G. I. Gurdżijew - Spotkania z wybitnymi ludźmi Wstęp do wydania angielskiego Gurdżijew prawie całe swoje życie poświęcił na bezpośrednie przekazywanie uczniom systemu poznania; dopiero na krótko przed śmiercią zdecydował się na opublikowanie pierwszej z trzech książek, w których zawarł swoje idee, zatytułowanej: Wszystko i o wszystkim, albo Opowieści Belzebuba [All and Everything: Beelzebub's Tales to His Grandson, Routledge & Kegan Paul Limited, Londyn 1950]. Cytując jego własne słowa, celem Opowieści Belzebuba miało być bezlitosne zniszczenie – poprzez wywołanie w umyśle czytelnika strumienia niepowszednich myśli – przekonań i poglądów, które na przestrzeni wieków zakorzeniły się w umysłach i uczuciach ludzi. Dziesięć lat po śmierci Gurdżijewa jego uczniowie postanowili opublikować całość jego idei, do których dotychczas tylko oni mieli dostęp. Drugi tom, stanowiący to, co Gurdżijew nazwał drugim cyklem swoich pism, opublikowany po raz pierwszy we Francji w 1960 roku, ukazuje się teraz po angielsku pod tytułem Spotkania z wybitnymi ludźmi. Jak powiedział sam Gurdżijew, jego zadaniem w tym cyklu było dostarczenie “materiału potrzebnego do stworzenia odczucia nowego świata" – odczucia rzucającego inne światło na życie człowieka. Jednocześnie jest to książka autobiograficzna, która zawiera jedyne dostępne informacje na temat wczesnych etapów jego życia oraz źródeł posiadanego przez niego poznania. Gurdżijew zaczyna od opisu zdarzeń ze swego dzieciństwa, szczególnie zaś wpływu ojca, jednego z ostatnich ludzi, którzy przechowali ślady pradawnej kultury, przekazywanej drogą tradycji ustnej. Dostawszy się w młodości pod kuratelę dziekana Katedry w Karsie, otrzymał od tego człowieka – który wiedział, jak pielęgnować zamiłowanie do ważkich wartości – zarówno przeszkolenie religijne, jak i nowoczesne wychowanie naukowe. W miarę jak dorastał, jego pragnienie zrozumienia sensu ludzkiego życia stało się tak silne, że zaczął przyciągać do siebie grupę “wybitnych ludzi" – wśród nich inżynierów, lekarzy, archeologów itd. Wyruszył z nimi do wielu krajów Bliskiego Wschodu i Azji Środkowej w poszukiwaniu poznania, które, jak czuli, na pewno kiedyś istniało, ale którego prawie wszystkie ślady gdzieś zaginęły. Po wielu ogromnych i nieprzewidzianych trudach odnalazł, wraz ze swoimi towarzyszami, zaledwie kilka osób i odizolowanych grup – za każdym razem otrzymując od nich fragmenty owego poznania – aż do chwili, w której wrota pewnej szkoły, gdzie wreszcie pojął, jak można połączyć wszystkie zasady ezoterycznego nauczania, stanęły przed nim otworem. Szkołę tę nazywa po prostu Bractwem Światowym i nic poza tym o niej nie mówi. Od tego momentu, aż do samej śmierci, Gurdżijew zaczyna “żyć" tymi zasadami, wystawiając je na próbę najsurowszych dyscyplin wewnętrznych. Gurdżijew wspomina również o trzecim cyklu swoich dzieł, zatytułowanym Życie jest rzeczywiste tylko wówczas, gdy “Ja jestem". Jego celem w tym cyklu było “asystowanie przy powstawaniu w myśli i czuciu człowieka prawdziwego obrazu rzeczywistego świata, zamiast świata iluzorycznego, który człowiek postrzega obecnie". Trzecia książka składa się głównie z wypowiedzi i wykładów Gurdżijewa przeznaczonych dla jego uczniów. Ukazuje on w niej drogę do bezpośredniej pracy nad sobą, wskazuje pułapki oraz udostępnia środki umożliwiające lepsze zrozumienie warunków wewnętrznych, niezbędnych do samorozwoju człowieka. Od tłumacza wydania francuskiego Praca Gurdżijewa ma wiele aspektów. Ale bez względu na to, w jakiej formie on sam się wyraża, jego głos zawsze brzmi jak wezwanie. Gurdżijew apeluje do nas, ponieważ cierpi z powodu wewnętrznego chaosu, w jakim żyjemy. Wzywa nas do otwarcia naszych oczu. Pyta, dlaczego znaleźliśmy się tutaj, czego pragniemy, jakim siłom jesteśmy posłuszni. I przede wszystkim pyta nas, czy rozumiemy, czym jesteśmy. Chce, żebyśmy wszystko podali w wątpliwość. Ponieważ nalega i jego uporczywość zmusza nas do odpowiedzi, powstaje w ten sposób związek między nim i nami, związek, który stanowi integralną część jego pracy. Przez prawie czterdzieści lat jego wezwanie brzmiało z taką mocą, że przybywali do niego ludzie z całego świata. Ale spotkanie z nim zawsze oznaczało prawdziwą próbę. W jego obecności każda postawa wydawała się sztuczna. Zbyt uległa albo przeciwnie, pretensjonalna, już od pierwszej chwili padała w gruzach i nie pozostawało nic oprócz ludzkiego istnienia obdartego z maski, przez moment ukazującego się takim, jakie naprawdę jest. Było to doświadczenie bezlitosne i dla niektórych nie do zniesienia. Ludzie nie potrafili mu przebaczyć, że przejrzał ich na wskroś, a gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem jego wzroku, próbowali na wszelkie możliwe sposoby usprawiedliwiać się. Stąd właśnie wzięły się najbardziej niestworzone legendy. Samego Gurdżijewa śmieszyły takie opowieści. Posuwał się nawet tak daleko, że czasami – jeśli tylko mogło to go uwolnić od ludzi ciekawskich, niezdolnych do zrozumienia sensu jego poszukiwań – sam je prowokował. Co zaś się tyczy tych, którzy wiedzieli, jak się do niego zbliżyć, i dla których spotkanie z nim było punktem zwrotnym w ich życiu, to każda próba opisania ich doświadczenia wydaje się śmieszna. Dlatego też tak sporadyczne są bezpośrednie świadectwa. Nie można jednak oddzielać wpływu, jaki Gurdżijew wywarł – i dalej wywiera – od Gurdżijewa-człowieka. Uzasadniona jest zatem chęć dowiedzenia się czegoś, choćby w zarysie, na temat jego życia. Dlatego właśnie jego uczniowie postanowili opublikować tę książkę, przeznaczoną pierwotnie do czytania na głos dla ograniczonego kręgu uczniów i gości. Gurdżijew opowiada w niej o najmniej znanym okresie swojego życia: dzieciństwie, młodości i pierwszych etapach swojego poszukiwania. Ale jeśli Gurdżijew mówi o sobie, to czyni to zawsze posłuszny celowi swego życia. Z pewnością nie mamy tu do czynienia z autobiografią, w ścisłym tego słowa znaczeniu. Dla niego przeszłość jest warta wspomnień tylko wówczas, gdy może służyć za przykład. Opowiadając o swoich przygodach, nie proponuje, żeby je zewnętrznie naśladować, lecz przedstawia zupełnie nowy sposób konfrontowania życia, który bezpośrednio nas dotyka i daje nam przedsmak rzeczywistości innego rzędu. Gurdżijew nie był i nie mógł być jedynie pisarzem. Jego zadanie polegało na czym innym. Gurdżijew był mistrzem. Pojęcie mistrza, tak popularne na Wschodzie, jest prawie zupełnie obce na Zachodzie. Nie przywołuje ono na myśl niczego konkretnego; jego zawartość jest bardzo niejasna, wręcz podejrzana. Według koncepcji tradycyjnych, funkcja mistrza nie ogranicza się do nauczania doktryny, lecz zakłada również faktyczne wcielenie poznania, dzięki któremu mistrz może obudzić innych ludzi i samą swoją obecnością pomóc im w poszukiwaniu. Jego zadaniem jest stworzenie warunków do doświadczenia, które umożliwi jak najpełniejsze “przeżycie" poznania. To jest prawdziwy klucz do życia Gurdżijewa. Od chwili przyjazdu na Zachód Gurdżijew nieustannie pracował nad tym, by zgromadzić wokół siebie grupę ludzi gotowych dzielić z nim życie całkowicie nakierowane na rozwój świadomości. Wykładał im swoje idee, podtrzymywał i ożywiał ich poszukiwanie, a także przekonał ich, że aby to doświadczenie stało się pełne, musi ono obejmować wszystkie aspekty istoty ludzkiej. Na tym właśnie polega idea “harmonijnego rozwoju człowieka", stanowiąca oparcie dla działań Instytutu, który Gurdżijew przez wiele lat próbował powołać. Dążąc do tego celu, musiał toczyć nieustanną walkę ze wszystkimi trudnościami spowodowanymi wojną, rewolucją i wygnaniem, a także z obojętnością jednych i wrogością drugich. By dać czytelnikowi pewne pojęcie o tej walce i o jego niestrudzonej pomysłowości w jej prowadzeniu, dodano jeden rozdział, którego pierwotnie nie planowano włączyć do tej książki. Jest to opowieść, którą Gurdżijew przedstawił pewnego wieczoru w odpowiedzi na pytanie – pozornie bardzo niedyskretne – dotyczące środków finansowych Instytutu. To zadziwiające opowiadanie, zatytułowane “Kwestie finansowe", może przyczynić się do lepszego zrozumienia tego, jak życie oraz wszystkie działania mistrza są podporządkowane wypełnieniu jego misji. Wstecz / Spis Treści / Dalej Wprowadzenie Upłynął dokładnie miesiąc od chwili, w której ukończyłem pracę nad pierwszym cyklem moich dzieł, czyli dokładnie taki okres upływu czasu, jaki zamierzałem przeznaczyć wyłącznie na wypoczynek tych części mojej zbiorczej obecności, które są podporządkowane mojemu czystemu rozumowi. Zgodnie z tym, co napisałem w ostatnim rozdziale pierwszego cyklu [Ibid. str. 1236], przyrzekłem sobie, iż przez cały ten czas nie napiszę ani słowa, lecz dla dobrego samopoczucia tych spośród owych podporządkowanych części, które najbardziej na to zasługują, powoli i ostrożnie wypiję wszystkie butelki starego kalwadosu z piwnicy winnej w Prieure – celowo umieszczone tam w poprzednim stuleciu przez ludzi potrafiących zrozumieć prawdziwy sens życia – które zrządzeniem losu trafiły do moich rąk. W dniu dzisiejszym postanowiłem, a obecnie pragnę – wcale się do tego nie zmuszając, a wręcz przeciwnie, czyniąc to z ogromną przyjemnością – ponownie zabrać się do pisania, oczywiście korzystając tym razem nie tylko z pomocy wszystkich odpowiednich sił, lecz także z prawowitych rezultatów kosmicznych, spływających ze wszystkich stron na moją osobę jako rezultat życzeń pomyślności od czytelników pierwszego cyklu. Proponuję obecnie nadać wszystkiemu, co napisałem w ramach drugiego cyklu, formę zrozumiałą dla każdego, mając jednocześnie nadzieję, że owe idee posłużą za konstruktywny materiał przygotowawczy, służący do zbudowania nowego świata w świadomości stworzeń do mnie podobnych; świata według mnie rzeczywistego, lub przynajmniej takiego, który na wszystkich poziomach ludzkiej myśli może być postrzegany, bez cienia wątpliwości, jako rzeczywisty, w przeciwieństwie do świata iluzorycznego, jaki wyobrażają sobie ludzie współcześni. I doprawdy rozum człowieka współczesnego, niezależnie od jego poziomu umysłowości, potrafi poznawać świat jedynie za pomocą danych, które ożywione przypadkowo lub w sposób zamierzony, powodują powstanie w nim wszelkiego rodzaju dziwacznych impulsów. Z kolei owe impulsy, nieustannie wpływając na tempo przepływu wszystkich pojawiających się w umyśle skojarzeń, stopniowo zupełnie dysharmonizują całokształt jego funkcjonowania i przynoszą tak opłakane skutki, iż każdy człowiek będący w stanie choć trochę odizolować się od wpływów wywieranych przez ugruntowane już anomalne warunki naszego życia codziennego i skłonny potraktować tę sprawę poważnie poczuje zgrozę wywołaną na przykład faktem, że z każdym dziesięcioleciem skraca się długość naszego życia. Najpierw, aby “rozkołysać myśl", to znaczy ustanowić zgodny rytm zarówno mojego, jak i Twojego myślenia, pragnę w pewnym stopniu skorzystać z przykładu Wielkiego Belzebuba i naśladować formę myślenia, którą stosował ktoś wysoce ceniony przez niego oraz przeze mnie, a być może już także przez Ciebie, dzielny czytelniku moich dzieł – oczywiście, o ile miałeś odwagę przeczytać do samego końca cały pierwszy cykl. Innymi słowy, już na samym początku mojego obecnego dzieła chcę przedstawić coś, co drogi nam wszystkim mułła Nassr Eddin [Mułła Nassr Eddin to legendarna postać będąca uosobieniem modrości ludowej, znana w wielu krajach Bliskiego Wschodu] nazwałby “delikatną kwestią filozoficzną". Pragnę uczynić to na samym początku, ponieważ zarówno teraz, jak i w moich późniejszych wywodach zamierzam obficie korzystać z wiedzy tego mędrca, który zdobył już uznanie prawie na całym świecie i któremu niedługo, jak wieść niesie, zostanie nadany przez właściwą osobę tytuł “Jednego Jedynego". Obecność tej delikatnej kwestii filozoficznej można wyczuć już w pewnego rodzaju zakłopotaniu, które nieuchronnie pojawi się w świadomości każdego czytelnika po przeczytaniu choćby tylko pierwszego ustępu niniejszego rozdziału; wystarczy, że porówna on liczne dane stanowiące bazę jego poglądów na tematy medyczne z faktem, iż ja, autor książki Opowieści Belzebuba, po wypadku, który kosztował mnie nieomal życie, z nie w pełni jeszcze ustabilizowanym funkcjonowaniem mojego organizmu – co jest wynikiem nieustannego aktywnego wysiłku, polegającego na zapisywaniu moich myśli w celu jak najdokładniejszego przekazania ich innym ludziom – całkiem nieźle w tym czasie wypocząłem, zawdzięczając to głównie spożyciu nieumiarkowanej ilości alkoholu w postaci wspomnianego powyżej starego kalwadosu i jego rozmaitych pełnokrwistych męskich krewnych. Tak naprawdę, żeby zupełnie szczerze i wyczerpująco ustosunkować się do owej postawionej impromptu delikatnej kwestii filozoficznej, należy najpierw sprawiedliwie osądzić występek, którego się dopuściłem, polegający na niedokładnym wypełnieniu narzuconego sobie obowiązku wypicia wszystkich pozostałych jeszcze butelek wspomnianego wcześniej starego kalwadosu. Rzecz w tym, że w okresie przeznaczonym na mój odpoczynek, wbrew całemu mojemu automatycznemu pragnieniu, nie potrafiłem ograniczyć się do pozostałych piętnastu butelek starego kalwadosu, o których wspomniałem w ostatnim rozdziale pierwszego cyklu, lecz byłem zmuszony połączyć ich szlachetną zawartość z zawartością dwustu innych butelek – których sam widok już wprawia w zachwyt – nie mniej szlachetnego napoju, znanego pod nazwą stary armaniak, tak by owa suma substancji kosmicznych wystarczyła zarówno dla mnie, jak i dla całej bandy tych, którzy w ciągu ostatnich lat stali się moimi niechybnymi pomocnikami w trakcie owych “świętych ceremonii". Zanim zapadnie nade mną wyrok, trzeba jeszcze wziąć pod uwagę fakt, iż już od pierwszego dnia porzuciłem swój zwyczaj picia armaniaku z tak zwanych kieliszków i zacząłem pić go w tak zwanych kuflach. I jak mi się wydaje, stało się to instynktownie – najwyraźniej po to, by także i tym razem zatryumfowała sprawiedliwość. Dzielny czytelniku, nie wiem jak Twój, ale rytm mojego myślenia już się ustalił, tak że bez żadnego przymusu mogę znowu zacząć się mądrzyć na całego. W niniejszym, czyli drugim cyklu zamierzam, między innymi, przedstawić i wyjaśnić siedem powiedzeń wywodzących się z zamierzchłej przeszłości, które dotarły do nas w postaci napisów na różnych pomnikach, a które miałem okazję zobaczyć i odcyfrować w trakcie moich podróży. W tych powiedzeniach nasi odlegli przodkowie sformułowali pewne aspekty prawdy obiektywnej, dostrzegalne nawet dla rozumu człowieka współczesnego. Powinienem więc zacząć od powiedzenia, które oprócz tego, iż posłuży za dobry punkt wyjścia do następującego później wywodu, będzie jednocześnie stanowiło ogniwo łączące nas z ostatnim rozdziałem pierwszego cyklu. . To bardzo stare powiedzenie, wybrane przeze mnie na początek drugiego cyklu moich dzieł, brzmi następująco: Tylko ten zasługuje na miano człowieka i może liczyć na to, co przygotowano dla niego w Górze, kto zebraljuż odpowiednie dane, umożliwiające zachowanie w stanie nienaruszonym zarówno wilka, jak i owcy powierzonej jego opiece. “Filologiczno-psychoskojarzeniowa analiza" owego powiedzenia naszych przodków, którą przeprowadzili pewni współcześni uczeni mężowie – oczywiście nie wywodzący się spośród tych wylęgających się na kontynencie europejskim – wyraźnie pokazała, że słowo “wilk" symbolizuje całość zasadniczego i odruchowego funkcjonowania ludzkiego organizmu, zaś słowo “owca" całość funkcjonowania ludzkiego czucia. Co się tyczy funkcjonowania ludzkiego myślenia, to we wspomnianym powiedzeniu reprezentuje je sam człowiek – taki człowiek, który w procesie swojego odpowiedzialnego życia, dzięki świadomym trudom i dobrowolnemu cierpieniu, uzyskał w swojej zbiorczej obecności odpowiednie dane, pozwalające na stworzenie w dowolnej chwili warunków do współistnienia tych dwóch różnorodnych i wzajemnie obcych sobie stworzeń. Tylko taki człowiek może liczyć na otrzymanie i stać się godnym posiadania tego, co, jak twierdzi owo powiedzenie, jest przygotowane w Górze i ogólnie przynależne ludziom. Jest rzeczą ciekawą, że wśród licznych przypowieści i pomysłowych rozwiązań zawiłych szarad, z których korzystają różne plemiona azjatyckie, istnieje jedno, według mnie bardzo bliskie istocie przed chwilą zacytowanego starego powiedzenia, w którym również pojawia się wilk i – zamiast owcy – koza. Pytanie postawione w tej zawiłej szaradzie brzmi następująco: w jaki sposób człowiek, który jest właścicielem wilka, kozy i w danym wypadku również głowy kapusty, może przewieźć je na drugi brzeg rzeki, pamiętając O tym, że jego łódka może pomieścić tylko jego samego oraz jedną z trzech części jego dobytku, i jednocześnie, że bez jego bezpośredniej obserwacji oraz wpływu wilk w każdej chwili może zagryźć kozę, a koza zjeść kapustę. Właściwa odpowiedź na tę ludową zagadkę wyraźnie pokazuje, że przewoźnikowi nie wystarczy sama pomysłowość, która powinna cechować każdego normalnego człowieka; osiągnie on swój cel pod warunkiem, że nie będzie leniwy ł nie szczędząc sił przepłynie rzekę dodatkowy raz. Jeśli powrócimy do sensu wybranego przeze mnie starego powiedzenia – zachowując w pamięci sedno właściwego rozwiązania tej zagadki ludowej – i jednocześnie pomyślimy o niej bez żadnych z góry wyrobionych opinii, które zawsze powstają w wyniku bezczynnych myśli charakteryzujących człowieka współczesnego, to będziemy musieli przyznać własnym rozumem i rozpoznać własnymi uczuciami, że ten, kto nazywa siebie człowiekiem, nigdy nie może być leniwy, lecz nieustannie wynajdując przeróżne kompromisy, musi walczyć z rozpoznanymi przez siebie słabościami; w ten sposób osiągnie on wyznaczony cel, a mianowicie zachowa w stanie nienaruszonym oba powierzone opiece jego rozumu samodzielne zwierzęta, które już w samej swojej esencji są diametralnie różne. Skończywszy wczoraj to, jak je nazwałem, “mądrzenie się w celu rozkołysania myśli", dzisiaj rano wziąłem ze sobą rękopis zawierający streszczenie tego, co napisałem w ciągu dwóch pierwszych lat mojej działalności pisarskiej, a co miało posłużyć mi za materiał do pierwszej części drugiego cyklu, i udałem się do parku, aby zasiąść tam i popracować w cieniu historycznej alei drzew. Po przeczytaniu dwóch albo trzech pierwszych stron zapomniałem o otaczającym mnie świecie i wpadłem w głęboką zadumę nad tym, co mam pisać dalej; w ten sposób przesiedziałem do późnego wieczora nie napisawszy ani słowa. Owe rozważania tak bardzo mnie pochłonęły, że ani razu nie spostrzegłem, jak moja najmłodsza bratanica – której zadaniem jest dopilnowanie, żeby kawa po arabsku, którą lubię pić zwłaszcza wówczas, gdy wykonuję intensywną pracę fizyczną albo umysłową, nie wystygła – zmieniła ją w filiżance, jak się później dowiedziałem, dwadzieścia trzy razy. Czytelniku, abyś zrozumiał powagę tego pochłaniającego mnie rozmyślania i choćby tylko w przybliżeniu wyobraził sobie zawiłość mojego położenia, muszę Ci powiedzieć, że kiedy przeczytałem te stronice, przypomniałem sobie drogą skojarzeń całą zawartość rękopisu, z którego zamierzałem skorzystać przy pisaniu niniejszego wprowadzenia, i stało się dla mnie jasne, iż po uzupełnieniach i zmianach, jakich dokonałem w trakcie końcowej redakcji pierwszego cyklu, wszystko to, nad czym, że tak powiem, “wzdychałem" w czasie tylu bezsennych nocy, okazało się zupełnie bezużyteczne. Zdawszy sobie z tego sprawę, mniej więcej przez pół godziny doświadczałem stanu, który mułła Nassr Eddin określa słowami: “czuć się wepchniętym w kalosze aż po same brwi". Tak więc w pierwszej chwili byłem gotów się poddać i postanowiłem napisać od nowa cały rozdział. Jednakże później, zupełnie automatycznie przypominając sobie najprzeróżniejsze zdania z mojego rękopisu, powróciłem myślą, między innymi, do miejsca, w którym, chcąc wyjaśnić, dlaczego przyjąłem postawę bezlitosnego krytyka literatury współczesnej, zacytowałem słowa pewnego sędziwego i inteligentnego Persa, które usłyszałem we wczesnej młodości i które moim zdaniem, najlepiej jak to jest możliwe, opisują cechy charakterystyczne cywilizacji współczesnej. Uznałem zatem, że nie wolno mi pozbawiać czytelnika informacji o tym, co na ten temat zostało powiedziane, jak również wszystkich innych, że tak powiem, zręcznie umieszczonych we wspomnianym ustępie myśli, które dla każdego, kto potrafi je odcyfrować, mogą się okazać niezmiernie cennym materiałem, umożliwiającym właściwe zrozumienie tego, co w formie dostępnej dla każdego poszukiwacza prawdy pragnę naświetlić w dwóch pozostałych cyklach. A zatem wspomniane okoliczności zmusiły mnie do zastanowienia się nad tym, w jaki sposób – nie pozbawiając czytelnika tych wszystkich informacji – spowodować, by forma przedstawienia tematu, którą pierwotnie zastosowałem, odpowiadała formie wymaganej obecnie, dostosowanej do ogromnych zmian dokonanych przeze mnie w pierwszym cyklu. I rzeczywiście, to, co napisałem w trakcie pierwszych dwóch lat praktykowania tego nowego dla mnie zawodu – który zresztą byłem zmuszony obrać – nie mogło odpowiadać temu, czego wymagała obecna sytuacja, ponieważ w pierwszej wersji zapisałem wszystko w formie streszczenia – które tylko ja jestem w stanie zrozumieć – zamierzając następnie rozwinąć cały zgromadzony materiał w trzydziestu sześciu książkach, z których każda miała być poświęcona tylko jednej wybranej kwestii. Po upływie dwóch lat zacząłem nadawać temu szkicowi formę przedstawienia tematu, którą mogliby zrozumieć inni ludzie, przynajmniej ci wyćwiczeni w tak zwanym myśleniu abstrakcyjnym. Ponieważ jednak stopniowo coraz lepiej opanowywałem sztukę ukrywania poważnych myśli w powabnej łatwej do uchwycenia formie zewnętrznej i powodowania, by wszystkie myśli określane przeze mnie terminem “dostrzegalne tylko z upływem czasu" wypływały z innych myśli, do których współcześni ludzie są już przyzwyczajeni, zmieniłem zatem moją dotychczasową zasadę i zamiast osiągnąć wyznaczony sobie cel dzięki pisaniu “na ilość", przyjąłem zasadę, że osiągnę go wyłącznie poprzez jakość. Zacząłem więc od początku przeglądać wszystko, co zapisałem w streszczeniu – tym razem z zamiarem podzielenia całego materiału na trzy cykle, z których każdy, w wersji ostatecznej, miał dzielić się na kilka książek. Fakt, iż zamyśliłem się dzisiaj tak głęboko, wynika być może także z tego, że nie dalej jak wczoraj na nowo odżyło w mojej pamięci stare powiedzenie: zawsze należy dążyć do tego, by wilk byt syty i owca cała. Kiedy więc w Fontainebleau zapadł wreszcie zmierzch i unosząca się z ziemi słynna lokalna wilgoć zaczęła przenikać moje “angielskie podeszwy", wpływając w ten sposób na tok moich myśli, w górze zaś różne Bogu mile stworzenia, zwane ptaszkami, z coraz większą częstotliwością zaczęły wywoływać mroźne doznanie na mojej zupełnie gładkiej czaszce, z mojej zbiorczej obecności wypłynęła odważna decyzja, by nie zwracać uwagi na nic i na nikogo, i po prostu włączyć do pierwszego rozdziału drugiego cyklu to, co współcześni pisarze zawodowi nazwaliby wstawką dygresyjną, a mianowicie niektóre sprawiające mi osobiście przyjemność, wyszlifowane fragmenty wspomnianego rękopisu, i dopiero później, kontynuując pracę, ściśle trzymać się zasady, jaką przyjąłem przy pisaniu tego cyklu. Takie rozwiązanie jest chyba korzystne zarówno dla mnie, jak i dla czytelnika, ponieważ uchroni mnie od dodatkowego wytężania mojego i tak już nadwerężonego mózgu, a czytelnik, szczególnie jeśli przeczytał wszystko, co do tej pory napisałem, dzięki wspomnianej wyżej wstawce dygresyjnej będzie w stanie wyobrazić sobie, jakiego rodzaju obiektywnie bezstronna opinia na temat skutków wywołanych sposobami manifestowania się ludzi cywilizacji współczesnej kształtuje się w psychice tych, którzy przypadkowo otrzymali należyte wychowanie. Niniejszemu wprowadzeniu, które pierwotnie zamierzałem umieścić w księdze trzydziestej, nadałem tytuł: Dlaczego zostałem pisarzem i opisałem w nim wrażenia zebrane w trakcie mojego życia, które stanowią podstawę mojego obecnego niezbyt pochlebnego zdania na temat przedstawicieli literatury współczesnej. W nawiązaniu do tego tematu, jak już wspominałem, umieściłem we wprowadzeniu przemowę, którą usłyszałem dawno temu, kiedy w młodości, podczas mojego pierwszego pobytu w Persji, uczestniczyłem któregoś dnia w zgromadzeniu perskiej inteligencji, poświęconemu literaturze współczesnej. Jednym z tych, którzy żywo brali udział w owej debacie był, wspomniany już przeze mnie, sędziwy i inteligentny Pers; inteligentny nie w europejskim sensie tego słowa, ale w znaczeniu, w jakim pojmuje się je na kontynencie azjatyckim, to znaczy nie tylko z punktu widzenia wiedzy, lecz także bycia. Ów wszechstronnie wykształcony i szczególnie dobrze zorientowany w temacie kultury europejskiej Pers powiedział między innymi: – To wielka szkoda, że obecny etap rozwoju kultury, który przyszłe pokolenia, tak jak my, będą nazywały “kulturą europejską", stanowi w całym procesie doskonalenia się ludzkości okres pusty i nieudany. Dzieje się tak dlatego, że z punktu widzenia rozwoju umysłu, który jest głównym inspiratorem procesu samodoskonalenia, ludzie naszej cywilizacji nie są w stanie przekazać w spadku potomnym nic wartościowego. Na przykład jednym z głównych środków rozwoju umysłu człowieka jest literatura. Ale co takiego ma nam do zaoferowania literatura współczesna? Zupełnie nic, z wyjątkiem rozwoju, że tak się wyrażę, “prostytucji słowa". Moim zdaniem głównym powodem tej korupcji literatury współczesnej jest to, że stopniowo cała uwaga pisarzy skupiła się nie na jakości myśli i wierności jej przekazu, lecz jedynie na dążeniu do “zewnętrznego połysku" lub, jak to się czasami nazywa, “pięknego stylu", w wyniku czego pojawiło się to, co nazywam “prostytucją słowa". I faktycznie, możesz spędzić cały dzień czytając rozwlekłą książkę i dalej nie wiedzieć, co takiego autor chciał przekazać. Dopiero gdy już ją prawie skończyłeś, marnując tyle swojego czasu – którego i tak brakuje ci nawet do wypełnienia elementarnych obowiązków narzuconych przez życie – odkrywasz, że cała ta symfonia opiera się na małostkowej, niemal zupełnie bezwartościowej idei. Cała literatura współczesna dzieli się, pod względem zawartości, na trzy kategorie: pierwsza obejmuje tak zwany zakres naukowy, na drugą składają się opowiadania, a na trzecią tak zwane opisy. Książki naukowe zawierają z reguły wybór wszelkiego rodzaju starych hipotez, wymieszanych na różne sposoby i zastosowanych do wyjaśnienia rozmaitych nowych teorii, które dla wszystkich stały się już oczywiste. W opowiadaniach, znanych też pod nazwą powieści – na które również przeznaczono grube tomiska – prawie zawsze natrafia się na nie szczędzące detali opisy, jak to niejaki Jan Jasiński i niejaka Maria Kowalska zadośćuczynili swojej “miłości" – temu świętemu uczuciu, które stopniowo w ludziach uległo degeneracji z powodu ich słabości i braku woli, a obecnie w człowieku współczesnym całkowicie zamieniło się w występek, mimo że możliwość naturalnego manifestowania się tego uczucia otrzymaliśmy od naszego Stwórcy w celu zbawienia naszych dusz i wzajemnego moralnego wsparcia, potrzebnego nam do w mi^rę szczęśliwego wspólnego życia. Trzecia kategoria książek zawiera opisy podróży, przygód oraz flory i fauny z najprzeróżniejszych krajów. Dzieła tego rodzaju piszą z reguły ludzie, którzy nigdy nigdzie nie byli i w rzeczywistości niczego na własne oczy nie widzieli; ludzie, którzy, jak to się mówi, nigdy nie opuścili rodzinnych progów. Z nielicznymi wyjątkami wszyscy oni dają po prostu upust swojej wyobraźni lub przepisują fragmenty z książek napisanych przez innych, takich samych jak oni, minionych marzycieli. W obliczu tak słabego zrozumienia odpowiedzialności spoczywającej na dziełach literackich i ich znaczenia współcześni pisarze, dążąc do rozwoju coraz piękniejszego stylu, często wymyślają wierszowany groch z kapustą, w celu uzyskania tego, co uważają za pięknie brzmiące rymy, i tym samym jeszcze bardziej zacierają już i tak wątły sens wszystkiego, co piszą. Choć może to wydać się wam dziwne, moim zdaniem wielką krzywdę współczesnej literaturze wyrządziły gramatyki, a mianowicie gramatyki języków wszystkich narodowości uczestniczących w, jak to nazywam, “wspólnym katastrofonicznym koncercie" cywilizacji współczesnej. Niemal zawsze gramatyki tych różnych języków są zbudowane sztucznie; zazwyczaj ułożyli je i w dalszym ciągu zmieniają ludzie, którzy pod względem rozumienia rzeczywistego życia oraz stworzonego przez nie w celu utrzymywania wzajemnych stosunków języka są prawe zupełnymi “analfabetami". Tymczasem u wszystkich narodów minionych epok, jak to bardzo dokładnie dokumentuje historia starożytna, gramatykę zawsze kształtowało stopniowo samo życie, zgodnie z różnymi etapami rozwoju tych narodów, warunkami klimatycznymi panującymi w głównym miejscu ich egzystencji i podstawową metodą zdobywania pożywienia. W dzisiejszej cywilizacji gramatyki niektórych języków do tego stopnia wypaczają znaczenie tego, co chciał przekazać autor, iż czytelnik, szczególnie jeśli jest obcokrajowcem, nie ma żadnej możliwości uchwycenia choćby kilku płochych myśli, które wyrażone inaczej, to znaczy bez użycia danej gramatyki, być może mógłby jeszcze zrozumieć. Aby lepiej wyjaśnić to, co przed chwilą powiedziałem – kontynuował ów sędziwy i inteligentny Pers – przedstawię pewien epizod z mojego życia. Jak wiecie, jedyny bliski krewny, jaki mi pozostał, to mój bratanek ze strony ojca, który kilka lat temu odziedziczył szyb naftowy położony niedaleko Baku i musiał się tam przeprowadzić. Od czasu do czasu udaję się więc w podróż do tego miasta, ponieważ mój bratanek, zawsze zajęty licznymi interesami handlowymi, rzadko kiedy może mnie, swojego starego wuja, odwiedzić tutaj, w miejscu naszych narodzin. Obecnie okręg obejmujący szyby naftowe, jak również samo miasto Baku należą do Rosji, która jako jeden z dużych narodów współczesnej cywilizacji produkuje obfitość literatury. Prawie wszyscy mieszkańcy Baku i okolic należą do różnych narodowości, które nie mają nic wspólnego z narodowością rosyjską; w swoich domostwach mówią oni własnymi językami, ale w stosunkach ze światem zewnętrznym zmuszeni są używać rosyjskiego. W trakcie moich wizyt nawiązałem tam kontakty z różnymi ludźmi, a ponieważ moje osobiste potrzeby wymagały tego, żebym był w stanie z nimi rozmawiać, postanowiłem nauczyć się tego języka. W przeszłości przyszło mi nauczyć się już tylu języków, że rosyjski nie stanowił dla mnie żadnej trudności. Tak więc wkrótce potrafiłem całkiem płynnie nim się posługiwać, ale oczywiście, jak wszyscy tubylcy, z akcentem i tylko do pewnego stopnia. Jako ktoś, kto niejako może się uważać za “lingwistę", czuję się zobowiązany zwrócić przy tej okazji uwagę na fakt, iż nie można myśleć w języku obcym – nawet gdy się go opanowało do perfekcji – jeśli nadal mówi się w rodzimym lub w jakimś innym języku, w którym człowiek przywykł myśleć. Dlatego też, kiedy zacząłem mówić po rosyjsku, ciągle jednak myśląc po persku, szukałem w umyśle rosyjskich słów, które odpowiadałyby moim perskim myślom. I właśnie wtedy zdałem sobie sprawę z różnych niespójności – w pierwszej chwili zupełnie dla mnie niezrozumiałych – obecnych w tym współczesnym i cywilizowanym języku. Czasami z ich powodu nie można było dokładnie przekazać nawet najprostszych i najpospolitszych wyrażeń opisujących nasze myśli. Ponieważ problem ten mnie interesował, a jednocześnie nie spoczywały na mnie żadne życiowe obowiązki, zabrałem się najpierw do studiowania gramatyki rosyjskiej, a później gramatyk kilku innych języków współczesnych. Pojąłem wówczas, że przyczyną zauważonych przeze mnie niespójności są owe sztucznie skonstruowane ichnie gramatyki. Właśnie wtedy zrodziło się we mnie, wyrażone już wcześniej, niezachwiane przekonanie, a mianowicie, że gramatyki języków, w których powstają dzieła literatury współczesnej, są wymysłem osób, które z punktu widzenia prawdziwej wiedzy znajdują się na poziomie niższym niż zwykli prości ludzie. Niechaj to, co przed chwilą powiedziałem, zilustruje jedna z licznych, dostrzeżonych przeze mnie już na samym początku niespójności występujących w języku rosyjskim, która zainspirowała mnie do podjęcia szczegółowych badań tej kwestii. Pewnego razu, kiedy rozmawiałem po rosyjsku i jak zwykle tłumaczyłem moje myśli, które formowały się w języku perskim, odczułem potrzebę skorzystania z często używanego przez nas, Persów, w rozmowie wyrażenia mian-diaram, które po francusku znaczy je dis, a po angielsku I say. Ale bez względu na to, jak bardzo starałem się odszukać w pamięci rosyjski odpowiednik, mimo że znałem już wtedy prawie wszystkie rosyjskie słowa używane w literaturze albo w zwykłych kontaktach między ludźmi o różnym poziomie umysłowości, nie potrafiłem znaleźć takiego wyrażenia. Fakt, że nie udało mi się znaleźć słowa odpowiadającego temu prostemu, tak często przez nas używanemu wyrażeniu, tłumaczyłem najpierw tym, że po prostu takiego słowa jeszcze nie poznałem. Zacząłem więc szukać go w moich licznych słownikach i wypytywać różnych ludzi, uznanych za autorytety w tej dziedzinie, o rosyjskie słowo, które znaczeniowo odpowiadałoby znanemu mi perskiemu wyrażeniu. Okazało się jednak, że we współczesnym rosyjskim takie słowo nie istnieje, a zamiast niego używa się wyrażenia ja gawarju, co po persku znaczy mian-soil-jaram, po francusku je parle, a po angielsku I speak. Ponieważ tak jak ja jesteście Persami i dysponujecie taką samą zdolnością umysłową, umożliwiającą przyswajanie znaczenia przekazywanego za pomocą słów, chciałbym was zapytać: czy ja lub jakikolwiek inny Pers czytający we współczesnej literaturze rosyjskiej słowo odpowiadające znaczeniem perskiemu soil-jaram, mógłby, nie odczuwając przy tym żadnego instynktownego poruszenia, przyjąć je za równoznaczne ze słowem diaram. Oczywiście, że nie; soil-jaram i diaram – innymi słowy: mówić i powiadać – to dwa całkiem odmienne doświadczane działania. Ten drobny przykład jest znamienny dla tysięcy innych niespójności występujących we wszystkich językach używanych przez ludzi reprezentujących tak zwany “kwiat współczesnej cywilizacji". Właśnie owe niespójności powodują, iż dzisiejsza literatura nie może służyć za podstawowy środek rozwoju umysłów ludzi uważanych za przedstawicieli tej cywilizacji, a także tych, którym obecnie – z przyczyn oczywiście przeczuwanych już przez pewne osoby nie pozbawione zdrowego rozsądku – zabrakło niejako szczęścia i zamiast nadania statusu człowieka cywilizowanego uznano ich, jak wskazują na to dane historyczne, za zacofanych. W wyniku tych wszystkich niespójności językowych występujących w literaturze współczesnej każdy człowiek – zwłaszcza przedstawiciel rasy, która nie należy do cywilizacji współczesnej – dysponujący mniej więcej normalną zdolnością myślenia i potrafiący nadać słowom ich rzeczywiste znaczenie, słysząc lub czytając jakieś słowo użyte niewłaściwie, jak choćby w podanym przed chwilą przykładzie, oczywiście będzie pojmował myśl przewodnią zdania w zgodzie z tym niewłaściwie użytym słowem i w rezultacie zrozumie coś całkiem odmiennego od tego, co to zdanie miało wyrazić. Mimo że umiejętność uchwycenia znaczenia zawartego w słowach różni się u różnych ras, niemniej jednak dane umożliwiające doznawanie doświadczanych działań, powtarzających się i utrwalonych w procesie ludzkiego życia, jednakowo kształtuje w nich wszystkich samo życie. Już sam brak we współczesnym rosyjskim słowa, które dokładnie oddawałoby znaczenie przytoczonego przykładowo perskiego słowa diaram, potwierdza moje, ponoć nieuzasadnione twierdzenie, że niepiśmiennym parweniuszom naszych czasów, którzy nie tylko sami nazywają się “gramatologami", lecz co gorsza, za takich uważają ich też inni, udało się przekształcić język wypracowany przez samo życie w, że się tak wyrażę, niemiecki ersatz. Muszę wam w tym miejscu wyznać, że kiedy w celu ustalenia przyczyn tych licznych niespójności zacząłem studiować gramatykę rosyjską oraz gramatyki kilku innych języków współczesnych, postanowiłem – jako że w ogóle pociąga mnie filologia – zapoznać się również z historią powstania i rozwoju języka rosyjskiego. Moje badania wykazały, iż uprzednio zawierał on słowa, które dokładnie odpowiadały wszystkim doświadczanym dzialaniom, utrwalonym już w procesie ludzkiego życia. I jedynie wówczas, gdy osiągnąwszy na przestrzeni wieków względnie wysoki poziom rozwoju, język ten stał się narzędziem używanym do “ostrzenia kruczych dziobów", czyli wymądrzania się rozmaitych niepiśmiennych parweniuszy, wiele słów uległo wypaczeniu lub nawet zupełnie wyszło z użycia wyłącznie dlatego, że ich brzmienie nie odpowiadało wymaganiom cywilizowanej gramatyki. Wśród nich znalazło się również poszukiwane przeze mnie słowo, dokładnie odpowiadające naszemu diaram, które wymawiano: skażywaju. Godnym uwagi jest fakt, że słowo to zachowało się do dnia dzisiejszego, ale używają go, w sposób dokładnie odpowiadający jego znaczeniu, wyłącznie ci ludzie narodowości rosyjskiej, którym udało się uniknąć skutków współczesnej cywilizacji, czyli ludzie z różnych prowincji położonych z dala od jakiegokolwiek centrum kulturalnego. Ta sztucznie wymyślona gramatyka dzisiejszych języków, której na całym świecie musi się uczyć młode pokolenie, to w moim przekonaniu jedna z podstawowych przyczyn tego, że u współczesnych Europejczyków rozwinęła się tylko jedna z trzech grup niezależnych danych, koniecznych do pozyskania zdrowego ludzkiego rozumu, a mianowicie tak zwane myślenie, które zdaje się dominować ich indywidualność; tymczasem, jak o tym wie każda obdarzona normalnym rozumem osoba, dostępne człowiekowi rzeczywiste rozumienie nie może się ukształtować bez czucia i instynktu. Podsumowując wszystko, co powiedziałem na temat dzisiejszej literatury, nie potrafię znaleźć lepszego określenia niż to, że “jest ona pozbawiona duszy". Współczesna cywilizacja zniszczyła zarówno duszę literatury, jak i wszystkiego, na co zwróciła swoją łaskawą uwagę. Moja bezlitosna krytyka tego wytworu nowoczesnej cywilizacji znajduje tym większe uzasadnienie, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że zgodnie z najbardziej wiarygodnymi danymi historycznymi, które dotarły do nas z odległej przeszłości, dysponujemy konkretnymi informacjami o tym, iż literatura minionych cywilizacji potrafiła w dużej mierze wspomagać rozwój ludzkiego umysłu; przekazywane z pokolenia na pokolenie rezultaty tego rozwoju są odczuwalne nawet po upływie wielu stuleci. Uważam, że czasami kwintesencję danej idei doskonale przekazują anegdoty i przypowieści, których autorem jest samo życie. Tak więc, żeby uwidocznić różnicę między literaturą współczesnej i minionych cywilizacji, chcę tym razem skorzystać z dobrze znanej w Persji przypowiastki, zatytułowanej Rozmowa dwóch wróbli. Anegdota ta opowiada o dwóch wróblach, młodym i starym, które pewnego razu przysiadły na gzymsie wysokiego domu. Wdały się one właśnie w dyskusję na temat wydarzenia, które wśród wróbli stało się “palącą sprawą"; spowodował je służący mułły, który na miejsce, gdzie wróble zwykły się gromadzić i baraszkować, wyrzucił przez okno coś, co wyglądało jak resztki owsianki, ale okazało się posiekanym korkiem; kilka młodych, jeszcze niedoświadczonych wróbli spróbowało go i mało co nie pękło. Mówiąc o tym, stary wróbel niespodziewanie nastroszył pióra i z bolesnym grymasem zaczął szukać pod skrzydłem dokuczających mu pcheł, mających zwyczaj lęgnąć się na niedokarmionych wróblach; złapawszy jedną, powiedział wzdychając głęboko: “Czasy bardzo się zmieniły; dzisiaj nasze bractwo nie ma już z czego wyżyć. Dawniej, tak samo jak dzisiaj, siadałyśmy gdzieś tutaj na dachu, zapadając spokojnie w drzemkę, gdy nagle dobiegał nas z ulicy hałas, brzęk albo łoskot, a zaraz potem roznosił się zapach, od którego wypełniała nas radość; miałyśmy wtedy pewność, że kiedy sfruniemy na ziemię i dolecimy do miejsca, w którym to wszystko się wydarzyło, będziemy mogły zaspokoić nasze podstawowe potrzeby. I dzisiaj nie brakuje hałasu, brzęku oraz wszelakiego łoskotu, wraz z którym także roznosi się zapach; tylko że ta woń jest prawie nie do zniesienia. Gdy zapadnie cisza, czasami z przyzwyczajenia zlatujemy na ziemię, żeby poszukać czegoś pożywnego, i chociaż szukamy z napiętą uwagą, nie znajdujemy nic oprócz przyprawiających o mdłości kropli spalonej benzyny." Ta opowieść, jak na pewno sami się domyśliliście, odnosi się do starych powozów ciągniętych przez konie i do dzisiejszych samochodów; choć te drugie, jak powiedział stary wróbel, powodują więcej hałasu, brzęku, łoskotu i wydzielają silniejszą woń, nie odgrywają one żadnej roli w karmieniu wróbli. A bez jedzenia, jak sami rozumiecie, nawet wróblom trudno jest wydać na świat zdrowe potomstwo. Moim zdaniem ta przypowieść doskonale obrazuje różnicę, na którą chciałem zwrócić uwagę, istniejącą między współczesną cywilizacją a cywilizacjami minionych epok. Zarówno w obecnej, jak i w starych cywilizacjach zadaniem literatury jest i było ogólne doskonalenie ludzkości; ale w tej dziedzinie – jak we wszystkim innym, co współczesne – nie istnieje nic konkretnego, co mogłoby nam pomóc w osiągnięciu naszego podstawowego celu. Wszystko jest jedynie zewnętrzną fasadą; tak jak w opowieści starego wróbla: pozostał tylko hałas, brzęk i przyprawiająca o mdłości woń. Przedstawiony przeze mnie punkt widzenia może ostatecznie potwierdzić każdy bezstronny człowiek; wystarczy, że przyjrzy się różnicy między stopniem rozwoju czucia u ludzi, którzy urodzili się i spędzili całe swoje życie na kontynencie azjatyckim, i tych urodzonych oraz wychowanych na kontynencie europejskim w warunkach współczesnej cywilizacji. Jest rzeczą powszechnie znaną, że wśród wszystkich obecnych mieszkańców kontynentu azjatyckiego, którzy na skutek geograficznych i innych okoliczności nie mają kontaktu z wytworami współczesnej cywilizacji, czucie osiągnęło o wiele wyższy poziom rozwoju niż u któregokolwiek z mieszkańców Europy. A ponieważ czucie jest podstawą zdrowego rozsądku, to owi Azjaci, mimo że ich wiedza ogólna jest uboższa, lepiej rozumieją dowolny obserwowany przez siebie przedmiot niż ci, którzy przynależą do samego cymesu współczesnej cywilizacji. U Europejczyka rozumienie obserwowanego przez niego przedmiotu kształtuje się za pomocą wszechstronnego, że tak powiem, powiadomienia matematycznego o danym przedmiocie, podczas gdy większość ludzi mieszkających w Azji pojmuje niekiedy prawdziwą istotę obserwowanego przedmiotu tylko dzięki swoim uczuciom, albo nawet wyłącznie instynktownie. W tym momencie swojego wystąpienia poświęconego współczesnej literaturze nasz inteligentny i sędziwy Pers zajął się między innymi kwestią – która obecnie fascynuje wielu Europejczyków – tak zwanych “krzewicieli kultury'". Powiedział on, co następuje: – W przeszłości ludzie zamieszkujący Azję bardzo interesowali się literaturą europejską; odczuwając jednak całą pustkę jej zawartości, stopniowo tracili ciekawość, tak że obecnie prawie nikt już jej tam nie czyta. Sądzę, że główną rolę w osłabieniu ich zainteresowania literaturą europejską odegrała gałąź współczesnego pisarstwa, znana pod nazwą powieść. Jak już wspominałem, owe słynne powieści składają się głównie z długich, w różnej formie ujętych opisów przebiegu choroby, która dotknęła człowieka współczesnego, a która, w wyniku jego słabości oraz braku woli, ciągnie się już dosyć długo. Ludzie zamieszkujący Azję, którzy jeszcze nie tak bardzo oddalili się od Matki Natury, są świadomi tego, że ów stan psychiczny pojawiający się zarówno u kobiet, jak i mężczyzn jest, ogólnie rzecz biorąc, niegodny istoty ludzkiej – szczególnie zaś poniżający dla mężczyzny – i instynktownie odnoszą się do takich osób z pogardą. Co się tyczy innych gałęzi literatury europejskiej, na przykład naukowych, opisowych i innego rodzaju kształcących komentarzy, Azjata, dzięki temu, że w mniejszym stopniu utracił zdolność czucia, czyli będąc bliższym przyrody, instynktownie doznaje i półświadomie czuje, że autorowi brakuje zarówno jakiejkolwiek wiedzy na temat rzeczywistości, jak i prawdziwego zrozumienia poruszanego przez siebie tematu. To wszystko spowodowało, że Azjaci, którzy w pierwszej chwili okazali wielkie zainteresowanie literaturą europejską, z czasem w ogóle przestali się nią zajmować, a obecnie zupełnie ją ignorują; tymczasem w Europie półki księgarni, jak również publicznych oraz prywatnych bibliotek uginają się pod ciężarem z dnia na dzień rosnącej liczby książek. Niewątpliwie stawiacie sobie pytanie: jak to, co przed chwilą powiedziałem, można pogodzić z faktem, iż ogromna większość mieszkańców Azji to, w ścisłym tego słowa znaczeniu, analfabeci? Odpowiem na to, że rzeczywistym powodem braku zainteresowania literaturą współczesną są jej własne niedociągnięcia. Sam widziałem, jak setki niepiśmiennych ludzi gromadziło się wokół jednego wykształconego człowieka, aby wysłuchać świętych pism albo opowieści znanych pod nazwą Baśnie z tysiąca i jednej nocy. Oczywiście odpowiecie, że opisane w tych opowieściach zdarzenia pochodzą z życia tych ludzi i dlatego są dla nich zrozumiałe i interesujące. Ale nie w tym rzecz. Owe pisma – szczególnie zaś Baśnie z tysiąca i jednej nocy – to dzieła literackie w pełnym tego słowa znaczeniu. Każdy, kto je czyta albo ich słucha, czuje wyraźnie, że cała ich zawartość to tylko wytwór fantazji; ale jest to fantazja odpowiadająca prawdzie, nawet jeśli same opowiadania składają się z epizodów, których prawdopodobieństwo zdarzenia się w życiu codziennym jest prawie żadne. Budzą one jednak ciekawość czytelnika lub słuchacza, który zachwycony subtelnością autora w zrozumieniu psychiki całego przekroju otaczających go ludzi, śledzi uważnie, jak stopniowo z tych drobnych, wziętych z życia zdarzeń rozwija się opowieść. Wymagania cywilizacji współczesnej doprowadziły do powstania jeszcze jednej specyficznej formy literackiej, zwanej dziennikarstwem. Nie mogę pominąć milczeniem tej nowej formy literackiej, ponieważ oprócz tego, że w żaden sposób nie przyczynia się ona do rozwoju umysłu, stała się moim zdaniem podstawowym źródłem zła w życiu ludzi współczesnych, a to z powodu szkodliwego wpływu, jaki wywiera na ich wzajemne stosunki. Owa forma literacka ostatnio bardzo się rozpowszechniła, dlatego że – zgodnie z moim niezachwianym przekonaniem – bardziej niż wszystkie pozostałe formy wzmaga słabości i pretensje, które powodują u ludzi niepohamowany wzrost braku woli. To z kolei prowadzi do przyspieszenia procesu zanikania nawet tych ostatnich, pozostałych im jeszcze możliwości zdobycia danych, które w przeszłości pozwalały im na względne poznanie własnej indywidualności; a tylko owo poznanie może doprowadzić do stanu nazywanego przez nas pamiętaniem siebie, który stanowi niezbędny czynnik w procesie samodoskonalenia. Poza tym ta pozbawiona skrupułów literatura codzienna przyczyniła się do tego, że funkcja myślowa ludzi jeszcze bardziej oddzieliła się od ich indywidualności; to z kolei spowodowało, iż sumienie, które dotychczas się w nich budziło, przestało odgrywać jakąkolwiek rolę w ich myśleniu. Tak więc obecnie są oni pozbawieni czynników, które dawniej pozwalały im na znośne życie, choćby tylko z punktu widzenia ich wzajemnych stosunków. Jest naszym wspólnym nieszczęściem, że owa literatura dziennikarska – która z roku na rok coraz bardziej przenika życie ludzi – osłabia i tak już słaby umysł człowieka, czyniąc go zupełnie bezbronnym wobec wszelkich podstępów oraz złudzeń i sprowadzając na manowce jego względnie logiczny tok myślenia; w ten sposób, zamiast zdrowego osądu, stymuluje ona w ludziach rozmaite godne pogardy cechy, jak na przykład niedowierzanie, oburzenie, strach, obłudny wstyd, hipokryzję, dumę i tak dalej. Aby ukazać wam w sposób bardziej konkretny wszystkie zgubne skutki, jakie przynosi ludziom ta nowa forma literacka, opowiem o kilku zdarzeniach sprowokowanych przez gazety; zdarzeniach, których prawdziwość nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, ponieważ przypadkowo sam w nich uczestniczyłem. Tak się złożyło, że miałem w Teheranie bliskiego przyjaciela, Ormianina, który na jakiś czas przed śmiercią uczynił mnie wykonawcą swojego testamentu. Miał on niemłodego już syna, który ze względu na interesy musiał osiedlić się wraz ze swoją liczną rodziną w jednym z dużych miast europejskich. Pewnego smutnego wieczoru, po zjedzeniu kolacji, on i członkowie jego rodziny pochorowali się i jeszcze tej samej nocy wszyscy zmarli. Będąc wykonawcą testamentu z ramienia rodziny, musiałem udać się na miejsce tragedii. Tam dowiedziałem się, że zanim doszło do tego wydarzenia, przez kilka dni z rzędu ojciec owej nieszczęsnej rodziny czytał w jednej z licznych prenumerowanych przez siebie gazet długie artykuły o sklepie rzeźniczym, w którym, według tych artykułów, w jakiś szczególny sposób sporządzano z najlepszych składników specjalną kiełbasę. Także w pozostałych gazetach natrafił na wielkie ogłoszenia reklamujące ów sklep. Mimo że ani on sam, ani członkowie jego rodziny, wszyscy wychowani w Armenii, gdzie nie jada się kiełbasy, wcale za nią nie przepadali, pod wpływem tych informacji dał się skusić na jej kupno. I jeszcze tego samego wieczoru, po zjedzeniu na kolację wspomnianej wędliny, cała rodzina śmiertelnie się zatruła. To niezwykłe wydarzenie wzbudziło moje podejrzenia i przy współpracy agenta “prywatnej tajnej policji" w krótkim czasie zdołałem ujawnić następujące fakty: Pewna duża firma zakupiła po niskiej cenie od przedsiębiorstwa wywozowego ogromną partię kiełbasy, przeznaczoną pierwotnie na eksport za granicę, którą odrzucono z powodu opóźnienia w dostawie. Żeby jak najszybciej pozbyć się całego towaru, wspomniana firma nie szczędziła środków na opłacenie dziennikarzy, którym powierzyła tę tragiczną w skutkach kampanię prasową. Inne zdarzenie: W trakcie mojego pobytu w Baku przez kilka kolejnych dni czytałem w kupowanych przez mojego bratanka miejscowych gazetach długie artykuły, zajmujące prawie połowę całego wydania, w których rozpływano się w zachwytach na temat scenicznych cudów dokonywanych przez pewną słynną aktorkę. Tyle i tak urzekająco rozpisywano się na jej temat, że nawet ja, człowiek już niemłody, do tego stopnia się zapaliłem, że pewnego wieczoru, odkładając na później wszystko, co miałem zrobić, i łamiąc moją wieczorną rutynę, wybrałem się do teatru, żeby zobaczyć to cudo. I jak wam się wydaje, co takiego ujrzałem? Coś choćby w najmniejszym stopniu odpowiadające temu, co napisano na jej temat w artykułach, które wypełniały połowę gazety?.. .Nic w tym rodzaju. Widziałem w życiu wielu przedstawicieli tej gałęzi sztuki, dobrych oraz złych, i bez przesady mogę powiedzieć, że przez pewien czas uważano mnie za autorytet w tej dziedzinie. Jednakże, niezależnie od moich osobistych poglądów na sztukę, jako zwykły śmiertelnik muszę wyznać, że jeszcze nigdy w życiu nie widziałem drugiej takiej osoby, którą zarówno pod względem braku talentu, jak i najbardziej elementarnego pojęcia o zasadach grania roli można by porównać z tą gwiazdą. Wszystko, co robiła, było do tego stopnia pozbawione śladu jakiejkolwiek prezencji scenicznej, że sam, choć z natury jestem altruistą, nie pozwoliłbym, żeby to cudo pełniło rolę pomocy kuchennej w mojej kuchni. Jak się później dowiedziałem, pewien właściciel rafinerii naftowej z Baku, posiadacz sporej fortuny, dał kilku dziennikarzom wysoką łapówkę, obiecując, że zapłaci drugie tyle, jeśli uda im się wykreować na gwiazdę jego kochankę, która dotychczas była pokojówką w domu rosyjskiego inżyniera, a którą uwiódł wykorzystując spotkania w sprawie interesów, jakie odbywał z tym inżynierem. Jeszcze jeden przykład: W jednej z niemieckich gazet ukazującej się w dużym nakładzie natrafiałem od czasu do czasu na wzniosłe panegiryki wysławiające pewnego malarza; po lekturze tych artykułów wyrobiłem sobie opinię, że ów malarz to naprawdę wyjątkowe zjawisko w sztuce współczesnej. Mój bratanek, który skończył właśnie budowę domu w Baku, postanowił, w ramach przygotowań do własnego wesela, niezwykle bogato udekorować wszystkie wnętrza. Ponieważ w tym roku już dwukrotnie natrafił niespodziewanie na nowe pokłady ropy obiecujące zwiększone wydobycie – które zapewniłoby mu znaczny dochód – poradziłem mu, żeby nie szczędząc pieniędzy zatrudnił tego słynnego malarza do nadzorowania prac dekoratorskich i do namalowania kilku fresków na ścianach domu. Przynajmniej w ten sposób skorzystaliby na jego i tak już ogromnej rozrzutności jego potomkowie, którzy odziedziczyliby freski i inne dzieła wykonane ręką niezrównanego mistrza. Mój bratanek tak właśnie uczynił i nawet pojechał osobiście zaprosić wielkiego malarza europejskiego. Wkrótce potem ów malarz przybył na miejsce, przywożąc ze sobą cały orszak pomocników, rzemieślników, a nawet, jak mi się wydawało, własny harem – oczywiście w europejskim znaczeniu tego słowa – i bez żadnego pośpiechu zabrał się w końcu do pracy. Wynik poczynań owej znakomitości był następujący: po pierwsze, wesele musiano przełożyć na późniejszą datę, a po drugie, trzeba było wydać wcale niemałą sumę na przywrócenie wnętrzu pierwotnego stanu, tak by prości perscy rzemieślnicy mogli wszystko urządzić, pomalować i ozdobić w sposób bardziej zgodny z duchem autentycznej sztuki. W danym wypadku dziennikarze – żeby oddać im sprawiedliwość – uczestniczyli w nakręcaniu kariery tego miernego malarza prawie zupełnie bezinteresownie, po prostu jako koledzy i skromni pomocnicy. Za ostatni przykład posłuży mi smutna historia nieporozumienia spowodowanego przez pewną “grubą rybę", przedstawiciela tej szczególnie zgubnej gałęzi współczesnej literatury. Kiedy mieszkałem w mieście Chorasan, pewnego razu w domu naszych wspólnych znajomych spotkałem młode małżeństwo europejskie, z którym szybko nawiązałem bliskie kontakty. Odwiedzili oni Chorasan kilkakrotnie, ale za każdym razem tylko z krótką wizytą. Mój nowy przyjaciel, podróżując ze swoją młodą żoną, gromadził w różnych krajach rozmaite informacje i przeprowadzał analizy mające na celu ustalenie skutków oddziaływania na organizm i psychikę człowieka nikotyny pochodzącej z rozmaitych odmian tytoniu. Zebrawszy w kilku krajach azjatyckich wystarczające dane na ten temat, powrócił z żoną do Europy i rozpoczął pracę nad obszerną książką poświęconą rezultatom swoich badań. Ponieważ jednak jego młoda żona, ze względu na swój wiek i brak doświadczenia w przygotowywaniu się na tak zwaną czarną godzinę, wydała w czasie wspólnych podróży wszystkie ich zasoby pieniężne, teraz, żeby umożliwić mężowi skończenie książki, zmuszona była się zatrudnić jako maszynistka w dużym wydawnictwie. Jej biuro często odwiedzał pewien krytyk literacki, który tam właśnie ją poznał, a następnie, jak to się mówi, zakochał się w niej i chcąc zaspokoić swoje pożądanie, próbował nawiązać z nią zażyłe stosunki; jednakże ona, jak przystało na uczciwą żonę, która dobrze zna swoje obowiązki, nie uległa jego zalotom. Tymczasem, gdy w wiernej żonie europejskiego męża nadal tryumfowała moralność, w tym wstrętnym współczesnym typie, wprost proporcjonalnie do niezaspokojenia pożądania wzrastało – normalne wśród ludzi tego pokroju – pragnienie zemsty; i dzięki najprzeróżniejszym intrygom udało mu się doprowadzić do zwolnienia jej z pracy bez żadnego konkretnego powodu. Kiedy jej mąż, a mój młody przyjaciel, skończył pisać książkę i ją opublikował, ten swoisty wrzód naszych czasów z powodu swojej urazy zaczął pisać w gazecie, z którą współpracował, a także w innych czasopismach i periodykach, całą serię artykułów zawierających najrozmaitsze oszczerstwa. Do tego stopnia zdyskredytowały one książkę, iż okazała się ona zupełnym niewypałem – to znaczy nikt się nią nie zainteresował ani jej nie kupił. Tak więc dzięki temu pozbawionemu sumienia przedstawicielowi owej niegodziwej literatury sprawy przybrały taki obrót, iż ów uczciwy i pracowity człowiek oraz jego ukochana żona wydali wszystkie swoje pieniądze i nie mając już środków nawet na kupienie chleba, postanowili razem się powiesić. Z mojego punktu widzenia, owi krytycy literaccy, dzięki wpływowi, jaki ich autorytet pisarski wywiera na całą masę naiwnych i łatwo ulegających sugestii ludzi, przynoszą tysiąc razy więcej szkody niż wszyscy nierozgarnięci młodociani dziennikarze. Znałem osobiście krytyka muzycznego, który nigdy w życiu nie dotknął instrumentu muzycznego, a więc nie miał żadnego praktycznego zrozumienia muzyki; nawet ogólnie nie wiedział, co to jest dźwięk, ani nie znał różnicy pomiędzy nutami do i re. Jednakże w wyniku ugruntowanych anomalii współczesnej cywilizacji udało mu się zająć odpowiedzialną pozycję krytyka muzycznego, dzięki czemu stał się autorytetem dla czytelników znanej wysokonakładowej gazety. I tak, w oparciu o wynikające z jego nieuctwa wskazówki, we wszystkich czytelnikach kształtowały się niezachwiane opinie na temat muzyki – temat, który powinien być drogowskazem umożliwiającym właściwe zrozumienie jednego z aspektów prawdy. Opinia publiczna nigdy nie wie, kto naprawdę jest autorem; zna tylko nazwę gazety należącej do grupy doświadczonych biznesmenów. Czytelnicy przeważnie nie mają pojęcia, co osoba pisząca na łamach naprawdę wie lub co dzieje się w redakcji za kulisami; tak więc wszystko, co owe gazety drukują, ludzie biorą za dobrą monetę. Zgodnie z moim przekonaniem, które wreszcie stało się niezachwiane jak skala – i zresztą każdy w miarę bezstronnie myśląca osoba dojdzie do tego samego wniosku – to właśnie dzięki owej literaturze dziennikarskiej każdy człowiek, który próbuje rozwijać się za pomocą środków udostępnionych przez współczesną cywilizację, nabywa zdolności myślenia wystarczającej, w najlepszym wypadku, do dokonania “pierwszego wynalazku Edisona", zaś pod względem emocjonalnym rozwija on w sobie, jakby to ujął mułła Nassr Eddin, “subtelność uczuć na poziomie krowy". Tak jak bawiące się ogniem dzieci, czołowe postacie cywilizacji współczesnej, znajdując się na bardzo niskim poziomie rozwoju moralnego i psychicznego, nie potrafią dojrzeć siły i znaczenia wpływu, jaki wywiera taka literatura na szerokie masy. Studiując historię starożytną odniosłem wrażenie, że czołowe postacie minionych cywilizacji nigdy nie pozwoliłyby na to, żeby tego typu anomalia trwała przez tyle czasu. Moją opinię potwierdzają dostępne nam autentyczne informacje na temat poważnej postawy, jaką jeszcze nie tak dawno temu zajmowali wobec literatury codziennej ludzie rządzący naszym państwem, a mianowicie w okresie, kiedy uważano nas za jeden z najwspanialszych narodów, czyli wówczas, gdy Wielki Babilon należał do Persji i był jedynym ośrodkiem kultury uznawanym przez wszystkich mieszkańców ziemi. To samo źródło podaje, że istniała tam również prasa codzienna w formie tak zwanych drukowanych papirusów, oczywiście wychodząca w nieporównanie mniejszym nakładzie niż dzisiaj. Jednakże w tamtych czasach do współpracy przy redagowaniu czasopism literackich dopuszczano wyłącznie osoby starsze i wykwalifikowane, szanowane przez wszystkich za ich poważne zasługi i godziwy żywot; istniała nawet zasada, według której ludzi wybranych na te stanowiska zaprzysięgano i później nazywano ich współpracownikami przysięgłymi, tak samo jak obecnie istnieją biegli i sędziowie przysięgli. Ale w dzisiejszych czasach każdy chłystek może zostać dziennikarzem, jeśli tylko potrafi ładnie i, jak to się mówi, literacko się wyrażać. Szczególnie dobrze poznałem psychikę i ogólnie oceniłem bycie tych wytworów współczesnej cywilizacji, które swoimi wypocinami wypełniają gazety i periodyki, kiedy to we wspomnianym już mieście Baku codziennie przez trzy lub cztery miesiące miałem okazję uczestniczyć w ich zebraniach i wymianie zdań. Oto jak do tego doszło: Pewnego razu, kiedy udałem się do Baku z zamiarem spędzenia całej zimy u mojego bratanka, odwiedziło go kilka młodych osób i poprosiło o zgodę na odbywanie spotkań ich “Nowego Związku Literatów i Dziennikarzy" w jednym z dużych pomieszczeń na parterze jego domu, w którym pierwotnie zamierzał urządzić restaurację. Mój bratanek zgodził się od razu i począwszy od następnego dnia, najczęściej wieczorami, młodzieńcy zaczęli schodzić się na swoje, jak je nazywali, spotkania otwarte i uczone dysputy, w których mogli uczestniczyć również ludzie z zewnątrz. Ponieważ wieczorami byłem przeważnie wolny, a moje mieszkanie znajdowało się bardzo blisko pokoju, w którym odbywały się spotkania, często więc przysłuchiwałem się ich dyskusjom. Wkrótce kilkoro z nich zaczęło ze mną prowadzić rozmowy i stopniowo nawiązały się między nami przyjacielskie stosunki. Moi rozmówcy byli w większości jeszcze całkiem młodzi, słabi i zniewieś-ciali, a twarze niektórych wyraźnie pokazywały, iż ich rodzice są albo pijakami, albo cierpią z powodu innych wywołanych brakiem woli namiętności, lub też, że sami właściciele tych twarzy mają różne złe nawyki, skrzętnie ukrywane przed innymi. Choć w porównaniu z większością dzisiejszych wielkich metropolii Baku to tylko małe miasto, a zgromadzone tam współczesne typy ludzkie w najlepszym wypadku reprezentowały “ptaki niskiego lotu", nie waham się wysnuć wnioski odnoszące się do ich kolegów na całym świecie. I czuję, że mam do tego prawo, ponieważ później, podczas moich podróży po Europie, często spotykałem przedstawicieli literatury współczesnej i wszyscy robili na mnie to samo wrażenie, jeden do drugiego podobny jak dwie krople wody. Różnili się tylko stopniem nadawanej sobie ważności, zależnie od tego, z jakim czasopismem współpracowali, to znaczy w zależności od reputacji i nakładu gazety lub periodyku, w którym zamieszczano ich wypociny, albo w zależności od wypłacalności firmy handlowej, która była właścicielem danego czasopisma, jak również wszystkich pracowników literackich razem wziętych. Wielu z nich, z takiego lub innego powodu, nazywa siebie poetami. Obecnie w Europie każdemu, kto napisze choćby tylko krótki bzdurny tekst, jak na przykład: Purpurowe mimozy Róże zielone Boskie sę jej pozy Jak snujące się wspomnienia i tak dalej – ludzie nadają tytuł poety; niektórzy nawet wytłaczają ten tytuł na swoich wizytówkach. Współcześni pisarze i dziennikarze mają czasami bardzo silnie rozwinięte poczucie wspólnoty; wzajemnie sobie pomagają i przy każdej nadarzającej się okazji, bez żadnego umiaru, nawzajem się wychwalają. Sądzę, że w głównej mierze ta właśnie cecha przyczyniła się do powiększenia ich sfery wpływów, jak również do wzmocnienia ich obłudnego autorytetu, któremu podporządkowują się masy, a także spowodowała nieświadome i służalcze płaszczenie się tłumu, bijącego pokłony przed tymi – jak i. czystym sumieniem można ich nazwać – zerami. Na tych odbywających się w Baku spotkaniach z reguły jeden z nich wchodził na podium i zaczynał czytać coś w rodzaju przytoczonej przeze mnie strofy lub mówił o tym, dlaczego pewien minister z takiego a takiego kraju zajął podczas bankietu takie, a nie inne stanowisko w jakiejś sprawie. Następnie prelegent kończył swoją przemowę, oznajmiając mniej więcej, co następuje: – Zapraszam teraz do zabrania głosu niezrównanego luminarza nauki współczesnej, pana takiego a takiego, który przypadkiem odwiedził nasze miasto w niezwykle ważnych sprawach i był tak miły, że zgodził się zaszczycić swoją obecnością nasze dzisiejsze spotkanie. Będziemy mieć teraz przywilej wysłuchania na własne uszy jego czarującego głosu. Po wejściu na podium zapowiedziana sława zaczynała swoją przemowę od słów: – Szanowne panie i panowie, mój kolega był tak skromny, że nazwał mnie osobą sławną (należy tutaj wspomnieć, że nie mógł on słyszeć, co powiedział jego kolega, ponieważ wszedł otworzywszy drzwi prowadzące z drugiego pokoju, a ja doskonale znałem akustykę tego domu i solidność jego drzwi). Następnie kontynuował: – W rzeczywistości, w porównaniu z nim nie jestem nawet godzien tego, by zasiadać w jego obecności. Prawdziwa sława to nie ja, lecz on, człowiek znany nie tylko w naszej wielkiej Rosji, lecz także w całym cywilizowanym świecie. Potomność będzie wymawiać jego imię z kołaczącym sercem i wszyscy zachowają w pamięci jego zasługi dla nauki oraz przyszłego dobrobytu ludzkości. Ten bóg prawdy, wbrew temu, co może się nam wydawać, niewątpliwie odwiedził nasze nic nie znaczące miasto nie przypadkiem, lecz z sobie tylko znanych, bardzo ważnych powodów. Tak naprawdę jego miejsce nie jest tutaj, wśród nas, lecz na Olimpie, u boku starożytnych bogów – M, itp. I dopiero po takim wprowadzeniu ta nowa wybitna osobistość wypowiadała kilka absurdalnych zdań, na przykład na temat: “Dlaczego Sirikitsi wypowiedziało wojnę Parnakalpi". Zawsze po tych uczonych wykładach podawano kolację, w czasie której serwowano dwie butelki taniego wina. Wielu uczestników biesiady chowało do kieszeni przystawki: kawałek kiełbasy lub całego śledzia z kromką chleba; a jeśli ktoś przypadkowo to zauważył, wyjaśniali: “To dla mojego psa – ten łobuz już się przyzwyczaił i zawsze, kiedy późno wracam do domu, oczekuje, że coś mu przyniosę". Następnego dnia w miejscowych gazetach ukazywało się nieprawdopodobnie napuszone sprawozdanie z tego spotkania; cytowano mniej więcej dosłownie wygłoszone przemówienia, ale oczywiście nic nie wspominano o skromnej kolacji ani o zwinięciu kawałka kiełbasy dla psa. I to właśnie tacy ludzie piszą w gazetach o najróżniejszych “prawdach" i odkryciach naukowych, a naiwny czytelnik, ani tych ludzi nie widząc, ani nie wiedząc, jak wygląda ich życie, z pustych słów napisanych przez owych literatów, którzy w sprawach dotyczących życia ludzkiego są po prostu pokręconymi i niedoświadczonymi “analfabetami", wyciąga wnioski na temat różnych idei i wydarzeń. Praktycznie we wszystkich, prócz kilku, miastach europejskich autorzy książek lub artykułów to właśnie tacy niedojrzali roztrzepańcy, którzy zawdzięczają swój stan głównie cechom dziedzicznym oraz swym słabościom. Z mojego punktu widzenia, nie ma cienia wątpliwości, że twórczość dziennikarska, dzięki swojemu demoralizującemu i szkodliwemu oddziaływaniu na ludzką psychikę, stanowi przyczynę podstawową i najbardziej oczywistą spośród wszystkich innych przyczyn licznych anomalii cywilizacji współczesnej. Bardzo dziwi mnie to, że wśród przedstawicieli współczesnej cywilizacji ani jeden rząd nie zdał sobie z tego sprawy i mimo wydawania ponad połowy dochodu narodowego – tylko po to, by wymóc na obywatelach wierność i moralne zachowanie – na utrzymywanie policji, więzień, sądów, kościołów, szpitali itp. oraz na opłacanie urzędników państwowych, księży, lekarzy, agentów tajnej policji, prokuratorów, misjonarzy i tym podobnych, żadne państwo nie przeznacza ani grosza na przeprowadzenie jakiejś akcji, która miałaby na celu zniszczenie już u samego źródła tej oczywistej przyczyny wielu zbrodni i nieporozumień. Na tym zakończyło się wystąpienie tego sędziwego i inteligentnego Persa. Tak więc, mój dzielny czytelniku, który być może “masz już jedną stopę w kaloszach", po tej wypowiedzi – dołączonej tutaj wyłącznie dlatego, iż w moim przekonaniu wyrażone w niej idee mogą okazać się bardzo pouczające i przydatne, szczególnie dla tych wielbicieli cywilizacji współczesnej, którzy naiwnie uważają ją za nieporównywalnie wyżej postawioną niż minione cywilizacje z punktu widzenia stopnia doskonalenia rozumu ludzkiego – mogę już zakończyć to wprowadzenie i przejść do opracowywania materiału przeznaczonego do niniejszego cyklu moich dzieł. Kiedy przystąpiłem do redagowania tego materiału, w celu nadania mu formy jak najbardziej zrozumiałej i przystępnej dla każdego, zrodziła się we mnie myśl, iż tę pracę powinienem wykonywać zgodnie z bardzo rozsądną poradą życiową, z której często korzystał nasz wielki mufla Nassr Eddin i którą on sam wyraził w sposób następujący: Zawsze i we wszystkim dąż do osiągnięcia tego, co jest pożyteczne dla innych i jednocześnie przyjemne dla ciebie samego. Co się tyczy wprowadzenia w życie pierwszej części tej niezwykle rozsądnej rady naszego mądrego nauczyciela, to nie mam się czego obawiać, ponieważ idee, które zamierzam przedstawić w niniejszym cyklu, same w pełni uczynią temu zadość. A jeśli chodzi o przyjemność, to zamierzam sprawić ją sobie, nadając wyznaczonemu materiałowi formę wypowiedzi, która począwszy od tej chwili uczyni moją egzystencję wśród spotykanych przeze mnie ludzi bardziej znośną pod pewnymi względami niż ta, jaką wiodłem, zanim stałem się pisarzem. Wyjaśniając, co chcę przekazać za pomocą wyrażenia “znośna egzystencja", muszę powiedzieć, że po wszystkich moich wyprawach do krajów Azji i Afryki – kontynentów, którymi z jakiegoś powodu w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat zainteresowało się wielu ludzi – już dawno temu uznano mnie za czarnoksiężnika i specjalistę od “kwestii transcendencji". W wyniku tego każdy, kto mnie poznał, uważał, że ma prawo przeszkadzać mi tylko po to, by zaspokoić swoją próżną ciekawość na temat owych “kwestii transcendencji" lub zmusić mnie do opowiedzenia jakiegoś zdarzenia z mojego życia albo przygody, która mnie spotkała w trakcie moich podróży. I bez względu na to, jak bardzo czułem się zmęczony, byłem zobowiązany coś odpowiedzieć, bo w innym razie ludzie mogliby się obrazić i będąc źle do mnie usposobieni, już na sam dźwięk mojego imienia zawsze mówiliby coś, co mogłoby zaszkodzić mojej działalności i pomniejszyć znaczenie mojej osoby. Dlatego też, redagując materiał przeznaczony do niniejszego cyklu, postanowiłem zaprezentować go w formie oddzielnych, niezależnych od siebie opowieści i zawrzeć w nich różne idee, które mogą posłużyć za odpowiedzi na wszystkie zadawane mi często pytania; dzięki temu, gdyby przyszło mi jeszcze kiedyś mieć do czynienia z tymi bezwstydnymi próżniakami, będę mógł po prostu odesłać ich do tego lub innego rozdziału i zaspokoić ich automatyczną ciekawość. To z kolei umożliwi mi prowadzenie z niektórymi z tych ludzi rozmów w sposób dla nich nawykowy, czyli wyłącznie za pomocą ciągu skojarzeń, a także pozwoli mi na chwilę wytchnienia, w której znajdzie się miejsce na aktywne myślenie, nieodzownie potrzebne mi do świadomego i sumiennego wypełnienia życiowych zobowiązań. Wśród pytań często zadawanych mi przez ludzi reprezentujących różne klasy i stopnie poinformowania najczęściej, o ile pamiętani, stawiano mi właśnie te: Jakich wybitnych ludzi miałem okazję spotkać? Jakie cuda widziałem na Wschodzie? Czy człowiek ma duszę i czy jest ona nieśmiertelna? Czy wola człowieka jest wolna? Co to jest życie i dlaczego istnieje cierpienie? Czy wierzę w nauki okultystyczne i spirytystyczne? Co to jest hipnoza, magnetyzm i telepatia? Jak doszło do tego, że zainteresowałem się tymi sprawami? W jaki sposób doszedłem do systemu stosowanego w Instytucie noszącym moje imię? Podzielę więc teraz niniejszy cykl na oddzielne rozdziały, stanowiące odpowiedź na pierwsze z wyliczonych pytań, a mianowicie: “Jakich wybitnych ludzi miałem okazję spotkać?" W poszczególnych relacjach z tych spotkań umieszczę, zgodnie z zasadą logicznego porządku, wszystkie idee i myśli, które zamierzam przedstawić w niniejszym cyklu, tak by mogły one posłużyć za konstruktywny materiał przygotowawczy, a jednocześnie odpowiem na wszystkie inne często zadawane mi pytania. Co więcej, owe oddzielne opowieści ułożę w takiej kolejności, by wyłonił się z nich także wyraźny zarys mojej “autobiografii". Zanim zapędzę się dalej, muszę dokładnie wyjaśnić znaczenie określenia “człowiek wybitny", ponieważ tak samo jak wszystkie inne określenia, które odnoszą się do konkretnych pojęć, ludzie współcześni pojmują je zawsze względnie, czyli czysto subiektywnie. Na przykład wielu ludzi uważa kuglarza za człowieka wybitnego; jednakże nawet dla nich, gdy tylko poznają tajemnice jego sztuczek, przestaje on być wybitny. Aby – nie wdając się w długie wywody – zdefiniować, komu można nadać miano człowieka wybitnego i kogo można za takiego uważać, powiem na razie tylko, w stosunku do których ludzi sam używam tego określenia. Według mnie, człowiekiem wybitnym można nazwać tego, kto wyróżnia się wśród otaczających go ludzi wszechstronnością umysłu i wie, jak powściągać manifestacje wywodzące się z jego własnej natury, a jednocześnie sprawiedliwie i z tolerancją odnosi się do słabości innych. Ponieważ pierwszym takim człowiekiem, którego miałem okazję poznać i którego wpływ pozostawił ślad na całym moim życiu, był mój ojciec, zacznę właśnie od niego. Wstecz / Spis Treści / Dalej Mój ojciec Pod koniec poprzedniego i na początku obecnego stulecia mój ojciec zdobył szeroki rozgłos jako aszok, czyli poeta i gawędziarz. Wszyscy znali go pod pseudonimem “Adasz" i chociaż nie był zawodowym aszokiem, lecz tylko amatorem, to jeszcze za życia stal się postacią niezwykle popularną wśród mieszkańców wielu krajów Zakaukazia i Azji Mniejszej. W Azji i na Bałkanach nazywano aszokami miejscowych bardów, którzy układali, recytowali lub śpiewali wiersze, pieśni, legendy, baśnie ludowe oraz najprzeróżniejsze opowieści. Ludzie, którzy w dawnych czasach poświęcali się tej profesji, w dzieciństwie nie uczęszczali nawet do szkoły podstawowej i byli w większości niepiśmienni; mimo to dysponowali pamięcią i bystrością umysłu, jakie obecnie uznano by za niesłychane, lub wręcz fenomenalne. Znali na pamięć nie tylko niezliczone, często bardzo długie opowiadania i poematy oraz odtwarzali ze słuchu najrozmaitsze melodie, ale także, kiedy improwizowali w swój, że tak powiem, subiektywny sposób, z zadziwiającą prędkością potrafili znaleźć odpowiednie rymy do swoich wierszy, czy też dokonać właściwych zmian rytmu. Dzisiaj już nie spotyka się ludzi, którzy posiadaliby taką niezwykłą umiejętność. Nawet w czasach mojej młodości mówiło się, że jest ich coraz mniej. Na własne oczy widziałem wielu sławnych w tamtych czasach aszoków i ich twarze mocno utkwiły mi w pamięci. Miałem okazję ich zobaczyć, ponieważ w dzieciństwie ojciec zabierał mnie na konkursy, na których spotykali się poeci-aszocy z różnych krajów. Przybywali z Persji, Turcji, Kaukazu, a nawet z niektórych rejonów Turkmenii, i przed wielkim tłumem słuchaczy prześcigali się w improwizacji i śpiewie. Konkurs zazwyczaj przebiegał w następujący sposób: Zaczynał go jeden z uczestników, wybrany drogą losowania, który śpiewając zaimprowizowaną melodię, zadawał swojemu partnerowi jakieś religijne, filozoficzne albo dotyczące znaczenia i źródła dobrze znanej legendy, tradycji lub wierzenia pytanie, na które ten drugi, także śpiewając własną improwizowaną subiektywną melodię, odpowiadał. Co więcej, owe improwizowane melodie subiektywne musiały harmonizować z tonalnością uprzednio wyśpiewanych konsonansów, a także z tym, co prawdziwa nauka o muzyce nazywa echem rozchodzącym się ansapalnijnie. Wszystko to wyśpiewywano wierszem, najczęściej w języku turecko-tatarskim, który uznawano wówczas za wspólny język ludzi mówiących różnymi dialektami, a zamieszkujących tamtejsze obszary. Owe konkursy ciągnęły się tygodniami, a czasami nawet miesiącami. Na ich zakończenie śpiewakom, którzy, zgodnie z werdyktem ogółu, najbardziej się wyróżnili, wręczano nagrody w postaci darów ofiarowanych przez widownię, najczęściej składających się z bydła, dywanów itp. Byłem świadkiem trzech takich konkursów, z których pierwszy odbył się w Turcji w mieście Wan, drugi w Azerbejdżanie w mieście Karabach, a trzeci w miasteczku Subatan niedaleko Karsu. W Aleksandropolu i w Karsie, czyli dwóch miastach, w których mieszkałem wraz z rodziną w okresie dzieciństwa, często zapraszano mojego ojca do udziału w wieczornych zgromadzeniach; przychodziło na nie wielu znajomych, aby posłuchać jego pieśni i opowieści. W trakcie tych zgromadzeń ojciec recytował wybrany przez obecnych poemat albo jedną z licznych znanych sobie legend, lub też w formie pieśni przedstawiał rozmowę kilku postaci. Czasami na opowiedzenie całej historii nie starczało jednej nocy i publiczność spotykała się ponownie następnego wieczoru. W sobotę albo w przeddzień świąt, korzystając z tego, że następnego ranka nie musieliśmy wcześnie wstawać, ojciec opowiadał nam, swoim dzieciom, historie o dawnych wielkich narodach oraz wspaniałych ludziach albo o Bogu, przyrodzie i tajemniczych cudach; na zakończenie zawsze przytaczał baśń z Tysiąca i jednej nocy, a znał ich tyle, że naprawdę starczyłoby po jednej na każdą z tysiąca i jednej nocy. Spośród wielu wrażeń wywołanych przez te pozostawiające niezatarty ślad opowieści mojego ojca jedno co najmniej pięć razy posłużyło mi za czynnik uduchawiający, pozwalający zrozumieć to, co niezrozumiałe. Owo silne wrażenie, które wiele lat później posłużyło mi za czynnik uduchawiający, wykrystalizowało się we mnie pewnego wieczoru, gdy mój ojciec recytował i śpiewał legendę o Potopie poprzedzającym wielki Potop, a potem z jednym ze swoich przyjaciół podjął dyskusję na ten temat. Działo się to w okresie, kiedy okoliczności życiowe zmusiły mojego ojca do obrania zawodu stolarza. Wspomniany przyjaciel często odwiedzał go w warsztacie i czasami spędzali tak całą noc, zastanawiając się nad znaczeniem starych legend i powiedzeń. Tym przyjacielem był nie kto inny, jak sam dziekan Borsz z Katedry Wojskowej w Karsie, który już wkrótce miał się stać moim pierwszym wychowawcą, twórcą i autorem mojej obecnej indywidualności oraz, że tak powiem, “trzecim obliczem mojego wewnętrznego Boga". Owej nocy, kiedy miała miejsce ta dyskusja, w warsztacie oprócz mnie znajdował się jeszcze mój wuj, który tego samego wieczoru przybył do miasta z pobliskiej wioski, gdzie miał ogrody warzywne i winnice. Obaj siedzieliśmy cicho w kącie na miękkich strużynach, słuchając mojego ojca, który śpiewał legendę o babilońskim bohaterze Gilgameszu i objaśniał jej znaczenie. Dyskusja wywiązała się w momencie, gdy ojciec skończył dwudziestą pierwszą pieśń legendy, w której pewien Ut-Napisztim opowiada Gilgameszowi O tym, jak potop zniszczył ziemię Szuruppak. Po zakończeniu pieśni ojciec przerwał na chwilę, żeby nabić fajkę, i powiedział, że jego zdaniem legenda o Gilgameszu wywodzi się od Sumerów, narodu starszego od Babilończyków. Dodał, że z pewnością ta sama legenda jest źródłem znajdującej się w pięcioksięgu opowieści o Potopie i że właśnie na niej opiera się światopogląd chrześcijański, tylko nazwy i w niektórych miejscach pewne szczegóły uległy zmianie. Ojciec dziekan zaprotestował, cytując wiele przeczących temu danych, i dyskusja tak się ożywiła, że obaj zapomnieli odesłać mnie do łóżka, co zwykli czynić w takich sytuacjach. Ich spór tak bardzo zainteresował wuja i mnie, że leżeliśmy bez ruchu na miękkich strużynach do samego świtu, kiedy to po skończonej dyskusji mój ojciec i jego przyjaciel w końcu się rozstali. Ową dwudziestą pierwszą pieśń tyle razy powtarzano tej nocy, że wyryła się w mojej pamięci na całe życie. Oto jej treść: Wyjawię ci, Gilgameszu, Smutną tajemnicę Bogów: Jak kiedyś spotkali się i powzięli zamiar Zesłać potop na ziemię Szuruppak. Jasnooki Ea, nic nie mówiąc ojcu swemu Anu, Ni Panu, potężnemu Ellilowi, Ni siewcy szczęścia, Nemuru, Ani nawet księciu zaświatów, Enu Wezwał do siebie syna Ubara-Tutu; Rzeki do niego: “Dom swój rozbierz, korab zbuduj; Wszystkiej rodzinie i krewieństwu każ wstąpić do nawy, Z wszystkiego ptactwa i zwierzyny nasienie tam wprowadź; Bogowie nieodwołalnie postanowili Zesłać potop na ziemię Szuruppak." [W oparciu o wyd. Gilgamesz: epos starożytnego Dwurzecza, tłum. R. Stiller, PIW, Warszawa 1980.] Dane ukształtowane we mnie w dzieciństwie w wyniku silnych wrażeń, jakich doznałem w trakcie dyskusji na ten abstrakcyjny temat, prowadzonej przez dwie osoby – które do samej starości toczyły w miarę normalne życie – miały dobroczynny wpływ na kształtowanie się mojej indywidualności. Zdałem sobie z tego sprawę o wiele później, a mianowicie tuż przed powszechną wojną europejską [pierwsza wojna światowa], i od tamtego czasu owe dane zaczęły służyć mi za wspomniany wyżej czynnik uduchawiający. Początkowy wstrząs, którego doznały moje umysłowe i uczuciowe skojarzenia, a który spowodował pojawienie się we mnie owej świadomości, wyglądał następująco: Któregoś dnia przeczytałem w jednym z czasopism artykuł o tym, że wśród ruin Babilonu odkryto tablice z inskrypcjami pochodzącymi, jak twierdzili uczeni, sprzed co najmniej czterech tysięcy lat. W tym samym numerze opublikowano te inskrypcje wraz z tłumaczeniem; okazało się, iż była to właśnie legenda o bohaterskim Gilgameszu. Kiedy uświadomiłem sobie, że jest to ta sama legenda, której tak często słuchałem w dzieciństwie z ust mojego ojca, a szczególnie kiedy przeczytałem dwudziestą pierwszą pieśń brzmiącą niemalże identycznie jak w jego pieśniach i opowieściach, ogarnęło mnie tak wielkie podniecenie wewnętrzne, że wydawało mi się wówczas, iż od tego odkrycia zależy całe moje przyszłe życie. Uderzył mnie fakt – którego w pierwszej chwili nie potrafiłem sobie wytłumaczyć – że choć aszocy przekazywali tę legendę z pokolenia na pokolenie przez całe tysiąclecia, to przetrwała ona do naszych czasów praktycznie nie zmieniona. Po tym wydarzeniu, dzięki któremu wreszcie jasno pojąłem dobroczynny wpływ wrażeń ukształtowanych we mnie w dzieciństwie przez opowieści ojca – wpływ, który doprowadził do wykrystalizowania się we mnie czynnika uduchawiającego, pozwalającego na zrozumienie tego, co z reguły wydaje się niezrozumiałe – często żałowałem, że dopiero tak późno zacząłem nadawać starożytnym legendom należne im, jak to teraz rozumiem, ogromne znaczenie. Ojciec opowiedział mi kiedyś jeszcze inną legendę o Potopie poprzedzającym Potop; po tym wydarzeniu nabrała ona dla mnie również całkiem szczególnego znaczenia. Legenda ta, także wierszowana, opowiada o tym, jak dawno, dawno temu, aż siedemdziesiąt pokoleń przed ostatnim potopem (jedno pokolenie równało się wówczas jednemu stuleciu), kiedy tam, gdzie dzisiaj płynie woda, znajdowała się pustynia, a na miejscu dzisiejszej pustyni płynęła woda, kwitła na ziemi wielka cywilizacja, której głównym ośrodkiem była nie istniejąca już wyspa Haninn, stanowiąca centrum całej ziemi. Korzystając z innych danych historycznych, umiejscowiłem wyspę Haninn mniej więcej tam, gdzie dzisiaj znajduje się Grecja. Jedynymi ludźmi, którzy przetrwali wcześniejszy potop, byli pewni bracia zakonni z nie istniejącego już Bractwa Imastun [w starym ormiańskim słowo imastun znaczy “mędrzec"; używano go również jako tytułu nadawanego wszystkim wybitnym postaciom historycznym. Na przykład nadal umieszcza się je przed imieniem Króla Salomona]; jego członkowie stanowili kastę rozrzuconą po całej ziemi, ale główny ośrodek mieścił się właśnie na tej wyspie. Członkami Bractwa Imastun byli uczeni mężowie zajmujący się między innymi astrologią. Przed samym potopem rozjechali się oni po całej ziemi, żeby z różnych miejsc obserwować zjawiska zachodzące na sklepieniu niebieskim. Jednakże bez względu na to, jak duża odległość dzieliła ich od siebie, utrzymywali ze sobą nieustanny kontakt i za pomocą telepatii przekazywali do centrum wszystkie uzyskane informacje. Wykorzystywali do tego celu tak zwane pytie, które spełniały rolę odbiorników. Wchodząc w trans, nieświadomie odbierały one i rejestrowały wszystko, co przekazywali im z różnych miejsc bracia Imastun, i zapisywały informacje w jednym z czterech uzgodnionych kierunków, w zależności od tego, z której strony świata dotarła do nich wiadomość. Innymi słowy, zapisywały od góry do dołu wiadomości pochodzące z miejsc położonych na wschód od wyspy; z prawa na lewo te z południa; z dołu do góry te, które nadeszły z zachodu (z obszarów, gdzie kiedyś znajdowała się Atlantyda, a dzisiaj roztacza się Ameryka); z lewa na prawo wiadomości przekazywane z terenu zajmowanego dzisiaj przez Europę. Ponieważ przedstawiając w logicznej sekwencji niniejszy rozdział poświęcony pamięci mojego ojca, wspomniałem o moim pierwszym wychowawcy, dziekanie Borszu, uważam teraz za konieczne opisanie pewnej procedury ustalonej przez tych dwóch mężczyzn, którzy żyli normalnie do późnej starości i którzy wzięli na siebie obowiązek przygotowania do odpowiedzialnego życia chłopca tak nieświadomego jak ja, a teraz, dzięki swojej sumiennej i bezstronnej postawie wobec mnie, zasługują na to, by stać się dla mojej esencji “dwoma obliczami boskości mojego wewnętrznego Boga". Owa procedura – co się okazało dopiero później, kiedy ją zrozumiałem – była niezwykle oryginalnym środkiem służącym do rozwoju umysłu oraz do samodoskonalenia. Nazywali ją kastusilia; ten termin, jak mi się wydaje, pochodzi ze starego asyryjskiego i mój ojciec najwyraźniej zaczerpnął go z jakiejś legendy. Oto jak wyglądała ta procedura: Niespodziewanie jeden zadawał drugiemu całkiem niedorzeczne pytanie, a ten drugi, bez pośpiechu, spokojnie i poważnie dawał na nie pozornie logiczną odpowiedź. Na przykład pewnego wieczoru, kiedy znajdowałem się w warsztacie, pojawił się tam nagle mój przyszły wychowawca, który wchodząc zapytał ojca: – Gdzie w tej chwili znajduje się Bóg? – Bóg jest teraz w Sari Kamisz – odpowiedział bardzo poważnie mój ojciec. Sari Kamisz to zalesiony obszar położony wzdłuż dawnej granicy rosyjsko-tureckiej, gdzie rosną słynne na całym Zakaukaziu i w Azji Mniejszej, niespotykanie wysokie sosny. Otrzymawszy taką odpowiedź, dziekan zapytał: – I co takiego robi tam Bóg? Mój ojciec odrzekł, że Bóg buduje tam podwójne drabiny, a na ich szczycie przymocowuje szczęście, tak by całe narody i pojedynczy ludzie mogli wchodzić do góry i schodzić na dół. Zarówno pytania, jak i odpowiedzi były wypowiadane poważnym i spokojnym głosem, tak jakby jeden z nich pytał się, jaka jest dzisiaj cena ziemniaków, a drugi odpowiadał, że w tym roku zbiór ziemniaków był bardzo nieudany. Dopiero o wiele później pojąłem głębokie myśli ukryte w tych pytaniach i odpowiedziach. Prowadzone przez nich w podobnym duchu częste rozmowy dla kogoś z zewnątrz brzmiały jak pogawędki dwóch stukniętych staruszków, którzy tylko przez pomyłkę, zamiast trafić do wariatkowa, znaleźli się na wolności. Wiele z tych rozmów, wówczas wydających mi się bez znaczenia, zaczęło nabierać dla mnie sensu dopiero później, kiedy spotkałem się z pytaniami tego samego rodzaju; wtedy dopiero zrozumiałem, jak wielką wagę obaj starcy Przywiązywali do tych pytań i odpowiedzi. Mój ojciec miał bardzo prosty, jasny i całkiem określony pogląd na cel życia ludzkiego. W młodości wiele razy mi powtarzał, że podstawowym dążeniem każdego człowieka powinno być zdobycie wewnętrznej wolności w stosunku do życia i przygotowanie dla siebie szczęśliwej starości. Uważał, iż nieodzowność i absolutna konieczność posiadania w życiu takiego celu jest czymś tak oczywistym, że bez specjalnego mądrzenia się każdy powinien to zrozumieć. Jednakże człowiek, aby móc osiągnąć ów cel, musi w okresie od dzieciństwa do osiemnastego roku życia zebrać dane umożliwiające sumienne wypełnienie następujących czterech przykazań: Pierwsze: Kochaj własnych rodziców. Drugie: Zachowaj wstrzemięźliwość seksualną. Trzecie: Na zewnątrz bądź uprzejmy dla każdego, bez względu na to, jaką wyznaje religię, czy jest biedny, czy bogaty, czy to przyjaciel, czy wróg, władca czy niewolnik; ale wewnątrz pozostań wolny i nikomu ani niczemu nigdy za bardzo nie ufaj. Czwarte: Kochaj pracę dla samej pracy, a nie dla korzyści, jakie przynosi. Ojciec, który darzył mnie, swojego pierworodnego syna, wyjątkową miłością, wywarł na mnie ogromny wpływ. W naszych bezpośrednich stosunkach traktowałem go bardziej jak starszego brata niż ojca; on zaś, prowadząc ze mną nie kończące się rozmowy i opowiadając mi niezwykłe historie, wielce przyczynił się do tego, że zrodziły się we mnie poetyckie obrazy i szczytne ideały. Mój ojciec był z pochodzenia Grekiem. Jego przodkowie wyemigrowali z Bizancjum po zdobyciu Konstantynopola przez Turków, uciekając przed prześladowaniami najeźdźców. Najpierw osiedlili się w głębi Turcji, ale później, szukając odpowiednich warunków klimatycznych i lepszych terenów do wypasu bydła stanowiącego część ogromnego bogactwa zgromadzonego przez moich przodków, przenieśli się na wschodnie wybrzeże Morza Czarnego, w pobliże miasta, które obecnie nazywa się Gumuszchane. Jeszcze później, niedługo przed ostatnią wielką wojną rosyjsko-turecką, uciekając przed nowymi prześladowaniami tureckimi, przenieśli się do Gruzji. Tam ojciec oddzielił się od swoich braci, a następnie dotarł do Armenii i osiedlił się w Aleksandropolu, który za panowania tureckiego nazywał się Gumri. W wyniku podziału rodzinnych bogactw otrzymał on olbrzymi jak na tamte czasy majątek, między innymi kilka stad bydła. Rok albo dwa po przeniesieniu się do Armenii, w wyniku klęski niezależnej od ludzi, mój ojciec stracił całe odziedziczone bogactwo. Towarzyszyły temu następujące okoliczności: Kiedy z całą rodziną, pasterzami i stadami osiedlił się w Armenii, stał się najbogatszym hodowcą w regionie i zgodnie z panującym zwyczajem biedniejsze rodziny przekazały mu w opiekę swoją mniej liczną rogaciznę oraz bydło; w zamian za to otrzymywały od niego w sezonie pewną ilość masła i sera. I właśnie wówczas, gdy w ten sposób jego stado powiększyło się o kilka tysięcy sztuk, wybuchła wśród bydła na całym Zakaukaziu zaraza przyniesiona z Azji. Owa masowa epidemia szerzyła się tak gwałtownie, że w ciągu kilku miesięcy prawie wszystkie zwierzęta padły, a z nielicznych, które przeżyły, została sama skóra i kości. Ponieważ przyjmując zwierzynę mój ojciec, zgodnie ze zwyczajem, ubezpieczył ją od wszelkich nieszczęśliwych wypadków – włączając w to nawet liczne porwania owiec przez wilki – w wyniku zarazy stracił nie tylko własne stado, lecz musiał także sprzedać prawie cały swój dobytek, żeby zapłacić za bydło, które należało do innych. Tak więc z człowieka, któremu się powodziło, ojciec niespodziewanie zamienił się w biedaka. Nasza rodzina Uczyła wtedy tylko sześć osób: mój ojciec, matka, babka, która zapragnęła spędzić ostatnie dni u boku najmłodszego syna, i trójka dzieci – ja, mój brat oraz moja siostra – z których ja byłem najstarszy. Miałem wtedy około siedmiu lat. Ponieważ utrzymanie takiej rodziny, rozpuszczonej ponadto dotychczasowym życiem w dostatku, kosztowało dużo pieniędzy, ojciec, straciwszy cały majątek, zmuszony był otworzyć nowy interes. A zatem po zebraniu wszystkiego, co pozostało z ogromnego i wytwornego domostwa, otworzył tartak oraz, zgodnie z lokalnym zwyczajem, znajdujący się przy nim warsztat stolarski, przystosowany do produkcji najprzeróżniejszych przedmiotów z drewna. Ojciec nigdy przedtem nie trudnił się handlem i nie miał żadnego doświadczenia w prowadzeniu interesów, tak więc już w pierwszym roku tartak okazał się zupełnym fiaskiem. Ostatecznie musiał go zamknąć i ograniczyć się do stolarni specjalizującej się w produkcji niewielkich drewnianych przedmiotów. To drugie niepowodzenie finansowe mojego ojca miało miejsce cztery lata po pierwszym wielkim nieszczęściu. Przez cały ten czas mieszkaliśmy z rodziną w Aleksandropolu. W tym samym okresie Rosjanie zdobyli Kars, pobliskie miasto-twierdzę, i szybko je odbudowali. Pojawiła się tam możliwość zarobienia pieniędzy i mój wuj, który już się tam urządził, przekonał ojca, żeby przeniósł swój warsztat do Karsu. Ojciec najpierw pojechał sam, a następnie sprowadził całą rodzinę. Tymczasem owa rodzina powiększyła się o trzy “aparaty kosmiczne do przetwarzania pokarmu" w postaci moich trzech, w tamtym okresie doprawdy uroczych, sióstr. Po osiedleniu się w Karsie ojciec najpierw postał mnie do szkoły greckiej, ale wkrótce przeniósł do rosyjskiej szkoły komunalnej. Ponieważ byłem bardzo bystrym uczniem, traciłem niewiele czasu na odrabianie lekcji i w wolnych chwilach pomagałem ojcu w warsztacie. Szybko pozyskałem nawet własnych klientów, z początku wśród moich kolegów, dla których konstruowałem różne przedmioty, jak na przykład strzelby, piórniki itp., a później stopniowo zająłem się poważniejszą pracą, wykonując w domach różne małe naprawy. Mimo że byłem wtedy tylko małym chłopcem, pamiętam wszystkie najdrobniejsze szczegóły z tego okresu życia naszej rodziny. Na tym tle wybijają się w mojej pamięci niebywały spokój ojca w obliczu nieszczęść, które go spotkały, i wewnętrzna niezależność, jaką zachowywał we wszystkich swoich zewnętrznych przejawach. Z całą pewnością mogę teraz stwierdzić, że mimo rozpaczliwej walki z nieszczęściami, które spadały na niego jak z rogu obfitości, we wszystkich ciężkich momentach życia udawało mu się zachować duszę prawdziwego poety. Sądzę, że właśnie dlatego w okresie mojego dzieciństwa w naszej rodzinie, pomimo cierpianych przez nas niedostatków, zawsze panowała nadzwyczajna zgoda, duch miłości i chęć wzajemnej pomocy. Dzięki wrodzonej zdolności do odnajdywania natchnienia w pięknie drobnych szczegółów mój ojciec nawet w najcięższych chwilach naszego życia rodzinnego był dla wszystkich źródłem odwagi; zaraziwszy nas wolnością od troski, zaszczepił nam jednocześnie wspomniane wyżej porywy szczęścia. Pisząc o moim ojcu, nie mogę pominąć milczeniem jego poglądów dotyczących tak zwanej “kwestii transcendencji". Jego wyobrażenie na ten temat było zarówno bardzo osobliwe, jak i bardzo proste. Pamiętam, że kiedy odwiedziłem go po raz ostatni, zadałem mu jedno ze stereotypowych pytań, już od trzydziestu lat służących mi do przeprowadzania specjalnych badań i poszukiwań w trakcie spotkań z wybitnymi ludźmi, którzy zebrali w sobie dane powodujące przyciąganie świadomej uwagi innych. Zapytałem go – oczywiście nie bez uprzedniego wprowadzenia, które w takich wypadkach stało się już moim zwyczajem – żeby bardzo prosto, bez żadnego wymądrzania się czy filozofowania, powiedział mi, jaką opinię wyrobił sobie w trakcie swojego życia na temat tego, czy człowiek ma duszę i czy jest ona nieśmiertelna. – Jak ci to powiedzieć? – odrzekł. – W ową duszę, którą, jak wierzą ludzie, człowiek ponoć ma i o której mówią, że istnieje niezależnie i odbywa wędrówkę po śmierci, ja nie wierzę; a jednak w trakcie życia “coś" się w człowieku formuje, nie mam co do tego żadnej wątpliwości. Tłumaczę to sobie w następujący sposób: człowiek przychodzi na świat obdarzony właściwością, dzięki której w ciągu życia niektóre z jego doświadczeń wytwarzają w nim pewną substancję; z tej substancji stopniowo formuje się w nim to “coś", co może istnieć prawie niezależnie od ciała fizycznego. Po śmierci to “coś" nie rozpada się wraz z ciałem fizycznym, lecz o wiele później, dopiero po oddzieleniu się od niego. Mimo że to “coś" zbudowane jest z tej samej substancji, co ciało fizyczne człowieka, charakteryzuje je o wiele subtelniejsza materialność i, jak się wydaje, o wiele większa chłonność na wszelkie postrzeżenia. Sądzę, że wrażliwość jego percepcji można porównać z... przypominasz sobie doświadczenie, który przeprowadziłeś na niedorozwiniętej umysłowo Ormiance imieniem Sando? Miał na myśli eksperyment, który przeprowadziłem w jego obecności wiele lat wcześniej, podczas wizyty w Aleksandropolu. Polegał on na tym, że w różnym stopniu zahipnotyzowałem osoby reprezentujące rozmaite typy ludzkie, aby w ten sposób wyświetlić wszystkie szczegóły zjawiska nazywanego przez uczonych hipnotyzerów “eksterioryzacją wrażliwości" lub przekazywaniem doznania bólu na odległość. Eksperyment przeprowadziłem w następujący sposób: Z mieszanki gliny, wosku i bardzo drobnego śrutu zbudowałem figurę przypominającą medium, które zamierzałem wprowadzić w stan hipnozy, czyli w ów stan psychiczny człowieka nazywany przez prastarą gałąź nauki “utratą inicjatywy"; stan, który zgodnie ze współczesną klasyfikacją Szkoły z Nancy odpowiada trzeciemu etapowi hipnozy. Następnie dokładnie nasmarowałem jedną część ciała medium maścią zrobioną z mieszanki oliwy i oleju bambusowego. Potem zebrałem z ciała medium olej i nasmarowałem nim odpowiednią część figury, a następnie zająłem się wyświetlaniem wszystkich interesujących mnie szczegółów tego zjawiska. Mojego ojca bardzo zadziwiło to, że kiedy nakłułem igłą miejsce na figurze nasmarowane olejem, odpowiadające mu miejsce na ciele medium drgało, a jeśli wbiłem igłę jeszcze głębiej, to dokładnie w tym samym miejscu na ciele medium pojawiała się kropla krwi. Szczególnie zdziwiło go to, iż po przebudzeniu, odpowiadając na zadane pytanie, medium twierdziło, że nic sobie nie przypomina i że w ogóle nie czuło bólu. Tak więc mój ojciec, który był świadkiem owego doświadczenia, odwołując się do niego, powiedział: – Dokładnie w ten sam sposób to “coś", zarówno przed, jak i po śmierci, reaguje na pewne działania środowiska i podlega ich wpływowi aż do chwili swojego rozpadu. Względem mojego wychowania ojciec stosował pewne określone, jak je nazywałem, “systematyczne zabiegi". Jeden z najbardziej uderzających – który później niewątpliwie przyniósł dobroczynne skutki, silnie odczuwane przeze mnie, jak również przez ludzi, których miałem okazję spotkać w trakcie moich wędrówek w poszukiwaniu prawdy na różnych dziewiczych terenach naszego globu – polegał na tym, że w dzieciństwie, czyli wówczas, gdy w człowieku kształtują się dane budzące odruchy, którymi będzie on dysponował w trakcie swojego odpowiedzialnego życia, mój ojciec przy każdej nadarzającej się okazji stosował środki powodujące, że zamiast odruchów grymaszenia, odrazy, przewrażliwienia, lęku, nieśmiałości itp. tworzyły się we mnie dane wywołujące postawę zobojętnienia na wszystko, co normalnie budzi tego rodzaju reakcje. Bardzo dobrze pamiętam, jak w tym celu podrzucał czasami do mojego łóżka żabę, robaka, mysz albo jakieś inne zwierzę mogące wywołać takie odruchy; innym znów razem kazał mi wziąć do ręki niejadowitego węża i nawet bawić się z nim itp. Pamiętam, że spośród tych wszystkich systematycznych zabiegów ojca jeden zwłaszcza niepokoił starszych ludzi z mojego otoczenia, na przykład matkę, ciotkę i naszych najstarszych pastuchów. Polegał on na tym, że ojciec zawsze zmuszał mnie do wstawania o poranku, kiedy dzieci szczególnie słodko śpią, następnie szedł do fontanny i oblewał się zimną źródlaną wodą, a potem biegał cały nagi; jeśli próbowałem się sprzeciwić, nigdy nie ustępował i chociaż był dla mnie bardzo dobry i mnie kochał, wymierzał mi wtedy kary nie okazując żadnej litości. W późniejszych latach często to wspominałem i w takich chwilach dziękowałem mu całym moim byciem za to, co dla mnie zrobił. Bez tego nigdy nie byłbym w stanie przezwyciężyć wszystkich przeszkód i trudności, na które natrafiłem w trakcie moich późniejszych podróży. On sam prowadził niemalże pedantycznie regularne życie i pod tym względem był wobec siebie bezlitosny. Na przykład kładł się spać wcześnie, tak by wczesnym rankiem zacząć to, co zawczasu postanowił zrobić; i nie odstąpił od tej zasady nawet w noc weselną córki. Mojego ojca widziałem po raz ostatni w roku 1916. Miał wtedy osiemdziesiąt dwa lata; ciągle był zdrowy i pełen sił. W jego brodzie z trudem można było dostrzec kilka pierwszych siwych włosów. Zmarł rok później, ale nie była to śmierć naturalna. Owo zdarzenie – smutne i bolesne dla wszystkich, którzy go znali, a szczególnie dla mnie – miało miejsce w trakcie ostatniej wielkiej okresowej psychozy ludzkiej. Podczas tureckiego ataku na Aleksandropol moja rodzina musiała ratować się ucieczką; ojciec nie chciał jednak zostawić domostwa na pastwę losu i broniąc rodzinnego dobytku odniósł rany. Wkrótce potem zmarł i został pochowany przez kilku starców, którzy pozostali w mieście. Na nieszczęście wszystkich ludzi myślących teksty napisanych albo podyktowanych przez niego legend i pieśni – które moim zdaniem stanowiłyby najlepszą pamiątkę po nim – zagubiły się podczas kolejnych grabieży naszego domu; być może jednak wśród rzeczy, które pozostawiłem w Moskwie, ocalało jakimś cudem kilkaset śpiewanych przez niego pieśni, które utrwalono na wałkach fonograficznych. Gdyby nie udało się odnaleźć tych nagrań, ludzie, którzy potrafią docenić wartość dawnego folkloru, ponieśliby niepowetowaną stratę. Sądzę, że indywidualność i typ umysłowości mojego ojca najlepiej ukaże czytelnikowi kilka jego ulubionych “subiektywnych powiedzeń", które często przytaczał w trakcie rozmowy. Godnym uwagi jest fakt, że zarówno ja, jak i wielu innych ludzi zauważyło, iż kiedy w czasie rozmowy on sam używał tych powiedzeń, każdy ze słuchaczy odnosił wrażenie, że nie można by tego trafniej lub lepiej powiedzieć; ale jeśli wypowiadał je ktokolwiek inny, wydawało się, iż to czyste bzdury albo uwagi zupełnie nie na temat. Oto kilka przykładów: Nie ma cukru bez soli. Popiół jest dzieckiem ognia. Sutanna służy do ukrywania głupca. On jest na samym dole, ponieważ ty jesteś na samej górze. Jeżeli ksiądz skręci na prawo, to nauczyciel musi bezwarunkowo skręcić na lewo. Jeśli człowiek jest tchórzem, to dowodzi, że ma wolę. Człowieka zaspokaja nie ilość jedzenia, lecz brak zachłanności. Tylko dzięki prawdzie można mieć spokojne sumienie. Gdzie nie ma słonia ani konia, tam nawet osioł jest potężny. W ciemności wesz jest straszniejsza niż tygrys. Jeśli obecne jest we mnie Ja", to ani Bóg, ani Diabeł się nie liczą. Jeśli raz weźmiesz to na barki, to nie ma nic lżejszego na świecie. Obraz Piekła – wytworny but. Obecność nieszczęścia na ziemi jest wynikiem mądrzenia się kobiet. Głupcem jest ten, kto jest “sprytny". Szczęśliwy człowiek, który nie widzi własnego nieszczęścia. Mistrz udziela oświecenia – kto zatem jest ostem? Ogień grzeje wodę, ale woda gasi ogień. Dżyngis-chan byt wielki, ale jeśli chcesz, to ciesz się, że nasz dzielnicowy jest jeszcze większy. Jeśli jesteś pierwszy, to twoja żona jest druga; jeśli twoja żona jest pierwsza, lepiej żebyś byt zerem: tylko wtedy twoje kury będą bezpieczne. Jeśli chcesz być bogaty, zaprzyjaźnij się z policją. Jeśli chcesz być stawny, zaprzyjaźnij się z dziennikarzami. Jeśli chcesz być syty – z teściową. Jeśli chcesz mieć spokój – z twoim sąsiadem. Jeśli chcesz spać – ze swoją żoną. Jeśli chcesz utracić wiarę – z księdzem. Aby stworzyć pełniejszy obraz indywidualności mojego ojca, muszę wspomnieć o pewnej skłonności przejawiającej się w jego naturze, którą rzadko można zaobserwować u ludzi współczesnych, a która frapowała wszystkich, którzy dobrze go znali. Właśnie głównie dzięki owej skłonności, już na samym początku, kiedy stracił majątek i musiał wziąć się do interesów, jego sprawy potoczyły się tak źle, że przyjaciele i ci, którzy musieli z nim pertraktować, uznali go za człowieka nie tylko niepraktycznego, ale wręcz wykazującego brak sprytu w tej dziedzinie. I rzeczywiście, wszystkie przedsięwzięcia finansowe ojca kończyły się fiaskiem i nie przynosiły rezultatów uzyskiwanych przez innych. Przyczyną tego nie był jednak fakt, iż był on człowiekiem niepraktycznym lub pozbawionym zdolności umysłowych w tej dziedzinie, lecz jedynie wspomniana skłonność. Tę najwidoczniej ukształtowaną jeszcze w dzieciństwie skłonność, która charakteryzowała jego naturę, zdefiniuję w następujący sposób: “instynktowna niechęć do czerpania korzyści z cudzego nieszczęścia i naiwności". Innymi słowy, będąc człowiekiem prawym i uczciwym, mój ojciec nie mógł budować własnego dobrobytu kosztem nieszczęścia bliźniego. Ponieważ jednak jego otoczenie stanowili w większości typowi ludzie współczesnej cywilizacji, wykorzystywali oni jego uczciwość i z wyrachowaniem próbowali go oszukać, nieświadomie umniejszając w ten sposób znaczenie tej cechy jego psychiki, na której opierają się wszystkie przykazania Naszego Wspólnego Ojca. Można więc doskonale zastosować do mojego ojca następującą parafrazę zdania pochodzącego ze świętych pism i cytowanego obecnie przez wyznawców wszystkich religii na całym świecie, która opisuje anomalia naszego życia codziennego, dając jednocześnie praktyczną radę: Uderz – a nie będziesz uderzony. Ale jeśli nie uderzysz – zatłuką cię na śmierć jak kozę Sidora. Mój ojciec, pomimo że często znajdował się w sytuacjach nie podlegających kontroli człowieka i powodujących rozmaite ludzkie nieszczęścia, a także wbrew temu, iż prawie zawsze napotykał podłe zachowanie otaczających go osób – przypominające zachowanie szakali – nie stracił serca, nigdy z niczym się nie utożsamił, pozostał wewnętrznie wolny i zawsze był sobą. Brak w jego życiu zewnętrznym czegokolwiek, co jego otoczenie uznałoby za przynoszące korzyść, wewnętrznie w ogóle mu nie przeszkadzało; gotów był ze wszystkim się pogodzić, pod warunkiem, że starczało na chleb i że miał zapewniony spokój w czasie godzin przeznaczonych na medytację. Najbardziej go irytowało, jeśli przeszkadzano mu wieczorem, kiedy miał zwyczaj siedzieć na dworze i patrzeć na gwiazdy. Z mojej strony mogę teraz tylko powiedzieć, że całym swoim byciem pragnę móc być takim, jakim znałem go na starość. Okoliczności życia, niezależne ode mnie, spowodowały, że nie widziałem grobu, w którym leży ciało mojego ukochanego ojca, i istnieją małe szansę, abym kiedykolwiek w przyszłości mógł odwiedzić jego grób. Dlatego, kończąc ten rozdział poświęcony ojcu, nakazuję któremukolwiek z moich synów, czy to przez krew, czy w duchu, odszukać, kiedy tylko nadarzy się okazja, ów samotny i opuszczony z powodu okoliczności wynikających głównie z ludzkiej plagi nazywanej instynktem stadnym grób i umieścić tam kamień z następującym napisem: JESTEM TOBĄ, JESTEŚ MNĄ, ONJESTNASZ, OBAJ JESTEŚMY JEGO. NIECHAJ WIĘC WSZYSTKO BĘDZIE DLA NASZEGO BLIŹNIEGO. Wstecz / Spis Treści / Dalej Mój pierwszy wychowawca Jak już wspominałem w poprzednim rozdziale, moim pierwszym wychowawcą był dziekan Borsz. W okresie, o którym mowa, był on dziekanem Katedry Wojskowej w Karsie i w całej okolicy, dopiero od niedawna znajdującej się pod kontrolą Rosjan, uważano go za najwyższy autorytet w sprawach duchowych. Można powiedzieć, że na skutek całkiem przypadkowych okoliczności życiowych stał się on dla mnie “czynnikiem oddziałującym na wtórną warstwę mojej obecnej indywidualności". W okresie, kiedy uczęszczałem do szkoły miejskiej w Karsie, któregoś dnia przeprowadzono wśród uczniów nabór do chóru przy Katedrze Wojskowej; ponieważ miałem wtedy dobry głos, znalazłem się wśród wybrańców. Od tego czasu zacząłem chodzić do Katedry Rosyjskiej na zajęcia śpiewu. Przystojny, starszy już wiekiem dziekan interesował się nowym chórem głównie dlatego, że był kompozytorem różnych świętych kantyków, które tego roku miały znaleźć się w naszym repertuarze. Często więc przychodził na nasze zajęcia, a ponieważ kochał dzieci, zawsze był bardzo dobry dla nas, małych chórzystów. Z jakiegoś powodu już wkrótce zaczął mi okazywać szczególną serdeczność; być może dlatego, że miałem wyjątkowo dobry głos, wyróżniający się nawet wówczas, gdy śpiewałem w tle, albo być może po prostu dlatego, że bardzo lubiłem płatać figle, a on darzył sympatią takich urwisów. W każdym razie coraz bardziej się mną interesował i niebawem zaczął nawet pomagać mi przy odrabianiu lekcji. Pod koniec roku przez cały tydzień nie przychodziłem do katedry, ponieważ zaraziłem się jaglicą. Dowiedziawszy się o tym, Ojciec dziekan sam przyszedł do nas, przyprowadziwszy ze sobą dwóch wojskowych okulistów. Mój ojciec był wtedy w domu i kiedy lekarze po skończonym badaniu wyszli, postanowiwszy przysłać pielęgniarza, żeby dwa razy dziennie przyżegał moje oczy siarczanem miedzi i co trzy godziny smarował je złocistą maścią, ci dwaj mężczyźni, którzy względnie normalnie dożyli starości – żywiąc niemal identyczne przekonania, mimo że ich przygotowanie do wkroczenia w odpowiedzialny wiek odbywało się w całkiem odmiennych warunkach – po raz pierwszy mieli okazję ze sobą rozmawiać. Już od pierwszego spotkania przypadli sobie do gustu i później stary dziekan często odwiedzał ojca w warsztacie; z reguły siadali wtedy na miękkich strużynach znajdujących się w głębi pomieszczenia i pijąc kawę przygotowaną przez ojca, godzinami prowadzili rozmowy na różne religijne i historyczne tematy. Pamiętam, że dziekan ożywiał się szczególnie wówczas, gdy ojciec mówił coś o Asyrii, której historię znał bardzo dobrze, a która z jakiegoś powodu w owym czasie bardzo interesowała dziekana Borsza. Ojciec Borsz miał wtedy siedemdziesiąt lat. Był wysoki, szczupły, o pięknym wyrazie twarzy, kruchego zdrowia, ale silny i stanowczy na duchu. Wyróżniał się głębią i rozległością wiedzy; w sposobie życia i w poglądach znacznie odstawał od swojego otoczenia, które z tego powodu uważało go za dziwaka. I faktycznie, jego sposób życia usprawiedliwiał taką opinię. Wystarczy powiedzieć, że chociaż był człowiekiem zamożnym, który otrzymywał wysokie wynagrodzenie oraz miał przydział na specjalne mieszkanie, zajmował tylko jeden pokój z kuchnią w stróżówce przy katedrze, podczas gdy jego asystenci-księża, zarabiający o wiele mniej, mieszkali w sześcio-, a nawet dziesięcio- pokojowych pomieszczeniach, wyposażonych we wszystkie możliwe wygody. Żył w odosobnieniu, mało obcował z ludźmi i rzadko ich odwiedzał. W owym czasie do swojego pokoju dopuszczał tylko mnie i swojego ordynansa, któremu jednak nie wolno było tam wchodzić pod jego nieobecność. Sumiennie wypełniając swoje obowiązki, cały czas wolny przeznaczał na studiowanie nauki, szczególnie astronomii i chemii. Czasami dla odpoczynku zajmował się muzyką; grał wówczas na skrzypcach albo komponował kantyki, z których wiele zyskało popularność w całej Rosji. Wiele lat później słuchałem z płyt gramofonowych niektórych z tych skomponowanych w mojej obecności kantyków, na przykład: Na Twoje wezwanie Wszechmocny Panie, Łagodne światto, Tobie Chwata itp. Dziekan często odwiedzał mojego ojca. Zazwyczaj działo się to wieczorem, kiedy obaj byli wolni od obowiązków. Aby, jak to mówił, “nie wodzić innych na pokuszenie", starał się, by te wizyty przeszły nie zauważone. Dziekan zajmował w mieście bardzo ważną pozycję i prawie wszyscy znali go z widzenia, podczas gdy mój ojciec był tylko zwykłym stolarzem. W czasie jednej z rozmów, która toczyła się w mojej obecności w warsztacie ojca, dziekan zaczął mówić o mnie i o moich studiach. Powiedział, że uważa mnie za bardzo zdolnego chłopca i że według niego nie ma sensu, żebym pozostał w szkole i zmarnował osiem lat jedynie po to, by otrzymać świadectwo ukończenia trzeciej klasy. Rzeczywiście, szkoły miejskie funkcjonowały wtedy w sposób zupełnie absurdalny. Program był podzielony na osiem rocznych klas, ale świadectwo końcowe odpowiadało jedynie ukończeniu trzech klas liceum siedmioletniego. Tak więc dziekan Borsz przekonał mojego ojca, żeby wypisał mnie ze szkoły i żebym zaczął pobierać lekcje w domu, obiecując, że sam będzie uczył mnie niektórych przedmiotów. Powiedział, że jeśli w przyszłości będzie mi potrzebne świadectwo, to w dowolnej szkole mogę przystąpić do egzaminu z odpowiedniego przedmiotu. Po odbyciu rodzinnej narady tak też postanowiono. Opuściłem więc szkołę i od tamtej chwili Ojciec Borsz zajął się moją edukacją; niektórych przedmiotów uczył mnie sam, pozostałych zaś wyznaczeni przez niego nauczyciele. Moimi pierwszymi nauczycielami byli dwaj seminarzyści, Ponomarenko i Krestowski, którzy po ukończeniu seminarium duchownego, w oczekiwaniu na objęcie funkcji kapelanów wojskowych, służyli jako diakoni w miejscowej katedrze. Lekcji udzielał mi również doktor Sokołów. Ponomarenko uczył mnie geografii i historii, Krestowski – katechizmu i rosyjskiego, Sokołów – anatomii i fizjologii; matematyki oraz pozostałych przedmiotów uczył mnie sam dziekan. Bardzo poważnie zabrałem się do nauki. Mimo że byłem wybitnie uzdolniony i nie miałem żadnych trudności w uczeniu się, to ledwo znajdowałem czas na przygotowanie się do tylu lekcji i rzadko potrafiłem znaleźć wolną chwilę. Bardzo czasochłonne okazało się samo chodzenie od domu jednego nauczyciela do drugiego, ponieważ mieszkali oni w różnych częściach miasta. Szczególnie długa była droga do domu Sokołowa, który mieszkał w szpitalu wojskowym w forcie Czarmak, cztery czy pięć kilometrów za miastem. Moja rodzina chciała najpierw, żebym został księdzem, ale Ojciec Borsz miał bardzo specyficzny pogląd na temat tego, jaki powinien być prawdziwy ksiądz. Według niego, ksiądz powinien nie tylko sprawować opiekę nad duszami swoich owieczek, lecz także wiedzieć wszystko o chorobach ich ciała i o tym, jak je leczyć. W jego pojęciu obowiązki księdza powinny łączyć się z obowiązkami lekarza. – Tak jak lekarz, który nie ma dostępu do duszy swojego pacjenta, nie jest w stanie naprawdę mu pomóc – mówił – tak samo nie można być dobrym księdzem, jeśli jednocześnie nie jest się lekarzem, ponieważ ciało i dusza są wzajemnie połączone. Często nie udaje się wyleczyć ciała dlatego, że przyczyna choroby znajduje się w duszy i vice versa. Uważał, że powinienem zdobyć wykształcenie medyczne, ale nie w sposób tradycyjny, lecz tak, jak on je pojmował, to znaczy stawiając sobie za cel stanie się lekarzem ciała i spowiednikiem duszy. Mnie jednak pociągało życie całkiem odmienne. Mając już od wczesnego dzieciństwa upodobanie do budowania najprzeróżniejszych przedmiotów, marzyłem o specjalizacji technicznej. Ponieważ nie podjęto jeszcze ostatecznej decyzji w sprawie mojej przyszłej drogi życiowej, przygotowywałem się zarówno do pełnienia roli księdza, jak i lekarza; tym bardziej że w obu wypadkach niektóre przedmioty obowiązkowe pokrywały się. Potem wszystko potoczyło się samo i dzięki moim zdolnościom mogłem się kształcić w obu kierunkach. Znajdowałem nawet czas na czytanie różnych książek podarowanych mi przez Ojca Borsza, a także innych prac, które po prostu wpadły mi w ręce. Ojciec dziekan intensywnie pracował ze mną nad przedmiotami, których podjął się mnie nauczyć. Często po zakończeniu lekcji pozwalał mi zostać; częstował mnie wówczas herbatą i czasami prosił, żebym zaśpiewał kilka skomponowanych ostatnio przez niego kantyków, tak by mógł sprawdzić, czy są dobrze rozpisane na głosy. Podczas tych częstych i przeciągających się wizyt prowadził ze mną długie rozmowy na temat zakończonych właśnie lekcji lub też o całkiem abstrakcyjnych sprawach; stopniowo nasze stosunki ułożyły się w taki sposób, że zaczęliśmy rozmawiać jak równy z równym. Szybko się z nim oswoiłem i zniknęła moja początkowa nieśmiałość. Mimo całego szacunku, jakim go darzyłem, czasami jednak zapominałem się i podejmowałem z nim dyskusję. Nie żywił z tego powodu najmniejszej urazy, lecz – jak teraz rozumiem – nawet go to cieszyło. W rozmowach ze mną często podejmował temat seksu. Któregoś dnia powiedział mi na temat pożądania seksualnego, co następuje: -Jeśli młodzieniec choć raz zaspokoi to pożądanie przed osiągnięciem dojrzałości, to spotka go to samo, co spotkało biblijnego Ezawa, który za miskę soczewicy sprzedał swoje pierworództwo, czyli cały swój dorobek życiowy; jeśli młodzieniec choć raz ulegnie tej pokusie, straci na całe życie możliwość stania się wartościowym człowiekiem. Zaspokojenie pożądania przed osiągnięciem dojrzałości przypomina wlewanie alkoholu do mollawalskiego madżaru [Mollawali to mała miejscowość położona na południe od Karsu, a madżar to rodzaj bardzo młodego, nie sfermentowanego jeszcze wina (moszczu winnego)]. Tak jak z madżaru, do którego dodano choćby tylko kroplę alkoholu, nigdy nie otrzyma się wina, lecz jedynie ocet, tak samo zaspokojenie pożądania przed osiągnięciem dojrzałości powoduje, że młodzieniec zamienia się w potwora. Ale gdy dorośnie, może już robić wszystko, na co tylko ma ochotę; tak samo rzecz się ma z madżarem: gdy zamieni się w wino, można dolać do niego dowolną ilość alkoholu. Nie tylko nie zepsuje to wina, lecz dzięki temu, wedle upodobania, można zwiększyć jego moc. Ojciec Borsz miał bardzo osobliwą koncepcję świata i człowieka. Jego poglądy na temat człowieka i celu ludzkiej egzystencji różniły się diametralnie od poglądów jego otoczenia i od wszystkiego, co słyszałem lub przeczytałem na ten temat. Przytoczę tutaj kilka jego myśli, które odzwierciedlają to, jak pojmował rolę człowieka i czego od niego oczekiwał. Zwykł mówić: – Do momentu osiągnięcia dojrzałości człowiek nie odpowiada za swoje czyny, obojętne, czy są one dobre, czy złe, dobrowolne czy bezwiedne; odpowiedzialność ponoszą jedynie ludzie, którzy świadomie lub wskutek przypadkowych okoliczności podjęli się przygotowania go do odpowiedzialnego życia. Dla każdej istoty ludzkiej, kobiety lub mężczyzny, młodość to okres przeznaczony na rozwój zarodka poczętego w łonie matki, aż do osiągnięcia tak zwanej pełnej dojrzałości. Od tej chwili, czyli od momentu, gdy ów proces rozwoju dobiegnie końca, człowiek staje się osobiście odpowiedzialny za wszystkie swoje dobrowolne oraz mimowolne przejawy. Zgodnie z prawami przyrody, wyjaśnionymi i sprawdzonymi dzięki wielowiekowym obserwacjom prowadzonym przez ludzi czystego rozumu, wspomniany proces rozwoju, w zależności od warunków geograficznych panujących w miejscu narodzin i kształtowania się danej osoby, ustaje u mężczyzn między dwudziestym a dwudziestym trzecim, zaś u kobiet między piętnastym a dziewiętnastym rokiem życia. Jak to wyjaśnili mędrcy żyjący w minionych epokach, owe grupy wiekowe ustanowiła, zgodnie z prawem, sama przyroda w celu umożliwienia człowiekowi osiągnięcia niezależnego bycia; bycia, na którym ciąży osobista odpowiedzialność za wszystkie przejawy danej osoby. Niestety w dzisiejszych czasach prawie nikt nie zdaje sobie z tego sprawy, czego powodem, moim zdaniem, jest przede wszystkim lekceważenie we współczesnym systemie edukacji spraw seksu, które odgrywają przecież najważniejszą rolę w życiu każdego człowieka. Co się tyczy odpowiedzialności ponoszonej za własne czyny, to choć na pierwszy rzut oka może wydawać się to dziwne, większość ludzi współczesnych, którzy osiągnęli lub nawet przekroczyli wiek dojrzewania, okazuje brak jakiejkolwiek odpowiedzialności za swoje przejawy, co zresztą, według mnie, jest w pełni zgodne z prawem. Jedną z głównych przyczyn istnienia owej absurdalnej sytuacji jest fakt, że większość ludzi współczesnych cierpi w tym wieku na brak odpowiedniego typu osoby płci przeciwnej, niezbędnej – zgodnie z prawem – do pełnego rozwoju własnego typu, który z przyczyn od nich niezależnych, wynikających z tak zwanych Wielkich Praw, jest sam w sobie “czymś nie dokończonym". W tym wieku osoba, która nie ma w pobliżu przedstawiciela odpowiedniego typu płci przeciwnej – niezbędnego do pełnego rozwoju swojego nie w pełni rozwiniętego typu – tak samo podlega prawom natury i musi zaspokoić swoje potrzeby seksualne. Nawiązując kontakt z typem nie odpowiadającym własnemu typowi i podlegając prawu polaryzacji oraz, do pewnego stopnia, wpływowi tego nieodpowiedniego typu, traci ona mimowolnie i niepostrzeżenie prawie wszystkie typowe przejawy swojej indywidualności. Dlatego właśnie jest niezbędne, aby w procesie odpowiedzialnego życia każdy miał obok siebie osobę płci przeciwnej odpowiedniego typu, tak by pod każdym względem móc wzajemnie się dopełniać. Tę bezwzględną konieczność, wśród wielu innych, dogłębnie i opatrznościowo pojęli nasi odlegli przodkowie prawie we wszystkich minionych epokach; chcąc więc zapewnić warunki umożliwiające mniej więcej normalną egzystencję zbiorową, uważali oni za swoje najważniejsze zadanie jak najdokładniejszy i najlepszy dobór typów z przeciwnych płci. Większość dawnych narodów miała nawet zwyczaj dobierania w pary osób należących do płci przeciwnych – innymi słowy: zaręczyn – kiedy chłopiec ukończył siedem lat, a dziewczynka rok. Od tej chwili obowiązkiem obu rodzin przyszłej, tak wcześnie zaręczonej pary było dopilnowanie, by wszystkie nawyki wykształcone u młodych w trakcie dorastania, na przykład skłonności, upodobania, gusty itp., wzajemnie sobie odpowiadały. Równie dobrze przypominam sobie następujące słowa Ojca dziekana: – Aby człowiek po osiągnięciu odpowiedzialnego wieku okazał się prawdziwym człowiekiem, a nie pasożytem, jego edukacja musi bezwzględnie opierać się na dziesięciu następujących zasadach, które należy wpajać dziecku już od najwcześniejszych lat: Oczekiwanie kary za nieposłuszeństwo. Nadzieja na otrzymanie nagrody, tylko jeśli się na nią zasłużyło. Miłość do Boga – ale obojętność wobec świętych. Wyrzuty sumienia z powodu znęcania się nad zwierzętami. Obawa przed przysporzeniem zmartwień rodzicom i nauczycielom. Brak lęku przed diabłem, wężami i myszami. Radość z zadowalania się tym, co się ma. Smutek z powodu utraty życzliwości innych. Cierpliwe znoszenie bólu i głodu. Dążenie do tego, żeby wcześnie zacząć zarabiać na życie. Ku memu wielkiemu zmartwieniu nie było mi dane towarzyszyć temu godnemu i tak niezwykłemu jak na nasze czasy człowiekowi w ostatnich dniach jego życia; nie mogłem więc oddać ostatniej ziemskiej posługi mojemu niezapomnianemu wychowawcy, który stał się moim drugim ojcem. Pewnej niedzieli, wiele lat po jego śmierci, księża i parafianie Katedry Wojskowej w Karsie okazali wielkie zdziwienie i ciekawość, kiedy jakiś zupełnie nie znany w ich okolicy człowiek zamówił mszę żałobną, którą odprawiono nad samotnym i opuszczonym grobem – jedynym znajdującym się w obrębie katedry. Następnie ludzie widzieli, jak ów nieznajomy z trudem powstrzymał łzy i hojnie wynagrodziwszy księdza, nie patrząc na nikogo, kazał woźnicy odwieźć się na stację. Spoczywaj w pokoju, drogi Nauczycielu! Nie wiem, czy spełniłem lub spełniam Twoje marzenia, ale wiem, że ani razu nie złamałem żadnego z otrzymanych od Ciebie przykazań. Wstecz / Spis Treści / Dalej Bogaczewski Bogaczewski, czyli Ojciec Ewlissi, do dzisiejszego dnia cieszy się dobrym zdrowiem. Szczęśliwy los pozwolił mu zostać zastępcą opata głównego klasztoru Braci Esseńskich, położonego na wybrzeżu Morza Martwego. Przypuszcza się, że bractwo to powstało dwanaście wieków przed narodzinami Chrystusa i ponoć właśnie w tym zakonie Jezus Chrystus otrzymał pierwsze wtajemniczenie. Moje pierwsze spotkanie z Bogaczewskim, czyli Ojcem Ewlissi, miało miejsce, kiedy był jeszcze bardzo młody i po ukończeniu Rosyjskiego Seminarium Duchownego, oczekując na święcenia kapłańskie, został diakonem w Katedrze Wojskowej w Karsie. Wkrótce po przyjeździe do Karsu, za namową mojego pierwszego wychowawcy, dziekana Borsza, Bogaczewski zastąpił innego kandydata na księdza, mojego nauczyciela Krestowskiego, którego kilka tygodni wcześniej mianowano kapelanem pułku stacjonującego gdzieś na terenie Polski. Bogaczewski przejął wówczas jego funkcje w miejscowej katedrze. Okazał się on niezwykle miłym i towarzyskim człowiekiem; szybko zdobył zaufanie całego duchowieństwa, nawet Ponomarenki, także kandydata na księdza, człowieka szorstkiego, gbura w pełnym tego słowa znaczeniu, będącego w stanie wojny ze wszystkimi. Ale jego stosunki z Bogaczewskim układały się tak dobrze, że zamieszkali we wspólnym mieszkaniu, położonym w pobliżu ogrodów miejskich, niedaleko posterunku wojskowej straży pożarnej. Mimo że byłem wtedy jeszcze bardzo młody, od razu zaprzyjaźniłem się z Bogaczewskim. W wolnych chwilach często go odwiedzałem, a kiedy po południu miałem z nim lekcje, wielokrotnie zostawałem po ich zakończeniu, żeby się przygotować do innych zajęć lub przysłuchiwać jego rozmowom z Ponomarenką i różnymi znajomymi, którzy nieustannie go odwiedzali. Czasami pomagałem im w prostych zajęciach domowych. Częstymi gośćmi Bogaczewskiego byli inżynier wojskowy Wsiesławski, jego rodak, a także oficer artylerii i pirotechnik Kuźmin. Usadowieni wokół samowara, dyskutowali “o wszystkim i o niczym". Ponieważ w tamtym czasie czytałem wiele greckich, ormiańskich i rosyjskich książek o najrozmaitszej tematyce i interesowałem się wieloma sprawami, zawsze bardzo uważnie przysłuchiwałem się rozmowom Bogaczewskiego i jego kolegów, jednakże ze względu na młody wiek nigdy nie włączałem się do dyskusji. Ich opinie były dla mnie miarodajne i z racji ich wyższego wykształcenia darzyłem tych mężczyzn wielkim szacunkiem. Co więcej, to właśnie owe rozmowy i dyskusje prowadzone przez gości mojego nauczyciela Bogaczewskiego, a służące zabijaniu czasu w monotonnym życiu bardzo nieciekawego i położonego z dala od wszystkiego Karsu, rozbudziły we mnie trwałe zamiłowanie do rozważań abstrakcyjnych. Ponieważ owo zamiłowanie pozostawiło ślad na całej mojej późniejszej egzystencji i odegrało ważną rolę w moim życiu, a także dlatego, że wydarzenia, które je rozbudziły, miały miejsce w okresie, z którego pochodzą moje wspomnienia o Bogaczewskim, zatrzymam się nad nimi trochę dłużej. Pewnego razu w trakcie jednej z tych rozmów rozgorzała dyskusja na temat spirytyzmu i wirujących stolików, którymi wówczas wszyscy się pasjonowali. Inżynier wojskowy twierdził, iż to zjawisko jest dziełem uczestniczących w nim duchów. Pozostali przeczyli temu, tłumacząc je innymi siłami natury: magnetyzmem, siłą przyciągania, autosugestią itd. Nikt jednak nie podważał istnienia samego faktu. Jak zwykle przysłuchiwałem się wszystkiemu uważnie i każda wyrażona opinia budziła moje zainteresowanie. Mimo że przeczytałem już wiele książek “o wszystkim i o niczym", to po raz pierwszy zetknąłem się z tym zagadnieniem. Ta rozmowa o spirytyzmie wywarła na mnie szczególnie silne wrażenie, ponieważ miała miejsce wkrótce po śmierci mojej ulubionej siostry; ciągle jeszcze byłem pogrążony w bólu i nie potrafiłem się pozbierać. Często wówczas o niej myślałem i mimowolnie rodziły się we mnie pytania na temat śmierci i życia pozagrobowego. To, o czym mówiono tamtego wieczora, brzmiało jak odpowiedź na moje myśli i na nieświadomie powstające we mnie pytania, które domagały się odzewu. W rezultacie dyskusji postanowiono urządzić eksperyment ze stołem. Potrzebny był do tego stół o trzech nogach, dokładnie taki, jaki znajdował się w rogu pokoju; ale inżynier wojskowy, specjalista od tego rodzaju doświadczeń, nie zgodził się go użyć, ponieważ wbite były w niego gwoździe. Wyjaśnił, że w stole nie może być ani odrobiny żelaza; wysłano mnie więc do sąsiada, który był fotografem, abym się wypytał, czy ma odpowiedni stół. Ponieważ okazało się, że ma, przyniosłem go ze sobą. Działo się to wieczorem. Zamknąwszy drzwi i przyciemniwszy światło, wszyscy zasiedliśmy wokół stołu, a następnie w określony sposób położyliśmy na nim ręce i czekaliśmy. Niezawodnie, po upływie dwudziestu minut, nasz stół zaczął się ruszać, a kiedy inżynier zapytał go o wiek każdego z obecnych, wystukał odpowiednią liczbę jedną z nóg. W jaki sposób i dlaczego stół wystukiwał te liczby, było to dla mnie rzeczą niezrozumiałą. Nie próbowałem nawet niczego sobie wyjaśnić – tak silne było wrażenie rozległych i nieznanych obszarów, które w tamtej chwili się przede mną otworzyły. To, co usłyszałem i zobaczyłem, wstrząsnęło mną do tego stopnia, że po powrocie do domu rozmyślałem nad tym przez całą noc i jeszcze następnego rana; postanowiłem nawet poruszyć ten temat w trakcie lekcji z Ojcem Borszem. Tak też uczyniłem i opowiedziałem mu o rozmowie oraz o eksperymencie, który przeprowadziliśmy poprzedniego wieczora. – To wszystko bzdury – odpowiedział mój pierwszy wychowawca. – Nie myśl już o tym ani się tym nie przejmuj, ucz się tylko tego, co ci będzie potrzebne do prowadzenia znośnej egzystencji. Nie mógł się jednak oprzeć i dodał: – Chodź tu moja główko czosnku – to było jego ulubione powiedzenie. – Pomyśl! Jeśli duchy naprawdę potrafią stukać nogą od stołu, to znaczy, że dysponują pewną siłą fizyczną. I jeśli tak jest, to dlaczego uciekają się do tak idiotycznych i, co więcej, skomplikowanych metod komunikowania się z ludźmi, jak stukanie nogą od stołu? Z pewnością mogłyby przekazać wszystko, co chcą powiedzieć, przez dotyk albo w jakiś inny sposób! Mimo że ceniłem sobie opinię mojego starego wychowawcy, nie mogłem jednak bezkrytycznie przyjąć jego kategoryczne; odpowiedzi, tym bardziej że wydawało mi się, iż mój młodszy nauczyciel i jego przyjaciel, którzy ukończyli seminarium i inne szkoły wyższe, mogą wiedzieć więcej o niektórych rzeczach niż starzec, który uczęszczał na studia w czasach, kiedy nauka nie stała jeszcze na tak wysokim poziomie. A zatem, pomimo szacunku dla starego dziekana, jego poglądy na pewne tematy dotyczące materii wyższych budziły moje wątpliwości. Moje pytanie pozostało więc bez odpowiedzi. Próbowałem je rozwiązać czytając książki, które dostałem od Bogaczewskiego, od dziekana i innych. Jednakże moje studia nie pozwalały mi zbyt długo zastanawiać się nad tematami nie związanymi z nimi; po pewnym czasie zapomniałem o całej sprawie i więcej już do niej nie wracałem. Czas upływał. Moja praca z Bogaczewskim i innymi nauczycielami stała się bardzo intensywna i tylko sporadycznie, podczas świąt, odwiedzałem wuja w Aleksandropolu, gdzie miałem wielu przyjaciół. Jeździłem tam także, żeby zarobić trochę pieniędzy. Nieustannie potrzebowałem pieniędzy na osobiste wydatki, ubrania, książki itp., a od czasu do czasu również po to, by pomóc komuś z rodziny, kto właśnie znalazł się w potrzebie. Jeździłem pracować do Aleksandropola, ponieważ wszyscy znali mnie tam jako “majster-klepkę" i zawsze mnie proszono, żebym coś zrobił albo naprawił. Jednemu klientowi naprawiałem zamek, drugiemu reperowałem zegarek, trzeciemu budowałem specjalny piec ciosany z miejscowego kamienia, a jeszcze innemu haftowałem poduszkę potrzebną do wyprawy panny młodej albo do ozdobienia salonu. Krótko mówiąc, miałem tam ogromną klientelę i pełno pracy, za którą, jak na tamte czasy, bardzo dobrze mi płacono. Innym powodem moich wyjazdów do Aleksandropola było to, że w Karsie utrzymywałem kontakty z ludźmi należącymi, podług mego młodzieńczego rozumienia, do “uczonych" i “wyższych" kręgów i nie chciałem, żeby uważali mnie oni za rzemieślnika albo podejrzewali, że moja rodzina nie ma pieniędzy i że zmuszony jestem zarabiać na siebie jako prosty robotnik. W owym czasie tego typu rzeczy głęboko raniły moją pychę. Jak zwykle spędzałem więc Wielkanoc w Aleksandropolu, oddalonym tylko sto kilometrów od Karsu. Zatrzymałem się u rodziny wuja, do którego byłem bardzo przywiązany i który zawsze traktował mnie jak swojego ulubieńca. Drugiego dnia pobytu moja ciotka w trakcie obiadu powiedziała do mnie: – Słuchaj, uważaj, żeby nic ci się nie stało. Byłem zaskoczony. Cóż takiego miałoby mi się przydarzyć? Spytałem ją, co ma na myśli. – Sama chyba w to nie wierzę – odpowiedziała – ale część przepowiedni na twój temat już się sprawdziła i obawiam się, że reszta też może się sprawdzić. Następnie opowiedziała mi następującą historię: Jak każdego roku, tak i tym razem z nadejściem zimy pojawił się w Aleksandropolu pomyleniec Eung-Aszok Mardiross. Z jakiegoś powodu ciotce przyszło do głowy, żeby wezwać tego wróżbitę do siebie i poprosić, żeby przepowiedział moją przyszłość. Spośród wielu rzeczy, które zgodnie z jego proroctwem mnie oczekiwały, niektóre, zdaniem ciotki, już się wypełniły. Przytoczyła następnie pewne zdarzenia, które rzeczywiście przytrafiły mi się w tym czasie. – Ale dzięki Bogu – kontynuowała – dwie rzeczy jeszcze cię nie spotkały: jedna, że będziesz miał duży ropień na prawym boku, druga, że grozi ci poważny wypadek z bronią palną. Musisz więc bardzo uważać, jeśli usłyszysz jakąś strzelaninę – zakończyła ciotka, podkreślając, że chociaż nie wierzy temu obłąkańcowi, to na wszelki wypadek lepiej jest zachować ostrożność. Byłem bardzo zaskoczony tym, co mi powiedziała, ponieważ dwa miesiące wcześniej na moim prawym boku rzeczywiście pojawił się ropień, którego wyleczenie zajęło miesiąc. Prawie codziennie chodziłem wówczas do szpitala wojskowego, żeby zmieniać opatrunek. Nawet w domu nikomu o tym nie powiedziałem, jak więc ciotka, która mieszkała daleko, mogła się o tym dowiedzieć? Nie przywiązywałem jednak znaczenia do jej opowieści, ponieważ nie wierzyłem w żadne tego rodzaju wróżby; wkrótce więc zapomniałem o przepowiedni. W Aleksandropolu miałem przyjaciela, który nazywał się Fatinow. Jego kolegą był Gorbakun, syn dowódcy pułku z Baku, stacjonującego w pobliżu dzielnicy greckiej. Mniej więcej tydzień po tym, jak usłyszałem opowieść ciotki, Fatinow zaprosił swojego przyjaciela i mnie na polowanie na dzikie kaczki. Na miejsce polowania wybrali jezioro Alagheuz, położone u stóp góry o tej samej nazwie. Zgodziłem się do nich dołączyć, myśląc, iż będzie to wyśmienita okazja, żeby trochę wypocząć. Byłem naprawdę przemęczony, ponieważ bez wytchnienia studiowałem wtedy pasjonujące książki o neuropatologii. Ponadto, już od wczesnego dzieciństwa bardzo lubiłem polować. Pewnego razu, kiedy miałem zaledwie sześć lat, bez pozwolenia ojca wziąłem jego strzelbę i zacząłem strzelać do wróbli; i chociaż pierwszy strzał powalił mnie na ziemię, nie tylko się nie zniechęciłem, ale wręcz przeciwnie, nabrałem jeszcze większego zapału do polowania. Oczywiście natychmiast odebrano mi strzelbę i powieszono ją tak wysoko, żebym nie mógł do niej dosięgnąć. Ja jednak z łusek wystrzelonych naboi zrobiłem sobie drugą, którą ładowałem tekturowymi kulami do mojego karabinu-zabawki. Owa strzelba po załadowaniu jej małym ołowianym pociskiem trafiała nie gorzej niż prawdziwa i szybko stała się artykułem tak poszukiwanym przez moich kolegów, że zacząłem zbierać od nich zamówienia na broń palną własnej produkcji; uchodząc więc za świetnego rusznikarza, zarabiałem wtedy niezłe pieniądze. Dwa dni później Fatinow z przyjacielem przyszli po mnie do domu i razem wyi uszyliśmy na polowanie. Ponieważ musieliśmy przejść dwadzieścia kilometrów, wyszliśmy o świcie, tak by bez pośpiechu dotrzeć wieczorem na miejsce i następnego dnia wcześnie rano zaczaić się na wzlatujące w górę kaczki. Było nas czterech, ponieważ dołączył do nas ordynans ojca Gorbakuna. Każdy z nas niósł karabin, a Gorbakun miał nawet służbową strzelbę. Zgodnie z planem dotarliśmy do jeziora, następnie rozpaliliśmy ogień, zjedliśmy kolację, zbudowaliśmy szałas i położyliśmy się spać. Zbudziwszy się przed świtem, każdy z nas miał obserwować inny brzeg jeziora, czekając na pojawienie się ptaków. Na lewo ode mnie usadowił się ze swoją strzelbą Gorbakun, który wypalił do pierwszej wzbijającej się w powietrze kaczki, kiedy ta znajdowała się jeszcze bardzo nisko, i kula trafiła prosto w moją nogę. Na szczęście przeleciała na wylot, omijając kość. To oczywiście popsuło całe polowanie. Moja noga obficie krwawiła i zaczęła mnie boleć. Ponieważ nie byłem w stanie iść, koledzy musieli zanieść mnie do samego domu na zrobionych ze strzelb prowizorycznych noszach. W domu rana szybko się zagoiła, ponieważ uszkodzone były jedynie mięśnie. Ale jeszcze długo potem utykałem. Zbieżność tego wypadku z przepowiednią miejscowego wróżbity skłoniła mnie do intensywnego myślenia. W trakcie późniejszej wizyty w domu mojego wuja dowiedziałem się, że Eung-Aszok Mardiross jest znowu w okolicy, i poprosiłem ciotkę, żeby po niego posłała. Tak też się stało. Wróżbita był wysoki, szczupły i miał przygasłe oczy; poruszał się jak pomyleniec, nerwowo i bezładnie. Wzdrygał się od czasu do czasu i bez przerwy palił papierosy. Bez wątpienia był to człowiek bardzo schorowany. Przepowiadał przyszłość w następujący sposób: Zasiadał przed dwoma zapalonymi świecami, podnosił kciuk na wysokość oczu i tak długo wpatrywał się w paznokieć, aż zapadał w rodzaj drzemki. Następnie opowiadał, co zobaczył w paznokciu, opisując najpierw ubranie danej osoby, a potem, co się jej przydarzy. Jeśli przepowiadał przyszłość kogoś z nieobecnych, pytał wpierw o imię osoby, następnie o szczegółowy opis jej twarzy, przybliżone miejsce zamieszkania i, jeśli to było możliwe, o wiek. Tym razem znowu przepowiedział moją przyszłość i z pewnością któregoś dnia opowiem o tym, jak owe przepowiednie się sprawdziły. Tego samego lata zetknąłem się w Aleksandropolu z jeszcze jednym zjawiskiem, którego nie byłem w stanie wówczas pojąć. Na wprost domu mojego wuja znajdował się pusty plac z małym topolowym gajem pośrodku. Lubiłem to miejsce i często chodziłem tam poczytać albo nad czymś popracować. Na placu bawiła się dzieciarnia z całego miasta. Można było tam spotkać dzieci wszystkich kolorów i ras: Ormian, Greków, Kurdów i Tatarów. Robiły potworny hałas i zamieszanie, co jednakże nigdy nie przeszkadzało mi w pracy. Pewnego razu zasiadłem pod topolami i zająłem się pracą zamówioną przez mojego sąsiada na wesele jego siostrzenicy, zaplanowane na następny dzień. Moje zadanie polegało na narysowaniu monogramu na tarczy, która miała zawisnąć nad drzwiami jego domu; na monogram składały się inicjały jego siostrzenicy i jej przyszłego męża. Oprócz tego musiałem zmieścić na tarczy także datę tego wydarzenia. Tak się dzieje, że niektóre silne wrażenia wbijają się człowiekowi głęboko w pamięć. Jeszcze dzisiaj pamiętam, jak łamałem sobie głowę, żeby znaleźć najlepsze miejsce na cyfry składające się na rok 1888. Byłem całkowicie pogrążony w pracy, kiedy usłyszałem rozpaczliwy krzyk. Podskoczyłem przekonany, że coś stało się któremuś z bawiących się dzieci. Pobiegłem w ich kierunku i zobaczyłem następującą scenę: W środku narysowanego na ziemi koła stał mały zaszlochany i dziwnie poruszający się chłopczyk; reszta dzieci ustawiła się w pewnej odległości, robiąc sobie z niego żarty. Nic z tego nie rozumiałem i poprosiłem o wyjaśnienie. Dowiedziałem się, że stojący w środku chłopiec to Jezyda i że narysowano wokół niego koło, z którego nie będzie mógł się wydostać dopóty, dopóki ktoś tego koła nie zetrze. Dziecko rzeczywiście próbowało z całych sił wydostać się z magicznego kręgu, ale wszystkie jego wysiłki spełzały na niczym. Podbiegłem więc do niego i szybko starłem fragment koła; on wtedy natychmiast wyskoczył na zewnątrz i uciekł najszybciej jak potrafił. Wprawiło mnie to w takie osłupienie, że stałem jak zaczarowany aż do chwili, gdy odzyskałem w końcu normalną zdolność myślenia. Mimo że w przeszłości dochodziły mnie słuchy o Jezydach, nigdy jednak nie budzili oni mojego zainteresowania; ale to zdumiewające zdarzenie, które zobaczyłem na własne oczy, zmusiło mnie teraz do poważnego zastanowienia się nad tą sprawą. Rozejrzawszy się i zobaczywszy, że chłopcy wrócili do zabawy, pogrążony w myślach poszedłem na swoje miejsce i ponownie zabrałem się do pracy nad monogramem; choć szła mi ona opornie, za wszelką cenę musiałem ją skończyć jeszcze tego samego dnia. Jezydzi to sekta mieszkająca na Zakaukaziu, głównie w okolicy góry Ararat. Czasami nazywa się ich czcicielami diabla. Wiele lat po opisanym wydarzeniu sprawdziłem to zjawisko doświadczalnie i odkryłem, że rzeczywiście, jeśli wokół Jezydy zakreśli się koło, to nie jest on w stanie się z niego wydostać siłą własnej woli. Wewnątrz okręgu porusza się swobodnie i im większe koło, tym większy jest zasięg jego ruchu, ale w żaden sposób nie może się z niego wydostać. Jakaś dziwna siła, znacznie przekraczająca jego własną moc, trzyma go w środku. Mimo że jestem silny, sam nie potrafiłem wyciągnąć z koła słabej kobiety; potrzebny był do tego drugi równie silny mężczyzna. Jezyda, siłą wyciągnięty z koła, natychmiast zapada w stan nazywany katalepsją, który ustaje w chwili, gdy znowu znajdzie się w środku okręgu. Jeśli jednak nie przyprowadzi się go z powrotem do środka, to powraca do normalnego stanu dopiero – jak to stwierdziliśmy – po trzynastu albo dwudziestu jeden godzinach. Nie istnieje żaden inny sposób na przywrócenie go do normalnego stanu. Przynajmniej ani mnie, ani moim kolegom to się nie udało, mimo że mieliśmy do dyspozycji wszystkie znane współczesnej nauce o hipnozie środki, służące wyprowadzeniu ludzi ze stanu katalepsji. Jedynie ich kapłani potrafili temu przeciwdziałać za pomocą pewnych krótkich inkantacji. Skończywszy i jeszcze tego samego wieczoru dostarczywszy wspomnianą tarczę, udałem się do dzielnicy rosyjskiej, w której mieszkała większość moich przyjaciół i znajomych. Miałem nadzieję, że pomogą mi oni zrozumieć to dziwne zjawisko. W dzielnicy rosyjskiej mieszkała cała miejscowa inteligencja. Powinienem tutaj wspomnieć, że już od ósmego roku życia, na skutek różnych okoliczności, zarówno w Aleksandropolu, jak i w Karsie miałem o wiele starszych ode mnie przyjaciół, którzy należeli do rodzin o wyższym statusie społecznym niż moja. W greckiej części Aleksandropola, gdzie uprzednio mieszkali moi rodzice, nie miałem żadnych przyjaciół. Wszyscy oni mieszkali w dzielnicy rosyjskiej położonej na drugim krańcu miasta i byli dziećmi oficerów, urzędników oraz duchowieństwa. Często ich odwiedzałem i dzięki temu, że poznawałem ich rodziny, stopniowo otworzyły się przede mną drzwi prawie wszystkich domów tej dzielnicy. Pamiętam, że pierwszą osobą, z którą rozmawiałem na temat owego tak zdumiewającego dla mnie zjawiska, był o wiele starszy wiekiem, mój bliski przyjaciel Ananiew. Nie pozwolił mi nawet dokończyć tego, co chciałem powiedzieć, i przerywając mi, autorytatywnie stwierdził: – Ci chłopcy po prostu wykorzystali twoją łatwowierność. Nabrali cię i zrobili z ciebie głupka. Spójrz lepiej na to cudo! – dodał wybiegając do drugiego pokoju, z którego wrócił po chwili w nowiutkim mundurze (niedawno został mianowany urzędnikiem pocztowym). Następnie zaproponował, żebyśmy poszli razem do miejskiego ogrodu. Wymigałem się brakiem czasu i poszedłem odwiedzić Pawiowa, który mieszkał na tej samej ulicy. Urzędnik skarbowy Pawłów był z natury człowiekiem porządnym, który nie stronił jednak od alkoholu. W jego domu znajdowali się wtedy: Ojciec Maksym – diakon kościoła w warowni, oficer artylerii Artemin, kapitan Terentiew, nauczyciel Stolmach i dwie inne osoby, które znałem bardzo słabo. Pili właśnie wódkę i kiedy wszedłem, poczęstowali mnie pełnym kieliszkiem i poprosili, żebym do nich dołączył. Muszę się przyznać, że w tym samym roku zacząłem już pić – co prawda niedużo – i nigdy nie odmawiałem, gdy proponowano mi alkohol. Początek temu dało pewne wydarzenie w Karsie. Któregoś ranka, bardzo zmęczony całonocną nauką, zamierzałem właśnie się położyć, gdy niespodziewanie w drzwiach pojawił się żołnierz z wezwaniem dla mnie do stawienia się w katedrze. W jednym z fortów miano odprawić tego dnia nabożeństwo – nie pamiętam już w czyjej intencji – i w ostatniej chwili postanowiono włączyć do niego chór; tak więc po całym mieście rozesłano pomocników i ordynansów z wezwaniami dla chórzystów. Strome podejście prowadzące do fortu i samo nabożeństwo tak mnie zmęczyły po nie przespanej nocy, że z trudem stałem na nogach. Po nabożeństwie wydano obiad dla zaproszonych gości. Członkowie chóru zasiedli przy specjalnie przygotowanym dla nich stole. Zobaczywszy, jak bardzo jestem osłabiony, kierownik chóru – człowiek trunkowy – nakłonił mnie do wypicia małego kieliszka wódki. I rzeczywiście od razu poczułem się o wiele lepiej, a po kolejnym kieliszku odzyskałem pełnię sił. Od tego czasu, zawsze kiedy byłem bardzo zmęczony albo zdenerwowany, wypijałem jeden lub dwa, a czasami nawet trzy małe kieliszki. Również wspomnianego wieczoru wypiłem jeden kieliszek z moimi przyjaciółmi, ale pomimo ich nalegań nie zgodziłem się wypić następnego. Przyjęcie dopiero się zaczęło, tak więc towarzystwo było jeszcze w miarę trzeźwe. Doskonale jednak wiedziałem, jak w tej wesołej gromadce będzie wyglądał ciąg dalszy: najpierw trunek uderzy do głowy Ojcu diakonowi, któremu wystarczy, żeby był tylko lekko podpity, a już z jakiegoś powodu zaczyna intonować modlitwę za spokój duszy wiernego, czcigodnego itd., świętej pamięci Aleksandra Pierwszego... Ale ujrzawszy, że ciągle jeszcze siedzi ponury, nie mogłem się powstrzymać i opowiedziałem mu o tym, co dzisiaj zobaczyłem. Moje słowa nie brzmiały jednak tak poważnie jak w czasie rozmowy z Ananiewem; tym razem mówiłem nawet trochę żartobliwie. Wszyscy uważnie i z wielkim zaciekawieniem mnie wysłuchali, a kiedy skończyłem opowieść, wyrazili kolejno swoje opinie. Najpierw zabrał głos kapitan, który powiedział, że sam widział ostatnio, jak żołnierze narysowali koło wokół stojącego Kurda, który niemalże z płaczem błagał ich, żeby je wytarli. I dopiero wówczas, gdy on sam, to znaczy kapitan, rozkazał jednemu z żołnierzy wytrzeć część okręgu, Kurd się w końcu wydostał. – Sądzę – dodał kapitan – że oni składają przysięgę, iż nigdy nie wyjdą z zamkniętego koła, i nie wychodzą z niego nie dlatego, że nie mogą, lecz dlatego, że nie chcą złamać przysięgi. – To są czciciele diabła – powiedział diakon – i w normalnych okolicznościach diabeł się do nich nie dobiera, bo to jego ludzie. Ponieważ jednak sam diabeł jest tylko podwładnym i z urzędu musi wszystkich obarczyć swoim jarzmem, tak więc – można by powiedzieć, że dla zachowania pozorów – ograniczył w ten sposób niezależność Jezydów, aby inni ludzie nie domyślili się, iż to jego słudzy – Dokładnie tak samo miała się sprawa z Filipem. Filip był posterunkowym, którego, z braku innego kandydata, niniejsze towarzystwo wysyłało czasami po papierosy i wódkę. Można zresztą stwierdzić, że ówczesna policja w najlepszym razie nadawała się do “rozśmieszania kotów". – Jeśli na przykład – kontynuował diakon – wywołam awanturę na ulicy, to obowiązkiem Filipa jest zaprowadzenie mnie na posterunek policji; i dla zachowania pozorów, by innym nie wydawało się to dziwne, tak właśnie postąpi, ale tuż za rogiem pozwoli mi odejść, nie omieszkając powiedzieć: “Wasza Wielmożność, proszę nie zapomnieć o małym napiwku..." Otóż, można by powiedzieć, że Szatan dokładnie tak samo postępuje ze swoimi sługami Jezydami. Nie wiem, czy wymyślił tę historię na poczekaniu, czy też była ona prawdziwa. Oficer artylerii powiedział, że nigdy nie słyszał o takim zjawisku i że według niego nic takiego nie ma prawa istnieć. Było mu przykro, że tacy inteligentni ludzie jak my nie tylko wierzą w cuda, ale jeszcze łamią sobie nad nimi głowę. Nauczyciel Stelmach odparł, że sam, przeciwnie, wierzy w zjawiska nadprzyrodzone i że jeśli nauka pozytywistyczna nie jest w stanie wyjaśnić jeszcze wielu rzeczy, to jest całkiem przekonany, iż już wkrótce nauka współczesna udowodni, że wszystkie tajemnice świata metafizyki mają przyczyny fizyczne. – Co się tyczy opisanego przez ciebie wydarzenia – kontynuował – sądzę, że jest to jedno ze zjawisk magnetycznych, które badają obecnie naukowcy z Nancy. Chciał jeszcze coś powiedzieć, gdy przerwał mu Pawłów wykrzykując: – Niech diabli wezmą tych wszystkich czcicieli diabła! Dajcie każdemu z nich pół butelki wódki, a wówczas żaden diabeł ich nie powstrzyma. Wypijmy za zdrowie Izakowa! (Izakow był właścicielem miejscowej bimbrowni.) Owe dyskusje nie tylko mnie nie uspokoiły, lecz wręcz przeciwnie, wychodząc z mieszkania Pawiowa jeszcze bardziej się zamyśliłem; jednocześnie pojawiły się we mnie wątpliwości co do ludzi, których dotychczas uważałem za wykształconych. Następnego dnia rano spotkałem przypadkowo doktora Iwanowa, głównego lekarza 39. Dywizji. Wezwano go do naszego sąsiada, Ormianina, i poproszono mnie, żebym służył choremu za tłumacza. Doktor Iwanów cieszył się dobrą reputacją wśród miejscowej ludności i miał wielu pacjentów. Znałem go dobrze, ponieważ często odwiedzał mojego wuja. Po zakończeniu wizyty u chorego sąsiada zapytałem go: – Wasza Ekscelencjo! – (Miał rangę generała.) – Proszę, niech mi pan wyjaśni, dlaczego Jezydzi nie mogą wydostać się z koła. – Masz na myśli tych czcicieli diabła? – spytał. – To po prostu histeria. – Histeria? – zapytałem. – Tak, histeria... – i zaczął pleść bzdury na temat histerii, z których potrafiłem zrozumieć jedynie, że histeria to histeria. O tym sam już dobrze wiedziałem, ponieważ w bibliotece szpitala wojskowego w Karsie nie było takiej książki o neuropatologii i psychologii, której bym nie przeczytał; pragnąc znaleźć w tych naukach wyjaśnienie zjawiska wirujących stolików, przeczytałem wszystkie książki bardzo uważnie, zatrzymując się prawie nad każdą linijką. Tak więc wiedziałem już, że histeria to histeria, jednakże chciałem dowiedzieć się czegoś więcej. Im bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, jak trudno jest znaleźć odpowiedź, tym bardziej zżerał mnie robak ciekawości. Przez kilka dni nie byłem sobą i niczym nie miałem ochoty się zająć. Tylko jedna myśl krążyła mi po głowie: “Gdzie leży prawda? W książkach i w tym, czego uczą mnie moi nauczyciele, czy też w stwierdzonych przeze mnie faktach?" Wkrótce potem miało miejsce inne zdarzenie, które wprawiło mnie w zupełne osłupienie. Pięć albo sześć dni po historii z Jezydą szedłem rano umyć się do fontanny. W tamtych okolicach istniał zwyczaj mycia się codziennie rano wodą ze źródła. Po drodze zobaczyłem na rogu ulicy grupę kobiet prowadzących bardzo ożywioną rozmowę. Podszedłem do nich i dowiedziałem się, co następuje: Ostatniej nocy w dzielnicy tatarskiej pojawił się gornach. Tak nazywano tam złego ducha, który korzysta z ciała niedawno zmarłego człowieka i przyjmując jego postać, dopuszcza się najrozmaitszych łajdactw, szczególnie w stosunku do wrogów nieboszczyka. Tym razem jeden z tych duchów pojawił się w ciele Tatara pochowanego poprzedniego dnia, syna Mariam Baczi. Wiadomość o śmierci i pogrzebie owego Tatara dotarła do mnie już wcześniej, ponieważ jego dom stał obok naszego dawnego domu, w którym mieszkała nasza rodzina przed wyjazdem do Karsu. Byłem tam poprzedniego dnia, żeby pobrać od lokatorów czynsz, ł przy tej okazji odwiedziłem kilku naszych tatarskich sąsiadów; widziałem więc, jak wynoszono zwłoki nieboszczyka. Znałem go dobrze, ponieważ często nas odwiedzał. Był to młody mężczyzna, który dopiero niedawno wstąpił do straży policyjnej. Kilka dni temu spadł z konia w czasie zawodów dżygitówki i, jak to się mówi, dostał “skrętu kiszek". Mimo że lekarz wojskowy Kulczewski, żeby “je wyprostować", przepisał mu całą szklankę rtęci, biedak zmarł i zgodnie z tatarskim zwyczajem został bardzo szybko pochowany. Właśnie wtedy, jak się wydaje, wszedł w jego ciało ów zły duch i próbował zaciągnąć je z powrotem do domu; ale przypadkowy świadek zaczął krzyczeć i podniósł alarm. Nie chcąc dopuścić do tego, by duch narobił dużej szkody, dobrzy sąsiedzi szybko poderżnęli gardło nieboszczykowi i zanieśli go z powrotem na cmentarz. Ponieważ zgodnie ze zwyczajem tatarskim trumnę najpierw zakopuje się płytko, przysypując ją trochę ziemią i często wkładając do środka jedzenie, wyznawcy religii chrześcijańskiej z tamtych rejonów wierzą, iż owe duchy wstępują wyłącznie w zwłoki Tatarów. Duchom trudno byłoby oddalić się z pochowanymi głęboko w ziemi ciałami chrześcijan i dlatego wolą Tatarów. To wydarzenie wprawiło mnie w stan całkowitego oszołomienia. Jak mogłem je sobie wytłumaczyć? Co sam o tym wszystkim wiedziałem? Rozejrzałem się dokoła. Na rogu ulicy rozmawiali na ten temat: mój wuj, szanowny Georgij Merkurow wraz z synem – już wkrótce maturzystą – oraz funkcjonariusz policji. Wszyscy oni budzili szacunek ludzi, każdy z nich żył o wiele dłużej niż ja i z pewnością wiedział wiele rzeczy, o których nawet mi się nie śniło. Czy dostrzegłem na ich twarzach wyraz oburzenia, smutku lub zdziwienia? Nie. Wszyscy wyglądali na zadowolonych z tego, że tym razem udało się komuś ukarać złego ducha i zapobiec jego psotom. Ponownie więc oddałem się lekturze, mając nadzieję, że w ten sposób zaspokoję głód zżerającego mnie robaka. Bogaczewski bardzo mi pomagał, ale niestety wkrótce musiał wyjechać, ponieważ dwa lata po przyjeździe do Karsu został mianowany kapelanem garnizonu w mieście położonym za Morzem Kaspijskim. W czasie pobytu w Karsie, kiedy był moim nauczycielem, Bogaczewski wprowadził do naszych stosunków osobliwą zasadę, a mianowicie co tydzień mnie spowiadał, chociaż nie był jeszcze wyświęcony na księdza. Przed wyjazdem, między innymi, poprosił mnie, żebym raz na tydzień zapisywał moją spowiedź i wysyłał mu ją w liście. Obiecał, że co jakiś czas będzie odpowiadał. Ustaliliśmy, że listy będzie wysyłał na adres wuja, który następnie mi je przekaże. Rok później Bogaczewski zrezygnował z funkcji kapelana we wspomnianym mieście i został mnichem. Mówiono wówczas, że powodem tej decyzji był ponoć romans jego żony z jakimś oficerem. Bogaczewski wyrzucił ją z domu i nie chciał pozostać w mieście; zrezygnował również z pełnienia jakiejkolwiek funkcji w kościele. Wkrótce po wyjeździe Bogaczewskiego z Karsu przeniosłem się do Tyflisu. Tam otrzymałem przesłane przez mojego wuja dwa listy od Bogaczewskiego. Potem na długi czas zaginął po nim wszelki ślad. Wiele lat później spotkałem go przypadkowo w Samarze, kiedy wychodził z domu miejscowego biskupa. Miał na sobie habit mnisi, pochodzący z dobrze znanego klasztoru. W pierwszej chwili nie poznał mnie, ponieważ wyrosłem i bardzo się zmieniłem. Kiedy jednak mu powiedziałem, kim jestem, bardzo się ucieszył i często się spotykaliśmy, aż do naszego wyjazdu z Samarry. Było to nasze ostatnie spotkanie. Dowiedziałem się później, że Bogaczewski nie chciał pozostać w swoim klasztorze w Rosji i wkrótce udał się do Turcji, a potem na świętą górę Athos, gdzie również zatrzymał się tylko na krótko. Następnie porzucił życie zakonne i pojechał do Jerozolimy. Tam zaprzyjaźnił się ze sprzedawcą różańców, który handlował niedaleko Świętego Grobu. Owym sprzedawcą był mnich z zakonu Braci Esseńskich, który stopniowo przygotowawszy Bogaczewskiego, wprowadził go następnie do swojego bractwa. Bogaczewski, dzięki przykładnemu życiu, został najpierw kustoszem, a po kilku latach przeorem klasztoru w Egipcie; jeszcze później, po śmierci jednego z zastępców opata głównego klasztoru, zajął jego miejsce. Podczas pobytu w Brussie dowiedziałem się od mojego przyjaciela, tureckiego derwisza, który często spotykał się z Bogaczewskim, wielu rzeczy na temat niezwykłego życia, jakie prowadził on w tamtym okresie. Jeszcze wcześniej wuj przekazał mi jeden list od niego. Oprócz krótkiego błogosławieństwa w liście znajdowało się małe zdjęcie Bogaczewskiego w stroju greckiego mnicha oraz kilka widoków miejsc świętych w pobliżu Jerozolimy. W czasie pobytu w Karsie, jeszcze w okresie oczekiwania na święcenia kapłańskie, Bogaczewski głosił bardzo oryginalne poglądy na temat moralności. Nauczał mnie wówczas, że istnieją na ziemi dwie moralności: jedna obiektywna, ustanowiona na przestrzeni tysiącleci przez samo życie, i druga subiektywna, odnosząca się zarówno do poszczególnych osób, jak i do całych narodów, królestw, rodzin, grup społecznych itd. – Moralność obiektywną – powiedział mi kóregoś dnia – ustanawia samo życie oraz przykazania, które otrzymaliśmy od Samego Pana Boga poprzez Jego proroków. Stopniowo staje się ona podstawą do kształtowania się w człowieku tego, co nazywa się sumieniem. I to właśnie owo sumienie wspiera moralność obiektywną. Moralność obiektywna nigdy się nie zmienia, może jedynie z upływem czasu się poszerzyć. Natomiast moralność subiektywna została wymyślona przez człowieka i dlatego jest pojęciem względnym, znaczącym co innego w różnych miejscach i dla różnych ludzi; jednocześnie zależy ona od specyficznego, dominującego w danej epoce zrozumienia pojęcia dobra i zła. Na przykład tutaj, na Zakaukaziu – powiedział Bogaczewski – jeśli kobieta rozmawiając z gościem nie zakryje twarzy, wszyscy uznają ją za osobę niemoralną, zepsutą i źle wychowaną. Z kolei w Rosji, wręcz przeciwnie, jeśli kobieta zakryje twarz i nie przywita gościa ani nie zabawi go rozmową, wszyscy uznają, że jest źle wychowana, niegrzeczna, niemiła itd. Inny przykład: tutaj, w Karsie, jeśli raz na tydzień albo przynajmniej raz na dwa tygodnie mężczyzna nie pójdzie do łaźni tureckiej, całe jego otoczenie przestanie go szanować, poczuje do niego odrazę, a nawet uzna, że nieładnie pachnie – co wcale nie musi być zgodne z prawdą. Jednakże w Petersburgu sprawa ma się zupełnie inaczej: wystarczy, że człowiek wspomni w rozmowie o chodzeniu do łaźni, a od razu zostanie uznany za źle wychowanego, nieinteligentnego, gburowatego itd.; jeśli zaś przypadkiem rzeczywiście tam się uda, to będzie ukrywał ten fakt przed innymi, aby go nie oskarżano o brak dobrego smaku. Abyś lepiej zrozumiał względność pojęcia tak zwanej moralności lub honoru – kontynuował Bogaczewski – weźmy dla przykładu dwa zdarzenia z kręgu oficerów karskich, które miały miejsce w ciągu ostatniego tygodnia i wywołały ogólne poruszenie. Pierwsze z nich to proces porucznika K.; drugie to samobójstwo porucznika Makarowa. Porucznik K. stanął przez sądem wojskowym za brutalne pobicie szewca Iwanowa, w wyniku którego ten ostatni stracił oko. Na podstawie faktów ujawnionych w czasie dochodzenia, wskazujących na to, że szewc dokuczał porucznikowi K. i rozpuszczał obraźliwe pogłoski na jego temat, sąd wydał wyrok uniewinniający. Bardzo zainteresowała mnie ta historia i postanowiłem na własną rękę, nie biorąc pod uwagę zgromadzonego przez sąd materiału dowodowego, przepytać rodzinę i znajomych nieszczęsnego szewca, aby się upewnić co do rzeczywistych powodów postępowania porucznika K. Jak się dowiedziałem, ów porucznik zamówił u szewca Iwanowa najpierw jedną, a później jeszcze dwie pary butów i obiecał, że prześle mu pieniądze dwudziestego, w dniu swojej wypłaty. Ponieważ porucznik nie wysłał pieniędzy dwudziestego, szewc udał się do jego domu, żeby upomnieć się o swoją należność. Oficer obiecał, że zapłaci następnego dnia, ale następnego dnia znowu go zbył, odraczając zapłatę do następnego dnia i mówiąc krótko, przez długi czas karmił Iwanowa nadzieją na tak zwane “jutro". Iwanów jednak za każdym razem wracał i domagał się pieniędzy, które stanowiły dla niego pokaźną sumę; było to niemal wszystko, co posiadał: wszystkie oszczędności jego żony praczki, która na zakup materiałów na buty porucznika dała mężowi pieniądze składane grosz do grosza przez wiele lat. Innym powodem, dla którego Iwanów wytrwale przychodził po swoją zapłatę, był fakt, iż musiał wyżywić szóstkę małych dzieci. Porucznik K., zirytowany w końcu naleganiem Iwanowa, kazał swojemu ordynansowi oznajmić, że nie ma go w domu; następnym razem po prostu przegonił Iwanowa, grożąc mu więzieniem, a na koniec polecił ordynansowi sprawić mu porządne lanie, jeśli ośmieli się jeszcze wrócić. Ordynans, człowiek z usposobienia łagodny, wbrew rozkazowi swojego pana nie pobił Iwanowa, lecz chcąc po przyjacielsku go przekonać, żeby nie zakłócał porucznikowi spokoju ciągłymi wizytami, zaprosił szewca na rozmowę do kuchni. Iwanów usiadł więc na stołku, a ordynans zabrał się do skubania gęsi przeznaczonej do upieczenia. Widząc to, Iwanów zauważył: “Więc to tak! Wielcy państwo codziennie jedzą pieczoną gęś i nie płacą długów, a tymczasem moje dzieci chodzą głodne!" W tym momencie wszedł do kuchni porucznik K. i usłyszawszy, co powiedział Iwanów, w ataku furii wziął ze stołu dużego buraka i tak mocno uderzył nim Iwanowa w twarz, aż wypadło mu oko. Drugie zdarzenie – kontynuował Bogaczewski – można by powiedzieć, że jest przeciwieństwem pierwszego. Niejaki porucznik Makarow nie był w stanie spłacić długu zaciągniętego u niejakiego kapitana Maszwełowa i z tego powodu się zastrzelił. Trzeba dodać, że ów Maszwełow był nałogowym hazardzistą, uważanym przez wszystkich za wielkiego szulera. Nie było dnia, żeby w czasie gry “nie obdarł kogoś ze skóry"; wszyscy doskonale wiedzieli, że oszukuje. Kilka dni temu porucznik Makarow grał w karty z grupą oficerów, wśród których znajdował się Maszwełow, i przegrał nie tylko wszystkie swoje pieniądze, lecz również sumę pożyczoną od Maszwełowa, którą obiecał oddać za trzy dni. Ponieważ była to pokaźna suma, porucznik Makarow nie zdołał jej uzbierać w ciągu trzech dni i nie mogąc dotrzymać danego słowa, wolał się zabić, niż splamić swój oficerski honor. Powód obu tych wydarzeń był ten sam: długi. W pierwszym wypadku dłużnik wybił wierzycielowi oko; w drugim – dłużnik się zastrzelił. Dlaczego? Po prostu dlatego, że wszyscy ludzie z otoczenia Makarowa surowo potępiliby go za to, że nie oddał długu oszustowi Maszwełowowi, podczas gdy w wypadku szewca Iwanowa, nawet gdyby jego dzieci umarły z głodu, wszystko i tak byłoby w porządku. W końcu kodeks honorowy oficera nie wymaga spłacenia długu zaciągniętego u szewca. Ogólnie rzecz biorąc, powtarzam, zdarzenia tego rodzaju mają miejsce po prostu dlatego, że dorośli wbijają swoim dzieciom do głowy – jeszcze w okresie kształtowania się w nich “przyszłego człowieka" – wszystkie możliwe konwenanse i w ten sposób uniemożliwiają Przyrodzie rozwijanie w nich sumienia, które uformowało się w ciągu tysiącleci walki prowadzonej przez naszych przodków przeciwko takim właśnie konwenansom. Bogaczewski często nakłaniał mnie, bym nie dostosowywał się do żadnych konwenansów narzucanych mi zarówno przez krąg moich najbliższych, jak i przez wszystkich innych ludzi. Powiedział kiedyś: – Z konwenansów, które wbija się człowiekowi do głowy, kształtuje się moralność subiektywna; ale realne życie wymaga moralności obiektywnej, której jedynym źródłem jest sumienie. Sumienie jest wszędzie takie samo: tutaj, w Petersburgu, w Ameryce, na Kamczatce i Wyspach Salomona. Dzisiaj akurat jesteś tutaj, ale jutro możesz znaleźć się w Ameryce. Jeśli masz prawdziwe sumienie i żyjesz z nim w zgodzie, to niezależnie od tego, gdzie będziesz, wszystko ułoży się pomyślnie. Jesteś jeszcze młody; tak naprawdę twoje życie jeszcze się nie zaczęło. Wszyscy tutaj mogą mówić, że jesteś źle wychowany; być może nie umiesz właściwie się ukłonić ani powiedzieć tego co trzeba w odpowiednim momencie. Nie ma to jednak żadnego znaczenia, pod warunkiem, że kiedy dorośniesz i rozpoczniesz własne życie, będziesz miał w sobie prawdziwe sumienie, czyli podstawę, na której opiera się moralność obiektywna. Moralność subiektywna jest pojęciem względnym; jeśli jesteś pełen względnych pojęć, to kiedy dorośniesz, zawsze i wszędzie będziesz postępował oraz osądzał innych, kierując się konwencjonalnymi poglądami i stereotypami, które ci wpojono. Musisz nauczyć się nie zważać na to, co otaczający cię ludzie uważają za dobre lub złe, i postępować w życiu w zgodzie z tym, co dyktuje ci sumienie. Niczym nie skrępowane sumienie zawsze wie więcej niż wszystkie książki i wszyscy razem wzięci nauczyciele. Na razie jednak, do czasu, gdy uformuje się twoje sumienie, żyj w zgodzie z przykazaniem naszego Nauczyciela Jezusa Chrystusa: Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. Tak się złożyło, że Ojciec Ewlissi, obecnie już bardzo sędziwy, to jeden z niewielu ludzi na ziemi, który umie żyć tak, jak tego życzył nam wszystkim Nasz Boski Nauczyciel Jezus Chrystus. Niechaj jego modlitwy przyjdą z pomocą każdemu, kto pragnie nabyć umiejętności życia podług Prawdy! Wstecz / Spis Treści / Dalej Pan X, czyli kapitan Pogosjan Sarkis Pogosjan, znany obecnie jako Pan X, jest właścicielem kilku okrętów parowych i sam dowodzi statkiem kursującym na jego ulubionej trasie między Sundą i Wyspami Salomona. Z pochodzenia Ormianin, urodził się w Turcji, ale dzieciństwo spędził na Zakaukaziu, w Karsie. Moja znajomość i przyjaźń z Pogosjanem datują się z czasów jego młodości, kiedy kończył studia w seminarium duchownym w Eczmiadzynie i przygotowywał się do przyjęcia święceń kapłańskich. Jeszcze zanim go spotkałem, słyszałem o nim od jego rodziców, którzy mieszkali w Karsie niedaleko naszego domu i często odwiedzali mojego ojca. Wiedziałem więc, że mieli tylko jednego syna, który przed wstąpieniem do seminarium duchownego w Eczmiadzynie studiował w “Temagan Dproc", czyli w seminarium duchownym w Erewaniu. Rodzice Pogosjana pochodzili z Turcji, z miasta Erzerum, i przeprowadzili się do Karsu wkrótce po tym, jak miasto zajęli Rosjanie. Jego ojciec był zawodowym poiadżi [poiadżi znaczy “farbiarz". Ludzi trudniących się tym zawodem można zawsze łatwo rozpoznać po tym, że ich ręce S| po łokcie ubarwione na niebiesko od farby, której nie da się zmyć], zaś jego matka hafciarką specjalizującą się w wyszywaniu złotą nicią kubraków i pasów składających się na dżupy [dżupa to specjalny kostium noszony przez kobiety ormiańskie w Erzerum]. Żyli oni bardzo skromnie i wszystkie oszczędności przeznaczali na zapewnienie synowi dobrego wykształcenia. Sarkis Pogosjan rzadko odwiedzał swoich rodziców, nie miałem więc nigdy okazji poznać go w Karsie. Spotkaliśmy się dopiero w trakcie mojego pierwszego pobytu w Eczmiadzynie. Zanim się tam udałem, pojechałem na kilka dni do Karsu, żeby spotkać się z ojcem. Rodzice Pogosjana dowiedziawszy się, że wybieram się do Eczmiadzynu, poprosili mnie, bym zabrał mały pakunek z bielizną dla ich syna. Celem mojej wyprawy do Eczmiadzynu było jak zwykle poszukiwanie odpowiedzi na pytania dotyczące zjawisk nadprzyrodzonych; moje zainteresowanie owymi zjawiskami nie tylko nie zmalało, lecz wręcz przeciwnie, wzrosło. Muszę w tym miejscu przyznać, o czym zresztą wspominałem już w poprzednim rozdziale, że moje namiętne zainteresowanie zjawiskami nadprzyrodzonymi spowodowało, iż zagłębiłem się w książki, jak również zwróciłem się do różnych przedstawicieli nauki z prośbą, by wyjaśnili mi pochodzenie owych zjawisk. Ponieważ jednak ani w książkach, ani u ludzi, do których się zwróciłem, nie znalazłem żadnych zadowalających odpowiedzi, postanowiłem skierować moje poszukiwania w stronę religii. Odwiedziłem różne klasztory i spotkałem ludzi, którzy znani byli ze swojej pobożności. Przeczytałem święte Pisma, Żywoty Świętych i przez trzy miesiące służyłem u słynnego Ojca Jewlampiosa w klasztorze Sanaine; odbyłem również pielgrzymki do prawie wszystkich “miejsc świętych" różnych, tak licznych na Zakaukaziu wyznań. Ponownie byłem świadkiem całej serii zjawisk, których prawdziwość nie ulegała wątpliwości, ale których nie potrafiłem w żaden sposób wyjaśnić. Wszystko to sprawiło, że poczułem się jeszcze bardziej zdezorientowany. Na przykład pewnego razu, kiedy z grupą pielgrzymów wyruszyłem z Aleksandropola na święto religijne odbywające się na górze Dżadżur, w miejscu, które po ormiańsku nazywa się Amenaprec, byłem świadkiem następującego zdarzenia: Z małej wioski Paldewan wieziono do owego świętego miejsca pewnego paralityka. Po drodze wdałem się w rozmowę z towarzyszącymi kalece krewnymi. Ów paralityk, który miał ledwie trzydziestkę, był chory już od sześciu lat. Wcześniej jednak cieszył się doskonałym zdrowiem i odbył nawet służbę wojskową. Rozchorował się po powrocie z wojska, tuż przed swoim ślubem, i w następstwie stracił władanie w lewej części ciała. Wysiłki różnych lekarzy i uzdrowicieli nie przyniosły żadnych rezultatów. Wysłano go nawet na specjalne leczenie do Mineralnych Wód na Kaukazie, a teraz jego krewni, nie poddając się rozpaczy, wieźli go do Amenaprec w nadziei, że święty mu pomoże i ulży jego cierpieniom. W drodze do sanktuarium, tak jak wszyscy pielgrzymi, zatrzymaliśmy się w wiosce Diskiant, by pomodlić się przed cudownym obrazem Naszego Zbawiciela, znajdującym się w domu pewnej rodziny ormiańskiej. Inwalida, który także pragnął się pomodlić, został wniesiony do domu, w czym zresztą sam pomogłem biedakowi. Wkrótce potem dotarliśmy do stóp góry Dżadżur, na której zboczu znajduje się mały kościółek, a w nim grób świętego. Zatrzymaliśmy się na końcu bitej drogi, w miejscu, gdzie pielgrzymi zostawiają zazwyczaj swoje wozy, furgony i furmanki. Pozostałą część podejścia – około czterystu metrów – trzeba przebyć pieszo. Zgodnie ze zwyczajem, wielu pielgrzymów idzie na bosaka, niektórzy nawet na kolanach lub w jakiś inny specjalny sposób. W chwili, gdy podniesiono paralityka z wozu, żeby zanieść go na szczyt, ów niespodziewanie zaczął stawiać opór, chcąc samemu, tak jak potrafił, doczołgać się na górę. Położono go więc na ziemi, a on zaczął się podciągać na swoim zdrowym boku. Czynił to z takim wysiłkiem, że na sam ten widok kroiło się serce; on jednak uparcie odmawiał wszelkiej pomocy. Wielokrotnie odpoczywając po drodze, po trzech godzinach dotarł w końcu na szczyt, następnie doczołgał się do grobu świętego w środku kościoła i pocałowawszy nagrobek, natychmiast stracił przytomność. Jego krewni, z pomocą moją i księży, próbowali go ocucić. Wlaliśmy mu wodę do ust i obmyliśmy głowę. I właśnie w chwili, gdy się ocknął, zdarzył się cud: jego paraliż zniknął bez śladu. W pierwszym momencie mężczyzna był oszołomiony; ale kiedy zdał sobie sprawę, że może ruszać wszystkimi kończynami, podskoczył i niemalże zaczął tańczyć. Następnie niespodziewanie zebrał się w sobie, po czym z głośnym okrzykiem rzucił się na ziemię i zaczął się modlić. Wszyscy zgromadzeni, z księdzem na czele, padli natychmiast na kolana i także zaczęli się modlić. Po chwili ksiądz powstał i pośrodku klęczących wiernych odmówił modły dziękczynne w intencji świętego. Inne, równie zagadkowe zdarzenie miało miejsce w Karsie. Owego lata w całym regionie panowały upał i susza; prawie wszystkie plony spłonęły, groził głód i ludzie stawali się coraz bardziej niespokojni. Tego samego lata przybył do Rosji archimandryta z patriarchatu antiochijskiego, przywożąc ze sobą cudowną ikonę – nie pamiętam, czy był to obraz świętego Mikołaja Cudotwórcy czy Najświętszej Marii Panny – w celu zorganizowania pomocy dla Greków, którzy ucierpieli w wojnie na Krecie. Podróżując po Rosji, odwiedzał głównie miejsca zamieszkane przez ludność pochodzenia greckiego, w tym również Kars. Nie wiem, czy kryła się za tym polityka czy religia, ale przedstawiciele rządu rosyjskiego w Karsie, zresztą jak wszędzie indziej, zorganizowali mu imponujące powitanie ze wszystkimi należnymi honorami. W trakcie jego pobytu przenoszono ikonę z kościoła do kościoła i całe duchowieństwo witało ją z wielkim nabożeństwem, wychodząc jej na spotkanie z chorągwiami. Dzień po przyjeździe archimandryty do Karsu rozeszła się pogłoska, że w miejscu położonym za miastem całe duchowieństwo weźmie udział w specjalnej mszy na intencję deszczu, odprawionej przed ową ikoną. I rzeczywiście, tego samego dnia, kilka minut po dwunastej, ze wszystkich kościołów wyruszyły w kierunku wyznaczonego miejsca ceremonii procesje niosące chorągwie i obrazy. W nabożeństwie uczestniczyło duchowieństwo ze starego kościoła greckiego, z niedawno odbudowanej katedry greckiej, z katedry garnizonowej, z kościoła pułku kubańskiego, a także z kościoła ormiańskiego. Był to szczególnie upalny dzień. W obecności prawie całej miejscowej ludności księża, z archimandrytą na czele, odprawili uroczyste nabożeństwo, które zakończyło się wspólną procesją w kierunku miasta. I wtedy zdarzyło się coś, czego w żaden sposób nie są w stanie wytłumaczyć ludzie współcześni. Niespodziewanie niebo pokryło się chmurami i zanim procesja dotarła do miasta, spadła taka ulewa, że wszyscy byli przemoczeni do suchej nitki. Próbując wyjaśnić to lub podobne zjawiska, można oczywiście użyć stereotypowych słów: “zbieg okoliczności", które stały się ulubionym wyrażeniem tak zwanych ludzi myślących; ale nie da się zaprzeczyć, iż tym razem ów zbieg okoliczności był trochę przesadny. Trzecie zdarzenie miało miejsce w Aleksandropolu w okresie, gdy moja rodzina z powrotem przeniosła się tam na krótki czas i znowu zamieszkaliśmy w naszym starym domu. W sąsiednim budynku mieszkała moja ciotka. Jedno z pomieszczeń wynajęła Tatarowi, który pracował jako urzędnik lub sekretarz w urzędzie miejskim. Zamieszkał on razem ze swoją starą matką, młodszą siostrą i niedawno poślubioną piękną dziewczyną z pobliskiej wioski Karadagh. Z początku wszystko układało się dobrze. Czterdzieści dni po ślubie młoda żona, zgodnie z obowiązującym wśród Tatarów zwyczajem, wybrała się w odwiedziny do swoich rodziców. Być może przeziębiła się tam albo był jeszcze jakiś inny powód, w każdym razie po powrocie poczuła się niedobrze i musiała położyć się do łóżka. Stopniowo jej stan zdrowia znacznie się pogorszył. Mimo najlepszej opieki i kuracji przepisanych przez kilku lekarzy, wśród których, jeśli sobie dobrze przypominam, znajdował się lekarz miejski Reznik i były lekarz wojskowy Kilczewski, stan chorej zmieniał się tylko ze złego na gorszy. Mój znajomy, pielęgniarz, na polecenie doktora Reznika robił jej codziennie zastrzyk. Ów pielęgniarz, którego imię wyleciało mi z głowy – przypominam sobie tylko, że był nieprawdopodobnie wysoki – często nas odwiedzał. Pewnego ranka pojawił się w chwili, gdy razem z matką piliśmy herbatę. Zaprosiliśmy go do stołu i w trakcie rozmowy zapytałem go, między innymi, o stan zdrowia naszej sąsiadki. – Jest bardzo chora – odpowiedział. – To galopujące suchoty i niewątpliwie długo już nie pociągnie. Jeszcze przed jego wyjściem stara kobieta, teściowa chorej, przyszła do nas i poprosiła moją matkę, żeby pozwoliła jej zebrać w naszym małym ogrodzie trochę płatków dzikiej róży. Cała we łzach opowiedziała nam, jak ostatniej nocy Mariam Ana – tak Tatarzy nazywają Matkę Boską – objawiła się we śnie chorej kobiecie i nakazała jej, żeby uzbierała płatków róży, ugotowała je w mleku i następnie wypiła wywar. Chcąc więc uspokoić chorą, teściowa postanowiła spełnić jej życzenie. Słysząc to, pielęgniarz nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Moja matka oczywiście się zgodziła i nawet poszła z nią do ogrodu, żeby jej pomóc. Ja też, odprowadziwszy pielęgniarza, dołączyłem do nich. Jakież było moje zdziwienie, gdy następnego ranka w drodze na targ spotkałem chorą i jej teściową wychodzące z ormiańskiego kościoła Sew-Dżiam, w którym znajduje się cudowny obraz Matki Boskiej; tydzień później widziałem, jak sąsiadka myje okna swojego domu. Doktor Reznik, nawiasem mówiąc, wyjaśnił, że jej wyzdrowienie, które zakrawało na cud, było kwestią przypadku. Te niewątpliwe fakty, które widziałem na własne oczy, jak również wiele innych, o których dowiedziałem się w trakcie moich poszukiwań – wszystkie wskazujące na obecność czegoś nadprzyrodzonego – w żaden sposób nie dały się pogodzić z tym, co dyktował mi zdrowy rozsądek, ani z wnioskami, jakie wyciągnąłem z mojej wówczas już rozległej znajomości nauk ścisłych, które wykluczały samą ideę zjawisk nadprzyrodzonych. Owa istniejąca w mojej świadomości sprzeczność nie dawała mi spokoju i stawała się coraz bardziej nieznośna, ponieważ z obu stron fakty oraz dowody były równie przekonywające. Niemniej jednak kontynuowałem poszukiwania w nadziei, że gdzieś i kiedyś znajdę w końcu prawdziwą odpowiedź na te nieustannie dręczące mnie pytania. I właśnie ten cel przywiódł mnie, między innymi, do Eczmiadzynu, głównego ośrodka jednej z wielkich religii; miałem nadzieję, że uda mi się tam znaleźć choćby niewyraźny trop, który naprowadzi mnie na właściwe rozwiązanie. Dla Ormian Eczmiadzyn, nazywany także Wagarszapat, jest tym, czym Mekka dla muzułmanów i Jerozolima dla chrześcijan. Znajduje się tu siedziba katolikosów całej Armenii, jak również centrum kultury ormiańskiej. Każdej jesieni w Eczmiadzynie odbywają się wielkie święta religijne, na które przybywają pielgrzymi nie tylko z całej Armenii, lecz także z całego świata. Tydzień przed rozpoczęciem takiego święta wszystkie okoliczne drogi zapełniają się pielgrzymami; niektórzy podróżują pieszo, inni na wozach i furmankach, a jeszcze inni na koniach i osłach. Tak więc umieściwszy tłumok na wozie należącym do członków sekty Mołokanów, wyruszyłem pieszo w towarzystwie pielgrzymów z Aleksandropola. Po przybyciu do Eczmiadzynu, zgodnie ze zwyczajem, poszedłem do wszystkich miejsc świętych, żeby się pomodlić, a następnie wyruszyłem do miasta w poszukiwaniu jakiejś kwatery; jednakże bez skutku, ponieważ wszystkie zajazdy (w tamtych czasach nie istniały jeszcze hotele) były nie tylko pełne, lecz wręcz przepełnione. Jak wielu innych pielgrzymów, zdecydowałem się więc ulokować za miastem pod jakimś wozem albo furmanką. Ponieważ było jeszcze wcześnie, postanowiłem najpierw dopełnić obowiązków, to znaczy odnaleźć Pogosjana i przekazać mu jego pakunek. Pogosjan mieszkał niedaleko głównego zajazdu, u swojego dalekiego krewnego, archimandryty Sureniana. Zastałem go w domu. Był to młodzieniec średniego wzrostu, mniej więcej w moim wieku, miał ciemne włosy i mały wąsik. W jego oczach malował się smutek, ale od czasu do czasu rozbłyskał w nich wewnętrzny ogień. W prawym oku miał lekkiego zeza. W tamtym okresie zdawał się bardzo wątły i nieśmiały. Najpierw wypytał mnie o swoich rodziców, a dowiedziawszy się w trakcie rozmowy, że nie udało mi się znaleźć żadnej kwatery, wybiegł i zaraz wrócił, proponując, żebym zatrzymał się w jego pokoju. Oczywiście zgodziłem się i od razu poszedłem po swoje rzeczy pozostawione na wozie. Właśnie skończyliśmy ścielić moje łóżko, gdy zawołano nas na kolację u Ojca Sureniana, który uprzejmie mnie powitał, a następnie wypytał o rodzinę Pogosjana i ogólnie o to, co słychać w Aleksandropolu. Po kolacji wyszedłem z Pogosjanem zobaczyć miasto i zwiedzić sanktuaria. Trzeba powiedzieć, że w czasie święta ulice Eczmiadzynu pulsują życiem przez całą noc; wszystkie kawiarnie i aszhany są wtedy otwarte. Tamten wieczór i wszystkie następne dni spędziłem w towarzystwie Pogosjana. Oprowadził mnie po całym mieście, które znał jak własną kieszeń. Odwiedziliśmy miejsca, do których zwykli pielgrzymi nie mają wstępu; byliśmy nawet w Kanzaranie, gdzie ukryte są skarby Eczmiadzynu i gdzie rzadko wpuszcza się ludzi z zewnątrz. Z naszych rozmów wynikło, że interesowały go te same kwestie, które i mnie nie dawały spokoju; obaj zebraliśmy już dużo materiału na ich temat i teraz mogliśmy się nim podzielić. Nasze rozmowy stawały się coraz bardziej bezpośrednie i szczere, i stopniowo nawiązała się między nami głęboka więź. Pogosjan kończył studia w seminarium duchownym i za dwa lata miał przyjąć święcenia kapłańskie, ale jego stan wewnętrzny zupełnie nie przystawał do takiej perspektywy. Będąc człowiekiem religijnym, był jednocześnie bardzo krytycznie nastawiony do swojego otoczenia i myśl o znalezieniu się wśród księży, których sposób życia wydawał mu się sprzeczny z jego własnymi ideałami, budziła w nim niechęć. Gdy staliśmy się już przyjaciółmi, Pogosjan dużo opowiedział mi o ukrytej stronie życia miejscowego kleru; na myśl, że po przyjęciu święceń kapłańskich będzie zmuszony do życia w takim środowisku, cierpiał wewnętrznie i był bardzo strapiony. Po zakończeniu święta zatrzymałem się w Eczmiadzynie jeszcze przez trzy tygodnie, mieszkając z Pogosjanem w domu archimandryty Sureniana, wielokrotnie miałem więc okazję rozmawiać o interesujących mnie sprawach z samym archimandrytą, jak również z innymi mnichami, których dzięki niemu poznałem. Jednakże mój pobyt w Eczmiadzynie nie przyniósł mi odpowiedzi, której tam szukałem, i spędziwszy wystarczająco dużo czasu, żeby zdać sobie sprawę z tego, że tam jej nie znajdę, wyjechałem z uczuciem głębokiego wewnętrznego rozczarowania. Z Pogosjanem rozstałem się jak z bliskim przyjacielem. Obiecaliśmy sobie, że będziemy do siebie pisać i dzielić się obserwacjami na interesujące nas tematy. Dwa lata później, któregoś pięknego dnia, Pogosjan zjawił się w Tyflisie i zatrzymał się u mnie. Po skończeniu studiów w seminarium spędził trochę czasu u swoich rodziców w Karsie. Do objęcia jakiejś parafii brakowało mu tylko tego, by się ożenił. Rodzina znalazła mu nawet narzeczoną, ale on sam był bardzo niezdecydowany i nie wiedział, co ma dalej robić. Całymi dniami pogrążał się w lekturze moich książek, a wieczorem, po moim powrocie z dworca kolejowego w Tyflisie, gdzie pracowałem jako palacz, wyruszaliśmy razem do ogrodów w Musztaid; tam, spacerując wzdłuż bezludnych ścieżek, prowadziliśmy nie kończące się rozmowy. Pewnego razu podczas przechadzki w Musztaid żartem zaproponowałem, żeby zaczął pracować ze mną na dworcu kolejowym; wielkie było moje zdziwienie, gdy następnego dnia Pogosjan zaczął nalegać, żebym pomógł mu w znalezieniu tam pracy. Nie próbowałem mu odradzać i wysła-iem go z kartką do mojego dobrego przyjaciela, inżyniera Jarosliewa, który od ręki wręczył mu Ust polecający do kierownika stacji, a ten zatrudnił go lako pomocnika ślusarza. Do października wszystko toczyło się bez zmian. Nadal pochłaniały nas abstrakcyjne pytania i Pogosjan ani myślał o powrocie do domu. Pewnego dnia w domu Jarosliewa poznałem innego inżyniera, Wasiliewa, który przyjechał właśnie na Kaukaz, żeby ustalić plany Unii kolejowej prowadzącej z Tyflisu do Karsu. Po odbyciu kilku spotkań, któregoś dnia Wasiliew zaproponował, żebym towarzyszył mu w pracy terenowej w roli nadzorcy i tłumacza. Pensja była bardzo kusząca – prawie cztery razy większa niż ta, którą pobierałem. Poza tym moja ówczesna praca zaczynała mnie nudzić i kolidowała z moimi poszukiwaniami; ostatecznie więc perspektywa większej ilości wolnego czasu spowodowała, że się zgodziłem. Zaproponowałem Pogosjanowi, żeby dołączył do mnie w takiej czy innej roli; on jednak odmówił, ponieważ zainteresowała go praca ślusarza i pragnął ją kontynuować. Przez trzy miesiące podróżowałem z inżynierem Wasiliewem wąskimi dolinami rozciągającymi się między Tyflisem i KarakaUi. Udało mi się zarobić w tym czasie dużo pieniędzy, ponieważ oprócz pensji oficjalnej miałem jeszcze kilka innych źródeł dochodu, dosyć wątpliwego pochodzenia. Wiedząc z góry, przez które wioski i miasteczka będzie przebiegać kolej, wysyłałem do “sprawujących władzę" w owych wioskach i miasteczkach umyślnego z ofertą “załatwienia" tego, żeby znalazły się one na trasie linii kolejowej. W większości wypadków moja oferta była przyjmowana, a ja za swój trud otrzymywałem prywatne wynagrodzenie, parokrotnie w postaci sporej sumy pieniędzy. Dodając do tego wcześniejsze oszczędności, zgromadziłem dość znaczną sumę i po przyjeździe do Tyflisu nie musiałem już wracać do pracy; całkowicie oddałem się więc badaniu interesujących mnie zjawisk. Pogosjan awansował wtedy na ślusarza i także miał sporo czasu na czytanie książek. Ostatnio szczególnie pasjonowała go stara literatura ormiańska, w którą obficie zaopatrywał się u tych samych księgarzy co ja. Obaj doszliśmy już wtedy do stanowczego wniosku, że naprawdę istnieje to coś, o czym w przeszłości ludzie wiedzieli, i że obecnie owa wiedza poszła w zapomnienie. Straciliśmy wszelką nadzieję, że klucz do niej uda się nam odnaleźć w nowoczesnych naukach ścisłych albo we współczesnej literaturze, czy też u ludzi współczesnych; skierowaliśmy więc całą uwagę na literaturę starożytną. Ponieważ udało się nam natrafić na dużą kolekcję starych ksiąg ormiańskich, które bardzo nas zainteresowały, postanowiliśmy udać się do Aleksandropola w poszukiwaniu spokojnego miejsca, gdzie moglibyśmy całkowicie oddać się naszym studiom. Po przybyciu do Aleksandropola nasz wybór padł na odosobnione ruiny dawnej stolicy Armenii, Ani, znajdujące się pięćdziesiąt kilometrów od miasta; zbudowawszy wśród ruin szałas, zamieszkaliśmy tam, zaopatrując się w żywność w pobliskich wioskach i u pasterzy. Ani stało się stolicą Armenii za panowania dynastii Bagratydów w roku 962. W 1042 roku dostało się w ręce cesarza bizantyjskiego. Już wtedy nosiło nazwę “miasta tysiąca kościołów". Później zdobyli je Turcy seldżuccy, a między 1125 i 1209 pięć razy odbijali je Gruzini; w 1239 roku zostało zajęte przez Mongołów i w 1313 uległo zupełnemu zniszczeniu w czasie trzęsienia ziemi. Wśród ruin można znaleźć, między innymi, pozostałości kościoła Patriarchów, ukończonego w 1010 roku, resztki dwóch kościołów, również pochodzących z jedenastego wieku, a także innego kościoła, którego budowa dobiegła końca w roku 1215. W tym punkcie mojej narracji nie mogę pominąć milczeniem faktu, który, jak sądzę, może zainteresować niektórych czytelników, a mianowicie, że owe przytoczone właśnie dane dotyczące starej stolicy Armenii, Ani, są pierwszymi i, mam nadzieję, ostatnimi, jakie zaczerpnąłem z oficjalnie uznanych na ziemi informacji; innymi słowy, jest to pierwszy wypadek od chwili rozpoczęcia mojej działalności pisarskiej, gdy odwołałem się do encyklopedii. Do dzisiaj krąży na temat Ani bardzo ciekawa legenda, która wyjaśnia, dlaczego temu miastu, nazywanemu przez długi czas “miastem tysiąca kościołów", nadano później miano “miasta tysiąca i jednego kościoła". Owa legenda brzmi następująco: Pewnego razu żona pasterza użalała się przed swoim mężem na skandaliczne zachowanie ludzi w kościołach. Powiedziała, iż nie można znaleźć spokojnego miejsca, żeby się pomodlić, i gdziekolwiek by się poszło, wszystkie kościoły, jak ule, są pełne ludzi i hałasu. Tak więc pasterz, poruszony słusznym oburzeniem żony, zaczął budować kościół przeznaczony specjalnie dla niej. W dawnych czasach słowo “pasterz" miało inne znaczenie niż obecnie. Pasterze byli wtedy właścicielami wypasanych przez siebie stad i należeli do najbogatszych ludzi w kraju, a niektórzy posiadali nawet po kilka stad i trzód. Ukończywszy budowę kościoła, nasz pasterz nazwał go “kościołem pobożnej żony pasterza" i od tego czasu Ani nazywa się “miastem tysiąca i jednego kościoła". Inne źródła historyczne utrzymują, że jeszcze zanim pasterz zbudował ów kościół, w mieście znajdowało się już ponad tysiąc kościołów; niemniej jednak w czasie najnowszych prac wykopaliskowych odnaleziono kamień, który zdaje się potwierdzać wiarygodność legendy o pasterzu i jego pobożnej żonie. Żyjąc wśród ruin tego miasta i spędzając czas na czytaniu oraz studiach, czasami dla odpoczynku prowadziliśmy wykopaliska, powodowani nadzieją, że uda się nam coś odkryć. Ruiny Ani kryją w sobie liczne podziemne przejścia. Pewnego razu, rozkopując jedno z tych przejść, spostrzegliśmy, że w pewnym miejscu konsystencja ziemi się zmieniła. Kopiąc dalej, odkryliśmy inne, węższe przejście, zasypane z jednej strony kamieniami. Usunęliśmy kamienie i przed naszymi oczami ukazało się małe pomieszczenie z rozsypującymi się ze starości łukami. Wszystko wskazywało na to, iż była to cela klasztorna. Nie pozostało w niej nic oprócz paru skorupek i zmurszałych kawałków drewna, niewątpliwie stanowiących pozostałości po starych meblach. Jednakże w rogu, w czymś na kształt niszy, znajdował się stos pergaminów. Niektóre z nich zamieniły się w pył, podczas gdy inne zachowały się dosyć dobrze. Z największą ostrożnością przenieśliśmy je do naszego szałasu i tam spróbowaliśmy je odcyfrować. Zawarty w nich tekst napisany był chyba po ormiańsku, ale w nie znanym nam dialekcie. Mimo że dobrze znam ormiański, nie wspominając o Pogosjanie, nie mogliśmy jednak nic zrozumieć, ponieważ był to prastary ormiański, bardzo różniący się od języka współczesnego. To znalezisko tak nas pochłonęło, że postanowiliśmy przerwać wszystkie inne zajęcia i jeszcze tego samego dnia wróciliśmy do Aleksandropola, gdzie spędziliśmy wiele dni i nocy próbując odcyfrować przynajmniej kilka słów. W końcu, po wielu wysiłkach i konsultacjach ze specjalistami, okazało się, że owe pergaminy zawierają po prostu listy jednego mnicha do drugiego – niejakiego Ojca Arema. Szczególnie zaciekawił nas jeden list, w którym autor powoływał się na otrzymaną przez siebie informację, dotyczącą jakichś misteriów. Niestety, ów pergamin był jednym z najbardziej zniszczonych przez czas i wielu słów mogliśmy się jedynie domyślić. Niemniej jednak udało się nam w końcu odtworzyć cały list. Naszą uwagę zwrócił nie tyle jego początek, co koniec; list zaczynał się od długiego pozdrowienia, a następnie przechodził do opisu drobnych codziennych zdarzeń z życia pewnego klasztoru, w którym – jak mogliśmy wywnioskować – zamieszkiwał uprzednio Ojciec Arem. W ostatniej części listu szczególnie zainteresował nas jeden fragment. Brzmiał on następująco: “Nasz czcigodny Ojciec Telwant dowiedział się wreszcie prawdy o Bractwie Sarmung. Rzeczywiście ich ernos [rodzaj stowarzyszenia]znajdował się w pobliżu miasta Siranusz. Pięćdziesiąt lat temu, niedługo po okresie wędrówki ludów, oni także przenieśli się i osiedlili w dolinie Izrumin, trzy dni drogi od Niwsi..." Następnie autor listu zmienił temat. Największe wrażenie zrobiło na nas słowo Sarmung, na które natrafiliśmy kilkakrotnie w księdze nazywanej Merchawat. Jest to nazwa słynnej szkoły ezoterycznej, która podług tradycji powstała w Babilonie 2500 lat p.n.e. Różne przekazy podają, że do szóstego czy siódmego wieku szkoła ta istniała gdzieś w Mezopotamii; jednakże jej późniejsze losy okrywa głęboka tajemnica. Przypisywano jej posiadanie ogromnej wiedzy, kryjącej klucz do wielu tajemnych misteriów. Wielokrotnie rozmawiałem z Pogosjanem o tej szkole; marzyliśmy, że uda się nam znaleźć jakieś autentyczne informacje na jej temat. I oto właśnie natrafiliśmy na jej ślad! Byliśmy bardzo podekscytowani. Niestety, znaleziony przez nas list zawierał jedynie nazwę szkoły. Nie dowiedzieliśmy się niczego nowego na temat tego, kiedy i w jaki sposób ta szkoła powstała, gdzie się znajdowała lub gdzie mogłaby się znajdować obecnie. Po kilku dniach wytężonych wysiłków udało się nam ustalić jedynie, co następuje: W szóstym albo siódmym wieku Bizantyjczycy wygnali Azerów, potomków Asyryjczyków, z Mezopotamii do Persji; prawdopodobnie znalezione przez nas listy powstały właśnie w tym okresie. Następnie zdołaliśmy sprawdzić, że współczesne miasto Mosul, dawna stolica państwa Niewi, nazywało się kiedyś Niwsi, czyli tak samo jak miasto wspomniane w pergaminie; dowiedziawszy się, że tamtejsza ludność składa się głównie z Azerów, doszliśmy do wniosku, iż najprawdopodobniej nasz list wspominał właśnie o nich. Jeśli taka szkoła naprawdę istniała i we wspomnianym okresie się przemieściła, znaczyłoby to, że była to szkoła azerska; a jeśli nadal istnieje, to z całą pewnością właśnie wśród Azerów. Uwzględniając wspomniane trzy dni drogi z Mosul, musi znajdować się gdzieś między Urmią i Kurdystanem, a zatem dokładne ustalenie jej położenia nie powinno być takie trudne. Postanowiliśmy więc wyruszyć tam i za wszelką cenę się dowiedzieć, gdzie znajduje się ta szkoła, a następnie do niej wstąpić. Azerzy, jak już wspomniałem, to potomkowie Asyryjczyków. Obecnie są rozrzuceni po całej ziemi, a ich duże skupiska można znaleźć na Zakaukaziu, w północno-zachodniej Persji, wschodniej Turcji oraz na całym obszarze Azji Mniejszej. Ich liczbę ocenia się na trzy miliony. W większości wyznają nesto-rianizm, czyli nie uznają boskiej natury Chrystusa. Pozostali to jakobici, maronici, katolicy, gregorianie i inni; znajduje się wśród nich także mała grupa Jezydów, czyli czcicieli diabła. Ostatnio misjonarze różnych religii z wielkim zapałem zabrali się do nawracania A2erów. Trzeba przyznać, że Azerzy z nie mniejszą gorliwością “nawrócili się", przyjmując nową wiarę i ciągnąc z tego tak duże materialne korzyści, że ich zachowanie stało się przysłowiowe. Mimo istniejących różnic wyznaniowych prawie wszyscy podlegają patriarchatowi Indii Wschodnich. Azerzy zamieszkują głownie małe wioski, nad którymi władzę sprawują kapłani; kilka wiosek składa się na jeden rejon lub klan, którym rządzi książę albo, jak go nazywają, melik. Ten z kolei podlega patriarsze, którego urząd jest dziedziczny i przechodzi z wuja na bratanka. Mówi się, że pierwszym patriarchą był Szymon, Brat Pański. Należy dodać, że Azerzy bardzo ucierpieli w trakcie ostatniej wojny [pierwsza wojna światowa], będąc pionkiem w rękach Rosji i Anglii. Połowa z nich zginęła w wyniku zemsty Kurdów i Persów, a ci, którzy przeżyli, zawdzięczają to konsulowi amerykańskiemu Dr Y i jego żonie. Jeśli Dr Y jeszcze żyje, to moim zdaniem Azerzy, szczególnie ci zamieszkali w Ameryce – a jest ich tam wielu – powinni się zorganizować i dwadzieścia cztery godziny na dobę trzymać przy jego drzwiach azerską wartę honorową, zaś po śmierci bezwarunkowo wystawić mu pomnik w jego miejscu urodzenia. W tym samym roku, w którym postanowiliśmy odbyć naszą wyprawę, pojawiły się wśród Ormian silne ruchy nacjonalistyczne; wszyscy mieli na ustach nazwiska bohaterów walczących o wolność, szczególnie zaś młodego Andronikowa, który później stał się bohaterem narodowym. Wśród tureckich, perskich i rosyjskich Ormian powstawały wszędzie przeróżne partie i komitety, i pomimo gorzkich sporów, które nieustannie wybuchały między różnymi frakcjami, usiłowano stworzyć wspólny front. W skrócie, Armenia – zresztą nie po raz pierwszy – była wówczas terenem gwałtownego wrzenia politycznego, z całym ciągiem wynikających z tego konsekwencji. Któregoś wczesnego ranka w Aleksandropolu, zgodnie z moim zwyczajem, szedłem wykapać się w rzece Arpa. W połowie drogi, w miejscu nazywanym Karakuli, dogonił mnie zdyszany Pogosjan i powiedział, że poprzedniego dnia dowiedział się z rozmowy z księdzem Z, iż Komitet Ormiański szuka wśród członków partii kilku ochotników, żeby wysłać ich z tajną misją do Muszu. – Po powrocie do domu – mówił dalej Pogosjan – przyszło mi nagle do głowy, że możemy wykorzystać tę okazję do naszego celu, to znaczy do poszukiwania śladów Bractwa Sarmung; wstałem więc o świcie i przyszedłem z tobą o tym porozmawiać, ale ponieważ się spóźniłem, musiałem ruszyć biegiem, żeby cię dogonić. Przerwałem mu mówiąc, że po pierwsze, nie należymy do partii, a po drugie... Nie pozwolił mi dokończyć, tylko oświadczył, że wszystko już przemyślał i wie, jak można to załatwić; jedynej rzeczy, której mu brakowało, to mojej zgody na ten plan. Odpowiedziałem, że zapłacę każdą cenę za to, żeby się dostać do doliny nazywanej kiedyś Izrumin, i jest dla mnie bez znaczenia, czy dotrę tam na grzbiecie diabła, czy pod rękę z księdzem Włakowem (Pogosjan wiedział, że Włakow był najbardziej nie lubianym przeze mnie człowiekiem, którego obecność już w odległości półtora kilometra wyprowadzała mnie z równowagi.) – Jeśli twierdzisz, że jesteś w stanie to zorganizować – kontynuowałem – to rób, co uważasz za konieczne i czego wymagają okoliczności, a ja z góry na wszystko się zgadzam, pod warunkiem, że pomoże to nam dotrzeć do miejsca, które wyznaczyłem sobie za cel. Nie wiem, co takiego Pogosjan zrobił ani z kim i w jaki sposób rozmawiał; w każdym razie kilka dni później, wyposażeni w znaczną sumę rosyjskich, tureckich i perskich pieniędzy, a także ogromną liczbę listów polecających, zaadresowanych do osób zamieszkałych w różnych miejscach położonych na trasie naszej podróży, wyruszyliśmy z Aleksandropola w kierunku Kagizmanu. Po dwóch tygodniach dotarliśmy nad brzeg rzeki Araks, stanowiącej naturalną granicę między Rosją i Turcją. Przekroczyliśmy ją korzystając z pomocy grupy Kurdów, którzy specjalnie przybyli nam na spotkanie. Wydawało się, że największe trudności mamy już za sobą, i mieliśmy nadzieję, iż począwszy od tej chwili wszystko ułoży się pomyślnie i gładko. Podróż odbywaliśmy głównie pieszo, zatrzymując się po drodze u pasterzy albo u ludzi poleconych nam we wioskach, do których uprzednio dotarliśmy, lub też u adresatów dostarczanych przez nas listów. W tym miejscu należy wyznać, że chociaż wzięliśmy na siebie pewne zobowiązania i, na ile to było możliwe, staraliśmy się ich dotrzymać, nigdy jednak nie straciliśmy z oczu prawdziwego celu naszej podróży, której trasa nie zawsze przebiegała przez miejsca, gdzie powierzono nam misje do wypełnienia; w takich wypadkach bez wahania porzucaliśmy owe zobowiązania i prawdę mówiąc, nie odczuwaliśmy z tego powodu wielkich wyrzutów sumienia. Po przekroczeniu granicy rosyjskiej postanowiliśmy udać się drogą prowadzącą przez szczyt góry Agridag (Ararat) – mimo że była to trasa najtrudniejsza – ponieważ w ten sposób mieliśmy większe szansę na uniknięcie spotkań z licznymi bandami Kurdów i oddziałami tureckimi, które ścigały Ormian. Minęliśmy przełęcz, zostawiając za sobą po prawej stronie źródła dwóch wielkich rzek, Tygrysu i Eufratu, i skierowaliśmy się na południe, w kierunku jeziora Wan. W czasie podróży spotkało nas tysiące przygód, których nie będę opisywał; ale jednej z nich nie mogę pominąć milczeniem. Mimo że działo się to tyle lat temu, wspomnienie tego zdarzenia ciągle jeszcze pobudza mnie do śmiechu i przywołuje doznanie instynktownego lęku połączonego z przeczuciem nadciągającej katastrofy, jakiego wtedy doświadczyłem. Później wielokrotnie znajdowałem się w krytycznych sytuacjach. Na przykład nie raz otaczał mnie tłum niebezpiecznych wrogów, stałem też oko w oko z turkiestańskim tygrysem i wiele razy byłem dosłownie trzymany na muszce; nigdy jednak, bez względu na to, jak komiczne może wydawać się to teraz, gdy jest już po fakcie, nie doświadczyłem podobnego uczucia. Spokojnie podążaliśmy przed siebie. Pogosjan nucił pod nosem jakiś marsz i wymachiwał kijkiem. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się pierwszy pies, a za nim kolejne – razem około piętnastu owczarków, które zaczęły na nas szczekać. Pogosjan nierozsądnie rzucił w nie kamieniem, co spowodowało, że wszystkie na nas skoczyły. Były to bardzo niebezpieczne owczarki kurdyjskie, które lada chwila rozerwałyby nas na kawałki, gdyby nie to, że instynktownie pociągnąłem Pogosjana i zmusiłem go, żeby usiadł koło mnie na ziemi. Już sam fakt, że usiedliśmy, spowodował, iż psy przestały warczeć i rzucać się na nas, i otoczywszy nas, także się rozsiadły. Upłynęło trochę czasu, zanim doszliśmy do siebie; kiedy zdaliśmy sobie sprawę z naszej sytuacji, wybuchnęliśmy śmiechem. Dopóki siedzieliśmy, psy również siedziały spokojnie i bez ruchu, a kiedy z plecaków rzucaliśmy im kawałki chleba, jadły je z wielką przyjemnością, niektóre nawet merdając z wdzięczności ogonem. Jednakże, kiedy upewnieni ich przyjazną postawą, próbowaliśmy się podnieść, wtedy: “O co to, to nie!" – natychmiast podskakiwały i ostrząc zęby gotowały się do ataku, ponownie więc musieliśmy usiąść. Gdy jeszcze raz spróbowaliśmy wstać, psy okazały wobec nas tak wielką wrogość, że na trzecią próbę nie starczyło nam już odwagi. Owa sytuacja utrzymywała się przez trzy godziny. Bóg wie jak długo musielibyśmy tak siedzieć, gdyby nie kurdyjska dziewczyna zbierająca w polu kiziak, którą ujrzeliśmy w oddali w towarzystwie osiołka. Wymachując w jej kierunku, zdołaliśmy w końcu zwrócić jej uwagę; kiedy się do nas zbliżyła i zobaczyła, na czym polega kłopot, poszła po znajdujących się niedaleko za wzgórzem pasterzy, do których należały psy. Pasterze przyszli i przywołali bestie do siebie. My jednak nie odważyliśmy się od razu wstać; odczekaliśmy, aż psy oddalą się na bezpieczną odległość: kanalie cały czas nie spuszczały nas z oka. Okazaliśmy się bardzo naiwni myśląc, że po przekroczeniu rzeki Araks największe trudności będziemy mieli za sobą; w rzeczywistości był to dopiero początek. Podstawowy kłopot polegał na tym, że po przekroczeniu rzeki granicznej i pokonaniu góry Agridag nie mogliśmy już dłużej udawać Azerów – jak do czasu naszej przygody z psami – ponieważ znaleźliśmy się na obszarze zamieszkanym przez rodowitych Azerów. Udawanie Ormian także nie wchodziło w rachubę. Byli oni wówczas prześladowani przez wszystkie rasy zamieszkujące tereny położone na trasie naszej podróży. Udawanie Turków lub Persów również groziło niebezpieczeństwem. Najlepiej było uchodzić za Rosjan lub Żydów, jednakże nasz wygląd na to nie pozwalał. W owym czasie należało zachować wielką ostrożność, jeśli chciało się ukryć własną narodowość; zdemaskowanie kłamstwa groziło ogromnym niebezpieczeństwem. Tubylcy nie przebierali w środkach, gdy chodziło o pozbycie się niepożądanych cudzoziemców. Na przykład krążyły wówczas wiarygodne pogłoski o tym, jak kilku Anglików żywcem obdarto ze skóry za to, że próbowali przerysować jakieś napisy. Po długim namyśle postanowiliśmy w końcu przebrać się za Tatarów kaukaskich. Dokonaliśmy więc wymaganych zmian w naszym ubiorze i wyruszyliśmy w dalszą podróż. Dokładnie dwa miesiące po przekroczeniu rzeki Araks dotarliśmy do miasta Z, za którym roztaczała się przełęcz prowadząca w kierunku Syrii. Przechodząc przez nią, jeszcze przed słynnym wodospadem K, zboczyliśmy ze szlaku i udaliśmy się w stronę Kurdystanu; liczyliśmy, że właśnie na tej trasie znajdziemy miejsce, które było głównym celem naszej podróży. Z czasem przystosowaliśmy się do otaczających warunków i dalsza wędrówka przebiegała w miarę gładko do momentu, w którym jedno nieoczekiwane zdarzenie zmieniło wszystkie nasze zamiary i plany. Któregoś dnia siedzieliśmy na poboczu drogi, jedząc prowiant składający się z chleba i ryby tarech [tarech to nazwa popularnej na tym terenie bardzo słonej ryby, którą można złowić tylko w jeziorze Wan]. W pewnym momencie Pogosjan niespodziewanie zakrzyknął i podskoczył, a ja ujrzałem czmychającą spod niego ogromną żółtą tarantulę. Od razu pojąłem przyczynę jego wrzasku i zerwawszy się zabiłem pająka, a następnie podbiegłem do Pogosjana. Został ukąszony w nogę. Zdając sobie sprawę, że ukąszenie tego owada często okazuje się śmiertelne, natychmiast rozdarłem ubranie Pogosjana i zacząłem wysysać ranę. Widząc jednak, że został ukąszony w mięsistą część nogi, i wiedząc, że przy najmniejszym skaleczeniu ust wysysanie rany może być niebezpieczne, zdecydowałem się na mniejsze ryzyko dla nas obu: wyciągnąłem nóż i błyskawicznie wyciąłem kawałek łydki mojego przyjaciela – tyle że w pośpiechu wyciąłem trochę za dużo. Zapobiegając w ten sposób niebezpieczeństwu śmiertelnego zatrucia, uspokoiłem się nieco; natychmiast zabrałem się do przemywania rany i opatrzenia jej najlepiej, jak się dało. Rana była głęboka; Pogosjan stracił dużo krwi i należało się obawiać różnych komplikacji. Na razie nie było więc mowy o kontynuowaniu marszruty. Musieliśmy szybko zadecydować, co robić dalej. Po wymianie zdań postanowiliśmy spędzić noc w tym samym miejscu, a następnego dnia rano zorganizować transport do miasta N położonego w odległości pięćdziesięciu kilometrów. Mieszkał tam pewien ksiądz ormiański, któremu mieliśmy dostarczyć list – czego wcześniej nie uczyniliśmy, ponieważ miasto N nie znajdowało się na wyznaczonej przez nas przed tym wypadkiem trasie. Następnego dnia, z pomocą starego Kurda, który akurat przechodził tamtędy i okazał się całkiem życzliwy, wynajęliśmy w pobliskiej wiosce wóz zaprzężony w parę wołów, jakiego używa się do przewożenia nawozu. Położywszy na nim Pogosjana, udaliśmy się w kierunku N. Pokonanie tego krótkiego odcinka zajęło nam prawie czterdzieści osiem godzin, ponieważ co cztery godziny zatrzymywaliśmy się, żeby nakarmić woły. Po dotarciu do N udaliśmy się prosto do wspomnianego ormiańskiego księdza; oprócz listu, który mieliśmy mu dostarczyć, przynieśliśmy ze sobą także zaadresowany do niego list polecający. Przyjął nas bardzo serdecznie, a dowiedziawszy się, co się przytrafiło Pogosjanowi, natychmiast zaoferował mu pokój w swoim domu, na co oczywiście zgodziliśmy się z największą wdzięcznością. Pogosjan jeszcze w drodze dostał wysokiej gorączki; mimo że po trzech dniach gorączka opadła, rana jednak zaczęła się jątrzyć i należało na nią bardzo uważać. Tak więc przez prawie miesiąc korzystaliśmy z gościnności księdza. Kiedy mieszkaliśmy pod jednym dachem, często rozmawiając “o wszystkim i o niczym", stopniowo zawiązała się między nami przyjaźń. Pewnego razu podczas rozmowy ksiądz wspomniał o pewnym posiadanym przez siebie przedmiocie i o związanej z nim historii. Był to bardzo stary pergamin zawierający szkic jakiejś mapy. Znajdował się on od bardzo dawna w posiadaniu rodziny księdza, który otrzymał go w spadku po pradziadku. – Dwa lata temu – powiedział ksiądz – przybył tutaj zupełnie nie znany mi mężczyzna i poprosił, żebym pokazał mu tę mapę. Nie mam pojęcia, w jaki sposób się dowiedział, że jest u mnie. Wszystko to wydawało mi się podejrzane; nie wiedząc nawet, kim jest, w pierwszej chwili nie chciałem mu jej pokazać i wręcz zaprzeczyłem, że ją mam; kiedy jednak dalej nalegał, pomyślałem: “Dlaczego mam mu odmówić?" i w końcu się zgodziłem. Ledwo tylko rzucił okiem na pergamin, od razu się zapytał, czybym go nie sprzedał, proponując mi za niego dwieście funtów tureckich. Mimo że była to znaczna suma, nie chciałem go sprzedać, ponieważ nie potrzebowałem pieniędzy i nie chciałem rozstać się z przedmiotem, do którego już się przyzwyczaiłem i który stanowił cenną pamiątkę. Okazało się, że nieznajomy zatrzymał się w domu naszego beja. Następnego dnia służący beja przyszedł do mnie w imieniu nowo przybyłego gościa, proponując pięćset funtów za pergamin. Muszę przyznać, że od chwili, w której nieznajomy opuścił mój dom, wiele rzeczy wzbudziło moje podejrzenia: po pierwsze, ów mężczyzna najwidoczniej odbył długą podróż tylko po to, żeby zdobyć ten pergamin; po drugie, nie mogłem pojąć, w jaki sposób się dowiedział, że go posiadam; i po trzecie, zaintrygowało mnie ogromne zainteresowanie, z jakim go oglądał. Wynikało z tego, że jest to coś bardzo cennego. Kiedy więc zaproponował mi pięćset funtów, mimo że czułem wewnętrzną pokusę, bałem się, że sprzedam mapę zbyt tanio, i postanawiając zachować ostrożność, znowu odmówiłem. Wieczorem nieznajomy złożył mi kolejną wizytę, tym razem w towarzystwie samego beja. Kiedy ponownie zaproponował mi pięćset funtów za pergamin, zdecydowanie oświadczyłem, że nie zamierzam go sprzedać. Ponieważ jednak przyszedł razem z bejem, zaprosiłem ich obu do środka. Przyjęli zaproszenie i pijąc kawę zaczęliśmy rozmawiać o różnych sprawach. Okazało się, że mężczyzna, który złożył mi wizytę, jest rosyjskim księciem. Powiedział mi, między innymi, że interesują go antyki i że ów pergamin bardzo pasuje do jego kolekcji; będąc koneserem, chciał go kupić za sumę znacznie przewyższającą jego wartość. Uznał jednak, że byłoby głupotą zapłacić jeszcze więcej, i z żalem przyjął moją odmowę. Bej, który uważnie przysłuchiwał się naszej rozmowie, zainteresował się pergaminem i wyraził życzenie, żeby go zobaczyć. Kiedy go przyniosłem i obaj oglądali pergamin, bej najwyraźniej był bardzo zdziwiony, że coś takiego jest warte aż tyle pieniędzy. Niespodziewanie w trakcie rozmowy książę zapytał, za jaką sumę pozwoliłbym mu przerysować pergamin. Zawahałem się, nie wiedząc, co odpowiedzieć, bo szczerze mówiąc, obawiałem się, że straciłem dobrego klienta. W końcu sam zaproponował mi dwieście funtów za zrobienie kopii; tym razem wstydziłem się targować, ponieważ moim zdaniem płacił tę sumę za nic. Tylko pomyślcie, dostałem dwieście funtów za samo pozwolenie na zrobienie kopii pergaminu! Bez zastanowienia zgodziłem się na zaproponowaną sumę, mówiąc sobie, że w końcu pergamin i tak zostanie u mnie, i że jeśli tylko zechcę, zawsze będę mógł go sprzedać. Książę wrócił następnego ranka. Rozłożyliśmy pergamin na stole, potem książę dolał wody do sproszkowanego alabastru, który przyniósł ze sobą, i pokrywszy pergamin olejem, rozprowadził po nim alabaster. Po kilku minutach zdjął alabaster, owinął go w kawałek starego dżedżinu, który mu podarowałem, zapłacił dwieście funtów i wyszedł. Tak właśnie Bóg zesłał mi dwieście funtów za nic, ja zaś mam ów pergamin do dzisiejszego dnia. Opowieść księdza bardzo mnie zainteresowała; nie dałem jednak tego po sobie poznać i niby przez grzeczność poprosiłem, żeby mi pokazał to cudo, za które zaproponowano mu tak dużą sumę pieniędzy. Ksiądz podszedł do skrzyni i wyjął z niej zwój pergaminu. W pierwszym momencie, kiedy go rozwinął, nie mogłem się zorientować, co to jest; gdy jednak przyjrzałem się bliżej... Mój Boże! Nigdy nie zapomnę wrażenia, którego doświadczyłem w tamtej chwili. Dostałem silnych drgawek, tym gwałtowniejszych, że próbowałem opanować się wewnątrz i nie okazać podniecenia. To, co ujrzałem – czyż nie było to dokładnie to, o czym rozmyślałem przez wiele miesięcy bezsennych nocy! Była to mapa tak zwanego “przedpustynnego Egiptu". Z wielkim wysiłkiem próbowałem nadal ukryć moje zainteresowanie i zmieniłem temat rozmowy. Ksiądz zwinął pergamin i włożył go z powrotem do skrzyni. Nie jestem rosyjskim księciem i nie mogłem sobie pozwolić na zapłacenie dwustu funtów za zrobienie kopii; pomimo to ta mapa być może była mi nie mniej potrzebna niż jemu. Z miejsca postanowiłem więc, że za wszelką cenę muszę ją przerysować, i natychmiast zacząłem rozmyślać nad tym, w jaki sposób do tego doprowadzić. Zdrowie Pogosjana polepszyło się na tyle, że zaczęliśmy wynosić go na taras, gdzie godzinami wysiadywał na słońcu. Umówiliśmy się, że da mi znać, kiedy ksiądz wyjdzie załatwiać swoje sprawy, i już następnego dnia na jego znak zakradłem się do pokoju księdza, żeby podrobić klucz do skrzyni. Przy pierwszym podejściu nie potrafiłem odtworzyć wszystkich szczegółów klucza i dopiero za trzecim razem, po wielokrotnym wygładzaniu pilnikiem, udało mi się go dopasować. Pewnego wieczoru, dwa dni przed naszym wyjazdem, ponownie dostałem się do pokoju księdza pod jego nieobecność i wyjąłem ze skrzyni pergamin. Zaniosłem go do naszego pokoju i pokrywszy natłuszczonym papierem, przez całą noc odrysowywaliśmy z Pogosjanem wszystkie szczegóły mapy. Następnego dnia odniosłem pergamin na miejsce. Od chwili, w której ów skarb – pełen tylu tajemnic i obietnic – znalazł się w bezpiecznym miejscu, w niewidoczny sposób zaszyty w podszewce mojego ubrania, poczułem, jakby wszystkie inne moje zainteresowania i zamiary wyparowały. Zrodziło się we mnie niepowstrzymane postanowienie, aby bez zwłoki i za wszelką cenę dotrzeć do miejsc, w których z pomocą owego skarbu mógłbym wreszcie ugasić pragnienie wiedzy; pragnienie, które w ciągu ostatnich dwu czy trzech lat zżerało mnie od środka jak robak, nie dając mi spokoju. Po tym być może usprawiedliwionym, niemniej – jakkolwiek by na to spojrzeć – karygodnym potraktowaniu gościnności ormiańskiego księdza omówiłem sytuację z moim jeszcze na wpół chorym przyjacielem Pogosjanem. Przekonałem go, żeby nie szczędząc swoich skromnych środków finansowych, zakupił w okolicy dwa dobre wierzchowce – podobne do tych, które zauważyliśmy w czasie pobytu tutaj i które wzbudzały nasz podziw swoim specyficznym szybkim kłusem – tak byśmy mogli jak najszybciej wyruszyć w kierunku Syrii. Rzeczywiście, cwał koni hodowanych w tej okolicy jest tak płynny, że można na nich jeździć niemalże z szybkością lotu dużego ptaka i trzymając w ręce szklankę wody, nie rozlać przy tym ani kropli. Nie będę opisywał wszystkich wzlotów i upadków, które nas spotkały w czasie podróży, ani nieprzewidzianych okoliczności, które wielokrotnie zmusiły nas do zmiany trasy. Powiem tylko, że dokładnie cztery miesiące po opuszczeniu domu owego gościnnego i uprzejmego ormiańskiego księdza dotarliśmy do miasta Smyrna, gdzie wieczorem, w dniu naszego przybycia, spotkała nas przygoda, która okazała się punktem zwrotnym w późniejszych losach Pogosjana. Owego wieczoru udaliśmy się do małej greckiej restauracji, żeby trochę się rozerwać po uciążliwych i wyczerpujących przeżyciach. Sączyliśmy właśnie słynne duziko i zgodnie z lokalnym zwyczajem częstowaliśmy się różnymi zakąskami – od suszonej makreli po solony groch – ułożonymi na licznych spodkach. W restauracji oprócz nas znajdowało się jeszcze kilka innych grup, składających się głównie z zagranicznych żeglarzy, którzy zeszli ze statków zakotwiczonych w porcie. Zachowywali się oni dość awanturniczo; niewątpliwie już wcześniej odwiedzili inne tawerny, byli więc, jak to się mówi, “porządnie przyćmieni". Od czasu do czasu wybuchała sprzeczka między żeglarzami różnych narodowości, siedzącymi przy oddzielnych stołach; na początku ograniczała się ona do wymiany głośnych epitetów wypowiadanych w osobliwym żargonie, głównie mieszance greckiego, włoskiego i tureckiego – potem jednak, niespodziewanie i bez ostrzeżenia, doszło do wybuchu. Nie wiem, co dolało oliwy do ognia, w każdym razie w jednej chwili zerwała się z miejsca dosyć duża grupa żeglarzy, którzy wymachując rękami i wznosząc groźne okrzyki, rzucili się na drugą grupę, siedzącą koło nas. Ci drudzy także powstali i w mgnieniu oka w sali rozgorzała ogólna bijatyka. Pogosjan i ja, również nieco podnieceni oparami duziko, pospieszyliśmy na pomoc mniej licznej grupie żeglarzy. Nie mieliśmy pojęcia, o co poszło ani po czyjej stronie była racja. Kiedy w końcu rozdzielili nas pozostali goście restauracji i przechodzący właśnie patrol wojskowy, okazało się, że prawie żaden z uczestników bójki nie wyszedł bez szwanku: jeden miał złamany nos, drugi pluł krwią itd. Ja stałem na samym środku, ozdobiony ogromnym siniakiem pod okiem, a Pogosjan, przeklinając cały czas po ormiański, jęczał i sapał, skarżąc się na nieznośny ból pod piątym żebrem. Gdy wreszcie, jakby powiedzieli żeglarze, burza ucichła, Pogosjan i ja, uznawszy, że dzięki tym dobrym ludziom – nawet o to nie prosząc – już wystarczająco się zabawiliśmy i że jak na jeden wieczór mamy dosyć przygód, zawlekliśmy się do domu i położyliśmy się spać. Nie można powiedzieć, żebyśmy w drodze do domu byli bardzo rozmowni; moje oko mimowolnie się zamykało, a Pogosjan pojękiwał i klął na siebie, że wmieszał się w nie swoje sprawy. Następnego ranka w czasie śniadania, oceniwszy nasz stan fizyczny i raczej idiotyczne zachowanie poprzedniego wieczoru, postanowiliśmy nie odwlekać dłużej planowanej wyprawy do Egiptu, uznając, że długa podróż statkiem i czyste morskie powietrze zupełnie wyleczą nasze “rany bitewne". Wyruszyliśmy więc natychmiast do portu, żeby się dowiedzieć, czy jakiś statek, odpowiedni na naszą kieszeń, wypływa wkrótce do Aleksandrii. Okazało się, że znajdował się tam żaglowiec grecki, który płynął właśnie do Aleksandrii; w pośpiechu udaliśmy się do biura żeglugi rozporządzającego tym statkiem, aby uzyskać niezbędne informacje. Byliśmy już prawie w drzwiach, gdy podbiegł do nas żeglarz, który bełkocząc coś łamanym tureckim, cały podniecony, zaczął serdecznie ściskać nam obu dłonie. Z początku nic nie rozumieliśmy, ale wkrótce się wyjaśniło, że był on angielskim żeglarzem należącym do grupy, w której obronie stanęliśmy poprzedniego wieczoru. Dając nam na migi do zrozumienia, żebyśmy poczekali, szybko gdzieś pobiegł i po kilku minutach wrócił w towarzystwie trzech kolegów, z których jeden, jak się później dowiedzieliśmy, był oficerem. Wszyscy serdecznie dziękowali nam za to, co zrobiliśmy poprzedniego dnia, i nalegali, żebyśmy udali się do pobliskiej restauracji greckiej i wypili tam z nimi po kieliszku duziko. Po trzech kolejkach cudownego duziko – owego godnego potomka dobroczynnego mastiku starożytnych Greków – nasza rozmowa stała się głośniejsza i bardziej swobodna, oczywiście dzięki odziedziczonej przez nas wszystkich zdolności porozumiewania się za pomocą “starożytnej mimiki greckiej" oraz “starożytnej rzymskiej gestykulacji", a także dzięki słowom wywodzącym się ze wszystkich języków portowych na ziemi. Gdy żeglarze się dowiedzieli, że chcemy się dostać do Aleksandrii, wówczas ów dobroczynny wpływ tego godnego potomka wynalazku starożytnych Greków niechybnie zamanifestował się w najbardziej uderzający sposób. Żeglarze, jakby zapomniawszy o naszym istnieniu, zaczęli rozmawiać między sobą; nie wiedzieliśmy, czy się kłócą, czy żartują. Nagle dwóch z nich, opróżniwszy jednym łykiem kieliszki, wyszło w wielkim pośpiechu, a dwóch pozostałych tonem życzliwej troski prześcigało się w uspokajaniu i zapewnianiu nas o czymś. W końcu zaczęliśmy się domyślać, o co w tym wszystkim chodzi, i jak się później okazało, nasze przypuszczenia niemal zupełnie się potwierdziły: ich dwaj koledzy, którzy niespodziewanie nas opuścili, udali się w odpowiednie miejsce, żeby wstawić się za nami i załatwić nam wstęp na ich statek, odpływający już następnego dnia do Pireusu, a następnie płynący przez Sycylię do Aleksandrii, gdzie czekał go mniej więcej dwutygodniowy postój przed wypłynięciem w drogę do Bombaju. W czasie przeciągającego się oczekiwania na powrót żeglarzy, przy akompaniamencie przekleństw we wszystkich językach, oddaliśmy sprawiedliwość wspaniałemu potomkowi mastiku. Kiedy czekaliśmy na pomyślne wiadomości, mimo tak mile spędzanego czasu, Pogosjan, pamiętając najwidoczniej o swoim piątym żebrze, stracił nagle cierpliwość i zaczął nalegać, żebyśmy już dłużej nie siedzieli, tylko natychmiast wrócili do domu; ponadto, z największą powagą mnie zapewnił, że moje drugie oko także zaczyna sinieć. Biorąc pod uwagę fakt, iż Pogosjan jeszcze nie całkiem wyzdrowiał po ukąszeniu tarantuli, nie mogłem się sprzeciwić i nic nie wyjaśniając naszym przypadkowym wspólnikom w spożyciu duziko, posłusznie wstałem i poszedłem z nim. Żeglarze, zaskoczeni nieoczekiwanym i milczącym odejściem swoich obrońców z poprzedniego dnia, także się podnieśli i ruszyli za nami. Czekała nas dosyć długa droga, w trakcie której każdy zabawiał się po swojemu: jeden śpiewał, drugi gestykulował, jakby chciał coś komuś dowieść, a trzeci wygwizdywał jakiś marsz wojskowy... Po przybyciu do domu Pogosjan, nawet się nie rozbierając, od razu położył się spać, a ja, oddawszy swoje łóżko starszemu żeglarzowi, położyłem się po prostu na podłodze, dając znać drugiemu z gości, żeby uczynił to samo. Kiedy obudziłem się w środku nocy z potwornym bólem głowy i urywkowo przypominałem sobie wszystko, co zaszło poprzedniego dnia, pomyślałem także o żeglarzach, którzy przyszli razem z nami do domu; kiedy jednak rozejrzałem się po pokoju, odkryłem, że już wyszli. Z powrotem zasnąłem. Było już późno, gdy obudził mnie brzęk naczyń – którego sprawcą był Pogosjan przygotowujący herbatę – oraz dźwięk specjalnej porannej modlitwy ormiańskiej Lusacaw lusn est parin jes awedem ceir gentanin, którą mój przyjaciel śpiewał codziennie rano. Owego ranka żaden z nas nie miał ochoty na herbatę, za to obaj chcieliśmy napić się czegoś bardzo kwaśnego. Wypiliśmy tylko trochę wody i nie zamieniając ani słowa, z powrotem położyliśmy się spać. Obaj byliśmy bardzo przygnębieni i pod każdym względem znajdowaliśmy się w opłakanym stanie. Ponadto, miałem wrażenie, jakby w moich ustach spędziło noc przynajmniej tuzin kozaków wraz z końmi i uprzężą. Kiedy leżeliśmy w tym stanie, milcząco pogrążeni we własnych myślach, nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wtargnęło trzech żeglarzy angielskich. Tylko jeden z nich był z nami poprzedniego dnia; dwóch pozostałych widzieliśmy po raz pierwszy. Przerywając sobie wzajemnie, próbowali nam coś powiedzieć. Wypytując ich i wysilając mózg, zdołaliśmy wreszcie zrozumieć, iż chodziło im o to, żebyśmy wstali, szybko się ubrali i udali się z nimi na statek, ponieważ zdobyli właśnie pozwolenie na zabranie nas “w charakterze majtków". Gdy się ubieraliśmy, żeglarze, jak wynikało z ich twarzy, kontynuowali wesołą rozmowę, aż nagle, ku naszemu zaskoczeniu, wszyscy się podnieśli i zaczęli pakować nasze bagaże. Kiedy ubrawszy się wezwaliśmy ustabasza z karawanseraju i zapłaciliśmy za pobyt, nasze rzeczy były już starannie spakowane, a żeglarze, z których każdy niósł część bagażu, dali nam do zrozumienia, żebyśmy podążali za nimi. Wyszliśmy wszyscy na ulicę i udaliśmy się w stronę portu. Po dotarciu na miejsce ujrzeliśmy na nabrzeżu łódkę z dwoma żeglarzami, którzy najwyraźniej na nas czekali. Weszliśmy na nią i po półgodzinie wiosłowania i nieustannego śpiewu angielscy żeglarze dowieźli nas do całkiem dużego statku wojennego. Na pokładzie już na nas czekano, ponieważ kilku żeglarzy stojących na trapie od razu zabrało nasze rzeczy i zaprowadziło nas do małej kabiny, którą specjalnie przygotowano w ładowni, niedaleko kuchni. Urządziwszy się w tym dusznym, ale – jak nam się wydawało – bardzo przytulnym zakątku statku, wyszliśmy na górny pokład w towarzystwie jednego z żeglarzy, za którymi ujęliśmy się w restauracji. Usiedliśmy na zwiniętych linach i wkrótce otoczyła nas prawie cała załoga – zarówno zwykli marynarze, jak i młodsi oficerowie. Wszyscy bez względu na rangę zdawali się darzyć nas wyraźną sympatią. Każdy czuł się zobowiązany uścisnąć nam dłonie i biorąc pod uwagę naszą nieznajomość angielskiego, próbował za pomocą gestów i różnych znanych sobie obcojęzycznych słów powiedzieć coś przyjemnego. W trakcie tej bardzo oryginalnej wielojęzycznej rozmowy jeden z żeglarzy, mówiący nie najgorzej po grecku, zaproponował, żeby podczas podróży każdy postawił sobie zadanie nauczenia się codziennie przynajmniej dwudziestu słów – my po angielsku, a oni po turecku. Wszyscy przyjęli propozycję głośnymi oklaskami i natychmiast dwóch żeglarzy, z którymi się zaprzyjaźniliśmy jeszcze poprzedniego dnia, zaczęło wybierać i zapisywać angielskie słowa, których według nich powinniśmy się nauczyć w pierwszej kolejności; z kolei Pogosjan i ja przygotowaliśmy dla nich listę słów tureckich. Kiedy szalupa wioząca starszych oficerów dopłynęła do statku i zbliżyła się godzina wypłynięcia, cała załoga rozeszła się do swoich obowiązków, natomiast Pogosjan i ja od razu zabraliśmy się do nauki pierwszych dwudziestu słów angielskich, zapisanych fonetycznie greckimi literami. Tak bardzo byliśmy pochłonięci nauką owych dwudziestu słów i próbą poprawnego wymawiania nowych i obco brzmiących dźwięków, że nie spostrzegliśmy nawet, kiedy zapadł wieczór i statek wypłynął w morze. Przerwaliśmy nasze zajęcia dopiero wówczas, gdy podszedł do nas żeglarz kołyszący się w rytmie statku i wyjaśnił nam za pomocą niezwykle wyrazistego gestu, iż nadszedł już czas posiłku, a następnie zaprowadził nas do naszej kabiny znajdującej się obok kuchni. W trakcie posiłku omawialiśmy między sobą różne sprawy i po zasięgnięciu opinii żeglarza, który mówił nieźle po grecku, postanowiliśmy poprosić o zgodę – której udzielono nam jeszcze tego samego wieczoru – na to, bym ja od następnego dnia zaczął czyścić metalowe i mosiężne części statku, a Pogosjan podjął jakąś pracę w maszynowni. Nie będę się rozwodził nad tym, co działo się przez resztę pobytu na tym okręcie wojennym. Po przybyciu do Aleksandrii serdecznie pożegnałem się z gościnnymi żeglarzami i opuściłem statek z palącym postanowieniem jak najszybszego dotarcia do Kairu. Jednakże Pogosjan, który w trakcie rejsu zaprzyjaźnił się z kilkoma żeglarzami i był entuzjastycznie nastawiony do pracy w maszynowni, chciał pozostać na pokładzie i kontynuować podróż. Ustaliliśmy, że będziemy w kontakcie. Jak się później dowiedziałem, po naszym rozstaniu Pogosjan dalej pra-cowai w maszynowni na tym angielskim statku wojennym i z czasem nabrał zamiłowania do mechaniki, a także zaprzyjaźnił się z kilkoma żeglarzami oraz młodszymi oficerami. Z Aleksandrii popłynął do Bombaju, a następnie, zawijając najpierw do różnych portów Australii, wylądował w końcu w Anglii. Tam, za radą i dzięki wpływom swoich nowych angielskich przyjaciół, wstąpił do Wyższej Szkoły Inżynierii Morskiej w Liverpoolu, w której podjął intensywne studia techniczne, doskonaląc jednocześnie znajomość języka angielskiego. Po dwóch latach został wykwalifikowanym inżynierem mechanikiem. Kończąc niniejszy rozdział poświęcony Pogosjanowi, pierwszemu koledze i przyjacielowi mojej młodości, chcę wspomnieć o pewnej niezwykle oryginalnej cesze jego psychiki, widocznej już od najmłodszych lat, która bardzo dobrze charakteryzuje jego indywidualność: Pogosjan zawsze był zajęty, zawsze nad czymś pracował. Nigdy nie siedział, jak to się mówi, z założonymi rękami; nikt nie widział, żeby się v:y!egiwał jak jego koledzy czytający lekkie lektury, które nie dają nic prawdziwego, a jedynie rozpraszają uwagę. Jeśli zaś nie miał żadnej konkretnej pracy do wykonania, to wymachiwał rytmicznie rękami albo odmierzał tempo stopami, czy też dokonywał najrozmaitszych manipulacji palcami. Kiedyś go spytałem, dlaczego, jak głupiec, nigdy nie odpoczywa, skoro i tak nikt mu nie płaci za robienie tych bezużytecznych ćwiczeń. – Tak, rzeczywiście – odpowiedział – na razie nikt mi nie płaci za te moje, jak ty i wszyscy inni kiszący się w tej samej beczce je nazywacie, głupie błazeństwa. Jednakże w przyszłości albo wy sami, albo wasze dzieci zapłacą mi za nie. Odkładając żarty na bok: robię to, ponieważ lubię pracować. To nie moja natura lubi pracować; ona jest tak samo leniwa jak natura innych ludzi i nigdy nie chce się zajmować niczym pożytecznym. To mój zdrowy rozsądek sprawia, że lubię pracować. Proszę, pamiętaj – dodał – że kiedy używam słowa “ja", to nie mam na myśli całego siebie, lecz tylko mój rozum. Uwielbiani pracować i wyznaczyłem sobie zadanie przyzwyczajenia, dzięki wytrwałości, całej mojej natury, nie tylko rozumu, do umiłowania pracy. Poza tym jestem naprawdę przekonany, że na świecie nigdy nie marnuje się świadoma praca. Wcześniej czy później ktoś musi za nią zapłacić. Tak więc pracując w ten sposób osiągam dwa cele. Po pierwsze, może uda mi się oduczyć moją naturę lenistwa, a po drugie, zabezpieczę się na starość. Jak wiesz, nie mogę Uczyć na to, że moi rodzice zostawią po śmierci spadek, który mi wystarczy na utrzymanie wówczas, gdy nie będę już miał siły zarabiać na życie. Innym powodem, dla którego pracuję, jest to, że jedyną prawdziwą satysfakcję w życiu daje praca świadoma, a nie przymusowa; tym właśnie człowiek różni się od karabachskiego osła, który także pracuje dzień i noc. Jego rozumowanie znalazło pełne pokrycie w faktach. Mimo że całą młodość – najcenniejszy okres życia na zabezpieczenie własnej starości – spędził na pozornie bezużytecznych wędrówkach i nigdy się nie troszczył o zarobienie pieniędzy na później, a poważnymi interesami zajął się dopiero w 1908 roku, obecnie jest jednym z najbogatszych ludzi na ziemi. Co się tyczy uczciwości środków, które posłużyły do zgromadzenia tej fortuny, to jest ona poza wszelkimi podejrzeniami. Miał rację twierdząc, że żadna świadoma praca się nie marnuje. On sam dzień i noc, rzeczywiście jak wół, pracował świadomie i sumiennie przez całe życie, we wszystkich okolicznościach i warunkach. Niechaj Bóg ześle mu teraz zasłużony odpoczynek. Wstecz / Spis Treści / Dalej Abram Jełow Abram Jełow to, po Pogosjanie, jeszcze jeden z tych wybitnych ludzi spotkanych przeze mnie w wieku przygotowawczym, którzy zarówno z własnej woli, jak i mimowolnie stanowili czynniki ożywcze w procesie pełnego kształtowania się różnych aspektów mojej indywidualności. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce wkrótce po tym, jak straciłem wszelką nadzieję na to, że uda mi się dowiedzieć od ludzi współczesnych czegokolwiek prawdziwego na temat owych pytań, które całkowicie mnie pochłonęły; działo się to więc zaraz po moim powrocie z Eczmiadzynu do Tyflisu, kiedy pogrążyłem się w lekturze starych tekstów. Głównym powodem mojego powrotu do Tyflisu był to, iż mogłem zdobyć tam wszystkie interesujące mnie książki. Zarówno wówczas, jak i w trakcie mojej ostatniej wizyty w tym mieście bez trudu można było tam znaleźć wszystkie “białe kruki", i to w dowolnym języku, szczególnie zaś po ormiańsku, gruzińsku i arabsku. Po przyjeździe zamieszkałem w dzielnicy Didubej i prawie codziennie wyruszałem stamtąd na Bazar Żołnierski, gdzie na jednej z ulic, biegnącej po zachodniej stronie Parku Aleksandra, znajdowały się prawie wszystkie księgarnie Tyflisu. Na tej samej ulicy, zwłaszcza w dni targowe, drobni kupcy i handlarze rozkładali na ziemi przed księgarniami swoje książki i obrazy. Jednym z nich był pewien młody Azer, który kupował, sprzedawał lub brał w komis najróżniejsze książki. Był to właśnie Abramjełow, czyli Abraszka, jak nazywano go w młodości; prawdziwy spryciarz – jeśli taki się narodził – dla mnie jednak niezastąpiony przyjaciel. Już wtedy był chodzącą encyklopedią; znał niezliczone tytuły książek prawie we wszystkich językach i nazwiska ich autorów, znał także datę oraz miejsce wydania dowolnej książki i wiedział, gdzie można ją zdobyć. Na początku po prostu kupowałem od niego książki, później jednak wymieniałem lub zwracałem te przeczytane, a on pomagał mi znaleźć inne, których potrzebowałem. I tak wkrótce zawiązała się między nami przyjaźń. Abram Jełow przygotowywał się wtedy do egzaminów do Szkoły Kadetów i prawie cały wolny czas poświęcał na naukę; a ponieważ pociągała go jednocześnie filozofia, zdołał też przeczytać niejedną książkę na jej temat. I właśnie jego zainteresowanie problemami filozoficznymi zapoczątkowało naszą przyjaźń. Nieraz wieczorami spotykaliśmy się w Parku Aleksandra albo w Musztaid i dyskutowaliśmy na tematy filozoficzne. Często przetrząsaliśmy stosy starych książek i z czasem zacząłem nawet pomagać mu w prowadzeniu interesów w dni targowe. Naszą przyjaźń umocniło jeszcze bardziej następujące zdarzenie: W dni targowe pewien Grek ustawiał swój stragan obok Jełowa. Handlował on różnymi wyrobami z gipsu: statuetkami, popiersiami słynnych ludzi, posążkami Kupidyna i Psyche, pasterza i pasterki, oraz skarbonkami we wszystkich możliwych rozmiarach, w kształcie kotów, psów, świnek, jabłek, gruszek itp. – w skrócie, całą tandetą, jaka zgodnie z ówczesną modą zdobiła stoły, komody i etażerki. Pewnego dnia, w chwili zastoju w sprzedaży, Jełow skinął w stronę owych przedmiotów i w typowy dla niego sposób powiedział: – Ktokolwiek robi tę tandetę, zbija na tym górę pieniędzy. Słyszałem, że jakiś przejezdny włoski brudas produkuje te śmieci w swojej śmierdzącej norze; a ci idioci straganiarze, jak choćby ten Grek, napychają mu kieszenie pieniędzmi mozolnie zarobionymi przez głupców, którzy kupują te straszydła, żeby udekorować nimi swoje idiotyczne domy. My zaś tkwimy tutaj marznąc przez cały dzień, żeby wieczorem mieć prawo udławić się kawałkiem czerstwego chleba z mąki kukurydzianej i w ten sposób ledwo utrzymać w kupie nasze ciało i duszę, a następnego dnia znowu wracamy tutaj, do tej przeklętej harówki. Wkrótce potem podszedłem do greckiego straganiarza i dowiedziałem się, że wspomniane wyroby rzeczywiście wytwarza Włoch, który skrzętnie pilnuje, żeby nikt nie wykradł mu tajemnicy produkcji. – Jest nas dwunastu straganiarzy – dodał – i z trudem nadążamy ze sprzedażą tych wyrobów w całym Tyflisie. Te informacje, jak również oburzenie Jełowa bardzo mnie poruszyły. Z miejsca pomyślałem, iż spróbuję wyprzedzić Włocha; tym bardziej że właśnie nosiłem się z zamiarem założenia jakiegoś interesu, ponieważ moje pieniądze rozchodziły się jak “exodus Izraelitów". Najpierw przeprowadziłem rozmowę z greckim straganiarzem, oczywiście umyślnie wzbudzając w nim uczucia patriotyczne; następnie, ułożywszy w głowie plan działania, udałem się z nim do Włocha, prosząc, żeby ów mnie zatrudnił. Miałem szczęście, albowiem się okazało, że za kradzież narzędzi zwolniono właśnie chłopca, który dla niego pracował, i Włoch potrzebował kogoś do dolewania wody w trakcie mieszania gipsu. Ponieważ zgodziłem się pracować za byle grosz, od razu mnie przyjęto. Zgodnie z moim planem, od samego początku udawałem durnia. Pracowałem bardzo ciężko, prawie za trzech, ale pod innymi względami zachowywałem się jak głupek. Włoch szybko mnie za to polubił i przestał taić przede mną – tępym i nieszkodliwym młodzieniaszkiem – tajemnice, które pieczołowicie ukrywał przed innymi. Po dwóch tygodniach wiedziałem już, jak robi się wiele rzeczy. Mój pracodawca wzywał mnie, żebym potrzymał klej, wymieszał miksturę itp. W ten sposób udało mi się dostać do jego świątyni i wkrótce poznałem wszystkie drobne, bardzo jednak istotne w tej pracy szczegóły; na przykład rozpuszczając gips trzeba wiedzieć, ile kropli soku z cytryny należy dodać, żeby wyroby były gładkie i na gipsie nie pojawiły się pęcherzyki; w przeciwnym razie subtelne detale statuetek, takie jak nos, ucho itp., będą miały brzydkie wgłębienia. Poza tym przy robieniu odlewów trzeba znać właściwe proporcje kleju, żelatyny i gliceryny; wystarczy, że czegoś jest trochę za dużo lub za mało, a wszystko się psuje. Samo poznanie procedury, bez znajomości tych wszystkich tajemnic, nie wystarczy do uzyskania dobrych rezultatów. Mówiąc krótko, półtora miesiąca później pojawiły się w sprzedaży podobne wyroby mojej produkcji. Do modeli Włocha dodałem kilka śmiesznych główek wypełnionych śrutem, które służyły za obsadki do wiecznych piór. Wprowadziłem także na rynek kilka specjalnych skarbonek, które bardzo dobrze się sprzedawały, a które ochrzciłem nazwą “chory w łóżku". Myślę, że nie było wówczas w Tyflisie domu, który nie miał wśród ozdóbek którejś z moich skarbonek. Po pewnym czasie zatrudniłem kilku robotników i przyjąłem na naukę rzemiosła siedem młodych Gruzinek. Jełow pomagał mi we wszystkim z największą przyjemnością i w dni robocze przestał nawet handlować książkami. Jednocześnie obaj kontynuowaliśmy naszą pracę: czytaliśmy książki i studiowaliśmy różne zagadnienia filozoficzne. Po kilku miesiącach, kiedy zgromadziłem już sporą sumę pieniędzy i poczułem się znużony tą pracą, sprzedałem warsztat po dobrej cenie dwóm Żydom w momencie, gdy interes kręcił się na pełnych obrotach. Ponieważ musiałem opuścić mieszkanie, które stanowiło część warsztatu, przeniosłem się na ulicę Mołokanów, niedaleko stacji kolejowej, gdzie dołączył do mnie Jełow razem ze swoimi książkami. Jełow był krępy i niskiego wzrostu; jego oczy nieustannie żarzyły się jak dwa węgliki. Był bardzo owłosiony, miał kosmate brwi oraz rosnącą niemal spod samego nosa brodę, prawie zupełnie zakrywającą policzki, na których jednak zawsze można było dostrzec rumieńce. Urodził się w Turcji w prowincji Wan, w Bitlis albo w jego okolicach. Cztery lub pięć lat przed naszym spotkaniem jego rodzina przeniosła się do Rosji. Po przyjeździe do Tyflisu Jełow zaczął uczęszczać do tak zwanego pierwszego liceum; mimo że panowały tam bardzo proste i bezceremonialne zwyczaje, Jełow wkrótce przekroczył granice wytrzymałości nawet tej instytucji i za jakiś wybryk lub żart wyleciał ze szkoły decyzją rady pedagogicznej. Niedługo potem ojciec wyrzucił go z domu i od tamtego czasu żył jak wolny duch. Krótko mówiąc, jak sam to wyraził, był czarną owcą w rodzinie. Jednakże jego matka, bez wiedzy ojca, często przysyłała mu pieniądze. Jełow żywił do matki bardzo czułe uczucia, co przejawiało się nawet w najdrobniejszych rzeczach; na przykład nad jego łóżkiem zawsze wisiała jej fotografia, którą całował za każdym razem, gdy wychodził z domu, a wracając, jeszcze w drzwiach wołał: “Dzień dobry, mamo" albo “Dobry wieczór, mamo". Teraz wydaje mi się, że właśnie za to jeszcze bardziej go polubiłem. Jełow kochał również ojca, ale po swojemu – uważał go za mało ważnego, próżnego i butnego człowieka. Jego ojciec pracował jako przedsiębiorca budowlany i cieszył się opinią człowieka bardzo zamożnego. Ponadto, był ważną osobistością dla Azerów, będąc ponoć potomkiem – choć tylko po matce – rodziny Marszimun, z której w przeszłości wywodzili się królowie azerscy. Mimo że dynastia upadła, wszyscy patriarchowie nadal pochodzą z tej samej rodziny. Abram miał również brata, który studiował wówczas w Ameryce, jak mi się wydaje, w Filadelfii. Jednakże nie żywił do niego najmniejszej sympatii, twierdząc, że jest dwulicowym egoistą i zwierzęciem pozbawionym serca. Jełow miał dziwne obyczaje; między innymi zawsze podciągał spodnie i nas, jego przyjaciół, kosztowało to później wiele wysiłku, by wykorzenić ów nawyk. Pogosjan często z tego powodu robił sobie z niego żarty, mówiąc: “Cha, cha! I ty chciałeś zostać oficerem! Biedny idioto, już po pierwszym spotkaniu z generałem znalazłbyś się w wartowni, bo zamiast zasalutować, podciągnąłbyś spodnie..." (Pogosjan formułował to jeszcze mniej delikatnie.) Pogosjan i Jełow zawsze lubili się drażnić; nawet w trakcie przyjacielskiej rozmowy Jełow nazywał Pogosjana “solonym Ormianinem", a Pogosjan Jełowa chaczagoch. Ormian powszechnie nazywa się solonymi Ormianami, zaś Azerów chaczagochami. Słowo chaczagoch znaczy dosłownie “złodziej krzyży". Wydaje się, że pochodzenie tego przezwiska jest następujące: Wiadomo, iż Azerzy to cwani łobuzi. Na Zakaukaziu mówi się o nich tak: “Wrzuć do kotła siedmiu Rosjan, a wyjdzie jeden Żyd; ugotuj siedmiu Żydów, a dostaniesz jednego Ormianina; ale tylko z siedmiu Ormian wyjdzie jeden Azer". Wśród Azerów rozrzuconych po całym tamtejszym obszarze znajdowało się wielu księży; większość z nich sama się wyświęciła, co zresztą nie było wtedy takie trudne. Mieszkając w okolicach góry Ararat, wyznaczającej granicę trzech krajów: Rosji, Turcji oraz Persji, i mając niemal zupełną swobodę przekraczania każdej z tych granic, w Rosji podawali się oni za Azerów z Turcji, w Persji za Azerów z Rosji itp. Nie tylko celebrowali nabożeństwa, lecz także z wielkim powodzeniem handlowali najprzeróżniejszymi tak zwanymi świętymi relikwiami, wykorzystując naiwność religijnych i nieświadomych ludzi. Na przykład w głębi Rosji, podając się za księży greckich, których Rosjanie darzą wielkim zaufaniem, zbijali interesy sprzedając przedmioty rzekomo sprowadzone z Jerozolimy, z góry Athos i z innych miejsc świętych. Wśród tych relikwii znajdowały się prawdziwe fragmenty krzyża, na którym zawisł Chrystus, włosy Matki Boskiej, paznokcie świętego Mikołaja z Miry, przynoszący szczęście ząb Judasza, kawałek podkowy konia świętego Jerzego, a nawet żebro albo czaszka któregoś z wielkich świętych. Naiwni chrześcijanie, szczególnie kupcy rosyjscy, nabywali te przedmioty, otaczając je wielką czcią. Tak więc w niezliczonych domach i kościołach świętej Rosji znalazły się relikwie wyprodukowane przez azerskich księży. Dlatego też Ormianie, którzy dobrze znają to bractwo, przezwali Azerów “złodziejami krzyży". Co się tyczy Ormian, to przezywa się ich “solonymi", ponieważ mają zwyczaj solenia niemowląt zaraz po narodzeniu. Muszę przy okazji dodać, że moim zdaniem ów zwyczaj ma swoje uzasadnienie. Dzięki specjalnym obserwacjom udało mi się stwierdzić, że niemowlęta innych ras prawie zawsze cierpią na wysypkę w miejscach, które posypuje się jakimś proszkiem, żeby zapobiec zapaleniu; jednakże dzieci ormiańskie urodzone na tych samych terenach prawie nigdy nie miewają owej wysypki, mimo że przechodzą wszystkie inne choroby dziecięce. Przypisuję to właśnie temu zwyczajowi solenia. Ale pod jednym względem Jełow zupełnie nie przypominał swoich rodaków: chociaż miał bardzo gwałtowne usposobienie, nigdy nie żywił urazy. Jego złość trwała krótko i jeśli się zdarzyło, że kogoś obraził, to gdy tylko się uspokoił, z całych sił próbował załagodzić to, co przed chwilą powiedział. Był niezwykle delikatny w sprawach dotyczących przekonań religijnych innych ludzi. Pewnego razu w trakcie rozmowy na temat nasilonej akcji propagandowej prowadzonej przez misjonarzy prawie wszystkich krajów europejskich, a mającej na celu nawrócenie Azerów na odpowiednie wiary, powiedział: – Nie w tym rzecz, do kogo człowiek się modli, tylko w tym, jaka jest jego wiara. Wiara to sumienie, którego podstawy kształtują się w dzieciństwie. Jeśli człowiek zmienia religię, oznacza to, że traci sumienie, a sumienie jest najbardziej wartościową rzeczą w człowieku. Szanuję więc jego sumienie, a ponieważ wiara, która wspiera sumienie, sama jest wspierana przez religię, zatem szanuję także jego religię; i byłby to dla mnie wielki grzech, gdybym miał osądzać jego religię albo go do niej zniechęcać; w ten sposób zniszczyłbym jego sumienie, które można nabyć jedynie w dzieciństwie. Po tym oświadczeniu Pogosjan zapytał: – Dlaczego więc chciałeś zostać oficerem? Abram natychmiast się zaczerwienił i gwałtownie wykrzyknął: – Idź do diabła, ty solona tarantulo! Jełow był niezwykle oddanym przyjacielem. Jak to się mówi, gotów był oddać duszę za każdego, z kim czuł się związany. Kiedy Jełow i Pogosjan się poznali, od razu bardzo przywiązali się do siebie. Niechaj Bóg uczyni, by wszystkich braci łączył taki związek. Jednakże zewnętrzne przejawy ich przyjaźni były bardzo osobliwe i trudne do wyjaśnienia. Im bardziej się kochali, tym bardziej byli wobec siebie opryskliwi. Ale pod tą opryskliwością kryła się miłość tak czuła, że każdy, kto ją postrzegał, nie mógł nie czuć się poruszony w głębi serca. Wiedząc, co chowa się pod tymi obraźliwymi wyzwiskami, kilka razy byłem tak wzruszony, że nie mogłem powstrzymać łez, które mimowolnie cisnęły mi się do oczu, jak choćby w obliczu następującej sceny: W czasie wizyty w jakimś domu poczęstowano Jełowa cukierkiem. Zgodnie ze zwyczajem, żeby nie obrazić ofiarodawcy, Jełow powinien był zjeść cukierka na miejscu. Tymczasem, mimo że sam bardzo lubił słodycze, nie zjadłby go za nic na świecie, tylko chował do kieszeni, żeby zanieść go Pogosjanowi. Później jednak nie dawał mu go zwyczajnie, lecz przy akompaniamencie najprzeróżniejszych drwin i potoku obelg. Zazwyczaj robił to tak: Podczas rozmowy przy obiedzie rzekomo niespodziewanie znajdował w kieszeni cukierka i ofiarowywał go Pogosjanowi, mówiąc: – Do diabła, jakim cudem ten śmieć znalazł się w mojej kieszeni? Bierz, napchaj się tym świństwem; jesteś specem od połykania wszystkiego, czego inni nie wezmą nawet do ust. Pogosjan brał cukierka, wypominając: – Taki przysmak nie nadaje się do twojego ryja. Ty umiesz tylko obżerać się żołędziami, jak twoje przyjaciółki świnie. A kiedy Pogosjan zjadał cukierka, Jełow z wyrazem pogardy mówił: – Zobaczcie, jak napycha się słodyczami; rozkoszuje się nimi jak karabachski osioł, który chrupie oset! Teraz będzie za mną ganiał jak mały piesek, tylko dlatego, że dałem mu to wstrętne paskudztwo. I w ten sposób rozmowa toczyła się dalej. Jełow oprócz tego, że był prawdziwym geniuszem pod względem znajomości książek i autorów, później stał się również fenomenem w zakresie znajomości języków. Ja, który mówiłem wówczas osiemnastoma językami, w porównaniu z nim czułem się jak żółtodziób. Jeszcze zanim zacząłem się uczyć pierwszego języka europejskiego, on już tak biegle władał prawie każdym z nich, że trudno było się domyślić, iż język, którym mówi, nie jest jego językiem ojczystym. Na przykład któregoś dnia miało miejsce następujące zdarzenie: Skrydłow, profesor archeologii (o którym będzie mowa później), musiał przewieźć przez Amu-darię pewne święte relikwie afgańskie. Było to jednak niemożliwe, ponieważ wszystkie osoby przekraczające w dowolną stronę granicę rosyjską podlegały ścisłej kontroli zarówno strażników afgańskich, jak i żołnierzy brytyjskich, których obecność z jakiegoś powodu była wtedy bardzo liczna. Jełow, zdobywszy jakimś cudem stary mundur oficera brytyjskiego, włożył go, a następnie podszedł do posterunku i udał oficera brytyjskiego z Indii, który przyjechał polować na turkiestańskie tygrysy. Swoimi angielskimi opowiastkami potrafił tak dobrze odwrócić uwagę żołnierzy, że nie zauważeni przez nikogo, bez pośpiechu przenieśliśmy, co tylko chcieliśmy, z jednego brzegu na drugi. Jełow, niezależnie od wszystkich innych zajęć, zawsze intensywnie się uczył. Nie wstąpił, jak wcześniej planował, do Szkoły Kadetów; udał się za to do Moskwy, gdzie wzorowo zdał egzaminy do Instytutu Łazariewa i kilka lat później otrzymał stopień naukowy w dziedzinie filologii na uniwersytecie w Kazaniu, jeśli dobrze pamiętam. Tak jak Pogosjan miał osobliwe poglądy na temat pracy fizycznej, tak Jełow miał bardzo oryginalne zdanie na temat pracy umysłowej. Kiedyś powiedział: – Czy nam się to podoba, czy nie, nasze myśli pracują w dzień i w nocy. Zamiast więc pozwalać, by goniły za czapkami niewidkami i skarbami Aladyna, pozwól, by zajęły się czymś pożytecznym. Oczywiście nadając myśli kierunek, zużywa się na to pewną ilość energii, która nie jest jednak większa od ilości potrzebnej do strawienia jednego posiłku. Dlatego właśnie postanowiłem uczyć się języków – i to nie tylko po to, żeby moje myśli nie próżnowały, ale także, żeby swoimi idiotycznymi marzeniami i dziecinnymi fantazjami nie przeszkadzały mi w innych czynnościach. Oprócz tego znajomość języków sama w sobie może czasami okazać się przydatna. Ów przyjaciel mojej młodości żyje do dzisiejszego dnia. Obecnie osiedlił się w jednym z miast Ameryki Północnej, gdzie prowadzi wygodne i dostatnie życie. Wojnę spędził w Rosji, mieszkając prawie przez cały czas w Moskwie. Rewolucja rosyjska dopadła go na Syberii, gdzie odwiedzał jeden ze swoich sklepów z książkami i materiałami piśmiennymi. W czasie rewolucji był poddany wielu ciężkim próbom i cały jego majątek zmieciono z powierzchni ziemi. Dopiero trzy lata temu jego bratanek, doktor Jełow, przyjechał z Ameryki i przekonał go, żeby tam wyemigrował. Wstecz / Spis Treści / Dalej Książę Jurij Lubowiecki Rosyjski książę Jurij Lubowiecki był człowiekiem wybitnym i nie przystającym do potoczności życia. O wiele starszy ode mnie, przez prawie czterdzieści lat był moim starszym kolegą i najbliższym przyjacielem. Uboczną i pośrednią przyczyną naszego spotkania na szlaku życia, i będącej jego następstwem wieloletniej przyjaźni, było zdarzenie, które spowodowało, iż nagle i tragicznie urwało się jego życie rodzinne. W młodości, jako oficer gwardii, szaleńczo zakochał się w pięknej dziewczynie o podobnym charakterze i następnie się z nią ożenił. Mieszkali w Moskwie, w domu księcia na ulicy Sadowej. Księżniczka zmarła przy porodzie pierwszego dziecka. Książę, szukając ujścia dla swojego żalu, zainteresował się spirytyzmem, z nadzieją, że uda mu się nawiązać łączność z duszą ukochanej małżonki; następnie, nie zdając sobie z tego sprawy, coraz bardziej zaczął się pasjonować naukami okultystycznymi i poszukiwaniem sensu życia. Owe studia pochłonęły go do tego stopnia, że zmienił się cały jego dotychczasowy tryb życia: nikogo nie przyjmował, nigdzie nie wychodził i zamknąwszy się w bibliotece, cały swój czas poświęcał interesującym go zagadnieniom związanym z okultyzmem. Pewnego dnia, gdy szczególnie głęboko pogrążył się w lekturze, jego odosobnienie przerwała wizyta nieznajomego starca. Wprawiając w zdziwienie wszystkich domowników, książę natychmiast go przyjął i zamknąwszy się z nim w bibliotece, bardzo długo z nim rozmawiał. Niedługo po tej wizycie książę opuścił Moskwę i prawie całą resztę swojego życia spędził w Afryce, Indiach, Afganistanie i Persji. Do Rosji wracał rzadko, jedynie wówczas, gdy zaistniała taka konieczność, i zawsze na bardzo krótko. Książę był człowiekiem bardzo bogatym, jednakże całą swoją fortunę wydał na “poszukiwania" i organizowanie wypraw do miejsc, gdzie, jak sądził, uda mu się znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania. Żył przez długi czas w różnych klasztorach i poznał wielu ludzi interesujących się podobnymi problemami co on. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy, był już człowiekiem w średnim wieku, ja natomiast byłem wtedy jeszcze młodzieńcem. Od tamtej pory, aż do jego śmierci, zawsze pozostawaliśmy w kontakcie. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce w Egipcie, u stóp piramid, niedługo po mojej podróży z Pogosjanem. Wróciłem właśnie z Jerozolimy, gdzie zarabiałem na życie oprowadzaniem po mieście turystów, głównie Rosjan, i udzielaniem im konwencjonalnych informacji; krótko mówiąc, pracowałem tam jako zawodowy przewodnik. Po powrocie do Egiptu postanowiłem nie zmieniać zawodu. Dobrze znałem arabski, grecki, a także włoski, który w owym czasie byi niezbędny w kontaktach z Europejczykami. W ciągu kilku dni nauczyłem się wszystkiego, co powinien wiedzieć przewodnik, i z grupą młodych sprytnych Arabów zacząłem nabierać naiwnych turystów. Tak więc, mając duże doświadczenie w tego rodzaju pracy, zostałem przewodnikiem, zarabiając w ten sposób pieniądze potrzebne mi do zrealizowania planów. Muszę przyznać, że moje kieszenie świeciły wtedy pustkami. Któregoś dnia zatrudnił mnie w roli przewodnika pewien Rosjanin, jak się później okazało, profesor archeologii nazwiskiem Skrydłow. Kiedy przechodziliśmy od Sfinksa do piramidy Cheopsa, przywołał go lekko posiwiały mężczyzna, który nazwał go “grabarzem", a następnie, najwyraźniej ucieszony spotkaniem, spytał go o zdrowie. Rozmawiali ze sobą po rosyjsku; mój pracodawca, z którym porozumiewałem się za pomocą łamanego włoskiego, nie wiedział, że znam także rosyjski. Usiedli u stóp piramidy, ja zaś, usadowiwszy się w pobliżu, żeby wyraźnie słyszeć, o czym mówili, zacząłem jeść czurek. Jak się okazało, spotkany przez nas mężczyzna był księciem. Wśród pytań, jakie stawiał profesorowi, były między innymi i te: – Czy naprawdę dalej grzebiesz w prochach ludzi, którzy zmarli dawno temu, i zbierasz bezwartościowe śmiecie, rzekomo używane przez nich w trakcie ich głupiego życia? – O co ci chodzi? – odpowiedział profesor. – To przynajmniej coś rzeczywistego i namacalnego, a nie coś tak nieuchwytnego jak to, czemu ty poświęciłeś swoje życie; życie, które jako zdrowy i zamożny mężczyzna mogłeś w pełni wykorzystać. Ale ty szukasz prawdy wymyślonej kiedyś przez jakiegoś obłąkanego nieroba. To, co robię, nawet jeśli nie zaspokaja ciekawości, przynajmniej wypełnia kieszenie. Długo rozmawiali ze sobą w ten sposób, w końcu jednak mój pracodawca stwierdził, że chce odwiedzić jeszcze inne piramidy, i rozstał się z księciem, umówiwszy się z nim na następne spotkanie w Tebach. Trzeba dodać, że cały wolny czas spędzałem wówczas włócząc się jak opętany po okolicy, w nadziei, że z mapą przedpustynnego Egiptu w ręku uda mi się znaleźć odpowiedź na zagadkę Sfinksa i innych pomników starożytności. Kilka dni po spotkaniu profesora z księciem siedziałem głęboko zamyślony u stóp jednej z piramid, trzymając w dłoniach otwartą mapę. Nagle poczułem, że ktoś nade mną stoi. W pośpiechu zwinąłem mapę i popatrzywszy w górę, ujrzałem tego samego mężczyznę, który zaczepił mojego pracodawcę koło piramidy Cheopsa. Blady i bardzo podniecony, zapytał mnie po włosku, gdzie zdobyłem tę mapę. Po jego wyglądzie i zainteresowaniu okazanym mapie od razu się domyśliłem, że jest księciem opisanym przez ormiańskiego księdza, w którego domu potajemnie ją przerysowałem. Nie odpowiadając na jego pytanie, zapytałem po rosyjsku, czy to on chciał kupić tę mapę od takiego to a takiego księdza. Odpowiedział: – Tak, to ja – i usiadł koło mnie. Wówczas powiedziałem mu, kim jestem, jak owa mapa trafiła do moich rąk, a także, jak to się stało, że wiedziałem już o jego istnieniu. Stopniowo wdaliśmy się w rozmowę. Kiedy książę się uspokoił, zaproponował, żebyśmy udali się do jego mieszkania w Kairze i tam ją kontynuowali. Wspólne zainteresowania sprawiły, że od tamtego dnia wytworzyła się między nami prawdziwa więź. Często się spotykaliśmy i przez prawie trzydzieści pięć lat bez przerwy do siebie pisaliśmy. W ciągu tego czasu odbyliśmy wiele wspólnych podróży do Indii, Tybetu i różnych miejsc w Azji Środkowej. Nasze przedostatnie spotkanie miało miejsce w Konstantynopolu, gdzie na Perze, niedaleko ambasady rosyjskiej, znajdował się dom księcia, w którym ten czasami zatrzymywał się na dosyć długi czas. Spotkanie odbyło się w następujących okolicznościach: Wracałem z Mekki w towarzystwie poznanych tam bucharskich derwiszów oraz zmierzającej do domu grupy pielgrzymów z Sartu. Najpierw chciałem dotrzeć do Tyflisu przez Konstantynopol, a potem do Aleksandro-pola, żeby odwiedzić rodzinę; następnie planowałem udać się z derwiszami do Buchary. Ale wszystkie te plany zmieniły się po spotkaniu z księciem. Po przybyciu do Konstantynopola dowiedziałem się, że nasz parowiec zatrzyma się tam na sześć albo siedem dni. Wcale nie ucieszyła mnie ta nowina. Perspektywa tygodniowego wyczekiwania i bezczynnego wałęsania się zupełnie mi nie odpowiadała. Postanowiłem zatem wykorzystać ten czas i pojechać do Brussy, żeby złożyć wizytę znajomemu derwiszowi i przy okazji odwiedzić słynny Zielony Meczet. Po zejściu na brzeg w Galacie postanowiłem najpierw udać się do domu księcia, żeby się odświeżyć i jednocześnie odwiedzić jego sympatyczną ormiańskią gospodynię, staruszkę Mariam Badżi. Z ostatnich listów księcia wynikało, że powinien być już na Cejlonie; jednakże, ku memu zaskoczeniu, okazało się, że nie tylko był w Konstantynopolu, ale wręcz u siebie w domu. Jak już powiedziałem, często pisaliśmy do siebie, ale od dwóch lat się nie widzieliśmy; tak więc to spotkanie było dla nas obu radosną niespodzianką. Mój wyjazd do Brussy się opóźnił; musiałem nawet zrezygnować z planów udania się na Kaukaz, ponieważ książę poprosił mnie, żebym towarzyszył w podróży do Rosji młodej kobiecie, której pojawienie się spowodowało przełożenie na później jego podróży na Cejlon. Jeszcze tego samego dnia poszedłem do łaźni i odświeżywszy się zjadłem z księciem kolację. Opowiadał mi o sobie i z wielkim ożywieniem, niezwykle barwnie przedstawił historię młodej kobiety, której miałem towarzyszyć w drodze do Rosji. Ponieważ owa historia dotyczy kobiety, która moim zdaniem okazała się pod każdym względem postacią wyjątkową, pragnę zatem nie tylko powtórzyć to, co przekazał mi książę Lubowiecki, ale także powiedzieć coś o jej późniejszych losach, opierając się na tym, czego się dowiedziałem i co zaobserwowałem w trakcie moich spotkań z nią; tym bardziej że oryginał rękopisu zatytułowanego Wyznania Polki, w którym zawarłem bardziej szczegółowy opis życia tej wybitnej kobiety, razem z wieloma innymi rękopisami pozostał w Moskwie i jego losy ciągle jeszcze nie są mi znane. Witwicka Książę opowiedział mi następującą historię: – Dokładnie tydzień temu miałem popłynąć na Cejlon statkiem “Dobrowolnyj Flot". Byłem już na pokładzie. Wśród odprowadzających mnie osób znajdował się attache ambasady rosyjskiej, który w trakcie rozmowy zwrócił moją uwagę na jednego pasażera, sędziwie wyglądającego staruszka. “Widzi pan tego starca? – spytał. – Czy uwierzyłby pan, że to ważny przemytnik białych niewolników? A jednak to prawda." Powiedział to w przelocie. Na pokładzie panowała wrzawa. Wielu ludzi przyszło mnie odprowadzić, tak więc, nie mając czasu myśleć o starcu, zupełnie zapomniałem, co powiedział mi attache. Statek wypłynął w morze. Był pogodny poranek. Siedziałem na pokładzie pogrążony w lekturze, a tuż obok baraszkował Jack (tak nazywał się foksterier, który zawsze towarzyszył księciu). Ładna dziewczyna przechodząc pogłaskała Jacka. Następnie przyniosła mu kostkę cukru; ponieważ Jack nigdy nie bierze niczego od obcych bez mojego pozwolenia, zadarł więc łeb, jakby pytając: “Czy mogę?" Skinąłem głową i powiedziałem po rosyjsku: “Tak, możesz". Okazało się, że młoda kobieta mówi po rosyjsku; zaczęliśmy więc rozmawiać. Na tradycyjne pytanie o cel podróży odpowiedziała, że płynie do Aleksandrii, gdzie ma objąć posadę guwernantki w domu konsula rosyjskiego. W trakcie naszej rozmowy wszedł na pokład starzec, na którego zwrócił moją uwagę konsul, i przywołał do siebie młodą kobietę. Kiedy odeszli, nagle sobie przypomniałem, czego dowiedziałem się o tym człowieku, i jego znajomość z dziewczyną wydała mi się podejrzana. Zacząłem zastanawiać się i grzebać w pamięci. Znałem konsula w Aleksandrii i, o ile pamięć mnie nie myliła, wcale nie była mu potrzebna guwernantka. Moje podejrzenia rosły. Nasz statek musiał zacumować w kilku portach. Podczas pierwszego postoju na Dardanelach wysłałem dwa telegramy: jeden do konsula z Aleksandrii, pytając go, czy potrzebuje guwernantki, a drugi do konsula w Salonikach, które były miejscem naszego następnego postoju. Moimi podejrzeniami podzieliłem się także z kapitanem statku. Krótko mówiąc, w Salonikach okazało się, że mam rację i że dziewczyna została podstępnie uprowadzona. Ponieważ czułem do niej sympatię, postanowiłem uchronić ją przed niebezpieczeństwem i zabrać z powrotem do Rosji, odkładając podróż na Cejlon do czasu, gdy uda mi się coś dla niej zorganizować. Zeszliśmy na ląd w Salonikach i tego samego dnia odpłynęliśmy innym statkiem, który wracał do Konstantynopola. Natychmiast po powrocie chciałem odesłać ją do domu, okazało się jednak, że nie ma do kogo pojechać. Oto dlaczego byłem zmuszony opóźnić moją podróż. Losy tej kobiety są dosyć niezwykłe. Jest Polką urodzoną na Wołyniu; w dzieciństwie mieszkała niedaleko Równego, w posiadłości pewnego hrabiego, u którego jej ojciec pracował jako zarządca. Miała dwóch braci i dwie siostry. Matka zmarła, gdy byli jeszcze dziećmi, i wychowywała ich stara ciotka. Ojciec zmarł, kiedy miała czternaście lat, a jej siostra szesnaście. Jeden z braci, który chciał zostać księdzem katolickim, odbywał studia we Włoszech. Drugi okazał się wielkim łotrem. Rok wcześniej rzucił studia i krążyły wieści, że ukrywa się gdzieś w Odessie. Po śmierci ojca zatrudniono nowego zarządcę i obie siostry wraz z ciotką zmuszone były opuścić posiadłość hrabiego. Przeniosły się do Równego. Wkrótce potem zmarła ich stara ciotka. Siostry znalazły się w ciężkiej sytuacji. Za radą dalekich krewnych sprzedały cały swój majątek i przeniosły się do Odessy, gdzie zapisały się do szkoły krawieckiej. Witwicka była bardzo piękna i w przeciwieństwie do starszej siostry, lekkomyślna. Miała wielu wielbicieli, wśród nich komiwojażera, który ją uwiódł i zabrał do Petersburga. Pokłóciwszy się z siostrą, wzięła swoją część spadku, a w Petersburgu komiwojażer okradł ją i porzucił; tak więc wylądowała bez grosza w obcym mieście. Po wielu zmaganiach i niepowodzeniach została w końcu kochanką starego senatora; ten jednak szybko stał się zazdrosny z powodu jakiegoś młodego studenta i wyrzucił ją za drzwi. Zamieszkała więc z “szanowaną" rodziną pewnego lekarza, który w bardzo oryginalny sposób wykorzystał ją do zwiększenia liczby swoich pacjentów. Żona doktora spotkała ją w ogrodzie na wprost Teatru Aleksandra; przysiadła się i przekonała ją, żeby wprowadziła się do ich domu; później zaś nauczyła ją następującego manewru: Zadaniem Witwickiej było przechadzać się po Prospekcie Newskim, a kiedy zaczepiał ją jakiś mężczyzna, to zamiast go zbyć, miała pozwolić, żeby odprowadził ją do domu i dyplomatycznie go zachęcając, pożegnać się przed drzwiami. Oczywiście można było liczyć na to, że mężczyzna wypyta o nią dozorcę, który powie, że jest towarzyszką żony lekarza. W rezultacie doktor zdobywał więc nowych pacjentów, którzy w nadziei na przyjemne spotkanie wymyślali najprzeróżniejsze dolegliwości tylko po to, aby dostać się do jego mieszkania. Na ile byłem w stanie poznać charakter Witwickiej – stwierdził z przekonaniem książę – musiała ona odczuwać podświadomy wstręt do tego rodzaju życia i tylko prawdziwa konieczność zmusiła ją do pójścia na taki układ. Pewnego dnia, spacerując po Newskim w celu zwabienia nowych pacjentów, zupełnie nieoczekiwanie spotkała młodszego brata, którego nie widziała już od kilku lat. Był bardzo elegancko ubrany i sprawiał wrażenie człowieka zamożnego. Owo spotkanie z bratem rzuciło promyk światła na jej ponure życie. Okazało się, że brat prowadzi jakieś interesy w Odessie i za granicą. Kiedy się dowiedział, iż powodzi się jej nie najlepiej, zaproponował, żeby przyjechała do Odessy, gdzie ma wiele znajomości i może jej zorganizować coś korzystnego. Zgodziła się. Po przyjeździe do Odessy brat znalazł dla niej bardzo dobrą ofertę z doskonałymi perspektywami na przyszłość – posadę guwernantki w rodzinie konsula rosyjskiego w Aleksandrii. Kilka dni później przedstawił ją niezmiernie dystyngowanemu starszemu panu. Okazało się, iż mężczyzna ten wybierał się właśnie do Aleksandrii i zgodził się jej towarzyszyć. Tak więc któregoś pięknego dnia weszła na pokład statku i wyruszyła w drogę w towarzystwie tego rzekomo godnego zaufania dżentelmena. Co zdarzyło się później, sam już wiesz... Książę powiedział mi, iż według niego wyłącznie okoliczności i nieszczęsne warunki życia rodzinnego doprowadziły Witwicka do upadku; że nie jest zepsuta z natury i ma wiele wspaniałych cech. Sam więc postanowił zainteresować się jej życiem i sprowadzić ją na dobrą drogę. – W tym celu – kontynuował książę – najpierw muszę wysłać to nieszczęśliwe dziewczę do posiadłości mojej siostry w obwodzie Tambowskim, żeby mogła tam wreszcie dobrze wypocząć, a potem zobaczymy... Znając idealizm i życzliwość księcia, przyjąłem bardzo sceptyczną postawę wobec całej historii i uznałem, że tym razem wszystkie jego wysiłki pójdą na marne. Pomyślałem nawet: “Co spada z wozu, idzie na straty!" Nie wiem dlaczego, ale jeszcze zanim zobaczyłem Witwicka na własne oczy, zrodziło się we mnie coś na kształt nienawiści do niej; nie mogłem jednak odmówić księciu i z ciężkim sercem zgodziłem się zaopiekować tą, jak mi się wtedy wydawało, bezwartościową kobietą. Pierwszy raz ujrzałem ją kilka dni później przy wejściu na statek. Była to dosyć wysoka, bardzo piękna i zgrabna brunetka. Patrzyło jej dobrze i uczciwie z oczu, które chwilami stawały się jednak diabelsko chytre. Wydawało mi się, że tak właśnie musiała wyglądać attycka kurtyzana Tais. Przy pierwszym kontakcie wzbudziła we mnie dwojakie uczucie: czasami nienawiści, czasami litości. Tak więc dotarłem z nią do obwodu Tambowskiego. Tam zamieszkała w domu siostry księcia, która bardzo ją polubiła i często zabierała ze sobą w długie podróże za granicę, najczęściej do Włoch. Stopniowo, pod wpływem księcia i jego siostry, Witwicka zainteresowały ich idee, które wkrótce stały się integralną częścią jej własnej esencji. Zaczęła z zapałem pracować nad sobą i każdy, kto choć raz miał okazję ją spotkać, mógł odczuć rezultaty tej pracy. Odwiózłszy ją do Rosji, nie widziałem jej przez długi czas. Wydaje mi się, że dopiero cztery lata później spotkałem ją przypadkowo we Włoszech, w towarzystwie siostry księcia. Naszemu spotkaniu towarzyszyły następujące okoliczności: Pewnego dnia, jak zwykle w pogoni za moim celem, dotarłem do Rzymu. Ponieważ byłem już prawie bez pieniędzy, skorzystałem z rady dwóch spotkanych tam Azerów i z ich pomocą zacząłem pracować jako pucybut. Nie można powiedzieć, żeby na początku dobrze mi się powodziło. Chcąc więc zwiększyć dochód, postanowiłem wprowadzić pewne oryginalne innowacje. W tym celu zamówiłem specjalny fotel, pod którym w niewidocznym miejscu umieściłem fonograf Edisona. Podłączyłem do niego gumową tubę, na której końcu przymocowałem dwie słuchawki w taki sposób, że osoba siedząca w fotelu mogła założyć je na uszy, a ja wówczas dyskretnie puszczałem maszynę w ruch. Moi klienci słuchali więc “Marsylianki" albo arii operowej, w trakcie gdy czyściłem ich buty. Oprócz tego na prawym oparciu umieściłem małą tacę własnej konstrukcji, na której stawiałem karafki z wodą i z wermutem, szklankę oraz kilka pism ilustrowanych. Dzięki temu bardzo dobrze zaczęło mi się powodzić i liry, a nie centymy, sypały się ze wszystkich stron. Najhojniejsi okazali się zamożni młodzi turyści. Przez cały dzień otaczał mnie tłum ciekawskich gapiów. Czekali oni na swoją kolejkę, aby potem, zasiadłszy w fotelu – gdy ja czyściłem ich buty – delektować się czymś do tej pory nie znanym ludzkiemu oku ani uchu i jednocześnie, niby przypadkiem, popisać się przed innymi takimi jak oni zarozumiałymi głupcami, którzy wystawali tam przez cały dzień. W tym tłumie często widywałem pewną młodą damę, która przyciągnęła moją uwagę. Wydawało mi się, że skądś ją znam; z braku czasu nie miałem jednak okazji przyjrzeć się jej z bliska. Pewnego dnia usłyszałem, jak powiedziała po rosyjsku do towarzyszącej jej starszej kobiety: – Założę się, że to on. Tak mnie to zaintrygowało, że uwolniwszy się od klientów, podszedłem do niej i zapytałem po rosyjsku: – Proszę mi powiedzieć, kim pani jest? Zdaje się, że gdzieś już się spotkaliśmy. – Jestem osobą – odpowiedziała – kiedyś znienawidzoną przez pana do tego stopnia, że muchy, które znalazły się w zasięgu promieniowania owej nienawiści, padały trupem. Jeśli przypomina pan sobie księcia Lubowieckiego, to być może przypomni pan sobie także nieszczęsne dziewczę, którym opiekował się pan w drodze z Konstantynopola do Rosji. W tym momencie rozpoznałem zarówno ją, jak i towarzyszącą jej starszą panią, siostrę księcia. Od tej chwili, aż do dnia ich wyjazdu do Monte Carlo, spędzałem z nimi każdy wieczór w hotelu, w którym się zatrzymały. Półtora roku później, przed jedną z naszych wielkich wypraw, Witwicka przybyła wraz z profesorem Skrydłowem na ustalone miejsce spotkania i od tamtego czasu była stałym członkiem naszej wędrownej grupy. Żeby ukazać charakter świata wewnętrznego Witwickiej – kobiety, która znalazła się na skraju moralnego upadku, a która później, dzięki pomocy spotkanych na szlaku życia oświeconych ludzi, stała się, jak ośmielę się stwierdzić, osobą mogącą służyć za niedościgły wzór każdej kobiecie – ograniczę się w tym miejscu do przedstawienia tylko jednego przykładu. Jej wielką pasją była nauka o muzyce i sądzę, że rozmowa, którą odbyliśmy w trakcie jednej z naszych wypraw, najlepiej pokaże, jak poważnie podchodziła do tej nauki. W czasie wspólnej podróży w głąb Turkmenii dzięki specjalnym Ustom polecającym mogliśmy zatrzymać się na trzy dni w pewnym trudno dostępnym klasztorze. Rano w dniu naszego wyjazdu Witwicka była blada jak śmierć, a jej ręka z jakiegoś powodu znalazła się na temblaku. Przez długi czas nie była w stanie wsiąść na konia i w końcu razem z kolegą musieliśmy jej pomóc. Kiedy cała karawana wyruszyła, podjechałem do Witwickiej, która znajdowała się na końcu grupy. Byłem bardzo ciekawy, co jej się przydarzyło, i uporczywie zasypywałem ją pytaniami. Sądziłem, że być może któryś z naszych kolegów zachował się brutalnie i ośmielił się ją – kobietę, którą wszyscy uważaliśmy za świętą – obrazić; chciałem więc się dowiedzieć, kim był ów łajdak, by bez jednego słowa i nie schodząc z konia, móc zastrzelić go jak kuropatwę. Odpowiadając na moje pytania, Witwicka powiedziała w końcu, że przyczyną jej stanu jest, jak się wyraziła, ta “przeklęta muzyka", i spytała mnie, czy przypominam sobie muzykę, której słuchaliśmy przedostatniej nocy. Rzeczywiście pamiętałem, jak siedząc w jednym z zakątków klasztoru, prawie wszyscy zanosiliśmy się płaczem, słuchając monotonnej muzyki wykonywanej przez braci zakonnych w trakcie jednej z ceremonii. I mimo że długo później o tym rozmawialiśmy, żaden z nas nie potrafił wyjaśnić tego zjawiska. Po chwili milczenia Witwicka sama zaczęła mówić, a to, co powiedziała na temat przyczyny jej dziwnego stanu, przekształciło się w długą opowieść. Nie wiem, czy krajobraz, który towarzyszył nam tamtego poranka, był szczególnie wspaniały, czy może z jakiegoś innego powodu, w każdym razie to, co wówczas z taką szczerością mi opowiedziała, jeszcze po tylu latach pamiętam prawie słowo w słowo. Każde jej zdanie tak mocno wbiło mi się w pamięć, iż mam wrażenie, jakbym słyszał ją w tej chwili. Oto jej opowieść: – Nie mogę sobie przypomnieć, czy już w młodości muzyka miała na mnie jakiś wewnętrzny wpływ, ale doskonale pamiętam, że rozmyślałam na ten temat. Tak jak wszyscy inni, nie chciałam wykazać się ignorancją i chwaląc albo krytykując utwór muzyczny, oceniałam go wyłącznie głową. Nawet wówczas, gdy usłyszany utwór nie budził we mnie żadnej reakcji, to jeśli mnie pytano, co o nim sądzę, zależnie od okoliczności byłam za albo przeciw. Czasami, gdy wszyscy chwalili jakiś utwór, ja poddawałam go krytyce, używając przeróżnych znanych mi terminów specjalistycznych; chciałam, by uważano mnie nie za byle kogo, lecz za osobę wykształconą, która zna się na wszystkim. Z kolei innym razem dołączałam do chóru potępiającego jakiś utwór, ponieważ sądziłam, że skoro został skrytykowany, to znaczy, że niewątpliwie jest w nim coś, o czym nie wiem, a co zasługuje na krytykę. Jeśli zaś chwaliłam jakąś kompozycję, to dlatego, że zakładałam, iż jej autor, poświęciwszy muzyce całe swoje życie, nie pozwoliłby ujrzeć światła dziennego utworowi, który na to nie zasługuje. Krótko mówiąc, zarówno chwaląc, jak i ganiać, nigdy nie byłam szczera wobec siebie ani innych i nie czułam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Później, gdy ta życzliwa starsza dama, siostra księcia Lubowieckiego, wzięła mnie pod swoje skrzydła, za jej namową postanowiłam nauczyć się grać na pianinie. “Każda dobrze wychowana i inteligentna kobieta – mawiała – powinna umieć grać na tym instrumencie". Chcąc sprawić przyjemność kochanej staruszce, całkowicie oddałam się nauce gry na pianinie i po sześciu miesiącach potrafiłam już tak dobrze grać, że zaproszono mnie do udziału w koncercie na cele dobroczynne. Wszyscy nasi znajomi obecni na tym koncercie wychwalali mnie pod niebiosa i wyrażali podziw dla mojego talentu. Pewnego dnia, gdy skończyłam grać, podeszła do mnie siostra księcia, która bardzo poważnie i uroczyście mi oznajmiła, że skoro Bóg obdarzył mnie takim talentem, grzechem byłoby go zaprzepaścić i nie pozwolić mu w pełni się rozwinąć. Dodała, że skoro postanowiłam zająć się muzyką, to powinnam zdobyć w tym zakresie prawdziwe wykształcenie, a nie tylko grać jak jakaś Maria Iwanowna; uważała, że najpierw muszę poznać teorię muzyki i jeśli okaże się to konieczne, przygotować się nawet do konkursu. Od tego dnia sprowadzała dla mnie najprzeróżniejsze książki na temat muzyki i sama nawet pojechała po nie do Moskwy. Wkrótce ściany mojego pokoju do pracy pokryły ogromne półki wypełnione rozmaitymi wydawnictwami muzycznymi. Z wielkim zapałem oddałam się studiom nad teorią muzyki i to nie tylko dlatego, iż chciałam sprawić przyjemność mojej dobrodziejce, lecz przede wszystkim dlatego, że owa praca zaczęła mnie bardzo pociągać, a moje zainteresowanie prawami muzyki rosło z dnia na dzień. Jednakże posiadane przeze mnie książki okazały się bezużyteczne; w ogóle nie było w nich mowy o tym, czym jest muzyka ani na czym opierają się jej prawa. Powtarzały one jedynie w różnych wariantach te same informacje z historii muzyki, na przykład: że nasza oktawa składa się z siedmiu nut, podczas gdy antyczna oktawa chińska składała się tylko z pięciu; że w starożytnym Egipcie harfa nazywała się tebuni, a flet mem; że melodie starożytnych Greków zbudowane były w oparciu o różne skale: jońską, frygijską, dorycką i wiele innych; że polifonia pojawiła się w muzyce w dziewiątym wieku, powodując z początku tak kakofoniczny efekt, że znany jest nawet wypadek poronienia przez kobietę, która nagle usłyszała w kościele ryk organów grających ową muzykę; że w jedenastym wieku pewien zakonnik, Guido d'Arezzo, wymyślił solfeż itd., itp. Wspomniane książki obfitowały przede wszystkim w najróżniejsze szczegóły na temat życia sławnych muzyków i tego, w jaki sposób dorobili się oni sławy; były tam nawet informacje o tym, jaki krawat i okulary nosił taki a taki kompozytor. Ale co się tyczy tego, czym jest muzyka i jaki jest jej wpływ na psychikę ludzi, o tym nigdzie nie było żadnej wzmianki. Spędziłam cały rok studiując tak zwaną “teorię muzyki". Przeczytałam prawie wszystkie moje książki i ostatecznie przekonałam się, że ta cała literatura na nic mi się nie przyda. Jednakże moje zainteresowanie muzyką rosło. Postanowiłam więc porzucić wszystkie lektury i pogrążyłam się we własnych myślach. Któregoś dnia z nudów sięgnęłam w bibliotece księcia po książkę zatytułowaną Świat wibracji; ta książka nadała moim myślom precyzyjny kierunek. Jej autor nie był wcale muzykiem i z tego, co napisał, wynikało, iż muzyka w ogóle go nie interesuje. Sam był inżynierem i matematykiem. W książce wspomniał o muzyce tylko po to, żeby na jej przykładzie wyjaśnić swoją teorię wibracji. Twierdził on, iż dźwięki muzyczne składają się z pewnych wibracji, które niewątpliwie oddziałują także na wibracje obecne w człowieku, i dlatego człowiekowi podoba się taka czy inna muzyka. Pojęłam to od razu i w pełni zgodziłam się z hipotezami inżyniera. W tamtym czasie wszystkie moje myśli zwrócone były w tym kierunku i każdą rozmowę z siostrą księcia usiłowałam sprowadzić na temat muzyki i jej prawdziwego znaczenia. W rezultacie ona również zainteresowała się tą kwestią i wspólnie nad nią rozmyślając, zaczęłyśmy przeprowadzać doświadczenia. Specjalnie w tym celu siostra księcia zakupiła nawet kilka psów, kotów i parę innych zwierząt. Oprócz tego zaczęłyśmy zapraszać na herbatę niektórych naszych służących i całymi godzinami grałyśmy dla nich na pianinie. Na początku nasze eksperymenty nie przynosiły żadnych rezultatów; niespodziewanie jednak pewnego dnia, gdy gościłyśmy pięciu służących i dziesięciu chłopów ze wsi – która w przeszłości była własnością księcia – połowa obecnych zasnęła słuchając, jak gram skomponowanego przez siebie walca. Kilkakrotnie powtórzyłyśmy to doświadczenie i za każdym razem zasypiało coraz więcej osób. Tak więc, stosując najrozmaitsze zasady, podjęłyśmy próby skomponowania innych utworów muzycznych, mających na celu wzbudzenie w ludziach różnych reakcji; w rezultacie jednak udało się nam jedynie uśpić naszych gości. Nieustanna praca i rozmyślanie nad muzyką doprowadziły w końcu do tego, że wyglądałam na tak zmęczoną i wychudzoną, iż pewnego dnia starsza dama, przyjrzawszy mi się uważnie, zaniepokoiła się i za radą znajomego w pośpiechu zabrała mnie za granicę. Pojechałyśmy do Włoch, gdzie moją uwagę pochłonęły odmienne wrażenia i stopniowo zaczęłam odzyskiwać zdrowie. Dopiero pięć lat później, w trakcie naszej wyprawy w Pamir i do Afganistanu, gdzie byliśmy świadkami eksperymentów przeprowadzanych przez Braci Monopsychików, znowu zaczęłam się zastanawiać nad wpływem muzyki, tym razem jednak z o wiele mniejszym entuzjazmem. Wspominając po latach moje pierwsze eksperymenty z muzyką, nie mogłam powstrzymać się od śmiechu na myśl o naiwności, z jaką przypisywałyśmy tak wielkie znaczenie temu, iż nasi goście zasypiali przy dźwiękach naszych kompozycji. Nigdy nie przyszło nam do głowy, że ci ludzie zapadali w drzemkę po prostu dlatego, że stopniowo zaczęli czuć się u nas jak u siebie w domu, oraz dlatego, że po długim dniu pracy było bardzo przyjemnie zjeść dobrą kolację, wypić kieliszek wódki podany przez sympatyczną starszą panią i zasiąść w miękkim fotelu. Zobaczywszy na własne oczy eksperymenty przeprowadzane przez Braci Monopsychików i uzyskawszy od nich odpowiednie wyjaśnienia, po powrocie do Rosji ponownie zabrałam się do moich doświadczeń. Za radą braci zakonnych, po zmierzeniu ciśnienia atmosferycznego panującego w miejscu, gdzie miał się odbyć eksperyment, znajdowałam “la" absolutne i następnie według niego stroiłam pianino, biorąc jednocześnie pod uwagę rozmiary pomieszczenia. Oprócz tego wybierałam do doświadczeń ludzi, którzy już wielokrotnie byli poddani wrażeniom wywoływanym przez niektóre akordy; uwzględniałam również charakter miejsca i rasę każdego z obecnych. Nie potrafiłam jednak uzyskać identycznych wyników, to znaczy nie byłam w stanie za pomocą tej samej melodii wywołać w każdym jednakowego doświadczenia. To prawda, że w wypadku, gdy zgromadzone osoby dokładnie odpowiadały wspomnianym warunkom, potrafiłam na zawołanie wzbudzić we wszystkich śmiech, łzy, złośliwość, dobroć itp. Gdy jednak stanowili oni mieszankę rasową lub jeśli psychika jednego z nich odbiegała od normy, wówczas rezultaty się różniły i jak bym się nie wysilała, nie potrafiłam za pomocą tej samej melodii wywołać we wszystkich bez wyjątku pożądanego nastroju. Znowu więc porzuciłam moje doświadczenia wierząc, że osiągnęłam zadowalające rezultaty. Jednakże przedwczoraj ta prawie pozbawiona melodii muzyka wywołała w nas wszystkich – ludziach różniących się nie tylko rasą i narodowością, lecz także charakterem, typem, nawykami i temperamentem – identyczny stan. Wyjaśnienie tego ludzkim “instynktem stadnym" nie wchodzi w rachubę, ponieważ niedawno dowiedliśmy doświadczalnie, iż we wszystkich naszych kolegach, dzięki odpowiedniej pracy nad sobą, to uczucie zupełnie zanikło. Inaczej mówiąc, przedwczoraj nie było tam niczego takiego, co mogłoby wytworzyć podobne zjawisko ani w jakiś sposób je wyjaśnić. Po wysłuchaniu muzyki wróciłam więc do mojego pokoju i na nowo poczułam gorące pragnienie poznania prawdziwej przyczyny tego fenomenu, nad którym już od tylu lat łamię sobie głowę. Nie mogłam zasnąć przez całą noc, tak bardzo dręczyła mnie chęć odkrycia prawdziwego znaczenia tego wszystkiego. Wczoraj przez cały dzień snułam dalej podobne rozmyślania i nawet straciłam apetyt. Nic nie jedząc ani nie pijąc, ostatniej nocy poczułam się do tego stopnia zrozpaczona, że ze złości albo z wyczerpania, lub może z jakiegoś innego powodu, prawie nie zdając sobie z tego sprawy, wbiłam zęby tak głęboko w palec, że prawie go odgryzłam. Dlatego trzymam rękę na temblaku. Sprawia mi ona taki ból, że z trudem mogę usiedzieć na koniu. Jej historia poruszyła mnie bardzo głęboko i całym sercem chciałem jej w jakiś sposób pomóc. Opowiedziałem więc, jak rok wcześniej zetknąłem się z innym zjawiskiem, również związanym z muzyką, które wprawiło mnie w wielkie osłupienie. Powiedziałem jej, że dzięki listowi polecającemu od pewnego wybitnego człowieka, Ojca Ewlissi, który w dzieciństwie był moim nauczycielem, miałem okazję odwiedzić Esseńczyków, będących w większości Żydami; owi Bracia Esseńscy hodują rośliny, wykorzystując w tym celu bardzo stare pieśni i melodie hebrajskie. Następnie szczegółowo opowiedziałem jej, jak to robią. Moja opowieść tak ją pochłonęła, że nawet się zarumieniła. W rezultacie naszej rozmowy postanowiliśmy, że zaraz po powrocie do Rosji osiedlimy się w jakimś mieście, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał i gdzie będziemy mogli poważnie zająć się eksperymentami z muzyką. Po tej rozmowie Witwicka przez resztę podróży znowu była sobą. Mimo skaleczonego palca okazała się najbardziej zwinna z nas wszystkich przy wspinaniu się na skały i z odległości prawie trzydziestu kilometrów potrafiła dostrzec obeliski służące nam za drogowskazy. Witwicka zmarła w Rosji na skutek komplikacji po przeziębieniu, które złapała w czasie podróży Wołgą. Została pochowana w Samarze. Na wieść o jej chorobie przyjechałem z Taszkentu i byłem przy niej, kiedy umierała. Myśląc o niej teraz, gdy mam już za sobą połowę życia, w czasie której odwiedziłem prawie wszystkie kraje i widziałem tysiące kobiet, muszę wyznać, że nigdy nie spotkałem i chyba już nie spotkam drugiej kobiety takiej jak ona. Wracając do przerwanej opowieści o starszym koledze i przyjacielu mojej esencji, księciu Lubowieckim, powiem, że wkrótce po moim wyjeździe z Konstantynopola on także wyruszył w drogę i spotkałem go dopiero kilka lat później. Jednakże dzięki listom, które regularnie pisywał, orientowałem się w przybliżeniu, gdzie przebywał i co w danym okresie życia najbardziej go interesowało. Najpierw udał się na Cejlon, a następnie wyruszył w podróż w górę Indusu, chcąc dotrzeć do jego źródła. Później pisał do mnie z Afganistanu, Beludżystanu i Kafirystanu, aż do momentu, w którym nasza korespondencja nagle się urwała i nie miałem już więcej żadnych wiadomości na jego temat. Byłem przekonany, iż zginał w trakcie jednej ze swoich podróży, i stopniowo oswoiłem się już z myślą, że na zawsze utraciłem najbliższego mi człowieka, kiedy to niespodziewanie i w zupełnie niezwykłych okolicznościach spotkałem go w samym sercu Azji. Chcąc lepiej naświetlić moje ostatnie spotkanie z człowiekiem, który w warunkach życia współczesnego reprezentuje, według mnie, ideał godny naśladowania, muszę jeszcze raz przerwać opowieść i wspomnieć o niejakim Sołowiewie, który również stał się moim przyjacielem i kolegą. Sołowiew został później specjalistą od tak zwanej medycyny wschodniej, a w szczególności medycyny tybetańskiej; był również największym autorytetem na świecie w dziedzinie oddziaływania opium i haszyszu na psychikę oraz organizm człowieka. Tak się zdarzyło, że moje ostatnie spotkanie z Jurijem Lubowieckim miało miejsce w czasie podróży przez Azję Środkową, w której towarzyszył mi Sołowiew. Sołowiew Siedem lub osiem kilometrów od Buchary, stolicy chanatu bucharskiego, Rosjanie zbudowali wokół stacji położonej na trasie Unii zakaspijskiej duże miasto o nazwie Nowa Buchara. I tam właśnie mieszkałem, kiedy po raz pierwszy spotkałem Sołowiewa. Przeniosłem się do Buchary przede wszystkim dlatego, iż chciałem odwiedzić miejsca, w których mógłbym ugruntować wiedzę na temat podstawowych zasad religii mahometańskiej; chciałem również spotkać znajomych derwiszów bucharskich, między innymi mojego starego przyjaciela Bogga-Eddina. Nie zastałem go wówczas w Sucharze i nikt nie wiedział, dokąd wyjechał; miałem jednak pewne podstawy, by Uczyć na jego rychły powrót. Po przyjeździe do Nowej Buchary wynająłem mały pokój w domu tęgiej Żydówki, która sprzedawała kwas chlebowy. W tym samym pokoju zamieszkał ze mną mój wierny przyjaciel, duży owczarek kurdyjski Filos, który przez dziewięć lat towarzyszył mi we wszystkich wędrówkach. Mój pies szybko stał się sławny w miastach i wioskach, w których zatrzymywałem się na jakiś czas, szczególnie zaś wśród małych chłopców. Powodem tego był fakt, że z czajchan i tawern, do których wysyłałem go z czajnikiem, przynosił mi gorącą wodę na herbatę. Chodził też po zakupy, trzymając w zębach listę sprawunków. Moim zdaniem ten pies był istotą tak zadziwiającą, że nie wydaje mi się przesadą poświęcenie kilku chwil na zapoznanie czytelnika z niezwykłą psychiką Filosa. Niewiele wcześniej, za radą Bogga-Eddina, odwiedziłem bucharskie miasto P, żeby spotkać tam kilku derwiszów należących do pewnej sekty. Pierwsze zdarzenie miało miejsce zaraz po tym, jak derwisze opuścili P, a ja zdecydowałem przenieść się do Samarkandy. Moje zasoby finansowe były na wyczerpaniu; po zapłaceniu za pokój w karawanseraju i uregulowaniu pozostałych długów w P, zostało mi najwyżej sześć kopiejek. Zarobienie pieniędzy w tym mieście okazało się niemożliwe, ponieważ skończył się już sezon, a w miejscu tak odległym od cywilizacji europejskiej bynajmniej nie było łatwo sprzedać jakikolwiek przedmiot artystyczny lub nowość techniczną. Za to w Samarkandzie pełno było Rosjan i innych Europejczyków; co więcej, przewidując, że mogę udać się do Samarkandy, już wcześniej poleciłem, żeby właśnie tam wysłano mi pieniądze z Tyflisu. Nie mając środków na opłacenie podróży, postanowiłem przebyć całą drogę, około stu wiorst, pieszo i któregoś pięknego dnia wyruszyłem w drogę z moim przyjacielem Filosem. Przed podróżą kupiłem za pięć kopiejek chleba, a za drugie tyle łeb barani dla Filosa. Byłem bardzo oszczędny w racjonowaniu żywności, nie można więc powiedzieć, żebyśmy czuli się nasyceni. Przez jakiś czas po obu stronach drogi rozpościerały się bostani, czyli warzywniaki. W wielu częściach Turkmenii istnieje zwyczaj odgradzania ogrodów od siebie i od drogi żywopłotem z topinamburów, które rosną bardzo gęsto i wysoko, zastępując drewniany albo druciany płot. Idąc, doszliśmy właśnie do takiego płotu. Ponieważ byłem bardzo głodny, postanowiłem wykopać kilka bulw. Rozejrzałem się dokoła, żeby zobaczyć, czy nikt mnie nie widzi, i szybko wygrzebałem cztery duże topinambury, którymi zajadałem się podczas dalszej podróży. Kawałek dałem także do spróbowania Filosowi, ale on tylko obwąchał go i zostawił. Po przybyciu do Nowej Samarkandy wynająłem pokój w domu na przedmieściu i od razu poszedłem na pocztę, żeby sprawdzić, czy przyszły już z Tyflisu moje pieniądze. Okazało się, że nie. Przez chwilę rozmyślałem o tym, jak mógłbym coś zarobić, i postanowiłem zająć się produkcją sztucznych kwiatów z papieru. W tym celu udałem się natychmiast do sklepu, żeby kupić kolorowy papier. Po przeprowadzeniu rachunków okazało się jednak, że pięćdziesiąt kopiejek wystarczy tylko na bardzo małą ilość papieru, postanowiłem więc kupić kilka barwników anilinowych oraz cienki biały papier i samemu go pomalować. W ten sposób mogłem za grosze wyprodukować dużo kwiatów. Ze sklepu poszedłem do ogrodu miejskiego, żeby na ławce w cieniu drzew trochę odpocząć. Filos usiadł obok mnie. Pogrążony w myślach, patrzyłem na drzewa, gdzie w ciszy popołudnia wróble przefruwały z gałęzi na gałąź. Nagle przyszła mi do głowy myśl: “Czemu nie spróbować zbić pieniędzy na wróblach? Lokalni mieszkańcy, Sartowie, bardzo lubią kanarki i inne śpiewające ptaki, a w czym wróbel jest gorszy od kanarka?" Na biegnącej wzdłuż ogrodu ulicy znajdował się postój dorożek, a na nim wielu woźniców, którzy w popołudniowym upale odpoczywali lub drzemali siedząc na kozłach. Podszedłem tam i z końskich grzyw wyrwałem włosie potrzebne mi do zrobienia kilku sieci, które następnie rozłożyłem w różnych miejscach. Filos przez cały czas przyglądał się mi z uwagą. Wkrótce pierwszy wróbel wpadł do sieci; ostrożnie go wyjąłem i zaniosłem do domu. Od właścicielki domu, w którym mieszkałem, pożyczyłem nożyczki, ostrzygłem mojego wróbla na kanarka i przepięknie pomalowałem go farbami z aniliny, a następnie zaniosłem do Starej Samarkandy, gdzie z miejsca go sprzedałem, twierdząc, iż jest to specjalny “kanarek amerykański". Policzyłem za niego dwa ruble, które od razu wydałem na zakup kilku prostych pomalowanych klatek, i zacząłem sprzedawać moje wróble w klatkach. W ciągu dwóch tygodni sprzedałem około osiemdziesięciu kanarków amerykańskich. Przez pierwsze trzy lub cztery dni zabierałem Filosa na polowanie n wróble. Później jednak postanowiłem nie brać go ze sobą, ponieważ zdążył ju • stać się sławą wśród małych chłopców z Nowej Samarkandy, którzy tłumni • otaczali go w ogrodzie miejskim, płosząc wróble i przeszkadzając mi je łapać. Dzień po tym, jak przestałem go ze sobą zabierać, Filos zniknął z domu wcześnie rano i wrócił dopiero wieczorem, zmęczony i brudny, uroczyście kładąc na moim łóżku wróbla – oczywiście martwego. To samo powtarzało się każdego dnia: wybiegał wcześnie rano i za każdym wracał przynosząc i kładąc na moje łóżko martwego wróbla. Nie chciałem ryzykować długiego pobytu w Samarkandzie. Bałem się, że diabeł spłata mi figla i moje wróble zmokną na deszczu albo że któryś z kanarków amerykańskich wpadnie na pomysł, żeby wykąpać się w pojemniku na wodę znajdującym się w klatce; z pewnością spowodowałoby to wielki zamęt, ponieważ moje kanarki amerykańskie zamieniłyby się wtedy w pokraczne, ostrzyżone i mizernie wyglądające wróble. W trosce o własną skórę postanowiłem więc szybko wyjechać. Z Samarkandy udałem się do Nowej Buchary, gdzie miałem nadzieję spotkać mojego przyjaciela, derwisza Bogga-Eddina. Czułem się jak bogacz; moje kieszenie wypełniało ponad sto pięćdziesiąt rubli – całkiem pokaźna suma jak na tamte czasy. Jak już wcześniej powiedziałem, w Nowej Bucharze wynająłem pokój u tęgiej Żydówki, która sprzedawała kwas chlebowy. Pokój był nieumeblowany, tak więc w nocy rozkładałem w jednym z rogów czyste prześcieradło i spałem na nim bez poduszki. Nie robiłem tego jedynie z oszczędności. Nie... Choć nie da się zaprzeczyć, że rzeczywiście takie posianie jest bardzo tanie, spałem na nim głównie z tej przyczyny, iż w tamtym okresie mojego życia byłem pełnokrwistym wyznawcą pewnego słynnego jogina hinduskiego. Jednocześnie muszę wyznać, że nawet w chwilach wielkiej nędzy nie potrafiłem odmówić sobie luksusu położenia się w nocy na czystym prześcieradle i wysmarowania się co najmniej osiemdziesiętioprocentową wodą kolońską. Pięć albo dziesięć minut później, kiedy według obliczeń Filosa powinienem już zasnąć, on również kładł się na moim prowizorycznym łóżku – zawsze po stronie pleców, a nie od twarzy. U wezgłowia tego “ultrawygodnego" łóżka znajdował się nie mniej wygodny stolik, zbudowany ze związanych sznurkiem książek poświęconych zagadnieniom, które wówczas szczególnie mnie pasjonowały. Na tym osobliwym stoliku bibliotecznym trzymałem wszystkie rzeczy, które mogły mi się przydać w nocy: lampę oliwną, notes, proszek przeciw pchłom itp. Pewnego poranka, kilka dni po moim przyjeździe do Nowej Buchary, znalazłem na tym prowizorycznym stole ogromnego topinambura. Pamiętam, że pomyślałem wtedy: “Och, co za figlarna gospodyni! Mimo swojej wagi jest tak bystra, że od razu wyczuła moją słabość do topinamburów" – i zjadłem go z wielką przyjemnością. Byłem przekonany, że to właśnie gospodyni przyniosła mi bulwę, ponieważ do tej pory nikt inny nie wchodził do mojego pokoju. Kiedy więc tego samego dnia spotkałem ją w korytarzu, dyskretnie jej podziękowałem, a nawet trochę poprzedrzeźniałem z tego powodu; ale ku mojemu wielkiemu zdziwieniu gospodyni wyraźnie dała mi do zrozumienia, że nic o tym nie wie. Następnego ranka znowu znalazłem topinambura w tym samym miejscu i chociaż zjadłem go z nie mniejszą przyjemnością, zacząłem się poważnie zastanawiać nad jego tajemniczym pojawieniem się w moim pokoju. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy trzeciego dnia powtórzyło się to samo! Tym razem podjąłem stanowczą decyzję o przeprowadzeniu dochodzenia, którego celem było niechybne wykrycie sprawcy tych zagadkowych, choć jednocześnie przyjemnych żartów, jednakże przez kilka dni nic nie udało mi się odkryć, mimo że każdego ranka, punktualnie o tej samej godzinie i w tym samym miejscu, znajdowałem topinambura. Któregoś dnia, żeby wyjaśnić w końcu tę coraz bardziej tajemniczą sprawę, schowałem się w korytarzu za beczką fermentującego kwasu. Po krótkiej chwili ujrzałem ostrożnie przemykającego obok Filosa, który niósł w pysku wielkiego topinambura. Wszedł do pokoju i położył go dokładnie tam, gdzie zawsze je znajdowałem. Od tego czasu zacząłem bacznie obserwować mojego psa. Następnego ranka przed wyjściem z domu pogłaskałem Filosa po lewej stronie łba, co między nami oznaczało, że udaję się daleko i nie zabieram go ze sobą; jednakże po wyjściu na ulicę przeszedłem tylko krótki odcinek, po czym zawróciłem do sklepu, który znajdował się na wprost naszego domu, i stamtąd obserwowałem drzwi do mojego pokoju. Wkrótce pojawił się w nich Filos, który rozejrzawszy się dokoła, wyruszył w kierunku rynku; ukradkiem zacząłem go śledzić. Na rynku, w pobliżu wagi publicznej, znajdowało się wiele sklepów spożywczych, wypełnionych tłumem ludzi. Patrzyłem, jak Filos spokojnie przemyka się przez tłum, i nie spuszczałem go z oka. Przechodząc przed sklepem, rozejrzał się i kiedy się upewnił, że nikt go nie widzi, szybko wyciągnął bulwę ze stojącego tam worka i czym prędzej uciekł; kiedy wróciłem do domu, znalazłem topinambura tam gdzie zawsze. Opiszę jeszcze jedną cechę psychiki tego niezwykłego psa. Kiedy wychodziłem z domu i nie zabierałem go ze sobą, Filos kładł się zazwyczaj przed drzwiami i czekał na mój powrót. Pod moją nieobecność każdy mógł wejść do pokoju, nikomu jednak Filos nie pozwalał z niego wyjść. Jeśli ktoś próbował opuścić pokój, kiedy mnie tam nie było, ów ogromny pies zaczynał warczeć i szczerzyć zęby, co wystarczało, żeby każdemu intruzowi serce podeszło do gardła. Opowiem więc jedno zdarzenie związane z moim najprawdziwszym przyjacielem, świętej pamięci Filosem, które także miało miejsce w Nowej Bucharze. Dzień wcześniej odwiedził mnie pewien Polak, właściciel kina objazdowego. Skierowali go do mnie miejscowi ludzie, wiedząc, iż jestem jedynym specjalistą w okolicy, który potrafi naprawić pojemniki z acetylenem, służące wędrownym artystom do wyświetlania filmów. Obiecałem więc Polakowi, że wkrótce w chwili wolnego czasu go odwiedzę i naprawię zepsuty pojemnik. Okazało się jednak, że nazajutrz po naszej rozmowie polski kinooperator zauważył, że z drugiego pojemnika ulatnia się gaz; obawiając się, że będzie musiał odwołać następny seans, postanowił na mnie nie czekać i sam przyniósł uszkodzony pojemnik. Kiedy się dowiedział, że chociaż nie ma mnie w domu, mój pokój jest otwarty, postanowił nie dźwigać z powrotem ciężkiego pojemnika, lecz go zostawić. Tamtego poranka wybrałem się do Starej Buchary z zamiarem odwiedzenia pewnego meczetu; ponieważ wejście psa do świątyni lub otaczających ją krużganków uważa się, szczególnie wśród wyznawców Mahometa, za wielkie świętokradztwo, byłem zmuszony zostawić Filosa w domu; on zaś jak zwykle leżał przed drzwiami, czekając na mój powrót. Filos, zgodnie ze swoim zwyczajem, pozwolił właścicielowi kina objazdowego wejść do pokoju, ale wyjść – po jego trupie! Po kilku bezskutecznych próbach wydostania się z pokoju biedny Polak zrezygnował i cały zdenerwowany, bez jedzenia i picia, siedział na podłodze aż do mojego powrotu późnym wieczorem. Tak więc osiedliłem się w Nowej Bucharze. Tym razem na dobre zająłem się produkcją sztucznych kwiatów. Ów sposób zarabiania pieniędzy przynosił mi wiele korzyści. Jako sprzedawca kwiatów miałem wstęp do prawie wszystkich ciekawych miejsc w Bucharze, a poza tym o tej porze roku mój dochód zapowiadał się obiecująco. Zbliżał się koniec Wielkiego Postu i, jak wiadomo, w czasie Wielkanocy mieszkańcy tych okolic lubią ozdabiać kwiatami pokoje i stoły. Poza tym był to rok, w którym Pascha żydowska i Wielkanoc wypadały prawie w tym samym czasie, a ponieważ ludność Nowej i po części Starej Buchary składała się głównie z wyznawców tych dwóch religii, zapotrzebowanie na sztuczne kwiaty było ogromne. Zakasałem więc rękawy i pracowałem dniami i nocami, robiąc przerwy tylko po to, by odwiedzić moich przyjaciół derwiszów lub czasami wieczorem, kiedy byłem bardzo zmęczony, zagrać w bilard w pobliskiej restauracji. W młodości bardzo lubiłem tę grę i całkiem nieźle sobie w niej radziłem. Wieczorem w Wielki Czwartek po skończeniu pracy poszedłem pograć w bilard; w trakcie gry usłyszałem nagle hałas i wrzaski dobiegające z pokoju obok. Rzuciwszy kij, pobiegłem tam i ujrzałem czterech mężczyzn bijących jednego. Mimo że wcale ich nie znałem ani nie wiedziałem, o co poszło, przybiegłem broniącemu się z pomocą. W młodości pasjonowałem się japońskim dżiu-dżitsu oraz chiwińskim fiz-liz-lu i zawsze się cieszyłem, gdy miałem okazję zastosować w praktyce znajomość tych dwóch metod. Tak więc i tym razem, tylko dla zabawy, zaciekle wdałem się w bijatykę; w rezultacie we dwójkę sprawiliśmy naszym przeciwnikom porządne lanie i szybko zmusiliśmy ich do odwrotu. Nowa Buchara była wtedy jeszcze całkiem młodym miastem. Skład ludności był przypadkowy; żyło tam między innymi wielu zesłańców z Rosji wyposażonych w “wilcze bilety", którzy znajdowali się pod stałym nadzorem policji. Była to barwna mieszanina ludzi wszystkich narodowości; niektórzy z nich mieli za sobą jakąś przeszłość, a innych być może oczekiwała jakaś przyszłość. Znajdowali się wśród nich przestępcy, którzy odsiedzieli już wyrok, a także wielu uchodźców politycznych, zesłanych tam nakazem sądowym albo na mocy decyzji administracyjnych, w tamtym czasie powszechnie stosowanych w całej Rosji. Otoczenie i warunki życia tych zesłańców były tak żałosne, że wszyscy bez wyjątku stopniowo stawali się alkoholikami; nawet ci, którzy uprzednio nigdy nie pili i nie mieli żadnej predyspozycji dziedzicznej do picia, całkiem naturalnie i z łatwością ulegali tej popularnej skłonności. Mężczyźni, z którymi wdałem się w bijatykę, należeli właśnie do tej kategorii. Po bójce chciałem odprowadzić mojego towarzysza broni do domu, obawiając się, że jeśli zostawię go samego, coś niemiłego może go spotkać po drodze; okazało się jednak, że mieszkał razem z pozostałymi czterema w wozach naprawczych na torach kolejowych. Ponieważ było już późno, nie pozostało mi nic innego, jak zaproponować mu, żeby poszedł do mnie, na co się zgodził. Mój nowy znajomy – był to właśnie Sołowiew – okazał się jeszcze całkiem młody, ale nie dało się ukryć, że zaczął już pić. Wyszedł z walki dosyć poharatany; całą twarz miał w sińcach i jedno oko porządnie podbite. Następnego dnia rano oko spuchło mu tak, że prawie nie mógł go otworzyć; przekonałem go więc, żeby nigdzie nie wychodził i zatrzymał się u mnie, aż wydobrzeje, tym bardziej że zaczęły się już Święta Wielkanocne i od poprzedniego dnia miał przerwę w pracy. Wyszedł gdzieś w Wielki Piątek, ale na noc wrócił do mojego mieszkania. Następnego dnia byłem zajęty prawie przez cały dzień, ponieważ musiałem dostarczyć kwiaty zamówione na Wielkanoc. Wróciłem dopiero wieczorem; nie mając żadnych znajomych chrześcijan ani miejsca do świętowania, kupiłem kulicz, paschę i kilka pisanek, czyli wszystko, czego wymaga zwyczaj, a także małą butelkę wódki i przyniosłem to do domu. Sołowiew gdzieś wyszedł, więc kiedy się umyłem i uczesałem – nie miałem żadnego ubrania na zmianę – poszedłem sam na wieczorne nabożeństwo do kościoła. Kiedy wróciłem, Sołowiew już spał. Ponieważ nie miałem w pokoju stołu, po cichu, żeby go nie obudzić, przyniosłem z podwórka dużą pustą skrzynię i przykryłem ją czystym prześcieradłem; następnie położyłem na niej wszystkie rzeczy, które kupiłem na tę okazję, i dopiero wtedy obudziłem Sołowiewa. Był tym wszystkim bardzo zaskoczony i z przyjemnością zgodził się uczestniczyć w uroczystym posiłku. Wstał i razem zasiedliśmy do “stołu"; on na moich książkach, a ja na odwróconym do góry nogami wiadrze. Najpierw nalałem każdemu z nas po kieliszku wódki, ale ku memu zdziwieniu Sołowiew podziękował i odmówił. Wypiłem więc sam, a Sołowiew zaczął jeść. Filos, który uczestniczył w tej ceremonii, dostał podwójną porcję: dwa łby baranie. Siedzieliśmy w milczeniu spożywając posiłek. Dla żadnego z nas nie były to wesołe święta. Przywołując w wyobraźni znajomy obraz uczty świątecznej, pomyślałem o znajdującej się daleko rodzinie. Sołowiew również pogrążył się w myślach i dosyć długo siedzieliśmy tak, nic nie mówiąc. Nagle, jakby rozmawiając ze sobą, Sołowiew wykrzyknął: – Na pamiątkę tej nocy, pomóż mi Panie, bym nigdy już nie pił tej trucizny, która doprowadziła mnie do takiego stanu! – Zamilkł, a następnie z gestem rozpaczy powiedział pod nosem: – Oj Boże! – i zaczął opowiadać swoje życie. Nie wiem, co mu się stało. Może to Wielkanoc przywołała na pamięć odległe i miłe wspomnienia dni, kiedy żył jak człowiek; może podziałał na niego widok zastawionego z pietyzmem stołu i nieoczekiwana uczta, a może wszystko naraz. W każdym razie Sołowiew otworzył przede mną serce. Okazało się, że pracował kiedyś jako urzędnik na poczcie. Ale była to tyłka kwestia przypadku. Pochodził z rodziny kupieckiej z Samarze, gdzie jego ojciec był właścicielem czterech dużych młynów. Matka wywodziła się ze zubożałej rodziny szlacheckiej. Otrzymała wykształcenie w szkole dla dzieci arystokracji i wychowując własne dzieci, uczyła ich jedynie dobrych manier oraz układnego zachowania; i tylko to wbijano im do głowy. Ojca prawie nigdy nie było w domu, ponieważ cały czas spędzał w swoich młynach albo w spichrzu zbożowym. Ponadto był nałogowym pijakiem i regularnie, kilka razy do roku, pił całymi tygodniami na umór. Ale nawet kiedy był trzeźwy, zgodnie ze słowami swojego syna, “miał zakuty mózg". Rodzice Sołowiewa, każde żyjące swoim życiem i zajęte własnymi sprawami, zaledwie tolerowali się nawzajem. Sołowiew miał młodszego brata, z którym uczęszczał do szkoły publicznej. Rodzice nawet jakby podzielili się między sobą dziećmi. Starszy był ulubieńcem matki, a młodszy ojca, i z tego powodu często dochodziło do scysji. Ojciec zawsze zwracał się do starszego syna z drwiną w głosie, co stopniowo doprowadziło do powstania między nimi wrogich uczuć. Matka, która otrzymywała od męża pieniądze na wydatki, co miesiąc oddawała Sołowiewowi pewną sumę. Z czasem jednak jego apetyt urósł i kieszonkowe nie starczało mu już na podrywanie dziewczyn. Któregoś dnia ukradł więc bransoletkę matki i sprzedał ją, żeby kupić jakiś prezent. Matka, odkrywszy, co się stało, nic nie powiedziała mężowi; ale kradzieże zaczęły się powtarzać; pewnego dnia ojciec dowiedział się w końcu prawdy i po wielkiej awanturze wyrzucił Sołowiewa za drzwi; później jednak, po interwencji krewnych i matki, przebaczył mu. Sołowiew chodził do piątej – czyli przedostatniej – klasy, kiedy w Samarze zatrzymał się cyrk wędrowny i Sołowiew stracił zupełnie głowę dla woltyżerki imieniem Wierka. Po przeniesieniu się cyrku do Carycyna, podążył tam za nią, podstępnie wyłudziwszy pieniądze od matki. Już wtedy zaczął zaglądać do kieliszka. W Carycynie dowiedział się, że jego Wierka zadaje się z kapitanem policji konnej i z goryczy rozpił się na całego. Stał się bywalcem tawern i spotkał tam wielu podobnych do siebie kompanów. Któregoś pięknego dnia skończyło się to tym, że po pijanemu doszczętnie go okradziono; i tak znalazł się w obcym mieście bez grosza, nie mając odwagi zawiadomić o tym rodziców. Stopniowo przehandlował rzeczy osobiste i ubranie, zmuszony był więc zamienić swój strój na gałgany, stając się wykolejeńcem w pełnym tego słowa znaczeniu. Głód zmusił go do zatrudnienia się przy połowie ryb i ciągle zmieniając pracę, dotarł w końcu do Baku w towarzystwie innych wyrzutków. Tam przez chwilę uśmiechnęło się do niego szczęście: ktoś podarował mu ubranie i dzięki temu zatrudniono go w centrali telefonicznej w okręgu Balachna. Nieszczęścia, które spotkały go w ostatnim czasie, spowodowały, że poszedł po rozum do głowy i w rezultacie podjął stałą pracę. Pewnego dnia spotkał w Samarze kogoś, kto dowiedziawszy się, kim jest, to znaczy z jakiej pochodzi rodziny, postanowił mu pomóc w zdobyciu lepszej posady. Ponieważ miał wykształcenie równoznaczne z ukończeniem drugiej klasy liceum, przyjęto go na pomocnika do służby pocztowo-telegraficznej; jednakże przez kilka pierwszych miesięcy musiał pracować za darmo. Potem został przeniesiony do Kuszki, gdzie pracował jako urzędnik. Dzięki abstynencji mógł sprawić sobie porządne ubranie, a nawet zaoszczędził trochę pieniędzy. Kiedy skończył dwadzieścia jeden lat, dostał powołanie do wojska. To zmusiło go do powrotu do rodzinnego miasta, gdzie zamieszkał w hotelu, a następnie wysłał list do matki. Matka, do której już wcześniej pisywał, ucieszyła się, że syn najwyraźniej się ustatkował, i u ojca wyprosiła dla niego przebaczenie. Sołowiew mógł więc wrócić do domu, a ojciec, widząc, że syn odzyskał rozum, ucieszył się, że wszystko skończyło się pomyślnie, i zaczął dobrze go traktować. W drodze losowania powołano go do służby wojskowej, ale będąc telegrafistą na poczcie, musiał czekać kilka miesięcy na oddelegowanie do jednostki; o obsadzie wolnych miejsc poborowymi należącymi do tej kategorii decydowała bezpośrednio komenda główna wojska. Mieszkał więc dalej u rodziców przez następne trzy lub cztery miesiące, aż do chwili, gdy odesłano go do batalionu kontrolującego linię zakaspijską, która w tamtym okresie ciągle jeszcze była zmilitaryzowana. Po przyjeździe do jednostki i odbyciu kilkutygodniowej przymusowej służby jako szeregowiec w drugiej kompanii przydzielono go do tak zwanej linii kuszkowskiej; ale wkrótce potem zachorował na żółtaczkę i został odesłany do szpitala w Merwie, gdzie stacjonowała jego kompania. Kiedy wyzdrowiał, wysłano go do kwatery głównej batalionu w Samarkandzie, a następnie do tamtejszego szpitala polowego, żeby sprawdzić jego przydatność do służby wojskowej. Umieszczono go w głównym budynku szpitala, w którym znajdował się również oddział więzienny. Spacerując po korytarzu i czasami prowadząc przez małe okienko rozmowy z więźniami, poznał jednego z nich, pewnego Polaka oskarżonego o fałszerstwo. Kiedy z powodu słabego stanu zdrowia Sołowiew uzyskał zwolnienie z wojska i opuścił szpital, ów więzień poprosił go, żeby zabrał list do jego przyjaciela, który mieszkał w Samarkandzie niedaleko stacji kolejowej. W ramach podziękowania za dostarczenie listu cichcem podał mu słoiczek z niebieskim płynem, wyjaśniając, że za pomocą tego płynu można fałszować zielone banknoty trzyrublowe – ale żadne inne – w następujący sposób: Zamoczony w tym płynie specjalny papier przykłada się z obu stron do banknotu, a następnie wszystko razem przygniata się wkładając do książki. Otrzymane w ten sposób negatywy każdej ze stron banknotu wystarczały na zrobienie trzech albo czterech dobrych odbitek. W Azji Środkowej ludzie mieli mało do czynienia z rosyjskimi pieniędzmi i rozprowadzenie fałszywych banknotów nie sprawiało żadnego kłopotu. Sołowiew pierwszy raz wypróbował ową procedurę z czystej ciekawości, później jednak, przed powrotem do domu, potrzebował pieniędzy i bez większego ryzyka rozprowadził trochę podrobionych banknotów. W domu czekało go ciepłe przyjęcie; ojciec nawet nalegał, żeby został i tak samo jak młodszy syn, pomagał mu w pracy. Sołowiew zgodził się i ojciec zlecił mu prowadzenie młyna położonego niedaleko Samarry. Ale po kilku miesiącach praca go znudziła; gnany tęsknotą za życiem włóczęgi, poszedł do ojca i szczerze mu powiedział, że ma już dosyć. Ojciec pozwolił mu na wyjazd i nawet dał mu sporo pieniędzy. Sołowiew pojechał najpierw do Moskwy, a potem do Petersburga; znowu zaczął pić i w końcu pijany dojechał do Warszawy. Upłynął wtedy mniej więcej rok od dnia, w którym został zwolniony z wojska. W Warszawie na ulicy zatrzymał go pewien mężczyzna; jak się okazało, był to więzień, którego poznał w szpitalu w Samarkandzie. Wyglądało na to, że sąd go uniewinnił, przyjechał więc do Warszawy po papier i maszynę do drukowania pieniędzy, którą miano dostarczyć z Niemiec. Zaproponował Sołowiewowi przystąpienie do spółki i podjęcie wspólnej “pracy" w Bucharze. Sołowiewa kusiła możliwość nielegalnego, ale za to łatwego zarobku. Pojechał więc do Buchary, gdzie oczekiwał na przyjazd swojego kompana; polski fałszerz przedłużył jednak pobyt w Warszawie, czekając na dostawę maszyny. Sołowiew pił na umór; kiedy wydał wszystkie pieniądze, wystarał się o jakąś robotę na kolei i w chwili naszego spotkania pracował tam już trzy miesiące – upijając się przez cały ten czas. Ta szczera opowieść Sołowiewa głęboko mnie poruszyła. W owym czasie dużo już wiedziałem na temat hipnozy i wprowadziwszy daną osobę w pewien stan, potrafiłem drogą sugestii doprowadzić do usunięcia z jej pamięci każdego niepożądanego nawyku. Zaproponowałem więc Sołowiewowi, że jeśli naprawdę chce się pozbyć zgubnego nałogu picia wódki, to mu pomogę; następnie wyjaśniłem, w jaki sposób mogę to zrobić. Zgodził się, tak więc począwszy od następnego dnia codziennie wprowadzałem go w stan hipnozy i przekazywałem mu niezbędne sugestie. Stopniowo zaczął czuć taki wstręt do wódki, że nie mógł nawet patrzeć na tę, jak ją nazywał, “truciznę". Sołowiew porzucił już wtedy pracę na kolei i zamieszkał u mnie. Zaczął mi pomagać przy produkcji kwiatów i czasami zanosił je na targ na sprzedaż. Sołowiew został moim pomocnikiem. Kiedy mieszkaliśmy już razem jak dwaj kochający się bracia, mój przyjaciel, derwisz Bogga-Eddiii, o którym nie miałem żadnych wieści od dwóch lub trzech miesięcy, powrócił w końcu do Starej Buchary. Następnego dnia, dowiedziawszy się, że mieszkam w Nowej Bucharze, przyszedł mnie odwiedzić. Na pytanie, dlaczego tak długo go nie było, Bogga-Eddin odpowiedział: – Powodem tej długiej nieobecności było moje przypadkowe spotkanie z bardzo ciekawym człowiekim, które miało miejsce w Górnej Bucharze. Chcąc go jak najczęściej widywać i odbyć z nim jak najwięcej rozmów na dręczące mnie tematy, zatrudniłem się jako jego przewodnik w podróży po Górnej Bucharze i wzdłuż brzegów Amu-darii; i właśnie z nim teraz wróciłem. Ów starzec – kontynuował Bogga-Eddin – jest członkiem bractwa znanego wśród derwiszów pod nazwą Sarmung, którego główny klasztor znajduje się gdzieś w głębi Azji. W trakcie jednej z rozmów z tym niezwykłym człowiekiem okazało się, że jakimś cudem wie on bardzo dużo na twój temat. Spytałem go więc, czy miałby coś przeciwko temu, gdybyś chciał go poznać. Odpowiedział, że ucieszyłoby go spotkanie z tobą, człowiekiem, który – chociaż urodzony jako kaftr – dzięki swojej bezstronnej postawie wobec wszystkich ludzi potrafił zdobyć duszę podobną do naszej. Kafir to nazwa nadawana wszystkim cudzoziemcom innej wiary – w tym także Europejczykom – którzy w pojęciu miejscowych żyją bez zasad, jak zwierzęta, i wyzbyci są wszelkiej świętości. Wszystko, co Bogga-Eddin powiedział mi na temat tego człowieka, spowodowało zamęt w mojej głowie; z błaganiem w głosie poprosiłem, żeby jak najszybciej zorganizował nasze spotkanie. Chętnie się zgodził, ponieważ starzec zatrzymał się niedaleko, u swoich znajomych w Kiszlak koło Nowej Buchary. Umówiliśmy się więc, że odwiedzimy go następnego dnia. Odbyłem z tym starcem kilka bardzo długich rozmów. W trakcie ostatniej poradził mi, żebym udał się do jego klasztoru i zatrzymał się tam przez jakiś czas. – Być może – wyjaśnił – uda ci się tam porozmawiać z kimś o interesujących cię kwestiach i możliwe, że w ten sposób lepiej zrozumiesz, czego szukasz. Dodał, że jeśli zdecyduję się na tę podróż, to mi pomoże i znajdzie odpowiednich przewodników, pod warunkiem, że złożę uroczystą przysięgę, iż nigdy nikomu nie powiem, gdzie znajduje się wspomniany klasztor. Oczywiście od razu zgodziłem się na wszystko. Żałowałem tylko, że muszę rozstać się z Sołowiewem, do którego bardzo się przywiązałem; tak więc na chybił trafił spytałem starca, czy mogę zabrać ze sobą dobrego przyjaciela. Po chwili zastanowienia odpowiedział: – Myślę, że tak; oczywiście jeśli możesz ręczyć za jego honor i za to, że dotrzyma obietnicy, którą też będzie musiał złożyć. Mogłem w pełni ręczyć za Sołowiewa, ponieważ w trakcie naszej przyjaźni dowiódł już, że potrafi dotrzymać słowa. Po uzgodnieniu wszystkich szczegółów ustaliliśmy, iż dokładnie za miesiąc nad brzegiem Amu-darii, w pobliżu ruin Jeni-Hissar, będą czekali na nas ludzie, których rozpoznamy za pomocą hasła i którzy zaprowadzą nas do klasztoru. W umówiony dzień przybyłem z Sołowiewem do ruin starożytnej fortecy Jeni-Hissar. Tego samego dnia spotkaliśmy czterech wysłanych po nas Kirgizów. Po tradycyjnym powitaniu zjedliśmy razem posiłek. Kiedy się ściemniło, powtórzyliśmy za nimi przysięgę, po czym założyli nam na oczy basztyki [basziyk to kaptur, którym można zakryć całą twarz]. Następnie wsiedliśmy na konie i wyruszyliśmy w drogę. Przez całą podróż twardo i sumiennie dochowywaliśmy przysięgi, że nie będziemy się rozglądać, usiłując zapamiętać mijane miejsca i w ten sposób się dowiedzieć, którędy prowadzi szlak naszej wędrówki. Baszfyki zdejmowano nam z głowy tylko na noc i czasami w ciągu dnia, kiedy zatrzymywaliśmy się w jakimś odludnym miejscu, żeby coś zjeść. Jedynie dwa razy pozwolono nam w drodze odsłonić oczy. Pierwszy raz, ósmego dnia podróży, przed przejściem przez most wiszący, którego nie można było pokonać ani na koniach, ani idąc parami; każdy musiał kroczyć oddzielnie, czego nie dało się zrobić z zasłoniętymi oczami. Z krajobrazu, który ukazał się wtedy przed naszymi oczami, wywnioskowaliśmy, że znajdujemy się w dolinie Piandżu albo Zerawszanu, ponieważ dołem przepływała duża rzeka, a most w tym górzystym otoczeniu bardzo przypominał mosty znajdujące się w przełomach tych dwóch rzek. Muszę dodać, że byłoby o wiele lepiej, gdybyśmy mogli przejść przez ten most na oślep. Być może spowodował to fakt, że przez długi czas mieliśmy zawiązane oczy albo może też była jakaś inna przyczyna, w każdym razie nigdy nie zapomnę zdenerwowania i paniki, jakiej doznaliśmy przechodząc przez ów most. Przez długi czas nie potrafiliśmy nawet zdobyć się na to, żeby na niego wejść. Takie mosty często spotyka się w Turkmenii, w miejscach, gdzie nie ma żadnej innej drogi, lub tam, gdzie trzeba by iść dwadzieścia dni okrężną trasą, żeby posunąć się naprzód zaledwie o kilometr. Doznanie, jakiego się doświadcza stojąc na jednym z tych mostów i patrząc w dół wąwozu, gdzie zazwyczaj płynie rzeka, można porównać do wielokrotnie spotęgowanego wrażenia odczuwanego w chwili, gdy patrzy się ze szczytu wieży Eiffla; spoglądając zaś w górę, nie widzi się wierzchołków gór, korę stają się widoczne dopiero z odległości kilku kilometrów. Co więcej, owe mosty prawie nigdy nie mają poręczy i są tak wąskie, że na raz może przejść po nich tylko jeden juczny koń górski; ponadto bujają się one w górę i w dół jak dobre materace na sprężynach – nie wspominając nawet o niepewności, jaką budzi ich wytrzymałość. Niemal zawsze umocowane są na linach zrobionych z łyka kory specjalnego rodzaju drzewa; jeden koniec przywiązuje się do mostu, a drugi do stojącego na zboczu góry drzewa albo do wystającej skaty. W każdym razie nie polecałbym tych mostów nawet tym, których w Europie nazywa się amatorami mocnych przeżyć. Serce każdego Europejczyka przechodzącego przez taki most na pewno podeszłoby mu nie tylko do gardła, lecz o wiele wyżej. Drugi raz odstonięto nam oczy, kiedy zbliżaliśmy się do karawany. Najwidoczniej nasi przewodnicy nie chcieli, żeby dziwne kaptury zasłaniające nam twarze przyciągnęły uwagę lub wzbudziły podejrzenia, uznali więc za stosowne zdjąć je na czas spotkania z karawaną. Doszło do niego dokładnie w chwili, gdy mijaliśmy obelisk przypominający te, które często spotyka się w Turkmenii na szczycie przełęczy górskich. Ktokolwiek je tam umieścił, wykazał się dużą inteligencją, ponieważ bez nich na tym dzikim i bezdrożnym obszarze podróżnicy nie mieliby żadnych punktów orientacyjnych. Owe obeliski niemal zawsze znajdują się na jakimś wzniesieniu; tak więc jeśli zna się ogólny plan ich rozlokowania, można je zauważyć z bardzo daleka, czasami nawet z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Są to po prostu pojedyncze duże bryły kamienia albo wysokie słupy wbite w ziemię. Wśród zamieszkującej tamtejsze góry ludności rozpowszechnione są rozmaite wierzenia związane z tymi obeliskami; na przykład, że w danym miejscu został pochowany lub wzięty żywcem do nieba jakiś święty; że ów święty zabił tam “siedmiogłowego smoka" albo że przytrafiła mu się jakaś inna niezwykła przygoda. Z reguły święty, na którego cześć wzniesiono obelisk, uznawany jest za opiekuna całej okolicy i jeśli podróżnik szczęśliwie pokona któreś z przynależnych temu obszarowi niebezpieczeństw – czyli jeśli uda mu się uciec przed zbójami albo drapieżnikami, lub bezpiecznie pokonać górę, rzekę czy jeszcze inną przeszkodę – przypisuje się to opiece świętego. Dlatego też każdy kupiec, pielgrzym lub inny wędrowiec, który uniknął czyhających na niego niebezpieczeństw, z wdzięczności składa u stóp obelisku jakieś dary. Zgodnie z miejscowymi wierzeniami, przyjęło się wśród tutejszej ludności, że rzeczy składane w darze mają przypominać świętemu o modlitwach ofiarodawcy; na przykład kawałek materiału, ogon jakiegoś zwierzęcia lub coś podobnego, co można przywiązać do obelisku jednym końcem, tak by drugi mógł swobodnie powiewać na wietrze. Dzięki tym poruszającym się na wietrze przedmiotom wszyscy podróżnicy już z daleka mogą wypatrzyć miejsca, w których znajdują się obeliski. Każdy, kto zna ich przybliżone położenie, może je zlokalizować patrząc z jakiegoś wzniesienia i następnie podążać ich szlakiem. Nieznajomość ich rozmieszczenia praktycznie uniemożliwia podróż po tych okolicach. Nie ma tam żadnych oznakowanych dróg ani szlaków, a nawet jeśli zarysuje się jakaś ścieżka, to nagłe pogorszenia pogody i wywołane przez nie śnieżyce bardzo szybko zmieniają jej trasę lub zupełnie ją zacierają. A zatem bez tych obelisków podróżnik szukający drogi straciłby głowę tak szybko, iż nie pomógłby mu nawet najczulszy kompas. Mówiąc krótko, nie można podróżować tam inaczej, jak tylko zmierzając od jednego obelisku do drugiego. Parę razy w drodze zmienialiśmy konie i osły, a czasami nawet szliśmy pieszo. Kilkakrotnie musieliśmy przepłynąć rzekę i przejść przez góry, a doświadczane przez nas upały i chłody wskazywały, że czasami schodziliśmy w głębokie doliny, kiedy indziej zaś wspinaliśmy się bardzo wysoko. Kiedy po dwunastu dniach odsłonięte nam w końcu oczy, znajdowaliśmy się w wąskiej przełęczy, przez którą przepływał mały potok o brzegach porośniętych bujną roślinnością. Okazało się, że był to nasz ostatni postój. Po posiłku ruszyliśmy w drogę, tym razem jednak z odkrytymi oczami. Jechaliśmy na osłach w górę strumienia i po półgodzinnej drodze przez przełęcz ujrzeliśmy małą dolinę otoczoną wysokimi górami. Po prawej, na wprost i nawet trochę po lewej stronie widać było wierzchołki pokryte śniegiem. Przejeżdżając przez dolinę, za jednym z zakrętów, na zboczu po naszej lewej stronie, zobaczyliśmy z daleka jakieś zabudowania. Zbliżywszy się rozpoznaliśmy coś na kształt fortecy przypominającej o wiele mniejsze warownie położone nad brzegami Amu-darii i Piandżu. Zabudowania otaczał ze wszystkich stron nieprzerwany wysoki mur. Dotarliśmy w końcu do pierwszej bramy, gdzie czekała na nas stara kobieta. Nasi przewodnicy coś jej powiedzieli i natychmiast odjechali przez tę samą bramę. Zostaliśmy sami ze starą kobietą, która bez pośpiechu zaprowadziła nas do jednego z małych, podobnych do cel pomieszczeń otaczających nieduży krużganek; tam wskazała na dwa łóżka i wyszła. Zaraz potem przyszedł do nas bardzo sędziwy starzec, który o nic nie pytając, jak stary znajomy, zaczął bardzo uprzejmie rozmawiać z nami po turkmeńsku. Pokazał nam, co i gdzie się znajduje, a następnie powiedział, że przez kilka pierwszych dni posiłki będą nam przynoszone do pokoju. Poradził, żebyśmy wypoczęli po podróży, dodał jednak, że jeśli nie czujemy się zmęczeni, to możemy wyjść na zewnątrz i pospacerować po okolicy. Innymi słowy, dał nam do zrozumienia, że możemy robić to, na co mamy ochotę. Ponieważ rzeczywiście byliśmy wyczerpani podróżą, postanowiliśmy się położyć, żeby trochę odpocząć. Zasnąłem jak kamień. Obudziłem się dopiero następnego dnia rano, kiedy do drzwi zapukał chłopiec, który przyniósł nam samowar z zieloną herbatą i poranny posiłek składający się z gorących placków kukurydzianych, owczego sera i miodu. Chciałem go zapytać, gdzie możemy się umyć, ale niestety okazało się, że mówi tylko po przendżycku, a ja w tym języku znalem jedynie kilka przekleństw. Solowiew gdzieś wyszedł; wrócił mniej więcej po dziesięciu minutach. Tak jak ja zasnął głęboko wieczorem, ale obudził się późno w nocy i nie chcąc zakłócać ciszy, leżał spokojnie w łóżku, ucząc się na pamięć tybetańskich słówek. O świcie wyszedł, żeby się rozejrzeć; jednakże w chwili, gdy zbliżył się do bramy, zawołała go stara kobieta i gestem skierowała do małego domku znajdującego się w rogu krużganka. Poszedł za nią przekonany, że zabrania mu wychodzić na zewnątrz, ale kiedy wszedł do jej mieszkania, okazało się, że dobra kobieta chciała po prostu poczęstować go świeżym ciepłym mlekiem, po czym nawet sama pomogła mu otworzyć bramę. Ponieważ nikt inny nas nie odwiedził, po wypiciu herbaty postanowiliśmy wybrać się na spacer i zbadać okolicę. W pierwszej kolejności obeszliśmy dookoła wysoki mur otaczający zabudowania. Oprócz bramy, przez którą wjechaliśmy poprzedniego dnia, od strony północno-zachodniej znaleźliśmy jeszcze inną, mniejszą bramę. Wszędzie panowała wzbudzająca niemalże grozę cisza, którą przerywał tylko monotonny dźwięk odległego wodospadu i od czasu do czasu świergot ptaków. Był upalny letni dzień; powietrze było duszne. Popadliśmy w apatię i w ogóle nie zwracaliśmy uwagi na majestat roztaczającego się wokół krajobrazu; jedynie wodospad swym magicznym dźwiękiem przywoływał nas do siebie. Nie zamieniając ani słowa, odruchowo skierowaliśmy się w stronę wodospadu, który później stał się naszym ulubionym miejscem. Przez dwa następne dni nikt do nas nie zajrzał, ale regularnie trzy razy w ciągu dnia przynoszono nam jedzenie składające się z nabiału, suszonych owoców oraz ryby – cętkowanego pstrąga – i prawie co godzinę napełniano samowar. Spędzaliśmy więc czas leżąc na łóżku lub chodząc do wodospadu, gdzie w takt jego monotonnego rytmu uczyliśmy się słówek tybetańskich. Ani przy wodospadzie, ani po drodze do niego nigdy nikogo nie spotkaliśmy; z wyjątkiem jednego razu, gdy siedząc tam zobaczyliśmy cztery dziewczynki, które na nasz widok szybko się odwróciły i przechodząc przez mały gaj, zniknęły w zauważonej już przez nas wcześniej bramie północno--wschodniej. Trzeciego dnia rano siedziałem właśnie w cieniu koło wodospadu, a Sołowiew z nudów wymądrzał się we właściwy sobie sposób, próbując za pomocą małych patyczków obliczyć wysokość widocznych w oddali ośnieżonych górskich szczytów, kiedy to niespodziewanie zobaczyliśmy biegnącego w naszą stronę chłopca, tego samego, który przyniósł nam pierwszy posiłek. Wręczył on Sołowiewowi złożoną kartkę papieru bez koperty. Sołowiew wziął ją do ręki i zobaczywszy na niej imię “Aga Georgij" napisane po sartowsku, podał mi ją z zakłopotaniem. Kiedy rozłożyłem Ust i rozpoznałem charakter pisma, byłem tak bardzo zaskoczony, że aż zrobiło mi się czarno przed oczami. Był to doskonale znany mi charakter pisma księcia Lubowieckiego – człowieka, który stał się najdroższą mi w życiu osobą. Ust był napisany po rosyjsku i brzmiał następująco: Moje drogie dziecko! Myślałem, że zemdleję, kiedy się dowiedziałem o Twoim przybyciu. Szkoda, że nie mogę wybiec Ci na spotkanie, lecz zmuszony jestem czekać, aż sam przyjdziesz mnie odwiedzić. Leżę w łóżku i od kilku dni nigdzie nie wychodzę ani z nikim nie rozmawiam; tak więc dopiero teraz się dowiedziałem, że jesteś tutaj. Jakże się cieszę, że już wkrótce Cię zobaczę! Moja radość jest podwójna: cieszę się, że dotarłeś tutaj bez mojej pomocy oraz bez pomocy naszych wspólnych przyjaciół (o czym na pewno byłbym poinformowany), ponieważ dowodzi to, iż nie przespałeś tego czasu. Szybko przychodź i wtedy o wszystkim porozmawiamy! Wiem, że przybyłeś z kolegą. Chociaż go nie znam, przywitam go z radością jako Twego przyjaciela. Już w połowie listu zacząłem pędzić, kończąc czytanie w biegu i wymachując do Sołowiewa, żeby szybko przyszedł. Nie wiem, dokąd goniłem. Sołowiew i chłopiec biegli za mną. Kiedy dotarliśmy do pierwszego krużganka, gdzie mieszkaliśmy, chłopiec zaprowadził nas do drugiego i wskazał celę, w której leżał książę. Po radosnym powitaniu i wymianie uścisków zapytałem księcia, jak to się stało, że zachorował. – Do tej pory – odpowiedział – czułem się znakomicie. Dwa tygodnie temu obcinałem paznokcie po kąpieli i nie spostrzegłem, że jeden obciąłem chyba za krótko, ponieważ później, chodząc jak zwykle na bosaka, wbiłem sobie za ten paznokieć drzazgę i zacząłem odczuwać ból. Najpierw nie zwracałem na to uwagi, sądząc, że wszystko zagoi się samo; ale ból się wzmagał i w końcu rana zaczęła się jątrzyć. Tydzień temu dostałem gorączki, która nieustannie rosła, talk więc zmuszony byłem położyć się do łóżka. Zacząłem nawet majaczyć. Bracia powiedzieli mi, że dostałem zakażenia krwi; ale teraz niebezpieczeństwo minęło i czuję się dobrze. Dosyć jednak mówienia o sobie. To nic groźnego... Wkrótce wyzdrowieję. Opowiadaj, w jaki sposób i jakim cudem udało ci się tutaj dotrzeć? W skrócie opowiedziałem mu o moich losach w ciągu tych dwóch lat, które upłynęły od czasu, gdy się ostatnio widzieliśmy; o przypadkowych spotkaniach, o przyjaźni z derwiszem Bogga-Eddinem, o wynikłych z niej przygodach i o tym, jak w końcu znalazłem się tutaj. Następnie zapytałem, co spowodowało jego nagle zniknięcie, dlaczego przez ten cały czas nie miałem od niego żadnych wiadomości i dlaczego pozwolił na to, żebym do tego stopnia cierpiał z powodu niepewności o jego losy, że ostatecznie, z bólem w sercu, pogodziłem się z myślą, iż utraciłem go na zawsze. Opowiedziałem mu też o tym, jak nie zważając na koszta, na wszelki wypadek – gdyby na coś mogło mu się to przydać – zamówiłem na jego intencję nabożeństwo żałobne, mimo że nie w pełni wierzyłem w jego skuteczność. Potem zapytałem go, w jaki sposób on sam tutaj dotarł, na co książę odpowiedział mi, co następuje: – Już w czasie naszego ostatniego spotkania w Konstantynopolu zacząłem odczuwać wewnętrzne znużenie, rodzaj apatii. W drodze na Cejlon i przez następne półtora roku ta apatia stopniowo przechodziła w coś, co można by nazwać smętnym rozczarowaniem; w rezultacie ogarnęło mnie poczucie wewnętrznej pustki i wszystkie zainteresowania związane z życiem straciły blask. Po przyjeździe na Cejlon poznałem słynnego mnicha buddyjskiego A. Przeprowadziliśmy wiele szczerych rozmów, których rezultatem była zorganizowana przez nas wyprawa w górę Gangesu. Trzymając się przygotowanego programu i podążając szczegółowo wyznaczoną trasą, mieliśmy nadzieję, że uda nam się w końcu znaleźć odpowiedzi na pytania, które najwidoczniej gnębiły nas obu. To przedsięwzięcie było dla mnie ostatnią deską ratunku. Tak więc w momencie, gdy cała podróż okazała się “pogonią za kolejnym mirażem", wszystko we mnie ostatecznie zamarło i nie chciałem już nic więcej przedsiębrać. Po zakończeniu wyprawy ponownie znalazłem się w Kabulu, gdzie całkowicie oddałem się wschodniej bezczynności; pozbawiony jakichkolwiek zainteresowań, mechanicznie, z przyzwyczajenia spotykałem się ze starymi i nowymi znajomymi. Często odwiedzałem dom mojego starego przyjaciela Agi Chana. W towarzystwie gospodarza, który przeżył wiele przygód, dało się jakoś zabić czas pośród tchnącego nudą życia w Kabulu. Pewnego dnia zauważyłem wśród jego gości siedzącego na honorowym miejscu starego Tamila, którego strój zupełnie nie przystawał do atmosfery domu Agi Chana. Gospodarz przywitał mnie i widząc moje zakłopotanie, w pośpiechu powiedział mi szeptem, że ów sędziwy starzec to jego wielki przyjaciel, dziwak, wobec którego ma liczne zobowiązania i który nawet uratował mu kiedyś życie. Starzec mieszkał gdzieś na północy, ale czasami przyjeżdżał do Kabulu, żeby odwiedzić krewnych albo w jakiejś innej sprawie, i przy okazji zawsze go odwiedzał, co mojemu gospodarzowi sprawiało niewypowiedzianą radość, ponieważ nigdy w życiu nie spotkał tak dobrego człowieka. Poradził mi, żebym z nim porozmawiał, i dodał, że powinienem mówić głośno, ponieważ starzec trochę niedosłyszy. Rozmowa, którą przerwało moje pojawienie się, toczyła się dalej. Jej tematem były konie. Starzec także w niej uczestniczył i było oczywiste, że jest prawdziwym znawcą koni, a kiedyś musiał być ich wielkim miłośnikiem. Następnie rozmowa przeszła na politykę. Mówiono o sąsiednich krajach, o Rosji, a także o Anglii. Kiedy padło słowo “Rosja", Aga Chan, wskazując na mnie, powiedział żartobliwie: – Proszę, nie mówicie nic złego o Rosji. Możecie w ten sposób obrazić naszego rosyjskiego gościa. Choć powiedział to żartem, było jasne, iż chciał uniknąć nieuchronnej nagonki na Rosjan. Nienawiść do Rosjan i Anglików była tam wtedy bardzo rozpowszechniona. Później ogólna dyskusja ucichła i zaczęliśmy rozmawiać w małych grupach. Ja dołączyłem do starca, który coraz bardziej mnie fascynował. Rozmawiając ze mną w lokalnym dialekcie zapytał, skąd przybywam i od jak dawna jestem w Kabulu. Niespodziewanie zaczął mówić bardzo płynnie – choć z wyraźnym akcentem – po rosyjsku, wyjaśniając, że był kiedyś w Rosji, w Moskwie i w Petersburgu, że mieszkał również w Sucharze, gdzie poznał wielu Rosjan i w ten sposób nauczył się rosyjskiego. Dodał, iż bardzo się cieszy, że znowu ma okazję rozmawiać w tym języku, ponieważ pozbawiony możliwości posługiwania się nim, powoli zaczął go zapominać. Trochę później zaproponował, że jeżeli miałbym ochotę porozmawiać w moim rodzimym języku i jednocześnie zaszczycić tym starca, to możemy pójść razem do czajchany, gdzie będziemy mogli posiedzieć i zamienić parę słów. Wyjaśnił mi, że już od młodości siedzenie w kafejkach i czajchanach było jego słabością i nawykiem; dodał, że obecnie, gdy tylko znajdzie się w mieście, nie potrafi odmówić sobie przyjemności spędzenia wolnego czasu w ten właśnie sposób, ponieważ mimo hałasu i zgiełku nigdzie indziej tak dobrze mu się nie myśli. Dodał jeszcze: – Niewątpliwie to właśnie ów hałas i zgiełk mają dobroczynny wpływ na moje myśli. Z największą przyjemnością zgodziłem się mu towarzyszyć; oczywiście nie dlatego, żeby porozmawiać po rosyjsku, lecz z jakiegoś innego, nie znanego mi powodu. Mimo że sam byłem już niemłody, zacząłem czuć wobec niego to, co może odczuwać wnuk w stosunku do swego ukochanego dziadka. Wkrótce wszyscy goście zaczęli się rozchodzić. Ja wyszedłem razem ze starcem i po drodze rozmawialiśmy o tym i owym. W czajchanie usiedliśmy na odkrytym tarasie, gdzie podano nam zieloną herbatę bucharską. Uwaga i poważanie, jakie okazywano starcowi, wskazywały na to, iż wszyscy tam go znali i darzyli głębokim szacunkiem. Starzec zaczął mówić coś o Tadżykach, ale po pierwszej filiżance herbaty przerwał nagle rozmowę i powiedział: – Rozmawiamy tylko o głupstwach. Ale nie w tym rzecz. Przez chwilę wpatrywał się we mnie, a następnie odwrócił wzrok i zamilkł. Zarówno sposób, w jaki niespodziewanie przerwał rozmowę, jak i jego ostatnie słowa oraz ten przeszywający wzrok wydały mi się dziwne; powiedziałem do siebie: “Biedaczysko, niewątpliwie na starość jego zdolność myślenia zaczęła podupadać i po prostu bredzi" i zrobiło mi się bardzo żal tego sympatycznego staruszka. Stopniowo to uczucie politowania zaczęło przechodzić na mnie samego. Zdałem sobie sprawę, że niedługo mój umysł również zacznie błądzić i że zbliża się już dzień, kiedy nie będę w stanie panować nad własnymi myślami. Tak bardzo pochłonęły mnie te przytłaczające, a zarazem przelotne refleksje, że zapomniałem nawet o istnieniu starca. Niespodziewanie znowu usłyszałem jego głos. Słowa, które wypowiedział, od razu przegoniły moje ponure myśli i wyrwały mnie z tego osobliwego stanu. Litość ustąpiła zdziwieniu, jakiego chyba jeszcze nigdy nie doświadczyłem. – Ej Gogo, Gogo! Przez czterdzieści pięć lat pracowałeś, cierpiałeś i nieustannie się trudziłeś, ale ani razu nie potrafiłeś pracować w taki sposób, by choć przez kilka miesięcy pragnienie twojego umysłu stało się pragnieniem twego serca. Gdybyś umiał to osiągnąć, to teraz na starość nie czułbyś się tak samotny! Wypowiedziane przez niego na początku imię “Gogo" wprawiło mnie w osłupienie. Jak to możliwe, żeby ten Hindus, który gdzieś w Azji Środkowej widzi mnie pierwszy raz w życiu, znał moje dziecięce przezwisko sprzed sześćdziesięciu lat, którego używały wówczas wyłącznie moja matka i niania, a od tamtej pory nikt więcej go nie wymawiał? Czy potrafisz wyobrazić sobie moje zdziwienie? Od razu przypomniałem sobie starca, który odwiedził mnie w Moskwie zaraz po śmierci mojej żony, kiedy byłem jeszcze całkiem młody. Zastanawiałem się, czy nie jest to przypadkiem ten sam tajemniczy człowiek? Ale nie. Po pierwsze, tamten był wysoki i zupełnie niepodobny do tego, a po drugie, musiał umrzeć już dawno temu, ponieważ od tamtego czasu upłynęło ponad czterdzieści lat, a on już wtedy był bardzo stary. W żaden sposób nie potrafiłem sobie wyjaśnić niewątpliwego faktu, iż ów starzec zna nie tylko mnie, ale także mój stan wewnętrzny, o którym nikt poza mną nie ma pojęcia. Kiedy krążyły mi po głowie tego rodzaju myśli, starzec siedział pogrążony w głębokiej zadumie; wzdrygnął się w chwili, gdy w końcu zebrałem siły i wykrzyknąłem: – Kim zatem jesteś, że tak dobrze mnie znasz? – Jakie w tej chwili ma dla ciebie znaczenie to, kim i czym jestem? – odpowiedział. – Czy nadal odczuwasz ciekawość, która jest jedną z głównych przyczyn tego, iż trud całego twojego życia nie przyniósł żadnych rezultatów? Czy nadal jest ona tak silna, że nawet w tej chwili jesteś gotów oddać się całym sobą analizie wiedzy, którą posiadam na twój temat, jedynie po to, by wyjaśnić, kim jestem i w jaki sposób cię rozpoznałem? Zarzut starca uderzył w mój najsłabszy punkt. – Tak, ojcze, masz rację – przyznałem. – Rzeczywiście, jakie znaczenie ma dla mnie znajomość tego, co ł w jaki sposób dzieje się na zewnątrz mnie? Byłem świadkiem wielu prawdziwych cudów, ale cóż takiego dzięki nim zrozumiałem? Wiem tylko, że teraz jestem pusty w środku, i doskonale zdaję sobie sprawę, że nie byłbym pusty, gdyby nie mój, jak go nazwałeś, wróg wewnętrzny i gdybym, zamiast tracić czas na zaspokajanie ciekawości na temat tego, co się dzieje na zewnątrz mnie, zmagał się z tym wrogiem. Tak... jest już za późno! Powinienem zobojętnieć na wszystko, co dzieje się na zewnątrz. Dlatego nie chcę wiedzieć tego, o co przed chwilą zapytałem, i nie chcę już dłużej cię męczyć. Proszę, wybacz strapienie, jakiego ci przyczyniłem w ciągu ostatnich kilku minut. Siedzieliśmy potem przez długi czas, każdy pogrążony we własnych myślach. W końcu starzec przerwał milczenie i rzekł: – Być może nie jest jeszcze za późno. Jeżeli całym swoim byciem czujesz, że naprawdę jesteś pusty, to radzę ci spróbować jeszcze raz. Jeśli wyraźnie czujesz i nie masz najmniejszej wątpliwości, że wszystko, o co do tej pory walczyłeś, jest jedynie mirażem, i jeśli zgodzisz się na jeden warunek, to spróbuję ci pomóc. Ten warunek brzmi następująco: musisz świadomie umrzeć dla swojego dotychczasowego życia, to znaczy musisz natychmiast się uwolnić od wszystkich automatycznie ukształtowanych nawyków twojego życia zewnętrznego i udać się tam, gdzie wskażę. Prawdę mówiąc, nie miałem już od czego się uwalniać. Nie był to dla mnie żaden warunek, ponieważ z wyjątkiem związków z kilkoma osobami wszystko już przestało mnie interesować, a co się tyczy owych związków, to ostatnio z różnych powodów musiałem się zmuszać, żeby o nich nie myśleć. Z miejsca odpowiedziałem, że jestem gotów wyruszyć tam, gdzie to będzie konieczne. Starzec wstał i powiedział, żebym zlikwidował swoje interesy, a potem bez słowa zniknął w tłumie. Następnego dnia pozałatwiałem wszystkie sprawy, wydałem stosowne polecenia, napisałem do kraju kilka urzędowych listów i zacząłem czekać. Trzy dni później odwiedził mnie młody Tadżyk, który powiedział lakonicznie: – Zostałem wynajęty jako twój przewodnik. Podróż będzie trwała około miesiąca. Przygotowałem do niej, co następuje... – w tym miejscu wyliczył, co takiego przygotował. – Proszę mi powiedzieć, co jeszcze powinienem zamówić, oraz kiedy i gdzie ma się zebrać karawana? Nic więcej nie potrzebowałem, ponieważ wszystkie rzeczy niezbędne do podróży zostały już zgromadzone; odpowiedziałem więc, że jestem gotowy wyruszyć następnego dnia rano, i zaproponowałem, żeby sam wyznaczył miejsce spotkania. Rzekł tak samo lakonicznie jak poprzednio, że powinienem czekać na niego jutro o szóstej rano zaraz za miastem w karawanseraju Kalmatas, na drodze do Uzune-Kerpi. Nasza karawana wyruszyła więc następnego dnia i dwa tygodnie później dotarłem na miejsce – a co takiego tutaj znalazłem, sam się przekonasz. Teraz może powiesz mi coś o naszych wspólnych znajomych. Widząc, że opowieść zmęczyła mojego starego przyjaciela, zaproponowałem, żebyśmy odłożyli rozmowę na później, kiedy z przyjemnością opowiem mu o wszystkim; tymczasem powinien odpocząć, żeby szybciej dojść do zdrowia. Dopóki książę Lubowiecki musiał pozostać w łóżku, odwiedzaliśmy go w jego celi na drugim krużganku, ale kiedy zdrowie księcia polepszyło się na tyle, że mógł wychodzić na zewnątrz, sam zaczął do nas przychodzić i codziennie rozmawialiśmy przez dwie albo trzy godziny. Trwało to przez dwa tygodnie, aż pewnego dnia wezwano nas do trzeciego krużganka, gdzie mieszkał szejk klasztoru, z którym porozumiewaliśmy się za pośrednictwem tłumacza. Szejk wyznaczył na naszego przewodnika jednego z najstarszych mnichów, starca wyglądającego jak ikona, o którym inni bracia mówili, że ma dwieście siedemdziesiąt pięć lat. Można powiedzieć, że po tym spotkaniu włączyliśmy się w życie klasztoru; prawie wszędzie mieliśmy wstęp i coraz więcej dowiadywaliśmy się o wszystkim. Pośrodku trzeciego krużganka znajdował się duży budynek przypominający świątynię, w którym dwa razy dziennie zbierali się mieszkańcy drugiego i trzeciego krużganka, żeby oglądać święte tańce kapłanek albo posłuchać świętej muzyki. Kiedy książę Lubowiecki zupełnie wyzdrowiał, stał się wtedy naszym drugim przewodnikiem: wszędzie nam towarzyszył i wszystko wyjaśniał. Być może kiedyś napiszę osobną książkę, w której szczegółowo opowiem o owym klasztorze, o tym, co on reprezentował oraz co i w jaki sposób tam robiono. Tymczasem jednak czuję, że muszę jak najdokładniej opisać pewien osobliwy przyrząd, który tam zobaczyłem i którego konstrukcja, kiedy już mniej więcej ją sobie przyswoiłem, wywarła na mnie ogromne wrażenie. Książę Lubowiecki, kiedy stał się naszym drugim przewodnikiem, któregoś dnia z własnej inicjatywy wystarał się o pozwolenie, żeby zaprowadzić nas do czwartego, bocznego krużganka, nazywanego krużgankiem kobiet, gdzie mogliśmy oglądać zajęcia prowadzone przez kapłanki-tancerki, które, jak już wspominałem, codziennie uczestniczyły w świętych tańcach w świątyni. Książę, wiedząc, jak bardzo mnie interesują prawa rządzące ruchem ludzkiego ciała i psychiki, poradził, żebym podczas zajęć zwrócił szczególną uwagę na przyrządy, za pomocą których młode kandydatki na kapłanki--tancerki uczyły się swojej sztuki. Już sam wygląd tych osobliwych przyrządów wskazywał, iż powstały one bardzo dawno temu. Zbudowane były z hebanu inkrustowanego kością słoniową i masą perłową. Kiedy stały nie używane, przypominały razem drzewo wezanelniańskie, którego wszystkie gałęzie są jednakowe. Oglądając je z bliska, zobaczyliśmy, że każdy z tych przyrządów składa się z wyższej od człowieka, gładkiej kolumny przymocowanej do trójnoga. W siedmiu miejscach wystawały z niej specjalnie zaprojektowane rozgałęzienia, które z kolei same dzieliły się na siedem części różnej wielkości; każda kolejna część była krótsza i węższa, proporcjonalnie do jej odległości od głównej kolumny. Każdy segment rozgałęzienia łączył się z następnym za pomocą dwóch wydrążonych kulek z kości słoniowej w taki sposób, że jedna znajdowała się wewnątrz drugiej. Kulka zewnętrzna nie zakrywała w całości kulki wewnętrznej, tak że jeden koniec dowolnego segmentu rozgałęzienia można było przymocować do kulki wewnętrznej, a koniec następnego do kulki zewnętrznej. Złącza zbudowane więc były tak samo jak staw barkowy człowieka, dzięki czemu każde rozgałęzienie mogło się poruszać we wszystkich pożądanych kierunkach. Na kulce wewnętrznej były wyryte jakieś znaki. W pomieszczeniu znajdowały się trzy takie przyrządy; za każdym stał mały kredens wypełniony kwadratowymi płytami z metalu, na których także widniały jakieś inskrypcje. Książę Lubowiecki wyjaśnił nam, że te płyty to tylko kopie, a oryginały zrobione ze szczerego złota przechowuje u siebie szejk. Specjaliści ustalili wiek owych płyt i przyrządów na co najmniej cztery tysiące pięćset lat. Książę dodał jeszcze, że zestawienie znaków znajdujących się na kulkach wewnętrznych ze znakami na płytach umożliwia umieszczenie w określonych pozycjach owych kulek i przyczepionych do nich segmentów. Gdy wszystkie kulki są rozmieszczone zgodnie z planem, wówczas precyzyjnie określają one daną pozycję, zarówno pod względem formy, jak i zasięgu ruchu; młode kapłanki stoją godzinami przed tak ustawionymi przyrządami, ucząc się w ten sposób doznawać daną pozycję i ją zapamiętywać. Musi upłynąć wiele lat, nim przyszłe kapłanki będą mogły wykonywać tańce w świątyni, gdzie wolno tańczyć tylko starszym i doświadczonym kapłankom. Wszyscy w klasztorze znają alfabet tych pozycji i kiedy wieczorem w głównej sali świątyni kapłanki wykonują tańce dobrane według przepisanego na dany dzień obrządku, bracia mogą odczytać w tych tańcach prawdy ukryte w nich przed tysiącami lat. Te tańce spełniają taką samą funkcję jak nasze książki. Tak jak dzisiaj robimy to na papierze, tak kiedyś zapisywano w tych pozycjach informacje o wydarzeniach, które miały miejsce dawno temu; w ten sposób na przestrzeni stuleci przekazywano tę wiedzę z pokolenia na pokolenie. Właśnie takie tańce nazywa się świętymi. Kandydatki na kapłanki to w większości młode dziewczyny, które w wyniku ślubu złożonego przez rodziców lub z jakiejś innej przyczyny od najmłodszych lat poświęciły się służbie Bogu albo któremuś ze świętych. Oddaje się je w dzieciństwie do świątyni, gdzie otrzymują potrzebne wykształcenie i przygotowanie, między innymi w zakresie świętych tańców. Niedługo po tym, jak po raz pierwszy zobaczyłem zajęcia tej grupy, miałem okazję obejrzeć tańce autentycznych kapłanek; i byłem doprawdy zdumiony, nie tyle sensem i zawartym w tych tańcach znaczeniem – którego nie potrafiłem jeszcze wtedy zrozumieć – co zewnętrzną precyzją i dokładnością ich wykonania. Ani w Europie, ani w żadnym innym miejscu, w którym mieszkałem i ze świadomym zainteresowaniem oglądałem tego rodzaju zautomatyzowane ludzkie przejawy, nie widziałem nic, co można by porównać z tak nieskazitelną czystością wykonania. Mieszkaliśmy w klasztorze około trzech miesięcy i zaczynaliśmy już się przyzwyczajać do panujących tam warunków, gdy nagle któregoś dnia odwiedził mnie zasmucony książę. Powiedział, że tego samego ranka wezwał go szejk, który czekał na niego w towarzystwie kilku starszych braci. – Szejk powiedział – mówił dalej książę – że zostały mi tylko trzy lata życia, i poradził, żebym spędził je w klasztorze Olman położonym na północnych zboczach Himalajów, aby w ten sposób lepiej wykorzystać ten czas na to, o czym marzyłem przez całe życie. Szejk powiedział, że jeśli się zgodzę, to udzieli mi niezbędnych wskazówek i wszystko zorganizuje w taki sposób, by mój pobyt tam okazał się owocny. Bez wahania wyraziłem zgodę i postanowiono, że za trzy dni wyruszę w drogę w towarzystwie pewnych upoważnionych osób. Pragnę więc w całości spędzić tych kilka ostatnich dni z tobą, człowiekiem, który zrządzeniem losu stał się najbliższą mi w tym życiu istotą. Ten nieoczekiwany rozwój wydarzeń wprawił mnie w osłupienie; przez długi czas nie byłem w stanie wypowiedzieć ani słowa. Kiedy trochę się pozbierałem, potrafiłem jedynie zapytać: – Czy to prawda? – Tak – odpowiedział książę. – To najlepsze, co mogę zrobić, żeby wykorzystać ostatnie dni mego życia; być może uda mi się nadrobić czas, który tak bezużytecznie i bezsensownie zmarnowałem, kiedy jeszcze miałem przed sobą tyle lat pełnych możliwości. Zamiast o tym mówić, lepiej wykorzystajmy te ostatnie dni na coś istotniejszego w tej chwili. Jeśli chodzi o ciebie, to dalej uważaj mnie za kogoś, kto zmarł dawno temu. Czyż sam ostatnio nie mówiłeś, że zamówiłeś na moją intencję msze żałobne i stopniowo pogodziłeś się z myślą o moim odejściu? A więc teraz, tak samo jak przypadkowo się odnaleźliśmy, rozstaniemy się bez żalu. Być może księciu łatwo było mówić o tym z takim spokojem, mnie jednak trudno było się pogodzić z utratą – tym razem już na zawsze – tego najdroższego mi ze wszystkich człowieka. Prawie całe następne trzy dni spędziliśmy razem, rozmawiając “o wszystkim i o niczym". Ale przez cały ten czas czułem na sercu ciężar, szczególnie kiedy książę się uśmiechał. Widok tego uśmiechu rozdzierał moje serce, ponieważ przypominał mi o jego dobroci, miłości i cierpliwości. Trzy dni dobiegły końca i tamtego bolesnego dla mnie poranka sam pomogłem załadować karawanę, która miała zabrać na zawsze mojego ukochanego księcia. Nie chciał, żebym mu towarzyszył. Karawana ruszyła i zanim zniknęła za górą, książę odwrócił się, popatrzył na mnie i trzy razy mnie pobłogosławił. Pokój Twojej duszy, święty człowieku, książę Jurij Lubowiecki! Kończąc rozdział poświęcony księciu Lubowieckiemu, opiszę szczegółowo tragiczną śmierć Sołowiewa, która miała miejsce w niezmiernie dziwnych okolicznościach. Śmierć Sołowiewa Wkrótce po zakończeniu naszego pobytu w głównym klasztorze Bractwa Sarmung Sołowiew dołączył do wspomnianej już przeze mnie grupy Poszukiwaczy Prawdy. Przyjęto go do niej za moim poręczeniem i z czasem stał się jej pełnoprawnym członkiem. Od tamtej pory równie wytrwale i sumiennie poświęcał się pracy nad samodoskonaleniem, co i wszystkim wspólnym działaniom grupy, w których odgrywał ważną rolę. Uczestniczył w rozmaitych specjalnie organizowanych przez nas wyprawach. I właśnie w czasie jednej z tych wypraw, w 1898 roku, Sołowiew stracił życie na pustyni Gobi, ugryziony przez dzikiego wielbłąda. Opiszę to zdarzenie najdokładniej jak potrafię, nie tylko dlatego, że śmierć Sołowiewa miała miejsce w bardzo dziwnych okolicznościach, ale również dlatego, iż sposób, w jaki pokonywaliśmy pustynię, był bezprecedensowy i sam w sobie wysoce pouczający. Opis wydarzeń zacznę od momentu, w którym, po bardzo uciążliwej wędrówce z Taszkentu w górę rzeki Szarakszan i po pokonaniu kilku przełęczy górskich, dotarliśmy do F, małej mieściny położonej na skraju pustyni Gobi. Postanowiliśmy, że przed planowaną przeprawą przez pustynię zatrzymamy się tam na kilka tygodni. W czasie tego postoju wszyscy razem, albo pojedynczo, spotykaliśmy się z tubylcami, którzy odpowiadając na nasze pytania, opowiadali nam najprzeróżniejsze wierzenia związane z pustynią Gobi. Te najczęściej powtarzane mówiły o tym, że pod piaskami obecnej pustyni leżą zagrzebane wioski, a nawet całe miasta; że pustynia kryje wiele skarbów i bogactw, które należały do starożytnych ludów zamieszkujących ten onegdaj kwitnący obszar. Powiedziano nam, że dokładne położenie tych bogactw znały pewne osoby z sąsiednich wiosek i że informację tę przekazywano w tajemnicy z ojca na syna. Złamanie przysięgi, jak wielu już doświadczyło na własnej skórze, pociągało za sobą karę, której wymiar zależał od wagi zdradzonej tajemnicy. Często wspominano o pewnym rejonie pustyni Gobi, gdzie zgodnie z tym, co powiedziało nam wiele osób, leży zasypane duże miasto; z tą informacją wiązało się wiele łączących się w jedną całość wskazówek, które przyciągnęły uwagę niektórych z nas, szczególnie zaś profesora Skrydłowa, archeologa i uczestnika naszej wyprawy. Po wielu dyskusjach postanowiliśmy, iż trasa przeprawy przez pustynię Gobi będzie przebiegała przez obszar, gdzie według wspomnianych przed chwilą informacji powinno się znajdować miasto zakopane w piasku. Zamierzaliśmy przeprowadzić tam wykopaliska badawcze pod kierunkiem starego profesora Skrydłowa – wybitnego specjalisty w tej dziedzinie. Tak więc zgodnie z tym planem wyznaczyliśmy trasę podróży. Mimo że wspomniany region położony jest z dała od wszystkich mniej lub bardziej znanych dróg przebiegających przez pustynię Gobi, postanowiliśmy pozostać wierni naszej starej zasadzie unikania utartych szlaków; w pierwszej chwili, nie zważając na czekające nas niebezpieczeństwa, wszyscy poczuliśmy w sobie nawet rodzaj radosnego podniecenia. Kiedy owo podniecenie trochę opadło, przystąpiliśmy do opracowywania szczegółowego planu i dopiero wówczas wyszło na jaw, jak ogromne czekają nas trudności; ich zakres postawił nawet pod znakiem zapytania całe przedsięwzięcie. Problem polegał na tym, że podróż wytyczonym przez nas szlakiem trwałaby bardzo długo i przy użyciu zwykłych środków nie miała szansy powodzenia. Największą trudność sprawiało zabezpieczenie wystarczającej ilości wody i zapasów żywności; z najskromniejszych obliczeń wynikało, że owa ilość jest tak ogromna, iż dźwiganie takiego ciężaru nie wchodzi w rachubę. Jednocześnie nie było mowy o zabraniu zwierząt jucznych, ponieważ nie mogliśmy liczyć na to, że znajdziemy po drodze choćby źdźbło trawy lub kroplę wody. Nie byliśmy nawet pewni, czy spotkamy na trasie jakąś małą oazę. Choć nie zrezygnowaliśmy z naszego planu, jednak po rozważeniu sytuacji postanowiliśmy nic na razie nie przedsiębrać. W ciągu nadchodzącego miesiąca wszyscy mieliśmy skupić myśli na znalezieniu jakiegoś wyjścia z tej beznadziejnej sytuacji; jednocześnie każdemu zapewniono środki na to, aby mógł zrobić to, co zechce, i udać się tam, gdzie tylko zapragnie. Kierowanie całym przedsięwzięciem powierzono profesorowi Skrydłowowi, najstarszemu i cieszącemu się największym poważaniem uczestnikowi wyprawy; mianowano go też naszym skarbnikiem. Otrzymawszy od niego pewną sumę pieniędzy, niektórzy z nas opuścili wioskę, inni zaś zostali – każdy zgodnie z własnym planem. Na miejsce spotkania wybraliśmy małą wioskę położoną na skraju pustyni, skąd zamierzaliśmy rozpocząć wyprawę. Miesiąc później zebraliśmy się w umówionym miejscu i pod kierownictwem profesora Skrydłowa rozbiliśmy obóz; następnie każdy zdał relację z wyników swoich poszukiwań. O kolejności tych relacji zadecydowało losowanie. Pierwszy zabrał głos geolog Karpenko, po nim dr Sari-Ogle, a jako trzeci językoznawca Jełow. Ich sprawozdania, dzięki zawartym w nich nowym i oryginalnym pomysłom, jak również dzięki sposobowi przedstawienia, okazały się tak fascynujące, że wryły mi się głęboko w pamięć i jeszcze dzisiaj mogę je odtworzyć prawie słowo w słowo. Karpenko rozpoczął swoją relację tak: – Wiem, iż żaden z was nie lubi metod stosowanych przez naukowców europejskich, którzy zamiast zmierzać wprost do sedna sprawy, ciągną swoje długie i puste wywody, sięgające niemalże do Adama; niemniej jednak w tym wypadku, zanim przejdę do wniosków, uważam za konieczne przedstawienie wam refleksji i dedukcji, które doprowadziły mnie do tego, co chcę wam dzisiaj zaproponować. Po przerwie kontynuował: – Jak twierdzi nauka, piaski pustyni Gobi utworzyły się stosunkowo niedawno. Istnieją dwie koncepcje ich powstania: sądzi się, że pochodzą one z dawnego dna morskiego albo że zostały naniesione przez wiatr ze skalistych wzgórzy Tienszanu, Hindukuszu i Himalajów, oraz z gór, które znajdowały się kiedyś na północ od tej pustyni, ale obecnie zniknęły, zniszczone przez wiejące tam od stuleci wiatry. Tak więc, biorąc pod uwagę to, że przede wszystkim musimy zabezpieczyć wystarczającą ilość żywności na całą podróż, i to nie tylko dla siebie, lecz także dla towarzyszących nam zwierząt, rozpatrzyłem obie teorie i spróbowałem rozważyć możliwość wykorzystania do naszego celu piasku. Moje rozumowanie wyglądało następująco: Jeśli ta pustynia jest dnem pradawnego morza, to z pewnością piaski zawierają warstwy lub strefy zbudowane z rozmaitych muszli; ponieważ muszle wytwarzane są przez żywe organizmy, zatem same są materią pochodzenia organicznego. Wystarczy więc, abyśmy znaleźli jakąś metodę na przemianę tej materii w taką, którą można będzie strawić i w ten sposób uzyskać energię potrzebną do życia. Z kolei, jeśli piaski tej pustyni to piaski lotne, innymi słowy, jeśli ich pochodzenie jest skaliste, w takim wypadku udowodniono ponad wszelką wątpliwość, że gleba prawie wszystkich oaz w Turkmenii i w przyległych do pustyni rejonach jest pochodzenia czysto roślinnego i składa się z substancji organicznych, naniesionych tam z wyższych wysokości. Możemy więc przyjąć, że na przestrzeni stuleci owe substancje organiczne zostały naniesione na podstawową masę piasku pustyni i zmieszane z nią. Następnie zdałem sobie sprawę, że zgodnie z prawem przyciągania ziemskiego, wszystkie substancje i pierwiastki grupują się według wagi; tak więc również naniesione na tę pustynię substancje organiczne, o wiele lżejsze niż piaski pochodzenia skalistego, musiały stopniowo się zgrupować w postaci specjalnych warstw lub stref. Aby wypróbować w praktyce swoją konkluzję teoretyczną, zorganizowałem małą wyprawę; po trzech dniach podróży przez pustynię rozpocząłem badania. Wkrótce w niektórych miejscach natrafiłem na warstwy prawie niczym nie różniące się od podstawowej masy piasku, które jednak już przy pobieżnej analizie wykazały zupełnie inne pochodzenie. Po zbadaniu pod mikroskopem i przeprowadzeniu analiz chemicznych składników owej mieszanki substancji odkryłem, iż składa się ona z martwych ciał małych organizmów i rozmaitych tkanek pochodzenia roślinnego. Załadowawszy ten osobliwy piasek na wszystkie siedem towarzyszących mi wielbłądów, powróciłem tutaj; potem, za pozwoleniem profesora Skrydłowa, zakupiłem liczne zwierzęta i zabrałem się do przeprowadzania na nich serii doświadczeń. Kupiłem dwa wielbłądy, dwa jaki, dwa konie, dwa muły, dwa osły, dziesięć owiec, dziesięć kóz, dziesięć psów i dziesięć kotów keryskijskich. Następnie głodząc je, to znaczy dając im bardzo ograniczoną ilość pokarmu, wystarczającą zaledwie na to, żeby utrzymać je przy życiu, powoli zacząłem dodawać do ich pokarmu ów piasek, który spreparowałem na kilka sposobów. Przez parę pierwszych dni mojego eksperymentu żadne ze zwierząt nie tknęło ani jednej z tych mieszanek. Jednakże kiedy zupełnie zmieniłem sposób przygotowywania tego “piasku", niespodziewanie już po tygodniu owce i kozy zaczęły go jeść z wielką przyjemnością. W całości skupiłem więc uwagę właśnie na tych zwierzętach. Po dwóch dniach przekonałem się, że zarówno owce, jak i kozy wolą tę mieszankę od reszty jedzenia. Składała się ona z siedmiu i pół części piasku, dwóch części mielonej baraniny i połowy części zwyczajnej soli. Na początku wszystkie zwierzęta poddane doświadczeniu, włączając w to owce i kozy, traciły codziennie od pół do dwóch i pół procenta wagi; jednakże od dnia, w którym owce i kozy zaczęły jeść moją mieszankę, nie tylko przestały tracić na wadze, lecz zaczęły nawet przybierać od jednej do trzech uncji dziennie. W wyniku tych eksperymentów twierdzę ponad wszelką wątpliwość, iż ów piasek można wykorzystać jako pokarm dla kóz i owiec, zakładając, że wymiesza się go z odpowiednią ilością ich własnego mięsa. Mogę zatem przedstawić wam dzisiaj następującą propozycję: Aby przezwyciężyć główną trudność naszej wyprawy przez pustynię, musimy zakupić kilkaset owiec oraz kóz i stopniowo, według potrzeb, zabijać je, wykorzystując ich mięso zarówno jako pokarm dla nas, jak i do przygotowywania wspomnianej mieszanki, mającej służyć jako pasza dla pozostałych zwierząt. Nie musimy się obawiać, że zabraknie nam odpowiedniego piasku, ponieważ wszystkie zgromadzone przeze mnie dane wskazują, iż w niektórych miejscach jest on zawsze dostępny. Jeśli chodzi o wodę, to by zabezpieczyć wystarczający zapas, potrzeba nam będzie dużo – dwa razy więcej niż zwierząt – owczych i kozich pęcherzy lub żołądków, które po przerobieniu na churdżiny napełnimy wodą, a następnie załadujemy po dwa na każdą owcę i kozę. Sprawdziłem już, że bez trudu i nie wyrządzając sobie żadnej szkody, owca jest w stanie unieść taką ilość wody. Poza tym mój eksperyment i obliczenia wykazały, iż ta ilość wody wystarczy zarówno dla nas, jak i dla zwierząt, zakładając, że w ciągu dwóch lub trzech pierwszych dni będziemy używać jej oszczędnie. Następnie, wykorzystując wodę niesioną przez zwierzęta, które później zabijemy, będziemy mogli w pełni zaspokoić potrzeby nasze i pozostałych zwierząt. Kiedy Karpenko skończył swoją relację, głos zabrał dr Sari-Ogle, którego poznałem i z którym zaprzyjaźniłem się pięć lat wcześniej. Urodził się on we wschodniej Persji, ale kształcił się we Francji. Być może kiedyś napiszę o nim bardziej szczegółowo, ponieważ był to naprawdę wybitny i niezwykły człowiek. Relacja dr Sari-Ogle brzmiała mniej więcej tak: – Co się tyczy pierwszej części mojego wystąpienia, to po wysłuchaniu geologa Karpenki powinienem powiedzieć: “pas", ponieważ uważam, że nic lepszego nie da się już wymyślić. Jednakże, przechodząc do drugiej części sprawozdania, dotyczącej znalezienia środków, które pomogłyby nam przezwyciężyć trudności związane z poruszaniem się po pustyni w czasie burzy piaskowej, pragnę przedstawić wam moje przemyślenia i wyniki przeprowadzonych doświadczeń. Sądzę, że wnioski, które wyciągnąłem, jak i uzyskane doświadczalnie dane, bardzo dobrze uzupełnią propozycje Karpenki. Powinienem zatem je wam przedstawić. Na tutejszych pustyniach bardzo często trzeba się przebijać przez wichury i burze, podczas których wszelki ruch ludzi i zwierząt staje się czasami niemożliwy. Dzieje się tak dlatego, że wiatr unosi w górę masy piasku i kołując nim, tworzy wzniesienia tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się kotliny. Pomyślałem więc, że te wiry piaskowe mogą zahamować naszą podróż. Następnie stwierdziłem, iż piasek, ze względu na wagę, nie powinien się unosić zbyt wysoko i że prawdopodobnie istnieje pewna granica, ponad którą nie może wzbić się nawet jedno ziarnko piasku. Kontynuując w tym duchu rozważania, postanowiłem wyznaczyć ową hipotetyczną granicę. W tym celu zamówiłem w tutejszej wiosce bardzo wysoką składaną drabinę; następnie wyruszyłem na pustynię z dwoma wielbłądami i jednym jeźdźcem. Po całym dniu podróży, kiedy właśnie przygotowywaliśmy się do rozbicia obozu na noc, niespodziewanie zerwał się wiatr, który w ciągu godziny przerodził się w tak gwałtowną burzę, że z powodu unoszącego się w powietrzu piasku nie dało się ustać w miejscu ani wręcz oddychać. Z wielkim wysiłkiem zaczęliśmy ustawiać drabinę, którą ze sobą zabrałem, i używając do tego celu nawet wielbłądy, umocowaliśmy ją najlepiej, jak się dało; następnie wspiąłem się po niej i wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy na wysokości najwyżej siedmiu metrów nie znalazłem w powietrzu ani jednego ziarnka piasku. Moja drabina miała około dwudziestu metrów; nie wspiąłem się nawet na jedną trzecią wysokości, gdy wynurzyłem się z piekła. W poświacie księżyca zobaczyłem nad sobą przepiękne rozgwieżdżone niebo. Dokoła panowała cisza i spokój, jaki rzadko się spotyka nawet u nas, we wschodniej Persji. W dole nadal działo się coś nieprawdopodobnego i miałem wrażenie, jakbym znalazł się na wysokiej skale nad brzegiem morza i oglądał z góry najstraszniejszy sztorm. Kiedy stałem na drabinie podziwiając przepiękne niebo, burza powoli ucichła i po półgodzinie zszedłem na dół. Tam jednak czekało na mnie nieszczęście. Mimo że wiatr był teraz o połowę słabszy, towarzyszący mi mężczyzna w dalszym ciągu uciekał przed wichurą idąc, zgodnie ze zwyczajem, po grani wydm i ciągnąc za sobą tylko jednego wielbłąda; powiedział mi, że drugi wyrwał się wkrótce po tym, jak wspiąłem się na drabinę, i uciekł nie wiadomo dokąd. O świcie wyruszyliśmy na poszukiwanie wielbłąda i niebawem niedaleko miejsca, w którym stała drabina, ujrzeliśmy jego kopyta wystające z wydmy. Nie próbowaliśmy go odkopać, ponieważ niewątpliwie był już martwy, a poza tym zakopany głęboko w piasku. Natychmiast wyruszyliśmy w drogę powrotną, pożywiając się w siodle, aby w ten sposób zyskać na czasie. Tego samego dnia wieczorem dotarliśmy do naszej wioski. Następnego dnia zamówiłem w różnych miejscach – żeby uniknąć podejrzeń – kilka par krótszych i dłuższych szczudeł. Zabrawszy jednego wielbłąda obładowanego zapasami żywności i kilkoma artykułami pierwszej potrzeby, ponownie wyruszyłem na pustynię; tam zacząłem trenować chodzenie na szczudłach – najpierw na niskich, a potem stopniowo na coraz wyższych. Chodzenie na szczudłach po piasku okazało się w miarę proste po przymocowaniu do nich żelaznych okuć, które sam zaprojektowałem i – znowu zachowując ostrożność – zamówiłem gdzie indziej niż szczudła. W czasie gdy ćwiczyłem chodzenie na szczudłach po pustyni, jeszcze dwa razy rozpętała się burza piaskowa. Pierwsza, prawdę mówiąc, była w miarę łagodna, ale i tak przy użyciu zwykłych środków ani poruszanie się, ani jakiekolwiek rozeznanie w terenie nie byłoby możliwe. Jednakże dzięki szczudłom w trakcie obu burz przechadzałem się po piasku w dowolnym kierunku, tak jakbym znajdował się we własnym pokoju. Na początku często się potykałem, ponieważ, szczególnie w trakcie burzy, wydmy mają różne wzniesienia i dołki. Ale na szczęście szybko odkryłem, że nierówności w górnej warstwie powietrza nasyconego piaskiem dokładnie odpowiadają nierównościom terenu; tak więc chodzenie na szczudłach znacznie ułatwił mi fakt, że po zarysach tej warstwy mogłem wyraźnie odróżnić, gdzie kończy się jedna wydma, a zaczyna druga. W każdym razie – podsumował dr Sari-Ogle – udało nam się dowieść, że warstwa powietrza nasyconego piaskiem jest ograniczona i stosunkowo cienka oraz że kontury górnej warstwy powietrza zawsze dokładnie odpowiadają wgłębieniom i wypukłościom powierzchni samej pustyni; nie ulega więc wątpliwości, że podczas czekającej nas podróży powinniśmy skorzystać z tego odkrycia. Trzecią relację złożył językoznawca Jełow. Swoją wypowiedź rozpoczął jak zwykle w osobliwy i dosadny sposób: – Jeśli państwo pozwolą, to zacytuję naszego szanownego ucznia Kskulapa, odnosząc się do pierwszej części jego wystąpienia, i powiem: “pas". Jednocześnie pasuję także, jeśli chodzi o wszystko, co wymyśliłem i nad czym mędrkowałem przez ostatni miesiąc. To, co dzisiaj zamierzałem wam przedstawić, jest tylko dziecinną igraszką w porównaniu z pomysłami geologa Karpenki i mojego przyjaciela doktora Sari-Ogle, wyróżniającego się nie tylko pochodzeniem, lecz także zdobytym dyplomem. Niemniej jednak właśnie przed chwilą, kiedy dwaj poprzedni mówcy przedstawiali swoje propozycje, zrodziły się we mnie pewne nowe pomysły związane z naszą podróżą, które być może uznacie za dopuszczalne i pożyteczne. A mianowicie: Zgodnie z propozycją doktora, w najbliższym czasie będziemy ćwiczyć się w chodzeniu na szczudłach różnej wysokości; jednakże szczudła, których użyjemy w czasie podróży i które każdy z nas będzie musiał zabrać ze sobą, mają co najmniej sześć metrów długości. Z drugiej strony, jeśli skorzystamy z pomysłu Karpenki, to będziemy mieli bardzo dużo owiec i kóz. Uważam, że w czasie, gdy szczudła nie będą nam potrzebne, zamiast je dźwigać, możemy bez trudu wykorzystać do ich niesienia owce i kozy. Jak wszyscy dobrze wiecie, stado owiec podąża zawsze za pierwszą owcą, nazywaną przewodnikiem stada; wystarczy więc pokierować owcami zaprzężonymi do pierwszej pary szczudeł, a reszta pójdzie za nimi w długim rzędzie, jedna za drugą. Uwalniając się w ten sposób od konieczności dźwigania szczudeł, możemy jednocześnie wykorzystać owce do tego, żeby niosły nas samych. Pomiędzy umieszczonymi równolegle sześciometrowymi szczudłami można z łatwością zmieścić siedem rzędów owiec, po trzy w rzędzie, czyli razem dwadzieścia jeden owiec, a dla tylu owiec ciężar jednego człowieka to doprawdy igraszka. Powinniśmy więc zaprząc owce do szczudeł, zostawiając w środku pustą przestrzeń, w przybliżeniu półtora metra długości i metr szerokości, gdzie przymocujemy wygodną kanapę. W ten sposób każdy z nas, zamiast męczyć się i pocić pod ciężarem szczudeł, będzie mógł się wylegiwać jak Muchtar Pasza w swoim haremie lub jak bogaty pasożyt jadący w prywatnym powozie alejkami Lasku Bulońskiego. Pokonując pustynię w takich warunkach, będziemy nawet mogli w trakcie podróży nauczyć się wszystkich języków, które się nam przydadzą w przyszłych wyprawach. Po dwóch pierwszych wystąpieniach i końcowej wypowiedzi Jełowa nie potrzebowaliśmy już żadnych innych propozycji. To, co usłyszeliśmy, wprawiło nas w takie zdumienie, że niespodziewanie wszystkie przeszkody związane z przeprawą przez pustynię Gobi wydały się przesadzone, czy nawet wymyślone jedynie po to, żeby odstraszyć podróżnych. Przystając więc na te propozycje, wszyscy bez dyskusji zgodziliśmy się, że na razie będziemy trzymać w tajemnicy przed miejscowymi naszą rychłą wyprawę na pustynię – w ów świat głodu, śmierci i niepewności. Postanowiliśmy, że profesor Skrydłow poda się za śmiałego rosyjskiego kupca, którego przywiodło w te strony jakieś szalone przedsięwzięcie handlowe. Celem jego wizyty miał być zakup owiec przeznaczonych na transport do Rosji, gdzie owce są w cenie, a nie tak jak tutaj, sprzedawane za grosze. Jednocześnie Skrydłow miał rzekomo zorganizować eksport mocnych, długich a zarazem cienkich żerdzi do rosyjskich fabryk, gdzie miano je przerabiać na ramy do rozciągania perkalu. Tego rodzaju twarde drzewo jest w Rosji nieosiągalne, a tamtejsze ramy szybko się niszczą w wyniku nieustannego ruchu maszyn; innymi słowy, żerdzie z takiego drzewa można sprzedawać po wysokiej cenie. I właśnie z tych powodów nasz odważny kupiec podjął się tej ryzykownej operacji handlowej. Po uzgodnieniu wszystkich szczegółów nabraliśmy takiego wigoru, że zaczęliśmy rozmawiać o czekającej nas podróży tak, jakby w grę wchodziło co najwyżej przejście przez plac Zgody w Paryżu. Następnego dnia przenieśliśmy się nad brzeg rzeki i niedaleko miejsca, w którym jej wody znikają w bezdennych otchłaniach pustyni, rozbiliśmy namioty przywiezione jeszcze z Rosji. Mimo że nasz obóz znajdował się w pobliżu wioski, okolica była pusta i istniało małe prawdopodobieństwo, że komuś przyjdzie do głowy wybrać się do tego miejsca położonego u samych wrót wypalonego piekła. Niektórzy z nas, podając się za pracowników lub służących ekscentrycznego rosyjskiego kupca Iwanowa, odwiedzali okoliczne bazary, gdzie kupowali cienkie żerdzie różnej długości, a także owce i kozy; wkrótce więc zgromadziliśmy w obozie całe stado. Następnie zaczęliśmy intensywnie trenować chodzenie na szczudłach; najpierw na krótkich, a potem stopniowo na coraz dłuższych. Pewnego pięknego poranka, dwanaście dni później, nasz niezwykły orszak wyruszył na pustynię przy dźwiękach beczących owiec i kóz, szczekających psów, rżących koni oraz ryczących osłów, które kupiliśmy na wszelki wypadek. Cały orszak szybko przekształcił się w długą procesję lektyk przypominającą imponujące pochody starożytnych królów. Jeszcze długo słychać było nasze radosne pieśni i wzajemne nawoływania z często oddalonych od siebie, prowizorycznych lektyk. Oczywiście uwagi Jełowa jak zawsze wywoływały wybuchy śmiechu. Mimo że spotkaliśmy po drodze dwie straszliwe burze piaskowe, to kilka dni później, wypoczęci, zadowoleni i władający już potrzebnym nam językiem, dotarliśmy niemal do samego serca pustyni, w pobliże miejsca, które było zasadniczym celem wyprawy. Wszystko potoczyłoby się zgodnie z naszymi przewidywaniami, gdyby nie wypadek Solowiewa. Podróżowaliśmy głównie w nocy, korzystając z umiejętności naszego przyjaciela, doświadczonego astronoma Dasztamirowa, który bezbłędnie orientował się w terenie według gwiazd. Któregoś dnia zatrzymaliśmy się o świcie, żeby coś zjeść i nakarmić owce. Było jeszcze bardzo wcześnie; słońce dopiero zaczynało się rozgrzewać. Zasiedliśmy właśnie do świeżo przygotowanej baraniny z ryżem, kiedy niespodziewanie na horyzoncie pojawiło się stado wielbłądów. Od razu się domyśliliśmy, że są to dzikie wielbłądy. Sołowiew, zapalony myśliwy i doskonały strzelec, złapał natychmiast za strzelbę i pobiegł w kierunku miejsca, gdzie ujrzeliśmy sylwetki wielbłądów; my zaś, śmiejąc się z pasji Sołowiewa do myśliwstwa, zasiedliśmy do przygotowanego w tych niespotykanych warunkach, niezwykle smacznego i gorącego posiłku. Powiedziałem: niespotykanych, ponieważ – biorąc pod uwagę fakt, że czasami na przestrzeni setek kilometrów nie spotyka się nawet kawałka saksauta [drzewo albo krzew drzewopodobny rosnący na piaskach] – sądzi się, iż na piaskach daleko w głębi pustyni nie można rozpalić ognia; my jednak rozpalaliśmy ognisko co najmniej dwa razy dziennie, żeby przygotować posiłek i zaparzyć kawę lub herbatę, i to nie tylko zwykłą herbatę, lecz również herbatę tybetańską, parzoną w wywarze z kości ubitych owiec. Ów luksus zawdzięczaliśmy wynalazkowi Pogosjana, który wpadł na pomysł zbudowania ze specjalnych patyków siodeł służących do załadowywania na owce pęcherzy z wodą; i teraz, w miarę jak zabijaliśmy owce, mieliśmy codziennie wystarczającą ilość drewna na rozpalenie ogniska. Upłynęło półtorej godziny od chwili, kiedy Sołowiew pobiegł za wielbłądami. Szykowaliśmy się już do dalszej drogi, on jednak ciągle nie wracał. Odczekaliśmy jeszcze pół godziny. Znając punktualność Sołowiewa, który nigdy nie pozwalał na siebie czekać, i obawiając się, że zdarzyło się jakieś nieszczęście, wszyscy z wyjątkiem dwóch osób zabraliśmy strzelby i wyruszyliśmy na jego poszukiwanie. Wkrótce ponownie zobaczyliśmy w pewnej odległości sylwetki wielbłądów i podążyliśmy w ich kierunku. Kiedy się do nich zbliżyliśmy, wielbłądy, najwyraźniej wyczuwając naszą obecność, uciekły na południe. My jednak kontynuowaliśmy poszukiwanie. Upłynęły cztery godziny od zniknięcia Sołowiewa. Nagle ktoś z nas spostrzegł człowieka leżącego kilkadziesiąt metrów dalej; podeszliśmy bliżej i wtedy rozpoznaliśmy Sołowiewa; był już martwy i leżał z szyją przegryzioną prawie do połowy. Ogarnął nas przejmujący smutek, ponieważ wszyscy kochaliśmy tego wyjątkowo dobrego człowieka. Na noszach zrobionych ze strzelb zanieśliśmy ciało Sołowiewa do obozu. Tego samego dnia w samym sercu pustyni, pod kierunkiem Skrydłowa pełniącego obowiązki księdza, bardzo uroczyście pochowaliśmy Sołowiewa i niezwłocznie opuściliśmy to przeklęte miejsce. Mimo że poszukiwania legendarnego miasta, które mieliśmy nadzieję odkryć w trakcie tej podróży, były już zaawansowane, zmieniliśmy wszystkie plany i postanowiliśmy natychmiast opuścić pustynię. Skierowaliśmy się więc na zachód i po czterech dniach dotarliśmy do oazy w Keriji. Stamtąd wyruszyliśmy w dalszą drogę, tym razem jednak bez drogiego nam wszystkim Sołowiewa. Pokój Twojej duszy, uczciwy i zawsze wierny przyjacielu wszystkich przyjaciół! Wstecz / Spis Treści / Dalej Ekim Bej Niniejszy rozdział pragnę poświęcić człowiekowi, którego uważam również za postać wybitną, a którego dorosłe życie – czy to za sprawą przeznaczenia, czy też dzięki prawom działającym w “autonomicznie rozwiniętej indywidualności" – pod każdym względem ułożyło się analogicznie do mojego. Przyjmując zwykły punkt widzenia, jego stan zdrowia można uznać obecnie za dobry, ale mówiąc między nami, moim zdaniem dotyczy to tylko jego ciała fizycznego. Warto zwrócić uwagę na fakt, że wbrew ogólnie przyjętemu poglądowi, iż ludzie dwóch różnych narodowości – od wieków uwikłanych w walkę na tle rasowym – powinni czuć wobec siebie instynktowną wrogość, a nawet nienawiść, już od naszego pierwszego spotkania we wczesnej młodości, spotkania, które miało miejsce w całkiem niezwykłych okolicznościach, między Ekimem Bejem i mną stopniowo zawiązała się przyjaźń. Później zaś, kiedy dzięki różnym drobnym zdarzeniom nasze światy wewnętrzne zbliżyły się do siebie jak “dwa przejawy tego samego źródła", mimo różnicy w wychowaniu, tradycji rodzinnej oraz odmiennych przekonań religijnych, czuliśmy do siebie to co bracia. W tym rozdziale opiszę moje pierwsze, przypadkowe spotkanie z doktorem Ekimem Bejem, człowiekiem szanowanym zarówno przez wszystkie poważne osoby, które miały okazję go poznać, jak i przez prostych ludzi, uważających go za wielkiego maga i czarodzieja. W skrócie opowiem także o kilku istotnych zdarzeniach, które miały miejsce podczas naszych wędrówek w głąb Azji i Afryki. Obecnie, otrzymawszy w uznaniu za dotychczasowe zasługi liczne i, jak się okazało, “wysokiej rangi" odznaczenia, Ekim Bej – obdarzony tytułem Wielkiego Paszy tureckiego – spędza swoje ostatnie lata w niedużej mieścinie w Egipcie. Należy zaznaczyć, że chociaż stać by go było na zamieszkanie tam, gdzie tylko mu się spodoba, jak i na korzystanie ze wszystkich nowoczesnych wygód, postanowił on spędzić stare lata w tym odludnym miejscu, głównie dlatego, żeby uniknąć wścibstwa natrętnych nierobów – owej cechy niegodnej człowieka, która nieodłącznie towarzyszy prawie wszystkim ludziom współczesnym. Kiedy po raz pierwszy spotkałem Ekima Beja, był jeszcze bardzo młody. Studiował wówczas w szkole wojskowej w Niemczech i jak co roku przyjechał wraz z ojcem na wakacje do Konstantynopola. Miał tyle samo lat co ja. Zanim opiszę okoliczności, które towarzyszyły naszemu spotkaniu, muszę powiedzieć, że w okresie przed moją pierwszą wizytą w Eczmiadzynie i przed spotkaniem z Pogosjanem – opisanymi w jednym z poprzednich rozdziałów – czyli wówczas, gdy goniłem wszędzie jak nękany pies, szukając odpowiedzi na pytania rodzące się w mojej głowie – która zdaniem ludzi współczesnych cierpiała na psychopatię – trafiłem także do Konstantynopola, zwabiony pogłoskami o licznych cudach dokonywanych tam ponoć przez miejscowych derwiszy. Po przybyciu do Konstantynopola zatrzymałem się w dzielnicy Pera, a następnie zacząłem odwiedzać klasztory różnych zakonów derwiszy. Całkowicie pochłonięty “derwiszomanią", nie zajmowałem się niczym pożytecznym i myślałem jedynie o najróżniejszych derwiszowych bzdurach; aż pewnego smutnego dnia, pozbawiony wszelkich złudzeń, zdałem sobie sprawę, że lada chwila zostanę bez tak zwanego “szmalu". Uświadomiwszy sobie ów fakt, przez kilka dni chodziłem daleki od beztroski, zaś pod moją czaszką, jak ulubione muchy mułów hiszpańskich, roiły się myśli o tym, w jaki sposób mógłbym zdobyć trochę tej godnej pogardy rzeczy, która dla człowieka współczesnego stanowi niemalże jedyny bodziec do życia. Któregoś dnia, pełen tego rodzaju zmartwień, stałem na dużym moście rozciągającym się między Perą i Istambułem. Oparty o balustradę, zacząłem rozmyślać nad sensem i znaczeniem ruchu obrotowego wirujących derwiszy, który na pierwszy rzut oka wydaje się zupełnie automatyczny i pozbawiony jakiegokolwiek udziału świadomości. Pod mostem oraz w jego pobliżu nieustannie przepływały parowce i we wszystkich kierunkach kursowały łódki. Na brzegu Galaty, zaraz obok mostu, znajdowała się pływająca przystań dla parowców kursujących między Konstantynopolem i przeciwnym brzegiem Bosforu. Kolo niej, w pobliżu przypływających i odpływających parowców, zobaczyłem chłopców, którzy nurkowali w poszukiwaniu monet wrzuconych do rzeki przez pasażerów. Wzbudziło to moją ciekawość. Podszedłem bliżej i zacząłem się przyglądać. Chłopcy, bez żadnego pośpiechu i niezwykle sprawnie, wyławiali w różnych miejscach rzeki wszystkie bez wyjątku wrzucone do wody monety. Długo stałem podziwiając ich swobodę ruchu i zręczność. Wiekiem znacznie różnili się między sobą, mieli od ośmiu do osiemnastu lat. Nagle przyszła mi do głowy myśl: “Przecież ja też mógłbym obrać ten zawód! Czyż jestem gorszy od tych chłopców?"... i już następnego dnia poszedłem nad brzeg Złotego Rogu, to znaczy do miejsca położonego poniżej budynku admiralicji, żeby nauczyć się nurkować. Ćwicząc nurkowanie, natrafiłem nawet przypadkowo na nauczyciela, pewnego greckiego eksperta, który chodził tam się kąpać. Z własnej inicjatywy wyjaśnił mi niektóre tajniki owej “wielkiej wiedzy", a resztę wyciągnąłem z niego właściwym mi już wtedy podstępem, kiedy po kąpieli piliśmy kawę w pobliskiej kafejce greckiej. Oczywiście nie będę się rozwodził nad tym, kto zapłacił za kawę. Na początku nurkowanie sprawiało mi dużo trudności. Trzeba było schodzić pod wodę z otwartymi oczami, a woda morska, szczególnie w nocy, drażniła źrenice powodując ostry ból. Szybko jednak moje oczy się przyzwyczaiły i widziałem w wodzie równie dobrze jak w powietrzu. Dwa tygodnie później dołączyłem do wspomnianej grupy miejscowych chłopców i zacząłem “zarabiać" na życie wyławiając monety w pobliżu parowców. Oczywiście na początku bez specjalnego powodzenia, ale bardzo szybko ja także przestałem pudłować. Muszę zaznaczyć, że moneta zaraz po wrzuceniu do wody bardzo prędko opada na dno, ale im dalej od powierzchni, tym jej ruch staje się wolniejszy; a zatem, jeśli woda jest dostatecznie głęboka, upływa dużo czasu, zanim moneta w końcu opadnie na dno. Wystarczy więc przed nurkowaniem wypatrzyć dokładnie miejsce, w którym moneta wpadła do wody, a odnalezienie i wyłowienie jej przestaje być takie trudne. Któregoś dnia pewien głęboko zamyślony pasażer wychylił się za burtę, obserwując małych poszukiwaczy monet, kiedy nieumyślnie wypadł mu z ręki różaniec – przedmiot stanowiący nieodłączny atrybut każdego szanującego się mieszkańca Wschodu w chwilach, kiedy nie jest on zajęty wypełnianiem obowiązków życiowych. Pasażer natychmiast zawołał młodych nurków, żeby wyłowili różaniec; niestety, mimo wysiłków nie potrafili go odnaleźć, ponieważ znajdowali się dosyć daleko od statku i nie zauważyli, w którym miejscu wpadł do wody. Najwidoczniej różaniec miał bardzo dużą wartość, bo pasażer obiecał, że zapłaci znalazcy dwadzieścia pięć funtów tureckich. Jeszcze długo po odpłynięciu parowca chłopcy kontynuowali poszukiwania, jednakże ich wysiłki nie przyniosły żadnego skutku. Woda była głęboka i, jak stwierdzili, “przetrzepanie dna" okazało się niemożliwe. Zawsze na dużej głębokości trudno jest dotrzeć do dna: tak jak na powierzchni woda z łatwością unosi żywe ciało, tak samo stawia ona silny opór przy próbie opuszczenia się na dno. Kilka dni później w tym samym miejscu wyłapywałem monety. Jeden z pasażerów rzucił monetę tak daleko, że zanim do niej dopłynąłem, zniknęła już z mojego pola widzenia. Ponieważ tego dnia miałem słaby “połów", postanowiłem za wszelką cenę ją odnaleźć. W momencie, gdy do niej dotarłem, kątem oka ujrzałem coś, co wyglądało jak różaniec. Wypłynąwszy na powierzchnię, przypomniałem sobie o różańcu, za którego znalezienie obiecano dwadzieścia pięć funtów. Zapamiętałem dobrze miejsce i nikomu nic nie mówiąc, ponownie zanurkowałem; zdałem sobie jednak sprawę, że w zwykły sposób nie uda mi się dotrzeć do dna i nazajutrz przyniosłem kilka ciężkich młotów, które pożyczyłem od kowala. Przywiązałem je wokół ciała i z tym obciążeniem opuściłem się na dno. Szybko znalazłem różaniec; okazało się, że jest zrobiony z bursztynu i inkrustowany małymi diamentami oraz granatami. Tego samego dnia dowiedziałem się, iż pasażerem, który zgubił różaniec, jest Pasza N, były naczelnik małej gminy położonej niedaleko Konstantynopola, który obecnie mieszka po przeciwnej stronie Bosforu, w pobliżu Skutari. Ponieważ w ostatnim czasie czułem się nie najlepiej i mój stan zdrowia pogarszał się z dnia na dzień, postanowiłem, że nazajutrz nie będę łowić monet, tylko odniosę różaniec właścicielowi, a przy okazji odwiedzę cmentarz w Skutari. Rano bez trudu znalazłem dom paszy. Był u siebie, gdy poinformowano go, iż pewien wyławiacz monet nalega, żeby osobiście się z nim zobaczyć; najwyraźniej szybko się domyślił, o co chodzi, i wyszedł mnie przywitać. Kiedy wręczyłem mu różaniec, jego szczera radość i bezpośredniość tak mnie wzruszyły, że za żadne skarby nie chciałem wziąć obiecanej nagrody. Poprosił mnie, bym przynajmniej przyjął zaproszenie na obiad, czego mu nie odmówiłem. Zaraz po obiedzie wyszedłem, żeby zdążyć na przedostatni parowiec. Ale po drodze poczułem się tak słabo, że musiałem usiąść na schodkach jakiegoś domu, gdzie straciłem przytomność. Przechodnie zwrócili uwagę na mój stan, a ponieważ znajdowałem się niedaleko domu paszy, szybko dotarła do niego wiadomość, że zasłabł jakiś chłopiec. Dowiedziawszy się, iż to ten sam, który przyniósł mu różaniec, pasza przybiegł ze swoimi służącymi i zarządził, żeby zaniesiono mnie do jego domu i wezwano lekarza wojskowego. Szybko odzyskałem przytomność, nie byłem jednak w stanie się ruszać, wobec tego postanowiłem zatrzymać się w domu paszy. Tej samej nocy na całym ciele zaczęła pękać i nieznośnie mnie piec skóra; najwidoczniej, nieprzyzwyczajona do długiego zanurzenia w morzu, zareagowała w ten sposób na działanie soli. Ulokowano mnie w jednym ze skrzydeł domu i opiekę nade mną powierzono starej kobiecie imieniem Fatma Badżi. Pomagał jej syn paszy, student niemieckiej szkoły wojskowej. Był to Ekim Bej, który później stał się moim serdecznym przyjacielem. W trakcie mojej rekonwalescencji rozmawialiśmy i gawędziliśmy na wszystkie tematy; stopniowo jednak skupiliśmy się na problemach filozoficznych i kiedy wyzdrowiałem, byliśmy już dobrymi przyjaciółmi. Od tamtej chwili nieprzerwanie utrzymujemy korespondencję. W tym samym roku Ekim Bej porzucił szkołę wojskową w Niemczech i wstąpił do akademii medycznej. W ten sposób dał wyraz zmianie swoich przekonań wewnętrznych, które skłoniły go do zrezygnowania z kariery oficerskiej i obrania zawodu lekarza wojskowego. Upłynęły cztery lata. Pewnego dnia na Kaukazie otrzymałem od niego list. Pisał w nim, że uzyskał już dyplom lekarza i chciałby się ze mną spotkać, a przy okazji odwiedzić Kaukaz, który interesuje go od dawna; pytał, gdzie i kiedy moglibyśmy się umówić. Spędzałem wtedy lato w mieście Surami, gdzie zajmowałem się produkcją przedmiotów z gipsu. Wysłałem więc mu telegram z wiadomością, że niecierpliwie czekam na jego przyjazd i kilka dni później był już na miejscu. Tego samego roku Pogosjan, Jełow oraz mój przyjaciel z czasów dzieciństwa, Karpenko, przyjechali na lato do Surami. Ekim Bej szybko zżył się z moimi kolegami i czuł się jak w gronie starych przyjaciół. Spędziliśmy w Surami całe lato, często organizując krótkie, zazwyczaj piesze wycieczki. Wspięliśmy się na górę Surami, a także zbadaliśmy okolice Borżomi i Michaiłowa, szukając ludzi, do których nie dotarł jeszcze wpływ nowoczesnej cywilizacji; udało się nam również odwiedzić słynnych Chewsurów, którzy doprowadzają do obłędu wszystkich uczonych etnografów. Kilka miesięcy życia z nami – swoimi rówieśnikami, nafaszerowanymi po uszy donkiszoterią – w takich warunkach i uczestnictwo w naszych dyskusjach spowodowały, że Ekim Bej chcąc nie chcąc stał się ofiarą naszej “psychopatii" i tak samo jak nas paliło go teraz pragnienie, żeby “przeskoczyć własne kolana". Nasza czwórka: Pogosjan, Jełow, Karpenko i ja, toczyła wówczas liczne dyskusje na temat planu, który przedstawił nam niedawno książę Jurij Lubowiecki. Proponował on, żebyśmy dołączyli do niego i grupy jego przyjaciół udających się na dużą pieszą wyprawę, prowadzącą z miasta granicznego Nachiczewan, przez Persję, aż do Zatoki Perskiej. Nasze rozmowy i perspektywy, które otwierała ta podróż, zafascynowały Ekima Beja do tego stopnia, iż poprosił, abyśmy wstawili się za nim u księcia, prosząc o przyzwolenie na jego udział w wyprawie; sam jednocześnie zaczął zastanawiać się nad tym, w jaki sposób uzyskać zgodę ojca i pozwolenie od przełożonych na roczny urlop. W rezultacie – – po załatwieniu wszystkich niezbędnych spraw drogą pocztową lub osobiście, kiedy pojechał do domu, żeby przygotować się do tej długiej podróży – Ekim Bej po raz pierwszy wziął udział w naszej dużej wyprawie, która wyruszyła z Nachiczewanu pierwszego stycznia następnego roku. Wystartowaliśmy o północy i już następnego dnia rano staliśmy się ofiarami “mądrości" owych dwunożnych mieszkańców naszej planety, nazywanych strażą graniczną, którzy wszędzie na świecie osiągnęli równie wysoki poziom w sztuce dawania wyrazu swojej bystrości i wszechwiedzy. Było nas dwadzieścia troje, w tym wszyscy koledzy i przyjaciele, którym postanowiłem poświęcić oddzielne rozdziały w niniejszym cyklu moich dzieł. O trzech z nich, Pogosjanie, Jełowie i księciu Lubowieckim, już napisałem. W tym rozdziale zapoznam czytelników z doktorem Ekimem Bejem, a dwa następne poświęcę inżynierowi Karpence i profesorowi archeologii Skrydłowowi. Podróż do Tabryzu zajęła nam dziesięć dni i przebiegła bez żadnych przygód. Ale zaraz po opuszczeniu tego miasta doszło do zdarzenia, które opiszę bardzo szczegółowo, i to nie tylko dlatego, że Ekim Bej czynnie w nim uczestniczył i bardzo był nim poruszony, lecz także dlatego, że postawiło ono do góry nogami moją koncepcję świata. Jeszcze w Tabryzie mieliśmy okazję wysłuchać wielu opowieści o pewnym perskim derwiszu, rzekomo prawdziwym cudotwórcy. Te opowiadania rozbudziły naszą ciekawość. Trochę później znowu usłyszeliśmy o nim od pewnego księdza ormiańskiego i mimo że wspomniany derwisz mieszkał z dala od szlaku naszej podróży, postanowiliśmy zmienić trasę i zobaczyć na własne oczy, kim jest i co robi. Po trzynastu dniach męczącej wędrówki, w czasie której nocowaliśmy w małych osadach albo w szałasach perskich i kurdyjskich pasterzy, dotarliśmy w końcu do wioski, gdzie mieszkał derwisz. Tam skierowano nas do jego domu oddalonego trochę od wsi. Natychmiast udaliśmy się we wskazanym kierunku; zastaliśmy go w pobliżu domu, w cieniu drzew, gdzie miał zwyczaj rozmawiać z ludźmi, którzy go odwiedzali. Na ziemi siedział po turecku bosy i odziany w łachmany starszy mężczyzna. Otaczała go grupa młodych Persów, którzy, jak się później okazało, byli jego uczniami. Podeszliśmy bliżej, prosząc go o błogosławieństwo, a następnie również zasiedliśmy na ziemi, otaczając go półkolem. Zaczęliśmy rozmowę: my stawialiśmy pytania, on odpowiadał, po czym sam nas wypytywał. Na początku przyjął nas dosyć chłodno i zdradzał małą ochotę do rozmowy; później jednak, gdy się dowiedział, że odbyliśmy długą podróż specjalnie po to, aby z nim porozmawiać, stał się bardziej serdeczny. Wyrażał się prymitywnie, miał nieokrzesany język i na początku – przynajmniej na mnie – sprawiał wrażenie analfabety, czy mówiąc inaczej, człowieka niewykształconego, w europejskim znaczeniu tego słowa. Rozmowa z derwiszem toczyła się po persku, ale w szczególnym dialekcie, który rozumieliśmy tylko ja, dr Sari-Ogle i częściowo jeszcze jedna osoba z naszej grupy. Tak więc Sari-Ogle i ja stawialiśmy pytania i na bieżąco tłumaczyliśmy pozostałym wszystko, co zostało powiedziane. Działo się to w porze obiadowej. Jeden z uczniów przyniósł derwiszowi posiłek – ryż w misce zrobionej z tykwy. Nie przerywając rozmowy, derwisz zaczął jeść. Ponieważ nie jedliśmy nic od wczesnego ranka, to jest od chwili, kiedy wstaliśmy i wyruszyliśmy w drogę, otworzyliśmy plecaki i również zaczęliśmy jeść. Muszę wam przypomnieć, że w owym czasie byłem zapalonym uczniem słynnych joginów hinduskich i bardzo ściśle przestrzegałem wszystkich wskazówek tak zwanej hatha-jogi; jedząc próbowałem jak najlepiej przeżuwać pokarm i długo po tym, jak wszyscy, włącznie ze starcem, skończyli swój prosty posiłek, dalej jadłem powoli, próbując, zgodnie z zasadami, przeżuwać każdy kęs. Widząc to, derwisz zapytał mnie: – Powiedz mi, młody przybyszu, dlaczego jesz w ten sposób? To pytanie – które wydało mi się bardzo dziwne i świadczące nie najlepiej o jego wiedzy – wprawiło mnie w takie zdumienie, że nie miałem nawet ochoty na nie odpowiadać i uznałem, iż niepotrzebnie nadłożyliśmy tyle kilometrów, jedynie po to, żeby spotkać się z człowiekiem, którego nie warto traktować poważnie. Patrząc mu w oczy, czułem nie tylko litość, lecz wręcz było mi za niego wstyd; odpowiedziałem więc pewny siebie, że dokładnie przeżuwam pokarm, aby lepiej przyswoiły go jelita, i powołując się na dobrze znany fakt, iż właściwie strawione jedzenie dostarcza organizmowi więcej kalorii potrzebnych do wypełniania każdej z naszych funkcji, powtórzyłem wszystko, czego się dowiedziałem z różnych książek na ten temat. Potrząsając głową, starzec powoli i z przekonaniem w głosie zacytował następujące, znane w całej Persji powiedzenie: Niechaj Bóg zabije tego, kto sam nie wie, a ośmiela się innym wskazywać drogę do wrót Jego Królestwa. Następnie Sari-Ogle zadał derwiszowi pytanie, na które starzec krótko odpowiedział, po czym ponownie zwracając się w moją stronę, spytał: – Powiedz mi, młody przybyszu, pewnie robisz też gimnastykę? Rzeczywiście, intensywnie wtedy ćwiczyłem, ale nie według dobrze znanych mi metod polecanych przez joginów hinduskich, lecz w oparciu o system Szweda Miillera. Odpowiedziałem więc derwiszowi, że faktycznie uprawiam gimnastykę i uważam, iż należy robić to dwa razy dziennie: rano i wieczorem, a następnie opisałem w skrócie wykonywane ćwiczenia. – To wszystko służy wyłącznie do rozwoju rąk, nóg i w ogóle zewnętrznych mięśni ciała – powiedział starzec – ale my mamy też mięśnie wewnętrzne, na które twoje mechaniczne ruchy wcale nie działają. – Tak, to prawda – odrzekłem. – Dobrze, wróćmy teraz do twojego sposobu przeżuwania jedzenia – mówił dalej starzec. – Jeżeli robisz to dla zdrowia albo żeby mieć z tego jakąś inną korzyść, to jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, co ja o tym myślę, powiem ci, że wybrałeś najgorszy sposób. Jeżeli żujesz jedzenie powoli, to twój żołądek słabo pracuje. Teraz jesteś młody i wszystko działa jak trzeba, ale jeśli przyzwyczaisz żołądek do lenistwa, to kiedy się zestarzejesz, twoje mięśnie, które nie mogły normalnie pracować, zanikną. Jeżeli będziesz dalej w ten sposób przeżuwał, na pewno tak się stanie. Wiesz, na stare lata nasze mięśnie i całe ciało robią się słabsze. Więc jak będziesz stary, to będziesz jeszcze słabszy przez to, że odzwyczaiłeś swój żołądek od pracy. Czy wyobrażasz sobie skutki? Przeciwnie, wcale nie trzeba żuć jedzenia powoli. W twoim wieku lepiej go w ogóle nie przeżuwać; trzeba łykać całe kawałki, a jak się da, to nawet kości, żeby zmusić żołądek do pracy. Ludzie, którzy ci poradzili, żebyś jadł w ten sposób, i ci, co piszą o tym książki, słyszeli, jak to się mówi, “że biją w dzwony, ale nie wiedzą, w którym kościele". Te proste, dobitne i logiczne słowa wypowiedziane przez starca zupełnie zmieniły moją początkową opinię na jego temat. Dotychczas pytałem ze zwykłej ciekawości, ale od tej chwili wzbudził moje zainteresowanie i z największą uwagą zacząłem się przysłuchiwać wszystkiemu, co mówi. Nagle zrozumiałem całym swoim byciem, że idee, które uważałem do tej pory za niepodważalne, okazały się błędne. Uświadomiłem sobie, że dotychczas wszystko widziałem tylko od jednej strony. Teraz wiele rzeczy ujrzałem w zupełnie nowym świetle i w moim umyśle zrodziły się setki pytań na ten temat. Doktor i ja, przejęci rozmową z derwiszem, zupełnie zapomnieliśmy o pozostałych kolegach i przestaliśmy im tłumaczyć, o czym jest mowa. Oni zaś, widząc nasze wielkie zaciekawienie, bez przerwy przerywali nam pytaniami: “Co powiedział?", “O czym mówi?", a my za każdym razem zbywaliśmy ich, obiecując, że później wszystko dokładnie opowiemy. Kiedy derwisz skończył mówić o sztucznym przeżuwaniu, o różnych metodach przyswajania pokarmu i o jego automatycznym przekształcaniu zachodzącym w naszym organizmie, powiedziałem: – Ojcze, bądź tak dobry i wyjaśnij mi, co sądzisz o tak zwanym oddychaniu sztucznym. Wierząc, że jest ono pożyteczne, stosuję je zgodnie ze wskazówkami joginów, a mianowicie, po wdechu zatrzymuję powietrze na pewien czas i następnie powoli je wydycham. Być może tego także lepiej byłoby nie robić? Derwisz, widząc, że mój stosunek do tego, co mówi, zupełnie się zmienił, zrobił się życzliwszy i wyjaśnił mi, co następuje: – Jeśli żując w ten sposób jedzenie czynisz sobie krzywdę, to tysiąc razy bardziej szkodliwe jest takie oddychanie. Wszystkie ćwiczenia oddechowe opisane w książkach i nauczane dzisiaj w szkołach ezoterycznych czynią tylko szkodę. Oddychanie, jak to powinien zrozumieć każdy zdrowo myślący człowiek, to również proces odżywiania się, tylko że innym jedzeniem. Powietrze, kiedy znajdzie się w ciele i zostanie strawione, tak samo jak nasz zwykły pokarm rozpada się na wiele składników. Te składniki tworzą potem nowe związki, i to zarówno między sobą, jak i z odpowiednimi pierwiastkami niektórych substancji znajdujących się w ciele. Właśnie tak udaje się wyprodukować niezbędne nowe substancje, które ciągle się zużywają w różnych procesach życiowych organizmu człowieka. Na pewno wiesz, że aby otrzymać nową substancję, trzeba wymieszać w dokładnych proporcjach jej składniki. Oto bardzo prosty przykład. Masz upiec chleb. Musisz więc najpierw przygotować ciasto, ale do tego potrzebna jest odpowiednia ilość mąki i wody. Jeśli dodasz za mało wody, to zamiast ciasta otrzymasz coś, co przy pierwszym dotknięciu się rozkruszy. Jeśli dolejesz za dużo wody, to wyjdzie z tego papka, która nadaje się na paszę dla bydła. Ani za pierwszym, ani za drugim razem nie zrobisz ciasta, z którego można upiec chleb. Dokładnie tak samo jest ze wszystkimi substancjami, których potrzebuje nasz organizm. Ich składniki muszą być wymieszane w odpowiednich proporcjach, i to jeśli chodzi o ilość, jak i jakość. Kiedy normalnie oddychasz, to robisz to mechanicznie. Organizm bez twojej pomocy pobiera z powietrza potrzebne mu substancje. Płuca są przyzwyczajone do pracy z określoną ilością powietrza. Ale jeśli zwiększysz tę ilość, to skład substancji przepływających przez płuca się zmieni, co z kolei na pewno wpłynie na wewnętrzne procesy mieszania się i równoważenia tych substancji. Jeśli nie znasz dokładnie praw, które rządzą oddychaniem, to oddychając sztucznie, może powoli, ale za to skutecznie sam sobie zaszkodzisz. Pamiętaj, że w powietrzu oprócz substancji potrzebnych organizmowi znajdują się też inne, niepotrzebne lub wręcz szkodliwe. A więc oddychanie sztuczne, czyli wymuszona zmiana oddychania naturalnego, pozwala na przedostanie się w głąb organizmu wielu znajdujących się w powietrzu, szkodliwych dla życia substancji; a to oczywiście zakłóca równowagę ilościową i jakościową substancji pożytecznych. Przy sztucznym oddychaniu zmienia się też stosunek ilości pożywienia otrzymanego z powietrza do ilości pożywienia otrzymanego ze wszystkich innych rodzajów pokarmu. Jeżeli więc zwiększasz lub zmniejszasz ilość wdychanego powietrza, to powinieneś odpowiednio zwiększyć lub zmniejszyć ilość pozostałych pokarmów. Tylko znając na wylot swój organizm, będziesz w stanie zachować wymaganą równowagę. Ale czy ty znasz siebie aż tak dobrze? Na przykład, czy wiesz, że żołądek potrzebuje pokarmu nie tylko, żeby się żywić, lecz również dlatego, iż jest po prostu przyzwyczajony do otrzymywania pewnej ilości jedzenia? Jemy głównie dla smaku i po to, żeby poczuć w żołądku wypełnionym pokarmem parcie, do którego już się przyzwyczailiśmy. W ściankach żołądka znajdują się tak zwane nerwy ruchome, które zaczynają działać, gdy brakuje odpowiedniego nacisku, i które powodują doznanie nazywane głodem. Istnieją więc różne rodzaje głodu: tak zwany głód cielesny albo fizyczny, a także – jeśli można tak powiedzieć – głód nerwowy lub psychiczny. Wszystkie nasze narządy działają mechanicznie i każdy z nich, zgodnie z jego właściwościami i nawykami, ma własny rytm funkcjonowania; te rytmy funkcjonowania różnych narządów znajdują się w określonym stosunku do siebie nawzajem. W organizmie istnieje więc pewna równowaga. Jeden narząd zależy od drugiego. Wszystko jest wzajemnie powiązane. Sztucznie zmieniając oddychanie, zmieniamy przede wszystkim rytm funkcjonowania naszych płuc; a ponieważ działanie płuc wiąże się, między innymi, z działaniem żołądka, więc najpierw tylko trochę, a potem coraz bardziej zmienia się również rytm funkcjonowania żołądka. Żołądek potrzebuje pewnego czasu na strawienie pokarmu; powiedzmy, że pokarm musi pozostać w nim przez godzinę. Ale jeśli tempo, w jakim pracuje żołądek się zmieni, to jednocześnie zmieni się też czas, przez jaki pokarm się w nim znajduje: może on stać się tak krótki, że żołądek zdąży wykonać tylko część swojej pracy. To samo dzieje się z innymi narządami i dlatego jest tysiąc razy bezpieczniej nic nie robić z naszym organizmem. Lepiej zostawić go w spokoju, nawet jeśli jest uszkodzony, niż bez odpowiedniej wiedzy próbować go naprawić. Powtarzam, nasz organizm to bardzo skomplikowany aparat. Jest on zbudowany z wielu narządów, którymi kierują procesy o różnych rytmach i potrzebach. Musisz zmienić wszystko albo nic. W innym razie, zamiast sobie pomóc, możesz wyrządzić sobie krzywdę. Oddychanie sztuczne jest przyczyną wielu chorób. Często prowadzi do powiększenia serca, zwężenia tchawicy, uszkodzenia żołądka, wątroby, nerek i nerwów. Prawie zawsze ludzie uprawiający oddychanie sztuczne czynią sobie nieodwracalną krzywdę. Unikają tego losu tylko ci, którzy potrafią zatrzymać się w porę. Każdy, kto przez długi czas stosuje oddychanie sztuczne, wcześniej czy później jest narażony na opłakane skutki. Dopiero gdy poznasz już każdą najmniejszą śrubkę, każdy najmniejszy sworzeń swojej maszyny, będziesz wiedział, co masz robić. Ale jeśli wiesz tylko trochę i zaczynasz eksperymentować, to bierzesz na siebie wielkie ryzyko, ponieważ twoja maszyna jest bardzo skomplikowana. Znajduje się w niej wiele malutkich śrubek, które łatwo może złamać jakiś silny wstrząs, a nie da się ich później kupić w żadnym sklepie. Więc – skoro mnie o to pytasz – radzę ci: zaprzestań swoich ćwiczeń oddechowych. Nasza rozmowa z derwiszem ciągnęła się jeszcze długo. Zanim go opuściliśmy, zdążyłem uzgodnić z księciem, co powinniśmy robić dalej; podziękowawszy derwiszowi, powiedziałem mu, że planujemy zatrzymać się w okolicy dzień lub dwa; zapytałem go też, czy moglibyśmy się z nim spotkać jeszcze raz. Wyraził zgodę, a nawet powiedział, że jeśli chcemy, to możemy go odwiedzić następnego wieczoru po kolacji. Zamiast planowanych dwóch dni zatrzymaliśmy się tam cały tydzień i każdego wieczoru chodziliśmy porozmawiać z derwiszem; następnie do późna w nocy Sari-Ogle i ja powtarzaliśmy kolegom treść całej rozmowy. Kiedy po raz ostatni udaliśmy się do derwisza, żeby mu podziękować i się z nim pożegnać, Ekim Bej, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, z niezwykłą dla niego pokorą w głosie, niespodziewanie zwrócił się do starca po persku: – Drogi Ojcze! W ciągu tych kilku dni całym sobą przekonałem się, że Ty... – Przerwawszy, pośpiesznie poprosił Sari-Ogle i mnie, żebyśmy się nie wtrącali i poprawiali go jedynie wtedy, jeśli używane przez niego zwroty mają w lokalnym dialekcie specjalne znaczenie, które może zmienić sens jego słów. Następnie kontynuował: – .. .że jesteś człowiekiem, którego, kierowany intuicją, szukałem; człowiekiem, któremu mogę powierzyć pieczę nad swoim światem wewnętrznym, aby w ten sposób uporządkować i zneutralizować walkę, która ostatnio rozpętała się we mnie między dwoma przeciwstawnymi dążeniami. Jednocześnie jednak liczne, niezależne ode mnie okoliczności życiowe nie pozwalają mi zamieszkać w Twoim pobliżu, tak bym w razie potrzeby mógł Cię odwiedzać i pełen czci wysłuchiwać Twoich wskazówek oraz rad na temat tego, jak powinienem żyć, aby położyć kres temu zmaganiu wewnętrznemu, które tak mnie dręczy, i przygotować się do osiągnięcia bycia godnego człowieka. Dlatego więc proszę Cię, jeśli to możliwe, żebyś nie odmówił mi teraz kilku krótkich wskazówek dotyczących zasad, którymi człowiek w moim wieku powinien się kierować w życiu. Ów czcigodny starzec, perski derwisz, odpowiedział na tę nieoczekiwaną i górnolotnie brzmiącą prośbę Ekima Beja bardzo precyzyjnie i szczegółowo. Nie będę tutaj, w drugim cyklu moich dzieł, odtwarzał jego wyjaśnień, ponieważ uważam, że dla poważnych czytelników byłoby to posunięcie przedwczesne, które mogłoby zakłócić ciągłość postrzegania moich idei, a nawet miałoby szkodliwy wpływ na dążenie do osiągnięcia autentycznego rozumienia. Tak więc z czystym sumieniem postanowiłem wyłożyć kwintesencję tych wyjaśnień dopiero później, w odpowiednim rozdziale trzeciego cyklu moich dzieł, zatytułowanym: “Ciało fizyczne człowieka; jego potrzeby i możliwości manifestowania się w zgodzie z istniejącymi prawami". Następnego dnia po ostatniej wizycie u derwisza, wczesnym rankiem, znowu wyruszyliśmy w drogę. Zboczyliśmy jednak z wytyczonej trasy i nie udaliśmy się w kierunku Zatoki Perskiej, lecz skierowaliśmy się na zachód, w stronę Bagdadu. Spowodował to pogarszający się z dnia na dzień stan zdrowia dwóch uczestników wyprawy: Karpenki i księcia Nidżeradze, którzy dostali wysokiej gorączki. Przybyliśmy do Bagdadu i po spędzeniu tam miesiąca rozjechaliśmy się w różnych kierunkach. Książę Lubowiecki, Jełow i Ekim Bej udali się do Konstantynopola; Karpenko, Nidżeradze i Pogosjan postanowili dotrzeć do źródeł Eufratu, a następnie pokonać góry i przekroczyć granicę rosyjską; doktor Sari-Ogle i ja uzgodniliśmy z pozostałymi, że wrócimy do Persji, zmierzając w kierunku Chorasanu, i dopiero tam podejmiemy decyzję co do ostatniego etapu naszej podróży. Wśród wielu powracających wspomnień o Ekimie Beju nie mogę pominąć milczeniem jego pasji do wszystkiego, co wiązało się z hipnotyzmem. Szczególnie interesowały go zjawiska, które wspólnie określa się terminem “moc myśli ludzkiej" i których badaniem zajmuje się specjalna gałąź współczesnej nauki o hipnozie. Jego osiągnięcia praktyczne, zwłaszcza we wspomnianej dziedzinie, były doprawdy bezprecedensowe. Głównie dzięki eksperymentom, które przeprowadzał na różnych osobach w celu zbadania pod każdym możliwym kątem rozmaitych przejawów mocy myśli ludzkiej, cieszył się on w swoim otoczeniu sławą groźnego magika i czarodzieja. Doświadczenia, które w tymże celu przeprowadzał na swoich przyjaciołach i znajomych, spowodowały między innymi, że niektórzy ludzie po spotkaniu z nim, lub nawet tylko dowiedziawszy się o jego istnieniu, zaczynali się go bać, podczas gdy inni, wręcz przeciwnie, okazywali mu przesadny szacunek i nawet, jak to się mówi, zaczęli lizać go po nogach. Uważam, że podstawową przyczyną fałszywego wyobrażenia, jakie ludzie wyrobili sobie na jego temat, była nie tyle dogłębna wiedza i osiągnięty przez niego niespotykany poziom rozwoju sił wewnętrznych, co po prostu jego zrozumienie jednej z właściwości funkcjonowania organizmu człowieka, która być może do pewnego stopnia wiąże się ze służalczością ludzkiej natury. Ta nieodłączna i niezależna od wieku czy pozycji społecznej właściwość prawie każdego przeciętnego człowieka współczesnego polega na tym, że kiedy myśli on o jakiejś konkretnej, znajdującej się na zewnątrz niego rzeczy, jego mięśnie natychmiast się napinają, to znaczy wysyłają wibracje w kierunku, w którym podążają jego myśli. Na przykład, jeśli człowiek myśli o Ameryce i jego myśli zwrócone są w kierunku, gdzie według niego znajduje się Ameryka, to niektóre jego mięśnie, zwłaszcza te bardziej delikatne, wysyłają wibracje w tym samym kierunku; innymi słowy, napinają się tak, jakby chciały go popchnąć w tamtą stronę. Tak samo, jeśli człowiek znajdujący się na parterze myśli o drugim piętrze, to powoduje to pewne, skierowane w górę napięcie jego mięśni; w skrócie, ruchowi myśli w określonym kierunku zawsze towarzyszy napięcie mięśni zwrócone w tym samym kierunku. To zjawisko zachodzi nawet u tych, którzy są świadomi jego istnienia i wszelkimi znanymi sobie sposobami próbują mu się przeciwstawić. Prawdopodobnie każdy z czytelników miał okazję zobaczyć w jakimś teatrze, cyrku lub innym miejscu publicznym, jak rozmaici tak zwani hinduscy fakirzy, magicy, cudotwórcy i inni wybitni posiadacze tajników wiedzy nadprzyrodzonej wprawiają ludzi w zdziwienie swoimi sztukami magicznymi, znajdywaniem ukrytych przedmiotów lub odgadywaniem tego, jakiego działania z ich strony życzy sobie widownia. Wspomniani magicy, aby dokonać tych “cudów", trzymają za rękę jednego z widzów, który oczywiście myśli o uzgodnionym wcześniej przez publiczność posunięciu, i po prostu, dzięki nieświadomym wskazówkom albo drganiom przekazywanym przez rękę widza, “zgadują", a następnie robią to, czego od nich oczekiwano. Swój sukces zawdzięczają nie jakiejś niezwykłej wiedzy, lecz wyłącznie temu, że znają tajemnicę wspomnianej właściwości ludzkiej. Każdy posiadacz tej tajemnicy przy odrobinie praktyki może zrobić dokładnie to samo. Wystarczy bowiem skupić uwagę na ręce drugiego człowieka i wychwycić jej drobne, niemal niezauważalne ruchy. Dzięki wytrwałości i praktyce zawsze można, tak jak czarodziej, odgadnąć cudze myśli. Na przykład, jeśli widz wie, że magik powinien podnieść kapelusz znajdujący się na stole, to nawet jeżeli zna tę sztuczkę i usiłuje z całych sił myśleć o butach stojących pod kanapą, nieświadomie nadal będzie myślał o kapeluszu, zaś mięśnie obserwowane przez magika natężą się w jego kierunku, ponieważ bardziej podlegają one podświadomości niż świadomości. Jak już wcześniej zaznaczyłem, Ekim Bej przeprowadzał tego rodzaju eksperymenty na swoich przyjaciołach po to, by lepiej poznać ludzką psychikę i określić w ten sposób przyczyny oddziaływań hipnotycznych. Jedno z doświadczeń, które przeprowadzał w tym celu, było tak niecodzienne, że wprawiało niewtajemniczonych w większe zdumienie niż wszystkie sztuczki fakirów. Wyglądało ono tak: Na kartce papieru w kratkę Ekim Bej wypisywał po kolei cały alfabet, a w ostatniej linijce umieszczał cyfry od jednego do dziewięciu i zero. W ten sposób przygotowywał kilka kartek, wypełniając każdą alfabetem innego języka. Siedząc za stołem, kładł przed sobą, po lewej stronie, jedną z kartek, zaś w prawej ręce trzymał ołówek; potem sadzał po swojej lewej stronie, dokładnie na wprost alfabetu, ochotnika, na przykład osobę, która prosiła go, żeby przepowiedział jej przyszłość. Następnie brał w lewą rękę prawą rękę tej osoby i zaczynał mówić mniej więcej, co następuje: – Najpierw dowiemy się, jak pan ma na imię... Potem, jakby mówiąc do siebie, kontynuował powoli: – Pierwsza litera pańskiego imienia to – i kładł na alfabecie rękę osoby, która pragnęła poznać swoją przyszłość. Dzięki wspomnianej ludzkiej właściwości ręka, przesuwając się po literze, od której zaczynało się imię, odruchowo drgała. Ekim Bej, zdając sobie sprawę ze znaczenia tego ruchu, odnotowywał go i mówił: – Pańskie imię zaczyna się od litery... – i wypowiadał literę, przy której ręka zadrżała, a następnie zapisywał ją na papierze. W ten sam sposób odkrywał kolejne litery imienia, po czym zgadywał całe imię; na przykład, mając litery S, T i E, mógł się domyślić, że chodzi o Stefana. Mówił więc: – Ma pan na imię Stefan. Teraz muszę się dowiedzieć, ile ma pan lat – i przesuwał rękę po cyfrach. Następnie odgadywał, czy mężczyzna jest żonaty, ile ma dzieci, imię każdego dziecka, imię największego wroga, najbliższego przyjaciela itp. Po kilku tego rodzaju “wróżbach" jego klienci byli wprowadzeni w takie osłupienie, że zapominali o całym świecie i sami dyktowali Ekimowi Bejowi wszystko, czego chciał się dowiedzieć. Wystarczało więc, że powtarzał tylko to, co mu powiedzieli, a oni wierzyli już potem we wszystkie wymysły jego wyobraźni na temat ich przyszłości i cali w strachu słuchali każdego słowa. Wszystkie osoby, na których Ekim Bej przeprowadził swój eksperyment, mówiły później o tym przy każdej możliwej okazji i oczywiście dodawały od siebie tak niestworzone rzeczy, że słuchaczom włosy stawały na głowie. Tak więc ci, którzy go znali lub o nim słyszeli, stopniowo stworzyli obraz Ekima Beja w aureoli maga. Nawet jego imię wypowiadano szeptem i z drżeniem w głosie. Wielu ludzi, i to nie tylko z Turcji, lecz także z innych, głównie europejskich krajów, pisało do niego listy i zawracało mu głowę najrozmaitszymi prośbami. Niektórzy błagali go, żeby przepowiedział im przyszłość na podstawie charakteru pisma; inni, żeby znalazł lekarstwo na nie odwzajemnioną miłość, a jeszcze inni, żeby ich wyleczył na odległość. Dostawał listy od paszów, generałów, oficerów, mułłów, nauczycieli, księży, kupców, od kobiet w każdym wieku, szczególnie zaś od młodych panienek wszystkich narodowości. Jednym słowem, otrzymywał tyle próśb, że nawet gdyby chciał wysyłać w odpowiedzi tylko puste koperty, musiałby zatrudnić co najmniej pięćdziesiąt sekretarek. Któregoś dnia, kiedy byłem z wizytą w domu jego ojca w Skutari, nad brzegiem Bosforu, pokazał mi niektóre z tych listów; pamiętam, jak niemal pękaliśmy ze śmiechu na widok takiej naiwności i głupoty ludzkiej. W końcu jednak to wszystko tak go zmęczyło, że porzucił nawet umiłowaną pracę lekarza i opuścił miejsca, gdzie był znany. Jego dogłębna wiedza na temat hipnotyzmu i wszystkich automatycznych własności psychiki przeciętnego człowieka okazała się niezwykle przydatna w trakcie jednej z naszych podróży, kiedy udało mu się wyciągnąć nas z bardzo trudnej sytuacji. Pewnego razu Ekim Bej i ja wraz z kilkoma kolegami znaleźliśmy się w mieście Jingisza na południu Kaszgaru, skąd zamierzaliśmy wyruszyć w doliny Hindukuszu. Odbywaliśmy właśnie jeden z naszych tradycyjnych długich postojów, kiedy Ekim Bej otrzymał wiadomość od wuja z Turcji, że zdrowie jego ojca gwałtownie się pogarsza i że prawdopodobnie jego dni są policzone. Ta nowina tak nim wstrząsnęła, iż postanowił przerwać podróż i jak najszybciej wrócić do Turcji, aby spędzić czas u boku ukochanego ojca, zanim będzie za późno. Ponieważ nieustanna wędrówka i towarzyszący jej stres zaczęły mnie męczyć, ja również zapragnąłem odwiedzić moich rodziców. Postanowiłem więc zaniechać dalszej podróży i towarzyszyć Ekimowi Bejowi aż do Rosji. Opuściliśmy naszych kolegów i podróżując przez Irkesztam udaliśmy się w kierunku Rosji. Omijając uczęszczane szlaki prowadzące z Kaszgaru do Osz, po wielu przygodach i licznych trudnościach dotarliśmy w końcu do miasta Andiżan w obwodzie Fergańskim. Postanowiliśmy podążać szlakiem prowadzącym przez ten niegdyś kwitnący obszar, aby odwiedzić tam ruiny kilku starych miast, o których wiele się nasłuchaliśmy, a które zamierzaliśmy odnaleźć, opierając się głównie na logicznych wnioskach wyciągniętych z pewnych danych historycznych. Znacznie więc wydłużyliśmy trasę podróży i dopiero w pobliżu Andiżanu wróciliśmy na główną drogę. W Margelanie kupiliśmy bilety kolejowe do Krasnowodzka i kiedy siedzieliśmy już w pociągu, zrozpaczeni zdaliśmy sobie sprawę, że nie starczy nam pieniędzy ani na dalszą podróż, ani nawet na jedzenie następnego dnia. Co więcej, w czasie podróży przez Kaszgar nasze ubrania tak się wystrzępiły, że nie mogliśmy się w nich pokazać w żadnym miejscu publicznym; potrzebowaliśmy więc także pieniędzy na nowe ubrania. W tej sytuacji postanowiliśmy, że nie pojedziemy do Krasnowodzka, tylko w Czerniewie przesiądziemy się na pociąg do Taszkentu, skąd będziemy mogli wysłać telegram z prośbą o pieniądze i gdzie jakoś przeżyjemy do czasu ich nadejścia. Tak uczyniliśmy. Po przyjeździe do Taszkentu wynajęliśmy pokój w tanim hotelu niedaleko stacji i od razu poszliśmy wysłać telegramy. Ponieważ wydaliśmy w ten sposób prawie wszystkie pieniądze, udaliśmy się na bazar, żeby sprzedać resztę swego dobytku: strzelby, zegarki, krokomierz, kompas, mapy – słowem, wszystko, co mogło przynieść jakiś zysk. Wieczorem przechadzaliśmy się ulicą tak przybici naszą sytuacją, zastanawiając się, gdzie w tej chwili znajdują się adresaci telegramów i czy wpadną na pomysł, żeby natychmiast wysłać nam pieniądze, że nawet nie spostrzegliśmy, jak znaleźliśmy się w Starym Taszkencie. Zasiedliśmy w sartyjskiej czajchanie, dalej rozmyślając o tym, co zrobimy, jeśli pieniądze dotrą do nas z opóźnieniem; po długiej naradzie i zbadaniu różnych możliwości postanowiliśmy, że Ekim Bej poda się w Taszkencie za hinduskiego fakira, ja zaś za połykacza mieczy i człowieka, który może spożyć dowolną ilość substancji trujących. Zaczęliśmy nawet robić sobie żarty. Następnego dnia rano udaliśmy się najpierw do działu ogłoszeń lokalnej gazety, gdzie przyjmowano również zamówienia na najróżniejsze plakaty. Pracował tam sympatyczny Żyd, który przyjechał niedawno z Rosji. Po krótkiej pogawędce ustaliliśmy z nim, że nasze ogłoszenia znajdą się we wszystkich trzech gazetach taszkenckich, i zamówiliśmy ogromne plakaty informujące o przybyciu pewnego fakira hinduskiego – nie pamiętani w tej chwili, jak nazwał siebie Ekim Bej, ale myślę, że Ganez lub Ganzin – który wraz ze swoim asystentem Salakanem następnego dnia wieczorem w sali klubowej da pokaz eksperymentów hipnotycznych i wielu innych zjawisk nadprzyrodzonych. Urzędnik wystarał się również o zezwolenie policji na rozlepienie plakatów w całym mieście. I tak następnego dnia plakaty informujące o niesłychanych cudach przykuwały wzrok mieszkańców Nowego i Starego Taszkentu. Już wcześniej znaleźliśmy dwóch bezrobotnych, którzy przybyli do Taszkentu z głębi Rosji, i najpierw ich wysłaliśmy do łaźni miejskiej, żeby się wyszorowali, a potem zaprowadziliśmy do naszego hotelu i przygotowaliśmy do udziału w seansach hipnotycznych. Ostatecznie udało się nam wprowadzić ich w stan tak głębokiej hipnozy, że można było wbić im w klatkę piersiową ogromną szpilkę, zaszyć usta i ulokowawszy ich między dwoma krzesłami, z głową na jednym, a stopami na drugim, położyć im na brzuchu olbrzymie ciężary; następnie, każdy, kto chciał, mógł do nich podejść i wyrywać im włosy z głowy... Najbardziej jednak zadziwiło wszystkich uczonych lekarzy, prawników i innych to, że Ekim Bej – dzięki opisanej metodzie – potrafił odgadnąć ich imiona albo wiek. Innymi słowy, po zakończeniu pierwszego seansu oprócz pełnej kasy otrzymaliśmy setki zaproszeń na obiad, nie wspominając już nawet o tym, że wszystkie kobiety, bez względu na status społeczny, puszczały do nas oko. Urządzaliśmy seanse przez trzy kolejne wieczory i zarobiwszy więcej pieniędzy, niż potrzebowaliśmy, niezwłocznie opuściliśmy miasto, żeby uciec od uciążliwych wielbicieli. Pisząc ten rozdział, który odświeżył wspomnienia naszych wypraw i wędrówek przez Azję, drogą skojarzenia pomyślałem o dziwnym wyobrażeniu, jakie o tym kontynencie ma większość Europejczyków. Żyjąc od piętnastu lat na Zachodzie i będąc nieustannie w kontakcie z ludźmi wszystkich narodowości, doszedłem do wniosku, że nikt w Europie nie zna ani nie ma żadnego pojęcia o Azji. Większość Europejczyków i Amerykanów sądzi, że Azja to jakiś wielki kontynent graniczący z Europą, zamieszkany przez niecywilizowane lub w najlepszym razie na wpół cywilizowane skupiska ludzi, którzy znaleźli się tam przypadkowo i zaczęli dziczeć. Ich pojęcie na temat wielkości Azji jest bardzo mgliste; zawsze są gotowi porównywać ją z krajami europejskimi, nie zdając sobie sprawy, że kontynent azjatycki pomieściłby niejedną Europę i że zamieszkują go narodowości, o których nie tylko Europejczycy, ale nawet sami Azjaci nigdy nie słyszeli. Ponadto, wśród tych “dzikusów" niektóre nauki, na przykład medycyna, astrologia, nauki przyrodnicze itd., wolne od przemądrzalstwa i wyjaśnień hipotetycznych, już dawno temu osiągnęły poziom doskonałości, na który cywilizacja europejska wzniesie się być może dopiero za kilkaset lat. Wstecz / Spis Treści / Dalej Piotr Karpenko Kolejny rozdział poświęcam Piotrowi Karpence, mojemu przyjacielowi z dzieciństwa, który dzięki własnym osiągnięciom – a nie jedynie dzięki dyplomowi – został wybitnym geologiem i który rozstał się już z życiem... Niechaj jego dusza osiągnie Królestwo Niebieskie! Sądzę, że aby stworzyć obraz wszystkich aspektów indywidualności Piotra Karpenki i jednocześnie osiągnąć cel, który wyznaczyłem sobie w tym cyklu moich dzieł – to znaczy przekazać czytelnikowi naprawdę pouczające i pożyteczne informacje – wystarczy, jeśli rozpocznę niniejszy rozdział od opisu okoliczności, w jakich poznaliśmy się z bliska, a następnie przedstawię perypetie jednej z naszych wypraw, w trakcie której miał miejsce ów nieszczęśliwy wypadek prowadzący do jego przedwczesnej śmierci. Ponieważ początki naszej przyjaźni sięgają jeszcze czasów dzieciństwa, spróbuję więc jak najdokładniej opisać wszystko, co zdarzyło się wtedy między nami, mając nadzieję, że być może rzuci to światło na pewne ogólne cechy psychiki młodych nicponi, którzy czasami wyrastają później na wybitnych ludzi. Mieszkaliśmy wówczas w Karsie, a ja byłem jednym z członków chóru katedry przy cytadeli. Najpierw muszę zaznaczyć, że od momentu, kiedy mój nauczyciel Bogaczewski wyjechał z Karsu, a mój pierwszy wychowawca, dziekan Borsz, poszedł na urlop zdrowotny, odczuwałem dotkliwy brak obu tych mężczyzn, którzy byli dla mnie prawdziwymi autorytetami, i nie chciałem już dłużej zostać w tym mieście. Ponieważ jednocześnie w mojej rodzinie mówiło się o możliwości rychłego powrotu do Aleksandropola, zacząłem marzyć o przeniesieniu się do Tyflisu, żeby dołączyć tam do Chóru Archidiakona – co wielokrotnie mi proponowano i co bardzo schlebiało mojemu młodzieńczemu samolubstwu. Właśnie w tamtym okresie życia, kiedy tego typu marzenia stanowiły środek ciężkości mojej nie w pełni jeszcze rozwiniętej zdolności myślenia, któregoś wczesnego poranka podbiegł do mnie jeden z chórzystów katedry, kwatermistrz wojskowy. Stał się on moim przyjacielem głównie dlatego, że czasami przynosiłem mu dobre papierosy, zwędzone ukradkiem – jak muszę wyznać – z papierośnicy wuja. Cały zdyszany powiedział mi, że niechcący podsłuchał rozmowę komendanta cytadeli, generała Fadiejewa, z dowódcą policji konnej o aresztowaniu i przesłuchaniach kilku osób w związku z pewnym wydarzeniem na poligonie; w trakcie rozmowy wymieniono moje nazwisko jako jednego z podejrzanych. Ta wiadomość bardzo mnie zaniepokoiła, ponieważ, jak to się mówi, miałem na sumieniu coś nie bez związku z poligonem; pragnąc więc uniknąć wszelkich nieprzyjemności, postanowiłem nie zwlekać i już następnego dnia wyjechałem z Karsu. To właśnie ten wypadek na poligonie, dzięki któremu zrodził się w mojej psychice czynnik wywołujący wyrzuty sumienia i który spowodował ów przyspieszony wyjazd, zapoczątkował moją serdeczną przyjaźń z Piotrem Karpenką. W tamtym czasie miałem dużo kolegów, zarówno rówieśników, jak i sporo starszych ode mnie. Do tych pierwszych należał pewien bardzo miły chłopiec, syn producenta wódki. Nazywał się Riauzow albo Riaizow, nie mogę sobie teraz przypomnieć. Często zapraszał mnie do siebie do domu, a czasami zdarzało się, że zjawiałem się tam bez zaproszenia. Rodzice bardzo go rozpieścili. Miał oddzielny pokój, gdzie wygodnie mogliśmy odrabiać lekcje. Na jego biurku prawie zawsze stał talerz wypełniony świeżo upieczonymi ciastkami francuskimi, które bardzo mi wtedy smakowały. Ale prawdopodobnie najważniejsze było to, że Riauzow miał dwunasto- albo trzynastoletnią siostrę, która w czasie moich wizyt często przychodziła do pokoju. Zaprzyjaźniliśmy się i nie spostrzegłem nawet, kiedy się w niej zakochałem. Wyglądało na to, że ja też nie byłem jej obojętny. Krótko mówiąc, nawiązał się między nami milczący romans. Przychodził tam również inny z moich przyjaciół, syn oficera artylerii, który tak jak my przygotowywał się w domu do egzaminów wstępnych do jakiejś szkoły; wcześniej nie przyjęto go do korpusu kadetów, ponieważ okazało się, że niedosłyszy na jedno ucho. Był to właśnie Piotr Karpenko. On również zakochał się w siostrze Riauzowa, która najwyraźniej darzyła go sympatią. Była miła dla niego chyba dlatego, że często przynosił jej słodycze i kwiaty, zaś dla mnie, ponieważ dobrze grałem na gitarze i potrafiłem rysować wzory na chusteczkach, które bardzo lubiła haftować; potem zresztą mówiła, że sama je wymyśliła. Tak więc obaj zakochaliśmy się w dziewczynie i powoli, że tak powiem, w naszych rywalizujących sercach rozgorzał płomień zazdrości. Pewnego razu, po wieczornym nabożeństwie w katedrze, na którym była również owa “władczyni serc", wymyśliłem jakaś wiarygodną wymówkę i poprosiłem kierownika chóru, żeby pozwolił mi wyjść trochę wcześniej, tak bym zdążył odnaleźć ją przy wyjściu i odprowadzić do domu. Przy drzwiach katedry znalazłem się twarzą w twarz z moim rywalem. Mimo że pałaliśmy wzajemną nienawiścią, odprowadziliśmy naszą “damę" do domu jak prawdziwi rycerze. Jednakże w drodze powrotnej nie mogłem już dłużej się powstrzymać i pokłóciwszy się z nim o byle co, sprawiłem mu porządne lanie. Jak zwykle następnego wieczoru wybrałem się z kilkoma kolegami do dzwonnicy na wieży katedry. W tamtym czasie w obrębie katedry nie było jeszcze prawdziwej dzwonnicy. Dopiero ją budowano i dzwony zawieszono w prowizorycznej konstrukcji drewnianej z wysokim dachem, przypominającej ośmiokątną budkę strażniczą. W przestrzeni między dachem i belkami, na których wisiały dzwony, znajdował się nasz “klub", gdzie niemal codziennie się spotykaliśmy; tam właśnie, siedząc okrakiem na belkach albo na biegnącej wzdłuż ścian pod dachem wąskiej krawędzi, paliliśmy papierosy, opowiadaliśmy sobie dowcipy, a nawet odrabialiśmy lekcje. Później, kiedy ukończono budowę kamiennej wieży i zawieszono w niej dzwony, prowizoryczną konstrukcję rząd rosyjski podarował nowo budującemu się kościołowi greckiemu, który, jak się wydaje, korzysta z niej do dzisiaj. Tamtego wieczoru oprócz regularnych członków klubu obecny był również Pietia, mój przyjaciel z Aleksandropola, który przyjechał z wizytą do Karsu. Pietia był synem Kereńskiego, kontrolera pocztowego, który poległ później w randze oficera podczas wojny rosyjsko-japońskiej. Na wieży znajdował się także chłopiec z greckiej dzielnicy Karsu, przezywany przez nas Fechi, który naprawdę nazywał się Korchanidi i później stał się autorem wielu podręczników szkolnych. Przyniósł on ze sobą grecką chałwę domowej roboty, którą jego ciotka podarowała nam, chórzystom, wzruszona do głębi naszym śpiewem. Siedzieliśmy więc jedząc chałwę, paląc papierosy i prowadząc rozmowy, kiedy to w towarzystwie dwóch rosyjskich chłopców, nie będących członkami klubu, pojawił się Piotr Karpenko z zabandażowanym okiem. Podszedł do mnie, domagając się wyjaśnień, dlaczego go znieważyłem poprzedniego wieczoru. Będąc typem młodzieńca, który czyta dużo poezji i lubi używać górnolotnych słów, wygłosił długą orację, niespodziewanie kończąc ją następującym kategorycznym oświadczeniem: – Ziemia jest zbyt mała dla nas obu, dlatego jeden z nas musi umrzeć. Słuchając owej napuszonej tyrady, od razu chciałem wybić mu te bzdury z głowy. Jednakże w momencie, gdy moi przyjaciele zaczęli mnie przekonywać, że tylko ludzie nie tknięci przez kulturę współczesną, na przykład Kurdowie, wyrównują rachunki w taki sposób, natomiast ludzie godni szacunku stosują bardziej cywilizowane metody, moja duma zaczęła domagać się swoich praw. A zatem, żeby nie nazwano mnie analfabetą albo tchórzem, podjąłem poważną dyskusję na temat tego wydarzenia. Po długiej wymianie zdań, którą nazwaliśmy “debatą", okazało się, że kilku chłopców stanęło po mojej stronie, a kilku innych po stronie mojego przeciwnika. Owa debata chwilami przekształcała się w ogłuszającą wrzawę i w rezultacie byliśmy niebezpiecznie blisko zrzucenia jeden drugiego ze szczytu wieży. Na końcu postanowiono, że musimy stoczyć pojedynek. Wtedy pojawiło się pytanie: skąd zdobyć broń? Znalezienie pistoletów albo szabli nie wchodziło w rachubę, tak więc cała sytuacja stała się kłopotliwa. Wszystkie nasze emocje, które moment wcześniej osiągnęły granice rozgorączkowania, skupiły się nagle wokół tematu: jak pokonać tę trudność. Był wśród nas mój przyjaciel, chłopiec nazwiskiem Turczaninow, mówiący bardzo piskliwym głosem, który wszystkim wydawał się bardzo śmieszny. Kiedy tak siedzieliśmy rozmyślając, co by tu zrobić, niespodziewanie zaszczebiotał, wykrzykując: – Trudno jest o pistolety, ale łatwo o działa armatnie. Wszyscy, jak zawsze, gdy otwierał usta, parsknęli śmiechem. – Z czego tak się śmiejecie, banda szatanów! – odpowiedział ostro. – Jestem pewien, że do waszego celu można użyć dział. Jest tylko drobny kłopot. Postanowiliście, że jeden z was musi umrzeć, ale w pojedynku na działa możecie zginąć obaj. Jeśli się zgodzicie na to ryzyko, to nie ma nic prostszego na świecie. Turczaninow zaproponował, żebyśmy obaj poszli na poligon, położyli się tam, a następnie, schowani gdzieś pomiędzy działami i tarczami strzelniczymi, czekali na naszą zagładę. Ten, który zginie trafiony odłamkiem, umrze z wyroku przeznaczenia. Wszyscy bardzo dobrze znaliśmy ten poligon. Położony był niedaleko, u podnóża gór otaczających miasto; obejmował spory kawałek ziemi, od piętnastu do dwudziestu kilometrów kwadratowych, na który w sezonie strzeleckim wstęp był surowo wzbroniony i którego strzeżono wówczas ze wszystkich stron. Często, szczególnie nocą, chodziliśmy tam za namową dwóch starszych chłopaków, Ajwazowa i Denisenki – do pewnego stopnia sprawujących nad nami władzę – żeby zbierać, lub raczej kraść, miedziane części wystrzelonych pocisków i ołowiane odłamki porozrzucane po wybuchach, które następnie po dobrej cenie sprzedawaliśmy na wagę. Mimo że samo zbieranie odłamków, nie wspominając nawet o sprzedaży, było ostro zakazane, radziliśmy sobie wykorzystując światło księżyca i przeprowadzając akcje w chwilach, gdy strażnicy byli mniej uważni. W wyniku nowej debaty nad propozycją Turczaninowa wszyscy obecni stanowczo postanowili zrealizować jego pomysł już następnego dnia. Zgodnie z warunkami podyktowanymi przez “sekundantów" – po mojej stronie Czemuranwowa, Kereńskiego i Chorkanidi, a po stronie mojego przeciwnika Ornitopulo i dwóch nieznanych chłopców przyprowadzonych przez Karpenkę – mieliśmy się udać na poligon wczesnym rankiem przed rozpoczęciem strzelania, położyć się w pewnej odległości od siebie w jednym z dużych lejów, mniej więcej sto metrów od tarcz, gdzie nikt nie będzie nas widział, i mieliśmy pozostać tam aż do zmroku. Ten, który przeżyje, będzie mógł wtedy wstać i pójść tam, gdzie mu się spodoba. Sekundanci postanowili pozostać przez cały dzień w pobliżu poligonu, nad brzegiem rzeki Kars, a wieczorem odszukać nas w lejach, żeby się dowiedzieć o wynik pojedynku. Gdyby się okazało, że jeden z nas lub obaj odnieśliśmy tylko rany, to wówczas sami się nami zajmą; jeśli natomiast się okaże, że obaj zginęliśmy, to rozpowiedzą wśród wszystkich, że poszliśmy zbierać miedź i ołów, nie wiedząc, iż będą tego dnia strzelać, i w ten sposób zostaliśmy “załatwieni". Następnego dnia rano o świcie, zaopatrzeni w prowiant, udaliśmy się wszyscy nad rzekę Kars. Tam otrzymaliśmy od sekundantów przydział jedzenia i następnie dwóch z nich odprowadziło nas na poligon, gdzie położyliśmy się w oddzielnych lejach. Sekundanci wrócili potem nad brzeg rzeki, do czekającej na nich reszty grupy, i zajęli się łowieniem ryb. Do tego momentu wyglądało to jak żart, ale kiedy zaczęła się strzelanina, wszystko przestało być śmieszne. Nie mam pojęcia, jaką formę obrały i w jakiej kolejności płynęły subiektywne doświadczenia oraz skojarzenia umysłowe mojego przeciwnika, ale doskonale wiem, co się działo we mnie od chwili, w której padły pierwsze strzały. To, czego doświadczyłem i co czułem wówczas, gdy zaczęły latać i wybuchać nad moją głową pociski, pamiętam dzisiaj tak, jakby zdarzyło się to wczoraj. Na początku byłem zupełnie oszołomiony; wkrótce jednak intensywność przepływających przeze mnie uczuć i moc logicznej konfrontacji myśli tak bardzo się wzmogły, że w dowolnej chwili myślałem i doświadczałem więcej niż w ciągu całego roku. Równocześnie po raz pierwszy zrodziło się we mnie całkowite doznanie siebie – które z chwili na chwilę stawało się coraz silniejsze – wraz z pełnym uświadomieniem sobie faktu, że dzięki własnej bezmyślności znalazłem się w sytuacji niemalże pewnej zagłady, ponieważ moja śmierć wydawała się wtedy nieunikniona. W obliczu owej nieuchronności całe moje bycie ogarnął taki lęk, iż otaczająca mnie rzeczywistość zdawała się zanikać, pozostawiając jedynie nieprzezwyciężony zwierzęcy strach. Pamiętam, że chciałem stać się jak najmniejszy, żeby schować się za kopcem ziemi, i nic nie słyszeć ani o niczym nie myśleć. Dygotanie, które ogarnęło całe moje ciało, osiągnęło tak przerażające natężenie, że zdawało się, iż każda tkanka wibruje niezależnie; pomimo huku dział bardzo wyraźnie słyszałem bicie serca, a zęby szczękały mi tak mocno, jakby za chwilę miały się połamać. Przy okazji wspomnę tutaj, że moim zdaniem, właśnie dzięki owemu zdarzeniu z czasów młodości po raz pierwszy pojawiły się w mojej indywidualności pewne dane, które w wyniku rozmaitych świadomych oddziaływań wywieranych na mnie przez niektórych normalnie wykształconych ludzi, przybrały później określoną formę; te dane zawsze chroniły mnie od zaburzeń wywoływanych życiowymi problemami, wynikającymi jedynie z moich egoistycznych interesów; pozwoliły mi one także na usprawiedliwianie oraz doświadczanie wyłącznie prawdziwego strachu, umożliwiając mi przy tym – bez żadnych uniesień lub złudzeń – zrozumienie lęku, jaki odczuwa drugi człowiek, i wejście w jego położenie. Nie pamiętam, jak długo leżałem w tym stanie; mogę tylko powiedzieć, że jak zawsze i we wszystkim, i tym razem nasz najwspanialszy, nieubłagany Władca, Czas, nie omieszkał dojść własnych praw; zacząłem więc przywykać zarówno do tej ciężkiej próby, jak i do huku dział oraz wybuchających wkoło mnie pocisków. Powoli natarczywe myśli o możliwości mojego smutnego końca zaczęły ustępować. Mimo że strzelanie podzielone było jak zwykle na kilka części, nie dało się uciec w czasie przerwy, głównie dlatego, że groziło to pochwyceniem przez strażników. Nie pozostawało więc nic innego, jak tylko spokojnie leżeć w miejscu. Po zjedzeniu posiłku, nie zdając sobie z tego sprawy, zdołałem nawet zasnąć. Najwyraźniej mój system nerwowy był tak wyczerpany intensywną pracą, że domagał się odpoczynku. Nie wiem, jak długo spałem, ale kiedy się obudziłem, było już ciemno i wkoło panowała cisza. Kiedy w pełni doszedłem do siebie i uświadomiłem sobie przyczyny mojej obecności w tym miejscu, z wielką radością upewniłem się, że jestem cały i zdrowy; dopiero wówczas, gdy to egoistyczne zadowolenie opadło, przypomniałem sobie nagle o Karpence i poczułem niepokój o los mojego towarzysza w nieszczęściu. Wyczołgałem się więc po cichu z leju i dobrze rozejrzawszy się wkoło, podszedłem do miejsca, w którym powinienem go znaleźć. Przeraziłem się widząc, że leży bez ruchu, chociaż byłem całkiem pewny, iż po prostu zasnął. Kiedy jednak ujrzałem nagle na jego nodze krew, zupełnie straciłem głowę i cała nienawiść z poprzedniego dnia zamieniła się we współczucie. Strach, jakiego wówczas doświadczyłem, w niczym nie ustępował temu, jaki czułem kilka godzin wcześniej, kiedy lękałem się o własne życie. Przykucnąłem, tak jakbym instynktownie ciągle jeszcze się chował. Tkwiłem wciąż w tej samej pozycji, kiedy sekundanci podeszli do mnie na czworakach. Widząc, jak dziwnie się przyglądam rozpostartemu na ziemi Karpence, a następnie ujrzawszy krew na jego nodze, poczuli, że zdarzyło się coś potwornego, i tak samo skuleni jak ja, gapili się na niego jak wryci. Później powiedzieli mi, że oni również byli całkiem pewni, iż nie żyje. Z tego stanu otępienia i hipnozy przypadkowo wyrwał nas Kereński. Jak nam później wyjaśnił, siedząc cały skurczony i wpatrzony w Karpenkę, poczuł po pewnym czasie, że boli go odcisk i pochyliwszy się trochę do przodu, żeby zmienić pozycję, zauważył, jak kraj płaszcza Karpenki podnosi się miarowo. Podczołgał się bliżej i zobaczył, że Karpenko oddycha, o czym poinformował nas niemalże krzykiem. Natychmiast się ocknęliśmy i podczołgaliśmy się bliżej. Otoczywszy w rowie nieruchomego Karpenkę, zaczęliśmy, ciągle sobie przerywając, zastanawiać się, co robić dalej. Potem nagle, w wyniku jakiejś milczącej zgody, zanieśliśmy rannego nad rzekę na zrobionym z naszych dłoni krzesełku. Zatrzymaliśmy się przy ruinach starej fabryki cegieł, gdzie w pośpiechu zrobiliśmy z naszych ubrań prowizoryczne łóżko, na którym położyliśmy Karpenkę; następnie zaczęliśmy uważnie badać jego ranę. Okazało się, że odłamek zadrasnął tylko jedną nogę i że rana nie jest groźna. Ponieważ Karpenko nadal nie odzyskiwał przytomności i nie wiedzieliśmy, co począć, jeden z nas pobiegł do miasta, żeby odszukać naszego kolegę, pomocnika chirurga, który również był członkiem katedralnego chóru; inni w tym czasie obmyli i opatrzyli ranę. Pomocnik chirurga szybko przybył małym powozem. Wyjaśniliśmy mu, że wypadek zdarzył się, gdy zbieraliśmy miedź, nie wiedząc, że rozpocznie się strzelanie. Zbadawszy ranę, powiedział, że nie jest groźna i że Karpenko zemdlał z powodu utraty krwi. I rzeczywiście, kiedy dał pacjentowi do powąchania trochę soli, ów natychmiast doszedł do siebie. Oczywiście błagaliśmy go, żeby nikomu nie powiedział, jak doszło do wypadku, ponieważ ze względu na surowy zakaz wchodzenia na teren poligonu niewątpliwie znaleźlibyśmy się w ogromnych tarapatach. Karpenko, jak tylko oprzytomniał, popatrzył na wszystkich obecnych; kiedy zatrzymał wzrok na mnie dłużej niż na innych i uśmiechnął się, coś się we mnie poruszyło i ogarnęły mnie wyrzuty sumienia oraz współczucie. Od tamtej chwili zacząłem darzyć go braterską miłością. Zanieśliśmy pacjenta do domu i wyjaśniliśmy jego rodzinie, że kiedy, w drodze na ryby, szedł wąwozem, od ściany oderwał się głaz i spadł raniąc mu nogę. Rodzice uwierzyli w naszą opowieść i pozwolili mi spędzać przy chorym każdy wieczór, aż do dnia, kiedy zupełnie wyzdrowiał. Dopóki był słaby i leżał w łóżku, opiekowałem się nim jak kochający brat i rozmawialiśmy o najróżniejszych sprawach. Tak właśnie zawiązała się między nami przyjaźń. Jeśli chodzi o przyczynę całego zajścia, czyli miłość do naszej “damy", to zarówno z Karpenki, jak i ze mnie owo uczucie niespodziewanie szybko wyparowało. 0 Gdy tylko wyzdrowiał, rodzice zabrali go do Rosji, gdzie później dostał się na politechnikę. Przez kilka lat po tym wydarzeniu nie widziałem się z nim, ale regularnie na każde imieniny i urodziny otrzymywałem od niego długi list. Karpenko zwykle zaczynał od szczegółowego opisu swojego wewnętrznego i zewnętrznego życia, a następnie pytał mnie o zdanie na temat wielu interesujących go zagadnień, dotyczących głównie religii. Poważne zainteresowanie wspólnymi nam ideami przejawiło się u niego po raz pierwszy siedem lat po opisanym pojedynku. Pewnego lata w czasie wakacji Karpenko, podróżując do Karsu dyliżansem pocztowym – na tym obszarze nie kursowała jeszcze wówczas kolej – przejeżdżał przez Aleksandropol, a dowiedziawszy się, że tam mieszkam, postanowił się zatrzymać. Latem przeniosłem się wtedy do Aleksandropola, żeby w samotności i spokoju przeprowadzić pewne eksperymenty praktyczne związane z problemami, które wówczas szczególnie mnie interesowały, a które dotyczyły wpływu wibracji dźwiękowych na ludzi różnego typu oraz na inne formy życia. W dniu jego przyjazdu zjedliśmy razem obiad; następnie zaproponowałem, żebyśmy udali się do wielkiej stajni, zamienionej w osobliwe laboratorium, w którym spędzałem wszystkie popołudnia. Karpenko dokładnie obejrzał całe wyposażenie i tak bardzo zainteresował się tym, co robiłem, że tego samego dnia, wyjeżdżając do rodziny do Karsu, postanowił, że wróci za trzy dni. Po powrocie spędził ze mną prawie całe lato, tylko czasami wyjeżdżając na dzień lub dwa do rodziny w Karsie. Pod koniec lata dołączyło do mnie w Aleksandropolu kilku członków naszej nowo powstałej grupy Poszukiwaczy Prawdy; chcieliśmy przeprowadzić wykopaliska w ruinach Ani, dawnej stolicy Armenii. Była to pierwsza wyprawa, w której wziął udział Karpenko. Kilkutygodniowy kontakt z różnymi członkami grupy sprawił, iż stopniowo zaczęły go interesować te same zagadnienia, które pasjonowały nas wszystkich. Po zakończeniu wyprawy powrócił do Rosji i wkrótce potem uzyskał dyplom inżyniera górnictwa. Znowu nie widziałem go przez trzy lata, ale dzięki korespondencji pozostawaliśmy w stałym kontakcie. W tym czasie Karpenko utrzymywał również kontakt listowny z innymi członkami grupy Poszukiwaczy Prawdy, którzy stali się jego przyjaciółmi. Później został pełnoprawnym członkiem naszego oryginalnego stowarzyszenia i uczestniczył w kilku poważnych wyprawach do różnych zakątków Azji i Afryki. Właśnie w czasie jednej z tych wielkich wypraw, której celem było przejście przez Himalaje z Pamiru do Indii, zdarzył się wypadek będący przyczyną jego przedwczesnej śmierci. Od samego początku wędrówki napotykaliśmy wielkie trudności. Kiedy się wspinaliśmy po północno-zachodnich zboczach Himalajów, w trakcie pokonywania stromej przełęczy, spadła na nas ogromna lawina, która pokryła nas śniegiem i lodem. Z wielkim wysiłkiem wszyscy oprócz dwóch osób wygrzebaliśmy się spod śniegu. Mimo że jak najszybciej ich odkopaliśmy, okazało się, że byli już martwi. Pierwszym z nich był baron X, zapalony okultysta, a drugim nasz przewodnik Karakir-Chajnu. W wyniku tej katastrofy straciliśmy więc nie tylko serdecznego przyjaciela, ale również przewodnika, który bardzo dobrze znał okolicę. Muszę powiedzieć, że cały ten obszar, gdzie zdarzył się wypadek, rozciągający się między Hindukuszem i wielkim łańcuchem Himalajów, to labirynt wąskich, przecinających się wąwozów; wśród wszystkich formacji, przez które przyszło nam wędrować, powstałych na skutek różnych kataklizmów na powierzchni naszej planety, nigdy nie spotkaliśmy równie zdumiewającej. Można by sądzić, że Wyższe Moce sprzysięgły się, żeby uczynić te rejony tak uciążliwymi i zawiłymi, by żaden człowiek nie odważył się przez nie przedostać. Po tym wypadku, który pozbawił nas przewodnika, uważanego nawet przez swoich za najlepszego znawcę wszystkich zakątków i meandrów owego obszaru, przez kilka dni wędrowaliśmy szukając wyjścia z tego niegościnnego miejsca. Niewątpliwie każdy czytelnik zapyta: – Czyż nie mieli ze sobą mapy albo kompasu? Mapa, jak zwykł mawiać mój przyjaciel Jełow, nazywa się w pewnym języku chormanupka, co znaczy “mądrość"; w tym samym języku słowo “mądrość" tłumaczy się w następujący sposób: “Dowód umysłowy, że dwa razy dwa równa się siedem i pół, minus trzy i jeszcze trochę". Moim zdaniem, przy korzystaniu z map współczesnych byłoby rzeczą niezwykle pożyteczną zastosowanie w praktyce pewnego rozsądnego powiedzenia, które mówi: “Jeśli chcesz osiągnąć dowolny cel, poproś o radę kobietę i zrób dokładnie na odwrót". Tak samo jest w tym wypadku: jeśli chcesz znaleźć właściwą drogę, sprawdź na mapie i pójdź w przeciwnym kierunku, a na pewno dotrzesz do celu. Być może te mapy przydają się ludziom współczesnym, którzy siedząc w gabinetach i nie mając czasu ani możliwości udania się dokądkolwiek, muszą czytać najprzeróżniejsze książki podróżnicze i przygodowe. Rzeczywiście, dla tych ludzi te mapy to coś wymarzonego, ponieważ dzięki nim mają więcej wolnego czasu na zmyślanie swoich fantastycznych opowieści. Możliwe, że istnieją dobre mapy niektórych okolic, ale wśród wszystkich, na które natrafiłem – począwszy od starożytnych map Chin, a skończywszy na specjalnych topograficznych mapach wojskowych – nie znalazłem ani jednej, która okazała się przydatna w chwili, gdy naprawdę była mi potrzebna. Niektóre mapy mogą czasami pomóc podróżnikom zorientować się jakoś w gęsto zaludnionych terenach; ale na bezludziu, czyli tam, gdzie najbardziej są potrzebne, na przykład w Azji Środkowej, lepiej byłoby, żeby, jak już powiedziałem, w ogóle nie istniały, ponieważ wypaczają rzeczywistość do granic absurdu. W wypadku prawdziwych podróżników takie mapy mogą spowodować liczne niepożądane i przykre konsekwencje. Na przykład przypuśćmy, że zgodnie ze wskazaniami mapy następnego dnia czeka cię przeprawa przez duże wzniesienie, gdzie oczywiście spodziewasz się niskiej temperatury powietrza. W nocy, pakując bagaże, wyciągasz ciepłe ubrania oraz wszystko, co chroni przed zimnem, i odkładasz to na bok. Związawszy pozostałe rzeczy, ładujesz je na zwierzęta – konie, jaki itp. – a ciepłe ubrania kładziesz na wierzch, żeby mieć do nich łatwy dostęp. Otóż prawie zawsze się okazuje, że następnego dnia, wbrew temu, co pokazuje mapa, idziesz przez doliny i niziny, a zamiast oczekiwanego oziębienia jest taki upał, że chcesz dosłownie rozebrać się do naga. Ciepłe ubrania, które nie są ani spakowane, ani dobrze przymocowane do grzbietów zwierząt, ześlizgują się i przesuwają przy każdym kroku, zakłócając równowagę i drażniąc nie tylko zwierzęta, ale także samych podróżników. A co to znaczy przepakowywać się w drodze zrozumie tylko ten, kto choć raz doświadczył tego w czasie całodziennej wędrówki po górach. Oczywiście, jeśli chodzi o organizowane w jakichś celach politycznych podróże rządowe, na które przeznacza się duże sumy pieniędzy, albo o wyprawę finansowaną przez wdowę po bankierze, zapaloną teozofkę, to można wynająć wtedy dowolną liczbę tragarzy, którzy będą pakować i rozpakowywać bagaże. Ale prawdziwy podróżnik musi wszystko robić sam; i nawet gdyby miał służących, będzie zmuszony im pomóc, ponieważ w obliczu trudów podróży trudno jest normalnemu człowiekowi bezczynnie przyglądać się zmaganiom innych. Mapy współczesne są takie, a nie inne najwidoczniej dlatego, że przygotowuje się je w sposób, któremu miałem okazję się przyjrzeć. Było to w trakcie mojej podróży z kilkoma członkami grupy Poszukiwaczy Prawdy przez Pamir, drogą prowadzącą przez szczyt Aleksandra III. W pobliżu szczytu znajdowała się wtedy główna siedziba inspektorów Wojskowego Oddziału Topograficznego. Dowódcą tego oddziału był pewien pułkownik, przyjaciel jednego z uczestników wyprawy; postanowiliśmy więc zatrzymać się tam, żeby złożyć mu wizytę. Pułkownik miał kilku pomocników w postaci młodych oficerów sztabowych. Wszyscy przywitali nas z wielką radością, ponieważ od kilku miesięcy przebywali w miejscach, gdzie w promieniu kilkuset kilometrów trudno było znaleźć żywą duszę. Chcąc dobrze wypocząć, zatrzymaliśmy się w ich namiotach przez trzy dni. Kiedy szykowaliśmy się do drogi, jeden z młodych oficerów zwrócił się do nas z gorącą prośbą, żebyśmy pozwolili mu dołączyć do naszej grupy; okazało się, że miał zrobić mapę okolicy położonej w odległości dwóch dni drogi w tym samym kierunku, w którym zmierzaliśmy. Do pomocy zabrał ze sobą dwóch szeregowców. W jednej z dolin natrafiliśmy na obóz koczowniczego plemienia Karakirgizów i nawiązaliśmy z nimi rozmowę. Towarzyszący nam oficer również mówił w ich języku. Wśród koczowników był starszy mężczyzna, najwyraźniej człowiek z dużym doświadczeniem. Oficer, jeden z moich przyjaciół i ja zaprosiliśmy go na wspólny posiłek, mając nadzieję, że uda nam się wykorzystać jego wiedzę i uzyskać od niego potrzebne informacje. Jedliśmy i paliliśmy papierosy. Przynieśliśmy ze sobą torby zrobione z baranich żołądków, które napełniliśmy wyśmienitą kowurmą; oficer miał także wódkę, którą przywiózł z Taszkentu i która cieszy się wielkim powodzeniem wśród koczowników, szczególnie wówczas, gdy inni członkowie plemienia nie widzą, co takiego oni piją. Wlewając w siebie wódkę, stary Karakirgiz przekazał nam różne informacje na temat okolicy i powiedział, gdzie się znajdują pewne godne uwagi miejsca. Wskazując na pokryty wiecznym śniegiem szczyt góry, którą już wcześniej zauważyliśmy, spytał: – Widzicie ten wierzchołek? Otóż zaraz za nim znajduje się... a potem... tam właśnie położona jest słynna jaskinia Iskandera. Oficer narysował to wszystko na papierze. Przy okazji wspomnę, że był całkiem utalentowanym artystą. Kiedy posiłek dobiegł końca i Karakirgiz wrócił do swojego obozu, popatrzyłem na szkic narysowany przez oficera i zauważyłem, że umieścił on wszystkie miejsca opisane przez starca nie za górą, to znaczy tam, gdzie Karakirgiz je wskazał, lecz przed nią. Zwróciłem mu uwagę na tę niezgodność; okazało się, że oficer pomylił słowa “przed" i “za", które w tamtejszym języku brzmią prawie tak samo: bu-ti i pu-ti, i ktoś, kto nie jest w nim biegły, bardzo łatwo może je pomylić, szczególnie kiedy wymawia się je szybko w środku zdania. Na moją uwagę oficer zareagował słowami: – Ach, do diabła, jakie to ma znaczenie! – i zamknął z trzaskiem szkicownik. Już od dwóch godzin rysował tę mapę i oczywiście nie chciało mu się zaczynać wszystkiego od nowa, tym bardziej że szykowaliśmy się już do drogi. Jestem przekonany, że ów szkic znalazł się później na mapie dokładnie w takiej formie, w jakiej narysował go oficer. Tak więc drukarz, który nigdy nie był w tych stronach, umieścił wszystkie detale nie po właściwej stronie góry, lecz po przeciwnej, i oczywiście nasi bracia podróżnicy tam właśnie będą ich szukać. Z nielicznymi wyjątkami wszystko, co wiąże się z robieniem map, dzieje się dokładnie w ten sposób. Kiedy więc mapa wskazuje, że zbliżasz się do rzeki, nie zdziw się, jeżeli właśnie wtedy staniesz w obliczu jednej z “okazałych córek Ich Wysokości Himalajów". Przez kilka następnych dni kontynuowaliśmy więc podróż na ślepo, bez przewodnika, bardzo uważając, żeby nie natrafić na jedną z band rozbójników, którzy w tamtym czasie bynajmniej nie darzyli ciepłymi uczuciami złapanych Europejczyków; uroczyście zatrzymywali ich jako jeńców i później, z nie mniejszym ceremoniałem, wymieniali z jakimś innym plemieniem zamieszkującym tę część powierzchni naszej drogiej planety za dobrego konia, najnowszy model strzelby lub po prostu młodą dziewczynę, oczywiście także trzymaną w niewoli. Przemieszczając się z miejsca na miejsce, dotarliśmy do małego strumienia i postanowiliśmy iść jego brzegiem, uznawszy, że musi nas gdzieś w końcu doprowadzić. Nie wiedzieliśmy nawet, czy zmierzamy na północ, czy na południe, ponieważ znajdowaliśmy się na obszarze wododziału. Szliśmy brzegiem strumienia tak długo, jak długo było to możliwe, ale już wkrótce stał się on tak stromy i praktycznie nie do przebycia, że byliśmy zmuszeni iść samym korytem. Przeszliśmy zaledwie kilka kilometrów, kiedy okazało się, że strumień, zasilony wodą z licznych małych dopływów, wezbrał do tego stopnia, że nie można było dłużej iść po dnie; musieliśmy więc się zatrzymać i poważnie się zastanowić na tym, co robić dalej. Po długiej dyskusji postanowiliśmy zarżnąć kozy służące nam jako zwierzęta pociągowe oraz źródło pożywienia i zrobić z ich skór burdiuki, które po napompowaniu mieliśmy przymocować do tratwy, żeby popłynąć dalej w dół rzeki. Do zrealizowania naszego zamiaru wybraliśmy wygodne miejsce niedaleko strumienia, gdzie w razie niebezpieczeństwa łatwo mogliśmy się bronić; tam też rozbiliśmy obóz. Było już za późno, żeby zabrać się do pracy; po rozbiciu namiotów rozpaliliśmy więc, w przepisowy sposób, ogniska, zjedliśmy posiłek i położyliśmy się spać, oczywiście ustaliwszy wcześniej, kto i w jakiej kolejności będzie trzymał w nocy wartę. Następnego dnia ze spokojnym sumieniem – zwyrodniałym jak u wszystkich ludzi współczesnych i dokładnie odpowiadającym wymaganiom stawianym w piekle – w pierwszej kolejności zabiliśmy wszystkie kozy, które jeszcze wczoraj były naszymi prawdziwymi przyjaciółkami i towarzyszkami dzielącymi trudy podróży. Po tym godnym podziwu chrześcijańsko-muzułmańskim postępku jeden z nas zaczął kroić mięso na małe kawałki, żeby następnie je upiec i wypełnić nimi część skór; inni zajęli się przygotowywaniem burdiuków i napełnianiem ich powietrzem; jeszcze inni skręcali kozie jelita, żeby zrobić z nich liny służące do związania tratwy i przymocowania do niej burdiuków, a pozostali, w tym ja, wzięli siekiery i wybrali się na poszukiwanie twardego drzewa potrzebnego do budowy tratwy. Szukając drzewa oddaliliśmy się znacznie od obozu. Potrzebny nam był rodzaj plątana, nazywanego tam karagacz, i włóknista brzoza. Naszym zdaniem, spośród wszystkich gatunków okolicznych drzew tylko te dwa były w stanie wytrzymać zderzenia ze skałami i głazami znajdującymi się w wąskich korytach oraz na bystrzach. Niedaleko obozu natrafiliśmy przede wszystkim na figowce i inne gatunki drzew, za miękkie jak na nasze wymagania. Kiedy szliśmy tak, sprawdzając po kolei drzewa, ujrzeliśmy nagle siedzącego na ziemi mężczyznę, który należał do jednego z lokalnych plemion. Uzgodniliśmy między sobą, że podejdziemy do niego i zapytamy, gdzie można znaleźć potrzebne nam drzewa. Z bliska zobaczyliśmy, że mężczyzna ma na sobie łachmany, a z wyrazu jego twarzy wywnioskowaliśmy, iż jest to ez-ezunawuran, to znaczy człowiek, który pracuje nad sobą, żeby zbawić własną duszę, lub, jakby nazwali go Europejczycy, fakir. Ponieważ użyłem słowa “fakir", uważam, że nie będzie przesadą, jeśli pozwolę sobie na małą dygresję i rzucę trochę światła na to słynne słowo. Rzeczywiście, jest to jedno z wielu pustych słów, którym przypisuje się błędne znaczenie i które, szczególnie ostatnio, oddziałują automatycznie na współczesnych Europejczyków, stając się jedną z głównych przyczyn postępującego zaniku ich zdolności myślenia. Mimo że znaczenie, jakie Europejczycy nadają słowu “fakir", jest nie znane mieszkańcom Azji, niemniej jednak samo słowo jest tam powszechnie używane. Źródłem słowa “fakir", lub mówiąc poprawnie), fachr, jest turkmeńskie słowo “żebrak" i wśród prawie wszystkich narodowości zamieszkujących Azję, których język wywodzi się ze starożytnego turkmeńskiego, słowo to oznacza obecnie “oszusta" albo “hochsztaplera". Tamtejsi ludzie używają dwóch różnych słów w znaczeniu “oszust" lub “hochsztapler", pochodzących ze starożytnego turkmeńskiego. Jedno to “fakir", a drugie luń. Pierwsze oznacza oszusta, który podstępnie wykorzystuje dla swoich celów religijne uczucia innych ludzi, a drugie człowieka, który po prostu wyzyskuje ludzką głupotę. Wspomnę, że imię luń nadaje się między innymi wszystkim Cyganom, zarówno jako narodowi, jak i poszczególnym osobom jako przydomek. Ogólnie mówiąc, Cyganie żyj ą wśród wszystkich narodowości i wszędzie prowadzą koczowniczy tryb życia. Zajmują się głównie handlem końmi, naprawą garnków, śpiewaniem na festynach, wróżeniem itp. Z reguły rozbijają obozy w pobliżu dużych skupisk ludzkich i uciekając się do najprzeróżniejszych podstępów, oszukują naiwnych mieszkańców miast i wiosek. W rezultacie już od dawna w Azji używa się słowa luń, pierwotnie oznaczającego Cyganów, do nazwania każdego oszusta lub hochsztaplera bez względu na jego rasę. Znaczenie, które Europejczycy mylnie przypisują słowu “fakir", oddaje kilka innych słów używanych przez mieszkańców Azji; najbardziej rozpowszechnione to ez-ezunawuran, wywodzące się z mówionego turkmeńskiego, a oznaczające “tego, który bije siebie". Sam miałem okazję przeczytać i usłyszeć liczne wypowiedzi Europejczyków na temat tak zwanych fakirów, w których twierdzi się, że ich sztuczki mają cechy nadprzyrodzone i cudowne; podczas gdy w rzeczywistości, w opinii wszystkich w miarę normalnych Azjatów, autorami owych sztuczek są pozbawieni skrupułów oszuści i najwyższego rzędu szalbierze. Żeby czytelnik zrozumiał, jakie zamieszanie spowodowało błędne użycie tego słowa przez Europejczyków, sądzę, iż wystarczy, jeśli powiem, że chociaż w czasie moich podróży odwiedziłem prawie wszystkie kraje, w których, zdaniem Europejczyków, powinni znajdować się fakirzy, nie spotkałem tam ani jednego. Ostatnio jednak miałem okazję poznać autentycznego fachra, w znaczeniu nadawanym temu słowu przez mieszkańców Azji, i to nie w jednym z krajów, który, w opinii Europejczyków, zamieszkują fakirzy, na przykład w Indiach, ale w samym sercu Europy, w Berlinie. Któregoś dnia przechadzałem się po Kurfursten Damm, zmierzając w kierunku głównego wejścia do Ogrodu Zoologicznego, kiedy na małym wózku stojącym na chodniku zauważyłem kalekę bez nóg, który nakręcał przedpotopową pozytywkę. W Berlinie, stolicy Niemiec, jak we wszystkich wielkich aglomeracjach miejskich reprezentujących rzekomo kwintesencję cywilizacji współczesnej, nie wolno bezpośrednio prosić o jałmużnę; każdy za to może żebrać, nie obawiając się interwencji policji, jeśli gra na starej katarynce, sprzedaje puste pudełka od zapałek, nieprzyzwoite pocztówki i rozmaitą pokrewną literaturę. Wspomniany żebrak ubrany był w mundur niemieckiego żołnierza i nakręcał swoją pozytywkę, której brakowało połowy nut. Przechodząc obok, rzuciłem mu kilka drobnych monet; kiedy jednak przypadkowo na niego spojrzałem, jego twarz wydała mi się znajoma. O nic go nie zapytałem, trzymając się zasady, że z moim łamanym niemieckim nigdy nie ryzykuję rozmowy w pojedynkę z nieznajomymi, zacząłem się jednak zastanawiać, gdzie go już wcześniej widziałem. Po załatwieniu wszystkich spraw wracałem tą samą ulicą. Kaleka siedział tam gdzie przedtem. Zbliżyłem się bardzo powoli i dobrze się mu przyjrzałem, próbując bez skutku sobie przypomnieć, dlaczego jego twarz wydaje mi się taka znajoma. Dopiero po dojściu do “Romanisches Cafe" uświadomiłem sobie nagle, że ów mężczyzna to nie kto inny, jak mąż pewnej damy, która kilka lat temu w Konstantynopolu przybyła do mnie z listem polecającym od mojego przyjaciela i prośbą o pomoc medyczną. Mąż owej damy, były oficer rosyjski, został ewakuowany z Rosji do Konstantynopola wraz z armią Wrangla. Następnie przypomniałem sobie, że młoda dama zjawiła się u mnie ze zwichniętym ramieniem i posiniaczonym ciałem. Kiedy nastawiałem jej ramię, powiedziała mi, że została pobita przez męża za to, że nie chciała się sprzedać za pokaźną sumę pewnemu Żydowi z Hiszpanii. Z pomocą doktorów Wiktorowa i Maksymowicza udało się mi nastawić jej ramię, po czym dama wyszła. Dwa albo trzy tygodnie później siedziałem właśnie w restauracji rosyjskiej “Czarna Róża" w Konstantynopolu, kiedy ujrzałem, jak podchodzi do mnie owa dama. Kiwając głową w kierunku towarzyszącego jej mężczyzny, powiedziała: – Oto on, mój mąż. – i dodała: – Znowu się z nim pogodziłam. To naprawdę całkiem dobry człowiek, chociaż czasami nad sobą nie panuje. Powiedziawszy to, szybko odeszła. Przez długi czas siedziałem i uważnie przyglądałem się twarzy tego oficera, ponieważ bardzo zainteresował mnie ten rzadki okaz. I oto teraz ten sam oficer, kaleka bez nóg w mundurze żołnierza niemieckiego, nakręcał pozytywkę i zbierał drobne monety. W ciągu jednego dnia wielu życzliwych przechodniów rzucało tej nieszczęsnej ofierze wojny masę drobniaków! Moim zdaniem, ów mężczyzna był prawdziwym fachrem, w znaczeniu, jakie nadają temu słowu wszyscy Azjaci; a jeśli chodzi o jego nogi, niechaj Bóg da mi równie zdrowe i silne! Ale skończmy już z tym tematem i powróćmy do rozpoczętej wcześniej opowieści... Podeszliśmy więc do wspomnianego ez-ezunawurana i po odpowiednim przywitaniu usiedliśmy obok niego. Zanim zadaliśmy mu pytania na interesujące nas tematy, zgodnie z obowiązującym wśród miejscowych ceremoniałem grzecznościowym zaczęliśmy od zwykłej rozmowy. Warto zauważyć, że psychika ludzi zamieszkujących te obszary zupełnie się różni od psychiki Europejczyków. Ci ostatni prawie zawsze mają na języku to, co chodzi im po głowie. Wśród Azjatów rzecz ma się inaczej – w ich przypadku rozdwojenie psychiki jest daleko posunięte. Każdy z tubylców, obojętne, jak bardzo na zewnątrz uprzejmy i przyjacielsko nastawiony, może w duchu cię nienawidzić i myśleć o tym, jak by ci zaszkodzić. Wielu Europejczyków, którzy spędzili kilkadziesiąt lat wśród Azjatów, nie pojmując tej osobliwości i oceniając ich w oparciu o własne normy, dużo w ten sposób traci i prowokuje mnóstwo niepotrzebnych nieporozumień. Mieszkańcy Azji są pełni dumy i samouwielbienia. Każdy z nich, niezależnie od zajmowanej pozycji, wymaga, żeby wszyscy przyjmowali wobec niego jako jednostki pewną postawę. Azjaci zawsze trzymają najważniejszą rzecz na zapleczu i trzeba podprowadzić do niej rozmówcę niby przypadkowo; inaczej, w najlepszym wypadku skierują cię na prawo, podczas gdy powinieneś skręcić na lewo. Z drugiej strony, jeżeli postępujesz zgodnie z obowiązującymi zasadami, to nie tylko wskażą ci właściwą drogę, lecz nawet, jeśli tylko będą mogli, sami z wielką ochotą pomogą ci dotrzeć do celu. A zatem, podchodząc do tego człowieka, nie spytaliśmy go od razu o to, czego chcieliśmy się dowiedzieć. Broń Boże, żebyśmy, nie przestrzegając na wstępie przyjętych zasad grzecznościowych, pozwolili sobie na coś podobnego! Siedząc obok niego mówiliśmy o urokach krajobrazu, o tym, że po raz pierwszy jesteśmy w tych stronach; zapytaliśmy go, jak się czuje, czy odpowiadają mu tutejsze warunki itd. I dopiero o wiele później, jakby mimochodem, wspomniałem: – Potrzebne jest nam do czegoś takie a takie drzewo, ale nigdzie w okolicy nie udało się nam go znaleźć. Odpowiedział, że jest mu bardzo przykro, lecz nie może nam pomóc, ponieważ mieszka tutaj od niedawna, ale być może jego nauczyciel będzie wiedział coś na ten temat. Był to zacny starzec, który od wielu lat mieszkał w grocie za wzgórzem i bardzo dobrze znał całą okolicę. Następnie mężczyzna wstał, żeby pójść do niego, ale doktor Sari-Ogle zatrzymał go i zapytał, czy sami możemy zobaczyć jego czcigodnego nauczyciela i zapytać go o potrzebne nam drzewo. – Oczywiście, chodźmy razem – odpowiedział. – Mój nauczyciel to prawie święty, zawsze jest gotów przyjść każdemu z pomocą. Już z daleka ujrzeliśmy na łące mężczyznę siedzącego pod drzewem; nasz przewodnik, nie czekając na nas, podbiegł do niego i powiedziawszy mu coś, dał nam znak, żebyśmy podeszli. Po tradycyjnym wzajemnym powitaniu usiedliśmy koło niego. W tym momencie zjawił się jeszcze jeden tubylec, który zasiadł obok nas. Później się okazało, że on również jest uczniem tego czcigodnego ez-ezunawurana. Twarz starca wydała się nam tak życzliwa i odmienna od twarzy zwykłego człowieka, że bez żadnych stereotypowych manipulacji wstępnych i niczego nie ukrywając, powiedzieliśmy mu, co nas spotkało oraz jak zamierzamy się wydostać z tej okolicy. Poinformowaliśmy go również, co jest powodem naszej wizyty. Wysłuchał nas z wielką uwagą i po chwili namysłu powiedział, że potok, nad którym się zatrzymaliśmy, jest dopływem rzeki Czitral będącej dopływem rzeki Kabul, która z kolei wpada do Indusu. Dodał, że z tego rejonu można się wydostać wieloma drogami, ale wszystkie są długie i wyczerpujące. Jeżeli bylibyśmy w stanie podróżować zgodnie z planem i gdyby szczęśliwie udało się nam uniknąć nabrzeży zamieszkanych przez ludzi wrogo nastawionych do obcych przybyszów, w takim wypadku trudno byłoby o lepszy pomysł od naszego. Co się tyczy drzewa, jakiego szukamy, to jego zdaniem nie nadaje się ono do naszego celu; najlepszy byłby dereń. Dodał, że po lewej stronie ścieżki, którą przyszliśmy, znajduje się dolina zarośnięta gęstymi kępami tych drzew. Nagle usłyszeliśmy w pobliżu dźwięk, od którego każdemu przeszłyby ciarki po grzbiecie. Starzec spokojnie odwrócił głowę i swoim starczym głosem wydał osobliwy okrzyk. Po kilku chwilach, w całej swojej krasie i mocy, wyszedł z zarośli ogromny szary niedźwiedź, który trzymał coś w pysku. Kiedy się zbliżył do nas, starzec ponownie zawołał i niedźwiedź, spoglądając na nas błyszczącymi oczami, podszedł do niego i położył u jego stóp przedmiot, który niósł w pysku; następnie się odwrócił i człapiąc ociężale, zniknął znowu w zaroślach. Wprawiło nas to, w pełnym tego słowa znaczeniu, w osłupienie, a drżenie, które ogarnęło nasze ciała, było tak silne, że zaczęliśmy szczękać zębami. Starzec uprzejmie nam wyjaśnił, że niedźwiedź jest jego przyjacielem i czasami, jak właśnie dzisiaj, przynosi mu czungari [gzungari to rodzaj kukurydzy, która rośnie w tej okolicy i której używa się zamiast pszenicy]. Nawet po tych słowach zapewnienia nie potrafiliśmy w pełni dojść do siebie; patrzyliśmy po sobie w głębokim milczeniu, a na naszych twarzach malowało się kompletne oszołomienie. Starzec, wstając ociężale ze swojego miejsca, wyrwał nas z osłupienia mówiąc, że codziennie o tej porze udaje się na spacer, więc jeśli chcemy, to może zaprowadzić nas do doliny, w której rosną derenie. Następnie, odmówiwszy modlitwę, ruszył przed siebie, a my i jego uczniowie podążyliśmy za nim. W dolinie rzeczywiście znaleźliśmy wiele kęp dereni; wszyscy, włączając w to starca, od razu zabrali się do ścinania potrzebnych nam drzew, wybierając te największe. Kiedy gotowe już były dwa duże ładunki, uznając, że to powinno wystarczyć, zapytaliśmy starca, czy zgodzi się odwiedzić nasz znajdujący się niedaleko obóz i czy pozwoli jednemu z naszych przyjaciół wykonać za pomocą specjalnej niewielkiej maszyny jego wierny portret, co nie powinno zająć dużo czasu. W pierwszej chwili starzec odmówił, ale jego uczniowie pomogli nam go przekonać i zabierając drzewo udaliśmy się nad brzeg strumienia, gdzie wczesnej zostawiliśmy przy pracy pozostałych uczestników wyprawy. Na miejscu szybko wszystko wyjaśniliśmy; profesor Skrydłow zrobił starcowi zdjęcie swoim aparatem fotograficznym i natychmiast zabrał się do jego wywoływania. My tymczasem zgromadziliśmy się wokół starca w cieniu drzewa figowego. Towarzyszyła nam wtedy Witwicka, która miała owiniętą szyję, ponieważ od wielu miesięcy cierpiała na bolesne, często dokuczające ludziom w górach schorzenie gardła, które przejawiało się w postaci wola. Na widok bandaża starzec zapytał, co jej jest. Po wysłuchaniu naszych wyjaśnień poprosił, żeby Witwicka podeszła do niego; uważnie zbadał opuchliznę i powiedział, żeby położyła się na plecach; następnie różnymi metodami zaczął masować opuchliznę, jednocześnie wypowiadając szeptem jakieś słowa. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po dwudziestu minutach masażu ogromna opuchlizna na szyi Witwickiej zaczęła znikać na naszych oczach, a po następnych dwudziestu minutach nie pozostał po niej nawet ślad. W tej samej chwili wrócił do nas profesor Skrydłow, który przyniósł wywołane zdjęcie starca. On również był bardzo zdumiony i głęboko się kłaniając, z obcą sobie pokorą, usilnie poprosił starca, żeby ów uśmierzył ostry ból spowodowany długotrwałym schorzeniem nerek, który nękał go od kilku dni. Ez-ezunawuran spytał o kilka szczegółów choroby i natychmiast posłał jednego ze swoich uczniów, który wkrótce wrócił z korzeniem niedużego krzewu. Dając go profesorowi, starzec rzekł: – Weź jedną część tego korzenia i dwie części kory z drzewa figowego, które rośnie tutaj prawie wszędzie; ugotuj z nich wywar i codziennie przez dwa miesiące pij szklankę tego płynu przed snem. Potem z uczniami obejrzał zdjęcie przyniesione przez profesora, które szczególnie zadziwiło tych ostatnich. Następnie zaprosiliśmy starca na wspólny posiłek składający się z koziej kowurmy i placków zrobionych z pochandu [pochand tomąka zrobiona z prażonego jęczmienia, z której wypieka się bardzo smaczny chleb], czego nam nie odmówił. W trakcie rozmowy dowiedzieliśmy się, że służył kiedyś jako top-baszi, czyli dowódca artylerii emira Afganistanu; że rządzący obecnie emir jest jego wnukiem, a także, że kiedy miał sześćdziesiąt lat, został ranny w czasie buntu Afgańczyków i Beludżów przeciw jednemu z mocarstw europejskich, po czym powrócił do rodzinnego Chorasanu. Kiedy zupełnie wydobrzał, czując swoje lata, postanowił porzucić służbę wojskową i poświęcić resztę życia na zbawienie własnej duszy. Najpierw nawiązał kontakt z perskimi derwiszami; następnie, tylko na krótko, stał się baptystą, a jeszcze później wstąpił do klasztoru w pobliżu Kabulu. Kiedy zrozumiał już wszystko, co było mu potrzebne, i przekonał się, że może się obejść bez innych, zaczął szukać ustronnego, położonego z dala od ludzi miejsca. Znalazłszy to miejsce, osiedlił się tutaj w towarzystwie kilku osób, które pragnęły żyć zgodnie z jego wskazaniami i teraz, mając już dziewięćdziesiąt osiem lat, czeka na śmierć, ponieważ w dzisiejszych czasach rzadko komu udaje się przekroczyć setkę. Kiedy starzec szykował się już do drogi, Jełow zwrócił się do niego z pytaniem, czy byłby tak uprzejmy i poradził mu, co ma zrobić ze swoimi oczami. Jełow kilka lat temu nabawił się na Zakaukaziu jaglicy i mimo rozmaitych prób leczenia do tej pory nie wyzdrowiał, a sama choroba stała się chroniczna. – Chociaż oczy – powiedział – nie zawsze sprawiają mi kłopot, niemniej jednak codziennie rano są zaropiałe i nie mogę ich otworzyć; poza tym przy każdej zmianie klimatu albo podczas burzy piaskowej bardzo mnie bolą. Stary ez-ezunawuran poradził Jełowowi, żeby zmielił bardzo drobno trochę siarczanu miedzi i codziennie wieczorem, przed snem, ślinił igłę, a następnie zanurzał ją w siarczanie i przeciągał między powiekami. Powinien robić to regularnie przez jakiś czas. Powiedziawszy to, czcigodny starzec wstał i robiąc w kierunku każdego z nas gest, który w tamtej okolicy oznacza to, co nazywamy błogosławieństwem, ruszył w stronę swojej siedziby; wszyscy, nawet nasze psy, odprowadziliśmy go do domu. W drodze znowu zaczęliśmy z nim rozmawiać. Nagle Karpenko, bez uzgodnienia z nami zwrócił się do niego po uzbecku: – Święty Ojcze! Skoro z woli przeznaczenia spotkaliśmy Cię w tak niezwykłym miejscu, wszyscy, bez cienia wątpliwości, jesteśmy przekonani, że Ty, będąc człowiekiem o ogromnej wiedzy i bogatym w doświadczenia w zakresie życia codziennego, jak i te dotyczące przygotowania się do egzystencji, która czeka nas po śmierci, nie odmówisz i doradzisz nam, oczywiście na tyle, na ile to jest możliwe, jak powinno wyglądać nasze życie i jakich ideałów powinniśmy się trzymać, byśmy w końcu mogli żyć w sposób godny ludzi i w zgodzie z tym, co zaplanowano w Górze. Starzec, zanim odpowiedział na to dziwne pytanie Karpenki, rozejrzał się, jakby czegoś szukał, a następnie podszedł do pnia zwalonego drzewa. Usiadł na nim i kiedy się usadowiliśmy, niektórzy na pniu obok niego, a inni po prostu na ziemi, zwrócił się do nas i powoli zaczął mówić. Jego odpowiedź, która była bardzo interesująca i głęboka, przerodziła się w długie kazanie. Słowa wypowiedziane wówczas przez tego starego ez-ezunawurana zamieszczę dopiero w trzecim cyklu moich dzieł, w rozdziale zatytułowanym: “Gało astralne człowieka; jego potrzeby i możliwości manifestowania się w zgodzie z istniejącymi prawami". Na razie wspomnę tylko o wynikach leczniczych osiągniętych przez tego zacnego człowieka, które miałem okazję sprawdzić na przestrzeni wielu lat. Od tamtego czasu Witwicka nie miała żadnego bólu ani najmniejszego objawu nawrotu choroby, na którą uprzednio cierpiała. Profesor Skrydłow nie wiedział, jak wyrazić swoją, prawdopodobnie dozgonną, wdzięczność dla starca, który wyleczył go z dolegliwości dokuczających mu przez dwanaście lat. Co się tyczy Jełowa, to po miesiącu jaglica zniknęła bez śladu. Po tym ważnym dla nas wszystkich wydarzeniu zatrzymaliśmy się tam jeszcze przez trzy dni, w trakcie których obrobiliśmy drzewo, zbudowaliśmy tratwę i poczyniliśmy wszystkie niezbędne przygotowania. Czwartego dnia, wczesnym rankiem, spuściliśmy naszą prowizoryczną tratwę na wodę i popłynęliśmy w dół rzeki. Na początku nasz osobliwy statek nie zawsze unosił się z prądem i czasami musieliśmy go popychać, albo wręcz nieść na rękach; jednakże, im woda w rzece stawała się głębsza, tym łatwiej tratwa płynęła sama i zdarzało się, że mimo całego obciążenia, gnała dosłownie jak opętana. Nie można powiedzieć, że mieliśmy pełne poczucie bezpieczeństwa, szczególnie w chwilach, kiedy tratwa płynęła wąskim korytem i uderzała o skały; później jednak, gdy już się przekonaliśmy o jej wytrzymałości i o skuteczności urządzenia wymyślonego przez inżyniera Samsanowa, poczuliśmy się całkiem bezpiecznie i nawet zaczęliśmy opowiadać dowcipy. Ów genialny pomysł inżyniera Samsanowa polegał na przymocowaniu zarówno z przodu, jak i po bokach tratwy dwóch burdiuków, które przy uderzeniu o skały służyły jako zderzaki. Drugiego dnia podróży w dół rzeki doszło do wymiany ognia z bandą tubylców, którzy najwidoczniej należeli do jednego z plemion zamieszkujących tereny przybrzeżne. W czasie strzelaniny Piotr Karpenko został poważnie ranny. Zmarł dwa lata później w bardzo młodym wieku, w jednym z miast Rosji centralnej. Pokój Twojej duszy, niezwykły i prawdziwy przyjacielu! Wstecz / Spis Treści / Dalej Profesor Skrydłow Chcę teraz wspomnieć o jednym z najbliższych przyjaciół mojej esencji. Był nim o wiele starszy ode mnie profesor archeologii Skrydłow, którego poznałem w pierwszych latach mojego odpowiedzialnego życia, a który zaginął bez wieści w okresie wielkiego podniecenia umysłów w Rosji. Moje pierwsze spotkanie z nim, które opisałem w rozdziale poświęconym księciu Lubowieckiemu, miało miejsce wówczas, gdy zatrudnił mnie jako przewodnika po Kairze i okolicach. Wkrótce potem spotkałem go ponownie w starożytnych Tebach – czyli końcowym punkcie mojej pierwszej wspólnej wyprawy z księciem Lubowieckim – gdzie profesor dołączył do nas, żeby poprowadzić jakieś wykopaliska. Przez trzy tygodnie mieszkaliśmy razem w jednym z grobowców i nasze rozmowy, prowadzone w czasie przerw w pracy, skupiały się na rozmaitych tematach abstrakcyjnych. Mimo różnicy wieku, stopniowo tak bardzo się zaprzyjaźniliśmy, że kiedy książę Lubowieckiwyjechał do Rosji, postanowiliśmy się nie rozstawać, lecz razem wybrać w długą podróż. Z Teb wyruszyliśmy w górę Nilu, aż do jego źródeł; później udaliśmy się do Abisynii, gdzie zatrzymaliśmy się na trzy miesiące. Następnie, po pokonaniu Morza Czerwonego, przedostaliśmy się przez Syrię i w końcu dotarliśmy do ruin Babilonu. Po spędzeniu tam czterech miesięcy profesor Skrydłow postanowił zatrzymać się dłużej i kontynuować swoje wykopaliska, a ja, w towarzystwie dwóch perskich kupców dywanów, których przypadkowo spotkałem w małej wiosce niedaleko Babilonu i z którymi zaprzyjaźniłem się dzięki wspólnej pasji do starych dywanów, udałem się przez Meszhed do Isfahanu. Moje następne spotkanie z profesorem Skrydłowem miało miejsce dwa lata później, kiedy wraz z księciem Lubowieckim zjawił się w Orenburgu. Właśnie stamtąd mieliśmy wyruszyć na wielką wyprawę przez Syberię; cel wyprawy wiązał się z programem wytyczonym przez tę samą grupę Poszukiwaczy Prawdy, o której wspominałem już kilka razy. Po zakończeniu podróży przez Syberię często się spotykaliśmy, żeby odbyć krótsze lub dłuższe wędrówki do odległych miejsc położonych głównie w Azji i Afryce, albo na krótką rozmowę, kiedy czuliśmy potrzebę wzajemnej konsultacji; zdarzało się też, że spotykaliśmy się zupełnie przypadkowo. Opiszę teraz, najdokładniej jak potrafię, jedno z naszych spotkań i długą podróż, w którą następnie wyruszyliśmy, ponieważ właśnie w czasie tej podróży w życiu wewnętrznym profesora Skrydłowa nastąpił punkt zwrotny: począwszy od tamtej chwili jego psychika zaczęła działać nie tylko pod wpływem myśli, lecz także instynktu i uczuć. Te ostatnie zaczęły nawet dominować i, jak to się mówi, przejmować inicjatywę. Spotkałem go wtedy całkiem przypadkowo. Działo się to w Rosji, zaraz po mojej wizycie u księcia Lubowieckiego w Konstantynopolu. W drodze na Zakaukazie, w którymś z bufetów dworcowych kończyłem właśnie w pośpiechu jeden ze słynnych kotletów “wołowych", zrobionych z koniny, w które Tatarzy kazańscy zaopatrują stacje kolejowe w Rosji, gdy niespodziewanie objął mnie stojący za mną mężczyzna. Obróciłem się: był to mój stary przyjaciel Skrydłow. Okazało się, że jedzie tym samym pociągiem w odwiedziny do córki, która mieszkała wówczas w miejscowości wypoczynkowej Piatigorsk. Spotkanie sprawiło nam ogromną radość i postanowiliśmy spędzić razem pozostałą część podróży; profesor, chcąc dołączyć do mnie, z przyjemnością zrezygnował z miejsca w wagonie drugiej klasy – jak się rozumie samo przez się, ja podróżowałem w trzeciej – i przez całą drogę rozmawialiśmy. Powiedział mi, że po opuszczeniu ruin Babilonu wrócił do Teb, w pobliżu których kontynuował wykopaliska. W ciągu tych dwóch lat dokonał wielu cennych odkryć, ale w końcu, stęskniony za rodzinną Rosją i swoimi dziećmi, postanowił zrobić sobie wakacje. Po powrocie do Rosji udał się wprost do Petersburga, a następnie do Jarosławia, gdzie mieszkała jego starsza córka. Obecnie jechał z wizytą do drugiej córki, która pod jego nieobecność “sprawiła" mu dwójkę wnuków. Jak długo zatrzyma się w Rosji i co zrobi potem, tego nie potrafił jeszcze powiedzieć. Następnie ja opowiedziałem mu, co robiłem w ciągu ostatnich dwóch lat: jak wkrótce po naszym rozstaniu zainteresowałem się islamem; jak przezwyciężając liczne trudności i stosując najrozmaitsze podstępy, dotarłem do Mekki i Medyny – gdzie chrześcijanie nie mają wstępu – z nadzieją zgłębienia “tajemnego serca" tej religii i, być może, znalezienia odpowiedzi na niektóre pytania, które uważałem za najistotniejsze. Jednakże wszystkie moje wysiłki poszły na marne; nic nie znalazłem i pojąłem jedynie, że jeżeli w tej religii coś się kryje, to powinienem szukać tego nie, jak się wierzy i powszechnie twierdzi, w Mekce i Medynie, lecz w Bucharze, mieście, w którym od samego początku skupiała się wiedza tajemna islamu i które stało się jej głównym ośrodkiem oraz źródłem. Ponieważ nie straciłem ani zainteresowania, ani nadziei, postanowiłem więc udać się do Buchary z grupą Sartów, którzy wracali do domu po odbyciu pielgrzymki do Mekki i Medyny, i celowo nawiązałem z nimi przyjacielskie kontakty. Następnie opisałem okoliczności, które spowodowały, że nie pojechałem wprost do Buchary; opowiedziałem więc o tym, jak po przybyciu do Konstantynopola spotkałem księcia Lubowieckiego, który poprosił, żebym towarzyszył pewnej osobie w drodze do posiadłości jego siostry w obwodzie Tambowskim, skąd właśnie wracałem; teraz zaś zamierzałem udać się na jakiś czas na Zakaukazie, żeby odwiedzić rodzinę, a następnie ponownie skierować kroki w kierunku Buchary i dotrzeć tam... – ...z twoim starym przyjacielem Skrydłowem – dokończył za mnie. Dodał, że w ciągu ostatnich trzech lat często marzył o podróży do Buchary i w okolice Samarkandy, aby sprawdzić tam pewne dane na temat Tamerlana, potrzebne mu do rozwiązania jakiegoś zagadnienia archeologicznego, które niezmiernie go pasjonowało. Ostatnio znowu o tym myślał, ale obawiał się wyruszyć w podróż samotnie; słysząc więc teraz, że wybieram się w tamtą stronę, uznał, że z największą przyjemnością do mnie dołączy, jeśli nie mam nic przeciwko temu. Dwa miesiące później zgodnie z umową spotkaliśmy się w Tyflisie. Stamtąd wyruszyliśmy za Morze Kaspijskie z zamiarem dotarcia do Buchary, jednakże po przybyciu do ruin Starego Merwu zatrzymaliśmy się tam na mniej więcej rok. Żeby wyjaśnić, jak do tego doszło, muszę powiedzieć, że na długo przed podjęciem decyzji o wspólnej podróży do Buchary wielokrotnie rozmawialiśmy o możliwości przedostania się do Kafirystanu, kraju, do którego Europejczycy nie mieli wówczas wstępu. Chcieliśmy tam dotrzeć głównie dlatego, że ze wszystkich informacji, jakie uzyskaliśmy w czasie rozmów z różnymi ludźmi, wynikało, iż właśnie tam będziemy mogli znaleźć odpowiedzi na wiele interesujących nas psychologicznych i archeologicznych pytań. W Tyflisie zaopatrzyliśmy się we wszystko, włączając listy polecające, co należało zabrać w podróż do Buchary; spotkaliśmy się też i rozmawialiśmy z wieloma ludźmi, którzy znali te okolice. Pod wpływem tych rozmów i wyciągniętych z nich wniosków ogarnęło nas takie pragnienie przedostania się do niedostępnego dla Europejczyków Kafirystanu, że postanowiliśmy dotrzeć tam za wszelką cenę zaraz po opuszczeniu Buchary. Wszystkie nasze wcześniejsze zainteresowania jakby zniknęły bez śladu i przez całą drogę do Turkmenii myśleliśmy i rozmawialiśmy wyłącznie o tym, jakie kroki będziemy musieli podjąć, żeby zrealizować ów śmiały projekt. Jednakże dopiero przypadek sprawił, iż nasz plan przedostania się do Kafirystanu przybrał konkretną formę. Stało się to w następujących okolicznościach: W czasie postoju na stacji Nowy Merw, położonej na trasie kolei środkowoazjatyckiej, poszedłem do bufetu po gorącą wodę na herbatę i wracając do naszego wagonu, niespodziewanie znalazłem się w objęciach mężczyzny ubranego w strój Turkmenów tekińskich. Tym mężczyzną okazał się mój stary dobry przyjaciel, Grek nazwiskiem Wasiliaki, z zawodu krawiec, który od wielu lat mieszkał w Merwie. Dowiedziawszy się, że jadę do Buchary, usilnie prosił, żebym przerwał podróż i zatrzymał się na jedną noc w Merwie, ponieważ właśnie tego dnia wieczorem miało się odbyć wielkie święto rodzinne z okazji chrzcin jego pierwszego dziecka. Jego prośba była tak szczera i wzruszająca, że nie mogłem zwyczajnie odmówić i powiedziałem, żeby chwilę na mnie poczekał. Zdając sobie sprawę, że pociąg ma zaraz odjechać, pobiegłem najszybciej jak mogłem, żeby poradzić się w tej sprawie profesora, i przy okazji wylałem na siebie wrzątek. Kiedy w korytarzu z trudem przeciskałem się przez tłum pasażerów wsiadających i wysiadających z wagonu, profesor na mój widok dał mi znak ręką i wykrzyknął: – Biorę już swoje rzeczy. Szybko wracaj na peron, żebym mógł ci je podać przez okno. Najwidoczniej był świadkiem mojego przypadkowego spotkania i domyślił się, co mi zaproponowano. Kiedy równie szybko wróciłem na peron i zacząłem odbierać przez okno bagaże, okazało się, że nasz pośpiech był zupełnie zbyteczny, ponieważ pociąg musiał stać jeszcze przez dwie godziny, czekając na spóźnione połączenie z Kuszki. Wieczorem przy kolacji, już po zakończeniu religijnej ceremonii chrztu, przysiadł się do mnie stary turkmeński koczownik, przyjaciel gospodarza i właściciel dużego stada owiec karakułowych. W trakcie rozmowy wypytywałem go ogólnikowo o życie koczowników oraz o różne plemiona Azji Środkowej, aż w pewnym momencie poruszyliśmy temat niezależnych plemion, które zamieszkują obszar Kafirystanu. Po kolacji, która oczywiście obfitowała w rosyjską wódkę, kontynuowaliśmy rozmowę i starzec, mimochodem i jakby mówiąc do siebie, wyraził opinię, którą zarówno ja, jak i profesor Skrydłow potraktowaliśmy bardzo poważnie; w oparciu o tę właśnie opinię ułożyliśmy konkretny plan, mający służyć zrealizowaniu naszego zamierzenia. Starzec powiedział, że mimo niemal organicznej niechęci mieszkańców tego regionu do kontaktów z ludźmi nie należącymi do ich plemion, prawie u każdego z tubylców, bez względu na to, z jakiego pochodzi plemienia, rozwinęło się coś takiego, co w naturalny sposób wzbudza w nim uczucie szacunku, a nawet miłości do ludzi wszystkich ras, którzy oddają się służbie bożej. Po tym, jak – być może tylko dzięki działaniu rosyjskiej wódki – ten przypadkowo spotkany koczownik uczynił wspomnianą uwagę, wszystkie rozważania, jakie snuliśmy tej samej nocy i następnego dnia, opierały się na założeniu, że będziemy mogli dostać się do Kafirystanu nie jako zwykli śmiertelnicy, lecz pod postacią osób, którym okazuje się tam specjalny szacunek i które mogą wszędzie swobodnie się poruszać, nie budząc żadnych podejrzeń. Następnego dnia wieczorem, ciągle jeszcze zastanawiając się nad naszym planem, siedzieliśmy w jednej z tekińskich herbaciarni Nowego Merwu, gdzie dwie grupy turkmeńskich kobiet wolnych obyczajów folgowały sobie w kifle ze swoimi baczi, czyli młodymi tancerzami; główne zajęcie tych niewiast – aprobowane przez prawo lokalne, a także uznane przez prawodawstwo wielkiego Imperium Rosyjskiego, sprawującego wówczas protektorat nad tym państwem – wygląda dokładnie tak samo jak zajęcie, któremu, również legalnie, oddają się w Europie kobiety z “żółtymi biletami". Właśnie w takiej atmosferze postanowiliśmy kategorycznie, że profesor Skrydłow przebierze się za zacnego derwisza z Persji, a ja będę udawał potomka Mahometa w prostej linii, czyli seida. Żeby przygotować się do tej maskarady, potrzebowaliśmy sporo czasu, jak również spokojnego i odosobnionego miejsca. Dlatego właśnie postanowiliśmy zamieszkać w ruinach Starego Merwu, które odpowiadały naszym wymaganiom i gdzie w ramach wypoczynku mogliśmy czasami prowadzić wykopaliska. Nasze przygotowania polegały na uczeniu się na pamięć ogromnej liczby świętych pieśni perskich i pouczających starożytnych maksym, a także na zapuszczaniu wystarczająco długich włosów, abyśmy wyglądali na osoby, za które chcieliśmy się podać; w tym wypadku charakteryzacja nie wchodziła w grę. Spędziliśmy w ten sposób mniej więcej rok. Kiedy w końcu poczuliśmy się usatysfakcjonowani zarówno naszym wyglądem, jaki znajomością wersetów oraz psalmów religijnych, pewnego wczesnego poranka opuściliśmy ruiny Starego Merwu, które stały się niemal naszym domem. Doszliśmy pieszo aż do stacji Bajram Ali, położonej na trasie kolei środkowoazjatyckiej; tam wsiedliśmy do pociągu jadącego do Czardżou, skąd następnie popłynęliśmy łodzią w górę Amu-darii. To właśnie nad brzegami Amu-darii, nazywanej w czasach starożytnych Oksus i czczonej przez niektóre narody Azji Środkowej jako bóstwo, pojawił się na ziemi zarodek kultury współczesnej. W czasie mojej podróży z profesorem Skrydłowem w górę tej rzeki miało miejsce zdarzenie – niezwykłe dla każdego Europejczyka, za to bardzo charakterystyczne dla nie naruszonej jeszcze przez cywilizację współczesną, miejscowej moralności patriarchalnej – którego ofiarą był pewien przesadnie dobroduszny stary Sart. Na wspomnienie tego wydarzenia często ogarniają mnie wyrzuty sumienia, ponieważ z naszego powodu ów życzliwy starzec stracił, być może na zawsze, swoje pieniądze. Pragnę zatem jak najdokładniej opisać ten etap naszej podróży do tego niedostępnego dla Europejczyków kraju. W tym celu spróbuję posłużyć się stylem, którego nauczyłem się jeszcze w młodości – stylem pewnej szkoły literackiej, która, jak się wydaje, powstała i kwitła nad brzegami tej wielkiej rzeki – a nazywanym tworzeniem obrazów bez słów. Główne źródło Amu-darii, która w górnym odcinku nosi imię Piandż, znajduje się w Hindukuszu. Obecnie wpływa ona do Jeziora Aralskiego, ale według pewnych danych historycznych w przeszłości wpadała do Morza Kaspijskiego. W okresie, którego dotyczy moja opowieść, owa rzeka przepływała przez granicę wielu państw: dawnej Rosji, chanatów chiwańskiego i bucharskiego, Afganistanu, Kafirystanu, Indii brytyjskich itd. Dawniej podróżowano po niej specjalnymi tratwami, ale po podbiciu regionu przez Rosję spuszczono na rzekę flotyllę płaskodennych parowców, które prócz pewnych zadań militarnych służyły do żeglugi pasażersko--towarowej między Jeziorem Aralskim i górnymi odcinkami rzeki. Tak więc teraz – po prostu po to, żeby odpocząć – oddam się elukubracjom w stylu wspomnianej przed chwilą, pradawnej szkoły literackiej. Amu-daria... wczesny pogodny poranek. Wierzchołki gór złocą się w promieniach niewidocznego jeszcze słońca. Wieczorna cisza i monotonne szemranie rzeki stopniowo ustępują miejsca świergotowi zbudzonych ptaków, rykom zwierząt, ludzkim głosom i klekotowi sterów parowca. Po obu brzegach znowu rozpala się wygasłe w ciągu nocy ogniska; z komina kuchni okrętowej zaczynają unosić się kłęby dymu, które mieszają się z dusznym, wszechobecnym dymem mokrego saksaula [drzewo, które rośnie na piaskach]. Przez noc oba brzegi bardzo się zmieniły, mimo że statek nie ruszył się z miejsca. Minęło już dziewięć dni od wypłynięcia w drogę z Czardżou do Kerki. Przez pierwsze dwa dni nasz statek płynął bardzo powoli, ale bez żadnych postojów; jednakże trzeciego dnia utknął na mieliźnie i zatrzymał się na dzień i całą noc, aż do chwili, gdy Amu-daria siłą własnego prądu wymyła ławicę piaskową i umożliwiła nam dalszą podróż. Dokładnie to samo zdarzyło się trzydzieści sześć godzin później i teraz upływa już trzeci dzień, od kiedy parowiec utknął w miejscu, niezdolny do dalszej drogi. Pasażerowie i załoga cierpliwie czekają, aż kapryśna rzeka się zlituje i zezwoli im na dalszą podróż. W tych stronach zdarza się to dosyć często. Amu-daria prawie nieustannie płynie po piaskach. Przy silnym prądzie i zmieniającej się ilości wody rzeka czasem wymywa niepewne brzegi, innym znów razem gromadzi na nirh piasek; jej koryto ciągle się zmienia, a tam, gdzie jeszcze wczoraj znajdowały się głębokie wiry, formują się ławice piaskowe. W niektórych porach roku łodzie płynące w górę rzeki poruszają się bardzo powoli; za to w dół lecą wtedy jak opętane, prawie w ogóle nie używając silnika. Nigdy, nawet w przybliżeniu, nie można z góry określić, ile czasu zajmie podróż z jednego miejsca do drugiego. Wiedząc o tym, ludzie udający się w górę rzeki na wszelki wypadek zabierają ze sobą żywność na kilka miesięcy. Ze względu na niski poziom wody pora roku, w której odbywa się nasza podróż w górę Amu-darii, to okres najmniej sprzyjający. Zbliża się zima, dobiegła końca pora deszczowa, a w górach, gdzie znajduje się główne źródło rzeki, skończyły się już roztopy. Sama podróż też nie jest specjalnie przyjemna, ponieważ wypadła w okresie, kiedy przewozi się najwięcej towarów i ludzi. Wszędzie zakończyły się zbiory bawełny; w żyznych oazach wysuszono już owoce i warzywa; owce karakułowe posegregowano i wszyscy mieszkańcy przybrzeżnych wiosek wyruszają teraz w podróż w dół albo w górę rzeki. Niektórzy wracają do domu; inni zawożą sery na targ, by wymienić je na artykuły, których będą potrzebowali w ciągu krótkiej zimy; jeszcze inni wyruszają na pielgrzymki albo udają się z wizytą do krewnych. Dlatego właśnie statek, na który wsiedliśmy, jest tak przepełniony. Wśród pasażerów znajdują się Bucharczycy, Chiwańczycy, Turkmeni tekińscy, Persowie, Afgańczycy oraz przedstawiciele wielu innych narodowości azjatyckich. W tym malowniczym i pstrokatym tłumie większość stanowią kupcy; jedni przewożą towary, drudzy udają się w górę rzeki po nową dostawę serów. Oto Pers, kupiec suszonych owoców; a oto Ormianin jadący kupić kirgiskie dywany; obok niego nabywca bawełny z Polski, przedstawiciel firmy Poznańskiego; oto rosyjski Żyd, kupiec skór karakułowych, i litewski komiwojażer, który wiezie wzory ramek do obrazów zrobione z papier-mache oraz rozmaite ozdoby z pozłacanego metalu, z osadzonymi, sztucznie barwionymi kamieniami. Są tutaj również Uczni urzędnicy i oficerowie służby granicznej, strzelcy i saperzy Pułku Zakaspijskiego wracający z przepustek albo opuszczający swoje posterunki. Oto karmiąca niemowlę żona żołnierza, w drodze do męża, któremu przedłużono służbę. Oto ksiądz “w delegacji", jadący wyspowiadać żołnierzy katolików. Na pokładzie statku znajdują się także kobiety: żona pułkownika ze swoją wysoką i chudą córką, powracająca z Taszkentu, dokąd odwiozła syna udającego się na studia w Szkole Kadetów w Orenburgu. Oto żona kapitana kawalerii z gwardii granicznej, która pojechała do Merwu, aby zamówić u miejscowego krawca kilka sukienek; a oto żona lekarza wojskowego z Aszchabadu, eskortowana przez jego ordynansa; jedzie właśnie w odwiedziny do męża, który odbywa służbę w samotności, ponieważ teściowa nie potrafi żyć “bez towarzystwa", którego brak w miejscu, gdzie stacjonuje jej zięć. Oto tęga kobieta z ogromną fryzurą, niewątpliwie zrobioną ze sztucznych włosów; na palcach ma liczne pierścionki, a na piersi przypięte dwie olbrzymie broszki; towarzyszy jej para bardzo ładnych dziewczynek, które mówią do niej “ciociu" – nietrudno jednak się domyślić, że nie są jej siostrzenicami. Oto liczni przyszli i byli rosyjscy “tacy to a tacy", którzy jadą Bóg wie dokąd i po co. Jest tu również wędrowna trupa muzyków ze swoimi skrzypkami i basami. Już pierwszego dnia po wypłynięciu z Czardżou wszyscy jakby sami się porozdzielali; tak zwana inteligencja, burżuazja oraz chłopi uformowali oddzielne grupy i zaraz po zawarciu nowych znajomości każdy czuł się jak wśród dobrych przyjaciół. Ludzie należący do danej grupy zaczęli spoglądać na innych pasażerów z góry i z pogardą, albo wręcz odwrotnie, traktowali ich nieśmiało i usłużnie; jednocześnie zupełnie im to nie przeszkadzało w zorganizowaniu wszystkiego wedle własnych życzeń oraz nawyków, i stopniowo tak bardzo przywykli do swojego otoczenia, że zdawało się, iż żaden z nich nigdy nie kosztował innego rodzaju życia. Ani opóźnienie parowca, ani jego zatłoczenie nikomu nie przeszkadzały; wręcz przeciwnie, wszyscy urządzili się tak wygodnie, że cała podróż sprawiała wrażenie serii pikników. Gdy okazało się, że tym razem parowiec ugrzązł na dobre, prawie wszyscy pasażerowie zeszli na ląd. Pod koniec dnia na obu brzegach pojawiły się rzędy naprędce postawionych namiotów. Z wielu ognisk zaczął unosić się dym, a po upojnym wieczorze przy muzyce i śpiewie większość pasażerów postanowiła spędzić noc na lądzie. Rankiem ich życie powróciło do rytmu z poprzedniego dnia. Niektórzy rozpalają ogniska i robią kawę, inni gotują wodę na zieloną herbatę, jeszcze inni udają się na poszukiwanie pali saksaułowych, szykują do wyprawy na ryby, odpływają i przypływają na małych łódkach, przywołują się na przemian z lądu lub z parowca, albo też z jednego brzegu na drugi; a wszystko to odbywa się spokojnie, bez pośpiechu; każdy wie, że gdy tylko będzie można ruszyć w dalszą drogę, to godzinę przed odpłynięciem parowca zacznie bić wielki dzwon i wszyscy będą mieli dosyć czasu, żeby wrócić na pokład. W naszej części statku, tuż obok nas, usadowił się stary Sart. Najwyraźniej był człowiekiem zamożnym, ponieważ wśród jego bagaży znajdowało się wiele worków wypełnionych pieniędzmi. Nie wiem, jak jest dzisiaj, ale w owym czasie w Bucharze i w okolicy nie było żadnych wartościowych monet. I tak na przykład w Bucharze jedyna moneta posiadająca jakąkolwiek wartość nazywała się tenga – był to nierówno wycięty kawałek srebra, mniej więcej równowartość połowy franka francuskiego. Dlatego każdą sumę większą od piędziesięciu franków trzeba było przewozić w specjalnych workach, które okazywały się bardzo nieporęczne, szczególnie w podróży. Jeśli więc ktoś miał w tych monetach równowartość kilku tysięcy franków i musiał podróżować z pieniędzmi, to do ich przewożenia z miejsca na miejsce potrzebował, dosłownie, stada wielbłądów lub koni. Tylko bardzo rzadko stosowano następującą metodę: pewnemu Żydowi z Buchary przekazywano jakąś sumę teng, którą chciano przewieźć; on w zamian dawał kartkę z pokwitowaniem dla swojego znajomego, także Żyda, który mieszkał w miejscu, do którego udawał się podróżujący; tam, po odliczeniu stosownej kwoty za fatygę, miejscowy Żyd wypłacał klientowi tę samą sumę teng. A zatem po przybyciu do Kerki, końcowego przystanku na trasie statku, opuściliśmy nasz parowiec, przesiedliśmy się do wynajętego kobzira [kobzir to rodzaj tratwy, której deski przymocowane są do burdiuków, czyli nadmuchanych kozich skór]i ruszyliśmy w dalszą drogę. Byliśmy już dosyć daleko od Kerki, kiedy w trakcie postoju w Termezie – gdzie profesor Skrydłow zszedł na ląd z kilkoma sartyjskimi robotnikami, żeby w pobliskiej wiosce zrobić zakupy – do naszego kobzira zbliżył się inny kobzir zpięcioma Sartami na pokładzie, którzy bez słowa zaczęli wyładowywać na naszą tratwę dwadzieścia pięć worków wypełnionych tengami. W pierwszej chwili nie pojąłem, o co chodzi; dopiero po zakończeniu przeładunku dowiedziałem się od starego Sarta, iż byli oni pasażerami tego samego statku i po naszym zejściu na ląd znaleźli worki teng w zajmowanym przez nas wcześniej miejscu. Przekonani, że po prostu o nich zapomnieliśmy, i dowiedziawszy się, w jakim kierunku popłynęliśmy, postanowili spróbować nas dogonić i oddać nam tengi, o których w całym rozgardiaszu najwidoczniej zapomnieliśmy przez roztargnienie. Dodał następnie: – Postanowiłem za wszelką cenę was dogonić, ponieważ kiedyś zdarzyło mi się coś podobnego i doskonale wiem, co to znaczy przybyć do nieznanego miejsca bez zapasu teng. Poza tym nic się nie stanie, jeśli dotrę do mojej wioski tydzień później; to po prostu tak, jakby nasz parowiec jeszcze raz utknął gdzieś po drodze. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć temu dziwnemu człowiekowi; byłem tak zaskoczony, że potrafiłem jedynie udawać, iż bardzo słabo znam jego język i czekać na powrót profesora. Tymczasem poczęstowałem go i jego towarzyszy kieliszkiem wódki. Kiedy ujrzałem powracającego Skrydłowa, szybko pobiegłem na brzeg, udając, że chcę pomóc mu nieść zakupy, i od razu opowiedziałem mu o wszystkim. Postanowiliśmy nie odmówić przyjęcia pieniędzy i wziąć adres tego nie zepsutego jeszcze człowieka, aby w wyrazie wdzięczności za jego trud wysłać mu pesz-kesz; następnie planowaliśmy przekazać tengi najbliższemu rosyjskiemu posterunkowi granicznemu, podając nazwę statku i datę jego ostatniego kursu oraz jak najdokładniej opisując wszystkie szczegóły mogące pomóc zidentyfikować Sarta, naszego towarzysza podróży, który zostawił te worki na statku. Tak też uczyniliśmy. Wkrótce po tym zdarzeniu, które moim zdaniem nigdy nie mogłoby mieć miejsca wśród współczesnych Europejczyków, dotarliśmy do słynnego miasta – nazwanego od imienia Aleksandra Macedońskiego – będącego obecnie tylko zwykłym portem afgańskim. Tutaj zeszliśmy na brzeg i przybierając ustalone wcześniej role, kontynuowaliśmy podróż pieszo. Podążając z jednej doliny do drugiej i napotykając najrozmaitsze plemiona, dotarliśmy w końcu do głównej osady plemienia Afrydów, położonej na obszarze uznawanym za samo serce Kaflrystanu. Po drodze zachowywaliśmy się jak prawdziwi derwisz i seid: ja śpiewałem po persku pieśni religijne, a profesor, lepiej lub gorzej, wybijał odpowiedni rytm na tamburynie, do którego następnie zbierał jałmużnę. Nie będę opisywał pozostałej części podróży i związanych z nią wielu niezwykłych przygód, przejdę natomiast od razu do relacji z przypadkowego spotkania z pewnym człowiekiem, które miało miejsce w pobliżu wspomnianej osady – spotkania, które nadało nowy kierunek naszemu życiu wewnętrznemu i spowodowało, że wszystkie nasze oczekiwania, zamierzenia, a nawet sam plan dalszej podróży, uległy zmianie. Z osady Afrydów zamierzaliśmy udać się w kierunku Czitralu. Na placu targowym w pierwszej większej mieścinie, którą spotkaliśmy po drodze, podszedł do mnie starzec ubrany jak tubylec. Cichym głosem powiedział najczystszym greckim: – Proszę się nie bać. Całkiem przypadkowo dowiedziałem się, że jesteś Grekiem. Nie chcę wiedzieć, kim jesteś ani co tutaj robisz; sprawiłoby mi jednak wielką przyjemność, gdybym mógł z tobą porozmawiać i pooddychać tym samym powietrzem co mój rodak, ponieważ upłynęło już pięćdziesiąt lat, odkąd ostatni raz widziałem człowieka, który urodził się na tej samej ziemi co ja. Głos i wyraz oczu tego starca wywarły na mnie takie wrażenie, że natychmiast zaufałem mu jak własnemu ojcu i również po grecku odpowiedziałem: – Sądzę, że niezręcznie jest rozmawiać w tym miejscu. Ja w każdym razie narażam się na wielkie ryzyko; musimy więc się zastanowić, gdzie spokojnie moglibyśmy się spotkać, nie obawiając się nieprzyjemnych konsekwencji. Być może jeden z nas wpadnie na jakiś pomysł albo znajdzie odpowiednie miejsce. Na razie chcę tylko powiedzieć, że niezmiernie cieszę się z tego spotkania, ponieważ czuję się krańcowo wyczerpany, mając nieustannie od tylu miesięcy do czynienia z ludźmi obcej krwi. Nic nie odpowiadając, starzec poszedł w swoją stronę, a profesor i ja wróciliśmy do naszych zajęć. Następnego dnia pewien człowiek, tym razem ubrany w habit dobrze znanego w Azji Środkowej zakonu klasztornego, zamiast jałumużny włożył mi do ręki kartkę. Przeczytałem ją później w aszkanie, gdzie wstąpiliśmy na obiad. Z listu napisanego po grecku dowiedziałem się, że także spotkany poprzedniego dnia starzec jest jednym z, jak ich nazywano, “żywych-wyzwolonych" mnichów należących do tego zakonu i że możemy odwiedzić ich klasztor, ponieważ darzy się tam szacunkiem wszystkich ludzi, niezależnie od ich narodowości, którzy dążą do Jednego Boga, Stwórcy wszystkich bez wyjątku ludów i ras. Następnego dnia udaliśmy się do tego klasztoru. Przyjęło nas kilku mnichów, a wśród nich znajomy starzec. Po zwyczajowej wymianie pozdrowień zaprowadził nas na trochę oddalone od klasztoru wzgórze; zasiedliśmy tam nad stromym brzegiem małego potoku i zaczęliśmy spożywać jedzenie, które przyniósł ze sobą. Kiedy usiedliśmy, powiedział: – Nikt nas tutaj nie widzi ani nie słyszy, możemy więc spokojnie rozmawiać o wszystkim, co nam serce dyktuje. W trakcie rozmowy okazało się, że jest Włochem; greckiego się nauczył, ponieważ jego matka była Greczynką i w dzieciństwie nalegała, żeby niemal wyłącznie mówił tym językiem. W przeszłości był misjonarzem chrześcijańskim i spędził wiele lat w Indiach. Pewnego razu, prowadząc działalność misyjną w Afganistanie, w trakcie pokonywania jednej z przełęczy górskich został wzięty do niewoli przez ludzi z plemienia Afrydów. Następnie, przekazywany z rąk do rąk jako niewolnik, żył wśród różnych miejscowych grup etnicznych, nim znalazł się tutaj na służbie u pewnego człowieka. Ponieważ w trakcie długiego pobytu w tych odizolowanych rejonach zasłynął jako człowiek bezstronny, który z pokorą przystosowuje się i podporządkowuje wszystkim ustalonym na przestrzeni wieków lokalnym warunkom życia, jego pan, któremu w jakiś sposób bardzo się przysłużył, postarał się, żeby darowano mu całkowitą wolność i pozwolono swobodnie poruszać się po okolicy, jak każdemu członkowi miejscowych władz. Tak się złożyło, że właśnie wtedy przypadkowo nawiązał kontakt z adeptami Bractwa Światowego, którzy dążyli do tego, o czym on marzył przez całe życie. Został przyjęty do ich bractwa i od tego czasu zamieszkał z nimi w klasztorze, wyzbywając się na zawsze pragnienia, żeby szukać innego miejsca. Ponieważ zaufanie, jakim darzyliśmy Ojca Giovanniego – nazwaliśmy go tak, dowiedziawszy się, że był kiedyś księdzem katolickim i we własnym kraju nosił imię Giovanni – nieustannie rosło, uznaliśmy, że powinniśmy mu wyjawić, kim naprawdę jesteśmy i dlaczego ukrywamy się w przebraniu. Wysłuchawszy nas z wielkim zainteresowaniem i najwyraźniej chcąc nas zachęcić do dalszych wysiłków w naszych dążeniach, zamyślił się na chwilę, a następnie z życzliwym i niezapomnianym uśmiechem rzekł: – Bardzo dobrze... z nadzieją, że z wyników waszych poszukiwań skorzystają również moi rodacy, zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby pomóc wam w osiągnięciu celu, który sobie postawiliście. Dotrzymał słowa i jeszcze tego samego dnia uzyskał zgodę na to, żebyśmy zatrzymali się w klasztorze do czasu, gdy wyjaśnią się nasze plany i zadecydujemy, co i w jaki sposób będziemy robić dalej w tej okolicy. Następnego dnia wprowadziliśmy się do części mieszkalnej klasztoru i w pierwszej kolejności zażyliśmy odpoczynku, którego bardzo potrzebowaliśmy po tylu miesiącach intensywnego życia. Mogliśmy robić tam wszystko, na co tylko mieliśmy ochotę, i swobodnie poruszać się wszędzie z wyjątkiem jednego budynku – będącego siedzibą głównego szejka – do którego codziennie wieczorem mieli dostęp tylko ci adepci, którzy osiągnęli już wstępne wyzwolenie. Niemal każdego dnia zasiadaliśmy z Ojcem Giovannim w tym samym miejscu, co podczas naszej pierwszej wizyty w klasztorze, i odbywaliśmy tam długie rozmowy. W czasie tych rozmów Ojciec Giovanni przekazał nam wiele informacji na temat życia duchowego braci zakonnych i związanych z owym życiem reguł codziennej egzystencji. Pewnego razu, mówiąc o licznych bractwach powstałych przed wiekami w Azji, dodał kilka szczegółów na temat Bractwa Światowego, do którego mógł wstąpić każdy, bez względu na wyznawaną wcześniej religię. Jak się później przekonaliśmy, wśród adeptów tego klasztoru znajdowali się chrześcijanie, żydzi, muzułmanie, buddyści, lamaiści, a nawet wyznawca szamanizmu. Wszystkich łączył Bóg Prawda. Braci zamieszkujących w tym klasztorze, niezależnie od skłonności i cech charakteryzujących przedstawicieli różnych religii, łączyło uczucie tak wielkiej przyjaźni, że ani profesor Skrydłow, ani ja nie potrafiliśmy nigdy rozpoznać, wyznawcą jakiej religii był uprzednio ten czy ów z braci. Ojciec Giovanni przekazał nam także dużo informacji o zasadach wiary i celach stawianych sobie przez rozmaite bractwa. To, co powiedział na temat prawdy, wiary i możliwości przeistoczenia w sobie owej wiary, brzmiało tak dosadnie, wyraziście i przekonująco, że któregoś razu profesor Skrydłow, głęboko poruszony, nie mógł się powstrzymać i wykrzyknął zdumiony: – Ojcze Giovanni! Nie rozumiem, dlaczego spokojnie tkwisz tutaj, zamiast wrócić do Europy, żeby przekazać tamtejszym ludziom choćby jedną tysięczną tej przenikającej wszystko wiary, którą wzbudzasz teraz we mnie. – Ach! Mój drogi profesorze – odpowiedział Ojciec Giovanni – najwyraźniej nie rozumiesz psychiki ludzkiej tak dobrze, jak znasz archeologię. Wiary nie można człowiekowi dać. Wiara nie rodzi się w człowieku i nie wzmaga swojego działania w nim w wyniku mechanicznej nauki, to znaczy w rezultacie skonstatowania wysokości, szerokości, grubości, kształtu i ciężaru, ani też dzięki postrzeganiu czegokolwiek wzrokiem, słuchem, dotykiem, zapachem lub smakiem, lecz bierze się ona z rozumienia. Rozumienie stanowi esencję tego, co człowiek otrzymuje z intencjonalnie zdobytych informacji oraz z najrozmaitszych doświadczeń, przez które sam przeszedł. Na przykład, gdyby w tym momencie przyszedł do mnie mój ukochany brat i usilnie mnie błagał, żebym przekazał mu choćby jedną dziesiątą mojego rozumienia, to nawet gdybym pragnął tego całym swoim byciem, i tak nie mógłbym mu przekazać jednej tysięcznej mojego rozumienia, ponieważ nie ma on ani tej wiedzy, którą całkiem przypadkowo zdobyłem, ani tego doświadczenia, którego nabyłem w trakcie mojego życia. Nie, profesorze, jak powiedziano w Ewangeliach, sto razy “łatwiej jest wielbłądowi przez dziurę igielną przejść", niż przekazać drugiemu człowiekowi rozumienie, które się w nas uformowało. Kiedyś myślałem podobnie jak ty i nawet poświęciłem się działalności misjonarskiej, aby uczyć wszystkich wiary w Chrystusa. Chciałem, by wiara w nauczanie Chrystusa dała wszystkim tyle samo radości co mnie. Jednakże pragnąć zaszczepić wiarę słowami, to tak, jakby chcieć nakarmić człowieka chlebem, jedynie na niego patrząc. Jak już wcześniej powiedziałem, rozumienie uzyskuje się z wszystkich informacji zebranych intencjonalnie i z osobistych doświadczeń; sama wiedza jest tylko automatycznym przypominaniem sobie słów ułożonych w pewnej kolejności. Nie tylko nie można – nawet jeśli gorąco się tego pragnie – przekazać drugiemu człowiekowi własnego rozumienia wewnętrznego, które ukształtowało się w ciągu życia dzięki wymienionym czynnikom, ale nawet, jak ostatnio ustaliłem z kilkoma braćmi zakonnymi, istnieje prawo głoszące, że jakość tego, co dana osoba postrzega, gdy ktoś do niej mówi, zależy, zarówno z punktu widzenia wiedzy, jak i rozumienia, od jakości danych, które ukształtowały się w osobie mówiącej. Abyś lepiej zrozumiał, co przed chwilą powiedziałem, przedstawię ci jako przykład okoliczności, które wzbudziły w nas pragnienie przeprowadzenia badań i doprowadziły do odkrycia tego prawa. Muszę ci powiedzieć, że do naszego bractwa należy dwóch bardzo starych braci zakonnych; jeden nazywa się Brat Al, a drugi Brat Sez. Ci bracia dobrowolnie wzięli na siebie obowiązek odwiedzania co jakiś czas wszystkich klasztorów naszego zakonu, aby wyjaśniać tam rozmaite aspekty esencji boskości. Nasze bractwo ma cztery klasztory. Pierwszy z nich to nasz, drugi znajduje się w dolinie Pamiru, trzeci w Tybecie, a czwarty w Indiach. Tak więc bracia Al i Sez nieustannie podróżują od klasztoru do klasztoru i wygłaszają tam kazania. Odwiedzają nas raz albo dwa razy do roku. Ich przyjazd zawsze uważamy za wielkie wydarzenie. W czasie pobytu któregokolwiek z nich wszyscy doświadczamy uczuć czystej niebiańskiej rozkoszy i czułości. Jednakże kazania tych braci, z których każdy może się niemal równać ze świętymi i mówi o tych samych prawdach, mają różny wpływ na wszystkich naszych braci, szczególnie zaś na mnie. Kiedy mówi Brat Sez, to tak, jakby śpiewały rajskie ptaki; to, co mówi, przeszywa człowieka na wylot i powoduje, że słuchacz wpada prawie w trans. Mowa Brata Seza jest jak “szemranie" strumyka i nie chce się już nic więcej od życia, jak tylko słuchać jego głosu. Jeśli chodzi o Brata Ala, to jego mowa wywołuje skutek niemal odwrotny. Mówi źle i niewyraźnie, niewątpliwie z powodu wieku. Nikt nie wie, ile ma lat. Również Brat Sez jest bardzo stary – ma ponoć trzysta lat – ale nadal jest krzepki, podczas gdy u Brata Ala oznaki starości są już bardzo widoczne. Im silniejsze wrażenie wywierają w danej chwili słowa Brata Seza, tym szybciej się ono ulatnia, aż w końcu nie pozostaje po nim nawet ślad. W przypadku Brata Ala, jego słowa na początku nie wywierają na słuchaczu prawie żadnego wrażenia, ale później istota jego wypowiedzi z dnia na dzień przybiera coraz bardziej określoną formę i w całości przenika w głąb serca, gdzie zostaje już na zawsze. Kiedy zdaliśmy sobie z tego sprawę, postanowiliśmy odkryć, dlaczego tak się dzieje, i doszliśmy do jednomyślnej konkluzji, że kazania Brata Seza pochodzą w całości z jego umysłu, oddziałują więc na nasze umysły, podczas gdy kazania Brata Ala wywodzą się z jego bycia i oddziałują na nasze bycie. Tak, profesorze, wiedza i rozumienie bardzo się od siebie różnią. Tylko rozumienie może poprowadzić do bycia, podczas gdy wiedza to jedynie zjawisko przelotne. Nowa wiedza zastępuje starą i w rezultacie przypomina to przelewanie z pustego w próżne. Należy dążyć do rozumienia; tylko to może poprowadzić nas do Boga. Aby zrozumieć zachodzące wokół nas zjawiska przyrody, zarówno te zgodne, jak i te niezgodne z prawem, trzeba przede wszystkim świadomie postrzegać i przyswajać sobie ogrom informacji odnoszących się do prawdy obiektywnej oraz do prawdziwych wydarzeń, które w przeszłości miały miejsce na ziemi; ponadto, należy nosić w sobie rezultaty wszystkich dobrowolnych i mimowolnych doświadczeń. Odbyliśmy z Ojcem Giovannim jeszcze wiele innych, równie niezapomnianych rozmów. Ten osobliwy człowiek, któremu podobnych trudno byłoby dzisiaj spotkać, spowodował, iż pojawiło się w nas wiele niezwykłych pytań – jakie nie przyszłyby nawet do głowy ludziom współczesnym – a następnie poddał je dogłębnej analizie. Jedno z jego wyjaśnień, udzielone w odpowiedzi na pytanie profesora Skrydłowa, postawione dwa dni przed naszym wyjazdem, powinno szczególnie zainteresować wszystkich, a to ze względu na głębię zawartych w nim myśli i na znaczenie, jakie może ono mieć dla ludzi współczesnych, którzy osiągnęli już odpowiedzialny wiek. Owo pytanie profesora Skrydłowa wyrwało się z głębi jego bycia w momencie, gdy Ojciec Gkwanni powiedział, że zanim człowiek będzie mógł liczyć na znalezienie się w obrębie wpływów i działań sił wyższych, musi najpierw mieć duszę, którą można posiąść jedynie dzięki wolicjonalnym i mimowolnym doświadczeniom oraz informacjom zebranym intencjonalnie, a dotyczącym prawdziwych wydarzeń, które miały miejsce w przeszłości. Dodał z przekonaniem, że to z kolei możliwe jest niemal wyłącznie w okresie młodości, kiedy określone dane, otrzymane od Wielkiej Przyrody nie są jeszcze zmarnowane na próżne i nierealne cele, które sprawiają wrażenie pożytecznych jedynie w świetle anomalnych warunków ludzkiego życia. Słysząc te słowa profesor Skrydłow głęboko westchnął i zawołał głosem pełnym rozpaczy: – Cóż zatem można zrobić i jak mamy dalej żyć? Ojciec Giovanni zamilkł na chwilę, a następnie wyraził te godne uwagi myśli, które czuję się zobowiązany odtworzyć, na ile to możliwe, dosłownie. Ponieważ dotyczą one zagadnienia duszy, czyli trzeciej niezależnej części zbiorczej obecności człowieka, zamieszczę je w rozdziale zatytułowanym: “Ciało boskie człowieka; jego potrzeby i możliwości manifestowania się w zgodzie z istniejącymi prawami". Ów rozdział będzie zawarty w trzecim cyklu moich dziel; uzupełni on dwa inne rozdziały tego cyklu, które postanowiłem i obiecałem poświęcić wypowiedzi zacnego derwisza perskiego na temat ciała, czyli pierwszej niezależnej części zbiorczej obecności człowieka, oraz wywodom starego ez-ezunawurana dotyczącym drugiej niezależnie ukształtowanej części człowieka, a mianowicie jego ducha. Ojciec Giovanni, który roztoczył nad nami ojcowską opiekę, zapoznał nas również z innymi członkami bractwa. W trakcie naszego pobytu zaprzyjaźniliśmy się z nimi i odbyliśmy wiele rozmów. Spędziliśmy w tym klasztorze około sześciu miesięcy i postanowiliśmy wyjechać stamtąd nie dlatego, że nie mogliśmy lub nie chcieliśmy już dłużej zostać, lecz jedynie z tego powodu, że byliśmy w końcu tak przepełnieni sumą doznanych wrażeń, iż zdawało się, że odrobina więcej, a zwariujemy. Nasz pobyt przyniósł nam tyle odpowiedzi na interesujące nas psychologiczne i archeologiczne pytania, iż wydawało nam się wówczas, że przez długi czas nie mamy już czego szukać. Zrezygnowaliśmy więc z dalszej podróży i wróciliśmy do Rosji prawie tą samą drogą, którą tam dotarliśmy. W Tyflisie rozstaliśmy się. Profesor pojechał Gruzińską Drogą Wojenną do Piatigorska, aby odwiedzić tam starszą córkę, a ja udałem się do Aleksandro-pola, gdzie mieszkała moja rodzina. Przez wiele lat nie miałem okazji spotkać się z profesorem, ale utrzymywaliśmy ze sobą regularny kontakt listowny. Ostatni raz widziałem go w drugim roku pierwszej wojny światowej, w Piatigorsku, gdzie przyjechał w odwiedziny do córki. Nigdy nie zapomnę naszej ostatniej rozmowy, która odbyła się na szczycie góry Besztau. Mieszkałem wtedy w Jessentuki. Pewnego dnia, gdy spotkałem go w Kisłowodsku, zaproponował, żebyśmy na pamiątkę starych dobrych dni wspięli się na szczyt góry Besztau, położonej w pobliżu Piatigorska. Jednego pięknego poranka, mniej więcej dwa tygodnie po tym spotkaniu, zaopatrzeni w prowiant, wyruszyliśmy pieszo z Piatigorska w kierunku góry i zaczęliśmy się wspinać po skałach od trudniejszej strony, to znaczy tej, u której stóp znajduje się dobrze znany klasztor. Każdy, kto przebył tę drogę, wie, jak trudne jest to podejście; i rzeczywiście, nie było ono łatwe, ale dla nas – po tylu górach i wzniesieniach, które pokonaliśmy w czasie licznych podróży po wertepach Azji Środkowej – było ono tylko dziecinną igraszką. Niemniej jednak wspinaczka przysporzyła nam wiele radości i czuliśmy, że po monotonnym życiu w mieście znaleźliśmy się wreszcie w środowisku, które stało się niemal naszym naturalnym żywiołem. Mimo że góra Besztau jest stosunkowo niewysoka, kiedy wspięliśmy się na jej szczyt, roztoczyła się przed naszymi oczami rozległa i nieprawdopodobnie piękna panorama całej okolicy. Daleko na południu ujrzeliśmy majestatyczny, pokryty śniegiem wierzchołek góry Elbrus, z rysującym się po obu stronach łańcuchem Wielkiego Kaukazu. W dole rozpościerały się miniaturowe osady, miasta i wioski prawie całej okolicy Mineralnych Wód, a na północy, tuż pod nami, znajdowały się różne dzielnice Żeleznowodzka. Wszędzie wokół panowała cisza. Na szczycie nie spotkaliśmy żywej duszy; zresztą mieliśmy pewność, że nikt nie zmierza w tę stronę, ponieważ prowadząca od północy, utarta i łatwa droga rysowała się jak na dłoni na przestrzeni wielu kilometrów i nie było widać na niej nikogo. Co się zaś tyczy zdobytej przez nas ściany południowej, to rzadko spotyka się śmiałków, którzy odważą się na taką wspinaczkę! Na wierzchołku góry znajdowała się mała chatka, najwidoczniej służąca do sprzedaży piwa i herbaty, która tego dnia stała jednak pusta. Usiedliśmy na głazie i zaczęliśmy się pożywiać. Oczarowani wspaniałością krajobrazu, obaj pogrążyliśmy się we własnych myślach. Nagle moje spojrzenie padło na twarz profesora Skrydłowa i zobaczyłem, jak z oczu płyną mu łzy. – Co ci jest, stary przyjacielu? – zapytałem. – Nic – odpowiedział wycierając oczy, a następnie dodał: – Mówiąc ogólnie, w czasie ostatnich dwóch lub trzech lat moja niezdolność kontrolowania automatycznych przejawów podświadomości oraz instynktu osiągnęła taki poziom, że zachowuję się prawie jak histeryczka. To, co stało się przed chwilą, przydarzyło mi się w tym czasie wielokrotnie. Bardzo trudno jest wyjaśnić, co się we mnie dzieje, kiedy widzę lub słyszę coś majestatycznego, co niewątpliwie jest dziełem Naszego Stwórcy i Autora – za każdym razem jednak płyną mi z oczu łzy. Płaczę, a raczej to płacze we mnie, nie z żalu, na pewno nie, lecz jakby z czułości. Ta reakcja rozwinęła się we mnie stopniowo po spotkaniu z Ojcem Giovannim, którego, jak sobie przypominasz, na moje doczesne nieszczęście spotkaliśmy w Kafirystanie. Po tym spotkaniu mój wewnętrzny i zewnętrzny świat uległ całkowitej przemianie. W poglądach, które zakorzeniły się we mnie w ciągu całego życia, doszło jakby samorzutnie do przetasowania wszystkich wartości. Przedtem byłem człowiekiem bez reszty pochłoniętym osobistymi zainteresowaniami i przyjemnościami, jak również zainteresowaniami i przyjemnościami moich dzieci. Zawsze byłem zajęty myśleniem o tym, jak najlepiej zaspokoić swoje i ich potrzeby. Można by rzec, że uprzednio całe moje bycie było opanowane przez egoizm. Wszystkie moje manifestacje i doświadczenia wypływały z próżności. Spotkanie z Ojcem Giovannim położyło temu kres i od tamtego czasu stopniowo rozwinęło się we mnie to “coś", co całego mnie doprowadziło do niezachwianego przekonania, iż oprócz próżnych podniet dostarczanych przez życie istnieje “coś innego", co musi stać się celem i ideałem każdego w miarę myślącego człowieka – i tylko to “coś innego" może go uczynić prawdziwie szczęśliwym oraz przekazać mu rzeczywiste wartości, a nie iluzoryczne “dobra", które w zwykłym życiu, zawsze i wszędzie, wypełniają go po brzegi. Wstecz / Spis Treści Kwestie finansowe Ósmego kwietnia 1924 roku, w dniu otwarcia w Nowym Jorku oddziału Instytutu Harmonijnego Rozwoju Człowieka, przyjaciele oraz kilku francuskich uczniów Georgija Gurdżijewa wydali obiad na jego cześć w jednej z restauracji rosyjskich. Po obiedzie prawie wszyscy obecni udali się do mieszkania pani R. na 49 Ulicy. Tutaj, przy filiżance kawy serwowanej przez sympatyczną gospodynię i kieliszkach likworu zdobytego w jakiś sposób przez dr B., kontynuowano rozmowę aż do śniadania następnego dnia rano. Gurdżijew mówił głównie za pośrednictwem tłumaczy, pana Lilyantza i pani Wersiłowstóej, odpowiadając na nasze pytania, które prawie bez wyjątku dotyczyły kwestii filozoficznych. W trakcie krótkiej przerwy, kiedy jedliśmy arbuza z Buenos Aires, stanowiącego o tej porze roku, nawet w Nowym Jorku, rarytas, dr B., właściciel dużego i modnego sanatorium, cieszący się reputacją człowieka praktycznego, niespodziewanie zwrócił się do Gurdżijewa z następującym pytaniem: – Czy mógłby pan powiedzieć nam, skąd pochodzą środki na utrzymanie Instytutu i jaki jest jego roczny budżet? Ku naszemu zdziwieniu, odpowiedź Gurdżijewa przybrała formę długiej opowieści. Ponieważ owa opowieść ujawniła pewien aspekt zmagania, które Gurdżijew toczył przez całe życie, a którego istnienia nikt nie podejrzewał, podjąłem się odtworzenia jej możliwie jak najwierniej. Skorzystałem także z uwag innych uczniów, którzy, podobnie jak ja, słuchali tej opowieści z tak wielkim zainteresowaniem i uwagą, że zapamiętali ją prawie we wszystkich szczegółach. Poza tym porównałem mój tekst z notatkami pana F., stenotypisty, który spisywał wszystkie wypowiedzi i wykłady Gurdżijewa w Ameryce. Robił to po to, by ludzie stawiający pytania, które już wcześniej zadano, mogli po prostu przeczytać, co Gurdżijew powiedział na ten temat, i w ten sposób zaoszczędzić jego czas. Gurdżijew zaczął tak: – Zadane przez pana pytanie, szanowny panie doktorze, zawsze interesowało wielu ludzi, którzy mieli ze mną jakiś kontakt; ale do tej pory, uznając za zbyteczne wtajemniczanie kogokolwiek w moje sprawy osobiste, albo w ogóle unikałem odpowiedzi, albo wykręcałem się jakimś dowcipem. Co więcej, powstało już na ten temat wiele komicznych legend, wyraźnie świadczących o wszechstronnym idiotyzmie ich twórców, które z dnia na dzień obrastają w nowe fantastyczne szczegóły, puszczane w obieg przez innych, równie głupich pasożytów i nierobów obu płci. Twierdzi się, na przykład, że otrzymuję pieniądze od jakiegoś ośrodka okultystycznego w Indiach; że Instytut jest utrzymywany przez pewną organizację Czarnych Magów albo przez legendarnego gruzińskiego księcia Muchrańskiego; lub że posiadam między innymi tajemnicę kamienia filozoficznego i że za pomocą procesów alchemicznych mogę wyprodukować dowolną sumę pieniędzy; albo nawet, jak mówi się ostatnio, że otrzymuję dotatcję od bolszewików – poza tym krąży jeszcze tysiące innych podobnych historii. I rzeczywiście, do dzisiejszego dnia nawet najbliżsi mi ludzie nie wiedzą, skąd właściwie wzięły się pieniądze na pokrycie ogromnych kosztów ponoszonych przeze mnie w ciągu wielu lat. Uważałem, że nie muszę udzielać poważnej odpowiedzi na to pytanie dotyczące materialnej strony funkcjonowania Instytutu, ponieważ nie miałem złudzeń co do możliwości uzyskania zewnętrznej pomocy i uznałem rozmowy na ten temat za czystą stratę czasu lub, jak się mówi, za przelewanie z pustego w próżne. Dzisiaj jednak, nie tylko żartując, ale też z pewną dozą szczerości, pragnę z takiego lub innego powodu odpowiedzieć na to tak często stawiane mi pytanie, które wystarczająco już mi się uprzykrzyło. Wydaje mi się i jestem tego prawie pewien, że to odczuwane dzisiaj pragnienie udzielenia poważnie brzmiącej odpowiedzi bierze się stąd, iż stawszy się zrządzeniem losu (lub raczej w wyniku głupoty posiadaczy władzy w Rosji) biedny jak mysz kościelna, wyruszyłem do tego “kraju kwitnącego dolarami" i tutaj, oddychając powietrzem nasyconym wibracjami ludzi, którzy sieją i zbierają dolary z prawdziwym mistrzostwem, jestem – jak rasowy pies myśliwski – na tropie murowanej i grubej zwierzyny. I nie mogę przepuścić takiej okazji. Siedząc teraz wśród was, ludzi tuczonych tak zwanym “tłuszczem dolarowym", i czując się pobudzony automatyczną absorpcją owych dobroczynnych emanacji, zamierzam za pomocą mojej odpowiedzi, by tak rzec, “obedrzeć" trochę niektórych z was ze skóry. Tak więc, w tej miłej i rzadko spotykanej dzisiaj atmosferze gościnności stworzonej przez panią domu, wykorzystam sprzyjające okoliczności do zmobilizowania zarówno wszystkich potencjałów mózgu, jak i umiejętności mojej “maszyny do mówienia" i odpowiem na to ponownie postawione mi dzisiaj pytanie w taki sposób, że w każdym z was powinno zrodzić się podejrzenie, iż moja kieszeń jest sama w sobie żyzną glebą do zasiania nasion dolarowych i że kiełkując tam, owe dolary nabędą właściwości dostarczania ich siewcom tego, co może okazać się w sensie obiektywnym ich prawdziwym szczęściem w życiu. A zatem, moi drodzy posiadacze dolarów, których, jak dotąd, bezgranicznie szanuję!... Jeszcze na długo przed zastosowaniem moich idei w praktyce, to znaczy w czasie, gdy obmyślałem we wszystkich szczegółach program mojego Instytutu, uważnie zastanawiałem się nad kwestią materialną, która, chociaż drugorzędna, niemniej jest bardzo istotna. Ponieważ spodziewałem się, że moje wysiłki wprowadzenia w życie idei psychologicznych, na których miałaby się opierać owa niezwykła w dzisiejszych czasach firma, natrafią na wiele trudności, czułem, iż muszę stać się niezależny, przynajmniej pod względem materialnym; tym bardziej że doświadczenie nauczyło mnie, iż ludzie zamożni nigdy nie interesują się tymi problemami na tyle poważnie, by wspierać finansowo tego rodzaju pracę, a inni, nawet ci wykazujący wielkie zainteresowanie i pragnienie, niedużo w tej sprawie mogą zdziałać, ponieważ tego typu przedsięwzięcie wymaga ogromnej sumy pieniędzy. Dlatego też pełne wprowadzenie w życie mojego planu wymagało w pierwszej kolejności, jeszcze przed zastanowieniem się nad realizacją zadań psychologicznych, rozwiązania problemu od tej strony. Tak więc, postawiwszy sobie za cel zdobycie w wyznaczonym okresie kapitału wystarczającego na przeprowadzenie tego przedsięwzięcia, zacząłem poświęcać o wiele więcej czasu na zarabianie pieniędzy. Najprawdopodobniej to, co przed chwilą powiedziałem, musiało wprawić niemal wszystkich z was, Amerykanów – obecnie wszędzie na kuli ziemskiej uważanych za znakomitych biznesmenów – w wielkie zakłopotanie. Dziwicie się zapewne, jak można z taką łatwością zarobić owe, ponoć ogromne sumy pieniędzy, i dlatego też na pewno macie wrażenie, że mówię z pewną fanfaronadą. Oczywiście, rozumiem was: faktycznie to wszystko może wydawać się wam bardzo dziwne! Żebyście choćby w przybliżeniu mogli pojąć, dlaczego i w jaki sposób potrafiłem tego dokonać oraz gdzie nabyłem takiej pewności siebie, muszę najpierw wyjaśnić, że w poprzednich okresach mojego życia uczestniczyłem w rozmaitych przedsięwzięciach handlowych oraz finansowych i byłem uważany za bardzo bystrego człowieka interesu przez wszystkich ludzi, którzy zetknęli się ze mną na tym polu. Teraz chcę powiedzieć wam coś o wychowaniu, które otrzymałem w dzieciństwie, a które z punktu widzenia mojego dotychczasowego doświadczenia jest najbliższe ideału, jaki ukształtował się w mnie na ten temat. Dzięki owemu wychowaniu potrafiłem w przeszłości – i być może w razie potrzeby mógłbym jeszcze dzisiaj – zakasować wszystkich ludzi interesu, wliczając w to nawet was, amerykańskich biznesmenów. Ponieważ zgromadziliśmy się dzisiaj, żeby świętować otwarcie instytucji, której podstawowym zadaniem jest właściwa i harmonijna edukacja człowieka, uważam za szczególnie pożądane przekazanie wam precyzyjnych informacji na temat otrzymanego przeze mnie wychowania; tym bardziej że wspomniana instytucja funkcjonuje w oparciu o dane doświadczalne zebrane i na przestrzeni wielu lat dogłębnie przeze mnie sprawdzone – to znaczy przez człowieka, który niemal całe swoje życie osobiste poświęcił na zbadanie żywotnej kwestii wychowania, tak dotkliwej w naszych czasach, i który, otrzymawszy wychowanie od ludzi z normalnie rozwiniętym sumieniem, zawsze, bez względu na okoliczności, potrafi być bezstronny. Spośród wpływów wywieranych na mnie intencjonalnie najsilniejszy był wpływ mojego ojca, który miał bardzo osobliwą koncepcję wychowania. Kiedyś nawet zamierzam napisać całą książkę poświęconą bezpośrednim i pośrednim metodom wychowawczym mojego ojca, których podstawę stanowiły jego oryginalne poglądy na ten temat. Od chwili, w której pojawiły się we mnie pierwsze oznaki w miarę poprawnego rozumowania, ojciec zaczął opowiadać mi, między innymi, różne niesamowite historie, kończąc je zawsze serią przygód pewnego kulawego cieśli imieniem Mustafa, który wszystko potrafił zrobić, a pewnego dnia zbudował nawet latający fotel. Za pomocą takich środków oraz innych “systematycznych zabiegów" mój ojciec rozwinął we mnie, wraz z pragnieniem, by stać się podobnym do tego cieśli, nieodpartą potrzebę robienia zawsze czegoś nowego. Wszystkie moje dziecięce zabawy, nawet te najbardziej pospolite, wzbogacało wyobrażenie, że jestem kimś, kto wszystko robi nie tak jak inni, lecz w sobie tylko właściwy, specjalny sposób. Ta nie doprecyzowana jeszcze skłonność, którą ojciec zaszczepił pośrednio w mojej naturze od najwcześniejszych lat, później, w okresie młodości, przyjęła bardziej określoną formę. Wynikało to z faktu, że koncepcja wychowania wyznawana przez mojego pierwszego wychowawcę pod pewnymi względami bardzo jej odpowiadała; tak więc oprócz wypełniania obowiązków szkolnych poznawałem pod jego bezpośrednim nadzorem rozmaite rzemiosła. Metodę wychowawczą mojego pierwszego nauczyciela charakteryzowało przede wszystkim to, że w momencie, kiedy widział, iż zdobyłem już wprawę w danym rzemiośle i zaczynam je lubić, natychmiast kazał mi je zostawić i przejść do następnego. Jak później zrozumiałem, jego celem nie było to, żebym opanował najrozmaitsze rzemiosła; chodziło mu o to, bym rozwinął w sobie umiejętność pokonywania trudności, jakie stwarza każda nowa praca. I faktycznie, od tamtego czasu każda praca nabiera dla mnie znaczenia i zaczyna mnie interesować nie sama w sobie, lecz tylko na tyle, na ile jej nie znam i nie potrafię wykonać. Innymi słowy, ci dwaj mężczyźni, którzy świadomie lub nawet nieświadomie – co w tym wypadku nie ma znaczenia – wzięli na siebie obowiązek przygotowania mnie do odpowiedzialnego wieku, dzięki swoim oryginalnym poglądom na temat wychowania zasiali w mojej naturze pewną właściwość subiektywną, która stopniowo rozwinęła się na przestrzeni lat i ostatecznie przyjęła formę nieustannej potrzeby zmieniania zawodu. W rezultacie, choćby tylko automatycznie, zdobyłem zarówno teoretyczne, jak i praktyczne umiejętności wykonywania różnych prac rzemieślniczych i prowadzenia interesów. A zatem, wraz z poszerzeniem się moich horyzontów w rozmaitych dziedzinach wiedzy, stopniowo wzrosła również moja zdolność rozumowania. Dodam nawet, że jeśli w różnych krajach uważa się mnie obecnie za człowieka naprawdę kompetentnego w wielu kwestiach, to w części zawdzięczam to mojemu wczesnemu wychowaniu. Rozwinięte we mnie dzięki właściwej edukacji: pomysłowość, szerokie poglądy i, ponad wszystko, zdrowy rozsądek, pozwoliły mi z wszystkich informacji, które w późniejszym okresie życia zgromadziłem zamierzenie lub przypadkowo, wychwycić prawdziwą istotę każdej dziedziny nauki, a nie tylko nazbierać bezużytecznych śmieci, jak to się nieuchronnie dzieje wśród ludzi współczesnych w rezultacie powszechnego zastosowania owej słynnej metody wychowawczej nazywanej: “wkuwanie na pamięć". Tak więc już bardzo wcześnie byłem dobrze przysposobiony do życia i potrafiłem zarobić wystarczającą sumę pieniędzy, konieczną do zaspokojenia moich podstawowych potrzeb. Jednakże, ponieważ kiedy byłem jeszcze całkiem młody, zacząłem się interesować zjawiskami skłaniającymi do pytań o sens i cel życia, poświęcając im cały swój czas i uwagę, nie uczyniłem więc z umiejętności zarabiania pieniędzy jedynego celu mojej egzystencji, celu, na którym, w wyniku anomalnej edukacji, koncentrują się wszystkie “świadome" i instynktowne dążenia ludzi współczesnych, a szczególnie was, Amerykanów. Jedynie od czasu do czasu poświęcałem się temu zajęciu, i to tylko po to, żeby zaspokoić moje zwykłe potrzeby życiowe i łatwiej osiągnąć cele, jakie sobie postawiłem. Pochodząc z biednej rodziny i nie mając więc oparcia finansowego, dosyć często zmuszony byłem uciekać się do zdobywania tych doprawdy szkodliwych i godnych pogardy pieniędzy, potrzebnych mi do zabezpieczenia podstawowych potrzeb. Jednakże sam proces zarabiania pieniędzy nigdy nie zajmował mi dużo czasu, ponieważ dzięki pomysłowości i zdrowemu rozsądkowi, rozwiniętym we mnie dzięki właściwej edukacji, w każdej nowej sytuacji życiowej okazywałem się już prawdziwym ekspertem, przebiegłym jak stary lis. Chcąc dać typowy przykład moich zdolności w tym kierunku, opowiem teraz jeden epizod z mojego życia, kiedy to, żeby wygrać mały zakład, otworzyłem na poczekaniu bardzo osobliwy warsztat. Szczegóły tego wydarzenia być może wydłużą moją opowieść, niemniej jednak sądzę, że dzięki temu cudownemu trunkowi – cudownemu, pozwolę sobie nadmienić, ponieważ wyprodukowano go nie w zwykłych warunkach stworzonych w tym celu na lądzie, lecz na starej barce, z dala od wybrzeża amerykańskiego – nie wyda się wam ona zbyt nudna. Działo się to niedługo przed ostatnią wielką wyprawą do Pamiru i Indii, zorganizowaną przez założone przez nas stowarzyszenie pod nazwą Wspólnota Poszukiwaczy Prawdy, do którego należałem od samego początku. Mniej więcej dwa lata przed wyruszeniem wyprawy członkowie bractwa wyznaczyli na punkt zborny zakaspijstóe miasto Czardżou. Wszystkie osoby zamierzające uczestniczyć w wyprawie miały się tam spotkać drugiego stycznia 1900 roku, a następnie rozpocząć wspinaczkę wzdłuż brzegu Amu-darii. Miałem więc jeszcze sporo czasu do wyznaczonej daty, nie dość jednak, by wybrać się w długą podróż. Odbywałem wówczas jedną z krótkich wizyt u rodziny w Aleksandropolu i po spędzeniu tam wyznaczonego czasu, wbrew mojemu zwyczajowi, nie udałem się tym razem w daleką podróż, lecz zatrzymałem na Kaukazie, kursując między Aleksandropolem i Baku. Powodem moich częstych wizyt w Baku było znajdujące się tam stowarzyszenie, złożone głównie z młodych Persów zajmujących się starożytną magią, do którego należałem od wielu lat jako członek korespondent. Wydarzenia stanowiące tło epizodu, który zamierzam wam opowiedzieć, miały miejsce właśnie w Baku. Którejś niedzieli poszedłem na bazar. Muszę wyznać, że zawsze miałem słabość do włóczenia się po wschodnich bazarach i kiedy tylko docierałem do miejsca, gdzie się taki znajdował, nigdy nie omieszkałem go odwiedzić. Szczególnie lubiłem szperać w różnych starociach, zawsze licząc na to, że wypatrzę coś niezwykłego. Tamtego dnia kupiłem jakąś starą haftowaną tkaninę i opuszczałem już targ z ciuchami, kiedy nagle ujrzałem elegancko ubraną, ale bardzo smutnie wyglądającą młodą damę, która miała coś do sprzedania. Wszystko wskazywało na to, że nie była to zwykła przekupka i niewątpliwie sprzedawała swoje towary z konieczności. Podszedłszy bliżej zobaczyłem, że miała wystawiony na sprzedaż fonograf Edisona. Smutne spojrzenie, które biło z jej oczu, wzbudziło we mnie litość i mimo że miałem bardzo mało pieniędzy, bez zastanowienia kupiłem tę bezużyteczną maszynę wraz ze wszystkimi akcesoriami. Zaniosłem to brzemię do karawanseraju, w którym się zatrzymałem. Na miejscu, otworzywszy pudło, znalazłem w środku liczne wałki, prawie wszystkie połamane. Wśród tych, które były jeszcze sprawne, tylko niektóre okazały się nagrane, pozostałe były czyste. Zostałem w Baku przez kilka następnych dni. Moje zapasy finansowe były na wyczerpaniu i musiałem zastanowić się nad tym, jak je uzupełnić. Pewnego pochmurnego poranka siedziałem na łóżku jeszcze nie ubrany i myślałem o tym, co powinienem zrobić, gdy przypadkiem spojrzałem na fonograf. Wtedy właśnie zaświtał mi w głowie pomysł, że mógłbym go wykorzystać, i od razu przygotowałem cały plan działania. Zamknąłem wszystkie moje interesy i jeszcze tego samego dnia wsiadłem na pierwszy statek płynący na drugą stronę Morza Kaspijskiego. Pięć dni później, w Krasnowodzku, zacząłem używać fonografu do zarabiania pieniędzy. Trzeba zaznaczyć, że w tamtym rejonie fonograf był jeszcze nie znany i okoliczni mieszkańcy po raz pierwszy mieli okazję zobaczyć to cudo. Jak już wspominałem, fonograf miał kilka nie nagranych wałków; szybko więc znalazłem pewnego Turkmena tekińskiego, ulicznego grajka, którego poprosiłem, żeby zaśpiewał i zagrał kilka ulubionych utworów miejscowej ludności, zaś na pozostałych wałkach sam nagrałem po turkmeńsku serię pikantnych historyjek. Następnie do czterech istniejących już tub przymocowałem dwie dodatkowe – być może pamiętacie, że pierwsze fonografy wyposażone były w tuby do słuchania – i udałem się na bazar, gdzie otworzyłem swoją własną firmową budkę. Liczyłem po pięć kopiejek od słuchacza i będziecie w stanie wyobrazić sobie rezultat, jeśli wam powiem, że przez cały okres mojego pobytu, szczególnie w dni targowe, od rana do wieczora prawie wszystkie tuby były zawsze zajęte. Pod koniec dnia suma uzbierana z pięciokopiejkowych opłat była prawdopodobnie nie mniejsza niż dochód największego przedsiębiorstwa w tym mieście. Z Krasnowodzka udałem się do Kiził-Arwatu, gdzie ciągle zapraszano mnie z moją maszyną do domów zamożnych Turkmenów mieszkających w okolicznych wioskach. Za te “gościnne występy" otrzymywałem znaczną sumę teng, a któregoś razu nawet dwa wyśmienite dywany tekińskie. Uzbierawszy ponownie pokaźną sumę, wsiadłem do pociągu jadącego do Aszchabadu, gdzie zamierzałem dalej prowadzić interes; w wagonie spotkałem jednak jednego z członków naszego bractwa, z którym poszedłem o zakład będący bezpośrednią przyczyną zaniechania przeze mnie kariery fonograficznej. Moją towarzyszką podróży był nie kto inny, jak niezrównana i nieustraszona Witwicka, która zawsze nosiła męskie ubrania. Była ona uczestnikiem wszystkich naszych niebezpiecznych wypraw w głąb Azji, Afryki, a nawet Australii i okolicznych wysp. Witwicka miała wziąć udział również w nadchodzącej wyprawie i dysponując kilkoma miesiącami wolnego czasu, postanowiła przyjechać z Warszawy do Andiżanu, gdzie mieszkała jej siostra, żona przedstawiciela zakładów włókienniczych Poznańskiego. Tam właśnie zamierzała odpoczywać do czasu naszego spotkania w Czardżou. W drodze dużo rozmawialiśmy i w trakcie tej rozmowy opowiedziałem jej między innymi o moim ostatnim przedsięwzięciu. Nie pamiętam, w jaki sposób ani z jakiego powodu wywiązał się między nami spór; w każdym razie zakończył się on zakładem. Aby go wygrać, musiałem w ściśle określonych warunkach i przed wyznaczoną datą zarobić ustaloną sumę pieniędzy. Ów zakład tak poważnie zainteresował Witwicka, że nie tylko postanowiła do mnie dołączyć, żeby zobaczyć, jak się z niego wywiążę, ale zaofiarowała nawet swoją pomoc. Tak więc, zamiast pojechać do Andiżanu, wysiadła razem ze mną z pociągu w Aszchabadzie. Muszę przyznać, że to nie zaplanowane i bardzo skomplikowane zadanie, do którego wykonania się zobowiązałem, tak bardzo mnie zafascynowało, że owładnął mną zacięty upór, żeby bez względu na okoliczności się z niego wywiązać i nawet przekroczyć ustaloną w zakładzie sumę. Jeszcze w pociągu obmyśliłem ogólny plan działania i natychmiast rozpocząłem jego realizację od zredagowania następującego ogłoszenia: UNIWERSALNY WARSZTAT OBJAZDOWY zatrzyma się tutaj przejazdem tylko na bardzo krótki czas Pospieszcie się z waszymi zamówieniami i przynieście wszystko, co się nadaje do naprawy lub przeróbki. Reperujemy maszyny do szycia, maszyny do pisania, rowery, gramofony, pozytywki, przyrządy elektryczne, fotograficzne, medyczne i inne; lampy naftowe i gazowe; zegary; wszelakie instrumenty muzyczne: akordeony, gitary, skrzypce, tary itp. Naprawiamy zamki i wszystkie rodzaje broni. Reperujemy, przebudowujemy i lakierujemy każdy rodzaj mebli, a także zmieniamy tapicerkę w naszym warsztacie albo w twoim domu. Naprawiamy, lakierujemy, stroimy pianina, fortepiany i fisharmonie. Zakładamy oraz reperujemy oświetlenie elektryczne, dzwonki i telefony. Cerujemy parasole i pokrywamy je nową tkaniną. Naprawiamy zabawki dziecięce i lalki oraz wszystkie przedmioty zrobione z gumy. Pierzemy, czyścimy i cerujemy dywany, szale, obicia ścienne, futra itp. Wywabiamy wszelkiego rodzaju plamy. Restaurujemy obrazy, porcelanę i wszystkie antyki. Warsztat dysponuje znakomicie wyposażoną pracownią galwanoplastyczną, służącą do pozłacania, posrebrzania, cynowania, brązowania i oksydowania. Pobielamy każdy przedmiot. Cynujemy i niklujemy samowary w 24 godziny. Przyjmujemy zamówienia na dowolne hafty i wyszywanki: ściegiem krzyżykowym, atłasowym, kordonkiem, z paciorkami, pluszem itd. Wytłaczamy, co tylko sobie życzycie, na drzewie, skórze i tkaninie. Warsztat przyjmuje zamówienia na odlewy z alabastru i gipsu, na przykład: posążki, zwierzęta dzikie i domowe, owoce itd., itp.; wykonujemy również maski pośmiertne. Realizujemy zamówienia na sztuczne kwiaty z ciasta chlebowego, wosku, aksamitu i kolorowego papieru; na wieńce, bukiety, damskie kapelusze oraz butonierki dla mistrzów ceremonii. Kaligrafujemy, drukujemy i ozdabiamy wizytówki, karty z życzeniami, laurki oraz zaproszenia. Przyjmujemy zamówienia na gorsety, pasy przepuklinowe; przerabiamy również stare na nowe. Szyjemy kapelusze damskie według najnowszych krojów paryskich. Itd., itp. Zaraz po przyjeździe do Aszchabadu znalazłem kwaterę i uzyskałem pozwolenie miejscowej policji na druk i rozwieszenie ogłoszeń. Następnego dnia wynająłem w centrum miasta lokal przeznaczony na warsztat, który składał się z jednego dużego pomieszczenia z wejściem od ulicy i dwóch małych pokojów na zapleczu; poza tym znajdowało się tam jeszcze coś w rodzaju szopy i małe podwórko. Zakupiwszy niezbędne narzędzia i po pośpiesznym zbudowaniu ogniwa bunsenowskiego oraz przerobieniu starych miednic na kadzie do galwanoplastyki, powiesiłem nad wejściem duży napis z czerwonych liter na białym płótnie, który oznajmiał: AMERYKAŃSKI WARSZTAT OBJAZDOWY z bardzo krótką wizytą produkuje, przerabia i wszystko naprawia Następnego dnia, kiedy afisze były już gotowe, masowo rozlepiłem je na murach z pomocą ulicznego urwisa, a resztę rozdaliśmy ludziom do rąk. I wówczas zaczęła się zabawa. Już od pierwszego dnia ruszyła cała procesja mieszkańców Aszchabadu ze swoimi rzeczami do naprawy. O Boże! Czego to oni nie przynosili! Wiele przedmiotów nie tylko widziałem po raz pierwszy na oczy, ale też nigdy o nich nie słyszałem. Doprawdy znajdowały się tam najnieprawdopodobniejsze rzeczy, jak na przykład aparat do wyrywania siwych włosów, maszyna do wyjmowania pestek z czereśni przeznaczonych na konfitury, maszynka do mielenia siarczanu miedzi, którym następnie posypywano miejsca na ciele wydzielające pot, specjalne żelazko do prasowania peruk itd. Żeby stworzyć sobie lepszy obraz tego, co się tam działo, musicie, choćby w małym stopniu, zapoznać się z panującymi w tamtej okolicy warunkami. Dopiero kilkadziesiąt lat temu cudzoziemcy zaczęli się osiedlać w tej części rejonu zakaspijskiego i w przylegającym do niej kawałku Turkmenii. Nowe osiedla powstały głównie na peryferiach starych miast i w rezultacie prawie wszystkie miasta na tym obszarze dzielą się na dwie części: stare miasto, nazywane azjatyckim, i nowe, czyli miasto rosyjskie – każde żyjące niezależnym życiem. Ludność zamieszkująca te nowe miasta składa się z Ormian, Żydów, Gruzinów, Persów i przede wszystkim Rosjan – w większości byłych urzędników państwowych i żołnierzy, którzy przeszli w stan spoczynku po odbyciu służby w tym rejonie. Dzięki bogactwom naturalnym tego obszaru oraz uczciwości lokalnych mieszkańców, nie zepsutych jeszcze przez cywilizację współczesną, owi przybysze bardzo szybko się wzbogacili; jednakże na skutek braku jakichkolwiek oddziaływań kulturalnych ze strony władz, składających się z niewykształconych urzędników, od chwili przyjazdu nie przybyło im ani za grosz kultury. Tak więc rozkwitowi handlu, który przyniósł dobrobyt materialny, nie towarzyszyło nic, co mogłoby wpłynąć na rozwój któregoś z aspektów ich umysłowości lub wiedzy technicznej. Cywilizacja europejska, która wszędzie indziej rozprzestrzeniała się w niebywałym tempie, prawie w ogóle nie dotknęła miejscowej ludności, a to, czego dowiadywano się o niej z gazet i czasopism, docierało do ludzi w zupełnie wypaczonej formie; działo się to za sprawą fantastycznych wyolbrzymień będących tworem dziennikarzy, którzy generalnie – a w tamtych czasach szczególnie w Rosji – nie byli i nie są w stanie nawet w przybliżeniu zrozumieć prawdziwej istoty tego, o czym piszą. Ci nowobogaccy, jak przystało na prawdziwych parweniuszy, naśladowali wszystko, co “kulturalne" i “modne" – czyli w danym wypadku wszystko, co europejskie. Jednakże, czerpiąc informacje na temat owej kultury oraz mody wyłącznie z prasy rosyjskiej, będącej dziełem równie niekompetentnych w tych sprawach osób, obraz, jaki sobie stwarzali mieszkańcy Aszchabadu, sprawiał na bezstronnym obserwatorze wrażenie komicznej i jednocześnie smutnej karykatury. Tak więc tamtejsi mieszakańcy, cieszący się wielkim dobrobytem materialnym, pozbawieni byli śladu kultury, nawet tej elementarnej, i jak dzieci bawili się w ludzi cywilizowanych. Nigdzie indziej nie śledzono z taką uwagą mody: każdy czuł, iż musi pokazać, że we wszystkim trzyma rękę na pulsie. Co więcej, chętnie kupowano lub zamawiano zewsząd drogą pocztową najprzeróżniejsze nowe wynalazki oraz wszystko, co uważano za stosowne dla “światłego dżentelmena" – oczywiście kierując się jedynie informacjami zawartymi w ogłoszeniach prasowych. Znając ten ich słaby punkt, wszyscy kupcy zagraniczni, szczególnie Niemcy, pozbywali się tam całej masy bezużytecznych towarów i produktów, które bardzo szybko się psuły albo ulegały zniszczeniu. Ta farsa sięgała tak daleko, że wśród reklamowanych urządzeń można było znaleźć nawet specjalną maszynę do zapalania zwykłych zapałek. Ponieważ zamówione przedmioty od razu okazywały się bezwartościowe albo rozpadały się na kawałki przy pierwszym użyciu, a w całej okolicy nie było ani jednego punktu naprawczego, każda rodzina zdążyła nagromadzić stos zepsutych przedmiotów. Istniał jeszcze jeden powód, dla którego znalazła się tam tak wielka liczba rzeczy nadających się do naprawy. W tamtej epoce na Wschodzie, a szczególnie w azjatyckiej części Rosji, istniał zwyczaj, że nigdy nie wyrzucało się ani nie sprzedawało zakupionych rzeczy, nawet wówczas, gdy nie były już potrzebne lub się rozleciały. Co więcej, gdyby ktoś zdecydował się je sprzedać, to i tak nie znalazłby kupca; oprócz tego zwyczaj trzymania w domu różnych staroci na pamiątkę był tam bardzo rozpowszechniony. A zatem strychy i szopy każdego domostwa wypełniał zadziwiający stos bezużytecznych przedmiotów, przekazywanych z ojca na syna. W konsekwencji, dowiedziawszy się o istnieniu warsztatu, który wszystko naprawia, ludzie przynosili mi Bóg wie co, z nadzieją, że przywrócę do stanu używalności zalegające od dawna, niepotrzebne przedmioty, na przykład: fotel dziadka, okulary babci, bałałajkę pradziadka, zegar prababki, neseser otrzymany w prezencie od ojca chrzestnego, koc, pod którym spał biskup, kiedy zatrzymał się w ich domu, Order Gwiazdy przyznany ojcu przez szacha Persji itd., itp. A ja to wszystko naprawiałem. Nigdy nie odmówiłem przyjęcia żadnego przedmiotu i nie oddałem ani jednej nie zreperowanej rzeczy. Nawet wówczas, gdy proponowano mi zapłatę zbyt drobną w stosunku do czasu, jaki musiałem poświęcić na naprawienie jakiegoś przedmiotu, jeśli było to dla mnie coś nowego, nie odmawiałem; w takim wypadku nie chodziło mi o pieniądze, lecz o przezwyciężenie trudności, jakie stwarzał nie znany mi jeszcze rodzaj pracy. Oprócz zepsutych i naprawdę bezużytecznych rzeczy przynoszono mi również wiele przedmiotów zupełnie nowych, wcale nie uszkodzonych, z których właściciele nie mogli korzystać tylko dlatego, że nie wiedzieli, jak się nimi posługiwać; powodem tego była ich ignorancja oraz brak choćby podstawowej wiedzy technicznej, czyli jednym słowem: głupota. W owym czasie najnowsze wynalazki w postaci maszyn do szycia, rowerów, maszyn do pisania itd. rozchodziły się wszędzie w błyskawicznym tempie. Zamawiano je i kupowano z pełnym entuzjazmem; następnie jednak, w wyniku wspomnianego przeze mnie braku elementarnej wiedzy technicznej oraz na skutek niedoboru miejscowych warsztatów i specjalistów, gdy zepsuła się w nich nawet najdrobniejsza rzecz, odstawiano je na bok jako bezużyteczne. Dam wam teraz kilka charakterystycznych przykładów tej ignorancji i naiwności, które, przyznaję, wykorzystałem z pełną premedytacją, nie czując z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Przypominam sobie, jak któregoś dnia pewien bogaty, gruby Ormianin, zdyszany i oblany potem, przyniósł do naprawy maszynę do szycia. Pojawił się u mnie w towarzystwie córki, która miała dostać tę maszynę, zakupioną na targu w Dolnym Nowogrodzie, w wyprawie ślubnej. Na początku, jak sam przyznał, maszyna do szycia okazała się prawdziwym skarbem. Nie sposób było ją przecenić – tak dobrze i szybko szyła; nagle jednak, ni stąd, ni zowąd i ku jego utrapieniu, zaczęła działać, jak się wyraził, na “wstecznym biegu". Zbadałem maszynę i uznałem, że jest w pełni sprawna. Być może wiecie, że w niektórych maszynach do szycia obok dźwigni regulującej szew znajduje się inna, służąca do zmiany kierunku, to znaczy, że przestawiając ją, zmienia się kierunek, w którym przesuwa się materiał. Najwyraźniej ktoś niechcący poruszył tę dźwignię i materiał, zamiast przesuwać się do przodu, zaczął się cofać. Od razu pojąłem, że w maszynie wystarczy tylko przestawić dźwignię, co mogłem uczynić na poczekaniu. Widząc jednak, iż mam do czynienia z chytrym starym szubrawcem, i dowiedziawszy się, że handluje on karakułami, poczułem pewność – ponieważ dobrze znałem takich osobników – że wypchał sobie kieszenie oszukując niejednego Turkmena tekińskiego lub Bucharczyka, którzy są łatwowierni jak dzieci, i postanowiłem mu odpłacić pięknym za nadobne. Opowiedziałem mu długą historię o tym, co popsuło się w jego maszynie, i dodałem, że naprawa będzie wymagała wymiany kilku kół zębatych; jednocześnie przez cały czas rzucałem wszelkie możliwe obelgi na tych łajdaków, dzisiejszych producentów. Mówiąc krótko, zdarłem z niego dwanaście rubli i pięćdziesiąt kopiejek, obiecując, że naprawię maszynę w ciągu trzech dni; oczywiście zaraz po jego wyjściu nastawiłem ją jak należy i z odpowiednim numerkiem umieściłem wśród naprawionych przedmiotów. Pamiętam też dobrze, jak innym razem wszedł do mojego warsztatu pewien oficer i powiedział z wielką powagą w głosie: – Pójdź do biura komendanta regionu i powiedz referentowi, że rozkazuję mu – wspomnę przy okazji, iż w tamtych czasach oficerowie rosyjscy otwierali usta wyłącznie po to, żeby wydawać rozkazy – pokazać ci maszyny do pisania. Po ich obejrzeniu powiadom mnie, co w nich nie działa. I jak się pojawił, tak zniknął. Jego bezceremonialny i rozkazujący ton mnie zadziwił, a nawet do pewnego stopnia rozzłościł. Postanowiłem więc natychmiast udać się pod wskazany adres, głównie po to, żeby odkryć, co to za “ptaszek" z tego oficera, i być może znaleźć sposób, żeby wystrychnąć go na dudka, co – jak przyznaję – zawsze sprawiało mi przyjemność, ponieważ, ukrywając się za fasadą naiwnego niewiniątka, potrafiłem bardzo jadowicie ukarać ludzi za tego typu bezczelność. Jeszcze tego samego dnia poszedłem do onego biura, przedstawiłem się referentowi i wyjaśniłem przyczynę swojej wizyty. Dowiedziałem się, że moim gościem był sam adiutant. Kiedy oglądałem wszystkie trzy maszyny do pisania, gadatliwy urzędnik, którego przyjaźń zdobyłem już za pomocą papierosa i pikantnej anegdoty z życia oficerów, wyjaśnił mi, co następuje: Maszyny, sprowadzone niedawno temu z Petersburga, działały na początku bez zarzutu; szybko jednak, jedna po drugiej, popsuły się w ten sam sposób: taśma przestała się odwijać. Adiutant, kwatermistrz i inni próbowali je naprawić, ale mimo najlepszych chęci nikomu to się nie udało i od trzech dni wszystkie dokumenty pisano ręcznie. Słuchając opowieści referenta, obejrzałem maszyny do pisania i wiedziałem już, na czym polega kłopot. Niewątpliwie niektórzy z was pamiętają, że dawniej w niektórych typach maszyn do pisania szpulka z taśmą odwijała się dzięki naciskowi sprężyny umieszczonej na dole, w specjalnym pudełku z tyłu maszyny, i zwijano ją z powrotem, przekręcając samo pudełko. Ponieważ taśma przesuwała się powoli, długa sprężyna potrzebowała na rozkręcenie się sporo czasu; czasami jednak trzeba było nawinąć ją z powrotem. Najprawdopodobniej, kiedy przywieziono maszyny, sprężyny były zwinięte do oporu, ale z upływem czasu się rozkręciły i teraz należało je ponownie skręcić. Ponieważ jednak nie było ani kluczyka, ani rączki, ludziom, którym nie udzielono żadnych wskazówek i którym brakowało najprostszej wiedzy technicznej, trudno było odgadnąć, w jaki sposób można ponownie nawinąć szpulki. Oczywiście nic nie powiedziałem o tym urzędnikom, tylko przyjąłem ich zaproszenie na obiad i po zjedzeniu dobrego rządowego kapuśniaka oraz kaszy udałem się prosto do domu na moim przedpotopowym rowerze i na tym, co zostało z jego opon. Tego wieczoru ponownie zjawił się w moim warsztacie adiutant i tym samym wyniosłym tonem zapytał: – No więc co? Czy odkryłeś, dlaczego te zupełnie nowe maszyny do pisania nie działają? Już dawno stałem się prawdziwym specem od odgrywania różnych ról. Tak więc, nadając twarzy wyraz nazywany przez prawdziwych aktorów “pełną szacunku nieśmiałością i wstydliwym poważaniem" oraz stosując specjalne pompatyczne zwroty, zapożyczone z rozmaitych rosyjskich prac technicznych, zacząłem wychwalać pod każdym względem doskonałość maszyn do pisania owej marki, z wyjątkiem jednego elementu, który niestety wymagał skomplikowanej i trudnej przeróbki. Koszt naprawy wyceniłem na prawie jedną czwartą pierwotnej ceny maszyn. Następnego dnia te w pełni sprawne maszyny uroczyście dostarczył mi prawie cały oddział wojskowy, z adiutantem na czele. Od razu ich przyjąłem i bardzo poważnie oznajmiłem, że maszyny będą gotowe nie wcześniej niż za dziesięć dni. Zdenerwowany oficer błagał mnie, żebym, jeśli to tylko możliwe, naprawił je szybciej, ponieważ praca w biurze utknęła praktycznie w martwym punkcie. Ostatecznie, po długich przetargach, zgodziłem się pracować w nocy i dostarczyć pierwszą maszynę za dwa dni; w zamian jednak poprosiłem, żeby był tak dobry i rozkazał swoim żołnierzom, aby przynosili z kasyna wojskowego resztki jedzenia dla moich prosiaczków, które niedawno kupiłem i trzymałem teraz na podwórku. Dwa dni później jedna z tych nienagannie działających maszyn była “gotowa" i obiecałem, że dwie pozostałe dostarczę przed końcem tygodnia. Oprócz podziękowania i osiemnastu rubli otrzymanych za naprawę każdej maszyny, żołnierze codziennie przynosili jedzenie dla moich prosiaków i opiekowali się nimi przez trzy miesiące mojego pobytu w Aszchabadzie, w czasie którego te oseski zamieniły się w wyrośnięte wieprze. Oczywiście wyjaśniłem urzędnikom, co należy zrobić, gdy sprężyny się rozkręcą; najwyraźniej jednak nigdy nie pojęli, na czym polegała moja “naprawa". Takie same zdarzenia miały miejsce w Merwie, do którego przeniosłem warsztat i gdzie przez następne dwa miesiące prowadziłem podobną działalność. Któregoś dnia odwiedził mnie wizytator z miejscowego technikum lub liceum – sam już nie pamiętam – i poprosił, żebym naprawił maszynę elektryczną, przeznaczoną do przeprowadzania eksperymentów na lekcjach fizyki. Była to zwykła maszyna elektrostatyczna, która po wprawieniu w ruch wydziela iskry i którą z jakiegoś powodu zarówno w tamtych czasach, jak i dzisiaj każda szkoła czuje się zobowiązana włączyć do swojego wyposażenia. W trakcie tych słynnych lekcji tak zwanej fizyki nadęci nauczyciele, zachowując się, jakby odprawiali święty rytuał, przeprowadzają za pomocą tej maszyny pouczające doświadczenia, które polegają jedynie na tym, że obraca się okrągłe płyty i zmusza dzieci do tego, by po kolei dotknęły małych metalowych gałek butelki lejdejskiej. Grymasy bólu pojawiające się na twarzach dzieci dotykających gałki zawsze powodują wybuchy śmiechu, które zdaniem owych pedagogów “bardzo dobrze wpływają na trawienie"; i na tym zazwyczaj kończy się tak zwana lekcja fizyki. Wspomniany wizytator zamówił i otrzymał w częściach jedną z takich maszyn, wyprodukowaną w Petersburgu przez niemiecką firmę Siemens & Halske. Z pomocą swoich kolegów, innych nauczycieli, złożył maszynę zgodnie z załączoną instrukcją, ale mimo wysiłków nie udało się wydobyć z niej ani jednej iskry i w końcu wizytator zmuszony był zwrócić się o pomoc do mnie. Natychmiast spostrzegłem, że wszystko jest w porządku, z wyjątkiem tego, że dwa krążki stanowiące podstawową część maszyny są trochę niedokładnie ustawione. Wystarczyło więc po prostu poluzować nakrętkę na osi, a następnie lekko przesunąć jeden z krążków, co zajęłoby mi najwyżej minutę. Zmusiłem jednak owego zacnego pedagoga, który uczył innych tego, czego sam nie wiedział, żeby w czasie, gdy rzekomo naprawiałem jego maszynę, wrócił do warsztatu jeszcze cztery razy, a także zapłacił mi dziesięć rubli i siedemdziesiąt pięć kopiejek za naładowanie butelki lejdejskiej, która oczywiście nie wymagała żadnego ładowania. Podobne wypadki zdarzały się prawie codziennie przez cały okres istnienia mojego warsztatu. Zawsze idąc na rękę biednym, nie uważałem za grzech czerpać zyski z głupoty tych, którzy niezasłużenie, jedynie dzięki przypadkowo zdobytej pozycji, stali się miejscową inteligencją, ale którzy z punktu widzenia prawdziwej inteligencji znajdowali się o wiele stopni niżej niż ludzie im podlegający. Jednakże najoryginalniejszym i zarazem najbardziej dochodowym przedsięwzięciem okazał się interes z gorsetami. W tamtym sezonie moda na gorsety w Paryżu uległa gwałtownej zmianie; zamiast bardzo wysokich, zaczęto teraz nosić gorsety bardzo krótkie. Dzięki żurnalom wieść o tym ostatnim krzyku mody szybko się rozeszła po okolicy, jednakże same gorsety nie pokazały się jeszcze w sprzedaży na tym odległym terenie; w rezultacie wiele kobiet zaczęło mi przynosić swoje stare gorsety, z pytaniem, czy mógłbym je przerobić zgodnie z obowiązującą modą. I właśnie ów interes z gorsetami okazał się dla mnie istną żyłą złota. Oto jak do tego doszło: Pewnego razu potrzebowałem trochę fiszbinu, żeby skrócić i poszerzyć gorset tęgiej Żydówki, której talia podlegała procesowi nieustannego wzrostu. Po długim i bezowocnym poszukiwaniu, w kolejnym sklepie, który nie miał na składzie fiszbinu, pomocnik właściciela poradził mi, żebym kupił cały, przestarzały już gorset, który właściciel niewątpliwie zgodzi się sprzedać za cenę samego fiszbinu. Udałem się więc wprost do właściciela. Ale w trakcie pertraktacji dojrzał w mojej głowie inny plan i zamiast, jak pierwotnie zamierzałem, jednego gorsetu, kupiłem od niego wszystkie, jakie miał, czyli sześćdziesiąt pięć staromodnych gorsetów po dwadzieścia kopiejek od sztuki, zamiast po normalnej cenie czterech albo pięciu rubli. Następnie w pośpiechu wykupiłem gorsety w pozostałych sklepach w Aszchabadzie, płacąc nawet jeszcze mniej, ponieważ wszyscy chętnie pozbywali się zapasów tych zupełnie bezużytecznych artykułów. Nie poprzestałem na tym i następnego dnia wysłałem starego Żyda – ojca dwóch chłopców, którzy u mnie pracowali – z instrukcją, żeby wykupił przestarzałe gorsety we wszystkich miastach położonych wzdłuż trasy kolei środkowo-azjatyckiej; ja natomiast, za pomocą obcęgów i nożyczek, zabrałem się do robienia modnych gorsetów. Było to bardzo proste: zaznaczałem ołówkiem linię, wzdłuż której cięło się gorset, zostawiając więcej do wycięcia na górze, a tylko trochę w dolnej części; potem łamałem fiszbin obcęgami i ciąłem materiał nożyczkami wzdłuż narysowanej linii. Następnie dziewczęta pracujące pod nadzorem Witwickiej odpruwały lamówki, przycinały je i naszywały z powrotem na skrócone gorsety. Wystarczyło jeszcze tylko nawlec połowę starych koronek i cór set mignon, uszyty według najnowszej mody paryskiej, był gotowy do sprzedaży. Produkowaliśmy w ten sposób około stu gorsetów dziennie. Najśmieszniejsze było to, że właściciele sklepów, dowiedziawszy się o metamorfozie swoich starych gorsetów, w obliczu wielkiego popytu zmuszeni byli odkupić je ode mnie z tak zwanym zgrzytaniem zębów; tym razem jednak nie za dziesięć albo dwadzieścia kopiejek, lecz za trzy i pół rubla od sztuki. Wyobraźcie sobie: w ten sposób wykupiłem i sprzedałem w Krasnowodzku, Kiził-Arwacie, Aszchabadzie, Merwie, Czardżou, Bucharze, Samarkandzie i Taszken-cie ponad sześć tysięcy gorsetów. Osiągnięty zysk, nieproporcjonalny do skali przedsięwzięcia, był rezultatem nie tylko niewiedzy i naiwności, że tak się wyrażę, “pstrokatych" tubylców oraz mojej wysoce rozwiniętej bystrości i umiejętności przystosowania się do każdej sytuacji, lecz przede wszystkim bezlitosnej postawy wobec tych słabości – istniejących we mnie tak samo jak we wszystkich ludziach – które w rezultacie ciągłego ulegania im tworzą w człowieku to, co nazywa się lenistwem. Jest godnym uwagi fakt, że w funkcjonowaniu mojej zbiorczej obecności pojawił się w tamtym okresie proces niezrozumiały z punktu widzenia zwykłej nauki, który powtórzył się jeszcze kilkakrotnie w trakcie mojego życia. Ów proces przejawiał się w postaci regulacji tempa dopływu i odpływu energii, co pozwoliło mi tygodniami, a nawet miesiącami, na korzystanie z bardzo niedużej ilości snu, przy jednoczesnym prowadzeniu działalności, której natężenie nie tylko nie malało, ale wręcz przeciwnie, rosło. Przy ostatnim powtórzeniu się owego stanu to zjawisko tak bardzo mnie zafascynowało, iż nabrało dla mojej zbiorczej obecności takiej samej wagi jak pewne pytania, powstałe we mnie już dawno temu, których rozwiązanie stało się celem i sensem mojego życia. Kiedy już ureguluję wszystkie sprawy związane z podstawowym programem działania Instytutu – czyli wówczas, gdy znowu będę miał możliwość poświęcenia połowy czasu na własne subiektywne zainteresowania – zamierzam umieścić wyjaśnienie tej kwestii na pierwszym planie. Owa niezrozumiała jeszcze dla mnie właściwość ogólnego działania mojego organizmu ujawniła się w tamtym okresie bardzo wyraźnie w sytuacji, którą chcę teraz opisać. Od rana do nocy przepływał przez mój warsztat nie kończący się potok klientów, którzy prześcigając się w gadatliwości, przynosili mi do naprawy rzeczy albo przychodzili odebrać te już zreperowane; większość czasu poświęcałem więc na przyjmowanie i odsyłanie zamówień. W krótkich przerwach, nawet przy największym pośpiechu, byłem w stanie jedynie zakupić nowe części oraz najróżniejsze potrzebne materiały. Sama praca odbywała się więc w nocy. Przez cały okres istnienia warsztatu dzieliłem mój czas w następujący sposób: dzień przeznaczony był dla klientów, a cała noc na pracę. Muszę powiedzieć, że bardzo pomagała mi w tym Witwicka, która szybko stała się specjalistką od pokrywania parasolek, przerabiania gorsetów i kapeluszy damskich, a szczególnie od produkcji sztucznych kwiatów. W pracy pomagali mi również dwaj chłopcy, synowie starego Żyda, których zatrudniłem już na samym początku; starszy czyścił i przygotowywał do galwanizacji przedmioty metalowe, a następnie je polerował; młodszy zaś biegał na posyłki, rozpalał ogień w kuźni i dął w miechy. Poza tym pod koniec służyło mi również pomocą, i to całkiem nieźle, sześć dziewcząt z miejscowych rodzin patriarchalnych. Ich rodzice, pragnąc zapewnić córkom “pełne wykształcenie", wysyłali je do mojego warsztatu, aby doskonaliły się tam w robótkach ręcznych. Nawet na początku, kiedy pracowaliśmy tylko w czwórkę, sądząc po liczbie wykonywanych napraw, można było odnieść wrażenie, że za drzwiami prowadzącymi na zaplecze, na których oczywiście widniał napis: “Obcym wstęp surowo wzbroniony", pracuje przynajmniej kilkudziesięciu fachowców. Warsztat działał w Aszchabadzie przez trzy i pół miesiąca; w tym czasie zarobiłem pięćdziesiąt tysięcy rubli. Czy wiecie, co w tamtych czasach oznaczała taka suma pieniędzy? Dla porównania powiem wam, że miesięczna pensja przeciętnego urzędnika wynosiła wówczas trzydzieści trzy ruble i trzydzieści trzy kopiejki, i że za tę sumę potrafił wyżyć nie tylko kawaler, ale również ojciec wielodzietnej rodziny. Pensję wyższego urzędnika państwowego, wahającą się od czterdziestu do pięćdziesięciu rubli, uważano za ogromną sumę pieniędzy i marzył o niej każdy młody człowiek. Funt mięsa kosztował wtedy sześć kopiejek, chleb – dwie albo trzy kopiejki, dobre winogrona – dwie kopiejki. Ponieważ jeden rubel równa się stu kopiejkom, zatem pięćdziesiąt tysięcy rubli stanowiło prawdziwy majątek! W czasie istnienia warsztatu często pojawiały się możliwości dodatkowego zarobku na lewo. Jednakże jednym z warunków zakładu z Witwicka było to, że pieniądze mają być zarobione wyłącznie pracą własnych rąk albo w wyniku związanych z nią drobnych transakcji handlowych, ani razu więc się nie skusiłem. Zakład wygrałem już dawno temu i pieniądze zarobione w Aszchabadzie czterokrotnie przewyższyły ustaloną pierwotnie sumę. Niemniej jednak, jak już powiedziałem, postanowiłem kontynuować tę działalność w innym mieście. Prawie cały interes zamknąłem, Witwicka pojechała do siostry, a ja szykowałem się do czekającego mnie za trzy dni wyjazdu do Merwu. Sądzę, że wysłuchawszy wszystkiego, co wam powiedziałem, zrozumieliście już w pewnym stopniu, co chciałem wam uświadomić poprzez tę historię: a mianowicie, że owa osobliwa cecha charakteryzująca psychikę zbiorczą człowieka, którą wy, Amerykanie, uważacie za prawdziwy ideał i nazywacie “naturą handlową", istnieje (wraz z innymi naturami, których wy, Amerykanie, nie macie) i nawet jest bardziej rozwinięta wśród ludzi żyjących na innych kontynentach. Tak więc, żeby to lepiej opisać i przekazać wam pełniejszy obraz mojej ówczesnej działalności, opowiem wam o jeszcze jednej operacji handlowej, którą przeprowadziłem przed samym wyjazdem z Aszchabadu. Muszę wam powiedzieć, że zaraz po otwarciu warsztatu ogłosiłem, iż skupuję wszelkiego rodzaju starocie. Zrobiłem to z dwóch powodów: po pierwsze, liczyłem, że w ten sposób uda mi się znaleźć części, których potrzebowałem do różnych napraw – uprzednio w sklepach i na bazarach wykupiłem już wszystko, co mogło mi się przydać – a po drugie, miałem nadzieję, że wśród rzeczy przyniesionych do warsztatu albo znalezionych u ludzi w domu natrafię – jak już nie raz się zdarzyło – na coś rzadko spotykanego i cennego. Jednym słowem, stałem się również antykwariuszem. Kilka dni przed wyjazdem spotkałem na bazarze Gruzina, którego poznałem jeszcze w Tyflisie, gdzie był właścicielem bufetu na stacji linii zakaukaskiej. Obecnie pracował jako dostawca dla wojska i zaproponował mi kupno kilku łóżek żelaznych, które miał na zbyciu. Odwiedziłem go jeszcze tego samego wieczoru i razem zeszliśmy do piwnicy, żeby obejrzeć łóżka; panował tam jednak tak nieznośny fetor, że prawie nie byłem w stanie go wytrzymać. Obejrzawszy w pośpiechu łóżka, jak najszybciej pobiegłem na górę i dopiero na ulicy zacząłem się targować. Dowiedziałem się wtedy, że źródłem smrodu jest dwadzieścia beczek śledzi, które Gruzin zakupił w Astrachaniu dla miejscowego kasyna oficerskiego. Po dostarczeniu i otwarciu dwóch pierwszych beczek okazało się, że śledzie są zepsute, co spowodowało odmowę przyjęcia towaru. Gruzin, w obawie o swoją reputację, nie chciał sprzedać ich gdzie indziej; wziął je więc z powrotem i umieściwszy tymczasowo w piwnicy, prawie o nich zapomniał. Dopiero teraz, po trzech miesiącach, kiedy cały dom zaczął nimi cuchnąć, postanowił jak najszybciej się ich pozbyć. Dręczyła go myśl, że nie tylko stracił na tym interesie pieniądze, ale musi jeszcze zapłacić za wywiezienie śledzi na wysypisko, ponieważ nie chce, żeby dowiedziała się o nich komisja sanitarna, która może ukarać go grzywną. Słuchając go, moje myśli, zgodnie z ukształtowanym wówczas we mnie zwyczajem, zaczęły intensywnie pracować i zadałem sobie pytanie, czy przypadkiem nie da się jakoś zarobić na tej imprezie. Zacząłem liczyć: “Ma dwadzieścia beczek śledzi, które trzeba wyrzucić. Ale każda beczka jest warta co najmniej rubla. Gdyby tylko udało mi się jakoś je opróżnić za darmo! W innym razie transport wyniesie prawie tyle samo, co cena beczek..." Niespodziewanie przyszło mi wtedy do głowy, że śledzie – zwłaszcza zepsute – muszą się nadawać na nawóz. Pomyślałem więc, że każdy ogrodnik zgodzi się przyjechać po te beczki, opróżnić je, wypłukać i odwieźć do mojego warsztatu, jeśli dam mu za darmo tak wyśmienity nawóz. Beczki, po okopceniu, na pewno szybko sprzedam, ponieważ istnieje na nie wielkie zapotrzebowanie; w ten sposób w ciągu pół godziny zarobię dwadzieścia rubli. Jednocześnie nikt na tym nie straci, lecz wręcz przeciwnie, wszyscy zyskają, nawet Gruzin, który co prawda stracił na kupnie towaru, ale teraz zaoszczędzi na koszcie wywozu. Po tych przemyśleniach powiedziałem do Gruzina: – Jeśli opuścisz trochę cenę łóżek, zorganizuję ci za darmo przewóz beczek. Zgodził się, a ja obiecałem, że następnego ranka uwolnię go od źródła tej infekcji. Zapłaciłem za łóżka, załadowałem je na wóz i zabrałem ze sobą jedną, nie otwartą jeszcze beczkę śledzi, żeby pokazać ją ogrodnikowi. Po powrocie do warsztatu rozładowaliśmy wóz i zanieśliśmy wszystko do szopy. Właśnie o tej porze zwykł przychodzić stary Żyd, ojciec zatrudnionych przeze mnie chłopców, żeby porozmawiać z synami, a czasami nawet pomóc im w pracy. Siedziałem na podwórku paląc papierosa, gdy nagle zaświtała mi w głowie myśl, żeby dać trochę śledzi do zjedzenia moim świniom – być może się okaże, że będą im smakowały – i bez żadnych wyjaśnień poprosiłem starca o pomoc przy otwarciu beczki. Kiedy podnieśliśmy wieko, stary Żyd pochylił się wdychając zapach i ożywiony wykrzyknął: – To są prawdziwe śledzie! Takich śledzi nie widziałem już od dawna, prawdę mówiąc, od czasu, gdy przybyłem do tego przeklętego kraju! Byłem zaintrygowany. Żyjąc głównie w Azji, gdzie nie jada się śledzi, nigdy, nawet po skosztowaniu nie potrafiłbym odróżnić dobrych śledzi od złych. Wszystkie miały dla mnie ten sam drażniący zapach. Musiałem więc dać wiarę stanowczemu oświadczeniu starego Żyda, tym bardziej że w przeszłości, kiedy mieszkał w Rosji, prowadził w Rostowie sklep rzeźniczy, w którym sprzedawał również ryby. Nie byłem jednak jeszcze zupełnie przekonany i upewniłem się, czy się nie myli, ale on, głęboko urażony, odpowiedział: – Co za bzdury! To są najprawdziwsze solone... takie a takie... śledzie! (Nie pamiętam już, jak je wtedy nazwał.) Ciągle jeszcze mając wątpliwości, powiedziałem mu, że przypadkowo zakupiłem całą dostawę tych śledzi i że, między nami mówiąc, to dobry znak, jeśli część towaru uda się sprzedać zaraz po otwarciu beczki, ponieważ oznacza to, że cała sprzedaż dobrze pójdzie. Powinniśmy więc teraz, nie czekając do rana, sprzedać przynajmniej kilka śledzi. I poprosiłem go, żeby od razu spróbował to zrobić. Chciałem w ten sposób się upewnić, czy starzec powiedział mi prawdę, i w zależności od tego ustalić, co zrobię dalej. Niedaleko mojego warsztatu mieszkało wielu Żydów, w większości sklepikarzy. Ponieważ zapadł już zmrok, prawie wszystkie sklepy były zamknięte. Ale dokładnie na wprost warsztatu mieszkał zegarmistrz, niejaki Friedman. On właśnie przybył jako pierwszy i z miejsca kupił cały tuzin, płacąc bez żadnego targowania się piętnaście kopiejek za parę. Następnym nabywcą okazał się właściciel narożnej apteki, który od razu kupił pięćdziesiąt śledzi. Z radości, jaką okazywali klienci, wynikało, iż starzec miał rację. Następnego dnia o świcie wynająłem wozy i przewiozłem do siebie wszystkie beczki, z wyjątkiem dwóch otwartych wcześniej, w których śledzie były naprawdę zepsute i z których zionął okropny smród. Natychmiast odesłałem je na miejskie wysypisko. W pozostałych osiemnastu beczkach znajdowały się śledzie nie tylko dobrej, ale wręcz najwyższej jakości. Najwidoczniej zarówno zaopatrzeniowiec kasyna, jak i gruziński kupiec urodzony w Tyflisie, gdzie nie jada się śledzi, wiedzieli o nich tyle samo co ja, czyli po prostu nic; osobliwy zapach tych ryb przekonał ich, że są zepsute, i Gruzin pogodził się już ze swoją stratą. W ciągu trzech dni z pomocą starego Żyda, któremu płaciłem pół kopiejki od śledzia – co sprawiło mu ogromną radość – sprzedałem wszystkie śledzie, hurtowo i detalicznie. Do tego czasu zlikwidowałem już wszystkie interesy i w przeddzień wyjazdu zaprosiłem wspomnianego Gruzina oraz wielu innych znajomych na pożegnalną kolację. Przy stole opowiedziałem mu, jak potoczyła się cala sprawa, i wyciągając z kieszeni pieniądze, zaproponowałem podział zysku. Jednakże Gruzin, wierny zasadzie obowiązującej wśród starych mieszkańców Zakaukazia oraz terenów zakaspijskich, odmówił przyjęcia pieniędzy. Powiedział, że oddając mi towar, był przekonany, iż nie ma on żadnej wartości; jeśli okazało się, że się mylił, to moje szczęście, a jego pech. Uważa więc, że nie wypada mu skorzystać z mojej uprzejmości. Co więcej, następnego dnia, już po wyjeździe do Merwu, wśród moich rzeczy w przedziale znalazłem bukłak z winem, podarowany przez Gruzina. Od chwili zamknięcia tego osobliwego warsztatu upłynęło kilka lat, w czasie których nieustannie pracowałem, dążąc do przygotowania warunków koniecznych do osiągnięcia podstawowego celu mojego życia. Jednocześnie w tym samym okresie dosyć często byłem zmuszony szukać różnych sposobów zarobienia pieniędzy. Mimo że wiele przygód i niespodziewanych zdarzeń, które miały wówczas miejsce, może was zainteresować zarówno z psychologicznego, jak i praktycznego punktu widzenia, nie chcąc odbiegać od podjętego dziś wieczorem tematu, nic o nich nie powiem; tym bardziej że tamtym latom i innym podobnym okresom mojego życia zamierzam poświęcić oddzielną książkę. Dodani tylko, że zanim jeszcze wytyczyłem sobie cel zgromadzenia określonego kapitału, zdobyłem już duże doświadczenie i pewność siebie. Dlatego też w chwili, gdy postanowiłem wykorzystać swoje zdolności w celu zarobienia pieniędzy – niezależnie od faktu, że ów aspekt ludzkiego zmagania sam w sobie nigdy mnie nie interesował – czyniłem to w taki sposób, by rezultaty mogły wzbudzić zazdrość nawet najlepszych amerykańskich speców od dolarowych interesów. Uczestniczyłem w różnych, czasem nawet bardzo dużych przedsięwzięciach. Na przykład: zawierałem zarówno prywatne, jak i rządowe kontrakty na budowę sieci kolejowych oraz dróg; otworzyłem wiele sklepów, restauracji i kin, które po rozkręceniu sprzedałem; robiłem interesy w rolnictwie; zabezpieczałem transport bydła z różnych krajów, głównie z Kaszgaru do Rosji; zajmowałem się wydobyciem ropy naftowej oraz połowem ryb; zdarzało się też, że prowadziłem kilka tego typu przedsięwzięć naraz. Jednakże moim ulubionym zajęciem, które nigdy nie wymagało ustalonej ilości czasu ani stałego miejsca zamieszkania, a które jednocześnie przynosiło duże zyski, był handel dywanami i różnymi antykami. Tak więc po czterech lub pięciu latach gorączkowej działalności zlikwidowałem wszystkie interesy i pod koniec 1913 roku, kiedy przyjechałem do Moskwy, żeby przejść do praktycznej realizacji tego, co wytyczyłem sobie jako święte zadanie, zgromadziłem już milion rubli, a oprócz tego byłem właścicielem dwóch bezcennych kolekcji, jednej składającej się z dywanów, a drugiej – z porcelany i chińskich chisonne. Wydawało się wówczas, że taki majątek uwolni mnie od trosk finansowych i pozwoli na wdrożenie idei, które przyjęły już określoną formę w mojej świadomości i które miały stanowić podstawę przyszłego Instytutu, a mianowicie: pragnąłem stworzyć wokół siebie warunki, które nieustannie przypominałyby człowiekowi o sensie i celu jego istnienia, poprzez nieuchronne tarcie między sumieniem i automatycznymi przejawami jego natury. Działo się to mniej więcej rok przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Najpierw w Moskwie, a trochę później w Petersburgu zorganizowałem serie wykładów, które przyciągnęły wielu intelektualistów i naukowców, szybko więc krąg osób zainteresowanych moimi ideami zaczął się powiększać. Następnie, zgodnie z przyjętym planem, podjąłem kroki zmierzające do utworzenia mojego Instytutu. Przygotowywałem powoli wszystko, czego wymagała realizacja tego projektu, a więc nabyłem między innymi pewną posiadłość, zamówiłem z różnych krajów europejskich to, czego nie można było dostać w Rosji, zakupiłem też niezbędne materiały i przyrządy. Zacząłem nawet przygotowywać się do wydawania własnej gazety. Kiedy znajdowałem się w wirze pracy organizacyjnej, wybuchła wojna, wszystko musiałem więc odłożyć na bok, mając jednak nadzieję, że będę mógł wznowić pracę, gdy tylko sytuacja polityczna trochę się ustabilizuje. Połowę zgromadzonego kapitału wydałem już wtedy na przygotowania organizacyjne. Ponieważ wojna rozgorzała na dobre, a nadzieja na szybki pokój stawała się coraz bardziej wątła, musiałem opuścić Moskwę i udać się na Kaukaz, gdzie czekałem na zakończenie działań wojennych. Chociaż uwaga wszystkich skupiała się na wydarzeniach politycznych, w niektórych kręgach społecznych zainteresowanie moją pracą nieustannie rosło. Do Jessentuki, gdzie wówczas się osiedliłem, zaczęli zjeżdżać ludzie, którzy naprawdę chcieli poznać moje idee. Przybywali nie tylko z najbliższej okolicy, ale również z Petersburga i z Moskwy, stopniowo więc pod wpływem okoliczności byłem zmuszony do zorganizowania wszystkiego na miejscu, nie czekając już na powrót do Moskwy. Jednakże wkrótce wydarzenia potoczyły się w taki sposób, że pod znakiem zapytania stanęła nie tylko możliwość pracy, ale nawet samo przetrwanie; nikt nie wiedział, co przyniesie jutro. Rejon Mineralnych Wód. w którym mieszkaliśmy, stał się centrum wojny domowej i znaleźliśmy się dosłownie w środku wymiany ognia. Miasta przechodziły z rąk do rąk: jednego dnia w ręce bolszewików, następnego – kozaków, a jeszcze następnego – białogwardzistów albo jakiejś nowo utworzonej partii. Czasami, wstając rano z łóżka, nie wiedzieliśmy, któremu rządowi podlegamy, i dopiero wychodząc na ulicę dowiadywaliśmy się, jakie dzisiaj należy głosić poglądy. Dla mnie osobiście był to okres największego napięcia nerwowego, jakiego doświadczyłem w trakcie pobytu w Rosji. Przez cały czas musiałem nie tylko myśleć i martwić się o to, jak zdobyć nieodzowne do życia podstawowe artykuły – które stały się niemal nieosiągalne – ale także nieustannie troszczyć się o przetrwanie prawie stu osób, którymi postanowiłem się zaopiekować. Najbardziej niepokoiła mnie sytuacja około dwudziestu moich uczniów – jak sami zaczęli się wtedy nazywać – którzy byli w wieku poborowym. Codziennie brano do wojska młodzieńców, a nawet mężczyzn w średnim wieku – jednego dnia przychodzili po nich bolszewicy, następnego “biali", a jeszcze następnego jakaś inna frakcja. Tego nieustannego napięcia nie dało się już dłużej wytrzymać; nie zważając na cenę, musieliśmy znaleźć jakieś rozwiązanie. Którejś nocy, kiedy wywiązała się szczególnie ostra strzelanina i z przyległych pokoi dobiegły mnie dźwięki niespokojnych rozmów moich towarzyszy, zacząłem bardzo poważnie się zastanawiać. Szukając wyjścia z tego impasu, drogą skojarzenia przypomniałem sobie jedno z powiedzeń mądrego mułły Nassr Eddina, które już dawno temu stało się moją idee fixe, a mianowicie: We wszystkich okolicznościach życiowych zawsze staraj się pogodzić przyjemne z pożytecznym. Muszę w tym miejscu wspomnieć, że przez wiele lat interesowałem się archeologią i do wyjaśnienia niektórych szczegółów potrzebowałem jak najwięcej informacji o położeniu i sposobie rozmieszczenia prastarych monumentów nazywanych dolmenami, które dzisiaj można znaleźć w pewnych charakterystycznych miejscach na prawie wszystkich kontynentach. Miałem konkretne informacje, że takie dolmeny znajdują się w wielu miejscach na Kaukazie i opierając się na oficjalnych źródłach naukowych, znałem nawet przybliżone położenie niektórych z nich. Mimo że nigdy nie miałem dosyć czasu na przeprowadzenie systematycznych badań owych miejsc, niemniej jednak – w chwilach wytchnienia od pościgu za moim głównym celem – w trakcie licznych podróży przez górskie tereny Kaukazu i Zakaukazia nie przepuściłem ani jednej okazji, żeby je zobaczyć. To, co zdołałem odkryć, wyraźnie mi pokazało, że na obszarze między wschodnim wybrzeżem Morza Czarnego a łańcuchem Kaukazu – zwłaszcza w okolicach pewnych przełęczy, których nie miałem jeszcze okazji odwiedzić – można było natrafić na pojedyncze albo ustawione w małych grupach dolmeny specjalnego typu, które bardzo mnie interesowały. Tak więc, odcięty od świata i przekonany o tym, że w wyniku zaistniałej sytuacji moja działalność znalazła się w martwym punkcie, postanowiłem wykorzystać oddany mi do dyspozycji czas na przeprowadzenie specjalnej wyprawy do wspomnianego regionu Kaukazu, aby odszukać i zbadać owe dolmeny, a jednocześnie znaleźć bezpieczne miejsce zarówno dla siebie, jak i dla swoich podopiecznych. Następnego dnia rano zebrałem wszystkie siły oraz środki i z pomocą kilku na wpół świadomie lub zupełnie nieświadomie oddanych mi ludzi, którzy weszli w jakieś układy z rozmaitymi chwilowymi posiadaczami władzy, zacząłem się ubiegać o oficjalne pozwolenie na zorganizowanie wyprawy naukowej w góry Kaukazu. Uzyskawszy to pozwolenie, wszelkimi możliwymi sposobami zacząłem gromadzić rzeczy potrzebne do tego rodzaju wyprawy. Z grona moich uczniów wybrałem tych, dla których pobyt w rejonie Mineralnych Wód mógł się okazać szczególnie niebezpieczny, zaś pozostałym zabezpieczyłem środki do życia; następnie podzieliliśmy się na dwie grupy, które miały się spotkać w umówionym miejscu. Pierwsza grupa uczestnicząca w tej wyprawie naukowej składała się z dwunastu osób i wyruszyła z Piatigorska; druga, w której znalazłem się również ja, liczyła dwadzieścia jeden osób i startowała z Jessentuki. Oficjalnie, obie grupy prowadziły niezależną działalność i nie miały ze sobą nic wspólnego. Bez prawdziwej znajomości panujących tam wówczas warunków tylko ktoś obdarzony wyjątkowo płodną wyobraźnią może mieć jakieś pojęcie o tym, co w tamtych czasach oznaczało zorganizowanie naukowej i do tego oficjalnej wyprawy. Opuszczając Jessentuki, planowałem najpierw poprowadzić ekspedycję przez zaludnione obszary ciągnące się aż do góry Indur, położonej niedaleko Tuapse, i dopiero stamtąd rozpocząć poszukiwania w kierunku południowo-wschodnim, wzdłuż linii oddalonej czterdzieści do stu kilometrów od wybrzeża Morza Czarnego. Po wielkich trudnościach na pierwszą część wyprawy udało mi się zdobyć od znajdującego się wówczas u władzy rządu bolszewików dwa wagony kolejowe; przypominam, że działo się to w czasach, gdy z powodu nieustannego przemieszczania się wojsk było nie do pomyślenia, żeby nawet samotny człowiek bez bagażu podróżował pociągiem. Upchnąwszy w tych wagonach dwadzieścia jeden osób, dwa konie, dwa muły i trzy wózki dwukołowe, nie wspominając nawet o całym wyposażeniu zakupionym na wyprawę, czyli namiotach, żywności, różnych narzędziach i broni, wyruszyliśmy w drogę. Dojechaliśmy w ten sposób do Majkop; tam jednak okazało się, że dalej podkład kolejowy został całkowicie zniszczony poprzedniego dnia przez nowo powstałą grupę powstańczą, która nazwała się Zieloni, czy jakoś podobnie; zmuszeni więc byliśmy kontynuować wyprawę pieszo oraz na wózkach, i do tego nie w kierunku Tuapse, jak pierwotnie zamierzałem, lecz w stronę tak zwanej przełęczy nad rzeką Białą. Aby dotrzeć na pustkowie, musieliśmy najpierw pokonać obszary zaludnione, a także co najmniej pięć razy przedostać się przez linie frontu bolszewików i białogwardzistów. Przypominając sobie te prawie nie dające się opisać trudności teraz, gdy pozostało po nich już tylko wspomnienie, znów ogarnia mnie uczucie prawdziwego zadowolenia z tego, że udało mi się je wówczas pokonać. Rzeczywiście, wtedy wydawało się, iż wspomagały nas nawet cuda. Epidemia fanatyzmu i wzajemnej nienawiści, która szerzyła się wśród ludzi z naszego otoczenia, ominęła nas: można by wręcz powiedzieć, że ja i moi towarzysze pozostawaliśmy pod jakąś nadprzyrodzoną opieką. Nasza postawa wobec każdej z frakcji była bezstronna, tak jakbyśmy nie należeli do tego świata; i tak samo inni uważali nas za osoby zupełnie neutralne, co zresztą było zgodne z prawdą. Otoczony przez rozwścieczone ludzkie bestie, gotowe za najmniejszy łup rozerwać przeciwnika na kawałki, poruszałem się w środku tego bezładu całkiem jawnie, bez strachu, niczego nie ukrywając ani nie uciekając się do żadnych podstępów. I mimo że grabieże nazywane “rekwizycjami" były w pełnym toku, nic nam nie zabrano; nie wzięto nawet dwóch beczek alkoholu, które z powodu panującego niedostatku były przedmiotem ogólnej zazdrości. Kiedy dzisiaj wam o tym opowiadani, poczucie sprawiedliwości, będące wynikiem mojego zrozumienia psychiki ludzi narażonych na takie wydarzenia, zmusza mnie do złożenia hołdu zarówno “czerwonym", jak i “białym" ochotnikom – prawdopodobnie w większości już nieżyjącym – których życzliwa postawa wobec mojej działalności, choć nieświadoma ł czysto instynktowna, przyczyniła się do pomyślnego zakończenia tego niebezpiecznego przedsięwzięcia. Faktycznie, to, że wydostałem się z owego w pełnym tego słowa znaczeniu piekła, nie było jedynie wynikiem mojej wysoko rozwiniętej zdolności rozróżniania i wykorzystywania najmniejszych wahnięć w słabościach ludzkiej psychiki, zachodzących w sytuacji tego rodzaju psychozy. W warunkach, które towarzyszyły wspomnianym wydarzeniom, nawet zachowując pełną czujność w dzień i w nocy, nie mógłbym wszystkiego przewidzieć ani też przedsięwziąć odpowiednich kroków. Moim zdaniem udało się nam wydostać bez szwanku, ponieważ w zbiorczych obecnościach tych osób – mimo że znajdowały się one w szponach stanu psychicznego, w którym zanika nawet ostatnie ziarno rozsądku – zachował się jeszcze wrodzony wszystkim ludziom instynkt, pozwalający w obiektywny sposób odróżnić dobro od zła. Dlatego też, instynktownie dostrzegając w mojej działalności żywe ziarno owego świętego impulsu, który jako jedyny może przynieść ludzkości szczęście, z całych sił wspomagali oni proces realizacji tego, czego się podjąłem na długo przed rozpoczęciem wojny. W naszych kontaktach z bolszewikami i białogwardzistami nigdy nie doszło do sytuacji, z której nie potrafiłbym znaleźć jakiegoś wyjścia. Przy okazji wspomnę, że jeśli nadejdzie taka chwila, w której życie ludzi zacznie płynąć w miarę normalnie, i jeśli pojawią się wówczas specjaliści badający wydarzenia podobne do tych, które miały miejsce w Rosji, w takim wypadku różne dokumenty, wydane mi przez obie walczące strony, a mające zapewnić ochronę moim interesom i dobytkowi, będą stanowić dla nich bardzo pouczające świadectwo niezwykłych wydarzeń, do jakich może dojść w czasie tego typu masowych psychoz. Na przykład, wśród licznych dokumenów znajduje się jeden, następującej treści: Obywatel Gurdżijew upoważniony jest do noszenia rewolweru: kaliber... numer... Poświadczono podpisem i przybito pieczęć: Przewodniczący delegatów wojskowych i robotniczych RUCHADZE Miejsce wydania: Jessentuki Data wydania: ... Sekretarz SZANDAROWSKI Na odwrotnej stronie tej samej kartki czytamy, co następuje: Niejaki Gurdżijew upoważniony jest do noszenia rewolweru oznaczonego numerem podanym na odwrotnej stronie. Poświadczono podpisem i przybito pieczęć: Z upoważnienia generała Denikina GENERAŁ HEJMAN Szef sztabu GENERAŁ DAWIDOWICZ NASIŃSKI Wydano w Majkop, dnia ... Po ogromnych wysiłkach podjętych w celu przezwyciężenia wielu niespodziewanych przeszkód przedostaliśmy się przez spustoszone wioski kozackie i dotarliśmy wreszcie do Chamiszek, ostatniej osady przed pustkowiem gór Kaukazu. Tu kończyły się wszystkie uczęszczane szlaki. W Chamiszkach w pośpiechu zaopatrzyliśmy się we wszelką dostępną jeszcze w sprzedaży żywność; nasze wozy zostawiliśmy na pastwę losu, załadowaliśmy prawie wszystkie bagaże na konie i muły, i niosąc resztę na plecach, zaczęliśmy wspinaczkę po tych wieczystych górach. Dopiero po pokonaniu pierwszej przełęczy odetchnęliśmy z ulgą, czując, że największe niebezpieczeństwa mamy już za sobą; okazało się jednak, że prawdziwe trudy podróży dopiero wtedy się zaczęły. O samej wyprawie w głąb Kaukazu, prowadzącej z Chamiszek do Soczi przez przełęcz nad rzeką Białą, trwającej dwa miesiące i pełnej dziwnych, a nawet niezwykłych przygód, nic już więcej nie powiem, ponieważ według uzyskanych przeze mnie informacji opis tej ucieczki “ze środka na brzeg piekła", przez prawie niedostępne pustkowia tamtejszych gór, jak również sprawozdanie z udanych badań dolmenów oraz wszystkich widocznych i ukrytych bogactw tego regionu, napisali już i z pewnością, wkrótce opublikują niektórzy członkowie tej osobliwej wyprawy naukowej, którzy wrócili później do Rosji i teraz są odcięci od reszty świata. Całkiem nieoczekiwanie grupa towarzysząca mi w tej wyprawie składała się z ludzi tak różniących się typem i zdobytym wykształceniem, że lepiej nie można by tego wymyślić. Byli wśród nich dobrzy fachowcy oraz znawcy różnych dziedzin nauki: archeologii, astronomii, zoologii, medycyny, a także górnictwa i robót inżynieryjnych, którzy bardzo skutecznie pomogli mi w rozwiązaniu tajemnicy dolmenów. Dodam tylko, że spośród wszystkich wrażeń zebranych w czasie tej podróży najbardziej utkwiło mi w pamięci piękno terenów rozciągających się między Chamiszkami i Soczi, zwłaszcza na odcinku od przełęczy do morza. Rzeczywiście zasługują one na tę górnolotnie brzmiącą nazwę: “raj na ziemi", której tak zwana inteligencja używa w odniesieniu do innych części Kaukazu. Mimo że wspomniane obszary nadają się pod uprawę oraz na zdrojowiska i leżą w pobliżu dużych skupisk ludzkich, to wbrew rosnącemu zapotrzebowaniu na takie tereny, z jakiegoś powodu pozostają one nie zamieszkane i nie zabudowane. W przeszłości mieszkali tam Czerkiesi, którzy czterdzieści albo pięćdziesiąt lat temu przenieśli się do Turcji; od tamtej pory cały teren leży opuszczony i nie ma tam śladów ludzkich stóp. Czasami po drodze spotykaliśmy dawne tereny uprawne i wspaniałe sady, które, chociaż zarośnięte, dostarczały tyle owoców, że można by wyżywić nimi tysiące ludzi. Tak więc dopiero po dwóch miesiącach, wyczerpani ze zmęczenia i z kończącymi się zapasami żywności, dotarliśmy do miasta Soczi, położonego nad brzegiem Morza Czarnego. Ponieważ niektórzy uczestnicy wyprawy w czasie tej “Drogi krzyżowej" nie stanęli na wysokości zadania i przejawili właściwości niezgodne z postawionym sobie przez nas celem wyższym, postanowiłem rozstać się z nimi i wyruszyć dalej w towarzystwie pozostałych członków grupy. Podróżując teraz zwykłymi drogami, dotarliśmy do Tyflisu, gdzie, jak na te niespokojne czasy, panował jeszcze w miarę normalny porządek, zaprowadzony przez gruziński rząd demokratów mienszewickich. Od założenia Instytutu w Moskwie do chwili przyjazdu do Tyflisu upłynęły cztery lata. Z czasem pieniądze stopniowo się wyczerpały, tym bardziej że pod koniec tego okresu moje wydatki obejmowały nie tylko działalność samego Instytutu, ale również wiele innych rzeczy, których nie uwzględniono w pierwotnych obliczeniach. Problem polegał na tym, że katastrofalne wydarzenia w Rosji, wielkie wstrząsy związane z wojną światową i wojną domową spowodowały kompletny zamęt; wszystko tak się pomieszało i obróciło do góry nogami, że ci, którzy wczoraj byli bogaci i pewni jutra, dzisiaj znajdowali się bez żadnych środków do życia. Tak właśnie wyglądała sytuacja wielu osób, które porzuciły wszystko, żeby ze mną pracować i które w tamtym okresie, dzięki swojej szczerości oraz zachowaniu, stały mi się bardzo bliskie; w rezultacie musiałem teraz utrzymywać ponad dwieście osób. Wielu członków mojej rodziny znajdowało się w jeszcze gorszej sytuacji. Byłem zobowiązany nie tylko wspierać ich finansowo, lecz także musiałem zapewnić im oraz ich rodzinom mieszkanie; większość z nich żyła na Zakaukaziu w miejscowościach, które zostały zupełnie zniszczone i splądrowane albo przez Turków, albo w czasie wojny domowej. Żebyście mogli wyobrazić sobie panujący wszędzie horror, opiszę teraz jedną z wielu scen, których byłem świadkiem. Działo się to w czasie mojego pobytu w Jessentuki, kiedy życie toczyło się tam jeszcze w miarę spokojnie. Miałem wtedy na utrzymaniu dwa “domostwa" skupiające członków mojej rodziny oraz adeptów moich idei: jedno, dla osiemdziesięciu pięciu osób, w Jessentuki, a drugie, dla sześćdziesięciu, w Piatigorsku. I tak już wysokie koszty utrzymania rosły z dnia na dzień. Nawet dysponując dużymi sumami pieniędzy, coraz trudniej było zdobyć żywność dla tylu ludzi, ledwo więc wiązałem koniec z końcem. Któregoś deszczowego poranka, siedząc przy oknie z widokiem na ulicę i myśląc o tym, w jaki sposób zdobędę to, tamto i jeszcze coś, zobaczyłem, jak przed drzwiami zatrzymał się dziwnie wyglądający pojazd, z którego powoli wynurzyły się jakieś cieniste kształty. W pierwszej chwili nie potrafiłem nawet rozpoznać, co to takiego, kiedy jednak moje podniecenie trochę opadło, zdałem sobie sprawę, że są to ludzie, czy też mówiąc dokładniej, szkielety ludzkie, w których tlą się jeszcze tylko oczy; ubrani byli w strzępy i łachmany, a bose stopy pokrywały im rany i wrzody. Cała grupa liczyła dwadzieścia osiem osób, w tym jedenaścioro dzieci w wieku od roku do dziewięciu lat. Ci ludzie okazali się moimi krewnymi; była wśród nich nawet moja rodzona siostra i jej sześcioro małych dzieci. Mieszkali w Aleksandropolu, jednym z miast zaatakowanych dwa miesiące wcześniej przez Turków. Ponieważ nie działała wówczas poczta ani telegraf, miejscowości były zupełnie od siebie odcięte i mieszkańcy Aleksandropola dowiedzieli się o zbliżającym się ataku, kiedy Turcy byli już u wrót miasta. Owa wieść wywołała nieopisaną panikę. Wyobraźcie sobie tylko, co muszą czuć zmęczeni i wyczerpani do ostatnich granic ludzie w momencie, gdy się dowiadują, że silniejszy i lepiej uzbrojony wróg wkroczy nieuchronnie do miasta, gdzie bezlitośnie i na oślep wyrżnie nie tylko mężczyzn, ale również kobiety, starców i dzieci – co było wtedy na porządku dziennym. Tak więc moi krewni, jak wszyscy pozostali, dowiedzieli się o najeździe tureckim tylko z godzinnym wyprzedzeniem i ogarnięci paniką, uciekli przerażeni tak jak stali, nie zatrzymując się nawet, żeby zabrać ze sobą jakieś rzeczy. Całkiem zdezorientowani, uciekając w popłochu, pobiegli najpierw w złym kierunku. Dopiero wówczas, gdy zmęczenie zmusiło ich do postoju, dochodząc trochę do siebie spostrzegli swój błąd i skierowali się w stronę Tyflisu. Po dwudziestu długich i bolesnych dniach wędrówki przez góry, idąc szlakami prawie nie do przebycia, czasami nawet czołgając się na czworakach, głodni, zmarznięci i ledwo żywi dotarli do Tyflisu. Tam dowiedzieli się, że mieszkam w Jessentuki. Ponieważ połączenie między tymi dwoma miastami nie było jeszcze przerwane, z pomocą przyjaciół wynajęli dwa kryte powozy i powoli posuwając się wzdłuż tak zwanej Gruzińskiej Drogi Wojennej, wylądowali w końcu przed moimi drzwiami, jak już powiedziałem, w takim stanie, że nie można było ich nawet rozpoznać. Wyobraźcie sobie moją sytuację, kiedy ich ujrzałem. Mimo wszystkich istniejących wtedy trudności czułem, że jestem jedyną osobą, która może i powinna udzielić im schronienia, ubrać ich, zadbać o nich i jednym słowem, postawić ich na nogi. Te wszystkie nieprzewidziane wydatki, jak również koszt samej wyprawy oraz pieniądze przeznaczone na utrzymanie grupy, która została w rejonie Mineralnych Wód, wyczerpały moje zapasy finansowe, jeszcze zanim z całym orszakiem przyjechałem do Tyflisu. Byłem zmuszony wydać nie tylko gotówkę, ale spieniężyłem także różne kosztowności, które mnie i mojej żonie udało się ocalić w czasie naszych nieustannych przeprowadzek. Jeśli chodzi o inne cenne przedmioty, które zgromadziłem na przestrzeni wielu lat, to z wyjątkiem paru rzeczy sprzedanych na samym początku chaotycznych wydarzeń w Rosji przez kilku moich uczniów, którzy wraz z rodzinami przyjechali z dwóch stolic, żeby dołączyć do mnie w Jessentuki, cała reszta, wliczając w to dwie wspomniane wcześniej kolekcje, została w Piotrogrodzie oraz w Moskwie i nie miałem zielonego pojęcia, co się z nią stało. Dwa dni po przyjeździe do Tyflisu zostałem bez grosza w kieszeni. Byłem więc zmuszony poprosić żonę jednego z moich ludzi, żeby pożyczyła albo po prostu dała mi swój ostatni pierścionek z małym diamentem, ważącym trochę ponad karat. Natychmiast go sprzedałem, żebyśmy wieczorem mieli co jeść. Sytuację utrudniała choroba, której nabawiłem się w czasie przeprawy przez góry Kaukazu, gdzie występują ogromne różnice temperatur między dniem i nocą. Mój stan się pogarszał, ponieważ nie mogłem położyć się do łóżka, tylko z czterdziestostopniową gorączką biegałem po mieście, żeby za wszelką cenę znaleźć jakieś wyjście z tej rozpaczliwej sytuacji. Zapoznałem się z możliwościami miejscowego świata interesów i zdawszy sobie sprawę, że mimo ogólnego kryzysu gospodarki na całym Zakaukaziu nadal kwitnie tam handel nowymi i starymi dywanami ze Wschodu, z miejsca postanowiłem przedsięwziąć coś w tym kierunku. Spośród uczniów i członków mojej rodziny, którzy mieszkali tam od długiego czasu, wybrałem kilka bardziej obrotnych osób i nauczywszy je, jak mają mi pomagać, bardzo szybko zorganizowałem poważne przedsiębiorstwo handlu dywanami. Kilku moich pomocników obchodziło Tyflis i okoliczne miasta, szukając i skupując najróżniejsze dywany; druga grupa myła je i czyściła, a trzecia naprawiała. Następnie przeprowadzano selekcję dywanów, w wyniku której niektóre sprzedawano detalicznie, inne zaś hurtowo miejscowym kupcom albo na eksport do Konstantynopola. Po trzech tygodniach całe przedsięwzięcie zaczęło przynosić taki dochód, że pieniędzy starczało nie tylko na bieżące wydatki, ale nawet udało się nam zaoszczędzić pokaźną sumę. Wobec takich zarobków i oczywistych perspektyw dalszego rozwoju zrodziło się we mnie pragnienie otworzenia tymczasowo Instytutu w Tyflisie i postanowiłem nie czekać już na zawarcie pokoju i powrót do Moskwy, tym bardziej że zawsze nosiłem się z zamiarem otworzenia w Tyflisie jednego z oddziałów Instytutu. Kontynuując sprzedaż dywanów, zająłem się jednocześnie organizacją Instytutu; szybko jednak okazało się, że w sytuacji istniejącego wówczas w Tyflisie ogromnego kryzysu mieszkaniowego sam nie będę w stanie znaleźć potrzebnych do tego celu pomieszczeń; zwróciłem się więc o pomoc do rządu gruzińskiego. Moja prośba spotkała się z życzliwym przyjęciem; burmistrzowi Tyflisu nakazano, żeby służył mi wszelką pomocą w poszukiwaniu budynku “godnego instytucji tak ważnej dla całego kraju", a po jego znalezieniu oddał go całkowicie do mojej dyspozycji. Burmistrz oraz kilku zainteresowanych moją pracą radnych bardzo wytrwale szukało odpowiednich pomieszczeń. Jednakże, mimo całej dobrej woli, nie udało się im nic znaleźć. Zaproponowali mi więc lokum tymczasowe, obiecując, że wkrótce będziemy mogli się przeprowadzić do lepszego i stałego już miejsca. A zatem już po raz trzeci zabrałem się do organizowania Instytutu i jak zwykle zacząłem od rozwiązania tego samego nieuniknionego problemu, a mianowicie zdobycia potrzebnych mebli i urządzeń. Wielu mieszkańców Tyflisu silnie zareagowało na zmianę warunków życia i odczuwało teraz potrzebę zwrócenia się ku innym wartościom. W rezultacie tydzień po otwarciu Instytutu wszystkie klasy specjalne, które odbywały zajęcia w tymczasowej siedzibie Instytutu, były już pełne, a dwa albo trzy razy tyle osób zapisało się na zajęcia, które miałem nadzieję rozpocząć zaraz po przeniesieniu się do większego budynku. W tych prowizorycznych pomieszczeniach – które w żaden sposób nie odpowiadały naszym wymaganiom – i na przekór nazbyt ciężkim próbom, na jakie wystawiały nas okoliczności, praca nad sobą zaczynała nabierać życia. Dzięki podziałowi uczniów na oddzielne grupy i zorganizowaniu godzin pracy rano, po południu, wieczorem, a nawet późno w nocy, zajęcia odbywały się przez kilka miesięcy. Jednakże władze co tydzień odkładały na później sprawę obiecanego budynku i brak odpowiednich pomieszczeń powodował, że kontynuowanie naszej pracy stawało się praktycznie niemożliwe. A kiedy w wyniku ofensywy bolszewików w Gruzji wszystkie uciążliwości życia codziennego wzrosły, grożąc destabilizacją rządu gruzińskiego, uznałem, że już pora przestać marnować czas i energię na zmaganie się z istniejącymi warunkami. Postanowiłem nie tylko zamknąć wszystkie sprawy w Tyflisie, ale też zerwać wszelkie dotychczasowe więzi z Rosją i wyjechać za granicę, żeby otworzyć swój Instytut w jakimś innym kraju. Sprzedałem za grosze całe wyposażenie Instytutu w Tyflisie i przekazawszy środki na życie tym, którzy zostali, po pokonaniu ogromnych trudności wyruszyłem do Konstantynopola w towarzystwie trzydziestu osób. Dzięki sprzedaży dywanów w chwili wyjazdu z Tyflisu dysponowałem pokaźną sumą pieniędzy. Obliczyłem, że nawet po odjęciu sumy przeznaczonej na utrzymanie osób, które zostały, i odliczeniu kosztów podróży, powinniśmy po przybyciu do Konstantynopola jeszcze przez dosyć długi czas mieć wystarczające środki do życia. Niestety, nie uwzględniliśmy w rachunku Gruzinów! To właśnie przez nich nie mogliśmy wykorzystać pieniędzy, które zarobiliśmy dosłownie w pocie czoła. Okazało się, że lokalna waluta nie miała wtedy żadnej wartości poza granicami kraju i była niewymienialna; podróżujący za granicę zamiast pieniędzy zabierali więc ze sobą diamenty albo dywany. Ja postąpiłem tak samo i zapakowałem kilka kamieni szlachetnych oraz dwadzieścia rzadkich okazów dywanów, które po opłaceniu cła wywozowego rozdałem towarzyszom podróży. Jednakże przy wyjeździe z Batumi, choć mieliśmy dokumenty stwierdzające, że zapłaciliśmy już należne cła i podatki, tak zwany “specjalny oddział gruziński", używając jakichś wybiegów, całkiem nielegalnie skonfiskował, rzekomo tylko czasowo, prawie wszystkie dywany, które rozdałem towarzyszącym mi ludziom. Później w Konstantynopolu, kiedy próbowaliśmy je odzyskać, Batumi zajęli już bolszewicy; łajdacki oddział i jego dowódcy przepadli bez wieści, a po naszych dywanach oczywiście nie pozostał nawet ślad. Z dwudziestu udało się nam ocalić tylko dwa, które fiński członek Instytutu przewiózł w bagażu dyplomatycznym, powierzonym mu przez konsula fińskiego. Tak więc po przyjeździe do Konstantynopola znalazłem się prawie w takiej samej sytuacji, jak w chwili przybycia do Tyflisu. Cały mój majątek składał się z dwóch małych diamentów i dwóch ocalałych dywanów. Nawet gdybym sprzedał je po dobrej cenie, to i tak te pieniądze wystarczyłyby tylko na bardzo krótko na utrzymanie takiego tłumu, tym bardziej że wszyscy potrzebowaliśmy ubrań. W Tyflisie nigdzie nie można było kupić ubrań i cała nasza odzież tak się wystrzępiła, że nie mogliśmy chodzić w niej po mieście, gdzie życie toczyło się w miarę normalnie. Ale szczęście mnie nie opuściło i z miejsca przeprowadziłem kilka pomyślnych transakcji handlowych. Między innymi z moim starym przyjacielem i rodakiem zorganizowałem odsprzedaż wielkich dostaw kawioru; oprócz tego uczestniczyłem w sprzedaży pewnego statku i moja sytuacja finansowa znowu uległa poprawie. Już w Tyflisie porzuciłem raz na zawsze pomysł, żeby w Rosji znajdowało się stałe centrum mojej działalności, nie miałem jednak wówczas wystarczającego pojęcia na temat warunków życia w Europie, aby podjąć decyzję w sprawie przyszłego miejsca pobytu. Jednakże po zastanowieniu uznałem, że Niemcy, dzięki swojemu centralnemu położeniu geograficznemu i poziomowi kultury, o którym tyle się nasłuchałem, okażą się krajem najbardziej odpowiednim do realizacji moich celów. Ale z powodu odwiecznej kwestii pieniędzy, tak dokuczliwej dla tych, którzy nie mają wujka w Ameryce, ugrzązłem w Konstantynopolu i przez kilka miesięcy zmuszony byłem zajmować się różnymi transakcjami handlowymi, żeby uzbierać wystarczającą ilość gotówki na dalszą podróż. Jednocześnie, chcąc zapewnić towarzyszącym mi ludziom możliwość kontynuowania rozpoczętej ze mną pracy, wynająłem jedyne duże pomieszczenie, jakie udało się mi znaleźć w Perze, dzielnicy Konstantynopola, gdzie mieszkają prawie wszyscy Europejczycy. W chwilach wolnych od zajęć handlowych prowadziłem tam lekcje ruchów, które rozpocząłem już w Tyflisie, zaś co sobotę przygotowywałem pokazy publiczne, żeby moi uczniowie przestali się krępować obecnością ludzi z zewnątrz. Miejscowi Turcy i Grecy, którzy tłumnie przychodzili oglądać te pokazy, bardzo interesowali się ruchami oraz specjalnie skomponowaną do nich muzyką, jak również różnymi pracami prowadzonymi przez moich ludzi w ramach przygotowań do przyszłej działalności Instytutu w Niemczech. Nieustannie też rosła Usta gości, którzy wyrazili chęć czynnego uczestnictwa. Z drugiej strony, ogólna sytuacja panująca w Europie była niepewna; z powodu wzajemnej nieufności między rządami uzyskanie wiz do obcych krajów stało się niezwykle trudne; kursy wymiany walut zmieniały się z dnia na dzień i wszystkie moje plany stanęły pod znakiem zapytania. Postanowiłem więc poszerzyć zakres mojej działalności w Konstantynopolu, organizując odczyty publiczne mające na celu naświetlenie różnych aspektów moich podstawowych idei, a także prowadząc zajęcia poświęcone badaniom trzech rodzajów ludzkich przejawów, to jest: ruchowi, muzyce i malarstwie, ujętym w odniesieniu do nauki obiektywnej. Ponownie więc rzuciłem się w wir gorączkowej pracy. Na tysiąc różnych sposobów zarabiałem pieniądze w Konstantynopolu oraz w Kadikoy, po przeciwnej stronie Bosforu, dokąd prawie codziennie przeprawiałem się łódką. Resztę czasu w całości poświęcałem zorganizowanym przez siebie klasom, w których przybyło wielu nowych uczniów. Czas na przygotowanie serii wykładów, które następnie mieli czytać specjalnie wyszkoleni uczniowie, znajdowałem jedynie w trakcie podróży promem albo w tramwaju. Przez prawie rok bytem pochłonięty tą gorączkową pracą, aż w końcu nadeszły oczekiwane z utęsknieniem wizy. Tak się złożyło, że tymczasem udało mi się jakoś zatkać chroniczną dziurę w mojej kieszeni – wywierconą bystrym strumieniem przepływających pieniędzy – i w zakładkach uzbierało się nawet trochę gotówki. Ponieważ wymądrzania się młodoturków zaczęły przybierać wtedy osobliwą woń, więc nie czekając na różne rozkosze, które nieuchronnie musiały nastąpić w konsekwencji owych wymądrzań, postanowiłem ratować własną skórę i jak najszybciej ulotnić się z moimi ludźmi. W pośpiechu przeniosłem zajęcia do Kadikoy, gdzie ich prowadzenie przekazałem kilku najbardziej wykwalifikowanym spośród nowych uczniów, a następnie wyjechałem do Niemiec. Po przybyciu do Berlina rozlokowałem w różnych hotelach wszystkie towarzyszące mi osoby i wynająłem w dzielnicy Schmargendorf dużą salę, w której zamierzałem kontynuować przerwaną pracę. Następnie wybrałem się w podróż po Niemczech, odwiedzając różne miejsca, gdzie moi znajomi znaleźli pomieszczenia na ewentualną siedzibę Instytutu. Po obejrzeniu kilku budynków wybrałem dom w Helłerau niedaleko Drezna, który specjalnie zaprojektowano i wyposażono nie szczędząc środków, z myślą o głośnym ostatnio nowym ruchu kulturalnym, znanym pod nazwą “system Dalcroze'a". Uznając, że zarówno dom, jak i jego wyposażenie nadają się z grubsza do założenia tam głównej siedziby Instytutu i jego dalszego rozwoju, postanowiłem kupić całą posiadłość. Jednakże w trakcie pertraktacji z właścicielem dotarła do mnie oferta grupy Anglików zainteresowanych moimi ideami, którzy proponowali otwarcie Instytutu w Londynie; jednocześnie zobowiązali się do pokrycia wszystkich kosztów i wzięcia na siebie spraw organizacyjnych. W obliczu niepewnej sytuacji finansowej, spowodowanej nieustannym kryzysem ogólnoświatowym, który dał się we znaki zarówno mnie, jak i moim partnerom handlowych, ta oferta była kusząca; udałem się więc do Londynu, żeby na miejscu ocenić sytuację. Ponieważ przykładałem ogromną wagę do postępów w pracy, którą kierowałem w Berlinie, i każdą dłuższą nieobecność uważałem za szkodliwą, a jednocześnie nie byłem w stanie szybko rozwiązać wszystkich kwestii związanych z ofertą angielską, postanowiłem więc, że co dwa lub trzy tygodnie będę jeździł do Londynu na kilka dni; za każdym razem udawałem się tam inną trasą, aby w ten sposób poznać różne kraje europejskie. Obserwacje przeprowadzone w trakcie tych podróży doprowadziły mnie do jednoznacznego wniosku, że najlepszym miejscem na założenie Instytutu nie są Niemcy ani Anglia, lecz Francja. Miałem odczucie, że Francja jest bardziej ustabilizowana politycznie i gospodarczo niż inne kraje; jej stolicę, Paryż, mimo że geograficznie zajmuje on mniej centralną pozycję niż Niemcy, uważano wówczas za stolicę świata. Francja sprawiała więc wrażenie rozdroża wszystkich ras oraz narodowości i w rezultacie uznałem, że najlepiej się nadaje na grunt do szerzenia moich idei. Anglia, położona na wyspie, nie pozwoliłaby pod tym względem na żaden rozwój; założony tam Instytut miałby wąski charakter instytucji lokalnej. Dlatego też w czasie jednej z wizyt w Londynie ostatecznie odmówiłem założenia tam głównej siedziby Instytutu; zgodziłem się jednak przysłać specjalnie przygotowanych instruktorów, a także grupę moich uczniów, którzy mieli tam pozostać do czasu otwarcia angielskiego oddziału Instytutu. Jednym słowem, latem 1922 roku przybyliśmy do Francji. Po opłaceniu wszystkich kosztów podróży okazało się, że mam do dyspozycji tylko sto tysięcy franków. W Paryżu zorganizowałem czasowe lokum dla moich uczniów, a następnie wynająłem szkołę Dalcroze'a, żeby na razie kontynuować pracę w tamtejszej sali; jednocześnie zacząłem szukać domu oraz środków na otwarcie Instytutu. Po długim poszukiwaniu uznałem, że spośród wielu posiadłości, jakie odwiedziłem pod Paryżem, najbardziej odpowiada mi majątek o nazwie Prieure, położony niedaleko słynnego Chateau de Fontainebleau. Właścicielka, która dostała posiadłość w spadku po znanym adwokacie i z powodu ogromnych kosztów utrzymania chciała się jej pozbyć jak najszybciej, była bardziej zainteresowana jej sprzedażą niż wynajęciem. Prowadząc jednocześnie pertraktacje z kilkoma potencjalnymi nabywcami, przeciągała negocjacje ze mną, przejawiając przy tym skłonność określaną przez współczesnych meteorologów słowami: “możliwe opady śniegu albo deszczu, a może jedne i drugie". Mnie z kolei, jak dobrze rozumiecie, wyczerpane zasoby pieniężne nie pozwalały na zakup wspomnianego miejsca. Ostatecznie, po długim owijaniu w bawełnę i z licznymi zastrzeżeniami, właścicielka zgodziła się odłożyć sprzedaż posiadłości o rok i wynająć mi ją na ten czas za sześćdziesiąt pięć tysięcy franków, dając mi jednocześnie sześć miesięcy na podjęcie decyzji w sprawie zakupu; po upływie tego czasu mogła sprzedać majątek komuś innemu, zmuszając mnie do bezzwłocznej wyprowadzki. Już następnego dnia po podpisaniu umowy wprowadziłem się do Prieure z pięćdziesięcioma uczniami. Działo się to l października 1922 roku. Począwszy od tamtego dnia, w całkiem obcych mi, specyficznie europejskich warunkach rozpoczął się jeden z najbardziej szalonych okresów mojego życia. Kiedy przekroczyłem wrota Chateau de Prieure, poczułem, jakby tuż po starym dozorcy przywitała mnie pani Trudna Sytuacja. Moje sto tysięcy franków zdążyło tymczsem się ulotnić co do ostatniego centyma. Pochłonęły je wydatki na życie podczas mojego trzymiesięcznego pobytu w Paryżu z tak liczną grupą ludzi. Teraz zaś, oprócz konieczności dalszego utrzymywania towarzyszącej mi ferajny, stanąłem w obliczu pilnej potrzeby znalezienia następnej dużej sumy pieniędzy na Umeblowanie i sprzęt; ani meble, ani przedmioty codziennego użytku znajdujące się na miejscu nie były przewidziane na taką liczbę osób, do której należało jeszcze dodać dużą grupę zapowiedzianą z Anglii, ponieważ ostatecznie nie doszło do otwarcia oddziału w Londynie. Moją sytuację utrudniał fakt, że w chwili przybycia do Paryża nie mówiłem żadnym językiem zachodnioeuropejskim. Ta kwestia języków zaczęła mnie niepokoić już w momencie wyjazdu z Batumi. Jednakże w Konstantynopolu nie musiałem się o nic martwić, ponieważ używano tam głównie tureckiego, greckiego i ormiańskiego, czyli języków, które dobrze znam. Ale zaraz po opuszczeniu Konstantynopola i przyjeździe do Berlina zacząłem napotykać w tym zakresie wielkie trudności. Teraz zaś w Paryżu, będąc ponownie zmuszony do zdobycia środków na pokrycie kolosalnych wydatków, odczuwałem jak nigdy dotąd potrzebę poznania języków europejskich, nie mając jednocześnie ani jednej wolnej chwili na naukę. Prowadzenie interesów za pośrednictwem tłumaczy było praktycznie niemożliwe, szczególnie gdy w grę wchodziły transakcje handlowe, gdzie trzeba było wyczuć nastrój potencjalnego kontrahenta, żeby grać na jego psychice. Nawet jak się ma dobrego tłumacza, długie przerwy przeznaczone na tłumaczenie burzą cały efekt wypowiedzianych słów, nie wspominając o trudnościach związanych z przekazaniem tonu głosu, tak istotnym zawsze w tego rodzaju pertraktacjach. A ja nie miałem nawet dobrego tłumacza, ponieważ wszyscy ludzie, którzy ewentualnie mogliby mi pomóc, pochodzili z innych krajów i znali francuski tak, jak znają go cudzoziemcy, zwłaszcza zaś Rosjanie, to znaczy wystarczająco na prowadzenie rozmów salonowych – ale nie we Francji – podczas gdy ja nieustannie potrzebowałem precyzyjnego francuskiego, niezbędnego do prowadzenia poważnych pertraktacji handlowych. Z pewnością ilość energii nerwowej, jaką w trakcie dwóch pierwszych lat zużyłem w chwilach, kiedy czułem, że to, co powiedziałem, jest tłumaczone błędnie, wystarczyłaby na obdzielenie stu początkujących maklerów pracujących na giełdzie nowojorskiej. Zaraz po przybyciu do Prieure potrzebowaliśmy znacznej sumy pieniędzy na zakup wyposażenia; ponieważ nie miałem wtedy żadnej możliwości szybkiego zarobku, zacząłem więc starać się o uzyskanie pożyczki na pokrycie najpilniejszych potrzeb. Zamierzałem na razie zorganizować pracę Instytutu w taki sposób, żebym mógł poświęcać połowę swojego czasu na zarabianie pieniędzy i stopniowo spłacać zaciągnięty dług. Pożyczkę załatwiłem w końcu w Londynie, gdzie zadłużyłem się u różnych osób zainteresowanych moją pracą. Tak więc po raz pierwszy odstąpiłem od podstawowej zasady, jaką narzuciłem sobie piętnaście lat wcześniej, a mianowicie, że wezmę na siebie całą odpowiedzialność za realizację mojej pracy, nie przyjmując żadnej pomocy materialnej z zewnątrz. Mogę kategorycznie stwierdzić, że do tego czasu, mimo ogromnych wydatków, niepowodzeń i strat spowodowanych nie z mojej winy, lecz przez okoliczności polityczne i gospodarcze minionych lat, nikomu nie byłem winny ani grosza: wszystko było owocem mojej własnej pracy. Przyjaciele i życzliwi ludzie, którzy okazali zainteresowanie moimi ideami, wielokrotnie proponowali mi pieniądze, zawsze jednak, nawet w ciężkich chwilach, odmawiałem, uważając, że wolę pokonać trudności własnym wysiłkiem, niż zdradzić swoje zasady. Zaspokoiwszy dzięki wspomnianej pożyczce najpilniejsze potrzeby w Prieure, zabrałem się z zapałem do pracy. Moje ówczesne zadanie było rzeczywiście, że tak powiem, nadludzkie. Czasami musiałem pracować dosłownie dwadzieścia cztery godziny na dobę: całą noc w Fontainebleau i cały dzień w Paryżu, albo vice versa. Nawet przejazdy pociągiem w obie strony wykorzystywałem na pisanie listów lub rozmowy handlowe. Praca rozwijała się pomyślnie, ale nadmierne napięcie, jakie mi towarzyszyło w ciągu tych miesięcy – które nastąpiły bezpośrednio po ośmiu latach nieustannych zmagań – wyczerpało mnie do tego stopnia, że zacząłem szwankować na zdrowiu i wbrew moim pragnieniom i staraniom nie byłem w stanie prowadzić jej z taką samą intensywnością. Mimo przeszkód, które utrudniały i ograniczały moją pracę: słabego stanu zdrowia, trudności w prowadzeniu interesów bez znajomości języka, liczby moich przeciwników, która zgodnie z dawno ustalonym prawem rosła proporcjonalnie do liczby przyjaciół, potrafiłem jednak w ciągu pierwszych sześciu miesięcy wykonać prawie wszystko to, co zaplanowałem. Ponieważ dla większości z was, współczesnych Amerykanów, jedynym skutecznym sposobem pobudzenia nurtu myśli jest zestawienie bilansowe, pragnę zatem po prostu wyliczyć wydatki, które poniosłem od chwili wprowadzenia się do Prieure do momentu mojego wyjazdu do Ameryki. Oto przybliżona lista: połowa ceny ogromnej posiadłości plus znaczna suma wpłacona tytułem zakupu przylegającego do niej mniejszego terenu; koszt wstępnego wyposażenia i urządzenia Instytutu, wliczając w to naprawy, przeróbki i zagospodarowanie całego miejsca; zakup różnych materiałów, narzędzi, sprzętu rolniczego, aparatury i przyrządów przeznaczonych dla działu medycznego itd.; zakup żywego inwentarza: koni, krów, owiec, świń, drobiu itd. Do tego wszystkiego należy dodać wysoki koszt budowy, wyposażenia i dekoracji budynku, nazywanego przez niektórych Study House, a przez innych teatr, przeznaczonego, między innymi, do ćwiczenia ruchów oraz na pokazy. Na zakończenie dodam, że chociaż przez cały czas miałem na utrzymaniu uczniów i gości Instytutu, udało mi się jednak spłacić w tym okresie część zaciągniętej pożyczki. W ciągu tych miesięcy jednym z moich najlepszych źródeł dochodu było psychologiczne leczenie niektórych ciężkich przypadków alkoholizmu i narkomanii. Powszechnie uważano mnie za jednego z najlepszych specjalistów na tym polu i rodziny owych nieszczęśników ofiarowywały mi czasami znaczne sumy za to, że zgodziłem się poświęcić im czas. Szczególnie dobrze pamiętam pewne bogate małżeństwo amerykańskie, które oddało mi pod opiekę swojego syna – uznanego za nieuleczalny przypadek – i które widząc, że został wyleczony, z radości spontanicznie podwoiło uzgodnioną stawkę. Poza tym przystąpiłem do spółki z pewnymi biznesmenami i przeprowadziłem z nimi serię operacji finansowych. Na przykład, znaczne zyski przyniosła mi odsprzedaż, po niespodziewanie wysokiej cenie, całego pakietu akcji pewnego koncernu naftowego. Zrobiłem dobry interes otwierając ze wspornikiem dwie restauracje na Montmartrze, które w ciągu kilku tygodni postawiłem na nogi i sprzedałem zaraz po ich uruchomieniu. Dziwię się, że z taką łatwością wyliczam dzisiaj rezultaty moich wysiłków z taniego okresu, pamiętając, iż zawsze towarzyszyły im doświadczenia wewnętrzne, które wstrząsały mną na wylot i wymagały niezwykłego natężenia moich sił. W czasie opisywanych miesięcy zaczynałem pracę o ósmej rano, a kończyłem dopiero o dziesiątej lub jedenastej wieczorem; pozostałą część nocy spędzałem na Montmartrze, nie tylko z powodu interesów związanych z prowadzeniem restauracji, ale również po to, żeby leczyć pewnego alkoholika, który co noc upijał się w tej dzielnicy i sprawił mi wiele trudności, ponieważ nie chciał się uwolnić od nałogu. Warto wspomnieć, że w okresie, kiedy wszystkie noce spędzałem na Montmartrze, moje życie zewnętrzne dostarczało wielu ludziom, którzy mnie znali, widzieli lub słyszeli o mnie, bogatego materiału do plotek. Niektórzy zazdrościli mi okazji do “beztroskich biesiad", inni mnie potępiali. Jeśli chodzi o mnie, to nawet najbardziej zawziętemu wrogowi nie życzyłbym takich zabaw. Innymi słowy, pilna potrzeba znalezienia trwałego rozwiązania problemów finansowych Prieure i nadzieja, że wreszcie uwolnię się od chronicznych trosk materialnych, jak również pragnienie, żeby móc się całkowicie oddać rzeczywistej pracy, to znaczy nauczaniu moich idei i metod, w oparciu o które powstał Instytut – pragnienie, którego realizacja z powodu okoliczności niezależnych ode mnie odkładana była z roku na rok – wszystko to razem sprawiło, że zmuszony byłem do podjęcia nadludzkich wysiłków, nie zważając na zgubne konsekwencje, jakie mogły z tego wyniknąć. Ale wbrew mojej niechęci do zatrzymywania się “w pół drogi", znowu zostałem zmuszony do przerwania wszystkiego, i to tuż przed stworzeniem warunków niezbędnych do wypełnienia podstawowych zadań Instytutu. W trakcie ostatnich miesięcy stan mojego zdrowia tak się pogorszył, że musiałem zmniejszyć liczbę godzin pracy. Kiedy jednak zacząłem cierpieć na pewne nie znane mi do tej pory schorzenia, przyznaję, że się zaniepokoiłem i postanowiłem zawiesić wszelką aktywną pracę, zarówno umysłową, jak i fizyczną; niemniej realizację tej decyzji wciąż odkładałem na później, aż do dnia, w którym potworne dreszcze chcąc nie chcąc zmusiły mnie do przerwania wszystkiego. Warto opisać towarzyszące temu okoliczności: Pewnego wieczoru skończyłem pracę w Paryżu wcześniej niż zazwyczaj, to znaczy około dziesiątej. Następnego dnia rano musiałem niezawodnie stawić się w Prieure, gdzie spodziewałem się wizyty pewnego inżyniera, z którym chciałem przedyskutować plany i kosztorys specjalnej łaźni parowej, jaką zamierzałem zbudować; postanowiłem zatem pojechać tam od razu, pójść wcześnie do łóżka i dobrze się wyspać. Tak więc, nie zatrzymując się nawet w moim mieszkaniu w mieście, wyruszyłem do Fontainebleau. Powietrze było wilgotne. Zamknąłem okna w samochodzie i w czasie podróży czułem się tak wyśmienicie, że nawet zacząłem planować budowę na terenie Instytutu pieca do wypalania ceramiki, w stylu dawnych pieców perskich, z czym nosiłem się już od dawna. Zbliżając się do lasu w Fontainebleau pomyślałem, że wkrótce dojadę do miejsca, gdzie późno w nocy przy wilgotnej pogodzie często unosi się mgła. Spojrzałem na zegarek: była jedenasta piętnaście. Włączyłem długie światła i nacisnąłem na gaz, żeby jak najszybciej przejechać to nieprzyjemne miejsce. Potem nic już sobie nie przypominam... ani jak jechałem, ani co się wydarzyło. Kiedy się ocknąłem, zobaczyłem następujący obraz: siedziałem w samochodzie, który stał prawie na środku drogi; wszędzie wkoło szumiał las; prażyło słońce. Na wprost samochodu ujrzałem dużą furmankę załadowaną sianem; woźnica stał koło mojej szyby i stukał w nią batem, co właśnie wyrwało mnie ze snu. Wyglądało na to, że wieczorem po spojrzeniu na zegarek przejechałem jeszcze kilometr, a następnie mimowolnie zasnąłem, co do tej pory nigdy mi się nie zdarzyło. Spałem tak do dziesiątej rano. Szczęśliwie samochód zatrzymał się po prawej stronie drogi – niemal w zgodzie z francuskimi przepisami ruchu – i rano wszystkie samochody przejeżdżały obok, nie zakłócając mi snu. Jednakże furmanka nie mogła się zmieścić i woźnica musiał mnie obudzić. Mimo że w tych dziwnych warunkach bardzo dobrze mi się spało, przeziębienie, którego się nabawiłem tamtej nocy, okazało się tak ciężkie, że jeszcze teraz odczuwam jego skutki. Od tamtego dnia jest mi niezwykle trudno, nawet używając w stosunku do siebie przymusu, wymagać od mojego ciała zbyt wytężonego wysiłku. Chcąc nie chcąc musiałem zamknąć wszystkie swoje interesy. Sytuacja Instytutu stała się więc naprawdę krytyczna. Nie dość, że nie można było podołać niezbędnym zadaniom, to wszystkiemu, co do tej pory osiągnięto, groziła ruina; zbliżał się termin płatności rachunków i nikt nie był w stanie uregulować ich za mnie. Musiałem coś wymyślić. Pewnego dnia, siedząc na tarasie słynnej wśród cudzoziemców “Grand Cafe" i myśląc o bieżących interesach, a takie o tym, jaki wpływ ma na nie mój stan zdrowia, zauważyłem, co następuje: “Ponieważ w obecnym stanie nie mogę i – przynajmniej przez jakiś czas – nie będzie mi wolno pracować z intensywnością, jakiej wymaga tego rodzaju wielkie zadanie, tylko wręcz przeciwnie, będę zmuszony pozwolić sobie, choćby tylko czasowo, na zupełny odpoczynek, dlaczego więc nie miałbym skorzystać z okazji i przystąpić do natychmiastowej realizacji planu podróży do Ameryki, nie czekając nawet na zakończenie wszystkich przygotowań do wyjazdu? Tournee po różnych stanach Ameryki Północnej i związana z nim nieustanna zmiana zarówno miejsca, jak i niezwykłego dla mnie otoczenia, będą ciągłym źródłem nowych wrażeń i stworzą warunki, których – zgodne z moją subiektywną naturą – potrzebuję, żeby całkowicie wypocząć. Tym bardziej że będę znajdował się z dala od miejsca, na którym skupiam obecnie całą uwagę i na chwilę uwolnię się od pewnej cechy mojego charakteru, którą znam aż za dobrze z doświadczeń w czasie licznych podróży przez dzikie kraje. Rzecz w tym, że za każdym razem, gdy ulegam wpływom .dobrodusznych przejawów' czworo – lub dwunożnych stworzeń bożych, bez względu na to, jakie spuszczą mi lanie, jeśli tylko poczuję się trochę lepiej, owa cecha charakteru zawsze mnie zmusza, żebym z powrotem jakoś się podźwignął i natychmiast zabrał do realizacji kolejnego przedsięwzięcia." Żebyście zrozumieli, co mam na myśli mówiąc: “nie czekając nawet na zakończenie wszystkich przygotowań do wyjazdu do Ameryki", muszę wam powiedzieć, że już na samym początku działalności Instytutu we Francji zacząłem zbierać materiały do serii wykładów, które miały zapoznać szersze grono z podstawowymi ideami Instytutu oraz ich zastosowaniem w różnych dziedzinach, na przykład: psychologii, medycynie, archeologii, sztuce, architekturze, a nawet w odniesieniu do różnych tak zwanych zjawisk nadprzyrodzonych. Poza tym zacząłem przygotowywać uczniów do serii pokazów, które chciałem zaprezentować podczas tournee po Europie i Ameryce. Moim celem było to, by idee – których nigdy do tej pory nie ujawniłem, oparte na materiale zgromadzonym w różnych niedostępnych dla zwykłych śmiertelników częściach Azji – przeniknęły w głąb procesu życia codziennego ludzi; jednocześnie chciałem pokazać praktyczne rezultaty, do jakich mogą one doprowadzić. W wyniku tych przemyśleń na tarasie “Grand Cafe" postanowiłem podjąć ryzyko natychmiastowego wyjazdu, zadowalając się tym, co zdążyłem do tej pory przygotować. Dałem sobie nawet słowo, że od chwili wyjazdu z Francji aż do samego powrotu nie będę zajmował się niczym poważnym, tylko dobrze jadł, dużo spał i czytał wyłącznie książki, których treść oraz styl są bliskie zarówno duchem, jak i charakterem opowiadaniom mułły Nassr Eddina. Byłem gotowy podjąć ryzyko takiej przygody, ponieważ zaczynałem mieć nadzieję, że moi uczniowie będą już w stanie sami, bez mojego udziału przygotować w Ameryce różne wykłady i pokazy. Jedno z głównych niebezpieczeństw wprowadzenia w życie tej nagłej decyzji, którą podjąłem z dwóch powodów: konieczności odzyskania zdrowia i polepszenia sytuacji finansowej Instytutu – owego dziecka, które począłem i zrodziłem za cenę niezwykłych wyrzeczeń i które dopiero teraz zaczynało samodzielne życie – polegało na tym, że powodzenie całej wyprawy wymagało, abym zabrał ze sobą co najmniej czterdzieści sześć osób, które oczywiście w Ameryce, tak samo jak we Francji, będą całkowicie na moim utrzymaniu. Był to jedyny sposób na rozwiązanie bolesnych problemów materialnych; jednocześnie musiałem jednak wziąć pod uwagę fakt, że w wypadku niepowodzenia sytuacja ogólna się pogorszy i wszystko może nawet zakończyć się zupełną katastrofą. Co oznaczało sfinansowanie podróży do Ameryki w towarzystwie czterdziestu sześciu osób, wy, ze swoją pasją do częstych podróży z tego kontynentu do Europy, łatwo zrozumiecie, i to nawet nie wdając się w wasze ulubione dyskusje. Jeszcze bardziej docenicie wagę tego postrzelonego posunięcia, jeśli weźmiecie pod uwagę prosty fakt, że wy, podróżując, wymieniacie dolary na franki, natomiast ja, przeciwnie, musiałem wymienić swoje franki na dolary. W chwili podjęcia decyzji o wyjeździe miałem w zapasie tylko trzysta tysięcy franków, które zebrałem i odłożyłem na zapłacenie raty należnej piętnastego lutego, to jest w dniu, kiedy akt zakupu Chateau de Prieure miał być ostatecznie podpisany. Pomimo to postanowiłem zaryzykować wydanie tych pieniędzy na podróż i w pośpiechu rozpocząłem przygotowania do wyjazdu. Przygotowując wszystko, czego wymaga taka podróż, czyli kupując bilety, załatwiając wizy, nabywając ubrania, szyjąc stroje do pokazów tańca itd., jednocześnie skupiłem całą uwagę na klasach ruchów i zwiększyłem częstotliwość prób, które odbywały się w ukończonym już Study House. Zauważywszy, jak bardzo moi uczniowie krępowali się obecnością ludzi z zewnątrz, postanowiłem, tuż przed datą wypłynięcia, przeprowadzić kilka pokazów w Theatre des Champs-Elysees w Paryżu. Chociaż zdawałem sobie sprawę, że to podjęte w ostatniej chwili przedsięwzięcie może mnie sporo kosztować, nie podejrzewałem jednak, iż w grę będzie wchodzić tak astronomiczna suma. W rzeczywistości pokazy paryskie, bilety na parowiec, opłacenie najpilniejszych rachunków, zapas pieniędzy dla tych, którzy zostali w Europie, jak również pewne nieprzewidziane i niemal niezauważalne wydatki, pochłonęły jeszcze przed moim wyjazdem całą sumę trzystu tysięcy franków. Tak więc na chwilę przed odjazdem znalazłem się w jedynej w swym rodzaju “supertragikomicznej" sytuacji. Mimo że wszystko było gotowe do wyjazdu, nie mogłem wsiąść na statek. Jakże mógłbym wybrać się z tyloma ludźmi w tak długą podróż, nie dysponując żadną gotówką na wypadek nagłej potrzeby? Wspomniana sytuacja objawiła się w pełnej krasie trzy dni przed datą wejścia na statek. I właśnie wtedy, jak już nieraz bywało w krytycznych chwilach mojego życia, zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Myślę, że w tym wypadku w grę wchodził taki rodzaj pośrednictwa, który ludzie zdolni do świadomego myślenia – zarówno obecnie, jak i w dawnych epokach – uważali zawsze za znak opatrzności Sił Wyższych. Jeśli chodzi o mnie, to powiem, że był to prawowity rezultat niezachwianej wytrwałości człowieka w dostosowywaniu wszystkich swoich przejawów do zasad, jakie świadomie przyjął w życiu, po to by osiągnąć zamierzony cel. Wspomnianemu zdarzeniu towarzyszyły następujące okoliczności: Siedziałem w moim pokoju w Prieure, szukając w umyśle wyjścia z tej niesamowitej sytuacji, kiedy nagle otworzyły się drzwi i stanęła w nich moja stara matka. Przybyła tutaj zaledwie kilka dni temu razem z innymi członkami rodziny, którzy zostali na Kaukazie po moim wyjeździe z Rosji; dopiero ostatnio, po licznych tarapatach, udało mi się sprowadzić ich do Francji. Matka podeszła do mnie, wręczyła mi mały pakunek i powiedziała: – Proszę, uwolnij mnie od tego przedmiotu; jestem zmęczona ciągłym wożeniem go ze sobą. W pierwszej chwili nie wiedziałem, o czym mówi, i odruchowo otworzyłem zawiniątko. Kiedy jednak zobaczyłem, co było w środku, prawie podskoczyłem i zatańczyłem z radości. Zanim wam wyjaśnię, co to za przedmiot wywołał we mnie w tej rozpaczliwej chwili uczucie tak wielkiego zadowolenia, muszę najpierw powiedzieć, że w okresie mojego pobytu w Jessentutkiniepokój umysłów ogarniający całą Rosję wzbudzał w świadomości każdego mniej lub bardziej wrażliwego człowieka przeczucie nadciągających złowieszczych wydarzeń; dlatego też posłałem wtedy po moją starą matkę znajdującą się w Aleksandropolu, żeby przyjechała i zamieszkała ze mną. Później, kiedy wyjechałem na wspomnianą wcześniej wyprawę naukową, powierzyłem ją opiece tych, którzy zostali w Jessentutó. Muszę też powiedzieć, że w roku 1918 na Kaukazie i w całej Rosji wartość rubla malała z dnia na dzień; tak więc wszyscy, którzy mieli pieniądze, kupowali przedmioty powszechnego użytku oraz te mające trwalszą wartość, jak na przykład kamienie i metale szlachetne, różne unikaty itd. Ja również zamieniłem cały majątek na kosztowności, które zawsze nosiłem przy sobie. Jednakże przed wyjazdem wyprawy z Jessentuki, w obliczu grabieży szerzących się wszędzie pod pretekstem rewizji i rekwizycji, noszenie tych rzeczy przy sobie stało się bardzo ryzykowne. Rozdałem je więc w części moim kolegom, z nadzieją, że nawet jeśli zostaniemy obrabowani, to być może niektórym z nas uda się coś ocalić; resztę podzieliłem między tych, którzy zostali w Jessentutki i Piatigorsku. Znajdowała się tam również moja matka, której dałem, między innymi, broszę; kupiłem ją niewiele wcześniej w Jessentutki, od pewnej wielkiej księżnej, która na gwałt potrzebowała pieniędzy. Dając matce broszę powiedziałem, żeby szczególnie dobrze się nią zaopiekowała, ponieważ ma bardzo dużą wartość. Byłem przekonany, iż rodzina, zmuszona okolicznościami, sprzedała broszę zaraz po moim wyjeździe; a jeśli nie, to że ukradziono jaw czasie ciągłych przenosin, ponieważ wszystkie miasta znajdowały się wówczas w rękach band rozbójników wyzbytych szacunku dla kogokolwiek i czegokolwiek; albo że po prostu się zgubiła, co w trakcie podróży mogło się zdarzyć przynajmniej dwadzieścia jeden razy. Krótko mówiąc, zupełnie zapomniałem o tej broszy i myśl o tym, żeby ją uwzględnić w obliczeniach, nigdy nawet nie zrodziłaby się w którymś z zakątków mojego mózgu. Okazało się jednak, że kiedy przekazałem broszę matce, prosząc ją, żeby specjalnie o nią dbała, matka pomyślała, że musi to być jakaś bardzo cenna pamiątka osobista, którą powinna mi oddać. Przez te wszystkie lata strzegła jej jak oka w głowie, nie pokazała nikomu z rodziny i zawsze nosiła ze sobą jak talizman, zaszytą w małej torebce. Teraz więc ucieszyła się, że może mi ją wreszcze oddać i pozbyć się w ten sposób czegoś, co było powodem jej nieustannego zmartwienia. Czy potraficie wyobrazić sobie ulgę, jaką poczułem rozpoznając tę broszę i z miejsca pojmując, w jaki sposób będę mógł ją wykorzystać? Następnego dnia, z broszą w kieszeni, bez wahania pożyczyłem od przyjaciela dwa tysiące dolarów; jednakże sam cenny przedmiot zabrałem ze sobą do Ameryki, ponieważ w Paryżu zaproponowano mi za niego tylko sto dwadzieścia pięć tysięcy franków, podczas gdy moim zdaniem był on wart o wiele więcej; i nie pomyliłem się, o czym się przekonałem sprzedając go tutaj, w Nowym Jorku. Gurdżijew przerwał w tym punkcie swoją opowieść i z charakterystycznym uśmiechem zapalił papierosa. W pokoju panowała cisza, gdy nagle pan H. wstał ze swojego miejsca, podszedł do niego i powiedział: – Panie Gurdżijew, wysłuchawszy tych wszystkich dowcipnych uwag na temat spraw materialnych, naprawdę nie wiem, czy z powodu specjalnego porządku, w jakim opowiedział pan dzisiaj swoją historię, czy też mojej naiwności albo podatności na sugestię, w każdym razie w tym momencie bez cienia wątpliwości jestem w pełni gotów zrobić wszystko, co tylko może ulżyć temu ogromnemu brzemieniu, jakie dobrowolnie wziął pan na swoje barki. I być może będę bliższy prawdy, jeśli powiem, że ów impuls zrodził się we mnie dzięki dobitnemu wrażeniu, jakie miałem w czasie całej pańskiej opowieści, a mianowicie, że biorąc na siebie tak doniosłe zadanie, zadanie przekraczające siły zwykłego człowieka, zawsze do tej pory był pan zupełnie osamotniony. Pozwolę sobie złożyć w pańskie dłonie czek, który obejmuje wszystko, czym obecnie rozporządzam. Jednocześnie, w obecności wszystkich zgromadzonych zobowiązuję się przez resztę mojego życia dostarczać panu corocznie taką samą sumę, niezależnie od tego, gdzie i w jakich okolicznościach będzie się pan znajdował! Kiedy pan H. skończył mówić i nie ukrywając wzruszenia, wycierał czoło chusteczką do nosa, Gurdżijew wstał i kładąc mu rękę na ramieniu, popatrzył na niego swoim niezapomnianym przenikliwym, łagodnym, pełnym wdzięczności wzrokiem i powiedział po prostu: – Dziękuję mojemu bratu, którego zesłał mi dzisiaj Bóg! Jednakże najbardziej przekonywającym dowodem wielkiego wrażenia, jakie wywołała opowieść Gurdżijewa, było oświadczenie niejakiej Lady L., będącej tylko przejazdem w Nowym Jorku, która zjawiła się tego wieczoru jako gość pana R. Lady L. niespodziewanie odezwała się głosem pełnym szczerości: – Panie Gurdżijew, przypadek zrządził, że znalazłam się na tym spotkaniu zorganizowanym z okazji otwarcia nowojorskiego oddziału pańskiego Instytutu i mogłam wysłuchać pańskiej opowieści, która wzbudziła we mnie ogromne zainteresowanie. Już wcześniej kilkakrotnie miałam okazję słyszeć o pana działalności i o zbawiennych ideach, które pański Instytut powołał do życia; udało mi się nawet dostać na jeden z pokazów ogranizowanych przez pana co tydzień w Study House w parku w Prieure i zobaczyć na własne oczy niektóre uderzające przykłady pańskich dokonań. Nie zdziwi więc pana, jeśli powiem, że wiele razy myślałam o pańskiej pracy i zawsze pragnęłam okazać się panu w jakiś sposób przydatna. Teraz, wysłuchawszy opowieści o pańskich niestrudzonych wysiłkach i wyczuwając dzięki kobiecej intuicji prawdę, jaką przynosi pan ludzkości, rozumiem, jak bardzo paraliżuje pańską działalność brak tego, co w dzisiejszych czasach stało się siłą napędową w życiu ludzi – a mianowicie, pieniędzy. Wobec tego ja także postanowiłam wnieść udział do pańskiej Wielkiej Pracy. W porównaniu z większością ludzi, moje dochody są z pewnością niemałe, jestem więc w stanie przekazać panu dosyć znaczną sumę. W rzeczywistości jednak ledwie mi one wystarczają na zaspokojenie wszystkich wymagań, jakie stawia moja pozycja społeczna. Przez cały wieczór zastanawiałam się nad tym, co mogę dla pana zrobić i pomyślałam o pieniądzach, które po trochu zaoszczędziłam i zdeponowałam w banku na czarną godzinę. Wierząc, że w przyszłości będę mogła zrobić coś więcej, na razie postanowiłam przekazać do pańskiej dyspozycji połowę tej sumy bez oprocentowania, do czasu gdy – broń Boże – jakiś poważny wypadek nie zmusi mnie do sięgnięcia po oszczędności; nikt przecież nie wie, co go jeszcze czeka! Gdy Lady L. mówiła te z głębi serca płynące słowa, Gurdżijew uważnie przysłuchiwał się jej z życzliwym i poważnym wyrazem twarzy. Następnie odpowiedział: – Dziękuję pani, szanowna Lady L. Szczególnie cenię sobie pani szczerość i jeśli mam przyjąć te pieniądze, które niewątpliwie będą stanowić wielką pomoc dla mojej obecnej działalności, ja również muszę pani szczerze odpowiedzieć. Zaglądając na chwilę w przyszłość, z ogromną wdzięcznością mogę pani powiedzieć, iż będę w stanie oddać tę sumę dokładnie za osiem lat, czyli w momencie, gdy – chociaż w pełni zdrowia – może pani najbardziej potrzebować tego, co, jak słusznie pani zauważyła, stanowi obecnie siłę sprawczą całego procesu życia człowieka. Gurdżijew, jakby pogrążony w ponurych myślach, zamilkł na długi czas. Niespodziewanie wyglądał na zmęczonego. Jego wzrok spoczął przez chwilę na każdym z nas. * * * Przeglądam właśnie ten rękopis zredagowany przez moich uczniów, siedząc w restauracji “Child's" w Nowym Jorku, na rogu Piątej Alei i 56 Ulicy, czyli dokładnie w takich samych warunkach, jakie zawsze towarzyszyły mojej działalności pisarskiej w ciągu ostatnich sześciu lat. Przyczyną tego jest fakt, że różne miejsca publiczne, takie jak kawiarnie, restauracje, kluby albo dancingi, stanowią scenę przejawów – przeciwnych mojej naturze i niegodnych człowieka – które najwyraźniej mają dobroczynny wpływ na wydajność mojej pracy. I sądzę, iż nie będzie przesadą, jeśli wyszczególnię jeden fakt, który możecie uznać za czysty zbieg okoliczności albo nawet wynik nadprzyrodzonej opatrzności, a mianowicie, że niezamierzenie i być może po prostu dlatego, że w mojej pracy pisarskiej zawsze przestrzegam precyzyjnego porządku, skończyłem dzisiaj poprawiać powyższy tekst w tym samym mieście, w którym dokładnie siedem lat temu odbyło się opisane spotkanie. Żeby uzupełnić tę opowieść, dodam tylko, że chociaż moja pierwsza podróż do Ameryki była przedsięwzięciem co najmniej ryzykownym – jeśli uwzględni się to, że towarzyszyła mi wówczas trupa ludzi bez grosza w kieszeni, nie znających ani słowa w miejscowym języku, i że program planowanych pokazów był jeszcze nie dopracowany oraz że przybyliśmy tam bez żadnej reklamy, która jest rzeczą powszechnie stosowaną, szczególnie w Ameryce – to sukces tego tournee, mającego na celu zaprezentowanie wyników pracy Instytutu, przeszedł moje oczekiwania. Mogę śmiało oświadczyć, że gdyby nie poważny wypadek, który miałem kilka dni po powrocie do Francji, a który uniemożliwił mi zaplanowany sześć miesięcy później powrót do Ameryki, wszystko, czego dokonałem na tym kontynencie z pomocą towarzyszących mi osób, pozwoliłoby mi nie tylko na spłacenie długów, ale nawet na finansowanie przyszłej działalności wszystkich oddziałów Instytutu Harmonijnego Rozwoju Człowieka, zarówno tych, które już istnieją, jak i tych, które zamierzałem otworzyć w następnym roku. Ale czy warto o tym teraz mówić? Opisując ten okres mojego życia, mimowolnie przypomina mi się pewne powiedzenie naszego kochanego mułły Nassr Eddina: Nie warto wylewać tez, wspominając piękne włosy skazańca! Kiedy pisałem te ostanie słowa, ktoś wszedł i usiadł przy moim stoliku. Wszyscy bez wyjątku moi znajomi znają warunek obowiązujący każdego, kto przychodzi się ze mną spotkać, a mianowicie, że należy czekać, aż skończę pisać i sam zacznę rozmowę. Pozwolę sobie przy okazji wspomnieć, że chociaż zawsze spełniano ów warunek, jednak bardzo często czułem, że niektóre osoby, skrupulatnie przestrzegając zasad, zgrzytały jednocześnie zębami, tak jakby chciały mnie utopić w łyżce modnego ostatnio lekarstwa. Kiedy skończyłem pisać, zwróciłem się w stronę przybysza; jego pierwsze słowa wywołały we mnie serię refleksji i wniosków, które w sumie doprowadziły mnie do powzięcia kategorycznej decyzji. Gdybym teraz, dobiegając końca, uchylił się od powiedzenia czegoś na temat tej kategorycznej decyzji oraz refleksji, które mnie do niej przywiodły, postąpiłbym wbrew podstawowym zasadom, które jak czerwona nić snują się przez całą niniejszą opowieść. Żeby pojąć moją sytuację, musicie wiedzieć, że osoba, która zasiadła przy moim stole, a następnie odeszła, otrzymawszy ode mnie wskazówki, to nie kto inny, jak mój tajny wspólnik w hurtowej sprzedaży antyków. Powiedziałem “tajny", ponieważ nawet najbliżsi mi ludzie nic nie wiedzą o tych kontaktach handlowych. Nawiązałem je sześć lat temu, kilka tygodni po moim wypadku. Byłem wówczas bardzo słaby fizycznie, ale odzyskawszy już normalną zdolność myślenia, zacząłem w całej jaskrawości uświadamiać sobie swoją sytuację materialną, częściowo spowodowaną ogromnymi kosztami podróży do Ameryki, a częściowo wydatkami związanymi z poważnymi chorobami mojej matki i żony. Ponieważ przeciągające się leżenie w łóżku stawało się dla mnie coraz bardziej nieznośną udręką moralną, zacząłem odbywać przejażdżki samochodem, by ulżyć temu cierpieniu poprzez przyswajanie różnych wrażeń, a jednocześnie zwietrzyć jakiś interes, którego mógłbym się podjąć w moim ówczesnym stanie. Z kilkoma osobami, które zawsze mi towarzyszyły, zacząłem odwiedzać najprzeróżniejsze miejsca, szczególnie zaś te, w których spotykali się w Paryżu uchodźcy rosyjscy. I tak właśnie pewnego dnia w jednej ze słynnych kawiarni paryskich podszedł do mnie człowiek, którego w pierwszej chwili nie rozpoznałem. Dopiero w trakcie rozmowy przypomniałem sobie, że spotkałem go wiele razy w różnych miastach na Kaukazie, Zakaukaziu i terenach położonych za Morzem Kaspijskim. Podróżując z miasta do miasta, zajmował się on sprzedażą antyków. Poznaliśmy się kiedyś, ponieważ prawie w całej Azji uznawano mnie za eksperta w dziedzinie antyków i doskonałego kupca dywanów, chińskiej porcelany oraz cloisonne. Dowiedziałem się więc między innymi, że udało mu się ocalić z katastrofy rosyjskiej pewien kapitał i że korzystając ze znajomości angielskiego, prowadzi jakieś interesy w Europie. Opowiadając mi o swoich interesach skarżył się, że w Europie główna trudność polega na tym, iż rynek zalany jest przeróżnymi falsyfikatami, i nagle zapytał: – Przy okazji, mój drogi rodaku, czy nie chciałbyś przystąpić ze mną do spółki? Mógłbyś na przykład badać i wyceniać antyki. W wyniku rozmowy zawarliśmy umowę, zgodnie z którą miałem być jego wspólnikiem przez cztery lata. Przed zakupieniem jakiegokolwiek antyku miał przynosić mi go do zbadania, a gdyby się zdarzyło, że dany przedmiot znajduje się w miejscu położonym w pobliżu trasy którejś z licznych podróży, jakie z rozmaitych przyczyn odbywałem w okresie mojej działalności pisarskiej, to sam obejrzę go wtedy na miejscu i w uzgodniony sposób przekażę mu swoją opinię. Przez pewien czas tak to właśnie wyglądało. On przez cały rok podróżował po Europie, odgrzebując i skupując różne unikaty, które następnie przywoził tutaj, do Ameryki, i sprzedawał antykwariuszom, głównie w Nowym Jorku. Ja zajmowałem się tylko ich wyceną. Jednakże w zeszłym roku, kiedy kryzys w mojej sytuacji materialnej Osiągnął zenit, podczas gdy ów interes rozwijał się pomyślnie i otworzyły się liczne rynki zbytu, zaś Europa była przepełniona towarem tego rodzaju, wpadłem na pomysł, żeby wykorzystując tę sytuację, wzmocnić moje zasoby finansowe. Postanowiłem więc maksymalnie rozszerzyć skalę operacji prowadzonej przez wspólnika. W tym celu, zamiast – jak to czyniłem w ciągu ostatnich lat – odpoczywać zarówno przed męczącymi podróżami, jak i po nich, zacząłem poświęcać cały wolny czas na organizowanie pożyczek od ludzi, którzy darzyli mnie zaufaniem i z którymi utrzymywałem z jakiegoś powodu kontakty. Zebrawszy w ten sposób kilka milionów franków, zainwestowałem całą sumę we wspomniany interes. Mój wspólnik, zachęcony rozwojem przedsięwzięcia i perspektywą znacznych zysków, nie szczędząc sił zdobywał towar i zgodnie z umową przybył w tym roku do Ameryki z całą swoją kolekcją, sześć tygodni przed moim przyjazdem. Niestety, akurat wtedy zaczął się ogólny kryzys gospodarczy, który szczególnie dotkliwie dał się odczuć w tej branży, nie mogliśmy więc liczyć na żadne zyski ani nawet na odzyskanie naszego kapitału. I właśnie dzisiaj przyszedł, żeby mi o tym powiedzieć. Jakich słów powinienem użyć do opisania sytuacji materialnej, w której niespodziewanie się teraz znalazłem, skoro przed chwilą, mówiąc o zeszłorocznym kryzysie, powiedziałem, że osiągnął on zenit? Nie potrafię wyrazić tego lepiej niż mułła Nassr Eddin, który – jak w tej chwili dokładnie sobie przypomniałem – powiedział kiedyś: Nic w tym dziwnego, że najstarsza panna we wsi i ten łotr mułła mają łysą córkę! Ale jeśli pluskwie wyrośnie głowa słonia i ogon małpy, to dopiero będzie coś! Nie trzeba być magistrem, żeby pojąć, dlaczego moja sytuacja materialna znalazła się w takim kryzysie. W zeszłym roku, kiedy wpadłem na pomysł zajęcia się na dużą skalę handlem antykami w Ameryce, po przeprowadzeniu obliczeń byłem w pełni przekonany, że ów projekt nie tylko przyniesie dochód wystarczający na spłacenie wszystkich długów, ale umożliwi mi również samodzielną publikację pierwszego cyklu moich dzieł, który, jak sądziłem, uda mi się już wtedy skończyć; następnie zamierzałem poświęcić cały swój czas na napisanie drugiego cyklu. Ale niestety, ów nieprzewidziany kryzys amerykański wepchnął mnie, jak powiedziałby mułła Nassr Eddin, “do środka tak głębokiego kalosza", że dzisiaj, wyglądając z niego, z trudem dostrzegam pojedynczą smugę światła. Przez sześć lat – chcąc przygotować materiał do trzech cyklów książek, które zamierzałem napisać – zawsze, wszędzie, we wszystkich warunkach i okolicznościach musiałem pamiętać siebie oraz pamiętać o postawionym sobie zadaniu, poprzez spełnienie którego pragnąłem – i nadal pragnę – dowieść sensu oraz celu mojego życia. Doświadczając rozmaitych uczuć, musiałem nieustannie zachowywać bardzo wysoki poziom aktywności wewnętrznej, aby w ten sposób z niczym się nie utożsamić. Zmuszony byłem także opierać się – przyjmując wobec siebie bezlitosną postawę – każdej zmianie w automatycznie płynącym procesie skojarzeń umysłowych i emocjonalnych, odpowiadających tematycznie myślom, którymi zajmowałem się w tym czasie. I w końcu musiałem zmusić się do tego, by nie zaniedbać ani nie pominąć niczego, co może dotyczyć, logicznie odpowiadać albo zaprzeczać dowolnej z niezliczonych serii niezależnych idei, które wzięte razem, stanowią substancję moich dzieł. W trosce o wyrażenie myśli w formie dostępnej dla innych, moje skupienie psychiczne wielokrotnie osiągało taki poziom, że przez wyjątkowo długie okresy zapominałem nawet o swoich najbardziej podstawowych potrzebach. Jednakże najboleśniejszą obiektywną niesprawiedliwością było to, iż w okresie wewnętrznego skupienia całej mojej siły w celu przekazania zarówno ludziom współczesnym, jak i tym, którzy pojawią się w przyszłości, prawdziwego poznania, często musiałem wyrywać się z tego stanu i kosztem ostatniego zapasu energii – zgromadzonej z wielkim trudem w krótkich przerwach między godzinami wytężonej pracy – wymyślać różne skomplikowane kombinacje, żeby przesunąć datę uiszczenia jakiejś należności albo spłacenia któregoś z moich długów. W czasie tych sześciu lat moje zmęczenie doszło do punktu wyczerpania nie tyle z powodu pisania, przepisywania i ponownego poprawiania kolejnych wersji licznych rękopisów nagromadzonych w piwnicy, którą specjalnie zaadaptowałem na archiwum, ile w wyniku tej okresowej konieczności przewracania na różne strony w głowie wszystkich możliwych sposobów pokrycia tych wiecznie rosnących długów. Jeszcze do niedawna, ilekroć potrzebowałem od innych pomocy – precyzyjnie wyrażanej słowem “pieniądze" – w rozwiązaniu problemów finansowych, które nie powinny zabierać mojego drogocennego czasu, potrzebnego na rzeczy o wiele większej wagi, i jej nie otrzymałem, mogłem się z tym jakoś pogodzić, ponieważ rozumiałem, że znaczenie mojej działalności nie może być dla wszystkich jasne. Jednakże teraz, gdy dzięki temu, czego dokonałem w ciągu ostatnich sześciu lat, każdy może pojąć jej wagę i cel, nie zamierzam już dłużej tego wytrzymywać; wręcz przeciwnie, uważam, iż z zupełnie czystym sumieniem mam prawo wymagać, aby każdy, kto się do mnie zwraca, bez względu na rasę, wyznanie, pozycję materialną albo społeczną, chronił mnie jak oka we własnej głowie, by w ten sposób zaoszczędzić moje siły i czas, potrzebne na działalność odpowiadającą mojej indywidualności. Wspomniana kategoryczna decyzja, którą podjąłem, w zgodzie z zasadami, po wyjściu mojego tajnego wspólnika z restauracji “Child's" była następująca: Znajdując się tutaj wśród ludzi, którzy nie ponieśli katastrofalnych konsekwencji ostatniej wielkiej wojny i którzy obecnie przyczynią się – oczywiście niezamierzenie – do tego, że poniosę znaczne straty, jeszcze raz, zupełnie sam, biorę inicjatywę we własne ręce i nie uciekając się do żadnych środków, które mogłyby kiedyś wywołać u mnie wyrzuty sumienia, skorzystam z pewnych umiejętności, które wykształciły się we mnie dzięki właściwemu wychowaniu, jakie otrzymałem w dzieciństwie, i zdobędę taką sumę pieniędzy, która pokryje wszystkie moje długi, a oprócz tego umożliwi mi powrót na kontynent europejski i dostatnią egzystencję przez dwa albo trzy miesiące. Realizując ów plan, ponownie doświadczę najwyższego zadowolenia danego człowiekowi przez Naszego Wspólnego Ojca, które w starożytności egipski kapłan, pierwszy nauczyciel Świętego Mojżesza, wyraził słowami: Samozadowolenie zrodzone w wyniku osiągnięcia własnego celu w sposób pomysłowy i ze świadomością czystego sumienia. Dzisiaj jest dziesiąty stycznia. Według starego kalendarza, za trzy dni o północy przywitamy Nowy Rok; o północy, czyli godzinie, która utkwiła mi w pamięci jako chwila mojego przyjścia na świat. Zgodnie ze zwyczajem, który przyjąłem jeszcze w dzieciństwie, zawsze, począwszy od tej godziny, zaczynałem dostosowywać moje życie do ułożonego wcześniej nowego programu, niezmiennie opartego o określoną zasadę, która wymagała, bym we wszystkim jak najwięcej pamiętał siebie, a także rozmyślnie kierował moje przejawy i reakcje na przejawy innych ludzi w taki sposób, by osiągnąć cele, jakie obrałem na nadchodzący rok. W tym roku moim zadaniem będzie skupienie wszystkich zdolności obecnych w mojej indywidualności na tym, by przed połową marca, czyli przed proponowaną datą mojego wyjazdu z Ameryki, zdobyć własnymi środkami sumę potrzebną na spłacenie wszystkich moich długów. Następnie, po powrocie do Francji, znowu zabiorę się do pisania, ale tylko pod warunkiem, że wolny od wszelkich trosk materialnych, będę mógł prowadzić tryb życia na pewnym ustalonym poziomie. Jeśli jednak z jakiegoś powodu nie uda mi się wypełnić postawionego sobie zadania, będę wówczas zmuszony uznać iluzoryczny charakter wszystkich idei przedstawionych w tym opowiadaniu, jak również ekstrawagancję mojej wyobraźni, i wierny moim zasadom, wczołgam się z podwiniętym ogonem – jak powiedziałby mułła Nassr Edin – do najgłębszych ze starych kaloszy, jakie kiedykolwiek nosiły spocone stopy. I jeśli tak się stanie, to wówczas kategorycznie postanowię, że opublikuję tylko te rękopisy, które już poprawiłem, to znaczy pierwszy cykl moich dziel i dwa rozdziały drugiego; że na zawsze przestanę pisać i że po powrocie do domu rozpalę na trawniku pod oknami wielkie ognisko, a następnie wrzucę do niego resztę moich prac. Co uczyniwszy, rozpocznę nowe życie, wykorzystując posiadane przeze mnie zdolności tylko w jednym celu, a mianowicie do zaspokajania własnego egoizmu. Plan działalności, jaką będę prowadził w takim życiu, rysuje się już w moim obłąkanym umyśle. Widzę siebie, jak organizuję nowy “Instytut" z wieloma oddziałami, tym razem jednak nie w celu “harmonijnego rozwoju człowieka", lecz po to, by uczyć innych ludzi nie odkrytych dotychczas sposobów osiągania samozadowolenia. I wierzcie mi, że taki interes zawsze będzie szedł jak po maśle.