Jerzy Koperski Do rzeki należy moje życie Copyright by Jerzy Koperski Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Książkę tę poświęcam nade wszystko mojej ukochanej Matce – Ewie z Dutkowskich; siostrze – Teresie, bratu – Wiesławowi i bratowej – Marii; i Ojcu memu – Czesławowi, w popiół spalonemu w Oświęcimiu; a także łąkom, polom, drzewom i rzece Żurawiance, nad którą spędziłem dzieciństwo, a gdy powracałem, mogłem z nią rozmawiać; i każdej osobie z mojego ukochanego Ilina; i Tobie, stryjku, ks. Henryku, za listy do mnie, gdy zupełnie zwątpiłem, że jestem – dziękuję Wam i proszę o miłość. Warszawa, 10 VIII 2000 5 Do rzeki należy moje życie Trudno opowiedzieć poprzez, metaforę sens naszego: OD – DO Jak zjawa realna albo wiatr, albo deszcze, które nie powracają a teraz już bardzo za późno żadne drzewo ani woda nie poznają mnie. A przecież razem z Wami dorastałem nad tą samą rzeką. Wśród tych samych pól Tylko topoli już nie ma, pochylona osłaniała ciszę i ich życie – najczęściej kaczeńce. A jednak, proszę, pozwólcie mi Powiedzieć, wyznać gorycz i tę niepowtarzalną miłość, jak zatrzaśnięte światło w piwnicy. Jak rdza, którejś nocy może zjawić się ptak może płomień i być może cała znajomość twarzy i dłoni Błagam, klęknijmy i prośba nasza o ich nade wszystko powrót. Potem, ze jesteśmy gotowi do nowej podróży, Jakakolwiek by była – jest wyznaniem naszego ubóstwa, pokory i Wielkości Najwyższego. Innej modlitwy – nie uznajmy. Ilino, w dniu kolejnego mojego powrotu 6 Od autora. Odprysk życia. „Ukochałem drzewa za swoje dzieciństwo” – napisałem w wierszu, który ukazał się w pierwszym numerze „Widzeń”. „Do drzew tych /do kamieni tych/ do ptaków tych n a l e ż y m o j e ż y c i e”. Drzew znad rzeki, kamieni znad rzeki, ptaków znad rzeki... Gdy tak, jak zatytułowałem, nazywa się ten tekst, to nie tylko o tytuł chodzi, ale o całe moje życie. Kiedy byłem dzieckiem, koryto rzeki rozlewało się po łąkach i polach, dochodząc do drzwi czworaków – była dostojna, piękniała deszczami, tęczą, żarzącym się południem. Aż przyszli złoczyńcy. Rzeka przestała być organizmem – życie w niej zamierało, wysychały zaułki i wnętrza pod łąkami; jakby zamierała ona sama. Ja wtedy byłem poza jej zniewoleniem; uczynił to ktoś podły, nierozumny i byle jaki. Ona była jak te syberyjskie tajgi i rzeki, którym odebrano pierwotność, czyli piękno i siłę Boga. Bo z woli Boga żyły potęgą własnych wód, zielenią i tajemniczością. Zamierały i pewnie już nie żyją, zatarte ślady na mapach. Ludziom odebrano czystość duszy i prawo do życia z Najwyższym. I z ptakami, łąkami, rzekami. Ta sama ludzka dzicz zniszczyła i moją Żurawiankę, rzekę piękną niegdyś i rozmowną. To u jej brzegów rozmawiałem o swoim losie. Siadałem na kładce (od strony naszej łąki, do strony łąki Stryjów, do niebywałej wielkości topól – i ich nie ma), obok olchy i wielka topola (pod którą nawet przede mną były w stanie obronić się płocie i okonie) – ta topola w swej potędze była dobrocią milczenia i ciszy. To było dobre miejsce dla marzeń moich i chłopaków, z którymi w każdą niedzielę, często w bród przez rzekę, zdążałem do lasów, aby z niebywale wydłużonych gałęzi wyłuskać każdy najdrobniejszy orzech. Ja zawsze nazbierałem ich ze czterysta, koledzy z pobliskich domów – po dwieście dwadzieścia. Teraz mogę ich nazwać prześmiesznie – ułomni kaznodzieje. Kazik Jobski, Jędrek, Adam Kalista, Edek Piórkowski, Leszek. Chłopców z innych wiosek nie dopuszczaliśmy do takich rozbojów, bo trudno sobie wyobrazić, by leszczyny – naginane aż po ziemię – nie zapamiętały nas jako podłych. Cóż mogły jednak uczynić? Dumnie wyprostowały swoje ramiona i w pokorze znów czekały na nas – leśnych złodziejaszków. O, moje ukochane drzewa w lesie opodal rzeki, nad którą – ile mogliśmy, przebywaliśmy jak najdłużej. I tobie rzeko, pomna historii całego Ilina, Wilamowic, Ilinka – tobie, kochana, te słowa poświęcam. To było dawno, jak w bajkach. A oto nieopodal drogi, co wiodła na pastwiska, żegnała mnie Matka. Opuszczałem Ilino, tę ziemię, jej piękno, ale i smutki. Odchodziłem, choć nie powinienem. Padał deszcz, a ręka Matki, uniesiona jak dumna chorągiew, wzywała mnie bym wrócił. Miałem wrócić i – zgodnie z wolą Ojca – poszerzać umysł o nauki – najpierw w seminarium duchownym w Płocku, a potem w klasztorze. Gdyby tak się stało – myślę dziś – najpewniej byłbym gorliwym zakonnikiem w klasztorze kamedułów, (takim jak ten, o którym po latach, rozmawiałem z ciocią, siostrą Martą, w dobrach siostry Beaty Ledóchowskiej w Sokolnikach Wielkich). Pociąg powoli odmierzał kilometry, stacja Płońsk znikała; pamiętam, jakbym to teraz odjeżdżał, patrzył na mijające pola, łąki, drzewa – podobne do ilińskich. Jakże czule przyjęła mnie siostra mego Ojca, Pelagia, w Miłośnie. Piękny ogród, widziany z mojego okna, przypominał mi cząstkę ilińskiej ciszy, bo i tu rozmawiały ze mną ptaki. Pierwsza praca – w warszawskim (w budowie) metrze na Targówku, w fabryce Kasprzaka, w fabryce farb i lakierów, w tartaku. To były trudne próby i nieustające marzenia o studiach. Bo poprzedniego roku nie przyjęto mnie na Uniwersytet Warszawski. Przedtem też nie. 7 Prorektor Raczkiewicz powiedział, gdy poprosiłem go o rozmowę, wątpiąc w sprawiedliwość (egzaminy zdałem na piątki i czwórki): nadeszły dobre czasy, jedź do hufców pracy, nabierzesz manier i ducha klasy robotniczej, wtedy będziesz mógł powrócić na uczelnię. Tak też uczyniłem. Nocą, najciszej jak mogłem, jakbym uciekał przed własną winą, opuściłem gościnne pokoje mojej ukochanej willi w Miłośnie i, jak z Ilina, pociągiem najwolniejszym, zdążałem do Stalinogrodu. Tak się złożyło, że potrzebowano tu marzycieli, którym przeszłość rodziny odebrała wolę i rozum. Zamieszkałem w hotelu należącym do kopalni Wujek (Brynów, dokładnie zapamiętałem ten hotel, nawet ulicę). Mieszkałem tam z trzema panami-robotnikami, którzy – jak stwierdziłem po jednej z szycht, dokładnie wyczyścili moją walizkę, którą na podróż życia dała mi moja Matka. Tę walizkę przechowywałem w Ilinie przez wiele lat, aż któregoś popołudnia spłonęła wraz z trawami; mogło się to zakończyć więzieniem. Potem kopalnia soli w Bochni. Kochaliśmy się, jak dzieci, z pięknym siwym koniem, dumnym, bo oślepłym. A ja dłonie, a zwłaszcza palce, miałem codziennie obolałe i pokryte krwią zasychającą. Tu płakałem najwięcej. Jakże mogło być inaczej, gdy Boże Narodzenie, a ja sam na strychu robotniczego baraku. Naprzeciw był kościół, który codziennie wzywał mnie na modlitwę (okolicznych robotników na szychtę do kopalni). Wtedy napisałem dwa listy. Jeden z nich do Staffa. Odpowiedział mi natychmiast; napisał, żebym sobie przeczytał jego wiersz Kowal i dodał, że jest bardzo ze mną i czuje dlaczego moje łzy takie kanciaste. Ten list powinien być w Bibliotece Miejskiej w Bochni (nie sprawdzałem). Drugi list napisałem do mojej Matki. Pisałem go z największym lękiem – przed pół rokiem w kopalni Wujek zdarzyła się katastrofa, w której mogłem zginąć. Pisałem: „Mamuniu najukochańsza, błagam, zabierz mnie stąd. Albo nie – proszę przyślij mi ziemniaki, jestem głodny”. Odpowiedzi nie otrzymałem. Nie podałem adresu, bo cała ta moja wyprawa w „życie złoczyńców” odbywała się w największej tajemnicy. A potem kamieniołomy – Klęczany i kopalnia ropy naftowej – Turaszówka. Kamieniołomy to dla mnie najpodlejsze wspomnienia. Tu tłum katorżnicze pracujących kamieniarzy nadał mi pseudonim „Leszin”. Mój Boże, co się stało z moim czystym sercem, marzeniami o wolności i sprawiedliwości dla każdego człowieka, o łąkach i rzekach. Czas był jak rdzewiejąca katiusza, jak skomlenie psa. Mógłbym tak dalej opisywać swoje życie, zapisywać innych. Dodam jednak, że do Ilina powróciłem w drodze do PGR Mścicie, by stamtąd ostatecznie dostać się na studia na toruńskim Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Jakaż to była męka podczas egzaminów. Obolałe ciało, pozrywane ścięgna odebrały mi mowę i pierwsze moje egzaminy odbywały się pisemnie. Dostawałem pytania, odpowiadałem na kratkowanym papierze. To były moje najlepsze, wymarzone, lata. Poznałem profesora Konrada Górskiego, opętanego swoim Mickiewiczem, profesora Artura Hutnikiewicza, u którego w żaden sposób nie mogłem zdać poetyki, i magister Bartosiewicz, która – pulchna i dziwajstwo – przeraziła się moją pracą o Wincentym Polu. Napisałem 60 stron, kazała skrócić do dwudziestu, a ja – niczego nie zmieniając – przepisałem ją na maszynie (od brata, Wiesława) i zmieściłem na dwudziestu. I profesor Czyżewski, logik – dostałem od niego czwórkę na egzaminie, mój najznakomitszy stopień... A potem Stachura i Żernicki, Helikon”, „Nowe Zegary” i Tygodnie Poetyckie, o mocnym programie awangardowym. Ja deklarowałem – jestem za Peiperem, Żernicki – ja za Przybosiem, Stachura – a mnie wszystko jedno. Potem próba pomocy finansowej dla Tadeusza Peipera. Klub Brodaczy. Radiowęzeł (Ordan). Innych formacji nie zakładałem, choć w roku 1956 grupowaliśmy się, by pojechać na Węgry. J.Ż. przemawiał wtedy z ambony, rzecz się wydała i nie pojechaliśmy. Rewolucjoniści? Znów Warszawa, marzec 1960 r. Późny wieczór, niedługo północ. Ulica Mokotowska 48, Centralny Klub Studentów Warszawy „Hybrydy”, jestem ze Stachurą i Żernickim. Gospodarz 8 Klubu – Tadeusz Krupiński (modlę się, by żył długo) wskazuje nam nocleg, garderobę. Zapewne to najdziwniejsza historia mojego życia, jego główny wątek. Nie po to jednak powracam do niego, by na powrót snuć wspomnienia i opisywać moją pracę na rzecz poezji. Powiem tylko, że tu mieszkała ze mną moja Matka. Nie mogę pojąć, jak była w stanie przygotować obiady, kolacje, a potem świtem śniadania dla setek poetów z „Hybryd”, najczęściej tzw. stypendystów. Pokoik na strychu, wysoki na półtora metra, schody jak na Giewont. Spaliśmy razem na szerokim czerwonym tapczanie; albo – mnie w ogóle nocami nie było. Świtem szła do kościoła na Placu Trzech Krzyży i modliła się za nas wszystkich. Ja wracałem, klękałem i prosiłem o wybaczenie. Jak dziecko. Kiedyś uczynił to także Stachura, ale był opryskliwy, Matka go skarciła; napisał potem w dedykacji na swej książce: „Matuli wszystkich poetów... ” „Hybrydy” – to była „Orientacja”, grupa i pismo. Przedtem „Widzenia”. Potem „Generacje”, „Integracje”, „Pokolenie, które wstępuje” i dziesiątki innych książek, almanachów, monografii. I aby były – dla nas wszystkich – potrzebne były deklaracje i wiem, że byłoby – jeśli chodzi o mnie, o moje początki – korzenie życia – lepiej, gdyby którejś nie było. To taki obłędny los małej stabilizacji, przemoc ducha i wyobraźni. Sama miłość do poezji nie wystarczała. To obłęd. Ten mój okres „hybrydowy” (potem ruch studencki przy Ordynackiej 9) trwał do 30 czerwca 68 r., kiedy zostałem po prostu usunięty, za papier który studenci zużyli na ulotki (marzec 68), a jaki uzyskałem w nieprawdopodobnym wysiłku na druk pokoleniowych manifestów i prowadzone przeze mnie Tygodnie Poetyckie Stolicy, przez z górą 19 lat, aż do stanu wojennego 1981, kiedy to afisze – wraz z innymi – zostały porozszarpywane i poniszczone. Brali w nich udział najwybitniejsi krytycy, poeci i aktorzy, chociażby prof. J. Krzyżanowski, Iwaszkiewicz, Przyboś, Zofia Mrozowska, Tadeusz Łomnicki, ale i Broniewski, Peiper, Ważyk, prof. M. Szyszkowska, (z inspiracji której podjąłem studia dzienne (filozofia) na Akademii Teologii Chrześcijańskiej w Warszawie, 1960–1961), czy dr Piotr Kuncewicz (on i Hybrydy, to nie napisana księga, ale i moje eksternistyczne studia na historii sztuki w Poznaniu, wiele lat), prof. J. Sławiński i niemal całe pokolenie hybrydowców. Ileż pozostało mi pożółkłych plakatów, afiszy z niezliczonych imprez, spotkań, nie mówiąc o zdjęciach – najżywszy dokument także młodości i tych, których nie ma wśród nas. A oto „Nowy Medyk” (obecnie „Medyk” i „Lek w Polsce”). Przez lata redagowałem w nim dodatek artystyczny „Młoda Sztuka”. Ogłaszali w nim swoje manifesty literackie twórcy „Nowej prywatności”, dzisiaj dostojni i wybitni poeci, ale i menedżerowie; także – kolumny literackie „Poeci XX wieku”. Od z górą 29 lat, raz na miesiąc, drukuję swoją Pocztę literacką; na początku jakże drapieżna i frywolna, teraz bardziej wyciszona i jakby miała być zapisem czasu, postaci, wydarzeń. Marzę, aby te swoje rozmowy o poezji i sztuce, ale i życiu – zebrać w jeden gruby tom, nie tylko, jak sądzę, dla faktu wydania. A moje podróże? Indie, Filipiny, Tajlandia, Mongolia, Syberia, Kanada, Stany Zjednoczone, Portugalia i jeszcze San Sebastian i Toledo, Rzym, Paryż, Wiedeń ... i znów Ilino. I jeszcze dwa nazwiska– ks. prałat Zdzisław J. Peszkowski, kapelan Rodzin Katyńskich i ks. Jan Twardowski, poeta sumienia. Dzięki Boże, że ich spotkałem na drodze swojego życia. To jakby drzewo pochylone, nagle ożyło poprzez listki zielone, zapowiadające jego pierwotność. I mój stryjek, ksiądz Henryk. I ostatnie pytanie – co teraz? Na Nowe Tysiąclecie przygotowuję antologię poetycką „Krzyż – Drzewo Kwitnące”, kolejny, XXXI numer „Inetgracji” – pożegnanie pokolenia, które też odchodzi wraz z mijającym wiekiem – by pozostało świadectwo – cząstka ich życia i czasu, w którym przyszło nam żyć; tak brutalnego, że aż po BÓL. I spisuję wątki własnego życia, najdokładniej jak to tylko możliwe. 9 Będę kończył. Zmęczyły mnie te wspomnienia. Gorycz dławi wyobraźnię i rozum. Jakby się wszystko urwało, nagle skończyło. Nawet wieczór poetów pokolenia „Hybryd”, 7 listopada 1999 r., nie przywrócił nadziei na rzetelność ducha i wielkość metafor. Antologię Zjawa realna opasałem napisem: „Poeci wieku mijającego”. I tak pewnie jest, i z tą książką też. Tylko hardzi i w obłędzie mówią inaczej. Dla nich wciąż istnieje tamten świat. Jakby nie było życia: OD – DO. Może ich los jest tak inny od mojego? Marzę, aby pojechać rowerem do Zbyszyna (skąd moja Matka), do Galominka (tam mieszkał mąż mojej siostry, Szpojankowski), do Siekluk, do Dzieżązni, Góry i Wilamowic. Pojechać do dziewczyny Aliny, Marii, do zawalonego przez wieki mostu na rzece Dzieżązni. I zbudować sobie lepiankę na skraju kawałka ziemi, tyle, że krzyż tu stanie, i w tej lepiance pozostawić tę książkę. I wyryć tablicę: tu urodził się poeta, obłąkany marzyciel. I uznał, że życie jego było nieważne. Kąty Rybackie, 29 V 2000 Kocham Was 10 O własnych wierszach Jakże okrutnie trudno odnaleźć siebie po latach, zawierzyć słowom, wierszowi, nie być buńczucznym. Odnaleźć słowo, uznać go za swoje sumienie, nadać mu znaczenie wielorakie, niczego nie wnosząc bluźnierczo i po prostu być. BLIZNY w KAMIENIACH – są moim drugim tomem. Tom pierwszy HOMONIMY METAFOR – napisałem, kiedy żyłem NOWYMI USTAMI i gdy miałem wydawać1 ZWROTNICĘ NR 2 (za zgodą MISTRZA). Z tamtych wierszy pozostały jedynie dwa: „ROZMOWA Z SAMYM SOBĄ” i „BLIZNY W KAMIENIACH” i wiersze te powinienem pominąć w niniejszym tomie. Nie uczyniłem tego z ważnych dla mnie powodów: a) wspomniane wiersze są jedynymi, jakie pozostały z tamtych moich toruńskich lat; ROZMOWĘ Z SAMYM SOBĄ – umieszczam za przejmujący do mnie list od Staffa, b) BLIZNY W KAMIENIACH – bo najbardziej wyraźnie tytuł ten oddaje treść i potrzebę tych a nie innych słów, dzięki którym wiersze te napisałem. Wreszcie – gdybym wiersze te pominął, nie wydałbym tego tomu nigdy. Odszedłbym od wierszy prawdopodobnie na zawsze i, czy uczyniłbym mądrze – do nikogo taki sąd nie należy. Bo albo wiersz jest powiązany słowem z innymi (blizna, kamień, ptaki, drzewa, mur, linie, ból, wołanie), albo w ogóle go nie było i nie ma. W tamtym tomie (o ironio zarozumialstwa) był taki wiersz, który stał się początkiem wszystkich innych, wiersz, za który oddałbym cały ten tom. Skoro był taki, więc niechaj go odpryskami choć zaznaczę i wiem, że słów tych oddać nie powinienem i nie chcę. Pomyślałem, że można odejść ad takich ukochanych słów, które stwarzają piękny ogród, z których można by zobaczyć – jak uczył NORWID – piękną ruinę. Wiem, mowę ojczystą tworzy lud i dlatego w swoich wierszach będę powracał do własnych słów, do owych „homonimów metafor”. Bo świadomość jest najważniejsza, wszystkie inne „subtelności” – są wtórne. Dzisiaj mogę dodać, że to Peiper obezwładnił mój umysł i wyobraźnię. Niedokończone Jego Poematy to jakbym zamyślał o własnym życiu. Coraz mniej możliwym do spełnienia czegokolwiek, co byłoby potwierdzeniem Poezji mojej: nie wiń mnie, ptaku ze tu przyszedłem, ze pozostać muszę choćby światło sczerniało i drzewo umarłe ożyło Niewątpliwie żyłem i działałem na pograniczu EPOK (starego, okrutnego i podłego świata) i POKOLEŃ: odchodzącego: Broniewski, Ważyk, Jastrun, Parandowski, Przyboś, Peiper i wstępującego: Grochowiak, Czychowski, Czycz, Stachura, Sadowska i także już w nierealności życia. I teraz ja sam mam powitać Wiek Nowy? Powitam najpokorniej i Was przywołam – dla Dobra i Piękna. Nawet nie wiedziałem, że te rozmowy były moim chwilowym istnieniem. Dopiero teraz wiem, że to stanowczo za mało; za mało, aby zdobyć dla własnego wiersza własne słowo i nadać mu rzeczywiste znaczenie. Ilino, 23 kwietnia 69/70 1 Po ukazaniu się HELIKONU. Teksty ukazały się w tomiku Drzewa z próchna nie poznasz, w serii pokoleniowej GENERACJE (1970). 11 * Cokolwiek powiedziałbym o swojej poezji, będzie nieprawdą. Wizje nie zastąpią słów, z których składają się wiersze. I choć nie jestem winien żadnej spowiedzi, to jednak zbyt wiele lęku jest we mnie, abym ograniczył się jedynie do prezentacji kilkunastu wierszy. Od lat uwierzyłem, że wielkość sztuki – oprócz spraw dla niej oczywistych, takich jak język, słowa, konstrukcja – musi być stopiona z czasem, w którym powstaje. To nie słowa tworzą historię, ale współczesna rzeczywistość powołuje do zapisu wciąż inne fakty literackie. Ten poeta jest, którego wiersze są sumieniem czasu i pokoleń, dla którego umiłowanie piękna jest jego własną godnością. Klęczeć mógłbym jak największy winowajca, aby nie zabrakło tego jednego słowa, dla tego jedynego, wymarzonego wiersza. Nie wymarzył swoich poematów największy z najodważniejszych, Tadeusz Peiper. Nawet Picasso w swojej „Guernice” nie przekroczył ludzkiego bólu, zastygł w bryłowatości swego protestu wobec hańby. Nie opiszę czasu, w którym żyję, ani sumień własnego pokolenia. Pozostanie jedynie przeświadczenie drobnego odprysku poetyckiego. Małość własna. Ale niech mi wolno będzie od czasu do czasu pomówić z moją Magdalenką. To jakbym spisywał testament – ułomna moja POEZJO! Warszawa, 22 listopada 1979 12 Tadeusz Peiper Ci którzy serce noszą w krawacie, będą mieli kłopot ze znalezieniem go w tej książce /.../ A jednak nikt nie zna się na poezji lepiej ode mnie i z głębi tej wiedzy /.../ zapewniam was że daję wam utwory, które należą do najlepszych jakie stworzyła współczesność. Kiedy indziej nie napisałbym tego, dziś piszę. Wiele rozumiem. I dlatego, chociaż znam śmiech przeciwko ludziom, znam też ból w ich obronie. Gdy dzisiaj idę za moimi poematami i myślę o krytykach, takim śmiechem śmieję się i takim bólem boleję. Tadeusz Peiper. Przedmowa do ,,Poematów”, 1935. O swoim Mistrzu „... Wszystko, co najważniejsze w dzisiejszej poezji – jest z Peipera. Z jego wizji. Z Jego metafory, jedynej i niezbędnej. Z Jego idei. I wszystko, co niedoścignione w sztuce, jest w metaforach Peipera. Peiper – największy po Norwidzie, jak nikt dotąd, twórca możliwości nieskończonych, bo – nie zrealizowanych...”; „... Żył jak galernik. Jak żebrak. Jak ktoś wyklęty. Przeklęty. Żył z wynędzniałą twarzą, ale któż ośmieliłby się zaprzeczyć temu, że w tej starczej twarzy był rozum najdoskonalszy. Największe poświęcenie dla poezji i świata. Konstruktor wizji i marzeń. Peiper ... ”. Jerzy Koperski. Fragment wstępu do książki Tadeusza Peipera ,,Sam chcę nadać sobie imię”, 1993. 13 Blizny w kamieniach (1970) Moim ukochanym Rodzicom 14 * * * Matce czyje wargi tak aż po ból z jakiego dotyku albo rzeczy te linie tutaj drzewa dawno już zaniemówiły – i są krzykiem nie wiedziałem że kamień można o szczeliny pomniejszyć i potem w pierwotność przywrócić jak światło w korytarzach nie wiedziałem że drzewa pochylają się ku tobie całą swoją wieloznaczność barw i ruchów a gdy po nich popiół to ty też nim nie wiedziałem że mury znaczą mury a krzyk ból choć też uwielbienie jak u dziecka nie wiedziałem że ptaki są oszalałe zawsze że swój lot znaczą tymi liniami teraz – i jak nazwać to ich umęczenie i jak ciebie przywołać żeby popiołów nie dotknąć i nigdy tutaj nie powrócić Moskwa 1964 15 Rozmowa z samym sobą Leopoldowi Staffowi nie mówcie mi o poezji nie mówcie mi o kwiatach nie mówcie mi o sercach miałem zielony ogródek córeczkę o tajemniczym uśmiechu żonę milczącą gdy byłem gniewny byłem szczęśliwszy od miliona ludzi szczęśliwszy od Boga od nie ściętej gałęzi jarzębiny szczęśliwszy od wszystkich na świecie – przysiągłbym na to pamiętam jak w późne ciche wieczory mówiliśmy o poezji o kwiatach o sercach o dobrych ludziach przyjaciołach ptaków pamiętam jak księżyc rozpędzał czarne chmury krajobrazy wtapiały się w naszą czystą miłość jak nasz aniołek upodabniał się do klombów o jak bardzo byłem szczęśliwy nie wypowiem tego nie wypowiedziałby tego żaden największy wieszcz świata byłem szczęśliwy i nie wierzę, że jestem sam że zamiast zielonego ogrodu jest dół głęboki z brudną wodą że jedynie we śnie widzę dotykam swego aniołka swoją żonę dlatego nie mówcie mi o poezji 16 Blizny w kamieniach Ojcu zamordowanemu w Oświęcimiu jestem są ptaki wokoło mnie ze swoimi wydłużonymi cieniami drzewa ślepcy czytający moje wiersze pod drewnianymi krzyżami jestem nie uratuję swoich wspomnień rozmyślań żebraków nad ustrojem społecznym motyli ani złamanej gałęzi na której zawiesiłem w dzieciństwie swoim różaniec jestem wiem o tym najlepiej sam lecz czy kiedyś przypomni mnie ktoś – że byłem są ptaki wkoło mnie ze swoimi wydłużonymi cieniami drzewa ślepcy czytający moje wiersze zapisane na przydrożnych kamieniach Jestem... 17 * * * pamięci Władysława Broniewskiego kamień rozdarty aż po wnętrza wszystkich kamieni drzewo widoczne już tylko z opadłej kory drzew ptak o wyschłych skrzydłach ptaków są poza bólem mury getta mury zapadłej guerniki wypalona w y o b r a ź n i a są poza bólem poza bólem jestem i nie ma we mnie legendy lecz oto zastygamy – aż po wnętrze rozdarcia wszystkich k a m i e n i – zastygamy po wnętrza rozdarcia b ó l ó w – zastygamy po rozdarcia m i l c z e n i a jakże mówić i jak milczeć gdy nie ma poety i jest tylko on 13 II 1962 18 * * * Nas nauczono. Nie ma miłości Krzysztof Kamil Baczyński Ziemia, gdzie ogrody i jedna miłość – OJCZYZNA. Jak dla ptaków WOLNOŚĆ – więc w obronie jej drzew, a potem w obronie murów a potem w obronie blizn aż runął mur i wraz z nim ta wielka godność Jakże mógłbym teraz o W A S i n a c z e j – więc upadam błagając że nie byłem; krzywda to dla mnie? nie dla dzisiaj te zwalone i zastygłe mury w kolor krwi innej niż śmierć zwykła a jednak przeciw jestem tej waszej odwadze i klęsce powiedz – najlepiej teraz gdy Bóg znieruchomiał w tej swojej potwornej potędze – b l u ź n i l i ś m y? jaka godność dla nas, jaka chwała, jaka konieczność śmierci waszej? odwołuję się do was i nie wiem czyja to prawda: wasza – coście odeszli dla tej ziemi ukochanej czy: nasza – że nie było nas wtedy i te róże tylko dla m a t k i m o j e j? byłbym jeszcze jednym i chociaż jeszcze jeden mur zostałby teraz nie wińcie! Niebo zgłębiało! I jest miłość 19 14 sierpnia 1944 Piszę – jak grabarz dół wybiera Tadeusz Gajcy wtedy ten mur był jeszcze prosty że można było wolność widzieć i śmierć Jaka twoja wielkość teraz i gdzie to słowo O j c z y z n a rysy pogłębiały pamięć jakby wzgarda była hańbą potomnych Jaka twoja wielkość gdy zwalony mur był tylko dla godności zawróćcie oszalałe ptaki! Runęłyby razem z tym murem – i dla kogo! gdy oni jedynie dla siebie te grobowce i nie ma ich. Błagam, zawróćcie te ptaki. By milczenie nam przywrócić podnieść trzeba ten mur choćby potem nic nie było i nikogo i żeby krzyk nie był przerażeniem i był bólem Ilino, sierpień 1967 20 * * * Poetom zamordowanym przez faszystów murów milczenie. I ten mit godności że słowa bez znaczeń. Powtarzaj – POLSKA, to imię mojego drzewa. Oślepłem z miłości do tego pisklęcia milczenie tu że ból jakie rysy w dnie tym i dłoń twoja jakbyś tu była. Kamień jest kamieniem. Drzewo popiołem. Żeby choć krzyż i kto ten krzyż. Zasłucham się głębiej aż rozdzwonią się blizny aż zamkną kamienie. Powiedz – znasz wolność tego ptaka. A wolność murów? kolor róży i nocy – jak rdza. Nawet el greco byłby żebrakiem. Teraz ta białość. Nie rozdmuchujcie popiołów. Niech s k a m i e n i e j ą 21 * * * bohaterom Guevarze i Preedo ściany tak inne że tylko mój ojciec to widział – spalony – – – któż, o matko drzewo to wyssie z ciał ich wyrosłe, z krwi ożyłe innych, zastygłe w zemstę – – – nad la paz czarny ptak zawisł – i odszedł i ziemia zaniemówiła – ta wielka niczyja, ani boga ani ludu. Tutaj wszystkie skały jak ściany – ślepa egzekucjo nad la paz ptak biały przybędzie i powróci lud do swojej ziemi, jak zmęczony cień i ożyje ta krew, jak róża gdy miłość gaśnie i jeszcze jej nie było 22 * * * z murów i drzew – jeden mur i jedno drzewo poznałem. Mur z blizn i oślepłego tłumu Drzewo – że sam oślepłem * idącą, jakbyś pragnęła znów być naga żeby twoje kości były bledsze niż popiół? Jak możesz, idąc, do mojego ojca po imieniu, tak żegnając nic nie wiem o tym jakbym nie znał dotyku róży pożegnań z tobą Idącą, jak możesz tak tylko przed murem – mówić tak do mojego ojca 23 * * * kamień jak chleb rozłupany dla ptaków I cóż znaczą dla ciebie te blizny już w kolor kamienia zamilkłe. I po cóż ci róże i dla kogo ta wzgarda. pochyla się drzewo – najdumniej i zawsze tak samo jakby jesień dla niego a południe nawet nie dla kolorów Ta droga za kamienna i żeby choć ptak był jeden i jedno imię a p r z e c i e ż o n t u p o z o s t a ł Już czas na otwarcie tego muru choćby blizny w krew ożyły – i odeszłabyś 24 Oddalone drzewa Mieszkańcom mojej wioski poświęcam Do drzew należy moje życie Janusz Żernicki ukochałem drzewa za swoje dzieciństwo kamienie za napisane wiersze ptaki za listy do was do drzew tych powracam jesienią gdy niebo jest bez Boga do kamieni gdy popada zczerniały mech i są bez blizn do ptaków w swoich wierszach d o d r z e w t y c h d o k a m i e n i t y c h d o p t a k ó w – n a l e ż y m o j e ż y c i e lecz napisy na murach są niczyje i może dlatego jestem jak niewidomy dla którego nie ma rzeczy obojętnych 25 * * * we wnętrzu kamienia jest moje dzieciństwo gdy tu wracam – drzewo zaczyna moją historię, rzeka – żebym pozostał przebaczenie trzeba wybłagać aż pies zamilknie aż nowe drzewo mnie pozna i odejdę za śpiewem starego ptaka bo tylko to we mnie będzie co po was pozostało 26 List II jak na ten twój list odpowiedzieć może rysą w kamieniu może dłoń twoją powtarzać jak ślepiec swoją godność co była może wiesz gdzie to drzewo tak chciałbym znów siebie od początku ciebie, gdy ból gałęzi był większy od krzyża – co rośnie jakaż teraz we mnie racja i skąd to uwielbienie i ta wzgarda kiedy na krzyk za wcześnie a na miłość za późno jesteś rzeźbą mych palców i nie dokochałem w żadnej porze i jak być, aby słowo znaczyło ciebie i koniecznością był ból 27 * * * Elizie Kłos Studentce tragicznie zmarłej w Alpach nie zbrązowieje ta skała czerwień że ból i to nagłe milczenie że ptak nie powróci i tylko krzyż – jedyny od nas W tym twoim odejściu Elizo – cóż znaczy ta rysa i jej nie będzie Jaki czas i sens o nas zaświadcza. Byłaś i jak powiedzieć że jesteś Może przetoczy się bryła kanciasta jakby dla pogłębienia krzyku, dla samego milczenia jakby tak być miało – i jest. W tym twoim odejściu – cóż jest Elizo? Klestors, wrzesień 1967 28 * * * Tę różę wymyśliłem dla Ciebie Luis Aragon nie ja wymyśliłem dla ciebie różę ale czyż róża dla tej miłości najprostszej że podłej Wstań idący do ziemi płonącej. Tutaj drzewo zaniemówiło na długo a przecież jest południe czas przypominania i ta ziemia płonąca abyś oślepł choć kolor dla ciebie jedną jest barwą i jeden ma tylko sens. Jakbyśmy z jednej ulepieni byli gliny dokąd pójdziesz za jaką cenę miłości upadasz błagając jak o jałmużnę. Nadzieja to nasza czy tylko pamięć konieczna. Żywym ten będzie kto nim nie mógł pozostać 29 * * * przybyłem tu teraz, w południe i rzeki własnej poznać nie mogę. Jakby drzewa zestarzały się o swoją wielkość i nigdy tu ich nie było woła mnie ptak jakiż to ból iść tak za nim polem Wracasz księżycu i dokąd znowu odchodzisz – nim pomówisz ze mną zadzwonią dzwony echo i żeby choć trwało to moje modlenie za upadłego ptaka. Co byłby tutaj i jak być może jak nigdy mur nie będzie bez blizn – z tej boleściwej blizny wyżebrany. Jest taka rzeka której dna nie pogłębię ani drzewom dzieciństwa nie przywrócę 30 Matka 31 * * * kamienie kamienieją poprzez twój ból Światło że odległość dotknąć można Wtedy ślepcy zasłaniają oczy lecz ten ptak powraca Jakby jedna była śmierć I jedno wołanie – jak jeden krzyk i jedna pamięć 32 Śmierć staruszki pamięci Babuni odprowadzałem ciebie z twoim synem. Jego czarny habit wskazywał drogę. Zawsze jest tak samo. Ale wtedy była to tylko twoja podróż. * ... swoją skruchę już wyznałem. Poprzez miłość do ciebie i tego kamienia – co dłoń na nim otwierałem. Teraz woła mnie twój ojciec – Niechaj pamięć z murów wyrasta. ... bo wszystko tu nagle zamilczało. Jakby życie się kończyło. I nigdy go nie było. * niechaj odwróci i pochyli się niebo kończące przed tą JEJ twarzą jak rozstrzelany mur i ptak odejdzie i niech nie wraca Ilino, 13 września 1969 33 * * * pamięci Jurka Falkowskiego ta śmierć nie podobna do ciebie jak nie ma róży z kamienia wyciosanej * a jeżeli już jest to okrucieństwo to dla rozjaśnienia krwi zakrzepłej, ciepłej jeszcze. Aby choć g a r ś ć ziemi była t w o j a ta śmierć nie podobna do ciebie i choć jest – Jest z ubóstwa i wzgardy twojej aby wznioślejsza była twarz – o każde czekanie o ból jedyny * i w skowyt psa wychudłego (w tej twojej ostatniej godzinie miłości) – syn twój tutaj przybędzie i bogu nigdy nie wybaczy 34 * * * Matkom umęczonego Wietnamu w drzewach zasiadł się ptak i mógłby tak do jesieni do starości U c i e b i e n i e m a t a k i c h m i e j s c w popiół błogosławiona ziemio niczyja jak wtedy moja rzeka i cmentarz U ciebie nie ma takich drzew i nie doczekałaś swojej miłości jak ja gdy tylko z kości mogłem ciebie dotknąć U c i e b i e b ę d ą t a k i e d r z e w a d l a p t a k ó w wnuku, sąd ostatni jeden będzie dla wszystkich Jak jedna jest śmierć i jedno nasze wołanie 35 * * * nie od ciebie nie od ptaków – odszedłem ani od ściany jak wzrok prostej Nie ma takich odejść i przybyć tu musiałem W głąb twojego milczenia, do rzeki swojej już tylko znanej z z a ma r ł e g o k a m i e n i a nie ma takich odejść choćby nigdy ciebie nie było ani tego domu Jak nie poznasz z korzeni ukochanego ci drzewa ani blizny – z krwi wyschłej 36 Matka jeszcze jesteś, tak jakbyś śmiała być w tej swojej godzinie – śmierć w południe nadeszła a jeszcze wczoraj swoją ręką mówiłaś mi o m i ł o ś c i i żebym powrócił. Oto jestem znów koło ciebie i cóż powiedzieć mi możesz zawsze wśród drzew, ptakom byłaś n a j d r o ż s z a spotkamy się jeszcze. Przybędę tam gdzie twoje stopy ślad tak wielki pozostawiły i nawet nie wiesz jak będę tych twoich kamieni bronił przed b u r z a m i * a teraz cóż mogę ci powiedzieć? powiem, kiedy przybędziesz – zwołam sejmik ptaków żeby cię wszystkie matki i nasz ojciec powitał – najgodniej * posłuchaj mamo – ja nic nie wiem o Bogu ty wiedziałaś najwięcej – ale jak mam nie krzyczeć i cóż znaczy to moje przybycie przed ten twój krzyż u k o c h a n y powiedz – i ja mam tak jak ty pożegnać rzekę Twoją i moją? Ktoś z nas musiał pozostać, kiedy dalej w miłości razem być nam nie pozwolono W dniu śmierci mojej matki, 30 marca 1970 37 * * * ta twoja twarz – z krzyku poznana w skałę rozprysła to w kamienny popiół Zakuta w żelazo, wołasz do Boga, to s y n a – – – na róży motyl umiera jakby południa miało nie być Tylko powitanie dnia. Ta twoja ręka na pożegnanie – – – jakimż bluźnierstwem będzie ból mój? Pochylcie się drzewa po złamanie T u t a j j e s t M A T K A s y n a u m ę c z o n e g o Syn pozostał – nie z woli własnej 38 Rozmowa z panią Igą2 syn droższy od matki tak powiedział mój SYN. Teraz zabrakło dla niego kolorów. To płótno jest czarne syn droższy od matki jak stare drzewa od przebytej drogi noc od południa. To był JEGO mądry testament – – – jak możesz MATKO tak prosto nazwać ból – to moje pozostanie. Wołanie mojej MATKI o śmierć nie ma najdroższej żadnej śmierci. Jak SYNA bez MATKI. To tak j a k b y p o g ł ę b i a n o b l i z n ę. 2 Iga Szymanowicz, której syn, Włodzimierz, poeta i malarz, zginał tragicznie (1967) w 21 roku życia. 39 I nie wymilczę więcej (1975) 40 Bluźnierstwo to? Matce, jesienią nasłuchałem się pieśni kamiennych w popiół rozprysłych, w blizny zabliźnionych. Że słuchając – nie wiem dlaczego dotąd j e s t e m po tych ich zagrzebanych pieśniach i jakiejże krwi jestem. I idąc – dokąd ta moja droga. I niechby zaniemówiła ziemia w mur rozstrzelany. pochylona nad klombem po różę, już wtedy upadłaś, a wołając – jedynie szyderstwo pozostało po tobie. I powiedz sama, kimże jestem teraz i jak długo można tak bez ciebie. I nie ważcie się otwierać grobów. I kamienia nie ożywię i sobie sam życie wyznaczę. 41 * * * Murom Torunia cóż mam powiedzieć temu MIASTU? Nie było dla mnie łaskawe, ale i ja byłem zuchwały, jakbym cokolwiek miał uczynić – więcej od marzeń I nic nie uczyniłem, niczego więcej, może tyle że jeszcze JESTEM W pogardzie milczeć to tak jakby nagle dzwony zawyły ożyły blizny a potem – nawet popiół zaniemówił. I oto WOLNOŚĆ! pobłąkałem się jeszcze po tym mieście i tylko wstyd żebrakom przyniosę, bo czyż można żebrać samemu niczego nie dając – nawet litością gardząc? podejdę do ściany przed którą jak przed chorągwią klęknę i nie wymodlę mój ptaku nie wymodlę – pewnie już zestarzały, może więc na grób twój przybyć już pora na odejście a ty wciąż mnie wołasz MUROLINIE – tam był mój początek. I nie przybył POETA. I pozostał bez własnej zgody. ZAMILCZ MIASTO! 23 II 75 42 Poeta poganin I tak zeszła z ziemi, by w niej żyć wieki Zbigniew Jerzyna zadrwił ten poeta pokoleniowy i ziemię splugawił, jakby z kamienia była. Nie żyła. Z kości rozrastała się w drzewa, opadała umarłymi. Co żyją. nie ma takiej wiecznej ziemi o śmierć babki wiejskiej pomniejszoną dla jej życia. Ziemię umarłą razem z nami. Bo chrystusowe są kwietnie. i nie ma takiej śmierci ani kamienia ani kości ani krzyża dla których ziemia powiększałaby życie Śmierć znaczy śmierć. Jak krzyk dziecka zapamiętany. i tylko bluźnić można jak on, wiejskiej babki spadkobiercy. 23 VII 72 43 Do rówieśników po latach Alicji Jeśli już mam powiedzieć dlaczego pozostałem że jeszcze będę że jeżeli omijam mury i jestem dla nich nie rozdmuchuję popiołów i nie mam dla nich czci nie opluwam wychudłych Jezusów i nie upadam przed nimi Jeśli mam wam powiedzieć dlaczego drzew nie znaczę krzyżami i każda śmierć jest mi bliższa i kłamię teraz gdybym mógł wam to wszystko powiedzieć – czymże byłaby ziemia dla której tyle macie pogardy? A samouwielbienie wasze? Powiedzieć – że tylko omijanie miejsc pustych? i aby być wystarczy wierszom przywłaszczać słowa wychudłe i tak już z chropowatych metafor i nie własnych? Byłżebym wówczas dla was poetą? Niechaj to wszystko opowie płaczka lamentująca jak na sejmik żebraków idę. Żeby nie rozkrwawiać kości nie błagać o ból. 1 listopada 1971 44 * * * w moim ogrodzie nie ma już ptaków. Odeszły na cmentarz. do tej ziemi piaszczystej i jak kamień – niezmiennej. nie oddalaj się ode mnie jeszcze za wcześnie, poczekać muszę aż z blizny kamień przywrócę, z kości – twarz. 45 * * * i tak już pewnie przyjdzie mi żyć bez końca. Ale jakież to życie bez ludzkiej dobroci. Drzewa bez miejsca narodzenia. Ptaków bez deszczu. Boga bez nas. jakież to życie cieni bez grobów. Ziemi bez murów by idąc, rozkrwawiać. Ogrodów bez żebraków. Historii bez upodlenia. Kurwy bez syna. I jestże krzyż bez C h r y s t u s a ? ucztowaliśmy. Teraz dźwignę ten kamień. Ziemię spróchniałą światłu przywrócę. Żebyśmy byli ... Żeby pomówić o tej nikczemnej podróży w popioły kościste. i jak będziesz –ja już odejdę. i nie wymodlę – czego ty nie wyskomlałaś. 1 XI 71 46 * * * tę twoją i moją śmierć ja przepowiedziałem i sam nie wiem dlaczego Boga czy moją rzeczą jest to twoje odejście. Winienem ci wyznać: spalonego ojca mogłaś życiu przywrócić. Teraz jesteś sama. I ziemia opada twoimi kośćmi. kiedy księżyc będzie jak wtedy i klomb twój – porozmawiam z rzeką dotknę kamień i przebudzę ptaka – naszego proroka. Niech zwoła sejmik. Niechby ożyły trupięgi. Nie doszłaś – idąc do mnie idąc i prosząc o śmierć. I psom wychudłym – skomlenie odbierzmy. 47 * * * tędy teraz sam powracam a przede mną jej twarz – coraz chudsza jakby ból zabliźniano, światło wydłużano. Ptaka wołano nie pozostanę tutaj pójdę za nim żeby ciebie zapytać – jak tam ci jest i jak długo pozostaniesz jeszcze beze mnie zatrzaśnijcie te drzwi – pomóc wam nie mogę żeby ciszy nie wygłusić kamienia nie ożywić pól nie zakrzyczeć. I zasiądę do wieczerzy i niech nikt nie przybywa sam z nim pomówię jak bolesną jest jesień – dla tych drzew wszystkich co wierność swoją dostojeństwem maja chciał być na cmentarzach 48 Godziny jak krzyże ból ja wybliźniłem dla każdej miłości Boga – zwyrodniałość. W rdzy jak w bieli – czyja to twarz? cmentarze jak jesienie. Nie dla mnie dzień jeszcze jeden. Ogarnij niebo. Nikogo tam nie ma. I jest taka szczelina co pomniejsza kamień. A ból? różę, Magdalenko, poeta wymyślił żeby znaczyła – JESTEŚ. i tylko to czekanie. Ja, żebrak ułomny. Magdalenko NAJJAŚNIEJSZA. i nie wymilczę więcej choćby nadeszła godzina ŚWIEC. Dla mnie. 13 listopada 72 49 * * * Januszowi Kryszakowi odszedłem – mógłbym powiedzieć – donikąd. Jak ptaki, albo jak pies z pustego śmietnika chudszy od kości grobowej. a jednak nie ma takich odległych miejsc do których nie szedłem – nawet upadając z upodlenia A gdy już będę – jakież mieć będzie znaczenie METAFORA. Ów najdroższy POEMAT? powiedz, mógłbym być jak ONI czy tylko być jednym z NICH, tutaj pod tym nieubłaganym murem! O, pycho moja! Idę piołun pić z żebrakami. Z moimi druhami. I nie wyżebrzesz niczego I nie dokończysz podróży tak hardo i dumnie zaczętej. Tutaj moje JA. 13 III 75 50 Drzewa z próchna nie poznasz (1980) Magdalenie 51 Magdalenka zasnęłaś Już i wiatr zacichł. Ptaki ze zmęczenia poupadały. Jutro opowiesz mi swoją bajkę. Ja opowiem ci swój sen. kiedyś bardzo dawno że nie znajdziesz tego w żadnej napisanej opowieści ani na cmentarzach choćbyś poznała z popiołów ich kości. To było za mojej pamięci choć wypalono ją dla zarysowania murów. Oni, nie ja zaznaczyli swoją pogardę. Nie zapamiętaj tych szubienic. Kochaj własne sny. I ziemię ojczystą – dzisiaj jak RDZA. Jak skomlenie psa. i że twój ojciec to znaczy ja te twoje kolorowe sny będzie zapisywał najdokładniej już nie dla ciebie. Ty snów moich nie zapamiętuj! a teraz powiedz mi Magdalenko jaki miałaś sen o mojej matce. Ciebie ona marzyła Albo zamilcz. Tak będzie najokrutniej. Twoja matka ciebie nie pozostawi kwiecień 1976 52 * * * pozwólcie mi klęknąć nie jak żebrakowi albo jak ktoś ułomny czy zwierzę. Popiół z kości czy psów bezdomnych czy dziecka ta sama hańba dla takich złoczyńców. Choć wyrok inny nam przekazali poeci. Klęcząc nawet odwagi mi zabraknie – mówić coście uczynili, wykrwawili I tak powracam w tamte miejsca i odnajduję jak czujny pies węchem a przecież wiem powracam w tamto miejsce żeby ptaki uciszać. Zaciszać skowyt – których godność wystarczy już dla naszego życia. I żeby drzewa w dostojeństwo nie wyrosły. Ani nikt nie wznosił murów nie pogrubiał blizn zemsto – jak miedź zrdzewiała wyschła – jak obraz zamazany farbą świeżą. Klęczę i wydziwić się nie mogę – że jestem i jest Magdalenka. 23 I 77 53 * * * Andrzejowi K. Waśkiewiczowi powiedzieć słowo niech jak Ziemia znaczy. W tej jej wieloznaczności. Nawet drzewo co poszerza kamienie i jak popiół po tych co nie tylko za spokój ptaków odejść musieli bo ich takie było przeznaczenie, każdego z nas takie jest. Ale popiół żeby Ziemi nie zabrakło w historii dziejów nie dla każdego z nas z osobna. Żeby dzisiaj idąc Żebyśmy mogli zaświadczyć BYLIŚMY. To tyle jakby idąc i chlubiąc się My sami wyznaczyliśmy Ziemi jej dzieje. Pokłoń się żebraku nad tą ich niemą powagą. Rozgłaszaj to ich umęczenie choć i tobie droga wydłuża się i sam nie wiesz dokąd. I jak długo będziesz musiał znaczyć bruku swoją (nie z dzieciństwa wymarzoną) od każdej bieli bielszą laską? mnie nie tędy do pokuty i ja sobie wyznaczyłem JESTEM A być bluźniercą – zapamiętaj – to ponad moje siły 17 I 76 54 * * * żebraczce z Bombaju i znów muszę pomówić. i sam nie wiem do kogo moje wołanie. Przed krzyżem nie klęknę, choć nie ma we mnie wzgardy Jeszcze raz muszę zwołać sejmik ptaków niech opowiedzą co widziały. Co słyszały. a ptaki mają prawo własne choć ludzkie życie. – – – – – – Przed jaką godnością, dla jakiej wieczności to Twoje i ich życie. To żebraków umieranie. Zostań tu, dla własnej ziemi dla ich zaświadczenia. Nie własnej pychy. i nie proś o chleb. Kwiatów zabrakło. Ziemia milczy. 9 II 1980 55 Niechaj ta ziemia nie zamilczy na zawsze nasza ziemia jak grób milczała. Po tych ich wyrokach, nawet nie haniebnych Modlili się głupcy o jej życie, więc odebrano i jej spokój i nikt nie zna winowajcy. niech nie zamilczy ta ziemia na zawsze i nie rozdmuchujcie popiołów to najwierniejsza ziemi godność idący, klęknij lecz drzewa z próchna i tak nie poznasz 56 Nie śmiej się, kiedy czytać będziesz te wiersze już północ. Proszę, idź już spać, Magdalenko Twoja gwiazda własną modlitwę ci wymodli. Każde dziecko ma swoją gwiazdę, jak sen, jak krasnale I niebo w głębokość zapadło. Zaciszyła się noc. Kamienie ku pierwotności powróciły. Wszystko się zaśniło, poprzeinaczało jakby się coś stać miało. – – – – – – Ale dzień, będzie jak co dzień Będzie jak z bajki kolorowej. A teraz śpij, córeczko. 27 II 1980 57 Z rozproszenia (wiersze z czasopism i almanachów) 58 Powracanie do miasta przyjaciołom – rówieśnikom z lat pierwszej naszej młodości – poświęcam ten wiersz z okazji 44-lecia istnienia naszej szkoły i I Zjazdu wychowanków i absolwentów gimnazjum płońskiego my – którzy uważamy siebie za rzeczy obojętne twarde my – którzy uciekamy w odległości niewymiarowe poza istniejące my – którzy omijamy posągi ściany pozacierane, miasta swoje, kamienie p o w r a c a m y d z i s i a j * powracamy do miasta powracamy do najwęższych ciemnych korytarzy powracamy do siebie – najnieobojętniej nienazwanie i jesteśmy bliżsi kamieniom bliźsi niebu „drzewom zwyczajnym” dzwonom ogłuchłym bliźsi własnemu odbiciu – bliźsi wszystkiemu co tutejsze w powrotach powracamy do miasta jak ptaki do gniazd a l e j e s t t o p r a w o d o g o d n o ś c i choć wiem że zwierciadła najczęściej są martwe powykrzywiane * ja, poeta wiejskiego krajobrazu poeta miasta którego ściany pozapisywałem swoimi wierszami ja, dla którego drogi są niegłuche a pokolenie rozdzierające widnokręgi – p o z d r a w i a m w a s z e p o w r a c a n i e – * wasze powracanie pozdrawiają zadziwione rzeczy * ale powracajcie, powracajcie ... Pisałem w Ilinie, w wiosce niezapomnianego mojego dzieciństwa w latach 1960–1961. 59 Cmentarzysko Janowi Jerzemu Czarneckiemu szedłem wołałem ojca po imieniu całowałem ziemię kamienie puste kości nasłuchiwałem czy nie odezwie się czyjś głos dzwoniły wichry o suche badyle pokrzyw kładły się wyżółkłe trawy na grzbietach nagich kopców najboleśniejszymi obrazami wróciło do mnie dzieciństwo ujrzałem siebie rozpiętego na krzyżu ciężarną matkę kopaną w brzuch niemowlęta bez główek ujrzałem zapadający się wszechświat ze wszystkimi żywymi płonęły księgi wieszczów ogrody morza przemieniały się w otchłanie krwi cuchnęło mięso nie ptaków nie psów ... o! ziemio moja ... wiem są takie miejsca kretowisk których wyrzekli się poeci malarze tam nie usłyszelibyście własnego krzyku 60 * * * Matce teraz już wrócę najlepiej w południe żeby palenia drzew nie było żeby motylom nie połamać róż przebaczenie trzeba wybłagać żeby potem wedrzeć się w głąb kamienia do dna róży do dna blizn aż pies zamilknie aż nowe drzewo mnie pozna tutaj mogę z ptakami o drzewach co miały pozostać ale burza więc już po nich może ktoś wyobraźnię poszerzał jakby krajobrazy zwęglały tutaj we wnętrzu kamienia swoje dzieciństwo tak jakbym dziś za motylami to za światłem po zburzeniu nieba i ręka aliny wracam – oto krzyż i matka co o mnie i ja sam – więc nie oddalajcie się ja tutaj jak dziecko do kolorów jak echo w głąb korytarza jest tu drzewo i jest ptak że gdy na kamieniu to drzewo zaczyna moją historię a ptak żebym wracał – i nie tylko w południe aleja nic nie wiem o godności tych rzeczy więc jakże mogę przeciw tobie drzewo kochane i jak mogę otworzyć kamień – moje oddalające się dzieje odchodzę – i powrócę gdy tylko nowe drzewo mnie pozna gdy pies zamilknie gdy ptak stary zaśpiewa Ilino, 65 61 Pokolenie 60/62 Januszowi Żernickiemu i oto jeszcze bez słowa tak zaczyna swoją podróż każdy ptak i światło kiedy tylko pęknie marmur albo kamień i oto my jeszcze z norwidem jeszcze z komuną paryską na początku zawsze razem takie prawo rewolucji i żeby legenda choć nie o to nam wtedy i tak teraz ze znaków kształt mówicie dzisiaj tylko znaki w linie barokowe i tak za ścianą aby nie było twarzy a przecież przeciw nie z zemsty nawet ptak nie upada choć runąć musi dla godności żeby słowa czas ten co jest naszym żeby być trzeba zawsze przeciw i nowe wiem to dlatego znaki? – tak nawet rówieśnicy z grodu jadwigi ja przeciw i nie wiem jaka droga teraz już nawet krzyk jest ciszą i ciszą nie po to by słyszeć i nie takie znaki ale że są niech będą i nie jest w was dziś tyle kwok że wiersz zastyga nim jest nim a mógłby w aurorę więc moje uwielbienie w początku choć czas by wiersz już był Ilino, 65 62 Christiane dziewczyna zakochana w saint john persie Cz. I moje miasto Guerniko umęczona teraz Nike dla Was wtedy krzyże nie dla wszystkich skąd tyle nawet światło czerniało w rozdartym murze oto chopin posłuchaj christiane i nie wiem który mur i nikt że krzyż tutaj jakby tego nie było. Krwią zapisane karty kronik. Pamiętamy! * kto mur do wnętrza rozedrze aby nie było domem kto twarz twoją, piękna, przed zwierciadło dla godności kto żebrakom róże lecz czy róża dla żebraków. Nie bluźnij! * miasto nie umiera gdy lud własne dzieje ale jakże nie umrze miasto gdy już tylko legenda i niechby była ale kto nowe dzieje. Ten lud nie ma miasta! Lud umiera! poeto, dokończ poemat – ! Cz. II kochasz saint john persa christiane a ja że włosy masz z kolorów z dna wnętrza róży tyle w nich ciebie że tylko w uwielbienie poety wyobraźnia albo ręka że kamień ożyłby jej ciepłem a szyja po prostu linia światło w szczelinach choć dalej ściana nie wiem czy można inaczej i każdy malarz inny obraz. Przysiągłbym! Noc. Niebo że nawet twoje oczy nie dosięgną ptaka mówisz – i john zaniemówił choć krzyk we mnie. Milcz! nie wiem czy odejście naszego księżyca niebo uczyni pustym * i jak teraz o tobie christiane nagość drzew z bólu kto nazwałby ich umieranie bez dotyku róża zastygnie a cóż ze mną i jak ty teraz 63 * więc saint john persa wysłucham może noc nasza powróci może ręka twoja po klawiszach chopina milczenie w krzyk i krzyk w milczenie! Jesteś i czym bez ciebie! * zamilcz, wierszu, jest jesień, ptaki odchodzą ptaki powrócą i my znów rozpoczniemy drogę nie dla bólu jak księżyc co widział – Stambuł – Ankara, sierpień 1965 64 * * * Ojcu zamordowanemu w Oświęcimiu tych omijanych dzisiaj miejsc wolnoż to zapominać albo li tylko upadać i zamilczeć jakby tłumu było to rozkrwawienie a nie ich i znowu grobów przybędzie a mogłyby tutaj jeszcze długo przybywać ptaki i choć przybędą – inną i trwalszą będą zapamiętywać śmierć. Tak zawsze jest i jest to największe umieranie Dla nas co jesteśmy? Dla was co będziecie? Dla krwi zwykłej a przecież innej w kolor i w ból czerwieńszej dla jakiej wielkości, z pogardy jakiej – koniecznej czy dlatego że Bogu zabrakło litości i takiej zapragnął daniny? I jeszcze powróci sąd nad wami coście bezprawnie sądzić zapragnęli i którzy sąd powołując ziemi własnej nie wińcie ani ludu. Niechaj to co było nawet przeciw Wam nie będzie 65 * * * Mojej matce, w rocznicę śmierci ta twoja twarz w gorycz przeinaczona że Bóg nie chciałby usłyszeć. I nadeszła śmierć zza grobu – wiedziałem. I b y ł ż e o n w t e d y ? nie czekajcie na mnie – do jeruzalem nie przybędę, moja droga gdzie mury znaczą mury. Tam ciebie odnajdę i tylko krzyż ci p r z y d ź w i g a m. a potem niech kamień popiołem będzie ptak – niebem a upadając ziemią się stańcie. A popiół – żeby nie mówić. Nie dotykajcie! Z bólu ta miłość. że pozostałem że jestem i nikt nie powie że tak być powinno 30 marca 1971 66 Proces przeciw własnej matce pomów ze mną drzewo tak pochyłe, że nie pamiętasz już mnie. Z modlitw wyrosłe, z miłości pożądliwej. Ja tu byłem. z rzeką zrośnięty jak jej dno w burzach przewidywałem swój los. Tylko ty ptakom upadłym poszerzałaś jesień – sama kamienna. i wiedziałaś, że śmierć z upodlenia nadchodzi choć Bóg twarz twoją wykrzywiał z szyderstwa. I jak on – wychudła dzisiaj. I tylko raz On mógł zmartwychwstać. I jak teraz uwierzyć w ból jako piękno Albo w płomień świecy – w tę konieczność Jezusowej bezsiły. 1972 67 * * * górnikom kopalni „Wujek” i cóż mam powiedzieć. Ziemia czarna choć kolor czerwieńszy od koloru rdzy. To była ich krew. Nagle wyprute żyły. I wzniesiemy posąg. Nikczemni. Nie dla ich sławy; dla każdego kto żywy. Żebyśmy pamiętali modląc się za ich wieczność. Za ich milczenie wśród nas. Jak oni. A przecież mogliśmy wam, wnukowie Ziemi czarnej nie rozkrwawiać. I są to tylko marzenia. 68 Życie: OD – DO (wiersze nowe) 69 * * * Pamięci Bogdana Włosika z Nowej Huty we wnętrzu kamienia jest moje dzieciństwo gdy tu wracam drzewo zaczyna moją historię, rzeka – żebym pozostał przebaczenie trzeba wybłagać aż pies zamilknie aż nowe drzewo mnie pozna i odejdę za śpiewem starego ptaka bo tylko to we mnie będzie co po was pozostało * O hańbo moja Matko, córeczko niech mi wybaczą Że jestem 70 Wiem, człowiek jest śmiertelny Przyjaciołom z Ordynackiej i Z Polski Pamięci Adama Ważyka umarł poeta. Tacy jak on – umierają inaczej. On wiedział kiedy i dlaczego. Zapisał to w swoim wierszu o odchodzeniu. Odeszli i Oni ale ich śmierć była tak nagłą że i On umarł wcześniej. Nie wytrzymało serce. Miał 39 lat. Był jednym z tłumu i lud go żegnał: Pomniki stawiali im już nieraz ale umierają tak systematycznie że trudno sobie wyobrazić jakiś dostojniejszy krzyż. Bo każdy z Nich miał sumienie godność i nikt nie był poganinem. Te krzyże – to po prostu Polska, moja Ojczyzna. na twojej twarzy poeto tyle blizn. Ta twoja twarz – jak umierająca ziemia. Tylko wiersze takie dziwne, takie codzienne. Codzienniejsze – jak każda śmierć Umarłeś poeto, nie milcz Poeto. 13 XI 82 71 Rocznica śmierci żywej zbliża się południe, zaraz pójdę z tego samotnego mieszkania gdzie tylko Twoja fotografia i suka. Czarna suka. i jak wszyscy znicz zapalę ale jeden. Nie dla wszystkich starczy ode mnie. Tylko dla niej. Co chcesz ode mnie mamo. Nie jestem nic Ci dłużny tylko nie oskarżaj mnie za zdziczenie. Już napisałem w wierszu do poetów. Nie oskarżaj. I jeszcze wam jedno powiem nie zapominajcie grobów własnych matek. Jak ja. Od tamtej godziny, a było południe, nie rozmawiałem z nią. Nie milczałem. Nie byłem. tam przed jej grobem nie chrystusowym, takim jak nasze będą może tylko jeszcze bardziej samotne. Jak mój. nie zapominajcie. Z którymi byliśmy dla których może nawet ziemi nie starczy. Tyle popiołów. Zszarzałych popiołów. 1 XI 84 72 Babiński i ich kilku Ziemio – suko moja Andrzej Babiński Ziemio – suko moja. I żyłeś dla jej powiększenia, spróchnienia. Jak – by śmierć – znaczyła życie. A brat – jakby go nie było. Byłem Ci bratem. Płaczę teraz ale to nie łza dziecka. Tak płacze ktoś bardzo dorosły, co sam mógł odejść. Co pozostał. Rozmawiałeś o tych ich podróżach. W taką własną – nie wierzyłeś. Drwiłeś z tych głupków co wymarzyli sobie poezję. A było ich trzech, może czterech. Ty jesteś najpierwszy. A przecież ta sama ziemia jest Wasza. Nie nasza. Jeszcze krwawią Twoje słowa do mnie na każdą wielkanoc. Ale Twojego zmartwychwstania nie będzie. Teraz nie ma co o tym marzyć. Nawet dworcowe kurwy nie przyszły się z Tobą pożegnać. Ja też nie byłem. Ty miałeś być. Amen, Andrzeju, Andrzeju, Amen. * Nie będzie naszego zdziczenia. I Wy, coście powiedzieli – WSZYSTKO JEST POEZJA. Amen Wam Amen 1 IX 84 73 * * * Bratu Wiesławowi Nie wiem skąd to moje rozpamiętywanie o śmierci ptaka. Że był w kolorze? przecież już wymazanej jakby nic się nie stało jakby nie był moja podróż może nie donikąd ale też śladów nie pozostawiam. A blizny nie po mnie. Byłbym bluźniercą mówiąc mam serce stare a jednak metaforę przedkładam nad człowieczy ból. Właśnie wtedy mówię do Magdalenki żeby nie deptała kwiatów i mówię nawet wyschłe drzewo niech będzie. Coś przecież musi być po mnie. Zachłanność z pychą wyrasta nie po to pozostałem. Żeby teraz pogardzać ziemią ojczystą? Domem własnym? jak pies z kością niczyją włóczęga wyklęty przez brata szukając pokuty omija krzyże żeby nie upodlić sumienia żeby wierność znaczyła godność. Cóż mogłem wymodlić kiedy niebo rdzawe i harde było zawsze jak piołun? i pokłonię się jeszcze przed krzyżem niech tylko psy zawyją a echo wołać będzie żebym szedł i idąc – zapamiętywał uliczny bruk 74 * * * pamięci Bogdana Włosika z Nowej Huty Poezjo, nie ma dla ciebie litości jak dla mnie który umrzeć musi przedwcześnie a żyć mogłem jak oni a przecież jeszcze jestem i choć na cmentarzach nie odwiedzam nikogo serce krwawi jakby moje było i już jest brukiem ulicznym rozszarpane poszarpane bruk uliczny zadźwięczał najczyściej moja Matko, córeczko – niech mi wybaczą ci z Sierpnia 44 75 Pokutnicy i prostytutka naszej przyjaźni, Andrzeju, niech nikt nie szarga napisałem do brata zwyczajny prosty list. I jakże ma go odczytać, kiedy dzisiejszy dzień nie dla metafor. a ludzie, jak psy – pokutnicy niczego nie zapamiętają. Jutro znów będą przeciwko rewolucji i goździkom, aż po skowyt. a ja, jak ten ułomny żebrak jak ta ziemia oczekująca na deszcze – niczego, i ja nie zapamiętam – nim grobów przybędzie, nim ja poproszę o wstawiennictwo ludu. Bo w każde południe wymodlić można jedynie miłość. Tylko przy świecach ich wcześniejsze wyspowiadanie, a byli i tacy dla których nie starczało godzin. Od kul padli. Wrogów, nie braci. proszę – przyjaciele, albo i ty prostytutko z najwścieklejszych judaszy – nie odchodźcie bez pokuty. Złóżcie wrzos pod ścianą jak oni, nim jeszcze mieli ten swój najzabawniejszy dom. Wielki wieczny dom. Każdy taki dom mieć będzie. Na równi. Więc bez pychy, hołoto. 1/2 XI 86 76 * * * Należy grać ten głos ten głos ten toast Jan Krzysztof Adamkiewicz poeta – może nie napisać: jestem INNY. Albo NIEPOTRZEBNY. W taki ból nikt nie uwierzy. Trzeba umrzeć. JUŻ. Bez ostatniej modlitwy czy pokuty. do domu wracałeś z najtańszą gałęzią. Pamiętasz, nie różą i nie ode mnie ona. Nie uwierzyłem. Teraz to już poza Tobą. Ty najprościej żyjący. Ty – mój ŻEBRAKU. Bogacz słowny. Bogaty w ich zawiły LOS. Telegram przyszedł w porę – jak nigdy. Nie żegnam, kochany. Jakaż to HISTORIA bez poety? Tylko psy zawyją i nikt nie usłyszy wołania. 8 III 86 77 Karina tamtego popołudnia, jesienią kiedy deszcze twarz twoją wydelikatniały – twoje usta dotykali poeci. Ja nie. A potem szydzili z twojego piękna. Lecz nie była to ich pycha a raczej ułomność metafora. Może pokoleń inność. każde słowo jest ułomne kiedy chciałbym ci powiedzieć – JESTEM i była z tobą druga dziewczyna podobna a może identyczna do mojej magdaleny. Tylko inną zaznaczyła wyobraźnię. Karina – klacz dzika. proszę – oto moje klęknięcie jakbym upadał w tej własnej wielorakości cierpienia. być może, potem przybędziesz do klasztoru – nie koniecznie do poety. A teraz piękniej aby poetom było łaskawiej umierać. Wierzbica, 12 XI 1987 78 Twarz obłąkana i szczęśliwa Bryłokamienie. Blizna wiekuistym darem. Obłąkane konstrukcje. przekleństwo ruin. Piękno! Bryłolinie. Kształt twarzy starczej. Wieko chrystusowe i jego ręce. Przeciw Bogu. Jak wygłodniała suka. Bryłoblizny. Przepołowione echo. Stop. Tutaj mieszka poeta. Echo zacisza mogiły. Skomlenia. I rewolucjonistów pieśni. Wstańcie. Owińcie swoje ciała metaforami. Niech żyją marzenia. Dostojeństwo bryłoran. Kaskaderzy miłości. Klęknijcie. Żywi-martwi. Zbawienie. Odkupienie. Potępienie! Poeta ogłasza swój testament. Wstańcie żebracy. Otwórzcie dusze. Zamordować umarłych. Podeptać. To jakby odkupić hańbę. Własną wymodlić wielkość! Do ciszy wydzwaniają się dzwony – coraz chudsze. Poeta odchodzi. Poeta pozostaje Poeta powróci. Rozkujcie METAFORY! (Peiperowi, 1969/1989) 79 * * * dziewczynie, w dniu jej imienin, jej sąsiadki bylejakość okrąglakowa odchodzę, takie wyznanie nie jest ani pokorą, ani faktem dokonanym. Tak bawią się dzieci, ale ich dorosłość jest znana najczęściej z ich własnej śmierci. Oni umierają aby pogłębić mogiły, ja mówię zapewne o umieraniu metafizyki – u, na przykład, żebraka a jednak to własne zadumanie nad koniecznością zmian struktur natury tej mojej osobistej, jest nader niebezpiecznym pomysłem. I dlatego proszę was poeci, albo nawet łajdacy, bo to znaczy to samo – oto nagie piersi kobiety – nie porównujcie ich do róż jest taka pogarda taka noc takie podróże taka samotność taka niedobroć których już nie będę czcił, ani też nie mogę pozostać 20 X 93 80 Z woli Najwyższego Ani w dzień urodzin proszę, pochyl się drzewo – rozjaśnione zachmurzone – rzece najmniej przeze mnie ukochanej bo odszedłem jak jej woda przecież nie wessane przez jej koryto ani nie wyssane przez już tylko z próchna zaznaczone topole (to właśnie to drzewo) i może to wędrowca marzenia a może tylko sen historii dla której mniej uczyniłem niż mogłem albo – czemu się winię, tak codziennie, dla jakiej sławy? i tak w pogardzie jest dzisiaj moja Ojczyzna a ja – nic to nie znaczy że jestem, że byłem Ojczyzna – jak klątwa. Jak – róże. 3 XII 1982 81 * * * miłość nie może oznaczać – wymianę ciał, albo inaczej mówiąc wodolejstwo metafor. Znam taką kobietę jakże trudno też powodować inercję, pomimo wolności i każdej z osób nawet już nie koniecznie – układu biodrowego dwóch różnych osób. To są rozmyślania metafizyków i chociaż jest ich coraz więcej, żaden z nich nie wymyślił uczciwości, albo pokory dla osoby drugiej. Obłęd, jest już w łonie matki potem to już zwyczajność, jak ta kobieta z okrąglaka, to taka rudera, jednak bez oznak i dokumentów historycznych. Taka szczalnia publiczna. Tu bywa ta dama i tylko głupiec może pozostawać obojętnym na żebraków modlenie. To takie skomlenie – a ja mówię precz! Świt opada leśmianowski gałęziami na ciało rozedrganej kobiety – jak klacz leżącej w nieokreślonym miejscu. 5 II 94 82 * * * okrąglakowym burłakom nie można w dzisiejszych czasach umierać za kobietę. Tym bardziej, jeżeli jest nią poetka i pije z oberwańcami, co równa się ich niejasności umysłów Są jak pisklęta ale ich dążenia są nad podziw przemyślane. Każda epoka ma takich głupców, nazywają ich nieraz filozofami tradycyjnych idei. Osobiście myślę, że raczej należy mówić o zdrajcach ojczyzny. Zdradzie rodziny. Nawet kobiety – zakonnicy, przez co resztę życia musi spędzić – podobnie zresztą jak ja – przykuta łańcuchami w klasztorze. Nie w celi z innymi, ale gdzie nawet nie można liczyć na usłyszenie modlitw któregoś ze świętych, chociaż ostatnio papież ich liczbę potroił i nie wiadomo który z nich dla ladacznic, a który dla tej poetki. 19 IX 1994 83 * * * Ireneuszowi Szubertowi nie mogę wyznać że śmierć jest moim przeznaczeniem. Takie rozstanie z metaforami – nie ma uzasadnienia A jednak wina nie jest Twoim ani moim przywilejem. Jakaś kobieta jej nagość jest zbyt częsta i aż oczywista świt ramion – napisałeś w swoim poemacie. Obraz czerni. Trzy damy powieszone na ścianie. Pokutniku. Nie odwracaj twarzy. Oko za oko zbliża się południe. Śmierć nadchodzi. Zwołują się ptaki. Możemy się już spotkać Ty tam będąc najlepiej wiesz skąd ta moja soczystość wyobraźni. I nie licz na cokolwiek – to gra pozorów przeciwieństwo natury – kobieta i my 10 lipca, 6 grudnia 1994 84 * * * nad wierszem Bolesława Leśmiana gdybym dzisiaj, a jest południe, znowu mógł połączyć leszczyny – czy byłoby to powrócenie do rzeki tak bardzo – jak opowiadają wieśniacy, ale nie ci z glinianych chałup – tak bardzo rdzawo wyprostowanej, że nawet nie poznam/poznałem kładki? Nie o jej kanciastość co brak wszelkiej możliwości poznania i jej, a także dwóch orzechów osobiście w ogrodzie w ziemię zakorzenionych i dzisiaj już niewidocznych, to znaczy że wszystko to działo się i dzieje – już tak daleko wstecz, czy to zapowiedź życia dorodzonego, jednak nie mój podziw dla wielkości Boga Dla bólu ukrzyżowanego Jego Syna. To może być nawet bluźnierstwem, ale i to nie jest ważniejsze od rzeki której nie poznałem, a którą pogłębiłem płaczem, nawet ludzkość, dzieci. Ułomni i starcy – zginęli aby Ona była we mnie – bez znaczenia na Jej wiek 6/7 III 97 85 Moja ciotka – poetka Moja ciotka często zapisywała pracę mrówek. Dziwili się temu wszyscy. I była nad podziw pobożna jak każda wieśniaczka. aż któregoś poranka nad ogromnym wysypiskiem – jak skała wyrósł Krzyż. zwątpienie było największe gdy nad polami krążyły czarne gawrony – znak pokuty i nadziei. W zależności od zatajonych grzechów albo litości rozgrzeszeń. Wewnętrznej tajemnicy. I stoi ten krzyż a wokół chabry, same tu także wyrosły. Ludzie klękają i tylko czasami ktoś przypomni mojej ciotki zapiski. Bo i mrówek już nie ma. Kolej rzeczy. Jest tylko Krzyż Opowieść mojej Ciotki Zofii Kalistowej poznałem w dzieciństwie, a Krzyż po dziś dzień stoi na zakręcie drogi: Ilino – Wilamowice. 86 Krzyż Wam, w cierpieniu i nadziei (Strzyżyna 11-23.05.1998) Miłość wydarzeń nakazuje pokorę. Jest to oczywistość dogmatyczna. Oto Krzyż, i zdawać by się mogło, że jest poza możliwością upadku i zła. Jest inaczej. Ten Krzyż – bez Chrystusa – pozostaje jakby naszej własnej pokory symbolem. Ziemi nie można pozbawić krzyża i choć upadający – nie upadnie. Tylko drzewo obok runie – zbyt już obolałe. Taka jest i być winna wola Każdego, kto umiłował Wolność i Prawdę. Historii wyrok. A ty, przechodniu, uklęknij i oddaj swoją ułomność. Krzyż, symbol – Strzyżyna, 23.05.1998 87 Krzyż II jest zbyt stary i nie wiem, czy to nadaje mu blasku i znaczenia, czy – taki stary krzyż gdy klękam przed nim w pokorze może mi doradzić spadającymi cieniami ma kształt – bólu mojego? Bólu – ten krzyż sam jest w potrzebie Wokół uschłe drzewa, teraz już nie widać nowych, ani kwiatów rozkwitłych, nie ma świec jakże więc klękać tak codziennie (bo obok mieszkam, w polu) skoro on tak bardzo potrzebuje pomocy – a Jego Pan, nie wiem czy bluźnierstwo, czy przekora – że Jego Pana w swoich wędrówkach po ziemi – jakby go zapomniał, nawet może nie znał On Człowieczy i Krzyż z Drzewa Dwa Symbole i Jedno Imię Kozienice, 10 X 1999 (podczas czytania wierszy na konkurs Krzyż – Drzewo Kwitnące) 88 Cmentarz Marysi, mojej ukochanej Bratowej trudno pojąć – mnie także skąd tyle troski o własny cmentarz. Grób. było to następnego dnia po wigilii dla mnie nad podziw ważny to dzień Cmentarz – drzewa bez pokłonu otaczały grób. Ten grób – gdzie modli się za mnie moja Matka wierzę w to nąjświęciej, chociaż trudno zawyrokować jej obecną wolę, czy możliwości – sama potrzebuje modlitwy. Każdy z nas. zapewne – jedynie modlitwa żebraków albo rozmowy między ptakami, wśród drzew które nas znały i z którymi się zaprzyjaźniliśmy jedynie te modlitwy – inne nie są tak pobożne i ważne Posłuchaj mnie – przybędę w chwili najmniej oczekiwanej Być może nie zastanę Ciebie. Nie powitasz mnie. Ale też – nie pozwól odejść. Ilino, 24 grudnia 1998 89 * * * ukochanym – Wiesławowi i Marii z Ilina Boże, do Ciebie Ojcze zwracam się – jakaż to kara może mnie ominąć wiem że zawiniłem Nie zwołuję ptaków znad naszej rzeki gdy z nimi rozmawiałem – co mam uczynić dla nich dobrego? Bo nie uczyniłem – w pokłonie, na klęczkach powracam w miłosierdziu łąk i Tobie Ojcze, poeto – chciałbym wyznać swoje ułomności ale i obecne upodlenia. To byłaby nie spowiedź ani prośba o przebaczenie – za głupotę i pychę, ale i brak rozumu – wiem że zawiniłem i tylko nie wiem dlaczego uciekam od murów, od studni, od rzeki? Nie zawiniłem. Nie jestem winny a winę odkupić powinienem! Radom, 23 VI 1999 90 Życie: OD – DO doprawdy – jakaż jest logika, sens i teraz zwątpienie. Kres – że byłem, że Jestem, skoro tylko taka ocena jest prawdziwa Życie: OD – DO. Inaczej tej reguły nie mogę pojąć cokolwiek zdarzyłoby się i zdarzy się – poza mną, winowajcą, kimkolwiek. I taka jest zapewne. Jednak i jest znaczenie i sens słowa DO. To właśnie jest najbardziej frapujące. dla umierających i tych co zwątpili w sens OD i tych, dla których dopiero zaczyna się owe DO! Jak w lustrze twarze najczęściej obrzękłe z nieprawdy. Taka skorupa wysychającego skorupiaka. Łodygi. A teraz pochylę się jeszcze nad tym kamieniem z dzieciństwa. Wtedy wszystko było OD i nie przypuszczałem, że dzisiaj – to już DO, i nie mam wątpliwości w rozumieniu tej logiki umierania. Żegnaj kamieniu, dla którego już także zaczyna się wysuszanie wieczności. Nie ma wieczności kamieniu, wieczności dla ciebie. Mój marzycielu. (w dniu urodzin, 10 VIII 1999) 91 Wtedy modliłem się w przekleństwie ożywić glebę z próchna drzew? – deszczy? To powołanie Ich trwanie?! i mnie, i rzece przywrócić dzieciństwo? Kamieni bliznę na jej dnie, jak ból? Ciszy nie przywołujcie. Nawet skomlenie psów jest zapisaną ciszą. Przez odległość w czasie i miejscach? Nie jestże to wszystko ŻYCIE? I cóż mam powiedzieć – jestem z Wami, dziękuję, że przybyliście. I, proszę, nie upadlajcie mnie, bym modlił się w pokucie wiem, nie odbyłem ostatniej spowiedzi. Wcześniej spotkamy się na ulicy wyznaczonej. Ja najpierw świeczkę zapalę przed murami kościoła – gdzie moja Matka, i wy ją kochaliście – być może za każdego z nas – wymodla za miłość. O, różo! Przed spotkaniem Pokolenia Hybryd, 7 listopada 1999 r., różę i świeczkę – zostawiłem przed Hybrydami i kościołem na Placu Trzech Krzyży, gdzie właśnie latami modliła się za mnie Matka, wierzę, że nie tylko za mnie. 92 * * * doktorowi Andrzejowi Dorobie jestem żebrakiem. Jednak z woli własnej, dla podkreślenia cierpień. Wszak i święty Franciszek z Asyżu, też bywał głodny. ja jestem zawsze – nad podziw nawet – nieubogi. Chodzi o Twoje piersi. Nie innej – tej żebraczki, z ulicy Mokotowskiej, 1963 lecz byłbym głupcem nie wyokrąglając piersi realnej kobiety. Najdokładniej poprzez dłonie, wtedy piersi zaokrąglają się, jakbym był w stepach. Jestem tam. Ziemia w blizny, aż po niemożliwość wyobraźni w głąb południa, jak rdza, albo jej samej. Ziemi. I jak upadające starcze zwierzę – za kobietą, dziewczyną, może jej dopiero mającej się narodzić? A jednak była taka kobieta. 3.12.1999 Rzecz dzieje się w Mongolii, 1972 r. wtedy między mną a Andrzejem D. rodziła się przyjaźń. I jest. 93 Rozmowa z bratem Marysi, żonie mojego brata z Ilina jeszcze przed spisaniem testamentu obaj byliśmy jednacy – mnie tylko wzywała rzeka, abym opuścił dom ten sam, w którym i Ty, Bracie się urodziłeś, ale większa Twoja mądrość że w nim pozostałeś i jesteś. Ja nawet matce naszej nie pokłoniłem się i nie spełniłem przyrzeczenia – bo ta garść ziemi po ojcu naszym, ona także i może najprawdziwiej zaświadczy, że i ja jestem z nad tej samej rzeki, z tych samych pól ilińskich z miedz. Wiem – to moja wina. Wina bardzo okrutna. i, że wszystko jest. Do dzisiaj trwa a potem, Bracie mój ukochany – wigilię spędzimy oddzielnie, ale to już z woli Najwyższego! Marysi, w podzięce za telefon, abym wigilię 1999 r. spędził we własnym domu – w Ilinie. Wieść przyszła o dzień i noc – za późno. Wigilię spędziłem z arunią – sunią i ciciami. Mój Boże. 94 * * * nad łąkami i rzeką wobec której byłem najbardziej spoufały – teraz już nie ma motyli jednobarwnych. Każdy ma własne skrzydła i żaden z nich nie może, albo – co byłoby okrucieństwem – nie chce nawet w przelocie zapamiętać moje do niego wołanie: proszę, motylu, proszę i ile mam sil ku tobie wyciągam dłonie: powiedz chabrom wśród których może jest w swoich obyczajach alina. – i znów niebo pokryło się deszczem. A tam, dalej od rzeki, od każdych jej krańców – słońce unosi kształt kobiety – i wtedy usłyszałem – to była alina. Już w swojej śmiertelności, jest jak ja – w locie, i nie próbuj jej dotykać zniknie natychmiast jak znika każdy motyl, gdy zbyt wiele rozumie. 29 I 2000 95 Moje siostry Siostrze, Tereni, którą tak bardzo kocham jak ten obłąkaniec, jak niewidomy prosiłem abyście porozmawiały ze mną. Przybliżyły się do mnie, albo pozwoliły usiąść – pod gałęziami – milcząc, mówiłyście a może to nieprawda – czas zatracony dla zadumy. Nie ma już kładki, kiedy ustaliliśmy nasze życie. Nas nie ma już. Ciebie też nie było. Nie bywałeś na sejmikach ptaków wylęgłych w gniazdach przez ciebie z gliny ukształtowanych. To już stare dzieje. Nie rozważaj, że kogoś tu spotkasz, że ta topola? – to jedynie ziemi próchna jej nieco. Nie będzie jej nawet w Święta, na wigilii, które przyszedłeś powitać. Odejdź. Ale pozostaniemy twoimi siostrami. Tu, nad rzeką, i na drodze, gdzie sam drzewa ochraniałeś przed burzami. Może z nimi porozmawiaj. To było dawno. Dobrze że jesteś. Dziękuję Wam że jesteście. Ilino, 23 XII 1998 96 Rozmowa z poetką Teresie Wrodyckiej za ,,Czaszki” ogrody zatem są dla motyli i nikt inny nie może uznać wyższości jednego nad drugim. lecz oto czaszki jak wymarłe miasta. Jak ziemia otwarta, rozkuta, zakuta. Choć – świt. a oni jak złoczyńcy pozostali najgorliwiej ukarani przez najeźdźców – dzicz stepową. I ziemia jak blizna Jak rdza. Proszę, napisz poetko o moim Ojcu, że tam pozostał. Że i Jemu winniśmy prośbę o przebaczenie. Twoje „Czaszki” jednak – najdokładniej zaprzeczają zemście. Jak modlitwa Twojego Ułana, co też jest poetą. Tylko Krzyż pozostanie z nimi Jedyny Jedyny. To z woli Boga. Ogrody – pozostawmy motylom. „Czaszki” to wiersz T. W., nagrodzony na ogólnopolskim konkursie literackim „Krzyż – Drzewo Kwitnące” (1999). 97 * * * ks. Zdzisławowi J. Peszkowskiemu na Nowy Wiek Przyjmuję Twój ból i pozwól że swój Ci przekażę tak mógłbym opisać BÓL. Bo Ból jest pięknem. Jego zapis – to ułomność sztuki. Nawet jego próba? a jednak Krzyże i jest ich nieskończenie wiele jednego Jedynego dźwigają i nikt nie wątpi i jakże wątpić mógłby? – że jest to Ból. Nie dla dzieła malarskiej wyobraźni, czy metafor. A Ból pełny. Chrystus na tych Krzyżach Ból – znaczy Życie. I przebacza jak ziemia słońcu gdy drzewa umierają a deszcze – modlitwom bezdomnych. Poeto Ułanie. Oto zbliża się Sąd i chociaż Krzyże pozostaną – niechaj nie przybywa bólu. Teraz już będzie niepotrzebny. Kąty Rybackie, 25 V 2000 (w pensjonacie Bogumiły Wrocławskiej). 98 Modlitwa o nieumieranie Leokadii Prędkiej każdy ma własnego Anioła chociaż niektórzy powątpiewają Bo są w pokusie zła. już nieraz mówiłem – w płaczu, w bólu, że ich śmierć jest nie do uratowania. Głupiec ze mnie tak sądzę. a oto i ja sam wobec ostatniej modlitwy. Mogę wybrać każde słowo, wobec posągów w które wierzę i być może nie powinienem. Jedna i druga twarz – jak historia – kruszeje to wiatr zwołuje osąd – na rozmowy między złoczyńcami zdrajcami i żebrakami, co oznacza – taką samą pokutę. Być – może za późno może lepiej byłoby być w modlitwie samemu – wobec najwyższego, Jedynego, bo tylko On – tylko dla Niego nawet wieczne umieranie, jak na stosie a przecież o nieśmiertelności chodzi. Duszę. a własną mogę zaofiarować nawet dla zbawienia innych. Skoro ja sam umieram. I wiem, nie pozwolisz – 12 V 2000 99 Poeta pod modrzewiem ks. Janowi Twardowskiemu proszę, niech ksiądz porozmawia ze mną, tu, pod modrzewiem najlepiej w południe, nie będzie ptaków. a potem pozwolę Ci, Poeto pozostać samemu, nawet mrówkom nową wyżłobię drogę. Żeby i one w cichości mogły pracować. Aby ciszę spotęgować to taka najważniejsza rzecz dla poety. żeby najczulej wsłuchał się w niebo. Tam są Jego słowa. Los każdego z nas – Z osobna. ja już odchodzę i nie powrócę z własnej woli. Bo droga przede mną taka jak dla tych maleńkich mrówek, którym odebrałem wolność. dla pychy Poety? I Jego najpokorniejszej metafory! By cisza nie milczała. 12 V 2000 Po spotkaniu z ks. Janem Twardowskim w Jego ogrodzie (z Magdaleną i Adamem). 100 Zamiast testamentu Edwardowi Stachurze i mnie czas dopisać własne słowa. Ty jednak byłeś okrutniejszy i zapis był stanowczy. Moje słowa – to jedynie pożegnanie z Tobą albo których też zabrakło – najsmutniej że nad moją rzeką. Ty też zapowiadałeś jej swoje pożegnanie. jeszcze dzisiaj, zapewne zawsze do Twojego testamentu będziemy powracać – oprócz mnie. Nie żegnam się z nikim, nikogo nie przywołuję i tylko czasami gdy już północ nadejdzie – wtedy znów się spotkamy jak wtedy, gdy na tej kładce, razem z Tobą rzeko wymarzyłem swoje OD – DO. i jeszcze jedno Krzyż na kamieniu stanąć musi bo tu i moja odrobina – jakby odprysk kamienia ta ich ziemia to znaczy naszej Matki i Ojca jest i moim przeznaczeniem 30 marca 2000 (w 30 rocznicę śmierci mojej Matki) 101 Rzeka znów rozpoczęła swoją podróż Deszcze zaciszyły ptaki. Rzeka znowu rozpoczęła swoją podróż. Olchy, topole i łąki. – a ja? Cóż ja – Buduję swoją lepiankę. Obok Krzyż. Żeby zapamiętano, że i ja tu byłem. Jestem. I żeby wykonać mojej matki Testament. A Magdalenka? Zasnęła – w snach jak w bajkach. Dobroć dzieciństwa. zapewne znowu pojawią się deszcze wtedy i rzeka popłynie dalej choć nic się nie zdarzyło, tylko zaciszyło. powracaj rzeko, płyń rzeko dalej powracajcie deszcze, zaciszcie ciszę. Będziemy czekać. 10 sierpnia 2000. Amen. 102 Post scriptum Ostatecznie zdecydowałem się na druk wiersza Pamięci Tuwima. Zadziwiający to tekst, ale i moje życie. Przez z górą dwa lata mojego pobytu w kopalni soli i kamieniołomach – Tuwim i Staff byli mi najbliżsi. Urządzałem wieczory ich poezji, mówiłem o nich: Nigdy nie słyszałem o Peiperze, ani o awangardzie w sztuce. Że taka forma wypowiedzi? To z winy T. Różewicza i nadal uważam, że choć to samodzielny talent – wiele też niepożytku uczynił dla polskiej poezji, zwłaszcza tamtych lat. I te ideowe założenia wiersza – to moje i mówię to w największej pokorze: marzenia o uczynieniu dobra ponad możliwości. A żyłem niemal poza Ojczyzną, na jej krawędziach dziejów i – co najdramatyczniejsze – poza rodziną, domem, moim Ilinem. Niech mi ten tekst wybaczą łaskawi Czytelnicy. Pamięci Tuwima Józefowi Knastowi, Romanowi Samselowi w milczeniu dzieciństwo malarza pochylam się jeśli wiersze Ty nie odszedłeś nad poematem jego poeto poety są dla mnie Ty jesteś muzyka modlitwą w nas malarza dymi Giewont wrośnięty mam grudzień mową ojczystą w sercu poeta samą wspomnienia odłożył nadzieją cięższe pióro Julianie od śmierci i zasnął ja syn pragnień i nie Twej dymi Giewont rozpocznie natchnionej moja gwiazda już żadnej poezji przeznaczenie pieśni dokończę jeszcze nie w milczeniu Twój wzeszła pochylam się poemat o któż nad poematem narodu przywróci poety mi spokój muzyka Toruń 17 XII 1955 r. 103 Życie jak rdza O Barbarze Sadowskiej – i o sobie Barbara Sadowska – cokolwiek powiedziałbym teraz o Niej-Poetce, tłumaczce, Człowieku, czy Jej synie Grzegorzu – to nawet dla mnie przywołanie jedynie lat przeszłych. I, być może dla tych, co kiedyś bardzo później, zechcą w poezji odnajdywać miłość i ból. Tak, najdokładniej: miłość i ból. Bo jej poezja z miłości i bólu powstawała, każde słowo potem – to niewypowiedziany ból, bo jakże Słowo jest możliwe do zapisu BÓLU? Barbarę poznałem w Hybrydach (Mokotowska 48) 1 marca 1960 r. podczas spotkania poetów Almanachu Młodych 1959 – 60, z udziałem Artura Międzyrzeckiego (autora wyboru nazwisk i wierszy). To był także dla mnie początek pobytu i działania na rzecz poezji w tym nieprawdopodobnie, jak na tamte czasy, ognisku żarliwych umysłów i marzeń twórczych. Całą tę wielką działalność zawdzięczamy szefowi klubu, Tadeuszowi Krupińskiemu. Dzięki, Tadeuszu. Potem z Barbarą spotykaliśmy niemal codziennie, a na pewno raz w tygodniu, podczas stałego tygodniowego cyklu – prezentacje debiutantów – poetów „Pokolenie, które wstępuje”. Barbara raczej zawsze podczas tych spotkań, czy w prywatnej rozmowie była milcząca, małomówna, chociaż impulsywna w dyskusjach. Oczy Jej – to takie wielkie meteoryty, koloru skał brązowych, uśmiechnięta wieczyście – jak rozkwitające tulipany, albo przebiśniegi. I niestety, paląca najwięcej ze wszystkich (nie mniej niż Żernicki). Milcząca, słuchała i drwiła z nas? Ze mnie? Kochaliśmy się w Niej – jako kobiecie (20-latek urokliwy), ale przyznam, nie była kobietą dla mnie. Wtedy właśnie Jej wiersze powstały z miłości, namiętności dziewczyny obdarzonej niespotykaną delikatnością i kobiecością (to taka Madzia Grochowiakowa). Jakby światła pokrywały Jej ciało, raczej wargi, tak bardzo przyciągające ku Jej piersiom. Któregoś poranka poetka przybyła z Grzegorzem, w dusznawym mieszkaniu na strychu był już Stachura, i był Żernicki a może i Jerzyna. Piliśmy piwo, nasz codzienny napój poranny, poetów, którym tak zawierzyłem! Barbara przyniosła maszynę do pisania i zaproponowała mi jej kupno, za 2 tys. zł (moje wynagrodzenie w Hybrydach, jako szefa programowego Klubu, wynosiło 1600-1800 zł). Maszynę tę posiadam po dziś, taka maleńka, delikatna i bardzo dobrze pisząca. To jest teraz największa po Niej pamiątka w moim domu (ale przekazałem ją w dzień pięknych urodzin swojej Magdalenie). I tomik, który wydałem w serii „Generacje”. Tamtego poranka wiele mówiliśmy o życiu, zwykłym, codziennym. O Grzegorzu, i naszej poezji. Ja jakbym wtedy uwierzył, że jeżeli wokół mnie są, będą poeci utalentowani – to i ja pozostanę (w historii?!). A Barbara, Sted, kim wtedy byli? Jedynie Barbara wydała tomik Zerwane druty (1959) i nie najwyższej wielkości, jak mówiono na Jej wieczorze, zorganizowanym w cyklu „Pokolenie, które wstępuje”. Ale i była to zazdrość, bo był czas okrutnej małej stabilizacji, a więc przejaw niedorzeczności i tępoty dygnitarzy, nawet i o „Widzenia” – należało wypłakać, przed szczelnie zaciszonymi drzwiami w urzędzie kontroli na Mysiej 2. Poezja z miłości powstaje, ale i z bólu. Ból jednak nie jest do opisania. To jej słowa, kiedy spotkałem Barbarę w 1981 w Gdańsku – i powiedziała także: „teraz zaczyna się inny świat, inne nadchodzą dzieje”. Ona tu, (do Gdańska) przybyła, aby cieszyć się REWOLUCJĄ SOLIDARNOŚCIOWCÓW, czyli robotników nade wszystko Stoczni Gdańskiej. W 1982 r. cicho zapukała do drzwi naszego mieszkania na Kartaginy i wręcz błagała mnie, bym odszedł od ZŁA (pracowałem w MAW). Zaproponowała mi stypendium i powiedziała, że jestem potrzebny: „bo znasz się na wydawnictwach, posiadasz pasję, masz doświadczenie i niepokrętną wyobraźnię poety”. Przemilczałem, jakbym zadrwił z siebie samego i wiem teraz, że te kolej- 104 ne lata żyłem na obrzeżach historii i poza rodziną, zaraz po śmierci Matki (1970). Najukochańszej i jedynej wtedy osoby, którą kochałem. I kocham. A odchodząc, łagodnie uśmiechnięta – jak nie nazwana nadzieja – powiedziała, „ja wiem, od tej pory może się zdarzyć coś nadzwyczajnego, a ja jako poetka być może przestanę pisać”. Jak nigdy była tak skupiona zarazem. Bo któż opisze ból. Poeta? Nastąpiła noc, nie spałem, i błagałem swojego Anioła – aby do mnie przemówił. Moja Magdusia miała 9 lat. Potem także spotykaliśmy się. O wiele rzadziej. Jej mieszkanie było otwarte na oścież, i każdego witała czarna kocica, nawet trzy koty. I Ona sama, już jednak jak rdza boleściwa. Potem – śmierć Jej Matki – nastąpiła szybko, i była okrutna, jak każda a jednak dla Niej niewyobrażalna. Potem ohydny mord na Grzegorzu... i potem Ona sama była już Bólem. Historia okazała się prosta. Ten tomik, Barbaro, wydać pragnęliśmy jak najszybciej, jeżeli napisałem: Barbarze i Grzegorzowi – to nie tylko przez pamięć dla Was, ale i dla świadectwa tragicznego Waszego życia. Niech Twoja poezja, Barbaro – pozostanie wśród LUDU. A moja wyobraźnia, powracając na Mokotowską – zawsze przywołuje Ciebie. Radom-Warszawa 23 II 97 Jerzy Koperski Z książki Barbary Sadowskiej. „Otwarte niebo, wieczny sen”. ANAGRAM 1997. 105 Godność i akt wyboru Książka Jerzego Koperskiego3 jest debiutem spóźnionym. Gdybyśmy czytali ją tak, jak się czyta przeciętny debiut, uzyskalibyśmy – sądzę – błędną perspektywę. Publikowane tu wiersze pochodzą z lat 1956 – 1970. Jest to więc raczej w y b ó r (poza tomem pozostała część wierszy publikowanych w różnych wydawnictwach) niż „normalny” tom debiutancki. Co więcej, wybór (a mam tu na myśli także zmiany poczynione w publikowanych wierszach w stosunku do pierwodruków) niesłychanie znamienny dla kształtowania się poetyki generacji. Autor debiutował wierszem Pamięci Tuwima (datowany 17 XII 1955)4; deklarował tam: „Julianie /ja syn /Twej /natchnionej /poezji /dokończę /Twój /poemat/ narodu”; jeden z pierwszych wierszy ( Rozmowa z samym sobą) dedykował Staffowi; manifest grupy, w której startował (toruński Helikon), wyraźnie nawiązywał do manifestu Skamandra (zresztą i tytuł pisma: „Helikon” był skamandryckiej proweniencji). A jednocześnie był to okres fascynacji poezją Peipera5. Równie znacząca jest fascynacja poezją Broniewskiego. Pierwszą liczącą się publikacją Koperskiego był druk wierszy w Almanachu Młodych 1958/1959. We wstępie pisał A. Międzyrzecki: „ze względu na prezentacyjny charakter książki zdecydowano nie zamieszczać w niej wierszy autorów, którzy znajdowali się w poprzednim Almanachu, zwłaszcza że jest to krąg tego samego poetyckiego pokolenia”. Tylko pierwsza część tego zdania jest prawdziwa. W Almanachu 1955/1956 publikowali m. in. E. Bryll, A. Bursa, S. Czycz, B. Drozdowski, J. Harasymowicz, I. Iredyński, S. Pryska, K. Ośniałowski, J. M. Rymkiewicz; w Almanachu 1958/1959: M. Z. Bordowicz, Z. Jerzyna, J. Koperski, A. R. Kozłowski, B. Sadowska, E. Stachura, J. Żernicki. Nietrudno zauważyć, że są to przedstawiciele d w ó c h pokoleń: pokolenia „Współczesności” i pokolenia Orientacji. Almanach 1958/1959 można uznać za pierwsze z b i o r o w e wystąpienie tego ostatniego. Dopiero przypomnienie tych dat pozwala na zrozumienie, jak bardzo opóźniony jest debiut Koperskiego. Poeci tego pokolenia pierwsze książki wydawali w latach 1962–1965. W działalności kręgu Orientacji Jerzy Koperski uczestniczył na osobliwych prawach, na prawach o r g a n i z a t o r a. Wprawdzie jego autorstwa jest większość wystąpień programowych (myślę tu o programach nakierowanych na zewnątrz), w ogólnym bilansie dokonań p o e t y c k i c h rozproszone wiersze Koperskiego rzadko były brane pod uwagę. Osobliwość tej sytuacji stanie się jeszcze bardziej widoczna, gdy powiemy, że w dokonaniach poetyckich kręgu Orientacji utwory Koperskiego zajmują jedną z pozycji ekstremalnych. Wielokrotnie zarzucano poetom Orientacji wzajemne dedykowanie sobie wierszy; traktowano to jako objaw minoderii; w istocie problem dedykacji (Koperski dedykuje wiersze: „Matce”, „Ojcu”, „pamięci Babuni”; „Leopoldowi Staffowi”, „pamięci Władysława Broniewskiego”, „poetom zamordowanym przez faszystów”, „bohaterom Guevarze i Preedo”, „Matkom umęczonego Wietnamu”, „pamięci Jurka Falkowskiego”) jest problem adresata (partnera dialogu). Jeśli ma rację R. Krynicki, pisząc „jest to najbardziej p r y w a t n a książka, jaką zdarzyło mi się czytać w ciągu ostatnich lat”6, to właśnie w sensie owego p r y w a t n e g o nakierowania wypowiedzi. Poezja konfesyjna, oczywiście, ale z wyraźnie sprecyzowanym adresatem, który jest nie tylko odbiorcą zwierzenia, ale także partnerem dialogu. Inaczej – podmiot może się określić wobec świata tylko za pośrednictwem „innego”; odwołuję się do was i nie wiem 3 Blizny w kamieniach, Warszawa 1970, s. 35. 4 „Głos Uczelni” (Toruń), 1956, nr 2. 5 Por. wspomnienia Janusza Żernickiego w tomie Post scriptum, Warszawa 1966. 6 Ryszard Krynicki, Kamienne blizny, „Nadodrze”, 1971, nr 1, s. 9. 106 czyja to prawda: wasza – coście odeszli dla tej ziemi ukochanej czy: nasza – że nie było nas wtedy i te róże tylko dla m a t k i mojej ? Arbitralność wypowiedzi (i sądów) podmiotu określa jego świadomość, ale także (domyślną) świadomość adresata. W pewnym sensie są to konstrukcje zbliżone do „dialogów urojonych” Parnickiego. Partner dialogu jest czynnikiem ograniczającym arbitralność wypowiedzi podmiotu, ale również o r g a n i z u j ą c y m tę wypowiedź, także instancją, do której podmiot się odwołuje, by uzyskać potwierdzenie prawdziwości wypowiadanych sądów. „Odwołuję się do was” nie tylko zresztą dla weryfikacji prawdziwości sądów; adresat wprowadzony do rzeczywistości przedstawionej jako milczący partner dialogu warunkuje nie tylko strukturę wypowiedzi, ale także to, co ta wypowiedź znaczy (do jakiej rzeczywistości się odwołuje). Adresat pełni więc równocześnie dwie funkcje: kształtuje s p o s ó b wypowiedzi i to, c o podmiot mówi. Wybór adresata staje się w tym ujęciu czynnikiem warunkującym światopogląd. Określiwszy osoby, należałoby teraz określić sytuację, w jakiej ten dialog się odbywa, i sytuację, którą przywołuje. Z reguły ma on miejsce post factum, przywołuje zaś sytuacje ekstremalne: [1] nad la paz czarny ptak zawisł – i odszedł i ziemia zaniemówiła – ta wielkość niczyja, ani – Boga ani ludu. Tutaj wszystkie skały jak ściany – ślepa egzekucjo [...] [2] jaka twoja wielkość gdy zwalony mur był tylko dla godności [3] wiec upadam błagając że nie byłem; krzywda to dla mnie Podmiot zajmuje tu sytuację szczególną. Przywołanie rzeczywistości minionej ujawnia charakterystyczną ambiwalencję, przeżycie tej sytuacji nie jest równoznaczne z jej powtórzeniem, ale i wobec tej przywołanej sytuacji nie może zająć postawy jednoznacznej: „i wraz z nim ta wielka godność”, ale „a jednak przeciw jestem tej waszej odwadze i klęsce”; tamtej sytuacji ekstremalnej (jednoznacznego wyboru) przeciwstawia swoją sytuację „rozmyślań żebraków nad ustrojem społecznym motyli”. W dużym uproszczeniu można by powiedzieć, że przeżycie sytuacji minionej jest dla podmiotu doświadczeniem „niższości” jego sytuacji. Więcej, tamta, miniona, sytuacja rzutuje także na sposób przeżywania rzeczywistości status quo, i ona jawi się w ekstremach: jak na twój list odpowiedzieć może rysą w kamieniu może dłoń twoją powtarzać jak ślepiec swoją godność co była. Nieprzypadkowo kluczowe dla tej poezji są sytuacje wyboru i śmierci. Sytuacje ekstremalne. Nieprzypadkowo też najczęściej przywoływaną sytuacją wyboru jest wojna (widziana – rzecz dla poetyki tego kręgu znamienna – w kategoriach etyki, a nie martyrologii). Bez obawy uproszczeń można powiedzieć, że rzeczywistość status quo traktowana jest jako konsekwencja tego, co się stało tam i wtedy. Także jako wzorzec sytuacji wyboru. Poezja kręgu Orientacji była wymierzona p r z e c i w statycznemu pojmowaniu rzeczywistości. Była ona ujmowana nie jako stan, ale jako p r o c e s. Wiersze Koperskiego dokumentują to w sposób szczególnie ostry. Teraźniejszość jawi się w świadomości podmiotu nie tylko jako rzeczywistość, w którą jest uwikłany, ale przede wszystkim jako z a d a n i e. Przeżycie teraźniejszości jest równoznaczne nie tylko z jej poznaniem (doświadczeniem), ale też z odpowiedzią na pytanie, czym jest ta rzeczywistość dla mnie, jakie jest w niej moje miejsce. Przeżycie teraźniej- 107 szości jest więc równoznaczne z nieustannie ponawianym aktem (moralnego) wyboru. Wyboru – dodajmy – determinowanego nie tylko miejscem podmiotu w tej rzeczywistości, ale także intencjonalnym miejscem podmiotu w sytuacji-wzorcu. Inaczej – podmiot przeżywa teraźniejszość jako sytuację ostateczną. Przeżywa ją podwójnie: przeżywając (utożsamiając się z nimi) sytuacje minione (także sytuacje „innych” – partnerów dialogu) swoje miejsce w rzeczywistości status quo (to czym to miejsce jest w j e g o świadomości); przeżywa ją w charakterystycznej ambiwalencji ekstremów: dokąd pójdziesz za jaką cenę miłości upadasz błagając jak o jałmużnę. Nadzieja to nasza czy tylko pamięć konieczna. Żywym ten będzie kto nim nie mógł pozostać Kluczowym pojęciem, przy pomocy którego podmiot ocenia swoją sytuację, jest pojęcie godności. Co więcej jest to jedna z niewielu znanych mi realizacji w młodej poezji, w której pojęcie to nie podlega relatywizacji, jawi się w wymiarach imperatywu kategorycznego; nie szuka się tu także usprawiedliwień w (domyślnie: społecznie niekorzystnym) statusie podmiotu. W sytuacjach ostatecznych usprawiedliwienia takie tracą niejako moc, stają się nie tyle nieuprawnione, co niemoralne. Prywatność tych wierszy, nakierowanie wypowiedzi ku określonemu adresatowi spełnia w tym momencie dodatkową funkcję: sprzeciwia się patosowi. Wiersz staje się – powiedzmy to tak – miejscem ścierania się dwóch przeciwstawnych tendencji: poetyzacji wypowiedzi (do czego skłania rzeczywistość, do której wiersz się odwołuje) i jej konfesyjnej prywatności (do czego skłania obecność adresata). Ta opozycja określa także sytuację podmiotu: zachowując swoją „prywatność”, jest on równocześnie osobą „publiczną” (a więc kimś, czyje wypowiedzi mają walor społeczny). Jak się wydaje, ta opozycja pozwoliła Koperskiemu stworzyć wiersze – by użyć tego niewiele już znaczącego terminu – „zaangażowane”, pozbawione jednocześnie ilustracyjności, egzemplifikowania przejętych z zewnątrz tez. Nie taję, że należą one do najciekawszych znanych mi rozwiązań. W poezji kręgu Orientacji wiersze Koperskiego zajmują miejsce szczególne (= szczególnie ważne), nie dlatego jednak – jak chce R. Krynicki – że pozostały wierne koncepcji „poezji intuicyjnej”; odrębność ta, jak się wydaje, polega na ich antykreacyjności, rzeczywistość nie jest tu materiałem do przekształceń czy punktem wyjścia do projektowania jej nowych modeli, ale zadaniem moralnym; podmiot usiłuje nie tyle tę rzeczywistość przekroczyć, ile w niej się odnaleźć. „Znosi” niejako opozycję: ja – rzeczywistość przedmiotowa, traktując ją w kategoriach „prywatności”. Równocześnie dokonuje totalnej etyzacji rzeczywistości. Jej procesy, zdarzenia opisuje w kategoriach moralnych. Przyznam się, że byłem jednym z tych, którzy – jakże niewielu ich było! – śledzili uważnie publikacje prasowe Koperskiego. Czekałem na tę książkę. Twórczość jego była dla mnie dowodem, że prywatny głos poety może znaczyć, iż mówiąc o sobie, mówi on w istocie o rzeczywistości, w którą jest uwikłany, a która jest jego rzeczywistością. O czymkolwiek by mówił, mówi w istocie o wspólnych (pokoleniowych?) sprawach. Także o tym, że głos poety może być s p o ł e c z n i e znaczący. Jakże niewiele pojawia się takich książek. Zazwyczaj przechodzą nie zauważone (ile recenzji miał Akt urodzenia R. Krynickiego?), giną w powodzi szeroko dyskutowanych zjawisk efemerycznych, w powodzi książek doskonale przeciętnych. Obawiam się, że los ten będzie także udziałem Blizn w kamieniach7. 1X1970 Modele i formuła. Szkice o młodej poezji lat sześćdziesiątych, Andrzej K. Waśkiewicz Wrocław 1978 „Ossolineum”. 7 Co też się potwierdziło. W „Kulturze” (1971, nr 5, s. 9) ukazał się pamflet Jerzego Górzańskiego; większość recenzji zajmowała się raczej organizacyjną, działalnością Leszina – Koperskiego niż jego poezją. 108 * Rozpoczętą przed siedmiu laty serię GENERACJE zamyka tom wierszy jej inicjatora i redaktora. Autorem tego w y b o r u i autorem posłowia jest współredaktor serii. Jak na nasze obyczaje wydawnicze jest to krok cokolwiek ryzykowny, jakże łatwo być tu posądzonym o prywatę. Ale na dobrą sprawę prywatą była ta seria przez cały czas, prezentowaliśmy tych poetów, co do których mieliśmy przeświadczenie, że należy ich zaprezentować, niewiele nas obchodziły układy, „notowania na giełdzie”, pozaliteracka pozycja autorów. Jeśli się myliliśmy, były to n a s z e p o m y ł k i... Historia tego tomiku, co warto wyjaśnić, bo wokół GENERACJI wyrosło już sporo mitów, jest cokolwiek osobliwa. Co do tego, że wiersze Koperskiego winny się w serii ukazać, nikt z jej współpracowników – prócz może autora – nie miał wątpliwości. Nie wiedzieliśmy tylko – kiedy. Koperski odwlekał terminy, przesuwał z serii do serii; wreszcie gdy GENERACJE dobiegały końca i przygotowywaliśmy antologię prezentowanych w niej poetów, zapadło postanowienie: jego wiersze stanowić będą tom ostatni. Ślad tej decyzji pozostał w dołączonej do antologii bibliografii, o tomie Koperskiego czytamy tam, że znajduje się w druku. Aliści, co możemy teraz już wyjaśnić, była to mistyfikacja. Tomu w druku nie było, albowiem po prostu – nie istniał. Monitowany przez współredaktora i konsultantów autor wymigiwał się, podawał wciąż nowe terminy, tłumaczył się, że wiersze zagubił (co przy rozmiarach jego działalności i jej trybie jest całkiem możliwe). Wreszcie, gdy już dłużej nie można było czekać, podjął decyzję: skoro tom musi być (bo trzeba się wywiązać z zobowiązań subskrybentów), to niech to będzie wybór, do którego on nie przyłoży ręki. Da jedynie te parę wierszy, które mu się nie „zawieruszyły”. A pozostałe są przecież do odnalezienia – w tomikach, czasopismach, almanachach... Tyle o genezie. Tom Drzewa z próchna nie poznasz jest w y b o r e m wierszy Koperskiego. Poeta Koperski egzystował zawsze w cieniu wydawcy, animatora, redaktora, działacza, etc. etc., czyli Leszina. Sądzę (dałem temu wyraz w książce Modele i formuła), że niesłusznie. Jest to bowiem poezja wyjątkowo własna, rozpoznawalna nie tylko w kręgu rozwiązań Orientacji. Rzeczywistość jest dla Koperskiego zadaniem moralnym. Nie, jak w znacznej części rozwiązań poetów tego kręgu, polem potencjalnych przekształceń, przemodelowań, punktem wyjścia do projektowania jej nowych modeli – ale właśnie zadaniem. Przeżycie rzeczywistości jest dla niego równoznaczne z nieustannie ponawianymi aktami moralnych wyborów. Przy czym wybór ten jawi się w kategoriach ekstremów. Albo – albo. Rozpięta między konfesyjną prywatnością a dążeniem do definiowania prawd ogólnych, reguł ludzkiego zachowania, postaw wobec wyborów ostatecznych – poezja ta to, co nas otacza, całą zewnętrzność traktuje w kategoriach prywatności, dokonując równocześnie jej totalnej etyzacji. Powiedzielibyśmy, że świat jawi się jej podmiotowi jako pole wyborów moralnych. Podstawowe zaś pojęcie, pojęcie godności, nie podlega relatywizacji. Opisać tak własną prywatność, swój indywidualny ludzki los, iżby prywatne dramaty były równocześnie odbiciem dramatów gatunku, problemy osobiste – problemami społecznymi, to – jak sądzę – zadanie, które postawił przed sobą autor tych wierszy. Wierszy, które cenię i uważam za ważne. I jeśli nota ta zaczęła się żartobliwie, by skończyć niemal patetycznie, to nie przypadek. Z tego, co robi Jerzy Leszin, choćbyśmy – jak autor tych słów – cenili wysoko, można czasem pożartować. Jak każde zwykłe (choć bywa że doniosłe) ludzkie działanie jest mieszaniną wzniosłości i śmieszności. Przeplata się w nim patos i groteska. Gdy jednak od tego, co robi Jerzy Leszin, przejdziemy do tego, co pisze Jerzy Koperski – dwoistość ta znika. Poezja jest sprawą poważną. 109 Sądzę, że także dla Jerzego Leszina8 poezja jest jedną z niewielu spraw ważnych, tych dla których się żyje. On jednak przebywa w innych wymiarach. Animator Leszin w niewielu tylko regionach życia kontaktuje się z poetą Koperskim. Co do mnie, to ciesząc się z sukcesów Leszina, ubolewam, że odbywają się one także kosztem Koperskiego. Niełatwo jest pisać o p r z y j a c i e l u. 18 VIII 1978 Andrzej K. Waśkiewicz 8 Ostatecznie uznaję ten pseudonim jako wytwór wyobraźni dziecka – i, niestety, historii – J.K. 110 Od autora Tom jest wynikiem pracy Andrzeja K. Waśkiewicza, wybitnego poety i wydawcy. Gdyby nie On, najprawdopodobniej by go nie było. A w takim kształcie, w jakim jest – nie powstałby nigdy. Bo i układ wierszy, i ich odszukanie – to tu, to tam – jest jego pracą. Dziękuję Ci, Andrzeju. Wiele rozmyślałem nad wydaniem swych wierszy, pisanych nagle, w odruchu to nadziei, to bólu. Zdecydowałem się opublikować je właśnie w takiej zaproponowanej mi formie. Z myślą o mojej RZECE, Żurawiance. O moich najbliższych, od których rozdzieliła mnie śmierć mojej Matki. Bo po jej odejściu, właściwie po dziś dzień – najrzadziej jak to tylko możliwe odwiedzam Jej grób (gdzie być może i sam spocznę). Nie powróciłem do Ilina, gdzie moja ziemia, po Ojcu i Matce. Gdzie mój dom. Najtrudniej mi było napisać tekst o sobie; tekst, w którym chciałem tak wiele, niemal wszystko, o sobie powiedzieć. Pisałem go w Kątach Rybackich, w posesji Bohdana Wrocławskiego, w kniejach kozienickiej puszczy u p. Jadwigi i Tereni Wrodyckich, na Kartaginy, w ogrodach u Leokadii Prędkiej, potem w swej dziupli – podobnej do tej w „Hybrydach” – tj. w lokalu Wydawnictwa „Anagram”. Wiersze, te najnowsze, także w Milanówku u p. Marii Ochocińskiej, pod modrzewiami, i w Płońsku, u Babci Henryki. I jeszcze: tak jak nie mogę pojąć jak trudna jest śmierć i trudne do pojęcia jest samo życie – tak nie mogę pojąć swego życia. Najniepotrzebniejszego. Ale skoro było i jest – to z woli Najwyższego, i tylko Jego przepraszam za wszystko co, żyjąc, uczyniłem. Wiem teraz, Boże, że winy swoje odkupić powinienem. Bo byłem na krawędzi losów Ojczyzny i Rodziny. Nie byłoby tej książki, gdyby nie serce Magdy, mojej córki, która tak dzielnie kieruje teraz ANAGRAMEM. W Roku Jubileuszowym. Dwutysięcznym. Jerzy Koperski 111 SPIS TREŚCI Do rzeki należy moje życie Od autora. Odprysk życia O własnych wierszach O swoim mistrzu. Blizny w kamieniach *** (czyje wargi tak aż po ból) Rozmowa z samym sobą Blizny w kamieniach *** (kamień rozdarty...) *** (Ziemia, gdzie ogrody...) 14 sierpnia 1944 *** (murów milczenie. I ten mit godności) *** (ściany tak inne) *** (z murów i drzew...) *** (kamień jak chleb...) Oddalone drzewa *** (we wnętrzu kamienia...) List II *** (nie zbrązowieje ta skała) *** (nie ja wymyśliłem dla ciebie różę) *** (przybyłem tu teraz w południe) Matka *** (kamienie kamienieją poprzez twój ból) Śmierć staruszki *** (ta śmierć nie podobna do ciebie) *** (w drzewach zasiadł się ptak) *** (nie od ciebie nie od ptaków – odszedłem) Matka *** (ta twarz twoja – z krzyku poznana) Rozmowa z panią Igą I nie wymilczę więcej Bluźnierstwo to? *** (cóż mam powiedzieć...) Poeta poganin Do rówieśników po latach *** (w moim ogrodzie nie ma już ptaków) *** (i tak już pewnie przyjdzie mi żyć bez końca) *** (tę twoją i moją śmierć) *** (tędy teraz sam powracam) Godziny jak krzyże *** (odszedłem – mógłbym powiedzieć – donikąd) Drzewa z próchna nie poznasz Magdalenka *** (pozwólcie mi klęknąć) *** (powiedzieć słowo...) *** (i znów muszę pomówić) Niechaj ta ziemia nie zamilczy na zawsze 112 Nie śmiej się, kiedy czytać będziesz te wiersze Z rozproszenia Powracanie do miasta Cmentarzysko *** (teraz już wrócę najlepiej w południe) Pokolenie 60/62 christiane dziewczyna zakochana w saint john persie *** (tych omijanych dzisiaj miejsc) *** (ta twoja twarz...) Proces przeciw własnej matce *** (i cóż mam powiedzieć) Życie: OD – DO *** (we wnętrzu kamienia jest moje dzieciństwo) Wiem, człowiek jest śmiertelny Rocznica śmierci żywej Babiński i ich kilku *** (Nie wiem skąd to moje rozpamiętywanie) *** (Poezjo, nie ma dla ciebie litości) Pokutnicy i prostytutka *** (poeta – może nie napisać: jestem inny) Karina Twarz obłąkana i szczęśliwa *** (odchodzę, takie wyznanie) Z woli Najwyższego *** (miłość nie może oznaczać) *** (nie można w dzisiejszych czasach) *** (nie mogę wyznać) *** (gdybym dzisiaj, a jest południe) Moja ciotka – poetka Krzyż Krzyż II Cmentarz *** (Boże, do Ciebie Ojcze zwracam się) Życie: OD – DO Wtedy modliłem się w przekleństwie *** (jestem żebrakiem...) Rozmowa z bratem *** (nad łąkami i rzeką) Moje siostry Rozmowa z poetką *** (Przyjmuję Twój ból) Modlitwa o nieumieranie Poeta pod modrzewiem Zamiast testamentu Rzeka znów rozpoczęła swoją podróż Post scriptum Życie jak rdza (o Barbarze Sadowskiej) – Jerzy Koperski Godność i akt wyboru – Andrzej K. Waśkiewicz Od autora Spis treści