli, nie znajduję żadnych, aczkolwiek, jak na ironię, trzej bracia Strzygonie mieli w niej wziąć udział, niby to przed Sieciecha zemstą uciekając. Sądzę jednak, iż palatyn wcześniej do Egiptu dotarł, jeszcze zanim al-Afdal wojska do Palestyny przeciwko Frankom wyprawił, dlatego też mógł się tam czuć zupełnie bezpiecznie, albowiem nielicznym chrześcijanom, którzy z Europy do Egiptu za Fatymidów docierali, przed rozpoczęciem działań wojennych nie czyniono krzywdy. Egipt, jaki zastał, zupełnie inny niż ten, który jego przodek przed wiekami opuszczał, jak również zupełnie inny od tego, z którego na ziemie polskie koty sprowadzono, musiał Sieciecha zadziwić. Bo choć kontakty z dawną ojczyzną – jak wierzę – przez cały czas były utrzymywane, to jednak zaskoczenie dla kogoś, kto o zachodzących tam zmianach tylko słyszał, musiało być ogromne, gdy do Egiptu przybył. Lecz z drugiej strony, co właściwie palatynowi o ojczyźnie jego przodków mogło być wiadome? Kraj leżący wzdłuż Nilu za każdym razem równie silnie dziwić musiał przybyszy ze środkowej Europy; sądzę nawet, iż Egipt Fatymidów mniej się wydawał Sieciechowi obcy, niżby mu się wydał Egipt faraonów lub Egipt pod panowaniem perskim, z którego Sunu przed wiekami uchodził. Myślę, że Sieciech opuszczał Polskę rozgoryczony i początkowo nie zamierzał do niej wrócić; dopiero później zmienił zdanie. Można by sądzić, że to dziwność ojczyzny przodków skłoniła go do powrotu do ojczyzny przybranej; jestem jednak pewien, że zmianę decyzji palatyna spowodowało coś, co uświadomiło mu, iż misja naszego rodu na ziemiach polskich nie została jeszcze zakończona, że po dwóch kataklizmach nastąpią kolejne, a zadaniem jego potomków będzie je zażegnać. Może dowiedział się o tym w którymś z klasztorów koptyjskich w Wadi Natrun lub nad Morzem Czerwonym, gdzie mądrość czasów dawniejszych największą szansę przetrwać miała? Sieciechowo zbudowane po powrocie palatyna, to, w którym dom nasz obecny stoi, położone w oddaleniu od ówczesnych grodów, a później miast, nigdy rozkwitu nie osiągnęło. Żaden Sieciech też już nigdy nie doszedł do wielkich godności: specjalnie trzymaliśmy się na uboczu, czekając, aż znów będziemy potrzebni. Jak wtedy, gdy ojczyźnie Twojej zagroził trzeci kataklizm: potop szwedzki. Alicjo! Jakżebym chciał Ci to wszystko w znacznie większych szczegółach opisać, wyjaśnić sprawy pewnie Ci nie znane, a nie tylko naszych przodków dotyczące, ale również ich dawnej zamorskiej ojczyzny! Podczas gdy państwo polskie dopiero się wykluwało i wkraczało na arenę historii, Egipt – w tej postaci, w jakiej istniał przez tysiąclecia – właśnie istnieć przestawał: wprowadzenie przez ewangelistę Marka chrześcijaństwa, jego rozwój za Klementa i Orygena, przyjęcie go przez ludność miejscową, przygotowaną do akceptacji nowego wyznania przez wiarę w Ozyrysa, ostateczny upadek dawnej religii po edykcie Teodozjusza I, następnie sobór chalcedoński i wyodrębnienie Kościoła koptyjskiego, błyskawiczny podbój muzułmański zaledwie w dziewięć lat po śmierci Mahometa i wielkie powstanie blisko dwieście lat później to kluczowe wydarzenia z nowożytnych dziejów naszej praojczyzny, które znać powinnaś, a o których pragnąłbym Ci opowiedzieć, gdyż ich znajomość pomogłaby Ci zrozumieć, jakimi drogami musiały przebiegać naszego rodu z praojczyzną kontakty oraz jak urywały się na przestrzeni wieków. Tak jak Ci to opowiadam natomiast, spiesząc się, by przynajmniej o najważniejszych faktach parę słów powiedzieć, poznajesz tylko wycinki historii niewielkie i w czasie odległe: nic dziwnego więc, jeśli uwierzyć Ci trudno. Gdybym wcześniej zaczął spisywać to wszystko, co przez lata udało mi się odkryć, może zdołałbym przekazać Ci większą część mojej wiedzy: lecz ja, niestety, dopóki pisać tego listu nie zacząłem, nie zdawałem sobie sprawy z ogromu przedsięwzięcia, jakim jest opowiedzenie Ci historii naszego rodu. Mam nadzieję, że przyjechać zdążysz, bo łatwiej się mówi, niż pisze: dziś prawie cały dzień pisałem, lecz widzę, że wyniki są mizerne, ręka mnie boli, myśli się plączą i coraz większa senność mnie ogarnia, a przecież czas nagli tak strasznie! I tak niewiele go zostało! Dwa dni tylko! Mam nadzieję, że mój telegram dotarł już do Ciebie. Nastał dzień następny. Liczę, iż przynajmniej o Abadiuszu Mojżeszu, który kraj Twój z trzeciego wyratował potopu, uda mi się Ci dzisiaj opowiedzieć. Jak pamiętasz, napisałem wcześniej, iż zdołał rozbiorowi Polski zapobiec, gdy dotarł na dwór duński jako wysłannik Porty do specjalnych poruczeń po kilkunastoletnim w Egipcie pobycie; muszę Ci jednak wyjaśnić, iż, był on tylko wysłannikiem Porty domniemanym, choć rzeczywiście na dwór Fryderyka III nie bezpośrednio z Egiptu, lecz z Istambułu przybył, gdzie wcześniej bezskutecznie o pomoc dla Polski zabiegał. Dopiero gdy na dworze osmańskim nic wskórać nie zdołał, wpadł na pomysł szatański, by się podstępem posłużyć i tureckiego posła udając, Fryderyka III do wypowiedzenia Szwecji wojny nakłonić, perswadując mu, iż Porta zamierza potężną armię wysłać z pomocą królowi polskiemu, a więc uderzenie na Szwedów również i Fryderykowi gwarantuje sukcesy, gdyż Karol X Gustaw nie będzie dysponował wojskami, które by mógł przeciwko Duńczykom skierować. O tym, że podstęp udał się naszemu przodkowi, świadczy wypowiedzenie przez Danię wojny Szwecji w 1657 roku, choć aby ojczyznę ratować, Abadiusz Danię niemal totalnie pogrążył. Głucho o podstępie tym w źródłach historycznych, bo też Abadiusz posła nadzwyczaj tajnego udawał, aby wieść o celu jego podróży do Danii się nie rozniosła i Porta nie mogła niczemu zaprzeczyć, tym bardziej iż Turcja była jednym z państw, którym na osłabieniu pozycji Polski zależało najbardziej – i słusznie, bo gdyby wówczas Polska znikła z mapy Europy, nie byłoby siły, która ćwierć wieku później powstrzymała ekspansję turecką pod Wiedniem. Lecz jak to się stało – spytasz pewnie – iż przodek nasz mógł posła tureckiego udawać? Żeby Ci to wyjaśnić, o lat kilkanaście w przeszłość cofnąć się muszę, gdyż to wtedy Abadiusz Sieciech, podówczas młodzieniec jeszcze, do niewoli tatarskiej się dostał. Był rok 1640 lub 1641 najpóźniej, na co wskazuje fakt, iż natychmiast odsprzedano go dalej, tak więc rodzina nie miała szans go wykupić. Po potwierdzeniu bowiem traktatu zawartego między Władysławem IV a sułtanem, w którym to dokumencie znalazł się punkt nakazujący zwolnienie wziętych do niewoli poddanych obu władców, Turcy zaczęli wysyłać niewolników aż na krańce cesarstwa, aby nie musieli ich za darmo oddawać. Tym to sposobem Abadiusz do Egiptu trafił; tak skher objawił się w jego przypadku. Nie był Abadiusz oczywiście jedynym niewolnikiem polskim w Egipcie; jak wynika z relacji Miastowskiego, podkomorzego lwowskiego, który od Władysława IV do sułtanów Murada i Ibrahima posłował, w czasie, gdy porwano Abadiusza, polskich jeńców w Turcji było 150 tysięcy, z czego znaczna część – zwłaszcza ci na galerach pracujący, często nadzy zupełnie do ław przykuci – to żołnierze do niewoli pod Cecorą i Mohylowem wzięci, kiedy wojska polskie rozbite w pył zostały; reszta to przede wszystkim brańcy z kolejnych tatarskich najazdów. Wziętych w jasyr sprzedawano we wszystkie rejony otomańskiego państwa, w tym często właśnie do bogatego Egiptu. Wiadomo Ci zapewne o janczarach, doborowej piechocie tureckiej, od około 1330 roku z młodych chrześcijańskich brańców, w muzułmańskim fanatyzmie chowanych, formowanej; odgrywali znaczną rolę w walkach o sukcesję na tronie sułtańskim, a począwszy od siedemnastego wieku sami liczne bunty przeciwko sułtanom wzniecali, co w końcu doprowadziło do ich likwidacji. Mniej Ci zapewne o mamelukach wiadomo, choć ich geneza, a także koniec dzieje janczarów w Turcji przypomina: jak nazwa ich wskazuje – mamluk znaczy "niewolnik” w języku arabskim – byli to niewolnicy od czasów Fatymidów do Egiptu sprowadzani, zwykle jako dzieci, i na żołnierzy szkoleni; koniec ich nastąpił w 1811 roku, gdy to Muhammad Ali na wielką ucztę do kairskiej Cytadeli ich sprosił, po czym Albańczykom pod wodzą Saliha Kusza kazał ogień do nich z murów otworzyć: zaledwie kilku mamelukom udało się ujść z życiem, w tym tylko jednemu bejowi, który wraz z koniem z muru Cytadeli skoczył. Ale zanim do tego doszło, mamelucy wiele tryumfów święcili, szczególnie od połowy trzynastego do początków szesnastego wieku, gdy to kolejni spośród nich na tronie sułtańskim w Egipcie zasiadali. Nie chcę Ci tu o dwóch dynastiach mameluckich opowiadać, czyli bahryckiej i burdżyckiej, tej drugiej o tyle ciekawszej, iż z Czerkiesów złożonej, a więc przystojnej nad wyraz, bo też i Czerkieski opinię najpiękniejszych niewolnic w całym państwie otomańskim miały; nie chcę też w dzieje ich kraju się zagłębiać, ciekawe choćby przez to, iż w szesnastym wieku chrześcijaństwo dla wiary muzułmańskiej porzucił, a więc uczynił to, czego Turcy za Murada od Polski żądali, grożąc jej podbojem; to wszystko teraz sprawy drugorzędne. O mamelukach wspomniałem Ci po to, aby Cię przekonać, iż w Egipcie młody niewolnik – taki, jakim Abadiusz był akurat w tym czasie – do znacznej mógł dojść władzy, pozycji i bogactw. Ponad sto lat po wyjeździe z Egiptu Abadiusza biały niewolnik znany jako Ali Bej proklamował się nawet sułtanem i uniezależnił od Turcji, podbił Jemen, Syrię, po czym z Wenecją i Rosją w układy przeciw Porcie zaczął wchodzić. Tak więc naprawdę nie ma nic dziwnego w tym, iż również Abadiusz Mojżesz, z Konstantynopola do Egiptu sprzedany najpewniej w okresie pełnienia funkcji gubernatora przez Maksuda Paszę, zdołał do czasu swojego wyjazdu nie tylko wolność odzyskać, lecz również bejem zostać, na co jego imię arabskie, Seseh Bej, wskazuje jednoznacznie. Abadiusz, choć syn pierworodny, w chwili porwania był za młody, aby zostać wprowadzonym w historię naszego rodu i jego misję poznać, tak samo zresztą jak i ja nie dowiedziałem się niczego od ojca, gdyż zmarł zbyt wcześnie, aby mi tajemnicę powierzyć. Ale jak wiesz już, Abadiusz o ojczyźnie swojej nie zapomniał – jakby na ironię, nie wiedząc wcale, że tylko przybraną ojczyzną rodu jego jest, podczas gdy kraj, w którym przebywa, to ojczyzna prawdziwa – i gdy szwedzka nawała na Polskę spadła, do Istambułu wyruszył w celu skłonienia sułtana do walki w jej obronie. Niewątpliwie nie występował na dworze sułtańskim jako osoba prywatna, lecz raczej jako przedstawiciel Omara Paszy, którego zdołał wcześniej namówić do swojego pomysłu, a pewnie nawet uzyskać od niego obietnicę przysłania żołnierzy egipskich, z których Porta chętnie korzystała w swych wojnach. Mimo tej oferty projekt Abadiusza odrzucony został, gdyż Porta w ratowaniu Polski nie widziała pożytku żadnego; Turcja prędzej sama na Polskę lub też na Rosję wówczas uderzyć byłaby gotowa, aby swoje obszary ich kosztem powiększyć. Jedynym argumentem przemawiającym za wojną ze Szwecją było to, że Polskę pokonawszy, wielką potęgą by się stała, w przyszłości zdolną cesarstwu otomańskiemu zagrozić, lecz argument ten nie wydał się sułtanowi zbyt przekonujący. Ściąganie zaś wojsk z Egiptu na obronę Polski bez poparcia Porty było zadaniem niewykonalnym, choć pewnie i ten pomysł przemknął naszemu przodkowi przez głowę, zanim zdecydował się na dwór Fryderyka III skierować, za posła się podając; lecz jak wiesz już, tak w końcu uczynił, od trzeciej klęski ojczyznę rodu naszego przybraną sposobem tym ratując. Chętnie opisałbym Ci powrót Abadiusza z Danii do naszego rodzinnego Sieciechowa, tak samo zresztą jak dzieje jego w Egipcie, bo choć sam żadnej nie pozostawił relacji, czuję się władny na podstawie bardziej ogólnych wiadomości wszystko ze znaczną dokładnością odtworzyć. Niestety, nie pozwala mi na to czas, nieuchronnie postępujący naprzód – a właściwie nie tyle sam czas, co brak jego. Dlatego czym prędzej w lata znacznie nowsze się przenoszę, a dzieje Abadiusza dopowiem Ci, kiedy tylko przybędziesz, co, jak mam nadzieję, uczynisz przecież – lecz jeśli nie, to wówczas, choć wycinkowo tylko, całość dziejów rodu naszego, aż do współczesności, poznasz z pisaniny mojej. Sądzę, że w całej tej relacji dziwić Cię musi wiele, bo przecież historię rodu najpewniej pierwszy raz poznajesz, ale szczególnie zaskoczyć Cię pewien drobiazg musiał, a mianowicie drugie imię Abadiusza Mojżesza, gdyż w ojczyźnie Twojej imię to wyłącznie przez Żydów noszone bywa, a akurat krew żydowska w naszych żyłach nie płynie. Zdziwisz się pewnie tym bardziej, bo nie sądzę, by Ci matka o tym mówić mogła, iż również ja na drugie imię mam Mojżesz, a tak samo też miał i ojciec mój, a dziad Twój, Gelazy Mojżesz Sieciech. Lecz zapewne w tym momencie się od razu i dziwić przestajesz, bo znając już z listu mojego związki naszego rodu z Egiptem, domyślasz się niewątpliwie, że do nich właśnie imię to nawiązuje, i podejrzewasz zapewne, iż dlatego w rodzie naszym z pierworodnego na pierworodnego syna przechodzi, bo tak jak Mojżesz z Egiptu wyprowadził ród Izraela, tak i Sieciech pierwszy, czyli Sunu, ród nasz z Egiptu wywiódł. Znajomość dziejów rodu naszego zdaje się wyjaśniać dość prosto, dlaczego to imię jest od pokoleń w naszym rodzie dziedziczone; ale wiedz, że gdy ja sam zacząłem się losami naszego rodu interesować, imię moje drugie było – oprócz kilku historycznych o Sieciechach wzmianek – moim jedynym, i to niejasnym kluczem do bogatej historii rodu Sieciechów oraz jego misji. Nie wiem, czy Ci cokolwiek o Twoim dziadku, a moim ojcu, wiadomo; podejrzewam, iż po śmierci Jerzego oraz zerwaniu wszelkich kontaktów ze mną, matka mogła tak Cię chować, abyś niewiele o Swoich krewnych po mieczu wiedziała, dlatego wybacz, jeśli część tego, co Ci opowiem, będzie Ci znajoma. Tak się jednak składa, iż przynajmniej o śmierci ojca, a Twojego dziada, wspomnieć muszę, bo kiedy nastąpiła w 1928 roku, ja miałem lat trzynaście, a bracia moi, czyli Twój ojciec i stryj, odpowiednio 13 czerwca 1924 roku i 1 grudnia 1925 roku urodzeni, pierwszy niespełna cztery lata, a drugi zaledwie dwa lata i osiem miesięcy. Za młody byłem, zdaniem ojca, by mi mógł historię rodu powierzyć, ale wyjeżdżając na kurację, świadom, iż choroba znaczne poczyniła spustoszenia w jego organizmie, oprócz testamentu długi list do mnie adresowany napisał – niczym ja do Ciebie teraz piszę – który to dokument, u adwokata złożony, miał przekazany mi zostać, gdy lat dwadzieścia jeden skończę. Urodziłem się 23 stycznia 1915 roku; jak więc łatwo obliczyć możesz, list ojca miał mi zostać wręczony na początku roku 1936. Niestety, rok wcześniej w budynku mieszczącym kancelarię adwokacką wybuchł pożar i wszystkie zdeponowane w niej papiery spłonęły. Szkoda, że ojciec nie rozporządził, aby dokument przekazano mi w moje osiemnaste urodziny, choć wówczas nie tyle poznałbym z niego prawdę, co dla własnych odkryć znalazł potwierdzenie, gdyż sam o związkach naszego rodu z Egiptem wiedziałem już wtedy sporo. Możliwe, że gdyby w roku 1928 żyli jeszcze bracia ojca młodsi, bliźniacy Eugeniusz i Elpidiusz, jednego z nich by w dzieje rodu wtajemniczył, lecz tak się złożyło, że obaj polegli niemal równo osiem lat wcześniej pod Myszyńcem, broniąc przejścia kawalerii Gaj Chana, umykającej po klęsce spod Warszawy; nie żył też Merkuriusz Mojżesz Sieciech, dziad mój, ani bracia jego, z których jeden jako kilkunastoletni chłopak w rzece się utopił, a drugi w czasie wojny rosyjsko-japońskiej zginął, choć gdzie i kiedy dokładnie, tego rodzinie ustalić się nie udało. Ojciec nie miał komu powierzyć tajemnicy, tak więc złożenie listu z dyspozycją, by mi go przekazano, gdy do dorosłości dojdę, lub gdyby mnie się coś stało, to któremuś z braci moich, kiedy oni z kolei odpowiedni wiek osiągną, było wyjściem rozsądnym i praktycznym. Z tym się zgadzam, choć Tobie wydawać się może, że przecież ojciec mógł o wszystkim opowiedzieć naszej matce, czyli babce Twojej, kobiecie mądrej i pięknej; lecz ja rozumiem, czemu tego nie uczynił, nie chcąc się tradycji wiekowej sprzeniewierzać, w której to do tajemnicy rodu naszego kobiety nigdy dopuszczane nie były. Dopiero ja tę tradycję przełamuję, o wszystkim Cię powiadamiając, ale wierz mi, zastanawiałem się nad tym krokiem długo i czynię to, dopiero pojąwszy, że los chce, aby odtąd nie synowie, lecz córki rodu spełniały jego misję dziejową. Zresztą, nawet gdybym się mylił – choć ta możliwość, pewien jestem absolutnie, w ogóle w rachubę nie wchodzi – to i tak wyboru nie mam, bo tylko Ty jesteś naszą potomkinią, a więc gdybym nie powierzył tajemnicy Tobie, nie mógłbym jej powierzyć nikomu zupełnie. Myślę, że gdybym nie powinien był Ci jej wyjawić, los by sprawił, aby list ten nigdy do Twoich rąk nie dotarł. Nie wiem zresztą, może tak się stanie? Może nie przeczytasz go nigdy, a ze mną się zobaczyć nie zdążysz? Choć ta druga możliwość, ku mojemu wielkiemu smutkowi, coraz bardziej realna się wydaje, to mimo wszystko sądzę, iż masz być moją następczynią, przejąć rodową misję, a słowa do Ciebie te kreśląc, czuję, że działam nie tylko i wyłącznie z woli własnej, lecz jako narzędzie skher. Choć, jak wspomniałem, rozumiem, dlaczego ojciec matki mojej nie chciał w sprawę misji rodu naszego wtajemniczyć, to i jej, i mnie wiele by zaoszczędził bólu, gdyby przynajmniej część prawdy jej wyjawił, zwłaszcza tę imion moich dotyczącą, bo to, co mi powtarzała, gdy z płaczem się jej zwierzałem, iż, inni chłopcy w internacie wyśmiewają się ze mnie, Żydkiem nazywając, a mianowicie, iż tradycja rodzinna wymaga, abym na drugie imię miał Mojżesz, wystarczające nie było, by moje cierpienie i jej smutek złagodzić; tradycja mogła przecież wymagać takiego mnie nazwania, gdybyśmy się od Żydów przechrztów wywodzili. Zdziwi Cię pewnie, skąd problem tak wielki, skoro tylko drugie imię moje jest żydowskie, a tego przecież używać wcale nie musiałem, w dzieciństwie szczególnie, ale ja wówczas również pierwsze imię pozornie żydowskie nosiłem, mimo matki i księdza oporów na chrzcie mi dane, które na Teodor zmieniłem dopiero pełnoletność osiągnąwszy. Choć więc Ty znasz mnie pewnie wyłącznie jako Swojego stryja Teodora, to jednak przedtem nazywałem się Eliasz Mojżesz Sieciech. Cóż z tego, że imię zmieniłem, skoro od przekleństwa z nim związanego uciec nie zdołałem, acz nowe imię pomogło mi przetrwać okupację, bo nosząc imię Eliasz zginąłbym niechybnie. Lecz czy gdybym się inaczej nazywał, poznałbym prawdę o rodzie naszym? Może dlatego los mi kazał, niczym piętno, właśnie te imiona nosić, żebym sam odkryć zdołał tajemnicę przez ojca do grobu zabraną? Czy gdybym inne miał imiona, w ogóle pochodzeniem swoim zacząłbym się interesować? Sądzę, że nie; to ich posiadanie tak pokierowało moim dzieciństwem i rozwojem, bym prawdę odkrył i Tobie mógł przekazać, że nie z Żydów, lecz od ich starożytnych ciemięzców się wywodzimy, na których to Bóg żydowski dziesięć plag zesłał. To, że tyle się wycierpiałem w dzieciństwie i młodości nawet, że rosłem sam, bez przyjaciół, to w sumie koszta niewielkie; i choć rola, jaką los mi przeznaczył, nie wydaje się tak wielka jak Sunu czy Abadiusza, którzy osobiście kraj ten od klęsk salwowali, w rzeczywistości jest nie mniej doniosła od ichnich, gdyż dzięki mnie pamięć o naszej misji nie zaginęła; teraz przekazuję ją Tobie, aby następne pokolenia znów mogły kraj ten od zguby ratować. Jestem tylko jednym z ogniw w łańcuchu łączącym przodków i potomków, lecz jakże istotnym ogniwem: tym, które spina męski odcinek z żeńskim. Może gdyby nie moje imię pierwsze, nigdy bym towarzystwa dziewcząt nie unikał, tak jak to czyniłem w obawie, że gdy tylko się przedstawię, za Żyda mnie wezmą i wyśmieją, a tym samym niechęci do nich nie zacząłbym silnej odczuwać, ze strachem przed nimi połączonej; podobnie może i gdyby w dzieciństwie tak strasznie nie zależało mi na posiadaniu przyjaciół, choćby kolegi jednego, podczas gdy w internacie nikt się ze mną zadawać nie chciał, a dokuczano mi powszechnie, cechowałby mnie również odmienny stosunek do mężczyzn w późniejszym wieku; tak, to wszystko bardzo prawdopodobne, lecz czy będąc innym, mógłbym należycie swoją rolę ważnego ogniwa wypełnić? Jak już rzekłem, bardzo to wątpliwe: to przez imiona, przez los i tradycję mi wyznaczone, tak, a nie inaczej ułożyło się moje życie i dlatego udało mi się cel naszego rodu przeniknąć. Aczkolwiek wówczas nie wiedziałem jeszcze, że na tym będzie polegać moja życiowa rola, już wkrótce po śmierci ojca własnym pochodzeniem interesowałem się bardzo. Wbrew temu, co mówiła matka, uwierzyłem swoim prześladowcom, że w moich żyłach krew żydowska płynie, lecz też od momentu tego przestałem się w swym domniemanym żydostwie dopatrywać jedynie własnej krzywdy, a wręcz przeciwnie, zacząłem dostrzegać powód do radości i dumy. Choć widywałem Żydów, jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, by utożsamiać moje żydostwo z ichnim; nie, widziałem w nim raczej coś, co różniło mnie od niechętnych mi kolegów z internatu, a także od braci moich, bo skoro obaj, Jerzy i Wiktor, chrześcijańskie nosili imiona, normalnym zupełnie wydawało mi się, że ja jeden w rodzinie naszej jestem potomkiem wielkich bohaterów żydowskich, o których co noc z pałającymi policzkami w Starym Testamencie czytałem. Wciąż studiowałem Biblię, z niej czerpiąc racje do poczucia wyższości nad rówieśnikami; mogli się ze mnie śmiać, lecz to ja, a nie oni, nosiłem imiona wielkiego proroka i przywódcy ludu mojego; o moim ludzie pisała księga również dla nich święta, acz o Polsce nie pada w niej choćby jedno słowo. Nie pamiętam już, jak długo trwał w moim życiu okres, gdy za Żyda się miałem, chyba ze trzy czy cztery lata, dłużej może, bo nawet gdy już rozumiałem, iż nie jestem z plemienia Judy, to przed sobą samym wciąż Żyda udawałem, w tym widząc przyczynę swojej inności. W końcu pojąłem, iż przekonanie o żydostwie własnym muszę porzucić, bo nic na to, bym Żydem rzeczywiście był, nie wskazuje. Ale dlaczego nosiłem imiona z Testamentu Starego się wywodzące, w dodatku ja jeden? Dopiero gdy po latach historię Abadiusza Mojżesza poznałem – któremu epitafium ufundowałem w kościele naszym – odkryłem przodka, który również żydowskie imiona nosił; dobrze, iż nie miałem o tym wcześniej pojęcia, bo wówczas trudniej byłoby mi się wyrzec myśli, iż Żydem jestem. Tymczasem do imienia Eliasz zupełnie inny klucz znalazłem, w jednej z czytanych przez siebie książek natrafiając na wzmiankę, iż prorok ten w wielu religiach bogów dawniejszych zastępował, gdy chrześcijaństwo zaczęło pokonywać religie pogańskie, i tak w Estonii czczony był zamiast Ukko, w Gruzji zamiast Elwa, w Grecji zamiast Zeusa, a wśród Słowian przejął rolę gromowładnego Peruna. Była to najcudowniejsza woda na młyn mojej wyobraźni – zupełnie jak Tuchaczewski, który w Ingolstadt okrzyknął Peruna swym bogiem osobistym, ja uznałem go za swojego patrona i – na ile pozwalała mi moja szkolna łacina – zacząłem wertować historyczne księgi w celu dowiedzenia się o nim i innych bogach słowiańskich jak najwięcej. Nim jednak zdołałem się zupełnie w poganina przekształcić, tak się złożyło, iż w jednej z ksiąg natrafiłem na wzmiankę o świętym Eliaszu, męczenniku. A więc wbrew temu, co sądziłem ja, matka oraz proboszcz naszej parafii, święty o tym imieniu istniał! Okazało się, że ja, który dotąd obchodziłem wyłącznie urodziny, mogę 16 lutego imieniny obchodzić! Nie wszystko o świętym Eliaszu od razu odkryłem, i nawet gdy w żywotach świętych zacząłem się rozczytywać, wciąż niewiele się zdołałem o nim dowiedzieć ponad to, iż był jednym z pięciu chrześcijan egipskich, którzy do Palestyny przybyli, by z własnej woli pomagać współwyznawcom na roboty w kamieniołomach skazanym. Choć przed ścięciem wzięto ich na tortury, podali tylko swoje imiona: Eliasz, Jeremiasz, Izajasz, Samuel i Daniel. Ale to mi uzmysłowiło, iż były czasy, gdy chrześcijanie również imiona ze Starego Testamentu nosili! Gdybym wiedział o tym wcześniej, ile cierpień i przykrości bym sobie zaoszczędził! Nie miałem jeszcze wtedy pojęcia, że nie na cześć tego świętego Eliaszem nazwany zostałem; o tym dopiero później miałem się przekonać, tymczasem zaś ze zdumieniem ogromnym odkryłem, że choć w Polsce zupełnie nieznany, bo 28 sierpnia, czyli w dniu jego śmierci, wyłącznie do świętych Augustyna i Hermesa modlitwy się wznosi, w katolickim kalendarzu kościelnym figuruje również święty Mojżesz, Czarnym zwany, mnich egipski zamordowany przez Berberów. Tak więc, acz można by podejrzewać, że do Mojżesza biblijnego i jego związków z Egiptem odnosi się imię Mojżesz pierworodnym synom w rodzie naszym jako drugie nadawane, naprawdę to Mojżesza Czarnego czci nasz ród w ten sposób. Fakt, że święci Eliasz, Mojżesz i Gelazy, którego imię mój ojciec nosił, wszyscy trzej akurat z Egiptem związani byli, skierował moje poszukiwania w tego kraju stronę. Wkrótce odkryłem, że również moi młodsi bracia Jerzy i Wiktor wcale nie na cześć świętych uznawanych przez Kościół katolicki tak nazwani zostali, lecz podobnie jak ja i ojciec, a także nasi przodkowie, na cześć świętych egipskich; podobnie też i Ty, aby tradycji stało się zadość, powinnaś się nazywać nie Alicja, lecz Longina, bo przecież 1 listopada na świat przyszłaś, a w dniu tym kościół egipski cześć świętemu Longinowi oddaje. Po tych odkryciach, przede wszystkim imion dotyczących, nastąpiły kolejne, aż wreszcie stało się to, co się stać musiało: odkryłem historię i misję rodu naszego. Alicjo! Longino! Nie myśl, że to, co do Ciebie napisałem, w jakimkolwiek stopniu całość wiedzy mojej wyczerpuje, jest to bowiem zaledwie cząstka podobna do szczytu ogromnej podwodnej góry, wystającego nad powierzchnię morza. Starałem się przekazać Ci garść faktów najważniejszych, ale jest to garść tylko. Żałuję, szczerze żałuję, iż nie przybyłaś zobaczyć się ze mną; mam nadzieję, że przynajmniej list ten do rąk Twych dotrze i z jego treścią się zapoznasz. Niestety, żadnych dowodów na to, co opisuję, przedstawić Ci nie mogę, gdyż wszelkie papiery rodzinne, a także pamiątki zwożone z Egiptu przez przodków w przeciągu wieków, spaleniu uległy, gdy pod sam koniec wojny bomba spadła na dwór w Sieciechowie i wywołała pożar, który pochłonął wszystko. Po wojnie zdołałem dom odbudować, lecz jest to tylko pusta skorupa, pozbawiona owych cennych pamiątek, wśród których dorastałem. Trudno; mój list musi Ci wystarczyć. Żałuję, że Cię nie zobaczę i nie zdążę z Tobą porozmawiać, lecz czuję, że koniec, którego się spodziewam od dawna, jest coraz bliższy, tak bliski, że nie będę miał więcej czasu na pisanie. Tak być musi. Żegnaj, i niech mój umiłowany patron, Teodor Stratelates, ma Cię w swojej opiece; teraz w Twoich rękach i na Twoich barkach dalsze losy rodu Sieciechów będą spoczywały. Zacznij, proszę, od pielgrzymki do Ziemi Świętej pierwotnej ojczyzny rodu naszego. Jak z testamentu mojego się dowiesz, gdy jego otwarcie nastąpi, zabezpieczyłem na ten cel odpowiednie środki. I jeszcze jedno, zanim pisanie ostatecznie zakończę: proszę Cię bardzo, byś przed wyjazdem do Egiptu nic matce o liście moim nie mówiła; czy wobec innych też będziesz chciała wszystko w tajemnicy zachować, tak jak przez wieki dotąd zawsze było to tajemnicą po pierworodnej linii męskiej przekazywaną, to już sprawa Twojej decyzji i Twojego sumienia; skoro od Ciebie się linia żeńska ma zacząć, władna jesteś postępować zgodnie ze Swoją wolą i dla dalszych pokoleń sama ustanawiać prawa. Tak chce skher! I prawa, i znak rodu tajny, który cartouche Kakau zastąpi, zależą wyłącznie od Ciebie. Żegnaj, moja sat i następczyni! [wróć do strony 16] Teodor M. Sieciech ANEKS II: Broszura CAŁA PRAWDA O ŚWIATOWEJ MASONERII [wróć do strony 155 ] Rodaku! Przyjacielu! Czy był dla nas szczęśliwszy dzień w dziejach Ameryki niż 20 stycznia 1961 roku, kiedy to zaprzysiężono Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, pierwszego katolickiego prezydenta Stanów Zjednoczonych? My, którzy gardzimy libertynami z partii demokratycznej i zwyczajowo popieramy republikanów, tym razem jak jeden mąż oddaliśmy głosy na demokratę i cieszyliśmy się jak dzieci, że wreszcie katolik, w dodatku szwagier księcia Radziwiłła, obejmuje najwyższy urząd w naszej przybranej ojczyźnie. Wierzyliśmy, że przywróci Ameryce prawdziwe chrześcijańskie wartości i ukróci działalność masonerii, która tu rządzi wszystkim, a może nawet nakaże rozwiązanie lóż, tak jak w naszej ojczyźnie prezydent Mościcki. To właśnie dzięki głosom Polonii Kennedy’emu udało się wygrać; masoni w ogóle nie pozwoliliby mu startować, gdyby sądzili, że ma szansę na zwycięstwo. Ale byli tak pewni, że sukces odniesie Nixon, iż nie próbowali utrącić kandydatury Kennedy’ego. Wygrał najmniejszą przewagą głosów w historii wyborów prezydenckich, ale wygrał. I zgodnie z naszymi oczekiwaniami, zamierzał rozprawić się z masonerią. Szykował zmianę Wielkiej Pieczęci Stanów Zjednoczonych, tego masońskiego plugastwa, gdy 22 listopada 1963 roku kule zamachowca w Dallas pozbawiły go życia. Wszystko jedno, czyja ręka pociągnęła za spust, Oswalda czy innego płatnego mordercy; my wiemy, kto stoi za tą straszliwą zbrodnią. Farmazoni! Słowo „farmazon”, które od angielskiego free mason – czyli „wolny mularz” – się wywodzi, w naszym ojczystym języku słusznie od dawien dawna oznacza łotra i bezbożnika; lecz gdyby masoni byli tylko ateistami, wiele można by im darować. Oni natomiast ustanowili kult mamony i jawnie kpią sobie z jedynej prawdziwej wiary, parodiując i przedrzeźniając nasze najświętsze obrzędy. Dlatego papież Klemens XII wystąpił przeciwko nim już w 1738 roku, a więc wkrótce po ujawnieniu się bądź powstaniu pierwszych lóż poza protestancką Anglią, wydając bullę In eminenti Apostolatus specula, w której zakazał katolikom wstępowania do masonerii pod groźbą ekskomuniki. Kilkanaście lat później to samo uczynił Benedykt XIV w bulli Providas romanorum pontificium, następnie Pius VII w bullach z lat 1814-1821. Wreszcie Leon XIII, jeden z najmądrzejszych i najdłużej panujących papieży, w encyklice Humanum genus ogłoszonej w 1884 roku nazwał masonerię zbrodniczym towarzystwem, które dąży do zburzenia religii i Kościoła oraz do wywrócenia porządku przyrodzonego poprzez wygłaszanie takich herezji jak te, że wszyscy ludzie równe mają prawa, każdy człowiek z natury jest wolny, a państwo powinno być bezwyznaniowe. Wielki Papież nawoływał do tępienia masońskiej zarazy, sączącej się w żyły społeczeństwa, do zdzierania masek z masonów i ukazywania ich we właściwej postaci, oraz do pouczania ludzi, jaka przewrotność cechuje ich zasady, a ohyda działanie. Zacznijmy od tego, kim są ci bezbożnicy i skąd się wzięli. Powszechnie wiadomo, że organizacje masońskie, które czy to ujawniły się, czy powstały w Anglii, Szkocji, Francji i Niemczech w pierwszej połowie XVIII wieku, wywodzą się z istniejących w średniowieczu cechów budowlanych, takich jak Society of Freemasons, Compagnonnage i Steinmetzen. Ale samym farmazonom kilkusetletnia tradycja to mało; choć istnieją między nimi podziały, wszyscy szczycą się jeszcze bardziej odległymi początkami, sięgającymi starożytnych, a nawet mitycznych czasów. Jedni powołują się na opowieści Platona o Atlantydzie i twierdzą, że ich protoplastami są Atlantydzi, którzy zdołali umknąć przed kataklizmem, jaki zniszczył ich ojczyznę. Ponoć to właśnie owi Atlantydzi dotarli na swoich okrętach do Egiptu i do obu Ameryk, a także do Anglii, gdzie pozostałością po nich jest Stonehenge. Inni masoni twierdzą, że są potomkami budowniczych, którzy stawiali niegdyś wieżę Babel. Według Biblii Bóg Sprawiedliwy pokarał zuchwalców za to, iż odważyli się rzucić Mu wyzwanie, wznosząc wieżę, po której zamierzali się wspiąć do nieba; zburzył dzieło ich rąk, a im samym pomieszał języki. Farmazoni podważają jednak wersję podaną w Biblii, upierając się, że to tylko anegdota mająca na celu zastraszenie maluczkich, bo wieżę zniszczyło trzęsienie ziemi, jakie niegdyś często nawiedzały tamte okolice. Twierdzą ponadto, że po owym wydarzeniu budowniczowie wieży Babel przenieśli się do Egiptu, gdzie wznieśli piramidy oraz wiele innych wspaniałych budowli, z których zaledwie garść dotrwała do naszych czasów. Jedna z największych lóż też chętnie powołuje się na Biblię, lecz jej członkowie są zdania, że całą swoją wiedzę zawdzięczają Żydom, którzy przebywając w niewoli w ziemi faraonów, smagani batogami, stawiali w męce i trudzie piramidy. Po wyprowadzeniu przez Mojżesza ze strasznego domu niewoli, Żydzi ci przekazywali potomkom swoje umiejętności, aż wreszcie, wiele pokoleń później, król Salomon wzniósł dzięki nim Świątynię Jerozolimską. Hiram i pozostali budowniczowie spisali całą swoją wiedzę na spiżowych tablicach, które ukryli pod posadzką świątyni, największej i najbogatszej, jaka istniała w tamtych czasach. Na przestrzeni czterech następnych wieków świątynię wielokrotnie plądrowały obce wojska, a w końcu Nabuchodonozor zburzył ją doszczętnie. Odtworzono ją w znacznie mniejszej skali za panowania Zerubabela, następnie rozbudowano za Heroda Wielkiego, ale z czasem i ta druga świątynia została zniszczona, tym razem przez Rzymian. Kilkanaście lat po zdobyciu Jerozolimy przez krzyżowców, na górze Moria, gdzie niegdyś znajdowała się świątynia, ulokował się nowo powstały zakon Biednych Rycerzy Chrystusa, którzy przeszli do historii pod swoją drugą nazwą: Patres Templi Salomonis – Bracia Świątyni Salomona, potocznie: templariusze. Ponad dwa tysiące lat od chwili, kiedy zakopali je budowniczowie świątyni, rycerze zakonni znaleźli spiżowe tablice. Dzięki wyrytym na nich wykresom, równaniom i rysunkom odtworzyli całą prastarą mądrość żydowskich twórców piramid, a następnie – zarówno w Jerozolimie, jak i w swoich europejskich posiadłościach – zaczęli kształcić liczne zastępy budowniczych. Architekci-templariusze bez trudu znajdowali zatrudnienie w całej średniowiecznej Europie; odkąd papież Aleksander III, w wydanej w 1163 roku bulli Omne datum optimum, udzielił zakonowi różnych prerogatyw, wznosili niebotyczne katedry, kościoły i zamki we Francji, w Anglii, w Niemczech, we Włoszech i w innych krajach. Stworzyli nowy, nieznany wcześniej styl: gotyk. Jak twierdzą ich apologeci, żyli skromnie, zgodnie ze złożonymi ślubami ubóstwa, więc większą część wynagrodzeń odprowadzali do kasy zakonu. Żeby pieniądze nie leżały bezczynnie, kolejni wielcy mistrzowie pożyczali je królom, książętom i baronom, a ci najczęściej spłacali dług ziemią. Templariusze wznosili na niej twierdze i warowne grody, które gęstą siatką pokryły Europę. Wyglądało na to, że coraz zamożniejszy i potężniejszy zakon stanie się niedługo jedynym właścicielem całego kontynentu. Zakonni architekci i rycerze cieszyli się na tę myśl, planując zniesienie granic i stworzenie jednego wielkiego państwa, w którym wszyscy będą równymi sobie braćmi. Ale król Filip IV Piękny połasił się na majątek zakonu: w piątek 13 października 1307 roku uwięził templariuszy przebywających we Francji i wytoczył im proces na soborze w Vienne, oskarżając ich o bezbożność, nieobyczajne praktyki i kontakty z siłami nieczystymi, które mieli nawiązywać za pośrednictwem czczonej przez siebie gadającej głowy. Papież Klemens V, żałosna marionetka, którą Dante umieścił w Piekle, rozwiązał zakon. Majątek templariuszy uległ konfiskacie, ich samych torturowano i palono na stosie; tak zginął również wielki mistrz Jakub de Molay. Zwyciężyła zachłanność króla i papieża! Jednakże każdy, kto choć pobieżnie zna historię średniowiecza, wie, że ta masońska wersja historii kasaty zakonu odbiega od prawdy, a fakt, iż Dante sprzyjał templariuszom, niczego nie zmienia. Po pierwsze, już na początku XIII wieku papież Innocenty III, który sam wywodził się spośród templariuszy, potępił ich w bulli De insolentia Templariorum za butę i pychę. Nauczeni bezpardonowej walki w starciach z poganami, również w Europie podczas zatargów z przeciwnikami nie przebierali w środkach, uciekając się do podpaleń i mordów. Ich siedziby pełniły funkcję banków, wbrew nauce Kościoła pobierając lichwę. Wchodzili w spory nie tylko z arystokracją, lecz także z kupcami, usiłując zmonopolizować handel zbożem, winem i płótnem. Zbudowali własną flotę i zaczęli odbywać regularne rejsy do Ziemi Świętej, o mało nie doprowadzając do bankructwa właścicieli statków z Marsylii i z republik włoskich, którzy dotąd trudnili się przewozem pielgrzymów. Bo dla templariuszy, tak samo jak w Ameryce dla ich duchowych potomków, liczyło się wyłącznie jedno: zysk! Ale to wszystko tylko drobne grzeszki w porównaniu z tym, na co się odważyli podczas intronizacji papieża Klemensa V, którego ich apologeci mają czelność zwać zdrajcą zakonu. Co z tego, że nie cieszył się poparciem templariuszy w ciągu trwającego jedenaście miesięcy konklawe; czy to dostateczny powód, aby usiłować go zabić? A właśnie tak się stało. Podczas odbywającej się w Lyonie 14 listopada 1305 roku ceremonii przyjęcia sakry zawaliła się nagle ściana kościoła; dwunastu baronów poniosło śmierć na miejscu, książę Bretanii skonał z ran, a Karol Walezjusz w wyniku obrażeń został kaleką. Papież spadł z konia, jego mitra potoczyła się po bruku, ale ocalał. Mówiono o brakoróbstwie przy remoncie kościoła; czy, jeśli wziąć pod uwagę wysoki kunszt zakonnych budowniczych, próba zamachu nie wydaje się bardziej wiarygodna? A jeżeli istotnie był to zamach, czyż nie jest prawdopodobne, że zawalenie się stropu pałacu w Viterbo, które spowodowało śmierć papieża Jana XXI po zaledwie kilku miesiącach pontyfikatu, również nie było dziełem przypadku? Tak jak współcześni masoni posłużyli się mordem, żeby usunąć Kennedy’ego, tak templariusze ustawicznie uciekali się do skrytobójstwa, nie obawiając się podnieść świętokradczej ręki nawet na papieży! Cała ich perfidia wyszła na jaw dopiero podczas procesu wytoczonego im przez króla Filipa IV. Wcześniej nawet ten władca miał o nich jak najlepsze mniemanie; czyż nie wychwalał ich pobożności, odwagi, miłosierdzia, nie przyznawał im licznych nowych przywilejów? Czyż nie ufał im do tego stopnia, że w czasie rozruchów w czerwcu 1306 roku sam schronił się na trzy dni w ich paryskiej świątyni? Czyż nie uczynił ich wielkiego mistrza, Jakuba de Molay, ojcem chrzestnym własnego syna? Ale gdy francuski rycerz Esquiu de Floryan, po pobycie w jednej celi ze złoczyńcą, byłym templariuszem, opowiedział królowi, czego się dowiedział o ich bezeceństwach, Filip IV nie mógł nie zareagować. Kazał aresztować templariuszy i wziąć ich na spytki; na 138 torturowanych rycerzy tylko czterech nie przyznało się do zarzucanych im czynów, takich jak plucie na krzyż święty, homoseksualizm, a nawet całowanie kota pod ogonem i oddawanie czci brodatej głowie, o której jedni twierdzili, że była wyrzeźbiona z drewna, a inni, iż była to zakonserwowana ludzka głowa wysadzana klejnotami. Przyznali się również, że głowę tę smarowali tłuszczem pieczonych na rożnie niemowląt, a ciała swoich zmarłych spopielali i dosypywali do jedzenia adeptom, aby tym bardziej byli skłonni do wyparcia się prawdziwej wiary. Ktoś może powiedzieć, że to wszystko brednie, że do tych zeznań skłoniły templariuszy straszliwe tortury, takie jak palenie żywym ogniem, aż mięso samo odchodziło od kości. Ale przecież ich wielki mistrz zeznał bez tortur, że pluł na krzyż, a Hugues de Pairaud, skarbnik świątyni, przyznał się do oddawania czci głowie. Do winy przyznali się także templariusze przesłuchiwani przez papieża. I choć wielu z nich cofnęło później zeznania, nawet w drodze na stos upierając się, że nie są winni zarzucanych im czynów, czyż nie jest ewidentne, że byli winni najstraszniejszemu z nich – herezji? Czyż nie robili wszystkiego dla pieniędzy? Czyż nie chcieli przerosnąć potęgą papieża, króla i innych pomazańców? Chcieli; tak więc nie ma co litować się nad ich losem! Jeszcze przed śmiercią Jakuba de Molay papież polecił niedobitkom templariuszy wstąpić do klasztorów należących do innych zakonów i do końca życia nie opuszczać ich murów. Część rycerzy spełniła jego polecenie; inni przenieśli się na Cypr, do Portugalii, Niemiec, Anglii, a przede wszystkim do Szkocji, gdzie niegdyś powstała pierwsza komandoria templariuszy poza Ziemią Świętą. Musieli jednak ukrywać fakt, iż są templariuszami. Nadal stawiali kościoły i zamki, ale przekształcili organizację zakonną w luźny związek elitarnych cechów budowlanych, posługujących się ezoteryczną terminologią, niedostępną dla profanów. I choć udawali, że wciąż wyznają chrześcijaństwo, ustanowili własny kult: czcili Wielkiego Budowniczego Świata, w którym widzieli z jednej strony Boga jako stwórcę wszechrzeczy, a z drugiej symbol siebie samych i własnej działalności. W swoich siedzibach wieszali wizerunki obciętej głowy Jana Chrzciciela leżącej na półmisku i twierdzili, że święty ten jest ich patronem; w rzeczywistości stanowiło to nawiązanie do kultu owej tajemniczej głowy, którą czczcili jeszcze jako templariusze. Z czasem członkowie cechów zaczęli wykonywać również inne zawody, aż wreszcie na początku osiemnastego wieku uznali, że sytuacja polityczna jest sprzyjająca, i postanowili się ujawnić. W Londynie, w dniu 24 czerwca 1717 roku – a więc w rocznicę śmierci świętego Jana Chrzciciela – przedstawiciele czterech tajnych masońskich organizacji ogłosili powstanie Wielkiej Loży. Wkrótce w Anglii, Szkocji, Francji i innych krajach zaczęły się ujawniać – lub powstawać – kolejne loże masońskie. Większość z nich przyznawała się do związków z zakonem templariuszy i budowniczymi świątyni króla Salomona. Właśnie ze względu na Świątynię Jerozolimską oprócz interpretowanych symbolicznie narzędzi budowlanych, takich jak węgielnica, cyrkiel, kielnia i sznur, jednym z najświętszych znaków masonerii jest po dziś dzień gwiazda zbudowana z dwóch równoramiennych trójkątów, zwana przez nich gwiazdą Salomona, a w pomieszczeniach służących do inicjacji stoją dwie kolumny, z których prawa nazywa się Jachin, lewa zaś Boaz, tak jak w biblijnym opisie Świątyni Jerozolimskiej. Najsilniej do rzekomych początków masonów nawiązywała organizacja wolnomularska powstała w tym czasie w Niemczech: Święty Zakon Świętego Kościoła Jerozolimskiego, powszechnie znany jako Ścisła Obserwa, gdyż od swoich członków wymagał ślubu bezwzględnego posłuszeństwa, za cel numer jeden organizacja ta postawiła sobie reaktywowanie zakonu templariuszy oraz odzyskanie jego rozlicznych posiadłości, a w dalszej kolejności likwidację istniejących Kościołów i państw oraz zaprowadzenie własnej, teokratycznej dyktatury. Innymi słowy, chciała obrócić cały świat w jeden wielki Watykan, w którym czczono by nie Boga Prawdziwego, lecz Jego żałosną karykaturę! Po 1717 roku loże masońskie zaczęły wyrastać w całej Europie niczym grzyby po deszczu; farmazoni twierdzili, iż odradzają się z popiołów niby egipski ptak Feniks, lecz naprawdę byli jak Hydra, której w miejsce każdej uciętej głowy odrastały dwie nowe. Wszędzie było ich pełno i wszędzie knuli przeciwko istniejącemu porządkowi świata. Daremne okazały się zakazy Klemensa XII i jego następców; zaraza masońska, początkowo ograniczona do państw protestanckich, szerzyła się w najlepsze także w krajach katolickich. W Polsce już przed 1721 rokiem założono pierwszą lożę, Bractwo Czerwone, a choć księża zaczęli pomstować z ambon na farmazonów po tym, jak nuncjusz papieski Fabricio Sorbelloni przedrukował i rozesłał biskupom polskim bullę Klemensa, przyczynili się tylko do rozreklamowania ruchu. W następnych latach, zwłaszcza w drugiej połowie osiemnastego wieku, już po koronacji Stanisława Augusta, w Warszawie, Krakowie, Lublinie i innych miastach powstały dziesiątki lóż. Tak jak wiele państw, Polska była terenem walki o wpływy lóż niemieckich, szkockich, angielskich i francuskich, lecz największą władzę i najbardziej rozległe przywileje zdobyła założona na początku 1780 roku Świątynia Izys. Pozornie była tylko polskojęzycznym „warsztatem” powstałej kilka miesięcy wcześniej loży Katarzyna Pod Gwiazdą Polarną, przeciwstawnej Ścisłej Obserwie; w rzeczywistości stanowiła nie tylko kontynuację założonego w sierpniu 1659 roku tajnego związku zwolenników królowej Ludwiki Marii, żony Jana Kazimierza i wdowy po Władysławie IV, ale również polskiej sekcji tajnej organizacji wyznawców Izydy, organizacji, która od kilkuset lat w perfidny sposób żerowała na umiłowaniu jedynej prawdziwej wiary i na patriotyzmie Polaków, pragnąc ich niecnie wykorzystać do własnych celów: uwolnić Egipt spod władzy tureckiej, założyć w nim państwo masońskie i przywrócić kult wszetecznej Izydy. Członkowie Świątyni Izys – podobnie jak inni farmazoni – twierdzili, że początki ich loży sięgają starożytnego Egiptu, lecz już w kwestii budowy Świątyni Jerozolimskiej mieli odrębne zdanie: w ich przekonaniu nie postawili jej Żydzi, lecz egipscy architekci przybyli na dwór Salomona w orszaku córki faraona, która według Biblii poślubiła izraelskiego króla. Uważali, że z zawartego w Piśmie Świętym opisu wynika, iż budowla Salomona przypominała świątynie egipskie; również egipski miał być motyw lilii wieńczących dwie potężne kolumny przy wejściu. W przeciwieństwie do innych masonów nie czcili Wielkiego Budowniczego, lecz – śladem swoich poprzedników – bili pokłony księżniczce Rodopis, występnej nierządnicy, która według autorów antycznych postawiła sobie najniższą z trzech wielkich piramid w Gizie, gromadząc materiały na budowę w ten sposób, że oddawała się każdemu, kto przyniósł jeden kamień. Jej chuć musiała być zaiste niespożyta, skoro zdołała wznieść tak potężną konstrukcję, a uroda rzeczywiście niezwykła, skoro tylu mężczyzn chciało zakosztować rozkoszy w jej ramionach! Czyż nie jest jasne, że Rodopis była narzędziem Szatana? Jednakże członkowie Świątyni Izys oddawali cześć tej nierządnicy, uważając ją za wcielenie egipskiej bogini Izydy. Obcowanie księżniczki z budowniczymi jej piramidy traktowali jako wielkie misterium, zespolenie żeńskiego pierwiastka z męskim – siebie zaś uważali za dalekich potomków i duchowych spadkobierców jej starożytnych kochanków. Twierdzili, że po zbudowaniu piramid i świątyń, wykuciu w skale kompleksu w Abu Simbel oraz wydrążeniu grobowców królewskich w zachodnich Tebach, egipscy architekci wyruszyli w świat, aby szerzyć kult bogini i wznosić inne wspaniałe konstrukcje. Do budowli potomków kochanków Rodopis należą babilońskie zikkuraty, pałac-labirynt króla Minosa, Partenon, latarnia morska w Aleksandrii, Koloseum i inne przytłaczające swoim ogromem budowle starożytnego Rzymu, a nawet Wielki Mur Chiński. Dziełem ich rąk miała być też Hagia Sophia, wydrążone w skale grobowce Petry i kościoły Kapadocji oraz najważniejsze zespoły sakralne i świeckie gotyku, który był ich ulubionym stylem – takie jak Mont St-Michel, opactwo Tintern, katedry w Canterbury, Reims, Kolonii, Ulm, Paryżu i Chartres – a później również najwspanialsze zamki, wieże, pałace i kościoły renesansu, baroku i klasycyzmu, z Bazyliką św. Piotra i Wersalem na czele. Wszędzie tam, gdzie przybywali, szerzyli potajemnie wiarę w Izydę-ladacznicę, a jednocześnie obdarzali ją cechami bogiń czczonych lokalnie, uważając, że Kybele, Asztarte, Demeter, Diana, Artemida, Cypria, Junona, Wenus, Kali to tylko różne aspekty jednej boskiej istoty, która co pewien czas zjawia się na Ziemi pod postacią zwykłej kobiety, tak jak Izyda przyszła na świat jako księżniczka Rodopis. Utożsamiali ją z Księżycem, a od czasu, kiedy budowali w Nubii piramidy dla czarnoskórych władców kuszyckich, ich potężnych matek i żon, byli przekonani, iż kobieta ta – którą zwali Królową – ma zwykle domieszkę murzyńskiej krwi. Jej symbolami były służące wielu prymitywnym ludom za walutę muszle kauri – jakie podhalańscy górale noszą na kapeluszach – oraz topór i wszelkie odmiany tej broni, powiązanej z sierpem Księżyca. Członkowie Świątyni Izys uważali ponadto, że inne loże masońskie, przez te kilkaset lat, kiedy działały potajemnie, zapomniały o swoich prawdziwych korzeniach, czyli o tym, iż są kontynuacją tajnych stowarzyszeń wyznawców Izydy, którzy musieli się kryć ze swoją prawdziwą wiarą, gdy chrześcijańscy cesarze zaczęli tępić kult egipskiej bogini, aż w końcu, w połowie VI wieku, zamknięto z rozkazu Justyniana jej ostatnią świątynię na wyspie File. Twierdzili, iż templariusze byli niegdyś zbrojnym ramieniem ich organizacji, a czczona przez rycerzy Świątyni obcięta męska głowa była niczym innym, jak wizerunkiem głowy Ozyrysa odnalezionej przez Izydę. Według wierzeń egipskich bowiem podły bóg Set porąbał ciało swojego brata Ozyrysa na trzynaście części, które rozrzucił po całym państwie. Izyda, żona Ozyrysa, wyruszyła łodzią na poszukiwanie szczątków męża. W różnych miastach odnajdywała kolejne części. Kiedy na koniec, w Bubastis, odnalazła głowę i przytknęła ją do reszty ciała, wszystkie członki się zrosły; Ozyrys ożył i stał się nieśmiertelny. Dlatego największą świętością dla wyznawców Izydy były wizerunki obciętej męskiej głowy lub obrazy i rzeźby pięknej kobiety trzymającej taką głowę. To właśnie na zamówienie bogatego kultu powstały liczne wizerunki Salome z głową świętego Jana Chrzciciela oraz Judyty z głową Holofernesa, jakie malowali Giotto, Mantegna, Botticelli, Solario, Cranach, Giorgione, Juan de Flandes, da Sesto, Rafael, Tycjan, Veronese, Gentileschi i jego córka, Caravaggio, Allori, Rubens, Carel Fabritius, Goya, Vergeses, a także dziesiątki innych artystów, w tym Michał Anioł, który odważył się nawet uwiecznić Judytę w Kaplicy Sykstyńskiej. Oddając cześć tym malowidłom, wszystko jedno, czy w kościołach, czy w domowych kaplicach, wyznawcy egipskiej bogini traktowali je jako portrety Izydy z odnalezioną głową Ozyrysa. Z czasem Izyda-Rodopis, podobnie jak przybrała cechy wielu greckich bogiń, otrzymała nowego męża w miejsce Ozyrysa, który – jako bóg płodów rolnych – przestał się wydawać jej wyznawcom godzien tak wszechwładnej istoty; choć więc nadal otaczali wielką czcią jej wizerunki z uciętą głową Ozyrysa, nowym mężem bogini został Herkules. Podkreślali zwłaszcza jego rolę budowniczego, gdyż wykonując dziesiątą ze swoich prac, ustawił Kolumny Gadytańskie, które w ich mitologii i ikonografii zlały się w jedno z kolumnami Świątyni Jerozolimskiej. Trudno powiedzieć, kiedy pierwsi wyznawcy Izydy przybyli do Polski. Może za panowania Kazimierza III Wielkiego, który wzniósł ponad pięćdziesiąt zamków? Wiadomo natomiast, że zainteresowali się Polską na serio z powodu jej położenia blisko Turcji na początku szesnastego wieku, kiedy to Egipt został podbity przez imperium osmańskie. Głównym celem owych budowniczych było bowiem uwolnienie ich prastarej ojczyzny spod islamskiego jarzma i przywrócenie w niej kultu Izydy. Nienawidzili islamu; już o wiele wyżej stawiali chrześcijaństwo. Niektórzy z nich posuwali się w swym bluźnierstwie tak daleko, że twierdzili, iż wywodzi się ono z wierzeń egipskich, bo historia zmartwychwstania Jezusa jest niczym innym, jak nową wersją mitu Ozyrysa. Podobnie w kulcie Najświętszej Panienki doszukiwali się związków z kultem swojej bogini i darzyli wielką czcią wszystkie Jej wizerunki jako Czarnej Madonny lub Matki Boskiej z Dzieciątkiem, gdyż w sztuce egipskiej w zbliżony sposób przedstawiano Izydę z małym Horusem. Prawdopodobnie to właśnie rozsiani po Europie i działający tajnie od kilkuset lat wyznawcy Izydy byli inspiratorami wypraw krzyżowych: zamierzali wykorzystać chrześcijańskich rycerzy do zniszczenia islamu, a następnie pozbyć się ich i założyć w Egipcie własne państwo. Tylko to tłumaczy fakt, że celem trzech krucjat było nie zdobycie Jerozolimy, lecz właśnie podbój Egiptu. Jednakże uczestnicy pierwszej z nich, za namową Wenecjan, zamiast płynąć nad Nil, zdobyli i splądrowali Konstantynopol. Kolejna krucjata, na czele której stali król węgierski Andrzej II, książę austriacki Leopold VI i Jan z Brienne, wylądowała co prawda na ziemi egipskiej i opanowała Damiettę, lecz marsz chrześcijańskich rycerzy na Kair zakończył się porażką. Egipt za rządów Ajjubidów był bowiem zbyt silnym państwem, aby jego podbój mógł się powieść. Ale gdy Ajjubidów obalili mamelucy, wyznawcy Izydy nabrali przekonania, że oto otworzyła się przed nimi nowa szansa; wierzyli, iż europejskie wojska bez trudu opanują osłabiony walkami wewnętrznymi kraj. Lecz krucjata, do której namówili Ludwika IX, poniosła klęskę, król Francji dostał się do niewoli. Trzydzieści pięć lat później muzułmanie – mimo poświęcenia templariuszy – zdobyli Trypolis, następnie Akrę, ostatnią chrześcijańską twierdzę w Ziemi Świętej, a Europa była zbyt słaba, aby zareagować. Wyznawcom Izydy pozostało więc tylko czekać na bardziej sprzyjające okoliczności. Jak wspomniałem, gdy Egipt podbiło imperium osmańskie, oczy wyznawców Izydy skierowały się na Polskę, która ze względu na swoje położenie geograficzne wydawała im się – obok posiadłości Habsburgów – idealnym narzędziem do walki z Turkami. Celem ich polityki stało się teraz konsekwentne osłabianie potęgi tureckiej i wyczekiwanie na odpowiedni moment, aby oderwać od imperium położoną na jego rubieżach prowincję egipską. Choć w walce z Turkami poległ w 1444 roku Władysław III Warneńczyk – po bitwie, na rozkaz sułtana Murada, jego obciętą głowę zabalsamowano i wysłano do Bursy – a podczas nieudanej wyprawy mołdawskiej Jana Olbrachta Turcy wybili tylu polskich rycerzy, że do języka weszło powiedzenie „za króla Olbrachta wyginęła szlachta”, stosunki polsko-tureckie długo układały się poprawnie. Nie zepsuł ich nawet najazd turecki na ziemie polskie w 1498 roku. Ale chytra dyplomacja wyznawców Izydy, dysponujących ogromnymi zasobami finansowymi, względnie szybko odniosła pierwszy znaczny sukces: królem Polski został Stefan Batory, lennik sułtana, a zarazem człowiek pałający wręcz fanatyczną nienawiścią do wszystkiego, co tureckie. Czy można sobie wyobrazić, aby bez silnego poparcia książę albo raczej wojewoda niewielkiego Siedmiogrodu został wybrany na władcę potężnej Rzeczypospolitej, pokonując takich kandydatów, jak cesarz Maksymilian II, król Szwecji, car Rosji, książę Ferrary i sześciu elektorów Rzeszy niemieckiej? A tak właśnie się stało. Choć wrogiem Turcji był również Maksymilian, wyznawcy Izydy postawili na Batorego, nie chcąc, aby władza Habsburgów jeszcze bardziej wzrosła, bo wówczas mieliby trudności z wpływaniem na ich politykę. Uważali, że łatwiej będą kontrolować zawdzięczającego im wszystko Węgra. Prymas Jakub Uchański, który odważył się ogłosić królem Maksymiliana, o mało nie przypłacił tego życiem, gdyż ktoś oddał do niego skrytobójczy strzał; zamachowiec chybił jednak, zabijając kanonika jadącego obok prymasa. W tej sytuacji nikt więcej nie odważył się wystąpić przeciwko elekcji Stefana Batorego, tym bardziej że hojność wyznawców Izydy zapewniła Węgrowi poparcie sporej części magnatów i większości szlachty. Batory faktycznie wkrótce po wyborze zaczął planować wielką wojnę z Turcją. Ale mimo ponagleń ze strony wyznawców Izydy wojna wciąż nie następowała. Batory tłumaczył się, że ma dalekosiężne plany: zamierza najpierw podbić państwo moskiewskie, a dopiero potem skierować wszystkie siły polskie, litewskie, moskiewskie, kozackie i węgierskie na Turcję. Wyznawcy Izydy, informowani na bieżąco o najbardziej poufnych zamysłach króla przez należącego do ich grona Zbigniewa Ossolińskiego, sekretarza Batorego, postanowili więc sprowokować do wojny sułtana: w tym celu wysłali Samuela i Krzysztofa Zborowskich, aby namówili Kozaków do napaści na posiadłości tureckie. Wiadomość o tym, że Kozacy zrabowali i spalili Tehinię, tak rozsierdziła Murada III, iż kazał ująć i ściąć jako szpiega Jakuba Podlodowskiego, którego Batory wysłał do Stambułu po zakup koni. Ku wielkiemu niezadowoleniu wyznawców Izydy, sułtan postanowił jednak utrzymać pokój z Polską. W tej sytuacji zdecydowali się uciec do innych form nacisku na króla. Jak wiadomo z powszechnie dostępnych źródeł, kiedy papież Pius II nie chciał uwolnić pewnej czarownicy, na jego lewym udzie powstała nie gojąca się rana. Taką samą zagadkową, jątrzącą się ranę na nodze miał od lat Batory; możemy tylko podejrzewać, że wywoływał ją sztucznie lekarz króla, Jerzy Blandrata, pocierając nogę władcy korą lub jagodami jakiejś rośliny powodującej wrzody. Jeśli tak, zapewne i on, i inny medyk królewski, Mikołaj Buccella z Padwy, byli agentami złowieszczego kultu. Do tego grona w kwietniu 1585 roku dołączył John Dee, angielski uczony i mistrz sztuk tajemnych, chętnie parający się nekromancją. Towarzyszył mu Edward Kelley, medium, aptekarz i fałszerz, który stracił pod pręgierzem w Lancaster oba uszy. Podczas spotkania z władcą Kelley wpadł w trans i kilkakrotnie powtarzał Batoremu, że ma być „uległy”. Jasne jest, iż chodziło o to, aby król był uległy wobec poleceń wyznawców Izydy! Stan Batorego to się poprawiał, to pogarszał, zupełnie jakby medycy bawili się z władcą w ciuciubabkę. Były dni, że tryskał zdrowiem, ale innymi razy miewał ataki duszności, a nawet tracił przytomność. Niespodziewanie, 12 grudnia 1586 roku, zmarł. Rozeszły się pogłoski, że został otruty przez agentów sułtańskich, ale czyż nie wydaje się bardziej prawdopodobne, że to popełnili błąd w sztuce lekarze, usiłujący zmusić go do spełnienia woli wyznawców Izydy i szybkiego uderzenia na Turcję? Jeśli tak, miłośnicy egipskiej bogini sami byli winni, że do wojny nie doszło! Trudno obecnie ustalić, kto oprócz Zborowskich i ich siostrzeńca Ossolińskiego należał do wyznawców Izydy, ponieważ związki z kultem utrzymywane były w ścisłej tajemnicy. Nie ma natomiast wątpliwości, że jedną z najważniejszych osobistości w tym gronie był późniejszy wojewoda wileński i trocki Mikołaj Krzysztof Radziwiłł zwany Sierotką. Dlatego właśnie jemu zlecono najbardziej odpowiedzialną i niebezpieczną misję: wyprawę do Egiptu, w celu zorientowania się, czy realne byłoby oderwanie go od Turcji w razie pokonania wojsk Murada III przez Batorego. Sierotka wyruszył z Nieświeża w połowie września 1582 roku; twierdził, że odbywa pielgrzymkę do Grobu Zbawiciela, ale trudno dać wiarę jego zapewnieniom, bo choć przeszedł na katolicyzm i aby wykazać się gorliwością, spalił uroczyście na rynku wileńskim wszystkie druki protestanckie z rodzinnej biblioteki, w tym prawie cały nakład kalwińskiej Biblii Brzeskiej wydanej sumptem jego ojca, najprawdopodobniej zmienił wyznanie wyłącznie na polecenie kapituły wyznawców Izydy, którzy – inaczej niż czciciele Wielkiego Budowniczego Świata – woleli katolicyzm od wyznań protestanckich, ponieważ te odrzucają boskość Najświętszej Panienki, oni zaś na swój bluźnierczy sposób mieli Ją w wielkiej estymie. Jeżeli Sierotka coś naprawdę uważał za świętość i chciał koniecznie zobaczyć, to piramidy w Gizie, a zwłaszcza piramidę Izydy-Rodopis. Siedemnastego sierpnia 1583 roku stanął u jej stóp. „Formą i strukturą jest bardzo cudowna” – napisał w swojej oficjalnej relacji z pielgrzymki, relacji najpierw krążącej w ręcznych odpisach, a następnie wydawanej wielokrotnie po łacinie i po polsku, a także tłumaczonej na wiele języków europejskich. Sierotka niewątpliwie sporządził również raport przeznaczony tylko dla oczu wtajemniczonych, w którym przedstawił szansę oderwania Egiptu od Turcji i przywrócenia nad Nilem kultu Izydy. Ale i oficjalna relacja jest niezmiernie ciekawa; nie dziw, że na wiele lat stała się w Rzeczypospolitej głównym źródłem wiedzy o Egipcie. Nie czas ani miejsce, żeby ją szczegółowo omawiać; pozwolę sobie jednak zacytować fragment opisu piramid: Trzecia, w bok ku miastu, tej Rhodopis (...) ta jest gładko robiona, że wniść na nią najmniej nie może. Od tej małej zasię, jako na trojgu strzeleniu z łuka, jeszcze barziej ku miastu, jest głowa i z szyją aż po piece tejże wszetecznice, siedm łokci wzwyż, z żywego kamienia, ubiorem dziwnym, ale mało uczciwym. Chcą niektórzy, że z tej wielkiej pyramide, w którejśmy byli wewnątrz, ma być caverna albo studnia w skale pod ziemią wykowana, którąśmy widzieli zamiotaną kamieńmi, bo barzo ciasna, przez którą aż do tej głowy kamiennej chodzić się pod ziemią mogło, iż nikt widzieć nie mógł, a że z tej głowy oracula odpowiadały, aby pospolity gmin rozumiał, że sama głowa mówi... Jasne jest, że chodzi o głowę Sfinksa. Obecnie wiadomo, że Sfinks ma męskie nakrycie głowy, a niegdyś posiadał sztuczną rytualną brodę, z jaką portretowano władców; część egiptologów twierdzi wręcz, iż przedstawia Chefrena, którego piramida znajduje się w pobliżu. Jednakże diorytowy posąg tego faraona znajdujący się w Muzeum Egipskim w Kairze bynajmniej nie jest z twarzy podobny do Sfinksa. Może więc Sfinks rzeczywiście przedstawia jakąś egipską królową, która – tak samo jak Hatszepsut i Tauseret – tytułowała się faraonem, nosiła klaft i doczepiała sobie sztuczną brodę? Grecy, którzy przejęli motyw sfinksa od Egipcjan, zawsze przedstawiali tę mityczną istotę z twarzą młodej kobiety i parą kształtnych piersi. Czyż nie jest więc ewidentne, że wszystkie wizerunki sfinksa, jakie rozpleniły się w Europie, były właśnie wizerunkami wszetecznej bogini, rzeźbionymi albo malowanymi na polecenie jej wyznawców? Ale bez względu na to, jak Sierotka ocenił możliwości dokonania przewrotu nad Nilem, po śmierci Batorego wyznawcom Izydy długo nie udawało się wywołać wojny polsko-tureckiej. Zygmunt III Waza, choć podczas elekcji udzielili mu poparcia, ponieważ powtarzał, iż uważa wojnę z Turcją za swój święty obowiązek, zbyt był później zajęty próbami zapewnienia sobie korony szwedzkiej, aby spełnić swoje przedwyborcze obietnice. Dopiero w 1620 roku udało się organizacji doprowadzić do wyprawy mołdawskiej. Jednakże już w pierwszej bitwie, stoczonej pod Cecorą i Mohylowem, poległ związany z kultem Izydy hetman wielki koronny, Stanisław Żółkiewski, a wojsko polskie poniosło sromotną klęskę. Sułtan, rozsierdzony zaczepną akcją Rzeczypospolitej, poprzysiągł, że zrówna ją z ziemią, lecz na szczęście dla naszej ojczyzny pod Chocimiem zawarto pokój. Gdy Zygmunt III Waza postanowił nie wdawać się więcej w awantury z południowym sąsiadem, wyznawcy występnej bogini zdecydowali się zaczekać na jego śmierć i wykorzystać do swoich celów jego najstarszego syna, wojowniczego królewicza Władysława. Jednocześnie powzięli zamiar pokazania całej polskiej magnaterii i szlachcie – na przykładzie związanego z nimi rodu Ossolińskich herbu Topór – jakie splendory i korzyści materialne mogą spłynąć na tych, którzy wiernie służą bogini. W tym celu, jeszcze przed śmiercią Zygmunta III Wazy, do Polski zjechali najwybitniejsi architekci i budowniczowie związani z kultem Izydy-Rodopis, z Wawrzyńcem Senesem na czele. Ich zadaniem było wzniesienie w należącym do Krzysztofa Ossolińskiego Ujeździe koło Opatowa zamku Krzyżtopór, który swoją wspaniałością przyćmiłby wszystkie królewskie i magnackie siedziby. Miał świadczyć o zamożności rodu Ossolińskich, a zarazem potędze bogini, której służą. Postawiona przez budowniczych Izydy pięciokątna rezydencja typu palazzo in fortezza zajmowała trzynaście tysięcy metrów kwadratowych powierzchni i do powstania Wersalu była największym zespołem pałacowym w całej Europie. Wzniesiony na skalistym cyplu i otoczony grubymi murami pałac przytłaczał swoim ogromem, ale również przepychem; nawet konie przeglądały się w lustrach i jadły z marmurowych żłobów. Piętra miały dziesięć metrów wysokości, okna siedem. Jednakże najbardziej zdumiewał kalendarzowy układ budowli: cztery baszty oznaczały pory roku, dwanaście sal oznaczało miesiące, pięćdziesiąt dwie komnaty tygodnie, okien zaś było tyle, ile dni w roku. Elewację zdobiły znaki zodiaku, a po obu stronach bramy znajdowały się ogromne, tworzące swoisty rebus marmurowe płaskorzeźby krzyża i topora, zrównujące w bluźnierczy sposób symbole Jezusa i bogini. Bogini też – w jej wcieleniu Wenus – poświęcona była wspaniała sala, której sufit stanowił dno ogromnego akwarium z rybami. Na jej środku stała cudownej urody rzeźba przedstawiająca Madonnę, lecz tylko wtajemniczeni wiedzieli, że jest to rzeźba typu vierge ouvrante, a więc o konstrukcji szafkowej. Wyznawcy Izydy otwierali ją podczas swoich obmierzłych misteriów, a wtedy spod skrzydeł szaty Madonny ukazywało się śniade nagie ciało kobiety o bujnych piersiach i z pietyzmem wyrzeźbionym sromie, w którym bieliły się dwa rzędy maleńkich, ostrych ząbków. Czy można sobie wyobrazić większe świętokradztwo?! Ale rzeźby i malowidła Madonny nie były jedynymi wizerunkami chrześcijańskimi, jakie przywłaszczyli sobie bluźniercy. Za swój naczelny symbol uznali bowiem rysunek oka w trójkącie równobocznym, od którego biegną promienie, oznaczający w jedynej prawdziwej wierze Opatrzność Boską. Według członków tajnego kultu okiem w tym wizerunku było udżat, lewe oko Horusa, syna Izydy, utożsamiane z Księżycem, będącym jednym z jej emblematów jako Wielkiej Bogini, natomiast trójkąt równoboczny stanowił schematyczne przedstawienie ich największej świętości, piramidy Izydy-Rodopis. Z kolei podłużny kształt oka, zbliżony do jaja, nawiązywał do Wielkiego Jaja, z którego wszystko wzięło początek, zniesionego przez Gęba, ojca Izydy, Ozyrysa, Neftydy i Seta. Właśnie ten znak widniał na tarczy ogromnego zegara umieszczonego nad bramą wjazdową zamku Ossolińskiego. Budowa kolosa trwała kilkanaście lat. W tym czasie na tron wstąpił Władysław IV Waza, a Jerzy Ossoliński, przyrodni brat Krzysztofa, dzięki poparciu, jakiego udzielili mu wyznawcy Izydy, został najpierw podskarbim nadwornym, następnie podkanclerzem, a wreszcie kanclerzem wielkim koronnym. Wdzięczny bogini za to wywyższenie, ufundował wspaniały ołtarz ze srebra i hebanu – co miało podkreślić jej afrykańskie pochodzenie – dla jasnogórskiej kaplicy Czarnej Madonny, którą członkowie egipskiego kultu otaczali szczególną czcią. Jako najbliższy doradca Władysława IV, Ossoliński konsekwentnie przekonywał go do wielkiej wojny z Turcją. Równie energicznie podjął się realizacji innego pomysłu wyznawców Izydy: ożenienia króla z Marią Gonzagą, córką księcia Nevers, którą z nieznanych bliżej powodów uznali za swoją Królową, czyli kolejne wcielenie Izydy-Rodopis, i zapragnęli, aby została władczynią Rzeczypospolitej, będącej w owym czasie głównym ośrodkiem ich działalności. Władysław IV gotów był ulec namowom Ossolińskiego i poślubić Marię Gonzagę już w 1637 roku, lecz rada senatu odrzuciła ten projekt i ostatecznie król ożenił się z arcyksiężniczką Cecylią Renatą. Wyznawcy Izydy postanowili wówczas wydać Marię za przyrodniego brata króla, Jana Kazimierza; królewicz spotkał się z nią kilkakrotnie podczas pobytu w Paryżu i plotkowano nawet o ich flircie, ale do małżeństwa nie doszło. Kiedy jednak w 1644 roku zmarła Cecylia Renata, Ossoliński ponowił namowy i tym razem odniósł sukces: Władysław IV poślubił Marię Gonzagę. Księżniczka uznawana za boginię przez wyznawców Izydy wstąpiła na tron Rzeczypospolitej pod imieniem Ludwika Maria. Wyznawcy Izydy prowadzili w tym czasie ożywioną działalność we Francji, starając się namówić kardynała Mazarin do podboju Egiptu, kusząc go możliwością wykopania kanału, który połączyłby Morze Śródziemne z Czerwonym i znacznie skrócił podróż do Indii. Ponieważ kardynał nie wierzył, iż ich inżynierowie zdołają sprostać zadaniu, zdecydowali się zaprezentować swoje umiejętności, kopiąc dla Władysława IV kanał łączący Morze Czarne z Bałtykiem. Do realizacji projektu nie doszło, ponieważ król nagle zmarł. Czyżby wyznawcy Izydy znów nie zawahali się przed skrytobójstwem? Czy chodziło im o to, że władca za słabo starał się o zgodę senatu na wielką wojnę z Turcją? Czy też o to, że publicznie manifestował swoją niechęć wobec małżonki i ustawicznie ją zdradzał, podczas gdy jego brat i najsilniejszy ewentualny kandydat do tronu był w niej zakochany po uszy? W każdym razie Władysław IV rozstał się z życiem 20 maja 1648 roku, a już 15 lipca Jan Kazimierz zwrócił się oficjalnie do dworu francuskiego o rękę Ludwiki Marii, po czym dzięki poparciu wdowy po bracie i wielkiego kanclerza Jerzego Ossolińskiego został 17 listopada wybrany na króla Polski. Pół roku później, uzyskawszy papieską dyspensę, poślubił Marię Ludwikę, mimo oskarżeń o kazirodztwo i protestów znacznej części szlachty, która miała za złe królowej, iż za jej gorszącym przykładem nastąpiło w Rzeczypospolitej straszliwe rozprzężenie obyczajów, albowiem mężatki zrezygnowały z czepców i odsłoniły włosy, a nawet zaczęły nosić wydekoltowane suknie. „Ca?y styd straciły panny i matrony (...) ukazując i piersi, i nagie łopatki” – rozpaczał Wacław Potocki, a inni mu wtórowali, słusznie nazywając królową „bezecną Jezabel” i „megierą piekielną”. Jednakże Jan Kazimierz był głuchy na wszelką krytykę pod adresem małżonki. Wyglądało na to, że teraz już nic nie stanie na przeszkodzie wyznawcom Izydy; pierwszym świadczącym o tym posunięciem króla było przyznanie wysokiej pensji Tytusowi Liwiuszowi Boratiniemu, włoskiemu architektowi i uczonemu, od 1641 roku przebywającemu w Polsce, a będącemu prawdopodobnie jedną z najwyżej postawionych osobistości w hierarchii tajnego kultu. Wskazuje na to herb rodziny Boratinich, na którym na dwóch polach widnieje Murzynka w czarnej sukni ozdobionej pięcioma złotymi gwiazdami – niewątpliwie jest to wizerunek Królowej lub samej Izydy jako afrykańskiej bogini. Ale nie tylko herb jest dowodem związków Włocha z tajnym kultem: przed przyjazdem do Polski Boratini przez cztery lata podróżował po Egipcie, rysując i mierząc piramidy, obeliski, sfinksy i inne zabytki oraz zdobiące je płaskorzeźby i napisy. Twierdził później, że zanim zdołał przygotować materiały do druku, zostały mu skradzione podczas podróży przez Węgry; czy nie wydaje się bardziej prawdopodobne, że nigdy nie zamierzał ich opublikować, gdyż sporządzał je wyłącznie dla potrzeb współwyznawców, a historię o kradzieży zmyślił? Boratini jeździł po Europie w misjach dyplomatycznych na polecenie Królowej; później za jej namową Jan Kazimierz oddał mu w dzierżawę mennicę, co o mało nie doprowadziło państwa do bankructwa. Ale choć król we wszystkim słuchał Ludwiki Marii i jej popleczników, nie zdołał spełnić marzeń wyznawców Izydy i wyruszyć na wielką wojnę przeciwko Turcji; musiał myśleć o ratowaniu kraju. Do jego osłabienia przyczynili się sami członkowie tajnego kultu, namawiając Bohdana Chmielnickiego – tak jak niegdyś Zborowskich – żeby zbuntował Kozaków i uderzył z nimi na Turcję, aby sprowokować sułtana; wbrew ich oczekiwaniom Chmielnicki nie wyruszył przeciwko Turkom, lecz przeciwko Rzeczypospolitej. Następnie na osłabiony wojną z Kozakami kraj napadli Szwedzi pod wodzą Karola X Gustawa i Jan Kazimierz wraz z żoną musieli uchodzić na Śląsk; podobno kiedy dla bezpieczeństwa przewieziono tam jasnogórski obraz Czarnej Madonny, Ludwika Maria poleciła nadwornemu malarzowi, żeby go przerobił, nadając Matce Boskiej jej rysy. Dopiero wtedy Jan Kazimierz złożył śluby lwowskie, oddając swoje królestwo pod opiekę Matki Boskiej Częstochowskiej; uczynił to 1 kwietnia 1656, jakby świadom, że jest to primaaprilisowy kawał, bo w rzeczywistości chodzi mu o opiekę Izydy-Rodopis, którego kolejnym wcieleniem jest jego własna żona. Wreszcie, dzięki odwadze rycerstwa i ludu polskiego, udało się wypędzić Szwedów. Król musiał wiedzieć, że potrzeba wielu lat, zanim zniszczona i wyczerpana wojnami Rzeczpospolita będzie mogła się zmierzyć z Turcją; mimo to – całkowicie powolny Ludwice Marii – już wkrótce uwikłał się w wojnę z Rosją, aby zmusić ją do wspólnej wyprawy na sułtana. Rokowania podjęte w 1664 roku, a zakończone zawarciem rozejmu w Andruszowie w styczniu 1667 roku, przewidywały wspólne wystąpienie obu państw przeciwko Turcji. Nic dziwnego, że poddani Jana Kazimierza tłumaczyli sobie jego inicjały ICR (Ioannes Casimirus Rex) jako Initium Calamitatis Regis, czyli „początek klęski królestwa”; słuchanie we wszystkim Królowej tylko osłabiało kraj! Do wojny z Turcją nie doszło, albowiem tego samego roku zmarła Ludwika Maria. Ale przyjeżdżając do Polski, przywiozła swoją następczynię, wówczas czteroletnią Marię Kazimierę de la Grange d’Arquien. Dziewczynka, kształcona w Polsce i we Francji, wyrosła na niezwykłej urody kobietę, lubującą się – jak wszystkie wcielenia bogini – w zabawie, muzyce i tańcu. Na polecenie Ludwiki Marii poślubiła w 1658 roku potężnego magnata Jana Zamoyskiego, zwanego Sobiepanem, jednego z członków tajnego związku „pod opieką Jej Królewskiej Mości”, grupującego najbardziej zagorzałych zwolenników Królowej. Potem jednak władczyni uznała, że człowiekiem rokującym największe nadzieje na spełnienie jej planów wobec Turcji jest odznaczający się wyjątkowymi zdolnościami wojskowymi prawnuk poległego w bitwie pod Cecorą – i w służbie Izydy – hetmana Stanisława Żółkiewskiego: Jan Sobieski, chorąży wielki koronny. Maria Kazimiera natychmiast nawiązała z nim romans, a po nagłej śmierci Zamoyskiego w kwietniu 1665 roku, jeszcze przed pogrzebem, wzięła z Sobieskim tajny ślub. Trzy dni później jej nowy mąż objął urząd marszałka wielkiego koronnego po oskarżonym o zdradę kraju Jerzym Lubomirskim i stał się przywódcą obozu królewskiego. Wiadomo, że wcześniej wzbraniał się przed przyjęciem laski marszałkowskiej; czyżby więc dokonała się transakcja wiązana i Sobieski zgodził się stanąć na czele prokrólewskiego stronnictwa w zamian za usunięcie Zamoyskiego i ofiarowanie mu ręki wdowy? Skandal, jaki wywołała wiadomość o małżeństwie, spowodował, że kilka tygodni później odbył się drugi ślub, tym razem jawny i obchodzony z wielką pompą. Od tej pory, już jako oficjalny mąż Marii Kazimiery, zwanej przez niego Marysieńką, Sobieski szybko awansował: rok później został hetmanem polnym, a w 1668 roku otrzymał buławę wielką koronną i – nim minęło pięć miesięcy – odniósł pod Podhajcami zwycięstwo nad podległymi Turcji wojskami tatarsko-kozackimi. Po abdykacji Jana Kazimierza, załamanego śmiercią małżonki, królem został Michał Korybut Wiśniowiecki, lecz nie przeszkodziło to energicznemu Sobieskiemu w dążeniu – z pomocą żony – do objęcia najwyższego urzędu. Jego zwolennicy, rekrutujący się spośród wyznawców Izydy, zabiegali o detronizację legalnie wybranego monarchy, nazywając go małpą, głupcem, oskarżając o impotencję i homoseksualizm. Kiedy sprowokowany przez nich sułtan Mehmed IV najechał na Polskę, zamiast stanąć w obronie ojczyzny, zawiązali skierowaną przeciwko Wiśniowieckiemu konfederację szczebrzeszyńską. Wojna domowa wisiała na włosku, ale w końcu – przynajmniej pozornie – doszło do pojednania. Wojska pod wodzą króla i wielkiego hetmana koronnego ruszyły przeciwko nieprzyjacielowi, jednakże w drodze Wiśniowiecki poczuł nagle dziwne bóle żołądka. Przekazał naczelne dowództwo Sobieskiemu i zmarł we Lwowie, 10 listopada 1673 roku. Dzień później pod Chocimiem Sobieski odniósł nad armią turecką zwycięstwo, które utorowało mu drogę do tronu. Zaraz po koronacji Sobieski zaczął z żelazną konsekwencją dążyć do zrealizowania głównego celu polityki wyznawców Izydy. Przekonał sejm do uchwalenia podatków na prawie stutysięczną armię, po czym starł się z wojskami tatarsko-tureckimi pod Żórawnem i znów zwyciężył. Ale ponieważ wiedział, że sama Rzeczpospolita nie zdoła na tyle nadwerężyć imperium osmańskiego, aby udało się oderwać od niego Egipt, w następnych latach zaczął zabiegać o utworzenie ligi antytureckiej. Lecz nie znalazł wielu chętnych i ostatecznie zawarł przymierze tylko z habsburską Austrią. Traktat przyjaźni podpisano wiosną 1683 roku, a już kilka miesięcy później Sobieski miał okazję zrealizować marzenie małżonki. Ruszywszy na odsiecz obleganemu przez Turków Wiedniowi, objął komendę nad połączonymi wojskami polsko-austriacko-niemieckimi i w dniu 12 września pokonał w wielkiej bitwie wojska tureckie pod wodzą Kara Mustafy. Potęga imperium osmańskiego została zachwiana, władca Polski zaś okrył chwałą swoje nazwisko. Wiktoria wiedeńska umożliwiła powstanie antytureckiej Świętej Ligi z udziałem Austrii, Polski i Wenecji, a tym samym zapoczątkowała złamanie potęgi Turcji. Już po śmierci Sobieskiego, w następstwie klęski pod Zentą, Turcja przyznała cesarzowi prawie całe Węgry, Wenecji – Moreę i Dalmację, Polsce – Podole i prawobrzeżną Ukrainę, Rosji natomiast zapewniła dostęp do Morza Azowskiego. W czasie kolejnej zwycięskiej wojny z Turcją, zakończonej pokojem w Pożarowicach, masońscy architekci – pragnąc uczcić sukces – zaczęli nawet wznosić w Wiedniu kościół św. Karola Boromeusza, przedziwną budowlę z dwiema potężnymi kolumnami na zewnątrz, nawiązującymi zarówno do kolumn sprzed Świątyni Jerozolimskiej, jak i do Słupów Herkulesa. Jednakże z punktu widzenia wyznawców Izydy, zwycięstwa nad wojskami sułtana okazały się daremne, bo mimo znacznego osłabienia Turcji nie zdołali wykorzystać szansy: oderwać Egiptu od imperium osmańskiego i przywrócić nad Nilem prastarego kultu bogini. Wszyscy ci, którzy wychwalają Sobieskiego, wygodnie zapominają, że bezsensowna polityka antyturecka i ciągłe wojny z sułtanem doprowadziły do osłabienia Rzeczypospolitej i wyczerpania jej potencjału. A przecież zamiast szukać przymierza z Austrią, należało jej odebrać dawne ziemie piastowskie; zamiast łączyć się z Rosją sojuszem militarnym przeciwko Turkom, co wiązało się ze znacznymi ustępstwami terytorialnymi na rzecz cara, należało ją pokonać i zniszczyć, aby nigdy nie była w stanie zagrozić interesom Rzeczypospolitej. Tak postąpiłby każdy prawy władca, ale niestety nie Sobieski, któremu Królowa, rozpustna weneryczka, tak zawróciła w głowie, że kiedy przysłała mu swój włos łonowy, cieszył się, jakby dostał najcenniejszą relikwię. Poza wojną z Turcją w głowie jej były tylko tańce, maskarady, gry i – jak zanotował sam Sobieski – „milion innych zabaw”. Aby podkreślić swój związek z boginiami płodności, chętnie występowała w stroju żniwiarki, ale kazała się też przedstawiać pod postacią Pallady i Jutrzenki, w dodatku z bezwstydnie obnażonym cyckiem. Nad wyraz dumna ze swojej urody, która pozwoliła jej całkowicie zniewolić króla, nie zapominała o swoich powiązaniach z siłami nieczystymi, pisząc w jednym z listów, że „wygląda jak czarownica”. Chętnie odwiedzała Jasną Górę i długo modliła się przed obrazem Czarnej Madonny, lecz czciła w ten sposób nie Matkę Boską, tylko Izydę, za której kolejne wcielenie uważała się sama. O jej pogardliwym stosunku do prawdziwej wiary świadczy choćby fakt, że swojemu ojcu, karciarzowi, opojowi i hulace, załatwiła kapelusz kardynalski, tym samym wystawiając na pośmiewisko wszystkich książąt Kościoła. Kiedy wyznawcy Izydy wznieśli dla swojej Królowej pałac w Wilanowie, pozwolili Sobieskiemu sądzić, że to on jest głównym projektantem. Ponadto podsycali próżność władcy, porównując go do Marsa i do Herkulesa, którego kult – zaszczepiony przez nich najpierw we Włoszech, potem w otoczeniu Habsburgów (ci nawet zaczęli wywodzić od niego swój ród), a w Polsce w połowie XVI wieku, o czym świadczy dekoracja sklepienia Wielkiej Sieni ratusza w Poznaniu, przedstawiająca siłacza niosącego Kolumny Gadytańskie – osiągnął apogeum właśnie za panowania Sobieskiego. Rzeźby, płaskorzeźby i malowidła słynnego osiłka antyku zdobiły pałace, ogrody, a nawet kościoły, że wspomnę o oprawie organów w kościele Bernardynów w Leżajsku, gdzie na zworniku łączącym dwie kolumny ukazany jest Herkules zabijający Hydrę. To właśnie kult Herkulesa sprawił, że na kolejnego władcę Polski, wbrew rozsądkowi i racji stanu, wybrano elektora saskiego Augusta II zwanego Mocnym, który z łatwością zginał żelazne sztaby i łamał podkowy, i najchętniej się tytułował Herkulesem Saksońskim. Pomińmy ten smutny okres w historii Polski, kiedy to na jej tronie zasiadali kolejno elektorzy sascy August II i III, a ona sama wydana była na pastwę wojsk saskich, rosyjskich i szwedzkich. Pomińmy bezskuteczne próby utrzymania się u władzy Stanisława Leszczyńskiego, niezguły, który zmarł na skutek obrażeń, jakie odniósł, kiedy ubranie zapaliło mu się od jego własnej fajki. Wspomnę tylko, że na początku panowania Augusta II wyznawcy Izydy zdołali namówić go do przedsięwzięcia wyprawy przeciwko Turcji, ale porażka zniechęciła Sasa zarówno do ludzi, którzy przekonali go do tego kroku, jak i do podejmowania jakichkolwiek działań przeciwko sułtanowi. Za panowania Sobieskiego wyznawcy Izydy dzierżyli ster rządów w państwie i czuli się zupełnie bezkarni; teraz ich sytuacja znacznie się pogorszyła. I aczkolwiek wciąż zabiegali o wpływy, posługując się najpierw Murzynką imieniem Fryderyka, którą podsunęli Augustowi II na kochankę, następnie jednym ze swoich współwyznawców, Józefem Aleksandrem Sułkowskim, którego zdołali wynieść do najwyższych godności za Augusta III, na niewiele się to zdało, gdyż możliwość prowadzenia polityki zagranicznej zgodnej z celami kultu była znacznie ograniczona zarówno przez opór Sasów, jak i przez ubóstwo państwa. W dodatku coraz silniejszą wrogość do wyznawców Izydy zaczęły manifestować władze kościelne, sprowokowane niesmaczną manifestacją, jaką członkowie kultu urządzili we wrześniu 1701 roku podczas uroczystego pogrzebu Katarzyny Skrzetuskiej, kiedy to związany z nimi kapłan niemal całe kazanie poświęcił wszetecznicy Rodopis i jej obmierzłym symbolom. W tej sytuacji znaczna część członków kultu wyniosła się z Polski, wyjeżdżając do Francji, Niemiec, Anglii, a nawet Ameryki. Kiedy jednak w pierwszej połowie osiemnastego wieku zaczęły powstawać w Europie loże masońskie, pozostali w Polsce wyznawcy Izydy postanowili założyć pod masońskim szyldem własną jawną organizację. Czy było nią Bractwo Czerwone, do którego należał jeden z Ossolińskich? Czy powstałe dopiero dwadzieścia lat później Towarzystwo Trzech Braci lub założona w 1749 roku loża Dobrego Pasterza? Trudno jest znaleźć odpowiedź, gdyż w tym okresie wyznawcy Izydy działali bardzo ostrożnie. W latach trzydziestych grunt pod założenie ich loży badał w Warszawie, Krakowie i Lublinie tajemniczy osobnik podający się za księcia Ramzesa Bartazzaniego, który twierdził, że chce powołać do życia organizację mającą za cel walkę z Turkami. Loża członków kultu powstała niewątpliwie w 1764 roku w Gdańsku, który od dawna był jednym z ich najsilniejszych bastionów; Maria Kazimiera zawsze chętnie tam bywała. Na jej powitanie ustawiano bramy w kształcie piramid, stanowiące wyraźne odniesienie do powiązań władczyni z Izydą-Rodopis, toteż nic dziwnego, że gdańską konfraternię nazwano lożą Trzech Piramid; wkrótce jednak rozwiązała się, a jej członkowie ponownie utajnili działalność. Kolejną próbę powołania do życia na ziemiach polskich jawnego związku wyznawców Izydy podjął często odwiedzający Warszawę włoski awanturnik, fałszerz i alchemik – a zarazem świetny dentysta – Alessandro di Cagliostro; twierdził, że reprezentuje wolnomularstwo obrządku egipskiego, które pragnie założyć lożę nad Wisłą. Plotki, jakie rozsiewali o nim wrogowie, sprawiły, iż nie spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem; może chodziło zresztą o to, że polscy wyznawcy Izydy chcieli założyć własną, niezależną lożę? Pewna ich część uznała za nowe wcielenie wielkiej ladacznicy Izydy-Rodopis, a tym samym za swoją Królową, carycę Katarzynę II, której rozwiązłość i nienasycona chuć były wręcz legendarne. Jej ponad dwuletni romans – gdy była jeszcze wielką księżną – z posłem Augusta III, Stanisławem Augustem Poniatowskim, sprawił, że po śmierci Sasa postanowili wynieść go na tron Polski. Sądzili, że caryca dlatego pozbyła się męża, aby poślubić przystojnego Polaka, i snuli plany, od których im samym kręciło się w głowie; wierzyli, że Katarzyna II zjednoczy Rosję z Rzecząpospolitą, po czym podbije Turcję, uwolni Egipt, przeniesie tam stolicę imperium, a następnie na całym jego obszarze zaprowadzi kult Izydy. Do tej pory ich tajemnym hasłem na ziemiach polskich był skrót A.E.I.O.U., który odczytywali jako „Antyczny Egipt Izyda Odda Ufnym”; teraz bądź wymyślili, bądź wyciągnęli z lamusa historii łacińską, o wiele szumniej brzmiącą wersję: „Aegypti Est Imperare Orbi Universo”, czyli „Dane jest Egiptowi panować nad światem”. Zawiedli się jednak w swoich oczekiwaniach, bo gdy wysłali do Katarzyny posła, który poinformował ją, iż jest ona wcieleniem Izydy, caryca parsknęła śmiechem. Poparła co prawda kandydaturę Poniatowskiego na króla i doprowadziła do jego elekcji, lecz małżeństwo bynajmniej nie wchodziło w grę. Mimo to wyznawcy Izydy łudzili się przez wiele lat, że Katarzyna tylko czeka na odpowiedni moment; nie otrzeźwił ich pierwszy rozbiór Polski, a nawet uznali go za krok we właściwym kierunku. Gdy zaś kilka lat później Katarzyna wdała się w wojnę z sułtanem i odniosła zwycięstwo, założyli w 1778 roku wspomnianą powyżej lożę Katarzyna Pod Gwiazdą Polarną, której celem było oddawanie czci carycy jako egipskiej bogini. Do tego czasu powstało już w Polsce wiele lóż, do których należeli magnaci, szlachta, mieszczanie, a nawet duchowieństwo z prymasem na czele; w 1777 roku do Ścisłej Obserwy wstąpił Stanisław August, choć masonem był już od dawna, gdyż został przyjęty do jednej z angielskich lóż podczas pobytu w Londynie w 1754 roku. Poszczególne odłamy farmazonów rywalizowały o wpływy i władzę, starając się skaptować na członków przedstawicieli najpotężniejszych rodów; pod tym względem, z początkiem lutego 1780 roku, kiedy to jej wielkim mistrzem został magnat Ignacy Potocki, największe sukcesy zaczęła odnosić Katarzyna Pod Gwiazdą Polarną. Wkrótce też podzieliła się na trzy warsztaty językowe: polski, francuski i niemiecki; w pierwszym z nich, który przyjął nazwę Świątyni Izys, zrzeszyli się polscy wyznawcy Izydy. Wreszcie mogli działać w ramach własnej jawnej organizacji. Na jej czele stanął brat Ignacego, Jan Nepomucen Potocki, brygadier kawalerii, którego jedyna córka wyszła z czasem za mąż za Stanisława Tarnowskiego, starościca sulejowskiego, zwanego – nomen omen – Egipcjaninem. Oprócz Potockich, do Świątyni Izys od początku jej istnienia lub w nieco późniejszym okresie należeli przedstawiciele największych polskich i litewskich rodów, a więc Czartoryscy, Radziwiłłowie, Sapiehowie, Rzewuscy, Małachowscy, najwybitniejsi przedstawiciele kultury z Wojciechem Bogusławskim, Julianem Ursynem Niemcewiczem i Franciszkiem Dionizym Kniaźninem na czele, a także dwóch bratanków Stanisława Augusta: książę Józef Poniatowski oraz Piotr Maliszewski, syn naturalny prymasa Michała Poniatowskiego. Może zdawało im się, że służą Rzeczypospolitej i ze wszech miar starają się ratować ją przed katastrofą, lecz wybrali złą drogę; faktycznie służyli tylko kultowi Izydy-Rodopis. Zapewne nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, albowiem członkowie niższych stopni nie byli do końca wprowadzeni we wszystkie tajemnice; można ich tak usprawiedliwiać, ale czy zmienia to smutną prawdę, że przyczynili się do zguby ojczyzny? W tym czasie członkowie kultu Izydy mieli tak wielką władzę w państwie, że nie rozległ się ani jeden głos protestu, kiedy w związku z obchodami stulecia odsieczy wiedeńskiej, w kościele św. Jana Chrzciciela w Wilnie wzniesiono piramidę sięgającą sklepienia, na której wierzchołku umieszczono posąg jednego z wcieleń egipskiej bogini. Członkiem Świątyni Izys był też niewątpliwie hrabia Jan Potocki, późniejszy autor Rękopisu znalezionego w Saragossie, młodzieniec wykształcony w Genewie i Lozannie. Na własną rękę studiował historię i języki; podobno znał ich tyle, że mógłby służyć za tłumacza murarzom Wieży Babel. Zapewne dlatego kierownictwo loży postanowiło wysłać go do Egiptu, aby sporządził raport o sytuacji nad Nilem, który zamierzali przedłożyć Katarzynie II. Potocki opublikował po francusku – a następnie po polsku – opis podróży, którą odbył w 1784 roku, ale choć mamy do czynienia z jednym z najtęższych piór epoki, jego tekst jest o wiele słabszy od relacji Radziwiłła. Zapewne Potocki cały swój kunszt włożył w napisanie raportu, który przedłożył kapitule Świątyni Izys. Książka przeznaczona dla szerokiego ogółu to tylko nędzne okruchy tego tajnego opisu. Ciekawe jest natomiast to, że podobnie jak wcześniej Radziwiłł, nawet w oficjalnej relacji Potocki nie pomija milczeniem piramidy Izydy-Rodopis: Wielka piramida otoczona była małymi, których podstawy trwają dotąd. Łatwo rozeznać można położenie tej, o której Herodot twierdzi, że zbudowana została przez córkę Cheopsa kosztem jej kochanków, którzy za każdy fawor płacili sztuką granitu. [W sumie] będziemy mieli sto sześćdziesiąt i siedem tysięcy trzysta osiemdziesiąt trzy fawory i pół. Suma, jak na młodą księżniczkę, dosyć znaczna. Tajny raport Potockiego musiał się spotkać z uznaniem nie tylko kierownictwa Świątyni Izys, ale również Stanisława Augusta, który śledził na bieżąco wszystkie zabiegi mające na celu doprowadzenie do jego małżeństwa z Katarzyną II. W dowód uznania dla młodego podróżnika wydano za niego jedną z najpiękniejszych dam z kręgu króla, Julię zwaną Giuletta la Bella, córkę Stanisława Lubomirskiego. To najprawdopodobniej Potocki przywiózł z Egiptu kamień, który później służył w obrzędach inicjacyjnych odbywających się w posiadłości Bogusławskiego, autora Krakowiaków i górali. Kamień ten zaginął dawno temu, lecz wiadomo z opisów, że na jednej ze ścian widniał wizerunek skarabeusza i trojga siedzących bóstw, a inną zdobiły inskrypcje hieroglificzne, para oczu Horusa udżat, klucz życia anch oraz postacie Izydy i Neftydy, między którymi spoczywał na podwyższeniu Ozyrys kiełkujący, czyli mumia Ozyrysa z wyrastającymi z niej pędami młodego zboża, symbol zmartwychwstania. Członkowie loży, którzy uzyskali najwyższe stopnie wtajemniczenia, wiedzieli, że chodzi o odrodzenie Egiptu pod berłem Katarzyny; adeptom wmawiano natomiast, że Ozyrys reprezentuje Rzeczpospolitą, która z czasem zatriumfuje jak ten egipski bóg. Za swój naczelny symbol wyznawcy Izydy uznawali jednak pojedyncze oko Horusa, zwane przez nich Okiem Wszechwidzącym i – jak wspomniałem – zwykle umieszczane w trójkącie równobocznym, symbolizującym piramidę. Czasami zamiast oka umieszczali w trójkącie literę „G”, interpretowaną jako pierwsza litera greckiego słowa gnosis (wiedza) lub terminu geometria, pojmowanego jako wiedza o proporcjach rządzących wszechświatem; brało się to stąd, że według Plutarcha imię egipskiej bogini oznaczało „wiedzę”, i właśnie jako ucieleśnienie wiedzy, a więc Sophię bądź Alma Mater, a czasem nawet i Prawdę – przedstawianą w postaci nagiej młodej kobiety w koronie – czcili Izydę wcześniej alchemicy i gnostycy. Inni masoni, którzy za przykładem wyznawców kultu zaczęli posługiwać się tym samym symbolem, tłumaczyli adeptom niższych stopni, iż litera „G” to skrót od słowa „Bóg” w językach germańskich (Gott lub God). Świadczy to najlepiej, że dla osiągnięcia swoich nikczemnych celów nie tylko członkowie Świątyni Izys, lecz w ogóle farmazoni jako tacy nie potrafili uszanować żadnej świętości! Jan Potocki wyjechał z żoną do Paryża, gdzie zaprzyjaźnił się z głośnym masonem Scipione Pittolim, którego nazwał swoim „przewodnikiem w sztuce myślenia i w studiach”, a który odpłacił mu się po latach szerzeniem skandalicznych plotek o jego życiu erotycznym, rozpowiadając między innymi, że hrabia romansował z własną matką, siostrą i teściową. Czym mu się tak naraził Potocki? Po powrocie do Warszawy w czasie Sejmu Czteroletniego wciąż popierał politykę Świątyni Izys, nawołując w pisanych i drukowanych przez siebie broszurach do aliansu z Rosją i wychwalając carycę. Niechęć współwyznawców mogły natomiast wzbudzić jego prace poświęcone chronologii egipskiej, występowanie przeciwko Napoleonowi – z którym członkowie Świątyni Izys zaczęli z czasem wiązać wielkie nadzieje – a zwłaszcza publikacja pierwszych rozdziałów Rękopisu znalezionego w Saragossie, gdyż bali się, iż w dalszych partiach zdradzi wszystkie szczegóły masońskich inicjacji. Czy zmuszono Potockiego do samobójstwa, czy też zgładzono go, a samobójstwo upozorowano, aby zapobiec publikacji całości powieści? Na to pytanie, tak jak na wiele innych związanych ze Świątynią Izys, nigdy nie uzyskamy odpowiedzi. Najtrwalszym i najlepiej widocznym śladem działalności jej członków są, niestety, tylko stawiane przez nich budowle, w tym Łazienki, rezydencja Czartoryskich w Puławach, Oranżeria Egipska wzniesiona w Końskich na polecenie Stanisława Małachowskiego, marszałka Sejmu Czteroletniego, oraz dobrzycki pałac Augustyna Gorzeńskiego, królewskiego generała-adiutanta, zbudowany na rzucie węgielnicy, będącej jednym z najważniejszych symboli masońskich, a w starożytnym Egipcie atrybutem Ozyrysa. Trzeba też wspomnieć o grobach, bądź to ozdobionych egipskimi symbolami, bądź nawiązujących kształtem do egipskich świątyń i grobowców, jak choćby maleńka piramida pochowanego w Warszawie na cmentarzu ewangelicko-augsburskim podpułkownika Jana Riedla, szefa biur księcia Józefa Poniatowskiego. Co się natomiast tyczy działalności politycznej Świątyni Izys, to nowa wojna między Rosją i Turcją, która wybuchła w roku 1787, a także pogłoski, że Katarzyna namawia Austrię do podjęcia wspólnych działań w celu wyparcia Turków z Europy, podzielenia ich ziem oraz ustanowienia nowego Cesarstwa Bizantyjskiego, spowodowała w loży rozłam. Członkowie rekrutujący się spośród wyznawców Izydy nadal popierali carycę, podczas gdy inni, związani przede wszystkim z międzynarodową masonerią, postanowili wykorzystać moment uwikłania Rosji w konflikt z sułtanem do przeprowadzenia w Polsce reform w duchu idei masońskich, do czego zachęcił ich przede wszystkim największy sukces farmazonów: wypowiedzenie posłuszeństwa przez kolonie angielskie w Ameryce ich jedynemu prawowitemu władcy i założenie pierwszego na świecie państwa masońskiego. Tak jest, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej powstały jako państwo masońskie; duchowi spadkobiercy templariuszy od dawna przybywali do kolonii, a pierwsze loże ujawniły się tam niemal równolegle z angielskimi. Benjamin Franklin już w 1734 roku został obwołany wielkim mistrzem Pensylwanii; tego samego roku wydał zbiór konstytucji masońskich. Masonami byli George Washington, John Hancock, Thomas Paine, Paul Revere, John Paul Jones, Aaron Burr, Alexander Hamilton oraz wielu innych polityków i wojskowych odgrywających przewodnią rolę w okresie walki o niepodległość. John Hancock, jako przewodniczący II Kongresu Kontynentalnego, doprowadził najpierw do powołania Armii Kontynentalnej i mianowania Washingtona jej dowódcą, a następnie do uchwalenia Deklaracji Niepodległości, pod którą sam podpisał się jako pierwszy. „Wszyscy ludzie stworzeni są równymi” – czy można sobie wyobrazić bardziej masońskie i niedorzeczne hasło? Przecież wiadomo, że szlachcic stoi znacznie wyżej od mieszczanina i chłopa; Bóg w Swojej mądrości ustanowił pewien naturalny porządek, którego nikomu nie wolno zakłócać. Amerykańscy masoni, żeby usprawiedliwić swój czyn, wypisali cały katalog skarg przeciwko dobremu władcy. O jego tyranii miała świadczyć bostońska masakra, ale czy można nazwać „masakrą” zajście, w którym wściekły tłum rzuca się na żołnierzy, a ci, strzelając w obronie własnej, zabijają pięciu napastników? I jak naprawdę wyglądały okoliczności głośnego incydentu zwanego Boston Tea Party? Angielski parlament nie zwiększył, lecz obniżył cło na herbatę, powodując, że stała się tańsza od herbaty szmuglowanej z Holandii; właśnie dlatego amerykańscy przemytnicy napadli na stojące w porcie angielskie statki i wrzucili cały ładunek do zatoki. To tylko podli masoni wmówili kolonistom, że Anglia ich wyzyskuje, i skłonili ich do buntu, aby założyć własne państwo. W 1777 roku, a więc wkrótce po wybuchu rewolty, mieli już 100 lóż. W wojnie z wojskami angielskimi wspierali kolonistów bojownicy przybyli z różnych państw Europy, w większości wywodzący się spośród masonerii. Wiadomo, że masonami byli markiz La Fayette i Kazimierz Pułaski, zwerbowani w Paryżu przez Benjamina Franklina; czyż nie wydaje się oczywiste, że masonem był również Kościuszko? Jeszcze przed zakończeniem działań wojennych, w czerwcu 1782 roku, Kongres Kontynentalny zatwierdził projekt Wielkiej Pieczęci Stanów Zjednoczonych. Jej rewers przedstawia nie dokończoną piramidę. W miejscu brakującego czubka widnieje oko umieszczone w trójkącie równobocznym, od którego odchodzą świetliste promienie. Czy ktokolwiek może wątpić, że chodzi o piramidę Izydy-Rodopis w trakcie budowy oraz o udżat, oko Horusa, naczelny symbol wyznawców Izydy? Nie dokończona piramida symbolizuje również masońskie państwo, które farmazoni budowali w Ameryce, tak jak ich dalecy protoplasci wznosili piramidę egipskiej księżniczki. Biegnący nad okiem napis ANNUIT COEPTIS nie wymienia imienia bogini, lecz czyż nie jest ewidentne, że to właśnie ona „sprzyja dziełu”? Umieszczony pod piramidą napis NOVUS ORDO SECLORUM potwierdza te domysły, bo przecież o jaki nowy porządek dziejów może chodzić, jeśli nie o masoński?! A jednak, choć rewers Wielkiej Pieczęci najdobitniej świadczy, jak ważną pozycję wśród amerykańskich masonów zajmowali wyznawcy Izydy, nie było między nimi pełnej zgody co do dalszych działań. Niektórzy, podobnie jak w Polsce część członków Świątyni Izys, za wcielenie bogini uważali carycę Katarzynę II i popierali ją w wojnie z Turcją, nadal dążąc do wyzwolenia Egiptu. John Paul Jones, twórca amerykańskiej floty, zaciągnął się do marynarki rosyjskiej i walczył w stopniu kontradmirała przeciwko galerom tureckim. Ale większość wyznawców Izydy była zdania, że zanim dokona się przewrotu w Egipcie, należy obalić wszystkie legalne rządy w Europie i zastąpić je masońskimi. Na pierwszy ogień poszła Francja, która – na swoją zgubę – popierała kolonistów w wojnie z Anglią; właśnie kontakt z masonerią amerykańską sprawił, że francuscy farmazoni poczuli się na tyle silni, aby wystąpić przeciwko swojemu monarsze. Podobnie jak tamci, zaczęli od spisywania skarg; następnie, pod kierunkiem masonów markiza La Fayette i hrabiego Mirabeau, przekształcili zwołane przez Ludwika XVI Stany Generalne w Zgromadzenie Narodowe, a potem w Konstytuantę, i zaczęli opracowywać konstytucję wzorowaną na amerykańskiej. Pod masońskim hasłem „Wolność, Równość, Braterstwo” zburzono Bastylię, ogłoszono Deklarację praw człowieka i obywatela, skonfiskowano majątki kościelne i pozamykano klasztory, wszystko po to, aby zburzyć odwieczny porządek rzeczy i przekształcić Francję w drugie państwo masońskie. O tym, jak silne również wśród masonerii francuskiej były wpływy wyznawców Izydy, najlepiej świadczy fakt, że w trzy lata po zburzeniu Bastylii na jej gruzach wzniesiono ogromną fontannę, zwieńczoną rzeźbą egipskiej bogini w królewskim nakryciu klaft na głowie; strugi wody tryskały z obnażonych cycków wszetecznicy. Jak wspomniałem, pod wpływem idei napływających z Ameryki, także w Polsce podjęto reformy cuchnące farmazońską zgnilizną. Jak mogło być inaczej, skoro, oprócz Kołłątaja, wszyscy autorzy Konstytucji 3 Maja byli zaprzysiężonymi masonami związanymi ze Świątynią Izys! Jednakże prace Sejmu Czteroletniego, dążące do przekształcenia Polski w państwo masońskie, spotkały się z ostrym potępieniem najbardziej oddanych Katarzynie II wyznawców Izydy; wraz z omamionymi przez siebie biskupami zawiązali konfederację targowicką i zwrócili się do carycy, aby przysłała wojska. Kto pragnął dobra Polski? Czy reformatorzy, czy targowiczanie, do których przystąpił Stanisław August, nadal wierzący w życzliwość carycy względem jego osoby? Ani jedni, ani drudzy. Realizowali tylko odmienne masońskie koncepcje polityczne, i to właśnie swoimi sporami zgubili ojczyznę. Interwencja wojsk rosyjskich skończyła się bowiem drugim rozbiorem Polski, podpisanym 23 stycznia 1793 roku. Niedługo potem zaczął krążyć po Warszawie rysunek satyryczny – dla uniknięcia prześladowań antydatowany o sto lat – wyrzucający królowi jego związki ze Świątynią Izys. Przedstawia Stanisława Augusta jako konia z ptasią głową (połączenie Pogoni i Orła), dźwigającego na grzbiecie znak loży: pojedyncze masońskie Wszystkowidzące Oko, od którego odchodzą promienie. Przed konioptakiem postępuje naga postać kobieca z gwoździem w każdej stopie, symbol Rzeczypospolitej odartej ze znacznej części swych ziem i umęczonej niczym Chrystus na krzyżu. Poniżej biegnie sporządzony w języku francuskim napis: „Nosiciel oka idioty”, jednakże słowo „oko” zapisane jest nie jako oeil, lecz oeuil lub oevil, oczywiście specjalnie. Pisownia oeuil, którą wyznawcy Izydy stosowali często jako swoisty znak rozpoznawczy, łączy wyrazy oeil (oko) i oeuf (jajo), gdyż oko, jak wspominałem, było dla nich zarazem symbolem Wielkiego Jaja, z którego – według wierzeń egipskich – wszystko wzięło początek. Natomiast wariant oevil, łączący francuskie oeil z angielskim evil (złe), jednoznacznie identyfikuje oko jako oculus malus, złe oko, przed którym ostrzega Biblia, i stanowi komentarz artysty do haniebnej działalności króla oraz Świątyni Izys. Nie wiemy, kim był artysta, który wykonał rysunek; jego barokowy, ozdobiony zawijasami inicjał jest w obecnym stuleciu nie do odczytania. Pomińmy ostatnie dwa lata agonalnych zmagań, zakończone trzecim rozbiorem Polski. Na nic się zdało ustanowienie naczelnikiem Kościuszki ani takie desperackie zabiegi, jak powołanie pod broń wszystkich młodych obywateli lub wzniecenie w Warszawie antyrosyjskiej rewolty pospólstwa, wzorowanej na rewolucji francuskiej. Nie pomogło zniesienie pańszczyzny i inne posunięcia, mające zaszczepić na polskim gruncie idee masońskie. W październiku 1794 roku Kościuszko dostał się do niewoli po przegranej bitwie pod Maciejowicami, a miesiąc później rosyjskie wojska wkroczyły do Warszawy, gdzie znaczna część obywateli powitała je z ulgą. Nie tylko byli to ci, którzy pragnęli zachowania starego porządku; z interwencji rosyjskiej cieszyła się również ta część członków Świątyni Izys, która swoje nadzieje wiązała nie z masońskimi awanturami, lecz z Katarzyną II. Przekreśliła je definitywnie dopiero śmierć blisko siedemdziesięcioletniej carycy, która zmarła w 1796 roku na skutek obrażeń, jakie poniosła podczas spółkowania z ogierem, kiedy zerwały się rzemienie podtrzymujące nad nią prychające zwierzę. Czyżby na starość caryca jednak uwierzyła, że jest wcieleniem Wielkiej Bogini, która – pod postacią klaczy – spółkowała z dzikimi końmi? Lecz Polska już wtedy nie istniała. Znaczna część masonów – w tym wyznawców Izydy – przeniosła się do Francji, nie zrażona faktem, że 21 stycznia 1793 roku, a więc na dwa dni przed drugim rozbiorem Polski, posunięto się w Paryżu do okrutnej zbrodni, która po dziś dzień ciąży na narodzie francuskim: stracono na gilotynie króla. Czy może istnieć straszliwszy dzień w dziejach jakiegokolwiek państwa? Tymczasem masoni z całego świata tylko z radością zacierali ręce, z jednej strony szczęśliwi, że wreszcie pomszczona została na potomku Filipa IV Pięknego śmierć Jakuba de Molay, a z drugiej przekonani, iż obcięcie głowy królowi, królowej i setkom arystokratów przybliża dzień, w którym masoneria zawładnie całym kontynentem, następnie zaś światem. I zaiste, miała szansę tego dokonać, zwłaszcza gdy okazało się, że armia rewolucyjnej Francji ma wśród swoich generałów naprawdę utalentowanego dowódcę: Napoleona Bonaparte. W nagrodę za stłumienie zamieszek rojalistycznych w Paryżu w październiku 1795 roku, mało znany generał Bonaparte otrzymał naczelne dowództwo armii francuskiej we Włoszech. Odniósł całą serię spektakularnych zwycięstw, rozbijając wojska austriackie pod Lodi, Castiglione, Arcola, Rivoli. W następstwie jego działań Austria zrzekła się Belgii i lewobrzeżnych posiadłości nad Renem, powstała podporządkowana Francji Rzeczpospolita Cisalpińska, a potem Republiki Rzymska i Helwecka. Główne zadanie, jakie stanęło teraz przed rewolucyjną Francją, to pokonanie Anglii. W lutym 1798 roku Bonaparte objeżdżał francuskie wybrzeże kanału La Manche, szukając dogodnego miejsca do rozpoczęcia inwazji. Rozkazał nawet zamówić działa typu angielskiego, aby po wylądowaniu można je było ładować angielską amunicją. Jednakże zamiast uderzyć na Anglię, zdecydował się... uderzyć na Egipt! Co skłoniło go do takiej decyzji, do tej pory niezrozumiałej dla historyków? Nawet Adolphe Thiers, tak zawsze życzliwy biograf Bonapartego, nazwał ją „najbardziej nierozważnym przedsięwzięciem w historii”. Niektórzy twierdzą, iż generał zamierzał dotrzeć przez Egipt do Indii i wywołać tam powstanie przeciwko Anglikom. Trudno posądzać wyśmienitego dowódcę o aż taką naiwność, by chciał prowadzić swoich żołnierzy trasą liczącą 3000 kilometrów, w dodatku biegnącą głównie przez tereny pustynne. Gdyby chciał podbić Indie, popłynąłby do Indii. Jemu jednak zależało właśnie na podboju Egiptu. I nie ma wątpliwości, że skłonili go do tego wyznawcy Izydy, którzy wraz ze wzrostem terroru i ciągłym posyłaniem na szafot swoich konkurentów – w tym nawet zadeklarowanych masonów, takich jak Danton, Desmoulins, Couthon i Babeuf – mieli coraz silniejszą pozycję w rewolucyjnych władzach Francji. Nie jest jasne, kiedy wyznawcy egipskiej bogini nawiązali kontakt z młodym generałem, choć wydaje się prawdopodobne, że to im zawdzięczał mianowanie dowódcą francuskiej armii we Włoszech, i to dzięki ich pomocy logistycznej odniósł pierwsze sukcesy. W którymś momencie musieli zawrzeć ciche porozumienie, czyniące go narzędziem kultu w planach podboju Egiptu i świata. W każdym razie właśnie podczas kampanii włoskiej, 27 października 1796 roku, Bonaparte przyjął na swojego adiutanta przybocznego Józefa Sułkowskiego, młodego jakobina ściśle związanego ze Świątynią Izys, o czym świadczy między innymi fakt, iż zawsze robił ten sam umowny błąd co inni wyznawcy Izydy, pisząc oeuil zamiast oeil. Sułkowski pełnił odtąd u boku generała rolę pełnomocnika kultu. Choć na temat Sułkowskiego napisano niejedną książkę i setki artykułów, pozostaje on nadal postacią zagadkową. Dotąd na przykład nie wiadomo, czy jego ojcem był Franciszek de Paula Sułkowski, jeden z czterech synów wspomnianego założyciela książęcej linii rodu i właściciel zamku zbudowanego w kształcie noszonego przez masonów trójkątnego kapelusza, czy też jego ubogi krewny. Nie wiadomo też, czy matką adiutanta była Węgierka, która zmarła przy porodzie, pewna francuska guwernantka czy też księżna Miecznikowa, żona Radziwiłła Panie Kochanku, twórcy tajnego stowarzyszenia „banda albeńska”, zrzeszającego wyznawców Królowej. Wiadomo natomiast, że chował się w rydzyńskim zamku książąt Sułkowskich, do którego wjazdu strzegły dwa kamienne sfinksy, i miał zostać usynowiony przez księcia ordynata Augusta Sułkowskiego, jednego z najpotężniejszych magnatów w państwie. Ponoć mały Sułkowski był genialnym dzieckiem i podczas podróży, w jakie zabierał go książę August, chętnie popisywał się swoją wiedzą na królewskich dworach. Maria Antonina trzymała go na kolanach i uczyniła swoim paziem, Katarzyna II obdarzyła stopniem aspiranta oficerskiego w pułku konnym Lejbgwardii. Znał grekę, łacinę, kilka języków nowożytnych, potrafił grać na fortepianie, skrzypcach, flecie, rysować karykatury, ale najchętniej studiował tematy związane z wojskowością. Tak więc gdy ostatecznie nie odziedziczył rydzyńskiej ordynacji, zdecydował się na karierę wojskową. Udział w wojnie z siłami rosyjskimi, które wkroczyły do Polski w 1792 roku, przyniósł mu krzyż Virtuti Militari i przedstawienie do awansu na majora. Zwycięstwo targowiczan spowodowało jednak, że albo sam się zdecydował – albo polecono mu – wyjechać do Paryża. Wkrótce po przybyciu do stolicy Francji nawiązał bliski kontakt z przebywającym tam już od kilku lat Piotrem Maliszewskim, wspomnianym synem naturalnym prymasa Michała Poniatowskiego i serdecznie zaprzyjaźnionym z Niemcewiczem członkiem – a prawdopodobnie i paryskim agentem – Świątyni Izys. Sułkowski poznał też urodzoną w Kairze w 1773 roku przyszłą żonę Maliszewskiego, jedną ze sławnych elegantek epoki Dyrektoriatu, zwaną Egipcjanką. Jej ojciec, Venture de Paradis, orientalista, który spędził wiele lat w Egipcie, Syrii, Turcji i innych krajach Wschodu, był bardzo wpływową osobistością wśród francuskich wyznawców Izydy. To za jego namową Sułkowski wyruszył na Wschód, aby opanować turecki i arabski. Gdy po trzech latach powrócił do Francji, został decyzją Dyrektoriatu przyjęty do armii Republiki i natychmiast skierowany do kwatery głównej Bonapartego w Livorno. Czasem słyszy się głosy, że właśnie Sułkowski namówił Bonapartego do wyprawy egipskiej, że to on opracował plan kampanii, a także przekonał generała, aby zabrał ze sobą kilkusetosobową grupę naukowców, których zadaniem było sporządzenie dokładnego opisu kraju, jego flory, fauny i starożytnych zabytków. Jest to jednak znaczne uproszczenie faktów; rola Sułkowskiego była istotna, ale jako przedstawiciela międzynarodowego kultu, którego interesy reprezentował przy generale. Wyzwolenie Egiptu spod islamskiego jarzma było od wieków celem wyznawców egipskiej bogini; to oni skłonili Bonapartego do powzięcia decyzji o wyprawie, oni – z pomocą znacznych pieniędzy i Talleyranda, który podjął się nawet udobruchać sułtana, proponując mu Wyspy Jońskie i roczną daninę – pomogli generałowi przekonać przeciwny wyprawie Dyrektoriat. Decyzja zapadła 5 marca 1798 roku. W dniu 23 kwietnia Bonaparte odbył trzygodzinną rozmowę w cztery oczy z Maliszewskim; niespełna miesiąc później francuska flota wypłynęła z Tulonu. Nie miejsce, aby rozwodzić się nad przebiegiem kampanii, w której – oprócz Sułkowskiego – brali udział także inni Polacy, w tym generał Józef Zajączek, pułkownik Józef Grabiński, majorzy Józef Feliks Łazowski i Józef Szumlański. Warto natomiast wspomnieć, że w drodze do Egiptu flota zdobyła Maltę, siedzibę zakonu, który był najzagorzalszym wrogiem templariuszy i po ich kasacie przejął większość ich dóbr, a Jana Chrzciciela uczynił swoim patronem. Uroczystym obchodem uczczono pamięć Jakuba de Molay, spalonego na stosie w 1313 roku wielkiego mistrza templariuszy. Ten gest ze strony Bonapartego miał pokazać wyznawcom Izydy i farmazonom wszelkiej innej maści, jak bardzo generał sprzyja ich dążeniom. Po dwunastu dniach dalszej żeglugi wojska francuskie zeszły na ląd i bez większych strat wzięły szturmem Aleksandrię. Trzy tygodnie później, 21 lipca 1798 roku, w bitwie stoczonej w pobliżu piramid, rozgromiły wojska mameluckie pod wodzą Murada Beja. Cel, jaki Bonapartemu wyznaczyli wyznawcy Izydy, został osiągnięty. Ale tylko pozornie. Mimo protestów towarzyszących mu przedstawicieli kultu naczelny wódz nie zamierzał likwidować miejscowej administracji, zmuszającej rdzenną egipską ludność do niewolniczej pracy, ani w jakikolwiek sposób występować przeciwko wierze muzułmańskiej. Co więcej, w dniu Święta Nilu przywdział strój arabski i zaczął nawet przebąkiwać, iż gotów jest przyjąć islam. Była to poniekąd próba sił: po odniesieniu kolejnego sukcesu militarnego ambitny Korsykanin uznał bowiem, że jeśli ma podbijać świat, chce to czynić nie jako marionetka w rękach tajnego kultu, lecz na własny rachunek. Żeby przeciągnąć na swoją stronę Sułkowskiego, awansował go najpierw na szefa szwadronu, potem na szefa brygady. Gdy ten jednak nie krył się z nienawiścią, jaką zaczął żywić do generała, Bonaparte posłał go na pewną śmierć. Sułkowski poległ 22 października 1798 roku, rozsiekany przez ludność zbuntowanego kairskiego przedmieścia. Sułkowski był ważną postacią wśród wyznawców Izydy. Jak donosi jego biograf Hortensius Saint-Albin, potrafił nawet czytać egipskie hieroglify, choć oficjalnie zostały rozszyfrowane przez Champolliona dopiero dwadzieścia kilka lat później. Niewątpliwie w szeregach armii francuskiej i wśród naukowców wchodzących w skład ekspedycji było znacznie więcej zwolenników egipskiego kultu. Żeby nie pokrzyżowali mu planów przejęcia władzy, Bonaparte postanowił zostawić ich w Egipcie. Przekazał dowództwo generałowi Kleberowi, wsiadł w ścisłej tajemnicy na fregatę „Murion” i powrócił do Francji. W niespełna trzynaście miesięcy od śmierci Sułkowskiego był już dyktatorem. Pięć lat później, 2 grudnia 1804 roku, w katedrze Notre Dame własnoręcznie koronował się na cesarza. Pozostawione przez niego w Egipcie wojska musiały walczyć najpierw z armią przysłaną przez sułtana, następnie z mieszanym korpusem angielsko-tureckim. W końcu skapitulowały. W październiku 1801 roku ostatni żołnierze francuscy opuścili ziemię egipską. Wyznawcy Izydy znów ponieśli klęskę. Aby im ją osłodzić, Napoleon polecił opublikować cały plon naukowy egipskiej wyprawy: wielotomowe, monumentalne dzieło Description de l’Egypte, które rozbudziło w Europie fascynację dziejami starożytnej krainy. Ale większość wyznawców Izydy nie wybaczyła mu zerwania umowy: poczynając od „spisku Opery”, przeprowadzili kilka nieudanych prób zamachu; w jednej z nich, którą podjęto w październiku 1809 roku, maczał palce książę Jan Sułkowski, krewny Józefa ze śląskiej linii rodu. Napoleon zrozumiał poniewczasie, że mściwi wyznawcy Izydy mogą mu poważnie zaszkodzić; pragnąc ich udobruchać, w 1811 roku zgodził się na to, aby w herbie Paryża umieszczono wizerunek Izydy siedzącej na tronie. Lecz było to za mało, aby znów zechcieli go poprzeć. Cesarstwo Napoleona rozpadło się kilka lat przed jego śmiercią na Wyspie Świętej Heleny. Czy gdyby nie zerwał z wyznawcami egipskiej bogini, zdołałby stworzyć o wiele trwalsze, wielonarodowe państwo? Czy tylko jego egoizmowi i krótkowzroczności zawdzięczamy to, że cały współczesny świat nie jęczy w okowach jej kultu? W dniu 21 września 1821 roku, a więc niespełna pięć miesięcy po śmierci Napoleona, postanowieniem namiestnika Józefa Zajączka rozwiązano wszystkie loże wolnomularskie na terenie Królestwa Polskiego. Był to ten sam Józef Zajączek, który w randze generała brygady brał udział w egipskiej kampanii Bonapartego. Nie ma wątpliwości, że ten uczestnik bitwy pod Maciejowicami, jakobin i przyjaciel Pułaskiego był członkiem Świątyni Izys. Ale przejrzał na oczy podczas pobytu w Egipcie – zrozumiał, że organizacja dąży nie do poprawienia sytuacji Polski, lecz wyłącznie do realizacji swojej własnej, szalonej polityki. Postanowił związać się z Napoleonem (za co zapłacił utratą nogi), a po przymusowej abdykacji cesarza i ustanowieniu Królestwa Polskiego zgodził się zostać jego namiestnikiem dla zlikwidowania masonerii, by już nigdy więcej nie mogła szkodzić jego umiłowanej ojczyźnie. Jednak nie na wiele się to zdało, albowiem liczni Polacy przebywali na emigracji, a jeszcze liczniejsi musieli uchodzić z kraju dziesięć lat później, po upadku powstania listopadowego. Ich właśnie postanowili wykorzystać wyznawcy Izydy, gdy zdecydowali się podjąć kolejną próbę opanowania Egiptu. Książę Adam Jerzy Czartoryski, którego ród od dawna pozostawał na usługach kultu, wysunął kandydaturę generała Henryka Dembińskiego, jednego z naczelnych wodzów powstania. Kandydatura została przyjęta. W tym czasie nad Nilem rządził Muhammad Ali, Albańczyk, któremu udało się zagarnąć władzę po opuszczeniu Egiptu przez wojska francuskie i angielskie. Wymordował podstępem mameluckich bejów, wypowiedział posłuszeństwo sułtanowi i zaczął budować własne imperium. Aby zmodernizować starożytny kraj, potrzebował europejskich fachowców i chętnie widział ich na swoim dworze. Wyznawcy Izydy upatrzyli w tym szansę dla siebie. Za pośrednictwem swoich agentów w Egipcie, w tym francuskiego wicekonsula Ferdynanda de Lessepsa, późniejszego twórcy Kanału Sueskiego, zaproponowali egipskiemu władcy zreformowanie armii na wzór europejski przy pomocy polskich oficerów, którzy wyemigrowali do Francji po upadku powstania. Muhammad Ali chętnie przystał na tę propozycję, tym bardziej że był zadowolony z wyników pracy Polaków, którzy wcześniej przebywali nad Nilem, takich jak major Florian Braunek i kapitan Julian Duszyński, instruktorzy kawalerii, oraz Władysław Moszyński, dawny towarzysz emira Rzewuskiego. W dniu 8 czerwca 1833 roku Dembiński, w towarzystwie siedmiu oficerów, wsiadł na okręt w Marsylii. Na uroczystej audiencji, która odbyła się w Aleksandrii 4 lipca, Muhammad Ali powierzył polskiemu generałowi reorganizację armii egipskiej i stanowisko głównego instruktora z pensją czterdziestu tysięcy franków. Obiecał też przyjąć na służbę znaczną liczbę polskich oficerów. Gdy wieść ta dotarła do przebywających we Francji członków Świątyni Izys, zaczęli namawiać rodaków do masowej emigracji nad Nil. Rozradowany Czartoryski twierdził, iż hasło „A.E.I.O.U.” należy obecnie odczytywać jako: „Antyczny Egipt Idealną Ojczyzną Uchodźstwa”. Co bardziej światli przedstawiciele Wielkiej Emigracji uważali jednak, iż jeśli chodzi o dobro Polski, to wyjazd nad Nil jest kiepskim pomysłem, a nawet – na złość księciu – interpretowali powtarzany przez niego skrót jako „Arabski Egipt Iluzją Okrutną Utopistów”, lecz byli właściwie bezradni wobec kampanii propagandowej wyznawców egipskiej bogini. Co innego Muhammad Ali, którego – dla zamydlenia mu oczu – jeszcze przed misją Dembińskiego wychwalał na łamach „Pielgrzyma Polskiego” Adam Mickiewicz, przekupiony przez wyznawców Izydy. Gdy za pośrednictwem europejskich szpiegów władca otrzymał informację, że polscy wojskowi, którzy przybędą do Egiptu jako instruktorzy, zamierzają dokonać przewrotu i przejąć władzę w państwie, wydał polecenie, aby już pierwszemu, ponad 450-osobowemu kontyngentowi zakazano zejścia na ląd. Dembiński, gdy się o tym dowiedział, zgłosił dymisję. Została przyjęta. Wystawił niewielki pomniczek Sułkowskiemu i jak niepyszny powrócił do Francji. Władysław Wężyk, który sześć lat później dotarł do Egiptu i spotkał się nie tylko z Muhammadem Alim, ale również z Solimanem Paszą, Francuzem, który podjął się modernizacji armii egipskiej po wyjeździe Dembińskiego, w swojej relacji nie wspomina ani słowem o misji polskiego generała. Nie wspominają o niej też Polacy, którzy w nieco późniejszym okresie znaleźli się w Egipcie, tacy jak Władysław i Zdzisław Zamoyscy, Leon Cienkowski, hrabia Michał Tyszkiewicz. Zmowa milczenia trwała długie lata. Dopiero sto lat później całą prawdę o próbie przewrotu Dembińskiego i jego powiązaniach z tajnym kultem, a także o wcześniejszych zamiarach wobec Egiptu wyznawców Izydy, postanowił ujawnić polski dyplomata i historyk Adam Jerzy Benis. Na trop tajnej organizacji naprowadził go najprawdopodobniej grobowiec Gustawa Kamieńskiego, pochowanego w 1930 roku na Powązkach pułkownika-inżyniera i literata, który opublikował pod pseudonimem Gamaston trzy powieści i szereg opowiadań (w tym historię tajemniczej piękności o wymownym imieniu Sphynxine). Grób ma kształt piramidy oraz portal w stylu egipskim, zdobiony egipskimi motywami, między innymi umieszczonym na zwieńczeniu wizerunkiem uskrzydlonej tarczy słonecznej. Przypomina grobowce egipskie, jakie po dziś dzień można oglądać w Tebach w rejonie Deir el-Medina, ale z jedną zasadniczą różnicą: piramida na warszawskim cmentarzu jest ścięta. Stanowi to ewidentne odniesienie do symboliki wyznawców Izydy. Na związki z kultem egipskiej bogini jeszcze wyraźniej wskazuje pseudonim literacki zmarłego, łączący grecką literę gamma i angielski wyraz stone (kamień). Dla kogokolwiek obeznanego z obyczajami masońskimi gamma to skrót od gnosis; jasne jest, iż „Gamaston” to nic innego, jak „kamień wiedzy”, równoznaczny z „kamieniem filozoficznym” alchemików. Dla wyznawców Izydy symbolizował kamień, jaki każdy kochanek księżniczki Rodopis musiał jej wręczyć w zapłacie za spędzone z nią chwile. Dlatego w inicjacjach ważną rolę odgrywał kamienny blok zawieszony na trójnogu reprezentującym piramidę; stanowił symbol owej zapłaty, a zarazem wysiłku, jaki każdy członek loży powinien wkładać w budowę masońskiego państwa. Potomkowie kochanków rozwiązłej księżniczki – choć na przestrzeni wieków rozsypali się po całym świecie – jako znak rozpoznawczy nosili i ponoć nadal noszą nazwiska nawiązujące do kamieni, które ich przodkowie wręczyli Rodopis, aby wzniosła w Gizie swoją piramidę, a więc takie jak Johnstone, Wallenstein, Robespierre i właśnie... Kamieński. Benis wytrwale studiował archiwa szwajcarskie, francuskie, angielskie, austriackie, polskie, a także – gdy został mianowany sekretarzem polskiego poselstwa w Kairze – arabskie. A ponieważ spodziewał się napotkać trudności, gdyby próbował opublikować wyniki swoich badań w Polsce bądź gdziekolwiek w Europie, opowiedział podczas audiencji o całej sprawie Fuadowi I, królowi Egiptu. Przejęty rozmową władca obiecał, że Królewskie Towarzystwo Geograficzne Egiptu wyda pisane po francusku dzieło Benisa. Historyk zdecydował się wyjawić całą prawdę o tajemnym kulcie najprawdopodobniej na polecenie marszałka Piłsudskiego, który – choć masoneria poparła przewrót majowy – od dawna żywił do niej wrogość i pragnął unaocznić rodakom, jak negatywną rolę odgrywała zawsze w historii Polski. Tylko to tłumaczy przyjazd Piłsudskiego do Egiptu w marcu 1932 roku; chciał się zapoznać z postępem badań Benisa. Odbyli kilka poufnych rozmów. Podczas spotkania z królem Fuadem w pałacu Abdine, a następnie podczas wizyty Sidkiego Paszy, premiera Egiptu, który odwiedził marszałka w Heluanie, Piłsudski kilkakrotnie podkreślał, jak bardzo zależy mu na tym, żeby książka Benisa została wydana. Z końcem 1934 roku Benis ukończył część pracy poświęconą misji Dembińskiego. Wysłał zapewne egzemplarz maszynopisu Piłsudskiemu, ale nie wiemy, czy marszałek zdołał się z jego treścią zapoznać. W dniu 12 maja 1935 roku Piłsudski zmarł. Po jego śmierci Benisa zaraz odwołano do kraju. Wkrótce też zmarł, a jego papiery zniknęły w tajemniczy sposób. Wyznawcy Izydy byli zdecydowani na wszystko, byleby nie dopuścić do opublikowania prawdziwych informacji o ich kulcie i próbach zawładnięcia Egiptem. Okazało się jednak, że Benis zdążył przed wyjazdem z Kairu złożyć rękopis w Królewskim Towarzystwie Geograficznym Egiptu i jego praca ma wkrótce zostać ogłoszona. Wyznawcy Izydy natychmiast rozwinęli szeroko zakrojoną działalność dyplomatyczną, żeby nie dopuścić do druku książki, ale król Fuad nie zamierzał cofać raz danego słowa. Nagle, na początku 1936 roku, zmarł również. Jego następca, Faruk I, postanowił pójść na kompromis. Ostatecznie Królewskie Towarzystwo Geograficzne Egiptu – zgodnie z obietnicą Fuada i jego premiera – wydało w dwóch tomach pracę Benisa na temat misji Dembińskiego, lecz tekst został przeredagowany i znacznie okrojony. Nie zawiera ani jednej wzmianki o Świątyni Izys, kulcie Izydy i próbach zawładnięcia Egiptem; nie zamieszczono tajnych listów głównych postaci dramatu, które Benis wyszperał w archiwach i zamierzał opublikować. Pozostała tylko urzędowa korespondencja i oficjalne relacje, zaopatrzone w wielce wymowną uwagę wydawcy: Les documents presentes ici ne forment qu’une petite partie des nombreux materiaux qu’il a recueillis... Potężny kult ostatecznie dopiął swego. Lecz było to, na szczęście, pyrrusowe zwycięstwo, albowiem Polacy zrozumieli wreszcie, że przez wieki karmili własną piersią gada. W dniu 19 lutego 1938 roku premier Rzeczypospolitej, generał Felicjan Sławoj Składkowski, powiedział w Sejmie wprost: „Jako Polak i jako szef Rządu uważam wpływy masońskie w Polsce za szkodliwe. I masonom nie ufam.” Nie wspomniał o ich działalności zmierzającej do zapobieżenia publikacji dzieła Benisa, ale dla wszystkich zorientowanych w sprawie było jasne, o co chodzi premierowi. Dziesięć miesięcy później, w dniu 22 listopada, prezydent Mościcki, który zawdzięczał swoje stanowisko marszałkowi Piłsudskiemu, z największą satysfakcją podpisał dekret „o rozwiązaniu zrzeszeń wolnomularskich”. Polska wreszcie przejrzała na oczy, podobnie jak wcześniej Niemcy. Ale aż do prezydentury Kennedy’ego nic nie mogło zachwiać pozycji masonerii w ich przepotężnej twierdzy, jaką od chwili powstania są Stany Zjednoczone. Tak jak kult Izydy, grając na ich ambicjach i roztaczając przed nimi miraże sławy, zdołał zaprząc do realizacji swoich obłąkańczych planów Stefana Batorego, Władysława IV Wazę, Jana II Kazimierza, Jana III Sobieskiego, Stanisława Augusta Poniatowskiego, tak samo masoni amerykańscy potrafili zaślepić każdego z prezydentów Ameryki, a także najwybitniejsze osobistości związane z biznesem, kulturą i sztuką. Za sprawą masonów w Anglii i w innych krajach Europy nastąpił na początku dziewiętnastego wieku nawrót do gotyku, stylu wprowadzonego przez templariuszy, ale to w Ameryce powstały najokazalsze budowle neogotyckie, takie jak nowojorskie Trinity Church i Cathedral of St. John the Divine, rozpoczęta w 1892 roku – i wciąż nie dokończona – największa budowla sakralna na świecie. Jeszcze przed wojną secesyjną wzniesiono w Ameryce ponad sześćdziesiąt budowli w stylu egipskim, z nowojorskim gmachem sądów, The Tombs, na czele; także tu złożono największy hołd sztuce egipskiej, wznosząc najwyższy obelisk świata, mierzący 170 metrów Washington Monument; jego odsłonięcie w 1885 roku było jeszcze bardziej uroczyste od ustawienia w Londynie siedem lat wcześniej egipskiego obelisku zwanego igłą Kleopatry, pod którym zakopano dwa porcelanowe słoje zawierające przedmioty symbolizujące największe osiągnięcia Imperium Brytyjskiego, w tym masońską węgielnicę. To na ziemi amerykańskiej stanęła Statua Wolności, dar masonów francuskich dla ich zamorskich braci, olbrzymi pomnik pogańskiej bogini, do której szkielet zaprojektował mason Eiffel, budowniczy bezużytecznej, szpecącej Paryż żelaznej konstrukcji, naśladującej wieżę Babel. To właśnie w Ameryce wzniesiono nawiązujące również do wieży Babel pierwsze drapacze chmur – w tym nowojorski Flatiron Building, zbudowany w 1902 roku na planie kielni – i wciąż wznosi się nowe, coraz wyższe. Niektórzy twierdzą, iż każde dzieło rąk ludzkich jest siłą rzeczy miłe Bogu, gdyż stanowi dowód, iż nie pomylił się, lepiąc z gliny człowieka na Swoje podobieństwo. Bzdura! Nikt mi nie wmówi, że było zamiarem Boga, kiedy tworzył świat, aby jedni ludzie mieszkali drugim nad głową. Wzorem architektury odpowiedniej dla chrześcijan powinien po wsze czasy pozostać nasz szlachecki parterowy dworek, w którym mieszka się i żyje w zgodzie z naturą i boskimi prawami. Ale dajmy spokój architekturze. Jak już wspomniałem, jednym z symboli Królowej były muszle kauri, inaczej porcelanki, używane jako środek płatniczy przez wiele prymitywnych ludów. Znaczenie tych muszli dla kultu wiązało się początkowo nie z ich wartością nabywczą, lecz ze specyficznym kształtem: owalne muszelki, posiadające podłużną szczelinę z zębowatymi wypustkami po brzegach, reprezentowały niszczycielskie cechy bogini (vagina dentata). Podobnie było w wypadku pierwszych bitych pieniędzy: w starożytności wyznawcy Izydy traktowali je jako amulety, gdyż widniejący na metalowych krążkach wizerunek głowy bóstwa bądź władcy interpretowali jako symbol obciętej głowy Ozyrysa leżącej na półmisku lub – w wypadku głowy kobiecej – obciętej głowy Izydy, gdyż Horus odrąbał głowę matce, kiedy ta uwolniła Seta. Dlatego w Rzymie bito pieniądze w świątyni Junony Monety, czyli Junony Doradczyni, traktowanej jako jedno z wcieleń egipskiej bogini, i właśnie na jej cześć zwano je „monetami”. Lecz potem kultem zaczęto otaczać same pieniądze, a ich gromadzenie stawało się stopniowo głównym celem wyznawców Izydy, aż w Ameryce osiągnęło swoje apogeum. Choć początkowo, według wzorców francuskich, wynoszono tu pod niebiosa Wielką Boginię jako kobiecą istotę zwaną Wolnością, od dawna jest jasne, że w Ameryce o człowieku świadczą nie żadne wartości duchowe i kulturowe, lecz wyłącznie jedno: jego stan posiadania. Tak jak niegdyś templariuszom, wszystkim obywatelom Stanów Zjednoczonych chodzi tylko o zysk. W całym państwie panuje niepodzielnie wszechpotężny dolar. To on jest tu Bogiem i żadna siła nie jest w stanie strącić go z piedestału. Próbowała to uczynić garstka dzielnych ludzi, którzy w 1826 roku założyli Partię Antymasońską. Niestety, po kilku latach zniknęła z areny dziejów. Wszechpotężny dolar króluje nadal, a co gorsza, zaczął podbijać świat. Symbol dolara zapisywany jest obecnie powszechnie jako $, a więc identycznie jak skrót nazwy Świątyni Izys (łac.: Sacrarium Isidis) w tej postaci, w jakiej był umieszczany na znaku loży na środku gwiazdy utworzonej z dwóch trójkątów równobocznych. Bez trudu wyparł pierwotny symbol – literę S przeciętą dwiema pionowymi liniami – wprowadzony przez masonów nie związanych z kultem egipskiej wszetecznicy, w którym litera S oznaczała Świątynię Salomona, natomiast pionowe linie reprezentowały kolumny u jej wejścia. Wzrost potęgi egipskiego kultu w Ameryce nastąpił nawet kosztem innych ugrupowań masońskich. Lecz już i tak obrzydliwe, wszeteczne przekonania wyznawców Izydy zostały tu jeszcze bardziej spłaszczone i wynaturzone. Boginię zastąpił pieniądz, a miejsce kultu Królowej zajął kult hollywoodzkich aktorek, takich jak Mae West, Rita Hayworth i Marilyn Monroe. Członkowie kultu próbowali podsunąć tę ostatnią Kennedy’emu, licząc, że wda się z nią w romans, tym samym dostarczając im materiałów, którymi będą go mogli szantażować. Wielki prezydent okazał się nieczuły na wdzięki aktorki. Chciał zmienić Wielką Pieczęć, ukrócić władzę masonów, przywrócić Ameryce prawdziwe chrześcijańskie wartości. Dlatego musiał zginąć. Cześć Jego pamięci! Rodacy, nie dajcie się ogłupić, nie myślcie tylko o swoich kontach, nie uganiajcie się za wszechpotężnym dolarem, zapominając o religii ojców i boskich prawach rządzących światem. I choć zasiadacie tu nad garncami mięsa i najadacie się chleba do sytości, nie dajcie się omamić tej nowej ziemi egipskiej; myślcie o swoim zbawieniu i nie tylko nie wstępujcie do masońskich loży, ale na każdym kroku tępcie farmazońską zarazę! Pamiętajcie, że liczy na was Święty Powszechny Kościół Apostolski; pozostańcie prawymi Polakami! [wróć do strony 155 ]