Marek Nowakowski Ch³opak z go³êbiem na g³owie Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdañsk 2000 Ch³opak z go³êbiem na g³owie Przystan¹³em pod murem i wcisn¹³em dwa palce do prze³yka. Jednoczeœnie drug¹ rêk¹ sprawdzi³em pieni¹dze w kieszeni. Palczatka nie pomog³a. Pieni¹dze by³y. Mocno opi³em siê tej nocy i wszystko wirowa³o przed oczyma. Puste ulice. „Paradis” wyplu³ swoich ostatnich goœci. Ju¿ widno. Czas przed wschodem s³oñca. Ludzi nie widaæ. Przejecha³a polewaczka. Strumieñ wody bryzn¹³ na chodnik. Zmoczy³ mi twarz. Niewiele pomog³o. O wielokolorowy, tryœnij swoj¹ têcz¹! Znów spróbowa³em ul¿yæ sobie palcami. Na nic. Tylko szarpa³o bebechy. Znowu sprawdzi³em kieszeñ. W porz¹dku... Ta pamiêtna pierwsza wyp³ata za ksi¹¿kê. Wytoczy³em siê z „Polonii”. By³a zima i pada³ œnieg. Cieszy³em siê z tych pierwszych pieniêdzy za pierwsz¹ ksi¹¿kê. Szed³em czarn¹, nocn¹ ulic¹ i œpiewa³em. Zatrzymali mnie milicjanci. Wyci¹gn¹³em dowód. Czytali, przegl¹dali, œwidrowali mnie oczyma. Pozwolili iœæ dalej. Potoczy³em siê na dworzec. Pada³ œnieg i mia³em w kieszeni pierwsze honorarium. Moje ¿ycie zmieni³o siê w sposób oczywisty. Na dworcu w tamtych czasach gnieŸdzi³o siê wielu w³óczêgów, z³odziejaszków i naci¹gaczy. Rozgl¹da³em siê poszukuj¹c znajomej twarzy. By³ taki jeden. Czarny, brudny i obdarty, zwany Mulatem. Jego zaprosi³em. Od dziadka klozetowego kupiliœmy butelkê. Zamkn¹³ nas w kabinie. Na zak¹skê da³ cha³ê. Siedz¹c na sedesie, ucztowaliœmy z Mulatem. Bardzo ju¿ piæ nie mog³em. Szarpa³o bebechy. Przysn¹³em. Obudzi³em siê samotny. Mulata nie by³o. W pierwszym odruchu, wynikaj¹cym z ¿yciowego doœwiadczenia, sprawdzi³em kieszenie. Pieniêdzy te¿ nie mia³em. Tylko w kondonierce, ma³ej kieszonce spodni, pozosta³ piêædziesiêcioz³otowy banknot. Zerwa³em siê i wybieg³em. Kto zabra³ forsê? Mulat, a mo¿e milicjanci, kiedy wyci¹ga³em dowód. W dowodzie trzyma³em pieni¹dze. Mia³em taki zwyczaj. Móg³ te¿ dziadek klozetowy zrewidowaæ... Mulata jeszcze kilka razy widzia³em w tamtych czasach. Wita³ siê ze mn¹ serdecznie, raz nawet zaprosi³ na wódkê. Co mog³em mu powiedzieæ? Tym razem by³a dziesi¹ta ksi¹¿ka i honorarium znacznie wiêksze od pierwszego. I letnia noc. Noc pijanych wspomnieñ. W „Paradisie”, gdzie tyle godzin przesiedzia³em na wysokim sto³ku, barmank¹ by³a ta piêkna sprzed lat, co w knajpie „Lotnik” podawa³a wêglarzom stakany gorza³y i golonkê z tartym grochem. Patrzy³em na ni¹ zach³annie i s³owem odezwaæ siê nie œmia³em. Twarz mia³a szlachetn¹, czyst¹, jak z portretu. Tej nocy w „Paradisie” zobaczy³em j¹ po raz pierwszy po wielu, wielu latach i twarz mia³a tak samo czyst¹, szlachetn¹. Dziwne. Wtedy, przed laty wraca³em z La Strady, og³uszony tym rykiem porzuconego Zampano na pustej pla¿y poœród wzburzonych fal. Doszed³em do knajpy „Lotnik”, ta z portretu, ksiê¿niczka plugawego szynku, nape³ni³a szklaneczkê wódk¹ i ci¹gle ten ryk Zampano s³ysza³em, a przed oczyma szara droga w deszczu i dziwaczny pojazd na trzech kó³kach prowadzi Zampano, z ty³u wczepiona w jego bary Gelsomina, która wygl¹da³a jak przestraszony, zmok³y ptak. Chcia³em kogoœ jeszcze spotkaæ z tamtych lat. W bramie naro¿nej kamienicy sta³ Mieciu £apka, z³odziejski emeryt, z bezw³adn¹, sparali¿owan¹ rêk¹. Ten s³ynny niegdyœ as doliny pozna³ mnie od razu i uœmiechn¹³ siê szeroko. Bezw³adna rêka zwisa³a jak doczepiona, drug¹, zdrow¹, klepa³ mnie zamaszyœcie i powtarza³: – Gites, gites. 5 Oni, ci starzy z³odzieje, tak wystaj¹ w bramach o ró¿nych porach dnia i nocy, przyroœniêci do ostatków zanikaj¹cej z roku na rok dawnej zabudowy miasta. Stoj¹ i patrz¹. Mieciu £apka chwali³ moje dobre ubranie, buty, sztuczne zêby, które dostrzeg³ natychmiast, i d³onie, jak mówi³, niewypracowane. Po prostu cieszy³ siê szczerze z tego przypadkowego spotkania. Zza pazuchy waciaka wyci¹gn¹³ jak¹œ buteleczkê. Poci¹gn¹³em ³yk i md³y zapach zad³awi³ wprost. Woda brzozowa. Mieciu £apka do koñca wypró¿ni³ flakon. – No i co tam u ciebie? – zapyta³. W odpowiedzi b³ysn¹³em jak tali¹ kart tym honorarium za dziesi¹t¹ ksi¹¿kê. Wcale nie takie wielkie pieni¹dze, ale w setkach by³ to spory plik. Mieciowi £apce zaœwieci³y siê oczy. – Nadziany jesteœ – stwierdzi³ z uznaniem. Z g³êbi bramy wysun¹³ siê ch³opak z go³êbiem na g³owie. Jak cieñ zbli¿y³ siê do nas. Jego oczy te¿ zaœwieci³y na widok pliku setek. – Synek – zapyta³ go Mieciu £apka – gdzieœ tak zabradzia¿y³? Ten m³ody z go³êbiem na g³owie nie us³ysza³ pytania. Wpatrywa³ siê w czerwone papierki. Ja patrzy³em os³upia³y w go³êbia na jego g³owie. Wreszcie ockn¹³em siê i odliczy³em dwa banknoty. – Mo¿na by jak¹œ flaszkê... – zacz¹³em. Mieciu £apka przytakn¹³. Przeszliœmy do nastêpnej bramy. Zaczyna³o wschodziæ s³oñce. Martwe niebo pojaœnia³o ró¿owo. W nastêpnej bramie sta³ wózek inwalidzki. Beznogi Przybysz spa³ z szeroko otwartymi ustami. Handlowa³ wódk¹. – Dawaj.. .– ten m³ody z go³êbiem na g³owie wyci¹gn¹³ rêkê. Da³em dwie setki. Ca³y ten plik wsun¹³em do bocznej kieszeni marynarki. Zawirowa³o mi w g³owie. I czy to woda brzozowa tak rozebra³a, zatoczy³em siê i usiad³em na ¿elaznym, brodatym Miko³aju w rogu bramy. Z do³u patrzy³em na tego m³odego. Dlaczego go³¹b siedzia³ na jego g³owie? Zwyk³y uliczny go³¹b. Dziób wtuli³ w pióra i mruga³ niebieskimi jak paciorki oczyma. Oswojony? Mo¿e okula³ lub skrzyd³o ma przetr¹cone... – Synek... – odezwa³ siê Mieciu £apka. – WeŸ flaszkê. Z g³êbi bramy dochodzi³o pochrapywanie Przybysza. Jego piêkna twarz rzymskiego senatora, z siwymi w³osami, zwrócona by³a do jasnoœci, która powoli wypiera³a mrok z bramy. – Widzia³eœ? – rzek³ Synek i poruszy³ gwa³townie g³ow¹. Go³¹b wysun¹³ dziób i zatrzepota³ skrzyd³ami, ³api¹c równowagê. – Co? – zdziwi³ siê Mieciu £apka. – Ile ten frajer ma pieni¹dzów. – To wcale nie frajer – zaprzeczy³ Mieciu £apka. – Kumpel z miasta. Ten m³ody z go³êbiem na g³owie przyjrza³ mi siê uwa¿nie. Chcia³em siê odezwaæ, ale nawet g³osu z gard³a wydobyæ nie mog³em. Tylko pokiwa³em g³ow¹, krztusz¹c siê i przyciskaj¹c niebezpiecznie wzdymaj¹ce siê policzki. – Kumpel... – powtórzy³ za £apk¹ ten m³ody z go³êbiem na g³owie – ale frajer. Utkwi³ drapie¿ny wzrok w bocznej kieszeni mojej marynarki. Odpowiedzia³em spojrzeniem pe³nym wyrzutu. Oczyma chcia³em powiedzieæ mu o mieœcie i o sobie... O £apce i innych jemu podobnych, którzy znali i szanowali mnie przecie¿. Ten m³ody odwróci³ wzrok. – W ³eb go! – powiedzia³. – I ca³a forsa do podzia³u na dwóch... Rozejrza³ siê. Na chodniku przed bram¹ spostrzeg³ po³ówkê ceg³y. Post¹pi³ krok. Tr¹ci³ ceg³ê butem. Zazgrzyta³a. – W ³eb go! – powtórzy³ zaciekle i pochyli³ g³owê. Go³¹b znów zatrzepota³ skrzyd³ami, ³api¹c równowagê. Dlaczego nie odlecia³? Jak przyroœniêty do g³owy tego ch³opaka. Mieciu £apka przesta³ siê uœmiechaæ. Po jego twarzy poroœniêtej rzadkim zarostem przelecia³ nerwowy skurcz. – W ³eb – powiedzia³ po³ykaj¹c sylaby – to ja mogê ciebie, g³upi wilku! Ten m³ody z go³êbiem na g³owie rozeœmia³ siê wzgardliwie. 6 Ju¿ nie patrzy³em na nich. Zobojêtnia³em. – Znam go z miasta – dociera³ z góry gniewny g³os Mieciu £apki. – Kiedy on przychodzi³ do miasta... – Psychodzi³, psychodzi³... – przedrzeŸnia³ ten m³ody be³kotliw¹ mowê Mieciu £apki – ale przesta³ przychodziæ... Ja teraz przychodzê. Trafia siê frajer i trzeba go oskubaæ. No!!! – jego g³os brzmia³ natarczyw¹ zachêt¹. Mieciu £apka zaniós³ siê kaszlem. Z trudem dŸwign¹³em ciê¿k¹ g³owê. – Chcesz zapaliæ? – zapyta³ poœpiesznie Mieciu £apka. Pokrêci³em g³ow¹ przecz¹co. Wtedy ten z³odziejski emeryt popchn¹³ m³odego w g³¹b bramy. – Na co czekasz? – warkn¹³. – Bier od Przybysza gorza³ê! Ten m³ody z go³êbiem na g³owie powoli zbli¿y³ siê do inwalidzkiego wózka, w którym spa³ beznogi z twarz¹ rzymskiego senatora. Szarpn¹³ go za ramiê. – Trafi³ siê frajer... – us³ysza³em jego przenikliwy szept. – A szmalu ma w karmanie ca³y kusz. Coœ jeszcze szepta³, gestykuluj¹c niecierpliwie. – Bier flaszkê i spierdalaj – gniewnie przerwa³ mu Przybysz. Tu, na tym odcinku ulicy, gdzie pozosta³y jeszcze stare kamienice, Przybysz cieszy³ siê powszechnym szacunkiem. Gieroj bez nóg. Przedwojenny. – Ale taki nadziany... – ten m³ody jeszcze mówi³ z nadziej¹ w g³osie. Odpowiedzi nie by³o. Zachrapa³ Przybysz. Wróci³ ten m³ody z butelk¹. Odbi³ korek. Poda³ Mieciu £apce jako najstarszemu. Zagulgota³ prze³yk z³odziejskiego emeryta. D³ugo ci¹gn¹³. Wreszcie odstawi³ flaszkê od swoich zach³annych ust. Poda³ mnie. Ledwo prze³kn¹³em ma³y ³yczek. Nie chcia³a wchodziæ do œrodka gorza³a. – Nawet chlaæ nie umie – zawarcza³ ten m³ody z go³êbiem na g³owie. Wyszarpn¹³ z mojej d³oni butelkê. DŸwign¹³em siê niezgrabnie. – Pójdê... – Trzymaj siê! – Mieciu £apka klepn¹³ mnie w ramiê. WyraŸnie ucieszy³ siê i stan¹³ miêdzy mn¹ a tym m³odym, odgradzaj¹c nas w ten sposób. Powlok³em siê ulic¹, nad któr¹ zawis³o ju¿ s³oñce. Odprowadzi³o mnie zimne, wilcze spojrzenie tego m³odego. Ale go³êbia na jego g³owie ju¿ nie by³o. Kiedy odfrun¹³? 7 Stara ulica Miesza tu mi siê w g³owie. Stare z nowym. Nawet po kawie. Podparta belkami kamienicarupieæ. Odlani z ¿elaza Miko³aje przycupnêli w k¹cikach bramy. Podwórze koñczy siê blokiem z czerwonymi balkonami. Tam znajdowa³y siê kasy wyœcigowe, a tu bar zwany „Przechodnim”. Tam gdzie kasy, teraz „Rotunda”, okr¹g³a kawiarnia, daj¹ koniak i piwo, s¹ te¿ automaty do gry. Tam gdzie bar „Przechodni”, teraz ajencyjny lokalik o przyæmionych œwiat³ach i z trunkami zagranicznych marek na pó³kach. Podaj¹ pizzê. Przychodz¹ m³odzi, modnie ubrani ch³opcy i takie same dziewczyny. – Whisky z lodem – mówi taki jeden i zerka na s¹siadkê. W³aœciciel nastawia kasetowy magnetofon z nowoczesn¹ muzyk¹. W barze zwanym „Przechodnim” pijali dawniej wêglarze, kontuar obity by³ cynkow¹ blach¹ i sycza³o piwo, wêdruj¹c pod ciœnieniem z beczki do gumowego szlaucha. Przez gêstwê pij¹cych na stoj¹co przepychali siê do szynkwasu dwaj wybitni artyœci z dawnych czasów. Poeta Ga³czyñski z piêkn¹ szpakowat¹ czupryn¹ i aktor Kurnakowicz, schludnie ubrany, z muszk¹ bordo pod szyj¹, wspieraj¹cy siê na bambusowym parasolu. Poeta Ga³czyñski wychyla³ ma³¹ wódkê, zapija³ piwem. Aktor Kurnakowicz setkê przegryza³ œledzikiem w oleju lub po³ówk¹ faszerowanego jajka w skorupce. W barze „Przechodnim” w drugiej salce wisia³o na œcianie pochy³e lustro i odbija³y siê w nim sylwetki pij¹cych. Jeszcze dawniej, opowiada³ znajomy fryzjer, by³a to prywatna knajpa i w³aœciciel mia³ kanarka Kubusia. Kubuœ umieszczony by³ w klatce nad kas¹. W³aœciciel co jakiœ czas wsuwa³ wskazuj¹cy palec do klatki. Kubuœ obstukiwa³ palec malutkim dzióbkiem. Podawali tam barszcz ukraiñski w fili¿ankach i rankiem, kiedy przychodzili pierwsi klienci, których suszy³o po wczorajszym, w³aœciciel, nim odmierzy³ im kacow¹ setkê czyœciochy, poleca³ ten ukraiñski barszcz w³aœnie. – Na pocz¹tek podk³adzik, rebiata – powiada³. Po tym wszystkim dawnym zosta³ tylko wysoki kaflowy piec w zielonym kolorze. Lustra nie ma. Nikt z dawnych ludzi tutaj nie przychodzi. Kawiarnia „Rotunda”, choæ taka nowoczesna, okr¹g³a i ca³a oszklona jak oran¿eria, ci¹gle te kasy wyœcigowe z odleg³ych czasów przypomina. Brama by³a d³uga, w¹ska i wchodzi³o siê na podwórze otoczone starymi, liszajowatymi i popêkanymi murami. Tam znajdowa³y siê kasy i gracze obstawiali gonitwy na polu. Przy wejœciu mieli swoje hazardowe kramiki ci, co trzymali trzy miasta i lusterka. Ten od lusterek, przek³adaj¹c nimi jak ¿ongler, wo³a³: – Lala p³aci, lala traci! Ten od trzech miast te¿ mia³ jakieœ swoje powiedzonka. Ci od lusterek i trzech miast, opowiada³ znajomy fryzjer, bywali klientami u niego w zak³adzie. Niektórzy podawali mu swoje typy wyœcigowe. Kilka razy wygra³, a ich czêsto ³apa³a milicja, nie zawsze bowiem ten, co sta³ na œwiecy, potrafi³ ostrzec skutecznie. Wtedy fryzjer bieg³ do znajomych w komendzie. Nie odmawiali mu tej grzecznoœci, nieraz zwalniali przychwyconych szulerów, a oni nigdy nie zapominali o fryzjerze. – Podali mi tak¹ jedn¹ gonitwê – wspomina znajomy fryzjer. – Kupi³em bilet za dwadzieœcia, nie mia³em akurat pieniêdzy przy sobie, a to by³ wybuch. Za te dwadzieœcia dosta³em wyp³atê czterysta. ¯ebym tak obstawi³ wiêcej. Wybuch... – powtarza wspominaj¹c to zdarzenie sprzed dwudziestu lat. 8 Do „Rotundy” zachodz¹ jeszcze dawni gracze. Przyzwyczaili siê do tego miejsca i tu studiuj¹ programy, podkreœlaj¹c i znacz¹c swoje typy na jutro. Wpadaj¹ na piwo rzemieœlnicy z pobliskich warsztatów. Najczêœciej tapicer. Przychodzi z w³asn¹ wódk¹ i pije spod stolika. Jest taki emeryt z sygnetem. Spotyka siê tutaj z koleg¹, te¿ emerytem. Kolega czêsto wyci¹ga gruby, wypchany portfel, pe³en papierów, legitymacji, zaœwiadczeñ, listów, i szuka tam czegoœ. – W takim chaosie robisz wszystko – mówi ten z sygnetem i patrzy na to grzebanie z niechêci¹. Kolega wygrzeba³ wreszcie z pliku papierów dwudziestoz³otowy banknot. Ten z sygnetem do³o¿y³ taki sam. Wys³ali chudego, niestarego, co tam chodzi miêdzy stolikami i wszystkich zna. Poszed³. I mimo brzêku automatów do gry „Rotunda” ma w sobie coœ dawnego. Mo¿e dlatego, ¿e po obu jej stronach pozosta³y jeszcze stare kamienice. Ten odcinek ulicy liczy ze dwieœcie metrów. Na dwóch rogach stoj¹ mê¿czyŸni. Wiêcej na tym przy placu. Mniej tam, gdzie tê ulicê przecina druga ulica, te¿ ze starymi kamienicami. Przy placu jest sklep monopolowy. Tam gdzie tê ulicê przecina druga ulica, nie ma nawet sklepu z winem. Mê¿czyŸni s¹ w ró¿nym wieku. Wœród nich jeden mój rówieœnik z kropk¹ wytatuowan¹ na policzku. Czêsto zachodz¹ do kiosku i wykupuj¹ ca³y spirytus kosmetyczny. Sprzedawca uœmiecha siê ironicznie i z g³oœnym stukotem wystawia na ladê buteleczki. Oni, ci kupuj¹cy, skrupulatnie wytrz¹saj¹ z kieszeni drobniaki. Spirytus wypijaj¹ w pobliskiej bramie, gdzie dawniej mia³ swoje miejsce beznogi Przybysz w inwalidzkim wózku. Przybysza ju¿ nie ma. Umar³. Na tym rogu przy placu jest jeszcze jeden stary bar. Ale wnêtrze ma zmienione, wy¿sza kategoria, i nie ma ju¿ wcale dawnych kelnerek. Jedna z nich, kiedy ju¿ nie starcza³o pieniêdzy na zagrychê, mia³a zwyczaj mówiæ z uœmiechem: – Wiêc do wódeczki polecam wodê pompejañsk¹. – Tak poetycznie nazywa³a zwyk³¹ wodê, kranówê. Do tego baru zachodzi³ niegdyœ znany z wielodniowych hulanek krawiec Witkowski. S³yn¹³ z dobrego kroju garniturów, a do tego potrzebowa³ tylko jednej miary. Szyli u niego ubrania rozmaici znani ludzie, miêdzy innymi Leopold Tyrmand. Krawiec Witkowski lubi³ artystów i kredytowa³ im bez oporu. Jeszcze przed kilkoma laty wchodzi³ do tego baru przy placu i wo³a³: – Stawiam kolejkê dla wszystkich! Wtedy cisnêli siê do wnêtrza nawet ci, co wystaj¹ na ulicy i z mozo³em sk³adaj¹ drobne monety na spirytus kosmetyczny. Krawiec Witkowski ju¿ nie zachodzi tutaj. A jeszcze dawniej specjalnoœci¹ zak³adu by³y koñskie potrawy i z pobliskiego wydawnictwa przychodzi³y redaktorki ze swoimi autorami. Miêdzy tymi dwoma rogami, stanowi¹cymi granicê starej ulicy, przechadza siê krzepki starzec w cyklistówce. Oczy ma bia³e, twarz czerstw¹, brutaln¹. To dawny zapaœnik. Tak mówi¹. I dawny urke. Od lat taki sobie spacerowicz. I w upalne lato czy zim¹ odprowadza swych kompanów od kieliszka do domu. Wszystkich przetrzymuje, a pij¹ po równo. Wczoraj znów zobaczy³em tego krzepkiego starca. Sta³ na tym rogu przy placu. Tylko swoj¹ star¹ cyklistówkê zmieni³ na bardzo popularn¹ obecnie okr¹g³¹ czapkê z twardym, lakierowanym daszkiem, zwan¹ dokerk¹. Zmierzy³ mnie bia³ym okiem czujnego zwierza. Znamy siê z widzenia. Przecie¿ mijamy siê tyle lat. 9 Sezon Matka od czasu do czasu wybucha³a. – Co ja mam z tego ¿ycia! Dla ciebie tylko œko³a i œko³a! Dosyæ umiejêtnie naœladowa³a wymowê ojca. Wtedy przypomina³em sobie ch³opaków z paki Janka Piechura z Bud, którzy czêsto przedrzeŸniali ojca. W tej zabawie najwa¿niejsz¹ rolê odgrywa³y pamiêtne Ostatki, kiedy ojciec postanowi³ zorganizowaæ w szkole pieczenie p¹czków i zachêca³ dzieci do przynoszenia m¹ki, z której komitet rodzicielski mia³ wypiec p¹czki. Ci z paki Janka Piechura z Bud pokrzykiwali zza krzaków: – Dzieci, przynieœcie munczki, wypieczemy punczki! Ojciec wybuchy matki przyjmowa³ tak samo jak wrzaski ch³opaków z Bud. Zupe³nie obojêtnie. Nawet nie unosi³ g³owy znad zeszytów z klasówkami matematycznymi, które zwykle wieczorami poprawia³. By³ odporny i cierpliwy. – Skóra nosoro¿ca – tak to nazywa³a matka i d³ugo jeszcze wypomina³a mu ró¿ne sprawy z przesz³oœci. Przede wszystkim tê swoj¹ chorobê jeszcze sprzed wojny, kiedy le¿a³a kilka miesiêcy w szpitalu, a ojciec, zajêty budow¹ szko³y, zapomina³ j¹ odwiedziæ choæby raz w tygodniu. – Myœla³am wtedy zupe³nie powa¿nie o rozwodzie – mówi³a – gdyby nie to, ¿e Marek by³ taki malutki... Ojciec ca³kiem jawnie chichota³ nad zeszytami. Matka, do reszty ju¿ wzburzona, wychodzi³a ze sto³owego pokoju trzaskaj¹c drzwiami. W tym to czasie zacz¹³ bywaæ w domu moich rodziców pan Hipolit Zabrodzki. Popowstaniowa tu³aczka rzuci³a go do naszego miasteczka i na sta³e ju¿ tu pozosta³. By³ kuœnierzem i miodoustym szarmantem z przyczernionym henn¹ w¹sikiem. Kobiety po trzykroæ ca³owa³ w rêkê i nieustannie u¿ywa³ zwrotu „³askawa pani”, zaci¹gaj¹c œpiewnie. Odwiedza³ nas przynajmniej raz w tygodniu, wywo³uj¹c znaczne o¿ywienie opowieœciami o klientach swej kuœnierskiej pracowni we Lwowie. Bywa³y to przewa¿nie osoby z wy¿szych sfer, hrabiowie, baronowie, naftowi potentaci z Borys³awia czy Drohobycza i ich piêkne, eleganckie ¿ony i córki. Futra, które im szy³, równie¿ sporz¹dzane by³y z najcenniejszych skórek. – Elki, cybety, oposy, sobole, norki, tumaki... – wylicza³ z luboœci¹ pan Hipolit Zabrodzki – albo karaku³y bagdadzkie czy brajtszwance, wiecie pañstwo, to jagni¹tka wyjmowane z ³ona matki, cudowne, jedwabiste futerko... Jednak nie tylko o tych futrach kosztownych opowiada³. Najchêtniej w³aœciwie o ludziach, którzy je nosili. O ich s³abostkach, fantazjach, hulankach i szerokim geœcie. Nawet ojciec unosi³ g³owê znad swojej matematyki i œmia³ siê razem ze wszystkimi. Pan Hipolit Zabrodzki, którego gawêdy zwykle przerywa³a jego drobniutka, wiecznie zafrasowana ¿ona, daj¹c znak do powstania od sto³u, regularnie przez trzy dni tygodnia, podczas sezonu, jak mówi³, stawa³ siê niezwykle zajêty, skupiony i ma³omówny, a wszelkie próby nawi¹zania rozmowy zbywa³ z roztargnieniem, czêsto wrêcz niegrzecznie. W te trzy dni tygodnia pan Hipolit Zabrodzki wyrusza³ na pole, jak mówi³, to znaczy na wyœcigi konne na S³u¿ewiec. Nosi³ wtedy w kieszeni swojej kremowej marynarki program gonitw, poznaczony rozmaitymi kó³kami, krzy¿ykami, strza³kami, pokreœlony czerwonym atramentem. Kiedy zaœ mija³y te jego gor¹ce dni, na powrót stawa³ siê uprzejmy, ¿yczliwy i sk³onny do towarzyskiego ¿ycia. 10 Od pewnego te¿ czasu moja matka z piln¹ uwag¹ wys³uchiwa³a jego relacji o zawrotnych wygranych i koniach niezwyk³ej klasy, przynosz¹cych z³ote fortuny. Chyba najpiêkniej o tym potrafi³ opowiadaæ. Przed naszymi oczyma galopowa³y wspania³e wierzchowce, p³atami pokrywa³a je piana, i rozgrywa³a siê za¿arta, dramatyczna walka o dziesi¹tki metrów, ju¿ tylko metry, a wreszcie o d³ugoœæ wyci¹gniêtego koñskiego ³ba jedynie. Wyników tych gonitw oczekiwaliœmy z najwy¿szym napiêciem, wpatruj¹c siê razem z nim w tablicê z imionami zwyciêskich koni, nazwiskami d¿okejów i wysokoœci¹ wygranej stawki. Ten œwiat wyczarowany przez pana Hipolita Zabrodzkiego pe³en by³ dŸwiêcznych, poetyckich imion rumaków, takich jak Kasandra, Hermona, Alpuhara, Tamerlan, Szmaragd czy Król Olch, a jednoczeœnie szeleœci³y pliki nowiutkich banknotów, wyp³acanych w kasach za tê jedyn¹, niepowtarzaln¹ szansê, za tego nieoczekiwanego fuksa przede wszystkim, lub s³yszeæ siê dawa³ odg³os gwa³townego, desperackiego wprost darcia przez pechowych graczy biletów wyœcigowych, te¿ w grubych plikach, zawieraj¹cych wielkie, niefortunnie stracone pieni¹dze. Matka najmocniej reagowa³a na tê wizjê straconej szansy. Pan Hipolit Zabrodzki spogl¹da³ na ni¹ z uznaniem. Mój ojciec równie¿ poczytywa³ sobie za obowi¹zek zabraæ g³os w tej sprawie, ale jego s³owa mia³y charakter tak banalny i przykry, ¿e pan Hipolit Zabrodzki krzywi³ siê jak po czymœ gorzkim i zwraca³ wymowne spojrzenie w stronê mojej matki, jego podczas tych rozmów najlepszej sojuszniczki. Ojciec bowiem kwitowa³ te pe³ne euforii impresje z pola jedynie suchym: – Hazard do niczego dobrego nigdy nie doprowadzi. Tylko zgubiæ mo¿e. Do szczêtu! I spogl¹da³ surowo na mnie, swego jedynaka. – Pamiêtaj – dodawa³. By³y to przykre dla nas chwile. Ten nastrój wyœcigowego napiêcia i tajemnicy zniszczony tak brutalnie. Jednak pan Hipolit Zabrodzki ani myœla³ ustêpowaæ i pogodziæ siê z tym zdaniem. Przytacza³ natychmiast argumenty powoduj¹ce to charakterystyczne pochrz¹kiwanie ojca, które œwiadczy³o zawsze o jego zak³opotaniu. – Podajê fakty, jedynie fakty... – zaczyna³ rzeczowo pan Hipolit Zabrodzki. I mówi³ o graczach, zimnych, logicznych graczach, którzy maj¹ niezawodn¹ metodê. – Matematyczn¹! – podkreœla³. Mojego ojca, matematyka, w³aœnie to wprawia³o w najwiêksze zak³opotanie. Pochrz¹kiwa³ coraz czêœciej, a pan Hipolit Zabrodzki spogl¹da³ porozumiewawczo na moj¹ matkê. Dzieñ jego wygranej na polu by³ równie¿ naszym œwiêtem. Zaprosi³ rodziców do „Wenecji”, najlepszej restauracji w naszym miasteczku. Matka wyjê³a z szafy aksamitn¹ wieczorow¹ sukniê i na³o¿y³a karaku³y. Ojciec opiera³ siê i wymawia³ brakiem czasu. Wreszcie ust¹pi³. Wrócili g³êbok¹ noc¹ i d³ugo jeszcze s³ysza³em g³os matki z sypialni. Mówi³a o koniach. Znów pada³y te barwne, dŸwiêczne imiona arabów i anglo-arabów. Mówi³a o dwulatkach i trzylatkach, o stadninach i trenerach. Wiedzê w tym przedmiocie posiada³a imponuj¹c¹. Ojciec co jakiœ czas przerywa³ jej zmêczonym: – Da³abyœ spokój, Stachna... Matka podnosi³a g³os. – Z tob¹ nigdy w ¿yciu nie mog³am dojœæ do porozumienia. W³aœciwie mimo tylu lat zupe³nie obcy sobie ludzie... Ojciec milk³. Matka bez przeszkód ci¹gnê³a swój monolog o koniach, d¿okejach, graczach i wysokich wygranych. Wkrótce tylko moja matka rozmawia³a z panem Hipolitem Zabrodzkim o wyœcigach. Ojciec ostentacyjnie obwarowywa³ siê ksi¹¿kami i zeszytami i zza tej twierdzy wcale ju¿ g³owy nie unosi³. Podczas tych rozmów ¿ona pana Hipolita stawa³a siê mimowolnie sojuszniczk¹ 11 ojca. Czêsto wzdycha³a ciê¿ko, psuj¹c w ten sposób mê¿owi fina³ jakiejœ niezwyk³ej gonitwy czy sprawozdania z derby. Równie¿ w najbardziej nieodpowiednim momencie wstawa³a od sto³u, mówi¹c opryskliwie: – Starczy tego dobrego. Dajmy wreszcie pañstwu odpocz¹æ! Ojciec spogl¹da³ na ni¹ z wdziêcznoœci¹. A pan Hipolit Zabrodzki prze¿ywa³ tego lata nieustaj¹ce pasmo sukcesów na polu. Kuœnierstwem prawie przesta³ siê zajmowaæ i gonitwy, tak mówi³ ¿artobliwie, sta³y siê jego wy³¹cznym warsztatem pracy. Sprawi³ sobie piêkn¹ lornetkê w oprawie z koœci s³oniowej, aby obserwowaæ wytypowane przez siebie konie od startu do mety. Wygl¹da³ niezwykle wytwornie, w s³omkowym kapeluszu, kremowej marynarce i czarnych, pr¹¿kowanych spodniach, z lornetk¹ przewieszon¹ przez ramiê. – Gdyby ³askawa pani zechcia³a... – powiedzia³ któregoœ wieczoru do mojej matki – to ewentualnie moglibyœmy nabyæ na spó³kê ze dwa koniki, a wtedy... – kusicielsko przeci¹gn¹³ to s³owo. Jednak nie dokoñczy³. Ojciec podniós³ nagle g³owê znad sto³u i popatrzy³ na niego ciê¿ko. Pan Hipolit od razu porzuci³ ten ledwo rozpoczêty w¹tek i zwróci³ siê do mojego ojca z weso³¹ i barwn¹ opowieœci¹ o swoich szkolnych czasach. – By³em niesfornym uczniem – mówi³ – i choæ rodzice bardzo pragnêli, bym kszta³ci³ siê dalej, to jednak ku zadowoleniu grona nauczycielskiego opuœci³em mury naszego klasycznego gimnazjum po ma³ej maturze, niestety... Dalej snu³ refleksje o obywatelskim charakterze pracy pedagogicznej, nie szczêdz¹c mojemu ojcu wyszukanych komplementów. Jednak nawet podczas tej neutralnej gawêdy ojciec nie móg³ opanowaæ migotliwych b³ysków w swoich ma³ych, g³êboko schowanych oczach, co oznacza³o najwy¿szy stopieñ wzburzenia, je¿eli nie wœciek³oœæ. Rozmowa ju¿ siê nie klei³a i pañstwo Zabrodzcy po¿egnali siê wkrótce. Matka jeszcze d³ugo po ich odejœciu medytowa³a nad czymœ przy stole, wcale nie zwa¿aj¹c na badawcze, niespokojne spojrzenia ojca. Nastêpnego dnia przypadkiem zobaczy³em moj¹ matkê; z torb¹ pe³n¹ zakupów wraca³a z targu, ale nie skierowa³a siê do domu, tylko w przeciwn¹ stronê. Wesz³a do cukierni „Pod Krzaczkami” i tam spotka³a siê z panem Hipolitem Zabrodzkim. Siedzieli chyba z godzinê. Pan Hipolit Zabrodzki wypisywa³ coœ w notesiku, a matka zerkaj¹c mu przez ramiê przepisywa³a to do swojego zeszytu. – Kupno konia... na razie tylko jednego... – jeszcze tego samego dnia wieczorem powiedzia³a matka do ojca – absolutnie nie oznacza ulegania chorobie hazardu. To, mój drogi, nie ma nic z tym wspólnego. Stanowi po prostu niebywa³¹ szansê, któr¹ musimy wykorzystaæ. – Idiotyzm! Matka obruszy³a siê gwa³townie. – Pana Hipolita raczej nie mo¿na pos¹dzaæ o nierealne mrzonki. Jest to rzeczowy cz³owiek interesu i doœwiadczony gracz – podkreœli³a z naciskiem. – Zaproponowa³ to nam w bezinteresownej ¿yczliwoœci, zrozum wreszcie, nie mo¿emy zmarnowaæ takiej okazji. Pytam siê. Zmarnowaæ tak¹ okazjê? – Idiotyzm – powtórzy³ ojciec. Z rozmachem z³o¿y³ w stos swoje klasówki, te poprawione i niepoprawione razem, wsta³ od sto³u. Matka przytrzyma³a go za rêkaw. Œciszonym g³osem, pos³uguj¹c siê swoim zeszytem, coœ t³umaczy³a, podkreœla³a o³ówkiem jakieœ pozycje. Min¹³ tydzieñ i w naszym domu zjawi³ siê kulawy poœrednik handlu nieruchomoœciami, Sobczak. Matka przekona³a ojca. Zgodzi³ siê na sprzeda¿ placu nabytego tu¿ przed wojn¹. Pocz¹tkowo na placu tym rodzice zamierzali wybudowaæ sobie w³asny domek. Kulawy poœrednik Sobczak te¿ siê nieco o¿ywi³ s³ysz¹c o celu, na który mia³y byæ przeznaczone pieni¹dze ze sprzeda¿y placu. 12 – Ciê¿kie pieni¹dze... – zacz¹³ rozwlekle – ciê¿kie pieni¹dze pakuj¹ ludzie... znaczy w te konie... Matka popatrzy³a na niego podejrzliwie. Kulawy poœrednik minê mia³ jednak nieprzeniknion¹ i tym swoim ulubionym ruchem prze³o¿y³ czapkê z jednego kolana na drugie. Zaraz po nim przyby³ przyjaciel ojca, mecenas Kuligowski – ten, który studiowa³ filozofiê indyjsk¹ – ¿eby sporz¹dziæ dokument prawny okreœlaj¹cy charakter spó³ki przysz³ych posiadaczy konia. Jak zwykle niczym siê poza tymi Hindusami, Gandhim i Mahabharat¹ nie interesuj¹c, z mechaniczn¹ bieg³oœci¹ rutynowanego prawnika zabra³ siê do redagowania dokumentu. Matka chcia³a w nim umieœciæ ojca jako wspó³w³aœciciela konia wyœcigowego. Ale mój ojciec sprzeciwi³ siê temu stanowczo. Oto wszystko ju¿ prawie by³o gotowe i wielkim o¿ywieniem b³yszcza³y oczy mojej matki. Tu¿ przed pó³noc¹ zbudzi³o nas gwa³towne dobijanie siê do drzwi. To by³a pani Zabrodzka. D³ugo nie mogliœmy zrozumieæ, co siê sta³o, gdy¿ ³ka³a nieprzerwanie. Wreszcie w tym p³aczu da³o siê odró¿niæ: – Zabrali go! Zabrali! – Kogo?– zapyta³a matka. – Hipolita! – wykrztusi³a pani Zabrodzka. – Policja! Ojciec przyniós³ karafkê spirytusowej nalewki i wmusi³ w pani¹ Zabrodak¹ kielich tego mocnego trunku. Uspokoi³a siê nieco i dowiedzieliœmy siê wszystkiego. Pan Hipolit Zabrodzki wykorzysta³ w celach hazardowych futra swoich klientów, jak równie¿ wszelkie dostarczane przez nich ostatnio skórki i b³amy. Zastawi³ je u pok¹tnych handlarzy i zacz¹³ graæ z rozmachem o coraz wiêksze stawki. Jednak szczêœcie opuœci³o go i tylko przegrywa³. – Dureñ! – powiedzia³a pani Zabrodzka; po nalewce jej twarz poczerwienia³a mocno, ogl¹daj¹c siê w lusterku starannie wyciera³a rozmazany tusz z policzków. – Przed wojn¹ tak samo zrobi³. Tylko wtedy mia³ szczêœcie. Odegra³ siê. Zapad³a cisza. Jak¿e weso³e oczy mia³ wtedy ojciec. Te g³êboko schowane niebieskie oczy wprost skrzy³y siê od weso³ych b³ysków. Przykra jeszcze by³a rozmowa z poœrednikiem, kulawym Sobczakiem. Domaga³ siê prowizji za trudy, które poniós³ w poszukiwaniu odpowiedniego nabywcy. Ojciec zgodzi³ siê dosyæ szybko na jego wygórowane warunki, a matka wygl¹da³a jak nieobecna. Niebawem ja równie¿ wkroczy³em na swój szlak przygód. Dosta³em siê do wiêzienia i znalaz³em siê na oddziale dla ma³oletnich, w celi pod numerem 111. W pierwsze po³udnie rozleg³y siê na korytarzu g³osy i tupot drewnianych butów, a potem kolejno zgrzyta³y klucze w drzwiach cel na tym oddziale. – Batory jedzie – powiedzia³ celowy Z¹bek. Wkrótce i nasze drzwi otworzy³y siê szeroko i w progu stan¹³ stra¿nik oraz dwóch kalifaktorów z dymi¹cym kot³em zupy. Ustawiliœmy siê w ogonku z miskami i kiedy doszed³em do drzwi, zagapi³em siê na starszego kalifaktora ze zdumieniem. By³ to pan Hipolit Zabrodzki. Ubrany tak samo jak ja, w szary drelich, na g³owie mia³ okr¹g³¹ aresztanck¹ czapkê zwan¹ kanio³k¹, tylko w¹siki starannie przyczernione jak na wolnoœci. Te¿ pozna³ mnie od razu. Uœmiechn¹³ siê powœci¹gliwie i chochl¹ zaczerpn¹³ zrêcznie z wierzchu kot³a t³uszczu i skwarek do mojej miski, potem dorzuci³ gêstwy kartoflanej z dna. Tak by³o odt¹d zawsze. T³uszcz i gêstwa z dna zape³nia³a moj¹ obiadow¹ miskê. – Masz fory u tego fajfusa – mówili moi koledzy. – Znajomy z wolnoœci – odpowiada³em. A raz, kiedy z powodu choroby nie wyszed³em na spacer, zajrza³ do mojej celi. Mia³ tutaj, na naszym oddziale wyraŸne wzglêdy, gdy¿ drzwi celi otworzy³ mu oddzia³owy Szczêka i 13 wcale nie sprzeciwi³ siê, kiedy pan Hipolit wrêczy³ mi dziesi¹tkê papierosów i dodatkow¹ porcjê chleba. – Jak tam zdrowie szanownej mamusi? – zapyta³. Nie czeka³ na odpowiedŸ i mówi³ dalej: – G³upota ludzka nie ma granic. Oto dlaczego tu jestem. Prostaki. Gdyby zechcieli trochê poczekaæ... Odegra³bym siê jak nic. Jeszcze z pañsk¹ mamusi¹, maj¹c w³asnego konia, dopiero byœmy pokazali... Urwa³ i zapatrzy³ siê w kawa³ek letniego nieba pociêty kratami. – Sezon – powiedzia³ – psiakrew! 14 M³ody w niebieskim kombinezonie Jest to pierwsza brama przy tej ulicy. Skrêca siê od œródmieœcia w tê ma³¹ uliczkê i jeœli dni s¹ upalne, brama zaprasza przyjemnym, choæ mo¿e trochê zatêch³ym ch³odem. Naprzeciw znajduje siê bar „Pod Bomb¹”. Zdarzyæ siê mo¿e – wypijesz za du¿o, wtedy najlepiej trzymaj¹c usta w garœci pobiec prosto do tej bramy. W podwórzu wœród drewnianych zabudowañ rozsiad³ siê obszerny klozet, trzeszcz¹ca rdzawego koloru buda. Dozorca tego domu jest cz³owiekiem niem³odym i rozmownym. Chêtnie do ciebie zagada. – Ano, dzieñ mamy ³adny... Ludzie s¹ tacy, siacy... Jeœli znasz siê na rzeczy, poczêstuj go papierosem. Bêdzie zaci¹ga³ siê chciwie; pokiwa g³ow¹, powie coœ o zdrowiu i polityce. Rozejdziecie siê. Na prawo od bramy wisi szyldzik „Biustonosze”. Przychodzi tu du¿o kobiet, niektóre niebrzydkie i chêtne. Przy pewnym wysi³ku mo¿esz poznaæ ca³kiem do rzeczy kobietê. W samym rogu jest „Manikiur i podnoszenie oczek”. Tam w niewielkim okienku dojrzysz ³adn¹ dziewczynê. Ciemnow³osa o niebieskich oczach. Ale nie natnij siê, dziewczyna ta widzi wy³¹cznie przystojnych i modnych facetów. Tylko wtedy b³yœnie w jej spojrzeniu uznanie. Niby przypadkiem wyjdzie przed zak³ad, w s³oneczny dzieñ przeci¹gnie siê kocio. Maj¹c kiepsk¹ urodê, byle jakie w³osy i szerokie spodnie, westchnij jedynie i idŸ do swojej dziewczyny. Podwórze otaczaj¹ z trzech stron mury czteropiêtrowej kamienicy. W oknach susz¹ siê gacie, œcierki, babska ró¿owizna. Na balkonach wisi poœciel. Gdzieœ s³ychaæ œpiew. Z drugiego piêtra ktoœ wrzeszczy: – Józek, na obiad! Niekiedy zajdzie na podwórze wêdrowny majster. – Œluuuusarz, luuutuje, reperuje! – wyci¹gnie przenikliwie. Wygl¹da jak kataryniarz. Oczy dziewczyny z „Manikiuru i podnoszenia oczek”! b³yszcz¹ marzycielsko. Jest pewnie przed randk¹ lub po randce... Dziœ by³o upalnie. S³oñce grza³o cholernie, a niebo powleka³ zamglony, okrutny b³êkit bez jednej chmurki. Ludzie ocierali spotnia³e twarze i oddychali ciê¿ko. Ko³o po³udnia spiekotê och³odzi³ nieco mizerny wietrzyk, który podrywa³ zwiewne sukienki kobiet i ods³ania³ bia³e, jeszcze nie opalone nogi. Na obna¿onych nogach zatrzymywa³y siê spojrzenia mê¿czyzn, po¿¹dliwe i bezsilne od tego upa³u. Sprzedawczyni ze sklepu przy bramie poœpiesznie zamknê³a drzwi. – S¹... Na pewno tam s¹! – krzyknê³a ostro. Gruba kobieta i ch³opek w trykotowej koszuli pokiwali zgodnie g³owami. Sprzedawczyni wywieszaj¹c na drzwiach sklepu kartkê z kulfoniastym napisem „Zaraz wracam” znowu coœ krzyknê³a, wskazuj¹c w stronê bramy. Ten w trykocie zdepta³ papierosa. Weszli w podwórze. Dwaj w niebieskich kombinezonach, spaleni s³oñcem i ociê¿ali, równie¿ przystanêli przy bramie. Zapatrzyli siê w jej ciemne wnêtrze. Starszy, w¹saty, chcia³ iœæ dalej. Jego g¹bczasta twarz sp³ywa³a potem, przetacza³ jêzykiem po spieczonych wargach i marzy³ o gorzkawym, zimnym porterze. By³ niezaprawiony i z³y. Ten drugi, m³ody ch³opak, mia³ w oczach mêcz¹cy obraz kobiecych nóg, których tyle zobaczy³ dzisiaj. Ostatnie, z rogu, pe³ne, niepokoj¹ce. Nogi kobiety przed komisem. Twarzy nie widzia³, ale ³atwo wyobrazi³ j¹ sobie. Potar³ o spodnie wilgotne d³onie. – ChodŸ, Malinowski, zobaczym – powiedzia³ ochryple. Powlekli siê do bramy. Z rozkosz¹ wdychali jej zapach. Potar³ o spodnie wilgotne d³onie. Przed wychodkiem zebra³a siê gromadka ludzi. 15 Krostowaty m³odzik w wiœniowych wyglansowanych butach, baba o wygl¹dzie kataniary, sprzedawczyni i gruba ze swoim ch³opem w marynarskim trykocie. Z rogu, tam gdzie „Manikiur i podnoszenie oczek”, wygl¹da³a ³adna dziewczyna. Drzwi klozetu skrzypia³y lekko, poruszane wiatrem. – Nied³ugo siê rozleci – mrukn¹³ dozorca, stoj¹cy na uboczu. – Ale co poprawiaæ... – o¿ywi³ siê nieco – wszystko to przeznaczone na rozbiórkê... – Mimo upa³u nosi³ bia³y sweter pod szyjê. – Widzia³am, jak weszli – powiedzia³a sprzedawczyni, zerkaj¹c zalotnie na krostowatego. Ch³op w trykocie uœmiechn¹³ siê g³upawo. Krostowaty zatrzyma³ wzrok na wydatnych, obwis³ych piersiach sprzedawczyni. – Frajerek ma na ni¹ chêæ – warkn¹³ m³ody w niebieskim kombinezonie. – Ma chêæ... Malinowski wyci¹gn¹³ pogniecione sporty. Zapalili. Spluwali, czuj¹c gorycz. – Najlepsze s¹ radomskie – powiedzia³ m³ody w niebieskim kombinezonie, rozgniataj¹c w palcach papierosa. £adna dziewczyna wysz³a przed zak³ad. Spojrzenie m³odego w niebieskim kombinezonie spotka³o siê z jej oczami. Obojêtnie przenios³a wzrok na innych. Ten m³ody przygryz³ wargi. Malinowski pomyœla³ o gorzkawym, orzeŸwiaj¹cym porterze i poruszy³ siê niecierpliwie. – Siedz¹ i siedz¹ – westchnê³a gruba. – Co za okropnoœæ! – splunê³a z obrzydzeniem. Jej ch³op w trykocie pokiwa³ skwapliwie g³ow¹. £adna dziewczyna z „Manikiuru” przysunê³a siê do zebranych. Sprzedawczyni zmierzy³a j¹ zawistnie. Dziewczyna spojrza³a na zegarek. – Piêtnaœcie minut – zaœmia³a siê. Poprawi³a kêdzierzaw¹ fryzurê. – Takie rzeczy robi siê d³ugo – odezwa³ siê krostowaty. Patrzy³ przymilnie na dziewczynê. – Wszystko robi siê d³ugo – burkn¹³ m³ody w kombinezonie. Czu³ wzrastaj¹c¹ niechêæ do krostowatego. Gruba zainteresowa³a siê sukienk¹ ³adnej dziewczyny. – Gustowna, bardzo gustowna – powtórzy³a kilka razy z upodobaniem. – Z ciuchów – wyjaœni³a dziewczyna. Na sukience wœród dziwacznych kwiatów igra³y ma³pki i wiatraki. M³ody w kombinezonie opuœci³ wzrok ni¿ej. Nogi dziewczyny by³y d³ugie i br¹zowe. Gwa³townie post¹pi³ krok w stronê klozetu. Dotkn¹³ drzwi. – D³ugo tak mo¿na? – rzek³ ze z³oœci¹. – Mój Bo¿e – szepnê³a sprzedawczyni. Malinowski poci¹gn¹³ m³odego za rêkaw. – ChodŸ – rzek³ z udrêk¹. Pomyœla³, ¿e w taki upa³ ludzie mog¹ wypiæ wszystek porter. Drzwi klozetu rozchyli³y siê z piskiem. Wszyscy wpatrzyli siê w szparê. Najni¿szy, goœæ w trykocie, wzniós³ siê na palcach. Ale nie wychodzi³ nikt. Coœ tylko zamajaczy³o w œrodku. – Boj¹ siê – uzna³a gruba kobieta. – Przed wojn¹ – odezwa³ siê ten w trykocie – pe³no by³o takich w miejskich szaletach... Polowali na naiwniaków. M³ody w kombinezonie przyjrza³ mu siê k³uj¹co. – A pan mia³eœ chyba najwiêksze u nich powodzenie? Dozorca rozkaszla³ siê astmatycznie. Kaszel jeszcze nie ucich³, gdy drzwi klozetu otworzy³y siê szeroko. Wyszed³ stamt¹d niem³ody cz³owiek bry³owatej postaci. Obci¹gn¹³ kremow¹ wiatrówkê. – To on – szepnê³a sprzedawczyni, poruszaj¹c niespokojnie nogami. Mê¿czyzna wyprostowa³ siê i spojrza³ ponad g³owy zebranych. Jakby na niebo. Jakby na mury kamienicy. M³ody w kombinezonie dojrza³ wêŸlaste zgrubienia ¿y³ na jego szyi. 16 Mê¿czyzna, który wyszed³, obróci³ siê i patrz¹c tam, do œrodka, poruszy³ wargami. Wtedy wyszed³ ten drugi. Jakby s³oñce spad³o na podwórze. By³ to naprawdê piêkny ch³opiec. Wœród szarych murów na tym podwórzu z wiecznym cieniem nigdy nie by³o takiego. Gêby zebranych pobrzyd³y jeszcze bardziej. Ten w trykocie ma³y i zaroœniêty szczur. Jego szpetna baba, kataniara, mru¿y³a œwiñskie oczka... I inni. Dozorca sta³ na uboczu, stary i nachmurzony. Sprzedawczyni z wysi³kiem przenios³a wzrok z twarzy piêknego ch³opca na szyjê krostowatego. Szyja by³a czerwona, z poszarpan¹ blizn¹, ³upie¿ znaczy³ siê na ko³nierzu. M³ody w niebieskim kombinezonie przetrz¹sa³ kieszenie. – Papierosa – szepn¹³ chrapliwie. Ale Malinowski nie us³ysza³. Dziewczyna z „Manikiuru” poruszy³a siê jak lunatyczka. Chcia³a koniecznie zobaczyæ piêknego ch³opca z bliska. W³osy mia³ krótko przyciête, faliste. Takie jak kêdziory greckich rzeŸb. Takie jak ka¿e moda. Dziewczyna rozchyli³a usta. Kilka ju¿ lat pracuje tutaj i jeszcze nigdy nie widzia³a takiego ch³opca. Chodzi czêsto do kina – w filmach te¿ nie. Zapragnê³a, ¿eby ich spojrzenia siê spotka³y. Natê¿y³a mocno wzrok, a¿ piek³o pod powiekami. A on, ten piêkny ch³opiec, nie widzia³ jej wcale, patrzy³ w twarz mê¿czyzny w kremowej wiatrówce. Krostowaty odsun¹³ sprzedawczyniê. – Biæ nygusów! – wrzasn¹³ nagle. Wtedy pierwszy z nich, ten w wiatrówce, powiedzia³ coœ, ale nikt go nie zrozumia³. Us³yszeli tylko zd³awiony g³os. Potem uniós³ rêkê, próbuj¹c zas³oniæ twarz. M³ody w niebieskim kombinezonie waln¹³ na odlew. Siwawe w³osy rozsypa³y siê rzadko. Kosmyk zakry³ czo³o i oczy mê¿czyzny w wiatrówce. Kataniara zapiszcza³a z emocji. Malinowski przymierzy³ siê i ³upn¹³ z lewej tego piêknego ch³opca. Poczu³ gniew i poprawi³ mu jeszcze solidnym kopniakiem. Piêkny ch³opiec upad³ pod œmietnik. Dziewczyna z „Manikiuru i podnoszenia oczek” zacisnê³a powieki. Dozorca starannie zamkn¹³ drzwi klozetu. Krostowaty uderzy³ tego w wiatrówce. Ten zachwia³ siê i zatrzepota³ rêkoma. – Krew! – pisnê³a sprzedawczyni. – Za³atwia siê klientów na czysto! – Krostowaty przykuli³ siê i uderzy³ jeszcze raz. Ten w kremowej wiatrówce upad³. – Pod obcasy paskudziarza! – ucieszy³ siê ch³op w trykocie. M³ody w kombinezonie popatrzy³ na le¿¹cego. Twarz mia³ zamazan¹ krwi¹. Podkurczy³ nogi. Nie broni³ siê. Nie krzycza³. I oczy mia³ otwarte. – Starczy, przecie¿ le¿y! – m³ody w kombinezonie gwa³townie uniós³ g³owê. – No, nie! – jego g³os zadrga³ z³oœci¹. Zast¹pi³ drogê temu w trykocie. Sprzedawczyni oddycha³a nierówno, trzymaj¹c siê za wielkie piersi. – Ach, w te buforki – zamlaska³ krostowaty – w te buforki... – Starczy – powtórzy³ groŸnie m³ody w niebieskim kombinezonie. Ch³opek w trykocie cofn¹³ siê pos³usznie. Wszyscy spogl¹dali teraz na podnosz¹cego siê z ziemi mê¿czyznê w kremowej wiatrówce. Piêkny ch³opiec uj¹³ go pod ramiê. Wyciera³ mu twarz chusteczk¹. Dziewczyna z „Manikiuru” odwróci³a g³owê, ale i tak widzia³a go dok³adnie w odbiciu szyby. Z trudem przenios³a wzrok na zebranych. Dozorca splun¹³ pod nogi tym z klozetu. – No, wynocha, bo jeszcze!... – Jakie jeszcze! – m³ody robotnik rwa³ siê z uœcisku Malinowskiego. Przekl¹³ raz, drugi. – Spokój, panowie... – ³agodzi³ ch³op w trykocie. – Ju¿ po wszystkim – doda³ ugodowo krostowaty. Ci dwaj skierowali siê do bramy. Przed jej ciemnym wnêtrzem jeden z nich siê obejrza³. On. Piêkny ch³opiec. M³ody w niebieskim kombinezonie utkwi³ wzrok w noskach swych zawapnionych gumiaków. Wszyscy milczeli. 17 – Pójdziemy – rzek³ Malinowski. – Tylko czas nam zabra³a – wybuchn¹³ nagle jego m³ody kumpel – ta stara wyw³oka. Stara wyw³oka – powtórzy³ patrz¹c na sprzedawczyniê. – A ta druga do pazurów i poñczoch won!!! Mówi³by jeszcze, ale Malinowski, który ju¿ nie móg³ wytrzymaæ bez porteru, poci¹gn¹³ go mocno za rêkê. – Chamstwo! – cisnê³a za nimi sprzedawczyni. Ci dwaj w niebieskich kombinezonach nie us³yszeli. Wyszli przed bramê. Rozgl¹dali siê chwilê. Ale tamtych nigdzie nie by³o widaæ. – Po³udnie – mrukn¹³ Malinowski i ruszy³ w stronê baru po drugiej stronie ulicy. M³ody pow³ócz¹c nogami poszed³ za nim. W barze „Pod Bomb¹” brzêcza³y na szybach muchy. Kilku wêglarzy chla³o na umór. – Dwie wiêksze! – krzykn¹³ m³ody w niebieskim kombinezonie. Barmanka przesta³a czyœciæ paznokcie. Uœmiechnê³a siê apatycznie i nape³ni³a szklanki wódk¹. Przez zas³onê widaæ by³o bramê naprzeciw. M³ody wypi³ duszkiem. Wpatrzy³ siê w okno. – Wyszli – powiedzia³ gwa³townie. Sprzedawczyni i krostowaty pod¹¿yli w stronê œródmieœcia. Malinowski nawet nie spojrza³ w okno i wypiwszy wódkê, z rozkosz¹ s¹czy³ porter. – Taka twarz – zamyœli³ siê m³ody w niebieskim kombinezonie – taka twarz... Kobity za nim w ogieñ... – Wpatrzy³ siê w zrêczne palce barmanki, która ustawia³a pó³misek ze œledziowymi sa³atkami w gablocie. Nagle naprê¿y³ siê. – Stary, to ty przy³o¿y³eœ mu tak porz¹dnie, co? – powiedzia³ cicho. Wlepi³ wzrok w twarz Malinowskiego, który poczu³ siê nieswojo. Odstawi³ porter, obejrza³ wierzch swej d³oni, schowa³ j¹ pod stó³. – A ty to niby co? – wymamrota³. – Kopyto w ³apie te¿ masz têgie... – rozeœmia³ siê. Jednak urwa³ zaraz, gdy¿ wyda³o mu siê, ¿e wyraz twarzy jego m³odego kumpla sta³ siê jakiœ dziwny. – Od pocz¹tku mówi³em – zakoñczy³ – chodŸ na porter... – Szefowo, dwie wiêksze! – krzykn¹³ ten m³ody w niebieskim kombinezonie, uderzaj¹c szklank¹ w blat stolika. 18 Dawny kumpel z Bud Spotka³em go w autobusie linii 122. Akurat kierowca przytrzasn¹³ staruszka po³ówkami automatycznie zamykanych drzwi. Staruszek charcza³ i trzepota³ siê jak ptak. Kierowca z zainteresowaniem spogl¹da³ w lusterko i milczeniem zbywa³ nieœmia³e protesty pasa¿erów. Dopiero ktoœ przecisn¹wszy siê do przodu powiedzia³: – No otwieraj pan, szybciej!! G³os ten zabrzmia³ stanowczo i ochryple. Kierowca odwróci³ g³owê. Popatrzyli na siebie. Przeci¹g³y syk, drzwi otworzy³y siê szeroko. Staruszek zosta³ uwolniony. Wszyscy odetchnêli z ulg¹. Wtedy go pozna³em. On mnie te¿. By³em dumny z niego. Jedyny poœród tylu pasa¿erów. – Nie lubiê taikiego kozakowania – skrzywi³ siê. – Niech podskoczy do równego. Wysiedliœmy na najbli¿szym przystanku. – Ile to ju¿ lat – powiedzia³em. – Jak d³ugi wyrok – zaœmia³ siê. Byliœmy z jednej ulicy. Razem œlizgaliœmy siê po zamarzniêtej gliniance, graliœmy w szmacian¹ pi³kê i chodziliœmy na szaber do niemieckich magazynów na fortach. Nale¿a³ do paki Piechura. Janka Piechura z Bud. Wiêc do tych, co mi najbardziej imponowali si³¹ i odwag¹. Jego dwóch braci te¿ pamiêta³em doskonale. Podczas wojny pruli kolejowe transporty niemieckie. Najstarszy straci³ nogi przy tym niebezpiecznym zajêciu. O nim to napisa³em opowiadanie. Tutejszy Mieriesjew. Tak go nazwa³em i próbowa³em opisaæ jego tward¹, pe³n¹ niezwyk³ego uporu walkê z kalectwem. Ten by³ najm³odszy. Mój rówieœnik. Uczestnik wielu bójek z Wol¹. Z Wol¹ mieliœmy zadawniony konflikt. Przyczyna ju¿ niemo¿liwa do ustalenia. Najm³odszy zas³yn¹³ wtedy z niezawodnego uderzenia g³ow¹. – Mia³eœ ten ³eb – wpad³em w zachwyt – jak taran! Zdj¹³ czapkê, rozgarn¹³ w³osy i pokaza³ bia³¹ bliznê nad czo³em. – Pamiêtasz Mamuta? – zapyta³. Mamut najgroŸniejszy z Woli. Pokraczny, s³oniowaty i usta mia³ pe³ne zepsutych, czarnych zêbów. – Pewnie – przytakn¹³em. – To Mamut w³aœnie – powiedzia³ przeci¹gle – tak mi wypaskudzi³. By³ w skórzanym p³aszczu i samodzia³owej cyklistówce na g³owie. Stary podmiejski szyk. Skóra w³aœnie. Krzepki, barczysty i jeszcze nieoty³y. – Nie zmieni³eœ siê wcale. – ¯artujesz. Spojrza³ na nadje¿d¿aj¹cy autobus. Równoczeœnie na zegarek. – Ten czas zasuwa bez fajerantu. Zapaliliœmy. Pokaza³ tê wielk¹ budowê na placu za nami. Ju¿ by³a pod dachem. – Szybko ci¹gn¹. Oczy zmru¿y³ przed s³oñcem. – Tu stan¹³em na nogi. Robi³em na dŸwigu i mo¿na by³o zarobiæ. Kierownik wypisywa³ wiêcej, ni¿ wyrabialiœmy. Akurat M-3 wtedy dosta³em. Jak cacko teraz, kafelki w ³azience, meble na wysoki po³ysk, telewizor Granit. Musisz zobaczyæ. Ci¹gle patrzy³ na tê wielk¹ budowê. Rusztowanie, b³yszcza³a miedziana blacha na dachu, uwijali siê ludzie. 19 – Ju¿ tu nie robiê. Skoñczy³a siê kanada. Zdjêli kierownika. Nadjecha³ kolejny autobus. Nie zainteresowa³ siê nim wcale. – Wiesz, jak siê z kobit¹ pozna³em? W Telekomie na zabawie to mia³o miejsce. Patrzê, siedzi taka jedna. Podskoczy³em do niej. Ca³¹ noc przetañczyliœmy, niedotykalska, ani przycisn¹æ, ani pomacaæ. Odprowadzam, chcê poca³owaæ, a ona: tylko nie w usta! No i po miesi¹cu œlub. Szybko, nie? Ale nie narzekam. Kieszeni mi nie sprawdza i dom prowadzi, jak trzeba. Lepiej mi nie bêdzie – powiedzia³ z naciskiem. – Nie. Czego wiêcej szukaæ... Ilu naszych ch³opaków ju¿ w piachu. Stasiu Garbinos, pamiêtasz? Albo Maniek, ten co z JadŸk¹ Paskud¹ krêci³. Pokoñczyli siê kozacy. Szukali nie wiadomo czego. Rudy, jeszcze do tej pory, pochla wiêcej i bredzi jak pot³uczony: nie ma dla mnie ¿ycia, nie ma... Tak jakby tylko dla niego. Frajerska mowa. Rozklei³ siê. Gieroj za dychê! – wzburzy³ siê i poczerwienia³. – Sam te¿ raz wiêcej wypi³em, to a¿ mnie roznosi³o. Ciasno tak... Kobitê mam charaktern¹ i ona mi mówi: co tak szumisz, g³ow¹ muru nie przebijesz. Ma racjê. Nie wolno tak sobie popuszczaæ... Ja tam lubiê w chacie siedzieæ, dziesi¹te piêtro, widok z okna taki, kawa³ miasta a¿ za Wis³¹. Dobra chata wa¿na sprawa. Tak w³aœnie u mnie jest. Dobrze... W drugim bloku jeden hultn¹³ z ósmego piêtra, nie by³o co zbieraæ. Coœ go nasz³o, nie wiadomo... A u mnie niedawno w³amanie chcieli zrobiæ. Kobita posz³a do sklepu, a ja na zwolnieniu akurat. Dzwonek, nic siê nie odzywam, puka, raz, drugi, ja dalej nic, chrobot w zamku s³yszê, pasówkê dobiera. Schowa³em siê pod stó³ i czekam. Wytryszkiem skluczy³, nawet szybko, i wchodzi. M³odziak taki, rozejrza³ siê i od razu szafê otwiera, ³apy pod bieliznê ³aduje, gmeraæ zaczyna, wie, cwaniaczek, gdzie baby forsê kitraj¹. Wtedy do niego wyskoczy³em. Zdrêtwia³, na kolana pad³ i o litoœæ prosi. Ja mu mówiê: co pêkasz, poka¿ klasê, mo¿emy siê spróbowaæ. Gdzie tam, tylko cykoria nim trzês³a. Co zrobiæ z takim? Da³em mu wycisk i za drzwi won! – Trzeba by³o na milicjê nygusa – wyrwa³o mi siê. – E tam, ma³olatek. Tak jak my kiedyœ. Nie pamiêtasz? Zawstydzi³em siê. – Tak jak my kiedyœ – powtórzy³. – Szukaliœmy fartu. Mojki, skoki, odsiadki i tak dalej. Starannie wdepta³ niedopa³ek papierosa w ziemiê. – Czasem chcia³oby siê tak znów. Tylko nie te lata ju¿. Gorza³a na przyk³ad, dawniej litr i nic. Teraz po flaszce robi siê we ³bie zamieszanie. Na to nie ma sposobu. Ka¿demu z naszych ch³opaków to klarujê. Nie ma co szukaæ, nic nie znajdziesz. Jak to mówi jeden taki majster od nas: sadas sadupas, wy¿ej nie dasz rady. Tak wiêc w chacie przewa¿nie siedzê. Mo¿na siê w telewizor pogapiæ, flaszkê rozpiæ, moja kobita lubi tylko s³odk¹... albo do szwagra, blisko mieszka. Wyobrazi³em sobie naraz to siedzenie, patrzenie. Te przeciekaj¹ce dni, noce. Kleiste takie, szare i niezmienne. Skrzywi³em siê, jakby rozbola³ mnie z¹b. Zauwa¿y³ moj¹ minê i uœmiechn¹³ siê pob³a¿liwie. – Nie pasuje ci. Mnie te¿ nie za bardzo. Ale nie by³o jeszcze takiego rebego, ¿eby lepiej wymyœli³. Wpatrzy³ siê wyczekuj¹co. Nie znalaz³em odpowiedzi. – Dzieciaki mam udane – odezwa³ siê po chwili – parka, ch³opak i dziewczyna. Ch³opak ma szeœæ lat, a jaki silny. Ze starszymi daje sobie radê. W sobotê wracam z roboty, patrzê: dwóch za³atwi³ w krótkich abcugach, trzeciego wpó³ chwyci³ i do góry podnosi. Pyta: tato, co z nimi zrobiæ. Postaw, mówiê, jeszcze siê rozleci. Taki z niego zawodnik, niech siê nie daje, dopóki mo¿e... Tak go uczê od maleñkoœci. Znowu zapaliliœmy. – A co u ciebie? – zapyta³. – U mnie? – wpad³em w pop³och. – Nic... Ani ¿ony, ani dzieciaka. – To d³ugo siê uchowa³eœ – zdziwi³ siê. – Te¿ nieŸle. Skaczesz sobie z kwiatka na kwiatek. 20 Ko³ysa³ siê na szeroko rozstawionych nogach. Skrzypia³ p³aszcz skórzany. Bry³a taka. Jak ten jego brat najstarszy. Nasz Mieriesjew znaczy. – £bem byœ tak potrafi³ jak dawniej? – zapyta³em. Zastanowi³ siê. – Co by nie. Jakby trzeba by³o. Tyle ¿e si³a nie taka... Ten Mamut – doda³ nieoczekiwanie – dopiero mia³ kopa w ³apie. Jak siê nie zacz¹³ szanowaæ, to na pewno ziemiê dawno ju¿ gryzie. Spojrza³ na zegarek. – Kobita z obiadem czeka – powiedzia³ trochê wstydliwie. – Wiesz, jak to baba, czeka i nie wiadomo co sobie myœli. Po¿egnaliœmy siê wymieniaj¹c adresy. Ju¿ na stopniu, w drzwiach autobusu, obejrza³ siê i zapyta³ œciszonym g³osem: – Ci jehowcy, wiesz, ta sekta, przepowiadaj¹ koniec œwiata na siedemdziesi¹ty pi¹ty rok, jak ty siê na to zapatrujesz? Wpatrzy³ siê we mnie z natê¿eniem. Nie zd¹¿y³em odpowiedzieæ. Drzwi zatrzasnê³y siê z sykiem. Autobus odjecha³. Dawny kumpel z Bud. Zacz¹³em wymachiwaæ rêk¹ za autobusem. Tego nie móg³ ju¿ zauwa¿yæ. Tak sta³em wiêc. Ja. S³aby i zmêczony trudem zaczerniania papieru. Na³ogowiec tego zaczerniania. Ile ju¿ zapisanych stosów. Ani dzieciaka, nic. Jednak po uprzytomnieniu sobie jego ostatniego pytania poczu³em siê nie taki ca³kiem samotny. To pytanie ³¹czy³o nas przecie¿. Jego i mnie. Tak oto pomyœla³em i zapatrzy³em siê na tê wielk¹ budowê obroœniêt¹ rusztowaniem, z widocznymi tu i ówdzie ruchliwymi figurkami pracuj¹cych ludzi. Ich te¿. 21 W obliczu œmierci By³ styczniowy, zimny poranek. Niemcy opuœcili miasteczko noc¹. Tylko w domku przy szosie prowadz¹cej na zachód pozosta³a ta gruba Stahlowa. Mê¿czyŸni pod najwiêksz¹ kamienic¹, zwan¹ Pekinem, naradzali siê z o¿ywieniem. Zacina³ ostry wiatr. Kasztany za torem kolejki giê³y siê smêtnie, nagie i czarne. – Konfidentka! – ch³opcy pos³yszeli z³e, okupacyjne s³owo. – Konfidentka! – powtarzali mê¿czyŸni pod Pekinem. – Bêdzie heca – Piegowaty, co mieszka³ na Budach, zaciera³ d³onie. Przysun¹³ siê do mê¿czyzn. Ale oni przegonili go zaraz. Tramwajarz Adamiec wskaza³ na domek przy szosie. Mê¿czyŸni poruszyli siê niespokojnie. Twarze mieli zaciête i drapie¿ne. – Ona ju¿ dawno dosta³a wyrok – mówi³ Piegowaty – znaczy od tych z konspiracji, i nie zd¹¿yli... Krzysztof spogl¹da³ na ten szary domek z czerwonym dachem. Taki jak inne w miasteczku. Jedynie bardziej na uboczu. – Idziemy! – krzykn¹³ krawiec, przezywany £ata na £acie. Ruszyli tam ca³¹ gromad¹. Nawet pan Osochin, w³aœciciel restauracji „Wenecja”, pod¹¿y³ za nimi. Szed³ najwolniej, pow³ócz¹c drewnian¹ nog¹. – ChodŸ – rzek³ Piegowaty, przywódca ch³opców z tej ulicy. Lecz ojciec Krzysztofa mia³ zaciœniête usta, przytrzyma³ go za ramiê. Piegowaty pobieg³ za mê¿czyznami. Inni ch³opcy te¿ wynurzyli siê z bramy Pekinu. Krzysztof wróci³ z ojcem do domu. – No i co? – zapyta³a matka. Ojciec pokiwa³ g³ow¹. Matka westchnê³a. A ojciec stan¹³ przy bibliotece i dziwacznym, dr¿¹cym gestem g³adzi³ ksi¹¿ki. Patrzy³ na z³ocone tytu³y na grzbietach. I zaraz jego d³oñ siê cofnê³a. – Ksi¹¿ki – powiedzia³. – Piêkny œwiat humanistów... Bezradny œwiat humanistów... Krzysztof poczu³, ¿e dzieje siê coœ strasznego. Nawet pytaæ o nic ju¿ nie chcia³. By³a cisza. Uliczka opustosza³a. Gdzieœ zaszczeka³ pies. U Krzywookiego – pomyœla³ Krzysztof. Szczekanie psa urwa³o siê. Z powrotem cisza styczniowego poranku. Wrony zastyg³y martwo na telegraficznym drucie. Krzysztof zacz¹³ liczyæ te czarne ptaki, poutykane ciasno jak na grzêdzie. Jednak w po³owie odleg³oœci miêdzy dwoma s³upami zaprzesta³. Pomyœla³ o tych, którzy pobiegli tam, do ostatniego domku przy szosie. Niespodzianie uliczkê wype³ni³y krzyki. – Wrócili – powiedzia³ ojciec i twarz mu siê znowu œci¹gnê³a. Nakaza³ Krzysztofowi nie wychodziæ nigdzie. Sam zaœ rozpocz¹³ nerwowy spacer po przek¹tnej pokoju. Krzysztof wymkn¹³ siê z mieszkania kuchennymi drzwiami. Pobieg³ pod Pekin. Natkn¹³ siê tam na zadyszanego Cygana. Mê¿czyŸni ju¿ stali w bramie. £ata na £acie drepta³ podniecony i szczerzy³ w uœmiechu bezzêbne dzi¹s³a. – To on! – Cygan wskaza³ Felka Piaskarza, milcz¹cego ch³opa o czarnym zaroœcie. Felek Piaskarz æmi³ papierosa. Ciê¿ko zwiesi³ g³owê. – Nale¿y ci siê æwiartka – powiedzia³ pan Osochin, w³aœciciel restauracji „Wenecja”. Poklepa³ go po plecach. Piaskarz odtr¹ci³ jego rêkê i ni¿ej pochyli³ g³owê. 22 – On! – powtórzy³ Cygan wpatruj¹c siê w niego z podziwem i strachem zarazem. – I powiesili – powiedzia³ i wzdrygn¹³ siê. Krzysztof pobieg³. Piegowaty i inni ch³opcy byli jeszcze na miejscu. W otwartej furtce wisia³a ona. Ta gruba Stahlowa. Krzysztof podszed³ bli¿ej. Patrzy³ na cia³o bezw³adnie zwisaj¹ce z poprzecznego prêta nad furtk¹. Sukienka, sine nogi i zsuniête w niechlujnych fa³dach poñczochy. G³owa opad³a jak z³amana tarcza s³onecznika, w³osy zas³ania³y twarz. Pierwszy raz zobaczy³ œmieræ z bliska. Jeszcze niedawno widzia³ tê grub¹ Stahlow¹, jak sz³a do sklepu pana Maslicha, i s³ysza³, jak ¿artowa³a z podpitymi banszucami przy ulicznej pompie. A teraz tylko sztywny, pokurczony kszta³t. Piegowaty uœmiechn¹³ siê g³upawo i zbli¿y³ do powieszonej kobiety. Pewnym, dziarskim krokiem. I kred¹ wyrysowa³ na jej plecach ko³o, w tym kole drugie, mniejsze, trzecie, czwarte. Sweterek mia³a zielony. Bia³e, kredowe ko³a by³y bardzo wyraŸne. – Strzelnica! – og³osi³ Piegowaty. Odchodzi³ krokiem równym, wymierzonym. Ustala³ odleg³oœæ. Zatrzyma³ siê przy schodkach jej domu. Zmru¿y³ oczy. Z kieszeni wyci¹gn¹³ procê. Inni ch³opcy patrzyli w milczeniu. Ma³y Kapucha nie wytrzyma³ i odwróci³ g³owê. Piegowaty powoli, z namys³em naci¹ga³ gumê. Ale nie zd¹¿y³ wypuœciæ z niej kamienia. Krzysztof wyrwa³ mu procê. Ze wœciek³¹ pasj¹ zacz¹³ ³amaæ wide³ki, szarpaæ gumê. – Coœ ty!... – oczy Piegowatego zaiskrzy³y siê niebezpiecznie i rêkoma tak zako³ysa³, jakby sposobi¹c siê do uderzenia. Jednak Krzysztof nie zl¹k³ siê go wcale. I broniæ siê te¿ nie mia³ zamiaru. Tylko sta³ i patrzy³ na tamtego z pogard¹. Piegowaty przest¹pi³ z nogi na nogê, spojrza³ na swoje piêœci, rozluŸni³ je i chrz¹kn¹³ z zak³opotaniem. Popatrzy³ na ch³opców. Ale oni wszyscy twarze mieli wrogie, odpychaj¹ce. – Szkoda procy – wymamrota³. I wyci¹gn¹³ rêkê. Krzysztof jego d³oni nie przyj¹³. Dalej patrzy³ z pogard¹. Piegowaty poczerwienia³. Niezgrabnie manewrowa³ odtr¹con¹ d³oni¹, schowa³ za plecy, wysun¹³ do przodu; wreszcie w³o¿y³ do kieszeni. Wtedy to na schodach tego domku z czerwonym dachem pokaza³a siê babka ma³ego Kapuchy, objuczona pierzyn¹ i kilkoma poduszkami. Jeszcze raz zajrza³a do wnêtrza, zastanawiaj¹c siê, czy nie powróciæ tam znów. – Rozdrapali wszystko – powiedzia³a zrzêdliwie. Schodzi³a po stopniach bardzo powoli, uginaj¹c siê pod ciê¿arem swojego ³upu. Uchyli³a nieco g³owê i obojêtnie minê³a wisz¹c¹ w furtce kobietê. Pocz³apa³a ulic¹ i zaraz zniknê³a za parkanem. Cicho by³o i straszno. Ch³opcy stali nieruchomo i nie czuli wcale zimnicy przenikaj¹cej za ubranie. 23 Dawna niedziela Lucyna by³a córk¹ s¹siadów. Ju¿ malowa³a siê i spogl¹dali na ni¹ mê¿czyŸni. Mój ojciec te¿. – Ho¿a – powiada³. My, ch³opcy z paki Janka Piechura z Bud, podgl¹daliœmy Lucynê. Nad stawem w trzcinach zobaczyliœmy, jak opala³a siê nago. Le¿a³a z szeroko rozrzuconymi nogami i wszystko by³o tam widaæ. Któryœ z nas nadepn¹³ na such¹ ga³¹zkê. Poderwa³a g³owê i patrz¹c w gêstwê trzcin, gdzie siedzieliœmy zaczajeni, rozeœmia³a siê krótko. Swej nagoœci nie skry³a i mogliœmy dalej patrzeæ. Mimo to, jak smagniêci biczem przez ten jej krótki, pob³a¿liwy œmiech, wynieœliœmy siê stamt¹d. Kobiety pod sklepem pana Trakula mówi³y o niej czêsto i zawsze z niechêci¹. A sama Trakulowa nazywa³a j¹ rogówk¹. Milk³y jednak, kiedy w pobli¿u pokazywa³a siê matka Lucyny. Ale to milczenie te¿ by³o wymowne. Patrzy³y na ni¹ uwa¿nie. Matka Lucyny pochyla³a g³owê i oddala³a siê spiesznie. Lucyna kombinowa³a z Niemcami. Tak powiedzia³ Janek Piechur z Bud. I jeszcze powiedzia³, ¿e za karê maj¹ jej ogoliæ g³owê. S³ysza³ w restauracji u Dziadka. Przyczai³ siê w bilardowej sali pod sto³em i mê¿czyŸni rozmawiali o Lucynie. – Ogol¹ jej ³eb – powiedzia³ z satysfakcj¹ Janek Piechur z Bud. Lucyna chodzi³a z niemieckimi ¿o³nierzami. To by³a prawda. Sam widzia³em. Pierwszy by³ ten m³ody lotnik. Oni kwaterowali w szkole. Stawa³ przy pompie na naszej ulicy i Lucyna wychodzi³a do niego. Szli ¿wirow¹ drog¹ na forty. Lucyna, strojna i wymalowana, energicznie stawia³a kroki. M³ody lotnik obejmowa³ j¹ i tak szli. Kobiety wygl¹da³y z okien i bram. Z³orzeczy³y po cichu. Mê¿czyŸni milczeli. W milczeniu spogl¹dali na Lucynê. Jesieni¹ zacz¹³ przyje¿d¿aæ na nasz¹ ulicê ten drugi, oficer, w wysokiej, wygiêtej czapce ze srebrnymi galonami. Na d³oniach mia³ ciasne skórzane rêkawiczki. Spogl¹da³ na zegarek i przyciska³ klakson w samochodzie. DŸwiêk klaksonu by³ ostry, niecierpliwy. Lucyna wychodzi³a. Oficer podnosi³ d³oñ i wskazywa³ na tarczê zegarka. Lucyna uœmiecha³a siê sennie. Oficer te¿ uœmiecha³ siê do niej. Lucyna tak piêknie wygl¹da³a. Sta³em przy p³ocie w krzakach bzu i widzia³em j¹ z bliska. Raz nawet zapragn¹³em opowiedzieæ jej najpiêkniejsze ksi¹¿ki, które przeczyta³em. Widzia³em ju¿ jej oczy pe³ne przejêcia. Przecie¿ opowiada³bym najlepiej, jak potrafiê. A od pewnego czasu widywa³em Lucynê z Czarnym Olkiem. Czarny Olek s³yn¹³ z brawurowego skoku do poci¹gu w pe³nym biegu. Pru³ kolejowe transporty. Nie ba³ siê wcale banszuców i dosta³ dwa postrza³y, jeden w rêkê, drugi w ucho. Ucho z tego powodu mia³ poszarpane strzêpiasto, z sin¹ blizn¹, która w s³oñcu lœni³a purpurowo. Wszystkie dziewczyny w naszym miasteczku marzy³y skrycie o Czarnym Olku. Czarny Olek patrzy³ tylko na Lucynê i nie s³ucha³ tego, co o niej mówiono. Karolka Bilardzistê za jedno z³e s³owo o niej zbi³ strasznie. Karolek ju¿ le¿a³, a Czarny Olek jeszcze kopa³ go zawziêcie. Nawet baby z targu trzyma³y przy nim na wodzy swoje jêzyki. Czarny Olek by³ sta³ym ich dostawc¹. Kupowa³y od niego kupony bielskiej we³ny, skrzynki pomarañcz, puszki sardynek, koniaki w kolorowych butelkach i papierosy najlepszych gatunków. Czarny Olek wsuwa³ niedbale zwitki banknotów do kieszeni i hojnie stawia³ wódkê u Dziadka. – Zaczadzi³a go – powiadali szeptem mê¿czyŸni przy bilardzie. 24 Ale sami te¿ zach³annie popatrywali na Lucynê. My, paka Janka Piechura z Bud, zobaczyliœmy pewnego razu, jak ten gruby, co robi³ interesy z gettem, wybieg³ od Dziadka i zatrzyma³ Lucynê. Coœ powiedzia³, uœmiechaj¹c siê wstrêtnie. Przyci¹gn¹³ j¹ do siebie i chcia³ poca³owaæ. Naraz wrzasn¹³, puœci³ j¹ i zas³oni³ d³oni¹ twarz. Lucyna odesz³a nieœpiesznie. – Ona lubi tylko mundurowych – wykrztusi³ gruby przyk³adaj¹c chustkê do przeoranego paznokciami Lucyny policzka. Z Czarnym Olkiem Lucyna najchêtniej spacerowa³a t¹ drog¹ od krzy¿a, wœród pól. My, paka Janka Piechura z Bud, skradaliœmy siê za nimi zbo¿em. Oni siadywali przy Kaczym Stawie. Czarny Olek ca³owa³ Lucynê. Osuwali siê na ziemiê i d³ugie, opalone nogi Lucyny pokazywa³y siê spod spódniczki. – Chetaj¹ siê – powtarza³ chrapliwie Janek Piechur z Bud. Odwracaliœmy g³owy od wygniecionego miejsca w zbo¿u, gdzie le¿a³o tych dwoje. Odchodziliœmy po cichu i póŸniej Janek Piechur z Bud naœladowa³ rozko³ysany, niedba³y krok Czarnego Olka. – On jest najlepszy ze wszystkich na kaliskim torze – mówi³. I tak jak Czarny Olek paradowa³ z niedopa³kiem papierosa przylepionym do dolnej wargi. W ten letni niedzielny poranek wybieg³em przed dom i zastanawia³em siê, jak zacz¹æ dzieñ. Piekarz Jenszura ju¿ gania³ swoje go³êbie. Stado wirowa³o w zwartym szyku ponad domami. Obserwowa³em samotnego go³êbia, który od³¹czy³ siê od stada i wybra³ przeciwny kierunek. Obserwacjê nieba przerwa³ przenikliwy krzyk w s¹siedztwie. Zbli¿y³em siê do p³otu i zobaczy³em Czarnego Olka. Wlók³ za w³osy Lucynê. Czepia³a siê jego butów i powtarza³a: – Kochany, nie! Kochany, nie! Czarny Olek kopniêciem otworzy³ furtkê i wyci¹gn¹³ j¹ na ulicê. Okrêci³ faliste, jasne w³osy Lucyny doko³a d³oni i podniós³ j¹ z ziemi. Widzia³em jej wykrzywion¹ bólem twarz. – Mieli ciê ogoliæ – powiedzia³ Czarny Olek. – Ja ich zast¹piê! Zatrzyma³ siê przy pompie. Ciaœniej okrêci³ na d³oni jej w³osy. W drugim rêku trzyma³ no¿yce. Ciachn¹³. Pukiel w³osów upad³ na ziemiê. Ciachn¹³ jeszcze raz. Lucyna nie broni³a siê. Tylko p³aka³a. I tak ci¹³ zawziêcie. Z³ote w³osy Lucyny œcieli³y siê na ziemi przy ulicznej pompie. Z s¹siedniego ogródka wybiegli dwaj jej bracia, Stanis³aw i Tadeusz. Krêpi, pleczyœci mê¿czyŸni. Wysun¹wszy przed siebie rêce, szeroko rozkraczeni na przygiêtych nogach, zbli¿ali siê do Czarnego Olka. Czarny Olek puœci³ Lucynê. Osunê³a siê na ziemiê. Jej bracia zachodzili go z dwóch stron. Czarny Olek zaœmia³ siê i skoczy³ do tego, który by³ bli¿ej. G³owa starszego brata Lucyny, Tadeusza, zaczê³a chwiaæ siê bezw³adnie. Upad³. Równoczeœnie ten drugi, Stanis³aw, zaskowycza³ z bólu. Czarny Olek, nie odwracaj¹c siê, kopn¹³ go w brzuch. Stanis³aw wczepi³ siê w jego ramiê. Miotali siê chwilê. Stanis³aw zwiotcza³ i ciê¿ko osun¹³ siê na kolana. A Tadeusz ockn¹³ siê i na czworakach pe³zn¹æ zacz¹³ w stronê Czarnego Olka. Po drodze zagarn¹³ le¿¹ce na ziemi no¿yce. Lucyna, krzycz¹c strasznie, rzuci³a siê na niego. Ugryz³a go w rêkê. No¿yce wypad³y z jego d³oni. Wkrótce obaj bracia Lucyny uciekli, kulej¹c i z³orzecz¹c bezsilnie. Za nimi powoli pod¹¿y³a Lucyna. W furtce obejrza³a siê jeszcze. Czarny Olek sta³ na szeroko rozstawionych nogach. Wysoki, nieruchomy. Zawin¹³ rêkawy koszuli. Poruszy³ parê razy r¹czk¹ pompy. Nadstawi³ g³owê pod strumieñ wody. Otrz¹sn¹³ siê i przyg³adzi³ grzebykiem zmoczone w³osy. W s³oñcu b³yszcza³y granatowo. W s³oñcu b³yszcza³y te¿ porzucone na ziemi no¿yce. I znów zapanowa³a leniwa cisza niedzielnego poranka. Na niebie œnie¿n¹ plam¹ wirowa³y go³êbie. 25 Przeœladowca By³ to starszy ch³opak. Ju¿ nie bawi³ siê z nami. Œci¹ga³ wêgiel z kolejowych transportów i nawet strzelali do niego Niemcy. Filip widzia³ go w akcji. Za szczêœliwick¹ parowozowni¹, tam gdzie rozwidlaj¹ siê tory, wskoczy³ na stopieñ ostatniego wagonu i jak akrobata posuwa³ siê po dachach do przodu sk³adu. A banszucowi, który wybieg³ z budki wartowniczej, przes³a³ d³oni¹ szydercze pozdrowienie. Filipa ogarn¹³ podziw, kiedy tak patrzy³ na to groŸne widowisko. Nazywano go Cyganem, bo cerê mia³ œniad¹ i w³osy czarne, faliste. Mieszka³ przy cegielni, w drewnianym Pekinie. Wiêc Filip id¹c do stajni ojca Rudego, gdzie zbierali siê ca³¹ pak¹, czêsto spotyka³ Cygana. Chodzi³ szerokim, rozko³ysanym krokiem, jak marynarz, mia³ zsuniêt¹ zawadiacko na ty³ g³owy kraciast¹ cyklistówkê z pomponem i przylepiony do wargi papieros. I ten Cygan w³aœnie uporczywie przeœladowa³ Filipa. Wyrasta³ nagle nie wiedzieæ sk¹d i ¿adnej nie mog³o byæ ucieczki. Filip stawa³ wtedy jak wryty i czerwienia³. Tamten uœmiecha³ siê z³oœliwie i cedzi³: – Te, laluœ, jak siê masz! Rozpoczyna³o siê to haniebne upokarzanie. Cygan poszturchiwa³ go, robi³ syfon z nosa, puszcza³ dym w oczy i powtarza³ z upodobaniem: – Laluœ! – Wykrêca³ mu d³oñ i pyta³: – Boli? – Nie – przeczy³ Filip, a ból by³ nieznoœny. – Gdzie lecisz? – Cygan zadawa³ nastêpne pytanie. – Do ch³opaków – odpowiada³ Filip. Cygan parska³ œmiechem, ods³ania³ ¿ó³te, szerokie zêby. – Do ch³opaków... – powtarza³. – I w co siê bawicie, gnojki? Pewnie w Niemców i partyzantów, tak? Filip przytakiwa³. – Partyzant! – Cygan coraz boleœniej wykrêca³ mu d³oñ. Opuszcza³ Filip g³owê. Nie chcia³, ¿eby tamten widzia³ ³zy, które mimowolnie sp³ywa³y mu po policzkach. – Takich partyzantów to ja na wagê, jedn¹ grab¹ za³atwiam trzech! – che³pi³ siê Cygan. To nie by³a pusta przechwa³ka. Bardzo silny. Nawet Rudy go unika³. Jego te¿ kiedyœ zatrzyma³ Cygan i odebra³ mu piêkn¹ finkê z czarn¹ rêkojeœci¹. Tote¿ podczas ka¿dego takiego spotkania ogarnia³ Filipa parali¿uj¹cy strach. Co przeœladowca wymyœli dzisiaj? Czy bêdzie targaæ za uszy, kopnie w kostkê? A mo¿e podstawi nogê i przewróci na bruk... Mnóstwo mia³ sposobów. Przetrz¹sa³ Filipowi kieszenie i zabiera³ przeró¿ne rzeczy. Drobne pieni¹dze, scyzoryk w per³owej oprawie, srebrn¹ monetê z Marsza³kiem, klisze, bursztyn, grzebieñ, o³ówki. Kiedy coœ mu siê szczególnie spodoba³o, to mówi³: – Ca³kiem mo¿liwie siê postara³eœ. Zabrane przedmioty nazywa³ okupem. – Marny okup – mówi³ i szczypa³ go w szyjê. – Na drugi raz, jak bêdzie taka lichota... Sta³ Filip zupe³nie bezradny. Tamten, zakoñczywszy rewizjê, odprawia³ go niedba³ym gestem: – Wolny jesteœ. Chowa³ siê Filip w bramê czy w krzaki za p³otem i p³aka³ z bezsilnoœci. Niedawno widzia³ ³apankê na tych ze szmuglem. Po peronie biegali ¿andarmi z wielkimi wilczurami. Zatrzymali w tunelu mê¿czyznê. Kopali go i ok³adali gum¹. Odebrali jakieœ zawini¹tko. Mê¿czyzna zap³aka³. By³ to stary, zgarbiony cz³owiek. – Nienawidzê – szepta³ Filip. – Nienawidzê. 26 Tego ranka wszyscy z bandy Rudego mieli zebraæ siê w opuszczonej cegielni. Rudy wymyœli³ now¹ zabawê. Jego ojciec czyta³ tajne gazetki i stamt¹d dowiedzia³ siê, ¿e Niemcy zostali okr¹¿eni w Stalingradzie. – Znaczy kocio³ – t³umaczy³ Rudy. Mieli wiêc podzieliæ siê na dwie grupy. Oblê¿eni i oblegaj¹cy. Podzia³ dokonaæ siê mia³ drog¹ losowania. Filip szykowa³ siê w poœpiechu. Zastanawia³ siê, jakie miejsce zostanie wybrane na Stalingrad. Cegielnia czy stare carskie forty... Decyzja mia³a nale¿eæ do Rudego. Bardzo pragn¹³ znaleŸæ siê wœród oblegaj¹cych. Sparzy³ usta zbo¿ow¹ kaw¹. Odsun¹³ z niechêci¹ spodek z cebul¹ w rzepakowym oleju, a chleb schowa³ do kieszeni. Wymkn¹³ siê cichaczem z domu. Biegn¹c wymachiwa³ ciupag¹. By³a to ciupaga ojca z ostatniej przedwojennej wycieczki do Zakopanego. Stalowy toporek na dêbowym drzewcu obitym ozdobnymi blaszkami. Przed sodowiarniê pana Maslicha podjecha³ motocykl z przyczep¹. Dwaj ¿andarmi dobijali siê do drzwi sklepu. Filip zatrzyma³ siê i patrzy³ na nich z pob³a¿liwoœci¹ zwyciêzcy. Ju¿ by³ oblegaj¹cym Stalingrad. Wtedy to ktoœ chwyci³ go za ko³nierz. Równoczeœnie poczu³ dotkliwe szturchniêcie. Obejrza³ siê i od razu prys³ dobry nastrój tego ranka. Za nim sta³ Cygan. – Te, partyzant, na akcjê? – zapyta³ wrednie. Popatrzy³ z zainteresowaniem na ciupagê. – Prawdziwa siekierka! – Wyci¹gn¹³ rêkê. Filip odskoczy³. – Nie dam – powiedzia³. Cygan gwizdn¹³ leciutko. – Nie dasz? – zdziwi³ siê. Filip zdecydowa³ siê nagle. D³u¿ej nie móg³ tego znosiæ. – Nie dam! – powtórzy³ za³amuj¹cym siê z przejêcia g³osem. Jednak narasta³ w nim strach. Te oczy Cygana zwê¿aj¹ce siê w kose szparki. Ale nie móg³ ju¿ inaczej. Odrzuci³ za siebie ciupagê, zacisn¹³ piêœci. Stan¹³ w wyczekuj¹cej pozycji, któr¹ podpatrzy³ u starszych ch³opców bij¹cych siê nad gliniank¹. I choæ s³aboœæ ogarnia³a zdradziecko, to jednak piêœci trzyma³ nadal zaciœniête. Cygan chwyci³ go obur¹cz za ko³nierz bluzy. Przyci¹gn¹³ do siebie. Potrz¹sn¹³ Filipem niczym kuk³¹. – Nie dasz? – zachichota³. – Nie – powiedzia³ Filip i przymkn¹³ oczy. Cygan uderzy³ go w twarz. Znów zachichota³. I ponowi³ uderzenie. Dwaj ¿andarmi na ganku sodowiarni spogl¹daæ zaczêli w ich stronê z zainteresowaniem. Ten wy¿szy odstawi³ kufel z piwem. Zbieg³ po schodkach. Zbli¿y³ siê do ch³opców. Skrzypia³y jego buty. Twarz mia³ ostr¹, ptasi¹, a na piersiach przewieszony pistolet maszynowy. – Raus!! – wrzasn¹³. Chwyci³ za w³osy Cygana, odci¹gn¹³ mu g³owê do ty³u i kolb¹ automatu z rozmachem uderzy³ w plecy. Cygan stêkn¹³, jego d³onie puœci³y bluzê Filipa. Chwilê sta³ na uginaj¹cych siê nogach. Wytrzeszczy³ oczy, na wargach pokaza³a siê pienista krew. Osun¹³ siê na bruk. ¯andarm tr¹ci³ go niedbale b³yszcz¹cym czarnym butem. – So... gut... Kind – uœmiechn¹³ siê do Filipa. Zalecia³o wódk¹ i wod¹ koloñsk¹. Odszed³ równym, sprê¿ystym krokiem. Zaszwargota³ do tego drugiego. Œmiech. Warkot motoru. Odjechali. Cygan nogi mia³ podkurczone i twarz ukryt¹ w ramionach. Filip pochyli³ siê nad nim. – Cygan – powiedzia³ – Cygan... Podsun¹³ mu swoj¹ ciupagê. – Jak chcesz, to sobie j¹ weŸ... Tamten nie poruszy³ siê nawet. Wtedy Filip siê rozp³aka³. I tak sta³ zupe³nie bezradny na tej pustej, martwej uliczce przed sodowiarni¹. Dopiero po chwili z bram zaczêli wynurzaæ siê ludzie. Ostro¿nie, rozgl¹daj¹c siê doko³a zbli¿ali siê do le¿¹cego na bruku Cygana. 27 Rudy kot Janowi Józefowi Szczepañskiemu Lód ju¿ puszcza³. Przy brzegu pêka³ d³ugimi rysami. Dalej pokazywa³y siê ciemne oczy wody, œciœniête grubymi, spiêtrzonymi bry³ami. Mê¿czyzna w œrednim wieku stan¹³ przy pochy³ym drzewie. Patrzy³ w wodê. Zaczyna³a siê wiosna. Z ga³êzi pochy³ego drzewa wysuwa³y siê ju¿ maleñkie zielone p¹czki. Patrzy³ na lód i wodê. D³oni¹ muska³ te ledwo wyczuwalne jeszcze p¹ki. Nagle pos³ysza³ przeraŸliwy wrzask. Obejrza³ siê. Za nim, w kotlince, kilku wyrostków osacza³o kota. Zwierzê miota³o siê jak oszala³e. Rzucili siê na niego. Przycisnêli do ziemi. Mê¿czyzna w œrednim wieku uœmiechn¹³ siê i odwróci³ g³owê. Oni te¿ polowali na koty. Te¿ przychodzili nad to jeziorko. Ciemne oczy wody i namiêk³e kocie œcierwo, które wyp³ywa³o na powierzchniê. W tym samym miejscu co dzisiaj znajdowa³o siê œmietnisko. Mieszkañcy baraków tutaj wyrzucali wszystkie odpadki. Na tych odpadkach ¿erowa³y zdzicza³e koty. Oni zaczajali siê najczêœciej wiosn¹, kiedy zwierzêta traci³y czujnoœæ, zajête swoj¹ mi³oœci¹. Zarzucali worek albo siatkê. Kot szamota³ siê, drapa³ i gryz³. Ale ju¿ by³ ich. Wypl¹tywali z pu³apki zdobycz, chwytali za ogon, nabierali rozmachu i rzucali na jeziorko. Koty umiej¹ p³ywaæ. Jedne szybciej, inne wolniej. Stawali na brzegu i celowali z proc. Ró¿ne bywa³y. Zdarza³y siê takie, co po pierwszym uderzeniu kamieniem tonê³y od razu. A nieraz dopiero po którymœ tam trafieniu kot chowa³ ³eb i nie pokazywa³ siê wiêcej. Koty maj¹ bardzo twarde ¿ycie. Ró¿ne bywa³y. Koci wrzask znów siê powtórzy³. Tym razem jeszcze przeraŸliwszy. Spojrza³ w stronê kotlinki. Oni, ci m³odzi, siedzieli w kucki i coœ tam robili. Koci wrzask nie ustawa³. Mê¿czyzna w œrednim wieku zbli¿y³ siê do kotlinki. Oni, ci m³odzi, byli obtatuowani. On te¿ by³ poznaczony wzorami. A kot by³ rudy. Wpychali go w stary, popêkany œniegowiec. Ju¿ tylko ³eb wystawa³ stamt¹d. Œcisnêli go za szyjê. Otworzy³ pysk, ró¿owy w œrodku i pe³en bia³ych, ostrych zêbów. Charczeæ zacz¹³. Jeden z m³odych wyj¹³ z kieszeni obcêgi. Dwaj pozostali szeroko rozci¹gnêli kotu szczêki. Rozleg³ siê chrzêst i zgrzyt. Ten uzbrojony w obcêgi szybko uniós³ rêkê. Zakl¹³. – Gryzie. Obejrza³ d³oñ. Wyssa³ krew z palca. – Rudy – splun¹³. – Wredny. Mê¿czyzna w œrednim wieku podszed³ bli¿ej i spojrza³ miêdzy nich na ziemiê. Oni wyrywali mu zêby. Ju¿ drugi kie³ znalaz³ siê w ¿elaznych kleszczach. Kot wyba³uszy³ oczy. Trzymali go mocno za szyjê. Ostrzy¿ony na je¿a szarpn¹³ obcêgami. – Ale ma zêbiska! – powiedzia³ odchylaj¹c siê do ty³u. Z kociego pyska pociek³a krew. – Fajnie, fajnie!!! – powtarza³ drugi jak w ekstazie. W³osy mia³ d³ugie, t³uste i na twarzy by³ kostropaty. – Trzeba mu usun¹æ wszystkie – powiedzia³ trzeci i zatar³ d³onie. Ten z obcêgami znów pochyli³ siê nad zwierzêciem. – Nie! – krzykn¹³ mê¿czyzna w œrednim wieku. Rzuci³ siê na nich. Jednego zawadzi³ butem. Drugiego trafi³ piêœci¹. Z trzecim najtrudniej mu posz³o. Silny i zwinny. Robi³ uniki. 28 Warcza³ z wœciek³oœci jak pies i nawet ugryŸæ próbowa³. Niebezpiecznie wymachiwa³ obcêgami. Ale wytr¹ci³ mu je z d³oni celnym kopniakiem. Uda³o mu siê chwyciæ go za klapy i przyci¹gn¹æ do siebie. Na czole mia³ wytatuowan¹ gwiazdkê. Plu³ i próbowa³ wcisn¹æ mu palce w oczy. Mê¿czyzna zwali³ go wreszcie na ziemiê uderzeniem g³owy w podbródek. Podniós³ z ziemi obcêgi i rzuci³ je do wody. Nie trafi³. Osiad³y na grubym lodzie. Rudy kot miota³ siê w gumowej cholewie. Ciasna by³a i nie móg³ siê z niej wydostaæ. Ruchami miêœni spowodowa³, ¿e œniegowiec wraz z nim potoczy³ siê po ziemi. – Jak myœmy to robili – powiedzia³ mê¿czyzna w œrednim wieku – to on mia³ szansê wy¿yæ. Pochyli³ siê nad zwierzêciem. Kot stuli³ uszy, w jego oczach by³o przera¿enie. Pysk mia³ rozchylony i widaæ by³o puste, rozorane dzi¹s³a, z których s¹czy³a siê krew. Przycisn¹³ kolanem stary, popêkany œniegowiec i obur¹cz ci¹gn¹æ pocz¹³ zwierzê, które próbowa³o wcisn¹æ siê jak najg³êbiej. Uchwyci³ kota za przednie ³apy i uwolni³ z gumowca. Na chwilê rudy kot, przyp³aszczywszy siê do ziemi, znieruchomia³ zupe³nie. Nagle wyprysn¹³ wielkim susem i znik³ wœród ha³d œmieci. Pozosta³ po nim krwawy œlad. Kiedy mê¿czyzna w œrednim wieku uniós³ g³owê, zobaczy³, ¿e ci m³odzi zbli¿aj¹ siê do niego. Otaczali go jak zbite, ale ci¹gle wœciek³e psy. W d³oni jednego z nich b³ysnê³a ¿yletka. Rozstawi³ szeroko rêce, czeka³. 29 «Era» Ceju trz¹s³ siê bardziej ni¿ zwykle. – Przeprawi³em siê – zdo³a³ wykrztusiæ. – Zaœmieli siê. – Zaprawiæ, to rozumiem – rzek³ Zygi – ale przeprawiæ siê... – Za du¿o by³o – wytrz¹s³ z siebie Ceju. Stali pod „Er¹”. Tak jak co dzieñ. Przez szybê widzieli tych pierwszych klientów, co ju¿ pili. Jeden koñczy³ trzeci browar. £apczywie jak pierwszy. Prosto z butelki, tylko grdyka tañczy³a mu pó³eczkê. – Ostre tempo narzuci³ – rozeœmia³ siê Bogdanek – przeprawi siê przed czasem. £akomie prze³kn¹³ œlinê. Nie tylko Ceju by³ chory. Ka¿dy z nich czu³ wczorajszy dzieñ. Bogdanek wieczorem wyl¹dowa³ na Krowiej i tam go ci giganci, œmieciarze, salicylem kosmetycznym czêstowali. – Oni „pyki” na to mówi¹ – przypomnia³ sobie – mocne, podniebienie parzy. Zygi pochla³ nad Jeziorkiem. – Boki bol¹ – siekn¹³. – Ktoœ mi musia³ dokopaæ. A Ceju tylko rêk¹ macha³. – M³ode jesteœmy – powiedzia³ p³aczliwie – i takie ju¿ umêczone. Oczy mu dêba stanê³y i pustym ¿o³¹dkiem szarpaæ zaczê³o. Opar³ siê o mur i wepchn¹³ do gard³a paluchy. Pustym ¿o³¹dkiem zatarga³o bez skutku. Os³onili go plecami. Akurat gliniarz przechodzi³. W „Erze” ju¿ narodu trochê siê zebra³o. Ale nikt znajomy. Handluj¹cy element z bazaru. Starych, sinych ch³opów kilku. Gapili siê na nich przez szybê. „Era” jak raj. Wejœæ, zamówiæ. Staæ albo usi¹œæ. Ale jak? – Na po¿yczkê szansy nie ma – westchn¹³ Zygi. – Kto ci po¿yczy – ramionami wzruszy³ Bogdanek. Po drugiej stronie ulicy flaszkê w bramie rozpijali. We dwóch. Odbili i gul, gul... Patrzyli i a¿ im same grdyki do wtóru pracowaæ zaczê³y. Bogdankowi i Zygiemu. Ceju na razie siê nie liczy³. Pó³trup. Budzi³o siê ¿ycie. Uœmiecha³o do niektórych. Ch³opy czerwone spacerowo sobie krocz¹. Zêby szczerz¹. Przekomarzaj¹ siê. Szlugi pal¹. Skrêcili w prawo. Gdzie id¹? Wiadomo, do „Inwalidów”. – Usi¹d¹ se, wkurwejebane, przy stoliku... Flaszka zimna jak sie masz... – rozmarzy³ siê Zygi poeta. – Kelner siê k³ania, oni tatara na zak¹skê albo flaki... Ceg³¹ se podsypi¹... – Nie mów mi o ¿arciu! – jêkn¹³ Ceju. – Obrzydliwy dziœ jestem. Ceju pó³trup. Dopiero jeden browar, drugi, nie mówi¹c o stakanie czystej... Przeszed³ jeden znajomy. Uœmiechnêli siê na wszelki wypadek do niego. Rêk¹ im odmacha³ i pobieg³ dalej. A choæ patrzyli mu w oczy, jak ich mija³, to tak swoimi œlepiami zamanewrowa³, ¿eby nie zderzyæ siê z ich spojrzeniem natarczywym, co to cynk mu dawa³o chrzeœcijañski, b³agalny. Polecia³, dobrze ubrany, z wypchan¹ skór¹ na zadzie. – Nygus – warkn¹³ Zygi. – Takiego tylko po ciemaku przykarauliæ – rzek³ mœciwie Bogdanek i a¿ mu szczêki w zwarciu zaskrzypia³y. Bogdanek ostry, s³ów na wiatr nie rzuca. 30 Czas ci¹gn¹³ siê jak guma. Dopiero ranek. Niektórzy jeszcze do roboty lec¹. A im tak siê wydawa³o, ¿e nie wiem jak d³ugo ju¿ stoj¹. Bogdanek rêce do kieszeni wsun¹³ i tym jednym swoim okiem ca³¹ ulicê pod obstrza³em trzyma³. Jedno mia³ oko, drugie straci³, jak go do pud³a zamknêli. Zygi ³eb zwiesi³ i jeszcze temu, co siê nie chcia³ zatrzymaæ, szeptem bluzga³. Ceju to siê wcale nie liczy³. Niby sta³, a jakby go nie by³o. Tak czekali. Zobaczyli kilku ch³opaków z tamtej strony torów. Jeden mia³ kieszeñ obci¹¿on¹. Wiadomym ciê¿arem. Szli sobie i po bramach siê rozgl¹dali. Szukali miejsca. Flaszkê rozpiæ chcieli. Tych ch³opaków z tamtej strony torów nie zaczepili jednak. Wstyd im by³o. Poprzednim razem wyœmiewali siê z nich, ¿e tak pod „Er¹” wystaj¹. Jak oni dzisiaj. Odprowadzili ich têsknym spojrzeniem. Zniknêli w trzeciej bramie za fryzjerem. Tam rozpij¹. Ceju z zazdroœci prawie p³aka³. – Kondycji do chlania nie masz – powiedzia³ Bogdanek. – Szybko siê rozklejasz – doda³ Zygi. – Ka¿dego to mo¿e trafiæ – broni³ siê Ceju. – Raz jest taki dzieñ, a drugi raz inny. Mia³ racjê. Ka¿dego to mo¿e trafiæ. Tylko Ceju ca³y na wierzchu. To wstyd. W „Erze” ju¿ raz piwa zabrak³o. Wychlali pierwszy rzut. Podchodzili ludzie do lady, a bufetowa rêce rozk³ada³a. D³ugo przerwa nie trwa³a. Przyjecha³ wóz. Drugi rzut. Skrzynkê za skrzynk¹ wnosili. Znów piwsko siê la³o. Kolejarzy du¿o dziœ przychodzi³o. Dworzec blisko. Z nocnej s³u¿by wracaj¹. – „Era”? Dlaczego tak siê nazywa? – Ceju rozdziawi³ gapiowato usta. – „Era” – zastanowi³ siê Zygi. – „Era”... Niby czas. Tak siê mówi. – Nowy czas idzie – przytakn¹³ Bogdanek. – Tu maj¹ ca³¹ dzielnicê wyburzaæ. Nowe bloki bêd¹ stawiaæ. – Niedobrze – zmartwi³ siê Zygi. Fakt. W tych ruderach swojsko tak. Mety z gorza³k¹ s¹. Dzieñ i noc. Zakamarki. Przechodnie bramy. Zygi gliniarzom siê wczoraj zerwa³. Wpad³ w takie podwórze i jakby ziemia siê pod nim rozst¹pi³a. Nie dali rady go znaleŸæ. Znajoma brama Zygiego wyratowa³a. – W tych nowych blokach ch³opaki te¿ jakoœ ¿yj¹ – zauwa¿y³ Ceju. Z trudem uniós³ g³owê i pierwszy raz na niebo popatrzy³. – Muszê... – zacz¹³ Bogdanek. I wtedy teczkowiec im siê nawin¹³. Prosto na nich siê zatoczy³. Przybuzowany, stary, w d³ugiej jesionie, i teczkê wypchan¹ pod pach¹ œciska³. Bogdanek odepchn¹æ go chcia³. Tak rêkê wyci¹gn¹³ i zawarcza³. Naraz rêkê opuœci³ i mina mu z³agodnia³a, s³odka zrobi³a siê wprost. – Panowie! Gdzie tu kibel? – stary zawo³a³. – Tak mnie ciœnie! Chuch mia³ kwaœny. Wczorajsze zmiesza³o mu siê z dzisiejszym. – Tu niedaleczko – Bogdanek grzecznie siê staremu uk³oni³. – Mo¿emy drogê pokazaæ – doda³ Zygi. I ju¿ miêdzy siebie tego z teczk¹ jak w obrêcz wziêli. Za nimi pocz³apa³ Ceju. Parê kroków ulic¹. Do tej bramy za fryzjerem. Najlepsze miejsce. Trzy podwórza, jest wyjœcie na inn¹ ulicê. Kibel by³ w drugim podwórzu. Szli sobie z tym pijaczkiem. Na oko jak przyjaciele. Ludzi tu nie by³o. Tylko dzieciaki bawi³y siê przy trzepaku. Bogdanek pchn¹³ drzwi. Ciemno i ludzkim smrodem pomieszanym z amoniakiem mocno w nosie zakrêci³o. Drzwi za sob¹ zamknêli. Teczkowiec od razu do rozporka. Bogdanek poczeka³, a¿ sobie ul¿y, i za klapy p³aszcza go do siebie przygarn¹³. – Rewizja! – zachichota³ Zygi. – Poka¿, co masz! – powiedzia³ Bogdanek. – No!! Rozstawi³ nogi, ju¿ siê szykowa³. – No! – powtórzy³. – Panowie – przestraszy³ siê teczkowiec. – Koledzy! Postawiæ zawsze mogê... 31 Zamilk³ i skuli³ siê, pora¿ony spojrzeniem Bogdanka. Odepchn¹³ go i chcia³ siê z ciemnoœci kiblowej wydostaæ. Bogdanek hakiem mu przy³adowa³ w brodê. Teczkowiec zwis³ miêkko. Teczki nie wypuœci³. To miêkn¹ce cia³o i krzyk, co mu siê z pyska wydoby³, rozdra¿ni³ jakoœ Bogdanka. Seriê z obydwóch r¹k wypuœci³. Krótko. Szybko. Jak w worek treningowy. Bogdanek przez rok boks trenowa³. A Zygi z ty³u pijaczkowi kopem poprawi³. Pijaczek teczkê wypuœci³ i osun¹³ siê na sraczowy otwór. Uœpiony ju¿ by³. Z k¹cika warg na brodê krew mu pociek³a. – Ch³opaki, co wy robicie! – zawodzi³ Ceju. Ale za teczkê od razu z³apa³. Ugi¹³ siê. Taka ciê¿ka. Otworzy³. Rzuci³ z rozczarowaniem. W teczce by³o pe³no grochu. Dlatego taka ciê¿ka. – Go³êbie trzyma czy co... – zdziwi³ siê Zygi. Bogdanek sprawnie zrewidowa³ pijaczka. W kieszeniach za parkanem nic nie mia³. W tej bocznej u spodni zaszeleœci³o. By³y. Bogdanek, nie licz¹c, zacisn¹³ w garœci. Czerwono mu b³ysnê³o. Znaczy setki. Uwinêli siê raz-raz. Zamknêli kibel na haczyk i wolno skierowali siê podwórzem do bramy. Przy trzepaku bawi³y siê dzieciaki. Starucha siedzia³a na ³awce. Spokój. Ale Ceju siê wystraszy³. Wyda³o mu siê, ¿e w oknie ktoœ twarz rozp³aszczy³ i za nimi patrzy. Ostatnie to by³o okno na parterze. – Szybciej! – ju¿ biec chcia³. Przytrzymali go. – Nie rób poruty! – sykn¹³ Bogdanek. – Te, cykoryjny – doda³ Zygi. – Móg³ ktoœ zobaczyæ – szepn¹³ Ceju i z trudem nogi przyhamowa³. Nie za szybko, swobodnym krokiem pod¹¿ali do „Ery”. Ceju pierwszy. – Ile tego? – zapyta³. – Starczy – uœmiechn¹³ siê miêkko Bogdanek. Z rozmachem otworzy³ drzwi „Ery”. I ju¿ wszyscy trzej lekko przechylili g³owy. Do browaru siê przymierzali. 32 Krajobraz Krajobraz te¿ siê pogmatwa³. Niby jeszcze ³any lichego ¿ytka, piachy, sosenki, byde³ko i strzech¹ kryte cha³upy. A tu z nag³a eternit pomarañczowym kolorem wybucha czy warzywne uprawy plastykow¹ foli¹ b³yszcz¹. Wille po wsiach siê mno¿¹. Jedn¹ na frontowej œcianie malunek ozdabia. Malunek z daleka oko cieszy. Gondola, w gondoli m³odzieniec, z wód syrena siê wynurza; granatowe niebo i srebrny ksiê¿yc. Gospodarz Suchodolski budowaæ siê zacz¹³. Z prefabrykatów wystawi i eternitem pokryæ chce po nowemu. Jeden g³upi miastowy star¹ cha³upê od niego kupuje. Te belki spróchnia³e, z kornikami, tê strzechê przegni³¹. Patrzy gospodarz Suchodolski, œlin¹ strzyka i medytuje. Cenê za star¹ cha³upê ustala. A cieœla miejscowy, Palusiek, pe³ne ma rêce zamówieñ, tylko wybieraæ, wiêc siedzi w ajencyjnej gospodzie „Rybitwa”, popija i wybiera. Gospodarz Suchodolski krokami obmierza pas ³¹k nadrzecznych i zagajnik w piachach. Zagajnik na trzy dzia³ki starczy. Ceny tej ziemi piaszczystej albo podmok³ej ci¹gle w górê id¹. Buduj¹ letnie budy miastowi, dzia³ki kupuj¹. Pól ubywa. ¯yto tu w piachu rzadkie, k³osy marne i chabrów, maków wiêcej ni¿ tego ¿yta. £a¿¹ letnicy miedzami i chabry zbieraj¹. Do miasta st¹d blisko. Za inspekty ludzie siê bior¹. Szklarnie i piece stawiaj¹. ¯uka mieæ czy Nyskê jak¹œ. Z warzywami o œwicie jeŸdziæ. Pieni¹dz pop³ynie jak ta rzeka, co letników z miasta przyci¹ga. Tylko ten Trzaska, co na dwudziestu morgach siedzi, dzia³ek nie sprzedaje ani inspektów nie stawia. Po staremu ¿ytem obsiewa, traktor kupi³ i z³e psy trzyma, kto za parkan wejdzie, ten w biedzie, psy jak nic ty³ek mu wyszarpi¹. Dalej od rzeki dwór kiedyœ sta³. Na wzgórzu wœród dêbów. Kamienne s³upy po bramie pozosta³y. Ni¿ej sadzawka z wierzbami. M³oda dziedziczka nad sadzawk¹ wysiadywa³a. Aleja lipowa od szosy prowadzi. Powozem têdy jeŸdzili. Pustka. Trzaska krowy tutaj pasie. Raz jakby ktoœ siê powiesi³ czy co... Na konarze dêbu ludzkim kszta³tem zamajaczy³o. Wisia³o i dynda³o na wietrze. Dynda³o i wiatr pojêkiwa³. Podeszli poma³u. Œmiechem ich roznosiæ zaczê³o. Szmaty podarte na drzewie wisia³y. Pewno Trzaska konia nimi przykrywa³, jak mu siê zagrza³. Upa³y od tygodnia, pra¿y. Do ¿niw ¿eby potrzyma³o. ¯eby nie pada³o. Popijaj¹ po³udniow¹ por¹ przy sklepie. W cieniu siedz¹ i gwarz¹. O ¿niwach. O letnikach. Nowe czasy nasta³y. Bocianów coraz mniej. ¯aby chemi¹ powytruwane. Konia jednemu sparali¿owa³o. A dziewczyny ubieraj¹ siê jak te z telewizji i w krzaki do ch³opaków z tranzystorami wychodz¹. Jedzie szos¹ od mostu kawaleria nasza. Trzech na Ursusach. Dziarskie ch³opaki. Jeden w garniturze bordo. Drugi w bluzie z dermy, co udaje skórê. Trzeci d³ugow³osy jak baba. Jad¹ na traktorach, szosa dudni, i œpiewaj¹: – „...Ojciec syna wyla³ pasem, hej!! A syn ojca w ³eb obcasem, hej!!” Dziarskie ch³opaki, winem naæpane. A¿ tu taki jeden na motorze z polnej drogi wyskoczy³ i dra¿niæ siê z nimi zaczyna. To ich mija, to przystaje. Gêbê ma czerwon¹, oczy pijane. Te¿ naæpany. Kpiny sobie robi z ich tempa traktorowego, œlimaczego. Garbi¹ siê ze wstydu traktorowe ch³opaki. Œpiewaæ przestali. Benzyn¹ œmierdzi. Traktory kaszl¹ i pierdz¹. Tempa nie przybywa. Naraz motor tamtemu draniowi zgas³. Stan¹³ bezradny, nogami o szosê siê wspiera, ciœnie gaz, r¹czk¹ krêci. Cisza, i motocykl ani drgnie. Traktory do niego podjecha³y. Blednie biedaczek i bez skutku zapaliæ chce. Zsiadaj¹ z siode³ek traktorowe ch³opaki. Uœmiech oblicza im krasi. Wziêli go z trzech stron i obracaæ zaczêli. Uciekaæ w pole chcia³. Na asfalt siê wy³o¿y³. I by³ ju¿ tylko krzyk. A potem krew. Strugami po czarnym, gor¹cym asfalcie rozla³a siê jucha. 33 Stary konia batem zacina. Koœcista chabeta dosta³a pêdu niczym cugowiec. Bat obudzi³ w niej ducha. Dojecha³ stary do tej ³¹ki, gdzie kosili. Akurat kobieta rozkrok wziê³a i szczyæ zaczê³a. Sta³a sobie w tym rozkroku za kopk¹ siana. Z drugiej strony ch³op j¹ os³ania³. Zatrzyma³ stary wóz i wrzasn¹³: – Ch³opaka waszego dopadli!! Kobieta jeszcze nie skoñczy³a, ale nogi ju¿ zwar³a, obur¹cz za g³owê siê chwyci³a i – Jezusie Nazareñski! – zawo³a³a rozdzieraj¹co. Jej ch³op wid³y z kopicy wyrwa³ i pobieg³ do wozu. – Podrzuæcie, s¹siedzie! – wycharcza³ i oczy mu krwi¹ nabieg³y. Na wóz wlaz³. Za nim baba. – Konia zaje¿d¿ê – powiedzia³ stary, spogl¹daj¹c na mokre, paruj¹ce plamy na zadzie zwierzêcia. Poplu³ w garœcie. Œci¹gn¹³ lejce i strzeli³ z bata. Bocian patrzy³ z wysokiej stodo³y Suchodolskiego. Sta³ na jednej nodze i patrzy³ w dó³. Dziobem zaklekota³. Ten klekot jak kostuchy g³os. Pêdzi drabiniasty wóz. Stary z chabety ostatek si³ wyciska. Ch³op wid³y na sztorc wystawi³ i w oczach mu rosn¹ te trzy traktory, co sobie jeden za drugim na poboczu stoj¹. Jego baba bia³¹ chustê na czo³o obci¹ga i – Jezusie Nazareñski! – zawodzi. Ogl¹daj¹ siê za wozem dwie starowinki, które w rowie krowê, swoj¹ ¿ywicielkê, wypasaj¹. – W rêkach boskich ludzkie losy niezbadane – powiedzia³a ta, co przysta³a do œwiadków Jehowy. Krowa prze¿uwa³a miarowo. Cisza rozpra¿ona s³oñcem i bzykaj¹ b¹ki. Na stodole Suchodolskiego nieruchomo tkwi³ bocian na jednej nodze. 34 Epitafium Przychodzi³ zaraz po otwarciu i ju¿ zostawa³ do koñca. Zajmowa³ miejsce przy szynkwasie. Sta³ tam jedyny taboret. Zasiada³ na tym taborecie. To by³ jego taboret. Nikt nie zajmowa³ tego miejsca. Miejsce Wujcia. Tak siê mówi³o. Dziadek, w³aœciciel „Wenecji”, te¿ tego przestrzega³ i obcym tam siadaæ nie pozwala³, mówi¹c: – S³u¿bowe. Tak mówi³, choæ z Wujcia nie mia³ ¿adnego po¿ytku. Czêsto przecie¿ tylko przychodzi³, siada³ i nic. Czeka³, a¿ mu postawi¹. Stawia³ nawet sam Dziadek. S³u¿bow¹ setê, jak powiada³. Wójcio wódkê pi³ ceremonialnie. Ca³y to by³ rytua³. Obraca³ szklaneczkê palcami, przygl¹da³ siê jej chwilê, wznosi³ pod œwiat³o, odpija³ niewielki ³yk; wreszcie przyk³ada³ do warg i wychyla³ duszkiem. Nieruchomia³, oddycha³ g³êboko, sadowi³ siê wygodniej na taborecie i podpar³szy g³owê rêkami, wpatrywa³ siê w baterie butelek stoj¹ce na pó³kach. By³ ma³omówny. Z Dziadkiem, choæ znali siê tyle lat, wymienia³ jedynie zdawkowe s³owa i raczej to Dziadek, podchmieliwszy sobie nieco, wyg³asza³ do niego monologi ze sta³ym refrenem: – Œwiat to bardak, a ludzie bladzie s¹ i tyle. – Wujcio nie potakiwa³ ani nie przeczy³. Nieruchomy, o twarzy ¿ó³tawej i pomarszczonej, przys³uchiwa³ siê cierpliwie. S³uchaczem by³ najwdziêczniejszym. Jemu przecie¿ zwierzali siê wêglarze, wyrokowcy po wyjœciu z wiêzienia, zdradzani mê¿owie i kolejarze narzekaj¹cy na brak widoków. Przychylali siê do swego spowiednika, szepcz¹c i kln¹c szpetnie, wyj¹c i p³acz¹c, pogr¹¿eni w rozpaczy lub radoœci rozsadzaj¹cej ich z nadmiaru alkoholu. Naj¿a³oœniej biadoli³ hycel z opuszczonej cegielni, którego bola³a pogarda, z jak¹ traktowali go ludzie. Wujcio s³ucha³ z powag¹. Jego twarz nie zmienia³a wyrazu. Jednego tylko wymaga³. Postukiwa³ w szk³o swojej szklaneczki, i to by³o wszystko. Przewa¿nie Dziadek musia³ przypomnieæ takiemu gadule o jego obowi¹zku. – Nie widzisz, cz³owiecze – powiada³ – szanowny pan ma puste szk³o. Nas³ucha³ siê Wujcio przez te lata d³ugie rozmaitych wynurzeñ. Sam natomiast nie zwierza³ siê nikomu. Natarczywe pytania zbywa³ wzruszeniem ramion i wódka nie rozwi¹zywa³a mu jêzyka. Spo¿ytego alkoholu nie mo¿na by³o po nim poznaæ. Jedynie oczy stawa³y siê pod ciê¿kimi powiekami prawie niewidoczne. Ubiera³ siê od lat w ten sam garnitur, który cudem nie rozlatywa³ siê jakoœ. – Rapaport, ¿elazo, nie materia³ – powtarza³ z upodobaniem krawiec Skarbonko, te¿ tutejszy bywalec, chwytaj¹c Wujcia delikatnie za rêkaw lub g³adz¹c poplamion¹ klapê marynarki. Buty mia³ wojskowe typu saperskiego, zim¹ czy latem. Ostatni palec jego prawej d³oni ozdabia³ srebrny sygnet z or³em. Do tego sygnetu by³ niezwykle przywi¹zany i ¿adne pokusy nie zmusi³y go do zastawu czy sprzeda¿y. – Ten metal – powiada³ Wujcio – pamiêta lepsze czasy. – W wojnê podobno obroni³ sygnet przed jednym dzikim Mongo³em. Odepchn¹³ go i dalej siedzia³ przy szynkwasie. Mongo³y st¹d jeŸdzili pacyfikowaæ Wolê i czêsto popijali w „Wenecji”. Tak opowiadali starsi ludzie. Wujcio mieszka³ k¹tem u doktora, pierwszego obywatela w miasteczku. Zajmowa³ w jego willi niewielki pokoik na górce i po ca³odziennym obowi¹zku w „Wenecji” tam udawa³ siê na spoczynek. Doktor peszy³ siê wyraŸnie, kiedy zagadywano go o brata. – Na zdrowiu szwankuje, niestety – chrz¹ka³ zak³opotany. Dziadek, chciwy w³aœciciel „Wenecji”, ceni³ go najwy¿ej ze wszystkich swoich sta³ych goœci, stawiaj¹c nawet ponad handlarzy z³otem i z³odziei kolejowych, którzy s³ynêli z fantazji i rozrzutnoœci. 35 – Pan – mówi³ – prawdziwy pan, nie zanieczyœci, za przeproszeniem, awantury nie wywo³a... K³ania³ siê Wujciowi nisko jak dziedzicowi i zaprasza³ szerokim gestem. Wujcio przede wszystkim lubi³ w knajpie czas przed po³udniowy. Bywa³o wtedy pusto i cicho. Dziadek czyœci³ cynkowy kontuar albo wsun¹wszy palce do kieszonek kamizelki zamyœla³ siê nad zeszytem w ceratowej oprawie, gdzie prowadzi³ rachunki. Kucharz w bia³ej czapce przekomarza³ siê z kelnerk¹, ros³¹, wsiowej urody dziewuch¹. Powiadano o niej, ¿e by³a kochank¹ Dziadka. W s¹siedniej, bilardowej sali pierwsi gracze rozpoczynali partyjkê amerykanki lub piramidki. Dochodzi³ stamt¹d stuk bil oraz rzadziej miêkki ich klask, kiedy wpada³y do otworu opatrzonego siatk¹. Czasem gracze uchylali drzwi bilardowej sali, nacierali kred¹ czubki kijów i zamawiali po g³êbszym. Wujcio siedzia³ samotnie przy szynkwasie i na pocz¹tek miesza³ swoj¹ setkê wódki z piwem. Wlewa³ tê pierwsz¹ setkê do kufla i s¹czy³ drobnymi ³ykami. Starcza³o tej mieszanki do po³udnia. O tej porze w knajpie robi³o siê gwarno, t³oczno i niejeden stawia³ Wujciowi. Kilka ju¿ pokoleñ z naszego miasteczka odbywa³o w jego obecnoœci swój gorza³kowy termin. Przechodzili przez tê mêsk¹ inicjacjê i szli dalej w ¿ycie albo zostawali przy tym na sta³e. Wódka znaczy³a w nich swój z³y œlad, marnieli, wpadali w otêpia³oœæ lub miotali siê jak uwiêzione zwierzêta. Pod wieczór przewa¿nie zwalali siê niczym k³ody i Dziadek ze swoim pomocnikiem Olkiem Atlet¹ wywala³ ich na ulicê. Patrzy³ Wujcio spokojnymi i bez blasku oczyma. Odprowadza³ te¿ niektórych na cmentarz. Niektórzy bowiem, zmêczywszy siê i naszarpawszy przedwczeœnie, odchodzili ju¿ na sta³e. Towarzyszy³ im w ostatniej drodze. Z cmentarza wolnym, ale zdecydowanym krokiem pod¹¿a³ do „Wenecji”. Tam monosylabami zdawa³ relacjê z pogrzebu i czeka³ na poczêstunek nale¿ny mu od bywalców za zaspokojenie ich ciekawoœci. A kiedy przestano ju¿ dopytywaæ siê o œwie¿¹ mogi³ê, pogr¹¿a³ siê w kontemplacji butelek na pó³kach. Rozmaite wstrz¹sy targa³y wtedy ¿yciem. Wojna, klêski, zwyciêstwa. Bywa³y wódki w rytmie zbli¿aj¹cej siê lub oddalaj¹cej kanonady artyleryjskiej. Padali sobie najbli¿si w ramiona, spotykaj¹c siê po latach, i wo³ali: – Dla wszystkich kolejka! Wbiegali do „Wenecji” ludzie z niezwyk³ymi nowinami. Wujcio kiwa³ g³ow¹ i patrzy³ w mieni¹ce siê kolorowe szk³o butelek na pó³kach. Nie porusza³y go dalekie wstrz¹sy ani lokalne sensacje. Nawet to, ¿e noc¹ aresztowali Eleganta, a pani Ada, manikiurzystka, wybieg³a w szlafroku na ulicê i ³kaj¹c wo³a³a: – Nie zabierajcie go! Elegant, starszy, jowialny jegomoœæ z okr¹g³ym brzuszkiem, sprowadzi³ siê do naszego miasteczka po powstaniu. Zamieszka³ u pani Ady i codziennie widywa³o siê ich oboje na dostojnym spacerze po parku. Elegant ubiera³ siê z wielk¹ starannoœci¹, przewa¿nie w ciemne pr¹¿kowane garnitury, lustrzanego po³ysku golfy ochrania³ getrami. Jedynie podczas letnich upa³ów nosi³ kremow¹ bombajkê z krótkimi rêkawami i s³omkowy kapelusz. Wpada³ te¿ do Dziadka na jednego i nie zapomina³ przy tym o Wujciu, stawiaj¹c mu hojnie. Kilka razy wykosi³ w bilard najlepszych tutejszych graczy. I aresztowali go noc¹. Wrza³o od domys³ów. Elegant by³ przedwojennym kasiarzem. To jedno by³o pewne. Wszystkim z podniecenia b³yszcza³y oczy. Tylko Wujcio siedzia³ milcz¹c przy barze i patrzy³ na pó³ki. Najd³u¿ej zatrzymywa³ wzrok na barwnych nalepkach firmy Baczewskiego. Trzyma³ Dziadek te puste przedwojenne flaszki z czystego sentymentu. Patrzy³ wiêc Wujcio i nic nie zak³óca³o jego raz przyjêtej roli milcz¹cego goœcia tego szynku. Nawet wygl¹d pozostawa³ bez zmian. ¯ó³ta, nieco nalana twarz, która unika³a s³oñca, rzadkie w³osy uczesane w staroœwiecki przedzia³ek poœrodku i znu¿one oczy obwiedzione sinymi otoczkami. Przychodzi³ tu jeszcze przed wojn¹. Tak mówi³ Dziadek. 36 A my w tym czasie stanowiliœmy kolejne pokolenie, które wstêpowaæ zaczê³o na jednego do „Wenecji”. Dziadek nazywa³ nas studenteri¹. Goliliœmy wódkê têgo, z ca³ej mocy zdrowych, odpornych organizmów. Popijaj¹c spogl¹daliœmy z ciekawoœci¹ na milkliwego s¹siada przy szynkwasie. Za niema³y zaszczyt poczytywaliœmy uœciœniêcie jego miêkkiej, jak bez koœci prawicy. Mieliœmy w tym pewne u³atwienie, gdy¿ jeden z nas, Bolek, by³ synem doktora. Wujcio odpowiada³ na nasze pozdrowienia niedba³ym skinieniem g³owy i poczêstunek w postaci zwyczajowej setki przyjmowa³ tak samo jak od wêglarzy czy innych tutejszych bywalców. Po wódce wcale nie stawa³ siê rozmowniejszy. Wiedzieliœmy o nim tylko tyle, ¿e niegdyœ, w zamierzch³ej przesz³oœci, studiowa³, razem z doktorem, jeŸdzi³ za granicê, nieliczne zdjêcia z rodzinnego albumu, które pokaza³ nam Bolek, przedstawia³y m³odego, ¿yczliwie uœmiechniêtego cz³owieka o krótko ostrzy¿onych w³osach, z melonikiem w jednej d³oni, a laseczk¹ w drugiej. – Jak tam u niego z babami? – dopytywa³ któryœ z nas, wstydliwie obmacuj¹c pêczniej¹ce na twarzy krosty. – Machn¹³ rêk¹ na wszystko – mówi³ Bolek – w pewnym momencie tak zrobi³ i nie wiadomo w³aœciwie dlaczego... Opowiada³ jeszcze Bolek, ¿e w domu stryj przesiaduje przewa¿nie w pokoiku na górce i tylko do niedzielnych obiadów zasiada razem ze wszystkimi. – Jakby go nie by³o – koñczy³ Bolek – siedzi sobie jak mysz na górce, czasem pod³oga skrzypi, spaceruje, lubi spacerowaæ. W³aœciwie ca³y dzieñ spêdza³ Wujcio w „Wenecji” i tam by³ jego dom. Ten dom jednak ju¿ trzeszcza³ w posadach. Dziadek wyrywa³ sobie ostatnie w³osy z g³owy i zadawa³ zaufanym goœciom nerwowe pytanie: – Zamykaæ czy nie? Interes stawa³ siê niepewny. Dziadek stan¹³ wobec koniecznoœci likwidacji. Kiedy pyta³, wygl¹d mia³ naprawdê tragiczny, gdy¿ ta knajpa o szumnej nazwie „Wenecja” by³a ca³ym jego œwiatem. W odpowiedzi na to natarczywe pytanie Wujcio wzruszy³ ramionami, a choæ Dziadek czeka³ w napiêciu na jego zdanie, milcz¹c roz³o¿y³ rêce i jedynie z nik³ym o¿ywieniem w oczach przyj¹³ szklaneczkê wódki, któr¹ Dziadek podsun¹³ mu osobiœcie. – Nie ma co zamykaæ – zamrucza³ wreszcie – samo siê zamknie... Wskazuj¹cym palcem tr¹ci³ ogromny brzuch Dziadka, tym samym gestem przytkn¹³ palec do swojej piersi. Dziadek z ca³¹ powag¹ pokiwa³ g³ow¹. Dla nas w tej odpowiedzi zabrzmia³y zagadkowe treœci. Podsunêliœmy siê do Wujcia. Czekaliœmy na dalsze s³owa proroka. Wabiliœmy go wódk¹. Sk³adaliœmy siê, przetrz¹saj¹c kieszenie. Przyjmowa³ poczêstunek. Tr¹ca³ siê z nami szk³em. Nic wiêcej nie powiedzia³. Te¿ milczeliœmy. Onieœmiela³ nas jakoœ. Onieœmiela³ i fascynowa³. Naœladowaliœmy go skrycie. Niektórzy z nas uczyli siê w samotnoœci jego niezwyk³ego kunsztu wychylania setkowej szklaneczki. Podczas picia bezskutecznie próbowaliœmy byæ ma³omówni tak jak on. Andrzej £ogwinow widzia³ w nim szulera z ok³adki jakiejœ powieœci brukowej. Dla niego by³ to nie tylko karciany gracz, ale ktoœ, kto gra o najwy¿sze, ludzkie stawki. A W³odzio, który wczeœnie zacz¹³ siê interesowaæ polityk¹ i okreœla³ Wujcia mianem „relikt”, w jego obecnoœci nie m¹drzy³ siê przecie¿. Nie wiadomo, czy wiedzia³ Wujcio o naszej adoracji. Czy sprawia³a mu jak¹œ przyjemnoœæ? Zapewne traktowa³ nas tak samo jak poprzednich poszukiwaczy alkoholowych mira¿y. Tylu ich przecie¿ przep³ynê³o przez „Wenecjê”. Mo¿e byliœmy mu nieco bli¿si z powodu Bolka. Chocia¿ nie jest to pewne. Bolek kiedyœ zala³ siê przedwczeœnie i próbowa³ dotrzeæ do drzwi. Giê³y mu siê nogi, trzewiami szarpa³a wódka i œlepymi ruchami r¹k poszukiwa³ klamki. Widowisko by³o humorystyczne, rechotali wêglarze. Wujcio obróci³ siê nieco i popatrzy³. Popatrzy³ tak obojêtnie jak na innych, którzy zazwyczaj padali u Dziadka o póŸnej porze. Komentowaliœmy to potem i Bolek uœmiecha³ siê wstydliwie. M³odzi byliœmy. Czas naszego 37 ¿ycia dopiero siê zaczyna³. Tak nam siê wydawa³o, i mieliœmy niebywa³e zamiary. Wódka buzowa³a w nas sam¹ przygod¹ i radosnym uniesieniem. Gdzieœ w pobli¿u siedzia³ Wujcio. Potrzeba nam by³o jego obecnoœci. A¿ raz zabrak³o go przy barze. Bolek powiedzia³: – Nie wsta³ z ³ó¿ka, mówiê: idê do „Wenecji”, a on nic, dalej le¿y. Dziwiliœmy siê. Ale krótko. By³y inne sprawy do omówienia. O dziewczynach. O bijatyce na ostatniej zabawie w sali parafialnej. Tak gawêdz¹c siedzieliœmy do póŸna. Tylko na dŸwiêk dzwonka nad drzwiami ogl¹daliœmy siê mimowolnie. Dziadek te¿. Nastêpnego dnia odsypialiœmy dosyæ d³ugo. I kiedy wyszliœmy na spacer, dopad³a nas wiadomoœæ o œmierci Wujcia. Ca³y dzieñ przele¿a³. A wieczorem usn¹³ i ju¿ nie obudzi³ siê wiêcej. Bolek mówi³ i pali³ papierosa za papierosem. Palce mu lekko dr¿a³y. Poszliœmy do „Wenecji”. Jego miejsce przy szynkwasie puste. Piliœmy. Ale rozmowa siê nie klei³a. Wiêc piliœmy w milczeniu. £apczywie, kolejka za kolejk¹. Andrzej £ogwinow z jakimœ wêglarzem zajad³¹ awanturê rozpocz¹³. Od s³owa do s³owa, biæ go chcia³. – Ja ci!!! – be³kota³ i oczy mia³ jak byk krwi¹ nabieg³e. Z trudem go Dziadek przytrzyma³. Chy¿o zza lady wyskoczy³ i brzuchem go do œciany przypar³. Brzuch mia³ jak balon i twardy. Potrafi³ wojowniczoœæ z cz³owieka wycisn¹æ. – Stawiam kolejkê – powiedzia³ Dziadek, kiedy Andrzej £ogwinow och³on¹³. Popiliœmy wtedy. PóŸn¹ noc¹ wychodziliœmy z „Wenecji”, trzymaj¹c siê pod rêce i œpiewaj¹c Manianê. Dziadek kratê za nami na drzwi zaci¹ga³. Latarnia na rogu rzuca³a sk¹pe œwiat³o. Spa³y kamienice, wysokie niebo nad nami. Andrzej £ogwinow zatacza siê i potyka. Chwytamy go pod rêce. Wlecze siê bezw³adnie po chodniku. – Skoñczy³a siê nasza m³odoœæ – mówi w pijackim rozrzewnieniu, mocuj¹c siê ze s³owami jak tragarz, i ³zy ciekn¹ mu po policzkach. Ciemna, letnia noc. Zapach taki. Kwitn¹ lipy. Chocia¿ nie wiadomo. Zawsze nam wtedy czymœ odurzaj¹cym pachnia³o. 38 Boa dusiciel Raz tam na wystawie pojawi³a siê mysz. By³a noc. Miêdzy klatkami z kolorowymi ptaszkami i ³aciatymi œwinkami morskimi buszowa³a zwyk³a szara mysz. Chwilê nawet popatrzyliœmy na siebie. Jej œlepki jak paciorki i moje oczy. Po kilku sekundach szybkim truchtem pobieg³a w g³¹b sklepu. W ten smutny, d¿d¿ysty dzieñ zwabi³a mnie do sklepu zoologicznego gromadka ludzi t³ocz¹ca siê przy drzwiach. Przewa¿nie dzieci. Ale byli te¿ starsi. Poszed³em za nimi. Zatrzymaliœmy siê przed obszern¹ szklan¹ klatk¹, umocowan¹ na pó³ce nad ¿eberkami centralnego ogrzewania. W tej klatce znajdowa³ siê egzotyczny w¹¿. Jasno¿ó³ty, podpalany, naznaczony by³ br¹zowym, kunsztownym deseniem. Sploty gruboœci dzieciêcego ramienia, nad nimi uniesiona na metr w¹ska, niewielka, nieco sp³aszczona g³owa. Wygl¹da³ jak odlew. Patrzy³y na nas nieruchomo jego czarne oczy. W ciemnym, dusznym wnêtrzu sklepu œwiergota³y ptaki. Zatyka³ przykry zapach odchodów. Dziewczynka z mysim warkoczykiem wyci¹gnê³a torebkê. Porusza³a siê pewnie i z wdziêkiem. W torebce mia³a kaszê. W³aœciciel sklepu, stary pan Bernardt, skin¹³ g³ow¹. Dziewczynka przez prêty jednej z klatek odsypa³a trochê kaszy do spodeczka. Królewski ptak ze z³otymi oczyma zacz¹³ dziobaæ od niechcenia. Jego s¹siadki, dwie papu¿ki nieroz³¹czki, sfrunê³y z górnej poprzeczki i nastroszy³y ³ebki. Rozjazgota³y siê k³ótliwie. Mia³y jaskrawe upierzenie i sprawia³y wra¿enie wymalowanych. W¹¿ nagle siê poruszy³. Odruchowo cofnêliœmy siê. Dzieci zapiszcza³y. I znieruchomia³. Tylko uniós³ siê wy¿ej. W³aœciciel sklepu, stary pan Bernardt, uœmiechn¹³ siê dobrotliwie. Na³o¿y³ okulary na cienki, po¿y³kowany nos, zbli¿y³ siê do terrarium i postuka³ w szklan¹ taflê. W¹¿ ani drgn¹³. Jego maleñkie oczy te¿. – M³ody boa – powiedzia³. Wróci³ za ladê. – Dusiciel – dorzuci³ stamt¹d. Dzieci obejrza³y jeszcze akwarium pe³ne czerwonych rybek i tajemniczej roœlinnoœci. Potem spróbowa³y podra¿niæ gadatliwe papu¿ki. Pan Bernardt skarci³ je groŸnym sykniêciem. Wkrótce posz³y sobie. Sklep opustosza³. Przy klatce z wê¿em boa pozostaliœmy tylko my dwaj: ja i mê¿czyzna w œrednim wieku, nieogolony, ubrany w waciak i gumiaki. – Dusiciel – powtórzy³. Nie odrywa³ oczu od terrarium. W¹¿ poruszy³ siê znowu. By³ to widok wspania³y. Jego grube sploty sprê¿y³y siê elastycznie i zmieni³y u³o¿enie. Oplót³ miednicê z wod¹, która sta³a na œrodku szklanej klatki. Te esy-floresy jego zwojów... Geometria miêkkich, falistych linii. Wyobrazi³em sobie, jak oplata swoj¹ zdobycz. Coraz ciaœniej. Zatyka ju¿ oddech. Trzeszcz¹ koœci. – K¹pie siê on czy co? – odezwa³ siê ten w waciaku. – Raczej pije wodê – powiedzia³em. Mê¿czyzna w waciaku wysun¹³ powoli rêkê. Palce mia³ poœcierane, grube i brudne. Przysun¹³ d³oñ do szyby i zaraz j¹ cofn¹³. Wreszcie dotkn¹³ palcem szk³a. Dok³adnie na wysokoœci g³owy wê¿a boa. Po chwili przy³o¿y³ ca³¹ d³oñ. Przesun¹³ ni¹ lekko po szkle. Twarz mia³ napiêt¹, wyczekuj¹c¹. W¹¿ pozosta³ nieruchomy jak rzeŸba. – Na sprzeda¿ on jest... – odezwa³ siê pó³g³osem ten w waciaku. – Kosztuje trzydzieœci tysiêcy – odpar³ pan Bernardt. 39 Siedzia³ na wysokim krzeœle przy ladzie. Œcianê za nim zdobi³y wypchane ptaki: cietrzew, ba¿ant i jastrz¹b. Pokryte kurzem i sypa³y siê z nich trociny. Wieszak by³ z rogów jelenia i tam wisia³ p³aszcz, kapelusz i parasol. – Trzydzieœci tysiêcy – powtórzy³ mê¿czyzna w waciaku. Jego palce nieprzerwanie g³adzi³y szk³o klatki. – Ciekawe, jaki on w dotyku... Mokry? Zimny? Ciep³y? – przygryz³ wargi, przesun¹³ d³oni¹ po policzku. Jego waciak by³ wilgotny, wydziela³ kwaœn¹ woñ przepoconej odzie¿y. – Czy taki da siê oswoiæ? – odezwa³ siê po chwili. – Czy przywi¹¿e siê do cz³owieka? – Wszystko mo¿liwe – powiedzia³em bez przekonania. – A jak go karmiæ... – zastanowi³ siê mê¿czyzna w waciaku. – Przecie¿ mo¿e drapn¹æ znienacka. Stary pan Bernardt uniós³ g³owê znad lady i zaniós³ siê piskliwym œmiechem. Jak ptak. W sklepie by³o mroczno i smrodliwie. Nieustanny œwiergot. Ptaki w klatkach, choæ tak blisko wê¿a, nie zwraca³y wcale na niego uwagi, pogr¹¿one w ptasim zaaferowaniu. Nawet te maleñkie, podobne do kolibrów. Równie¿ te wszystkie œwinki morskie, bia³e myszy i szczury ¿y³y swoim ruchliwym ¿yciem w najbli¿szym s¹siedztwie terrarium umieszczonego na pó³ce ponad ¿eberkami centralnego ogrzewania. – I te oczy... – powiedzia³ mê¿czyzna w waciaku. – Ca³y czas patrz¹... Widz¹ wszystko – g³oœno prze³kn¹³ œlinê. – Ten ³ebek taki ma³y, a podobno mo¿e po³kn¹æ prosiaka... Dusi jeszcze wiêksze. Stary pan Bernardt popatrzy³ uwa¿nie na niego. – Doros³y dochodzi do piêciu metrów d³ugoœci, gruby jak konar drzewa, i krowê mo¿e zadusiæ – przechyli³ siê przez ladê i w tej swojej ma³ej czapeczce z w³óczki, z siwymi, puszystymi w³osami na skroniach jak œredniowieczny alchemik wygl¹da³. Te¿ popatrzy³em na mê¿czyznê w waciaku. Twarz mia³ pospolit¹, pokryte rzadkim zarostem policzki i znaczne luki w uzêbieniu. Oddycha³ nierówno, coœ mu w p³ucach rzêzi³o. D³ugo tak staliœmy. A¿ pan Bernardt postukiwaæ zacz¹³ koœcistymi palcami w kontuar, zniecierpliwiony nasz¹ przed³u¿aj¹c¹ siê obecnoœci¹ w sklepie. Mê¿czyzna w waciaku wyci¹gn¹³ z kieszeni paczkê pomiêtych sportów. Palce mu wyraŸnie dr¿a³y. Zapali³ papierosa. – Tutaj paliæ nie wolno – skorzysta³ z okazji stary pan Bernardt i wymownie pokaza³ drzwi. Wirowa³o mi w g³owie. Wirowa³o w oczach. Niecierpliwy g³os w³aœciciela. Zapatrzony w szklan¹ klatkê cz³owiek. Tam w niej m³ody boa, gruba, wzorzysta spirala z uniesion¹ w górê czujn¹, pod³u¿n¹ g³ow¹, naznaczon¹ czarnymi przecinkami oczu. Uj¹³em mê¿czyznê w waciaku pod ramiê. Poci¹gn¹³em za sob¹. Bez sprzeciwu da³ siê wyprowadziæ ze sklepu. Dopiero na ulicy po raz pierwszy na mnie popatrzy³ – Piêkny – szepn¹³. Szybko odszed³. To miejsce przed wystaw¹ zoologicznego sklepu gdzie pe³no by³o weso³ych, barwnych ptaków, wyda³o mi siê dziwnie mroczne i wci¹gaj¹ce jak g³êboka studnia. 40 Z³oty blask W tamtych czasach dworzec to by³a gie³da. Ca³e nocne miasto przychodzi³o na dworzec. Œmietnikowa braæ zaleg³a ³awy. Uliczne dziewczyny krzepi³y siê piwem przy bufecie. Doliniarze masowali swoje chwytne ³apki, które by³y ich narzêdziem pracy. Przed œwitem robi³o siê najt³oczniej. Bywalcy nocnych lokali zataczaj¹c siê chodzili miêdzy ³awkami i przygl¹dali siê œpi¹cym kobietom. Twarze mieli wymiête, ko³nierzyki bia³ych koszul brudne, poznaczone szmink¹, i przekrzywione krawaty. G³osy z megafonów zapowiada³y pierwsze ranne poci¹gi i doliniarze wyci¹gali szyje, spogl¹daj¹c w stronê peronów oœwietlonych jeszcze latarniami. Oczekiwali na t³um przyjezdnych. A wódkê mo¿na by³o kupiæ w klozecie. Trzyma³a starucha butelki w kuble przykrytym szmatami i os³oniêtym wiklinow¹ miot³¹. Ludzie zachodz¹cy tutaj po nocnych trudach krzepili siê chêtnie wódk¹, pragn¹c rozluŸniæ napiête wilczym znojem nerwy. Pili prosto z butelki i dzielili siê garœciami zmiêtych banknotów, zajmuj¹c w dworcowej hali ciemne, nieoœwietlone k¹ty. Otoczony brudn¹ szarówk¹ ustêpuj¹cej nocy, budynek dworca kipia³ potajemnym ¿yciem. Niekiedy przeraŸliwy wrzask wybija³ siê ponad ciche, zduszone szepty. Mog³a to byæ k³ótnia przy podziale ³upów, protest oszukanej ulicznicy czy spór podczas gry w karty. Wrzask gas³ raptownie, kiedy tylko w oddali za³omota³y mocne, miarowe kroki milicyjnego patrolu. Dworzec to by³o dla mnie magiczne oko nocy. Ci¹gn¹³ jak magnes. Czu³em siê wyzwolony z dziennych, nu¿¹cych wiêzów, fantazji ros³y skrzyd³a. Ponadto ciekawili mnie wszyscy ci wystêpni ludzie nocy i ich przyjazne kiwniêcie g³ow¹ by³o dla mnie nie lada przyjemnoœci¹. Bywali tu rozmaici. Tacy jak Baron, mê¿czyzna uró¿owany jak kokota, z cienkimi, ostrymi w¹sikami, w utrefionej peruce, ca³y jak z dziwnego snu. Albo s³awny podobno Poeta, który tutaj czeka³ s³ów. Tej nocy obserwowa³em ³owców kobiet. Bo dworzec tamtych lat to nie tylko miejsce podejrzanych spotkañ, ale równie¿ targowisko dziwek. Mo¿na je by³o st¹d wybieraæ jak z saka. Rozmaitego gatunku. Wsiowe, co na podbój mêskich serc wyruszy³y do miasta i drzema³y na ³awkach, marz¹c o miêkkim ³ó¿ku. Uciekinierki z rodzicielskich domów. I inne, inne jeszcze. Tu grasowa³ przecie¿ Demon-Roliñski, lubie¿ny staruch, kawaler Virtuti Militari za dwudziesty rok i impresario s³ynnej na ca³y kraj kapeli ludowej. Co noc jak¹œ st¹d wyprowadza³ ten staruch o kredowej twarzy i z sinymi podkowami pod oczyma. Wiêc snu³em siê po poczekalni jak zaczadzony. Po¿era³em ten wiruj¹cy mroczny œwiat. Za tablic¹ z rozk³adem jazdy znalaz³em rozmem³an¹, wczepion¹ w siebie parê. Ona by³a jak piec chlebowy, gor¹ca i rozparzona zakis³¹, duszn¹ noc¹ na dworcowej ³awie. Czo³o mia³a niskie, oczy chytre, wyuzdane. Pracowa³ przy niej pewien sutener, suchy, z przylizan¹ brylantyn¹ fryzur¹. Obmacywa³ j¹ po piersiach. Ona kiwa³a sennie g³ow¹, obojêtna i nieczu³a. Jego paluchy wcisnê³y siê pod spódniczkê, ruchliwe i wstrêtne robaki. Sapnê³a przez nos i starannie obci¹gnê³a spódniczkê na jego d³oni. Ten erotyzm, co kipia³ i przelewa³ siê z rozparzonych cielsk i oœlizg³ych od potu zwierzêcych twarzy, ci¹gn¹³ mnie nieprzeparcie. Ten erotyzm, co cuchn¹³ jak ryba i k³êbi³ siê po k¹tach, kiblach i pakamerach, w³azi³ do pustych wagonów na bocznicach – us³u¿ni kolejarze moœcili sianem legowiska dla parz¹cych siê par – mia³ we mnie bacznego obserwatora i zwykle dworcowa noc wypluwa³a mnie na œwiat³o dnia z g³ow¹ pêczniej¹c¹ od wra¿eñ. Moja krew siê burzy³a. By³o to jak owoc zakazany. Zbli¿a³em siê i cofa³em, pe³en strachu i po¿¹dliwoœci. Kurewska pieczêæ parzy³a i torturowa³a wymyœlnie. 41 Twarz mia³em g³adk¹, m³odzieñcz¹, lecz pod spodem ciemne, ropiej¹ce miejsca. Patrzy³em wiêc chciwie. Tym razem moj¹ uwagê przyku³a ta para za rozk³adem jazdy. Zna³em tego sutenera. Nieraz pod kawiarni¹ „Domino” prowadza³ swoje stado, po trzy, cztery dziewczyny, które przyucza³ do zawodu nie ¿a³uj¹c razów tward¹ rêk¹. Wo³ali na niego Bobek, i dziœ by³ bez ¿adnych widoków na nocleg. – A ta sztuka te¿ bez chaty – rzek³ – przyjecha³a z Przasnysza. Dziewczyna z Przasnysza rozziewa³a siê g³oœno i mechanicznym, wyuczonym uœmiechem odpowiedzia³a na spojrzenie jakiegoœ eleganta, który pojawi³ siê nagle w pobli¿u. Sutener gestem w³aœciciela œcisn¹³ j¹ za ramiê. Zaprosi³em ich do swojego domu. Sutener Bobek rozpromieni³ siê ca³y, wokó³ oczu pojawi³y siê promieniste zmarszczki, wyszczerzy³ tych kilka zêbów, które mu pozosta³y na przedzie. – Nigdy ci tego nie zapomnê – powiedzia³. Opuœciliœmy poczekalniê. Szliœmy przez salê restauracyjn¹. Z³ote sygnety na grubych palcach paserów pij¹cych przy bufecie piwo zagorza³y brutalnym, przykuwaj¹cym blaskiem, i one, te sygnety, symbolizowa³y dla mnie wystêpn¹ moc dworca. Sutener Bobek zna³ tu wszystkich. Pozdrawiano go i cmokano do dziewczyny. Œmietnikowy obdartus us³u¿nie otworzy³ nam drzwi. Na zewn¹trz ciemnoœæ ju¿ siê przerzedzi³a. Nastawa³ ranek. Dworzec obna¿y³ siê i wylaz³a szara, liszajowata szpetota tego niskiego, pokracznie rozsiad³ego budynku. Œwiat³o jak kapuœ obna¿a³o niedawne sekrety. Dziewczyna twarz mia³a rozmiêk³¹, b³yszcz¹c¹ t³usto, z du¿ymi porami w skórze. Sutener Bobek w obszernej, pomiêtej i wyplamionej wiatrówce wygl¹da³ jak strach na wróble. Nic z tajemnicy i z³ej si³y. Po prostu brudny i ma³y wystêpek. Ale by³a to tylko krótka ods³ona zw¹tpienia. Œwiat³o dnia jeszcze nieœmia³e, w¹t³e. Moje zniechêcenie te¿ ledwo zakie³kowa³o i zaraz zgas³o. Odpowiedzia³em uœmiechem pe³nym gotowoœci na spojrzenie sutenera Bobka. By³ jednym z dworcowych ludzi. W ten sposób jesteœmy razem. Wyplu³a nas noc i pod¹¿amy w jedn¹ stronê. Pojechaliœmy kolejk¹ EKD do domu moich rodziców, na peryferie miasta. Sutener Bobek szydzi³ z ludzi œpiesz¹cych do pracy. – Wo³y! – krzywi³ b³azeñsko twarz. – Wo³y! Dziewczyna chichota³a. Te¿ œmia³em siê z tych zapêdzonych. Nie czu³em wcale zmêczenia ani sennoœci. By³em lekki i rzeœki. Oko rejestrowa³o urodê zaczynaj¹cego siê dnia. Pamiêæ nocnego k³êbowiska by³a wyrazista jak fotografia. Na tej fotografii utrwaleni ci wszyscy, którzy wraz z koñcem nocy rozpe³zli siê gdzieœ i zniknêli. Co oni robi¹ teraz? Popatrzy³em na dziewczynê. By³a masywna, piersi rozpycha³y nylonow¹ ¿ó³t¹ bluzkê, i sz³a drobnym krokiem, przetaczaj¹c biodrami i wielkim zadem. Stopy, wbite w ciasne szpilki, mia³a spuchniête i w porannym s³oñcu posinia³e. – Bêdê mia³ na czym popracowaæ – zachrypia³ sutener Bobek – taki warsztat. Ta nadmierna, wybuja³a zmys³owoœæ dziewczyny niepokoi³a najbardziej. Przykuwa³a wzrok. Poczu³em ¿ar³oczny niepokój. Zapragn¹³em uwolniæ siê od natrêctwa jej cia³a. Opuœci³em g³owê. Szliœmy wyboist¹ uliczk¹ wœród drewnianej, parterowej zabudowy przedmieœcia. B³yszcza³a rosa na trawie. Staruszki pod¹¿a³y do naro¿nego sklepu. By³o cicho, spokojnie i poczciwie. – Daleko jeszcze? – zapyta³a dziewczyna. – Nóg ju¿ nie czujê. Zsunê³a ze stóp buciki na wysokich obcasach. Pokaza³y siê udrêczone, pokurczone palce. Porusza³a nimi z rozkosz¹. Stary piekarz, który wraca³ z nocnej zmiany, obejrza³ siê za nami. Obsypany m¹k¹, niczym bia³y anio³ wygl¹da³. Byliœmy na miejscu. Dom by³ pusty, o tej porze rodzice wychodzili do pracy. Dziewczyna wst¹pi³a na schodki. – Nareszcie – przeci¹gnê³a siê leniwie. 42 Przed sob¹ mia³em jej wypuk³y, obci¹gniêty spódnic¹ zad. I wtedy naszed³ mnie widok sypialni moich rodziców i tego szerokiego, ma³¿eñskiego ³o¿a, które wkrótce zamieni siê w sk³êbione, podryguj¹ce i kwicz¹ce grzêzawisko; poznaczona mokrymi plamami poœciel i dwa konwulsyjne, wal¹ce o siebie z miêkkim, potliwym kl¹skaniem cia³a. Wyobrazi³em sobie tê dziewczynê z Przasnysza jako Ÿród³o niewyczerpanej ¿¹dzy i rozbestwienia, burz¹c¹ doszczêtnie cichy ³ad sypialni moich rodziców. Znowu chwyci³em mocno te wymykaj¹ce siê cugle wyobraŸni i powoli, opanowuj¹c dr¿enie palców, wsun¹³em klucz do zamka. Otworzy³em kuchenne drzwi. Pierwsza wesz³a dziewczyna. Za ni¹ sutener Bobek. Kiedy zamyka³em drzwi, w oczy uderzy³ z³oty blask z blaszanego pud³a na chleb, które sta³o na kredensie. Spojrza³em tam ponownie i nic ju¿ nie zab³ys³o. Moja matka, œpiesz¹c siê do szko³y, niekiedy zapomnia³a na³o¿yæ na palec grub¹ œlubn¹ obr¹czkê z dukatowego z³ota. Obr¹czka pozostawa³a na blaszanym pudle. Tym razem nic tam nie le¿a³o. Sutener Bobek usiad³ przy stole i podsun¹³ sobie kubek z kwaœnym mlekiem. S³oneczny promieñ oœwietli³ pust¹ pokrywê blaszanego pud³a. Œlubna obr¹czka mojej matki. Jej fotografia z tamtych lat. M³oda, ³adna dziewczyna o wyrazistych oczach. Dla mnie w tym by³a czystoœæ dawnych czasów. Czasów, które minê³y niepowrotnie. Patrzy³em na d³oñ sutenera Bobka. Palce mia³ pokryte ciemnymi smugami i d³ugie, szponiaste paznokcie, obwiedzione czarnym szlaczkiem brudu. Chciwymi ³ykami ch³epta³ kwaœne mleko. Uœmiechn¹³ siê. – Co tak siê gapisz? Znalaz³em siê w potrzasku. A je¿eli pos¹dzam go nies³usznie? Widzia³em ju¿ jego czerwone, wœciek³e oczy jastrzêbia. Widzia³em równie¿ matkê po utracie obr¹czki i jej oczy wpatrzone we mnie z niemym wyrzutem. Sutener Bobek wszed³ drugi. Równoczeœnie od blaszanego pud³a mign¹³ z³oty blask. Pomys³ nasunê³a jego rozpiêta, luŸna wiatrówka i bardzo brudne d³onie, którymi obur¹cz teraz uj¹³ kubek z mlekiem. – Mo¿e chcesz siê umyæ? – zapyta³em. Popatrzy³ na mnie ze zdziwieniem. Po chwili skin¹³ g³ow¹. Spod zlewu wysun¹³em miednicê, nala³em do niej wody. Postawi³em na taborecie. – Czyœcioszek! – zachichota³a dziewczyna. Siedzia³a rozwalona na krzeœle. W niedopiêtej bluzce luŸno p³ywa³y jej bia³e piersi. Sutener Bobek zawin¹³ rêkawy bluzy i zanurzy³ d³onie w wodzie. Siêgn¹³em po rêcznik. Dzia³a³em jak w transie. Ju¿ tylko obr¹czka zaprz¹ta³a mi g³owê. By³em ca³y napiêty i dzia³a³em przebiegle. Rozwin¹³em rêcznik i tak nim manewruj¹c, ¿eby os³oniæ widok z boku, woln¹ d³oñ wsun¹³em ostro¿nie do kieszeni jego bluzy. Namaca³em pomiête papierosy i coœ mokrego, ohydnego, pewnie chusteczkê. Poda³em mu myd³o. Otar³em siê mocno o jego ramiê i wsun¹³em d³oñ do drugiej kieszeni bluzy. Szpera³em wœród paprochów. Palce dotknê³y œliskiego, okr¹g³ego metalu. Wy³owi³em przedmiot z kieszeni. By³a to obr¹czka mojej matki. – Ukrad³eœ – powiedzia³em i wiêcej we mnie by³o smutku ni¿ z³oœci. Poczu³em znu¿enie. Nie wiedzia³em, co mówiæ dalej. B³ysn¹³em ¿ó³tym metalem przed jego oczyma. Odbi³o siê s³oñce. Schyli³ g³owê jak przed uderzeniem. Mokrymi d³oñmi os³oni³ twarz. Œcieka³a po nich woda. Jego pokryte rzadkim zarostem policzki zaœwieci³y t³usto. Widzia³em czarne kropki w¹grów na nosie. Dziewczyna popatrzy³a na nas sennymi oczyma. – O co siê k³ócicie? – zapyta³a. – Tak wszed³em... – wymamrota³ sutener Bobek – to z³oto tak zaœwieci³o... Uciek³ oczyma przed moim spojrzeniem. – Tak zaœwieci³o... – powtórzy³ – samo wlaz³o do ³apy. Dziewczyna zrozumia³a wreszcie, o co chodzi, i zaczê³a siê œmiaæ ha³aœliwie. Œmia³a siê uderzaj¹c bosymi stopami w pod³ogê. Kusa spódniczka zawinê³a siê i wysoko ods³oni³a uda. Dalej by³ wci¹gaj¹cy jak bagno mrok. Przypomnia³em sobie swoj¹ mi³oœæ z domu naprzeciw, smuk³¹, jasnow³os¹ i wielkook¹ dziewczynê. By³a to mi³oœæ niema, pe³na jedynie smutnych spojrzeñ. 43 Otworzy³em kuchenne drzwi. – Gdzie ja teraz pójdê? – u¿ali³ siê nad sob¹ sutener Bobek i pos³usznie skierowa³ siê do wyjœcia. Skin¹³ na dziewczynê. – Idziemy – mrukn¹³. – A czy ja tu mogê zostaæ? – zapyta³a ci¹gle siê œmiej¹c. Pokiwa³em pospiesznie g³ow¹. Zamkn¹³em drzwi na klucz. Wróci³em do tej dziewczyny z Przasnysza. D³onie mia³em mokre od potu (w jednej œciska³em odzyskan¹ obr¹czkê) i serce bi³o nierówno. 44 Dom przeznaczony do rozbiórki By³a to kawiarnia stara i mroczna jak dawno zapomniany œwiat. Dom, w którym siê mieœci³a, zosta³ przeznaczony do rozbiórki. Œwiat³o dnia nie dociera³o tutaj wcale. Od dawna wybiera³em tylko takie miejsca. W moim mieœcie jest ich coraz mniej. Wymieraj¹ jak ludzie. Siedzia³em w k¹cie, s¹cz¹c lich¹ kawê i pal¹c papierosa. Ludzi by³o niewielu, i przewa¿nie bywalcy. Koœcista kobieta w pomiêtym fartuchu krz¹ta³a siê za lad¹, odmierzaj¹c winiak do szklanek. Przekomarza³ siê z ni¹ mê¿czyzna o nalanej twarzy, do którego ona mówi³a „Danusiu”. Ten o nalanej twarzy g³os mia³ piskliwy, cienki. Rozgl¹da³ siê, rzucaj¹c zalotne spojrzenia na mê¿czyzn. Zreszt¹ w tej kawiarni oprócz bufetowej by³y tylko dwie kobiety, omotane w grube warstwy ciuchów handlarki z bazaru, które œlini¹c palce liczy³y pieni¹dze. Mê¿czyzna o nalanej twarzy by³ podpity. Kolejarze zajmuj¹cy stolik pod piecem, miêdzy ³ykami wódki wypijanej ukradkiem z trzymanej w teczce butelki, podkpiwali z niego ordynarnie. – Nie stój tak! – Kartofle pogubisz! Kobieta za bufetem parsknê³a œmiechem. – Ja sobie wypraszam! – pisn¹³ mê¿czyzna i poczerwienia³. Sprawia³ wra¿enie zapêdzonego peda³a, który ma œwiadomoœæ braku widoków na spe³nienie dokuczliwych po¿¹dañ. Raczy³ siê chciwie winiakiem, czêstuj¹c równie¿ bufetow¹. Ona wypi³a, pochylaj¹c g³owê pod ladê. Na œcianie ponad bufetem umieszczony by³ œwiêty obrazek, Matka Boska Czêstochowska, z podwójn¹ szram¹ od szwedzkiego rapiera na policzku. Siedzia³em w k¹cie i przebieraj¹c ³y¿eczk¹ w grubej warstwie fusów na dnie fili¿anki b³¹dzi³em ospa³ym wzrokiem po niewyraŸnych, zamazanych twarzach i porysowanych, liszajowatych œcianach musztardowego koloru. Zatrzyma³em spojrzenie w oknie. Mia³em widok na jasn¹, s³oneczn¹ ulicê pe³n¹ ludzi. By³ to inny œwiat. Zapali³em kolejnego papierosa, patrz¹c wrogo i zazdroœnie na ulicê. Oczy rejestrowa³y twarze kobiet i ich wed³ug najnowszej mody opiête d¿insowymi spodniami poœladki i uda. Widzia³em te¿ piersi. Niektóre strome, wyzywaj¹ce i ods³oniête w g³êboko wyciêtych dekoltach bluzek. By³y to m³ode dziewczyny. Nie mój œwiat. Nale¿a³em ju¿ do przesz³oœci. Rozpamiêtywa³em i grzeba³em w warstwach odleg³ych, minionych lat. Ale ten œwiat ulicy, m³ody i beztroski, wabi³ i przyci¹ga³ wzrok, który jak pies na ³añcuchu wyrywa³ siê tam. Opuœci³em g³owê. Te spodnie oblepiaj¹ce poœladki i uda dziewcz¹t... Pewien mój znajomy powiedzia³: – One to spodnie rano mocz¹ i mokre nak³adaj¹ na siebie. Tak chodz¹, a¿ wyschn¹. W ten sposób robi¹ siê dopasowane. Maj¹ zdrowie te zdziry – zakoñczy³ niechêtnym, zrzêdliwym g³osem. Wtedy œmia³em siê z niego. Z tej jego niechêci. Teraz nie. PrzeraŸliwie skrzypnê³y drzwi i w progu stanêli otyli Cyganie, muzykanci. Najstarszy, brodaty dŸwiga³ kontrabas. Popatrzyli na szare, mêtne wnêtrze kawiarni i odwrócili siê ze zniechêceniem. Potem przyszed³ m³ody ¿o³nierz, z wygl¹du prowincjusz zagubiony w mieœcie. Zainteresowa³ siê nim peda³. Otar³ siê o niego dosyæ nachalnie i zaproponowa³ kieliszek. Kolejarze siedz¹cy pod piecem zarechotali. Kobieta za lad¹ wykrzywi³a sw¹ zniszczon¹ twarz starej ulicznicy. ¯o³nierz odsun¹³ siê i stanowczo odmówi³. Zaraz wyszed³. 45 Pogoni³ za nim piskliwy g³os peda³a: – Dlaczego uciekasz, laleczko? – Szeroko wyci¹gn¹³ rêce. Wygl¹da³ jak œlepy myœliwy, który miota siê po omacku. Zatoczy³ siê pod piec, na mê¿czyzn racz¹cych siê wódk¹ z butelki ukrytej w teczce. Jeden z nich uszczypn¹³ go w poœladek. – Dupê ma rzadk¹ – stwierdzi³. – Do niczego. – Znów zarechotali. Najg³oœniej œmia³a siê bufetowa. Peda³ znalaz³ siê przy moim stoliku. – Za wsiarz ³achudrê, kolego! – poradzili kolejarze. Odepchn¹³em go. By³ ju¿ bardzo pijany. Oczy mia³ powleczone szkliwem i z ust wydobywa³ siê nieartyku³owany be³kot. Budzi³ obrzydzenie. Kobieca miêkkoœæ w po³¹czeniu z brzydk¹, nalan¹ twarz¹ by³a groteskowa. Osun¹³ siê na pod³ogê i zaraz usn¹³. Bufetowa i ci spod pieca naradzali siê niemrawo. – Zadzwoniæ po radiowóz – powtarza³ jeden z kolejarzy. – Przyjad¹ i go zwin¹. – A ten automat na rogu przecie¿ popsuty – przypomnia³a sobie bufetowa. – Chce byæ bab¹ – powiedzia³a starsza handlarka d³ubi¹c w nosie czerwono lakierowanym paznokciem. – Upar³ siê, g³upi... Kolejarze zaczêli j¹ namawiaæ do wódki. Przestali siê interesowaæ œpi¹cym peda³em. Jeszcze dosyæ d³ugo siedzia³em w tej kawiarni, pogr¹¿ony w ja³owej medytacji. ¯adna myœl nie o¿ywia³a, by³y po³amane i bez skrzyde³, pe³za³y niemrawo i roz³azi³y siê jak breja. I wtedy przypomnia³em sobie dziewczynê, któr¹ zobaczy³em w autobusie. By³a bardzo m³oda, twarz mia³a czyst¹ i œwie¿¹, popielate, d³ugie w³osy lœni³y w s³oñcu. Ogarnê³o mnie wzruszenie, wyobrazi³em sobie spotkania z ni¹, pe³ne uniesieñ jak za dawnych lat. Dziewczyna wysiad³a na nastêpnym przystanku, wysiadaj¹c spojrza³a na mnie przelotnie. I ju¿ chcia³em pobiec za ni¹ i powiedzieæ jej wszystko. Wtedy pomyœla³em o swojej zmêczonej twarzy, o oczach zmêtnia³ych i bez blasku, o ca³ym tym ciê¿arze lat, który dŸwigam w sobie. Pozosta³em w autobusie. Kobieta za lad¹ podkrêci³a ga³kê g³oœnika zawieszonego na œcianie i jak piach w zêbach zazgrzyta³y g³osy starych wiejskich bab, zawodz¹cych ludowe przyœpiewki. Wtedy wyszed³em z kawiarni. A kiedy drugi raz tam siê znalaz³em, zaczê³a siê ju¿ rozbiórka tej kamienicy. Okna bez szyb zia³y opuszczeniem i zag³ad¹. Pochylaj¹c siê pod rusztowaniem oplataj¹cym mury, wszed³em do wnêtrza. Zerwane pod³ogi. Spod nóg wyprysn¹³ sparszywia³y kot. W k¹cie sta³y puste butelki po winie. Smród moczu i stêchlizny. Tynk osypywa³ siê z sufitu i widaæ by³o poobt³ukiwane resztki misternej rozety. Na œcianie prostok¹tny, jasny œlad po Matce Boskiej Czêstochowskiej. Nied³ugo tam pozosta³em. Omijaj¹c gruz i odchody, wyszed³em na ulicê. Ruszy³em szybkim krokiem nie ogl¹daj¹c siê za siebie. 46 Wigilia Za grypsowanie z s¹siedni¹ cel¹ poszed³em do karca. Pierwszy raz szed³em do karca. Chiñski Ptak, ma³y, zasuszony klawisz z rzadk¹ bródk¹, tr¹caj¹c kluczami, prowadzi³ mnie d³ugim korytarzem izolacyjnego oddzia³u. Dzieñ by³ wigilijny, wiêc tych czterdzieœci godzin karca mia³o przypaœæ na Wigiliê i Pierwsze Œwiêto. W g³owie pêta³y mi siê g³upie myœli o tradycyjnym wieczornym ¿arciu i choince. Na wolnoœci spêdzaj¹ ludzie ten dzieñ w gor¹czkowej, weso³ej bieganinie. Chiñski Ptak otworzy³ ostatnie drzwi po lewej strome korytarza i wepchn¹³ mnie do karceru. Cela by³a ma³a, ciemna, z góry rzuca³a sk¹pe œwiat³o odrutowana ¿arówka. Z cementowej nary podnieœli siê dwaj mê¿czyŸni. Trzeci siedzia³ w k¹cie odwrócony plecami. Ci dwaj patrzyli na mnie uwa¿nie. – Przygoda – odezwa³ siê ochryple jeden z nich – jestem Przygoda. A ty kto? – Ja z ma³olatki – odpar³em. O tym Przygodzie s³ysza³em ju¿ niema³o. W³amywacz, bardzo g³oœny w wiêziennych opowieœciach, ci¹gle walczy³ z naczalstwem i ci¹gle w karcu. Przyjrza³em mu siê z ciekawoœci¹. Twarz mia³ poznaczon¹ osp¹ i bliznami chyba po ¿yletce, w³osy rzadkie, nastroszone, i zmru¿one oczy. – Z ma³olatki, s³ysza³eœ? – Przygoda zwróci³ siê do tego drugiego. Tamten zaœmia³ siê nieprzyjemnie jakoœ. Jego twarzy jeszcze nie zobaczy³em. By³a poza sk¹pym krêgiem œwiat³a. Przygoda zatar³ z suchym szelestem d³onie. – Znaczy m³ody i œwie¿y – rozleg³ siê g³os tego trzeciego, który ca³y czas siedzia³ odwrócony plecami. – To jest git sprawka – Przygoda nachyli³ do mnie swoj¹ szpetn¹, okrutn¹ twarz. Cofn¹³em siê odruchowo. – Nie pêkaj – wychrypia³ Przygoda – krzywdy nie bêdziesz mia³. Ten drugi znowu siê zaœmia³. Tym razem zobaczy³em jego twarz. Mia³ niskie, pofa³dowane czo³o i wklês³y nos. Czochra³ siê nieustannie, wpychaj¹c rêkê pod koszulê. – Nie pêkaj – Przygoda wykrzywi³ siê ods³aniaj¹c puste dzi¹s³a. – Jak bêdziesz grzeczny, to i fajurka siê znajdzie, i poglumasz sobie chlebka ze smalcem. I tak mierzy³ mnie d³ugim spojrzeniem od stóp do g³owy. – Pierwszy raz siedzisz w pudle? – zapyta³. Skin¹³em g³ow¹ i niedobre napiêcie wzmog³o siê we mnie gwa³townie. Coœ zaczyna³em podejrzewaæ. Siedzia³em pierwszy raz, ale z wolnoœci nie przyszed³em tu jako frajer. Przygoda wyci¹gn¹³ poznaczon¹ tatua¿ami d³oñ i dotkn¹³ mojej brody. Zadr¿a³em. D³oñ by³a zimna i wilgotna. – A jakie usta toto ma czerwone – odezwa³ siê ten z wklês³ym nosem. – Jak malinka – powiedzia³ pieszczotliwie Przygoda. Cofn¹³em siê zaciskaj¹c piêœci. Teraz ju¿ wiedzia³em wszystko na pewno. Rozejrza³em siê po celi. Taka w¹ska nora, okno zabite blach¹ i szron na œcianie. – Nie wyfruniesz, ptaszku! – zaœmia³ siê kpi¹co ten z wklês³ym nosem. – Co tam siê dzieje? – zapyta³ trzeci, ci¹gle odwrócony do œciany. – Prawiczek – powiedzia³ Przygoda. – Trzeba bêdzie go oswajaæ – doda³ ten z wklês³ym nosem. A trzeci poruszy³ niemrawo g³ow¹ i ziewn¹³. Wyolbrzymiony cieñ jego g³owy poruszy³ siê na œcianie. 47 Starzy wyrokowcy czêsto brali sobie ma³olatków do wyrka dla zabawy. Jak by³em na kwarantannie, to celowy Szatan prowadzi³ hodowlê takich m³odych frajerów. Przypomnia³em sobie te noce, kiedy s¹siednia prycza skrzypia³a nieznoœnie. Mój wspólnik, Geno z Zacisza, te¿ opowiada³ mi nieraz o tym. – Nie jestem parów¹! – wykrzykn¹³em za³amuj¹cym siê g³osem. Wszyscy trzej zachichotali. – Nikt nie jest od razu parów¹ – rzek³ Przygoda. – Zawsze trzeba to zacz¹æ. – No! – zniecierpliwi³ siê ten z wklês³ym nosem – czas na tresurê. – A ja sobie poczekam – odezwa³ siê ten odwrócony do œciany. – Ty zawsze chcesz na gotowe – powiedzia³ z wyrzutem Przygoda. – Mogê byæ ostatni – odpar³ tamten – albo wcale. Ta g³odówka si³y mi odebra³a. Przygoda pochyli³ siê i wyci¹gn¹³ do mnie rêce. – Cip, cip, prawiczek! – zacmoka³ ten z wklês³ym nosem. Jeszcze mocniej wcisn¹³em siê miêdzy drzwi i kibel. W³aœnie kibel. Powoli zwróci³em siê w stronê tego ¿elaznego kub³a. Postanowi³em chwyciæ pokrywê. Zacznê waliæ w drzwi. Ale co da walenie w drzwi. Chiñski Ptak lubi takie zabawy z ma³olatkami. Wcale nie otworzy albo uchyli tylko i powie z ob³udn¹ powag¹: – Spokój, gnoju, bo zrobiê raport! – Wiêc bêdê siê broni³ pokryw¹. – Usta to on ma. – Przygoda zrobi³ wstrêtn¹, lubie¿n¹ minê i zrêcznym ruchem nogi usun¹³ z mojego zasiêgu kibel. Zosta³em pozbawiony jedynej obrony. – Nosy wam poodgryzam – wyszepta³em czuj¹c, jak ogarnia mnie zupe³nie bezradnoœæ. W odpowiedzi da³ siê s³yszeæ ich syty, pewny œmiech. Ten œmiech jeszcze nie usta³, gdy zazgrzyta³ klucz i drzwi karceru uchyli³y siê szeroko. – Kawa, panowie urki! – zawo³a³ fajfus tego oddzia³u, ³ysy, uœmiechniêty handlarz blitem. Kolejno nape³nia³ nasze miski kaw¹, a w pewnej chwili, wykorzystuj¹c nieuwagê Chiñskiego Ptaka, wsun¹³ im do rêki jakieœ zawini¹tko. – Od sto jedenastej – szepn¹³. Znów drzwi siê zatrzasnê³y i zosta³em z tymi trzema. W zawini¹tku znajdowa³o siê kilkanaœcie papierosów i gryps na bibu³ce. Przygoda wyrwa³ mi bibu³kê i przeczyta³ gryps, powoli sylabizuj¹c: – „Ferajna pamiêta o tobie. Trzymaj siê, synek, Cygan.” Skoñczy³ i popatrzy³ na mnie ze zdziwieniem. – Znasz Cygana? Kiwn¹³em g³ow¹. – Cygan... du¿y kozak– powiedzia³ ten z wklês³ym nosem. – Razem skakaliœmy na wolnoœci – odpowiedzia³em. Ten trzeci odwróci³ siê od œciany i te¿ popatrzy³ na mnie. – No tak – zamrucza³ Przygoda – tyle ¿e wygl¹d mia³eœ taki... – Frajerski – dorzuci³ ten z wklês³ym nosem. Poczêstowa³em ich szlugami. Przygoda mia³ schowane za podszewk¹ kurtki zapa³ki. Zapaliliœmy. – Czasem mo¿na siê pomyliæ – b¹kn¹³ Przygoda. Wygl¹dali na zak³opotanych. I dziêki temu, ¿e Cygan pamiêta³ o mnie, Wigilia i pierwszy dzieñ Œwi¹t zlecia³y mi w tym karcu ca³kiem znoœnie. Dzieliliœmy siê szlugami. Przygoda œpiewa³ stare z³odziejskie pieœni. 48 Patoka – Ca³¹ noc nie mog³em spaæ – powiedzia³ Stefan. PrzyjaŸnimy siê od lat. Czêsto telefonujemy do siebie. Pocz¹tek naszej przyjaŸni bierze siê z m³odoœci. Ja przyby³em na wielkomiejski szlak ni to z przedmieœcia, ni miasteczka. Stefan z Pow¹zek. Obaj znaleŸliœmy siê w starym, pamiêtaj¹cym jeszcze carskie czasy wiêzieniu na Gêsiej. Mury by³y ¿ó³te, piece dymi³y, z okna widok na pomnik Bohaterów Getta. W letnie wieczory œpiewaliœmy w kraty dzikie, têskne pieœni urków o Czabaku, jamszczyku i malowanej lali. Kipia³o w nas wtedy si³¹ i wyobra¿aliœmy sobie niema³o. Przygniot³y nas lata. Goryczy i s³aboœci przyda³y. Stefan jest fryzjerem, ja pisarzem. Z tamtych lat Stefan posiada na swoim ciele mnóstwo tatua¿y, ja tylko jeden. Stefan ma sprawê z córk¹. – Dziecko – powiada – to nie zabawka. I pragnie, ¿eby córka spe³ni³a jego oczekiwania. Ja mam sprawê z pisaniem i czasem wydaje mi siê, ¿e przegra³em. Wtedy robi siê pusto i g³ucho. Nie ma nic. Po pijanemu Stefan dzwoni do mnie i powiada: – Kurwa, ¿eby jeszcze coœ siê sta³o! Po pijanemu dzwoniê do niego i mówiê to samo. I nagle przypomnia³ nam o sobie Patoka. Wyczyta³em list goñczy za nim. Zapamiêta³em z opisu „oczy ¿ó³te” i „liczne w³amania”. Oczy ¿ó³te. Takie oczy musi mieæ drapie¿ny kot przed skokiem. Patoka znaczy³ swoj¹ drogê zuchwa³ymi w³amaniami i za to go poszukiwali. Jak zza mg³y wynurzy³a siê Gêsiówka i spacerniak miêdzy murami. My, ma³olatki, patrzyliœmy z okien pierwszego piêtra na spaceruj¹c¹ recydywê z VI oddzia³u. – O, Patoka – zaszeptano. By³ ju¿ wtedy s³awny. Przypomnienie poruszy³o. Od¿y³a legenda dawnych lat. Zadzwoni³ Stefan. Nie móg³ spaæ ca³¹ noc. Ujêli Patokê. Wyczyta³ w gazecie. Przygnêbi³a go przypadkowoœæ tej koñcówki. Spotkaliœmy siê nad Jeziorkiem Kamionkowskim i chodz¹c wzd³u¿ brzegu rozwa¿aliœmy rzecz ca³¹. Po udanym w³amaniu do zagranicznego przedstawicielstwa handlowego, sk¹d zabra³ kilkanaœcie tysiêcy dolarów, Patoka ruszy³ w Polskê, wydawa³ bankiety, wystêpowa³ jako pose³. – Wygl¹d to on ma – stwierdzi³ Stefan. Ja ju¿ Patoki nie pamiêta³em. – I wyr¹ba³ póŸniej jakieœ byle jakie mieszkanie – westchn¹³ Stefan. – Po co mu to by³o? Forsy mia³ jak lodu. Brzeg Jeziorka Kamionkowskiego jeszcze zimowy, krzaki go³e, trochê lodu na wodzie. „Balaton” nazywaj¹ ten staw ludzie z praskiej strony. – Musia³ r¹baæ – uzna³ Stefan – to artysta. Bez r¹bania nie ma dla niego ¿ycia. Pod Patokê wypiliœmy flaszkê. Ma³o co mówiliœmy. Ka¿dy siedzia³ w swojej przesz³oœci. Ile to ju¿ lat siê przewali³o! Ogl¹da³em film jugos³owiañski Deps. By³a to opowieœæ o przestêpcy, który przesiedzia³ dziesiêæ lat w wiêzieniu i porzuci³ swój fach. Mimo to nie ma spokoju. Nieustannie nêkaj¹ go tajniacy. S³awa speca od trudnych robót dalej mu towarzyszy. Samotny, boryka siê ze z³ym losem. Opowieœæ o jego ¿yciu bardzo mnie wzruszy³a. Tak sobie wyobra¿a³em bohatera mojego pierwszego opowiadania, które zobaczy³em w druku. Tamtego nazywali Kwadratowy. 49 Ten z filmu Deps. Wtedy zadzwoni³ Stefan i powiedzia³: – To by³o tak, jakby gdzieœ daleko zrobili film z twoich opowiadañ. – Stefan odsiedzia³ dziesiêæ lat i nie jest sk³onny do ³atwych uniesieñ czy egzaltacji. Ucieszy³em siê, ¿e myœla³ tak samo jak ja. By³em œwiadkiem w s¹dzie. Wilcze sprawy miêdzy ludŸmi. Staruszkê wygryŸli z mieszkania i opowiedzia³em s¹dowi, który by³ kobiet¹ w œrednim wieku, jak to po¿yczy³em tej staruszce ko³drê, ¿eby uchroniæ siê mog³a przed zimnem, pozbawiona swego domu, przebywaj¹ca w nieopalanej ruderze. Podzia³a³o. Oczy kobiety w œrednim wieku pe³ne wspó³czucia. Jako œwiadek wyst¹pi³em skutecznie. Wyszed³em na korytarz i dotar³em do sali, przed któr¹ zebra³a siê spora gromadka ludzi. Przeczyta³em wokandê. Sprawa Patoki. Taki przypadek. Wszed³em tam. Siedzia³ miêdzy milicjantami. Niepozorny i ³ysawy, samotny na ³awie oskar¿onych. Zeznawa³ wiêzieñ-szczur, przerzucany z celi do celi, ¿eby wêszyæ i pods³uchiwaæ. Mia³ teraz opowiedzieæ, czego wywiedzia³ siê od Patoki podczas wieczornych godzin, kiedy wiêŸniów najbardziej gniecie samotnoœæ i ogarnia chêæ zwierzeñ. Ten szczur sparali¿owany by³ wzrokiem Patoki. Odwraca³ g³owê od ³awy oskar¿onych i a¿ skrêca³ siê z wewnêtrznej udrêki. Naraz zaskomla³: – Nic nie powiem! Nic nie wiem! Powiem, to nie bêdzie dla mnie ¿ycia w ka¿dym jednym wiêzieniu w ca³ej Polsce. Wszêdzie dopadn¹! Patoka przyjrza³ mu siê z zainteresowaniem. Po jego twarzy b³¹ka³ siê ulotny, pob³a¿liwy uœmieszek. Strzepn¹³ z klapy marynarki jakiœ niewidoczny py³. Wtedy go sobie przypomnia³em. Co tydzieñ chodziliœmy do ³aŸni i tam w k³êbach pary ods³ania³y siê tatua¿e pokrywaj¹ce cia³a wiêŸniów. Przeró¿ne i wymyœlne to by³y wzory, ale nie wiem czemu, najbardziej wzrok mój przyci¹ga³ tatua¿, który by³ jak œredniowieczny sztych: wysoka góra, zamczysko i drog¹ podje¿d¿a rycerz na koniu. Rysunek ten pokrywa³ plecy jednego z wiêŸniów. – To Patoka – powiedzia³ Z¹bek, mój celowy ze sto jedenastej. Przygl¹da³em siê jego twarzy. I raz w tej ciemnej, ponurej sali s¹du, wy³o¿onej br¹zowym drzewem, nasze spojrzenia zderzy³y siê, moje i Patoki. Wyda³o mi siê, ¿e patrzy we mnie intensywnie, i zapragn¹³em, ¿eby udzieli³o mi siê choæ trochê jego si³y. Tyle lat dzia³a³ nieprzerwanie. Nie ma ju¿ wiêzienia, w którym siedzieliœmy. Zosta³o zburzone. Zburzono wiele starych domów. Zamkniêto wiele knajp i nie ma dawnych bazarów. Pojawi³y siê nowe domy i place. A Patoka ci¹gle krad³, dostawa³ siê do wiêzienia, ucieka³, znowu krad³. I pomyœla³em te¿, ¿e wszystko w jego ¿yciu poza tymi œmia³ymi w³amaniami, d³ugimi latami wiêzienia, a potem napiêtym wyczekiwaniem na szansê ucieczki, wiêc wszystko to inne: kobiety, smak spokoju, rodzina, ciep³o i rozkosz bezczynnoœci, by³o niewa¿ne. Twarz mia³ szar¹, wychud³¹ i pobru¿d¿on¹, a ta resztka w³osów siwa, ale nie czu³o siê w nim znu¿enia, rezygnacji; pod t¹ niepozorn¹ pow³ok¹ tkwi³a niewyczerpana si³a, która przejawia³a siê w zacisku guzowatych, mocnych szczêk i uporze wydatnego podbródka. Pozazdroœci³em mu tej ¿elaznej konsekwencji, choæ jednoczeœnie te lata wiêzienia, d³ugie jak niejedno ¿ycie, mrozi³y wyobraŸniê. Adwokat, stary cz³owiek o znudzonej twarzy s¹dowego wyjadacza, tym razem by³ o¿ywiony. – W sumie przesiedziane dwadzieœcia lat – powiedzia³ – osiem udanych ucieczek. Opowiada³ o Patoce z uznaniem, jako o doskona³ym fachowcu i artyœcie zarazem. – Wyrok bêdzie du¿y – doda³ m³ody aplikant. Odprowadzi³ wzrokiem Patokê, wychodz¹cego w asyœcie dwóch milicjantów. Patoka d³onie mia³ skrzy¿owane na przedzie, spiête kajdankami. Z kurtuazj¹ przysun¹³ siê do œciany, daj¹c przejœcie kobiecie w czarnej todze z czerwon¹ obszywk¹. Milicjanci skupieni, czujni. GroŸn¹ konwojowali zwierzynê. 50 – Prokurator domaga siê piêtnastu lat – powiedzia³ aplikant. Stary adwokat te¿ obejrza³ siê za Patok¹. – Ucieknie – powiedzia³ z przekonaniem. – Tyle razy ucieka³. Znów spotkaliœmy siê ze Stefanem nad Jeziorkiem Kamionkowskim. Ju¿ by³a wiosna. Œpiewa³y ptaki i pojawili siê pierwsi rybacy. W krzakach pili wódkê. Dziad zbieracz czeka³ cierpliwie na puste flaszki. – Prokurator domaga siê piêtnastu lat – powiedzia³em Stefanowi. Pokiwa³ g³ow¹. By³ skacowany. Myœla³ o robocie, któr¹ mia³ zacz¹æ od po³udnia. Myœla³ o egzaminie z nowej mêskiej fryzury. Ja te¿ by³em marny. Drêczy³a mnie jakaœ trudna do wyra¿enia udrêka. Coœ zacz¹æ! Coœ rzuciæ! Ale co, jak? Dziad zbieracz kl¹æ zacz¹³. Pijani wyszli z krzaków i zabrali ze sob¹ opró¿nione flaszki. Stefan patrzy³ posêpnie w wodê. – Ucieknie – powiedzia³. W tym by³a i moja ca³a nadzieja. 51 U fryzjera S³oñce pada³o na pochy³y dach kamienicy po przeciwnej stronie. Oœwietla³o facjatê. Nastroszone go³êbie rzêdem siedzia³y na gzymsie. W oknie facjaty jak zwykle o tej porze pokaza³a sw¹ trupi¹, koœcist¹ twarz wariatka. Wykrzykiwa³a coœ. Zawsze o tej porze wykrzykiwa³a. Go³êbie ociê¿ale podrywa³y siê do lotu. W zak³adzie by³o pusto. Szef szeleœci³ gazet¹. Zwyczajem kibica pogr¹¿y³ siê w czytaniu ostatniej, sportowej strony. – Popatrz – powiedzia³. – „Szombierki” wysiad³y z ligi. W damskim furkota³a elektryczna suszarka do w³osów. M³odszy fryzjer sta³ przy oknie. Przygl¹da³ siê wariatce. Co ona wykrzykuje? Do kogo ma ¿al? Sprz¹taczka W³adziowa wynurzy³a siê zza przepierzenia dziel¹cego zak³ad na dwie czêœci. – Wzi¹æ coœ dla was? – zapyta³a. Szef zamówi³ salceson i kaszankê. W³adziowa posz³a w ogonek do miêsnego sklepu. I znowu cisza. Suszarka te¿ przesta³a wyæ. M³odszy fryzjer otworzy³ podrêczn¹ szafkê. Wyci¹gn¹³ nakrochmalon¹ œcierkê. Powiesi³ na porêczy fotela. P³ótno zaszeleœci³o jak papier, powia³o œwie¿oœci¹. Rêkawem przetar³ zamazane lustro. Przyjrza³ siê odbiciu swojej twarzy. Broda nie wymaga³a przystrzy¿enia. Tylko wyszczotkowa³. Wróci³ do okna. Ani œladu po s³oñcu. Czarne chmury zaleg³y niebo. Ulica kipia³a handlowym ruchem. Pobliski bazar wch³ania³ ludzi jak worek bez dna. Powoli przejecha³ swoim Fordem ten Cygan, co dla pozoru jest kotlarzem. M³odszy fryzjer zaj¹³ siê ostrzeniem brzytwy. By³a staroœwiecka, w koœcianej oprawce. Dosta³ od zaprzyjaŸnionego klienta. Miêkkimi przesuniêciami po ose³ce pieœci³ ostrze. Oczy cieszy³ widok zimnej, po³yskliwej stali. Szef od³o¿y³ gazetê. Drapa³ siê w ty³ek. Z kieszeni wyci¹gn¹³ kupony totolotka. Przegl¹da³ uwa¿nie. Wzrok mia³ skupiony, wargami marnia³ losow¹ modlitwê. – Zaraz wracam. Nacisn¹³ na g³owê kapelusz i wybieg³ z zak³adu. M³odszy fryzjer z³o¿y³ brzytwê. Delikatnie wsun¹³ j¹ do pochewki. Przylepi³ twarz do szyby. Odprowadzi³ spojrzeniem szefa przebiegaj¹cego przez jezdniê. W bia³ym fartuchu i kapeluszu na g³owie wygl¹da³ dziwacznie i œmiesznie. M³odszy fryzjer skrzywi³ twarz jak przy bol¹cym zêbie. I patrzy³ dalej. Sprzedawca kud³atych psiaków zaj¹³ swoje miejsce w bramie. Psiaki ozdobi³ czerwonymi wst¹¿eczkami. Dwaj wywiadowcy myszkowali przy wejœciu na bazar. Wprawne oko m³odszego fryzjera wy³owi³o ich od razu. Jeden z nich by³ jego sta³ym klientem. Wêsz¹ ci tajniacy. Patrzy³ na nich w skupieniu, dopóki nie zniknêli w t³umie. I pomyœla³ o tych, co pieniêdzy maj¹ jak lodu. Wielu takich spaceruje t¹ handlow¹ ulic¹. Du¿e pieni¹dze p³ynê³y w wyobraŸni m³odego fryzjera jak rzeka. Ta rzeka omija³a go starannie. Nigdy nie zanurzy³ siê w jej nurcie. Zagrzechota³ dzwonek nad drzwiami. Przylaz³ kuternoga ze swoim g³upkowatym synem. Zacz¹³ wzdychaæ. Spogl¹da³ wymownie w k¹t, gdzie by³ parawanik. Tam jest miejsce do chlania. G³upkowaty obmacywa³ z zachwytem fryzjersk¹ gruszkê. – Czy mogê sobie psikn¹æ? – wybe³kota³ i nie czekaj¹c na pozwolenie przycisn¹³ gumow¹ gruszkê po³¹czon¹ z flakonem. Z rozkosz¹ opryska³ sobie twarz wonn¹ wod¹. M³odszy fryzjer wpatrzy³ siê w dyplom mistrzowski szefa, wisz¹cy ponad lustrem. Z³ocone ramki mistrzowskiego dyplomu b³yszcza³y nachalnie. Westchn¹³ ciê¿ko. Kuternoga poderwa³ siê. – Skoczyæ? – zapyta³. Monopolowy sklep mia³ na myœli. 52 M³odszy fryzjer wyszarpn¹³ z d³oni g³upkowatego gumow¹ gruszkê. – Starczy – warkn¹³. Kuternoga jeszcze chwilê powzdycha³ na pró¿no i przy³o¿ywszy d³oñ do daszka kolejarskiej czapki poszed³ szukaæ szczêœcia gdzie indziej. Za nim z oci¹ganiem jego g³upkowaty syn. Z damskiego dochodzi³y szepty, piski. Te dwie fryzjerki te¿ nie mia³y roboty. Jedn¹ widzia³ z Arabem parê dni temu. Jak do miodu ci¹gn¹ dziewczyny do tych z³otem obwieszonych Arabów. Zafalowa³o przepierzenie z kwiecistego materia³u. Pani Maria, kasjerka, wychyli³a sw¹ wymalowan¹ twarz starej lafiryndy. – Co pan taki markotny, skarbie? Wzruszy³ ramionami. Pani Maria westchnê³a i zniknê³a za kotar¹. – Hieny czuj¹ padlinê – powiedzia³ m³odszy fryzjer do lustra. Wyszczerzy³ zêby. Mia³ zdrowe, bia³e i mocne. Jeszcze siê nie psu³y. Ani jednej ciemnej plamki nawet. To sprawdzenie nie przynios³o jednak ¿adnej ulgi. Pusty dzieñ. Myœli czepiaj¹ siê g³owy. A za oknem p³yn¹³ bez koñca ten handlowy, spieszny t³um. Zanurzyæ siê w tê rzekê, co p³ynie do bazaru. Niech poniesie gdzie b¹dŸ... M³odszy fryzjer gwa³townym ruchem zwichrzy³ brodê. Rozejrza³ siê bezradnie. Z³ocone ramki ponad lustrem k³u³y wzrok. Ozdobne litery dyplomu zaciera³y siê i tañczy³y. I nawet nie us³ysza³ dzwonka nad drzwiami. Powoli obróci³ g³owê. Pewnie szef wróci³. To nie by³ szef. Pierwszy klient. Wysoki, elegancki. Garnitur mia³ niebieski i torbê przewieszon¹ przez ramiê. Rzuci³ badawcze spojrzenie w lustro. Przesun¹³ d³oni¹ po ciemnych od zarostu policzkach. Zachrzêœci³o. – Ogoliæ – poleci³. M³odszy fryzjer wpatrzy³ siê w niego. Czerwona, szeroka twarz, pokryta gêstym zarostem z dwóch dni, wydatny nos po¿³obiony przez w¹gry i przedzia³ek w brodzie. Ta twarz zaczê³a mu pêcznieæ i rosn¹æ w oczach. – Ogoliæ... – powtórzy³. Klient skin¹³ g³ow¹. Skierowa³ siê do fotela. M³odszy fryzjer zast¹pi³ mu drogê. Uczyni³ to bez namys³u. Suchoœæ œcisnê³a gard³o. G³oœno prze³kn¹³ œlinê. – Ja pana goliæ nie bêdê – powiedzia³ zmienionym, za³amuj¹cym siê ochryple g³osem. Klient zamruga³ powiekami. – Jak to?! M³odszy fryzjer szeroko rozstawi³ nogi. Wargi te¿ wysch³y mu jak w gor¹czce. Przesun¹³ po nich jêzykiem. By³ ni¿szy od tamtego. Ale bardziej masywny, szeroki. Taka szafa nie do przesuniêcia. I sta³ siê naraz gotowy, sprê¿ony. Czu³ to w twardniej¹cych miêœniach karku. Powoli obróci³ siê plecami. Metodycznie pocz¹³ uk³adaæ pêdzle, maszynki i grzebienie na swojej podrêcznej szafeczce. A napotkawszy spojrzeniem brzytwê w koœcianej oprawce, z wysi³kiem cofn¹³ od niej d³oñ. Tamtego widzia³ ca³y czas w lustrze. Czeka³. I wtedy wróci³ szef. – Panie! – wykrzykn¹³ klient. – Ogoliæ mnie nie chce! By³ wzburzony. Szarpn¹³ krawat pod szyj¹. D³oni¹ przesun¹³ po zaroœniêtym policzku. – Jest pijany – powiedzia³ m³odszy fryzjer. Tamten a¿ siê zakrztusi³. S³owa uwiêz³y mu w gardle. Tylko gulgota³. – Sam pan widzi, szefie – wycedzi³ m³odszy fryzjer, d³onie zwisa³y rozluŸnione w pogotowiu. Odwróci³ siê. Twarz klienta zawirowa³a mu czerwon¹ plam¹ przed oczyma. – Won! – tupn¹³ nog¹. Szef spróbowa³ chwyciæ go za po³ê fartucha. Odtr¹ci³ go ku³akiem. Klient uskoczy³. Skuli³ siê i wybieg³ z zak³adu. Drzwi pozostawi³ otwarte. Szef zamkn¹³ je starannie. Zza przepierzenia wygl¹da³y fryzjerki. Szef wyci¹gn¹³ papierosy. 53 – Zapalisz? M³odszy fryzjer dr¿¹cymi palcami wy³uska³ papierosa. – Szajba – pos³ysza³ szept z damskiego. Obraca³ papierosa w palcach. Poczu³ têpe znu¿enie i ta iskra, która tak nagle zapali³a siê w nim, zupe³nie ju¿ zgas³a. Co by³ mu winien tamten cz³owiek? Nawet jego twarzy nie zapamiêta³. Od razu tak mu siê rozdê³a i zniekszta³ci³a. Zapatrzy³ siê w kamienicê z pochy³ym dachem po przeciwnej stronie ulicy. Okno facjaty by³o ciemne i martwe. – Szajba – powtórzy³ i pokiwa³ g³ow¹. 54 Aloes Sklep mieœci³ siê w nowym bloku, a ulica nazwana by³a Patrice Lumumby. Bloków tutaj wybudowali ca³e osiedle. Nastêpne jeszcze budowali i dŸwig bez przerwy podnosi³ i opuszcza³ swoj¹ ³apê. Kierownik sklepu przyszed³ punktualnie o dziewi¹tej. Oni ju¿ czekali. Hydraulik z ADMu, cukiernik Patykowski, emerytowany kapitan i ten m³ody, co by³ na chorobie. Pierwsi klienci. Zawsze byli pierwsi. Weszli za kierownikiem i ustawili siê przy kontuarze. Patrzyli bez nerwów, jak myje i wyciera kufle. Czyni³ to bardzo powoli i dok³adnie. Dobry kierownik. Jeden z ostatnich, co mia³ beczkowe piwo. Oni nade wszystko lubili beczkowe piwo. Za chwilê, ostro¿nie zdmuchuj¹c pianê, poci¹gaæ zaczêli ze swoich kufli. Kierownik zmierzy³ ka¿dego krótkim spojrzeniem i wiedzia³ ju¿, co kogo boli. Hydraulik z ADM-u ¿³opa³ ³apczywie, dzwoni³o szk³o o jego metalowe zêby. – Wczoraj... trochê tego? – kierownik znacz¹co stukn¹³ siê w szyjê. Hydraulik przytakn¹³. Emerytowany kapitan s¹czy³ powolutku i wiadomo by³o, ¿e tak do wieczora jak cysterna ci¹gn¹æ bêdzie. Natomiast cukiernik Patykowski wykrzywion¹ mia³ twarz i dopiero po odstawieniu kufla pojaœnia³ i odsapn¹³. – Powtórzyæ? – zapyta³ kierownik. Cukiernik swój kufel podsun¹³. – Nie daje luzu – powiedzia³. – R¿nie i r¿nie. – Opuœci³ d³oñ i ostro¿nie pomaca³ siê po brzuchu. – Cholerstwo... – Powinieneœ na badanie – powiedzia³ kierownik. Powiedzia³ to bez przekonania, bo tak samo jak cukiernik nie wierzy³ w lekarzy. Ten m³ody, co by³ na chorobie, zagapi³ siê w okno. Wyprê¿y³ siê i przesun¹³ d³oni¹ po w³osach uczesanych na mokro. Kierownik te¿ spojrza³ w okno. Przechodzi³a dziewczyna w obcis³ych spodniach i dwa poœladki tañczy³y sprê¿yœcie. Ten m³ody uœmiechn¹³ siê i znów przyg³adzi³ w³osy. Jak to m³ody. Cieszy³ siê, ¿e jest na chorobie, s¹czy sobie piwo i na dziwki do syta napatrzeæ siê mo¿e. Kierownik odwróci³ g³owê od okna i równoczeœnie poczu³ ból w prawej nodze. – Robota stoj¹ca... ¯ylaki z tego siê robi¹ – stêkn¹³ i pochylaj¹c siê z trudem, namaca³ liczne zgrubienia na ³ydce. Cukiernik Patykowski westchn¹³. WyraŸnie ws³uchany w ten swój bol¹cy ka³dun. – Ciê¿ka robota dla nóg – za¿artowa³ hydraulik – pañskie sto kilo utrzymaæ! Kierownik przeniós³ ciê¿ar cia³a na lew¹ nogê i wlepi³ przekrwione oczy w hydraulika. Ten by³ suchy, prosty i ta wóda, któr¹ ¿³opa³ co dzieñ, sp³ywa³a po nim jak po psie. Hydraulik przesta³ siê uœmiechaæ. Podsun¹³ pusty kufel. Kierownik przekrêci³ kurek. Rozleg³ siê syk i kufel wype³ni³ siê ¿ó³tym p³ynem z bia³¹ czap¹ piany na wierzchu. Cukiernik Patykowski zapatrzy³ siê w butelki z winem na górnej pó³ce. – Jak wypijê – powiedzia³ – r¿n¹æ mnie przestaje... – Wino – domyœli³ siê pokusy emerytowany kapitan – najgorsza zaprawka... Sam pija³ tylko piwo i czyst¹. Hydraulik siê rozeœmia³. – Delikatesowe ¿o³¹dki, delikatesowe podniebienia – rzek³ dziarsko. – Ja tam wychlaæ mogê wszystko. 55 Ale do kieszeni nie siêgn¹³. Zawsze dok³ada³ siê ostatni. Sprawa z winem siê urwa³a. Za wczeœnie jeszcze i upa³ od rana dawa³ siê we znaki. Kierownik czu³, jak ogarnia go lepka wilgoæ i ciep³e stru¿ki potu sp³ywaj¹ spod pach. Poczu³ niechêæ do siebie. Do wszystkiego niechêæ. Te¿ nala³ sobie piwa. Wypi³ ³apczywie. Rozejrza³ siê po sklepie. Podszed³ do wystawy. Wytar³ z kurzu liœcie aloesu. Ten aloes postawi³a tu jego ¿ona. Mówi³a, ¿e jak wyroœnie, to bêdzie z niego po¿ytek. Wyrós³ ju¿ i tak sta³ w doniczce na wystawie. Palcem sprawdzi³ ziemiê. Sucha jak popió³. Podla³. Pó³ kufla wody wypi³a ziemia. – Gor¹czka – zamrucza³ gniewnie. Cukiernik Patykowski spojrza³ na zegarek. – A co bêdzie w po³udnie – doda³. – Wentylator w dyrekcji trzeba zapotrzebowaæ – powiedzia³ kierownik. Wyobrazi³ sobie szum wentylatora i ch³ód, który ogarnia cia³o. Przymkn¹³ oczy. – Te baby to suki... – odezwa³ siê hydraulik – takie upa³y, a moja w nocy szturcha mnie w plecy i szturcha. – Czego chcia³a? – zainteresowa³ siê ten m³ody, co by³ na chorobie. – Czego! – rozeœmia³ siê hydraulik. – Ju¿ œpisz, pyta, œpisz, tak jej siê chcia³o. Kierownik spochmurnia³. Przypomnia³ sobie swoj¹ noc. ¯ona jest oty³a i poc¹ siê oboje obficie. Tak le¿a³ obok niej, pochrapywa³a, a w nim wzbiera³a niechêæ. Z tej niechêci nie móg³ wcale zasn¹æ. – Œpiê, nie œpiê... – ci¹gn¹³ leniwie hydraulik – powiedzia³em jej, to moja sprawa. Cukiernik wyci¹gn¹³ szyjê. Jego twarz na chwilê straci³a wyraz ¿o³¹dkowej goryczy. – I co ona na to? – zapyta³. – Obrazi³a siê – zakoñczy³ hydraulik. Emerytowany kapitan ziewn¹³. By³ wdowcem i ju¿ nie interesowa³ siê kobietami. – Jak krowy... – powiedzia³ g³uchym g³osem kierownik – ten w³az maj¹ wiecznie otwarty. Ciê¿ka, gor¹ca noc. Dwa t³uste cia³a i ta niechêæ, co a¿ go rozsadzaæ zaczê³a. – Po marnej nocy marny dzieñ – stwierdzi³ niespodzianie emerytowany kapitan. Kierownik spojrza³ na niego podejrzliwie. Ca³kiem m¹drze powiedzia³. Jakby czyta³ w jego myœlach. – Ale znowu¿... – zastanowi³ siê hydraulik – jak baba nie chce, te¿ niedobrze... Mnie siê zaraz widzi, ¿e ma innego. Ten m³ody, co by³ na chorobie, przygl¹da³ im siê z pob³a¿liw¹ wy¿szoœci¹. – A sprzêt z latami statecznieje – zauwa¿y³ cukiernik Patykowski. – Nie staje z byle powodu jak u ch³ystka. – No, no... wolnego – powiedzia³ ten m³ody, co by³ na chorobie. – ¯ebyœ pan zobaczy³ moje lalki. – M³odoœæ, staroœæ – burkn¹³ kierownik – jedno z drugim barach³o. Ten m³ody nie zwróci³ na jego s³owa ¿adnej uwagi. Zagapi³ siê w okno. Pewnie na jak¹œ dziewczynê. Kierownik po¿a³owa³ gwa³townie tego czasu, kiedy wódkê móg³ szklankami i wcale nie zwala³a go z nóg. Popatrzy³ na pó³ki z winem. – W taki upa³ po gorza³ce ³atwo dostaæ ma³piego rozumu – powiedzia³ z zadum¹. Zmarszczy³ czo³o i bezg³oœnie poruszy³ wargami. – Ja raczej tylko pod wieczór – przyzna³ emerytowany kapitan. Ale w oczach mia³ taki b³ysk, jakby czeka³ na propozycjê. Kierownik milcza³. Emerytowany kapitan pog³adzi³ liœcie aloesu. – Czy podlewany? – zapyta³. Kierownik przytakn¹³. Wypili jeszcze po jednym piwie. Milczeli. Powoli zbierali siê do wyjœcia. Cukiernik Patykowski ze skrzywion¹ gêb¹. Hydraulik przewiesi³ przez ramiê torbê z narzêdziami i ostro¿nie 56 wychyli³ siê za drzwi, patrz¹c tam na lewo, gdzie w trzecim bloku mieœci³ siê jego ADM. Ba³ siê, czy ktoœ z biura nie przyuwa¿y go czasem. Emerytowany kapitan zaszepta³ do m³odego. Mo¿e zmawiali siê na flaszkê? Wyszli. I kierownik przez chwilê, kiedy tak patrzy³, jak siê oddalali, mia³ ochotê zawo³aæ: Zaczekajcie, ch³opaki, zaprawimy na mój koszt! I zestawiæ z pó³ki jedno wino, drugie... I odbiæ korek uderzeniem piêœci w dno, i tak kolejno ci¹gn¹æ z butelki. Ale ta ochota zagas³a w nim zaraz. Ociê¿ale zabra³ siê do sp³ukiwania kufli. Ruchu dziœ nie by³o. S¹ takie dni. Wtorek zreszt¹. Po niedzieli ludzie doszli ju¿ do siebie i trzymaj¹ siê z daleka od pokusy. Ponownie wytar³ œciereczk¹ liœcie aloesu, choæ lœni³y przecie¿. Zielone, grube liœcie. Rozejrza³ siê po œcianach. Porysowane i liszajowate. Unika³ spojrzenia w szybê, bo tam odbija³a siê jego oty³a sylwetka. Cia³o mia³ spocone i t¹ sam¹ œciereczk¹ wytar³ siê pod pachami. Wesz³o trzech mê¿czyzn. Jeden z siatk¹; chcia³ butelkowego na wynos. – Nie prowadzê – odpar³ kierownik. – Tylko beczkowe. Tamten pomamrota³ gniewnie. Upa³em by³ zmêczony. Piæ mu siê chcia³o, ale ze z³oœci nie wypi³. Wyszed³ trzaskaj¹c drzwiami. Pozostali zamówili po du¿ym jasnym. Jeden z nich powiedzia³ przymilnie: – Baran, nie wie, ¿e beczkowe lepsze... Obs³u¿y³ ich w milczeniu. Chcieli zapaliæ, ale pokaza³ im tabliczkê z zakazem nad lad¹. Wiêc wyszli zaraz. Przyszed³ jeszcze ten stary, co przychodzi³ zawsze po aloes. Kierownik odpisa³ od niego przepis. Postanowi³ popiæ tej nalewki z aloesu. Papierek z przepisem schowa³ do portfela. – Na wszystko pomaga – rzek³ stary. Ostro¿nie urwa³ jeden liœæ z roœliny. Owin¹³ w gazetê. – Na raka nawet – doda³. Popatrzy³ po butelkach z winem na pó³ce. S³oñce ju¿ wlaz³o do sklepu i wino iskrzy³o siê p³omienistym kolorem. – M³odzi „be³t” na to mówi¹ – powiedzia³ stary i obliza³ siê. – Szkodzi na zdrowie. Chemicznego coœ dorzucaj¹. Staremu pozwoli³ zapaliæ. Ten jeszcze trochê powzdycha³, pogada³ o aloesie i poszed³ sobie. I d³ugi czas nie przychodzi³ nikt. Kierownik usiad³ na beczce. Lepka wilgoæ pokrywa³a cia³o. Wsun¹³ d³oñ za koszulê i do bólu œcisn¹³ w fa³dê t³uszcz na brzuchu. Puœci³ i œcisn¹³ jeszcze raz. Tak kilka razy. Przerwa³ tê czynnoœæ, gdy¿ wbiegli dwaj tacy gnoje d³ugow³osi w kolorowych koszulkach w angielskie s³owa. Sk³adali siê na wino. Grzebali i grzebali po kieszeniach swoich obciœniêtych jak skórzane rêkawiczki spodni, ale zabrak³o im pi¹taka. Chcia³ ju¿ im skredytowaæ. Niech siê zaprawi¹. Wtedy k³óciæ siê zaczêli. – Bo ciê obszczê! – jeden do drugiego warcza³ i w sklepie jak na ulicy zaczêli siê potr¹caæ. Zez³oœci³ siê kierownik. Czego nie mia³, to nie mia³. Ale si³ê to jeszcze mia³. Napar³ na nich swoim wielkim brzuchem. – Jazda! Rêkoma ich zagarn¹³ i za drzwi wypchn¹³. Nawet nie jazgotali. Poczu³ zadowolenie. ¯eby nie te przepychania, to by im skredytowa³. Jeszcze teraz, gdyby siê wrócili. Nie wrócili. Z tego powodu hojny by³ dla œmieciarza, który robi³ swój codzienny obchód i zajrza³ do sklepu. Wypcha³ œmieciarz swój worek butelkami po wódce z zaplecza. Dosta³ jeszcze darmowe piwo. – Niech £azarz ma – powiedzia³ kierownik. Œmieciarz k³ania³ siê w pas, wychodz¹c ze sklepu ty³em z wypchanym workiem. Pozosta³ po nim wredny zapach. Kierownik zawsze podejrzewa³ go, ¿e pije najpodlejsze trunki, takie jak denaturat czy woda brzozowa. A ile móg³ liczyæ sobie lat? W jego wieku chyba. Ledwo usiad³ na beczce, ¿eby daæ odpoczynek tej bol¹cej nodze z ¿ylakami, do sklepu wesz³a dziewczyna. Ju¿ od drzwi rozgl¹da³a siê po pó³kach. 57 – S³ucham – zapyta³ kierownik i wsta³ niechêtnie. Podnios³a d³oñ do ust. – Chcia³am... – zaczê³a z zastanowieniem. Przesunê³a palcem po wargach. By³a to smarkula taka, ubrana, jak to teraz one siê ubieraj¹. Pod trykotow¹ bluzk¹ odznacza³y siê wydatne piersi, a skórzana spódniczka kusa, ledwie zadek zagrywa³a. – S³ucham – powtórzy³ kierownik. Nagle zatrzepota³a powiekami. Opar³a siê o blat kontuaru. Chwiaæ siê zaczê³a. Podbieg³ do niej. Zajêcza³a cienko. – S³abo mi – wyszepta³a. – Serce – doda³a i chwyci³a go za rêkê. Przycisnê³a j¹ do swoich piersi. Poczu³ je dok³adnie pod trykotow¹ bluzk¹. – Tak mi siê w g³owie krêci... – Mo¿e wody? – zapyta³. Pobieg³ na zaplecze. Wróci³ ze szklank¹. Podetkn¹³ jej do ust. Opar³a siê o niego. Gor¹c bi³ od jej cia³a. Gor¹c wiêkszy ni¿ od s³oñca. Wodê pi³a ³apczywie. – Muszê odpocz¹æ. Ostro¿nie uj¹³ j¹ pod ramiê i zaprowadzi³ na zaplecze. Posadzi³ na skrzynce po winie. Mia³a d³ugie rzêsy i spod nich rzuca³a na niego zamglone spojrzenia. Rozsunê³a suwak tej kusej skórzanej spódniczki. Odwróci³ g³owê. – Niech... – zawaha³ siê, jak do niej mówiæ – niech tu posiedzi. I k¹tem oka spostrzeg³ jej w¹skie stopy z paznokciami lakierowanymi na zielono. Wróci³ do sklepu i stoj¹c za kontuarem ws³uchiwa³ siê w odg³osy dochodz¹ce z zaplecza. Cisza. Nape³ni³ kufel listonoszowi, który akurat wszed³. Listonosz poklepa³ siê po wypchanej torbie. – Zgadnij pan, ile forsy mam dzisiaj? Wzruszy³ ramionami. Listonosz dopi³ w milczeniu piwo i wyszed³ ze sklepu. Kierownik post¹pi³ krok do ty³u. Pos³ysza³ tam szelest jakiœ. Ale ktoœ wszed³ do sklepu. Cofn¹³ siê zaraz. Sprzeda³ dwa wina nie patrz¹c, komu sprzedaje, i pieniêdzy te¿ wcale nie policzy³, tylko szybko wrzuci³ do szuflady. Dziewczyna nie wychodzi³a z zaplecza. Znów ostro¿nie post¹pi³ krok do ty³u, dwa... Zajrza³ i cofn¹³ siê zdumiony. By³a zupe³nie naga. – Coœ ty! – wykrzykn¹³. – Jest mi Ÿle... – uœmiechnê³a siê do niego. – I chcê, ¿eby mi by³o lepiej. Nie zas³ania³a niczego. Pokazywa³a wszystko. – Nie bój siê! Zarzuci³a mu rêce na szyjê. Zrobi³o mu siê bardzo gor¹co i chwyci³ j¹ silnie. Chcia³ odepchn¹æ. Zamiast tego przygarn¹³ do siebie. Zamknê³a oczy. – Jak mi dobrze! – westchnê³a. – Poczekaj! – zachrypia³ kierownik. Uwolni³ siê z jej uœcisku i wybieg³ do sklepu. Tekturê z napisem „Zaraz wracam” wywiesi³ na drzwiach. Uczyni³ to w sam¹ porê, gdy¿ z pobliskiej budowy gromadk¹ zbli¿ali siê robotnicy. Przekrêci³ klucz w drzwiach i pochyliwszy siê, ¿eby go z ulicy nie dojrzeli, pobieg³ na zaplecze. I biegn¹c nie wierzy³, ¿e ona tam jest. Mo¿e nie ma jej ju¿? By³a. Sta³a oparta o œcianê. Naga, m³oda, i te piersi stercza³y nachalnie. Rozœcieli³ na pod³odze kilka papierowych worków. – Po³ó¿ siê. – Dlaczego? – zdziwi³a siê. – Mo¿na przecie¿ na stoj¹co. Zawstydzi³ siê. Ale ta jego waga przecie¿ i ta noga z ¿ylakami. – Tak bêdzie lepiej – szepn¹³. Chwyci³ j¹ niecierpliwie i razem zwalili siê na pod³ogê. 58 – Tylko nie do œrodka – powiedzia³a i rozsunê³a nogi. Sprawnie pomaga³a we wszystkim. Patrzy³ w jej oczy b³¹dz¹ce po suficie, czu³ ³askotanie jej w³osów na policzkach i tak mu by³o nagle jak za dawnych lat, kiedy chodzi³ z dziewczynami w krzaki. Ta zach³annoœæ do jej cia³a nie opuszcza³a go d³ugo. Znów widzia³ jej piersi, ca³e cia³o. Zagarn¹³ j¹ pod siebie. – Tylko pamiêtaj – pos³ysza³ jej spokojny g³os – to kosztuje sto z³otych. Zmêczenie za³omota³o w skroniach. Mokre od potu cia³o. Koszula przylepia³a siê wstrêtnie. Le¿a³ na niej i czu³, jak szybko wygasa to poprzednie uniesienie. – Co, ¿a³ujesz stówy? – powiedzia³a dziewczyna. – Cukiernik, jak przychodzê do niego, to daje nawet wiêcej... Te¿ go sposobem... Te¿ zrobi³o mi siê niedobrze – figlarnie przymru¿y³a oko. – A ten ze skupu butelek... Odsun¹³ siê od niej. Z kieszeni wyci¹gn¹³ czerwony papierek. Do³o¿y³ drugi. Starannie wyg³adzi³a banknoty. Podniós³ siê z trudem. Oty³e, wielkie cia³o. Ból w nodze znów siê odezwa³. – Ubieraj siê – powiedzia³ nie patrz¹c na ni¹. – Wiêcej nie mo¿esz? – zdziwi³a siê. Napar³a na niego piersiami. Odepchn¹³ j¹ mocno. Zatoczy³a siê pod œcianê. – Nie b¹dŸ taki damski bokser – powiedzia³a gniewnie. – Ubieraj siê – powtórzy³. Ubra³a siê pos³usznie. Otworzy³ drzwi prowadz¹ce z zaplecza na ty³ budynku. – Jak bêdziesz chcia³– powiedzia³a wychodz¹c – to przyjdê jeszcze. Zatrzasn¹³ drzwi. Ociê¿ale stawiaj¹c kroki, wróci³ do sklepu. Opar³ siê o ladê i patrzy³ w okno. D³ugo tak patrzy³. Nawet nie zauwa¿y³, ¿e pod drzwiami znów stoj¹ jego pierwsi klienci. Hydraulik z ADM-u, cukiernik Patykowski, ten m³ody, co by³ na chorobie, i emerytowany kapitan. Zrobili drug¹ rundkê do piwnego zdroju i tak patrzyli na tê wywieszkê z napisem „Zaraz wracam” i na niego za szyb¹. Uœmiechali siê. Kierownik nie widzia³ ich wcale. A¿ w pewnej chwili jego spojrzenie zderzy³o siê z oczami cukiernika. I naraz chwyci³ ten aloes w doniczce. Grube zielone liœcie. ¯yciodajny sok. I r¹bn¹³ nim o pod³ogê. 59 Nocny ch³opiec Wydarzenie mia³o miejsce przy przystanku. Ludzi tam by³a gromadka. Bardzo mglista noc. Nieliczne œwiat³a jak ¿ó³te kule w gêstym mleku mg³y. A trwa³o to chwilê. Buchnê³o nagle gor¹co i ta cuchn¹ca smo³¹ maŸ wyp³ynê³a strumieniem. I ju¿ po wszystkim. Rozlewaj¹ce siê asfaltowe bajoro. Nag³oœæ wypadku zdumia³a wszystkich. Wœród czekaj¹cych na autobus znalaz³ siê milicjant po s³u¿bie. Pierwszy zareagowa³ w³aœciwie. – Kto otworzy³ pokrywê? – rzuci³ pytanie. Ludzie popatrzyli po sobie. Wed³ug kolejnoœci nast¹pi³o to tak: w pobli¿u przystanku zatrzyma³ siê wóz-zbiornik na asfalt z walcem do wyrównywania zapadlin i uszkodzeñ w jezdni. Dwaj pracownicy z obs³ugi weszli w bramê. Rozwinêli zawini¹tka z jedzeniem, otworzyli termosy. Zaraz da³ siê s³yszeæ przenikliwy grzechot opuszczanej pokrywy i asfalt pop³yn¹³ na jezdniê. Gêsta lawa k³êbami wywala³a siê ze zbiornika i rozp³ywa³a. Ciemna to noc, niewielka grupka ludzi, zwrócona w stronê, sk¹d mia³ nadjechaæ autobus, przytupywa³a przenikniêta wilgotnym ch³odem i spogl¹da³a w dalekie œwiat³a. Pos³yszawszy ha³as z ty³u obejrzeli siê, ale ju¿ nic nie zobaczyli. Nikt wiêc nie móg³ odpowiedzieæ na pytanie milicjanta. Podeszli do asfalciarki i spogl¹dali na opuszczon¹ klapê. Mocny, dusz¹cy zapach smo³y i nic wiêcej. Klapa ko³ysa³a siê lekko. Przybiegli te¿ ci z obs³ugi. Z³orzeczyæ zaczêli. – Pó³ tony wypuœci³ – powiedzia³ m³odszy z pracowników. Wœród zebranych znalaz³ siê ch³opiec najwy¿ej piêtnastoletni, o delikatnej, prawie dziewczêcej twarzy. Zbli¿y³ siê do zbiornika. Obejrza³ odsuniêty rygiel. Poruszy³ nim kilkakrotnie. – Ciê¿ko chodzi – g³os mia³ cienki, lekko ochryp³y. – S³abo naoliwiony – odpar³ starszy z obs³ugi. Zsun¹³ czapkê na oczy, drapa³ siê po ciemieniu. – Ten asfalt, psiakrew, mia³ byæ do za³atania dziur przy skrzy¿owaniu... Ch³opiec westchn¹³. – Skurwiel jakiœ – mrukn¹³ ten drugi z obs³ugi. – W³aœnie... – wtr¹ci³ milicjant – gdzie jest sprawca? Ch³opiec starannie wytar³ ubrudzone palce w chusteczkê. – Tyle posz³o na marne – chrypka w jego g³osie by³a typowym objawem mutacji. Schowawszy chusteczkê, znowu poruszy³ ryglem. Zajrza³ do wnêtrza zbiornika. – Wszystko wypuszczone. – Co ma nie byæ – przyzna³ starszy z obs³ugi – wystarczy tylko otworzyæ... Ch³opiec post¹pi³ kilka kroków i stan¹³ na jezdni. Kurtyna mg³y oddzieli³a go od ludzi. NajwyraŸniej widoczne nogi. Czubkiem bucika dotkn¹³ asfaltowej masy grubo pokrywaj¹cej jezdniê i siêgaj¹cej jêzorami pod przeciwleg³y chodnik. – Stygnie – powiedzia³. – To stygnie abcugiem – przyœwiadczy³ starszy z obs³ugi. – Cholerstwo... – doda³ ten drugi. – Akurat w takim miejscu... niepotrzebna tu ¿adna naprawa... Ch³opiec znalaz³ siê teraz w plamie œwiat³a z latarni. Uœmiechn¹³ siê. Powœci¹gliwy, a jednak wyraŸny uœmiech. Milicjant, który sta³ najbli¿ej, przyjrza³ mu siê uwa¿nie. I ju¿ nadje¿d¿a³ autobus. Wiêkszoœæ gapiów poœpieszy³a do przystanku. 60 Wtedy to wypad³ z bramy wysoki mê¿czyzna. By³ w p³aszczu narzuconym na pi¿amê. Podbieg³ do ch³opca. Przyjrza³ mu siê z napiêciem. Ch³opiec wpatrywa³ siê w pusty zbiornik po asfalcie. – To on! – krzykn¹³ wysoki mê¿czyzna. Ch³opiec uniós³ g³owê. – On – powtórzy³ wysoki. Milicjant zawróci³ biegiem od przystanku. Ci dwaj z obs³ugi podeszli do ch³opca. On by³ spokojny i nie drgn¹³ nawet. – Wiêc jak? – zapyta³ milicjant i po³o¿y³ d³oñ na ramieniu ch³opca. – Po prostu... – odpar³ wysoki mê¿czyzna – tu mieszkam... – wskaza³ okno nad bram¹ – i mam taki zwyczaj... Ÿle sypiam i wygl¹dam sobie na ulicê, widzia³em, jak doszed³ do wozu, opuœci³ pokrywê i zaraz znikn¹³ mi z oczu. Potem us³ysza³em g³osy, widzê, stoicie tutaj, patrzê, on te¿ siê pojawi³, tak jak zjawa, nagle znowu jest... Ch³opiec twarz mia³ skupion¹ i przys³uchiwa³ siê z zainteresowaniem. – Ty to zrobi³eœ? – spyta³ milicjant. Ch³opiec powoli skin¹³ g³ow¹. Cofn¹³ siê o krok. Milicjant mocniej œcisn¹³ go za ramiê. Ale on wcale nie próbowa³ uciekaæ. Tylko jego twarz znalaz³a siê poza krêgiem œwiat³a z latarni. – Dlaczego to zrobi³eœ? – zada³ nastêpne pytanie milicjant. – Dlaczego? – powtórzy³ obserwator z okna. Ch³opiec uœmiechn¹³ siê. Znowu znalaz³ siê w œwietle. Uœmiech mia³ ³adny, ujmuj¹cy. Opuœci³ wielkie jak wachlarze rzêsy na oczy. – Przecie¿ mog³em uciec – powiedzia³ tylko. To by³a prawda. Mia³ tyle czasu. Wiêkszoœæ pasa¿erów zrezygnowa³a z nastêpnego autobusu. Patrzyli na ch³opca. Zbi³ ich z tropu zupe³nie. Tak sobie sta³ grzecznie jak uczniak przy tablicy. – A sk¹d tyœ siê tu wzi¹³, tak po nocy? – zapyta³ któryœ z pasa¿erów. – Chodzê – odpar³ wymijaj¹co ch³opiec – szukam. By³a chwila ciszy. Mg³a owija³a gêst¹ zas³on¹ ludzi, przedmioty, œwiat³o. Asfalciarka, odleg³a o parê metrów ledwie, ju¿ niewidoczna prawie. – Nawet specjalnie siê nie kry³ – doda³ wysoki mê¿czyzna, który widzia³ wszystko. – Pó³ tony wypuœci³ – odezwa³ siê m³odszy z obs³ugi. A ch³opiec wszystkim patrz¹cym na niego odpowiedzia³ badawczym i wyczekuj¹cym spojrzeniem. 61 Martwa ulica A¿ tutaj Arab odprowadzi³ jasnow³os¹ dziewczynê. Szed³em za nimi. Nie wiem dlaczego. Mo¿e to pozosta³oœæ z lektur dzieciñstwa? Przypomnieli siê Beduini i ich dromadery? Arabów w moim mieœcie coraz wiêcej. Spowszednieli. Ha³aœliwi i cwani. S¹ miejsca pe³ne ich szwargotu. Ten taki jak inni. Poderwa³ dziewczynê i obejmowa³ j¹ wpó³. Najpierw wyrywa³a siê. Potem pozwoli³a. Pewnie coœ obieca³. I szed³em za nimi. Ulica nazywa³a siê Mohylewska. Oni weszli do bramy. Stamt¹d na skróty droga prowadzi³a do nieotynkowanych jeszcze i szarych jak maœæ nowych bloków. Pozosta³em przed bram¹. By³a to ulica na wschodnim koñcu miasta, wciœniêta miêdzy nasyp kolejowy i te nowe bloki, wznoszone na terenie dawnych ogródków dzia³kowych. Œlepo koñczy³a siê przy wiadukcie. Nie jeŸdzi³y têdy tramwaje ani autobusy. Przechodniów te¿ nie widzia³em wcale. Rzêdem sta³y stare, zniszczone kamienice i przylepione do nich drewniane przybudówki, w podwórzach parterowe oficyny i budy. Cicho by³o i martwo. Zmierzcha³o ju¿ i przez to sta³o siê jeszcze bardziej posêpnie. Patrzy³em na ceglaste mury przydymione sadz¹ z parowozów, która latami na nich osiada³a. Domy na tej ulicy sprawia³y wra¿enie umar³ych. Niektóre okna zabite dykt¹, inne, bez szyb, ods³ania³y puste, ciemne wnêtrza. Oto drzwi naro¿nego sklepu czy szynku, do którego wchodzi³o siê po trzech stopniach. Drzwi by³y ob³o¿one ¿elaznymi sztabami. Sztaby zardzewia³e, dawno nie u¿ywane. Mimo to domy te nie by³y przecie¿ zupe³nie opuszczone. Z kilku kominów cienkimi stru¿kami s¹czy³ siê dym; w niektórych oknach firanki i na parapetach doniczki z pelargoniami, s³oje malin czy wiœni. A nawet w jednym zauwa¿y³em nieruchom¹, przylepion¹ do szyby twarz kobiety. Patrzy³a przed siebie. W podwórzu za bram¹ na przestrza³ otwart¹ go³êbnik, na jego daszku okrytym drucian¹ siatk¹ kilka ptaków te¿ nieruchomych, pogr¹¿onych we œnie. Szed³em powoli po kocich ³bach jezdni i coraz mocniej osacza³a panuj¹ca tutaj martwica. Mury domów napiera³y z jednej strony, nasyp kolejowy z drugiej. Spomiêdzy kamieni bruku wy³azi³a licha, szara od kurzu trawa, ros³a nie wiedzieæ jakim sposobem na tym piachu, ¿u¿lu, wœród kamieni. Wyobrazi³em sobie mieszkañców tych domów. Zamajaczy³a mi wyimaginowana historia tej ulicy. Zapragn¹³em dotrzeæ do sedna tego ¿ycia. Wszed³em do bramy najbli¿szej czynszowej rudery. Mimo ciep³ego wieczoru ogarn¹³ mnie wilgotny, przenikliwy ch³ód. Œciekiem poœrodku bruku p³ynê³a gêsta, b³otnista woda. Blaszana skrzynka na listy przymocowana do œciany by³a pogiêta i przegródki oznaczone numerami mieszkañ puste. Kamienne, wyœlizgane schody prowadzi³y do góry. Na pó³piêtrzu by³y zerwane, drewniana, pochy³a k³adka ze szczeblami pozwala³a dostaæ siê wy¿ej. Z drugiej strony bramy schody by³y ca³e, ale mieszkania opuszczone, bez drzwi i pod³óg, oczekiwa³y na remont lub rozbiórkê. Nie wiadomo sk¹d dochodzi³ g³os przypominaj¹cy niemrawe poszczekiwanie psa. Wróci³em na ulicê. Ruszy³em dalej, maj¹c po jednej stronie kolejowy nasyp, a po drugiej mury czynszowych domów, placyki zaros³e chwastami, stosy cegie³ i krzywe, powy³amywane parkany. Pod œcian¹ zrujnowanej fabryczki sta³ na podpórkach z kamieni zardzewia³y wrak archaicznego Opla. Na tej ulicy wszystko by³o jak za dawnych, bardzo odleg³ych lat. Ale zachowawszy ten nie zmieniony kszta³t, by³o ju¿ umar³e, oczekuj¹ce na swój ostateczny kres. W oknie suteryny pali³o siê œwiat³o i tam w g³êbi siedzia³ na zydlu szewc w d³ugim fartuchu, miarowym ruchem nabijaj¹cy szpilki na obcas buta osadzonego na kopycie. Robi³ wra¿enie jakiegoœ wprawionego w sta³y, niezmienny ruch mechanizmu. Patrzy³em jak zaczarowany. Uniós³ znad kopyta g³owê. Odszed³em. Z nastêpnej bramy wytoczy³ siê dzieciêcy wózek wy- 62 ³adowany makulatur¹. Ci¹gnêli go dwaj mê¿czyŸni. Byli pijani i odrzuca³o ich na boki. Wózek chybota³ siê niebezpiecznie po bruku. Skierowali siê w stronê wiaduktu. I nagle pomyœla³em o latach, które prze¿y³em w tym mieœcie. Lata te wyda³y mi siê daremne i roztrwonione na marne. Dozna³em równie¿ przeœwiadczenia, ¿e nastêpne bêd¹ jak zapadanie siê w czarny dó³ bez œwiat³a. Bêd¹ œlepym trzepotem ton¹cego. Myœla³em o ludziach, którzy rodzili siê i umierali na tej ulicy. Ogarn¹³ mnie wielki strach, stare, brzydkie i popêkane mury domów zaczê³y cisn¹æ i napieraæ. Odwróci³em g³owê. Po zboczu nasypu pe³za³ cz³owiek. Œcina³ zielsko, które pakowa³ do worka. Pewnie dla królików. Posuwa³ siê w dó³ po pochy³oœci niezdarnie jak robak. Beduini na swych dromaderach!! Ta zamierzch³a kraina pocz¹tku wszystkiego i skrzydlatej wolnoœci. Torem po nasypie z ³oskotem przejecha³ towarowy poci¹g. Ten ¿elazny, dudni¹cy ³oskot pozwoli³ mi ockn¹æ siê z odrêtwia³ego zapatrzenia. Uciek³em stamt¹d i wkrótce znalaz³em siê wœród nowych, jeszcze nieotynkowanych bloków, obudowanych metalowymi prêtami rusztowañ. W porytej przez koparki gliniastej ziemi, pe³nej lejów i wyrw, bawi³y siê dzieci. W³aœciciele samochodów stoj¹cych rzêdem przed najbli¿szym blokiem pucowali szyby, obstukiwali opony, podnosili maski i grzebali w silnikach. Zapala³y siê pierwsze jarzeniówki. Tamta ulica nie by³a st¹d widoczna. Nie odczu³em ¿adnej ulgi. 63 Wieczór autorski I Miasto schowa³o siê w ciemnoœci. Popsute œwiat³o czy latarñ tak ma³o... Ponad dachami domów stercza³y wysokie kominy. Miasto by³o fabryczne i niekiedy w sk¹pym œwietle pokazywa³y siê ponure mury przemys³owej zabudowy i grupki mê¿czyzn wystaj¹ce na rogach. Przez wiadukt przemkn¹³ poci¹g elektryczny i jego jasno oœwietlone okna pokaza³y siê na kilka sekund niby b³yskawica. Dom Kultury by³ z czerwonej, starej ceg³y. Mieœci³ siê tutaj równie¿ klub „Postêp”. Nad drzwiami wisia³o wielkie has³o na p³ótnie. Ale s³owa nie dawa³y siê odczytaæ. Zakrywa³a je wilgotna jesienna ciemnoœæ. Pisarz mia³ do wyboru dwa opowiadania. Przed drzwiami przystan¹³ i zastanawia³ siê. Aloes czy Sk¹d ten krzyk? Nacisn¹³ klamkê. Ciê¿kie, masywne drzwi ust¹pi³y z oporem, skrzypi¹c i zgrzytaj¹c. Pisarz wszed³ po kamiennych, wyœlizganych schodach na pó³piêtro. Tam drogê zagrodzi³ mu barczysty mê¿czyzna w waciaku i okularach. – Karta wstêpu jest? – popatrzy³ nieufnie. Pisarz wymieni³ nazwisko osoby, do której mia³ zwróciæ siê po przybyciu. – Tam – portier wskaza³ kierunek. ¯arówki w drucianych koszulkach wype³nia³y korytarz ¿ó³tym, dworcowym œwiat³em. Przy szatni k³êbi³ siê t³um dziewczyn i ch³opców. Œciany ozdobione by³y gazetkami œciennymi za szk³em i jaskrawymi plakatami. W pokoju naprzeciw szatni urzêdowa³a kierowniczka. Uœmiechnê³a siê do pisarza. – Ju¿ siê niepokoi³yœmy – powiedzia³a wskazuj¹c mu miejsce na miêkkim fotelu przed swoim biurkiem. Przy drugim biurku siedzia³a ros³a czarnow³osa dziewczyna. Wystukiwa³a jakieœ pismo na maszynie. – Kawê czy herbatê? – zapyta³a nie zaprzestaj¹c pisania. Na pod³odze sta³o s³onko do ogrzewania. Ale wy³¹czone. Jedn¹ œcianê zajmowa³y pó³ki ze skoroszytami. „Sprawozdawczoœæ za...” – zdo³a³ odczytaæ pisarz na jednym ze skoroszytów. Kierowniczka podsunê³a mu dwie jego ksi¹¿ki. – Proszê napisaæ coœ dla biblioteki... Wymyœli³ na poczekaniu sztampowe s³owa zadowolenia i przyjemnoœci z odwiedzin tutaj. Kierowniczka przypatrywa³a mu siê. Zmiesza³ siê nieco. Zapali³ papierosa, ¿eby dymem odgrodziæ siê od tego spojrzenia i jak¹œ czynnoœci¹ wype³niæ milczenie. – Czyta³am i zastanawiam siê... – odezwa³a siê kierowniczka – sk¹d pan zna to œrodowisko? Ca³y czas przypatrywa³a mu siê uwa¿nie. Czarnow³osa przesta³a stukaæ na maszynie. Pisarz roz³o¿y³ rêce z konwencjonalnym uœmiechem. Rozleg³o siê pukanie i do pokoju wszed³ mê¿czyzna w skórzanej marynarce. – Danusiu... – zwróci³ siê do czarnow³osej – po¿ycz mi szklaneczkê... Spojrza³ na pisarza i mrugn¹³ do niego porozumiewawczo. Kierowniczka unios³a siê w fotelu i wspieraj¹c d³onie o blat biurka, powiedzia³a surowo: – Szklanki s¹ tylko do kawy i nie ma na wynos. – Jaki tam wynos – wzruszy³ ramionami mê¿czyzna w skórzanej marynarce – rozlejemy na miejscu. Czarnow³osa ju¿ cofa³a d³oñ ze szklank¹. Przytrzyma³ j¹ zrêcznie za przegub i z weso³ym uœmiechem wy³uska³ szklankê z jej d³oni. – ¯yciowa sprawa – odezwa³ siê pisarz, kiedy tamten wyszed³ – zabrak³o szk³a... 64 – Sk¹d pan zna to œrodowisko? – powtórzy³a kierowniczka. Twarz mia³a jeszcze ³adn¹, lalkowat¹, ale ju¿ podniszczon¹. Wielkie oczy podmalowane by³y zielonym kolorem. Nerwowym ruchem za³o¿y³a nogê na nogê. Obci¹gnê³a spódniczkê. Pisarz odpowiada³ powoli, starannie dobieraj¹c s³owa. Nie chcia³ mówiæ wprost. Mówi³ o Benku Kwiaciarzu, swoim przyjacielu z wypraw na wyœcigi, o Kwadratowym, nieugiêtym po³ykaczu z Gêsiówki, o paserach i dawnych melinach na Pradze. A zakoñczy³: – W takiej dzielnicy spêdzi³em m³odoœæ. Na przedmieœciu w³aœnie... Kierowniczka nie by³a jednak zadowolona z jego odpowiedzi. To wyczyta³ w jej oczach. Milcza³a. Czarnow³osa sporz¹dza³a rachunek dla pisarza. – Data urodzenia?... – pyta³a. – ¯onaty?... Numer legitymacji waszego zwi¹zku?... – Wszystko to rozumiem – powiedzia³a z namys³em kierowniczka – ale... Skrzypnê³y, drzwi. Pokaza³a siê czerwona twarz portiera. Skin¹³ dyskretnie na kierowniczkê. Wysz³a pozostawiaj¹c uchylone drzwi. Przy szatni k³êbi³ siê t³um dziewczyn i ch³opców. – Dziœ, jak co czwartek – rozleg³ siê g³os kierowniczki – dyskoteka zacznie siê póŸniej, przedtem odbêdzie siê spotkanie z pisarzem... – Mamy bardzo trudn¹ m³odzie¿ – powiedzia³a czarnow³osa z wychowawcz¹ trosk¹. Pisarz pokiwa³ g³ow¹. W lustrze na korytarzu dziewczyny czesa³y siê starannie i malowa³y usta. Szykowa³y siê na dyskotekê. – Czasem – doda³a czarnow³osa – przynosz¹ po kryjomu wódkê i rozrabiaj¹. Pisarz ci¹gle jeszcze zastanawia³ siê nad wyborem opowiadania. Aloes czy Sk¹d ten krzyk? Jak zwykle przed takim spotkaniem, odczuwaæ zacz¹³ podniecenie, niepokój, niechêæ, spody d³oni stawa³y siê wilgotne. Wróci³a kierowniczka. – Mamy trudn¹ m³odzie¿ – oœwiadczy³a – ciê¿ko do niej trafiæ. Zajrza³a do jednej z ksi¹¿ek pisarza. Przerzuci³a kilkanaœcie stron, zatrzyma³a wzrok w jakimœ miejscu. – To zdanie na przyk³ad... – powiedzia³a pó³g³osem. Spojrza³a na zegarek. – Musimy zaczynaæ... Poszli korytarzem. Skrzypia³a czarna, pokryta py³och³onem pod³oga. Szatnia ju¿ opustosza³a. Tylko przy ma³ym stoliczku siedzieli dwaj w kolejarskich mundurach. Grali w szachy. Pisarz zatrzyma³ siê, przypatruj¹c siê ich grze. Szachy, a niezupe³nie. Zdziwi³ siê. Robili po dwa ruchy. – Przecie¿ tak nie mo¿na – odezwa³ siê obserwuj¹c nieprawid³owe przesuwanie figur. Jeden z graczy uniós³ g³owê. – A jak siê tak umówiæ? – odpowiedzia³ i zaraz pogr¹¿y³ siê w medytacji nad szachownic¹. Portier odpycha³ ch³opaka w ortalionowej, jaskrawej kurtce. – Bez karty wstêpu nie mo¿na – powtarza³. Tamten napiera³ na niego uparcie i milcz¹co. Pisarz i kierowniczka znaleŸli siê w doœæ du¿ej sali. W k¹cie sta³o pianino i pud³a aparatury muzycznej. Ca³¹ œcianê zajmowa³ plakat o treœci politycznej. Salê wype³nia³ t³um dziewczyn i ch³opców. Niektórzy siedzieli. Inni stali. Powitano ich oklaskami jak na akademii. Wszyscy spogl¹dali na pisarza. Panowa³ tutaj zatêch³y ch³ód, charakterystyczny dla starych murów, w rogu pod sufitem rozsiad³ siê okaza³y zaciek. Jarzeniówki rozjaœnia³y wnêtrze ostrym œwiat³em. Pisarz w tym œwietle d³onie mia³ sinawe, trupie. Przez chwilê porusza³ lekko palcami, zaciœniêtymi na zwitku maszynopisu. Otwarte drzwi prowadzi³y do nastêpnej, mniejszej sali. Tam poœrodku sta³ d³ugi stó³, przykryty zielonym suknem i zastawiony cocacol¹, winem, wódk¹, pó³miskami z wêdlin¹ i ciastkami. Przy stole siedzieli sami mê¿czyŸni. Jeden z nich wsta³. Za jego przyk³adem poszli inni. Unieœli kieliszki. Wypili. – Klub naszej inteligencji technicznej – wyjaœni³a szeptem kierowniczka. – „Postêp”. Pisarz usiad³ przy chybotliwym stoliku; st¹d mia³ widok na tê drug¹, mniejsz¹ salê. 65 – Usunêliœmy drzwi – doda³a kierowniczka – w tych salach urz¹dzamy dyskotekê. Du¿a frekwencja. Panowa³ gwar. Dziewczyny i ch³opcy trzymali siê osobno. Spogl¹dali na siebie i wymieniali jakieœ uwagi. Chichotali. Kierowniczka zastuka³a o³ówkiem w blat stolika. Zaczê³a mówiæ. Wymieni³a nazwisko pisarza i poda³a kilka tytu³ów jego ksi¹¿ek. Aloes czy Sk¹d ten krzyk? Wci¹¿ waha³ siê pisarz. Co bardziej przemówi tutaj? Mimo tego jarzeniowego œwiat³a by³ jak w ciemnoœci. Rozgl¹da³ siê po twarzach wokó³. W pierwszym rzêdzie siedzieli najstarsi ch³opcy. Wœród nich wyró¿nia³ siê jeden ostrzy¿ony na je¿a, w rozpiêtej kraciastej koszuli, z której wynurza³ siê rozleg³y, trudny do odczytania tatua¿. Rozsiad³ siê wygodnie, szeroko rozstawiaj¹c nogi i trzymaj¹c na kolanach zaciœniête d³onie. Wygl¹da³ jak gospodarz wœród swojej familii na zbiorowej fotografii. Trzepn¹³ w plecy s¹siada, który coœ mu zaszepta³ do ucha. Do pisarza uœmiechn¹³ siê serdecznie. – Jego ksi¹¿ki – koñczy³a kierowniczka – takie jak Ten stary z³odziej, Silna gor¹czka czy Trampolina, opisuj¹ warszawskie przedmieœcia, trudn¹ m³odzie¿, jej ¿ycie, gwarê, konflikty z prawem... Nie s³uchali raczej, choæ panowa³a karna cisza. Potakiwali kierowniczce, kiedy koñczy³a zdanie i zastanawia³a siê nad pocz¹tkiem nastêpnego. Równoczeœnie wymieniali miêdzy sob¹ porozumiewawcze spojrzenia i gesty. Dotyczy³y one jakichœ podskórnych spraw, nie zwi¹zanych z tym, co dzieje siê w tej chwili. Pisarz roz³o¿y³ na stole maszynopis monologu Sk¹d ten krzyk? Kierowniczka zakoñczy³a sw¹ wypowiedŸ. Rozleg³y siê burzliwe oklaski. Lubili to robiæ i przed³u¿ali, dopóki siê da³o. Kierowniczka niecierpliwym gestem urwa³a tê owacjê. Pisarz odchrz¹kn¹³ i chcia³ ju¿ mówiæ. Przerwa³ mu g³oœny chóralny œmiech z mniejszej sali, gdzie bankietowa³ „Postêp”. – Zaprawili siê in¿ynierkowie – powiedzia³ ten ostrzy¿ony na je¿a. Œmiech z libacji ucich³ wreszcie. Móg³ ju¿ zaczynaæ. Na pocz¹tku próbowa³ wyjaœniæ, na czym polega stosunek literatury do ¿ycia. Sposób, w jaki tworzywo staje siê podstaw¹ fikcji. A te¿ o formie luŸnej opowieœci i potocznym jêzyku, którym siê pos³uguje, nadmieni³. Zniechêci³ siê jednak szybko, gdy¿ nie odczu³ najmniejszego zainteresowania. A choæ s³uchacze mieli spojrzenia w niego utkwione, to ich oczy by³y puste, dalekie i obce. Siêgn¹³ po Sk¹d ten krzyk? Czyta³ bardzo g³oœno, pokonuj¹c gwar dochodz¹cy z mniejszej sali. Blisko przed sob¹ mia³ tych w pierwszym rzêdzie. Podnosz¹c niekiedy g³owê znad papieru zauwa¿y³, ¿e nie tylko ten ostrzy¿ony na je¿a ma tatua¿. Inni te¿. Spod mankietów koszul wysuwa³y siê niebieskie sztylety, wê¿e, monogramy i serca. Monolog pe³en by³ wulgarnych powiedzeñ, pijackich awantur. Prymitywne, zwierzêce ¿ycie. Z satysfakcj¹ stwierdzi³, ¿e sala ucich³a. Nawet te leciutkie szmery, szepty wygas³y ca³kowicie i oczy tych w pierwszym rzêdzie zab³ys³y ciekawoœci¹. Co dosadniejsze s³owa kwitowali g³oœnym œmiechem. – Prawid³owo – powtarza³ ten ostrzy¿ony na je¿a, który wygl¹da³ na prowodyra. Pisarz skoñczy³ i wytar³ chusteczk¹ spocone czo³o. Zapali³ papierosa. Ostrzy¿ony na je¿a zdoby³ z ty³u popielniczkê i poda³ mu j¹ us³u¿nie. – Dobre – powiedzia³. – Samo ¿ycie. – Rozejrza³ siê i doda³: – Na dole u Wiœniewskich jeszcze lepiej po gorza³ce rozrabiaj¹. – I s³owa siemasz – wtr¹ci³ drugi, o bezczelnych oczach – czyli bluzgaj¹... – Pan tak wali prosto z mostu – odezwa³ siê osi³ek, który zaci¹ga³ siê chciwie maleñkim, parz¹cym palce niedopa³kiem. – A co pan powie o tych gitach? Mówi¹, gity jakieœ s¹? – zapyta³ ten o bezczelnych oczach. – Podobno s¹ tacy – przytakn¹³ pisarz – jêzyk maj¹ swoisty, czyli grypserê... szczyty, œwir, mojka, jaraæ, cwel... – wyliczy³ kilka terminów z tego jêzyka. 66 Zdziwili siê ob³udnie. – Takie s³owa s¹? – powiedzia³ ostrzy¿ony na je¿a. I za chwilê zwróci³ siê do s¹siada, który otwiera³ w³aœnie paczkê papierosów: – Kopsnij szluga! – Szlug – powtórzy³ pisarz te¿ z ob³udnym zdziwieniem. – Gdzieœ tak mówi¹ – powiedzia³ ktoœ z ty³u – na papierosy znaczy. – Ja tam nie lubiê tych gitów – odezwa³ siê ten o bezczelnych oczach. – Podobno ³obuzy. Wolê tych d³ugow³osych, ³adni tacy. Ci z klubu „Postêp” co raz przechodzili przez salê. Byli to mê¿czyŸni w œrednim wieku, barczyœci, a nawet otyli, rozczerwienieni od wódki. Szli ostro¿nie, na palcach i znikali w korytarzu. – Mo¿e przeczytam jeszcze jedno opowiadanie – rzek³ pisarz. – Zupe³nie inaczej napisane. Roz³o¿y³ kartki z Aloesem. Zacz¹³. Ale ju¿ nie s³uchali. Nawet w momentach drastycznych, naje¿onych brutalnoœci¹ nie s³ychaæ by³o œmiechu. Tekst nie nadawa³ siê do g³oœnego czytania. Do takiego doszed³ wniosku i denerwowa³ siê coraz bardziej. Tylko jeden, siedz¹cy pod œcian¹, s³ucha³. Twarz mia³ blad¹, z nik³¹ bródk¹. Trzyma³ siê na uboczu i by³ bardzo skupiony. Mo¿e te¿ próbuje pisaæ? Kierowniczka spogl¹da³a na zegarek. Wtedy pisarz zrozumia³. Oni czekaj¹ na dyskotekê. Ju¿ nie dokoñczy³. Urwa³ po prostu. Rozleg³y siê burzliwe oklaski. – Samo ¿ycie – powtórzy³ sw¹ opiniê ostrzy¿ony na je¿a. Ziewn¹³ i doda³ nagle: – A ja tam wolê tych przystojnych, a nie ³adnych, prawda? Pisarz przytakn¹³ z powag¹. Zna³ te pu³apki. W jêzyku gitów „³adny” jest obelg¹, „przystojny” – komplementem. Usun¹³ d³onie z po³yskliwego blatu. Pozosta³ po nich wilgotny œlad. Schowa³ kartki do kieszeni. Wsta³. Jeszcze mu poklaskali. Przy aparaturze muzycznej pojawi³ siê ju¿ fachowiec. Kilku ch³opaków zaczê³o siê gibaæ tanecznie. – Obawia³am siê ¿e przekroczy pan czas – powiedzia³a kierowniczka – obieca³am im koniec o ósmej. – Akurat – powiedzia³ pisarz. Kiedy wychodzi³ z sali, w gromadzie ch³opaków pos³ysza³ g³oœne s³owa: – Zgred, ale oblatany. – Obejrza³ siê. Wszystkie twarze by³y jednakowo m³ode, lekko uœmiechniête, nieprzeniknione. W drzwiach przystanêli grzecznie i poczekali, a¿ wyjdzie pierwszy. Min¹³ stolik, przy którym dwaj kolejarze ci¹gle grali w te szachy-nieszachy. Nad stolikiem pochyli³ siê jeden z bankietuj¹cych w klubie „Postêp”. – Szaszki czy warcaby? – zapyta³ i nie czekaj¹c na odpowiedŸ poœpieszy³ do ubikacji. Do pisarza zbli¿y³a siê dziewczyna z d³ugimi blond w³osami. Chcia³a siê dowiedzieæ, gdzie mo¿na wys³aæ do oceny wiersze. – Liryki – podkreœli³a. Pisarz wymieni³ kilka miesiêczników. Podziêkowa³a dygaj¹c jak grzeczna uczennica. Odesz³a przetaczaj¹c masywnymi biodrami. Pisarz znów znalaz³ siê w pokoju kierowniczki. – Mo¿e herbaty? – zapyta³a czarnow³osa. Podziêkowa³. – Bo ja – powiedzia³a kierowniczka – zna³am trochê to œrodowisko. Ale z boku tak, raczej z dystansu. A pan? – Ja z wewn¹trz – odpar³. Czarnow³osa wrêczy³a mu kopertê z pieniêdzmi. Schowa³ do kieszeni. – Powinien pan przeliczyæ. Rozleg³o siê pukanie. Do pokoju wœlizgn¹³ siê ch³opak o kêdzierzawych jak runo w³osach. Uk³oni³ siê nisko. 67 – Pani kierowniczko, czy móg³bym kogoœ wprowadziæ? – Tylko dziewczynê – odpowiedzia³a. – To jest kolega – rzek³ z zafrasowaniem. – Przyjecha³ z daleka... Zatoczy³ siê i zalecia³o od niego wódk¹. Odprawi³a go energicznym gestem. – Wprowadzaj¹ obcych – mruknê³a – a potem trzeba wzywaæ milicjê. – Jak w tamt¹ sobotê – doda³a czarnow³osa. Jeszcze wszed³ jeden. Bez pukania. Poprosi³ o karty do brid¿a. Czarnow³osa za¿¹da³a legitymacji. Wpisa³a jego nazwisko do grubego brulionu. Pisarz spojrza³ na zegarek. Po¿egna³ siê. Spieszy³ siê na poci¹g. Odprowadza³o go uwa¿ne i chyba zawiedzione spojrzenie kierowniczki. 68 Wieczór autorski II Spotkanie z pisarzem mia³o charakter uroczysty. Kwiaty, stoisko z jego ksi¹¿kami, kilkadziesi¹t osób i sensowne pytania. Pró¿noœæ pisarza tym razem w pe³ni zosta³a zaspokojona. Nawet wrêczono mu prezencik w postaci gazowej zapalniczki, których próbn¹ seriê zacz¹³ produkowaæ Energom. Po spotkaniu dyrektor zaprosi³ do swego gabinetu na poczêstunek. Grono by³o œcis³e. Pisarz, którego opowiadanie Kiedy ranne wstaj¹ zorze bardzo spodoba³o siê dyrektorowi. Dyrektor w³aœnie, cz³owiek o skromnym zachowaniu i upartej, kwadratowej brodzie. Jeszcze g³ówny technolog i kierownik œwietlicy, okularnik z nerwowym tikiem lewego policzka, rzeczywiœcie oczytany, jak sam mówi³ – rozkochany w literaturze. Otworzy³ dyrektor swój barek i zasiedli przy stole konferencyjnym, pokrytym mahoniowym fornirem z wysokim po³yskiem. W tej br¹zowej tafli odbija³y siê dosyæ wyraŸnie ich twarze. Ka¿dy z nich trzyma³ pod rêk¹ egzemplarz ostatniej ksi¹¿ki pisarza z jego dedykacj¹. Kierownik œwietlicy z zadowoleniem penetrowa³ zawartoœæ baru i z w³asnej ochoty podj¹³ siê roli szafarza. Obok pisarza usiad³ g³ówny technolog i demonstrowa³ mu sposób u¿ywania zapalniczki. – Wcale nie ustêpuj¹ zachodnim – podkreœli³ – mimo pewnej topornoœci. – Te grzyby... – powtarza³ ze œmiechem dyrektor – ...jak to oni zbierali. Zupe³nie jak u nas, kiedy rada zak³adowa autokarem wycieczki organizuje... – Wiedzia³em, ¿e zainteresuje pana dyrektora – ucieszy³ siê kierownik œwietlicy – to dobry pisarz. Wypili pod s³one paluszki. – Taki pocz¹tek – powiedzia³ dyrektor – drink, jak tam na œwiecie mówi¹... Skin¹³ na kierownika œwietlicy. Ten wybieg³ z gabinetu. S³ychaæ by³o tupot jego kroków na schodach. Wnet wróci³, zadyszany, z tekturowym pud³em pod pach¹. Z tego pud³a na stó³ konferencyjny wyk³adaæ zacz¹³ such¹ kie³basê, ¿ó³ty ser i piklingi. Znalaz³y siê te¿ talerzyki i widelce. – Mêski poczêstunek – oœwiadczy³ dyrektor – tak na poczekaniu zaimprowizowany... – My zawsze – doda³ g³ówny technolog – naszych goœci ca³ym sercem... Tempo picia narzuci³ kierownik œwietlicy, czy raczej fabrycznego klubu, jak tutaj mówiono. Ponagla³ nerwowo i wódkê goli³ do dna. Technolog przychyli³ siê do pisarza. – Dobry ch³op – szepn¹³ – ale szybko ona go rozbiera... Dyrektor uœmiecha³ siê przyjaŸnie, wokó³ oczu wyskakiwa³y promieniste zmarszczki. – Œmia³o pan pisze – rzuci³ przez stó³. – To grzybobranie takie, jak trzeba. – Tylko u nas ludzie nie podgryzaj¹ dyrektora – wtr¹ci³ przypochlebnie kierownik œwietlicy. – Swój ch³op z naszego bossa. – Nie przesadzajmy – machn¹³ rêk¹ dyrektor. – Wszêdzie ryj¹. G³ówny technolog zgrabnie œci¹ga³ skórkê z piklinga. Podsun¹³ oprawion¹ rybê dyrektorowi. – Sam pan widzi, kolego Marku – zatar³ d³onie kierownik œwietlicy. – Pañskie utwory trafi³y na podatny grunt. G³ówny technolog pog³adzi³ ksi¹¿kê. Przewróci³ stronê i zatrzyma³ wzrok na obwolucie, gdzie wypisane by³y tytu³y ksi¹¿ek tego autora. – Namacha³ pan niema³o – mrukn¹³. – Gratulacje. 69 – Ja na literaturze siê znam! – powiedzia³ donoœnie œwietlicowy. – Czujê. Faulkner, Steinbeck, Dos Passos, ju¿ Hemingway znacznie s³abszy... Albo z ruskich, Babel, Platonow. Oni stworzyli wizjê ludzkiej udrêki. Udrêki! – powtórzy³. – Bo czy¿ ¿ycie nie jest udrêk¹? Dyrektor znów uœmiechn¹³ siê dobrotliwie. – Lubi patos – szepn¹³ technolog pisarzowi. – Ale Ÿle u nas nie ma. Doceniamy jego umiejêtnoœci. – H³askê te¿ zna³em – wyrzuca³ z siebie poœpiesznie kierownik œwietlicy. – Obija³ siê w tych stronach. Niejedn¹ wódkê wypiliœmy... Ciê¿arówk¹ jeŸdzi³. Dziki Zachód tu wtedy... No nie? Dyrektor pokiwa³ g³ow¹. Wygl¹da³ na równego ch³opa. Niedbale zawi¹zany krawat, szary garnitur i mocne, szerokie d³onie. Skromny taki. – Kto z was czyta³ H³askê? – zapyta³ kierownik fabrycznej œwietlicy. – Drogi kolego – odpar³ g³ówny technolog – to ju¿ pañska kompetencja. Zreszt¹ nigdy nam pan tego autora nie poleca³. Kierownik œwietlicy nie zwróci³ na jego s³owa ¿adnej uwagi. Wyci¹gn¹³ przez stó³ rêkê i wskazuj¹cym palcem stukn¹³ w pierœ pisarza. – Oto jego nastêpca – powiedzia³. Pisarz wzniós³ kieliszek. – ¯eby takich, jak panowie, przyjació³ literatury by³o wiêcej! Wypili. Za oknem noc. Chybotliwe œwiat³o latarni z fabrycznego placu wpada³o do gabinetu, w którym panowa³ pó³mrok. Zapalono tylko dwa boczne kinkiety na œcianie. By³a to inicjatywa kierownika œwietlicy. – Bardziej nastrojowo – uzna³. – Doœæ tych reflektorów, co oœlepiaj¹. Pisarz spogl¹da³ w ciemnoœæ za oknem. W ciemnoœci zarysy kominów, masyw g³ównej hali produkcyjnej, dŸwig z czerwonym œwiate³kiem na koñcu ³apy. Dyrektor uczyni³ krótki gest d³oni¹ i kierownik œwietlicy otworzy³ drug¹ butelkê winiaku w plecionym koszyczku. – Ca³y bar panu opró¿nimy – zauwa¿y³ pisarz. – Wyczerpiemy zapas na d³ugo przeznaczony. – Ii tam – zbagatelizowa³ dyrektor. – ¯eby tylko takie straty by³y. – A ile to razy te persony z rady wpadaj¹ – rzek³ kierownik œwietlicy. – Charty takie... Zmarszczy³ czo³o, chwilê myœla³ intensywnie i rzuci³ do pisarza: – Czyta³ pan Pod wulkanem? Pisarz przytakn¹³. – Niezwyk³a ksi¹¿ka – rzek³ kierownik œwietlicy. – Co jakiœ czas j¹ powtarzam. Wzdrygn¹³ siê, jakby znów Pod wulkanem prze¿ywaj¹c. – Wra¿liwy – szepn¹³ g³ówny technolog. – Jak kobieta – doda³ jeszcze ciszej. Jednak kierownik œwietlicy pos³ysza³ ten szept, jego pierwsz¹ czêœæ w³aœciwie, i popatrzy³ wojowniczo. – Wra¿liwy – powtórzy³. – Pewnie! Kto was do ksi¹¿ek wci¹gn¹³? Kto wam podsuwa³ Grahama Greene’a, Cortazara, tego, jak on tam, co tak¹ wariack¹ o wojsku, no, Paragraf 22... – Zdj¹³ okulary, zamruga³ bezradnie oczyma, przetar³ szk³a chusteczk¹. – Heller – podpowiedzia³ pisarz. – Ta o wojsku bardzo dobra – przytakn¹³ dyrektor – w niedzielê skoñczy³em... Znam siê trochê na tym. Sam od Lenino ca³y ten szlak bojowy zdepta³em... – Jak nasz dyrektor wyst¹pi na akademii – odezwa³ siê g³ówny technolog – to medale tylko dzwoni¹. Ca³a pierœ. – Dajcie spokój – przerwa³ mu niecierpliwie dyrektor. Musn¹³ go krótkim, ostrym spojrzeniem. Technolog zmiesza³ siê i uœmiechn¹³ niewyraŸnie. Kierownik œwietlicy nape³ni³ kieliszki. Czyni³ to jednak ju¿ nieudolnie. Dr¿a³a mu rêka, rozlewa³. Dyrektor z nagan¹ popatrzy³ na zalany wódk¹ b³yszcz¹cy fornir sto³u konferencyjnego. 70 Technolog, niem³ody mê¿czyzna, ze sta³ym, jak przylepionym uœmiechem, odebra³ œwietlicowemu butelkê i sprawnie zaj¹³ siê nape³nianiem kieliszków. Kierownik œwietlicy popad³ w chwilow¹ apatiê. Twarz mu obwis³a, nerwowy tik usta³ i tylko porusza³ wargami. Sprê¿y³ siê niespodziewanie i przechylaj¹c siê przez stó³ chwyci³ pisarza mocno za przegub d³oni. – Tyle mam panu do powiedzenia! To pañskie opowiadanie Robaki na przyk³ad. Baby jak wrzód! To prawda. Ci¹gle pêcznieje, boli, pêka i abarot! Pisarz chrz¹kn¹³ zak³opotany. – Albo te k³aki na nogach. Te¿ na to reagujê! Panie, to jest otch³anny temat... – Oczy mu rozgorza³y i ze zdwojon¹ moc¹ powróci³ nerwowy tik na lewy policzek. – £atwo popaœæ w k³opoty – wtr¹ci³ g³ówny technolog. – Jak to by³o z t¹ Jadzi¹? Dyrektor zachichota³ ca³kiem po sztubacka. – Eh! – obruszy³ siê kierownik œwietlicy. – Trywialna sprawa. Mia³em tak¹ ciziê – wykona³ miarowy, jednoznaczny ruch rêk¹ zgiêt¹ w ³okciu. – M¹¿ wywêszy³, zrobi³ siê szum... Dyrektor ci¹gle chichota³, zakrywaj¹c usta d³oni¹. – Artystyczna dusza – powiedzia³ z³oœliwie g³ówny technolog. – Motyl. Tak sobie fruwa tu i tam. – Motyl! – warkn¹³ kierownik œwietlicy. – Motyl z przypalonymi skrzyd³ami – uœmiechn¹³ siê gorzko. – Czy tu jest miejsce dla motyli? Niech pisarz powie. – Ciê¿ko motylom – zgodzi³ siê pisarz. – Tyle tych reflektorów i pu³ap taki niski... – Komu nie jest ciê¿ko – westchn¹³ dyrektor. – Na przyk³ad ja... Zawa³owy zawód. Ilu kolegów ju¿ do niczego. Laseczka, cz³ap, cz³ap po parku z wnuczêtami, i go³êbie karmi¹. – Motyl – wróci³ do poprzedniego tematu œwietlicowy. – Kawalerem jestem, wiêc dlaczego mam sobie ¿a³owaæ. – Jednak nie uda³o siê koledze z pani¹ naczelnik – zauwa¿y³ g³ówny technolog. – Twarda sztuka. – Jaka tam twarda! – ¿achn¹³ siê kierownik œwietlicy. – Wie, komu dawaæ. – Baby – powiedzia³ dyrektor. – Istny lep. Ta nasza naczelnik groŸna taka, narady, odprawy, kontrole, dyrektywy, a na dansingu w Centralce jak ogieñ, tañczy³a, pi³a. Urodziwa. Taki biust! – Mówi¹ pok¹tnie – doda³ g³ówny technolog – ¿e tym biustem pozycjê sobie wywalczy³a. Gdzie trzeba, tam umie pokazaæ. Nie tylko... – zawiesi³ dwuznacznie g³os. – Wykszta³cona – ci¹gn¹³ dyrektor – magister ekonomii... Doktoryzowaæ siê zamierza. – I co z tego? – przerwa³ mu z gniewem kierownik œwietlicy. – Mia³a sieczkê we ³bie i bêdzie mieæ. To tylko instynkt, zwierzêcy instynkt, mówiê wam, dlatego do ¿³obu nieomylnie pod¹¿a... Ja nawet magisterium nie zd¹¿y³em zrobiæ. Tak siê z³o¿y³o. Ale pamiêtam te nasze noce, dyskusje, sens ¿ycia, cel ¿ycia, wiedzê ch³onêliœmy, Bergson, Freud, Marks, Malinowski, to jego ¯ycie seksualne dzikich... Ksi¹¿ki, nasz narkotyk. Potrzeba taka. Bez tego ¿yæ nie mo¿na... – Czy ja czas na ksi¹¿ki mia³em? – zastanowi³ siê g³ówny technolog. – Sk¹d! A teraz przeprofilowaæ siebie trudno... Dyrektor pokiwa³ ze zrozumieniem g³ow¹. Œwietlicowy b³ysn¹³ oczyma w stronê pisarza. Jakby z³oœliwie. – Te¿ studiów nie skoñczy³em – odezwa³ siê pisarz. – Co ja mam powiedzieæ, panowie... – rzek³ dyrektor. – Jako szesnastoletni ch³opak do wojska siê zaci¹gn¹³em, ca³y ten szlak, z wojska do roboty... Z awansu jestem – podkreœli³ z naciskiem – wieczorowe studia robi³em. Nie zaprzeczam. – I zakoñczy³: – Kierownik naszego klubu to prawdziwy humanista. Pojaœnia³ œwietlicowy. Uczyni³ mu dyrektor prawdziw¹ przyjemnoœæ. Nape³ni³ skwapliwie kieliszki. Wypili. S³abo posz³o œwietlicowemu. Zakrztusi³ siê i wódk¹ parskn¹³. Dyrektor popatrzy³ na po³yskliwy blat sto³u konferencyjnego. Znaczy³ go porozlewany alkohol. G³ówny 71 technolog chusteczk¹ wytar³ do sucha stó³. Po dyrektorze jak dot¹d nie widaæ by³o ani œladu wypitej wódki. Oczy jasne, spokojne. Siedzia³ wyprostowany. Taki barczysty mê¿czyzna o szerokich, mocnych d³oniach. – Humanista... – zaszepta³ do pisarza g³ówny technolog. – Ale smyka³kê do pieniêdzy to on ma. Pensjê godziw¹ dostaje, a co jakaœ impreza, to sobie osobno liczy. Scenariusz opracowaæ musi, tak nam truje. I ka¿e sobie p³aciæ. Scenariusz pañskiego wieczoru równie¿ opracowa³, na trzysta rachunek wystawi³... – urwa³, gdy¿ kierownik œwietlicy zacz¹³ zerkaæ na niego podejrzliwie. Zapanowa³o milczenie. Technolog zaj¹³ siê przygotowywaniem kanapek. Kroi³ chleb w grube pajdy, na które k³ad³ kie³basê i ¿ó³ty ser. – Dla mnie najwiêksza przyjemnoœæ – powiedzia³ pisarz – to udane spotkanie. Ludzie s³uchali, dyskutowali. Interesowali siê po prostu. – Ka¿d¹ tak¹ imprezê starannie obmyœlam – wyjaœni³ kierownik œwietlicy – czêsto robiê quiz ze znajomoœci dzie³ danego twórcy, organizujê g³oœne czytanie fragmentów jego utworów. Technolog podsun¹³ pó³misek z kanapkami dyrektorowi i w nastêpnej kolejnoœci pisarzowi. – Niebawem czeka nas powa¿na uroczystoœæ – ci¹gn¹³ kierownik œwietlicy – akademia z okazji dwudziestolecia powstania naszego zak³adu. Prawda, towarzyszu dyrektorze? Dyrektor potwierdzi³. Kierownik œwietlicy bardzo siê o¿ywi³. – Ju¿ szkicujê scenariusz. Nawet wierszyk okolicznoœciowy przygotowa³em. Zacz¹³ szukaæ po kieszeniach. Wyci¹ga³ jakieœ karteluszki. Nie znalaz³ jednak wierszyka. – Niegdyœ popisywa³em trochê – zwróci³ siê do pisarza. – Satyry. Biczem satyry, jak to mówi¹. – Skupi³ siê i wyrecytowa³ dŸwiêcznym g³osem: – To nie ¿arty, mili druhowie. Dwadzieœcia wiosen nam na kark przyby³o. Energom to znaczy ofiarne pogotowie... Dalej nie pamiêta³. Niecierpliwie przetrz¹sa³ kieszenie. Wyrzuci³ na stó³ drobniaki, chusteczkê, klucze na kó³ku, pomiêt¹ paczkê sportów. – Mam pomys³! – wykrzykn¹³. – Na nasz¹ rocznicê zaprosiæ musimy pisarza. Jakiœ krótki utwór kropnie. Coœ powie. Uœwietni sztuk¹, ¿e tak powiem. Tylko zap³aciæ trzeba mu godziwie. – Dlaczego nie – odezwa³ siê dyrektor. Kierownik œwietlicy przygl¹da³ siê z czu³oœci¹ pisarzowi. Opuœci³ wzrok ni¿ej. Wyci¹gn¹³ rêkê. – Porteczki jakie to ma. Biedne. Pomaca³ welwet. Zatrzyma³ pe³ne troski spojrzenie w miejscu, gdzie pr¹¿ki by³y wytarte. – Welwet – broni³ siê pisarz – modny. Bardzo lubiê. – Eh... – machn¹³ rêk¹ œwietlicowy. – Jaki to ambitny. Dyrektor i g³ówny technolog te¿ z trosk¹ popatrzyli na pisarza. Mimo woli przykuli³ nogi i rêkoma przes³oni³ wytarte kolana. – Co on zarabia? – powiedzia³ kierownik œwietlicy. – Czy daj¹ mu zarobiæ? My musimy mu pomóc. Mecenat, ot co! – stukn¹³ piêœci¹ w po³yskliwy blat sto³u konferencyjnego. Podskoczy³y butelki. – Honorowym pracownikiem naszych zak³adów powinien zostaæ, pensjê otrzymywaæ. Przyje¿d¿aæ bêdzie do nas raz w miesi¹cu – z twórczoœci¹ swoj¹ na bie¿¹co zapoznawaæ... Mo¿e o nas coœ napisze w koñcu? Uœmiecha³ siê jak dziecko zadowolone ze swego pomys³u. Wpatrzy³ siê w dyrektora, czekaj¹c na jego aprobatê. Dyrektor stropi³ siê wyraŸnie. – W zasadzie dobry pomys³ – zacz¹³ z oci¹ganiem. – Tylko przepisy, psiakrew... – Panowie! – rozeœmia³ siê pisarz. – Dajmy temu spokój. Przecie¿ to absolutnie nierealne. Dyrektor dyskretnie spojrza³ na jego welwetowe spodnie. Nape³ni³ kieliszki. – ¯eby nasze dzieci – wzniós³ toast – lepiej mia³y! 72 Po tym kieliszku kierownik œwietlicy z³ama³ siê zupe³nie i ju¿ tylko wyrzuca³ z siebie nieartyku³owane dŸwiêki. Ko³ysa³ siê na krzeœle, nadaremnie próbuj¹c d³oni¹ podeprzeæ g³owê. W³osy opad³y mu na czo³o, ods³aniaj¹c rozleg³¹ ³ysinê. G³ówny technolog chusteczk¹ wytar³ starannie stó³ konferencyjny. Okruchy zgarn¹³ w gazetê. Pó³misek z niedojedzon¹ zak¹sk¹ wstawi³ do tekturowego pud³a. Dyrektor spojrza³ na zegarek. Tr¹ci³ ³okciem technologa. Ten sprawnie uchwyci³ kierownika œwietlicy pod pachy i uniós³ z krzes³a. Œwietlicowy opiera³ siê nieporadnie. – Zaraz – mamrota³ – zaraz... S³aby by³ i nogi ugina³y mu siê jak z gliny. Technolog powlók³ go do drzwi. Dyrektor podziêkowa³ pisarzowi za mi³y wieczór. – Naprawdê – powiedzia³. – Tak rzadko mi siê zdarza stykaæ z ludŸmi spoza swojej bran¿y. Zgasi³ lampy, zamkn¹³ drzwi gabinetu na dwa zamki. Wyszli z budynku biurowego na fabryczny dziedziniec. Ich cienie porusza³y siê na murze. Wartownik otworzy³ bramê. Fiat dyrektora sta³ pod bram¹. – Odwiezie pan naszego goœcia – poleci³ dyrektor szoferowi. Wartownik zasun¹³ przeraŸliwie zgrzytaj¹c¹ bramê. Pisarz wsiad³ do samochodu. Zawarcza³ silnik. Zgas³. – Ssanie nawala – mrukn¹³ szofer. Obróci³ kluczyk w stacyjce. Znowu zawarcza³o. Kierownik œwietlicy wyrwa³ siê z objêæ technologa. – Ja te¿ chcê z nim!! – zawo³a³. – Bêdziemy razem! Samochód ruszy³. Kierownik œwietlicy, zataczaj¹c siê, uczepi³ siê klamki. Jego twarz by³a tu¿ za szyb¹. Pisarz odruchowo siê odsun¹³. – Móg³bym coœ w lekkiej muzie! Smyka³kê do tego mam. Naprawdê! – wo³a³ œwietlicowy. Potykaj¹c siê bieg³ przy samochodzie i z rozpostartymi po³ami marynarki jak ptak jakiœ wygl¹da³. Dyrektor i g³ówny technolog chwycili go za po³y. Zatrzymali. Zwis³ bezw³adnie. Dyrektor pomacha³ pisarzowi rêk¹. Ciemno w tych Pyzicach. Tylko nieliczne, zagubione œwiate³ka. Psy szczekaj¹. G³os siê niesie. Pucha. Jak na wsi. A nad tym wszystkim czarne niebo bez gwiazd. 73 Wiosna Stary podniós³ do góry flaszkê, zakrêci³ i podtrzymuj¹c j¹ kikutem drugiej rêki, wys¹czy³ do ostatka. Szyjkê butelki obejmowa³ miêkko wargami i pi³ miarowym rytmem. Ten m³odszy spogl¹da³ na niego z ukosa. Ale oczu starego nie móg³ zobaczyæ. By³y przymkniête. Stary skoñczy³ piæ, odchrz¹kn¹³. Pust¹ flaszkê postawi³ miêdzy stopami. Niebo nad nimi by³o pogodne. Jego delikatny b³êkit brudzi³ jedynie dym z fabrycznych kominów. Ziemia, na której siedzieli, by³a pulchna, rozmiêk³a i zielone o¿ywienie pojawia³o siê ju¿ poœród ¿ó³tej, zgni³ej trawy z tamtego roku. Ten drugi, m³odszy, poruszy³ siê gwa³townie. – Co to wszystko znaczy? – udrêka zabrzmia³a w jego g³osie. Stary powoli, jak kura na grzêdzie, odchyli³ powieki. Pokaza³y siê wyblak³e, znu¿one oczy. – Nie wiem – odpar³. Kikutem zrêcznie przycisn¹³ do piersi metalowe pude³ko z barwnym rysunkiem na wieczku i drug¹ rêk¹ je otworzy³. Powiód³ obojêtnym spojrzeniem po krzewach nadrzecznych, ha³dach wêgla zrzuconego na rampê, barkach i krypach stoj¹cych w porcie, wiklinach gêsto porastaj¹cych brzeg. Opuœci³ g³owê. Na ziemi przed sob¹ widzia³ czarne, ruchliwe robaczki. Tr¹ci³ butem pust¹ flaszkê. Potoczy³a siê po pochy³ym zboczu. M³ody œledzi³ sêkate palce starego, wy³uskuj¹ce z metalowego pude³ka papierosa. Przepe³nia³ go trudny do wyra¿enia niepokój. Stary czu³ na sobie jego uparte, ciê¿kie spojrzenie. Zapali³ papierosa, zaci¹gn¹³ siê chciwie i z charkotliwym kaszlem wydmuchn¹³ dym z p³uc. M³odszy ci¹gle czeka³. Tak zawsze, kiedy postawi³ flaszkê, wierci³ go oczyma i zadawa³ niespokojne pytanie. – Jak ta flaszka... – b¹kn¹³ wreszcie stary. – Wypili my, cisnêli, polecia³a sobie gdzie b¹dŸ... – Znaczy, przypadek? – zada³ nastêpne pytanie m³odszy. Stary wyci¹gn¹³ przed siebie kikut w pustym do po³owy rêkawie. – By³a ca³a – rzek³ mrukliwie. – Taki dzieñ jakby dziœ. Strzelali. I oberwa³o. A drugi obok pagib... Czy my wiedzieli, co komu bêdzie pisane? Syrena holownika rozdar³a ciszê. Czarny dym poszed³ z komina. Za holownikiem jak obudzone zwierzêta poruszy³y siê barki transportowe. Ich cielska drgnê³y i tn¹c wodê dziobami, zaczê³y sun¹æ powoli do wyjœcia z portowego basenu. Czu³o siê wiosnê, powiew wiatru muska³ ciep³o, przyjemnie. Wikliny, jeszcze go³e i zimowe, ko³ysa³y siê w niesilnym podmuchu od wody. – Ile to razy – powiedzia³ m³odszy, o znêkanej twarzy – robi³a siê wiosna... Do czegoœ to prowadzi? Stary dopala³ skrzêtnie papierosa. Sêkatymi, ale chwytnymi palcami obraca³ malutki niedopa³ek, zaci¹gaj¹c siê g³êboko. – Wiosna – zaœmia³ siê chrapliwie – prowadzi do lata. W rzecznych odnogach wciskaj¹cych siê w piach i wiklinowy g¹szcz pozosta³o jeszcze trochê zepchniêtego pr¹dem lodu. Topnia³ w s³oñcu. B³yszcza³a sp³ywaj¹ca z niego woda. Ptaki krzycza³y, wzbijaj¹c siê do lotu lub spadaj¹c na po³yskliw¹, faluj¹c¹ powierzchniê rzeki. – ¯eruj¹ – mrukn¹³ stary. Mru¿¹c oczy œledzi³ harce skrzydlatych myœliwych. Jeszcze raz westchn¹³. M³odszy zwiesi³ g³owê. W³osy mia³ gêste, niesforne. Pytania, które zadawa³, zmêczy³y jego twarz. Tam w 74 dole zaczyna³ siê portowy ruch. Z barek do wagonów podstawionych na rampê sun¹³ na taœmie czarnym potokiem wêgiel. S³ychaæ by³o zatarty chrzêst potr¹caj¹cych siê bry³ wêgla i g³osy tragarzy. M³odszy uniós³ g³owê i z jego twarzy sp³ynê³a zaduma. – Czas na mnie – powiedzia³. Stary przytakn¹³. M³odszy raŸnym, zwinnym krokiem pobieg³ zboczem w dó³, do portu. Œpieszy³ siê do roboty. Stary patrzy³ za nim. Ju¿ by³ tylko ma³¹ figurk¹. Znikn¹³ wœród takich samych figurek. Stary te¿ dŸwign¹³ siê z ziemi i niespiesznie pod¹¿y³ w swoj¹ stronê. Mieszka³ tu w pobli¿u. Domek by³ ma³y, wpadniêty w ziemiê, z mchem porastaj¹cym s³omian¹ strzechê. Obejœcia pilnowa³ bia³y, chudy pies na ³añcuchu. Zamacha³ kilka razy ogonem na widok starego. Suche chwasty zarasta³y podwórze i w b³otnistej ka³u¿y tapla³y siê gêsi. Kura dzioba³a gnojówkê. Gnojówka puœci³a ju¿ zielony sok. Na p³ocie wisia³a martwa wrona dla odstraszenia jastrzêbi. Stary sta³ poœrodku podwórza i medytowa³ nad czymœ. Ruszy³ w stronê domu. Szed³ nie omijaj¹c ka³u¿ i nie czuj¹c wcale wody, która wlewa³a siê do p³ytkich kamaszy. Pies jeszcze parê razy zamacha³ ogonem i pokrêci³ siê wymownie nad pust¹ misk¹. Zaszczeka³ cienko. Stary poruszy³ kikutem. Za³opota³ pusty rêkaw marynarki. Pies schowa³ siê w budzie. Stary wszed³ do sionki. Potkn¹³ siê o szaflik. Pod³oga trzeszcza³a, kiedy st¹pa³. Przystan¹³. Ciemno. Cicho. Muchy jeszcze siê nie pojawi³y i odczu³ nagle brak ich monotonnego bzykania. Izba by³a przepe³niona ciê¿k¹, przykr¹ woni¹. Pod œcian¹, na szerokim ³o¿u, w brudnej poœcieli, przykryta kraciast¹ pierzyn¹, le¿a³a stara kobieta o twarzy wykrzywionej bólem, nalanej, zastyg³ej jak woskowa maska. Pochyli³ siê nad ni¹. Wpatrzy³ siê w zlepione potem rzadkie w³osy i sinawe, lekko rozchylone usta. Oczy mia³a szeroko otwarte, zmêtnia³e i nieobecne. Czo³o b³yszcza³o lepk¹, chorobliw¹ wilgoci¹. Naraz jêk jak szmer wydoby³ siê z jej rozchylonych ust. – Lepiej ci? – zapyta³ stary. I nie czekaj¹c na odpowiedŸ podszed³ do pieca. Z trudem pochyli³ siê i pogrzebaczem przegarn¹³ popió³ w palenisku. Znieruchomia³ na chwilê, wpatrzony w czarn¹ jamê. – Do czegoœ to prowadzi? – powtórzy³ pytanie m³odego znad rzeki. Ni to siê zaœmia³, ni to stêkn¹³. Wybra³ ze stosu polan pod piecem kilka cieñszych szczap, trochê chrustu. Owin¹³ w gazetê i wsun¹³ do paleniska. Podpali³. Zahucza³o ogniem. Stary przykucn¹³ i z upodobaniem ws³uchiwa³ siê w dudni¹cy g³os ognia. – Cug – zamrucza³. Zaskrzypia³o ³ó¿ko. Obejrza³ siê. Kobieta drgnê³a lekko. Te¿ pos³ysza³a g³os ognia. 75 Tamto lato Matce Tamto lato by³o rude od kurzu. Takim widokiem przywita³o mnie ceglaste, osypuj¹ce siê rumowisko za bram¹ Gêsiówki. Na gruzach, poros³ych z rzadka ³opianami i pokrzyw¹, siedzieli ludzie. Przewa¿nie kobiety. Oczekiwa³y na tych, co wychodzili na wolnoœæ. By³ to czas amnestii. Wielu wychodzi³o wtedy na wolnoœæ. Pamiêtam wiêc doskonale ten upalny dzieñ. ¯ó³te mury starego wiêzienia i ceglany, rudy kurz, który wznosi³ siê ponad gruzami. Towarzyszy³ temu stuk kilofów obt³ukuj¹cych ceg³y. Ciê¿arówki i konne platformy przetacza³y siê w¹wozami wœród ruin miasta. Usuwali gruzy. Moja matka by³a z walizk¹. Poszliœmy œcie¿yn¹ wœród zwa³ów cegie³ i za ocala³ym fragmentem œciany, gdzie œmierdzia³o moczem, przebra³em siê szybko. Zrzuci³em to woniej¹ce dezynfekcj¹ i pomiête ubranie z worka depozytowego, które otrzyma³em w magazynie. Ubra³em siê w bia³¹ wiatrówkê i szare, starannie odprasowane spodnie. Stare zimowe buty pozostawi³em w gruzach. Matka wyjê³a z walizki skórzane plecione pó³buty, które kupi³a z okazji mojego wyjœcia na wolnoœæ. Odetchnê³a z ulg¹, kiedy okaza³y siê nie za ciasne. Przy sobie mia³em dwa grypsy i to by³o dla mnie najwa¿niejsze. Chcia³em od razu udaæ siê z tymi grypsami pod wskazane adresy, ale pod b³agalnym spojrzeniem matki ust¹pi³em. Pojechaliœmy do domu. Tam czeka³ na mnie powitalny, obfity obiad. Otrzepa³em bia³¹ bluzê z lekkiego rudego nalotu. Zajrza³em do swego pokoju. Ulubione ksi¹¿ki na pó³ce. Obrazek przedstawiaj¹cy starców nad szachami zawieszony nad ³ó¿kiem. Popatrzy³em na to wszystko bez wzruszênia. Odzwyczai³em siê od tego wnêtrza i ci¹gle jeszcze by³em tam za ¿ó³tym murem, na Gêsiówce. Ojciec stan¹³ za mn¹ i chrz¹kn¹³ z zak³opotaniem. – No, ch³opcze – zacz¹³ – czas zabraæ siê do normalnego ¿ycia... Nie da³em mu dokoñczyæ. Wróci³em do sto³u zastawionego jedzeniem. Ojciec podrepta³ za mn¹. Najad³em siê do przesytu. Ale mimo to nieustannie myœla³em o grypsach. Na jeden oczekiwa³ wspólnik Koli, ruskiego wora. Adresowany by³ na daleki Targówek. Powtarza³em sobie w pamiêci nazwê ulicy. Iœæ trzeba za wiadukt, Ksiêcia Ziemowita i od niej boczna, O³ycka. O³ycka. Drugi gryps na Annopol, do rodziny Kaczora, maleñkiego i ruchliwego jak rtêæ doliniarza, który w tych swoich drobnych d³oniach mia³ inny jeszcze talent: rysowa³ i wyk³uwa³ piêkne tatua¿e. Zacz¹³em g³oœno wspominaæ tamte poobiednie godziny pod cel¹, kiedy upa³ i duchota dochodzi³y do zenitu, a my tresowaliœmy chamów i frajerów lub dawaliœmy okrutn¹ szko³ê kapusiom. Kaczor mieszka³ na Annopolu i tam postanowi³em udaæ siê najpierw. Rodzice spojrzeli na siebie. – Mo¿e ja tam pojadê – odezwa³a siê matka – a ty sobie odpoczniesz. – Albo ja – wtr¹ci³ ojciec. Zaœmia³em siê, ubawiony ich pomys³em. Oboje byli nauczycielami i moje ostatnie doœwiadczenie przera¿a³o ich swoj¹ niepojêt¹ logik¹. Znowu gorliwie podsunêli mi pó³misek ze schabowymi kotletami i mizeriê. 76 – Jedz, jedz – powtarzali, próbuj¹c odsun¹æ jak najdalej to, co zburzy³o ich radoœæ z mojego powrotu. Odstawi³em talerz. Spojrza³em na zegarek. Wsta³em od sto³u. Za mn¹ podnios³a siê matka. – Pojedziemy razem – powiedzia³a i mimo mojego gniewnego spojrzenia nie ust¹pi³a. Wzruszy³em ramionami. Daleka to by³a droga. Przy cerkwi przesiedliœmy siê w tramwaj jad¹cy ulic¹ Œwiêtego Wincentego na bródnowski cmentarz. Stamt¹d uliczkami wœród drewnianych ruder pod¹¿yliœmy na Annopol. Mijaliœmy ogródki z rachitycznymi krzewami, go³êbniki i ciemne, otwarte na przestrza³ bramy, w których s³aniali siê poszukuj¹cy cienia pijacy. Podczas ca³ej drogi milczeliœmy. Ja szed³em pierwszy. Matka z trudem nad¹¿a³a za mn¹. Zaczê³a siê ju¿ ulica Marywilska. Rz¹d d³ugich, w rdzawym kolorze baraków. W oknach sta³y pelargonie. Przed oknami zwiesza³y swoje ciê¿kie ³by s³oneczniki. Matka chcia³a dalej iœæ za mn¹. Nie zgodzi³em siê jednak. Zatrzyma³a siê przy naro¿nej knajpie, do której wchodzi³o siê po schodkach. Dobiega³ stamt¹d wrzask i wonia³o kapust¹ i piwem. – Nie siedŸ tam d³ugo – odezwa³a siê matka ocieraj¹c chusteczk¹ spocon¹ twarz. Chcia³a jeszcze coœ powiedzieæ, ale wystraszy³ j¹ mê¿czyzna o b³êdnych oczach, który charcz¹c wypad³ z knajpy. Potoczy³ siê kilka kroków i pad³ na bruk twarz¹ do s³oñca. Poszed³em szybko, rozgl¹daj¹c siê po numerach. W jednym z tych rdzawych, wpadniêtych w ziemiê baraków mieszka³a rodzina Kaczora. Zapuka³em do drzwi. Pochyliwszy g³owê, wszed³em do niskiej sieni. Niewidoczny w mroku mê¿czyzna zagrodzi³ mi drogê. – Ja od Kaczora – powiedzia³em. Przepuœci³, a ja potykaj¹c siê o próg wszed³em do izby, gdzie stara kobieta siedz¹ca na niskim sto³eczku obiera³a ziemniaki. Spojrza³a na mnie i coœ mruknê³a. – Matka! – krzykn¹³ z sieni mê¿czyzna. – Cynk od Kaczorka! Stara kobieta przesta³a obieraæ ziemniaki. Poda³em jej gryps, ale go nie wziê³a. – Przeczytaj – powiedzia³a. S³ucha³a pilnie, potakuj¹c g³ow¹. Znowu zabra³a siê do obierania ziemniaków. Wtedy dopiero zauwa¿y³em w g³êbi izby le¿¹c¹ na ³ó¿ku kobietê. By³a odwrócona do œciany. Zwróci³a do mnie m³od¹ twarz. Wyci¹gnê³a rêkê. Poda³em jej gryps. Czyta³a po cichu, poruszaj¹c wargami. Siêgnê³a pod ³ó¿ko. Wyjê³a stamt¹d litrow¹ butelkê z mêtnym ¿ó³tawym p³ynem. Stara wskaza³a grub¹ szklankê na stole. Nala³em sobie do po³owy. Wypi³em duszkiem. By³ to cuchn¹cy bimber. – Jak mu tam? – zapyta³a stara. Jej pokurczone, reumatyczne palce zrêcznie obraca³y ziemniaki, nó¿ zbiera³ cienk¹, zwijaj¹c¹ siê jak spirala skórkê. – Daje sobie radê – odpowiedzia³em. – Co by nie mia³ dawaæ sobie rady – odezwa³a siê z ³ó¿ka m³oda kobieta. Bluzkê mia³a rozpiêt¹ i siny œcieg tatua¿u pokaza³ siê na jej piersiach. – Pierwszy raz nie siedzi – doda³ mê¿czyzna, który reperowa³ w sieni rower. Chcieli nalaæ mi jeszcze jedn¹ kolejkê. Pomyœla³em jednak o swojej matce i wymówi³em siê brakiem czasu. M³oda kobieta siêgnê³a po butelkê. – Nie chlaj tyle – warknê³a stara. – ¯eby Kaczor chla³ mniej, to by tam nie siedzia³. Zaczê³y siê k³óciæ. Wyszed³em nie zauwa¿ony. Matka spacerowa³a na rogu. Z knajpy wytaczali siê pijacy. – Ju¿? – zapyta³a. Pokiwa³em g³ow¹. – Ju¿... dasz temu spokój? Znowu niedbale pokiwa³em g³ow¹. Ruszyliœmy w powrotn¹ drogê. 77 Zimna ³apa Z s¹du poszliœmy w krzaki, za halê targow¹. Po drodze kupiliœmy flaszkê, salceson i od znajomego, co ma wózek z wod¹ sodow¹, po¿yczyliœmy plastykowy kubek. Sprawê mia³ Benek rozwodow¹ i jak to w tej procedurze jest ustalone, pierwsze by³o posiedzenie pojednawcze. Nastêpny termin zosta³ wyznaczony za kilka dni. – M¹¿!!! – œmia³ siê Jurek Impresario. – A za parê dni rozwodnik. – Ekspresowo za³atwili – powiedzia³ Benek – musieli nieŸle posmarowaæ. By³ podniecony. Roztrz¹sa³ ka¿dy szczegó³ i podejrzewa³ w³aœciciela kwiaciarni, jego ¿onê, Zoœkê, i jej siostrê, która by³a jego œlubn¹ przez bardzo krótki czas, o Bóg wie jak¹ zmowê. – Benuœ – uspokaja³ go Olek Osochin – szkoda nerw. Na warszawskim meldunku zale¿a³o chamicy i poszed³eœ jej na rêkê. Byliœmy w swoim gronie. Przyjaciele Benka. Olek Osochin od wódki. Jurek Impresario na wyœcigach typy do porz¹dku i na tryplê mu podaje. Ja pisarz i przez te dwadzieœcia lat pisaniny uzbiera³o mi siê kilka opowiadañ, których bohaterem by³ Benek. Siedliœmy na ³aweczce pod wierzb¹. Siedzia³a tam ju¿ m³oda matka z dzieckiem w wózku, ale zobaczywszy, ¿e zabieramy siê do odbijania butelki, odê³a wargi i opuœci³a ³awkê. Patrzy³em na swoich przyjació³. Kiedyœ ja by³em m³ody, a oni starsi. Teraz wygl¹daliœmy jednakowo. Pomarszczeni, w³osy mieliœmy przerzedzone i wory pod oczyma, a œmiej¹c siê pokazywaliœmy luki w uzêbieniu. Olek Osochin jak zwykle przechwala³ siê swoimi sukcesami w bijatykach. Wystawia³ wielkie jak ³opaty d³onie i mówi³: – Drapn¹³em nygusa, o ziemiê rzuci³em i nie wsta³, nie mia³ prawa wstaæ. Jurek Impresario narzeka³ na ostatnie niepowodzenia w ruletce. – Osiemnaœcie tysiêcy jestem do ty³u – powtarza³. Benek milcza³. Wci¹¿ prze¿uwa³ tê sprawê rozwodow¹. – Te, rozwodnik – zapyta³em – czy ty w ogóle ¿y³eœ z ni¹? – Parê razy – odmrukn¹³. – Ale to nie dla mnie towar. Zdrowa, dziewiêædziesi¹t kilo wagi, beka ³oju wprost. I mo¿e ca³¹ noc. Olek Osochin ponagla³ do picia. £apczywy, sam w kubek la³ sobie najwiêcej. Wódka szybko go o¿ywia³a. – Ja te¿ mogê ca³¹ noc – przechwalaæ siê zacz¹³ swoj¹ krzep¹ w harcach z babami. Ale my go nie s³uchaliœmy. Dzieñ by³ s³oneczny. W krzakach œwiergota³y ptaki, na ³awkach wygrzewali siê emeryci i dzieci bawi³y siê w piaskownicy. Patrzy³em na Benka. Kumpel z rodzinnego przedmieœcia. Ros³y ch³op, z mocnym zarostem podchodz¹cym pod oczy. Ale w oczach ju¿ nie mia³ tej swojej kpiarskiej, przewrotnej weso³oœci. Oczy by³y zgaszone. Zniknê³a te¿ bez œladu ta swada, która cechowa³a jego mowê. Nieoczekiwane skojarzenia, przedziwne, w³asnego wynalazku s³owa, powiedzenia i te barwne opowieœci, w których on, Benek, bywa³ ofiar¹, poszkodowanym i wcale to go nie smuci³o. Ten czas, wiele lat, co minê³o, przemaglowa³o ka¿dego z nas. Przypomnia³em sobie posiedzenia nad gliniank¹ w dawnych czasach. Siadywaliœmy pod pochy³¹ wierzb¹ na wysokim zboczu, patrzyliœmy na trzcin¹ poroœniête brzegi i popijaliœmy. Ma³o ju¿ wiem o dawnych kumplach. – Co u Kraczocha? – zapyta³em. 78 – Rok bêdzie, jak umar³ – odpar³ Benek. Kraczoch to moja wczesna m³odoœæ. Kurs dla analfabetów wtedy prowadzi³em i on moim uczniem. Nauczy³em go czytaæ i pisaæ. – Na raka gard³a – powiedzia³ Benek. – Rurkê mu wsadzili do brzucha, wystawa³a ta rurka z koszuli i tam sobie wlewa³ wódkê. Tylko do ¿o³¹dka móg³ od razu. Kraczoch mia³ tors atlety, wzrost kar³a i nogi w pa³¹k od krzywicy. Mieszka³ niegdyœ na starych fortach. Tam przed wojn¹ w wilgotnych kazamatach mieszka³a biedota z naszego przedmieœcia. Jego ojciec by³ bezrobotny i pi³ likier Baczewskiego, czyli denaturat. – Nie ¿yje – powtórzy³em patrz¹c w b³êkitne niebo. By³ to pierwszy dzieñ wiosny. – Za trzy dni ta rozprawa – odezwa³ siê Benek. – Wtedy ju¿ rozwód. – Zamyœli³ siê, tar³ nieogolon¹ brodê. – Ona, ta moja niby ¿ona, obieca³a parê z³otych daæ, znaczy odprawê. – Musi ci daæ – przytakn¹³ Olek Osochin. – Zgodzi³eœ siê na rozwód. – Wcale nie musi! – Jurek Impresario by³ raczej sceptyczny. – Jak mo¿na j¹ zmusiæ? – Przez ni¹ popsute mam personalia – powiedzia³ Benek – jak czytam og³oszenia matrymonialne w „Expressie”, to zawsze: rozwodnik wykluczony, czyli ja. – Musi ci daæ – pocieszy³em go bezsensownie. Benek pali³ zach³annie papierosa. Postarza³ siê mocno. Te jego koñskie, ¿ó³te zêby siê przerzedzi³y. Ca³y przód zia³ rozleg³¹ przerw¹. – Powypada³y z braku witamin – wyjaœni³. – Sam jestem... Kiedy ¿y³a matka, to by³o inaczej. Pamiêta³em matkê Benka. Chuda kobieta ze sportem osadzonym w szklanej lufce. Handlarka na rêczniaku z przedwojennego Kercelaka. Œwietne gotowa³a zupy, zalewajki, kartoflanki, kapuœniaki. Leczyliœmy tymi zupami kaca. – Matka te¿ mo¿e mieæ do mnie ¿al – powiedzia³ Benek. – Na Wólce Wêglowej j¹ pochowa³em. A chcia³a na Bródnie. Ale tam na Wólce ³adnie teraz. Betonowe alejki, meleksy je¿d¿¹. Czyœciutko, klomby z kwiatami porobili. Jurek Impresario zatroszczy³ siê o dalszy los Benka. Rzuci³ przecie¿ sta³¹ robotê. Pracuje dorywczo po parê godzin i tak ¿yje z dnia na dzieñ. Wierci³ siê Impresario na ³awce, co chwila spogl¹da³ na zegarek. Ta hazardowa namiêtnoœæ tak go w pogotowiu trzyma. – A co ma jak ten mu³ w kieracie – zahucza³ g³osem jak dzwon Olek Osochin. – Wolny jest... ptica znaczy. On jeden powesela³. Wódka go urz¹dzi³a. – Tyle masz przepracowanych lat – mówi³ Jurek. Impresario – do emerytury bêdzie potrzebna ci¹g³oœæ. – Niepotrzebna mi ¿adna ci¹g³oœæ. – Benek ko³ysa³ pochylon¹ g³ow¹. – Ja tam do emerytury nie do¿yjê. – No pewnie – popar³ go dziarsko Olek Osochin. – Szlag przecie¿ mo¿e trafiæ w ka¿dej chwili. Kondycji do picia jednak nie mia³. Oczy mu zmêtnia³y, ceglastego koloru rumieñce wylaz³y na policzki i jêzyk siê pl¹ta³. Ob¿era³ siê salcesonem. Palce œwieci³y mu siê t³usto. Te jego wielkie ³apy mordercy, czerwone, odmro¿one bochny, by³y te same co dawniej. Kiedyœ mia³ w tych ³apach niebywa³¹ si³ê. Benek swoje ¿ycie chcia³ opisaæ. – Jak handlowa³em gazetami... – tak mówi³ dawno temu. – Jak pod Amerykanami w Niemczech by³em... Jak zacz¹³em to kwiaciarstwo... Jeden rozdzia³ napisa³. Dobry to by³ kawa³ek. Z rozmachem, soczysty. Jêzyk mia³ niegramotny, nie zatrzymywa³y go kropki ani przecinki i widzia³o siê w obrazach to jego ¿ycie. – Pisa³byœ dalej – odezwa³em siê ¿uj¹c bez apetytu salceson i wypluwaj¹c chrz¹stki. – Kilkaset ma na ksi¹¿eczce – g³oœno rozwa¿a³ Benek. – Bufetow¹ by³a w Zgorzelcu. Ale jak nic mo¿e nie daæ. Obieca i nie da... 79 Nadzieja odprawy pieniê¿nej za rozwód drêczy³a go nieustannie. – Dwie dychy co najmniej powinna ci daæ – rzek³ Olek Osochin. – Zameldowanie w Warszawie to kosztowna sprawa. Benek przymkn¹³ oczy i przeci¹gn¹³ siê jak kot. – Dwie dychy – powtórzy³. – Ch³eptaj! – Olek podsun¹³ mi plastykowy kubek. Taki jego toast. By³ jak zwierzê. Stare, wylinia³e zwierzê. Wypi³em ma³y ³yk. Olek wys¹czy³ ze smakiem do ostatniej kropli. Koñcówka. Kraczoch umar³ na raka gard³a i jeszcze miesi¹c przed œmierci¹ do tej rurki, co mu wsadzili w brzuch, wlewa³ sobie gorza³ê. I tak siedzieliœmy na ³awce pod wierzb¹. Obok bawi³y siê dzieci pod opiek¹ drzemi¹cych w s³oñcu staruszek. Nawet ch³eptaæ gorza³y siê nie chcia³o. 80 Odmieniec To wydarzy³o siê po po³udniu w najruchliwszym miejscu miasta, przed nowoczesnym domem towarowym. Rzêdem sta³y tutaj stare, sine przekupki w sutych spódnicach, zachwalaj¹ce pumeks do piêt, grzebienie i oprawki do dowodów. Ko³ysali siê gdzieniegdzie pijaczkowie, sko³owani upa³em i wódk¹. Gwar i jazgot samochodowych klaksonów. – Pan w niebieskiej koszuli proszony jest o powrót na chodnik... – g³os z megafonu. Z pobliskiej szasz³ykarni bucha³o smrodem sma¿eniny i piwa. Nieco dalej liczna grupa gapiów tkwi³a przy parkanie, obserwuj¹c z napiêciem spychacz rozwalaj¹cy resztki starych murów. W¹skim przejœciem miêdzy oszklonym domem towarowym i parkanem sun¹³ jak rzeka zapêdzony t³um. Akurat by³ czas powrotów z pracy. Wiêc kiedy ten m³ody pojawi³ siê wœród t³umu, od razu wygl¹da³ jak egzotyczny ptak. A ¿e taki ma³y i drobny, wiêc jak koliber. D³ugow³osy, z lokami zwijaj¹cymi siê w pukle na ramionach, ubrany w kolorow¹ koszulê jak poncho, spodnie mia³ z frêdzlami na sposób indiañski, pas szeroki i nabijany b³yszcz¹cymi guzami, na bosych stopach drewniaki. Zgarbiony, szed³ chy³kiem i rzuca³ p³ochliwe spojrzenia wokó³. Mo¿e niedawno w³o¿y³ ten strój i nie oswoi³ siê jeszcze... I taki by³ m³ody, dziecinnie m³ody, twarz z delikatnym puchem pierwszego zarostu i wielkie niebieskie oczy. Z pocz¹tku zabiegany t³um, wœród którego siê przemyka³, nie zwraca³ na niego uwagi. Czasem czyjeœ spojrzenie, puste i roztargnione, zatrzymywa³o siê na tym m³odym, ale zaraz zeœlizgiwa³o siê obojêtnie. M³ody klekocz¹c drewniakami dotar³ do niewielkiego placyku przed szasz³ykarni¹. Stamt¹d akurat wychodzili trzej mê¿czyŸni w œrednim wieku. Jeden, z aktówk¹ pod pach¹, jeszcze jad³ kie³basê umazan¹ musztard¹. Wszyscy trzej schludni, w garniturach i œnie¿nych non-ironach, spod których przebija³y siatkowe podkoszulki, spoceni nieco i barczyœci. Nie spieszyli siê i rozgl¹dali leniwie. Ich spojrzenia zatrzyma³y siê na tym dziwacznie ubranym m³odym. Pierwszy wybuchn¹³ œmiechem ten z plastykow¹ aktówk¹. A dziwaczny m³ody w³aœnie min¹æ ich chcia³. Zast¹pili mu drogê. – Sk¹d to szanowny koleœ... – zacz¹³ ten z aktówk¹. M³ody przystan¹³. Wystraszy³ siê wyraŸnie. Jeszcze bardziej zgarbi³ siê i wtuli³ g³owê w ramiona. Oni siê rozeœmieli. – Sk¹d? – powtórzy³ ten najbardziej ³ysy. – Wiadomo, z czubków... – Nie kapujesz? – ten z aktówk¹ chwyci³ m³odego za rêkê. – Znaczy siê z G³upiejowa... Znowu wybuchnêli œmiechem. Ale ¿yczliwi jeszcze byli. Tylko z zaciekawieniem ogl¹dali jego strój. Poci¹gali za frêdzle na spodniach, obmacywali pas. – Mo¿e piwko byœ z nami chlapn¹³? – zaproponowa³ ten z aktówk¹. – Stawiamy – doda³ najm³odszy, z grubymi bakami. I uj¹³ go pod pachê. M³ody pokrêci³ przecz¹co g³ow¹. Spróbowa³ uwolniæ rêkê z uœcisku tamtego. Ten z bakami chwyci³ go mocniej. – Wa¿niak – stwierdzi³. M³ody usi³owa³ wyrwaæ siê gwa³townie. Ten najbardziej ³ysy przydepta³ mu z ty³u drewniak. M³ody potkn¹³ siê. I sta³ siê jeszcze bardziej bezradny. A oni ju¿ nie¿yczliwi. Patrzyli koso na niego. Ten z aktówk¹ schwyci³ go za d³ug¹ koszulê niczym poncho i pchn¹³ mocno. M³ody zatoczy³ siê na parkan. – Jak pijany... – zachichota³ ten z bakami – pewno za du¿o tri siê naw¹cha³... 81 A t³um wokó³ p³yn¹³ i p³yn¹³... Choæ popatrywano w tê stronê. Ale na razie widok ciekawszy by³ za parkanem. Akurat spychacz zwali³ wysok¹ œcianê i wzbi³ siê k³¹b rudego ceglanego py³u. Jak grzyb unosi³ siê nad rumowiskiem. Ten z grubymi bakami poci¹gn¹³ m³odego za w³osy. Twarz ch³opca wykrzywi³a siê grymasem bólu. I krzykn¹³ cienko, przenikliwie. Ju¿ przystawali ludzie. – Ale ma³piszon – ktoœ powiedzia³. – Chodzi takie coœ i nie wstydzi siê – ktoœ doda³. – A bo oni maj¹ wstyd... Ten z aktówk¹ popatrzy³ z trosk¹ na m³odego. – Co z tob¹ zrobiæ... – zastanowi³ siê g³oœno. Ludzie przysunêli siê zaciekawieni. Wtedy m³ody skuli³ siê i spróbowa³ daæ nura w t³um. Ale mu siê nie uda³o. Trzymali go silnie. – Ukrad³ coœ? – ktoœ siê zainteresowa³. – Wszystko mo¿liwe – odpar³ wymijaj¹co ten z aktówk¹. Ju¿ ciasny kr¹g gapiów. Rozeœmiane twarze. Ponure twarze. Wszystkie wyczekuj¹ce. Ci trzej, wyraŸnie zdopingowani przez publicznoœæ, szarpaæ zaczêli m³odego za spodnie. Tak jakby œci¹gn¹æ chcieli. M³ody kuli³ siê wstydliwie. – To s¹ spodnie?... – szydzi³ ten z bakami. – To jest kpina ze spodni... – A te loki na perukê – wtr¹ci³ jeden z gapiów. By³ to m³odzik o wilczych oczach. – ¯eby tak no¿yczki – zamarzy³ z³owrogo. Starszy elegancki pan dopiero co przystan¹³, a ju¿ a¿ kipia³ z pasji. – Po prostu bestia – powiedzia³. – Gdzie cz³owieczeñstwo! – I splun¹³ temu m³odemu pod nogi. Gapie zachichotali. – Widzisz... – zwróci³ siê do m³odego ten z aktówk¹ – wszystkim podpad³eœ... Zamyœli³ siê i doda³ po chwili: – Musi przeprosiæ! – A co zrobi³? – zapyta³ ktoœ. – Œwiñstwo – odpar³ krótko ten z aktówk¹. Coraz wiêcej gapiów. Nawet ci, co dot¹d kontemplowali spychacz, te¿ przy³¹czyli siê do gromady otaczaj¹cej dziwacznego m³odzieñca. I ta pomylona, co grasuje po mieœcie, nawo³uj¹c do jednoœci w Bogu i tradycji, te¿ siê tu znalaz³a. – Oto rakowata naroœl na zdrowym polskim szczepie! – powiedzia³a z patosem. A m³ody, szarpany coraz mocniej przez tych trzech, nagle kopn¹³ na oœlep. Trafi³ w goleñ tego z aktówk¹. Tamten wykrzywi³ siê boleœnie. – Kopiesz... – wycedzi³ i poczerwienia³. D³onie zacisn¹³ w piêœci i pochyli³ siê nieco. Ale jego towarzysze tr¹cili go ostrzegawczo. Wœród gapiów pojawi³ siê milicjant. – Co tu siê dzieje... – przeciska³ siê miêdzy ludŸmi. By³ bardzo m³ody i surow¹ min¹ pokrywa³ nieœmia³oœæ. Ten z aktówk¹ sk³oni³ siê z szacunkiem. – W³aœnie wychodzimy sobie z szasz³ykarni, wie pan, panie w³adzo, po pracy coœ przetr¹ciæ siê chcia³o, a¿ tu ten osobnik... – wskaza³ na m³odego – zaczepia nas i ubli¿a... – W dodatku – odezwa³ siê ten z bakami – kopn¹³... – Te¿ siê uk³oni³. – Œwiadkowie potwierdz¹ – rzek³ trzeci, najbardziej ³ysy. Gapie przytaknêli. M³ody milicjant popatrzy³ po ludziach. – Nawet ulic¹ spokojnie przejœæ nie mo¿na – odezwa³ siê znowu ten z bakami. – Cz³owiek z roboty, umordowany, za przeproszeniem, jak mu³, a tu taki nygus zaczepia... 82 Milicjant spojrza³ na m³odego. On milcza³. – Co wy... – powiedzia³ milicjant surowo. – Chwilê patrzyli na siebie. M³ody milcza³ wci¹¿, oczy mia³ zaczerwienione, jakby p³aka³, pociera³ je d³oni¹. Wtedy ci trzej wyci¹gnêli dowody. – Proszê... – mówili – tutaj obok pracujemy. W Zjednoczeniu Materia³ów Budowlanych... Milicjant przejrza³ dowody, odda³ po chwili. – A wy? – zwróci³ siê do m³odego. On nic nie odpowiedzia³. – Znaczy siê, rozrabia³ – powiedzia³ w zastanowieniu milicjant i urwa³. Waha³ siê. Dziwi³a go nieco ta milcz¹ca zgodnoœæ ludzi wobec m³odego. Ci trzej tacy przecie¿ pewni siebie, bykowaci. I ten m³ody, drobny i w¹t³y. To zestawienie trochê go zastanowi³o. Us³ysza³ za plecami chichoty. Odwróci³ siê szybko i popatrzy³ surowo. Poprawi³ czapkê, obci¹gn¹³ pas i przesun¹³ d³oni¹ po pa³ce. – ChodŸcie ze mn¹ – zdecydowa³ i skin¹³ na m³odego. M³ody poszed³ pos³usznie za nim. Ci trzej uœmiechnêli siê nieznacznie. GawiedŸ rozchodzi³a siê powoli. Tylko ten g³upi Fredziu, co handluje bagnem na mole, zacz¹³ mamrotaæ: – Przecie¿ to oni zaczêli... Ale nikt go nie s³ucha³. T³um znowu p³yn¹³ jak rzeka w¹skim przejœciem miêdzy domem towarowym i parkanem, za którym rozwalano stare mury. 83 Pierwszy opatrunek Ch³opiec liczy³ sobie piêtnaœcie lat i by³ wyroœniêty nad wiek. Wraca³ z lekcji angielskiego. Bieg³ w³aœciwie, po ca³ym dniu obowi¹zkowych zajêæ mia³ nareszcie wolny czas. Spieszy³ siê do przyjaciela. Wiêc bieg³ i radowa³ siê sztywnym szelestem farmerskich spodni, kupionych niedawno na bazarze. Wyskoczywszy zza wêg³a czerwonej kamienicy, zderzy³ siê z barczystym mê¿czyzn¹ oko³o czterdziestki, który akurat zamkn¹³ za sob¹ drzwi „Zdroju”, baru drugiej kategorii. A zamkn¹wszy drzwi uj¹³ pod ramiê swoj¹ m³od¹ partnerkê i rozgl¹da³ siê za taksówk¹. – Bardzo przepraszam – powiedzia³ ch³opiec. Uk³oni³ siê grzecznie. Ju¿ odchodzi³. Barczysty zakl¹³ pó³g³osem. Jego partnerka wybuchnê³a œmiechem. – Ma³o co, a byœ fikn¹³ kozio³ka – powiedzia³a. Barczysty zacisn¹³ piêœci i w oczach zagorza³a mu wœciek³oœæ. – Halo! – zawo³a³. Ch³opiec przystan¹³. Barczysty jednym sprê¿ystym skokiem by³ przy nim. Chwyci³ go za klapy p³aszcza, uderzy³ piêœci¹ w twarz. A widz¹c tê m³od¹ i przera¿on¹ twarz tak blisko siebie, zacz¹³ biæ jak w transie. Czuj¹c, ¿e ch³opiec osuwa siê ju¿ bezw³adnie, owin¹³ jego d³ugie w³osy wokó³ d³oni i wywali³ mu piorunuj¹cy cios g³ow¹ w podbródek. Wtedy puœci³. Ch³opiec pad³ na bruk. – Ja tym ³obuzom nic nie popuszczam – ucieszy³ siê barczysty. Jego partnerka, wpierw jakby wstrz¹œniêta t¹ okrutn¹ scen¹, teraz popatrzy³a na niego z podziwem. Taki mêski, brutalny, w skórzanej kurtce. – Jak im nie do³o¿ysz – powiedzia³ barczysty pr꿹c siê jak kogut – to jutro na ciebie napadn¹ albo m³otkiem zat³uk¹ taksówkarza..... – Bo¿e! – westchnê³a kobieta. I poszli sobie. A na bruku w pustce tej ma³ej uliczki pozosta³ ch³opiec. Po d³ugiej chwili dŸwign¹³ siê na kolana. Latarnie i gwiazdy wirowa³y mu w oczach. Z baru „Zdrój” dochodzi³ gwar i œmiech. Chybotliwe cienie za szybami. Twarz mia³ opuchniêt¹ i zakrwawion¹. Zobaczy³a go staruszka wracaj¹ca z wieczornego spaceru z pieskiem. – Ch³opcze! – stanê³a jak wryta. – Kto ciê tak urz¹dzi³? Popatrzy³ na ni¹ b³êdnym wzrokiem. – Natychmiast na pogotowie! Staruszka by³a osob¹ energiczn¹ i jeszcze krzepk¹. Pomog³a mu wstaæ i podtrzymuj¹c, zaprowadzi³a pod gmach pogotowia ratunkowego. Otworzy³a drzwi i popchnê³a go lekko. Wszed³. W poczekalni zobaczy³ kilka obanda¿owanych i jakiegoœ pijanego, który rycza³ jednostajnie: – Psy! Psy! Rozgl¹da³ siê niepewnie. Naprzeciw schodów prowadz¹cych na górê siedzia³a w okienku kobieta w bia³ym fartuchu. – Przepraszam... – powiedzia³ ch³opiec – czy móg³bym otrzymaæ... Wygl¹da³ jak widmo, krew s¹cz¹ca siê stru¿kami z rozbitej g³owy i nosa pokry³a ca³¹ twarz. Kobieta przerwa³a mu niecierpliwym gestem. – Widzisz, ¿e jestem zajêta... 84 Wykrêca³a numer telefonu. Na twarz ch³opca popatrzy³a obojêtnie. Usiad³ na ³awce. Pijany urwa³ nagle swój monotonny poryk. Z korytarza wynurzy³ siê milicjant i pocz¹³ potrz¹saæ nim energicznie. – W porz¹dku, panie w³adzo, w porz¹dku – zabe³kota³ potulnie pijany. Milicjant usiad³ obok niego, rozluŸni³ pas i spojrza³ na pokrwawionego ch³opca. – Co, jakieœ boksy by³y? – zainteresowa³ siê z uœmiechem. – NieŸle ciê za³atwili... – Jego lepiej – wtr¹ci³ ktoœ z siedz¹cych na ³awce. Wskaza³ na mê¿czyznê o pokiereszowanej twarzy. – ¯yletk¹ – wyjaœni³ ten pociêty. Przez uchylone okno s³ychaæ by³o przeraŸliwe syreny ambulansów wyruszaj¹cych do wypadków. Po jakimœ czasie ch³opiec znalaz³ siê w gabinecie zabiegowym. – P³ytkie rany... – stwierdzi³ lekarz. – Nie trzeba klamerek... Obanda¿owano mu g³owê i zatamowano krew s¹cz¹c¹ siê z nosa. – Za co ciê tak urz¹dzili? – zapyta³ lekarz, patrz¹c na niego w roztargnieniu i pocieraj¹c za³zawione z bezsennoœci oczy. – Potr¹ci³em jednego pana – wyjaœni³ ch³opiec. – Na drugi raz nie potr¹caj – powiedzia³ lekarz i zacz¹³ coœ pisaæ w grubej ksiêdze oprawionej w szare p³ótno. – Ale przecie¿ przeprosi³em – powiedzia³ ch³opiec i broda zaczê³a mu drgaæ ¿a³oœnie, a w oczach pokaza³y siê ³zy. – Widocznie s³abo przeprosi³eœ – rozeœmia³ siê pielêgniarz i wykruszy³ starannie niedopa³ek ze szklanej lufki. – Ale w³osy to oni sobie zapuszczaj¹ – powiedzia³ jakby do siebie, patrz¹c na d³ugie, faliste loki ch³opca, opadaj¹ce na ramiona. – Jak ma³py... – zwróci³ siê do lekarza. Ale ten nie us³ysza³, zajêty chuchaniem w wyschniêt¹ piecz¹tkê. I wtedy broda przesta³a drgaæ i ³zy ust¹pi³y z oczu ch³opca. I choæ obita i pokaleczona twarz bola³a dotkliwie, wyprostowa³ siê i tak ch³odno, uwa¿nie popatrzy³ na tych dwóch mê¿czyzn w œrednim wieku. – Dziêkujê panom... – urwa³, zastanowi³ siê i doda³ dŸwiêcznym, silnym g³osem – za opatrunek... Kiedy lekarz podniós³ g³owê, zdziwiony brzmieniem tego g³osu, ch³opca ju¿ nie by³o. 85 Nocny goœæ Po pó³nocy skoñczy³em Azyl. Zgasi³em lampkê i rozmyœla³em o gangsterze przezwiskiem Wytrzeszcz. Jego spokój w œmiertelnej celi. Te zapa³ki, które uk³ada³ w oczekiwaniu, i ta ma³a ³apka, tak niezawodna w zespoleniu z pistoletem... W tamtych czasach wtargnê³a w nasz¹ wyobraŸniê literatura Wielkich Amerykanów. Po latach postu to by³a burza. Wytrzeszcz o kauczukowych, nieruchomych oczach. Temple, m³oda, g³upia dziewucha, i kaczan kukurydzy rozsadzaj¹cy jej krocze. Wspania³e! Babcia w s¹siednim pokoju przesta³a pojêkiwaæ i modliæ siê niezmordowanie. Zasnê³a. Dziadkowi gra³a w p³ucach astmatyczna orkiestra. Te¿ zasn¹³. I naprawdê, ¿aden to fa³sz pamiêci, pomyœla³em wtedy równie¿ o Marku H³asce. W tamtych czasach on dla nas by³ tak¹ sam¹ przygod¹ jak Amerykanie. Jego proza przynios³a prawdê warszawskich ulic, bazarów i knajp, kipia³a od brutalnych, dosadnych dialogów, przetykanych gorza³¹, w której najchêtniej i naj³atwiej topi siê ból, klêskê. Tak ocenia³em tê prozê. Zapewne z zazdroœci¹. Wielu z nas w tamtych czasach marzy³o o pisarskich ostrogach. Œwiat by³ taki barwny, dziwny i domaga³ siê opisania. Te¿ w g³owie k³êbi³o mi siê od strzêpów rozmów, obrazów, sylwetek poznanych ludzi. Na³adowana tym g³owa. A kiedy zapisaæ to chcia³em, rêka drêtwia³a jak sparali¿owana i s³owa, zdania, obrazy na papierze te¿ by³y jak sparali¿owane. Wiêc pomyœla³em o Nim i o sobie. Od roku by³ naszym pisarzem. Wykupywaliœmy literackie tygodniki, poszukuj¹c Jego opowiadañ. Dopytywaliœmy siê, jak wygl¹da. Opisy bywa³y ró¿ne. Silny, barczysty brunet o brutalnej urodzie. To znów wysoki, giêtki jak trzcina blondyn, przypominaj¹cy wikinga. A¿ zobaczy³em go pewnego razu. S³usznego wzrostu, mia³ jasne, ¿ywe oczy i twarz skrzywion¹ w przekornym, cwaniackim grymasie. Ten dom dziadków kolegi, gdzie ju¿ od miesi¹ca mieszka³em. Dziadek, weso³ek i dawny birbant, przed sam¹ wojn¹ wygra³ w ruletkê piêæ tysiêcy dolarów. Gest mia³ szeroki i lekk¹ rêkê. Tote¿ gdyby nie babcia, nic by z wygranej nie pozosta³o. A tak by³ ten domek z przybudówk¹ w starym sadzie. - Przybudówkê zajmowa³ Pietia, bia³y Rosjanin. Wygl¹da³ jak pop. Potrafi³ godzinami z niezrównan¹ swad¹ wskrzeszaæ dawno umar³e czasy. Odwiedza³y go ha³aœliwe kobiety i wtedy Pietia uœmiecha³ siê do nas figlarnie. Nastêpnie zaci¹ga³ firanki. Dziadek chodzi³ podgl¹daæ. Rodzice kolegi rozeszli siê i on mieszka³ tutaj wraz z matk¹. Dziadkowie potêpiali syna, który porzuci³ ¿onê dla innej kobiety. Babcia op³aci³a uliczników i oni biegali przez bazar na Pañskiej za t¹ kobiet¹, wo³aj¹c: – Stara kurwa Antonina! Dziwnoœæ, niespodzianki i pozorny brak logiki w ludzkich poczynaniach fascynowa³y najbardziej i umieæ to opisaæ wydawa³o mi siê najwy¿szym kunsztem, bliskim stanu cudownej ³aski. I nie wstydzi³em siê wcale tego wyznania, które uczyni³em koledze w nocnej „Kameralnej”. Popijaliœmy wtedy, orkiestra gra³a modne szlagiery i na parkiecie hasa³ znany warszawski lowelas i aferzysta, popularny nie tylko z powodu hulanek. Od niego bowiem rozpoczê³a siê krwawa sprawa wielokrotnego mordercy Mazurkiewicza. Mazurkiewicz jego równie¿ postanowi³ pozbawiæ ¿ycia i pieniêdzy. Zaprosi³ wiêc na przeja¿d¿kê autem i strzeli³ mu w ³eb. Strzeli³ niecelnie. Lowelas straci³ jedynie przytomnoœæ i ockn¹³ siê niebawem, nieœwiadom tego, co zasz³o. Wyszed³ z ¿yciem, ale bola³a go g³owa. Poszed³ do lekarza i ten wydoby³ kulê, która utkwi³a u nasady czaszki. Lowelas hasa³ na parkiecie beztrosko uœmiechniêty, obmacuj¹c sw¹ partnerkê o wybuja³ych kszta³tach. Imponowa³ witalnoœci¹. 86 Kolega kiwa³ g³ow¹ w takt muzyki i powtarza³: – To by³ numer... Wiesz – przychyli³ siê do mnie – ja te¿ bym chcia³, ¿eby... – nie dokoñczy³, przyt³oczony niewyra¿aln¹ œmia³oœci¹ swoich pragnieñ. Natomiast ja, oœmielony alkoholem, wypowiedzia³em siê do koñca: – Chcia³bym umieæ opisaæ to wszystko. I nawet kosztem ¿ycia. Rozumiesz? Niech mi nic nie wychodzi, w mi³oœci, w pieni¹dzach, w ró¿nych takich... Byle tylko to! Rozla³em sobie kawê na kolana. Podskoczy³em oparzony gor¹cym p³ynem. Patetyczne to by³o wyznanie. Ale nie czu³em siê œmieszny. Taki to by³ czas. Szukaliœmy swojej drogi i nie wstydziliœmy siê zbyt wielkich s³ów. Kolega przytakn¹³ z powag¹: – Tak jak On – powiedzia³ myœl¹c o s³awnym m³odym pisarzu. Sam nie mia³ pisarskich ambicji, ale by³ moim oddanym powiernikiem, a ten m³ody pisarz dla niego gwiazdorem. Wtedy na sztukê panowa³a moda. Nawet Tadek Miller, cyniczny podrywacz, nosi³ ze sob¹ futera³ na skrzypce i zaczepia³ dziewczyny przedstawiaj¹c siê jako skrzypek. Futera³ wypycha³ gazetami, czasem mia³ tam wa³ówkê. Powoli moje myœli leniwia³y, roz³azi³y siê i gas³y. Nadchodzi³a sennoœæ. Ale ta noc komponowa³a siê jak literatura. Z pierwszego, p³ytkiego snu wyrwa³o mnie walenie w okienn¹ szybê. Wróci³ kolega. Otworzy³em okno. By³ z kimœ drugim. Obejmuj¹c tego drugiego i pomagaj¹c mu przesadziæ parapet, powtarza³ w euforii: – To On! Jestem z Nim! ZnaleŸli siê w œrodku. – Poznajcie siê – kolega przedstawi³ swego towarzysza. Tamten wyci¹gn¹³ d³oñ. By³a miêkka, wilgotna. Kolega biega³ gor¹czkowo po pokoju. – Trzeba obudziæ dziadka – zdecydowa³. – Niech nam da swojej nalewki. Musimy to oblaæ. Ten drugi by³ niewysoki i milcza³. Ogarnê³a mnie emocja. Wreszcie porozmawiam z Nim. Wiele mia³em do powiedzenia. Zapali³em ma³¹ lampkê. I ta ods³ona, która zaraz nast¹pi³a, spowodowa³a, ¿e zacz¹³em siê g³oœno œmiaæ. By³ to taki szczurek. Spotyka³em go na szlaku. ¯erowa³ na niedopitych kieliszkach. Wys³ugiwa³ siê dziewczynom. Czêsto mia³ ze sob¹ papierow¹ teczkê. Siadywa³ po k¹tach i bazgra³ coœ. Tak samo jak ja. Marzenia pisarskie domaga³y siê choæby tej marnej namiastki w postaci teczki z zapisanymi arkusikami papieru. Sta³ pod œcian¹, bezradnie mru¿¹c oczy. Chudy, niewysoki, w za obszernym swetrze, o okr¹g³ej, anio³kowatej twarzy. – Pomyli³eœ siê – powiedzia³em do kolegi. – To nie On. – Jak to? – wytrzeszczy³ oczy. Ci¹gle siê œmiej¹c, przedstawi³em mu nocnego goœcia. Tamten cofn¹³ siê za piec i zgarbi³. Kolega rzuci³ siê na niego z ca³ym impetem swego rozczarowania. Wymierzy³ mu mocny policzek. Nie broni³ siê. Sta³ z opuszczonymi rêkoma. – Tak jakoœ wysz³o – szepn¹³. – Siedzia³em sobie, pisa³em, a on podszed³ do mnie i sam zagadn¹³ o to pisanie. – Won, won – wykrzykiwa³ kolega. Nie rozbieraj¹c siê, zwali³ siê na kanapê. Odwróci³ siê do œciany. Ten w za obszernym swetrze popatrzy³ na mnie b³agalnie. – Gdzie ja pójdê? Tak po nocy... Wskaza³em mu dywanik na pod³odze. Rzuci³em koc. U³o¿y³ siê tam poœpiesznie. Przygl¹da³em mu siê z uwag¹. Twarz mia³ delikatn¹ i faluj¹ce w³osy. Wytrzyma³ moje spojrzenie. Odpowiedzia³ nieœmia³ym uœmiechem. – Czasami – wyb¹ka³ – wydaje mi siê, ¿e jestem nim naprawdê. – Czêsto tak? – zapyta³em. Pokiwa³ g³ow¹. Zdj¹³ z fotela poduszkê i u³o¿y³ siê wygodniej. – To wszystko ju¿ mam w g³owie. Jakby gotowe – g³os jego z szeptu stawa³ siê coraz mocniejszy, œmia³y. – Tytu³ te¿ mam. ¯elazny Wilk. Niez³y, prawda? I mówi³ dalej. A to, co 87 mówi³ o zdeptanej mi³oœci, miotaj¹cym siê bezsilnie alkoholiku, przedmiejskich ¿ulikach i posêpnej praskiej ulicy, by³o mieszanin¹ wielu opowiadañ s³awnego m³odego pisarza. Kolega poruszy³ siê gwa³townie na kanapie. – Won! – wymamrota³. Nocny goœæ przerwa³ sw¹ opowieœæ i przykuli³ siê strachliwie. Te jego chude, brudne d³onie w sk¹pym blasku lampki tak kurczowo os³ania³y twarz. Te jego oczy b³yszcz¹ce jak u zwierz¹tka poprzez palce. Zapanowa³a cisza. Zgasi³em lampkê. I po tylu latach znowu przypominaj¹ mi siê Oni, Wielcy Amerykanie, Marek H³asko, inni jeszcze, ci anonimowi, którzy wtedy dopiero nieœmia³o skrobali w œcianê... Pod¹¿am wiêc t¹ uliczk¹, co w¹wozem opada w dó³. Na pocz¹tku drogi kiosk z piwem, gdzie wystawali wêglarze i ten najstarszy doro¿karz z sumiastymi siwymi w¹sami. A dalej stare kamienice o odrapanych, ospowatych od pocisków œcianach i na jednej z nich egzotyczna tablica, która dzisiaj te¿ tam widnieje: „Islam Parvari Zadeh. Naprawa i czyszczenie perskich dywanów”. 88 Po drugiej stronie Ju¿ nie by³o kolejki. Ani œladu torów nawet. Po³o¿yli asfalt i ta asfaltowa droga bieg³a czarn¹ wstêg¹ miêdzy polami. Na polach sta³y wysokie domy. Jedne zamieszka³e. Inne w budowie. Tu i ówdzie pozosta³y jeszcze ogrodnicze uprawy. Dawniej by³y tu tylko pola uprawne. Rozgl¹da³ siê i nie poznawa³ niczego. Tam gdzie znajdowa³o siê skrzy¿owanie torów, wyros³a jakaœ fabryka. Na rozleg³ym parkingu sta³y samochody ró¿nych marek. Z trudem umiejscowi³ dawn¹ krzy¿ówkê i budê dró¿nika, który handlowa³ wódk¹. Drewniany krzy¿ pozosta³. Grób samobójcy. Tak mówili najstarsi ludzie. Rozpozna³ gospodarstwo Szelera. Sz³o siê œcie¿k¹ przez podmok³¹ ³¹kê i kumka³y ¿aby. £¹ki nie by³o. Wysiad³ z autobusu i poszed³ drog¹, której dawniej te¿ nie by³o. Szuka³ Pekinu. Pekin by³ trzypiêtrowy, drewniany i przed jego ciemn¹, cuchn¹c¹ bram¹ wystawali godzinami. Pekinu nie by³o. Ale na pewno znajdowa³ siê w tym miejscu. Sta³ przed will¹ z frontow¹ œcian¹ wy³o¿on¹ kolorowymi szkie³kami. Za parkanem na starannie wygrabionych klombach wyrasta³a pierwsza zieleñ. – Co siê sta³o z Pekinem? – zapyta³ star¹ kobietê, objuczon¹ torbami. – Pekin? – wzruszy³a ramionami. – Nie znam takiego. A kiedy ju¿ odchodzi³, dobieg³y jej s³owa: – Pewnie ta drewniana rudera. Rozwalili w czortu! Kasztanów nie wyciêto. Jeszcze go³e, bezlistne. St¹d bez trudnoœci znalaz³ drogê do glinianek. Mijali go ludzie. ¯adna twarz nie by³a znajoma. Pod sklepem spo¿ywczym sta³a grupka mê¿czyzn. Tak jak dawniej. Pili piwo. Znalaz³ siê w swojej dzielnicy. Dzielnicy ma³ych, biednych domków, ogrodniczych gospodarstw i starych fabryk z czerwonej ceg³y. Ta najwiêksza fabryka by³a st¹d dobrze widoczna. Jej czarny komin wyrasta³ wysoko ponad dachami niskiej, parterowej zabudowy. Œwiece tutaj robiono i zaczepiaj¹c dziewczyny, mieli zwyczaj mówiæ: – Œwiece „Polo” nic nie bol¹. Zaœmia³ siê po raz pierwszy. Komin nie dymi³. Odkry³ równie¿ szko³ê, w której siê uczy³. Schowana by³a za rusztowaniem jakiejœ budowy. Zmala³a. Doszed³ do pierwszej glinianki. Ta glinianka zwana by³a Pokus¹. Tutaj starsi ch³opcy zepchnêli go z wysokiej burty. Wpad³ do wody i od razu zabrak³o gruntu. W ten sposób nauczy³ siê p³ywaæ. Stan¹³ na wysokim brzegu i patrzy³ w dó³. Glinianka zaros³a trzcin¹. Pod pochy³¹ wierzb¹ pili wódkê. W tym miejscu zabawiali siê z dziewczynami, skryci pod opadaj¹cymi ga³êziami drzewa. Tak¹ sam¹ wiosenn¹ por¹ te¿ pili wódkê. Pochy³a wierzba usch³a prawie ca³a. Tylko na jednej ga³êzi pokazywa³y siê zielone pêdy. Pusto by³o i cicho. Zapragn¹³ przejœæ na drug¹ stronê i zobaczyæ ten domek z go³êbnikiem w podwórzu. Do tego domu przywi¹zywa³ najwiêksze znaczenie. Ukrywa³ siê tam i ta kobieta ostatniego dnia przyrz¹dzi³a na kolacjê duszonego królika. Ogryzali ma³e, kruche kostki. Butelka wódki sta³a na stole. Wtedy przyszli po niego. Nie zdziwi³ siê zbytnio. Od pewnego czasu zd¹¿y³ siê ju¿ przyzwyczaiæ, ¿e musz¹ przyjœæ. Wstaj¹c pos³usznie, wychyli³ jeszcze jedn¹ szklaneczkê i przek¹si³ kawa³kiem miêkkiego króliczego miêsa. Od tamtego wieczoru up³ynê³o wiele lat, a ci¹gle czu³ smak tego króliczego miêsa. Zboczem glinianki prowadzi³a œcie¿ynka. Powoli szed³ i patrzy³ na drug¹ stronê. Tam by³ ten domek. Przy cypelku siedzia³ w kucki stary cz³owiek w kolejarskim szynelu. Drobi³ chleb, ugniata³ w kulki i rzuca³ do wody. Nêci³. Ale wêdki nie mia³ przy sobie. Zatrzyma³ siê. – Ryby tu jeszcze bior¹? – zapyta³. 89 Kolejarz odwróci³ niespiesznie g³owê. – Iii tam – mrukn¹³. W skupieniu ugniata³ chleb i rzuca³ do wody. Przysiad³ obok starego. Te¿ w kucki. Patrzy³ w wodê sk¹po przeœwiecaj¹c¹ miêdzy trzcinami. Przed laty gdzieœ w pobli¿u rybacy wyci¹gnêli wielk¹ rybê. To by³ sum. Pamiêta³ jak przez mg³ê. – Kiedyœ – odezwa³ siê – sumy tu siê trafia³y. – Kiedyœ – przytakn¹³ kolejarz – ryb tu by³o zatrzêsienie. Resztê chleba owin¹³ w gazetê i schowa³ do kieszeni. – Dla go³êbi – uœmiechn¹³ siê, pokazuj¹c bezzêbne dzi¹s³a. Siedzia³ ko³o starego i milcza³. Przypomina³ sobie domek po drugiej stronie. D³ugo tam mieszka³. Naprawia³ piece. Dymi³y. Zna³ siê na zduñskiej robocie. Przesta³y dymiæ. Spali na górce i kiedy sz³o siê tam, trzeszcza³y schody. Jednak twarzy kobiety nie móg³ sobie przypomnieæ. Nak³ada³y siê na ni¹ inne twarze. Zdziwi³ siê t¹ niewiernoœci¹ pamiêci. – A jak tam po drugiej stronie? – zagada³. – Te domki jeszcze s¹? Nie wyburzyli? Stary po raz pierwszy przyjrza³ mu siê uwa¿nie ostrym spojrzeniem. Spodziewa³ siê natarczywych pytañ. – Tam – odpowiedzia³ po d³ugiej chwili – nic siê nie zmieni³o. Wyci¹gn¹³ papierosy. Poczêstowa³ starego. Palili. Od ziemi szed³ ch³ód. Ale w ³agodnym s³oñcu kry³a siê ju¿ zapowiedŸ lata, upa³u, nieruchomoœci i leniwego bzykania owadów. – Zna³ pan Kowalczyka? – wystawi³ twarz do s³oñca i o¿ywi³ siê naraz. Kolejarz zmarszczy³ czo³o. – Tego co siedzia³ za napady? – po raz drugi przyjrza³ mu siê uwa¿nie. Przytakn¹³. – Nie ¿yje – odpar³ kolejarz – bêdzie parê lat, jak poszed³ do piachu. Przymkn¹³ oczy i zobaczy³ Kowalczyka. Twarz mia³ zawziêt¹, such¹, oczy krwi¹ nabieg³e i na roboty zabiera³ dwóch swoich synów. Szli gêsiego. Kowalczyk pierwszy, synowie wed³ug wieku za nim. PóŸniej on by³ czwarty. Chodzi³ z nimi. Kowalczyk kl¹³ i szydzi³ ze strachu, który na pocz¹tku ogarnia³ go dygotem nie do opanowania. Glinianka szeleœci³a such¹, martw¹ trzcin¹. – Nie ¿yje – powtórzy³ pó³g³osem. – Co proszê? – nie dos³ysza³ kolejarz. Wzruszy³ ramionami. Kolejarz wyj¹³ z kieszeni staroœwieck¹ cebulê na ³añcuszku. Uwa¿nie sprawdzi³ czas. Wsta³. Pocz³apa³ ciê¿kim, zmêczonym krokiem. Przystan¹³. Odwróci³ g³owê. Przyjrza³ mu siê z nagle obudzonym zastanowieniem. Nic nie powiedzia³. Poszed³ sobie. Siedzia³ w kucki. Opuœci³ g³owê i butem ¿³obi³ gliniast¹ ziemiê. 90 Puste miejsce Petarowi Vujièiiowi Wyrko, na którym sypia³, by³o poœcielone. Stara czerwona kapa niezbyt dok³adnie zakrywa³a ko³drê. Na tym wyrku zawsze le¿a³, kiedy przychodzili tutaj. Siadali na kanapce pod œcian¹. Tak jak dzisiaj. Zaskrzypia³y sprê¿yny. Tylko jego ju¿ nie by³o. Jego matka siedzia³a na wyrku. Poœpiesznym, machinalnym ruchem poprawi³a w³osy. – Mo¿e herbaty? – zapyta³a. Podziêkowali. Patrzyli w œcianê nad wyrkiem. Wisia³ tam widoczek egzotyczny. Zawsze tam wisia³. – Tak le¿a³ i nic nie mówi³ – powiedzia³a jego matka. – Nawet piæ nie chcia³. – Spojrza³a na kanapkê, na której siedzieli. Znów g³ucho stêknê³y sprê¿yny. – Tylko budzi³ siê bardzo wczeœnie. Ja te¿ siê wtedy budzi³am. – Chcielibyœmy wyraziæ... – zacz¹³ prozaik. Chudy poeta wyprostowa³ siê. Obaj znali go wiele lat i nieraz zachodzili tutaj. Ale jego matka nie westchnê³a ani nie otar³a oczu chusteczk¹, któr¹ trzyma³a w zaciœniêtej d³oni. – I wychodzi³ na róg bardzo rzadko. Wo³ali go, a on nic. Raz wyszed³, napi³ siê i na schodach z³ama³ sobie nogê. – Wyg³adzi³a czerwon¹ kapê. Strz¹snê³a z niej jakiœ niewidoczny py³. – Nie chcia³ siê leczyæ. Po co mi noga. Tak mówi³. Œcienny zegar zacyka³ mocno. Chaotycznie i jakby w pop³ochu poruszy³y siê ciê¿arki. – Z pogrzebem tyle zachodu – powiedzia³a. – Trzy dni biega³am – w jej g³osie zabrzmia³a ulga. Wpatrzy³a siê w tarczê zegara. – W szpitalu te¿ tak le¿a³ i nic nie mówi³. Wsta³a i podesz³a do kredensu. Spod koronkowej serwetki wyci¹gnê³a fotografiê. By³a to fotografia z bardzo dawnych lat. – Czesiek przy nim. Znaj¹ panowie Czeœka? Stara, po¿ó³k³a fotografia. Trzech m³odzieñców opartych o kontuar baru. Spe³niaj¹ toast. On by³ w œrodku. Ciemny garnitur i muszka. Twarz z tym jego uœmieszkiem, lekko kpi¹cym i pob³a¿liwym wobec siebie i innych. – Noc sylwestrowa w „Paradisie” – rozpozna³ chudy poeta. – Zmieni³ siê po œmierci – powiedzia³a jego matka. – Nie do poznania. Ws³ucha³a siê w odg³osy ulicy dochodz¹ce przez uchylone okno. Jakiœ daleki krzyk. – Jeszcze dzisiaj wo³ali na niego – odezwa³a siê. – Wielu nie wie, ¿e go ju¿ nie ma. A wielu czyta nekrolog i nie wie, ¿e to on. Nie znaj¹ nazwiska. Buba. On dla wielu by³ Buba i koniec. – Uœmiechnê³a siê ³agodnie. Jej twarz przypomina³a jego twarz. Ten sam uœmiech. Prozaik przypomnia³ sobie, jak pi³ z nim wódkê w „Polonii”, a ona przysz³a i w siatce mia³a rzodkiewki. Z dezaprobat¹ popatrzy³a na butelkê. Podsunê³a im rzodkiewki. – Jedzcie, to witaminy – powiedzia³a. W „Polonii” czyta³ mu pierwsze swoje opowiadanie. – Czy to wydrukuj¹? – zapyta³ Buba. Opuœci³ g³owê. Za du¿o siê przypomina³o. Pod³oga by³a czarna, zdeptana przez tych, którzy odwiedzili go tutaj. A kiedy g³owê uniós³, jego matka jeszcze wpatrywa³a siê w tê foto- 91 grafiê z bardzo dawnych lat. Nakry³a d³oni¹. Wyg³adzi³a zadarte rogi. Wsta³a i z powrotem umieœci³a j¹ pod koronkow¹ serwetk¹ na kredensie. Wracaj¹c na wyrko potr¹ci³a kulawy taboret. – Taki ma³y pokoik – westchnê³a. – Zawsze by³o nam tak ciasno. A teraz tyle miejsca. – Ze zdziwieniem rozgl¹da³a siê po tym niewielkim, zagraconym pokoiku. Zegar przesta³ cykaæ. Widoczek egzotyczny rozmaza³ siê. Jego jaskrawe kolory przygas³y w mroku wype³niaj¹cym to wnêtrze. Wyb¹kali niezgrabnie s³owa wspó³czucia i wyszli. Ostro¿nie zamknêli drzwi za sob¹. – Sylwester – powiedzia³ chudy poeta. – By³em wtedy z nim. – Prozaik popatrzy³ na niego. Chudy poeta napisa³ kiedyœ wiersz o przemijaniu, które samo jest œmierci¹. Chudy poeta odparowa³ jego spojrzenie ostrym, nieufnym b³yskiem zza okularów. W bramie zauwa¿yli rêcznie wykaligrafowan¹ klepsydrê. D³ugo wpatrywali siê w karteczkê obwiedzion¹ czarnym szlakiem. – Przyjdziesz na pogrzeb? – zapyta³ chudy poeta. G³os mia³ nosowy, dra¿ni¹cy. Prozaik pokrêci³ przecz¹co g³ow¹. – Dwie ksi¹¿ki o nim napisa³eœ – chudy poeta patrzy³ na niego z nie skrywan¹ niechêci¹. – I wszystko tam by³o na wyrost. Nawet koñcówka – jego g³os klekota³ jak koœciana grzechotka. W czarnym garniturze, pob³yskuj¹cy okularami, cienki i giêtki, w lœni¹cych czarnych butach, wygl¹da³ w pó³mroku bramy jak ponury ptak nie wiadomo sk¹d. Prozaik nic nie odpowiedzia³. Odwróci³ g³owê i zapatrzy³ siê na tê kamienicê-ruinê, podpart¹ belkami i okopcon¹ œladami po¿aru, stoj¹c¹ naprzeciw bramy. Tam on zwyk³ wystawaæ i czekaæ. A dalej by³y krzaki. Jeszcze dalej rzeka. Tam znajdowa³a siê piaszczysta ³acha. Wyspa Arara – tak on nazywa³ to miejsce. Patrzy³ i nie s³ysza³ wcale g³osu chudego poety, który wci¹¿ mówi³. W jego dawnym opowiadaniu ten róg przed wypalon¹ kamienic¹ te¿ zosta³ opisany. I krzaki. I wyspa. A na koniec uprzytomni³ sobie, ¿e i wyspy Arary ju¿ nie ma. W tym roku rzeka zmieni³a nurt i zakry³a piaszczyst¹ ³achê. 92 Renata Ch³opak w popelinowym p³aszczu spojrza³ na zegarek. By³o jeszcze wczeœnie. Dziewczyny wychodz¹ zwykle póŸniej. Oko³o dziewi¹tej. W pierwszej bramie za gruzami tkwi³a ju¿ jedna, stara i zapijaczona, o ma³piej twarzy. Tej nie chcia³. Do „Flisa” wtoczy³ siê krêpy mê¿czyzna z ma³¹, nawet niebrzydk¹. Ale o tej nie mo¿na nawet marzyæ. Krêpy trzyma³ j¹ mocno za rêkê. Ch³opak w popelinowym p³aszczu przystan¹³ za tablic¹ z og³oszeniami. St¹d lepiej widaæ tê md³o oœwietlon¹ ulicê. M¿y³ uporczywy deszczyk, który jeszcze bardziej zamazywa³ widocznoœæ. Dwa razy siê pomyli³. Zwiod³y go sylwetki kobiece w oddali, wolno sun¹ce chodnikiem. Poszed³ za nimi szybkim krokiem, rozchlapuj¹c ka³u¿e. To nie by³y dziwki. Obrzuci³y go zdziwionym spojrzeniem. W plecy uderzy³ ich dŸwiêczny œmiech. Wróci³ pod tablicê. Na przeciwleg³ym rogu tkwi³ ktoœ w nasuniêtym nisko kapeluszu. Œlisko jarzy³ siê ognik papierosa. Facet rozgl¹da³ siê nieustannie, wykonuj¹c krótkie i p³ochliwe ruchy g³ow¹. Te¿ szuka – uzna³ ch³opak w popelinowym p³aszczu. Tutaj, na zapleczu nied³ugiej ulicy, zalega³a martwa cisza. Dziwi³a tym bardziej, ¿e wystarczy³o przejœæ sto metrów, ¿eby znaleŸæ siê w gwarze œródmieœcia. Ch³opak w popelinowym p³aszczu powoli przenika³ wilgoci¹ wieczoru. Na brwiach osiada³y kropelki wody. Twarz stawa³a siê ch³odna i oœlizg³a. Do uszu wdziera³y siê niedalekie odg³osy ludnych i oœwietlonych ulic. Przymkn¹³ oczy. Kobieta, która wynurzy³a siê zza parkanu, by³a na pewno dziwk¹. Znalaz³a siê w krêgu œwiat³a latarni. Mia³a b³yszcz¹ce w³osy zaplecione w koronê. Korona – uœmiechn¹³ siê ch³opak – fryzura naszych matek. Obejrza³ j¹ nieznacznie. ¯a³oœnie wygl¹da³ króliczy ko³nierz p³aszcza, zmokniêty jak bezpañskie, w³ócz¹ce siê po deszczu zwierz¹tko. Facet na przeciwleg³ym rogu poruszy³ siê gwa³townie. Odrzuci³ niedopa³ek papierosa. Mo¿e wyprzedziæ – pomyœla³ ch³opak w popelinowym p³aszczu. – Ile? – odezwa³ siê zachodz¹c od ty³u. Jego „ile” nie by³o zbyt pewne. Mia³ tylko czterdzieœci z³otych. Spojrza³a na niego przenikliwie. Zwyczajem tych kobiet przesunê³a wzrokiem od stóp do g³owy. By³a niestara. Te¿ niem³oda. Uœmiech skurczy³ jej twarz w ma³¹, pomarszczon¹ pi¹stkê. Tylko oczy mia³a wielkie i uwa¿ne. Zmiesza³ siê trochê. – Ile? – powtórzy³ niewyraŸnie. – Ile, ile... – przedrzeŸni³a. Przysunê³a siê bli¿ej. Czu³ jej kwaœny oddech. – Nie jestem zaprawiona, kotku – powiedzia³a. – Jestem chora, cholernie chora, rozumiesz – mówi³a dobitnie, starannie zaokr¹glaj¹c s³owa. Ch³opak w popelinowym p³aszczu dostrzeg³, ¿e facet z rogu znikn¹³ w ciemnoœci. Uœmiechnê³a siê znów. Zêby mia³a równe i czyste. – Ile – jeszcze raz powtórzy³a. Wygl¹da³a jak sowa, która przycupnê³a gdzieœ wysoko i patrzy. – Ka¿dy to mówi – powiedzia³a. – A nikt nie da wiêcej. – Mia³a racjê. Wszyscy trzymali siê taryfy obowi¹zuj¹cej na tej ulicy. Od strony wielkiego biurowca, czerniej¹cego na uboczu, zbli¿a³a siê grupka ludzi. Poci¹gn¹³ j¹ za rêkê, usunêli siê z krêgu œwiat³a. Gdy tamci ju¿ przeszli, kobieta pokiwa³a g³ow¹ i 93 odezwa³a siê miêkko: – Wstydzisz siê. – Wyjê³a z kieszeni szklan¹ lufkê z osadzonym w niej niedopa³kiem. Zapali³a, os³aniaj¹c d³oñmi ogieñ. Palce mia³a chude, czerwone i brudne. – Bêdziesz pierwszy... – mruknê³a, wypuszczaj¹c cienk¹ stru¿kê dymu przez nos. – Pierwszy klient. Dopiero co wysz³am na ulicê. Rozweseli³a siê. – To bêdzie pierwszy gol – tr¹ci³a go w plecy. Ulica ju¿ siê o¿ywia³a. S³ychaæ by³o ochryp³e g³osy dziewczyn. Majaczy³y ich postacie. – Znam wszystkie – powiedzia³a. – I one mnie znaj¹. Mia³a na imiê Renata. To go zdziwi³o. – Renata – powtarza³ bezg³oœnie. – Renata... Stara, pomarszczona dziwka. Przesunê³a d³oni¹ po ko³nierzu, podnosz¹c wylizane królicze futerko. – Jest tu jedna taka, W³ada – odezwa³a siê. – Ona pije jeszcze wiêcej. Ale tylko ona – podkreœli³a z naciskiem. – I z niej jest du¿a ³achudra. Niesolidna. – ChodŸmy – ch³opak poruszy³ siê niecierpliwie. – Na co czekaæ. Wsun¹³ rêce do kieszeni, postawi³ ko³nierz. Puœci³ j¹ przodem. Ktoœ krzykn¹³ piskliwie za nimi. Obejrza³ siê sp³oszony. – To kole¿anka – wyjaœni³a Renata. – Zawsze chodzimy we dwie. Jedna obstawia, bo s¹ tacy, co nie chc¹ p³aciæ. Ale ty nie taki, wiem – uœmiechnê³a siê dobrotliwie. Dalej na lewo stercza³ p³ot i rozwalona brama. Tan wœród do³ów i poroœniêtych traw¹ wysypisk szuka³y miejsca dziewczyny z klientami. Gruzy przybiera³y w ciemnoœci kszta³ty najdziwaczniejsze. Kawa³ muru nad bram¹ wygl¹da³ jak zapraszaj¹ca rêka. Z bramy wion¹³ odór odpadków i gnij¹cego œmiecia. Oczy dziwi³y dalekie jasne domy i ulice œródmieœcia. Zamajaczy³ czerwony tramwaj, nierealny jak z³uda, mo¿liwa w taki deszczowy, zamazany wieczór. Renata cz³apa³a buciorami. By³y zbyt obszerne, pokazywa³y siê piêty. Minê³a bramê. – Przecie¿ to tutaj – zdziwi³ siê ch³opak w popelinowym p³aszczu. – Jak chcesz – Renata zatrzyma³a siê. – Ale lepiej wpierw wypiæ. A potem ju¿ bez pieniêdzy. – E tam – wyb¹ka³. – Bo tak nie mam smaku – powiedzia³a. Widaæ jego twarz nie wyra¿a³a zrozumienia, gdy¿ doda³a: – Napijemy siê i pójdziemy w gruzy. Ale ju¿ nie bêdziesz p³aci³. Tylko za wódkê. Poruszy³ brwiami, kilka kropelek wody osiad³o na powiekach i powoli sp³ywa³o. – Tak bêdzie lepiej – rzek³a stanowczo Renata. Ruszyli dalej. Mo¿e ma racjê – pomyœla³ ch³opak i szczelniej okrêci³ siê p³aszczem. Mokroœæ na policzkach stawa³a siê nieznoœna. Wyci¹gn¹³ chusteczkê. – £adna – powiedzia³a Renata. Byli teraz dobrze oœwietleni. Ulica koñczy³a siê prostok¹tnym placykiem nasyconym œwiat³em wielu latarni. Asfalt lœni³ jak mokra skóra p³aza. – To jest ma³a knajpa. – Renata otworzy³a drzwi. – Przyjemna. Weszli do œrodka. Zapach piwa i wódki jakoœ rozdra¿ni³ ch³opaka. Bufetowa zagapi³a siê na niego. By³ niebrzydki. Potem przenios³a spojrzenie na Renatê. Uœmiechnê³a siê z³oœliwie. T³usta. W du¿ym dekolcie rysowa³y siê bia³e piersi. Ch³opak w popelinowym p³aszczu zacisn¹³ szczêki. Kilku mê¿czyzn w zawapnionych kombinezonach prawie jednoczeœnie wychyli³o szklanki. Najni¿szy z nich za-krztusi³ siê. – Jestem trzeŸwy, zupe³nie trzeŸwy – jêcza³ siwawy ch³op. Inni rechotali. Siwawy jêcza³ i czka³. Renata rozpiê³a p³aszcz. Rzadki sweterek przygniata³ obwis³e piersi. Spódniczka by³a podarta i zaplamiona. Wytar³a z ust szminkê. – Zawsze wycieram – powiedzia³a – przed wódk¹ i ca³owaniem. 94 Ch³opak w popelinowym p³aszczu nie patrz¹c na bufetow¹ zap³aci³ za æwiartkê. Pieniêdzy starczy³o jeszcze na jedn¹ sa³atkê œledziow¹. Renata ostro¿nie ujê³a butelkê. Usiedli w k¹cie, zas³oniêci plecami mê¿czyzny opartego o bar. Renata zapomnia³a o ch³opcu, zapatrzona w b³yszcz¹ce szk³o butelki. Pi³a wolno, smakuj¹c z wpraw¹. Niewiele jej trzeba – pomyœla³ ch³opak w popelinowym p³aszczu. Zauwa¿y³ szkar³atne rumieñce, które szybko wyst¹pi³y na policzki. Kilka niebieskich ¿y³ek jak deseñ zaznaczy³o siê w tym szkar³acie. Nape³ni³ szklanki. Chcia³, ¿eby butelka sta³a siê ju¿ pusta. Przez oszklon¹ gablotê z zak¹skami dostrzeg³ oczy bufetowej œledz¹ce ich z rozbawieniem. G³os Renaty, która mówi³a du¿o i szybko, nie dociera³ do niego wcale. Poruszy³ siê niespokojnie. – ChodŸmy – mrukn¹³. – Ja pijê powolutku – powiedzia³a Renata. Pog³adzi³a butelkê. – A tam w gruzach... robiê wszystko szybko. Szybko! – podnios³a g³os. – Rozumiesz! – Pij – warkn¹³ ch³opak w popelinowym p³aszczu. – Pij szybciej. Mê¿czyzna oparty o bar porusza³ monotonnie g³ow¹ okolon¹ nik³ymi jak puch kaczêcia w³osami. Nagle zwis³ bezw³adnie i d³oni¹ str¹ci³ z szynkwasu szklankê. Rozprys³a siê z brzêkiem. – Uchla³ siê – mruknê³a bufetowa. Renata postukiwa³a palcem w butelkê. – Puœciutka – mówi³a œpiewnie – puœciutka. Jej oczy sta³y siê szkliste, z tañcz¹cymi w Ÿrenicach ognikami. – Chcesz iœæ w gruzy? – odezwa³a siê. – W gruzy! Patrzy³ na ni¹ z niepokojem. – Co ci z tego przyjdzie? – ci¹gnê³a Renata. – Powiedz, co? Taki ³adny. Przystojniak! – œmia³a siê kurcz¹c twarz. – Przecie¿ my ju¿ mamy tylko ramki! – krztusi³a siê coraz g³oœniejszym œmiechem. – Tylko ramki! Obejrza³ siê, ale w tym gwarze nikt nic nie us³ysza³. – Lepiej rêk¹ – be³kota³a. – Naprawdê lepiej. Zakl¹³ pod nosem. – Pij szybciej albo... – poczerwienia³. Renata zacisnê³a palce na bibu³ce. Zgniot³a j¹ tak, jak d³awi siê coœ obdarzonego ¿yciem. – Szybkiœ – powiedzia³a kpi¹co i znów zapatrzy³a siê w butelkê. Wsta³ gwa³townie. – ChodŸmy – rzek³ stanowczo. – Doœæ tego. Ktoœ tr¹ci³ go w ramiê. Bezzêbna starucha uœmiechnê³a siê przymilnie. – Nic jej nie wierz – powiedzia³a. – Nic nie wierz Renacie. Wykiwa ciê, synku. Nieustannie mru¿y³a czerwone, wype³z³e oko; drugie zdawa³o siê martwe, œci¹gnê³a ze stolika Mocne. Coœ jeszcze mówi³a. – ChodŸmy – powtórzy³ spogl¹daj¹c na Renatê. Z trudem przecisnêli siê przez k³êbowisko pijanych. W drzwiach ch³opak w popelinowym p³aszczu z rozkosz¹ wci¹gn¹³ wilgotne powietrze. OrzeŸwi³o go nieco. Renata zmarszczy³a czo³o i chwyci³a go za rêkê. Wzdrygn¹³ siê. Jej d³oñ by³a mokra i zimna. – Tam – Renata wskaza³a gdzieœ w ciemnoœæ – tam jest druga knajpa. Te¿ tania i cicha – w jej g³osie brzmia³a proœba, a nawet b³aganie. Niezrêcznie próbowa³a go musn¹æ wargami w policzek. Odepchn¹³ j¹. Mê¿czyzna przechodz¹cy przez jezdniê zaœmia³ siê dŸwiêcznie. Z bramy p³ynê³a smuga œwiat³a, w której widaæ by³o doln¹ czêœæ jego twarzy, z opadaj¹cymi w¹sami. Renata sz³a pos³usznie, zataczaj¹c siê z lekka. Ch³opak w popelinowym p³aszczu pomyœla³: Chcia³a wykiwaæ. Na pewno chcia³a wykiwaæ. Jej obszerne buty cz³apa³y denerwuj¹co. 95 Zniknêli w czarnym wnêtrzu bramy, z której cuchnê³o gnij¹cymi odpadkami i œmieciem. Daleko migota³o jasno oœwietlone œródmieœcie. To wszystko trwa³o oko³o dziesiêciu minut. Ch³opak w popelinowym p³aszczu wyszed³ pierwszy. Poprawi³ szalik, chusteczk¹ otar³ twarz i westchn¹³. Renata poci¹ga³a ha³aœliwie nosem. Zatrzymali siê przed tablic¹ z og³oszeniami. – I co ci to da³o – burcza³a obra¿onym g³osem Renata. Œmiech wstrz¹sa³ jej ma³¹ postaci¹. – I tak da³am ci na odczepnego – powiedzia³a. – A mog³am lepiej. Nie da³am. Popatrzy³a na ch³opaka. – Tu zaraz jest druga knajpa – powiedzia³a jakby do siebie. – Tania i cicha. – Coœ jeszcze szepta³a. Lecz ch³opak w popelinowym p³aszczu nic ju¿ nie s³ysza³. Oddala³ siê wielkimi krokami. 96 Ulica Nowogrodzka By³o ciemno i cicho. Po jednej stronie ceglasty mur starego szpitala. Z drugiej strony ty³y solidnych przedwojennych kamienic. Latarni ma³o i rzuca³y nik³e œwiat³o. Z niedaleka dociera³ wieczorny ha³as miasta. Przyt³umiony i odleg³y, choæ z tak bliska przecie¿. Miêdzy chodnikami zachowa³ siê bruk. Na bruku nie by³o ju¿ szyn. Kiedyœ przeje¿d¿a³a têdy niebiesko-¿ó³ta kolejka EKD. Szed³em samotny i tylko moje kroki uderza³y o bruk jezdni. Stukot kroków budzi³ dawny zgie³k. Dawniej by³a to przecie¿ ulica bujnego ¿ycia. Ulica mojej m³odoœci. Kolejka zatrzymywa³a siê przy placu Zawiszy i zaczyna³a siê ta ulica. Zaczyna³ siê te¿ szpitalny mur. Naprzeciw zabudowania „Expressu Wieczornego”, i pamiêtam jeszcze ostatnich gazeciarzy, którzy w poœpiechu odbierali st¹d pachn¹ce farb¹ drukarsk¹ pliki gazet. Wœród nich Fredek ze szklanym okiem, przedwojenny majdaniarz. Starego budynku ju¿ nie ma. Na jego miejscu nowoczesny, oszklony. Nastêpny przystanek by³ przy skwerze Starynkiewicza. Skwer opustosza³y. Na ³awkach ledwie kilka przytulonych do siebie postaci. Skwer dawniej nazywa³ siê Ma³pim Gajem i tutaj w krzakach ci ze œródmieœcia pili wódkê i obmacywali dziewczyny. W krzakach bywa³a milicja i wypatrzywszy nieobyczajn¹ scenê oœwietla³a silnymi latarkami. Na tym skwerze zosta³em schwytany na gor¹cym uczynku. Z kobiet¹. Ona j¹kaæ siê zaczê³a z przera¿enia. By³a mê¿atk¹. – No tak... – powtarzali milicjanci. – Powiadomimy mê¿a i bêdzie tararam... Min¹³em skwer i dalej szed³em pust¹, ciemn¹ ulic¹ Nowogrodzk¹. Drzewa przy murze zazieleni³y siê bujnie i pachnia³o delikatnie. To wiosna. Mur szpitalnego ogrodzenia przypomina³ mi przyjaciela i duchowego wodza z tamtych czasów, Maæka. W Trampolinie nazwa³em go Zenonem Mord¹. By³ œmia³y, okrutny i s³awny na œródmieœciu. Œródmieœcie, ten rdzeñ naszego œwiata, dla nas mieœci³o siê w prostok¹cie Marsza³kowskiej, Alej Jerozolimskich, Poznañskiej i Nowogrodzkiej w³aœnie. Odwiedza³em Maæka w tym szpitalu. Postrzelony w udo, le¿a³ na bia³ym ³ó¿ku w aureoli bohatera. Dla nas, ma³oletnich, w aureoli bohatera z awanturniczych ksi¹¿ek, które poch³anialiœmy nocami, os³aniaj¹c lampkê ko³dr¹. Wykrada³em smako³yki z kuchennego schowka matki i pêdzi³em do przystanku kolejki EKD. Jecha³em ulic¹ Nowogrodzk¹ i wysiada³em przy wejœciu do szpitala. Wbiega³em na oddzia³ chirurgiczny i tam w piêcioosobowej sali le¿a³ mój idol, wodnistooki, o trójk¹tnej twarzy, chudy jak szczapa Maciek, Zenon Morda z Trampoliny. Czasem odrzuca³ ko³drê i pokazywa³ ró¿owiej¹cy od krwi banda¿, który opasywa³ udo wysoko nad kolanem. PóŸniej pojawi³a siê tam ropa. Jeszcze póŸniej goiæ siê zaczê³o i spacerowa³ w pasiastym szlafroku po dziedziñcu szpitalnym. Naprzeciwko szpitalnego muru rozpozna³em kamienicê, do której wchodzi³em od Alej Jerozolimskich. Ciemne okna ³azienek i s³u¿bówek. Na ma³ym podwórku trzepak i œwiêta figura. Wszystko to obna¿one od tej tylnej strony. By³a to kamienica z czasów moich najdawniejszych wypadów do œródmieœcia. Tam mieszka³a niska dziewczyna o pe³nych kszta³tach, œniada i ciemnooka. Chodzi³em z ni¹. Tak siê mówi³o. Chodziliœmy ze sob¹. Podchodzi³em pod bramê tej secesyjnej kamienicy, ozdobionej mitologicznymi figurami na frontonie, i czeka³em. Dziewczyna sprawia³a wra¿enie dojrza³ej i nudzi³y j¹ ksi¹¿ki, które jej opowiada³em. Wtedy jeszcze by³em „bezradny”. Patrzy³em ukradkiem na jej bujne cia³o i zaraz odwraca³em 97 g³owê. Teraz spogl¹dam na ciemn¹ œcianê tej wielkiej kamienicy z pocz¹tku wieku. Które okno by³o jej oknem? Co siê z ni¹ sta³o? Posuwaj¹c siê dalej, doszed³em do warownego gmachu Wojskowego Instytutu Kartografii, gdzie ¿o³nierz w bia³ym he³mie przechadza³ siê miarowo przy pasiastej, czerwono-bia³ej budce. Le¿a³y tam stosy pierwszomajowych p³ócien, napiêtych na ramach. I dalej ju¿ nie by³o nic. Nowe, wysokie domy. Podobne do siebie, takie same jak wszêdzie, nie budzi³y ¿adnych skojarzeñ. Chocia¿ niezupe³nie. Na powierzchniê pamiêci wynurzy³ siê jeden fakt. Z któregoœ z tych nowych domów wyskoczy³ z szóstego piêtra cz³owiek z moich czasów, czasów m³odoœci. Dwa lata temu tym samobójczym skokiem zamkn¹³ jak klamr¹ bujn¹, niepokoj¹c¹ przesz³oœæ ulicy Nowogrodzkiej. A dalej ju¿ nie by³o nic. Ulicê rozcina³a taœma szybkiej trasy samochodowej, piêtrowa estakada na betonowych s³upach, do³em dudni³y tramwaje i w pobli¿u stercza³ ogromny masyw biurowca budowanego przez Szwedów. Migota³y na jego szczycie czerwone œwiate³ka i niby filmowy potwór Godzilla przychyla³ siê dŸwig. Nie by³o przejœcia. Ulica zosta³a rozciêta i jedna czêœæ, ta przyszpitalna, nie ³¹czy³a siê z drug¹. A tam przecie¿, za samochodow¹ arteri¹, by³ dawniej najwa¿niejszy odcinek tej ulicy. Tam znajdowa³y siê ty³y hotelu „Polonia”, ostatni przystanek mojej kolejki EKD, bar o tej samej nazwie, „Przystanek”. I gruzy, du¿o gruzów, gdzie snu³y siê widma, stare prostytutki, gruzinki. O tym wspaniale opowiada proza Mirona Bia³oszewskiego. Zreszt¹ Miron Bia³oszewski dawniej mieszka³ te¿ blisko Nowogrodzkiej, na Poznañskiej. Archeologia ju¿ dzisiaj. O tym próbowa³em napisaæ w Ksiêciu Nocy. Tam na koñcu ulicy Nowogrodzkiej by³a niegdyœ kipiel. Poczta G³ówna zwana Telekomem, knajpy, gruzy, meliny w resztkach starych kamienic. Zbyszek M³otek, z³odziejska ferajna z nieistniej¹cego ju¿ baru „Metro”... Sta³em wiêc przy wejœciu do szpitala i dalej nie by³o drogi. W portierce pali³o siê œwiat³o. Stary mê¿czyzna w granatowym uniformie d³uba³ w nosie. Nie ma ulicy Nowogrodzkiej. Pozosta³y tylko wspomnienia. Tak zanurzyæ siê w dawny zgie³k, mieæ dawn¹ twarz, oczy, duszê... 98 Z wysokoœci Stefanowi Wiœniewskiemu Tak patrzê na tê fotografiê, stoimy we trzech, Maniek Kura, Zezol i ja, wierzyæ mi siê nie chce, w weso³ym miasteczku lajkarz nas pstrykn¹³, stoimy we trzech, dwurzêdowe marynary, spodnie szerokie, taka wtedy moda, oprychówê wypchan¹ gazetami na czo³o nacisn¹³ sobie Maniek Kura, Zezol tak siê rozkraczy³, m³ode ch³opaki byliœmy, lajkarz cwaniaczek chcia³ jeszcze z ty³u dekoracjê podstawiæ, to znaczy palmy i Araba na wielb³¹dzie, nie trzeba, obci¹³ go Zezol, to pasuje dla wsiowych, sami sobie starczymy, dobrze powiedzia³, sami sobie starczymy, stara to fotografia, ¿ó³ta i porysowana, ile to ju¿ lat, takie by³y pocz¹tki, nas³ucha³em siê wtedy od stryjka, co w swoim czasie najwiêkszym by³ kozakiem na Budach, Arle jego przezywali, bo „r” w wymowie s³abo mu wychodzi³o, jak to stryjek mia³ zatarg z Krokami, czterech braci Kroków by³o na Woli i stryjek sam jeden do nich wyszed³, t³ukli siê chyba z godzinê, krwi siê pola³o jak w rzeŸni, hop, siup, œmia³ siê stryjek, ju¿ po Krokach, opowiada³, jak dwóch policjantów zderzy³ ³bami i oni padli, ucieczki mia³ ró¿ne, raz z wiêzienia za cara jeszcze, albo plecy pokazywa³, ca³e w bliznach, tak go znów ci fachowcy z laskami od papy Tasiemki urz¹dzili, stryjek wy³apywa³ ich pojedynczo i zdrowie odbiera³, póŸniej Tasiemka osobiœcie przychodzi³ przepraszaæ, u jednego ¯yda na Kercelaku mia³ stryjek roczny kredyt na gorza³kê, u nas na Budach du¿o by³o kozaków, ca³e familie, a ilu po drodze posz³o do piachu, Jureczka Grabarka sam jeszcze pamiêtam, jeden z lepszych na Budach, piêknie walczy³; na zabawach w zajezdni tramwajowej wystêpowa³, zaczyna³ biæ i orkiestra przestawa³a graæ, ca³a publika siê patrzy³a, tramwaj ostatni na pêtlê go przywióz³, nó¿ mia³ w plecach i wygl¹da³, jakby spa³, nie dali mu siê rozwin¹æ, dziewiêtnaœcie liczy³ sobie lat, tak jak my na tej starej fotografii, dopadli go w locie i szlus, wtedy na samym pocz¹tku bokserów lubiliœmy t³uc, tych wszystkich mocnych, co to w Hali Gwardii wystêpowali, o wagê wcale nam siê nie rozchodzi³o, od papierowej do ciê¿kiej mogli byæ, w gruzach na ¯ytniej nasz ring, chodzili ci bokserzy w s³awie i miasto o nich gada³o, my zaczynaliœmy z nimi tak: no co, panowie mistrzowie, spróbujemy siê?, uczyliœmy ich boks uliczny od ringowego odró¿niaæ, jeden taki bokserek, mistrz swojej wagi na ca³e województwo, œmieje siê i mówi: pryskaj, pêtaku, bo ciê rozniosê!, Maniek Kura z wygl¹du nieporutny, a zla³ tego mistrza jak kota, od s³owa do s³owa z bokserami siê zaczyna³o, by³ na nich sposób, ³eb i brzuch szczelnie os³aniaæ, jak trafi, to przepad³eœ, przychyliæ siê i za nogi go znienacka, traci³ równowagê, opuszcza³ gardê, ³apa³eœ go za kud³y i kolanem od spodu, myœliwi na bokserów, tak nas stryjek mój Arle przezywa³, przyjemnie by³o na mecz jakiœ siê wybraæ, t³um, gong, oklaski, sêdzia wynik og³asza, patrzysz: zwyciê¿a taki, co go ulicznym sposobem znokautowa³eœ w gruzach na ¯ytniej, my czasem te¿ mieliœmy niepowodzenia, raz Kura Maniek ods³oni³ siê i trafi³ go bokser, poprawi³ i Kura w dziurê do piwnicy wpad³, nogê z³ama³, gips trzy miesi¹ce nosi³, tylko jak dopad³ tego boksera w knajpie, to dopiero zrobi³ siê ci¹g dalszy, lach¹ sobie pomóg³, bo lach¹ z powodu tej nogi siê podpiera³, gablotê z zak¹skami rozbi³, ten bokser ca³y w majonezie, tak siê Kura Maniek odegra³, lata ca³e go nie widzia³em, w wodoci¹gach robi i podobno brzucha wielkiego dosta³, a Zezol od wódki zupe³nie zg³upia³, tam ko³o rzeŸni na Krowiej ulicy mo¿na go spotkaæ, brzozówkê i salicyl pije, dogadaæ siê z nim trudno, wypije wiêcej i p³acze, z pocz¹tku to wszystko wygl¹da³o zupe³nie inaczej, ja, mówi³ Zezol, dopiero popajacujê, ka¿dy z nas tak myœla³, ile siê nas³uchaliœmy od dawnych kozaków, napatrzyliœmy siê te¿ niema³o, stryjek mój Arle do siedemdziesi¹tki jako mocny siê trzyma³, m³odym wcale nie ustêpowa³, na rêkê siê ze mn¹ ³apa³, ani ja jego, ani on mnie, mia³ tê ³apê jak cêgi jakieœ, dla mnie wiek siê nie liczy, mówi³ stryjek, aby para w œrodku by³a, czekaj, zgredzie, jak ja wyst¹piê, do do- 99 piero ga³y wytrzeszczysz, tak przysz³oœæ widzia³em, przelecia³y te lata i nie mogê patrzeæ na tê fotografiê, gdzie stoimy we trzech, Maniek Kura, Zezol i ja, litr gorza³y to mnie kosztuje, po gorzale jeszcze gorzej, ca³kiem w tamtych latach siê gubiê, czego szuka³em, bo ja wiem, ka¿dy czegoœ szuka³, co mi z tego szukania przysz³o, d³ugo szuka³em, zawziêty by³em i nieraz po g³owie dosta³em, jedni mnie chcieli z³amaæ, innych ja ³ama³em, nieraz t³ukli i pytali: starczy?, przyma³o, z uœmiechem odpowiada³em, uœmiech dot¹d pozosta³, tylko za tym uœmiechem ma³o co pewnie siê ko³acze, nie by³o lepszego ode mnie wspólnika, coœ z ma³¹ szans¹, coœ z ryzykiem du¿ym, od razu oczy mi siê jak g³odnemu wilkowi œwieci³y i ju¿ bym szed³, nie taki te¿ by³em, ¿ebym potem ¿a³owa³, nie ¿a³ujê, podskakiwa³em, podskakiwa³em, niczego nie przeskoczy³em, ale nie ¿a³ujê, tylko gadaæ o tym nie lubiê, czasem s³yszê, jak ró¿ni tacy wspominaj¹, przechwalaj¹ siê, kim kiedyœ nie byli, czego nie robili, œmiaæ mi siê chce, ka¿dy chcia³ kimœ byæ, no i co z tego wysz³o, dobrze wiem, jak ma³o jest do powiedzenia, ¿adnego œwiate³ka w tamtych latach nie widzê, szare jakieœ, przydeptane te moje awantury, skoki, wyroki, ilu robi³o tak samo, ani siê obejrza³em, czterdziestka mi stuknê³a, w³osy wypad³y, ³ysin¹ œwiecê, zêby mam w³asne, nigdy nie bola³y i dwóch tylko brakuje, zêby zosta³y z tamtej fotografii, co to stoimy we trzech, Maniek Kura, Zezol i ja, m³ode ch³opaki na rozbiegu, przed wielkim skokiem, mo¿na powiedzieæ, tyle lat przeskaka³em i nic nie mam do powiedzenia, musi jednak cz³owiek z tego, co minê³o, coœ wywlec na œwiat³o, odkurzyæ i obstukaæ, dobrze to zosta³o zrobione, nadaje siê do pokazania, musi coœ takiego byæ, przelatujê pamiêci¹ po tamtych latach i nic nie widzê, roz³azi siê wszystko, trociny siê sypi¹, patrzê wstecz w pustkê, kiedyœ zdawa³o mi siê, ¿e bêdê wygarnia³ z nich tak jak z worka bez dna, co tu wygarniaæ, moja matka tak mówi: naj³atwiej zmarnuje siê taki, co za wysoko mierzy³ i Bóg wie co sobie wyobra¿a³, moja matka jeszcze mówi: trzeba przez ¿ycie iœæ z szacunkiem i pokor¹, szacunek? dla kogo, pytam, pokora? rozmaite zabawy z ludŸmi robiliœmy, rozp³aszcza³ siê w koñcu taki jeden z drugim, œmieæ wprost na pod³odze i do wszystkiego by³ gotów, na czworakach musieli chodziæ, s³u¿yæ, czyli na dwóch ³apach stawaæ, nie mówiæ, ale szczekaæ, i jeszcze gorzej, niez³e zabawy – mówi siê: cz³owiek, a ile paskudztwa w nim, ma³o ja mam szacunku dla cz³owieka, szacunek najwiêkszy to ja mam dla swojego ojca, nie dlatego ¿e ojciec i tak dalej, dawniej ma³o co o ojcu myœla³em, teraz coraz wiêcej, jak my we trzech, Maniek Kura, Zezol i ja, bokserów nokautowaliœmy, tak mnie stary trafi³ znienacka, wtedy wyszed³em z kolejnej odsiadki i do kochanicy zachodzê, mia³em z ni¹ swoje rozliczenia, przez trzy lata wyroku ani razu na widzeniu nie by³a i paczki nie przys³a³a, choæ pieni¹dze jej zostawi³em, znalaz³a sobie innego i o mnie zapomnia³a, rozliczy³em siê krótko, w pysk jej naplu³em, ten mój zmiennik te¿ oberwa³, to co mia³em u niej na przechowaniu, zabra³em, kupiec ju¿ czeka³: i pieni¹dz z rêki do rêki, osiemdziesi¹t tysiêcy, gdzie tu iœæ, do starych pójdê, doœæ tych dziwek sprzedajnych i melin byle jakich, do domku naszego na Budach wróci³em, ju¿ go nie ma, zburzyli, kiedy zaczêli bloki tam stawiaæ, matka kolacjê szykuje, stary flaszkê postawi³, ogieñ w piecu trzeszczy, mróz i œnieg za oknem, dobrze siê w naszym domu na Budach poczu³em, patrz, matka, stary mówi, wyszumia³ siê synek i m¹droœci nabra³, znaczy rzucasz to ca³e barach³o, mnie siê pyta, rzucam, odpowiadam, ale go³y nie przychodzê, ten gruby plik piêæsetek na stó³ wyk³adam, wtedy stary tak na mnie popatrzy³ i siê skrzywi³, d³ugo tak patrzy³ i ci¹gle siê krzywi³, a¿ te piêæsetki zagarn¹³, drzwiczki od pieca otwiera i buch to wszystko: ca³e osiemdziesi¹t tysiêcy wrzuci³, zbarania³em i w ogieñ patrzê, p³omieñ ten gruby plik papierów ogarn¹³, nic ju¿ nie widaæ, tylko ogieñ, w porz¹dku, stary powiedzia³, gorza³ê rozla³, przepiliœmy do siebie, a moja matka jeszcze d³ugo w ten ogieñ siê gapi³a i: Bo¿e, Bo¿e, powtarza³a, stary drzwiczki od pieca zatrzasn¹³, co rok w Zaduszki na jego grób chodzê i œwieczki zapalam, œwieczki stryjek Arle w³asnorêcznie robi, œwieczki siê pal¹ i tê forsê, co do pieca posz³a, zawsze widzê, stryjkowi ju¿ ze sklerozy we ³bie siê pomiesza³o, tak nad grobem starego: baranie, baranie, powtarza, jak¹œ pretensjê ma do niego, stary na kolei robi³ i tyle forsy nigdy w ¿yciu nie mia³ naraz, jak lekko to do pieca wpakowa³, ani mu rêka nie drgnê³a, 100 kozacki numer, po latach coraz bardziej mi siê podoba, tego numeru niczym nie przebi³em i chyba nie przebijê, pary ma w sobie cz³owiek coraz mniej, wypuœci³em tej pary przez tamte lata, co tak na œlepo siê miota³em to tu, to tam, mo¿e trochê mi zosta³o, zapas jakiœ, Maniek Kura i Zezol mo¿e ju¿ wcale pary w sobie nie maj¹, kto to wie, g³upie lata, sam siebie tratowa³em, ale nie ¿a³ujê, jakbym mia³ od pocz¹tku zaczynaæ, tak samo by polecia³o, na Zamek to bym chyba jeszcze wróci³, po starego numerze z moj¹ fors¹ zawsze do tego dochodzê, Zamek, lubiê sobie powtarzaæ, jakbym modlitwê jak¹œ klepa³, pajdê mi przy³adowali, piêæ lat wyroku, czas d³u¿y³ siê i d³u¿y³, g³upio wpad³em, nie mog³em sobie darowaæ, ró¿ne myœli po g³owie siê pêta³y, zacz¹³em siê rozklejaæ, w po³owie wyroku na Zamek mnie przenieœli, staro¿ytna to by³a budowla, ksi¹¿¹t czy hrabiów siedziba, na górze postawiony, z jednej strony przepaœæ, z drugiej rzeka i las, tam zacz¹³em siedzieæ, z pocz¹tku jak wszêdzie, kraty, apele, kocio³ z ¿arciem na oddzia³ przynosz¹, trzej ze mn¹ pod cel¹ siedzieli, ksi¹dz, taki jeden, co w³adzê chcia³ obalaæ, Motyczka go przezywali, trzeci by³ w³amywacz, zna³em go z wolnoœci, czwartego jeszcze nam dorzucili, takiego z do¿ywotk¹, banderowca, co to Polakom ³by jak kurom na pieñku obcina³, wszyscy pod cel¹ jednakowi, takie prawo, ale tego rzeŸnika to nie mog³em znieœæ, katowa³em go trochê, twardy, nawet nie jêkn¹³, jeszcze bardziej mnie to dra¿ni³o, z tego rozdra¿nienia pewnego wieczoru na kracie go powiesi³em do góry nogami i czekam, a¿ skomleæ zacznie, wpadli klawisze i do karca mnie wywlekli, wymordowa³em siê w karcu, wilgoæ, i szczury biega³y, podziemia pod tym Zamkiem podobno ci¹gn¹ siê kilometrami, dwie noce musia³em opêdzaæ siê od szczurów, skoñczy³ siê czas karca i do izolatki zosta³em przeniesiony, od razu lepiej siê poczu³em, œwiat³o z okna, oddycham œwie¿ym powietrzem i po celi spacerujê, napisy na œcianach czytam, od stu lat ludzie tu siedzieli, a na drzwiach grubych, dêbowych odkry³em takie s³owa g³êboko wyrezane: Bogu i OjczyŸnie wszystkie swe myœli gor¹ce posy³am, ten co napisa³, siedzia³ w 1890 roku, wiêzieñ z dawnych czasów, kiedy jeszcze mego ojca i stryjka na œwiecie nie by³o, tak do wieczornego apelu przespacerowa³em, to najwa¿niejsze nast¹pi³o o œwicie, zawsze wczeœnie wstajê, tak i tym razem wsta³em, podchodzê do okienka, okienko wychodzi³o na urwisko skaliste i ca³¹ okolicê pod sob¹ mia³em, Dolina w siwej, gêstej mgle, niebo ró¿owieæ zaczyna, widno ju¿, tylko cicho, ¿adnych ptaków, nic, ta mg³a tak wisi nad Dolin¹, patrzê i myœlê sobie, co pod t¹ mg³¹ mo¿e byæ, ta mg³a w rozmaite kszta³ty siê uk³ada³a, s³oñce wschodziæ zaczê³o, czerwone na niebo wylaz³o, mg³a opada³a powoli, a¿ rozp³ynê³a siê zupe³nie i miasteczko tam w dole siê ods³oni³o, domki jak zabawki, ludzi i wozy nawet widaæ, a na stoku góry przy samym wiêziennym murze by³ warzywniaku i do tego warzywnika, miêdzy grz¹dki ¿ony klawiszów wchodz¹, rozczochrane, ziewaj¹, w szlafrokach albo w samych koszulach tylko, gor¹ce to by³o lato, takie prosto ze snu baby zady swoje nad zagonami wypinaj¹, napatrzy³em siê na te zady i dopiero na naszym izolacyjnym oddziale zacz¹³ siê apel, cele otwierali, inspekcyjny raport odbiera³ i kostki z ubraniami wnosili, tak co rano o œwicie w oknie wystawa³em, po miesi¹cu przenieœli mnie stamt¹d pod dawn¹ celê, ju¿ tam nie mog³em siedzieæ, znów za nogi tego ukraiñskiego bandziora na kracie powiesi³em, tym sposobem do karca siê dosta³em, z karca na izolatkê, taka by³a kolejnoœæ, nic tym draniom nie mówi³em, ¿e to mi pasuje w³aœnie, tylko krzycza³em, jak to zawsze krzycz¹ starzy recydywiœci: za co? za co ludzi tak mêczycie?!, a ledwie siê tam znalaz³em, œwitu niecierpliwie wyczekiwa³em, kiedy niebo tak czerwienieje i wszystko jak we œnie wygl¹da, cisza, nawet ptaki nie œpiewaj¹, krat siê czepia³em i tam na dó³ patrzy³em, urwisko pode mn¹, tak siê czu³em jak orze³ jaki czy co, mo¿e to z tego siê wziê³o, ¿e za bardzo stryjka Arlego siê nas³ucha³em i nic mi siê potem nie sprawdzi³o, mo¿e dlatego w tej mgle, co o œwicie nakrywa³a Dolinê, ró¿ne obrazy mi siê przedstawia³y, a¿ nagle opada³a ta mg³a i nic, po dawnemu. Dolina wygl¹da³a, koœció³, miasteczko, jarmark czasem wtedy karuzelê na placu stawiali, a bli¿ej, w warzywna ku przy wiêziennym murze ¿ony klawiszów swoje dupy wypina³y, co rano tak wstawa³em i z wysokoœci patrzy³em, jak ta mg³a powoli opada...