JERZY NIEMCZUK PRZYGODY ZUZANKI OPOWIEŚCI AWANTURNICZE DLA DZIEWCZYNEK Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Papierowy potwór Zuzanka została w domu sama i miała się bawić grzecznie, dopóki mama nie wróci ze sklepu. Była już na tyle duża, żeby zostawać w mieszkaniu sama, ale nie tak duża, by się bawić za dwie osoby, bo do zabawy potrzebna jest przynajmniej dwójka. Chodziła więc z kąta w kąt nieco znudzona ciągnąc po podłodze przydeptane kapcie i zastanawiała się, co robić. Spojrzała z niechęcią na swoje lalki. – Królewny – prychnęła odwracając się do nich plecami. – Człowiek stoi w kolejkach, żeby coś dla nich dostać, a one tylko potrafią narzekać, że inne lalki mają więcej. A skąd ja wezmę? Stanie w kolejkach było na niby, ale na niby trudno też było coś dostać, bo albo nie było pieniędzy, albo brakowało towaru. Na domiar złego te głupie lalki wcale nie chciały się uczyć. Wyobrażały sobie, że wyjdą za mąż, bo są ładne, a przecież Zuzanka ciągle im powtarzała, że sama uroda nie wystarczy i żeby do czegoś w życiu dojść, trzeba przynajmniej nauczyć się pisać i liczyć. – Odrobiłyście lekcje? – zapytała surowo. Oczywiście, nie odrobiły. Sięgnęła po dzienniczek lalek, wpisała cztery dwójki i kazała im przyjść do szkoły następnego dnia z rodzicami, babcią, a nawet ciotką. Nie chciało się jej czekać do następnego dnia, bo i tak mogła z łatwością przewidzieć, co będzie. Ustaliła więc, że następny dzień zacznie się zaraz, jak tylko wróci z kuchni. Wróciła i oczywiście okazało się, że dzienniczek nie podpisany, a rodzice nie przyszli. Tego już było za wiele. Wyrzuciła lalki ze szkoły, to znaczy na korytarz, żeby zamiatały ulice. Jeśli nic nie pomaga, to może to je nauczy wreszcie rozumu. Zamknęła drzwi do pokoju, żeby się nie nakurzyło, kiedy wychowanki jej szkoły przystąpią do sprzątania, ale one stały pod ścianą i żadna nawet nie sięgnęła po miotłę. Zamiatać też nie potrafią. Do niczego w życiu nie dojdą. Zuzanka zdjęła z półki parę książeczek. Większość przeczytała po kilka razy, a pozostałe nieliczne, których nie znała, też wyglądały na znajome. Książeczki dla dziewczynek były na ogół do siebie podobne i opowiadały o zwykłym życiu: lalkach, miastach, podwórkach, a od czasu do czasu trafiała się jakaś przestarzała królewna. Dziewczynka sięgnęła po kolejną opowieść z życia zabawek i zaczęła powoli czytać: „Pewnego razu pluszowy koziołek pokłócił się ze szmacianym pajacykiem. – Dlaczego się pokłóciliście? – zapytała Agatka...” – A co mnie to wszystko obchodzi! Niech się kłócą! – krzyknęła rozeźlona Zuzanka zatrzaskując książeczkę. Wiedziała od dawna, że pluszowe zabawki mają we łbie trociny albo zwykłą gąbkę i choć w książeczkach godzą się szybko i są bardzo milutkie, w rzeczywistości wiele wśród nich egzemplarzy nieprzyjemnych, wrednych i leniwych. Dziewczynka westchnęła i zajrzała z nadzieją do książki, na której okładce widniało kilka zielonych żabek. Jedna z żab wydała się interesująca. Miała chytre wyłupiaste oczka i dość paskudną minkę. Sprawiała wrażenie, że wie, czego chce i Zuzanka miała ochotę dowiedzieć się, co to jest. Zaczęła czytać wierszyk na pierwszej stronie: „Jedno słoneczko w stawie, Drugie na niebie świeci. To pierwsze jest dla żabek, A drugie grzeje dzieci”. 5 Zuzanka ziewnęła raz i drugi. Wierszyk miał być wesoły i pogodny, a ona ziewała. Nic dziwnego. Takie wierszyki układa się po to, żeby dzieci przestały nudzić rodziców o czytanie i zasnęły jak najszybciej. Od samego początku wiadomo, że taki wierszyk nie może się źle skończyć i że nawet taka żaba z okładki, na którą Zuzanka w skrytości ducha liczyła, nikogo nie ugryzie ani nie napadnie, bo przecież słoneczko świeci, wietrzyk wieje, a dzieci są cieplutkie, woda letnia, w powietrzu latają nie muchy, tylko muszki i nawet ptaki tych muszek nie łapią, bo to nie ptaki, tylko ptaszki. A dlaczego w książkach dla dziewczynek nie ma potworów? Ani prawdziwych awantur, o których prawie do samego końca nie wiadomo, czy się dobrze skończą? Czy dziewczynka nie ma prawa do przygody? Czy w jej życiu muszą być wyłącznie lalki i zabawy w sklep? Prawdziwe straszydła występowały tylko w starych bajkach, ale te bajki były wszystkim od dawna znane. – Nie to nie! – powiedziała Zuzanka. – Sama sobie narysuję potwora i on będzie wyglądał, jak zechcę, albo jeszcze straszniej! Rozłożyła na biurku blok rysunkowy i pudełko z kredkami. Zaczęła od oka. Jak jest oko, to lepiej widać. Po chwili spojrzało na nią duże, okrągłe i ciemne. Popatrzyło najzupełniej wyraźnie, aż Zuzance od tego spojrzenia zrobiło się trochę nieswojo, ale zaraz przeszło, bo musiała zająć się drugim okiem, a kiedy je narysowała, to postanowiła udawać, że nie widzi, iż oczy na nią spoglądają. Naszkicowała dużą okrągłą głowę, wielkie kosmate uszy, błyszczący nochal, a wreszcie czarną kredką zaczęła rysować kudły, kudły, kudły, kudły... Gdy uznała, że kudłów wystarczy, wzięła się za łapska. Nie żadne tam łapki czy rączki, ale właśnie łapska z dużymi paluchami i nawet zastanawiała się, czy owe paluchy powinny być zakończone pazurami lub szponami, ale gdy popatrzyła na rysunek, poczuła się jeszcze bardziej nieswojo niż poprzednio, bo i rysunek spoglądał na nią z dziwną miną, która mogła oznaczać różne rzeczy, a przecież nikt z nas nie zna się na minach potworów. – Ale potwór! – szepnęła dziewczynka sapiąc z wrażenia i w tej samej chwili rysunek prychnął, najwyraźniej oburzony, kartka papieru wydęła się i uniosła, a Zuzanka krzyknęła z przerażenia i poderwała się na równe nogi. Chciała wprawdzie narysować coś przerażającego, ale przecież nie do tego stopnia! Wypadła z pokoju i odetchnęła dopiero, gdy zatrzasnęła za sobą drzwi. Tymczasem za drzwiami, na biurku, namalowany przez dziewczynkę stwór odkleił się od kartki, zaokrąglił, nabrał kształtów i przycupnął z obrażoną miną na blacie. – Też coś! Potwór! – mruczał pod nosem wyraźnie poruszony. – Sama jesteś potwór, łysa brodo! Wypraszam sobie, żeby ktoś taki rysował mnie bez zezwolenia i do tego przezywał! Przyszło mu do głowy, że być może został narysowany wyjątkowo brzydko i aż zatrząsł się z oburzenia. Podbiegł do stojącego na rogu biurka lusterka, zajrzał z obawą i odetchnął wyraźnie uspokojony, że jego zwykły wygląd nie został zniekształcony. Futerko było lśniące, oko bystre, a nos wilgotny i zimny, co było oznaką dobrego zdrowia. – Czego ona się czepia? – mamrotał pod nosem oglądając się ze wszystkich stron. – Lepiej byś się sobie przyjrzała, oskubana szyjo! Spojrzał na kartkę, którą przed chwilą opuścił, i zrobiło mu się przykro i bardzo smutno. Na kartce od dołu do góry nie widać było niczego poza nieprzeniknioną bielą, żadnej drogi powrotu. Dokoła otaczały go białe ściany i obce dziwne przedmioty. Zasłonił oczy łapami w nadziei, że gdy spojrzy po raz drugi, wszystko to zniknie jak zły sen, ale to nie był sen i stworek nie wiedział, co począć. Za drzwiami Zuzanka również zastanawiała się, co robić. Miała ochotę wrócić do pokoju, ale przebywanie w jednym pomieszczeniu z potworem nie należało do przyjemności. Postanowiła, że się go pozbędzie. Na wszelki wypadek zamknęła oczy, żeby nie patrzeć, i otwo- 6 rzyła drzwi wykrzykując na całe gardło różne słowa, które na strachy mogły działać odstraszająco. Złapała po omacku kartkę, zgniotła ją w dłoni i popędziła do kubła na śmieci. Kiedy Zuzanka niespodziewanie wtargnęła do pokoju, grubym głosem krzycząc jakieś niezrozumiałe słowa, potwór z przerażenia wpadł pod biurko, zwinął się w kłębek i zatkał sobie uszy łapami. Był przekonany, że to dziwne białe stworzenie, pędzące wprost na niego z wyciągniętymi rękami, chce go pożreć, bo po co innego wpadałoby w taki właśnie, a nie inny sposób? Futerko trzęsło się na potworze jak barani ogon, zęby dzwoniły jak szkło w kuchennej szafce, kiedy przejeżdża tramwaj. Nim zdołał ochłonąć ze strachu, stworzenie pojawiło się po raz drugi. – Och! – krzyknął potwór. – Ach! – zawołała Zuzanka, wystraszona tym niespodziewanym krzykiem spod biurka. – Och! Och! – jęknął potwór. – Ach! Ach! – pisnęła Zuzanka. – Potwór! – Straszydło! – wrzasnął potwór. – Mamo! – krzyknęła Zuzanka. – Mamo! – pisnął potwór. I w tej samej chwili zamilkli, i zaczęli spoglądać na siebie podejrzliwie, ale już bez tak wielkiego strachu, bo od dłuższego czasu nic strasznego się nie stało. Zuzanka była bardzo zdziwiona, że ktoś taki, jak to coś, może wołać mamę. – Uciekaj stąd! To mój pokój! – wykrzyknęła dziewczynka tupiąc nogą. – Ja się tutaj nie prosiłem! To ty mnie narysowałaś, a potem wyrzuciłaś kartkę! – zaburczało spod biurka. Duże okrągłe oczy stworka mrugały w popłochu, ale ponieważ oboje zauważyli, że i druga strona nie jest wolna od lęku, to strachu na jedną osobę wypadało znacznie mniej. Zuzanka była bądź co bądź u siebie w domu, więc pierwsza zaczęła odzyskiwać pewność siebie. – Nie podchodź, bo będę krzyczał – ostrzegł z kąta kudłaty stworek. – Boisz się – zauważyła Zuzanka nie bez pewnej przyjemności. Ten kto się boi, jest na pewno mniej straszny od tego, kto straszy. – Pewnie, że się boję! Jesteś straszna! – przyznał stworek szczękając zębami. – Nieprawda! – obruszyła się Zuzanka. – Wszyscy mówią, że jestem ładną dziewczynką! – Prawdziwe dziewczynki chodzą w futerkach i mają duże białe ząbki. A takimi jak ty straszy się dzieci – wykrztusił głos z kąta. – Zmyślasz – oburzyła się dziewczynka. – Jesteś narysowany! Wcale cię przedtem nie było! I w ogóle się nie znasz na dziewczynach! – Głupi byłem, że się dałem narysować! – zahuczał głos spod biurka. Zuzanka przykucnęła, żeby mu się lepiej przyjrzeć. – Nie podchodź! – wrzasnął stworek. – Chyba mnie nie ugryziesz? – zapytała ostrożnie dziewczynka. – To wy się gryziecie?! Oczy kudłacza zrobiły się jeszcze bardziej okrągłe z przerażenia. – Jak byłam mała, to czasami kogoś ugryzłam – przyznała ostrożnie Zuzanka. Teraz już bez obaw mogła przyglądać się dziwnej istocie, która w tak niezwykły sposób dostała się do jej pokoju. Rysunek był jak żywy, dlatego się przestraszyła. Wyjątkowo udany rysunek. Nic dziwnego, że ożył. To coś skulone w kącie pod biurkiem było na pierwszy rzut oka dziwne, ale nie przerażające. Wyglądało na to, że po pewnym czasie można je oswoić i łatwiej się porozumieć niż z psem, na którego rodzice nie chcą się zgodzić od dłuższego czasu. – Oddaj ten papier i wpuść mnie do domu, co? – odezwał się proszalnym głosem stworek. – Boisz się – zauważyła Zuzanka po raz drugi. Skinął głową. – Taki miał być straszny, a sam się boi – zauważyła dziewczynka uśmiechając się złośliwie. – Wołałeś mamę... Chyba nie swoją? Nie wyglądasz na takiego, co może mieć mamę. – Ty też! – odciął się głos z kąta. 7 – Wiesz co? – powiedziała niespodziewanie. – Nie mam się z kim bawić, bo mój brat jest za stary. Mógłbyś u mnie zostać. – Nigdy w życiu! – Mógłbyś spać w łóżku lalki. Uszyłabym ci ubranka – kusiła dziewczynka, ale kudłaty kręcił tylko głową z zapamiętaniem. – Nie wiem tylko, czy mama się zgodzi. – Moja na pewno się nie zgodzi! – odparł rysunkowy potwór. – Nie bój się! – namawiała go Zuzanka. – Zobaczysz, że ci się spodoba. Będziemy bawili się w szkołę, ja będę nauczycielką. Kudłaty nie chciał nawet słyszeć o zabawach i spaniu w lalczynym łóżeczku. Beczał, chlipał i pociągał nosem. Nie był już nawet dziwny, tylko bardzo nieszczęśliwy. – No dobrze – zgodziła się Zuzanka niechętnie. – Muszę pomyśleć, co z tobą zrobić, tylko przestań beczeć. Kudłaty uspokoił się natychmiast, tylko od czasu do czasu pociągał nosem, ocierał łapką mokry od łez pyszczek. – Wy-wypuść– wyjąkał. – Muszę mieć trochę czasu – odparła dziewczynka, bo chciała odwlec rozstanie z nowym znajomym. Wiedziała, że po jego odejściu wróci stara nuda i towarzystwo niesfornych lalek. Wcale jej do tego nie było pilno. Wprawdzie nie miała zamiaru zatrzymywać go siłą, ale wypuszczać za wcześnie też nie miała ochoty. Przecież nareszcie coś niezwykłego działo się w jej życiu. – Do mamy... – pisnął stworek. – Czy rysunek za dużo sobie nie wyobraża? – zapytała cierpko dziewczynka. – Gdyby nie ja, to może wcale by cię nie było na świecie. – Wcale nie! Właśnie że byłem. Od samego początku! – Ile masz lat? Kudłaty odliczył starannie pięć paluchów, czemu Zuzanka przyglądała się z wyższością, bo z liczeniem od dawna radziła sobie bez pomocy palców, po czym dodał jeszcze dwa, najmniejsze. – Tyle – powiedział cicho. Zuzanka stwierdziła z zadowoleniem, że jest od niego starsza. – Trzeba się tobą zaopiekować – oznajmiła tonem osoby odpowiedzialnej i znającej się na rzeczy. – Jesteś za mały, żeby samemu wracać do domu. Damy ogłoszenie, że się przybłąkałeś – powiedziała licząc na to, że zanim rodzina albo opiekunowie trafią na ogłoszenie, upłynie sporo czasu, który będzie można spędzić całkiem przyjemnie na wspólnej zabawie. – Wcale się nie przybłąkałem! – odparł stworek. – Rysowałem sobie i tak mnie to wciągnęło, że przyciągnęło aż tutaj – wyjaśnił, pokiwał smutno kudłatym łebkiem i trzy razy pociągnął nosem. – Jak masz na imię? – Zu-zak – wyjąkał futerkowiec. – Zuzak? – zdziwiła się dziewczynka. Brzmiało to podobnie do jej imienia, chociaż Zuzak nie był podobny ani do niej, ani nawet do żadnej ze znanych jej osób. Podobno najbardziej przypominał swoją mamę. – A gdzie mieszka ta twoja mama? – zapytała Zuzanka. – Wesołych Burbli osiemdziesiąt trzy norka trzy – wyrecytował bez zająknienia. – I co teraz ze mną będzie? – Coś wymyślimy. Najpierw trzeba znaleźć na planie tę ulicę – odparła dziewczynka i pobiegła do pokoju rodziców, żeby odszukać plan miasta, a kiedy wróciła niosąc na wszelki wypadek mapę i na dodatek globus, Zuzak wyszedł spod biurka. – Na razie będę się tobą opiekowała, bo jestem starsza. Musisz mnie słuchać – powiedziała dziewczynka wertując spis ulic. 8 Zuzak nie słuchał, bo przez głowę przelatywały mu różne myśli, jedna smutniejsza od drugiej. Wzdychał co chwila żałośnie. – Nie martw się – pocieszała go Zuzanka. – Znajdziemy twoją ulicę i odprowadzę cię do domu. – Naprawdę?! – ucieszył się stworek. – To ty jesteś dobrak? Zuzak dzielił wszystkich na złaki i dobraki. Był to bardzo wygodny i jasny podział: dobraki były dobre, a złaki złe. To że Zuzanka jest dobrakiem, bardzo go uspokoiło. On sam też się uważał za dobraka. Dobrakom nic złego się nie może stać i wszystkie ich historie mają wesołe zakończenia. Teraz nabrał nadziei, że uda mu się wziąć udział w ciekawej historii o udanym powrocie do domu. – Kiedy wiem od początku, że coś się dobrze kończy, to już nie jestem ciekawa – stwierdziła dziewczynka, ale Zuzak upierał się, że właśnie szczęśliwy powrót jest najciekawszy. Powrót już na samym początku napotykał na trudności. Można powiedzieć, że były to trudności nieopisane, bo wśród różnych dziwnych nazw wymienionych w planie miasta, nie było ulicy, o której mówił Zuzak. Nie było jej też na mapie ani na globusie. – Co to za Burble? – zapytała dziewczynka, a Zuzak wyjaśnił, że Burble służą specjalnie do nazywania ulic i że są ulice Smutnych i Wesołych Burbli, Aleja Pracowitych Burbli, a nawet niewielki Placyk Burbla Leżącego Plackiem, ale nikt nie wie, do czego poza tym służą Burble. – A jak wyglądają? – zapytała dziewczynka, bo żeby coś znaleźć, trzeba przynajmniej ogólnie wiedzieć, jak to wygląda, a Zuzak pokazał, jak mniej więcej jego zdaniem wyglądają wesołe i czym się różnią od smutnych. Wesołe, zdaniem Zuzaka, były uśmiechnięte. Więcej szczegółów nie potrafi podać. – Dlaczego nie ma ich na planie? – dziwiła się Zuzanka. – Bo to nie ten plan – stwierdził Zuzak. – Ale na mapie też ich nie ma. – To nie ta mapa. – Więc dlaczego nie ma ich na globusie? Zuzak zwiesił łebek. – Chyba nie powiesz, że to nie ten globus? – zaniepokoiła się dziewczynka. – Chyba powiem – mruknął Zuzak i powiedział: – To nie ten globus. – Od początku wydawało mi się, że wyglądasz jak nie z tego świata – westchnęła dziewczynka. – Opowiedz dokładnie, jak się tu znalazłeś. Zuzak opowiedział najdokładniej, jak potrafił, o tym co go spotkało, od chwili gdy został wciągnięty przez rysowanie. Wciągnęło go bardzo mocno i ciągnęło bardzo długo. Najpierw pięć razy wytrzęsło w powietrzu, potem pięć razy szeleściło wśród gałęzi, a na koniec pięć razy zmoczyło mu łapy. To była niezwykła i tajemnicza podróż. Zuzanka długo zastanawiała się nad słowami osobliwego kolegi i nabrała podejrzeń, że trzęsienie w powietrzu mogło oznaczać lot nad górami, szeleszczenie pochodziło od lasów, a moczenie łap było zapewne związane z morzami. Pięć razy... W bajkach najczęściej coś się dzieje za siedmioma górami, siedmioma lasami i morzami. Widocznie Zuzak mieszkał nieco bliżej. – Pięć kartek powinno nam w takim razie wystarczyć – zdecydowała dziewczynka sięgając po blok rysunkowy i wetknęła do łapy Zuzaka dwie kredki. – Co chcesz zrobić? – Musimy przerysować się na drugą stronę. To chyba jedyne wyjście. Rysowali oboje długo i dokładnie, a im rysunki stawały się pełniejsze i wyraźniejsze, oni sami czuli się coraz mnie wyraźnie, aż wreszcie poczuli oboje, że wcale ich nie ma tam, gdzie, jak się zdawało, powinni być, a znaleźli się w jakiejś białej jak papier krainie. – Nie widzę tu wcale drogi do domu – zauważył rozczarowany Zuzak. Rzeczywiście, nieba od ziemi nie można było odróżnić, a co dopiero na tej białej pustyni. Mogli narysować 9 najkrótszą i najprostszą drogę przez pustkowie, ale obojgu okolica wydala się nudna i przygnębiająca. Więc żeby było przyjemniej, wypełnili całą przestrzeń krzakami, drzewami i zagajnikami. Znaleźli się w starym dzikim lesie, przez który wiodła wąska dróżka zarośnięta trawą, po której od lat nikt nie stąpał. Drzewa szumiały nad ich głowami, gałęzie splatały się i plotkowały ze sobą szeleszczącym szeptem, a wielkie konary rozczapierzały się jak ogromne łapska olbrzymów. Z gąszczu patrzyły na idących oczy dzikich zwierząt, większość z nich była tak dzika, że jeszcze nikt ich nie oglądał w całości. Na gałęziach siedziały dziwne ptaki, które na widok małych podróżników rozdziawiały dzioby ze zdumienia. – Wiesz co, Zuzaku? – szepnęła dziewczynka. – Myślę, że w tym lesie może nas spotkać jakaś przygoda. Zuzak wolał, żeby przygoda spotkała ich może w jakimś przyjemniejszym miejscu, ale jako chłopakowi nie wypadało mu się do tego przyznawać, więc tylko mruknął pod nosem coś, co mogło oznaczać to albo tamto, ale nic szczególnego. – Chciałabym, żeby spotkała nas przygoda – powtórzyła Zuzanka. – A jeśli ta przygoda zamiast spotkać nas zwyczajnie, wyskoczy znienacka zza drzewa? – zauważył Zuzak bez entuzjazmu. – Możemy się tego spodziewać – przyznała dziewczynka i dodała, że spodziewane wyskoczenie wcale już nie jest takie straszne i zaskakujące. Wobec tego szli dalej spodziewając się, że zza drzew w każdej chwili może coś wyskoczyć. Było to męczące, więc ustalili, że jak już coś ma wyskakiwać, to niech wyskakuje zza najbliższego buka, a kiedy to ustalili, zza pnia wyjrzał Napadalec i zaraz się schował. Napadalców było w tym lesie dwóch i nie mieli oni nic do roboty, bo nikt tamtędy nie przechodził, poza stałymi mieszkańcami boru, którzy sobie z Napadalców nic nie robili, bo zbyt byli zajęci własnymi sprawami i nie mieli czasu ani ochoty na przydrożne awantury, a Napadalcom nie przyszło nigdy do głowy, że mogliby zająć się czymś pożytecznym i z braku zajęcia albo dla wprawy napadali na siebie nawzajem. Trzeba przyznać, że Napadalcom w ogóle mało co przychodziło do głowy. Kiedy ujrzeli niespodziewanie na bezludnej dotąd drodze parę prawdziwych podróżników, wpadali w popłoch, bo byli całkowicie nie przygotowani. Wpadli na siebie, zderzyli się łbami, aż im z uszu iskry poszły, zaplątali we własne ogony i poprzewracali. Wszystko im się pomieszało i zaczęli okładać się pięściami i tłuc ogonami, aż z buka posypały się bukowe orzeszki. – Zagmatwana sytuacja – stęknął Starszy Napadalec, nie mogąc się wyplątać z ogona brata, który na dodatek złapał go zębami za ucho. Zuzanka ze swoim kolegą stali na drodze, cierpliwie czekając, aż Napadalce się rozplączą. – Teraz moglibyśmy ich pokonać – szepnął podniecony Zuzak, który już od dawna miał ochotę na jakieś zwycięstwo. Zuzanka była jednak innego zdania. Uznała, że lekki leśny napad na świeżym powietrzu nie powinien specjalnie zaszkodzić przygodzie, a poza tym ona nigdy nie zaczynała pierwsza. – Jeszcze nie! Jeszcze nie! – krzyczały Napadalce zwijając ogony, żeby im się po raz drugi nie poplątały, a kiedy się to w końcu udało, Starszy cienkim głosem zakomenderował: – W szeregu zbiórka! Nic z tego nie wychodziło, bo Młodszy w żaden sposób nie potrafił się zebrać, sprawiał wrażenie niepełne, był mniejszy niż zwykle i nawet ruszał się z trudem. – Jakoś nie mogę... Czuję się nie całkiem – jęczał podparty przednimi łapami. Dopiero teraz starszy dostrzegł nie bez zdumienia, że brat nie zabrał ze sobą nóg. Trzeba bowiem wiedzieć, że Napadalce rozbierają się do snu o wiele bardziej niż ludzie, to znaczy na części, a następnie po przebudzeniu montują własnoręcznie. – Gdzie twoje nogi?! – syknął Starszy zasłaniając własnym ciałem niekompletnego brata przed oczyma obcych. 10 – Jakoś nie pamiętam – buczał Młodszy – kiedy wychodziłem, to chyba nie miałem głowy. W ogóle nie pamiętam, czy wychodziłem i czy cokolwiek miałem... – Długo mamy czekać?– dobiegł zniecierpliwiony głos Zuzanki stojącej na drodze z założonymi rękami. – Bardzo przepraszamy, zaraz wszystko się wyjaśni – rzucił piskliwym głosem Starszy Napadalec kłaniając się jak bardzo uprzejmy sprzedawca, a do swojego brata zwrócił się znacznie mniej uprzejmie, bo najpierw palnął go w czoło, a potem syknął: – Jak ci nie wstyd! Marsz po nogi i wracać natychmiast, bo osoby czekają, a taka okazja może się już nie powtórzyć! – Jak mam pomaszerować? Nie mam przecież na czym... – biadolił Młodszy. – Na rękach! – wrzasnął Starszy piskliwie, bo stracił cierpliwość. – Przychodzi do roboty, jakieś trzy czwarte albo nawet pół, a potem żreć chce za czterech! – Jest nas dwóch – sprostował Młodszy. – Zamknij gębę, jak do mnie mówisz! – rozkazał Starszy i warknął, że w czasie napadu nie podaje się liczby Napadalców, bo jest to zbójecka tajemnica służbowa. – Łapy w dół i po nogi! – krzyknął służbiście, a widząc, że brat zagapił się na przybyszów, trącił go w ucho ogonem i dodał: – Kto tu za ciebie będzie napadał? Krasnoludki? Wyskoczy takie jakieś pół albo trzy czwarte i myśli, że jak zażąda pieniędzy, to ktoś mu zapłaci! Tu trzeba iść na całość, a bez nóg do niczego nie dojdziemy! Po chwili Młodszy Napadalec cwałował przez las do jaskini na przednich łapach w takim tempie, że brat zaczynał żywić obawy, że mu się od tego we łbie przewróci. Starszy wyjrzał na drogę, rozłożył bezradnie łapy i wykrzywił pysk w rodzaju uśmiechu. – Przepraszam za opóźnienie. Może tymczasem państwo poczęstują się jagodami – zaproponował uprzejmie wskazując jagodowiska. – Te złaki są chyba stuknięte – mruknął Zuzak wpychając garść czarnych jagód do pyszczka. Dziewczynka ostrożnie przyglądała się Napadalcowi, który z niecierpliwością spoglądał w głąb lasu, gdzie zniknął jego brat i wspólnik. Napadalec był szczurowaty i niewysoki, zębiska miał duże, porośnięte mchem, uszy kłapciaste, opadające na oczy, przy czym jedno unosiło się od czasu do czasu łowiąc dźwięki, a drugie, rzadziej widać używane, merdało nad czołem bezradnie. Łapy miał Napadalec grube i niezręczne i tylko ogon, długi i giętki jak bicz, sprawiał wrażenie czegoś, co działa bez zarzutu. Strzelał z tego ogona dla zabicia czasu i przepłoszenia much, które unosiły się nad nim ogromną gromadą. Z lasu również dobiegł odgłos strzałów. To pędził Młodszy Napadalec z wywieszonym jęzorem i dyndającymi na wietrze uszami. Dołączył do brata i wówczas Starszy postąpił dwa kroki do przodu, zrobił bardzo uroczystą minę i zaczął przemawiać: – Jest dla nas ogromnym zaszczytem napaść państwa na drodze, która jest jedyną drogą naszego rozbójniczego życia – przemawiał nadymając się, żeby zdania wypadły okrągło, i od czasu do czasu unosząc na ogonie jak na sprężynie. – Już jako dzieci chcieliśmy się przyczynić do światowego rozboju, ale nie wszystko nam wychodziło... – Nikt nie wychodził! – wtrącił Młodszy. – Sami się napadaliśmy! – Nie wtrącaj się – pisnął Starszy i palnął brata ogonem po plecach, a potem przez dłuższy czas jeszcze przemawiał, niezwykle zawile i uroczyście, a tak nudnie, że Zuzak poczuł mdłości i stracił ochotę na jagody. Kiedy Napadalec skończył mowę powitalną, sam sobie zaczął klaskać czym popadnie z ogromnym zapałem, walił łapami, tłukł ogonem, kłapał zębami i uszami, robiąc tyle hałasu co spora publiczność, a kiedy opadł z sił, ukłonił się nisko i powiedział: – A teraz zapraszam państwa do wzięcia udziału w naszym pierwszym wspólnym napadzie. Odbił się od ziemi ogonem, wywinął fikołka i wskoczył za drzewo. Młodszy brat już tam czekał. 11 – Zasadzamy się – rozkazał Starszy i zajął się śledzeniem z ukrycia pary podróżników. Kiedy odwrócił głowę, zauważył ze zdumieniem, że brat tkwi po pas w ziemi i ubija dookoła grunt przednimi łapami. – Coś ty narobił!? – warknął ze złością. – Kazałeś się zasadzić – zdziwił się Młodszy Napadalec, któremu właśnie zasadzka pomyliła się z okopem, a okop z okopywaniem kartofli. – Nie możesz siedzieć w ziemi jak kapusta! – sierdził się Starszy Napadalec. – Zanim zdążysz się wygrzebać, to będzie po zasadzce! Złapał go za uszy, zaparł się z całych sił nogami, ogonem i pociągnął jak rzepę, za trzecim razem brat wystrzelił z dziury jak korek z butelki i obaj Napadalce potoczyli się z wrzaskiem wprost pod nogi wędrowców. – Nareszcie – odetchnęła Zuzanka. – To się nie liczy! – zaprotestował Starszy Napadalec. – To nam się tak tylko wyrwało. Miało być inaczej. – Było dobrze – poparł Zuzankę Zuzak, który miał już dosyć opóźnień w podróży. – Wypadliście jak spod ziemi. – To ja tak wypadłem – pochwalił się Młodszy. – Musiałem cię wyrwać jak marchew, partaczu – syknął Starszy. Znowu w powietrzu wisiała rodzinna kłótnia. – Słuchajcie – powiedziała Zuzanka wkraczając zdecydowanie pomiędzy zwaśnionych braci. – Tak do niczego nie dojdziemy. Albo uznajecie to napadnięcie, albo idziemy swoją drogą, a wy sobie poszukajcie kogoś innego. Napadalce wystraszyli się, że ofiary zostawią ich bez zajęcia, i natychmiast wyrazili zgodę na uznanie przypadkowego wturlania za prawdziwy atak, ale udało im się uprosić podróżników, żeby zechcieli wysłuchać straszliwych okrzyków przygotowanych specjalnie na tę okazję. Przyleciało trochę ptaków, które też chciały posłuchać okrzyków, ale gdy część z nich zaczęła gwizdać, Młodszy Napadalec rozpłakał się, że został wygwizdany przez publiczność, i trzeba go było pocieszać i wycierać, przez co Starszy zapomniał zupełnie krzyknąć: pieniądze albo życie, a potem sobie przypomniał, ale Zuzanka pogrzebała w kieszeniach i nie znalazła ani grosza, a Zuzak nawet nie próbował szukać, bo nie miał kieszeni. – Cały napad na nic – zmartwił się Starszy. – Szkoda, że nie mamy – zauważył Młodszy – moglibyśmy im pożyczyć na bandycki procent. – A po co wam pieniądze, kiedy tu nie ma sklepu? – zdziwiła się dziewczynka. To jeszcze bardziej przygnębiło Starszego Napadalca. – Może wystarczy: stój, bo strzelam? – zauważył Młodszy i strzelił siarczyście ogonem. – Przecież stoję – mruknął Zuzak, a Starszy westchnął ze smutkiem i stwierdził: – Nie warto strzępić ogona bez powodu. Trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że jesteśmy do niczego. Napadalce posmutnieli, zwiesili nosy i uszy i zaczęli narzekać, że im nic nie wychodzi. – Nie było źle, jak na pierwszy raz – zauważyła uprzejmie Zuzanka. – Nie mogliście przecież wiedzieć, że jesteśmy bez grosza. – To prawda, napadamy w ciemno i nigdy nic nie wiadomo – przyznał smętnie Młodszy. – Nie ma się co oszukiwać – westchnął Starszy – nadajemy się tylko do rozbiórki. Na makulaturę. – A po co wam pieniądze albo życie? – zapytała Zuzanka. – Żyjecie przecież bez pieniędzy. Moja mama też by tak chciała. – Twoja mama też jest zbójem? – zainteresował się Młodszy Napadalec, więc dziewczynka wyjaśniła, że mama jest korektorką i poprawia błędy w książkach. 12 Napadalce spojrzeli na Zuzankę z ogromnym szacunkiem. Obaj nie umieli czytać ani pisać, chociaż Starszemu wydawało się, że Młodszy bardziej nie umie, co było trochę dziwne, bo on sam nie umiał wcale, uważał jednak, że jako pierworodny jest pod każdym względem lepszy od swojego brata. Marzył, że kiedyś w przyszłości, gdy będzie już całkiem niepotrzebny, nawet samemu sobie do niczego się nie nada, że wtedy odda się lekturom. Oddawanie się lekturom polega na czytaniu, ale Napadalec nie miał ochoty na naukę czytania, postanowił więc oddać się w inny sposób. Uznał, że jest to sposób łatwiejszy i bardziej dla niego odpowiedni. Wolał pójść na makulaturę, z której zrobiono by piękną książkę o nim samym, a jeśliby już został książką, to nie musiałby umieć czytać, bo sam o sobie wiedziałby, co trzeba. Inni by za niego czytali i byłoby to najpiękniejsze zakończenie historii o Starszym Napadalcu. Nie chciał się dzielić swoim marzeniem z bratem, ale Młodszy miał cichą nadzieję, że w jakiś czas potem zostanie drugim tomem historii o Napadalcach. Tymczasem historia o tym, jak Zuzak i Zuzanka wędrowali przez pięć rozdziałów doznając śmiesznych i strasznych przygód, stanęła w miejscu i nie chciała się ruszyć. – Trzeba coś wymyślić – powiedziała Zuzanka. – Na mnie nie licz – stwierdził ponuro Starszy Napadalec. – Jestem wymyślony od początku do końca. Oddajcie nas na makulaturę, to dostaniecie parę groszy i może was jeszcze ktoś napadnie. Zuzanka odparła, że wcale jej nie zależy na pieniądzach, tylko na przygodach. – A nie moglibyście wziąć nas do niewoli? – zapytała po chwili namysłu. – A po co? – zdziwili się Napadalce. Zuzanka słyszała kiedyś historię o pewnej niewolnicy. – Niewolnicy z tej historii bardzo dobrze się powodziło. Żeby przeżyć coś takiego, trzeba zostać niewolnicą. – A co my z tego będziemy mieli? – zapytał Starszy. – Dostaniecie za nas pieniądze i na jedno wyjdzie – stwierdziła Zuzanka i wyjaśniła, że niewolnikami się handluje. – Nareszcie zatkamy dzioby tym ptakom, co nas wygwizdują! – ucieszył się Młodszy. Tylko Zuzakowi bardzo się ten pomysł nie spodobał. Nie życzył sobie, żeby nim handlowano jak marchewką albo kapustą. – Miałeś mnie słuchać – przypomniała Zuzanka. – Słucham i bardzo mi się nie podoba to, co słyszę – powiedział Zuzak. – Nie mam ochoty być na sprzedaż. Wobec tego, że nie było zgody co do dalszych losów pary wędrowców, przeprowadzono głosowanie i Zuzak przegrał. Nie dość, że dostał się do niewoli, to jeszcze przegrał jeden do trzech. Żaden chłopak nie byłby zadowolony z takiego wyniku. Ponieważ nie było czasu na dłuższe branie do niewoli, ustalono, że Zuzanka i Zuzak zostali porwani. Tym razem nie tylko Zuzak miał wątpliwości, ale także Młodszy Napadalec. Przed latem, kiedy wybrali się na wyprawę zbójecką do miasta, porwał ze straganu największą dynię. Straganiarze dogonili go i pobili, a on nie mógł się bronić, bo łapy miał zajęte trzymaniem warzywa. Od tej pory nie lubił dyni ani porwań. – Jeśli nie będę musiał trzymać, to się zgadzam – powiedział Młodszy Napadalec, a Zuzak nie odezwał się, tylko wzruszył ramionami i splunął, bo w tym towarzystwie nikt się z nim nie liczył. Żaden chłopak nie lubi chodzić do sklepu i stać w kolejkach, więc Zuzanka musiała narysować najkrótszą z możliwych dróg na targ, i po chwili wyruszyli w ową drogę. Zuzak szedł na samym końcu i spluwał, żeby było wiadomo, co o tym wszystkim myśli. Napadalce człapali na przykrótkich łapach wygrażając ptakom-przedrzeźniaczom, które przelatywały nad głowami idących wykrzykując: 13 – Napadalce-zakalce! Napadalce-porywacze! Dzikie zwierzęta podobne do włochatych hipopotamów oswajały się powoli z obecnością nieznajomych i przybiegały całymi rodzinami, żeby oglądać stworzenia z innego świata, choć niektóre matki zasłaniały oczy swoim dzieciom, bo scena porwania wydawała im się nieodpowiednia dla najmłodszych. Zuzanka zauważyła, że niektóre z tych dzikich stworzeń były niepełne, brakowało im uszu, ogona, połowy brzucha, a raz wyłonił się zza krzaka sam łeb bez reszty, a potem jakby zawstydzony, że jest go tylko tyle, dał nura w gałęzie. Zuzanka podejrzewała, że bierze się to z niedorysowania. Gdy brnęli po owej najkrótszej drodze na targowisko, co trwało kilkanaście minut, Zuzanka wyobrażała sobie, jak to będzie wspaniale, gdy wreszcie zostanie drogocenną niewolnicą, która zna kilka piosenek i umie tańczyć, co na początek powinno wystarczyć, żeby wprawić wszystkich w zachwyt. Wkrótce stanie się sławna i niewykluczone, że zaproponują jej posadę jakiejś królewny, a wówczas z pół godziny, nim się znudzi, będzie mogła rządzić szczęśliwie i sprawiedliwie, zanim wyruszą w dalszą drogę na poszukiwanie przygód. Być może jakiś królewicz zechce się z nią ożenić. Na małżeństwo nie ma czasu, ale mogłaby na pewien czas zostać narzeczoną. Zuzak nie widział żadnych powodów do radości z niewolnictwa i obiecywał sobie, że ucieknie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Do miasta dotarli w samo południe. Było to miasto handlowe, najważniejszą jego część stanowiło targowisko z setkami straganów i tylko niewielką przestrzeń zajmowały domy najbogatszych kupców. Przed kramami kłębił się tłum dziwacznych stworzeń. Ze wszystkich stron ciągnęły się stada owczaków i baranowców, które chciały tu sprzedać własną wełnę, bo nastały ciepłe dni i można się było obejść bez grubego kożucha. Pierzaste ptaszki handlowały piórkami z piór własnych i cudzych, zdobytych nie zawsze uczciwą drogą, więc jeśli ktoś miał na sobie pióra, to musiał uważać, żeby się nie dać oskubać w tłoku. Handlowano tu czym się tylko dało, sprzedawano, kupowano, zamieniano i rozmieniano nawet kamienie na piach, a jeśli ktoś nie chciał nic cennego, to przynosił choćby ogryzki, obierki albo ogryzione kości, więc znaleźć tu można było wszystko, nawet gdyby ktoś szukał dziury w całym. Co jakiś czas wybuchały kłótnie wszczynane przez awanturków noszących na głowach kolorowe awanturbany o skłóconych kolorach, bo kłótnie też były na sprzedaż i każdy, zamiast wykłócać się osobiście, co jest męczące i nieprzyjemne, mógł zamówić u awanturków wybuch kłótni odpowiednich rozmiarów, oczywiście za pieniądze albo towar. Natrętne pyskowce sprzedawały miny, wybuchowe, wesołe, uroczyste lub zwyczajne, w zależności od upodobań klienta, pojedynczo lub w kompletach, więc jeśli ktoś sobie tego życzył, to zamiast wykrzywiać się osobiście, przybierał minę wedle potrzeby i konieczności. Były stragany ze łzami na zamówienie albo gotowymi w litrowych opakowaniach, budy ze śmiechem w proszku, a nawet czkawką w rytmie tamtejszych przebojów. Oprócz zwykłych guzików można było nabyć guzy na czole i gotowe odciski. Podziwiaki wynajmowały się na godziny i jeśli ktoś miał ochotę na najwyższy podziw, to za umiarkowaną opłatą mógł wynająć podziwiaka, który zachwycał się nim bez powodu. Podziwiaki cieszyły się dużym wzięciem, bo wynajmowali je często sprzedawcy najgorszego towaru, więc przed każdą kupą śmieci można było dostrzec kilka zachwyconych podziwiaków, na co nabierali się klienci z prowincji. Ruch na targowisku był ogromny, bo dzień handlowy miał miejsce tylko raz w tygodniu, więc każdy, kto przybył tu z daleka, chciał sprzedać i kupić po kilka razy, na zapas, choćby nawet ze stratą, a tylko nielicznych stać było na to, żeby mieć wszystko, o czym marzą, a przecież nawet bidowce, które nie miały nic, ani ręki, ani nogi, tak że jak coś dostały, to brały w gębę, z braku czegokolwiek same siebie wystawiały na sprzedaż. Mało kto miał jednak ochotę na bidowca, nawet za garść piachu, więc bidowce najmowały się choćby za darmo do 14 stania w kolejkach, przez co wszędzie panował nieopisany tłok i do żadnego stoiska nie można się było dopchać. Zuzanka patrzyła wokół z rosnącym niepokojem. Otaczały ją pyski, mordy, ryje i w całym tym ogromnym tłumie nie zdołała dojrzeć ani jednej twarzy. – Dziwne stwory – szepnęła do ucha Zuzakowi – czuję się tu nieswojo. – Poczujesz się jeszcze bardziej nieswojo, kiedy cię sprzedadzą – mruknął Zuzak. – Wtedy nie będziesz na pewno swoja, tylko czyjaś. Napadalce przepychali jeńców przez tłum bidowców w stronę kramu, za którym dwoił się i troił dziwaczny sprzedawca o łapach długich jak macki. Towar i pieniądze przyklejały się do tych rąk w nieprzyjemny sposób. Kramarz zwijał się przy pracy z niezwykłą szybkością, a najdziwniejsze było to, że kiedy się dwoił, sprzedawało dwóch kramarzy, a kiedy troił, liczba sprzedawców dochodziła do trzech. – Nie podoba mi się ten sprzedawca – syknęła Zuzanka. – Ma palce jak jaszczurki – bąknęła spoglądając na poruszające się z niesamowitą szybkością macki. – Nie grymaś – powiedział Starszy Napadelec – u niego idzie najszybciej. Napadalce zaparli się ogonami i zaczęli pchać z całych sił, tak że gromada bidowców o mało nie przewróciła straganu. Kramarz natychmiast zaczął się dwoić i troić, a kiedy się potroił, wskoczył na ladę i krzyknął chórem: – Dlaczego ta kolejka pcha się bez kolejki?! Nie ma potrzeby tak się pchać! Tu każdy dostaje za swoje! – Wyszliśmy z pracy – wyjaśnił Starszy Napadalec, a dziwny straganiarz obsłużył szybko sześćdziesiąt bidowców, co poszło błyskawicznie, bo żaden z nich nie miał pieniędzy ani nic do sprzedania. Na widok zbliżających się do lady Napadalców handlarz rozpromienił się. Nareszcie miał przed sobą prawdziwych klientów, na jakich prawdziwy sprzedawca czeka z przyjemnością. – Wyszliście z pracy? Kto pracuje, ten ma! Ja pracuję, więc mam wszystko. Czym płacicie? Przyjmuję złoto, bony, piach i kurze ogony. – Chcemy coś sprzedać – wyjaśnił Starszy. – Sprzedać? U mnie najtaniej! – ucieszył się kramarz i jedna z jego trzech postaci przeskoczyła ladę, a mackowate lepkie łapy zaczęły obmacywać Napadalców, skubać ich i czochrać. Połaskotani bracia podskakiwali i chichotali oganiając się przed kupcem ogonami. – Chętnie wezmę wasze futerka – powiedział kramarz wracając za ladę, a jedna z długich macek wyciągnęła się, żeby skubnąć sierść Starszego Napadalca. – Zabierz łapy, bo mamy łaskotki! – krzyknął Starszy odskakując gwałtownie. – Co innego mamy na sprzedaż – rzekł wskazując ogonem parę niewolników za plecami. Kramarz wyciągnął mackę, żeby pomacać Zuzaka, a ten, nie namyślając się, ukąsił go dotkliwie. – Aj! To jakiś dzikus! – wrzasnął handlarz. – To jakiś Zuzak – odparł Młodszy Napadalec. – Ja mam go kupić?! – wrzasnął podwojony kramarz. – Wolę wam zapłacić, żebyście mi go nie sprzedawali! – Chodźmy stąd – powiedziała Zuzanka ciągnąc Młodszego Napadalca za łapę, ale straganiarz znalazł się niespodziewanie za ich plecami i zastąpił drogę, podczas gdy dwie pozostałe jego osoby pilnowały towaru. – Albo wiecie co? – powiedział przymilnie. – Dajcie mi po worku złota za sztukę i możecie ich zostawić. Może ktoś się zlituje i weźmie za darmo... Czy to stworzenie z łysą gębą bez ogona też się jakoś nazywa? – Zuzanka – powiedział Młodszy Napadalec. – Czemu nie? To nic nie kosztuje. Każdy się może jakoś nazywać – mruknął kramarz kręcąc młynka palcami. 15 – Nie to nie – oznajmnił Starszy – spróbujemy gdzie indziej. – Dlaczego gdzie indziej? Po co się obrażać, kiedy można się przyjemnie potargować? – krzyknął straganiarz, który tym razem otaczał ich zewsząd we wszystkich swych postaciach. – Zgadzam się w drodze wyjątku. Niech stracę. Biorę obie sztuki za darmo, pod warunkiem, że oddacie co do grosza, co macie przy sobie. Na coś takiego Napadalce nie mogli się oczywiście zgodzić, a to dlatego, że nic przy sobie nie mieli i wstydzili się przyznać, że po latach uprawiania zbójectwa chodzą bez pieniędzy i skarbów. – Choć połowę... – jęknął handlarz i udając rozpacz wyrwał sobie ze łba garść kłaków, po czym wręczył swemu drugiemu ja ów kłębek sierści, a tamten natychmiast sprzedał to pewnemu przybyszowi spoza miasta jako najprawdziwszą wielbłądzią wełnę, garbiąc się przy tym, żeby wyglądać jak najwielbłądziej, podczas gdy reszta roztropnego handlarza targowała się z Napadalcami zawzięcie. – Zgoda – wykrzykiwał z przejęciem – wezmę to pokractwo za darmo, bo polubiłem was tak, że gotów jestem stracić! Tak się wzruszył własną wspaniałomyślnością, że po jego chytrym pysku zaczęły spływać obficie łzy, które starannie zbierał do małych buteleczek z napisem „woda destylowana” i odstawiał na półki z towarem. – Nic od was nie wezmę! – krzyczał klęcząc przed Napadalcami i waląc się w pierś, aż dudniło. – Oddacie mi to za dwa, najdalej za trzy dni, a w razie spóźnienia wszystko, co posiadacie, przepada na moją korzyść wraz z odsetkami i... – Łajdak! Chce nas obłupić ze skóry! To gorszy zbój od nas! – zdenerwował się Starszy. – Lepszy, kochani, lepszy! – sprzeciwił się kramarz. – Przecież nic z tego nie mam, że biorę za darmo, z moją stratą coś, co nie ma żadnej wartości! – Nie chcę za darmo! Jestem bardzo cenną niewolnicą! – sprzeciwiła się Zuzanka. – Ach, więc jest to nie znany mi gatunek papugi! – ucieszył się sprzedawca. – To zmienia postać rzeczy! Jeśli to mówiąca papuga, to oczywiście kupuję i daję najwyższą cenę: wspaniałego koniowca. Jest szybki jak wiatr. Ukradziono mi go dziesięć lat temu i do tej pory nie można go odnaleźć. – Nie trafiłeś na głupców, cwaniaku! – obruszył się Starszy Napadalec. – Za dwa stworzenia należy się nam para koniowców! – Zgoda, niech będą dwa – powiedział natychmiast chytry kupiec. – Mam drugiego koniowca, równie szybki. Ukradli mi go dziewięć lat temu. Doskoczył do niewolników i objął ich mackami w posiadanie, ale Zuzak wyszarpnął się z uścisku. – Przecież on nie ma żadnego koniowca! – krzyknął w stronę ogłupiałych braci, którzy stali z rozdziawionymi pyskami. – Chce was oszukać! Napadalce zaczęli drapać się po głowach, a ponieważ żadna rozsądna myśl od tego drapania się nie wykluła, zapłakali z bólu i bezradności, a kupiec widząc, że sprzedający miękną, sprowadził całą gromadę krzywoprzysięzców, którzy krzywiąc się przysięgali na kolanach, że kramarz nigdy nikogo nie oszukał i jest kupcem o nieposzlakowanej uczciwości. Najemni kłamcy przyjęli opłatę od handlarza i natychmiast oznajmili Napadalcom, że po przystępnej cenie mogą przysięgać, klnąc się na wszystko, że kupiec jest łajdakiem i oszustem, co zresztą było znacznie bliższe prawdy. Kupiec potroił się natychmiast i rozgonił gromadę krzywoprzysięzców, a Napadalcom oznajmił, że podnosi cenę. – Kupuję obie papugi – zdecydował. – Łysą i kudłatą. Daję dobrą cenę, pół grosza. Po czym natychmiast rzucił się do piłowania monety, nie czekając na odpowiedź. – Dlaczego pół? – protestował Starszy Napadalec. – Sprzedajemy ci całe sztuki, a nie jakieś tam połówki. Cztery grosze i ani trochę mniej! – Papuga jest bez piór. Niepełnowartościowa – rzucił handlarz piłując zawzięcie. 16 – Nie jestem papugą! – oznajmiła poirytowana Zuzanka. – Ani ja – dodał Zuzak. – Właśnie! – ucieszył się kramarz. – Nie dość, że bez piór, to jeszcze nie papugi. Targowali się, targowali i tarmosili jeszcze przez godzinę, aż na koniec kupiec powiedział: – Dam wam za nie grosz na szczęście. Moneta była przepiłowana, ale Napadalce nie chcieli się zgodzić na połowiczną zapłatę i ostatecznie stanęło na dwóch groszach, a kiedy kupiec wypłacał pieniądze, zemdlał dwa razy w trzech postaciach. Napadalce sprawiali wrażenie bardzo z siebie zadowolonych. Takiej sumy nigdy jeszcze nie trzymali w garści, ale że obawiali się zgubienia majątku, bo nie mieli doświadczeń z pieniędzmi, na wszelki wypadek połknęli po groszu. – Jesteśmy teraz nadziani, braciszku – stwierdził Starszy, a Młodszy nic nie odrzekł, bo owo bogactwo od razu zaczęło mu się odbijać. Również przebiegły kramarz nie krył radości i zacierał lepkie macki, bo o takim interesie marzył od dawna. Trafiła mu się tym razem nie lada gratka za ladą. Dobrze wiedział, że każdy grosz zwróci mu się tysiąc razy. Znowu dwoił się i troił, ale tym razem windował cenę wzwyż. W tym celu z cyrkową zręcznością utworzył ze swoich trzech postaci piramidę i zaczął reklamować towar wrzeszcząc na całe gardło: – Tylko w moim stoisku niezwykły stwór o łysym pysku! To nie przesada, towar, którego nikt nie posiada! Jest tu łysopysk, co gada! Nawoływania kramarza były donośne i zwróciły powszechną uwagę, krzyki odbijały się szerokim echem, a tłum przed straganem gęstniał z chwili na chwilę. Zainteresowanie było tak wielkie, że kramarz natychmiast zaczął rozprowadzać w pierwszych rzędach bilety za oglądanie Zuzanki. – Niech ten stwór coś powie! – krzyczeli widzowie. – Kupiliśmy bilety, a nic nie słychać! Zuzanka miała ogromne powodzenie, ale nie był to ten rodzaj powodzenia, o który jej chodziło. Stała się dziwowiskiem. Mimo nalegań straganiarza nie zgodziła się na mówienie ani śpiewanie. Nie zależało jej na reklamie. Stała naburmuszona i patrzyła na wytrzeszczone oczy gapiów. Wieść o pojawieniu się niezwykłych stworzeń dotarła niemal natychmiast do najbogatszej osoby w tym targowym mieście. Był to niejaki pan Dum. Wszyscy w mieście mówili sobie po imieniu, jedynie pan Dum był panem, a kupił sobie ten tytuł, żeby mieć to, czego inni nie mają. Pan Dum miał bowiem wszystko, co można kupić, a jeśli czegoś nie miał, to tylko dlatego, że jeszcze tego nie kupił. Nie był jednak szczęśliwy. Nie wiedział, czego jeszcze mógłby zapragnąć, i chociaż nabywał nawet cudze marzenia, to starczały one na krótko, bo przestawały istnieć zaledwie po paru dniach i stawały się zwykłymi przedmiotami, które nie były już tak piękne jak chęć ich posiadania. W domu pana Duma wszystko lśniło nowością, z wyjątkiem imienia, które pochodziło ze starych czasów, kiedy był zwykłym, przeciętnym dumem. Owo imię nie miało nic wspólnego z dumą czy dumaniem, a wzięło się od dźwięku, jakie wszystkie dumy wydają co pewien czas z niewiadomych powodów, a mianowicie odgłosu przypominającego bulgnięcie wody w starej beczce, gdy wrzuci się do niej duże jabłko. Prawdę mówiąc, dumy przypominały kształtem dużą dębową beczkę. – Dum, dum, dum – dudnił pan Dum przepychając swój gruby brzuch przez sterty bogactwa. – Dum, dum – buczał przesuwając znudzony wzrok po tysiącach drogocennych przedmiotów zalegających pokoje, które przypominały magazyn-muzeum rzeczy najnowszych, i owe rzeczy, co stwierdzał ze smutkiem, przestawały cieszyć oczy, gdy stawały się jego własnością. Nagle przez okno o złoconych ramach wdarł się przenikliwy krzyk handlarza. Pan Dum nastawił ucha. Jeśli jest jeszcze coś, czego nie miał, to chciałby to mieć pierwszy i ta krótka 17 chwila między chęcią, a wejściem w posiadanie była dla niego najprzyjemniejsza. Naciągnął na swój brzydki, kudłaty, choć miejscami łysawy łeb niewygodny, ale niezwykle cenny kapelusz i podniecony poczłapał na targowisko. Na ulicy najął dziesięciu rozpychalców, które robiły mu miejsce w tłumie z niezwykłą gorliwością, bo została ona wliczona w koszty, i po kilku minutach, przebijając się w tłoku jak spychacz przez śnieżne zaspy, dotarł do stoiska i stanął przed handlarzem w całej okazałości. Po drodze nie tracił czasu; wykupił plac pod stopami handlarza i powietrze w promieniu pięciu metrów, kiedy więc podszedł do lady, kramarz nie miał czym oddychać nie tylko z wrażenia, że oto stoi przed nim najbogatszy z klientów, jacy trafili mu się w życiu. Gdy straganiarz otworzył usta, nie wydobył się z nich żaden dźwięk, bo to co miał powiedzieć w ciągu najbliższej godziny, też było już własnością pana Duma. Kilku rozpychalców zaplombowało handlarza plasteliną i zasznurowało mu usta specjalnymi sznurowadłami z lakową pieczęcią, tak że nawet on, właściciel niewolników, nie miał nic do powiedzenia. Nie mógł nawet krzyknąć, że towar na stoisku nie ma nic do gadania, gdy Zuzanka przytrzymywana przez najsilniejsze rozpychalce wierzgała nogami krzycząc: – Nie chcę, żeby mnie sprzedawano temu typowi! Zuzak warczał i szczerzył zęby, ale rozpychalce z pomocą handlarza wepchnęły go do torby na zakupy. – Dum, dum. Zapakować i odesłać do domu – rozkazał pan Dum i poczłapał w powrotną drogę dudniąc z zadowolenia. Niewolników wrzucono do jednego worka, który przemókł na wylot od łez dziewczynki, nim dotarli na miejsce przeznaczenia. Zuzanka marzyła, że jako niewolnica zostanie natychmiast narzeczoną jakiegoś księcia, a tymczasem stała się własnością jakiegoś straszliwego brzydala, co miał nos jak trąba, uszy pod brodą, a brodę pokrytą brodawkami. – A mówiłem, że się nie uda – buczał Zuzak. Z wora przepakowano ich do klatki po ptakach-dziwakach, które przed rokiem zdechły z nudów w domu pana Duma. Zaraz też zjawił się nowy właściciel, żeby ich sobie dokładnie obejrzeć. – Dum-dum – stwierdził bogacz, nie bez zadowolenia przyglądając się więźniom, jakby to były zwierzęta w ogrodzie zoologicznym. – Coś takiego już widziałem, ale czegoś takiego jeszcze nie miałem. Żeby tylko nie wysiadł im głos – mruknął pod swoim długim nosem – obraz bez dźwięku to za mało... Po czym zwrócił się do Zuzanki: – Prawda, że ładnie mieszkam? – Nieprawda! – prychnęła ze złością dziewczynka, a Zuzak tylko wzruszał ramionami, bo był obrażony na cały świat. – Dum, dum – zdziwił się właściciel. – Bardzo dziwne dziwadło. Nie powiesz chyba, że i ja nie jestem piękny? – Jest pan brzydki i nigdy nie zostanę pańską żoną! – krzyknęła Zuzanka. – Dum, dum... Coś takiego! – zdziwił się pan Dum. – Do głowy mi nie przyszło, żeby żenić się z czymś takim. Czy to coś w ogóle nadaje się na żonę?... Mówi, że nie jestem piękny. Du-dum... A cóż to znaczy być pięknym? Piękny jest ten, kto się wszystkim podoba, a w tym mieście możecie zapytać kogokolwiek i każdy odpowie, że jestem najpiękniejszy. Wszyscy zostali opłaceni. Stać mnie na to, żeby i wasz podziw sobie kupić. Ile chcecie? – Za co? – zdziwił się Zuzak. – Dum, dum. Za to, żebym się podobał tobie i tej drugiej oraz żeby ona została moją żoną. – Za żadne pieniądze pan mi się nie spodoba i nigdy nie zostanę pańską narzeczoną – odparła Zuzanka. 18 – Nie mam ochoty się z tobą żenić, pytam z ciekawości – wyjaśnił bogacz. – Dobrze, dudum, ile chcecie za odpowiedź? – W ogóle mi to wszystko nie odpowiada – mruknął Zuzak i odwrócił się tyłem obrażony, a Zuzanka zadarła z wyższością nos i wypuściła powietrze w sposób oznaczający, że pan Dum za żadne skarby nie otrzyma odpowiedzi na tak głupie pytanie, więc gospodarz odszedł zamyślony ze zwieszoną trąbą. Dotąd uważał, że jego uroda jest może niezwykła, ale na pewno bogata. Nawet niezbyt mu chętni mieszkańcy miasta nie mieli prawa narzekać, że uznanie za piękność jego niezbyt przyjemnej powierzchowności nie zostało dobrze opłacone. Więc cóż to za fanaberie? I cóż to za pomysły? Nigdy wcześniej nie przyszłoby mu do głowy, żeby się żenić z kimkolwiek, a najmniej z jakimś tam towarem, choćby to była wyjątkowa okazja, ale żaden towar nie zwracał się do niego z taką propozycją. – Dum, dum, dum – mruczał pan Dum wędrując po pełnych przepychu komnatach wielkiego domu, przepychając się z trudem wśród stłoczonych sprzętów i kufrów z nie wypakowanymi jeszcze zakupami. Choć pomysł ożenku z dziwadłem nie przyszedł mu nigdy do głowy, to teraz, kiedy już przyszedł, rozgościł się na dobre i nie chciał jej opuścić, nie przepłoszyło go nawet walenie trąbą w czoło dla opamiętania. Więźniowie tymczasem siedzieli w klatce po ptakach osowiali i pełni ponurych myśli. Nie tak miały wyglądać ich losy, a najgorsze, że nie mogli poprawić swojego położenia, bo pan Dum kazał odebrać Zuzance kredki i papier. – Narozrabiałaś – narzekał Zuzak – przez ciebie dostałem się do więzienia, a ja jestem przecież niewinny. Nie chciałem być niewolnikiem. Jedynym dla niego pocieszeniem było to, że Zuzanka nie ma zamiaru na początku wspólnej przygody wstępować na nową drogę życia jako żona pana Duma. Gdy tak siedzieli zasępieni wzdychając żałośnie, z kąta pokoju dobiegło ich ciche gwizdnięcie i chrobotanie. Dziewczynka wspięła się na palce. Między dwoma stertami kapeluszy o najdziwniejszych kształtach wypatrzyła niewielką klatkę. Zuzak wspiął się w górę po prętach. – A to co za jeden? – zdziwił się na widok zwierzątka o bystrych czarnych ślepkach. – To przypomina szczura – krzyknęła Zuzanka. – Szczura, szczura, pewnie że szczura – dobiegł z kąta gderliwy, nieprzyjemny głosik. – Jeśli ktoś wygląda jak szczur, zachowuje się jak szczur, a na koniec nosi szczurzy ogon, to można się domyślić, kto to jest... Zaczekajcie, nie będę z wami rozmawiał krzycząc na całe gardło. Po chwili klatka zaczęła powoli sunąć w ich stronę. – Wygryzłem podłogę – wyjaśnił gryzoń. – Coś trzeba robić, kiedy się nie ma nic do roboty. Jestem tu, jak widzicie, szczurem ozdobnym. Taka to moja zgryzota – dodał mając na myśli dziurę w podłodze. Zuzanka, jak większość ludzi, nie zadawała się ze szczurami i nie darzyła ich sympatią, ale w tym obcym świecie, gdzie poza ptakami nie spotykała żadnych znajomych stworzeń, zwykły szczur, choć trudno go było nazwać dobrym znajomym, wydawać się mógł kimś całkiem znośnym, choć akurat ten miał dość trudny charakter, o czym mieli się wkrótce dowiedzieć. – Podłe miejsce – narzekał gryzoń. – I pomyśleć, że ostrzyłem sobie zęby, żeby się tu dostać! Byłem szczurem wędrownym, a ściślej, przeganianym przez wszystkich... Spotkałem niegdyś pewnego bociana, który zapewniał mnie, że w tym kraju szczury są należycie cenione. Spodziewałem się, że dadzą mi pałac, a dostałem się do klatki. – Możecie sobie podać łapę z Zuzanką – mruknął Zuzak. – Jeśli ci się tu nie podoba, to dlaczego nie zwiewasz? – zapytała dziewczynka. – Uciekam codziennie! – oburzył się gryzoń. – Próbowałem osiemdziesiąt dwa razy, ale wpadam za każdym razem. Pan Dum ma tu największą kolekcję szczurołapek. Jest w co wpadać... – westchnął z goryczą na koniec. 19 Zuzanka naradzała się z kolegą przez chwilę szeptem, a potem zapytała szczura, czy ma ochotę na kolejną ucieczkę. – Stąd nie ma wyjścia – rzekł szczur machnąwszy łapą. – Znajdzie się wyjście, kiedy znowu będę miała kredki – powiedziała Zuzanka i w wielkim skrócie opisała, w jaki sposób dotarli do tego kraju. Pan Dum odebrał dziewczynce kredki, ale nie miał z nich żadnego pożytku, bo choć nie brakowało mu bogactw, to nie miał wyobraźni. Nie mógł sobie wyobrazić, że za żadne pieniądze nie spodoba się jakiemuś dziwolągowi, postanowił więc wezwać mędrca, który handlował dobrymi radami, i kazał udzielić sobie porady najwyższej jakości. Mędrzec myślał przez dwie godziny, aż w końcu zażądał podwyżki i połknął kilogram proszku od bólu głowy, po czym rzekł: – Może nie będzie pan szczęśliwy, gdy się pan z ową łysą szyją ożeni, ale będzie pan nieszczęśliwy, gdy się pan nie ożeni, gdy się jednak pan nie ożeni, panie Dum, to nigdy nie będzie pan szczęśliwy. – Mów, co mam zrobić! – wrzasnął pan Dum zniecierpliwiony tym bardzo mądrym wywodem. – Ożeń się pan – odparł mędrzec – a jeśli to okaże się nieszczęściem, to weź rozwód. – Ale ona nie chce, du-dum! – Kupił ją pan w całości – odparł mędrzec po namyśle. – Z jej chęciami i niechęciami, i może z nią robić, co zechce. – Co tam! Pewnie! – ucieszył się pan Dum z tak wybornej rady. – Niech sobie mówi, że nie, a ja się i tak ożenię! I natychmiast zarządził przygotowania do ślubu, ponieważ jak większość stworzeń nie lubił być zbyt długo nieszczęśliwy i z tego powodu ślub oraz wesele miały się odbyć już następnego dnia. Posłańcy ruszyli do miasta roznosząc ozdobne zaproszenia, a stu kucharzy przystąpiło do smażenia jajecznicy weselnej ze stu tysięcy jaj. W całym mieście panowało radosne ożywienie, tylko Zuzanka płakała i to tak obficie, że pan Dum rozkazał umieścić klatkę na dachu, żeby narzeczona wyschła w słońcu przed uroczystością. Gdy służący taszczyli na dach klatkę z parą małych więźniów, szczur wśliznął się niepostrzeżenie za nimi i ukrył za kominem. Kiedy zostali sami, mrugnął porozumiewawczo do dziewczynki, która wypłakała cały zapas łez. – Wspominałaś o kredkach – rzekł gryzoń. – Lubię kredki – mówiąc to oblizał się z apetytem. – I co? – zapytał Zuzak. – Spróbuję tych kredek – odparł gryzoń oblizując się dwa razy. – Nie wolno ani kawałka! – zaprotestowała dziewczynka. – A cóż to może zaszkodzić? – zdziwił się gryzoń. – Szczury wszystkiego próbują i nic im nie szkodzi. – Nam może zaszkodzić! – wtrącił Zuzak. – Tobie nic z kredek nie przyjdzie – odparł szczur. – Słyszałem, że mają cię przywiązać do kija od szczotki i używać do froterowania podłogi. Zuzak był wzburzony, że mają zamiar nim pomiatać w tak nieprzyjemny sposób. Zuzanka musiała przyrzec, że nigdy do tego nie dopuści. – Mógłbyś nam pomóc – szepnęła do szczura. – Wam? – oburzył się podły gryzoń. – Pomóc? Chyba zaszkodzić? Nie zapominajcie, że jestem znanym szkodnikiem! – Zaszkodzisz panu Dumowi! – podsunęła mu sprytnie Zuzanka. Szczur namyślał się długo, zanim uznał, że przynajmniej jeśli chodzi o wagę poszkodowanego, wyrządzona w ten sposób szkoda będzie większa, a poza tym pomoże sobie samemu. 20 – Przynajmniej na papierze los szczura będzie lepszy – stwierdził nie bez goryczy i oznajmił, że bez zwłoki zabiera się do rozgryzania zagadnienia. Zaczął od drzwi, które służący starannie za sobą zamknęli, ale okute grubą blachą wejście okazało się przeszkodą nie do pokonania nawet dla jego zębów. – Jestem zwykłym szczurem, a nie przeciwpancernym – westchnął zrezygnowany masując pazurkami obolałe dziąsła. Nagle drzwi otworzyły się z łoskotem i w progu stanął pan Dum. Gryzoń bez chwili namysłu przemknął na schody pomiędzy jego nogami. Więźniowie odetchnęli z ulgą. – Dum, dum, dum. Czy zostanie dobrowolnie moją żoną? – zapytał bogacz. – Nigdy – odparła Zuzanka, a pan Dum bardzo się z tej odpowiedzi ucieszył, bo zaczynał żywić obawę, że gdy dziewczynka wyrazi zgodę, to minie przyjemne uczucie niepewności, jakie daje marzenie o rzeczach nieosiągalnych albo tylko trudnych do zdobycia. Zatrąbił radośnie swoim wielkim nosem i natychmiast poczłapał, żeby osobiście dopilnować przygotowań weselnych. Zajęty własnymi myślami nie zwrócił najmniejszej uwagi na szczura, który myszkował po kątach szukając kredek i na widok gospodarza dał nura do kosza na śmieci. Szczur trzy razy w ostatniej chwili wymknął się z przemyślnych szczurołapek czyhających w różnych miejscach, ominął chytrze kilkanaście innych i wreszcie dotarł do drzwi, za którymi trzymano smakołyki. Zapach sączący się spod drzwi spiżarni łaskotał nos gryzonia i kusił. „Może nie pachnie to jak kredki i papier – pomyślał – ale na pewno jest nie mniej smaczne”. Następnie zabrał się do wygryzania dziury. Drzwi nie należały do apetycznych, ale przyjemne i coraz mocniejsze zapachy dochodzące z wnętrza dodawały mu sił i ochoty do pracy. Gdy otwór został wykonany, gryzoń wśliznął się do środka i zręcznie wspiął na najniższą półkę. „Te sery – pomyślał – nie wyglądają na kredki, ale nie wyglądają gorzej od kredek. Wszystkiego nie zjem, ale spróbować nie zawadzi”. Tak też uczynił, a ponieważ, mimo że oderwał kęs z każdego krążka, w jego brzuchu zostało jeszcze sporo miejsca, wdrapał się na kolejną półkę spiżami. Leżały tam kiełbasy, które kształtem są bardziej do kredek zbliżone. – Po małym, ale nie po całym – mruknął gryzoń biorąc się do pierwszego kąska, a gdy sprawdził ponad wszelką wątpliwość, że żadna z kiełbas nie jest kredką, z wielkim trudem wlazł na półkę najwyższą, gdzie leżały dziesiątki wspaniałych tortów. – Wyglądają jak torty – rzekł po chwili zlizując krem z łapek – ale są kolorowe jak kredki. Coraz cieplej... Rzeczywiście zrobiło mu się znacznie cieplej. Zwiedził wszystkie zakamarki spiżarni, i choć próbował... wszystkiego, nabrał pewności, że nie znajdzie tam, czego szuka. Nagle dom zatrząsł się w posadach raz i drugi. Szczury zwykle w porę przeczuwają trzęsienie ziemi, więc bardzo się tym zdumiał, ale nie dane mu było dziwić się dłużej, bo oto zatrzęsło nim po raz kolejny i dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że to nie ziemia się trzęsie, ale on sam, wstrząsany potężną czkawką, która zaczynała się od brzucha, a kończyła na ogonie i koniuszkach uszu. Na domiar złego dziura w drzwiach okazała się teraz zbyt wąska, żeby zmieścić szczura, czkawkę i wszystko to, co było jej przyczyną. Należało zatem poszerzyć otwór, ale w tym stanie rzeczy nie było to wcale sprawą łatwą. Wstrząsająca czkawka rzucała nim z taką gwałtownością, że za każdym razem odbijał sobie boleśnie nos. „Powinienem prze-czkać” – pomyślał i podskoczył pół metra w górę, a właściwie nie tyle sam podskoczył, co nim podskoczyło. Nim ukończył poszerzanie dziury, nos spuchł mu jak śliwka. Krótką przerwę między atakami wstrząsającej dolegliwości wykorzystał na wydostanie się ze spiżami. „A teraz powinienem poszu-kać...” – pomyślał wylatując pół metra w górę – „... kredek.” – dokończył spadając. W korytarzu dostrzegł śmietnik-pułapkę, którego chytrze uchylona pokrywa zapraszała do zdradzieckiego wnętrza. Gdy zastanawiał się, czy mimo wszystko nie zajrzeć do środka, wyrzuciło go w powietrze po raz kolejny. Spadł czterema łapami na posrebrzany śmietnik, a ten 21 przewrócił się i poturlał z łoskotem. Gryzoń popędził w popłochu korytarzem. W ostatniej chwili wyhamował przed kolejną pułapką. „To zasa-czka...” – zdążył pomyśleć przelatując nad machiną do łapania szczurów. Latający w powietrzu szczur w zwykłych okolicznościach zwróciłby uwagę służby, ale wszyscy ulegli gorączce przygotowań do wesela. Nabierały one coraz większego rozmachu, bo pan Dum nie należał do osób cierpliwych. Wszystko szło znakomicie poza jednym drobiazgiem. Narzeczona nie chciała zostać żoną i nie uważała się nawet za zaręczoną. Można było przypuścić, że gdy przyjdzie do składania przysięgi małżeńskiej, Zuzanka powie nie. Pan Dum uważał jednak, że dla chcącego nie ma nic trudnego, więc żeby uniknąć trudności z narzeczoną, sprowadził najlepszego w kraju brzuchomówcę, który naśladował wszystkie głosy tak udatnie, że nawet naśladowani mieli trudności z odróżnieniem głosu fałszywego od prawdziwego. Zaprowadził brzuchomówcę na dach, gdzie Zuzanka na przemian zalewała się łzami i schła na rozgrzanych od słońca dachówkach jak na piecu. Pan Dum miał zamiar przeprowadzić próbę. – Czy chcesz zostać moją żoną? – zapytał niespodziewanie i zanim Zuzanka zdążyła odpowiedzieć, usłyszała swój własny głos, który powiedział, że zgadza się z ochotą. – Nie! Nie! Nie! – krzyknęła Zuzanka. – Pierwsza odpowiedź się liczy – odparł pan Dum zacierając łapy. – Teraz mam świadka, że jesteś moją narzeczoną. – Jak mogłaś? – zapytał Zuzak, który nie pojął podstępu, gdy pan Dum zniknął za progiem. – To nie ja – upierała się Zuzanka, która też nie mogła zrozumieć, jak do tego doszło. – Przecież nie jestem głuchy – mruknął Zuzak. – Słyszałem, że się zgadzasz. Poznałem twój głos. – To był mój głos, ale nie ja to powiedziałam. – Samo się powiedziało? – Samo – bąknęła niepewnie dziewczynka. Jeśli przyjaciel nie chciał jej uwierzyć, to co dopiero mówić o przypadkowych świadkach. Ogarnęło ją przerażenie, że panu Dumowi niecnymi sposobami uda się doprowadzić do tego małżeństwa. Gdyby miała pod ręką kredki i papier, dałoby się tego uniknąć, ale szczur nie wracał. Zresztą, czy można ufać przypadkowo spotkanemu szczurowi? Nie wyglądał na kogoś, na kim można polegać. Zuzanka miała rację podejrzewając, że gryzoń nie jest stworzeniem godnym zaufania. Miotany czkawką i wątpliwościami rozważał przez chwilę możliwość korzystnej zdrady. „Mam tak podły charakter, że wszystkiego się można po mnie spodziewać” – rozmyślał myszkując po pokojach wielkiego domu. „Gdybym ich zdradził, to może pan Dum darowałby mi wolność. Ale czy na pewno?” Gdy postawił się w położeniu bogacza, uznał że bezpieczniej będzie nie zdradzać nowych znajomych, bowiem on na miejscu pana Duma nie okazałby zdrajcy wdzięczności. „Jestem dość podły, ale nie naiwny” – pomyślał i westchnął, po czym wyruszył na dalsze poszukiwania. Czkawka nieco osłabła i gryzoń odzyskał jasność umysłu, dzięki czemu udało mu się trafić na ślad kredek. Był to ślad pozostawiony na ścianie w pobliżu skarbca. Pan Dum nabazgrał tam coś, co było do niczego niepodobne; krzywe, nieudolne i brzydkie jak sam autor tego bohomazu. Ślad był świeży. Jeśli coś takiego pojawiło się niedawno na ścianie w pobliżu skarbca, to niewykluczone, że i kredki są niedaleko. „Kredki w skarbcu? Dziwne...” – pomyślał szczur. Ale z drugiej strony, czy pan Dum nie był kimś wyjątkowo dziwnym? Szczur dokonał starannych oględzin. Do skarbca prowadziły nie drzwi, lecz solidna krata. Odległość pomiędzy prętami była na tyle duża, że mógłby się przecisnąć nie wciągając brzucha, co stanowiło okoliczność nader sprzyjającą, bo o wciągnięciu go tymczasem nie mógł nawet marzyć. Wypchany brzuch był bowiem większy od całej reszty szczura. Prawdę mó- 22 wiąc zmuszony był ciągnąć go po podłodze. Wśliznął się, a właściwie wturlał do środka i uważnie rozejrzał po wnętrzu. W kilka minut później kucharz pana Duma podniósł ostrożnie do ust wielką łychę z gorącym rosołem, który miał być jednym z dań weselnych, i spoza uchylonych drzwi ujrzał coś tak zdumiewającego, że zamiast popróbować wrzącego płynu ostrożnie, wlał go sobie do ust i dotkliwie oparzył się w język. W korytarzu dostrzegł bowiem kilka kartek papieru biegnących z dużą szybkością. Kucharz poruszony, zupełnie jakby zobaczył ducha, zamiast wsadzić jęzor do wiadra z zimną wodą, zapomniał o bólu i wyjrzał na korytarz. Biegający papier zniknął za rogiem, a kucharz uznał, że jego obowiązkiem jest natychmiast powiadomić pracodawcę o wystąpieniu tak dziwnego zjawiska w pobliżu kuchni. Ponieważ stwierdził, że jest to sprawa nagła, wpadł do salonu pana Duma bez pukania, przyłożył służbiście łyżkę do czapki i zameldował, że jakiś papier lata po domu, co ze względu na opuchnięty język zabrzmiało mniej więcej tak: – Łałył łałeł łała ło łołyłału! Pan Dum tak się wystraszył, że wlazł pod stół i zaczął wzywać pomocy. Przed nim stał bowiem czerwony i kudłaty kucharz wytrzeszczając oczy i miotając przekleństwa. Na koniec wywalił jęzor w sposób tak obraźliwy, że pan Dum nie miał wątpliwości, że staremu od mieszania w kotle i wysokiej temperatury pomieszało się w głowie. Na krzyk pana Duma do pokoju wpadli czterej sługowcy, odebrali kucharzowi łyżkę i przewrócili go na podłogę. – Łuł! Łuł! – wrzeszczał wywleczony na korytarz kucharz, bo ujrzał szczura z kredką w pysku. Sługowcy, zajęci obezwładnianiem kucharza, nie zauważyli gryzonia. Jeden ze sługowców lubił kucharza niemal tak mocno jak dania, które ten przyrządzał, i bardzo, bardzo mu współczuł. Wydawało mu się, że strasznie cierpi z powodu bólu, więc poklepał go po grzbiecie i powiedział: – Nie martw się, stary. Dostaniesz zastrzyk i ten łuł ci przejdzie. Biedny kucharz bał się zastrzyków bardziej niż tygrysów, więc natychmiast zemdlał i z powodu tego nieporozumienia pan Dum dowiedział się, co zaszło w tym czasie, dopiero gdy opuchlizna zeszła z języka. Tymczasem bogacz uznał, że jeśli przyjdzie mu ze ślubem czekać do dnia następnego, to i on zwariuje, więc wezwał urzędnika magistratu, brzuchomówcę oraz świadków i na czele całej grupy ruszył na dach, gdzie Zuzanka nad kartką papieru zastanawiała się nad dalszym ciągiem przygód. – Narysuj armatę – podpowiadał Zuzak. – Po co nam armata? – zdziwiła się dziewczynka. – Przecież to nie jest opowieść o jakiejś tam wojnie. – Jak palnę z armaty, to wszyscy pouciekają – wyjaśnił Zuzak. – Najłatwiej palnąć głupstwo – stwierdziła Zuzanka. – Nie będzie żadnej strzelaniny. Damy sobie radę inaczej. – Trzeba szybko znaleźć jakieś wyjście. Najlepszym wyjściem jest nieduża, trudna do wykrycia dziura – rzekł szczur, który stał przy drzwiach i nasłuchiwał, czy ktoś się nie zbliża. – Armata robi najlepsze dziury – zauważył Zuzak, ale dziewczynka nie chciała słyszeć o bitwie. Najgorsze było jednak to, że żaden pomysł nie przychodził do głowy. – Szybciej! – pisnął szczur spod drzwi. – Idą do nas! Słyszę głosy. – Nie zdążę! – krzyknęła wystraszona Zuzanka. – Zuza, spróbuj coś przerobić – podpowiedział Zuzak. Szczur w kilku susach dopadł klatki i wcisnął się do wnętrza. – Na razie trzeba zrobić tak, żeby nie mogli się do nas dostać – powiedziała dziewczynka, pospiesznie zapełniając kredką przestrzeń między prętami. – Nie wiem, czy to dobry pomysł – mruknął szczur. – Teraz jesteśmy jeszcze bardziej zamknięci niż poprzednio. Pan Dum wpadł na górę jak bomba. 23 – Co tu się dzieje! – wrzasnął. – Otwierać natychmiast! – Zamknij się! – pisnął szczur. – A ty się otwórz! Dum, dum, dum! – buczał bogacz ze złością. – Jak nam się zechce! – krzyknął Zuzak. – Nie drażnijcie go – szepnęła Zuzanka gryząc kredkę. – Daj kawałek – powiedział gryzoń. Czuł, że powoli wraca mu apetyt Pan Dum naradzał się ze swoją świtą przyciszonymi głosami. – Jeśli nie otworzycie, du-dum – powiedział po chwili tonem, który nie wróżył nic dobrego – to polecicie z dachu! – Ma pan na myśli latanie w dół? – zapytał ostrożnie szczur, żeby zyskać chwilę na czasie. – To nie jest w porządku! Szczury nie latają! – A teraz odliczam od dziesięciu do zera! Dum, dum – krzyczał bogacz. – Jeśli nie otworzycie, zrzucimy was z dachu. Dziesięć! – Ja wysiadam – rzekł szczur. – Dziewięć! – Zuzanka, oni nas naprawdę chcą zrzucić! – zaniepokoił się Zuzak. – Osiem. – Dobrze! – krzyknął szczur. – Mogę lecieć, ale bez spadania. – Siedem. Zuzanka rozglądała się po wnętrzu klatki, która po przeróbce przypominała teraz coś zupełnie innego. Wysoka, o ostro zakończonym dachu podobna była do... Do czego? – Sześć – dobiegł głos pana Duma. – Jak wyliczą do końca, to zdaje się będziemy mniej niż zero – zauważył szczur. – Pięć. – Rysuj armatę – naglił Zuzak. – Cztery. – Teraz już pójdzie szybko – westchnął szczur. Zuzanka pochyliła się nad papierem i zaczęła rysować w pośpiechu. – Trzy! – krzyknął pan Dum. – Będziecie mieli szczura na sumieniu – kwaśno zauważył gryzoń. – Co to będzie? – zapytał Zuzak zaglądając dziewczynce przez ramię. – Dwa. – Chciałem was zdradzić – szepnął szczur ze łzami w oczach, wolał mieć czyste sumienie przed śmiercią. – Teraz żałuję – dodał, ale nie wyjaśnił, czy żałuje, że chciał, czy że nie zdradził. – Jeden! – krzyknął pan Dum pełnym wściekłości głosem. – Zaraz kończę – szepnęła Zuzanka. We wnętrzu klatki pojawiły się jakieś skomplikowane dźwignie. – Tak, to już koniec – pisnął gryzoń zamykając oczy. – Zero! – wrzasnął pan Dum. – Brać ich! Klatka poruszyła się, ale nie uniosła. Dzięki grubej warstwie blachy była teraz bardzo ciężka. – Wiem! – krzyknął radośnie Zuzak. – Poradzisz sobie? – zapytała Zuzanka. – Spróbuję, nigdy nie latałem – odparł Zuzak łapiąc za dźwignię. – Wołać sługowców! – rozkazał pan Dum widząc, że nie poradzą sobie z przesunięciem ciężkiej klatki. – Du-dum. Zuzak odnalazł właściwy przycisk i nagle rozległ się straszliwy huk. Podmuch przepchnął pana Duma przez drzwi i zrzucił go ze schodów. Lecąc zauważył, że klatka unosi się w chmurze dymu i ognia. 24 – Rzuciła mnie! – jęknął pan Dum. – Raczej zrzuciła – powiedział brzuchomówca. Szczur otworzył oczy. – Co się dzieje? Już po wszystkim? – Lecimy do nieba – wyjaśnił Zuzak poruszając sterami rakiety. – Myślałem, że będzie gorzej – przyznał gryzoń. – Jak na nieboszczyka, czuję się całkiem dobrze. – Jesteśmy wolni! – krzyknął radośnie Zuzak i gwałtownie przyspieszył lot. – Ale jak na wolnych, to nie za szybko – skarciła Zuzanka, która jako kobieta nie przepadała za nieostrożną jazdą. Rakieta mknęła w międzygwiezdną przestrzeń unosząc niedoszłą żonę pana Duma, jej kosmatego kolegę z rysunków i wędrownego szczura, który nie chciał być dłużej szczurem ozdobnym i przypadkiem stał się szczurem kosmicznym. 25 Planeta An-Alfa-Beta Im wyżej wzlatywała rakieta, im dalej była od niewoli, pomiatania Zuzakiem i nieudanego małżeństwa, tym odleglejsze wydawały się podróżnikom dziwaczne przejścia, a gdy w dole, pod ich stopami kraj pana Duma stał się nie większy od chusteczki albo kartki papieru, powoli zaczęli o nim zapominać. Przed nimi rozpościerała się reszta wszechświata. – Lata świetnie – powiedział Zuzak odwracając się od sterów rakiety. – Tak, tak... Lata świetnie, zanim gdzieś dolecimy – zauważył cierpko szczur, bo z powodu lekkich mdłości czuł się w powietrzu nie najlepiej. Zuzanka chciała mu narysować jakieś lekarstwo na chorobę kosmiczną, ale odparł niechętnie, że najlepszym lekarstwem jest robienie tego, co szczury robić powinny, a to możliwe jest tylko wtedy, gdy wszystkie cztery łapy mają oparcie na ziemi. Szkodliwe jest po prostu wałęsanie się z głową w chmurach. Nastawił uszu i uważnie nasłuchując ruszał wąsami. – Chyba ktoś do nas puka – oznajmił po chwili. – To meteoryty – wyjaśnił Zuzak, który był oblatany w kosmicznych nazwach. – Mete co? – skrzywił się gryzoń. – Takie kamienie, które leżą na drodze mlecznej – wyjaśniła tym razem Zuzanka. – Mogliście wybrać mniej kamienistą drogę – prychnął szczur niezadowolony. Trzęsło go na wybojach i mdłości stawały się wówczas coraz dokuczliwsze. Przypisywał je wyłącznie niewygodom podróży i nawet nie przyszło mu do głowy, że mogą być spowodowane przez zwykłe przejedzenie. Poza mdłościami odczuwał jednak gorycz, a ściślej rozgoryczenie, że bądź co bądź uratowani dzięki niemu towarzysze podróży okazują za mało wdzięczności. Z tych powodów jego trudny charakter był jeszcze trudniejszy do zniesienia. Zuzanka co pewien czas spoglądała z niepokojem na jego okrągły brzuszek. – Może zaszkodziło ci jednak, że za dużo... – Szczurom nic nie szkodzi – przerwał jej natychmiast ze zniecierpliwieniem i postukiwał nerwowo ogonem w podłogę. – Można wiedzieć, dokąd lecimy? – zapytał po chwili ze złością. Zuzanka odpowiedziała, że tymczasem najważniejszy jest powrót Zuzaka do domu. – Oczywiście, o mnie nikt nie myśli – parsknął rozgoryczony szczur. – Ciebie też odwiozę. – Kiedy ja nie mam domu! – zniecierpliwił się gryzoń. Zuzanka popatrzyła na niego z wyraźnym współczuciem, które działało kojąco. Mdłości powoli ustępowały. – Jesteś sierotką? – zapytała przyciszonym głosem. – Może... Kto wie... Z rodzicami rozstał się tak dawno, że było to prawdopodobne. Miał sto dwadzieścia sześć sztuk rodzeństwa, a sam należał do najmłodszych w rodzinie. Gdy opuścił rodzinną norę, żeby szukać szczęścia w dalekim świecie, ojciec był całkiem siwy i miał tylko jeden ząb, a matce ogon trząsł się ze starości. Na myśl, że być może jest sierotą, wzruszył się i uronił dwie szczurze łzy nad własną niedolą. 26 – Hej, nie przejmuj się – pocieszała go Zuzanka, która zawsze miała słabość do sierot. – Będę się tobą opiekowała szczurku. – Zaraz! – krzyknął Zuzak wypuszczając z rąk stery. Rakieta fiknęła w próżni koziołka, gryzoń jęknął. – Mną się miałaś opiekować, a nie tym facetem! On jest za stary! – Mam dopiero dwa latka – odparł chytrze szczur zapominając dodać, że od kilku miesięcy jest już całkiem dorosły, bo gryzonie rozwijają się znacznie szybciej. – A ty pilnuj własnego ogona! Zuzak zacisnął wargi, ale szarpał sterem ze złością i rakieta skakała jak żaba po deszczu. Zuzanka szeptem robiła koledze wyrzuty. – W porządku – jęknął szczur – mogę zostać bez opieki, tylko nie wywracajcie wszystkiego do góry nogami. Ustalmy lepiej, gdzie lądujemy. Zuzak nie mógł sobie przypomnieć nazwy planety, z której przybył na Ziemię, przypuszczał jednak, że nie spadł z Księżyca. – Na pewno jesteśmy na dobrej drodze? – zapytała dziewczynka podsuwając Zuzakowi plan nieba z wyrysowanymi gwiazdami. Nie miał pewności. – Może to tutaj? – zapytała wskazując jedną z bliższych gwiazd, która nosiła nazwę Alfa. Kudłaty stworek nie miał pewności ani co do niej, ani co do sąsiedniej Bety, ale stwierdził, że Alfabeta coś mu przypomina i brzmi swojsko. – Nie widzę tu Alfabety, ale jest An-Alfa-Beta – powiedziała Zuzanka przesuwając palec po mapie nieba. – Ja wysiadam – powiedział szczur i to ostatecznie zdecydowało o lądowaniu. Zuzanka nie wiedziała nic bliższego o tajemniczej planecie, ponieważ nikt dotąd jej nie opisał, a wszystkie badawcze ekspedycje ją omijały. Zuzak wziął kurs prosto na An-Alfa-Betę. Mijali po drodze zaspane i zdziwione gwiazdy, które odprowadzały lecący pojazd zawiedzionym wzrokiem, bo większość z nich liczyła, że stanie się kiedyś gwiazdami filmowymi pierwszej wielkości i olśni cały Kosmos wszechświatowym blaskiem. Mała ciemna planeta rosła w okienku z każdą chwilą. Silniki rakiety wyły jak tysiąc psów. – Nasze przybycie nie powinno być takie głośne – zauważyła Zuzanka i Zuzak posłusznie wyłączył napęd. Mknęli teraz bezszelestnie siłą bezwładu. Dziewczynka nauczona poprzednimi doświadczeniami przygotowała zawczasu trochę drobnych, wrzuciła je do kieszonki, a otwór zatkała kawałkiem gąbki. Anka, jej przyjaciółka z podwórka, robiła tak, żeby nie pogubić pieniędzy, kiedy przewijała się na trzepaku. Zabrała też ze sobą brązową kredkę i kawałek papieru. Zatkane gąbką jak korkiem spoczywały bezpiecznie na dnie kieszonki. Planeta przyciągała ich z coraz większą siłą, więc nad ziemią trzeba było włączyć silniki, żeby wylądować bezpiecznie. Znaleźli miejsce, które wyglądało na odludne, i Zuzak manewrując zręcznie osadził pojazd kosmiczny na miękkim podłożu. Jeden z przodków szczura odkrył Amerykę przed Kolumbem wyskakując, zanim okręt wielkiego podróżnika dobił do brzegu, ale nasz szczur nie odziedziczył po nim skłonności do rzucania się w nieznane. Uchylił ostrożnie drzwiczki i ruszając wąsami obwąchiwał obcą okolicę z dużą nieufnością. – I co? – zapytała Zuzanka. – Nie podoba mi się tutaj – mruknął szczur. Jeśli miałby coś odkrywać, to wolałby jakieś przyjemniejsze miejsce. Po wylądowaniu poczuł się lepiej, ale na myśl, że miałby opuścić rakietę i udać się w nieznane, znowu go zemdliło. – Zapomniałem wam powiedzieć, żebyście przed lądowaniem zapięli paski i zawiązali sznurowadła – przypomniał sobie Zuzak, który, choć dobrze się zapowiadał, był wciąż początkującym pilotem. 27 Wokół panowała niezmącona cisza, więc Zuzanka otworzyła drzwi szerzej i mogli wreszcie swobodnie rozejrzeć się po okolicy. Miejsce sprawiało wrażenie nie tylko bezludnego i bezstworzeniowego, lecz także całkowicie pustynnego. Szczur kręcił nosem, nie mając zamiaru opuszczać bezpiecznego schronienia. – Nie wysiądziesz z nami, szczurku? – zapytała Zuzanka. – To nie jest miejsce dla mnie – odparł gryzoń. – Nie jestem szczurem pustynnym. – W takim razie ja postawię pierwszy łapę na planecie – postanowił Zuzak. – Proszę bardzo – rzekł szczur wzruszając ramionami – ja mogę pilnować rakiety. Gdyby coś wam się stało, zawiadomię rodzinę. Zuzak zawisł w powietrzu tuż nad ziemią. – Dlaczego ma stać się coś złego? – zdziwił się. – To przecież dopiero początek tej historii o lądowaniu na nieznanej planecie. – Bywają historie, które kończą się fatalnie już na początku – zauważył zgryźliwie szczur. Szczury należą bowiem do stworzeń zgryźliwych, a on pod tym względem nie różnił się od pobratymców. – Gdybyśmy mieli karabin maszynowy – westchnął Zuzak patrząc wyczekująco na Zuzankę. – Nie ma mowy – stwierdziła dziewczynka stanowczo. – To przynajmniej procę – powiedział Zuzak błagalnym głosem, ale jego opiekunka oświadczyła, że nie biorą udziału w wyprawie wojennej, więc użycie broni jest stanowczo zabronione. Po chwili Zuzak jako pierwszy dotknął stopą nieznanej planety, co wprawiło go w taką dumę, że natychmiast zapomniał o wszelkich obawach. Wypiął dumnie pierś i rozglądał się wokół wzrokiem prawdziwego zdobywcy. – Naprawdę nie jesteś ciekaw, co będzie dalej? – zapytała Zuzanka spoglądając na gryzonia z niedowierzaniem, ale ten odparł, że wystarczy mu w zupełności, jeśli po powrocie opowiedzą mu o swoich przygodach. – Pukać trzy razy! – przypomniał zamykając starannie drzwi rakiety. – Nie zeżre kredek? – niepokoił się Zuzak. – Przyrzekł, że nawet ich nie powącha – odparła Zuzanka. – Zresztą – dodała rozglądając się po pustyni – pewnie zaraz wrócimy, bo wygląda na to, że nic tu nie znajdziemy. Ruszyli przed siebie stawiając stopy ostrożnie, bo pustynia pustynią, a w piachu też może kryć się jakaś niespodzianka w trudnej do przewidzenia postaci. Nie mylili się, ale niespodzianki mają to do siebie, że nadchodzą w najmniej oczekiwanym momencie i z najmniej oczekiwanej strony. Tym razem niespodzianka posuwała się ich śladem w postaci wielkiego węża piaskowego koloru, który zamierał bez ruchu za każdym razem, gdy jedno z nich odwracało głowę, i wówczas był prawie niewidoczny na tle pofałdowanego piachu. Jego kształt odcinał się wyraźnie od tła dopiero w odległości kilku kroków, ale wąż najwidoczniej zdawał sobie z tego sprawę, bo zachowywał bezpieczny dystans. Gdy pełznął w pobliżu rakiety, dostrzegł go szczur. W pierwszej chwili chciał krzyknąć, żeby ostrzec znajomych przed niebezpieczeństwem, ale widok gada przeraził go do tego stopnia, że nie mógł się ruszyć z miejsca. Węże są, jak wiadomo, wrogami szczurów, a ten wyglądał na wroga potężnego. „Jeśli otworzę drzwi, połknie mnie jak śliwkę” – pomyślał ze zgrozą – „a potem zje na obiad resztę naszej wyprawy. Jeśli nie mogę ocalić wszystkich, uratuję przynajmniej część, to znaczy siebie. W końcu to jedna trzecia... Poza tym jestem dla siebie jakby kimś z rodziny i znam się od dziecka...” Wiedział doskonale, że gdyby nie miał tak podłego charakteru, to powinien przynajmniej ostrzec przyjaciół przed zagrożeniem, także we własnym interesie. Nie umiał przecież uru- 28 chomić rakiety, ani nawet rysować. Gdy Zuzanka i Zuzak nie wrócą, to przyjdzie mu zdechnąć z głodu na pustyni. „E, co tam!” – pocieszał się – „Jest jeszcze parę kredek i trochę papieru... Ale co potem?... Wolę być ofiarą własnego głodu niż cudzego.” Choć przed wężem chroniły go mocne pokrywy rakiety, jego ogon drżał i dygotał z panicznego lęku. Nie był to jedyny ogon, który trząsł się na tej pustyni, i nie był to ogon najdłuższy, bo pustynny wąż, prawdę mówiąc, nie miał nic poza głową i ogonem. Nie był to jeden z tych węży próżniowych, jakie żyją w międzygwiezdnych przestrzeniach, zwanych przez kosmitów próżniakami, lecz zwykły miejscowy gad o imieniu Gadko, wielki dziwak i odludek. Gadko uważał się za węża poetyckiego i był w istocie stworzeniem całkowicie nieszkodliwym, chyba że ktoś jest wyjątkowo uczulony na poezję. Założył sobie w pobliżu niewielką oazę, gdzie hodował rośliny zwane smakowcami, i w samotności rozmyślał nad kształtem przyszłego poematu. Miał to być poemat o pustce, więc pustynia wydała mu się najbardziej odpowiednim miejscem. Materiału nie brakowało. Znalazł to, czego szukał, czyli nic, ale układanie utworu szło mu bardzo opornie, więc włóczył się po okolicy w poszukiwaniu natchnienia. Miał coraz więcej wątpliwości, czy wybrał właściwy temat, gdy nagle nowy i niezwykły pomysł spadł mu z nieba tuż przed samym nosem. Gadko z przerażenia i zarazem podniecenia dostał gwałtownych dreszczy i skręcił się w supeł, dzięki czemu w pierwszej chwili nie zdążył umknąć z miejsca niezwykłego wydarzenia, a ponieważ nic strasznego nie nastąpiło czekał z zapartym tchem na dalszy rozwój wydarzeń. Po chwili formę, czyli rakietę, opuściła treść w postaci dziwnie wyglądających przybyszów i Gadko wyruszył za nimi w pogoń. Żeby poznać bliżej treść przyszłego poematu, gotów był ryzykować nawet życiem, ale wrodzona nieśmiałość i zwykły, mało poetycki strach wprawiały go w drżenie, nad którym nie potrafił zapanować, i przez dłuższy czas nie miał odwagi zbliżyć się do przybyłych z daleka gości. – Sspadli mi z nieba! – syczał przejęty pełznąc za nimi. – Niessłychane! Wstrząssające! Nieznane isstoty! Wciąż jednak nie mógł wyzwolić się z obaw, że temat może go zbytnio pochłonąć, co mogło oznaczać na przykład, że przybyli są gadożercami. – Wszysstko jedno – syknął podpełzając nieco bliżej. – Muszę sspróbować, bo inaczej moje życie sspełznie na niczym! Dygocąc uniósł głowę, ale nie miał śmiałości zwracać na siebie uwagi. Słyszał ich głosy niezbyt wyraźnie, choć odznaczał się słuchem poetyckim. Nie miał tymczasem pojęcia, o czym rozmawiają, i nie wiedział, co to może dla niego oznaczać, ale w końcu zdecydował, że należy dać im jakiś wyraźny znak, nawet jeśli miałby to przypłacić życiem. Słyszał gdzieś, że najlepsi poeci umierają młodo. – To jednak bezludna planeta – stwierdził Zuzak z wyraźnym rozczarowaniem. – Bezludna nie znaczy bezpieczna – odparła Zuzanka wskazując gada, który uniósł się na ogonie, powyginany dziwnie i znacząco. Stali wystraszeni nie wiedząc, co począć. Dopiero po dłuższej chwili nabrali pewności, że ogromny gad nie zdradza tymczasem złych zamiarów. Wciąż tkwił w miejscu chwiejąc lekko głową na boki. – Wygląda jak znak zapytania – szepnęła dziewczynka. – Może on chce nas o coś zapytać? – domyślił się Zuzak. Zuzanka na wszelki wypadek wyjęła kartkę i kredkę. Gąbka spadła cicho w piach. – A jeśli to pyton? – martwiła się dziewczynka. – Pytony są dusicielami. – E, gdyby chciał nas udusić, to przecież nie pytałby o zgodę – zauważył kudłacz. – Chyba masz rację... Co robimy? Nerwowo mięła w dłoni kartkę. Zawsze zdąży w ostatniej chwili narysować coś, co ochroni ich przed wężem: ognisko albo rzekę o stromych brzegach. 29 – Jeśli to pyton, to mógłbym z nim pogadać – rzucił jakby od niechcenia Zuzak. – Nie boisz się? – Sam kiedyś byłem pytonem. Moja mama tak mnie nazywała, kiedy o wszystko pytałem. – Spróbuj – szepnęła dziewczynka. Zuzak postąpił odważnie trzy kroki w stronę węża, a ten nie wytrzymał nerwowo i całą swoją długością rzucił się do ucieczki. Zawrócił zawstydzony, gdy zauważył, że dziwny przybysz nie ma zamiaru go ścigać. Zuzak od razu poczuł się pewniej. Nic tak nie dodaje odwagi jak strach tego, kogo się boimy. – Hej!–krzyknął. – Hej! – odpowiedział gad drżącym głosem. – Widzisz, to wąż gadający – rzucił Zuzak przez ramię w stronę Zuzanki, która czekała z kredką w pogotowiu, żeby w razie niebezpieczeństwa wykonać ratunkowy rysunek. – Jesteś może jadowity? – zapytał Zuzak. – Ja? Ja-jadowity?! – Gadko zaczął jąkać się z emocji i oburzenia. – Państwo mylą się co do mojej osoby! Jesstem wężem lirycznym. Nazywam się Gadko. – Nigdy nie słyszeliśmy o takich wężach! – zauważyła dziewczynka. – Jeszcze ussłyszycie! Będę ssławny! – wykrzyknął Gadko i zaczął pełzać w ich stronę. – Stój! – krzyknął Zuzak na wszelki wypadek. Wąż natychmiast zatrzymał się posłusznie. – Wąż chce być sławny? – dziwił się Zuzak. – Może słowny? – dopytywała się dziewczynka. – Węże są podobno podstępne! Gadko zapewnił, że nigdy w najmniejszym stopniu nie był podstępny, najwyżej podniosły. – Aha, widziałem, jak się podniosłeś – przypomniał sobie Zuzak. – Nie wiem, co gorsze. Gadko wyjaśnił skwapliwie, że podniosły znaczy, że ktoś jest bardzo poważny i uroczysty, ale że to rzadko mu się zdarza, bo na ogół woli być zabawny, czyli humorystyczny, bo wtedy nie tylko ci, co znają się na prawdziwej poezji, klaszczą i wybuchają śmiechem. To, że gad był poetą, uspokoiło małych wędrowców, ponieważ nawet zła poezja nie może wyrządzić dzieciom większej krzywdy. Żeby się do tego ostatecznie upewnić, zadali mu kilka pytań. Gadko był wyraźnie zadowolony z zainteresowania jego twórczością. – Ciekawa jestem, jak piszesz swoje wiersze – dopytywała się dziewczynka. – Nie masz przecież ani ręki, ani nawet nogi. Wąż zwiesił łeb ze wstydem i przez dłuższy czas nie odpowiadał. – Jest nawet znacznie gorzej – wykrztusił wreszcie przyciszonym głosem. – To moja największa ssłabość warsztatowa... W ogóle nie umiem pisać... Wyjąkał to wyznanie z ogromnym zażenowaniem. To, że nie umiał pisać, nie było skutkiem lenistwa czy braku zdolności. Przyczyny były znacznie poważniejsze. Na An-Alfa- Becie pismo było największą tajemnicą państwową i zwykli mieszkańcy nie mieli do niej dostępu. Od wieków pismo znane było tylko nielicznym. Wiązała się z tym zresztą sama nazwa planety, bo analfabeta, to ktoś, kto nie umie czytać ani pisać. – Czy żyją tu same węże? – zapytała dziewczynka, a Gadko wyjaśnił, że węże są na planecie mniejszością, do tego gnębioną i pogardzaną. – A może i wy jesteście antygadystami? – patrząc z niepokojem zapytał Gadko. – Chyba nie, ale co to znaczy? – zapytał Zuzak. – Czy jesteście gadożerni i czy macie coś przeciwko wężom? Zapewnili go, że choć nie znają się specjalnie na gadach, to nic przeciwko nim nie mają. – Myślę, że złe węże są złe, a dobre dobre – stwierdził Zuzak i dodał, że złaki i dobraki zdarzają się w każdej rodzinie. – Wsspaniale! Pięknie powiedziane! – ucieszył się Gadko i uzupełnił ze smutkiem, że byłby szczęśliwy, gdyby wszyscy byli podobnego zdania. 30 Tego zdania z całą pewnością nie podzielał szczur. Obserwował całą tę scenę przez okienko i był pełen jak najgorszych przeczuć. Nie ostrzegł w porę znajomych i nie miał zamiaru przychodzić im z pomocą, choć, trzeba przyznać, walczył ze swoim podłym charakterem. Niestety, wygrał charakter. Nie kiwnął ogonem, żeby zrobić cokolwiek, jedynie zapiszczał ostrzegawczo dwa razy, mimo iż zdawał sobie sprawę, że tego głosu nikt nie usłyszy, bo stłumią go grube ściany kosmicznego pojazdu. Widział, jak wielki wąż skrada się za plecami nieświadomych niczego wędrowców, unosi wysoko łeb szykując się do ataku i wreszcie zbliża powoli do znieruchomiałych z przerażenia ofiar, które nawet nie usiłują szukać ocalenia w ucieczce. Potem dmuchnął wiatr i chmura piachu przesłoniła widok. Szczur zamknął oczy, zapłakał nad losem nieszczęśników, a gdy spojrzał ponownie, podróżników i węża już nie było. Wytłumaczył to sobie bardzo prosto: ofiary zostały połknięte, a okrutny żerca udał się na poobiednią drzemkę. – No tak – pocieszał się wzdychając. – Dobrze, że dzięki mnie uratowała się przynajmniej jedna osoba. Ponieważ opadły go ponure i ciemne myśli, sięgnął do pudełka, wydobył czarną kredkę, która najbardziej odpowiadała nastrojowi przygnębienia po stracie bliskich, i na znak żałoby odgryzł niewielki kawałek. Jak się jednak okazało, gryzoń nie był jedynym świadkiem spotkania węża z kosmicznymi przybyszami. Drugiego świadka nikt nie zauważył i nic dziwnego. Był on tak znakomicie zamaskowany, że nie sposób go dokładnie opisać, bo prawie wcale nie było go widać. Prawdę mówiąc, nie różnił się od pozostałych kupek piachu zalegających pustynię, ale bystry obserwator mógłby zauważyć parę bystrych, świdrujących oczek połyskujących jak dwa ciemne lśniące kamienie. Obok oczu można było dostrzec dwa lejkowate wgłębienia, w których ukryte zostały uszy owego osobnika. Okrywający go piach drżał i osypywał się lekko w ledwie dostrzegalny sposób, co mogło wskazywać, że ów stwór był nieco wystraszony albo zdenerwowany. Przez dłuższy czas podglądał i podsłuchiwał rozmowę Gadka z przybyszami, ale gdy owa grupa postąpiła w jego stronę parę kroków, nadął się nagle, wzniecił tuman piachu, który spowił wszystko jak gęsty dym, i korzystając z tej osłony, umknął w pośpiechu, zacierając za sobą ślady. Gdy chmura piachu uniosła się w powietrze, przesłaniając wszystko, Zuzanka na moment przestała odróżniać górę od dołu, zasłoniła oczy i próbowała uciekać, co skończyło się w ten sposób, że nogi nie znalazły oparcia i fiknęła kozła, wpadając do jakiegoś dołka. Nim wstała, tuman opadł. – Na pustyni zdarzają się niesspodziewane burze piasskowe – zasyczał stropiony wąż. – Wygląda to na początek czegoś gorszego. Jeśli pańsstwo nie mają nic przeciwko temu, sserdecznie zapraszam w gościnę. Mam tu niedaleko niewielką oazę, gdzie hoduję rośliny na włassne potrzeby. – Tutaj? – zdziwił się Zuzak. – Na środku pustyni? Zuzanka zmarszczyła brwi. Gad sprawiał wprawdzie sympatyczne wrażenie, ale dookoła nie było widać żadnej oazy. – To za tym wzniesieniem – wyjaśnił Gadko pokazując ogonem. – Najdłuższy wąż doprowadza mi wodę raz w miesiącu. Chyba że gardzicie gościną u zwykłego gada – dodał na koniec przyciszonym głosem. Nie wypadało odmawiać. Ruszyli w drogę. Wąż wił się przed nimi radośnie. – Poczęsstuję wass plonami z mojego ogródka i pogadamy ssobie w sspokoju. Opowiem wam wszysstko, co wiem o tym kraju – syczał Gadko uśmiechając się radośnie. Nie wspomniał oczywiście, że wiąże z tym spotkaniem ogromne nadzieje, bo liczy, że w ten sposób zdobędzie materiał do całkowicie niezwykłego wiersza, opowiadającego o niesamowitym wydarzeniu. Nie wypadało mu traktować gości jak materiał. 31 W kilka minut dotarli do wężowiska. Gadko zwijał się w pośpiechu, znosząc z grządek dojrzałe smakowce, apetyczne owoce przypominające ciasto z makiem, z których słynęły tutejsze wężowe uprawy. Zapytany, czy mu smakują, Zuzak tylko mruknął wbijając zęby w kolejny owoc. Siedzieli w kojącym cieniu smakowcowych krzewów, odpoczywając po pustynnym upale, i gawędzili przyjaźnie. Gadko ogromnie ciekaw przygód wędrowców chłonął każde słowo, a niektóre historie kazał sobie powtarzać po kilka razy, żeby je lepiej zapamiętać, bo nie mógł przecież robić notatek. – Czy wszystkie tutejsze węże są takie miłe jak ty? – zapytała Zuzanka kończąc opowieść o Napadalcach i panu Dumie. – Cieszę się, że uważacie mnie za sympatycznego – stwierdził wąż z wyraźną przyjemnością. – Tutejsze gady są może zbytnio gadatliwe, ale przyjazne, i naprawdę nie ma żadnych powodów, żeby uważać nass za gorszy gatunek stworzeń. Opowiadał z przykrością o tym, jak węże, żeby mieć jak najlepszą opinię u miejscowych Anali i Fabetów, starają się być pracowite i pożyteczne, podejmują najtrudniejsze i najgorsze prace, nie wchodzą nikomu w drogę, a mimo to na ich temat opowiada się wciąż pełne pogardy i lekceważenia dowcipy. Przytoczył kilka z nich. – Wiecie, dlaczego węże czołgają się na brzuchu? – zapytał Gadko i odczekał chwilę. – Dlatego, że niżej już nie można upaść... Albo dlaczego węże są najgorsze na świecie?… Bo kiedy powstawał świat, każde stworzenie dostało przyzwoite części, tylko wężowi dostał się kawał łysego ogona. Nikt się nie roześmiał. – Wiecie, dlaczego nie widziano węża w bucie? – ciągnął Gadko. – Dlatego, że nie nadaje się nawet na sznurowadło. Zuzak zachichotał, ale umilkł zawstydzony, gdy Gadko spojrzał na niego swoimi jasnymi, smutnymi oczami. – Też byśmy się z tego śmiali, gdyby choć trochę nas doceniano – wyjaśnił spokojnym głosem, w którym nie było cienia urazy. – Śmiech, w którym jest tylko niechęć, nie jest dobrym śmiechem. – A dlaczego was tak nie znoszą? – zapytał Zuzak. – Chyba mają jakieś powody? – Tak. Ssą dwa powody – odparł Gadko z goryczą. – Jessteśmy inne i jesst nass mało. Opowiedział im o trudnościach i przykrościach, jakie spotykają gady ze strony Anali i Fabetów, uważających się za prawdziwych gospodarzy planety. Żeby utrudnić im życie, wymyśla się coraz to nowe utrudniające przepisy. Najgorsze, że nikt tych przepisów nie zna dokładnie, bo nikt nie umie czytać, a pamięć jest zawodna. Cóż z tego, że węże od lat ćwiczą pamięć, żeby przestrzegać rozporządzeń, skoro sami władcy planety, Superanal i Arcyfabeta, zapominają i nie przejmują się wcale tym, co nakazali uprzednio, tylko ustalają nowe zakazy i nakazy, wymyślają, co im się tylko podoba, tak żeby nawet całkowicie niewinnego gada można było ukarać za cokolwiek. Na przykład nakazano im kiedyś hodowanie roślin, a wkrótce potem zabroniono zjadania plonów, dzięki czemu Anale i Fabety nic nie robiąc, mogły spożywać owoce wężowej pracy, a gady przestały jadać raz w tygodniu, jak to miały w zwyczaju, i musiały się zadowalać jednym posiłkiem w miesiącu. Istniał nawet przepis zabraniający wężom jedzenia czegokolwiek pod karą śmierci, ale był to przepis nieżyciowy, bo kto chciałby go przestrzegać, umarłby z głodu. Owo rozporządzenie zostało utrzymane, ale nikt się nim nie przejmuje. Węże uważają, żeby nie dać się złapać przy obiedzie, a kontrole Anali udają, że można żyć nic nie jedząc. Anale i Fabety, jak to się dzieje z większością stworzeń, były różne. Te, które należały do przyzwoitych, współczuły uciskanym i gnębionym gadom. Większość nie brała udziału w tym wyzysku, zresztą gadów było za mało, żeby pracowały za wszystkich, a trzeba przyznać, że zarówno wśród Anali, jak i Fabetów zdarzały się i takie, które próbowały walczyć o lepszy 32 los dla węży. Cóż z tego, kiedy i one nie umiały sobie poradzić. Bywało, że jakiś sprawiedliwy Fabeta udawał się do Arcyfabety, żeby zwrócić uwagę, że prawo krzywdzi biedaków, którzy nawet rąk nie mają, żeby się bronić, i Arcyfabeta dla świętego spokoju krzywdzące rozporządzenie znosił. Gdy jednak uspokojony Fabeta opuszczał pokój przyjęć, Arcyfabeta natychmiast przepis przywracał albo wymyślał jeszcze gorszy. Była to, jednym słowem, sytuacja niemożliwa do zniesienia. Odpowiadała ona jedynie Superanalowi, Arcyfabecie oraz ich najbliższemu otoczeniu, bo przeróżne przepisy i rozporządzenia fabrykowane z dnia na dzień wprowadzały bałagan do całego życia planety, dając powód nie kończącym się sporom i kłótniom, które nigdy nie miały rozstrzygnięcia. Jedynym rozwiązaniem byłoby odebranie rządów nieudolnym władcom, ale na to nikt nie znał odpowiedniego przepisu, bo wszystkie istniejące dawniej i sprawiedliwe prawa ugrzęzły przed laty w zakamarkach zawodnej pamięci. – Takie ssą sskutki panującego w tym świecie analfabatyzmu – stwierdził wąż na zakończenie i westchnął. – Przecież kiedyś radzono sobie bez pisania – zauważył Zuzak, który nigdy nie przepadał za szkołą i odrabianiem pisemnych lekcji. – Tak, ale wtedy wszysstkich było mniej i łatwiej było wszysstko sspamiętać – wyjaśnił rezolutnie Gadko. Superanal, który nim przybrał supertytuł, był Analem o swojsko brzmiącym imieniu Budu, zastrzegł dla siebie umiejętność czytania i pisania, to samo zrobił wkrótce przywódca Fabetów, dodając sobie z przodu arcy- dla większej pompy. Panujący obecnie Super był którymś z kolei i najmniej udanym władcą. W czasie gdy Gadko opowiadał o historii swojej planety, szczur zdążył przełknąć ostatni kęs czarnej kredki, a tajemnicza górka piachu o bystrych ślepiach dobiegła na ośmiu chyżych łapach do siedziby Superanala. Od wstrząsów wywołanych szybkim biegiem większość ziarenek piasku starannie przyklejonych wieloma warstwami odpadła i to, co dotąd przypominało niewielkie piaszczyste wzniesienie, nie różniło się teraz od spacerujących po mieście Anali. Był to bowiem Anal z rodziny Szpsów, których naczelnik używał do tropienia i szpiegowania, ponieważ nikt inny nie potrafił się tak doskonale maskować i podkradać. Szpies zatrzymał się zdyszany przed drzwiami Superanalii, która była najwyższą budowlą w mieście, i stał chwilę odpoczywając na progu z wywieszonym jęzorem, bowiem jęzor Szpsa przed skarżeniem, donoszeniem i oskarżeniem powinien być elastyczny i giętki. Sprawa była jednak tak pilna, że Szpies zdecydował nie czekać, aż miną oznaki zmęczenia i język odzyska całkowitą sprawność. Zaskrobał ostrożnie do drzwi i wyjąkał drżącym głosem: – Wodzu-dzu-dzu... Odgłos ten do uszu wylegającego się na stole Supera, ponieważ była to pora poobiedniej drzemki, dotarł w postaci cichego, natrętnego brzęczenia. – Co to tak brzęczy? – zapytał Super leniwie i ziewnął. – Może to mucha? Trącił tylną łapą swojego doradcę, starego Doradona, który przez szacunek drzemał w pozycji stojącej. Doradon doradzał ojcu, dziadowi i pradziadowi Supera, a także pełnił obowiązki Strażnika Tajemnicy. Był stary i tak głuchy jak cisza, która odpowiadała wołaniu gadów o sprawiedliwość. Z powodu głuchoty Superanal używał go także do wysłuchiwania skarg i zażaleń, dzięki czemu mógł potem wszystko przekręcać według własnego widzimisię. – Hę? – mruknął wyrwany z błogiej drzemki Doradon. – Co tak brzęczy?! – wrzasnął naczelnik. – Że czy co? Co za rzeczy? – Ogłuchłeś do reszty! – krzyknął Superanal, całkowicie już rozbudzony. – Do aresztu? A za co? – zdumiał się Doradon. – Zobacz, kto tam skrobie łapami do drzwi! – ryknął Super drapiąc się po brzuchu wyschniętym przed stu laty wiecznym piórem. Tym razem starzec zrozumiał, o co chodzi. 33 – Zobaczę, pewnie, że zobaczę – mruczał pod nosem drepcząc we wskazanym kierunku. – Wzrok mam jeszcze lepszy od słuchu. Uchylił drzwi, rozejrzał się wokół, ale niczego nie dostrzegł, bo po pierwsze niedowidzał a po drugie Szpies padł plackiem w progu i leżał nie śmiąc oddychać, choć Doradon przez nieuwagę nadepnął mu na ucho. Czekał cierpliwie, aż zostanie zauważony i przyjęty, do czego tymczasem nie doszło, bo Doradon nic nie ujrzawszy, stęknął, spojrzał w niebo i zatrzasnął drzwi, po czym pokuśtykał z powrotem. – No i co? Który... – zapytał Super sennym głosem. – Chmury ani jednej nie ma, padać nie będzie – uspokoił go Doradon i ziewnął. – Nie chmury, tylko który! – zniecierpliwił się Super. – Kury? – zdziwił się niepomiernie Strażnik Tajemnicy. – Kury też nie padają, a to dlatego, że ostatnią ugotowaliśmy pięć lat temu. Pamiętam do dziś smak rosołu... Superanal przerwał mu, bo skrobanie rozległo się ponownie. – Otwórz drzwi! – rozkazał. – Zobacz, kto skrobie, i dowiedz się, co przeskrobał! Tym razem wydając rozkaz naczelnik pomagał sobie na migi. – Od razu trzeba było tak mówić – mruknął obrażony Doradon i poczłapał do drzwi niechętnie. Leżący w progu Szpies wydał mu się mało ciekawy. Nie warto się było fatygować z powodu byle Szpsa. – Leży tu jakiś Szpies pomniejszy, utytłany w piachu, że rozeznać trudno, o co mu chodzi. – To rozeznaj natychmiast – warknął zniecierpliwiony Superanal, bo przeczucie podpowiadało mu, że stało się coś ważnego. – Chcę mieć natychmiast rozeznanie, czy to nie jaka tajemnica! – Jajka? Jajecznica? – wytrzeszczył oczy Doradon. – Przecież powiedziałem, że kury zjedzone, to skąd brać jajka? Widząc że żadną miarą nie dogada się ze Strażnikiem Tajemnicy, dla którego tajemnicą stawało się natychmiast wszystko, czego nie dosłyszał i niedowidział, Superanal zlazł ze stołu osobiście, przyjął urzędową postawę i bezpośrednio własnym głosem kazał Szpsu wejść do środka i meldować. Szpies ów składał doniesienie przed samym naczelnikiem po raz pierwszy w życiu, nigdy też nie zetknął się z tak ważną sprawą, więc z przejęcia nie mógł wydobyć głosu, tylko dzwonił zębami. – To ja odbiorę telefon – rzekł Doradon, słysząc ciche dzwonienie. Superanal machnął łapą, bo nie miał ochoty tłumaczyć, a staruch podniósł słuchawkę głuchego telefonu, wrzasnął parę razy „halo” i na koniec stwierdził, że to pomyłka. Szpies nadal trząsł się, a resztki maskującego piachu spadały na podłogę izby przyjęć. – Powinieneś poprosić strażników, żeby cię przetrzepali przed wejściem – karcącym tonem stwierdził Superanal. – Masz sypać poddanych, a nie piach w moim gabinecie! Przestań się wytrząsać i mów! – To ze z... ze z... – dukał bezradnie Szpies. – Nie dość, że się jąka, to jeszcze ma zeza – westchnął Super. – Ze zmęczenia – wykrztusił Szpies. – Nie przyszedłeś tu odpoczywać! – warknął naczelnik. – Co się stało? – To się nie da opowiedzieć – wybełkotał Szpies. – Co?! Szpies odparł, że jest to coś takiego, czego nigdy przedtem nie było, więc nie wie, jak to opisać. – Zacznij od początku! Skąd się wzięło?! – Przyleciało... Superanal trącił drzemiącego na stojąco starucha. – Doradon! Mów, co tam lata! 34 – Właśnie, co tam lata, kiedy się ma dobry słuch i bystre oczy – odparł z zadowoleniem przebudzony doradca. – Eeech! – jęknął Superanal łapiąc się za łeb czterema łapami, a potem zagroził Szpsu, że jeżeli nie zbierze się do kupy, to rozerwie go na kawałki. – W kawałkach jeszcze trudniej będzie mi się zebrać do kupy – zauważył donosiciel nie bez racji. Groźba jednak natychmiast poskutkowała. Szpies opowiedział, że był świadkiem, jak coś dziwnego spadło na pustyni i z tego czegoś wyszło coś jeszcze dziwniejszego, i to w dwóch różnych postaciach. – Co to było? – chciał wiedzieć naczelnik. – Właśnie o to chodzi, że nie wiadomo co – bąknął niepewnie Szpies. – Czy było to takie jak my? – spytał naczelnik Anali. – Takie albo nawet jeszcze gorsze – szepnął donosiciel. – W dodatku zagadało do węża, a węża tak skręciło ze strachu, że nie mógł się ruszyć z miejsca. – Dało się podsłuchać? Szpies odparł, że póki się dało, to podsłuchiwał, ale dało się niewiele podsłuchać, bo zdecydował się na odwrót, żeby zapobiec tragedii, to znaczy pożarciu prze owe latające potwory. – Też mi tragedia! – żachnął się Superanal. – A niechby cię i pożarło! A cóż to takiego? Żaden wstyd zostać pożartym w obronie wodza Anali, a nawet można powiedzieć zaszczyt i sama przyjemność... Mniam, mniam... A na twoje miejsce znalazłbym dziesięciu jeszcze gorszych łajdaków. Szpies zaklinał się, że najchętniej zostałby zjedzony z ogromnym apetytem, ale uznał, że obowiązek jest ważniejszy od jedzenia, a jego najważniejszym obowiązkiem jest natychmiast donieść gdzie trzeba o podejrzanym lądowaniu. Super przyznał mu rację częściowo. – Podejrzałeś, podsłuchałeś, ale niedokładnie! Mów, co za jedni, z jakich są i czy mają łapy! – Mają, ale niewiele więcej od węża – odparł pospiesznie Szpies. – Na dole coś jakby dwie, a w górze też tyle, ale chyba tylko dla ozdoby, bo chodzą na dolnych. Super przeraził się, że przybysze mają coś wspólnego z gadami, bo i podobne trochę, i gadają z nimi. Gorzej być nie mogło. Jak się dogadają, to cała niesprawiedliwość wyjdzie na jaw, a wtedy można się spodziewać najgorszego. – Bardzo są wielkie te stwory? – zapytał ściszonym ze strachu głosem. Olbrzymie! – jęknął Szpies. – Ale jakby zmierzyć, to nie większe niż średnie, a z daleka zdają się nawet mniejsze. Superanal zasępił się. – Znaczy, że sami im nie damy rady... – szepnął, a następnie schylił się do ucha Doradona i ryknął: – Trzeba się sprzymierzyć z Arcyfabetą i uderzyć wspólnymi siłami! – Tak, tak, sidłami! Co racja, to racja! – zaskrzeczał starzec. W chwilę później Szpies pędził do Arcyfabety, żeby wezwać go na naradę wojenną. Naczelnik Fabetów przybył natychmiast, bo i on miał powody, żeby bać się o własną skórę. Wiedział równie dobrze, że czego jak czego, ale sprawiedliwości to jego władza nie przetrzyma. – Łączę się z tobą, Superanalu, mój przyjacielu – oświadczył uroczyście od progu. – pójdziemy razem, ramię w ramię, oczywiście na łapach naszego wojska. – Żeby siły były równe, musi być przynajmniej stu na jednego – rzekł Super. – Co sobie będziemy żałować! – krzyknął Arcyfabeta. – Niech będzie nie stu, ale dwustu, a nawet trzystu! To jest wojna obronna i tylko to się liczy! Przecież oni na nas napadli! – Na razie nie napadli, lecz spadli – wtrącił ostrożnie Szpies – i nie na nas, a na pustynię. Zwrócili się zatem do Doradona, żeby poradził, jaką mają wojnę prowadzić, obronną czy zaczepną. 35 – Wszystko jedno jaką, każda dla nas dobra – zaskrzeczał staruch. Najgorsze jednak, że nasze narody, jak należy podejrzewać, nie będą miały ochoty walczyć z kimś, kto im żadnej krzywdy nie wyrządził. A jaka to wojna, obronna czy zaczepna, tym się martwić nie należy. Wygramy, to nikt nie będzie pytał, czy nas napadli, czy my napadliśmy, bo tych, co chcą wiedzieć, już nie będzie. Padną w boju. – Ale jaką taktykę wybrać? – chciał wiedzieć Super. Doradon pomyślał godzinę, a potem rzekł, że na pierwszą linię należy wypchnąć największych tchórzy. – Tchórzy?! – zdumiał się Arcyfabeta. – Przecież oni na samym początku stchórzą i pouciekają. Zatem Doradon wyjaśnił szczegółowo, na czym taktyka ma polegać. – Wiadomo, że na tę nie chcianą wojnę trzeba ich będzie za uszy ciągnąć. Niech zatem każdy żołnierz ucapi poprzedniego za uszy, żeby nie zemknął. Bo jak ich inaczej pociągniemy na wroga? I obaj naczelnicy uznali, że jest to jedyny z możliwych sposobów. – Wojna! – wrzasnął Superanal. – Wojna! – powtórzył jak echo Arcyfabeta. – Wojna! – zaskrzeczał Strażnik Tajemnicy. – Wojna! Wojna! – krzyczał Szpies pędząc ulicami miasta, bo otrzymał zadanie, żeby oba narody wezwać do walki. Miał rację Doradon, że trzeba będzie wojsko za uszy ciągnąć. Tuż przed wywołaniem wojny pojawiło się w mieście kilka węży i opowiadało o przybyszach z nieba niesłychane rzeczy, które w nikim nie wzbudzały obaw i przerażenia, a jedynie życzliwe zaciekawienie. Tymczasem jednak rozkazy zostały wydane i wojsko chcąc nie chcąc ruszyło na pustynię, gdzie siedział szczur, zatrzaśnięty w rakiecie jak w puszcze od konserw. Czarna kredka zabarwiła jego myśli mroczną barwą. „Gdybym potrafił rysować” – westchnął spoglądając na pozostałe kredki – „moje życie nabrałoby innych kolorów, a tak pewnie przyjdzie mi zdechnąć na obczyźnie”. „Gdybym zjadł od razu wszystkie ołóweczki” – pomyślał po chwili – „i zakąsił papierem, to przynajmniej przed śmiercią głodową najadłbym się do syta... Tymczasem przekąszę coś cieplejszego”. – i sięgnął po żółtą kredkę. Skrobał ostrożnie siekaczami, starając się nie uronić ani okruszynki, gdy nagle do jego uszu dobiegł odgłos jakichś pokrzykiwań i chrzęst setek stóp sunących po piachu. Wspiął się do okienka i ku swemu przerażeniu dojrzał nadciągające zewsząd tłumy dziwacznych stworzeń zmierzających w kierunku rakiety. Poczuł natychmiast świerzbienie ogona, co u szczurów jest zapowiedzią nadchodzącego niebezpieczeństwa. Zdał sobie sprawę, że tkwi we wnętrzu pojazdu jak w pułapce. „Nie mogę tu zostać” – postanowił natychmiast – „bo wyjmą mnie jak z konserwy. Trzeba zwiewać”. Zawiesił na szyi klucz, wziął jako prowiant niebieską kredkę, uchylił drzwi na dwa palce, czego zapewne z większej odległości nie można było zauważyć, ześliznął się na piasek i szybkim ruchem łapki zatrzasnął za sobą drzwiczki. Rozglądał się wokół szukając gorączkowo bezpiecznego schronienia. Obliczał, że ma jeszcze kilka minut, zanim tłumy zbliżą się na tyle, żeby dostrzec go pośród pustynnych piasków. W niewielkiej odległości od rakiety leżał spory głaz, którego pustynne wiatry nie zdążyły jeszcze zemleć na pył. Doświadczenie podpowiadało mu, że na tym pustkowiu nie znajdzie lepszego schronienia. Zanim połączone siły Anali i Fabetów przybyły na miejsce lądowania kosmicznego pojazdu, szczur siedział w norce pod głazem, skąd mógł bezpiecznie obserwować przebieg wydarzeń. Na wszelki wypadek zatarł za sobą ogonem wszelkie ślady. Zrobił to szybko i sprawnie, co szczury mają wielopokoleniowe doświadczenia w ukrywaniu się przed licznymi wrogami. Z kluczem na szyi przypominał może dziecko pozostawione bez opieki, ale od dawna nie był już dzieckiem i potrafił się sobą zaopiekować. Spod kamienia wystawił jedynie koniuszek nosa, żeby przewąchać zamiary przybyłych gromadnie stworzeń. Wokół dreptały setki łap. Zauważył z ulgą, że nie są 36 to na szczęście łapy kocie, lecz jakieś inne, mniej poręczne do łapania małych, zwinnych zwierzątek. Do jego uszu dochodziły strzępki rozmów, z których łatwo wywnioskował, że stwory nie przybyły tu w celach pokojowych. Próbowały otworzyć rakietę, ale bez skutku, mocne ściany pojazdu okazały się dla nich zaporą nie do przebycia. Nie mogły też ruszyć jej z miejsca, bo choć rakieta była niewielka, to jednak ważyła sporo. Z podsłuchanych rozmów dowiedział się jeszcze jednej ważnej rzeczy. Wszystko wskazywało na to, że reszta załogi żyje i tymczasem ma się dobrze. Poczuł przypływ radości, chociaż Zuzanka ani Zuzak nie należeli do rodziny gryzoni i byli jedynie dalekimi znajomymi. Owa radość wydała mu się zaskakująca i wytłumaczył ją sobie tym, że tymczasem oddaliło się widmo głodowej śmierci. Nie potrafiąc dostać się do wnętrza, wojsko odstąpiło od rakiety, podzieliło się na niewielkie oddziały, które wyruszyły na poszukiwanie Zuzanki i jej towarzysza. Za maruderami, skacząc z jednego dołka do drugiego, kryjąc się w odciśniętych łapami wgłębieniach, posuwał się niepostrzeżenie szczur z niebieską kredką pod pachą, bo tam, gdzie są tłumy, tam łatwo o odpadki, a tacy jak on żywią się odpadkami. Połączone wojska powoli zaciskały pętlę wokół wężowiska, gdzie nieświadoma zagrożenia Zuzanka zajęta była czymś, co często robiła w zabawie z lalkami: lekcją pisania. O ile jednak lalki były leniwe i tępe, to nowy uczeń Zuzanki wykazywał niezwykłe wprost uzdolnienia. Gadko, bowiem to on był tym pojętnym uczniem, miał niesłychaną pamięć, bezustannie ćwiczoną, bo jakże inaczej zapamiętałby własne wiersze, i Zuzanka niczego nie musiała powtarzać dwa razy. W ciągu pierwszej godziny nauczył się z łatwością alfabetu, a po dwóch dukał już pierwsze pisane palcem na piachu wyrazy. – Należy ci się piątka z kropką – oświadczyła Zuzanka, widząc tak niezwykłe postępy w nauce pisania. – Ja samego alfabetu uczyłam się miesiąc albo i dłużej. Wąż zwinął się w strucel z zadowolenia. – Właściwie umiesz już czytać nie gorzej ode mnie – Zauważył Zuzak. – Ale nie umiem pisać – zmartwił się Gadko – i nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać, nie mając ani ręki, ani nogi. – A ogon? – podsunął Zuzak. – Spróbuj pisać ogonem. Gadko podjął próbę natychmiast. Najpierw narysował zgrabny wężyk, a potem z coraz większą wprawą odtworzył cały alfabet od a do zet. Litery stawały się kształtniejsze, ale wąż wciąż nie był z efektu zadowolony, więc zacierał mniej udane ogonem jak wycieraczką i dopiero po kolejnej godzinie wytrwałych prób uznał, że pora wreszcie popróbować prawdziwego pisania. Nastał moment, o którym śnił całe swoje życie: jeden z jego utworów miał zostać uwieczniony na piśmie. Trudno sobie wyobrazić pisarza, który by tego nie potrzebował. W chwilę później Zuzanka przeczytała na głos pierwszy wiersz pióra, a właściwie ogona poety Gadka. Brzmiał on następująco: Anale żyją doskonale, A i Fabecie wspaniale na świecie A wąż? Choć kamień do szyi wiąż. Węże jak śmiecie. 37 – Sam to wymyśliłeś? – zapytał z niedowierzaniem Zuzak, któremu nigdy jeszcze nie udało się ułożyć wiersza, choć parę razy próbował. – Jak na węża całkiem niezłe. – Mam dość giętki język – odparł Gadko spuszczając skromnie oczy. Po chwili namysłu zapisał kolejny wiersz, który właśnie przyszedł mu do głowy: Że An-Alfa-Beta to w świecie najciemniejsza planeta, już wiecie. Dzięki jasnej rakiecie wszystkich tutaj oświeci wąż ciemniejszy od kreta – wczoraj, dziś – piszący poeta. – Przydałoby się trochę oświecić, bo nadciągają chmury – zauważył Zuzak. Gadko uniósł wysoko głowę i zadrżał z przerażenia. – To nie chmury nadciągają, ale chmary! Otaczają nas! – wyszeptał drżącym głosem. Kawałek smakowca utkwił Zuzakowi w gardle. Rozejrzał się uważnie. Ze wszystkich stron przesłaniały horyzont zwarte, choć drżące z niepewności szeregi wojska, na co wskazywał sposób maszerowania. Natarcie jednak jakby ugrzęzło w piachu. Łapy unosiły się energicznie i opadały z przytupem, ale szeregi przestały się zbliżać. Był to marsz w miejscu. – To połączone siły Anali i Fabetów – syknął wąż jak przekłuta piłka. – Poradzimy sobie z tymi chabetami! – odezwał się Zuzak przyglądając się z niecierpliwością Zuzance, która rozpostarła na kolanie kartkę papieru i sięgnęła do kieszeni po kredkę, ale nie znalazła niczego poza garstką piachu. Przypomniała sobie, jak wpadła do dołka w czasie burzy piaskowej. To musiało nastąpić właśnie wtedy. – Poddamy się? – zapytał niepewnie Zuzak. – Ja się nigdy nie poddaję – odparła dziewczynka, ale odrobinę przygryzła wargę, bo nadzieja na ocalenie ugrzęzła gdzieś w piaskach pustyni, a od rakiety oddzielały ich kilometry i nieprzeliczone tłumy wrogów. Tymczasem za plecami wrogów, prześlizgując się z dołka do dołka i zbierając od czasu do czasu okruchy, bo niektórzy zabrali ze sobą kanapki na wojenną wyprawę, sunął jak cień szczur, aż na koniec wyrósł przed nim las łap drepczących w miejscu. Gryzoń wiedział, że najłatwiej zgubić się w tłumie, więc bez namysłu dał nura pomiędzy szeregi, trzymając na wszelki wypadek ogon w zębach, żeby nie narazić go na przydeptanie. Szczur mieszkał kiedyś czasowo w stajni, gdzie musiał unikać końskich kopyt, i teraz przydawały mu się tamte doświadczenia. Ryzykował sporo, ale szczury przyzwyczajone są do przeróżnych niebezpieczeństw. Wkrótce dotarł bez przeszkód do pierwszych rzędów. Znalazł tu wygodne schronienie u podnóża skały, za którą ukryło się dowództwo atakujących wojsk. Gryzoń wyciągnął się wygodnie w naprędce wygrzebanej norce i nasłuchiwał podniesionych głosów. – A to co?– wrzeszczał Superanal.– Czemu to natarcie się zatarło i nie naciera?! Naprzód! – Bo wam uszu natrę! – ryczał Arcyfabeta. Po chwili rozległy się jęki turbowanych. – Muszą odpocząć – wyjaśniał Doradon – bo od długiego marszu popuchły im uszy. Nic się nie stanie, jak trochę postoją. To usprawiedliwione. 38 – Nie przyjmuję żadnych usprawiedliwień! – warknął Super. – Tylko polegli mogą się nie ruszać! Oczywiście w uzasadnionym wypadku. – Fabety też stoją – zauważył Szpies – i to bardziej od nas, bo łap mają więcej... Ustalili wspólnie, że przed walną bitwą należy zrobić przegląd sił, żeby sprawdzić, jak wojsko się trzyma. Wojsko trzymało się jako tako, ale coraz słabiej, bo łapy słabły od trzymania za uszy. – Uszy do góry! – rozkazał Superanal, ale odpowiedziały mu żałosne jęki. Nie skutkowało ani popychanie do ataku, ani rozkazy. Pierwsza linia wrosła w ziemię, okopała się w piachu po brzuchy i nie było siły, żeby ją ruszyć. Superanal mógłby wprawdzie spróbować, jak inni wodzowie, zachęcić wojaków do walki własnym przykładem, ale na to był zbyt wielkim tchórzem, a Arcyfabeta nie ustępował mu pod tym względem, zaczęli więc obaj domagać się od Doradona, żeby coś wymyślił. Staruch zastanawiał się dłuższą chwilę, po czym orzekł, że nie ma innej rady jak oblężenie. – Ble, ble! Też wymyślił! – żachnął się Super. – Oblężenie! A cóż to takiego?! Na to Doradon odparł, że skoro nie chcą leźć, żeby polec za Superanala i Arcyfabetę, i zalegli w miejscu, to niech to się nazywa, że oblegają nieprzyjaciół, bo w ten sposób sami się nie ruszając, nie dają się ruszyć nieprzyjacielowi, przez co wróg jest niemal pokonany, chociaż nie do końca. – Ble, ble – mruknął Arcyfabeta. – Też mi się to nie podoba! Doradon wyjął spod pachy jakieś zawiniątko. – Jeśli nie chcecie mojej rady, poszukajcie tu lepszego sposobu. To książka o sztuce wojennej. Superanal wziął do łapy podręcznik wojenny z wyraźnym obrzydzeniem i mamrocząc pod nosem udawał, że czyta. – Obrzydliwe te zakrętasy – mruczał ze złością przerzucając kartki – nigdy nie miałem do nich głowy... To podobne do makaronu, a tu znowu coś z brzuchem... Brzuch, makaron?... Co to może znaczyć? Pewnie coś do jedzenia– a do swojego doradcy wrzasnął wymachując mu książką przed nosem: – Co ty mi tu dajesz?! Zgłupiałeś na starość do reszty?! Przecież to książka kucharska! – To książka wojenna – upierał się Doradon – jeszcze twój pradziad uczył się z niej sztuki wojowania. – Kogo ty chcesz uczyć?! Ty, co nawet czytać nie potrafisz?! – sierdził się Super. Wezwał na świadka Arcyfabetę, a ten gdy księgę obejrzał, uznał, że brzuchy i makarony to tematy książki kucharskiej, a z niej na wojnę pożytku być nie może. Obaj uczyli się kiedyś sztuki czytania i pisania, ale niezbyt pilnie. Fabeta w cztery lata nauczył się odróżniać literę a i duże B opanował do połowy, a następnie uznał, że mu to w zupełności wystarczy. Po latach i tego zapomniał. Super, nieco pojętniejszy, w trzy lata doszedł do c, ale przeczytać nie potrafił ani be, ani me. Nie przejmowali się tym jednak, przeciwnie, nabrali przekonania, że tajemnica będzie większa, jeśli nawet oni obaj nie będą jej do końca znali, tym bardziej, że nie wymagało to żadnego wysiłku. Oczywiście, żeby przydać sobie ważności, obydwaj utrzymywali, że potrafią nie tylko czytać i pisać, ale na dodatek, gdyby chcieli, to mogliby nawet przeczytać to, co sami napisali. Wiedzieli, że nie ma nikogo, kto by sprawdził ich wiadomości. Wszyscy wokół plotkowali, że naczelnicy od święta pokazują się ludom z książką w ręku, trzymając ją przeważnie do góry nogami, co można było wywnioskować, patrząc na obrazki. Niewielkie stworzonka są ruchliwe i niecierpliwe, więc szczura szybko znużyło tkwienie w jednym miejscu. Wykorzystał okoliczność, że wszyscy zbyt byli zajęci patrzeniem na to, co dzieje się na wężowisku, i nie zauważony przez nikogo wśliznął się w pozostawioną przez węża krętą koleinę i pomknął w stronę Zuzanki, która stała spoglądając bezradnie na oblegające oazę tłumy. – Kiedy oni sobie wreszcie pójdą? – westchnęła kręcąc głową. 39 – Nie mają zamiaru – syknął zmartwiony wąż. – Chcą, żebyśmy się poddali. Było mu bardzo przykro, że przez niego mali wędrowcy wpakowali się w taką kabałę. – Ktoś musi usstąpić, bo inaczej to się nigdy nie sskończy – westchnął. – Gdybym miała kredkę – powiedziała Zuzanka kręcąc z żalem głową. Nie podejrzewała, że niebieska kredka jest w połowie drogi pomiędzy nimi a oddziałami nieprzyjaciół, gdzie szczur zrobił sobie właśnie przerwę na krótki odpoczynek. Gdy nieco odzipnął po szybkim biegu, poczuł ponowny przypływ głodu, więc posilił się tym, co wziął ze sobą jako prowiant, otarł wąsy i tym razem bez pośpiechu wyruszył do oazy z zapasem świeżych sił. – Pst! Pst! Znajomy głos dotarł najpierw do uszu Zuzanki. Ujrzała szczura przycupniętego pomiędzy wydmami. – Hura! – krzyknął Zuzak. – Nadeszła pomoc! – Nie nadejdzie, dopóki ten gad jest w pobliżu – odparł nieufnie szczur. – On ci nic nie zrobi – zapewniała dziewczynka. – To poeta. – Gadanie – mruknął szczur, który miał własne zdanie na temat węży, ale przesunął się o kilka kroczków naprzód, gdy Gadko zaproponował mu kawałek apetycznego smakowca. – Masz kredkę? – dopytywał się z nadzieją Zuzak. – Pewnie że mam – odparł gryzoń opychając się smakowcem. – Jaką? – chciała wiedzieć Zuzanka. – Niebieską – odparł z chytrym uśmiechem i poklepał się po brzuchu. – Jesteśmy uratowani – stwierdziła Zuzanka oddychając z ulgą. – Narysuję szeroki rów z wodą i niebieską łódkę dla nas. Zaraz dostaniemy się do rakiety. Wyciągnęła rękę, ale szczur rozłożył bezradnie łapki. – Gdzie kredka? Poruszył wąsami zabarwionymi na niebiesko. – Zeżarł – krzyknął Zuzak łapiąc się za głowę. – A co miałem jeść?! – bronił się gryzoń. – Piachu nie lubię, a o drugim śniadaniu nikt nie pomyślał. Przekradam się z narażeniem życia i zamiast wdzięczności wysłuchuję awantur z powodu jakiejś głupiej kredki! Nic specjalnego, wodnista w smaku... Smakowce są o wiele lepsze. Na długie minuty zapadło ponure milczenie. – Czy ktoś ma jakiś pomysł? – zapytała Zuzanka. – Pożarł, to niech idzie po następną – warknął Zuzak patrząc na gryzonia ze złością. – To zbyt niebezpieczne – powiedziała Zuzanka, na co jej kolega mruknął, że najbardziej niebezpieczne są szczury, które żrą, co popadnie, i wyrządzają szkody. – Nie obiecywałem, że będę pożyteczny – odparł gryzoń. – Taki już mam charakter. Spoglądał wciąż nieufnie na węża, ale już bez strachu. Ktoś kto ma smakowce, nie musi rzucać się na szczury. – Odkąd umiem pissać – wtrącił nieśmiało Gadko – roi mi się w głowie od pomysłów. Kiedy patrzę na te grube Anale i Fabety, to mam przemożną chęć popissać, żeby zobaczyli, co wąż potrafi. – Próbowałem kiedyś poezji – rzekł szczur lekceważąco – i wiem, że niewiele z niej w życiu pożytku. Nie wyjaśnił, w jaki sposób próbował. Zjadł kiedyś parę tomików i uznał, że są lepsze rzeczy na świecie. – Zobaczymy – syknął wąż i wspiął się na górkę piachu. Po chwili rozległ się jego donośny głos: – Uwaga! Uwaga! Anale i Fabety! Zobaczycie zaraz coś takiego, czego nikt z wass nigdy jeszcze nie oglądał! 40 Tłum zafalował w oczekiwaniu, bo wszelkie zgromadzenia przepadają za występami i wolą je od wojen. Gdzieniegdzie rozległy się nawet nieśmiałe oklaski. Gadko sprężył się, wygiął w łuk i końcem ogona jak ołówkiem nakreślił coś na piachu. – A! – wykrzyknął. – Aaaa! – jęknęły tłumy z podziwem. Superanal wytrzeszczył oczy i trącił Arcyfabetę w wypięty brzuch. – Ten gad uczy ich pisać! – Nie możemy do tego dopuścić! – krzyknął Arcyfabeta blednąc. – To przecież zdrada stanu! – Zamknąć oczy i uszy! – wykrzykiwał Superanal biegając między szeregami, ale tym razem nawet najposłuszniejsi przymykali tylko jedno oko i zatykali jedno ucho, żeby nie uronić nic z lekcji. – Be! – dobiegł z oddalenia mocny głos węża, a na piachu pojawiła się kolejna litera. – Beeee! – powtórzyło wojsko, becząc jak stado baranów. Superanal dopadł drzemiącego na stojąco Doradona i potrząsnął nim z całych sił. – Zdrada! Nasze wojska słuchają wroga! – Ja tam nic nie słyszę – odparł stary Anal i ziewnął. Super doskoczył do Szpsa, który podobnie jak cała reszta dawał posłuch wrogim podszeptom. – I ty, Szpsie?! – Ja tylko po-po-podsłuchuję! – tłumaczył Szpies telepany na wszystkie strony. – To mój obowiązek. Kiedy Superanal wypuścił go z rąk, beczał wraz z innymi. Naczelnik zamachnął się, ale czujny Szpies odskoczył w porę. – Od wroga też się można czegoś nauczyć – rzucił przez ramię znikając w tłumie. Wodzowie zebrali się pod skałą, żeby przeprowadzić sztabową naradę. – Czuję pismo nosem – jęknął blady ze strachu Arcyfabeta. Rzeczywiście, na górce pojawiały się coraz to nowe napisy. Najzdolniejsi z gapiów próbowali dukać. – Ale nam dał nauczkę, ale nam dał! – popiskiwał Arcyfabeta kurcząc się ze zgrozy. – I to kto?! – cedził przez zęby Superanal. – Zwykły wąż! Zapisał nas i każdy to może przeczytać! Jego obawy były nieco przedwczesne. Na górce pojawiły się imiona wodzów, ale wojsko jeszcze nie potrafiło sobie samo poradzić z odczytaniem. Potem Gadko przeszedł do trudniejszych rzeczy, wciąż notował, ścierał ogonem i pisał nowe wyrazy, aż wreszcie odważył się zapisać wiersz: I Fabety, i Anale nie umieją pisać wcale. Ja to robię doskonale. – Ale! – wykrzykiwał tłum po każdym rymie. – Pierwszy lepszy wąż! – jęczał upokorzony Superanal do ucha Doradona. – Tak, tak – przyznał stary Anal – kto pierwszy ten lepszy. – A, be, ce! A, be, ce! – skandował tłum klaszcząc rytmicznie jak na meczu piłkarskim, a na piachu pojawił się kolejny napis: 41 Chociaż jestem zwykłym wężem, Opiszę was i zwyciężę! Wojsku, o dziwo, napis się spodobał. Najwidoczniej nie chciało ono mieć z tą dziwną wojną nic wspólnego i nie miało nic przeciwko przegranej. Superanal złapał kurczowo Arcyfabetę za nogę. – Opisze nas! Ciebie i mnie! – wykrztusił ze strachem. – Wszystkie nasze sprawki. Całą prawdę o nas! Że głupi jesteśmy i do niczego się nie nadajemy! – Przecież o tym wszyscy wiedzą – szepnął Arcyfabeta. – Co innego, jak wiedzą tam sobie po kątach, a co innego zapisanie. Zapisanego i siekierą nie wyrąbiesz! – gorączkował się Super. – Nie dość, że wężysko opisze, to jeszcze cała reszta przeczyta, bo dostała nauczkę, że niedługo sama czytać zacznie! Zachęcony sukcesem Gadko nabrał pewności siebie i oto na oczach zgromadzenia powstał kolejny utwór: Superanal, dawniej Budu, zapewne skrót od łubudu, ani be, ani me, ani dudu. I to ma być wódz ludu? Nie był to może najlepszy wiersz Gadki, ale, jak to czasami bywa, przyniósł mu najwyższą sławę, spowodował prawdziwe trzęsienie ziemi, bo wkrótce piaski pustyni zaczęły trząść się od śmiechu, nastąpiło całkowite rozprężenie oblężenia, nawet dowódcy oddziałów, zamiast wydawać rozkazy, chichotali je w sposób, że wojsko nie otaczało, a zataczało się od śmiechu, nie oblegało, a legło na piachu i rżało z radości. Ziemia drżała. Superanal czuł, że traci grunt pod nogami. Zapadał się pod ziemię ze wstydu, trzymając kurczowo Arcyfabetę za nogę i bełkocząc ze zgrozą: – Koniec z nami. Jak się będą z nas śmiali, to się nas nie będą bali... Musimy obaj ustąpić ze stanowiska. Utarli nam nosa. Ustąpmy ze względu na katar. Nie ma innego wyjścia, jak zniknąć, bo jak sobie wszystko o nas poprzypominają, to całkiem nie do śmiechu nam będzie. Arcyfabeta wyrwał się, ale ustępujący naczelnik ciągnął go za sobą na dno. – Ja się jeszcze jakiś czas utrzymam! Nie dam się pogrążyć! – sapał odpychając Superanala wszystkimi łapami i zapewne zdołałby wyzwolić się z uścisku, gdyby nie pogrążył go kolejny utwór węża Gadki: Arcyfabeta? Dlaczego Arcy? Doczepił Arcy, ale już starczy. 42 Rozum kotleta i wiedza nie ta. Nie znudził wam się Arcyfabeta? Tłum oszalał z radości. Nawet Szpies zaczął szczekać ze śmiechu, gdy nagle dosłyszał jęk z dołu. – Szpsie... – wyjęczała głowa Superanala wystająca z piachu. – Zapadamy się pod ziemię ze wstydu, ale nie należy tego ogłaszać, bo wstyd będzie jeszcze większy. Niech ogłoszą, że zapadliśmy na jaką chorobę. – Nie zapłaciliście mi za szpiegowanie – warknął Szpies. – Nie mógłbyś nam wyrządzić tej przysługi za darmo? – zapytał Super przymilnym głosem, bo już był pogrążony po uszy. Nawet zwyczajny Szpies nie musiał się z nim liczyć. – Za darmo? – Szpies roześmiał się nieprzyjemnie. – Nic za darmo. Tyle się należy. Jestem sprzedajny. – Wiem, wiem – skwapliwie zgodził się były naczelnik wypluwając piach, który zaczynał mu powoli zasypywać usta – ale jak nie dostaniesz zapłaty, to nawet lepiej dla ciebie. – Lepiej? – zdziwił się sprzedawczyk. – Teraz wszystko się zmieni – tłumaczył chytrze Super, który przestał być Superem i na powrót stał się zwykłym Budu. – Będziesz mógł uchodzić za pokrzywdzonego i... – nie zdołał dokończyć, bo piasek zasypał mu gębę na dobre. Szpies stał i patrzył bez współczucia, jak jego były pan znika pod ziemią, gdzie wraz z byłym naczelnikiem Fabetów miał się ukrywać w tajemnych bunkrach do końca swoich dni. – Może to i racja – mruknął zagrzebując łapą dwa dołki, które pozostały po wodzach. Podszedł do starego Doradona i na migi opowiedział mu, co zaszło. Staruch wzruszył ramionami, ale poza tym nie wyglądał na wzruszonego, bo i on, choć zasłużony dla rodu i od lat na emeryturze, doznawał od Supera wielu upokorzeń. Mimo wszystko uważał, że jego obowiązkiem jest wygłosić przemówienie na okoliczność zniknięcia naczelników. Stał z boku i układał sobie to przemówienie w myślach, a z powodu głuchoty panujący dokoła rejwach wcale mu nie przeszkadzał. Tymczasem Gadko, czując że niemal cała publiczność jest po jego stronie, zakrzyknął: – Poddajcie się! Tym razem nie było oklasków. Tłum zafalował i wydał niepewny pomruk. Jakże to? Takie siły, do tego połączone, mają się poddać garstce, na której czele stanął jakiś wąż? Co innego poddać się nastrojowi niezwykłego widowiska, a co innego poddać dwie armie. Siła nie lubi poddawać się słabości. Powodzenie poetyckich wystąpień Gadka mogło być chwilową słabością tłumu, który uległ przemożnej ciekawości, a teraz nagle ochłonął i przejrzał. Wąż dostrzegł, że popełnił błąd, i naprawił go błyskawicznie. – Poddajcie się – zakrzyknął po raz drugi i dodał: – nauczaniu! Zapanowało ogólne zamieszanie, jak to zwykle bywa w momentach zaskoczenia, część klaskała, część domagała się nowych rozkazów, ale rozkazów nie miał kto wydawać, bo obaj naczelni wodzowie zniknęli, a z szeregów wystąpił Doradon i złożył następujące oświadczenie: – Anale i Fabety – mówił skrzeczącym starczym głosem – wasi byli wodzowie: Superanal i Arcyfabeta zapadli... – Zapadli się pod ziemię! Sam to widziałem! – krzyknął młody Anal. – ... na poważną chorobę – ciągnął Doradon. – Co to za choroba?!–zapytał głos z tłumu. – Katar – odparł z powagą staruch. Rozległ się wybuch śmiechu. 43 – To prawda! Na wszystko kichali! – wrzasnął Szpies. – Nie zapłacili mi za robotę i... – przerwał, bo jeden z Anali, którego śledził przed rokiem, kopnął go boleśnie w kostkę. – Wodzowie, a raczej byli wodzowie poczuli... – ciągnął Doradon. – Pismo nosem! – wrzasnął głos z tłumu. Doradon machnął łapą. W takich warunkach trudno było o poważne oświadczenie. Zresztą był już tak stary, że przestało mu zależeć. Machnął więc łapą i rzekł: – Nie ma co kręcić. W dawnych czasach tylko naczelnicy umieli pisać i dlatego uchodzili za najmądrzejszych. Ale prawdę mówiąc, już pradziad Superanala bazgrolił jak kura pazurem, jego dziad znał cztery litery, ojciec trzy, a on pewnie dwie poznał, i to słabo, więc musiało wreszcie dojść do tego, że prosty wąż stał się uczeńszy od samego władcy. – My chcemy węża! – rozległy się głosy w tłumie, najpierw nieśmiałe, pojedyncze, a potem większość zgromadzenia zaczęła skandować: – My chcemy węża! My chcemy węża! Gadko nie był wcale takim prostym wężem, jak to się wydawało Doradonowi. Giął się w ukłonach na wszystkie strony. Jeszcze kilka godzin wcześniej nie śmiał śnić o takim powodzeniu. – Wężu prowadź! – krzyknął młody Fabeta. – Wąż, wąż uczony mąż – wykrzykiwało rytmicznie całe zgromadzenie jak na piłkarskim meczu. Krzyczeli nawet ci, którzy jeszcze poprzedniego dnia powtarzali o wężach paskudne historie, a dzisiaj chcieli okrzyknąć gada swoim przywódcą, bo po latach panowania głupoty złaknieni byli mądrości. Do chóru przyłączyła się garstka gadów, które podpełzły za wojskiem i po raz pierwszy od wieków mogły się cieszyć, że jeden z ich pobratymców zyskał powszechny szacunek i odniósł sukces. Węże liczyły, że gdy Gadko zostanie nowym naczelnikiem, to ich los ulegnie poprawie. Gadko jednak miał wyobraźnię i łatwo mógł sobie wyobrazić, że za jakiś czas, choćby następnego dnia, nastrój może się zmienić, że tłumy z równą łatwością mogą zakrzyknąć: precz z wężem! Zaszczyty i władza nie były mu potrzebne, więc pokłonił się zebranym najniżej, jak umiał, i odparł, że jeśli poeta zostaje naczelnikiem, to wygląda to może poetycznie, ale nie jest praktyczne. – Jako wódz was nie poprowadzę, ale mogę prowadzić lekcje pisania. Najpierw zapanowało wielkie zdumienie i rozczarowanie, że Gadko odrzucił najwyższe zaszczyty, ale zaraz nastąpił ogromny wybuch radości, bo to, co było dotąd zakazane, wydawało się, jak to zwykle bywa, najciekawsze, a niecierpliwość zebranych była tak wielka, że nie chcieli słyszeć o odkładaniu nauki na później i Gadko mimo zmęczenia musiał od razu przystąpić do lekcji. Tak pilnej i licznej klasy nie było jeszcze w całym wszechświecie. Gadko wykładał z dużą swobodą i zręcznością, w czym pomagały mu poetyckie uzdolnienia. – Małe a to kółeczko – rzekł rysując pierwszą literę alfabetu – a że początki idą trudno, dlatego chodzi z laseczką. Be z ogonkiem w górze podobne jest do kluchy, a kiedy będzie duże, wyrosną mu dwa brzuchy. Na przybyszów z kosmosu przestano zwracać uwagę. – Nie rozumiem, po co on ich uczy – zastanawiał się szczur. – Kiedy wszyscy nauczą się czytać i pisać, nie będzie już taki ważny. – Wie, co robi – odparła Zuzanka uśmiechając się pod nosem. – Kiedy wszyscy nauczą się czytać i pisać, będą mogli czytać jego wiersze, a Gadko zawsze chciał być sławny. – Tak – przyznał niechętnie gryzoń. – Wiedziałem, że węże są przebiegłe. Zuzanka, żeby nie przeszkadzać w lekcji, chciała wymknąć się bez pożegnania. Gromadę oblegającą Gadka wyminęli bez trudu, bo wszyscy zebrali się po jednej stronie, żeby lepiej widzieć litery. – W ogóle nie zwracają na nas uwagi – dziwił się Zuzak. 44 – To jest właśnie w wężach najgorsze – wyjaśnił szczur tonem osoby dobrze poinformowanej. – Paraliżują wzrokiem ofiary, zanim je połkną. – Paraliżują? – zdziwił się Zuzak po raz drugi. To znaczy, że liżą wzrokiem, bo mają parę oczu – odrzekł szczur, a kiedy Zuzanka wytłumaczyła, że paraliż nie ma nic wspólnego z lizaniem ani wzrokiem, tylko polega na tym, że nie można się ruszać, rzekł: – Może masz rację, ale na pewno ma to coś wspólnego z wężami. Na dalsze wyjaśnienia nie było czasu, bo gryzoń rzucił się do ucieczki. Zuzanka spojrzała przez ramię do tyłu i zauważyła z przerażeniem, że lekcja została przerwana i tłum z rykiem pędzi w ich kierunku. – Wygląda na to – mruknął Zuzak ciągnąc Zuzankę za rękę – że wybrali sobie innego wodza. Dopadli rakiety w ostatniej niemal chwili, ale drzwi zastali zamknięte. – Otwieraj! – krzyknęła Zuzanka waląc pięścią. Pogoń była tuż, tuż. – Już parę razy narażałem się z waszego powodu – odparł gryzoń. – Zaraz nas dopadną! – wykrzyknął Zuzak kopiąc drzwiczki. – Was, ale nie mnie. Ja nie jestem taki głupi, żeby dać się złapać z waszego powodu – odparł głos z wnętrza rakiety. Anale i Fabety otoczyły wędrowców zwartym szykiem, krzycząc i wymachując łapami. Zuzanka nabrała w płuca powietrza i zamknęła oczy, Zuzak zrobił to samo, żeby nie patrzeć, co się z nimi stanie. Potem rozległ się syk i Zuzak myślał, że to Zuzanka wypuszcza z sykiem powietrze, a dziewczynka odwrotnie, że to jej kolega z rysunków, a było jeszcze inaczej, bo rozległ się zdyszany głos węża: – Całe szczęście! Zdążyliśmy w osstatniej chwili! – Czułem, że to ich ostatnia chwila – dobiegł zza drzwi głos gryzonia. – Nie możecie odlecieć bez pożegnania. Wszyscy mieszkańcy postanowili zgodnie wydać na waszą cześć uroczyste przyjęcie. Zawdzięczają wam wiele. – Przyjęcie? – pisnął szczur. – Czy jest mowa o jakimś przyjęciu? – Ty się uratowałeś przed bankietem! – warknął Zuzak ze złością i przytrzymał plecami drzwiczki. – Siedź tu i czekaj, dopóki nie wrócimy. – Mam podły charakter, to prawda – przyznał gryzoń – ale jestem bardzo przydatny na przyjęciach. Wszystko mi smakuje. – Lepiej go zabrać – szepnęła Zuzanka – bo pozjada resztę kredek. Wkrótce miało miejsce lądowanie na największym placu miasta, co zostało uznane przez mieszkańców za widowisko stulecia. Na tym samym placu urządzono bankiet, bo tylu gości nie pomieściłaby żadna sala na całej planecie. W ciągu kilku godzin pozjadano wszystkie smakołyki i szczur upodobnił się do piłki plażowej. Dostał oczywiście czkawki i rzucało nim tak wysoko, że goście uznali to za niezwykły popis zręcznościowy. Po każdym gwałtowniejszym podrzucie rozlegały się rzęsiste brawa. Na przyjęciu tym ustalono wspólnie, że w związku ze zmianami, jakie zaszły, należy także zmienić nazwę planety, która odtąd miała się nazywać Alfabetą. Pomysł ten rozpętał zresztą lawinę drobniejszych zmian. Zmieniano pościel, nazwiska, nazwy osiedli, dni tygodnia i miesiące, a także meble i ubrania, aż wreszcie szczur powiedział, że co za dużo to niezdrowo i chce wracać, bo robi mu się niedobrze, więc pożegnano się serdecznie, wymieniając uściski, w czym gryzoń nie brał udziału ze względu na stan zdrowia grożący pęknięciem. Zamiast pożegnalnej salwy z wszystkich dział rozległ się huk silników rakiety, która wystartowała pionowo i pomachała na pożegnanie ognistym ogonem, pędząc w międzygwiezdną przestrzeń na poszukiwanie świata, w którym Zuzak zostawił rodzinę, żeby szukać przygód na kartce papieru. Zuzanka przeliczyła kredki i westchnęła. Brakowało połowy. – Na szczęście wszystko skończyło się dobrze – powiedziała. – Niedobrze – jęknął szczur masując brzuszek. 45 – Ten szkodnik sam sobie zaszkodził – Zuzak uśmiechnął się złośliwie z nad sterów rakiety. – Zuzaku? – zapytała dziewczynka szkicując coś na kartce – czy w pobliżu twojego domu było morze? – Może było – odparł niepewnie kudłaty stworzak. – Chyba niepotrzebnie odlecieliśmy tak daleko. Pewnie mieszkacie na jakiejś mało znanej wyspie. Jeśli była to wyspa mało znana, to także dla Zuzaka, który ani rusz nie mógł sobie przypomnieć jej nazwy. 46 Typy spod czarnej flagi Droga powrotna trwała długo, więc Zuzanka dla zabicia czasu zajęła się sporządzaniem planu na najbliższą przyszłość. Jeśli Zuzak pochodził z jakiejś wyspy, a nie pamiętał jej nazwy, to być może dlatego, że ta wyspa w ogóle nie miała nazwy i z tego powodu nie było jej na żadnej mapie. Mogła to być na przykład wyspa jeszcze nie odkryta. Dziewczynka narysowała morze i brzeg nieznanego lądu porośniętego drzewami rodzącymi południowe owoce. Nie tylko zresztą południowe, ale także poranne oraz nocne, gdyby ktoś miał ochotę przekąsić po zmierzchu. Miała się właśnie zająć mieszkańcami wyspy, gdy nieoczekiwanie nastąpił gwałtowny wstrząs, rozległo się głośne pluśnięcie i bulgotanie. Rozgrzana od długiego lotu rakieta wpadła z sykiem do morza. – Co wy najlepszego wyprawiacie?! – wrzasnął obudzony z drzemki szczur dopadając okna. – Nie jestem szczurem morskim! Idziemy na dno! – Zuzaku, co ty narobiłeś? – niepokoiła się Zuzanka. – Rakieta leciała tak szybko, że nie zdążyłem zahamować – usprawiedliwiał się wystraszony sternik. – Wcześniej nic nie było widać, naprawdę. Musieliśmy wpaść w jakiś wir wodny. Zuzanka pomyślała, że to z powodu rysunku. Słyszała coś o sile wyobraźni, ale nie mogła przypuszczać, że jej wyobraźnia działa z taką mocą. Na szczęście rakieta niewiele sobie robiła z tej gwałtownej zmiany i w oceanie czuła się jak ryba w wodzie albo łódź podwodna. Do okienka podpływały co chwila ryby z otwartymi ze zdumienia pyskami i zaglądały z ciekawością do wnętrza rakiety-łodzi. Wielka ośmiornica na widok niezwykłego pojazdu umknęła w popłochu wymachując mackami, a zaraz po niej pojawiły się trzy rekiny. Ich ostre jak żyletki zęby zazgrzytały na metalowej osłonie. Zrezygnowały, bo szybko przekonały się, że bez klucza do konserw sobie nie poradzą. Odpłynęły rozczarowane. – Wszystko postawione na głowie – gderał szczur. – To ryby powinny być w puszkach, a nie my!... To dno! – wrzasnął, gdy łódź otarła się o jakąś podwodną skałę.– Proszę natychmiast wracać na ląd! Woda ma fatalny wpływ na mój organizm! Nagle zamilkł i skulił uszy. Za oknem pojawiła się rodzina wielorybów. Ich grube, dudniące głosy wyraźnie słychać było we wnętrzu. – Tatusiu, co to jest? – zaciekawił się mały wielorybek, który miał wielkość dużego słonia. Tatuś chrząknął zakłopotany, od czego na powierzchni oceanu zrobiły się dwumetrowe fale, i wyjaśnił ostrożnie, że jest to zapewne jakieś dziwne i rzadko spotykane stworzonko, o którym nic bliższego nie wiadomo. – Mogę je pogłaskać? – zapytał wielorybek. – W żadnym wypadku – odparła mama wielorybica, na wszelki wypadek własnym ciałem zasłaniając dziecku dostęp do łodzi. – Nie wolno głaskać stworzonek, których się nie zna, bo mogą zrobić krzywdę. – Głaskaniem też można zrobić krzywdę – pisnął szczur, ale wieloryby nie mogły tego słyszeć. 47 – A może zabierzemy je do domu i oswoimy? – zapytał olbrzymi malec. – Tylko tego brakowało, żebym stał się zabawką w ręku wieloryba! – wrzasnął gryzoń. – Wiem, jak wyglądają zabawki po dwóch dniach. Wolałbym już brać udział w jakiejś bitwie. Rodzice wieloryba popatrzyli na siebie z namysłem, co mogło oznaczać, że dojdą do porozumienia, bo jedynakom raczej się nie odmawia takich drobiazgów jak niewielka trzyosobowa łódź podwodna. Zuzak nie czekał, aż coś ustalą. Dodał gwałtownie gazu i łódź skoczyła do przodu jak kangur, zostawiając zdziwioną rodzinę wielorybów. Kilka mil płynęli pełną parą i zwolnili dopiero wówczas, gdy nabrali pewności, że nikt ich nie ściga. – Ładna historia – mruknął gryzoń. – Chciano nas już zjeść i używać do zabawy, ciekawe, co jeszcze się zdarzy. Łódź pięła się teraz pod górę, klucząc pomiędzy rafami koralowymi. Zuzanka żałowała, że nie można otworzyć drzwi i nazbierać korali dla mamy. Przebyli stromy kawałek w górę i nagle dziób łodzi wynurzył się z wody. – Ziemia! – wrzasnął uradowany szczur na widok piaszczystej plaży. W parę minut później stali na brzegu i rozglądali się z ciekawością. Wylądowali na wyspie porośniętej bujną roślinnością. Dziewczynka rozpoznała natychmiast drzewa, które rysowała przed godziną. – Jesteśmy na miejscu. Stwierdziła z przyjemnością, że wyspa jest jeszcze bardziej malownicza niż na rysunku, szczur był jednak innego zdania. – Nie lubię miejsc, o których nic bliższego nie wiadomo – stwierdził niechętnie – bo wtedy różne rzeczy mogą się zdarzyć. Kilka minut czekali, czy nie pojawi się jakieś nie przewidziane niebezpieczeństwo, ale ponieważ ich przybycie nie zostało zauważone przez mieszkańców, o ile istnieli, Zuzanka zdecydowała, że powinni udać się na zwiedzanie wyspy. Wyruszyli bez szczura, bo ten miał własne sposoby poznawania nowych okolic. Znikał w dziurach i rozpadlinach, myszkując w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Para małych podróżników przewędrowała wyspę wzdłuż i wszerz, lecz na swej drodze nie spotkała nikogo, jeśli nie liczyć kilku przystrojonych w jaskrawe pióra papug i stada zdziczałych kur, które na widok obcych wzleciały na drzewa. – Nie ma tu z kim gadać – rzekł Zuzak połykając piątego banana. – To na pewno bezludna wyspa. Wyspa nie jest jednak tak opustoszała, jak to się mogło na pozór wydawać. Żyło tam kilka stworzeń zbyt drobnych, by je liczyć poważnie, ale mieszkał też od lat także pewien Guar, a raczej ktoś, kto się za Guara uważał. Osobnik ów był w pobliżu, zauważył przybycie obcych i śledził ich z ukrycia, co przychodziło mu bez trudu, bo znał wyspę lepiej niż własną kieszeń, tym bardziej, że nigdy nie miał kieszeni. Początkowo obawiał się, że ma przed sobą piratów, kiedyś bowiem przybiła do wyspy załoga korsarskiego żaglowca i pozostały mu po tym spotkaniu przykre wspomnienia i dwie blizny. Przybysze nie wyglądali jednak na morskich rozbójników. Mimo wszystko Guar uznał, że lepiej zachować daleko idącą ostrożność. – Chętnie zjadłbym obiad – dobiegł go głos kudłatego stwora. – Najlepiej jakiś deser owocowy, bo na zupę jest za gorąco. Przejdźmy się jeszcze raz i zbierzmy co się da. – Jeszcze czego! – mruknął Guar pod nosem ledwo dosłyszalnie. – Chcą się dobrać do mojego jedzenia! W moim lesie! Nikogo nie zapraszałem na obiad. Jak ktoś ma czas, żeby się rozbijać po morzach, to powinien wozić ze sobą wałówkę, a nie objadać samotnego Guara. Przybysze naradzali się przez chwilę półgłosem, po czym zmienili kierunek marszu i ruszyli wprost na Guara, który w popłochu wspiął się natychmiast na drzewo i zamarł w bezruchu. Dzięki licznym plamom na futrze był w koronie drzewa prawie niewidoczny. W niczym nie przypominał też czegoś, co mogłoby nadawać się na deser. Wczepiony pazurami w pień czekał nieruchomo, aż przejdą. Przybysze zatrzymali się jednak akurat pod drzewem, na któ- 48 rym znalazł schronienie, i oglądali z zainteresowaniem coś, co zwisało z głębi. Guarowi przyszło do głowy, że mógbły się na nich rzucić, ale zrezygnował z tego zamiaru. Po pierwsze nigdy nie rzucał się bez powodu, a po drugie miałby wówczas do czynienia z parą przeciwników. – To jakiś bardzo dziwny owoc – usłyszał głos z dołu i pomyślał, że gdyby ten facet znał się na drzewach, to wiedziałby, że na tym nie rosną o tej porze żadne owoce. – To nie wygląda na owoc – powiedział drugi głos. „Nie wygląda, bo nie jest” – pomyślał Guar z wyższością i nagle skóra ścierpła mu z przerażenia, poczuł bowiem, że ktoś trzyma go za ogon. Jego ogon wpadł w łapy wroga. „Co to za bezmyślne stworzenia!”– pomyślał w panice. – „Nie potrafią odróżnić ogona od czegoś innego!” Korciło go, żeby się wyrwać, skoczyć z rykiem i zniknąć w gąszczu, ale nie miał pewności, czy ze zdenerwowania czegoś nie pokręci, a poza tym zanim by zniknął, to musiałby się pokazać, co było niebezpieczne. Uznał, że został odkryty w niewielkiej części i nie najważniejszej, więc jest jeszcze nadzieja, że dadzą mu spokój i przestaną „ciągnąć” temat ogona. – Widziałem kiedyś podobne urządzenie do pociągania dzwonka – odezwał się głos z dołu. – Kiedy ciągnęło się w dół, dzwonek robił dzyń. „Urządzenie do dzwonka!”– oburzył się Guar, ale kiedy poczuł od dołu mocne szarpnięcie, ryknął schrypniętym głosem: – Dzyń! – Dziwne – powiedział Zuzak. – Dość dziwne – przyznała dziewczynka. „Co w tym dziwnego?!” – niecierpliwił się w myślach Guar. – „Miało być dzyń i było! Najwyższy czas, żeby skończyli z tym ciągnięciem!” Opanował się resztkami sił. – Dziwne to było – powtórzył po namyśle Zuzak. – Jakby nie dzwonione, ale mówione. „A jakie miało być?” – pomyślał Guar. – „Nie jestem dzwonkiem!” – Ciekawe, czy jak pociągnę mocniej, to zadzwoni głośniej? – rozważał Zuzak. – Dzyń! Dzyń! – wrzasnął przerażony Guar. Gałąź zaczęła trzeszczeć pod zwiększonym ciężarem, potem ugięła się gwałtownie, aż wreszcie pękła. – Dzyń.. – jęknął Guar leżąc na ziemi. Spojrzał z wyrzutem na swoich prześladowców. – Ojej – szepnęła wystraszona Zuzanka. – Mogło być jeszcze gorzej – stwierdził ponuro Guar masując obolałe boki – gdyby to nie gałąź pękła, ale mój jedyny ogon. Tak czy owak dłużej ciągnąć się nie dało. – Nie przypuszczałem, że dalszy ciąg tak będzie wyglądał – tłumaczył Zuzak. – Skąd mogłem wiedzieć, że to coś to jest ogon, i że ktoś jest tam na końcu przywiązany. – Bardziej niż przywiązany – poprawił go Guar. Zuzanka wyjaśniła, że Zuzak zrobił to niechcący i nie miał nic złego na myśli. – Ciekaw jestem, kto mnie tak urządził – mruknął leżący pod drzewem stwór. – To Zuzak, kolega z rysunków – odparła dziewczynka uprzejmie. – Nie powiem, że jest mi bardzo przyjemnie – stwierdził cierpko poszkodowany, ale przeprosiny i zapewnienia, że przybysze nie mieli złych zamiarów, nieco go udobruchały. Żył na wyspie samotnie i nie miał nic przeciwko gościom, nawet nieproszonym, pod warunkiem, że nie byli piratami. – Nie jesteście piratami? – zapytał patrząc na nich podejrzliwie, a Zuzak odparł, że jeszcze nie. – Nie mamy zamiaru – dodała dziewczynka we własnym imieniu, przedstawiła się i zapytała nieznajomego, jak się nazywa. – Ja?... Guar. 49 – Tak myślałem – powiedział Zuzak. – Od razu mi się zdawało, że jaguar. Nieznajomy pokręcił swoją wielką głową i rzekł: – Nie. Ty Zuzak, a ja Guar. – Ty jaguar – powiedział Zuzak. – Nie – tłumaczył cierpliwie mieszkaniec wyspy pokazując łapą dla większej jasności. – Ty to nie ja. To nie to samo. Ja jestem Guar. – Jesteś jaguarem – upierał się kolega Zuzanki. – Chyba lepiej wiem, kim jestem! Osobnik wyglądał na zniecierpliwionego, więc dziewczynka zaczęła go wypytywać o przeszłość i dzieciństwo. – Jestem sierotką. Moja mama zginęła na polowaniu – wyznał łamiącym się głosem mieszkaniec wyspy, a Zuzak spojrzał na niego podejrzliwie i zauważył z przekąsem, że musi być sierotką od bardzo dawna, skoro urósł do takich rozmiarów. Miał nadzieję, że ogromny kot nie będzie potrzebował opieki, ale się mylił. Zuzanka oczywiście zaraz wyraziła ochotę otoczenia go specjalną troską, na co jaguar przystał z jeszcze większą chęcią, bo od dziecka musiał zajmować się sam sobą i bardzo potrzebował rodzinnych uczuć. W godzinę później została jego matką chrzestną. Nadała jaguarowi imię Guar, bo na bezludnej wyspie trudno było o lepsze i bardziej wypróbowane imię. Po uroczystości, w której szczur nie chciał brać udziału, bo jaguar był kotem, Zuzanka pozwoliła swojemu nowemu podopiecznemu mówić do siebie ciociu. Zuzak był tym oburzony. – Jakie to pokrewieństwo? – żalił się szczurowi. – On jest z rodziny kotów, a ona z rodziny swoich rodziców! W gruncie rzeczy był dotknięty, że dziewczynka nie ma już dla niego tyle czasu, i najzwyczajniej w świecie zazdrosny o nowego znajomego. Szczur wypluł kawałek skorupy kokosowego orzecha, bo właśnie szlifował sobie siekacze, i stwierdził krótko: – Ona dostała kota. Gryzoniowi też to się nie podobało. O imieniu dla niego nikt dotąd nie pomyślał, choć to przecież jaguar miał już przez pomyłkę jakieś imię i nawet nie trzeba go było zmieniać. Poza tym jako szczur był przeciwny bliskiej zażyłości z kotami. – Sierotka większa od wersalki – prychnął niechętnie. – Do tego mówi do niej ciociu – skrzywił się Zuzak. – Możesz mówić do mnie wujku – powiedział szczur całkiem poważnie, na co Zuzak nic nie odrzekł, bo nie miał ochoty mieć w rodzinie szczura, a z drugiej strony nie chciał koledze wyrządzać przykrości. Zapadła kłopotliwa cisza. Gryzoń pokiwał głową z goryczą. I właśnie wtedy Zuzakowi przyszedł do głowy szczęśliwy pomysł. – Nadam ci imię! Nie będziesz gorszy! Szczur znieruchomiał. – Masz na myśli prawdziwe imię? Najprawdziwsze? Nie gorsze od innych? – Oczywiście – odrzekł Zuzak. – Będę mógł je nosić do końca życia? – upewniał się podniecony gryzoń. – Będziesz miał lepsze imię, niż daje się dzieciom, bo ich nikt o zgodę nie pyta, a ty będziesz mógł sobie wybrać. Szczur podrapał się łapką w głowę. – Nie może być za długie. Nabuchodonozor bardzo mi się podoba, ale jest dłuższe ode mnie. Lepsze byłoby Napoleon. – Chcesz? – zapytał Zuzak. – Lubię napoleonki, ale wolę tort bezowy. Myślisz, że mógłbym nazywać się Tort Bezowy? Brzmi apetycznie. 50 Zuzak pokręcił głową. – To za bardzo do jedzenia. – Może Leon? – To już lepiej. – Nie za krótkie? – zaniepokoił się gryzoń. – Możesz mieć dwa imiona. – Naprawdę?! – ucieszył się szczur. – Tylko skąd weźmiemy drugie? Zuzak powiedział, że najczęściej bierze się z filmów i piosenek. – Pamiętam bardzo dobrą płytę – powiedział szczur. – Nazywała się „Ramona”. – To bardziej pasuje dla dziewczyny – odparł Zuzak po namyśle. – Większość dziewczyn kończy się na a. – To niech będzie bez a. – Ramon? A jest coś takiego? – Aktor. Nie pamiętam tylko, jak się nazywał. Bardzo dobry – rzekł gryzoń i oblizał się, co mogło oznaczać, że poznał smak filmu. W ten sposób szary, bezimienny dotąd szczur został Ramonem Leonem. Poczuł, że stał się jakby kimś innym. Wypiął dumnie pierś i podreptał nad brzeg morza, żeby oswoić się w samotności ze swoimi dwoma imionami. – Jestem Ramon Leon! – krzyknął. Kilka zaciekawionych ryb wytknęło z wody pyski, a z nory pod palmą kokosową piszcząc i przepychając się wybiegły trzy myszy. – Widzicie tego szczura? – pisnęła najstarsza. – Myśli, że jak jest większy od myszy, to jest go dwóch! Zarozumiałe szczurzysko! Ramon udał, że nie słyszy, ale od tej chwili postanowił używać Leona tylko w wyjątkowo uroczystych okolicznościach. – Guarku, nie odpływaj za daleko, bo się utopisz! – dobiegł od zatoki głos dziewczynki. – Już wracam ciociu! – ryknął jaguar i prując fale jak okręt, popłynął do brzegu. – Jestem Ramon Leon – szepnął szczur. – Guarku, opłucz łapki, bo robisz ślady! – krzyknęła dziewczynka. – Już płuczę, ciociu! – krzyknął ochoczo olbrzymi kot, rozpryskując fontanny na wszystkie strony. – Już płuczę, ciociu! – przedrzeźniał go Zuzak. – Ja też mam imię, a nawet dwa – pochwalił się Ramon mijającej go Zuzance. – Tak? To bardzo dobrze – powiedziała bez zainteresowania, nie spuszczając oka z jaguara, który biegł w jej stronę w radosnych podskokach. Gdyby Ramon nie uskoczył w ostatniej chwili ze ścieżki, to zostałby zapewne stratowany. – Coś podobnego! – żachnął się Ramon otrzepując łapkami futerko. – I pomyśleć, że to ja parę razy uratowałem jej życie! Co za wdzięczność! – Uratowałeś życie? – zdumiał się Zuzak. Parę razy? Jakoś sobie tego nie przypominam. Pamiętam tylko, że zeżarłeś parę kredek. – To jest właśnie to, co ja nazywam czarną niewdzięcznością – odparł wyniośle Ramon. – Nikt nie pamięta, że uratowałem życie, a wszyscy wypominają kilka głupich kredek. Porzucili temat niewdzięczności, bo z głębi lądu rozległ się ponownie gruby głos Guara. – Ciociu, czy mogę iść do dżungli, żeby pobawić się ze zwierzątkami w berka? – Idź, tylko nie biegaj za dużo, bo się spocisz – powiedziała dziewczynka. – Już sobie wyobrażam, jak wyglądają te jego zabawy – mruknął Zuzak. – Pewnie pożera, kogo dopadnie. Szczur wzruszył ramionami i nic nie odrzekł, bo był obrażony, więc Zuzak postanowił poszukać sobie zajęcia. Był w ponurym nastroju, dlatego uznał, że dobrze byłoby dla odprężenia 51 i zapomnienia narysować coś rozweselającego. Czyste kartki i zapas kredek Zuzanka nosiła przezornie przy sobie, ale na rysunku z morzem i wyspą było jeszcze trochę miejsca. Zuzak leżał właśnie na brzuchu w cieniu palmy rysując żaglowiec, gdy podeszła Zuzanka i zapytała, czy nie widział Guara, bo ten od pół godziny nie wracał z lasu, i martwi się o niego. Pytała już szczura, a ten w sposób mało uprzejmy odpowiedział, że nie dość, że nie widział, to jeszcze nie ma najmniejszej ochoty oglądać. – Pewnie bawi się z kurkami w chowanego – wycedził Zuzak nie przestając rysować. – W chowanego? Dziewczynka wyglądała na zdziwioną. – Tak, w chowanego – mruknął Zuzak i wykrzywił się złośliwie. – Jak złapie kurkę, to chowa ją do brzuszka. – Jesteś wstrętny! – wykrzyknęła Zuzanka, a w jej oczach pojawiły się łzy, bo czuła, że Zuzak powiedział to specjalnie, żeby jej zrobić przykrość, a ona przecież nigdy mu nie dokuczała, jeśli nie liczyć samego początku, ale wtedy nie byli jeszcze przyjaciółmi. – Ale to prawda – bronił się kudłaty stworek. Czuł, że przesadził ze złośliwością. – I co z tego?! Ty też zjadasz kotlety! – Ale czekam, aż się usmażą – odparł Zuzak. – Nie ganiam ich po lesie. – Nie powinieneś tak mówić – szepnęła dziewczynka. – On naprawdę starał się jeść inne rzeczy: pomarańcze, banany, cytryny, a nawet korzonki, ale rozbolał go od tego brzuch. Nie jest zły, tylko musi przestrzegać takiej diety. Zuzak roześmiał się szyderczo, żeby nie było wątpliwości, co myśli o przerośniętym sierocie i jego diecie. – Nie ma się z czego śmiać – wtrącił Ramon, który podszedł nie zauważony i od pewnego czasu przysłuchiwał się rozmowie. – Nie mam w rodzinie żadnego kota i wiem, co o nich myśleć, ale nie można mieć do nikogo pretensji, że zjada pewne rzeczy. Ja na przykład zjadłem parę marnych kredek i muszę wysłuchiwać... Zuzanka nie miała ochoty wysłuchiwać dalszego ciągu szczurzego gderania. Obróciła się na pięcie i pobiegła do lasu. Krzyczała, aż ochrypła, ale jaguar nie wracał. Prawdę powiedziawszy, nie powinna się niepokoić. Guar żył na wyspie od paru lat, nie miał tu wrogów, ale też i okazji, żeby wracać o określonych porach do domu, bo domem była dla niego cała wyspa. Tym razem zapędził się na odległy półwysep i zmęczony nieudanym polowaniem uciął sobie krótką drzemkę. Dziewczynka wróciła pod palmę, gdzie Zuzak, leżąc na brzuchu, wciąż rysował żaglowiec, spojrzała mu przez ramię i zmarszczyła brwi. – Skąd wziąłeś czarną kredkę? – zapytała zaniepokojona. – Wziąłem byle jaką, ale mam czarne myśli – odparł ponuro Zuzak. – Dlaczego narysowałeś czarną flagę? – Bo to piracki okręt. Nie podoba ci się? Im dłużej patrzyła, tym większy ogarniał ją niepokój. Nie dlatego, że rysunek był niedobry, wręcz przeciwnie. Okręt wyglądał ja prawdziwy i to martwiło ją jeszcze bardziej. Mieli w planie przyjemny pobyt na wyspie zaopatrzonej w smaczne owoce, a pojawienie się żaglowca z czarną flagą mogło to wszystko zepsuć. Nie namyślając się dłużej, wyrwała Zuzakowi rysunek i przedarła na pół, ale gdy rzuciła wzrokiem na zatokę, zdała sobie sprawę, że jest już za późno. Piracki okręt rzucił kotwicę, a szalupa pełna brodatych typów dobijała do brzegu. – Coś ty najlepszego narobił – szepnęła. – Bo zrobiło się nudno i miałem tego wszystkiego dosyć – mruknął Zuzak zwieszając głowę. Dziewczynka zastanawiała się gorączkowo. Do rakiety uciec nie mogli, bo ta tkwiła na brzegu, dokładnie w tym miejscu, gdzie wylądowała piracka szalupa. Ramon również zauważył przybycie nieproszonych gości. 52 – Nie chcę mieć z tym nic wspólnego – powiedział zimnym tonem i przystąpił do kopania nory. – Radzę wam zrobić to samo. Znowu czuł świerzbienie ogona, co oznaczało bliskie niebezpieczeństwo. – Jak mamy kłopoty, to ten gryzoń zawsze gdzieś się chowa – warknął Zuzak. Ramon wytknął nos z nory, popatrzył na niego uważnie i powiedział, że uratować raz trzy osoby albo jedną trzy razy to na to samo wychodzi. Na szczura nie było co liczyć, a schronienia mogli szukać tylko w niedostępnych ostępach dżungli. Gdy przedzierali się przez gąszcz, wiatr od morza niósł za nimi straszliwą piracką pieśń, od której skóra cierpła: Hej, ho! Hej, ho! Czy to flaga czarna? Flaga zawsze była biała, Tylko się uszmotruchała, A do prania zbyt jest marna. Hej, ho! Hej, ho! To nie flaga czarna! Hej, ho! Hej, ho! Gorzej być nie może. Gęby wraże, W zębach noże! To chyba korsarze! Hej, ho! Hej, ho! to chyba korsarze! Hej, ho! hej, ho! Heja, heja ho! Hej, ho! Hej, ho! Heja, heja ho! Nie korsarze, nie piraci, A wycieczka paru braci, Każdy kłania się i płaci! Heja, heja ho! Hej, ho! Hej, ho! To jednak piraci. No bo co to za wycieczka? Na pokładzie rumu beczka. Dzikie ryje, Każdy pije! Hej, ho! Hej, ho! To jednak piraci! Hej, ho! Hej, ho! Heja, heja ho! My piractwo, Nie partactwo! Przegra z nami każde bractwo! Heja, heja ho! 53 Gdy Kapitan pirackiego żaglowca, niejaki Mort von Morda, typ o budzącej postrach gębie pociętej bliznami i czarnej przepasce na oku, jako pierwszy postawił stopę na lądzie, jego wzrok padł od razu na dziwny przedmiot stojący na piaszczystym brzegu. Mort von Morda nie wiedział oczywiście, że ma przed sobą rakietę, bo za jego czasów nikt nie słyszał o lotach kosmicznych, a on sam uważał, że ziemia jest wklęsła, bo inaczej powylewałyby się wszystkie morza, jeziora i rzeki, więc zmarszczył brwi i ostrożnie opukał rękojeścią pistoletu metalowy stożek. – Co to może być, do stu tysięcy śmierdzących ośmiornic?! – zastanawiał się Sam Brood, bosman o równie przerażającym wejrzeniu jak szef. – To kasa pancerna – orzekł kapitan. – Mamy szczęście, Sam, że samo wpada nam w łapy. – Do dwunastu tysięcy śmierdzących rekinów! – ucieszył się Sam. Kapitan pociągnął nosem, skrzywił się i powiedział. – Rekiny mają sporo wad, ale nie uważam, żeby specjalnie śmierdziały. Natomiast ty, Sam, mógłbyś przynajmniej oblać się wodą raz na miesiąc. – Nie muszę się podlewać. Nie jestem kwiatkiem – burknął Sam Brood. – Czuję – przyznał niechętnie Mort von Morda. – Przecież, do stu tysięcy śmierdzących wielorybów, pół roku temu wpadłem do wody! – wychrypiał obrażonym tonem bosman. – O mało się nie utopiłem! – To był wypadek przy pracy, a ja myślę o kąpieli. – Wolę zginąć – odparł Sam Brood, a kapitan ze smutkiem pokiwał głową. Przy niekorzystnym wietrze Sam był nie do zniesienia, ale był też najlepszym wśród najgorszych korsarskich bosmanów. Piracki księgowy, zwany Krwawicą, stał za ich plecami z kawałkiem pergaminu, na którym spisywał łupy. Swoich rachunków nigdy nie mógł doprowadzić do ładu, bo wszyscy mu w tym przeszkadzali. Z tego powodu ciągle był zdenerwowany. – Przecież to wasza krwawica! – wrzeszczał rwąc z głowy resztki włosów. – Nie jesteście ciekawi, ile nagrabiliście?! Nie. Było im w gruncie rzeczy wszystko jedno. – Mamy to co inni – odpowiadali niezmiennie. – Od liczenia tylko się we łbie miesza. Jak zabraknie, to się dograbi. Krwawica nie mógł się pogodzić z niefrasobliwością i brakiem odpowiedzialności morskich rozbójników, a także z tym, że jego ciężka praca była nie doceniana. Liczył, liczył i wciąż nie mógł się doliczyć. Także i teraz stał mamrocząc pod nosem: – Milion trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy dwadzieścia sześćdziesiąt trzy talary i osiemdziesiąt dwa grosze... Milion trzysta siedemdziesiąt pięć ty się... – Do stu tysięcy śmierdzących... – klął bosman mocując się bezskutecznie z drzwiczkami. – Znowu mi się pomyliło i muszę zacząć liczyć od początku! – wrzasnął zrozpaczony Krwawica. – To już trzysta siedemdziesiąty raz w tym roku. Mort von Morda machnął lekceważąco ręką. – Tym sposobem nie damy rady dobrać się do środka – stwierdził. – Trzeba wybić szybę i przewrócić do góry nogami – powiedział Krwawica, który jako dziecko obrabiał skarbonki. Rozbito szybę strzałem z muszkietu, zleciała się połowa załogi i z wielkim trudem uniesiono rakietę, przetrząśnięto i nic nie znaleziono. Kapitan był zawiedziony. – Widzę tu jakieś ślady – rzekł bosman wskazując plażę. – Pewnie na nasz widok zabrali forsę i uciekli w głąb wyspy. 54 – Wachta! – wrzasnął Mort von Morda w stronę żaglowca. Na bocianim gnieździe coś się poruszyło i dobiegł okrzyk bólu. – Meldować, co tam się dzieje na wyspie! – rozkazał kapitan. – Nie mogę! – odpowiedział głos majtka. – Co gębę otworzę, żeby meldować, to bocian mnie w oko dziobie! Uj! Uj! – Nic mnie nie obchodzi przeklęte bocianisko! – sierdził się szef piratów. – Niech sobie tam jajka wysiaduje! Ty masz inne obowiązki! – Jego to nie obchodzi! Uj! Uj! – wrzasnął majtek. Bocianie gniazdo było największym zmartwieniem korsarzy. Zagnieździł się w nim bocian samotnie wysiadujący jaja. Jego żona zginęła w paszczy krokodyla, sam więc musiał zająć się dziećmi. Nie było sposobu, żeby go wykurzyć, bo wziął zakładnika, i co gorsza używał go jako podgrzewacza do jajek, co dla straszliwego majtka z załogi samego Mort von Mordy było potwornym upokorzeniem. Oprócz majtka bocian trzymał w gnieździe beczkę prochu i groził, że zrzuci ją na pokład, jeśli ktoś będzie próbował mu przeszkadzać w rodzicielskich obowiązkach. – Hej, ty, bocian! – wrzasnął Mort von Morda. – Pozwól rzucić okiem mojemu człowiekowi i zameldować! Ptak zaklekotał szyderczo. Niewiele sobie robił z piratów. Kapitan zdjął opaskę, żeby lepiej widzieć, co się dzieje na bocianim gnieździe. – Ach, ta przeklęta moda! – westchnął, a potem krzyknął na całe gardło: – Bocian! Do ciebie mówię! Jak nie zwolnisz majtka, to każę moim ludziom strzelać! Liczę do trzech! Raz, dwa... Krwawica jęknął, bo zaczął liczyć od początku i znowu się pomylił. – Tylko spróbuj, cymbale! – zaklekotał bocian. – Zrobię taki wybuch, że wszystkie majtki pospadają. – Zamknij dziób, jak do mnie mówisz, żabojadzie! – krzyczał kapitan miotany bezsilną wściekłością. – Jestem kapitan Mort von Morda, postrach mórz południowych! – Na bociana nie ma kapitana! – krzyknął ptak szyderczo. – Które to ostrzeżenie? – zapytał szef Krwawicę. – Trzysta dwudzieste trzecie, ale mogłem się pomylić, bo ciągle mi się przeszkadza. – Kapitanie – zachrypiał bosman. – Tych od kasy możemy wytropić po śladach. Mort von Morda pogroził pięścią w kierunku bocianiego gniazda. – Jeszcze się policzymy! – warknął. – Na mnie niech pan nie liczy – odparł Krwawica. – Ciągle próbuję i ciągle mi się przeszkadza. Mamy już w księgowości taki bałagan, że nie wiadomo, ilu jest w załodze. Powinien pan wydać rozkaz, żeby wszyscy zamknęli gęby na dwa miesiące. Kapitan kazał podać sobie lunetę, obejrzał wyspę, a potem dziesięciu największych zbirów uzbrojonych po zęby wysłał na zwiady. Szli ostrożnie z muszkietami wycelowanymi w gąszcz. Ślady prowadziły w gęste zarośla i kończyły się na brzegu strumienia. Majtkowie zatrzymali się niepewnie, a kilku popatrzyło w niebo, podejrzewając, że uciekinierzy wzbili się w powietrze. – Gdzie się gapicie? To nie bociany – zauważył najstarszy i najbardziej doświadczony pirat. – Czuję, że muszą być gdzieś blisko – dodał wskazując potok. Majtkowie wyciągnęli szyje, ale na dnie strumienia także nie dostrzegli zbiegów. – Nie tu! – żachnął się stary korsarz. – Trzeba się podzielić na dwie grupy i sprawdzić okolicę. Nie bardzo się to zwiadowcom podobało, bo w grupie czuli siłę i pewność, a im mniej ich było, tym bardziej odwaga topniała, tak że jeden pirat był po prostu zwykłym tchórzem. Cóż było robić, rozkaz to rozkaz. 55 Nie musieli szukać długo. Uciekinierzy siedzieli w koronie drzewa rosnącego nad samym brzegiem, przytuleni do siebie, i rozmawiali ledwo słyszalnym szeptem. – Szkoda, że nie ma tego twojego Guara – chlipał Zuzak. – Na pewno by im dołożył, bo ma ciężką łapę. – Bardzo dobrze, że go nie znaleźli – odparła Zuzanka. – Mogliby mu zrobić krzywdę, a on jest pod moją opieką. – Waży tyle, co pół naszej klasy. – Nie zapominaj, że to sierota – szepnęła dziewczynka. – A ty nie zapominaj o nas i o tym, że jak wpadniemy im w łapy, to będziemy czymś jeszcze gorszym niż sieroty. Zuzanka była pewna, że jakoś sobie poradzi. Radziła sobie ze zmywaniem naczyń, co kiedyś nazywano zmywaniem statków, to i z okrętem powinna sobie dać radę. Zuzak nie miał co do tego pewności. Co innego zmywanie, a co innego mokra robota na morzu. Na dalsze rozważania nie było czasu, bo gdy pod drzewem stanął jeden z korsarzy i zadarł głowę, Zuzak zaczął się trząść i od tego trzęsienia zadrżała gałąź, dwa wiszące na niej orzechy spadły na głowę pirata, a za nimi poleciał sam Zuzak i trafił zwiadowcę łapą w nos. Ten wydał okrzyk przerażenia, po którym część majtków rzuciła broń, a reszta zaczęła strzelać w powietrze uciekając, bo wydawało im się, że wpadli w pułapkę. Od strzelania powietrze uciekło ze strachu i zrobiło się bardzo duszno, tak duszno, że Zuzanka nie była w stanie rysować żadnej pomocy i z trudem trzymała się gałęzi. Gdy powietrze wróciło, mali wędrowcy zostali otoczeni. Piratów też zatkało na początku, ale gdy przyszli do siebie, mieli przewagę uzbrojenia i ludzi. – Poddać się, bo strzelam! – wrzasnął korsarz zza drzewa. – Nie wy, tylko on! – krzyknął stary pirat widząc, że kilku zwiadowców podnosi ręce do góry. Poza tym, że wzięto ich do niewoli, nic im się nie stało w potyczce z patrolem. Zuzak przypadkiem pokonał jednego z morskich rozbójników, więc reszta przyglądała mu się z szacunkiem. – Uważać na tego faceta w futrze! – rozkazał stary pirat Gromada zbirów otoczyła małych podróżników ze wszystkich stron i dokładnie przeszukała. Zuzance, i to było najgorsze, zabrano kredki oraz papier. Pod lufami muszkietów poprowadzono ich w powrotną drogę przy akompaniamencie straszliwej pieśni, od której w strumieniu zemdlały trzy żaby. W kilkanaście minut później postawiono ich przed obliczem samego kapitana, a ten przybrał najbardziej przerażający wyraz twarzy, na jaki go było stać. Mina kapitana Mort von Morda nie zrobiła na Zuzance większego wrażenia. Także wykrzywiła buzię w szczególny sposób, czego nauczył ją jeden z kolegów na podwórku, a ponieważ kapitan nigdy czegoś takiego nie oglądał w wykonaniu dziewczynki, podskoczył z wrażenia i nawet podniósł opaskę, żeby się lepiej przyjrzeć. – Co to ma znaczyć?! – wrzasnął oburzony. – Ta smarkula nie ma żadnego szacunku dla ludzi morza! Nie wiesz, smarkata, że za trzy dni obchodzimy międzynarodowy dzień piractwa?! – Wcale mnie to nie obchodzi – odparła dziewczynka. – Mógłbym być twoim wujkiem! – sierdził się dowódca korsarzy, zgorszony brakiem szacunku ze strony młodej osoby. A po chwili dodał, że gdyby nie miał wąsów, to mógłby być nawet ciotką. – Brać ich żywcem! – ryknął, ale wtrącił się Krwawica mówiąc, że najpierw trzeba jeńców przeliczyć i zapisać w odpowiednich rubrykach morskiej książki wpływów i odpływów. Zuzak, który nie miał najmniejszej ochoty być pirackim żywcem, zjeżył się i tak groźnie kłapał zębami, że nikt z załogi nie miał odwagi rzucić się na niego osobiście, ale że rozkaz padł, żeby rzucić się na jeńca i ująć go, nie pozostawało nic innego jak wykonać. Zaczęli się 56 więc rzucać na Zuzaka, ale nie osobiście, a nawzajem. Najpierw rzucony został najmniejszy i najsłabszy, rudy chłopak okrętowy, potem dorzucono paru drobnych majtków, a na koniec pchnięto kucharza, który był za ciężki, żeby oderwać go od ziemi. Zuzak padł pod przeważającymi siłami przeciwnika. – Puśćcie mnie, bo powiem mamie! – krzyczał spod pokrywających go zwałów ciał. – My się mamy nie słuchamy! – ryknął Sam Brood szyderczym śmiechem. Zuzanka nie próbowała walczyć, bo dziewczyny nie biją się z piratami. Powiedziała, że pójdzie sama, więc uznali ją za grzeczną dziewczynkę i nawet nie związali. Zdążyła zauważyć, że kredki wrzucono do worka z prowiantem, a worek zaniesiono do szalupy, bo na wyspie było mnóstwo owoców, więc zapasy należało oszczędzać. Worek zachowywał się dziwnie, a przynajmniej Zuzance wydawało się, że jak na zwykły worek za bardzo się rusza. Pomyślała, że coś w tym musi być, ale zaraz o tym zapomniała, bo wsadzono ich do szalupy, żeby zawieźć na okręt. Do wioseł siadło dwóch najsilniejszych majtków, a jeńców posadzono na rufie, żeby mieć ich na oku. Zuzaka nie tyle posadzono, co rzucono na dno łodzi, ponieważ był związany i przy gwałtowniejszym przechyle mógł wpaść do wody. – Ej, rup! – wrzasnął Sam Brood i łódź ruszyła w stronę żaglowca, popychana mocnymi uderzeniami wioseł. Szalupa skakała po falach i Zuzanka musiała oburącz trzymać się ławeczki. W pewnej chwili poczuła, że coś łaskocze ją w nogę. Gdy pochyliła głowę, usłyszała cichy, znajomy głos: – To ja, Ramon. Szczur obserwował przebieg zajść z ukrycia, ale gdy najeźdźcy rozbiegli się po wyspie, jego uwagę przyciągnął duży, aromatyczny pachnący wór. Ramon uznał wprawdzie, że jest za słaby, żeby walczyć w obronie kolegów z całą załogą, ale przyszło mu do głowy, że może zaszkodzić piratom osłabiając ich skutecznie poprzez zniszczenie zapasów pożywienia. Zakradł się do worka i przez dłuższy czas z apetytem osłabiał piratów. Niespodziewany powrót korsarzy, którzy ujęli jeńców, odciął mu drogę do kryjówki. Nie pozostawało nic innego, jak czekać cierpliwie, aż nadarzy się sposobność ucieczki. Gdy worek został wrzucony do szalupy, na ucieczkę było już za późno. Wytknął nos, gdy znaleźli się na środku zatoki, i pierwszą rzeczą, którą ujrzał, była noga Zuzanki. Jego wąsy połaskotały Zuzankę w nogę. Zaraz musiał się schować, bo któryś z piratów mógłby go zauważyć. Potem worek wniesiono na pokład żaglowca i Ramon usłyszał chrapliwy głos kapitana: – Ty, Sam, zostaniesz przypilnować jeńców, a ja z resztą załogi jeszcze raz przeszukam wyspę. Ta skarbonka jest pusta, na pewno ukryli gdzieś skarby. Nie wydali ich przecież na bezludnej wyspie. – Mam zostać sam? – zapytał niepewnie Sam Brood. – Tak, Sam. To rozkaz. Potrzebuję ludzi. – Ale ich jest dwoje, a oprócz tego jest i bocian – mamrotał niepewnie bosman. – Nie boisz się chyba dziewczyny? – No nie, ale... – Bocian to też nie mężczyzna, bo prawdziwi mężczyźni nie zajmują się dzieciakami – mruknął kapitan przekładając nogę przez burtę. – A co zrobimy z jeńcami, kapitanie – zapytał bosman, żeby odwlec chwilę, gdy zostanie sam na statku, pośród wrogów. – Sprzedamy ich na Części. – Nie! – wrzasnął Zuzak, który podsłuchiwał rozmowę. Został już raz sprzedany niekorzystnie, a tym razem zapowiadało się coś jeszcze gorszego. Poza tym, co to za pomysł, nie są przecież samochodami, żeby sprzedawać ich na części. – Nie dam się rozdzielić! – krzyczał rzucając się po pokładzie. 57 Bocian wytknął dziób z gniazda i patrzył na niego w skupieniu. Mort von Morda wyjaśnił, że nie mają zamiaru nikogo rozdzielać. Częścia, zwana też Czarną Częścią, to najstraszliwsza wyspa tej części oceanu, bo jak powiada przysłowie: nie ma szczęścia, kogo wita Częścia. Takie wyjaśnienie nie mogło oczywiście uspokoić Zuzaka, ale dziewczynka szepnęła mu do ucha, żeby nie rzucał się, bo niepotrzebnie traci siły. Nie spuszczała oka z worka, bo miała zamiar wykraść kredki, kiedy bosman się zagapi albo odejdzie. – Sprzedamy was, do stu tysięcy śmierdzących śmierdzieli! – roześmiał się złowieszczo Sam Brood. Szalupa z kapitanem nie odpłynęła daleko, wciąż mógł więc liczyć na pomoc w razie czego. – Czy mógłbyś przestać kląć, cuchnąca ropucho? – dobiegł z góry uprzejmy, choć rozklekotany ze złości głos bociana. – To nie jest słownictwo dla uszu moich dzieci. Bosman zawahał się. Dziki lokator bocianiego gniazda miał ostry dziób i nieraz już groził, że wydziobie załogę do nogi, ale tymczasem kończyło się na groźbach, a pod tym względem Sam Brood nie był gorszy. – Nie wtrącaj się, żabojadzie! – warknął. – Dzień dobry! – odezwała się Zuzanka zadzierając głowę. – Coś podobnego! – zdumiał się bocian i nawet nie odpowiedział na pozdrowienie, bo po raz pierwszy na tym okręcie usłyszał ludzkie słowo. – A poza tym – wrzasnął bosman – te twoje dzieci nie mają uszu. To jajecznica, do tego w skorupkach! Nie mam zamiaru się nią przejmować! – Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci – odparł ptak z godnością. I dorzucił na koniec: – Śmierdzielu... – Chcesz w dziób? – zapytał Sam Brood zaciskając pięści. Bocian skoczył z gniazda i poszybował wprost na bosmana, mierząc czerwonym dziobem jak piką wprost w jego łysinę, ale pirat zdążył zasłonić się workiem i umknąć do kajuty, gdzie mógł już przeklinać w miarę bezpiecznie. Bociani atak pozostawił głęboką dziurę w worku. Bosman obejrzał przebity na wylot bochenek chleba i pobladł. Całe szczęście, że Ramon poczuł po raz kolejny świerzbienie ogona i podczas gdy Sam kłócił się z ptakiem, opuścił kryjówkę. Za plecami pirata przemknął w stronę Zuzaka. – Nie wiedziałem, że jesteś dobrak – szepnął wzruszony Zuzak, widząc nadciągającego gryzonia. – Też nie wiedziałem – odparł zgodnie z prawdą Ramon. – Masz jakiś plan? – zapytał ściszonym głosem futrzany stworzak. Ramon zastanawiał się moment. – Mhm – mruknął – mam wrażenie, że trzeba coś przegryźć. – No tak– westchnął rozczarowany Zuzak– nic się nie zmieniłeś, myślisz tylko o jedzeniu... Ramon spokojnie zabrał się do przegryzania liny krępującej jeńca. – Uff – odetchnął Zuzak rozcierając zdrętwiałe łapki. – Szczurze przysłowie mówi – szepnął Ramon – nie spiesz się za bardzo, bo i tak nie będziesz dużo prędzej od własnego ogona. – My nie mamy ogonów – odparł stworek. – Takie przysłowie nie nadaje się dla Zuzaków. Ramon wyjaśnił cierpliwie, że w przysłowiu nie chodzi o ogon, tylko o to, żeby nie działać za szybko i bez namysłu. Niech pirat myśli, że Zuzak jest nadal związany, a Zuzak niech spokojnie obmyśla plan działania, bo jak mówi kolejne szczurze przysłowie: nie wytykaj nosa przed końcem sianokosów, bo ci skoszą wąsy. – Nie jestem na łące i nie mam wąsów – zdziwił się Zuzak, a Ramon machnął łapką zrezygnowany, dochodząc do wniosku, że Zuzaki nie mają też pojęcia o przysłowiach. Chciał powiedzieć coś na ten temat, ale drzwi kajuty uchyliły się i wyjrzał bosman. Ramon ukrył się w zwoju liny kotwicznej. 58 Bosman rzucając pełne obaw spojrzenia w stronę bocianiego gniazda ruszył w kierunku Zuzaka, wlokąc za rękę dziewczynkę. Po ataku bociana wciągnął ją do kajuty, bo bał się, że pozostawiona samej sobie może narobić jakichś nieprzewidzianych trudności. Teraz miał zamiar zamknąć jeńców pod pokładem, żeby zapewnić sobie spokój z ich strony. Zuzak zerwał się na nogi, otrząsnął z lin i jednym szybkim ruchem zarzucił je na głowę zdumionego pirata. Ten uniósł odruchowo ręce zasłaniając twarz. Zuzanka była wolna. – Zwiewamy! – krzyknął Zuzak chwytając dziewczynkę za rękę, podczas gdy bosman wciąż szamotał się ze zwojem liny, klnąc pod nosem w obawie, że głośniejsze przekleństwa mogłyby mu ściągnąć na głowę bociana. Oswobodził się wreszcie i sapiąc jak lokomotywa ruszył w pogoń za zbiegami, którzy prawdę mówiąc nie mieli gdzie uciec, cała więc trójka biegała w kółko po pokładzie jak po stadionie. Coraz wyraźniej słyszeli ciężki oddech bosmana. Wcześniej czy później musieli mu wpaść w łapy. Całe szczęście, że Ramon nie próżnował. Złapał koniec porzuconej liny i przeciągnął ją w poprzek pokładu. Gdy nadbiegł Sam, ciągnąc zębami naprężył na chwilę sznur. Sam Brood zaplątał się w zwoje i wywinął kozła. – Włazimy na górę! – krzyknęła Zuzanka. – Do stu tysięcy śmierdzących morszczuków! – ryczał bosman. – Dawać tu posiłki! Sam nie dam rady! Krzyki i dziwny ruch na pokładzie zwróciły uwagę kapitana. Przyłożył do oka lunetę. – Do szalupy! – krzyknął. Kilku majtków zepchnęło łódź na wodę. Po chwili wiosłowali zawzięcie. – Raz, dwa, trzy, trzy i pół! – Krwawica z przyzwyczajenia rachował skrupulatnie uderzenia wioseł. – Wspinają się na bocianie gniazdo – zauważył Mort von Morda przykładając lunetę do oka. – Sam powinien dać sobie radę. Depcze im po piętach. Z daleka mogło to tak wyglądać, ale z bliska sprawa miała się trochę inaczej. To raczej Zuzak deptał bosmanowi po plecach. Pirat co chwila syczał z bólu. W połowie drogi łapy spuchły mu jak poduchy. Nawet gdyby próbował ich łapać, to nie miałby czym, bo ręce nie nadawały się do użytku. Zuzanka pierwsza wspięła się na bocianie gniazdo. Ptak nastroszył pióra. Obca osoba w gnieździe była zagrożeniem dla dzieci, które jeszcze się nie wykluły. Zuzanka sprawiała jednak miłe wrażenie i była uprzejma, więc bocian uspokoił się nieco. – O co chodzi? – zapytał nieufnie. – Słyszałam, że szuka pan kogoś do dzieci – powiedziała zdyszanym głosem. Bocian nie zaprosił jej tymczasem do środka, więc zatrzymała się na skraju gniazda i od czasu do czasu z niepokojem spoglądała w dół, gdzie Zuzak nie pozwalał piratowi wspiąć się wyżej. Bosman nie spieszył się do gniazda, bo nie miał ochoty po raz drugi próbować na sobie bocianiego dzioba. Wpadł na inny pomysł. Zaczął kołysać masztem, aż wreszcie rozbujał go tak, że okręt przechylał się gwałtownie to na jedną, to na drugą burtę. – Złaźcie, bo jak nie, to was wszystkich wysypię do morza! – krzyczał Sam Brood, chwiejąc masztem na boki. Zuzak wspiął się na bocianie gniazdo za Zuzanką. – Robi się tu coraz ciaśniej – zauważył kwaśno bocian patrząc na gości spod oka – ale rzeczywiście potrzebuję pomocy przy dzieciach. – Teraz to wszyscy potrzebujemy pomocy przy wszystkich – stwierdził Zuzak wczepiając się z całych sił w podłogę bocianiego gniazda. Przechyły stawały się coraz bardziej niebezpieczne. Na domiar złego wiejący od strony wyspy wiatr wzmógł się i szalupa z piratami była coraz bliżej żaglowca. – Jestem bocianem samotnie wysiadującym jajka. Dzieciaki potrzebują kobiecej ręki – rzekł bocian z nadzieją spoglądając na Zuzankę, która ze zrozumieniem skinęła głową. – 59 Mam nadzieję, że dojdziemy do porozumienia. Na razie zajmijcie się dziećmi przez chwilę, a ja coś wymyślę, żeby przestało kołysać. Zuzanka ostrożnie przycisnęła do piersi jedno jajko; drugą ręką uchwyciła maszt. Zuzak zrobił to samo, a bocian skoczył w przepaść. – He, he, he! – śmiał się złowieszczo piracki bosman. Posiłki były tuż, tuż. – Wydać jeńców, bo wyrzucę jaja rybom na po... Nie zdążył dokończyć, gdyż mocne dziobnięcie w łysinę wyrwało okrzyk bólu. Oburącz złapał się za głowę. Okręt pochylił się właśnie na prawą burtę. – Sam, nie skacz! – krzyknął kapitan wstając w szalupie. – Ja nie skaczę, a spaaa... Piraci, którzy dotąd dopingowali bosmana, jak na piłkarskim meczu, wydali chóralny jęk zawodu. Ich faworyt poszedł na dno, okręt wyprostował się powoli i niespodziewanie ruszył pchany wiatrem na pełne morze. – Urwała się kotwica! Za nimi! – zakomenderował kapitan, nie przejmując się, że kolega może utonąć. Piraci wiosłowali z całych sił, ale żaglowiec nabierał szybkości i oddalał się w coraz większym tempie. – Nie damy rady! – jęczeli majtkowie przy wiosłach. Kilka żagli rozwinęło się z łopotem. Okręt pomknął jak motorówka. Majtkowie przestali wiosłować. – To złodzieje! Ukradli piratom żaglowiec! – krzyczał Mort von Morda wygrażając pięścią za oddalającym się okrętem. Dopiero teraz przypomniał sobie, że jeden z jego ludzi jest za burtą. Gdy Sam Brood spadał na samo dno, wszystkie rekiny, a było ich tam całe stado, pozatykały sobie nosy płetwami. – Wyrzucić go! – rozkazał największy rekin. – Zanieczyści nam środowisko! Stado rekinów rzuciło się na pirata i zaczęło pchać go w stronę brzegu. Gdy Sam poczuł dotknięcie straszliwych rekinich pysków, natychmiast odzyskał przytomność umysłu. Wydał okrzyk przerażenia, który wydobył się na powierzchnię w postaci ogromnego bąbla, i zaczął płynąć wymachując z całych sił rękami i nogami, choć jeszcze przed chwilą nie miał pewności, czy w ogóle potrafi pływać. Wicher, który wypchnął żaglowiec na pełne morze, okazał się zapowiedzią gwałtownego sztormu. Pochmurne niebo pochyliło się nad zatoką i oburzone miotało błyskawice do wody. Nie tylko piraci, ale i pasażerowie bocianiego gniazda nie rozumieli, jak doszło do tego, że okręt urwał się z uwięzi, ale natychmiast skorzystali z okazji i rozwinęli żagle. Sprawcą zamieszania był Ramon. Wyjrzał z ukrycia i zobaczył, że nadciągają łodzią posiłki. Zaczął działać według starej szczurzej zasady: pomóż sobie, szkodząc innym. W kilkadziesiąt sekund przegryzł naprężoną linę kotwiczną, a niemal w tej samej chwili bocian pozbył się bosmana. Byli wolni. Bocian zmagając się z wiatrem wrócił do gniazda. – Całe i zdrowe – zameldował Zuzak wskazując leżące bezpiecznie jajka. Ojciec mógł odetchnąć z ulgą. Spojrzał na swoich gości znacznie przyjaźniej. – Właściwie nie mam nic przeciwko temu, żebyście mieszkali tu we dwoje – bąknął. – Nie mam dużych wymagań, chodzi tylko o to, żeby się do dzieci ciepło odnosić. – Mam futro – pochwalił się Zuzak. – Zuzak powinien zająć się sterowaniem – zauważyła dziewczynka. – Zostaliśmy sami na okręcie. Rozejrzeli się wokół. Sam Brood pruł wodę jak torpeda, a za nim sunęły trójkątne płetwy rekinów. Daleko z tyłu została szalupa z częścią załogi, która musiała walczyć z przeciwnym wiatrem. Żaglowiec skakał po falach, nie mogąc się zdecydować, dokąd płynąć, bo wiatr zajęty był korsarzami. Burza też przeniosła się na brzeg wyspy. Podmuch wiatru przyniósł żałosny ryk jaguara. 60 – Nie możemy go zostawić z tymi łobuzami – zdecydowała Zuzanka. – Zuzanko! – jęknął Zuzak. – Spróbujmy podpłynąć do niego z drugiej strony – szepnęła dziewczynka. – Zejdź do Ramona i zajmijcie się sterowaniem, a ja pomogę bocianowi. Szczur był oburzony pomysłem Zuzanki. – Ten kocur ma płynąć z nami?! O nie! – Może nie zechce – pocieszał go Zuzak. – Koty chcą zwykle tego, co nie podoba się szczurom – odparł ponuro Ramon. Żaglowiec zatoczył wielki łuk i dotarł do przeciwległego cypla, a jego pasażerowie nie mogli wiedzieć, co dzieje się z pozbawioną okrętu załogą. A było tak. Sam Brood pędząc na oślep wyrżnął nosem w podwodną skałę. – Ratunku! Tonę! – darł się na całe gardło. – Nie drzyj się! Przecież widzimy! – odparł kapitan podając mu wiosło. Potrzeba było trzech majtków, żeby wyciągnąć go na pokład łodzi. Wyglądał na oszołomionego i gadał od rzeczy. Chciał wiedzieć, czy na pewno został wyratowany całkowicie i czy nie wygląda na objedzonego. – Jak możesz w takich okolicznościach myśleć o jedzeniu?! – oburzył się Krwawica, który był chudy i jadł niewiele. Sam Brood odrzekł, że nie myślał o niczym innym, widząc wokół siebie ze trzydzieści rekinów. Nie wie, czemu zawdzięcza ocalenie. – Rekin nie ruszy brudnego – stwierdził najstarszy i najbardziej doświadczony pirat. – Czekały pewnie, aż się wymoczysz. – A nie mówiłem, że mycie skraca życie?! – ucieszył się bosman. Krwawica pomyślał, że jeśli to prawda, to Sam Brood powiniem być nieśmiertelny, bo z wodą ma do czynienia tylko w nagłych wypadkach. Rekiny czekały cierpliwie, aż przyczyna zanieczyszczenia zniknie z powierzchni wody. W świetle błyskawic płetwy grzbietowe połyskiwały groźnie, więc piraci ujęli wiosła w drżące dłonie i popłynęli w pośpiechu do niedalekiego już brzegu. Burza ucichła równie nagle, jak nastąpiła, ale z głębi wyspy dobiegały dziwne pomruki. To Guar tęsknym rykiem wzywał swoich znajomych. – Słyszycie? To głos bestii – odezwał się Krwawica pełnym lęku szeptem. Obejrzeli strzelby, ale w czasie burzy proch zamókł i broń nie nadawała się do użytku. Równie dobrze mogliby próbować się oganiać przed drapieżcami za pomocą kijów. – Czy na tej zakichanej wyspie jest coś do jedzenia poza owocami? – zapytał bosman ściszonym i pełnym niepokoju głosem. – Tak – odparł ponuro Krwawica – my... – My?! Sam Brood zadrżał z przemoknięcia i przerażenia. Nie minęła przecież chwila, odkąd cudem niemal wyrwał się z paszczy rekinom. Nieszczęścia wprawdzie chodzą podobno parami, ale rekinów było całe stado, to chyba dosyć nieszczęść jak na jeden dzień? – Na pewno już nas zwietrzyła – mruknął Krwawica. – Nie da się ukryć, Sam, że ciebie czuć najbardziej... Szalupa kołysała się na płytkich wodach zatoki. Nikt nie miał ochoty pierwszy postawić nogi na lądzie. Zaczęli się naradzać. Nie była to jedyna narada w tej części zatoki. Również rekiny zastanawiały się, co począć z nieprzyjemną zawartością łodzi, aż w końcu ustaliły, że dopóki szalupa pływa po ich wodach, dopóty istnieje groźba dalszych zanieczyszczeń. Wyznaczono wielkiego rekina-młota, który nabrał rozpędu i z całym impetem rąbnął w dno łodzi, tak że wszyscy pasażerowie wypadli na plażę, a potem do dzieła przystąpiła ryba-piła, tnąc pozostałość szalupy na kawałki. Nim zaatakowani piraci zdołali ochłonąć, po szalupie nie było śladu. Nawet drzazgi ryby rozniosły po całym morzu. 61 Wystraszonym piratom wydawało się, że ryk dzikiego zwierza słychać coraz bliżej. – Trudno, nie ma innego wyjścia, jak rzucić kogoś na pożarcie – rzekł kapitan i dodał, że byłoby najlepiej, gdyby ktoś zgłosił się na ochotnika. Nikt się nie zgłaszał. – W takim razie sami kogoś wybierzemy – oznajmił Mort von Morda marszcząc brwi. Wszyscy zwrócili oczy na najsłabszego i najmniejszego pirata, rudego chłopca okrętowego, który zaczął drżeć ze strachu. – Dlaczego ja?! – zaprotestował chłopiec okrętowy. – Jestem najmniejszy, a bestia na pewno wolałaby kogoś solidniejszego i wyższego stopniem. Korsarze w milczeniu przyznali mu rację i spojrzeli z nadzieją na kapitana. – Kapitan zawsze schodzi ostatni – odparł z godnością herszt korsarzy. – Mam obowiązek wytrwać do końca i rozkazywać wam, nawet gdybym chciał się rzucić osobiście na pożarcie. Zapadło milczenie. – Uważam, że bestia sama powinna zdecydować, na kogo ma ochotę – odezwał się Krwawica, który był chudy i mało apetyczny, więc liczył nie bez racji, że zwierz się na niego połaszczy tylko w ostateczności. – Dlaczego Sama? – odezwał się Sam Brood. – Już raz dzisiaj byłem zupą rybną! Ja w tym nie biorę udziału, żryjcie się między sobą! – Uspokój się, Sam – szepnął mu do ucha Krwawica. – Na razie nam nic nie grozi. Piracka załoga, do niedawna postrach mórz i oceanów, stała teraz stłoczona i zmoknięta jak stado kur, czekając na atak głodnej bestii. Nie mogli wiedzieć, że Guar nie lubi piratów, i że ryczy nie z głodu, lecz z tęsknoty. Po raz pierwszy od lat zaznał prawdziwej opieki. Zawsze bardzo do tego tęsknił. Przestał odczuwać samotność i zagubienie, które było nieuniknione, bo wokół wyspy i na niej samej nie miał dotąd żadnego towarzystwa. Po kilku dniach szczęścia opiekuńcza i wyrozumiała „ciocia” zniknęła w nie wyjaśniony sposób, więc wołał ją swoim grubym, tęsknym głosem. Instynkt, ten sam, który u Ramona powodował swędzenie, podpowiadał jaguarowi, w którą stronę ma się udać, żeby odnaleźć znajomych, toteż gdy znalazł się na cyplu, a w poświacie księżyca zamajaczył cień żaglowca, bez namysłu rzucił się do morza porykując radośnie. – Guarku! – usłyszał po chwili głos Zuzanki. – Tu jestem, ciociu! – zawołał podniecony młócąc łapskami fale. Wkrótce skrobiąc pazurami burtę wspiął się na pokład żaglowca i otrząsnął, zalewając cały pokład warstewką wody. – Ten kocur utopi nas w łyżce wody – mruknął niechętnie szczur otrząsając zmoczone łapki, a Zuzak spode łba przyglądał się scenie serdecznego powitania. Guar okrążał Zuzankę w radosnych podskokach, a dziewczynka klepała go przyjaźnie, co przypominało raczej trzepanie potężnej kanapy. Potem zmęczony Guar poszedł się zdrzemnąć pod pokładem, bo w kajutach było dla niego za mało miejsca, więc Zuzak postanowił rozmówić się poważnie z przyjaciółką. – Co masz zamiar z nim zrobić? – zapytał. – Nie zabierzemy go chyba do domu, bo musielibyście wystawić na korytarz wszystkie meble. – Przecież wiesz, że nie mogliśmy zostawić go na wyspie. Wpadłyby w złe towarzystwo. Zawieziemy go do Ameryki Południowej. Na pewno ma tam rodzinę. Gdy Zuzak opowiedział o tej rozmowie Ramonowi, ten wzruszył z oburzeniem ramionami. – A czy ona sobie wyobraża, że kot to jest dobre towarzystwo dla szczura?! Mimo obaw większości załogi, bo i bocian na widok jaguara zaczął drżeć o swoje potomstwo, Guar okazał się nie tylko nie szkodliwym, ale i pożytecznym pasażerem. Jaguary poza tym, że dobrze pływają, także wspinają się nie najgorzej. Skakał więc po masztach, zwijał i rozwijał żagle, a robił to wszystko z ochotą, jakby chodziło nie o ciężką pracę, lecz o wspaniałą zabawę. Po prostu lubił dużo ruchu na świeżym powietrzu. Zuzak mógł zająć się spokojnie sterowaniem i wydawaniem rozkazów, Zuzanka pomaganiem bocianowi przy dzie- 62 ciach, a Ramon doglądaniem zapasów pożywienia. Szczur uważał, że jeśli chodzi o zapasy, to właśnie na nich kończą się wszelkie zalety Guara, a co za tym idzie, zaczynają kończyć się zapasy. Jaguar zwijał się za trzech, ale i apetyt miał odpowiedni do własnego wyglądu, a Ramon twierdził, że nawet dużo większy. – Tak – mruczał z niechęcią – robi za trzech, wygląda jak czterech dużych, a je jak dziesięciu. Po kilku dniach pirackie zapasy solonego mięsa skurczyły się tak bardzo, że zaczął wydzielać mniejsze porcje. – Czy jaguary nigdy się nie odchudzają? – pytał ponuro Guara, który wylizywał trzecią miskę. – Tak, odchudzają się – odparł wielki kot. – Kiedy? Ramon miał nadzieję, że właśnie zbliża się pora odchudzania jaguarów. – Kiedy nie ma już nic do jedzenia – odpowiedział Guar. – Tak właśnie myślałem. Szczur kiwał ponuro głową i wzdychał. W ładowni została już tylko jedna beczka z solonym mięsem. Na domiar złego, według szczura, a szczęśliwie według pozostałych, załoga powiększyła się o dwie osoby, a raczej osóbki. Najpierw z wnętrza jajek dobiegło ciche pukanie, potem skorupki pękły i na świat wyjrzały dwa dorodne bocianięta. Trzeba wiedzieć, że ktoś, kto właśnie wykluł się z jajka, za matkę uznaje pierwsze stworzenie, które ujrzy, a potem bardzo trudno przekonać go, że jest inaczej. Tak się złożyło, że jedno z piskląt wzięło za matkę własnego ojca i przez długi czas na pytanie, kto jest jego mamą, odpowiadało: tatuś jest moją mamusią. Zuzanka dużo czasu poświęcała pielęgnowaniu małych, ponieważ bocian musiał latać w poszukiwaniu pokarmu dla niemowląt. Do opiekunki miał już całkowite zaufanie i twierdził z całym przekonaniem, że trudno byłoby o bardziej troskliwą osobę. Pewnego dnia zwrócił się do Zuzanki w sposób szczególnie uroczysty, chrząkając i przestępując z nogi na nogę. Dziewczynka zauważyła, że pióra ma lśniące i świeżo wyczyszczone, dziób i czerwone nogi starannie wymyte i w ogóle wygląda jak bocian na specjalną okazję. To, co miał do powiedzenia, wprawiło Zuzankę w zdumienie połączone z osłupieniem. – Mhm, tak, jakby tu powiedzieć, mhm. No dobrze – ciągnął powoli i z zakłopotaniem, chrząkając i przestępując z nogi na nogę. – Nie wyglądasz może na idealną żonę dla bociana, mhm, przepraszam, że mówię o tym otwarcie, mhm, ale nie masz pięknego dzioba, czerwonych nóg, długiej szyi i, mhm, prawdę mówiąc jesteś jeszcze nie opierzona, ale mnie to wszystko nie przeszkadza. Mhm. Myślę, że mogłabyś być całkiem dobrą macochą. Tak. Dzieci cię lubią, a ja uznałem po namyśle, że dla dobra dzieci powinniśmy się pobrać... – Pobrać?! – wykrztusiła z trudem Zuzanka. – Czy chcesz powiedzieć, że mam zostać twoją żoną?! – To właśnie chciałem powiedzieć – stwierdził bocian zadowolony, że został właściwie zrozumiany. – Ale ja jeszcze jestem za młoda, chodzę do szkoły! – krzyknęła spłoszona dziewczynka. – Wykształcenie w małżeństwie nie jest według mnie najważniejsze – odparł nie zrażony bocian. – Nawet ci się nie podobam! – Uroda nie jest w małżeństwie najważniejsza – odparł spokojnie samotny ojciec. – Ale ja cię nie kocham. Małżeństwo powinno się kochać! – powiedziała Zuzanka. Wydawało się, że to szczęśliwy pomysł, ale i na to bocian odrzekł poważnie, że według niego miłość nie jest w małżeństwie najważniejsza. 63 – To co jest najważniejsze? – zapytała dziewczynka. – Najważniejsze jest, żeby dzieci miały matkę – odparł ojciec bocianiątek patrząc na dziewczynkę tkliwie. Nie oczekiwał od niej natychmiastowej odpowiedzi. Ktoś, kto ma zostać bocianią matką, powinien się najpierw dobrze zastanowić. To zbyt poważna sprawa. Zuzanka odetchnęła z ulgą. Sytuacja była wysoce niezręczna. Nie miała oczywiście najmniejszej ochoty zostawać bocianową i tkwić do końca życia w jakimś rodzinnym gnieździe zbudowanym ze starej opony na czubku jakiejś stodoły. Nie tak wyobrażała sobie swoją przyszłość. Z drugiej strony nie chciała robić przykrości troskliwemu i kochającemu ojcu. Zwierzyła się z kłopotu Zuzakowi, a ten od razu zaczął robić jej wyrzuty: – Za bardzo się wszystkimi opiekujesz. Zupełnie by wystarczyło, gdybyś się opiekowała tylko mną, tak jak na początku. – Właśnie – mruknął Guar wynurzając się niespodziewanie z cienia. – Odkąd urodziły się te małe bocianiaki, zapomniałaś zupełnie, że jesteś moją ciocią. – Nic nie mogę na to poradzić – westchnęła dziewczynka gładząc jaguara po wielkim cętkowanym łbie, a ten natychmiast wybaczył jej wszystko i mruczał z rozkoszy. Dźwięk ten, przypominający odgłos samochodowego silnika, wyrwał z drzemki Ramona. Przyglądał się grupce przyjaciół z odległości kilku kroków. 64 Wielkie wagary Ramon miał rację, że to nie koniec nieszczęść. Cisza morska nie trwała długo. Ledwie futerko Zuzaka zdążyło nieco przeschnąć, niebo znowu pociemniało i wiatr wyjąc i gwiżdżąc przygnał stada spienionych ze zmęczenia fal. Okręt pędził na oślep, bo kompas dostał kręćka i podróżnicy nie mogli się zorientować, dokąd płyną. Choć żagle były zwinięte, maszty wyginały się pod uderzeniami wichru. Zgłodniała, zziębnięta i wystraszona załoga była w coraz gorszych nastrojach. Krótka podróż dookoła świata dłużyła im się coraz bardziej. – Ramon, gdzie są mapy? – zapytała dziewczynka pamiętając, że szczur spędzał nad nimi ostatnio sporo czasu. Przed chwilą zajrzała do kajuty kapitańskiej i nie znalazła ani jednej. – Co zrobiłeś z mapami?! – wykrzyknęła widząc, że gryzoń ma niewyraźną minę. – To samo co z książką kucharską – wyjaśnił niechętnie Ramon i dodał, że książka kucharska była smaczniejsza, bo miała plamy z tłuszczu. Zuzanka złapała się za głowę z przerażenia. Płynęli teraz nie wiadomo dokąd, zdani na ślepy traf. – Dlaczego to zrobiłeś? Szczur wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru zdychać z głodu tylko dlatego, żeby wiedzieć, w którym miejscu oceanu to go spotyka. Szczury są praktyczne, a mapy, owszem, dobre są do oglądania, kiedy jest co innego do jedzenia. Zuzak nie powiedział ani słowa, tylko popatrzył na gryzonia z ponurym namysłem, a potem wyszedł na pokład i powiesił się na rei, żeby nieco ochłonąć i przeschnąć na wietrze. Dziewczynka chciała porozmawiać z bocianem, który był oblatany w sprawach morskich i mógłby znaleźć jakąś radę, ale jego zajmowało tylko to, że pisklęta są głodne, a on z powodu sztormu nie może im zapewnić odpowiednich warunków. Wściekał się jak ojciec i matka razem wzięci. Nie chciał słyszeć o żadnych rozmowach. – Nic mnie to nie obchodzi! – klekotał ze złością. – To nie ja wymyśliłem podróż naokoło świata! Nie dość, że jestem ojcem i matką, to jeszcze mam być sterem i okrętem! Radźcie sobie sami, ja do tego skrzydła nie przyłożę! Nie mam czasu!... Wiecie, co to znaczy wychowywać samotnie dwójkę dzieci na pełnym morzu i o pustym brzuchu?! – I co my teraz poczniemy? – zastanawiała się na głos Zuzanka spoglądając z lękiem na spiętrzone fale za burtą żaglowca. – Trzeba stąd spływać – stwierdził Ramon wyściubiając nos spod pokładu. – Moim zdaniem nawet dla ryb jest tu teraz za mokro. Narysuj jakąś wyspę. – Nie mogę. Próbowałam. Za bardzo kołysze, a Zuzak mówi, że bez kotwicy rozbijemy się o brzeg. Ramon mruknął pod nosem, że jeden okręt piracki mniej nie robi mu większej różnicy. – Mam nadzieję, że kredek nie zjadłeś – westchnęła dziewczynka. – Nie ma o czym mówić – odparł szczur i mogło to oznaczać różne rzeczy, również i to, że kredki nie istnieją. 65 Na szczęście znalazły się dwie przydatne jeszcze do użytku i Zuzanka rozpostarła na stole przedostatnią kartkę papieru. Wzburzone morze naszkicowała bez trudu. Gorzej było z lądem. Brzeg wyszedł krzywy i poszarpany, z wody sterczały kawałki ostrych, popękanych skał, a niektóre drzewa, zamiast tkwić korzeniami w ziemi, leżały niemal poziomo. A jednak udało się. Z pokładu dobiegł głos Zuzaka: – Ziemia! Ziemia! Zdejmijcie mnie, bo się rozbijemy! Zuzanka wypadła na pokład, gdzie Zuzak bezradnie majtał w powietrzu łapami, i zdjęła go z rei jeszcze nie doschniętego. Rzucił się do steru i w ostatniej chwili skręcił w prawo, omijając podwodną skałę, która nacięła ostrą krawędzią jak nożem brzuch żaglowca. Woda nie wtargnęła jednak do wnętrza. Kręcąc sterem to w jedną, to w drugą stronę lawirował pomiędzy podwodnymi pułapkami, zbliżając się zygzakiem do brzegu, ale na koniec góra wodna pchnęła niespodziewanie okręt wprost na sterczący z wody głaz. Rozległ się straszliwy trzask pękających desek i woda bulgocząc wdarła się do środka. Zaniepokojony bocian wyjrzał z gniazda. Zuzak wypuścił z łap ster i krzyknął: – Toniemy! – A kto, jak nie wy? – obruszył się ptak. Ramon stał sparaliżowany z wędką w ręku. Wyspę wziął początkowo za stado wielorybów, ucieszył się, że nareszcie trafia się coś do jedzenia i dał nura pod pokład po wędkę. – Co wy sobie wyobrażacie?! – awanturował się bocian. – Dzieci wieziecie, a nie kartofle! Trzeba uważać! – My też jesteśmy dzieci! – obruszyła się dziewczynka. Myślała, że bociany są lepsze od dzieci, skoro je przynoszą. – Bociany mają własne i własne z nimi kłopoty! – odparł ptak. – A z tym przynoszeniem to przesąd. – Co innego koty – wtrącił Ramon. – Koty przynoszą nieszczęście. Jak nie wierzycie, to możecie zapytać pierwszego lepszego szczura albo nawet zwykłą mysz. O, nam też kot przyniósł pecha! Patrzcie, co się dzieje! Bocian dopiero teraz zauważył, że dzieje się coś dziwnego. – Dlaczego okręt płynie do dołu, zamiast do brzegu? – zapytał zdumiony. – Nie płynie, tylko tonie – wyjaśnił rzeczowo Zuzak. – Mieliśmy mały wypadek. – Nazywasz to małym wypadkiem! – oburzył się bocian. – To skandal! – Też tak uważam – poparł go szczur. – Tak się nie robi. – To był wypadek. Rozbiliśmy się na skałach – tłumaczył nieszczęsny sternik, patrząc z przerażeniem, jak woda wdziera się na pokład. – Jak można się tak rozbijać po morzu?! To piractwo – klekotał ptak. Maszt przechylił się, więc zniósł pisklęta na pokład. Bocianiaki nic sobie nie robiły z zagrożenia i radośnie taplały się w wodzie. – To wszystko dlatego, że Ramon zeżarł mapy – syknął Zuzak. – A co? Może miałem ogryzać paznokcie? Na tej łajbie od dawna nie ma nic do żarcia. Jak się płynie dookoła świata, to trzeba przygotować porządną wałówkę! Zniecierpliwiona Zuzanka tupnęła nogą i wszyscy zamilkli. – Przestańcie! Dość tych awantur! Zupełnie pogłupieliście! Okręt tonie, a wy się kłócicie! – Ja się kłócę? To oni się kłócą! – warknął Zuzak. Czasu na ratunek zostało niewiele, bo woda sięgała już do kolan. Mieli tylko jedną, do tego przeciekającą szalupę. Pierwszy wepchnął się do niej bocian z małymi. – Chwileczkę! – zaprotestował Ramon. – Szczury pierwsze opuszczają tonący okręt. – Do łodzi ratunkowej najpierw wchodzą kobiety z dziećmi – wyjaśniła Zuzanka. – I co z tego? Bociek jest za mało kobiecy i za stary na dziecko – pisnął ze złością szczur. – Ja im zastępuję matkę! 66 – Tatuś jest nasza mamusia! – krzyknęło bocianiątko, a na ustalenie dalszej kolejności nie było czasu, bo żaglowiec właśnie poszedł na dno. Na szczęście w łodzi ratunkowej było wystarczająco dużo miejsca dla wszystkich. Bocian wiosłował dzielnie skrzydłami, Zuzanka machała wiosłem, a Zuzak siedział przy sterze. Ramon wlazł pod ławkę i leżał do góry brzuchem. – Do roboty, szczurze! – skarcił go Zuzak. – Czym mam wiosłować? Łysym ogonem? Musiał się jednak ruszyć spod ławki, bo na dnie łodzi było coraz więcej wody. Na szczęście fale popychały szalupę do brzegu. Dobili, zanim woda sięgnęła kolan Zuzanki, i zmęczeni padli na piach. Z głębi lądu dochodziły dziwne odgłosy. Rozbitkowie sądzili początkowo, że to wiatr wyje i szeleści w gałęziach drzew, więc nie zwracali na to większej uwagi. Nie był to jednak wiatr, a raczej nie tylko wiatr. Pod osłoną drzew zebrało się całe plemię zamieszkujące wyspę. Dziwne to było plemię, nie tyle dzikie, co zdziczałe, niepodobne do innych znanych z opowieści o rozbitkach. Tubylcy przypominali raczej przerośniętych chłopaków ze starszych klas. We włosy pozatykali nie ptasie pióra, lecz zużyte długopisy albo ogryzione ołówki, odziani byli w resztki odzieży, które w tym stanie ledwie przypominały spodnie albo koszule. Dwóch miało na głowach dziwne hełmy ze starych piłek futbolowych, a całe plemię było nie tylko obdarte, ale i wyraźnie mało domyte. Największy i najgrubszy wyspiarz uniósł w górę dłoń. – Spokój, plemię! – krzyknął. Buczenie ustało, ale wszyscy spoglądali spode łba na brzeg. – Dawać tu do mnie czarownika! – rozkazał ten sam głos. Należał widocznie do wodza albo kacyka. – Niech szaman Żabobon powie, co znaczy ten ptak na drągu i ta cała reszta. Może to jakieś czary. Szaman zwany Żabobonem przyczłapał po chwili mrucząc coś pod nosem. Imię zawdzięczał widocznie swojemu wyglądowi, bo choć poruszał się na tylnych nogach, tak jak wszyscy, to jednak bardziej przypominał wielką ropuchę przebraną za człowieka. Oczy miał zielonkawe i wyłupiaste, skórę pokrytą licznymi brodawkami. Wargi, szerokie od ucha do ucha, tylko na pozór sprawiały wrażenie uśmiechniętych. Poruszał się z trudem, bo przeszkadzał mu wielki tłusty brzuch. – Ple, ple, ple – mruczał Żabobon mijając stojących. Przypominało to ciche zaklęcia i ci, którzy byli najbliżej, pluli pod nogi, żeby nie padł na nich zły urok. – Niedobrze, bardzo niedobrze. Ciemna szprawa – seplenił czarownik stojąc przed wodzem. Kacyk, Siedzący Leniwiec zadrżał ze strachu, a w ślad za nim zatrzęsły się trzy szeregi poddanych. – Dlaczego ciemna? – dopytywał się z niepokojem. – Przecież ptak przeważnie biały, do tego blondynka, a ten kudłaty to nie wiadomo jaki... To wygląda na dość jasną sprawę. Żabobon rzucił złe, pełne nienawiści spojrzenie w stronę brzegu i pokręcił głową. – Moja podpowiada, że niedobrze, bardzo niedobrze – zaskrzeczał złowrogo. – Niech Twoja mówi jaśniej – zażądał niecierpliwie Siedzący Leniwiec. Szaman stał chwilę przewracając oczami i wydając dziwaczne pomruki, co miało oznaczać, że naradza się z boginią, po czym rzekł tajemniczo: – Moja powiada, że i tak wasz nie minie, czo ma szpotkać... – Też wymyśliła! – prychnął Siedzący Leniwiec i wzruszył ramionami. Bogini tubylców Moja-Twoja nie cieszyła się zbytnim szacunkiem na wyspie. Prawdę mówiąc, nie bardzo w nią wierzyli. Nikt jej nie widział, nigdy nie odpowiadała na modły, nie dawała żadnych wyraźniejszych znaków, natomiast dawała się wszystkim we znaki za pośrednictwem swego kapłana i czarownika. Jedynym widocznym dowodem, że Moja-Twoja coś jednak robi, było 67 znikanie bananów, które składali jej w ofierze. Działo się to za pośrednictwem szamana, który stawał się coraz grubszy. Wyspiarze mieli do swej żarłocznej bogini sporo pretensji i wcale się z tym nie kryli. Jedynie lęk przed czarami Żabobona powstrzymywał ich przed otwartym buntem. – Powiedz Twojej, żeby wymyśliła coś lepszego – rzekł kacyk drapiąc się pod hełmem z piłki. – Nasze plemię coraz mniej wierzy, że ona coś może. Napycha się naszymi bananami i nic nie robi. Na Małych Wagarach wierzą w Bulbę. Jak się Twoja nie poprawi, to też zaczniemy wierzyć w Bulbę. Czarownik podskoczył z oburzenia i zaskrzeczał ze złością: – Bulba niedobra! Bulba do pięt Mojej nie dorasta. – Ale mniej bierze. Tylko po bananie od osoby tygodniowo – wtrącił jeden ze stojących w pobliżu tubylców, ale gdy Żabobon spojrzał w jego stronę złym okiem, cofnął się plując obficie na wszystkie strony. Żabobon zaczął miotać się wymachując łapami. – Sztraszne rzeczy! – skrzeczał przeraźliwie. Sztajecie się czoraż mniej pobożkowaci! Moja to widzi i szłyszy! Moja się gniewa! O, Moja! Przebacz im, bo szą głupczami! Uuu! Uuu!... Zataczał się, jakby szarpały nim niewidzialne dłonie. Na tubylcach pokaz ten wywarł spore wrażenie. – Nie chce przebaczyć – szeptali lękliwie. – Moja wam przebaczy – jęknął Żabobon – ale tylko wtedy, jak każdy zacznie dawać po pięć bananów na tydzień! – Pięć bananów! – wrzasnął Siedzący Leniwiec, a za nim całe plemię. – Ona chyba zwariowała! Robi się coraz bardziej bezczelna, a w robocie nie pokazała się ani razu! Niech się wypcha! Brała po, trzy i wystarczy! Ani banana więcej! – Obraziłeś bósztwo! Teraż Moja wasz żniszczy! – wrzasnął szaman. – Dam Bulbie po dwa, to nas obroni! – odciął się kacyk, a tłum wyspiarzy wydał życzliwy pomruk. – A cóż to za bósztwo ża dwa banany?! – kpił Żabobon wybuchając szyderczym śmiechem. – Moja jeszt dwa raży potężniejsza! – I pewnie dlatego ty jesteś dwa razy grubszy niż szaman Koko z Małych Wagarów – warknął wódz. – Milcz! – zaskrzeczał złowrogo czarownik. – Ja jesztem uszta Mojej! Moja przemawia do wasz tymi usztami! – Ta Twoja tymi ustami wszystko wpycha sobie do twojego brzucha – zauważył cierpko Siedzący Leniwiec, a krajowcy poklepali się po brzuchach dłońmi, co zabrzmiało jak oklaski. Szaman spokorniał widząc, że to nie przelewki. – Moja przebacza – rzekł pośpiesznie i wszyscy odetchnęli z ulgą. – W porządku – mruknął wódz. – Niech Twoja mówi, co mamy robić. Żabobon rozchylił gałęzie, popatrzył nienawistnym okiem na przybyszów, po czym odwrócił się i przez dłuższą chwilę podrygiwał przewracając oczami. Nagle zawył przeraźliwie: – Żabić! Żaaaabić! – Co ty wygadujesz?! Siedzący Leniwiec był oburzony. – Czary ci we łbie pomieszały, czy co?! – Ple-ple-plemię! – jąkając się ze zdenerwowania bełkotał czarownik. – Moja mówi, że oni chczą wasz żniszczyć! To najeźdzczy! – Oni?! – zdumiał się Siedzący Leniwiec. – Nie wyglądają! Najechali na wyspę niechcący. Rozbili się. Sam to widziałem. 68 – Rożbili się, bo nie trafili – skrzeczał Żabobon.– Wasz chcieli rozbić! Tak mówi Moja moimi ustami! – Przestraszyć, pogonić, ale zabijać? – rozległy się głosy w tłumie. Nie jesteśmy aż takimi dzikusami! – Żabić! – wył szaman. – Nie zgadzam się! – protestował wódz. – Inaczej będzie nieszczęście! – syczał Żabobon biegając wzdłuż szeregów. – Jak będą zabici, to też jest nieszczęście! – jęknęli tubylcy. – Nie chcemy tu żadnych nieszczęść! – Wrzućcie ich do wody, może się potopią! – podjudzał szaman, ale i na to nie chcieli się zgodzić. – Może i źli jesteśmy, ale nie najgorsi – rzekł Siedzący Leniwiec – topić nikogo nie będziemy, umie czy nie umie pływać. Nie nasza sprawa. Jak chcą, to niech sami umierają. Złe oczy czarownika zwęziły się z wściekłości. Człapał między szeregami i namawiał wojowników do krwawej rozprawy z przybyszami, nikt jednak nie miał na to ochoty. Spluwali pod nogi i drapali się włóczniami po plecach. Jak Moja-Twoja taka mocna, myśleli, to niech sobie sama radzi, bogini jedna. Rozbitkowie nie wyglądali groźnie i na pewno nie byli tacy żarłoczni jak Moja-Twoja i jej tłusty sługa. Jeśli nie zażądają daniny z bananów, to niech siedzą na wyspie, zawsze to jakaś odmiana i nowe znajomości. Szaman na wszystkie sposoby usiłował ich przekonać, że grozi im niebezpieczeństwo, ale kacyk początkowo lekceważył ostrzeżenia podstępnego czarownika. – E – stęknął. – A co oni nam mogą zrobić? – Mogą nam żrobić czoś takiego, że nawet ja szam bym tego nie wymyślił – rzekł chytrze Żabobon. Siedzący Leniwiec zerknął podejrzliwie w stronę morskiego brzegu i podrapał się w głowę. – Wyglądają niewinnie – mruknął. – Szpeczjalnie tak wyglądają – skrzeczał szaman cichym głosem, czując że udało mu się jednak wzbudzić wątpliwości. – Jakby wyglądali groźnie, to nikt by się na to nie nabrał. Od rażu wiedzielibyście, czo robić... – A Moja-Twoja co o nich wie dokładniejszego? – zapytał ostrożnie kacyk, na wszelki wypadek zniżając głos do szeptu. Żabobon zatarł śliskie łapy i zachichotał bezgłośnie, czując że jego złe zamiary są na najlepszej drodze. Lęk i podejrzliwość są pomocnikami niechęci i złości. Żeby przekonać ostatecznie wodza udał, że naradza się z bóstwem. Stękał, dygotał i przewracał oczami, jakby proszenie o radę bogini było zajęciem przerażającym i niezwykle męczącym. Zwykle robiło to na krajowcach duże wrażenie. Tak było i tym razem. – Moja mówi! – bełkotał zmienionym nie do poznania głosem. – Moja mówi– jęczał. – Co? Co mówi? – dopytywali się wystraszeni tubylcy. – Zbliża się wasza zagłada! Głos, który wyszedł z ust Żabobona, nie był już skrzeczący i sepleniący, lecz wyraźny i czysty. Brzmiało to dokładnie tak, jakby czarownik przemawiał cudzym głosem. Nawet Siedzący Leniwiec pobladł ze strachu. Najmniejszy z Wagarów zaczął chlipać. – Nie chcę! – pisnął. – Nie zgadzam się! Zawsze byłem, to i potem chcę być! Jakby mnie nie było, to nie wiem co bym zrobił! Z rozpaczy rzucił się w krzaki i zaczął łamać gałęzie, a za nim pozostali Wagarowie chlipiąc i biadoląc łamali gałęzie. Po chwili wszyscy płakali tak obficie, że kilka dżdżownic wylazło spod ziemi, sądząc, że to deszcz pada. Czarownik błysnął białkami i zachichotał. 69 – Jest dla wasz ratunek! – wykrzyknął, a potem powtórzył to kilka razy udając głos bogini. Plemię natychmiast poweselało. Jedni zaczęli śpiewać, inni tańczyć, a na koniec i jedni, i drudzy śpiewać i tańczyć przytupując i stukając w pnie drzew dzidami. Nawet Siedzący Leniwiec wyginał biodra nie ruszając się jednak z miejsca, bo godność wodza nie pozwalała na zbyt wysokie podskoki. Żabobon wykrzywił się z niesmakiem. Dla jego ciemnych celów radość była równie mało przydatna, jak zbytni smutek. – Szpokój! – rozkazał swoim skrzekliwym głosem i nie oglądając się na Leniwca, choć ten był prawdziwym wodzem, wydał w imieniu Mojej-Twojej odpowiednie rozkazy i wszyscy byli mu posłuszni, tak wielki czuli strach przed zagładą. Biedni rozbitkowie drzemali pomęczeni na piasku i nie przeczuwali, co ich czeka, choć śniło im się, że są w jakiejś dzikiej dyskotece. Nim zdążyli przetrzeć oczy, ze wszystkich stron otoczyła ich dzika zgraja wymachująca groźnie dzidami. Bocian zasłonił skrzydłami oczy piskląt. – Coś podobnego! Nie patrzcie, moje maleństwa! Napady nie są dla dzieci! Co za chamstwo! – klekotał oburzony. – To jakaś straszna dzicz! Ten poziom zupełnie mi nie odpowiada! To rzekłszy, chwycił w dziób pisklęta i wzbił się w powietrze. Uznał, że dobro dzieci jest ważniejsze od jakichś tam niewydarzonych dzikich napadów. Życzył oczywiście wygranej swoim towarzyszom niedoli, ale nie aż tak bardzo, żeby brać udział w potyczce, tym bardziej, że przewaga liczebna była po stronie wroga. Gdy bocian znalazł się w powietrzu, Żabobon wyrwał z rąk dzidę stojącemu najbliżej wojownikowi i z całych sił pchnął ją pionowo w górę za odlatującym ptakiem. Włócznia poszybowała wysoko, znikła mu z oczu i czarownikowi zdawało się, że ostrze dosięgnie bociana, więc zaskrzeczał radośnie, i w tej samej chwili spadające drzewce ugodziło go prosto w czoło. Czarownik padł ogłuszony na ziemię, a ptak odleciał bezpiecznie i wylądował na wierzchołku najwyższego na wyspie drzewa. – Zdrajca! – pisnął Ramon zazdrośnie. W głębi duszy uważał, że bocian zrobił dokładnie to, co należało zrobić w beznadziejnej sytuacji. Jeżeli bowiem sytuacja jest beznadziejna, to najlepiej postarać się o jakąś inną, nie oglądając się na pozostałych. Na pewno nie będzie gorsza. Niestety, szczury słabo latają. – To jakieś ciemne plemię – szepnął Zuzak rozglądając się wokół z przerażeniem. – Patrzcie, co oni wyprawiają. Wagarowie podskakiwali wysoko odbijając się włóczniami od ziemi i pohukiwali groźnie, ale, o dziwo, trzymali się wciąż na bezpieczny dystans. Szczur wolał nie patrzeć. Spośród przerażających historii najmniej lubił te, które się przydarzały właśnie jemu. – Wyglądają jak chłopaki z naszej szkoły i zachowują się też podobnie – zauważyła Zuzanka marszcząc brwi. – Zaraz zaczną się zachowywać jeszcze gorzej – mruknął Zuzak widząc, że dzicy podchodzą ostrożnie. – Zrób coś, Zuzanko! Tylko pospiesz się, bo będzie za późno! Tym razem także dziewczynka była przekonana, że trzeba się bronić, więc bez wahania sięgnęła do kieszeni po papier i kredki. – Szybciej! – niecierpliwił się Ramon. Czuł, że jeśli doliczy do dziesięciu i nic się nie stanie, to nie wytrzyma nerwowo. Na wszelki wypadek oczy miał przez cały czas zamknięte. „Nikt mnie nie zmusi” – pomyślał – „żebym patrzył, jakim jestem tchórzem”. – Dziesięć – szepnął i otworzył oczy. Zuzanka bezradnie rozłożyła ręce. Kredka dotknęła rozłożonej na kolanie kartki, ale mokry od morskiej wody papier nie nadawał się do rysowania. – Chyba nie powiecie, że mam ginąć z powodu rozmoczonego papieru?! – wrzasnął oburzony szczur, przenosząc wzrok z Zuzanki na Zuzaka, a potem na rozmiękłą kartkę. 70 – Przestań się czepiać! – warknął Zuzak. – To nie nasza wina. – A czyja? Stanął słupka. Dokoła widział włócznie, których ostrza były skierowane wprost w niego. Nagle ruszył pędem przed siebie. Przyjaciele sądzili, że zwariował. Nie wiadomo, co pomyśleli sobie o tym Wagarowie, ale połowa z nich uciekła porzucając broń. – Nie strzelać! Nie strzelać! – krzyczał Ramon pędząc z podniesionym ogonem. Nie mógł podnieść rąk do góry, bo miał tylko łapy i wszystkie były zajęte bieganiem. Krzyczał przez zęby, ponieważ z pyszczka sterczał jak biała flaga kawałek papieru. – Jestem zdrajcą! Jestem szczurem! Powiem, co chcecie! Wydam wszystkich! – A to drań! – prychnął Zuzak. – Nie myślałem, że szczur może być taką świnią! Wagarowie wydali zwycięski okrzyk i otoczyli Ramona ze wszystkich stron. Żabobon, który zdążył odzyskać przytomność, przesłuchał go osobiście. – Możecie ich wyłapać, jak żaby na łące. Nie mają broni – zeznawał gorliwie zdrajca. Czarownik skrzywił się. Porównanie raczej nie przypadło mu do gustu, ale wiadomość była dobra i cenna. – Jak myszy... – poprawił się Ramon spoglądając ukradkiem w żabie, wyłupiaste oczy szamana. – Jest ich tylko dwoje. – To już wiemy. – Przedtem było ich troje, ale dzięki mnie zrobiło się mniej. Weźcie to pod uwagę. Jestem po waszej stronie. Siedzący Leniwiec pokiwał głową z zadowoleniem, że nie trzeba się będzie zabijać ani specjalnie wysilać, bo tego wojownicy nie znosili. – Brać ich! – rozkazał. Rozbitkowie nawet nie próbowali walczyć. Siły były nierówne. Bez sprzeciwu pozwolili nałożyć sobie pęta i popychani przez wojowników ruszyli potulnie w głąb wyspy. Wagarowie śpiewali jakąś dziką pieśń zwycięstwa i walili pięściami jak w bębny po wypiętych brzuchach. Mali podróżnicy szli w milczeniu ze zwieszonymi głowami. Tuż za nimi chyłkiem przemykał się Ramon, także nie mówiąc ani słowa. Nie było o czym mówić. Postąpił podle. Kto jednak powiedział, że szczur nadaje się na bohatera? Przecież on też wolałby zwyciężać, zamiast zdradzać. Jeśli zdradził, to tylko dlatego, że nie widział lepszego wyjścia. Lepiej zostać tchórzem, niż przestać być szczurem raz na zawsze, jak mówi szczurze przysłowie. Mimo tych pocieszających myśli wyrzuty sumienia nie ustawały, pomyślał więc jeszcze chytrze na pociechę, że jeśli trafi się jakaś okazja, to nie zostawi przyjaciół w biedzie, chyba że będzie to wymagało narażenia się na niebezpieczeństwo. Zdradził przyjaciół, to tym bardziej wypadało mu zdradzić wrogów. „Jakie to życie jest zawiłe!”– westchnął ze smutkiem. Ramon chciał być dobrakiem, ale wciąż jeszcze nie przestał być szkodnikiem. Zaprowadzono jeńców do wioski składającej się z kilku byle jak skleconych chałup i zamknięto w najbardziej szczelnej. Przy drzwiach postawiono groźnego strażnika. Idąc przez wieś Zuzanka zauważyła, że nie dostrzega kobiet ani dzieci. Co dziwniejsze, poza czarownikiem nie było też dorosłych. – Jak to? – zdziwił się Zuzak. – Przecież tu są sami wojownicy! – Obejrzałeś ich dokładnie? Nie podobali mu się, więc nie patrzył. – Mnie też się nie podobają– przyznała dziewczynka– ale oni nie są chyba tacy dzicy. – A jacy? – Zuzak miał wyraźne wątpliwości. – Wyglądają raczej na zdziczałych starych chłopaków ze szkoły. – Ze szkoły? Tu nie ma żadnej szkoły! Skąd by się tu wzięli? Wyjaśniła, że rysowała wyspy szkolną kredką. Zuzak myślał o czymś przez chwilę, po czym rzekł: – To niemożliwe! Oni są strasznie ciemni i wierzą w Moją-Twoją! – To pewnie dlatego, że się nie uczą – stwierdziła Zuzanka. – A poza tym te wyspy nazywają się Wagary. 71 – I co z tego? – Zuzak wzruszył ramionami. Nigdy nie słyszał o wagarach, więc wyjaśniła mu, że tak się nazywa uciekanie ze szkoły, na co pokiwał głową ze zrozumieniem. U Zuzaków też to się zdarzało, ale nosiło inną nazwę. – Skąd wiesz, że to Wagary? Nie przypominał sobie, żeby ktoś wymawiał nazwę wysp w czasie drogi. – Sama je tak nazwałam – odparła dziewczynka. Pokręcił głową. – Chyba masz rację... Jeśli tak jest, to może nie zjedzą nas żywcem. Bardzo tego nie lubię, chociaż nigdy nie próbowałem. Bardzo nie lubię – mruczał. – Ugryzę każdego, kto spróbuje mnie polizać albo nawet tylko powąchać. Pst! Pst! – od strony małego, krzywego okienka rozległ się znajomy głos. Mali wędrowcy popatrzyli na siebie porozumiewawczo i wydęli wargi na znak całkowitej pogardy. Nie mieli ochoty zadawać się z podłym zdrajcą. Uważali, że nie istnieje. Ramon tkwił w oknie niezdecydowany. Nie wypadało mu pchać się do środka bez wyraźnego zaproszenia. – Nie mogę sobie poradzić z moim podłym charakterem – westchnął żałośnie. – To silniejsze ode mnie. Więźniowie nie zwracali na niego najmniejszej uwagi. Udawali, że przyglądają się ścianie, na której nie było nic ciekawego. Szczur przez moment żałował, że nie jest ścianą, na którą przyjaciele mogą patrzeć bez obrzydzenia. Westchnął boleśnie i głucho raz i drugi. Nic. – Uratowałem wam życie parę razy. Jeden możecie skreślić – zaproponował nieśmiało. Cisza. Żadnej odpowiedzi. – Niech będą dwa razy – zgodził się ochoczo Ramon. Milczenie i patrzenie w ścianę, jakby nie było w oknie żadnego szczura i tego, co on mówi. – Dobrze, zgadzam się na trzy razy. Trzy uratowania za jedno zdradzenie, to chyba całkiem niezły wynik. Wygrałem ze swoim podłym charakterem trzy do jednego... Zresztą, jak się ciągle kogoś ratuje, to można się pomylić. Jestem tylko szczurem, a nie komputerem... Mali więźniowie spoglądali teraz na sufit, wcale nie ciekawszy od ściany. – Chyba nie powiecie, że wcale was nie uratowałem?! – jęknął zdradliwy gryzoń. Wyglądało na to, że w ogóle nie mają zamiaru mówić. Zdrajcę trzeba traktować jak zdrajcę. Kto wydaje przyjaciół, ten nie zasługuje na to, żeby ich mieć. Ramon chlipnął kilkakrotnie, otarł nos ogonem i oświadczył pełnym skruchy szeptem, że rezygnuje z całej wdzięczności za wszystkie uratowania, byle tylko nadal uważali go za kumpla. Kto wie, czy ta głupia zdrada nie była koniecznością, bo gdyby nie przeszedł na stronę wroga, to na pewno walczyłby na śmierć i życie, bo szczur zagoniony do kąta walczy do upadłego, jak lew, a wtedy wszyscy by niechybnie zginęli, bo dzikich było przecież dwadzieścia razy więcej, więc można powiedzieć, że wprawdzie zachował się jak łajdak, ale uratował im życie i nie oczekuje za to żadnej wdzięczności, czyli że nie jest takim złakiem, jak im się wydaje, i powinni to wziąć pod uwagę... Można powiedzieć... Wszystko można powiedzieć, a jak dotąd mówił tylko Ramon i to się nie liczyło. – Historia mnie osądzi – westchnął boleśnie, na co Zuzak tylko wzruszył ramionami, co miało oznaczać, że nikt go nie nabierze na żadne historie, w których wredne szczury zostają przez nieporozumienie i krętactwa bohaterami, ale Zuzanka zrobiła taką minę, że można było podejrzewać, iż ma zamiar wybaczyć gryzoniowi, który chlipał i pociągał nosem nie ruszając się z okna, więc Zuzak warknął na nią ostrzegawczo. W czasie tych wszystkich przygód poznał ją trochę i wiedział, czego się spodziewać. Ramon szepnął, że nawet dzicy nie chcą się z nim kolegować, bo jak ktoś zdradza przyjaciół, to tym bardziej gotów jest zdradzić wrogów, i on nie może tego wszystkiego znieść. Najprawdopodobniej zabije się z rozpaczy, albo zrobi sobie coś jeszcze gorszego, ale cóż znaczy dla nich życie jednego marnego szczura. 72 Rozpacz Ramona nie była udawana i Zuzanka czuła, że to coś twardego, co w niej siedziało i kazało zaciskać ze złością wargi, wcale nie jest takie twarde i mięknie coraz bardziej, jak świeczka lizana przez płomień, a kiedy stało się całkiem miękkie, Zuzanka powiedziała: – Dobrze Ramonku. Ja ci wybaczam. Tylko, żeby to było ostami raz... Zuzak ze złości szarpnął się za głowę tak mocno, że o mało sobie nie poobrywał uszu, więc zawył z bólu i oburzenia. Zaniepokojony dziwnym odgłosem strażnik wetknął do środka dzidę i pogroził im. Gdy zamknął drzwi, szczur padł na kolana i przysiągł na swój łysy ogon, że był to przedostatni raz. Zuzak aż podskoczył. – Słyszysz?! – syknął. – On nie zasługuje na wybaczenie! Chce nas znowu zdradzać. – Nie was, tylko ich – odparł Ramon urażonym głosem. – Nie zapominajcie, że tymczasem jestem jeszcze po ich stronie. Po stronie dzikich. Przynajmniej im się tak wydaje. – Widzisz?! To szczurzysko przechodzi z jednej strony na drugą, jakby to była druga strona ulicy! Zuzanka spojrzała na Ramona z wyrzutem. – Ja z nim nie chcę mieć nic wspólnego! – mruczał ze złością Zuzak wymachując przy tym łapami. – Nie będę się kolegował z facetem, który nie ma charakteru. – Mam, tylko podły – wyjaśnił Ramon. – Za to solidny. Gdyby był słabszy, to bym sobie z nim poradził. Nie zapominajcie, że jestem szkodnikiem z dziada pradziada, a sprawy rodzinne są zawsze najtrudniejsze. Zniżyli głosy, bo drzwi skrzypnęły i strażnik zajrzał do środka. Ramon przylgnął do ściany i znieruchomiał. Jego szare futerko było w półmroku prawie niewidoczne. – Jedno jest pewne – powiedział ponuro Zuzak, gdy wartownik zniknął za progiem. – Ramon już nam nie może zaszkodzić. – Nareszcie! – ucieszył się gryzoń sądząc, że nawet Zuzak uwierzył w jego dobrą wolę. – Nie może – wyjaśnił Zuzak – bo nic już nie może nam zaszkodzić. Gorzej być nie może. – Może być jeszcze najgorzej – zauważył uprzejmie Ramon. – Już jest – odparł futrzasty stworek. – Nie mamy papieru, żeby wydostać się z tej historii. Nawet tę rozmoczoną kartkę dzikusy zeżarły, zanim nas tu przywlokły. A bez odpowiedniego papieru nigdy się stąd nie wydostaniemy. – To prawda – szepnęła ze smutkiem Zuzanka. – Nawet na filmach dla dorosłych potrzebne są papiery. – Papiery, dokumenty – prychnął pogardliwie szczur. – Ja dotąd nie miałem żadnych. Nie miałem nawet imienia i się nie przejmowałem. Dajcie sobie spokój z tą zgryzotą. Rozgryzienie tej sprawy biorę w swoje zęby. Zawsze dawałem sobie radę, to i teraz znajdę jakiś sposób. Muszę mieć tylko trochę czasu, żeby przewąchać wszystko i pomyszkować gdzie trzeba. Mrugnął porozumiewawczo swoim małym, chytrym oczkiem i zniknął bezszelestnie za oknem. W kilka minut obiegł całą wieś i zauważył, że wszyscy Wagarowie poza wartownikami zebrali się w chacie czarownika. Gdy Ramon próbował wśliznąć się do środka głównym wejściem, strażnik zastąpił mu drogę. – Szczurom wstęp wzbroniony. – Nie jestem pierwszym lepszym szczurem, lecz zasłużonym – rzekł Ramon wypinając pierś, jakby widniało na niej jakieś odznaczenie. – A ja jestem na służbie i żaden szczur mi tu nie wejdzie – odparł .strażnik i uniósł maczugę, więc Ramon uznał, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Nie było powodu, żeby pchać się tą samą drogą co wszyscy. Z zakazu wstępu niewiele sobie robił. Takie zakazy obowiązują szkodniki zawsze i wszędzie. Znał kilka sposobów, żeby dostać się bezpiecznie do wnętrza. Obiegł chatę i znalazł u stóp ściany dziurę przysłoniętą kamieniem. Odgarnął trochę ziemi i wśliznął się do środka. Nagle znieruchomiał, bo coś zaszeleściło mu pod jego pazurkami. Bał się, czy szelestu nie dosłyszał któryś z siedzących w pomieszczeniu Wagarów, ale z wnętrza dochodziły podniesione głosy, postukiwania i cichy odgłos rozpuścił się jak kropla wody w 73 jeziorze. Poszerzył ostrożnie otwór, żeby widzieć, co się dzieje na sali, i przycupnął nastawiając ucha. W chacie czarownika toczyły się jakieś obrady. Żabobon wyglądał na rozzłoszczonego. Podgardle i brzuch poruszały się miarowo, a złe, wyłupiaste ślepia spoglądały z wyraźną niechęcią na Siedzącego Leniwca, który stał i z równą niechęcią patrzył na czarownika. – Siedzący Leniwiec się nie zgadza – rzekł tupiąc nogą. – Moja każe żabić! – wrzasnął szaman zieleniejąc ze złości, co jeszcze bardziej upodobniło go do wielkiej żaby. – Twoja nie będzie mi rozkazywać! – Nie będzie! – współplemieńcy poparli swojego wodza wrzaskami i tupaniem, kilku gwizdało przeraźliwie, a odważniejsi pokrzykiwali: – Jak się jej nie podoba, to niech się wypcha trawą i piachem! – Niech nie przynudza, tylko się odchudza! Widać było, że bogini nie cieszy się sympatią wyznawców. W środku wsi na placu stał wizerunek Mojej-Twojej zbudowany z czterech głazów. Przypominał on bałwana, więc Ramon nie miał wątpliwości, że dzicy uprawiają bałwochwalstwo. Jeśli był to wiemy portret, to nic dziwnego, że się nie podobała. Nie była ani piękna, ani dobra, a jedynie tajemnicza i łakoma, więc Wagarowie wprawdzie modlili się, ale nie do niej, lecz o to, żeby jakieś bóstwo lepsze i potężniejsze wyparło ją z wyspy. Mieli nadzieję, że przy tej okazji pozbędą się także Żabobona. – Ludu Wagarów – krzyknął Siedzący Leniwiec donośnym głosem. – Czy chcesz zabijać? – Nie! – odpowiedzieli zgodnym chórem. – Czemu nie chcecie?– judził Żabobon.– Przecież to nicz trudnego! Żeby zrobić czoś dobrego, trzeba się namęczyć, a żłe rzeczy robi się łatwo. – My jesteśmy już wystarczająco źli – odparł Siedzący Leniwiec. – Jak już mam coś zrobić, to wolę się ożenić. Dziewczyna mi się nie podoba, bo za mała, ale i tak jest najładniejsza na wyspie. Lepsza taka niż żadna. Ożenię się z tą Zuzanką. – Po co się chcesz żenić? – zapytał ktoś z sali. – Nie musiałbym sobie prać ani gotować – odparł kacyk. – Przecież nigdy nie prałeś! – zdumiał się czarownik. – Nie chciało mi się. Nic mi się nie chce. A tak nie prałbym, bo to babskie zajęcie. – My też chcemy mieć żonę! Też nam się nie chce! – krzyczeli Wagarowie jeden przez drugiego. – Ani prać, ani gotować! – Zaraz, zaraz – uspokajał zaniepokojony kacyk. – Ja byłem pierwszy! – Drugi! – wrzasnął natychmiast jego zastępca. – Trzeci! Czwarty! – ozwały się głosy. – Przecież ona nie może wyjść za czałe plemię! – protestował Żabobon. – Dlaczego nie? – Siedzący Leniwiec najwidoczniej nie miał nic przeciwko temu. – Sprawa załatwiona, bo prawie wszyscy się zgadzają. – Ale ona się nie żgodzi i ja się nie żgadżam! – sierdził się czarownik. – E – wódz machnął lekceważąco ręką – to tylko dwie osoby. Zobaczysz, że będziemy szczęśliwi. – Będziemy! – krzyknęli chórem pozostali Wagarowie. Na sali zapanował weselny nastrój. Dzicy bębnili w wypięte brzuchy i mruczeli jakąś melodię. Czterech posłańców pobiegło się oświadczyć Zuzance w imieniu wodza i całego plemienia i chociaż wrócili z odmową, wcale się tym nie przejęli. Chętnych do ożenku było coraz więcej, więc liczyli, że wygrają głosowanie. Wydawało się, że nieposłuszeństwo Wagarów zniechęciło czarownika, ale były to tylko pozory. Po kilku minutach także i on włączył się do bębnienia i mruczenia, a nawet więcej, bo zaczął tańczyć. Ramon ze zdumieniem śledził, z jaką zręcznością porusza się ten pokraczny 74 osobnik. Podrygiwał, podskakiwał i kręcił się wkoło jak baletmistrz, a jego skrzekliwy głos brzmiał coraz mocniej i dźwięczniej. Była to jakaś dziwaczna pieśń bez słów o nieprzyjemnym, drażniącym brzmieniu, ale Ramonowi trudno było oderwać się od słuchania. Zauważył ze zdumieniem, że sam zaczyna przytupywać łapkami do taktu w dziwnym oszołomieniu i dopiero szelest wyrwał go z tego stanu i nieco otrzeźwił. Pociągnął nosem łowiąc znajomy zapach. Papier. Z całą pewnością papier. Jama, w której znalazł schronienie, była wymoszczona kartkami papieru. „Założę się o własny ogon, że znowu uratuję komuś życie” – pomyślał i dodał, że z całą pewnością wygra ten zakład. Tymczasem wszyscy krajowcy poddali się czarowi pieśni Żabobona, a pieśń ta z całą pewnością była zaczarowana. Chata trzęsła się pod stopami tańczących dzikusów. Melodia brzmiała coraz donośniej. Gryzoń, żeby nie ulec złowrogiemu czarowi, musiał przytrzymywać łapy. Chór tubylców powtarzał melodię i niezrozumiałe słowa, aż wreszcie niespodziewanie rozległo się: – Żabić bociana! Plemię powtórzyło złowrogie słowa, jakby dziwiąc się, że wbrew jego woli zostało to zaśpiewane, kilku pokręciło głowami, że nie, że mają ochotę tańczyć i śpiewać, a nie zabijać, ale i oni tańczyli śpiewając: – Zabić bociana! Zabić bociana! Reszta zdawała się nie rozumieć w oszołomieniu tańcem, co śpiewa, i bezmyślnie powtarzała dziesiątki razy: – Zabić bociana! Ramon gwizdnął cicho przez zęby. Coraz mniej mu się to wszystko podobało. Nie miał ochoty być zamieszany w kryminalną aferę. – Niedobrze jest – mruknął pod nosem. – Zaczyna się od bocianów, a skończy na szczurach. Pospiesznie zwinął kartki w rulon, wsunął je pod pachę i ostrożnie opuścił kryjówkę. Sunął pod ścianą wlokąc cenne znalezisko i zamierał w bezruchu przy każdym podejrzanym odgłosie, bo papier nawet o zmroku był widoczny. Na szczęście wartownik nie zwracał na niego uwagi. Tańczył jak pozostali, wyśpiewując złowrogie słowa pieśni. Strażnicy pilnujący rozbitków również podrygiwali z półprzymkniętymi oczami i nucili: – Abi oana! Abi oana! Na tę odległość urok rzucony przez Żabobona działał najwidoczniej nieco mniej skutecznie. Nagle otworzyły się drzwi chaty i wszyscy wysypali się na zewnątrz. Ramon w dwóch susach wskoczył za drzewo. Na placu buchnął wysoki płomień ogniska. Języki ognia lizały mrok, a ten rozpuszczał się jak lody. Dziewczynka i Zuzak przywarli do okna i z przerażeniem patrzyli na upiorny korowód prowadzony przez czarownika nie rozumiejąc, co się dzieje. Ponura dyskoteka szalała na placu. Ramon przyglądał się w napięciu tańczącym. Wkrótce doszedł do wniosku, że w tym stanie nikt poza szamanem nie zwróci na niego uwagi, więc gdy ten odwrócił się plecami, szczur najkrótszą drogą ruszył pędem w stronę uwięzionych przyjaciół. Nie mógł sobie poradzić z wtaszczeniem papierów przez okno, więc gwizdnął cicho raz i drugi. W okienku pojawiły się zaokrąglone ze zdumienia oczy Zuzaka. – Bierz to, póki nie patrzą! – syknął gryzoń. Zuzak wyciągnął łapę i po chwili papier znalazł się w bezpiecznym miejscu. Ramon odetchnął, po czym zręcznie wdrapał się po ścianie do środka. – Co oni wyprawiają? – zapytała półgłosem wystraszona Zuzanka, podczas gdy jej towarzysz gorączkowo przerzucał kartki znaleziska w poszukiwaniu nie zapisanej strony. Wygląda na to, że dali się zaczarować na dobre – odparł szczur i poprawił po chwili: – a raczej na złe. 75 – Co tam czary! – ucieszył się Zuzak. – Teraz mamy na nich papier! Potrząsał przed nosem Zuzanki pomiętą białą kartką. – Ramon, skąd to masz? – zapytała dziewczynka. – Ukradł – odpowiedział za niego Zuzak. – Wykradłem – poprawił gryzoń. – Przeczytaj to, Zuzanko, bo ja nie mam okularów. Rzeczywiście nie miał okularów. Prawdę mówiąc nigdy ich nie nosił. Prawdą było również, że nie potrzebował okularów, nie umiał bowiem czytać. Zuzanka pochyliła się nad dziwnym rękopisem i marszcząc z wysiłku brwi w chybotliwym świetle padającym przez okno od ognia czytała półgłosem. Na pierwszej stronie widniało nazwisko autora i tytuł: – Żabobon. Moja magia twoją sprawą... – To chyba o tej bogini – zauważył przytomnie Zuzak. Zuzanka przez chwilę bezgłośnie poruszała wargami. – On pisze, że nie ma żadnej bogini! – szepnęła dziewczynka. – Wymyślił ją, żeby straszyć dzikusów. – Jak się dowiedzą, to sami zaczną mu wymyślać – rzekł szczur. – Chętnie im o tym opowiem. Jeśli przeczytałaś pierwszą stronę, to daj mi, bo zaczynam odczuwać głód wiedzy. – O, nie! – zaprotestował Zuzak. – Trzeba oszczędzać. Papier się przyda. – A ja się nie przydaję? – zapytał Ramon obrażonym głosem. – Może ci zaszkodzić – powiedziała Zuzanka. Szczur machnął łapą. – Połykałem już o wiele gorsze historie – mruknął. Zuzanka oderwała na chwilę wzrok od kartki. – Słuchajcie! Tu jest opisane, skąd oni się wzięli na wyspach, do tego wierszem. Zaciekawieni nastawili uszu, a Zuzanka zaczęła czytać: Nie poszli do szkoły, by dzień mieć wesoły. Ruszyli gromadą nad rzekę, gdzie czyhał Żabobon, co nie był człowiekiem. I rzucił Żabobon zabobon. A znał się na rzeczy Żabobon, co skrzeczy, bo każdy z nich przestał być sobą. Stumanił tumany, zbałwanił bałwany, na wszystkich rzucił złe czary. Ogłupił głuptasy i prawie dwie klasy wyprawił w najdalsze wagary... – Teraz już jasne, dlaczego są tacy ciemni – zauważył Zuzak. – Uciekli ze szkoły. To dlatego wierzą w czary. – Co gorsza, te czary na nich naprawdę działają – mruknął gryzoń. Zuzanka wsłuchiwała się z niepokojem w odgłosy za oknem. 76 – Chyba tego nie zrobią – szepnęła. – Zrobią. Tańczą, jak on im zagra – odparł Ramon z przekonaniem. Dziewczynka zdała sobie sprawę, że nie mają czasu do stracenia. Jeśli czary działały na zdziczałych wagarowiczów do tego stopnia, to bocian był w najprawdziwszym niebezpieczeństwie. Zuzak wzruszył ramionami. Jego zdaniem, to oni byli w niebezpieczeństwie, natomiast bocian dopiero będzie. Poza tym ptak miał parę mocnych skrzydeł. – I parę dzieci pod opieką – zauważyła dziewczynka. – Ale nam zostały tylko dwie kartki – wtrącił Ramon. – Bocian nas zdradził! – przypomniał Zuzak. – Właśnie – dodał szczur, ale zaraz zamilkł wstydliwie, ponieważ przypomniał sobie, że także i on miał na swoim koncie zdradę. Zuzanka nie chciała słyszeć o pozostawieniu bocianiąt bez pomocy. Wertowała notatki Żabobona, szukając jakiejś wskazówki, aż natrafiła na dziwaczny wierszyk napisany na samym dole strony maleńkimi literami: – Gdy Moja-Twoja zginie, przepadną po godzinie i czary, i Wagary, i koniec będzie, bo spadnę na samo dno... – Nic nie rozumiem, to jakaś czarna magia – pisnął Ramon i podrapał się łapą za uchem, ale zaraz coś mu przyszło do głowy. Obwąchał rękopis. – Jeśli to jest Moja-Twoja, to zdaje się, że właśnie zginęła – wyraził przypuszczenie i zachichotał złośliwie, a na potwierdzenie jego słów rozległ się krzyk Żabobona: – Nieszczęście! Moja żostała porwana! Wagarowie podrygując półprzytomnie w dzikim tańcu powoli wracali do przytomności. Pierwszy ocknął się Siedzący Leniwiec. Zauważył, że posąg bogini stoi na swoim zwykłym miejscu, więc przyszło mu do głowy, że czarownik przejadł się bananami i rozchorował. – Porwano Moją! Porwano! – nie przestawał biadolić Żabobon. – Co ty wygadujesz? Kto by się na nią porwał? Przecież sam mówiłeś, że jest potężna! – Bocian! – syknął czarownik z nienawiścią. – Bocian jeszt moim wrogiem! – Bocian nie podniesie kogoś, kto zjada dziennie dziesięć kilo bananów – zauważył przytomnie wódz Wagarów, który przesiedział trzy lata w jednej klasie, ale parę prostych obliczeń w pamięci potrafił wykonać. Szaman wyjaśnił, że Moja-Twoja jest wprawdzie bardzo potężna, ale przy tym lekka jak papier. – Jak papier? – zdumiał się Siedzący Leniwiec. – Raczej spora torba, skoro się w niej tyle mieści. – To jest bardzo poważna sprawa! Nie pora na żarty! – Na żarty? – wtrącił przysłuchujący się rozmowie zastępca kacyka. – To ona była nażarta i bardzo dobrze, że już jej nie ma! – Nicz nie rożumiecie, tępe durnie! – wrzeszczał Żabobon. – To będzie koniecz Wagarów! Leniwiec roześmiał się. – Ze szkoły to mogli nas wylać, ale z wagarów... – Wyleją! Wszystkich! Pójdziecie na szamo dno! Wagary pochłonie morze! Wszystko przepadnie! Możecie szobie nie wierzyć w Moją-Twoją, ale uwierzycie w przepowiednię, jak ża pół godziny woda żaleje wam oczy! Nigdy dotąd nie widzieli Żabobona w takim stanie. Skurczył się, przygarbił ze strachu tak, że dłońmi sięgał ziemi, co jeszcze bardziej upodobniło go do wielkiej, skrzeczącej ropuchy. Jego skóra stała się śliska od zimnego potu, podgardle pulsowało w szybkim tempie. Jeśli Wagarowie nie chcieli uwierzyć we wszystkie słowa starego krętacza, to mieli przynajmniej dowód, że dzieje się coś niezwykłego. 77 – On się chyba boi – zauważył Siedzący Leniwiec, który dotąd nigdy nie widział czarownika ogarniętego strachem. – Tak, boję się – przyznał Żabobon bez wahania. – Będę musiał odejść z tego świata na pewiem czas. Ale tylko na pewien czas, aż znowu taczy jak wy wywołają mnie na powierzchnię. – A my? Co będzie z nami? – szeptali Wagarowie. – Dno. Koniecz – stwierdził szaman. – Co robić? Co mamy robić? – padały dokoła trwożliwe pytania. – Żnaleźć tego, który ukradł Moją – odparł czarownik. – Tylko to nasz może uratować. – Wezwijcie strażnika! – rozkazał wódz. W chwilę później kilku wyspiarzy przywlokło oszołomionego tańcem wartownika o nieprzytomnych oczach. Strażnik wciąż pląsał i nucił pod nosem. Widocznie uległ czarom w większym stopniu niż pozostali. Żabobon wpił w niego swoje wyłupiaste zielonkawe ślepia. – Czy ktoś kręcił się koło mojego domu w czasie narady? – zapytał. Wartownik przekrzywiał w tańcu głowę ni to kiwając, ni to kręcąc. – Nie kręć! – rozkazał szaman. – Czy widziałeś kogoś w pobliżu? Czy podejrzewasz kogoś? – Bociana! Bociana! – rzucił wartownik pląsając w miejscu. Zapomniał o całym świecie, zapomniał o spotkaniu ze szczurem. Tylko złowroga pieśń kołatała się w jego opustoszałej głowie, a właściwie jedno tylko słowo tej pieśni. Żabobon wziął je za odpowiedź, bo nienawiść wobec odwiecznego wroga mąciła mu rozum. – To bocian! Tak myślałem! – krzyknął. – Zabić bociana! – Zabić bociana! – odpowiedział tłum złowróżbnym chórem i upiorny taniec wojenny zaczął się od nowa. Żabobon szeptał pod nosem straszliwe zaklęcia i zatruty czar tańca ogarnął wszystkich. W dłoniach krajowców pojawiły się ostre dzidy. Zuzanka patrząc na tę mrożącą krew w żyłach scenę, nie miała wątpliwości, że otumanieni Wagarowie gotowi są spełnić groźbę. Przestali być sobą, byli teraz jak kukły poruszane przez zaklęcia czarownika, pozbawione woli i rozumu. Gdy podjudzani przez Żabobona wyspiarze ruszyli upiornym korowodem w głąb lądu, dziewczynka bez wahania sięgnęła po kredkę i w pośpiechu zaczęła szkicować coś na nie zapisanej stronie czarodziejskiego notatnika. – Żebyście tylko zdążyli – szepnęła kończąc podkop pod chatą, gdzie ich uwięziono. – Dlaczego mamy nie zdążyć? Zrobimy z nich balona! – krzyknął Zuzak zacierając łapy. Dla Zuzaka wszystko było lepsze od bezczynności. – Balona? Powiedziałeś: balona? To dobry pomysł! – ucieszyła się Zuzanka i szybko uzupełniła rysunek. Gdy w chwilę później znaleźli się na wolności, już na nich czekał przywiązany do drzewa pomarańczowy balon z koszem, w którym kilka osób mogło się pomieścić bez trudu. – Na co czekasz? Do roboty! – Zuzanka poganiała Zuzaka, który niepewnie przyglądał się dziwnemu pojazdowi. Czymś takim miał lecieć po raz pierwszy w życiu. – Trudno tym sterować – zauważył nie bez racji. – Co będzie, kiedy wiatr zniesie nas w drugą stronę? Zuzanka przygryzła wargę. Tego rzeczywiście nie przewidziała. Należało natychmiast coś wymyślić, więc oboje zaczęli rozmyślać w pośpiechu, ale nic nie przychodziło im do głowy. Tymczasem Ramon we wnętrzu gondoli rozsiadł się wygodnie. Jego ślepka błyszczały z podniecenia na myśl, że będzie oto pierwszym szczurem, który przeleci balonem przez ocean. Nadął się z dumy, przez co sam stał się podobny do małego szarego balonika. Na stare lata będzie miał co opowiadać swoim wnukom. Zuzak spojrzał na szczura kątem oka i nabrał podejrzeń, że gryzoń coś knuje, bo minę miał dziwną. 78 – Trzymaj zęby przy sobie! – warknął. – Jak zrobisz dziurę w balonie, to spadniemy i się potopimy. – Może Zuzaki są takie głupie, żeby podgryzać gałąź, na której siedzą, ale nie szczury – odciął się Ramon. – Myśl, zamiast leżeć do góry brzuchem! – Pomyślałem, więc mogę odpocząć – odparł gryzoń z wyższością. – To bardzo proste. Trzeba narysować wiatr, który wieje w stronę drzewa, gdzie siedział bocian z małymi... Jak widzisz, szczury są znacznie mądrzejsze od Zuzaków. – Też wymyślił! – Zuzak roześmiał się szyderczo. – Nic nie widzę, bo wiatr jest niewidzialny, a szczury nie są takie mądre, jak im się wydaje. – To prawda, że wiatru nie widać– przyznał się urażony Ramon – a jednak widać, skąd wiatr wieje. Zuzanka spojrzała na niego z namysłem. – Ramonku, ty rzeczywiście jesteś mądry! – Nie ma o czym mówić – rzucił szczur. – Jak masz jakieś kłopoty, to zawsze możesz liczyć na moją radę. – Co on takiego wymyślił? Nic nie rozumiem! – pytał gorączkowo Zuzak spoglądając dziewczynce przez ramię. Zuzanka szybko poprawiła rysunek. – Popatrz! – powiedziała podsuwając mu kartkę. – I co z tego? – Widzisz te drzewa? Wszystkie wygięte w jedną stronę od wiatru. Jeśli drzewa gną się w jedną stronę, to znaczy, że wiatr wieje z drugiej. – Aha – powiedział Zuzak. – To rzeczywiście proste. – Tak, tylko trzeba najpierw na to wpaść – rzucił zgryźliwie szczur z dna gondoli. – Przydałaby się kotwica, bo inaczej ten wiatr nas zniesie– zauważył Zuzak, udając, że nie usłyszał uwagi gryzonia. Po chwili ekwipunek był kompletny i balon skoczył w górę ponad wierzchołki, a potem pomknął ciemnym niebem i pchany wiatrem wprost do drzewa, na którym tkwił bocian otoczony przez zgraję dzikusów. Trzeba wiedzieć, że latające na dzienną zmianę ptaki nocą widzą równie źle jak sowy w dzień. Nazywa się to kurzą ślepotą. Gdyby napad nastąpił o świcie, to ptak zdołałby przenieść dzieci w bezpieczne miejsce. W nocy był zupełnie bezradny. Żabobon z rozmysłem wybrał taką właśnie porę ataku, wiedział bowiem wszystko o bocianich obyczajach. Na szczęście dzicy widzieli w ciemnościach niewiele lepiej od bociana, a ich włócznie nie sięgały wierzchołka drzewa. Bocian spał czujnie. Wrzaski od strony wsi usłyszał od razu. Potem słowa pieśni stały się coraz wyraźniejsze, zrozumiał je i nie miał wątpliwości, że zagraża mu śmiertelne niebezpieczeństwo. „Co za dzikusy” – pomyślał ze zgrozą. – „Nie wiedzą nawet, że bociany są pod ochroną”. Otarł dziób o skrzydło. Nie pozostawało mu nic innego jak tkwić na gałęzi i w mroku walczyć do ostatniego pióra o życie swoich dzieci. Jedyną jego pociechą była teraz cicha nadzieja, że bocianięta ocaleją, dorosną i kiedyś pomszczą śmierć ojca. Napastnicy zbliżyli się powoli, ze wszystkich stron otaczając drzewo. Nie przestali wyśpiewywać złowrogiej pieśni. Kilka włóczni poszybowało w górę. Jedna z nich wbiła się w konar parę metrów pod nogami ptaka, a kiedy któryś z Wagarów usiłował wejść na drzewo, spadła mu wprost na głowę strącając z gałęzi, co skutecznie zniechęciło pozostałych do podejmowania podobnych prób. Bocianięta obudzone wrzaskiem nacierających Wagarów dopytywały się piskliwymi głosikami, dlaczego ci straszni ludzie chcą bić ich tatusia. Potem nastąpiła w dole chwila podejrzanego spokoju. Trwały jakieś gorączkowe narady i bocian z rosnącą nadzieją liczył minuty 79 dzielące go od zbawczego świtu. Nagle drzewo zadrżało pod uderzeniami siekiery. Bocian zesztywniał z przerażenia. Pomyślał, że nie wolno mu dopuścić, żeby jego dzieci zostały sierotami, i gotów był rzucić się do ucieczki na złamanie karku w nieprzenikniony mrok, co i tak było lepsze od spadania na ziemię wraz ze zrąbanym drzewem, gdy wtem dobiegł go wyraźny głos z nieba: – Bocianie! Chodź do nas! Głos wydawał się znajomy, a on przecież nie miał w niebie żadnych znajomości. Latał wprawdzie wysoko, ale nie do tego stopnia. Po raz pierwszy słyszał, żeby w niebie zawracano sobie głowę zwykłymi bocianami. – Wolałbym jeszcze zostać na ziemi – szepnął. – Ktoś musi się zająć dziećmi. – Chcę cię uratować! Słyszysz mnie? – odezwał się ten sam głos. – Mamusia! – pisnęło bocianiątko. „A więc to chyba nie przewidzenie” – pomyślał bocian. „Czyżby moja biedna żona?”. Podskoczył na gałęzi, bo coś brzęknęło o konar. Nie miał czasu zastanawiać się, co to było, bo drzewo drgnęło i zaczęło trzeszczeć, chyląc się ku ziemi. Dzieci pisnęły, zatrzepotały skrzydełkami, ich głosiki oddaliły się. Przekonany, że pisklęta spadają, rzucił się na oślep w ciemność i w tej samej chwili jakaś nieznana siła uniosła go w górę. – Przestań się rzucać, bo wydziobiesz mi oko! – syknął Zuzak trzymając ptaka oburącz. Obok niego siedziały bocianięta. – To wy?! – zdumiał się bocian. – A ja myślałem, że to niebo nam sprzyja! – Na razie sprzyja wam Zuzanka i pewien szary, skromny szczur, który to wszystko obmyślił – rzekł Ramon. – Drzewo się przewraca! – krzyknął ostrzegawczo Zuzak mocując się z liną. W ostatniej chwili zdołał rozwinąć ją na całą długość, a mimo to balonem szarpnęło potężnie. Wagarowie wydali dziki okrzyk triumfu, a w chwilę później, gdy nie znaleźli bociana, jęk zawodu. – Dlaczego nie odlatujemy? – zapytał Ramon. – Tu nie ma już nic do roboty. – Nie mogę odwiązać liny! – krzyknął Zuzak. Nagle stała się rzecz straszna, balon zaczął powoli opadać. – Co to? – głosem pełnym niepokoju zapytała Zuzanka. – Koniec! – jęknął Zuzak. – Dzikusy złapały linę i ciągną nas w dół! Zrobił się supeł! Szarpał z całych sił, ale węzeł był oporny i twardy jak kamień. Coraz wyraźniej słychać było skrzekliwy głos Żabobona dyrygującego wyspiarzami. – Trzymać mocno! Mamy ich w ręku! – wrzeszczał czarownik. – Ciągnąć. Ramon odsunął sparaliżowanego strachem Zuzaka. – Ja to załatwię. – Nie dasz rady – szepnął Zuzak. – To się nie da rozwiązać. – Zobaczymy – odezwał się szczur i przyłożył ostre siekacze do napiętego sznura. Wystarczyło kilka cięć, żeby uwolniony balon wystrzelił w szarzejące niebo. – Jeśli jest jakiś problem, którego nie można rozwiązać, to trzeba go rozgryźć, jak mówi szczurze przysłowie. Zawiedziona dzicz jęknęła padając na ziemię. Żabobon zaskrzeczał z furią, opadł na łapy, skurczył się i miotał przekleństwa. Balon unosił się bezpiecznie w przestworzach. Dopiero teraz bocian miał czas na oburzenie. – To skandal, żeby napadać bociana z dwojgiem dzieci! – Namówił ich do tego czarownik – wyjaśniła Zuzanka. – Wszystko jedno! Nawet czary mają swoje granice! – Dziwne – mruknął Ramon. – Myślałem, że ten Żabobon to jakiś twój znajomy... Na dźwięk imienia czarownika bocian aż podskoczył. – Znasz go? – zapytała Zuzanka. 80 – Tak – odparł ptak głuchym, zmienionym głosem. – To podwodny potwór najęty przez żaby do zwalczania bocianów. Podobno jakiś ich daleki krewny. – Co za rodzina – westchnął Ramon. Wszyscy kręcili głowami z oburzenia. Nawet morze było wzburzone. Wielkie jak góry fale zalewały wyspę. Zuzanka spoglądała w dół z niepokojem. – Co to? – Koniec czarów i Wagarów – zachichotał mściwie szczur. – Przepowiednia się sprawdza. Wyspa coraz szybciej pogrążała się w wodzie. – Przecież oni się potopią! – krzyknęła Zuzanka. W oczach towarzyszy nie mogła znaleźć zrozumienia dla swojego niepokoju o mieszkańców wyspy. Bocian wzruszył skrzydłami. – Wcale mi ich nie żal – zaklekotał wychylając się z gondoli. – Bocianożercy! Żabie pachołki! – Nie można ich tak zostawić! Byli przecież zaczarowani! – A teraz będą zatopieni. Najważniejsze, że nam nic nie grozi – powiedział szczur. Zuzak stanął jednak po stronie dziewczynki. – To nasza historia! Moja i Zuzanki! – krzyknął. – I nikomu w niej nie pozwolimy zginąć! Wbrew protestom gryzonia i ptaka dziewczynka zmieniła kurs wiatru. Balon wracał nad niknącą w falach wyspę. – Zasłużyli sobie na dobrą szkołę – mruczał niechętnie bocian. – To wrócą do szkoły, bo na tej wyspie zupełnie zdziczeli– odparła Zuzanka rysując na kartce koła ratunkowe. Wagarowie siedzieli na gałęziach najwyższych drzew jak stado zmokniętych kur, ale woda wzbierała coraz wyżej i za kilka chwil miała pochłonąć także wierzchołki. Zaczęli rzucać koła i dziewczynka ledwo mogła nadążyć z rysowaniem. Gdyby nie pomoc z ratunkowego balonu, to pewnie by się potopili, bo żaden z nich nie pływał tak dobrze, żeby dotrzeć do odległego lądu. Jedynie Żabobon unosił się swobodnie na powierzchni. Pływał żabką. – Jego też ratujemy! – rozkazała dziewczynka. – Jak sobie życzysz – odparł bocian i przez długą chwilę starannie celował. Ciężkie koło ratunkowe trafiło Żabobona prosto między oczy. Zabulgotał i poszedł na dno. – Jak mogłeś?! – wybuchnęła Zuzanka. – Nie wiedziałem, że bociany są takie mściwe – zauważył ponuro Zuzak. Bocian spojrzał na niego spod oka i otarł dziób o skrzydło. – Nic mu nie będzie – odparł cichym, trochę zawstydzonym tonem. – Poszedł wprawdzie na dno, ale tam właśnie ma swoją siedzibę. Może to go nauczy, żeby nie wtykał swojego śliskiego nosa w porachunki bocianów z żabami. Wagarowie unosili się na falach pouczepiani kurczowo do kół ratunkowych. Kręcili się w kółko wołając o pomoc. Ramon uważał, że pomogli im w większym stopniu niż należało, ale Zuzanka pochyliła się nad kartką i w samym rogu narysowała niewielki okręt, niezbyt wygodny, w sam raz taki, żeby dopłynąć na nim do pierwszego lepszego brzegu. Zuzak patrzył na to z niepokojem. – Powinniśmy oszczędzać papier dla siebie – powiedział z wyrzutem w głosie. – Mamy jeszcze jedną kartkę – odparła dziewczynka wyrzucając rysunek za burtę. – Płyń po morzach i oceanach! Najlepiej do szkoły! Podmuch wiatru odepchnął balon od zatopionego lądu. Oddalając się widzieli, jak wagarowicze włażą na pokład. – Żałuję, że się z nimi nie zabrałem – mruknął Ramon. – Kiedy wrócą do szkoły, będzie im potrzebny korepetytor, a ja w swoim życiu liznąłem trochę wiedzy. – Jak cię znam, to na lizaniu się nie skończyło – zauważył złośliwie Zuzak. Spojrzeli jeszcze raz za siebie. W słońcu błysnęły białe żagle. Okręt uciekinierów brał kurs na szkołę. 81 – Dokąd teraz? – zapytał szczur. – Jeśli o mnie i moją rodzinę chodzi, to mam upatrzoną przyzwoitą stodołę pod Kockiem – powiedział bocian i dodał po chwili, że najwyższy czas osiąść gdzieś na lato i zająć się nauką latania, bo z powodu przygód zaniedbał wykształcenia własnych dzieci. Ramon, chociaż był z pochodzenia szczurem wędrownym, także miał dosyć podróży i marzył o gościnnej norze, gdzie otoczony przez pobratymców mógłby opowiadać o swoich wędrówkach. Przypomniał sobie, że jeden z jego dalekich krewnych mieszka w drukarni. Na pewno zgodziłby się wydrukować wizytówkę, na której będzie napisane: Ramon Leon, szczur międzyplanetarny, pełnomorski oraz balonowy. To nic, że on, Ramon, nie potrafi czytać, skoro będzie wiedział, co jest napisane. Wizytówka uczyni z niego osobistość. Zastanawiał się, czy ma też umieścić napis: wielokrotny wybawca. Ciekawe, czy szkodniki coś takiego docenią? Spojrzał na towarzyszy podróży i z ich twarzy nie mógł wyczytać wdzięczności. Nawet mu nie podziękowali. Patrzył na nich z niemym wyrzutem. Pomyślał, że nie warto być szlachetnym za często, bo wszyscy się do tego za łatwo przyzwyczajają. – Jak tak dalej pójdzie, to nie nadążę z ratowaniem – gderał pod nosem. – Pakujecie się ciągle w jakieś niebezpieczeństwa i muszę was potem z tego wyciągać, a nikt nie pomyśli nawet, że wybawca jest normalnym stworzeniem i musi coś zjeść od czasu do czasu. Obejdę się bez waszej wdzięczności, ale nie bez śniadania. – Wszyscy jesteśmy głodni – westchnęła Zuzanka. – Gdyby nie ja, to by was nie było. Zjedliby was żywcem. – Przestań, Ramon – zniecierpliwił się Zuzak. – Mówisz tylko o jedzeniu, jakby to było najważniejsze. – Jakby było coś do jedzenia, to wcale bym się nie odzywał. Jestem głodny i to jest najważniejsze. – To nie jest historia o szczurach! – warknął Zuzak. – Tak? – oburzył się gryzoń. – To może nie jestem bohaterem? – Jesteś, Ramonku, jesteś – pospiesznie powiedziała Zuzanka czując, że w powietrzu wisi awantura. Ramon pod szarym futerkiem zarumienił się z dumy. Postanowił, że napis na wizytówce będzie brzmiał: Ramon Leon, bohater międzyplanetarny... – Mamusiu, czy my też możemy być bohaterami? – zapytało bocianie pisklę. – Oczywiście – odparła dziewczynka. – Każdy, kto tu występuje, to bohater. – Jak to?! – wrzasnął dotknięty do żywego szczur. – Chcesz powiedzieć, że ktoś ledwo opierzony, nic nie robiąc, ni z tego ni z owego zostaje nagle bohaterem?! – Każdy, kto występuje w tej historii...– starała się wytłumaczyć dziewczynka, ale gryzoń nie chciał nawet o tym słyszeć. – Proszę bardzo! W takim razie od dzisiaj będę leżał do góry brzuchem! Od tej chwili występuję jako bohater na leżąco! – A ja stanowczo się nie zgadzam – wtrącił pełnym zatroskania głosem bocian – żeby na przykład taki Żabobon też był bohaterem, bo to zły przykład dla dzieci. Zuzak też uznał to za niedopuszczalne, żeby złak występował jako bohater, więc żeby ich pogodzić, Zuzanka powiedziała, by w takim razie uznać Żabobona za czarny charakter, ale na to bocian też się nie chciał zgodzić, bo kolor mu nie odpowiadał. Żabobon był zielonkawy, a z kolei zielonkawy charakter nie brzmiało dobrze i wreszcie Ramon zaproponował, żeby czarownik został wrednym charakterem, na co wszyscy się w końcu zgodzili, i wtedy dopiero jedno z bocianiąt krzyknęło, że morze wyschło, więc wyjrzeli za burtę i zauważyli, że balon zdążył przelecieć nad oceanem i dotarł do lądu. – Bardzo mi było przyjemnie, chociaż może nie tak bardzo – stwierdził bocian – ale życie bociana nie składa się z samych przygód. Jeśli o mnie chodzi, to wysiadam. Dzieci muszą mieć dom, porządne rodzinne bocianie gniazdo. 82 Balon zbliżył się do stodoły, na której szczycie gospodarz umieścił dużą oponę. – Zdaje się, że znalazłem pustostan – ucieszył się ptak. Pożegnał się serdecznie ze wszystkimi. – Daj dzioba! – powiedziała Zuzanka ściskając dzielnego ojca. Po chwili ptasia rodzina znalazła się w komplecie na dachu i żegnała odlatujący balon machaniem skrzydłami i klekotaniem. – Niezły z niego facet – zauważył Ramon kręcąc głową – ale żeby mieszkać w oponie, to trzeba mieć... – tu zakreślił kółko na czole. Ramon zagłębił się w marzeniach o tym, jak resztę życia spędzi opowiadając krewniakom o swoich niezwykłych przygodach, uznał bowiem, że jak na jednego szczura, który jest bądź co bądź niewielkim stworzeniem, to przygód przeżył aż w nadmiarze. Wśród gryzoni mógł być teraz kimś, bo na podziw ludzi i Zuzaków nie ma co liczyć. – Widzę jakiś stary zamek! – zameldował Zuzak. – Zamek? Otwarty czy zamknięty? – zapytał Ramon nie podnosząc się z podłogi. – To ruina – stwierdziła Zuzanka. Ramon ożywił się. – Ruina? Jeśli to ruiny, to na pewno mieszkają tam moi krewni. Zatrzymać balon! Wysiadam! – Nie mamy czasu na zwiedzanie ani na odwiedziny u krewnych – stwierdził Zuzak. – Muszę już wracać do domu. – Ja też muszę! – upierał się Ramon. – Może to właśnie będzie mój dom. Nie jestem teraz byle kim. Nie zamieszkam w chlewie ani w kurniku. Zamek to coś w sam raz dla mnie. Balon leciał w kierunku zamkowej baszty, na której para kruków uwiła sobie gniazdo, gdzie przyszło na świat dwoje małych krucząt. Rodzice ujrzeli nagle jakieś pomarańczowe monstrum pędzące, jakby miało zamiar zburzyć ich dom, i w obronie małych ruszyli do ataku. Rozpędzone kruki z furią wbiły się dziobami w balon i rzekomy potwór z sykiem opadł na ziemię. – Wykrakaliśmy! – krzyknął zwycięsko ojciec rodziny. – A ja myślałem, że tylko czarne koty przynoszą nieszczęście – westchnął Ramon gramoląc się z kosza. – Skąd się tu wzięliście? – zapytał zdumiony kruk. – Wypadliście z brzucha tego potwora? – Nie z potwora, tylko z balona, w którym jakieś głupie kruki porobiły dziury! – warknął Zuzak oglądając zniszczoną powłokę. – Potworne nieporozumienie! Potwornie przepraszamy! – odparły zawstydzone kruki. – To pierwszy balon, jaki widzimy w życiu. – To trzeba było mu się najpierw dobrze przyjrzeć – rzekł kwaśno Zuzak. – Czy możemy w czymś pomóc? – zaproponowały ptaki uprzejmie. – Trzeba było nie szkodzić – odparł znacznie mniej uprzejmym tonem Zuzak. – Zacerowanym balonem do domu nie dolecę. Kruki zaproponowały gościnę i nie pozostawało im nic innego, jak skorzystać, tym bardziej że w pobliżu zamkowych ruin rosły dorodne maliny, a oni od początku podróży przez ocean nie mieli nic w ustach. Zuzanka przyglądała się z zaciekawieniem zniszczonym murom. Nie nadawały się one w tym stanie do zamieszkania, ale do straszenia były w sam raz. Rodzice nie pozwalali jej oglądać filmów o duchach, więc może była to ostatnia okazja żeby się pobać za młodu. Jakieś licho podkusiło ją, żeby zwiedzić zamkowe lochy, choć Zuzak miał złe przeczucia i chciał stąd odejść jak najprędzej. Na zamkowym dziedzińcu, niegdyś kamiennym, a teraz zasypanym gruzem i porośniętym chwastami, zastali Ramona otoczonego przez gromadkę szczurów, które na widok obcych rozpierzchły się w popłochu po kątach. Jak się okazało, byli to cioteczni bracia stryjecznej 83 siostry wujka Ramona, którzy właśnie zbierali się do opuszczenia zamczyska. Wytrzymali w nim zaledwie trzy dni. – Uciekacie jak z tonącego okrętu – kpił Ramon, gdy krewni wyszli z ukrycia. – Co wam strzeliło do głowy, żeby opuszczać taki dom z wygodami? Nie powiecie mi chyba, że macie na oku coś lepszego? Gryzonie wymieniły lękliwe spojrzenia, a wreszcie najśmielszy wyjąkał, że w ruinach straszliwie straszy. Rodzina rzeczywiście sprawiała wrażenie znerwicowanej, jeden z braci stryjecznych osiwiał w ciągu jednej nocy, a drugi, przeciwnie, wyłysiał. – Chyba nie wierzycie w duchy? – roześmiał się Ramon. – Wierzyć to my może i nie wierzymy – wyszeptał nieśmiało najstarszy szczur – ale co nam z tego, kiedy straszą nas aż strach. Nic sobie nie robią z tego, że nie wierzymy. – Przy mnie nie musicie się niczego bać – oznajmnił Ramon. – Zajmę się osobiście odstraszaniem tych strachów. Przypomnijcie sobie nasze przysłowie, że jedyną groźną rzeczą dla szczura jest odszczurzanie. No jak? Zostajecie ze mną? Gryzonie poszeptały między sobą i oświadczyły, że skoro ktoś tak światowy i doświadczony zajmie się ich sprawą osobiście, to gotowe są przetrzymać w strachu kolejny dzień. Zuzanka i jej przyjaciel z rysunków mieli zamiar zwiedzić lochy, a potem niezwłocznie udać się w dalszą podróż, bo kłopoty z papierem nie pozwalały dłużej ciągnąć przygód. – A moje kłopoty? – obruszył się szczur. – Chyba mnie tu nie zostawicie samego? Obiecałem rodzinie, że odstraszę i odduszę tę ruinę. – Ciekawe, jak masz zamiar to zrobić – zapytał z powątpiewaniem Zuzak. – W bardzo prosty sposób. Mam nadzieję, że mi pomożecie – odparł szczur i dodał bezczelnie, że z takimi sprawami nie chce mieć do czynienia. – Może ja też nie chcę? – mruknął niechętnie Zuzak. – Chyba się nie boicie – rzekł chytrze szczur. – Bo jeśli się boicie, że się będziecie bali, to i tak się boicie, więc jest wam wszystko jedno. A z kolei jeśli się nie boicie, to strachy wam nie straszne i poradzicie sobie z łatwością. Zuzak nie mógł się przyznać do obaw, żeby nie wyjść na tchórza, ale podejrzewał, że cała sprawa wcale nie wygląda tak prosto, jak ją przedstawia szczur. – Trzeba się rozejrzeć i zastanowić – szepnął Zuzance. Rozsądek podpowiadał mu, że lepiej będzie opuścić jak najprędzej to ponure miejsce, ale również i jego jakieś licho podkusiło, żeby zostać i spróbować mimo wszystko. Także i jemu zabraniano w domu oglądania telewizyjnych przestraszydeł i horrorów. Teraz czuł pod zjeżonym futerkiem dziwne, niepokojące dreszcze. Zuzanka, schodząc do mrocznych podziemi, mocno ściskała w dłoni kredkę i ostatnią kartkę papieru, na której nie było jeszcze śladu niesamowitych przygód, jakie miały ich spotkać. Ciemność lochów była równie nieprzenikniona. 84 Zakazane straszyd ł a Podkusiło licho małych poszukiwaczy przygód, żeby poznać prawdziwy strach, a licho, jak mówi przysłowie, nie śpi; ponieważ nie śpi, jest blade z niewyspania, wygląd ma niezdrowy od wdychania stęchłego powietrza lochów i ruin i z powodu tego niezbyt przyjemnego wyglądu stara się pokazywać jak najrzadziej, pozostając niewidzialne, daje się natomiast we znaki tym, którzy zbłądzą przypadkiem do zamku albo próbują w nim zamieszkać. Licho, prawdę mówiąc, straszyło ze strachu. Samo się bało, ale poza straszeniem nic innego nie potrafiło, więc snując się po zburzonych komnatach i korytarzach wyło, zrzucało kamienie i chichotało upiornie, śmiało się bez radości, bo w gruncie rzeczy nie miało powodów do śmiechu. Całymi latami w samotności, ponieważ nigdy nie miało okazji, żeby kogoś bliżej poznać. Kto się pokazał, ten zaraz zmykał ze zjeżonym włosem krzycząc z przerażenia. Nic dziwnego, że okoliczni mieszkańcy unikali zamkowych ruin, ścieżki porosły wkrótce chwastami, więc niełatwo tu było trafić, nawet jeśli ktoś znał drogę, i na koniec – to i nie było kogo straszyć. Żeby całkiem nie wyjść z wprawy, wzięło się Licho za straszenie szczurzej rodziny, która mieszkała obok kruków w opuszczonym zamczysku. Strach na szczury, kto by pomyślał... Zeszło gorzej niż na psy. Całkowity upadek ducha. Bardzo nad tym bolało, wspominając wspaniałą przeszłość, kiedy to możnych i rycerzy przyprawiało o takie przerażenie, że zbroja na nich podskakiwała jak pokrywka na garnku. Czarne charaktery bladły ze zgrozy i robiły się szare, gdy przybrawszy, wprawdzie niekompletną, ale za to strasznie skuteczną postać toczącej się głowy, pędziło ciemnymi korytarzami wydając upiorny śmiech: od tego widoku jedni siwieli, a inni łysieli. To mrożące krew w żyłach widowisko Licho nazywało pieszczotliwie „numerkiem z wesołą główką”. Było to jednak bardzo dawno temu, w czasach, gdy widok prawdziwego rycerza nie był niczym niezwykłym, a te czasy minęły bezpowrotnie. Od lat na zamku nie było żywej duszy – nie licząc oczywiście szczurów – i Licho straciło wprawę. Pewnej nocy usiłowało przybrać kształt toczącej się głowy i wyszedł z tego kwiczący świński łeb. – A to świństwo! – jęknęło Licho waląc się ze złością po ryju, ale nic nie mogło poradzić. Próbowało raz i drugi i za każdym razem było coraz gorzej. Skończyło się na kotlecie schabowym, a każdy przyzna, że wprawdzie kotletów można nie lubić, ale przecież nie do tego stopnia, żeby przed nimi w panice uciekać. Usiłowało przypomnieć sobie inny numer z przeszłości. Był to numer trzynasty, kłapiący zębami kościotrup, który nadzwyczaj skutecznie działał na kupców, sklepikarzy, bankierów oraz na dziewice, szczególnie na blondynki, bo brunetki mdlały dopiero po minucie. Licho z trudem wypowiedziało odpowiednie zaklęcie, wciągnęło brzuch i policzki, przez co wyglądało wprawdzie mizernie – po prostu skóra i kości – do kościotrupa było mu jednak daleko. – Zaczyna mi brakować kondycji – szepnęło zmartwione. – Jak tak dalej pójdzie, to w razie czego nie będzie czym straszyć. Postanowiło powtórzyć cały materiał, wszystkie numery. 85 Numer dwa, dziewica świetlica, biała dama jarząca się w mroku pod sufitem, wyszła blado i przyziemnie, snuła się tuż nad podłogą jako ledwie widoczny, bo niemal przezroczysty obłoczek i byle przeciąg mógł ją wydmuchać za okno. Czymś takim można było od biedy przestraszyć tylko jakąś wyjątkowo spostrzegawczą osobę, ponieważ na domiar złego dziewicy świetlicy wysiadł głos i nie było słychać jęków ani zawodzenia. Numer siedem, czyli rycerz bez głowy, która została wykorzystana w „numerku z wesołą główką”, był wprawdzie dobrze widoczny, ale nie nadawał się do pokazywania, bo wpadał na ściany, potykał się, nie trafiał w drzwi i kręcił się w kółko, nie mogąc znaleźć drogi, czyli zachowywał się jak ktoś, kto rzeczywiście stracił głowę w ciemnościach, a nie sprawnie działające świadome swych zadań straszydło. Coraz bardziej zdenerwowane Licho sięgnęło po numer z czarną zbroją, lecz ta nie dawała się ruszyć z miejsca, a ze stojącej nieruchomo nie było żadnego pożytku. Próbowało ją ruszyć, ale rdza przeżarła żelazo do tego stopnia, że zbroja rozsypała się na kawałki. – Skąd ja teraz wezmę nowe blachy?! – jęknęło zdruzgotane Licho. – Wygląda na to, że koniec ze mną. Zamiast głowy głowizna albo kotlet, rycerz bez głowy kompletnie bez pojęcia i do tego bez zbroi, dziewica świetlica zwietrzała ze starości. Z wybitniejszych numerów pozostał mu jeszcze pies ziejący ogniem. Z ogromnym trudem przeobraziło się Licho w małego kundla, niewiele większego od szczura, ale zamiast buchać ogniem, kundel kopcił jak popsuty samochód, tak że nic nie było widać. Licho popadło w rozpacz. Miało wprawdzie na podorędziu kilka łatwiejszych sztuczek, ale te nadawały się od biedy do straszenia szczurów, trudno je natomiast było nazwać prawdziwą sztuką, czyli wzlotem ducha na najwyższy, zaświatowy poziom. – Kimże ja jestem? – załkało zrozpaczone Licho. – Nędzne Licho, zabawka dla dzieci i pośmiewisko szczurów! Nie nadaję się już do niczego! Nie mam żadnej wartości duchowej! W takim stanie ducha zastali mieszkańca lochu Zuzak i Zuzanka, gdy zeszli w ponury mrok zamkowych podziemi. Licho miało straszliwą tremę, bo oto po raz pierwszy od wielu lat pojawili się poważni klienci. Wprawdzie prowadziło nocny tryb życia, ale dla tak rzadkich gości postanowiło uczynić wyjątek, okazja mogła się bowiem nie powtórzyć. Oczywiście nie miało zamiaru robić z siebie pośmiewiska, częstować ich kotletami albo wytaczać świńskiego ryja czy kopcącego kundla. Sięgnęło po sposób najprostszy, choć dla ofiar najbardziej zawiły, bo numer z labiryntem. Nawet jeśli coś nie całkiem wyjdzie, to z takiego poplątanego labiryntu niełatwo się wydostać, a skoro już zamknie ich w pułapce, to spróbuje się pokazać od najlepszej strony. W Licho wstąpił nowy duch. Posuwało się bezszelestnie za plecami dwójki śmiałków, słuchając ich przyciszonej rozmowy i zastanawiając się, jakie wybrać sposoby, żeby zrobić na nich jak największe wrażenie. – Strasznie tu ciemno – potwierdziła szeptem Zuzanka. – Tak, strasznie – przyznał pospiesznie Zuzak. – Nie mamy tu czego szukać, bo i tak nie znajdziemy. Jest za strasznie, chciałem powiedzieć, za ciemno... Chodźmy lepiej z powrotem. – Jeszcze chwilkę – szepnęła Zuzanka. Licho zatarło ręce i roześmiało się na te słowa bezgłośnie. Ta chwilka w labiryncie miała potrwać aż do świtu. – Zobacz, jak ciemno. Nic nie widać – zauważył Zuzak, a dziewczynka odparła: – Widzę, że nic nie widać. – A co będzie, jak coś na nas wyskoczy? – zapytał troskliwie Zuzak. Licho nastawiło ucha. – Powinno wyskoczyć, jeśli tu jest. „Jak to powinno?!” – oburzyło się Licho. – „Nikt mi nie będzie podpowiadał, co mam robić! Jak zechcę, to wyskoczę, a jak nie zechcę, to nie wyskoczę! Nie jestem na posyłki. Co oni sobie wyobrażają? Kto tu jest od straszenia?”. 86 – Zuzanka, a co to będzie? To, co straszy? – zapytał Zuzak. – Horror – odparła dziewczynka zwięźle. „Co takiego?” – zdumiało się Licho. – „Co ona powiedziała? Ja mam być chore?... Chociaż, kto wie... Nie jestem już takie, jak dawniej...” Szkoda było jednak czasu na rozmyślania o rzekomych chorobach. Jeśli już się zastanawiać, to nad tym, od czego zacząć. Na początek uznało, że najlepsze będzie coś ogólnie znanego, na przykład dzwonienie łańcuchami, ale nim przystąpiło do dzieła, usłyszało, że już coś dzwoni. „A to co za licho?” – pomyślało niepewnie. – „Przecież nie ja, bo gdybym dzwoniło, to bym wiedziało”. – Dzwonisz zębami, Zuzaku? – zapytała dziewczynka. – A czym mam dzwonić? Kudłami? – obruszył się Zuzak i dalej sobie dzwonił udając, że to nic takiego i wcale się nie boi, tylko dzwoni, ot tak, żeby było weselej. „W takim razie wypróbuję jęki” – postanowiło Licho. – „Jęczenie w lochach brzmi bardzo melodyjnie”. Zajęczało pokutnie, a jęk echem odbił się od kamiennych ścian. – Słyszałeś to co ja? – szepnęła Zuzanka. – Co mówisz? – zapytał głośno Zuzak. – Słyszałeś? – Tylko początek – odparł Zuzak. – Potem zatkałem sobie uszy. – To coś musi tutaj być – stwierdziła dziewczynka półgłosem. „Całe szczęście, że jest ciemno” – pomyślał Zuzak. – „Jeśli to coś wygląda tak strasznie, jak jęczy, to wolę tego nie oglądać”. Prychnął lekceważąco, żeby Zuzanka sobie nie pomyślała, że boi się strasznie, a kiedy Licho usłyszało prychnięcie, nabrało podejrzeń, że ma do czynienia z nie byle kim. „A jeśli to jakieś duchy?” – pomyślało i na krótką chwilę ogarnęło je dziwne uczucie, od którego w środku coś się zaczyna trząść, a oczy robią się okrągłe. Było to bardzo nieprzyjemne. Tymczasem mali wędrowcy szli i szli i nigdzie nie mogli dojść. Przynajmniej numer z labiryntem był bez zarzutu. Zuzak sprawiał wrażenie coraz bardziej zniecierpliwionego, ale choć przyspieszał kroku, żeby jak najszybciej opuścić lochy, drodze nie było końca. „Jeśli jęki na nich nie działają” – postanowiło Licho – „to trzeba w takim razie spróbować wycia. Wycie to coś mocniejszego od jęków”. Nabrało powietrza i zawyło przejmująco z całych sił. – Chodźmy, tam ktoś jest! – krzyknęła Zuzanka. – Pewnie coś mu się stało, bo strasznie krzyczy. W ciemnościach rozległ się tupot nóg. Licho odskoczyło w ostatniej chwili. Niewiele brakowało i zostałoby złapane. Zmartwiło się, że poza labiryntem nic tymczasem nie działa. Wycia nie miało zamiaru powtarzać przekonane, że prędzej sobie gardło zedrze, niż wystraszy przybyszów. Z rzeczy robiących wrażenie został tylko numer czwarty pod nazwą: świecące ślepia. Nie było bowiem przypadku, żeby po świecących ślepiach włos się komuś na głowie nie zjeżył. „Ślepia to pewniak” – szepnęło Licho niepewnie dla dodania sobie otuchy i zapaliło oczyska. Niestety, tylko jedno oko działało bez zarzutu, więc wyłączyło natychmiast instalację przerażającą, żeby nie najeść się wstydu. Napracowało się Licho straszliwie, to tego, to tamtego próbując z marnym skutkiem. W końcu dyszało ze zmęczenia i zataczało się z wycieńczenia. Dyszenie dotarło do uszu Zuzaka, który tym razem nie wytrzymał nerwowo i rzucił się do ucieczki. Ucieczka w labiryncie nie jest sprawą prostą, więc choć Zuzak pędził przed siebie, to jednak skręcał wciąż za siebie i 87 zamiast uciec od dyszenia, po prostu wpadł na nie, bo Licho zatoczyło się i weszło w drogę biegnącemu. Nastąpiło zaskakujące zderzenie, poprzewracanie, pisk i wrzask. Licho krzyczało nie mniej głośno niż Zuzak, który darł się na całe gardło, a Zuzanka krzyczała, że nic się nie stało, tylko wpadli na siebie w ciemnościach, ale nie ma powodów, żeby Zuzak krzyczał za dwóch, bo wydawało się jej, że to właśnie robi. Na koniec nastąpiła cisza, a potem Zuzak przyznał zawstydzonym głosem, że niewidzialne przygody znosi gorzej niż te, które widać wyraźnie, choćby nawet były przerażające. – To nic takiego – szepnęła dziewczynka, żeby mu dodać otuchy – każdemu się może zdarzyć. „Szkoda, że nie znam nikogo, kto by mnie dodawał otuchy” – pomyślało Licho z zazdrością. – „Nic mi nie wychodzi... Muszę wypróbować te płonące ślepia, mam nadzieję, że nie dostanę od tego zapalenia oczu”. Jak postanowiło, tak zrobiło. Udało się, ale częściowo, bo jedno ślepię wciąż nie działało. Chciało zawyć dla większego efektu, lecz nie zdążyło, bo Zuzanka powiedziała uradowanym głosem: – Chodźmy! Tam się pali jakieś światełko! Ruszyła pędem ciągnąc za sobą przyjaciela, a wystraszone Licho w ostatniej chwili wyłączyło ślepię i dało nura w ciemny kąt. Coś takiego jeszcze mu się nie zdarzyło w jego kilkaset lat trwającej karierze straszydła. „Siedź w kącie, nie znajdą cię” – przypomniało sobie przysłowie w sam raz na taką okoliczność, ale marna to była pociecha. Wyjrzało z ukrycia niepewnie i dostrzegło, że niesamowita para wciąż krąży po labiryncie trzymając się za ręce. „Trudno” – postanowiło po namyśle. – „Trzeba się ich stąd pozbyć”. Sprawa nie była jednak prosta. Numer z labiryntem kończył się na hasło, którym było drugie pianie kura, i żadne zaklęcia nie mogło go skrócić, a skąd wziąć koguta, co zechce piać po godzinach? Licho ruszyło na paluszkach za błąkającymi się po lochu przybyszami. Na wszelki wypadek wolało ich mieć przed sobą. W pewnej chwili Zuzanka potknęła się o kamień, wypuściła z ręki łapę Zuzaka, a potem nie mogła jej odnaleźć w mroku. – Co się stało? – zapytał zaniepokojony zniknęciem koleżanki Zuzak. – Zawadziłam nogą o kamień. Tu jestem – odparła dziewczynka, a Licho, które dobrze znało labirynt, mruknęło zniecierpliwione: – Nie tu, tylko tam. – Co powiedziałeś? – zapytała Zuzanka. – Ja nic nie mówiłem. To ty coś powiedziałaś – odparł Zuzak. – Ja na pewno nie. – Ani ja. – To bardzo dziwne – stwierdził Zuzak. Najdziwniejsze było jednak to, co nastąpiło po chwili, kiedy to Zuzakowi wydawało się, że trzyma dłoń Zuzanki, a Zuzance, że złapała za rękę kolegę. Nastąpiło to zaraz potem, jak jeden głos powiedział: – Chodź, złapiemy się jeszcze raz za ręce. A drugi odparł: – Dobra. I Licho zastanawiało się, jak to jest, kiedy się trzyma kogoś za rękę, ponieważ nigdy tego nie robiło, więc próbowało to sobie wyobrazić, a kiedy wyobraziło, pomyślało, że może to być całkiem przyjemne, i wtedy jeden głos powiedział: – No już. A drugi zapytał: – Co już? – Trzymam cię za rękę – powiedziała Zuzanka. Licho dalej sobie wyobrażało, jak to jest, kiedy ktoś trzyma je za rękę, kiedy Zuzak rzekł: – To dziwne. – Co jest dziwne? 88 – Że nic nie czuję. A najdziwniejsze jest to, że ja ciebie nie trzymam. Licho również miało dziwne uczucie, ponieważ właśnie przestało sobie wyobrażać, a mimo to jakieś trzymanie je trzymało. Zmartwiało z przerażenia nie wiedząc, co robić, gdy głos powiedział: – To trzymaj. Druga ręka Licha znalazła się w mocnym, ciepłym uścisku w sekundę później. Zostało złapane na straszeniu i to nie za jedną, ale za obie ręce. Wprawdzie przez pomyłkę, którą trudno było wykryć w ciemnościach, ale nie mogło się odzywać, żeby to złapanie nie wyszło na jaw. Jedyna szansa polegała na tym, że nie połapią się w mroku. „Siedź cicho i udawaj, żeś nie Licho” – pomyślało. – „Może jakimś cudem uda mi się ich przechytrzyć”. – Dość już tego łażenia, Zuzaku – powiedziała dziewczynka. – Boję się, że zmarzłeś. masz taką zimną łapę. – Ty też – stwierdził Zuzak. – Tylko czy stąd jest jakieś wyjście? „Zawsze znajdzie się jakieś wyjście” – pomyślało Licho drepcząc pomiędzy dwójką poszukiwaczy przygód. Było to całkiem przyjemne spacerować sobie w towarzystwie, choćby towarzystwo nic o tym nie wiedziało. Miękkie, ciepłe łapki miło grzały zziębnięte paluszki mieszkańca lochów. Licho nigdy bowiem nie doznało od nikogo nic cieplejszego, a teraz pod wpływem ciepłego dotknięcia żałowało, że tyle lat straciło, będąc straszydłem w ciemnym lochu, i nie zdążyło zawrzeć żadnej przyjaźni ani nawet zwykłej znajomości. „Co ja tu robię?” – myślało zdumione nagle swoim strasznym losem. – „Dlaczego tu siedzę? Czy ja nie mam innego wyjścia, jak straszyć do końca świata? Przecież to przerażające!” Ciepło przepływające z rąk nieznajomych dodało mu otuchy. „Może oni znajdą jakieś wyjście? Nie ma co się szarpać z losem. Chyba dostałom się w dobre łapki”. Dostałom, tak właśnie pomyślało Licho, choć nikt tak nie mówi, ale Licho nie było przecież podobne do nikogo i mówiło też Licho, po swojemu. – Kręcimy się w kółko – zauważył Zuzak. – Narysuj coś, Zuzanko, bo nigdy stąd nie wyjdziemy. – Przecież nic nie widzę. I znowu przeszli kawałek i nie posunęli się do wyjścia ani o krok. Po raz kolejny stanęli w tym samym miejscu, czego zresztą w gęstym mroku nie mogli dostrzec. – Wiem, co zrobię! – krzyknęła dziewczynka. Licho zastrzygło uszami. – Chcesz coś narysować w ciemno? – zapytał Zuzak. Zuzanka wpadła na znacznie prostszy sposób. – Zrobię kredką dziurę w kartce i przez tę dziurę wydostaniemy się na drugą stronę. Tak też uczyniła. Przez otwór wdarła się nagle do środka jasność i oślepiła wszystkich. – Światło! – krzyknął Zuzak. – Światło – wykrzyknęło Licho. – Już mówiłeś – zauważyła dziewczynka przyspieszając kroku. – Też mi się tak zdawało – przyznał kudłaty stworek. – Ciekawe, co też to mogło być. – Może echo? Wciąż nie odkryli, kto im towarzyszy, a Licho także nie chciało zdradzać swojej obecności, zanim nie znajdzie się po drugiej stronie. Na coś takiego o własnych siłach nigdy by się nie zdobyło. Żeby nie wzbudzać podejrzeń, postanowiło tymczasem udawać echo, choć było to echo niezbyt udane. – Ten głos nie jest podobny do mojego – zauważył podejrzliwie Zuzak. – ...ego – powtórzyło Licho. – Rzeczywiście – stwierdziła Zuzanka. – ...iście – pisnęło Licho. – To mi się nie podoba – mruknął stworek. 89 – ...oba – powtórzyło Licho. – Uciekajmy! – wrzasnął Zuzak ciągnąc za sobą Licho. – ...ajmy! – krzyknęło Licho i pociągnęło za sobą Zuzankę. Im szybciej biegli, tym jaśniej świeciło światło. Prawdę mówiąc, Licho bało się światła, nie mniej niż ludzie boją się ciemności, i w ostatniej chwili uległo panice. – Zaraz będziemy po drugiej stronie! – powiedziała zdyszana Zuzanka. – O, nie! – krzyknęło Licho usiłując wyrwać łapkę. – Chyba nie chcesz tu zostać? – zapytała wspinając się do dziury. – Stać! – krzyknęło Licho już nie jako echo, ale we własnym imieniu. – Nie! – krzyknął Zuzak, który nie mógł zrozumieć, dlaczego Zuzanka szarpie się i pyta go o dziwne rzeczy. – Tak! – krzyknęło Licho, po czym zapadła chwila ciszy i dwie pary zdumionych oczu zwróciły się w stronę, z której dobiegł głos, który nie był już nieudanym echem. – Echo się przejęzyczyło... – wymamrotał Zuzak. – ...ło – pisnęło Licho płaczliwie, mrużąc oczy przed światłem. Przeciągnęli je z rozpędu na drugą stronę kartki i teraz w pełnym blasku Zuzak spojrzał tam, gdzie spodziewał się zobaczyć Zuzankę, a Zuzanka tam, gdzie powinien być Zuzak. – Yyyy! – krzyknął stworek. – Yyyy! – zawołała dziewczynka. – Yyyy! – z rozpędu jęknęło Licho, bo przecież wszystko się właśnie wyjaśniło i nie musiało już niczego udawać. – A to co za licho? – zapytała zdumiona dziewczynka. – Tutejsze jestem, znaczy stąd – odparło nieśmiało, pokazując palcem czarną dziurę. – Jakie to blade... Oczy ma podkrążone, jakby nigdy nie spało – zauważył Zuzak. Dziewczynka przyglądała się ze współczuciem dziwnemu stworzeniu. – Licho nie śpi – odparło blade straszydełko nieśmiało. Zuzanka była przejęta. – Wyciągnęliśmy je przez pomyłkę. Co teraz z nim zrobimy? Co z nim będzie? Licho nie wiedziało. Nigdy nie słyszało o takiej historii. – Ono nas straszyło – przypomniał kudłaty stworek, bo zaczynał się obawiać, że jego przyjaciółka za bardzo przejmuje się losem straszydła. – Straszy-ło – przyznało blade stworzenie ze wstydem. – A skąd ono się tam wzięło? Stworzenie wyglądało tak dziwnie, że Zuzanka nie wiedziała, jak się do niego zwracać. – Najpierw mnie nie było – szeptało licho. – Potem coś jakby się zaczęło rysować. Coś jakby ja. Potem to żem zobaczyło, że jest ciemno i że jestem, bo żem sobie siedziało i robiło, co umiało. Strasznie mnie było, to żem i straszyło. Co miałom robić, kiedy nic innego nie potrafię? Takie już jestem... – Zastanawiam się, Zuzaku, czy to nie ja przypadkiem je narysowałam – westchnęła dziewczynka. – Ono wspominało o jakimś rysowaniu. Licho skwapliwie kiwnęło głową. Spoglądało na dziewczynkę pełnymi nadziei okrągłymi oczami. – A jeśli je narysowałam... – zaczęła Zuzanka z namysłem. – Zuza! – wrzasnął stworek. – Nie rób tego! – Musiałam je narysować, bo zamek był na rysunku – ciągnęła dziewczynka. – Skąd mogłaś wiedzieć, co jest w zamku?! – prychnął Zuzak. – To się nie liczy! Przypadek-wypadek. Niech ono wraca do dziury albo radzi sobie samo! – Czy to znaczy, że gdyby nie ty, to by mnie nie było? – zapytało Licho. – Ty mnie?... To prawie tak, jakbym miało mamę... – Jaką znowu mamę? – żachnął się Zuzak. – Chyba żeś zwariowało! W ogóle nie jesteś urodzone! 90 – Nie mówię, że to moja rodzona mama – odparło Licho – tylko taka przyrysowana... Zuza, czy mogłobym... Czy mogłobym mówić do ciebie... mamusiu?... – Nie zgadzaj się! – protestował Zuzak. – Zobacz, że ono wygląda jak nieboskie stworzenie!... Wystarczy, że byłaś już ciotką jaguara i matkowałaś bocianom! Zapominasz, że mną się miałaś opiekować. Licho spuściło głowę i pociągnęło nosem żałośnie. Jak każde małe stworzenie, choćby nawet nieboskie, chciało mieć mamę, jeśli nie prawdziwą, to przynajmniej udawaną. Jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na jakiś czas, choć na parę godzin. Zuzak odciągnął dziewczynkę na bok i szepnął jej do ucha, żeby się opamiętała, bo nawet przysłowie ostrzega, żeby nie budzić Licha, a w przysłowiach jest cała mądrość ludowa. – Inne przysłowie mówi, że Licho nie śpi – odparła Zuzanka. – Z tymi przysłowiami to chyba nie wszystko jest w porządku. Patrzyła ze współczuciem na blade i przygnębione straszydełko, które stało cierpliwie czekając co z nim będzie. – Biedactwo – szepnęła. – Pewnie mu było strasznie smutno samemu... – Pewnie, że strasznie– warknął Zuzak. – Bo straszyło! I nic dziwnego, że wszyscy przed nim uciekali! Licho chlipnęło żałośnie raz i drugi, rozczuliło się bowiem nad swoim lichym losem, nad zrujnowanym życiem w ruinach, bez przyjaciół i rodziny. Nie miało już więcej ochoty schodzić do podziemia, gdzie panowała taka ciemność, że nie bardzo było wiadomo, czy się śpi, czy nie śpi. – Nie martw się, kochanie – powiedziała Zuzanka podchodząc do straszydełka i głaszcząc je po łebku. – Nie zostawię cię samego. Popatrzyło na nią pełnymi zachwytu ślepiami, bo jak świat światem życie go nie głaskało. – Mamusiu... – szepnęło ledwie dosłyszalnie. – Uuuu! – zawył Zuzak, złapał się z rozpaczy za uszy i przewrócił na trawę. – Nie zgadzam się! Po co nam to?! Licho jest nic niewarte! – Nie zostawisz mnie, mamusiu? – pisnęło Licho czepiając się kurczowo ręki dziewczynki. – Pobędziesz troszeczkę moją mamą? – Pobędę – powiedziała dziewczynka ściskając je za łapkę. – Ja nigdy nie miałom mamy, nawet najgorszej, i było mnie gorzej niż sierocie– wyznało wzruszone Licho ocierając łzy. Zuzak ruszył za przyjaciółką i jej nowym podopiecznym wydając pełne oburzenia pomruki, ale Zuzanka niewiele sobie z tego robiła. W ciągu kilkuset lat spędzonych w lochach Licho wprawdzie trochę nabroiło, ale przecież trudno wymagać od kogoś, kto wychował się bez opieki, żeby był dobrze wychowany. – Czegoś takiego nie powinno się wyciągać na światło dzienne – mruczał za plecami Zuzak. – Nieprawda – odparła Zuzanka. – Ono jest bardzo blade. Słońce dobrze mu zrobi. Licho dreptało posapując ze szczęścia i nie wypuszczało z łapki dłoni dziewczynki. Każdy ma taką matkę, jaka mu pisana, chyba że zostało się narysowanym. Tymczasem Ramon, żeby nie tracić czasu do powrotu przyjaciół z wyprawy w podziemia, opowiadał krewnym o swoich niezwykłych przygodach. Uznał, że są one tak zajmujące, że każdą z nich może opowiadać kilka razy. Dla urozmaicenia dołożył kilka zmyślonych drobiazgów, takich jak pokonanie olbrzyma jedną łapą czy rozłożenie smoka na łopatki. Za pierwszym razem niemal wszyscy słuchali z zainteresowaniem, które nieco zmalało za drugim razem. Przy trzecim zasnęły szczurzęta, a pod koniec cała rodzina leżała pokotem smacznie chrapiąc. Ramon westchnął zawiedziony i rozgoryczony. Można się powtarzać, ale wówczas trzeba zmieniać słuchaczy. I pomyśleć, że chciał tu spędzić resztę życia jako emerytowany awantur- 91 nik i znany gawędziarz... Dla takich, jak ci tutaj, nie warto przeżywać żadnych przygód. Dwa razy w życiu wyściubili nosy z tej swojej dziury, potrafią mówić tylko o tym, ile zboża zebrali z chłopskiego pola, i dotąd uważają, że Ziemia jest płaska jak ser szwajcarski i tak jak ser dziurawa. Zapewne dopiero niedawno stwierdzili ze zdumieniem, że świat nie kończy się parę kroków za miastem, które musieli opuścić. – Co za ciemnota! – prychnął pogardliwie spoglądając na uśpionych krewniaków. Kiedy usiłował przekonać ich, że Ziemia jest okrągła, chichotali pod nosem i wymieniali porozumiewawcze spojrzenia, a gdy opowiadał jak leciał balonem przez ocean, poprzewracali się ze śmiechu do góry brzuchami. Nie wierzyli, że balon może latać. Ten, którym przyleciał, rzeczywiście nie nadawał się do dalszego lotu, ponieważ był dziurawy. Ramon podejrzewał, że wszystkie jego opowieści uznali za zmyślone, więc liczył, że przyjaciele potwierdzą ich prawdziwość, ale Zuzanka i Zuzak nie wracali. Czyżby przytrafiło im się coś złego? Ścierpła mu skóra. Po raz pierwszy w życiu przejął się cudzym losem. Sam był zdziwiony, że on, szkodnik, który powiadał, że wszystko, co sięga dalej niż czubek jego ogona, niewiele go obchodzi, martwi się o dwa stworzenia, nawet nie spokrewnione z rodziną gryzoni. Może właśnie potrzebują pomocy? Ramon ze zdenerwowania zaczął ogryzać pazury. Iść czy nie iść? Zerwał gałązkę i obrywał listek po listku, wróżąc sobie, co ma zrobić. Wyszło, żeby nie szedł. A jednak poszedł. Gdy wśliznął się do ciemnego lochu, dusza, którą miał dotąd na ramieniu, przesiadła się na ogon i trwożliwie zerkała w mrok zza pleców Ramona. „Mimo wszystko nie sądziłem, że jestem aż tak odważny” – stwierdził stawiając cicho drżące łapki. – A jeśli stanie mu się coś złego? Pomyślał sobie na pociechę, że nie ma nic gorszego niż drwiący śmiech niedowiarków, i ruszył śmiało w dalszą drogę. Ponieważ droga ta trwała podejrzanie długo, zaczął podejrzewać, że może mieć do czynienia z labiryntem. Szczury radzą sobie nieźle w labiryntach, więc Ramon tylko dwa razy zmylił drogę, nim dotarł do dziury, która prowadziła na słoneczną stronę tej niesamowitej historii. Wszystkie historie, nawet najbardziej niesamowite, mają swoje ciemne i jasne strony. Ramon w świetle słońca z łatwością odszukał ślady przyjaciół, a obok nich trop, który z całą pewnością nie należał ani do człowieka, ani do zwierzęcia. – A to co za licho? – mruknął pod nosem i zdumiony rozejrzał się wokół uważnie. Z pewnością nigdy nie był w tych okolicach. Daleko na wschodzie słońce przysiadło na krawędzi gór, jakby chciało odpocząć, nim zacznie wspinaczkę na niebo. – Wygląda to na Daleki Wschód – zauważył szczur. Nieco wcześniej podobna myśl wpadła do głowy Zuzance, a kiedy powiedziała o tym Zuzakowi, od razu minął mu zły humor. Zaczął podskakiwać, machać łapami i wydawać dziwne pomruki. Licho wytrzeszczyło okrągłe ze zdumienia oczy. – Wiesz, co to jest? – zapytał Zuzak. Nie wiedziało. – To karate, czyli walka Dalekiego Wschodu! Wrzasnął, podniósł tylną łapę i kopnął w stojące sobie spokojnie drzewo, a drzewo nie ruszając się z miejsca palnęło go w ucho gałęzią. – Zrób to jeszcze raz! – pisnęło ucieszone Licho sądząc najwidoczniej, że karate to taka sztuczka polegająca na tym, że kopie się drzewo w specjalny sposób, a ono wali gałęziami po uszach. – Ostatnio mało trenowałem – wyznał Zuzak spoglądając spode łba na mściwe drzewo. I znowu był ponury, do chwili gdy dostrzegł poobijaną ze wszystkich stron tablicę, na której widniał napis: „Uwaga! Kuk-Fuk! Rano występuje niebezpieczeństwo walk wschodnich, w południe południowych, a wieczorem wieczornych. Trzymać się z daleka”. 92 – Lepiej ominiemy to miejsce – stwierdziła Zuzanka. Nie bardzo wiedziała, o co chodzi, ale domyślała się, że o nic przyjemnego. Zuzak wiedział znacznie więcej na ten temat, choć może niezbyt dokładnie, ale nie chciał słyszeć o zaprzepaszczeniu takiej okazji. Twierdził, że jest to coś specjalnie dla chłopaków. Coś, o czym dziewczyny na ogół nie mają pojęcia. Uparł się, że musi zobaczyć to na własne oczy, i próbował zaciekawić Licho, ale ono nie wiedziało, czy jest dziewczynką, czy chłopakiem. – Licho jest za małe, żeby oglądać jakieś tam walki – stwierdziła zaniepokojona Zuzanka. Miała złe przeczucia. Tablica ostrzegała zresztą przed niebezpieczeństwem. – Wszystkie tablice są zabraniające – upierał się Zuzak. – Taka okazja może się już nie powtórzy, bo to przecież nasze ostatnie przygody. Jak się boisz, to idź, ja muszę tu zostać. Licho po namyśle nabrało ochoty na oglądanie walk, bo jak dotąd, z powodu ciemności niewiele w życiu widziało. – Mogą ci zrobić kuku – tłumaczyła Zuzanka. Z drugiej jednak strony nie miała ochoty zostawiać Zuzaka samego w niebezpiecznej okolicy. Nim jednak zdążyła cokolwiek postanowić, w pobliżu rozległ się przerażający okrzyk. Był to krzyk paraliżujący Kuk-Fuka, który tak bardzo wystraszył pewnego szczura, że gryzoń padł zemdlony do góry łapami. Tym szczurem był oczywiście Ramon, spieszący przyjaciołom z pomocą. Właśnie otworzył pyszczek, żeby zawołać „hej”, gdy coś krzyknęło w tak potworny sposób, że Ramon najpierw zamarł ze zgryzoty, a potem padł i leżał jak martwy bojąc się, że jak odzyska przytomność, to może po raz drugi przestraszyć się i zemdleć. Kuk-Fuk rąbnął pięścią w drzewo, poprawił nogą, dołożył głową. Głowę miał twardą jak skała, pięści jak dwa kamienie, a stopy równie twarde jak pięści. Potrafił wyskoczyć w powietrze na dwa metry, zadać ciosy nogami i rękami, a na koniec powoli opaść. Umiał walczyć z kilkoma przeciwnikami naraz, zrobić nosem dziurę w ścianie i złapać strzałę w locie. – Na pewno jest dobrakiem. Musi być dobrakiem – szeptał Zuzak patrząc z podziwem na mistrza walk wręcz. Kuk-Fuk nie miał przyjemnego wyglądu, ale pozory mogą mylić. Zuzanka spoglądała na mistrza z wyraźną niechęcią. Wcale jej się nie podobało, że ktoś, kto wygląda na dorosłego, znęca się nad drzewem, które nikomu nic złego nie zrobiło. – Takiego straszydła nigdy żem nie widziało – powiedziało Licho, a Zuzanka zasłoniła mu usta dłonią, bo według niej Kuk-Fuk nie wyglądał na dobraka i lepiej, żeby nie odkrył ich obecności. Mistrz walk nagle znieruchomiał, a potem skoczył na niewidzialnego przeciwnika. Zuzak miał nadzieję, że będzie walczył z jakimś złakiem, ale ten rzucił się na krzak. Pokonał go. Po kilku sekundach krzew leżał zdeptany i połamany. Zuzanka westchnęła, na co Zuzak wzruszył ramionami. Dziewczyny nie znają się na takich rzeczach. Nie spuszczał oka z mistrza, który rozglądał się po lesie szukając godnego siebie przeciwnika, ale żaden krzak ani drzewo nie chciało się z nim bić, więc podrzucił w górę cegłówkę i dachówkę, po czym rozbił je pięścią i łokciem w jednej chwili. – To było wspaniałe! – szepnął z przejęciem Zuzak trącając Licho w bok. Licho nie podzielało jego podziwu. Popsuć to i ono potrafiło. Miotało cegłami bez dotykania. Teraz wolałoby obejrzeć, jak robi się cegły i jak powstają z nich domy. Pochylili głowy, bo zabijaka szedł powoli w ich stronę mrucząc coś pod nosem. – Dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem. Dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem – powtarzał Kuk-Fuk. Brzmiało to bardzo tajemniczo, ale nie była to żadna magiczna liczba. Mistrz pokonał dotąd dziewięciuset dziewięćdziesięciu siedmiu przeciwników. Jego marzeniem było pobić rekord, bijąc okrągły tysiąc. Do szczęścia brakowało mu trzech osób. Był w życiowej formie, ale odkąd postawiono tablicę, wszyscy omijali siedlisko zabijaki, co bardzo go dziwiło, ponieważ powiedziano mu, że są to tablice reklamowe. Kuk-Fuk uwierzył, bo czytać nie umiał. Całe życie nie robił nic innego, tylko trenował wytrwale, więc na naukę nie miał czasu ani nie miał głowy do uczenia się, bo była ona poobijana i wszelka wiedza wytrząsała się z niej w bijatykach. 93 – Co to znaczy: dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem? – zapytało szeptem Licho. – To koncentracja przed walką. Liczy, żeby się skoncentrować – rzucił fachowo Zuzak. Licho pierwszy raz słyszało to słowo, więc poprosiło Zuzankę o bliższe wyjaśnienia. Dziewczynka nie interesowała się koncentracją, słyszała tylko o koncentracie pomidorowym. – Może być pomidorowy – powiedziało Licho. – To taki przecier, z którego robi się zupę pomidorową – wyjaśniła. – Ten pan chce gotować zupę? – dziwiło się Licho, bo Kuk-Fuk nie wyglądał na kogoś, kto zajmuje się gotowaniem. – Dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem, to może być numer na policję – wyraziła przypuszczenie Zuzanka, a jej przyjaciel kiwnął głową. Taki mistrz na pewno pomaga policji. Potrafi przecież jedną ręką pokonać przestępcę. Widocznie jak kogoś złapie, to zawiadamia policję, żeby go sobie wzięli do więzienia. A numer powtarza, żeby nie zapomnieć. Licho skinęło głową ze zrozumieniem. Samo przecież też powtarzało numery i to nawet dość trudne. Mistrz łowił uchem jakieś szepty, ale nikogo nie widział, bo trójka widzów ukryła się starannie w zaroślach. Żeby ich nie spłoszyć, udał że jest całkowicie pochłonięty podskakiwaniem w miejscu i machaniem pięściami, aż niespodziewanie wybił się w górę wysoko, przeleciał w powietrzu kilka metrów i wylądował tuż przed ich nosem. – Nareszcie! – krzyknął z dziką radością. – Dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem, dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć, tysiąc! Bardzo na was liczę! Zuzanka na wszelki wypadek przytuliła do siebie Licho. – Wolałabym, żeby pan na nas za bardzo nie liczył. Spieszymy się do domu – powiedziała niepewnym głosem. – Nie ma mowy! Nigdzie stąd nie odejdziecie, dopóki nie będzie po wszystkim – oznajmił Kuk-Fuk tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Już możecie gratulować mi rekordu. Okrągły tysiąc! Jestem Kuk-Fuk, mistrz wszechwag i wszechwalk. Wygrałem już drągiem z pociągiem, wiosłem z osłem, ręcznikiem z łucznikiem, przebiłem głową mur i jednym uderzeniem strąciłem z wierzby wszystkie gruszki. Pokonałem dziewięciuset dziewięćdziesięciu siedmiu przeciwników i tylko trzech brakło mi do tysiąca. Daję wam dziesięć minut czasu na rozgrzewkę. Możecie walczyć ze mną pojedynczo, podwójnie, a nawet potrójnie. Zuzanka wyjęła kartkę i kredkę, ale Kuk-Fuk jednym uderzeniem palca wytrącił je z dłoni. Kredka poszybowała daleko. – Potem się spiszecie na straty, teraz macie walczyć! – My? – Zuzak wytrzeszczył zdumione oczy. – Przecież my jesteśmy jeszcze dziećmi! – Może pan poczeka z dziesięć lat, aż dorośniemy – zaproponowała dziewczynka. – Żadnego czekania! – warknął mistrz potrząsając pięścią. – To nic, że jesteście młodzi, wystąpicie jako juniorzy. Muszę dobić do tysiąca, choćby po trupach! – Poddamy się – powiedziała Zuzanka. – Nie ma mowy. Walka musi się odbyć, bo inaczej rekord nie będzie ważny – odparł twardo Kuk-Fuk. Cóż mieli robić?... Zgodzili się na rozgrzewkę, żeby zyskać na czasie. – Masz swojego mistrza – westchnęła Zuzanka patrząc z wyrzutem na przyjaciela. – Myślałem, że to dobrak – szepnął wystraszony Zuzak. – To nie jest dobrak? – zapytało Licho. – Chce nam zrobić koncentrat? – Tak, zrobi z nas przecier pomidorowy – westchnął Zuzak. – To złak? – zapytało Licho. – Tak, moje maleńkie – odparła zgnębiona dziewczynka. – Ten łobuz chce nas zlać. – Aha – powiedziało Licho i z dziwnym namysłem zaczęło przyglądać się mistrzowi walki wręcz. – Zuzanko, czy on będzie lał tylko mnie i naszego Zuzaka, czy ciebie też? – zapytało po chwili. 94 – Też – odpowiedziała zgnębionym tonem. – Aha – szepnęło Licho i spuściło głowę. – Jako chłopak walczę pierwszy – powiedział Zuzak zgaszonym głosem. – Tylko proszę was, nie patrzcie, jak mnie będzie lał. Na pewno wam się to nie spodoba. – Ja nie chcę, żeby on ciebie bił – powiedziało Licho z naciskiem. – Nikt nie chce – mruknął Zuzak. – Idę – powiedział nie ruszając się z miejsca. – Zaczynamy! – wrzasnął Kuk-Fuk szykując się do walki. Zanim Zuzak zrobił krok. Licho niespodziewanie wyrwało się Zuzance z objęć i ruszyło do przodu, Zuzak próbował je zatrzymać, ale wyśliznęło się jak piskorz. – Trzeba je zatrzymać! Jest za małe! – krzyknęła dziewczynka rzucając się na pomoc, Zuzak chwycił ją jednak oburącz. – Zaczekaj! Jak Kuk-Fuk zobaczy, z kim ma do czynienia, to może pęknie ze śmiechu! Rzeczywiście, naprzeciwko potężnego zabijaki drobniutkie Licho wyglądało jak jamnik przy niedźwiedziu. Kuk-Fukowi było najwidoczniej wszystko jedno, z kim walczy. Liczył się tylko rekord. Ruszył na Licho jak rozpędzony parowóz. Wydawało się, że zmiażdży je straszliwym uderzeniem. Zuzanka zamknęła oczy z przerażenia i próbowała wyrwać się z objęć kolegi. Blade i niepozorne Licho było jednak nadzwyczaj szybkie i zwinne. W porę uskoczyło za kamień i potężny cios rozpłatał głaz na dwie części. Jedna z nich poszybowała wysoko w powietrze. – Co to za styl? – zdumiał się zabijaka. – W ogóle nie zadajesz ciosów! Nie nasz siły? – Ty masz jej tyle, że wystarczy na nas oboje – odparło Licho uśmiechając się blado i zanim Kuk-Fuk pojął, co miało na myśli, odłamek kamienia spadł mu wprost na głowę. – Jeden zero! – wrzasnął uradowany Zuzak. Kuk-Fuk potrząsnął głową, jakby opędzał się przed muchą, ryknął jak rozdrażniony byk i natarł z furią na maleńkiego przeciwnika. Cios szedł za ciosem, żaden jednak nie dosięgał celu. Przebiegłe Licho zawsze było odrobinę dalej, niż mogło się wydawać. Lekkie jak piórko przenosiło się z miejsca na miejsce bez wysiłku. Mistrz walk rozgrzał się niemal do czerwoności. – Nie czuję, żebym z kimś walczył! – wrzasnął zabijaka pędząc za Lichem, które cofało się pod drzewo przed lawiną uderzeń. W oczach Kuk-Fuka pojawił się chytry błysk. Gonił przeciwnika w taki sposób, żeby zagonić go pod pień jak pod ścianę. – Uważaj! – krzyknął Zuzak. W tej samej chwili potężne uderzenie chybiło o włos, trafiając w pień drzewa. Cios był tak silny, że uschnięty konar pękł i spadł karatece na głowę, pękając po raz drugi. – Teraz czujesz? – zapytało Licho. Kuk-Fuk nie odpowiedział. Zazgrzytał zębami i ruszył do kolejnego ataku. Tym razem zadawał po trzy ciosy, a każdy mierzył w inne miejsce i Licho musiało zwijać się jak w ukropie, żeby nie dać się dopaść, biło się nie bijąc, walczyło nie walcząc, a jednak nie przegrywało i Zuzak zaczął mieć nadzieję, że poradzi sobie ze straszliwym przeciwnikiem, który padnie w końcu ze zmęczenia. Nagle krzyknął ze zgrozy, bo jeden z ciosów dosięgnął straszydełka. Był tak silny, że biedactwo wyleciało w powietrze i długo nie wracało. – Wygrałem! – ryknął zwycięsko Kuk-Fuk. – Dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem! – Jeszcze siedem! – krzyknęło Licho spadając jak jastrząb na głowę mistrza, która była odporna na uderzenia jak piłka nożna, ale też jak piłka podskoczyła. Było to tak, jakby cała siła włożona w uderzenie obróciła się przeciwko napastnikowi. Kuk-Fuk potrząsnął głową z bólu i wściekłości, natarł po raz kolejny i znowu trafił. Zuzanka jęknęła widząc, że Licho po raz drugi wylatuje w powietrze, i wtedy stało się coś dziwnego. Licho lecąc złapało Kuk-Fuka za kołnierz i uniosło ze sobą, wzlatywało coraz wyżej, wlokąc miotającego się i wrzeszczącego zabijakę po niebie. 95 – To niedozwolone chwyty! – darł się Kuk-Fuk. – Puszczaj! – Jak sobie życzysz – odparło spokojnie Licho. – Nie teraz! – wrzasnął mistrz walk. – Złamię sobie kark! Tymczasem Ramon odzyskał przytomność i co sił w łapach pędził na odsiecz. – Wygrałem ze swoim podłym charakterem, to teraz mogę walczyć nawet z kotem! – piszczał. – Trzymaj się, Zuzanko! To ja, Ramon szczur pędzę ratować ci życie! Gdzie jest straszliwy przeciwnik?! Niech się ze mną zmierzy! – Gdzieś poleciał – odparł chichocząc Zuzak i wskazał na niebo, a Zuzanka ściskała dzielnego gryzonia jak kogoś bliskiego i Ramon poczuł, że ogarnia go bardzo dziwne uczucie obejmujące czubek nosa, koniec ogona i cały środek. Walczący zniknęli za horyzontem. Mistrz niesiony za kołnierz jak szczenię za skórę na karku nie próbował się już nawet rzucać. Licho wlokło go po chmurach, zmierzając prosto do dziury, którą opuściło pewien czas temu. Uznało bowiem, że z ruiny nic już nie będzie. Mury w ciągu wieków zbytnio zmurszały. Ktoś taki, jak Kuk-Fuk, nadawałby się tylko do wyburzeń. – Dokąd lecimy? – zapytał zaniepokojony rekordzista, widząc że przeciwnik zniża lot. – Ja lecę. Ty tu zostajesz – odrzekło Licho wypuszczając rywala z rąk. Kuk-Fuk krzycząc poszybował w dół, a już po chwili resztki murów zadrżały pod wściekłymi uderzeniami. Mistrz miotał się po labiryncie młócąc pięściami w ciemnościach. Został pobity bez walki i na domiar złego uwięziony w lochu. Licho otrzepało dłonie i poleciało w powrotną drogę. Zuzanka obejrzała uważnie, czy nic mu się nie stało, i stwierdziła, że te zabronione dzieciom rzeczy bywają niekiedy dość niebezpieczne. Licho nie miało na sobie żadnego śladu obrażeń. Dziewczynka pokręciła głową. – Myślałam, że jesteś za małe, żeby bić się z dorosłymi łobuzami. Nie przypuszczałam, że tak dobrze sobie poradzisz. – To dlatego, że jestem takie małe – odparło skromnie Licho. – Trudno mnie trafić. – Wiesz, Licho – rzekł z podziwem Zuzak – to była najlepsza walka wręcz, jaką widziałem. – Bo nie widziałeś jeszcze, jak walczy prawdziwy szczur – mruknął Ramon prężąc brzuch i chudy ogon. Daleko za horyzontem rozległ się huk i odgłos przypominający rozdzieranie wielkiego arkusza papieru. – Burza? – zdumiała się dziewczynka podnosząc oczy na pogodne niebo. – Nie, to Kuk-Fuk poradził sobie piorunem z tą ruderą – odparł Zuzak. Nie mieli najmniejszej ochoty spotykać go po raz drugi, więc przyspieszyli kroku, zmierzając w stronę północy, a im dłużej szli i bliżej byli północy, tym bardziej było ponuro i mrocznie. Nad głowami wędrowców przelatywały bezszelestnie wielkie sowy, a z oddali dobiegało wzbudzające dreszcze grozy wycie. Nagle droga gwałtownie zbiegła w dół i skończyła się na skarpie nad brzegiem czarnej rzeki. Dostrzegli jakiś drogowskaz. Napis majaczył niewyraźnie w półmroku. Zuzak sylabizował wytężając wzrok w ciemności, która gęstniała z każdą chwilą. – Pyrzyce Główne?... Nie... Chyba Pirzyce... Nie, jakoś inaczej, są jeszcze inne litery... Nampirzyce Główne... – A nie Wampirzyce? – wyraziła przypuszczenie Zuzanka. – Nam się wydaje, że to Wampirzyce – powiedziało Licho nieśmiałym głosem. Nie umiało wprawdzie czytać, ale słyszało o tej miejscowości. – Nie podoba mi się ta nazwa – szepnęła dziewczynka. – Znam lepsze – zgodził się Ramon. – Tam jest nie bardzo – rzekło Licho. 96 – Ale dość blisko – stwierdził Zuzak studiując drogowskaz. – Dwa kilometry ciemnym borem albo jeden kilometr brodem przez Trwogę. Trwoga to ta rzeka. – W bród trwogi, to nie brzmi przyjemnie – zauważyła Zuzanka po chwili namysłu. – Tu jest jeszcze coś! – krzyknął Zuzak. Stał obok małego, ledwie widocznego drogowskazu o poszczerbionych krawędziach. – Wil...Łaki... Wielkiekłaki Małe. Jest napisane, że do tych Wielkich Kłaków jest tylko sto ogonów! –Tylko? – prychnął Ramon. – Co to za miara? Ogon ogonowi nierówny. Znam się na tym dobrze. Ogon bardzo długiego węża jest niewiele krótszy od niego samego i o wiele dłuższy od czegokolwiek innego. Poza tym bywają ogony zakręcone, i wtedy łatwo zabłądzić. Nie podoba mi się to wszystko. Dlaczego na przykład Wielkie Kłaki są małe? Strasznie pokręcili. – Skąd mam wiedzieć, dlaczego? – Zuzak wzruszył ramionami. – Przecież nie ja to pisałem. Zuzanka stwierdziła jednak, że innej drogi nie mają, a Wielkie Kłaki, choćby nawet Małe, to brzmi o wiele bardziej zachęcająco niż Wampirzyce, choćby nawet Główne. Wobec tego ruszyli krętą dróżką pośród leśnych ostępów. – Ciekawe, co tak wyje? – zastanawiał się na głos Zuzak. Wiatr nie miał powodów, żeby wyć, bo noc była bezwietrzna. – Ja to żem kiedyś wyło z nudów – wyznało Licho. Szli długo, bo choć ogony były przeciętnych rozmiarów, to jednak dłużyły się w ciemnościach, aż wreszcie dobrnęli do białej, ogryzionej przez jakichś wandali tablicy z nazwą miejscowości, ale nie mogli odczytać jej w mroku, więc Licho powiedziało, że może poświecić jednym okiem, bo drugie mu wysiadło, i wtedy Zuzanka przeczytała napis: – Wilkołaki Małe Północne... W tej samej chwili zza chmury wyjrzał księżyc w pełni, oświetlił tablicę i schował się za chmurę. – Niemożliwe! – upierał się Zuzak. – Pozjadali litery, zobaczcie, jakie to ogryzione! Ramon popatrz... – Ja nie mam z tym nic wspólnego – odparł urażony szczur. Nie chciało być inaczej. Nazwa miejscowości nie wróżyła nic dobrego. Dotarli tu o północy, bo i na północ zmierzali, na dodatek księżyc był w pełni, a pełnia w takich okolicznościach jest najgorszą porą, jaką można sobie wyobrazić. – Co robimy? – zapytała Zuzanka swoich towarzyszy. – Może Licho zna się na wilkołakach? Samo było przecież straszydłem – szepnął Zuzak. – Nie bardzo – odparło Licho. Zna się, to za dużo powiedziane. Owszem, poznało raz pewnego wilkołaka, ale ten zaraz zmienił się nie do poznania, wyszczerzył zębiska i pobiegł gdzieś wyjąc. Od tej pory go nie widziało. Nie zdołali niczego ustalić, bo drzwi pobliskiego domu skrzypnęły nagle przeraźliwie, w progu pojawił się jakiś cień, po czym cień ów zbliżył się szybkim krokiem do gromadki strudzonych wędrowców. Zuzanka odetchnęła z ulgą stwierdzając, że ma przed sobą nie wilka lecz człowieka, co widać było wyraźnie w smudze światła padającego przez uchylone drzwi. Osobnik ów wyglądał dziwacznie. Szedł w ich stronę szczerząc w uśmiechu rzadkie zęby, zgięty w niskim, uniżonym ukłonie zdawał się poruszać niemal na czworakach. – Jakże się cieszę! – wykrzykiwał chrapliwym głosem – Witam! To prawdziwy zaszczyt dla mojego zaszczutego, chciałem powiedzieć: zaszytego. Te przejęzyczenia!... Zaszczyt zaszczutego... A ja chciałem przecież powiedzieć: zaszytego w lasach miasteczka. Nie zwracajcie uwagi na te moje przejęzyczenia, to nic nie znaczy. Nie mam przecież powodów być zaszczutym, nie jestem przecież wilkiem, jak widzicie. A te przejęzyczenia stąd, że tu nie ma do kogo pyska otworzyć. – Pyska? – zapytała nieufnie Zuzanka. 97 – O, znowu się przejęzyczyłem! – dziwaczny jegomość roześmiał się nieszczerze klepiąc dłońmi nie ogoloną gębę. – Powiedziałem pyska, a miałem na myśli mordę, czyli oczywiście buzię... Proszę bardzo w gościnę. Nigdy bym sobie nie darował takiej okazji. Obrażę się! Będą obrażenia, jak państwo nie wejdą przynajmniej na skromną przekąskę o tak późnej porze! Popychał ociągających się przybyszów przed sobą, biegając dokoła jak wilk wokół stada owiec, bo w istocie nie był ów dziwaczny osobnik człowiekiem, lecz wilkołakiem. Większość ludzi sądzi, że tego rodzaju stwory, wszystkie bez wyjątku, są istotami groźnymi i krwiożerczymi. Trzeba to włożyć między bajki. Wampiry, strzygi są najróżniejsze, tak jak to się zdarza między ludźmi, a przecież ludzie ludziom więcej czynią złego niż przeróżne odmieńce, które należą zresztą do rzadkości i w miastach w ogóle ostatnio nie występują. Ten tutaj, choć był wilkołaczego pochodzenia, krwi niczyjej nie próbował, a z pożeraniem kogokolwiek miał do czynienia tylko raz, w życie, gdzie próbował się ukryć przed ścigającymi go psami. Ledwo uszedł z życiem, psy bowiem nie cierpią odmieńców z wilczego rodu. Nosił on dziwne i mylące imię Lupa, bowiem gdy przyjrzeć się dobrze temu imieniu, to okaże się, że niewiele ma ono wspólnego z patrzeniem przez szkło powiększające. To dziwne imię zawdzięczał pechowi, który polegał na tym, że jego ojciec był wyjątkowo upartym wilkołakiem. Otóż w rodzinie wilkołackiej każdy chłopiec otrzymywał imię Lupus, co po łacinie znaczy: wilk. Zdrobniale wołano go zwykle Lupuś. Dziewczynkom dawano imię Lupa. Ojciec naszego Lupy, Lupus Senior miał już dwunastu synów, więc chciał, by nareszcie przyszła na świat córka, dla której zdążył wybrać oczywiście odpowiednie imię, pech jednak zrządził, że urodził się kolejny, trzynasty syn. Uparty ojciec nawet nie chciał o tym słyszeć. – Tak ma być, jak mówię! – wrzasnął i palnął łapą w stół. – Wszystko mi jedno, co się urodzi, byleby to była dziewczynka! Nie ma mowy, żebym miał kolejnego szczeniaka! Znając upór męża, matka bała się mu sprzeciwiać i tym sposobem, trzynasty wikołaczek otrzymał dziewczęce imię, przez co nawet odmieńcy uważali go za wyjątkowego odmieńca. Potem pech ciągnął się już za nim jak ogon za wilkiem przez całe życie. Lupa wyobrażał sobie wprawdzie, że tak jak inne wampiry jest groźny, a nawet niebezpieczny dla zdrowia, ale niewiele to miało wspólnego z prawdą. Naprawdę niebezpieczne wilkołaki pierwsze opuściły rodzinne miasteczko, a za nimi wywędrowała w świat cała reszta. Zostali ludźmi, odkąd przekonali się, że sporo jest ludzi niewiele od nich lepszych. – Ty, Lupa, zostań w domu – rozkazał ojciec, który nie znosił sprzeciwu. – Żeby iść między ludzi, trzeba mieć kły i pazury. Został więc sam w Wilkołakach Małych, które stały się tak maleńkie, że przestały być nawet miejscowością i na żadnej mapie ich nie było, włóczył się po lesie zbierając wilcze jagody i muchomory i gotował z nich zupę, po której muchy nie dokuczały mu tak bardzo (na tym pustkowiu muchy nie miały większego wyboru), i marzył o tym, że pewnego dnia, a raczej pewnej nocy szczęście wyszczerzy do niego kły w uśmiechu. Teraz właśnie miał nadzieję, że taka noc nadeszła, i że jeśli pech nie wejdzie mu w drogę, to nareszcie sprawdzi się jako wampir. Usadził gości za stołem i biegał do spiżami znosząc zapasy. – Jedzcie śmiało wilcze jagody – rzekł stawiając dzban leśnych owoców i natychmiast poprawił swój błąd. – Chciałem powiedzieć: wliczę jagody, kto jadłby wilcze jagody? Chyba jakiś wilk – roześmiał się sztucznie. – Chciałem powiedzieć, że jagody są wliczone w darmowy poczęstunek – dodał widząc, że goście spoglądają na dzban podejrzliwie. Spojrzał na nich wilkiem i pobiegł po beczułkę miodu. – Nie krępujcie się! Śmiało! Zaręczam, że z tej gościny będziecie w pełni zadowoleni. Zerknął za okno, żeby upewnić się raz jeszcze, że księżyc jest w pełni. Jak powszechnie wiadomo, jest to najlepszy okres na podjęcie sezonowej działalności wilkołackiej i odmieńczej. Gdy księżyc świeci pełnym blaskiem, nocne straszydła mają pełne ręce roboty. Zmory i dusioły gnębią swe ofiary we śnie. W okna zaglądają wilcze pyski leśnych wampirów, duchy 98 straszą do utraty tchu, utopce otwierają dla wszystkich nie strzeżone kąpieliska i jest to, jednym słowem, pełnia szczęścia dla każdego, kto nie prowadzi ludzkiego trybu życia, tucząc się na cudzym strachu. Oczywiście, że są to na ogół sprawy przestarzałe, bo spaliny samochodów i dymy fabryk duszą nie gorzej od dusiołków, ale w końcu skoro jest strach, to trzeba się czegoś bać, bo po cóż byłoby bać się nie wiadomo czego? – Proszę pana, dlaczego ta miejscowość nazywa się Wilkołaki? – zapytała Zuzanka spoglądając nieufnie na gospodarza. – Naprawdę? Speszony pytaniem Lupa udawał niezmiernie zaskoczonego, żeby zyskać na czasie i wymyśleć przekonującą odpowiedź. – Patrzcie państwo! Tyle lat tu żyję i nie zauważyłem! Chyba pójdę sprawdzić, bo mi się wierzyć nie chce! – wykrzykiwał biegając gorączkowo dookoła stołu. – Wilkołaki, powiadasz?! To zupełnie, jak te odmieńce, których zresztą nie ma, bo komu by się chciało ganiać na czworakach, do tego z ogonem, i użerać się z jakimiś ofiarami, kiedy sobie może żyć przyzwoicie, tak jak ja, dajmy na to, i każdego gościa podejmować uprzejmie, czym chata bogata... Patrzcie państwo, czego to nie wypisują na temat naszej malutkiej miejscowości!. .. Zaręczam, że nie ma w tym ani słowa prawdy! To rzekłszy, natychmiast wybiegł, zanim ktokolwiek zdołał coś powiedzieć. Udał się niby to sprawdzić napis na tablicy, w gruncie rzeczy chodziło mu o to, żeby ochłonąć i zebrać myśli. Wrócił do izby szczerząc zęby w uśmiechu. – Rzeczywiście! Tam jest napisane Wilkołaki Północne! To jakiś głupi kawał! Zuzanka zapytała, jak w takim razie nazywa się naprawdę ta miejscowość. – Ta? Masz na myśli tę, w której teraz jesteśmy? To znaczy tę, w której mieszkam?... Dlaczego ma się nazywać? Poza mną nikt tu prawie nie mieszka, możecie sprawdzić... Ona się w ogóle nie nazywa. Szkoda nazwy dla tak skromnego osiedla, w którym mieszka tylko ktoś tak skromny jak ja. Ja też prawie wcale się nie nazywam, tylko troszeczkę. – A jak pan się nazywa? – zapytał Zuzak – Ja? Lupa. – Bardzo mi przyjemnie – powiedział szczur. – Ja nazywam się Ramon Leon. Zuzanka dała znak przyjaciołom, że pora się żegnać, ale Lupa nie chciał o tym słyszeć. – Nie ma mowy! Zaraz będzie kolacja, a potem zapraszam na nocleg. Ramon uśmiechnął się do gospodarza przyjaźnie. Nie zdążył zaspokoić apetytu, bo Lupa nie miał dziadka do orzechów i szczurowi przypadło w udziale łuskanie dla wszystkich zebranych przy stole. – Pozwolą państwo – rzekł Lupa uroczyście – że trochę się zmienię, chciałem powiedzieć: przebiorę do kolacji – i cofając się w ukłonach zniknął za drzwiami. – Wolałbym nocować gdzie indziej. Ten Lupa jest bardzo dziwny – rzekł Zuzak. – Nie widzę nic dziwnego w tym, że przebiera się do kolacji – odparł Ramon. – To będzie na pewno jakaś elegancka kolacja, ciekawe, co poda? – Lupa wcale nie wygląda na eleganckiego – rzekła Zuzanka półgłosem, a Ramon wzruszył ramionami i powiedział, że wygląd gospodarza nie ma nic do rzeczy, bo przecież nie jego będą jedli. Najważniejsze, żeby podał coś specjalnego. – Nie mam pojęcia, co on poda, ale on sam nie jest tym, za kogo się podaje – powiedziała Zuzanka. – To jakiś przebieraniec. – Bo przebiera się do kolacji? – żachnął się szczur. – Nie zgadzam się z takim punktem widzenia. To elegancki zwyczaj. Ponieważ zdania były podzielone, Zuzak zapytał wprost Licho, czy jako byłe straszydło może powiedzieć, że Lupa nie jest, na przykład, podstępnym wilkołakiem. 99 – Nie bardzo – odparło Licho wylizując talerzyk po poziomkach i miodzie, po czym uśmiechnęło się słonecznie do Zuzanki. Słonecznie, ponieważ po dniu spędzonym na świeżym powietrzu zrobiło się rumiane. Wystarczyło na nie popatrzeć, żeby strach zbladł. Tymczasem za ścianą wilkołak szykował się do kolacji tkwiąc przed lustrem. Liczył na to, że nareszcie w pełni sprawdzi się jako wampir. Kłopot w tym, że nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać. Kolacja wampira... Gdyby był sprawdzonym wilkołakiem, pewnie najpierw wziąłby się za coś ciepłego, w tym przypadku za Zuzaka, bo ten był w futrze, a słodziutką dziewczynkę zostawiłby na deser. Lupa wzdrygnął się na samą myśl. – Nigdy nie nadawałem się do przelewania krwi, jestem na to zbyt wrażliwy. Chyba że przestanę być sobą, a stanę się kimś całkiem innym, jak to się zdarza prawdziwym wilkołakom, a wówczas niech się martwi o wszystko ten, co ze mnie będzie. Ja się nie nadaję, na widok krwi pewnie bym zemdlał – mruczał drżącym, pełnym niepokoju głosem czekając na straszliwe przeobrażenie. Mimo wszystko czuł, że musi tego spróbować i raz na zawsze ustalić, kim chce w życiu być. Nadął się, napiął, zamknął oczy i zaraz je otworzył. Musi zebrać się w sobie i coś ze sobą zrobić, ale co? Jak to się nazywa? Przedrzeźniać?... Nie, jakoś inaczej... Przedzierzgać. Tak, ma się przedzierzgnąć w wampira, a ten już pewnie będzie znał wilcze obyczaje i czuł wilczy apetyt. Podjął drugą próbę, a kiedy otworzył jedno oko, odbicie w lustrze nie wykazywało zmian. Miał być i powinien być zmieniony nie do poznania, a wciąż był do siebie zbyt podobny. Zęby jak zęby, część powypadała i tu bez dentysty niewiele da się zrobić, ale reszta... Gęba, jak była nie ogolona, taka i została, daleko jej jednak do wilczego pyska, chociaż z drugiej strony, coś się w nim działo... Spojrzał na tę drugą stronę, której lustro nie obejmowało, i zauważył z przejęciem, że z tyłu wyrósł mu puszysty, gruby jak polano ogon. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Rzucił się do drzwi, ciągnąc wielki kufer i wrzeszcząc w panice: – Proszę nie wchodzić! Przebieram się! Nie jestem gotowy! Zatarasował wejście skrzynią i odetchnął, słysząc odgłos oddalających się kroków, po czym zasiadł przed lustrem i usiłował przypomnieć sobie gorączkowo przerażającą odmianę w wampira. – Wam-pir, nam-pir, im-pir, a może imbir?... Co ja wygaduję, wszystko mi się poplątało... Chyba zacznę wyć z rozpaczy... Zaraz, jak się odmienia wyć?... Wy-ję, wy jecie, oni jedzą, nie, wy wyjecie, chyba zaczynam się jąkać... My myjemy, nie, wy myjemy, ale kogo wymyjemy, tego nie pamiętam, wszystko mi się pomieszało, jak jakiemuś mieszańcowi... Jak ja wyglądam?... Oni tam czekają na kolację, a ja tu z tym ogonem, jak nie wiadomo co, bo nie umiem się odmienić, trzeba się jakoś wytłumaczyć, bo oni sobie pójdą i taka okazja nigdy się nie powtórzy... Podkulił ogon pod siebie i zataczając się ze zdenerwowania wszedł do izby, gdzie coraz bardziej zniecierpliwieni goście czekali za stołem. – Dlaczego pan chodzi na czworakach? Głos dziewczynki nie zdradzał przerażenia, co jeszcze bardziej speszyło Lupę. – A, to... Tak jakoś... Komnata nie ogrzana, to się trochę skundliłem, chciałem powiedzieć skuliłem, z zimna... To znaczy, przepraszam, noc jest ciepła, tylko trochę mi się pomieszało, bo widzę, że niektórzy tu w futrach, a ja właśnie przedzierzgałem się, to znaczy przebierałem się do kolacji, bardzo mi przykro, że nieodpowiednio wyglądam, ale nie mam futra i... I Lupa rozpłakał się ze zdenerwowania. – Moja mama też nie ma futra i nie płacze z tego powodu – pocieszała go Zuzanka. – Niech pan przestanie. To nic takiego, a pan jest już przecież duży. – Pan, dlaczego pan? – odezwał się Lupa łkając. – Jaki tam ze mnie pan? Możecie mi mówić ty. Lupa, Lupka jestem. Nie żaden pan, tylko odmieniec, wilkołak! – zawołał z rozpaczą, ale nikt z obecnych nie okazał przerażenia, gdy wyjawił swoją najstraszliwszą tajemnicę, a wręcz przeciwnie, roześmiali się życzliwie. 100 – Proszę się ze mnie nie śmiać! To nie jest komedia! To się mogło skończyć tragicznie! Na dowód pokazał świeżo uzyskany ogon, co wywołało nowy wybuch śmiechu. – Czy to was nie przeraża? Zdumiał się i speszył. Pokręcili głowami. – Machasz ogonem, więc nie możesz mieć złych zamiarów – stwierdził Zuzak. Nieudany wilkołak jęknął, oklapł, klapnął na podłogę i rzekł cichym głosem, że czuje się bardzo zmieszany. – Widzę – rzekł Ramon z przekąsem i dodał, że nigdy w życiu nie widział kogoś zmieszanego do tego stopnia. Po chwili Lupa spojrzał wilkiem na gości, ale na ich twarzach nie wyczytał niechęci, a jedynie szczere rozbawienie, więc nieśmiało pomerdał ogonem. – Bardzo się ośmieszyłem? – zapytał nieśmiało. Zuzak kiwnął głową, a Zuzanka pokręciła, bo nie chciała, żeby pechowemu wampirowi było przykro. – Nie musicie mi tego mówić – westchnął. – Wiem, jak wyglądam z tym ogonem... Ni to pies, ni to bies... Chyba się do tego nie nadaję. – Nie bardzo – stwierdziło Licho. – I co teraz ze mną będzie? – jęknął mieszaniec. Przenosił bezradne spojrzenia z jednej twarzy na drugą. Na twarzy dziewczynki pojawił się wyraz głębokiego namysłu i Zuzak od razu wiedział, co to może oznaczać, więc warknął ostrzegawczo, na co przestraszony Lupa skomląc wskoczył pod stół. – Nie widzisz, że on jest zrozpaczony i nie wie, co ze sobą zrobić?! – zawołała oburzona Zuzanka. – Zuza! – jęknął kudłaty stworek. Lupa wytknął głowę spod stołu i przysłuchiwał się rozmowie z niepokojem. – Nic na to nie poradzę, taka już jestem – powiedziała dziewczynka tonem nie znoszącym sprzeciwu, więc Zuzak westchnął i zrezygnowanym głosem rzucił pod stół: – Wyłaź, przedstawiam ci twoją nową mamusię... – Zuzak, ja nie mówiłam, że... – Ja mam mamę – bąknął nieśmiało Lupa. – Moje gratulacje – prychnął Zuzak. – Mimo wszystko takiej ofermie jak ty potrzebna jest opieka. – To by było wspaniałe! – ucieszył się odmieniec, wywijając ogonem na znak radości. – Nareszcie nie musiałbym się martwić, co ze mną dalej będzie! – Wprawdzie ty pijesz krew, ale Zuzanka ma dobre serduszko – ciągnął ze złością Zuzak, gdy jednak dziewczynka spojrzała na niego karcąco, zamilkł i zaczął skubać futerko. – Ja nigdy w życiu! – zaklinał się wilkołak waląc łapą w pierś. – Nawet nie próbowałem! Czy ja wyglądam na krwiopijcę? Ja zawsze miałem do swojego pochodzenia mieszane uczucia. – To widać – stwierdził rzeczowo Ramon, a Zuzanka powiedziała surowo, że Zuzak niepotrzebnie się rzuca, bo ma rodzinę i wraca do domu, a nie chciałaby, żeby Licho, które ma zamiar zabrać ze sobą, nudziło się w domu, kiedy ona pójdzie do szkoły, i wobec tego Lupa przydałby się do towarzystwa. Zuzak dalej skubał futerko, a Ramon westchnął, pokiwał głową ze smutkiem i uśmiechnął się dziwnie. – Towarzystwo! – krzyknął podniecony odmieniec. – Ja zawsze chciałem być kimś z towarzystwa! Wezmę warcaby! – wrzasnął wyszarpując jakąś szufladę. Po chwili potrząsał pudełkiem przed oczami Licha. – Umiem grać w wilka i owce! Nauczę cię! Umiem nawet oszukiwać, ale i tak przegrywam. Przegrywać też umiem! – krzyknął na koniec radośnie, po czym rozejrzał się niepewnie. Do pudełka z warcabami wrzucił metalowy guzik, najcenniejszą 101 rzecz, jaką posiadał, poza nią bowiem nie miał niczego, przycisnął pudełko do piersi i stał w progu merdając ogonem i niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Widać było po jego minie, że ma jeszcze coś do powiedzenia, ale nie śmie. – Przepraszam, że jestem nie ogolony – mruknął z zażenowaniem drapiąc się po brodzie. – Nie szkodzi – stwierdziła Zuzanka wstając od stołu. – Ale ja przecież do towarzystwa, a nie wypada, żebym w towarzystwie wystąpił zarośnięty – wyjaśnił Lupa niepewnym tonem. – Jak chcesz, to ci powyrywam – prychnął niechętnie Zuzak. – Nie trzeba! – rzekł radośnie wilkołak. – Mieszka tu pewna strzyga, która zajmuje się goleniem. To nie potrwa długo. – Strzyga? – zdziwił się Ramon. – Mówiłeś, że nikt tu nie mieszka poza tobą. – Prawie nikt – tłumaczył speszony Lupa. – Ona się nie liczy, to całkiem zapomniana strzyga i nie ma nic do roboty! Zaraz wracam! – wrzasnął i wypadł za drzwi. Popatrzyli po sobie niepewnie. Lupa wrócił po kilku minutach nie ogolony, ciągnąc ze sobą strzygę, która strasznie zawstydzona zasłaniała twarz rękami, była bowiem bardzo brzydka. – Ona chciałaby też, ale się wstydzi, ta Lebiega – wyjaśniał gorączkowo Lupa poszturchując strzygę. – Strasznie jest brzydka, dlatego się wstydzi. No, nie wstydź się, Lebiego, już im powiedziałem, jak jesteś brzydka... Ona, ta Lebiega, powiedziała, że może pracować za darmo. Strzyga gorliwie pokiwała głową, ale nic nie rzekła. – A co ona potrafi? – zapytał Ramon. – Nic nie potrafi! – wrzasnął z radością Lupa, jakby chodziło o jakąś wyjątkowo cenną umiejętność. – Ona jest zupełnie nieszkodliwa. – A mówiłeś, że zajmuje się goleniem – przypomniał szczur. – Tak – przyznał bez żenady odmieniec. – Ale tego też nie potrafi. Kto by się golił u Lebiegi, kiedy zacina?... Strzyga skwapliwie pokiwała głową. – A zacina – ciągnął Lupa – bo nieśmiała jest tak, że jak ma co zrobić, to ręce jej się trzęsą. Do tego się jąka i wstydzi się mówić. Szturchańcami wepchnął strzygę za próg. Stała roztrzęsiona zasłaniając twarz rękami, tak że ledwo ją było widać. – Też bym chciała – wyjąkała cichym płaczliwym głosem. Wyglądała tak żałośnie, że serce się krajało. Szepnęła coś do ucha Lupie, a ten powiedział: – Strasznie jest brzydka i całkiem do niczego. Nic więcej dobrego nie da się o niej powiedzieć. Lebiega gorliwie kiwała głową. – To już coś – zauważył z przekąsem Ramon. – Ona nic nie zrobi i za darmo może pracować – powtarzał Lupa poklepując strzygę, która była tak wzruszona, że ani słowa nie mogła więcej wykrztusić. – Czy ta strzyga nie ma przypadkiem jakiegoś znajomego, który też chciałby się zabrać z Zuzanką – zapytał szczur. Strzyga spojrzała na Lupę, a ten pokręcił głową gwałtownie. – Lebiega? Ona nie ma nikogo na świecie. Nikt się nie chce z nią kolegować. Za paskudna jest. Wówczas Zuzanka powiedziała z przekonaniem, że strzyga ma jednak prawdziwego przyjaciela. – Ona? Lebiega? – obruszył się Lupa. – Nikogo nie ma! Żeby nie ja, to by z niej całkiem nic nie było. To jeszcze gorsza oferma ode mnie. Strzyga w milczeniu przytakiwała gorliwie, nie spuszczając oka z przyjaciela. – No to załatwione – powiedziała Zuzanka. 102 Strzyga, jakby nie rozumiejąc, przenosiła wzrok to na Zuzankę, to na odmieńca, wciąż niepewna, czy się nie przesłyszała. – Widzisz, Lebiego!– wrzasnął Lupa potrząsając przyjaciółką.– A nie mówiłem? Zuzanka nas zabiera, ciebie i mnie! Już nie będziemy nikomu niepotrzebni! Podziękuj, Lebiego! Trzeba się umieć zachować! Zamiast podziękować, Lebiega rozpłakała się tak rzewnie, że nawet Zuzak się wzruszył, i tylko Ramon wzruszył ramionami uśmiechając się gorzko. – Nie becz! – szorstko strofował strzygę odmieniec, ocierając jej łzy ogonem. – Teraz już nie będą cię przeganiali. Mamy załatwione życie na papierze. Nie mówiłem ci? Brzydka jesteś, a jednak się przydasz... Ona nic nie zrobi, ona jest naprawdę do niczego! – rzucił Lupa w stronę nowych znajomych, jakby w obawie, że w ostatniej chwili mogą zmienić decyzję. O świcie wyruszyli w drogę. Na końcu wlókł się Ramon ze zwieszonym łbem. Zuzanka przyglądała mu się ukradkiem przez chwilę, a potem szepnęła Zuzakowi: – Zdaje się, że o kimś zapomniałam. Zuzak zaśmiał się szyderczo. – Proszę bardzo, to nie moja sprawa – rzekł po krótkim namyśle. – Mnie wyrzucili z domu ze zwykłą żabą, ale u ciebie jest pewnie zupełnie inaczej i kiedy przyprowadzisz wampira, strzygę, Licho i licho wie co jeszcze, to twoi rodzice na pewno się bardzo ucieszą. – Może utopca? – zaproponował szczur, słysząc, co powiedział Zuzak. – Utopca można trzymać w wannie. Zajmuje trochę więcej miejsca niż, dajmy na to, szczur, ale bardziej wciąga. Próbowała go pogłaskać, ale odsunął się. – Co masz zamiar robić, Ramonku, kiedy skończą się nasze przygody? – łagodnym tonem zapytała nie zrażona dziewczynka. – Cóż ja? Nędzny szczur... – prychnął Ramon. – Ja się nie liczę. Zrobiłem swoje i mogę odejść. – Nie mogę cię zatrzymać, kiedy tego nie chcesz, Gryzoń drgnął i przełknął ślinę. – Wiesz przecież, że mam wredny charakter – powiedział łamiącym się ze wzruszenia głosem. – Lepszy niż ci się wydaje. – Jestem szkodnikiem – powiedział zakłopotany. – Nie szkodzi – odparła Zuzanka. – Myślisz, że twoi rodzice zgodzą się na mnie i pozwolą nam żyć razem? Ja nie potrafię sobie tego wyobrazić – szepnął Ramon. – Nie musisz... Nie mogę ci dać dużo, ale od czego mamy kredki i papier. Wszystko może być tak, jak zechcesz, i moglibyśmy się widywać codziennie. Zgadzasz się? – Nie chcę, żebyś to robiła z litości – zduszonym głosem rzekł szczur. – Ramonku, jesteś najwspanialszym szczurem, jakiego można sobie wyobrazić – wyznała uroczyście Zuzanka. – Przesadzasz – odparł skromnie i szedł długą chwilę w milczeniu. – Ramon ma swoje wady, ale jest w porządku – oświadczył Zuzak. – Jak na szczura – dodał po namyśle. Gryzoń westchnął raz i drugi, a potem wyznał, że chciałby podciągnąć się w czytaniu, bo wprawdzie jak na szczura czyta dobrze, ale... – Zjadasz litery – domyślił się Zuzak i cała trójka wybuchnęła śmiechem. Idący przed nimi Lupa i strzyga obejrzeli się zaniepokojeni. – Wiecie co? – powiedział Ramon. – Ta strzyga nie jest wcale taka brzydka. Żadna piękność, ale na pewno są tacy, którym się może spodobać. Jak na strzygę to całkiem, całkiem... Wybuchnęli śmiechem po raz drugi, – Z nas się śmieją, to straszne – mruknął Lupa. 103 – Raczej śmieszne – powiedziała Lebiega oglądając się przez ramię i roześmiała się w głos po raz pierwszy w życiu, a kiedy uśmiech zawitał na jej brzydkiej twarzy... Ramon miał rację, wcale nie była taka paskudna. Ze zdziwieniem spostrzegli, że droga, którą idą, przeobraziła się w ulicę, i że ulica ta nosi nazwę Wesołych Burbli i pora była pożegnać Zuzaka. Choć była to ulica Wesołych Burbli, to pojawił się na niej mały smuteczek, który zawsze towarzyszy pożegnaniom, a jednak dobrze, że znaleźli wreszcie drogę do domu, bo inaczej mieliby kłopoty z papierem. Został tylko skrawek wolnego miejsca na ostatniej kartce, w sam raz tyle, żeby wrócić do początku tej długiej historii, zanim rodzice zaczną się martwić. Warszawa-Piece 1987- 88