Paweł Kądziela "ludzie lasek" Biblioteka Tom 56 „WIĘZI' LUDZIE LASEK Opracował i wstępem opatrzył Tadeusz Mazowiecki Biblioteka „WIĘZI' Warszawa 2000 © Copyright by Biblioteka „Więzi" Projekt okładki i stron tytułowych — s. Alberta Chorążyczewska FSK Redaktor książki — Paweł Kądziela Indeks osób opracował — Paweł Kądziela ISSN 0519-9336 ISBN 83-88032-30-5 Biblioteka „Więzi", Warszawa, ul. Kopernika 34 Tel. (+4822)827-29-17 Fax (+49 22) 826-79-63 e-mail: wiez@free.ngo.pl Wydanie II Skład i korekta: „Nowy Dziennik" Sp. z o.o., Warszawa, ul. Lwowska 11 m. l Druk i oprawa: Drukarnia „Petit", Otwock, ul. Inwalidów Wojennych 14 Cena 45 zł Printed in Poland Każdy domek, który wznoszono, powstawał w wielkim trudzie. Wszystkie instytucje, które tu powstały, miały przejść przez ciężką próbę doświadczeń i miłości. To wszystko wskazuje, jak wiele może uczynić samo społeczeństwo. To trzeba było wziąć z siebie i z siebie wydobyć. Taka praca wydobywania z siebie i nieczekania na gotowe ma ogromne znaczenie wychowawcze i kształcące. Społeczeństwo wtedy dopiero staje na właściwym poziomie, gdy pracuje i gdy okazuje swą posługę społeczną przez osobiste wyrzeczenie sic i trudy. Życie laskowe i ziemia laskowa uprawiane są trudem. W pocie czoła zdobywa się tutaj ziemię. Dlatego ta ziemia, uprawiana ofiarą, miłością i wyrzeczeniem, wydała owoc stokrotny. A na czele tego Dzieła niewidomych, powstałego z ofiarnej pracy, pozostanie zawsze postać lekko pochylona, ostrożnie stąpająca, z zamkniętymi oczyma, z otwartym sercem i z dłońmi wyciągniętymi do ludzi, którzy potrze- bują pomocy. Niech trwa w naszej świadomości i pamięci, niech wy- znacza ślady dla dalszego trwania i rozwoju Dzieła. Z przemówienia Kardynała Stefana Wyszyńskiego na pogrzebie Matki Elżbiety Róży Czackiej w Laskach 19 maja 1961 r. WSTĘP Książka ta jest opowieścią o ludziach i Dziele Lasek. Składają się na nią obszerniejsze szkice, wspomnienia, poezje, listy, zapiski. Ma ona swo- ją historię. W czasie kiedy nie było łatwo wydać książkę o Laskach, sios- tra Maria Gołębiowska zaczęła zbierać opublikowane w „Więzi" artyku- ły, oprawiła je i tak powstał niewielki zeszyt z napisem Ludzie Lasek. W późniejszych rozmowach postanowiliśmy z Siostrą sięgnąć szerzej po rzeczy ogłaszane w różnych czasopismach i przygotować wydanie zbioru. Siostra Maria, której pietyzm dla przeszłości Lasek był źródłem tego zamierzenia, wydania książki już nie dożyła, ale to ona ją zainicjowała i zgromadziła większość tekstów. Rola redaktora książki polegała na ze- braniu pozostałych, także dotąd niepublikowanych, i stworzeniu kompo- zycji całości. Ta kwestia może być najbardziej dyskusyjna. Niełatwo bowiem stwo- rzyć całość z tekstów tak rozmaitych i z tak różnych okazji pisanych. Trze- ba było zawierzyć własnemu wyczuciu, jak je ułożyć. Powstała książka, która jakby ciągle na nowo, poprzez biografie, urywki wspomnień, poezje czy innego rodzaju wypowiedzi, odtwarza dziejącą się wciąż historię tego miejsca, a przede wszystkim to, co w nim najważniejsze, co stanowi o jego roli i głębszym życiu. Myślę, że gdyby ta książka napisana została przez jednego autora, byłaby bardziej zwarta, ale i mniej bogata w to wszystko, co jest wartością świadectwa; świadectwa o tych drogach życia i o tym Dziele, w którym tak wiele się stało i staje — przez Krzyż. Laski służą niewidomym, zwłaszcza niewidomym dzieciom. Ale także ludzie obdarzeni wzrokiem widzą tu więcej. Laski to jednocześnie pojęcie we współczesnej kulturze i historii chrześcijaństwa w Polsce. I wreszcie, Laski to miejsce codziennej ciężkiej pracy wielu ludzi: sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, świeckich, księży, pracowników, wychowawców, nauczycieli. Wszystkie te wątki są w tej książce obecne, ale żaden z nich nie może być pojmowany oddzielnie — dopiero razem mówią o tym, co tu jest. Mówią — życiem ludzi. Nie wszystkich zresztą, jacy powinni się w tej książce znaleźć. Niektóre wspomnienia mogą wy- dać się zbyt emocjonalne czy pisane z niedostatecznego dystansu. Ale książka składająca się ze świadectw i wspomnień jest także przekazem klimatu, wartości, refleksji; jest przekazem tego wszystkiego, co — naj- prościej mówiąc — płynie z prawdy i z miłości okazywanej człowiekowi potrzebującemu pomocy. Zamyka książkę programowy dla Lasek tekst Matki Czackiej, powstały pięćdziesiąt lat temu, w 1936 roku. Wydało mi się słuszne zamieścić go na końcu książki, a nie na jej początku, tak by odczytywany był on w świetle życia ludzi, o których w tej książce mowa. To, co stało u podstaw tego Dzieła, wytycza mu i nadal drogę. Wspomnienia o ludziach zawsze, nie tylko w tym przypadku, napro- wadzają nas na ślady, które stają się dla nas ważne. Przyzwyczajeni do myśli, że historia składa się z wielkich wydarzeń, nie dostrzegamy tego, że ma ona swój nurt podskórny, niewidoczny, alba zgoła wyglądający na to, że toczy się poza życiem bieżącym. Jeśli Laski dla każdego, kto się z nimi zetknął, stają się powodem do zastanowienia, to także dlatego, że są zaprzeczeniem powierzchownego sądu o tym, jaki sens dla kultury i historii ludzkiej mają dzieła ciche, skromne i niewidoczne. Trudno na taką drogę wejść; trudniej na niej wytrwać konsekwentnie. Ale może naj- trudniej tak ją ukształtować i tak ją pojmować, by — nie przestając być sobą — była ona związana z życiem społeczeństwa i narodu, a nie czymś z jego ubocza. Laski są cząstką chrześcijaństwa i cząstką Polski, uformo- waną przez cierpienie i przez otwartość wobec ludzi; są jednym z tych miejsc w świecie, którym dane było i jest — być dla innych znakiem na drodze. Tadeusz Mazowiecki Laski, kwiecień 1986 Emmanuela Jezierska CZŁOWIEK 18 października 1955 r. Dziś napisałam Krysi opowiadanie prowadzące ją do poznania nazwy: człowiek. Poprzednio już (od powrotu z wakacji) wypracowałam z nią ogólne pojęcia rośliny i zwierzęcia. Wypracowanie tamtych pojęć nie by- ło obecnie zbyt trudne. Krysia posiada już duży zapas wiedzy praktycznej o świecie, zna też wiele nazw jednostkowych, co wszystko razem stanowi doskonałe podłoże pod zrozumienie dalszych etapów, łączenia zjawisk w pewne grupy, a dalej w wyższe nadrzędności. Krysia o sobie wie już du- żo. Wie, że jest dziewczynką. Wie, że się nazywa Krystyna Hryszkiewicz. Wie, że jest jakimś j a1. Karta o człowieku jest bardzo prosta. Stwierdza ona dobrze znane Krysi prawdy w formie sądów przeczących. Brzmi ona tak: „Ja dziewczynka nie jestem kwiat. Ja dziewczynka nie jestem owoc. Ja dziewczynka nie jestem warzywo. Ja dziewczynka nie jestem drzewo. Ja dziewczynka nie jestem żyto. Ja dziewczynka nie jestem trawa. Ja dziewczyn- ka nie jestem roślina". A dalej karta wymienia znane Krysi zwierzęta, stwier- dzając, że ona, dziewczynka, nie jest nimi. W końcu ogólne: „Ja dziewczynka nie jestem zwierzę." I nareszcie ostatnie: „Ja dziewczynka jestem człowiek." Karta interesuje Krysię bardzo. Czytają z niesłabnącą uwagą. Wszystko to rozumie. Nie ma ani jednego wyrazu, który by jej był nieznany (zawsze, gdy chodzi mi o treść, o zrozumienie jakiejś podstawowej prawdy, podaję Obserwacje nad rozwojem gtuchociemnej Krystyny Hryszkiewicz. ją w słowach już dobrze Krysi znanych, by nie było kierowania myśli na rzeczy mniej ważne). Zdania są łatwe i Krysia rozumie ich treść. Po prze- czytaniu każdego zdania parska drobnym, cichym, dziewczęcym śmiesz- kiem. Mimika jej i znaki mówią: „Co? Ja miałabym być trawą? Krowa by mnie zjadła. Co? Żyto? Ależ żyto przerabia się na chleb i się je. Wyrywa- no by mnie jak warzywo? Ha-ha. Ja nie jestem warzywo. Ja nie rosnę na drzewie jak owoc." I tak bawi się Krysia doskonale opowiadaniem i każdym jego zda- niem: „Ależ ja nie jestem owca. Ze mnie nie ścina się wełny i nie przera- bia się jej na drutach. Ja nie ciągnę wozu, ja nie jestem koń." Dochodzi wreszcie do ostatniego zdania. Czyta je w skupieniu. Wyraz człowiek jest jej nieznany. Biorę ją za rękę. Jesteśmy przy niej obie z s. Ludwiką. Krysia ma twarz ogromnie zainteresowaną, i dziwnie poważną. Uważa z napięciem na moje znaki: „Ja tu napisałam — tłumaczę jej powoli, bardzo jasnymi dla niej znakami — że ty nie jesteś rośliną (znak siania, sadzenia i wzrostu), i że ty nie jesteś zwierzęciem (znak biegnięcia palcami, niby na czterech nogach), ale że ty jesteś człowiek (znak: dotknięcie palcami obu dłoni do czoła i podniesienie palcami dużymi głowy do góry przez podparcie nimi brody, przez co twarz ujęta jest jakby w koło ze wzniesieniem jej w górę i dotykiem do czoła na znak myślenia)". Zatrzymuję się sekundę. Krysia jest cała zamieniona w uwagę. „Ja, siostra — mówię do niej dalej —jestem człowiek". Teraz s. Ludwika bie- rze jej ręce: „Ja, siostra — mówi —jestem człowiek". Krysia milczy. „Kto jest mama?", pytam ją po chwili. „Człowiek", odpowiada Krysia błyskawicznym ruchem, bez chwili namysłu. „A tata?" „Człowiek." „A babka?" „Człowiek." „A dziadek?" „Człowiek." „A Halinka?" „Człowiek." „A siostra Wawrzyna?" 10 „Człowiek." „A wujek?" „Człowiek." I tak przesuwa się przed Krysią szereg znanych jej osób. Przestaję ją pytać, ale Krysia sama pisze do ręki różne znajome osoby i opowiada: „Człowiek", „Człowiek". Piszę jej do ręki nazwę: „Człowiek". Krysia ją powtarza. Lekcja jest skoń- czona. Nie biorę z nią nic więcej, by zostało tylko to jedno na dzień dzisiejszy. Piszemy kartkę z kalendarza. Gdy Krysia pisze datę na dużej karcie, myślę: Powiem jej, by napisała na tej karcie, jako wydarzenie z dnia „Ja dziewczynka jestem człowiek". Może jest jednak już zbyt znużona? Może ja jej sama to napiszę, a ona tylko przeczyta? Krysia wyjmuje kartę z tabliczki. Nie oddaje mi jej, jak zwykle, ale coś tam czyta i zabiera się do mówienia głosem. Krysia czyta głośno to, co sama napisała na karcie kalendarza. — Ja dziewczynka jestem człowiek. Jestem wzruszona. Krysia sama uznała, że nie potrzeba już dziś czekać na większe wydarzenie dnia, jak to, które już się stało. Krysia ogłasza sama w swym kalendarzu-pamiętniku, że ona dziewczynka jest człowiekiem. Muszę tu dodać, że odkąd z Krysią zapisujemy na karcie kalendarza ważniejsze wypadki dnia, zwykle omawiam z nią to, co się w tym dniu działo. Dziś Krysia nie czeka na moją inicjatywę. Sama uznaje, że wiado- mość o jej człowieczeństwie jest tak ważna, że trzeba ją tu zapisać. Gdy patrzyłyśmy na Krysię podczas tej lekcji i na jej uwagę i powagę w przyjmowaniu tej nazwy, miałyśmy obie wrażenie, że Krysia rozumie to, że ten wyraz: człowiek jest na jakąś inną miarę niż te wszystkie rośliny i zwierzęta, które przesunęły się już przez jej poznanie. Widać już to było przy jej przyjmowaniu negatywnych zdań o tym, czym ona, dziewczynka, nie jest. Wydaje mi się, że Krysia ma głębokie poczucie wielkiej różnicy, jaka jest między nią a tym całym światem zewnętrznym, który podaje się w jej ręce. Tamto wszystko można mieć lub nie mieć, można mieć dużo czy mało, jest miłe lub niemiłe, przydaje się do czegoś, służy jej. Tamto wszystko warto oglądać i mieć, by tego używać, ale ona, dziewczynka Kry- sia, jest człowiekiem. Alicja Gościmska DZIELNI Począwszy od jesieni 1945 roku przez Zakład Specjalny w Laskach przeszło ponad sto dzieci ociemniałych na skutek wojny. Pomnóżmy tę liczbę przez cztery (ilość Zakładów tego typu w Polsce) i dodajmy tych, którzy z różnych przyczyn do Zakładów się nie dostali! Po latach od zakończenia wojny lista jej ofiar nie była jeszcze bynajmniej zamknięta: w 1964 znów przybyło do Lasek trzech chłopców, którzy stracili wzrok w zetknięciu ze znalezionymi materiałami wybuchowymi... Styczeń, rok 1945. Niemcy opuszczają Polskę. Zostawiają za sobą zaminowane tereny. W lasach, na łąkach, pastwiskach zostawiają wszel- kiego kalibru niewypały. Podrzucają specjalnie szereg materiałów wybu- chowych w kształcie zegarków, ołówków, cygarniczek, zabawek... Wkrótce po wejściu wojsk radzieckich ruszają pociągi, poczta. Do Zakładu w Laskach napływają zewsząd listy, zgłoszenia niewidomych dzieci i młodzieży. Kwestionariusz wysyłany z Zakładu do rodziny każdego niewidome- go zawiera między innymi pytanie: Z jakiej przyczyny utracił wzrok. Kil- ka wypowiedzi zacytowanych niżej daje wystarczający obraz nieszczęścia, jakie spadło na setki dzieci. „Byłem wtedy ośmioletnim dzieckiem1. Mamusia dała mi obiad i wyszła do cioci, która mieszkała obok nas. Zamknąłem mieszkanie i wyszedłem na dwór. Pobawiłem się z Psotką i poszedłem pod jabłoń, aby poszukać jabłka do zabawy (był lipiec). Tymczasem w trawie znalazłem lepszą zabawkę: świecącą jak cacko w kształcie wiecznego pióra. Podniosłem ją i zacząłem odkręcać. Nie udawało mi się, gdyż była zardzewiała. Chcia- łem pokazać mamusi i zapytać, co to jest... Mamusi nie znalazłem... Wziąłem więc siekierę, położyłem cacko na progu z cementu i uderzyłem w nie obuchem. Siekiera odbiła się z impetem i ostrze uderzyło mnie w prawe oko. Rozległ się huk... ludzie się zbiegli, jakaś kobieta zaczęła krzyczeć... W drugie oko i policzek trafiły mnie odłamki... te największe ' Piszący, a raczej dyktujący wspomnienia mają po 11, 12 lat. 12 poszły dołem: pościnały kwiaty i mały orzech... Zamroczyło mnie. Zaczą- łem iść w kierunku domu cioci. Po drodze rosła wiśnia o pochyłym pniu, wpadłem prosto na nią. Mamusia zobaczyła to z okna i przybiegła do mnie. Wyprzedziła ją ciocia i zaniosła mnie do mieszkania. Gdy mamusia zobaczy- ła mnie leżącego w sieni, zemdlała na progu. Tatuś był blisko, na robocie. Gdy dowiedział się o wypadku, to zszedł ze słupa (jest elektromonterem) i pojechał rowerem do elektrowni po samochód. Zawieziono tego samego dnia do szpitala mnie i mamusię, która zachorowała ze zmartwienia... Wyjęto mi prawe oko, które wisiało nad policzkiem... Chcieli mi usuwać odłamki z okolicy mózgu, ale tatuś na to się nie zgodził, bo lekarze mówili, że mogę umrzeć w czasie operacji. Tak zaniewidziałem." „Było to w zimie roku 1945. Miałem siedem lat. Rano poszedłem do sąsiada, gdzie był mój kolega — piętnastoletni Stefek. Przyniósł on z lasu parę zapal- ników. Zatrzymaliśmy się na drodze przed domem Stefka, który kazał mi iść do Janka. Obiecałem to zrobić, jeżeli Stefek da mi za to jeden zapalnik, utrzymawszy zapalnik schowałem go do kieszeni. Bardzo mi się podobał, bo był świecący. Zacząłem się bawić w kuchni u Stefka. Na kuchni się pali- ło... Wyciągnąłem z łóżka słomkę, włożyłem ją do dziurki w zapalniku. Sie- działem sobie blisko pieca kuchennego. Zapalnik trzymałem w lewym ręku... Po paru sekundach... huknęło. Ogłuszyło mnie... nie wiedziałem, co się stało. Nie widziałem nic, ale nie rozumiałem, co to znaczy. Siostra Stefana wybiegła przed dom, krzycząc... Wyszedłem za nią na dwór... Moja siostra usłyszała krzyk z sąsiedniego domu, przybiegła i odniosła mnie do domu. Szwagier, mamusia i bracia nieśli mnie po kolei do miasta (5 km). W szpitalu zaraz w nocy byłem operowany... Odjęto mi lewą dłoń, bo mia- łem urwane cztery palce i dłoń poszarpaną. Miesiąc leżałem w szpitalu, a w domu trzy miesiące. Niedługo potem dowiedzieliśmy się o Zakładzie w Laskach i przyjechałem tutaj. Teraz mogę częściowo używać lewej ręki, po operacji, jaką zrobiono mi w Warszawie za staraniem Zakładu, mogę chwy- tać i trzymać różne rzeczy." „Wojna uczyniła ogromne straty: nie tylko rodzicom Michała2, lecz całej wiosce. Najdotkliwiej ucierpiała jednak jego rodzina, Najpierw spłonęły - Chłopiec napisał własne wspomnienia brajlem w trzeciej osobie, zmieniłam imię chłopca. 13 zabudowania, a potem i chata. Matka Michała przeniosła się do sąsia- dów i tam gotowała posiłki dla męża i trzech synów, którzy pilnowali dobytku w lesie. Michał z młodszym bratem nosili ojcu do lasu pożywie- nie. Jako chłopiec żywy i sprytny, Michał był przez wszystkich lubiany. Posiadał przy tym siłę, co zyskiwało mu mir i poważanie wśród kolegów. Starsi również lubili Michała, gdyż gdy pracował, to uczciwie... Gdy leniuchował, to też całkowicie, to znaczy leżał bezczynnie, póki mu się to nie znudziło, strzelając z kulek, których miał pełne kieszenie. Puszczał też rakiety, strzelał z karabinu po kryjomu, strzelał nieraz z prochu, któ- rym nabijał butelki. Michał marzył o tym, jaki zawód obierze w przyszłoś- ci... Ale stało się inaczej. Raz, gdy niósł obiad dla ojca i braci, Niemcy zaczęli strzelać. Kułe przelatywały nad głowami chłopców, których było czterech. Siła ataku wzrastała — całe serie pocisków przelatywały z pie- kielnym chichotem. Świst kuł mieszał się z hukiem eksplozji, wybuchów. Jeden z pocisków rozerwał się tuż przed chłopcami. Pęd powietrza zwalił Michała z nóg, zrobiło się ciemno... Czuł, że coś spływa mu po twarzy, bólu nie czuł. Usłyszał tupot nóg i krzyki. — To koledzy i brat biegną do wody — pomyślał Michał. Poderwał się i biegł za nimi. Lecz po kilku kro- kach upadł. Zabrakło mu sił. Począł wołać na chłopców, lecz z trudem wydo- bywał głos — ochrypł. Usiłował jeszcze raz iść w kierunku wody. Myślał, że to ziemia tak mu zasypała twarz i oczy, że nic zobaczyć nie może. Począł przecierać oczy palcami. Bez skutku: ciemność nie ustępowała. Chłopcy, którzy uciekli, powiadomili rodzinę Michała. Przybyła pomoc. Matkę chwyciła rozpacz. Brat Michała płakał jak trzy bobry razem. Michał się jednak nie załamał. Miał wtedy dziesięć lat. Od szpitala do szpitala wę- drował dalej i dalej. Na koniec przywędrował do szpitala w Warszawie i tutaj dowiedział się o Laskach, dokąd wkrótce przyjechał po naukę." „Było to w końcu sierpnia 1946 roku. Miałem lat dziesięć. Dnia tego pogoda była piękna. Mimo to dzień wydawał się mi jakiś smutny od same- go rana. Miałem jakiś wielki niepokój. Była niedziela. Poszedłem na dwu- nastą do kościoła. Po sumie, wróciwszy na nasze podwórze, rozglądałem się i przyglądałem wszystkiemu tak uważnie, jak gdybym nigdy nie wi- dział tych tak dobrze znanych miejsc. Wybrałem się do mych starszych kolegów, którzy mieli zapalnik. Sied- liśmy i zaczęliśmy majstrować. Jeden z kolegów wydłubywał żółtawy pro- szek z zapalnika, a ja mu się z bliska przyglądałem... Nastąpił nagły 14 wybuch... W pierwszej chwili zdawało mi się, że chłopcy zakryli mi czymś twarz, miałem uczucie, że coś leży na twarzy... i nic nie widziałem. A to cała twarz była zasypana prochem i zalana krwią. Chłopiec, który dłubał w zapalniku został zabity na miejscu... Zacząłem iść do domu, w stronę drogi, kierując się chrząkaniem świni, która była na okólniku przy dro- dze. Siostra moja szła właśnie tamtędy po jagody do lasu, spostrzegła mnie i zabrała do domu. Najpierw pojechałem do miasteczka, gdzie zro- biono mi tymczasowy opatrunek. Po czym zawieziono mnie do miasta wojewódzkiego. Wydawało mi się wtedy, nie wiem czemu, że będę jeszcze kiedyś widział. Leżałem dwa miesiące w szpitalu... twarz goiła mi się dłu- go. Gdy odjeżdżałem, kierowniczka szpitala powiedziała mamusi o tym Zakładzie. Po powrocie do domu, już rozumiałem, że nigdy widzieć nie będę, choć nikogo o to nie pytałem. W listopadzie tegoż roku pojecha- łem do Zakładu w Laskach." „Po wyjściu Niemców w styczniu 1945 roku w naszej okolicy zostało bar- dzo dużo materiałów wybuchowych. Zaczęliśmy wraz z kolegami maj- strować koło tego. Z początku zbieraliśmy tylko naboje, które kładliśmy w ogień, ciesząc się głośnymi wybuchami. Ogień rozpalaliśmy stale w tym samym miejscu, na ruinach starego zwalonego domu poza miastem. Zaczęliśmy od kulek. Potem zabraliśmy się do granatów i bomb. Pewnego dnia, a było to w niedzielę osiemnastego marca, włożyliśmy do ogniska bombę i prażyliśmy ją przez dwie godziny, czekając cierpliwie na wy- buch ukryci za ruinami starej cegielni, w odległości stu metrów od ogniska. Zaczęło się ściemniać i trzeba było wracać do domu. Nie mogliśmy jednak zostawić bomby w ognisku w obawie, aby jej wybuch nie zranił kogo z przechodzących. Miejsce to było wprawdzie odległe i puste, ale przypadkiem mógł ktoś tamtędy przechodzić. Koledzy bali się usuwać bombę z ognia. Pobiegłem więc z dwumetrowym kijem w ręku. Jeden z kolegów odważył się iść o dziesięć kroków za mną. Będąc w odległości dwóch metrów od ogniska, pchnąłem kijem w czterokilową bombę... i w tej sekundzie resztki zrujnowanych ścian starego domu rozsypały się w pył... Huku żadnego nie słyszałem, tylko szum sypiących się na mnie sproszkowanych cegieł... Czerwone plamy zaczęły mi latać przed oczy- ma; nie mogłem ruszyć się z miejsca, ani poruszyć ręką czy nogą... Potem już nic nie pamiętam. Oprzytomniałem dopiero w domu, gdy wszyscy z krzykiem się zbiegli, ale zaraz znów straciłem przytomność. Odzyska- 15 łem ją po trzech dniach dopiero. Zostałem wprawdzie raniony tylko w głowę, ale bardzo ciężko. Później dowiedziałem się, że tatuś odwiózł mnie zaraz do szpitala... że lekarz powyjmował mi większe odłamki z głowy, te które były bardziej na wierzchu i powiedział wtedy do tatusia — czy pan chce mieć syna niewidomego, głuchego i anormalnego, czy woli pan, by ten chłopiec nie żył? — Tatuś był tak zrozpaczony i bezradny, że odpowiedział: Niech pan doktor robi, co chce! Tatuś był zupełnie opuszczony i odszedł ze szpitala w rozpaczy. Mamusia była wtedy chora, a siostra wyjechała na kilka dni z domu. Tatuś przychodził co dzień do szpitala sprawdzić, czy jeszcze żyję. Wtedy w naszej okolicy zdarzało się bardzo dużo podobnych wypadków. Wszystkich zwożono do szpitala, w którym brakło już miejsc — leżałem na korytarzu. Może to usprawied- liwia trochę doktora i jego stosunek do rannych, których uważał za ska- zanych na pewną śmierć. Obsługa szpitala była już obojętna na te masy poszarpanych ciał, gniewał każdy jęk i krzyk bólu. Mnie jednak ten sto- sunek raził i bolał bardziej niż wszystko inne i nigdy tego nie zapomnę. Gdy — odzyskawszy przytomność, skarżyłem się na ból w oczach, lekarz powiedział tylko: «Po coś włożył bombę do ognia». Siostra moja wróciła w cztery dni po wypadku do domu i zdecydowała sama o moim leczeniu: zawiozła mnie do okulisty w tym samym mieście, który wydał wyrok i skierował mnie do miasta wojewódzkiego celem wyjęcia odłamków tkwią- cych głęboko nad okiem. Sprawa była pilna, gdyż groziło mi zapalenie móz- gu. Leczyłem się jeszcze dwa tygodnie w mieście wojewódzkim. W czerwcu wróciłem do domu, a za kilka miesięcy byłem już w Laskach. To że żyję, że jestem zdrowy i mogę się uczyć, zawdzięczam mojej siostrze.3" „Wieczór miał się ku końcowi. Była godzina 21 dnia 19 stycznia 1945 roku. Mieszkaliśmy w K. (miałem wtedy lat 9). Siedzieliśmy w naszym domu we czwórkę: mamusia, tatuś, brat i ja. Było to w kilka dni po wy- jściu Niemców i wkroczeniu wojsk radzieckich do miasta. Tatuś, usłyszawszy cichy warkot motoru w górze, wstał z krzesła i skierował się ku drzwiom. Otworzył je i wyszedł z mieszkania. Uszedł kilka kroków i przystanął, słuchając uważnie. Dom nasz był parterowy. Po prawej stronie ulicy, naprzeciw nas znajdowała się fabryka Erdal. I oto 3 Chłopiec ten wyrósł na dzielnego uspołecznionego człowieka; skończył wyższe stu- dia i jest dziś na odpowiedzialnym stanowisku. 16 ów nieznany samolot zrzucił kilka bomb na fabrykę. Mamusia odezwała się: dziewiąta godzina... Ledwo to wyrzekła, nagle... ciemność w oczach, potem — gwiazdy i znów ciemność... huku ani krzty. Myśląc, że to świat- ło zgasło, zawołałem: tatusiu, zaświeć zapalniczką (mieliśmy naftową lampę, gdyż elektryczność była zniszczona). Nie ma odpowiedzi. Cicho i ciemno... Tumany kurzu opadają powoli... Od strony studni dochodzą jęki ciężko rannego tatusia. Zacząłem odwalać gruz i cegły z nóg, aby się wydostać z mieszkania i iść z pomocą. Posuwałem się wolno w stronę schronu, macając resztki pozostałych ścian. Zrozumiałem, że nasz dom się zawalił (tylko my sami byliśmy w mieszkaniu, wszyscy sąsiedzi zostali jeszcze w schronie). Doszedłem do schodów schronu. Tam spotkał mnie sąsiad W., sprowadził na dół i położył na ławce. Powiedziałem, aby poszli ratować mamusię. Po piętnastu minutach zabrano mnie wraz z tatusiem do szpitala, któ- ry był odległy o kilometr. W drodze nie zdawałem sobie sprawy, że ten ciężko ranny, nieprzytomny człowiek, którego wiozą wraz ze mną — to mój tatuś. Byłbym się z nim przecież jakoś pożegnał... W szpitalu tatuś jęknął tylko niewyraźnie «ratunku» i umarł w trzy godziny po wypadku. Zwłoki mamusi i brata odkopano dopiero na drugi dzień rano. W szpita- lu leżałem blisko rok. Lekarzy prawie nie było. Szpital też był zbombar- dowany. Operację robiono mi zaraz po przywiezieniu, przy elektrycznej latarce. Opiekował się mną wtedy mój brat najstarszy, który był żonaty i nie mieszkał z rodzicami. Ciągle pytałem o mamusię, bo przeczuwałem, że jest zabita. Nie chciano mi tego powiedzieć i ukrywano przede mną, że mamusia leży w innym szpitalu. Lewe oko «wypłynęło» mi od razu na miejscu wypadku. Prawe operowano kilka razy... Tak jednego dnia stra- ciłem rodziców, brata i wzrok..." Powierzono mi w Laskach grupę tzw. średnią (chłopców od 11-15 lat). I do tej właśnie grupy przyjeżdża od razu siedmiu chłopców ociem- niałych na skutek eksplozji materiałów wybuchowych, w ciągu roku szkolnego liczba ta zwiększa się do trzydziestu kilku. Czy te nad wiek poważne twarze, oszpecone bliznami, czarnoszare od prochu, który zo- stał pod skórą, twarze o zniekształconych zrostami powiekach, przypo- minają okrągłe buzie dziecięce? Czy to usta dziecka — te rozcięte, układające się często w jakiś bolesny wyraz wargi?... 17 Czupryny nie strzyżone krótko, jak zwykle u wiejskich chłopców, lecz bujne, starannie utrzymane... Cera raczej blada, a ci, którzy wyszli świe- żo ze szpitala — nawet mizerni. Jedynie silna, muskularna, harmonijnie rozwinięta budowa ciała wskazuje na normalny, zdrowy fizycznie orga- nizm. Jedynie uśmiech, w którym błyskają białe zęby, rozjaśnia twarz i nasuwa refleksję: jakże miłą buzię miał ten chłopiec zanim... Już po kilku minutach rozmowy z chłopcem wychowawca zapomina 0 wszystkich dotychczasowych wątpliwościach: tak normalnie, tak swo- bodnie toczy się ta rozmowa. O wszystkim: o szczegółach przebytej po- dróży, o domu, o dotychczasowej nauce, o książkach, zajęciach, kole- gach... Tylko ani słowa o kalectwie. Z ożywionej rozmową twarzy dziecka znika wyraz przedwczesnej powa- gi. Mimika tej twarzy harmonizuje z treścią wypowiadanych słów. Chłopiec interesuje się wszystkim, tylko nie swoim kalectwem. Swej strasznej przygo- dy nie uważa widać za coś tak niezwykłego, o czym by warto mówić zaraz na wstępie. Niczym nie stara się zwracać na siebie uwagi. Wobec tej dzielnej, wesołej postawy dziecka znika gdzieś skrępowa- nie wychowawcy. I cały personel przystosowuje się intuicyjnie do tej postawy: milczy dyskretnie o tym, co wydawałoby się najistotniejsze 1 bezwiednie zaczyna traktować chłopca tak, jak gdyby należał do świata widzących. Grupa dzieci ociemniałych na skutek działań wojennych otworzyła przed wychowawcą-obserwatorem perspektywy wzbogacające dotych- czasowe środki wychowawcze w nowe możliwości. Chłopcy przedstawiali typ dzieci wyjątkowo aktywnych, inteligentnych, dzieci, które i przed utratą wzroku wybijały się na czoło zespołu rówieśników. Większość — to silne indywidualności, jednostki stojące na czele wszystkiego, co zor- ganizowano w internacie... Może zawdzięczają swą dzielność i wytrwa- łość trudnemu dziecięctwu? A może wszystkie te wartości były im już wrodzone? Prawdopodobnie oba czynniki: zewnętrzne wpływy i wewnętrzne da- ne uformowały ten typ chłopca, który swą dzielnością przewyższa niejed- nego z chłopców widzących. Wielka odwaga, pozwalająca im spełniać obowiązek mimo grożącego niebezpieczeństwa, stała się przecież w wie- lu wypadkach powodem utraty wzroku. 18 Przytoczę teraz charakterystyczne wypowiedzi ociemniałych chłop- ców w wieku 11-13 lat z ankiety o dzielności przeprowadzonej po prze- czytaniu im książki Aleksandra Kamińskiego Narodziny dzielności. — Czy człowiek rodzi się już z dzielnością, czy musi ją w sobie wyrobić? — Człowiek zasadniczo nie przychodzi na świat z dzielnością, lecz zdobywa ją w życiu codziennym. — Czy człowiek słaby fizycznie może być dzielny? — Może być bardzo dzielny. Nie posiada on siły do pracy fizycznej, ale może mieć wielką siłę duchową. Dzielność nie zależy od dużej siły fizycznej, ale wymaga wielu lat ćwi- czenia swej woli i zwalczania swych trudności. Człowiek silny fizycznie często jest dzielny, gdyż jemu przeszkody ziemskie nie sprawiają większej trudności, ale naprawdę dzielny jest ten człowiek, któremu wiele rzeczy nie przychodzi łatwo i musi się przezwyciężać. Mieliśmy możność stwierdzić, że wypowiedzi te nie są gołosłowne. Dzielność tych chłopców niejednokrotnie budziła nasz podziw. Dziel- ność granicząca nieraz z bohaterstwem: myślę w tej chwili o chłopcu ociemniałym i pozbawionym obu dłoni. Doskonałe protezy, jakie otrzy- mał dzięki staraniom Zakładu pozwoliły mu po człowieczemu jeść i pra- cować. Nie mogły jednak zastąpić zmysłu dotyku, którego głównym narzędziem są palce. Chłopak sprawdzał wargami pracę wykonaną przez siebie na maszynie trykolarskiej. Co więcej — czytał wargami brajlowski druk, mimo zakazów ze strony wychowawców. Nie wystarczała mu głośna lektura. Chciał poznawać więcej i więcej. Nic to, że poranione wargi stale krwawiły. Co za siła ducha w tak okaleczonym ciele! Czy dzielne dzieci spotykamy jedynie wśród tych, które zaniewidziały wskutek działań wojennych? Z każdym rokiem — po dzień dzisiejszy — napływają do Lasek zgło- szenia niewidomych dziewcząt i chłopców, którzy stracili wzrok niezależ- nie od wojny. Odpowiedzi na pytanie — z jakiej przyczyny stracił wzrok — mówią o dramacie młodziutkiego życia: ...nie widzi od urodzenia... po zapaleniu opon mózgowych... nowo- twór mózgu (lub gałek ocznych)... zanik nerwów wzrokowych... prze- dawkowanie tlenu w inkubatorze zniszczyło nerwy wzrokowe... wylał na siebie garnek wrzącej wody... wpadł do dołu z wapnem... przeprowadzał doświadczenie chemiczne i spowodował wybuch... 19 Dzieci, o których teraz mowa, w większości nie widzą od urodzenia lub od niemowlęctwa, pozbawione są całego bogactwa doznań i wrażeń, jakie dało „minerom"4 pierwszych dziesięć lat życia, kiedy to oczy ich poznawały piękno świata. Obserwując te dzieci od wczesnego dziecięctwa, jesteśmy świadkami ich postawy w uczeniu się sztuki życia po niewidomemu, w cierpliwym pokonywaniu trudności, jakie niesie ze sobą brak wzroku połączony nie- jednokrotnie z dodatkowym kalectwem. Dzielność ich to przede wszyst- kim wytrwałość w nabywaniu orientacji w terenie, w poznawaniu świata roślin, zwierząt, przedmiotów, w nauce i przygotowaniu do zawodu. Do przyswojenia sobie tych umiejętności wiodą długie, żmudne a nieefek- towne drogi. Przygotowują się do udziału w życiu ludzi widzących poprzez pracę społeczną, realizowanie dewizy — dawać coś społeczeń- stwu, nie tylko brać. Niewidomy „...nie skazany na to, aby tylko otrzymy- wać od innych, ale ma możność również dawać innym dobra duchowe oraz intelektualne" pisze Matka Elżbieta Czacka w artykule pt. Dziecko niewidome5. Dobra wyższego rzędu są dziedziną, w której niewidomy ma równe szansę z widzącym. (1965) Tadeusz Żychiewicz OTWORZYĆ LUDZIOM ŚWIAT Na płocie siedzi kos. Przestępuje śmiesznie z jednej patykowatej nogi na drugą. Drgają mu lekko opuszczone skrzydła i drga wydęte gardzioł- ko. Śpiewa. Głowa odrzucona w tył, mieniąca się metalicznie czerń piór. Tokuje — zapamiętały wiosenny ptak. 4 „Minerami" nazywali samych siebie chłopcy, którzy utracili wzrok wskutek działań wojennych lub manipulacji materiałami wybuchowymi. 5 Matka Elżbieta Czacka, Dziecko niewidome, „Ku szczytom" (dwumiesięcznik) Wil- no 1938 nr X/XI. 20 Twarz jakaś zamkniçta, zwrócona do wewnątrz, skupiona. Oczy podob- ne do znieruchomiałej tafli wody. Cierpliwy uśmiech ludzi, którzy nie widzą. 0 parę kroków jest głos — niecierpliwy głos pierzastego stwora, któ- rego nie będzie można zobaczyć wyczulonym dotykiem palców. 1 jednak — jest uśmiech. Trudno mi było zrozumieć. Bo przecież tutaj obowiązują specjalne normy. Świt: czas, gdy w giętkich gałązkach krzewów rajcują zadziorne wrób- le głosy. To one strącają na ciekawą twarz chłodne krople, zawieszone na liściach nocną ulewą. Słońce: fala ciepła wlewająca się przez uchylone okno, ogarniająca zewsząd, gdy wyjdzie się poza prostokątną ramę drzwi. Zmierzch: uciszone, nieruchome powietrze. Noc: tylko cisza. I ciemność. Ciemność, o której się nie wie, gdyż zatraciła swoją odręb- ność. Gdy nie istnieje nic, co można by przeciwstawić ciemności — cóż moż- na o niej powiedzieć? Jest nieuchwytna, bezimienna. Po prostu jest. To zmienia postać świata. Tyle jest słów, które na pewno coś znaczą, ale w jakimś innym wymiarze. Nie tu. Tutaj zawieszone są w próżni dziwności wszystkie światła, barwy i odcienie. Nie ma czerwieni maków; są tylko wiotkie, wilgotnawe, cierp- ko pachnące płatki. Nie ma także beznadziejnej szarości słoty, jest tylko bełkotliwy werbel wody w blaszanej rynnie i zapach rozpylonej mgły. Tu liczy się dotykalny konkret. Liczą się dźwięki. Także wonie. I ciem- ność wyłaniająca z siebie istnienia, formująca treść pojęć. Odartą z pstro- kacizny barw, inną. I kto wie, czy nie bardziej prawdziwą. A z całą pew- nością inną i nieprzeczuwaną. Jakiej wagi nabiera przestrzeń, którą trzeba pokonać, poznać. Której trzeba się nauczyć. I jakiej wagi nabiera głos. Każdy. Nawet głos zwario- wanego kosa. A przede wszystkim głos ludzki. Tłumaczący świat, który jest do zdobycia. Pomocny. Przyjazny. Głos, który tak wiele może. Wy- starczy, gdy śpiącego obudzi cię głos siostry dyżurnej. Nie zmieniło się przecież nic. Zrozum — a oto minęła noc i zaczai się dzień. A sprawił to tylko głos. Czy jest inne miejsce, w którym głos mógłby więcej? Tu kłamać jest trudno. I może nawet kłamać się nie da. Wyczekujące, leciutkie dotknięcie na wierzchu mej dłoni. Niech pan powie. Więc mówię. O patykowatych nogach kosa i o tym, że dziobem cien- kim jak szewskie szydełko — celuje w sosnę. O tym, że jest nadęty, czarny 21 i że pióra mu sic mienią zielenią, szafirem i fioletem. I że tak pociesznie przestępuje z nogi na nogę. Zupełnie jakby nie wiedział już, co właściwie ma ze sobą zrobić. Taki ważniak. Oczy są wciąż gładkie, nieruchome, ale usta rozchylają sic najzwyk- lejszym, swobodnym uśmiechem rozbawienia. — To ładne. I strasznie śmieszne, prawda? Przyznaję lojalnie, że tak. Strasznie śmieszny był ten wagabunda na płocie. „Był" — bo już uciekł. Urwał w połowie strofy, zerknął okrągłym ślepiem nieufnie, badawczo, przekrzywił łebek, podrapał się finezyjnie tam, gdzie ludzie miewają ucho, zadzierając wysoko nogę z rozczapierzo- nymi paluchami. Świsnął — i znikł. Szkoda. — Pan jeszcze przyjdzie do nas? Oczywiście, że przyjdę. Ale nie zaraz. Bo muszę jeszcze być także w innych miejscach. Więc — więc żegnając się „na razie" podajemy sobie ręce. Szczupła, na poły dziecięca ręka ujmuje moją dłoń zdecydowanym, ale jednocześnie dziwnie jakoś „wiedzącym" chwytem. W przelotnym ułamku sekund powstaje wrażenie: tak, ta ręka błyskawicznie badająca obcą dłoń — naprawdę jakoś „widzi". A potem figurka w granatowym, szkolnym fartuchu podnosi się i odchodzi. Omija kamienne ogrodzenie, skręca na prawo. Wysypana szutrem dróżka chrzęści pod podeszwami; chrzęst ustanie, jeśli zboczy się z drogi. Więc kroki są pewne i szybkie. Tylko ręce pozostają nieruchome, z nawyku czujne — jak radarowe anteny. Może niepotrzebnie, bo prze- cież od razu się wie, że po lewej jedzie z taczkami Maciek (na pewno on) — a te klapiące z daleka sandały to będzie — siostra Marta. Niebieskie kokardy znikły za drzewami. I na mnie także czas. Etap pierwszy: przedszkole — najzwyczajniejsze. Misie, żyrafy, dom- ki z klocków, lalczyne wózki. Małe krasnoludy w ciągłym ruchu, bardzo zaaferowane swoimi sprawami. Ale przyszedł ktoś obcy, ktoś inny. Lokalna sensacja: kto to może być? Ciekawe paluszki badają „od podstaw". Znaczy — od butów. Buty są duże, buty są na gumowej podeszwie, buty są inne. Takich butów nie ma ani Pan Antoni, ani ksiądz Tadeusz, nie mówiąc już o siostrach. Więc palce krasnoluda wędrują dalej. Ale krasnolud jest mały, zdołał zawędro- wać tylko na wysokość kieszeni od spodni. Dziwi się: — Jej, jakie pan ma długie nogi. Dlaczego? 22 Trzeba się przecież wytłumaczyć, wiec mówię, że nie wiem dlaczego, ale takie mi już wyrosły — długie jak tyczki i jeszcze zagięte na końcu. Krasnolud jest jednak nieustępliwy. — A za rok to będą jeszcze dłuższe, prawda? — Już chyba nie będą dłuższe. — A dlaczego? — Bo jestem stary koń. Już nie urosnę — ani ja, ani moje nogi. — „Koń"...? Krasnolud płonie z ciekawości. Więc kucam na ziemi. I już jestem otoczony, już jestem znajomy. W kieszeni marynarki — ołó- wek. Drewniany. Długi. Graniasty. A to jest kołnierz od koszuli. A to twarz. Taki długi sterczący nos. I okulary — ojej, okulary! Tu szkło. Tu pewnie kołeczki. Zimne, metalowe. Wszystko się zgadza. Okazuje się, że ten ktoś to żadna sensacja, zupełnie zwyczajny człowiek. A mówił, że „koń". Bujanie. Mimo to krasnoludy nie puszczają. Przynoszą stołek — swój własny, niski. Każą siadać. Muszę zobaczyć wszystko, muszę koniecznie wziąć do ręki misia i lalkę i to co się wylepiło albo wystrzygło z papieru. I muszę posłuchać bąka. Bąk jest duży, gładki, chłodny — i gra. Słyszysz? Mały krasnoludek w sukienczynie ma nogi ujęte w stalowe ruszto- wanie uchwytów. Heine-Medina. Ale już chodzi — nawet po schodach. Chce chodzić. I będzie chodzić coraz lepiej. Teraz w skupieniu naciska okrągłą gałkę bąka — szybko, coraz szybciej. Już dość, już gra, kołysząc się dostojnie na boki. Więc twarz nachylona nad zabawką, zasłuchana i taka poważna, jakby w graniu blaszanego bąka odbywało się jakieś nie- słychane misterium. Łepetyny podsuwają się pod rękę; krasnoludy są miłe, rozgadane, „przylepne", bezpośrednie — i pełne zaufania dla świata i dla długiego jegomościa, któremu na niskim stołku kolana podjechały pod brodę. Jakże to idzie dalej, w następnych latach? Tu mówi się prawdę i tylko prawdę. Nie ukrywa się faktu, że brak wzroku jest poważną przeszkodą w życiu. Mówi się otwarcie, że wiele spraw pozostanie praktycznie niedostępnych, a w zdobycie swojego miej- sca wśród ludzi trzeba będzie włożyć ogromną sumę wysiłku, cierpliwości i woli. Ale mówi się także, że świat — jeśli nawet w pewnym stopniu pozostanie zawężony — jest do zdobycia. I że zdobyć go trzeba. Każdemu z nas — jeśli wydarzy się „nieszczęście", choćby tak zwy- czajne i codzienne jak oplucie przez kochanych bliźnich (nie mówiąc już 23 o sprawach bardziej istotnych) — wydaje się, że to właśnie jego własne cierpienie jest jedyne, nieporównywalne i ważne. To nieprawda — i o tym także mówi się ludziom niewidomym. Nie musi się być niewidomym, aby wielu spraw i rzeczy nie dostrze- gać, a posiadanie wzroku nie chroni ani przed głupotą, ani przed nie- szczęściem. I to także jest prawda. To ustala właściwą skalę. Bo i nam widzącym — trzeba otwierać świat. Utrata wzroku zawęża w pewnym sensie skalę doznań i piętrzy trud- ności. Tak, ale nie zawęża inteligencji i woli. Jest także, choć trudno to zrozumieć, kapitałem, który można zatracić, albo obrócić na dobro—jak wszystko i