Jacek Kotlica WRONIE OKO Copyright by Jacek Kotlica Wydawnictwo „Tower Press” 2001 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Powiedz, że byłem zawsze rumiany, wesoły, Żem ani wspomniał nigdy o kochance, Że sobie grałem w karty, piłem z przyjacioły... Że ta pijatyka... tańce... Że mi się w tańcu... ot, ( uderza nogą) skręciła noga. Z tego umarłem... Adam Mickiewicz: Dziady. Część IV 5 1. „ – Księżniczka o Dobrym Sercu umrze niebawem – powiedziała z bólem w głosie. – Nie ma już w całym królestwie nikogo, kto mógłby pospieszyć jej z pomocą. Nie zdołano znaleźć śmiałka, młodzieńca honoru i odwagi, zdolnego dostarczyć księżniczce uzdrawiającego zioła, zwanego Wronie Oko. Nie ma już widać szlachetnych i odważnych na tym świecie!... Król zamierza jutro z samego rana uderzyć w Dzwon Zaczarowany, zbudzić Śpiące Wojsko i na jego czele aż do upadłego walczyć o drogocenny lek dla swego dziecka. Oj, synku, wszyscy to wiedzą, że nikt jeszcze siłą nie zdobył Wroniego Oka i że na nic zda się ta próżno przelana krew Śpiących Rycerzy i ofiara z królewskiej głowy! I zaniosła się łzami poczciwa praczka, i załamała spracowane ręce w rozpaczy, a Oleś z trudem tamował ogarniające go wzruszenie. Umysł jego był jasny. Wola zdecydowana na wszystko. Serce buchnęło nieugaszonym płomieniem i żarem. Poderwał się na równe nogi. Pośpieszy ratować księżniczkę! Zdobędzie Wronie Oko! Wymacał pod koszulą ów brylantowy kolczyk księżniczki, niezapomnianą pamiątkę pomyślnego startu w Turnieju Wiedzy, który wygrał przed rokiem dystansując synów najlepszych rodów królestwa – ów drogocenny kolczyk, który nosił jak talizman zawieszony na łańcuszku; szarpnął nim, aż łańcuszek rozerwał się w kawałki i wcisnął kolczyk matce do ręki. – Weź, matko, ten kolczyk o wielkiej wartości i cenie – powiedział całując matczyną dłoń, w której jak w muszli zamknął ów talizman. – I jeśli nie wrócę do rana, sprzedaj go, a pieniądze schowaj na czarną godzinę. Abyś, gdy starość wysuszy ci ręce, miała się czym opędzać biedzie bez trudów i znoju. A jeśli wrócę rano zdrów i cały – wieczorem ułożysz się w wygodnym łóżku i już nigdy nie będziesz ścierać rąk na tarze! Postanowione: Idę ratować księżniczkę! I wybiegł z izby nie trzaskając za sobą drzwiami. I stawił się zdyszany przed królewskim obliczem.” – Dlaczego nigdy nie opowiada mi pan Baśni o Wronim Oku od samego początku? – przerwała mu nagle zrzucając jego dłoń z kolana. – I proszę nie dotykać mnie w to miejsce. – Znów zwracasz się do mnie tym oficjalnym tonem. Powiedziałem ci już, że gdy jesteśmy we dwoje, sam na sam, masz mi mówić po imieniu. Stanowczo tego sobie właśnie życzę, Agnieszko. Dziewczynka zmierzyła go uważnym, lecz chłodnym, jakby nie dowierzającym spojrzeniem. Pojął, że myślami jest nieobecna w tym pokoju. Gdzie? Niepokoił się o stan jej nerwów, o treść jej myśli. – Złości mnie, Agnieszko, że wciąż jestem ci obcy i obcy – powiedział odgarniając włosy z jej policzka. – Cóż z tego, że jestem starszy od ciebie o dziesięć czy jedenaście lat? To niczego nie zmienia. Jesteśmy przyjaciółmi, czy to się komuś podoba, czy nie. Wiesz, jak bardzo lubię rozmawiać z tobą, lubię twoją muzykę, lubię wszystko, co grasz. Baśń o Wronim Oku napisałem tylko i wyłącznie dla ciebie. Zniszczę ją, jeśli tego sobie życzysz! – Nie, to niemożliwe... to niemożliwe! – jęknęła przestraszona nie na żarty. Odtrąciła jego rękę muskającą jej włosy, ukryła twarz w dłoniach i ze szlochem rzuciła się na oparcie fotela. 6 – Dlaczego, dlaczego mnie nie zabili!?... Nienawidzę was, wzięliście mnie do szpitala! Dlaczego nie daliście mi umrzeć!... Dlaczego?... Płakała, to jasne, a przez jej wąskie ramiona przebiegały dreszcze jak ukłucia komara. – Dobrze, jeśli tego sobie życzysz, dziś jeszcze wrzucę baśń do pieca! – powiedział mnąc trzymaną w ręku kartkę zapisanego drobniutkim pismem papieru. Dziewczynka poderwała się z fotela, drżały jej usta i podbródek, a oczy szkliły się matowym blaskiem. – Proszę mi to oddać! – powiedziała stanowczym, choć łamiącym się głosem. – Kto daje i odbiera... – Odwaga, Agnieszko, to nie tylko akt woli, ruch serca. Wiesz mi, to aktywna, sprawcza myśl. Tak. – Tak – powiedziała dziewczynka uśmiechając się. – A teraz opowiedz mi baśń od samego początku. W przeciwnym razie ucieknę znów do Rudowłosych. – Agnieszko! Zabraniam ci nawet myśleć o tym. Pozwól jednak, że odnajdę ten właśnie fragment. Podszedł do biurka, otworzył szufladę i wyjął z niej plik drobniutko zapisanych kartek. Rozprostował zmiętą stroniczkę i ukrył ją między kartkami baśni. – Nie do wiary – powiedział przyglądając się pierwszej stronie rękopisów. – Aż dziw bierze, że mogłem pisać takim maczkiem. Gdyby nie fakt, że znam baśń na pamięć, musiałbym ją czytać co najmniej za pomocą teleskopu. „Rządy w zadziwiającym Kraju Sprawiedliwego Przymierza sprawował Król o Pogodnym Obliczu. Kraj opływał w dostatki, gdyż ziemia sprzyjała ludziom, a ludzie miłowali swą pracę jak wdzięczną okrasę życia. Od niepamiętnych czasów Krainę Sprawiedliwego Przymierza nie nękały wojny ani inne plagi, gdyż w górach skalistych o niedostępnych szczytach i grotach miały swe obozowiska nieprzeliczone hufce Śpiących Rycerzy gotowych przebudzić się z zaklętego snu na każde uderzenie Dzwonu Zaczarowanego. Wrogowie woleli z dala omijać ścieżki wiodące do granic Kraju Sprawiedliwego Przymierza, przyjaciele zaś chętnie posyłali tam swych kupców i młodzież żądną wiedzy. Kwitł więc handel mnożący bogactwo i nauka doskonaląca ludzkie charaktery i umiejętności. Król pilnych nagradzał, utalentowanych wywyższał, a opieszałych otaczał troską i serdeczną wyrozumiałością, nie pomijając przy wyróżnieniach; baczył przy tym stale, aby nikt w kraju nie poczuł się poniżony i zbędny. Wiedział bowiem Król o Pogodnym Obliczu, że największe nieszczęścia trapią ludzi wówczas, gdy zwątpią w swą jedyność i niepowtarzalność, gdy doświadczą na własnej skórze niesprawiedliwości losu. W Królestwie Sprawiedliwego Przymierza każdy otrzymywał to, na co zasłużył własnym wkładem pracy, niezależnie od posiadanych talentów i dziedziczonego imienia. Tak było z dawien dawna, trudno więc się dziwić, że podwładni Króla o Pogodnym Obliczu nie wyobrażali sobie, aby mogło być inaczej. Pokój, praca i przymierze – stały się więc źródłem nieprzymuszonego szczęścia i pomyślności. Król osobiście doglądał, aby ta harmonia nie przeistoczyła się w błogi stan sielanki – kolebkę wszelkiego zwątpienia i rezygnacji, zniewieściałości i upadku szczytnych ideałów. Czytał bowiem w zadziwiającej księdze historii, że najwspanialsze nawet kraje rozsypywały się w ruinę, ogarnięte chaosem i rozpaczą, gdy poddani powątpiewać zaczynali w treść przyrzeczenia, w cele swego bytowania i pracy nią ziemi, gdy zajęci byli już tylko sobą. Dbał więc król, by język heroldów był jasny i czysty, zawsze gotów sprostać najsmutniejszej nawet prawdzie; by światłość i wola czynu miały nieskrępowany przystęp do komnaty tronowej, 7 gdzie zapadały decyzje i rozstrzygano spory; by umysły mędrców, dawców prawa i urzędników nie skostniały w rutynie. Lecz każdy, komu władza nad ludźmi nie uderzała do głowy, myślał teraz nie o sprawach państwa, lecz o tajemniczej chorobie pięknej, otoczonej powszechną adoracją dziedziczki tronu, Księżniczki o Dobrym Sercu. Kraj okrył się żałobą i smutkiem nie do opisania, a rozpacz i przygnębienie znalazły przystań w duszach jego mieszkańców. Księżniczka o Dobrym Sercu zapadała w mrok nieodgadnionej choroby... Jej blade i czyste niczym płatki rozkwitającej lilii lica stały się jeszcze bardziej blade i liliowe. Jej oczy błyszczące niczym kryniczne jeziorka pełne dobrotliwych ogników radości i płomiennego żaru budzącej się do życia jutrzenki – teraz błyszczały bardziej jeszcze i bardziej, jakby żar choroby miał strzelić płomieniem i przepalić błękitne jak czyste niebo źrenice. Jej głos tak dźwięcznie oznajmiający piękno budzącego się poranka – był teraz bardziej dźwięczny i brzmiał jak strwożona sygnaturka, śpiesząca pocieszyć umarłych. Pogoda jej ducha, rozpromieniająca serca smutnych i melancholików – znikła na zawsze z jej oblicza. Jej wdzięk, napawający uniesieniem dusze poetów i malarzy – przygasł jak wyjęty z ciemności świetlik. Gdy heroldowie obwieścili tę przerażającą wieść – lud przepędził heroldów z rynku, nie mogąc dosłuchać do końca komunikatu o tak niepojętej treści. Gdy z pałacowego krużganka przemówił przewodniczący Wielkiego Konsylium Lekarzy i Magów – rozniecił tumult i wrzawę. Gdy wreszcie pojawił się na dziedzińcu sam Król o Pogodnym Obliczu, własnymi rękami torujący sobie drogę wśród oszalałej gawiedzi, tumult zelżał, a wrzaski ucichły. Lud rozstąpił się niczym kręgi wody, w którą rzucono kamień. Stał zrazu król chwilę dłuższą milczący, ze zwieszoną głową, pocierając wierzch dłoni dłonią, a potem przemówił łamiącym się, lecz donośnym i nie znającym słabości głosem: – Bracia – rzekł i w tym momencie uniósł oczy wysoko, aż na wysokość oczu patrzących nań. – Bracia! Księżniczka o Dobrym Sercu jest coraz bardziej chora. Nieopisana dotąd choroba z jeszcze większą mocą dokonuje niszczącego dzieła. Księżniczka jest umierająca. Więdnie w oczach, jak nierozkwitły pąk jaśminu ścięty dla swego piękna z wiosennego krzaka. Przychodzę do was, jak ojciec przychodzi do ojców, brat do braci, kmotr do kmotrów – po radę i po ratunek dla mego dziecka. Trzeba pomocy. Wytężcie wolę i pamięć, zaradność i rozum – i niech przez was przemówi doświadczenie wszystkich istniejących dotąd pokoleń. I niech z tej krynicy wypłynie uzdrawiający strumień ratunku dla Księżniczki o Dobrym Sercu. Tu król przerwał, a tłum stał nieporuszony, jakby ogromna siła strąciła go z otchłani gniewu na ziemię i przyciągała ku niej niczym wszechpotężny magnes. Nie uniosła się żadna ręka ni noga. – Idźcie teraz do waszych wiosek, do waszych trzód i zagród i radźcie pod przewodnictwem najstarszych i najmędrszych. Odszukajcie waszych pustelników i waszych magów, wasze zielarki i wasze baby umiejące przyjmować porody. I niech oni radzą wraz z wami. Aby dziś można było jeszcze przedsięwziąć wszystko, co przedsięwziąć należy. Tłum w milczeniu, jakby trawiąc świeżo jeszcze w uszach dźwięczące słowa, w grupach i pojedynczo opuszczał przedpałacowy podwórzec, tak że przed rezydencją Króla o Pogodnym Obliczu pozostali jedynie kramarze i warta. Tuż przed północą, gdy już wiele świateł w zamku wygaszono, gdy już tylko warty krążyły z zapalonymi pochodniami od baszty do baszty – ozwał się donośny jak bicie dzwonu stukot mosiężnej kołatki u żelaznych dźwierzy pałacowej bramy. Zgrzytnęły skoble i rygle i za chwilę straże wiodły w światłach pochodni odświętnie odzianego starca o długiej i białej jak śnieg brodzie przed oblicze króla. Wprowadzony do 8 rzęsiście oświetlonej sali tronowej starzec zmrużył mądre oczy, pokłonił się prastarym obyczajem przed majestatem Króla o Pogodnym Obliczu i poprosił o posłuchanie. – Władco i panie – ozwał się wprost i bez żenady. – Nie jestem ja, królu, uczony w mowie ani piśmie. Nie umiem czytać ani mówić gładko i wyszukanie, a moja mądrość nie pochodzi z ksiąg, lecz z ciekawości świata, ludzi i wszelkiego stworzenia. Ale mnie właśnie przysłał do ciebie lud, abym ci w krótkich słowach przedstawił, co zrobić trzeba, ażeby twoja córka, a nasza Księżniczka o Dobrym Sercu wróciła do zdrowia i dawnej pogody ducha. Po tych słowach wszyscy zebrani poruszyli się na swych miejscach. Król uciszył ich skinieniem dłoni. Starzec mówił dalej: – Rada jest trudna, jak trudny był orzech do zgryzienia. Jej choroba pożerająca serce i zatruwająca wnętrzności bierze się stąd, że palące, trujące jady nie znajdują ujścia z jej rozkwitającego ciała. Najstarsi ludzie pamiętają nieliczne takie przypadki wśród najlepszych, starych rodów. To, co może ją uleczyć, to Wronie Oko. Król nachylił się bardziej jeszcze w stronę przemawiającego starca. – Tak, Wronie Oko – powtórzył ten, a zgromadzeni bezwiednie powtórzyli za nim kilkakroć tę niecodzienną i tajemniczą nazwę. Starzec po chwili przemawiał dalej: – Wronie Oko – to cudowne zioło. Ma moc otwierania wszelkich zabarykadowanych przejść, uliczek i zaułków, jakimi zwykło przechadzać się zdrowie w ludzkim ciele. Zioło to niedostępne jest jednakże – jak każde ziele o cudownej mocy – ludziom małej wiary, odwagi, sprytu i przebiegłości. Wedle starych i wiarygodnych przekazów zdobyć je może jedynie ten śmiały młodzieniec bez skazy i zmazy, który nie zlęknie się znoju, nie ugnie się pod trudami, nie struchleje w obliczu grozy i nie cofnie się przed żadną przeszkodą. I mający głowę otwartą na karku. Który wie, że na darmo nie płyną rzeki w posusze! Młodzieniec ten ma do wykonania zadanie nie byle jakie. Wronie Oko rośnie bowiem za siedmioma górami i za siedmioma rzekami. Aby tam dotrzeć i wrócić na czas trzeba dosiąść Rumaka Latającego ze stajni Śpiących Rycerzy z gór. Niełatwa to sprawa, gdyż śmiałek ów musi znaleźć sposób na rozpoznanie spośród tysięcy stalowych koni jednego, który posiada moc szybowania pod firmamentem; nikt nie wie, po czym Rumaka Latającego poznać i jak go powozić. Jeśli jednak ów młodzian upora się roztropnie z tym zadaniem, czeka go następna próba nie lada: zioła, zwanego Wronie Oko, dogląda Kret-Ogrodnik w dzień i w nocy. Jest ślepy na ludzkie nieszczęścia i ból, a jego wzrok zabija gniewem każdego, kogo dostrzeże, niezależnie od pory dnia i stopnia widoczności. Jest jednakże sposób i na Kreta Zaczarowanego: Trzeba mieć przy sobie Kruczy Kamień, który zapewnia niewidzialność. Kruczy Kamień można zdobyć wykradając go Białym Krukom wielce podstępnym i karkołomnym sposobem. Jeśli powiedzie się niezłomnemu młodzieńcowi i ta próba, czeka go następne zadanie nie byle jakie: Zioło okalają ze wszystkich stron diamentowe szyby inspektu nie do stłuczenia. Nie ma takiej ludzkiej mocy, broni czy narzędzia, z których pomocą można by strzaskać tę niezniszczalną budowlę. Kamień rozsypie się w popiół, żelazo zmięknie jak urobiona glina, stal skruszeje niczym zajęczy udziec na wietrze – a diamentowy inspekt będzie nie poruszony. Lecz jest sposób i na to. Potrzebne będzie Rozryw-Ziele. Źdźbło tej tajemniczej rośliny rozsadza skały, kruszy żelazo, otwiera niezdobyte sezamy i łamie diamentowe tafle wszelkiej grubości. Zdobyć Rozryw- Ziele może jedynie ten śmiałek, który nie zlęknie się Żar-Ptaka i wytrąci mu je z rozżarzonego dzioba, gdy ptak ów nadleci do swego gniazda z płomieni, aby nakarmić Rozryw- Zielem ogniste pisklęta. 9 Jeśli ów nieskazitelny młodzieniec wywiąże się pomyślnie z tych nadludzkich zadań – Księżniczka o Dobrym Sercu będzie uratowana! Wystarczy, że wypije napar z tego zioła, a wróci jej niebawem zdrowie i radość życia. Oto, miłościwy królu, nasza rada, wyłuszczona przeze mnie wiernie i w najdrobniejszych detalach. Sposób, w jaki z niej skorzystasz, droga, jaką wyłonisz śmiałka zdolnego sprostać niebywałemu zadaniu, nagroda, jaką za czyn ten wyznaczysz – należą już do twej i twych światłych doradców kompetencji i władzy. A teraz pozwól, królu i wy, panowie rada, abym was pożegnał z najwyższym uszanowaniem i udał się do swej skromnej chatki na luby starcom spoczynek. I opuścił Starzec o Białej jak Śnieg Brodzie komnatę tronową, odprowadzony przez króla do samych drzwi, a dalej przez szambelana aż do masywnej bramy zamku, gdzie ten – dziękczyniąc – wręczył mu złotą laskę na drogę. Starzec podziękował za ten wspaniały podarek i pokuśtykał do swej dalekiej chatki pustelnika. Król i cała jego oświecona świta pozostali w sali tronowej i radzili nad tą niecodzienną radą do białego rana, a gdy wzeszło poranne słońce i rozpiały się wszystkie kury w mieście, heroldowie rozjechali się po Stolicy i po krańcach państwa wygłaszając wszem i wobec i każdemu z osobna królewskie obwieszczenie, nie szczędząc bębnów, trąb i gardeł, tak że w bardzo szybkim czasie treść obwieszczenia znana była wszystkim obywatelom Królestwa Sprawiedliwego Przymierza. 10 2. – To – powiedział i dziobnął palcem pocztówkę z młodziutką dziewczyną na pierwszym planie, siedzącą okrakiem na pniu zwalonego drzewa. Symetria zębów, biały biust przysłonięty smugą długich włosów dłonie zaciśnięte na nagim sęczku, głowa w skłonie lewa noga ledwie widoczna, prawa stopa zanurzona w trawie, z kwiatkiem stokrotki między palcami, tajemniczy grymas twarzy, ust. W okolicy pępka, niżej, niżej, o tu właśnie, otwór wielkości grochu, techniczny szczegół. Pocztówka jest bowiem udźwiękowiona. Tytuł: Głosy mieszkańców leśnych dziupli. Po chwili pocztówka znalazła się na wirującym krążku gramofonu i zadźwięczała leśnym echem, popiskiwała wiatrem w starych wierzbach, chórami ptaków i solowym śpiewem właścicieli leśnych gniazd, prawdziwych budowniczych głosu natury. Ptasi gwar współbrzmiał z parafrazą preludium e-mol opus 28 Chopina. – Czy nikt nie dopytywał się o mnie? – spytał. – Pan wybaczy, umówiony byłem przed pana studio z pewną kobietą. – Przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska? – Agnieszka Dawyd. – Ach, nie. Nikt się do mnie nie zgłaszał o tym nazwisku. – Nie zauważył pan nikogo przed witryną? Wie pan, nieco się spóźniłem... Szedłem pieszo... Mogła czekać. – Tak, rozumiem. Nie zauważyłem. Możliwe, że po prostu nie zwróciłem uwagi. Zechciałby pan przejrzeć nasz najnowszy katalog? – Czy posiada pan telefon? – spytał z trwogą w głosie, patrząc na wirujące na adapterze zdjęcie, które przed chwilą nabył. Piekący ból powiek nie ustawał. Powinien się przespać. Myśl o Agnieszce Dawyd podziałała jak elektryczny impuls. – Obok, w bistro, jest automat, jeśli pan pozwoli – odpowiedział sprzedawca głosów natury wrzucając dziewczynę do obszernej koperty. – Odtwarzać proszę igłą szafirową, w przeciwnym razie... – Pan wybaczy, że będę szczery: od wczoraj nie zmrużyłem oka; zajmuję się ornitologią. Z amatorska, ma się rozumieć. Gdyby ta kobieta zapytała się przypadkiem... Wyszarpnął sprzedawcy kopertę z dziewczyną i wcisnął ją w kieszeń flanelowego płaszcza. – Ten przeklęty telefon zupełnie wytrącił mnie z równowagi – powiedział zirytowany. – Tym bardziej że moja przyjaciółka... Z przecznicy wytoczył się tramwaj. – Mam siedemnastkę! – krzyknął wybiegając ze sklepu. Nim dotarł do przystanku, usłyszał przeraźliwy pisk opon. Popatrzył w stronę jezdni. Mózg jego przystąpił do natychmiastowego rejestrowania obrazów, jakby chodziło o sporządzenie filmu dla telewizyjnej kroniki wypadków: Staruszka na jezdni, między chodnikiem a skrajem wysepki tramwajowej. Świst odrzutowca. Staruszka odwraca głowę wraz z nieruchomym karkiem ku niebu. Pędzący motocyklista z pasażerką w żółtym kasku na drugim planie. Połyskująca kałużami tafla jezdni. Natężający się z każdym ułamkiem sekundy pisk opon i hamulców. 11 Przerażona twarz dziewczyny na tylnym siodełku motocykla. Spódnica zsunięta niemal do samych bioder, ostro zgięte kolana. Sekunda, i gwałtowny skłon do przodu. Uderzenie opon o krawężnik. Kierowca przenurkowuje lewą stroną kierownicy i sunie twarzą po jezdni; pasażerka prawą stroną pada plecami na chodnik. Fałda jej błękitnoszarej spódniczka z teksasu puściła w szwach i ukazuje biel ud aż po samo krocze, z którego wysunął się strzęp przybrudzonej opaski. Ktoś pochyla się nad kobietą, klęka nad jej głową, rozpina kurtkę z ortalionu, kask, uderza kobietę w twarz. Krąg gapiów. Kobieta zrywa się na równe nogi, pochyla się do przodu, jakby zamierzała sama siebie podejrzeć, zwiera kolana, manipuluje tam, dyskretnie wsuwa to na swoje miejsce. Nie interesował go dalszy przebieg incydentu. Zapiął środkowy guzik, skierował wzrok w drugą stronę. Niemal w biegu wskoczył do tramwaju, przydeptując nogą automatycznie zatrzaskujące się drzwi. Tłoczno. Wcisnął się między dwie starsze panie, które natychmiast okleszczyły go siatkami pełnymi zakupów. Postał dłuższą chwilę na jednej nodze. – Proszę mi kupić bilet – zwrócił się w dogodnej dla siebie chwili do szczupłego młodzieńca o pogodnym obliczu, podtykając mu pod nos monetę jednozłotową. – Nie ucieknie, zdąży pan – powiedziała jedna z kobiet dysząc astmatycznie prosto w twarz rozmówcy. – Co to za przyjemność jeździć tramwajem?!... No, jeszcze parę centymetrów, bo się podusimy. – To prawda. Tego by brakowało, abym wypadł – odpowiedział miłej osobie, przywierając całym ciałem do metalowej żerdzi. – Z nóg lecę, niech mi pani wierzy. Otóż za naiwniutkim głosem natury trzeba przeprawiać się w drugi koniec miasta. W dodatku nie bardzo jestem pewien, czy jadę we właściwym kierunku. Więc żegnam panią. I do zobaczenia. – Pełno dziwaków – zatriumfowała druga starsza kobieta z tego tajemniczego sprzysiężenia. – Zgoda – powiedział pojednawczo. – Musi się pani ze mną zgodzić, że jesteśmy narodem potrzebującym snu. Nie dosypiamy. Narody, które szanują sen, już nas dawno prześcignęły. Weźmy na przykład Szwecję. Czy Francję. Tam rzadko kto rozpoczyna pracę przed godziną ósmą. Poeta śpi – poeta pracuje. Ja osobiście zajmuję się ornitologią, badaniem losów ptasich rodzin i pojedynczych sztuk, studiuję ich życie. I sporo poczyniłem obserwacji. Cóż z tego?!... Jedna z kobiet zachichotała porozumiewawczo w stronę drugiej. – Jest pan więc uczonym chińskim – pogratulowała interlokutorowi. Tramwaj pokonał kilka przystanków, uwalniając się na każdym z nich z nadmiaru pasażerów, między innymi i z dwójki starszych kobiet, które poszturchując się i chichocząc wygramoliły się na zewnątrz, obrywając przy sposobności siatką pełną zakupów najporządniej przyszyty do jego płaszcza guzik. Żal mu się zrobiło tego guzika, więc postanowił odszukać go między zabłoconymi butami. Gdy już go dźwigał z podłogi, miękka podeszwa zamszowego mokasyna wskoczyła nagle na manipulujący guzikiem nadgarstek, wciskając go lekceważąco i boleśnie w błoto. – Mój guzik! – krzyknął wniebogłosy, wyszarpując przydeptaną dłoń z uwięzienia. – Od guzika głowa nie boli – rzucił tenorem starzec w futrzanej czapce. – Kto rano wstaje, guzik dostaje. – Ułanowi jednemu odskoczył z wrażenia raz guzik od spodni: regulaminowy, na cztery dziurki – uzupełnił tęgi pan w oficerskich butach. – I traf chce, że się dostał jednej paniusi tam, gdzie nie powinien: nie mogła wprost, hi-hi, robić siusiu... tylko czterema nitkami!... – Co pan mówi... To się przydarzyło w miejscowości Petrykozy. – Tak jest, w Lubelskiem. 12 – U nasz, pani, na wiosce opowiadali, że się jednej pasiecznikarce, pasiecznika żonie, urodziło na świat dziecko męskiego potomstwa. Babka położna połóg odebrała, wszystko jak się patrzy. Ukąpać dziecka się biorą. Wody nagrzali, kładzą niemowlę do balii. A ten ci nadął się, natężył, sine mu żyły wystąpili i prast, szast, prast – na dwóch nogach stanął i się ręcami balii trzyma, że nie chce odpuścić...! Patrzą kobiety, strach je obleciał. Matka w krzyk. Polecieli po zamawiaczkę. Przyszła, zamawia, zamawia... Nic. Ten ruskie prysiudy w balii prysiuda. Nic innego, mówi zamawiaczka, tylko nieczyste dzieło: diabeł się wcielił!... I go różańcem poradziła zadusić. Zadusi się – szatan; nie zadusi się – będzie Cyganiewicz, siłacz. Ale się zadusił. Miał trzy żebra zrośnięte. – Ciemnota, pani, zabobon. – Ciemnota ciemnotą, a kiedyś ludzie zdrowsze byli!... – Nie dalej jak przed miesiącem czytałem, że kiełbasę robili z papieru toaletowego. U Żyda toś pani przynajmniej miała wybór, różne gatunki, co się chce, pomacać, posmakować, a i na kredyt jak klient z powagą. Trzeba mówić, jak jest. – Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. – Tak, tak, święta prawda. A najlepiej w Kanadzie. Przynajmniej... – Ŕ propos, panie, z ułanami... Schował spiesznie guzik w obszerną kieszeń płaszcza, nie wydmuchując nawet błota z jego czterech dziurek. Obawiał się, że sytuacja guzika jest zbyt dwuznaczna. Był pełen uznania dla swej fizycznej sprawności: mógł swobodnie poruszać wszystkimi palcami przydeptanej przed chwilą dłoni. Pokuśtykał w stronę wyjścia, by dłużej nie igrać z ogniem. – Och, pan jest inwalidą – spostrzegł uprzejmie kulturalny człowiek w młodym wieku. – Pan wybaczy: tłok. Ludzie są dziś bardzo nerwowi, aż za. Śmiechy i przygwarki zelżały jakoś. Tęgi pan w oficerskich butach dygnął prostując krzywe nogi; pod futrzaną czapką starca zaróżowił się mdły uśmiech na niewinnym obliczu. – Inwalidom polskim należą się najwyższe oznaki szacunku i współczucia. Polacy mają powody, by szanować swych inwalidów – przemówił tęgi but oficerski. – Przecież nawet państwo szanuje inwalidę: kalecy mają pierwszeństwo w urzędach, w sklepach, w kinach; w tramwajach są dla nich specjalne miejsca. Każdy może sobie pójść i zająć fotelik. Obywatele są równi. Nawet specjalne olimpiady sportowe są dla inwalidów!... Jeden mój znajomy inwalida bez obu nóg jest bardzo silny na lewą rękę; o każdy zakład pójdzie, że rozłoży najzdrowszego; jest po prostu w łapie Cyganiewicz, zabić może. Przełknął ślinę suchym gardłem. – Z tym że ja nie jestem inwalidą – usiłował wyprowadzić ich w pole, wybronić swej pozycji. – Nie pobieram żadnych zasiłków, utykam minimalnie. Uważam, że jestem pełnowartościowym obywatelem. Tropię bezinteresownie ptactwo i jest mi z tym dobrze, a nauka ma pożytek... – Nie chcieliśmy panu wyrządzić przykrości. Po prostu pana przepraszamy. A nóżka się do wesela zagoi... Wierz pan nauce! – Słusznie, proszę pana, bardzo słusznie – odpowiedział oficerowi o krzywych nogach. – Człowiek rozsądny powinien jak ognia strzec się przykrości; każdej przykrości i każdej negacji. – Jest cała gama delikatnych wyrażeń – wtrącił się kulturalny trzydziestolatek. – Z tym że ja osobiście nie przepadam za stylem gazetowym, pan wybaczy. Łatwiej dziś chwalić, niż mieć racje bytu. Ja nie mam złudzeń. Pan wybaczy szczerość. Pożyjemy, zobaczymy. – Lecz bez wysiłku z naszej strony raz na zawsze możemy stracić realny kontakt z realnym czasem, z historią, ze światem. Po prostu świat może nam się wydać zbędny. A to zguba. Brak harmonii, przesadny indywidualizm... – Czyż pan nie przesadza? Skłonny jestem być umiarkowanym sceptykiem. Wracam z Orbisu. Życie jest nudne przyzna pan. 13 – Quod dolore vacat, non quod suave est, persequitur vir prudens, jak mawiali perypatetycy. Unikajmy raczej cierpień zamiast gonić za przyjemnościami... Młodzieniec poczerwieniał na całej okrągłej twarzy. Jego kulturalny wyraz oczu przyszklił się mgłą uniżonej zadumy. – Ach, tak, ksiądz ma niewątpliwie rację. Wiara katolicka uczy nas wyrzeczenia i nadziei. Poplecznicy młodego inteligenta zgotowali świeżo wyświęconej jesionce ceremonialną owację. – Tak mi przykro, że już wysiadam. Tak się z księdzem ciekawie rozmawiało, niech mi ksiądz wierzy. W tym momencie tramwaj przyhamował gwałtownie. – Ach, tak – powiedział i wypadł z tramwaju na ulicę. Dobrze, że mi pan przypomniał, że powinienem wysiąść – podziękował głośno młodemu człowiekowi, szukając go wśród grupki ludzi z przystanku. – O, jest pan! Dogonił młodzieńca przed sklepem z witryną pełną puszek arachidowych orzeszków, ustawionych w piramidę. – Jako humaniści nie możemy zapominać, drogi panie, że doskonalenie świata jest zadaniem, a nie tylko pobożnym życzeniem hedonistów. Quod factum est, tege, quod futurum, rege. Młodzieniec nie oderwał oczu od wysokiej piramidy orzeszków. – Chętnie z panem przespaceruję się kawałek, jeśli to pana oczywiście nie nudzi – powiedział z nadzieją, że oderwie młodzieńca od kontemplowania piramidy. – Muszę się bowiem dostać do najbliższej budki telefonicznej. Chodźmy więc. Młodzieniec odwrócił wreszcie twarz od swego lustrzanego odbicia w wystawowej szybie i całą uwagę skoncentrował na partnerze tramwajowego dialogu. Nawisie rozwagą powieki prześwidrowały czaszkę Oskara na wylot. – Księżulo się odpieprzy – wysyczał zza przymkniętych oczu. – Nie ze mną takie sztuczki. Rozumiemy się? – Chciałem panu wyjaśnić nieporozumienie. Otóż nie jestem księdzem, za którego mnie pan wziął. W ogóle odrzucam idealizm – wyjaśnił z całą stanowczością. – Nieważne. Interpretator głosów natury spostrzegł, że jest sam w obcym zakątku miasta, dwuwymiarowym jak ekran telewizora. Szklana ściana nieobecności odgrodziła go także od głosów natury wyżłobionych wokół pępka z dziurką, przez którą dojrzał zabłocony krawężnik trotuaru z fragmentem krat kanału burzowego. Przestraszył się, że zbłądził w tym labiryncie. Pierwsza rzecz – to telefon do Agnieszki. Uszczypnął się z całej siły w udo, odszukał w kieszeni pięćdziesięciogroszówkę, wbiegł do budki automatu – i dobrze zatrzasnął za sobą drzwi. Wykręcił numer telefonu Agnieszki. Po chwili usłyszał długi, przerywany co pewien czas sygnał – więc czekał w napięciu. Przenikający dźwięk spustoszył jego wyobraźnię do tego stopnia, że nie mógł sobie jasno przedstawić, czy Agnieszka istnieje w sposób naturalny, czy też stanowi jedynie elektroniczny impuls, coś na kształt sygnału, poprzez który usiłował się z jej głosem skontaktować i połączyć. Nie rozstrzygnął tego zawiłego problemu nawet wówczas, gdy jakaś olbrzymka z dzieckiem na ręku wyrzuciła go z budki telefonicznej. A po drugiej stronie telefonicznego kabla dwie natrętne muchy prowadziły w powietrzu, tuż nad głową Agnieszki, hałaśliwą grę miłosną, nim wylądowały, połączone bzyczącym aktem, na 141 stronicy powieści o losach artysty imieniem Adrian Leyerkühn, który ginie w tajemniczych okolicznościach. Kto wierzy w niemiecką metafizykę, szalbierstwo talentu, demoniczne wcielenie sztuki, w śmierć i syfilis – ten zabrnie w ponurą historię Adriana dalej nawet i głębiej niż Agnieszka Dawyd, która czyta tę perwersyjną scenę kopulacji z nudów i 14 dla zabicia czasu. Można założyć, że scenę w burdelu zna już na pamięć, toteż nie bardzo potrafi się nad innymi rozdziałami książki skupić. Myśli jej ulatują gdzieś dalej i dalej, dalej niż koniuszki jej palców u nóg, którymi porusza w pantoflach; dalej niż sutki jej obnażonych piersi, dotykające grzbietu książki, a nawet dalej niż krótkowzroczna myśl o czymś mglistym i nierealnym. Gdy dwie zajęte sobą muchy wylądowały na dobre na 141 stronicy mrocznej książki i kontynuowały rozpoczęty w powietrzu akt miłosny – Agnieszka zatrzasnęła raptownie książkę i aż sapnęła z podniecenia. Owady za-chrzęściły we wnętrzu satanicznego dramatu niemieckiej sztuki muzycznej. Ta filozoficzno-teologiczna przypowieść o pakcie artysty z diabłem – od początku do końca wydawała się jej grubo naciąganym fałszem literackiej natury. Postanowiła więc ponownie zajrzeć do zatrzaśniętego tomiska, by się naocznie przekonać, jaki los spotkał uwięzioną w jego wnętrzu, a dokładnie na 141 stronicy, parę owadzich kochanków. Z przerażeniem stwierdziła, że jeden z owadów żył jeszcze i rozprostowywał zgruchotane skrzydło, a nawet usiłował wzbić się w powietrze; był to akt szaleństwa, gdyż pękł mu odwłok; partner zginął niewątpliwie na miejscu i nie okazywał znaku życia. Czytelniczka zadumała się chwilę nad tą drastyczną sceną. Sięgnęła po papierośnicę z nocnej szafki, zatrzaskując przy tym książkę po raz wtóry, tym razem z odrobiną melancholii w oczach. Wydobyła z pudełeczka papieros i wsunęła go głęboko między wargi. Strzeliła płomykiem zapalniczki i zaciągnęła się aromatycznym dymem H & B. Czy owady są wysłannikami kosmosu? Gdy ponownie uchyliła wieko książki, jeden z owadów przeniósł się nieoczekiwanie na stronę 140, zaintrygowało to egzekutorkę, tropiciela wątków życia i śmierci Adriana Leverkühna i niemieckiej mistyki. Strzepnęła obydwie muchy do popielniczki, taranując je końcem rozżarzonego papierosa – i usiłowała czytać powieść dalej, a więc od słów: „W Merseburgu koło Konstancji...” Gdy te słowa dotarły do jej świadomości, zauważyła, że dwa naprzeciw siebie usytuowane zdania, jedno ze strony 140, a drugie ze strony 141, które umknęły poprzednio jej uwadze, teraz połączyły się w całość. Odczytała więc na głos i z uwagą: „A jednak trudno było ustalić granicę pomiędzy pokusą a grzechem, bo czyż pokusa nie była już pulsowaniem grzechu w naszej krwi i czy w samej pożądliwości nie kryło się już wiele oddania złu?” „Przykładem tego była owa małżonka, która w obecności ufnie śpiącego męża zadawała się była z incubem, i to przez lata całe. Istnieją zresztą nie tylko incubi, lecz i seccubi i rzeczywiście pewien upadły młodzieniec żył w owym wieku klasycznym z takim idolem, chociaż w końcu doświadczył skutków jego szatańskiej zazdrości.” Olśniły ją te zdania wyrwane z kontekstu. W jej próżnym teraz ciele krążyło nieprzyzwoite dążenie do wyrwania się z sideł namiętności, która zawsze czyha na jej wyrafinowaną wyobraźnię, by ją opętać upalną krzątaniną piekła, leniwym nurtem podskórnej rzeki dreszczów, gonitwą oszalałych koni, biczowaniem muskularnych ciał gladiatorów i klęczących Amazonek, pożeraniem się dzikich bestii, niedostrzegalnym rozsuwaniem ud i nadgarstków przyciśniętych do siebie jak dwa zespolone ze sobą słowa, nazywając rzeczy po imieniu. Oddawała się incubowi patrząc w sufit, gdy wtem zahałasował telefon podwójną serią dzwonków. Mięśnie gladiatora okleszczyły bez reszty klęczącą Amazonkę, jej kolana rozjechały się na szklistej posadzce, upadła na twarz, zakrywając głowę wiotkimi jak lęk ramionami; lepkie od krwi i potu włosy wrzynały się w gigantyczny tors biczowanego oprawcy, skutego łańcuchami, naznaczonego piętnem zwycięskich kohort rzymskich, gotujących śmierć na arenie cyrku; z konających w ekstazie ust wyrwał się tłumiony szloch, dźwięczący w pustym wnętrzu jak studzienne echo barbarzyńskiej owacji, głusząc nadciągającą właśnie procesję niewinnych pątników, ledwie odrastających od ziemi, poszarpujących miarowo 15 srebrne sznurki dzwonków umieszczonych na szyi. Napierający z wszystkich stron hałas poderwał z kolan umierającą Amazonkę, jej uszy napełniły się ostrym sykiem dzwonków, które podwójnymi seriami atakowały membrany bębenków, napierając na nie coraz bardziej i bardziej, wyciskając piętno oszołomienia na twarzy, pustosząc wyobraźnię. Gdy wreszcie hałas dzwonków przebił się przez ten zaklęty krąg i dotarł do jej świadomości, spostrzegła, że wszystko jest cierpieniem, miłością i śmiercią. Z wyjątkiem jej własnego „ja”. Agnieszka Dawyd miała więc niezwykłą okazję, by sobie uzmysłowić możliwość ucieczki z jednego świata w drugi, gdy tylko jej świadomość znajdzie się w niebezpieczeństwie, a jej własnemu „ja” grozi zagłada. Myśl ta jednakże przygnębiła ją nieco, choć nie pozbawiła wiary w siebie. Ulitowała się nad swą słabą wolą i podeszła do telefonu, który już od minuty milczał jak grób. Uniosła słuchawkę z widełek i powiedziała „halo”, chociaż po tamtej stronie świata nikt ją już o nic nie spytał. Położyła słuchawkę i udała się do łazienki. W rozmyślaniach nad znikomością podziału gatunku ludzkiego na płcie i śmiertelne osoby – jej tkliwa i krzepiąca pamięć zaprowadziła ją na manowce aforyzmu, że rozum nie nakazuje niczego, co byłoby przeciwne naturze, a więc że kto kroczy pod jego przewodem, przeciwstawia się uczuciu nienawiści i pogardy dla samego siebie – jak to wyczytała z maleńkiej książeczki z serii „Panteon”, wciśniętej jej przez niezaradnego wielbiciela z okazji jej kwietniowych imienin. Dlaczego tak chętnie poddała się niepewnej siebie obecności człowieka tak bardzo nieobecnego? Istotnie, nie przestaje dręczyć mnie pytanie, czy treść tych notatek nie wkracza na terytorium zbyt intymnych wynurzeń. Byłam narzędziem w rękach jego najbliższych, rodziny – i nic więcej. Był człowiekiem niezwykłym w każdym calu, fascynował mnie. Nie wiem czemu – jest to być może nieskromność lub bluźnierstwo – ale zdarzało mi się doznawać w jego towarzystwie uczucia prawdziwej ekstazy, wyzwolenia się z powłoki ciała. W tych stanach utożsamiałam się z Marią Magdaleną, a on był Nim. Nie zwierzałam się jednak z tych przywidzeń na głos. Jednakże ogrom drzemiących w nim kompleksów i furii odtrącał mnie od niego. Być może nie kochałam go, a w każdym bądź razie nie mogło to być jednoczące nas uczucie. Tonął w alkoholu z demonicznie trwożną dyskrecją. Często powtarzał, że klasa, z której się wywodzi i w której tkwi korzeniami – ginie. Z wyroku idei, której służył, skazał sam siebie na samotność. Poszukiwał jednakże sposobów zmierzenia się z historyczną rzeczywistością. Stworzył własną koncepcję „myśli sprawczej”, jednoczącej wolę działania z jasnością celu. Najdobitniej wyraził to w przejrzystej i pokrzepiającej Baśni o Wronim Oku. Porwał się na zadanie nie do wykonania: rozwikłania zagadki życia i śmierci. Metafizykę traktował bardzo konkretnie, jako rozumowe przedłużenie rzeczywistości. Odrzucał idealizm, zachwycał się reizmem. Plan zbawienia kreślił więc niczym mapę sztabową, z wyraźnymi kierunkami natarcia. Alkohol zagrzewał go do boju. Owego pamiętnego dnia mieliśmy istotnie spotkać się przed sklepikiem z pocztówkami dźwiękowymi. W dniu tym jednakże rozpadał się deszcz. Byłam w fatalnym nastroju, podniosła mi się gorączka, a nawet wystąpiły nieokreślone halucynacje (często w taki właśnie sposób moja choroba dawała znaki o sobie). Wierzyłam, że zatelefonuje niezwłocznie lub odwiedzi mnie. Miał jeszcze wówczas klucze od mego mieszkania. Czekałam nań z niecierpliwością. Od kilku miesięcy czyniłam starania o wyjazd do sztokholmskiego szpitala ginekologicznego w celu poddania się skomplikowanej operacji. Nadarzał się więc dogodny moment – 16 to zresztą pomysł jego matki – namówienia go na wyjazd do N. Wierzyłam w ów błogosławiony ratunek poprzez kontakt z przyrodą, naturą i jej głosami. Długo mi przyszło czekać na jego odwiedziny. Czas wlókł się w zatrważająco wolnym tempie. Zażyłam środki uspokajające, by dodać sobie odwagi. Przyszedł zziębnięty i przemoczony, gdy już byłam u kresu sił. Była godzina dziewiąta minut trzydzieści, wieczór. Podałam mu gorącej herbaty ze sporą dawką rumu. Bałam się, że dostanie zapalenia płuc. Wypił duszkiem. Nakierowałam rozmowę na ów fatalny temat terapii. W pewnym momencie zamilkł i nie odezwał się już więcej. Byłam zbyt senna, zbyt wyczerpana, aby pojąć sens tego milczenia. Poprosiłam go, aby przenocował u mnie. Wierzyłam, że następny dzień będzie dla mnie łaskawszy, że doda mi sił. Stało się inaczej. Wiem, że znienawidził mnie od tego momentu, że zwątpił w swój plan. Domyśla się, że przeznaczenie uczyniło nas nierozerwalną całością, ale nie jest już w stanie w to wierzyć i na tym budować. Ruina – to jest jego ulubiony dziś fragment architektury!... Wiedziałam, że domyślił się reguł tej gry i mego w niej udziału. Kto mógł przypuszczać, że to nie alkoholizm trapił go, lecz – przebóstwienie, kategoryczny imperatyw ofiary z siebie samego. Baśni o Wronim Oku w żaden sposób nie mógł stworzyć ktoś rozkojarzony. Jest to utwór niezwykły pod każdym względem, choć ułomny. Zgodnie z życzeniem autora, wyrażonym w liście do mnie, Baśń o Wronim Oku ukazuje się nie w całości, a jedynie w postrzępionych fragmentach. Skreślenia i zmiany, których dokonano, idą wyraźnie w pewnym kierunku: służą zatarciu wszelkich śladów aluzji, związków i podobieństw z rzeczywistością – śladów złowieszczego zdarzenia. Chodzi o niewyjaśnione dotąd okoliczności aktu inicjacji, dokonanego na nieletniej Agnieszce W., która to zbrodnia – wracał do tego wspomnienia wiele razy – wstrząsnęła całym jego jestestwem. Klarowność tej baśni, jej przemyślana konstrukcja i walory języka świadczą o zalążkach pisarskiego talentu niebanalnego formatu. Nigdy nie zwierzał mi się co prawda z planów w tym zakresie i z uporem głosił upadek tego rzemiosła – wiem jednak, że uprawiał poezję: wpadł mi kiedyś do ręki szary zeszyt szesnastokartkowy zapisany maczkiem wersetów o dziwnej tematyce i zaskakujących metaforach. Gdy mu wspomniałam o tym, ogarnęła go wściekłość, wręcz furia. Nigdy już więcej nie oglądałam tego zeszytu na oczy. Nie podejmuję się analizy treści ani formy Baśni... Zamiast wstępu czy komentarza przytoczę fragment wspomnianego listu do mnie na ten temat: Nie jest to bajka dziecinna, więc tym bardziej nie może być adresowana do dorosłych – nakazuje bowiem traktowanie siebie i otoczenia serio. Wzmacnia wiarę w prostą realność świata, którą dotknąć można gołą dłonią i się nie sparzyć. Mało w niej fantazji, a wiele ofiary. Brak bohatera, choć działa bohaterstwo. Jest to optymistyczny traktat o chorobie duszy i sposobach jej leczenia. Wiem, że najdoskonalszy czyn przepoczwarzą się w gest upiora, gdy rozpętamy maskaradę wcieleń i utożsamień. Jakże ciężko wrócić w krainę niespełnionego dzieciństwa! Jakaż to pokusa wierzyć, że świat będzie lepszy bez naszego w tym udziału. Dlaczego intelekt bezwiednie czyni z nas niepraktycznych tchórzy? 17 3. Wierzę, że tej nocy nie mogło przydarzyć się nic nadzwyczajnego. A mimo to nie byłem w stanie zmrużyć oka. Ciepło oddechu Agnieszki przenikało poprzez naskórek szyi, kark i włosy aż do mego mózgu. Nie byłem w stanie zebrać myśli. Ani ich oddalić na pewną bezpieczną odległość. Agnieszka oczywiście śpi w najlepsze. Na dodatek w tak nieskromnej pozycji, że lada moment runę na podłogę. Mógłbym ostatecznie popróbować drzemki z otwartymi oczami. Lecz i w takim śnie istniałoby prawdopodobieństwo nawrotu koszmarów. Znów jakiś spóźniony kretyn trzasnął z całych sił drzwiami windy. Wysiadają mi nerwy. Jeśli nie usnę w ciągu najbliższego kwadransa, pęknie mi z pewnością jakieś naczynie w mózgu. W zasadzie powinienem wstać, wziąć ostatnią w tym mieszkaniu kąpiel, ubrać się i pójść najzwyczajniej do domu. Prawdopodobnie już dawno przygotowałem tu swoją zbędność. Usiłowałem podnieść głowę z poduszki, ale poniechałem tego manewru. Dłoń Agnieszki zaciśnięta była na guziku mej piżamy tak kurczowo, że nie mogłem nawet obrócić szyją. Nigdy nie sądziłem, że można cokolwiek dzierżyć przez sen z taką mocą. A może ona po prostu nie śpi? Może przez ten niby-sen śledzi moje reakcje? Moje myśli? Może jestem pod jej o b s e r w a c j ą? Nie można tego wykluczyć. W świetle tego, co mi wyznała wczoraj, wszystko staje się prawdopodobne. A nawet logiczne w pewnym sensie. Dość na tym, że jej słowa, zachowanie, drapieżność intonacji i sformułowań zaliczyć by należało do arsenału klasycznych sztuczek prowokatora. A więc jest to najczystszej wody prowokacja. Chyba że istotnie Agnieszka ma jakieś poważne kłopoty. Często się zdarza, że młode naiwne dziewczęta wplątują się w jakieś sytuacje bez wyjścia, jak się to mówi. Płeć i polityka to spory magnes. Wybucha jakaś afera plakatowa. Co to znaczy? Przemyt plakatów za granicę? Czy może nielegalny ich druk? Od tego jednakże nie znika się na pół roku! Gdzie? Artystów plastyków często ponosi po prostu najzwyklejsza fantazja. Agnieszkę szczególnie, gdyż z fantazji utkała sobie całe niemal życie. Na przykład napis na kołdrze „Posłuchaj głosu natury!” W tym momencie niewidoczny w pełni, gdyż spora część kołdry tkwi właśnie między jej udami. To jej najzwyczajniejsza poza w czasie snu: prawy bok pod kołdrą, a lewe ramię i cała lewa noga – na kołdrze. Całe szczęście, że w przeciwieństwie do Agnieszki mam zwyczaj ubierać się na noc w piżamę, inaczej zmarzłbym na kość. Gdyby to nie było tak oczywiste, mógłbym powiedzie że ma bardzo zgrabną i estetycznie opaloną nogę. Na kołdrze o delikatnie szmaragdowym odcieniu robi to nawet spore wrażenie. Dla malarza, powiedzmy Renoira, byłby to podniecający temat malarski. Nie wnikam w szczegóły. Kocham ją czy jest to tylko kwestia instynktów? Pytanie to zadaję sobie ostatnio dość często, powiedziałbym nawet, że – wbrew mojej woli – tkwi ono w mym mózgu niezależnie od stanu mego uczucia do Agnieszki. Nawet w momentach, gdy jej nienawidzę, tkwi w mym mózgu ten banalny dylemat. Nawet głos jej działa mi na wyobraźnię. 18 Nie mówiąc już o tym, że przez cały ten czas – ileż to już miesięcy: siedem, nie, czternaście! – schudłem o dobrych kilka kilogramów, widać to. Także mój doktorat antyszambruje sobie w najlepsze przed czystymi kartami białego papieru. Lękam się, że chwilami całkiem tracę dla niej głowę i w żaden sposób nie mogę się skupić? Nic mi nie przychodzi na myśl, sytuacja moja staje się nie do zniesienia. Miewam jakieś niesamowite sny, od których nie sposób się uwolnić, na ogół na podłożu erotycznym. Przedwczoraj na przykład o mało co nie posiadłem we śnie własnej siostry, która raptem wyskoczyła zza trzcinowego parawanu, opętana lunatycznym tańcem w jakiejś obszernej sali operacyjnej. W różowych figach, bluzka rozpięta, bez stanika, w jakimś cudacznym kapeluszu z piór i tiuli na głowie i bardzo rudej, czerwonej niemal etoli na ramionach. Zaklinałem ją po stokroć, aby przywdziała lekarski fartuch naszego ojca, walający się po podłodze i nie czyniła z siebie pośmiewiska w tak niesamowitym miejscu. Lecz ona nie usłuchała mnie. Tańczyła nadal, szalejąc w rozwiązłości do taktu jakiejś histerycznej muzyki z piekła rodem. Potem zamarła nagle w bezruchu i zaczęła szlochać, a właściwie poczęły dygotać jej ramiona i duże białe piersi, które wysunęły się spod etoli, jakby chcąc zaczerpnąć tchu. Zrozumiałem, że trawi ją nieszczęście lub samotność. A mimo to sięgnąłem po ten zwid, nie panowałem nad swymi sennymi urojeniami. Położyłem dłoń na jej podbrzuszu, choć, na Boga! nigdy nie widziałem go na własne oczy. Pomagała mi ściągać figi, jakoś tak poruszając ramionami, jakby te figi przytwierdzone były do niewidzialnego szlafroka w tureckie wzory. Gdy je zdjęła wraz z owym niewidzialnym szlafrokiem, gdy następnie na kancie parawanu powiesiła ów błazeński kapelusz, że została w samej niemalże etoli – okazało się, że nie ma niczego z kobiety i kobiecości. Przestraszyłem się tej androgyne. Ona zaśmiała się histerycznie, przycinanym rechotem. Lecz zaraz twarz jej złagodniała, wrócił pierwotny, spazmatyczny szloch. Zakryła rękami biust i oczy i niczym porcelanowy manekin z wystawy drogich futer runęła na posadzkę. Zdołałem się przebudzić. Dziwny to był sen zważywszy, że w istocie jest jakaś przepaść między nami, między mną a moją siostrą, i że właściwie nigdy przedtem nie interesowała mnie ona jako kobieta. Wyjąwszy pewne praktyki z okresu dzieciństwa, które zawsze potem wspominałem z najwyższym zażenowaniem, nie usiłowałem nawet jej podejrzeć, co jest w końcu naturalnym w pewnym okresie dojrzewania odruchem ciekawości. Jej rzeczy osobiste budziły we mnie niesmak. Cierpiałem ilekroć mieliśmy minąć się w łazience. Wiem, że nie przepada za mężczyznami. W ogóle bardzo to dziwne, zamknięta w sobie osoba, traktuje mnie jak powietrze, daje to się zauważyć na każdym kroku. Nie mam zresztą do niej pretensji, przeciwnie, w pewnym sensie jest mi to na rękę. Nie znoszę poufałości. Ojciec nasz, gdy żył jeszcze, potrafił jakoś nawiązać z nią kontakt, rozmawiali czasem dłuższą chwilę podczas kolacji lub nawet w ciągu dnia. Ojciec, nawiasem mówiąc, bardzo rzadko bywał w domu, ciągle zajęty pracą na oddziale, mało było wówczas lekarzy tej specjalności, a gruźlików co niemiara, stale jakieś konieczne odmy i usuwanie płatów płuc lub nagłe, pourazowe operacje klatek piersiowych. Ojciec nasz cieszył się wówczas w pełni zasłużoną sławą specjalisty w zakresie chirurgii klatki piersiowej, jego specjalnością wyuczoną była ftyzjatria. Zmarł na serce, nagle, w autobusie Kraków–Zakopane, nie dojechawszy na tygodniowy urlop. Stał całą drogę podparty ramieniem swej asystentki, póki się nie osunął. Taka jest oficjalna wersja, zdaje się najbardziej wiarygodna, którą kilka razy w ciągu roku wysłuchać można w moim rodzinnym domu z pogodnych ust matki, którą ta bezsensowna śmierć wtrąciła na samo dno cierpienia, później nawet szykan. Wokół mego pogodnie nostalgicznego, rozsypującego się w smutek i niedostatek domu zaczęły narastać niedorzeczne plotki i upiorne wręcz spekulacje co do tła i okoliczności śmierci mego ojca. Brały się one stąd, że przy okazji jakiegoś procesu zbrodniarzy wyszło na jaw, że ojciec nasz w czasie swego kilkunastomiesięcznego pobytu w obozie koncentracyjnym Oświęcim-Brzezinka był in- 19 strumentariuszem czy też asystentem pewnego lekarza o przerażającej sławie. Przesłuchiwano niektórych poszkodowanych świadków. Nie obciążali oni wprost mego ojca, a nawet jeden świadek, notabene kobieta, zeznał, że przetrwanie zawdzięcza asystentowi zbrodniarza. Proces nie toczył się jednakże w Polsce, więc wieści o nim docierały do nas niekompletne i czasem mało precyzyjne. Stanowiły idealne lepiszcze wszelkich najohydniejszych bredni i oszczerstw. Dziś wiem, że ową kobietą, która tak dzielnie broniła na procesie imienia mego ojca, był nie kto inny, lecz właśnie jego długoletnia asystentka, pani Barbara, dla której chowam niezniszczalne uczucie szacunku. Pamiętam te korowody starych babinek, mężczyzn w czarnych ubraniach i lamentujące niewiasty o obrzękłych oczach, dreptające w miejscu jak ktoś, komu właśnie ogień trawi sypialnię. Gdyby żył... Lecz cóż mnie, na litość boską, napadło z tymi rodzinnymi wynurzeniami! Wczoraj Agnieszka oświadczyła mi, że ta dzisiejsza noc będzie ostatnią nocą, jaką spędzimy razem. Potem ma nastąpić rozłąka. Moje, rzekomo, dobro i dobro jej rzekomych „spraw nie do ujawnienia teraz” nakazują rozstanie „bez zbędnych i niepotrzebnych pytań, które muszą pozostać bez odpowiedzi”. Ona znika na pewien czas: Kilka miesięcy, może dłużej. Proponuje więc, bym opuścił Warszawę i udał się na dłuższy wypoczynek do leśniczówki N., intymnego uroczyska naszych najgorszych wspomnień. Dobre sobie! Chyba kpi po prostu ze mnie. Niełatwo mnie jednak, wbrew pozorom, zwieść na manowce. Oboje dobrze wiemy, że po tych ubiegłorocznych wyczynach u stryjostwa w N. nie mam się tam po co pokazywać przez co najmniej dziesięć, piętnaście lat, to znaczy do czasu aż zupełnie wymrze pokolenie świadków mego upadku. I Agnieszki w tym udziału. No i ona teraz najspokojniej w świecie radzi mi powrót do miejsc hańby! Szkoda, że śpi, bo mógłbym jej na poczekaniu odtworzyć kilka niezapomnianych epizodów i wspomnień utrzymujących się nadal w mej pamięci w aurze zbydlęcenia i histerii... Aż dziw bierze, że stryjostwo, przede wszystkim zaś dobre jak gołąb serce cioci Feli, raczy mi się odwzajemniać kartkami życzeń z okazji świąt rodzinnych. Słyszę jak dziś jej poranne, pełne zakłopotania i konspiracji jęki: „Aj, aj, Oskarku, znów wczoraj wieczorem stryjenka Emma brała asconerin na swe chore serce. Czyż chcecie, dzieci, wpędzać ją, biedaczkę, do grobu tymi swoimi nieporozumieniami? Czyż nie możecie raz sobie wreszcie wszystko wyjaśnić i nie urządzać więcej tych okropnych scen przy każdej okazji. Stryjek Wiktor nie dokończył wczoraj kolacji, choć nie muszę ci wyjaśniać, jak przepada za kluseczkami na parze mojej własnej produkcji...” I tak dalej, i tak dalej. Pozdrawiam cię, ciociu Felu, z tego miejsca jak najcieplej! Pozdrawiam ciebie i wszystkie kluski na parze, które sporządziły twoje niezastąpione dłonie! Faktycznie, na wspomnienie tych klusek na parze poczułem głód całym swym pustym żołądkiem. Nie miałem w ustach nic od kilkunastu godzin, ostatnio w ogóle mało jadam. Na dodatek zaczął mi doskwierać chłód. Wyszarpnąłem spod Agnieszki połać kołdry, aby okryć nią zziębnięte nogi. Przebudziła się w tym momencie. Uniosła się machinalnie i siedząc z przyciśniętą do piersi kołdrą, patrzyła na mnie szeroko rozwartymi, lecz najwyraźniej nie widzącymi jeszcze oczami. – Czego chcesz ode mnie?! – wrzasnęła jakimś apokaliptycznym głosem nie z tego świata. – Boże, chwili nie można mieć spokoju! I ponownie runęła plecami na poduszkę. Postanowiłem wykorzystać ten dogodny moment jej zmartwychwstania. Szarpnąłem kołdrę znad jej piersi. 20 – Agnieszko, Agnieszko! – syknąłem dwakroć. – Obudź się, muszę już iść do domu. Jest mi niedobrze. Słyszysz? Mam ostry ból żołądka. Agnieszko! Otworzyła wreszcie oczy. – Co ci jest, Oskarku? Połóż się, jestem taka zmęczona – powiedziała cicho, usypiającym tonem. – Nie mogę już dłużej, wysiadły mi nerwy. Muszę, zrozum, muszę iść już do domu. Nie zasnę tutaj za żadne skarby świata. Słyszysz mnie? – Tak, słyszę, nie musisz tak głośno krzyczeć. Jestem dzisiaj do niczego. Inaczej to sobie wyobrażałeś, prawda? – mówiła w półśnie. – Nic sobie nie wyobrażałem, do kroćset! – wrzasnąłem jak oparzony w samo najczulsze miejsce na ciele. – Nic. Dobrze, że mi to wszystko mówisz... Potrafię wyciągać wnioski. – Och, Oskar, kochanie, miej odrobinę litości nade mną. Och, och – pojękiwała tym swoim głosem wyuzdanego anioła. – Idź już, nie zwracaj na mnie uwagi, wzięłam sporą dawkę luminalu i jestem wciąż półprzytomna, daruj mi. Rano zadzwonię do ciebie jak zwykle. Spotkamy się o trzeciej w kościele Świętego Krzyża. Jeśli się nie zjawię, to znaczy, że stało się to, o czym wiesz. Zabierz wszystkie swoje rzeczy na wszelki wypadek. Jak będziesz wychodził, zamknij drzwi na zatrzask, dosłownie nie mogę unieść głowy, tak chce mi się spać. Pa! Musisz wyjechać do leśniczówki, wypocząć... Odwróciła się twarzą do ściany, naciągnęła na głowę kołdrę i usnęła jakby nigdy nic. Uświadomiłem sobie nagle bezmiar niedorzeczności, który mnie otaczał z wszystkich stron. Gdy wstałem z łóżka, w tej swojej „wizytowej” piżamie – kupiła mi ją Agnieszka w zeszłym roku na Gwiazdkę, abym miał u niej w czym spać – nie mogłem nie zauważyć śmieszności i niedorzeczności swego położenia. Czym prędzej wskoczyłem do łazienki, wziąłem prysznic, wyszorowałem porządnie zęby swą własną szczoteczką, którą następnie wrzuciłem do śmietniczki, ułożyłem w kostkę piżamę i pozostawiłem ją na taborecie, w widocznym miejscu, następnie ubrałem się i wyszedłem zatrzaskując drzwi. Nie wiem, kiedy znalazłem się u siebie w pokoju na Mazowieckiej. Otworzyłem butelkę czerwonego wina i pociągnąłem z niej kilka sporych łyków. Nastawiłem radio, ale po pierwszym warknięciu wyłączyłem je. Nalałem sobie wina do szklanki i wypiłem jednym haustem. Z całych sił, z furią kopnąłem krzesło, które stanęło mi na drodze i niewiele brakowało, a przygniotłoby stojącego obok łóżka myszołowa, który bacznie obserwował mnie szklanymi oczyma. Pozdrowiłem go umówionym gestem. Wydało mi się, że odpowiedział skinieniem głowy. Na pojednanie chciałem zarecytować mu ulubiony wiersz Hölderlina, ale pierwsze słowa uwięzły mi w gardle. I tak jak stałem, zzuwając jedynie buty, rzuciłem się na łóżko. Zacisnąłem mocno powieki. I zasnąłem. 21 4. Ostatecznie stanęło na tym, że spotkamy się o trzeciej po południu w kościele Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu, pod filarem, w który wmurowali serce Chopina. Czemu właśnie tam? Jakże często miewała Agnieszka takie właśnie niesamowite, niedorzeczne pomysły, od których nawet osiłek o stalowych nerwach mógłby dostać porządnego kręćka. I tym razem chce po prostu zadrwić sobie ze mnie. Nienawidzę kościołów, ich wnętrza napełniają mnie przerażeniem. Był to pomysł pomyleńca, powtarzałem jej to wiele razy. Do wnętrza tej świątyni wiodą strome schody, trzynaście stopni z jednej strony i dwanaście z drugiej, pokonanie tej golgoty jest ponad moje fizyczne i psychiczne siły – argumentowałem. Odwiesiła jednakże słuchawkę, zanim mogłem powiedzieć coś konkretniejszego w tej materii, zgłosić swój protest i zaproponować jakieś inne miejsce spotkania. Zupełnie niewytłumaczalny zanik woli i serca. Nie przyszła, oczywiście, o umówionej porze. Na poczekaniu wymyśli jakiś pretekst, nałże, ile tylko wlezie, aż mi uszy spuchną od tej paplaniny, znam to. Po godzinie czekania, bez sensu wałęsając się w te i wewte, dysząc dosłownie ze złości, postanowiłem zatelefonować. Wiem, jak nie znosi moich telefonów, jak się wierci przy słuchawce, jak wylewa się z niej całe zniecierpliwienie, żółć i niechęć, jak przeklina mnie w głębi swej przewrotnej duszy. Poszukałem w kieszeni pięćdziesięciogroszówki i bezwiednie wrzuciłem ją do skarbonki przy wyjściu. Aż się siny zrobiłem, gdy to sobie uświadomiłem po chwili. No, zupełnie tracę głowę, jestem pod działaniem jakichś groźnych fluidów. Musiałem kupić w kiosku „Ekspres”, aby uzyskać potrzebną do automatu monetę. Jacquelin Kennedy-Onassis wyzywająco milczy na temat śmierci swego pierwszego męża. Czy prezydent został istotnie zabity? Co pogrzebano na farmie w... Tyle zdołałem wyczytać z pierwszej strony. Resztę gazety wrzuciłem do kosza, gdyż nie było w niej nekrologów. To dziwne, że popołudniówki nie zamieszczają tego typu ogłoszeń. Właśnie ktoś mi się bezczelnie wcisnął do budki telefonicznej i już nakręcał numer, zanim zdołałem go obsztorcować. Na szczęście był to mężczyzna, powiedział do słuchawki kilka zdań i zamaszyście odwiesił mikrofon. A już myślałem, że zapuszczę korzenie. Czekanie jest moją prawdziwą piętą achillesową, zaraz huczy mi w głowie, tracę pewność siebie, a o skupieniu myśli nie ma mowy. Latają bógwigdzie, tylko nie wokół tego, o czym bym chciał właśnie myśleć. Na przykład zajmowałem się porządkowaniem księgozbioru ojca, szukaniem różnych możliwości posegregowania dwóch co najmniej tysięcy książek. Tysiąc to z pewnością szmelc, jakaś literatura fachowa, bardzo naturalistycznie ilustrowana, oraz powieścidła mojej matki w różnych językach. Wszystko to wyleci do piwnicy, ewentualnie na jakiś boczny regał, gdy się matka uprze. Na szczęście nic już nie czyta, osłabł jej wzrok, wieczory spędza przy telewizorze. Potworność. Ciągle musi być w jakimś napięciu, śledzić, co będzie dalej. Dlaczego nie zajmie się pożyteczniejszą pracą, na przykład dawaniem lekcji francuskiego? W gruncie rzeczy biblioteka ojca interesuje mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg w górach. I tak wyszarpałem z niej wszystko, co było godne uwagi, a jest tego nie więcej niż dwa tuziny, trzymam je w brezentowym worku turystycznym pod łóżkiem, obecnie w pokoju na Mazowieckiej, który wynajmuję od chwili, gdy podziękowałem za gościnę stryjostwu N. z Lwowskiej. Cóż za nieznośni ludzie, natrętni jak rozhisteryzowane komary. Nawet w klozecie człowiek nie mógł czuć się pewnie, wszędzie potykało się o ich obecność. Nie mówiąc o tym, 22 że Agnieszka uciekła z tego mieszkania po dziesięciu minutach swej pierwszej wizyty. Mowy nie było, aby skłonić ją do powrotu. Po prostu nie mogła ścierpieć tego mieszczaństwa. Poradziła mi zmianę lokum, i nie żałuję tego. Teraz mam przynajmniej jakieś warunki, nikt mnie nie śledzi, z gospodynią spotykam się jedynie przy płaceniu świadczeń, raz na miesiąc. Używam nocnika. Woda jest w zlewie, gdyż pokój przerobiono z obszernej kuchni. Kąpię się u Agnieszki, przynajmniej woda stale jest ciepła i nie trzeba palić w piecu. Ściany jej łazienki są zielone, zdrowe na oczy i nerwy, stale podkradam jej szyszki kąpielowe. Nad muszlą klozetową do dziś wisi kalendarz ,,Playboya” sprzed roku lub dwóch, z bardzo podniecającym, choć bynajmniej nie wulgarnym zdjęciem: bujna, prawdziwie zajmująca kobieta o długich, jasnych włosach, inteligentnej i zmysłowej twarzy; jasnobrązowe światło uwypukla masyw klasycznej rzeźby jej ciała, jędrny biust, wypukłości sutek, obłe, dwakroć sklepione biodra, długie silne ramiona, dyskretny pierścionek na serdecznym palcu lewej dłoni, opartej o grzbiet lwicy z jakiegoś pluszu, naturalnej wielkości. Za nią lustro w złoconej ramie. Kokarda na szyi maskotki przykrywa łonowy wzgórek, lustro sięga jedynie do połowy półkul pośladków, tak że szczegóły są niewidoczne, tworzy to nastrój pogody, a równocześnie łagodzi pornograficzny podtekst tej kompozycji. Mogę ją kontemplować bez uczucia obrzydzenia. W końcu cała nasza wyobraźnia to jeden wielki kinematograf, doznajemy świat poprzez obrazy, jakieś skojarzenia, ciągle sobie coś wedle czegoś wyobrażamy. Dla mnie ta fotografia jest symbolem poranka, który się nigdy nie kończy, sama młodość, nagość. Teraz przypomniałem sobie, że przystroiłem we śnie moją siostrę w ciało Agnieszki, to stąd te szczegóły. Obrzydliwość. Z furią wlazłem do budki i bez namysłu wrzuciłem monetę w szparę. Wyskoczyła dolnym okienkiem, więc musiałem manewr powtórzyć, aż się udało. Wykręciłem numer Agnieszki, dobrze go pamiętałem: 17 20 50, Saska Kępa. Sygnał był wolny, lecz na Boga, nikt nie podchodził do telefonu. To było w jej stylu, często potrafiła przetrzymać mnie tak i pięć minut, czasem jeszcze dłużej. Jest po prostu niezbyt starannie wychowana, a nawet obawiam się, że z kindersztubą i jakąś towarzyską ogładą nigdy nie miała na serio do czynienia. Cóż ona tym demonstruje? Wojujący egoizm w najgorszym wydaniu. Tymczasem jakaś gruba baba już się zaczyna wiercić za szybą, omalże nie wlezie do budki jak do damskiego klozetu, teraz patrzy na mnie jak wół na malowane wrota, złożywszy ręce na wielgachnym brzuchu. Mężatka, obrączka na palcu. Ma się ten biedak. Ani chybi, że jest traktowany jak wesz za kołnierzem lub jakaś podręczny tłuczek, potrzebny tylko w chwili użycia. Gdyby drzwi automatu miały odwrotnie zainstalowaną sprężynę wypychającą je na zewnątrz, z przyjemnością zwolniłbym zatrzask, aby stuknąć tę olbrzymkę w brzuch, w kłębiący się nadmiar powietrza wśród kiszek. A tam wiecznie cisza, szału można dostać. Dobrze, przepuszczę tę kobietę. Możliwe, że Agnieszka siedzi w łazience lub słucha płyt na cały regulator, Tannhäuser jest w końcu bardzo głośną muzyką. A może czeka już na mnie w kościele, nie jest wcale wykluczone, że pomyliła godziny. Przy jej roztrzepaniu wszystko jest możliwe. Opuściłem budkę, i czym prędzej wróciłem do kościoła, już mnie zaczęło trochę strzykać w kolanie i bolała piszczel. Z moją przypadłością nie powinienem się nigdy za bardzo śpieszyć. No a szczególnie łazić po schodach w te i nazad. Dwanaście stopni pod górę i trzynaście w dół. Jakoś wdrapałem się po tych schodach budząc oczywiście z trudem hamowaną ciekawość kilku pań, każda z nich musi się obejrzeć, gdy spostrzeże, że komuś noga w kolanie nie zgina się, jak należy. Przyzwyczaiłem się do tego, chociaż nie za bardzo, zawsze mnie to onieśmiela, unikam tych spojrzeń. Rzecz jest całkowicie niezauważalna, gdy idę ulicą. Stąpam co prawda wolniej niż inni, udaję, że jestem na dłuższym spacerze, ale nie kuśtykam. Zwykle wolę uprzedzić każdego, z kim muszę nawiązać dłuższy kontakt, aby nie stawiać go w głupiej, niezręcznej czasem sytuacji. Ludzie są okrutni, mało w nich delikatności. Na każdym kroku to ścierwo współczucia, udawanego jak obcy język. 23 Przeszukałem kościół dosłownie po wszystkich zakamarkach, nawet klęczniki przy konfesjonałach, obszedłem także filary. Byłem zdruzgotany, spociły mi się ręce. Gdyby ziściły się moje życzenia, kościół spłonąłby w jednej chwili, poczynając od prezbiterium, a na balkonie organów kończąc. Potrąciłem jakiegoś jegomościa, który zamamrotał jak gadająca zabawka. W przedsionku postałem chwilę przy naczyniu z wodą, chcąc zwilżyć sobie skronie, ale właśnie jakaś młoda zakonnica dziobnęła tę wodę palcami i przeżegnała się. Wyszedłem z kościoła. Coś mnie roztkliwiło, poczułem zapach tataraku i jakby szum falującego sitowia, pękały pęcherzyki wody, słyszałem to. Nie chciało mi się płakać, ale łzy spływały wolno po policzkach, nawet nie ocierałem ich, bo czułem, że nie płyną spod serca, lecz z jakichś odległych oczu, zapatrzonych w wodę, która była mi skądś już znana, tworzyła wiry wielkości spodka, opływała sitowie. Zobaczyłem także odbicie, czyjąś twarz, moją zapewne, ale nie rozpoznałem jej, rozpływała się w poruszonej wodzie, nie mogłem uchwycić podobieństwa. Zresztą czy to takie ważne? Przebiegłem tę rzekę, aż się pod moim ciężarem ugięła jej powierzchnia, że o mało nie straciłem równowagi. Właśnie po tamtej stronie połyskującego asfaltu stała telefoniczna budka, w której się schroniłem. Byłem sam, mogłem robić, co mi się tylko podoba, jest to niepowtarzalne uczucie! Zupełnie uspokojony, pełen najlepszych myśli, zatelefonowałem do Agnieszki. Trwało to jakąś chwilę, gdyż poplątałem numer, wykręciłem go na opak. Połapałem się w porę i cyfra po cyfrze rozszyfrowałem jego odwrotność, co w końcu jest dość proste, mam dobrą pamięć wzrokową, wiele obrazów w głowie utrwala mi się dość wyraziście. Mógłbym kręcić filmy, gdybym nie miał w pogardzie tego śmiesznego zajęcia. Telefon Agnieszki wysyłał przeciągłe sygnały. Nie zamierzałem ustąpić zbyt szybko, byłem w pogodnym nastroju, powiedziałem do słuchawki kilka słów, zdaje się wyjątek z wiersza Hölderlina, aby wyglądało, że z kimś rozmawiam, i słuchałem dalej. Jakiś pan z wypchaną teczką postał chwilę, popatrzył mi w oczy, lecz twarz jego przebiegł dreszcz zniecierpliwienia, szybko odszedł spoglądając na zegarek. Mnie się nie śpieszyło, w końcu nie mam w domu telefonu, nie z mojej winy. Powtórzyłem jeszcze kilkakroć cytat z Hölderlina i odwiesiłem słuchawkę. Zatelefonowałem do redakcji „Ty i Ja”, dla której Agnieszka sporządzała winiety i rysunki z mody, lecz także nikt nie podniósł słuchawki, jako że nie były to godziny urzędowania. Trzeci numer wykręciłem przez przypadek, odruchem nie do wyjaśnienia. Był to telefon rodziców Agnieszki, a właściwie jej ojca, gdyż żyli w separacji, czy nawet mieli rozwód, coś w tym guście, ale pod jednym dachem, dla dobra jakichś tam interesów, z pewnością niezbyt jasnych. Ojciec Agnieszki, były poseł którejś tam kadencji, trudnił się kaletnictwem, matka, architektka wnętrz, przy mężu. Żyła z jakimś ginekologiem. Wszyscy bardzo niesympatyczni, aroganccy aż do przesady. Pierwsze i ostatnie pytanie, które mi oboje postawili, gdyśmy wpadli na chwilę po jakieś rzeczy Agnieszki, dotyczyło moich planów wakacyjnych. Czy bym się nie wybrał z Agnieszką za granicę? Przy czym jej ojciec usiłował poczęstować mnie papierosem ze srebrnej, odstraszającej jak katafalk szkatułki, ale odmówiłem. Nie znoszę chamstwa, przewracanie komuś kieszeni uważam za skończone łajdactwo, triumf bydlęcia w człowieku. Służącą mają w tym domu za psa. Jest to staruszka, która dawno powinna leżeć w grobie, ale trzyma się resztkami sił, pewnie z obawy, że utraciłaby swój kąt za przepierzeniem kuchni, gdyby wyszło na jaw, że chce się jej umierać. Znam starców, są nieobliczalni. Gdy przyniosła kawę, której nie ruszyłem, trzęsły jej się ręce, czuć było zapach moczu. Znienawidziła mnie od pierwszego spojrzenia, mimo że życzyłem jej, aby mogła sobie odsapnąć w domu starców. Wszyscy mówili jej po imieniu, nie wyłączając Agnieszki. Rozpacz. Pomyślałem o niej jako o swojej matce. Oni nie spostrzegli tego, kazali jej się wynosić do kuchni, co też bez wahania uczyniła, wycofując się tyłem i oburącz ciągnąc za sobą 24 drzwi, których jednakże nie domknęła. Najwidoczniej doskwierała jej ta kuchenna samotność. Przy tym zdradzał ją świdrujący wzrok szpicla. Matka Agnieszki była bardzo ruchliwego usposobienia, ciągle się wierciła i gadała. I wiecznie przypalała papierosy, to zapałkami, to zapalniczką na gaz, ale nigdy nie dochodziło do skutku, gdyż albo właśnie coś mówiła w tym czasie, albo zupełnie nie wciągała powietrza. Wreszcie domyśliłem się, że w ogóle nie pali, gdyż w końcu odłożyła papierosy i wyjęła z kieszeni rulon dropsów, a kiedy go odwinęła, jedna drażetka upadła jej na spódnicę, podniosła ją, położyła na dłoni i wrzuciła do ust jak pigułkę, gorzkiego lekarstwa. Skierowała rulon w moją stronę, odmówiłem. Coś jeszcze mówiła, hałasując tym cukierkiem, który przetaczał się po jej uzębieniu, ale doprawdy nie pamiętam co, jakieś nic nie znaczące uprzejmości pod moim adresem, gratulowała mi doktoratu, o którym nie miała zielonego pojęcia, będąc pewnie przekonana, że jestem lekarzem, słyszała o moim ojcu, pewnie od stryja Wiktora lub tego gaszyka. Zachciało mi się sikać, toteż zaproponowałem Agnieszce, abyśmy już wzięli te rzeczy i poszli. Nie wiedziałem, gdzie mają klozet. Agnieszka ociągała się z wyjściem, co mnie doprowadziło do pasji, bawiła się po prostu z kotem, jakąś ogromną bestią, fukającą i szczerzącą zęby niczym tygrys. Usiłowała wsadzić mu ogon do pyska. Siedziała w kucki przy fotelu i wyglądała bardzo zabawnie: sukienka podwinięta prawie do pasa, kolana szeroko rozwarte; głowę daję, że ten koci ogon z większą jeszcze chęcią wsadziłaby sobie w majtki niż w tę kocią mordę, rozwścieczoną do kociej furii!... Wreszcie wzięliśmy jakieś tobołki, pewnie bieliznę na zmianę, oraz leżak (po cośmy brali ten leżak, doprawdy nie mam pojęcia, stał potem w logii i butwiał, a Agnieszka korzystała z dmuchanego materaca do opalania, kładąc go albo przy otwartych oknach w pokoju, albo w logii, zwykle bowiem opalała się nago, najwyżej z ręcznikiem między nogami, i to tylko ledwie maleńkim trójkątem przysłaniającym intymny rąbek ciała). No, aleśmy go wzięli i musiałem taskać ten ciężar przez pół miasta, z Ochoty na Saską Kępę, gdzie w wieżowcu na piątym piętrze, tuż przy hałaśliwej windzie, mieściło się jej mieszkanie, kawalerka bez kuchni, jedynie z kuchenką gazową w obszernym na szczęście przedpokoju. Dobre i to, zważywszy, że ja na przykład nie mogłem marzyć nawet i o tym, nie wszyscy są w stanie od ręki wyasygnować coś około stu tysięcy złotych. Matka posyła mi ledwie tysiąc, i to nieregularnie, sądząc, że jeszcze pobieram stypendium doktoranckie, a ja po prostu zarzuciłem ten proceder i nie zgłaszam się do kwestury już od czterech miesięcy. Mój doktorat to mrzonka, kogo interesuje antyk w poezji romantyków, nawet egzemplifikowany Norwidem? Gdy zaproponowałem nowelizację tezy, moja promotorka z Instytutu Badań Literackich omal nie wylała mnie z seminarium, rzępoliła coś całe dwie godziny. Na szczęście mam zdrowe nerwy i przestałem słuchać tych bredni. Aż mi się zakręciło w głowie, taki byłem roztrzęsiony ze złości. Nie lubię telefonować do ludzi, których nie znam lub którzy mają mnie za nic, jak ten zadowolony z siebie facet, ojciec Agnieszki, który już raz dał mi odczuć niechęć, gdym go musiał powiadomić, że jego córkę przymknęli za obrazę moralności i znieważenie milicjanta. Po prostu wysikała się na trawnik mając dobrze w czubie, lubiła te rzeczy. Wpierw rechotał długo, a później wyzwał mnie od mięczaków. Lecz istotnie poskutkowało. Rano Agnieszka była w domu, jakby nigdy nic. Na szczęście dość szybko podniósł słuchawkę. Zakryłem mikrofon strzępem gazety i powiedziałem zmienionym głosem: – Z Agnieszką Dawyd. Zdziwił się. – Czy zastałem Agnieszkę? – powtórzyłem nie bez irytacji. – Agnieszki nie ma. A kto mówi? 25 – Czy jest w Warszawie? – Nie, nie ma w Warszawie – powiedział. – Niech się pan przedstawi – nalegał, a głos miał jakby nie ten sam. Nie wiedziałem, co mam uczynić. Wpakowałem się w kabałę. Nie było wyjścia, odwiesiłem słuchawkę. Kontakt z Agnieszką urwał się na dobre. Mogłem jedynie snuć domysły. Udałem się do jej mieszkania, zupełnie bez sensu, gdyż nie miałem już kluczy. Właśnie mi je wzięła przedwczoraj, czyli w środę, gdy widziałem się z nią podczas tego pamiętnego wieczoru; mówiła coś o sprzątaczce, był to pretekst. Drzwi były zamknięte, wizytówka zdrapana. Winda chodziła w dół i w górę. Wsiadłem do niej, gdy otworzyła się przede mną przywożąc dwie małe dziewczynki w identycznych pelerynkach. Jeździłem w górę i w dół, tam i z powrotem, bez celu. Ciągle dosiadali się jacyś ludzie, ale nie zwracałem na nich uwagi. Zaszyłem się w kącie, twarzą do ściany. Znów płakałem i znowu biegałem po rzece. Ale już nie było trzcin ani tataraku, a jedynie odgłos kamieni sunących po dnie. I wiry, w które się zapadałem. Wstąpiłem w rzekę dobrze mi znaną. Przypomniałem sobie wiele niejasnych dotąd fragmentów mego żyda. Oglądałem je jak szerokoekranowy film, zmontowany z wyrazistych, choć nie powiązanych ze sobą epizodów. Wcale sobie nie współczułem. Było mi to wszystko najzupełniej obojętne i obce. Seans na szczęście nie trwał długo i po pewnym czasie wyszedłem z ciemności. Znalazłem się na znanej mi ulicy i skierowałem kroki w stronę mostu Poniatowskiego, aby czym prędzej dotrzeć do swego pokoju na Mazowieckiej. Chciałem przejrzeć pewne notatki. Postanowiłem napisać artykuł w formie eseju i zanieść go nazajutrz do którejś z redakcji. Potrzebne mi były pieniądze. Zapragnąłem odwiedzić dom, rozmówić się z matką i siostrą. Zacząć wszystko od nowa. Wiele fragmentów i scen z mego życia – uświadomiłem to sobie dość dobitnie – było niejasnych. Poczułem przypływ olśniewających myśli i obrazów. Zapragnąłem znaleźć się na odludziu. Myśl o Agnieszce stawała się teraz krystaliczna jak magiczny sześcian, rozszczepiający światło na wszystkie krańce świata. W jednej sekundzie mogłem dokonywać nieskończonej ilości wyimaginowanych operacji myślowych na jej temat. Tym sposobem przebadałem każdy milimetr jej oświetlonego od wewnątrz ciała. Wiedziałem już o niej wszystko, z wyjątkiem tej jednej, ciemnej jak zgasła kometa rzeczy, a mianowicie w dalszym ciągu nie udawało mi się wyjaśnić, co się z nią faktycznie stało, co miało znaczyć to jej wczorajsze puszczykowanie? Mimo olśnienia pytanie to pozostało w dalszym ciągu bez odpowiedzi. Czy przydarzyło jej się co złego? Może jest nieuleczalnie chora? Może opętały ją jakieś demony i wstąpiła do klasztoru? Może wykryła w sobie znamiona obłędu i popełniła samobójstwo? Może wzięła nad nią górę nowa płeć i udała się w podróż poślubną dookoła świata z jakąś wyrafinowaną lesbijką z arystokratycznego rodu? Może z chęci zysku sprzedała swą kawalerkę na Saskiej Kępie jakimś bogatym badylarzom, a sama przeprowadziła się do ciotki w Kaliszu? Czy istotnie sprawa tych plakatów, o których coś napomykała wczorajszego wieczoru, przedstawia się poważniej, niż sądziłem? Może tu idzie o bardzo wielkie sumy? Któż to wie oprócz Boga samego! 26 Często ględziła o rzeczach dla mnie zatrważających. Wynikałoby, że należy świat zbudować całkiem od nowa, wbrew historii, wbrew więc także i naturze człowieka. Polityka jest dla mnie czymś niepojętym, czymś tak niepraktycznym, że zajmowanie się jej pragmatycznymi celami uważam za zbędną stratę czasu. Klasa, z której pochodzę, i tak już się w tej dziedzinie dostatecznie mocno wyeksploatowała, nie mówiąc o tym, że jej osiągnięcia na tym polu uważam za nader skromne i egoistyczne. Myśl świętego Ambrożego o bliźnim bardziej wybiega w humanistyczną przyszłość świata niż sofizmaty wszystkich doktryn mieszczańskich razem wziętych. Szkoda, że nie było okazji podyskutować na ten temat. Widywałem u niej książki, których zdrowy człowiek nie bierze do ręki. Składałem to na karb jej ekscentryczności, sposobu bycia. No i także nie uśmierzonego temperamentu na podłożu choroby. Cierpiała na jakieś organiczne schorzenia. Jak mi się zdaje, przeszła nawet w dzieciństwie pewną operację. Nigdy między nami nie dochodziło do zbyt intymnych, w pełni jednoczących zbliżeń. Nie zawsze zresztą z mojej winy. Unikaliśmy po prostu pewnych tematów, więc o tej jej dolegliwości nie da się dziś powiedzieć nic konkretnego, choć mam to na czubku języka. Podejrzewałem ją o najgorsze. Na samym początku, w czasie pierwszych prób byłem przeświadczony, że to biologiczny lęk przed chorobą weneryczną z Freudowskich książek. Mściłem się tym sposobem w myślach za jej małoduszność. Nakłaniała mnie do pewnych nienaturalności. Zawsze potem ogarniało mnie jakieś niewysłowione przygnębienie, rodzaj depresji czy zwątpienia. Bałem się, że popadnę w zboczenie. Wstydziłem się swoich przeżyć i udawałem, że mnie to nie bawi. Agnieszka przeistaczała się wówczas w kłębowisko wulgarności, drwiny i oszołomienia, posługiwała się mną jak ręcznikiem do nóg, z najwyższą pogardą. Obiecywałem, że odpłacę jej kiedyś za to. I mocno żałuję, że nie posunąłem się do aktu gwałtu jako narzędzia odsieczy, równania długów wdzięczności. Przynajmniej wiedziałbym, jak się rzeczy mają naprawdę. Niechby miało się to nawet skończyć wielką katastrofą, byłaby pewność, że wyplątałem się z tej sieci raz na zawsze. Poszedłbym do więzienia na parę lat. Teraz bowiem cierpiałem urojone poczucie winy, a w żaden sposób nie mogłem ponieść nawet wyimaginowanej kary. Moje życie albo już straciło sens, albo go jeszcze nie nabrało. – Moje życie! Co to znaczy? Zbliżyłem się do królestwa niebieskiego najpoważniejszej rzeki, jaką znam – Wisły. 27 5. Król wzywał na zamek najdzielniejszych i najbystrzejszych młodzieńców z całego królestwa, aby pospieszyli podjąć się niebywałego zadania. W nagrodę dla tego, kto wykona zobowiązanie, czekać będzie ręka Księżniczki o Dobrym Sercu, dziedziczki tronu, tytuł księciamałżonka i związany z nim spory kawałek królestwa na własność. Wszyscy szlachetni śmiałkowie – głosiło na koniec obwieszczenie – poddani jednakże będą wstępnej próbie, aby wyeliminować lekkomyślnych zapaleńców, nierozważnych łowców silnych wrażeń i zwyczajnych szachrajów, pazernych na lukrowane posady. Test ten ma wyłonić najmędrszego z najmędrszych, najśmielszego z najśmielszych, najdzielniejszego z najdzielniejszych i najbłyskotliwszego z najbłyskotliwszych. Nie trzeba było długo czekać, a przed mury zamkowe poczęły ściągać gromady młodocianych poszukiwaczy szczęścia z całego królestwa, tak że już w południe zebrała ich się taka ciżba, iż król rozkazał urządzić dla nich prowizoryczne obozowisko z garkuchnią i polem do gry. Rwetes czynili nieprawdopodobny, wadząc się i przechwalając między sobą, lecz nikt nie zamierzał ostudzać młodzieży w jej rozgorączkowaniu i emocjach przed wstępnym egzaminem. Rychło też przystąpił król w obecności bezstronnej komisji do eliminacji – sprawdzianu. W specjalnie z tej okazji udekorowanej sali rycerskiej, mieniącej się proporcami i herbami wszystkich ziem i rodów królestwa – ustawiono stoły w wielką podkowę, nakryto zielonym suknem, a za nimi siedział król w ceremonialnych szatach królewskich i z wszelkimi stygmatami majestatu, po jego prawej i lewej ręce zasiedli uroczyście poważni członkowie komisji. Przed nimi, w środku obszernej podkowy ze stołów, buchał podsycany mieszkiem ogień z węgla drzewnego na specjalnym palenisku, w którym aż po rękojeść zanurzony był stalowy miecz rozżarzony do białości. Tuż obok, na okrytej brokatem ławie, stało siedem ogromnych pucharów ze srebra, a na każdym z nich wygrawerowany był wyraźny i czytelny napis oznajmiający zawartość każdego z siedmiu pucharów: WOLA, ROZUM, CNOTA, ODWAGA, SAMOZAPARCIE, WINO, WODA. Siedem pucharów napełnionych było bowiem aż po same brzegi eliksirem woli, rozumu, cnoty, odwagi, samozaparcia, wina i wody. Młodzieńcy przystępujący do próby mieli za zadanie wskazać końcem rozżarzonego miecza puchar, z którego zawartością chcieliby się udać na poszukiwanie Wroniego Oka. Już na sam widok rozżarzonej do białości rękojeści miecza truchlały serca śmiałków, a gdy niejeden z nich pomyślał, że musi ująć go w gołe dłonie i donieść do któregoś z owych pucharów, żołądek podchodził mu do gardła, a łydki nie potrafiły opanować drżenia. Większość więc napuszonych przechwałków rejterowało z pola próby jeszcze przed przystąpieniem do tego zatrważającego egzaminu. Mijały minuty, kwadranse i godziny całe, a przed komisją nie stawił się jeszcze ani jeden śmiałek gotów poważnie przystąpić do próby. Nie można przecież brać pod uwagę tych nielicznych na szczęście ryzykantów i niedowiarków, którzy, wietrząc w próbie jakiś chytry podstęp i psychologiczną sztuczkę, podbiegali do rozpalonego miecza cichcem i mniemając, że jest jedynie pomalowany świecącą farbą, chwytali jego rękojeść i z przeraźliwym „aj, aj, aj!...” wybiegali z sali, dmuchając na przypieczone dłonie i budząc nieopisaną wesołość gawiedzi i dzieciarni... Nie pomagały zachęty, przynaglenia i mobilizujące słowa otuchy, jakie nieprzerwanie płynęły z ust członków dostojnej komisji, a i króla samego – śmiałków nie przybywało, lecz przeciwnie, ubywali w zastraszającym tempie. Tak że niebawem w sali rycerskiej więcej było gapiów i prześmiewców niż kandydatów do nagrody. 28 6. Gdy zatrzymał się przy balustradzie mostu, zorientował się nagle, że jego sytuacja staje się nie do pozazdroszczenia. Ktoś go gonił. Kto? Nie starczyło czasu, aby ogarnąć szczegóły. Tuż za nim, w odległości kilkunastu zaledwie metrów, spostrzegł pewną zorganizowaną grupę ludzi. Nie potrafił odszukać w mózgu jakichś wyrazistszych przyczyn tego stanu rzeczy. Przygoda, której początek nastąpił na samym środku mostu, rozwijała się jednak wedle jakiegoś z góry ułożonego, nieznanego w szczegółach planu, któremu wszakże nie mógł odmówić logiki. Każdy nawet najprymitywniejszy zegarek ma swą własną teorię czasu. Nie miał innego wyjścia, rzucił się do ucieczki. Wiele w tym momencie dałby za to, aby na drodze wyrósł cudem jakiś kościół lub biblioteka, w których mógłby się schronić. Znajdował się jednakże akurat na samym środku mostu, między jednym brzegiem rzeki a drugim. Bez wahania i wstydu skierował kroki w stronę śródmieścia. Uciekał z nadzieją, że znajdzie ratunek wśród przechodniów. Napastnicy ruszyli za nam w pogoń wykrzykując niezrozumiałe dlań hasła, brzmiące jak zaszyfrowane komendy. Wrzask, jaki czynili, miał demonstrować, że stanowią zorganizowaną i wyćwiczoną drużynę. Usiłował wmieszać się w nadchodzący z naprzeciwka szpaler przechodniów, by zdezorientować nagonkę. Przekonał się jednakże, że anonimowy tłum odmawia udzielenia mu schronienia. Co więcej, owe przypadkowe zbiorowisko zajętych sobą przechodniów sprzysięgło się przeciw niemu. Pewna starsza kobieta dźwigająca białą, emaliowaną miednicę zagrodziła mu drogę i zasłaniając się tym obłym przedmiotem jak tarczą, zgromiła go głosem, jakim pokrzykuje się na zwierzynę w nagonce. Nie udało mu się wyminąć tej okrutnej gladiatorki. Trzepnął ją całym ciężarem zmęczonego ciała w ramię, aż miednica wypadła jej z dłoni i zatoczyła na ulicy spiralne koło, dźwięcząc jak upadająca obręcz. – Szaleniec, szaleniec! – wrzasnęła staruszka goniąc miednicę. – Bezwstydny pijak!... Ktoś pomógł staruszce złapać miednicę. Zatrzymał się nie opodal, aby zaczerpnąć powietrza i rozmasować kolano. – No widzi pan, no widzi pian – pojękiwała staruszka. – Niech pan tylko popatrzy, cała emalia odprysnęła. Wyrzutki społeczeństwa, awanturnicy! Mówiła to w gruncie rzeczy sama do siebie, gdyż nikt nie słuchał jej lamentów dłużej niż tę chwilkę zabawnego zdarzenia. Mamrotała coś w kółko oglądając ze wszystkich stron białe naczynie, z którego istotnie odskoczył strupek emalii. – Lepiej niech babcia tyle nie gada, bo zaraz nam się tu zwali milicja i szlag trafi tę całą miednicę – syknął uliczny kwiaciarz w garniturze z drelichu. – Władza się nie będzie patyczkować – dodał stanowczo. – Co się pan wtrąca. Lepiej pilnuj pan swego interesu – odpowiedziała mu staruszka nie przestając oglądać miednicy, którą jakoś udało się jej umieścić pod ramieniem. – Na złodzieju czapka gore... – A idź pani do diabła!... – Pan pójdziesz do diabła, nie ja. Kto to widział zaczepiać ludzi na ulicy... Umrzesz w trzy miesiące po stracie ocznego zęba. – Wariatka. – Zapłaci mi pan za to, niech no tylko nadejdzie milicja. Całe pięćdziesiąt siedem złotych mi pan zwróci, gdyż tyle właśnie zapłaciłam za nią. Teraz jest nie do użytku, zaraz zrobi się dziura. Ja żyję z renty, nie tak jak pan, złoczyńco. 29 – O co się rozchodzi? – wtrącił się pewien przechodzień z wiecznym piórem w kieszonce marynarki na jeden guzik. – Daj mi pan trzy goździki plus asparagus – zwrócił się do kwiaciarza, który aż zaniemówił z wrażenia. – Jakaś stuknięta, proszę pana, wrzeszczy coś na władzę – powiedział kwiaciarz uwijając się wśród słojów z kwiatami. – Co się pan dziwisz, ludziom w tym wieku wysiadają czasem nerwy. Wszystko to robią wojenne przejścia. Niech pan sobie wyobrazi, że dziś jest dwudziesta czwarta rocznica mego ślubu. Za rok srebrne wesele! A wiesz pan, gdzie go brałem? Na Żoliborzu, w piwnicy. Był kapelan, byli świadkowie, wszystko formalnie, jak należy. W trzy dni potem nikt z nich już nie żył. Ja z żoną jakoś się cudem wylizałem... – Z wstążką? – Tak. Niech będzie. Zawsze z tej okazji kupuję kwiaty. Weszło mi w nawyk. Ile panu płacę? – Trzydzieści siedem pięćdziesiąt – wyrecytował kwiaciarz. – Nigdy nie płacę więcej niż dwadzieścia złotych. A wiesz pan dlaczego? Gdyż zawsze kupuję u takich, którzy kradną z cmentarza. – Dobra, dobra. Bierz pan, w cholerę... Staruszka z miednicą wsiadła właśnie do tramwaju. Udało mu się skoczyć na ostatni pomost, ktoś bowiem przytrzymał nogą zatrzaskujące się drzwi. Podziękował i usadowił się przy oknie. Lekkoatleci pogrozili mu, lecz jakby zwolnili kroku. Tramwaj zatrzymał się właśnie przed skrzyżowaniem. Kucnął, aby stać się niewidocznym z zewnątrz. Nie zauważony przez nikogo dojechał do ulicy Marszałkowskiej. Wysiadł nie rozglądając się. Ukrył głowę w kołnierzu marynarki, udając, że dokucza mu ból zębów. Ruszył w stronę baru mlecznego, poczuł bowiem głód. Gdy jednak znalazł się przed barem, wybiegło zeń dwóch podejrzanych mężczyzn, jeden za drugim. Byli podchmieleni. Jakaś kobieta ustawiająca przed wejściem wózek usiłowała podstawić mu nogę. Nie namyślając się, skręcił w poprzeczną ulicę. Udało mu się wymknąć z zasadzki. Kość goleniową przeszywały jednakże ostre ukłucia bólu. Obmyślił manewr, który dał mu pewną przewagę. Przebiegł kuśtykając jezdnię tuż przed maskami popiskujących samochodów. Usłyszał krzyki i przekleństwa. Skręcił w ulicę Nowogrodzką. Siły ostatecznie opuściły jego ciało. Postanowił szukać ocalenia w bramie którejś z oficyn. Ocknął się na ciemno sklepionym podwórzu, zamkniętym z trzech stron ponurą barykadą murów nie do sforsowania. Poddał się. Zaczerpnął w nozdrza odór śmietników i uryny. Drzwi od wychodka stały otworem. Brakowało w nich kilku desek. Nie dobiegł tam. Potknął się o betonowy trzepak i runął całym ciałem na stos śmieci. Błogosławiona chwila wytchnienia! Uczuł ciepło w okolicach policzka i skroni. A jednak zmylił tę niedorzeczną nagankę, ocalał. Chciało mu się zakrzyczeć z radości, obwieścić jakimś słowem lub melodią odniesiony przed chwilą sukces. Przekoziołkował przez obolałe od upadku ramię i w zasięgu ręki dojrzał płat gazety, poruszanej wiatrem niczym gigantyczne skrzela wyrzuconej na piasek ryby. Otrzepał zdobycz z nieczystości, oddarł stronę z ogłoszeniami i wsunął strzęp gazety do tylnej kieszeni spodni. Uradowany poderwał się na nogi i rozejrzał po podwórku. Usłyszał turkot czyichś kroków na wysokim piętrze klatki schodowej. Wszedł do sieni i śledził te odgłosy. W ciemności mogło się wydawać, że schodząca postać ciągnie za sobą drewnianą zabawkę na sznurku, samochodzik lub konika. Gdy tak medytował nad pułapką wyobraźni, wpadł w czyjeś ramiona. Musnął go kosmyk miękkich włosów, zapach perfum, szybko stłumiony okrzyk, oślepiająca strużka światła prosto w oczy. Lęk prześwidrował mu czaszkę, jednocześnie nogi odmówiły posłuszeństwa. Usiłował wyzwolić się z tych niewidocznych ramion, zasłonił twarz łokciem. 30 – Oskar, co tu robisz? – usłyszał jak przez sen. – Nie poznajesz mnie, Oskar?... – Tak, nie poznałem cię – odpowiedział, gdyż istotnie nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna głos, który świeci mu w twarz maleńką latarką. – Skaleczyłeś się. Masz krew na policzku. – Tak, skaleczyłem się. Ktoś mnie gonił, straciłem równowagę... Zgaś, proszę, latarkę. Za chwilę stracę całkowicie wzrok – wyjęczał. – Dobrze, zapalę światło – powiedziała i oddaliła się obmacując ścianę. – No, oczywiście, zepsuty kontakt. Zaczekaj tu, spróbuję na półpiętrze. – Nie, nie trzeba. Idę już. – Chodźmy na górę. Zrobię ci opatrunek. Jestem lekarzem, jak ci wiadomo. – Nie, to drobiazg. – Przecież nie pokażesz się na ulicy w tym stanie. – Nic mi nie jest. – Masz rozbite czoło. Złap się mego ramienia... I w tak niedorzeczny sposób znalazł się w jej pokoju na czwartym piętrze, nie wiedząc nawet, czy wyplącze się z tej sieci. – Siadaj – rozkazała, gdy już byli w mieszkaniu. – Przyniosę apteczkę. Nie zwracaj uwagi na bałagan. – Spieszyłaś się gdzieś... – Chciałam odwiedzić koleżankę na Mokotowie. Nic ważnego. Wysunęła się z pokoju, delikatnie zatrzaskując drzwi. Pokój był niewielki, zastawiony staroświeckimi mebelkami połyskującymi gdzieniegdzie łuszczącą się politurą. W rogu pod oknem stał mahoniowy sekretarzyk z dwoma rzędami inkrustowanych szylkretem szufladek, sterta książek, wachlarzyk małych kartek wielkości recept; obok sekretarzyka – etażerka, aż pod sufit również pełna książek. Na szczycie etażerki biały gips (marmur?), popiersie brodatego starca, oczy i usta pokredkowane na czerwono. Obok etażerki, tuż przy drzwiach, sofka przykryta wiśniowym pledem. Nad sofką owalny portret kobiety z długim nosem i obnażonymi ramionami. Pastele. Przeciwległą ścianę zasłaniał kredens, rodzaj biblioteki; trzy rzędy książek zasnute kryształowym szkłem. Bladozielona roślina pnie się znad biblioteki pod sam sufit. Zza drzwi dolatywał jego uszu przerywany szmer rozmowy, poskrzypywanie podłogi, pojedyncze dźwięki nieokreślonego pochodzenia, znikąd, prawdopodobnie z rur kanalizacyjnych. Przesunął fotel, na którym siedział, tuż przed ażurową witrynę biblioteki i zajrzał do środka usiłując ominąć wzrokiem mosiężne obramowania i pryzmaty szyb rozszczepiających światło. Gdy wreszcie wytropił grzbiety książek, okazało się, że zamiast tytułów miały białe naklejki z cyframi. Wszystkie oprawione były w jednakowe okładki z angielskiego płótna i wszystkie jednakowej wielkości. Z wnętrza mieszkania dopadł go gwałtowny szum pędzącej po przewodach kanalizacyjnych wody. Poderwał się na nogi i równie gwałtownie opadł na fotel. Poczuł ostry ból w kolanie i skroniach. Skrzypnęły drzwi i na progu pojawiła się ta dziewczyna ubrana w biały kitel. Ręce miała zajęte medykamentami, niczym przeciąg wśliznęła się wąską szczeliną drzwi i zatrzasnęła je nogą. Była w rannych pantoflach. Popatrzyli na siebie. On strzepnął kosmyk włosów z czoła, ona otarła policzek o uniesione ramię. – Masz sporo książek – powiedział bez przekonania. Podeszła do sekretarzyka i rozsypała na nim leki. – Wujaszek jest kustoszem. Ma bzika na punkcie książek i różnych staroci – powiedziała rozglądając się z dezaprobatą po pokoju. – Lecz mieszkam tu niemal gratis. Wiesz, jak dziś ciężko o kąt w Warszawie. Cud w ogóle... 31 – Co cię tak zdenerwowało? – Skądże znowu!... Tłumaczę się z tego bałaganu. – Zaraz sobie pójdę. Odsapnę nieco i przestanę cię nudzić. Wysiadają mi nerwy... – Proszę cię, przesiądź się na sofkę – powiedziała. Namoczyła tampon gazy jakąś cieczą z butelki. – Będzie troszeczkę piekło. – Zwyczajne zadrapanie. Uderzyłem głową o trzepak. Przenosząc się z fotela na sofkę, przyjrzał się jej z uwagą. Długie, jasne i puszyste włosy, wąskie bladoróżowe usta, krótki nos, co najmniej metr siedemdziesiąt wzrostu, długie, zgrabne, a nawet podniecające nogi. Onieśmieliło go to odkrycie. Gdy dotykała jego skroni zimnym i szczypiącym tamponem, uczuł dygotanie całego ciała. Przełknął ślinę i zacisnął pięści. Pomyślał o Agnieszce. – Masz dreszcze – powiedziała. – Mhm... – Czy piłeś dziś jakiś alkohol? – Nie. Miałem co prawda taki zamiar. Byłem w fatalnym nastroju. Możemy zresztą pójść... no, razem... do jakiejś kafejki. Pachniała luksusowym mydłem i perfumami, których zapach rozczulił go. Spostrzegł grudkę psiego kału na czubku swego buta, wsunął więc stopę pod sofkę. – Pójdę już – powiedział. – Dziękuję ci za ten opatrunek. Masz rację, powinienem się urżnąć. – Czy to prawda, że twoja praca magisterska została wydrukowana w jakimś miesięczniku? – powiedziała z entuzjazmem. – Mój wujek cytował coś, co tyczyło się jakiegoś Francuza. Możesz mi powiedzieć, co to było? Mam takie luki w lekturze. Spotykam od czasu do czasu tę twoją przyjaciółkę... – Agnieszkę Dawyd?! – Nie, Monikę... – Ach, tak. Politowania godna próżność. Nienawidził tego całym sercem. Nerwy skakały po całym ciele. Nie mógł wydusić z siebie odpowiedniego słowa i tylko jęknął ciężko. – Czy jest ci niedobrze? – spytała i ujęła go za przegub dłoni. Wyszarpnął rękę. Nerwy przeskakiwały w skroniach jak cyferki w taksometrze. Poderwał się z siedzenia, wykonał gwałtowny półobrót i gdy chciał uczynić zdecydowany krok naprzód, ku drzwiom, nogi wplątały się w dywan i tracąc równowagę celował dłonią w listewkę etażerki. Nie trafił. Zabrzęczały szyby w witrynie biblioteczki, gipsowy starzec zachybotał się i jego biała głowa stoczyła się z etażerki i poszybowała w dół jak skoczek do wody. Dziobnął nosem pokrytą dywanem podłogę. Poczuł sól w gardle, obmacał nos zatykając jedną dziurkę palcem. Krew jednakże nie popłynęła. Podniósł się z podłogi i usiadł pod sekretarzykiem. Starzec leżał z odłupanym nosem i spoglądał nań czerwonymi oczkami. Dziewczyna stała nad nim przyciskając do piersi butelkę z wodą utlenioną, sparaliżowana strachem. Jej nogi były dłuższe niż w rzeczywistości, a uda masywniejsze. Przytulił policzek do jej kolan. W przedpokoju zadudniły czyjeś kroki. Spotkali się wzrokiem. Wpatrywał się w dziewczynę ponad rąbkiem jej spódniczki, ona wczepiła palce w jego włosy przyciskając jeszcze bardziej jego twarz do swych kolan. Do pokoju wszedł mężczyzna w buraczkowym szlafroku, z siwym jeżem na głowie. – Co tu się dzieje, u licha! – wykrzyknął barytonofalsetem. – Zachowujecie się jak dzicy ludzie... Tak, jak dzicy. Tupnął nogą. 32 Dziewczyna zarumieniła się. Ukryła dłoń z butelką wody utlenionej w kieszeni kitla. Cięższa jego poła zsunęła się z jej piersi. Oskar uczepił się prawą ręką poły jej fartucha i usiłował dźwignąć się z podłogi. Dziewczyna ujęła go pod ramię bardzo pewnym i sprężystym ruchem i pomogła wstać. – Tak mi przykro, panie doktorze – wyjęczał. – Miałem wypadek. Rozbił się Jean Jacques Rousseau... – Niech pan sobie ze mnie nie kpi, panie kolego! – powiedział starzec z dezaprobatą i gniewem. – To Homer... – Ktoś pomalował mu oczy na czerwono... – Nie będę z panem dyskutował, wiem, do czego pan zmierza. Nie wciągniecie mnie w żadne machinacje. Znam się na tych sprawach lepiej, niż myślicie. – O czym pan mówi? Nie pojmuję pana – usiłował mu przerwać. – Niech pan nie udaje niewiniątka. Wydaje się wam, że wszystko można zanegować, wszystko obrócić... jak kota ogonem. Gałąź... – urwał i zakaszlał sucho. – A swoją drogą – teraz przemówił głosem łagodnym, bez cienia emocji, spoglądając na Oskara wzrokiem pełnym pojednania i ufności – ten pana szkic o Lautréamoncie i świecie do odnalezienia... zadziwił mnie. Poezja nie jest być może siłą sprawczą świata, jak pan sugeruje, ale niewątpliwie bez poezji w wielkim stylu świat byłby istotnie niesprawny. W pana wieku... – Wiek nic tu nie ma do rzeczy. Nie uważam, że poezja, jej nie odkryte dotąd słowa były narzędziem stworzenia w ustach Boga, ale uważam, że z człowieczego punktu widzenia bez owych kilku nieznanych słów świat jest w ogóle nie do pojęcia. Świat można r o z u m i e ć, lecz aby go p o j ą ć trzeba te słowa wytropić i rozszyfrować, jak hieroglify kreślone ręką sprawcy. Nic więcej. – Gratuluję – powiedział starzec bez entuzjazmu. – Jesteście inteligentniejsi, niż przypuszczałem. Będzie z was kiedyś Polska bardzo dumna, jeśli wy potraficie dziś być dumni z niej. – Mówienie sprawiało mu istny ból, w oczach iskrzyły się łzy. Odkaszlnął z największym wysiłkiem. – Nad czym pan pracuje... obecnie... jeśli wolno spytać? – powiedział nieobecnym głosem. Oskar poprawił się w swej niewygodnej pozycji. – Przygotowuję ekspozycję. Chodzi o dokumenty nieustającej obecności człowieka na ziemi. Idzie o pewną pociechę płynącą z kombinatoryki. Zdaje się, że już mam mglisty zarys odpowiedzi na pytanie, z jakiego źródła czerpią ludzie niepokój i lęk o swą egzystencję. – Tak, tak... Miejcie się dobrze, moi mili. Inhalacja... Wierzę, że im pan to ukaże... że im pan potrafi odpowiedzieć... odciąć się... od tych awantur. Innym razem... – zaśmiał się drwiąco i wybiegł z pokoju. Dosłownie wybiegł, jakby miał za chwilę zwymiotować. – Skąd znasz mego wuja? – zapytała dziewczyna, gdy tylko trzasnęły drzwi, jakby już od dłuższego czasu miała przygotowane to pytanie. – To stary doktryner, z lewoskrętnym zwichnięciem kręgosłupa... Nie żartuję! Naprawdę przydarzyło mu się coś takiego. Przed wojną sympatyzował z komunistami, redagował u nich jakieś gazety. Wyobraź sobie, że osobiście znał Irzykowskiego, byli kumplami, ma w domu jeszcze jakieś jego listy i papiery. – Nie znam go. To jakaś pomyłka – odpowiedział ze spokojem. – Nie drukowałem przecież żadnego szkicu o Maldororze. Zgubiłem nawet rękopis. Poczuł się senny. Fala kojącego ciepła opłynęła jego ciało. Postanowił zdrzemnąć się chwilkę. W każdym bądź razie udało mu się na kilka sekund wyłączyć z zewnętrznego świata, pełnego gwaru i niedorzeczności. Zapanowała cisza. Po chwili wyjął chusteczkę z kieszeni marynarki i wysiąkał krew z nosa. 33 7. Nastały chwile dręczącego wyczekiwania i gnuśnej bezczynności, przetykane jedynie podszeptami naciągaczy i hazardzistów. A na drugim końcu miasta, w dzielnicy niezamożnych rzemieślników, siedział przy kuchni młodzieniec smutnego oblicza i dmuchając z rozpaczą w stygnące ruszty rozniecał tlący się opornie ogień pod garnkiem chlebowej polewki. Młodzieniec był blady, miał zapadłe policzki, umazane tu i tam sadzą z paleniska, usta jego wyrażały odległą tęsknotę i smutek, ale widać było, że ma rysy szlachetne i piękne, oczy dobre i myślące, a serce zdolne do najwyższych uniesień. Młodzieniec ten miał pogodne imię Olek i był jedynym synem ubogiej wdowy po zmarłym na suchoty garncarzu. W domu nie znać było co prawda biedy, ale się też i nie przelewało, gdyż ojciec umierając nie zostawił po sobie zbyt wielkich oszczędności. Tyle że starczyło na godziwy pogrzeb i zapłacenie czesnego w szkole. Na utrzymanie matka Olka zarabiała praniem u zamożnych ludzi, a na dalszą naukę musiał Olek dorabiać lepieniem prostych saganków i donic w starym warsztacie ojca. Ale że był uczniem pilnym i pojętnym, wnet zwrócił na siebie uwagę i od czasu do czasu dostawał nawet drobne nagrody i wyróżnienia. Jednego razu spotkało Olka nie byle jakie wyróżnienie. Szkołę, w której pobierał nauki, odwiedziła księżniczka w orszaku swej świty! Poruszenie było niebywałe. Wszystkie sale, dziedziniec i wszystkie zabudowania aż lśniły czystością. Od gościńca do progów szkoły ułożono gruby na dwa palce kobierzec purpurowej barwy, a w połowie drogi postawiono bramę triumfalną z mirtu i białych gladioli. Wielkie to było przeżycie i wielką miał Olek tremę, gdy rektor poprosił go do tablicy, aby rozwiązał zawiłe zadanie z matematyki. Serce podskoczyło Olkowi do gardła z wrażenia, rysik dygotał mu w palcach, gdy zapisywał na tablicy znaki zawiłego zadania – ale się wnet opanował, namyślił niewielką chwilkę i błyskawicznie napisał trafne rozwiązanie, objaśniając rezolutnymi słowami skomplikowaną drogę, jaką przebiegł myślą od problemu do rozwiązania. Księżniczka aż klasnęła w dłonie, zadziwiona błyskotliwością jego inteligencji. Zaraz kazała zbliżyć mu się do złoconego krzesła, na którym siedziała dostojnie, i spytała, jak się nazywa oraz z jakiego pochodzi rodu? – Na imię mi Olek – odpowiedział zgodnie z prawdą – a jestem synem swej umiłowanej matki, wdowy po garncarzu. To jeszcze bardziej księżniczkę zadziwiło, że chłopiec tak niskiego urodzenia i stanu, sierota na dodatek, takie ma wrodzone talenty i uzdolnienia. Zaraz mu ofiarowała świecącego dukata, aby miał za co kupić sobie kajet i książkę, i zaprosiła do królewskiego pałacu na olimpiadę wiedzy dla najznakomitszych młodzieńców, którą corocznie organizowano na zamku pod jej osobistym protektoratem. W oznaczonym dniu znalazł się Olek na pałacowym dziedzińcu, odświętnie wystrojony w swe najlepsze ubranie, przenicowane z ojcowskiego surduta. Wkoło kręciło się więcej jeszcze wystrojonych młodzianów, z umytymi głowami i oczyszczonymi paznokciami. Wreszcie ozwały się fanfary i wszystkich poproszono do pałacu. Znaleźli się w pięknej lustrzanej sali, ociekającej złotem i purpurą. I w chwilę potem rozpoczęły się turnieje w różnych dziedzinach wiedzy i umiejętności. Przebrnął nasz Olek szczęśliwie wszystkie testy i sprawdziany i zupełnie bez punktów karnych znalazł się w finale imprezy, wśród najlepszych z najlepszych. Aż wierzyć mu się nie chciało, że na tak poważnym konkursie pytają o tak proste i oczywiste sprawy!... 34 No a właśnie w finałach, zgodnie z wcześniejszą ustawą Senatu, pytania miała zadawać i wypowiedzi wysłuchiwać sama Księżniczka o Dobrym Sercu! Gdy wbiegła drobniutkim i radosnym kroczkiem do lustrzanej sali, tysiąc promieni o zadziwiających barwach odbiło się od kryształowych zwierciadeł! Woń stu tysięcy rozkwitających nagle kwiatów poszybowała powietrzem, ledwie muskając zmysły powonienia! Milion najdelikatniejszych i najdźwięczniejszych w świecie instrumentów rozbrzmiało w anielskich akordach, gdy dotykała alabastrowej posadzki swymi srebrnymi bucikami! Dech zaparł Olkowi ten przecudny widok, że stał urzeczony nie mogąc w żaden sposób oderwać od księżniczki oczu. Księżniczka podbiegała teraz do każdego z olimpijczyków, witała się z nim po dziewczęcemu, jak równa z równymi, gratulowała dotychczasowych sukcesów i życzyła pomyślności na przyszłość. Gdy się witała z Olkiem, temu wydało się nagle, że został zaczarowany i że nie widzi księżniczki na jawie, lecz w jakimś cudownym śnie. Był w siódmym niebie! I bał się, aby nie został z tego nieba przepędzony na ziemię!... Księżniczka bezceremonialnie, choć z wyszukaną gracją, usadowiła się na małym posrebrzanym krzesełku, poprawiła swą turkusową sukienkę w maleńkie srebrne gwiazdki na delikatnym jak pajęczyna muślinie i wezwała wdzięcznym głosem pierwszego ochotnika do odpowiedzi. Wzywani herbowymi znakami młodzieńcy podchodzili śmiało przed oblicze Księżniczki o Dobrym Sercu, kłaniali jej się z uszanowaniem i z podniesioną głową czekali na pytania, a w miarę swojej wiedzy i bystrości odpowiadali trafnie bądź z jakimś błędem, co było zaraz skrzętnie odnotowywane na specjalnej tablicy. Nikt jakoś dotąd nie zdołał odpowiedzieć pomyślnie na wszystkie trzy zagadkowe pytania i księżniczka była tym niepocieszona, co subtelną mgiełką współczucia malowało się na jej pięknej i życzliwej ludziom twarzyczce. Gdy herbowa lista kandydatów do nagrody wyczerpała się – przyszła kolej na Olka. – Jak się nazywasz – spytała księżniczka słodkim jak nektar lilii głosem – i jakiego jesteś znaku, że odpowiadasz ostatni? – Na imię mi Olek – odparł zgodnie z prawdą. – A odpowiadam ostatni, gdyż żadnego znaku poza odciskami na rękach nie posiadam. – Ach, to ty jesteś właśnie tym Olkiem, synem wdowy po garncarzu! – wykrzyknęła księżniczka dźwięcznym jak szklane paciorki głosem. I zaraz potem zadała mu pierwsze zagadkowe pytanie. Kto w jeziorach nocą pływa? Kto poetów w śnie porywa? Komu słońce za dnia szkodzi? Kto po drzewach sennie chodzi? Kto się zmienia wiele razy I ma tarczę zamiast twarzy? Odpowiedział Olek bez namysłu: – Któż to może być inny, księżniczko, kto nocą pławi swe odbicie w tafli jeziora; do kogo wzdychają oczarowani poeci, kto czasem zabłądzi w konary drzew i spogląda swą bladą, czasem wąziutką jak rogalik, a czasem okrągłą jak tarcza twarzą – jeśli nie on: Księżyc! Księżniczka aż klasnęła w dłonie, oczarowana subtelnością języka i trafnością odpowiedzi. – A teraz drugie zagadkowe pytanie: 35 Kto niweczy dzieło szklarza? Kto puchaczom się naraża? Kto w owoce słodycz tłoczy? Kto jest, choć go nie ma w nocy? Kto ma klucz do wszystkich kwiatów, Szatę z modrych ma bławatów? – Któż to może być inny, Księżniczko o Dobrym Sercu – odpowiedział Olek bez namysłu – kto topi wiosną misterne witraże mroźnego szklarza; kto przerywa puchaczom polowania i łowy; kto zapada nocą za horyzont, ale nie przestaje przyświecać innym przy pracy, otwierając o poranku uśpione rosą kwiaty; i kto przechadza się w niebieskiej jak chabry sukience nieba – jeśli nie ono: Słońce! Aż iskierki zachwytu rozbłysły w opromienionych radością oczach księżniczki zasłuchanej w jego piękną i trafną wypowiedź. – A oto trzecie i ostatnie zagadkowe pytanie. Jeśli i na nie odpowiesz równie trafnie i równie pięknie, nie minie cię nagroda: Kto buduje nocą drogi? Kto zbłąkanych leczy z trwogi? Kto ma powóz bez zaprzęgu? Kto ma tuzin zwierząt w kręgu? Kto żeglarzom kreśli szlaki I ma dom nie byle jaki? – Któż to może być inny, Księżniczko o Najlepszym Sercu, kto na niezmierzonych przestrzeniach nieba rozściela Drogę Mleczną, po której suną, wzniecając srebrny pył dwa w nic nie zaprzężone Wozy, Duży i Mały; kto wędrowcom i żeglarzom nieomylnie ukazuje północny kraniec ich drogi; kto symboliką zodiakalnego kręgu, nazywanego przez lud Zwierzyńcem, rozsupłuje nieprzeniknione labirynty ludzkiego losu i przeznaczenia; kto mieszka w nie ogarniętym wyobraźnią pałacu o zadziwiającej architekturze, jakim jest wszechświat – jeśli nie one: gwiazdy! Księżniczka poderwała się ze swego srebrnego krzesełka, słysząc te strzeliste niczym muzyka organów słowa, jakimi Olek odpowiedział na trzecie i ostatnie jej zagadkowe pytanie! – Jesteś, Olku, bardzo wrażliwym i bardzo mądrym młodzieńcem i wróżę ci wielką przyszłość – powiedziała w uniesieniu, dotykając bezwiednie jego spracowanej, drżącej z nieopisanego szczęścia ręki. – Odpowiedziałeś pomyślnie i z niepojętym czarem na wszystkie trzy subtelne pytania, więc przyjmij ode mnie – oprócz należnej ci skądinąd nagrody – ten mój oto urodzinowy kolczyk. Napełniłeś moje uszy tak pięknymi klejnotami naszej mowy ojczystej, że z radością pozbywam się dla ciebie tej brylantowej pamiątki. I wpięła księżniczka Olkowi ów brylantowy kolczyk o zapince ze złota w nicowany surdut! A pod tym nicowanym surdutem tłukło się serce Olka z nieznaną mu dotąd siłą i wzruszeniem. 36 8. – Jestem w tak fatalnym nastroju, że chce mi się umrzeć – powiedział, gdy zamierzała wyjść z lekarstwami. – Zdaje się, że moja znajoma usiłowała popełnić dziś samobójstwo. Lub je nawet popełniła... Zabrzęczały jej lekarstwa w rękach, szybkimi ruchami poustawiała je na półce z książkami. Nożyczki spadły jednak na podłogę i narobiły hałasu. – Kto taki! Jak to się stało? – Nie wiem. Straciłem z tą osobą kontakt, zupełnie nie wiem, co z nią się teraz dzieje. Była nieco, no, postrzelona, jak ci wszyscy zresztą z Dziekanki. Studiowała sztuki piękne, wyobrażasz sobie, i dżiu-dżitsu. Ciemnoruda. Jeśli cię to interesuje, nazywała się Agnieszka Dawyd. – Nie znam jej. – Tak ci to mówię... Przysiadła na brzegu sofki. Jasne nogi, biały trójkącik majtek. – Skąd wiesz, że zrobiła to? – spytała otrząsając włosy z ramion. – Zlikwidowała mieszkanie: wizytówka zdrapana, telefon wyłączony. Dzwoniłem do jej ojca... Wszystko jasne. Kazała mi na dodatek czekać w kościele Świętego Krzyża. Pod słupem z sercem Chopina, masz pojęcie!... Zupełny upadek. Chce mi się spać. Nachyliła głowę ku jego głowie. – Możesz zostać u mnie. Przenocujemy tu jakoś – szepnęła wylewając z siebie całą słodycz. – Nic mi nie będzie, jeszcze nie zwariowałem, na Boga! Odprowadź mnie, proszę. Muszę przejrzeć pewne notatki. Piszę artykuł o zapomnianych trzech odkupicielach... Potrzebne mi są pieniądze, jak się domyślasz. Chcę odwiedzić matkę na prowincji. Nie widziała mnie wieki całe. – Pożyczę ci, jeśli chcesz. Zbieram na mieszkanie. I już sięgała do torebki. Zaprotestował ruchem ręki. – Nie. Jeszcze dziś urżnąłbym się za te twoje pieniądze... Nie chciał mieć wobec niej żadnych zobowiązań. Na ten jedyny luksus mógł sobie pozwolić bez wyrzutów sumienia. Intrygowała go, choć była mu najzupełniej obca, kusząca była ta właśnie przepaść, która go od niej oddalała, nie wiązało go z nią nawet kruche uczucie przyjaźni. Nie mógł sobie przypomnieć ani jej imienia, ani nazwiska. Jakaś pewnie przelotna znajomość z okresu studiów. Czy to zresztą takie ważne... Najchętniej wcale by się z nią nie rozstawał dzisiejszego wieczoru. Jeszcze z godzinkę mogliby pogadać. Miała coś ujmującego i zniewalającego zarazem w sposobie bycia, ową naturalną bezpośredniość, jaka charakteryzuje siostry miłosierdzia i dentystki. Mógłby najzupełniej bezpiecznie zwierzyć się jej ze swych tarapatów, zrzucić dręczący balast domysłów z trzeszczącego mózgu. Jak to dobrze, że nie znała Agnieszki! To go uwalnia z gorsetu tak zwanej dyskrecji, pruderii niedomówień. Kogo mu przypomina ta zaborcza piękność? W jakich okolicznościach mógł ją poznać? Czy nie przyjaźnili się kiedyś? Może na pierwszym roku studiów? Wszystkim wówczas imponowały piękne dziewczyny! Lubiły go, to chyba pewne. Lecz czy na tyle, by po latach wodzić na pokuszenie? Czy mógł wówczas rozbudzić czyjeś głębsze uczucie? Były takie egzaltowane, tak szczodrobliwie zepsute powodzeniem u chłopców z pierwszego roku! Mógł im imponować wiedzą, starannym wychowaniem, a także pewną namiastką arystokratycznego sposobu bycia, wyróżniającą inteligentów z prowincji. Lecz także przecież – to 37 wydaje się pewne – krążyła o nim na początku studiów kompromitująca opinia na temat jego pilności i aktywności w kółku młodopolonistycznym. Podejrzewał, że niektórzy jego koledzy biorą go za pedała. Miał nawet na tym tle pewien kompleks. Tym się między innymi tłumaczy obniżenie w pewnym okresie pułapu jego myśli i ambicji, spadek intelektualnej aktywności. Stał się nawet sezonowym bon vivantem. Systematycznie upijał się. Gdy tymczasem jego najpracowitsi, najwytrwalsi i najinteligentniejsi koledzy siorbali w stołówce zupę i jak każdej wiosny z uporem wkraczali z siejbą plebejskiego obyczaju do ogrodu bibliotek i sal wykładowych. Imponowali mu tą nieokiełznaną zaborczością i impetem w zdobywaniu wiedzy i pozycji w życiu publicznym uczelni. Wiedział, że jego klasa już się kończy, próżniaczeje i łajdaczeje, niezdolna nawet do zachowania pozorów. Ten nie kończący się kontredans bełkotu i frazesów!... Ten somnambuliczny menuet gestów i słów bez pokrycia!... Ten deliryczny polonez pozy, bezmyślności i nihilistycznej drwiny z wszystkiego, co żywe, istotne i wielkie!... Ten rozhisteryzowany kadryl przechodzący w galop donikąd!... Ten marsz pogrzebowy pychy i beznadziei! Dosłownie stado egzaltowanych kretynów! Taki na przykład Danielewicz, zaśliniony kabotyn i pedał: jedyne marzenie – wyjazd do Szwecji i małżeństwo z jakimś baletmistrzem!... Obrzydliwość. – Czy pamiętasz Danielewicza z historii sztuki? Pisał wiersze czy coś w tym guście. Widujesz go? – spytał. Przetarł oczy dłonią. – Wydaje mi się, że był obrzydliwy – dodał. Założyła nogę na nogę, uniosła stopę tak, że o mało co nie spadł pantofelek dyndający na czubkach jej palców. – Nie, nie pamiętam go. Co z nim się stało? – Nic. Tak pytam. Przypominam wspólnych znajomych z klubu. Tyle to już lat... – Siedem. – A jednak. Agnieszkę poznałem przed rokiem. Także nie pamiętałem jej z okresu studiów... Chyba byłem straszny nudziarz, nie uważasz? – Skądże znowu! Moja koleżanka podkochiwała się w tobie, wierz mi. Opowiadała niestworzone rzeczy! Czy to prawda, że znałeś francuski jeszcze ze średniej szkoły? – Skądże. Znałem go z domu. Moja matka przebywała jakiś czas w Paryżu u krewnych. Uczyła nas nieco. Z nudów czytałem francuskie powieści pornograficzne, to wszystko. Lubiłem tym się chwalić. Byłem po prostu zwykły kabotyn. – Pamiętam twój referat na wieczornicy Norwidowskiej. Był fantastyczny. Mam go gdzieś jeszcze wycięty z gazety. Przyznam się, że kiedyś pisałam wiersze. Wcale nie prawię ci komplementów. Słyszałam, że robisz doktorat. Można wiedzieć o czym? – Miałem temat Antyk w poezji romantyków. Czy byś wymyśliła większą bzdurę? Ale szczerze... – Zrobię coś do jedzenia, zjemy kolację. Tu jest pełna lodówka żarcia – powiedziała, chcąc zmienić temat rozmowy. Zgodził się na to. Nie odczuwał głodu, ale chciał się zająć jakąkolwiek czynnością, nawet bezmyślnym żuciem pokarmu, czemu nie, byleby tylko nie stracić z nią kontaktu. Pozbierała z regału naczynia, tym razem jakoś zręczniej i pewniej, i dosłownie wybiegła z pokoju jak na skrzydłach. Niewykluczone, że sprawa Agnieszki to jakiś kawał szyty grubymi nićmi – pomyślał. – W końcu nie czyniłaby takich niedorzeczności, gdyby istotnie szło o życie. No, zwykłe, szczeniackie wygłupy, jak Boga jedynego kocham! Lecz co ma znaczyć w głosie jej ojca ten grobowy ton jak spod piwnicy? Czy to cała rodzina pomyleńców?! Po co z nim rozmawiał? Pewnie Agnieszka oszalała i jest w domu wariatów. To nie jest wykluczone. Ostatnimi czasy była jakaś taka... Te jej książki. Ta przerażająca muzyka. Aż do obłędu Wagner i Chór piel- 38 grzymów. I co miało znaczyć to zdanie, które wypisała kredką do ust na zupełnie czystej pościeli: „Posłuchaj głosu natury”. Z pewnością to depresja, czasowe zachwianie równowagi. Od tego się jednakże nie umiera. Powinienem być dla niej nieco bardziej wyrozumiały. Może by jej zrobić dziecko? Lecz skąd ten uraz? Czy istotnie jest na to chora? W tak młodym wieku! Same zagadki! Jak w twarzy Sfinksa. Obym ja tylko nie oszalał. Bo to już byłaby ruina. Dwoje wariatów pod jednym dachem! Dobre sobie – myślał, a niczego nie mógł wymyśleć. Zamknął oczy i czuł, jak zegarek tyka nieprzerwanie na ręce, podkręcił go. Najwyższy czas wynieść się – postanowił w myślach. Weszła ta dziewczyna. Usłyszał szelest kroków i zaraz uczuł leciutki podmuch otwieranych drzwi. – Zobacz, co jeszcze znalazłam w kuchni. Całe pół butelki wina! Otworzył oczy. Istotnie. Przechyliła ją na dowód, że jest nieco więcej niż pół. – Miałeś ochotę na alkohol. Zresztą do tego schabu to ideał! Nie mam, niestety, konserw. Wcale poza tym nie są zdrowe. – Dobrze, postaw to wszystko i siadaj wreszcie. Stale gdzieś znikasz, jakbyś miała jeża w majtkach! – ofuknął ją. Rwetes, jaki czyniła, działał mu na nerwy. – Jeszcze muszę przynieść herbatę... Zagrodził jej drogę, dosłownie dotknął ręką jej przyrodzenia, aż się przechyliła do przodu jak dżokejka z kabaretu. Zaśmiała się przez zęby i patrzyła, jak nakładał palcami plastry mięsa na pokrajaną bułkę. Podał jej kanapkę. Jedli w milczeniu. – Nie będę się brzydził, jeśli popijesz z butelki. Pamiętasz te czasy...? Choć on ich sobie nie przypominał. Zwykła formułka. Podał jej butelkę, a ponieważ miała zajętą właśnie rękę, sam wypił mały łyk. – Dom Deschamps, taki naiwny socjalista, dowodził z uporem, że ludziom grozi zagłada, i słusznie! gdyż odwykają od natury. Żył przed Janem Jakubem... Obmyślił system, w którym nie ma cienia histerii śmierci. Dobre, co? – Ach, te studenckie lata! Żal mi ich. Czemu tak szybko zapomina się o ideałach i młodości! – wyrecytowała żałośnie, pakując plaster schabu do ust i popychając go szyjką od butelki. Bardzo mu się podobała w tym momencie. Kogóż mu ona przypomina, na litość Boską? Przecież nie Agnieszkę. Trochę może tak. Gdy mówiła z pełną buzią żarcia. Ale w ogóle? Skóra, twarz, włosy, sylwetka, białe nogi (całkowicie inne jak Agnieszki, nie tak masywne, nie tak klasyczne), jakieś, jakieś... Ach, tak. A to ci pech! Przypominała mu jego rodzoną siostrę. Aż mu kęs mięsa utkwił w przełyku. Sięgnął spiesznie po butelkę, popił kilkoma haustami. Poszło. Tak, to ona! Nie mógłby się z nią położyć do łóżka: zbyt nachalne podobieństwo. – Nie znasz mojej siostry – powiedział, aby odpędzić kłopotliwe myśli. – Jesteś do niej łudząco podobna. Posmutniała. Lub był to jedynie spreparowany grymas. – Czy twoja siostra jest piękna? – Skąd mogę wiedzieć. Ty mi się podobasz. Odkryłem jedynie to podobieństwo, ale mi ono nie przeszkadza. W końcu nie jesteśmy kochankami. – Nie zostaniesz? – Nie. – Więc dobrze, pójdę do ciebie. Poczekaj, może trzeba zmienić opatrunek. – Nie trzeba, ubierz się. 39 I udaliśmy się na ten fatalny spacer po Warszawie. Zaczęło się od restauracji „ Myśliwskiej”. Wzięliśmy po szklance grzanego wina i ser. Potem chodziliśmy wokół pasaży na Ścianie Wschodniej. Potem usiedliśmy w „Gongu”. Stwierdziła, że ma słabą głowę. Potem ona jeszcze raz wino, a ja słone paluszki. Coś chciałem zrobić z rękami i nie bardzo miałem ochotę gadać. Nudziła mnie. Była już nieco podchmielona, coś opowiadała o swych studiach. Widać było, że nie ma tematu i takie zawracanie kijem Wisły. Zapłaciła za wszystko, choć już byłem wpieklony na nią. Brała mnie za kogo innego. Chciało mi się czym prędzej do domu. Potem wsiedliśmy w tramwaj i pojechaliśmy na Mokotów do jakiejś jej przyjaciółki, która żyje z poetą. Byłem rad, że jadę tramwajem, owiewał mnie orzeźwiający wiatr z odsuniętego okna. Siadłem akurat naprzeciw okna i nikomu nie ustąpiłem tego miejsca. Bardzo przyjemnie kręciło mi się w głowie, mogłem nie myśleć o niczym. Ta dziewczyna stała nade mną i trzymała rękę na moim karku, niemal wpychała mi dłoń za koszulę. Było przyjemnie. Takie piękne dziewczyny są bardzo nieszczęśliwe i osamotnione. Onieśmielają tym mężczyzn. Biorą je za puszczalskie i dręczą się jakąś urojoną zazdrością, kompletnie głupieją, są nieznośni, nudni. A to przecież najlepsze dziewczyny pod słońcem, bardzo serdeczne i troskliwe! Bez kompleksów. I nie są zakłamane, jak te wyuzdane brzydule, marzące o dzieciach i szybkim małżeństwie. Przyjemnie tak rozmyślać o niczym. Wysiedliśmy przy telewizji: nie ukończony kompleks gmachów. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy Woronicza, dziwne, że ten skromny ksiądz ma aż tak szeroką ulicę. Zaczął mi doskwierać ból w nodze, więc niemrawo stawiałem kroki. Wzięła mnie pod ramię, pocałowałem ją w dłoń, w koniuszki zimnych palców. Przycisnęła się do mnie jeszcze bardziej. Nie drażniło ją moje kalectwo, nawet nie napomknęła o tym. Wstąpiliśmy po drodze do sklepu, który właśnie zamykali; kupiłem dwie butelki gamzy. Weszliśmy do jakiegoś domu. Pierwsze piętro. Poświeciłem jej zapałką, nie mogąc wymacać dzwonka. Wpadłem do środka jak bomba, gdyż bezwiednie oparłem się o drzwi. Gospodarze przywitali nas okrzykiem. Klepali nas po ramionach. Więc też ich poklepałem. Poeta uścisnął mi dłoń i potrząsnął jak wyżeł zającem: omal nie upuściłem butelki. Dał mi do zrozumienia, że dobrze uczyniłem kupując to wino. Zaraz przynieśli z kuchni kieliszki i kosz pomidorów. Cały stół zastawiony był jedzeniem; resztkami kolacji czy obiadu. – No gadaj, bracie... – pierwsze jego słowa. – Nic lepszego nie mogliście uczynić pod słońcem! Pies z kulawą nogą nas tu nie znajdzie!... Odparłem cios, podkurczyłem kulawą nogę. Trochę mi się jednak zgina. Bąknąłem coś pod nosem. Ta dziewczyna spojrzała na mnie z entuzjazmem. Jak jej do diaska, na imię? – pomyślałem wpadając w rozpacz. – Chłopie! – wrzasnął poeta. – Gdyby to było pięć lat temu, skułbym ci mordę jak szewc zelówki! Wymądrzałeś się o moim pierworodnym tomie sprzed lat. Ale dziś nie mam o to żalu. Nie biję za dobre rady. Jezusie Nazareński, ten mój debiut to było nieporozumienie! – Jaki tytuł, jeśli wolno spytać? – uczepiłem się jak pijany płotu. – Halinko – zwrócił się do mojej partnerki, urażony – odpowiedz mu... Halina! Aż podskoczyłem z radości usłyszawszy wreszcie tę cenną dla mnie informację. – On wie, on udaje... Opowiedziałam mu wszystko w tramwaju – zareplikowała spoglądając na mnie z wyrzutem. 40 – Ach, tak! – krzyknąłem jak wyjęty z ogniska Indianin. – Tak to już jest ze mną... Prywatnie bardzo mi się pana debiut podobał... Ale wiecie sami, te układy!... – łgałem jak w rytualnym transie. Halina była wniebowzięta. Halina... no, tak... – Dobrze, Oskar, że chociaż jesteś szczery – powiedział poeta sięgając po butelkę z winem. – Lubię równych facetów, którzy walą prosto z mostu! Pamiętasz ten mój wiersz Było cicho gdy dotykałem gwiazd na twoim niebie? Przyznasz sam, że jest w nim coś spazmatycznego, coś genialnego! Sam nie potrafię tego wytłumaczyć... to... – Ależ tak! To jest właśnie ów konfesjonalny zakrój!... To jest... – Dedykowałem go Marii. Ten wiersz w całości należy do Marii. Tej oto Marii – wskazał palcem na swą przyjaciółkę – która kiedyś była najzwyklejszą kurwą i kurwiła się ze mną dla idei, a dziś jest kurwą najniezwyklejszą, gdyż kurwimy się bez ideałów. Doszliśmy do takiego pułapu skurwienia, że ona rwie zęby, a ja leczę wojenne wrzody w patriotycznych kantyczkach. Takie to skurwysyńskie czasy!... Wbił ze złością korkociąg w butelkę wina. – Maria! – powiedziałem. – To piękne imię dla kobiety. Uśmiechnęła się cierpko i zaraz potem uderzyła poetę w twarz. – Przestań przynajmniej mówić o tym w kółko – powiedziała. – Jak zechcę, to i tak ci urodzę dziewczynkę. Nie będziesz nawet wiedział kiedy. To moja sprawa... – Jak widzisz, zawsze przed jutrem, zawsze przed jutrem – mówił poeta. – A ja powiadam: „Darń, zamiast włosów, rośnie na mej głowie. Trwa nalot nocny w bunkrze moich źrenic. A tak było cicho, gdy dotykałem gwiazd na twoim niebie...” – zakończył melancholijną kodą i efektownie strzelił korkiem z butelki. – Wszyscy się ustawią czwórkami – powiedział naśladując komendę. – Będziemy pić bruderszaft!... Kobiety oddadzą biżuterię, mężczyźni pokażą zęby... no, komu? komu? – wodził palcem po nas wszystkich... – Marii! – dziobnął Marię palcem. – Marii, bo Maria jest dentystką. – Nalewał wolno wino. – Tak, tak... Powkładał nam wszystkim szklanki do rąk. – No! Jak mawiał stary Fryc: lu go na rozgrzewkę w ryło... Andrzej... Stuknęliśmy się szklankami. – Oskar. – Maria. – Halina. Piliśmy to wino raz po raz uderzając się szklankami, a Andrzej wciąż go nam dolewał. Piłem małymi łykami, ale niemal bez przerwy. Andrzej wychylał rzadziej, za to do dna. Kobiety zajęły się sobą. Popijały to wino niczym popołudniową herbatę, rozprawiając o zagranicznych wojażach i nowych przepisach paszportowych. Opróżniliśmy obie butelki nie wiedzieć kiedy. Nagle poeta wstał ociężale od stołu, wyprostował się jak salutujący gwardzista i pomaszerował do łazienki. Gdy wrócił, był blady, ale w ręku trzymał oszronioną butelkę wódki. Podszedł do mnie i położył dygocącą dłoń na mym ramieniu. – Coś ci pokażę – jęknął złamanym głosem. Przyciągnął mnie za rękaw do ogromniastego biurka pełnego najdziwniejszych trofeów i rupieci. Wskazał duże spiżowe naczynie w kształcie flakonu. Uderzył w nie paznokciami, a ono wydało ostry, metalicznie głęboki ton, podobny do dźwięku sygnaturki. – Przypatrz się temu – powiedział. – Jest to oryginalna szwedzka urna. Tak, jest to urna na popioły zmarłych. Pochowałem tu człowieka, który się jeszcze nie narodził... Nigdy go nie spłodzę, nigdy, i dlatego będzie tu spoczywał do końca swych dni, do końca tego świata. 41 „Mnie żeś nie powoływał, mnie żeś nie skusił, mnie żeś nie odkupił, a więc możesz się ode mnie odwalić raz na zawsze!” – powie bez żalu. I to będzie dalszy ciąg Boskiej komedii, której akcję ten oto geniusz umieścił w gabinecie ginekologicznym... Napijemy się. Bąknąłem jakieś zdanie o Księdze umarłych i o reinkarnacji, ale pozostało bez odzewu, gdyż właśnie splątał mi się język i głębinowa myśl o teorii cykli utonęła w bełkocie. – Ważne jest, żeby nie żyć na kredyt... nadziei – skomentował poeta trzeźwo i wróciliśmy do stolika. Kobiety głośno domagały się wódki, podtykając swe puste jak pisklęce dzioby szklanki pod nie odkorkowaną jeszcze butelkę. Poeta z namaszczeniem odkręcał kapsel. Pogadaliśmy o nieprzetłumaczonej powieści Joyce'a, o przygodach pewnego umierania i wskrzeszania, a także o głośnej wówczas książce Ernesto Sabało, z której przypowieść o ślepcach dla nas obu miała znamiona geniuszu. Wreszcie stanęło na tym, że w ogóle nie można się z ludźmi dogadać. Andrzej wyrecytował jakiś nie znany mi cytat, z którego wynikało, że ludzie tworzą pewien system form symbolicznych, którego domeną jest nasza zbiorowa podświadomość. No a szkopuł w tym – konkludował Andrzej – że system jest rozciągliwy jak plandeka z kauczuku, z którego ludzie wytwarzają kondony... Zgodziłem się z jego wywodem, gdyż w żaden sposób nie mogłem odnaleźć w głowie przydatnych kontrargumentów, a na dodatek trudno mi było połapać się w terminologii. Byliśmy już obaj mocno pijani. Kobiety siedziały w kucki przy naszych nogach i przedrzeźniały każde nasze słowo. Zachowywały się jak dwie szczebiotki z luksusowego zamtuza dla zdziwaczałych impotentów. Halina głaskała mnie po brzuchu, dostawałem łaskotek i od czasu do czasu zanosiłem się śmiechem. Naprawdę byłem w siódmym niebie. Z przyjemnością głodziłem o tych zawiłościach. – Jedno ci powiem – powiedział Andrzej utkwiwszy wzrok na dnie szklanki – poezja polska dziś – to trzeszczące łoże na dziada i babę, zjedzone przez korniki. Wali się poeta do tych nie wietrzonych betów, naciąga piernat na głowę i czeka na sen!... Po tych słowach poeta zsunął się z krzesła na podłogę. Posiedział jeszcze chwilę w tej pozycji, trzymając wciąż szklankę na wysokości oczu, a potem doczołgał się do leżącego w rogu pokoju materaca i ułożył się na wznak. Był czerwony na twarzy, recytował Panterę Rilkego, wtrącając tu i tam rubaszny komentarz, wreszcie usnął, a Maria przykryła go swym ciałem. Halina całowała mnie po rękach. Ugryzłem ją we włosy. Zakołysała się na mych kolanach. Czułem jej włosy na brzuchu: miały zapach suszonego rumianku. Chwyciła zębami jeden z guzików spodni i bawiła się nim, jakby chciała mi go oderwać. Nie miałem siły, aby jej w tym przeszkodzić. Straciłem poczucie rzeczywistości. Wszystko mi się pomieszało. Gdy uporała się z guzikiem i z jeszcze następnym, zobaczyłem swą siostrę tańczącą w jakiejś białej sali. I porzucony fartuch ojca. Nie protestowałem przeciw temu tańcowi, współczułem jej bardzo, chciało mi się głośno płakać. Ująłem ją oburącz za włosy i całowałem pachnący kark. Była daleka, nieszczęśliwa, jakby złamana życiem. Współczułem jej całym sercem, całą swoją duszą. Jednoczyłem się z nią w tym cierpieniu. Jakież to paraliżujące uczucie, zupełne dno egzystencji. Miałem przeczucie, że kiedyś je osiągnę. Potem kazałem ubrać się tej dziewczynie. I wyszliśmy. Przyjmowała moje rozkazy bez najmniejszego sprzeciwu, jak automat. Chwiałem się na nogach, umykały mi gdzieś kolana. Kazałem zatrzymać taksówkę i zawieźć się do domu. Uczyniła to. Pomogła mi gramolić się po schodach: siódme piętro, remont windy!... Zapaliłem światło w pokoju. Oczy myszołowa zabłysły zielonkawym ogniem. Pozdrowiłem go od progu. Nieco otrzeźwiałem, nastawiłem imbryk. Wypiliśmy gotowaną esencję. Nic już nie mówiłem. Rozebrałem się do naga, nie zwracając na nią uwagi, rozrzuciłem pościel i zgasiłem światło nad głową. Słyszałem, jak się rozbiera: trzaskały zatrzaski i rozjeżdżał się zamek bły- 42 skawiczny. Nie chciało już mi się nawet protestować. I tak na nic by się to zdało. Utraciłem wolę, byłem narzędziem jakiegoś fatalnego zrządzenia losu. Samotność opływała mnie rzeką, topiłem się w jej nurcie. Poczułem dotyk jej ciała. Wkleszczyłem się w nią z niepohamowaną, rozszalałą nagle furią. Rano już jej nie było. Znikła. Westchnąłem. Dogadzało mi, że znów jestem sam. 43 9. Dopiłem resztki esencji z kubka i sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni. Wydobyłem z niej cenną zdobycz – strzęp gazety znalezionej na śmietniku wczorajszego dnia. Trudno było uwierzyć własnym oczom: to był mój własny nekrolog! Zgadzała się data urodzin, imię, a jedynie nazwisko przekręcone było nie do poznania. Mogło to jednakże bez podejrzeń uchodzić za korektorski błąd albo zwyczajne niedopatrzenie. I to ostatnie zdanie: „Pogrążeni w żalu – matka, siostra, przyjaciele...” Znam te formuły, umiem je na pamięć w różnych wariantach i odcieniach. Ta była nad wyraz lapidarna, sam bym lepszej nie wymyślił. A więc zdarzył się ów jedyny w swoim rodzaju przypadek: Traf zapanował nad Chaosem! Nabożeństwo za duszę zmarłego miało się odbyć w kościele Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu o godzinie czternastej, w sobotę, a więc dziś. Ubrałem się czym prędzej, wsadziłem głowę pod kran. Wróciła mi jasność myśli. Zasiadłem do maszyny do pisania. Wystukałem tytuł: ...KTÓRY SŁUCHA GŁOSU NATURY! I motto z F. Hölderlina: Na darmo nie płyną Rzeki w posusze. Lecz jak? Powinny Być spławne dla mowy1. Przeczytałem to na głos, obserwując reakcję myszołowa. Był nieporuszony, jakby spotkała go jakaś krzywda. Przyrządziłem sobie śniadanie. I zjadłem je. Miałem jeszcze trzy godziny czasu. Naszkicowałem trzy sylwetki wieszczowi Hölderlina, Lautréamonta i Norwida, z tym że w odwrotnej kolejności. Analogie okazały się aż nazbyt widoczne. Musiałem więc trochę pogmatwać wątki, ukryć tezę. Wiem, jak nie lubią, gdy pointa jest oczywista, gdy treść mówi sama za siebie. Wiercą się, stękają. O zaliczce nie ma co marzyć. Potem poprzekręcają całość, dopiszą zbędny komentarz, i rzecz autentycznie staje się niestrawna jak sztucznie barwiona perliczka. Muszę te pieniądze wydębić jutro, pojutrze lub nigdy. To nie szantaż, to przykra konieczność. Nawymądrzałem się, ile wlezie, bez umiaru. Kojarzyłem te życiorysy jak pijany sny. Technika snu użyczyła mi zresztą stylistyki, zawikłanej jak rysunek węża. Coś tam także bredziłem o Księdze umarłych. Ozyrys stał się idolem szaleńców, plączącym języki; Marsjasz zwiastunem ładu i harmonii żywiołów w chwili przesilenia. Była też duchowa walka Tezeusza z Minotaurem i tym podobne brednie... Ten pierwszy etap pracy popiłem winem, które na dobre skwaśniało w butelce, otwartej pewnie przed miesiącem. Była pierwsza z trzema kwadransami. Zebrałem się do wyjścia. Postałem jak zwykle chwilkę przy Grobie Nieznanego Żołnierza, czekając aż wartownik mrugnie powieką i poszedłem dalej przez plac Zwycięstwa. Chodzę tędy niemal co dzień. Przy okazji obejrzałem zdjęcia ze spektaklu teatru żydowskiego, usiłując rozszyfrować hebrajski napis. Czy ci ludzie są istotnie krewnymi Boga? Znów te przeklęte schody! 1 Wszystkie cytowane wiersze F. Hölderlina w przekładzie M. Jastruna (przyp. aut.). 44 Nawet byłem zadowolony, że spóźniłem się nieco na tę mszę, jakieś pięć czy dziesięć minut. Chwilę jeszcze postałem w przedsionku. Gdy wchodziłem, kilkanaście par oczu zwróciło się w moją stronę, kobiecych głównie, niestety. Cisza, dyskretnie podgrywały organy i ksiądz odmawiał Modlitwę Pańską. Kuśtykając szedłem przez sam środek świątyni i zająłem miejsce w dwunastym rzędzie, licząc od strony ołtarza. Byłem dobrze widoczny prawie ze wszystkich stron i miałem dogodny punkt obserwacyjny: Dwie kobiety ubrane na czarno w pierwszym rzędzie po lewej; za nimi większa grupka ludzi, kilku młodzieńców, jeden staruszek z laską. Jakaś szlochająca dziewczyna w trzecim rzędzie po prawej. Narzeczona? Czemu nie bliżej rodziny? Ministranci w starszym wieku. Mówią Ojcze Nasz po kilkakroć. Usiłuję przypomnieć sobie łacińskie słowa tej prostej modlitwy: Pater noster, qui es in coelum, non animum mutant, qui trans marę currunt. No tak, to Horacy... Piękna, prosta muzyka, parę zaledwie trójdźwięków. Czysty, metaliczny głos organisty czy może kogoś z chóru, nie mogę ich dojrzeć tam, na górze. Wsłuchałem się w szmer świątyni. Coś między grobem a stadionem. Kobiety idą spożywać hostię. Subtelny temat arii na strunie G. Płacząca dziewczyna też sunie po hostię, klęka jakoś tak bokiem, gdyż ma ciasną spódnicę, a dość grube nogi. Niezgrabna. Porusza się jak praktykantka w sklepie mięsnym. Czy zdołała się oczyścić? Jak sformułowała kanon grzechów? Czy mówiła także o tym? Idzie z przymrużonymi oczami. Zerknęła na lewo. Patrzę, czy nie przygryzie sobie wargi i nie ujrzymy krwi. Podobno zdarza się to od czasu do czasu. Ale usiadła na swoim miejscu nie budząc niczyjego zainteresowania poza moim. Krótkie przemówienie księdza. Kilkakroć wymawia moje imię. Ani razu nie użył nazwiska. Posłał mnie do nieba w środowisko aniołów. Poleca mnie świętym, chcąc wyjednać mi ów wieczny żywot. Żałuje, że nasz żywot ziemski jest często tak tragiczny. Ale cóż, jest on udziałem wszystkich. I jest cząstką zaledwie. Nie ma więc czego żałować. Miłosierdzie jest nadzieją tych, którzy zostają, i udziałem tych, którzy są tam. Ból jest świadectwem naszych wątpliwości. Nie jest on miły Bogu, z trudem przystoi ludzkiej naturze. Miejmy tę odrobinę wyrozumiałości. Módlmy się za tych, którzy pozostają. Pomodliłem się i ja słowami Hölderlina. Czy poeci wierzyli w Boga? Jak? Jakiego? Czy Hölderlin nie był przypadkiem krewnym Odkupiciela? Kto go tak wywyższył? Kto go tak doświadczył? Kto go tak upokorzył? Kto mu dał żywot wieczny?! Amen. Czekałem na ten moment. Umysł mój był jasny, wino zdziałało swoje. Jako jeden z pierwszych podbiegłem do starszej kobiety w czerni, w chwili gdy samotnie podążała w stronę wyjścia, okolona pierścieniem ciekawskich oczu, samotna jak tylko cierpiąca matka potrafi być sama. Podszedłem do niej, aby zanieść jej pocieszenie, najważniejsze słowa, jakie wymyśliłem: Żyję, nie martwcie się! Nie musiałem zmartwychwstawać. Żyję! Jestem synem tej, która jest sama, i bratem tej, która płacze, i pocieszycielem tamtej, która wyznała grzech. Żyję i jestem wśród was. Posyłam się na ziemię wszystkich moich przyjaciół, sióstr, matek. Wszystkich. Ja, Oskar. Ja, Miliard. Ja, Traf waszych Ja. Nie zwracajcie uwagi na to, że lekko utykam na nogę. Ale żyję, nie strwoniłem bez sensu tych lat. Machnijcie ręką na wszystko. Są to pozory, gra, zwykły przypadek. Jeden z tych, które nie istnieją, gdy się dobrze wniknie w całość, gdy się to przemyśli. 45 – Pani wybaczy – powiedziałem. – Jestem przyjacielem pani syna. Oskar był moim najbliższym kolegą, bratem. Nie mogę pogodzić się z jego śmiercią. Chcę, żeby mnie pani dobrze zrozumiała. Rozpłakała się na cały kościół. Ująłem ją pod ramię. Uczyniła gest, jakby chciała przytulić mnie do piersi. Otarła chustką oczy. – Byliśmy rówieśnikami. Na imię mi Oskar. To mnie miał spotkać ten los. On niechby sobie żył tu pośród żywych. W tym wypadku byłoby to lepsze rozwiązanie, niech mi pani wierzy. Moje życie straciło sens. Utraciłem drogą mi osobę. Po prostu nie mogę uwierzyć, że istnieję. Na darmo nie płyną rzeki... I opuściłem kościół tak szybko, jak tylko pozwoliło mi na to moje ciało. Miałem jakieś niejasne przeczucie, że wzięto mnie w tym kościele za wariata. Tą drogą nie dojdziemy do niczego. A jednak wbrew pozorom myśl o wspólnocie i całości, o pocieszeniu odkryciem, że tożsamość nasza nie jest tak oczywista, jak nam się wydaje – nie przekonuje. Czyżby ludziom bliższa była udręka niż pocieszenie, czyżby rozpacz łatwiejszy miała przystęp do naszych serc niż nadzieja? Pozostaje więc jedynie jakieś większe forum, na przykład międzynarodowa organizacja z siedzibą w Paryżu. Język francuski jest donioślejszy i bardziej metafizyczny, niż to się wydaje filologom. Mając kilkadziesiąt nieregularnych czasowników, rządzi się całkowicie własnymi prawami. Jest to język Lautréamonta, Rodina i braci Lumičre. Moja wizja odkupienia świata nabrała całkiem realnego kształtu, a sposób postępowania właśnie dojrzał w mym jasnym jak słońce mózgu. 46 10. Nie jestem cynikiem, niemniej dręczy mnie przeświadczenie, że zbyt skomplikowane procesy produkcji obezwładniają człowieka w takim samym stopniu jak przerafinowane lenistwo. Nie wierzę w postęp techniczny, który zadziwia, jak i w zacofanie, które ma nas przerazić. Postęp i zacofanie to dwa symptomy jednej społecznej choroby: utraty poczucia wspólnoty. Odrzucono altruizm jako bodziec walki z nędzą, czas wyrugować hipokryzję władania bogactwem. Kula ziemska dana jest ludziom we władanie, a nie p o s i a d a n i e; świat zatem trzeba wpierw d o s k o n a l i ć, by go w efekcie rozumniej eksploatować. Bez wiary w przyrodzone uzdolnienia społeczeństw jako całości, trudno mówić o jakimkolwiek postępie. UNESCO dusi się w oparach idealizmu, przerafinowani intelektualiści tworzą nowe falanstery, a Aurobindo staje się ich nową Mekką. Kto podżega do ucieczki od świata, powinien być sądzony na równi z porywaczami, gdyż winien jest wyrafinowanej zbrodni kidnaperstwa. Artyści spiskują z diabłem. Owszem, wiadomo mi, jaka książka wypadła z ręki Agnieszki Dawyd. Nie była to moja książka. Nie zdążyłem na czas. Mój rękopis po prostu nie był jeszcze gotowy. Jaka szkoda! Była ode mnie młodsza o całe sześć lat. Nie dotyczył jej pokolenia pewien kanon lektur, któremu ja tak wiele zawdzięczam. Streśćmy to: przejmująca ciemność niewidomego pisarza, ręce sparaliżowane. Słychać jedynie dyskretnie skrzypiące kroki, czyjś oddech. Pamięć rozedrgana daleką euforią życia. Uciekający natrętnie czas, świadomość czyhającej za progiem nicości. I szelest papieru, biały dokument, który trzeba i powinno się wypełnić rzetelnie. Nadzieja w wymawianych z trudem słowach, nieskończona lawina zdań, a wszystko musi mieć swój niepojęty sens, budować logiczną całość: odtwarzać własne życie. Stenografistka ostrzy ołówki, pisk grafitu. Z pewnym dystansem dotyka martwiejącego ramienia pisarza. Nie ma odwrotu. Bezbarwnym głosem odczytuje uprzednio zanotowany fragment. Pisarz kurczy się w swym fotelu, niewidzące, lecz czujne jak radar oczy śledzą wyostrzający się obraz; źrenice ożywiają się z każdą klatką wizji: rozpoczął się seans w nie istniejącym kinie wyobraźni. Wąsko skleszczone usta jakby drżą, odganiają błądzący jeszcze uśmiech. Proszę notować: „Serce biło mu przyspieszonym rytmem. Oto tajne marzenie stało się rzeczywistością”. To jedno chciałem dopowiedzieć: nie dowierzam fikcji, literaturze zmyślonej: miłość, śmierć, osamotnienie, rozpacz. Nikt jednak nie pomyślał o napisaniu książki, że miłość i śmierć są widmem. Proza literacka dawno już pochłonęła własny ogon wieloryba i aktualnie znajduje się w jego układzie trawiennym. Jeśli giganci w wielkim stylu Dom Léger-Marie Deschampsa, autora Prawdziwego systemu, czyli rozwiązania zagadki metafizyki i moralności, nadal będą zbrodniczo bojkotowani przez nieodpowiedzialnych, cynicznie bezdusznych pisarzy – literatura jako czynnik destrukcji stoczy się na pozycje środka masowej zagłady, zagrozi ludziom jako całości i z tego tytułu powinna stać się przedmiotem ścisłej kontroli, jak każda broń psychotropowa, degenerująca system nerwowy. Niewątpliwie związki literatów nie postępują jawnie. Działają z ukrycia, w zmowie. Kryją się w zakamarkach niepozornych dzielnic, spiskują po zatajonych przed pocztą domach, utrzymując z zaszyfrowanych źródeł sieć bibliotek, księgarń, punktów kolportażu. 47 Powiem wprost: matematyka zwana kombinatoryką dowiodła, że w określonym zbiorze cyfr istnieje nieuchronne prawdopodobieństwo identyczności zamiaru ze skutkiem. Słyszymy o tym każdego miesiąca w komunikatach Loterii Państwowej. Cyfry losu podporządkowały sobie chaos, przypadek. Jaki nastąpił związek między cyframi? Żaden. Poza jednym: cyfry losu stały się identyczne z zamiarem!... Oto i cały klucz do zagadki. Gdy tylko pomyślimy, ilu nas jest na świecie, wszystko stanie się jasne. W takim zbiorze jednostek co najmniej dwie jednostki nie mają nic wspólnego z moją osobą. Poza jednym: są ze mną i d e n t y c z n e. To mi wystarczy. Dalszych notatek możecie już nie czytać. Dotyczą one m n i e albo kogoś zupełnie mi jeszcze nieznanego, który równie jak ja jest m n ą. Ze wszech miar muszę jednakże wykryć przyczynę i okoliczności zniknięcia Agnieszki Dawyd. Nie może przecież istnieć jedynie myśl lub wspomnienie o osobie, która istnieć przestała. Istnieje ścisła zależność między nikt a nigdy, tak jak między ktoś a zawsze. Napisałem rzeczowy list do sekretariatu UNESCO, wyjaśniając swoje stanowisko w sprawie populacji. Otwarcie zgłosiłem propozycję urządzenia na terenach tej organizacji lub w jej bezpośredniej bliskości stałej ekspozycji Dokumentów Nieustającej Obecności Człowieka na Ziemi, coś na kształt mauzoleum żywych. Byłby to początek, reszta w rękach losu. Wyobrażam to sobie następująco (tu odpowiednie wykresy i odręczne szkice sytuacyjne, także dwubarwny rysunek całości): odpowiedniej wielkości budowla w stylu neoklasycznym albo wręcz klasycznym (np. stylizowana kopia świątyni w Delfach, ale w dziesięciokrotnym powiększeniu) usytuowana najlepiej na jakimś piaszczystym wzniesieniu. Zewnątrz repliki najróżniejszych, wymyślonych przez człowieka w ciągu całej historii form, rzeźb nagrobkowych i totemów, wyciosane z piaskowca lub białego marmuru, rozrzucone w bezładzie, bez cienia symetrii. Wnętrze proste, bez ozdób; dużo pionowych akcentów architektonicznych; rytmy podporządkowane wzorcom klasycznej harmonii, przerafinowane w swej ekspresji; czytelne, choć niepojęte, najlepiej jeśliby zaprojektował je muzyk, na przykład Krzysztof Penderecki bądź Luigi Nono. Zewnętrzne ściany odlane z betonu, pokryte białą farbą emulsyjną. Gdzieś na wysokości trzydziestu-pięćdziesięciu metrów (zależy od proporcji) beton się urywa, strzępi jak antyczna ruina lub zmurszały zamek – wkracza przejrzyste szkło i budowla pnie się wyżej, na tych samych zasadach. Dach (w stylu klasycznym) również szklany, a więc niewidoczny okiem, choć ewidentnie obecny. Nad nim już żadnych dziwactw, tylko gwiazdy, żadnych świateł, dzwonów, etc. Niebo i jeszcze raz niebo; szkło musi być przejrzyste, aby nie uronić ani jednej gwiazdy, nic. Wnętrze poprzegradzane nieskończonym meandrem ścian, coś na kształt labiryntu, lecz tak obmyślonego, aby w nim nigdy nikt nie pobłądził, nawet dziecko, starzec czy niewidomy. To już zagadka dla matematyków i inżynierów kolejnictwa; w końcu nie tak zawiła, jak się wydaje na pierwszy rzut oka laikom. Wewnętrzne ściany mają być obłe, wijące się jak poprzecinana w wielu miejscach taśma, szeroka (wysokość!) od pięciu do dziesięciu metrów, również biała. Budowla powinna posiadać unikalne, nieznane jeszcze urządzenie akustyczne do całkowitego tłumienia hałasu i manipulowania jednocześnie tym hałasem (coś dla budowniczych samolotów naddźwiękowych i kabin kosmicznych); żadnych dodatkowych efektów dźwiękowych, muzyki itp. Cisza, zupełna cisza wchłaniająca wszelkie odgłosy kroków, rozmów, szmerów i bicia serca. Zakaz palenia papierosów. Zwiedzający otrzymają przy wejściu małe stroboskopowe latarki na wypadek nieprzewidzianych zjawisk kosmicznych i kruczków luminiscencji. Broń Boże kapcie na nogi! To warunek niezbędny. Rzecz w tym, aby zwiedzający zachowywali się swobodnie, rzekłbym nawet – z nonszalancją. Strona akustyczna przedsięwzięcia polega bowiem na tym, że hałas kroków nie ginie, jest komasowany przez urządzenia. Aby wedle szczegółowych zasad toniki, techniki dwunastotonowej i muzyki konkretnej mógł być bez ograniczeń dozowany zgodnie z każdorazowym rytmem sali, zmieniającego się taktu postępującej gamy ludzkich kroków, rozmów, 48 szmerów i okrzyków. System wyciszania i nagłaśniania sali odpowiednią tonacją kroków i szmerów zaprogramują specjaliści z British Informations Center w Londynie do społu z Witoldem Lutosławskim, którego preludium Kroki powinno być wskazówką w tym zakresie; z tym że nie instrumenty, lecz zelówki, tupot nóg, gwar. A teraz do rzeczy, sama ekspozycja: mają to być najaktualniejsze, stale uzupełniane zbiory klepsydr i różnego rodzaju obwieszczeń tego typu: wycinki z gazet, emblemaciki, powiadomienia, nawet telegramy. Zebrać tego jak najwięcej, ile się da, z wszystkich stron świata, nawet z małych wiosek i pojedynczych zabudowań. Ustanowić biuro o nieskomplikowanym adresie, pod który napływałyby tego typu materiały; zaapelować do kolekcjonerów, starszych ludzi; ogłosić konkurs z atrakcyjnymi nagrodami. Bądź drogą akwizycji. Skompletowany i usystematyzowany materiał rozlepić w poziomych liniach na całej długości wijących się ścian, nieprzerwanym potokiem, tak by tworzyły nieskończone pasmo i zazębiały się o siebie, stwarzając wrażenie ładu. Cel i zadanie (zbędne to, oczywiście, wyjaśniać, ale proszę): Czyż przygoda życia, zawiłe związki między ludźmi i przyrodą mogą być mniej ciekawe od najciekawszego życiorysu? Chyba nie. Przecież życiorys się kończy, poznamy jego pointę prędzej czy później, jak poznaje się koniec seansu w kinie po zapalonych światłach. Rozpróżniaczamy autorów przebóstwiając ich dzieła, gdy oni tymczasem piszą swe życiorysy w swych ekskluzywnych klubach artystycznych, sycąc mózg najperfidniejszą brednią o niepowtarzalności każdego z nas. Tak oto wkraczamy w zaklęty krąg ułudy, zwodniczych fabuł, korowodów nostalgicznych rozterek bez sensu, fałszywy kanał nicości wydrążony przez Nic językiem nihilistów, narzędziami języka i obrazu, który się począł z niczego, przez zmyślenie; narodził się z zaburzonej pracy mózgu, który, umęczon wiecznym cierpieniem artysty, zstępuje do piekieł, gdzie siedzi po prawicy tego, który nie istnieje, gdyż aż nazbyt widocznie różni się od reszty, od całej ludzkości – i przerażony zmartwychwstał i popadł w paniczny strach przed własnym unicestwieniem, śmiercią, i – aby się ratować ze swego nieistnienia – rzuca się stamtąd na naszą wyobraźnię, wciska nam przed oczy swoje imię, znaki szczególne swej osobowości, płody swych niepowtarzalnych urojeń, chce sądzić żywych i umarłych, abyśmy go nosili w swej pamięci jak mumię, jak relikwie zadręczonego samym sobą trupa. I czynimy tak, a krąg upiorów powiększa się, gdyż wampir rodzi nowego wampira. Nasza pamięć, nasza wyobraźnia – a więc w jakimś sensie cała nasza osobowość – coraz bardziej zaczyna przypominać cmentarz żywych i umarłych literatów; wreszcie powoli sami zaczynamy się stawać literatami, nie wiedząc o tym; śnimy po nocach i wierzymy w życie pozagrobowe, jakby doczesnego nie można było dojrzeć gołym okiem, i lękamy się ciemności. Napadamy na bezbronne kobiety, zwierzamy się im ze swych najskrytszych marzeń i tęsknot. W gruncie rzeczy jednak – tak, tak! – rzeczywistość to najciekawszy z rodzajów fikcji, w całości dotykalnej, bez cienia złudy. Wmówiliśmy sobie, że tak nie jest, i błądzimy w tym bezwiednie jak w zaczarowanej wstędze Mobiusa. Wystarczy wstać ze snu i porządnie przetrzeć oczy... W nieskończonym tym utworze pointa jest tak zaszyfrowana, że nigdy nie odgadniemy, co będzie dalej, jak się rozwinie interesujący nas wątek. Gramy w tym utworze jedną z ważnych, bynajmniej nie drugorzędnych ról, a nawet mamy niejaki wpływ na jego nieskończoną akcję, pogmatwanie konfliktów i zdarzeń. Całość jest i nie jest w naszych rękach. Jest to dzieło prawdziwie zbiorowe, wolne od płycizn jednostkowego kaprysu. Epika. Liryka. Dramat. Kosmos. Wszystko. A teraz wyobraźmy sobie, że jesteśmy na cmentarzu. Co nam przychodzi do głowy? Życie krótkie jak klepsydra: wszystko przemija. Nicość kreci w mózgu opętańczy kołowrót. Literatura, fikcje, liryczny bełkot. Przyszliśmy się udręczyć, jak średniowieczni pomyleńcy. Myślimy, że jesteśmy wyjątkowi i niepowtarzalni jak luksusowa kolekcja mody. Myślimy o własnej śmierci. I węszymy w niej kataklizm, istny koniec świata. Tymczasem nikt się nie poła- 49 pie – krom garstki najbliższych – że nas w ogóle już nie ma od roku czy dwóch. I wciąż błądzimy w kółko, alejka w lewo, alejka w prawo. Tymczasem miast na cmentarz wybierzemy się do mauzoleum żywych, na wystawę Dokumentów Nieustającej Obecności Człowieka na Ziemi. Wchodzimy: biała, niesamowita budowla! A jednak nie razi naszego poczucia piękna: odnajdujemy klasyczność. Wałęsamy się po gościńcach jak po żydowskim cmentarzysku; bezład kamieni. Myślimy o śmierci, porównujemy daty, liczymy czas, pocieszamy się, jesteśmy przerażeni – jak to zwykle na cmentarzu. Wreszcie wstępujemy do wnętrza, zadzieramy głowę jak w kościele: niebo, słońce, gwiazdy i majak jakiejś ruiny. Wchodzimy w labirynt ścian, dostrzegamy pierwsze klepsydry. Dziwi nas, że nie potrafimy odczytać tekstu, często nawet data jest nie do odszyfrowania. W jakim to języku? Usiłujemy wytropić jakiś narodowy eksponat, swojski szczegół. Czy o nas nie zapomnieli? Przedzieramy się przez tłum zwiedzających, każdy czegoś szuka, jest rwetes, tłok jak na giełdzie. Lecz cóż to? Zupełna cisza, nie słyszymy nawet własnych kroków! Co to jest? Gdzie jesteśmy? Spytajmy się kogoś, co to wszystko znaczy? Bezdźwięczne ruchy warg: nikt nic nie wie! Wszyscy jak w galerii krzywych zwierciadeł śmieją się niemo, wzruszają ramionami, są zaniepokojeni, czekają, co będzie dalej, idą w głąb, kołują. I tłum ten zaczyna falować, rozlegają się szmery, materialna faktura kroków, narasta gwar. A wszystko w jakimś niepojętym rytmie. I tłum dopasowuje się do tego rytmu. Stwarza ten rytm i jest tym rytmem. I jest w tym ekstaza rytmu bicia serca i wojskowej parady, i histerii tłumu, i rytualnych tańców, i orgiastycznej zabawy, i inicjacji, i psychodelicznej muzyki. Jest to prawdziwy szmer Kosmosu! I ludzie kłębią się, i wrzeszczą, i tańczą jak we śnie, i idą dalej. Są i nie ma ich. Byli i byli. Są i są. Są i byli. Będą i będą. Byli i będą... Tworzą zbiorowość. Rządzi nimi prawo kombinatoryki. Mogą się identyfikować, z kim im się tylko żywnie podoba. Nawet z samym Panem Bogiem. On też jest zbiorowością. Czy umarli? Nie! Czy umrą? Nie! W żadnym wypadku! Kto z nas umarł? Nikt. Wszyscy żyjemy. Oszukaliśmy sami siebie. Lub czas nas zwodził na manowce. Największe nieszczęście i paradoks: zegar, wyobrażenie czasu. Kto pamięta dzień swych narodzin? Kto zna datę swej śmierci? Jedynie Bóg i samobójcy. Wszystko to wyłożyłem w rzeczowym dokumencie; myślę, że dostatecznie jasno, wprost. Nie mam odpowiedzi. Czy kiedykolwiek ją otrzymam? Kogo dziś w końcu interesuje problem zbawienia? Zachowałem na wszelki wypadek odpis. Następny list, jaki napisałem w tym dniu, dotyczył bezpośrednio sprawy zniknięcia Agnieszki Dawyd i zawierał krótki opis naszego pierwszego spotkania i rozłąki. Adresatem miał być Czerwony Krzyż w Genewie, kopię listu postanowiłem osobiście wrzucić do skrzynki osób zaginionych w Zarządzie Głównym PCK. Starałem się ze wszech miar, aby treść listu była zwięzła i zrozumiała dla urzędników. Ponieważ list ten rozwiewa szereg wątpliwości i odnosi się do źródeł narastającego niepokoju – włączyłem go do notatek bez zbędnego komentarza. Szanowni Panowie, zwracam się do Was z prośbą o pomoc w odszukaniu osoby zaginionej, obywatelki Agnieszki Dawyd, lat 22, zamieszkałej do chwili zaginięcia w Warszawie, ulica Peszteńska 77 mieszkania 19. Zaginiona Agnieszka Dawyd wyszła z domu i dotychczas nie powróciła. Ojciec zaginionej odmówił jakichkolwiek wyjaśnień, w wyniku czego moja z nim rozmowa została zakończona. 50 Wróciwszy do mieszkania zaginionej stwierdziłem, że jest ono zamknięte, a wizytówka na drzwiach zdrapana. Wyjaśniam, że w dniu poprzedzającym zniknięcie Agnieszki Dawyd doszło pomiędzy nami do ostrego konfliktu i nie dających się wyjaśnić nieporozumień, w efekcie czego zaginiona zażyła większą dawkę środków nasennych. Opuściłem jej mieszkanie następnego dnia rano, pozostawiając zaginioną w stanie oszołomienia narkotycznego. Próba nawiązania bezpośredniego kontaktu osobistego nie powiodła się: zaginiona nie stawiła się na miejsce umówionego spotkania. Odtąd wszelki ślad po niej zaginał. Pragnę poinformować Panów, ze do pierwszego mego zetknięcia z zaginioną doszło półtora roku temu w domu pp. Melanii i Zygfryda Topolskich, znajomych mej matki, w górskiej miejscowości Bystra, wskutek tak zwanej gry przypadków. Korzystając z krótkich ferii wielkanocnych, postanowiłem odwiedzić swą matkę, spędzająca w Bystrej dwutygodniowy urlop zdrowotny. Tam, przy świątecznym stole, poznałem Agnieszkę Dawyd i złożyłem jej życzenia pomyślnego ukończenia studiów. Okazało się bowiem, że zaginiona będzie w maju bronić prac dyplomowych na wydziale grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Nie cierpię środowiska plastycznego, życzenia moje miały formę dostatecznie konwencjonalną, by nie stwarzały złudzeń, niemniej jednak kosztowało mnie sporo wysiłku, aby ukryć wrażenie, jakie zaginiona na mnie wywarła od pierwszego spojrzenia. Nie mogłem przecież wiedzieć, że jej nie hamowana, spontaniczna żywiołowość szukająca ujścia w sposobie bycia, w trafności przejaskrawionych często i nazbyt wyrafinowanych sądów – ma podłoże chorobowe, neurasteniczne, a ich źródłem jest mizantropizm i obcość wobec otoczenia. Późniejsza afera, tak zwana plakatowa, w którą dała się wciągnąć – bądź której była nawet inspiratorką! – jest tego najlepszym dowodem. Nie bałbym się dziś jednak nazwać tego wrażenia narodzinami uczuć, które miały potem tak dotkliwie pokomplikować i zagmatwać moje życie. Dodać muszę, że i matka moja, osoba starsza wiekiem, dała się zwieść pozorom i była zaginioną wprost oczarowana, co jest już zagadką psychologii. Istnieje prawdopodobieństwo, że zaginiona ma cechy charyzmatyczne bądź silnie rozwiniętą zdolność sugestii. Już niestety następnego dnia naszego pobytu w Bystrej doszło pomiędzy mną a zaginioną do ostrego konfliktu na tle różnicy poglądów co do okoliczności śmierci Cypriana Norwida, pierwszego polskiego poety orientacji klerykalno-socjalistycznej, w wyniku czego opuściłem dom pp. Topolskich w trybie nagłym i bez zbędnych wyjaśnień. Mój kontakt z obywatelką Agnieszką Dawyd urwał się na całe dwa miesiące, mimo że kilkakrotnie w ciągu tego czasu widywałem ją na ulicach Warszawy, zawsze w podejrzanym dla mnie towarzystwie młodych mężczyzn. Unikałem z nią rozmów, nie chcąc dać się wplątać w sieć jej poglądów, które były dla mnie nie do przyjęcia. Uważam, że zbuntowane wichrzycielstwo młodzieży akademickiej ma podłoże czysto biologiczne i socjalne i tylko naiwni idealiści mogą brać je za dobrą monetę, podbudowując ten eskapizm mglistą stylistyką ideowo-- filozoficznych manifestów. Sartre czy Marcuse – to szarlatani słowa, literaci o najgorszych skłonnościach. Nieoczekiwanie Agnieszka Dawyd dosiadła się do mego stolika w czytelni głównej Biblioteki Uniwersyteckiej i zaproponowała mi wzięcie udziału w ceremonii pogrzebowej na Cmentarzu Powązkowskim. Zgodziłem się bez protestów. Zmarły był co prawda za życia mało znaczącym malarzem starej daty, uosobieniem tradycjonalizmu i rutyny, lecz tak się złożyło, że jeden z jego manierycznych portretów świętego Wita zapamiętałem do dziś i jest on najwnikliwszą alegorią obłędu. Po tej uroczystości wylądowałem bezwiednie w mieszkaniu zaginionej i doszło pomiędzy nami do pierwszego niepomyślnego dla nas zbliżenia. Od tej pory widywaliśmy się niemal co dzień, a często nie rozstawaliśmy się przez kilka dni z rzędu. Tak potęgowało się w nas obezwładniające uczucie miłości i nienawiści. Spędziliśmy wspólne wakacje w leśniczówce N., u mego stryjostwa, gdzie rokrocznie, korzystając z przerwy w studiach, trudniłem się dorywczo obrączkowaniem ptaków. Było to pasmo oszołomienia i udręki, spowodowane chwiejnością charakteru zaginionej i oznakami rozwijającej się choroby na podłożu, jak się wydaje, histe- 51 ryczno-depresyjnym. W dwa tygodnie po powrocie z tych nieudanych wakacji byłem po raz pierwszy świadkiem jej ataku histerycznego, gdy po zażyciu większej ilości środków uśmierzających, usiłowała targnąć się na życie, wypisując na kołdrze kredką do ust wieloznaczne zdanie: ,,Posłuchaj głosu natury”. Zawezwani przeze mnie lekarz i pielęgniarz z Pogotowia Ratunkowego zlekceważyli moje ostrzeżenie, a zaginiona nie omieszkała w ich obecności wypowiedzieć kilku impertynencji pod moim adresem o aluzyjnym charakterze. Odtąd nasze związki rozluźniły się znacznie, choć wzmogła się eskalacja nieporozumień i wojny nerwów, a zaginiona była ich koronną inspiratorką. Ogromnym wysiłkiem woli starałem się dźwigać mój umysł ponad doznawane wciąż upokorzenia, zawsze gotów nieść bezinteresowną pomoc tej, która tak pilnie jej potrzebowała. Niestety, nie uchroniłem jej przed nią samą. Tuż po jej zniknięciu byłem kilkakroć szykanowany i napastowany przez nieznane mi osoby i całe grupy. Życie moje stało się pasmem udręki nie do zniesienia, pełnym niebezpieczeństwa i pułapek. W tym stanie rzeczy zrozumiałe się staje, dlaczego unikam zbędnych kontaktów z ludźmi, a cały swój wysiłek twórczy poświęcam prometejskiej pracy dla ludzkości. Praca ta nie jest jeszcze w pełni ukończona, brakuje mi pewnych danych – przede wszystkim wewnętrznego spokoju dla koncentracji myśli i przeczuć. Bez jasnej odpowiedzi na dręczące mnie pytanie w sprawie losu zaginionej Agnieszki Dawyd – osiągnięcie tego stanu nie jest możliwe. Dlatego proszę o wnikliwe rozpatrzenie mego podania i szybką pomoc w wyświetleniu okoliczności zniknięcia zaginionej, nawet gdyby wyniki Waszych poszukiwań okazały się do mnie niepomyślne. Wiem, jak wiele jest jeszcze do zrobienia. To dopiero początek. Oczywista więc, że w tym stanie rzeczy nie mogło być mowy o doprowadzeniu poszukiwań Agnieszki oraz pracy nad artykułem do pomyślnego końca. Zbyt wiele przedsięwzięć, myśli i skojarzeń domagało się rewizji, rozwinięcia w logiczną przędzę zdań i faktów. Praca ta wydała mi się nad wyraz błaha i nużąca. Nie sposób było poddać się rygorom naglącego czasu. Postanowiłem zwrócić się telefonicznie do matki o natychmiastową pomoc. Przeszukałem wszystkie kieszenie. Okazało się, że dysponuję w sumie kwotą czterdziestu sześciu złotych. Udałem się na pocztę główną i zamówiłem błyskawiczną rozmowę trzyminutową z matką. Uzyskawszy połączenie, przedstawiłem zwięźle swą sytuację i wnet otrzymałem zapewnienie, że uzyskam pożyczkę bez zwłoki, telegraficznym przekazem. Przemawiałem do słuchawki rzeczowo, tonem najzupełniej naturalnym, bez śladu zniecierpliwienia. W istocie chodziło przecież o najzwyklejszą transakcję. Pytanie o stan zdrowia, nie pozbawione oczywiście rodzicielskiej nuty zaniepokojenia, zbyłem lapidarnym frazesem. Byłem w pełni zadowolony z siebie i olśniewającej pracy mego mózgu. Osiągnąłem stan jasności i równowagi. Dokonałem w końcu nie lada odkrycia i czynu. Pomyślałem o ludzkości. Ucieszyłem się na samą myśl, że istnieje możliwość pokonania granicy czasoprzestrzennej. Nadzieja. Istnienie w tym wymiarze. Niezniszczalność. Myśl moja przedarła się przez wysoką barykadę tajemnicy, której na imię: Res. Odtąd mogłem bez niepokoju myśleć o Agnieszce. Usłyszałem bowiem jeden z tych głosów, który mógł w najzupełniej prawdopodobny sposób należeć do niej. Był to głos pani Res, a także głos pewnej młodej kobiety, która spytała o procedurę wysyłki za granicę pocztówek dźwiękowych. Korzystając z okazji, że zwolnił się pulpit naprzeciw okienka, wyposażony w pióro, kałamarz i porzuconą kartkę czystego papieru – napisałem krótki list do państwa T., oświadczając zgodnie z prawdą, że Agnieszka Dawyd wyszła z domu i dotychczas nie powróciła, nie dając znaku życia o sobie. Wyraziłem nadzieję, że – swoim nieobliczalnym i pożałowania 52 godnym zwyczajem – mogła bez uprzedzenia udać się do Bystrej na kilkudniowy wypoczynek przed podjęciem powakacyjnej pracy w redakcji „Ty i Ja”, i że być może przebywa właśnie w ich domu, korzystając z gościny. Prosiłem o rychłą odpowiedź na adres matki. Cofnąłem się w czasie. 53 11. I stawił się Olek zdyszany przed królewskim obliczem. Choćby miał przypłacić swą decyzję śmiercią lub ośmieszeniem, podda się próbie. A potem ruszy na poszukiwanie cudownego leku dla uwielbianej księżniczki. Król wraz ze swą dostojną świtą powitał Olka uprzejmie, ale też i bez szczególnego entuzjazmu. Zebrani sprawiali wrażenie najwyraźniej znudzonych bezowocnością swej specjalnej i jakże odpowiedzialnej misji. Po raz pierwszy w swym życiu ubliżał Olek losowi, że poskąpił mu wysokiego urodzenia i sławnych paranteli. Zezwolono mu jednak na odbycie próby. Postąpił więc na środek sali. Na okrytej brokatem ławie stało siedem zagadkowych pucharów, symbolizujących cudowne właściwości: wolę, rozum, cnotę, odwagę, samozaparcie, wino i wodę. Na palenisku żarzył się utopiony w płomieniach miecz z czerwoną od ognia rękojeścią. Niewiele się namyślając i nie czyniąc zbytnich ceregieli pochwycił Olek srebrny puchar z wodą i zalał nią rozżarzoną rękojeść miecza, aż zasyczała jak hartowana stal i sczerniała na węgiel. Teraz ujął miecz oburącz, wyszarpnął go z paleniska i wskazując jego rozpalonym do czerwoności końcem puchar z winem, powiedział: – Z wszystkich płynów, jakie tu widzę, ten napój przyda mi się najbardziej, gdyż gasi pragnienie, ożywia umysł i wzmaga wolę czynu. Inne eliksiry uważam za nieskromny zbytek. Starczy mi rozumu, który posiadam; starczy mi cnót, które mi wpojono; starczy mi woli, którą w sobie urabiam. A czynem jedynie dowieść mogę, że i pozostałe przymioty nie są mi obce. A teraz, królu, pozwól mi ruszać w drogę, bo czas nagli, a podróż daleka! Muszę się przed tą wycieczką przysposobić nieco i zaciągnąć języka. I twoja, królu, i. twej rady pomoc jest mi tu niezbędna. – Proś i żądaj, mądry i niezłomny młodzieńcze – rzekł król jak do syna. – A co rozkażesz, wszystko się stanie! – Jak wiecie, światli i dostojni panowie – powiedział Olek – i ty królu osobiście, ruszam niebawem w nie byle jaką podróż. Obiecuję wam i tobie królu, że nie zawiodę pokładanych we mnie nadziei i zrobię wszystko, co w ludzkiej i nadludzkiej mocy, aby sprowadzić zioło Wronie Oko do zamkowej apteki! To moja przysięga. A teraz mam kilka istotnych pytań i proszę was o światłą i zwięzłą odpowiedź i radę. Pytanie pierwsze: Czym się żywią Rumaki o Stalowych Mięśniach z Zaczarowanej Stajni Śpiących Rycerzy i czy ktoś z panów zna zaklęcie, jakim się je popędza do galopu? Oczy zebranych, a króla szczególnie, zwróciły się na hetmana polnego koronnego, który siedział w rogu. Ten wstał i powiedział: – Jest odpowiedź na to rozumne pytanie. Pożywienie rumaków, których dosiadali Śpiący Rycerze, nie różniło się onegdaj od strawy zwyczajnych, wierzchowych koni. Z apetytem zajadały obrok i siano. Co zaś do hasła, na które reagują te cudowne konie, to szyfr jest prosty: rozumieją one, jak wszystkie zaczarowane stworzenia, jedynie mowę wiązaną. Rumak Uskrzydlony podrywa się zaś do lotu na sygnał mówiony wierszem ośmiozgłoskowym, ze średniówką na czwartej sylabie, rymach parzystych, żeńskich, i czterech wersach w zwrotce. Rumaka Uskrzydlonego dosiadali bowiem jedynie bardowie i poeci sławiący czyny i boje Śpiących Rycerzy. – Dziękuję ci, hetmanie, za jasną i rzeczową odpowiedź. Przyda mi się bardzo. A teraz drugie pytanie: Czy mogę zakładać, że miejsce, które sobie upodobały Białe Kruki, obierając je za swą siedzibę – znajduje się w granicach naszego królestwa. Wagę tego pytania wyjawię za chwilę. 54 Oczy zebranych, a króla szczególnie, obróciły się na siedzącego naprzeciw hetmana ministra ochrony naturalnego środowiska. Ten wstał i powiedział: – Jest odpowiedź i na to drugie, rozumne pytanie. Białe Kruki są pod naszą szczególną ochroną i pieczą. Owszem, mamy dokładne rozeznanie, jak żyją i gdzie mają swe gniazda. Najwspanialsze, białe jak śnieg okazy uwiły sobie gniazdo w ruinach prastarej baszty wśród dębów i buków, a jest to nie dalej jak mil sto od stolicy. – Dziękuję ci, ministrze, za jasną i krzepiącą odpowiedź. A teraz trzecie i ostatnie pytanie, tym razem do znawcy odwiecznych tajemnic ptaków: Czy nie mylę się mniemając, że Żar- Ptak, który ogrzewa swe jaja wulkanicznym pyłem i sam przynajmniej raz na rok kąpać się musi w ogniu świeżej lawy – zakłada swe ogniste gniazdo w koronie krateru drzemiących wulkanów? I czy w granicach królestwa znajdują się te wulkaniczne góry, które od czasu do czasu dają o sobie znać niespotykanym fajerwerkiem gromów i ognia? Waga tego, jak i poprzedniego pytania polega na tym, że lekkomyślnością byłoby nakładać drogi i niewygód podróży. – Rozumiemy dobitnie każde drżenie twej myśli i dalekowzroczną przezorność twych planów, niezwykły młodzieńcze – rzekł król i obrócił spojrzenie na siedzącego między hetmanem a ministrem sekretarza stanu do spraw przelotu ptaków. Ten wstał i rozpoczął przemówienie, a pozostali zamienili się w słuch: – Jest odpowiedź i na to trzecie, logiczne pytanie. W znacznej mierze odpowiedziałeś sobie na nie sam. Dodać mogę, że śledzimy pilnie te niewyjaśnione zwyczaje Żar-Ptaków i na tej podstawie możemy przewidzieć dzień, a nawet godzinę wybuchu drzemiącego wulkanu. Ma to kolosalne znaczenie dla bezpieczeństwa ludzi i zwierząt. I mogę ci, młodzieńcze, nie bez satysfakcji oznajmić, że nie dalej jak przed miesiącem obudził się drzemiący wulkan na południu kraju i zionął ogniem przez trzy dni i noce. Nad jego kraterem krążyły Żar-Ptaki. – Dziękuję i tobie, sumienny sekretarzu. Informacje twoje są wprost nieocenione. Nie mam więcej pytań, a jedynie trzy przyziemne zlecenia. Rozkażcie panowie i ty królu osobiście, aby królewscy masztalerze i stangreci przygotowali bez ociągania się najlepszy zaprzęg z najśmiglejszych koni, który by mnie najrychlej dowiózł przed stajnię Śpiących Rycerzy. Zlećcie następnie zaprawianym w fachu szklarzom pałacowym, aby nie szczędząc fatygi i biegłości, uczynili co prędzej poręczną tacę z najczystszego szkła. Nakażcie na koniec arcymistrzom czółenek i krosien, aby jednocząc swój kunszt z pilnością utkali bez zwłoki postaw wykwintnego sukna o najczerwieńszej jaką oczy widziały barwie, żeby blask tej barwy budził widmo pożogi! Na tym zebranie rady zakończono, sporządzając odpowiedni protokół, po czym król wydał małe, ale wykwintne przyjęcie na kilkanaście osób, w czasie którego kuchcikowie naznosili takie horrendum smakołyków, że gdyby je kto zjadł, to by wnet pękł jak bania!... Olek zajadał godnie i z umiarem, pomny, że z opchanym żołądkiem dobrze się śpi, ale gorzej pracuje. Wnet resortowi ministrowie oznajmili, że wszystkie trzy zlecenia państwowej rangi zostały pomyślnie wykonane! Olek otarł twarz w rąbek obrusa, ściągnął cichcem ze stołu napoczętą butelkę reńskiego wina i trzy kostki cukru na drogę – i pobiegł czym prędzej do królewskiej powozowni, gdzie już czekał nań wspaniały powóz zaprzężony w siedem ognistych ogierów. Wielki mistrz cechu szklarzy osobiście mu wręczył przejrzystą jak powietrze tacę, a pierwszy tkacz w państwie nie omieszkał pośpieszyć z olśniewającą tkaniną, od której czerwieni mogłaby się zapalić królewska stodoła w jednej chwili! Zwinął Olek tę nadzwyczajną tkaninę w rulon i wcisnął ją do żołnierskiego plecaka. Ukrył w nim także z najwyższą przezornością i uwagą tacę z łamliwego szkła. Teraz jeszcze wbiegł do królewskiej stodoły i napchał za pazuchę aromatycznego siana, ile się tylko dało. Gotów był do podróży. Wskoczył do powozu, a stangreci zacięli konie. Mijane pejzaże uciekały po bokach ze świstem jak niewidzialne wstęgi! 55 W trzy kwadranse byli już u wrót Stajni Zaczarowanej. Olek pożegnał uprzejmie stangretów, odsyłając ich wraz, z powozem w powrotną drogę, a sam wszedł do stajni. Cisza tu była jak makiem zasiał, nawet świst oddechu nie mącił tego fantastycznego spokoju. Nawet mucha szelestem swych skrzydeł nie zakłóciła tej monumentalnej ciszy. Lecz kiedy Olek wyjął zza pazuchy wiązkę pachnącego niczym mastyks siana i kiedy jego aromatyczna woń wypełniła obszerne pomieszczenie, dały się słyszeć zrazu pojedyncze i ledwie słyszalne, a później już gremialne i donośne parsknięcia i pochrapywania. A kiedy rozrzucił Olek siano po stajennej podłodze, zaklęte rumaki bez opamiętania poczęły stukać kopytami i podzwaniać podkówkami. Hałas czyniło to tak nieprawdopodobny, że Olek przestraszył się nie na żarty, aby ten rwetes nie zbudził śpiących w swych komnatach rycerzy. Szczęście całe, że sen Śpiących Rycerzy był twardy i nieprześniony!... I nagle dojrzał Olek w kącie stajni tego jedynego rumaka, który dopraszając się siana wierzgał bezgłośnie kopytami, a stąpał tak cicho jak pluszowy konik na gumowych biegunach. A więc to jest właśnie ów jedyny Uskrzydlony Rumak, który ma moc szybowania pod firmamentem! – pomyślał Olek uradowany. – Nie stuka kopytami i nie podzwania podkówkami, gdyż jest nie podkuty. Unosząc się w powietrzu i szybując po niebieskich drogach, nie ściera sobie przecież kopyt, więc podkówki byłyby dlań zbędnym jedynie obciążeniem. I śmiało podbiegł Olek do Uskrzydlonego Rumaka i ozwał się doń w te słowa: Koniem jesteś niebywałym Sławy ciebie dosiadały! Teraz na me bądź rozkazy, Nie każ prosić się dwa razy! Koń Uskrzydlony przystrzygł uszami, wierzgnął kopytami, zarżał ochoczym rżeniem i przysiadł na zadzie, aby Olek mógł się nań wgramolić z wielkim plecakiem na plecach, w który załadował tkaninę i tacę. Uchwycił Olek rumaka za uzdę, spiął go jak do galopu i wykrzyknął: Mknij, Rumaku Uskrzydlony, W te ojczyzny naszej strony, Gdzie wśród ruin, dębów, buków Jest siedziba Białych Kruków! I koń poszybował jak wystrzelony z rakiety, a Olek trzymał się jego grzywy z wszystkich sił. W oka mgnieniu lądowali na oświetlonej światłem księżyca polance, na której krańcu srebrzyły się ponure szczyty zrujnowanej baszty. Podał Olek rumakowi kostkę cukru w nagrodę, a ten oblizał się ze smakiem. Nietrudno było w tym księżycowym świetle wytropić gniazdo Białych Kruków. Spłoszył Olek zagadkowe ptaki klaśnięciem w dłonie, aż wyfrunęły z gniazda z furkotem, wdrapał się do ich siedziby, wyjął z gniazda ledwie opierzone pisklę i wsadził je bez namysłu za pazuchę. Pozostałe w gnieździe pisklęta podniosły nieopisaną wrzawę, popiskując i pokrukując na całą okolicę! Teraz przykrył Olek krucze gniazdo przejrzystą jak. powietrze tacką ze szkła i ukrył się w załomie ruiny. Nadleciały niebawem stare kruki o białych jak śnieg piórach i spostrzegając stratę jednego z ukochanych piskląt poszybowały czym prędzej po Kruczy Kamień, czyniący gniazdo i wszystko, co jest w jego pobliżu, niewidzialnym, a więc zabezpieczonym przed ludzkim okiem, ciekawością i niebezpieczeństwem. 56 Szybko przyleciały z powrotem, dźwigając w dziobie ów kamień zaczarowany i bez namysłu wrzuciły go do gniazda. Ale gniazdo nie znikło ku ich zdziwieniu, gdyż Kruczy Kamień upadł na szklaną tacę nie dotykając ani piskląt, ani gniazda. Wtedy wyszedł Olek z ukrycia pochwycił Kruczy Kamień z tacy i znikł natychmiast. Stał się niewidzialny, choć sam widział wszystko dookoła w jak najlepszym porządku! Wsadził trzymanego za pazuchą kruczka z powrotem do gniazda, zeskoczył z murów baszty wprost na grzbiet Uskrzydlonego Rumaka i wyrzekł następne zaszyfrowane zaklęcie: Mknij, Rumaku Uskrzydlony, W te wulkanów groźne strony, Gdzie w Żar-Ptaka moc zaklęta Karmi zielem swe pisklęta! I rumak uniósł się w powietrze niczym najśmiglejszy balon. Uczepił się Olek grzywy z całych sił, gdyż nawet niewidzialny mógł łatwo spaść z tego niezwykłego konia i skręcić sobie kark. Nim o tych niebezpieczeństwach podniebnej podróży zdążył trzy razy dobrze pomyśleć – już lądowali na wierzchołku Drzemiącego Wulkanu. Podał Olek rumakowi na otwartej dłoni drugą kostkę cukru w nagrodę, a koń z jeszcze większym smakiem ją schrupał. W bezchmurną, księżycową noc łatwo dojrzał na tle gwieździstego nieba ogromne ptaki o rozżarzonych do białości skrzydłach, krążące nad wygasłym kraterem. Zręcznie zeskoczył z Uskrzydlonego Rumaka i czym prędzej zaczął rozpościerać wyjętą z plecaka tkaninę niebywałej czerwieni i słusznych wymiarów i nuże nią trzepotać jak rozwiniętą chorągwią. A od tej falującej jak płomień czerwieni jasność biła i szelest jak od ogromnego ogniska! Zakołowały nad nim Żar-Ptaki omamione niezwykłością wywołanego zjawiska i – sądząc, że ich gniazdo na nowo rozgorzało huczącym płomieniem od skwierczących z głodu piskląt – bez namysłu poszybowały po źdźbła Rozryw-Ziela, aby posilić nim nie nakarmione pociechy. Po swym szybkim powrocie spuściły na to udawane gniazdo z czerwonego sukna przyniesione w płonących dziobach cudowne źdźbło Rozryw-Ziela i bez namysłu odfrunęły po następne. Na to Olek tylko czekał. Choć był niewidzialny gołym okiem, rzucił się na źdźbło Rozryw- Ziela z niespotykaną zwinnością i w okamgnieniu miał je w kieszeni! Wskoczył z rozpędem na Uskrzydlonego Rumaka i dał mu trzecie zaszyfrowane polecenie: Mknij, Rumaku Uskrzydlony, W te zaklęte świata strony, Gdzie daleko i wysoko Rośnie zioło – Wronie Oko! Trzecie i najpoważniejsze zadanie! – pomyślał Olek, gdy rumak wzbijał się w powietrze. – Jak też teraz się miewa biedna Księżniczka o Dobrym Sercu, czy przetrzyma tę noc bez końca? Czy choć zastanę ją żywą po powrocie, gdy uda mi się z pomocą szczęścia wypełnić powierzone mi zadanie? I czy powita mnie z radością i bez odrazy, gdy dowie się, kto był jej zbawcą? I czy Król o Pogodnym Obliczu wypełni co do joty obwieszczoną obietnicę? Czy nie wtrąci mnie do lochu za zuchwałość?... Te i podobne myśli i wątpliwości snuły się po głowie Olka, gdy tymczasem Rumak Uskrzydlony przemierzał ze świstem niebywałe wprost odległości! Mijali niebotyczne góry i rzeki zakrzywione wiele razy. Mijali doliny i wąwozy, łąki i uprawne pola, pociemniałe lasy i srebrzące się w świetle księżyca jeziora, unosili się nad lądami i nad wodami, szumiały lasy i 57 pieniły się wodospady, góry rodziły rzeki, a rzeki stwarzały doliny. A gdyby ktoś dokładny policzył te góry i rzeki z ołówkiem w ręku, to by naliczył i gór siedem, i rzek siedem, gdyż taką właśnie odległość pokonali nie wiedzieć kiedy! Rumak Uskrzydlony nieomylnie zniżył lot i powoli zbliżał się do lądowania na porosłym trawą płaskowyżu. Z dala już widział Olek rozbłyskujący tysiącem promieni o zadziwiającej gamie kolorów diamentowy dach Zaczarowanego Inspektu! Aż dech zapierał ów przepiękny widok diamentowej tęczy widzianej w świetle księżyca! Ale nie miał Olek czasu na oglądanie tych iluminacji, gdyż czekało go zadanie nie byle jakie. Z odległości rzutu kamieniem dojrzał bowiem Kreta Zaczarowanego, który krążył bez ustanku wokół diamentowego inspektu! Był wielkości sporej świni i wydawał groźne pomruki. Wiedział jednak Olek z całkowitą pewnością, że nie pazury, nie zęby i nie ogon Kreta Zaczarowanego są najniebezpieczniejsze dla życia ludzkiego – lecz jego zabójcze spojrzenie ślepych na wszystko oczu!... Jeszcze raz upewnił się co do tego, że jest niewidzialny i z całym spokojem i przebiegłością zbliżył się do Zaczarowanego Inspektu, dotknął diamentowej ściany Rozryw-Zielem i ściany rozpadły się na drobne kawałki; ku niemałemu przerażeniu Kreta Zaczarowanego, który w osłupieniu przysiadł na zakręconym ogonie i zgrzytał zębami z bezsiły!... Olek wbiegł czym prędzej do inspektu, zerwał Wronie Oko i wsadził je za pazuchę! Kret osłupiały zaglądał do inspektu jak pies do jatki, zupełnie nie rozumiejąc, co się wokół niego dzieje, więc mu Olek dał na odchodne prztyczka w nos, aż ten stęknął z niedowierzaniem. Podbiegł Olek bez straty czasu do ukrytego za skałą rumaka, ofiarował mu z wdzięczności kostkę cukru na rozpostartej dłoni i na poczekaniu ułożył wierszowana zaklęcie: Pasmo przygód już skończone, Wronie Oko – wykradzione! Teraz rączy i ochoczy Mknij przed dwór, co koń wyskoczy, Gdzie król czeka całą noc Na cudowną zioła moc. Rumak jednak chrupał ze smakiem ulubiony przysmak, aż mu ślinka ciekła po pysku, i ani myślał zbierać się do powrotnej drogi. Olek raz jeszcze powtórzył wymyślone na poczekaniu zaklęcie, ale i tym razem – bez rezultatu...! Zatrwożył się nie na żarty widząc, co się dzieje, i zimny pot oblał go od stóp do głów. Już chciał rumaka walnąć w złości między oczy, gdy przypomniał sobie instrukcję hetmana, co do prawideł układania wierszowanych szyfrów dla koni, i szybko pojął swój nieobliczalny błąd. Jego na poczekaniu wymyślone zaklęcie zawierało dwa poważne uchybienia w sztuce wierszowania: dwa ostatnie rymy nie były żeńskie, lecz męskie; linijki je zawierające miały nie osiem, lecz siedem zgłosek, a cały wiersz zawierał wersów nie cztery, lecz sześć...! Nie dziwota, że koń w mig się poznał na tych szachrajstwach!... Myśli Olek, myśli, co by tu za wiersz wymyślić, aby był piękny i zrozumiały dla konia!... ale nic ciekawego wymyślić nie może... Wszystkie bowiem myśli ulatywały mu z głowy, zanim je zdążył chwycić i wsadzić do rymowanego wiersza. Zupełnie opuścił go talent i poetycka wena! Jak rym był dobry, to kulała rytmika!... Jak rytm wiersza był dobry i zawierał koniecznych osiem sylab, to średniówka, czyli podział linijki na dwie łatwe do wymówienia części – wypadała nie tam, gdzie potrzeba...! Oj, niedobrze z tobą, Olku, niedobrze! – pomyślał Olek złamany na duchu i całkiem bezradny. Kiepski i niedoświadczony z ciebie poeta!... 58 Lecz w tym momencie Rumak Uskrzydlony zarżał nagle ni to rżeniem, ni to śmiechem, i swym długim jak trąba słoniowa ogonem zaczął się okładać po bokach, świszcząc przez zęby: wi-ii, wi-ii... Nie rozumiał Olek co prawda końskiej mowy, ale to „wi-ii” coś mu jednak przypominało. Wi-ii... – powtórzył bezwiednie za koniem i spojrzał nań z uwagą. No i oczywiście dojrzał to, co koń miał na myśli – sterczącą w juku butelkę reńskiego... wi-ii-na! Aż podskoczył z radości dwa razy, a za trzecim wywinął kozła!... Szybko jednak pozbierał się, capnął oburącz butlę i pociągnął dwa spore łyki. Przejaśniało mu w głowie! Pociągnął jeszcze jeden łyk – i przejaśniało mu jeszcze bardziej, tak że mógłby przy tym świetle nawlec igłę na nitkę! I poczuł nagle w błogim nastroju, jak mu siły poetyckie wracają i jak wzmaga się wyobraźnia! (Wiedział mądry koń, który już niejednego poetę nosił na swym grzbiecie, jakie moce tajemne drzemią w dobrym winie i jaki to przysmak poetów!) Teraz Olek bez trudu, choć z namysłem, ułożył nowe zaszyfrowane zaklęcie w czterech rymach i wyrecytował je z najwyższym kunsztem i uniesieniem: Koniu, który gnasz w przestworzach, Po bezkresnych nieba morzach! Nieś mnie teraz, uskrzydlony, Do księżniczki wytęsknionej! Rumak zarżał z wrażenia, usłyszawszy ten piękny wiersz, gdyż przypomniał sobie najsławniejszych poetów i bardów wojskowych, którzy go niegdyś dosiadali, spiął się na tylnych nogach i jak strzała uleciał w niebo pełne gwiazd! Olek obejmował jego smukłą i jak stal połyskującą szyję i tak mknęli pod rozgwieżdżonym niebem w tej wielkiej i szczególnej przyjaźni, jaką od wieków człowiek darzy konie, a konie darzą człowieka! Cisnął Olek Kruczy Kamień i źdźbło Rozryw-Ziela w otchłań mijanej właśnie przepaści bez dna, wiedząc dobrze, że nadprzyrodzone te przedmioty nie są wcale tak niezbędnie potrzebne do życia, jak się to niektórym wydaje, a – przeciwnie! – mogą sprowadzić na ludzi istne plagi i nieszczęścia dostawszy się w niepowołane ręce! Lepiej więc nie wywoływać wilka z lasu i złego nie kusić. Z tym przeświadczeniem wylądowali na zamkowym dziedzińcu, nie spostrzegłszy nawet jak i kiedy przemierzyli siedem gór i siedem rzek w odwrotnej kolejności! To, co działo się po ich powrocie, nie da się opisać żadnymi słowami! Każdy opis wyda się błahy i niemrawy. Królewski aptekarz z miejsca przygotował odpowiedni wywar z Wroniego Oka i z nieopisaną uczonością podał go do picia księżniczce, a tej w okamgnieniu wrócił dobry humor. Piesek Ami, ujrzawszy swą panią w odmienionym nastroju, wyskoczył jak iskra z jej nagrzanej pościeli, wywinął w powietrzu dwa koziołki i radośnie przetarł łapką opuchnięte od patrzenia oczy. Królowa Tysiąca Zalet, gdy na dobre dotarło do jej świadomości, że Księżniczka o Dobrym Sercu jest uratowana, najpierw wycałowała brodatego kamerdynera, który Bogu ducha winien stał sobie u drzwi na codziennej służbie, a potem zatańczyła kadryla, choć nigdy, na dobrą sprawę, nie przepadała za tym dziwacznym tańcem!... Ministrowie, senatorzy, generałowie, posłowie i czeladź dworska do tego stopnia potracili z radości głowy, że trudno było rozpoznać, który jest który... Na koniec król, nie czekając aż Księżniczka o Dobrym Sercu na dobre wstanie z pościeli, ogłosił oficjalne jej zaręczyny z Olkiem i kazał przygotować przyjęcie na tysiąc pięćset osób! Z miejsca wezwał kanclerza od najtajniejszych ksiąg kancelaryjnych i kazał mu od ręki wpisać do najstarszego herbarza nowy herb – „Wronie Oko w szczerym polu, z małym snop- 59 kiem siana w lewym rogu i trzema kostkami cukru w prawym”. Gdy herb był gotów, sam sfałszował datę jego nadania, odejmując jej nieskończoną ilość zer i natychmiast publicznie zaczął sławić najdzielniejszego z najdzielniejszych potomków przesławnego rodu Ziołowiczów herbu Wronie Oko! Usłyszawszy tę zabawną nowinę, uśmiał się Olek serdecznie z tych herbarzowych banialuk i jak ręką odjął pozbył się kompleksów i uleczył się raz na zawsze z wszelkich mrzonek. Korzystając z zamieszania wymknął się cichcem do domu i nie budząc ze snu swej spracowanej matki wlazł pod pierzynę w swej maleńkiej izdebce i tak przespał do późnego rana snem wielce zasłużonym. Radość w ubogiej chatce była niesłychana! Matka nagotowała na śniadanie kopiastą miskę pierogów z jagodami i cały czas wypytywała Olka o szczegóły jego niecodziennej wyprawy, a ten jej opowiadał z detalami i buzią pełną pierogów... Gdy się najadł do syta, rzekł: – Matko moja najukochańsza! Owszem, czyn, którego dokonałem, nie jest tuzinkowy i nieczęsto ludzie zdobywają się nań. Tyś mnie jednak stale tego uczyła i stale mi to wbijałaś do serca, że jeśli ktoś potrzebuje naszego i ratunku i pomocy – natychmiast i bez namysłu trzeba mu z tą pomocą pośpieszyć. Nie dokonałem w końcu niczego nadzwyczajnego – wykonałem jedynie swą ludzką powinność. Nauka dostarczyła mi wiedzy, rozum odwagi, a wychowanie – samozaparcia i dobrej woli. Praktycznie więc nie ja jeden powinienem czuć się bohaterem, lecz bardzo wielu różnych uczciwych i mądrych ludzi: ty, matko, że mnie wychowałaś na najlepszych zasadach; nauczyciele w szkole, że mnie nauczyli sposobu korzystania z wiedzy i doświadczenia; lud, że podzielił się swą odwieczną mądrością; biegli w swej sztuce rzemieślnicy, że mi dostarczyli niezbędnych rekwizytów: tacy i tkaniny; rolnicy znad Renu, że wyhodowali tak cudowny trunek; doradcy królewscy, że mi udzielili trafnej rady, i wreszcie poeci, którzy pobudzili moją wyobraźnię i nauczyli patrzenia na świat z fantazją i oczarowaniem! – Masz głęboką rację – powiedziała matka.– Cieszę się, że tak właśnie myślisz i radują mnie twe słowa, synku. Co jednak będzie z przysługującą za ten czyn nagrodą? Czy na królewskim dworze nie niepokoją się, że ciebie nie ma? – Nie, matko, jestem pewny, że większość w ogóle nie spostrzegła mego zniknięcia, a dla wielu z nich jest to nawet na rękę. – A co z Księżniczką o Dobrym Sercu? – Księżniczka o Dobrym Sercu jest jeszcze mocno osłabiona przebytą chorobą. Trzeba czasu, aż w pełni wróci do zdrowia. Kocham ją nad życie, lecz dopóki nie mam pewności, że i ona darzy mnie tym uczuciem – nie mam prawa wiązać z nią przyszłości. Gdy znów będzie mogła cieszyć się młodością i szczęściem odzyskanego zdrowia i radości – łatwo przecież odnajdzie gościniec do naszej chatki i drogę do mego serca! Będę czekał na nią z utęsknieniem. 60 12. Pieniądze od matki przyszły nazajutrz po moim telefonie, przedpołudniową pocztą. Spakowałem rzeczy i książki, i wszystko to, co niezbędne, owinąłem myszołowa w woreczek foliowy i przytroczyłem go rzemykami do plecaka. Zapłaciłem gospodyni za mieszkanie z wyprzedzeniem na miesiąc i udałem się na dworzec. Trzygodzinną podróż odbyłem na stojąco, nie wchodząc do przedziału. Interesował mnie pejzaż kolejowych szlaków. Do domu dotarłem po kolacji. Matka przywitała mnie wylewnie, lecz z udawaną troską. Pocałowałem ją w rękę i policzek. Ewa, moja siostra, przebywała właśnie w Poznaniu, choć – zgodnie z zapewnieniem matki – miała przyjechać do domu jutro, popołudniowym pociągiem. Tak też się i stało. Dziś wiem, że została po prostu wezwana telegramem tego samego dnia, w którym wysłano mi pieniądze. Dom zrobił na mnie bardziej jeszcze przygnębiające wrażenie niż przed rokiem. Pociemniałe ściany, zakurzony gabinet ojca, chłód i pustka wionie z każdego niemal kąta. Otwarte pianino z żółtymi jak u nieboszczyka zębami pozapadanej tu i tam klawiatury. Nie wietrzona, cuchnąca wilgocią biblioteka. Pożółkła gazeta sprzed miesięcy na biurku. Podczas kolacji siostra usiłowała wypytać mnie o moje osobiste sprawy, o status w instytucie, o postępy nad doktoratem. Zbyłem ją kilkoma frazesami, gdyż wiem, że interesują ją moje problemy jak zeszłoroczny śnieg. Spytała, czy w dalszym ciągu tkwię po uszy w Norwidzie, więc jej przytaknąłem, dorzucając dwa jaszcze nazwiska. Pochwaliła mego myszołowa, na co ten skinął jej głową. Przypomniałem sobie małą Agnieszkę, ale nie zadałem żadnego pytania na jej temat. Na koniec poprosiłem o szklankę porzeczkowego wina i matka nalała mi je z karafki. Usiadłem do pianina i zagrałem Modlitwę dziewicy Tekli Bądarzewskiej. Potem zamknąłem się w bibliotece i napisałem przez noc pewne wspomnienie o bardzo wyszukanej symbolice i formie. Nazajutrz obudziłem się około południa. Dom był pusty. W stołowym pokoju zastałem przygotowane śniadanie i karteczkę od siostry, że udały się z matką do lekarza na konsultację. Po kąpieli zasiadłem do notatek, przejrzałem świeżo napisany rękopis, nanosząc nań niewielkie poprawki. Tekst był przejrzysty, choć pisany techniką asocjacji i skojarzeń. Jest to jeden z najciekawszych fragmentów mych notatek, niewątpliwie. Potem przyszła matka z siostrą i mówiliśmy o interesach. Po obiedzie wyszedłem na dłuższy spacer w okolice dzikich łąk za torami. Przed kolacją matka wróciła do tematu naszej wcześniejszej rozmowy. Przykuł ją wyczekującym spojrzeniem, gdy sięgała do portfelika. Wymijała ten jego dociekliwy wzrok. Zapatrzyła się na pogmatwany rysunek banknotu z podobizną Kopernika, zbierała myśli i słowa do dalszego ataku. On wyśledził to i zerknął w okno. – Jeśli ktokolwiek uważa – powiedział nie patrząc na matkę – że Norwid był obłąkany lub że nieszczęścia zgruchotały jego system nerwowy i słuch – tkwi w błędzie, jest ignorantem. 61 Niczego innego w swej pracy nie dowodzę. Padł ofiarą spisku rozfanatyzowanych masonów, to jedno, co mi spędza sen z powiek. Możesz mi wierzyć, mam na to dostateczną ilość dowodów. Odczekała chwilę. Szum wysokiego ciśnienia krwi dawał znać o sobie. – Zdajesz sobie sprawę, że nie to miałam na myśli. Jesteś po prostu przemęczony. Kiedyż ty sypiasz, no powiedz mi? Całymi nocami chodzisz po domu. – Śpię aż nazbyt dużo – odpowiedział. – To mnie przeraża. Tak wiele mi się śni ostatnio, że budzę się, wstaję w nocy, często po kilka razy, by zanotować ten lub inny obraz, uporządkować jakoś te senne wrażenia. Poza tym śpię całymi godzinami. Ten nadmiar mnie rozleniwia, nigdy nie skończę tej tezy... Poniechała dalszych reprymend, z łatwością odpierał jej zdroworozsądkowe przygany. Zmobilizowała więc całą swą macierzyńską przebiegłość. Uniosła wysoko brwi. – Powiedzmy, że udzielę ci tej pożyczki tysiączłotowej na twe wydatki naukowe, jak je sam nazwałeś – na zakup książek i czasopism. Antykwariusz zatrzyma je jednak aż do twego powrotu. Sama tym się zajmę. Warunek: nie zajrzysz do nich przez najbliższe pół roku. Będą pod moim kluczem. Tymczasem zajmiesz się solidnie stanem swego zdrowia, stanem swych nerwów, odpoczniesz. Wyjedziesz na kilka miesięcy do N., do stryja Wiktora, zajmiesz się obrączkowaniem ptaków i kompletowaniem ich głosów. Popieram ten pomysł. Agnieszka Dawyd w tym wypadku wykazuje dalekowzroczny rozsądek. Nie osiąga się wszystkiego naraz. Ukończysz doktorat, zajmiesz się dalszą pracą naukową. Ale wszystko w pewnym porządku, wszystko w swoim czasie. Na pewno ornitologiczna praktyka w tym ci nie przeszkodzi, a nawet może ci dostarczyć pewnych nowych bodźców... W jego oczach zaiskrzyła iskierka zainteresowania. Dojrzała ją w samą porę. Uczepiła się tego wątku i tonu. – Goethe zajmował się systematyką roślin i zwierząt, Balzac w pewnym momencie stał się zapalonym kolekcjonerem dzieł sztuki i mebli, był znawcą antyku... Po co zresztą mnożyć przykłady, znasz ich więcej niż ja. Norwid też był w końcu z zamiłowania archeologiem... – Dziś w antykwariacie przeglądałem książkę o polskiej masonerii. Kupiłbym to kuriozum, gdybym miał dość pieniędzy – przerwał jej, znużony przydługą tyradą, aż nazbyt czytelną w intencjach i aluzjach. Szybko wzięła się w garść, zbita nagle z pantałyku. – Twoja siostra uzyskała w tym roku stopień adiunkta na swej uczelni. Z tym się wiąże pewna podwyżka uposażenia, ale jak wiesz, pomaga tej małej Wojtaszkowej... Agnieszce... która zresztą odnosi już pewne sukcesy. Nadzieja, że... – Nie zamierzam być na niczyjej łasce. Cały czas mówimy o interesach, a nie o jałmużnie... – Nie łap mnie za słówka, gdy ci chcę czasem przedstawić naszą rodzinną sytuację. W każdej chwili jesteśmy w stanie pożyczyć ci pewną sumę pieniędzy. Nie nazbyt jednak wygórowaną. U stryjostwa nie wydasz ani grosza. Niemniej rozumiem twoje potrzeby, to oczywiste... – Proszę sobie wyobrazić, że mogę w każdej chwili odebrać większą kwotę z kwestury. Nie uczynię tego jednak, póki się nie zmobilizuję do intensywniejszej pracy. Poczuła się zagrożona w swych rachubach. Spuściła nieco z tonu. – Słyszałam od panny Agnieszki Dawyd, że odnaleziono korespondencję Norwida z panią Kalergis. Jeszcze pewnie nikt tego nie badał, przekazano ją jakiemuś katolickiemu wydawnictwu. Może więc wyświetlą się nowe szczegóły, nigdy nic nie wiadomo. Warto poczekać, to może być sensacja. Tymczasem... – Tak, słyszałem o tym. Byłem nawet w tym wydawnictwie; pół życia przegadałem z nazbyt uprzejmą redaktorką, lecz rękopisów nie ujrzałem na oczy. Rzekomo złożyli je w jakimś banku, w sejfie. Obiecali pierwszeństwo w czytaniu odpisów i mikrofilmów... Tyle zdziałałem... 62 Zacisnął szczęki, płatki czarnego śniegu zawirowały pod powiekami i wolno poczęły opadać na siatkówkę lewego oka. Każda porażka paraliżowała jego myśli. Pojął, że został zdruzgotany. Dalsza próba polemiki mogłaby ją urazić. Od śmierci ojca miała dość okazji do zmartwień, do smutków, które pasożytują na zwyczajnej, człowieczej samotności. Była w istocie bardzo osamotniona, a on nigdy nie był w stanie okazać jej odrobiny więcej serca i zainteresowania; szczególnie gdy pochłonęła go tytaniczna myśl o spisku, który wykrył, gdy wpadł mu do ręki unikalny tom wierszy wydany anonimowo u Brockhausa w 1868 roku, zatytułowany Poezje obłąkanego. Niewielka ta książeczka stała się kluczem do rozwiązania najbardziej nieprawdopodobnej zagadki: zbrodni, którą planowano dokonać na Norwidzie. Gruntowna analiza wierszy anonimowego i niewątpliwie obłąkanego poety – masona i antypapisty, nie pozostawiała w tym względzie najmniejszej wątpliwości. Należało jedynie dowieść, czy ów niebezpieczny, pałający żądzą zemsty autor osobiście brał udział w zbrodniczym spisku, czy też był jedynie trybunem diabelskiego sprzysiężenia, dybiącego na życie i dobre imię poety odradzającego się moralnie narodu. Należało po prostu rozgryść ów enigmatyczny czterowiersz ze strony 198: Złamie się ciało – złamie dusza harda, Gdy gorzki zawód spotkasz każdej chwili, Gdy cię zagłuszy ciemnych tłumów wrzawa – Gdy sztylet może stłumić lutni granie! – To oczywiście wyrok masonów o niedwuznacznej sentencji. Następujący zaraz potem czterowiersz jest odpowiedzią Obłąkanego na zlecenie-wyzwanie. Nawet kat miewa pewne skrupuły i obawy: A jam ich pytał: Ale zmartwychwstanie Ojczyzny będzie potem, a nucie sława? – Ale idea, co ją rzucę w światy, Nie zgaśnie z życiem pieśniarza i pieśni? – Lecz starsza pani, jego matka, nie dała mu dojść do słowa, zupełnie lekceważyła tok jego pracowitych myśli. To było nie do zniesienia. A przecież nie starczyło mu wówczas odwagi, aby przerwać tę katorżną rozmowę i po prostu odejść z pokoju. Musiał czekać na ów dogodny moment, gdy ona, jego matka, znudzi się do reszty jego towarzystwem, jego obecnością. Wiedział ponad wszelką wątpliwość, że rozstanie prędzej czy później i tak nastąpi, gdyż nie mają nic już sobie do powiedzenia, że powie mu w końcu „dobranoc” i opuści pokój pod byle jakim pretekstem: późnej pory, zajęć w kuchni lub całkiem innej wymówki, równie banalnej i kłamliwej. Weszła do pokoju jego siostra z listem w ręku. Matka położyła banknot na biurku i uniosła się z krzesła. – Darujcie mi, dzieci, dziś spóźnię się nieco na kolację. Muszę spotkać się z lekarzem. Moje serce nie jest już w najlepszym porządku – skłamała teatralnym tonem. – Przygotujesz, Ewo, Oskarowi coś do zjedzenia. – Tak, mamo, możesz być o to najzupełniej spokojna – odpowiedziała Ewa, jakby tę kwestię ćwiczyła z matką cały dzień. – A zatem, żegnam was, dzieci moje – wyrecytowała matka. – Ubierz, mamo, płaszcz; wieczory pod jesień są już takie chłodne – odpowiedziała moja siostra, odprowadzając matkę do drzwi, które po jej wyjściu przymknęła. – Przyszedł list do ciebie, Oskar – powiedziała nieswoim głosem, jakby chcąc ukryć zmieszanie. 63 Wręczyła mu białą kopertę z dużym szarym znaczkiem z wizerunkiem kota. Szybko pośpieszyli się z odpowiedzią. A więc oni też maczają w tym palce. Nie ulega zresztą wątpliwości, że list był już dzisiaj otwierany. O ile pamiętam, pocztę przynoszą około południa. Odczekał chwilę, a następnie położył list na biurku. – Czy nasz ojciec umarł śmiercią naturalną? – spytał z nagła, gdy siostra zabierała się do wyjścia. Chciałem zatrzymać ją w pokoju, upokorzyć. Wiedziałem, jak mocno rani ją moja natarczywość. Ostatnimi czasy unikała ze mną rozmów, nie mogąc się wyplątać z sieci matczynych intryg. Więzy braterstwa i serdeczności zostały między nami zerwane już dawno. Dzieciństwo spędziliśmy w rozłące, nie z naszej winy. Moje wędrówki po szpitalach i sanatoriach. Jej marzenia o karierze wirtuozowskiej i ciągłe poszukiwania odpowiedniego mistrzaprofesora: Warszawa, Kraków, Poznań. I ciągły brak widocznych sukcesów. Wreszcie już tylko ambicja ukończenia konserwatorium (nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego upierają się przy tej staroświeckiej, dziś już nic nie znaczącej nazwie szkoły muzycznej wyższego stopnia?) z możliwością pozostania na uczelni. Zaadaptowała się w Poznaniu. Pierwsze prawdziwe wakacje, które wreszcie naprawdę spędziliśmy razem, przypadły na jej dziewiętnaste urodziny. Ja wracałem do domu z Warszawy po zdaniu małej matury u Świętego Augustyna, ona po zaliczeniu pierwszego roku studiów w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie. Nastrój był podniosły i radosny, żałoba po stracie ojca dawno już wygasła. Pojechaliśmy całą trójką do stryjostwa z N. Cieszyłem się, że znów jesteśmy razem. Łowiłem ryby, polowałem ze stryjem Wiktorem na kaczki i tonąłem w jego wspaniałej bibliotece, pełnej zadziwiających książek przyrodniczych, albumów, atlasów i klasyki. Odkrywałem dla siebie Weyssenhoffa i Nietzchego, Braci Karamazow i Stefana Grabińskiego, gruntownie przestudiowałem Iliadę w przekładzie Dmochowskiego i w opracowaniu Tadeusza Sinki. Ale z siostrą nie mieliśmy już sobie nic do powiedzenia. Całe uwielbienie dla niej, jakie chowałem z dzieciństwa, prysło. Nie mogłem sobie nigdy dokładnie uświadomić, od kiedy zaczął się kryzys i co nas od siebie tak oddalało. Mimo to wakacje te wspominam jak łąkę pełną kolorów, zapachu i światła. – Unikasz patrzenia mi w oczy. W ogóle mijamy się jak cienie... Czy uważasz, jak ci wszyscy mali, przestraszeni ludzie, że ze mną coś jest nie w porządku? – powiedziałem, chcąc jej wyjaśnić tragiczne nieporozumienie. – O czym ty mówisz, Oskar, na litość Boską? – zajęczała bliska płaczu. – Nie poruszaj choć tego tematu przy matce. Dobijasz ją tym swoim zachowaniem... Wziąłem list do ręki, oglądałem go z wszystkich stron. – Tak, dobijasz ją, wpędzasz do grobu... Czy słyszysz, co do ciebie mówię?... Oskar... – Darujmy sobie komedii. Wolę już, gdy gracie na pianinie niż w jakiejś amatorskiej sztuce z prymitywnymi rolami, którą na gwałt mi tu inscenizujecie. Czekacie, kiedy naprawdę zwariuję, kiedy nie będzie już wątpliwości... Ale zaręczam – nigdy jeszcze mój umysł nie był tak jasny jak teraz. Tak. A poza tym odnalazłem pewien list, który powinien wprawić cię w zakłopotanie. Wynika z niego, że w życiu naszego ojca była inna kobieta, oddana mu w całości i bez reszty. Nasza rodzina to pozór, fikcja, kabotyńskie udawanie... Usiadła na krześle, z którego przed kwadransem zwlekła się matka. Nie potrafiła ukryć przerażenia i wstydu. – Mieli z sobą dziecko, które nasz ojciec kazał zabić, zanim przyszło na świat. Ta kobieta nie była katoliczką jak nasz ojciec... Chcesz przeczytać kilka jej listów? – O czym ty mówisz, Oskar!? Czego ty chcesz od tej kobiety?... Co chcesz przez to powiedzieć!? 64 – Jeśli ktoś ucieka z płonącego domu, z którego dobiega wołający głos żywych... – Oskar, zlituj się nad nami!... Zlituj się... Zmieńmy temat... zmieńmy... – Nie histeryzuj, do kroćset! Te udawane spazmy możesz zachować dla siebie. Zakłamaliście się do szczętu; do szpiku kości. Nie pozwoliliście tej kobiecie być nawet na pogrzebie!... To ona za was nadstawiała karku!... Niejeden raz w życiu, niejeden... Ratując naszego ojca zataiła swą przeszłość. Skreśliła całe swoje życie. Przekazała ojcu swoje konspiracyjne dokumenty... Bo w coś wierzyła! – Oskar... Oskar... – pojękiwała z twarzą w dłoniach. – Ta kobieta ratowała życie nas wszystkich... Ciebie... i mnie... I naszą bogu ducha winną... matkę Wtedy wszystko było tak skomplikowane!... Ty tego nie znasz... Ty nic nie wiesz... – I dlatego dogadza wam widzieć we mnie wariata!... Ale oświadczam ci... wolałbym swoje obłąkanie... niż to wasze błądzenie bez sensu... po omacku... w zakłamaniu... upadku. Musimy pogodzić się z tym, że został zamordowany. I my wszyscy wzięliśmy w tym spisku udział. – Oskar, braciszku mój... To wszystko takie straszne... Ale proszę cię, zaklinam... zmieńmy temat!... Ja oszaleję! – Niech cię to nie przeraża. Norwid... także został w końcu zamordowany, choć miał śmierć w kawałkach, straszniejszą może... choć świadomą ceny... jaką się płaci za prawdę, wierzytelność. Oswoiłem się z tą myślą. Nie ma lęku w mym sercu. Alkohol trzyma mnie... – Pozwól, że przymknę drzwi. Jest przeciąg. Powinieneś wciąż więcej dbać o swoje zdrowie. Ty nigdy nie myślisz o sobie, a tego potrzeba ci najbardziej, wiesz, jak potrzeba spokoju... dla twojej pracy. Ty nic innego nie robisz, tylko wciąż nabijasz sobie głowę różnymi... Odpoczynek... Spróbuj nie pić miesiąc, dwa... – Zamknij wreszcie te piekielne drzwi! I siadaj, wysłuchaj mnie choć raz do końca! Jeśli mogę zawierzyć twej inteligencji, to wiedz, że śmierć Norwida bardziej wiąże się z rzeczywistością niż z literaturą i abstrakcyjnymi spekulacjami. Zastanów się. To są klucze. Klucze! Ach, co ja też wygaduję! Jakież to wszystko okropne, małostkowe... Czy ci nie przyszło do głowy, że antyk w twórczości romantyków to bzdura? Śmierć? Czy musimy na nowo tworzyć hieroglify? I nie pozwól mi dłużej ględzić o tych rzeczach! Zostaw mnie wreszcie choć na chwilę w spokoju!... Zupełnie straciłaś ze mną język, nie mam już do kogo otworzyć ust... Więc dobrze, wyniosę się z tego domu raz na zawsze. Możesz zacząć się starać o jakiś przytułek dla mnie. Zrobię to dla ciebie. Dla was. Tak, zrobię to, jeśli choć trochę jeszcze mi współczujesz... – Pisała ciotka Fela, twoja chrzestna matka. Mógłbyś poświęcić im trochę czasu, rozerwać się... zająć swoim ptactwem... Tam powinieneś wyjechać na dłuższy odpoczynek. – Dobrze. Jutro rano proszę mnie spakować. Pojadę tam pierwszym lepszym autobusem. Proszę jednak zostawić w spokoju moje książki, notatki i myszołowa; zajmę się tym osobiście. Nie szperajcie mi po bagażach. Wszystkie interesujące cię listy i dokumenty znajdziesz w prawej szufladzie biurka. Klucz będzie pod donicą z fikusem. Spal to wszystko i ani słowa nie piśnij matce o naszej rozmowie. Jeśli wierzy w Boga, to ten być może osobiście jej kiedyś przebaczy. – Tak, Oskar... – I jeszcze jedno. Powiedz matce, że mój wyjazd ma charakter czysto wypoczynkowy. Że udało ci się mnie tak zabajtlować... – Och, Oskar... – ...że jadę z własnej inicjatywy. Pozdrawiajcie ode mnie panią Agnieszkę Dawyd. Powiedzcie jej, że ją w dalszym ciągu kocham, mimo... – Oskar... – ...wszystko. Nawet bardzo, to ode mnie nie zależy, niestety. I niech nasza rozmowa, powtarzam, pozostanie ściśle między nami. To mój nieustępliwy warunek. Żegnam cię. 65 Podeszła do brata, nieśmiało wyciągnęła ku niemu rękę, oparła delikatnie dłoń na jego ramieniu i po pewnym namyśle pocałowała go w skroń, a on z lekka uchylił się od tego pocałunku, odgarniając ręką jakąś urojoną zasłonę. Sięgnął machinalnie po list z biurka, a w istocie przewrócił arkusz czystego papieru maszynowego na drugą, równie czystą stronę. Gdy tylko Ewa opuściła pokój, nagryzmolił dużymi kulfonami: ZAPRZESTAĆ ROZMÓW KROPKA SAMI SIEBIE NIENAWIDZĄ KROPKA RODZAJ SPRZYSIĘŻENIA KRESKA KRZYŻYK Teraz dopiero odpieczętował kopertę rogowym nożem i wyjął z niej list od Topolskich z Bystrej. Wielce Szanowny Panie Oskarze! Z przykrością powiadamiamy Pana, że Agnieszka opuściła nasz dom w kilka dni po Pana nagłym wyjeździe. Nie znamy, niestety, adresu, pod którym mógłby ją Pan odszukać. Wszelako z całą mocą życzliwości staramy się Pana pocieszyć, że z pewnością nic się nadzwyczajnego nie stało. O ile nam wiadomo – planowała wyjazd do Szwecji w swoich osobistych sprawach – ale powtarzamy: to nic pewnego. Proszę się tym zbytnio nie przejmować i nie zaprzątać sobie głowy. Zna Pan nie od dziś naszą kochaną kuzynkę... i jej różne pomysły. Szczególnie teraz, gdy ma Pan tyle zajęć, tyle własnych trosk i problemów na głowie. Bardzo miło Pana wszyscy wspominamy, radzi widzieć Pana u nas, choćby zaraz, w każdej chwili. Tu miałby Pan spokój i idealne warunki do wypoczynku i pracy nad Pana rozprawą doktorską. U nas teraz bardzo pięknie – złota polska jesień za pasem! Pozdrawiamy Pana, Pana Mamę a naszą niezastąpioną. przyjaciółkę, a także okazją pozwalamy sobie za Pana pośrednictwem przekazać pozdrowienia dla państwa Dawydów. Pozostajemy z szacunkiem! oddaniem – M i Z Topolscy Post scriptum. Pozostały u nas pewne rzeczy Pana: latarka elektryczna, komplet do gry w kwadryle oraz tom wierszy Lukrecjusza. Zamierzamy posłać je Panu pocztą chyba że Pan zdecyduje się na przyjazd do nas na dłuższy relaks. Mama Pana obiecywała odwiedzić nas tego lata, w co wierzymy dotąd z całych sil, czekając także i Jej osoby. Proszę o nas nie zapominać. T. Czytał kilkakrotnie ów list potykając się o każde niemal słowo. Czuł ucisk w skroniach i gardle. Podszedł spiesznie do okna i otworzył je na oścież, a kiedy pokój wypełnił się świeżym powietrzem, wrócił do biurka, zapalił lampę, upadł na fotel i zasłonił pięściami oczy. Uczuł pieczenie spojówek, zgrzyt przesypującego się pod powiekami piasku. Od kilku dni nie był w stanie otrząsnąć się z tych koszmarnych przywidzeń i podejrzeń, majaków i rozdrażnienia, w które się cały pogrążał. O zaśnięciu nie mogło być mowy. Drażniło go każde skrzypnięcie podłogi, każdy szmer za oknem, nie mógł ścierpieć nawet szelestu pościeli. Był u kresu sił, męczyła go ciemność, bał się natrętnej wizji zmąconego oceanu, nieskończonej przepaści wulkanu, świadomego siebie szaleństwa; bał się, że pęknie mu jakieś naczynie w mózgu, że zmęczenie rozsadzi mu płuca, że pieczenie spojówek wypali oczy, że przygnębienie rozsadzi serce. Czuł się bardzo przygnębiony, zdradzony i osamotniony, i bezsilny, bezsilny... Wiedział, miał złe przeczucie, że lada moment przyjdzie atak, powali go, wydrze ze stanu świadomości, unicestwi. Czekał nań i bał się go panicznie, a równocześnie nie mógł zdobyć się na ów ostateczny akt prośby o czyjąś pomoc. Wstydził się swego stanu, swego cierpienia – i ze wszech miar, nawet ofiarą swej śmierci w konwulsjach – chciał światu i wszystkim tym, którzy go zdradzili, oszczędzić widoku swego upadku. Bał się śmierci, tak jak bardzo bał się 66 swej choroby, swego upośledzenia, śmieszności – a równocześnie bał się osaczenia, współczucia, litości, poniżenia, zakłamanej komedii słów bez pokrycia. Rozłożył skrupulatnie list na biurku, rozprostował jego boki dłonią, zgasił lampę i zaraz ją zapalił ponownie. Powinien wkropić sobie atropinę do oczu, rozluźnić się nieco w fotelu, wyprostować nogi. Poczuł ociężałość, senność. Wyjął z metalowego puzderka czerwony ołówek i podkreślił na liście następujące słowa: Agnieszka. Adresu. Odszukać. Pocieszyć. Nic nadzwyczajnego nie stało. Wyjazd. Zaprzątać. Głowy. Teraz. Zajęć. Trosk. Problemów. Radzi. Spokój. Warunki. Jesień. Mamę. Dawydów. Walczył z odrętwieniem i bezsilnością. Sięgnął po ukrytą między książkami butelkę ratafii. Gdy go znaleziono, leżał między fotelem i biurkiem, z podkurczoną jedną nogą, z głową na siedzeniu fotela. Z rozbitego nosa sączyła się wolno krew, krzepnąc na górnej wardze i brodzie. Oczy miał przymknięte, był nieprzytomny. Na twarzy błądził jednakże delikatny grymas pogody i ufności, pokory i zrozumienia, poddania i miłości do świata i ludzi. Jego matka siedziała teraz na brzegu łóżka, trzymając przegub dygocącej na kołdrze dłoni. Uśmiechała się doń ze współczuciem i wyrozumiałością, co często u matek jest odruchem miłości. On tego jednak nie mógł widzieć albo i nie chciał. Lekarz zrobił mu zastrzyk z glukozy, otarł krew watą nasączoną w amoniaku, spojrzał porozumiewawczo na jego matkę i siostrę i wyszedł z pokoju, delikatnie puszczająć klamkę, aby ta nie szczęknęła i nie narobiła hałasu, który mógłby chorego wytrącić z równowagi. Był to siódmy atak w moim życiu. Sześć poprzednich nawiedziło mnie w ciągu trzech lat po wypadku, a więc w dzieciństwie. Mogłem się więc do tej pory uważać za wyleczonego z tych koszmarów. Czy tym razem był to atak epilepsji? Przecież nie delirium. Wyjazd do N. był jednakże ostatecznie przesądzony. Nazajutrz załadowałem plecak przygotowaną mi bielizną, niezbędnymi w podróży rzeczami, upchałem książki i myszołowa. Przejrzałem notatki, wyselekcjonowałem z nich wszystkie listy pani B. do mego ojca, a także kilka pożółkłych dokumentów dotyczących ich spraw. Spiąłem to wszystko spinaczem, włożyłem do szuflady, zamknąłem ją, a klucz umieściłem pod doniczką z fikusem. Brulion moich notatek wepchnąłem do kieszeni plecaka. Byłem gotów. Pożegnałem się z domownikami i wyjechałem na swój bolesny wypoczynek, nie planując nawet daty powrotu. Wiedziałem, trudno się było nie domyślać, że wszystko zostało z góry ukartowane i zdecydowane poza moimi plecami, a do spisku przystąpił także konduktor autobusu: skąd bowiem mógł wiedzieć, gdzie wysiadam, i w imię czego tak pieczołowicie pomagał mi wytaskać z autobusu ciężki jak nieszczęście plecak?!... Ofiarowałem mu na wszelki wypadek dziesięć złotych za fatygę. Zabawne to uczucie, jednakże od pierwszych chwil pobytu w N. moje doznania i odczucia miały dziwnie paralelny charakter i strukturę! Dwoistość mych wrażeń onieśmielała mnie, jakbym miał zdawać w tym pamiętnym pejzażu powtórny egzamin z życia. Mało brakowało, a pobiegłbym znajomą mi ścieżką nad rzekę, w której rok temu kąpała się Agnieszka w towarzystwie swych przyjaciół – i nie odwiódł siebie od tej całej przygody. Bezwiednie użyłem nawet tych samych co przed rokiem słów na przywitanie ze stryjostwem i ciotką Felą. Pani Res nie zdradzała się ani jednym znakiem ze swej obecności u mego boku. Była niewidzialna i milcząca jak przeźroczysta kartka nie zapisanego jeszcze papieru, który miał wyświetlić kilka na nowo ujrzanych szczegółów i wątków, które dla ciebie, Agnieszko, były wówczas i zawsze tak proste i oczywiste jak obcinanie paznokci u nóg. 67 13. Coś mnie tknęło, już wtedy, gdyśmy minęli się na ścieżce wiodącej na cmentarz. Ja wracałem od Tredlerów, on zmierzał w tamtym kierunku. Znałem już skądś tego człowieka: wysmagana słońcem twarz, dwie podłużne bruzdy skroś policzków, krzaczaste brwi, wyrazisty, długi nos. Drwal albo gajowy. Musiałem gdzieś już go widzieć. Ukłoniłem mu się, mam szacunek dla ludzi pracy, potrafią to docenić. Nie odkłonił mi się, spojrzał w niebo i jakby przyśpieszył kroku, niemal podbiegł kawałek z zadartą w tył głową. Widocznie miał coś przeciw mnie, leśnicy są pamiętliwi. Nie przypominałem sobie jednak, abym mógł czymś tego człowieka urazić. Może im coś ze stryjem idzie nie za bardzo, stryjaszek potrafi ludziom dopiec, jest gderliwy, i ten jego nieustępliwy dystans. Lecz cóż tu winien jestem ja? A może ktoś mu doniósł, że zabiłem myszołowa? Zamierzałem wypuścić tego ptaka na wolność. Nie jest wskazane obłaskawiać dzikie zwierzęta, czyni im się krzywdę, oswajając je, ludzie lasu wiedzą o tym dobrze. Przyhołubione zwierzęta giną wnet, gdy wracają do natury, tracą zmysł samoobrony. Wypuściłbym tego ptaka, gdyby nie był tak okaleczony. Oczekiwałem, aż mu się porządnie wygoi kikut amputowanej nogi, wiedziałem, że w przeciwnym razie zaniecha łowów po pierwszej nieudanej, boleśnie doświadczonej próbie. Poza tym on wcale nie kwapił się do odlotu. Siedział przy otwartych oknach i mógł sobie wyfrunąć, gdyby tylko nabrał tej ochoty. Nie był moim więźniem. Owszem, lubiłem tego ptaka, zżyliśmy się. Znał już nieco Hölderlina i urywek ze Śpiewów Maldorora. Prastary oceanie, jesteś symbolem tożsamości, zawsze równy sobie samemu. Nie przeobrazisz się w sposób istotny, i jeśli nurty twoje rozpętane są gdziekolwiek, czy innej jakowejś strefie spoczywają w nienagannym spokoju. Gdy mu to mówiłem, słuchał mnie, a nawet dawał znaki głową, spojrzeniem nieruchomych oczu. Ptaki są bardzo tajemnicze. Kiedyś, gdy chciałem opatrzyć mu nogę, zerwać przyschnięty do rany opatrunek, rzucił się na mnie. Usiłowałem go obezwładnić, lecz w tej szamotaninie złamałem mu skrzydło. Nie mogłem znieść jego cierpienia, krzyku, spojrzenia jego nieruchomych oczu, pełnych wyrzutu i przygnębienia. Zabiłem go, a stryj Wiktor pomógł mi go spreparować. To piękny i rzadki okaz ptaka. Nie rozstajemy się z sobą nigdy. Zapragnąłem rozmowy z tym człowiekiem, aby wyjaśnić nieporozumienie. Lub po prostu pogadać – czułem się osamotniony, brak kontaktu z ludźmi zaczął mi już doskwierać boleśnie, opiekuńczy familiaryzm obmierzł mi, chciało mi się wracać do domu. Postanowiłem, że dogonię tego człowieka, poproszę o papierosa i tak zaczniemy rozmowę. Nie palę co prawda, ale będę udawał, że mi brakło papierosów. Całkiem to prawdopodobne, nie muszę się zaciągać. Poszedłem za tym gajowym. Zdołał ujść ze trzysta metrów, miałem go jednak na widoku. Ciężki, choć jakoś niepewny krok, coraz to potykał się o bruzdki w trawie, dawno już zboczył z dróżki i szedł wskroś ku zagajnikowi. Plamy wrzosowiska, kępy kosodrzewiny, dalej – zagajnik. Jeszcze dalej zakole wysokiej trawy, palisada polnych kamieni i już skraj cmentarzyska, północny jego kraniec. Przyspieszyłem kroku, a nawet jakoś podbiegłem nieco, by skrócić odległość między nim a mną, nie chciałem go stracić z oczu. Przypomniałem sobie nasz pierwszy spacer z Agnieszką, gdym się uparł pokazać jej to kuriozum, autentyczny cmentarz samobójców sprzed stu laty, z dwoma skromnymi nagrobkami dwóch młodych braci Tredlerów, ostatnich gości tego ustronia. Później widać zaniechano tej barbarzyńskiej procedury. Wilhelm skończył swój żywot 17 września 1939 roku, dokładnie w rocznicę desperackiego 68 czynu swego brata, od którego był młodszy o trzy i pół roku. Cóż to mogło być? Tragiczna miłość? Wrodzone kalectwo? Bunt? Niezbadane są ścieżki ludzkich bezdroży. Teraz szedłem za tym człowiekiem, który nie chciał do mnie otworzyć ust. Przystanął na dłuższą chwilę. Obserwował niebo. Patrzył i patrzył, jakby wyśledził samolot. Też spoglądałem ku górze, nie zatrzymując się jednak. Nic nie mogłem dojrzeć. Szare chmury, gdzieniegdzie skrawek błękitu, nic więcej. Żadnego warkotu. Cisza. Człowiek spojrzał na las, nawet jakby na jakieś konkretne drzewo, obserwował je, ruszył przed siebie. Wyjął coś z kieszeni roboczego drelichu. Daję głowę, że był to sznur. Dojrzałem także druciany krążek wielkości ludzkiej głowy, opleciony sznurkami. Mocno wpatrywał się w to drzewo. Szedł dalej jak zahipnotyzowany, niemal na palcach, w tych swoich wielkich, człapiących gumiakach. Wreszcie przystanął. Jakieś pięć metrów przed tym drzewem. Wyjął papierosa z kieszeni spodni. Lecz go nie przypalił. Rzucił całą paczkę na ziemię. Patrzył w koronę drzewa. Była to lipa o gładkim, wyniosłym pniu. Odwinął kilka kręgów sznura. Wryło mnie w ziemię, dosłownie osunąłem się z nóg. Nie widział mnie, nic nie widział poza tą koroną drzewa. Zważył w dłoni ciężarek u końca linki. Odwinął jeszcze kilka kręgów. Zamachnął się. Trafił w konar za pierwszym razem. Ściągnął linkę, naprężył ją. Ciężarek okręcił ją kilkakroć wokół gałęzi. Nic mu nie mogłem pomóc, byłem sparaliżowany. Ujął druciany okrąg w lewą rękę. Wpatrzył się we wnętrze listowia. Ujrzałem czerwony śnieg pod powieką. Oszalałem. Chciałem zwymiotować. Potknąłem się o swą własną nogę. Upadłem. Zacząłem wrzeszczeć, czołgając się. Rzuciłem się nań z pięściami. – Co robisz, człowieku! – wrzeszczę. – Co chcesz zrobić?! Spłoszyłem go. Odskoczył od drzewa, jakby pękł pod nim granat. Rzucił linę. Miał strach w oczach. Wziąłem się w garść. Nie umiem rozmawiać z ludźmi. Przemogłem słabość. – No i co najlepszego chciał pan dokazać? – mówię zupełnie spokojnym głosem. – Jak to co? – on pyta. – Na co to wszystko? – ja mówię. – Jak to na co? – on odpowiada. – No tak – mówię. – Matka uciekła – mówi. – Niech więc sobie uciekła – ja mówię. 69 – Ale z matką wszystko mi ucieknie – on mówi. – E tam – mówię. – Co też mówicie? – powiada. – Nie wierz pan w to – mówię. – Jak to? – on mówi. – Zwyczajnie – mówię. – Pomyśl pan tylko. – Tu nie ma co myśleć – on mówi. – E tam – mówię. – Co też mówicie? – powiada. – Nie wierz pan w to – mówię. – Jak to? – on mówi. – Zwyczajnie – mówię. – Pomyśl pan tylko. – Tu nie ma co myśleć – on mówi. – Trzeba ją złapać. – Nie łap pan – mówię. – Sama nie wróci. – Wróci. – A jak nie wróci? – pyta. – Wróci. – Dajesz pan głowę? – Nie, głowy nie daję. – To co mi pan mówi. – Mówię, bo wiem. – Ale to kosztuje trzysta złotych albo więcej. – Dam je panu. – Dlaczego? – Dlatego. Jestem naukowcem. Badam ich życie – wymyśliłem na poczekaniu. – Aha. – Zapłacę panu każdą cenę. Bardzo się cieszę, że mnie pan rozumie. – Nie znam się na tym, ale niech będzie. – Mieszkam u nadleśniczego. – Wiem. – To zapalimy. Jutro zgłosi się pan po pieniądze, mam na ten cel pewne kwoty. – Możemy zapalić, czemu nie. Ale, panie, może ją uda się złapać. Siedzi na tej gałęzi. One nie mogą daleko latać. – Myśli pan? – No. – Dobrze, więc spróbujmy. Ale jeden raz. – Na co więcej! Mam wprawę. Okurzymy ją. – Dobrze, tylko ostrożnie, błagam pana. Bardzo mi na tym zależy. – Nie ma strachu. Mam już ją w garści. Podsadź mnie pan tylko. Będę się trzymał liny. Bezpieczniej. – Dobrze, właź pan. Ale jak ucieknie, jest moja. Przyjdzie pan po pieniądze. – No, dobra. Podsadziłem go, dzierżąc oburącz jego nogę. Wdrapał się jak linoskoczek. Usiadł na konarze, rozpostarł siatkę na drucianym okręgu, dmuchnął z małego mieszka, potem uderzył pięścią w gałąź nad głową i bzycząca kiść wpadła do siatki. Zeskoczył z drzewa podyndawszy się na ręce. – No jest! A to, panie, cały ul ucieka, gdy jej nie ma. Takie ich prawo. Dziwne to stworzenia... – Wiem. 70 Wysupłałem z tylnej kieszeni spodni sto złotych. – Weź pan to. Gdyby jeszcze kiedyś uciekła... – Panie, nie ucieknie. Przypilnuję ją. – Ale gdyby. – Jakie gdyby?... Daleko nie ucieknie. Trzeba tylko dostrzec na czas. – Weź pan. Nie płacę ze swojej kieszeni. Mam specjalny fundusz... – To zmienia postać rzeczy. – I pilnuj jej pan jak oka w głowie. – Ma się rozumieć, panie. Choć to takie chytre... Schował pieniądze do tylnej kieszeni spodni. – Daj mi pan znać od czasu do czasu, co się u nich dzieje. Piszę pewną pracę naukową, rodzaj powieści. – O tych latawcach...!? – O nich. – Uważaj pan. Mogą nas pokąsać. Są złośliwe. Idźmy pomału, nasuń pan bluzę na głowę. Mnie znają. – Nie ma obawy, mam odpychającą krew, nic mi nie grozi. – To zmienia postać rzeczy. A co się panu stało w nogę? – Drobiazg, rozbiłem sobie kolano. Akurat miesiąc temu, wyobraź pan sobie. – Do wesela się zagoi. – Myśli pan? – Tak ludzie mówią. – Bo nie znają życia. Ja się nie ożenię. – Każdy tak mówi, póki go jaka nie złapie. – Mnie już nie złapie. – Jii... – To było do przewidzenia, pogodziłem się z tym. Nawet nie rozpaczam jak inni. Życie się nie kończy... – To też prawda. Jest coś chyba jeszcze... – Jest. Wierzy pan?... – Jakbym miał nie wierzyć!... Pewnie, że wierzę. Nie zawsze jest czas do kościoła. Ale jakże by w coś nie wierzyć. Modlić się można wszędzie, nawet w oborze, przy pasiece czy w lesie. Pana stryjek jest bardziej wierzący, częściej porozmawia z proboszczem. Ja tam nieuczony. – Nie wierz mu pan. On w nic nie wierzy. Tylko w te swoje rozmowy z księdzem. W nic. – Co też pan mówi! Taki pobożny człowiek...!? – Boi się, jest stary. To wszystko. – Co się bać... Przyjdzie, chlapnie i po krzyku...! – To święta racja. Jej po prostu nie ma. Wymyślił ją mój stryjek, gdyż pragnie umrzeć. Stracił wiarę we wszystko!... – Trzyma się jak rydz. Daj nam Boże takiego zdrowia na stare lata. Panie, takie leśnictwo to nie przelewki. – Słyszał pan o filozofii Maeterlincka? – Toś pan strzelił!... Nie mam szkoły. Sześć klas, panie. A i to piąte przez dziesiąte, bo robota w domu. Siedmioro było, cztery dziewuchy... – Przynajmniej życie uczyło! – Nauczyło, oj, nauczyło!... – Zna pan tu każde drzewo. Gdyby tacy ludzie jak pan zarządzali lasem, życie miałoby większy sens. Nikt by nie komplikował tego, co nas otacza. To wystarczy. Naprawdę, nic więcej nie potrzeba. Wszystko inne – to zmyślenie, rodzaj fikcji. Nienawidzę tego, walczę z 71 tym. Wyobraź pan sobie, że hoduję myszołowa. Chciałbym powiedzieć panu o tym. Otóż ten myszołów jest całkowicie wolny, może sobie w każdej chwili wyfrunąć, w końcu brak mu tylko jednej nogi, jednego szponu, a mimo to nie czyni tego. Niech mi pan powie dlaczego? – Daje mu pan żreć? – Daję, owszem, dostaje swoją porcję mięsa, wątróbkę z drobiu, żołądek, wołowe... – To się pan dziwisz?! Gdzie mu będzie lepiej? – Słucha wierszy Hölderlina, Lautréamonta, lubi je. – W to już nie uwierzę!... – Ma pan rację. Ja mu też nie wierzę. Oczywiście, że nie! Bardzo się cieszę, że ta pszczoła jest w pana rękach! Do widzenia panu. Stąd mam już dosłownie kawałek drogi. Gdy ucieknie następnym razem, machnij pan ręką. Królowe pszczół mają swoje tajemnicze zachcianki. Znam je. Płacę za nie ogromne sumy, niech mi pan wierzy. I do widzenia! Pokuśtykałem, jakbym połknął kij, prosto do domu. Cały wieczór porządkowałem notatki. Usiłowałem zrekonstruować na ich podstawie atmosferę owego późnego i dżdżystego popołudnia, gdy Agnieszka – zdecydowawszy się nieoczekiwanie, z powodów mi nie znanych, na wyjazd do leśniczówki w N., gdzie miałem podjąć sezonowe zajęcie obrączkowania ptaków – miała spotkać się ze mną w mieście, w celu dokonania pewnych jeszcze zakupów, no i omówienia godziny jutrzejszego wyjazdu. Nie stawiła się na to spotkanie. Lecz w trzy dni później przyjechała nieoczekiwanie do N. Był wieczór. Przygotowywaliśmy się do kolacji. Złapałem muchę nad stołem i wetknąłem ją w dziób myszołowa. Popatrzył zdziwiony swymi szklanymi oczami. Prastary oceanie, rozmaite gatunki ryb, które żywisz, nie ślubowały wzajem braterstwa. Wszelki rodzaj żyje odrębnie. 72 14. Po raz pierwszy zaiskrzyła w jego mózgu myśl o udziale Agnieszki w spisku właśnie wówczas, przed rokiem. Było to jednakże tak nieprawdopodobne i bolesne przypuszczenie, że ze wszech miar usiłował unicestwić je w swej świadomości. Był wtedy ciepły wrześniowy dzień, trzecia doba jego pobytu w N. Zdrzemnął się przy otwartym na oścież oknie. Sypiał wówczas niewiele, zajęty rozmyślaniami nad symetrią i chaosem poezji Fryderyka Hölderlina. Lecz jeszcze nie nadszedł Czas. Jeszcze są Niespętani. Boskość nie godzi w tych, co nie uczestniczą. Dzień zaczął się dudnieniem w ścianę i zatrważającym krzykiem: – Oskar, obudź się, jest już ósma piętnaście! Potem usłyszał hałas spłuczki i trzaśniecie drzwiami. Poskarżył się na ból w piersiach i pieczenie powiek i udał się do łazienki, by wziąć ranny prysznic. Szum przygnębiających myśli nie ustawał jednak, a nawet wzmógł się nieco, gdyż przypomniał sobie wieczorną scenę przy kolacji. Kiedy bowiem zszedł wczorajszego wieczoru do jadalni, zgotowano mu bardzo przykrą niespodziankę: ciotka Fela (nie powinien ją jednak darzyć zbyt szczerym zaufaniem!) oznajmiła mu, że ma do zakomunikowania radosną nowinę: przyjazd Agnieszki Dawyd... W pierwszej chwili nie pojął grozy tego komunikatu, kiwnął potakująco głową i nalał sobie zimnego mleka do filiżanki, którym zwykł popijać grzanki z własnej, przywiezionej na wieś opiekarki. – Agnieszka jest absolwentką sztuk pięknych, mój panie. To bardzo urocza osóbka – powiedziała z emfazą, akcentując ostatnie słowo. – Myślę, że nie będziesz się czuł źle w jej towarzystwie. Wieś to nie to co miasto, gdzie można spotkać wielu ciekawych ludzi... Kęs gorącej grzanki wskoczył do mleka, wyłowił go jednakże końcem języka, zanim okruch nie rozmiękł na papkę i nie utonął. – W miastach są biblioteki. To wystarczy – skomentował dobitnie wypowiedź ciotki Feli, dopraszając się chwili wytchnienia. – Gdy byłam w twoim wieku, przepadałam za klubami młodej inteligencji, należałam nawet do literackiego kółka lewicującego. To było w Wilnie, o ile się nie mylę. Gdy jest się młodym, wiele się chce od życia. Osobiście zetknęłam się z poetą Aleksandrem Rymkiewiczem, gdy ten zaczynał dopiero publikować swoje wiersze; nikt ich wtedy nie rozumiał. Był bardzo przystojny... – Proszę o kromkę czarnego chleba, w mieszkaniu są przeciągi – wyjęczał chwytając się za ucho, w którym zadzwonił pierwszy dzwonek, dający sygnał do ucieczki. Fela poderwała się z miejsca i wybiegła do kuchni nie zamykając za sobą drzwi. – Niech Bóg przebaczy gadułom! – wrzasnęła zza nie domkniętych drzwi kuchennych. Dolał sobie odrobinę mleka, wypił je na stojąco i udał się do swego pokoju. Wynotowywał właśnie co cenniejsze uwagi z książki Zygmunta Wasilewskiego potwierdzającej niektóre jego wątpliwości: „Tadmur! – wołał on, a my mówimy zdziwieni: Norwid! A przecież przeszłość Norwidowa nie tak dawna; nie czas zamienił ją w ruinę, jak się to pierwotnie bada- 73 czom wydało: ona od początku niosła w sobie zarody ruiny. Dzieło jego było już ruiną w łonie twórcy” i dalej „Następcy lepiej to zagadnienie rozwiązali, bardziej po ludzku; Norwid padł ofiarą (!) kataklizmu, nie doszedł do syntezy. Padł ofiarą górnych wirów (!)”. Rozprawę Wasilewskiego znalazł w bibliotece ojca, teraz mógł ją gruntownie przestudiować, uzupełniając lekturę wersetami z Hölderlina i Lautréamonta – wnikając w chaos i porządek zatrważających kręgów metafizyki. Jeśli obłęd jest brakiem nadrzędnej świadomości realiów otaczającego świata – konkludował – to świadomość n a d r z ę d n y c h funkcji obłędu dobrze służy rozjaśnieniu wielu istotnych wątpliwości, jak ta chociażby, że logika sprzyja mnożeniu prawd, a nie ich poznaniu. Był skłonny dopatrywać się w urojeniu naturalnego stanu r e a k c j i na dwoistość natury widzialnego świata. Odkrył istotę własnego odbicia w lustrze: ktoś oczekiwał odeń odpowiedzi na pytanie, kim jest? Szukał tej odpowiedzi... ...i jest prawo, Że się wszystko obraca do wnętrza jak węże Prorocze, śniące na Wzgórzach nieba. I wiele jest Do utrzymania, Jak na plecach ciężar Klęski. Lecz błędne Są ścieżki... Przed siebie ani wstecz Nie patrzmy. Dajmy się kołysać Jak chwiejna łódź falom. Zacytował z pamięci ulubiony wiersz Hölderlina i chwiejąc się na nogach pożeglował ku zacisznemu portowi swej przenośnej biblioteki, z którą nie rozstawał się nigdy i którą przytaszczył tutaj na wieś w brezentowym plecaku, budząc niemałe zdziwienie gospodarzy, dopatrujących się w tym znamion ekstrawagancji. Stryj szczycił się nie bez słuszności swą wspaniałą, liczącą tysiąc tomów biblioteką, okalającą mroczny gabinet na parterze. Zainteresowanie biblioteką mogłoby teraz wywołać kłopotliwe podglądanie przez domowników jego pracy. Samotność poszukiwań i niepodzielność ryzyka – to stanowiło jego dewizę jako badacza. Lecz właśnie wychodząc z jadalni wpadł prosto w ramiona stryja Wiktora, który aż sapnął przyciskając go do piersi. – No, bracie, nie uciekniesz nam teraz – powiedział starzec z kresową czułością. – Posilimy się, dobrodzieju, i to w większym rodzinnym kółku. Proś, bracie, do stołu!... Stwierdził, że już nie ma możliwości odwrotu. – Jestem co prawda po kolacji – popróbował obrony. – Nic to – odsapnął wuj. – Mamy gościa. I to jakiego gościa, bracie! Oto Agnieszka – powiedział starzec ceremonialnie dotykając jego ramienia i odwracając go twarzą ku młodej, speszonej dziewczynie. – A to twój daleki kuzyn Oskar, straszny odludek... Poznajcie się. Agnieszka jest córką pociotka twego taty, Teofila – dodał stryj Wiktor roztaczając dłonią w powietrzu rozległe rodzinne parantele. – Znam ją – odpowiedział Oskar krótko. – Lecz doprawdy muszę zejść na dół. Przykro mi. – Ejże, cóż to znowu! – powiedział z wyrzutem i niejaką konsternacją stryj. – Posiedź z nami chwilkę. W tym momencie spostrzegł, że przypatruje mu się stryjenka Emma, której szpakowate, krótko podcięte włosy, profil nosa żywo przypominały mu jego własną matkę. 74 – Przepraszam cię, ciociu Emmo, chciałem pójść jedynie po proszek, gdyż rozbolała mnie głowa – wytłumaczył się. – Zostanę jednakże z przyjemnością. Tabletki szkodzą mi na żołądek. Wypiję po prostu z wami filiżankę gorzkiej herbaty. – A może sparzyć ci mięty, Oskarku – odezwała się starsza pani, współczując mu z całego swego opiekuńczego serca. W takich to okolicznościach spotkał się wtedy znowu z Agnieszką, nie usiłując nawet poskromić w sobie uczuć podświadomej niechęci czy nawet obawy. Czyżby przeczuwał dalsze, tragiczne losy tego nieuchronnego związku, który miał tak boleśnie przeorać jego psychikę, całą uświadomioną osobowość? Im głębiej dociekam sensu przypadkowych zdarzeń, tym więcej w nich złowieszczej prawdy – skomentował to później. Stwarza nas ta właśnie okoliczność. Ta właśnie: niepojęta, nieunikniona, bezmyślna, zakłamana. Piszemy swój życiorys żółcią zranionej dumy. Bo właśnie duma nie pozwoliła mu przeciąć nici tego przypadkowego związku wówczas, gdy dopiero zaczynała go oplatać niewidzialną, wątłą jeszcze pajęczyną. Nie dowierzał tajemnej mocy pająka, który ją snuł; wierzył w potęgę chitynowych skrzydeł. Tracił stopniowo pewność siebie. Powiedział jej podczas tej wspólnej kolacji, gdy usiłowała zbić go z pantałyku powątpiewaniem w sens tezy o spisku na życie Norwida: – Jeśli śmierć nie jest dostatecznym dowodem na to, że popełniono morderstwo, to dzisiejszej nocy dokonam tej zbrodni. Po to aby przedstawić ci dostateczną ilość p r z e k o n y w a j ą c y c h dowodów. Po prostu jutro mnie tu już nie będzie. Ten protest musiał na niej zrobić wrażenie. Natychmiast zapaliła papierosa. – Nie znaczy to wcale, mój drogi (ach, ta upokarzająca maniera!), że cię nie podziwiam...! Bardzo to zabawne, muszę przyznać... Czy umiesz pływać? – wpatrywała się w zapałkę, która gasła i skręcała się z cichym trzaskiem. Nie odpowiedział. Było to wyzwanie. Postanowił natychmiast opuścić jej towarzystwo, nawet kosztem nietaktu wobec gospodarzy. Lecz i to zostało mu odebrane, gdyż Agnieszka pierwsza wyciągnęła dłoń na pożegnanie. – Dobranoc, miły. Wybaczcie, że już pójdę do siebie. Przeraża mnie myśl o rannym wstawaniu. Umówiłam się z przyjaciółmi na łowienie lipieni. Ranna kąpiel w rzece dobrze mi zrobi, czyż nie tak, panie Oskarku? Płatki czerwonego śniegu osypały się spod jego powiek, nie mógł wydusić z siebie najprostszego słowa pogardy. – Zobaczymy się zatem mad rzeką, zgoda? – przygwoździła go ćwiekiem do krzyża ironii. Wybiegł za nią z jadalni, lecz poniechał czynnej reakcji na zniewagę. Udał się do swego pokoju i przekręcił w drzwiach klucz. Długo nie mógł zasnąć, rozmyślając o symetrii i chaosie, śledząc przez otwarte okno ruch gwiazd na granatowym niebie. „Lecz jeszcze nie nadszedł czas. Jeszcze są niespętani. Boskość nie godzi w tych, co nie uczestniczą” – powtarzał w nieskończoność, dopóki myśl ta nie straciła sensu. Podjął ją nazajutrz, biorąc poranny prysznic. Łazienka sąsiadowała z jego sypialnią. Budził go zwykle hałas toalety, gdy domownicy kolejno puszczali wodę ze spłuczki. Dziś wyrwał go z krótkiego snu głos Agnieszki. Nie omieszkała przy tym zastukać kilkakroć w ścianę, za którą spał. Wstał od okna i poszukał brakującej kartki z wyznaniem Lautréamonta: „Poczucie smaku jest właściwością zasadniczą, która wyraża wszystkie inne jakości. To nec plus ultra intelektu. Tylko dzięki temu poczuciu geniusz staje się najwyższą sprawnością i równowagą wszelkich władz umysłowych”2. Następnie dotknął obolałych powiek i udał się 2 Przekład A. Międzyrzecki (przyp. aut.). 75 do łazienki, by ukoić w ożywczym strumieniu wody skaczące po całym ciele nerwy. Szum krynicznego prysznicu rozrzewnił go. Przypomniał sobie, jak bardzo nie lubi kąpieli w rzece, jaką trwogą i lękiem napełniają go żywioły. Myśl o kąpieli w towarzystwie Agnieszki Dawyd i jej „przyjaciół” przeraziła go. Niemniej jednak krążył myślami wokół tej rzeki, okolonej gęstwiną głogów i leszczyny, prześlizgiwał się w niepojęty sposób po kamienistym dnie i chłonął łapczywie krystaliczny nurt – był tam. I widział Agnieszkę baraszkującą z zachłannymi łowcami ryb, i czuł, jak ci wyuzdani chłopcy profanują jej czyste ciało i jak okleszczają ją w rytm podwodnego tańca hańby, jak zdzierają z niej przejrzysty kostium z nietykalnej bieli, jak sięgają po najintymniejsze tajemnice wody, która spowiła ich od stóp do głów. W okamgnieniu pojął, że musi biec nad tę porywającą rzekę, gnany podświadomym uczuciem n i e b e z p i e c z e ń s t w a, na jakie narażał swoją lekkomyślną kuzynkę. Jeśli żywię do niej jakiekolwiek uczucie, niech się nazywa, że jest to uczucie przyzwoitości – wytłumaczył się. – W tym względzie może więc bez skrępowania liczyć na moją hojność. Kiedyż by jednakże mogła przystąpić do spisku: w Bystrej czy przed trzema dniami? I jakie są nadzieje sprzysiężenia? Bzdura! Sztuczka kontaminacji... Chodzi mi w gruncie rzeczy o gest pożegnania – myślał wciągając spodnie i koszulę na mokre ciało. Bez namysłu podjął decyzję wyjazdu z N. dziś jeszcze, najlepiej przed śniadaniem, którego ceremoniał byłby dlań już nie do zniesienia. Incydent nad rzeką, w który zamierzał ingerować z konieczności, przynaglany przeczuciem – rozpalił jego namiętności. Wybiegł z łazienki z ręcznikiem pod pachą i stanowczym postanowieniem ucieczki. Gdy jednak pomyślał o zaduchu w autobusie, o nazbyt uprzejmym konduktorze, o pustych ścianach swej nieobecności w warszawskim pokoju, zawahał się. Dzień był upalny, jak na tę porę roku. Osmagał go wiatr nadlatujący z północy, niosący pasma wilgoci. Tuż nad głową, na wiśniowej gałązce, mały żółty kluczyk kręcił zawzięcie koziołki. Lecz gdy przystanął pod drzewem, aby potowarzyszyć małemu akrobacie w jego figlach, ptak znikł. Zanotował w pamięci to błahe, lecz wyraziste zdarzenie, żałując, że nie mógł zaobrączkować przypadkiem napotkanego ptaszka i śledzić dalej jego zawiłego jak te koziołki losu. Pomachał ptaszkowi ręcznikiem na pożegnanie i pomknął w stronę rzeki jak postrzelona czapla. W tydzień później, w atmosferze niejakiego pojednania i przymierza, poszliśmy na cmentarzyk samobójców. Chciałem pokazać jej to kojące ustronie. Lubiłem tu przesiadywać. Dobrze działa mi na nerwy to miejsce zarosło dziką roślinnością. Jest tu nie więcej niż tuzin ocalałych grobów. Cmentarzyk istniał kilkadziesiąt lat. Czas zwojował swoje. Niektóre groby były nie do rozszyfrowania. Zmurszałe kamienie, żeliwne, płaskie krzyże, rdza, pełzająca rdza; kikuty zbutwiałych krzyży z drewna. I tylko gdzieniegdzie daty i nazwiska. Żadnych napisów, nic. Krzyż nie był tu symbolem miłosierdzia i opatrzności, był przestrogą, znakiem śmierci. Nie spoczywali tu w Bogu, spoczywali w swej samotności, odsądzeni od ludzkiej pamięci. A jednak ktoś ich chyba odwiedzał potajemnie. Matka, ojciec, kochanka, najbliżsi. I ciekawscy, upiory przerafinowanej fantazji. Pokazałem jej groby dwóch braci Tredlerów. Odeszli jeden po drugim. W rocznym odstępie czasu. Co to mogło być? Miłość, kalectwo, bunt, ostatnie stadium schizofrenii? Nieznane są ścieżki ludzkich bezdroży. Właściwy cmentarz był o trzysta metrów dalej, bliżej wsi. Nie interesował mnie. Banalne dzieje zwyczajnych losowych przypadków. Ci tutaj przynajmniej jakoś pokierowali swym losem, posterowali przeznaczeniem jak dziurawą łodzią. Mogli zmienić świat z tak silnie 76 rozwiniętym instynktem buntu, z taką wiarą w swą jedyność, niepohamowany czyn. A zmienili jedynie datę swej śmierci, dodali jej magii symbolu, zwielokrotnili jej wymowę, jej głos. To wielka pokusa. Nie dziwię się, że ich groby odizolowano od reszty, że napiętnowano je przekleństwem. Zbyt ułudny to symbol. Agnieszka dowcipkowała sobie jednak, gdy jej to wszystko mówiłem. Biegała po tych grobach, jakby to było boisko do zabawy. Prosiłem ją, aby nie czyniła tego. Lecz ona nie słuchała mnie, przedrzeźniała mój głos. Nie mogłem przemówić jej do rozsądku. Wiecznie pragnęła zabawy. Żałowałem, że przyprowadziłem ją tutaj. Gdy pohukiwała na mnie zza tych smętnych nagrobków, było mi jej doprawdy żal, skręcałem się ze wstydu, nie mogłem wyrazić swego oburzenia. Lecz potem wbiegła na palisadę polnych kamieni, ciągle taka rozbawiona, dosłownie człowiek śmiechu – aż się potknęła wreszcie. Jakiś kamień się osunął i ona runęła w dół. Zniknęła mi z oczu. Zbiło mnie to z tropu, nie mogłem uwierzyć własnym oczom: zapadła się pod ziemię. Rzuciłem się, aby jej pomóc, lecz nie widziałem jej, nie wiedziałem, gdzie biec i jak ją ochronić. Wykrzyknąłem jej imię. Była cisza. Rozkazałem, aby przestała się wygłupiać. I też cisza. Zaniepokoiłem się poważnie. Mogła przecież wpaść do jakiegoś głębokiego rowu, rozciąć sobie głowę. Lub złamać nogę. Wygramoliłem się na te kamienie, z których mi zniknęła. I dopiero wtedy dojrzałem ją, jak sobie leży w najlepsze w wysokiej trawie na wznak i wącha jakieś zielsko. Myślałem, że się pod ziemię zapadnę ze złości. Opamiętałem się jednak i upomniałem ją, aby się tak nie wylegiwała, gdyż może dostać zapalenia korzonków. To wszystko. – No więc jednak mnie trochę kochasz – zażartowała. I wziąłem te słowa istotnie za żart. Kazałem jej pamiętać o tym, że śmierć jest absolutem, a nie narzędziem. Postukała się palcem w czoło. Nie mogłem tego pojąć. Podałem jej rękę i wygramoliła się z tego dołu. Opowiedziałem jej o braciach Tredlerach, o tych dwóch nieszczęśnikach spod zardzewiałego krzyża bez Pana Boga. Potakiwała mi głową. A gdyśmy zbierali się w powrotną drogę, zerwała dwa borowiki ze skraju ich grobu. Nie przywiązywałem do tego wagi. Dopiero w nocy wynikły stąd zabawne reperkusje. Postanowiła, że się prześpi w mym pokoju. Nie broniłem jej tego, zważywszy, że stała u mnie bezczynnie sofka. Przyniosła sobie pościel i zrobiła posłanie. Prosiłem ją jedynie, aby zrobiła to dyskretnie, gdyż nie zależało mi na bezsensownych dwuznacznościach, gdy idzie o domowników. Uczyniła to. Zgasiłem światło i przebrałem się do snu. Wsunąłem bujający się fotel między jej posłanie a moje. Nie lubiłem, gdy mnie ktoś podgląda stojącego w bieliźnie. I wice wersa. Nic nie powiedziała na to, tylko walnęła się na swoją sofkę. Oddychała głośno, chcąc napędzić szybciej sen. Też tak czyniłem, ilekroć nie mogłem zasnąć. Oddalałem wszystkie myśli z mózgu, bliski zaśnięcia, gdy wtem fotel bujający skrzypnął. Nie zwracałem na to uwagi. W ciszy nocnej meble lubią się głośno rozsychać. Po prostu słyszymy więcej niż za dnia. Ale fotel bujał się najwyraźniej. Kołysał się w te i wewte. Rzecz niepojęta. Ktoś się bujał na tym fotelu. Obserwowałem ten ruch. Agnieszka poderwała się z pościeli. – Nie kołysz tym, proszę cię – zapiszczała. Nic nie odpowiedziałem. – Czy chcesz mnie nastraszyć? – jęknęła. – Nie kop tego bujaka nogą. 77 – Nie kopię, na miły Bóg. Co ty wyprawiasz!?... – Co wyprawiam? Wstydź się. – Spij. To się nam być może przyśniło. – Nie mogę zasnąć. Napędziłeś mi strachu... – Przecież nic tu takiego nie ma. – Zamknij drzwi na klucz. Wstałem z pościeli i przekręciłem klucz w drzwiach. Wróciłem do łóżka. Była cisza. Powoli zapadałem się w sen, marząc o porywającej rzece, która by mnie uniosła. – Czemu śpisz, Oskar, a nie wyniesiesz tego fotela? – Przecież już się nie kołysze. – Ale może się zakołysać, jak będziesz spał. – Chcesz pewnie obudzić Felę, jeszcze tego by brakowało! Przestań myśleć o tym bujaku. Miej odrobinę zdrowego rozsądku. Pewnie rozkołysały go nasze ubrania – powiedziałem całkiem do rzeczy. – Twoje, ja się rozebrałam u siebie. I chyba najlepiej będzie, jeśli tam wrócę. – Więc idź i przestań mnie dręczyć – powiedziałem od niechcenia, zupełnie nie kontrolując słów, gdyż morzył mnie pierwszy sen. Na to ona poderwała się ze swojej sofki, zwinęła pościel i pobiegła do swego pokoju, rzucając mi na odchodne: – Myślisz tylko o swoich Tredlerach. Jeśli mnie nienawidzisz, powiedz mi to. Mam dosyć tego wszystkiego! Gdy znikła za drzwiami, wstałem, podszedłem do biurka, wymacałem dwa prawdziwki, które Agnieszka znalazła na cmentarzu, i wyrzuciłem je za okno. Szybko zasnąłem, bez żadnych sensacji. Nie jestem przesądny, ale potrafię uszanować ciszę wiecznych odludzi. Nazajutrz Agnieszka nie odezwała się do mnie ani słowem. Była zła, że nie wysłuchałem jej prośby i nie wyniosłem bujaka z tymi braćmi. W czasie obiadu spostrzegłem, że borowiki, które wyrzuciłem przez okno, leżą sobie w najlepsze na cynowej paterze w jadalni. Przy kolacji spadł obraz ze ściany przedstawiający martwą naturę z nieżywym cietrzewiem. Nic nie przesadzam, naprawdę spadł. Spadał od czasu do czasu, gdyż wisiał na spróchniałym kołku, z którego wyleciał gwóźdź. Po prostu Agnieszka zbyt silnie trzasnęła drzwiami wychodząc do łazienki. Spojrzała na mnie nienawistnie, z odcieniem triumfu, jakbym to ja był winien, że nie ma w tym domu kto wbić porządnego gwoździa w ścianę!... Pomogłem jednakże Feli zawiesić obraz na miejsce. Nie było żadnych komentarzy. Nikt nie wiedział o tych grzybach. Całe szczęście... Gdyśmy jedli owoce i był miły, prawdziwie grobowy nastrój, Agnieszka zwracała się do mnie w trzeciej osobie. Jakaś awantura wisiała w powietrzu, wolałem więc unikać zbędnych słów, a jedynie być bardzo uprzejmy dla wszystkich, także dla niej. Ciocia Fela coś podejrzewała, wyśledziła nawet te grzyby, ale dyskretnie zajęła się struganiem jabłka w misterną spiralę. Zawojowała mnie ta starzejąca się kobieta, lubiłem ją najbardziej z wszystkich domowników, nie wyłączając mej matki, ciotki Emmy ani stryjka Wiktora, już niestety (ile on może mieć lat?) stetryczałego, poświstującego odwieczną astmą. Agnieszka nie wchodziła w rachubę. Była gościem. To jedynie eufemiczny konwenans, że zwraca się do nich per „ciociu” i „wujku”. Nie jest naszą krewną, zaręczam. Jej ojciec przyjaźni się z mym stryjkiem z dawien dawna, siedzieli razem w lesie czy coś w tym guście, i to wszystko. Słyszałem o tym. Obaj należą do Stron- 78 nictwa Demokratycznego. Wiem to od stryjka Wiktora. Gości on od czasu do czasu ministra komunikacji, który przyjeżdża tu z synem dla relaksu. Ten minister jest dalekim krewnym ojca Agnieszki. Takie to związki. Naprawdę nic więcej. Wspominam o tym, gdyż później wynikły na tym tle śmieszne zupełnie niejasności, wymyślone zresztą – o, prostoduszna naiwności! – właśnie przez ciotkę Felę... Dość na tym, że ma koniec tej kolacji, gdyśmy jedli jeszcze owoce, Agnieszka wzięła owe grzyby z patery, poszła do swego pokoju i zaczęła wygrywać na pianinie Modlitwę dziewicy Tekli Bądarzewskiej aż do znudzenia. Przyrzekłem sobie, że już nigdy nie wspomnę o Tredlerach ani o uroczysku w jej towarzystwie. Była przesądna. Co ją napadło z tą Modlitwą dziewicy! Nigdy jeszcze nie słyszałem, aby grała cokolwiek. W kółko. Jakby zaciął się gramofon. 79 15. Wielkie spiralne koło zamajaczyło jak gramofonowa płyta. Dźwięki stawały się coraz mniejsze i mniejsze, aż znikły zupełnie. I Agnieszka usnęła nad pianinem. Jej głowa stoczyła się z łokcia na rzeźbiony meander instrumentu i znieruchomiała. Pojawił się przed jej oczyma ów święty obraz źródła, dalekie echo tajnych zabaw, rytualnej gonitwy za nienazwanymnieuchwytnym- wszędobylskim; była w pobliżu krystalicznego wodospadu, dotykała ręką marmurowej wody, świetlistego pyłu, a on oddalał się od niej coraz bardziej, opadał kurzem w butwiejącą smugę lasu, w rozlewisko żywych traw, w dymiący zielnik, w orgiastyczny taniec ognia, w wypełniony spalenizną ofiarny krater, z którego Rudowłosi przywlekli przebóstwione szczątki zwierzęcia, skwierczące jeszcze i ciepłe jak wyjęta z popielnika gruszka. Ileż to fajerwerków płonie w pamięci świątobliwych kronikarzy i poetów z Malleus maleficarum, w umysłach czarownic i heretyków, innoplemiennych i innowierców, których dusze z chłodną skrupulatnością pióra sposobione do drogi w wieczny kosmos ogromnieją w ogniu jak słupek rtęci, jak wiatr rozdmuchujący nicość w przepaść historii i rozsiewający martwe nasiona grzechu, płody skażonych ogrodów, puste regały bibliotek. Miała świeżo w pamięci (gdzież to wyczytała?) tragedię młodej dziewczyny imieniem Bärbel, Niemki, narzeczonej pewnego świętoszka, Heinza Klöpfgeissela, który ją – biedną, poniżoną, naiwną – wydał był w ręce inkwizytorskich siepaczy, by w ten sposób (cóż za okrucieństwo tępej wiary!) oczyścić ciało z grzechu impotencji; gotując nieszczęsnej straszną próbę ognia i straszną w nim śmierć. Umrzeć z nadmiaru uczuć i gorliwej zmysłowości myśląc o rzeczach wielkich i czystych; powędrować w najtajniejszy zakątek snu, z którego nie wraca się nigdy – a który jest jednak p o w r o t e m jedynym! Odszukać utracony raj głębokiego snu, olśnienia pełnego idei, symbolicznych zdarzeń i faktów – oto zadanie, które postawiła sobie Agnieszka Dawyd, by zapomnieć o przykrym zdarzeniu nad rzeką i niepokojącej rozmowie sprzed dwóch godzin. O cóż tu chodzi w tej całej grze? Dlaczego aż tak strasznie chciał ją upokorzyć, tak mocno rozjątrzyć zabliźniające się rany jej osobistych przeżyć i tragedii? Czy wie on cokolwiek o istnieniu tego jej własnego nietykalnego świata, do którego nikt nigdy nie miał przystępu? Czy ją śledził, gdy usiłowała znaleźć kontakt z tamtą rzeczywistością, z Kraterem nad Rzeką Zieloną, do której zawiedli ją, by wtajemniczyć w ów barbarzyński rytuał. Sen, niewinny sen. I zwiastun odrodzonego przebudzenia się z popiołów. Jakaż piękna, metaforyczna składnia zdania: spalona na sen, zwęglona na popiół! Przetwarzanie drgań strun, napięć powietrza, membran; chromatyczne przeistoczenie materialnego w abstrakt – w podniosłość, w upadek, w symbol, w nicość; trwanie w niepojętym czasie każdej sekundy z osobna, widoma obecność w kronice przemijania, w zdaniu bezpodmiotowym pozbawionym orzeczenia, okoliczników czasu, miejsca, sposobu. Gdzie to wszystko zdąża, czy dźwięki umierają? A jeśli, to czy mogą istnieć poza człowiekiem – w próżni, w chaosie? Gonitwa, zwyczajna gonitwa skojarzeń – pomyślała Agnieszka łapiąc słowa na gorącym uczynku. Powinna się wycofać, nim takie postanowienie coś jeszcze znaczy; i sprowadzić go z nieba na ziemię. Jak tak dłużej potrwa, zupełnie się wykończy, tak, wykończy. Próżnia. Jakże się zmienia, jakże marnieje ciało, kondycja psychiczna, umiejętność abstrakcyjnego myślenia, ideogram koniecznych fascynacji! Nadobnie zgasnąć w połowie nie doczytanej książki, traktującej o niczym, nijakiej – pomyślała usiłując przypomnieć sobie lekturę ostatniego tygodnia lub choćby jedno prawdziwie celne zdanie, które by warto zacytować przed końcem świata lub po prostu w chwili takiej jak ta właśnie. 80 Żeby choć mieć tę absolutną pewność, jeszcze by próbowała się dźwignąć, wyznać mu całą prawdę, zacząć wszystko od nowa, od wybranej chwili lub nawet od tamtego wydarzenia nad kraterem. Żeby choć miała tę pewność! Jakżeż ciąży ta konstrukcja z domysłów, ów mechaniczny Ikar bez duszy i skrzydeł, spadający z rozmysłem na ziemię, która umyka spod stóp na samą myśl o swym konkretnym przeznaczeniu i punkcie oparcia. Poczuła zapach pleśni. Znad milczącej klawiatury wyglądała więc tak, jakby w jej oczach, w skulonej sylwetce, w rozsuniętych na karku włosach krył się tajony grymas szlochu, niezauważalny skurcz łopatek, nagły i bolesny jak ukłucie komara. I być może dlatego właśnie Agnieszka Magdalena, dwunastoletnia dziewczynka o jasnych włosach i migdałowych oczach, nie obudziła jej, poskładała cicho nuty, jedne w drugie, powiedziała „dobranoc” i wysunęła się z pokoju. Zapewne dopiero szczęk wahadłowych drzwi na klatce schodowej, których szczuplutka Agnieszka nie zdołała nigdy przytrzymać, zbudził ją – tak to jej się w każdym bądź razie wydawało – z tego męczącego półsnu, półodrętwienia. Nie czuła się tym razem ani zmęczona, ani odurzana. Uświadomiła sobie bowiem, że uśpiły ją drżące, delikatnie przez Agnieszkę wystukiwane takty La pričre d’une vierge z albumu Utwory salonowe. Pomyślała w tym momencie, że Agnieszka jest w istocie nad wyraz subtelną i wrażliwą dziewczynką – czy ma to po ojcu? – której powinna poświęcić znacznie więcej czasu, więcej w każdym bądź razie niż dotąd. Ma co prawda trochę za krótkie jak na pianistkę palce, zbyt masywną budowę dłoni, zbyt stanowczą zmysłowość ruchu i uderzenie – i prawdopodobnie byłaby znakomitą skrzypaczką bądź wiolonczelistką przy tak zdumiewającej muzykalności, intuicji, słuchu! Powinna kształcić się w większym mieście – ile to może kosztować? – w Poznaniu lub Warszawie albo w Krakowie, u dobrych profesorów. Czegóż można oczekiwać w tym grajdole, co ona może jej dać z siebie tu, teraz, obecnie. To nagłe zniknięcie dziewczynki zawstydziło ją nieco. Zamknęła wieko pianina, grającego jakby, roztarła palcami odciśnięty na czole znak i podeszła do okna. Mimo wczesnych godzin wieczoru – jej zegarek pokazywał szóstą czterdzieści – na ulicy paliły się latarnie, jakkolwiek dobrze pamiętała, że funkcjonariusz gazowni zapalał je przecież dopiero w chwili zmierzchania. Zegarek prawdopodobnie spóźnił się, co było wielce prawdopodobne, zważywszy, że czynił to od lat. Doznała uczucia i wizji, jakby wokół latarń gromadził się chłód w postaci matowych kuleczek szronu i jakby wokół nich gęstniała ciemność nadchodzącej jesieni. Zupełnie podświadomie podeszła do kontaktu i zapaliła światło. I w tym właśnie momencie usłyszała głośne wołanie, które zadudniło tunelem ulicy i zabrzęczało nagle w szybie, gdy sięgała do kontaktu. Wydało jej się, że przestrzeń dzieląca ją od wołającej z ulicy Agnieszki Magdaleny powiększa się coraz bardziej. Straciła po prostu poczucie czasu. Zegarek tykał nieregularnie i głośno, jakby dając do zrozumienia, że wykonuje aż nazbyt dwuznaczną pracę. Dopięła haftki popielatej spódniczki, obsunęła ją wokół bioder, uniosła z krzesła kurtkę z zamszu i szukając w powietrzu pustego rękawa, zbiegła po schodach i prześliznęła się szczeliną wahadłowych drzwi na ulicę. Dziewczynka, ujrzawszy ją w skrzydłach drzwi, wspięła się na palce i przebiegła przez trotuar. Wyszeptała przycinając oddech: – Odnalazła się Emanuela, jest tam. Pokazała głową nieokreślony bliżej punkt w tunelu ulicy. Uczuła, że torebka zsuwa się wolno z jej ramienia, dotyka kolana i upada na ziemię, a dziewczynka schyla się błyskawicznie, by ją podnieść. – Gdzież ona jest? – zapytała uprzejmie, ujmując dziewczynkę za łokieć. 81 Przewiesiła rzemyk torebki przez ramię, przy okazji drapiąc się w bark. Dziewczynka uczepiła się oburącz jej dłoni, jakby miała zamiar złożyć pocałunek, choć zamierzała po prostu pohuśtać się na jej ramieniu. – Tam – powiedziała dziewczynka marszcząc nos, a w tym dyskretnym grymasie wyraziło się i zniecierpliwienie, i przyczajony lęk, i jakieś przesłanie nie do odgadnięcia. – Jest t a m. Pociągnęła ją lekko w głąb ulicy. Gdyby uważnie przyjrzała się dziewczynce w tym właśnie momencie, mogłaby dostrzec bez trudu, że w szczelinach tych donikąd patrzących oczu błąka się niepojęty dla dorosłych znak tajemniczego rytuału dziecięcych zabaw w Rozryw- Ziele i Wronie Oko. Dziewczynka wbiegła w pewnej chwili na krawężnik chodnika i stąpała po nim jak po równoważni wymachując rękoma i szurając butami. – To tu – powiedziała i zeskoczyła na jezdnię. Pokazała palcem zwinięte w kłębek zwłoki zwierzątka, zapewne zabawki, tkwiące nieruchomo na żelaznej kracie rynsztoka. Z pyszczka zwierzęcia wysunął się czerwony języczek krwi z miękkiego filcu. Podeszła parę kroków, stanęła obok dziewczynki, która w dalszym ciągu pokazywała ów kłębek zwierzątka, jakby usiłując coś tym gestem wyrazić, zwrócić baczniejszą uwagę lub dotknąć czegoś, co było, jak się zdaje, ponad możliwością dotyku tej dziecinnej, zwiniętej w trąbkę dłoni. Wysupłała z rękawa zamszowej kurtki niewielką chusteczkę w zielone kropki i przetarła nią policzki, najpierw jeden, a potem drugi. Dziewczynka obróciła twarz w jej stronę: pasemko światła gazowej latami pełzało po jej obliczu jak obrzędowa maska nasycona fosforem. – Ktoś ją otruł lub zastrzelił – powiedziała na usprawiedliwienie, chowając twarz w dłoniach. – Pewnie spadła z parapetu i chłopcy porwali ją do zabawy. Przejechała ją chyba ciężarówka albo myśliwy strzelił dla przestrachu. Jest to okropny wypadek, jak mi się wydaje. Odskoczyła w pobliskie zarośla i za chwilę przybiegła z suchym patykiem o ostro ułamanym końcu. Zaznaczę to miejsce, żeby do jutra nie zapomnieć, gdzie się wydarzył ten wypadek. Ktoś musi się o tym dowiedzieć w tajemnicy... Wbiła patyk w ziemię między płyty chodnika. – Nie! – krzyknęła Agnieszka odbierając dziewczynce patyk i kreśląc nim w powietrzu zygzak. – Nie trzeba o nic pytać! I nikomu nic nie mówić! Nikomu. To się już raz na zawsze stało. Nikt nie robi tajemnicy. Wracaj do domu. Biegnij co sił do domu. Robi się ciemno. Idź, idź! – Lecz co będzie z koncertem? Musi mi pan odpowiedzieć. Wszyscy wybierają się na koncert. Pani Moderska i pani doktorowa, i pan Hofman, i pan Dawyd, państwo Topolscy i pan Kościuszko. Będą goście z Krakowa, Poznania, Warszawy, z N. i z Bystrej... – Oh! Idź, idź! Idź już!... Dziewczynka znieruchomiała, zaskoczona prawdopodobnie nagłą reakcją Agnieszki, której nie mogła przewidzieć. Wpatrywała się dłuższą chwilę w zatroskaną twarz dojrzewającej kobiety i głowa opadła jej na ramię. Cofała się krok po kroku – aż zahaczyła o krawężnik. Przebiegła ulicę i odwróciła się znów twarzą do tej kobiety ściskającej w dłoni patyk ostry jak sztylet. Uczyniła jeszcze kilka kroków do tyłu i zatrzymała się pod płotem z żelaznych prętów nie mogąc oderwać oczu od tej zagadkowej sceny. Kucnęła machinalnie, obsuwając się wzdłuż prętów ogrodzenia, zupełnie dobrze widoczna w świetle gazowych latarni. Stojąc na przeciwległej krawędzi chodnika, Agnieszka poruszyła się, wysupłała z rękawa zamszowej kurtki chusteczkę i przetarła ponownie oczy. Sięgnęła następnie do torby i wyjęła z niej paczkę luksusowych papierosów oraz zapałki. 82 Dziewczynce zachciało się siusiu. Rozglądnęła się na boki. Stojąca w oddali postać rozświetliła się ogniem zapałki i zgasła, nim płomień zbliżył się do podskakującego w ustach papierosa. Coś ją stale korci, by chodzić własnymi ścieżkami – pomyślała Agnieszka o swojej małej uczennicy, idąc w stronę stacji, a właściwie rozciągających się za torami, opodal lasu, dzikich łąk i karczowisk. Trudno zgadnąć, jaki cel jej przyświecał. Postanowiła iść za miasto, na skraj lasu, w rejony odwiecznej zabawy dzieci, zażywających tam azylu. Sama prawdopodobnie nie umiałaby wyrazić celu tej wędrówki zwykłymi słowami, choć można by domniemywać, że chodziło o tę martwą zabawkę, którą kurczowo trzymała w dłoni. Są być może i inne powody, że bała się wyjawienia celu ucieczki przed tą dwunastoletnią dziewczynką, co przyniosła najniewinniejszy, czysty w swych intencjach komunikat o Emanueli, maskotce dzieciństwa, której strata mogła wydać się równie tajemnicza, jeśli nawet nie bardziej wyrafinowana i symboliczna niż cel, ku któremu zdążała. Dziewczynka uniosła się nieco z kucek, szybko ściągnęła majtki, przesuwając zygzakiem bucik, ku któremu płynął wąziutki strumyk unosząc kuleczki żwiru i źdźbła trawy. W jej polu widzenia wciąż jeszcze majaczyła sylwetka uciekającej przed nią Agnieszki. Podciągnęła majtki strzelając gumką w napiętą skórę brzucha i wykonała kilka skoków na jednej nodze. Odłamała zza płotu gałązkę jaśminu, oczyściła ją z liści i grubszym końcem zagrała na prętach ogrodzenia biegnąc w rytm tej metalicznej muzyki. Przed biegnącą dziewczynką, w odległości kilkunastu metrów, czernił się przestwór dzikich łąk, huczących jak leśne echo. Gałązka jaśminu coraz delikatniej podskakiwała na żelaznych prętach ogrodzenia wydając nieskazitelnie czyste tony. Dziewczynka przestała grać zasłuchana w tę muzykę własnej kompozycji, nieoczekiwanie kojarzącej się w powietrzu, w jej wyobraźni – w takty Modlitwy dziewicy. Popatrzyła raz jeszcze w stronę Agnieszki oddalającej się od niej coraz bardziej, aby zupełnie zniknąć w ciemności. Wiedziała albo się domyśliła, że idzie nad ów krater, dymiącą kurzem zieleń, miejsce tajnych zabaw dzieci. Bała się tego jej oddalenia. Nie miała jednakże odwagi przeszkodzić jej w ucieczce, odtworzyła bowiem w pamięci to pokiereszowane zdarzenie i wiedziała już, że musi zostać sama, dopóki nie zjawią się Rudowłosi, ukrywający się w lesie, i nie wciągną jej do zabawy w ogień, Prometeusza, w piekło i niebo. Dopóki nie dozna piekącego bólu rozszarpywanej dziko wątroby, ciepła i zapachu krwi; póki ten przejmujący ból, zgiełk i zapach nie zamącą jej w głowie, póki ziemia nie przechyli się z zachodu na wschód i z południa na północ, dopóki nie złapie w nozdrza swądu tlącego się w ogniu ofiarnym zwierzęcia, skomlącego o ratunek, skwierczącego jak wyjęta z popielnika gruszka. Dopóki dojdzie do jej świadomości, że stało się z duszą i z jej ciałem coś strasznego, coś bardzo grzesznego, wołającego o potępienie głosem Pana Boga, który musi patrzeć na to odrażające widowisko jej niewybaczalnego upadku, którego jest ona główną sprawczynią i narzędziem. Mała Agnieszka Magdalena wiedziała, że czeka ją straszliwa męczarnia w szponach grzechu, a mimo to oswoiła swą dziecinną i kruchą wolę z myślą o zakazanym owocu zabawy, oczekiwała poddania się pokucie nieznanego oszołomienia. Przeraził ją jednakże języczek krwi, którym Emanuela dawała znak o sobie, spoczywając nieruchomo w rynsztoku. Wydało jej się nagle, że coś bardzo, bardzo poważnego i coś bardzo śmiertelnego przeszło obok niej. Pomyślała o swej własnej śmierci i śmierci swej nauczycielki od muzyki. Przestraszyła się tej niewidocznej zjawy. Strach ów spotęgował się, gdy ujrzała od strony lasu gromadkę biegnących ku niej chłopców, uzbrojonych w bambusowe kije świecące ogniem jak pochodnie. Byli od niej starsi i bardziej wyrośnięci, postanowiła więc skryć się przed nimi w wysłanym ściółką kraterze. Stoczyła się w okamgnieniu na samo dno wyrwiska i cichutko przywarła do miękkich liści, chowając głowę między kolana i nasłuchując odgłosów gonitwy. Straciła ich z pola widzenia. Rudowłosi ominęli krater, a gdy po pewnym czasie podczołgała się ku górze, zobaczyła, że zatrzymali się nie opodal, buszując wśród traw, łamiąc suche gałęzie i wzno- 83 sząc wielką budowlę ogniska. Postanowiła śledzić tę zabawę Rudowłosych z ukrycia, oszołomiła ją ta bezładna bieganina, trzask łamanych gałęzi i rozkiełznane nawoływania oszalałych chłopców. Zapalone z jednego końca bambusy rozsypywały pióropusze iskier, które na tle przysnutego zmierzchem lasu wirowały niczym kocie oczka nasycone zielonym fosforem, migotliwe jak srebrna sierść borsuka. Trzeba przyznać, że spodobało jej się takie leżenie na brzuchu, w cieple zeschłych liści, z nogami pod ziemią, a brodą opartą na dwóch piąstkach ściskających kępki trawy długiej jak sitowie. W ten sposób weszła w ów zaklęty krąg zabawy Rudowłosych, w żywioł ognia, który niebawem strzelił w niebo wysokim płomieniem, tak że zatrząsł się i zawirował cały las tańczący w rozgrzanym powietrzu i niepostrzeżenie roztańczyła się poruszona ciepłym wiatrem łąka, od której rytmicznego falowania zakręciło się chłopcom w głowach do tego stopnia, że utworzyli krąg tańca ujmując się za ręce, a potem jednocząc ramiona i rytmicznie przestępując z nogi na nogę i kołysząc się w biodrach raz w jedną a raz w drugą stronę, i wykrzykując przeciągłe i dzikie „hoop – hoopa – hop – hoopa”, i wyrzucając z siebie ten skandujący śpiew-okrzyk coraz szybciej i głośniej, i jeszcze raz szybciej, i jeszcze raz głośniej – i wreszcie rzucając się w wir spontanicznego tańca ramion, torsów, bioder i nóg, tym śmiglejszych i tym sprzężystszych, im doniosłej i rytmiczniej brzmiał ów śpiew-okrzyk i jaskrawiej trzaskał ogromniejący ogień wywołując z mroku ich porażone ekstazą twarze, każdą z osobna, i mierzwiąc spopielało od bambusowego światła czupryny, targane gwałtownymi ruchami głów, odrzucanych rytmicznie od osi tułowi, połyskujących spod rozwianych koszul jak ciała gladiatorów zmagających się z oszalałą siłą dzikich bestii węszących krew pod skórą napiętych mięśni i osaczających ofiarę przekrwionymi błyskami oczu, nieruchomych jak wbita w powiekę brzytwa, nie dopuszczająca myśli o ratunku, przyspieszająca rytm bicia serca, paraliżująca mózg, wchłaniająca wolę walki w sam środek przerażenia, rezygnacji i poddania się samemu sobie, narzuconemu rytmowi pieśni przywołującej śmierć lub wyzwolenie, upadek lub przypływ mocy, ucieczkę lub wtajemniczoną obecność na orbitach rytualnego ognia eksplodującego w ciemnym tunelu kosmosu – który wirując wraz z nimi roztopił ich we wszechświecie, a więc uczynił ich taniec wyzwaniem sił przyrody, jednocząc las z ogniem i łąką, i wyrwą w ziemi, gdzie dokonała się jasna i prosta synteza czasu niezbędnego dla ujrzenia faktów w dostatecznie jasnym i wyrazistym świetle jedynego w swoim rodzaju doświadczenia – wnikanie w najintymniejsze rejony psychiki magmą słów-okrzyków wyprzęgniętych ze zdania, dobywających się z wnętrza duszy jak i rozstrojonego instrumentu przynaglającego do zabawy i do tańca. Nie mogła już dłużej usiedzieć w swej kryjówce, waląc pięściami o ziemię, wymachując nogami, które same podskakiwały w rytm pulsującego ognia i tańczących cieni – wybiegła z krateru na zieloną łąkę szybując ponad ziemią, odgarniając mrok rytmicznymi klaśnięciami dłoni, z odrzuconą w tył głową, z pojękującym we włosach wiatrem i porywającym mrowiem muzyki w całym ciele, tańcem ognia, otwierającym pochód pielgrzymów intonujących wariacje Tainnhäusera i wstęp z Tristana i Izoldy i oszalały pęd walkirii. Wszystkie te głosy zgromadziły się nad ogniskiem – i Agnieszka wiedziała już, że musi im ulec... oddalając banalne takty La pričre d’une vierge, które nuta po nucie ginęły w ogniu niczym ćmy. Nie broniła się przed sobą samą. Usiadła, zmęczona tańcem, tuż przy ognisku, by dosłuchać do końca jedynego w swoim rodzaju koncertu. Wtedy najbrzydszy z chłopców chwycił ją za włosy, rzucił o ziemię i począł okładać pięściami. Czyjeś drżące z wysiłku ręce ujęły ją pod pachy i odciągały od ogniska. Broniła się przed nimi kopiąc i wierzgając nogami. Któryś z chłopców ściągnął z niej dolną część garderoby krępując ruchy nóg. Krzyknęła raz i drugi o ratunek, lecz głos jej ugrzązł w gardle, nie mogła w żaden sposób podnieść przyciśniętej do piersi głowy. Wreszcie zebrała w sobie dostateczną moc, by wyrwać się z okleszczenia. Dźwignęła się chwytając równowagę. Chciała biec w stronę lasu, lecz poplątały jej się nogi i runęła na ziemię przygryzając język do krwi. 84 Wówczas Rudowłosi stanęli nad nią i czekali, aż uniesie głowę. Uklęknęła na oba kolana, wypluła z ust kępkę zmieszanej z krwią darni i usiłowała podciągnąć majtki, lecz na nieszczęście pękła w nich guma i nie sposób było utrzymać je na biodrach. Wymówiła kilkakroć imię swej nauczycielki od muzyki, błagając o ratunek. Wiedziała, że jest gdzieś w pobliżu, że myśli o niej, że nie opuści jej w nieszczęściu. I być może nie myliła się wcale, mając na uwadze zwłoki Emanueli, które Agnieszka niosła w stronę lasu. Myślała o niej nawet wówczas, gdy Rudowłosi wykręcili jej do tyłu ręce. Prometeusz ujrzał wówczas ogromny i doskwierający boleśnie przestwór nieba i uczuł, że szpony oszalałego sępa przywarły do jego brzucha, otworzyły wnętrzności i zaczęły rozszarpywać wątrobę aż do zawrotu głowy, który przyniósł wreszcie odrobinę wytchnienia, a nawet pewnego rodzaju ulgę. Cicho wyszeptana prośba o pomoc ziściła się w porę! Uświadomiła sobie, że jest wolna i bezpieczna, nie skrępowana przemocą ani więzami ofiary. Rudowłosi odstąpili od niej, pozostawiając jej także wolną wolę, a nawet możliwość ucieczki. Znalazła się więc niejako na samym początku zabawy. Ogień co prawda dogasał, lecz można go było w każdej chwili rozniecić na nowo. Przestwór nieba opadł sponad jej głowy, smak krwi w ustach spłynął znów do żył. Nauczycielka klęczała nad nią, tuląc w dłoniach jej twarz. Ułożyła ją miękko na pachnącej dymem trawie. Uśmiechała się do niej pogodnymi oczyma, skinęła głową na jednego z chłopców, który podszedł do niej. Wskazała palcem ciało Emanueli leżące u jej stóp. Rudowłosy zapiął guzik u koszuli, poprawił czuprynę grzebieniem drżących palców i podniósł z ziemi ciało Emanueli, by je cisnąć w ogień. Zaskwierczało jak wyjęta z popielnika gruszka i rozsypało się w popiół. Wyjęła z torebki niklowane pudełeczko ze strzykawką, rozłamała ampułkę i wstrzyknęła ją pod skórę oczarowanej dziewczynki, nie dowierzającej własnym oczom. – Nic ci już nie grozi – wyszeptała. – Teraz nie myśl o niczym. Wyobraź sobie, że jesteś spalona na sen, zwęglona na popiół. Czyż nie tak? – Tak – powiedziała dziewczynka. – Jestem senna jak popiół... Jakież to piękne zdanie! Znam je, pochodzi z bajki dla niedorzecznych dzieci o zajączku z lusterka: Przyśnił się zajączkowi zajączek śpiący, jak mały promyk z lusterka. Ponieważ był bardzo senny, a ciągle żył w samotności, więc zbudził swego kolegę ze snu i razem sobie śnili w jednym śnie o nieskończoności – hyc, hyc. – Co ci też przychodzi do głowy, moja mała! – wykrzyknęła zanosząc się od śmiechu. – Nie wybijając się nigdy ze snu? – Nigdy. Zwróciła się do Rudowłosych: – Przynieście mi moją koszulę. Jestem zmęczona i z miejsca zasnę, możecie się o to nie martwić. Kto mi pomoże rozpiąć biustonosz? No, dalej chłopcy! Dalej, no! Nikt z was nie manipulował jeszcze przy biustonoszu? Myślicie, że w to uwierzę!?... Chłopcy stali milczący ze zwieszonymi głowami, żaden z nich nie drgnął nawet. Koszule poprzyklejały im się do ciał, ramiona i torsy szkliły się od potu. – Widzisz, dziecko, widzisz: przeszła im cała ochota do zabawy... – śmiała się wciąż nerwowo. Postarzała ją ta wesołość. – Stracili całą wenę, całą moc! Oj, oj! 85 Prowokowała ich bawiąc się haftkami spódniczki. – Małe, tchórzliwe maminsynki, rycerze pokalanego poczęcia!... Tacy są oto mężczyźni, moja mała! Tacy właśnie Nic ująć, nic dodać. Nawet tej jednej męskiej rzeczy nie potrafią zrobić należycie, godnie, z krztyną wyobraźni, z odrobiną taktu. Nawet tej jednej rzeczy: delikatnego odpięcia biustonosza. To straszne prosić ich o to. Straszne... – i zaniosła się szlochem. Uwolniona z haftek spódniczka opadła na podbrzusze ukazując jedwab halki. Bluzka wyskoczyła spod paska i dyndała na pośladkach. Był to widok żałosny. Czuła się bardzo stara. W tym momencie znienawidziła Agnieszkę za jej dziewczęco jędrne ciało, za jej prostolinijną ufność wobec świata i naiwne przerażenie obecnością w tym nierealnym świecie. Mimo to postanowiła ją ocalić, odkupić z ciężkiego grzechu, z poniżenia. Więc gdy Rudowłosi natarli wreszcie z całą siłą, by je rozdzielić – rzuciła się między chłopców, wyrywając im z ramion ciało Agnieszki, które ufnie przywarło do przegubu jej dłoni. Trzymając się za ręce uciekały w stronę lasu, jednakże w ciemności straciły orientację i runęły z impetem w głąb krateru. Prześladowcy obstąpili krater, słyszała ich postękiwania i oddechy. Wiedziała jednakże, że w tym stanie rzeczy bezpieczeństwo Agnieszki zależy wyłącznie od niej, od jej decyzji i ofiary. Więc gdy kilku Rudowłosych opuściło się w głąb krateru w poszukiwaniu Agnieszki – stawiła im czoła. Dziewczynka zagrzebała się w leśną ściółkę aż po czubek głowy, straciła więc kontakt z realnym światem, który zniknął z jej świadomości jak rozwiany popiół. Wielkie spiralne koło pamięci zamajaczyło jak gramofonowa płyta z Wagnerowską muzyką. Dźwięki stawały się coraz słabsze i słabsze – aż znikły zupełnie. Nazajutrz obudziła się w ciepłej, przytulnej pościeli, z której tak niechętnie zawsze wstawała. Przynaglano jednakże do śniadania. Ciotka Fela kilkakrotnie zaglądała już do jej pokoju. Agnieszka wyskoczyła więc z łóżka chwytając z krzesła podomkę i zasiadła do pianina, by przećwiczyć kilka taktów z Tristana i Izoldy. – Co się tu dzieje od samego rana? – zapiszczała ciotka Fela wsuwając głowę do pokoju. – Śniadanie na stole! Czekamy już tylko na ciebie. Oskar... – nie dokończyła zmrożona nienaturalnym, pełnym irytacji spojrzeniem Agnieszki. – No, dobrze, graj sobie, graj – powiedziała przymykając drzwi. – Lecz nie miej pretensji, że może to kogoś wyprowadzić z równowagi. Tę zawiłą opowieść-wspomnienie powinno się czytać po trzykroć, za każdym razem z innej perspektywy, obierając sobie coraz to wiarygodniejszą postać bohatera. W gruncie rzeczy jest to bowiem wspomnienie trzech osób, a nie jednej, spojone w całość. Dla ułatwienia proponuję następującą regułę gry, porządek postępowania w trakcie lektury: – akcję wspomnienia umieścić w dowolnym, choć precyzyjnie określonym czasie, który można by ogarnąć pamięcią; – wcielić się (utożsamić?) w jedną z trzech postaci narratora: nauczycielki-Agnieszki, uczennicy-Agnieszki, jednego z Rudowłosych; – wobec poszczególnych trzech osób dramatu zdobyć się na konieczny akt współczucia, miłosierdzia i odrazy. Również tło opowieści – miejsce jej akcji – jest zmienne jak wariant świateł w chińskim teatrze cieni: biel, czerwień, mrok. Tunel ulicy, obszar dzikich łąk, zielony krater, wnętrze – to zaledwie przebłyski obrazu, rodzaj iluminacji, zwidów, których nie należy pojmować dosłownie. 86 Realną, niezmienną, jedyną, a więc nie podlegającą literackiej fikcji rzeczywistością i tworzywem opowiadania jest z zapamiętaniem i głośno odtwarzana płyta długo grająca z technicznie ułomnym nagraniem Tristana i Izoldy Ryszarda Wagnera. Bez znajomości tego utworu – chodzi głównie o muzyczny wstęp – opowiadanie zabrzmi fałszywie, a fraza zdań zawiśnie w próżni. Osoby nie obdarzone przez naturę słuchem muzycznym powinny zaniechać trudów przedzierania się przez nieustępliwy gąszcz słów nie do wyobrażenia, z których zbudowano wspomnienie. 87 16. Obliczyłem, że w sumie zaobrączkowałem osiemdziesiąt sześć ptaków. Wiem, jak wiele jest jeszcze do zrobienia. To dopiero początek. Byłem w pełni zadowolony z olśniewającej pracy mego mózgu. Osiągnąłem stan jasności i równowagi. Pomyślałem o ludzkości. Ucieszyłem się na samą myśl, że istnieje możliwość pokonania granicy czasoprzestrzennej. Nadzieja. Istnienie w tym wymiarze. Myśl moja przedarła się przez wysoką barykadę tajemnicy, której na imię: Res. Odtąd mogłem bez niepokoju myśleć o Agnieszce Dawyd. Usłyszałem bowiem jeden z tych głosów, który mógł w najzupełniej prawdopodobny sposób należeć do niej. Był to głos pani Res. Inne głosy znikły. Cofnąłem się w czasie. Uspokojony, w przymierzu z sobą i światem, sporządziłem pewną notatkę. Był to nowy etap mojej żmudnej i czasochłonnej pracy nad rekonstrukcją zdarzeń, w które uwikłany byłem wraz z panią Res jak w sieć pracowitego pająka – nie zdając sobie nawet sprawy, jak opatrzne oko śledzi jej i mój żywot. W ciągu jednego wieczoru napisałem dłuższe opowiadanie, z dedykacją na pierwszej stronie: Pani Agnieszce Res – duchowi opiekuńczemu i przyjacielowi – autor. U góry, w prawym rogu, dopisałem tytuł niewielkimi literami: Ucieczka z ciemnego pokoju. Historia tej niezwykłej ucieczki z ciemnego pokoju, którą zamierzam opisać, powinna zainteresować wielu młodych ludzi, nieświadomych czyhającego niebezpieczeństwa, żyjących na prowincji, lecz przecież nie zagubionych do reszty w codziennej krzątaninie wokół codziennych i niezwykłych spraw, jak ta chociażby, że dla wypożyczenia czegoś prawdziwie godnego przeczytania w miejscowej bibliotece powiatowej trzeba nieustannie narażać się na przykre docinki i komentarze ze strony panny Z. pracującej w wypożyczalni na ćwierć etatu, która o literaturze grozy ma tak mgliste pojęcie, jak obłok na niebie o ofiarnych barankach zarzynanych o północy. Nie taję, że w mojej opowieści kilka faktów będzie zmyślonych, a kilka zdarzeń przekoloryzowanych. Jedynie groza i niezwykłość są najzupełniej autentyczne. Może to wprowadzić uważnego czytelnika w zakłopotanie i podsunąć mu myśl, że bohater czy też narrator opisanej historii jest człowiekiem niezrównoważonym, dręczonym obsesją – lub też że ta opowieść, mająca pozory autobiografii i wspomnienia, wcale wspomnieniem nie jest, a jedynie zmyśleniem, strasznym i przejmującym, mającym poruszyć wyobraźnię łatwowiernych. Tak nie jest. Mam dostateczną ilość dowodów w postaci różnych drobiazgów, zdjęć i dokumentów, że najważniejsze stronice tej opowieści – uważny czytelnik nieomylnie je rozpozna – dotyczą osób i faktów prawdziwych, istniejących naprawdę. Zdaję sobie oczywiście sprawę z niejasności tego określenia, aby także mieć uzasadnione wątpliwości, czy coś, co przeminęło – istnieje w czasie przeszłym naprawdę... Wątpię zresztą, czy można pozostać obojętnym, nieczułym kalkulatorem, w obliczu tragedii dwojga młodych ludzi przeistoczonych w upiory. Wtajemniczona rozpacz, osamotnienie, przypieczętowane związkami krwi, nieszczęście samo w sobie i samo dla siebie. Brat i siostra, siostra i kochanka, kochanka i rzecz, blaszki krwi, skóra, pukle ciemnych włosów, nos, usta, rysy twarzy, oczy wiecznie siebie unikające, a 88 jednak podobne do siebie jak dwie krople wody, krew na nie zabliźnionej ręce, na udach, na pościeli, na ubraniu, na ciemnych puklach włosów, rozwiewanych wciąż jak sen, niepokojących jak zwid w samym środku nocy, w gabinetach figur woskowych, w salach operacyjnych i w gorących rytmach niepohamowanej muzyki i tańca – krew nie do przemienienia. Kto nigdy nie przebywał we wnętrzu cyklonu, nie spoglądał na powierzchnię oceanu jego spokojnym okiem – nie ma pojęcia, jak znikomą łupinką są wielkie okręty pasażerskie ogarnięte paniką, idące na dno wraz z czuwającą załogą. Przyznam się, że zanim zasiadłem do opisania przeżyć dwojga ludzi związanych pogmatwaną nicią uczuć i losu, wrzuconych siłą fatalną do wnętrza zamurowanego z wszystkich stron, labiryntu o zawiłych korytarzach – zgłębiałem psychikę kobiet i mężczyzn, granice płci, przepaść naturalnej wrogości między psychikami i osobami i naturą związków krwi. Studiowałem życiorysy faraonów, a także życie seksualne dzikich. (Związki dynastyczne i nakazy rytualne tabu do dziś stanowią dwuznaczną dla mnie zagadkę nie do rozwiązania.) Gdzież jest ta granica między tym, co kulturowe, co wynika z zakazów i wyobrażeń, a tym, co związane z naturą świata ludzi i zwierząt, nie ujarzmionych demonów i sił przyrody w stanie oszołomienia? Czy wśród zwierząt istnieją także przypadki wampiryzmu? Kto się żywi krwią ofiarowywanych zwierząt? Czyja ręka sięga po rytualny nóż i jakie wyobrażenie każe wznosić stos całopalny? Gdzież jest ta granica między nienawiścią i miłością? I kto ją ustanowił? Nasi bohaterowie spotkali się jak zwykle w ciemnym pokoju. Za oknem czerniała noc nie do opisania. Dzikie bestie krążyły w dalekich lasach i pustkowiach świszcząc i pojękując jak wiatr w skrzydłach martwych ptaków. Nie odezwali się do siebie ani jednym słowem. Czyjeś włosy uderzały z każdym porywem wiatru o szybę w czeluści okna, jakby ktoś śledził z dworu to milczące spotkanie dwojga ludzi w ciemnym pokoju. W kącie, nie opodal łóżka, świeciły szklane oczy myszołowa. Dziewczyna nie dawała oznak życia. Jej twarz była nieruchoma, a oczy zapatrzone w nieuchwytny punkt na niebie. Ja bawiłem się strzępem gazety, na którym czerniał mój własny nekrolog. Dziewczyna przygryzła sobie język do krwi. Nie ujrzałem jednak czerwonego strumyczka na jej brodzie. Interesowało mnie, kiedy po raz ostatni była u spowiedzi i jak sformułowała kanon swych odrażających grzechów. Byłem jej bratem z zakonu o bardzo surowej regule. Co rano odmawiałem łacińskie wiersze Horacego. Obowiązywała nas ścisła tajemnica. Kryłem swoje uczucia i stany. Nie mogłem zbliżyć się do żadnej kobiety na odległość mniejszą niż zasięg oddechu. Starałem się nie oddychać. Ona miała szczelnie zamknięte usta, jakby gryzła mszalny opłatek. Słyszałem, jak krew krąży po jej ciele. Niewidoczna postać zgarniała z szyby swe włosy. Ubrana była jedynie w czerwoną etolę i wąskie różowe figi. Nie sposób było w ciemności określić jej płci. Znikała i pojawiała się w oknie w rytm ulotnego tańca. Dziewczyna obok mnie bawiła się guzikiem u swej sukienki. Czuć było zapach rumianku. Bawiła się tym guzikiem, jakby chciała go sobie oderwać. Nie miałem siły, aby jej w tym przeszkodzić. Gdy uporała się z tym guzikiem i jeszcze z następnym, ujrzałem swą siostrę tańczącą w jakiejś białej sali. I porzucony fartuch ojca. Współczułem jej bardzo, chciało mi się płakać. Była daleka, nieszczęśliwa, jakby złamana życiem. Jednoczyłem się z nią w tym cierpieniu. W źrenicach jej oczu ujrzałem dno egzystencji. Stąpałem po ogrodach prastarego oceanu. Potem kazałem ubrać się tej dziewczynie, poprzyszywać na nowo guziki. Poczułem dotyk jej ciała. Westchnęła. Jej oddech przeniknął przez naskórek mej szyi, przez kark i włosy i poraził mój mózg. Nie byłem w stanie zebrać myśli ani ich oddalić na 89 pewną bezpieczną odległość. Groziło mi złamanie przysięgi, upadek i potępienie. Jak nie narodzony, nie powołany, nie odkupiony, a skuszony jedynie oddechem kobiety – będę musiał napluć Najsprawiedliwszemu w twarz, lżyć go i przeklinać, aż Ten strąci mnie z wyżyn w samą czeluść ginekologicznego gabinetu. Przypomniałem sobie, że mam ojca i matkę. Jestem synem doktora Krzysztofa Leszczyńskiego, lekarza i literata. Ojciec mój opublikował w literackim dodatku „Niwa” dwie nowele: Diagnoza doktora Łęczyńskiego i Miłość przychodzi białym świtem. Jedna przedstawia historię lekarza walczącego o ideały zawodowej etyki w skorumpowanym środowisku kołtuńskiego zaścianka, a druga bierze w obronę godność ludzkiego uczucia, narażonego na szwank w pruderyjnych układach społecznych i stanowi interesujące studium miłości renomowanego lekarza do młodej pielęgniarki odbywającej praktykę zawodową. Ojciec mój zmarł nagle w czasie wycieczki autokarowej „Szlakiem doktora Chałubińskiego”. Miał czterdzieści pięć lat. Sekcja zwłok wykazała zawał serca, połączony z wylewem krwi do płuc, choć słyszałem i inne wersje, zupełnie fałszywe i bałamutne. Miał zdolności hipnotyczne, zdobyte drogą naukową i silną koncentracją woli. Był mężczyzną przystojnym i wysportowanym, nigdy jednak nie widywałem go z młodymi kobietami w sytuacjach, które nie licowały z jego pozycją społeczną i dobrym imieniem, jakim się cieszył w miasteczku. Matkę moją kochał bardzo i dawał temu na każdym kroku wyraz. Ilekroć opuszczał dom, całował moją matkę w rękę i w policzek, nigdy nie wybuchał gniewem ani nie podsycał sytuacji konfliktowych. Nie mógł mieć wrogów. Był poważny, ale nie mrukliwy, miał dużo osobistego uroku i delikatności, aczkolwiek pochodził – jak to często sam podkreślał – z prostej i biednej rodziny łódzkiego tkacza. Nie cierpiał snobów. Był szczerym demokratą i wierzył w postęp społeczny. Muszę przyznać, że kiedy po raz pierwszy ujrzałem R. w środku dnia, jej uroda nie zrobiła na mnie tak wielkiego wrażenia jak jej tajemniczość i milczenie. Zrzucam to po prostu na karb mojej wrodzonej powściągliwości wobec młodych i pięknych kobiet, które najczęściej w sposób aż nazbyt widoczny upodabniają się do mojej siostry, osoby miotanej wyrafinowaną żądzą władzy nade mną, której nienawidzę całym sercem. Często przyłapuję się na tym, że zachowuję się arogancko nawet wobec ludzi, którzy starają się okazać mi życzliwość i przyjaźń. Jest wiele siły i prawdy w słynnej inwokacji Lautréamonta do prastarego oceanu: Oceanie prastary, oto mami się człowiek, że pięknym jest. Ja sądzę jednak, że jedynie przez miłość własną w swą urodę wierzy, chociaż podejrzewa, że pięknym nie jest; czemuż bowiem na bliźniego spogląda z tak wielką pogardą? Wiele musiał przecierpieć ten nieszczęśliwy poeta, aby z taką goryczą wyśpiewywać żal do siebie i do ludzi, od których uciekał tak wiele razy. Siedząca w ciemnym pokoju postać ma długie zgrabne nogi podniecająco wkomponowane w śniadą płeć. Dla Renoira byłby to grzeszny temat malarski. Dla mnie jest tylko jedną z zagadek Sfinksa. Gdy ktoś mi rozwiąże język po śmierci, będę mógł odpowiadać we wszystkich narzeczach wszechświata. Teraz muszę milczeć jak tajemniczy kamień, który Nieznajoma bierze do ręki i ciska w szybę, za którą stoi nieprzenikniona noc, pełna zwidów. To ostatnie zdanie: Teraz muszę milczeć jak tajemniczy kamień, który Nieznajoma bierze do ręki i ciska w szybę... – przerwało mi wątek narracji, zamierzonego opisu ucieczki z ciemnego pokoju, z którego drzwi czyjaś ręka zdrapała wizytówkę. Nieoczekiwanie bowiem zdanie to zabrzmiało jak pointa. (Utwory literackie mają to do siebie, że kończą się nie wiedzieć kiedy i dla jakich artystycznych powodów.) Mimo że opowiadanie moje ma pewną wartość, to jednak ze zrozumiałych względów nie mogło być kontynuowane. Poza tym znużyło mnie 90 narzucone z góry ograniczenie trzymania się wymogów fikcji literackiej, przekręcanie faktów i aluzji. Chodzi o to, że lepiej znoszę prawdę niż wyszukane nawet zmyślenia. Jest godzina druga w nocy. Winien jestem kilka rzeczowych wyjaśnień. Agnieszka była kobietą zaborczą, to znaczy – nie akceptowała buntu sama w nim nie uczestnicząc. Zacytujmy to fatalne zdanie: Szczęście należy do tych, którzy sami sobie wystarczają. Eth. Eud. VII, 2. Z całą jednakże stanowczością oświadczam, że Agnieszka nigdy nie napomykała o sprawach ostatecznych. Śmierć była obca jej psychice, jak obca jest myśl o przedmiocie, który nie zaistniał nigdy w naszym mózgu. A mimo to uciekła od świata niemal na moich oczach. Byłem przy tym na odległość wyciągniętej ręki. Jeśli zrejterowałem z jej mieszkania w chwili, gdy lekarz szepnął do pielęgniarza, aby ten zrobił mi zastrzyk – to dlatego, by zdjąć z siebie podejrzenie. Byłem przekonany, że tak czy owak uczestniczę w morderstwie lub spisku. Byłem w jej pokoju i wówczas, gdy dała światu pierwszy sygnał, że zbliża się kataklizm. Gdy napisała pomadką do ust zastanawiające hasło: „Posłuchaj głosu natury”. Było to zdanie skierowane bezpośrednio do mnie. Zamierzałem właśnie zająć się na serio ornitologią i skompletować głosy ptaków. To jej intymne wyzwanie, które ją zgubiło, mnie utwierdziło w przekonaniu o trafności moich poszukiwań. Równolegle bowiem pracowałem nad rozwikłaniem tajemniczych okoliczności śmierci Cypriana Norwida. Te moje pasje wyprowadzały ją często z równowagi, czyniąc życie trudnym do wytrzymania. Przenikliwość moich spostrzeżeń, pewna zdolność parapsychologiczna do odkrywania rzeczy i zjawisk zakrytych z pozoru przed naszymi zmysłami i umysłem – budziły w niej istny stan paniki i lęku. Czego się obawiała? Co usiłowała zataić przed światem i przede mną? Tego nie dowiem się nigdy, choć widzę to czasem jaśniej i wyraźniej niż fosforyzujące oczy kota w ciemnym pokoju. Przypomina mi się tragiczna historia pewnej dwunastoletniej, choć nad swój wiek rozwiniętej i dojrzałej dziewczynki imieniem Agnieszka – identyczność imion to przypadek – córeczki salowej ze szpitala ojca, poczciwej wdowy po kolejarzu, Wojtaszkowej. Wojtaszkowa prała w naszym domu bieliznę i pomagała mej matce w utrzymaniu ogrodu, w zamian za co moja siostra udzielała małej Agnieszce bezpłatnych lekcji gry na pianinie. Wrażliwe i subtelne dziecko Wojtaszkowej zdradzało bowiem nieprzeciętne zdolności i dużą pilność, rzadką wśród dzieci w jej wieku. Lubiłem tę dziewczynkę i często przysłuchiwałem się jej grze. Dla niej to właśnie napisałem przed kilku laty Baśń o Wronim Oku, by ją wyrwać z kręgu osamotnienia i przerażenia światem i losem, który ją w tak odrażający sposób doświadczył. Ilekroć czytałem jej tę pocieszającą baśń, miała rozpalone policzki i płakała w zaciśnięte piąstki, współczując bohaterce opowiadania, Księżniczce o Dobrym Sercu, całą swą jasną i czystą duszą. Za jej namową musiałem w końcu zmienić niektóre fragmenty baśni i dopisać nowe zakończenie. Zbyt jej mocno przypominała własny i tragiczny los. Pewnego razu znikła z domu i odnaleziono ją w stanie upojenia lub szoku na skraju lasu, za torami, na dzikiej łące, stanowiącej wymarzony teren zabawy dla dzieci pozbawionych rodzicielskiej opieki, często praktycznie bezdomnych. Uratowano ją, lecz sprawców ohydnego czynu nigdy nie wykryto i nie ukarano. Istnieją wszakże nie pozbawione słuszności domysły, że mała Agnieszka padła ofiarą grupy wyrostków zażywających azylu w tym rejonie bezdomnych zabaw. Są to jednakże tylko domniemania, gdyż sama Agnieszka nie pisnęła na ten temat ani słowa, zaprzeczając każdej sugestii i przypuszczeniu. Do dziś powody tego jej milczenia i desperackiej dyskrecji pozostają dla mnie nierozwikłaną zagadką. 91 Złamana i przygaszona, z oznakami nerwicy lękowej i nieufności wobec świata i ludzi zwanej osamotnieniem, nie zaprzestała lekcji muzyki, przeciwnie, talent jej i pilność wybuchły ze zdwojoną siłą. Pokonywała trudności techniczne i formalne z zadziwiającą łatwością. Moja siostra, która po matce odziedziczyła uzdolnienia pianistyczne (szczyci się dyplomem poznańskiego – a więc podobnie jak nasza matka – konserwatorium), nie mogła wyjść z podziwu i na koniec osobiście zadbała o to, aby dziewczynkę umieścić w szkole muzycznej w Poznaniu. Żegnając się ze mną, raz jeszcze mała Agnieszka poprosiła, abym przeczytał jej Baśń o Wronim Oku i zażądała kopii tego utworu na własność. Spełniłem to jej kategoryczne życzenie. Przepisałem opowieść na maszynie w dwóch egzemplarzach, z których jeden ofiarowałem małej Agnieszce z odręczną dedykacją. Być może, wielu z mych ówczesnych przyjaciół i wrogów poddałoby mnie bacznej obserwacji, przesłuchaniu. Nie każdy przecież człowiek o zdrowych zmysłach z taką swobodą i dociekliwością zwierza się w opowiadaniu ze zdarzeń, w których brał osobisty udział. Chcę wystąpić w charakterze bezstronnego świadka, tropiciela utajonych labiryntów psychiki i losu. Nie należę do tych szarych, skamieniałych ludzi o zdrowych nerwach, którzy – gdy przyjdzie wezwanie, aby wydać sąd, gdy zjawi się konieczność dania swego świadectwa – roztapiają się w powietrzu, wnikają w tło, ulatują w przestrzeń bez pamięci. To z ich powodu i za ich przyzwoleniem tak wiele ludzkich sądów rozmija się z poczuciem sprawiedliwości, prawdą i faktami. Dlaczego nie odpowiedziałem na hasło, którym mnie wezwano, bym złożył zeznanie? Abym odpowiedział, kim jestem i czy znam powody zniknięcia Agnieszki? Zarówno małoletniej jak i dorosłej. Zeznanie wówczas złożone nie miałoby żadnej wartości poznawczej, byłoby z gruntu fałszywe. Ktoś, kto nie ma jasno i precyzyjnie zbudowanego zdania na jakiś temat, ktoś kto nie ogarnia c a ł o ś c i problemu czy sprawy, w jakiej świadczy – powinien zdusić w sobie pragnienie dawania świadectwa, składania zeznań. Wszystko w istocie sprowadza się do określonego systemu logiki, cały świat, każdy los jednostkowy, poszczególna zbrodnia czy wypadek rządzą się własną logiką, mają określoną strukturę i wyraz. Trzeba pilnie przestudiować intencje wszystkich ludzkich poczynań, by dotrzeć do prawdy, by pomnażać sprawiedliwość. Inaczej może się przydarzyć, że świadczymy fałszywie w całkowicie nieznanej i obcej nam sprawie, skazując tym samym bezwiednie kogoś na śmierć, a kogoś innego na poniżenie. Nie można osiągnąć człowieczeństwa bez wiary w człowieczeństwo innych, choćby czekał nas przemarsz przez piekło. Tyle jest pokus by błądzić na drodze ku pełnemu uczłowieczeniu: w myślach, w uczuciach, w kobiecym ciele, w miłości, w nienawiści. Los nasz nie jest środkiem komunikacji, na który kupuje się bilet, wsiada i podróżuje w wybranym kierunku, do określonej stacji przeznaczenia. Los nasz to jedynie gwizd lokomotywy, przynaglający do podróży. W sprawie Agnieszki Dawyd i w całej plejadzie spraw tego typu wielu usiłowało zabrać głos. Niektórzy posunęli się nawet do snucia przeróżnych teorii i wyobrażeń o niezwykłości kobiet, o ich zdolnościach reinkarnacyjnych, o przypadkach różnych wcieleń, o zastanawiającej umiejętności przeczuwania innych czasoprzestrzeni, o ich dzieworództwie, teurgii i epifanii, rodzeniu bogów i bestii, szatanów i androgynów, który to stwór powstał w głowach zapaleńców, w wyniku abstrakcyjnego zespolenia się Chrystusa, człowieka urodzonego z kobiety bez udziału mężczyzny, i Ewy, istoty urodzonej z mężczyzny bez udziału kobiety, i tym podobnych fanaberii pod postacie zawiłych utworów literackich, beznadziejnych jak obsesyjna myśl o końcu świata w środę. 92 Ja mogę powiedzieć tylko tyle, że udało mi się przez ten czas zgromadzić dostateczną ilość dowodów, by wesprzeć nimi każde użyte słowo i każdą rozwiniętą tu myśl. Nadszedł więc czas po temu, bym w t e j sprawie wyraził własne stanowisko, ujawnił tło, motywy, fakty i ich logikę. Abym zeznał całą prawdę. Sporo mam do powiedzenia własnymi słowami, choć wzdragam się przed niebezpieczeństwem mnożenia efektownych kłamstw. Czytałem wiele i wiem, że istnieje swoista magia słów łączonych w zdania i w większe całości. Tylko bardzo wybitni pisarze panują – bądź nie panują – nad wylewającą się z każdego człowieka magmą słów. Słowa chcą być trafne, zdania chcą być piękne, myśli chcą być odkrywcze i uniwersalne – i cała pisanina na nic. Zeznanie staje się psu na budę zdatnym utworem, fikcją literackiej natury. Moja praca sprowadza się do p r z e r e d a g o w a n i a, w wielu wypadkach do gruntownego wręcz p r z e t w o r z e n i a c a ł o ś c i materiałów. Taką metodą s k o m p i l o w a n y (czy stworzony?) tekst mojej gruntownie przemyślanej i przeżytej głęboko opinii większe uzyska prawdopodobieństwo, większą wierzytelność, większą siłę przekonywania, bogatszy zapis, obiektywniejszą treść – niż bałamutny raport kilkukartkowy czy opowiadanie. Znane są przecież i godne polecenia wypadki posługiwania się trafną syntezą myśli, rozpraw, filmów czy utworów literackich – dla uwypuklenia własnego zdania czy przeżycia. Aforyzm, zdanie, ekloga – to bardzo szlachetne i bezinteresowne możliwości i sposoby służenia prawdzie. Psychikę kobiet znam aż nazbyt gruntownie. Pochodzę bowiem ze znanej rodziny lekarskiej. Wiążą mnie więc z historią niejakie – cieniutkie co prawda jak pajęczyna – więzy starożytnego pokrewieństwa. Są to dość ważne szczegóły, choć może się wydawać, że nie wyjaśniają wprost bliższych i dalszych losów Agnieszki Dawyd. Kochałem ją zawsze. I ta miłość dodawała mi odwagi, hartowała mnie i ratowała w trudnych chwilach osamotnienia. Ta miłość pozwoliła mi przetrwać, by złożyć z niej sprawę, nie bacząc na skutki i reakcję otoczenia, z gruntu nieufnego wobec zwierzeń pisanych nie wprost. Nie ma powodu ukrywać, że zamierzyłem napisać coś w rodzaju scenariusza o poszukiwaczach głosów natury w roli głównej. Uboga jest myśl, że świat kultury się kończy, że intelekt prowadzi na manowce zwątpienia i zbrodni. Nawet w cierpieniach jakoś można się odnaleźć, gdy poszukiwaniami kieruje przeświadczenie o niezbędności każdego z nas, o potrzebie ofiary rozumnej. Wydobyć własne istnienie z chaosu, z przypadkowych zdarzeń, ujarzmić do końca tę potworną myśl o zbawieniu poprzez ofiarę własnej czy cudzej śmierci. Wytropić motywację wierzytelności wobec samego siebie i drugiego człowieka, i wielu ludzi wobec nas, i wielu nas wobec wielu innych, i wydrzeć cudze istnienie z otchłani ciemności i próżni, i przydać je sobie po wsze czasy jak wiarę w życie pozagrobowe – oto zadanie, które spędzało sen z moich oczu, gdy ślęczałem nad tym dokumentem, usiłując go uwierzytelnić. Moja klasa się kończy, dlatego rodzi odkupicieli. Wbrew bowiem utartym sztuczkom kaligrafii rzecz jest prawdziwa, pisana żywą ręką Boga, którego obecność widzę jak swoje pięć palców. Dziękuję w tym miejscu wielu osobom, iż zechciały przyjść mi z pomocą, gdy się wydawało, że praca ta jest ponad siły człowieka umiejącego pisać i czytać, i służących mi radą tam, gdzie jest ona dostatecznie zbędna. Szczególną wdzięczność i szacunek winien jestem pani profesor G. z Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk za pracowite wyszydzanie moich dociekań dotyczących 93 motywów i okoliczności spisku na życie Cypriana Kamila Norwida, poety zadręczonego przez masonów w pamiętnym roku 1868, a więc w chwili szamotania się z dantejskim dziełem Vade-mecum, kołatania do zamkniętych drzwi wydawców i mecenasów. Dociekania te są mi dziś najzupełniej obce. Nie mam żalu do nikogo o tak karygodne niedopatrzenie i lukę w naszej historii literatury tego okresu. Wystarczyło co prawda zajrzeć do rękopisu Stefana Dębego, zawierającego zestaw nie ujawnionych dotąd pseudonimów, aby odkryć, kto kryje się pod enigmatyczną inskrypcją. Zmąciło mi to wiarę w pociechę nauki o literaturze i w literaturę w ogóle. 94 17. Od kilku dni nie wychodziłem z pościeli, jakieś osłabienie i te rzeczy. Niewielka gorączka. Jedzenie przynoszą mi do łóżka. Był tu nawet stryjek Wiktor, lecz go oddaliłem. Coś jest nazbyt gadatliwy, martwię się o stan jego żył i serca. Fela, przeciwnie, jest bystra i rzeczowa jak dawniej i stale w dobrym nastroju. Znów mi opowiadała o tym poecie; kochała się w nim, jak dwa dodać dwa. I do dziś wstydzi się tego uczucia. Nie była nigdy ładna, biedaczka; to musi być straszne dla kobiety. Sama mnie poprosiła, abym powiedział wiersz Hölderlina. Uczyniłem to, i aż się zaśmiała z radości. Coś jej on pewnie przypomina, lecz co? Przyniosła mi smakołyk: dynię marynowaną w occie. Ukryłem to w swej szafce, aby mi nikt jej nie podjadał. Miałem dużo czasu; jakoś w łóżku czas jest bardziej materialny, i więcej jest go do dyspozycji; można się skupić na tym i na owym. Przejrzałem notatki, wygładziłem niektóre sformułowania, dopisałem kilka nowych stroniczek, głównie o charakterze faktograficznym; zniszczyłem to wszystko, co zahaczało o pornografię, na przykład ów nieporadny opis pierwszego zbliżenia z Agnieszką, które mnie wówczas tak zaszokowało. Opis był obrzydliwy, niczego nie wyjaśniał. Także scena wypadku motocyklowego wydała mi się podejrzana; menstruacja jest w końcu dla kobiety dość wstydliwą sprawą i nic w tym dziwnego. Ale pozostawiłem ten epizod ze względu na wyraziście zarysowaną atmosferę wielkomiejskiej ulicy; jest to dżungla. Chciałbym jeszcze wrócić kiedyś do tej sprawy i dopisać kilka epizodów. Wielce to absorbujący temat. Jak mało ludzi ma na ulicy oczy otwarte! Chodniki pełne pieszych, a jezdnie pełne pojazdów. Dwa odizolowane od siebie tunele. Zakłócenie tego rytmu powoduje panikę. Jak eksplozja kosmiczna. Są to obszary przedpiekla. Przypomniały mi się rozmyślania Leonarda o lewitacji; dać ludziom tę moc!... Jak bardzo nie chcą stąpać po ziemi! Chodzi więc o zbiorowisko pewnych faktów. Jeśli powstanie z tego książka, będzie to co najwyżej rodzaj libretta, jakim rozpaczliwie nadają kompozytorzy i choreografowie sens w tworzonych przez siebie baletach. Nie ja go napiszę, nie znam się na tym, i czytelnik w mig się połapie, w czym rzecz. Jestem po jego stronie. Jeśli pisanie, a później czytanie pomagają spojrzeć wstecz, to dzieje się tak tylko wówczas, gdy dochodzimy do wniosku, że mamy do czynienia z beznadziejnym przypadkiem oderwania się skutku od przyczyny. Wszystko inne mnoży wątpliwości, uszczupla rzeczywistość. Borykanie się z tym problemem jest pasją i w miarę narastania notatek godzę się z euforią życia, rozszyfrowuję obcojęzyczny głos natury, potrafię już w tym języku sformułować kilka podstawowych pytań. Będę wdzięczny, gdy usłyszę w końcu odpowiedź lub nawet jakieś proste zdanie oznajmiające. Podmiot i orzeczenie. Głos. Może to ja jestem podmiotem? A może to, o czym myślę, jest podmiotem? Coraz ciężej znoszę pracę mego mózgu. Chciałbym wiedzieć o nim coś konkretnego. W końcu to ludzie o bardzo zdrowych zmysłach wymyślili liczby urojone, by mierzyć nimi świat realny wraz z jego utajoną postacią i wcieleniem. Być może mój notes jest urojonym pamiętnikiem średniowiecznego mnicha skazanego na stos? Czemu nie... Przy dzisiejszych osiągnięciach iluzji!... Czyż mogę się wysłowić czytelniej? Nie ja pierwszy postradałem klucz do rzeczywistości. Pierwsze fikcyjne zdanie bez pokrycia przewierciło tę drogocenną szkatułę, w której spoczywał nasz skarb: realność naszego istnienia. Zatonęła, a wszystko przeniosło się do mózgu, siedzi w wyobraźni! Nawet muzea zwiedzamy obładowani książkami, chcemy wiedzieć, wiedzieć, wiedzieć za wszelką cenę. Po co nam wiedza, jaką śmiercią umarł posąg, który patrzy 95 na nas niewidzącymi oczyma? Cóż w końcu innego dowiemy się z folderu? Daty, daty, zgony, zgony. I żadnego wyjaśnienia. Po co? na co? dlaczego? czy? O to nikt nie zapyta: czy? Właśnie! Nie byłem jeszcze wówczas aż tak chory, aby nie wstać z łóżka i nie podejść do drewnianej szkatułki z przegródkami, w której przechowywałem różnej wielkości obrączki dla ptaków. Wrzeszczą jak opętane i wyrywają się z całą mocą, gdy im to nakładam; łatwo połamać im skrzydła lub zwichnąć nogę. Nabrałem jednak wprawy i pewnie trzymam je w garści. Gdy są maleńkie – nóżki przytrzymuję między wskazującym i środkowym palcem lewej ręki, lekko gładzę kciukiem grzbiet i wtedy wyprężają kończyny, zaciskają pazurki, nie ma problemów z nałożeniem obrączki. Daję sobie także radę z większymi okazami: zaobrączkowałem już kilka kormoranów i czapli. Czajki tak się teraz oswoiły, że nic sobie nie robią z mojej obecności; sypię im do wody okruchy pieczywa, mam tego cały chlebak, także posiekaną wędlinę, resztki obiadu. Bardzo to niespokojne ptaki, ciągle się wiercą w kółko według jakiejś osi. Nie znoszę ptasiego mięsa. Dano mi na obiad dziką kaczkę, nie mogłem tego strawić. Poprosiłem o butelkę czerwonego wina. Wpierw jednak napiszę parę zdań o kluczu żurawi. Skreśliłem je jednak, gdyż rozpierzchł mi się obraz. Pozostał znak na niebie. Usłyszałem czyjeś kroki na skrzypiących schodach. Wskoczyłem do łóżka; udaję, że śpię. Weszła ciotka Fela. – Ahoj, Oskar, ty śpiochu – zawołała od progu. – Masz tu ten cały plik, był listonosz! Ewka podróżuje po Krakowie, jest od niej pocztówka. Masz tu gazety i jakieś dokumenty od matki. Poczytaj sobie, tylko nie rozwiąż krzyżówki, zostaw mi ją, błagam cię; nie ma dziś nic w telewizorze. Rzuciła mi pocztę na łóżko. Chwilę postała; pewnie ją dręczy ciekawość, co jest w tej dużej kopercie? – Felu, bądź tak dobra i przynieś mi szklankę czerwonego wina, nawet całą butelkę. Coś mi leży na żołądku. Zrób to dla mnie, cioteczko. Pogadamy przy kolacji. Chcę jeszcze uporządkować pewne notatki. Zajęczała jak ranny myszołów. Wyszła z pokoju potykając się o próg. Zerwałem opaskę z gazet. Było to sobotnio-niedzielne „Życie Warszawy” oraz „Przekrój”. Zajrzałem na drugą stronę. Zmarli – siedem pozycji. Sporo. Otworzyłem dużą, szarą kopertę: wysypało się kilka mniejszych, niektóre z poprzekreślanymi adresami; jeden list z zagranicy. Biała koperta z niebieskim meandrem, dwa małe znaczki. Przyjrzałem się okrągłej pieczątce: Stockholm, data. Bez nadawcy. Odłożyłem kopertę na bok. Długi list od matki na dwie kartki kancelaryjnego papieru. „Kochany synku...” Odłożyłem. Zawiadomienie z uniwersytetu, plan seminariów, ponaglenie z kwestury. Druczek z Biblioteki Narodowej: trzy rubryki wypełnione długopisem, kategoryczna formuła przynaglenia, data, podpis. Przeadresowany dwa razy. Przeczytałem tytuły reklamowanych książek: Kamasutra, The Hindu Art of Love, Cassirer: Essay on Man, The Three Milestones to Personal Success. Wszystkie u Agnieszki! Nie do odzyskania. Miała fioła na tle angielszczyzny, nawet Pana Tadeusza czytała po angielsku! Ile mi wlepią kary? Zerknąłem na białoniebieską kopertę; pewnie jakiś katalog lub pocztówka od któregoś ze znajomych. Ci podróżujący są rozbrajająco zabawni: nie mogą sobie darować, by nie pochwalić się zagranicznym wojażem; otrzymałem już kilka takich rzeczy; zawsze wrzucam je do kosza, chyba że jest naprawdę piękne zdjęcie, ale to dziś rzadkość; na ogół są to maleńkie panoramki, na których trudno coś rozpoznać. Cóż by znowu? Bezsens. Na znaczku podobizna starszego, znudzonego pana, pewnie króla, jakżeby inaczej. Jest to świetny tenisista, jak mi wiadomo. Nie wysilają się za bardzo; nasze znaczki są o wiele atrakcyjniejsze, istne dziełka sztuki. Odłożyłem kopertę między gazety, 96 gdyż się nieco zdenerwowałem, a było to głupie. Zwykła dziecinada, emocje jak pod gwiazdkową choinką. Drażni mnie to i muszę opanować wścibskość ludzkiej natury; uczucia muszą być niewidoczne; powściągliwość nade wszystko, nawet gdyby chodziło o śmierć kogoś najbliższego. W końcu nie jesteśmy dzikusami. Weszła Fela z karafką wina i kryształowym kielichem. – Nie przeholuj tylko, chłopcze – powiedziała robiąc miejsce na nocnej szafce. – To jeden z dwóch moich najpiękniejszych kryształów; postaraj się pamiętać o tym. – Dobrze, ciotuchno. Zaraz go trzaśniemy o ziemię! Coś mi się nagle poprawił humor. – No to gdzie masz to drugie naczyńko, do diaska?! – krzyknąłem z prawdziwym entuzjazmem, szokując tym okrzykiem Felę. Osłupiło ją to, jakby ujrzała jednorożca! Zawahała się. – Co też ty wygadujesz, Oskar... Chyba nie chcesz, abym się z tobą napiła wina!? Wiesz jak nieczęsto to czynię... – przekomarzała się stara pijaczka. – Ale dziś masz ochotę, widzę to w twoich oczach, czyż nie? Więc wyciągniemy tę lachew. Podaj mi tylko szlafrok. Uwinęła się jak położna. Wciągnąłem szlafrok na piżamę. Wskazałem jej fotel przy stole. – Widzę, żeś już ozdrowiał – wykrzyknęła radośnie. – Napisali ci coś wesołego? Chciałabym choć jeden raz w życiu dostać list z zagranicy! Ty już pewnie jesteś bardzo sławny!? Wiktor pokazywał mi wycinki z gazet. Oskar, masz głowę nie od parady! Żebym ja tyle wiedziała co ty, chyba bym postradała zmysły. Powiedz no tego Hölderlina, jest cudowny: Na darmo nie płyną rzeki w posusze... – ...Lecz jak? Powinny być spławne dla mowy – dokończyłem. – Nic to, ciociu. Poezja to jest tylko poezja, mrzonki... – sięgnąłem po karafkę z winem. – Poczekaj, oto mój kubeczek po mięcie. Nie, nie fatyguj się. Nie umiem pić z kryształów. Ojciec pił w srebrze, a i to jedynie spirytus; cierpiał na wątrobę, jak wiesz. No więc twoje zdrowie! Wypiłem pół kubka jednym duszkiem. Fela celebrowała swój pucharek, kręcąc go w palcach i puszczając zajączki świetlne. – Czyś dostał dziś coś radosnego z poczty? – spytała wreszcie, niby to naturalnym głosem, a widać było, że ciekawość aż ją rozpiera. Wykluczyłem jej udział w spisku. – Nic ważnego, cioteczko, nic ważnego. Chcą mnie wpakować do kozy, jeśli nie zwrócę jakichś tam książek, które dawno wrzuciłem do pieca. Ewka jest u swego apsztyfikanta, wyżywają się, matka czuje się zdrowa, choć narzeka, w „Przekroju” siedmiu nieboszczyków. To wszystko, nie licząc drobiazgów. No, pij, a nie wąchaj tego jak inhalacje. Bardzo mi smakuje to wino. Piszą mi z uniwersytetu, że mam do odebrania równo piętnaście tysięcy. Od jutra biorę się za doktorat. Jak myślisz, ile mi zajmie czasu? – Ja wiem...? Mnie by chyba całe życie... – jęknęła nieśmiało. – Mnie też. Za trzy miesiące skończymy z tym. – Nie gadaj głupstw, nie chcesz chyba jeszcze umierać. – Gdyby to miało pomóc. Napisaliby w gazecie... – Nie drwij sobie ze mnie, proszę cię. Wypiła wino jednym haustem. Zaraz jej dolałem. Przypomniałem sobie o tym liście ze Szwecji. No tak, Agnieszka... – Poczekaj, dam ci ładną pocztówkę ze Sztokholmu. Kolega z ławy szkolnej pofatygował się, aby do minie napisać parę słów. Wypadło to najzupełniej naturalnie. Wstałem i przyniosłem kopertę; oddarłem jej brzeg. Dwa białe kartoniki, zapisane po obu stronach koślawymi gryzmołami. Nie wierzyłem oczom, pociągnąłem spory łyk wina. – Od kogo to? – zapytała wyrywając mi niemal kopertę. 97 Cofnąłem rękę. To było jej pismo. Na Boga!... Do tego stopnia!... – Co to jest, Oskar? – usłyszałem jak z drugiego pokoju. – Nic, ciociu, nic. To jest list do mnie... wariata. I w jednej chwili stałem się niematerialny i nieobecny. Zupełnie obumarły mi wszystkie mięśnie. Kompletna pustka w głowie. Nie wierzyłem własnym oczom, niczemu, jeszcze raz sprawdziłem adres, stemple i znaczki, a także charakter pisma na kopercie i na kartonikach. Nieprawdopodobieństwo. List był nieomal autentyczny. Teraz przynajmniej miałem jakiś wiarogodny powód, aby istotnie zwariować. Szybko przeniosłem się na tamten świat. Kochanie, widzę, jak zlatujesz z bujającego się krzesła, i bardzo cieszy mnie ten widok; przynajmniej wiesz, co mam na myśli, nie straciłam wiary w Ciebie. Ale nie zabij się z mego ani swego powodu! Chcę Cię widzieć, jak łowisz ryby i zajadasz powidła cioci Feli. Wszystko poszło jak z płatka. Twoja wizyta w kościele Świętego Krzyża okazała się jak widać bardzo skuteczna. Wybacz, że nie przyszłam, ale nie mogłam, kiedyś Ci to wytłumaczę, jeśli będę umiała. Ostatnie wieści i diagnozy są pomyślne dla nas. Chyba Cię jednak kocham, mimo wszystko. Gdy Ciebie brak, czuję to bardzo wyraźnie. Wrócę, jeśli Ty kiedyś wrócisz do mnie. Zapomnij o wszystkim. Byłam u kresu sił. Najbardziej bałam się o Ciebie. Dużo myślałam, nie wszystko jednak przemyślałam, to nie na moją głowę. Często nie mogę sobie znaleźć miejsca. Odkryłam, że jesteśmy do siebie bardzo podobni charakterami i wszystkim. Gdy odpoczniesz, wszystko zaczniemy od nowa. Zupełnie od samego początku. Przekonałam się, że ludziom nie można ufać. I jeszcze do wielu rzeczy. Oczywiście, jesteś panikarzem i z igły robisz widły. To w końcu nic wielkiego ani wstydliwego. Dobrze, że jesteś w N. Możesz przynajmniej w spokoju cieszyć się każdym dniem, łowić ryby, zbierać grzyby, polować na różne okazy ptaków i słuchać głosu natury. Gdy będę tylko mogła, zaraz Cię odwiedzę. Tymczasem całuję Cię bardzo mocno. Agnieszka. Zakręciło mi się w głowie. Rzuciłem się na ten list i omal go nie zjadłem, bliski szaleństwa. – Ciociu! – wrzeszczę. – Cioteńko! Ten list...! – Co ten list, Oskarku, co ten list? – ona pyta. – ...ten list jest – od Agnieszki!!! – Jakiej Agnieszki, Oskarku? – ona pyta. – Czy tej, która tu była u nas w zeszłym roku? – Taaak!!! – wrzeszczę na cały dom. – Co ona takiego pisze? – ona pyta. – Nic, cioteczko! Zuupełnieee niic. Na miłość Boską! Nic, ciociu! Ja zwariowałem, widzisz to?! – Tak, widzę, Oskarku – ona odpowiada. – A cieszysz się, cioteczko? – pytam jak zahipnotyzowany. – Tak, cieszę się, Oskarku. Czemu nie miałabym się cieszyć. Bardzo się cieszę... Wypijmy twoje zdrowie – ona odpowiada i nalewa sobie cały kielich. – A mnie nie nalejesz?! – wrzeszczę. – Tobie też naleję, Oskarku, czemu miałabym ci nie nalać – ona mówi i nalewa resztę z karafki. – Czy już więcej tego nie będzie, ciociu? – pytam, gdyż widzę dno w kubku. – Będzie, Oskarku, będzie – ona odpowiada. – Jakże by miało nie być. Mam tego jeszcze z dziesięć litrów! Trochę już, jak Boga kocham, poszło mi, ale przecież... 98 – To wypijmy, cioteczko, twoje zdrowie! – wrzeszczę. – Twoje i nikogo innego. Ciebie jedną mam na świecie – łżę jak najęty, bo już nikomu nie wierzę. –- No a wujka Wiktora, a ciotkę Emmę? – ona powiada. – Ich także mam, ciociu. Także mam! – pokrzykuję. – No to bądź cicho, bo tu zaraz przylecą – ona z cicha. – A niech tam – ja na to. – Ale nie dadzą nam pić wina – ona na to. – Chowają przede mną klucze. – To ich zabijemy. I klucze będą nasze – ja jej odpowiadam. – Nie musimy tego robić, jak będziesz cicho siedział – ona mi radzi. – Pójdę zaraz do piwnicy, bo potem mogą się kapnąć. – I wywinęła się przez uchylone drzwi jak grzechotnik. Czytam: Kochanie... Chcę Cię... jak łowisz... i zjadasz... ale nie mogłam... jednak kocham... czuję to... bałam się... Odkryłam... nic wielkiego ani wstydliwego... cieszyć się każdym... ryby... grzyby... i słuchać głosu natury... Cię odwiedzę. Tymczasem całuję... Agnieszka. Agnieszka... Tak, to jest właśnie Agnieszka. Teraz chyba z szaleństwem mi do twarzy. Oszalałem więc. Podszedłem do okna, otworzyłem je na oścież i wrzasnąłem na cały głos: – Agnieszko! Dlaczego? Po co? W imię czego!!! Dlaczego to ty właśnie?!... Na darmo nie płyną rzeki w posusze! Jak? Muszą być spławne. Spławne. Wszystko odpływa!... Weszła ciotka Fela i zrobił się przeciąg. – Masz szczęście, że są w kościele. Już byśmy ich mieli na karku – powiedziała stawiając na stole karafkę i litrowy słoik z winem. – Akurat by nam pozwolili śpiewać i krzyczeć! Emma, powiem ci, choć jest moją siostrą, jest całkowicie mieszczańskiego usposobienia. Kompletny brak poczucia humoru. Powiedz, czy nie mam racji? Mimo to bardzo ją szanuję... – Zamordujemy ich dziś wieczór, dobrze? Zgodzisz się? Zakradniemy się przy furtce i – ciach! Obydwoje naraz. – Nie, nie! Wiktor jest moim szwagrem. To on zawsze robi to wino – ona mi na to. – A klucze? Kto chowa klucze? – zbijam jej argumenty. – Klucze nie są takie ważne. Przecież tam skobel wychodzi ze ściany... – ona mi replikuje. – Więc zamurujemy skobel, a ich nastraszymy, jak są tacy skąpi – replikuję. – Mówię ci, lepiej się napijmy i nie zawracajmy sobie nimi głowy. Oni się modlą... – Aaa – mówię – skoro się modlą, to zgoda. To zmienia postać rzeczy. Wypiliśmy do dna, a ciotka znów nalewa ze słoika. Trzyma go oburącz i leje, jakby odcedzała ziemniaki. – Muszę ci powiedzieć, chłopcze – ona rzecze – że Agnieszka bardzo mi się podoba, jest bardzo wesoła. Czy to aby nie nasza krewna? – Nie, cioteczko, żadna krewna. Żadna krewna, na litość Boską! Żadna krewna... – Ale przecież wujek Wiktor... – ona rzecze. – Żaden wujek Wiktor, rozumiesz; przyjaciel jej okropnego starca. Tego też ukatrupimy. – Nie są krewni powiadasz? – Tak... Mówię przecież, że to jedna sitwa. Masoni, tak, masoni. Agnieszka też... – A czy ją kochasz, Oskarku? – ona pyta. – Nie, to podstęp. Udaję, że ją kocham, by ją zgładzić. A ty przygotujesz trucizny! – Tak, chłopcze, przygotuję, co tylko będzie potrzeba. Lecz co ona ci takiego napisała w tym liście, powiedz mi? – ona pyta. – Że sobie w tańcu, ot, skręciłem rozum, ciociu! Tak, to prawda, przecież sama mi powiedziałaś, że to bardzo wesoła osóbka!... – Tak, to prawda, jest bardzo wesołego usposobienia. – Śmieje się od rana do zmroku, a nocami chodzi po cmentarzach?... 99 – Po cmentarzach? Nie uwierzę... – Odwiedza narzeczonego, który stracił głowę i utopił się... Miał bardzo słodką krew... – Chcesz mnie nastraszyć. Ale, proszę cię, nie mów o krwi. Nie znoszę widoku krwi. – Wysysa mu ją jednak! Jest z rodziny kotów... jej brat był śnigrobkiem. – Acha, zmyślasz!... Ona nie miała brata. – Bo mu też wyssała... A więc jest wampirem!... – Hi, hi!... Mamy w rodzime wampira, la, la, la!... – La, la, la i wariata nie z tej ziemi! – Przestań, ty wcale nie jesteś wariatem. Nie mówmy o chorobach. – Nie. Widzisz ten list? – Widzę. Czemu miałabym go nie widzieć? – Kopertę też widzisz? – Też widzę kopertę. – I nie poznajesz jej? – Nie, nie poznaję. Skąd mam ją znać? – Przecież tę kopertę ja jej sam kupowałem w Warszawie! Kupiłem jej tuzin takich kopert!... – To bardzo ładnie z twojej strony. – Ale ona je miała w swoim pokoju na Peszteńskiej! – Często ją odwiedzasz? – Z którego zdrapała wizytówkę. Czy byś pamiętała, wyjeżdżając za granicę, żeby nie zapomnieć kopert na listy? – Tak, pamiętałabym. Czemu miałabym nie pamiętać? Jeszcze nie mam sklerozy, co to to nie!... – I domyśliłabyś się na taką odległość, że mi się zachciało przyjechać do was, do N.? – Pewnie, że bym się domyśliła. Często do nas przyjeżdżasz, więc bym się domyśliła. Nie myśl, że jestem taka niedomyślna!... Gdyby moja siostra Emma była taka domyślna jak ja, to by tu zaraz przyleciała i zabrała nam to wino. Więc go lepiej wypijmy, póki pora. I nalała sobie i mnie pełne naczynia. Wypiliśmy trącając się jak na przyjęciu. – A teraz popatrz na tę pieczątkę, o, tu w rogu. Wręczyłem jej kopertę i pokazałem ślad pieczątki w dolnym lewym rogu. – Nie widzę tu żadnej pieczątki – powiedziała ciotka Fela wytężając wzrok. – Tu nie ma żadnej pieczątki, chcesz mnie nabrać... Tylko jakieś wgłębienia. – Widzisz je? Więc mi powiedz, co tam można odczytać? – Nic nie można odczytać, bo nie mam okularów. – Więc ci podpowiem. Tam się odcisnęła pieczątka warszawskiej poczty! Nawet daty można by rozszyfrować, gdybyś miała lupę... – Wiktor czasem używa lupy, gdy przegląda swoje znaczki. – Ten list został wysłany z Warszawy po moim wyjeździe z domu, od matki... – Okłamujesz mnie!... Ten list jest ze Sztokholmu, sama to widzę. Znaczek, pieczątka, wszystko... – Tak, bo go ktoś musiał wpierw wysłać do Sztokholmu, aby stamtąd mógł dotrzeć do mnie bez żadnych podejrzeń. – Nic nie rozumiem. – Bo ciebie w to nie wtajemniczyli... – W co mnie nie wtajemniczyli? We wszystko mnie zawsze wtajemniczają!... Lecz w co mnie nie mieliby wtajemniczyć? – W produkcję tego wina! I wypiliśmy do dna. 100 – Czy oni chcą się mnie pozbyć, Oskarku? – spytała ciotka Fela ze łzami w oczach. – Oni tego nie zrobią... – Ciebie? Ciociu, co też cioteczka wygaduje! Tu chodzi o ten list. Wysłano go w drugiej kopercie do Sztokholmu z prośbą o przyklejenie znaczka i wrzucenie do skrzynki pocztowej! O, widzi ciocia: te dwa brzegi są załamane, gdyż list włożono do identycznej koperty, którą sam kupiłem... Zobacz, jaki to cieniutki papier! – W najwyższym gatunku. Ty zawsze miałeś gust, Oskarku! – Więc jestem obłąkany! – A nie upijesz się? – ona pyta jak zza matowej szyby. – Bo nam. jeszcze zostało po kieliszku... – To nalej szybko. Na co czekasz? Już mało co widzę przed sobą, tak kręci mi się w głowie. – Nie chce ci się spać? – ona pyta i nalewa resztkę wina. – Nie! – krzyczę. – A nie kręci ci się w głowie? Byłeś taki osłabiony... – Nie – odpowiadam i lecę w przepaść jak myszołów, tuż nad potokami. Więcej już nic nie zapamiętałem. Jakbym wskoczył do rzeki i utonął, rozbijając sobie głowę o kamieniste dno. 101 18. Wczoraj, w sobotę o godzinie czternastej, zgodnie z wcześniejszą moją propozycją odwiedziła mnie Agnieszka Dawyd. Była wesoła. Ciągle usiłuje mnie rozśmieszyć i rozbawić. Działa mi to na nerwy. Poczęstowałem ją kilkoma kostkami dyni. Zapaliła papierosa. Dopiero wówczas widać, jak drżą jej ręce. Powiedziała, że dostała etat w redakcji. Pogratulowałem jej. Spytała, nad czym pracuję. Odpowiedziałem, że nad niczym. Powiedziała ze śmiechem, że nie wierzy. Rozłożyłem ręce. Powiedziała, że mój szkic o Norwidzie wszedł do jakiejś rocznicowej antologii. Odpowiedziałem, że nic mi o tym nie wiadomo. Zaklinała się, że mówi prawdę. Uspokoiłem ją zapewnieniem, że wierzę... Spytała, czy długo zamierzam być sam. Odpowiedziałem, że dokąd będzie to możliwe. Spytała się, dokąd będzie to możliwe. Odpowiedziałem jej, że do końca świata. Zaśmiała się nerwowo, lecz zaraz spoważniała. Spytała, co mnie do tego skłoniło. Odpowiedziałem, że dobrze jest jak jest. Spytała się, czy jestem wierzący. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie. Powiedziała mi, że widziała komedię z braćmi Marx i że się bardzo uśmiała. Powiedziałem, że komediantom nie wystarczy poczucie humoru, muszą umieć pocieszyć ludzi ich własnym kosztem i za ich własne pieniądze... Przyznała mi rację, jakby nie chwytając aluzji. Spytała, czy ją jeszcze trochę lubię. Odpowiedziałem, że nie. Udała, że ma łzy w oczach. Powiedziałem, że przyjaźnię się z pewnym byłym lekarzem, który zna tajemnicę hipnozy. Otarła policzek końcem chustki. Spytałem się, czy jeszcze chce dyni. Odmówiła ruchem głowy. Więc sam zjadłem dwa kawałki. Poderwała się do wyjścia. Podałem jej płaszcz. Ubierała się bez słowa. Na pożegnanie poprosiłem ją, by mnie odwiedziła w następną sobotę, za tydzień, o tej samej porze. Odpowiedziała mi, że nie ma tu po co przychodzić. Oświadczyłem, że jest to dla mnie dość ważna wizyta. Powiedziała, że jej nienawidzę. 102 Odpowiedziałem, że się myli. Spytała, dlaczego każę jej przychodzić tylko w soboty, i to o ściśle oznaczonej godzinie. Odpowiedziałem, że jestem przesądny i że za tydzień postaram się co nieco jej wyjaśnić. Pocałowała mnie nagle w policzek, przyciągając moją twarz do swego nosa. Wysunąłem się jednak z jej uścisku. Powiedziała, że przyjdzie za tydzień po raz ostatni. Kiwnąłem na zgodę głową. Nie mogę się przejmować tak błahymi incydentami. To jedyny warunek utrzymania siebie w garści. Mógłbym udawać wariata. Lepiej jednak być bezdomnym. Wiadomo przynajmniej, że można liczyć na bezinteresowną przyjaźń, bez cienia hipokryzji. Mój przyjaciel lekarz też jest bezdomny. Porzucił zawód, gdy jego żona zmarła przy porodzie. Prowadzimy długie rozmowy na różne tematy. Opowiedział mi całe swoje barwne życie. A ja mu opowiedziałem swoje, podpierając się notatkami. Wielkie wrażenie wywarła na nim opowieść o małej Agnieszce i Wronim Oku. Poradził mi zmienić niektóre fragmenty, więc uczyniłem to, uwagi jego były wnikliwe i trafne. Jest to człowiek o bardzo przenikliwym umyśle. Z miejsca poznał się na mojej koncepcji budowy Mauzoleum Nieustającej Obecności Człowieka na Ziemi. Nakłania mnie, abym zaczął pisać pamiętnik. To całkiem niezły pomysł! Moje notatki – to jednak nie dokument, lecz wspomnienie. Często po prostu gonię fakty, a umyka mi cała ich złożona materia. Analizować siebie – to zadanie, jak się okazuje, znacznie trudniejsze niż analizowanie innych. Mój przyjaciel twierdzi, że analizując siebie bardzo dokładnie, doszedł w końcu do wniosku, że swej żony nie kochał wcale aż tak mocno, jak mu się to cały czas wydawało, lecz że był to jedynie przebóstwiony przezeń pociąg na tle wyłącznie seksualnym, a że w gruncie rzeczy kochał w dalszym ciągu swą koleżankę ze szkolnej ławki, pierwszą i ostatnią prawdziwą miłość, nigdy zresztą nie skonsumowaną. Moim zdaniem, jest to uwaga godna swego twórcy. Częstym tematem naszych rozmów jest hipnoza, zbawienne skutki snu. Mój przyjaciel jest fanatykiem hipnozy, umie wykorzystywać jej kojące działanie w praktyce. Poddałem się dwom takim próbom. Odświeżają pamięć i wzmagają jasność wspomnienia. Hipnoza jest rodzajem zbratania, formą dzielenia się z kimś swą osobowością. Nie ma nic jednak wspólnego z psychoanalizą. Chcąc udowodnić Agnieszce, że nie próżnowałem ostatnimi czasy i że mój pobyt tutaj nie ma charakteru wyłącznie kontemplacyjnego, lecz że azyl taki sprzyja twórczej pracy – postanowiłem w najbliższą sobotę ofiarować jej całą, porządnie zszytą i oprawioną teczkę z tymi notatkami. Nie będą już mi potrzebne, gdyż przystępuję do pisania pamiętnika, poczynając od soboty, o godzinie czternastej. Zacznie on się od spotkania z Agnieszką i wręczenia jej mego wspomnienia. Będzie to coś bardzo osobistego. Moje notatki, co tu ukrywać, okazały się jeszcze jednym utworem literackim z fikcją w charakterze głównego bohatera, tak, Agnieszko, tak. Przyjmij ode mnie na zakończenie tę oto dedykację pisaną ręką samego Cypriana Kamila Norwida: „N i e z n a m p r a w d d w ó c h: c o? prawdą jest w ziarneczku piasku i w obrocie słońca, n a s k r o ś b y t ó w, tylko t o P r a w d a! a co nie jest na skroś wszech bytów prawdą – to CZAS, to BŁĄD... Ale nie wszystko, co ciemne jest, bywa silne. Tylko: „w s z y s t k o, c o k o l w i e k s i ł ą u d e r z a, m u s i i c i e m n y m b y w a ć – bowiem pierwej d z i a ł a, niż r a d z i.” 103 Droga, rękopis ten nie może być w całości wykorzystany w druku. Jest to bowiem kanon, forma napisu, jaki spotyka się już tylko na nagrobkach. Część notatek, zaraz po zapoznaniu się z ich treścią, powinien pochłonąć ogień. Wszystko to, co choć aluzyjnie ma znamiona dokumentu – powinno pozostać w Twoich rękach, zakryte przed wścibską ciekawością. Zabraniam jakichkolwiek konsultacji w tej sprawie z moją rodziną. Dla nich moje notatki nie istnieją. Pewne wątki, pewne strzępy narracji, pewne moje wizje postaraj się opublikować, nie zdradzając autora. Proszę Cię także o zmianę naszych imion. Proponuję na przykład imiona Agnieszka i Oskar, gdyż te inicjały: A i O, do złudzenia przypominają mi pewien dostatecznie mglisty i uniwersalny symbol. Przejrzyj to wszystko, popraw błędy, wygładź stylistykę, do której w ogóle nie przywiązuję żadnej wagi. Zanieś to najlepiej do pana K., on Ci ułatwi wniknięcie w całość i kontakt z wydawnictwem. Zależy mi na niektórych fragmentach, szczególnie tych, które dotyczą euforii życia i nieobecności śmierci – są one znakiem upadku człowieka pewnej formacji intelektualnej, jego otoczenia, klasy. Każda wartość pomnożona przez zero może dać tylko zero. Jeśli ocalisz choć jedno słowo bez pokrycia, to powstanie jeszcze jeden błąd nie do naprawienia, zawiły jak rysunek. Liczę na to, że książka nie trafi do czytelników bez wyobraźni ani w ręce kobiet. W gruncie rzeczy nie chodzi tu o problem miłości, lecz osaczenia, jest to więc wspomnienie o zaniku uczuć w najgorszym tego słowa znaczeniu. Pomijam sentymentalne przywidzenia, pułapki pamięci. Byłoby lepiej, gdyby zamiast mnie przyszedł na świat jakiś inny stwór, na przykład nosorożec albo ćma. Wiem, że jestem zgubiony, moja głowa pęka mi dosłownie w szwach. Nazbyt wszystko brałem serio. Niewykluczone, że właśnie powinienem odpokutować za to. Nie wierzę, abym mógł coś jeszcze zrobić dla Ciebie. Pozostaje mi zachować Cię w pamięci. Jest to moje ostatnie słowo w tej kwestii. Nie wrócę już w ten zaklęty krąg. Będę pracował, sporządzał wciąż nowe notatki. Mam przed sobą dwa pokaźne skoroszyty z grubego kartonu. Zbuduję z nich model świątyni. Makietę Mauzoleum Nieustającej Obecności Człowieka na Ziemi. Nienawidzę wszystkiego, co pachnie literaturą, wiedzie ona wciąż ku jakimś pokuszeniem. Słucham głosów natury, tak jak czyniliśmy to nieraz, bezwiednie. Wszystko jakoś do mnie wraca. Właśnie wczoraj przyleciał do mnie myszołów. Miał strzaskaną nogę, musiałem mu ją amputować. Wiem, że mnie znienawidził. Odwrócił się ode mnie i nie chce przyjąć pokarmu, dziobnął mnie. Powiedziałem mu kilka zdań z Hölderlina, miał bardzo cierpiący wzrok. Jest ułomny, zginie przy pierwszej lepszej okazji. Ptaki są także okrutne, wiem. A mimo to chciałbym wiedzieć o nich wszystko, na przykład, jak giną, do jakiego momentu trzymają się gałęzi bądź skały i jak lecą w przepaść. W przepaść? Nagle znad mrocznej otchłani między snem i nocą ukazuje się jasna postać w turkusowej szacie do samej ziemi. Zbliża się szybko. Lecz nie słychać wcale odgłosu kroków. Stukot srebrnych bucików ginie w przestworzach. Poświstuje jedynie zwiewny tren peleryny z kapuzą. Gwiazdy migotliwych cekinów okalają piękną twarz o niezwykle symetrycznych rysach. W lewym uchu lśni kolczyk z brylantem wielkości świetlika. Jasne włosy rozniecają blask. 104 Jaka szkoda, że Olek nie może oglądać tego zjawiska na własne oczy! Śpi utopiony w kraciastej pierzynie po sam czubek głowy. Światło księżyca pada przymglonym oknem na kraciastą poduszkę i stojący u wezgłowia zydel z Olkowym kabatem i umazanymi gliną portkami. Postać w turkusowej szacie zatrzymuje się u okna. Jak przez sen słyszy Olek dzwonienie szyby tuż nad głową. Zrywa się, obudzony dźwiękiem, na równe nogi. Przeciera oczy. Szybko je mruży na powrót: z okna bije jasność, jakby zapalił się horyzont przy wschodzie słońca. Boże wielki! Postać daje mu znaki jasną dłonią. – To ja, Olku, czy nie poznajesz mnie? – mówi zza szyby zsuwając z włosów turkusowy kapturek, a głos jej dźwięczy w szybie jak deszcz. – To ja, Księżniczka o Dobrym Sercu. Poznajesz brylantowy kolczyk w mym uchu? Nie wymazałeś mnie przecież z pamięci. Tysiąc myśli skłębiło się w Olkowej głowie na dźwięk tego wspomnienia. Tysiąc prześnionych dni i nocy stanęło mu przed oczyma! – Wielki Boże! I Olek wyskakuje z pościeli jak iskra z huczącego popielnika. W locie chwyta portki z taboretu. – To ja. Tak. To ja, twoja księżniczka! I uśmiecha się doń poskramiając jego zakłopotanie. – A teraz otwórz okno i wpuść mnie do środka. Zbyt mi tu już doskwiera chłód nocy – mówi księżniczka dotykając ustami szyby. I Olek w okamgnieniu odhacza rygle i otwiera na oścież dwa niewielkie okienne skrzydła. Księżniczka unosi rąbek turkusowej sukienki ponad jasne kolana, z niezwykłą gracją przestępuje niski parapet i wita się z Olkiem, bezceremonialnie całując go w rozpalony do białości policzek. Ledwie Olek zdążył wsunąć koszulę do spodni i zasłać rozgrzebaną pościel, gdy księżniczka zatrzymuje się u wezgłowia, dotyka Olkowych skroni i, przymykając oczy, pada plecami na rozgrzaną od snu pierzynę. Olek osuwa się na jej łono, scałowując chłód jej kolan i ud, i czuje paraliżujący ziąb jej palców we włosach. – Tak długo czekałem ma ciebie, księżniczko, że nie potrafię wyrazić radości i męki tego czekania – mówi Olek tamując napływające do gardła łzy. – A jednak wierzyłem, że ujrzę cię kiedyś piękną i zdrową! I że znajdziesz w końcu ścieżkę do mej samotnej chatki, że... Księżniczka tuli jego głowę do swych zimnych piersi i całuje w rozwichrzone włosy. – Tak mi przykro, tak ciężko – szepce jak przez sen. – Chciałam umrzeć, gdy mi oznajmiono, że zląkłeś się nawrotu choroby... – Tęskniłem jednak i pożerała me serce ta trwożna tęsknota. – Wiele razy próbowałam wymknąć się z pałacu. Lecz nie sposób uśpić czujności pałacowych straży. – Moja zachłanna miłość pozbawiła mnie odwagi. Straciłem wiarę w siebie. Bałem się. – Ach, kochany! A ja drżałam każdego dnia i każdej nocy o twój los! – O, jakże kąsają duszę słowa potępienia! – Oblicze króla coraz rzadziej bywa pogodne, a coraz częściej gości na nim gorycz. – Jakże zuchwałe było moje serce i marzenia! – Każdy jęk w kaźni, każda egzekucja i pogrzeb napełniały me serce rozpaczą i trwogą, a lęk o ciebie spędzał sen z mych oczu. – Każdy skurcz serca krwawi myśl. O, jakże drżą usta w wiarołomnym pocałunku!... – Uciekłeś z pałacu, hańbą okryłeś mą płeć wyrzekając się nagrody. – Jakże pustoszeje mózg zdjęty trwogą. – Lecz teraz jestem z tobą! I odtąd będziemy się stale spotykać pod osłoną nocy. Nic nas już nie zdoła rozłączyć nad skrajem przepaści. 105 – Wykryją z czasem twe nocne ucieczki. Czeka nas śmierć w męce i poniżeniu. – Nie. Nie grozi nam nic. Chroni nas przepaść nie do przebycia! – Wzmocnią straże, czujność. Będą śledzić każdy twój krok. – Istnieję tylko dla ciebie, kochany! – Wytropią ścieżkę do mej odludnej samotni. – Nie grozi ci już nic. Nikt nie wie o twym istnieniu. – Dowiedzą się prędzej czy później. – To niemożliwe. Chroni nas noc, noc. – Na ślad naprowadzi ich blask, który roztaczasz. Nie ukryjemy długo naszego olśnienia. – Szata, w której tu przybywam, ma czarowną moc. Nie podobna jej dojrzeć gołym okiem. – Czy jest więc utkana ze snu? – Nie. To nie sen. – Zupełnie tracę głowę. – To czary, kochany, to czary. Zaczarowała nas Piękna Pani Res, wróżka o turkusowych włosach. – Nie słyszałem o niej nigdy. – Mieszka od lat w pałacowej baszcie. – Czy więc nie żywi do nas nienawiści? – Samotność. Wie o świecie wszystko. Wierzy jedynie w naszą miłość. – Z czasem zirytuje ją widok szczęścia... Zmieni nas w nosorożca i ćmę. – Kocha mnie jak siebie samą. Utkała mi tę pelerynę z chmur. Mogę w niej stąpać nad przepaścią mroku. – Lecz opuściła cię w chwilach śmiertelnej choroby!... – Nie. Przecież rychło przywróciła mnie życiu! – A Wronie Oko? W końcu... – Tak kochany, tak. To wszystko prawda, wszystko prawda. Teraz wreszcie wiem, że zostałem zaczarowany”.