Tanith Lee Złota Czarownica Na północ od Dunaju lasy są czarne i tak rojno w nich od równie czarnych dzików, niedźwiedzi i czarnoszarych wilków, iż samotny człowiek poczułby się tam jak w największym tłumie. Tu i ówdzie natrafisz na tubylczą wioskę, na jej domy o spadzistych słomianych dachach i dym tak gęsty, iż można krajać go nożem. Przez cały dzień piewają tam ptaki, a nocą sowy wylatują z kryjówek. Są też inne twory ziemi i mroku. Z czasem przestajesz się dziwić temu, co zdarzy ci się napotkać w lesie, lub co przypadkiem zabłąka się w pobliże ludzkich siedzib. Pewnego razu z lasu wynurzył się zbożowy król i uradował nas bezgranicznie. Mielimy trochę kłopotów, gdyż spłonęła częć naszych spichlerzy. Piece chlebowe stały puste i zimne. Transport towarów lądem znad Rzeki może potrwać nawet rok, a do naszych żniw na północy było jeszcze wiele miesięcy. Stary fort, który od dwunastu lat pełnił rolę pałacu, stał na wzniesieniu. Czuwał nad szeroką na milę równiną, przezornie oczyszczoną z drzew, a ciągnącą się aż do ciemnej chmury lasu i niejasnych jak senne marzenie gór. Drako wezwał mnie na punkt obserwacyjny na dachu, gdzie stalimy przyglądając się, jak tamte góry janieją i bledną, pojawiają się i znów nikną. Zapowiadał się piękny dzień, więc zamierzałem urządzić wielkie łowy, aby dać trochę ruchu ludziom i przynieć ulgę pozbawionym chleba brzuchom. Tubylcy wyrabiają mączkę z szyszek sosnowych, którą chętnie sprzedają. Taki chleb nie wszystkim smakuje, ale i do niego można się było przyzwyczaić. Od czasu gdy odeszły rzymskie legiony, nauczylimy się improwizować. Niemal nie pamiętam tamtych pierwszych dni. Starcy opowiadali, że i tak wszystko pogrążało się w chaosie. Ojciec Draka, pełniący dotąd urząd legata, przyjął tytuł księcia, który jego osieroceni wojowie nader radzi byli mu przyznać. Dyscyplina jest sama w sobie rytuałem i narkotykiem. Oddzieleni od centrum wiata bezkresnymi lądami i morzami, żołnierskim zwyczajem przemienili się w budowniczych. Ukończyli drogę prowadzącą do fortu, a niedługo potem rozpoczęli budowę miasta, na wieczne czasy otaczając je mocnymi murami. Następnie oczycili okoliczne tereny i wdrożyli na nowo prawa handlowe, nie przestrzegane od dziesiątków lat. Rzecz jasna, nie obyło się przy tym bez zbrojnych utarczek, na tyle częstych, by wojom nie zardzewiały miecze. Kiedy Legat zmarł od rany otrzymanej w walce z Plemieniem Niebieskowłosych, postrachem wszystkich w owym czasie, a nie widzianym już od lat, Drako został Księciem w Pałacu. Miał wówczas osiemnacie lat, a ja byłem starszy od niego o pięć dni. Znalimy się niemal od urodzenia, razem uczylimy się, ujeżdżali konie, odbywali ćwiczenia wojskowe i polowali. Choć urodził się gdzie indziej, przybył w te strony, gdy ledwo umiał chodzić. Co do mnie, to możliwe, iż miałem szczęcie, gdyż nigdy nie widziałem Matki Miast i dlatego nie tęsknię za Nią, ani nie opłakuję Jej upadku. W każdym razie owego. dnia moje myli błądziły z dala od tego wszystkiego. A wówczas Drako rzekł: - Tam co jest. Jego przejrzyste jak woda oczy dostrzegały szczegóły szybciej i dokładniej niż moje. Kiedy zwróciłem wzrok w tym kierunku, zobaczyłem jedynie mgiełkę i jaki ruch na brzegu lasu oraz dziwne iskrzenie przedmiotów połyskujących w porannym słońcu. - Skorusie, czy przypuszczasz, że...? - odezwał się Drako. - Kto usłyszał o naszym nieszczęciu i znacznie zmienił trasę podróży - odpowiedziałem. Przed tygodniem otrzymalimy wieci o karawanie ze zbożem, lecz kierującej się zbyt daleko na zachód, by mogła być nam przydatna. Tymczasem, jak się zdaje, do owej karawany dotarły pogłoski o pożarze w naszym miecie. - Cena chleba pójdzie w górę - zauważył ponuro Drako. W owej chwili widziałem już wyraźnie karawanę, długi, nieregularny sznur mułów, wozów, koni i ludzi. Karawana miała swój styl. Tak, ten kupiec to prawdziwy zbożowy król, zawsze czerpiący zyski z handlu, ponieważ na pustkowiu, z dala od cywilizacji, wart był tyle złota, ile ważył. Za czasów Imperium na pewno znaczyłby o wiele mniej. Zeszlimy w dół i znaleźlimy się na placu za wschodnią bramą fortu, kiedy straże przyprowadziły go do nas. Kupiec zostawił swoich ludzi na placu defilad przed bramą, lecz jeden wóz, prawdopodobnie jego własny, zbliżył się do murów. Był to olbrzymi wehikuł zaprzężony w szóstkę wołów, prawdziwy dom na kołach. Lejce zdobiły błyskotki z metalu, który uznałem za mosiądz. Boczną uprząż pokrywały purpurowe i żółte wizerunki żaren i ziarna. Sam kupiec dosiadał wysokiego rumaka o równie paradnej uprzęży. Miał pociągłą, prawdziwie orientalną twarz o przebiegłym wyrazie, czarne brwi i niadą cerę. Jego palce i uszy błyszczały od złota. I nagle zastanowiły mnie owe ozdoby. Przybysz złożył brakowi niski ukłon, jako Księciu i Wodzowi. A potem dla pewnoci ukłonił się i mnie. - Witaj, Młynarzu - rzekłem do niego. Umiechnął się słysząc ten skromny tytuł. - Życzę ci zdrowia i szczęcia, kapitanie. Mylę, że jestem tu mile widziany? - Mój książę - wskazałem na Draka - zawsze okazuje gocinnoć podróżnym. - A szczególnie tym, którzy wiozą żywnoć w czasach głodu. - O jakim to głodzie mówisz? - odparowałem. Kupiec przyłożył lniące od złota palce do wyzłoconego płatka ucha. - Drzewa szepczą, że w miecie Stalowych Tarcz brakuje chleba. Drako wtrącił wtedy łagodnie: - Nie powiniene nigdy słuchać plotek. Ja za dodałem: - Jeli musiałe zboczyć z drogi, to wielka szkoda. Zbożowy król spojrzał na mnie z ukosa; widać nie spodobała mu się moja arogancja - choć nigdy nie widziałem Matki Miast, mam w żyłach Jej krew - nie bardziej niż mnie jego maniery i spryt. Kiedy tak rozmawialimy, ja mydląc mu oczy, on za starając się dociec prawdy, spostrzegłem kątem oka jaki ruchomy błysk z miejsca, gdzie przed bramą czekał jego dom na kołach. Wyczułem, że spoza klapy musi zerkać orientalnym zwyczajem jaka niewiasta. Wolne dziewczęta z naszego miasta, nawet wilczyce z lupanaru, są na to za dumne, a arystokratki używają zasłony tylko do ochrony przed promieniami słońca. Siostry Draka; chociaż skromne i dobrze wychowane, umieją czytać i pisać, każda potrafi powozić lekką carrucą i zawsze będzie patrzeć mężczyźnie prosto w oczy. Ale nie powięciłem zbyt wiele uwagi przelotnej zjawie, chyba tylko tyle, by uznać, iż miała ona na sobie za dużo złota, i nadal bacznie wpatrywałem się w twarz mego przeciwnika. Niebawem jednak kupiec umiechnął się i opucił powieki. Zrozumiałem, iż nie omieli się on zarzucić mi kłamstwa i że wygralimy. - Być może - dodał - będę musiał dojć do wniosku, że niepotrzebnie i nierozsądnie postąpiłem zbaczając z drogi. - Zawsze radzi jestemy wieżym zapasom. Ten fort nie zapomina o swej izolacji. Bądź tego pewny. - Jeste zbyt wspaniałomylny - odpowiedział. Oczy zabłysły mu gniewem, ale dorzucił uprzejmie: - Słyszałem, że wasze miasto cechuje wysoka kultura, Macie tu bibliotekę ze zwojami z Hellady i semickiego Byblos. Umiem czytać w wielu językach i chciałbym prosić twego pana, żeby pozwolił mi obejrzeć swoje księgi. Spojrzałem na Draka, ubawiony tupetem przybysza, chociaż na Wschodzie wszyscy uważają się za erudytów. Ale Drako nie odrywał oczu od wehikułu kupca. Musiało być tam co godnego uwagi, czego nie dostrzegłem. - Mamy też wspaniałe łaźnie - powiedziałem do Zbożowego Króla, dając mu z kolei do zrozumienia, iż zagubione dzieci Imperium Romanum uważają, że cały uczony Wschód jest również niedomyty. W południe cała karawana przeszła przez bramę i rozłożyła się obozem w pobliżu wiątyni Marsa. Kapłanom tej wiątyni, wiekowym już starcom, z których kilku służyło w Legio Draconis, kiedy przybył on w te strony, nie spodobał się ten napływ goci. Co roku, na wiosnę i w lecie, kupcy zlatywali się do miasta tłumnie jak muchy, a wkrótce potem opuszczali je, tubylcy za przybywali do pracy w kuźniach, garbarni lub przy koniach i za nieukończoną bazyliką, budowali swoje chaty z mułu i słomy które wszakże po odjeździe mieszkańców zimowe deszcze rozmywały doszczętnie. Do takich krótkotrwałych pobytów obcych kapłani Marsa byli przyzwyczajeni. Ale ten nowy najazd zirytował ich. Naczelny salius przybył do fortu w asycie swoich niewolników i przez jaki czas spierał się z Drakiem. Owiadczył, iż owi przybysze obrażą opiekuńcze bóstwo miasta swoim brudem i dziwnymi obrządkami. Drako wyglądał na zatroskanego. Odłożyłem na później wyjazd na polowanie i pozostałem w forcie, aby zręczną namową wprawić kapłana w lepszy humor. Przecież będzie to tylko krótkotrwała niedogodnoć, a chyba nie wątpi on, iż owych kupców skierował do nas sam bóg wojny, który nie chciał, żeby jego dzielni synowie cierpieli głód? Zapewniłem go też, że jeli cudzoziemcy zechcą oddawać czeć swoim bogom, będą musieli zachowywać się oględnie. Wiemy przecież wszyscy, że nierozsądną rzeczą jest okazywać tolerancję każdemu szmatławemu kultowi. Wydaje mi się, iż nie czczą oni Iusa i że nie będzie żadnych obrzydliwych ceremonii. Potem lubowałem złożyć Marsowi w ofierze dzika, o ile zdołam go upolować, i zasępiony starzec odszedł chwiejnym krokiem. Tymczasem przeglądano zboże dostarczone przez karawanę. Przybyli bluźniercy mieli go pełne worki i dzbany, a poza tym przywieźli też gotową mąkę. Ryzykowali dużo, wyruszając w drogę z takim ładunkiem, który może się zepsuć w razie opóźnienia lub niepomylnej aury. A w dodatku ta obfitoć złota. Oni dosłownie opływali w złoto. Okazało się, iż słusznie zmieniłem zdanie o ozdobach na wędzidłach, gdyż wozy obwieszone były całymi samorodkami, dzwonkami i kwiatami ze złota, a woły miały pozłacane rogi. Co się za tyczy ludzi, nosili oni złote piercienie, sprzączki, klamry, pasy i łańcuchy. Doprawdy, był to zdumiewający widok. Kiedy przed zachodem słońca zaszedłem do obozu przybyszów, wypatrywałem jakichkolwiek nieprawidłowoci. Ale oni zręcznie przywiązali swoje zwierzęta do tyczek, a ozdobione złotem wozy stały spokojnie, rzucając cień i połyskując w gasnącym wietle dnia. Słupy wonnego dymu unosiły się ku niebu, lecz tylko z ognisk, na których warzyła się wieczerza. Zajmowali się tym młodzi chłopcy i oni to nabrali wody ze źródła. Ani ja, ani żaden z moich ludzi nie zauważył tam choć jednej niewiasty. Zaprowadzono mnie do wozu Zbożowego Króla. Przyjął mnie przed wehikułem, gdzie na ziemi rozesłane były dywany i poduszki naszywane złotymi krążkami. W pobliżu rozbito ciemnopurpurowy namiot. Z opuszczonymi w dół cianami, zamknięty był szczelnie jak skrzynia. Z tyłu kamienna wiątynia Marsa o pokrytych gipsem kolumnach stała równie szczelnie zamknięta i lepa, nie chcąc nic widzieć. Wymienilimy z Młynarzem powitalne uprzejmoci. Poprosił, żebym usiadł, więc zrobiłem to. Trawiła mnie ciekawoć. - Miło jest być we wnętrzu bezpiecznych murów - odezwał się przybysz. - Tak, musisz często znajdować się w niebezpieczeństwie odpowiedziałem. Umiechnął się tajemniczo. - Chodzi ci o nasze bogactwo? Lepiej jest wystawiać je na pokaz niż ukrywać. Złoczyńca zabija w popiechu człowieka, który ukrywa swoje złoto. Jeszcze nigdy nie zostałem ograbiony. Oni mylą sobie tak: "Ach, ten pokazuje całe swoje bogactwo. Musi mieć jakiego potężnego demona, który go chroni." - A czy tak jest? - Oczywicie - odparł. Spojrzałem znacząco na wiątynię, a potem znów na niego. Powiedział mi: - Twoi ludzie twardo targowali się o ziarno i mąkę. A ja nie byłem nieugięty. Szanuję twoich bogów, kapitanie. Szanuję wszystkich bogów. To również zapewnia swoistą ochronę. Przyniesiono jaki napój. Spróbowałem go ostrożnie, gdyż ludzie Wschodu często unikają wina i przyrządzają różne paskudztwa. W okolicznych lasach tubylcy poddają fermentacji owoce głogu lub mleko hodowanych przez siebie zwierząt, a otrzymany w ten sposób napój nie jest taki zły, gdy kto się już do niego przyzwyczai. Ale o Semitach słyszy się wiele różnych rzeczy. Jednak ów napój był słodki, gorący i trochę szczypał w język budząc lekkie pragnienie,, więc przełknąłem nieco, a potem czekałem, żeby przekonać się, jaki wywrze na mnie wpływ. - I twój pan pozwoli mi skorzystać ze swojej biblioteki? zapytał Zbożowy Król po chwili uprzejmego milczenia. - Możliwe, iż tak się stanie - odrzekłem. Spróbowałem znów nieznajomego napoju. - Jak dajecie sobie radę bez niewiast? - dodałem. - Musiałe widzieć Dom Wielkiej Macierzy z wilczycą namalowaną nad wejciem? Tamtejsze dziewczęta są wytworne i biegłe w swej sztuce. Naturalnie, jeżeli twoich ludzi stać na to. Zbożowy Król zmierzył mnie zimnym spojrzeniem wężowych oczu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co nie zostało dopowiedziane. - To prawda, że nie ma z nami niewiast. - Z wyjątkiem twojego wozu. - To moja córka - rzekł. Jak już powiedziałem, znałem Draka niemal od urodzenia. Znaczył dla mnie więcej niż ktokolwiek inny; szedłem za jego gwiazdą z radocią i bez wahania, w najsroższe tarapaty i bitwy, przez ogień i stal. Bardzo rzadko zlecał mi wykonanie zadania, którego nienawidziłem lub brzydziłem się. Gdy tak się działo, czynił to nieumylnie i bez złej woli, równie naturalnie jak człowiek oddycha. Zwykle miało to jaki związek z niewiastami. Walczyłem z Drakiem ramię w ramię, lecz nie chciałem być jego rajfurem. Ale nawet wówczas nie odmawiałem. W tamto południe stał przy oknie, wpatrując się w ciemną linię lasu, i powiedział cichym głosem, jakby przepraszającym, lecz nie znoszącym sprzeciwu: - On ma ze sobą jaką dziewczynę. Sprowadź mi ją. - Przecież ona może być jego... - zacząłem. Przerwał mi: - Kimkolwiek by nie była. On sprzedaje rzeczy. Jest przyzwyczajony do handlu. - A jeli nie zechce? - zapytałem. Spojrzał na mnie swymi jasnymi, przejrzystymi oczyma. - Zmu go - odparł, a potem rozemiał się, jakby ta misja nie miała w sobie nic haniebnego. Wyszedłem rozmylając posępnie; ona rzuciła na niego czar, zauroczyła go. Ale już wczeniej widziałem go w takim stanie. Choćby nie wiem co, musiał zaspokoić swoją żądzę. Ja sam nigdy nie podchodziłem w taki sposób do niewiast. Kiedy się ich potrzebowało, były pod ręką. Do dzi lubię oglądać je tu i tam, nasze niewiasty o smukłych nogach i ramionach, czyste i pełne wdzięku. W razie niebezpieczeństwa zginąłbym broniąc sióstr Draka, tak jak poległbym w jego obronie. Tak włanie było. To prawda, że nasze ziarno spłonęło z powodu zadawnionego żalu pewnego szaleńca, który w ten sposób wyrównał stare porachunki z księciem o co; co Drako uczynił pół roku wczeniej, o tubylczą dziewczynę zdobytą podczas jednej z wypraw. Odstawiłem złoty kielich, ponieważ nieznajomy napój szedł mi do głowy. Ludzie Wschodu traktowali swoje córki na dwa sposoby. O pierwszym lepiej nie wspominać. Drugi, to trzymanie ich w dziewictwie za dziesięcioma zamkami. Merkury, pobłogosław ten. wybór, pomylałem. I wtedy, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Młynarz uspokoił mnie. - Moja córka jest bardzo utalentowana - owiadczył. - Jest ona również bardzo piękna, ale mówię teraz o pięknie wiedzy i sztuki. - Ależ tak, bez wątpienia. Słońce kryło się za mury miasta, barwiąc głębokimi tonami dalekie góry. Blask ten janiał nad głową Zbożowego Króla, złocąc dla niego również i niebo. Kupiec ciągnął: Poza innymi materiami studiowała ona nauki Khemii - to znaczy Dawnego Egiptu, rozumiesz. - Ach, tak? - Chciałbym teraz ci się zwierzyć - rzekł do mnie. Przesunął językiem po wargach. Czy miał rozdwojony język? Ten przeklęty napój mimo wszystko zamroczył mnie i przyniósł mi ulgę. Praktyka Al-Khemii obejmuje wszystkie znane nauki i wiedzę czarodziejską. Moja córka potrafi czytać w gwiazdach i leczyć rany. Ale co najważniejsze, mój drogi kapitanie, poznała ona trzeci wielki sekret Trzech Mędrców. - A mianowicie? - Może zmieniać materie wszelkiego rodzaju w złoto owiadczył. - Skorusie - rzekł Drako - czasami postępujesz jak ostami głupiec. - Bywa, że nie jestem pod tym względem osamotniony. Drako wzruszył ramionami. Nigdy nie bał się prawdy. Nigdy też nie żądał ode mnie innego tytułu niż swoje imię. Ale te dwa fakty mówiły same za siebie. Legenda Romy straciła swą moc, a on był księciem w bezkresnym lesie. - Jak ci się zdaje, co ona może mi zrobić? Też zamienić mnie w metal? Mówilimy po grecku. Greki używano w pałacu do prowadzenia poufnych rozmów, bowiem w miecie język ten wychodził już z użycia. - Nie wierzę w czary tego rodzaju - owiadczyłem. - Kupiec sam zaproponował, że ona to nam pokaże. Chodź ze mną. - To będzie jaka sztuczka. - Tym lepiej. Może on znajdzie kogo i dla ciebie. - Będę ci towarzyszył, ponieważ nie dowierzam żadnemu z nich. I ustawię piętnastu moich ludzi wokół tego wozu. - Muszę pamiętać, żeby przypadkiem nie jęknąć - zażartował - inaczej porozcinają skórzane ciany i rzucą się na nas z mieczami. - Drako - rzekłem - zadaję sobie pytanie, dlaczego Młynarz chwalił się, iż ona posiadła tę sztukę. - Pomyl o tej masie złota: nie ukradli go, ani nie wyłudzili. Jaka czarownica zrobiła je dla nich. - Słyszałem już o sztukach Al-Khemii. - O, tak - rzekł. - Ich adepci robią złoto, przepowiadają przyszłoć, wskrzeszają zmarłych. Ta czarownica może się przydać. Może powinienem ją polubić. Poczekaj, aż ją zobaczysz dodał. - Przypuszczam, że wszystko zostało wczeniej ukartowane. Będzie znów domagał się zapłaty. Kiedy dotarlimy do obozu przybyszów, była już północ. Nasze i ich pochodnie rozjaniły mrok, a ogień przed wiątynią Marsa palił się wątłym płomieniem. Na niebie wieciły gwiazdy, lecz nie było księżyca. Przyszlimy do nich na ich probę, ponieważ do czarów niezbędne były skomplikowane narzędzia, a tych nie moglibymy przenieć do fortu bez ogromnego wysiłku. Przybylimy jak procesja weselna. Okazało się, iż pokaz miał odbyć się nie w wozie, lecz w namiocie. Pozostali członkowie karawany pochowali się gdzie. Wydałem moim ludziom rozkazy i rozstawiłem ich na widocznych miejscach dookoła namiotu. Później niewolnik uniósł purpurową draperię i spojrzał na nas mrużąc oczy. Drako ruchem ręki zaprosił mnie do rodka i nikt się temu nie sprzeciwił. Obaj weszlimy do purpurowego namiotu. I w jednej chwili znaleźlimy się w sercu Orientu. W namiocie paliły się drogocenne żywice, wydzielając gorący, wonny obłok, który przywiódł mi na myl podane mi wczeniej wino. Paliły się w złotych trójnogach wspartych na lamparcich łapach oplecionych złotym bluszczem. Podłogę pokrywały miękkie kobierce przypominające futro zwierzęce, a na cianach wisiały skóry dzikich zwierząt - stworów, jakich nigdy dotąd nie widziałem, niektóre grzywiaste i cętkowane, inne pręgowane i pokryte łuskami, a jeszcze inne z głowami o oczach z drogich kamieni oraz z pozłacanymi zębami i pazurami. Mimo tego nagromadzenia różnych przedmiotów, polerowanych zwierciadeł, beczułek i skrzynek, poduszek i martwych zwierząt, oraz ciężkiej woni pachnideł, we wnętrzu namiotu miało się poczucie swobody i wielkiej przestrzeni. Z naciągniętego sztywno sufitu zwisały trzy złote koła z lampami oliwnymi umieszczonymi w małych złotych łódkach. Koła obracały się leniwie to w jedną, to w drugą stronę na wietrze, który wiał znikąd i donikąd, demonicznym wietrze z serca pustyni. W drugim końcu tej przestrzeni, szerokiej jak noc, znajdowała się nieprzejrzysta kurtyna dzieląca ją na dwie częci, na kurtynie za - długi pergamin. Pergamin ów pokryty był mnóstwem obrazów, jak gdyby nie można było pozostawić nawet skrawka wolnego miejsca. Strzelało tam w górę drzewo z dwoma ptakami przy korzeniach, jeden biały z czarną jak u kruka głową, drugi za czarny jak sadza, lecz z głową małpy. Pień drzewa oplatał szczelnie wąż wyglądający spoza niższych gałęzi, gdzie wisiał żółty owoc. Wąż ów miał twarz młodej dziewczyny o długich włosach. W górze siedziały trzy postacie z wagą i różdżkami, sędziowie zmarłych dawnego Egiptu, jak zapewne osądziłbym, gdybym był w stanie myleć. Nad drzewem namalowano słońce i księżyc. Oparłem dłoń na rękojeci miecza i czekałem. Drako usiadł na poduszkach. Obok stał złoty dzban i kielich. Wyciągnął rękę, nalał trunku do kielicha i zamierzał go wychylić, zanim - choć z pewnym ociąganiem - wyrwałem mu owo naczynie. - Pozwól mnie pierwszemu spróbować. Czyżby oszalał? Drako ułożył się w pozycji półleżącej, nie okazując najmniejszego zainteresowania, kiedy próbowałem za niego wina, a potem znów podałem mu kielich. Kurtyna rozwarła się, a wraz z nią i pergamin, dokładnie w rodku oplecionego wężowymi splotami drzewa. Oczekiwałem, iż zjawi się Młynarz, lecz zamiast niego wszedł czarny pies ze złotą obrożą na szyi. Przypominał kształtem wilka, lecz był bardziej smukły, o spiczastym pysku i długich stojących uszach. Oczy również miał czarne. Stał spokojnie jak rządca, mierząc nas wzrokiem, po czym odszedł na bok i położył się, lecz głowę nadal trzymał wysoko, by móc nas obserwować. Następnie zjawiła się niewiasta, której pożądał Drako. Nie wywarła na mnie większego wrażenia. Była ładnie zbudowana, o smukłej, lecz zaokrąglonej postaci, a jej nagie ramiona i stopy miały barwę bursztynu. Narzucony na głowę welon opadał aż na piersi, zakrywając twarz i włosy jak ciemny dym, lecz był on na tyle przezroczysty, iż widziało się przezeń czarne loki, oczy i pełne usta nieznajomej. Miała na sobie niewiele ozdób, naszyjnik z miękkiego złota na szyi i jeden piercień na prawej ręce. Zdziwiło mnie, dlaczego zdawała się połyskiwać złocicie, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, lecz możliwe, że wtedy ubrała się inaczej, tak by stać się widoczną z daleka. Ukłoniła się na orientalną modłę najpierw Drakowi, potem za mnie. Następnie zwróciła się do nas w najczystszej grece, jaką kiedykolwiek słyszałem. - Dostojni panowie, muszę was prosić, abycie raczyli zachowywać się spokojnie podczas mojej pracy, gdyż w przeciwnym wypadku zakłócicie prądy tego dzieła i nadwątlicie je. Zechciej usiąć - zwróciła się do mnie, jakbym tylko z grzecznoci stał aż do tej pory. Jej oczy były bardzo ciemne, równie czarne jak oczy psa-szakala, czarniejsze niż noc. Potem zamrugała i oczy jej zabłysły. Powieki miała pomalowane złotym proszkiem. I wówczas uwiadomiłem sobie, że bezwiednie usiadłem. To, co nastąpiło później, z miejsca uznałem za halucynację wywołaną za pomocą żywicznych woni i innych, mniej dostrzegalnych rodków. Nie znaczy to, iż me uważałem jej za czarownicę. Miała w sobie osobliwą moc, jakiej nigdy dotąd nie doznałem. Emanowała od niej jak gorąco lub aromat. Nie wydała mi się przez to piękniejsza, lecz uspokoiłem się, chociaż przysięgam, że nawet na chwilę nie straciłem panowania nad sobą ani nie rozluźniłem uchwytu na rękojeci miecza. Najpierw i to bardzo szybko odniosłem wrażenie, iż cały namiot pofrunął w górę i że w rzeczywistoci znaleźlimy się pod niebem płonącym milionem gwiazd, które janiały i rzucały ognie jak diamenty. Ale i wówczas złote koła pozostały w górze, lecz teraz znajdowały się wysoko na niebie i kręciły się, obracały coraz szybciej, aż każde zamieniło się w złote ogniste "O", w trzy wirujące słońca na czarnym niebie. (Pamiętam, że pomylałem ospale: zostalimy zaczarowani; więc co teraz? Ale na swój sposób również i mój stoicyzm wydawał się podejrzany. W każdym razie od tej chwili moje myli stały się leniwe.) Rozszedł się zapach lwów lub woń ziemi, na której żyją. Nie pytajcie mnie, skąd to wiem. Nigdy nie widziałem lwów i nie czułem zapachu ich ani też takiego miejsca. A potem stanął przed nami ukony ceglany mur, zarazem znacznie szerszy, niż mi się wydawało, i mniejszy, niż był w rzeczywistoci. Zdawał się nawet opierać o niebo. Kobieta uniosła ramiona. Była teraz doskonale widoczna, jakby oblana pozłotą, a jedna z wielkich gwiazd zdawała się płonąć na jej czole. Jakie kształty poczęły pojawiać się i znikać na wietrze niosącym zapach lwów. Jeli wiedziałem wówczas, czym były, to później zapomniałem. Może to zwierzęta podobne do skór wiszących w namiocie, chociaż niektóre z nich miały skrzydła. Przemówiła do nich. Nie posługiwała się już greką. Zapewne odezwała się w mowie Khemu, albo tak mielimy wierzyć. W każdym razie był to piewny, niewątpliwie orientalny język. Później ujrzelimy inne wizje. Żebrowane łodygi kwiatów, szersze od ciała mężczyzny, o szczelnie stulonych, szerokich płatkach. Tęczową mgłę, która wygięła się łukiem, dotykając ziemi. I jeszcze inne miraże, z których wiele przypominało mi widziane niegdy wizerunki bogów, lecz te kroczyły jak żywe. Noc zdawała się zamykać, zwężać i zniżać się. Gwiazdy nadal wybuchały nad naszymi głowami, złote koła wciąż wirowały, lecz powróciło nieco z poczucia braku przestrzeni. Co się za tyczy pochyłej ceglanej ciany, to skuliła się ona w rodzaj pieca chlebowego i do niego włanie czarownica wkładała nadzwyczaj ostrożnie - o dziwo! - długie kłosy zboża, brązowe, uschłe i zwiędłe, zamienione w słomę jak pod wpływem nieznanej klątwy. Córka kupca poczęła co szeptać, lecz nie mogłem rozróżnić słów. Za nią ujrzałem inne niewiasty, niewyraźne jak cienie. Siedziały tkając lub pracowały przy żarnach, a jedna z nich potrząsała grzechotką, w której dzwoniły złote piercienie. Później i to widzenie zgasło. Co stało na jego miejscu, pomiędzy rozgwieżdżoną nocą a egipską czarownicą. Była to zjawa wysoka jak dach namiotu lub sięgająca nieba, możliwe, że z głową ptaka i oczami z gwiazd. Kiedy spojrzałem na to ostatnie widziadło, krew cięła mi się w żyłach i o mały włos nie krzyknąłem głono. Nie odczuwałem zwykłego strachu, lecz obłędne przerażenie, jakiego nigdy nie zaznałem na jawie, choć czasem w koszmarach sennych. Potem błyskawica rozcięła niebo. Kiedy zgasła, znaleźlimy się znów w namiocie, ogromnym i czarnym jak noc. Przed nami stał rozpalony piec, a przez otwór w jego szczycie wydobywała się wąska smuga gryzącego dymu. - Jakże słodką jest prawda - powiedziała czarownica dzikim, namiętnym głosem, dźwięcznym jak brzęk złotych piercieni w tamtej grzechotce. - O, Panie Słowa. Słowo jest i Słowo stwarza wszystko, A wtedy piec pękł na dwie częci, po prostu rozpadł się i oto na warstwie czerwonych węgli, które na moich oczach zamieniły się w żużel, leżał snop złocistego zboża. Nie, złotego zboża, dzieło mistrza-kowala. Złoto było czyste, prawdziwe i zadźwięczało jak dzwon, gdy podszedłem bliżej, uderzyłem weń, a potem odrzuciłem je precz. Purpurowy namiot rzeczywicie na nowo zamknął się wokół nas. Po prostu był tu. Mdliło mnie i czułem się głupio, lecz znów znajdowałem się w moim ciele i umyle. W dłoni czułem twardą rękojeć miecza, choć była dziwnie gorąca w dotyku, a czoło mi płonęło, choć nie pokryło się potem, jakby i ono wypaliło się w ogniu. Podniosłem złoty snop nie pytając czarownicy o zgodę. Nie przeszkodziła mi w tym, jak i wtedy, gdy odrzuciłem go precz. Kiedy podniosłem wzrok, dziewczyna klęczała obok kurtyny, tam gdzie przedtem spoczywał czarny pies, który gdzie się zapodział. Poprzez ciemną zasłonę spostrzegłem, iż octy miała opuszczone. Naszyjnik zniknął z jej szyi, a piercień z palca. Czy z ich pomocą dokonała tej sztuczki, topiąc złoto na suchych kłosach zboża - nie, to szaleństwo. Po co łamać sobie nad tym głowę? To wszystko było szachrajstwem. Lecz Drako leżał teraz wpatrując się w czarownicę, płonąc inną gorączką. Pragnął złota jej ciała. - Odejdź, Skorusie - wymamrotał. - Odejdź teraz. Powiedziałem więc do niej zdrętwiałymi ustami. - Posłuchaj mnie uważnie, dziewczyno. Czary się skończyły. Zdajesz sobie sprawę, czego on chce i przypuszczam, iż wiesz, jak się do tego zabrać. Dranij go choćby paznokciem, a zginiesz. I wtedy, nie wstając, po raz drugi podniosła na mnie oczy. Przemówiła po grecku. Rano, kiedy już rozjaniło mi się w głowie, doszedłem do wniosku, że musiałem się przesłyszeć. Wydawało mi się, iż jej słowa brzmiały tak: "Jest bezpieczny, gdyż pragnę go. Wybór należy do mnie. Gdybym nie wybrała go i nie pragnęła, czyż zdołalibycie ukryć się przede mną i pozostać przy życiu?" Aż do witu stalimy na warcie wokół namiotu kupca w obozie cudzoziemców na placu targowym. Słyszelimy tylko cichy, miarowy odgłos kroków wartowników czuwających na murach i szum wiatru dmącego od czarnego lasu, który poszarzał o wicie. O wschodzie słońca w miecie rozpoczęła się zwykła krzątanina. Obóz ożył i chłopcy szybko pobiegli do źródła, żeby wyprzedzić kobiety z miasta. Niektórzy członkowie karawany udali się nawet do publicznych umywalni, chociaż unikali dotąd łaźni. Poczułem głębokie zażenowanie, że stalimy tu, w obozie cudzoziemców, strzegąc naszego księcia podczas jego nocy miłosnej. Spojrzałem uważnie, by się przekonać, jak przyjęli to moi ludzie, ale oni trzymali się nieźle. Wreszcie Drako wyszedł z namiotu. Zarumieniony, w pomiętych szatach, prawie oniemielony jak dziewczyna, która dopiero co wstała z łoża miłoci. Wrócilimy razem do fortu, gdzie wziął mnie na stronę, podziękował i odprawił mnie. Kiedy wykąpałem się, ogoliłem i zaspokoiłem głód, poczułem się znacznie lepiej. Co się stało, to się nie odstanie. Udam się do wiątyni Ojca Jowisza i ofiaruję mu co - choć nie byłem pewny dlaczego. Potem zdobędę dzika dla Marsa. Świeżo upieczony chleb, który zjadłem na niadanie, smakował mi i może wart był całego zachodu. Później usłyszałem, że Młynarz wybrał się do naszej biblioteki i został tam wpuszczony. Rozkazałem, żeby obszukano go przed wyjciem. Już dziad Draka zaczął gromadzić tę kolekcję manuskryptów. Mówiono, iż były wród nich nawet zwoje ocalałe z Aleksandrii. Nigdy nie jest się zbyt ostrożnym. Wieczorem Drako wezwał mnie do swej kancelarii. - Jutro kupiec ze Wschodu opuszcza nas - powiedział. - To dobra nowina - odrzekłem. - Sądziłem, iż rad będziesz z tego. Jednak Zafra zostanie. Zabieram ją do mego domu. - Zafra - powtórzyłem. - Tak ją nazywają. Od barwy złota. Być może nie jest to jej imię. Mogłaby się nazywać N e f r a - Piękna... - No cóż - odparłem - jeli tego pragniesz. - Ejże - zażartował Drako - nigdy dotąd nie byłe zazdrosny o żadną z moich niewiast. Nic nie odpowiedziałem, chociaż krew uderzyła mi do głowy. Już dawno zauważyłem, że kiedy co wytrąciło go z równowagi, stawał się złoliwy jak niewiasta. Przyznaję, iż jako dziecko był rozpieszczonym brzdącem, ale zmienił się bardzo po przedwczesnej mierci matki i dzięki życiu w lenej warowni. - Ten Zbożowy Król nie jest jej ojcem - ciągnął. - Sama mi to powiedziała. Ale zastępował jej ojca od kilku lat. Polę mu co, żeby go wynagrodzić. Czekał na mój komentarz, iż dziwię się, że kupiec dotąd niczego nie zażądał. Chciał zobaczyć moje zaskoczenie. Zastanawiałem się, czy nie chodził po kancelarii, rozmylając, jak mi o tym powiedzieć. Oczywicie nie musiał tego czynić. Teraz za rzekł: - Skorusie, w ten sposób zyskujemy lekarkę i wieszczkę, a nie tylko nałożnicę dla mnie. - To twoja sprawa. Sądziłem, że wokół jest doć dziewcząt, aby cię zadowolić. Co się za tyczy tego, co ona może lub nie może uczynić, to wszystkie trzy wiątynie, szczególnie za Świątynia Wielkiej Macierzy, ostro się sprzeciwią. Wczorajsza wizyta arcykapłana to tylko początek. Czy sądzisz, że zgodzą się, aby wróżyła ci jaka żółtoskóra wszetecznica? Czy wydaje ci się, iż ranni żołnierze zgodzą się, aby zbliżyła się do nich? - Ty oczywicie nie. - Ja nie. Co do owych czarów, to dolano nam narkotyku do wina i zrobiono z nas błaznów. Zabawić się raz, to zupełnie inna sprawa. - Tak, Skorusie - rzekł na to Drako - dziękuję ci za szczeroć. Ale nie dąsaj się za długo. Będzie mi ciebie brakowało. Godzinę później, jak mnie poinformowano, posłał do wozu Zbożowego Króla dwa zwoje z biblioteki. Były to jedne z najlepszych greckich manuskryptów. Mówiono, iż jeden z nich przepisał własnoręcznie pewien wielki król. Zostały wysłane w srebrnej szkatułce inkrustowanej drogimi kamieniami. Złoto byłoby w tych okolicznociach grubym nietaktem. Następnego dnia czarownica zjawiła się w pałacu, gdzie otrzymała pokoje po niewieciej stronie. Apartament ten zamieszkiwała przed swoim zamążpójciem starsza siostra Draka. Książę od samego początku traktował nałożnicę jak bliską krewną. Kiedy w wolnych chwilach wydawał ucztę, na którą zapraszano również żony i niewiasty oficerów, zawsze była z nim. Zabierał ją również na polowania, nie dla sportu, lecz dla towarzystwa. Podróżowała w lektyce niesionej przez dwa konie, co od samego początku zamieniało każde łowy w farsę. Dzieliła z nim łoże co noc, to samo łoże, które niegdy należało do rodziców księcia, gdyż Drako nie chodził do niej, oddawszy czarownicy owe pokoje do jej wyłącznej dyspozycji. Kiedy potrzebował rady, to ona mu jej udzielała. Dopiero potem wzywał żołnierzy i kapłanów. A ponieważ czynił tak zawsze, nikt nie stracił twarzy. Był mądry i ostrożny, musiała mu powiedzieć, jak należy postępować na dalszą metę. I zawsze potrafił zjednywać sobie ludzi. Ba, nawet radził się mnie i w obecnoci innych okazywał mi wiele względów. Postępował bardzo rozsądnie, gdyż jeli nie zamierzał zastąpić mnie kim innym, nie powinien okazywać podwładnym, że się ze mną zupełnie nie liczy. A poza tym mógłbym zamylać bunt. Miałem w armii swoich zwolenników, którzy oddaliby za mnie życie, gdyby uznali, iż dzieje mi się krzywda. I włanie to gniewało mnie najbardziej. Jak mógł przypuszczać, że zapomniałbym o obowiązku, lojalnoci i honorze i usiłował go obalić. Nie byłbym w stanie tego uczynić, tak jak nie mógłbym wykłuć sobie oka. Odkąd utracilimy naszą ojczyznę, od czasu, gdy utracili§my to co najważniejsze, oparcie w Imperium, wród ludzi zarysowały się głębokie różnice i podziały. Zobaczyłem to wyraźnie w owych gorzkich dniach, kiedy złota czarownica zamieszkała wród nas. Drako urodził się w Matce Miast, a przecież rzymskoć spłynęła po nim jak woda po kaczce. Stał się nowym człowiekiem, mieszkańcem wiata, który mógł być kimkolwiek, pochodzić z jakiegokolwiek kraju. A ja, choć nigdy nie widziałem moich korzeni, czułem, że tkwią one we mnie niezwykle mocno. Należały do dawnego porządku. Przyjąłbym raczej mierć z podniesionym czołem, niż okrył się hańbą. Stopniowo nasze miasto i fort poczęły napełniać się złotem. Wyglądało to niemal głupio, ale wyładnielimy i janielimy złotym blaskiem. Świątynie nie darzyły nałożnicy Draka nienawicią, jak przewidywałem. Nie stało się tak, gdyż przyniosła im złociste naczynia, złożyła u stóp bogów cenne ofiary, a podarowane przez nią słodkie kadzidła spalały się przed Marsem, Jowiszem i Wielką Macierzą, tak że każde więte miejsce w naszym miecie pachniało jak Egipt, Judea czy też lupanary Babilonu, na ile mi wiadomo. Czarownica poczęła wychodzić na ulicę w towarzystwie tylko jednej niewolnicy, odważnie, tak jak czyniły to nasze niewiasty, a choć nigdy nie zrzuciła zasłony z twarzy, ubierała się w stolę i pallę, pospinane i ozdobione maleńltimi kawałeczkami złota. Tymczasem złoto zalewało wszystko i każdy wyglądał niecierpliwie lata w oczekiwaniu na przybycie kupców. Zbiory również zapowiadały się niezwykłe. Już teraz dostrzegano oznaki zdumiewającej obfitoci. A w otaczających nas lasach nie widać było żadnych ladów niespokojnych plemion, czy złej mocy. Nazywali ją Zafra i nigdy nie wypomnieli jej pochodzenia. Pewnego dnia zobaczyłem przy bramie pałacu trzy ciężarne kobiety czekające, aż Zafra wyjdzie i dotknie ich. Przynosiła szczęcie. Nawet żołnierze nie czuli się urażeni. A stary salius poprosił ją o jaki balsam na swój reumatyzm i wydaje się, że lekarstwo poskutkowało. Więc to tylko ja jej nienawidziłem. Próbowałem zdusić w sobie to uczucie. Starałem się pamiętać, że była tylko niewiastą, a nawet jeli także i czarownicą, to czyniła tylko dobro. Usiłowałem patrzeć na nią jak na zmysłową i ponętną lub nieładną i nieszkodliwą. Lecz zamiast tego widziałem tylko co zatrzaniętego, szczelnie zamkniętego i fermentującego, jak proch z mumii ożywający w grobowcu lub pamiętny zapach lwów, oraz tamten wysoki cień, który stał między nią a nocą, ptasiogłowego Pana Słowa, Słowa stwarzającego lub niszczącego wszystko. Jaka była pod tą maską? Drako nie dostrzegał niczego. Przypominała mi czarnego psa, który kroczył obok niej na smyczy, dobrze wychowany i łagodny, a przecież prawdopodobnie rozdarłby gardło każdemu, kto zbliżyłby się do jego pani w złym zamiarze... Czy pod słodkim opakowaniem kryła się lalka ze słomy lub złota, czy też jadowita żmija? W końcu Drako polubił ją. Nie było to zaskoczeniem dla nikogo. Zrobił to w odpowiedniej formie, z ofiarami dla Ojca Jowisza i wszystkimi obrzędami, oraz ucztą dla całego miasta. Tylko ten jeden jedyny raz ujrzałem ją bez zasłony, w szafranowej szacie i ognistym welonie zwanym flammeus, z obnażoną twarzą, umalowaną jak dama, o różowych policzkach i wargach. Ale nadal pozostała sobą, Czarownicą ze Wschodu. I przez cały ten dzień i noc rozmylałem posępnie: i co teraz? Pod koniec lata przypadkiem usłyszałem pewne plotki krążące wród służby. Znajdowałem się niedaleko dziedzińca, na którym tryskało źródło, obok liwy, gdzie zatrzymałem się, żeby rzucić okiem na owoce. Nie zawsze owocowała, lecz w tym roku mielimy już jeden zbiór, a drugi włanie dojrzewał. Gdy stałem tak w cieniu drzewa gryząc liwkę, para kuchennych sług spotkała się przy źródle i zatrzymała, żeby poplotkować w swoim żargonie. Początkowo nie zwróciłem na nich uwagi, ale później dotarło do mnie, o czym mówili, i wytężyłem słuch. Kiedy jeden ze sług odszedł zostawiając drugiego, starego Ursusa, by napełnił czerpak, zszedłem ze schodów i przywitałem się z nim. Na mój widok drgnął i rzucił mi ukradkowe spojrzenie. - Tak, słyszałem was - oznajmiłem. - Ale teraz opowiedz mi wszystko po kolei. Ukrywałem moje prawdziwe uczucia wobec czarownicy przed wszystkimi, z wyjątkiem Draka, a później także i przed nim. Pozwalałem ludziom myleć, że nie mam o niej najlepszego zdania, ale skoro jest jego wybranką, będę jej służyć. Nigdy nie wyrażałem się o niej z lekceważeniem - ponieważ odbiłoby się to na honorze księcia - nawet wobec zaufanych ludzi czy przy winie. Odkąd Drako polubił tę niewiastę, moim obowiązkiem było służyć jej, chyba że stałoby to w sprzecznoci z powinnociami wobec niego. Lecz Ursus miał zwyczaj, bardzo częsty u sług i niewolników, zachowywać dla siebie złe wieci z obawy, żeby mu nie zaszkodziły. Musiałem powtórzyć jedno lub dwa zdania, które sam wypowiedział, zanim dowiedziałem się czego konkretnego. Zdaje się, iż pewne niewiasty zauważyły, że Zafra, jako wielka czarownica, mogła przywołać do siebie potężnego demona, ponieważ znała jego imię. Teraz gdy już nie sypiała co noc z Drakiem, lecz w swoich apartamentach, czasami widywano tam lub słyszano dziwne rzeczy... - Dobrze zrobiłe, Ursusie, mówiąc mi o tym - pochwaliłem go. - Ale to wszystko to tylko gadanina głupich niewiast. Chyba nie zamierzasz dawać temu wiary? - Płomienie lamp palą się płasko i zmieniają barwę - wymamrotał. - I kurtyna szeleciła, choć nikogo tam nie było. A Eunike mówi, że czuła, jak jaki kształt otarł się o nią w korytarzu... - Doć już tego - przerwałem. - Niewiasty zawsze wyobrażają sobie, iż co się dzieje, aby wywyższyć się w oczach innych. Dobrze o tym wiesz. A potem wpadają w histerię i gotowe są mówić i wierzyć we wszystko. Wiemy, że księżna posiadła wiedzę i sztuki Egiptu, ale demony to całkiem inna sprawa. Strofowałem go jeszcze trochę, a potem odprawiłem. Stałem przy źródle, rozmylając. Szeleszczące kurtyny, tajemnicze kształty - przyszło mi na myl, że mogła wziąć sobie kochanka, ale to nie pasowało do jej sprytu. Ja naprawdę nie wierzę w takie istoty jak demony, z wyjątkiem tych, które potrafi stworzyć ludzki umysł. Ale z drugiej strony, jej umysł mógł być zdolny do wielu rzeczy. Zdarzyło się tak, że owego wieczoru towarzyszyłem brakowi, a miało to co wspólnego z jedną z wiosek, która handlowała z nami - w tych sprawach książę nadal darzył mnie zaufaniem. Zadałem sobie pytanie, czy powinienem opowiedzieć mu o tych plotkach. Prawdę mówiąc, kiedy dowiedziałem się, że sypia z nią rzadziej, ożył we mnie cień nadziei, ale wahałem się. Po załatwieniu spraw handlu, Drako poczęstował mnie winem i rzekł: - Możliwe, że zastanawiałe się nad tym, Skorusie. Jeli tak było, to nie myliłe się. Tak, mam zostać ojcem. Doskonale rozumiałem, że nie mogę teraz okazać niezadowolenia. Wychyliłem toast i napomknąłem, że może los da mu syna. - Ona twierdzi, że to będzie syn. - Wobec tego na pewno będziesz miał syna. I, dodałem w mylach, to dziecko może mieć jej ciemnożółtą cerę. Może też być magiem. I to ma być twój dziedzic, Drako. Mój przyszły książę i pan tego miasta. Miałem ochotę cisnąć kielichem o cianę i zakląć, lecz powstrzymałem i rękę, i język. Kiedy za Drako usiłował wzbudzić we mnie zachwyt nad tym cudem nowego życia, wymówiłem się i odszedłem. To musiało się stać. Był to następny wyłom w murze. Tak zrządził los, tak dokonywały się zmiany. Nie chciałem przeciwstawiać się-przeznaczeniu. Starałem się zdławić w sobie pragnienie, by posłać jej truciznę, zabić tę wiedźmę, wywołać w niej poronienie lub po urodzeniu rozedrzeć na kawałki owoc jej łona. Długo siedziałem na posłaniu, czekając, aż gniew mój osłabnie, zamieni się w rezygnację i poczucie klęski. Kiedy tak się stało, położyłem się i zasnąłem. We nie szedłem za demonem korytarzem w niewieciej częci pałacu i zobaczyłem, jak przeniknął przez drzwi jej pokoju. Demon był wysoki, długonogi, z głową ptaka, a może psa. Powiał wiatr, przynosząc zapach lwów. Stałem pod drzewem obsypanym gęsto liwkami, a z drzewa spoglądał na mnie wąż o twarzy dziewczyny okolonej ognistym welonem. Potem zjawiło się wirujące ogniste koło i z brzękiem posypały się z niego złote kłosy. Następnie ujrzałem rozpalony piec, a na czerwonych węglach leżało dziecko ze złota, płonąc, błyszcząc i piąc spokojnie. Obudziłem się nagle w rodku nocy. Kto przybył do mnie i niewolnik włanie mówił mi o tym. Początkowo uznałem to za żart, później jednak spoważniałem. Zafra, żona Draka, posłała po mnie o pierwszej w nocy, każąc mi przybyć do jej pokojów. Oczywicie zaraz zacząłem podejrzewać najgorsze. Wiedziała przecież, że jestem jej wrogiem: wpuci mnie do rodka, a potem powie, iż chciałem ją zgwałcić lub znieważyć w jaki inny sposób. Z drugiej jednak strony muszę usłuchać i pójć do niej, nie tylko z obowiązku, ale i z samej ciekawoci. Chociaż powtarzałem sobie wiele razy, że na pewno przesłyszałem się, gdy pierwszy raz zostawiłem z nią księcia, ale nigdy nie zapomniałem jej słów. Od tamtej pory poza zdawkową wymianą grzecznoci nie rozmawialimy ze sobą. Ubrałem się tak oficjalnie, jak tylko mogłem, i z dwójką moich żołnierzy udałem się do niewiecich apartamentów. Choć strażnicy pełniący służbę po drodze byli mi znajomi, ale dopilnowałem, żeby dowiedzieli się, iż przychodzę na wyraźny rozkaz księżnej. Ku memu zdumieniu wiedzieli już o tym. Moi ludzie towarzyszyli mi aż do drzwi jej pokoju, mając rozkaz czuwać tam. Może później miali się od ucha do ucha, zgadując, czy byłem zdenerwowany. Byłem i to bardzo. Kiedy wszedłem do pokoju czarownicy, w pierwszej chwili pomylałem, że jest pusty. Odesłała wszystkie dworki. Przy wejciu palił się jeden przenony piecyk, ale teraz byłem już przyzwyczajony do tych pachnideł. Księżyc stał w pełni; jego blade promienie owietlały całą mozaikę, barwiąc ją lekko, lecz nienaturalnymi nocnymi kolorami. Przy jednej ze cian stało niskie, wąskie łóżko, a tuż obok jej gotowalnia. Przez okno pod tarczą księżyca widziałem wierzchołki drzew, tak czarne, iż bladło przy nich granatowe nocne niebo. Potem w pokoju zabłysło czerwonozłote wiatło i zobaczyłem ją, jak zapalała lampy zawieszone na stojakach. Mógłbym niemal przysiąc, że nie było jej tu sekundę wczeniej, ale mogła przecież stać nieruchomo przez długi czas, a ze swoją ciemną szatą i włosami była niewidoczna w mroku. - Kapitanie - odezwała się. (Nigdy nie nazywała mnie po imieniu, musiała wiedzieć, że nie chciałem tego; a jako czarownica doskonale zdawała sobie sprawę z potęgi imienia.) - Nie spiskuję przeciw tobie. - Dobrze o tym wiedzieć - odparłem zachowując odpowiedni dystans, ciesząc się z miecza u mego boku i każdej widocznej oznaki wiadczącej, kim i czym jestem. - W stosunku do mnie postępowałe zawsze zgodnie z nakazami honoru - ciągnęła. - Nigdy nie wystąpiłe przeciw mnie, otwarcie czy potajemnie, chociaż nienawidziłe mnie od samego początku. Wiem, ile cię to kosztowało. Nie gardź moją wdzięcznocią tylko dlatego, że jest moją. - Domina - odrzekłem (ja także nie chciałem używać jej imienia, chociaż pozostali czynili tak, jak również mieszkańcy naszego miasta) - należysz do niego. Uczynił cię swoją żoną i... urwałem. - I matką swego dziecka. Ach, czy mylisz, że uczynił to sam? - Wyczuła, że pomylałem o demonach i dodała: - Uczynilimy to razem, on i ja, kapitanie. - Dlatego służę ci - odparłem. Lecz choć nie chciałem sprawić jej satysfakcji, nie mogłem powstrzymać się, by nie dodać ironicznie: - Jeli chodzi o mnie, nie masz się czego obawiać. Rozmawialimy po grecku, a jej greka była tak czysta i dźwięczna, jak jej głos, który musiałem uznać za piękny. - Ale nadal jestem niespokojna - powiedziała. - Wobec tego w niczym nie mogę ci pomóc, domina. - Zapanowało milczenie. Stała patrząc na mnie przez cienki welon, który tylko raz zamieniła na zasłonę ze szminek. Zastanawiałem się, gdzie zniknął pies o oczach równie czarnych jak jej oczy. Ale chciałbym cię ostrzec. Jeli zajmujesz się tu swymi praktykami, wiedz, że po pałacu rozeszły się dziwne pogłoski. - Widują demona, prawda? - zapytała. W jednej chwili włosy stanęły mi dęba na głowie. A wtedy, jakby czytała w moich mylach, rzekła: - Ja nie wymieniłam żadnego imienia. Nie lękaj się. - Niewolnicy zaczynają się bać. - Nie - zaprzeczyła. - Oni zawsze plotkowali o mnie, ale nigdy nie czuli przede mną lęku. Żaden z nich. Czy mylisz, że Drako boi się mnie? Nie budzę strachu w kapłanach ani w kobietach czy dziewczętach, podobnie w dzieciach czy starcach. Tak samo jest z niewolnikami czy twoimi żołnierzami. Nikt z nich nie boi się mnie ani tego, czym jestem i co robię, złota, którym napełniam wiątynie, wspaniałych zbiorów czy uzdrowień, jakich dokonuję. Nikt nie lęka się tego. Ale ty, kapitanie, boisz się i dostrzegasz strach w każdym ich spojrzeniu czy słowie. Lecz to ty się boisz, a nie oni. Przeniosłem wzrok na sufit, którego ozdoby wyblakły już przed lary. - Możliwe - odrzekłem. - Nie jestem lepy. Wtedy czarownica westchnęła. I słysząc to przez chwilę pomylałem o niej jako o samotnej dziewczynie zagubionej wród obcych w nieznanym kraju. - Przykro mi - dodałem. - To prawda, że dostrzegasz więcej niż inni - odparła. Ale to nie twoja wina. - Więc to tak wygląda. - Uniosłem się i musiałem się opanować. - Nie staniesz się moim przyjacielem - zauważyła spokojnie. - Nie mogę i nie będę. Ale póki dochowasz mu wiary, nie znajdziesz we mnie wroga. - Ale dranij go choćby paznokciem - powiedziała niemal wesoło. - Choćby raz - dokończyłem. - Żałuję więc, że cię obudziłam, kapitanie. Życzę ci dobrej nocy. Wracając tym samym korytarzem natknąłem się na czarnego psa-szakala. Kroczył spokojnie w moją stronę. Zadrżałem, lecz jeden z moich ludzi nachylił się i podrapał go za uszami. Zniósł to spokojnie i poszedł dalej, czarny cień ginący w nocnym mroku. Minęło lato, nadeszła zima i wczenie spadł nieg. Ponieważ wymiana handlowa i pomylne zbiory zaopatrzyły nas obficie na najgorszą nawet pogodę, moglimy spokojnie siedzieć za murami, tyć i słuchać wycia wilków w onieżonym lesie. W tym roku podchodziły pod same bramy. Opowiadano dziwne historie o dokarmianiu wilczych stad z naszych zapasów, o wykładaniu im pożywienia, żeby się ich pozbyć. Miały rozpocząć to nasze wilczyce, dziewczęta z lupanaru. Ale kiedy wspomniałem o tym jednej z nich, wybuchnęła głonym miechem. Pamiętam tamten nieg niezwykle wyrazicie, jak czasem wspominamy czasy poprzedzające ciężką chorobę lub decydującą bitwę. Białe mroźne poranki, dym unoszący się z domów i wiątyń lub sączący się po niegu wraz z krwią z noworocznych ofiar. Święto Wilka z jego procesjami, a później pędy bluszczu i winnej latoroli cięte na Święto Wielkiej Macierzy, wydobyte z piwnic ciemne, stare wino, pochodnie i dziewczyna, którą posiadłem w szopie pełnej siana i wiń; i nagły wzrost liczby małżeństw, który następował potem, co było bardzo rozsądne. Ostatnie zimowe zmierzchy i błękitna biel niegu. Wreszcie wiosna, las budzący się ze snu, pierwsze prawdziwe polowanie, zapach soku i zgniecionych wieżych lici rozpływający się szeroko jak rzeka. Dziecko Draka urodziło się pewnego wiosennego dnia o zachodzie słońca, przyszło na wiat w przeklętym złotym blasku, kierując swój pierwszy krzyk do gwiazdy wieczornej. Był to chłopiec, tak jak zapowiedziała. Po owej rozmowie w pokojach złotej czarownicy starałem się nawet nie myleć o niej. Targały mną sprzeczne uczucia. Wydawało mi się, że w jaki sposób usiłowała wywieć mnie w pole i rozbroić. Najpierw owładnął mną wielki gniew, a potem dziwny wstyd. Za wszelką cenę starałem się unikać miejsc, w których mógłbym ją spotkać. Potem widywano ją rzadko, gdyż była już widocznie brzemienna. Po szczęliwych narodzinach wszystko odbyło się zgodnie ze zwyczajem. Gdy nadeszła moja kolej, obejrzałem chłopca. Był zdrowy i bezbłędnie ukształtowany, o czarnych włosach, lecz jasnej cerze; od samego początku miał oczy Draka. Tak niewiele odziedziczył po matce. Czy sprawiła to za pomocą jakich swoich czarodziejskich sztuczek, wiedząc, że gdy w końcu będziemy musieli mu służyć, zapragniemy widzieć w nim cechy rodu Draka? Nie mogłem jej nic zarzucić. Nie było też więcej żadnych pogawędek o demonach. A jeli nawet były, to dopilnowano, żebym ich nigdy więcej nie podsłuchał. Powiedziałem sobie: jest teraz matroną, dostosuje się do naszych obyczajów. Urodziła mu silnego, zdrowego chłopca. Ale to nie zdało się na nic. Pozostała sobą, a dziecko Draka miało w żyłach połowę jej krwi. Mają teraz imię dla jej demona, jej geniusza w mrocznej krainie czarów. Jest to wymylone imię, które nikomu nie szkodzi. W miejskiej gwarze nazywają go: R h a m i t h i b i s c a n. Zapożyczylimy wiele greckich tradycji; to włanie od Greków dowiedzielimy się o Radamantysie. Jest sędzią zmarłych, łączonym z egipskim Totem, Trójpotężnym, Potrójnym Magiem z nauk Al-Khemii. Ą ponieważ po drodze zmieszali się z nim ibisogłowy Tot i Szakal Anpu, na równi z Hermerkurym, księciem złodziei i ladacznic - który także jest przewodnikiem zbłąkanych dusz - do skrótu greckiego imienia dodano ibisa i psa. Radamantys-Ibis-Canis. Lecz nawet to pełne imię nie ma żadnej mocy. Jest gmatwaniną i kłamstwem, a właciwa inwokacja brzmi: Jakże słodka jest Prawda. Czy jednak było kiedykolwiek rozsądną rzeczą twierdzić, że zna się prawdę? - Wiiedzą o niej i proszą ją o pomoc. Jest uzdrowicielką, a oni są chorzy. To nie jest nierozsądne. Ona się nie lęka. Widziałem, jak zamknęła otwartą ranę, przesunąwszy nad nią ręce. Tak, Skorusie, może tylko sprawiła, ii zobaczyłem to ja i że widzieli to kapłani i sam ranny. Ale wyzdrowiał, jak sobie przypominasz. Więc wierzę, że zdoła ona uleczyć tych ludzi i sprawić, aby kochali nas jeszcze bardziej. Ona sama odporna jest na choroby. Tak, Skorusie, ona tylko tak myli. Ale, jak się zdaje, owo mylenie najwyraźniej czyni cuda. Nigdy nie czuła się źle w czasie ciąży. A akuszerki były zdumione - a może i nie - że w połogu zdawała się nie czuć wcale bólu. Chociaż mówiły, że płakała, kiedy podały jej dziecko. No cóż, ja także. - Drako spochmurniał. Po chwili rzekł: - Więc jednak pozwolimy jej, chyba zgodzisz się ze mną, pojechać do nich i wyleczyć ich. Może pewnego dnia zdołamy otworzyć ten kraj dla wiata, zrobić co z niego. Trzeba wykorzystać wszystko, co może pozyskać ich dla nas. - Czy ona zabierze ze sobą dziecko? - Oczywicie. Jeszcze nie zostało odstawione od piersi, a ona nie pozwoli, żeby karmiła je jaka inna niewiasta. - Podróż przez bezkresne lasy. A ta wioska odległa jest o trzy dni jazdy. W dodatku niemal nic nie wiemy o tej chorobie. Jeli twój syn... - Będzie z matką. Ona nigdy nie postąpiła nierozsądnie. - Pozwalasz tej suce rządzić sobą. Dobrze. Ale nie ryzykuj życia twego dziedzica, skoro twój syn jest tym, czym sam go uczyniłe, bękartem półkrwi... Przerażenie cisnęło utnie za gardło i umilkłem. Zdradziłem się. Natychmiast wydało mi się, że zostałem do tego zmuszony. To jej sprawka. Całą nagromadzoną we mnie bezsilną wciekłoć, podejrzliwoć, p r z e b i e g ł o ć - wszystko zniweczyło kilka zdań. Ale Drako tylko wzruszył ramionami i umiechnął się. W minionych miesiącach nauczył się panować nad sobą. To bez wątpienia rezultat jej nieocenionej pomocy, jej przeklętej słodyczy. Powiedział do mnie tak: - Poprosiła, żebym wysłał z nią oddział żołnierzy, którzy strzcgliby jej w naszych lasach. Lecz ty, Skorusie, nie pojedziesz z nimi. - Rozumiem. - Jako powód podała, że chociaż teraz w naszym rejonie nie ma niebezpieczeństwa, lecz twoja miłoć do mnie i bezgraniczne oddanie wykluczają, bym oddalił cię od mojej osoby. - Starł umiech z twarzy i dodał: - Być może pragnie ona również uniknąć twego towarzystwa przez tak długi czas, gdyż dobrze wie, iż z trudem powstrzymujesz się, by jej nie udusić. Czy wiedziałe, Skorusie - rzekł, i był to znów dawny Drako, w jaki sposób przywołałem go z powrotem - że przez pierwsze miesiące kazałem, aby sługa zawsze kosztował jej potrawy. Mylałem, że spróbujesz się jej pozbyć. Byłem bardzo zdziwiony, że nigdy tego nie zrobiłe. A może miałe jaki inny, bardziej przebiegły plan, który zawiódł? Przełknąłem żółć, która napłynęła mi do ust i powiedziałem: - Wasza książęca moć zapomina, że jeli porzucę twoją służbę, nie mam dokąd pójć. Matka Miast nie żyje. Bez twoich ludzi jestem jednym z dziesiątków żołnierskich synów nie istniejącego Imperium, miotających się po wiecie jak zeschłe licie. Jeżeli miałbym jaką inną możliwoć, poszedłbym zaraz, lecz nie mam wyboru. Naplułe mi w twarz, ale mogę tylko zetrzeć linę. Drako opucił oczy i nagle zaklął. - Nie miałem racji, Skorusie. Ty nigdy by... - Nie, wasza książęca moć. Nawet za dziesięć milionów lat. Ale ubolewam, iż sądziłe, że mógłbym tak postąpić. I jest mi przykro, że ona tak uważa. Skoro została twoją żoną, mogła oczekiwać ode mnie nie mniej niż jedna z twoich sióstr. - Ta suka - powtórzył za mną, złoliwie jak niewiasta - jej bękart półkrwi - niech cię piorun, Skorusie. To mój syn. - Uciąłbym sobie język, który to powiedział. Sądzę, że to dla tego, iż ponad rok dusiłem to w sobie w obecnoci innych. Jak wymiociny, wasza książęca moć. Nie mogłem dłużej tego wytrzymać. - Przestań mi mocić. Nazywasz ją Domina. To wystarczy. Oczy mu zwilgotniały. Chciałem spoliczkować go, tak jak się postępuje ze złoliwą i głupią dziewczyną, która skacze ci do oczu z pazurami. Ale był moim księciem, a zdrajcą ja sam. Głęboko poruszony, niebawem pozwolił mi odejć. Powiedziałem prawdę, że gdyby istniało jeszcze jakie miejsce, gdzie mógłbym znonie żyć - ale nigdzie go już nie znajdę. Tak więc żona Draka pojedzie do lasu, żeby leczyć, a ja, wierny i oddany sługa, pozostanę, by go strzec. A potem ona wróci. I będzie tak rok po roku, we mgłę i w deszcz, w słońce i nieg. Urodzi mu też inne bachory, którym w odpowiednim czasie zaprzysięgnę wiernoć. Lepiej popracuję nad sobą, bym nauczył się nazywać ją tylko P a n i ą. Dopiero późno w nocy przyszedłem do siebie i wszystko zrozumiałem. Widziałem jasno jak nigdy, co się działo, co miało się stać i co ja, tak zręcznie usunięty z drogi, muszę zrobić. Powiadają, że obłęd może objawiać się w taki sposób. Nie drżałem z zimna, nie paliła mnie gorączka, rękę miałem pewną i byłem w pełni władz umysłowych. Wie, w której panoszyła się choroba, wczoraj wysłała poselstwo do Draka. Tubylcy nazywali ją wielkimi i bluźnierczymi imionami. Powiedziała, że musi tam pojechać i wyruszy o brzasku. Ponieważ wieniacy oddawali jej czeć, mogła ułożyć się z nimi, a jaki wędrowiec wystąpił w roli porednika. Nawet jeli rzeczywicie zaistniały takie okolicznoci, mogła czekać na dogodną okazję. Możliwe, że sama zesłała chorobę, aby móc opucić miasto. Jej bogowie byli tajemniczy i nieznani. Ale Semici mają zwyczaj, równie stary jak ich najstarsze ołtarze, składać dzieci bogu w ofierze. Być może Drako nawet wiedział - nie, to nie do pomylenia. Więc jak mogłaby to później wytłumaczyć? Wypadek, zabłądzenie w lesie, niedźwiedzie, wilki, wreszcie sama choroba... Przecież mogła dać mu innych synów. Była jak ów czarodziejski piec z nauk Al-Khemii. Włóż i wyjmij. To takie proste. Wstałem z łóżka, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno, i oznajmiłem memu słudze, a także wartownikowi przy drzwiach, że wyjeżdżam samotnie na polowanie. Rozeszły się już słuchy o starciu między księciem i jego kapitanem. Sam Drako nie uznałby takiego obrazu za przesadzony: Skorus pędzący przez las i szlachtujący dziki. Minie cały dzień, nim go to zastanowi. Znałem lene trakty bardzo dobrze, gdyż polowałem w tych stronach od dziesiątego roku życia. Dla pozoru wziąłem włócznie na dziki, lecz nie zabrałem psów. Potrzebowałem konia, ale moja klacz była dobrze zaprawiona do takich podróży i robiła, co jej kazałem. Przyczaiłem się na poboczu drogi jak stary lis i czekałem, aż orszak czarownicy wyjedzie z miasta i minie mnie. Zabrała ze sobą jako straż przyboczną tylko pięciu żołnierzy, wóz z podróżnym ekwipunkiem i skrzynię z jej lekarstwami. Jedna ze służebnych, Eunike, najbardziej zaufana, jak sądzę, jechała na mule, a sama Zafra w lektyce niesionej przez dwa konie. Kiedy odjechali dostatecznie daleko, podążyłem za nimi. Było to dziecinnie proste. My poruszalimy się cicho, a oni hałasowali. Ich konie i mój nie były sobie obce, więc nie zareagowały, kiedy poczuły znajomy zapach. W czasie podróży raz po raz spotykałem wród drzew jakiego tubylca, a ten pozdrawiał mnie wesoło, sądząc, iż jadę jako fory z tylnej straży. W nocy biwakowałem nad nimi; o wschodzie słońca budziła mnie ich krzątanina i chrząkania. Kiedy odjeżdżali, gasilimy pragnienie w tych samych strumieniach, a raz znalazłem przypaloną kiełbasę pozostawioną w popiele ich ogniska. Trzeciego dnia podróży dotarli do wioski. Zza szczytu poroniętego krzewami wzgórza, poprzez gęstą zasłonę dymu zobaczyłem powitanie i wjazd do wsi. Ta wioska istotnie miała w sobie co niezdrowego, w cieniach barwach i w sposobie poruszania się jej mieszkańców. Okręciłem szmatą nos i usta, zanim usiadłem, by czekać. Później, o zmroku, wie poweselała. Oczywicie wiedźma czarowała i wszystko będzie dobrze. Dym z ognisk zgęstniał i pożółkł. Kiedy zapadła noc, tubylcza wioska, otoczona zewsząd mrocznym lasem, janiała równym blaskiem. Moje myli zwróciły się ku znikomoci i małoci każdej lampy wobec ogromu ziemskich ciemnoci. Świeca w nocy, ogień w zimie, życie migocące w wiecznoci to pali się, to ganie na zawsze. Ale zmorzył mnie sen, nim zdołałem wyczerpać wszystkie argumenty. Następnego dnia wie wyglądała jak odrodzona. Nawet zrudziałe słomiane strzechy błyszczały jak złoto. Więc uczyniła cud. Teraz będzie miała czas dla siebie. Dwaj żołnierze pełnili wartę od wczorajszego wieczoru, a ostatniej nocy, patrolując krańce wsi, nawet zatrzymali się na chwilę pod drzewem, na którym siedziałem. Ukryłem moją klacz o pół mili od wsi, w opuszczonej chacie, lecz dzi wieczorem umieciłem ją blisko, by mieć ją pod ręką. Tejże nocy, kiedy jeden z żołnierzy w czasie obchodu wszedł na wzgórze, zawołałem go cicho po imieniu. Skamieniał. Wyjaniłem mu szybko, kim jestem, ale gdy wyszedłem z ukrycia, żołnierz wyciągnął miecz i wybałuszył oczy. - Nie jestem lenym demonem - powiedziałem. Potem zastanowiłem się, czy nie zaniepokoił się z innego powodu, może wiedział co o knowaniach, o które oskarżył mnie Drako. Pomyleć, że tu i teraz musiało dojć do czego takiego. Potrzebowałem wiadka. Spojrzałem na żołnierza, który powoli zasalutował. - Czy wyleczyła wszystkich? - zapytałem, dodając na jego użytek: - Zafra. - Tak - odrzekł. - To... warto było zobaczyć. - Jestem tego pewny. A jak się czuje dziecko? Zauważyłem, iż poczyna nabierać przekonania, że Drako mimo wszystko mnie wysłał. - Doskonale - owiadczył. - Ale ona opuszcza wie razem z dzieckiem - zacząłem. Nigdy nie przypuszczałem, iż odważy się zrealizować swoje zamiary we wsi, tak jak nie uczyniła tego w miecie, mimo władzy, jaką tam miała. - Czy to dzi wieczorem? - No cóż, jest ta staruszka, zdaje się, że ona nie chce opucić swojej chaty. - Zafra ci tak powiedziała? - Tak i owiadczyła, że sama tam pójdzie. To niedaleko stąd. Nie wzięła lektyki i zabrała ze sobą tylko Karusa. To niegroźne. Ci dzikusi są przyjaźnie nastawieni... Urwał, widząc wyraz mojej twarzy. Zapytałem: - Czy już poszła? - Tak, Skorusie. Może godzinę temu... Inną drogą ze wsi? Ale przecież obserwowałem, wytężałem wzrok - bez rezultatu. Czarami można zdziałać wszystko. - I dziecko jest z nią - nalegałem. - Och, Eunike mówi, że ona nigdy nie rozstaje się z dzieckiem... - Do licha z Eunike. - Skrzywił się, patrząc na mnie niepewnie. - Posłuchaj - rzekłem i podzieliłem się z nim moimi podejrzeniami. Nie przypomniałem, że dziecko było w połowie człowiekiem Wschodu, sprawami, blaskiem i grzechami zbyt niesamowitymi, by o nich mówić. Powiedziałem syn Draka i nie wspomniałem o ofierze. Wyjaniłem, że istnieje szansa, iż Zafra zechce okaleczyć dziecko na czeć swoich bogów. Żołnierz był wstrząnięty i nie chciał w to uwierzyć. Własna matka...? Odparłem na to, że dla jej podobnych nie jest to czyn haniebny. Mogła nie patrzeć na to tak jak my. Kiedy tak dyskutowalimy, serce waliło mi jak młotem, a zimny pot oblewał ciało. Wreszcie żołnierz zgodził się ze mną, że powinnimy pójć w to miejsce i zobaczyć. Karus był tam i na pewno odwiódłby ją od popełnienia tak ohydnego czynu. Zapytałem, gdzie też miała znajdować się chata owej staruszki i oczy zaszły mi mgłą ulgi, kiedy okazało się, iż jest to ta sama rudera, w której ubiegłej nocy ukryłem konia. Odwróciłem się, by tam pobiec, i rzuciłem przez ramię: - Nie mieszka w niej żadna staruszka. Od dawna jest opuszczona. Obaj zwyciężalimy w zimowych wycigach i dotarcie na miejsce nie zabrało nam wiele czasu. Pomylałem, że jaki bóg zaprowadził mnie tam, abym poznał ukształtowanie terenu. Drzewa rosły gęsto jak trawa, chata z trudem mieciła się między nimi, a przed wejciem ujrzałem odsłonięty placyk, na którym niegdy przebywało ptactwo domowe. Docierało tu wiatło księżyca, ale niemal nigdzie więcej. Można było wpać na nią w ciemnoci. A poza tym czarownica owietliła dla mnie scenę. Gdy przedzieralimy się między ostatnimi drzewami, zobaczyłem, że przed wejciem do rozwalonej chaty pali się ogień, pulsując posępną czerwienią. Karus stał oparty o drzewo. Oczy miał szeroko otwarte i nie widzące. Mój towarzysz potrząsał nim i syczał na niego, lecz Karus był gdzie daleko. Oddychał i serce jego biło normalnie, ale to wszystko. - Zaczarowała go - powiedziałem. Dzięki niech będą Marsowi i Ojcu Jowiszowi, że to uczyniła. Z miejsca potwierdzało to moje podejrzenia. Widziałem, że mój wiadek również tak myli. Podeszlimy cichaczem i zatrzymalimy się z dala od wyłomu w linii drzew, spoglądając w dół. Potem zapomniałem o moim towarzyszu. Zapomniałem, że los wreszcie umiechnął się do mnie. To co zobaczyłem, skupiło całą moją uwagę. Przypominało to piec chlebowy z majaków w namiocie kupca, lecz ten był otwarty z góry i miał kształt kotła. Zbudowała go z cegieł z niewypalonej gliny, wygładzonych i w jaki sposób zmienionych. We wnętrzu pieca płonął ogień mieniący się cudownymi barwami rubinów i złota. Od patrzenia nań nie bolały oczy ani nie zachodziły mgłą. Czarownica stała po drugiej stronie pieca, trzymając dziecko na rękach. Oboje, zdawało się, wiecili, a jej ciemna szata i włosy, czarny prostokąt drzwi, mroczny las i sama noc, stały się miękkie jak aksamit. Często widuje się dziewczynę z dzieckiem na ręku, gdy przy przenonym piecyku albo ognisku miesza w garnku, lub wrzuca w płomienie jeszcze jedną gałązkę czy szyszkę. Lecz w złotych ramionach czarownicy złote dziecko wyciągało rączki do płomieni. A z jej dłoni kapał jaki niewidzialny olejek, którego nie mogłem dostrzec, lecz wyczuwałem wyraźnie. Nie była sama. Inni zgromadzili się przy jej ognisku. Nie byłem całkiem pewny, lecz rozpoznałem ich, chociażby po olbrzymim wzrocie, gdyż zdawali się sięgać wierzchołków drzew. Żołnierz w lekko połyskującym hełmie i zbroi, młoda, długowłosa niewiasta, cała w draperiach i kwiatach, brodaty król o gromowładnym czole i oczach-błyskawicach, a przy nim młody muzyk ze skrzydłami wyrastającymi mu z czoła - przychodzili i odchodzili w rytm języków ognia, które tańczyły i gięły się w ukłonach. Dziecko rozemiało się, odwracając główkę, by ich zobaczyć, bóstwa swego ojca. Wtedy Zafra wymówiła owo Imię, bardzo cicho, niemal bezdźwięcznie, a jednak w tej samej chwili zadrżał cały las. Ból skręcił mi wnętrznoci; upadłem na kolana. Wydało mi się, że wiatr przeszedł przez las, aby złożyć swą szatę obok czerwonozłotego piercienia. Nie pamiętam owego Imienia. Wiem tylko, iż nigdy nie zapisałem go, ani nie umiałbym go sobie wyobrazić. Lecz było to Imię prawdziwe i On przybył na wezwanie. Gdzie z wysoka, lub z wnętrza ziemi, Jego ręce wyciągnęły się i dotknęły dziecka. Dziecko uspokoiło się i zasnęło. Złota czarownica wyciągnęła syna Draka z powijaków, tak jak wyjmuje się z pochwy błyszczący miecz. Uniosła go, potem opuciła i włożyła do rozpalonego pieca, do ognistej kąpieli, a płomienie wystrzeliły w górę i zakryły go. Zerwałem się z kolan. Biegłem. Dałem nurka w czarne fale gorąca, cierpką bursztynową woń kadzidła i parzący oddech lwów. Krzyczałem biegnąc. Wzywałem wszystkich bogów, choć wiedziałem, że te imiona nie mają mocy, gdyż wymawiam je niewłaciwie, że nie znam ich i dlatego nie odpowiedzą na moje błagania. A potem wpadłem na czary, na Moc i przedarłem się przez nie. Było to tak, jakbym zgruchotał powietrze. Dowiadczyłem czego - czego niepodobna przeżyć. Z mieczem w dłoni parłem do pieca, brodziłem w płynnym złocie, dusiłem się, aż dopadłem ceglanego kotła, upuciłem miecz, zanurzyłem ręce i wyciągnąłem go... Będzie spalonym, martwym, sczerniałym maleńkim trupkiem, takim jak dzieci Kartagińczyków, którzy palili je jedno po drugim w piecach na wybrzeżach Mare Internum... Lecz trzymałem w objęciach posążek dziecka wykonany z doskonałego złota i czułem, że jego blask jak wrząca woda spływa mi po rękach, przegubach i ramionach aż do serca. A wtedy kto powiedział do mnie z łagodnym smutkiem w głosie: - Ach, Skorusie, Skorusie. Leżałem gdzie, nic nie widząc. Odrzekłem: - Zamieniać dziecko w złoto to bardzo prymitywne czary. - Nie - zaprzeczyła. - Złoto jest tylko kluczem. Dla żywych istot obmytych przez ten płomień złoto jest życiem. Życiem niemiertelnym i niezniszczalnym. A ty zniweczyłe działanie moich czarów, które istotnie są tym, czym mylisz. I ograbiłe go z tego. Otworzyłem octy i zobaczyłem Zafrę. Przy ognisku nie było już tamtych, ani Jego, odeszli, gdy prysł czar. Ale ona... Ona nie nosiła zasłony. Była bardzo wysoka i tak piękna, iż nie mogłem na nią patrzeć, a jednak nie potrafiłem oderwać od niej wzroku. Była cała ze złota, lecz nie w formie metalu, lecz złota jak jutrzenka, niebo, ogień i samo słońce. Nawet jej czarne octy i włosy - stały się złote, a łzy, którymi zraszała ziemię, były gwiazdami. Nic z tego nie zrozumiałem, lecz szepnąłem: - Wybacz mi. Powiedz, jak to naprawić. - To niemożliwe - odparła. A głos jej dźwięczał jak najpiękniejsza harfa: - Nigdy się to nie stanie. On nie należy już do mnie, jest twój. Weź go i bądź dla niego dobry. Przez całe życie, przez wszystkie jego dni, aż do mierci będzie czuł tę niepowetowaną stratę i nigdy nie będzie o tym wiedział. Po czym zgasła, jak ganie rozżarzony węgielek, i zniknęła. Leżałem na ziemi przed zrujnowaną chatą przyciskając do siebie płaczące dziecko, starając się je pocieszyć i miezając moje łzy z jego łzami. Wszystko wokół było puste i głuche, jakby utraciło serce. Mój wiadek podbiegł do mnie i paplał bez ładu i składu. Usiłowała zabić dziecko, widział to na własne oczy, Karus ocknął się i również to powiadczy. Wychwalał mnie pod niebiosa za ocalenie chłopca od strasznej mierci. Tak jak można zmusić się do przypomnienia sobie większoci zdarzeń, podobnie można nauczyć się zapominać. Po przebudzeniu albo niedługo potem nie pamiętamy treci snów. Nazywają ją teraz Greczynką lub Złotą Czarownicą. W ostatnich latach w miecie poczęła krążyć opowieć o tym, iż była czyją żoną i że w końcu powróciła do swego męża. Powszechnie uważa się, iż zabili ją żołnierze z jej straży przybocznej, gdyż nastawała na życie dziecka. Kiedy powróciłem do miasta - na pół martwy z gorączki, którą zaraziłem się w zrujnowanej chacie, gdzie tydzień wczeniej zmarła jej włacicielka, staruszka z tamtej wsi - Drako nie był pewny, czy wyzdrowieję; a potem niewiele pytał. Zdawało się, iż łuska spadła mu z oczu. Lękał się tego, co mógł był powiedzieć i zrobić pod wpływem czarów i narkotyków. - Czy to, co mówią żołnierze, to prawda? Włożyła dziecko do ognia? - Tak - odpowiedziałem. Patrzył na mnie, gryząc wargi. Słyszał o wschodnich obrządkach, wypytał dokładnie obu żołnierzy. I od bardzo dawna przywykł ufać tylko mnie. Nie wyglądał na zasmuconego, lecz rozgniewanego. Wysłał nawet ludzi na poszukiwanie tej suki, która chciała spalić swoje dziecko, z poleceniem, by schwytali ją i zgotowali jej taki sam los. Chodzi mi teraz po głowie, iż wbrew temu, co się mówi, nie starzejemy się niepostrzeżenie, odkrywając z przerażeniem pewnego dnia, że nasze ramię utraciło dawną siłę, a serce - swoją radoć. Nie, staroć przychodzi w ciągu jednej godziny i jest tak widoczna, jak odłożenie na bok miecza. Kiedy ocknąłem się z gorączki i zobaczyłem spojrzenie Draka, błagalne spojrzenie człowieka, który mimo woli wyrządził ci wielką krzywdę, a teraz mówi: byłem lepy - wtedy włanie nadeszła ta pamiętna godzina, ów wieczór, kiedy odebrano mi z ręki miecz młodoci, a ja nie sprzeciwiałem się temu. Mijały miesiące, pory roku, a wreszcie i lata. Drako nadal rozglądał się wokół siebie, jakby szukał Złego Oka, które może nadal kryć się tu, w samej atmosferze miasta. Czasami czuł się nieswojo mówiąc, że i on widział jej czarnego psa-szakala. Lecz pies ów zniknął w tym samym czasie, co Zafra, chociaż jeszcze przez wiele lat jej dawna służebna Eunike twierdziła, iż spotyka go w korytarzu w niewiecich apartamentach. Odtąd Drako lgnął do mnie i już na zawsze pozostał moim przyjacielem; nie powiem, że suplikantem. W każdym razie łączy nas teraz szorstka przyjaźń lat dojrzałych, która zastąpiła gorące uczucie z czasów dzieciństwa i podszytą zazdrocią miłoć młodzieńców. Drako i ja posiadamy wspólny sekret, chociaż żaden z nas nie zwierzył się z niego drugiemu. Książę nadal czuje się nieswojo w towarzystwie swego syna. Teraz kiedy księstwo wywalczyło sobie większe granice i ufortyfikowało je, Drako często wysyła go pod opiekę żołnierzy. I to ja, który nie mam do tego żadnego prawa, kocham jej dziecko. Z wyglądu to wykapany Drako, poza włosami i brwiami. Sami wywodzimy się z ciemnowłosej rasy, lecz u chłopca widać ów blask i ludzie często komentują ten fakt. Cóż to może być? Znamię bogów? (Nie wspominają o jego matce, ponieważ dawno wypadła z ich łask.) Ma on w sobie jaki wewnętrzny blask i połysk złota. Pomijając jego prawdziwe imię, znacznie częciej zwą go Ardorius - od owego złocistego wiatła. Już słyszałem szepty, że młody książę potrafi przeciągać stal przez kamień, tak, tak, oni widzieli, jak to robił, chociaż ja nie. (Przed brakiem zatajają takie pogłoski, jak niegdy przede mną.) Ardorius sprawia również wrażenie, że kryje w sercu wielki ból i cierpi w milczeniu, jak gdyby, w przeciwieństwie do innych młodzieńców, wiedział, iż ludzie umierają i kochają. Wobec mnie jest zawsze uprzejmy i miły. Nie proszę o nic więcej. Dla niego jestem tylko dodatkiem do jego życia. Może powinienem się cieszyć, że tak już pozostanie. W ciemne noce, kiedy letnie upały lub zimowe niegi napełniają nasze lasy, wspominam pewien sen i mylę, jak ograbiłem z niego to złote dziecko. Zastanawiam się też, jak wielkie będzie to miało znaczenie w przyszłoci. przekład : Ewa Witecka powrót