Anita Janowska Krzyżówka Siedmioróg Copyright © by Anita Janowska Wydawnictwo „Tower Press ” Gdańsk 2001 2 P o c z ą t e k Urodziłam się w Łodzi. Kilka dni wcześniej Hitler został kanclerzem III Rzeszy. Gdy w Norymberdze wydano ustawy o ochronie czystości rasy germańskiej, miałam dwa lata. Będąc dzieckiem Żydówki i Niemca, w przepisach ustawy figurowałam jako: żydowska krzyżówka pierwszego stopnia – „ein jüdischer Mischling ersten Grades”. W Niemczech za czyn karalny uchodziło odtąd zarówno zawarcie żydowsko-niemieckiego małżeństwa, jak i spłodzenie żydowsko-niemieckiego dziecka. „Was nicht Rasse ist auf dieser Welt ist Spreu”1 – pisał Hitler w Mein Kampf. W czasie wojny, gdy Łódź włączono do III Rzeszy, Lilka, moja starsza siostra, wymalowała to zdanie farbą na papierze, oprawiła w ramki i powiesiła nad łóżkiem. S p o t y k a m E l i s a b e t h W końcu lat siedemdziesiątych, warszawski instytut, w którym pracowałam, odwiedzili naukowcy z Hamburga – kilku panów i jedna pani. Miała na imię Elisabeth. I właśnie Elisabeth zapytała mnie, skąd tak dobrze znam niemiecki. Odpowiedziałam bez wahania: „Weil ich ein Mischling ersten Grades bin”2. Nieoczekiwanie podeszła i uściskała mnie: „Ich bin auch ein Mischling ersten Grades”3 – powiedziała. I dodała: „Ich bin in Polen geboren”4 A więc obie należałyśmy do odrębnego gatunku ludzi, gatunku, który stworzył Hitler. Nasza świadomość, nasze doświadczenie nie było ani doświadczeniem niemieckim, ani żydowskim, ani polskim. Pozostał po nim wstyd, lęk, poczucie wyobcowania, I nikt nas nie rozumiał, nawet nasi rodzice. Dlatego Elisabeth i ja poczułyśmy się sobie tak bliskie. W ciągu kilku dni jej pobytu spędzałyśmy razem każdą wolną chwilę. Gdy wyjeżdżała, wydawało się, że wiemy o sobie już wszystko. „Zapisz swoje opowieści – mówiła na pożegnanie. – Są i zabawne, i smutne. Zapisz koniecznie!” No i zapisałam. 1 Co nie jest r a s ą na tym świecie – jest śmieciem. 2 Bo jestem krzyżówką pierwszego stopnia. 3 Ja też jestem krzyżówką pierwszego stopnia. 4 Urodziłam się w Polsce. 3 I DZIECIŃSTWO ...w chwili, gdy pojmowałem, jak je tracę, odczuwałem zarazem, że nic innego posiadać nie będę, aby się na to powołać. R. M. Rilke, MALTE 1. Przed wojną T a t u ś i d z i a d k o w i e Odkąd pamiętam, mój ojciec pracował w Zgierskiej Manufakturze jako księgowy i w łódzkim sądzie – jako przysięgły biegły sądowy. Kiedy byłam mała, myślałam, że ojciec przysiągł komuś, że będzie biegał od sądu do sądu, a po co miał tak biegać – nie wiedziałam. Dyrektorem Zgierskiej Manufaktury był wujek Rischak, brat babci Sander, matki mego ojca. Ten właśnie wujek pomógł babci wychować trójkę dzieci: Artura, Ernę i Teodora, mego tatę, bowiem mąż babci Emilii, Roman Sander zniknął pewnego dnia i nigdy nie wrócił. Jedni mówili, że popełnił samobójstwo, inni, że zbrzydło mu życie rodzinne i uciekł. O samobójstwie wspominano dlatego, że był to w rodzinie ojca wypróbowany sposób opuszczania tego świata: aż dziewięć osób rozstało się z życiem w kwiecie wieku, z własnej woli i bez niczyjej zachęty. D z i a d k o w i e i m a m a Mój drugi dziadek, Meir Zelig Fajnberg, też nie był zwyczajnym dziadkiem. Mawiało się przed wojną, że jest czymś niezwykłym zobaczyć pijanego Żyda cwałującego na koniu. Dziadek wprawdzie konno nie jeździł, ale grał na wyścigach, kochał hazard i często, bardzo często bywał pijany. Mieli z babcią Anną troje dzieci: Józefa, Izydora i Etnę Minę, moją mamę. Nazywano ją później „Maniusią”. Jedynym dokumentem zachowanym z tych czasów jest akt urodzenia mojej mamy. Przepisuję go w całości: „Działo się to w mieście Łodzi, dnia dwudziestego trzeciego listopada roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego o godzinie szóstej po południu. Stawił się Meir Zelig Fajnberg, lat czterdzieści dwa liczący, księgowy, stały mieszkaniec miasteczka Dworzec, 4 guberni Grodzieńskiej, w obecności Gabriela Segały – miejscowego podrabina, Moszka Kalińskiego, lat trzydzieści dwa i Jakóba Meira Tajcha, lat dwadzieścia sześć liczącego, miejscowych posługaczy bóżniczych, i okazał nam dziecię płci żeńskiej oświadczając, że urodziło się ono w mieście Łodzi, dziewiątego października tego roku o godzinie trzeciej rano z żony jego Anny urodzonej Besser, lat dwadzieścia cztery liczącej. Dziecięciu temu nadano imię Etna Mina”. J a k d o s z ł o d o m a ł ż e ń s t w a m o i c h r o d z i c ó w Mama bardzo często i bardzo chętnie o tym opowiadała. A więc w Łodzi, pewnego wiosennego popołudnia 1924 roku, wybrała się ze swym starszym bratem Józiem do kawiarni „Savoy”. Właśnie pili herbatę i zajadali tort czekoladowy, gdy od jednego z dalszych stolików wstał i podszedł do nich przyjaciel Józia, doktor Misza Goldenberg. Przywitał się grzecznie i zapytał, czy mogliby się przysiąść: on i jego kolega Teodor Sander, „bardzo porządny chłopiec”, który – dodał po chwili – „zachwyca się panną Maniusią i gorąco pragnie ją poznać”. Pochlebiło to mamie, lecz nie marzyła o nowym konkurencie. Kochała do szaleństwa porucznika Skoczenia, bohatera wojny 1920 roku, i właśnie jego zamierzała poślubić. Józio chętnie zaprosił obu panów do stolika i tak się mama z tatą poznali. Wkrótce po tym, ojciec wysłał bilecik do dziadka Meira i wprosił się z wizytą do rodziców mamy. Przyniósł babci Annie jeden bukiet kwiatów, a mamie drugi. Dziadek Meir miał podobno powiedzieć: „Ja się dziwię, że pan mnie nie przyniósł trzeci bukiet”. Jak to kupcy, rozmawiali o interesach i dziadkowi bardzo się podobało, że ojciec ma dużo akcji Zgierskiej Manufaktury i dobrą posadę. Ale kiedy tatuś odważył się zapytać dziadka, czy może jego córkę, pannę Maniusię, zaprosić na kolację do restauracji „Tabarin”, dziadek odpowiedział opryskliwie: „Chwalić Boga Maniusia ma co jeść w domu”. Dziadek coraz częściej zapraszał tatusia; chwilę rozmawiali, a potem grali w karty „na pieniądze”. Mama mówiła nam, że ojciec specjalnie przegrywał z dziadkiem, żeby zdobyć jego serce. I tak się stało. Pewnego dnia, gdy dziadek wygrał u ojca sporą sumkę, powiedział do mamy: „Dlaczego nie masz za niego wyjść? Żydowskiej głowy to on nie ma, ale jest porządny kupiec, a nie żaden wojskowy. Ty wiedz, Maniusia, że ja ci za wojskowego wyjść nie dam. Bo co to jest wojskowy? Zbój albo wariat. Zbój, bo chce strzelać do kogoś, wariat, bo się zgadza, żeby do niego strzelali. Niech ten porucznik tu więcej nie przychodzi”. Mama rozpaczała. Porucznik Skoczeń śnił się jej co noc. Mówiła nam później, że był on tak męski, tak piękny, jak Wroński, kochanek Anny Kareniny. A tatuś co? Ani wysoki, ani piękny. Ani włosy mu się nie falowały, ani wąsów nie nosił. A w dodatku wtedy, przed ślubem, straszył ją po nocy. Co wieczór spacerował pod oknem matki i groził, że jeśli nie zostanie jego żoną, to on się pod tym oknem zastrzeli! „A w mojej p r z e p o w i e d n i – mówiła matka – było napisane »Broń palna zagraża drugiej osobie, ostrożną bądź i nie dopuść do tragicznej śmierci«. Dlatego wyszłam za waszego ojca”. P r z e p o w i e d n i a Kiedy mama opowiadała mnie i siostrze o jakiejś p r z e p o w i e d n i, szybko o tym zapominałyśmy. Ale w roku 83, po śmierci mamy, znalazłam w skórę oprawiony jej DZIENNIK z czasów szkolnych, a w dzienniku tamtą właśnie przepowiednię. Kilka dziwnych zdań: „Broń palna zagraża drugiej osobie, ostrożną bądź i nie dopuść do tragicznej śmierci. W 5 życiu twym będzie chęć wyspecjalizowania się w jakiejś gałęzi sztuk pięknych, lecz nie będzie ona do całkowitego wypełnienia. Znajomość z osobami poznanymi do roku 1920 nie da żadnych rezultatów, lecz za lat kilka poważne myśli co do osoby poznanej, wybranej, skierują się na rezultat dodatni. Krytycyzm twój silnie rozwinięty i zbytnia wrażliwość uczynią cię osobą trudną we wspólnym życiu i dokuczliwą. Im lepsze warunki materialne, tym większy nastąpi w małżeństwie rozdźwięk. Byt materialny pozwoli zwiedzić ważniejsze centra Europy. Zagrażają choroby płuc, nerek, a pod koniec życia reumatyzm. Śmierć mężczyzny z grona bliskich, później nie zajdzie żadnych zmian, którymi mogłaby się przejąć zbytnio”. Dlaczego w ostatnim zdaniu mama pozostawiła gramatyczny błąd? Cały DZIENNIK poprawny, starannie kaligrafowany, choć nie powiem, że całkiem niewinny... Mama streszcza w nim aż trzy książki o prostytucji! Czyżby kazano je czytać młodym dziewczętom „ku przestrodze”? Jedną ze streszczanych książek jest ŻÓŁTY PASZPORT Aleksandra Amfiteatrowa, podtytuł książki: „Losy dziewczyny w odmętach Petersburga”. „Z książki tej wynika – pisała mama – że kto raz wejdzie na złą drogę, ten nie ma powrotu nawet wtedy, gdy szczerze tego żałuje i pragnie swój los odmienić. Cały bowiem świat jest skorumpowany i nawet policja nie służy sprawiedliwości, lecz tym, od których czerpać może większe korzyści”. P r z e p o w i e d n i a z DZIENNIKA okazała się prorocza. Wszystko, co zawierała, spełniło się w życiu matki. I małżeństwo – w kilka lat po roku dwudziestym, i kariera muzyczna, która „nie była do całkowitego wypełnienia”. Mama zaczęła się uczyć późno, gdy miała już lat dwanaście. Wcześniej niestety bieda w domu nie pozwoliła ani na kupno pianina, ani na opłacenie lekcji. Gdy zmarł pradziadek, w jego testamencie odczytano: „Wszystko moje oszczędności w gotówce i w akcjach przeznaczam na instrument i na edukację muzyczną mej wnuczki Miny, Etny Fajnberg”. „Najważniejsze centra Europy” mama zwiedzała już po wojnie, jako akompaniatorka znanego zespołu tańców ludowych imienia Harnama. Ale marzenie mojej mamy, by zostać drugą Klarą Wieck5 – nigdy się nie spełniło. I dalsze zdania z przepowiedni okazały się prorocze: „im lepsze warunki materialne, tym większy rozdźwięk w małżeństwie”. Tak było: im więcej pojawiało się w naszym domu pięknych mebli, dywanów, antyków, tym bardziej rodzice się kłócili. Mama umiała się kłócić aż w czterech językach: po polsku, po niemiecku, po rosyjsku i po francusku. Ojciec w ogóle nie umiał się kłócić, a jeśli już próbował, to tylko po niemiecku. Słowa „die deutsche Ordnung” poznałam wcześnie: mama była fanatyczką porządku i ciągle wypominała ojcu, że choć jest Niemcem, nic dla niego nie znaczy wielka wartość, jaką jest „die deutsche Ordnung”. Rozumiałam już wiele słów po niemiecku, toteż bardzo się zdziwiłam, gdy słowa „die Ordnung” pojawiły się w kłótni rodziców razem ze słowami „die Beine”. To mnie zaintrygowało. „Co mają wspólnego NOGI z porządkiem?” – zapytałam ojca. Uśmiechnął się: „Bo mama mówi, że ożeniłem się z nią dlatego, że miała porządek w szafie, »niemiecki porządek« – wszystko w kostkę ułożone i tak dalej. A ja powiedziałem mamie, że dlatego się z nią ożeniłem, że nie było drugiej kobiety w tym mieście, która miałaby tak piękne nogi”. Dalszy ciąg przepowiedni też się sprawdził: po śmierci ojca, mama już się z nikim nie związała. W młodości chorowała na płuca, potem na nerki, a „w końcu życia na reumatyzm”. Ale czegoś zabrakło w przepowiedni. Nie było tam nawet wzmianki o tym, że kilka lat przed jej śmiercią, w samo południe lipcowego dnia, w środku miasta, bandyta napadnie moją matkę, zawlecze do bramy i skopie po głowie tak, że na zawsze zatraci ona pamięć i wszelką orientację w tym świecie. I że z tej ruiny Bóg ocali jedno tylko: jej piękne granie. Gdy ostatni raz widziałam moją matkę żywą, była w białej halce i boso. Na głowie upięła sobie kok z 5 Światowej sławy pianistka, żona Roberta Schumanna: popularyzowała twórczość męża przez wiele lat po jego śmierci. Była także muzą i obiektem nieodwzajemnionej miłości Johannesa Brahmsa 6 gęstych siwych włosów. Upięła go dwoma widelcami. Siedziała przy fortepianie, pedałowała bosymi stopami i z pogodnym uśmiechem grała przedwojenne szlagiery: Titina, ach, Titina, Tango Milonga, Oczy czarne. A potem marsze i pieśni żołnierskie: My... Pierwsza Brygada..., Przybyli ułani pod okienko, Czerwone maki na Monte Cassino. Siedziałyśmy z moją córką Basią przy stole. Słuchałyśmy tego grania ze ściśniętym gardłem. Basia ocierała łzy. Mama przestała grać. Spojrzała na swoją dwudziestotrzyletnią wnuczkę i spytała: „Kim jesteś, śliczna dziewczynko? Jak się nazywasz? Dlaczego płaczesz?” P r z y c h o d z ę n a ś w i a t i b a w i ę s i ę z s i o s t r ą Po ślubie rodzice zamieszkali najpierw u dziadków, a później we własnym, czteropokojowym mieszkaniu na ulicy Narutowicza. Lilka, moja starsza siostra, urodziła się jeszcze u dziadków, ja – ponad siedem lat później – już w nowym mieszkaniu. Lilka od pierwszych chwil życia wyglądała jak anioł z jasełek i taka już pozostała. Ja natomiast przyszłam na świat z rudym sterczącym czubem włosów na głowie. Przypominałam tłustego koguta, który cudem wpadł w różowy becik z koronkową falbaną. Rodzice oczekiwali chłopca, nie dogodziłam im ani płcią, ani urodą. Udawali nawet przed Lilka, że chcą mnie sprzedać. Mówili po niemiecku: „Wir mussen doch das grässliche Kind verkaufen”, albo ściszonym głosem: „Trzeba szybko sprzedać tego potworka”. Lilka martwiła się, nie chciała do tego dopuścić: czuwała nade mną, wyjmowała z kołyski, nosiła, tuliła. Dbała też o to, bym się rodzicom wydała ładniejsza: chowała mój rudy czub włosów pod czepek, malowała policzki sokiem z marchwi, pudrowała mi twarz na biało. Już nie przypominałam koguta, raczej japońską maskę. Ponure żarty rodziców zapłodniły fantazję Lilki na długie lata. Gdy nieco podrosłam, zwierzyła mi w tajemnicy, że rodzice sprzedali naszą siostrę Klotyldę złym ludziom na służbę. Ci ludzie bili Klotyldę, karmili karaluchami i prasowali jej plecy żelazkiem. Biedaczka harowała ponad siły. Ze zmęczenia i głodu dostała łysiny a także galopujących suchot. Mimo że znaczną część moich oszczędności oddawałam na dożywianie Klotyldy, Lilka oświadczyła pewnego dnia, że Klotylda zmarła i musimy się złożyć na wieniec. Rozbiłam skarbonkę i oddałam wszystko, co miałam. Poczułam ulgę: „Teraz Bóg mi wybaczy, że nie kochałam Klotyldy i że się nią z całego serca brzydziłam”. Ledwo pochowałyśmy Klotyldę, a już Lilka zdradziła kolejną straszną tajemnicę: miałyśmy kiedyś pięknego brata. Nazywał się Ramzes. Rodzice sprzedali go bogatym ludziom do Ameryki i za te pieniądze kupili szwedzką sypialnię ze złoceniami. Miałam pięć lat, nie umiałam czytać, listy od Ramzesa streszczała mi Lilka. Wynikało z nich, że Ramzes jest czyścibutem i kominiarzem. Czyści dachy na drapaczach chmur i w każdej chwili może spaść. Mimo iż tak ciężko pracuje, nie stać go nawet na kawałek czekolady. Nie śmie prosić, by siostry przysłały mu choć trochę pieniędzy, ale kocha nas i żyje nadzieją, że kiedyś się jeszcze spotkamy. Ramzes przysłał też swoje zdjęcie. Dziesięć lat później rozpoznałam je w tygodniku FILM. Było to zdjęcie Roberta Taylora, jednego z gwiazdorów Hollywoodu. Tak, Ramzes był piękny, dla niego oddawałam wszystko bez żalu, dla niego wyciągałam nawet pieniądze z portfela taty. Niestety, właśnie to Lilkę przestraszyło – postanowiła Ramzesa uśmiercić. Pewnego dnia, siedząc na kanapce, rozłożyła gazetę i ze smutkiem powiedziała: – Dziś piszą tu o naszym bracie, Dzidziu. – O Ramzesie? – Tak... Ale wiadomość jest zła, nawet... tragiczna! – Coś mu się stało?! Powiedz! – Tak, niestety... Nasz brat nie żyje. Ratował dziecko z płonącego domu. Dziecko żyje, 7 lecz on sam... spłonął. Po prostu spłonął... – Spłonął?! To znaczy spalił się na śmierć?! Wybuchnęłam przeraźliwym płaczem, wprost krzyczałam z rozpaczy. Przybiegła mama: – Co się tu dzieje? Czego Dzidka płacze? Szlochając i jąkając się powiedziałam: – Ramzes nie żyje... – Już dawno nie żyje – chłodno zauważyła mama i karcącym tonem zwróciła się do Lilki: – Przestań dziecku w głowie mącić. O faraonach jej opowiesz jak dorośnie. Bardzo przeżywałam śmierć Ramzesa, choć chyba jeszcze nie wiedziałam co to śmierć. Kiedyś z tłumem dzieciaków weszłam do otwartego, parterowego domu i tam na stole leżał jakiś blady pan. Leżał na prześcieradle, w ręku trzymał krzyż, na oczach miał metalowe pieniążki. Zapytałam starszą dziewczynkę po co te pieniądze. Nie wiedziała. Staruszek obok nas szepnął: „Żeby świętemu Piotrowi zapłacić za otwarcie wrót niebieskich”. Drugi staruszek szeptem zaprzeczył: „Nie. Pieniążki są po to, by zmarłego światłość boska nie oślepiła”. Tyle świec się wkoło paliło, że bałam się pożaru. Ludzie wchodzili, wychodzili. Kilka kobiet klęczało i modliło się. Potem usłyszałam głośny płacz. Szybko opuściłam to miejsce. Pachniało tam słodko, mdło i zrobiło mi się niedobrze. Kojarzyłam wtedy śmierć z tym, że ktoś leży, nie rusza się, a wokoło jest dziwnie i nie wiadomo, jak się zachować. Po śmierci Ramzesa nasz dom zaludniły duchy. Pamiętam tylko dwa: Duszka Trójpaluszka i Ducha Palacza. Duszek Trójpaluszek ukazywał się w toalecie, wystarczyło nie zapalać światła i spuścić wodę. W dowód tego, że jest Duszkiem Trójpaluszkiem podawał mi w ciemności trzy palce. Wtedy, po raz pierwszy, częściową prawdę brałam za całą prawdę. Potem często mi się to zdarzało. Duszek Trójpaluszek był wesoły, chichotał jak Lilusia i jak ona lubił cukierki. Duch Palacz był całkiem inny. Też ukazywał się tylko w ciemności, ale nie wolno mi go było dotykać. Był tajemniczy, straszny, mówił grubym, piwnicznym głosem brzuchomówcy. Dawał mi różne rozkazy, groził, że jak ich nie wykonam, to on, Duch Palacz, spali całe mieszkanie i wszyscy zginą w płomieniach! Bałam się Ducha Palacza, robiłam co chciał, ale na swój sposób mnie urzekał. Często mi się śnił i w tych snach przytulał mnie i całował, a ja czułam niebiańską rozkosz i już wcale się go nie bałam. Pewnego dnia duchy nagle znikły, a Lilka posmutniała. „Na pewno dlatego, że ją wyśmiali na akademii żałobnej” – pomyślałam. A k a d e m i a ż a ł o b n a Mama powiedziała do mnie: – Dziś jest rocznica śmierci marszałka Piłsudskiego. W szkole twojej siostry odbywa się uroczystość, Lilka zadeklamuje wiersz. Jeśli będziesz grzeczna, to cię zabiorę. Chcesz? Oczywiście, że chciałam. Był ciepły majowy dzień i mama ubrała mnie tak jak Lilkę: w białą bluzeczkę i ciemną spódniczkę. To, co zdarzyło się później, było niemiłe, choć śmieszne. A zdarzyło się dlatego, że mama kochała moją siostrę obłąkaną miłością i pragnęła, by charakter Lilki stał się doskonały. W tym celu strasznie ją biła; Lilka robiła się od bicia nerwowa i gdy coś mocniej przeżywała, to chwytała, co było pod ręką, i targała, tarmosiła, rwała. Tego dnia, jeszcze za kulisami, wpadł jej w rękę sznur do mocowania dekoracji. Zaczęła go nawijać na palce. Robiła to bezwiednie, nie widząc, że trzyma w ręku nie kawałek zwykłego sznurka, lecz belę grubej liny. Gdy weszła na scenę, bela potoczyła się za nią. Z sali dobiegał szmer, ale ona już niczego nie słyszała. Rozpoczęła z przejęciem: Dziś w dniu żałoby przy Twojej trumnie 8 stoim złączeni myśli wspólnemi. Setki tysięcy zdążają tłumnie ostatni Ci oddać hołd na ziemi... Nieprzerwanie targała sznur, a gdy pociągała mocniej, niesforny kłąb podskakiwał i toczył się po scenie. Chichoty na sali gęstniały, lecz Lilka, nie zważając na nic, z głębokim wzruszeniem mówiła dalej: O tym, co dawną przywrócił chwałę i w sercu nosił Polski kochanie, pamięć nie zginie! Umarł Marszałek, lecz Duch Jego z nami na zawsze zostanie! Po takim wierszu powinna zapaść uroczysta cisza, a tymczasem rozległ się długo tłumiony śmiech całej sali. Lilka mocniej szarpnęła sznur i cała bela stoczyła się z podium na widownię. Wtedy zaczęli klaskać. Chcieli zagłuszyć swój głupi śmiech, więc klaskali długo i głośno. Mogło się wydawać, że Lilka wykonała karkołomny cyrkowy numer, który wszystkich oszołomił. Biedaczka dygnęła i szybko wybiegła ze sceny. Czuła się ośmieszona i jeszcze w domu popłakiwała. Dlatego byłam pewna, że przyczyną smutków Lilki w ostatnich czasach była właśnie ta sprawa. Ale myliłam się. N a s z a p i e r w s z a m i ł o ś ć Zauważyłam, że Lilka przestała odrabiać lekcje, przestała czytać książki i już prawie nigdy nie bawiła się ze mną. Godzinami milczała, patrzyła przed siebie, często otwierała kluczykiem pamiętnik i coś w nim pisała. Zdarzało się, że płakała przy tym. Pewnego wieczoru, gdy leżałyśmy już w łóżkach, usłyszałam nagle głośne szlochanie. – Dlaczego płaczesz, Lilusiu? – spytałam przestraszona. – Bo kocham Bronka – chlipała. – Jakiego Bronka? – Poznańskiego. Potem pokazała mi go na ulicy: – Patrz, to jest Bronek! – I uciekła do bramy, a ja za nią. Bronek mi się nie podobał: był potargany i miał pryszcze. Mimo to już po chwili wiedziałam, że ja też go kocham. Wieczorem, gdy odmówiłyśmy pacierz i mama zgasiła światło, zaczęłam płakać. – Czego płaczesz? – zdziwiła się Lilka. – Bo kocham Bronka. Lilka aż uniosła się na łóżku: – Chyba zwariowałaś – zauważyła chłodno, a po chwili dodała: – mam nadzieję, że nie powiesz mamie... – Przysięgam, że nie powiem! To był utarty zwrot. Przysięgałam trzy razy dziennie, że czegoś tam nie powiem mamie. Pewnego dnia miłość Lilki do Bronka stała się przyczyną dramatu. Uczennice z klasy Lilki i uczniowie z klasy Bronka mieli pójść razem do teatru. Była to wspaniała i wyjątkowa okazja spotkania Bronka. Lilka w przeddzień przymierzała sukienki, na noc zakręciła papiloty, a tu nagle, tego ważnego dnia mama mówi: – Lileczko, kichasz. Jesteś przeziębiona. Nie pójdziesz do teatru. My z tatą wybieramy się z wizytą, Kasia ma wychodne i ty położysz Dzidzię spać. 9 Trudno opisać co się działo, gdy zostałyśmy same. Lilka płakała, krzyczała, nazywała mamę jędzą i potworem. Potem zdjęła z kredensu kryształowy wazon i cisnęła na podłogę. Z wazonu wypadło dno. – Lilusiu, co ty wyrabiasz?! Znów dostaniesz lanie! – O, nie! Ja już n i g d y nie dostanę lania, n i g d y! Odbieram sobie życie! I wyszła z pokoju. Po chwili wróciła z brzytwą ojca w ręku. Usiadła na łóżku i płacząc przecięła sobie żyły. Na szczęście nie tam, gdzie trzeba: zobaczyłam duży czerwony krzyż na wierzchu jej ręki. Krzyż zmieniał się powoli w wielką krwistą plamę. Lilka wstała, sięgnęła po pamiętnik, przycisnęła poranioną rękę do białej kartki i podpisała: KRWAWA PIECZĘĆ SZALEŃSTWA (pamiętnik ten zachował się do dziś, a w nim dramatyczny zapis). Krew kapała z ręki na dywan. Lilka leżała na łóżku, była blada, oczy miała zamknięte. Potem krew przestała płynąć. Lilka otworzyła oczy, a ja poczułam, że się już nic strasznego nie stanie. Inna rzecz, że wiedziałam co zaczną wyrabiać rodzice, gdy wrócą do domu. Ale Lilka dobrze znosiła lanie. Chciałam być podobna do Lilki, jednak byłyśmy całkiem różne. Na przykład, wystarczyło, by mama raz mnie uderzyła, a ja natychmiast zanosiłam się płaczem i mama mówiła: „No dobrze już, dobrze...” I dawała mi spokój. Lilka natomiast po pierwszym klapsie zaczynała chichotać. To doprowadzało mamę do furii i biła Lilkę dalej, coraz mocniej i mocniej. A Lilka dalej się śmiała. Wyglądało na to, że to nie Lilka, a mama zostaje ukarana, bo się tak miota, miota i nie może przestać, a Lilka przeciwnie – roześmiana, spokojna, z politowaniem przygląda się mamie. Nie rozumiałam też sposobu, w jaki Lilka kochała Bronka. Robiła z tego tragedię: tłukła wazony, szlochała, przecinała sobie żyły. Ja, na jej miejscu, postępowałabym inaczej: napisałabym do Bronka list, że go kocham i bardzo bym chciała, żeby mnie odwiedził. Dla zachęty wspomniałabym, że dostanie czekoladę. Jestem pewna, że Bronek by przyszedł. Bronek jednak zniknął nagle z naszego życia. Może wyjechał, może Lilka o nim zapomniała. Nie wiem. Nad jej łóżkiem wisiał już, w ramce, CIark Gable. Znów pomyślałam, że się bardzo różnimy, bo ja dalej kochałam Bronka. To, że go nie widziałam, nawet mi pomogło, bo zapomniałam, że ma pryszcze. Marzyłam i tęskniłam. Tatuś zauważył moje smutki i powiedział: „Dzidzia ma mało zabawek”, I kupił mi kolorowego bąka. Bąk był wielki, śliczny, cały w paski, a gdy się kręcił, łagodnie śpiewał. Pewnego dnia zostałyśmy z Lilką same i zakręciła bąka na mojej głowie. Bąk kręcił się tylko przez chwilę, ale zdążył mi wyrwać kłąb włosów. Bardzo bolało, ale przysięgłam Lilce, że tajemnicy dochowam. Wieczorem, przy myciu, mama zauważyła tonsurkę. – Teosiu! – zawołała. – Chodź tu, patrz! Dzidzia łysieje! Tatuś się przeraził i natychmiast załatwił wizytę u słynnego doktora Kryńskiego. Ten bez wahania postawił diagnozę: – To jest, proszę państwa, wyłysienie plackowate na tle nerwowym. Trzeba pić wapno, smarować główkę rtęciową maścią i dużo przebywać na świeżym powietrzu. Na pożegnanie pogłaskał mnie po mojej łysince, a ja pomyślałam: „On to naprawdę musi być chory na nerwy, bo w ogóle nie ma włosów na głowie”. U d a j ę s i e r o t k ę, b o c h c ę b y ć k o c h a n a Z tamtych czasów pamiętam jeszcze inną smutną historię. Blisko naszego domu był Park Staszica. Miałam sześć lat i sama już chodziłam bawić się w piaskownicy. Kopałam, grabiłam, stawiałam babki. Trochę mi było smutno, że nie mam koleżanki, że bawię się sama. 10 Aż tu pewnego dnia stanęła przy piaskownicy dziewczynka z warkoczykami. Była śliczna. – Nazywam się Zosia – powiedziała – a ty? – Dzidzia. – Dlaczego jesteś smutna, Dzidziu? – Nie wiem. – Może jesteś sierotką? Zapytała jakoś tak, jakby sobie tego życzyła, więc ja szybko: – Tak, jestem sierotką. – Mój Boże!... A na co zmarli twoi rodzice? Nie przychodziło mi na myśl nic mądrego, więc powiedziałam: – Mamusię ugryzł skorpion. – To straszne! A tatuś? – Tatuś?... – czułam w głowie pustkę. – Tatuś? Tatuś umarł ze zmartwienia. – Moje biedactwo... I z kim teraz jesteś? – Ze złą macochą. Nie było to zbyt logiczne, by tatuś najpierw pocieszał się drugim małżeństwem, a następnie umierał z żalu po śmierci mamusi, ale dziewczynka też o tym nie pomyślała i z litością westchnęła: – Żal mi ciebie, Dzidziu. Jesteś nieszczęśliwym dzieckiem. Pobawię się z tobą. Bawiłyśmy się długo. Potem przyszła po mnie Kasia, nasza służąca – Dzidziu! – wołała już z oddali, a ja szybko pobiegłam. Byłam zadowolona, że Zosia Kasię zobaczyła. Kasia była duża, koścista, nos miała jak wroni dziób i Zosia na pewno wierzyła, że to moja zła macocha. Następnego dnia znów spotkałam Zosię. Już na mnie czekała i przyniosła cukierki. Dzień później dostałam szaliczek dla lalki. – Ja nie mam lalek – powiedziałam żałośnie, I tak jak ojca i matkę, bez wahania uśmierciłam sześć moich lalek. Zosia pobiegła do domu i przyniosła lalkę. Lalka nie miała nogi. Teraz i ja mogłam się nad kimś litować. Po kilku dniach Zosia powiedziała: – Dziś zapraszam cię do siebie na podwieczorek. Miałam więc pójść na podwieczorek dla sierotki. W progu powitała mnie mamusia Zosi: – Wejdź, dziecinko, zdejmij paltocik. Podwieczorek, jak podwieczorek, był taki sam jak w domu: ciasto, krem, owoce, czekolada. – Jak masz na imię, kochanie? – Dzidzia. – A na nazwisko? – Sander. – I mieszkasz tu zaraz za parkiem, na Narutowicza? – Tak, pod siedemdziesiątym czwartym. – Na Boga! Przecież ja znam twoich rodziców! – Mamusiu – przerwała Zosia i szeptem dodała: – przecież ci mówiłam, ona nie ma rodziców, to sierotka. – Co się stało?! – wykrzyknęła ta pani. – Czy jaki wypadek?! – Tak – wtrąciła Zosia. – Jej mamusię ugryzł skorpion, a tatuś umarł ze zmartwienia. – Zgłupiałyście, czy co?! Przecież tydzień temu widziałam twoich rodziców w teatrze. Państwa Sanderów: Teodora i Marię – dodała skrupulatnie. Zosia patrzyła na mnie jak osłupiała. Zniknął z jej twarzy litościwy uśmieszek. – To chyba lepiej, że nie jestem sierotką – powiedziałam hardo, ale zaczerwieniłam się 11 przy tym do łez. – To była taka zabawa, proszę pani – bąknęłam po chwili. – Wstrętna zabawa! – ostro rzuciła mama Zosi, a Zosia wykrzyknęła z prawdziwą złością: – Jesteś kłamczuchą! Wstrętną kłamczuchą! Oszukałaś mnie! W tej samej chwili pomyślałam: „teraz będę udawała Lilkę, zachowam się tak, jakby zachowała się Lilka...” –Wie pani – powiedziałam spokojnie – ja lubię się tak bawić: zmyślać, udawać, kłamać. Do widzenia pani. Do widzenia Zosiu. Muszę już iść, r o d z i c e na mnie czekają. Bez pośpiechu wstałam, odstawiłam krzesło. Na szczęście nikt nie próbował mnie odprowadzać. Włożyłam „paltocik”, wyszłam na schody, i drzwi za sobą zamknęłam zwyczajnie, bez hałasu. Tak skończyła się moja pierwsza przyjaźń. Zosia przez kilka dni nie przychodziła do parku, a kiedy wreszcie przyszła, udawała, że mnie nie zna. A przecież kłamałam, żeby mnie bardziej kochała, ta cała Zosia. Już chyba wtedy wydawało mi się, że kochać można tylko albo z litości, albo z podziwu. O s t a t n i e d n i p r z e d w y b u c h e m w o j n y Czy jeszcze coś z tamtych dni pamiętam? Może luksusowy pensjonat w Zaleszczykach, ostatnie lato, sierpień... Dorośli rozmawiali o wojnie. Nie rozumiałam, nie słuchałam, nudziłam się. Czytałam książeczki dla dzieci i pisałam listy do mego ukochanego taty. Został w Łodzi, „bo musi na nas pracować” – tłumaczyła Lilka. Po latach znalazłam kartkę, którą nabazgrałam wtedy w Zaleszczykach: „Kochany Tatusiu! Bardzo za Tatusiom tęsknię. Tak Tatusia kocham, jak nikogo. Chcę, żeby Tatuś przyjechał i też mnie kochał, i przywiózł wiaderko i szpadelek. Ubóstwiam Tatusia. Dzidzia”. 2. Podczas wojny Wybucha wojna Wtedy, w Zaleszczykach, już nie mogłam się doczekać powrotu do domu. Miałam ponad sześć lat, gotowe zdjęcie do szkolnej legitymacji. Strasznie się cieszyłam, że będę uczennicą. Pierwszy września. Pierwszy dzień szkoły. A tu od rana wyją syreny, warczą samoloty. W radiu jakiś pan powtarza w kółko: wojna, wojna... Niemcy napadły na Polskę, wojna, alarm, I ciągle to samo. A ludzie? Jakby powariowali. Moi wujowie: Józio, Idek, bracia mamy, wpadli do nas z walizami, plecakami i nawet nie usiedli: – Uciekamy, uciekamy, uciekajcie z nami! – krzyczeli jak w gorączce. Tata wyjął ze spiżarni butelkę nalewki: – Weźcie na drogę – powiedział, a potem: – My zostajemy. Przed tą wojną nie da się uciec. A oni swoje: – Wszyscy uciekają. Na drogach wozy, furmanki, auta, ciężarówki... – Wkrótce się zobaczymy – powiedział tata. I rzeczywiście, po kilku dniach bracia znów się pojawili. 12 – Już wróciliśmy – śmiał się Idek, choć wpadł do rowu i zwichnął nogę. On się zawsze śmiał. Józio opowiadał jakieś straszne rzeczy o bombach, trupach na drodze, koniach z rozprutymi brzuchami... Mama kazała Lilce i mnie wyjść z pokoju. Lilka była przejęta, jak nigdy. Zaczęła mówić o naszych wujkach. Że Józio jest najlepszym adwokatem w Łodzi, a Idek – najlepszym architektem. Że prawie nikt nie ma samochodu, a Józio ma. Wujowie są bardzo mądrzy i sami do wszystkiego doszli... Czy widziałam już córeczkę wujka Józia, Ilonkę? Urodziła się miesiąc temu. Czy wiem, że wujek Józio ożenił się z panną, która została rok temu Królową Piękności w naszym mieście? Z piękną Henią? Wszystko to wiedziałam, bo mama w kółko powtarzała. – A czy wiesz – mówiła Lilka, jakimś innym, bardzo poważnym tonem – że Niemcy prześladują Żydów? Nasza mama i nasi wujowie są Żydami, będzie im ciężko. Może nawet ich zabiją... W mojej szkole jeszcze przed wakacjami mówili, że będzie wojna i że wygramy. Ale tata mówi, że przegramy. Martwię się, siostrzyczko... Byłam wstrząśnięta. Lilka pierwszy raz tak poważnie ze mną rozmawiała. Chciałam też coś poważnego i mądrego powiedzieć, więc westchnęłam: – Wiem, że nasz tatuś jest Niemcem. Jest biedny, najbiedniejszy. Bo chyba mu strasznie przykro... – Ty zawsze myślisz tylko o swoim słodkim tatusiu! – fuknęła Lilka. – Pomyśl o naszej matce! Milczałam. Miała rację: kochałam ojca zupełnie zwariowaną miłością. Wujowie ledwo wrócili z drogi, a znów mówili o ucieczce. Namawiali tatę: – Ty, Teosiu, póki nie dostaniesz kopniaka w tyłek, nie uwierzysz w hitlerowskie obozy. No i ojciec dostał kopniaka w tyłek, i to bardzo szybko. Tego dnia usłyszał na ulicy krzyki, wyjrzał przez okno i zobaczył, co dzieje się w domu naprzeciw nas, w nowoczesnym domu, który projektował wujek Idek. Ten wspaniały dom, pokryty kremowymi kaflami, gestapowcy postanowili zająć dla siebie. Mieszkało w nim kilka rodzin żydowskich. Nie wiem, ile czasu dano im na spakowanie się, ale nagle, z bramy, jak z pociągu, wyroił się tłum ludzi z kuframi i tobołami. Na dworze było zimno, siąpił deszcz. A ci ludzie stali na ulicy, czekając nie wiadomo na co, chyba na boskie zmiłowanie. I wtedy poszedł tam nasz ojciec. Widziałyśmy przez szybę, jak próbuje rozmawiać z gestapowcem. Coś mu tłumaczy, gestykuluje. A gestapowiec krzyczy na niego, popycha ojca, przewraca, kopie. Zobaczyłyśmy ojca leżącego na jezdni. Lilka pobiegła, pomogła mu wstać, przyprowadziła do domu. Był zielony ze strachu, bólu, złości... – Tłumaczę temu bydlakowi – mówił wściekły – że nie wolno tak ludzi wyrzucać. Na bruk. Na zimno. Na deszcz. I z małymi dziećmi. Że to zbrodnia! A ten cham pcha się na mnie i wrzeszczy: „Du verfluchter Judenknecht!”6 No i kopnął mnie w grzebie! podkutym buciorem. Przed naszym domem wystawał każdego dnia pan Mitzer, Volksdeutsch, kulawy szpicel w filcowym kapeluszu. Wymachiwał drewnianą laską, tupał, krzyczał, groził – chciał, żeby wszyscy się go bali! Naszej pięknej mamie uniżenie się kłaniał, ale wiedzieliśmy, że to przez niego, co dzień, o szóstej rano, nakłada płaszcz z żółtymi gwiazdami, melduje się na posterunku i wraz z innymi naznaczonymi idzie szorować publiczne klozety. Błagała ojca, żeby się za nią nie wstawiał, bo gdyby jemu się coś stało... Pewnego dnia, pod wieczór, przyszedł do nas wujek Józio w strasznym stanie: włosy miał powyrywane, zęby powybijane, pokrwawioną twarz, podpuchnięte oko. Zatrzymali go na ulicy, tłukli pałkami. Kazali usiąść na bruku i jeść chochlą z miski. A w misce była brudna woda, piasek, kamyki, zbutwiałe liście. Wrzeszczeli przy tym: „Lache doch, lache doch, du 6 Ty przeklęty żydowski pachołku! 13 dummer Jude!”7 Bał się, że zatłuką go pałkami, więc jadł posłusznie i śmiał się, jak mu kazali. Nie wszyscy go bili. Jeden stał z aparatem i robił zdjęcia do STÜRMERA8. Mama umyła wujka, nakarmiła, położyła do łóżka. Na tle białej pościeli jego pokiereszowana twarz wyglądała jeszcze żałośniej, wprost koszmarnie! A ja pamiętałam go z sądu: niedawno, tuż przed wakacjami byłam tam z mamą, widziałam wuja na korytarzu. Smukły, przystojny, paradował w birecie i czarnej todze. Inni panowie w togach kłaniali mu się grzecznie i mówili: „Moje uszanowanie, panie mecenasie”. A teraz leżał jak kaleki potworek i głośno płakał. Że musi uciekać, że nie może uciekać. Że Henia nie chce, bo Ilonka, niemowlę jeszcze, bo poniewierka, bo rodzice Heni nie pozwalają. Wreszcie postanowił: ucieknie pierwszy, urządzi się, sprowadzi rodzinę. Tuż przed wyjazdem do Lwowa, bracia znów namawiali mamę, żeby jechała z nimi: – Jeśli uciekniesz, Teoś uratuje dziewczynki, jeśli zostaniesz, zginiesz i ty, i twoje dzieci. Ojciec nie chciał o tym słyszeć: – Nie straszcie jej, ona zostanie ze mną! Wujowie pojechali. Henia z rodzicami i małą Ilonka przeniosła się do Warszawy. Łódź włączono do „Reichu” i miasto należało odtąd do III Rzeszy; zmieniło nazwę na Litzmannstadt. Wiele żydowskich rodzin przeniosło się do Warszawy. Wierzono, że w Generalnej Guberni łatwiej będzie się ukryć. Pamiętam dzień, w którym mama postanowiła ojca zostawić z Lilką, a mnie zabrać do Warszawy. – Teosiu, rozstańmy się, ja pojadę z Dzidzią. – Nigdzie nie pojedziesz! – Teosiu, damy sobie radę. Sprzedam biżuterię. Chyba ludzie potrzebują pieniędzy... Henia wyjechała... – Przestań! – ostro przerwał ojciec. Matka też podniosła głos: – Dosyć mam twojej głupoty! Zawsze muszę myśleć za ciebie! – To nie myśl! – Teosiu... Zrozum... – Co mam zrozumieć?! – No to... że Lilka wygląda jak aryjka, że możesz ją uratować... – Mam ratować jedno dziecko, tak? A ciebie z Dzidzią wystać na śmierć, tak? Ty chyba oszalałaś, kobieto! – Oszalałam! Oszalałam!... Skończy się tak, że TY się uratujesz, a NAS wykończą. Już Mitzer się o to postara... – Nie martw się, przekupię go. Zamknie swój parszywy pysk. Marysiu, zrozum, ja muszę was uratować. Muszę! Rozumiesz? No i zostaliśmy wszyscy razem. Niemcy nie mieli pomysłu na to, co zrobić z mieszanymi małżeństwami i dziećmi z tych małżeństw. Bo te dzieci, prócz przeklętej krwi żydowskiej, miały w sobie także świętą krew germańską. Należało tę rzecz rozważyć pedantycznie i naukowo. Stałyśmy się więc z Lilką obiektem analiz prowadzonych przez Rassenpolitisches- Amt. Był to hitlerowski urząd do spraw badania czystości rasy. Sprawdzano tam wzrost, wagę, smukłość ciała, kształt czaszki, nosa, układ twarzy, uzębienia i tak dalej. Byłam za mała, żeby odczuwać te badania – rozbierania do naga, mierzenia, fotografowania – jako coś upokarzającego. Ale Lilka tak je właśnie odczuwała i buntowała się, i kłóciła z ojcem – że nie pójdzie tam więcej, że nie jest królikiem, szczurem ani psem doświadczalnym. W roku 41 Lilka skończyła szesnaście lat; dostała polską Arbeits-kartę i skierowanie do pracy w fabryce butów dla wojska. Wychodziła z domu o szóstej rano, a wracała o szóstej wieczór. Jedenaście godzin kleiła cholewki. 7 Śmiej się, śmiej się, durny Żydzie! 8 Popularny propagandowy tygodnik antysemicki. 14 Matka miała polską Kennkartę. Pan Mitzer, mimo rozmów z ojcem, wskazywał nasze mieszkanie: „Da wohnen Juden”9. Może się to wydać niezrozumiałe, że donosy pana Mitzera tak nas przerażały, skoro najwyższe władze wiedziały o przebywaniu poza gettem żydowskich żon niemieckich obywateli. Było to dozwolone pod warunkiem, że małżeństwo zawarto przed ukazaniem się Ustaw Norymberskich, czyli przed rokiem 35. Ale czym innym były przepisy na szczytach władzy, a czym innym praktyki ich samowolnych, fanatycznych wykonawców. Gdyby wskutek donosu zjawił się w naszym domu SS-man, gestapowiec czy zwykły policjant i zastał w nim mamę, mógłby ją pobić do nieprzytomności czy nawet zastrzelić bezkarnie. Później uznano by zapewne, że chciał ukarać Żydówkę, która ukrywała się poza gettem. Mógłby nawet zyskać pochwałę za gorliwość w pracy. Szeregowy pracownik służb bezpieczeństwa Rzeszy nie musiał znać przepisów prawnych, które w wielkim mieście Litzmannstadt dotyczyły tylko sześciu par małżeńskich. Zdarzało się, że nasz dom nachodzili Niemcy, ale tego pamiętnego dnia w naszym domu z a m i e s z k a l i Niemcy, a było to tak: ostro zabrzmiał dzwonek do drzwi. Mama, jak zwykle, ukryła się w kuchni, w spiżarnianej piwniczce osłoniętej chodnikiem. Do mieszkania wszedł umundurowany mężczyzna, a za nim cywile z walizami, kobieta i mężczyzna. Wyglądali na małżeństwo. Umundurowany mężczyzna wyjaśnił ojcu, że ci państwo mają przydział na trzy pokoje w naszym czteropokojowym mieszkaniu, no i musimy się ścieśnić. „Się mussen sich beschränken” – powiedział, a ojciec milczał. Zrozumiał, że to kara za żydowską żonę. Umundurowany mężczyzna uniósł rękę: „Heil Hitler!” i zniknął. Klamka zapadła. Przyprowadzona para rozglądała się bezradnie. Przedstawili się: Anna i Hans Selbach. On – doktor ekonomii, ona – śpiewaczka. Nieoczekiwanie pani Anna powiedziała: – Znaleźliśmy się w Polsce przypadkowo, jakby „na zesłaniu” – uśmiechnęła się. – Próbowaliśmy wydostać się z Niemiec przez szwajcarską granicę. Złapali nas. „Zdumiewające” – pomyślał ojciec. – „Skąd to zaufanie do mnie? Czyżby wiedzieli?” I zawołał mamę. – Moja żona jest pianistką – powiedział. – To cudownie! Będziemy razem muzykować – ucieszyła się pani Anna. I tak przyszło nam zamieszkać z Niemcami, którzy byli wspaniałymi ludźmi. Nie chcieli słyszeć o zajmowaniu trzech pokoi. Najwyżej jeden duży i jeden mały „do pracy dla męża”. „Wy macie przecież dzieci” – oni nie mieli. Między naszymi rodzinami zapanowała przyjaźń. Doktor Selbach uwielbiał mamę, a mnie traktował jak własne dziecko: gimnastykował się ze mną, przynosił czekoladę, opowiadał bajki, uczył gotyckiego alfabetu. Chodziliśmy we dwójkę na długie spacery, a ja streszczałam mu nieporadnie, po niemiecku, W pustyni i w puszczy Sienkiewicza. Pewnego dnia mama akompaniowała pani Selbach do pieśni Schuberta Małgorzata przy kołowrotku. Pani Anna śpiewała: „Meine Ruh' ist hin...” „Mój spokój prysł...”, gdy nagle usłyszeliśmy dźwięk dzwonka. Wszedł dziwny pan, trochę przypominał Cygana, a trochę Żyda: miał czarne oczy, bujny wąs, śniadą cerę i garbaty nos. Tata pomyślał: „Mój spokój prysł... to na pewno jest Żyd, który ucieka, Żyd, którego tropią, Żyd, którego trzeba ukryć”. Jednak nieoczekiwanie nieznajomy zaczął płynnie, z radosnym ożywieniem mówić po niemiecku: – Nazywam się Heinrich Schuld. Mieszkam w tym domu, na trzecim piętrze. Wczoraj się wprowadziłem, a już dziś odkrywam muzykujących sąsiadów. To cud! Poznajmy się. Tata ochłonął, lecz na krótko. Bowiem Heini – jak go wszyscy nazywali – natychmiast zakochał się w mamie. To było niezwykłe: Niemcy albo się w mamie kochali, albo ją chcieli 9 Tam mieszkają Żydzi. 15 zabijać. Tak, jakby nie było pośrednich możliwości. Heini przyjechał do Polski służbowo, na stanowisko pierwszego skrzypka w łódzkiej filharmonii. Po tamtej, nieoczekiwanej wizycie, już nazajutrz zjawił się u nas z nutami. „Frau Marieschen” miała z nim grać sonaty Beethovena: Sonatę Wiosenną, Sonatę Kreutzerowską. Potem, przez całe życie, gdy słuchałam tych sonat, zawsze myślałam o Heinim. Wyglądał jak Dirk Bogarde w filmie Śmierć w Wenecji, ale z usposobienia przypominał raczej wesołego gondoliera niż tragiczną postać Aschenbacha. Na przywitanie i pożegnanie całował w usta wszystkie istoty płci żeńskiej, nawet mnie. Hitlera uważał za awanturnika i bęcwała, a przedrzeźniał go tak, że wszyscy pękaliśmy ze śmiechu. Nikt jakoś na Heiniego nie składał donosów. Koledzy z filharmonii, jak sam mówił, nazywali go: „Der verrückte Heini”10. Może uchodził za prowokatora? Nie wiem. Po koncertach lubił sobie popić. A potem różnie bywało. Kiedyś, w trzaskający mróz, wdrapał się nago na latarnię. Zdarzało się też, że w nocy budził nas wszystkich przeszywającym dzwonkiem. Zawsze drżeliśmy, że to gestapo, po mamę. No i Heini wchodził. Zataczając się lekko oświadczał ojcu, że pragnie złożyć hołd jego małżonce, gdyż nie jest ona zwykłą kobietą, lecz boginką! „Sie ist eine Göttin, eine Göttin...” powtarzał w kółko. Ojciec usiłował go w takich chwilach odprowadzić do jego domu, ale to się rzadko udawało. Heini bał się swojej chudej, rudej żony, która biła go, gdy wracał pijany. Stanowczo wolał trzeźwieć u nas, co bardzo tatę martwiło. Najgorszym ze wszystkich zwariowanych pomysłów Heiniego były właśnie te nocne wizyty. Pan Selbach, pani Selbach, Lilka, ja – wszyscy kłębiliśmy się na korytarzu w pidżamach, nocnych koszulach, zdenerwowani, wystraszeni. A Heini, klęcząc przed małżeńskim łóżkiem rodziców, odmawiał litanię do mojej najświętszej matki. Zdarzyło się kiedyś, że bardzo mamie pomógł. Był u nas, gdy pan Mitzer znów wskazał nasze mieszkanie. Słysząc ostry dzwonek, Heini sam otworzył drzwi. Zobaczył umundurowanych facetów. Krzyknął, wybiegł na schody i zatrzasnął za sobą drzwi. Od tej chwili zaczął udawać owego Żyda, którego wskazał pan Mitzer „pod piątką”. Całkiem bez sensu, niby w panicznym strachu, pobiegł schodami na górę. Oni za nimi. Zatrzymał się dopiero na strychu. Dopadli go: „Ausweis bitte!”11 A on, z udanym przestrachem, wyjął swoje nieskazitelne papiery. Kłaniali się, salutowali, przepraszali. Słyszał, jak schodząc jeden do drugiego mówił: „Ein ganz toller Mensch. Ein verrückter Künstler”12. l znów się panu Mitzerowi nie udało. Ale stał dalej wytrwale przed bramą, podparty laską, monstrualny karzeł w filcowym kapeluszu. Nie wiem, czemu nienawidził mamy. Może z zawiści? Miał paskudną, kłótliwą żonę. Za to młodsza córka państwa Mitzerów była ładna i miła. Właśnie z nią najbardziej lubiłam się bawić. Bawiłyśmy się w królewicza i królewnę. Lusia miała dziesięć lat i była już „uświadomiona”. Gdy spotykała się ze mną jako mój królewicz, wkładała sobie pod sukienkę, w rajtuzy, ostruganą marchew. Tłumaczyła mi, że nie tylko każdy królewicz, ale każdy mężczyzna ma taką marchew. Nie chciałam wierzyć, więc dodawała, że właśnie to jest powodem, dla którego mężczyźni noszą spodnie, bo inaczej to by im ta marchew wypadła. Jednak pewnego dnia zobaczyłam pana, który robił siusiu przy drzewie, i powiedziałam Lusi, że się myli: mężczyźni mają w spodniach nie marchew, lecz serdelek. Lusia na to: – Teraz serdelki są drogie, biedni nie mają na serdelki. – Ale przecież ty jesteś moim królewiczem, królewicz musi być bogaty. Lusia chwilę pomyślała i odparła ze smutkiem: – Bo ojciec królewicza, jak się dowiedział, że królewicz kocha żydowską królewnę, to mu zabrał wszystkie pieniądze. Teraz królewicz jest biedny. Wtedy przyszło mi do głowy, że pan Mitzer zabronił Lusi bawić się ze mną, a ona mimo to 10 Ten zwariowany Heini. 11 Proszę o dowód. 12 Całkiem pomylony facet. Zwariowany artysta. 16 się bawi. Coraz bardziej kochałam Lusię, której ojciec chciał moją mamę wyprawić na drugi świat. Na naszym podwórku mało było polskich dzieci. Secesyjne kamienice w parkowych dzielnicach zamieszkiwali przeważnie Niemcy. Polakom zostawiano czasem mieszkania parterowe lub mieszkania na strychu. Chodziłam więc najczęściej na sąsiednie podwórko, gdzie były polskie dzieci. Stała tam drewniana rudera. Ruderę oddzielał od Parku Staszica podziemny betonowy bunkier. W tym bunkrze bawiliśmy się w chowanego. Było w nim zupełnie ciemno i baliśmy się wchodzić. Czasem ktoś mnie w bunkrze dotykał, całował, ale się nie odzywał i nawet nie wiedziałam, czy to dziewczynka, czy chłopak. Na podwórku, tym koło rudery, wcale nie było niemieckich dzieci – chyba się trochę bały. Na moim podwórku wszystkie dzieci bawiły się razem: dzieci Polaków, Reichsdeutschów i Volksdeutschów. Pamiętam z tego podwórka dwóch chłopców: Stefana i Jerzyka. Stefan wspaniale rysował. Kiedyś, podczas zabawy w chowanego, weszłam do beczki i nie mogłam wyjść. Starałam się, ale nie umiałam. Stefan stał wtedy w oknie, patrzył i rysował. Stefan miał na nazwisko Baran i podpisywał rysunki tak, że podpis wyglądał jak baran. Stefan narysował też Lilkę. Obserwował ze swego okna, jak odbija piłkę rakietą od ściany. Ale w jego karykaturze Lilka jest zawziętą zawodniczką podziwianą na stadionach. Tak, w tych dwu rysunkach ujął różnicę naszych charakterów i – proroczo – różnicę naszych losów. Stefan nigdy nie schodził na podwórko, nigdy się z nami nie bawił. Całymi dniami wysiadywał w oknie i rysował. Raz jeden przyjął zaproszenie Lilki na urodzinowy podwieczorek. W okamgnieniu narysował karykatury wszystkich gości. Wiele lat później, w Londynie, znalazłam w Guardianie rysunek podpisany „Sandor”. Była to karykatura mego przyjaciela Andrzeja Czajkowskiego, umieszczona pod recenzją z jego recitalu w Albert Hall. Bez wahania powiedziałam Lilce, że to musiał rysować Stefan, a ona potwierdziła: „Tak, on jest w Anglii. Osiągnął wielką sławę”. Drugim chłopcem, którego pamiętam z podwórka, był Jerzyk Adamiec. Mieszkał z matką na czwartym piętrze. Nie wyrzucono ich, bo matka Jerzyka miała swoje zasługi w gestapo. Złożyła donos na męża: „Był przed wojną w »dwójce«, ma w piecu schowaną broń”. Nie wiem, dlaczego to zrobiła, może nienawidziła męża, może bała się o syna. Zabili Jerzykowi ojca. Bawiłam się z Jerzykiem bardzo chętnie. Pochlebiało mi, że taki duży chłopiec chce się ze mną bawić w berka, w chowanego, w Indian. Ale przestałam go lubić, kiedy się zaczęła ta zabawa z kotami. W piwnicy naszego domu gnieździły się koty. Było ich coraz więcej. I Jerzyk wymyślił zabawę w topienie małych kotków. Wchodził na dach i rzucał je do sadzawki za domem. Potem, na jego rozkaz, młodsi chłopcy łowili kotki i znów przynosili na dach tak, żeby mógł je rzucić jeszcze raz. A gdy kotki, które przynieśli, były już martwe, Jerzyk ciskał te mokre trupki na niemieckie dzieci wracające ze szkoły. Tak się mścił za śmierć ojca. Pewnego dnia powiedziałam do Lusi: – Wiesz, myślę, że Jerzyk byłby dobrym gestapowcem. Lusia przyznała mi rację i dodała: – Jak kogoś nauczyć, że dobrze jest zabijać koty, to tak samo można nauczyć, że dobrze jest zabijać Żydów. – Tak myślisz? – Tak myślę, I cieszę się, że nie muszę zabijać, bo jestem dziewczynką. Tylko chłopcy muszą zabijać. – Jakby nie chcieli, to by nie zabijali. 17 – Głupia jesteś! Kto ma rozkaz i nie chce zabijać, temu kulka w łeb i już. – Lusiu, czy ty rozumiesz, po co jest wojna? – Nie wiem – przyznała, I zaraz się zawstydziła, że nie wie, więc dodała: – Zawsze były wojny. Już w Biblii były wojny. Najpierw Kain zabił Abla. Z zazdrości. Może wojny są z zazdrości?... I dla swoich dzieci, żeby im było lepiej? Naszej rodzinie teraz jest lepiej – zakończyła. W o j n a t r w a Tatuś dużo mówił o wojnie. Rozkładał na biurku mapę świata i przesuwał po niej moje pionki od „Chińczyka”. Czarne pionki to byli Niemcy, czerwone – Rosjanie, niebieskie – Anglicy, zielone – Amerykanie, żółte – Japończycy. (Czarne pionki zrobiliśmy z tektury, bo „Chińczyk” ma tylko cztery kolory.) Ojciec co dzień, wieczorem, nastawiał Londyn. Słyszałam cichutki sygnał: bum-bum-bum- Buum! bum-bum-bum-Buum! Potem tata powtarzał mamie różne wiadomości. Dziwiłam się trochę, bo myślałam, że ojciec wszystko wie najlepiej, a tymczasem wszystko go zaskakiwało: że Europa tak łatwo padła Hitlerowi do stóp, że Anglicy tacy dzielni w Afryce, że Hitler napadł na Związek Radziecki, a Japończycy na Amerykę, że Hitler przegrał pod Stalingradem, że nie ma jeszcze „drugiego frontu” i tak dalej. Wszystko go dziwiło. Kiedy Niemcy zaczęli się cofać z Rosji, ojciec był w tak dobrym humorze, że pozwalał bym, w czasie gdy słucha radia, plotła mu na głowie warkoczyki. Wyglądał w tych warkoczykach trochę jak samuraj, trochę jak wariat. Pewnie to była głupia zabawa, ale lubiłam ojca dotykać i czułam się wtedy szczęśliwa. Od dawna nie mieliśmy wiadomości o Heni, żonie wujka Józia, i o ich dziecku. Dostaliśmy od niej kilka listów z warszawskiego getta i fotografię małej Ilonki: miała zadarty nosek, była śliczna. Ojciec posyłał im paczki, ale te paczki nie dochodziły. Jeszcze przed powstaniem w getcie dowiedzieliśmy się, że Henia i jej rodzice nie żyją, a małą Ilonkę oddano do sióstr, do klasztoru. Adresu klasztoru nie podano. Łódzkie getto tylko raz widziałam z tramwaju, z wiaduktu nad ulicami getta. Ludzie tam na dole wydawali mi się mali i jakby wszyscy ubrani na czarno. Wiedziałam, że z tego getta, jakimś cudem, uciekł mój zwariowany wujek Adam. O getcie warszawskim, o powstaniu w getcie też prawie nic nie wiedziałam. Ani o powstaniu warszawskim. Ojciec przekonał się, że nie można przy mnie mówić o polityce, bo jestem gadułą, głupią gadułą. Kiedyś zaprosił mnie do siebie sąsiad z parteru, pan Schwartz. Był to Niemiec, chyba z Tyrolu, bo nosił tyrolski kapelusz z piórkiem. Zapytał, dlaczego nie chodzę do szkoły. – Bo mi nie wolno – powiedziałam – szkoły są tylko dla Niemców. – Przecież twój ojciec jest Niemcem. – Ale moja matka nie jest... – Dziwne... dziwne... – mruczał pan Schwartz. – Hitler dziwne rzeczy wymyśla – dodał po chwili. – O tak! Mój ojciec mówi nawet, że Hitler to głupiec i potwór. „Ein Dummkopf und ein Ungeheuer” – tak właśnie powiedziałam. Pan Schwartz aż wstał z fotela. – Dziecko! – wykrzyknął. – Dziecko! Czy ty wiesz, że takich rzeczy nie wolno powtarzać?! Że mogliby zabrać twojego ojca, gdybym was zdradził? Teraz i ja się zerwałam. – O Boże! Ale pan tego nie zrobi! – Pewnie, że nie zrobię. Bo cię lubię. I pokłoń się twojej matce. Dopiero po wojnie zrozumiałam, dlaczego pan Schwartz nie memu ojcu lecz właśnie 18 matce kazał się pokłonić. Pan Schwartz był rosyjskim szpiegiem i w 45 roku, zgodnie z rozkazem, natychmiast ujawnił władzom NKWD swoją tajną radiostację. 19 stycznia do Łodzi wkroczyły oddziały Armii Czerwonej. W przeddzień miasto zostało zbombardowane. Siedzieliśmy w schronie. Schron trząsł się i rozpadał. Ze wszystkich stron huki i łomoty: na sąsiedni dom spadła bomba, ale był już pusty. Niemcy uciekali. Ojcu nawet przez myśl nie przeszło, żeby uciekać. Cieszył się jak dziecko, mimo że w młodości zakosztował już słodyczy rosyjskiej niewoli. Podczas I wojny światowej, jako niemiecki jeniec wojenny, znalazł się na Syberii. Znał Rosję, przeżył tam rewolucję. Mimo to cieszył się i ja cieszyłam się razem z nim. A najbardziej z tego, że pójdę do szkoły. W czasie wojny mało się uczyłam. Dużo czytałam, a resztę czasu spędzałam na podwórku. Wołano tam na mnie: „Szyszoszkie szeszko”, co w podwórkowym języku oznaczało: „żydowskie dziecko”. L e k c j e u p a n n y Vogel i r o z m o w y z J e r z y k i e m N e h e r e m A jednak trochę się uczyłam: najpierw polskiego, później niemieckiego. Na początku wojny przychodziła do nas pani Gębalska, maleńka i miła. Była polonistką, ale udzielała też lekcji historii. Ta edukacja trwała krótko. Niemcy aresztowali panią Gębalską i wywieźli do Oświęcimia. Potem, przez dłuższy czas niczego się nie uczyłam. Wreszcie tata powiedział: „Nie możesz tak rosnąć jak chwast przy drodze, masz dziesięć lat. Będziesz jeździła tramwajem na lekcje niemieckiego i rachunków. Twoja nauczycielka nazywa się Kunegunda Vogel”. Panna Vogel była Austriaczką. Niemcy zabili jej narzeczonego, bo był Żydem. Na domiar złego, panna Vogel uderzyła się w oko i na to oko oślepła. Chore oko zmieniło kolor i to, że oczy panny Vogel były całkiem różne: jedno brązowe, a drugie niebieskie, tak mnie zajmowało, że nie uważałam na lekcjach. Nie lubiłam panny Vogel, nie pasowałyśmy do siebie – była zbyt sentymentalna. Moje wypracowania nigdy jej się nie podobały. Na przykład: zadała mi wypracowanie o drzewku wigilijnym. Napisałam po prostu jak było: że drzewko stało w pokoju, w kącie; na nim wisiały gwiazdki, bombki, cukierki, a pod nim leżały prezenty. Każdy rozpakował swój prezent, a potem wszyscy śpiewali kolędy. To wypracowanie nie spodobało się pannie Vogel. Postawiła trójkę, powiedziała: „Napisz jeszcze raz”. Więc rozwinęłam temat prezentów: co kto dostał i z czego się cieszył, a z czego nie bardzo. Panna Vogel przeczytała. Spojrzała na mnie surowo i powiedziała: „Stawiam ci dwójkę. Będziesz tak długo pisała o drzewku wigilijnym, aż napiszesz coś wartościowego”. No i wtedy zlitowała się Lilka. Wkrótce powstał utwór bardzo wartościowy: o drzewku, co płakało w lesie, że je drwal okrutny zetnie, lecz na wieść o tym, że ma być drzewkiem wigilijnym, wnet poweselało. Potem Lilka pisała o Bożej Dziecinie, że Jej nóżki pod słomą marzły, o pasterzach, co przybieżeli, mędrcach, co przybyli, aniołkach, co się zleciały, i tak dalej. Na końcu Lilka kazała przepisać całą zwrotkę kolędy „Cicha noc, święta noc...” Panna Vogel strasznie się wzruszyła i postawiła mi piątkę. Do panny Vogel przychodził też Jerzyk Neher. Był o cztery lata starszy ode mnie, ale zdarzało się, że na niektórych lekcjach uczyliśmy się razem. Na przykład: razem czytaliśmy sagę o Nibelungach, historię Zygfryda, Brunhildy i Krymhildy. Wszyscy oni żyli na dworze królewskim. Kruczowłosa dziewica Brunhilda była silna, dzielna i jeździła konno. Brała też udział w rycerskich zapasach. Zwyciężała wszystkich rycerzy prócz Zygfryda. Ten był niezwyciężony! Odkąd zabił smoka i wykąpał się w jego krwi, nikt nie mógł go zranić. Brunhilda kochała Zygfryda. Dziwiłam się bardzo, że on nie odwzajemnia jej szalonych uczuć. Przeciwnie nawet, pokochał i ożenił się z jasnowłosą Krymhildą, choć nie jeździła konno, była wątłej budowy i dość ślamazarna. Ambitna Brunhilda cierpiała. Uknuła 19 podstępny plan. Najpierw poślubiła króla, by uzyskać posłuch rycerzy. Później wydarła naiwnej Krymhildzie tajemnicę Zygfryda. Bo gdy Zygfryd kąpał się w krwi smoka, zawiał wietrzyk i na plecy Zygfryda spadł liść z drzewa – i właśnie w to jedno miejsce można go było zranić. Brunhilda namówiła rycerza Hagena, by towarzyszył Zygfrydowi na polowaniu i w sprzyjającej chwili wbił mu dzidę między łopatki, I tak się stało. Zygfryd, schylony nad strumieniem, pił wodę, gdy Hagen zaszedł go od tyłu, ugodził i zabił na miejscu. Zrozpaczona Krymhildą rozkazała, by wszyscy rycerze przeszli kolejno obok katafalku, na którym złożono ciało Zygfryda. Rycerze przechodzili smutni, milczący... A gdy przeszedł Hagen, krew na nowo trysnęła z rany: „Du bist der Mörder!” „Tyś jest mordercą!” – krzyknęła Krymhildą. Potem umoczyła chusteczkę w krwi ukochanego męża i wyszeptała: „Mein' ist nun die Rache”, co oznaczało, że klnąc się na krew Zygfryda, przysięga pomścić jego śmierć. Jerzyk zwierzył mi się, że na miejscu Zygfryda też ożeniłby się z Krymhildą, bo była bardziej kobieca. – Co to znaczy „kobieca”? – zapytałam. – To znaczy... łagodna. Nie wtrącała się do męskich spraw. Była spokojna, uległa. Zrozum – tłumaczył mi Jerzyk – Brunhilda przez to, że była taka dzielna, taka wojownicza, najpierw straciła uczucie ukochanego, a potem go zabiła. Kobieta żądna władzy może zdobyć niewolnika, ale nigdy mężczyznę. Wtedy postanowiłam sobie, że będę uległa i łagodna wobec mężczyzn. Pewnego dnia, gdy wracałam z Jerzykiem od panny Vogel, zdradziłam mu moją tajemnicę. Gdy szłam spać, nie od razu zasypiałam: układałam sobie w głowie opowieść wojenną. W tej opowieści, przebrana za mężczyznę, dowodziłam dywizją wojska. Byłam kapitanem i kochałam pięknego porucznika. Długo wahałam się, czy zdradzić mu, że jestem kobietą. Tymczasem napadli na nas Niemcy. Postrzelili porucznika. Widziałam, jak spada z konia. Nie mogłam mu pomóc, wróg nacierał. Skryliśmy się w gęstwinie. Niemiecki czołg utknął na skraju lasu. Choć byłam bezpieczna, nic mnie już nie cieszyło. Wiedziałam, że ukochany mój zginął i nigdy go już nie zobaczę. Opowiedziałam Jerzykowi tę historię w dowód, że miał rację: kobieta nie powinna być żądna władzy ani przewodzić. W ten bowiem sposób doprowadza do śmierci tych, których kocha. Ale Jerzyk zwrócił uwagę na zupełnie inną sprawę. – To, czym dowodziłaś – powiedział – to mógł być mały oddział, pluton, no może... szwadron, chorągiew. Ale na Boga! Nie żadna „dywizja”! Dywizja liczy kilka tysięcy żołnierzy, nawet do piętnastu tysięcy, moja panienko... Zawstydziłam się i odtąd niczego nigdy o sprawach wojskowych nie wymyślałam i nie pisałam. Na początku stycznia 45 roku, po jednej z ostatnich lekcji u panny Vogel, Jerzyk odprowadzał mnie do domu i zwierzał się: – Wiesz, przeczytałem QUO VADIS i zrozumiałem, czym jest miłość. Teraz sam piszę książkę o miłości, ale bohaterowie żyją na innej planecie. Źle się czuł na Ziemi biedny Jerzyk: miał matkę Żydówkę i ojca Niemca. Jego ojciec działał w Armii Krajowej. Donos złożył biały Rosjanin. I tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej gestapo aresztowało pana Nehera. Matka Jerzyka popełniła samobójstwo. Jerzyk został sam. Któregoś dnia przyszedł do nas z torbą pełną pantofli. – Może będą pasowały. Zmierzcie. I ja, i Lilka mierzyłyśmy po jednym pantofelku, jak te chytre siostry z bajki o Kopciuszku. I tak jak w tej bajce, miałyśmy za duże stopy. Matka Jerzyka była drobna, maleńka. Starałyśmy się być bardzo miłe dla Jerzyka. Mama dała mu zupy i powiedziała: – Możesz do nas przychodzić codziennie. Ale na smutek Jerzyka nie było ratunku. Nie minął tydzień, a on, tak samo jak jego matka, 20 wyskoczył z okna i zabił się na miejscu. Miał wtedy szesnaście lat. J a k z g i n ą ł m ó j o j c i e c – Ty nas uratowałeś, Teosiu – mówiła mama – teraz ja uratuję ciebie. Przede wszystkim musimy pójść do doktora Rosiewicza, on wystawi ci świadectwo, że masz astmę. – Daj spokój, Marysiu. Co kogo obchodzi moja astma? A poza tym, skąd wiesz, że Rosjanie kochają Rosiewicza? Co ty możesz o tym wiedzieć? – To porządny człowiek i twój przyjaciel, Polak. Zawsze go odwiedzałeś, a teraz nie pójdziesz? No, Teosiu, proszę cię... I ojciec poszedł razem z mamą. Czekałyśmy na ich powrót przez dzień, przez noc, przez pół następnego dnia. Wreszcie Lilka powiedziała: – Idź do tego doktora, zobacz, co tam się dzieje. Myślę, że tam są Rosjanie. NKWD. Kocioł. Lilka miała dziewiętnaście lat; nie był to bezpieczny wiek do załatwiania spraw z rosyjskimi oficerami. Dlatego poszłam ja. Doktor Rosiewicz mieszkał na ulicy Gdańskiej 31, na pierwszym piętrze. Zapukałam. Drzwi otworzył mężczyzna w szarym mundurze, z rewolwerem u pasa. Chwycił mnie za rękę, wciągnął do przedpokoju i szybko zamknął za mną drzwi. Bo ludzie mieli tu wpadać jak myszy w pułapkę. Żadnych rozmów na progu: ktoś mógłby usłyszeć, domyślić się, ostrzegać przed bramą. Oficer zapytał: – Twojá familia? – Sander. A on bez wahania: – Twój otiéc szpión! Wskazał drogę do pokoju, a potem lekko pchnął w kierunku krzesła stojącego na środku. – Sadíś – powiedział. Firanki w pokoju były zaciągnięte. W rogu, na kinkiecie, świeciła się lampka. Mimo półmroku, dostrzegłam mamę. Siedziała pod kinkietem, obok innych kobiet. Mężczyzn jakby wymiotło z pokoju. „A musieli tu być” – myślałam. – „Pacjenci. Dwa dni przyjęć doktora Rosiewicza. Przecież nie był ginekologiem”. Mama też mnie zobaczyła. Wstała. Oficer z rękami założonymi do tyłu spacerował po pokoju. Zatrzymał się, spojrzał. I jego ruch ręki: jak u dyrygenta, który daje znak, by instrument zamilkł. – Sadíś – powiedział do mamy i spacerował dalej. Mama usiadła. W sposobie siedzenia tych wszystkich kobiet było coś dziwnego: wszystkie miały ręce splecione na kolanach i oczy w dół spuszczone. Wszystkie były podobne do siebie. Rozglądałam się, wierciłam na krześle. Podszedł oficer: – Czewó ty głazá wypúczywajesz? Niczewó nie wysmotrisz! I wtedy bezwiednie splotłam ręce na kolanach i spuściłam głowę. „Jestem taka sama jak one, już ze mną też to z r o b i ł” – pomyślałam. I przypomniała mi się bajka o złym czarodzieju, który przemienił siedmiu dzielnych rycerzy w kamienie. Każdy rycerz był inny: jeden poważny, drugi wesołek, jeden zadziorny, inny łagodny, a potem, zaczarowani w kamienie – wszyscy stali się jednakowi. Gdy po sześciu godzinach siedzenia wypuszczono mnie razem z mamą, ona chwiała się na nogach i milczała. Dopiero w domu, przy Lilce, zaczęła mówić. Doktor Rosiewicz był w AK. Mama pamiętała, że już w 43 wzywało go gestapo. Niczego nie udowodnili. A teraz NKWD i aresztowanie. Oficer mówił, że mają dowody: Rosiewicz to angielski szpieg. Ukrył radiostację. Nadaje do Londynu. – Czy ojciec był w to wmieszany? – pytała Lilka. – Nie wiem, ale m n i e by chyba powiedział... 21 – A może nie? – wtrąciła Lilka. – Ciągle tam chodził. – Nie, to niemożliwe... Niemożliwe... Rosiewicz by go nie dopuścił! Takiego durnia!! – krzyknęła nagle z wściekłością. – Czy wiesz? On im się przyznał, że zna i polski, i niemiecki, i rosyjski, i angielski! Więc oficer natychmiast: „Éto szpión!” I waszego ojca pierwszego stamtąd zabrali. Jeszcze wczoraj, w dzień. Innych mężczyzn, Niemców, Polaków, wywieźli w nocy. Oficer w kółko powtarzał: „Izmiénniki búdut nákazany” – „Zdrajcy zostaną ukarani”. A przecież to byli pacjenci, chorzy ludzie... – A mówiłaś im, że jesteś Żydówką, że to ojciec cię uratował? – Oczywiście! Natychmiast! Oni na to: „Jesť jewriéi komunísty i jesť jewriéi szpióny i diwiersánty”. Lilka podała mamie śniadanie. Mama popijała herbatę. Jeść nie chciała, nie mogła. Mówiła jeszcze, że jutro, o świcie pójdzie do Rosjan, do NKWD. Wszystko opowie, wytłumaczy. I ojca zwolnią. Muszą zwolnić! Po dwu tygodniach starań, pisania podań po rosyjsku i dawania łapówek, mama dowiedziała się, że ojciec jest w obozie pracy. Obóz ten nazywał się „Sikawa”. Był oddalony od Łodzi o kilkanaście kilometrów. Mama powiedziała do Lilki: – Pójdę tam jutro z Dzidką. Wezmę pierścionki. Przekupię strażnika. Wejdę do komendanta. Wszystko opowiem. On zrozumie. Musi zrozumieć. Ojciec chciał ratować żonę i dzieci. Co miał robić? Pójść na gestapo, powiedzieć: „Jestem Niemcem, ale już dłużej nie chcę być Niemcem”? Czy miał „dla honoru”, dla ambicji, dla głupiego kaprysu skazać całą rodzinę na śmierć? Przecież nie był hitlerowcem, gestapowcem, nie był nawet niemieckim żołnierzem. Wyruszyłyśmy do „Sikawy” o świcie. Szalała śnieżyca. Wiał silny wiatr. Tramwaj dowiózł nas do krańców miasta, dalej komunikacji nie było. Szłyśmy piechotą. Człapałyśmy po śniegu, tonęłyśmy w zaspach. Mama co chwilę potykała się i przewracała. Po kilku godzinach, zmarznięte, półprzytomne, dotarłyśmy do posterunku przed obozem. Zatrzymał nas żołnierz. Rozmawiał z mamą po rosyjsku. Przywołał drugiego żołnierza. Ten wprowadził nas do baraku i zrewidował. Znalazł brylantowe pierścionki. Wszystkie trzy. W podwiązkach mego paska do pończoch. Tam je mama ukryła. Żołnierz wrzucił pierścionki do kieszeni. Wypchnął nas z baraku na szosę i pokrzykiwał: – Wot bladiúgi! Wot burżújki! Szło się teraz łatwiej, śnieg przestał padać, wiatr ucichł, świeciło słońce. Wkrótce już stałyśmy przy bramie obozu. Mama podeszła do młodego strażnika. Kręcił się przed drewnianą budką i przytupywał dla rozgrzewki. Mama zapytała o komendanta. – Komandír ujéchał – powiedział strażnik obojętnie. Mama nalegała, tłumaczyła: tu w obozie jest jej niewinny mąż, komendant musi go zwolnić. Na pewno go zwolni. Mąż jest niewinny. – Winowáty ili niewínnyi... Ja nie znáju. Komandír ujéchał. – A może ktoś go zastępuje? Może da się z kimś porozmawiać? – Ja nie znáju, komandír ujéchał – powtarzał uparcie strażnik. Wtedy mama podjęła decyzję desperacką: wejdzie do budynku nie zważając na nic. Szybkim krokiem, ciągnąc mnie za sobą, szła do przodu. Obejrzałam się. Strażnik zsunął z ramienia pepeszę: – Stój! Strieláť budu! Mama zawróciła. I znów stałyśmy obok niego bezradnie. Nagle mama trąciła mnie. – Spójrz! Szosą szli mężczyźni z drewnianymi szuflami do odśnieżania. Więźniowie. Docierały krzyki żołnierzy prowadzących konwój: 22 – Dawáj! Dawáj! Szyrie szág!13 Zbliżali się. Potem złożyli szufle na stos i szli w kierunku budynku. Jedni szybko i żwawo, inni wlekli się jakby ostatkiem sił. Ojca wśród nich nie było. Mały pan w drucianych okularkach coraz bardziej pozostawał w tyle. Zataczał się, stawał. Nagle upadł całkiem blisko nas. Mama ruszyła w jego stronę. Chciała pomóc. – Stój! Ni szágu wpieriód!14 – krzyknął strażnik i podszedł do leżącego. Lekko trącił butem jego głowę. Zatoczyła się wiotko. – On úmier – powiedział strażnik i zawołał kolegę: – Michaíł! Michaíł! Ubierí pakojníka!15 A potem do nas, tym samym obojętnym głosem, którym powtarzał: „komandír ujéchał”, powiedział nagle: – Giermáncy ubíli mnie otcá, mať i trioch brátiew. I właśnie wtedy się rozszlochałam. Strażnik spojrzał, zawahał się. A potem podszedł. I innym, zupełnie innym głosem powiedział: – Nie náda płákať diéwuszka, nie náda. Boh nie wídit, nie pomóżet, bóha niét... Już nigdy nie zobaczyłam ojca. W roku 1964, Erna, jego siostra mieszkająca w Ulm otrzymała wiadomość z Czerwonego Krzyża. Na dokumencie był stempel: Deutsches Rotes Kreuz. Suchdienst. A pod spodem krótka, ręcznie spisana notatka: niejaka pani Natalia Kobs donosiła, że „Pan Büch z Łodzi był wraz ze zmarłym Teodorem Sanderem w obozie pracy przymusowej w Rosji. Pan Büch opowiadał o śmierci pana Sandera swemu znajomemu, gdyż pan Büch był naocznym świadkiem tej śmierci. Znajomy, który wrócił z Rosji, przekazał tę wiadomość swojej matce, ona zaś opowiedziała o tym pani Kobs. Znajomy i jego matka też już nie żyją” – dodała na koniec pani Kobs. 13 Prędzej. 14 Ani kroku naprzód! 15 Zabierz trupa. 23 II DZIECIŃSTWA CIĄG DALSZY 3. Wojna już się kończy I d z i e m y d o s z k o ł y W marcu 45 roku mama zapisała mnie do szkoły Janiny Czapczyńskiej; do tej właśnie szkoły chodziła przed wojną Lilka. Nie wierzyłam, że zdam do piątej klasy, ale zdałam. Przed egzaminem Lilka zdążyła mi powiedzieć, że „ptaszek” to podmiot, a „śpiewa” to orzeczenie. Inne dzieci umiały jeszcze mniej niż ja, bo w Łodzi nie było polskich szkół, nawet podstawowych, Łódź należała do „Reichu”. Z wychowawczynią mojej klasy, panią Eugenią L., bardzo się lubiłyśmy. Ona mnie za to, że byłam cicha i pracowita, ja ją za to, że stawiała mi same piątki. Pewnego dnia, podczas lekcji, powiedziała: – Pamiętajcie, dziewczynki, jeśli będzie was na ulicy zaczepiał obcy pan, jeśli będzie was chciał zwabić do bramy, to uciekajcie, ile sił w nogach! Bo musicie wiedzieć, że Żydzi porywają teraz polskie dzieci, by przerabiać ich krew na macę. Gdyby nie moja wychowawczyni, nigdy nie uwierzyłabym, że takie rzeczy można opowiadać dzieciom po tej wojnie. Mimo to nie przestałam lubić pani Eugenii i bardzo płakałam, gdy zginęła następnego lata. Razem z nią utopiły się prawie wszystkie dziewczynki z mojej klasy Grupa harcerek, którymi opiekowała się nasza wychowawczyni, wypłynęła na jezioro Gardno. Zaskoczyła je burza. Łódź była przeładowana, wywróciła się. Tak to się stało. Egzamin szkolny Lilka zdawała w tym samym czasie co ja. Zdała do pierwszej licealnej w szkole imienia Marii Konopnickiej. Było to jeszcze większym cudem niż moje lądowanie w piątej klasie. Podczas wojny Lilka nie uczyła się żadnych szkolnych przedmiotów prócz matematyki. Jej nauczycielem był profesor Marszczewski. W latach trzydziestych wykładał na łódzkiej politechnice. Patrząc na niego nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak szacowny i mądry człowiek w ogóle o siebie nie dba. Jego twarz usiana wągrami przypominała plaster makowego ciasta. Ubranie nosił podarte, zaplamione. Jego włosy wyglądały tak, jakby dziki ptak uwił sobie gniazdo na jego głowie. Ten cudaczny wygląd nie był wynikiem nędzy, lecz fanatyzmu. Nigdy nie spotkałam czystego i schludnego fanatyka, chyba że był to fanatyk czystości. Profesor Marszczewski był fanatykiem matematyki. Mówił, że Biblia zakazuje nam wyobrażać sobie Boga. I słusznie – dodawał – bo Bóg jest, podobnie jak liczba – abstrakcją. Nie pamiętam, czy z rozważań Profesora wynikało, że Bóg jest liczbą, czy też, że to nie Bóg, lecz liczba rządzi światem. „Odkryć tajemnicę bytu – mówił Profesor – możemy tylko w naszym mózgu. Mózg trzeba rozwinąć tak, by – jak na ekranie – zaświeciły w nim matematyczne wzory. Te wzory są kluczem do zagadki wszechświata”. 24 Profesor głosił rzeczy straszne, na przykład, że wojny są potrzebne, bo rozwijają matematykę i fizykę. Że ci, co giną na wojnie, giną dla dobra nauki. Z tego, co mówił, wynikało zresztą, że matematyka i fizyka to prawie to samo: „Matematyka to jest myśl – mówił – a fizyka to jest język, w którym się ta myśl wyraża”. Niemcy nic nie zrobili Profesorowi. Nie był podobny ani do Żyda, ani do Polaka, był w ogóle do niczego nie podobny. Bardzo mnie fascynował. Chłonęłam i pamiętałam każde jego słowo, polubiłam nawet dolatującą od niego woń: była to szczególna mieszanka zapachu czosnku, wódki i starej piwnicy. Profesor zmarł po wojnie na atak serca. Nie wiem, czy ucieszył go największy tryumf nauki, jakim była w jego czasach Hiroszima. R o s j a n i e... R o s j a n i e... Lilka pamiętała z czasów okupacji, że zawsze powinna mieć przy sobie Arbeitskartę i że na pytanie każdego umundurowanego Niemca: „Wo arbeitest du?”, „Gdzie pracujesz?”, ma odpowiedzieć: „W fabryce butów wojskowych”. W lutym 45 roku zjawił się w naszym domu rosyjski oficer i zapytał: – Żeních u was jésť?16 Lilka zdenerwowała się, myślała, że on pyta o pracę. Szybko wyjaśniła: – Niet, maja fábrika zakryta17. Oficer pomyślał pewnie, że jakaś głupia czy chora i nie pytał dalej. Innym razem zjawiła się cała gromada rosyjskich żołnierzy. Szukali wódki, dziewcząt. Lilka nauczyła się wtedy szybko znikać z domu, a nasza mama świetnie sobie z Rosjanami radziła: poiła ich wódką, ukrytą w dużym stojącym zegarze, grała rosyjskie melodie na pianinie i na harmonii. A oni śpiewali, rozmarzali się, wspominali, potem, półprzytomni, wychodzili. Tym razem jeden z nich się rozpłakał. Opowiadał, jak mu Niemcy żonę i dzieci zabili, chałupę spalili. Płakał coraz głośniej. Chyba wypił za dużo, bo nagle postanowił sam się zastrzelić. – Chwátit – powiedział. – Náda umiráí! – I wyjął rewolwer. Trzymał go jakoś tak, że miałam przed sobą czarne oko lufy. Przerażona uciekłam do toalety. Już po chwili zaczął walić rewolwerem w drzwi. – Otkrywáj! Otkrywáj! – krzyczał. Trzęsłam się, dygotałam ze strachu. Nie otworzyłam. Siedziałam tak długo, z łomoczącym sercem. Wreszcie zastukała mama. – Wyjdź, już ich nie ma. Wyszłam. Mama powiedziała: – On wcale nie chciał cię zabić. On chciał zrobić siusiu. Patrz, zrobił siusiu na ścianę. Naprzeciw mojej szkoły stał drugi budynek. Urządzono w nim szpital dla rosyjskich żołnierzy. Nie lubiłyśmy wychodzić na przerwy przed szkołę. Podwórko pełne było młodych chłopców bez nóg, bez rąk, z obandażowanymi głowami. Jeździli na wózkach, chodzili o kulach, kuśtykali o laskach. A przy tym zagadywali nas, śmiali się, grali na organkach, gitarach, śpiewali. My, smarkate dziewczynki, marzyłyśmy o innych kawalerach: zgrabnych, czystych, bez bandaży. Najlepiej w garniturach i krawatach, żeby zapomnieć o wojnie. Kiedyś, podczas pauzy szkolnej, wyglądałyśmy przez okno. Na podwórku jakiś żołnierz chciał wstać z wózka i upadł. Wtedy Krysia Brzeska, której ojciec wrócił z oflagu, powiedziała: – Patrzcie, dziewczynki, jacy biedni są ci nasi wrogowie, co nas wyzwolili. Nie rozumiałam, o czym mówi Krysia. Mama pracowała w mojej szkole, akompaniowała na lekcjach gimnastyki. Grywała też na 16 Masz męża? 17 Moja fabryka zamknięta. 25 zabawach, do tańca. Zabawy dla Rosjan urządzano najczęściej w zamkniętych pomieszczeniach. Gdy na sali nie było fortepianu ani pianina, mama grała na harmonii. Pewnego dnia dostała od Rosjan „bumagę”, wielki dyplom na czerpanym papierze. Wykaligrafowano tam cyrylicą napis: DLA MARYI SANDER ZA OBSLUŻYWANIE KRASNOJ ARMII. P o j a w i a s i ę W i k t o r i j e g o m a m a Zostałyśmy w trójkę w wielkim mieszkaniu i bez pieniędzy. Rozsądek nakazywał wynająć komuś pokój. Polecono nam doktor Zofię G. i jej syna Wiktora. Najpierw poznałam jego. Otworzyłam kluczem drzwi i zdziwiłam się: Lilka powinna być w szkole, mama w pracy, a tymczasem ktoś w pokoju grał nokturn Chopina. Weszłam. Nieznajomy młodzieniec wstał, przedstawił się i zapytał, jak mam na imię. „Dzidzia” – powiedziałam i poczułam, że to brzmi głupio. Powinnam była podać moje prawdziwe imię: Halina. On wyjaśnił, że czeka na mamę. Znów usiadł do pianina i grał dalej. Bardzo mi się podobał, był śniady i wyglądał tajemniczo. Nie zauważyłam, że ma ostrą żółtaczkę i że choroba nadaje mu ten fascynujący koloryt. Tego dnia wjechało do naszego mieszkania drugie pianino i mieszkaliśmy już razem. Z początku wszystko układało się miło i spokojnie, ale trwało to krótko. Dwie dzielne, samotne matki nie potrafiły żyć w zgodzie. Kłótnie wybuchały coraz częściej, zawsze z powodu porządku i czystości. Mama miała na ten temat obsesję, a pani doktor się z niej śmiała: „Chyba u Niemców się pani uczyła porządku!” To była prawda. A pani doktor pochodziła z Litwy. Należała do tak zwanych „litwaków”, Żydów przymusowo przesiedlonych z tamtych terenów do Polski. Już caryca Katarzyna wprowadziła „czertę osiedłosti”, linię osiedlenia, poza którą wyrzucano Żydów. Nie tylko Polacy byli „litwakom” niechętni, ale i Żydzi uważali ich za obcych. Dla tych wygnańców najważniejsze były te cechy, które służyły przetrwaniu. „Żyć i pomagać żyć słabszym” – takie było credo pani doktor, a credo mojej mamy? „Świat powinien być uporządkowany, czysty i piękny, a zadaniem ludzi jest, by o to dbali”. Te dwie tak różne kobiety nie mogły się ani polubić, ani zrozumieć, ani nawzajem docenić. A tymczasem Wiktor zakochał się w Lilce. Maskował tę miłość ironią i żartem. Kiedyś Lilka napisała do Wiktora list, który opatrzył, między wierszami, własnym komentarzem. Przepisuję urywki: „Biedaku, jesteś chory. Chory przeżyciami, chory na żółtaczkę, na apatię, pesymizm, rezygnację. (Co za czarujące zestawienie: przeżyć, żółtaczki i apatii!). Myślisz o mnie zbyt dobrze, przekonasz się kiedyś, że jestem upartą egoistką. (Pocałuj mnie). Czasem mi żal, że nie istnieje dla mnie słowo „ojczyzna”, i czuję się jak bezpański pies, który nie wie, w którą stronę się zwrócić. (Chodź do mnie). Nie czuję się ani Żydówką, ani Polką, ani Niemką. (Mała bieda). Lubię Cię, bo jesteś dobry, uczciwy, inny niż wszyscy młodzieńcy, których dotąd poznałam. (To z kim Ty się, na Boga, zadawałaś?!). Ty widzisz we mnie człowieka, a nie tylko kobietę. (Widzę kobietę. I to dobrze widzę. Aż za dobrze!). Robi się ciemno, a muszę kończyć. (Pisałaś od rana do wieczora. Napisałaś cztery stroniczki i już robi się ciemno? Prędko). Obie matki były równie przerażone tym, że między młodymi może dojść do małżeństwa. Nasza mama w kółko mówiła o niechlujstwie pani doktor, a pani doktor mruczała ze złością: „Zwariowana burżujka”. Lilka prosiła: – Przestańcie się kłócić. Ty, mamo, rzeczywiście przesadzasz z porządkami. Pomyśl, może racja jest w środku? – Co jest „w środku”, to ja ci pokażę za chwilę – wybuchnęła mama i podeszła do spiżarni. 26 Tam, w garnku, pani doktor przechowywała kotlety, które smażyła na cały tydzień dla syna. Mama wyjęła pierwszy z brzegu kotlet i przełamała na pół. – Teraz widzisz, moja droga, co jest „w środku”?! A w środku, w kotlecie, ruszały się glisty. Potem mama dodała: – Tak, wychodź sobie za niego i niech was robaki za życia zjedzą! Pani doktor też nie marzyła o małżeństwie syna z „gojką”, jak mówiła o Lilce. Była zazdrosna. Z całej rodziny tylko mnie lubiła i często okazywała mi swoją szorstką czułość. Ja też ją lubiłam i bardzo podziwiałam. Była stanowcza, energiczna, pracowita. Wiedziałam, że jest cenionym lekarzem i znaną, jeszcze z czasów przedwojennych, działaczką społeczną. To ona założyła kuchnię mleczną dla dzieci żydowskiej biedoty. A założyła tę swoją Kroplę Mleka w Parku Krasińskich. Władze miasta nie odmówiły. Po wojnie współpracowała z Towarzystwem Ochrony Zdrowia, organizacją charytatywną finansowaną przez amerykańskich Żydów. Zdobywała pieniądze dla żydowskich sierot wojennych. To ona współorganizowała sanatoria i domy dziecka, w których znalazły schronienie. Gdy po wojnie rozchorowałam się na gruźlicę, pani doktor umieściła mnie w jednym z tych sanatoriów. Często przyjeżdżała do nas „z wizytacją”. Wtedy cały personel trząsł się ze strachu. Tego właśnie chciała. Sądziła bowiem – na wzór wielkich tyranów – że strach, w porównaniu z miłością, jest uczuciem trwalszym i silniej motywującym do działania. Surowa i bezwzględna dla podwładnych, dzieci najczęściej rozpieszczała. Według niej tylko dorośli byli „bezmyślni, nieznośni, leniwi” i tylko ich należało karcić. Tej niezwykłej kobiecie świat jawił się w barwach czarno-białych, bez odcieni pośrednich. Tę cechę Wiktor przejął po matce. Przejął także po niej dzielność, nieopisaną dzielność i żelazną wolę. Wielbiłam Wiktora. Wydawał mi się kimś niezwykłym. Bo kto, tak jak on, potrafiłby połączyć: studia w konserwatorium, studia na politechnice i nocną pracę korektora w codziennej gazecie? Kto potrafiłby znaleźć przy tym czas na czytanie książek, rozmowy z Lilka, spotkania z przyjaciółmi? Najczęściej odwiedzał go wtedy Marek Edelman, znali się jeszcze z Warszawy. Wtedy, po wojnie, obaj mieli niewiele ponad dwadzieścia lat. Wiktor nawet dla mnie znajdował czas. Zdarzało się, że mówił rzeczy dziwne, o których potem długo myślałam. Na przykład: – Wydaje ci się, że ten stół jest brązowy, tak? A mnie się wydaje, że jest zielony. No i co? Kto nam teraz powie, jaki ten stół jest n a p r a w d ę? A może tego stołu wcale nie ma? Może nam się tylko wydaje? Wiktor nie popisywał się tym, że czyta książki filozoficzne; nie, Wiktor się nigdy nie popisywał, on tylko p r o w o k o w a ł. Lubił zmuszać ludzi do myślenia, lubił przekomarzać się, sprzeczać, drwić. Zawsze był innego zdania niż osoba, z którą rozmawiał. Bawił się w jedną z tych „gier, w które bawią się ludzie”18 Hasłem tej gry było: „Jesteś w błędzie sądząc, że masz rację”. Aż do śmierci grał w tę grę raniąc przy tym cudze ambicje. Kiedyś mu to powiedziałam, a on się zaśmiał: – I co z tego, że ranie czyjeś głupie ambicje? Ludzie ciągle porównują się między sobą i na tym upływa im życie. On sam nigdy się nie chwalił. Dopiero wiele lat później, w jego nekrologu przeczytałam, że był jednym z największych uczonych w tym kraju. P o j a w i a s i ę J a n e k Po kilku miesiącach, pani doktor dostała z kwaterunku przydział na pokój z kuchnią. Zamieszkali blisko i Wiktor niemal co dzień do nas wpadał. 18 Nawiązuje do książki Erika Bernie: GRY, W KRÓRE BAWIĄ SIĘ LUDZIE. 27 I wtedy, niespodziewanie, pojawił się w naszym domu kuzyn Wiktora, major z I Dywizji Kościuszkowskiej. Mama i Lilka jeszcze go nie znały, ja spotkałam go kilka miesięcy wcześniej, podczas jego pierwszej wizyty. Za ścianą jakiś mężczyzna rozmawiał z Wiktorem; ja obok, w sypialni, ćwiczyłam Impromptu Schuberta As-dur. Nie usłyszałam pukania. I nagle stanął przede mną wysoki mężczyzna w mundurze. Speszyłam się, przestałam grać. On uśmiechnął się miło. Podszedł, pogłaskał mnie po głowie i zapytał: – Czy wiesz, że ślicznie grasz? Milczałam zakłopotana. Zaczerwieniłam się. Bo jak tu odpowiedzieć? „Wiem, że ślicznie gram”. „Nie wiem, że ślicznie gram”. Na szczęście już go wołano z drugiego pokoju. – Do zobaczenia – kiwnął ręką, uśmiechnął się i wyszedł. A teraz nagle znów się pojawił. Miał ze sobą dwie walizy, tobół i owinięte sznurami pudło. Widać było, że to cały jego dobytek. Mama powiedziała: – Pańscy krewni mieszkają już na Kopcińskiego. – Dziękuję, wiem, właśnie stamtąd wracam. Nikogo nie zastałem. Czy mógłbym skorzystać z pani uprzejmości i tu zaczekać na powrót kuzyna? – Ależ oczywiście! – Zapał mamy aż nas zaskoczył. – Przepraszam, nie przedstawiłem się – major ucałował dłoń mamy, a nam podał rękę zwyczajnie, jak smarkulom. – Nazywam się Antoni Makowski, ale proszę mówić „Jan”, to moje prawdziwe, „przedwojenne” imię. Mama, jak to mama, już po chwili wszystko o panu Janie wiedziała. Że wraca „z wojny”, spod Berlina. Jest chirurgiem. Na wojnie nie zabijał. Leczył. Do Dywizji Kościuszkowskiej trafił prosto „z lasu”, z oddziału AK pod Dęblinem. Nie, z najbliższej rodziny nikt się nie uratował, ani rodzice, ani siostra. – A żona? – mamy troska o żonę pana Jana zabrzmiała trochę fałszywie. – Nigdy nie miałem żony. Nie zdążyłem, nie składało się. Pan Jan wyraźnie pragnął zmienić temat. Zerknął na rozłożone nuty. – O... Koncert c-moll Beethovena – zauważył z uznaniem. Wiktor jeszcze pianina nie zabrał i mama grywała z Lilką. – Tak, gramy ten koncert. I ja, i moja starsza córka, Lilka. Obie moje córki uczą się w konserwatorium. A ja... ja jestem pianistką z zawodu. Jeśli panu to coś mówi, uczyłam się przed wojną u profesorów Turczyńskiego i Melcera... – Ach, oczywiście! To znakomite nazwiska! – A może i pan trochę gra? – Właściwie... tak. Też uczyłem się przed wojną. Już nie pamiętam, jak doszło do tego, że mama zasiadła przy jednym pianinie, a pan Jan przy drugim. I zaczęli grać. Mama partię solową, a major – akompaniament. Byłyśmy z Lilką zdumione. Ten wojskowy czytał nuty jak urodzony dyrygent, a technikę miał tak doskonałą, jakby w leśnej partyzantce nic nie robił, tylko ćwiczył gamy i pasaże. Gdy skończył, nastąpiła wymiana komplementów: – Świetnie pan akompaniuje. – A pani znakomicie gra! Nagle major posmutniał, a mama w lot odgadła przyczynę tych smutków: – Nie jest pan pewien, czy rodzina znajdzie miejsce dla pana... To prawda, dostali tylko pokój służbowy. Gdyby miał pan jakiekolwiek kłopoty, proszę wracać do nas: mamy cztery pokoje. Pan Jan „nie wiedział, jak dziękować”. Był zachwycony. Zostawił rzeczy i wyszedł. Zanim wrócił, mama próbowała uładzić jego paki i trochę zrzędziła: – On pewnie nigdy stąd tych łachów nie zabierze. Ale już po chwili rozmarzyła się na temat majora. 28 – Musisz przyznać, Lileczko, że to jest prawdziwy mężczyzna: przystojny, inteligentny, kulturalny... A jakie piękne ma ręce! I delikatne, i silne zarazem... – I owłosione jak u małpy! – wtrąciłam. Bo ja nie chciałam, bardzo nie chciałam, żeby major z nami zamieszkał. Ale zamieszkał. Mama ciągle podsuwała mu jakieś potrawy, a ja wiedziałam, że uczucia mamy są proporcjonalne do ilości pożywienia, jakie wmusza w obiekt tych uczuć. Było dla mnie jasne, że matka pokochała majora. Pilnie obserwowałam Lilkę, przeczuwałam, na co się zanosi. Wiktora zaskoczył nagły wybuch przyjaźni między kuzynem a mamą i Lilką. Wkrótce zaczął być zazdrosny. Napisał wtedy uroczą bajeczkę o dwu nutkach, które skakały na jednej linii. On był półnutką poważną, życiem steraną, Lilusia – wesołą szesnastką z eleganckimi piórkami. Coraz szybszym trylem wirowały koło siebie nutki, coraz bliżej, bliżej, aż wreszcie, pewnego razu, zeszły się w upojnym unisono i trylem rozkoszy złączyły. Wszystko byłoby takie harmonijne i wesołe, gdyby nie jedna ćwierćnutka z bemolem, powinowata półnutki i jej sercu bliska. Była to ćwiartka z kropką, w rytmie bardzo kapryśnym, wiecznie w synkopach, ukłonach, uśmiechach, podrygach – prawdziwy ozdobnik barokowy. Cóż więc dziwnego, że szesnastee bardzo te uśmiechy się spodobały? Bajeczka kończy się happy endem: półnutką z szesnastką w tercji zgodnej chodzą, a ćwierćnutka obrażona do basu wraca. Ale w rzeczywistości stało się inaczej. Lilka zakochała się w majorze i zerwała z Wiktorem. Przyniosłam mu pożegnalny list od niej. Przeczytał i rozpłakał się. Potem przytulił mnie i powiedział: – Wszystko nam zabierają, co najbardziej kochamy. C h o r o b y Ten rok po zakończeniu wojny był dla nas rokiem pełnym nieoczekiwanych i poważnych chorób. Najpierw moje zapalenie płuc i żółtaczka. Potem Lilka zaraziła się odrą, z ja zaraziłam się od niej. Leżałyśmy obie z wysoką gorączką. Major, nasz nowy lokator, ulubieniec Lilki i mamusi, wyjechał w góry na wypoczynek. Mama pracowała. Wpadała tylko, żeby nas nakarmić i podać lekarstwa. I pewnego dnia, gdy leżałyśmy tak same, usłyszałam z pokoju Lilki jakieś dziwne dźwięki. Wydawało się, że to skowyczy duże zabijane zwierzę. Zerwałam się i weszłam do niej. To, co zobaczyłam, było straszne! Lilka tłukła się po łóżku jak wielka ryba po piasku. Oczy miała wywrócone białkami do góry. Ten zwierzęcy skowyt to był jej zduszony krzyk, jej rzężenie: Lilka umierała. Szlochając wybiegłam na zaśnieżoną ulicę. W kapciach i płaszczu narzuconym na koszulę. Nie czułam mrozu, jak oszalała pędziłam do pobliskiego szpitala. Nie dałam się zatrzymać woźnemu. Wpadłam na pierwszy z brzegu oddział krzycząc przeraźliwie: „Ratunku! Ratunku! Moja siostra umiera!” Nie mogli mnie uspokoić. W końcu jakiś młody lekarz poszedł ze mną do Lilki. Leżała nieprzytomna. Chciał wezwać pogotowie, ale właśnie wtedy weszła mama. Nie, nie odda dziecka do szpitala. Zwoła konsylium, jak za dawnych przedwojennych czasów. I zjawił się znany profesor w asyście lekarzy. Zgodnie postawili diagnozę: zakaźne zapalenie opon mózgowych. Byli poważni, małomówni. Znany profesor zaznaczył, że „zrobią, co w ich mocy, lecz rokowania nie są pomyślne”. Doktor Liniecki stał przy oknie, słyszałam, jak mruczał sam do siebie: „Taka piękna dziewczyna, takie udane dziecko... Jaka szkoda...” Nieprzytomnej Lilce zrobiono punkcję. Pobrano płyn mózgowo-rdzeniowy do badań. Mama zadzwoniła do Wiktora: – Tylko penicylina może ją uratować. A tego leku nie ma nawet w szpitalach. Wiktor penicylinę zdobył. A potem siedział przy łóżku Lilki przez cały ten straszny czas. 29 Atak powtórzył się. Lekarz powiedział: – Trzeba być przygotowanym na najgorsze. Trzeciego ataku chora nie przeżyje. Przeżyła. Pomógł antybiotyk. Po dziesięciu dniach Lilka odzyskała przytomność. Niczego nie pamiętała i nie wiedziała, co się z nią działo. Nie umiała nawet podziękować Wiktorowi. Nie rozumiała, że to o n uratował jej życie. Pisał w liście do niej: „...Ja ciągle jeszcze jestem pod wrażeniem tej walki, tej cichej modlitwy i nieludzkiego wprost skupienia. Dla mnie to zwycięstwo stanowi nie tylko uratowanie życia, ale związanie mojej walki z Tobą. W tej walce byłem Twoim sprzymierzeńcem i Ty musiałaś to wyczuwać. Myślałem, że to powinno Ciebie związać ze mną, a tymczasem...” Tymczasem Lilka radośnie wracała do życia. Martwiła się, że ma chude nogi, kokietowała majora, który wrócił już z urlopu; pozwalała, by jakiś zakochany student dawał jej maskotki i przynosił kwiaty. Trzy miesiące przed maturą wróciła do szkoły i wtedy ogarnęła ją nowa namiętność: szalone wprost uwielbienie dla profesora Sawrymowicza, polonisty. Opowiadała Wiktorowi, jakie ciekawe tematy wypracowań dawał swym uczennicom ten wybitny człowiek. Na przykład: „Widuję go codziennie...” Albo: „Już nigdy więcej”. Sala Herszenberg, koleżanka z klasy Lilki, ten właśnie temat wybrała. Pisała o kieleckim pogromie Żydów w lipcu 1946 roku. Czterdzieści jeden osób zamordowano żeberkami od kaloryferów, prętami, łomami. Drugie tyle było rannych. Zakończyła wypracowanie: „A ja myślałam, że już nigdy więcej...” Lilka zdała maturę znakomicie, na samych piątkach. Potem się rozstałyśmy, zachorowałam na gruźlicę i pojechałam do sanatorium. Nie wiem, jak sobie Lilka dalej radziła z rojem zalotników, wiem, że ostatecznie wybrała majora. To właśnie był Janek. Oddał w sądzie konspiracyjne dokumenty i wrócił oficjalnie do nazwiska swego ojca, sławnego przed wojną chirurga. Ileż Janek przeżył w czasie tej wojny! Obronę Warszawy, niewolę, z której uciekł, potem Lwów, getto warszawskie, konspirację, leśną partyzantkę i wreszcie szlak bojowy od Dęblina aż po Berlin i Łabę. Utracił najbliższych. Był wielokrotnie ranny. A ile uzbierał odznaczeń wojennych. Liczyłam i naliczyłam ich dwadzieścia siedem! W tym: Medal za Warszawę, Medal Zasłużonych na Polu Chwały, Medal za Odrę, Nysę, Bałtyk, Medal za Berlin, Krzyż Walecznych, Krzyż Partyzancki, Krzyż Oficerski Odrodzenia Polski. I wreszcie: Krzyż Armii Krajowej Rządu Londyńskiego. I jak się tu dziwić, że Lilka wybrała Janka spośród wielu zalotników? Kobiety zawsze wybierają bohaterów, bo wiedzą, jacy oni są bezradni. 30 III DOJRZEWANIE Bo jeśli człowiek nie jest dla nikogo tym najdroższym i jedynym, to czuje się samotny nawet wtedy, kiedy kocha go wielu ludzi. Anna Frank, DZIENNIK 4. Po wojnie P o g o d z e n i e z J a n k i e m Zanim zaczęło się moje chorowanie na gruźlicę, przeżyłam rozstanie z Wiktorem. Pokochałam go, a obecność Janka wszystko zepsuła; nie lubiłam Janka, choć starał się, bym go polubiła. Chcąc nie chcąc musiałam przyznać, że jest dla mnie lepszy niż Wiktor, a nawet lepszy niż Lilka i mama. Nikt dotąd nie poświęcał mi tyle czasu: Janek pilnował, bym ćwiczyła na pianinie, sprawdzał moje szkolne wypracowania, kupował dla mnie książki, zabierał do filharmonii, prowadził do lekarzy, słowem – starał się zastąpić mi ojca. Pamiętam, że wskutek pogrypowej infekcji wyrósł mi na nosie wielki wrzód i Janek nie tylko pięknie nos zoperował, lecz poświęcił mu nader długi wiersz pt. Ballada o nosie19. Dzieło to, napisane przez trzydziestodwuletniego pana majora-doktora dla dwunastoletniej smarkuli, świadczyło o tym, że pan major-doktor, mimo swych tragicznych doświadczeń, mimo heroicznych przeżyć, jest „dzieckiem podszyty”. Tak, wyczuwało się, że on dorosłego udaje, lecz dorosłym nigdy już nie będzie. Urok Janka tkwił w tym, że tej niedojrzałości i naiwności towarzyszyła niebywała wprost erudycja: o co by go nie zapytać – zawsze znał odpowiedź. Gdyby przyszło mu zdawać egzamin maturalny, i to dowolnego dnia, dostałby piątkę z każdego przedmiotu. Janek coraz bardziej mi imponował i coraz bardziej doceniałam to, jak dobry był dla mnie. W s a n a t o r i a c h 19 Nie przepiszę tu „Ballady o nosie”, ale chciałbym wspomnieć, że zadedykowano mi w całym moim życiu tylko trzy utwory: chirurg napisał dla mnie utwór poetycki, matematyk skomponował „Kołysankę na fortepian”, a muzyk zadedykował mi swoje opowiadanie. Ale o tym w dalszych częściach moich wspomnień. 31 W sanatoriach spędziłam rok, a później jeszcze pięć miesięcy w domu dziecka. Jesienią 46 roku pojechałam do sanatorium w Otwocku. Czułam się tam zagubiona i samotna. Któregoś dnia odwiedził mnie Janek: „Zamiast na Zjazd Kościuszkowski – przyjechałem do ciebie”. Było mi głupio, że się poświęca, ale po kilku dniach nadeszła kartka: „Kochana Dzidziulko! Nie martw się, że nie byłem na Zjeździe Kościuszkowskim. Następnego dnia wszystko sobie odrobiłem: gościłem na obiedzie u ministra i na kolacji u generała. Syn ministra na pytanie o Mikołajczyka odpowiedział „be”, syn generała, zagadnięty o to, czy PSL ma coś wspólnego z bandami, odpowiedział „ma-ma” (tak samo odpowiadali zresztą na inne pytania). Piłem też wielokrotnie za Twoje zdrowie i wszystkich innych przyjaciół i znajomych i wszystkich żołnierzy z dywizji po kolei, a potem za nieznajomych, żeby też byli zdrowi. Dziwisz się pewnie, że do domu trafiłem. Ja też się dziwię, ale służba nie drużba. Całuję Cię serdecznie. Bardzo mi smutno bez Ciebie. Janek”. Razem z listem Janka nadszedł list od Lilki: „Mój kochany mały Psiaczku! Bardzo a bardzo mi smutno bez Ciebie! Nikt się do mnie nie łasi i nie zachwyca się mną, wieczorem nie mam kogo poganiać do łóżka i w ogóle jest mi markotno. Napisz mi długi list o tym, „co porabiasz”: o której wstajesz i chodzisz spać, czy dużo jesz, czy Ci smakuje, co robisz przez cały dzień, czy masz przyjaciółkę i czy mnie jeszcze kochasz. Ja przechodzę teraz straszny okres: jestem rozbita moralnie, duchowo, psychicznie, fizycznie i osobiście. Wyobraź sobie, że sprawa mojej medycyny jeszcze nie załatwiona. Zdałam ze wszystkich przedmiotów, ale ze względu na sprawę taty nie chcą mnie przyjąć. Moja praca w fabryce butów nie jest dla władz uczelnianych żadnym argumentem. Jak tak dalej pójdzie, to może w końcu roku dostanę się na wydział lekarski. Na razie pętam się po biologii i anglistyce. Jedyna nadzieja w Janku! Nie zapomnij złożyć mu gratulacji – jest już podpułkownikiem! Całuję Cię bardzo, bardzo mocno Twoja siostra”. Sanatorium w Otwocku oddano zimą do remontu i przeniosłam się do Łagiewnik, a stamtąd do Śródborowa, na ulicę Cieszyńską. Dom dziecka mieścił się niedaleko, w pałacyku zwanym „Śródborowianka”. Wszystkie te ośrodki opieki, prócz sanatorium w Łagiewnikach, finansowane były przez żydowskie organizacje charytatywne założone w Stanach Zjednoczonych z prywatnych funduszy Jointu. W żydowskich ośrodkach nie skłaniano nas do odmawiania modlitw. Być może nasi wychowawcy wcale tych modlitw nie znali. W Łagiewnikach było inaczej: od świtu śpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze Tobie ziemia Tobie morze”. Potem odmawialiśmy Ojcze nasz, a potem wszyscy, prócz mnie, Zdrowaś Mario. To była krótka modlitwa i nawet mi się podobała, a najbardziej jej nastrojowe zakończenie: „Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej – Amen”. Pierwszego dnia nie odmówiłam tej modlitwy, bo nie umiałam, drugiego dnia już umiałam, ale odmawiać nie chciałam. Byłam ewangeliczką i nie wierzyłam w świętość Matki Boskiej. Lilka tłumaczyła mi kiedyś, że nasza wiara, wiara ewangelicka, jest najlepsza. Świętych w ogóle nie uznajemy, bo jeśli ktoś postępuje jak święty, to dlatego, że tak życzy sobie Pan Bóg. Albo ktoś się cieszy łaską boską, albo się nie cieszy. Dalej – nie spowiadamy się księżom czy pastorom, bo oni sami są grzesznymi ludźmi. My rozmawiamy wprost z 32 Panem Bogiem. Owszem, wierzymy, że Chrystus jest obecny pod postacią chleba i wina, ale uważamy, że ta obecność jest duchowa, symboliczna. Katolicy natomiast wierzą, że chleb przemienia się w ciało Chrystusa, a wino w Jego krew. To jest bardzo naiwne, mówiła Lilka, nawet „pogańskie” – dodawała. Tak, nie miałam wątpliwości, że nasza religia jest najlepsza, i byłam z tego dumna. Dziewczynka, która stała koło mnie, zapytała: – Dlaczego nie odmawiasz Zdrowaś Mario? – Bo jestem ewangeliczką, nie wierzę w Matkę Boską. – Więc jesteś Niemką, tak? – Nie, nie jestem Niemką. – Nazywasz się Sander – poparła ją druga dziewczynka. – Tak, ale nie jestem Niemką – powtórzyłam już prawie ze łzami. – A może ona jest Żydówką? – wtrąciła trzecia dziewczynka. Milczałam. Wtedy ta pierwsza dorzuciła: – Pewnie jest przechrztą. Na tym się skończyło. Dzwoniono na śniadanie. Udawałam potem, że nie pamiętam tej rozmowy. Najbardziej zła byłam na pierwszą dziewczynkę, bo ona to wszystko rozpętała. Nazywała się Hania i miała zeza. Kochała, bez wzajemności, Edka. Chłopcy naśmiewali się z niego: – Te, Edek, zezowata cię szuka. Potem Hania dostała tyfusu i zamknęli ją w izolatce. I wtedy wpadłam na to, jak się na niej zemścić. – Wiecie co – powiedziałam do dziewczynek – poślemy Hance list od Edka. – Zgłupiałaś? On do niej nigdy nie napisze! – Ale przecież my możemy napisać. Na przykład kartkę: „Jak się masz Hanka? Edek”. No i napisałam. Hanka natychmiast poprosiła o papier, kopertę i pióro. Wieczorem wsunęła przez okienko list dla Edka. „Drogi Edku! Bardzo Ci dziękuję za to, że interesujesz się moim smutnym losem. Tylko Ty jeden ze wszystkich chłopców jesteś dobrym kolegą. Bardzo mi się nudzi i jestem nieszczęśliwa, a najbardziej z tego powodu, że Ciebie nie widzę. Mam też zmartwienie, że wypadają mi włosy, ale siostra Grażyna mówi, że odrosną. Cieszę się już na nasze spotkanie. Hanka”. Dziewczynki śmiały się, a ja już pisałam kartkę od Edka: „Haniu, co tam włosy, na pewno odrosną. Mam ciekawą książkę o Indianach i dam Ci do czytania. Jak wrócisz z izolatki, to pogramy w warcaby. Znam też grę w młynek i też możemy pograć. Trzymaj się. Edek”. Dziewczynki podały kartkę przez siostrę i dołączyły grubą książkę o Indianach. Ta nikczemna zabawa trwała miesiąc i pod koniec, w tych listach, o których Edek pojęcia nie miał, on i Hanka byli już zakochaną w sobie parą. Siostra Grażyna bąknęła, że Hania czuje się coraz lepiej i wkrótce opuści izolatkę. Dziewczynki wystraszyły się: – Dzidka, to był twój pomysł. – Tak, mój. Ale kartki wy podawałyście. – Ale tyś pisała! – Pisać to każdy sobie może, co chce... – Dzidka, co będzie... Hanka za tydzień wychodzi. – Nie martwcie się. W niedzielę wyjeżdżam. Powiecie Hance, że to moja sprawka. Że chciałam się zemścić. A za co – niech się sama domyśla. Dziewczynki odetchnęły. Ja też się cieszyłam, że nie będę świadkiem tej żałosnej sceny: Hanka wesolutka podbiega do Edka, bierze go za rękę, uśmiecha się zalotnie. A on rękę wyrywa: „Odczep się, głupia” – mówi, albo: „Odbiło ci czy co?” 33 W sanatorium w Śródborowie znów wróciłam do żydowskiego środowiska. Tam, dla odmiany, panował żydowski nacjonalizm. Jeśli zdarzały się odstępstwa, to tylko na rzecz pornografii i komunizmu. A więc proces sądowy o pornografię! Było tak: Samek kochał się w Racheli. Samek miał jedenaście lat, Rachela – trzynaście. W Racheli kochali się wszyscy chłopcy, może z wyjątkiem Marka. Była śliczna i wesoła. Rumieńce, dołeczki, filuternie zmrużone oczy. Tego dnia Samek narwał polnych kwiatów, ułożył bukiet i wręczył Racheli. – Chcę być twoim mężem – oświadczył poważnie. Rachela się śmiała. Wtedy on zdjął ze ściany obrazek, wyjął go z ramki i w tej ramce pokazał Racheli swego ptaszka. Oczy Racheli przestały być filuterne, stały się wielkie, wystraszone. – Powiem pani Reni! – krzyknęła. I powiedziała. Pani Renia uśmiechnęła się chłodno i oświadczyła: – Od tego jest sąd koleżeński. Nie mam zamiaru mieszać się w wasze sprawy. Niestety, to ja byłam przewodniczącą sądu. Wyznaczyłam termin rozprawy na jutro, po podwieczorku. Nazajutrz sala zapełniła się szybko. Potrząsnęłam dzwonkiem, otworzyłam sesję. No i wtedy się zaczęło... Szybko zrozumiałam, dlaczego pani Renia nie chciała mieć z tą sprawą nic wspólnego. Podczas procesu wszyscy bez przerwy chichotali. Prokurator, przekrzykując śmiechy, zdołał powiedzieć tylko jedno zdanie: – Żądam dla Samka trzech dni izolatki. Gdy głos zabrał obrońca, trzynastoletni Szmulek, sala nieco przycichła. Obrońca żądał uniewinnienia, ponieważ: – Samek ptaszka pokazał po raz pierwszy i już nigdy w życiu nie pokaże. Ta linia obrony znów wywołała huragany śmiechu. Sąd udał się na naradę. Jako sędziaprzewodniczący ogłosiłam wyrok: – Sąd nie wymierza Samkowi żadnej kary, życzy sobie tylko, by Samek przeprosił Rachelę. Samek wstał i powiedział stanowczo: – To ja wolę pójść do izolatki. Na to zerwała się Rachela. – Nie chcę, żeby mnie ten głupek przepraszał. Wcale nie chcę! Dzieci czekały w napięciu, co na to powie sąd. A „sąd” siedział bezradnie i wszyscy gapili się na mnie. I wtedy Samek zaczął płakać. Stał tak i płakał. Nagle usłyszałam głos Racheli: – Samek nie musi mnie przepraszać. Ja się na niego nie gniewam. Samek to jeszcze dziecko. Proszę mu darować karę. – Skoro t y o to prosisz, zgadzamy się – powiedziałam pospiesznie, a sędziowie przytaknęli. Dzieci zaczęły klaskać, jak po przedstawieniu. Wtedy weszła pani kierowniczka i poprosiła, by zostać na sali: właśnie przyjechał pan z Komitetu Żydowskiego, z Warszawy, pan chce nam opowiedzieć o święcie Chanuka. I opowiadał. Że obchodzi się Chanukę na przełomie listopada i grudnia, na pamiątkę zwycięstwa Judy Machabeusza nad Syryjczykami. Działo się to sto sześćdziesiąt kilka lat przed narodzeniem Chrystusa. Żydzi oczyszczali właśnie zbeszczeszczoną przez pogan świątynię, gdy znaleźli naczynie z oliwą. Oliwy było mało, wydawało się, że starczy jej na jeden dzień, a tymczasem paliła się w siedmio-ramiennej menorze aż osiem dni! Stąd tradycja obchodzenia święta przez osiem dni i palenia świeczek na znak, że w świątyni zdarzył się cud. Gdy nadchodzi czas Chanuki, je się pączki, daje dzieciom drobniaki, wszyscy bawią się i cieszą. Naszym czołowym marksistą był Marek. Miał już siedemnaście lat i był najmądrzejszy. Przed wojną chodził do szkoły we Lwowie, później przeżył tam sowiecką i niemiecką 34 okupację, a wreszcie wylądował w rosyjskiej ochronce, w Kerminie. Marek sam o sobie mówił: „Jestem komunistą”. Chwalił się, że czytał nie tylko Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina, ale także Kautsky’ego. Nie miałam pojęcia, kto to taki. Marek domyślił się i wytłumaczył: – Kautsky to postać wybitna. Działał w II Międzynarodówce. Był znakomitym publicystą. – Gdzie działał? – zapytałam nieśmiało. – W Niemczech, oczywiście. Niestety, po Rewolucji Październikowej Kautsky stał się rewizjonistą... Nie rozumiałam. Rewizjonista wydał mi się panem, który robi rewizję, i dziwiłam się, że kariera Kautsky’ego tak podupadła. Wtrąciłam: – Musieli mu dużo płacić... Przypuszczałam, nie bez racji, że za robienie rewizji dostaje się więcej pieniędzy niż za pisanie do gazet. Marek zrozumiał to inaczej i z podziwem zauważył: – Widzę, że się świetnie orientujesz! Oczywiście, że musieli mu płacić – wrogowie komunizmu! To była woda na ich młyn... Nie pytałam dalej – Marek domyśliłby się, że w ogóle nie wiem, o co chodzi. Wspomniałam wcześniej o żydowskim nacjonalizmie, z którym zetknęłam się w sanatorium. To pani Renia mówiła wiele i z dumą o tym, że należymy do narodu wybranego, do narodu wyjątkowo mądrego i dzielnego. – Na tę mądrość i dzielność – tłumaczyła nam – złożyły się wieki historii, która los Żydów ułożyła inaczej niż los innych narodów. Mniej interesowało mnie to, co pani Renia opowiadała o historii, niż to, jak tłumaczyła „niezwykłość Żydów”. A tłumaczyła ją przede wszystkim religią i pracą, którą Żydzi wykonywali, gdy wypędzono ich z ojczyzny i żyli wśród obcych. – Każdy Żyd musiał czytać Talmud – mówiła pani Renia – a więc nie mógł być analfabetą. W chederze nie tylko studiowano święte księgi, ale chłopcy dyskutowali z rabbim i między sobą o tym, co przeczytali. Każdy mógł mieć własne zdanie i go bronić. Takie spory kształciły umysł. Dalej pani Renia mówiła o tym, że w obcych krajach zawodową specjalnością Żydów był – prócz drobnego rzemiosła – przede wszystkim handel. – A handel – tłumaczyła – to zajęcie, które bardzo człowieka kształci: musi on biegle liczyć, szybko kalkulować zyski i straty, przewidywać, podejmować ryzyko. Nie może siedzieć w jednym miejscu jak chłop czy robotnik, musi poznawać różnych ludzi, musi wiedzieć, komu ufać, a komu nie ufać, uczy się jak zdobywać zaufanie, jak ludzi przekonywać. Ktoś, kto handluje – mówiła – musi mieć nadzieję, nie bać się porażki. To bardzo ważne, moje dzieci, nie bać się porażki! Można sobie ponarzekać, gdy się coś nie uda, to przynosi ulgę, ale tracić nadziei nie wolno. W innych zawodach jest jakaś pewność: zasiejesz, to zbierzesz, zbudujesz – będzie stało, ale handel jest jak nauka, jak sztuka: wymaga pomysłów, wyobraźni, odwagi. Nigdy w ten sposób nie myślałam o handlu, to było bardzo ciekawe, co mówiła pani Renia. Tematem, którego unikała, był temat wojny, getta, obozów, prześladowań. W sanatorium, gdzie większość dzieci była osierocona, nikt nie mówił o wojnie. Dzieci chciały zapomnieć, dorośli chcieli zapomnieć, a przede wszystkim dorośli rozumieli, że tym nieszczęsnym dzieciom należy dać święty spokój. Ale pani Renia zastanawiała się nad tym, co d o b r e g o przyniosła Żydom niechęć innych w stosunku do nich. – Bo widzicie – mówiła – Żydzi musieli się starać bardziej od innych. Jak macie publiczność, to się bardziej staracie, ale jak macie publiczność, która was nie lubi, to jeszcze bardziej musicie się starać. A pokazać wrogowi, że jest się lepszym, ach, jak to jest słodko... 35 W jej głosie było jakieś mściwe rozmarzenie, które rozzłościło Ankę. Anka przeszła Oświęcim. Miała szesnaście lat, była syjonistką i zwierzyła mi się, że opuści Polskę tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. – Mnie się to nie podoba! – przerwała pani Reni. – Taka rywalizacja, taka pycha. Właśnie za to nas nie lubią. Pani Renia jakby zmieniła front: – Może się źle wyraziłam. To nie chodzi o rywalizację. Po prostu, robisz coś tak dobrze, jak potrafisz, a że potrafisz lepiej, czy to twoja wina? Wtrącił się Marek: – To chyba chodzi o coś innego. Jeśli ktoś dziedziczy tron, to to jest sprawiedliwe. Nikt nie zazdrości, nawet jest w człowieku taka potrzeba, żeby wielbić tych, co są na szczytach. Jeśli zdarzy się, jak to było w Polsce przed wojną, że chłop zostanie premierem, to chłopi są z niego dumni. Ale jeśli ktoś, kogo uważa się za obcego, za gorszego, za ostatni śmieć – wygrywa z tobą, to albo ty jesteś jeszcze gorszym śmieciem, albo kryje się za tym skandal, szachrajstwo, żydowski spisek. Pani Renia podchwyciła: – Zwłaszcza, jeśli ten ktoś wygrywa nie tylko w handlu, ale w wielkich interesach, w nauce, w sztuce... – Nie przesadzajmy – przerwał Marek – tak było raczej w Niemczech niż w Polsce. W Polsce większość stanowiła biedota żydowska. – Masz rację, ale widziało się przede wszystkim bogatych: „nasze ulice, wasze kamienice” – mówili Polacy. Zabrzmiał gong na kolację i na tym się dyskusja urwała. W nocy, naszego domu pilnował uzbrojony wartownik – nie minął jeszcze rok od kieleckiego pogromu. Któregoś dnia, a raczej – pewnej nocy wpadł mi do głowy pomysł zupełnie idiotyczny. To było latem, zanosiło się na deszcz. Dawno minęła północ, a ja nie mogłam usnąć. Wstałam, spacerowałam po pokoju, potem usiadłam w oknie. Ogród pachniał skoszoną trawą, w pobliskim lesie pohukiwała sowa, wiatr szarpał drzewa – szumiały zrywami, jak przed ulewą. Ogarnęła mnie ochota, by zeskoczyć z parterowego okna i pobiegać w ogrodzie. Od tej strony domu nie było wartownika. „Obudzę Rachelę” pomyślałam. Trąciłam ją raz, drugi raz – nic nie poczuła. Wszystkie dziewczynki spały tak mocno. Pomyślałam: „Śpią jak umarłe, jak umarłe...” I właśnie wtedy narodził się ten głupi pomysł. Sięgnęłam do nocnego stolika po kałamarz z czarnym atramentem. Umoczyłam opuszkę małego palca i narysowałam krzyż na czole Ani, najmłodszej z nas. Nawet nie drgnęła. Wtedy podeszłam do Racheli. Też się nie obudziła. Kiedy wszystkie dziewczynki miały już na czole czarne krzyże, przyszła kolej na mnie. Potem umyłam palec, potarłam pumeksem, schowałam kałamarz. Na dworze zaczęło padać i wtedy nareszcie usnęłam. Rano obudziła mnie Ania: wtedy nareszcie usnęłam. Rano – Masz czarny krzyż na czole. – Ty też, spójrz do lustra. – Rzeczywiście... Ale patrz, Dzidka... Rachela też ma krzyż i Marta, i Wera. Do licha, co to może być? – Pewnie nas chłopcy pomalowali. – Niemożliwe! Drzwi były zamknięte na klucz. Weszła pani Renia, jak zwykle promienna i uśmiechnięta. – A co to za maskarada? Kto was tak pomalował? – Nie wiemy – powiedziała grobowo Wera – to stało się w nocy. Drzwi były zamknięte. Może ktoś wszedł przez okno? 36 Pani Renia przestała się uśmiechać: – A może któraś wychodziła, nie zamknęła drzwi. Może chłopcy... – Nie, nikt nie wychodził – zapewniła Rachela – przecież słyszałybyśmy... – Tak, na pewno byśmy słyszały. Te drzwi skrzypią. – A więc sprawa jest poważna – stwierdziła pani Renia i szybko wyszła z sali. Powinnam była pobiec za nią, wytłumaczyć, przeprosić. Ale nie miałam odwagi. Bałam się, że mnie wyrzucą, a – szczerze mówiąc – bałam się czegoś więcej. Bałam się, że ktoś powie nagle: „p r a w d z i w a” Żydówka nigdy by tego nie zrobiła. Nie straszyłaby dzieci, które tyle wycierpiały. Czy ona jest p r a w d z i w ą Żydówką? Trzeba to będzie sprawdzić!” Tak, bałam się najbardziej tego, że ktoś tu, w sanatorium, odkryje narodowość mego ojca. Byłam pewna, że te wszystkie miłe dziewczynki, które bardzo mnie lubiły, i chłopcy, którzy grali ze mną w domino i w damkę, i Marek, który się we mnie durzył, i pani Renia, ukochana pani Renia... Tak, oni wszyscy mnie znienawidzą, gdy tylko się dowiedzą. Znienawidzą w jednej chwili! „Jak to możliwe?” myślałam „przecież zostałabym dalej tą samą Dzidka z długimi warkoczami, a dla nich stałabym się zupełnie kimś innym. Jak to możliwe?” Zupełnie nie pamiętałam o tym, że i dziewczynki, i chłopcy w sanatorium przepadali za tym, by się nawzajem straszyć. Przeważnie polegało to na wchodzeniu w nocy do sypialni, skradaniu się pod łóżko i „robieniu samolotu”, czyli huśtaniu materaca przez wypychanie go do góry tak, by spadał potem w dół. Nikt, tak jak ja, nie myślał o tym, że „nie należało straszyć dzieci, które tyle wycierpiały”, bo tylko ja jedna nie byłam tu p r a w d z i w ą Żydówką, tylko ja jedna czułam się „nie w porządku”! Zastanawiałam się jeszcze, czy nie odnaleźć pani Reni i nie przyznać się do wszystkiego. Spacerowałam pod łazienką w pidżamie, był tam tłok, jak zwykle o tej porze. Nagle, zza uchylonych drzwi kancelarii usłyszałam głos kierowniczki. Tak, dzwoniła do Warszawy, do Komitetu Żydowskiego. – Przyślijcie natychmiast drugiego wartownika – mówiła. – Dziś w nocy ktoś zakradł się przez okno i naznaczył nasze dzieci czarnymi krzyżami. Jutro mogą wrzucić granat, jak w naszym domu w Rawce... Nie pamiętam, czy przysłano drugiego wartownika, pamiętam tylko, że przez dłuższy czas wszyscy chodzili wystraszeni, a na noc zamykaliśmy okna nawet w największe upały. Jankowi też się do niczego nie przyznałam. Właśnie nadeszła od niego kartka: 21 czerwca 1947 „Kochana Dzidziulko, Stał się cud pewnego razu, dziad przemówił do obrazu... Bo, żeby tak od razu po otrzymaniu listu odpisać... w głowie się nie mieści! A wiesz, czego to dowodzi? Że brak mi Ciebie i naszych rozmów, i Twoich opowieści, z których nic nigdy nie rozumiem. („Bo wiesz, Janku... ten tego tam i nagle oni niestety i stało się”.) Cieszę się, że już Twoja kuracja na ukończeniu i płuca same się załatały. Za kilka tygodni pięćdziesięciokilowy obrazek przyjedzie do stęsknionego dziada (nie martw się: Bitwa pod Grunwaldem więcej waży, nie mówiąc o Wieczerzy Pańskiej namalowanej na murze). Ściskam Cię serdecznie – Janek”. Pewnego dnia pani Renia powiedziała nam, że wychodzi za mąż i że musi nas pożegnać. Smutno nam było, życzyliśmy jej szczęścia. Chyba wyjechała z kraju, bo nigdy nas już nie odwiedziła. Na miejsce pani Reni przyjęto panią Irenę. Była katoliczką i nie czuła się z nami zbyt dobrze, a w naszych oczach straciła wszystko, gdy o lekarzu, który ją leczył, powiedziała: „To jest bardzo porządny Żydek”. Od tego dnia zupełnie niepostrzeżenie zaczęliśmy ją dręczyć. Zasypywaliśmy ją pytaniami w rodzaju: „Od kiedy Honduras jest samodzielną republiką?” „Ilu Mulatów żyje na Jamajce?” „Jaka jest odległość Ziemi od Księżyca?” Pani 37 Irena pracowicie zaglądała do encyklopedii i odpowiadała. Załamała się dopiero w dniu, w którym ktoś prosił, by odległość Ziemi od Księżyca podała nam w metrach sześciennych. Wkrótce nas pożegnała. Na miejsce pani Ireny zjawiła się pani Sara. Tak jak Anka, miała na ręce tatuaż z Oświęcimia. Była nerwowa, niecierpliwa i ostro nas traktowała. Szczególnie do mnie ciągle się przyczepiała. Kiedyś zajrzała do mojej szafki i powiedziała: – Jesteś bałaganiarą, prawo do bałaganu mogą mieć tylko ludzie wielcy. Jeśli nie zdobędziesz sławy, naucz się porządku. Posłuchałam. Pani Sara bardzo nie lubiła moich spacerów z Markiem. Obserwowała nas z okna. On mnie często obejmował, tak zwyczajnie, po przyjacielsku. Jej się to nie podobało. Wezwała mnie na rozmowę. – Masz rodziców? – Mam matkę. – Czy matka nie mówiła ci, że nie powinnaś pozwalać, by cię chłopcy obejmowali? Dotykali? Milczałam. Potem łzy stanęły mi w oczach. Coś sobie przykrego przypomniałam. Miałam wtedy osiem, może dziewięć lat. Bawiliśmy się na podwórzu w fanty. Oddałam zegarek, który miałam od łaty. Czternastoletni Maniek przechowywał fanty i od niego należało je wykupić. Maniek powiedział: – Oddam ci zegarek, ale zdejmij majtki i trzy razy podnieś sukienkę do góry. Wszystkim się ten pomysł spodobał, a ja pomyślałam, że muszę to zrobić, i zrobiłam. Ktoś opowiedział swojej mamie, ta mojej mamie. No i mama mnie zbiła po twarzy. Krzyczała: – Rób tak dalej, a zostaniesz ulicznicą! – Przestań się mazać – powiedziała pani Sara – nic się nie stało. Powiesz mu, że ma trzymać ręce przy sobie. Kobieta powinna mieć swoją godność. Powtórzyłam tę rozmowę Markowi. Zaśmiał się: – Zwariowana stara panna! Pewnie na mnie leci. W końcu, poza wartownikiem, jestem tu jedynym mężczyzną. Gdyby Sara nie miała wąsów, to kto wie... kto wie... – Głupi smarkacz jesteś. – Kochana, ty nie znasz kobiet. W Kerminie miałem nauczycielkę od gimnastyki. Uwzięła się na mnie. W kółko stawiała dwóje. To było przed dwoma laty. Wyglądałem jak teraz, byłem szczupły, ale wysoki. Postanowiłem z nią pogadać. Czułem się skrzywdzony. Chętniej bym ją zbił, niż z nią gadał. Zapukałem. Otworzyła. Znalazłem się w dużym ponurym pomieszczeniu. Przypominało salę gimnastyczną. Na ścianach żadnego obrazka. Nawet portretu Stalina nie było. Zamiast obrazka – drabinka gimnastyczna. W rogu pokoju barłóg, jak dla dużego psa. Była zaskoczona moją wizytą. Zapytała, po rosyjsku oczywiście: „Czego chcesz?” Wyczułem przestrach w jej głosie. „Dlaczego mnie prześladujesz?” – zapytałem. „Ja?” – uśmiechnęła się jak dziewczynka. „Tak, ty. Ciągle stawiasz mi dwójki”. Znów się uśmiechnęła. Bardzo rozkosznie. „A może chciałam, żebyś przyszedł i zapytał: „Dlaczego mnie prześladujesz? Dlaczego stawiasz mi dwójki?” Tego się nie spodziewałem. A jeszcze mniej spodziewałem się, że zaprosi mnie do stołu i wyciągnie chleb, dwa śledzie i napoczętą butelkę bez nalepki. Tak, to był piekielnie mocny samogon. Piłem, aż oczy mi dęba stawały. Jej to szło jakoś łatwiej. Wszystko przychodziło jej łatwo, I chodzenie na rękach, i szpagaty, gwiazdy, sztuczki na drabinkach. Wreszcie... wiesz? Z łatwością zrobiła ze mnie mężczyznę. Tak, mimo że pachniała śledziem i wodą kwiatową, 38 od której płakałem jak od gazu bojowego. – No i co? Dostałeś piątkę z gimnastyki? – Coś ty! Żebym nawet został linoskoczkiem, nie mogła mi dać więcej niż troję. Nie miałaby odwagi. Zresztą i tak ktoś nas zaszpiclował. Ona dostała naganę od organizacji partyjnej, a ja – od Komsomołu. Potem wyjechała na kurs dla sanitariuszek. No i koniec romansu. Następnego dnia wybrałam się z Markiem do biblioteki, do Otwocka. Każdy, kto już ukończył czternaście lat, mógł sam jechać do wypożyczalni. Warunek był jeden: wrócić punktualnie na obiad. Pani Sara nie była zachwycona naszą wyprawą. – Już po dziesiątej, spóźnicie się na obiad. – Zdążymy – zapewnił ją Marek. I pojechaliśmy. On pożyczał Meissnera „L – jak Lucy”, a ja – „Eli Makowera” Orzeszkowej. Potem Marek zaprosił mnie na ciastko. – Zaraz mamy pociąg – powiedziałam, ale zdecydował, że pójdziemy pieszo. – Taka piękna pogoda. I nie bój się „będę trzymał ręce przy sobie”. Szliśmy brzegiem lasu. To był sześciokilometrowy spacer. Marek przez cały czas coś opowiadał. Lubiłam te jego opowieści, choć czasem drażniło mnie, gdy mówił sztucznie, przemądrzale, jakby czytał z książki. – Wiesz – zwierzał się – sam nie wiem, czy jestem komunistą, czy nie jestem. Przemawia do mnie ideologia, ale nie lubię kolektywu. Dla mnie najważniejsza jest jednostka. Majakowski pisał: „Jednostka zerem, jednostka bzdurą”, ale w końcu nie wytrzymał i palnął sobie w łeb. Górki mówił: „Człowiek to brzmi dumnie”. Ale też mu lekko nie było. Tak, ja chciałbym być „dumny”, ale z czego? Z czego mam być dumny? Pół życia kiblowałem po ochronkach, sierocińcach, a teraz tyłkiem wygniatam leżaki. Nic w życiu nie osiągnąłem i nie osiągnę. – Dlaczego? Jesteś taki oczytany, taki mądry... – „Mądremu biada”. – Dlaczego „biada”? Uśmiechnął się pobłażliwie: – To taka sztuka teatralna, Gribojedowa: Mądremu biada. – A może zostaniesz pisarzem? – Nie lubię pisać, lubię mówić... – To zostań działaczem, komunistycznym działaczem. – Co ty... Tacy działacze marnie kończą. – No a Stalin? Przywódca... Roześmiał się: – Chcesz, żebym został przywódcą? Najlepiej takim jak Stalin? Kochana, już ci mówiłem, przywódcy marnie kończą, zwłaszcza jak są Żydami. Nie wiesz, że Stalin wykończył żydowskich przywódców rewolucji? – Wykończył? – Wykończył. Jeszcze ojciec mi mówił. Ale nie powtarzaj. Nikomu! Daj słowo! Mógłbym podpaść. – Daję słowo. – A więc: nie zostanę „przywódcą” i nie będę miał żony. Nieoczekiwanie poczułam się dotknięta. – I dzieci też nie chcesz mieć? – O nie, dość się sam wymęczyłem. Ty pewnie nie wiesz, co to znaczy głodować. – Trochę głodowałam pod koniec wojny. – Trochę!... Ja byłem głodny aż do zwariowania! Sąsiadka powiedziała mi pewnego dnia, 39 że zabiorą mnie do ochronki, bo moi rodzice zmarli na tyfus w szpitalu. Przyniosła mi na pocieszenie pół bochenka chleba i talerz zupy. Boże, jaki ja byłem szczęśliwy! Cieszyłem się z żarcia jak głodny knur, wprost kwiczałem z radości. Obawiałam się, że Marek zapyta „A jak ty spędziłaś wojnę?” albo „A jak zginął twój ojciec?” Zmieniłam temat: – Marku, a dlaczego nie chcesz jechać do Palestyny. Mówią, że powstaje państwo Izrael. – Ja już z tym nie mam nic wspólnego. Czy wiesz, że każdy Żyd musi nosić przy kalesonach tałesy, takie sznurki z pętelkami? Przepisy mówią, jaka powinna być odległość między tymi sznurkami. W centymetrach. Te sznurki i pętelki są bardzo ważne przy modlitwie20. A jak nie będę się modlić, to powiedzą: „Ty głupi goju, po coś tu przyjechał?” Nie... Daj mi spokój z Palestyną! – Która godzina, Marku? – Pierwsza. Spóźnimy się pół godziny. I bardzo dobrze. Pokażemy, że się nie boimy. Kiedy wróciliśmy, pani Sara udawała, że nie widzi Marka. Powiedziała do mnie: – Nie dostaniesz obiadu i będziesz nocowała w izolatce. Marek usłyszał, podszedł do niej. – Proszę pani, to moja wina. Hala chciała wracać pociągiem, a ja namówiłem ją na spacer. – W porządku, w takim razie i ty spędzisz noc w izolatce. Izolatki mieściły się na strychu. Były to dwa puste pokoiki ze szparkami okien pod sufitem. Jedyny mebel stanowiło polowe łóżko bez pościeli. Do wygódki schodziło się na półpiętro. Izolatka oznaczała samotność, niewygodę i głód. Ale głód wtedy tylko, gdy karę wymierzał sąd koleżeński; jeśli wymierzał ją wychowawca – tajni posłańcy przynosili więźniowi najlepsze kąski. Groziła za to kara, ale nikt się nie przejmował. Leżałam na twardym łóżku. Po południu Rachela wpadła z nóżką kurczaka, bananem i czekoladą. Wieczorem ktoś podrzucił bułkę z szynką. Około ósmej weszła pani Sara ze szklanką mleka. – Nie zimno ci? – Nie. Stanęła koło łóżka: – Słuchaj, powiedz no mi, ale prawdę! Czy Marek ci się nie narzuca? – Co to znaczy? – zapytałam spokojnie, ale pani Sara musiała wyczuć ironię, bo agresywnym tonem pytała dalej: – No... Czy nie próbuje cię obejmować, całować? – Nie. – Więc co robicie, gdy zostajecie sami? – Rozmawiamy. – O czym tak rozmawiacie? – O wojnie, o komunizmie, o przyszłości. – Musisz wiedzieć, moja droga, że Marek jest ciężko chory. On prątkuje. Pamiętaj, nie wolno ci się z nim całować. – Nigdy się nie całowaliśmy. – To dobrze. Śpij. Jutro możesz zejść na śniadanie. Dobranoc. Usypiałam już, gdy znów ktoś wszedł do izolatki. To był Marek. Przeraziłam się, omal nie krzyknęłam. – Nie bój się, „nie będę się narzucał”. Chciałem ci tylko powiedzieć dobranoc. I wyszedł. Zrozumiałam, ze zgrozą, że podsłuchał rozmowę z panią Sarą. O swojej chorobie. „To straszne!” – pomyślałam; długo nie mogłam usnąć. 20 Oczywiście, opis ten nie jest zgodny z religijną tradycją Żydów i powstał w wyobraźni bohatera pod wpływem zasłyszanych, bałamutnych opinii. 40 Nazajutrz przyszedł list od mamy. Nie ucieszył mnie, choć listy były tu największą radością. „Moja kochana Córko! – pisała mama. – Rozmawiałam tu z lekarzami o Tobie. Są zdania, że powinnaś jeszcze przez pół roku leczyć się klimatycznie, pozostać w Śródborowie. Jeśli nie w sanatorium, to przynajmniej w domu dziecka. Chcę, żebyś była zdrowa i mogła w życiu lepiej walczyć o wszystko. Wiesz przecież, że prócz mnie nie ma na Was kto pracować, a ja też już jestem u kresu moich sił i możliwości. Przeto miej litość nad matką. Muszę walczyć dla Was o egzystencję, a siły mnie opuszczają i nie wiem, co zrobię. Załączam Ci program klasy siódmej, który musisz opanować, bo uważam, że powinnaś pójść od razu do klasy ósmej i zdawać egzaminy z tego, co przepuściłaś. Staraj się nauczyć wszystkiego w miarę możności, a jak czegoś nie zrozumiesz, pytaj nauczyciela. Bądź grzeczna, Córko, i proś Boga o zdrowie dla wszystkich. U nas zapowiada się ciężka zima. Nie ma węgla, żadnych zapasów jedzenia ani też pieniędzy. Całuję Cię mocno Twoja Matka”. Mama wcale nie była taką ponurą osobą, jakby z tego listu wynikało. Lubiła żartować i opowiadać wesołe historyjki. Pewnie trudno jej było napisać ten list i dlatego wypadł tak sucho i sztucznie. Posmutniałam. Już bardzo tęskniłam za domem. Podobnie jak Marek, nie lubiłam życia w gromadzie, bo tam głębsze uczucia się rozmywają i dla nikogo nie jest się tym „najdroższym i jedynym”. Zanim przeniosłam się do domu dziecka, pojechałam do Łodzi. Gdy wróciłam do sanatorium, by zabrać rzeczy – panował tam popłoch: przed trzema dniami zniknął Marek. Mówiono, że popełnił samobójstwo. Płetwonurkowie badali dno pobliskiego jeziora. Niczego nie znaleźli. Zniknął bez śladu. Spakowałam rzeczy, zapukałam do pani Sary, chciałam się pożegnać. Pierwszy raz zobaczyłam, jak pani Sara płacze. Nie patrzyła na mnie, mówiła cicho: – Ty wiesz, że on był chory. Bardzo chory... Musimy uszanować jego decyzję. Byłam pewna, że mówi o ucieczce Marka, ale ona mówiła o jego śmierci. Nigdy nie próbowałam się dowiedzieć, czy Marek żyje. Może chciałam się łudzić, że kiedyś jeszcze powędrujemy razem brzegiem lasu i pomówimy o sprawach najważniejszych. „Ś r ó d b o r o w i a n k a” W domu dziecka, w „Śródborowiance” spędziłam zaledwie kilka miesięcy, najbardziej pracowitych miesięcy w życiu. Znalazłam się w ósmej klasie, choć do siódmej w ogóle nie chodziłam. Dyrekcja otwockiej szkoły zgodziła się na eksperyment pod warunkiem, że na półrocze zdam wszystkie egzaminy z poprzedniej klasy. Ale wkrótce okazało się, że jestem pierwszą uczennicą i już nie wypada mnie pytać i dręczyć. Pamiętam z tej szkoły tylko anglistę. Świetnie uczył i kapitalnie żartował. Na przykład: kiedyś jeden z chłopców założył na włosy miedzianą przepaskę i tak zasiadł w ławce. Profesor zerknął i mruknął: – Jak się klepki chwieją, to trzeba obręczy. W sanatorium nie było pianina, a w „Śródborowiance” stał piękny fortepian i z radością wróciłam do grania. Po powrocie z zajęć szkolnych (zawożono i przywożono nas z Otwocka 41 autobusem), zasiadałam do fortepianu i ćwiczyłam. Mało przywiozłam nut, tylko Koncert Haydna D-dur, walce i mazurki Chopina. Wieczorami grywałam dzieciom do tańca; sama nigdy nie tańczyłam, bo nie nastawiano nam do zabawy radia. A zresztą nie miałaby się z kim bawić, bo wszyscy chłopcy byli młodsi ode mnie. Pozostawał tylko Gabryś, syn kierowniczki; to był całkiem dorosły chłopiec i nawet nadawał się do zakochania. Ale Bóg mnie ustrzegł – Gabrysiowi w ogóle się nie podobałam; okazał się później człowiekiem dziwnym i nieszczęśliwym. Skończył medycynę, wyjechał do Belgii, ożenił się, miał trójkę dzieci. Korespondował z naszą wspólną znajomą. Przed swoją samobójczą śmiercią pisał do niej: „Moja droga, nie masz pojęcia, jakie nudne jest życie. Rano trzeba się ubrać, wieczorem rozebrać. I tak codziennie”. W domu dziecka, kierowniczka, pani Róża, dbała o to, byśmy poznali żydowską tradycję. Obchodziliśmy Rosz-ha-Szana – Nowy Rok, który przypada na wrzesień–październik, Jom Kipur – Sądny Dzień, zwany też Dniem Pojednania, Sukkot – Święto Szałasów – na pamiątkę kleconych z gałęzi dachów, pod którymi żyli Izraelici wędrując z Mojżeszem z Egiptu do Kanaanu. Zanim opuściłam dom dziecka, uroczyście świętowaliśmy Chanukę. Wcześniej jeszcze, ja, nieszczęsna ewangeliczka zagubiona dotąd między katolikami a żydami, straciłam wreszcie wiarę. Po prostu zdumiało mnie, że tyle wiar i tylu bogów jest na świecie. Widziałam, jak ludzie skaczą sobie do oczu w obronie takiego czy innego wyobrażenia Boga. Były wśród nas i dzieci, które spędziły wojnę w Związku Radzieckim; krzyczały pogardliwie: „Boga nie ma!” „To też jest wiara” – myślałam – „one w i e r z ą, że Boga nie ma”. I powiedziałam sobie uczciwie: „Nie wiem, czy Bóg jest. Jeśli Go nie ma, to nie ma. Jeśli jest, to i tak nie potrafię Go ani pojąć, ani zrozumieć. Żeby pojąć Boga, trzeba mu dorównać, a to, z założenia, niemożliwe. Dlatego tylko jeden może być rodzaj pychy wobec Boga: próbować Go sobie wyobrazić”. Uważałam też, że Bogu jest absolutnie obojętne, czy w Niego wierzymy, czy nie, bo musiałby być próżny i ambitny, by mieć takie pragnienia. A czy Bóg, który stworzył wszechświat, ze wszystkimi jego galaktykami i cudami, Bóg, który ogarnia swym nieskończonym umysłem wszelkie prawa rządzące tym gigantycznym chaosem, czy ten genialny Bóg mógłby być próżny i małostkowy? Miłość, dobroć, szlachetność, poświęcenie ważne były – według mnie – w stosunkach między człowiekiem a człowiekiem, nie zaś – między Bogiem a człowiekiem. Podobnie oceniałam grzech – wydawał mi się zmartwieniem dla ludzi, nie dla Boga. „Jeśliby wierzyć Biblii” myślałam „to na Sądzie Ostatecznym Bóg musiałby wszystkich uniewinnić, bo jeśli grzeszyli dlatego tylko, że obdarzył ich lekkomyślnie Wolną Wolą, to kto tu zawinił? Chyba On sam...” Takie to przewrotne myśli nurtowały mój wątły umysł w wieku dojrzewania. Pamiętam, że przerażał mnie wtedy mój brak wiedzy i doświadczenia. W dniu czternastych urodzin zapisałam w Dzienniku: „Uświadomiłam sobie dziś, że zbliża się starość, a ja tak mało wiem o ludziach, o życiu, o polityce i o wszechświecie”. 42 IV WUJEK JÓZIO, WUJEK IDEK I MAŁA ILONKA W u j a s z e k J ó z i o i w u j a s z e k I d e k Wiosną 46 roku, zjawił się niespodziewanie wujek Józio. Z trudem go poznaliśmy: sczerniał, wychudł, wyglądał jak Indianin. Dotąd nie mieliśmy od wujków żadnych wiadomości. Krążyły plotki, że po wysiedleniu ze Lwowa, Józio zwariował i biegał z kozą na sznurku po ulicach Moskwy. A naprawdę było tak: gdy wujowie nie chcieli zmienić obywatelstwa z polskiego na rosyjskie, zesłano ich na wieś, do Kazachstanu. Kupili tam u chłopa kozę. Dzięki kozie i pewnej Rosjance, która pokochała wujka Józia, braciom udało się przeżyć. Pracowali przy wyrębie lasów. Gdy dotarły wieści o Armii Andersa, obaj chcieli się zgłosić, ale punkt zborny był daleko, mróz dochodził do trzydziestu stopni i dotarcie tam nie było możliwe bez mocnych butów. Mieli tylko jedną skórzaną parę, więc losowali i wypadło, że Idek zostanie żołnierzem. W marcu 42 roku, po pierwszej ewakuacji Armii Polskiej do Iranu, wujek Idek pozostał w Palestynie. Tam ożenił się z Ingą, bardzo inteligentną ciocią, która znała wiele języków. Ich córka, Anat, miała zaledwie kilka lat, gdy wuj Idek zmarł na serce. Źle czuł się w tamtym klimacie, pisał do mamy: „Tu się pół roku leje z Ciebie, a pół roku – na Ciebie”. Zaprojektował wiele pięknych domów w Izraelu. Jego żona nazwała go w liście do mamy: „A prominent architect touched by genius”21. Po powrocie do Łodzi, wujek Józio krótko z nami mieszkał – przeprowadził się do parterowego domu z ogródkiem, który – jeszcze przed wojną – był własnością rodziny Fajnbergów. Wuj założył tam kancelarię adwokacką i podjął pracę w Sądzie Okręgowym przy placu Dąbrowskiego. Wuj wiedział, że Henia, jego żona, zginęła wraz z rodzicami w getcie warszawskim, ale wiedział też o tym, że jego córką, kilkuletnią Ilonką, zaopiekowały się siostry zakonne. Dzieci żydowskie, ukrywane przez siostry, znajdowały w czasie wojny, a zwłaszcza po wojnie, bądź krewnych, bądź rodziny, które chciały je adoptować. Szukanie Ilonki w klasztorach wuj uznał za bezcelowe, dawał więc ogłoszenia do prasy. Nagrodę wyznaczył tak wysoką, że nadchodziły setki listów. Założył kartotekę. Wybierał przypadki najbardziej prawdopodobne. Jeździł po kraju w ślad za przesłanymi adresami. W miastach, miasteczkach i na wsiach odwiedzał cudze domy. Trwało to miesiącami. I wszystko na próżno: informacje zawsze okazywały się mylne – pochodziły od ludzi postronnych, którzy marzyli o nagrodzie, a o przygarniętym dziecku mało wiedzieli. Pewnego dnia, przyglądając się dużej fotografii Ilonki, fotografii przysłanej nam z getta, 21 Wybitny architekt naznaczony piętnem geniuszu. 43 wuj zrozumiał, że jego dziecko było tak śliczne, tak rozkoszne, że nikt by go nie oddał za żadne pieniądze. Ostatnią wyprawą w poszukiwaniu córki była podróż do Gdyni. Znów nic się nie zgadzało. Rodzice dziecka żyli, byli rozwiedzeni. Mała Kasia spodobała się wujowi, lecz bardziej jeszcze spodobała mu się jej śliczna, młodziutka mama. Nie minął rok, a miałyśmy już nową ciocię – miłą, łagodną Joannę i nową kuzynkę – ośmioletnią Kasię. Mimo że wuj był o ćwierć wieku starszy od żony, nikt nie wątpił, że są szczęśliwi. Małą Kasią wuj zajmował się jak rodzony ojciec; była już na studiach, gdy nieoczekiwanie pojawiła się „ta druga”. Wuj chorował wtedy ciężko, miał amputowaną nogę, poruszał się na wózku; już nie występował w sądzie. Kancelaria adwokacka przemieniła się w kancelarię tłumacza przysięgłego; wuj znał biegle: angielski, francuski, niemiecki i rosyjski. Pewnego dnia Joanna wprowadziła do kancelarii młodą dziewczynę; przez chwilę ciocia wahała się, czy także nie wejść, ale dyskretnie zamknęła drzwi. – Dzień dobry – powiedziała dziewczyna – przyjechałam do ciebie z Poznania. Jestem twoją córką. Wuj milczał zaskoczony. Nie wiedział, czy ma wyciągnąć ramiona, uściskać i ucałować dziewczynę, czy też zachować dystans i zawodową rzeczowość. Zaczął od rozmowy spokojnej i życzliwej. Pytał o fakty z jej życia, o dokumenty, zdjęcia. Miała z sobą wszystko, ale jak zwykle nic się nie zgadzało. Jedynie grupa krwi nie pozwalała na wykluczenie ojcostwa. Anna, samozwańcza córeczka, mówiła: – Tatusiu, ja też Jestem skrupulatna. Mam to po tobie. Wcale się nie gniewam o to sprawdzanie. Trzymał w ręku jej zdjęcie, gdy miała trzy lata, i zdjęcie Ilonki. Pokazał Annie. Wtedy się rozpłakała: – Proszę pana. Pan może myśli, że chodziło mi o pieniądze... Nie, mnie pieniądze nie są potrzebne. Skończyłam studia, dobrze zarabiam, mam męża... Proszę zrozumieć, ja tylko chciałam mieć kogoś bliskiego, kogoś z rodziny. To straszne być bezpańską znajdą. Czy pan to rozumie? Rozumiał. I mimo że nie miał już siły pokochać żadnej córki, nawet swojej własnej, mimo to nie zerwał z nią kontaktu: pisał do niej, zapraszał, wysyłał pieniądze. Potem nadszedł list od męża Anny: jest chora na schizofrenię, przebywa w szpitalu. Rok później wuj Józio zmarł wskutek wylewu krwi do mózgu. Ani Anna, ani jej mąż nigdy się już nie odezwali. I l o n k a Dwadzieścia cztery lata po śmierci wujka Józia spotkałam jego córkę, Ilonkę. O tym, co działo się z nią przez te wszystkie lata i jak doszło do naszego spotkania, sama opowie. Zapisała wspomnienia z „czasów samotności” – tak nazywa swoje dzieciństwo i wczesną młodość. Za jej zgodą cytuję urywki tych wspomnień: – Wciąż przywołuję w pamięci mój dom rodzinny. Łóżeczko z siatką, a nad nim duży portret roześmianego dziecka z dwoma wysuniętymi na przedzie zębami. W ciągu dnia dom pustoszeje, cichnie, wieczorem pełen jest ludzi. Tyle gwaru, że trudno usnąć. Prócz mnie nie ma tu dzieci. Zawsze jest przy mnie matka, bawi się ze mną, trzyma za rękę, nie spuszcza ze mnie oczu. Nagle wszystko się zmienia, słyszę: – Mama jest chora, bardzo chora. Nie wolno wchodzić do sypialni. A jednak każdego ranka skradam się tam cicho przez jadalnię, dobiegam do łóżka, wślizguję pod kołdrę i tulę do jej nóg. Tylko przy niej czuję się spokojna, bezpieczna. Tego dnia, jak zwykle po przebudzeniu, wbiegam do pokoju mamy i widzę puste łóżko. 44 Zaczynam szlochać. Tęgi, rosły mężczyzna bierze mnie na ręce, obejmuje, pociesza: – Nie płacz, mama jest na wsi. Pojedziesz do niej. Ja też pojadę. Wszyscy pojedziemy. Stawia mnie na stołku, ubiera w futerko: – Pamiętaj, nazywasz się Marysia Kołakowska. Powtórz: Marysia Kołakowska. – Ktoś wyprowadza mnie na ulicę. Potem inne miejsca, inne domy, coraz to nowe, nieznane mi twarze. Pewnego dnia, gdy usypiam, słyszę kobiecy głos: – Biedne dziecko. Wszyscy zginęli. Wiosną 43 roku znalazłam się w Domu Klasztornym na Kamionku. Moją opiekunką, od tej chwili, była Siostra Przełożona, osoba wielkiego serca, choć z pozoru ostra, oschła i nieprzystępna. Wśród wychowanek budziła lęk. Byłam w Domu Klasztornym jedynym dzieckiem w pełni osieroconym, pozbawionym nie tylko rodziców, lecz i dalszych krewnych. Inne dziewczynki z internatu zabierano do domu na niedziele i święta, ja zawsze zostawałam w Domu Klasztornym sama. Nieoczekiwanie, po wojnie, zgłosiła się po mnie bardzo sympatyczna para małżeńska. Mówili, że „zgubili mnie w czasie wojennej zawieruchy. Teraz będziemy już razem, muszą tylko załatwić formalności”. Byli dla mnie dobrzy, serdeczni, przywiązałam się do nich i niecierpliwie wyczekiwałam ich wizyt. Gdy nagle przestali przychodzić, myślałam, że są chorzy. Wtedy wezwała mnie Siostra Przełożona: – Już cię nie odwiedzą – powiedziała. – Nie są twoją prawdziwą rodziną. Wyjeżdżają do Ameryki, chcieli cię zabrać. Nie zgodziłam się. Ja ciebie nie oddam nikomu. Nigdy. Poczułam, że Siostra Przełożona naprawdę mnie kocha, że jestem dla niej kimś bardzo ważnym. Była ze mnie dumna tak, jak dumna bywa matka ze swego dziecka. Stroiła mnie w unrowskie ciuszki i zabierała do miasta. Przechodnie zatrzymywali się i mówili: – Jakie śliczne dziecko... Jaka laleczka! – W Domu Klasztornym moja opiekunka nie pozwalała mi przebywać w kuchni ze świeckimi kobietami. Wołała mnie i pouczała: – Jesteś tu panienką, a nie kuchtą. W przedstawieniach religijnych i jasełkach przydzielała mi rolę Matki Boskiej. – Właśnie tak wyobrażałam sobie zawsze Najświętszą Panienkę – mówiła. – Czy wiesz, że Matka Boska, jako dziewczynka też przebywała przy świątyni? Siostra Przełożona zajmowała mały pokój za refektarzem; obok mieściła się kuchnia, spiżarnia, jadalnie, szatnie oraz pokój dla służby. Gdy nieco podrosłam, Siostra Przełożona przeniosła mnie z internatu i urządziła kącik do spania w jadalni, oddzielając stoły gdańską szafą. W ten sposób byłam już stale blisko mojej opiekunki. Powierzyła mi zajmowanie się spiżarnią, czego wszyscy mi zazdrościli. Gdy weszłam w wiek dojrzewania, moja opiekunka już niechętnie sprawiała mi nowe rzeczy: „Obejdzie się cygańskie wesele bez marcepanu” mówiła. Bała się i o to, by dziewczynki wracające z wakacji nie wtajemniczyły mnie w sprawy seksu. Wypytywała mnie i okazywała zadowolenie, że nie rozmawiamy na niestosowne tematy. Jedna z dziewcząt przywiozła z sobą zdjęcie znad morza: stała tam w kostiumie kąpielowym w grupie, w której byli też chłopcy. Usunięto ją z internatu. Gdy skończyłam szkołę podstawową, zaprosiła mnie na wakacje koleżanka z klasy, Ewa. Spędziłyśmy je w Henrykowie, w domu jej babci. W każdą niedzielę przyjeżdżali rodzice Ewy, mili, serdeczni ludzie. Był tam też psiak, z którym się bawiłyśmy. Babcia Ewy zostawiała nam dużo swobody i hasałyśmy sobie poza domem w lesie i na łące. Ja nie znałam takich krajobrazów, nie opuszczałam nigdy, Domu Klasztornego. To były najpiękniejsze wakacje mojego dzieciństwa. Minęło lato, Ewa nie wróciła do internatu i przestałyśmy się widywać. Po upaństwowieniu szkoły przyklasztornej i likwidacji internatu, Siostra Przełożona musiała się przenieść do Otwocka i straciła swoją znaczącą pozycję. Zrozumiała, że nie może mi już w niczym pomóc, i wyraziła zgodę na to, by przysposobiła mnie rodzina, która marzyła o córce. Skończyłam właśnie czternaście lat, oni mieli dwóch synów starszych ode mnie. Przysposabianie dziecka zaczynało się od tego, że na wszystkie niedziele i święta 45 zabierała je rodzina, z którą miało pozostać. Było mi z nimi dobrze i zawsze niecierpliwie wyczekiwałam końca tygodnia. Zaprzyjaźniłam się z chłopcami, wiedziałam, że mnie lubią; także ich ojciec, którego nazywałam „wujem”, okazywał mi wiele ciepła. I tylko ze strony jego żony, kobiety, której miałam zastąpić córkę, nie czułam żadnej serdeczności. Coraz wyraźniej dostrzegałam, że nie widzi we mnie dziecka, lecz rywalkę, z którą walczy o względy męża i synów. Starałam się być usłużna, pomocna i miła dla niej, lecz im bardziej się starałam, tym mniej mnie lubiła. Czasem, popłakując, myślałam: „Może i w zwykłych rodzinach tak bywa, że matka mniej kocha córkę?” Nie wyobrażałam sobie, że znów mogę zostawać w niedziele i święta w Domu Klasztornym. A jednak tak się stało. Moja przybrana matka, „ciocia”, urodziła córkę i zawiadomiła Siostrę Przełożoną, że sprawa przysposobienia przestała być aktualna. Minęły dwa lata. Wyjechałam do Lublina, zdałam na studia. Podobnie jak większość studentów Katolickiego Uniwersytetu, zamieszkałam w domu akademickim. To był najszczęśliwszy okres w moim życiu, czas wspaniałych przyjaźni, które przetrwały do dziś. Poza tym schlebiało mi to, że podobam się chłopcom, że mnie adorują, prawią komplementy. Miło było tego słuchać, ale w ślad za komplementami następowały wyznania miłosne, propozycje małżeństwa, a to mnie przerażało! Długoletnia izolacja od zwykłego życia, a także i to, że sprawy seksu były dla mnie mglistą, groźną tajemnicą, sprawiło, że odrzucałam każdą propozycję tak, jakby nie była to propozycja ślubu, lecz lotu w kosmos – odczuwałam lęk, zagrożenie. Mężczyzna, którego wybrałam, był delikatny, cierpliwy, i samotny tak jak ja. Nigdy się nie narzucał, a zawsze czułam jego obecność. Zaczęłam wierzyć, że to ja jemu mogę pomóc, że ja jemu staję się niezbędna. Właśnie to dodało mi sił i odwagi, by zdecydować się na małżeństwo, stworzyć z nim wspólny dom, mieć dziecko. Ale wszystko to działo się już później. Po studiach wróciłam do Warszawy. Znów odnalazłam moją opiekunkę w pokoju za refektarzem, wróciła już „z zesłania”. Trzymała się dzielnie, wciąż kroczyła wyprostowana, godna, choć coraz częściej opierała się na czarnym męskim parasolu, który zastępował laskę. Jej znużona twarz była o wiele łagodniejsza od tej, jaką pamiętałam. Zniknęła dawna twardość. Gdy ją odwiedzałam, okazywała mi wiele ciepła a nawet czułości. Pewnego dnia, gdy siedziałyśmy razem, powiedziała: – Bóg mi tego nigdy nie wybaczy... Słuchałam z niedowierzaniem, a ona mówiła dalej: – Drogie dziecko, Marietko... – tu łzy zadrgały w jej głosie – ja ciebie skrzywdziłam... Nie mogę tłumaczyć... I tak nie zrozumiesz. Tak, wtedy nie rozumiałam, dopiero później. Byłam już mężatką, a mój syn dorastającym chłopcem, gdy zmarła Siostra Przełożona. Odwiedziłam zaprzyjaźnioną zakonnicę. Zwierzyłam się z moich dziecięcych żalów, powiedziałam, że do dziś nie rozumiem, dlaczego Siostra Przełożona nie dopuściła do tego, bym znalazła się w jakiejś rodzinie, choćby w rodzinie emigrantów, którzy chcieli mnie zabrać z sobą. Po wojnie wiele osób chętnie adoptowało dzieci. Wtedy zakonnica opowiedziała mi o rozterkach przeżywanych przez moją opiekunkę w ostatnich latach życia. Siostra Przełożona wymusiła od zakonnicy przysięgę na Krzyż, że zobowiązuje ją do grobu, aby nigdy nikomu, a także i mnie, nie zdradziła, że jestem dzieckiem z getta. – Mówię ci o tym, by złagodzić twój żal – powiedziała zakonnica. – Uznałam, że teraz, gdy Siostra Przełożona nie żyje, jestem z przysięgi zwolniona. Choć nadal nie wiem, czy słusznie czynię... – dodała. Podziękowałam, wzruszona, a ona ciągnęła dalej: – Nie masz pojęcia, jak Siostra cię kochała. W czasie wojny narażała dla ciebie życie, 46 później nie umiała się z tobą rozstać. Myślała, że klasztor na zawsze stanie się twoim domem. Nawet nie wiesz, jak ją uszczęśliwiłaś kończąc katolicką uczelnię. Byłaś dla niej osobą... pierwszą po Bogu. Gdy dowiedziałam się o moich korzeniach, odnalazłam Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu. Nie minął rok, jak natrafiłam na ślad mojej rodziny. Inka, z którą się przyjaźniłam, zapoznała mnie z Haliną; ta – pół żartem, pół serio – zaczęła mnie nazywać „kuzynką”, a potem zaprosiła do siebie do domu. Pamiętam, że powiedziała: – Najważniejsze jest to, czy c h c e m y być kuzynkami, czy się lubimy. Ja polubiłam cię od pierwszej chwili. Ja też polubiłam Halinę, ale ona chyba nie rozumiała, że szukam m o j e j rodziny i nie chcę być niczyją „przyszywaną” kuzynką. Halina pokazała mi zdjęcia rodzinne. Z początku oglądałam je z rezerwą i brakiem wiary, ale już po chwili zrozumiałam, że stał się cud, o którym marzyłam przez wszystkie lata mojego życia: tak, to byli oni – moja matka, mój ojciec i ja sama – dziecko z portretu z dwoma wysuniętymi do przodu zębami! Raz jeszcze poszłam na Kamionek do zakonnicy, z którą rozmawiałam. – Czy Siostra Przełożona zdradziła, kim byli moi rodzice? – Tak. Twój ojciec był człowiekiem wolnego zawodu, z wyższym wykształceniem. Twoja matka była bardzo piękna i młodo zginęła. Byłaś jej jedynym dzieckiem. Tyle tylko wiem od Siostry Przełożonej. Pojechałam z Haliną do Łodzi, na grób ojca. Poznałam jego drugą żonę, Joannę. Przyjęła mnie bardzo serdecznie. Powiedziała: – Z oczu jesteś podobna do ojca, z uśmiechu – do matki. To samo powtórzyła siostra Haliny, Lilka, która znała i pamiętała moją matkę. Dostałam od Joanny portret matki – pięknej młodej kobiety. Ten portret wisi w moim pokoju. Często patrzę na twarz mojej matki i czuję jej bliskość. Rozmawiam z nią i nie wydaje mi się to dziwne. Dziś, kończąc pisanie tych wspomnień, powiedziałam do niej: Mamo, wiem, że gdybyś przeżyła wojnę, odnalazłabyś mnie. Ty odnalazłabyś mnie wszędzie – nawet w czeluściach piekieł. 47 V WUJEK ADAM Wujek Adam był ciotecznym bratem mojej mamy. Często o nim opowiadała. Ja go zresztą pamiętam. Wyglądał jak bohater westernu i strasznie rozrabiał. Aż tak, że ojciec mamy, dziadek Meir, nie wpuszczał go do domu. Groził nawet, że „kiedyś temu łobuzowi połamie gnaty”. Dziadek był do przesady surowy: wystarczyło, by jedno dziecko coś zbroiło, a on łoił skórę całej trójce: mamie, Józiowi i Idkowi. Bił dzieci specjalnym batem. Takie baty nazywano dawniej „dyscypliną”. Mama schowała bat na pamiątkę. Był ze skóry, misternie upleciony, od czubka wiotki, z supełkami, dalej pogrubiony, sztywny, kończył się rzeźbioną rączką z hebanowego drzewa. Może właśnie wuj Adam powinien był dostawać w skórę takim starannie wykonanym batem? Ale rodzice nigdy go nie bili. Z początku dlatego, że był za mały i żal im było. Potem dlatego, że był za duży i bali się go. A wypadki toczyły się jak lawina: wujek porzucił szkołę, gdy skończył lat czternaście. Nie minął rok, gdy przyłapano go na włamaniu do sklepu myśliwskiego. Ukradł wiatrówkę. W sądzie, na rozprawie, tłumaczył: „Chciałem strzelać do kruków i wron, by nas nie rozdziobały”. Literacki żarcik nie rozbawił sędziów i skazali go na roczny pobyt w zakładzie poprawczym. Tam piękny Adaś rozkochał i uwiódł córkę kierownika tego zakładu. Zrozpaczony kierownik chciał go natychmiast wyrzucić, lecz w trosce o reputację córki zamiar zmienił. Wystosował do sądu dla nieletnich prośbę o przedterminowe zwolnienie wychowanka Adama Bernsztajna, „z uwagi na jego nienaganne zachowanie się i wzorowe postępy w nauce”. Ten pomysł zadowolił wszystkich. Adam powrócił do domu, a nawet do szkoły. Naukę w gimnazjum przerwał jednak w związku z podróżą dookoła świata. Podjął ją z Rynku Wodnego w Łodzi na rowerze wujka Józia. Działo się to w połowie lat dwudziestych. Wieść o wyprawie szybko się rozniosła i dzielnego młodzieńca żegnały tłumy. Wiwatowano na jego cześć, kobiety powiewały chustkami, a niektóre nawet płakały. Adam przerwał swą podróż w Rzymie, gdyż rower wujka Józia rozpadł się na kawałki. W dowód, że do Rzymu dotarł, Adam pokazywał autograf Mussoliniego. Potem ofiarował autograf Józiowi, by wynagrodzić mu stratę roweru. Pewnie w Italii nauczył się mówić do kobiet: „bella, bellissima”, co i w Polsce dawało pomyślne rezultaty. – Mam sześć narzeczonych – zwierzał się Adam wujkowi Józiowi – mógłbym ci ze dwie, trzy, odstąpić. – Dziękuję, nie skorzystam – zgorszył się Józio. – Wszystkie są piękne! Nawet piękniejsze od waszej Maniusi – nalegał Adam. Ale w końcu sam wpadł na pomysł, jak się od nadmiaru narzeczonych uwolnić. Pewnego dnia oświadczył rodzicom: – Wyjeżdżam, a gdyby dotarły do was złe wiadomości... nawet b a r d z o złe wiadomości... nie przejmujcie się. Ja wkrótce wrócę. Wrócę cały i zdrowy. Tego dnia Adam zlecił wydrukowanie swego nekrologu w gazecie codziennej. Nie 48 wymagano wtedy aktu zgonu. Wierzono ludziom. Nekrolog ukazał się nazajutrz. Już o dziewiątej rano państwo Bernsztajnowie usłyszeli dzwonek do drzwi. Otworzyła ciocia Bronią. W progu stały dziewczęta z żałobną wiązanką: delegacja z gimnazjum Prysewiczówny. Pragnęły złożyć kondolencje i zapytać, gdzie i kiedy odbywa się pogrzeb. Ciocia nie zdążyła się odezwać, bo już do mieszkania wciskała się wzburzona dama odziana w lisy. – Boże! – krzyczała – Boże! Nasz Adaś... „Zginął śmiercią tragiczną”! A jeszcze wczoraj wesół, zdrów, zaręczał się z Jadwinią... Moje biedne dziecko... Jadwinia... Zasłabła, gdy czytała nekrolog. Dałam młodym złote obrączki... Boże, co za nieszczęście! Uczennice wycofały się na schody. Minęła je, w uchylonych drzwiach, dziewczyna w czerni. Weszła bez pukania. Przedstawiła się, złożyła kondolencje i powiedziała rzeczowo: – Jestem studentką medycyny. Śmierć to dla mnie nie nowina. W czym mogę pomóc? Proszę mnie traktować jak członka rodziny. Byłam z Adamem „po słowie”. Ze ślubem czekaliśmy na jego pełnoletność. – Pani jest w błędzie! – przerwała dama w lisach. – To z moją córką, Jadwinią, miał się pan Adam ożenić! Panie kłóciły się tak gwałtownie, jakby sprawa była otwarta i nieboszczyk mógł jeszcze wybierać między pannami. Zaniepokojony hałasem, wyszedł z gabinetu pan Bernsztajn. Nie zdążył się ubrać. Miał na sobie jedwabny szlafrok w żywe tureckie wzory. – Dzień dobry – powiedział uprzejmie. – Słyszę, że panie niepokoją się o mego syna... Proszę zachować spokój... on wkrótce powróci. Na to studentka z oburzeniem: – Pan kpi sobie z nas?! Pan wierzy w życie pozagrobowe? W rychły koniec świata?! W cudowne zmartwychwstanie syna? Wtórowała jej matka Jadwini: – Tak, to kpiny! Jawne kpiny! Obrączki chcą sobie przywłaszczyć, obrączki z dukatowego złota! I wtedy do pokoju weszła pokojówka z gazetą w ręku. Podała ją wujowi. – Niech pan czyta – mówiła ocierając łzy rękawem – stoi tu napisane, że się naszemu panu Adasiowi pomarło... Studentka krzyknęła: – Rany boskie! To państwo nie wiedzieli?? Wujek bez pośpiechu rozkładał gazetę. – Jest w szoku – szepnęła studentka do damy i czekały, co stanie się dalej. Wuj czytał pogodnym, jednostajnym głosem: – W dniu piętnastym maja zginął śmiercią tragiczną w kwiecie lat młodzieńczych, błogosławionej pamięci Adam Bernsztajn. Boże świeć nad jego duszą. Pogrążeni w smutku i żałobie – Przyjaciele. „Przyjaciele” powtórzył w myśli wujek „dobrze, że choć nas w to nie wmieszał” i składając gazetę uśmiechał się z zadowoleniem. Studentka, pani w lisie i delegacja dziewcząt, które nie wiedzieć kiedy znalazły się w pokoju, wszyscy w popłochu opuścili mieszkanie. Nie budziło wątpliwości, że starszy pan z rozpaczy postradał rozum. Kilka lat później Adam ożenił się naprawdę. Jego żona była katoliczką, więc na uczcie weselnej zasiedli obok siebie członkowie jej rodziny – katolicy, i członkowie rodziny Adama – wyznania mojżeszowego. Gdy wniesiono wazę ze złotym rosołem, zwanym „di gołdene jouch”, półmisek farfelków i pieczonego indyka, Adam wstał. Zapewnił wszystkich, że jedzenie i nakrycia są koszerne, a następnie z namaszczeniem powiedział: – W tak doniosłej chwili nie możemy zapominać o naszych drogich zmarłych. Odmówmy 49 za nich żydowską modlitwę kadysz. Ciocia Bronią stała jak wryta: w tym domu nikt nie przestrzegał przepisów religijnych, nikt nie jadał koszernie, a Adam nigdy się nie modlił. Skąd miał znać kadysz? Co się dalej stanie na tym weselu? Ale nic gorszącego się nie stało. Adam włożył na głowę kapelusz. Wszyscy Żydzi pospieszyli do korytarza po kapelusze. Niektórzy mieli z sobą jarmułki. Katolicy, w dowód szacunku dla nowych powinowatych, też wstali z krzeseł. I stali teraz wszyscy nad stygnącym indykiem, zaś Adam intonował modlitwę: – Oby było wywyższone i święcone Jego Wielkie Imię w świecie, który stworzył według swego upodobania. Niechaj ustanowi Jego Królestwo, sprowadzi wyzwolenie i przybliży przyjście Mesjasza za waszego życia i za waszych dni oraz za życia całego domu Izraela, szybko i w najbliższym czasie. I powiedzcie amen. – Amen – powiedzieli wszyscy, a niektórzy myśleli, że to koniec, i usiedli. Potem wstali, zawstydzeni. Adam ciągnął dalej: – Niechaj Jego Wielkie Imię będzie błogosławione na wieki wieków. Niechaj będzie błogosławione i pochwalone, zdobione i wywyższone, wzniosłe i wspaniałe, wyniesione i sławione Jego Święte Imię. Błogosławiony na wysokościach wszystkimi błogosławieństwami i pieśniami chwalebnymi, pocieszeniami wypowiadanymi na całym świecie. I powiedzcie amen. – Amen – powiedzieli wszyscy, ale już nikt nie próbował siadać. Adam mówił dalej: – Niechaj nastanie z niebios stały pokój i życie dla nas i dla całego Izraela. I powiedzcie amen. – Amen – powiedzieli wszyscy. Adam zakończył: – Czyniąc pokój na wysokościach, niechaj ześle pokój nam i całemu Izraelowi. I powiedzcie amen. – Amen – powiedzieli wszyscy, a wtedy Adam nalał ponczu do kielicha, wychylił trunek i cisnął kielichem o podłogę tak, że rozprysnął się na kawałki. – Tłukę ten kielich – powiedział uroczyście – na znak żałob po świątyni jerozolimskiej. Teraz niech nastanie czas radości i wesela. Jedzmy i pijmy! – To nie tak, to nie tak... – cicho pojękiwał jakiś pobożny krewny rodziny. Może kielich należało stłuc wcześniej, w czasie ślubu? Ale nikt nie wiedział, gdzie i kiedy się ten ślub odbył. W każdym razie wujek Adam osiągnął to, czego pragnął: jego dom rodzinny objawił się katolickiej rodzinie żony jako twierdza judaizmu w mieście Łodzi. Żona wujka, ciocia Renia, kochała go tak bardzo, że gdy wybuchła wojna, chciała pójść do getta razem z nim, ale wujek ją wyśmiał: – Siedź w domu i czekaj. Ja tam długo nie zabawię. Czekała tak blisko dwa lata. Pewnego wieczoru ktoś zapukał do drzwi. Spojrzała przez wizjer. Zobaczyła niskiego mężczyznę w kaszkietówce. Wyglądał na garbusa. Założyła łańcuch, uchyliła drzwi. Usłyszała, jak ten gość za drzwiami szepce: – Mam wiadomość od męża. Wpuściła go ufnie, a on objął ją nagle i obsypał pocałunkami. Już nie był garbusem. Kaszkietówka spadła mu z głowy. Ciocia poznała swego Adasia. – Mój najdroższy! Mój ukochany! – wykrzykiwała. – Nie poznałam cię. Taki byłeś mały za drzwiami... – Przykucnąłem – odparł Adam z prostotą. 50 Z jego powrotem wiązały się nie tylko radości, lecz także kłopoty i zmartwienia. Wkrótce okazało się, że jest bardzo chory i wycieńczony, że nogi ma pokryte wrzodami, że gorączkuje i kaszle jak gruźlik. W nocy prześladowały go koszmary i głośno krzyczał. Najgłośniej wykrzykiwał imię żony, więc sąsiedzi myśleli, że ciocia zaprasza na noc mężczyzn. Tym bardziej, że gdy ktoś pukał, udawała, że nie ma jej w domu. Wkrótce urządziła wujowi skrytkę w małym służbowym pokoju. Drzwi zamaskowała kilimem z wizerunkiem Matki Boskiej. Teraz mogła już wpuszczać gości. Pierwsza zjawiła się pani Fela, bardzo życzliwa sąsiadka. Powiedziała cioci, co mówią inni sąsiedzi: że mąż w obozie, a ona tu harce po nocy urządza. W tej właśnie chwili wujek głośno zakaszlał. – Kto u pani mieszka? – zdumiała się sąsiadka, a ciocia z płaczem wyznała: – Mój mąż. – Pan Adaś? – sąsiadka rozpromieniła się tak, jakby to jej mąż tkwił tam za ścianą. – Tak bym go chciała zobaczyć... – Wyjdź Adam – powiedziała ciocia i wujek wyszedł. Był w pidżamie, ale ogolony, uczesany i nawet pachniał lawendą. – Fela! – zawołał na widok sąsiadki i uściskali się serdecznie. Ciocia nie wiedziała, że tak się lubią. Od tej pory Fela pomagała jej opiekować się mężem. Postarała się nawet dla obojga o fałszywe papiery na nazwisko „Korscy”. Ciocia była jej bardzo wdzięczna, tak wdzięczna, że gdy pewnego dnia, ścieląc łóżko męża, znalazła Feli spinki do włosów, nic nie powiedziała. Prócz Feli, której mąż zaginął na wojnie, w małej kamieniczce mieszkały jeszcze dwie rodziny. Fela uznała, że musi tych ludzi wtajemniczyć, bo myślą, że ciocia ma kochanka Niemca, i chcą ją pobić. – Ale przecież Żydów też nie kochają – broniła się ciocia. – Żydów nie – przyznała Fela. – Ale naszego Adasia wszyscy kochają. Mama wiedziała o ucieczce Adama. Odwiedziła go pewnego dnia. Nie chciał mówić ani o getcie, ani o tym, jak się stamtąd wydostał. Powiedział jej tylko, że Żyd, a zwłaszcza porządny Żyd, nie może przeżyć getta i powinien uciekać. A jak nie może uciekać, to powinien wyskoczyć z najwyższego piętra. A jak mieszka na parterze, to się powinien powiesić. – Renia mówiła, że byłeś w Służbie Porządkowej... – Tak, pilnowałem, żeby ludzie się nie buntowali, żeby dobrze pracowali dla Niemieckiej Rzeszy... Może byśmy tak, Maniusiu, temat zmienili? Po kilku miesiącach wujek wydobrzał. Nazywał się teraz Adam Korski. Ze swoją filmową urodą i nowymi papierami czuł się coraz pewniej. Zaczął nawet udawać Niemca. W dzieciństwie miał bonę, Niemkę z Bawarii. W domu często rozmawiano po niemiecku, ojciec Adama pochodził z Norymbergi. Wkrótce wujek zaczął zarabiać, i to lepiej niż kiedykolwiek: ciocia kupowała od handlarzy mięso, a wujek szmuglował je do Generalnej Guberni. To było ryzyko, przygoda. I wujek odżył. Pewnego dnia, w drodze do Warszawy, czekał na przesiadkę w Skierniewicach. Mróz był trzaskający, ale on nie marzł: pod podszewką płaszcza z wielbłądziej wełny, w zamaskowanych kieszeniach, grzało go dziesięć kilogramów słoniny. Wyglądał w tym opakowaniu jak zapaśnik wagi ciężkiej. Nagle usłyszał krzyki: – Uwaga! Łapanka! Uciekać! Łapanka! Nie uciekał. Został w bufecie sam, tylko z barmanem. Siedział na wysokim stołku, połamanym, z wylatującą nogą. Weszli Niemcy: dwóch SS-manów i dwóch policjantów. Wujek z trzaskiem zwalił się ze stołka. I zerwał gwałtownie. W jednej ręce trzymał stołek, w drugiej – nogę od stołka. Wrzeszczał: 51 – Verfluchte polnische Ordnung! Donnerwetter noch a’mal!22 I klął dalej z bawarskim akcentem. Coraz głośniej i głośniej. Niemcy przerwali łapankę. Ten dobrze ubrany facet o potężnej posturze strasznie się denerwował. To mogła być ważna figura... Uspokajali go. Grzecznie namawiali, by wypił cokolwiek, by trochę odpoczął... – Leider hab’ch keine Zeit das Leben zu geniessen... Tłumaczył im, że się spieszy, brak mu czasu, by się życiem rozkoszować. Potem wybiegł na peron i wskoczył do pierwszego z brzegu ruszającego pociągu. Po wojnie wujek wstąpił do partii, do PPR. Pracował kolejno: jako dyrektor fabryki mebli, fabryki przyrządów precyzyjnych, fabryki przemysłu bawełnianego i wreszcie – jako dyrektor zjednoczenia przemysłu lekkiego. Mówiono o nim: „Sam żyje i pozwala innym żyć”, a złośliwi dodawali: „Sam pije i pozwala innym pić”. Kochały siew nim księgowe, kadrowe, sekretarki, sprzątaczki, ale on skąpo im się udzielał. Prawdziwym powołaniem wujka okazała się bowiem praca z młodzieżą wykolejoną: został społecznym kuratorem sądu dla nieletnich. Tuż przed wojną ciocia Renia urodziła córkę, Beatkę. Wuj ją uwielbiał i postanowił, że zostanie pianistką „tak, jak Maniusia”. Kupił więc na siódme urodziny córki fortepian koncertowy marki Bechstein. Talent Beatki nie dorównywał jednak ani rozmiarom, ani marce instrumentu. Prywatna nauczycielka nie była z niej zadowolona i ciocia Renia prosiła, bym pomogła Beatce. Ta edukacja zaczęła się i skończyła na tym, że Beatka nie mogła zapamiętać nazwy: „klucz wiolinowy”. Tłumaczyłam więc obrazowo: – Beatko, wyobraź sobie, że poganiasz konia: „Wio! Wio!” i już wiesz: klucz w i o linowy. Przy następnym spotkaniu Beatka uśmiechała się zadowolona: – Wiem już, jak się ten klucz nazywa. Po prostu... Wołam na konia: „Wiśta! Wiśta!”, i już mam: klucz w i ś t a linowy! W połowie lat siedemdziesiątych wujek Adam nieoczekiwanie zmarł na zawał. Na jego pogrzeb przybyły tłumy. Poza rodziną i przyjaciółmi – rzesze młodzieży, załogi licznych zakładów, członkowie wojewódzkiego komitetu partii, delegacja Ligi Kobiet, delegacja z Warszawy i – nie wiedzieć skąd – wojskowa orkiestra. Wujek w wojsku nigdy nie służył. Orkiestra złożona z trębaczy, puzonistów, waltornistów i saksofonistów grała marsz żałobny Chopina. Trąby grzmiały jak na sądzie ostatecznym i te rozdzierające dźwięki zwabiały przechodniów z ulic okalających łódzki cmentarz komunalny. Tłum gęstniał. Nad otwartym grobem wygłaszano przemówienia. Nazywano w nich wujka: „prawdziwym komunistą”, „wiernym towarzyszem”, „oddanym społecznikiem”, „wybitnym fachowcem”, „wzorowym ojcem rodziny” i „wychowawcą młodzieży”. Ostatni mówca wspominał, że wuj pochodził z ubogiej rodziny robotników fabrycznych i w Polsce kapitalistycznej nie miał szans na zdobycie wykształcenia. Mówca zakończył z emfazą: „Swój awans społeczny towarzysz Korski zawdzięczał naszej socjalistycznej ojczyźnie – Polsce Ludowej”. Byłam tak zaprzątnięta tym widowiskiem, że mało uwagi poświęcałam najbliższym. Stali nad grobem poważni, skupieni, ale tylko nasza mama często sięgała po chusteczkę. Ciocia Renia nie płakała. Pod jej czarnym welonem ze zdziwieniem dostrzegłam grymas, który przypominał uśmiech. Stypa po śmierci wujka odbyła się tego samego dnia w ścisłym rodzinnym gronie. Prócz nas i Beatki z mężem, na przyjęciu byli jeszcze bracia Reni i teściowa Beatki. Imponujący stół, kolorowy jak malowanka, był dziełem Beatki. Ciocia Renia siedziała w kącie. Nic nie mówiła i dziwnie się uśmiechała. Gdy wszyscy usiedli, podeszła do okna jakby wypatrując dalszych gości. 22 Przeklęte polskie porządki! Cholera jasna! 52 – Reniu – poprosiła nasza mama. – Chodź do nas. Już nikt nie przyjdzie, już wszyscy są. – Mamusiu – wzywał ją mąż Beatki – czekamy na mamę. Wreszcie wstał mój szwagier, podszedł, wziął ciocię pod rękę: – Pani Reniu, brak nam pani, proszę z nami usiąść. Wtedy ciocia zbliżyła się do stołu, zlustrowała nakrycia i surowym głosem zapytała: – Beatko, dlaczego nie nakryłaś dla ojca? I po chwili, z tym swoim nowym, dziwnym uśmiechem zwróciła się do gości: – Bądźcie cierpliwi. Czekajcie, Adaś już za chwilę powinien tu być. On się tak lubi spóźniać, wybaczcie mu... Potem odwróciła się i znów podeszła do okna. – Częstujcie się, proszę, i nie zwracajcie uwagi na mamę – powiedziała Beatka i dodała: – Mama często, bardzo często całymi nocami stała tak przy oknie i czekała na ojca. On zawsze w końcu wracał. 53 VI SZKOŁA Hej, pliszka, pliszka, pliszka hej pliszka na dębie! Hej bierze pon po gębie, hej bierze po gębie! Hu, ha Witold Gombrowicz, FERDYDURKE Szkoła, którą wybrał dla mnie Janek – I TPD23 – była szkołą świecką, szkołą „awangardową”. Stanowiła upragniony azyl dla dzieci z rodzin, które ukochały nową polską rzeczywistość, w tym także – dla dzieci z rodzin żydowskich. W tej szkole nikt nie wątpił, że antysemityzm i religia, to „dymna zasłona, za którą burżuazja ukrywa istotę wyzysku ekonomicznego”; nikt też nie wątpił, że zgubne hasła nacjonalizmu „mobilizują narody do angażowania się w wojny imperialistyczne, służące interesom wielkiego kapitału”. Na temat romantyzmu rewolucyjnego pisaliśmy odkrywcze prace. Oto fragment wypracowania przepisanego z zeszytu kolegi, wypracowania, które uzyskało ocenę „bardzo dobrze”. Co to jest romantyzm rewolucyjny? Jest to śmiałe wybieganie myśli autora w lepszą przyszłość, spełniające w dziele artystycznym rolę analogiczną do tej, jaką spełnia promień słoneczny rozświetlający ponury półmrok celi więziennej; romantyzm rewolucyjny objawia się konkretnie w ukazywaniu właściwego rozwiązania konfliktu społecznego lub osobistego poprzez uaktywnienie postaci pozytywnego bohatera i wyposażenie go w potrzebę rewolucyjnej działalności klasowej, wreszcie – co najważniejsze – objawia się on w śmiałym ukazywaniu postępowych sił, powołanych do odgrywania przełomowej roli w rozwijającym się społeczeństwie. Jak widzimy, nie jest to typowy „romantyzm”, w tradycyjnym znaczeniu tego terminu. W nowym środowisku poczułam się wyzwolona od kompleksów narodowych i religijnych. Byłam szczęśliwa: kończył się dla mnie czas wielkiego wyobcowania. Minęło zaledwie kilka miesięcy, odkąd znalazłam się w tej szkole, a już wybrano mnie przewodniczącą samorządu klasowego. Do moich obowiązków należało, między innymi, codzienne wygłaszanie dziesięciominutowej „prasówki”. Była to skrócona wersja dziennika radiowego; podawałam fakty i komentarze zaczerpnięte z codziennej prasy. Działalność ta sprawiła, iż osiągnęłam zawrotny poziom politycznego uświadomienia. W pamiętniku z roku 1948, dnia 10 kwietnia odnotowałam niemiłą rozmowę z ciocią Joasią, żoną wujka Józia. Poróżniłam się wtedy z tą miłą i śliczną ciocią. Właśnie zajrzała do 23 TPD – Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. 54 nas i nikogo, prócz mnie, nie zastała. – Co słychać? – zapytała. Chciała pewnie wiedzieć, jak się Lilce wiedzie na studiach, mamie – w pracy, a mnie – w szkole. Lecz ja obsesyjnie myślałam o polityce i zdumiona ciocia usłyszała: – Chyba wiesz... PPS i PPR wkrótce się połączą. Gnębione narody walczą o wolność. Ameryka brata się z Niemcami, a Związek Radziecki walczy o pokój... Ciocia spojrzała na mnie jak lekarz na chorego i poprosiła o herbatę. Jeszcze nie była zdecydowana, czy wdawać się ze mną w dyskusję. Podałam herbatę, a ciocia spokojnie powiedziała: – Komunizm to nic dobrego. Żachnęłam się: – Gdyby nie komunizm, byłabyś teraz albo w koncentracyjnym obozie, albo na drugim świecie. – Rosjanie zabijali tak samo jak Niemcy – spokojnie zauważyła ciocia. – Tak samo?! – krzyknęłam oburzona. – Czy nie rozumiesz, że to Niemcy zaczęli wojnę, chcieli świat zawojować. Żydów wymordować! A Rosjanie? Rosjanie walczyli nie tylko za własną wolność, lecz także za n a s z ą wolność! – Rosjanie zawarli pakt z Niemcami w 39 roku. Wkroczyli do Polski. Wywozili Polaków do Rosji, wymordowali w Katyniu tysiące polskich oficerów! – Widocznie musieli! A my byliśmy lepsi? Polska napadła na Związek Radziecki w dwudziestym roku, gdy Związek Radziecki lizał rany po wojnie i po rewolucji. – Daj spokój, dzieciaku. Rosja zawsze będzie „lizać rany”. Teraz my jesteśmy w niewoli. Trzymają ludzi w więzieniach, okradają nas, zabierają węgiel... – Ciociu, mówisz jak sam Mikołajczyk, ale ten zdrajca już na szczęście z Polski uciekł. Czy nie wiesz, że były już dwie amnestie? Czy nie wiesz, że AK-owców, gdy zmądrzeją, nikt już dręczyć nie będzie? Czy nie wiesz, że gdyby nie Związek Radziecki, to byśmy węgla w ogóle nie mieli? Ciocia straciła cierpliwość. – Jesteś głupią smarkulą – powiedziała ostro i sięgnęła po kapelusz. – Co ty w ogóle możesz wiedzieć? Kładą wam w głowę różne bzdury, a wy, naiwne dzieciaki, powtarzacie jak papugi. Ciocia włożyła kapelusz i wyszła. Uznałam, że jest ograniczona. Wyszła za wujaszka Józia, wybitnego adwokata, ma pieniądze i stąd ten burżuazyjny punkt widzenia. Inna notatka w pamiętniku nosi datę 2 maja 1949. To relacja z awantury między mną a mamą, awantury sprzed kilku dni. – W co mam się ubrać na pochód pierwszomajowy? – Nie pójdziesz na pochód pierwszomajowy. – Dlaczego? – Komuniści zabili twego ojca. – Zabili też twego męża. A ty będziesz grała na dziesięciu akademiach pierwszomajowych. Będą cię wozić z miejsca na miejsce. – Ja muszę. – A to dlaczego? – Bo jak wyrzucą mnie z pracy, to wy, moje dzieci, nie będziecie miały co żreć! – wściekła się mama. W tym czasie powstało już państwo Izrael, państwo kapitalistyczne. Zdziwiłam się, gdy nagle okazało się, że część moich kolegów, i to tych, których uważałam za dobrych komunistów, zdecydowała się na emigrację. Gdyby byli syjonistami, to rozumiem – pragną budować swą nową ojczyznę, ale nie, pod pretekstem, że jadą do Izraela, wyjeżdżali do 55 innych krajów kapitalistycznych! – Tata mówi, że w Wenezueli będzie nam lepiej – zwierzała się Halinka Galińska. – Rodzice mówią, że we Francji jest wolność – oświadczyła Ela Malperson. Eli dziwiłam się najbardziej, bo właśnie ona, podczas lekcji, pod ławką studiowała Kapitał Marksa i żółte broszurki z Biblioteczki Marksistowskiej. Przez krótki czas przyjaźniłam się z Elą. Mimo wybitnej inteligencji nie uczyła się dobrze. Nauczyciele widzieli, że lekceważy ich wykłady, i stawiali jej dwójki. Irytowali się i tym, że Ela używa słów, których nie rozumieją. Polonistka mówiła na przykład: – Malpersonówna, ty masz wszy. A Ela na to: –W takim razie proszę mnie wysłać do infirmerii. Polonistka milkła – nie miała pojęcia, co to takiego ta „infirmeria”. Ja też się denerwowałam, prosiłam: – Elu, zrób coś z tymi wszami, przechodzą na moje włosy. Mama smaruje mnie śmierdzącą zieloną maścią... – To błąd – przerwała mi Ela. – Czy wiesz, że dawniej wszy nazywano „bożymi perełkami” i były oznaką świętości? Bo wszystko, co czyni ciało pociągającym, zmierza do grzechu. Święci to byli najbrudniejsi ludzie pod słońcem, wprost cuchnęli! Ela pragnęła najwyraźniej pogodzić marksizm ze świętością, bo przestała się myć – odór jej świętości stawał się nie do zniesienia! Pewnego dnia, gdy pojawiła się nowa uczennica, ja natychmiast się do niej przesiadłam. Nazywała się Joasia Balińska. Była śliczna, czysta i słodko pachniała. Zakochałam się w niej. Janek śmiał się kiedyś z kobiecych miłości: najpierw kochacie się w psach, potem w kobietach, potem w mężczyznach, potem znów w kobietach i kończycie na psach. Miłość do psów już przeżyłam, teraz zaczynała się miłość do dziewczyny. U Joasi najbardziej zdumiewało mnie to, że będąc stworzeniem tak rozkosznie kobiecym, obdarzona była przy tym wybitnymi zdolnościami do przedmiotów ścisłych. Wprawdzie żaden z tych przedmiotów nie był jej pasją, lecz rozwiązywała zadania z matematyki, fizyki, chemii z łatwością, od niechcenia, niczym ktoś, kto nigdy nie uczył się grać na fortepianie, a siada w salonie i zadziwia wszystkich swobodną, błyskotliwą improwizacją. Joasia urzekała mnie wszystkim: urodą, wdziękiem, pogodą, beztroską. Ja ciągle się nad czymś zastanawiałam, a dla Joasi „zastanawianie się” było czystą stratą czasu. Lubiła tańczyć, śpiewać, pływać, jeździć na łyżwach, chodzić do kina i na randki. Czytałam wtedy Tonia Krögera Tomasza Manna; moje uczucie do Joasi wiernie przypominało miłość Tonia Krögera do Hansa Hansena. Przepisałam do dziennika: „Nie próbował być taki jak Hans Hansen i może nawet nie brał zbyt poważnie tego życzenia. Ale pragnął boleśnie, aby tamten kochał go takim, jakim był, i zabiegał o tę miłość na swój sposób, serdecznie, z pełnią oddania, cierpienia i smutku, ale smutku palącego i trawiącego głębiej niż wszelka gwałtowna namiętność”. Gdy Tonio zachęcał Hansa do czytania Don Carlosa Schillera, ten mówił: „Ach, nie, daj spokój, Tonio, to nie dla mnie. Wiesz, wolę moje książki o koniach, są tam wspaniałe obrazki”. Gdy ja zachęcałam Joasię do czytania Szkiców sceptycznych Russella, ona też mówiła: „Daj spokój, Halinko, to nie dla mnie. Wybieram się na lodowisko, nie pójdziesz ze mną?” „Nie mam łyżew i nie umiem jeździć”. „Ach tak... jaka szkoda” – odpowiadała z roztargnieniem i znikała. Próbowałam ją nakłonić do czytania Szkiców sceptycznych Russella. Ale skąd wzięłam tę „reakcyjną” książkę? Otóż, wtedy właśnie, na zlecenia władz partyjnych, Rada Pedagogiczna przeprowadzała w bibliotece szkolnej „czystkę”. Zadaniem nauczycieli było usunięcie książek, które mogły spaczyć naszą marksistowską świadomość. Tego dnia książki w bibliotece selekcjonowała pani Jarząbek, nauczycielka matematyki. Podczas przerwy 56 podeszła do mnie i poprosiła, bym po lekcjach zeszła do biblioteki. Biblioteka mieściła się w podziemiach. Znalazłyśmy się z panią profesor same. – Wiesz, polonistka życzy sobie, bym cię ostrzegła – jako twoja wychowawczyni. Wspomniała, że na konkurs Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej napisałaś „skandaliczną” recenzję z filmu Spotkanie nad Łabą. Wzięłam ten tekst, przeczytałam, no i... szczerze mówiąc bardzo się uśmiałam: tak zabawnie wykpiłaś tę głupią propagandę... Pani profesor, zamiast mnie skarcić, uśmiechała się, a nawet poklepała mnie małą chudą rączką. Milczałam, sytuacja wydała mi się dziwna. Jeszcze dziwniejsze było to, że wręczając mi jakieś dwie książki, powiedziała: – Nie musisz się chwalić, że to z tej biblioteki. I zatrzymaj, jeśli masz ochotę. Polecono mi je zniszczyć. To właśnie były Szkice sceptyczne i Rodzina i wychowanie Bertranda Russella. Przeczytałam książki. Wracałam do nich. Byłam zdumiona i wstrząśnięta. Przepisałam do dziennika fragment Rodziny i wychowania, oto on: „Wyznać trzeba, że dla inteligenta wychowanego w bogatej i skomplikowanej tradycji kulturalnej, jest coś płytkiego i niemal nieznośnie monotonnego w światopoglądzie komunistycznym. Metoda rozpatrywania każdego, najbardziej nawet abstrakcyjnego zagadnienia z punktu widzenia walki klas, czyni wszelkie zagadnienie wulgarnym i pozbawia nas rozkoszy, jaką daje zdolność rozumowania(..) Działalność naukowa Newtona, na przykład, mogła mieć wszelkiego rodzaju przyczyny ekonomiczne, ale sama ta działalność jest o wiele ważniejsza i bardziej interesująca, niż jej przyczyny. Ekonomia zajmuje się bądź co bądź zagadnieniem jak zapewnić ludziom utrzymanie; jeśli zagadnienie to zostanie w sposób zadowalający rozwiązane (...), potrzebny nam będzie inny temat do rozmyślań, nowa zasada przy pomocy której interpretować będziemy p r z y s z ł ą historię. (...) Wszystkiemu, co jest planowane świadomie, grozi przesadne upraszczanie prowadzące do monotonii, a nawet do pewnego rodzaju obłędu od ustawicznego wysłuchiwania jednej i tej samej nuty. (...) Świat jest bogatszy i bardziej różnorodny niż formuła marksistowska. Pokolenie nie wychodzące poza filozofię Kapitału Marksa, może być potężne, szczęśliwe i pożyteczne, ale nie może być rozumne i nie może sobie nawet zdawać sprawy z tego, że nim nie jest, intelektualnie będzie płytkie i zaślepione”. Mimo nieoczekiwanych lektur, byłam w rozterce. Dość już miałam uczucia wyobcowania, ZMP dawał mi szansę przynależności, a mnie nigdzie dotąd nie udało się „przynależeć”. Ideologia komunistyczna zwalniała mnie z piętna Żydówki, ewangeliczki, ateistki, dawała nadzieję i siłę. Poza tym czytałam już czasopisma literackie i napotykałam na wypowiedzi sławnych ludzi; Jerzy Andrzejewski pisał na przykład: „Człowiek odseparowany od swego społeczeństwa będzie się zawsze tłukł w zamkniętym kręgu, przez siebie samego stworzonych, zupełnie jałowych problemów własnej jaźni. Człowiek, który nie odżywia się strawą pochodzącą ze wspólnego całej zbiorowości kotła, staje się nikomu niepotrzebnym obserwatorem własnego pępka”. Kazimierz Brandys pisał z kolei, że „pogarda jest najmniej fatygującym z uczuć”. Tak, byłam w rozterce. W naszej klasie wszyscy, prócz mnie i Danusi Sobocińskiej, należeli do ZMP. Danusia była głęboko wierzącą katoliczką, a ja co? Ni pies, ni wydra. W działalności ZMP urzekało mnie to wszystko, w czym nie brałam udziału: pochody, capstrzyki, manifestacje, śpiewy, sztandary, burzliwe zebrania, żniwne akcje. Mymi ulubionymi książkami były wtedy Poemat pedagogiczny Makarenki i Jak hartowała się stal Ostrowskiego. Nie interesowała mnie prawda historyczna, nie interesowało mnie to, czy autorzy byli dobrymi pisarzami, ważne były wielkie emocje, które odczuwałam. Lubiłam utożsamiać się z bohaterami – ludźmi silnymi, ludźmi „ze stali”, z „prawdziwymi komunistami”. Legitymacja ZMP wydawała mi się magicznym glejtem do krainy ludzi mocnych, dzielnych i wspaniałych. To, co przeżywałam, przypominało uczucia dumnej 57 emancypantki, która chroniąc swej niezależności unika mężczyzn, aż tu nagle jawi się chłop jak dąb, mocarny prostak, a w niej rodzi się żarliwa potrzeba, by znaleźć się w jego ramionach. Dziś myślę, że dla wrażliwego, niepewnego siebie inteligenta, odczuwanie uroków komunizmu zawiera w sobie wyraźny pierwiastek seksualny. Dlatego tak trudno to sobie uświadomić, a jeszcze trudniej – tłumaczyć innym. Nie byłam jednak bezkrytyczna wobec tego, co działo się w mojej szkole. Wiele rzeczy raziło mnie. Przede wszystkim: nietolerancja, fanatyzm i śmiertelna powaga. Wszystko to było obce mojej naturze. Poza tym, przerażała mnie mania donosów. Kiedyś ze zdumieniem dowiedziałam się, że „gardzę ludem”. Ktoś z klasy odwiedził mnie i złożył donos, że mówię po imieniu do dziewczyny ze wsi, która opiekowała się małym Piotrusiem, synkiem Lilki i Janka. – Czy to prawda? – zapytała mnie Ola Głowacka, przewodnicząca ZMP. – Olu, nie jestem w organizacji i nie muszę ci się spowiadać, ale jeśli cię to interesuje, to ta dziewczyna też mi mówi po imieniu, bardzo się lubimy. – Rozumiem – powiedziała Ola z powagą – ja zawsze ciebie bronię, bo choć nie należysz do organizacji, wiem, że duchem jesteś z nami. Po chwili dodała z zażenowaniem: – Mówiono też, że u ciebie są perskie dywany, jak w burżujskim domu... – Tak. Są. Uchowały się sprzed wojny. – Twój ojciec był kapitalistą? – Nie. Księgowym. – Nie wierzę! Księgowego nie stać na perskie dywany. – Ojca było stać. I utrzymywał cały dom. Mama nie pracowała. – Nie żartuj, nie uwierzę. – Nie musisz. O moich rozterkach i tęsknotach za komunistyczną organizacją napisałam do Janka; pracował wtedy na Wybrzeżu. Odpowiedział mi natychmiast. Oto fragmenty jego listu. 24.3.1950. „Kochana Halinko, Najpierw, teoretycznie i ogólnie, ale bardzo stanowczo muszę zaprotestować przeciw zdaniu Brandysa o pogardzie, jako najmniej fatygującym z uczuć. Nie wiem, skąd jest to zdanie, które dobrze pasuje do modnej obecnie kampanii przeciw „przeżytkom inteligenckiej postawy” – ale jest to zdanie z pewnością fałszywe. Najmniej fatygującą postawą wobec jakiegokolwiek zła jest zawsze a p r o b a t a tego zła. Trudne postawy, to walka, a tam gdzie walka jest jawnie niemożliwa – pozostaje pogarda. Taka była postawa więźniów polskich i innych, których z zakneblowanymi ustami rozstrzeliwano na ulicach Warszawy, taka była postawa więźniów gestapo, którzy płacili za nią życiem, kiedy wybierali pogardliwy uśmiech zamiast zdrady towarzyszy. Cały okres hitleryzmu nazwał kiedyś pięknie Malraux – czasami pogardy. Pogarda wobec zła, które jest chwilami przemożne, to właśnie ratowanie człowieczeństwa, nie tylko s w o j e g o, jak piszesz, ale człowieczeństwa w ogóle. Dałem Ci przykład, który na szczęście nie ma wiele wspólnego z naszą rzeczywistością. Tutaj, u nas, teraz – postawa pogardy, tak jak postawa wrogości, lekceważenia, nawet boczenia się – jest postawą złą i fałszywą. Ale czy z tego pozytywnego stosunku do przemian społecznych wynika konieczność całkowitego podporządkowania się, całkowitej aprobaty wszystkiego, co płynie z góry? Czy bardziej pozytywną i twórczą rolę odgrywają Ci, którzy nauczyli się maszerować w karnym ordynku i oduczyli się samodzielnie myśleć, czy ci właśnie, którzy uważają, że należy pracować uczciwie a myśleć samodzielnie i nie rezygnować z własnych ocen? W swoim czasie powstała piękna ideologia społeczna, która stała się religią – 58 chrystianizm. A później przyszedł okres, kiedy Kościół stał się potęgą i jego dostojnicy zagarnęli monopol na świętość i dobre „chrześcijańskie” uczynki, a odstępców nawracali z użyciem dotkliwych argumentów do stosu włącznie. I do dogmatów o Bogu i o potrzebie miłości doszedł dogmat o nieomylności papieża, a wyzwolenie od mąk piekielnych i straszliwych grzechów mógł przynieść tylko chrzest, czyli przystąpienie do Kościoła – i to koniecznie danego obrządku. Analogie narzucają się same, bo jesteśmy w okresie wcielania w życie nowej ideologii społecznej, a zarazem tworzenia nowej religii i nowych mitów. Jakiekolwiek istniałyby na ziemi autorytety – a nie będzie zapewne silniejszych niż papież i Kościół katolicki w wieku XVI, i jakiekolwiek względy przemawiałyby za wyznawaniem urzędowych poglądów, wydaje się, że rację mają zawsze ci, którzy we wszelkich okolicznościach obstają przy swoim i wołają jak obywatel Galileo Galilei o Ziemi: epur si muove – a jednak się obraca! Galileusz był katolikiem... bezpartyjnym. Kończę już i całuję mocno – Janek”. Janek wyraźnie chronił mnie przed pełną wiedzą o tym, co działo się w Polsce w czasach stalinowskich. W każdym razie osiągnął tyle, że nie zapisałam się do ZMP. Za to do przesady angażowałam się w przeróżne „prace społeczne” i „zajęcia pozalekcyjne”. Pełniłam mnóstwo funkcji, ale najbardziej pasjonowało mnie pisanie do gazetki ściennej. Nie pamiętam o czym tyle pisałam, wiem tylko, że dwa moje teksty stały się sensacją i trzeba je było skonfiskować: jeden – z powodów obyczajowych, drugi – ze względów politycznych. Pierwszy dotyczył koedukacji. Lansowane w tym czasie wzory miłości i moralności seksualnej były dalekie od tolerancji, którą wykazywał klasyk marksizmu – Engels. Z odcieniem ironii pisał on bowiem w Pochodzeniu rodziny...: „Jeśli monogamia ma być szczytem wszelkiej cnoty, to palma pierwszeństwa należy się tasiemcowi, który całe życie spędza na parzeniu się z samym sobą”. Wzorem socjalistycznej miłości w tamtych czasach była nie tylko ścisła monogamia, ale i właściwy dobór, a więc: Zorganizowany ze Zorganizowaną i to nie w celu płochej rozrywki, lecz w celu reprodukowania dalszych Zorganizowanych. Romantyzm – jak wszystko zresztą – musiał być rewolucyjny. Pisarka radziecka Wiera Panowa głosiła, że w życiu liczy się tylko praca, a „wszystko inne jest sentymentalną bzdurą”. Pamiętam dramat miłosny, który rozgrywał się w naszej klasie. Konrad Manio i Dorka Ryter byli w sobie zakochani. Konrad uczył Dorkę matematyki i często zostawali w klasie po lekcjach. Zarząd ZMP żywił w związku z tym obawy, iż zakochana para nie przestrzega zasad moralności socjalistycznej i udzielił im napomnienia. Podejrzliwość aktywu wzięła się stąd, że do Zarządu wpłynął donos następującej treści: „Koi. Manio i kol. Ryter zostają po lekcjach w szkole niby, żeby się uczyć, a naprawdę po to, by się całować i nie wiadomo co jeszcze robić”. Rodzice Konrada byli katolikami, rodzice Dorki – ortodoksyjnymi Żydami – obydwa domy bojkotowały zakochaną parę. W końcu Konrad i Dorka znaleźli azyl u mnie. Niestety i w moim domu długo miejsca nie zagrzali, bo mama tak ich polubiła, że na krok nie odstępowała. Musieli pochłaniać kopiaste talerze zupy, słuchać opowieści o losach wojennych wujków, ciotek i kuzynów, a także słuchać płyt z muzyką klasyczną. Mama sądziła, że tło muzyczne dodaje romantyzmu każdej sytuacji, nawet korepetycjom z matematyki. Zakochani wkrótce zrezygnowali z wizyt. To chyba Konrad doszedł do wniosku, że mimo akcji dożywiania i rozrywek kulturalnych w moim domu, wizyty te nie zaowocują ani postępami Dorki w matematyce, ani też postępami w ich miłości. Znów zaczęli zostawać po lekcjach w szkole i znów byli tępieni przez ZMP. Radkowi i Dorce groziło usunięcie z szeregów organizacji. Zaszczuci przez wszystkich – rozstali się. Władze oświatowe, pragnąc iść z duchem czasu, projektowały zniesienie koedukacji w 59 szkołach średnich. W prasie rozgorzała dyskusja. Mimo że żaden z kolegów szkolnych nie był obiektem moich uczuć, postanowiłam zabrać głos i bronić koedukacji. Napisałam artykuł, tym razem do gazetki szkolnej. Pisałam, że klasy koedukacyjne dają młodzieży szansę lepszego wzajemnego poznania się, chłopak i dziewczyna odkrywają swoją prawdziwą wewnętrzną wartość, nie ulegają li tylko magii płci itd. Tłumaczyłam też, że koedukacja nie tylko nie przeszkadza w nauce, lecz pobudza do większych osiągnięć. Artykuł sama przypięłam pinezkami do szkolnej gazetki i z radością zauważyłam, że natychmiast wzbudził żywe zainteresowanie. Najpierw przeczytał go chłopak z klasy maturalnej. Musiał przekazać opinię innym, bo przy gazetce gromadził się coraz to większy tłumek. Wszyscy gapili się na mój artykuł. Dziwiłam się tylko słysząc wesołe chichoty. Na ogół starałam się pisać dowcipnie, lecz ten tekst miał w sobie powagę manifestu. Wtedy do gazetki zbliżył się Konrad i po, chwili, zdumiona zobaczyłam, że odsuwa ramieniem zaczytanych kolegów i zdejmuje maszynopis z planszy. Podbiegłam wściekła: „Dlaczego to robisz?!” „Przeczytaj ostatnie zdanie” – powiedział Konrad, wręczając mi luźne kartki. No i przeczytałam: „Albowiem nieważne są spodnie, ale to, co w środku”. Zanim wspomnę o drugim moim „skonfiskowanym” artykule, opowiem o słynnej w szkole aferze politycznej, którą nazwę tu krótko: uczeń Szpigel kontra profesor Jarząbek24. W roku 1949 w całym kraju obchodzono stulecie śmierci Chopina. Nasze kółko teatralne, którym opiekował się wówczas Kazimierz Dejmek, także postanowiło uczcić tę rocznicę uroczystą akademią. W przeddzień akademii, pani Jarząbek zmieniła dekorację na dużej sali. Zdjęła portrety Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina i powiesiła portrety Chopina, Mickiewicza i Słowackiego. Uczeń Ryszard Szpigel, nasz wybitny aktywista, uznał, że postępek ten oznacza „prawicowo-nacjonalistyczne odchylenie w duchu gomułkowskim”. Natychmiast złożył donos „na Dzielnicy”. Zarząd Dzielnicowy ZMP przychylił się do poglądów ucznia Szpigla i postanowił usunąć profesorkę Jarząbek z szeregów grona nauczycielskiego. Pani Jarząbek nie była jednak istotą cichą, słabą i bezbronną, przeciwnie – cechował ją upór, odwaga i determinacja. Napisała bojowe pismo do najwyższych w Łodzi władz partyjnych. Tłumaczyła w nim, że zmiana dekoracji wiązała się z chęcią „oddania atmosfery Wielkiej Emigracji Polskiej i jej koryfeuszy – Mickiewicza, Słowackiego, Chopina”, że ona osobiście nie zamierzała deprecjonować osiągnięć marksizmu-leninizmu, jednak żywi obawę, iż marksizmleninizm nie miał większego wpływu na twórczość Chopina, którego rocznicę śmierci właśnie obchodzimy. W dalszej części listu pani Jarząbek wskazywała na niebezpieczeństwo szerzenia się pajdokracji. „Jeśli dzieci zdominują rodziców, uczniowie – nauczycieli, to wkrótce ZMP zdominuje samą partię” – zakończyła złowieszczo. W rezultacie władze partyjne zdecydowały się na wyrok salomonowy: nie odwołają wprawdzie decyzji Dzielnicowego Zarządu ZMP o usunięciu profesor Jarząbek, lecz – aby zapobiec szerzeniu się pajdokracji – usuną ze szkoły także ucznia Szpigla. W czasie, gdy toczyły się te dramatyczne wydarzenia, ja wydawałam w klasie, przez nikogo nie cenzurowaną, gazetkę ścienną. Postanowiłam skorzystać z okazji i napisać taki tekst, który sprowadziłby do absurdu całą tę aferę. Przed lekcjami zawiesiłam w klasie nowy numer gazetki i kilka osób zdążyło mój artykuł przeczytać. Na znak protestu ktoś z zarządu ZMP odwrócił gazetkę „twarzą” do ściany. Pierwszą lekcję miała z nami profesor Jarząbek. Natychmiast zauważyła odwróconą gazetkę. Podeszła, odkręciła planszę i przez kilka minut, z uwagą, czytała mój tekst. Potem zdjęła ze ściany całą gazetkę, zwinęła w rulon i postawiła w kącie. Gdy panią Jarząbek ogarniało wzburzenie, zachowywała kamienny spokój, natomiast na małej twarzyczce pojawiał się purpurowy rumieniec; stanowił on piękny kontrapunkt kolorystyczny do jej oczu i włosów barwy stali. Tak właśnie prezentowała się tego dnia, gdy 24 O aferze tej wspomina także Jarosław Marek Rymkiewicz w rozmowie z Jackiem Trznadlem (por. Hańba domowa: „Nieśmiertelny Stalin i złowieszcze więzienie nudy”), wyd TEST, Lublin 1990. 60 obojętnym głosem sprawdzała listę. Po lekcji, wychodząc z klasy, zabrała ze sobą zwiniętą gazetkę. Podążyłam za panią profesor i spotkałyśmy się w pokoju nauczycielskim. Powiedziała chłodno: – Nie spodziewałam się tego po tobie. Sądziłam, że masz więcej rozumu i więcej taktu. Wtrąciłam nieśmiało: – Czy mogłabym zabrać mój artykuł? Pani Jarząbek uznała, że odczułam skruchę i chcę wymazać swój grzech. Odpowiedziała uprzejmie: – Bardzo cię proszę. Nie wyrzuciłam maszynopisu; czytam go teraz, by zrozumieć, dlaczego tak wszystkich rozsierdził. Opisywałam akademię, która odbyła się z okazji drugiej rocznicy śmierci wybitnego wodza proletariatu, Ryszarda Szpigla. Obchodzono ją w dniu 5 grudnia 2001 roku, w stolicy kraju – Szpigelgradzie. W uroczystej atmosferze, tłum czarno ubranych postaci zapełnia salę. Na podium – stół pokryty kirem, na stole – rząd czerwonych proporczyków, nad stołem – okolony wieńcem laurowym – portret Ryszarda Szpigla: wygląda na nim jak żywy – niskie czoło, dzika czupryna, czujny wzrok. W prezydium zajmują miejsce... Tu wymieniam nazwiska dostojników państwowych, bez wyjątku uczniów naszej szkoły oraz nazwiska nauczycieli. Nauczyciele ci musieli kiedyś – z uwagi na obcość klasową lub inne „wady fizyczne i psychiczne, ułomności itd.”25 – szkołę tę opuścić, lecz w późniejszych latach zostali zrehabilitowani, a nawet obdarzeni tytułami profesorów Uniwersytetu Szpigelgradzkiego. Akademię zagaja Konrad Manio, obecnie – prezydent Polski. Ma odczytać przemówienie ku czci Zmarłego, lecz sekretarka myli się i wręcza mu tekst z okazji otwarcia Spółdzielni Mleczarskiej. Prezydent karci sekretarkę: – O cię polka, bo cie trzepne, jak bułę za grosz, ciemna masa jesteś! Ona chichoce, on znów ją beszta: – Głupia jesteś, twoje dzieci tramwaj bedom ciongły! Ważnym punktem godzinnego przemówienia prezydenta jest uwypuklenie zasług towarzysza Szpigla dla powstania Unii Wszech-słowiańskiej ze Związkiem Radzieckim na czele. Prezydent podkreśla, że na pomysł utworzenia Unii Ryszard Szpigel wpadł wcześniej nawet, niż towarzysze radzieccy. Niestety nie dożył tej chwili – wtrąca prezydent (z czego należy wnosić, iż Unia powstała około roku dwutysięcznego). Prezydent wzywa obecnych do uczczenia pamięci towarzysza Szpigla minutą ciszy. Tłum unosi się jak fala podczas sztormu. Prezydent siada, wszyscy siadają. Kolejną część akademii zajmują samokrytyki składane przez ośmiu nauczycieli, którzy nie docenili ucznia Szpigla i stawiali mu dwójki. Oto przykład takiej samokrytyki. Mówi profesor Lucyna Spodenkiewicz, polonistka: „Koledzy i towarzysze! Ucząc w I TPD winnam była przedkładać literaturę realizmu socjalistycznego nad romantyczne mrzonki wieszczów, lecz nie czyniłam tego. Gdy doszło do lektury »Dziadów«, uczeń Szpigel rzekł: „Ja czytać tego nie będę, w naszym ustroju dziadów nie ma”. W mym zaślepieniu stawiałam mu dwójki i, podobnie jak inni koledzy, zmuszona byłam opuścić mury tej szkoły. Dziś żałuję...” Gdy profesor Jarząbek, jako ostatnia, kończy składanie samokrytyki, prezydent zwraca uwagę na to, że z żyjących, tylko Kazimierz Dejmek poznał się na Ryszardzie Szpiglu. Towarzysz Dejmek już w 1949 roku powiedział do ucznia Szpigla: PASUJESZ DO WSPÓŁCZESNYCH CZASÓW. Słowa te należy wyryć na nagrobku Zmarłego – postuluje 25 „wady fizyczne i psychiczne. ułomności itd.” to punkt w ankiecie personalnej MO. 61 prezydent. Po części oficjalnej następuje część artystyczna. Nasz szkolny kolega, laureat Nagrody Państwowej I stopnia, czyta poemat swego pióra. Poniżej cytuję ostatnią zwrotkę: Nasz sztandar czerwony wciąż kwitnie jak róża choć wokół nas wojen przetacza się burza więc żegnaj nam żegnaj, Rewolucji Bardzie żegnaj nieśmiertelny Towarzyszu Ryszardzie. Akademia kończy się w podniosłym nastroju. Chór wojskowy, do którego przyłączają się obecni na sali towarzysze, odśpiewuje Kantatę o Szpiglu. Myślę, że dobrze się stało, że artykuł skonfiskowała pani Jarząbek, a nie ktoś z aktywu ZMP. Zresztą i tak miałam przykrości. Uznano, że moje kpinki świadczą o klasowej obcości i zabroniono Joasi Balińskiej kontaktów ze mną. Joasia złożyła mi nieoczekiwaną wizytę w domu i powiedziała: – Zażądali, żebym z tobą zerwała, ale nie mam zamiaru. Chciałam cię tylko prosić o zachowanie pozorów: nie rozmawiajmy na przerwach i nie wychodźmy razem ze szkoły. Potem możemy się spotykać i gadać, ile dusza zapragnie – u mnie czy u ciebie. Za rok matura, chcę się dostać na studia, a wiesz, co znaczy opinia ZMP. Na mnie w ogóle urządzili nagonkę. Tata miał prywatną aptekę, teraz zarzucają mi, że jestem „burżujką”. Olka była zazdrosna, że noszę nylony, i zrobiła z tego zarzut. A poza tym ta heca z Jurkiem... Jurek Mental też był w Zarządzie i kochał się w Joasi. Pewnego dnia spalił się stary, drewniany domek, w którym mieszkał. Joasia zaproponowała, by chwilowo przeniósł się do jej willi z ogrodem na ulicy Zgierskiej. Zgodził się uszczęśliwiony, jednak najwyraźniej oczekiwał po tej propozycji czegoś więcej, bo nagle, bez uprzedzenia, zabrał rzeczy ze Zgierskiej i przeniósł się do swojej ciotki. O Joasi powiedział na zebraniu Zarządu, że „uprawiała w stosunku do niego filantropię”. Joasi groziło usunięcie z Zarządu. Rozumiałam sytuację i zgodziłam się na nasze potajemne spotkania. Co do mnie, nie miałam się czego bać, zdawałam do szkoły muzycznej, a tam poprawność ideologiczna była mniej ważna od poprawności technicznej. Afera – uczeń Szpigel kontra profesor Jarząbek – wkrótce się zakończyła; oboje zniknęli z naszej szkoły tego samego dnia, niczym wspólnicy zbrodni. A jednak miło wspominam szkołę I TPD. Nigdy się tam nie nudziłam. Tym bardziej, że na dodatek do innych zajęć przeżywałam idealną miłość. Kochałam do nieprzytomności Kazimierza Dejmka. Na wspomnianej już akademii z okazji stulecia śmierci Fryderyka Chopina, miałam zagrać kilka utworów Chopina, ale raz, przez ciekawość, zjawiłam się na próbie kółka dramatycznego. Pan Kazimierz, dwudziestotrzyletni, smukły młodzieniec o bujnej czuprynie, reżyserował właśnie wiersz o pobycie Chopina i George Sand na Majorce. Chłopak, który wiersz deklamował, nie umiał sobie wyobrazić ani Majorki, ani salonu, w którym Chopin pracował. I wtedy pan Kazimierz zaczął mówić o Majorce. Że górski łańcuch przecina wyspę, a na szczycie – klasztor Kartuzów. I o drzewach, które tam rosną: że migdałowe, cytrynowe, pomarańczowe, palmy daktylowe, cyprysy. Że tam właśnie Chopin i George Sand spędzili zimę 1838 roku, że stamtąd pisał Frycek do Warszawy: „Mnie owcze mleko nie służy, czego innego mi trzeba...” Że tam, w ich salonie, fortepian wielki, portrety, fotele, kwiaty... Chłopak, który deklamował wiersz, jakby trochę ożył. Jeszcze mu opis salonu nie w pełni trafiał do przekonania i pan Kazimierz powtórzył: „fortepian, fotele, obrazy...” i w przystępie przekory dodał nieoczekiwanie: „no i pies, i odkurzacz!” Ten „odkurzacz” był szokujący. Postanowiłam odtąd zawsze przychodzić na próby i zapisałam się do kółka dramatycznego. 62 Pan Kazimierz zapytał: – Może nauczysz się wiersza o śmierci Chopina? Zgodziłam się natychmiast i zakuwałam tekst bez wytchnienia. Bardzo był zawiły i długi ten wiersz. Mówiłam go coraz lepiej. Tuż przed akademią dowiedziałam się, że pan Kazimierz zostaje dyrektorem Teatru Nowego i porzuca nasze kółko. Byłam tym wstrząśnięta. Deklamując żałobny wiersz na akademii, mówiłam go przez łzy. – Nie wiedziałem, że masz talent aktorski... – zdziwił się pan Kazimierz i pociągnął mnie za warkocz. – I nie wiedziałem, że masz takie ładne warkocze i tak ładnie grasz na fortepianie... Kierownikiem kółka dramatycznego został inny aktor Teatru Nowego, a ja wypisałam się z kółka. Był to zresztą gorący okres. Miałam grać z orkiestrą Koncert Beethovena C-dur. Janek pisał na pocieszenie: „Jestem dumny z tego, że zagrasz Beethovena z orkiestrą. Nic się nie bój, z orkiestrą gra się łatwiej, wiem, bo występy solowe przychodzą mi z trudem”. Wszystko poszło dobrze. I koncert, i niebawem – matura. Świadectwo miałam z samymi piątkami i jedną czwórką z angielskiego. Było to o tyle zdumiewające, że w wypracowaniu maturalnym zrobiłam dwadzieścia jeden błędów ortograficznych. Wszystkie błędy, i ortograficzne, i ideologiczne zostały mi wybaczone. Wyglądało na to, że do szczęścia nie brak mi już niczego poza odwzajemnioną miłością. Nie czekałam długo. Wkrótce poznałam Alka. 63 VII PIERWSZA MIŁOŚĆ Pierwsza miłość z wiatrem gna Z niepokoju drży Druga miłość życie zna i z tej pierwszej drwi A ta trzecia, jak tchórz W drzwiach przekręca klucz i walizkę ma spakowaną już. Bułat Okudżawa, TRZY MIŁOŚCI A l e k W tym rozdziale nie napiszę już ani słowa o polityce, ani o rodzinie, ani o mojej nauce. Ten rozdział będzie tylko o Alku – moim koledze z konserwatorium, przyjacielu i pierwszym chłopcu. Gdy go poznałam, miał osiemnaście lat, tyle co ja. Był wysoki, wiotki, niebieskooki. Uśmiechał się jak dziecko i wydawał się być dzieckiem. Aż trudno było uwierzyć, że wykłada na uniwersytecie. Tu muszę chyba wyjaśnić, co właściwie Alek studiował. A więc: w konserwatorium – fortepian, teorię i kompozycję, na uniwersytecie – matematykę. Najbardziej zdumiewało mnie to, że mimo studiów na trzech wydziałach, mimo pracy zarobkowej, zawsze miał czas na czytanie, grę w brydża i spotkania ze mną. Nie chcę naszej historii opisywać, czas fałszuje wspomnienia. Sięgam po listy z dawnych lat. Niech tamte słowa wrócą. Może teraz zrozumiem to, czego nigdy do końca nie rozumiałam: dlaczego nie zostaliśmy razem. List do Janka listopad, 1951 Kochany Janeczku, Powiem Ci wszystko. Tylko Tobie, bo zrozumiesz mnie najlepiej. Nie poszłam na wykłady, siedzę w bibliotece i z trudem trzymam pióro w ręce. Dzieją się ze mną dziwne rzeczy. Jestem głodna i nie mogę jeść, chce mi się spać i nie mogę zasnąć, próbuję się uczyć i nie potrafię. Tak, zakochałam się. Ale nie wiedziałam, że to tak nieznośna choroba. Poznałam Alka miesiąc temu. Był nieszczęśliwy, załamany, zerwała z nim dziewczyna. Pocieszałam go, jak umiałam. Zaprzyjaźniliśmy się, gadaliśmy, graliśmy na cztery ręce. A wczoraj było w szkole tak zimno, że ręce grabiały przy fortepianie. 64 – Chodź, zrobimy na rozgrzewkę młynka – powiedział Alek. Chwycił mnie za rękę. A ja nagle poczułam, jakby mnie ktoś podłączył do prądu: taki dziwny dreszcz i zamęt w głowie, i słabość, i rozkoszne pragnienie... sama nie wiem czego. Zawędrowaliśmy do klasy z fortepianem. Alek grał nocturn Chopina. Byłam bliska płaczu. Gdy skończył, powiedziałam: – Alku, nie chcę się z tobą widywać. Wiem, że cierpisz przez Hanię, ale ja nie chcę cierpieć... – Dlaczego masz cierpieć? – Bo zakochałam się w tobie. Wtedy spoważniał. Nie podszedł do mnie, powiedział tylko: – Rozumiem, trudno. Nie będziemy się widywać. Ale dziś, po mojej lekcji u profesora, Alek czekał na mnie. – Wiesz – powiedział. – Może jednak spróbujemy? – Wziął mnie za rękę. – Może jednak spróbujemy zamienić naszą przyjaźń w miłość... Potem odprowadził mnie do domu i nic po drodze nie mówiliśmy. Ale ta cisza między nami była inna niż wszystkie nasze milczenia dotąd. Janeczku, jutro znów go zobaczę. Pomóż mi. Pomóż wziąć się w garść, bo zwariuję! Nie mów nikomu o tym liście i podrzyj go. Całuję Cię – H. L i s t y A l k a Łódź, listopad 51 Halinko! Z prawdziwym wzruszeniem czytam Twój list już po raz trzeci. Nawet nie wiesz, Kochanie, ile dla mnie zrobiłaś! Jak dobrze, ciepło i szczęśliwie czuję się teraz w moim małym pokoju. Halinko, nie trzeba wątpić – kocham Cię. Kocham Cię mocno, gorąco, kocham Cię tak, że rzuciłbym wszystko i poszedł za Tobą. Ale nie umiem tego powiedzieć. Chciałbym, a nie umiem. Kiedy się spotykamy, to bym Cię pieścił, tulił, a głos ucieka mi do gardła i milczę. Piszesz, Kochanie, o swojej „przeciętności”. Ja też jestem „przeciętny”. Nie wybiegamy daleko jedno od drugiego, to przecież dobrze, prawda? Bo prawdziwie kocha się ludzi przeciętnych, są bliscy, zrozumiali, ułomni. Ludzi nieprzeciętnych się wielbi, podziwia, szanuje, chwali, ale trudno ich kochać tak zwyczajnie, po prostu. Są za dalecy, za odlegli do kochania. I miłość do nich to jakby zagubienie siebie. Czy mnie rozumiesz? Pytasz, tak zabawnie, czy nie jest mi obojętne, „do jakiego worka wrzucam swoje uczucia”. Kochanie, uczuć nie wrzuca się do worka. Owija się je miękko, delikatnie i oddaje z drżeniem serca, i wielkim wzruszeniem do przechowania. I chce się, żeby im było najlepiej, najbezpieczniej. Piszesz, że chłopak i dziewczyna kochają inaczej. Tak, na pewno. Długie wieki i natura pracowały nad tym, by chłopiec kochał bardziej „samcowato”, ale i bardziej rozumnie. Kobiety lubią marzyć, tęsknić, idealizować miłość, poświęcać się; zresztą Ty wiesz to lepiej. A co do „siły uczuć”, to chyba trudno jest uczucia mierzyć – mają tak różne barwy i odcienie. Wreszcie sprawa najistotniejsza – mój stosunek do moralności. Kochanie, ja się wcale nie wstydzę tego, że się do Ciebie przytulam, że dotykam Twego ciała z całą namiętnością – przecież to jest m o j e kochane ciało. I nic nie ma w tym złego. I nawet gdybyśmy mieli dziecko, nie byłoby w tym nic złego. Bo się kochamy, prawda? I jeśli mówiłem, że chcę Cię mieć przynajmniej przez rok taką „nic nie zepsutą”, to dlatego, że nie wiem, co będzie za rok, gdy różowa mgiełka opadnie Ci z oczu. Napisz, kochana moja dziewczynko. 65 Twój Al. Łódź, 11.7.52. Moja kochana dziewczynko, Jak się masz? Strasznie dawno z sobą nie gadaliśmy, prawda? A ja się już tak bardzo, bardzo za Tobą stęskniłem. Tęsknota to takie dziwne uczucie, tkwi jak cierń – jesz, śpisz, pracujesz, bawisz się, śmiejesz, a ona wciąż jest gdzieś głęboko i rani. Nie pisałem długo, bo nie potrafię. Chciałem z tych wielu różnych słów wybrać te najpiękniejsze i rzucić Ci jak kwiaty. A to tak trudno. Chciałbym, żeby słowa te były szczere i ciepłe, i żebyś je mogła przytulić tak, jak mnie tuliłaś. Moja ukochana! Tak bardzo marzę, by Cię odwiedzić w górach, ale na razie muszę pracować. Na uniwersytecie trafiła się okazja, by zarobić: prowadzę ćwiczenia z matematyki na Studium Zaocznym. Egzamin z fortepianu zdałem na pięć i cieszyłem się tak, że aż z radości podskakiwałem. Na naukę marksizmu zostały dwa dni, ale w piątek byłem na koncercie z Jankiem, a potem gadaliśmy do północy. Na pożegnanie daliśmy sobie serdecznie „pyska” i tak się zaczęły nasze stosunki po Twoim wyjeździe. Teraz jestem u niego częstym gościem. Grywamy na cztery ręce, rozmawiamy; jutro idziemy razem na Damę Pikową. Janek jest bardzo kochany. Tak, nie sądzone mi było uczyć się zbyt długo marksizmu. Dostałem czwórkę i pan major powiedział: „Wiecie, kolego, wy nawet byście byli bardzo dobrym marksistą, gdybyście nabrali wprawy w rozumowaniu dialektycznym”. Uczyłem się do egzaminu tylko osiem godzin, jak tu mogłem nabrać wprawy w rozumowaniu dialektycznym? Poza zajęciami na uczelni, robię dużo innych rzeczy: gram, odwiedzam biblioteki (czytam książki matematyczne i książki o religii), jeżdżę do Tuszynka, pływam, piszę swoją Sonatę, a dla Ciebie skomponowałem Kołysankę na fortepian. Bardzo się czuję samotny bez Ciebie. Brak mi Twoich oczu, słów, uśmiechów, obecności – wszystkiego, co Twoje. Czuję, jakby mi ktoś zabrał coś najdroższego i została wielka pustka. Wtedy patrzę na siebie, jak na obcego człowieka, bo bez Ciebie jestem kimś obcym sam dla siebie. To aż dziwne. Jutro imieniny mojej mamy. Jadę do niej. Chyba wiesz, że choruje na schizofrenię. Jest bardzo biedna, wyrabia podobno straszne rzeczy. Raz poszła do zakrystii, ubrała się w komżę i kapę. Wyszła przed ołtarz i zaczęła śpiewać Veni Creator. Dziś wstąpiłem do mamy, a ona rozpacza, że nikt jej nie kocha, każdy wyśmiewa, nawet własne dzieci uciekają, jak od zarazy. Nie martw się – powiedziała. – Ja niedługo umrę. Czasem tak mi żal mamy, że aż płaczę. Kończę już, Halu, i całuję Cię mocno, z całych sił. Twój Al. 22.7.52. Mój ukochany, złoty Promyczku! Jestem teraz w nastroju pełnym jakiegoś szału miłosnego i masz szczęście, że nie ma Cię blisko, bo z pewnością podzieliłbym Cię na Ĺngstremy (lĹ=10-10cm) i schrupał, nic nie zostawiając na później. Wracałem od Ciebie, z Zakopanego, przez Kraków, Katowice, Częstochowę. Po tych wszystkich podróżach, zjawiłem się w Zakładzie Fizyki 15 minut przed rozpoczęciem ćwiczeń. Wyobraź sobie, jak idzie mi praca: przynoszę trzy śruby mikrometryczne zamiast suwmiarek, niczego nie mogę znaleźć, do tego okazuje się, że łuk Volty nie działa. Zaczynam reperować, a przy tym myślę o mojej najdroższej na świecie dziewczynie, i nagle... 66 szarpnięcie! Krzyknąłem strasznie i upadłem o pół metra dalej. W całej pracowni światło zgasło. Oprzytomniałem i powlokłem się reperować korki. „Z miłości gorsze rzeczy się dzieją” – pomyślałem i spojrzałem zwycięsko na studentów. Im się wydało, że jestem „po jednym”. Całe szczęście, że to była wigilia święta lipcowego, więc szybko jakoś studenciaków z pracowni wymiotłem i wieczorem byłem już u Janka. Zagadaliśmy się bez miary i na temat filozofii, i na temat religii (dlaczego on nie wierzy). Dziś Janek zabrał mnie na Eugeniusza Oniegina. Jaka szkoda, że byłaś daleko od nas... Teraz taki przyjemny wieczór, a ja Ciebie długo i mocno całuję. Napisałaś tak ślicznie: „W prawdziwej miłości sprzeczność przestaje być sprzecznością, bo pragnie się zupełnego poddania, zupełnej równości i bezwzględnego wyróżnienia”. Tak chcę Cię kochać i tak chcę, żebyś Ty mnie kochała, Maleńka. Al. Tuszynek, kwiecień 53 All rights reserved. Osoby poza adresatką czytać nie powinny. Moja droga Halinko! Klamka zapadła, sama mówiłaś, że najlepiej docierają do Ciebie moje listy. Tym razem chcę, żeby to, co powiem, dotarło jak najbardziej, więc list będzie jak kolor w brydżu przy odżywce z dwóch: mocny, choć niekoniecznie długi. W piątek wieczorem rozmawiałem z Hanią. Skarżyłem się na Ciebie. Ona potakiwała. „Bo ty, Alku, i Hala nie pasujecie do siebie, to przecież każdy mówi. Masz prawo do innej dziewczyny, takiej, dla której ty byłbyś najważniejszy. Czy nie rozumiesz, że dla niej istnieje tylko jeden autorytet? Że ona ceni i wielbi tylko Janka? Że zrobi tylko to, co się j e m u spodoba? Hala jest jak mucha w pajęczynie, a ty jesteś orłem. Mógłbyś przerwać pajęczynę, schrupać muchę, ale nie zrobisz tego”. Wszystko, co Hania mówiła, trafiało mi do przekonania. Dziś spotkałem Cię przy fortepianie, chciałem porozmawiać. Chłodno podałaś mi rękę. „Czy mógłbyś zaakompaniować do koncertu?” Ale już po chwili okazało się, że nie masz dla mnie nut. Zasiadłaś do instrumentu i zaczęłaś grać. Bardzo potrzebowałem rozmowy, więc zacząłem mówić, ale nie słuchałaś mnie. Grałaś dalej, tak jakby mnie tam wcale nie było. Poczułem się jak obity pies. Teraz jestem w Tuszynku. Zapada noc. Siostra i ciocia już śpią. Siedzę przed domem, przy orzechu. Jest ciepło, kwitną drzewa owocowe, nad nimi krążą stada chrabąszczy. Przez kwiaty wiśni widać wielką czerwoną tarczę księżyca. Myślę o Tobie z miłością, tęsknotą... I nagle znów fala niechęci. Z westchnieniem wstaję. Trzeba już spać, północ prawie. Chcę Ci na dobranoc powiedzieć coś miłego, czułego, ale nie potrafię. Żegnaj, Halu. Al. (Kartka z Tuszynka) lipiec 1953 Halinko droga! Gratuluję Ci gorąco i serdecznie! Wiem już, że zdałaś do PWSM26 w Warszawie. Wiem też, że na wydział fortepianu zdało tylko dziesięć osób. Czy rozumiesz, co to znaczy? Czy rozumiesz, że nie wolno Ci dłużej marnować swego talentu? Tak, musisz teraz myśleć o wielkiej, ambitnej pracy, jaka Cię czeka. Tylko praca da Ci radość i spokój, bo praca, to 26 Państwowa Wyższa Szkoła Muzyczna (potocznie: konserwatorium). 67 chyba jedno z największych szczęść tego najgorszego ze światów. Ucałowania Al. Łódź, wrzesień 53 Smutno mi, Halu, Smutno mi, bo jedziesz daleko w świat ode mnie. Wiem, że za bardzo Cię kocham, byś mogła ze mną zostać. Chciałem Ci dać tak wiele, ale nie umiałem. Chciałem Ci dać wiarę, wolność i młodość. Wiarę, byś w życiu nie była samotna, byś oparcia szukała nie w ludziach, bo słabi. Wolność... byś się czuła jak ten ptak szybujący wysoko, bez pęt, bez obaw; byś była człowiekiem, który w przyjacielu szuka nie oparcia, lecz źródła siły. Chciałem Ci dać młodość... ten ciągły ruch i pęd do wiedzy, ideałów – tę świeżość młodzieńczą: byś się umiała śmiać i płakać, i bić, i całować, byś była taka żywa... Chciałem Ci dać tak wiele, ale nie umiałem, bo Ty jesteś taka inna... A być może nawet krzywdziłem Cię uczuciem, którego nie mogłaś odwzajemniać. Może, jak wszyscy, budziłem w Tobie coraz większe poczucie winy. Miłość to też niewola, a Ty miałaś w życiu za dużo niewoli. Od wszystkich wymagania, oczekiwania. Tak, byłem jednym z Twoich dręczycieli. Jest to prawda, prawda bardzo dla mnie bolesna. Dałem Ci mnóstwo konfliktów, trudnych spraw mojej niedojrzałości i mojego dojrzewania. Bardzo tego żałuję. Byłaś za dobra, żeby mnie odrzucić. Dziękuję i przepraszam – za moją ślepotę i głupotę, za to, że tak poważnie o nas myślałem. Zawsze miałem skłonność do marzeń i wiary. To pewnie wada. Halinko, przeczytaj na koniec ten wiersz z tomiku poezji arabskiej. – Ty, coś ją widział ostatni, coś poszedł ją błagać, by wróciła znowu, mój przyjacielu, mój wiemy przyjacielu, co robiła ona? – Siedziała nad brzegiem rzeki i patrzyła na pijące trzody. – Mój przyjacielu, mój wierny przyjacielu, co powiedziałeś jej? – Opisałem jej twój dom i rzekłem jej „on czeka ciebie”. Lecz natychmiast opuściła głowę i mówiła mi o trzodach. – Mój przyjacielu, mój wierny przyjacielu, czy głos jej drżał? – Mówiła tak cicho, pasterze czynili tyle wrzawy, że ledwo słyszałem jej głos. – Mój przyjacielu, mój wierny przyjacielu, kiedy zamilkła, czy patrzała ku domowi memu? – Noc już zapadła i nie było widać domu twego. N a s z e s p o t k a n i e p o l a t a c h Z Alkiem spotykałam się po jego wyjeździe z Polski kilkakrotnie, ale nie było okazji do pogadania. W 73 roku przyjechał ze Stanów z żoną i dwójką swoich chłopców; następnym razem, w 75 roku, poznał Jurka, mego drugiego męża, i natychmiast ulotnili się do klubu brydżowego. Jedenaście lat później Alek gościł u mnie równocześnie z moją córką Basią. Przyleciała z Londynu z rocznym synkiem i w tym zamieszaniu też nie było czasu na rozmowy. Dopiero następnego lata spotkaliśmy się bez domowników i gości. Alek był już wtedy uczonym światowej sławy. Lubił opowiadać o swojej pracy. Niewiele rozumiałam, gdy mówił o równaniach Einsteina i przyszłych losach wszechświata. Wydawało mi się, że przed rokiem Alek wspominał o tym, że wszechświat dąży do samozagłady, ale z ostatnich wyliczeń Alka wynikało, że się wszechświat, w ostatniej chwili, opamięta. „Nie przejmuj się tym za bardzo – uspokajał mnie Alek – bo to kwestia miliardów lat”. Wspominaliśmy stare dzieje. On ciągle nie mógł zrozumieć, dlaczego nie zostaliśmy 68 razem. Przecież w Warszawie, gdy oderwałam się od rodziny, wszystko układało się idealnie. Ja studiowałam na wydziale fortepianu, on – w klasie kompozycji Kazimierza Sikorskiego. Materialnie byliśmy niezależni: udzielałam lekcji muzyki, akompaniowałam do baletu, on – jako wybitnie zdolny absolwent matematyki – został asystentem profesora Mazura. – Właściwie – mówił Alek– mogliśmy się pobrać jeszcze przed ukończeniem studiów. Ale wtedy wpadłaś na ten fatalny pomysł: zakochałaś się w Andrzeju27. Przecież wiedziałaś, że jest homoseksualistą. – Tak. I wcale nie wiesz, że kiedy ja kochałam się w Andrzeju, on zakochał się w tobie. Zupełnie jak w sztuce Sartre’a Przy drzwiach zamkniętych. – Nie wiedziałem o tym. Przyjaźniłem się z nim. – I skarżyłeś na mnie. Pamiętam, jak Andrzej zaproponował nocny, romantyczny spacer, nad Wisłę. Poszliśmy. Klęcząc przede mną pytał: „Czy zrobisz wszystko, o co cię poproszę?” „Wszystko!” – krzyknęłam w uniesieniu. „Przysięgasz?” „Przysięgam!” On poprosił: „Zostań żoną Alka”. – No i nie zostałaś. Złamałaś przysięgę. A potem, nieoczekiwanie, wyszłaś za mąż za Marka. Czym on był lepszy ode mnie? – Niczym. Był po prostu cichy, spokojny i o nic nie miał pretensji. To budziło zaufanie. Ja chciałam mieć dziecko. A ty? Ty wydawałeś się rozbrykany i szalony. Twoja miłość była tak gwałtowna, że budziła przerażenie. Pamiętasz? Kiedyś nie miałam ochoty na całowanie się, a ty powiedziałeś: „Całuj mnie tak długo, jak wytrzymam z palcem w płomieniu”. Zapaliłeś zapałkę, a ja w popłochu uciekłam. Myślałam, żeś oszalał! – Ale i z Markiem się rozstałaś. – Bo i on zaczął mieć pretensje, żale... – Ty chyba lubisz kochać bez wzajemności. – Może. Wtedy nie gnębi mnie poczucie winy. W miłości w i n i e n jest ten, kto nie kocha. – Skąd ci się wzięła ta skaza? To wieczne poczucie winy? – Czułam się winna – najpierw wobec Niemców, że jestem Żydówką. Potem – wobec Polaków i Żydów, że jestem Niemką. Czułam się winna, że nie wierzę w Boga, że nie wierzę w komunizm. No, a poza tym, poczucia winy można się też nabawić w rodzinie, wystarczy, że ktoś, kogo kochasz, za wiele od ciebie wymaga, za wiele oczekuje... – Tak, ty się nie boisz utracić drugiego człowieka. Ty się boisz niewoli. Czy od dawna jesteś sama? – Od śmierci Jurka. – Nie jest ci smutno? – Nie. Wieczorem idę z Alkiem do teatru. On rano odlatuje do Nowego Jorku, do swego domu. Nazajutrz piszę do niego list, ale listu nie wysyłam. Warszawa, 18 wrzesień 87 Kochany Alku, Właśnie wsiadłeś do samolotu, odlatujesz do swoich bliskich. Pozostawiłeś po sobie takie wrażenie, jak dobra muzyka. Mój miły, nic się nie zmieniłeś: jesteś otwarty, bezpośredni, wrażliwy. Ale doszło coś nowego – spokój i harmonia. Odebrałam Cię tak, jak odbiera się 27 Por. A. Janowska: ... mój diabeł stróż. Listy Andrzeja Czajkowskiego i Haliny Sander, wyd. SIEDMIOGRÓD, Wrocław1996. 69 dzieło sztuki. Ty wiesz, że nie jestem egzaltowana, więc mi uwierzysz. Nie lubię się martwić cudzymi kłopotami, za to lubię się cieszyć, gdy komuś jest dobrze. I teraz cieszę się z Twojego życia: że masz Doris i chłopców, że żyjesz tak, jak chcesz żyć. Antoś, wnuk Lilki, wymyślił taką modlitwę: „Zrób, Boże, żeby na świecie było tak, jak powinno być”. I myślę, że tak właśnie jest w Twoim życiu. Całuję Cię serdecznie – H