Lucyna Legut Czekając na dziurę w niebie Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Rozszalały się telefony w pewnym mieście. Oto przyjechała ekipa filmowa i angażują aktorów do filmu. Tych do głównych ról już mają. Mają ich u swego boku, w przytulnym domku na przedmieściu, w domku wynajętym na pewien okres tylko w tym celu, aby służył filmowi. Kierownicy produkcji i zastępcy kierowników, i zastępcy zastępców, wszyscy gorliwie pracują nad wyłapywaniem aktorów do mniejszych ról. Dzwonią do każdego, kto posiada telefon i prowadzą krótkie i nader uprzejme rozmowy: – Halo! Tu mówi Ważniński z Filmu Polskiego. Czy pan dysponuje czasem w piątek i ewentualnie w sobotę? Chcielibyśmy pana prosić o zagranie w naszym filmie... Przypuszczalnie dwa dni kręcenia, wynagrodzenie według stawki, jaką pan miał ostatnio... Głos po drugiej stronie słuchawki oczywiście się zgadza i wyraża gotowość przyjścia o piątej rano w umówione miejsce, gdzie będzie poddany zabiegom charakteryzacji, gdzie przebierze się w przeznaczony dla niego kostium, aby potem już jako postać z przyszłego kolorowego filmu zasiąść w autokarze, który przewiezie go na plan. Tam, gdzie z pospolitych na oko miejsc, przetworzonych chytrą ręką artysty plastyka, powstanie obraz dziwnego, tajemniczego okresu, który już dawno minął, a który reżyser chce przekazać na ekranie milionom widzów, aby tak jak on, jak plastyk, jak pierwszy i drugi asystent, jak operator i kamerzysta oraz czwarty i piąty kierownik planu, jak każdy największy i najmniejszy wtajemniczony, odczuli tajemniczość i dziwność minionego czasu. Wtajemniczeni mają wszystko punkt po punkcie zanotowane w scenopisie. Wtajemniczeni wyczarują wizję, która potem dreszczem zachwytu przejmie odbiorców. Aby to wszystko mogło się stać, najpierw ludzie z „fabryki złudzeń” muszą pozałatwiać milion drobnych spraw, a między innymi zaangażować aktorów również na te mniejsze i najmniejsze role. Dlatego w pewnym mieście dzwonią telefony, dzwonią jak na radosny alarm, wzywający chętnych do zarobienia pieniędzy oraz do pokazania swoich licznych talentów na filmowym ekranie. Pani Telimeny Szaleńskiej nie było w domu, kiedy telefon rozbrzmiewał tym radosnym dzwonieniem. Nie było pani Telimeny, ale była jej sąsiadka zamieszkująca wspólne mieszkanie. Telefon wprawdzie dzwonił nie u sąsiadki, a u pani Telimeny, jednak sąsiadka, chociaż mówiła o sobie, iż „posiada bogate życie wewnętrzne”, lubiła interesować się życiem innych, być może po to, aby wzbogacać bez przerwy własne, toteż słysząc terkoczący telefon, nie mogła spokojnie smażyć kotletów we wspólnej kuchni, dopóki nie dowiedziała się, kto też tak dzwoni do pani Telimeny Szaleńskiej?... Weszła do pokoju, który pani Telimena zawsze pozostawiała nie zamknięty, ujęła słuchawkę, a potem długo gratulowała sobie tego czynu, gdyż dzięki niemu mogła powiadomić panią Telimenę, iż jest koniecznie potrzebna do filmu. Pani Telimena, miała właśnie dwa wolne dni w teatrze i przebywała na wsi, prowadząc żywot harcerki, chociaż już bardzo dawno minął okres, w którym mogłaby włożyć na siebie harcerski mundurek. Mieszkała w namiocie nad samym brzegiem jeziora, kąpała się w jeziorze i nawet zęby myła, przykucnąwszy nad brzegiem; maczała szczotkę do zębów wprost w jeziorze, nie zważając na defilujące kaczki, które w rytmicznych nurknięciach zanieczyszczały wodę. Oczywiście pani Telimena nie miała nad brzegiem jeziora telefonu, telefon miała natomiast leśniczyna, do której właśnie dzwoniła sąsiadka pani Telimeny, prosząc, aby natychmiast dano znać pani Telimenie, iż o piątej rano ma być w filmie. Leśniczyna zostawiła na płycie kuchennej garnek z mlekiem i nie dbając o to, że najtłuściejszy kożuch może za chwilę, nie dopilnowany wypłynąć, wybiegła z domu, po drodze szturchnąwszy kręcącego się na podwórku prosiaka. Za leśniczyną wybiegły dwa psy obojętnej maści, za psami dwoje dzieci leśniczyny i kurczak, który skorzystał z otwartej furtki – i wszyscy udali się nad brzeg jeziora, gdzie niczego nie przeczuwająca pani Telimena myła właśnie w jeziorze swoje długie, piękne włosy. 5 – Pani Telimeno! – krzyczała już z daleka leśniczyna. – Pani musi być jutro o piątej rano na występie! Był telefon! Prosiła pani sąsiadka, żeby to powiedzieć! Pani Telimena przekrzywiła głowę, wystukując palcem wodę z ucha; wydawało jej się, że się przesłyszała. – Kto dzwonił? I że o której mam być na występie? O piątej rano? Na jakim występie? – Nie mogła absolutnie nic zrozumieć. – Proszę pani, ja nic więcej nie wiem. Telefonowała pani sąsiadka i że ma pani być o piątej rano na występie, i żeby pani zaraz dzisiaj przyjechała, a jak pani przyjedzie, to ma pani zadzwonić... Zapisałam tu na kartce numer, gdzie pani ma zadzwonić – wyjaśniła jednym tchem leśniczyna, z podziwem przyglądając się pani artystce, która występuje gdzieś nawet o piątej rano, w godzinie, kiedy ona, z przeproszeniem, dopiero zaczyna krowy doić. Pani Telimena, wracając do swego mieszkania w mieście, uwięziona między szybą pekaesu a lesistym krajobrazem za szybą, nie zwracała uwagi na piękno natury, zajęta gorączkowymi rozważaniami na temat porannego występu: Co za występ, u licha? O piątej rano?! – rozmyślała. – Nic innego tylko występ dla dozorców nocnych. Ale skąd oni wzięli tylu dozorców nocnych?... Była pewna, że to jakiś występ organizowany przez Estradę, w żadnym jednak wypadku nie przyszło jej do głowy, że mogła otrzymać propozycję do filmu. Toteż kiedy wróciwszy do domu zatelefonowała pod wskazany numer, dosłownie osłupiała ze zdziwienia i zachwytu. Nawet nie zapytała, w jakim filmie ma grać i jaką rolę. Jeżeli ją poszukiwali telefonicznie, to już oni tam dobrze wiedzą, że właśnie nie kto inny, tylko ona jest potrzebna do zagrania tej roli... Dwa dni – dumała pani Telimena – to niedużo, ale może ten reżyser szybko pracuje i rolę, którą mam zagrać, jest w stanie opracować przez dwa dni... W końcu wszędzie musimy myśleć o oszczędnościach, więc w filmie także... Pani Telimena zabrała się raźno do przygotowania całej siebie na tę okazję wystąpienia w filmie. Tam przecież są ludzie, którzy w przyszłości mogą jej dać wielką rolę! Trzeba wyglądać jak anioł! Kto wie, może jakiś nieżonaty, przystojny mężczyzna w średnim wieku... powiedzmy nie sam reżyser, ale jego asystent albo kierownik produkcji... w najgorszym razie operator lub choćby nawet kamerzysta... Kamerzyści też bywają inteligentni... Jak już się przekroczyło okres pierwszej wiosny, nie ma co znowu tak wybierać... Ktoś taki może zwrócić na nią uwagę i żegnaj stanie odwiecznego panieństwa! Trzeba będzie poczłapać do ołtarza... Pani Telimena zaczęła w myślach wybierać suknię na ten wielki obrzęd; nie mogła się zdecydować, czy iść w kapeluszu z woalką, czy tylko w samej woalce upiętej na włosach w kształcie róży, czy też bez nakrycia głowy, jedynie z pękiem sztucznych konwalii we włosach?... Konwalie wydały się jej zbyt pretensjonalne, zwłaszcza że muszą być sztuczne, bo niby skąd o tej porze prawdziwe konwalie?... No, chyba że sprawa ślubu przeciągnęłaby się do wiosny... Ale ON na pewno będzie chciał, żeby to JUŻ załatwić! ON też już ma dosyć samotności i jeżeli spotkał nareszcie PRAWDZIWEGO CZŁOWIEKA, kogoś, na kogo czekał całe życie, nie będzie tracił czasu i odkładał w nieskończoność ostatecznego połączenia. Pani Telimena zastanowiła się: Może by jednak trochę zagrać na zwłokę? Niech sobie nie wyobraża, że z miejsca padnę w jego objęcia! Potem całe życie by mi wymawiał, że byłam gotowa pójść za nim w ogień, na skinienie palca. Nie! Niech się trochę pomęczy! Będę mu tym droższa, z im większym trudem mnie zdobędzie!... Pani Telimena z całą bezwzględnością przesunęła datę ślubu na wiosnę, a nawet na początek lata. Tymczasem energicznie zabrała się do przygotowań poprzedzających ślub i poznanie przyszłego męża. Więc najpierw fryzjer! – Panie Zbyszku! Robimy wszystko – patrząc w lustro wydawała rozkazy odbiciu twarzy fryzjera. Pan Zbyszek stał za jej fotelem z grzebieniem w ręce, skupiony i już tworzący w myślach fantazyjne uczesanie, które panią Telimenę odmłodzi co najmniej o dwadzieścia lat. 6 Za chwilę pani Telimena z przykrością przyglądała się swojej głowie, z przylepionymi mokrymi kosmykami, które – ciach! ciach – spadały z grzebienia przycinane brzytwą. Wyglądam jak wróbel zmoczony deszczem – pomyślała pani Telimena. – Dobrze, że ON mnie nie widzi. W ogóle mężczyźni powinni mieć zabroniony wstęp w miejsca, gdzie kobiety się upiększają. Sypialnie również powinny być oddzielne. Nie można się przecież pokazać mężczyźnie w papilotach i z nasączoną kremem twarzą... Taka Tasia... Ona podobno kładzie po pół kilo gliceryny na szyję, żeby ją zjędrnić. Trzeba będzie spróbować z tą gliceryną... Może to dobry sposób? Szyja się najprędzej starzeje. Właściwie gdyby nie szyja, to nikt by nie był w stanie odgadnąć, ile się ma lat. Coś powinno się zrobić z szyjami. Szyje są kompromitujące. Przecież ja cała jestem po prostu piękną kobietą! Ciekawa jestem, kto ma takie nogi jak ja? W ogóle jestem szalenie zgrabna, mam interesującą twarz i fascynujące oczy, tylko ta szyja... Może Tasia ma rację z tą gliceryną?... – No, co pani powie na swoją główkę? – Pan Zbyszek oderwał panią Telimenę od ważnych spraw szyi. Spojrzała w lustro: mokre kosmyki sterczały tak jak przedtem, tyle że nieco krótsze, ale pan Zbyszek miękkim ruchem, jakby poruszał kocią łapką, przygładzał te kosmyki, układał je, zawijał, podrzucał i tworzył obraz wspaniałej fryzury, która po prostu będzie „jedwabistym jasnym bukietem, złotym szaleństwem, metaforą falujących łanów pszenicy, zjawiskiem”! Istotnie, po trzech godzinach tlenienia, zwijania na wałeczki, utrwalania, mycia, suszenia, układania – powstało coś, co pan Zbyszek miał prawo nazwać jasnym bukietem i złotym szaleństwem. Pani Telimena z rozkoszą oglądała w czterech lustrach swoją śliczną głowę. Jeszcze tylko skubanie brwi, henna na brwi i rzęsy, manicure, pedicure i już pracowity dzień się kończył, dzień, który cały przeznaczony był na to, aby pani Telimena mogła w pełni blasku i urody wkroczyć w świat filmu. Jeszcze przed zamknięciem sklepów, dosłownie w ostatnie, minucie zdążyła wpaść do sklepu z konfekcją damską, aby nabyć śliczny komplet bielizny. Kosztowało to majątek, ale co znaczą pieniądze wobec spraw tak niesłychanej wagi! Przecież będzie musiała się przebierać w obecności scenografa, aby przymierzyć kostium. Być może to właśnie będzie ON! Ten lila kolor haleczki wspaniale harmonizuje z jej karnacją ON to chyba natychmiast zauważy... Kiedy pani Telimena kładła się do łóżka, z szyją na wałku, z głową poza wałkiem, żeby nie niszczyć fryzury, w uszach szumiało ze szczęścia i zmęczenia i jakby dzwoniły dzwony... Być może były to dzwony kościelne, towarzyszące obrzędom zaślubin, bo może pani Telimena zdecyduje się jednak nie czeka do wiosny... Marianna robiła pranie. Jej mąż bezustannie wszystko brudził. Zużyte części garderoby rozrzucał po całym mieszkaniu. Marianna chodziła i zbierała z; nim podkoszulki, swetry, koszule, skarpety i slipy które ciągle zmieniał. Musi mieć jakąś babę, skoro bez przerwy się przebiera – dumała, wyciągając z kieszeni szlafroka skarpety, które tam upchał. – Bez powodu nie szykowałby się tak codziennie, jak do ślubu. Patrzyła złym okiem, jak wyciąga wielką flachę z „Tabakorą” i pryska pachnącą wodą po twarzy, po szyi i pod pachami... Osioł! Zachowuje się, jak reklama firmy Lechia... Zresztą czort wie, kto wyrabia tę „Tabakorę”... I gdzie on chodzi rozsiewać te zapachy? Myśli, że jestem już tak zupełnie głupia, że uwierzę w jego opowieści o spotkaniach z kolegami?! Może to koledzy wsadzają mu nos pod pachę, żeby się oszałamiać „Tabakorą”? Raz zrobię z tym ostateczny koniec! Rozwiodę się i już! Być może, że się wścieknę potem bez niego, ale w każdym razie nie będę musiała patrzeć co dzień, jak się oblewa „Tabakorą”... Czy te dziewczyny mają dobrze w głowie? Na co one lecą? Jeżeli tak je usidlają zapachy, mogłyby sobie postać parę godzin w sklepie z kosmetykami i na to samo by wyszło... Nienawidzę go! Uszu z długów nie widać, ale jego to nic nie obchodzi. Całe jego zajęcie to nasączyć się pachnidłami 7 i prysnąć z domu. Doczeka się jeszcze ten łobuz! Oj! On się jeszcze doczeka!... Ciekawa jestem, czy te jego baby będą za nim łaziły i zbierały brudy, które po domu porozrzuca? Każda sobie wyobraża, że spotkała objawienie, ale niechby tylko która spróbowała z nim żyć na co dzień... Oszust matrymonialny! Kłamca! Zboczeniec zapachowy! Krwiopijca! Leń! Brudas!... Jeszcze dzisiaj pójdę do adwokata!... Nie, dzisiaj nie, bo przecież muszę wyprać po nim te wszystkie brudy... Marianna wściekła wsypała do wanny trzy garści płatków mydlanych i zalała je wrzącą wodą. Siedziała na wannie, czekając aż płatki rozpuszczą się w ciepłej wodzie i rozmazywała palcem łzy. Nagle uprzytomniła sobie, że ma przecież wymalowane oczy, więc delikatnie, wierzchem dłoni wytarła mokry policzek, podeszła do lustra i widząc czarne placki z tuszu pod oczyma, rozpłakała się na dobre: znowu będzie musiała myć twarz i robić od początku cały makijaż, nie pójdzie przecież z taką twarzą do teatru! Zawsze kiedy się najgorzej wygląda, musi się kogoś znajomego spotkać na ulicy. Przy tym całym cholernym życiu nie ma prawa pozwolić sobie na zaniedbanie. A w ogóle nie życzy sobie takich pytań, jak: „Co ty tak źle wyglądasz? Masz jakieś kłopoty?”... Nikt nie powinien wiedzieć, że ma kłopoty, od razu każdy by się domyślił przez KOGO. Marianna starła tłuszczem resztki tuszu spod oczu, potem pod kranem wymyła twarz, wklepała w nią krem i zrobiła nowy makijaż. Tymczasem płatki w wannie już się rozpuściły, dolała więc wody i wrzuciła w to stertę brudów przygotowanych obok wanny. Potem przyniosła sobie kawę, postawiła na zamkniętym sedesie, wzięła do ręki maszynopis monodramu, który postanowiła przygotować, aby zdobyć trochę dodatkowego grosza, zdjęła pantofle i pończochy i weszła do wanny. Pranie załatwiała zawsze na zasadzie starego zwyczaju „ubijania kapusty”, to znaczy deptała w wannie zamoczone w mydle rzeczy, jako że noga może spełniać taką samą rolę, jak ręka, prócz tego nie trzeba się schylać przy praniu i do tego jeszcze można robić coś innego, na przykład czytać, piorąc równocześnie. Nie bardzo się mogła skupić nad tekstem. Cały czas myślała o tym, że musi się nauczyć tego tekstu, a było go „przeraźliwie dużo”! Jeżeli nauczy się możliwie szybko, będzie mogła tu i ówdzie wystąpić z tym monodramem i wreszcie zarobi te dodatkowe pieniądze, które może chociaż trochę pokryją ich długi. Jego oczywiście nic nie obchodziły żadne kłopoty. Być może otępiał przez to nadmierne skrapianie się wodami kolońskimi. Podobno można zatracić zmysł węchu, jeżeli się na przykład smaruje ciągle pod nosem wodą kolońską... Może też działa to na głowę? Co to można wiedzieć... W każdym razie, że on jest idiotą, to fakt! Każdy normalny mężczyzna w ich sytuacji próbowałby skądś zdobyć pieniądze; długi sięgały już drugiego piętra, na którym mieszkali, lada moment wierzyciele zaczną się stawać nachalni, widmo niewypłacalności za drzwiami, a on sobie po prostu pstryka „Tabakorą” tę głupią gębę i wychodzi!... Marianna ze złością tarmosiła mokre szmaty w wannie, skakała po nich, jakby to była właśnie ta jego głupia wyperfumowana gęba, nawet w pewnej chwili napluła do wanny, w ten sposób dając wyraz swojej pogardzie i nienawiści do niego. Kiedy chciała napluć po raz drugi, doszła do wniosku, że to nie ma sensu, bo przecież ON nic o tym nie wie. Szkoda śliny dla niego! – pomyślała. – Kiedyś jednak zemszczę się na nim! Przyjdzie taki dzień, że to ja będę wychodzić sobie z domu, a on będzie się wgapiał we mnie baranimi oczyma i błagał, żebym została! A ja nie zostanę! Skropię się „Tabakorą”... Nie! Nienawidzę tego zapachu! Skropię się... czymś innym i wyjdę sobie, a on zostanie; pokręcony kaleka, z dwoma kulami pod pachą... Przecież jasne, że przy jego trybie życia albo go sparaliżuje, albo mu ktoś, kiedyś kręgosłup przetrąci, co na jedno wychodzi; wszystkie sprawy z babami i z wódką muszą się źle skończyć!... I będzie musiał sam prać swoje brudne bety! Niech się taszczy na dwóch kulach do łazienki! Niech sapie nad wanną i pierze! Nawet mu nie pomogę wycisnąć prania! Ja już połamałam zęby na tej trującej kości, jaką było nasze życie, niech on teraz swoją część ogryza! Nie będę miała w ogóle litości! 8 Zadzwonił telefon. Marianna postanowiła go nie odbierać. Niech sobie dzwoni... To na pewno do niego, któryś z koleżków albo jakaś idiotka... Telefon nie przestawał dzwonić. Cholera jasna! Przez tego osła muszę wychodzić z wanny i załatwiać jego kretyńskie telefony! Wyszła z wanny i nie wycierając nóg pobiegła do pokoju, gdzie dzwonił telefon. Za nią zostały na parkiecie mokre ślady. Patrząc na te ślady, wściekła chwyciła słuchawkę i wrzasnęła: – No?! Co tam? O co chodzi?! – Przepraszam bardzo, czy to mieszkanie pani Marianny Klęskow? – zapytał głos w słuchawce. Marianna już spokojniej odpowiedziała: – Tak. Słucham. O co chodzi? – Tu mówi kierownik produkcji filmu „Nietoperze”... Zresztą to jest roboczy tytuł, ale nie o to chodzi... Czy pani mogłaby poświęcić nam czas w piątek i ewentualnie sobotę... Chcieliśmy zaprosić panią do małej roli w tym filmie... Zresztą może będzie więcej niż dwa dni kręcenia. Płatne za każdy dzień zdjęciowy, według stawki... Marianna zaniemówiła: Film! Dwa dni zdjęciowe, a może więcej! O Boże! Będzie można popłacić część długów! – Halo! Halo! Zdaje się, że nas rozłączyli – krzyczał głos w słuchawce. – Nie słyszę pani! Czy pani się zgadza? – Czy się zgadzam? – Marianna ocknęła się. – Tak. Zgadzam się, oczywiście. Nie mam prób. Jestem zajęta w teatrze tylko wieczorem. – Och, to potrwa najwyżej do godziny osiemnastej. Zresztą będziemy mogli odwieźć panią, w razie potrzeby, naszym samochodem. Mogą mnie odwieźć samochodem! Cóż za uprzejmy mężczyzna! – pomyślała Marianna i zrobiło jej się nagle bardzo radośnie. – Możemy więc na panią liczyć? – zapytał ten uprzejmy głos. – Oczywiście, że tak! W ogóle bardzo się cieszę i dziękuję panu. Będę punktualnie tam gdzie trzeba. Po skończonej rozmowie Marianna jeszcze chwilę trzymała słuchawkę w ręce, przyglądała się jej jakby z niedowierzaniem, że przekazała tak radosną wiadomość. Potem rzuciła słuchawkę, nie zwracając uwagi na plamy na parkiecie pobiegła do łazienki i już nie wchodziła do wanny, tylko szybko kończyła pranie. Wypłukała wszystko byle jak, byle jak wykręciła, śpiewając przy tym na całe gardło, jakby była najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, jakby przed chwilą całe jej życie nie było wcale zrujnowane przez jednego człowieka, którego treść życia stanowiły tylko „Tabakora”, wódka i baby. Wieszając na nylonowych żyłkach ociekające wodą pranie rozmyślała, co zrobi z zarobionymi pieniędzmi: przede wszystkim zapłaci się raty i wyśle się mamie chociaż pięćset złotych... Nie, pięćset to za mało... Wyśle się tysiąc. I kupi się temu draniowi buty; wygląda jak ostatnia łajza w tych starych butach. A gdyby było tak z pięć dni kręcenia, można by mu jeszcze kupić ten angielski sweter... Bardzo by mu się przydał... Kochani ludzie! Może ktoś nie wierzy w cuda, ale ja wierzę! Dzisiaj właśnie... Którego to mamy?... Nieważne! W każdym razie dzisiaj stał się cud! Rany boskie! Ja chyba zwariuję z radości! Kręcimy film! I zarabiamy pieniążki!!! Marianna pobiegła do teatru, nie mogąc się doczekać chwili, kiedy zacznie kręcić. Wydawało jej się, że kiedy ona będzie się śpieszyć, to i ta chwila nadejdzie szybciej. Pani Dusia wyszła z domu o dziewiątej pięć. Wyszła z parasolem, no i całe szczęście, bo właśnie zaczęło padać, a ona miała na głowie śliczny pilśniowy toczek w rezedowym kolorze. Otworzyła parasol, stwierdzając przy okazji, że amarantowy kolor parasola nie bardzo harmonizuje z rezedą toczka, ale: Co mnie to wszystko obchodzi – pomyślała – nie będę do każ- 9 dego kapelusza kupowała innego parasola. Deszcze padają od czasu do czasu, a kapelusze nosi się bez przerwy. W każdym razie kobieta dbająca o swój wygląd powinna zawsze nosić kapelusz. Kiedyś było niepodobieństwem, aby prawdziwa dama wyszła bez kapelusza. Dzisiaj oczywiście nikt o to nie dba. Dzisiaj nie tylko nie zakrywa się głowy, ale nawet rozpuszcza się włosy do pasa, co jest po prostu nieprzyzwoitością. Rozpuszczać włosy można w łóżku, do intymnych praktyk, a nie biegać z nimi pośród ludzi, dając do zrozumienia, że się w każdej chwili jest gotową do położenia się z kimś w łóżku! Ale w końcu co mnie to wszystko obchodzi! – pomyślała pani Dusia. – Niech się nawet te wszystkie młode smarkule powieszą na swoich długich włosach, ja się w to nie będę wtrącać, bo mnie to po prostu nie obchodzi. Pani Dusia była trochę w kwaśnym nastroju. Być może innym razem darowałaby dziewczętom ich długie włosy, w każdym razie przynajmniej nie myślałaby o jakichś długich włosach, które mogły sobie być lub nie, gdyby tego ranka jej mąż, siedząc naprzeciw niej przy śniadaniu, nie zauważył: – Dusiu, powinnaś coś zrobić z twoimi włosami... Strasznie są popalone i jakieś takie martwe... Nie wiem, co się na to robi, ale jakieś sposoby muszą być. Może nie powinnaś ich stale fryzować? Kiedy tak siedzisz pod światło, to wyglądasz po prostu okropnie. – Przestań się mnie czepiać od samego rana! – zdenerwowała się pani Dusia. – Dziwne, że akurat dzisiaj to zauważyłeś? Mam, dzięki bogu, takie włosy od stworzenia świata! Bo to jest, mój drogi, delikatny włos, a nie koński! Właśnie całym wdziękiem kobiety są delikatne włosy, ale co ty się tam na tym znasz?.. – Ależ moja droga, czemu się tak denerwujesz? – zdziwił się mąż pani Dusi. – nie miałem nic złego na myśli, po prostu dzisiaj dopiero zwróciłem na to uwagę. A co do tego, że ja się na niczym nie znam, to na pewno nie masz racji. Znam się z całą pewnością na wszystkim, co jest piękne. – Ostatnie słowa mąż Dusi wymówił z naciskiem i z jakąś mściwą satysfakcją, w każdym razie ona to tak odczuła. Oho! Bądźmy czujni! – pomyślała pani Dusia. – Tu się coś zaczyna święcić! Nagle mu się moje włosy nie podobają... Spostrzega we mnie braki... zaczyna wyszukiwać mankamenty... Jest bardzo niedobrze! Kiedy mąż pani Dusi wychodził z domu, doszła do wniosku, że jest nawet gorzej, niż mogła przypuszczać; na plecach ciemnego palta tkwił przylepiony długi blond włos!... Teraz już nie miała żadnych wątpliwości, że rozmowa przy śniadaniu miała jakiś związek z tym włosem na palcie. A może jakaś długowłosa topielica przesunęła się w tramwaju obok niego i zostawiła ten włos? – pomyślała z resztką nadziei. – Dlaczego niby miało się to nie stać w tramwaju? A może w pracy powiesił swoje palto obok palta jakiejś długowłosej? Przecież ONE w pracy też mają zwyczaj rozpuszczać włosy! To kiedyś było nie do pomyślenia, żeby przyzwoita, pracująca kobieta mogła wyglądać tak, jak dzisiaj!... Weźmy taki urząd pocztowy... Tam się już nie zobaczy schludnej, skromnej urzędniczki! Każda albo obcięta „na zapałkę”, albo włosy po pas, powieki niebieskie albo zielone, rzęsy wytuszowane, że się nimi podeprzeć można i te pazury! Długie na metr i wymalowane na granatowo lub fioletowo, a do tego jeszcze palce obwieszone tanimi pierścionkami, że to ledwo ręką może wodzić po papierze. Nic dziwnego, że są kolejki. Każdy za okienkiem przestępuje z nogi na nogę, aż taka upierścieniona panienka wreszcie wyskrobie kwitek tymi na wpół sparaliżowanymi od świecideł łapami, a do tego jeszcze przerywa sobie pracę wydmuchiwaniem dymu i piciem kawy, bo „ONE przecież też są ludźmi i mają prawo do kawy i do papierosa”!... Otóż to właśnie, w jakim kierunku poszła demokratyzacja! To jest to fałszywe zrozumienie idei. To jest to przylepianie demokratycznej etykietki w każdym miejscu i na siłę! Nigdy nic w życiu nie zrobimy, jeżeli będziemy rozdrabniać się na bzdury, a nie zadbamy o zasadę! Ale właściwie co mnie to wszystko obchodzi? Ja nie zaczęłam budować socjalizmu, więc nie ja będę dbać o jego właściwe formy. Niech to robią fachowcy tacy jak mój mąż... Właśnie, ciekawe, czy on poszedł budować swój socjalizm, czy też najpierw wstąpił do tej od długiego włosa (na pal- 10 cie)?... Jak bardzo można się pomylić, jeśli chodzi o człowieka?... Taki niby szlachetny, taki działacz, sama chodząca prawość, a jednak potrafi w nikczemny sposób oszukiwać własną żonę! Miałby chociaż na tyle przyzwoitości, żeby moich włosów nie porównywać z włosami swojej kochanicy!... Nagle ktoś popchnął panią Dusię, tak że wypadła jej parasolka z ręki, trącając przy tym rezedowy toczek, który przekrzywił się i zasłonił jej całkiem jedno oko; dziewczyna z długimi włosami, wskakując do tramwaju, obejrzała się na moment, krzyknęła tylko: – O rany! Przepraszam panią! – i już tramwaj ruszył. Pani Dusia stała chwilę, nie mogąc się zdecydować, czy najpierw podnieść parasol, czy włożyć z powrotem na swoje miejsce rezedowy toczek. Tymczasem podbiegł mały chłopiec, podnosząc jej parasol. – Potrzymaj chwilę, dobrze? – zwróciła się do chłopca pani Dusia. Wyjęła z torebki lusterko i roztrzęsionymi rękami układała na głowie toczek; w jednym miejscu wgniótł się i trzeba go było całkiem zdjąć z głowy, od spodu wypchnąć palcem i dopiero założyć. Chłopiec stał z parasolem, przypatrując się pani Dusi. – No? Co się tak gapisz? – ze złością powiedziała pani Dusia. – Nigdy nie widziałeś rezedowego toczka? – I wyszarpnęła parasol z rąk chłopca, zapominając nawet powiedzieć: dziękuję. Kiedy sobie za chwilę zdała sprawę ze swojej nieuprzejmości, zrobiło się jej wstyd; nie miała zwyczaju zapominać o swoim dobrym wychowaniu, a zwłaszcza o dawaniu dobrego przykładu młodzieży; uważała, że wszystko zło, które się pleni, bierze początek w obecnym złym wychowaniu młodzieży, a raczej w zupełnym braku wychowania, dlatego zawsze, ilekroć nadarzała się okazja, starała się dawać dobry przykład. No tak! Ale ja też jestem człowiekiem! Kiedy ktoś mi wbija kapelusz na oczy, mam prawo się zdenerwować i zapomnieć o dobrych manierach – pomyślała pani Dusia i z rozpostartym amarantowym parasolem, który nie harmonizował z rezedą toczka, ruszyła przed siebie, aby za chwilę znaleźć się w budynku teatru, gdzie jak co dzień zjawiała się na próbę. Wchodząc na korytarz zauważyła jakiś szczególny ruch i podniecenie. Rano na ogół wszyscy byli ociężali i senni, jakby z pretensją do całego świata o to, że musieli wstać z łóżek, chociaż wcale nie mieli na to ochoty. Dlatego właśnie byli niezbyt przyjaźnie do siebie nastawieni, każdy drobiazg stawał się pretekstem do niezadowolenia, ba, nawet do obrazy. Ten stan rzeczy zaczynał ustępować po pierwszej kawie, a już w południe człowiek człowiekowi był przyjacielem. Tego rana jednak wyraźnie dał się zauważyć dobry nastrój, a nawet radość u większości osób. Ciepłe, przyjacielskie uczucia panoszyły się po wszystkich kątach. Powód był prosty: oto kierownik produkcji filmu pt. „Nietoperze” (tytuł roboczy, oczywiście) zjawił się w teatrze przed próbą, aby angażować aktorów na jeden lub dwa dni zdjęciowe – ale może się okazać w trakcie kręcenia, że będzie więcej tych dni – wszystko płatne według stawki za każdy dzień kręcenia, czyli za dzień, w którym aktor będzie miał chociaż jeden „klaps”. Każdy z aktorów wie, co to jest „klaps”; dla aktora jest to gwarancja, iż będzie miał wypłaconą stawkę za ten dzień, dla niewtajemniczonych jest to moment, kiedy ludzie z kamerą filmową ustawiają się w pełnej gotowości na planie, kiedy ani deszcz, ani ciemna chmura nie przesłoni słońca, kiedy nie wysiądzie żaden kabel elektryczny umożliwiający właściwe oświetlenie reflektorami, kiedy nie zabraknie najmniejszego nawet rekwizytu, czyli kiedy wszystko będzie zapięte na ostatni guzik i reżyser zaryczy przez tubę: „Uwaga! Cisza na planie! Kręcimy!” Wtedy panienka (na ogół z długimi włosami i zmęczonym wyrazem twarzy) podejdzie przed kamerę trzymając czarne deszczułeczki złożone z dwóch części, jednej szerszej, drugiej węższej, i połączone z boku zawiasem; na tej szerszej części będzie napisane kredą powiedzmy „Nietoperze” 121 – jeżeli to będzie sto dwudzieste pierwsze ujęcie w filmie pt. „Nietoperze”. Panienka ta po słowach reżysera, obojętna na wszystko, biorąc tylko odpowiedzialność za klapnięcie czarnymi deszczułeczkami, zewrze nagle te dwie deszczułeczki, czyli zrobi „klaps”, a kamera zaterkocze swoim charakterystycznym terkotem. 11 Do „klapsa” jednak jeszcze daleko. Na razie kierownik filmu pt. „Nietoperze” angażuje aktorów. Jest więc nastrój radosnego rozgardiaszu. Wszyscy skupiają się przy kierowniku produkcji, czekając, kiedy wymieni potrzebne nazwisko. Ktoś z tyłu przeciska się i częstuje pana kierownika zagranicznymi papierosami. Kierownik dziękuje, nie pali, ale zatrzymuje wzrok na twarzy uprzejmego mężczyzny i pyta: – Czy pan miałby dla nas czas w piątek f sobotę? – Właściwie to mam próbę – odpowiada zagadnięty – ale myślę, że uda mi się załatwić z reżyserem, żeby mnie zwolnił z próby na te dwa dni. Ostatecznie nie co dzień ma się propozycję zagrania w filmie. Kierownik produkcji zapisuje więc nazwisko aktora, uważając sprawę za załatwioną, i już zwraca się do kogoś innego. Ci, którzy grają w sztuce duże role, są wściekli; ich oczywiście nie zwolni reżyser. Można się obejść na próbie bez epizodycznych postaci, natomiast trzeba by zerwać całą próbę, gdyby zabrakło kogoś grającego główną rolę. Próbują sugerować kierownikowi produkcji, aby porozmawiał sam z reżyserem lub z kierownikiem teatru, może wtedy udałoby się uzyskać zgodę na zerwanie próby, ale kierownik produkcji nie chce nawet o tym słyszeć; wiadomo, do czego prowadzą takie pertraktacje: dyrektor jest gotów się zgodzić, ale zażąda takiego ekwiwalentu pieniężnego, że film polski „poszedłby z torbami”, gdyby musiał wykupywać od dyrektorów wszystkich aktorów. Robi się to oczywiście, jeżeli film koniecznie potrzebuje aktora na główną rolę, wtedy trzeba zapłacić, bo nie ma innego wyjścia, natomiast do epizodów można po prostu angażować, tego, kto jest wolny. – Nie! Nie ma mowy o żadnych rozmowach z dyrektorem! – wykrzykuje kierownik produkcji i nie zawraca sobie więcej głowy aktorem, któremu zarobek w tak nikczemny sposób uciekł sprzed nosa. Pani Dusia idąc korytarzem do garderoby z daleka zauważyła tę grupkę osób stłoczoną przy kimś siedzącym przy stoliku w klubie teatralnym. Najpierw pomyślała sobie, że należało by zajrzeć, co oni tam robią, ale potem skrzywiła się, jeszcze pełna porannego niezadowolenia i z jedną myślą: A co mnie to zresztą wszystko obchodzi? – skierowała swe kroki do garderoby. – Duśka! – zwróciła się do niej koleżanka, przerzucając przez poręcz krzesła ręce z świeżo wymalowanymi paznokciami. – Masz pojęcie? Otworzyli nam granicę do Kanady! – Co za bzdury! – Pani Dusia usiadła przy stoliku z lustrem, delikatnie ściągając z głowy rezedowy toczek. – Jak boga kocham, Duśka! Idź zobacz, co się dzieje w klubie! Prawdziwa Kanada! Angażują kogo się da do filmu! – Ach, to? – Pani Dusia wzruszyła ramionami, a potem zajęła się oględzinami toczka, zwłaszcza tego miejsca, gdzie, wydawało się jej, pilśń się trochę załamała pod niedawnym uderzeniem parasola. – Dusiu, nie lekceważ sobie tej sprawy – mówiła koleżanka, dmuchając na paznokcie, żeby prędzej przeschły. – Ten facet, co tam siedzi, pytał o ciebie. Powiedzieliśmy mu, że możesz być wolna w piątek i w sobotę, bo w planie jest tylko pierwszy akt na piątek i sobotę, więc nie będziesz na próbie potrzebna. – Co to za film? – zainteresowała się pani Dusia. – Nie mam pojęcia. Chyba jakiś przyrodniczy. Szczury czy myszy?... A nie, nietoperze, ale to na jedno wychodzi, bo nietoperz jest przecież myszowaty. – Przyrodniczy film, mówisz? W takim razie będą mniejsze stawki. Oświatówka płaci mniej niż tabularny. Zdaje mi się, że ten facet mówił, że to fabularny. Zresztą nie jestem pewna. Ja się nie interesowałam, bo i tak nie zwolnią mnie z próby. Idź do niego i zapytaj. 12 – A po co? Jeżeli jestem mu potrzebna, to niech on sam do mnie przyjdzie. Nie będę biegać i dopytywać się, jakby mi na tym zależało. – No chyba zależy ci, żeby zarobić parę złotych? – To już moja sprawa. Nie chcę, żeby on wiedział, że mi zależy. Zaraz gotów dać najmniejszą stawkę. – Przecież i tak płacą według stawki, jaką się miało w ostatnim filmie? – Nie jest powiedziane. Za chwilę kierownik produkcji zastukał do garderoby, prosząc panią Dusię o chwilę rozmowy. – Jestem kierownikiem produkcji filmu pt. „Nietoperze”, tytuł roboczy, oczywiście... Czy pani zechciałaby wziąć udział w tym filmie, przewidujemy dwa dni zdjęć, a być może nawet więcej, wszystko zależy od tego, jak sprawnie pójdzie praca... Jaką pani miała stawkę ostatnio? – Ostatnio miałam dziewięćset złotych. – W takim razie, jeżeli pani się zgadza, sprawdzimy stawkę przez Warszawę i poprosimy panią w piątek o godzinie piątej rano na plan. – Jeżeli chodzi o stawkę, to nie zgadzam się na mniej niż tysiąc złotych. Na te dwa dni miałam umówione imprezy z Estradą o wyższych zarobkach i nie opłaca mi się brać udziału w filmie, jeżeli miałabym zarobić mniej. – Proszę pani, pani musi zrozumieć, że my nie możemy więcej płacić. – Toteż nie musicie więcej płacić, tylko po prostu proszę mnie nie brać pod uwagę w tym filmie. – Hm... Rozumiem... Oczywiście nie ma powodu. aby pani rezygnowała z większych zarobków... zwłaszcza że już pani sobie zaplanowała... Ale, jeżeli pani pozwoli, to ja porozmawiam z Warszawą... Gdyby udało się podwyższyć pani stawkę, natychmiast zawiadomię panią. O której można do pani przedzwonić? – Będę w domu już o dwudziestej drugiej trzydzieści, może pan dzwonić do dwudziestej czwartej, o tej porze jeszcze nie śpię. – Uprzejmie pani dziękuję. Będę dzwonił punktualnie o dwudziestej drugiej trzydzieści. Po wyjściu z garderoby kierownika produkcji koleżanka pani Dusi, której już paznokcie zdążyły przeschnąć, wyjęła z pudełka papierosa, zapaliła zapałkę, ale nim przytknęła ją do papierosa, najpierw zaciekawiona zapytała: – Co ty masz za imprezy z Estradą? Przed południem i za taką forsę? – Nie mam żadnych imprez – odpowiedziała spokojnie pani Dusia. – Chciałam sobie podwyższyć stawkę. Jeżeli teraz zapłacą mi tysiąc, to w następnym filmie będę już miała stawkę tysiąc, a nie dziewięćset. – Stara! – krzyknęła koleżanka pani Dusi – ale przecież to ryzyko! Jak się nie zgodzą, to i tego nie zarobisz! – W takim wypadku tracę tylko tysiąc osiemset złotych. A jeżeli się zgodzą, to w przyszłości zyskuję o wiele więcej. Zresztą nie przypuszczam, aby oni tam w Warszawie stawiali przeszkody z powodu stu złotych, przecież nie wiedzą, co ja tu mam grać i jeżeli film zażąda podwyżki dla mnie, to się zgodzą; będą myśleli, że im na mnie zależy. – Nieźle to wykombinowane. Żeby tylko się zgodzili... Jednak zgodzili się, bo już następnego dnia przed godziną piątą rano pani Dusia w rezedowym toczku i z amarantową parasolką wychodziła z domu, aby wsiąść do taksówki i pojechać na plan. Trochę słońca na odrapanym murze domu. Świt. Pierwszy głos ptaka odezwał się pół godziny temu. Głos samotnego ptaka i cisza. I znów ten głos i cisza. Coraz krótsze chwile ciszy przerywane niecierpliwym krzykiem ptaka. A potem rozkrzyczały się wszystkie ptaki i było pełne rano. 13 W starym domu na poddaszu rozwarło się okno, pchnięte od wewnątrz ręką. Za ręką pojawiła się głowa mężczyzny, oczy ciekawie spojrzały w górę, potem mężczyzna zwilżył śliną palec, uniósł go i powiedział; – Oho! Wiatr od północy. Sztorm idzie. Mężczyzna odszedł od okna. Pod szklanym kloszem na stole leżał chleb i ser. Mężczyzna odkroił kromkę chleba, skruszył ją w sękatych, niezgrabnych palcach, okruchy zmiótł ze stołu na podstawioną tekturkę i znów podszedł do okna, wysypując zawartość na parapet. Dokładnie otrzepał tekturkę i zaniósł ją z powrotem na półkę kredensu. Kredens był biały, ze śladami wymalowanych niegdyś kwiatów. Były to prawdopodobnie chabry albo jakieś inne kwiaty w błękitnym kolorze; kredensy są pamiętnikami, w których czas spisał całe dzieciństwo człowieka. Kredensy mają zapach kminku, zupy kminkowej z lekkimi płatkami łazanek, ten ostry zapach, ten smak wspaniały, jakiego już nigdy potem się nie odczuje, smak, na który składają się pływające skwarki i małe ziarenka kminku. Kiedy ręka dorosłego człowieka otwiera już pusty kredens, ciągle tam jeszcze są, w tym kredensie, słoiki z wiśniami w syropie; chciałoby się wyciągnąć rękę, sięgnąć nią w głąb kredensu, gdzie zawsze stały... już ich tam nie ma, ale wspomnienie ich jest całkiem żywe. Na samym środku stała filiżanka z wymalowanym misiem; miś grał na bębenku... Chociaż już nie ma tej filiżanki, to ona tam ciągle stoi i w kryształowym małym spodeczku leżą kluczyki nie wiadomo od czego, prawdopodobnie od jakiejś komody, która już dawno została wyrzucona. Kluczyki pozostały i nikt ich nie rusza, gdyż kredens jest pełen niezwykłych i zarazem tajemniczych przedmiotów, które istnieją po to, aby były w kredensie. Mężczyzna przymknął drzwiczki kredensu, zostawiając w nim tekturkę na okruchy dla ptaków, dwa talerze, fajansowy dzbanek na mleko, kubek do kawy i całe wspomnienie swojego dzieciństwa. Dawno już przestał być dzieckiem i od lat był samotnym człowiekiem, który sprzątał molo. Kiedyś jego dziad był rybakiem, potem jego ojciec, i było zupełnie jasne, że i on zostanie rybakiem. Mieszkał z ojcem i matką w tym domu, wówczas nowym, a teraz już przeznaczonym na rozbiórkę. Dom stał na skarpie i było z niego widać morze. Matka uparła się, aby mieszkać w murowanym, piętrowym domu i niezbyt blisko morza; bała się wilgoci, która mogłaby zaszkodzić jej synowi. Ojciec się zawsze śmiał, że kiedy syn zostanie rybakiem, będzie miał tej wilgoci tyle, że mu może na wszystko zaszkodzić, jeżeli takie jego przeznaczenie. A jemu zaszkodziło zupełnie coś innego: choroba nie z wilgoci, ale skądś sama ze siebie. Po tej chorobie jego nogi stały się niezdatne do normalnego chodzenia. W szpitalu powiedziano, że ta choroba nazywa się Heine-Medina. Wszystko jedno, jak się nazywała, w każdym razie już z nim na całe życie została. I nic nie pomogło. Nawet najlepsi zielarze i znachorzy nie byli w stanie przywrócić dawnej władzy jego nogom. Potem ojciec pewnego dnia nie wrócił z połowu i on został sam z matką. Matka wkrótce zaczęła sprzedawać z mieszkania różne przedmioty, żeby mieli z czego żyć, tylko kredensu nie sprzedała, bo nikt nie chciał go kupić; kredens już wówczas był stary i kwiatki na nim były wyblakłe, chociaż nie tak bardzo jak w tej chwili. Mężczyzna od dawna był sam. Miał pięćdziesiąt lat. Sprzątał molo. Był blisko swojego morza, na które nigdy nie wypłynął na połów, ale i tak był potrzebny morzu. Molo należy do morza, on sprzątał molo. Każdy człowiek jest potrzebny. Każdy człowiek może dobrze zrobić swoją robotę, nawet jeżeli to jest sprzątanie mola. I to się liczy. Takie było jego zdanie. Codziennie z brzaskiem dnia wstawał, karmił ptaki i szedł na molo. Mężczyzna zamknął za sobą drzwi. Robił to zawsze bardzo cicho, żeby szczęk zamka nie mącił snu sąsiadów. Schodząc trzymał się mocno poręczy; każdy jego niezgrabny krok wydobywał z drewnianych schodów nieprzyjemne skrzypienie. Trzeba było powoli i ostrożnie schodzić, cały ciężar ciała opierając na rękach, wczepionych w balustradę. Z wysiłku twarz 14 mężczyzny stawała się czerwona, pozostawiając białą plamę między górną wargą a nosem. Schodów było trzydzieści dziewięć. Trzydzieści dziewięć razy trzeba było wczepić się rękami w balustradę i oprzeć na nich ciało. Kiedy znalazł się na ostatnim schodzie, przystanął i otarł ręką pot z czoła. Uchyliły się drzwi na parterze i wyjrzała głowa starawej kobiety: włosy domowym sposobem farbowane na rudo, ujęte w podartą miejscami siatkę, pofałdowana skóra powiek i worki pod oczyma, ziemista cera, w której barbarzyńsko i dziko czerwieniły się wymalowane mocno usta. To była Stefka. Wszyscy ją tak w kamienicy nazywali i wszyscy wiedzieli, że Stefka kiedyś w młodości uprawiała płatną miłość. Nikt jej tego zresztą nie brał za złe w tym domu przeznaczonym na rozbiórkę, w którym mieszkali ludzie o życiu naznaczonym również jakimiś skazami. Ci ludzie mieszkali tu wspólnie od tylu już lat, że zdążyli się do siebie przyzwyczaić i tolerować błędy drugich, tak jak się to robi w rodzinie, w której ktoś jest pijakiem lub złodziejem, a przecież mimo to nie przestaje się go uważać za członka rodziny i nawet można go kochać, mimo jego błędów. Nie znaczy to, że w domu przeznaczonym na rozbiórkę Stefka była przedmiotem czyjejkolwiek miłości, po prostu nie robiono jej wstrętów za to, że uprawiała niegodną kobiety sprzedajną miłość. Stefka już dawno wyszła z obiegu, ale zachowała dawny styl: w pokoju paliły się zawsze dwie lampki z czerwonymi abażurami. Paliły się w ciągu całego dnia, ponieważ okno Stefki wychodziło na podwórko-studnię, w którym jeden obok drugiego stały pojemniki na śmieci. Aby tych śmieci nie oglądać, musiała Stefka mieć zawsze przysłonięte storami okna, musiała więc również cały dzień palić lampy, a to że były one ozdobione czerwonymi abażurami, to już właśnie sprawa jej stylu. Łóżko w ciągu dnia przykryte było zieloną pluszową kapą z żółtymi frędzlami, podłoga wyszorowana do czysta ze strzępkiem dywanika, stół przykryty folią w kolorowe kwiaty, w rogu małego, jedynego zresztą pokoju, który był zarazem kuchnią, stała płyta kuchenna, również jako środek ogrzewania, pod łóżkiem wielki porcelanowy nocnik malowany w rajskie ptaki; nocnik był najpotrzebniejszym przedmiotem, bowiem W.C. mieściło się na podwórku, po którym wieczorem przechadzały się gromady szczurów. Trzeba było przejść przez to podwórko, wejść na drewniane schodki, gdzie troje drzwi prowadziło do trzech pomieszczeń z kamienną posadzką i trzema drewnianymi pudłami z wyciętą w środku dziurą. W zimie chłód tam był nie do zniesienia i trzeba było nosić ze sobą kubeł z gorącą wodą, żeby wszystko nie zamarzło, a potem nie utworzyła się z tego wielka, obrzydliwa cuchnąca góra. Stefka codziennie rano czuwała pod swoimi drzwiami, czekając na kroki mężczyzny. Kiedy przystawał na ostatnim stopniu, uchylała drzwi i mówiła mu „dzień dobry”. Niezmordowanie, od wielu lat, odkąd stał się już dorosłym mężczyzną, zapraszała go do siebie na kawę, ale on zawsze dziękował. Mówił, że już jest po śniadaniu i starając się nie patrzeć na jej wymalowane usta, które budziły w nim dziwne uczucia, odchodził tak spiesznie, jak tylko pozwalały mu na to jego kalekie nogi. Tego dnia również powtórzyła się scena trwająca od lat: – Dzień dobry! Ale dzisiaj mamy wietrzyk, co? Sztorm idzie! – jakby ucieszyła się Stefka. – Może pan wstąpi do mnie na kawusię? Dzisiaj się pan wyziębi na molo... Kawusia by panu dobrze zrobiła. – Dziękuję pani. Ja już jestem po śniadaniu – odpowiedział mężczyzna, unikając spojrzenia Stefki. – No, co z panem jest? Nigdy pan nie chce do mnie wstąpić, jakby się pan bał kobiety. Niech się pan nie boi! Nic panu nie zrobię. Ja nie jestem z tych, co siłą biorą mężczyznę. Chwała bogu nie potrzebuję tego robić. Jeszcze wielu za mną goni, że się opędzić nie mogę. Zapraszam pana, bo pana lubię. Mam miękkie serce. Kobiecie żal jest, kiedy widzi, że mężczyzna jest taki samotny. Pan na pewno nie potrafi sobie zrobić dobrej kawy. To nawet nieładnie kopać w czyjeś czułe serce... Pan nie powinien się tak zachowywać, jakby pan mną gardził. Ja bym też mogła panem gardzić, że pan tylko sprząta molo. Co to za zajęcie? A ja 15 nie gardzę. I przecież nic od pana nie chcę, tylko żeby pan wypił ze mną kawę. Samej się nie chce. Lepiej smakuje, jak się z kimś siądzie do stołu. Mężczyzna pozwolił ująć swoją rękę i pozwolił się wciągnąć do wnętrza z czerwonymi abażurami. Czerwone abażury przychylnie rozpraszały światło, zachęcając do intymności. Stał zaskoczony, że nagle się tu znalazł. Jeszcze nie zdążył pomyśleć, dlaczego przekroczył próg mieszkania, którego zawsze unikał. Być może był z nim jeszcze ciągle zapach kredensu i minionych lat, i kobiecej ręki, która przesuwała po stole filiżankę z kawą i talerzyk pełen świeżych, chrupiących bułek... A może tego właśnie dnia odczuł swoją samotność tak dotkliwie, że zapragnął przez chwilę być z drugim człowiekiem... A może przeniknął go chłód otwartej bramy domu i zrodziła się chęć skorzystania z zaproszenia, aby odgrodzić się od tego chłodu... Być może... W tej chwili tego nie wiedział, ale na pewno przyjdzie taki czas, kiedy zastanowi się, dlaczego tego dnia wszedł do pokoju z czerwonymi abażurami. Usiadł przy małym stoliku pod oknem, sztywny, z rękami na kolanach, wpatrzony uparcie w podłogę, jakby w niej miał znaleźć odpowiedź na nie postawione jeszcze pytanie „dlaczego”? Stefka ściągnęła siatkę z marchewkowych włosów i ruchem, który ciągle jeszcze miał coś z kokieterii, poprawiła postrzępione włosy. Koniec wepchniętej w pośpiechu w kieszeń siatki fruwał lekko, kiedy Stefka biegała po mieszkaniu, stawiając naczynia na kuchni, potem przenosząc je na stolik i znowu ze stolika na kuchnię, aby najpierw zaścielić stolik serwetą i dopiero potem wszystko na nim poukładać. Mężczyzna wpatrywał się w koniec fruwającej siatki, a w jego głowie było miejsce tylko na jedną myśl: Czemu ta siatka tak fruwa? Przecież tu nie ma wiatru... – Bo widzi pan, panie Witku – mówiła Stefka, podsuwając mu talerzyk ze świeżymi bułkami – ja to już o piątej rano jestem zawsze na nogach i zaraz lecę do mleczarni po bułki. Lubię świeże bułki. Dawniej nie jadłam ich tyle, bo od tego się tyje, a teraz już mi wszystko jedno. Ale to źle. Człowiekowi nigdy nie powinno być wszystko jedno. Zawsze powinien czegoś chcieć. Jak jest wszystko jedno, to już nie ma po co żyć. Ja to nieraz nawet sobie wymyślam, że czegoś chcę. Kiedyś wmówiłam sobie, że chcę mieć kota... Kot zawsze się w domu przyda... No i wzięłam takiego jednego, ale to była świnia, a nie kot. – Stefka podsunęła mężczyźnie filiżankę z kawą. – Niech pan pije, panie Witku, rozgrzeje się pan. Okropny ziąb. Co to z tym naszym klimatem? Raz jest gorąco, że się upiec można, a na drugi dzień zimno jak w jesieni. Mężczyzna wyciągnął rękę i ujął filiżankę za koniec uszka. Filiżanka drżała w wyciągniętej ręce. Ostrożnie niósł ją w kierunku ust, aby nie rozlać płynu. – I co było z tym kotem? – zapytał uprzejmie, kiedy upił łyk kawy i postawił z powrotem filiżankę na stole. – To był drań, nie kot! – powiedziała Stefka, machnąwszy lekceważąco ręką. – Ale nie chcę przy śniadaniu o tym mówić, bo może pana obrzydzić. – Dlaczego? Mnie nic nie obrzydza. Może pani mówić. – Eeee, co tu o tym mówić! Koty bywają świńskie. Może pan zje trochę szyneczki? – Pytaniu towarzyszyło przechylenie głowy i jakieś niestosowne do pytania, przymilne spojrzenie w oczy. Mężczyzna poczuł skrępowanie. Wyciągnął rękę po szynkę, ale nagle ją cofnął, jakby jeszcze nie był czas na szynkę i najpierw trzeba było absolutnie do końca załatwić sprawę kota. – No co ten kot mógł zrobić? – zapytał nie patrząc na Stefkę, ale ponad jej głową, na ścianę, gdzie wisiał drewniany krzyż z Chrystusem, krzyż w wianuszku zeschniętych, przykurzonych kwiatów. – No i uparł się pan z tym kotem! Po co ja w ogóle zaczęłam o tym mówić? Chce pan wiedzieć, to panu powiem: miałam natopiony cały garnek słoninki ze skwarkami... Taka stopiona 16 słonina może stać w garnku nie wiem jak długo, a ja lubię mieć w domu coś takiego, bo jak nie ma co zjeść, to chleb ze skwarkami jest bardzo dobry... No i ten drań... Zrobił mi to chyba przez złośliwość, bo podobno koty są złośliwe... On, proszę pana, ten drański kot wygrzebał w tym smalcu dołek i zrobił mi tam, z przeproszeniem, kupę. Mężczyzna nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Powinien może się oburzyć, że kot zachował się w tak nikczemny sposób, ale jakoś nie znalazł w sobie oburzenia; kot ma prawo tak postąpić, bo przecież nie zastanawia się, że z wdzięczności za dach nad głową nie powinien robić dobroczyńcy takiego draństwa. Ludzie robią draństwa jeden drugiemu bez żadnego powodu, to czego wymagać od kota? Nie wypowiedział jednak tej myśli i milczenie stało się długie. Zaczął się denerwować, że coraz bardziej przedłuża się to milczenie, a już teraz nie umiał go przerwać. Po długim milczeniu należałoby powiedzieć coś mądrego, a co tu mądrego powiedzieć o kocie? Siedział zaciskając nerwowo sękate ręce. Czemu dzisiaj dał się wciągnąć do tego mieszkania? Nim przestąpił ten próg, powinien był pomyśleć, że nie wystarczy tylko wejść i usiąść, że trzeba będzie o czymś mówić, ale o czym tu mówić? Kot jest kotem i tyle. Wstał niezgrabnie, przytrzymując się rękami stolika, i nie patrząc na Stefkę powiedział: – Bardzo dziękuję za wszystko, ale muszę już iść. – Jak to? Przecież pan jeszcze kawy nie dopił? – Stefka zerwała się również, zasłaniając sobą przejście, ale on przesunął się obok niej, starając się nie trącić jej wyciągniętego ramienia, uważając na to ramię i na wszystkie przedmioty, które były specjalną przeszkodą, zagradzającą mu drogę do drzwi. Przebrnął wreszcie całą przestrzeń pokoju, chwycił za klamkę i po chvili był znowu wolny, sam na pustej jeszcze ulicy, gdzie zimny wiatr był teraz jego sprzymierzeńcem, ponieważ nie musiał z wiatrem rozmawiać ani o kocie, ani o niczym innym. Stefka usiadła na opuszczonym przez mężczyznę miejscu. Za oknem lepka szarość słotnego poranka i wielkie, nieprzyjazne pojemniki na śmieci. Oparła głowę na ręce i wpatrzyła się w okno. Szczur wyjrzał spod drewnianych schodków prowadzących do drzwi z napisem W.C. Łeb szczura poruszył się szybko w kilku kierunkach, potem szare ciało podskoczyło i szczur znalazł się na środku podwórka. Przystanął i znów wykonał kilka ruchów głową. Stefka obojętnie patrzyła na szczura. Na ogół w takich razach otwierała okno i krzyczała jakieś „a kysz” albo „huzia!” i szczur umykał. Tego dnia pozwoliła mu spokojnie baraszkować w pojemniku ze śmieciami. Niech żre! – myślała. – Co on mnie obchodzi? Pluję na niego i na wszystkie szczury! Głupie, świńskie życie! Po co człowiek się rodzi, jeżeli musi zdechnąć samotny? Wszystko jest źle ułożone... Powinno się umierać, zanim człowiek poczuje swoją samotność. Umierają ci, którzy są bardzo kochani i ktoś bliski pragnie, aby oni żyli, a oni umierają... Co za głupota! Szczur na stercie śmieci zastygł w pozycji pełnej czujności i nagle zesunął się, jakby zdmuchnięty strachem, przemknął przez podwórko i znikł między papierami i brudnymi szmatami upchanymi pod drewnianymi schodkami. Ten nagły rajd szczura wyrwał Stefkę z zadumy. Uchyliła palcem firanki i spojrzała w prawo, gdzie były drzwi od kuchennych schodków. Oczywiście, ta stara łamaga już od samego rana wlecze się ze śmieciami – pomyślała ze złością. Na podwórko wszedł stary mężczyzna. Malutki i siwy. Idąc mówił sam do siebie. W jednej ręce trzymał kubeł ze śmieciami, drugą gestykulował. Stefka podparła brodę obydwiema rękami i uważnie obserwowała, jak stary człowiek najpierw ugniata w pojemniku śmieci, potem wysypuje śmieci ze swojego kubła, skrobie patykiem po dnie i znów wytrząsa pozostałe resztki, następnie otrzepuje wielkie bambosze, przytupując przy tym stopami, nagle gwałtownie odstawia kubeł i biegnie w kierunku drewnianych schodków, nad którymi uchylone drzwi objawiają fragment deski z dziurą. Stary człowiek wszedłszy do środka długo szarpie się z drzwiami, aż wreszcie zamyka je dokładnie. 17 Stefka patrzy na te drzwi, potem na pozostawiony kubeł i już w niej powstaje myśl, zrodzona z niechęci do świata, do życia, do wszystkich ludzi; cicho skrada się na podwórko i natychmiast wraca z kubłem, który wpycha pod łóżko, zasłaniając go dokładnie zwisającą z łóżka kapą, po czym narzuca na szlafrok płaszcz i wybiega z mieszkania. Tylko raz przekręca klucz w zamku, szybko wychodzi na ulicę, kierując się do sklepu spożywczego w drugim domu. Ekspedientka kroiła właśnie dla kogoś żółty ser. Na moment uniesiona ręka z nożem zastygła nad serem i nieprzyjazne oczy zatrzymały się na Stefce. A ta czego tu znowu? – pomyślała ekspedientka. – Cały dzień biega do sklepu po każdą rzecz z osobna, jakby nie można było za jednym razem wszystkiego kupić. Taka to ma dobrze. Wyłajdaczyła się w życiu, a teraz nic nie robi, tylko zawraca głowę człowiekowi, który haruje już od świtu. – Nóż ze złością spadł na żółtość sera i „ciach”! Ekspedientka zacięła się w palec. – Cholera jasna! – zaklęła rozgniewana ekspedientka. – Alem sobie ciachnęła! Aż do paznokcia! – Zobaczyć rano krew, to szczęście – powiedziała Stefka, zadowolona, że się dostało tej „wstrętnej babie”, która jeszcze nigdy nie była dla niej uprzejma. – Co mi tu pani zawraca głowę z jakimś szczęściem? – rozwrzeszczała się ekspedientka. – Człowiek kaleką może zostać, a ktoś tutaj sobie żarty stroi! – Rzuciła nóż na podłogę, przydeptując go ze złością i zawzięcie zaczęła ssać krew z palca. – Proszę pani, ja się śpieszę, bo mąż idzie do pracy – upomniała ją nieśmiało kobieta czekająca na ser. – A jakbym palec sobie odcięła, to co? To by się musiało obejść bez tego żółtego sera, no nie?! Widzi pani, że nie stoję i nie romansuję z amantem, tylko ratuję swój palec! Chyba mam do tego prawo? A może ja już nie jestem człowiekiem, skoro jestem ekspedientką? Skarcona kobieta już nic nie powiedziała, tylko zdenerwowana spoglądała na zegarek, wreszcie machnęła ręką i wyszła ze sklepu. Stefka stała z boku, oparta o szklaną gablotę i z uwagą oglądała lizaki za szkłem. Na ulicy rozległ się krzyk. Stefka obojętnie odwróciła głowę, natomiast ekspedientka, zostawiwszy w spokoju krwawiący palec, podniosła wieko lady i wybiegła przed sklep. Stary mężczyzna stał przed bramą swojego domu i krzyczał coś o kradzieży i o złodzieju, którego trzeba łapać. Podbiegł do ekspedientki i mówił jej chaotycznie o czymś, co mu przed chwilą zginęło. Nagle spostrzegł we wnętrzu sklepu Stefkę. Odtrącił ekspedientkę, wpadł do sklepu i zaczął tarmosić Stefkę, szarpiąc klapy jej płaszcza. – To ty! Ty mi ukradłaś kubeł! Nikt inny tego nie mógł zrobić! Stefka strząsnęła jego ręce. – Przede wszystkim łapy przy sobie, stary idioto! Jaki kubeł?! Co za kubeł?! Niech pani mu powie, pani Geniu – zwróciła się do ekspedientki – że ja tu stoję już dosyć długo, bo przecież nim pani coś zrobi z tym palcem, to rok upłynie... i nie wiem o żadnym jego kuble. – Niech pani mu sama to powie! Czemu ja? Ja nie będę jeszcze na to czasu tracić, żeby się dogadać z głuchym! Też sobie tłumacza znalazła. A poza tym proszę stąd wyjść i nie robić zamieszania! To jest sklep! Nie będzie się tu żadnych prywatnych spraw załatwiać! Już was nie ma! – Przyszłam po kawę i nie wyjdę bez niej – powiedziała spokojnie Stefka, odwracając się tyłem do mężczyzny. Stary człowiek podszedł do lady i pochwycił rękę, którą ekspedientka w miejscu skaleczenia zaklejała właśnie papierem. – Niech pan zostawi moją rękę! Nie widzi pan, że się zarżnęłam?! Stary człowiek, nie słysząc słów, nie zwrócił uwagi na skaleczony palec. W dalszym ciągu trzymał rękę, którą ekspedientka próbowała wyszarpnąć. – Proszę pani – tłumaczył, jakby od ekspedientki zależało wydanie wyroku na winnego – ja zostawiłem na podwórku kubeł. Wysypałem śmieci. To był prawie nowy kubeł. Ale mu- 18 siałem na moment odejść. Ja jestem stary i miałem operowany pęcherz... Pani sobie nie wyobraża, jaka to jest straszna dolegliwość... Tylko jedną chwilę mnie nie było... I już kubeł zniknął! To ona go wzięła! To jest kobieta, która przynosi wstyd całemu społeczeństwu! Pani mnie zrozumie, bo pani jest prawdziwym człowiekiem, który żyje z pracy rąk własnych. – Ty stary trutniu! A z czego ja żyję?! – wściekła się Stefka i chociaż wiedziała, że głuchy człowiek nie słyszy jej słów, mówiła niby do niego, ale słowa były przeznaczone dla ekspedientki. – Zapomniałeś już, że kiedy ty się wylegiwałeś na emerytalnej pensyjce, to ja jeszcze stałam w nocy z karabinem przy składach rybnych! Każdy dobrze wie, że pracowałam przez pięć okrągłych lat jako strażnik nocny przy składach rybnych! Zima, nie zima, sztorm, nie sztorm, a ja sterczałam w nocy z karabinem i nie narzekałam! Ciekawa jestem, która baba z naszej okolicy potrafi się obchodzić z karabinem? A ja potrafię! Bo ja w okupacji nie zabawiałam się z chłopami, a siedziałam w lesie! Wtedy kiedy tyś wygrzewał tyłek za piecem, to ja nadstawiałam karku dla ciebie, żebyś mógł wrócić do nowego koryta, na twoim zakichanym statku! Na mnie każdy wszystkie parszywe psy wiesza dlatego tylko, że się podobałam mężczyznom! No i co z tego, że umiałam wykorzystać to podobanie? Głupia bym była jakbym nie brała, skoro chcieli dawać! Każdy z was za gołym tyłkiem przeszedłby piechotą do Chin, a jak się ten tyłek zestarzeje, to byście go potem obcasami wgnietli w ziemię! Dranie! Szubrawcy! Ekspedientka najpierw z zainteresowaniem słuchała słów Stefki, w końcu jednak obudziła się w niej duma porządnej kobiety. – Proszę opuścić mój sklep – rozkazała. – Nie będę słuchać takiego kretyńskiego gadania! Wstyd, żeby w tym wieku o takich rzeczach mówić! – A według pani, to do jakiego wieku można o tych rzeczach mówić i te rzeczy robić? – zapytała zaczepnie Stefka, uśmiechając się ironicznie. Ekspedientka udała, że nie dosłyszała pytania. – Nie chcę tu was dłużej widzieć! Ja mam swoje sprawy na głowie! Proszę wyjść! – wskazała ręką na drzwi. Stary człowiek przytrzymał tę wyciągniętą rękę. – Tak jest! Słusznie pani robi, wskazując drzwi tej kobiecie! Ja pani wszystko opowiem! Wszystko! – No, to teraz sobie pani posłucha! – zaśmiała się Stefka i wyszła ze sklepu. Stary człowiek, trzymając rękę ekspedientki, żarliwie wyjaśniał: – To jest zakała społeczeństwa, proszę pani. Ona nikomu nie przepuści! Nawet ja boję się przejść obok jej drzwi. Zawsze czyha tam na mnie, a przecież ja już mam swoje lata i mam żonę. Pani zna moją żonę, kobieta przyzwoita, była nauczycielką... Może jest trochę chytra, ale pochodzi ze strasznej biedoty, więc to się samo tłumaczy. Ja jestem z dobrej rodziny, nie mówię o tym nigdy, bo to dzisiaj nie jest dobrze być z dobrej rodziny, ale pani powiem, pani wzbudza zaufanie... Mój ojciec, proszę pani, miał dwa własne młyny. Jeden młyn to już dużo, a co dopiero dwa! Bardzo zamożni byli moi rodzice i to mnie zgubiło... Wie pani, jak to jest, syn jedynak... Byłem trudnym dzieckiem. Ale ja mam dla siebie usprawiedliwienie; byłem mały i to mnie złościło. Chciałem stać się kimś wielkim. Jeżeli nie mogłem być wysoki, to przynajmniej chciałem być wielkim człowiekiem. Chciałem zostać kapitanem statku. No i uciekłem od tych naszych młynów w stronę morza... Ale to nie tak łatwo zostać kapitanem statku... Tułałem się trochę, wierząc, że mi się to kiedyś uda... Na razie pracowałem w knajpie, jako pomywacz... We wszystkich powieściach awanturniczych chłopcy szukający przygód pracowali jako pomywacze... Potem zostałem kelnerem, a potem pomagałem w kuchni. Miałem do tego dryg. No i wreszcie okazało się, że mogę być świetnym kucharzem. I tak oto trafiłem kiedyś na wymarzony statek. Proszę pani, ja byłem jednym z najlepszych kucharzy na statku! Przez czterdzieści lat byłem najlepszym kucharzem! Najlepszym! – Stary człowiek zastygł ze wzniesionym w górę palcem. 19 Stefka tymczasem pobiegła do domu. Obiecywała sobie w myśli, że następnym razem zrobi temu staremu idiocie jeszcze coś gorszego! Zawiesi mu bebechy z kury na klamce! Będzie mu pod drzwiami zostawiać różne świństwa! Zatruje mu życie!... Jakim prawem taki ogryzek człowieka ośmiela się ją osądzać? I to jeszcze po tym wszystkim, jak się napraszał do jej łóżka? Tylko że nigdy nie chciał dać grosza, świński sknera! Niby że taki elegancki i nie wypada mu sąsiadce proponować pieniędzy. Chciał się wykpić kawałkiem starego tortu, którego jego żona nie chciała już zjeść... No to teraz on zobaczy!... Skończyły się żarty i zacznie się wojna! W domu Stefka przypomniała sobie, że nie ma papierosów. Ręce jej się trzęsły ze złości i musiała natychmiast zapalić. Nałożyła więc znowu palto i wybiegła do kiosku. Kiedy płaciła za papierosy, kioskarka zaśmiała się do niej: – Pani Stefo, może by pani zagrała w filmie... Pani taka świetna kobietka... Czytam wczorajszą gazetę i piszą tutaj, żeby się zgłaszać do filmu. – E, co mi pani takie rzeczy opowiada – powiedziała rozgniewana Stefka, ale jednak zajrzała przez ramię kioskarki. Kioskarka podsunęła jej gazetę, podkreślając palcem miejsce, w którym było ogłoszenie o angażowaniu statystów: „Potrzebna większa liczba statystów do filmu (bez względu na wiek i płeć). Chętni proszeni są o zgłoszenie się w dniu jutrzejszym – od godz. 6 do 8 rano w muzeum”. – Którą teraz mamy godzinę – zapytała zdenerwowana Stefka. – Szósta czterdzieści pięć odpowiedziała kioskarka i zanosząc się ze śmiechu patrzyła, jak Stefka pędzi w kierunku domu. – Och! To dopiero będzie artystka! – śmiała się sama do siebie kioskarka i łzy ciurkiem ciekły jej z oczu. Kiedy Stefka za chwilę wybiegła z domu. ubrana w odświętny kostium we wściekłym kolorze lila, w butach na wysokich wykręconych obcasach, nad którymi sterczały patykowate nogi, i z rozwianą marchewkową czupryną, kioskarka aż wychyliła się ze swojego kiosku i machając do Stefki ręką, krzyczała: – Powodzenia, pani Stefo! A niech pani nie zrobi wstydu naszej ulicy i niech pani zagra jak sama Marlena Dietrich! Stefka nie oglądając się odkrzyknęła: – Już wy tu wszyscy nie martwcie się o mnie! Zawsze dawałam sobie radę w życiu, to i teraz dam! Stefka miała swój cel w tym wszystkim. Pomysł zrodził się nagle przy kiosku; uwierzyła, że to był szczęśliwy przypadek. Zawsze wierzyła w szczęśliwe przypadki: gdyby nie wściekła się na tego starego osła, nie pobiegłaby do kiosku po papierosy, ale widocznie było jej przeznaczone, aby tam pobiec i dowiedzieć się o filmie... Jeżeli zagra w filmie, pan Wituś będzie inaczej na nią patrzył; nie było mężczyzny, który by się oparł artystce... A na Witusiu Stefce zależało – Bardzo...I co z tego, że był kaleką?... Może nawet dlatego bardziej go lubiła, niż innych; potrzebował pomocy, a ona chciała być komuś potrzebna. Ale żeby zdobyć mężczyznę, trzeba mu czymś zaimponować... Czym mogła mu do tej pory imponować? A teraz trafiła się okazja! Ta kioskarka może sobie kpić z niej, ile się jej podoba, a ona wszystkim pokaże! Teraz już nie będzie się mówiło na ich ulicy: „To jest ta k...”, będzie się mówiło: „Zobaczcie! To ta, co grała w prawdziwym filmie!” Punkt zborny był w muzeum. Na pobliskiej wieży kościoła złota wskazówka zegara zbliżała się do godziny piątej. Ulica była prawie pusta. W gęstej mżawce małe figurki, szare i skurczone, szybko wbiegały na schody muzeum. Jedną z tych poszarzałych od deszczu i chłodu figurek była pani Telimena. Wyskoczyła z taksówki, zawinięta w nieprzemakalny płaszcz i kaptur, wbiegła po schodach, z trudem popchnęła ciężkie drzwi, aby znów wejść na następne schody i znów w jeszcze jedne drzwi, za którymi siedział zaspany i niezadowolony portier. 20 – Proszę pana, tutaj w muzeum ma być gdzieś ekipa filmowa? – Pani Telimena zwróciła się do portiera i jednocześnie rzuciła okiem na boki, czy ją aby ktoś nie widzi w tym nietwarzowym nieprzemakalnym płaszczu; natychmiast zresztą zaczęła go ściągać ze siebie, poprawiając loczki, które z takim trudem układał poprzedniego dnia pan Zbyszek, a które z całą pewnością zgniotły się pod tym „obrzydliwym kapturem”. – Tam! – pokazał sękatym paluchem portier, wskazując w kierunku wąskich schodków, zakręconych zawile i opatrzonych pięknie rzeźbioną balustradą. Pani Telimena poczuła mocniejsze uderzenie serca. Tam, te zakręcone schody prowadzą do... O Boże! Czy aby nos mi się nie zaczerwienił z zimna?... Wyjęła lusterko i na zakręcie schodów sprawdziła swoją twarz; wszystko było w najlepszym porządku: oko miało piękny blask po kompresie z herbaty, cera była delikatna i subtelna po maseczce z plasterków cytryny; tylko w jednym miejscu jeszcze był wyraźny ślad odciśniętego plasterka, ale pani Telimena nasunęła na to miejsce loczek i sprawa została załatwiona. Schodkami weszła do obszernego pomieszczenia, z którego prowadziło kilkoro drzwi, jednak wszystkie drzwi były zamknięte, nigdzie żadnego napisu i nie było wiadomo, gdzie właściwie znajdują się ludzie z filmu. Pani Telimena stanęła na środku, rozglądając się bezradnie. Daleko w kącie, w zupełnym mroku ktoś się poruszył. – Cześć, Telka! – doleciał głos z ciemnego kąta. – Nie ma się co śpieszyć, jeszcze nic się nie dzieje. – A, to ty? – ucieszyła się pani Telimena, rozpoznawszy w mówiącej swoją koleżankę Mariannę. – Co znaczy, że nic się nie dzieje? – No bo ja tu już jestem chwilę, ale nikt jeszcze nie przyszedł z tego całego filmu. W charakteryzatorni są już fryzjerki i paćkają tych od głównych ról, ale one nic nie wiedzą. Mamy czekać, aż ktoś z filmu przyjdzie, jakiś reżyser czy inny diabeł... – Hm... Ciekawe... W takim razie po co nam kazali przyjść na piątą? I jeszcze proszono, aby się nie spóźnić. – Płacą, więc żądają. Najważniejsze, że jesteśmy, a o resztę to ich niech głowa boli. – Wydaje mi się, że to nie jest w porządku... O! Duśka idzie! – wykrzyknęła pani Telimena, widząc rezedowy toczek. – Powiedz, Dusiu, czy to jest w porządku? Kazali nam przyjść o godzinie piątej, przychodzimy, a tu nikt nic nie wie... – A co ciebie to obchodzi? – odpowiedziała pani Dusia, wzruszając ramionami i krzywiąc twarz w ironicznym grymasie. – Tak się rwie do pracy! O piątej rano!... Kazali przyjść, jesteś. A więcej nic cię nie obchodzi. Siedź i czekaj. W filmie płacą za czekanie, a nie za granie. Pani Telimena była jednak innego zdania. Ona wszystko musiała wiedzieć do końca. W żadnym wypadku nie potrafiła usiąść bezczynnie i czekać. Być może dawne nawyki harcerskie kazały jej być zawsze czynną. Natychmiast więc udała się szybkim krokiem do pokoju, gdzie były fryzjerki, aby zasięgnąć jakichś bliższych informacji. Zmrok długiego, kiszkowatego pomieszczenia rozjaśniały cztery lampy umieszczone przy lustrach, przed którymi w sennych pozach na wpół leżały jakieś dziwne postacie, z twarzami trupimi, sztywnymi, jak z drewna, niektóre z plamami zastygającej złotej farby. Na jednym z krzeseł pudło chyba z dwoma kopami skorup po jajach. Na stoliku, w blaszanej misce rozpaćkane białka, które jedna z fryzjerek leniwym ruchem nakładała na jakąś twarz. Druga fryzjerka siedziała na małym krzesełku i w olbrzymim garnku ukręcała kogel-mogel z żółtek. Pani Telimena stanęła w drzwiach, nikt jednak nie odwrócił głowy w jej kierunku. Jedna z fryzjerek dalej paćkała czyjąś twarz, druga dalej kręciła kogel-mogel, a drewniane twarze pozostały wpatrzone w lustra półprzymkniętymi oczyma, jakby nikt w ogóle nie wszedł, aby zakłócić senność szarych godzin wczesnego poranka. – Dzień dobry – powiedziała pani Telimena, ale nikt nie odpowiedział na pozdrowienie, lub też odpowiedział tak cicho, że nie zdołała tego posłyszeć. – Czy panie się nie orientują – zwróciła się do mieszającej koge-mogel fryzjerki – co mają robić aktorzy, którzy byli zamówieni na piątą rano? 21 – A czy pani do „maski”, czy do zwyczajnej charakteryzacji? – zapytała ta, co mieszała kogel-mogel. Pytając nie oderwała się od swojego zajęcia, nawet nie odwróciła głowy, w dalszym ciągu zajęta powolnym i uważnym mieszaniem żółtek. – Ja nie mam pojęcia do czego! To panie powinny wiedzieć! Chyba paniom podano nazwiska, kogo i na co charakteryzować! – zdenerwowała się pani Telimena. – Nic nie podano – padły słowa znad żółtek. – Nam nie są potrzebne żadne nazwiska. Od świtu tu harujemy, ale nic nas nie obchodzi, kto ma być na co charakteryzowany. Przyjdzie asystent, to powie. Pani Telimena delikatnie przymknęła drzwi do sanktuarium żółtkowo-białkowego. Pozostawiwszy senność i otępienie tamtych ludzi za zamkniętymi drzwiami, natychmiast zaczęła działanie. Podeszła do swoich koleżanek, siedzących w ciemnym kącie. – Trzeba się absolutnie dowiedzieć, co my mamy robić! Widziałam, jak przede mną wchodzili do muzeum jacyś ludzie, a teraz ich nie widzę. Trzeba zobaczyć, gdzie oni poszli. Może przecież gdzieś już się coś dzieje, a my tutaj siedzimy i nic! – Kiedy przyszłam, to ktoś się taszczył tymi schodami na górę – powiedziała Marianna – ale mnie się nie chciało tam iść i sprawdzać. – Oczywiście – poparła Mariannę pani Dusia – dlaczego mamy gdzieś chodzić i szukać nie wiadomo czego? Jeżeli będziemy potrzebne, to nas znajdą. W tym momencie na szczycie schodów ukazał się mężczyzna w kolorowych trykotach, wypchniętych przez pękate łydki, w buraczkowej kurteczce ozdobionej wyleniałym barankiem i przepasanej cienkim rzemykiem, do którego przymocowana była skórzana sakiewka. Zaraz za nim pojawiła się inna postać, której płci na razie nie można było odgadnąć, gdyż postać miała długie kasztanowe włosy w lokach, długą suknię i złocistą pelerynę, spiętą wielką klamrą pod szyją. Kiedy zeszli niżej, okazało się, że postać z kasztanowymi lokami to aktor z muzycznego teatru, znajomy trzech pań, ponieważ kiedyś pracował razem z nimi w teatrze dramatycznym. Do muzycznego przeniósł się „nie chcąc marnować talentu”, jak mówił, gdyż posiadał „kawał głosu” (to także jego słowa) i chociaż słabo, ale grał na gitarze. – Czołem, dziewuszki! – ucieszył się Kawał Głosu. – Czemu tutaj sterczycie? Tam na górze jest kostiumernia. Idźcie się przebrać, zanim się nie zwalą tłumy i nie powybierają co lepszych kostiumów! – Po tych słowach powiedział do towarzysza. – Chodź, Loluś! Nałożysz sobie „czaszkę”, maźniemy się szminką i zejdziemy na papierosa. Ten, którego Kawał Głosu nazywał Lolusiem, miał krótkie, gęste, kędzierzawe włosy, ale ponieważ rola tego wymagała, nałożono mu „łyskę”, czyli świecącą, gładką łysinę z odrobiną sterczących ryżych włosów po bokach. Natomiast Kawał Głosu, już od dawna całkowicie łysy, pysznił się teraz wspaniałymi kasztanowymi lokami. Panowie zniknęli za drzwiami, gdzie w dalszym ciągu rozgrywała się „tajemnica jajek”. Panie jedna za drugą wspięły się po kręconych schodach, aby za chwilę znaleźć się przed drzwiami, na których na świstku papierka był wyskrobany ołówkiem napis „kostiumernia”. Serce pani Telimeny biło coraz żwawiej. Być może za tymi drzwiami rozstrzygnie się zaraz jej los... Żeby tylko ten scenograf był wysoki! I żeby, na miłość boską, nie był alkoholikiem! Pani Telimena miała po prostu wrodzony wstręt do alkoholu. Wstręt, który graniczył z obsesją; w każdym mężczyźnie upatrywała utajonego alkoholika. Już niejeden raz była o krok od najbliższych kontaktów z interesującym mężczyzną i zawsze w jakimś momencie dochodziło do zdemaskowania – ten człowiek też pił! Nie pomogły żadne tłumaczenia, że on tylko czasem i zupełnie niewinnie... Pani Telimena znała te niewinne sposoby picia: zaczyna się od jednego kieliszka, a może się skończyć na nałogowym pijaństwie. Niestety, nie udało się jej, jak dotąd, spotkać mężczyzny, który by w ogóle nie pił. Ale nie ustępowała w poszukiwaniach. A tam, za tymi drzwiami z napisem „kostiumernia”, może właśnie czeka ON, ten abstynent, ten jedyny mężczyzna, dla którego warto było tak długo czekać, aby go wreszcie spotkać... Pani Telimena drżącym palcem zastukała do drzwi i weszła. Za nią wkroczyły Marianna i pani Dusia. 22 W pobliżu drzwi siedziała drobna kobieta w szarej, wyciętej na ramionach sukni, a za jej plecami stał młody, blond, bardzo kędzierzawy osiłek i leniwymi ruchami ugniatał jej kark. Kobieta krzywiła się i urywanym głosem skarżyła się: – To mnie chwyciło w nocy. Prawdopodobnie z powodu otwartego okna. Myślałam, że już po prostu nie doczekam rana... Teraz jest lepiej... 0! Bardzo dobrze... Przy jednym z okien stała blondynka o krowich oczach i w stercie kolorowych łachów, rozrzuconych zresztą wszędzie, nie tylko na parapecie okna, wyszukiwała coś, rzucając niepotrzebne przedmioty na stół, na którym już piętrzyła się sterta innych kolorowych łachów. Obok stołu stała maszyna do szycia, a przy maszynie, na krześle, z jedną ręką opartą o maszynę łokciem, podpierając umęczoną głowę, siedziała kobieta w białym golfie i białym szalu, w czarnych spodniach i złotych sandałach. Pod ścianą długi wieszak, cały zawieszony kostiumami, a pod wieszakiem ułożone rzędem buty z długimi nosami. Na odgłos otwieranych drzwi spomiędzy kostiumów wyjrzała głowa kobiety z włosami związanymi z tyłu w pędzel i z grzywką z przodu. Pod grzywką były senne, umęczone oczy. Tylko przez moment zatrzymała spojrzenie na wchodzących, potem wydostała się z gąszcza kostiumów, zdjęła nitkę ze swoich brązowych, lśniących spodni, otuliła się szczelniej czarnym koronkowym szalem, podeszła do maszyny do szycia, na której znajdowała się paczka papierosów i zapałki, leniwym, zmęczonym ruchem wyciągnęła papieros, zapaliła go i zwróciła się do osiłka: – Tuptuś, jak skończysz, to potem ja. – O nie, najpierw jeszcze ja – odezwała się właścicielka krowich oczu. – Ja sobie już wcześniej zamówiłam Tuptusia. – Dobrze, dobrze. Zrobi się wszystkie – powiedział Tuptuś, tonem absolutnie obojętnym i beznamiętnym. Pani Telimena poczuła się trochę nieswojo. Co to wszystko ma znaczyć? Kim jest ten Tuptuś? Czyżby lekarzem ekipy filmowej? I dlaczego nagle wszystkich tak połamało, że trzeba ich masować? A gdzież scenograf? – Przyszłyśmy w sprawie kostiumów – zwróciła się do kobiety o krowich oczach, którą, wydawało się jej, że już skądś zna. – Czy ktoś z państwa wie coś na ten temat? – A panie kto? Statystki czy aktorki? – zapytała obojętnie kobieta w czarnym koronkowym szalu. Pani Telimena poczuła, jak krew uderza jej do głowy: co za bezczelna baba! Dobre sobie! Statystki! Sama pewnie jest statystką, skoro nie potrafi właściwie ocenić człowieka! – Jesteśmy aktorkami – wycedziła zimno. – Zaangażowano nas do tego filmu. Chciałybyśmy zobaczyć się ze scenografem, żeby omówić sprawę kostiumów. – Co tu jest do omówienia – wzruszyła ramionami ta w czarnym koronkowym szalu. – Kostiumy wiszą, trzeba tylko sobie dobrać. – Chyba scenograf powinien być przy dobieraniu kostiumów? – Już ze złością powiedziała pani Telimena. – Ja jestem scenografem – odpowiedziała obojętnie ta w czarnej koronce. – Niech się panie rozbiorą i dopasują coś sobie, a ja potem sprawdzę, czy jest w porządku. Pani Telimena odwróciła się do swoich koleżanek, robiąc porozumiewawcze i pełne oburzenia miny. Zbite ciasno w grupkę przesunęły się na drugi koniec pokoju, gdzie stał wielki wiklinowy kosz, również zarzucony łachami. Odsunęły na bok te łachy i porozkładały swoje torebki oraz palta, które dotąd trzymały w rękach. Pani Telimena rozejrzała się po kątach. – Gdzie mamy się rozebrać? – skierowała pytanie do tej, która ośmieliła się być scenografem, jakby już innych zajęć dla kobiet nie było, i właśnie musiała odebrać stanowisko komuś, kto tu z pewnością powinien być, zamiast tej nieuprzejmej baby. 23 – Może się pani rozbierać, gdzie pani chce – padła odpowiedź, szal został mocniej zaciśnięty wokół ramion i jeszcze dały się słyszeć dodatkowe słowa: – O boże! Od rana człowiek haruje jak wół, a w nocy wcale nie mogłam spać. Tu jest podły klimat. I ta cisza... Jak ludzie żyją w tej ciszy? Przecież tutaj słychać nawet własne wyrzuty sumienia. Straszne. – W głosie mówiącej nie dało się jednak wyczuć oburzenia na straszliwą ciszę, a raczej niezmierne zmęczenie, zmęczenie tak wielkie, że tylko śmierć mogłaby wybawić z takiego zmęczenia. Im bardziej zmęczeni wydawali się napotkani ludzie, tym większe podniecenie odczuwała pani Telimena. Podniecenie to rosło na podłożu wściekłości. Jak oni w tym filmie traktują aktorów? Co to wszystko ma znaczyć? I gdzie ja mam się rozbierać? Czyżby na oczach tego bubka? Zwróciła się do osiłka: – Czy mógłby pan, z łaski swojej, wyjść? Chcemy się przebrać. – A po co mam wychodzić? – padło zmęczone pytanie. – Mnie to nie obchodzi, że pani się przebiera. – Ale mnie obchodzi! Nie będę się przebierała przy obcym mężczyźnie! – Tuptuś nie jest obcym mężczyzną. Tuptuś jest z naszej ekipy – padło wyjaśnienie spod czarnego koronkowego szala. Pani Telimena wściekła schwyciła pierwszy lepszy kostium z wieszaka. – Nie. Nie ten – zaprotestowała leniwie pani scenograf. – Ten już jest dla kogoś innego przeznaczony. – To w takim razie może mi pani wskaże, który jest przeznaczony dla mnie? – Pani Telimenie już się trzęsły ze złości ręce. – Może pani zobaczy ten niebieski, z bufkami. Jeżeli pani w niego wejdzie, to może zostać. Potem pani dobiorę coś na głowę. Pani Telimena pochwyciła niebieski kostium, już miała zamiar zdzierać ze siebie suknię, na oczach tego osiłka „niech go szlag trafi!”, ale spostrzegła za wieszakiem jakieś drzwi. Były to drzwi do toalety, więc ze słowami: „Nie mam ochoty obnażać się przy obcych” pobiegła tam i zrzuciwszy na brudną posadzkę swoją najlepszą suknię, przebrała się w niebieski kostium. Roztrzęsionymi rękami zapinała z tyłu haftki. Okazało się, że dwóch haftek jest brak, ale pani scenograf powiedziała, że to nic nie szkodzi. Zapnie się na agrafkę. I zapięło się. Pani Dusia najpierw zgarnęła część rzeczy z parapetu okna, potem kawałkiem papieru toaletowego, który zawsze miała w torebce, oczyściła parapet z kurzu i na tym miejscu ułożyła starannie swój rezedowy toczek. Nie zwracając uwagi na osiłka, zaczęła się rozbierać, wszystkie swoje rzeczy złożyła starannie w kostkę i poukładała na koszu. Marianna rozebrała się, byle jak rzucając swoje rzeczy na kosz, i w samej tylko halce stanęła przed panią scenograf: – Niech mi pani coś dobierze, bo ja nie wiem, czy w coś z tych rzeczy wejdę... Wszystko będzie za ciasne. Osiłek na chwilę zatrzymał rękę na karku i odwrócił głowę w kierunku Marianny, potem uśmiechnął się z dezaprobatą i znów powrócił do masażu drobnych pleców. Wnikając głębiej w myśli osiłka, można by się dowiedzieć, że nie lubi tęgich kobiet, nawet się nimi brzydzi i w ogóle nie wie, po co takie baby żyją na świecie. Pani scenograf, jęknąwszy w najwyższej męce, wstała jakby miała u ramion stukilowe ciężary i z trudem wyciągając obarczone tymi ciężarami ręce zaczęła przesuwać kostiumy na wieszaku. W ustach tlił się papieros, złota grzywka opadła niżej na umęczone oczy. Wreszcie wyciągnęła zieloną suknię z postrzępioną koronką. – To będzie dla pani dobre – powiedziała. – Nakrycie głowy też pani śliczne dobiorę. Pani gra żonę rajcy... Zresztą wszystkie panie grają rajczynie. Marianna jednak nie była w stanie wcisnąć się w suknię. – O jej! I co my zrobimy? – zasępiła się, ale bez przesady, pani scenograf. 24 – Można było wypożyczyć z naszego teatru suknię dla mnie – powiedziała Marianna. – Jest pełno moich sukien i to z tego samego okresu. – Chyba pani nie sądzi, że z powodu pani kostiumu będziemy robić specjalne wyprawy do teatru? – Tu już z pewną nutą zaangażowania skarciła Mariannę pani scenograf. Marianna, dotąd spokojna, teraz jednak wściekła się. – A broń boże! Gdzieżbym się ośmieliła żądać, aby z mojego powodu ktoś się trudził i robił specjalne wyprawy do teatru po kostium! Ale skoro już mnie zaangażowano, to ten facet, co do mnie dzwonił, mógł chociaż zapytać, ile ja ważę, jeżeli już inne cechy osobiste nie miały znaczenia dla roli, którą mam zagrać! Być może pani scenograf budziła się z otępienia dopiero w chwili, gdy ktoś na nią podniósł głos, dosyć na tym, że nagle jakby ożyła, a co dziwniejsze, stała się prawie uprzejma i jakoś ochoczo zaczęła przerzucać kostiumy, nawet nie wydając przy tym żadnych jęków z racji zmęczenia. Po niedługiej chwili wyciągnęła suknię tak szeroką, że hamak dla niedźwiedzia można by z niej zrobić, i własnoręcznie przyodziała Mariannę w tę suknię, przy czym gdy się okazało, że suknia jest za wielka, natychmiast rozkazała... no, może nie rozkazała, ale poprosiła bardzo zmęczoną kobietę siedzącą w białym szalu przy maszynie do szycia, a która okazała się krawcową, aby suknię dopięła i dopasowała. Krawcowa westchnęła i bez szemrania, choć ociężale, wstała i zaczęły się poszukiwania nici. Suknia co prawda miała kolor cegły, a nici w tym kolorze nie było, ale i białymi można zeszyć, byle szew dobrze ukryć. Skubnęła igłą w dwóch miejscach, robiąc zmyślną draperię, i już było gotowe. Okazało się jednak, że już przy pierwszym ruchu nici puściły, znów więc zaczęły się poszukiwania agrafki, agrafka bowiem jest w takich przypadkach niezawodna. Bardzo trudno było znaleźć agrafkę, ale w końcu i to się udało. Teraz ustawiono Mariannę naprzeciw pani krawcowej i pani scenograf; obydwie panie zapaliły papierosy i z troską przyglądały się Mariannie: Co tu dodać do tej sukni, żeby powstał kostium rajczyni? Przymierzały złotem podbite peleryny, drapowały kawałki lśniącego jedwabiu, ale rzecz stale była niedoskonała. W końcu pani scenograf zadecydowała: – Będzie pani grała przekupkę. Jakby ktoś pytał, to powie pani, że jest rajczynią, a ja już wszystko potem wyjaśnię. Nałożono więc Mariannie fartuch z worka, a na głowę wciśnięto jakby biały naleśnik z fruwającymi z boku kawałkami płótna – i oto Marianna z rajczyni przeistoczyła się w przekupkę. Było jej wszystko jedno. Bała się tylko, czy jako przekupka będzie miała obiecaną liczbę dni zdjęciowych, czy też, nie daj boże, mniej... To by było straszne! Już sobie obmyśliła, co zrobi z zarobionymi pieniędzmi. Tuptuś masował następne plecy, które były własnością „krowich oczu”, kiedy pani Dusia, lekko sina z chłodu, przymierzała już piątą z kolei suknię. W końcu zdecydowała się na szkarłatny aksamit, gęsto usiany fałszywymi szafirami. Tymczasem pani Telimenie dobierano stroik na głowę. W ciągu krótkiej chwili zniszczona została cała żmudna praca pana Zbyszka-fryzjera. Pani Telimena próbowała ocalić chociaż jeden loczek, wysuwając go chytrze spod opinającego głowę zwoju płótna, zakończonego na czubku głowy wałeczkiem i fruwającym welonikiem, ale pani scenograf surowo rozkazała: – Proszę pójść do fryzjerek. Niech pani tak upną włosy, aby ani kosmyczka nie było widać. Złoty bukiet! Jedwabisty poemat! Wszystko to zostało brutalnie wepchnięte pod obrzydliwą szmatę z idiotycznym wałkiem na czubku, który wcale nie ozdabiał głowy, a robił ją szeroką i niezgrabną. Ślad po odciśniętej cytrynie był teraz całkiem widoczny na czole, ale pani Telimenie zaczęło już być wszystko jedno... Jeżeli sprawy w dalszym ciągu potoczą się tak, jak do tej pory, trzeba będzie prawdopodobnie zapomnieć o tym, że gdzieś tutaj miał czekać na nią filmowy książę z bajki... Zwłaszcza że gdyby nawet się znalazł, byłby z całą pewnością 25 tak samo senny i przepracowany, jak fryzjerki, krawcowa, pani scenograf, Tuptuś i tamte dwie, co to nie wiadomo kim są, ale chyba kimś ważnym, skoro osiłek tak wytrwale je masuje. Kiedy trzy aktorki zostały jako tako przyodziane, nagle przypuszczono szturm na kostiumernię. To wpuszczono statystów, chyba ze dwieście osób obojga płci, które trzeba było obuć i przyodziać. Pani scenograf schwyciła się za głowę. – Na miłość boską! Nie wszyscy na raz! Tłum jednak nie słuchał. Tłum napierał i wypełniał sobą każdy najmniejszy kącik kostiumerni. Osiłek porzucił kark pani scenograf, do którego właśnie się dobierał, pozostawił ten kark na pastwę bólu po przeciągach nocnych i zwiał, a za nim podążyły kobieta o krowich oczach i kobieta wątła. Panie: Telimena, Dusia i Marianna przerażone pochwyciły swoje torebki i pomknęły w ślad za osiłkiem i dwiema nie znanymi, ale z pewnością ważnymi paniami. Na placu boju pozostała krawcowa, którą tłum zastał ze szpilką w zębach i przerażonym wyrazem oczu, oraz pani scenograf, z obnażoną do zabiegu masowania szyją. Tłum dopadł wieszaków i nie pytając o nic szarpał kostiumy, wrzeszcząc przy tym, popychając się i kwicząc radośnie. Pani scenograf, uważając, aby jej nie stratowano, wcisnęła się w kąt i trzęsącymi się rękami zapaliła papierosa. Krawcowa stała z otwartymi ustami, teraz już nie tylko przerażona widokiem tłumu, ale i myślą, czy aby nie połknęła szpilki, nie miała już jej bowiem w ustach i nie pamiętała momentu, aby ją wyjmowała, albo więc szpilka sama jej z ust wypadła, albo ją połknęła. Delikatnie dotknęła przełyku... Coś jakby piekło... Ale może to zgaga po wczorajszej twardej pieczeni albo z powodu papierosów... Próbowała schylić się i poszukać tej szpilki, powinna być gdzieś tutaj... Ktoś nadepnął jej na rękę, wyszarpnęła tę rękę i uciekła w kąt, tam gdzie ukryła się przedtem pani scenograf. – Każdy kto się już ubierze, niech czeka za drzwiami! Sprawdzę, czy kostiumy są w porządku! – krzyczała pani scenograf, jednak szalejący tłum nie zwracał na jej krzyki uwagi. Dorwawszy się do kostiumów i czapek, ludzie przymierzali wszystko, zdzierali nakrycia z głowy, aby znów przymierzyć coś innego. Kiedy wreszcie dorwali się do zabawy w film, chcieli to wykorzystać do końca. Tak zabawnie było stać się nagle przebierańcami!... Podczas kiedy tłum szalał w kostiumerni, trzy panie próbowały dostać się do charakteryzatorni, aby załatwić sprawę charakteryzacji, a potem gdzieś spokojnie w kącie usiąść i czekać. Jednak już cały kiszkowaty pokój zapełniony był ludźmi. To byli aktorzy, których co jakiś czas przywożono grupami z bazy, aby nie musieli zbyt długo tutaj czekać. Teraz każdy pchał się, zabierał drugiemu spod ręki szminki i paćkał się, czasem nie patrząc nawet w lustro. Kogel-mogel żółcił się w wielkim garnku, ktoś w nim umoczył palec, co zauważyła fryzjerka, poprzednio zajęta ukręcaniem żółtek. Pochylona nad głową, na którą zakładała perukę, krzyknęła ze złością do łakomcy: – Proszę to w tej chwili zostawić! – Pozostawiła krzywo nałożoną perukę, zabrała garnek z żółtą masą i schowała go do szafy między torby z pudrem, szminki i sztuczne zarosty. – I proszę nie robić tłoku! – powiedziała zamykając szafę. – My tu od rana harujemy i potrzebujemy trochę powietrza i spokoju. Brudne płachty ligniny fruwały w powietrzu, ktoś się pośliznął na rozdeptanej na podłodze szmince, trzy nowe twarze przy lustrach czekały na swoją porcję białek, które zastygłe upodobnią te twarze do drewnianej faktury, jaką właśnie mają posiadać. Druga z fryzjerek z nie zmąconym spokojem, jakby film miano rozpocząć dopiero za sześć tygodni, a nie za chwilę, nakładała na twarz te białka, równocześnie odwracając głowę i przesyłając słodkie, omdlewające spojrzenie osiłkowi, który siedział rozwalony na schodkach fryzjerni, obojętny na przeciskających się z trudem obok niego ludzi. 26 Wpadł jakiś mały mężczyzna. Sądząc z bardzo groźnego wyrazu twarzy był to czwarty albo piąty asystent reżysera. Już drugi asystent nie musiał przybierać tak groźnych min, bowiem był i tak wystarczająco ważny i nie musiał podpierać swojego autorytetu minami. – Dlaczego aktorzy nie są jeszcze gotowi?! – krzyczał ten czwarty lub piąty asystent. – Za godzinę zaczynamy plan i wszyscy mają być gotowi! – Od piątej rano harujemy. Szybciej się nie zrobi, niż można. Nikt nie ma dziesięciu rąk – powiedziała ta od kogla-mogla. Czwarty lub piąty asystent wybiegł, nie powiedziawszy już ani słowa. Być może tym krzykiem wypełnił już plan obowiązków na dany dzień i reszta go nie obchodziła. Pani Dusia stanęła za plecami osiłka, delikatnie dotykając jego ramienia. – Może by pan postarał się dla nas o szminki? – zapytała uprzejmie. Osiłek spojrzał kątem oka, ale nawet w samym tym kąciku oka można było zauważyć najwyższą pogardę i coś jeszcze, chyba obrzydzenie. – Niech pani sobie sama weźmie. Dlaczego ja? – odpowiedział i powrócił do schodowej kontemplacji. Pani Dusia przecisnęła się więc obok jego pleców i pochwyciła jakąś szminkę, leżącą na brzegu stolika, potem wydłużając palce dotarła do pudełka z pudrem, wszystko to zabrała i wyniosła, znowu przeciskając się za plecami osiłka, tam gdzie czekały jej koleżanki. Obwieściła z tryumfem: – Dziewczynki! Zdobyłam podkład i puder! Charakteryzujemy się tutaj! Tam się nikt nie wciśnie! Trzy panie stłoczyły się więc w oknie ozdobionym witrażami, wyciągnęły z torebek lusterka i łapiąc odrobinę światła od okna, opracowywały filmowy makijaż. Potem już spokojne usiadły na stylowych krzesełkach pod ścianą. Natychmiast jednak skądś, nie wiadomo skąd, zjawiła się przed nimi kobieta o niedobrych oczach i wrzasnęła: – Tutaj nie wolno siedzieć! To są stylowe meble! Można by pamiętać, że się jest w muzeum, a nie w kawiarni! Trzy panie, zawstydzone, że zapomniały, gdzie się znajdują, natychmiast podniosły się z krzeseł i znów stanęły przy oknie. Ze schodów z dołu i z góry zaczęły nadchodzić postacie w kostiumach. Zrobiło się gorąco i ciemno od dymu papierosów. Znów pojawiła się kobieta o złych oczach i jeszcze bardziej złym głosem krzyknęła: – Proszę tu nie palić! To jest muzeum! Nikt na jej słowa nie zwrócił uwagi. Razem z dymem gęstniał gwar. Gęstniał coraz bardziej, aż sala w muzeum pomału przybrała wygląd bufetu dworcowego, tyle tylko, że z odległych czasów, kiedy noszono takie właśnie stroje, ale jeszcze nie było dworcowych bufetów. Przez ten gwar ledwie można było dosłyszeć rozkaz trzeciego czy też czwartego asystenta, który zagubiony w tłumie starał się wiosłować rękami, aby dostać się w sam środek, skąd by go najlepiej można było posłyszeć. – Wszyscy, którzy są już gotowi, proszeni są do autokaru! Zaraz zaczynamy zdjęcia! – krzyczał ten trzeci czy czwarty asystent reżysera i chociaż jego głos dźwięczał ledwie jak brzęczenie pszczółki, jednak odniósł natychmiastowy skutek: tłum runął schodami w dół i za chwilę nie było już nikogo. Został tylko przykry zapach po papierosach oraz liczne niedopałki rozrzucone na stylowej podłodze. Ekipa wyjechała na plan. Krzywa, wąska uliczka z kocimi łbami. Na tę uliczkę przyjeżdżają autokary z obsadą filmu. Autokary wciskają się między dwa wozy milicyjne, ambulans ze znakiem czerwonego krzyża, radiowóz i stragany z zielenią, ustawione po dwóch stronach uliczki. Stragany zielenią się selerami, pietruszką, porem, koprem w wielkich wiązkach, czerwienią się marchewką i papryką, złocą warkoczami cebuli i bieleją drobnymi warkoczykami czosnku. Nikt tam nic nie sprzedaje i nikt nie kupuje, to będzie w przyszłości zadaniem statystów, kramy z zielenią ustawiono tu bowiem specjalnie dla potrzeb filmu. Czwarty asystent reżysera nagania tłum w bramę z okrągłym sklepieniem. Tłum rozradowany wtłacza się na dziedziniec kościoła. Z jednej strony jest kościół z szerokim wejściem, 27 naprzeciw kościoła długi jednopiętrowy budynek o małych oknach, na których fachowcy malują właśnie czarną farbą krzywe paski imitujące łączenia między szybami, z boku jest wysoki mur, a do niego przylepiona przybudówka z ganeczkiem i drzwiami zamkniętymi na drewniany skobel. Na środku dziedzińca stoi wielki stół, a na nim trzy olbrzymie świeżo upieczone chleby, w drewnianych miskach owoce i orzechy, na środku stołu blaszane dzbany i kubki. Obok stołu dwie ławy i drewniane, wielkie, ciężkie rzeźbione krzesła. Kto szybszy ładuje się na ławy i krzesła, reszta tłumu rozgląda się za jakimiś siedzącymi miejscami, niektórzy wchodzą do kościoła. Przed samym murem podium. Młoda dziewczyna przykucnąwszy przybija do brzegów podium wstążeczki i rozetki. Co pół minuty jedno kłapnięcie młotkiem, potem przykucnięta postać prostuje się, odchodzi kilka kroków w tył i przymrużonymi oczyma przygląda się dokonanemu dziełu. I znów kłapnięcie młotka, odejście i przymrużenie oczu. Pani Dusia rozejrzała się. Wszystkie miejsca były zajęte, a więc pani Dusia podeszła do podium, usiadła, potem otworzyła torebkę, wyciągnęła papierosa i zapaliła. Panienka od rozetek bez złości, ale stanowczo zwróciła jej uwagę: – Oj, proszę pani, tylko proszę uważać na rozetki! Ja tu od piątej rano haruję. Może mi pani przez nieuwagę zniszczyć rozetki. Lepiej gdyby pani gdzieś indziej usiadła. Pani Dusia wstała, ale usiąść nie było gdzie, przysiadła więc na drewnianej poręczy ganeczka okalającego przybudówkę. Marianna poszła za jej przykładem i również zapaliła papierosa. Pani Telimena oczywiście nie usiadła. Najpierw musiała się wszystkiego dowiedzieć i to szczegółowo: kiedy się zaczną zdjęcia, co mają ze sobą zrobić, nim to nastąpi i w ogóle gdzie są przeznaczone miejsca dla aktorów. Podeszła do trzeciego asystenta, zadała mu te wszystkie pytania. Asystent spojrzał zdumiony. Asystent nic nie mógł pojąć, wszystko jest przecież zupełnie jasne: trzeba czekać na reżysera, a poza tym każdy może robić, na co ma ochotę i tymczasem zajmować miejsca, gdzie sobie życzy. Przyjedzie reżyser, to dokładnie wyznaczy pozycje, tymczasem prosi nie zawracać mu głowy! Harują tu od piątej rano!... Pani Telimena odwróciła się obrażona. Trzeci asystent patrzył na nią. Zaczął od stóp i skończył na głowie. Z wyrazu jego oczu można tylko tyle odczytać, iż zmierzył, że ona ma metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, co jednak dla niego nie ma żadnego znaczenia. Zmięty welonik na głowie pani Telimeny zadrżał pod wpływem gwałtownego wzburzenia. – Skandal! – wykrzyknęła pani Telimena zbliżając się do Marianny i Dusi. – Co oni sobie wyobrażają? Każe nam się przyjść o piątej rano, zwozi się nas na plan, jak z przeproszeniem bydło, i każe się czekać! Na co? Gdzie jest ten ich jakiś reżyser? Dokąd mamy czekać?! Nawet usiąść nie ma gdzie! Już jest godzina dziesiąta! Ciekawa jestem, kiedy oni mają zamiar kręcić? W tym tempie ani za rok nie zrobią tego filmu! – A co ciebie to wszystko obchodzi? – zapytała apatycznie pani Dusia. – Jeżeli kazali czekać, to czekaj. Ty za to nie płacisz, lecz film. – No właśnie! Jeżeli będą się tak grzebać, to nie będzie żadnego „klapsa” i nie zapłacą. Marianna przeraziła się; rzeczywiście może nie być „klapsa” i całą nadzieję na zarobki diabli wezmą! Kto popłaci długi! Ci lenie z filmu gotowi ją wpędzić do grobu! Przecież już dokładnie rozdzieliła pieniądze, komu i za co... Rany boskie! Może nie dojść do „klapsa”! Welonik na głowie pani Telimeny miotał się, kiedy odwracała głowę z jednej strony w drugą; pani Telimena upatrywała reżysera, żeby mu powiedzieć, co o tym wszystkim myśli. Ale reżysera ciągle nie było. Nogi wbijały się już w uszy od tego stania, zimny wiatr urzędował w głębokim wycięciu sukni, wszystko zaczynało być nie do zniesienia. Pani Telimena odrzuciła głowę do tyłu zdecydowanym na wszystko ruchem, wtedy welonik podfrunął i zaczepił o wystający gwóźdź, czego jednak nie zauważyła ruszając energicznym krokiem do przodu. Najpierw zrobiło się małe „trach”, a potem nakrycie głowy zesunęło się do tyłu, uwalniając spod czepka ściśnięte złote pukle. 28 – Żeby to diabli wzięli! – krzyknęła pani Telimena, zapominając o dobrych manierach. – Nawet nie mam solidnego lustra, żeby doprowadzić swoją głowę do porządku! – Potem byle jak wcisnęła włosy pod czepek, po prostu poupychała je, jakby to wcale nie był cudowny złoty bukiet, nad którym wczoraj pan Zbyszek tak się napracował, ale coś na co nawet nie warto zwracać uwagi. Być może w pani Telimenie zaczął się już proces zobojętnienia na wszystko, nawet na to, czy zjawi się wreszcie ON. Wgniótłszy włosy pod czepek, podbiegła do stołu i schwyciła za wielką ławę: – Państwo się już dosyć nasiedzieli – zwróciła się cierpko do zajmujących ławę osób – proszę zwolnić ławę, zwłaszcza że na niej będą siedzieli rajcowie i rajczynie, czyli my. Tłum ma być przy straganach. Zaskoczeni rozkazem ludzie, nim zdążyli pomyśleć, że mogliby się sprzeciwić, zwolnili ławkę. Wtedy pani Telimena powlokła ją w stronę przybudówki, rozkazując dwom mężczyznom, ciągnącym właśnie długi kabel, aby tę ławkę ustawili za ogrodzeniem, pod samym murem, gdzie przynajmniej można się trochę schronić przed wiatrem. Ci z kablami nie bardzo mieli ochotę zajmować się ławką, „harowali” tu już od piątej rano... Jednak głos pani Telimeny nie dopuszczał sprzeciwu, odłożyli więc kable i przenieśli ławkę, a potem leniwie poszli dalej „harować”. Trzy panie zasiadły rzędem na ławie. Zapanowało milczenie. Przedłużał się czas oczekiwania na reżysera i na to, aby coś się wreszcie zaczęło dziać. Na razie wszystko działo się tylko w ich myślach. Pani Dusia ciągle wracała do tematu długiego włosa na palcie męża. Być może byłaby już o tym zapomniała, gdyby nie statystki, które potrząsały tymi długimi włosami, jak zwycięskimi chorągwiami, kręcąc się wszędzie, plącząc się między elektrykami, rekwizytorami i wszystkimi asystentami, z których każdy wydawał im się drogą do zrobienia kariery w filmie. Jacyż głupcy są ci mężczyźni – dumała pani Dusia. – Szaleją za młodymi dziewczętami o długich włosach. Na jak długo wystarczą długie włosy? Skruszą się po paru latach i co? W kobiecie winno się widzieć człowieka, a nie długie włosy! Marianna zabrała się do ogryzania paznokci. Już coraz bliżej południe, a oni nie zaczynają kręcić! Na niebie jakieś dziwne chmury... Jeżeli zacznie padać, to można się pożegnać z myślą o „klapsie”. Czemuż ten cholerny reżyser nie przychodzi?! Co on sobie wyobraża?! Kto popłaci jej długi, jeżeli zdjęć nie będzie? Może się przecież zdarzyć, że deszcz będzie już codziennie padał i oni będą zmuszeni w ogóle zrezygnować z tych ujęć! Rany boskie! Tylko nie to! Sprowadź tu Panie Boże tego reżysera! Wyciągnij go, wszystko jedno skąd! Nawet z łóżka żony czy kochanki! Żeby on już w życiu nie mógł być mężczyzną, jeżeli teraz leży z jakąś babą, zamiast być tu na planie! Marianna zerwała się z miejsca. – Co cię kopnęło? – zapytała pani Dusia. – Nic, nic. Muszę na chwilę wpaść do kościoła, mam ważną sprawę do załatwienia! – W kościele? – zdziwiła się pani Dusia. Marianna wbiegła do kościoła, rozejrzała się, szukając swojej ulubionej świętej. Drobny mężczyzna klęczący w ławce i z przejęciem szeptający modlitwy wstał, wyprostował się na całe metr pięćdziesiąt pięć i ze słowami: To skandal, żeby w takim komedianckim kostiumie wchodzić do domu Bożego! – wyszedł z kościoła, powłócząc z godnością sztywną nogą. Marianna postukała się w głowę, patrząc na mężczyznę, potem uklękła przed bocznym ołtarzem, w pośpiechu wznosząc modły do swojej patronki o możliwie szybkie sprowadzenie na plan reżysera. Pani Telimena siedząc na ławce pod murem traciła resztki nadziei na połączenie swego losu z losem drugiego człowieka. Dziewczyny z długimi włosami kręciły się bez przerwy, jakby absolutnie nie mogły wysiedzieć pięć minut w jednym miejscu. Grupami wpadały do kościoła, aby zachichotać rado- 29 śnie, bez powodu, czując młodość i radość życia, i natychmiast wybiegały, aby poszumieć długimi spódnicami znów w innym kącie kościelnego podwórka. Ciągnęły za sobą swoje blond lub ciemne włosy, oplatały podwórko włosami, opajęczały, wciągając w sieci włosów ogłupiałe spojrzenia elektryków, którzy choć „harowali od piątej rano”, nie potrafili być obojętni wobec dziewcząt przeciskających się obok nich ze swoimi młodymi ciałami i włosami topielic. Pod murem kościoła, między kocimi łbami, które mogły przywodzić na myśl resztki czaszek ludzkich chowanych pod tym kościołem (tak były gładkie i wypolerowane), rósł mizerny krzak róży z jednym tylko bladoróżowym kwiatem na szczycie. Jedna z długowłosych zakręciła się wokół krzaka i zerwała ten kwiat. Trzymała go w dłoni nie wiedząc, co z nim zrobić. Nie odważyła się przypiąć do włosów czy do sukni, trzymała więc kwiat w ręce, obdłubywała paznokciem gładkość łodyżki, skubnęła jeden różowy listek, dmuchnęła w środek korony kwiatu, wreszcie zmięła go w dłoni i rzuciła na bruk. Oddaliła się w kierunku starej szopy, w której mieściła się rekwizytornia pracowników filmu. Przez uchylone drzwi zajrzała do wnętrza; elektrycy właśnie konsumowali ćwiartki pieczonej kury, która miała być podana na stół, kiedy zacznie się ujęcie. „Kawał Głosu” kręcił się przy bramie wejściowej, usiłując zdobyć jakieś informacje od zaczepianych ludzi. Z gestów i min można się było domyśleć, że nikt absolutnie nic nie wie, „będzie wiadomo, jak przyjdzie reżyser”. „Kawał Głosu” machnął ręką i ruszył w kierunku przybudówki, pod dachem której trzy panie siedziały na ławce, przytulone do siebie, próbując się ogrzać bliskością ciał. „Kawał Głosu” szedł szybko, wiatr podrzucał jego kasztanowe loki i rozchylał pelerynę. Jedna ręka pozostawała pod peleryną, druga mocniej zaciskała się na purpurowym aksamicie. – Co on tam dźwiga pod pachą? – zapytała Marianna. – A co ciebie to obchodzi? – Pani Dusia wzruszyła ramionami. – Może ukradł warkocz cebuli ze straganu... – E nie, jakby kradł to chyba raczej czosnek. Czosnek jest droższy. „Kawał Głosu” pośliznął się. Chwilę chybotał się w przód i w tył na jednej tylko nodze, drugą próbując utrzymać równowagę, rękę przytrzymującą aksamit wyciągnął przed siebie i wtedy rozwarła się peleryna, ukazując drugą rękę kurczowo przyciskającą do boku skórzaną aktówkę. – On tam ma to! – powiedziała pani Dusia spoglądając na teczkę. – Co? – zdziwiła się pani Telimena. – Człowieku! Myśl trochę! – skarciła ją ostro pani Dusia. – Co on może mieć w teczce, którą tak starannie ukrywa? – Naprawdę go podejrzewacie, że kradł czosnek? – Rany boskie, Marianna! Zabierz ją sprzed moich oczu! Czemu ona jest taka głupia... On ma wódkę! Pani Telimena szeroko rozwarła oczy. – Wódkę? No to co? Jeżeli ją kupił za własne pieniądze, to chyba nie musi jej ukrywać? – No pewnie! – zadrwiła pani Dusia. – Powinien nawet wyciągnąć flaszkę i postawić na środku dziedzińca, żeby się częstował każdy, kto zechce... Już i tak Tropczyński nie spuszcza z niego oka, bo dobrze wie, co jest w tej teczce. Za chwilę będzie miał więcej przyjaciół niż włosów na głowie! – To by ich nie miał wielu – zakpiła Marianna. „Kawał Głosu” nie wywrócił się jednak. Stanął wreszcie na obydwu nogach, schylił się i podniósł zdradliwy kwiat, po którym przejechał obcasem. 30 – Wiecie, dziewczyny, byłbym rozkwasił twarz na płatku róży – zwrócił się do trzech pań. Potem urągał na wandala, który zerwał jedyną różę i w ten sposób pozbawił ponury dziedziniec kościoła jedynej pięknej rzeczy, na której oko mogło spocząć. – To kłamstwo! – powiedziała spokojnie Marianna. – Jedyne piękno na tym podwórku to my. „Kawał Głosu” otoczył ją wolnym ramieniem, pod którym nie miał teczki. Marianna uniosła głowę, szukając jego oczu za rogowymi okularami. Były na swoim miejscu, dwie wypłowiałe szparki rozciągnięte w bladoniebieskim uśmiechu. – Dla mnie jesteście całym ogrodem róż! – swój zachwyt poparł „Kawał Głosu” szerokim uśmiechem, po którym Mariannie zebrało się na mdłości; nigdy nie lubiła mieć blisko swojej twarzy czyichś sztucznych zębów. Zęby „Kawała Głosu” były nie tylko sztuczne, ale do tego lekko żółte, prawdopodobnie noc spędził poza domem i nie zdążył zadbać o higienę. – Dziewczynki! Napijecie się? – zapytał „Kawał Głosu”. Był to z jego strony gest świadczący o niekłamanej sympatii; nie ofiarowuje się byle komu butelki, wyciągniętej po prostu spod serca. Wiadomo przecież, że tu na planie żadnej knajpy nie ma i nie będzie szans zaopatrzyć się w nową porcję, kiedy butelka zostanie już pusta. Pani Dusia skrzywiła się. – Czy ja wiem?... Od rana pić?... Jeszcze przecież nie zaczęliśmy zdjęć... – I nie ma zagrychy – dorzuciła Marianna. – A ja się napiję! – Pani Telimena zdecydowanym ruchem wstała z ławki, wyprostowała się, w bojowej gotowości zalania się na śmierć. – Nie wiedziałem, że ty pijesz? – zdziwił się i jakby wystraszył „Kawał Głosu”. – Nigdy nie wiadomo, co ona zrobi. Nie znasz jej? Ona jest szurnięta – powiedziała pani Dusia, szczelniej otulając się suknią, której szerokie fałdy podwinęła i zarzuciła na plecy. – Cholera, a nie pogoda – zmieniła nagle temat. – Siedzenie mi stwardniało z zimna. „Kawał Głosu” zachichotał. – To wspaniale! Lubię dziewczyny z twardym siedzeniem! – Ty wszystko lubisz – powiedziała pani Dusia i lekko kłapnęła z zimna zębami. „Kawał Głosu” był już w swoim temacie. – To fakt! Lubię wszystko! A raczej wszystkie? Byle były cieplejsze od żaby! – O Jezu! – westchnęła pani Dusia, wznosząc oczy do nieba. – Wolę już raczej napić się z tobą, niż gadać... Erotoman. – Nic podobnego. Właśnie jestem zupełnie normalny. To, że reaguję na widok każdej kobiety, jest zjawiskiem, z punktu widzenia naukowego... – No nie! Stary! Jak jeszcze zaczniesz naukowe wywody, to już koniec! Daj tę butelkę! Wszystkie zęby mi wypadną, jak mnie tak dalej będzie trzęsło! – Pani Dusia już teraz wyraźnie kłapała zębami. – Nie tak głośno! – zasyczał „Kawał Głosu”. Odwrócił głowę i mówił tylko połową ust, co miało oznaczać całkowitą konspirację. – Musimy to tak urządzić, żeby nikt się nie domyślił. Tropczyński już w muzeum chodził za mną i pociągał nosem. On czuje przez szkło! Tylko Lolka dopuścimy do spółki. On zresztą też ma „pół ela”. Lolo właśnie zaglądał w wycięcie sukni wysokiej blondynki i tłumaczył jej z naukową powagą, na czym polega gra aktorska, równocześnie rozważał w myślach swoje możliwości: Da się poderwać ta blondyna czy nie? Raczej się da... Trzeba tylko się zorientować, czy to będzie kosztowało kino i kolację, czy też ma większe wymagania, na przykład nocny lokal kategorii S... Blondyna jednym uchem słuchała słów Lola, drugie miała w szparze drzwi prowadzących do rekwizytorni, gdzie panowie elektrycy, podlawszy filmową kurę czymś mocniejszym, stali się rozmowni i weseli; klepali się po udach i spoglądali na dziedziniec, szperając wzrokiem pośród tłumu młodych dziewcząt. Blondynie poznanie wiedzy filmowej wydawało się waż- 31 niejsze od zgłębiania tajników wiedzy teatralnej. Uśmiechała się co prawda bez przerwy, kiedy Lolo do niej mówił, ale wzrok jej i myśli były gdzie indziej. W momencie kiedy Lolo obliczał, ile go będzie kosztowała noc w lokalu kategorii S, biorąc pod uwagę, że blondyna była młoda i mogła sporo wypić, ona odwróciła się nagle bez słowa i przesunęła w kierunku szopy. Lolo pozostał sam z nie dokończonym zdaniem o technice całowania w rękę na scenie. Co za idiotka! – Lolo z goryczą popatrzył za blondyną. – Myśli, że zrobi karierę w filmie! Już tam na nią czekają! I właśnie nie kto inny, a któryś z tych elektryków rzuci wszystkie kamery filmowe do jej stóp! – Z nastroju żalu przeskoczył Lolo w nastrój radości. Jego portfel nadal pozostał pełny! Postanowił, że złoży na PKO te pięćset złotych, które musiałby z całą pewnością wydać na blondynę. Ten drobny przypadek w przyszłości stał się powodem, dla którego Lolo po raz pierwszy stanął przy okienku na poczcie, aby wpłacić pieniądze na PKO. Kiedy już miał wpłacone pierwsze pięćset złotych, zaczęło go kusić, aby tam dokładać co jakiś czas. Dzięki blondynie za rok wyjechał z Orbisem do Gruzji, podczas wycieczki poznał ognistą brunetkę, dla której potem był zmuszony wyjąć wszystkie oszczędności z PKO... Tymczasem jednak Lolo znajdował się jeszcze na dziedzińcu kościoła i rozglądał się za przyjaciółmi, którzy byli prawdziwymi ludźmi, a nie jakimiś tam głupimi, smarkatymi blondynkami... „Kawał Głosu” kiwnął na Lola ręką. Lolo rzucił okiem na teczkę – była tam pod pachą „Kawała Głosu” i czekała ze swoją rozkoszną zawartością na Lola. – Gdzie my to wypijemy? – zapytał „Kawał Głosu”, kiedy Lolo zbliżył się do nich. – Trzeba znaleźć jakieś zaciszne miejsce... Lolo rozejrzał się. – Chyba tylko w kościele. Nie widzę innych możliwości. – Słuchajcie! – Pani Telimeńa zebrała wszystkie głowy wokół swojej. – Ja coś widzę! Tylko nie patrzcie w tamtą stronę, żeby się nikt nie domyślił... Tuż za naszymi plecami są drzwi zamknięte tylko na skobel. Skoczę tam za chwilę, że niby szukam, gdzie tu można zrobić siusiu... Jeżeli miejsce będzie odpowiednie, to dam wam znać. Odczekali więc chwilę dla niepoznaki, potem pani Telimena powierciła się, wreszcie podeszła i delikatnie wyjęła skobel z drzwi. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Nagle zaczęli żywo o czymś rozmawiać, Jakby te drzwi i odejście pani Telimeny nie miały dla nich najmniejszego znaczenia. Pani Telimena wróciła ostentacyjnie poprawiając suknię. – Tam jest wspaniała piwniczka! – szepnęła przez zaciśnięte zęby. – I w ogóle dobrze, że odkryłam to miejsce. Można tam też zrobić siusiu. Przecież to skandal! Będziemy tu siedzieć cały dzień, a w ogóle nie ma takiego miejsca! Po chwili „Kawał Głosu” wszedł do piwniczki ze swoja teczką. Kiedy wrócił, teczka była już płaska. – Postawiłem flaszkę za drewnianym słupkiem z boku – poinformował wszystkich. – Teraz niech każdy po kolei tam zejdzie i łyknie. Niestety kieliszków nie ma. Trzeba pić z flaszki. – Ja pójdę po tobie – powiedziała Marianna i odczekawszy chwilę weszła do piwniczki. Było zupełnie ciemno. Wąskie kamienne schodki prowadziły w dół. Zaraz za drzwiami były dwa słupy podtrzymujące skośne sklepienie. Pachniało myszami i wilgocią. Za jednym ze słupków Marianna namacała butelkę. Z obrzydzeniem wypiła spory łyk wódki, która była ciepła i w złym gatunku. „Kawał Głosu” nie zapraszał na imieniny, więc nie musiał zadbać o jakość alkoholu – pomyślała Marianna. – I tak liczy mu się na plus, że częstuje wódką. Mógłby ją przecież sam wypić. – Kiedy minęło pierwsze obrzydzenie pociągnęła jeszcze jeden łyk, żeby od razu wprowadzić się w dobry nastrój i nie musieć jeszcze raz tu przychodzić. Potem sunąc ręką wzdłuż ściany zeszła niżej, aż na ostatni schodek. Szukała miejsca, gdzie by można zrobić siusiu. Dotknęła stopą czegoś miękkiego. Szybko wróciła na górę. – Słuchajcie! Tam coś jest na dole! Stanęłam na czymś miękkim. Co to może być? 32 – Na pewno opłatki – powiedziała pani Telimena. – Kiedyś w kościele Ojców Jezuitów... oczywiście nie w tym mieście, grałam w jasełkach Matkę Boską. Zupełnie niezwykła historia! Była jeszcze okupacja i graliśmy konspiracyjnie, dla wybranych, w podziemiach kościoła... Przebieraliśmy się w piwnicy i tam na kamieniach wszędzie leżały ogromne płaty opłatków. Nie kradliśmy tych opłatków, bo to by było świętokradztwo. – Nie zawracaj głowy! – powiedziała speszona Marianna. Pani Telimena myśląc, iż Marianna nie daje wiary faktowi, że ona brała udział w konspiracyjnych przedstawieniach, krzyknęła; – Ależ przysięgam ci! Mam zresztą na to świadków! Możesz zapytać! Moja siostra grała ze mną, tylko że ona grała pastuszka. Niema rola. Zupełne nic. Wariatka!... Miała chyba dziesięć lat, kiedy to grała, a malowała sobie wąsy jak kiełbasy i straszliwie czarne brwi! Tak jakby nie było młodych pastuchów, a każdy rodził się od razu z wąsami. Dostawaliśmy za to od ojca Turbaka... jeszcze dziś go pamiętam, był zawsze spokojny i jakiś taki ciepły... Rozdawał nam wszystkim cukierki... Potem go zamknęli, ale chyba nie za te jasełki, i zginął w Oświęcimiu. Bardzo mi go było żal. Już nigdy potem nie graliśmy jasełek. – To nie mogły być opłatki – powiedziała Marianna – to było miękkie, ale szeleściło... – Lolek, jak myślisz, co może być miękkie i równocześnie szeleścić? – zapytał „Kawał Głosu”. – Nie wiem. Moja babka szeleściła nakrochmalonymi spódnicami – odpowiedział Lolo. – Wy ze wszystkiego robicie problem! – zdenerwowała się pani Dusia. – Co was obchodzi, że coś jest miękkie i szeleści? Zresztą, jeżeli to wam nie daje spokoju, zaraz zejdę i sprawdzę... Gdzie ta flaszka stoi? – Zaraz po prawej, za drzwiami! – wyjaśnił „Kawał Głosu”. Pani Dusia wstała, wyprostowała się, ujęła w garść fałdy długiej sukni i z godnością ruszyła w kierunku piwniczki. W drzwiach zatrzymała się. – Telka! Przytrzymaj drzwi, nie chcę sobie zębów wybić, a poza tym muszę przecież sprawdzić. czv to. co jest na dole, to opłatki twojego ojca Turbaka. czv też zdechłe myszy. Czytałam w jednej książce... polecam wam, bardzo dobra książka, kolumbijskiego pisarza... Tam gospodyni pewnego księdza stale łapała w pułapkę myszy, a potem składała je w pudełku Może tu składają myszy w piwnicy?... – Obrzydliwość! – wzdrygnęła się pani Telimena. – Jesteś makabryczna. – Ja? Raczej ten pisarz. Po tych słowach już nie było widać pani Dusi. Najpierw dało się słyszeć kilkakrotne potężne gulgnięcie, a więc pani Dusia odnalazła już flaszkę, potem stukot obcasów na kamiennych schodkach i cisza. Pani Telimena próbowała zajrzeć w głąb piwniczki, ale z góry nic nie było widać, natomiast można było posłyszeć leciutki szelest, widocznie pani Dusia szeleściła tym czymś szeleszczącym i miękkim. Za chwilę znowu stukot obcasów i pani Dusia, otrzepując suknię, stanęła w drzwiach. – Eee... zawracanie głowy! Zeschnięte liście tataraku! Diabli wiedzą, po co oni je tam złożyli. W każdym razie te liście niedługo przestaną być suche, jeżeli jeszcze kilka razy odwiedzimy piwniczkę. – Teraz twoja kolej, Telimena! Biegnij! – powiedział „Kawał Głosu”. Pani Telimena zniknęła więc za drzwiami piwniczki. Wróciła z lekkim rumieńcem na twarzy, widocznie alkohol zadziałał natychmiast. – Wiecie, okropna jest ta „czyściocha”! – krzywiąc się, powiedziała pani Telimena. – Nie rozumiem, jak ludzie mogą być alkoholikami! Co oni w tym widzą? – Za chwilę sama zobaczysz! – pocieszył ją „Kawał Głosu”. – Och! Rozumiem, ze chodzi o stan euforii i samozadowolenia, ale uważam, że to jest za duża cena, aby osiągnąć taki stan. Przedtem i potem jest obrzydliwie. Tylko środek może być przyjemny... Niestety, środek szybko mija... – odpowiedziała pani Telimena. 33 Lolo ostatni poszedł się uraczyć swoją porcją alkoholu. Tymczasem pani Dusia i Marianna przyjaźnie poszturchiwały „Kawał Głosu”, nawet próbowały go wcisnąć między siebie na ławkę, żeby się nie męczył staniem. – Jesteś w porządku. – Pani Dusia poklepała „Kawał Głosu” po kolanię. – Już mi nawet nie jest tak zimno, a w każdym razie mam pewność, że się nie przeziębię. – Bardzo dobrze grzeje od środka – zgodziła się pani Telimena. – Nienawidzę ludzi, którzy piją, ale wypicie alkoholu w celach leczniczych ma rację bytu. Podobno wszyscy zawałowcy noszą przy sobie „piersiówkę” z koniakiem i jak tylko źle się poczują, natychmiast wypijają kieliszek, bo to działa rozkurczowo. Oczywiście lekarze nie mówią tego głośno, już i tak jest dosyć kłopotu z alkoholikami, jeszcze im powiedzieć, że picie jest zdrowe, to przecież mielibyśmy na ulicach wyłącznie pijanych mężczyzn. Pijaństwo jest naszą narodową klęską! Tysiące znakomitych umysłów marnuje się przez wódkę. – A co ciebie to obchodzi? – Pani Dusia przerwała ten wywód. – Egzaltujesz się jak na wiecu antyalkoholowym. Jesteś śmieszna. W końcu my w tej chwili też pijemy... – O! Przepraszam! Myśmy tylko wypili dla zdrowia! – żarliwie sprzeciwiła się pani Telimena. – Spokojnie, spokojnie! – łagodził „Kawał Głosu”. – Lolo ma jeszcze jedną butelkę nie wypiliśmy więc, a wypijemy, i kto wie, czy na tym się skończy... – Ja w żadnym wypadku więcej nie piję! – powiedziała ostro pani Telimena, a potem już łagodniej dodała: – Chyba że mi znów będzie zimno. Marianna siedziała, nie zabierając głosu w dyskusji nad alkoholizmem. Znała to z życia. Jej mąż starał się, aby miała dokładny obraz człowieka, który żyje w przyjaźni z alkoholem. Marianna nie chciała w tej chwili myśleć o mężu i o jego wariackich alkoholowych wyczynach, myśl jednak była natrętna i tak wyraźna, jakby to się działo w tej oto chwili, a nie dwa tygodnie temu... Wrócił pijany. Marianna uczyła się roli. Spojrzała na niego wściekła. Był w bohaterskim nastroju, który zmniejszał się dopiero w momencie wyparowywania alkoholu z organizmu. Na razie świat był wspaniały, jedynym cierniem dokuczliwym i drażniącym była żona – siedziała bez odrobiny fantazji, bez możliwości zrozumienia drugiego człowieka, w którym po prostu kipiało życie, który był w stanie zwalczyć każdą przeszkodę pojawiającą się na jego drodze! Tam, przy stole siedziała kupa sadła i miała mu wszystko za złe! Czy można żyć w takim domu, gdzie wiążą wolnego ducha?! – – Słuchaj! O co ci właściwie chodzi?! – zapytał, a raczej zaryczał mąż Marianny. – Nie ma mnie w domu – źle! Przyszedłem do domu – też źle! Co ty za człowiek jesteś?! – Jeżeli masz przychodzić pijany, to lepiej żebyś w ogóle nie przychodził – odpowiedziała Marianna. Mąż wpatrzył się w nią nienawistnym wzrokiem. – Coś ty powiedziała? – zapytał, przekrzywiając lekko głowę, jakby nagle przytępił mu się słuch i trzeba było nadstawiać ucha, aby dokładniej zrozumieć słowa. – Daj mi spokój i połóż się spać! Nie mam ochoty na kretyńskie rozmowy – powiedziała, już trzęsąc się Marianna. – O nie, moja droga! – Mąż Marianny zatoczył się, jego ciało już zamierzało zwalić się na stolik z telewizorem, ale Marianna błyskawicznie poderwała się z krzesła i chwytając go za marynarkę, odciągnęła w bezpieczną odległość. Popchnęła go w kierunku tapczanu. – Ty kretynie! Ty kretyński pijany kretynie! Jeżeli potrafiłeś dojść do domu, to teraz chyba też potrafisz utrzymać się na nogach i nie rozbijać mi mebli?! – Telewizor to nie jest mebel. A zresztą jak będę chciał, to go rozbiję! No co? Kopnąć w telewizor? – drażnił Mariannę mąż. 34 – Nie mów do mnie! Niedobrze mi się robi, kiedy cię słyszę! – Marianna już się na dobre roztrzęsła. Ręce jej dygotały i była całkiem zielona. Mąż patrzył na nią przymrużonymi oczyma i uśmiechał się jadowicie. – Ty wstrętny grubasie! – cedził przez zęby, rozwłócząc słowa, aby dłużej brzmiały w uszach Marianny. – Ty głupia babo! Myślisz, że mnie nie jest niedobrze, kiedy ciebie widzę? Rzygam! Rozumiesz?! Rzygam na wszystko! – Przy tych słowach nie zwrócił wprawdzie żadnej potrawy, ale za to tak szeroko machnął ręką, że strącił ze stolika lampkę nocną. Zgasło światło. Abażur potoczył się po parkiecie, jak obcięta głowa. Marianna wściekła kopnęła w ten abażur. – Niech cię cholera weźmie! Kiedy nareszcie będę mogła żyć spokojnie i nie patrzeć na ciebie?! – Kiedy? Natychmiast! – krzyknął mąż Marianny i próbował przyjąć bohaterską postawę. Niezupełnie mu się to udało, musiał poszukać pomocy w szafie, o którą oparł plecy. – Wyjeżdżam! – Wyjeżdżaj! Byle szybko! Nie mogę już znieść twojej pijackiej gęby! – Licz się ze słowami! – powiedział groźnie mąż Marianny, stając przed nią na chwiejnych nogach. – Aaaa! Całuj psa w nos! – zlekceważyła go Marianna, odwracając się plecami. – Wiedźma! – powiedział, wykrzywiając usta, jakby grał w amatorskim teatrze rolę strasznej wiedźmy. – Pijak – zemściła się Marianna. – W porządku... Bardzo dobrze... Znakomicie... Wyjeżdżam... Czy możesz mnie spakować? Marianna nie odpowiedziała. Usiadła przy stole, zatykając rękami uszy, i próbowała nie zwracać na niego uwagi. Podszedł do niej i wyciągnął rękę: – Chciałem się pożegnać... – Odczep się, dobrze? – Marianna odtrąciła jego rękę. – Nie pożegnasz się? Widzimy się po raz ostatni! – Próbował ująć jej rękę. – Powtarzam ci, odczep się! Nie mam ochoty brać udziału w twoich komedianckich numerach! – Mnie nie obchodzi, w czym nie chcesz brać udziału! Chcę tylko się pożegnać! – ryczał mąż Marianny. – Daj mi spokój, do jasnej cholery! – Marianna też już ryczała. – Idź, gdzie chcesz! Rób, co chcesz, tylko daj mi spokój! Mąż Marianny pochylił się nad nią i próbował je] zajrzeć w twarz. Odwróciła głowę w kierunku ściany. Postał więc chwilę, a raczej pokiwał się nad nią, potem zaczął powoli gromadzić przedmioty potrzebne do dalekiej podróży: szczotka do zębów, maszynka do golenia, gitara... Gitarę przewiesił przez ramię. Rozejrzał się po pokoju, sięgnął na szafę biblioteczną i zaczął zbierać leżące tam paczki papierosów, które upychał w kieszenie. Kieszenie stały się pękate; papierosów było ze dwadzieścia paczek. Machnął ręką, rzucił gitarę na podłogę, przysłuchując się chwilę jękowi strun, i zaczął opróżniać kieszenie z papierosów. – Wystarczy mi jedna paczka – powiedział, ptrząc chytrze na Mariannę. – Postaram się władować samochód w pierwsze porządne drzewo. Marianna udawała, że czyta, że nie zwraca na niego uwagi. Postał chwilę na środku pokoju, już o wiele mniej bohaterski, ziewnął kilka razy, zwalił się na fotel, skulił się i wymamrotał: – Tak mi się chce spać, że nie jestem w stanie się ruszyć... – I zasnął. Marianna rozebrała go, ściągając z niego brutalnie ubranie. Dał się rozebrać, dał się zaprowadzić do łóżka i chociaż niby spał, ale starał się pomagać w tych zabiegach wokół niego. Nim zapadł w głęboki sen, zaskomlał jeszcze cichutko: – Piiić... 35 Z zamkniętymi oczami pił podaną wodę ze sokiem i był chyba bardzo szczęśliwy, że jednak nie musiał udać się w tę podróż, którą sobie narzucił, chcąc zaakcentować swoją wolną wolę i bohaterstwo. Marianna, kładąc się spać, szturchnęła go w biodro: – Posuń się, ty opoju! Być może bohaterstwo i niezależność królowały tej nocy w jakiejś knajpie i przy jakimś stole zasłanym wymiętym obrusem, ale w domu Marianny była już cisza i spokój. Wyczerpała się miara bohaterstwa. – Skocz na łyk do piwniczki! – nad Marianną stał „Kawał Głosu” i lekko potrząsał jej ramieniem. – Coś się tak zamyśliła? – Co? – Marianna trochę nieprzytomna popatrzyła na „Kawał Głosu”. – Nie wiedziałam, że już moja kolej. – Twoja, twoja. Wszyscy tam już byliśmy po raz drugi. Jestem absolutnie wykończona nerwowo! – pomyślała Marianna, trzymając flaszkę oburącz trzęsącymi się rękami. – Jak tylko o nim pomyślę, zaczynam się trząść... Dlaczego on tak marnuje swoje życie? Każdy jakoś tam szamoce się, usiłując znaleźć swoje miejsce w życiu, i w końcu znajduje to miejsce. Jeżeli nie jest ono nawet pierwsze, to zawsze zostaje nadzieja, że się do pierwszego miejsca można kiedyś dopchać. On nie zadaje sobie trudu, żeby walczyć. Jedyna walka, którą podejmuje, to przy barze, walka o ilość wypitych kieliszków, i w końcu zawsze pada zmożony przez wódkę, ale uważa, że to są bohaterskie upadki. – Marianna łyknęła sporo z flaszki. Oparła się o ścianę piwniczki. – Rany boskie! Chyba się upiłam! Gdyby on to widział!... Jego zdaniem tylko mężczyzna ma się prawo upić. Każdemu pijanemu mężczyźnie szedłby natychmiast z pomocą, jak choremu dziecku, natomiast pijana kobieta jest tak godna pogardy i potępienia, że powinno się ją pozostawić na pośmiewisko tłumowi, aby ją to oduczyło nawet zbliżania się do alkoholu. Ma swoje męskie teorie nie do obalenia... – Stara! Chcesz tu obciągnąć całą półlitrówkę? – W szparze drzwi pojawiła się głowa „Kawał Głosu”, podejrzliwie spoglądając na butelkę. Marianna uśmiechnęła się przepraszająco. – Wypiłam tylko łyk, ale mi się strasznie zakręciło w głowie. Zresztą jeżeli uważasz, że za dużo wypiłam, to natychmiast daję pieniądze na następne pół litra. – Pomyślimy o tym. Na razie zwolnij lokal, bo poniektórzy już podejrzliwie zaczynają spoglądać na piwniczkę. Jak nas odkryją, jesteśmy zgubieni! Nie mam ochoty częstować wódką byle łachudry. Marianna wyszła z piwniczki i usiadła na ławie. Rajca Tropczyński, czyli Tropczyński przebrany za rajcę, stał oparty o drewnianą balustradkę, rzucając szybkie, przebiegłe spojrzenia na siedzące panie. – Mogę skoczyć do piwniczki? – zapytał. – Chyba dopuścicie mnie do spółki? – Do jakiej spółki? – oburzyła się pani Dusia. – Siedzimy tu sobie w swoim gronie i byłoby nam miło, gdyby tak mogło pozostać. Pan, zdaje się, też tam miał towarzystwo... tych długowłosych? – Widzę, że moja obecność jest niepożądana... nie jestem ćwierćinteligentem, żeby nie domyśleć się, że chcecie się mnie pozbyć. – Jak to dobrze, że mamy coraz więcej ludzi inteligentnych. – Pani Dusia zwróciła się do Marianny i z wielką troską zaczęła jej poprawiać czepek, jakby w tej chwili było dla niej najważniejsze tylko to, czy czepek Marianny posiada nieskazitelny kształt. 36 Tropczyński z nienawiścią przyglądał się pani Dusi i jej zabiegom. Szukał w myślach słów, którymi mógłby ją dotknąć, jednak chęć wypicia alkoholu przezwyciężyła nienawiść, uśmiechnął się i zagadał: – Okropne zimno! Tylko kielich może nas uratować przed zapaleniem płuc. Pani Dusia w dalszym ciągu pracowała przy czepku Marianny. „Kawał Głosu” i Lolo nagle oddalili się, zniknęli w tłumie statystów, nie chcąc brać udziału w odprawie Tropczyńskiego. Wiedzieli, że kobiety sobie z nim poradzą. Zapanowało milczenie. Tropczyński skulił się i zaczął podzwaniać zębami. Schował głowę w ramiona i otulił się szczelnie zieloną pluszową peleryną, której ozdoby z imitacji gronostajowego futra odrywały się kawałkami przy podmuchach wiatru. – Niechże pan stanie trochę dalej! – powiedziała z gniewem pani Dusia, kiedy kawałek futra sfrunął na nią, przylepiając się do ust. – Nie mam ochoty, aby wszystkie mole z pańskiego futra przeniosły się na mnie. Tropczyński skrobnął brudnym paluchem w futro. Natychmiast posypała się sierść, pozostawiając białą łysinę w skórce. – Ten gronostaj to zając. Zające najbardziej linieją – powiedział usprawiedliwiając się. – To nie jest liniejący zając, lecz zając zjedzony przez mole – spokojnie, ale stanowczo powiedziała pani Dusia. – Już pana prosiłam, aby pan te mole zabrał trochę dalej. Tropczyński jeszcze nie rezygnował: – Ubiorą człowieka w takie łachy i chcą, żeby wyglądał jak rajca! Przecież to kompromitacja dla filmu! – Niech pan się nie martwi. Nikt pana w tym tłumie nie zauważy – nie patrząc na Tropczyńskiego powiedziała pani Dusia. – Nie jestem tego pewien. Reżyser jest moim dobrym znajomym i na pewno każe mi zrobić jakieś zbliżenie – powiedział z dumą Tropczyński. Pani Telimenie natychmiast podskoczył puls: Tropczyński zna się z reżyserem! Tropczyński może być mostem wiodącym do szczęścia! – Słuchajcie! – zwróciła się do obydwu pań, ale właściwie patrzyła tylko na Dusię. – Może by panu Tropczyńskiemu pozwolić wejść do piwniczki. – W żadnym wypadku! – wycedziła pani Dusia, mierząc panią Telimenę karcącym i złym spojrzeniem. – Jakim prawem rządzisz się piwniczką? To nawet jest nieprzyzwoite. – Potem, nie licząc się z obecnością Tropczyńskiego, nachyliła głowę pani Telimeny do swoich ust i szepnęła jej w ucho: – Tyś chyba zwariowała! Jakim prawem chcesz częstować wódką, na którą nie dałaś ani grosza?! Ja tutaj wszystko robię, żeby się pozbyć tego natręta, a ty go zapraszasz! Co ci strzeliło do głowy? Tropczyński jednym susem przesadził drewnianą balustradkę i już chwytał za skobel. Pani Dusia poderwała się, odtrąciła jego rękę i rozkrzyżowała ramiona na drzwiach. – Niech pan przestanie być natrętem! Nie ma pan tam nic do szukania! – Mam prawo tam pójść w sprawie potrzeby fizjologicznej! – rozzłościł się Tropczyński. – Nie, drogi panie! Gdybyśmy tam wszyscy chodzili, powstałby drugi biblijny potop w tej piwniczce! Niech pan sobie poszuka innego miejsca! Zresztą co mnie to obchodzi, gdzie pan pójdzie? W każdym razie nie tutaj! Tropczyński stał i patrzył na panią Dusię, jakby ją chciał unicestwić wzrokiem, ponieważ jednak stała w dalszym ciągu, realna i nieustępliwa, doszedł do wniosku, że nie ominie tej przeszkody, w każdym razie w danej chwili było to nie do załatwienia. Czując straszliwą czczość w żołądku, oddalił się zły, z pewnym jednak zamiarem, który pragnął niedługo zrealizować. Odszukał w tłumie znajomego aktora w kostiumie ubogiego żaka i coś długo tłumaczył mu, wskazując głową na piwniczkę. Panie siedziały na ławce; Marianna obojętna, Telimena zawstydzona burzliwymi wymysłami ze strony pani Dusi. 37 – Zastanów się zawsze, nim coś powiesz! – łajała panią Telimenę Dusia. – Co cię podkusiło, żeby tego idiotę zapraszać do piwniczki?! Teraz już wie, że tam coś mamy! Wiesz, że całe życie chodzi z suchym pyskiem i naprasza się o kieliszek... Takich ludzi powinno się tępić! Każdemu takiemu trzeba dać do zrozumienia, że jest łachudrą i nie ma czego szukać pośród porządnych ludzi! Nagle się zrobiłaś taka litościwa! Co cię napadło? Oczywiście, że pani Telimena nie mogła wyjawić, co ją napadło... Dusia mogła lekceważyć Tropczyńskiego. Dusia miała męża, i to wspaniałego człowieka, o czym każdy wiedział. Dusia była kochana, Dusia nie miała powodu do zmartwień. Kobieta, której każdy dzień... ba! każda godzina zaczyna się liczyć, musi sama zadbać o swój los. Przez Dusię może nigdy nie stać się to, co już było tak blisko!... To jest zbrodnia stanąć na czyjejś drodze do wielkiego szczęścia! Żal odezwał się łkającym tonem w pani Telimenie, potem nagle zrodził się bunt przeciw niesprawiedliwości losu. – Jesteś chytra i nieludzka! – rzuciła w twarz pani Dusi. – Żałujesz człowiekowi kropli alkoholu! Może ten biedak naprawdę nie jest w stanie obejść się bez wódki? Trzeba mieć litość i wyrozumienie dla takiego wykolejeńca! Pani Dusia z podziwem przysłuchiwała się żarliwemu przemówieniu pani Telimeny. – Patrzcie! Patrzcie! Ta co brzydzi się alkoholem, po dwóch kieliszkach już jest w stanie zbratać się z całym światem alkoholików! – zwróciła się do Marianny. – Podobno pijak pijakowi zawsze przyjdzie z pomocą... Zaczynam podejrzewać, że nasza Telka jest pijaczką! – Ty niczego nie rozumiesz – powiedziała pani Telimena, szukając wzrokiem Tropczyńskiego, zagubionego w tłumie. Postanowiła odnaleźć go i załagodzić zajście, a przy okazji zapytać o reżysera; najważniejsze dowiedzieć się, ile reżyser ma lat i czy jest żonaty... no i oczywiście, czy nie pije... Tłum statystów rozgościł się już na dobre na dziedzińcu kościelnym. Zachowywali się tak, jakby to był ich dom, w którym spędzili całe życie. Byli swobodni i naturalni. Wielogodzinne zmęczenie wydobywało tę ich naturalność. Teraz można było poznać, kim każdy z nich jest „w cywilu”. Cztery starszawe panie rozsiadły się w stylowych fotelach umieszczonych przy stole; dwie robiły na drutach, a dwie przyglądały się i podziwiały ścieg, którego nie znały. Włóczkowa robótka jednej z pań była dziełem już prawie na ukończeniu – skośna chusta, która przez nadmiar dodawanych oczek stała się falującą pelerynką. – To będzie bardzo elegancka rzecz – powiedziała twórczyni pelerynki i skinęła głową w kierunku sąsiadki. – Niech no pani wstanie! Przymierzymy, jak to wygląda na człowieku! Zaczęła się przymiarka. Pelerynka w kolorze wściekłej zieleni otoczyła ramiona tłustej sąsiadki, gęsty klosz rozgościł się na bochnach biustu. Gruba pani przybrała pozę modelki, przeginając plecy w tył i wysuwając wielki brzuch do przodu. Okręciła się kilka razy, żeby każdy mógł dokładnie zobaczyć, jak „dzieło” leży na plecach. – Bardzo ładne! – zachwycała się twórczyni pelerynki, równocześnie poprawiając jakiś krzywy fałd. – To miała być chusta dla mnie, ale ponieważ wyszła mi pelerynka, podaruję ją córce. Będzie miała w sam raz do kawiarni. Teraz to bardzo modne. Zarzuci się na sukienkę i będzie bardzo elegancko. – A ja zrobię dla siebie taką samą pelerynkę! – powiedziała „modelka”. – Muszę tylko uważnie patrzeć, jak pani to robi, bo jeszcze nigdy nie robiłam na drutach. – Coś takiego?! – zdziwiła się twórczyni pelerynki. – Jak można nie umieć robić na drutach? Ja bez drutów nie mogłabym żyć! Człowiek przecież musi mieć jakieś przyjemności. Mój mąż ogląda w telewizji wszystkie mecze i do tego chodzi na ryby... – Mężczyźni w ogóle mają więcej przyjemności – przerwała jej „modelka”. – Mój to tylko 38 pije i gra w karty. Mówi, że jak się naharuje w pracy, to potem ma prawo do przyjemności. Żebym mogła sobie znaleźć innego mężczyznę, to bym go rzuciła. – I znowu wykonała kilka obrotów, rozrzucając fałdy wściekłej zieleni. – Niech no pani to da, bo mi pani oczka pospuszcza – zwróciła jej uwagę twórczyni pelerynki i delikatnie ściągnęła pelerynkę z modela. – Nie macie panie przy sobie jakichś nici – zapytała chuda kobieta, która również siedziała bez zajęcia. – Mam tu kawałek szmatki i szydełko, mogłabym obrobić koronkę przy chusteczce, ale zapomniałam zabrać nici. – Czerwony kordonek może być? – zapytała pani z robótką z grubej wełny, wyciągając z torebki kłębek czerwonych nici, do których przylepiły się okruszyny chleba i jakieś zeschłe liście. – Bardzo pani dziękuję. Chętnie skorzystam. Zaraz jutro pani oddam... – mówili, że jutro mamy też przyjść do statystowania... – No chyba! – powiedziała „modelka”, z której już ściągnięto pelerynkę. – Mówili, że nas potrzebują na dwa dni. Jak tylko przeczytałam w gazecie, że potrzebują do filmu, to zaraz przyleciałam. Lubię życie artystyczne. W gazetach zawsze wszystko czytam o aktorach. A zresztą nie lubię siedzieć w domu; w domu się umiera. – A kto za panią robi w domu? – zapytała pani pochylona nad pelerynką. – Ja się tam nie przejmuję robotą – odpowiedziała „modelka”. – Koń niech haruje, bo ma siły, ja nie jestem koniem. Chuda kobieta, obdziergująca czerwonym kordonkiem kawałek wymiętej i brudnej szmatki, uniosła głowę i spojrzała na „modelkę”. – Ma pani rację. Koń niech haruje, a nie człowiek! Ja też nic nie robię w domu. Zdrowia nie mam. Mąż mi stargał zdrowie. Wszystkie trzy panie spojrzały na nią zaciekawione. Czując zainteresowanie, odłożyła brudną szmatkę, która miała być w przyszłości chusteczką z czerwoną koronką, nerwowym ruchem palców przebiegła po guzikach wypłowiałego szarego sweterka, zatrzymała dłoń na piersi, skubiąc jakiś wystający węzełek, wpatrzyła się rozbieganymi oczyma w przestrzeń przed sobą i powiedziała: – Mój mąż mnie rzucił. I nie mogę sobie w żaden sposób dać rady. Już mnie nawet dwa razy zabrali do szpitala na leczenie, ale nic nie pomogło. Nie mogę sobie dać rady. Coś się ze mną dzieje. Chyba sobie życie odbiorę. – Co też pani mówi! – skarciła ją oburzona pani od pelerynki, nie przestając jednak dziergać oczek, tylko od czasu do czasu podnosząc podejrzliwy wzrok na chudą i nerwową kobietę. – To istna głupota, żeby z powodu mężczyzny odbierać sobie życie!... Dzieci pani nie ma? – zapytała dodając jeszcze jedno oczko do pelerynki. – Mam. Dwoje. Ale mi je zabrali.– Ręka wykonywała coraz szybsze ruchy przy sweterku, oczy biegały coraz gwałtowniejszymi skokami ponad dachem kościelnej przybudówki. – Gdyby je odebrali, dlatego że pani dzieci biła, to by się pani nie przyznała do tego nikomu – powiedziała flegmatycznie kobieta robiąca czapkę z grubej wełny. – Ja nie wiem, czemu je biłam... Taka jestem nerwowa... On mi zjadł zdrowie i nerwy. Nie mogłam sobie dać rady i biłam dzieci. – Chuda kobieta zamyśliła się na chwilę. Nie padło ani jedno zdanie ze strony pozostałych pań. Słychać było tylko szczęk drutów. Opustoszał plac przy kościele, tylko samotny ogromny stół moknął na deszczu, a przy stole chuda kobieta, nerwowo głaszcząca kawałek brudnej szmatki. Kłębek czerwonego kordonka rozwinął się, potoczył się po stole i upadł w mokrą glinę. Kobieta bezmyślnie nawijała czerwoną nitkę na palec. 39 Na dziedzińcu kościelnym zaczęły się tworzyć małe, lustrzane kałuże. Stopy w obuwiu z długimi, wąskimi nosami zatrzymały się przed jedną z kałuż. Noga próbowała uczynić krok, zatrzymała się wzniesiona w połowie drogi, ostrożnie wycofała się, szukając z powrotem suchego miejsca przed kałużą, potem nogi w obuwiu z długimi nosami, powłócząc lekko, stopa przy stopie, ominęły kałużę, kierując się w kierunku stołu. Czerwona nitka zaczepiła o długi nos trzewika, ciągnąc się za nim w brudnej mokrej glinie. Kobieta pochyliła się, aby podnieść czerwony kłębek; patrzyła na stopy w obuwiu z długimi nosami, na niewiarygodnie chude nogi w żółtych trykotach, jej wzrok od tych chudych żółtych nóg przeniósł się na zielone fałdy aksamitnej szaty, przebiegł szybko zielony aksamit i utkwił w twarzy tak samo żółtej jak nienaturalnie dzika żółć farbowanych pończoch. Chuda kobieta o nerwowych dłoniach upuściła dopiero co podniesiony kłębek czerwonych nici i nagle jakby zastygła w przerażeniu czy też oczekiwaniu czegoś strasznego i niepojętego. Patrzyła w upiornie żółtą twarz mężczyzny, jakby oczekując zniknięcia tej twarzy, czy też snu lub wyobrażenia twarzy, która nie miała prawa istnieć w rzeczywistości. Twarz mężczyzny nie miała żadnego wieku albo miała miliony lat wszystkich straszliwych śmierci, jakie przychodzą po człowieka. Na kościach czaszki skóra była naciągnięta, jakby ktoś wcześniej wziął dokładny wymiar czaszki i dopasował tyle skóry, aby nawet milimetr nie zbywał. Dwie plamki błękitu, dalekie i obojętne, tkwiły głęboko w oczodołach, prawie nie poruszały się, nie patrząc na nic, w każdym razie na nic z zewnątrz. Wydawało się, że plamki te są przeznaczone do oglądania czegoś, co znajduje się w głębi czaszki. Olbrzymi nos sterczał nad lekko rozchylonymi ustami, nierówno pociągniętymi karminem, a zza karminu żółciły się zęby równie nieżywe jak cała twarz. Jedynym żywym elementem wydawały się złote loki, rozsypane wokół twarzy, spływające na ramiona, lekko unoszące się pod podmuchem wiatru. Nad lokami sterczała zielona aksamitna czapa ze sztucznym klejnotem. Mężczyzna usiadł przy stole w głębokim fotelu z oparciem. Przymknął oczy, zakrywając powiekami małe plamki błękitu. Chuda kobieta wpatrywała się teraz w dwie malutkie czeluście, w których przedtem była ta odrobina błękitu i bezmiar śmierci – bezmiar obojętności. Mężczyzna nie otwierał oczu. Deszcz moczył jego złote loki, gromadził się na czole, spływając strużkami wzdłuż twarzy i tworząc małe jeziorka w pustych oczodołach. – Nie mogę patrzeć na Frankowskiego! – powiedziała pani Telimena, przecząc własnym słowom, gdyż właśnie szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w mężczyznę przy stole. – On nie powinien tutaj przychodzić ze swoją śmiercią. Nie będę mogła w nocy spać... Zawsze unikam pogrzebów, bo to sprowadza straszne myśli. – Kto ci każe iść na jego pogrzeb? – wzruszyła ramionami pani Dusia. – Jakby nie było, to nasz kolega, więc by wypadało... A zresztą ja muszę iść z ramienia SPATiF-u. – Moja droga! Ty sobie sama narzucasz te spatifoskie obowiązki. W czasie urlopu masz prawo zawiesić swoją działalność i nikt ci słowa nie powie. – Jaka ty jesteś, Dusiu! A skąd mamy pewność, że on umrze w czasie urlopu? Może umrzeć po urlopie, a wtedy będę musiała pójść jako SPATiF i do tego jeszcze będę musiała stać najbliżej grobu, bo przecież ktoś musi wygłosić mowę. – Ciekawa jestem, co ty będziesz mówić o Frankowskim? To jest w ogóle idiotyzm z tymi mowami pogrzebowymi – denerwowała się pani Dusia. – Co kogo obchodzi Frankowski? Był średnim aktorem, żył i umarł. I co tu dużo na ten temat mówić? – Nie zgadzam się z tobą. – Pani Telimena patrząc na mężczyznę przy stole przybrała wyraz twarzy, jakby się już szykowała do wygłoszenia mowy pogrzebowej; lekko przechyliła głowę na bok, wartościując go niejako, i można było odgadnąć, że jednak ma co nieco do powiedzenia na temat zmarłego kolegi. – Można o nim powiedzieć, że był koleżeński, uczynny, pracowity, że był życzliwy dla każdego... 40 – Idiotyzm! O każdym zmarłym mówi się, że był koleżeński, uczynny, pracowity i życzliwy dla każdego. To są banały. Jeżeli już chcesz coś powiedzieć, to wymyśl coś takiego, żeby się każdy wzruszył i żałował, że taki świetny facet umarł. – Oczywiście, że coś wymyślę! Na przykład powiem, że do ostatniej chwili trwał na posterunku... Wspomnę dzisiejszy dzień i powiem, jak moknął na deszczu... – Jak boga kocham! Panienki! Dajcie spokój! – „Kawał Głosu” zdenerwował się i otulił mocniej peleryną, jakby i jego już przeniknął chłód śmierci. – Przecież Frankowski jeszcze żyje! A poza tym można by chyba mówić o czymś przyjemniejszym... Kto idzie ze mną do piwniczki? Nikt się nie ruszył. Marianna powiedziała: – Cholera z tym filmem! Jeżeli nie przestanie padać, nie zarobimy ani grosza. Frankowski też liczył na to, że załapie jakieś trzy dni w filmie... On ma młodą dziewczynę i potrzebuje pieniędzy. – Chyba teraz, kiedy umiera, nie zależy mu już na dziewczynie? – powiedziała pani Telimena z lekką naganą w głosie. – To nawet nieprzyzwoite. – Co ty tam wiesz? – Marianna zmarszczyła brwi, spoglądając w kierunku zachmurzonego nieba. – Co kto w ogóle wie o Frankowskim?... Co się wie o jakimkolwiek drugim człowieku? A zwłaszcza co można wiedzieć o śmierci drugiego człowieka? To są sprawy najbardziej osobiste. Chociaż śmierć zostawmy ludziom samym... Idę się napić. – Po tych słowach Marianna wstała, nie zdążyła jednak podejść do drzwi piwniczki, gdyż nagle od strony bramy na dziedziniec wpadł tłum, a po nerwowości, z jaką ludzie się poruszali i gestykulowali, można było się domyślić, że coś się zaraz zacznie dziać. Istotnie, w centralnym miejscu gestykulującego tłumu tkwiła postać w granatowej kurtce ze srebrnymi guzikami, czyli sam pan reżyser, ten jedyny odpowiedzialny, który miał prawo zadecydować, aby bez względu na wszystko, mimo czarnych, bezlitosnych chmur, przygotować się do ujęcia i zacząć kręcić albo też w całej gotowości wyczekiwać momentu, kiedy powstanie słoneczna dziura w niebie i wtedy „pac! pac!” kłapnąć czarnymi deszczułeczkami z wypisanym numerem kolejnego ujęcia. Reżyser ujął podaną mu przez asystenta tubę, przytknął ją do ust i za chwilę cały dziedziniec kościoła wypełnił się jego władczym głosem: – Uwaga! Wszyscy niech się przygotują do ujęcia! Jak tylko pokaże się odrobina słońca, natychmiast zaczynamy kręcić. Kolejność ujęć będzie następująca: najpierw rajczynie i rajcowie przy biesiadnym stole, potem cały tłum – przekupki, lud i tak dalej. Tłum przejdzie na prawą stronę! Rajcowie zostają po lewej! Nie wiem, co dzisiaj zdążymy zrobić, wszystko zależy od pogody, w każdym razie zaczynamy od rajców! – Rany boskie! – przeraziła się Marianna. – Ja jestem w kostiumie przekupki! Jeżeli zdążą zrobić tylko rajców, to nie będę miała ujęcia! Że też te dranie nie mogły dla mnie dobrać kostiumu!... Parszywy pech! – O co ci chodzi? – Pani Dusia pociągnęła Mariannę za rękaw i szepnęła jej w ucho: – Ta cała pani scenograf powiedziała ci przecież, że jakby się kto pytał, to masz mówić, że grasz rajczynię. – Nie mogę mówić, że gram rajczynię, skoro jestem w kostiumie przekupki! – Ty myślisz, że ktoś to zauważy? – Pani Dusia lekceważąco machnęła ręką. – Przecież tu nikt nie ma pojęcia, co kto robi i po co... – Chyba reżyser nie jest takim idiotą, żeby mi pozwolił siedzieć w fartuchu z worka przy biesiadnym stole, obok rajców? – No to zdejm fartuch i po problemie! Fartuch mógłby mu rzeczywiście wpaść w oko, a na kostiumach to on się figę zna; od tego ma scenografa. Wciśniesz się między mnie i „Kawał Głosu”, nawet cię nie będzie widać. 41 Marianna błyskawicznie zdjęła ze siebie fartuch z worka i rzuciła go w kąt przybudówki. Nawet udeptała ten fartuch butem i zastawiła torebką, żeby zatrzeć wszelki ślad nikczemnego pochodzenia, natychmiast też przybrała godną minę rajczyni. Słonecznej dziury w niebie jednak jeszcze nie było, deszcz w dalszym ciągu bębnił po drewnianym stole, przy którym siedziały dwie samotne postacie: chudej kobiety i Frankowskiego. W tłumie pod kościołem najpierw się trochę zakotłowało, ktoś tam przebiegł, aby być bliżej prawej ręki reżysera. Ponieważ jednak reżyser nie zwracał już na nikogo uwagi, gorliwi z powrotem powrócili na swoje miejsca pod dachem kościoła, uporczywie wpatrując się w szare niebo. Do grupy stłoczonej obok reżysera podszedł młody człowiek w kurtce identycznej z kurtką samego reżysera, to znaczy granatowej ze srebrnymi guzikami. Był to najwidoczniej asystent reżysera: trzeci, czwarty lub piąty. Przeciskał się przez tłum, torując sobie drogę składanym krzesełkiem obitym szarym płótnem; z tyłu na płótnie wielkimi literami było wypisane słowo: REŻYSER. Czwarty lub piąty asystent ustawił krzesełko za plecami reżysera i delikatnie dotknął jego ramienia, wskazując na krzesło, równocześnie rozłożył wielki parasol, z którym stał jak na posterunku. Reżyser machinalnie usiadł, założył nogę na nogę, rozprostowując na kolanie egzemplarz scenopisu. Pierwszy lub drugi asystent reżysera przykucnął obok krzesełka, zaglądając w scenopis i śledząc ruch palca reżysera, który przejeżdżał po kartkach i podkreślał jakieś ważne miejsca. Nagle ten przykucnięty człowiek wyprostował się, skoczył na podium, przy którym stało krzesełko reżysera. Reżyser wpatrzył się z uwagą w skaczącego na podium człowieka, który przeginał się, wyciągał przed siebie ręce, jakby w błagalnym geście, przyklękał, to znowu na chwilę zamierał w jakichś dziwnych pozach. – Co on robi? – zapytała pani Dusia, przyglądając się szalejącemu na podium mężczyźnie. – Nic nie mówili, że to będzie film komiczny. – E, on chyba tylko tak prywatnie próbuje rozbawić reżysera – zauważyła Marianna. – Reżyser jest wściekły z powodu tego deszczu. Ale jak na moje rozeznanie, to nic ten facet nie zdziała. Popatrz na minę reżysera – najwyraźniej coraz bardziej go krew zalewa. Żeby tylko tamten nie doprowadził go do szału, bo gotów przerwać zdjęcia i figę zarobimy! Powieszę się, jeżeli nie będę miała tych trzech dni zdjęciowych. Pani Dusia rzuciła ukradkowe, podejrzliwe i złe spojrzenie na Mariannę. – Co ty robisz z pieniędzmi? Wiecznie gonisz z wywieszonym ozorem. Na nic ci nie starcza. – A nie starcza mi – odpowiedziała zaczepnie Marianna. – Oczywiście, że zarabiam trochę więcej od listonosza, a jednak mi nie starcza. Ale to tylko moja sprawa, że mi nie starcza. Pani Dusia doznała uczucia niesmaku; czuła się skrępowana tym, że miała więcej od innych, chociaż to wcale nie znaczyło, że więcej zarabiała, po prostu potrafiła sobie zorganizować życie tak, żeby jej na wszystko starczyło. Ci, którym nie starczało, ustawiali się w życiu na zasadzie „cyganerii” – żyli dzisiaj, nie myśląc o dniu jutrzejszym, chlubili się tym, że właśnie tak żyją, ale mieli ukryte pretensje do wszystkich, którym starczało na obfite obiady do końca miesiąca. A co mnie to zresztą wszystko obchodzi! – pomyślała rozgniewana pani Dusia. – Niech ta głupia Marianna nawet się powiesi! Powinna się powiesić! Wszyscy wiedzą, dlaczego pieniądze rozpływają się jej w rękach... Za błędy trzeba płacić! Małżeństwo Marianny było po prostu „błędem fabrycznym”. Taki zwyczajny „bubel”. Żadna kobieta, mająca chociażby krztę rozumu, nie popełniłaby takiego małżeństwa. Niech teraz płaci. Niech się wiesza. Marianna smętnie wpatrywała się w szare niebo. Co by Panu Bogu zależało, żeby dzisiaj pokazać choć trochę słońca? Czy człowiek wymaga od Pana Boga podwójnej gaży albo nagrody miasta za całokształt twórczości? Nie. Człowiek prosi o małą dziurę w niebie, przez którą choć przez pół godziny świeciłoby słońce. To na pewno jest w gestii Pana Boga, ale co 42 Pana Boga obchodzi film, nawet jeśli kręci się go na dziedzińcu kościoła? Trzy razy w ciągu trzech dni po odrobinie słońca, czy aż cudu na to trzeba? – rozmyślała z goryczą Marianna. Pani Telimena wstała ze swojego miejsca z ławki i wspinając się na czubki palców przyglądała się scenie, rozgrywającej się między reżyserem i człowiekiem na podium. Reżyser był nieco szpetny, z grubą blizną od policzka aż do szyi, ale nie twarzy się szuka, jeśli chodzi o towarzysza życia, zwłaszcza jeżeli się szuka w późniejszym wieku... szuka się CZŁOWIEKA! Niewątpliwie reżyser był nim! Był z całą pewnością! To skupione spojrzenie... To zagryzanie wargi... Ta koncentracja wewnętrzna... Reżyser gwałtownie złożył egzemplarz. – Tak! To będzie to! Bardzo dobre! – zwrócił się do mężczyzny na podium. – Oni po prostu muszą zastygnąć w tych pozach! Zabiję każdego, kto się poruszy! To są figury i na tym koniec! Nikt nie ma prawa nawet oddychać podczas ujęcia! Proszę ich ustawić i zaznaczyć kredą miejsce, gdzie każdy stoi. – Już teraz ich ustawiać? – zapytał człowiek na podium. – Nie robimy najpierw ujęcia przy stole? – Ujęcie przy stole?... – zastanowił się przez chwilę reżyser. – Jedno drugiemu nie przeszkadza. Zrobimy poprzez figury ujęcie na stół. To nawet będzie lepsze. Niech pan daje aktorów na podium! Asystent reżysera wybiegł przed kościół i wskoczył do autokaru, gdzie usztywnieni białkiem aktorzy czekali na rozpoczęcie zdjęć. – Jak to? Mamy iść na plan? Teraz? Przecież jeszcze pada! Zniszczymy sobie całą charakteryzację! – buntowali się aktorzy. – Już! Już! Nie ma gadania! – popędzał asystent. – Jak tylko zrobi się dziura w niebie zaraz robimy zdjęcia. Wychodzili z autokaru źli i sztywni; z twarzami sztywnymi od białka i szatami usztywnionymi stolarskim klejem. – Jezus Maria! Jezus Maria! – biadoliła jedna z charakteryzatorek. – My tu harujemy od piątej rano, po to żeby natychmiast zniszczyć całą charakteryzację! – Niech pani przestanie! Już i tak jest wystarczająco podminowana atmosfera! – skarcił ją asystent. – Przykryje się wszystkich płótnem, a zresztą od tego jesteście, żeby poprawiać charakteryzację! Nie przyszła pani na plan odpoczywać! Wszystkich aktorów grających drewniane figury zapędzono na plan. Stali na mokrym podium i trzęśli się z zimna, złorzeczyli w myślach reżyserowi, który „po prostu wygłupiał się”, każąc im sterczeć w tej nieprzyjemnej mokrości i czekać na ukazanie się słońca. Asystent reżysera ustawiał każdego z osobna, pokazując pozę w jakiej aktor ma zastygnąć. Człowiek z kubłem wypełnionym do połowy białą farbą podchodził do już ustawionych postaci i maczając pędzel w farbie, znaczył nią linie wokół nóg. Nikt za tę linię nie miał prawa wystawić nawet czubka buta. Wszystko było obliczone z nadzwyczajną dokładnością. Panienka od rozetek przykucała przy podium, paluszkiem prostowała rozetkę, unosiła głowę w górę, odrzucając długie opadające na oczy włosy, wstawała, przenosiła się do następnej rozetki, znów przykucała, poprawiała paluszkiem, odrzucała włosy – w ten sposób doszła aż do osiemdziesiątej piątej rozetki, która była już ostatnią rozetką ozdabiającą podium. Nikt na nią nie zwracał uwagi, ona też na nikogo uwagi nie zwracała; wypełniała swoją powinność, harując tak już od piątej rano. Charakteryzatorka ze złotą farbą w miseczce i małym pędzelkiem wskoczyła na podium, z uwagą i troskliwością poprawiała dwie złote kreseczki na jakimś policzku, które jej zdaniem zostały za słabo zaznaczone. Twarz aktora biernie poddawała się temu zabiegowi. Charakteryzatorka zrobiła krok do tyłu, zadowolona z dzieła znów podeszła i delikatnie machnęła pędzelkiem. 43 – Niech pani zejdzie z planu! – Reżyser ryknął na charakteryzatorkę. – Muszę wreszcie zobaczyć, jak mi się obraz komponuje! Niech mi się tam nikt nie kręci, kto nie jest potrzebny! Charakteryzatorka obraziła się: – Nie puszczę aktora w niekompletnej charakteryzacji. Ja za to odpowiadam! – Miała pani dosyć czasu, żeby to zrobić przedtem! Proszę nie dyskutować i zejść z planu! Każdemu się wydaje, że tylko on sam robi film, a w końcu dla mnie zostaje najmniej czasu! Nigdy nie zrobimy tego filmu, jeżeli każdy zechce się uważać za twórcę! Niech pani się zabiera z tą swoją farbą i czeka na moje rozkazy! Jeżeli będzie pani potrzebna, to się panią poprosi! Charakteryzatorka zniknęła w szopie przeznaczonej na rekwizytornię. Ze złością postawiła miseczkę z farbą, aż się złoto rozprysnęło po stole. – Nie warto się poświęcać dla tego filmu! – powiedziała załamującym się od łez głosem. – Od piątej rano człowiek haruje, pieści się z charakteryzacją, po to żeby taki brutal zniszczył cały efekt! Wolałabym kamienie łupać na ulicy, niż pracować w filmie! Elektrycy, zajęci ogryzaniem kostek kury, nawet nie raczyli spojrzeć na charakteryzatorkę. Oni również woleliby łupać kamienie na ulicy, niż pracować w filmie. Każdy poszczególny człowiek, nawet ten z kubłem białej farby, wolałby kamienie łupać na ulicy, niż pracować w filmie, a jednak wszyscy w filmie pracowali, złączeni wspólnym filmowym losem i wspólnym pragnieniem łupania kamieni. Na podium figury aktorów stały już na swoich miejscach. Reżyser podniósł się gwałtownie z krzesełka, cofnął się o kilka kroków do tyłu i skrzyżował palce obydwu rąk przed prawym okiem; układ palców miał stworzyć okienko, kwadracik kamery filmowej, w której byłby zawarty obraz. Przesuwał tym kwadracikiem wzdłuż całego podium, aby w końcu stwierdzić, że to jest właśnie to, i jak tylko przetrze się ostatecznie, będzie można zacząć kręcić. Na razie natomiast należy nakryć aktorów długimi kawałkami płótna, po pierwsze, żeby deszcz nie zniszczył charakteryzacji, po drugie zaś, żeby zobaczyć, jak to będzie wyglądało, na początku bowiem ujęcia figury muszą być przykryte płótnem. – Jak ciąć płótno? – zapytał pierwszy asystent reżysera. Reżyser przycisnął dłonie do oczu, prawdopodobnie po to, aby myśl przez oczy nie uciekła, potem odjął ręce i zdecydowanie zarządził: – Trzeba ciąć podłużne pasy. Myślę, że szerokie na jakiś metr i długie... powiedzmy na dwa i pół metra. W szopie błyskawicznie zebrano ze stołu wszystkie znajdujące się tam przedmioty, łyknięto miażdżone w zębach kawałki kury, wytarto ręce w brudne kombinezony, rzucono na stół bele białego płótna i zaczęło się odmierzanie: szerokość na jeden metr i długość na dwa i pół metra... W ten sposób odmierzono siedemnaście kawałków, gdyż tylu było aktorów oczekujących na przykrycie płótnem. Wszyscy asystenci reżysera, z rękami pełnymi białego płótna, wkroczyli na podium, zarzucając materiał na nieruchome postacie aktorów. Deszcz już prawie nie padał. Tylko od czasu do czasu spadała samotna kropla, ale niebo było ciągle jeszcze szare. Reżyser przechadzał się, oczekując zakończenia pracy. Co jakiś czas rzucał okiem na podium i za każdym razem w jego oku pojawiało się coraz więcej wątpliwości i niezadowolenia. – To nie jest dobre – powiedział, kiedy poruszone wiatrem płótna zafalowały na wszystkich postaciach. – To jest po prostu złe. Wygląda, jakby ktoś pranie rozwiesił na kołkach. Pierwszy asystent podbiegł do reżysera, był o wiele niższy od niego. Teraz szedł krok w krok u boku reżysera, tak samo jak reżyser założył ręce do tyłu, co jakiś czas przeskakiwał z nogi na nogę, żeby zrównać się z krokiem reżysera, patrzył na smutnie zwisające płótna i martwił się w równej mierze, co reżyser: Wygląda, jakby ktoś rozwiesił pranie... Co zrobić, żeby wyglądało inaczej? 44 – To zostało źle pocięte – zdecydowanie powiedział reżyser, zatrzymując się pośrodku drogi. – Trzeba pociąć wielkie kwadraty: trzy metry na trzy i trochę je udrapować na figurach, żeby tworzyły fałdy... Słowa rozkazu natychmiast zostały przekazane do szopy. Znów zmieciono resztki jadła i napojów, które tymczasem zostały z powrotem umieszczone na stole, rzucono nową belę płótna i zaczęło się odmierzanie” trzy metry na trzy. Nieszczęsne płótna o węższych wymiarach zostały po prostu wkopane w kąt szopy, między pudła po żarówkach, kubły, ogryzione kości i puste butelki po sokach owocowych. Na podium pani scenograf drapowała płótna na figurach. Czarny szal zsunął się z prawego ramienia i ciągnął po mokrych deskach. Krawcowa zeszywała wskazane przez panią scenograf fragmenty płótna. Reżyser stał przed podium, z rękami w kieszeniach kurtki, obok niego, w tej samej pozie, o wiele mniejsza postać pierwszego asystenta. Pani Telimena, unosząc się na czubkach palców, przechodziła wzrokiem od postaci reżysera do jego asystenta; przeprowadzała w myślach niebezpieczną grę – hazard uczuć: Wybieram reżysera!... Nie, wybieram asystenta... Jest mniejszy, ale za to ma twarz bez blizny. Taka blizna z bliska może sprawiać niemiłe wrażenie, na przykład przy obiedzie, bo w nocy to ostatecznie można wygasić światło... A jednak wybieram reżysera! Reżyser to nie asystent! To już jest ktoś!... Chociaż pierwszy asystent ma szansę niedługo zostać samodzielnym reżyserem... Gdyby ofiarować mu wszystkie uczucia, zająć się jego domem... Naszym domem... mógłby poświęcić się wyłącznie twórczości i wreszcie zrobić samodzielny film... Ale może nie jest zdolny? Bywają tacy, którzy do końca życia zostają asystentami... Decyduję się więc na reżysera... Chyba że jest już żonaty albo co gorsza – pije! Na pewno wpadł w nałóg przez fałszywych pochlebców; każdy chce grać w filmie, schlebia więc reżyserowi, że jest najzdolniejszym człowiekiem, co oczywiście zostaje powiedziane po zaproszeniu reżysera na wódkę, gdyż nikt nie jest w stanie na trzeźwo ani wypowiedzieć takiego kłamstwa, ani też w nie uwierzyć... W ten sposób rozpija się reżyserów i potem ci biedni ludzie giną!... Asystenta można by jeszcze uratować, jego jeszcze tak często nie zapraszają na wódkę i nie okłamują... Chyba należy więc zdecydować się na asystenta... Tylko gdzie się podział Tropczyński? Tropczyński zna osobiście reżysera, tym bardziej więc będzie znał asystenta. Za wszelką cenę trzeba odnaleźć Tropczyńskiego. Z ulicy przez główną bramę wpadł na dziedziniec człowiek z psem i krzyknął: – Przeciera się! Od zachodu idą już jaśniejsze chmury! Człowiek z psem był wynajęty do filmu tylko ze względu na czarnego kudłatego psa, który miał w filmie zabłysnąć psim talentem. Miał grać tylko pies, a nie człowiek. Człowiek z psem chełpił się brutalnymi metodami, które stosował, aby doprowadzić swojego psa do niezwykłych umiejętności. Podobno ten pies umiał nawet nurkować i nurkując łowić ryby. Pies był smutny i cały czas uważnie wpatrzony w swojego pana, jakby jedyną sprawą jego życia było wyłącznie wykonywanie rozkazów, które w każdej chwili mogły paść z ust człowieka. Człowiek nie lubił swojego psa, to było widać, lubił natomiast pastwić się nad nim, być może był to jedyny wyraz przewagi, jaką mógł nad kimkolwiek lub czymkolwiek posiadać. Po słowach człowieka z psem zaczął się rzeczywisty ruch na planie, co dla nie wtajemniczonych mogło mieć posmak sądu ostatecznego: pani scenograf drapowała, pani krawcowa zeszywała, charakteryzatorka z miseczką ze złotą farbą biegała od człowieka do człowieka, unosiła udrapowane płótna, dodawała na twarze złotych pacnięć, poprawiała paluszkiem sztywny loczek, który jej zdaniem osunął się o dwa milimetry. Pierwszy asystent sprawdzał pozy, podnosił wyżej jakiś łokieć, inny opuszczał niżej, ustawiał nogi, sprawdzał, czy się zgadzają z linią farby, drapał się w głowę, przymrużał oko, oddalał się, zbliżał, oddalał... Panienka od rozetek znów przyklękała, odrzucała opadające na twarz długie włosy, oddalała się, zbliżała, przyklękała... Elektrycy biegali w labiryncie z kabli, ustawiali reflektory, oddalali je, przybliżali... Panienka od „klapsa” stanęła na pozycji, podparłszy jedną ręką łokieć drugiej 45 ręki, w której trzymała dwie czarne deszczułeczki z wypisanym na nich kredą napisem: „Nietoperze 128”... Zza zakamarków podwórka wyłoniły się postacie rajczyń i rajców; kostiumy zaczerwieniły się, zazieleniły, zażółciły, zaliliowiły, zazłociły i zaniebieszczyły, zrobiło się tłoczno i kolorowo przy wielkim stole. Pani Dusia i Marianna wstały z ławy pod przybudówką i złożyły w kącie swoje prywatne torebki. Trochę się lękały o ich los bez opieki, postanowiły więc nie spuszczać z torebek oka, na razie jednak musiały zająć swoje miejsca przy stole. Pani Telimena, której właśnie udało się odnaleźć Tropczyńskiego, przerwała zaczętą z nim rozmowę i przeskakując kałuże wody przebiegła szybko przestrzeń podwórka. Z lękiem myślała o możliwości utracenia miejsca najbliżej kamery; już tam wszyscy, którzy zebrali się wcześniej, usadowili się przy stole tak, aby kamera mogła przede wszystkim ich objąć. Nikt jednak jeszcze nie siadał w mokrych fotelach, ludzie rozglądali się bezradnie za kimś, kto umożliwiłby im zajęcie suchych miejsc. Tylko dwie osoby siedziały: kobieta, która chciała umrzeć, i mężczyzna, który umrzeć niedługo musiał, choć tego nie pragnął. Pani Dusia podeszła do chudej kobiety i nachyliła się nad nią. – Niech pani wstanie i zwolni miejsce. Pani nie gra rajczyni. Tam, po prawej ręce reżysera jest miejsce dla statystów. Chuda kobieta wstała. Pani Dusia natychmiast zajęła zwolnione miejsce. Rozparła się w fotelu i nic już ją więcej nie obchodziło, oczywiście poza torebką pozostawioną w kącie przybudówki; co chwila odwracała głowę, sprawdzając, czy nikt się w jej pobliżu nie kręci. Marianna odsunęła ciężkie krzesło w sąsiedztwie fotela pani Dusi, próbowała dłonią strzepnąć wodę zebraną w jego wgłębieniu. – Czy oni się wściekli? – krzyknęła ze złością. – Mamy siedzieć w tych bajorkach? Im się wydaje, że skoro płacą, to mogą nas już traktować jak bydło! – Potem potoczyła wściekłym wzrokiem po całym podwórku. – Czy w tym filmie nie ma żadnej szmaty? – ryknęła głośno. – O! jest niejedna! – odpowiedział pod nosem człowiek niosący zwój kabli na ramieniu i śmiejąc się przeszedł na drugi koniec podwórka. Głos Marianny zupełnie niespodziewanie trafił w ucho reżysera; siedział właśnie skulony na swoim obitym płótnem krzesełku, czekając, aż ludzie przygotują plan, aż uporają się z całym bałaganem, w którym on nie chciał i nie miał potrzeby brać udziału. Czekał, aż wszystko będzie mniej więcej gotowe, a wtedy on zacznie działać. O czym myślał reżyser, kiedy tak siedział skulony, nikt nie wiedział, a zresztą nie miało to dla nikogo znaczenia. Ważne były tylko rozkazy, jakie wydawał, myśli mógł sobie mieć dla prywatnego użytku. Pani Telimena obserwując go z pozycji poza stołem była pewna, że on teraz czai się do twórczego skoku. Może przeżywa chwilę niepewności, czy ujęcie zrobić w planie ogólnym, czy w amerykańskim, czy też dać zbliżenie poszczególnych interesujących twarzy... Jej twarz oczywiście była najbardziej interesująca i to na pewno nie ujdzie jego uwagi. Kiedy wszystko będzie gotowe, on wstanie, wyciągnie rękę władczym gestem i rozkaże operatorowi: niech pan najpierw zrobi zbliżenie twarzy tej pani w czepku z welonikiem. Proszę pamiętać, aby kamerę najdłużej zatrzymać na tej pani! Tymczasem jednak reżyser, nie wstając z krzesełka, odwrócił się w kierunku, skąd dochodził głos Marianny, zatrzymał na niej spojrzenie, a potem wrzasnął: – Jak długo aktorzy mają czekać, aż im ktoś powyciera krzesła? Czy mam się starać o specjalny etat dla człowieka, który ma to zrobić?! Na chwilę wszyscy zamarli. Nikt nie wiedział, do kogo należy to zajęcie, a przecież nonsensem jest wykonywanie czynności za kogoś. – Niech się pani odczepi od tych rozetek! – krzyknął reżyser do dziewczyny odrzucającej z twarzy długie włosy. – Bebechy mi się wywracają, kiedy patrzę, co pani wyprawia! Ja nie robię filmu o rozetkach! Może nawet w ogóle nie będzie ich na ujęciu! Niech pani weźmie szmatę i wytrze stół i krzesła! 46 A więc szczęśliwie została rozstrzygnięta sprawa, kto ma wytrzeć krzesła. Panienka od rozetek, obrażona, nie spiesząc się, poszła w kierunku szopy. – Jakiejś szmaty potrzebuję – powiedziała do dwóch twarzy wypchanych filmową kurą. Ponieważ nie otrzymała odpowiedzi, poczuła się jeszcze bardziej obrażona, co oczywiście spowodowało chęć wywarcia zemsty na kimkolwiek, w tym wypadku na tych obojętnych, zażerających się i nieczułych mężczyznach. – Jedzcie sobie te filmowe kury – powiedziała jadowicie, lecz zgodnie ze swoim usposobieniem flegmatycznie. – Ciekawa jestem, co podamy do ujęcia na stół?... Uwierzyliście, że dzisiaj nie dojdzie do żadnego ujęcia i że jutro kupi się nowe kury, ale ujęcie będzie. Ten człowiek z psem mówił, że się przeciera... a kur nie ma... – Niech panią o to głowa nie boli – powiedział jeden z jedzących i delikatnie wypluł na dłoń małą kosteczkę. Obejrzał ją z uwagą i zwrócił się do towarzysza: – Trzeba uważać na te cienkie kości. To gorsze niż ość z ryby... Kiedyś jednemu facetowi wbiła się taka cieniutka kość w podniebienie i szlag go trafił. – Sprawa przypadku – odpowiedział ten drugi, cmokając ustami. – Przypadki potrafią wyprawiać cuda z człowiekiem... Słyszałem o facecie, który jechał na rowerze i osa mu wpadła do gardła, rąbnęła go i od razu tak spuchł, że się udusił. Panienka od rozetek stała przed jedzącymi. – Pytam się, czy tu jest coś, czym można wytrzeć mokry stół i krzesła? – My nie jesteśmy od wycierania – odpowiedział ten, co cmokał. – My robimy tylko to, co do nas należy. A szmat jest od metra! Leżą tam w kącie; za małe przycięli, już na nic się więc nie przydadzą. Panienka od rozetek schyliła się i zebrała pęk szmat. Wstała, potrząsnęła głową, aby odrzucić z twarzy długie włosy, potem, ciągnąc za sobą szmaty, przeszła powoli przez szopę. Nie spojrzała już nawet na jedzących, lekko kołysząc ciasno opiętymi udami przeszła, a raczej przemajaczyła przez podwórko i za trzymała się przy stole. Teraz ujęła dwoma palcami każdej ręki kawałek szmaty i delikatnie przesuwała nią po stole. Marianna wyrwała jej szmaty z ręki. – Niech no pani to da! Do wieczora nie skończyłaby pani tych pieszczot z wycieraniem, a tu trzeba zaraz zacząć ujęcie! – Schwyciła szmaty i energicznie zaczęła wycierać cały stół i wszystkie krzesła. Panienka od rozetek wzruszyła ramionami. Splotła ręce, opuściła je i oparła na podbrzuszu. Stała i patrzyła na Mariannę, ale z wyrazu jej twarzy nie można było nic odgadnąć; twarz jej była absolutnie obojętna; twarz współczesnego osiemnastoletniego sfinksa, o wielkich oczach misternie obrysowanych czarną kreską tuszu i włosach, które opadają na bladą twarz, a potem są odrzucane powolnym, obojętnym ruchem. – Może to pani już zabrać – powiedziała Marianna, podając panience od rozetek brudny i mokry gałgan. Znów po dwa palce każdej ręki delikatnie ujęły podany przedmiot, który razem z kolebiącymi się biodrami przemieścił się w kierunku szopy. Łup! Łup! Trzasnęły nie domknięte drzwi szopy. – Co za świński klimat tutaj mają! – powiedział mężczyzna, który znał przypadek z osą. – Jak ludzie tutaj żyją? Albo deszcz, albo wiatr! – A niechby nawet mieli codziennie trzęsienie ziemi! – odpowiedział ten drugi. – Skończymy zdjęcia, zwiniemy cały majdan i już nas tu nie ma! Nie mieszkałbym tu nawet za gażę dziesięciu tysięcy miesięcznie. Wiocha! I dziewczyny też są beznadziejne. Na jedną noc, to jeszcze oblecą, ale dwa razy to bym się z żadną nie przespał. – Podłapałeś którąś? – Mógłbym mieć ze sześć z tych, które tu są, ale sam wiesz... Jak człowiek jest żonaty, to nie może się za byle co łapać... Mógłbym żonie przywieźć prezent, o jakim wcale nie marzyła. 47 – Ja sobie załatwiłem jedną. Wczoraj spał z nią Bronek, już więc jest wypróbowana. Obiecałem jej, że jej załatwię próbne zdjęcia do następnego filmu. Ucieszyła się bidula, jak nie wiem co! Bronek mówił, że nawet całkiem milutka i nie zepsuta, tylko koniecznie chce grać w filmie. Nie będę jej odbierał nadziei. Tyle jej, co się nacieszy. – Co z panami się dzieje?! – Trzeci asystent reżysera wpadł do szopy obrzucając złym spojrzeniem zastawiony stół i biesiadujących mężczyzn. – Zaraz zaczynamy ujęcie, a panowie przy stole zamiast przy reflektorach! – Zdąży się. Zdąży. Jeszcze się słoneczko nie przetarło – odpowiedział ten, który miał już urobioną na noc dziewczynę. Potem obydwaj wstali, przeciągnęli się, poprawili paski przy spodniach i nie śpiesząc się wyszli. Trzeci asystent spojrzał na panienkę od rozetek. – Krysiu, sprawdź, ile jeszcze kur zostało. Musi być chociaż parę kawałków na stole, bo inaczej stary się wścieknie. Daj wszystko, co masz, na stół: napoje, owoce, orzechy... ale kury na samym końcu! Jak hołota zobaczy kury, to pożrą, zanim jeszcze zaczniemy ujęcie. Najlepiej zapowiedz, że kury są nieświeże, to ich odstraszy. Panienka od rozetek nie raczyła odpowiedzieć. – Co? Co jest, bobasku? – Trzeci asystent podszedł i próbował palcem unieść dziewczęcą brodę, równocześnie szukał spojrzenia za urzęsioną powieką, ale oczy umknęły w bok. – Daj mi spokój! Jestem zła. Każą mi tu być sprzątaczką i nie wiadomo czym... Nie angażowałam się do filmu w tym celu. – Ojej! Robisz sobie coś z gadania starego? Nie może sobie dać rady z filmem, to się mści, na kim może. Zobaczysz, jak ja będę kiedyś robił samodzielny film... – Już od roku o tym słyszę i nic... – A co ty byś chciała? Myślisz, że tak od razu można wyskoczyć na pierwszego? Takie są układy rozumiesz? Można mieć talent, ale to nie znaczy, że się film dostanie do zrobienia. – No właśnie. Możesz go nigdy nie dostać. – Przestań mnie denerwować! Dostanę film, tylko muszę się najpierw odpowiednio ustawić. – Jak się będziesz jeszcze parę lat ustawiał, to ja się tymczasem zestarzeję. Mam już dosyć tego wszystkiego. – Proszę cię bardzo! Rób, co chcesz! Powiedziałem ci, że jak dostanę film, to u mnie zagrasz. Nie chcesz, twoja sprawa! Nie myśl tylko, że inni na ciebie czekają. Takich dziewczyn, jak ty, jest tysiące. U mnie masz szansę, ale jeżeli nie chcesz czekać... – Przestań mnie straszyć... Zresztą zbrzydło mi już to wszystko. Rzucę to i pójdę się uczyć. Byłam idiotką, że się dałam namówić na ten cały bałagan... Z bliska to wszystko całkiem inaczej wygląda... – Jak chcesz. Jak chcesz, moja droga. – Przestań powtarzać w kółko „jak chcesz”! Pewnie że zrobię, jak chcę! – Widzę, że się dzisiaj nie dogadamy... W każdym razie teraz dopilnuj, żeby niczego nie brakowało na stole, a wieczorem porozmawiamy. Trzeci asystent wybiegł ze szopy, aby dopilnować statystów, którzy wiecznie rozłazili się i nigdy nie można ich było wszystkich na raz zgromadzić. Chmury nad dziedzińcem kościoła rozwlokły się w szarą smugę. Deszcz już nie padał, ale słońca widać nie było. Człowiek z psem znowu wybiegł przed bramę, gdzie miał jakiś własny punkt obserwacyjny. Reżyser wstał z krzesełka, odebrał z rąk drugiego asystenta tubę i znów przemówił: – Proszę uważnie słuchać! Teraz zrobimy próbę, tak żeby każdy wiedział, co ma robić. Jak tylko pokaże się słońce, natychmiast zaczynamy ujęcie. Wszystkie panie grające rajczynie i 48 panowie grający rajców proszeni są o zajęcie miejsc przy stole. Zaraz podadzą potrawy, ale proszę nic nie jeść podczas próby. Jeść będzie się dopiero w czasie ujęcia. Każdy niech siada tak, jak mu wygodniej, byle panie były przedzielone panami. Jakieś dwadzieścia osób z ludu, to znaczy statystów, niech się ustawi za krzesłami rajców... Tłum statystów rzucił się w stronę krzeseł. Przepychali się i cisnęli przyciskając rajców do stołu, zdzierając nakrycia głowy pań rajczyń, depcząc ich długie suknie, potrącając krzesła i ławy. – Mówiłem dwadzieścia osób, a nie sto! – ryczał przez tubę reżyser, ale każdy ze statystów uważał, że właśnie on zalicza się do tych wybranych dwudziestu osób. Reżyser wyrżnął tubą w podium. – Na miłość boską! Niech ktoś wybierze tych ludzi i ustawi ich gdzie trzeba! My nie gramy sceny rzezi mieszczaństwa, lecz scenę biesiadowania. Asystenci zaczęli się uwijać, siłą odciągając statystów od stołu. Dziewczyna o długich blond włosach uchwyciła ramię trzeciego asystenta. – Niech mnie pan zostawi! Proszę pana! Spojrzał na nią; miała wielkie zielone oczy i pieprzyk nad górną wargą, „trzeba będzie się jej bliżej przyjrzeć”. – Dobrze, niech pani zostanie – zgodził się trzeci asystent. Otrzymał uśmiech i spojrzenie poprzez przymrużone powieki. Panienka od rozetek niosła właśnie ogromną tacę z owocami. Pochwyciła to spojrzenie i ten uśmiech. – Proszę zrobić miejsce! Widzi pani, że niosę ciężką tacę! I proszę pamiętać, że nie wolno nic jeść przed ujęciem! Tłum odtrącony od stołu stał w pobliżu, czujny i wyczekujący; kiedyś przecież nadejdzie taki moment, kiedy będzie się można rzucić na jedzenie. Sami wszystkiego nie zjedzą. – A więc, proszę państwa – próbował przekrzyczeć szumiący tłum reżyser – po „klapsie” wszyscy zaczynają jeść... Jedni niech jedzą owoce, inni drób, ktoś niech pije wino, ktoś inny niech nalewa... Zwyczajnie, jak przy biesiadnym stole. Tego przecież państwu nie potrzebuję mówić, wszyscy państwo jesteście aktorami... Potem kamera przejdzie na postacie znajdujące się na podium, ale państwo nie zmieniacie swoich pozycji... Będzie znowu ujęcie na stół, z tym że państwo macie się tak zachowywać, jakby nagle was coś zadziwiło, zaskoczyło... Niektórzy przestaną pić, inni zastygną z kęsem kury w uniesionej ręce... Musi powstać atmosfera niepokoju i grozy... Pani Telimena oparła łokcie na stole, podpierając głowę rękami; zamyśliła się. – Słuchaj – zwróciła się do pani Dusi – dlaczego my z ucztowania mamy przejść w nastrój grozy? – A co ciebie to obchodzi? – odpowiedziała zniecierpliwiona pani Dusia. – Jak to, co mnie obchodzi? Muszę wiedzieć, co robię i rozumieć, dlaczego to robię. – Słuchaj! Ty jesteś nienormalna – pani Dusia była wyraźnie coraz bardziej rozdrażniona. – Płacą ci za to, żebyś najpierw jadła, a potem była zaskoczona. Tylko to masz robić! Nie płacą ci za myślenie. Jeżeli reżyser chce, żebyś najpierw jadła, a potem była zaskoczona, to widocznie jest mu to do czegoś potrzebne. Zaangażowali cię na dwa dni zdjęciowe, a ty chcesz przeanalizować cały scenariusz! Jeżeli musisz wszystko wiedzieć, to zgłoś się do niego po filmie, może ci wyjaśni, ale teraz, na miłość boską, siedź cicho i proś boga o promyk słońca, żebyś zdążyła w tym czasie coś zjeść, a potem się zadziwić i żeby słońce nie zaszło, nim to wszystko zdążysz zrobić. – Tak, tak! – poparła panią Dusię Marianna. – Prośmy pana boga o słońce! Jeszcze nigdy tak go nie pragnęłam, jak dzisiaj! Nawet w czasie urlopu. – Uwaga, proszę państwa! Robimy próbę! Na razie bez jedzenia... Może trzeba będzie zrobić dwa albo trzy powtórzenia, i mogłoby nam jedzenia nie starczyć. – Reżyser stojąc przy 49 swoim krzesełku obserwował stół, potem przeszedł w miejsce, gdzie stała kamera filmowa i odsunąwszy szwenkera sam zajrzał w okienko kamery. Operator spoglądał w niebo. Minę miał bardzo nieszczęśliwą. Podszedł z dziwnym okrągłym przedmiotem, którym mierzy się nasilenie światła, i po kolei przykładał go do twarzy najbliżej siedzących osób. Zamyślił się i wypuścił z ręki przedmiot, który zadyndał na łańcuszku na jego piersi. – Proszę państwa o powtórzenie czynności! – krzyczał reżyser wpatrzony w kamerę. Aktorzy podjęli więc trud wyimaginowanego jedzenia. Natychmiast pięciu chłopaków, usadowionych na murze kościoła nad przybudówką, zaczęło gwizdać i rzucać w aktorów kamykami, które obdłubywali z muru. – Złazić stamtąd! Ale już! – ryknął groźnie czwarty asystent, ale odpowiedział mu jeszcze głośniejszy gwizd i kamyki gęściej zaczęły spadać na podwórko. Reżyser wysłał czwartego asystenta, rozkazując mu zrobić porządek z chłopakami. Nie wiadomo, jakich argumentów użył asystent, w każdym razie za chwilę chłopców już na murze nie było. – A pani kim jest?– zapytał nagle reżyser odsuwając twarz od kamery. Marianna wiedziała, że pytanie jest skierowane do niej. Zresztą obawiała się tego pytania. – Jak to kim jestem? Jestem rajczynią – odpowiedziała. – Uzgadniałyśmy to z panią scenograf... – Aha. W takim razie w porządku – odpowiedział reżyser i poprosił o jeszcze jedną próbę, jak obiecał „już ostatnią”. Więc znów było wyimaginowane jedzenie, potem nagle wyraz bezgranicznego zdumienia i zaskoczenia. Pani Telimena jadła i zdumiewała się, cały czas jednak cierpiąc w duchu nad niemożnością zrozumienia przyczyny tego zdumienia. No i nagle zaświeciło słońce! U ramion Marianny wyrosły prawdziwe anielskie skrzydła; unosiła się w powietrzu, właśnie w tej smudze słońca, wyfrunęła ponad dziedziniec kościoła, ponad kościół, szybowała szczęśliwa i bezcielesna, patrząc z góry z uśmiechem na dobry świat, dobrego reżysera, wszystkich dobrych asystentów, kamerzystów, elektryków, kierowników planu, na cały dobry filmowy tłum, zwłaszcza na dobrą panienkę z „klapsem”, na urocze dwie czarne deszczułeczki z napisem „Nietoperze 128”, które niedługo kłapną, zwyczajnym drewnianym kłapnięciem, ale cudownym w skutkach: jeden dzień zdjęciowy zostanie zaliczony. Osiemset złotych stanie się faktem niezaprzeczalnym – osiemset złotych w portfelu, potem niedbale rzucone na ladę sklepu z artykułami luksusowymi, gdzie męskie swetry leżą sennie na półkach i czekają na szelest banknotów, po którym to szeleście zostaną najpierw spakowane w torebkę z napisem „Moda Polska”, potem mocno przyciśnięte do zwariowanej ze szczęścia żony powędrują, a raczej pogalopują przez ulice, aby znaleźć się w domu, wypaść z torebki na stół czy też na tapczan i swoją pięknością oraz miękkością dobrego gatunku wełny oczarować małżonka pana, który z trochę głupią miną, by nie zdradzać swoich uczuć i radości, zgniecie najpierw mankiet rękawa, niby sprawdzając gatunek, potem powie: „Niezła rzecz, ale chyba zwariowałaś, żeby wydawać tyle pieniędzy! Przecież to musi kosztować majątek!” „Zarobiłam w filmie, wariacie – odpowie żona – po prostu wzięłam tę forsę za darmo! Daję ci słowo, tam się nic nie robi, tylko się czeka na słońce, i oni za to płacą”. Ciało Marianny siedziało wciśnięte między panią Dusię i „Kawał Głosu”, ale duch ciągle jeszcze łopotał skrzydłami i pławił się w tym jedynym promieniu słońca. Już zapalono reflektory. „Kawał Głosu” odgryzł pół jabłka, żeby na ujęciu wyglądało to naturalniej i czyniło wrażenie, że już dawno uczta się zaczęła. Dziewczyna z blond włosami, stojąca za plecami pani Dusi, wsunęła rękę między jej ramię i „Kawał Głosu” i pochwyciła z misy orzech. 50 – Co to ma znaczyć? – krzyknęła pani Dusia. – Proszę nie dotykać niczego na stole! I proszę stanąć trochę dalej. Wali się pani na mnie i miażdży mi klatkę piersiową! – Z obrzydzeniem patrzyła na długie blond włosy. – A poza tym nie lubię włosów w talerzu – dorzuciła mrukliwie. Długie włosy oddaliły się trochę, dziewczyna skrzywiła się pogardliwie i wystawiła język za plecami pani Dusi. – Ohydny babsztyl! – powiedziała do ucha stojącego obok niej młodego człowieka. – Myśli, że sama wszystko zeżre. Operator uwijał się między aktorami, przykładając okrągły aparacik do ich twarzy; minę miał w dalszym ciągu niezadowoloną. – Nie będę kręcił w „mleku” – powiedział do reżysera. – To jest guzik, nie ostrość! – Proszę nie dyskutować! Dla mnie ostrość jest wystarczająca! Nie będę czekał na podzwrotnikowe słońce! Za chwilę i tego nie będzie! – wściekał się reżyser. – Proszę! Wszyscy na swoje miejsca! Zaczynamy kręcić! – Nagle uniósł rękę w górę. – Chwileczkę! Jeszcze raz chcę sprawdzić obraz! – Podbiegł do kamery i wspinając się na palce zaglądał w głąb. Panienka z „klapsem” rozwarła już deszczułeczki. Nad stołem zawisły ręce, za moment każda z tych rąk miała pochwycić wybraną potrawę. Był to moment czujności i napięcia przed mającym nastąpić terkotem kamery. Pani Dusia rzuciła ostatnie spojrzenie na pozostawioną w kącie przybudówki torebkę... Wtedy zobaczyła, że mężczyzna w stroju żaka, przeskoczywszy drewnianą barierkę przybudówki, podchodzi do drzwi komórki, odsuwa skobel i wchodzi w głąb piwniczki. – Ten drań idzie żłopać naszą wódkę – powiedziała kątem ust do Marianny. – Ciekawe tylko, skąd on wie, że my tam coś mamy? – Teraz nic nie możemy zrobić – odpowiedziała równie konspiracyjnie Marianna. – Jeżeli dosyć szybko uporają się z tym ujęciem, zdążymy jeszcze coś uratować... Asystenci stali w szeregu przed stołem, wpatrzeni w aktorów, z palcami przytkniętymi do ust z nakazem zupełnego milczenia. Ujęcie już, już miało się zacząć. – To nie jest dobre – powiedział nagle reżyser, odstępując od kamery – trzeba będzie przenieść stół w inną stronę! Ta ściana kościoła mi nie gra. Jest za płaska. Muszę mieć fragment drzwi. Proszę przenieść stół bardziej na lewo. Tymczasem zrobimy ujęcie z ludem. Proszę bardzo, państwo przy stole chwilowo są wolni. Statystów proszę podzielić na dwie grupy; jedna grupa po prawej stronie podium, druga... trochę mniejsza, po lewej. Najpierw zrobimy ujęcie z lewej, a potem zaraz... Myślę, że uda nam się dosyć szybko to zrobić... przejdziemy na prawą. Z wysokości wieży kościelnej duch Marianny, łamiąc skrzydła, leciał na łeb i na szyję. Wełniany sweter powrócił na półkę w sklepie z elegancką konfekcją męską. Mąż apatyczny i cierpki siedział na pustym tapczanie, na którym nigdy nie leżał sweter w dobrym gatunku... – Niech to wszyscy diabli wezmą! – zaklęła Marianna, wstając od stołu. – I po co mi się zachciało być rajczynią? Może już nigdy nie dojdzie do ujęcia rajców? Gdybym pozostała przy postaci przekupki, miałabym za chwilę „klaps”. Co za kretyńska historia! – Jeszcze zdążysz – powiedziała pani Dusia. – Włóż fartuch i ładuj się w tłum! Ja niestety nie mogę nic zrobić w tym kostiumie z naszywanymi fałszywymi klejnotami. Przy okazji skocz do piwniczki i wywal tego faceta! Marianna jednym susem przesadziła barierkę przybudówki. Człowiek w piwniczce nic ją teraz nie obchodził. Pochwyciła swój fartuch z worka i nerwowo wkładała go na siebie; szelki nie chciały przejść przez głowę, zaczepiła nimi o czepek, który zsunął się i spadł na zadeptane błotem kamienie. Wcisnęła ten czepek byle jak i zmieszała się z tłumem po lewej stronie. Oczy przebiegły po niebie, gdzie znów zjawiła się chmura, grożąc jedynemu promykowi słońca. Odwrócono reflektory w kierunku tłumu po lewej stronie. Panienka z „klapsem” przekręciła się bokiem i znów rozwarła drewniane deszczułeczki. Tłum statystów gotował się do ujęcia. 51 – Państwo macie tylko stać i po prostu gapić się na podium – poinformował reżyser. – Proszę patrzeć tak, jakby działo się tam coś ciekawego. Kamery skierowano na tłum po lewej. Asystenci ustawili się rzędem z palcami przy ustach. Moment oczekiwania i napięcia przed ujęciem... Żeby tylko ta chmura nie doszła do słońca! W każdym razie nie wcześniej, nim zrobią „klaps”!!! – już rozpaczliwie myślała Marianna. – Wszyscy rozumieją, o co chodzi? – zapytał reżyser. Kiwnięto głowami. W okienku budynku po prawej stronie podium, ponad miejscem gdzie stał drugi tłum statystów, pojawiła się głowa Lola, z łysiną otoczoną rzadkimi rudymi włosami. Lolo z braku innego zajęcia oglądał z góry plan zdjęciowy. Ktoś z tłumu rzucił jakąś uwagę pod adresem Lola. Lolo zaśmiał się. Reżyser wściekły odwrócił się w kierunku śmiechu i nagle zamiast się rozzłościć, rozpromienił się cały: – Ależ tak! To będzie bardzo dobre! Niech pan tam zostanie w tym oknie! Zdecydowanie dobre!... Zmieniamy ujęcie! Kamery na prawą stronę! Lewa strona jest mi właściwie niepotrzebna. Państwo się przydadzą do innego ujęcia, w tłumie na ulicy, ale na to jest czas. Robimy prawą stronę! Tłum z lewej próbował się przemycić na prawą stronę. – Proszę się nie ruszać! Wszyscy zostają na swoich miejscach! Już! Już! Szkoda każdej minuty! Reflektory i kamery na prawą! Uwaga! – Reżyser stał z rozcapierzonymi rękami, a gest ten był wystarczająco wymowny, aby nikt nawet nie próbował ruszyć się ze swojego miejsca. Czarny brzuch chmury zdradziecko sunął w kierunku słońca... – Uwaga! Cisza na planie! Zaczynamy! Klaps!!! – ryknął reżyser. Szczęknęły czarne deszczułeczki. – Nietoperze sto dwadzieścia osiem – beznamiętnym głosem powiedziała panienka od „klapsa” i zaterczały kamery... – Koniec ujęcia! – krzyknął reżyser i zwalił się na swoje płótnem obite krzesełko. Ucichł terkot kamer. Wiatr trzasnął uchylonymi drzwiami piwniczki, z której właśnie wyszedł mężczyzna w stroju żaka. Chmura zasłoniła słońce. Teraz zaczęło się nowe czekanie. Czas, w którym zebrani na dziedzińcu kościelnym ludzie zaczęli znów organizować swoje prywatne tymczasowe życie. Panie Dusia i Marianna powróciły na swoją ławkę pod przybudówką, spędziwszy uprzednio rozgoszczone tam już dziewczyny. – Ta ławka należy do nas – powiedziała pani Dusia. – Dlaczego? – zdziwiła się jedna z długowłosych. – O ile się nie mylę, to jest ławka należąca do filmu... – Nie będziemy dyskutować na ten temat, droga pani! Siedziałyśmy od początku na tej ławce i dalej będziemy siedzieć. Poza tym, proszę nie zapominać, że jesteśmy aktorkami! – Z godnością przypomniała pani Dusia. – Phi! Co za różnica? Tak samo statystujecie, jak my – odcięła się długowłosa. – Komentarze proszę zachować dla siebie. My w każdym razie pragniemy pozostać wyłącznie we własnym gronie i proszę nam to udostępnić. – Nam też jest zimno! – upierała się długowłosa. – A tu jest jedyne zaciszne miejsce. – Jeśli się zaczęło marzyć o karierze w filmie – cedziła słowa pani Dusia – to trzeba być przygotowanym na wszystko. Na zimno także. – Te aktorki są okropne! – szepnęła długowłosa do towarzyszek, opuszczając miejsce pod przybudówką. – I są stare! Dlatego pewnie takie wściekłe. Mężczyźni to jeszcze... Ale też są 52 starzy i nudni. Najlepsi są ci faceci z filmu. Zauważyłyście, że oni w ogóle nie zwracają uwagi na te aktorki, a na nas patrzą!... Jakby nas chcieli pożreć!... Jeden się ze mną już dwa razy próbował umówić! I umówię się! Powiem w domu, że mam nocne zdjęcia. Obiecał mi rolę w następnym filmie... Wygląda na przyzwoitego faceta. Jak ja będę grała w filmie prawdziwą rolę, to wtedy pokażę tym paniom aktorkom!.. – Te dziewczyny to same wydry – powiedziała pani Dusia, kiedy została sama z Marianną. – Na sam widok tych brudnych strąków na głowie niedobrze mi się robi! I bezczelne to nieprawdopodobnie! Kiedyś było nie do pomyślenia, żeby młoda dziewczyna odezwała się w ten sposób do starszej od siebie osoby! – Może nie mają nas za takie stare? – bez przekonania powiedziała Marianna. – Nie powiedziałam, że stare, tylko starsze od nich! A w ogóle przestańmy mówić o idiotkach! Co one nas obchodzą? Niech sobie latają z tymi długimi włosami! Wyglądają jak pułapki na nietoperze, a nie ludzie! – Kwestia mody – powiedziała Marianna, patrząc za długowłosymi. – Mnie to nie obchodzi. Za czasów naszej młodości wpinało się we włosy świeże kwiaty. To było piękne, ale może też denerwowało panie w naszym wieku... – Co ty pleciesz? O jakim wieku mówisz?! – zdenerwowała się pani Dusia. – Nasz wiek jest właśnie najpiękniejszy. Kobieta w naszym wieku jest dopiero prawdziwą kobietą, kwintesencją kobiecości. Te idiotki, jeżeli się komuś podobają, to chyba tylko dlatego, że są niedomyte, a teraz jest epoka wszelkich wynaturzeń i zboczeń. – Nie rozumiem, czemu się tak denerwujesz? Co cię to obchodzi? Ja jedynie myślę o tym, czy aby się przetrze i dojdzie do ujęcia z nami. – Masz rację, co mnie to obchodzi? – wypowiedziała swoje sakramentalne słowa pani Dusia. – Czasem diabli mnie biorą bez żadnego powodu. Marianna rozejrzała się. – Ciekawe, gdzie się podziała Telimena? – Jak to gdzie? Szasta gdzieś tyłkiem, żeby wreszcie ktoś ją zauważył. Nasza Telka nie przestaje marzyć o karierze. Zaczęła te szczęśliwe marzenia, kiedy była podlotkiem i nic się do tej pory nie zmieniło; dalej marzy... Telka nawet w Skolimowie, pośród emerytowanych artystów będzie marzyć, że ją tam jeszcze ktoś odkryje i pozwoli jej zrobić karierę. Szczęśliwi ludzie, którzy swój obraz widzą taki, jak na zdjęciu z pierwszej komunii. – Skąd wiesz, że Telimena tak właśnie siebie widzi? Ja tego nie jestem pewna – powiedziała z zadumą Marianna. – Nikt z nas nie wie, jaka ona jest w nocy, przed zaśnięciem, kiedy człowiek jest cholernie sam i jest taki, jaki naprawdę jest... – Nie wyobrażam sobie Telki, która przed zaśnięciem pobekuje, litując się nad sobą, nad swoim zakichanym życiem i nad tym, że już jest wystarczająco stara, aby wypić ziółka, włożyć barchanową koszulę, która chroni przed reumatyzmem i zwalić się w łóżko. Telka przed snem na pewno robi sobie lewatywę z rumianku, żeby wypłukać żołądek i mieć na drugi dzień płaski brzuch, potem moczy się w dziewięćdziesięciu dziewięciu ziołach, celem zjędrnienia ciała, zakręca papiloty, maści się kremami i przygotowuje się do podboju świata. Przed zaśnięciem majaczą się jej na pewno podróże dookoła świata i to u boku wytwornego mężczyzny, najlepiej Szweda, z którym po podróżach osiądzie na jego własnej wyspie pośród zielonych jezior; tam jest klimat, który sprzyja wiecznej młodości. Telki nic nie dobije, mówię ci, każdą rzecz potrafi sobie wytłumaczyć na własną korzyść. Marianna wyciągnęła przed siebie stopy, obserwując spuchnięte kostki nóg. – Właściwie można tylko pozazdrościć Telimenie takiego stosunku do życia – powiedziała, dotykając palcem opuchlizny; po każdym przyciśnięciu palca pozostawał mały dołek. – Cholera! Nogi mi puchną! Nie wiem, co to jest?... Pani Dusia nie raczyła zwrócić uwagi na zatroskane słowa Marianny, dotyczące dolegliwości nóg. Ciągle tkwiła w temacie Telimeny: 53 – To jest głupi optymizm! To jest naiwność! Może jej to nawet pomaga żyć, ale dla otoczenia jest denerwujące i śmieszne. Ja w każdym razie zawsze staram się unikać śmieszności. – Byłaś kiedyś w Skolimowie? – zmieniła temat Marianna. – Kiedy będę musiała skończyć z teatrem, wyniosę się natychmiast do Skolimowa. – Czyś ty zwariowała?! – krzyknęła pani Dusia. – Tam dopiero jest teatr do kwadratu! Dokąd muszę, pracuję w teatrze, ale kiedy z nim skończę, to już raz na zawsze! Jeszcze na starość dać się zakwasić w teatralnej kiszonce, to już trochę za dużo! Ty sobie nie zdajesz sprawy, jakie tam dopiero są draki!... Znasz Kaśkiewiczową? – Kaśkiewiczową? – zastanowiła się przez chwilę Marianna. – Czy ona przypadkiem nie była kiedyś w naszym teatrze? – Była. Jakieś dwadzieścia lat temu, potem przeniosła się gdzieś na prowincję, była całkowicie głucha na jedno ucho i dziwię się, że ją w ogóle gdzieś przyjęli... Ale nie o to chodzi... Kaśkiewiczowa wreszcie i na szczęście dla wszystkich teatrów przestała grać i przeniosła się do Skolimowa. Zabrała ze sobą nawet kota, chociaż był na wpół wyleniały i miał egzemę. Powiedziała, że bez kota się nie ruszy. No i tam od razu zaczęła wodzić rej i rządzić! Ona wszędzie rządziła, gdziekolwiek tylko się pokazała... To istna plaga, taka baba... I wyobraź ty sobie, Zakrzyńska... Znasz Zakrzyńską? – No chyba. Każdy ją znał. Grała te wszystkie babcie, co to się ciepło koło serca robi, jak się taką babcię na scenie zobaczy... Zresztą i prywatnie była bardzo sympatyczna. – No więc Zakrzyńska trafiła też do Skolimowa. Miała już wtedy siedemdziesiąt osiem lat. I wyobraź sobie tę hecę, kiedy Kaśkiewiczowa spotkała się z Zakrzyńską!... Marianna spojrzała zaciekawiona na panią Dusię. – Nic nie wiem... – Człowieku! Pierwszy mąż Kaśkiewiczowej rozwiódł się z nią dla Zakrzyńskiej! To było pięćdziesiąt lat temu, ale Kaśkiewiczowa nigdy tego Zakrzyńskiej nie wybaczyła. Chociaż Kaśkiewicz umarł już przeszło trzydzieści lat temu, w Kaśkiewiczowej nigdy nie umarła wściekłość i nienawiść do Zakrzyńskiej... Kaśkiewiczowa podbechtała wszystkie swoje przyjaciółeczki, nawet mężczyzn wciągnęła do spisku, i po prostu nikt się nie odzywał do Zakrzyńskiej. Nikt się jej nie kłaniał! W jadalni siedziała sama przy stole. Bojkotowali ją jako nierządnicę i uwodzicielkę! Facetkę, która miała już prawie osiemdziesiąt lat! W końcu doszło do interwencji spowiednika Kaśkiewiczowej, kazał im się pogodzić, ale Kaśkiewiczowa ani słyszeć o tym nie chciała. Powiedziała, że Zakrzyńska to jest parszywa owca, a biblia każe usuwać takie owce oraz oddzielać ziarno od plewy!... No i Zakrzyńska musiała się wynieść ze Skolimowa. Miała szczęście, bo jak się pakowała, to się trochę spociła, zawiało ją, dostała obustronnego zapalenia płuc i umarła. Ale Kaśkiewiczowa nawet po śmierci jej nie przebaczyła i nie poszła na pogrzeb... A ty się chcesz wybierać do Skolimowa! Trzeba mieć źle w głowie! – Ja nikomu męża nie odbiłam – odpowiedziała obojętnie Marianna. – Mogę pójść do Skolimowa. – Nie rób ze siebie durnej! – zdenerwowała się pani Dusia. – Wiesz, że nie o to chodzi. A poza tym, o czym ty mówisz? Jaki Skolimów?! Masz jeszcze sporo czasu, żeby o tym zacząć myśleć! – Czuję się stara – odpowiedziała Marianna. – Kiedy patrzę na te wszystkie młode dziewczęta, wydaje mi się, że zabieram im miejsce na świecie. Czuję też ich pretensje, że to im się wszystko należy... Kiedyś w zimie szłam w moim kożuszku i w tej wielkiej czapie... wiesz, takiej kudłatej... Zostałam po prostu brutalnie zaczepiona przez trzy młode dziewczęta; stanęły bezczelnie przede mną i jedna z nich powiedziała: „Patrzcie! Taka stara baba i tak klawo ubrana! Po co jej to? Takie szatki powinny być dla nas, bo my jesteśmy młode! Wyskakuj babciu z tego kożuszka! I tak na ciebie nikt nie spojrzy!” – Trzeba było zawołać milicjanta! – powiedziała z przekonaniem pani Dusia. – Ja bym absolutnie nie tolerowała podobnego chamstwa! 54 – Nie próbowały ze mnie zdzierać tego kożucha, więc nie miałam powodu wołać milicjanta. A to że mówiły?... Cóż, fakt pozostaje faktem, nawet jeśli nikt nam o tym nie przypomina... Jestem stara. – Jesteś głupia! – wrzasnęła pani Dusia. – Wyprowadziłaś mnie z równowagi tym gadaniem! Chodź! Pójdziemy do piwniczki i łykniemy po odrobinie. Zaraz się nastrój poprawi... Każda z tych zakichanych długowłosych będzie też stara, tylko że przy okazji będzie nikim, a tym jesteś świetną aktorką! Co to za atut – młodość?!... Młodość też się kończy!... Chodź! Chodź! Nie rób tych beznadziejnych min! Trzeba mieć trochę wiary w siebie! – Telimenie stawiałaś to jako zarzut... – Och! Telimena!... Ona po prostu przesadza, a złoty środek jest najważniejszy. Panie zniknęły w piwniczce. Marianna schyliła się i wyciągnęła zza słupka butelkę. Potrząsnęła nią. – Jest jeszcze trochę – powiedziała. – Ten typ nie wypił wszystkiego. Skąd on mógł wiedzieć, że my tu coś mamy? – Jak znam Tropczyńskiego, to jego robota. Zemścił się na nas – odpowiedziała pani Dusia. – Wiedział, że w czasie ujęcia nikt z nas nie będzie mógł odejść od stołu, wysłał więc tego faceta, żeby tymczasem wypił naszą wódkę. Swoją drogą, to jednak jakiś straszny cham, ten facet, może nawet złodziej... Wśród tych statystów są niesamowite typy. Jakby się tak rozejrzeć, to mamy tu przekrój wszystkich zawodów i wszystkich charakterów. Rozpoznałam nawet jedną pisarkę i pewnego starego prawnika... Opowiem ci o nim potem... Ciekawe, dlaczego ludzie tak pchają się do filmu? Co to za magia? Bo już nie mówię o tych długowłosych kretynkach, z których każda znalazła się tutaj, licząc na karierę. Ale dlaczego zaangażowali się do statystowania poważni ludzie? Przecież nie chodzi chyba o te parę złotych zarobku? – Myślę, że z ciekawości i może z chęci przeżycia czegoś niebanalnego – odpowiedziała Marianna. – Co tu można przeżyć, prócz zimna? – Pani Dusia wzruszyła ramionami. – No, pij i dawaj butelkę! Przedtem mnie rozgrzało, a teraz się trzęsę. Marianna wypiła spory łyk, skrzywiła się, wytarła dłonią flaszkę i oddała pani Dusi. – Ohydne to jest! – No pewnie, że nie smakuje jak lody, ale za to skutek, przynajmniej w pewnych wypadkach, jest dobry; jak człowiek rąbnie sobie kielicha, to świat inaczej wygląda. Czasem to jest potrzebne. Człowiek nie jest z żelaza i ma swoje złe chwile... Ja dzisiaj jestem maksymalnie wyprowadzona z równowagi! Nawet nie wiem, czemu... Ten cały bałagan na planie, to oczekiwanie na słońce, zimno, ważniackie miny panów filmowców... Wszystko mnie wyprowadza z równowagi. Żałuję, że w ogóle zgodziłam się na ten film. Co innego, kiedy w filmie gra się rolę, wtedy skaczą koło człowieka, a nas tu mają za nic! – Odstawiając butelkę za słupek pani Dusia powiedziała jeszcze: – Choć! Zejdziemy na dół i przy okazji zrobimy siusiu.... Już mnie nerki zaczynają boleć z tego zimna... Podwinęły fałdy długich sukien i przykucnęły na ostatnim schodku. – Żeby nas tylko ktoś tutaj nie nakrył – zaniepokoiła się Marianna. – Jak się ktoś z obsługi kościelnej dowie, żeśmy sobie tu zrobili siusialnię, to może być awantura. – Masz się czym przejmować! – powiedziała pani Dusia. – Chodź! Ciemnymi schodami, sunąc rękami wzdłuż wilgotnej ściany, dostały się na górę. Kiedy wychodziły z piwniczki, mężczyzna w stroju żaka przyglądał się im ironicznym i złośliwym wzrokiem. Około godziny trzynastej niebo jeszcze się nie przetarło z chmur, za to przywieziono na plan bigos. Bigos był w wielkich blaszanych pojemnikach. Postawiono pojemniki pod murem kościoła, a obok kosz od bielizny pełen bułek. 55 Tłum statystów odsunął się od pojemników, robiąc miejsce dla ludzi z ekipy filmowej, którzy podchodzili z talerzami, rozdzielanymi przez panienkę od rozetek. Zapach gorącego bigosu wypełnił dziedziniec kościoła. Nosy statystów wchłaniały ten zapach, w brzuchach podejrzanie burczało, widocznie soki żołądkowe zbuntowały się nie mogąc połączyć się z jakimś konkretnym bigosem; sam zapach nie wystarczał dla zaspokojenia głodu. Marianna kopnęła w drewnianą barierkę przybudówki, jakby tym ruchem mogła wykopać ze siebie złość na tych z filmu za to, że jedli, i na siebie, że była na tyle głupia, aby nie zabrać ze sobą nic do jedzenia. – Czy my mamy dobrze w głowie? – zwróciła się do pani Dusi. – Jak można było przyjść na cały dzień i nie zabrać jedzenia? – Przecież nikt z nas nie wiedział, gdzie się będzie kręcić – odpowiedziała pani Dusia, równie głodna i zła. – Kiedyś kręciliśmy na przystani, blisko baru... Cały dzień można było tam siedzieć i jeść. Byłabym przejadła dzienną stawkę... Do głowy mi nie przyszło, że nas władują tutaj. Ich to oczywiście nic nie obchodzi. Nie mieli powodu nas uprzedzać. Płacą, a to już starczy za wszystko. – Ciekawa jestem, czy zostawią jedzenie, jeżeli się pokaże słońce? – zastanawiała się Marianna. – Na pewno najpierw skończą jeść bigos... Może by któryś z naszych skoczył i przynajmniej kupił chleba?... Do wieczora zdechniemy z głodu! – Tutaj w pobliżu nie ma żadnego sklepu, a kto będzie w kostiumie paradował do miasta? Zresztą nikt się nie ruszy, żeby nie stracić ujęcia – odpowiedziała pani Dusia. – Lolo już miał ujęcie! – wykrzyknęła Marianna. – Można by go wysłać! – Przecież ci tłumaczę, że nie pójdzie w kostiumie, a ubrania zostały w muzeum. A zresztą spróbuj teraz znaleźć Lola albo „Kawał Głosu”... Już się zaszyli w jakimś kącie z dziewczynami... Jeżeli nie przyszli dopić swojej wódki, to znaczy, że robią coś o wiele przyjemniejszego. Bigos zniknął z pojemników. Mały mężczyzna, o krzywych nogach z wystającymi na zewnątrz łydkami, rzucił się na porzucony po bigosie pojemnik. Krótkimi rękami, nie podwijając nawet zwisającego szerokiego rękawa, grzebał we wnętrzu pojemnika i wygarniał ręką resztki bigosu. Oblizywał tę rękę i znowu ją zagłębiał w pojemniku. – Obrzydliwość! – powiedziała Marianna obserwując mężczyznę, jego ohydną twarz ze sterczącym zarostem, kłapciaty nos, malutkie mętne oczka, bezzębne usta i grube wargi, po których spływał tłuszcz aż na brodę. – Dlaczego angażują takie okropne typy? To przecież jakaś najgorsza szumowina! Nikt z odrobiną godności ludzkiej nie odważyłby się wylizywać pustych garnków. Zupełny pies na śmietniku! – Być może to jest pies – powiedziała obojętnie pani Dusia. – Tylko wyjątkowo szpetny pies. Nawet uszy ma jak spaniel, tyle tylko że z wyłysiałą sierścią. Widziałaś, jakie on ma długie uszy? – Błagam cię!... Daj spokój! Niedobrze mi się robi! – Pierwsza zwróciłaś na niego uwagę. Dlaczego ucho cię bardziej brzydzi, niż reszta? – Pani Dusia wzruszyła ramionami. – Ja już naprawdę nie mogę! – powiedziała Marianna, trzymając się za żołądek. – Gdyby nie to, że muszę zarobić te pieniądze, uciekłabym stąd. Czuję się jak śmieć pośród jeszcze gorszych śmieci. – Eee, przesadzasz jak zwykle – odpowiedziała pani Dusia, nie przestając patrzeć na człowieka wylizującego blaszanki. Nawet szczególnie zainteresował ją ten typ, poza tym sprawiała to wrodzona przekora; ona również miała dosyć tego filmu, również była głodna i denerwowali ją ci wszyscy ludzie, ale kiedy spotkała się z tym samym odczuciem u Marianny, natychmiast zajęła odwrotną pozycję. – Mnie to nawet bawi – powiedziała. – Przynajmniej jest szansa poznania ludzi i życia w różnych jego odmianach. Być może druga taka okazja się już nie trafi. 56 Człowiek o długich uszach spaniela sprawdził jeszcze raz wszystkie blaszane pojemniki, wyprostował się, nie racząc nawet wytrzeć tłustej brody, beknął głośno, założył łapy za sznur przepasujący jego burą suknię i rozejrzał się po obecnych. Jego wzrok napotkał spojrzenie pani Dusi. Uśmiechnął się, ukazując dwa czarne pieńki zębów pod górną wargą. Kiwając się na krzywych nogach przeszedł przez dziedziniec i podszedł wprost do pani Dusi. – Podjadło się – powiedział i znowu mu się odbiło – to teraz by się człowiek czegoś napił! – Wyciągnął zza sznura jedną brudną łapę. – Co łaska, kochana pani! Poproszę o parę złotych... Jeszcze nic nie zarobiłem, a wypić trzeba. Pani Dusia postarała się, aby jej twarz miała wyraz lodowaty. – Jakim prawem pan się zwraca do mnie o pieniądze? – zapytała groźnie. – A takim prawem, że pani na pewno ma pieniądze, a ja nie. Zwykle o tej porze miałem już zebrany ładny grosz... Pracuję przy tunelu, jako niewidomy, rozumie pani? – mrugnął okiem do Dusi. – Dzisiaj zachciało mi się być artystą, no i co z tego mam?... Same straty. Ale przecież w takim tłumie znajdzie się paru litościwych?... Niech pani zrobi dobry początek. Parę groszy dla biednego kaleki... Pomodlę się za panią i za dzieci... – Proszę szukać szczęścia gdzie indziej! – wycedziła pani Dusia. – Ja nie dam grosza. To nawet wstyd żebrać na wódkę! – A co panią obchodzi, na co ja wydaję zarobione pieniądze? Teraz jesteśmy kolegami, to mogę bez obawy powiedzieć, że chcę na wódkę. Jakbym panią spotkał koło tunelu, to oczywiście powiedziałbym, że proszę o parę groszy na chleb; tutaj wszyscy jesteśmy równi i mogę sobie pozwolić na szczerość. – Ja pana o szczerość nie prosiłam, natomiast poproszę, aby pan był łaskaw zostawić mnie w spokoju. W przeciwnym razie poskarżę się reżyserowi i wyrzucą pana! – Reżyser mi nic nie zrobi. Reżyser mnie specjalnie wybrał, bo on poszukuje typów do filmu. A ja jestem typ! Niech mi pani pokaże tutaj drugą taką gębę jak moja? No?! To jest twarz, która zagra w filmie, że „mucha nie siada”! Ale najpierw muszę się napić. Żeby być artystą, trzeba mieć natchnienie, a o suchej twarzy nic ze siebie nie wykrzeszę... Wszyscy wielcy artyści byli pijakami, słyszało się o tym... A zresztą niech pani nie myśli, że ja jestem byle kim... Teraz oczywiście człowiek musiał zrezygnować z wielkich ambicji... Starość nie radość. Ale nie narzekam; na pół litra zawsze lekko zarobię, a o zakąskę to już się Pan Bóg martwi... No jak? Zrobi pani dobry początek? – Powiedziałam, że nie! – Co za kobieta!... Współczuję mężowi... Panią to i do łóżka pewnie trzeba prosić na klęczkach... – Milczeć! – wściekła się pani Dusia. – Obrzydliwa, bezczelna kreatura! – Dobrze, dobrze – powiedział bez obrazy żebrak i poszedł do grupki mężczyzn; tam widocznie trafił na litościwych, bo do mycki, którą ściągnął z głowy, zaczęły spadać pieniądze. – Nieprawdopodobne! – powiedziała pani Dusia, kiedy żebrak już się oddalił. – Co chcesz? To też jest życie! – ze złośliwą satysfakcją odpowiedziała Marianna. – Nigdy nie miałybyśmy okazji zostać koleżankami żebraka, gdyby nie ten film... Podoba mi się to. Pani Telimena, szperając w tłumie w poszukiwaniu Tropczyńskiego, wreszcie trafiła na jego ślad; siedział na stercie desek w pobliżu bramy wiodącej na ulicę. Siedział cały zasłuchany, nie zwracając uwagi na nic i na nikogo, i wpatrywał się w twarz jakiejś kobiety. Chyba to jest ta pisarka – pomyślała pani Telimena. „Ta” miało oznaczać, że to jest osoba, którą wszyscy znają, a przynajmniej znać powinni. – Co ona robi w filmie? Przypuszczalnie szuka nowych wrażeń czy też nowych tematów... Jeżeli Tropczyński wpatruje się w nią z taką uwagą, to chyba nie dlatego, że nie chce stracić ani słowa z tego, co ona mówi, tylko pewnie 57 oblicza w myśli, na ile mu się opłaca znajomość z pisarką... Być może liczy, iż pisarka napisze kiedyś scenariusz, w którym on zagra główną rolę... – Nie ma takiego wydarzenia... nie ma momentu, który nie byłby przydatny pisarzowi w sensie wykorzystania go jako materiału do literatury – mówiła pisarka. – Wykorzystuje się nawet momenty najbardziej intymne... Pisarz nie może się oprzeć, żeby nie wykorzystać wszystkiego... No bo w końcu piszemy o życiu... Wszystko, co jest życiem, a więc i nasze własne życie, jest tematem... Proszę sobie wyobrazić taką historię... Tropczyński cały jakby zamarł w zamiarze wyobrażenia sobie historii, którą miał posłyszeć. – Zwyczajna sprawa... – zaczęła pisarka. Opowieść się skończyła, a pisarka siedziała nadal z rękami splecionymi na uniesionych kolanach. Patrzyła gdzieś przed siebie i uśmiechała się. Tropczyński patrzył na nią z głupawą miną, w której było trochę niepewności, nie wiedział, czy inteligentniej jest zachować milczenie, czy też powinien podjąć dyskusję. Na wszelki wypadek odczekał chwilę, potem chrząknął, aby zbudzić ją z transu i przybrawszy skupiony wyraz twarzy powiedział: – Tak, to bardzo ładna historia, niby zupełnie prosta, ale właśnie te najprostsze sprawy są najbardziej interesujące, jeżeli oczywiście są tak doskonale podane, jak w tym przypadku... Pani powinna stworzyć z tego opowiadanie... – Właśnie je stworzyłam. Myślałam, że pan to zauważył – odpowiedziała pisarka i zaśmiała się. Tropczyński był całkiem zbity z tropu. Podejrzewał, że ona kpi sobie z niego i ma go za durnia. Po co więc opowiadała mu tę całą kretyńską hecę? Jeżeli się chce mieć słuchacza, trzeba go traktować poważnie. Nazwał ją w duchu starą głupią kluchą i postanowił możliwie szybko wykręcić się z jej towarzystwa. Pomogła mu w tym Telimena, która właśnie podeszła i wdzięcząc się do pisarki zaczęła się entuzjazmować na temat jej książek. – Czytałam wszystkie pani książki! – wykrzyknęła. – Zawsze zadziwia mnie u pisarza umiejętność trafiania w myśl drugiego człowieka. To jest tak, jakby ktoś wypowiadał moje myśli, którym ja sama nie potrafiłam nadać kształtu. Ale co pani tu robi, w tym strasznym filmowym bałaganie? – Jeszcze nie wiem – odpowiedziała pisarka i przyjrzała się Telimenie zmrużonymi oczami. – Na razie jestem tutaj. Może to będzie mi kiedyś potrzebne. Nigdy tego nie wiem tak od razu. – No to ja nie będę paniom przeszkadzał w miłej pogawędce – powiedział Tropczyński i nim ktokolwiek zdążył zaprzeczyć, że nie przeszkadza, on odszedł; prawie biegł przez dziedziniec kościelny i natychmiast zniknął w bocznych drzwiach kościoła. Pani Telimena zastanawiała się, co go tak pognało... Teraz nie wypadało jednak biec za nim. Usiadła więc na stercie desek obok pisarki. – Czy film interesuje panią jakoś szczególnie? – zapytała, zresztą bez zaciekawienia, jedynie w celu podtrzymania konwersacji. – Ja nie wiem, czy mnie film interesuje... Chciałam zobaczyć, jak to smakuje. – No i jak smakuje? Bo nam okropnie! No ale cóż, to wchodzi również w zakres naszego zawodu. – Nic szczególnego się tu nie dzieje. Ale kto wie?... Może kiedyś o tym pomyślę. Za pół roku albo za rok będzie to zupełnie inaczej wyglądało... Kiedyś byłam na spotkaniu autorskim w zakładzie odwykowym dla alkoholików... Myślałam, że będę pisać o tym zakładzie, ale czas minął, wrażenia stały się już jałowe i nijakie, zostało tylko jedno wspomnienie... Kiedy żegnałam się już z kierownikiem tego zakładu, przyprowadzono starego pijanego człowieka. To był ich pacjent. Wracał z urlopu z domu... Ci którzy się dobrze sprawują, dostają takie urlopy... Kierownik zakładu zbeształ tego starego, że zrobił mu zawód, bo pił wódkę... A wtedy ten stary pokornie opuścił głowę i powiedział: Ja nie piłem wódki. Piłem wino. Z koniem... Popatrzył na nas strasznie smutnymi oczami, a ponieważ nic nie mówiliśmy, on zaczął 58 mówić: Bo ja jestem wozakiem... Mam konia... To mój jedyny przyjaciel... Żona owszem, nie powiem, dobra kobieta i szanuję ją, bo wychowuje nasze dzieci... ale żona to jest kobieta. A koń... To był mój prawdziwy przyjaciel... No i trafiło się nam to nieszczęście. Mój koń oślepł. Wtedy zacząłem pić wino, żeby jakoś zapomnieć o zmartwieniu... Inaczej się nie dało... A jemu było chyba jeszcze gorzej, kiedy oślepł. To piliśmy razem. Pocieszaliśmy się tak, jak mogliśmy... No a potem to już mnie zabrali na leczenie; koń czeka na mnie. A jak teraz przyjechałem na urlop i spotkaliśmy się, to się ze szczęścia upiłem winem, z nim... – pisarka zamyśliła się. – Co ja w tej chwili mogę powiedzieć o filmie?... Nic. Ale być może uda mi się tutaj spotkać człowieka, który upił się winem z koniem... – W takim razie nie przeszkadzam i życzę szczęśliwych poszukiwań – powiedziała uśmiechając się pani Telimena i wdzięcznie oddaliła się. Pokręciła się chwilę po podwórku, spojrzała z daleka na Mariannę i Dusię, czy aby jej nie śledzą, i zobaczywszy, że są zajęte rozmową, już bez namysłu skierowała swoje kroki do kościoła, gdzie przedtem zniknął Tropczyński; siedział w ławce i wściekle ogryzał kawałki suchej bułki. Kościół był pusty, tylko od czasu do czasu przesuwała się przed ołtarzem postać kościelnego; za każdym razem, kiedy znalazł się na środku ołtarza, przyklękał na jedno kolano, szperał wzrokiem po kościele i znikał w przeciwległych drzwiach. Kościelny musiał mieć mało zaufania do osób, które tego dnia odwiedzały kościół. Pani Telimena wsunęła się w ławkę i usiadła obok Tropczyńskiego. – Szukam pana od dawna – szepnęła – bo chcę panu wyjaśnić... Jest mi okropnie nieprzyjemnie z powodu tego alkoholu, ale my zostałyśmy zaproszone... Rozumie pan?... – Nieważne. – Tropczyński machnął ręką i zakrztusił się bułką. – Hyr, hyr, hyr – dławił się i hyriał – cholera! Poszło nie w tę uliczkę! Hyr! Hyr! Hyr!... Proszę mnie uderzyć... Hyr! Hyr!... W kark! Bo się uduszę! Pani Telimena przerażona patrzyła na czerwoną twarz Tropczyńskiego, na jego wybałuszone oczy, i ze strachu, aby się nie udusił, tłukła go dwiema pięściami po karku. Kościelny wyszedł z jednych drzwi, doszedł do środka ołtarza, jak zwykle przyklęknął, przy czym pozostał w tej pozycji chwilę, z odwróconą twarzą w kierunku, skąd dochodziła dziwna bijatyka. Tropczyński przestał się krztusić, ale łzy jeszcze ciurkiem ciekły mu po twarzy. – Kiedy się je suchą bułkę – mówił cienkim głosem przez zaciśnięte gardło – nie można rozmawiać. Sucha bułka jest lekka, przy rozmowie powietrze porywa okruszyny i roznosi je diabli wiedzą dokąd. – Proszę nie używać takich słów w kościele! – skarciła go pani Telimena. – A poza tym nie tylko suchą bułką można się zakrztusić. Jeszcze gorzej zakrztusić się kłosem żyta... Jeden rolnik przy młóceniu zakrztusił się kłosem żyta i to żyto wpadło mu do płuc. Strasznie zachorował. Nikt nie wiedział, co mu jest, a to właśnie żyto po prostu kiełkowało w jego płucach... Oczywiście okazało się to dopiero na sekcji zwłok. – Cóż za idiotyzm! – wściekł się Tropczyński, przerażony. – Daję słowo honoru, że słyszałam o tym! Nie wiem, czy to jest prawda, ale przecież nie będę sprawdzać wszystkiego, o czym ktoś mówi. – Nie powinna pani też powtarzać wszystkiego, co pani słyszy. – A dlaczego? – z całą naiwnością zapytała pani Telimena. – Dlaczego nie mam powtarzać?... W ogóle nie rozumiem, dlaczego pan się tak denerwuje? Przychodzę do pana jak do człowieka, chcę jakoś naprawić przykrość, którą panu wyrządzono, a pan mnie tak traktuje... To nieeleganckie... Was, współczesnych mężczyzn, gubi brak rycerskości w stosunku do kobiet. – A po co nam rycerskość? – Z nonszalancją odpowiedział Tropczyński. – I tak same gonicie za nami... mimo braku naszej rycerskości. – A, to już jest gruby nietakt! A poza tym nieprawda, W każdym razie mnie nikt nie może powiedzieć, że za kimś gonię! 59 – To po jakie licho przyszła pani tu za mną? – Czy pan zwariował?! – oburzyła się na serio pani Telimena. – Co panu przychodzi do głowy? Ja? Za panem?! Mój drogi panie, mam trochę wyższe aspiracje! I nie znoszę pijaków! – dobiła Tropczyńskiego ostatnim słowem i wyszła z kościoła wściekle wyrżnąwszy drzwiami. Bezczelny kretyn! Jeszcze gotów naopowiadać komuś, że ja na niego lecę!!! Wolałabym już w życiu nie dotknąć mężczyzny, niż mieć do czynienia z takim typem jak on! Takie pijackie bydlę, na pewno nawet kwiatka nie ofiaruje kobiecie, bo wszystko przepije... O jakichś subtelnościach z nim, to nawet nie ma co marzyć... Wieczorne rozmowy... dotknięcie dłoni dłonią... spojrzenia... zrozumienie się dusz... Skąd to by się znalazło w Tropczyńskim? I on! On się ośmiela myśleć, że ja za nim gonię! Pani Telimena dosłownie zatrzęsła się. Sprawa z reżyserem za pośrednictwem Tropczyńskiego została przekreślona, ale już nie o to w tej chwili chodzi... Teraz za wszelką cenę musi dać do zrozumienia Tropczyńskiemu, że on nigdy nie istniał dla niej jako mężczyzna! On naprawdę gotów powiedzieć komuś, że go szukała w kościele, a wiadomo jacy ludzie są skorzy do komentarzy... Takiej kompromitacji by nie zniosła... Posądzać ją o Tropczyńskiego!... Z nią sam Holubek prowadził kiedyś intelektualną dysputę i to przez całą godzinę! A tutaj nagle taki Tropczyński! Takie zero! Takie dno intelektualne!... – Hej! Hej! Telka! Gdzie cię niesie? – zawołała za nią pani Dusia, kiedy ujrzała Telimenę wybiegającą z kościoła. – Ach! Głowa mnie rozbolała z zimna i poszłam się zagrzać do kościoła – odpowiedziała pani Telimena, unikając spojrzenia Dusi. – Siadaj tutaj! – Pani Dusia zrobiła jej miejsce. – W kościele jest jeszcze gorzej, bo do tego wilgoć i przeciągi. Ale przecież cały czas nie siedziałaś w kościele, gdzie więc byłaś? – Nigdzie nie byłam... Chodzę tu i tam, bo przecież nie sposób siedzieć na jednym miejscu. Ach mój boże! – westchnęła pani Telimena. – Żeby tak móc znaleźć się w porządnym towarzystwie, pośród czystych i dobrze ubranych ludzi... Nie mogę patrzeć na to łachmaniarstwo... Oni nawet nie raczyli wyprać naszych kostiumów! Nie wiadomo, kto w nich przedtem chodził... – A co cię to obchodzi? – odpowiedziała pani Dusia. – Te dwa dni jakoś wytrzymasz. – Dlaczego dwa dni? – zaniepokoiła się Marianna. – Mówili, że może będą trzy dni kręcenia... – Może... Ale może też nie być... Płacą tylko za dni zdjęciowe... Niewykluczone, że wypadnie nawet mniej niż dwa dni – odpowiedziała obojętnie pani Dusia. – Tego by nam nie mogli zrobić! – denerwowała się coraz bardziej Marianna. – Wyraźnie mówili, że proszą nas na dwa dni. – Ale też wyraźnie mówili, że płacą tylko za dni zdjęciowe – z uporem prostowała Dusia. Zapadło milczenie. Marianna wstała. – Gdzie idziesz? – zapytała Dusia. – Do kościoła. – Jesteś wierząca? – Nie zastanawiam się nad tym. Nie rozmyślam na tematy wiary, to dla mnie za skomplikowane. Ale czasem Pan Bóg jest mi potrzebny... Pobyć ze swoimi myślami, to niekiedy dobrze robi... – Z tego wynika, że Marianna poszła obcować z własną boskością! – powiedziała pani Dusia po odejściu Marianny. Marianna jednak zawróciła i przechylając się przez drewnianą poręcz próbowała dosięgnąć torebki. – Podaj mi, kochanie! – zwróciła się do Dusi. – Modlitewnik masz w torebce? – zapytała pani Dusia, podając Mariannie wypchaną torbę. – Coś jakby – odpowiedziała Marianna. – Jesteś prawie bliska prawdy, Dusiu! – zaśmiała się, ale jakoś smutno. Cała była smutna. Smutne nawet były jej lekko przygarbione plecy. 60 Dusia patrzyła za nią, bez litości w oku. Nie należy się litować nad mięczakami. Człowiek powinien być twardy. Człowiek musi sobie obrać kierunek, w tę albo w tamtą stronę. I trzymać się tego kierunku. Jeżeli nawet obrał złą drogę, to jego sprawa. Niech nie oczekuje współczucia. Czemu litować się nad kimś, kto koniecznie chce, aby mu było źle? A zresztą, co mnie to wszystko obchodzi? – Pani Dusia wzruszyła ramionami, oparła brodę na rękach, ręce na drewnianej balustradzie i wpatrzyła się w tłum przed sobą. Przy małym, bocznym ołtarzu z drewnianą figurą ukrzyżowanego Chrystusa płonęły dwie świece. Widocznie ktoś niedawno ofiarował je w darze Chrystusowi i sam je zapalił, aby płonęły na intencję jakichś pragnień, próśb czy dziękczynień. Blask żółtej świecy oświetlał wielkie, zszarzałe i niezgrabne stopy Chrystusa, przebite gwoździem, z wymalowaną łzą purpurowej krwi toczącej się po umęczonej skórze. Z boku ołtarza, w podłużnym wazoniku z niebieskiego szkła, polna róża umierała w objęciach białych margerytek, które, sztywne, podtrzymywały smutną, zwisającą bladoróżową koronę kwiatu. Drewniane oczy Chrystusa patrzyły w bok spod przymkniętych, ciężkich powiek, podziurawionych miejscami przez korniki. Wąskie okno z witrażem przepuszczało słabe kolorowe światło. Światło kładło się na rozpiętą na krzyżu postać Chrystusa, na stary postrzępiony dywanik pokrywający stopnie ołtarza, na jedyny klęcznik przed ołtarzem. Marianna oparła ręce na czerwonym pluszu klęcznika. Boże, czemu jest mi tak źle na świecie? – westchnęła w myśli, chowając głowę w dłoniach. Tropczyński obserwował ją z daleka. Nie obchodziło go, że tam jest i że się modli. Patrzył na nią. bo nie miał co robić. Nie chciałbym takiej baby za miliony! – pomyślał i lekko czknął po ziedzonej niedawno bez popicia suchej bułce. – Taka baba nie ma już żadnych szans – medytował dalej. – Żadna z nich nie ma już szans, liczą się tylko młode dziewczyny. Roztoczył w myślach obraz wielu pięknych młodych dziewcząt, które mógłby posiadać. Dosyć to dziwne, biorąc pod uwagę fakt, iż Tropczyński nie tylko nie był przystojny, ale nawet nie posiadał odrobiny wdzięku, który często łata uszczerbki w urodzie. Był jednak mężczyzną! A kiedy się jest mężczyzną, jest się wszystkim! U Tropczyńskiego zaczęła się regularna czkawka. Próbował zatrzymać powietrze w płucach, ale nic nie pomogło, chociaż dusił się, przyciskając nos palcami. Wyszedł, aby napić się wody. Marianna została sama. O Boże! Czemu jestem taka nieszczęśliwa? – myślała w kółko Marianna. – Czemu właśnie mnie w udziale przypadła ta niedobra miłość?... Wiem o nim wszystko, co można wiedzieć najgorszego o człowieku... kocham go. Gdybym chociaż wiedziała, dlaczego go kocham?... Czy za te jego wszystkie draństwa? Przecież to nie ma absolutnie żadnego sensu! Chciałabym raz skończyć z tym wszystkim i nie potrafię... Staram się stale przypominać sobie, co mi zrobił złego, żeby go wreszcie znienawidzieć... I nie potrafię... Nawet spisuję jego podłości, żeby nie zapomnieć... I ciągle go kocham. Muszę! Absolutnie muszę z nim skończyć, żeby zachować dla siebie szacunek... Ale po co mi szacunek, skoro jego nie będzie?... Chyba jestem przygłupia?... Muszę pójść do psychiatry. Tymczasem należy sobie znów dokładnie przestudiować jego draństwa... Może choć na chwilę mi to ulży... Marianna drżącymi rękami wyciągnęła z torebki notes. W tym notesie zapisywała jego wybryki. Była to tylko jedna tysięczna część z tego, co on robił. Nie zawsze miała czas czy ochotę pisać. Wysunęła ręce poza oparcie klęcznika, przybliżając notes do żółtego światła rozproszonego przez migocące świece. Na pierwszej stronie było wypisane drukowanym pismem: KSIĘGA JEGO WIELKICH PRZEWINIEŃ ORAZ WSZELKICH NIKCZEMNOŚCI. Od następnej strony zaczynało się wyliczanie przewinień, z dokładnymi datami, a nawet godzinami, było tego pięćdziesiąt cztery strony. Po drugiej stronie notesu była ZŁOTA KSIĘGA, a w niej jedna tylko notatka: Dwudziesty pierwszy maja. Niedziela. Do godziny siedemnastej był bardzo kochany... 61 Żółte światło świec kołysało się na cienkich czarnych knotach. Wosk wyżłobił rowek w brzegu świecy i szybko spływał w dół. Marianna zamknęła notes i schowała do torebki. Być może kiedyś urwę się jak wiejski pies z łańcucha – myślała. – Chociaż taki pies, jak się urwie, to stoi ogłupiały i nie wie, co zrobić ze swoją niespodziewaną wolnością... Marianna wstała i wyszła z kościoła. Deszcz znowu padał. Wszyscy siedzieli lub stali powciskani w możliwie suche miejsca. Tylko na środku dziedzińca, przy stole, w dalszym ciągu tkwiła nieporuszona postać w zielonej pluszowej szacie, nad którą żółta obojętna twarz poddawała się spływającym kroplom. O czym można mówić z człowiekiem, który umiera? – myślała Marianna wychodząc z kościoła i patrząc na Frankowskiego. – Najlepiej pozostawić w spokoju umierającego człowieka. On i tak nie może być już bardziej samotny, niż jest... Marianna podeszła do ławki, na której siedziała pani Dusia z Telimeną. Wyjęła papierosy i zapaliła. Siedziały teraz w trójkę, milcząc, i choć nie mówiły o tym, wszystkie myślały o Frankowskim. Chuda kobieta, wlokąc za sobą kordonek, który już był tylko nie kończącą się nitką nie posiadającą żadnego kłębka, przeszła ze swoją zaczętą chusteczką, z obdzierganym jednym czerwonym ząbkiem na brudnej szmatce, i usiadła przy stole. – Wie pan, jestem chora na nerwy – zwróciła się do Frankowskiego. – Dlatego lubię siedzieć na deszczu. To mi dobrze robi, bo mi chłodzi głowę. Pan też choruje na nerwy? Skądś, z bardzo daleka wróciły myśli Frankowskiego. Spojrzał na chudą kobietę i na jej nerwowe ręce, trzymające kurczowo brudną szmatkę i szydełko; ręce poruszały się, ale nie wykonywały żadnej praktycznej czynności, zaciskały się tylko na szydełku i na szmatce. – Nie. Nie jestem chory na nerwy. – Nie? – zdziwiła się kobieta, jakby obowiązkiem każdego było chorować na nerwy i moknąć na deszczu. – To dlaczego pan tu siedzi? – Czekam, aż przestanie padać. Kiedyś musi przestać padać i wtedy zaczną się ujęcia. Nerwowej kobiecie wyjaśnienie wydawało się zupełnie wystarczające. – Pewnie, że musi przestać padać. Czy pan jest żonaty? – zapytała, nie robiąc nawet pauzy na oddech po poprzednim zdaniu. – Bo ja miałam męża. Rzucił mnie i od tamtej pory pomieszało mi się w głowie. Nie mogę sobie dać rady. Nie wiem, co to jest? Doktorzy też nie wiedzą. W żaden sposób nie mogę sobie dać rady. O niczym innym nie potrafię myśleć, tylko o tym, że on mnie rzucił. Nie wie pan, dlaczego tak jest? – Nie. Nie wiem. Czasem musi się myśleć tylko o czymś jednym... Ale przychodzi taki czas, kiedy się przestaje myśleć... Na pewno. – Uśmiechnął się do nerwowej kobiety. Ucieszyła się. – Bo wie pan, mnie już o nic nie chodzi, nawet nie o to, żeby on do mnie wrócił, tylko żeby o tym nie myśleć. Bo jak myślę, to nie mogę sobie dać rady... Tak mi się coś dzieje w środku... Inną osobą dobrowolnie moknącą na deszczu był reżyser. Odtrącił asystenta z parasolem i siedział na swoim reżyserskim krzesełku, cały zgięty, z głową głęboko schowaną w rękach. On także czekał, aż się skończy deszcz. Musi przecież kiedyś przestać padać! Inaczej cały dzień zdjęciowy diabli wezmą! Żeby temu Wicherkowi w trumnie tak się sprawdzała pogoda, jak ją zapowiada! Żeby mu przez całą wieczność kapało do trumny! Wczoraj radośnie obwieścił światu, że dzisiaj będzie pogoda, jakiej jeszcze nie było! Że będzie pogoda przez cały okrągły tydzień! Niech go pokręci razem z jego dyżurnym synoptykiem! Jeżeli się dzisiaj przetrze, to mu wybaczę, ale nie daj boże, żebym go kiedyś spotkał, jeśli mi się rozleci ten dzień zdjęciowy!... Dopiero jedno ujęcie! Rany boskie! Jedno ujęcie!... Już samo charakteryzowanie aktorów na drewniane figury trwa kilka godzin i wszystko pójdzie na marne! Nie mówiąc już o tej bandzie statystów, której niedługo nie da się wcale opanować! Już przestali wierzyć w magię filmu i zachowują się jak u siebie w domu... Po jakie licho brałem się za to wszystko? Wolałbym kamienie łupać na ulicy, niż być reżyserem filmowym... 62 Żebrak, zebrawszy w myckę odpowiednią ilość pieniędzy, czekał przy bramie prowadzącej na ulicę i wyglądał kogoś z daleka. Cały czas klął pod nosem, wyzywając od szmat osobę, która miała nadejść. Wreszcie zobaczył; zza kopca gruzów na końcu ulicy pojawiła się mała starucha z nogami owiniętymi szmatami, w wielkich kaloszach na wykrzywionych stopach, w łachmanach, z których nie wiadomo co było płaszczem, co suknią, a co swetrem, i w czarnym męskim kapeluszu wciśniętym aż na oczy. Starucha szła powoli, prowadząc na sznurku kurę, z którą rozmawiała przyciszonym tonem: – Idziemy do pana... Widzisz? Pan już na nas czeka... Żebyś sobie zapamiętała ten dzień; pan gra dzisiaj w filmie... Jest prawdziwym artystą! – Gdzieś, wiedźmo, siedziała ta długo? – wrzasnął żebrak, kiedy kobieta zbliżyła się do niego. – Każesz mi tu siedzieć o suchym pysku, a sama pewnie już wydoiłaś z ćwiartkę „jagodówki”! – Nic nie wydoiłam! Przyniosłam wszystko tutaj, ale chyba nie będziesz świnią i poczęstujesz? – Dawaj! Dawaj! Nie gadaj – krzyknął żebrak wyciągając rękę. Kobieta podała mu półlitrową butelkę denaturatu do połowy wypełnioną niebieskawym płynem. Potem z którejś ze swoich przepastnych kieszeni wyciągnęła papierową torebkę z napisem „Napój turystyczny”, sięgając jeszcze głębiej wydobyła kufel od piwa i flaszkę z czystą wodą. Żebrak niecierpliwie patrzył na te wszystkie zabiegi z wyciąganiem poszczególnych przedmiotów. Szturchnął ją w plecy. – Chodź! Pójdziemy tam za gruzy! – rozkazał. – Tu nawet nie ma gdzie rozłożyć stołu... Pobiegł pierwszy, z ćwiartką denaturatu w ręce, za nim podążyła kobieta. Gwałtownie pociągnięta kura podskoczyła, wydobywając ze siebie głośniejsze gdaknięcie. – Po co wzięłaś ze sobą Karolinę? – zapytał żebrak i spojrzał złym okiem na kurę. – Po pierwsze po to, żeby się trochę przeszła, a po drugie zabiorę ją później na swoje miejsce przy rynku; może jeszcze coś zarobię, chociaż to już południe... Jak jestem bez Karoliny, to nawet nikt na mnie nie spojrzy, a dla Karoliny zawsze ktoś rzuci grosz na ziarno... Usiedli na stercie gruzu. Kobieta postawiła flaszkę z wodą i kufel na jednej z cegieł. Napełniła kufel wodą i wsypała w to oranżadkę. Woda zapieniła się i zaróżowiła, wtedy żebrak wlał w kufel denaturatu z flaszki i wszystko przybrało natychmiast piękny wiśniowy kolor. Przytknął kufel do brudnych spieczonych warg i pił nie odrywając go, aż w kuflu zmniejszyła się ilość do połowy. – Zostaw też dla mnie! – prosiła kobieta, obserwując go z niepokojem. – Masz! – Podał jej kufel, w którym było jeszcze trochę wiśniowego płynu. Patrzył, jak piła łapczywie, a wiśniowa kropla spływała po brodzie gęsto usianej brodawkami. – Masz tu forsę! – powiedział, kiedy wypiła i odstawiła kufel. – Zebrałem trochę od frajerów. Pójdziesz i kupisz teraz coś lepszego! Starczy na całe pół litra. Dziś już nie będę pił „jagodówki”, skoro gram w filmie. Możemy sobie pozwolić na coś lepszego. – Z kurą mnie nie wpuszczą do sklepu – zmartwiła się kobieta. – Jak się nie będziesz pieprzyć i skoczysz na jednej nodze, to tymczasem popilnuję twojej francowatej kury! – Żeby nie Karolina to byś już niejeden raz zdechł z pragnienia! Ona lepiej na ciebie zarabia niż ty sam! – powiedziała ze złością żebraczka, wciskając mężczyźnie sznurek do ręki. Kura zatrzepotała skrzydłami, chcąc lecieć za oddalającą się kobietą. – Siedź tu, cholero! – krzyknął na kurę żebrak. – Siedź albo ci łeb ukręcę! Zresztą i tak zrobię kiedyś z tobą porządek – dodał po chwili. Kura patrzyła okrągłymi oczami za oddalającą się kobietą. 63 Żebrak rozparł się na gruzach, przybierając pozycję półleżącą. W jednej ręce trzymał sznurek z kurą, drugą obmacywał swoje kieszenie, gwałtownie czegoś szukając. Wreszcie wyciągnął na pół wypalonego palmela i zgniecione pudełko zapałek. Zapalił i zaciągnął się głęboko, odrzucając do tyłu głowę. Poczuł się bardzo dobrze. Nawet kura mu już nie przeszkadzała... Było mu miło, ciepło i przytulnie, przymknął oczy i czuł, jak błogość wstępuje w całe jego ciało. Zdrzemnął się. Papieros wypadł z ręki i potoczył się po ulicy. Kura zagdakała i podskoczyła do niedopałka. Pochyliła głowę, zatrzymała się nad niedopałkiem i z rozczarowanym gdaknięciem skrobnęła dwa razy łapą po mokrym piasku, wypatrując czegoś, co można by wziąć do dzioba. Żebrak spał ze sznurem mocno okręconym wokół ręki. Na końcu wyprężonego sznura kręciła się Karolina, bez ustanku pochłonięta gospodarskimi zajęciami przy rozgrzebywaniu mokrego piasku. O godzinie trzynastej trzydzieści Żabuchna wpadł na plan. Biegł w rozwianym, przydługim niemodnym prochowcu, w bereciku tak głęboko naciśniętym na oczy, że wyglądał jak kokilka w okularach. W ręku trzymał walizeczkę, którą w pośpiechu niezbyt domknął, gdyż zwisał z jej boku kawał przytrzaśniętej pomarańczowej peleryny. Peleryna przy każdym energicznym ruchu Żabuchny fruwała na wietrze jak świąteczna chorągiewka. Żabuchna biegnąc trzymał się ręką za wątrobę. Gdy znalazł się na środku dziedzińca, zatrzymał się, rozejrzał się zdezorientowany po tłumie, próbując odnaleźć kogoś, do kogo mógłby skierować słowa usprawiedliwienia za spóźnienie. Ze zdenerwowania załzawiły mu się oczy, tak że w ogóle nie był w stanie odróżnić poszczególnych postaci, stał więc z walizką w jednej ręce, z drugą ręką na obolałej wątrobie i kierował słowa usprawiedliwienia do wszystkich wokół. – Przepraszam najmocniej za spóźnienie, ale nie chciano mnie wcześniej zwolnić z próby. Toż to skandal, żeby aktor musiał żebrać o podarowanie mu wolnej godziny! – ryczał Żabuchna, już teraz obojętny na to, czy go ktoś słucha. Rozjuszył się na dobre, gdy przypomniał sobie niewłaściwy stosunek reżysera do niego. Jeszcze teraz go trzęsło na myśl, że musiał skomleć i błagać o tę wolną godzinę, a i tak bez skutku, bo zamiast o dwunastej zwolniono go o trzynastej. – No i czego on tam stoi i wydziera się? – powiedziała pani Dusia, patrząc na Żabuchnę miotającego się na środku podwórka. – Gdyby przyszedł za dwie godziny, jeszcze by było za wcześnie. Marianna idź po niego! Niech siada przy nas, przynajmniej się pośmiejemy. – Dlaczego ja mam iść? – zdziwiła się Marianna. – Czy ty nie jesteś w stanie ruszyć się z miejsca? – Potrafisz zrobić problem nawet z orzeszków ziemnych – odpowiedziała pani Dusia; nie wiadomo co to miało oznaczać, w każdym razie zostało powiedziane z naganą pod adresem Marianny. Przy tych słowach pani Dusia uniosła kraj sukni i pomaszerowała w kierunku Żabuchny. Ujęła go pod rękę, tłumacząc mu coś z gestem stukania się w czoło. Żabuchna jednak widocznie nie chciał uznać jakichś jej racji, bo wyszarpywał się, machając tą swoją walizką i coraz mocniej przyciskając wątrobę, jakby w obawie, że ją, bezcenną może przy lada ruchu zgubić. W końcu jednak dał się jakoś przekonać, bo szedł już z panią Dusią do ławki pod dachem przybudówki. Rzucił walizkę na wolne miejsce i teraz obydwiema rękami trzymając wątrobę zachłystywał się swoimi słowami: – Słuchajcie! Nie mogę w to uwierzyć! Jak to? Siedzicie tu od rana i jeszcze nie miałyście żadnego ujęcia?! To przecież jest karygodne! Ktoś za to musi być odpowiedzialny! Ja, powiadam wam, dosłownie wywalczyłem te kilka minut! Musiałem użyć najbardziej krańcowych argumentów, żeby przekonać reżysera... swoją drogą, to nie człowiek... to kamień! I do tego, powiedziałbym, bezmyślny... Ale czego żądać od kamienia... No więc dosłownie wyżebrałem tę odrobinę czasu, żeby być jak najwcześniej, a tu nic jeszcze nie ma! – I bardzo dobrze – powiedziała pani Dusia. – Będziesz mógł się spokojnie przebrać. 64 – No właśnie, przebrać się. – Żabuchna rozejrzał się wokół, bo już zapomniał, gdzie położył walizkę. – Chryste panie! Gdzie jest moja walizka?! – Tu jest twoja walizka! – Marianna wepchnęła mu walizkę w rękę. – Bogu dzięki, że się znalazła – odsapnął Żabuchna – przecież ja tam mam kostium! Wczoraj zabrałem z tej ich kostiumerni... Śmiechu warte co to za kostiumernia!... Stragan z najgorszą starzyzną! I to się nazywa film!... Wybrałem co najlepsze rzeczy, tylko kolor nie bardzo mi odpowiada, a to ma być podobno kolorowy film... Mnie jest najlepiej w błękitach. Ja po prostu urodziłem się do błękitów, ze względu na oczy, rozumiecie mnie... Nie bardzo teraz widać kolor moich oczu, przez te okropne okulary, ale jak byłem malutki, miałem najpiękniejsze błękitne oczy! Trzy panie wpatrywały się w miejsce, gdzie kiedyś podobno były te wspaniałe błękity, ale jakoś nie mogły sobie wyobrazić Żabuchny jako dziecka o ślicznych błękitnych oczach... Teraz te oczka były jak dwa małe sztyfciki, ostre, kłujące, zagubione za grubymi szkłami. – Pomarańczowy kolor – perorował dalej Żabuchna – będę wyglądał jak południowy owoc... Nic tylko naciąć mnie nożykiem, zdjąć skórkę z wierzchu i dobrać się do wnętrza... A propos! Okropnie mnie coś w środku boli! Nie wiem, czy to wątroba, czy serce? Tam w środku wszystko leży jedno obok drugiego, człowiek myśli, że wątroba, a to nie wątroba... Nie uwierzycie, ale jeden mój znajomy, notabene lekarz, dostał kiedyś zgagi... zwyczajne pieczenie w dołku... I co powiecie?... Umarł za chwilę na zawał serca! To nie była zgaga, lecz serce! I jak tu człowiek ma się rozeznać w swoich dolegliwościach?... Żabuchna miał milion dolegliwości. Można śmiało powiedzieć, że cały jego organizm składał się wyłącznie z dolegliwości. Były one wszystkim w teatrze dobrze znane, zaskakiwały czasem jedynie niezwykłymi sytuacjami, w których się pojawiały. Kiedyś na przykład... Było to dwa dni przed Bożym Narodzeniem, kiedy każdy raczej myślał o karpiu w galarecie, a nie o próbie, ale próba i tak musiała się odbyć, skoro była wpisana w plan zajęć. Wszyscy siedzieli w garderobie, mile gawędząc o świętach i czekając na przyjście Żabuchny, bez którego nie można było zacząć próby. Była już godzina dziesiąta, czyli najwyższy czas, aby Żabuchna zjawił się w teatrze ze wszystkimi swoimi chorobami i gotowością do pracy; wiadomo było, że najpierw każdy musi wysłuchać, co go w nocy bolało, jakie ma sensacje sercowe i czego się spodziewa w najbliższej przyszłości po swoim zdrowiu. Wszyscy znali dokładnie jego wątrobę, nerki, płuca i pęcherz, jakby to były ich własne wnętrzności, chodziło tylko o ustalenie, który organ będzie fatalnie funkcjonował. Tym razem Żabuchna zrobił wszystkim niespodziankę: nie przyszedł na próbę, żeby opowiedzieć o swoich chorobach, lecz zadzwonił. Dokładnie o godzinie dziesiątej minut pięć Żabuchna obolałym głosem, skądś z bardzo daleka, jakby z innego miasta czy świata, informował wszystkich, że stała się rzecz straszna, ma on bowiem zranione oko! W tej chwili znajduje się właśnie w klinice, gdzie mają dokonać koniecznego zabiegu. W ogóle nie wie, czy jeszcze kiedyś zobaczy ten piękny świat, w każdym razie nie należy się go wcześniej spodziewać jak za godzinę. Wszyscy siedzieli, czekając i rozmyślając o oku Żabuchny. Po godzinie usłyszeli go już z daleka, kiedy wkraczał na korytarz. Tam właśnie zaczął swój wielki monolog o oku, który skończył w garderobie. Zebrani siedzieli wpatrzeni w niego: – No nie! Przecież ja nic nie widzę! – krzyczał Żabuchna. – Co to mówić, że się wyczyściło oko, kiedy najwyraźniej czuję, że tam coś w dalszym ciągu siedzi! Od razu wiedziałem, jak tylko wyszedłem z kliniki, że spaprali... Przecież teraz jeszcze bardziej boli niż na początku! Mam całe poranione oko! No mówię wam jedna wielka rana! A ona mówi, ta lekarka... Owszem, ładna bestia, zwłaszcza nogi miała śliczne... Ale co to się brać do leczenia... Ona nie ma pojęcia o niczym... Mówi mi, że nic nie ma w oku! Ze już samo wypłynęło! Oczywiście nie oko, lecz to co tam było w środku... Nic nie wypłynęło! Najwyraźniej czuję, jak mi tam siedzi i rani oko! No co za ludzie! Jutro Wigilia, a ja zostanę bez oka! Przecież oni wszystko tam zamykają; całe to ich urzędowanie!... Ach! To nie żadna lekarka! Co z tego, że ładna? 65 Trzeba przyznać, że śliczna bestia... Ale przecież nawet nie przystawiła mi do oka magnesu... no, tego co to wyciąga z oka opiłki! Ona twierdzi, że to nie były opiłki. A z czego mam całe oko pokrojone? Musiał być opiłek albo nawet jeszcze coś gorszego... Pielęgniarki też tam mają ładne, ale do niczego... Nie mogę na święta zostać bez oka! No przecież boli, że wytrzymać trudno! Wywinąć powiekę to i ja potrafię! Mówiłem, że trzeba oczyścić! No, owszem, dali jakieś znieczulenie, ale co z tego? Teraz boli jeszcze bardziej! W ogóle nie może być mowy o żadnej próbie! Ja zaraz idę do telefonu i powiem im, co o nich myślę! Święta, a ja bez oka!... Wszyscy stłoczyli się przy głowie Żabuchny i oglądali jego oko. Nie było widać żadnych ran, ale skoro twierdził, że są?... To przecież jego oko i on wiedział najlepiej. Żabuchna rozepchnął tłum i pogalopował do pokoju kierowniczki, gdzie znajdował się aparat telefoniczny. Tłum za nim. Każdy chciał posłyszeć rozmowę Żabuchny z oddziałem okulistycznym i z piękną lekarką. Żabuchna jedną ręką trzymał zmasakrowane oko, drugą nakręcał numer centrali Akademii Medycznej, równocześnie rozmawiał z obecnymi, aby nie tracić cennego czasu podczas czekania na połączenie. Właśnie zgłosiła się centrala, ale Żabuchna musiał skończyć rozpoczęte zdanie, wobec czego mówiąc do obecnych, przekazywał słuchawce telefonicznej następujące słowa: – No mówię wam, bardzo ładne nogi i w całości, owszem... Blondyna!... Halo! Halo!!! No co się tam dzieje?! Widocznie w centrali odłożono słuchawkę, nie mogąc się doczekać zdania o sensownej treści. Żabuchna w niezmiernym zdenerwowaniu ponownie nakręcił numer. Kiedy usłyszał głos, zamiast z miejsca poprosić o połączenie z kliniką okulistyczną, najpierw skarcił okrutnie telefonistkę: – Jezusie Nazareński! Królu Żydowski! Co się tam u was dzieje?! Pani prawdopodobnie w tej chwili jest zajęta jedzeniem śniadania, zamiast łączyć. Każdy sobie lekceważy pracę, a mnie tu oko wypływa! Znów odłożono słuchawkę. Stłoczeni w małym gabineciku koledzy poradzili Żabuchnie, żeby trzymał się tematu i mówił tylko to, co jest konieczne, bo może tam w centrali kliniki wyobrażają sobie, że to jakiś wariat dzwoni i dlatego nie łączą... Żabuchna zdenerwował się. – No, a jeżeli nawet wariat?! To czy oni nie mają obowiązku łączyć? Wariat to także człowiek chory i potrzebujący pomocy! Ale kogo obchodzi, że człowiek potrzebuje pomocy? Pewnie w tej centrali też siedzi jakaś ładna dziewczyna z pięknymi nogami i ani jej w głowie człowiek i jego kalectwo! A mnie oko już całkiem wypływa! – Znów nakręcił numer centrali, ale linia była zajęta. Kręcił więc już bez przerwy, a przy okazji oglądał rozrzucone na stole obok telefonu jakieś kolorowe pisma i nie przestawał przy tym mówić; komentował sprawę tych pism: – Cóż to za magazyny? Jakieś nagie dziewczyny... – uzyskał połączenie, ale właśnie kończył zdanie – ...gdzie się człowiek obróci, wszędzie nagie dziewczyny... Centrala znów się wyłączyła. Żabuchna bezsilny rzucił słuchawkę na widełki. – No przecież to niemożliwe! – ryczał trzymając się za wątrobę zamiast za chore oko. – Człowiek może skonać, a oni nie połączą! – Roznoszony furią kręcił się po maleńkim pomieszczeniu pokoju kierowniczki, co chwila dotykał serca, oka i wątroby. – Zlitujcie się, dobrzy ludzie! Zróbcie coś ze mną! Ja muszę mieć oko! Całe święta na mojej głowie! Jak ja wypatroszę indyka?! Przy okazji Żabuchna zwierzył się wszystkim, że: przegrał całe życie! Zaprzepaścił wszystkie szanse i choć miał niejedną okazję osiągnąć szczyty szczęścia i dobrobytu, przez swoją lekkomyślność lub też przez brak umiejętności urządzenia się w życiu doprowadził się 66 do absolutnej ruiny, do samotności, w której jedynym jego towarzyszem w czasie świąt będzie martwy indyk, w dodatku nie wypatroszony, bo jak tu brać się do oporządzenia indyka, nie posiadając jednego oka. Wszystkim zrobiło się niezmiernie żal Żabuchny pozostawionego sam na sam z martwym indykiem przez całe święta, bo o czymże rozmawiać z nieżyjącym indykiem? Jeżeli Żabuchna czegoś naprawdę potrzebował, to nawet nie lekarstwa na wątrobę czy nerki, ale przyjaznego ucha, które wysłuchałoby jego strapień i skarg na oporne wnętrzności, wiecznie sprzeciwiające się jego woli i rządzące nim, jak im się tylko podobało; gdy na przykład wątroba miała ochotę uciskać żebra Żabuchny i sprowadzać piekącą zgagę w jego drogi pokarmowe, to choćby sam nie wiem jak chciał mówić o czymś innym, choćby zamierzał przeprowadzić najciekawszy z wywodów na temat istnienia Boga w każdym odruchu człowieka, czując napływającą gorycz do przełyku musiał zrezygnować z wszelkich intelektualnych czy też metafizycznych rozważań i zająć się tą wściekłą zgagą; nie sposób myśleć o nieskończoności, kiedy się w krtani czuje nieznośne pieczenie i posmak żelaza w jamie ustnej. W ten oto prosty sposób otoczenie Żabuchny często było pozbawione wiedzy o sprawach natury filozoficznej na korzyść szczegółowych informacji dotyczących jego systemu trawiennego. Żabuchna nie skąpił także wiadomości o swoim uzębieniu; chodził od człowieka do człowieka, pokazując swoje piękne białe zęby i skarżył się: – Powiedzmy, że natura nie obeszła się ze mną łaskawie i nie dała mi urody Apollina... Co do swoich nóg, mógłbym mieć też pretensję, bo to już skandal, żeby człowiekowi wyrosły takie płaskie stopy, a do tego jeszcze kolana mam jakby zrośnięte ze sobą, co mi oczywiście utrudnia chodzenie... No, nie oszukujmy się, to jest zwyczajny, pospolity X! I włosy!... Co na boga robić, żeby one tak nie wypadały?... No, ale zęby, to była cała moja ozdoba! Sami zobaczcie! Piękne białe zęby! I co?... Uśmiejecie się, jak wam powiem, dwa zęby zaczynają mnie boleć! Jeżeli nie uratuję ich, to już nic we mnie nie pozostanie zdrowego! Tak. Całe życie zmarnowałem! Zęby też... Każdy oglądał zęby Żabuchny, aby chociaż wspomnienie ich wspaniałości pozostało w pamięci, kiedy już i one staną się niedługo zmorą życia Żabuchny. Wracając jednak do oka, które w danej chwili groziło wypłynięciem, to nikt nie mógł się zdobyć na jakąś rozsądną radę. O ciepłych kompresach czy przykładaniu wywaru z rumianku Żabuchna nawet nie chciał słyszeć. On żądał zabiegu i to dłonią wykwalifikowanego chirurga- okulisty. Nawet był rad, że nie zdołał się połączyć z kliniką, bo przecież: znowu przyszłaby ta z ładnymi nogami, wymęczyłaby mu oko i zostawiła rozpaprane! Bo co ona może wiedzieć o leczeniu? Ładna bestia, owszem, tego nie można powiedzieć, i do tego blondynka! Ale na wyjmowaniu czegoś z oka, to się nie zna. Tu trzeba prawdziwego fachowca! Kierowniczka sceny, która posiadała wyjątkową umiejętność w znajdowaniu rady na wszystko, znalazła sposób, aby uratować Żabuchnę: poleciła portierce, by ta ostrożnie poprowadziła (półślepego) Żabuchnę do ośrodka zdrowia. Najpierw połączyła się jednak z okulistą, wyjaśniając, że zaraz tam doprowadzą ciężko chorego i „trudnego” pacjenta... aktora, któremu potrzebna jest natychmiastowa pomoc i nikt inny tylko tenże pan doktor może mu pomóc. Żabuchna z miejsca poczuł się raźniej, skoro tylko ujął silne ramię portierki. Nie zważając na wrodzone trudności w chodzeniu, pogalopował z nią do lekarza... Wrócił z triumfującą miną i z okiem całym zaklejonym plastrami i bandażami. – No tak! To jest doktor z prawdziwego zdarzenia! – powiedział do stłoczonych w korytarzu kolegów. – Od razu zakleił oko, bo przecież trzeba je unieruchomić. Wszyscy dopytywali się, co też lekarz znalazł w oku. – W oku już nic nie było – wyjaśnił Żabuchna – ale rany są olbrzymie! Mówię wam, dosłownie całe oko jest poharatane! Najlepszy dowód, jakie mi dał wielkie plastry! Ale to jest fachowiec! Nie to co tamta smarkata... I co z tego, że ładna? Jeszcze trochę i nie miałbym oka! 67 Wszyscy poczuli się zawstydzeni wobec widomych oznak kalectwa Żabuchny. Żartowali sobie z niego w nikczemny sposób, podczas kiedy jego oku groziło prawdziwe niebezpieczeństwo. Na drugi dzień rano kierowniczka sceny zadzwoniła do Żabuchny, pytając z troską o jego zdrowie. – Ach! Szkoda mówić! – jęczał Żabuchna. – Jestem konający! – Tak boli? – dopytywała się przerażona kierowniczka. – Boli?! Rozrywa mnie po prostu! – ryczał w słuchawkę Żabuchna. – Z całą pewnością jutra nie doczekam! – To może przysłać panu samochód i jeszcze raz pojedzie pan do okulisty? – dopytywała się. – Do jakiego okulisty? – zdziwił się Żabuchna. – No, do tego, u którego był pan wczoraj. Jeżeli to oko tak boli... – A niechże pani da spokój! – oburzył się Żabuchna. – Z okiem wszystko w porządku! Mnie migdały bolą! Dosłownie śliny przełknąć nie mogę, a cóż dopiero mówić o indyku! Święta za progiem, a ja nawet nie skosztuję indyka. Jak się ma mojego pecha, to i ością z sardynki człowiek się zadławi... W każdym razie dziękuję za pamięć i proszę już teraz przyjąć ode mnie życzenia świąteczne, bo kto wie, czy jutro jeszcze będę chodził po tym świecie. Taki był Żabuchna. Teraz stał przy ławce, na której rozłożył swoją walizeczkę i grzebał w jej wnętrzu. Wreszcie wyciągnął pomarańczową szatę i takąż czapkę. – To jest zupełny idiotyzm! Przy dziennym świetle jeszcze gorzej wygląda – rozpaczał wyciągając pomarańczową szatę. – Pójdę do reżysera i powiem, żeby mi kazał dać coś w innym kolorze... – Ty jesteś kopnięty – powiedziała pani Dusia, wysoko unosząc brwi. – Idź, jeżeli chcesz, żeby cię wylali. Myślisz, że komuś zależy, czy ty będziesz w tym filmie, czy nie? Akurat będą sobie głowę zawracać twoim kostiumem!... A poddaj im tylko myśl, że to jest zły kolor, to gotowi zrezygnować z ciebie. Żabuchna wcisnął pomarańczową szatę w walizę i błyskawicznie zakrył wieko. – Cicho bądź! – zasyczał w ucho Dusi i ścisnął jej rękę. – Jeżeli ktoś posłyszy, jestem skończony! Ja muszę zarobić te pieniądze, rozumiesz?! Jestem zarżnięty, o tak! – Żabuchna pokazał jak jest zarżnięty. – Jedyny mój ratunek to ten film! Już i tak płacę pieniądze za jednego oszusta... Bydlę nie człowiek! Podał się za mojego kolegę ze szkoły podstawowej... Czy ja mogę pamiętać wszystkich ze szkoły podstawowej?... Ile lat temu to było?... No i ja, naiwny, dałem się nabrać i podżyrowałem mu weksel na telewizor, a teraz on się wyprowadził, nie wiadomo gdzie, pewnie do jakiejś nałożnicy, a ja muszę płacić!!!... Trzeba im wmówić, że to jest najwspanialszy kolor! – Przecież to ty zacząłeś wątpić w ten kolor – odpowiedziała pani Dusia i uwolniła rękę z uścisku Żabuchny. – I nie ściskaj mnie tak, bo mi porobisz sińce. Nie chcę się potem tłumaczyć mężowi, że sińce mam z powodu pomarańczowego koloru. – Przepraszam cię. – Żabuchna pocałował panią Dusię w rękę. – Oczywiście, sińce są niepożądane. Twój mąż jest człowiekiem kulturalnym, ale w sprawach zazdrości mężczyzna jest gotów zapomnieć o dobrym wychowaniu i kulturze. Ja się nie nadaję do żadnych bijatyk. Jestem człowiekiem łagodnym, a poza tym bicie się należy zaliczyć do rzędu pewnych umiejętności, których, no co tu dużo mówić, ja nie posiadam... Opowiem wam historię, która mi się przydarzyła jakieś dobre dwadzieścia lat temu... Żabuchna rozsiadł się na ławce, zapominając o walizce z pomarańczowym kostiumem, i cały pogrążył się w opowiadaniu. 68 – Byłem wówczas dopiero co po ślubie z moją pierwszą żoną... Nie mam pojęcia, dlaczego ona mnie chciała? Chyba dla niewątpliwych zalet duchowych... Wyglądałem niewiele lepiej niż teraz, tyle tylko że byłem o dwadzieścia lat młodszy... Jechaliśmy jakimś piekielnym wehikułem... Autobusów wówczas jeszcze nie było, w ogóle komunikacja pożal się boże... Coś pośredniego między dzisiejszym trolejbusem a wozem ciężarowym... Nie pamiętam, ile kosztował bilet, wiem, że jakaś kobiecina nie miała tyle, ile trzeba i chciała konduktorowi dać jajko na dokładkę, ale on się nie zgodził... Konduktorzy, to ogólnie rzecz biorąc, nie ludzie... Pod tym względem do dzisiaj niewiele się zmieniło... Niedawno przespałem ostatni przystanek kolejki elektrycznej i obudziłem się dopiero na bocznicy. Nade mną stał konduktor, złośliwie wpatrując się we mnie, potrząsał moim ramieniem i kazał mi zapłacić dwieście złotych kary, jako że była noc i wtedy niby to bilety droższe... Nic nie pomogło tłumaczenie, że zaspałem, że nie miałem żadnego celu jechać na bocznicę, skąd i powrotu żadnego nie ma, ale czy takie zwierzę zrozumie? On ma swoje paragrafy i na tym koniec! Oświadczam wam, że paragrafy zgubią ten kraj! Albo naród zacznie myśleć, albo będzie wyłącznie paragrafował, a wtedy koniec z nami... – Czy nie mógłbyś wrócić do tematu? – zapytała pani Dusia. – Do jakiego tematu? – zdziwił się Żabuchna, już cały przejęty wyłącznie sprawą paragrafów. Pani Dusia westchnęła. – Zacząłeś mówić o jakiejś bijatyce – wyjaśniła bez nadziei, że doczeka się końca opowiadania związanego z bijatyką. – Ach! O bijatyce! Oczywiście o bijatyce – zastanowił się chwilę Żabuchna i jednak podjął przerwaną opowieść. – Otóż jedziemy my tym wehikułem, a ciasno jest... można sobie wyobrazić... nie więcej niż pięć na dobę chodziło tych pojazdów, a kolejek elektrycznych jeszcze nie było... Otóż moja żona... zawsze mnie to denerwowało u niej... przez cały ten autobus prowadziła ze mną rozmowę o sztuce, na której byliśmy razem... Nie cierpię tego! Wreszcie nadszedł upragniony moment końca podróży, zabieramy się do wyjścia, ja wysiadłem pierwszy, bo stałem bliżej drzwi, za mną żona, która nagle odwraca się i mówi do kogoś za plecami: cham! Wysiedliśmy wreszcie, za nami tłum ludzi, pytam o co rzecz poszła. Wtedy ona mi odpowiada, czerwona z oburzenia, że jakichś dwóch dryblasów przyglądało się jej przez całą podróż, a jak wysiadała, to jeden z nich przycisnął ją do siebie i powiedział: co za śliczna laluchna... Wtedy we mnie chcąc nie chcąc zakipiała krew, jakby nie było byliśmy krótko po ślubie... Mogłem się jednak opamiętać i zareagować w jakiś nie czyniący mi ujmy, ale bezpieczny sposób, ale nie – we mnie chyba diabeł wstąpił! Krzyknąłem: Jeżeli mi pokażesz, który to typ, to ja się z nim policzę!... Idiota! Dureń! Coś takiego wymyślić?... No i moja żona odwróciła się i powiedziała: Idą za nami. To ten wyższy... Nie miałem wyjścia; przystanąłem, pogroziłem mu pięścią i powiedziałem groźnie: No! No! radzę, aby mi pan nigdy więcej w życiu nie stanął na drodze, bo nie będę żartował! Wtedy posypały się pod moim adresem ohydne inwektywy i dryblas kiwnął na mnie palcem... Nie było wyjścia; moja co dopiero poślubiona żona stała obok mnie i czekała na objawy bohaterstwa z mojej strony. Przeprosiłem więc ją na chwilę i podszedłem do tych dryblasów. Ledwo się zbliżyłem, powiadam wam, nie pięść, ale bochen chleba wylądował na mojej głowie. Okulary zataczając wielki łuk sfrunęły z mojego nosa i zaryły się gdzieś w ornej ziemi... Wtedy jeszcze wszędzie była skopana ziemia. No więc schyliłem się i zacząłem szukać tych okularów, gdy tymczasem dryblas kopał mnie w siedzenie... Trzeba powiedzieć, że ten drugi zachował się lojalnie, stał z boku i tylko się przyglądał, nie pomagał dryblasowi... Kiedy dryblas uznał, że mi już dostatecznie dokopał, oddalił się spokojnie razem z towarzyszem. Ja na czworakach szukałem swoich okularów. Żona przyświecała mi zapałkami i jakoś na szczęście udało się nam je znaleźć. Właściwie to powinienem poprzestać na tej klęsce i starać się ją możliwie szybko zamazać w pamięci żony, ale chciałem się jeszcze ratować, toteż kiedy znaleźliśmy się w domu i żona przykładała mi 69 kompres na posiniaczoną po uderzeniu twarz, szarpnąłem się ostatkiem sił i krzyknąłem: Gdyby ten łotr nie strącił mi okularów, nie wiem, czy pozostawiłbym w nim jedną całą kość! Miał szczęście!... Co tu dużo mówić, nawet w chwili najgorszego upadku człowiek chce wierzyć, że drzemie w nim wielki bojowy duch, ale mówiąc otwarcie, to ja się do bijatyki nie nadaję. – Po co ci to? Wystarczy, że jesteś świetnym aktorem – pocieszała Żabuchnę Marianna. – Dziękuję ci, moja kochana. Oczywiście, że to w jakimś sensie jest pocieszające, że człowiek jednak posiada jakieś plusy, chociaż prawdę mówiąc, na co mi się to zda, że jestem dobrym aktorem? Kto to rozumie?... Wy tak, ale oni! Ci wszyscy dyrektorzy i reżyserzy, czy oni to biorą pod uwagę? co ja w ogóle gram w tym teatrze? – No, no, nie przesadzaj, grasz dosyć dużo – sprzeciwiła się pani Dusia. – Co znaczy dużo?! – ryczał Żabuchna. – Ja powinienem grać bez przerwy! Oni mnie chcą wykończyć! Chcą mnie zmusić, żebym złożył wymówienie! Tylko na to czekają! Gdyby było inaczej, wystawialiby dla mnie specjalnie sztuki, gdzie bym mógł pokazać cały wachlarz swoich możliwości. I co z tego, że gram? To nie są role! To jest łażenie po scenie i mówienie tekstu. Przecież ja widzę, co się dzieje! Chcą mi zatruć życie i na Boga, udaje im się to! Nie z innego powodu choruję na wszystkie choroby, tylko z nerwów! Już nawet leczyłem się w zakładzie dla psychicznie chorych, ale tam jako jedyną terapię stosują pracę fizyczną... Dziękuję... Wyrwałem cały zagon marchewki a potem selerów i uciekłem! – Żabuchną zastygł w zamyśleniu. Być może duch jego krążył jeszcze po smutnych korytarzach sanatorium dla nerwowo chorych, gdzie ściany były malowane od góry do połowy na biało, a w dół olejną farbą na bladozielony kolor, drzwi również stanowiły kompozycję bieli i zieleni, zestawionych w ukosy – był to prawdopodobnie efekt malarskich upodobań naczelnego lekarza sanatorium. – Żabuchna, wciśnij się w kostium, bo jak się przetrze, to zaraz zaczynamy kręcić. – Pani Dusia dotknęła jego ręki. Spojrzał nieprzytomnie i wpatrzył się w nią trwożliwie spoza grubych szkieł okularów. – Co ci jest? Boli cię znów coś? – zaniepokoiła się pani Dusia. – Nie. Na razie nic mi nie jest. Nie wiem tylko, gdzie by tu się przebrać? – A co? Rozbierasz się do gołego? – zdziwiła się Marianna. – Przecież możesz włożyć to na siebie tutaj. – A tak. Nie pomyślałem o tym... Oczywiście, że mogę tutaj się przebrać. Wkładam przecież tylko szatę i czapkę... Mojego rozmiaru butów nie było, ale powiedzieli mi, że to nieważne, bo i tak nie będą robić ujęcia od dołu. Żabuchna zrzucił prochowiec na ławkę, natychmiast jednak wziął go z powrotem, delikatnie i z uwagą otrzepał z niewidzialnych pyłków i zaczął się rozglądać za miejscem, gdzie by go można powiesić. – Włóż do walizki – poradziła pani Dusia. – Walizkę postawisz obok naszych torebek i będziesz miał na nią oko. Żabuchna złożył płaszcz w kostkę, ułożył starannie na dnie walizki, pieczołowicie zamknął walizkę na kluczyk i postawił w kącie przybudówki. Włożył pomarańczową szatę i czapkę. – Nie wytrzymam! Jak ty wyglądasz! – zaśmiała się pani Dusia. – Jak krzak jarzębiny! – Nie zapomnij zdjąć okularów przed ujęciem – dodała Marianna. – Jarzębina w okularach to już trochę za dużo, nawet jak dla filmu polskiego. – Co tu w ogóle żartować? – rozgniewał się Żabuchna. – Dla paru nędznych groszy człowiek bądź co bądź poważny jest zmuszony robić ze siebie pośmiewisko. Ja w ogóle nie mogę zrozumieć, co robię w tym komedianckim zawodzie? Mogłem zrobić karierę w sporcie! Teraz jeździłbym sobie na te ich olimpiady i zbierał medale! Zachciało mi się teatru, to mam! – Ciekawe, za co ty byś mógł dostać medal na olimpiadzie? – kpiąco spytała pani Dusia. Żabuchna spojrzał na nią groźnie. 70 – Jak to za co? A choćby za pływanie! Może nie dacie wiary, ale ja świetnie pływam! Pływam we wszystkich dostępnych człowiekowi stylach! – Tu zaczął demonstrować niektóre style. Przy pływaniu na wznak wyrzucił za siebie gwałtownym ruchem ręce, strącając przy okazji czepek pani Telimeny. – Przepraszam cię bardzo – powiedział schylając się i ocierając wierzchem rękawa zabrudzony czepek. – Tylko odrobinę się zabrudził. Wyczyszczę tak, że śladu nie zostanie. – Nie ma znaczenia – powiedziała pani Telimena, wyciągając rękę po czepek. – Daj mi to. Tutaj absolutnie nikogo nie obchodzi, jak kto wygląda. Rozgoryczenie pani Telimeny rosło już od dłuższego czasu. Przestała wierzyć w możliwość zrobienia kariery w filmie, w możliwość oczarowania kogoś swoją osobą, w szczęście, które miało szansę uśmiechnąć się do niej, a przez głupie kaprysy pogody oddaliło się na odległość prawie kosmiczną. Siedziała coraz bardziej markotna, coraz mniej dbając o swój wygląd. Jedyne co teraz przynosiło jej ulgę, to myśl o własnym domu, w którym znajdzie się wieczorem, usiądzie w głębokim fotelu i włączy magnetofon z taśmą języka esperanto. Pani Telimena domowym sposobem opanowała już kilka języków, ostatnio wzięła się do esperanto, bowiem jej zdaniem język ten miał przyszłość, a zwłaszcza kuszące były perspektywy zjazdu esperantystów, gdzie można było poznać wielu interesujących ludzi z różnych krajów, z których każdy był przecież potencjalnym kandydatem na towarzysza życia. Pani Telimena zawsze wychodziła losowi naprzeciw. Nie jej wina, że los unikał tych spotkań. Niebo nie straciło nic ze swojej szarości. Jeszcze przybyło więcej brudnych strzępków; rozciągały się po niebie, zwisały coraz niżej i straszyły ludzi na dziedzińcu kościelnym, że zaraz mogą się zmienić w krople deszczu, a nawet w całą ulewę. Dwie panie zajęte robótkami na drutach, wciśnięte w zaciszny kącik pod murem kościelnym, spoglądały w niebo i gawędziły. – Pani chyba nie jest z naszych stron? – zapytała ta od pelerynki. – Bo pani ma taki dziwny akcent... – Ja jestem z gór – odpowiedziała ta od czapki robionej grubą wełną. – Znalazłam się tutaj, bo tak mi wypadło, ale całą młodość spędziłam w górach. Nie mogę zapomnieć gór, chociaż wcale tam nie było lekko... Miałam dziesięć lat, kiedy zaczęłam chodzić do szkoły hafciarskiej w Makowie. Strasznie chciałam się czegoś uczyć, dlatego chodziłam do tej szkoły... Szło się przez góry osiem kilometrów... Najgorzej było w zimie... Czasem się uczepiłam jakiegoś wozu, ale woźnica zawsze spędzał batem, bo koniom też było ciężko. Matka dawała mi na bułkę pięćdziesiąt centów, na cały dzień... musiało starczyć. Moja starsza siostra mieszkała w połowie drogi do Makowa... Wyszła tam za mąż... Jak się szkoła późno wieczorem kończyła, to zostawałam u niej na noc. Wykładała mi szmatami skrzynkę po węglu i tam spałam, byłam mała, to całkiem dobrze mieściłam się w tej skrzynce. – Cóż to za człowiek, ta pani siostra?! – przerwała jej oburzona pani od pelerynki. – Jak można tak traktować człowieka? I to własną siostrę? – Tak jakoś było... Miała przecież swoje dzieci i męża, to nie mieli za dużo miejsca i ona była zawsze taka jakby obojętna... Za to drugą siostrę miałam bardzo dobrą, ale umarła... Kobieta, która robiła pelerynkę, siedziała z rękami na robótce, zapatrzona przed siebie. Milczały chwilę, potem każda wzięła się do swojej roboty. – Przeciera się! – krzyknął człowiek z psem, wracając ze swojej pozycji przed bramą. Wszyscy z niedowierzaniem spojrzeli w niebo; rzeczywiście, między chmurami zaczęły się pojawiać skrawki błękitu. Na dziedzińcu kościelnym zawrzało. Uprzątnięte poprzednio potrawy znów powróciły na stół, aktorzy na podium, charakteryzatorka z pędzelkiem i złotą farbą przyskoczyła do kogoś, 71 pacnęła farbą i natychmiast przeniosła się do następnego człowieka. Czarny szal pani scenograf przemykał się między postaciami; palec wskazywał krawcowej w białym szalu usterki, migała igła, zeszywano, drapowano płótna, wykańczano obraz. Mały asystent uwijał się, ustawiając pozy. Człowiek z kubłem z farbą flegmatycznie przesuwał się między postaciami, by sprawdzić, czy linie nie zostały zamazane. Człowiek z psem kopnął psa, zapraszając go do zajęcia pozycji siedzącej. Reżyser nerwowo zaciskał palce, aż trzeszczały stawy. Czterech asystentów przebiegało tam i na powrót podwórko i popędzało elektryków, dźwigających na ramionach zwoje kabli. Aktorzy runęli hurmem do stołu, statyści na swoje pozycje po prawej i lewej stronie podium. Panienka z „klapsem” stanęła ze swoimi czarnymi deszczułeczkami, na których były wypisane kredą „Nietoperze 129”. Żabuchna próbował zająć dogodne miejsce przy stole, tak aby go było wyraźnie widać w kamerze, ale został brutalnie odepchnięty. – Każdy ma już swoje miejsce zajęte! Musisz spróbować gdzieś się wcisnąć – powiedział „Kawał Głosu”. – Jak to, ja mam próbować gdzieś się wcisnąć?! – oburzył się Żabuchna. – O czym wy mówicie? Zostałem zaangażowany do filmu, a nie do wciskania się! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem! Pójdę do reżysera i dowiem się! Idź, idź! – poradziła śmiejąc się pani Dusia. – Pchaj mu się w oczy, tak żeby mógł zauważyć, że właśnie o ciebie jest tutaj za dużo. Żabuchna próbował jeszcze ratować swoją godność aktora: – Jak to za dużo o mnie?! Jeżeli zostałem zaangażowany, to znaczy że byłem przewidziany w filmie! Bez względu na konsekwencje muszę tę sprawę wyjaśnić! – Przy tych słowach miał jednak dosyć niepewną minę; można było się domyślić, że raczej nie pragnie nic robić „bez względu na konsekwencje”, mając na uwadze zarobek, który nie trafia się każdego dnia. Film dla aktorów, nie mających jeszcze w nim ustalonej pozycji, jest jak podarunek pod choinkę; człowiek ma szczęście, jeśli coś dostanie, ale może też na zawsze pozostać „biednym dzieckiem”, któremu nikt nigdy nie dał takiego podarunku. Żabuchna wiedział, że może stracić tę jedyną szansę i tę szansę chciał zachować, ratując jednak swoją godność, co nie bardzo było do pogodzenia. Wiercił się więc przy stole i kombinował, jakby tu dać do zrozumienia, że nie pozwoli się byle jak traktować, a jednocześnie nie stracić możliwości zarobienia pieniędzy w filmie. Na szczęście wyratował go asystent reżysera; zeskoczył z podium, podbiegł do Żabuchny i wepchnął go między „Kawał Głosu” i panią Dusię. – Niech pan się postara jakoś schować – poprosił Żabuchnę. – Wystarczy kiedy będzie widać tylko pana głowę... Ten kostium ma trochę za jaskrawy kolor... Żabuchna był zadowolony. – No właśnie! – szepnął w ucho pani Dusi. – Od razu mówiłem, że za jaskrawy! Wszystko przez tych niedorozwiniętych pomocników filmowych... Wybiorą coś takiego i potem są kłopoty... Mógłbym mieć kilka zbliżeń całej postaci, a tak to zagra tylko głowa. Nie będę już robił awantury, żeby nie utrudniać pracy! Przy okazji powiem jednak reżyserowi, że to jest niedopuszczalne zaniedbanie! Powinni zmienić tę panią scenograf! Kto to w ogóle jest? Chodzi śpiąca w tym czarnym szalu... Bardziej nadawałaby się do trumny, niż do pracy w filmie... A propos... Strasznie mnie coś ciśnie w klatce piersiowej! No, powiadam wam, zupełnie jakby mi ktoś walcem drogowym przejeżdżał po płucach! A jak tylko wciągnę głębiej powietrze, to wyraźnie słyszę, jak tam coś piszczy!... Co to może być? Bez powodu przecież nie piszczy w płucach... – Może trzeba naoliwić twoje płuca? – zaśmiała się pani Dusia. – U mnie w domu piszczały drzwi, naoliwiłam i nie piszczą. Żabuchna nie zdążył odpowiedzieć, właśnie bowiem reżyser podniósł wielki krzyk, zagłuszający wszystko inne: – Gdzie jest Tuptuś?! Dlaczego nikt o tym nie pomyślał, że Tuptusia brak na planie?! Czy ja muszę za wszystkich myśleć?! 72 Asystenci, ilu ich było, wybiegli przed główną bramę na ulicę do ambulansu sanitarnego, gdzie Tuptuś ubrany w kostium gladiatora, czy też kogoś kto ma za zadanie popisywać się siłą fizyczną, siedział w kącie na białych poduszkach i spokojnie czytał kryminał. Kilka par rąk równocześnie wyciągnęło się i pochwyciło Tuptusia. Popychali go w stronę bramy, potem na dziedziniec kościoła i wreszcie na podium. – Co się z tobą dzieje?! – zaryczał na widok Tuptusia reżyser. – Wszyscy są na planie, nareszcie mamy dziurę w chmurach i możemy kręcić, a ty sobie spokojnie gdzieś siedzisz! – Nie będę stał w tym filmie cały nagi – odpowiedział mrukliwie Tuptuś. – Każdy ma coś na sobie, a ja tylko przepaskę. Zdechłbym z zimna, nimby się zaczęło. – No dobrze, dobrze, już bez dyskusji – powiedział łagodniej reżyser. – Postawcie go na miejscu i zaczynajmy wreszcie! Tuptusia postawiono w kącie z jakimś dziwnym ostrym narzędziem w ręce. Stał w złotej przepasce na biodrach, wspaniały, umięśniony, o byczym karku i muskułach jak liny okrętowe, i trząsł się z zimna. Tuptuś nie był aktorem, ale był zatrudniany w filmach, gdzie trzeba było pokazać kawał pięknego męskiego ciała. Kiedyś ktoś odkrył to ciało, nie wiadomo już kto i nie wiadomo przy jakiej okazji, ale jakie to ma znaczenie?... Ciało Tuptusia było potrzebne i wykorzystano je już w kilku filmach. Tuptuś był ciałem filmowym, przy okazji zajmował się, z amatorstwa, masowaniem obolałych pleców kobiecych, oczywiście pod warunkiem, że były to młode plecy i że Tuptuś miał ochotę je masować. Robił te zresztą bezinteresownie i beznamiętnie, tak jak beznamiętnie czytał broszurki kryminalne; bo Tuptuś nie wykazywał w niczym pasji ani zainteresowania, Tuptusiowi żadna pasja nie była potrzebna, bo niby do czego? Miał piękne ciało, które wypożyczano, za które płacono. Mógł sobie spokojnie żyć, czytając kryminały w broszurkach, nie troszcząc się o nic, skoro inni się o wszystko troszczyli. Uważał, że świat jest stworzony dla pięknych młodych ludzi, którzy zawsze będą piękni i młodzi, a kiedy się jest pięknym i młodym, to „człowieka może o nic głowa nie boleć”. Głowa niech boli tych, którzy są starzy i brzydcy. Gardził starymi i brzydkimi i nie lubił ich. Psuli mu doskonały obraz świata. Traktował ich trochę jak węże i inne gady w biblijnym raju, stworzone chyba tylko dla kontrastu, żeby można było odróżnić, co jest piękne w zestawieniu z tym, co brzydkie. Reżyser stał teraz na środku dziedzińca i przez tubę robił uwagi: – Proszę scenę przy stole zagrać tak, jak robiliśmy to podczas próby! Potem zrobimy ujęcie figur na podium, ale państwo niech zostaną na swoich miejscach, bo chciałbym jeszcze zrobić zbliżenie niektórych twarzy! Podczas kiedy reżyser przemawiał, Tuptuś wyciągnął spoza przepaski swoją kryminalną broszurę i spokojnie zabrał się do czytania. – Na miłość boską! Ja nic nie wiem, co trzeba robić?! – denerwował się Żabuchna. – Przecież nie było mnie, kiedy robiliście próbę! – Nic nie masz robić – wyjaśniła mu pani Dusia. – Masz tylko siedzieć i jeść. Ale uważaj, bo kury podobno są nieświeże... Przy twoich chorobach mógłbyś się pożegnać z życiem... Możesz najwyżej zjeść jabłko. – Nie będę jadł jabłek! Surowe owoce mi szkodzą! – denerwował się Żabuchna i spoglądał na stół, co by mógł zjeść bez szwanku dla swojego schorowanego żołądka. – Mógłbym zjeść kawałek tego chleba... – Już go tysiąc łap macało! – ostrzegła pani Dusia. – Nic nie jedz. Udawaj, że pijesz coś z kubka. – Skąd mogę mieć pewność, że kubek jest czysty? Przytknę usta do brudnego kubka i jeszcze nabawię się zajadów! Kiedyś w restauracji nie wyczyściłem łyżki... – Żabuchna nie zdążył skończyć zdania, które na pewno zawierało w sobie straszliwą wieść o zajadach; reżyser podniósł rękę do góry i krzyknął: – Uwaga! Cisza na planie! Klaps! Kłapnęły dwie czarne deszczułeczki z napisem „Nietoperze 129”, panienka oddaliła się i zaterczały kamery. 73 Przy stole wznoszono puchary, sięgano po kurczaki, łamano chleb, zajadano owoce, jednym słowem biesiadowano. Żabuchna wystraszony rozglądał się, po co by tu sięgnąć... Zdecydował się na włoski orzech, leżący między jabłkami... Wyciągnął rękę, a raczej wcisnął ją między ręce pani Dusi i „Kawała Głosu”, pochwycił orzech i wsadził go między zęby. Czy ja oszalałem?! – pomyślał nagle. – Przecież połamię resztki moich zębów! Za te kilkaset złotych, które dostanę za film, nie będę zębów narażał!... Wyjął więc czym prędzej orzech spomiędzy zębów i próbował go rozgnieść między dłońmi. Kamera terczała. Żabuchna męczył się z orzechem i trząsł się ze strachu, że nie zdąży rozgnieść orzecha, nim się skończy ujęcie – a ponieważ było przykazane, że ma się jeść, to jego obowiązkiem jest jeść za wszelką cenę!... Orzech jednak okazał się nie do zgniecenia. Żabuchna spocił się z wysiłku i nerwowego napięcia. Upuścił orzech na ziemię i jeszcze mocniej wcisnął się między „Kawał Głosu” i panią Dusię. Niepewnie macając ręką po stole, gdyż ruchy miał wybitnie ograniczone, na drodze swojej dłoni napotkał półmisek z kurą, który ktoś właśnie tam podsunął; nie było innego wyjścia, trzeba było sięgnąć po kurę i zdecydować się na zatrucie! Może mały kęsek mi nie zaszkodzi? – pocieszał się rozpaczliwie. – Szkoda, że nie zabrałem ze sobą tej szwedzkiej sodki... To jest lek odkażający i likwidujący każde zatrucie, oczywiście nie śmiertelne... Już uniósł rękę z kurzym udkiem do ust, kiedy właśnie reżyser dał znak ręką i krzyknął: – Koniec ujęcia! Umilkł terkot kamer. – Nie będziemy powtarzać ujęcia – powiedział reżyser. Reżyser nie skończył mówić, kiedy już tłum statystów naparł na stół, roztrącając i przygniatając aktorów, waląc się na nich poprzez plecy i porywając ze stołu wszystko, co tam było jadalne. – Proszę państwa! – krzyczeli asystenci i panienka od rozetek. – Proszę nie jeść drobiu, bo jest nieświeży! Film nie będzie odpowiadał za zatrucia! Drób był tylko jako dekoracja! Nikt nie zwracał uwagi na krzyki. Po chwili stół był opróżniony. Pozostały tylko talerze, kubki i dzbany i ani jednego orzecha, ani jednego jabłka, chleb porozrywany na strzępy, poznikały nawet okruszyny, a kury ulotniły się, jakby miały skrzydła. Dziedziniec kościoła pełen był białych kości z drobiu i łupin po orzechach. – Co za bydło! – powiedział do kolegi elektryk zwijający kable. – Zjedli nam całą zagrychę! Gdyby im nawet powiedzieć, że w kurach była trucizna na szczury, też by pewnie nie zwracali na to uwagi. Co za chytrość jest w narodzie? Nie przepuszczą żadnej okazji, żeby się nażreć za darmo. – Zwijaj kabel, bo chcę przenieść reflektor bliżej podium! – odpowiedział spokojnie kolega elektryka. – Wiadomo, że to było na straty. Jeszcze mam w pudle po żarówkach dwa udka i całą pierś z kury. Dla nas starczy. Czego ty się spodziewałeś po tym motłochu? Zbieranina bez żadnej kultury i elegancji. Jak ja bym był reżyserem, to bym angażował naprawdę eleganckich ludzi, a przede wszystkim młode ładne dziewczęta... Z tego zawsze jest jeszcze dodatkowy pożytek, a tu?... Popatrz na tego łachudrę! – kolega elektryka wskazał żebraka, który siedział pod murem kościoła już całkowicie pijany i brudnymi łapami rozdzierał i żarł kurę, wypluwając kości obok siebie. Przy nim stała jego kobieta i przyglądała mu się łakomym wzrokiem. Karolina cichutko gdakała i podskakiwała do każdej rzuconej kostki, obdziobując resztki mięsa po jakiejś swojej krewnej. W końcu żebrak nasycił się, beknął głośno i oddał kobiecie, kość na której jeszcze sterczało sporo strzępów mięsa. – Zeżryj do końca i jazda stąd! – powiedział nieprzyjaznym tonem. – Nie chcę, żebyś mi się tu kręciła z tą francowatą Karoliną. W ogóle mam cię dość, stara zołzo! Żebym nie widział twojej obmierzłej gęby, kiedy wrócę do domu! – Łypnął na kobietę złym okiem. Nie zwracała na niego uwagi, zajęta ogryzaniem kości. – Słyszałaś, co powiedziałem?! – Dodał groźnie. – Dobrze, dobrze – odpowiedziała bez złości. – Zawsze kiedy się upijesz, wyrzucasz mnie. Ale co byś ty beze mnie zrobił? Wszy by cię zjadły... 74 – A tak mnie nie jedzą, co? – zaryczał. – Gosposia się znalazła! Do żarcia i chlania wódy niejedna się znajdzie! A zresztą daj mi spokój, bo mi się spać chce – powiedział już łagodniej i przymknął oczy. Wpół leżał, rozwalony pod murem, a ślina ciekła z kąta jego grubych warg. – Ty głupi, stary capie – powiedziała przyjaźnie kobieta – przyjdę po ciebie pod wieczór, bobyś się o własnych siłach nie dowlókł do domu. Schlałeś się jak świnia, ale inaczej, to byś może nawet nie wiedział, żeś grał w filmie. – Pociągnęła za sobą Karolinę i wyszły z dziedzińca. Żebrak rozchylił powiekę i patrzył jednym okiem za oddalającą się. Cały czas, kiedy stała nad nim, miał ochotę trzepnąć ją w łeb, ale był zbyt ociężały, aby swój zamiar wykonać. Kiedy bił, to lubił już bić dokładnie i z żarliwością. Obiecał sobie, że ją spierze wieczorem, kiedy wróci do domu. Bicie swojej kobiety uważał prawie za obowiązek i za konieczność. Zawsze kiedy ją zbił, czuł się lepiej, tak jakby mu ktoś przystawił pijawki, celem upuszczenia nadmiaru zbełtanej krwi... Reżyser stanął na środku dziedzińca i znowu przytknął tubę do ust: – Proszę państwa! Wszyscy statyści proszeni są przed podium! Proszę się przygotować! Jak tylko zrobimy ujęcie figur na podium, robimy scenę z państwem! To ma być tłum patrzący na coś z przerażeniem! Ale proszę się nie przepychać i nie robić zamieszania! – A co ze zbliżeniami! Przecież miały być najpierw zbliżenia twarzy aktorów przy stole! – zaniepokoił się Żabuchna. – O rany boskie! – rozgniewała się Marianna, odwracając się gwałtownie do Żabuchny. – Czy nie możesz siedzieć spokojnie i czekać?! O co ci chodzi? Przecież miałeś ujęcie, leci ci więc stawka... Czy będziesz miał to zbliżenie, czy nie, to już nie ma żadnego znaczenia! – Jak to nie ma znaczenia? – zdziwił się Żabuchna. – Nie przyszedłem tylko zarabiać! Przyszedłem grać w tym filmie! Powiedziałem już kilku znajomym, że gram... Ładnie ja będę wyglądał, jeżeli nikt mnie na filmie nawet nie zauważy... Przecież jeszcze nie zdążyłem podnieść ręki z kurą, jak już ci kamerzyści przestali terkotać kamerami... Co to za ujęcie? To są kpiny! I na to film polski wydaje pieniądze! To niedopuszczalne! – Zupełny osioł! – wycedziła ze wzgardą pani Dusia. – Co ciebie obchodzi, ile i na co film wydaje? Jeżeli wydaje, to widocznie musi wydać. Nie trzeba było się pchać do filmu! To nie teatr, gdzie możesz bez przerwy na wszystko narzekać i dyrekcja musi znosić twoje ględzenie, żeby cię nie urazić, chociaż na pewno ma własne zdanie o tobie. – Przepraszam cię bardzo, jakie własne zdanie? – zdenerwował się Żabuchna i natychmiast chwycił się za miejsce, gdzie znajdowała się wątroba. Dotykał jej, obmacywał, jakby sprawdzając, czy aby nie napuchła z powodu wzburzenia. – Jakie własne zdanie może mieć dyrekcja o mnie? Czy jestem złym aktorem?... Oni nigdy nie będą już mieli takiego aktora, jeżeli ze mną, co nie daj boże, coś się stanie. Gdzie widziałaś w Polsce lepszego aktora charakterystycznego ode mnie? Proszę cię bardzo, wymień mi chociaż jednego! – Człowieku! – powiedziała pani Dusia, wznosząc oczy w niebo. – Obojętne, jakim jesteś aktorem... W każdym razie w tym filmie nikogo to nie obchodzi... Tutaj jesteśmy statystami! Zaangażowali nas tylko dlatego, że film ma przeznaczoną pewną sumę na epizody dla aktorów i muszą wykorzystać tę sumę, ale każdy z tych statystów z powodzeniem mógłby zagrać to co my. Siedź cicho i ciesz się, że ci zapłacą za rolę, mimo że jej nie grasz. – No właśnie! – Żabuchna ułożył delikatnie drugą rękę na sercu. – To dla mnie jest najbardziej dręczące, że nie gram. Ja lubię grać! Oczywiście, o ile się możliwie czuję... – W tym miejscu widocznie sobie przypomniał o fatalnym stanie swojego zdrowia, bo natychmiast dodał: – Właściwie to nawet jestem zadowolony, że nic wielkiego nie potrzeba tutaj grać... Coś okropnego, co się dzisiaj dzieje z moim sercem! Skacze, jakby było przywiązane do wyprężonej nitki i jakby ktoś tę wyprężoną nitkę co chwila trącał! Nie wiem, co to jest?! jakaś ner- 75 wica czy co?... Współczesny świat zostanie wyniszczony przez nerwice i przez spaliny. Zatruwają powietrze!... Pomyśleć, z powodu jednego samochodu mojego dziadka... notabene był to moczymorda nieprzeciętny, ale z fantazją... całe miasteczko, powiadam wam... bo my mieszkaliśmy w takim małym kresowym miasteczku... trzęsło się i pisało petycje do burmistrza, żeby zabronił dziadkowi jeździć tym wehikułem, ponieważ zatruwał powietrze! A dzisiaj? Nie ma grama nie zatrutego powietrza i nikt nie wnosi żadnych petycji. Ciągle się co prawda mówi o ochronie naturalnego środowiska, ale jaka tam ta ochrona? Kpiny! Tu Żabuchna zapomniał o swoich poprzednich kłopotach z filmem i cały pogrążył się w straszliwych kłopotach współczesnej cywilizacji, niosącej światu zagładę. – Weźmy mojego dziadka... – kontynuował. – Ten człowiek po prostu tryskał zdrowiem, mimo podeszłego wieku. Swoim automobilem jeździł tylko wtedy, kiedy chciał dokuczyć babce, która natychmiast dostawała migreny, słysząc straszliwy jazgot przy zapuszczaniu motoru. Doprowadzał ją do migreny i przez tydzień miał spokój, bo babka chorowała i nie wychodziła ze swojego pokoju. Dziadek wtedy był szczęśliwy, bo nie musiał słuchać głosu babki. Babka podobno tylko w łóżku przestawała mówić. Być może dlatego mieli trzynaścioro dzieci... Zresztą co tu mówić! Cały nasz ród był niesłychanie jurny. No, ale wtedy żyło się zupełnie inaczej. I ryby były w rzekach zdrowe. A o fenolu to nikt w ogóle nie słyszał, chyba tylko w laboratorium chemicznym. Nas wszystkich czeka zagłada! Każdy z osobników zgromadzonych na tym dziedzińcu kościelnym to już właściwie nieboszczyk. Za kilkaset lat ta planeta będzie już bez ludzi! – I pomyśleć, że właśnie twój dziadek, jeden z pierwszych przyczynił się do wyniszczenia ludzkości – zauważyła pani Dusia. Żabuchna zaperzył się: – Mój dziadek nie wymyślił automobilu! Mój dziadek tylko nim jeździł. Świat zgubią ci, którzy go chcą pchać naprzód! Dziadek był radcą prawnym i nie miał nic wspólnego z postępem cywilizacji... Chryste Panie! Jak mnie coś świdruje w uchu! – zasyczał z bólu Żabuchna. – Czy nie ma ktoś przy sobie olejku kamforowego? Jeżeli tu jeszcze z godzinę pobędę, nabawię się zapalenia ucha! – Uwaga – krzyczał w tubę reżyser. – Cisza na planie! Proszę się przygotować do ujęcia! Kłapnęły czarne deszczułeczki, na których kredą było wypisane „Nietoperze 130”. Panienka z deszczułeczkami usunęła się na bok. Zaterczały kamery i za chwilę sto trzydzieste ujęcie filmu „Nietoperze” zostało ukończone. Pierwszy asystent podszedł do reżysera. – Co teraz robimy? – zapytał, patrząc z uwagą w oczy reżysera. – Może by najpierw zrobić wszystkie ujęcia na podium?... Znowu pewnie zacznie lać, a tyle jest roboty z charakteryzacją figur. I nie wiadomo, czy jutro nie będzie jeszcze gorsza pogoda... Figury musimy mieć, a zbliżenia przy stole mogą być albo nie. – Racja – zgodził się reżyser. – Figury musimy mieć... Łeb mi pęka! Nie ma pan jakiegoś proszka od bólu głowy?... To ten cholerny klimat. Niech pan nie szuka! – zatrzymał asystenta, który już ruszył z miejsca. – Proszek i tak nic nie pomoże. Jeżeli uda mi się zrobić ujęcia zaplanowane na dziś i jutro, głowa sama przestanie boleć... Powinniśmy wszystko zrobić dzisiaj. Jutro może cały dzień lać... Te płótna trzeba ściągnąć teraz z figur i jakoś zgrabnie rozrzucić na podium... Chodzi mi o akcent bieli... Ale żeby to nie wyglądało jak kupa śniegu. Chcę mieć kilka białych plam pośród starego złota. Żeby ta biel jakoś tak się snuła, a nie była przyklepana... Chodzi mi o wrażenie lekkości... Niech pan to jakoś wymyśli. Asystent reżysera poszedł więc wymyślać lekkość bieli, podczas kiedy reżyser, oczekując na efekt jego starań, siedział w swoim krzesełku z głową ukrytą w rękach. Głowa po prostu pękała! Nie powinienem nawet dotykać koniaku! – pomyślał. – Koniak jest za ciężki. Jeszcze przy mojej wątrobie... 76 Pani Telimena wstała od stołu. – Idę rozprostować kości – powiedziała, nie kierując tej informacji do nikogo szczególnie. Przeszła najpierw kilka kroków w kierunku przybudówki, przeginając plecy jakby je rzeczywiście prostowała, potem odwróciła się i pomaszerowała wzdłuż dziedzińca. Minęła krzesełko reżysera, zawróciła i niby przypadkowo zatrzymała się przed nim – nie miał obrączki na palcu, a więc chyba nie był żonaty. Ta myśl wprowadziła ją w trochę lepszy nastrój. Może jednak warto podjąć walkę o szczęście osobiste, następna okazja może się nieprędko nadarzyć, lecz w jaki sposób zainteresować reżysera swoją osobą, tak aby zaczął myśleć o niej, aby spostrzegł jej nieprzeciętność, inteligencję i subtelność. Sprawa była trudna, biorąc pod uwagę fakt, że reżyser siedział z głową ukrytą w rękach, być może stroskany kłopotami związanymi z filmem, w każdym razie nie zdradzał ochoty do rozmowy. Pani Telimena nie miała jednak czasu czekać na dobry nastrój reżysera. Stawka była wysoka i trzeba było się odważyć. Pomyślała sobie, że delikatnie dotknie jego ramienia i powie: Wszystko jedno, jaki jest powód, ale wiem, że pan cierpi... Chciałabym, aby pan wiedział, że nie jest pan osamotniony. Może to przyniesie panu choć odrobinę ulgi... Po tych słowach natychmiast by się oddaliła i zostawiła go zdumionego jej słowami. Najważniejszą sprawą jest zainteresowanie kogoś sobą. Potem wypadki same się toczą. Właśnie kiedy miała zamiar wyciągnąć rękę tym pełnym litości gestem, Żabuchna, który nie wiadomo dlaczego także tutaj się znalazł, chwycił ją za tę już, już unoszącą się rękę i zapytał: – Moja droga, nie wiesz, gdzie tutaj jest toaleta? Pęcherz mi po prostu pęka. Rozglądam się, ale nic takiego nie widzę. Reżyser oderwał głowę od rąk i spojrzał na Żabuchnę. Pani Telimena cała zaczerwieniła się: Cóż za potworny dysonans! W takiej chwili i przy tym człowieku pytać o podobnie trywialne sprawy. Odciągnęła Żabuchnę na bok. – Mógłbyś mieć trochę przyzwoitości i przy reżyserze nie pytać mnie o toaletę! – krzyknęła ze złością. – Dlaczego? – zdziwił się Żabuchna. – On z całą pewnością też tam chodzi. Mając obciążony pęcherz nie zrobiłby na pewno nawet najmarniejszego filmu. Nie masz pojęcia, jak ucisk na pęcherz wpływa źle na myślenie. Ja w każdym razie nie potrafiłbym powiedzieć jednej kwestii roli w takiej sytuacji. – W tym filmie nie mówisz ani jednej kwestii, mógłbyś więc poczekać z tym pęcherzem – powiedziała pani Telimena, rozdymając chrapy ze złości. Być może jedyna okazja w jej życiu została zaprzepaszczona. Przez Żabuchnę! Przez ten jego idiotyczny pęcherz. Pani Telimena z głową opuszczoną tragicznym ruchem kroczyła po strzępach ślubnego welonu, który nigdy nie znajdzie się na jej głowie przez nudziarza Żabuchnę. Żabuchna galopował za nią, sądząc, iż prowadzi go do toalety. – No gdzież to jest, u licha? – dopytywał się niecierpliwie. – Na końcu świata wybudowali to ustronne miejsce? A mnie pęcherz pęka! – Odczep się! – krzyknęła gniewnie pani Telimena. – Czemu się wleczesz za mną? Tu w ogóle nie ma takiego miejsca! Rozumiesz? – Jak to nie ma? – Żabuchna zatrzymał się w pozycji tak zwanej skamieniałej ze zdumienia. – To jest niemożliwe, aby w cywilizowanym kraju, w miejscu, obojętnie do czego przeznaczonym, ale gdzie przebywa stale bądź co bądź pokaźna liczba osób, nie było W.C. – Idź do proboszcza i zażądaj „książki zażaleń” – odpowiedziała pogardliwie pani Telimena i skierowała kroki do kościoła; chciała być sama, aby przeżyć swoją gorycz i uspokoić nerwy. Żabuchna zamiast szukać rozsądniejszego rozwiązania, czyli jakiegoś ustronnego miejsca, dopadł znowu pani Telimeny, kiedy siadała już w ławce blisko drzwi. 77 – Na miłość boską! Bądź człowiekiem! – błagał, tarmosząc jej ramię. – Nie uwierzę, aby siedząc tu od rana nikt z was nie korzystał z W.C.!... Ty po prostu nie chcesz mi powiedzieć!... Nie rozumiem dlaczego? – Czemu właśnie mnie się przyczepiłeś? Zapytaj kogokolwiek! Dlaczego właśnie mnie? Powiedziałam raz, żebyś mnie zostawił w spokoju i że nic nie wiem! – To była zemsta pani Telimeny za nieudany mariaż: Niech mu wreszcie pęknie ten jego kretyński pęcherz! Kościelny, zwabiony szmerami i szamotaniną, znów wyszedł z bocznych drzwi. Idąc, przyklęknął na środku przed ołtarzem, a potem skierował się wprost do miejsca, gdzie rozgrywała się mała tragedia Żabuchny. – Co to za hałasy? Proszę opuścić kościół! Jak panu nie wstyd zaczepiać kobietę! I to gdzie? w kościele! – powiedział groźnie, patrząc na rękę Żabuchny, która ciągle jeszcze ściskała ramię pani Telimeny. Żabuchna zdenerwował się. – Drogi panie! Pan oszalał! Ja jestem człowiekiem o nienagannej reputacji! A w ogóle jakim prawem wtrąca się pan do nie swoich spraw?! Tu nie chodzi o żadne amory, a o rzecz raczej natury fizjologicznej... – nie dokończył zdania, gdyż kościelny już nawet nie zniżając głosu do szeptu i nie licząc się z miejscem krzyczał na cały głos: – Wynocha stąd! Trzeba nie mieć wstydu, żeby mi w oczy mówić takie bezeceństwa! I to starszy człowiek!... Przez takich jak pan musi rychło nastąpić koniec świata! Bóg tego dłużej nie wytrzyma! Ale póki co, nie pozwolę na bezeceństwa w kościele! – Uchwycił Żabuchnę pod pachy i opierającego się wywlókł z kościoła. Jeszcze w drzwiach krzyknął. – Żeby mi tu nikt więcej nie wchodził, bo kości połamię! Żabuchna stał oszołomiony, nie mógł absolutnie nic pojąć z tego, co się działo. W górnych partiach ciała, czyli w głowie, szalała wściekłość, w niższych pęcherz groził rozerwaniem się w kawałki. Żabuchna cały czerwony z pomieszanych uczuć stał przed kościołem i wymachiwał rękami. – Ludzie kochani! Co się dzieje? – krzyczał. – To naprawdę koniec świata! Kościelny trzasnąwszy drzwiami znikł w kościele. Pani Dusia, ciągle jeszcze siedząc przy stole, wychyliła się spoza wysokiego oparcia krzesła. – Co się stało, Żabuchna? Wyglądasz, jakby cię za chwilę apopleksja miała trafić – zażartowała, uśmiechając się do Żabuchny. Żabuchna trzymając się obydwiema rękami za pęcherz krzyczał z daleka: – Tutaj uknuto spisek, aby wytępić ludzi! Mnie pęcherz pęka, a nie ma żadnej możliwości, żeby mu ulżyć! – Chodź no tutaj! – kiwnęła palcem na Żabuchnę pani Dusia. Podbiegł, bo czuł, że w tym kiwnięciu kryje się wybawienie. – Mów! Błagam cię! Gdzie jest to miejsce?! – Idź do piwniczki – wskazała głową pani Dusia – tylko odhaczysz skobel i zejdziesz parę schodków w dół. Uważaj, żebyś nie spadł, bo tam stromo... Ale czemu od razu nie zapytałeś, przecież my wszyscy tam chodzimy? Żabuchna nie zdążył odpowiedzieć. Jednym susem przesadził drewnianą balustradkę, dobiegł do drzwi i zniknął. Nie było go dosyć długo. Wrócił trochę blady, ale z wyrazem całkowitego odprężenia. – Powiadasz, że wszyscy tam chodzicie? – zapytał, siadając obok pani Dusi. – Czy Telimena też tam była? – Telimena była pierwsza. Ona w ogóle odkryła tę piwniczkę – wyjaśniła pani Dusia. – Hm... hm... to mnie zastanawia... Powiedziałbym nawet, głęboko mnie zastanawia – dumał Żabuchna – bo, wyobraź ty sobie, właśnie ją pierwszą zapytałem o to miejsce... I Telimena powiedziała, że nic takiego nie istnieje. Zachowywała się dziwnie, jak teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że ludzie tracą rozum, kiedy uda im się dostać do filmu. A przecież ten 78 cały film, nie tylko ten, ale film w ogóle jako sztuka, to istna szarlataneria! To jest, powiedziałbym, tworzenie sztuki z fikcji, z oszustw! Prawdziwą sztuką jest teatr. – I Żabuchna, zapominając już o pani Telimenie i o pęcherzu, przeprowadził długi wywód na temat sztuki. Ujęcie, w którym grały figury na podium, miało się zacząć od przybudówki; powinien z niej wyjść mężczyzna w stroju żaka, prowadząc na sznurku czarnego psa. Kamera towarzysząca mężczyźnie i psu miała ich doprowadzić na podium między drewniane figury, a raczej między aktorów grających drewniane figury, gdzie następnie mężczyzna miał za zadanie wykonać kilka magicznych gestów, wprowadzających w osłupienie tłum oblegający podium. „Osłupienie” było ujęciem osobnym i ci którzy w przyszłości mieli osłupieć, na razie byli wolni i mogli zajmować się swoimi sprawami na terenie dziedzińca kościelnego. Asystent reżysera informował aktora, jak ma prowadzić psa i w którym miejscu wejść na podium. Statyści wałęsali się z kąta w kąt. Pośrodku dziedzińca leżał żebrak zupełnie pijany, z ręką zamiast poduszki podłożoną pod głową, i spał. Trzeba było przeskakiwać przez niego, jeżeli się chciało przejść, gdyż dziedziniec był tak zatłoczony, że nie starczyło miejsca na omijanie żebraka. Reżyser wstał ze swojego krzesełka i znów zrobił z palców okienko. – Trzeba to będzie zrobić z dalekiego planu – powiedział do kamerzysty i trzymając palceokienko przy oczach zaczął się cofać do tyłu. W pewnej chwili natrafił stopą na jakiś opór, próbował odsunąć tę zawadzającą rzecz, ale pozostała na swoim miejscu. Obejrzał się więc i zobaczył leżącego żebraka. – Proszę w tej chwili usunąć stąd tego człowieka! – zwrócił się do jednego z asystentów. Asystent podszedł i próbował podźwignąć żebraka. Ten nie otwierając oczu machnął gwałtownie ręką i wymamrotał kilka obelżywych słów. Asystent stał stropiony. – Na co pan czeka? – denerwował się reżyser. – Powiedziałem, żeby usunąć tego człowieka! Jeżeli sam pan nie może sobie poradzić, proszę wziąć kogoś do pomocy! Asystent pobiegł po dwóch elektryków; jeden wziął żebraka za nogi, drugi próbował ująć go pod ramiona. – Wont! Świńskie ryje! – ryknął żebrak i kopnął jednego z elektryków w siedzenie. Tamten wzruszył ramionami i odchodząc powiedział: – To nie moja rzecz, ja nie jestem wykidajło. Niech się nim zajmie ktoś inny. Z tłumu wyszła kobieta o marchewkowych włosach sterczących po bokach wygniecionego czepka. – Powiem mu dwa słowa i zaraz wstanie. Niech tylko panowie na chwilę puszczą mnie do niego. Drugi z elektryków zostawił w spokoju ramiona żebraka, puszczając go na kamienie jak worek, i stanął z boku. Asystent i reżyser przyglądali się zdziwieni. Kobieta przyklękła przy żebraku i przysunęła twarz do jego ucha. Nikt nie dosłyszał, co mówiła, ponieważ był to najcichszy szept, trwający tylko krótką chwilę. Żebrak natychmiast się podźwignął, spojrzał jakby ze strachem na kobietę o marchewkowych włosach i zataczając się wycofał się z dziedzińca do bramy, a stamtąd na ulicę. Poszedł szybko w kierunku gruzów, za którymi znikł i więcej już nie wrócił. Reżyser zajął się ustawianiem kamery, cały czas jednak myślał o kobiecie z marchewkowymi włosami. Tyle rzeczy dzieje się obok nas – pomyślał sobie – a my nic nie zauważamy. Człowiek powinien jednak szerzej patrzeć i więcej wiedzieć... Ja tych wszystkich ludzi tutaj traktuję po prostu jak tłum statystów, jak masę, a to może jednak kopalnia tematów?... W każdym razie to dziwne monstrum o marchewkowych włosach jest godne uwagi... Niesamowita! Wygląda jakby kiedyś pracowała w cyrku. Może ujarzmiała dzikie zwierzęta i dlatego ujarzmiła tego żebraka?... Czechow powiedział, że życie każdego człowieka jest tematem do 79 małej noweli... Nie zgodziłbym się z nim... Życie każdego człowieka to temat na wielką powieść, na szereg tomów... No ale ja tymczasem robię jeden określony film, na jeden zdecydowany temat i tym się muszę zająć. W każdym razie tę marchewkową damę wykorzystam w moim filmie. Zaciekawiła mnie. Dzięki niej nawet kac mi przeszedł. – Proszę pani – zwrócił się do Stefki – kiedy będziemy robić ujęcie z tłumem, chciałbym mieć panią w pierwszym planie... – Panie Staszku – zwrócił się do kamerzysty – zrobi mi pan zbliżenie tej pani w czasie ujęcia; chcę mieć jej twarz na całym ekranie, dobrze? – Tak jest, szefie – obojętnie odpowiedział kamerzysta. Rzucił okiem na Stefkę i pomyślał, że stary zawsze miał bzika na punkcie typów, ale co go to właściwie obchodzi... On może zrobić zbliżenie nawet żaby, nie tylko tej marchewkowej piękności. Nagle zaświeciło jaskrawe słońce. – Uwaga! – krzyczał w tubę reżyser – robimy ujęcie! Proszę natychmiast opuścić plan! Zostają tylko aktorzy na podium! Uwaga! Klaps! Szczęknęły czarne deszczułeczki. – Nietoperze sto trzydzieści jeden – powtórzyła słowa napisu obojętna panienka, odsunęła się na bok i zaterczały kamery. – Koniec ujęcia! – krzyknął reżyser. – Nic nie zmieniamy! Aktorzy zostają na miejscach! Proszę cały tłum na prawą stronę! Pani niech stanie tutaj, przy samym podium – zwrócił się do Stefki. – Panie Staszku, tak jak mówiłem... Z planu średniego przechodzi pan na bliski i potem tylko twarz tej pani w kamerze! Państwo wszyscy stoją nieruchomo i z wyrazem absolutnego zaskoczenia w oczach! Pani Basiu! Jest pani gotowa? To dobrze. Uwaga. Klaps. – Nietoperze sto trzydzieści dwa. – Po słowach obojętnej panienki kłapnęły czarne deszczułeczki. A więc w tym sto trzydziestym drugim ujęciu zawarła się cała przyszłość Stefki. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie? – pomyślała Stefka. – Moim przeznaczeniem było przyjść tutaj i spotkać tego starego dziada. Reżysera aż zatkało, kiedy zobaczył, że ja jedna poradziłam sobie z dziadem, z którym nie mogło sobie dać rady kilku mężczyzn... Gdyby wiedzieli o nim to co ja, też by przed nimi zwiewał... Lepiej, że tak się stało, jak się stało. Dzięki niemu moja twarz będzie na całym ekranie! A ja zaproszę pana Witka do kina i on to zobaczy... Człowiek na starość nie powinien być sam... Szkoda że nikt o tym nie myśli trochę wcześniej... Znów zatrzymał się czas między ujęciami. Trzeba było zmienić plan. Aktorzy-figury zostali chwilowo zwolnieni. – Być może jeszcze będziecie państwo potrzebni, wszystko zależy od pogody – powiedział reżyser – na razie proszę zejść z planu i czekać! Poszli więc czekać do autokaru. Biegli zmarznięci w swoich usztywnionych klejem stolarskim kostiumach, które boleśnie obijały nogi. Biegli, roztrącając brutalnie statystów, byle prędzej dostać się do ciepłego, zadymionego autokaru, gdzie co prawda nie można usiąść w tych sztywnych szatach, ale można stanąć, człowiek przy człowieku, zapalić papierosa i spokojnie złorzeczyć na zimno i cały kretyński świat, w którym kiedyś jakiś idiota wpadł na pomysł, aby wymyślić sztukę filmową. Tuptuś szedł na końcu tego usztywnionego pochodu i czytał swój kryminał. Właśnie był w najciekawszym miejscu, gdzie mężczyzna w masce z czarnej pończochy podgląda przez dziurkę od klucza rozbierającą się kobietę, a obok na stoliku w sypialni leży sznur pereł... Tuptuś cały przejęty zbliżał się do bramy, nagle potknął się o coś; książka wyleciała z ręki, a ciało zakołysało się niebezpiecznie, nie mogąc znaleźć równowagi. Tuptuś byłby upadł na twarz, gdyby go nie podtrzymał szczupły chłopiec o smutnych oczach, ubrany w strój halabardnika. Chłopiec ten od rana, odkąd ich przywieźli, stał w tym samym miejscu w bramie, bo powiedziano mu, że to jest jego miejsce i kiedy będzie się robiło ujęcie z halabardnikami, on ma tam stać. Stał więc, chociaż inni halabardnicy dawno już zostawili pod ścianą w sieni 80 halabardy i przeszli na dziedziniec kościoła. Tam znaleźli sobie własny kąt, rozścielili na kamieniach gazety i siedząc ze skrzyżowanymi nogami grali w pokera. Ale on nie ruszył się z miejsca, gdzie go postawiono i czekał na swoją kolej. – No i czego tu sterczysz, łamago? – wrzasnął Tuptuś, kiedy wreszcie stanął pewnie na nogach. – Byłbym sobie twarz rozkwasił przez twoją zakichaną halabardę! Nie możesz gdzieś spokojnie usadzić tyłka i czekać, aż cię zawołają? Wartę honorową przy bramie trzyma, psia krew! – Otrzepawszy broszurkę z kurzu, zaczął pośpiesznie szukać zagubionego miejsca, w którym przerwał czytanie. Za chwilę był już w ambulansie, gdzie miał swoje zastrzeżone miejsce. Rozwalił się wygodnie w białym fotelu i zagłębił w lekturze. Żabuchna zerwał się od stołu. – To koniec świata! – krzyknął przytrzymując ręką wątrobę. – Jestem tu nie więcej niż godzinę i już po raz drugi muszę biegnąć w sprawach fizjologicznych! Najwyraźniej przeziębiłem sobie pęcherz! Pani Dusia machnęła ręką lekceważąco. – No to co? Już tyle organów wewnętrznych masz uszkodzonych... Co ci tak nagle zależy na pęcherzu? A poza tym chyba się pomyliłeś – trzymasz się za wątrobę... – Nie będziesz chyba wymagała ode mnie, żebym na oczach setek ludzi trzymał się za pęcherz! – skarcił ją Żabuchna. – Nie ma żadnego znaczenia, za co się człowiek trzyma. Na przykład, trzymam się zawsze za głowę, kiedy słyszę, w jak bezczelny sposób i bez żadnej ku temu przyczyny ludzie nagle robią karierę! A przecież w danym momencie, kiedy to słyszę, to mnie się flaki wywracają! No a gdzie głowa i wnętrzności brzuszne?... Skromnie licząc odległość wynosi jakieś czterdzieści centymetrów. – U ciebie chyba mniej – powiedziała obojętnie pani Dusia. – Dlaczego u mnie mniej? – zaniepokoił się Żabuchna. – Bo u ciebie brzuch zaczyna się zaraz pod szyją. – Jest to złośliwość, powiedziałbym, z gatunku niesmacznych – skrzywił się Żabuchna. – Zwłaszcza że nie widzę żadnego powodu, abyś właśnie ty robiła mi podobnie przykre uwagi. Nigdy w stosunku do ciebie nie pozwoliłem sobie na jakikolwiek złośliwy komentarz. – Ale tylko w oczy – odpowiedziała pani Dusia, nie spojrzawszy nawet na Żabuchnę, przypomniało jej się bowiem właśnie, co kiedyś powiedział na temat jej rezedowego toczka. – A to już zupełnie inne zagadnienie! – Żabuchna rozłożył ręce gestem obrońcy w sądzie, który to gest oznaczał absolutne przekonanie o słuszności swoich argumentów. – Każdy ma prawo wyrażać swoje opinie o drugim człowieku, przy czym ta opinia może być czasem sprzeczna z opinią tegoż człowieka o samym sobie. I to wcale nie jest przestępstwem ani też nietaktem. Natomiast na pewno jest nietaktem rzucać komuś tę opinię wprost w twarz. – Całe twoje gadanie sprowadza się do tego, że jesteś człowiekiem obłudnym! – zaperzyła się pani Dusia. – Chcesz mi powiedzieć, że można każdego do woli obgadywać, byle za jego plecami! – Przepraszam bardzo, obgadywać, to znaczy mówić nieprzychylnie na czyjś temat bez żadnego powodu. Natomiast wyrażać swój sąd, choćby nawet najbardziej krytyczny, w przyzwoitej formie... Nie! Tego nie można nazwać obgadywaniem! To jest nawet obowiązkiem! Bez krytyki nie mielibyśmy żadnego postępu! – perorował Żabuchna, krocząc tam i z powrotem przed panią Dusią, która za każdym razem z niechęcią odwracała głowę, kiedy na moment zjawił się przed jej oczyma. Z początku, kiedy sobie przypomniała sprawę rezedowego toczka, była tylko trochę zła i postanowiła przyciąć Żabuchnie, bardziej dla zabicia czasu niż z urazy, która już dawno minęła, teraz jednak wspomnienia zaczęły narastać, a nawet wyolbrzymiać się, a wraz ze wspomnieniami wyolbrzymiała się niechęć do Żabuchny. 81 – Ciekawe! – powiedziała zjadliwie pani Dusia. – Czy to jest zdrowa krytyka, niosąca postęp, kiedy się mówi o kimś: Czy widzieliście już rezedowy toczek Dusi?!... Żaden Chagall nie wpadłby w swoich sennych urojeniach na podobnie koszmarny pomysł!... Człowiek nie jest w stanie nic spostrzec: ani galopujących samochodów, ani stłoczonych na ulicy ludzi, ani przelatujących ptaków, nic, tylko ten rezedowy toczek, szybujący ponad wszystkim! Trzeba być człowiekiem genialnym albo wariatem, żeby wpaść na podobnie rezedowy pomysł! Ja osobiście skłaniam się ku tej ostatniej hipotezie!... No. i co ty o tym powiesz? – zapytała po pauzie pani Dusia. – Czy to jest objaw zdrowej krytyki niosącej postęp, czy obgadywanie czyjegoś toczka? Żabuchna speszony przestępował z nogi na nogę. – Jakby ci tu powiedzieć... – zaczął z namysłem, potem nagle zaśmiał się. – A wiesz? Ty masz genialną pamięć! Żeby tak dokładnie zapamiętać moje słowa?... Należy ci się uznanie. – Nie zależy mi na twoim uznaniu – odpowiedziała wcale nie udobruchana pani Dusia. – Tobie się natomiast należy, aby ci ktoś także powiedział kiedyś parę słów prawdy. Otóż moim zdaniem, jesteś... – Przepraszam cię bardzo! – Żabuchna nie pozwolił jej skończyć. – Nie o to chodzi, abym bał się dowiedzieć prawdy o sobie, ale muszę cię na chwilę przeprosić... Przecież ja jestem już u kresu sił z tym pęcherzem! Kiedy Żabuchna przeskakiwał drewnianą balustradkę i chwytał za skobel piwniczki, z drzwi kościoła wyjrzał, rozglądając się podejrzliwie, kościelny. Zatrzymał się zdumiony z ręką na klamce i czekał tak długo, aż Żabuchna wyszedł z piwniczki, po czym natychmiast skierował tam swoje kroki. Wrócił cały wzburzony, trzęsąc się ze złości. Stanął przed Żabuchną i wygrażał mu pięścią: – Człowiek dorosły i żeby takie rzeczy robił?! Nie bez powodu mam cię od dawna na oku, ty świntuchu! Wszystkie kwiatki do sypania na procesję zalane! Czy tak postępuje chrześcijanin? Kalać dom Boży! Zbrodniarz! Przez takich jak ty niedługo nadejdzie koniec świata! Żabuchna aż się zatoczył na stół i musiał podeprzeć się ręką, żeby nie upaść. – Niesłychane! Czego ten człowiek chce ode mnie?! Przecież to jawne prześladowanie! Wywracanie faktów z białej strony na czarną! To gorzej niż inkwizycja! Przyzwyczailiście się do swoich średniowiecznych praktyk i teraz jeszcze chcecie je kontynuować! Ja wniosę zażalenie! Nie pozwolę się obrażać! I w żadnym wypadku proszę nie mówić do mnie przez ty! Wypraszam sobie! Ja w ogóle nic nie rozumiem! Jesteście barbarzyńcy, a nie chrześcijanie! Zamknęliście toaletę, a biedni ludzie skręcają się z cielesnych cierpień! I jeszcze taki bęcwał ma pretensję, że człowiek zaszedł do jego wstrętnej zapleśniałej piwniczki! To gdzie ja miałem pójść, pytam się?!... Gad obrzydliwy! Padalec!... Mnie ubliżać?... – To się jeszcze zobaczy, kto kim jest! – powiedział groźnie kościelny. – W każdym razie skończymy z zanieczyszczaniem kościoła! Wpuścili tu tę grzeszną bandę, chociaż ostrzegałem księdza proboszcza... Ale ja obronię kościół przed wszetecznikami! – Po tych słowach kościelny bardzo szybko się oddalił. Wrócił jeszcze szybciej z olbrzymią kłódką, którą natychmiast umocował przy drzwiach piwniczki, uprzednio wyrzuciwszy drewniany skobel. Mrucząc i patrząc z nienawiścią na Żabuchnę, odszedł, a raczej przytrzasnął się z hukiem drzwiami kościoła. Żabuchna usiadł zdruzgotany przy stole. – Ja oszaleję! – powiedział wpatrując się tępym wzrokiem przed siebie. Pani Dusi zrobiło się go żal. Już ochłonęła ze złości po rezedowym toczku. Pomyślała, że został dostatecznie za wszystko ukarany i teraz należy go trochę pocieszyć. – Nie przejmuj się – powiedziała łagodnie. – Zawsze istniała przepaść między teatrem a kościołem. Przecież kiedyś nawet nas nie chowano w święconej ziemi. To są odwieczne antagonizmy, a poza tym to prostak! Co od takiego wymagać? 82 – Ależ moja droga! – Żabuchna odwrócił się całym ciałem do pani Dusi. – Co mnie ten kretyn obchodzi? Tylko co ja zrobię z moim pęcherzem, skoro on tę piwniczkę zamknął na kłódkę? To są właśnie te perfidne jezuickie metody stosowane od czasów Joanny d’Arc! – Przygotujcie plan ulicy ze straganami – zwrócił się reżyser do pierwszego asystenta – ja tymczasem się zastanowię, co dzisiaj będzie można jeszcze zrobić. Boję się tego klimatu. Musimy zrobić najważniejsze ujęcia. Przepychając się przez tłum statystów wszyscy asystenci wtargnęli w bramę, a z bramy na ulicę. Za nimi elektrycy dźwigali swoje kable i reflektory, na końcu szli kamerzyści i wózkarze popychający wózki do kamer. Zamykał ten pochód operator, ze swoim tajemniczym okrągłym aparacikiem zawieszonym na piersi. Idąc patrzył w niebo z wyrazem wzgardy i potępienia dla chmur, które pojawiały się tylko dlatego, aby utrudnić mu życie. Każde zjawienie się chmury traktował jak akt agresji ze strony przestworzy, jak wypowiedzenie mu wojny, którą, wiedział z góry, przegra, jeżeli wiatr sprzymierzeniec nie przyjdzie nagle z pomocą. Od zachodu nadciąga deszcz – myślał ze zgrozą – nikt mi nie wmówi, że z tych chmur nie będzie deszczu. Jeżeli nie skończymy do tej pory, leżymy... Żeby oni tylko przestali cackać się z planem, ja na pewno zdążę zrobić swoje... Nie wytrzymam dłużej w tym mieście! Boli mnie głowa od tego ustawicznego wiatru. Chcę nareszcie być w domu. – Do licha! – zaklął zadzierając głowę wysoko w górę – najdalej za dziesięć minut ta chmura zasłoni słońce. Śpieszcie się! – nawoływał, biegając między elektrykami, ciągnącymi wzdłuż ulicy grube kable. – Jak pan nie przestanie skakać tutaj i przeszkadzać, to i za dwa dni nie zrobimy – powiedział jeden z nich, ze złością podcinając mu kablem stopy. Operator przeskoczył przez kabel i stanął z boku przy straganie. Spojrzał: jarzyny przywiędły, leżały obolałe ze zwisającymi liśćmi. – Dajcie trochę życia tej zieleninie! – krzyknął. – Gdzie jest ta zakichana panienka od rekwizytów? Nie będę filmował zdechłych jarzyn! Polać to wodą, do jasnej cholery! Zaraz zacznie lać! – Jak zacznie lać, to już nie trzeba będzie wody – zaśmiał się jeden z elektryków. – Bez głupich dowcipów! Dobrze? – zwrócił się do elektryka. – Proszę zajmować się swoją pracą. Nie jesteśmy kolegami, żeby sobie wzajemnie wymieniać żarciki! Elektryk pod adresem operatora rzucił w myśli obelgę nie nadającą się do powtórzenia; złożona była z rzeczowników, z których każdy posiadał swój własny, bardzo dziwny przymiotnik. Reżyser siedział nieporuszony w swoim krzesełku, wciskał się w nie coraz głębiej, kurczył i przygniatał brzuch do kolan. Nie powinienem pić koniaku – robił sobie w duchu wyrzuty – koniak jest zabójczy przy mojej wątrobie... Młoda żona też jest zabójstwem, ale jakaż ona jest urocza! I kocha mnie... – Zastanowił się przez chwilę. – Kocha?... w każdym razie powinna kochać... Nie jestem piękny i łysieję... Cholera! Co zrobić z tymi włosami? Zaczesywanie z jednej strony na drugą trochę pomaga, ale nie daj boże wiatr! Gdy wtedy staną na głowie, to zupełnie jakby człowiekowi oskalpowali kawałkami czaszkę... No i w łóżku trzeba uważać; śmiesznie się wygląda, kiedy taki strąk się odlepi... Człowiek wygląda nieprzyzwoicie, jak z gołym tyłkiem... a żona prawie dziecko... musi mnie jednak bardzo kochać, bo nigdy mi nawet nie wspomniała o łysinie ani o tym, że trochę przytyłem. Los jednak jest sprawiedliwy, jeżeli nie dał komuś urody, dał mu za to coś innego – talent! – Cześć, stary! – powiedział Tropczyński, który nagle stanął naprzeciw krzesełka reżysera. – Jak leci? 83 Reżyser przyjrzał się Tropczyńskiemu spoza przymkniętych powiek, które natychmiast zacisnął jeszcze mocniej, jakby chciał, aby niemiła zjawa zniknęła. – O co chodzi? – zapytał nieprzychylnym tonem. – A nic. Fajno jest! – odpowiedział jakoś zbyt wesoło Tropczyński. Cóż ten taki ważny? – pomyślał speszony – dwa dni temu, kiedy pił na mój koszt, inaczej się zachowywał. – Jesteś fajnym chłopcem – mówił. – Lubię fajnych chłopców. Ja też jestem fajnym chłopcem. W ogóle świat jest fajny... – Teraz udaje, że mnie nie poznaje! Ważniak! Tropczyński postanowił, że nie da się byle czym zbyć. Na ogół on pił cudzą wódkę, jeżeli raz odszedł od tej zasady i stawiał filmowcom, chociaż serce mu krwawiło z rozpaczy, to dlatego, że zamierzał wyciągnąć z tego korzyści dla siebie. Chciał zagrać w tym filmie i dogadać się na następny film. Tu nie było wiele do grania, ale gdyby mu zrobili ze trzy zbliżenia, to by już było coś. Wycisnę z niego cały koszt za tamten bankiet. – postanowił. – On dobrze wie, ile taki bankiet kosztuje, niech tylko sobie przypomni, że to ze mną pił i że pił nawet brudzia. – Wiesz, że jeszcze dzisiaj łeb mnie boli po tamtym bankiecie? – przystąpił do akcji. Reżyser uniósł obolałe powieki, spojrzenie za nimi było pozbawione nie tylko zainteresowania, ale wszelkiej wiedzy o jakimś bankiecie. – Nie wiem, o czym pan mówi. I dlaczego do mnie pan to mówi? Jeżeli pana boli głowa, powinien pan był zostać w domu. I tak mamy za wielu statystów. A poza tym, przepraszam pana, muszę się zastanowić nad następnym ujęciem. Chciałbym, aby mi nikt nie przeszkadzał. – I reżyser z powrotem przymknął oczy i mocniej wcisnął się w swoje płótnem obite krzesełko, w swój reżyserski tron, na którym był bardziej niedostępny niż jakikolwiek panujący władca. Tropczyński powiedział cichym głosem: Przepraszam – i oddalił się. Szedł szybko przez podwórko, ślepy od wściekłości, szedł prosto przed siebie, nie wiadomo w jakim celu, byle dalej od reżyserskiego tronu i tej gęby, w którą z przyjemnością by trzasnął. Bezczelne, obojętne bydlę! – powtarzał w kółko w myślach. – Podłe, nikczemne, obojętne bydlę! Dla niego człowiek jest niczym! Idąc, potknął się o wystającą halabardę. – Niech to wszyscy diabli wezmą! Ten cały obojętny bałagan! – krzyknął nie do chłopca, na którego nawet nie spojrzał, ale do swoich myśli, pełnych rozpaczy i zawiedzionych nadziei. – Czemu tak gorzko? – zaśmiała się pisarka, stojąca w pobliżu? – Nie ma celu skarżyć się na obojętność, skoro obojętność jest wszędzie. W każdym z nas. To tak, jak skarżyć się na siebie, a przecież na siebie nigdy się nie skarżymy. Tropczyński popatrzył na pisarkę z wdzięcznością. Przynajmniej ona nie traktowała go jak śmiecia... Może naprawdę warto się z nią bliżej zaznajomić? Trzeba by ją namówić, żeby napisała scenariusz do jakiegoś filmu. Z rolą dla niego. Podjął temat zaczęty przez pisarkę: – Ma pani rację. Obojętność jest w nas wszystkich. Powinna pani napisać na ten temat... Może nawet jakiś scenariusz filmowy?... To jest temat! – Film o obojętności? – zastanowiła się, nie przestając się uśmiechać, co Tropczyńskiego doprowadzało do pasji; ten jej ciągły uśmiech, jakby wszystko wiedziała i kpiła sobie ze wszystkiego. Nie pokazał jednak po sobie, że go coś w niej denerwuje, przeciwnie, uśmiechnął się również i wpatrzył się w nią z uwagą. – Właśnie! O obojętności! Niech pani tylko spojrzy na tych wszystkich ludzi tutaj... Na tych filmowców!!! Czy to są ludzie? Nie! To są wszystko Wielcy Obojętni! – Jeżeli pana tak pasjonuje temat obojętnych, opowiem panu coś. – Oparła się plecami o mur. – To było w Klubie Studentów... Urządzali to swoje „Jam-session”. Przyszłam parę minut po północy... Potworny tłok! W ogóle nie ma mowy o biletach dla tych, którzy ich wcześniej nie zdobyli, ale zawsze istnieją przecież możliwości dostania się na salę, nawet jeżeli tam już nie ma ani jednego miejsca... 84 Korytarze zapełnione starającymi się. Siedzę pod ścianą w kącie i czekam, aż mi załatwią. Siedzę i patrzę na tych, którzy już przystąpili do tworzenia atmosfery nocy jazzowej. Wprowadzono tam założenie: jesteśmy młodzi, swobodni, bezpośredni, niezakłamani, robimy wszystko, na co mamy ochotę, jesteśmy bezgranicznie naturalni! Wobec czego dziewczyna z diablo tłustymi nogami, oczywiście w czarnych pończochach, siada na kolanach jakiegoś chłopca. Wolałabym, aby ten chłopiec ważył trochę więcej; nie uwierzę, żeby mu było wygodnie i wszystko jedno, czy ta dziewczyna siedzi na jego kolanach, czy nie... Ale on wyglądał na to, że jest mu wszystko jedno. Pod ścianami, byle gdzie, stoją z instrumentami chłopcy w wieku nieokreślonym, szalenie poważni i szalenie obojętni. Co chwila ciężkie drzwi bramy wpuszczają nowo przybyłych, powitanie z nimi odbywa się prosto, bez uśmiechu, bez niepotrzebnych grymasów twarzy – wszystko naturalnie, beznamiętnie, obojętnie. Patrzę z całym schyłkowym zainteresowaniem: To jest właśnie obraz obojętnej epoki, nie wolno mi nic pominąć! Staram się patrzeć tak, aby moje oczy nie straciły nic z wyrazu obojętności; nie wolno mi wyskoczyć poza ramy obrazu epoki. Staję się tak obojętna, że gdyby nawet w owej chwili na moich oczach uduszono psa (ogromnie lubię psy) nie drgnęłabym nawet. Wreszcie otwierają się drzwi sali koncertowej. Wchodzę obojętnie, obojętnie zamawiam herbatę z cytryną, piję ją, nie za szybko; nic z objawiania uczuć, że chce mi się pić! Ot, po prostu wykonuję obojętną czynność picia herbaty. EPOKA już teraz w większej liczbie siedzi na cudzych kolanach, pijąc herbatę. Reszta EPOKI pije z flaszek eksportowe piwo. Wygląda to ładnie. Podoba mi się, leniwi obojętni młodzi ludzie siedzą lub chodzą między stolikami i piją piwo. Przechylają do ust butelki z kolorowymi etykietami, piją, nie zmieniając przy tym wyrazu twarzy. A dlaczego mieliby zmieniać wyraz twarzy? – To jest normalne jam-session, normalne życie i normalne picie piwa. Zaczęła się noc jazzu i trwa aż do rana. EPOKA wprowadza innowację i woła „bis”, kiedy coś jest do chrzanu, natomiast aprobatę wyraża się obojętnymi oklaskami, Czasem jednak ktoś zapomina o obowiązującej obojętności – gwiżdże z zachwytu, tupie i klaszcze. Chyba z pięć kamer filmowych utrwala obojętne twarze na sali. Kamery zbliżają się do solistów na podium, ujmując ich w najbardziej efektownych pozach; noc jazzu trwa w swojej niezmiennej, epokowej obojętności. Przy jednym ze stolików siedzi młody mężczyzna spity eksportowym piwem. Nie wiadomo, dlaczego pije to piwo ze szklanki, a nie z flaszki. Wszyscy go tu znają, zapowiadał się podobno kiedyś znakomicie, najlepszy pianista, teraz mówi się o nim po prostu „pijak”. Pijak wykrzykuje od czasu do czasu słowa zachwytu, w których zawarta kpina jest całkowicie jednoznaczna. Nikt na niego nie zwraca uwagi, ucisza się go tylko wówczas, kiedy jest za głośny. Epoka nie rezygnuje ze swojej obojętności także w stosunku do niego. Właśnie skończono grać i jest chwila na zastanawiacie się, co nosi nazwę „zmawiania się” solistów. Pijak wykorzystuje ten moment i siada przy fortepianie. Zaczyna grać. Zmawiający się stoją niepewnie na podium. Pijak odwraca do nich głowę i uśmiecha się zachęcająco; zachęca ich do włączenia się. Gra, odwraca głowę, uśmiecha się, a oni odkładają instrumenty, schodzą z podium, przysiadają się do stolików, piją i jedzą kanapki. Wcale nie są wściekli. Są zupełnie obojętni. Kontrabasista niepewnie kilka razy szarpnął strunami, potem spokojnie schodzi z podium, siada, pije piwo i obojętnie patrzy przed siebie. Pijak już nie odwraca głowy. Gra teraz Bacha. Skończył. Wstał. Uśmiechnął się bezradnie. Podszedł do baru i zamówił piwo. Ktoś zaczął bić brawo i nie skończył. O ósmej rano był koniec jam-session. Wróciłam do domu, aby z absolutną obojętnością odnotować spostrzeżenia o obojętnych. Nie wiedziałam tylko, że pijak tego samego rana jeszcze utopił się. Zdaje się, że to był przypadek, ot taki zwykły, jakich wiele... No więc jak? Podobałby się panu taki film o obojętnych? – zapytała pisarka, gdy skończyła opowiadanie. – Kogo chciałby pan w tym filmie zagrać? 85 – Nie wydaje mi się, aby to był dobry temat na film – odpowiedział Tropczyński. – Współczesny film powinien krytykować, ale powinien też mieć akcenty optymistyczne. Trzeba pokazać pełnowartościowych ludzi. – Takich na przykład jak pan? – zapytała, mrużąc w uśmiechu oczy pisarka. – Czy pani zdaniem ja nie jestem pełnowartościowym człowiekiem? – zdenerwował się Tropczyński. – Co pani w ogóle może o mnie wiedzieć? – Zupełnie niepotrzebnie się pan denerwuje – odpowiedziała. – Ja naprawdę nic o panu nie wiem. Być może, gdybym pana znała bliżej, byłby to pasjonujący temat na wielki film. Tropczyński nie miał pewności, czy przypadkiem w tym zdaniu nie zawiera się jakaś kpina. Zakręcił się niespokojnie i powiedział: – Przepraszam bardzo, skoczę teraz zobaczyć, co jest z tym planem ulicy. Mam tam mieć jakieś zbliżenie przy straganach... – I oddalił się. Pisarka patrzyła za nim, nie przestając się uśmiechać. Patrząc w ślad za Tropczyńskim zatrzymała wzrok na postaci chłopca z halabardą; stał obok, patrząc przed siebie, a łzy spływały po twarzy aż na szyję i wsiąkały w trykot kostiumu. – Czemu ty płaczesz? – zapytała. – Nie wiem... Strasznie mi żal tego, co się utopił. Żebym ja tam był, to bym z nim zagrał... Tylko że ja nie umiem grać... Pierwszy asystent wpadł na podwórko i pochylił się nad reżyserem: – Plan przy straganach gotowy! Możemy zaczynać! – Bardzo dobrze – odpowiedział reżyser i przełknął gorzko-kwaśną ślinę. – Niech pan zbierze statystów. Jak już wszystko będzie gotowe, przyjdę. Nie czuję się dzisiaj najlepiej... Żeby tylko deszcz nie lunął... Asystent ujął tubę zapowiadając, iż wszyscy statyści i aktorzy mają natychmiast wyjść na ulicę, ponieważ będzie robione ujęcie przy straganach, w którym biorą udział absolutnie wszyscy!... Oprócz halabardników. Z nimi ujęcie będzie później. A więc tłum ruszył na ulicę: mieszczanie, przekupki, żebracy, rajcowie i rajczynie, żacy, kaleki, oszuści i złodzieje, a między nimi młode dziewczęta z długimi włosami. Samochód milicyjny, sanitarny i autobusy z aktorami grającymi figury wycofały się, robiąc miejsce dla tłumu. W sanitarce Tuptuś czytał spokojnie swój kryminał, aktorzy-figury stali w autokarze w gęstym dymie papierosów, złorzecząc na los i na reżysera, który kazał im czekać do ostatniego ujęcia. Pierwszy asystent uwijał się z tubą miedzy kolorowym tłumem, krzycząc, kto na prawo, kto na lewo, kto przy kramach z warzywami, a kto przy straganach ze słodyczami albo przy budach z rozwieszoną odzieżą i trzewikami, zwisającymi ze sznurów rozpiętych pod dachami bud. Panienka z czarnymi deszczułeczkami czekała na znak, aby nimi kłapnąć i powiedzieć swoje sakramentalne słowa: Nietoperze sto trzydzieści cztery. Reżyser, z którego nadkwasota wycisnęła resztki inwencji twórczej, stał z boku, nie robiąc już okienka z palców, w którym mógłby ujrzeć obraz jak w kamerze. Patrzył obojętnie, jak barwny tłumek kręcił się między kramami, czekał już tylko na koniec ujęcia i na moment, kiedy znów zasiądzie w swoim krzesełku, aby przycisnąć obolały żołądek do kolan i nie ruszając się, przetrwać jeszcze ten konieczny czas, po którym wreszcie będzie można powiedzieć: Na dzisiaj koniec! Dziękujemy państwu. Jutro spotykamy się tak samo, jak dzisiaj. – Niech pan da znak na zaczęcie! – zwrócił się do asystenta. – Ja popatrzę, jak to wygląda w planie średnim. – Po tych słowach oddalił się nieco, jednak wcale nie w tym celu, aby przymierzyć się do średniego planu; po prostu musiał gdzieś wypluć kwaśną ślinę. Doszedł- 86 szy do ambulansu sanitarnego odwrócił się bokiem i napluł pod koło. Zrobiło mu się trochę lepiej. Stał i patrzył, mając przed sobą cały tłum. Nagle: Co to? Jakaś baba ma w ręku normalną, współczesną torebkę?! – Zbudził się w nim lew. – Co to ma znaczyć? Co pani ma w ręce? – zwrócił się groźnie do grubej kobiety. – No co? Mam swoją torebkę. Nie zostawię jej przecież, żeby mnie kto okradł! – odpowiedziała kobieta, która kilka godzin temu przymierzała pelerynkę. – To jest niedopuszczalne! – krzyczał reżyser. – Proszę natychmiast zostawić prywatne rzeczy! To jest film kostiumowy! Jak można było dopuścić do podobnej nieuwagi? – zwrócił się do pierwszego asystenta. – Ładnie my będziemy wyglądać, kiedy przy przeglądzie materiału okaże się, że połowa tej hołoty taszczy ze sobą torebki i inne bambetle! W tej chwili proszę skontrolować każdego, bez wyjątku! Ja nie będę niszczył materiału dlatego tylko, że mam nieudolnych asystentów! Asystenci rzucili się w tłum. Za chwilę zjawili się z naręczem siatek, torebek, teczek i nawet z jedną walizką z zagranicznymi naklejkami. Reżyser, zapominając o swojej nadkwasocie, biegał i szarpał rzadkie baczki. – Pozabijam was, jeżeli na poprzednim ujęciu zobaczę coś z tych rzeczy! To nie jest zabawa! To są milionowe koszty! Ja nie jestem w stanie chodzić za każdym statystą i zaglądać mu do garści! Panowie, będziecie za to osobiście odpowiedzialni! – Schwycił się za żołądek. – Przy takich asystentach nie tylko wrzodu na żołądku można się dorobić, ale krwawej cholery! – Po tym wybuchu złagodniał nieco i dał znak ręką asystentowi, że można zaczynać. – Nietoperze sto trzydzieści cztery – powiedziała panienka z czarnymi deszczułeczkami i było po ujęciu. – Słuchajcie! Ze mną jest bardzo niedobrze! – powiedział Żabuchna, kiedy znaleźli się z powrotem na dziedzińcu kościoła. – Ja absolutnie muszę znowu wyjść!... Co się dzieje z moim pęcherzem?! Gdzieś tutaj musi być jakieś miejsce! To niemożliwe, żeby ci wszyscy statyści tak od rana do tej pory wytrzymali?... – Czego się nie robi dla filmu?... – odpowiedziała pani Dusia. – Ten motłoch byłby w stanie zjeść jeden drugiego, gdyby im tylko powiedziano, że za to dostaną dobrą rolę w filmie. – Co innego zjeść kogoś, a co innego utrzymać pękający pęcherz – perorował Żabuchna. – Przykładów ludożerstwa mamy w historii ludzkości dosyć, natomiast nie mamy przykładu na to, że ktoś w ogóle wyeliminował ze siebie oddawanie płynu. Ja absolutnie muszę to zrobić! Bez względu na miejsce! Ten łotr, kościelny, powinien być oddany pod sąd i skazany przynajmniej na dożywocie. Chociaż ja osobiście dałbym mu z czystym sumieniem karę śmierci! – Ja też muszę to zrobić. I zrobię – powiedziała pani Telimena. Z absolutnym spokojem przykucnęła za jedynym marnym krzaczkiem dzikiej róży rosnącym na dziedzińcu kościoła i wykonała zapowiedzianą czynność. Żabuchna cały skręcał się z męki. – Zrobiłbym to samo, ale nie jestem w stanie! Ta róża ma trochę liści tylko od dołu... Co tu dużo mówić... brakuje liści na poziomie moich możliwości... Zlitujcie się! Już ani sekundy nie wytrzymam! – Słuchaj – pani Dusia pociągnęła Żabuchnę za rękaw – w bramie są jakieś drzwi... Widziałam wchodzące tam statystki... Możliwe, że to jest jakaś komóreczka, gdzie one biegają na pieszczoty z panami elektrykami, ale co ci szkodzi zajrzeć?... Żabuchna ruszył kaczym krokiem w kierunku wskazanych drzwi. Za chwilę wrócił uśmiechnięty i cały pokryty jakimś białym pyłem. – Słuchajcie! – wołał już z daleka. – Tam jest doskonale! Tyle tylko, że nadepnąłem jakiś papierowy worek i rozdusiłem go butem... To chyba cement... albo, nie daj boże, mąka na opłatki! Pełno tych worków i trudno przejść, zwłaszcza gdy się ma moje nogi, które nie są 87 stworzone do ekwilibrystycznych wyczynów... To jednak chyba był cement – dumał po namyśle – inaczej ten pies, kościelny, już by dawno zamknął komórkę. – Może nie ma drugiej kłódki – zaśmiała się pani Dusia. – Nie przewidział, że na ten dzień powinien sobie przygotować większą liczbę kłódek. – Nie mówmy o kościelnym, bo się wszystko we mnie burzy! Kiedy skończę ten film, każę sobie krwi upuścić, inaczej nie oczyszczę organizmu ze szkodliwych waporów. Jestem ostatnim idiotą! Za parę złotych tak sobie zmarnować zdrowie! Tłum porozmieszczał się znowu w poprzednio obranych miejscach na dziedzińcu. Dwie starsze panie przysiadły na swoich kamieniach w zacisznym kąciku pod murem kościoła i wyjęły swoje robótki: pelerynkę robioną na cienkich drutach i czapkę o grubym ściegu. – Nigdy nie byłam w górach – powiedziała pani znad pelerynki. – Góry są piękne. – Tak. Piękne są, ale i smutne – odpowiedziała druga pani, przymierzając czapkę, z której sterczały druty i zwisała gruba wełna. – Jeszcze parę ściegów i będzie gotowa. – Dlaczego pani mówi, że góry są smutne? – Bo są smutne. I ludzie w górach są smutni. Dużo dziwnych i smutnych ludzi jest w naszych górach i nawet nie wiedzą, dlaczego tacy są... Kiedyś, ale to już dawno, za czasów mojej młodości, byłam chrzestną matką takiej jednej Zosi, która potem, jak podrosła, okazała się garbata. Często takie rzeczy się zdarzały... Zostawiało się dziecko w kołysce i szło się do żniw albo do kopania ziemniaków, a dziecko zostawało samo i płakało, a czasem to nawet wypadło z kołyski, no i kiedy podrosło to się okazywało, że jest garbate... Ludzie na wsi bywają surowi i okrutni. Dlatego kalekom nie jest łatwo żyć na wsi; nikt nie ma czasu, żeby się nad nimi roztkliwiać... Ta Zosia, której byłam chrzestną matką, też swoje przecierpiała. Często dostawała po garbie od swojej matki, może za to, że się tak nie udała i że będzie kłopot z nią, kiedy dorośnie, bo kto weźmie za żonę garbatą?.... No i rosła, biedactwo, z tym garbem, często i jeść do syta nie dostawała, aż któregoś dnia zachorowała i zaczęła umierać... Wtedy dopiero jej matka w płacz i chociaż przez piętnaście lat żałowała jej każdego kęsa chleba, to wtedy na gwałt wsiadła w pociąg i pojechała do miasta, żeby jej przywieźć pomarańcze... Jak wróciła z pomarańczami, to już Zosia nie żyła. I tak to Zosia nie skosztowała nigdy w życiu pomarańczy... – Lolo i „Kawał Głosu” znowu gdzieś zniknęli! – zaniepokoiła się pani Dusia, rozglądając się po dziedzińcu. – Poszli pić – stwierdziła pani Telimena. – Znaleźli pewnie kogoś, kto im skoczył po alkohol. Przerażający jest objaw pijaństwa w naszym społeczeństwie! Towarzystwa antyalkoholowe nie zdają egzaminu. Ludzie wciąż piją. – Jeżeli alkohol jest sprzedawany w sklepach – wtrącił słysząc to przechodzący mężczyzna – to znaczy, że jest zdrowy i pić można. Nie sprzedawaliby przecież trucizny. Pani Telimena przyjrzała się mężczyźnie z odrazą. – To jest typowy przykład trywializowania zagadnień i naginania ich do własnych potrzeb. Przez takich ludzi, jak pan, ludzkość stacza się coraz niżej... Poza tym nikt pana nie zapraszał do dyskusji – dodała unosząc dumnie głowę. – I o co taki raban, kobietko? Pewnie pani już nie może pić... Zresztą nic dziwnego – zakpił. – A rewolucji to niech pani nie próbuje robić. Każdy ma prawo napić się za swoje pieniądze, no nie? – zwrócił się do Żabuchny. – Gdyby pan po wypiciu alkoholu zobaczył swoją wątrobę, inaczej by pan mówił! – zaprotestował Żabuchna. – Ja widziałem pod rentgenem wątrobę pijanego człowieka! Mówię wam, przerażające! 88 – I po co pan na to patrzył?... Niech pan popatrzy na kroplę wody pod mikroskopem, to pan raczej umrze z pragnienia, a nie wypije już nic nigdy! – zaśmiał się mężczyzna. – Po jakie licho wszystkiego dociekać? Chyba że pan jest naukowcem, ale nie wygląda pan na to. – A na co ja wyglądam? – zainteresował się Żabuchna. – Bo ja wiem?... Ja tam nie jestem dociekliwy, ale wygląda pan jak ostatnia łajza. – Precz stąd obrzydliwy alkoholiku! – krzyknęła oburzona pani Telimena. – Czy pan w ogóle wie; z kim pan mówi? – A co mnie to obchodzi? On może nawet być królem, i tak nie będę z nim inaczej mówił. U nas jest równość, moja panienko. Każdy może z każdym mówić, byle mu nie wymyślał od chamów, bo za to leci mandat, a jakby tak co do czego przyszło, to i dla panienki leci mandat, bo panienka sikała w publicznym miejscu, a to jest obraza moralności. – Jeszcze nigdy nie spotkało mnie nic takiego, jak w tym filmie! – powiedziała wzburzona pani Telimena, odwracając się plecami do mężczyzny. – To są właśnie skutki wymieszania ze sobą wszystkich gatunków ludzi! Przecież to jest istna „wieża Babel”! Odchoruję to z całą pewnością! Mężczyzna machnął ręką i oddalił się. – Byle bęcwał podchodzi do człowieka i ośmiela się wypowiadać swoje zdanie – powiedział Żabuchna trzymając się za wątrobę. – Tak się zdenerwowałem, że już mi wątroba zaczyna puchnąć. Wy nie macie pojęcia, jak zgubny wpływ mają stany napięcia nerwowego na pracę wątroby. A od wątroby zależy bardzo dużo! – Wzniósł ostrzegawczo palec do góry. – Złe funkcjonowanie wątroby może nawet spowodować zaburzenia hormonalne, co oczywiście jest klęską życia seksualnego człowieka! – Żabuchna, zapominając o niedawnych przykrościach, dal wykład o wątrobie, z którego można było się jeszcze dowiedzieć, że „wątroba nie lubi ciężkiej pracy fizycznej, nie lubi też kiedy człowiekowi jest zimno, najbardziej lubi spokój i wypoczynek”. – Jednym słowem, wątroba najlepiej czułaby się w trumnie – zauważyła pani Dusia, obdarzając Żabuchnę uśmiechem pełnym pobłażliwości i politowania. Dał się na to złapać. – A tak! To by był idealny spokój dla wątroby! – Nagle jednak zorientował się, że Dusia najwyraźniej kpi sobie z niego, toteż zdenerwował się. – Dlaczego z wami, kobietami, nie można mówić poważnie? Ja tutaj robię, co mogę, żeby wzbogacić waszą wiedzę, a wy sobie kpiny urządzacie! To jest właśnie to zgubne zawężenie zainteresowań do jednego tylko tematu. – Żabuchna! – przerwała mu pani Dusia – Żabuchna kochany! Nie denerwuj się, bo ci wątroba zacznie źle działać. Ja chętnie rozszerzyłabym każdy temat, ale nie temat wątroby. Dajże spokój! Chodź! Przejdziemy się trochę, to ci dobrze zrobi. – Ujęła go za rękę i poszli. – Nie mogę patrzeć na te nieszczęśliwe miny Marianny – powiedziała, kiedy się oddalili. – Całe miasto wie, że ten facet ją zdradza, ona oczywiście udaje, że się niczego nie domyśla, ale wiecznie chodzi jakby ją z krzyża zdjęli. – Swoją drogą to nikczemny facet, ten jej mąż – stwierdził Żabuchna. – Powinien ją tak zdradzać, żeby naprawdę się nie domyślała. Zdrada przeprowadzona dyskretnie jest jakąś dżentelmeńską sprawą, ale jawnie kobietę zdradzać, to już chamstwo! Pani Dusia zaniepokoiła się. – Chyba nie wszyscy mężczyźni zdradzają swoje żony?... Bo ty mówisz o tym tak, jakby zdrada była zasadą, a chodziło tylko o znalezienie odpowiedniej metody. – No oczywiście! – zapalił się do tematu Żabuchna. – Zmiana partnera to po prostu konieczność, jeżeli organizm ma funkcjonować prawidłowo! Jeżeli jesteś żoną jakiegoś mężczyzny powiedzmy dwadzieścia lat, to współżycie z takim człowiekiem staje się po prostu zboczeniem, kazirodztwem? To już nie jest mężczyzna, tylko najbliższy członek rodziny... Nie powiesz mi chyba, że po iluś tam latach twoje zainteresowanie jest tak samo mocne, jak 89 w pierwszych miesiącach małżeństwa?... Nie jest się w stanie z jednakową siłą pragnąć ciała, które się od lat zna i posiada... No nie, to zupełny nonsens! Popęd seksualny jest w człowieku najmocniejszy... Nie wiem, czy nie mocniejszy od uczucia głodu... – Jesteś starym erotomanem! Tyle ci tylko powiem! – powiedziała gniewnie pani Dusia, potem uchwyciła Żabuchnę za pomarańczowy aksamit pod szyją i zbliżyła jego twarz do swojej. – Przyznaj, że mówisz to tylko po to, żeby mnie zdenerwować?... Żabuchna wyszarpnął aksamit z jej rąk. – Co ty wyrabiasz? Udusisz mnie przecież!... Tłumaczę ci z punktu widzenia człowieka, który już wiele przeżył i doświadczył... Po co obłudnie uciekać od prawdy, skoro to jest tylko rozmowa między przyjaciółmi?... Gdybym był twoim mężem, nie powiedziałbym ci tego oczywiście... Wspominałem przecież o zasadach dżentelmeństwa, które obowiązują w małżeństwie. Nie rozumiem, co cię w tym wszystkim, tak denerwuje? Czy nigdy nie miałaś ochoty na innego mężczyznę? – Może i miałam – odpowiedziała posępnie pani Dusia. – Ale skoro wybrałam sobie jednego mężczyznę, to potrafiłam zrezygnować z chęci przespania się z innym. Małżeństwo to nie jest tylko spanie ze sobą. Jest jeszcze przyjaźń, czułość, wzajemne zrozumienie... – Ale gruczoły! Gruczoły, które muszą działać! – przerwał jej Żabuchna. – Wszystko można zachować: przyjaźń, czułość, oddanie, zrozumienie, z tym wszystkim jednak pewne gruczoły nie mają nic wspólnego! – Wspaniała lekcja! – Pani Dusia wycedziła przez zęby. – Pomyśleć, że zawsze myślałam tylko o tym, jak uszczęśliwić męża, a nigdy nie pomyślałam o moich gruczołach! – Oddaliła się szybko. Żabuchna stał bezradny i zdruzgotany: No i nie ma sposobu, żeby kobieta mogła cokolwiek zrozumieć... Obraziła się! Ale o co, na Chrystusa Pana? Pani Dusia zdenerwowana przemierzała dziedziniec kościoła wzdłuż i wszerz; rozmowa z Żabuchną utwierdziła ją w przekonaniu, że długi blond włos na palcie jej męża nie był żadnym przypadkowym włosem. Gdybym dostała tę szelmę w swoje ręce! – rozmyślała trzęsąc się. – Zdarłabym z niej ten blond pokrowiec! Oskalpowałabym!... Chryste Panie, jaką ja zrobię awanturę, jak wrócę do domu!... Ja z nim życia nie wiązałam wyłącznie dla gruczołów! Nie daruję mu tej blondyny! Szybko idąc niechcący potrąciła kogoś. Odruchowo powiedziała: przepraszam, nagle spostrzegła, że jest to jakaś długowłosa statystka i do tego blondynka! Wszystkie długowłose blondynki były teraz dla niej niebezpieczeństwem, groziły zagładą jej miłości i spokojnego życia. – Czego się pani plącze i nie uważa, jak chodzi?! – krzyknęła ze złością. – Wszędzie was pełno i waszych brudnych strąków! Nie można przejść bezpiecznie, bo przecież jeszcze człowiekowi wpadnie taki włos do gardła i zadusi! – Nie czekając na reakcję blondynki pobiegła dalej. Zatrzymała się na środku dziedzińca, gdzie właśnie stali Lolo i „Kawał Głosu”, ten ostatni wskazał przymrużonym okiem na teczkę ukrytą pod kostiumem, którego rożek odsłonił, aby zwrócić uwagę pani Dusi. – Dusiu! – powiedział. – Mamy nowy zapasik czegoś mocnego. Zapraszamy na przyjęcie. Jesteś naszą ukochaną przyjaciółką! Jedynym prawdziwym człowiekiem na tym zakichanym świecie – roztkliwił się w pijackim nastroju, w którym człowiek staje się przyjacielem każdego napotkanego człowieka. – Ja już nie piję – ofuknęła go pani Dusia. – Dlaczego? Kochana moja? Dlaczego? – rzewnie łkał „Kawał Głosu”. – Ty jesteś swój, fajny człowiek! Ty rozumiesz życie!... Te wszystkie smarkate tutaj to dno! Liczą się tylko prawdziwi ludzie! Jesteś najprawdziwszym człowiekiem, jakiego udało mi się spotkać! 90 Pani Dusia nie traktowała poważnie słów „Kawała Głosu”, jednak nie odeszła. Słuchała. Wszystko jedno jej było, o czym mówił, byle mogła na chwilę przestać myśleć o długowłosych. – Czemu ty tyle pijesz? – zapytała pani Dusia. – Chcesz się doigrać jakiejś ciężkiej choroby? – Jak mam nie pić, Dusiu kochana! Jak mam nie pić?! „Kawał Głosu” ściskał ramię pani Dusi, uważając jednak na teczkę, aby nie wypadła mu spod pachy. – Kiedy widzę, co się tutaj dzieje, muszę pić! – Zapłakał i oparł głowę na ramieniu pani Dusi. – Daj spokój! Nie dmuchaj na mnie, bo się upiję od samego twojego oddechu! – Pani Dusia odchyliła głowę do tyłu. – I co znowu tutaj takiego się dzieje?... Zawracanie głowy, czekanie na słońce i czekanie na pieniądze... – Kochana, mnie chodzi o podskórny nurt tego wszystkiego – tajemniczo wyszeptał w ucho Dusi. – Tutaj się rozgrywa wielka batalia! O przyszłe role w filmie! Wszystkie te młode dziewczyny walczą! Zobacz, jak szastają tyłkami między panami filmowcami!... My z Lolem próbowaliśmy im wyjaśnić, że to daremny trud, że nie przejdą przez to „ucho igielne filmu”, choćby nawet swoją niewinność starły na proszek! Ale one nie chcą wierzyć! Cały czas działają! Nic dla nich nie znaczy prawdziwy człowiek! Jedynie filmowiec... I to nas załamało, że tak właśnie jest, prawda Lolo? – Oczywiście – odpowiedział krótko Lolo, lekko kiwając się na szeroko rozstawionych stopach. – No więc jak, Dusiu, człowieku kochany, wypijesz z nami? – „Kawał Głosu” zwalił się na kolana przed Dusią. – Nie rób takich rzeczy i wstań natychmiast! – rozkazała pani Dusia, rozglądając się trwożliwie. – Potem będzie się znów mówić, że aktorzy upijają się w filmie! Każdy cywil może robić, co chce i nikt tego nie widzi, ale najmniejsze potknięcie aktora jest traktowane jak zbrodnia. – Chciałbym być zbrodniarzem – wyszeptał „Kawał Głosu” opuszczając głowę nisko na pierś. – Chciałbym być wielkim zbrodniarzem!... W jakiejś sztuce oczywiście. Ale w moim teatrze nie ma miejsca na wielką zbrodnię... Jest tylko miejsce na małą „śpiewogrę”... Nie zagram nigdy wielkiego zbrodniarza i dlatego piję! Prawda Lolo, że ja dlatego piję? – Tak jest. Dlatego pijesz – zgodził się Lolo. – Ja też dlatego piję. – Powariowaliście? Nagle wszyscy chcecie grać role wielkich zbrodniarzy? – Pani Dusia patrzyła na nich z niechęcią. – Po prostu spiliście się jak bele i mówicie idiotyzmy! – Nie! – zaprzeczył energicznie „Kawał Głosu”. – Mówimy szczerą prawdę! Chcemy grać wielkich, szlachetnych zbrodniarzy! Współczesnych Janosików! Bo takie jest powołanie prawdziwego mężczyzny! A my jesteśmy prawdziwymi mężczyznami, choć te głupie smarkule nie chcą w to wierzyć... A! Pies z nimi tańczył walca! Nie będziemy się przejmować Napijemy się, prawda Lolo? – Możemy się napić – Lolo zgadzał się na wszystko. Pani Dusia machnęła ręką. – Pijcie. Co mnie to wszystko obchodzi. Ale idźcie przynajmniej w takie miejsce, gdzie was nikt nie zobaczy. – Odeszła” zostawiając „Kawał Głosu” w pozycji klęczącej i kiwającego się nad nim Lola. – Duśka też nie jest człowiekiem – powiedział z głębokim smutkiem „Kawał Głosu”. – Coraz mniej mamy LUDZI na świecie. Nasza planeta umiera... Chodźmy, wypijmy jeszcze po kieliszku przed ostatecznym kataklizmem! Obejmując się ramionami poszli w kierunku bramy. – Chodźmy do naszej kochanej komóreczki! – powiedział „Kawał Głosu” kierując się w miejsce, którego niedawno wyszedł Żabuchna. W ciemności komórki, potykając się o papierowe worki, przeciskali się do tyłu, w kąt, gdzie by nikt nie mógł ich odkryć. 91 – Tu jest bardzo dobrze! – powiedział „Kawał Głosu”, oddzielając sylaby czkawką. – Szkoda tylko, że nie widzę twojego kochanego pyska! Szkoda, Lolo, daję ci słowo! Lubię cię, jak jasna cholera! Ale cię nie widzę... Zwyczajny pech! – Jeżeli myślisz, że ja ciebie nie lubię, to jesteś podły – odpowiedział Lolo. – Nie chcę, żebyś tak myślał, bo to jest niesprawiedliwe, a ja nie lubię niesprawiedliwości... Dlatego nigdy nie chciałem pracować w sądownictwie... Tam można, przez przypadek, popełnić niesprawiedliwość. – Nic o tym nie wiedziałem, że miałeś pracować w sądownictwie – zainteresował się „Kawał Głosu”. – Bo ja nie miałem pracować w sądownictwie – wyjaśnił Lolo. – Jak to nie miałeś? Miałeś! – upierał się „Kawał Głosu”. – Ale zraziła cię niesprawiedliwość... – To nie tak – sennie wymamrotał Lolo. – Mnie chodzi w ogóle o niesprawiedliwość... Bo bardzo trudno jest o sprawiedliwość... Wszędzie... Najgorzej w teatrze... Tam nie ma żadnej sprawiedliwości... Tam jest tylko niesprawiedliwość... Duża... Wielka... Jak ogromna bania na wino... Moja babka... zawsze robiła wino z kapinosów... w takiej wielkiej szklanej bani... Jak byłem mały, to zawsze się upijałem... przy ściąganiu wina... z tej bani... można było pociągnąć przez gumową rurkę... strasznie głowa boli po takim młodym winie... z kapinosów... – Chryste Panie! – zajęczał „Kawał Głosu”. – Co to jest takiego? Ten kapinos? – Nie wiesz? – już prawie śpiąc zdziwił się Lolo. – Kapinos to jest właśnie kapinos... Takie czerwone... podłużne... owoce dzikiej róży... Najczęściej rosną przy ścieżkach... Białe kamienie usypane wzdłuż ścieżek... kępy traw... pachnących ziół... i pośrodku krzak dzikiej róży... Najpiękniejsze są dzikie róże... Chciałbym być małym chłopcem... i chodzić boso po ściernisku... i zrywać kapinosy... O rany!... Czemu ja nie jestem już malutki... Zapanowała cisza. Lolo zasnął. „Kawał Głosu” wyciągnął rękę, po omacku szukając ręki przyjaciela, którą chciał uścisnąć. Chciał z nim razem powędrować w krainę młodości i kapinosów, ale Lolo leżał gdzieś, jak mu się wydawało, niezmiernie daleko, ręka ześliznęła się z papierowego worka. Jeszcze raz ją uniósł i ręka znów spadła na worek. Wczepił się paznokciami w papier i zaczął je wbijać głęboko, aż zanurzył w czymś miękkim i tak pozostał. – Ja też chciałbym być małym chłopcem – zapłakał cichutko. – Nigdy nie zostałbym aktorem... i nigdy nie pracowałbym w filmie, żeby nie musieć się podlizywać każdemu łachmycie... Chciałbym być małym chłopcem i mieć swoje wielkie marzenia... Nic nie mam! – Zaszlochał, z całej siły rozdarł papierowy worek i runął głową w to coś miękkiego, co tam było. I także zasnął. Słońce nagle przypiekło. Rozzłocił się i rozweselił dziedziniec kościoła. Wszystkie głowy uniosły się w górę. W dziurze chmur świeciło słońce: złote oko otoczone ciemnymi kłębiastymi chmurami. – Robimy ujęcie w bramie! – krzyknął reżyser do pierwszego asystenta. – Spieszmy się, zanim te wszystkie chmury się zwalą! Niech pan skrzyknie wszystkich na plan! Cały tłum napierający na bramę i zatrzymujących ich halabardników! Tłum już niechętnie słuchał rozkazów. Było popołudnie, ludzie byli zmęczeni, znudzeni, zabawa przestała ich interesować. Nie śpiesząc się wcale, rozwleczeni, podążali w kierunku bramy. A chmury na niebie gęstniały... Panie: Dusia, Telimena i Marianna równie niespiesznie zbliżały się do bramy, trzymając w rękach długie treny sukien. Tylko Żabuchna pędził szybko, zawracał, namawiał do pośpiechu. – Zlitujcież się! Czego się tak ciągniecie? Tylko patrzeć, jak deszcz lunie, a wtedy można się już pożegnać ze zdjęciami na dzień dzisiejszy! Będzie lało i lało! Od zachodu idzie jedno wielkie czarne nieszczęście! W te chmury nawet palca by nie wetknął, a co dopiero całe słońce! 92 – A co ciebie to obchodzi? – wzruszyła obojętnie ramionami pani Dusia. – Miałeś już swój „klaps”, więc nic nie tracisz, czy będzie lało, czy nie... – Jakżeż tak można? – oburzył się Żabuchna. – Tu nie tylko o mnie chodzi! Chodzi o dobro ogólne! Od chmur nie możemy żądać, żeby zaprzestały swojej szkodliwej działalności, która przyczynia się do okradania skarbu państwa, ale my powinniśmy zrobić wszystko, żeby zapobiec temu nieszczęściu! – No więc leć i stercz w bramie! – z jeszcze większą obojętnością odpowiedziała pani Dusia. – Nim tam się wszyscy zbiorą, upłynie wieczność! Dlaczego niby my mamy być tam pierwsi? Żabuchna, nie znajdując odpowiedzi, pokręcił się jeszcze chwilę, a potem pobiegł do bramy. Ponieważ asystenci nadal nie mogli uporać się z tłumem, Żabuchna doszedł do wniosku, że istotnie ma jeszcze trochę czasu, wobec czego zdecydował się wstąpić do komóreczki w bramie, żeby znów na jakiś czas mieć spokój z pęcherzem. Zamknął za sobą drzwi i natychmiast pogrążył się w ciemności, w której znowu, poprzez worki próbował dostać się do wiadomego kącika. Trącił butem w coś, co nie zaszeleściło jak papierowy worek i czego, jak mu się zdawało, przedtem tutaj nie było. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad tym. Pośpiesznie wyrzucił z siebie ciepły strumień o mocnym zapachu amoniaku. – Do jasnej cholery... – odezwał się zaspany głos w ciemności – nie chcę więcej pić... Na dzisiaj dosyć! Żabuchna zmartwiał. Nie był w stanie przestać, więc skierował strumień w innym kierunku, ale i stamtąd rozległy się złorzeczenia: – Lolo, bądź człowiekiem! Pozwól mi się przespać! To nie wojsko, a ty nie jesteś moim kapralem i nie masz prawa budzić mnie za pomocą prysznica... Żabuchna stał, próbując nie oddychać i czekając, czy głosy nie odezwą się znowu. Nie miał pojęcia, jak powinien się zachować, jeszcze nigdy w życiu nie znalazł się w podobnej sytuacji; przecież powiedzieć, że mu jest przykro i że przeprasza, nie miało żadnego sensu. W takiej sytuacji przeprosiny to po prostu kpina! – rozmyślał Żabuchna. – Jedynym wyjściem jest zniknąć tym ludziom z oczu, żeby ich nie rozdrażnić swym widokiem... Tu nie chodzi o tchórzostwo! Byłby gotów ponieść wszelkie konsekwencje, ale jakie konsekwencje ponosić w podobnym wypadku?! Sytuacja nie do zniesienia! Żabuchna zdenerwowany i wystraszony nie ruszał się na wszelki wypadek z miejsca. Wydawało mu się, że stoi tam już całe wieki. Trwało to jednak tylko kilkanaście minut. Na szczęście utrudzony „Kawał Głosu” i Lolo z powrotem zapadli w sen. Żabuchna odczekał jeszcze chwilę i jak najdelikatniej, żeby prawie nie dotykać wydających szelest papierowych worków, wycofał się z ciemnego pomieszczenia. Nareszcie namacał drzwi i klamkę. Powoli, bardzo powoli nacisnął klamkę i znalazł się na wolności. Uf! Co za historia! – pomyślał i otarł spocone czoło. – Ten film to zasadzka na przyzwoitych ludzi! Co krok jakaś straszliwa niespodzianka! Czegoś podobnego w życiu nie przeżyłem!... Żabuchna rozejrzał się zdziwiony; w bramie dziedzińca nie było ani jednego człowieka, oprócz chłopca, który stał z halabardą. Ze słońca na niebie też ani śladu, za to kłębiły się czarne chmury i pierwsze krople deszczu spadły na uniesioną w górę twarz Żabuchny. – Co się dzieje? – Żabuchna biegł w kierunku pań, które stały zarzuciwszy na plecy obszerne fałdy swoich sukien. – Czyżbyście już zrobili to ujęcie w bramie? – Nic nie zrobiliśmy i nic nie zrobimy – odpowiedziała pani Dusia. – Na dzisiaj chyba będzie koniec, bo leje. A gdzieś ty się podziewal? Nagle zniknąłeś, jakby huragan cię zdmuchnął. Żabuchna udał, że nie dosłyszał słów pani Dusi, tych o jego nagłym zniknięciu. Próbował znowu nawiązać do filmu. – Może jednak pokaże się jeszcze słońce... Gdyby przyszedł wiatr, to by rozpędził chmury... U nas nigdy nic nie wiadomo z pogodą... W ciągu dziesięciu minut może być zmiana. 93 – Powinieneś wziąć etat Wicherka – stwierdziła pani Dusia. – Całkiem przekonywająco mówisz o pogodzie i tak samo jak on od rzeczy... Dobrze wiesz, że już będzie lało bez przerwy. Panienka z czarnymi deszczułeczkami, na których kredą było wypisane „Nietoperze 135”, zniknęła w szopie przeznaczonej na rekwizytornię, gdzie już tłoczyła się reszta ekipy filmowej. Tylko elektrycy uwijali się, zwijając kable i dźwigając reflektory. Zniknęli również kamerzyści i ludzie z wózkami od kamer. Operator stał w drzwiach rekwizytorni i okręcał na palcu łańcuszek od przyrządu służącego do mierzenia światła, przy czym uśmiechał się jadowicie i z satysfakcją. Był zadowolony, że już nie będzie ani jednego ujęcia; praca w tych warunkach to po prostu marnowanie jego talentu, bo on wiedział, jakie oświetlenie powinien mieć obraz, żeby stał się prawdziwym dziełem sztuki. Nie był jednak w stanie walczyć z chmurami, by wydobyć z ich wnętrza słońce, potrzebne, najważniejsze, którego nie mógł zastąpić żaden reflektor. Za plecami operatora reżyser i pierwszy asystent prowadzili ożywioną dyskusję. – Czy my musimy mieć ten tłum z halabardnikami? – pytał asystent. – Gdyby zrezygnować z tego ujęcia oraz z przebitki na figury od tyłu, można by dzisiaj wszystko skończyć... – Tłum napierający na bramę to bardzo ładny efekt – upierał się reżyser. – I nie wykorzystałem halabardników... Ich kostiumy błyszczące w słońcu to sam cymes!... Szkoda mi tego... – Skąd mamy pewność, że jutro będzie słońce? – niecierpliwił się pierwszy asystent. – Może będziemy musieli cały dzień czekać na to jedno ujęcie... – Wymarzyłem sobie tych halabardników – już trochę mniej pewnie oponował reżyser. – Chciałbym mieć słońce na ich złotych kostiumach... Dużo ciepłej złotej barwy... widzę to... Nie mogę zrezygnować... – Panie reżyserze – przerwał przysłuchujący się rozmowie kamerzysta – kolorowa taśma nam się skończyła. Trzeba by zadzwonić, żeby przywieźli z Warszawy, my nie mamy żadnego zapasu... Reżyser odwrócił się gwałtownie w kierunku mówiącego: – Jak można było nie dopilnować tego! Czy panowie przyjechali tutaj bawić się, czy robić film?! Muszę zrezygnować ze znakomitego efektu tylko dlatego, że zabrakło taśmy!... Postaram się, aby wyciągnięto z tego konsekwencje! – W gruncie rzeczy jednak był zadowolony, że zabrakło taśmy. Te dwa ujęcia nie były znowu takie ważne, natomiast ważny był fakt, że nie trzeba było następnego dnia ustawiać z powrotem całego planu, denerwować się i czekać na moment, aż się przetrą chmury i wyjrzy słońce. – Dobrze – powiedział energicznie – w takim razie dzisiaj kończymy całą zabawę. Proszę zawiadomić aktorów i statystów, że nie będą już więcej potrzebni. – Po tych słowach zamknął trzymany w ręku scenopis i szybko wyszedł z dziedzińca. Wsiadł do czekającego na ulicy samochodu i odjechał. – Proszę państwa! Proszę państwa! – krzyczał w tubę asystent reżysera. – Proszę o chwilę uwagi!... Z przyczyn od nas niezależnych kończymy w dniu dzisiejszym zdjęcia! Państwo nie będą już nam potrzebni. Wszyscy teraz mogą udać się do autokarów, które odwiozą państwa do muzeum. Tam proszę zostawić kostiumy, a po pieniądze proszę się zgłosić jutro w bazie filmu. Dziękujemy państwu uprzejmie za współpracę! – asystent odłożył tubę, a raczej rzucił ją na stół z rekwizytami, i wybiegł na ulicę. Rozejrzał się za samochodem osobowym, niestety reżyser już odjechał, pobiegł więc do autokaru, gdzie stali aktorzy w swoich usztywnionych kostiumach. – Szybko do muzeum! – powiedział i klepnął kierowcę w ramię. – Musicie się rozebrać, zanim ta cała hałastra się zwali, a potem do bazy! Skończyliśmy! Wyczekaliście się, ale za to jutro sobie odpoczniecie – zwrócił się do aktorów, których miny nie wróżyły nic dobrego. – Cóż to za draństwo – odezwał się jeden z aktorów. – Nie można było tego wcześniej powiedzieć? Już nam się nogi powbijały w uszy od tego stania, a tu się okazuje, że nie byliśmy wcale potrzebni! 94 – Bez uwag! – skarcił go ostro asystent. – Otrzymuje pan swoją stawkę, nikt pana nie zmuszał do grania w tym filmie! Bywają sytuacje nieprzewidziane, o których wie każdy aktor grający w filmie. Nie było więc już żadnych uwag. Autokar ruszył i tylko zachwiały się usztywnione figury. Kierowca autokaru dał znak ręką kierowcy ambulansu sanitarnego. – Jedziemy, kolego! Tuptuś położył gruby paluch w miejscu, gdzie przerwał czytanie i wyjrzał oknem. – Okropnie klawa ta zbrodnia – powiedział do kierowcy – niech pan jedzie powoli, żeby nie bardzo trzęsło. Mam jeszcze tylko dwie strony, a nie wiem, kto zabił... Dziedziniec kościelny roił się od przebiegających postaci. Osoby w średnim wieku cisnęły się do bramy, długowłose dziewczyny jakby się ociągały, rozglądały się, rozczarowane, zaskoczone nagłą decyzją, że to już koniec, że jutro nic nie będzie... Jeszcze nie zdążyły się dogadać, zaprzyjaźnić, dać się poznać w całej okazałości, nawiązać bliższych kontaktów, które mogłyby być dla nich szansą dostania się do filmu. Pani od pelerynki zwinęła dzierganą robótkę i upychała ją do plastykowej torby. – Cieszę się, że miałam okazję panią poznać – zwróciła się do pani z czapką z grubej wełny. – Tak się przyjemnie rozmawiało, że nawet nie wiem, kiedy mi ten czas minął. Może jeszcze kiedyś w życiu będę w górach... wtedy zawsze przypomnę sobie panią... no i ten dzisiejszy dzień, kiedy byłyśmy za artystki... – Ja też się cieszę, że panią poznałam – odpowiedziała pani druga. – Człowiek nie czuje się taki samotny, kiedy może z kimś porozmawiać. – Jeśli dobrze pamiętam, mówiła pani, że ma męża – zdziwiła się pani od pelerynki – chyba więc ma pani z kim rozmawiać? – Kiedy widzi pani, mój mąż to wszystko już wie... Przez trzydzieści lat małżeństwa zdąży się wszystko opowiedzieć... całe życie... A dla mnie, to jakby to wczoraj było... i stale chciałabym o tym mówić... Dwie panie zmieszały się z tłumem w bramie. W zacisznym miejscu, przy murze kościoła została tylko beżowa gruba nitka przyczepiona do kamienia, jako jedyny ślad ich bytności. Pani Dusia, Telimena, Marianna i Żabuchna czekali, aż tłum się trochę przerzedzi. Dziedziniec kościelny był już prawie pusty. Panienka od rozetek najpierw zaczęła sprzątać rekwizyty ze stołu, przy którym ciągle jeszcze siedział nieporuszony mężczyzna o żółtej twarzy. – Proszę pana, już jest koniec zdjęć – zwróciła się do niego. – Wiem. Dziękuję pani – odpowiedział. Spojrzała na niego wystraszona: Czy ten żółty człowiek w ogóle nie zamierza ruszyć się z miejsca? Odniosła rekwizyty i zajęła się zrywaniem rozetek z podium. Co chwila jednak odwracała głowę, spoglądając na żółtego mężczyznę. Ogarnęło ją uczucie grozy: ten żółty człowiek kojarzył jej się ze śmiercią. Śmierć wydawała jej się czymś, co dotyczy kogoś tam, ale w żadnym wypadku nie jej samej, w ogóle nie próbowała nigdy o tym myśleć i nagle zobaczyła śmierć najprawdziwszą. Po co ja spojrzałam na tego człowieka? Nie będę mogła w nocy zasnąć. Na pewno będę się okropnie bała, kiedy sobie go przypomnę – myślała ze strachem, ciągle odrywając rozetki. Trzeci asystent wyszedł ze szopy, stanął w drzwiach i przyglądał się dziewczynie. Postanowił, że spróbuje jakoś ją udobruchać, ale to już ostatni raz! Nie bardzo wiedział, co robić z wolnym wieczorem w tym obcym mieście, jeżeli przeszły jej już fochy, nie będzie musiał wysilać się na nawiązywanie nowej znajomości, co zawsze jest połączone z kosztami, choćby minimalnymi, a on nie lubił wydawać na dziewczyny. – No więc jak? Gniewamy się dalej? – zapytał, kiedy się zbliżył. Odrzuciła włosy do tyłu i przymknęła powieki. 95 – Mógłbyś mi trochę pomóc – zwróciła się do niego, nie odpowiadając na pytanie. Była zadowolona, że znalazł się obok niej. Mogła przestać myśleć o człowieku-śmierci. Przykucnął obok niej i wyjmując z jej rąk obcążki, przytrzymał ją za rękę. – Przyjdziesz wieczorem? – zapytał. Pozwoliła trzymać swoją rękę. – Przyjdę, ale wcale nie dlatego, że się chcę przeprosić. Przyjdę, bo się boję być sama. – O! To coś nowego! – zaśmiał się – zaczynasz dojrzewać wewnętrznie. Zaczynasz się czegoś bać... o czymś myśleć... Już ty sobie nie zawracaj głowy myśleniem, jesteś na to za ładna i za młoda. Ale dobrze, że przyjdziesz... – Możemy już iść – powiedziała pani Dusia. – Droga wolna. Tylko gdzie się podział „Kawał Głosu” i Lolo? Nie widziałam ich w tłumie, a jeszcze niedawno tu się plątali... Spili się do nieprzytomności. Nie możemy ich zostawić... – Jeżeli się spili, to właśnie powinniśmy ich zostawić. Za każdy czyn, zwłaszcza taki, powinno się ponieść konsekwencje – odezwała się godnie pani Telimena. – Pijaństwa nie wolno tolerować! Jeżeli się gdzieś tutaj zaszyli, powinno się ich właśnie zostawić! Może ich to nauczy rozumu, kiedy nocą ockną się sami w jakimś kościelnym lochu! Pani Telimena, jak wiadomo, zawsze zażarcie walczyła z alkoholizmem, jednak tym razem jej żarliwość i gniew dotyczyły innej sprawy. Straciła mnóstwo pieniędzy na przygotowania do wystąpienia w filmie, zarobkami z tego jednego dnia zdjęciowego nawet nie będzie w stanie pokryć tych wydatków, najgorsze jednak były zawiedzione nadzieje: Nigdzie nie można spotkać CZŁOWIEKA! Wszędzie miernota, przeciętność i obojętność – zwierzęca! Nikt nie zwraca uwagi na prawdziwe wartości, zainteresowania dotyczą tylko zewnętrznej, marnej, kłamliwej, gładkiej powierzchowności, w tych warunkach jedynym sprzymierzeńcem jest samotność... do końca! Niech świat się toczy dalej aż na dno upadku! Ja pozostanę czysta. Przyjdę do domu, włączę magnetofon, posłucham sobie przepięknych nagrań organowych, jestem ponad tę miernotę i przeciętność i to mi wystarcza!... Pani Telimena wyciągnęła dumnie głowę na cienkiej szyi i majestatycznym krokiem ruszyła przed siebie. – Ja w każdym razie idę, nie będę na nikogo czekać – rzuciła jeszcze odchodząc. – Trzeba to sobie jednak otwarcie powiedzieć, że nas załatwili paskudnie – zagadał Żabuchna, opóźniając chwilę wyjścia z dziedzińca. Nie miał odwagi, z wiadomych względów, przyznać się, iż wie, gdzie znajdują się Lolo i „Kawał Głosu”, a sumienie nie pozwoliło mu zostawić ich tam samych. Liczył na to, że może się ockną lub ktoś wreszcie zajrzy do komórki. – To jest skandaliczna historia! Obiecywać dwa dni zdjęciowe, a potem okazuje się, że jest tylko jeden! Ja już właściwie wydałem te pieniądze! W każdym razie w myślach dokładnie je wydałem i teraz będę musiał stawać na głowie, aby zdobyć tyle, ile wydałem, to znaczy ile chciałem wydać... – Nie planuje się, jak się nie ma pieniędzy w garści – zauważyła pani Dusia. – Ja tam nigdy z góry na nic nie liczę. Należy się cieszyć, że już dzisiaj skończyła się ta filmowa farsa. Ja w każdym razie nie przyszłabym, gdyby jeszcze jutro były zdjęcia. To był najobrzydliwszy dzień w moim życiu. Żabuchna wpatrywał się w komórkę, przestępując z nogi na nogę. Dziedziniec kościelny opustoszał. Nawet Frankowski wstał od stołu i powoli kroczył w kierunku bramy. Jeszcze tylko jakaś dziwna chuda kobieta biegała po dziedzińcu, zaciskając nerwowe ręce, w których trzymała brudną szmatkę z wbitym w nią szydełkiem. Za kobietą ciągnęła się długa nitka, niegdyś czerwona, teraz cała szara i wybrudzona. – Szkoda, że ten film się już skończył – powiedziała zatrzymując się na moment przed Frankowskim. – Tyle tu było ludzi, że można było o wszystkim zapomnieć... Bo ja, proszę pana, mam straszne zmartwienie, mój mąż mnie rzucił... – Tak, tak, wiem o tym – pokiwał głową Frankowski. 96 – No ale jak ja teraz mam żyć? – zapytała żałośnie. Szła za nim, przebiegała raz na jedną, to znów na drugą stronę, za każdym razem wyprzedzając go trochę i zaglądając mu w oczy; w tym zaglądaniu było oczekiwanie na odpowiedź i był strach, że odpowiedź może być nie taka, jaką chciałaby usłyszeć. Kościelny wyjrzał szparą drzwi. Uchylił je tylko na tyle, aby zmieścić tam fragment twarzy z jednym widzącym okiem. To oko stało się natychmiast jakieś groźne. Przesunęło się po całym dziedzińcu kościelnym, spostrzegło rozdeptane setki niedopałków, walające się w kątach flaszki, podarte gazety, na których przedtem siedzieli ludzie, zgniecione torebki, kolorowe papierki od cukierków, nawet puszki po konserwach. Kościelny pchnął drzwi na całą szerokość i stanął w nich jak zapowiedź groźnej awantury. – Jak tu wygląda?! – krzyczał, a głos jego odbijał się od murów. – To był dom Boży! A teraz co jest?! Tu ma być zrobiony porządek! Wniesie się zażalenie, jak za chwilę nie będzie posprzątane! – przebiegł, a raczej przekuśtykał przez dziedziniec, popróbował, czy kłódka przy piwniczce nadal zamknięta i skierował się znowu do drzwi kościoła. Nagle jednak jakby sobie coś przypomniał, zawrócił i pobiegł wprost do komórki. Żabuchna zrobił się czerwony, trzęsącymi rękami zaczął rozpinać kostium pod szyją. – Chodźmy już! – zawołał energicznie do pań i szybko skierował się w stronę wyjścia, aby jak najdalej znaleźć się od komórki. Ten kościelny, który od początku wprowadzał go w nastrój przerażenia i obrzydzenia, teraz wydawał mu się najbardziej groźny, zwłaszcza w obliczu odkrycia, które za chwilę musiało nastąpić. Absolutnie nie chciał być świadkiem odkrycia Lola i „Kawał Głosu” przez kościelnego. Zdążył przemknąć obok komórki, mając już za plecami straszliwe złorzeczenia. – Łajdactwo! – krzyczał kościelny. – To jest najgorsze łajdactwo! Drzwi stały otworem, ukazując zdewastowane wnętrze komórki; porozrywane papierowe worki, oblane ze wszystkich możliwych stron, a w kącie Lolo, leżący na plecach, z rozrzuconymi ramionami i „Kawał Głosu” z twarzą od brody aż do szyi wciśniętą w białą zawartość worka. Kościelny wyglądał jak piekarski szatan – skakał po workach, wymachując rękami, a nad nim unosił się biały pył; prawdziwy mączny koniec świata! – Sumienia trzeba nie mieć! – ryczał kościelny. – Cała nasza farba, cośmy mieli kościół odmalować... wszystko to poszło na marne! A więc to była farba, a nie mąka na opłatki – odetchnął z ulgą Żabuchna. – Kto za to wszystko zapłaci?! I kto to posprząta?! Wynosić mi się stąd zaraz! Pijusy! Nicponie! Zakichane filmowce! – Tylko spokojnie – trzeci asystent podszedł do drzwi komórki, dotknięty w godności filmowca. – Proszę tutaj nikogo nie obrażać i zachowywać się przyzwoicie! Po pierwsze to są statyści, a nie filmowcy, a po drugie... – Jacy statyści, do jasnej cholery?! – „Kawał Głosu” zerwał się i chwiejąc się niepewnie na nogach stanął na jednym z worków jak na barykadzie. – Nie pozwolę się obrażać! Jestem artystą! A nie statystą!!! Proszę to sobie zapamiętać! Lolo! Tu nas obrażają – potrząsnął Lolem i przy okazji zwalił się na worek obok niego; trzasnęło i smuga farby fuknęla w górę. – Rany boskie! Zasypało nas!!! – krzyknął Lolo i rozpłakał się. – Zawsze się tego bałem, że mnie zasypie... i zasypało... Nie chcę umierać tak młodo! „Kawał Głosu” próbował podnieść Lola ciągnąc go za ramiona. – To nie to, stary – tłumaczył łagodnie – wojna się skończyła, już dawno... nie zasypało, tylko się obsypało. – Co za różnica, jeżeli nie żyję? – zrezygnowany Lolo siąpał nosem. – Panowie! – trzeci asystent zdołał przepchnąć się przez sterty worków. – Panowie, zdaje się, że było trochę za dużo wypite... Trzeba wstać i wyjść stąd na powietrze... 97 – Kto to jest ten wyskrobek? – zapytał Lolo. Trzeci asystent postanowił nie słyszeć pytania. – Panowie, bardzo proszę! Nie róbcie zamieszania. Trzeba opuścić to miejsce. Zdjęcia już się skończyły, autokary czekają na panów... Bardzo proszę!... – Kto za to wszystko zapłaci? – przypomniał sobie znów kościelny, który przez chwilę milczał, przysłuchując się z zainteresowaniem rozmowie pijanych. Nie bardzo rozumiał, o czym oni mówią, domyślał się tylko, że jeden z nich czuje się skrzywdzony i nieszczęśliwy, to go usposobiło trochę łagodniej, ponieważ sam był nieszczęśliwy przez całe życie. – Ja tam nie będę robił nikomu nieprzyjemności – dodał już łagodniej – ale to wszystko ma być tutaj wysprzątane i cały dziedziniec kościelny też. Ja tego nie będę robił za żadne pieniądze, bo tu się działa obraza boska. – Wyszedł z komórki i nie oglądając się pokuśtykał szybko w kierunku kościoła. Otworzył wielkie drzwi i słychać było, jak zamyka je od środka kluczem. Trzeciemu asystentowi udało się wreszcie wyprowadzić Lola i „Kawał Głosu” z komórki. Siłą powstrzymywał się, żeby się nie śmiać; w świetle dnia wyglądali jak dwa zwariowane białe widma. – Przestańcie się wygłupiać! – pani Dusia podeszła do nich i energicznie zażądała.– Doprowadźcie się do jakiegoś ludzkiego wyglądu! Żwawo! Ruszajcie się! Postrzepujcie ze siebie tę farbę! Natychmiast posłusznie bez słowa zaczęli niepewnymi gestami trzepać na sobie odzież. – Byli głodni i wypili po kieliszku – próbowała ich usprawiedliwić w oczach trzeciego asystenta pani Dusia. – Przecież to barbarzyństwo trzymać ludzi cały dzień bez jedzenia, bez szklanki ciepłej herbaty... Tak się nie powinno traktować aktorów. Postaram się, aby o tym się dowiedziano gdzie trzeba... Nie jesteśmy towarem, który się kupuje... wszystko jedno za jak wysoką cenę... Trzeba nas traktować jak ludzi! Trzeci asystent zaskoczony takim obrotem sprawy zaczął się gwałtownie usprawiedliwiać. – Rzeczywiście... Nie pomyśleliśmy... Ale właściwie tu nie było żadnych warunków, żeby stworzyć jakiś bufet... Zwykle w filmie robimy coś takiego... Specyficzne warunki, musi pani zrozumieć... – Jednak w tych specyficznych warunkach wszyscy z ekipy filmowej się najedli! – powiedziała pani Dusia już dużo pewniejszym głosem. – Proszę do mnie nie mieć pretensji, ja przecież za to nie odpowiadam – tłumaczył się coraz gorliwiej trzeci asystent. – Następnym razem, oczywiście, pomyśli się... – Następnym razem nikt w waszym filmie nie weźmie udziału – przerwała mu pani Dusia. Trzeci asystent sam osobiście pomagał Lolowi i „Kawałowi Głosu” otrzepywać kostiumy, potem troskliwie podprowadził ich do autokaru i nawet pomógł im wdrapać się na schodki. Wracając złorzeczył w myślach: Jak trzeba zbierać hołdy, to zawsze jest od tego reżyser, a od zbierania po pysku są asystenci. I skąd ja wezmę człowieka, który mi posprząta tutaj wszystko?... Jest! – Przypomniał sobie nagle; kiedy po nocnym balu z okazji setnego klapsa poszedł z panienką od rozetek na molo trochę się poprzytulać, trochę popatrzeć na wschód słońca, tam już był człowiek, który sprzątał molo, wystarczy więc teraz skoczyć i przywieźć go, na pewno zechce dodatkowo coś zarobić... Za chwilę dojechał taksówką na parking przy molo; człowiek o sękatych rękach kręcił się i zbierał na cienki szpikulec rozrzucone papierki. – Najmocniej przepraszam, jestem z filmu – zagadał uprzejmie asystent. – Właśnie dzisiaj skończyliśmy kręcić ujęcie na dziedzińcu kościoła... Kupa narodu, rozumie pan?... No i, jak to bywa, trochę się narobiło bałaganu... Czyby pan nie zechciał nam pomóc? Oczywiście odpłatnie! Trzeba tylko podpisać rachunek i z miejsca panu wypłacę. – Z uwagą i wyczekiwaniem zaglądał mężczyźnie w oczy. – Co tam od razu mówić o pieniądzach? Jak trzeba pomóc, to pomogę... Ja już właściwie jestem po pracy – odpowiedział mężczyzna. 98 – Doskonale! Doskonale! – cieszył się trzeci asystent zacierając ręce. – Zatrzymałem taksówkę, jeżeli więc pan może, to poproszę od razu ze mną... W taksówce mężczyzna siedział poważny i godny. Czułby się bardzo skrępowany, gdyby musiał z tym panem z filmu rozmawiać, bo to przecież już zupełnie nie wiadomo, o czym mówić z tak wykształconym człowiekiem. Na szczęście pan z filmu nic nie mówił, tylko co chwila niecierpliwie spoglądał na zegarek i tak dojechali do kościoła. – Tu wszystko trzeba posprzątać – powiedział asystent, kiedy znaleźli się na dziedzińcu. – I... – zatrzymał na chwilę głos – jest jeszcze najgorszy kłopot... w tej komórce w bramie są worki z białą farbą... taką w proszku... Niektóre z tych worków zostały uszkodzone... Zupełnie nie wiem, co z tym zrobić? – Będzie pan musiał gdzieś kupić takie worki, a ja już przesypię – odpowiedział mężczyzna. Trzeci asystent znowu więc wsiadł w taksówkę i pojechał szukać papierowych worków. Chociaż jeszcze nie dochrapał się stanowiska pierwszego asystenta, był jednak obrotny, wiedział gdzie znaleźć takie worki, bo jasne, że w sklepie się ich nie kupi. Pojechał na jakąś budowę i tam za jedyne pół litra czystej kupił kilkanaście worków, z których uprzednio wysypano cement na placyk przed budową. Kiedy wrócił, dziedziniec kościoła był już wysprzątany. Człowiek o sękatych rękach stał na środku i się rozglądał, niezgrabnie obracając się na swoich chorych nogach: W tym miejscu, gdzie ja teraz stoję, stali wielcy artyści. Jak czuje się człowiek, który jest wielki, chciałbym to wiedzieć? Taki człowiek to pewnie nie ma żadnych zmartwień... Chyba że komuś matka umrze albo ktoś najbliższy... Wtedy może i artysta płacze i pewnie prawdziwymi łzami... a kiedy smutek przeminie, to znowu są szczęśliwi, bo artystów wszyscy kochają... Gdyby nie było artystów, nikt by nie zobaczył tych wszystkich filmów... Cuda! Co się nieraz widzi w kinie! Ile się można dowiedzieć o świecie i o ludziach... można przeżyć więcej, niżby człowiek sam przeżyć potrafił... Ciekawi mnie bardzo, o czym też będzie ten film? Ale ja też miałem swoje miejsce w tym filmie... Sprzątałem po artystach! – Są worki! – krzyknął zadyszany trzeci asystent. – Ja panu pomogę! Będę trzymał worki, a pan będzie przesypywał! Chodźmy! – Tu to pewnie filmowali jakąś scenę wojny – zauważył mężczyzna, kiedy otworzyli drzwi komórki. – Coś jakby – odbąknął trzeci asystent. – Nie będziemy rozwiązywać worków, lecz trochę powiększymy dziury i przez te dziury będzie się sypać. – A ta farba może zostać taka mokra? – zapytał mężczyzna rozcierając mokrą grudkę w dłoni. – Tak, tak, to nie ma znaczenia, byle szybciej! – ponaglał trzeci asystent. – Co tu tak czuć? – zapytał jeszcze mężczyzna. – Pojęcia nie mam, od początku był ten zapach. Może tu przedtem trzymali konie... – Konie? – zdziwił się mężczyzna. – Po co w kościele konie? – Pojęcia nie mam! – niecierpliwił się trzeci asystent. – Może wynajmują karety do ślubów albo coś takiego... Teraz moda jest na karety. Zresztą to nie ma żadnego znaczenia. Najważniejsze, żebyśmy się z tym jak najszybciej uporali. – Mówiąc to patrzył ze strachem w kierunku drzwi, czy aby nie pojawi się znowu kościelny i nie zechce wyjawić tajemnicy dziwnych zapachów. Kościelny jednak się nie zjawił. Stał za drzwiami kościoła z okiem w dziurce od klucza i ze złośliwą satysfakcją obserwował, jak inni sprzątają brudy, z którymi on choć raz nie musiał mieć do czynienia. Kiedy wreszcie skończyli i wyszli z komórki, otrzepując na sobie ubrania z pyłu farby, trzeci asystent naskrobał coś na świstku papieru i zwrócił się do mężczyzny: – Jaką sumę mam napisać w rachunku? – W jakim rachunku? – zapytał zagadnięty. 99 – No, ile się panu należy za sprzątanie? – Nic mi się nie należy. Ja to zrobiłem z własnej chęci, bo lubię artystów. Czasem i ja chodzę do kina. Pieniędzy nie chcę. Mam swoją pensję i to mi wystarcza. – Co pan mówi? – denerwował się trzeci asystent wymachując kartką papieru – należy się panu wynagrodzenie... w ogóle nie rozumiem... – zaczął się jąkać. – Jak to tak?... Ktoś pracuje... chce mu się płacić... Niech pan nie będzie dzieckiem! – Powiedziałem, że nie wezmę, to nie wezmę – odezwał się stanowczo mężczyzna. – A jeżeli chciałby mi pan zrobić przyjemność, to mogę przyjąć bilety do kina, jak pójdzie ten film... Dwa bilety – dodał. Trzeci asystent zmiął kartkę papieru i rzucił ją. I co ja mam z nimi zrobić? – wściekał się w myśli, równocześnie przybierając układny uśmiech, którym obdarzył mężczyznę. – Dobrze, przyślę panu bilety, kiedy pójdzie ten film – powiedział i wyciągnął do mężczyzny rękę. – Dziękuję panu. Bardzo serdecznie dziękuję!... Ja jeszcze tutaj muszę zamknąć rekwizytornię i oddać klucze – kręcił się i niespokojnie spoglądał na zegarek. – To ja już pójdę. Nie będę panu przeszkadzał – powiedział mężczyzna i odszedł. Idąc ulicą myślał o tym, że ten pan z filmu obiecał mu przysłać bilety, ale wcale nie zapytał o jego adres... Samemu nie wypadało mu o tym mówić, wyglądałoby na to, że się doprasza o te bilety, a on by nigdy czegoś takiego nie zrobił, był za ambitny. Trzeci asystent zamknął szopę, która jeszcze niedawno była rekwizytornią. Sprawdził, czy wszystko zostało zabrane, potem przeszedł przez dziedziniec i skierował się do drzwi kościoła. Ujął klamkę, ale drzwi były zamknięte. Chciał podziękować proboszczowi za umożliwienie im zrobienia filmu na dziedzińcu kościoła, skoro jednak tak się pozamykali... A zresztą, to nie moja sprawa – pomyślał – kierownik produkcji od tego jest, żeby przepraszał i dziękował. Ja już się wystarczająco naharowałem od piątej rano... Energicznie przemaszerował przez dziedziniec, na ulicy przystanął, odetchnął i spojrzał w niebo: Całe szczęście, że zabrakło tej taśmy, przecież zaraz zacznie lać i będzie lało przynajmniej przez tydzień! Co za cholerny zawód! Pół życia się czeka na dziurę w niebie! Wiatr trzasnął gdzieś okiennicami, posypało się szkło i deszcz lunął. Trzeci asystent podniósł kołnierz granatowej kurtki ze srebrnymi guzikami i biegł ulicą w strumieniach deszczu. Deszcz wymył do czysta dziedziniec kościelny. Nic nie pozostało po filmie, tylko gruba nitka wełny przyczepiona do cegły kościoła. Ale i tę nitkę za chwilę spłukał deszcz.