Bogusław Kierc Sekundy Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Erotyk To za chwilę będzie nie do wiary; przewidziane przez nadzieję, może wróci do miłości, z której ledwo się poczęło do niczego. Bo to już jest do niczego nie podobne i nic z tego nie wynika, oprócz braku miejsca na tę chwilę poza czasem. Poza mną i tobą. Królewska wysokość Radość, że to jest po tej stronie, na tej stronie zeszytu, na ziemi pod słońcem; że to jest nic nowego, marność, wiatr, papiery kartek z wierszami o tym – bez nikłej pewności, że będą jeszcze czytelne po naszej rozbrajająco nieczytelnej śmierci. Radość, że to jest łudząco podobne do czegoś, co niwecząc podobieństwa jest ledwo prawdą a nie ma obrazu nadającego się na światło dzienne ani na nocne czuwanie; że czuję pod swoimi piersiami jej piersi, że z nas poczyna się człowieczość, żeńskość, męskość, światłość; kość z kości, krew z krwi, pieśń z tchu, mowa z trawy; że w konwulsjach cierpienia i w spazmach rozkoszy wynika z nas nicestwo pewniejsze od czegoś, co przerastając nas, uprzejmie czeka aż osiągniemy jego królewską wysokość. Odwilż Julii Nie czaszka – ser spleśniały, a memento mori w płatach śledziowych a la Bismarck w słoju obok czerwonej papryki – jedynie przywodzi na myśl martwą naturę. To wszystko świadczy o życiu skromnym, ale jeszcze nie pomniejszym do deminutywu żytka w kieliszku, który stoi pusty wobec ogórków kiszonych; Martina 5 Bubera „Problem człowieka” nakrywa kartka, na której krótkie błyskawiczki świadczą o burzy ledwo odczuwanej jako nieznaczne uciskanie kolan tego, co pisze te słowa. Zaimek dyskretnie strzeże tajemnicy ciała obnażonego z godności przedmiotów nie używanych w tej chwili i nawet nie martwych (gdy się im wmawia złośliwość) ni ożywionych, lecz żywo dających świadectwo zgody na nieład; koszule zostały zdjęte przez głowę: guziki tkwią w dziurkach właśnie jakby Nigdy w Nic; niedbała pamięć krztusi się ekstazą wznieconą byle gdzie i byle jak, choć było słychać westchnienie „O, Boże!” a zakrztuszenie całkiem niesłyszalne nie poruszyło powietrza i zapach sera, papryki i ogórków razem z wykwintną wonią ziołowych pachnideł, potu czoła (bo to jest pokój filozofa) i ciał skazanych na miłosny mozół – trwa niczym dowód, że niedokończone czynności, nie sprzątnięte rzeczy, ten chwilowy nieład odsyła do nieskończoności. Wieczność paruje ze śniegu za oknem. Sobie na urodziny Zebraliśmy się tutaj, szanowni panowie, miła młodzieży, słodkie dzieci, krągłe niemowlątka; embrionie – zebraliśmy się aby pożegnać uroczyście proch, w który nas obróciły wskazówki zegarów będących także prochem; zebraliśmy się wokół tej samej nieśmiertelnej duszy, która pomogła nam zdążyć na pogrzeb taktownie łudząc, że chociaż w połowie spełniliśmy życzenia śpiewających stolat; że do zebrania się tu nie potrzebna była nam trumna i że nawet kwiaty możemy przyjąć własnoręcznie, bo zebraliśmy się tutaj – nieproszeni – w sobie żeby rozproszyć się, a tobie, stary chłopcze, winszować odwagi w błazeństwie bycia dziewczynką, krzakiem, ptakiem, rybą w jednej osobie (niedokonanego) Empedoklesa z Agrygentu. Amen. 27 I 93 6 Śniłem się sobie Śniłem się sobie jako słowo: czułem cierpliwe głoski, drgające litery sanskryckie – chociaż nie ten był mojego istnienia język; nie byłem obrazem pisma, lecz samym pismem: pamiętaniem formuły, którą miałem przeprowadzić przez grząskie łąki snu do przebudzenia pod powłokami namiotu w tej samej nie przemienionej świadomości; byłem słowem obejmującym ukochaną; słowem niosącym ją w niebieskie przestrzenie – jak pieśń; ruchome ściany namiotu nabrzmiały wiatrem i hukiem morza; koraliki kropel pierwszego deszczu i paciorki ćwierkań skowrończych zsypywały się po skośnym niebie płótna; poranne głosy przebudzonych ludzi, dźwięk naczyń mytych po wczorajszych ucztach, nie zniweczyły mojego poczucia wynurzonego ze snu; byłem słowem między słowami; lecz treści formuły, co stanowiła mnie – nie pamiętałem. Zdumienie Zdumiewało mnie, że ledwo rozchyliłem usta, drzewo w różowych kwiatach roztrwoniło płatki, i przed końcem zachwycającego się zdania, śnieg leżał świeży na gałęziach, więc milczałem przez rok i znowu przenikało mnie zdumiewające trwanie tamtych kwiatów pod różowym śniegiem przyszłej zimy, kiedy będę znów otwierał usta daremnie. To samo To się objawia jak rok temu, jak dwa lata temu, trzy i dalej wstecz aż do tej daty, kiedy po raz pierwszy uświadomiliśmy sobie, że tutaj jest nasza ziemia obiecana, raj 7 tymczasowego zaniku pamięci o kraju cierpień, który za plecami rozpostarty jak suto haftowany płaszcz koronacyjny – ma ukryte w fałdach narzędzia tortur, przyrządy udręki, złe wiadomości i listy miłosne. To się objawia zachwytem nad wolną przestrzenią morza i nieba, radością, że jesteś nagi w powietrzu i w wodzie i tylko Bogu ducha winien; płaszcz dalej się wlecze za tobą – w draperiach morza mimikra pozwala mu trwać niedostrzegalnie dla ciebie – poczujesz to, co masz poczuć, przeżyjesz, co masz przeżyć; na razie od czasu do czasu pod szarpanymi wiatrem namiotami śpiewamy pieśni mylące zaprzeszłość z przewidywaną przyszłością; żartami lekceważymy cierpienia; esteci zastanawiają się nad barwą ran. Błędne ognie Stąpamy po płomieniach, ale udajemy, że nas porywa ekstatyczny taniec; wiemy, że z tego deszczu będzie potop, ale zrzucamy koszule i w biegu chwytamy rozkosz obnażenia; piersi matek, co jeszcze nie wiedzą, kto wzejdzie z ich łon jutrzennych, sterczą triumfalnie przeciw pochmurnym źrenicom proroków, którzy tak patrzą jakby było już jutro będące spełnieniem proroctwa. Nabrzmiałe pąki kasztanów pękają w tautologicznej symfonii; dwie krople wody – jak rosa – rozmnażają się w nagłą ulewę podobieństw; języki ognia ukryte są w paszczach tajemnych wężów, co wpełzły w nasze sny; jest wiosna. Strażnicy Grobu czuwają na rogach ulic, chowają się w ciemnościach bram: wiedzą, że Ciało zostało skradzione a kto ogłasza inaczej – jest wrogiem państwa: zagraża porządkowi dawno 8 przewidzianego przelotnego deszczu i zjawisk, które (może zbyt bajecznie) naród nazywa błędnymi ogniami. 21 IV 87 Tren Waldkowi Rozpryskujemy przybrzeżne niebiosa w płytkim oddechu Bałtyku. Zadyszka trzepocze białą chorągiewką śmiechu przejmującego jak miłosny spazm Mika powietrza migoce na skrzydłach otwierających się przed nami bram niedomkniętego raju; płytkie niebo podskakuje za tobą w diamentowych kroplach jak perliczka przed chwilą opierzona; pisklę nagłego bólu wykluwa się spod całkiem oślepionego serca: jeszcze czujesz, jak z wiecznych śniegów niebotycznej nuty radości – zjeżdża na koślawej płozie twojego żebra Jaśniepani z kosą, gdy ja się wlokę niby tren za tobą. Prośba Łabędzia lecącego nad puszystym grzbietem fali; granatowego motyla na trzcinie wbitej w leżące na wznak młode światło znieruchomiałej rzeki; zwalone ołtarze chmur nie mogących runąć w lustro morza; źle ukrytych za ochronnym lasem mężczyznę i kobietę nago spełniających zdanie Emanuela Swedenborga, że z dwojga ludzi będzie jeden anioł; wywołaj, usłysz, niechaj cię oślepi serce odbite od twojego serca! 9 Światło Nad leżącymi przelatują kruki. Spienione morze nie przeczy wielkiemu uspokojeniu. Nagie ciała są niczym symbole łagodności. W białej kipieli – smukła dziewczyna. Obłoczna jasność wyróżnia ją, wybiera, czyni inną niż jest, niż mogłaby być, gdyby była nie widziana przeze mnie, kiedy słysząc wilgność drewnianą kruczych krakań nad nagimi – sądzę widzialne według niedowidzialnego, sam osądzony przez nie. Jeszcze nie znam bezmiaru winy mojej utajonej. Widzę. I tylko światło mnie usprawiedliwia. Między Było po wszystkim. Nasze genitalia tarły o siebie. Ogarniał nas ogień i w gorliwości traciliśmy pamięć o powstawaniu z popiołu i wcale nie obracaliśmy się w popiół. Strach sprzed przywabiania siebie gałązkami odłamanymi z krzewu ognistego wydobył się z nas okrzykiem radości tak już nadmiernej, że czyste zwierciadło nieba rozdarła rysa błyskawicy osuwającej się po twoim biodrze do stopy otulonej moimi stopami. Czy to był tego płomienia początek, czy wszystko było już w ogniu po wszystkim – nie wiem, bo właśnie ty zasnęłaś, a ja obejmując cię płynę przez przełęcz między przyśnioną jawą a snem wiecznym rzeczywistości podejrzanej przez rozdarcie nieba; czym było to wszystko łatwo dające się podzielić na ciebie i drzewo, gwiazdkę śniegu, ziarnko grochu – ślad po nim na twoim pośladku; na sakramenty i na paragrafy, na krwawą ślinę i muzykę sfer? 10 Byliśmy sobie jak nas Pan Bóg stworzył Trudno uwierzyć, jeszcze trudniej żywić tę wiarę własną krwią i ciałem, które zrywa się z tkanek, rozrywa tkaniny, że to z natchnienia gasnącego dnia: z dmuchnięcia w ledwo tlejące popioły chmur szastających zwichrowanym skrzydłem bramy do raju złożonego z jabłek na stole, z krzesła, na którym omdlewa suknia nakryta koszulą nad wężem paska, co wysnuł się ze szlufek spodni szybko rzuconych obok skrzypiącego łóżka; że z woni pastewnych łubinów nie wręczonych ze wstydu, z niedopowiedzenia zaklęcia, z modlitewnej prośby o dyspensę, jeżeli przyjdzie zadać pierwszy cios miłosny – już się stało w dziecięcej czystości serca gwałtownie wprawionego w zachwyt nad odłamkiem sekundy przed chwilą wybuchłej chórem aniołów na koniuszku rzęsy cień rzucającej na miły policzek. Przez Atlantyk Danusi Ciężejący cień ważki, nasuwanie się tarczy szorstkiego księżyca na promień spojrzenia w słońce, ni protuberancje jego korony – nie są przedstawieniem śmierci Nadciągającej, Zbliżającej Się do bezwzględnej wierności tym niewielu cyfrom oznaczającym rok, miesiąc,i dzień, godzinę z dokładnością do ślepej sekundy z pogruchotanym jej ułamkiem. Nic nie zapowiada jej. Bilet lotniczy nie gwarantuje katastrofy – raczej umiarkowanie wróży odmłodzenie przelotne między Wisłą a brzegiem jeziora 11 Michigan. Wieję przed sobą i zwiewam sprzed siebie lepsze widoki na gorszą połowę czasu, nie ograniczony wycelowaną w ciebie strzelistością pożądliwego młodzieńczyka: dusza wylatująca z bezludnego ciała. kwiecień 92 – czerwiec 93 Nie mogę się oderwać Nie mogę się oderwać. Czy naprawdę muszę zerwać z nałogiem zachwytu, ze światem, z pospolitością rzeczy ziemskich, z ciałem kobiety, z drewnem stołu?; ja tym głębiej wnurzam się w żeńskość, wciskam łokcie w blat biurka; podglądam nagie niebo przed snem; tym gorliwiej podkładam się pod słońce: przewlekam cicho nic nowego przez ucho śmierci igielne: przeszywa mnie – przecież niedość niedościgłym ściegiem, bo oto pruje go nagłym przelotem łabędź nad grzbietem uniżonej fali. Im śmiertelniej się wciela w mój zachwyt znikliwość (nicestwem błysków na wodzie, miałkością piasku) tym głębiej pozbywam się wiary w nieważkość prochu, w który się obracam z nieoswojoną duszą na ramieniu tańcząc dla Ciebie, Któremu je z Ręki. Stara fotografia Hermes z Dionizosem i z trzyletnią panną, która odwraca się od mitologii – nadzy, mający w tle sosnowy las a pod stopami piasek o miałkości mąki. Ale to tylko złudzenie: Dionizos obejmujący nóżkami kark tego nosiciela, co mógłby być zwany Pasterzem Dobrym, gdy on owieczką (cielątkiem?), panienka spoglądająca na zmęczoną twarz Moschoforosa – nie chce się obrócić do obiektywu, za którym zapewne Interpretator tej sceny już wie, że naciskając spust migawki chwyta nie światło, ale światłość wiekuistą 12 porywającą ich skóry i korę drzew, ziarnka piasku i wszystko w Źrenicę Rozpłomienionej Opatrzności, którą czują – bo widać to – jako przelotny upał, co ciała ich przemieni w popiół szarawej fotografii świadczącej, że byli piękni i przez to pożądali imion trwalszych niż oni sami, chociaż mała dziewiczka nie przyjmuje żadnego prócz jej własnego, które musi zostać tajemnicą. Gadał dziad do obrazu Julii – Wracam zza teł złotych. – Jak tam? – Jasnociemno. – Nie miałeś ochoty zemknąć sobie ze mną? Piło cię pragnienie, żeby mnie upoić? Pochłaniało chcenie, żeby mnie oswoić? – Byłeś oswojony nim cię pochłonąłem; byłeś upojony, zanim zapragnąłem; ale ty pytając uciekasz przede mną, Tła się zamykają. Wracam w Jasnociemno. 3 VII 93 Ze snu Danusi Pchnęło mnie serce dźwięków lejących się w złoty kielich południa. Odwrócony dzwon, nad którym lata Anioł Pański. Będziesz 13 pił z tego kielicha. Wierzę zapaleniu tęczówki (irydo – cyclitis acuta) wysokości anielskiego lotu: z niedośmierci do ledwożycia; Będę żył. 4 VI 93 Ranne krople Nie wiem, co śnię. Minione sny o białych ptakach, o zielonym samolocie, jawa botanicznego ogrodu i pień sprzed dwustu milionów lat – jednakowo objemują mnie czułą próżnią, z której wysnuwam nitki wątłych błyskawic, by wywróżyć twoją obecność. W bujnej ciszy, wezbrana do jawnej dotykalności, przepływasz przez płonącą obręcz mojej tęczówki. 5 VII 93 Notatnik Dzień toczy się o kulach: od czasu do czasu – o skrzydłach gołębich podskakuje za oknem. Taniec pielęgniarek i salowych. Drzewo nadziei pełne otrząsa się ze złudzeń. Burza wskrzesza mnie: błyskawicę. 7 VII 93 14 Przebudzenie Sen był błogi. Był tobą. Obejmowałem, objęty. Bezbrzeżne niebo śnienia. Natężone do gwiazdy nasiennej, osuwało się po twoich biodrach do świtu niewybłysłego. 7 VII 93 Na śmierć teściowej Jak mi odpowiesz? Pytając patrzę dyskretnie na drzewo, które z daleka trudno mi rozpoznać, czy jest klonem czy imię jego ukoronowane innym listowiem; zwracam się do drzewa, ale mówię do Ciebie, która jesteś sensem ceremoniału żałobnego poza moją tam niemożliwą obecnością. Jak odemknęły Ci się oczy z resztą światła dziennego na nieobrzeżoną Światłość? Czy to jest bolesne czy błogie? Jak Cię powitał Oblubieniec? Drzewo drży, nie wiem, gniewnie, czy wzruszone nagłym powiewem przezroczystej ciszy: we łzach, widzę daremność moich pytań, jakbym chciał dogonić zajączka, który mignął z Twojego lusterka. 10 VII 93 Drzewo Franciszce Nie mam zielonego pojęcia, jak mówić w narzeczu chlorofilu. Częstotliwie wysysana strzykawkami moja krew jest ciemnopąsowa; wypłowiałe liście moich myśli szeleszczą podobnie jak twoje, ale to mnie się tak zdaje 15 i szum krwi też przekładam sobie na anielski szum twoich gałęzi. Dodawałem do szkła szyby szkła okularów i słyszałem lepiej twoje imię dostojne: Akacja. Ale nie jesteś akacją. Kocham cię, Bezimienne, sam, ogołocony, wchodzę w twoje Królestwo Zielone, aniele, stróżu tęsknoty. 11 VII 93 Jawa Stopniały otuliny cierpliwości. Nasyciłem się gęstą jawą: byłaś jedyna, cała z siebie, niepodzielna przez obecność w innych swoich postaciach i wyobrażeniach. Tańczyłem z dzieckiem, które było Franciszką i nawet, kiedy upadłem, nie tłumił tego śnieg snu. Widok z balkonu nie był ratunkowym lepszym widokiem na przyszłość. Był teraz. Powiedz, żeby nie było, że było, ale – że jest. 19 VII 93 Gdzie? Wywołuję – czy szukają mnie? – linie wybrzeża, uszczęśliwiające obłoki, miękki piasek pod stopami, które przekroczyły swoją szpitalną tutejszość – 16 znajduję się między grzbietami fal podniosłych a wydmowym lasem, na koniuszku iglastej sekundy niczym stado aniołów, posłańców tych miejsc wywoływanych czy tak szukających mnie, żebym widział, że wiedzą, gdzie jestem. 21 VII 93 Tak zwany uśmiech losu Tak zwany uśmiech losu: trzepot kaczych skrzydeł na mętnej rzece wzbijający błyski krystalicznej piękności; girlandy wierzbowych gałęzi i huśtawka z małoletnią właścicielką wolności; podwojone migotliwym odbiciem w ledwo płynącej wodzie, bosą stopą podbite niebo: w tę wysokość, której nie dosięga los, ale łatwo ją przenika uśmiech. 24 VII 93 Do drzewa za oknem Moje ćwiczenia wzniosłości. Aureola nad twoją koroną, niewidzialne serso, przez które usiłuję przewlec niemożność objęcia twojego pnia mocnymi udami; czucia szorstkiej kory; słyszenia natrząsających się liści; 17 nie łam się, pionowo bijące serce. 25 VII 93 Cud Przywrócenie niedowładnym nogom żwawej tożsamości jest cudem. Gdybym nie wierzył w cuda – porażony ozdrowieńczym prądem wzniósłbym ręce w świętym zgromadzeniu, wykrzykiwałbym: Alleluja! Wierzę w cuda codzienne, więc milczę – tylko anioł mój ze mnie wydziera szloch, bym poczuł, że mało odszedłem od dzieciństwa nad stromą przepaścią z nadłamaną kładką i motylkiem. Na pogodę Julii Powłóczyście przelotne deszcze, blada tęcza, słońce obijające złotą blachą ciężkie chmury – są dekoracją dla moich codziennych ćwiczeń i wprawek w cierpliwości: być coraz przejrzystszym dymem na pogodę. 27 VII 93 Nieobecność Nie ma mnie tam, ale to jest trudne do sprawdzenia tutaj, w pościeli szpitalnej, co lekko spływa ze mnie jak w liniach Ewangelii Marka prześcieradło z nagiego młodzieńca; uciekam tam właśnie, gdzie mnie coraz gęściej nie ma. Nie sprawdzam ani nie wierzę, że chłód wody morskiej opasał tylko nieobecność 18 cherlaka, który to czuje dokładniej niż wkłucie ozdrowieńczego zastrzyku; więc tam na pewno mój bieg mnie prześciga coraz bardziej zdrowymi nogami a skrzydła rozpryskiwanej triumfalnie fali wznoszą mnie ponad prawdopodobieństwo nieobecności syczącej przybrzeżnie na chwilowej twardzieli olśniętego piasku. 29 VII 93 Śpiąca Królewna Rosły mi skrzydła. Musiałem wyjechać gdzie bym nie gorszył wybrykiem natury porządnych ludzi. Wydawało się, że wkrótce będę wielbłądem. Podwójne łopatki spod codziennej odzieży dawały efekt dostojnej dwugarbności w poprzek. Było to trochę niezwykłe, lecz mogło budzić współczucie. Godnie przyjmowałem jego wyrazy z twarzy i rąk bliźnich (w jednym przypadku był to nawet wyraz całkowitego oddania. Niestety, to powiększyło przyrost skrzydeł). Niemal w ostatniej chwili zdążyłem się ukryć w zakątku leśnym. Wiem, że powinienem był wybrać morze z jego przestrzeniami w sam raz dla istot skrzydlatych, co zwykły łączyć zalety podlotków z głęboką naturą nurków, ale miałem bliżej do lasu. Szybko nauczyłem się nie wlec za sobą skrzydeł jak albatros ani nie trącać nimi koron drzew przed wzlotem. Czułem przedziwną erekcję ducha. Pojąłem, że mój anioł stróż zamieszkał we mnie jak w namiocie i w takich momentach się rozprostowywał a ja tym samym rozkładałem skrzydła i wzlatywałem. To było pokraczne w pierwszych tygodniach. Wdzięk pterodaktyla w skrzekotach sójek i srok przerażonych transgresją syna człowieczego. Czułem ciężar żelaznych moich grzechów. Sens przyciągania ziemskiego przywiązywał się do mnie jak kamień młyński, jak wstęga Moebiusa, węzeł gordyjski... Krępował mnie. Często spadałem. Wtedy zawstydzało mnie 19 czarne, leżące na zeszycie, pióro wieczne. Dopiero pod koniec wakacji mój lot był płynny jak linie snujące ze światła świtu nagość przebudzonej królewny. W jej spojrzeniu ujrzałem się bez skrzydeł, łagodnie obnażony z lat, które nawijał na mnie jej odwieczny sen. 24 X1 93 Byłem i było jakby było rajem Byłem i było jakby było rajem miejsce, gdzie bocian w majestacie łąki stąpa składając nieanielskie skrzydła. Stuliły się wskazówki zegara. Południe. Widzę Daleko. Na stromiźnie dachu kościoła – ludzie układają plastry ciemnomiodowej blachy. Anioł Pański nie dotknął jeszcze serca dzwonu. Ale już między tobą a mną rozpostarte miejsce gościnne wznosi się do nieba. Jako w niebie tak i na ziemi Niebiosa rozpostarte na łąkach – jak płótna; błyski trzcin nad stawami niebieskimi, żółtość irysów dziko wyrosłych na brzegach: raj, w którym jeszcze raz widzimy siebie bezcieleśnie opartych o naszą tożsamość ze skrzydlatym zachwytem podobnym do dwóch łabędzi blisko siebie płynących przez niebo odbite w stawie, a więc uniżone do bycia niebem na ziemi jak w niebie. Miejsce Płynąc mijaliśmy gęstwiny trzcin, w których szeleścił czas zanikający jak pamięć o tym, że za trzęsawiskiem są inni ludzie, nie tacy jak ci chłopcy kąpiący się nago z gibkimi dziewczynami – bezpieczni w zielonym odludziu, które zraniliśmy piórami wioseł. 20 Nie spodziewali się nas, więc udają, że nie zmieniło się nic w idyllicznym obrazie wody czystej i powietrza składającego popielate skrzydła ponad stromizną brzegu; nagły błysk słońca – przemienia kąpiących się w myśl ucieleśnioną – o harmonii stworzeń, i – gdy są tylko pamiętaniem – ruch naszych wioseł wydaje się być w tej harmonii równie istotny jak te utajone piękności ludzkie, czas niknący w trzcinach, popiół powietrza, diamentowa woda i my, raniący wiosłami odludność ich, którzy przyszli tu zza trzęsawiska i może myślą o nas to, co my o nich myślimy – choć nasze spojrzenia ledwie dotknęły się; za trzęsawiskiem nie przypomnimy się sobie udając, że nic nie wiemy o miejscu, gdzie zniknął czas przez nikogo nie poszukiwany. Królewicz Próbowałem i nie potrafiłem wywołać. A pamiętam go tak, że gdybym znów spotkał, niemylnie wiedziałbym, że to on, królewicz z niewiadomego kraju – widziany w Atenach śród antycznych posągów, pomiędzy żywymi ludźmi zwiedzającymi muzeum. Wysmukły w szerokiej kobaltowej koszuli i w spodniach z malachitowej tafty; bose stopy spowite w cienkie rzemyki sandałów, a nad kostką – obręcze wąskie, bransolety złote; nad przegubami szczupłych dłoni miał podobną biżuterię. Kędzierzawy. Smagła twarz pod ciemnymi włosami. Czy tylko to, i tak blado – zdołam wypowiedzieć? Nic o paznokciach, o rzęsach, o linii przemieniającej wargę w płatek róży, o której chciałbym westchnąć, że złociście wonna, gdyby nie było to bluźnierstwo. Wiem, że nazywając wybieram z pamięci to tylko, co wydało mi się drogocenne jako pierwiastek wyobraźni: złoto, rzemyki, tafta, bransolety, smagłość 21 skóry i ciemne ciepło oczu, czerń włosów – co można zobaczyć i dotknąć. A przecież pachniał jak nadprzyrodzona istota, którą tylko miłość widzi i wdycha jako piękne powietrze; królewicz – bo przeznaczyłem go Królestwu – sam, czytając noty w przewodniku, nie wie, że królewiczem jest; fotograficzny aparat cięży przewieszony przez lewe ramię; co zechciał utrwalić – czy tylko to samo, co turyści, którzy nie zważając na niego, widzą jako świadectwo piękności objawiającej się z woli człowieka: jego niewolę w królestwie sztuk pięknych i bałwochwalstwo, któremu zaprzeczyć pragnę, bezwiednie ginąc w uwielbieniu niewysłowionej urody, o której ani on, piękny, będący w niej, ani ja, zachwycony – nie mamy pojęcia. Dziesięcioro Są tacy piękni, że każdy ich ruch na plaży staje się tańcem a słońce nad ich nagimi ciałami jest chwałą: siedmiu młodzieńców, trzy dziewczyny – razem rzucają kolorowe kule, wykrzykują swoje imiona, rzucają się w ogień zachwytu, który ich pożera, spala – aż są po chwili popiołem pamięci. Z ich tańca – dym bez ognia; wzruszone powietrze. Ogień Nadzy chłopcy na dachu internatu dla uczniów technikum samochodowego oddają się Blaskowi, który im przemienia ciała w niezdarne słowa pod ręką mężczyzny patrzącego z wysoka dziewiątego piętra betonowego domu na ich bezimienną obecność w świetle słońca stającą się mitem, w którym dach internatu jest wysoce Dachem Internatu dla Uczniów – dalsze skojarzenia 22 z Ruchem i Przeznaczeniem nasuwają się same, bez woli Piszącego. Blask liże chłopięcą skórę językami Ognia, który – choć niewidzialny – rzeczywistszy jest od chłopców, od mężczyzny i od jego słów. Wstyd Coraz bardziej się wstydzę. Żyję ponad stan śmierci, z którą rozwiodłem się po pięćdziesięciu latach wzajemnych świadczeń. Wstydzę się tego, że łatwo daję się uwodzić pięknostkom czasu i przestrzeni wierząc, że mnie unoszą na nieosiągalne piętra najwyższej wieży, żebym śpiewał swoją piosenkę o jabłuszku na krzyż. Rumienię się, gdy staje przede mną Królewicz na tle Królestwa Niebieskiego, nagi o spojrzeniu Baranka, który gładzi grzechy świata, gdy moje nie do wyprasowania. Wiem, że to ta sama krew napływa, co podnosiła mi bezwstydnie męskie pragnienie bycia nieśmiertelnym. Spust życiodajnego nasienia rozwalał mury graniczne między tym a Tamtym światem. Czułem, jak pęka corona muralis utraconego raju. Wstydzę się wirować w rytmie płomiennego miecza, gdy zdaje mi się, że wszystko, co widzę, to jego cienie na tkaninie dni: że jego ciągły jęk, muzykę sfer słyszę w falsecie rudego chłopczyka, w miłosnym spazmie kobiety, w symfoniach moich genialnych kolegów. Czy to jest delikatność neofity, czy sentymentalny smutek impotenta przed wzywającą go do Fraucymeru Światłością Wieczną (Das Ewig – Weibliche)? Ocal, zachowaj! Jestem winien i zachowany do jakich rozliczeń: mój wstyd wie, że nie w liczbach odbędzie się sąd nad uwiedzionym. A ja dalej lecę za piórkiem sójki, za grubym warkoczem nad pośladkami Mirandy, jak gdybym dawno zmartwychwstał i Sąd Ostateczny 23 był przymrużeniem Oka Opatrzności na moją głupiość. Dlatego się wstydzę. Odcięła się Odcięła się. Obcięła warkocz. Odfrunęły anielskie włosy do Pierwszej Komunii; pachnąca kosa – do rąk małej śmierci; wężowe sploty w małżeńską poduchę wiecznego śniegu wgniotły się jak paproć świętej pamięci w zwęglony pień drzewa nieświadomości dobrego i złego. Tristium I tylko tyle po nocy miłosnej żałobni czarnej jak żal za nocami w niej uśpionymi – za jasnością lat świetlnych nad nami rozpostartą, gdy wnurzaliśmy się w siebie aż do źródeł Światłości darowanej nam przez lekkomyślną małą śmierć, młodszą od nas wspólniczkę zamachów na Pana Boga więzionego w klatce piersiowej, w worku serca, nim wyłamał żebro, by razem z tobą być na zewnątrz mnie tak niedosiężnie, że kiedym przez noce brnął po omacku aż do tego świtu, przebudzonemu zdawało się, że rozgarniał we śnie wieczne śniegi, rwał puch niewidzialny spod skrzydeł swojego anioła stróża skazanego na rychły upadek w krystaliczną otchłań mojej niewiary będącej diamentem w złotym pierścieniu Ojca Niebieskiego – na Jego Palcu wskazującym nową ziemię i nowe niebo nad językiem lodowca, który wśliznął się między stygnące w zimnym ogniu miłości własnej – nasze ciała. 24 Aktorzy. Próba ognia Pełny teatr. Wszystkie miejsca zajęte ogniem. Albo: ogień zajął wszystkie miejsca. Język żartu. Żarliwy żal bełkocący językami ognia; huk płomieni; widowisko pożerczego światła przed brzaskiem – w trzasku wody zamarzającej po krzyku w lepkośliski śluz wyciekły z jamy narodzin. Czarna paszcza z próżnymi dziąsłami balkonów jeszcze wrzeszczy, ale ogłuszeni przerażeniem – dokładnie ani jednej kropli, ani zgrzytu popiołów, szeptu tynku – nic nie słyszymy – tak mocno, jakby – zmartwychwstając w nas – jakiś Marsjasz obdzierał nas wyciem ze wszystkich skór, któreśmy dotąd nakładali sobie, by ukryć łatwopalny strach wątpliwej wiary w ciała zmartwychwstanie. 20 I 1994 (19 I 1994 spłonęła widownia Teatru Polskiego we Wrocławiu) Szliśmy zboczami pagórków Szliśmy zboczami pagórków pod przymglonym światłem; gęste trawy, dmuchawce, huk i ogień widoczny na krańcach dalekich kopalń, szum przesuwającego się pociągu, świegot ptaków przed zachodem słońca – upewniały, że jesteśmy we wnętrzu przyszłego snu; zamykałem oczy całując wilgotnochłodny owoc rozchylonych warg. I znowu nazajutrz wędrowaliśmy, mając sen za sobą, a nad nami świegocące języki ognia przemienionego w to wszystko, co nam było dane do wierzenia, że przemienionym ogniem jest i jest. Mijaliśmy domy umajone gałązkami brzóz, owce pasące się na pochyłościach wzgórz, które znaliśmy ze snu mającego się powtórnie spełnić 25 a przeniknięci radością przebudzenia, kiedy ciała nasze łączyły się i czuły ciepłą tożsamość, składaliśmy dziękczynienie za to, co – jawnie rzeczywiste – pozwalało nam, jak rodzice dzieciom w wyjątkowym dniu, nie zasypiać o tej samej porze, co zawsze – lecz nasycić się tym, co – przyśnione – mogło by nam przepaść w niepamięci. Grzybobranie Niespodziewane grzybobranie. Skośne promienie schodzącego w dolinę stokrotek bosego słońca wybierają dla nas borowiki szlachetne. Ale to jest tak mało ważne, że ledwo podważa podniosłość powiększającej się chwili olśnienia tą resztą światła przed zamknięciem oczu, żeby wywołać z roziskrzonej ciemni niepełnoletnią twoją nagość, nagle z welonu tylu świetlnych wcieleń wynurzoną na nieskończenie pierwszą noc miłosną: po srebrnych godach, po szarych pogodach – otwieram oczy i widzę jak słońce kładzie się między stokrotki – i wszystko, co błogosławi nas w tej momentalnej iluminacji, przejęte jest śmiechem twoim z radości nad kapeluszami grzybów zbieranych o wieczornej porze. Kąpiel wieczorna W ciemno podwodnych dolin, pod zielone cienie trzcin otulonych włókienkami mgły, płyniesz od jawy, która pasie krowy, do snu, co nawet nie raczy zaczekać aż spać pójdziemy i snuje za tobą linie bezgłośnej melodii – tak wiernej twojej nagości, że choć niewidoczna pod lustrem wody, słyszę ją jak drżące źdźbło trawy z wspinającą się po kłos nornicą. 26 Burza Tremolando brzozowych listków; lot jaskółki, nitka babiego lata nikle lśniąca po nim; dym znad omszałych dachówek; sekundy, kiedy, oparłszy brulion o udo, cieniutkim ołówkiem skwirzę szare błyskawiczki Burzy, która Oślepia mnie tak i Zagłusza. Powtarzam przekreślone Powtarzam przekreślone i z przepadłych płatków podartej kartki zbieram błyskawice nieczytelnego pisma. A chciałem, olśniony, w błyskotliwych sylabach być prądem miłosnym: wprawiać się w rytm rozbłysków, by usłyszeć głos wzywający do światła leżącego nago w wysokiej trawie ślepego dzieciństwa. Matka Jakby dopiero dzisiaj było dozwolone spotkanie z Tobą po tylu przemianach w ziemię wyzbytą ciężaru i sensu, w niebo na lata świetlne opuszczone przez Pana Boga i Jego Sąsiadów zakładających Świętych Obcowanie w moim bezludnym sercu ; w ciężki żal gromu z jasnego nieba; w ślepy dół grobu chłonący światłość wiekuistą tej burzy, która w furkotach potężnych kart Księgi pozwoliła mi znaleźć opłatek zgniecionej ciszy, żeby Cię nakarmić, zgłodniałą w nikłej obecności cienia porzuconego przez niedbałą śmierć; dopiero dzisiaj, po dwunastu latach, jakby w południe wieczności, pod słońcem wybierającym z ziemi wczesne kwiaty abdykującej zimy – pękły grudy chmur, żebym jasno widział, jak się niczym nie odróżniasz od nieba – tak samo jak ono moje pytania o wszystko, co wiesz, zbywając jasnym śmiechem przebaczenia. 6 II 94 27 Dopiero wtedy Chodziłem po wodzie i kiedy prawie że doszedłem, zacząłem tonąć. Dociekałem głębi i gdy niemal że dotknąłem dna, wyparło mnie. Oddychałem zachłannie i gdy mogłem wreszcie odetchnąć, dusiłem się. Bezwładnymi rękami wymachiwałem niebu, olśniło mnie. Dopiero wtedy podniosłem głos z ziemi. Burza Żywy przeciwko martwym okrętom Okręt się zbliża: Żaglem jest Ciało Twoje rozpięte na maszcie krzyża. Okręt rozbłyska światłem przestworza, przez które płynie tnąc wzeszłe nieba, gnąc zeszłe morza w śmierci godzinie. I nagle tego, co było – nie ma, tylko Ty jesteś. A bezgodzinna śmierć stoi niema i patrzy przez tę chwilę, by – jak przez dziurkę od klucza – ujrzeć to wszystko nowe, co nawet i ją wyklucza. Okręt jest blisko. I nie ma śmierci – kluczem się stała do drzwi wieczności; I spłynął żagiel Twojego Ciała na masztów kości: 28 nagie szkielety okrętów nowe żagle przywdziały, drgnęły przed Twoim ogromnym Słowem i zmartwychwstały. Tygrys Jeszcze nie zmartwychwstanie; to jest ledwo pierwsze przebudzenie po nocy nagrobnej; to jeszcze nie światłość wiekuista liczy w oknie pręty żelazne, ledwo pierwszy śnieg po Wszystkich Świętych i tych, co uzurpują sobie świętość, pada na wznak, jak biała kartka, co czeka, aż zadasz pierwszy cios ostrzem pióra albo wyostrzonym spojrzeniem, które wbijasz w nabrzmiałą pierś żony śpiącej; chciałbyś przemienić pobudkę w pieszczotę przenikliwie skuteczną, więc iskrzący złotem obrączki, palec kładziesz na różowym szczytku piersi, jak ślepe dziecko – i tyle pożytku masz z tego dotykania, co ono, gdy stuka delikatnie w jedyny klawisz: tak go szuka jakby miało dźwięk wybrać z fortepianu a nie z maszyny do pisania nieczytelne zdanie z jednej tylko litery złożone; jak święte i łączące, co będzie – z tym, co już poczęte; jak owo dziecko nie znasz skutku ani znaczeń tego dotknięcia, smutny więc przez pręty patrzysz na światło, które nie jest światłością, na boską ranę w niebie, i czujesz, jak drobinka wosku ze świec palonych wczoraj, uwiera pod złotą obrączką, i w tej chwili, przejęty ciepłotą piersi wypełniającej twój dotyk owalem łagodności, poczułeś skok serca nad fale 29 równomiernego pulsu śpiącej żony; cienie prętów na tobie; tygrys; w niej twoje nasienie. Świątynia Miłkowi Rodziłem się na nowo, rozdzierałem łono kopuły upalnego powietrza: smuklałem jak Boży Palec wskazujący mnie Imieniem; wypełniała mnie tkliwa tożsamość z Nim, z Jego błogim obłokiem stojącym nago nade mną, z obłymi liniami wybrzeża pieśni wzburzonej pięknością kobiety w roziskrzonych kroplach wychodzącej z morza; ostrzącej zachwyt bolesny do ciosu pod wyłamanym żebrem nawy, którą rani piorun z jasnego nieba; rysa na nicestwie niewidzialnego serca przestrzeni, by moje – bijące teraz niczym nowe źródło światła, z którego pije Bóg spragniony człowieczeństwa w Kobiecie, która Go urodzi – pojęło. Osola Zaczynam się powoli przenosić na Tamten Świat. Niechaj będzie Jasne: powoli — z oporną prędkością, ale także: zgodnie z wolą. Moją (już nie dość wolną) i z Tą, której słucham w skrzekocie sójki i w głuchocie pnia długowiecznego dębu. Korzystam z przenośni wiary posługującej się w tym celu krótkim spojrzeniem w mgnienie oka na skrzydle rusałki pawika. To jest właśnie To: przelotne deszcze, którym nie widać skrzydeł; nie skończona tęcza nad szybkim pożegnaniem chwili umykającej na grzbiecie jaszczurki zwinki; te błyski, przeloty, poświsty niedochwycone – zostają na Tamtym Świecie, z którego wyjawiły się na pokuszenie, żeby ostatecznie udało mi się (z pomocą przenośni) pomylić ten świat z Tamtym. 30 Jeszcze Jeszcze nieważko niedosłowny, jeszcze ostatnie słowo w nim się nie poczęło, nie przygotował się do zaskoczenia czekając na nie – by uniemożliwić; jeszcze zamyślił się, gdzie myśl nie sięga, nastawił budzik na czarną godzinę, która nie wyszła po niego, gdy stanął na wiecznym śniegu bez odbicia śladu. Rozproszenie ,,Piszesz na ... ciemno? na czarno?” – Na brudno. Franciszkę dziwi: na brudno – na czysto i to, że mówię za ciemno, gdy jasno mógłbym powiedzieć, że piszę na nie wiem jak to napisać, co chciałem – a już nie chcę, bo chciałbym tylko, zachwycony jej dziecięcym zdziwieniem, dalej się rozpraszać w życiu na brudno do śmierci na czysto. 30 1 93 Ars poetica To rzekł i piękne powietrze zostawił Słowacki Szczęście sklecenia wiersza – to, że się udało Z a m ó w i ć miejsce na cmentarzu w pięknym powietrzu i nadzieja, że się zmartwychwstanie w oczach tego, kto zechce omiatać rzęsami nalot motylich pyłków czy ostrością wzroku odzierać z rdzy słowiki mojej kantyleny do szklanego połysku archanielskich głosów splecionych w mocny warkocz piosneczki, za którą nosiło mnie jak wcześniej podlotka za kosą płowowłosej królewny, z którą uroczyście bawiliśmy się w małą śmierć; te uzurpacje, żywe obrazy, martwe natury, fałszywe melodie na grzebieniu drapiącym łysinę, powiększane do czubka głowy czekającej na koronę, infułę, na wieniec laurowy, jakby jej mało było czapeczki z pomponem, skazują nieomylnie na drwinę, na ścisk 31 w skrzekliwym gąszczu innych wierszokletów, z którymi łączy nas błękitna krew oślepiającej wieczności – tak samo cierpliwej dla fantazji indywidualnych pojęć niewzruszonego nieba nad larwami pewnymi, jak ja, że im się udało z a m ó w i ć miejsce w powietrzu, że nikt nie zetrze błyskawicy autografu z pleców zachwyconego Pana Boga. Tyle. 32 Spis wierszy Erotyk Królewska wysokość Odwilż Sobie na urodziny Śniłem się sobie Zdumienie To samo Błędne ognie Tren Prośba Światło Między Byliśmy sobie jak nas Pan Bóg stworzył Przez Atlantyk Nie mogę się oderwać Stara fotografia Gadał dziad do obrazu Ze snu Ranne krople Notatnik Przebudzenie Na śmierć teściowej Drzewo Jawa Gdzie? Tak zwany uśmiech losu Do drzewa za oknem Cud Na pogodę Nieobecność Śpiąca królewna Byłem i było jakby było rajem Jako w niebie tak i na ziemi Miejsce Królewicz Dziesięcioro Ogień Wstyd Odcięła się Tristium Aktorzy. Próba ognia Szliśmy zboczmi pagórków Grzybobranie Kąpiel wieczorna Burza 33 Powtarzam przekreślone Matka Dopiero wtedy Burza Tygrys Świątynia Osola Jeszcze Rozproszenie Ars poertica