Witold Biengo Gwiazdy spadają w sierpniu Rozdział 1 Kto nie zna Buczek – bardzo wiele traci. Na szczęście tych, którzy zyskują, jest jeszcze ciągle niewielu, a Buczki pozostają wciąż, dziwnym trafem, zakątkiem zapomnianym przez ludzi, choć na pewno nie przez Boga. Czyste morze, szeroka, piaszczysta plaża, stary las, malownicze ujście kryształowo przejrzystej rzeczki Jaśnicy; czegóż więcej trzeba? I wciąż jeszcze, nawet teraz, na początku lat dziewięćdziesiątych, ludzi tu niewielu – to znaczy niewielu tubylców. Trudno nawet nazwać Buczki wioseczką. To ot – miejsce na ma- pie, choć miejsce na pewno szczególne. Cztery czy pięć rybackich chat, leśniczówka, klaszto- rek ojców redemptorystów z modrzewiową kapliczką schowaną w gęstym lesie. Nie wiem czy w Buczkach zimuje z pięćdziesiąt osób. Za to latem!... Latem Buczki zaludniają się wesołym i gwarnym tłumem właścicieli letnich domów, które podwójnym rzędem uliczek otaczają wy- dmowy las i drogę. Przyjeżdża tu wyłącznie „lepsze” towarzystwo z Warszawy i Trójmiasta. Lekarze, menadżerowie, dziennikarze, literaci, ale przede wszystkim – ludzie teatru. W tych kręgach Buczki były szczególnie modne piętnaście – dwadzieścia lat temu i choć dziś jeździ się raczej do Indii czy Kenii, stary sentyment nie wygasa i część dawnych bywalców pozostała Buczkom wierna, zjeżdżając tu co lato i goszcząc licznych przyjaciół. Bywałem w Buczkach od dziecka i dobrze pamiętałem tę rybacką osadę z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy nikomu się jeszcze nie śniły wystawne dacze z sate- litarnymi antenami, wind–surfingi czy motel w pobliskiej Stawowej. Były to wówczas okolice zupełnie nieznane, rzucone gdzieś, hen, na północną rubież Polski, nie odwiedzane nawet przez gdańszczan, docierających co najwyżej do Jastrzębiej Góry. Wszystko to zmieniło się bezpowrotnie, a przecież lubiłem nadal Buczki, mimo ich letniego tłoku i szpanerskiej atmos- fery; lubiłem je i nie był to tylko sentyment. Tego lata nie planowałem jednak wizyty nad morzem. Kanikuła była co prawda gorąca do- słownie i w przenośni, dla mnie jednak drugie znaczenie tego słowa było ważniejsze. Po czerwcowych wyborach życie polityczne aż wrzało i jego temperatura pozwalała skutecznie zapomnieć o urokach lata. W moim zawodzie nie zna się dnia ani godziny, trzeba być zawsze na miejscu. I wiedzieć, gdzie jest to miejsce. A tego roku było w Gdańsku. Siedziałem więc w domu, starając się spotykać jak najwięcej ludzi i robić jak najlepiej to, co postanowiłem w życiu robić. To znaczy pisać. Gdybym spotykanym po raz pierwszy osobom miał wręczać wizytówkę, wydrukowałbym na niej: ARTUR DEMBOWSKI, NIEZALEŻNY DZIENNIKARZ. Ale nie wręczałem nikomu wizytówek, gdyż nigdy nie kazałem ich wydrukować. Były mi niepotrzebne. Swą niezależność rozumiałem zawsze najdosłowniej, choć niekoniecznie tak, jak wielu moich kolegów po piórze. Pracowałem wyłącznie dla siebie i nie byłem od nikogo zależny. Drukowałem niewiele, w Polsce i za granicą. Ale miałem czas i byłem panem same- go siebie. Zapytacie, czy z takiej niezależności można wyżyć? Można. A czy jest to życie usłane różami? Nie jest, zwłaszcza w kraju szalejącej inflacji. A jednak dzięki temu właśnie, iż byłem własnym pracodawcą i sam decydowałem, co będę z sobą robić – mogłem pewnego dnia rzucić wszystko w diabły i wyrwać się na tydzień do Buczek. Skusił mnie do tego list Eda Mitchella. Wynająłem na całe lato pensjonat Bukowy Dwór w Buczkach. Rezyduję tu z rodziną i przyjaciółmi. Warunki niezłe, tylko nigdzie nie można kupić lodu i trzeba go robić samemu, a to duży kłopot przy naszym zużyciu. Przygoto- wałem ci pokój z widokiem na morze, możesz pisać do woli. Czekamy w piątek, osiemnastego. Będzie great party! Please, be my guest. – pisał mój dawny, dobry szkolny kolega. Nie znaczy to, iż chadzałem do szkół w którymś z krajów anglojęzycznych (list w całości napisany był po angielsku). Nie, to Ed Mitchell chodził do szkoły w Gdańsku, na Siedlcach, tyle, że w owych dawnych czasach nazywał się po prostu Edek Michałowski i ani mnie, ani 4 jemu nie śniło się, iż kiedyś wyjedzie do USA, zmieni się w Eda, zrobi wielkie pieniądze i wróci do Polski, aby i tu zrobić biznes. Wyjechał z kraju w roku 1975, kiedy to ponad osiemdziesiąt procent rodaków deklarowało w różnych ankietach „zadowolenie ze swej sytuacji”. Edek był nieco odmiennego zdania – wyrzucił swój dyplom inżyniera mechanika do kosza i przez Szwecję wyemigrował do Sta- nów. „Gierek to wielki oszust. Zobaczysz, że to wszystko źle się skończy” – powiedział mi przy ostatnim spotkaniu. Cóż, trzeba przyznać, że miał rację. Nie pisał wiele. Ot, kilka kartek z różnych dziwnych miejsc w USA jak Topeka, Fort Sioux czy Alberquerque. Wiedziałem jednak, że i tam skończył studia i próbuje pracować w zawo- dzie. Potem nasz kontakt w ogóle się urwał – na wiele lat. dopiero w stanie wojennym Edek się obudził i przysłał mi kilka kilo pomarańczy. Potem napisał. Ale nigdy nie myślał o wizycie w kraju. Jego matka dawno umarła, ojciec odszedł przed laty. Nie miał tu praktycznie nikogo poza szkolnymi kolegami. A szkolnych kolegów też nie miał wielu. Właściwie miał tylko jednego. Mnie. Wrócił dokładnie po czternastu latach, zawsze taki sam – stary zgrywus i pozer. Pewnego czerwcowego dnia po prostu zapukał do mych drzwi i wkroczył triumfalnie objuczony torba- mi whisky i koniaku, butlami coli, puszkami szynki, kartonami papierosów. Przyniósł również – w prezencie dla mnie – całą walizkę płyt, nagrania zespołów, które niegdyś kochaliśmy uczuciem zdolnym znieść nawet straszliwy zgrzyt zdartych pocztówek. Teraz były to same compacty. I odtwarzacz też się znalazł, gdzieś na dnie przepaścistej torby. To był cały Edek, ze swoim szpanem za wszelką cenę. Ale tym razem cena nie była – dla niego – zbyt wygóro- wana. Zresztą wierzyłem, że mnie lubi, jak i ja jego – w jakiś dziwny sposób – lubiłem. Jednak minęła dłuższa chwila zanim zdałem sobie sprawę, że oto mam przed sobą Edka, że tonę w jego przepaścistym uścisku, że moje mieszkanie zmienia się w mały oddzialik Pe- wexu, że Edek gada, gada, gada... To wszystko dotarło do mnie po dłuższej chwili, gdyż tak zahipnotyzowany gapiłem się na dziewczynę, która wolno i z wyrazem nudy na pięknej twa- rzy wpłynęła za Edkiem do mojego mieszkania. Co ja mówię pięknej, ona nie była piękna – miała twarz lalki, ciało lalki, ruchy lalki, wargi, piersi, biodra, oczy wielkiej ociekającej sek- sem lalki, jaką zobaczyć można tylko na rozkładówce „Penthausa”, ale nie w prawdziwym życiu. Ja przynajmniej takiej dotąd nie widziałem. Ale fascynowała, fakt. Każdego mężczy- znę, który znalazł się w promieniu kilometra. W końcu Edek zauważył moje niecodzienne zmieszanie i dokonał prezentacji. Hazel Springield miała dwadzieścia cztery lata, skończyła niedawno college w Pasadenie (studio- wała tam farmację, też pomysł!) i od pół roku nosiła drugie nazwisko: Mitchell. Cóż, była niewątpliwie ukoronowaniem i najbardziej efektownym dowodem życiowego sukcesu swego męża. Przy okazji tej prezentacji okazało się, że w pokoju jest jeszcze czwarta osoba, tak nie- śmiała, pozbawiona pretensji i chowająca się w cieniu, że dotąd w ogóle jej nie zauważyłem. Po Hazel, już przy strzelających korkach szampana, poznałem więc jeszcze Mareczka, który w przeciwieństwie do Edka nadal nazywał się Michałowski, choć był jego młodszym o kilka- naście lat bratem. Nie tylko ja zobaczyłem wówczas Mareczka po raz pierwszy, Również Edek poznał go zaledwie parę dni wcześniej. Kiedy wyjeżdżał, wiedział oczywiście, że jego od dawna nie- obecny ojciec założył gdzieś tam drugą rodzinę i ma dziesięcioletniego syna. Tyle że niewiele to go obchodziło. Lata robią jednak swoje. Po następnych czternastu – Edek zatęsknił za kimś bliskim i zaraz po powrocie do Polski odnalazł, gdzieś w Starogardzie czy Skarszewach, swe- go niekochanego ojca, tyrana i egoistę. Nie było to spotkanie udane, choć Edek jak zwykle wystąpił w roli świętego Mikołaja. Stary Michałowski, zgorzkniały mizantrop na przedwcze- snej emeryturze, nie odnalazł w sobie uczuć ojcowskich, podobnie jak Edek – synowskich. 5 Ale Mareczek, zapatrzony w starszego brata jak w tęczę, przystał do niego na dobre. Prowa- dził samochód (i robił to rzeczywiście świetnie), dzięki czemu Edek mógł popijać kiedy chciał i ile chciał, latał po zakupy do Pewexu i uśmiechał się niepewnie do Hazel. To musiało wy- starczyć, gdyż Hazel nie mówiła słowa po polsku, tak jak Mareczek po angielsku. Poza tym chłopaka tak jakby nie było. Ja jednak mówiłem po angielsku, nie chwaląc się, całkiem nieźle i być może dzięki temu nasze czerwcowe spotkanie przeciągnęło się do następnego dnia i nawet jeszcze w niedzielę (Edek ze świtą pojawili się w piątek) szedłem na wybory z nieco ciężką głową. Normalne po dwudniowej popijawie. Ogromna ilość wypitego alkoholu nie wydawała się jednak szkodzić Edkowi. Brylował, monologował, puszczał wciąż nowe płyty, snuł dalekosiężne plany i... spijał uwielbienie z naszych oczu. Zapewne o to właśnie, o podziw, głównie mu chodziło. Ech, znałem tego swe- go najstarszego przyjaciela aż za dobrze. Niewiele się zmienił od czasów, kiedy wspólnie graliśmy w palanta i toczyli bitwy z chłopakami z Kartuskiej (my mieszkaliśmy na Zakopiań- skiej), kiedy wspólnie rozbijaliśmy się na starym motorze mojego wuja – by wreszcie rozbić się najdosłowniej i wylądować w szpitalu, kiedy wspólnie kochaliśmy się – na ogół w tych samych dziewczynach – i popijali owocowe wino. Nigdy potem żaden alkohol nie smakował mi już tak samo. Również koniaki, szampany i whisky przyniesione tego dnia przez Edka. I być może dlatego, że pamiętałem smak owocowego wina sprzed dwudziestu paru lat, obieca- łem Edkowi to, na co nalegał – że spędzę z nim część lata, że przyjadę na każde wezwanie, że będę jego gościem. Zgodziłem się na wszystko, nawet na więcej niż chciałem, a zrozumienie i akceptacja, ja- kie dostrzegłem w oczach Hazel (rozmawialiśmy, ze względu na nią, głównie po angielsku) dodały mi jeszcze. Hmmm... nie oznacza to, iżbym gustował w sypianiu z żonami przyjaciół, ale Hazel miała w sobie coś takiego, że chciało się być w jej towarzystwie jak najdłużej i jak najczęściej. Chcecie wiedzieć co to takiego? Seks. Po prostu w towarzystwie Hazel każdy mężczyzna czuł się naprawdę mężczyzną. Jej obecność stawiała wszystkich na baczność, jeśli wiecie o co mi chodzi. Nie było to przykre uczucie ani dla mnie, ani dla innych – spracowa- nych, zszarzałych, przemęczonych, skacowanych – rodaków płci męskiej, jakich zaszczyciła swym tajemniczym, bezosobowym i nienaturalnym uśmiechem. Edek wiedział zresztą dosko- nale, jak wielkie wrażenie wywiera jego żona na wszystkich, których spotyka. Wiedział i umiał z tego korzystać. Hazel była jeszcze jednym, choć nie jednym, atutem, jak trzymał w ręku. Wytrawny gracz. Tej pijanej nocy, kiedy whisky odnawiała naszą przyjaźń, piosenki Morrisona w compac- towej wersji ją utwierdzały, a sfinksowy uśmiech Hazel cementował, Edek opowiedział mi szczegółowo – tym razem po polsku – po co właściwie, nie licząc względów sentymental- nych, przyjechał do Polski. Hazel zniosła to nagłe przejście na polszczyznę z równym spoko- jem, z jakim znosiła wszystko. Popijała szampana, pojadała orzeszki i słuchała Doorsów – odległa, obca, obojętna i tajemnicza. Prawdę powiedziawszy: przyciągała i odpychała równo- cześnie. Miała w sobie coś z lalki, ale i coś ze sfinksa. Czy można pójść do łóżka ze sfink- sem? Wątpię. Im dłużej rozmawialiśmy po polsku, tym bardziej stawała się nieobecna. Nie dziwiłem się; była tak odległa i tajemnicza, jak Pasadena wobec Gdańska, ulicy Wyczółkow- skiego, przy której mieszkałem i nas dwóch – gadających i popijających – jak studenci pierw- szego roku, którzy nie wiedzą jeszcze co to kryzys, stan wojenny, obóz dla internowanych, inflacja i walka polityczna w kraju kapitulującego socjalizmu. Ale Edek nie interesował się socjalizmem w żadnej formie. Uwierzył w zaproszenia Wałę- sy i przyjechał do tego kraju robić interesy. Przez pięć lat tułał się po całych Stanach. Przez następne pięć układał rurociąg na Alasce. Potem pracował w real estate. Potem zbankrutował. Potem spekulował. Potem ponownie wypłynął. Jeszcze potem ożenił się z córką milionera, 6 czyli Hazel. Potem wymyślił, że prawdziwe pieniądze można zrobić tylko w Polsce. Nie po- tem – teraz. W gruncie rzeczy nie było w tym żadnych sentymentów, nie było tych wszystkich banalnych czułostek, o których „Przekrój” pisze na rozkładówce; Edek zwietrzył wielki inte- res i wielkie pieniądze. Nic innego go nie interesowało – tak przynajmniej twierdził. Hazel z nienaturalnym spokojem wsłuchiwała się w słowa Riders on The Storm (szczęśliwa, rozu- miała co śpiewa Morrison). Mareczek namiętnie wczytywał się w znalezione na mej półce poematy Miłosza, a Edek mówił, mówił, mówił... Brzmiało to sensownie. Miał sporo gotówki, obiecane w Stanach kredyty, znał się na tym i owym. To dość, żeby zacząć spory interes. Przynajmniej w Polsce. Słowiki w moim przydomowym ogródku – na Siedlcach jest ich pełno – trudziły się nada- remno, nikt nie zwracał na nie najmniejszej uwagi przez dwie noce. A potem, w niedzielny czerwcowy poranek wyszli: buńczuczny Ed Mitchell, nieprzenikniona Hazel Springfield, nie- zauważalny Mareczek. Wsiedli do wielkiego cadillaca, już w maju przysłanego statkiem, i odjechali. Stojąc w oknie wypiłem za nich powodzenie ostatniego drinka, drżący od chłodu wstającego niedzielnego poranka i ogłuszony słowiczą muzyką, a może alkoholem krążącym w moich żyłach. Nie byłem pewny, czy wrócą, czy kiedykolwiek jeszcze się pojawią w moim życiu. Wiedziałem, jak wiele nas dzieli i jak wiele rozpaczy jest w żywotności Edka. W ogóle wiedziałem za dużo i – jak zwykle – miałem rację. Ale wtedy o tym nie pamiętałem. Powoli podniosłem kieliszek do ust i wypiłem ostatnią miarkę whisky. Cadillac zaskoczył prawie niezauważalnie i zniknął jak przesuwający się po opłotkach cień chmury. Nie dałbym za to głowy, ale wydało mi się, że jakaś mała dłoń, wysunięta przez trójkątne okienko na prawo od kierowcy, daje mi pożegnalne znaki. Mogła to być tylko dłoń Hazel. Ale i tak nie wierzyłem, że ich jeszcze kiedykolwiek zobaczę. I nawet nie wiem, czy mi na tym zależało. A jednak – kiedy dostałem list od Edka, bez wahania podjąłem decyzję. Edek, Buczki, Hazel – zbyt wiele rymów jak na jednoskromne życie, zbyt wiele rymów, żeby je zlekceważyć. 7 Rozdział 2 Pojechałem obwodnicą, potem przez Wejherowo i Puszczę Darżlubską na Stawową. Są wygodniejsze drogi, zapewne, ale nie lubię jak mojego dziesięcioletniego poloneza wyprze- dzają wozy za dziesięć tysięcy dolarów z warszawską rejestracją. Niby drobna rzecz – a cie- szy. Cieszy to, że zna się wszystkie mijane wioski, grzybne lasy i nieliczne czyste jeziora. Pojechałem późno, bo nie lubię sztywnych przyjęć, na których goście przez cztery godziny badają się wzrokiem, by potem, bez wyraźnego powodu zacząć bełkotać i padać sobie w ra- miona. Jechałem wolno, bo chciałem zobaczyć sfinksowy uśmiech Hazel, a słowiki już od dawna nie śpiewały. Na dodatek załamała się pogoda. Aura, i tak niezbyt łaskawa przez to lato dla południowego wybrzeża Bałtyku, zepsuła się ostatecznie. Dzień był suchy, zimny i chmurny. Cóż można robić w taką pogodę w Buczkach? Chyba tylko pić. Nie wątpiłem, że goście Eda Mitchella doszli do podobnego wniosku. Wcześniej jednak wydarzyły mi się różne przygody. ARTUR DEMBOWSKI, poszukiwacz przygód – może jednak tak powinna wyglądać moja hipotetyczna wizytówka? Albo raczej „znalazca przygód”? – sam nie wiem. W Redzie urwał mi się przegub tylnego lewego koła. Cóż, nie mogłem od niego wiele wymagać po dziesięciu latach. Była dwudziesta pierwsza. Znalezienie mechanika i przekona- nie go, że warto popracować przez godzinę – zajęło mi sporo czasu, więc kiedy wjeżdżałem do Stawowej, było już dobrze po północy. Wykręciłem w lewo do Przetargowa i Wrzosowca, ufając swemu instynktowi i pamięci. A jednak i jedno, i drugie zawiodło. Za klasztorem we Wrzosowcu skręciłem w prawo, w wąską i nienaturalnie wyboistą polną drogę. Potem w lewo. Nie wiedziałem dokładnie, gdzie jest pensjonat Bukowy Dwór, zbudowano go zaledwie przed rokiem, a ja nie byłem w Bucz- kach od lat kilku. Wierzyłem jednak w swój instynkt. I nie pomyliłem się. Zaprowadził mnie tam, gdzie chciał. Lecz, niestety, nie tam gdzie chciałem ja. Ujechałem już z dobre trzy kilometry od Wrzosowca, kiedy wreszcie zorientowałem się, że zabłądziłem. Droga coraz bardziej odbijała na zachód, w stronę strażnicy WOP, podczas gdy mnie interesował kierunek północny. Bukowy Dwór zbudowano prawie nad morzem, tuż przy nagiej plaży. Już miałem zawrócić, kiedy światła mojego poloneza wyłapały z ciemności bez- księżycowej nocy dziwny widok: grupę ludzi pochylonych nad jakimś jasnym kształtem leżą- cym na drodze. Na mój widok ktoś odbił od grupki i przyłożywszy dłoń do czoła, zaczął pil- nie mi się przypatrywać. To nie była moja sprawa, wiedziałem o tym od razu. Tak jak wiedziałem, że mieszanie się w cudze sprawy zawsze kończy się dla mnie źle. Powinienem był zawrócić i odjechać. W końcu tylko pomyliłem drogę, każdemu może to się zdarzyć. Ale zamiast odjechać – stanąłem i wyłączyłem silnik. Mój instynkt musiał jednak działać dalej, bo mechanicznie sięgnąłem do schowka i wyciągnąłem z niego latarkę. Wysiadłem z samochodu. Teraz już cała grupka po- patrywała na mnie ciekawie. Choć miny mieli, zdaje się, nietęgie. – Pan z milicji? – spytał ktoś, gdy się zbliżyłem. – Nie. Pomyliłem drogę i właśnie chciałem spytać... – Co pan, panie, o drodze – zabulgotał z ciemności jakiś poirytowany głos – my tu znaleź- liśmy martwą kobietę. Zapaliłem latarkę. Poirytowany jegomość cofnął się i zasłonił oczy. Był gruby, łysawy, w krótkich spodniach, mimo nocnego chłodu. Do jego ramienia tuliła się wylękniona kobiecina w tym samym, co on wieku, około pięćdziesiątki. Pozostali – cztery czy pięć osób – byli zde- cydowanie młodsi. Długowłosi, poubierani w wytarte dżinsy i skóry. Gdzieś mignęła mi gita- ra, flet zatknięty za pasek. Wyglądali na przechodzonych hippisów, ale byli młodzi, nawet 8 bardzo młodzi. „Może rastafarianie, może narkomani?” – pomyślałem. Twarze mieli blade i wychudłe, ale to nic nie znaczyło. W końcu nie co dzień znajduje się czyjeś zwłoki. – Dobrze, że ma pan latarkę – rzucił ktoś – bo my tylko zapałkami... Niech pan poświeci. Rozstąpili się. Skierowałem światło latarki na jasny kształt leżący na poboczu drogi. To była kobieta. Martwa kobieta. Martwa i piękna. I naga. Leżała w nieco nienaturalnej pozie, na plecach, z głową zwieszoną nad przydrożnym ro- wem. Była dziwnie skręcona: prawe biodro i zgięta w kolanie noga nieco wyżej, podobnie jak lewe ramię, nogi nieco rozchylone. – Zakryjcie, zakryjcie ją! – zapiszczała za mną niska kobiecina. – Może jeszcze żyje... – rzucił ktoś cicho. Ukląkłem przy zwłokach, bardzo uważając, by nie dotknąć ciała. Była martwa, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Gęste, jasne włosy zlepiły szerokie strugi krwi, która musiała wyciekać z rany z tyłu głowy. Poświeciłem wokół. Jakaś dziewczyna – ta, która miała flet za paskiem – pisnęła i odsunęła się gwałtownie. Jeszcze raz oświetliłem twarz. Była beznadziej- nie martwa: wielkie oczy, szerokie otwarte, wpatrywały się w nicość. Same też były nicością. Była martwa i piękna, choć już niemłoda. Wyraźne zmarszczki porysowały jej czoło i skronie, a usta zastygły w wyrazie goryczy, którą daje tylko doświadczenie. Ale były to nadal piękne usta. I znajome. Od pierwszej chwili wiedziałem, że znam tę kobietę. Znałem kiedyś. Gdzie, kiedy i jak ją poznałem – nie wiedziałem. Nie kojarzyła mi się z niczym i z nikim. Ale kiedyś musiałem ją znać – nie miałem wątpliwości. Wstałem wolno. – Przykryć, trzeba ją czymś przykryć – zapiszczała znów kobiecina. – Przede wszystkim trzeba wezwać milicję – powiedziałem. – Ona nie żyje. – Milicja jest już wezwana – rzucił ktoś. – Przejeżdżał tu gazik WOP–u i kierowca obiecał zadzwonić. – Nie powinniśmy jej przykrywać – zabulgotał starszy mężczyzna w krótkich spodniach. – Nie wolno nam niczego ruszać. Wiem, co mówię, jestem prawnikiem. – Boże, taka śmierć, taka straszna śmierć – załkała kobiecina. – Mordercy, zboczeńcy... Zgwałcili i zabili! – Sądzi pani, że to był gwałt? – spytałem. – Proszę spojrzeć tutaj. Zapaliłem latarkę. Wzdłuż całego ciała martwej kobiety – od lewej łydki, przez biodro i ramię biegły wyraźne ślady bieżnika samochodowej opony. – Niech pan zgasi tę latarkę, nie powinniśmy na to patrzeć – zapiszczała kobieta. – Widziała pani? – spytałem. – Wygląda na to, że została potrącona przez samochód. – Ale czemu jest naga? W nocy? – pytał łysawy. – Nie wiem. Wszystko to wygląda tajemniczo, przyznaję. – Ja panu coś powiem... – łysawy odciągnął mnie na bok. Jego żona podreptała pokornie za nami. – Cieszę się, że pan przyjechał. To, panie, Sodoma i Gomora, Sodoma, mówię panu... To oni, na pewno oni ją zgwałcili... – Kto, nie rozumiem? – Ci tam, widzi pan? To narkomany, panie, czy inne hipisy, oni są do wszystkiego zdolni. – Nie sądzę. Gdyby tak było – uciekliby, a nie czekali na milicję. – Mówię panu, że to oni. Pan wie, co tu się wyrabia! Panie, gdybym wiedział – zostałbym w domu. Te Buczki, panie, to jeden wielki burdel. Pan wie, co tu się wyrabia? – powtórzył z najwyższym oburzeniem. – Ta naga plaża, panie, wszyscy rozebrani do rosołu... – Skarania boskiego na nich nie ma! – wtrąciła kobiecina. – Wszyscy, panie – podchwycił łysol – dorośli i dzieci. Już ja wiem, co się potem wyrabia! Ruja i poróbstwo, mówię panu, jedna ruja! A potem gwałcą i mordują! O! 9 Nie roześmiałem się tylko dlatego, że byłem dobrze wychowany. Zresztą nie było mi do śmiechu, a łysol zaczynał mi działać na nerwy. – Ona, ta zamordowana, też musiała chodzić na nagą plażę – powiedziałem. – Jak to, skąd pan wie? – zdziwił się obrońca moralności publicznej. – To proste. Jest opalona. Widać to nawet w świetle latarki. Ale jest opalona równomier- nie. Nie nosiła na plaży nawet majtek. – Ja tam nie patrzyłam – zapiszczała kobiecina. – Może, może ma pan rację – przyznał niechętnie łysol – ale sprawa i tak jest podejrzana. Znam się na tym, panie, jestem prawnikiem. Magistrem prawa – dodał zaraz. – Józef War- chała – przedstawił się uroczyście. – A to moja żona. Jesteśmy z Tarnowskich Gór. Sytuacja była nieco dziwna, jak na towarzyskie ceremonie, ale cóż robić – bąknąłem swoje nazwisko i uścisnąłem wyciągnięte ku mnie dłonie. Nie uznałem za stosowne przyznawać się do swego zawodu. A nużby magister Warchała uznał, że wszyscy dziennikarze to zboczeńcy i sprośniki? Od strony strażnicy WOP dał się słyszeć warkot silnika. Podjechał gazik, z którego wysy- pali się żołnierze. Gazik włączył długie światła, grupka młodocianych obdartusów rozstąpiła się a przybyli otoczyli zwłoki ciasnym kordonem. Zachowywali się poważnie, ale ciekawie zerkali na nieżywą kobietę. Poczułem nagły chłód i zdałem sobie sprawę, że jest bardzo zimno. Niebo pokrywały gęste zwały chmur, ale nie padało. Nie padało już od dawna, mówiło się nawet o suszy. A jeśli tak – pomyślałem – to skąd wyraźne ślady opon na ciele kobiety? Przecież nigdzie nie ma kałuż, błota? Czy rzeczywiście była ofiarą wypadku samochodowego? Na tej wyboistej drodze, gdzie nie sposób jechać szybciej niż dwadzieścia na godzinę? A przede wszystkim – dlaczego była naga? Późnym wieczorem, pośród chłodu, z dala od nagiej plaży, która tego dnia i tak musiała być opustoszała? Dla odmiany usłyszeliśmy warkot silnika od strony Wrzosowca. Pojedynczy reflektor za- migotał na zakrętach drogi, a po chwili wynurzył się tuż obok nas. Kierujący motocyklem zatrzymał go, ale nie zgasił światła. Zrobiło się całkiem jasno. Zobaczyliśmy niebieskie mili- cyjne mundury. – Proszę się rozejść, nie ma powodu do zbiegowiska! – zadudnił głos niewysokiego wąsa- tego sierżanta. – Panowie, rozszerzcie kordon – zwrócił się do wopistów. – Czekamy na grupę operacyjną z Pucka. Szybkim krokiem podszedł do żołnierzy i niechętnie, jakby ze smutkiem, spojrzał na ciało kobiety. Przykucnął, dotknął tętnicy szyjnej – choć i on sam, i my wszyscy wiedzieliśmy, że to zbyteczna formalność. Wstał po chwili. – Osoby, które odnalazły zwłoki, proszę o pozostanie. Nikogo więcej nie potrzebujemy. – To ja znalazłem – wyrwał się mój nowy znajomy. – Pozwoli pan, że się przedstawię – magister prawa Warchała. Chętnie złożę zeznanie, i że tak powiem, naświetlę swój punkt wi- dzenia. Uważam otóż... – Dziękuję, proszę zostać – przerwał mu milicjant. – A wy tu czego? – zwrócił się do zbitej w ciasną gromadkę młodzieży. – Nie rozumiem? Więc w końcu kto? – Prawie równocześnie, prawie, prawie że... – zaczął gorączkowo wyjaśniać Warchała. – To znaczy oni pierwsi, ale my z żoną, pozwoli pan... moja żona, zaraz potem. – Dobrze, proszę zostać. A pan? – zwrócił się do mnie sierżant. – Pan też był pierwszy? – Nie, przejeżdżałem tędy znacznie później. – Więc proszę odjechać. Nie ma pan tu czego szukać. Sierżant odwrócił się na pięcie i odszedł, zgarniając pod swe skrzydła Warchałę i jego żo- nę. Zaczął spisywać ich personalia w wielkim notesie. Wsiadłem do poloneza. Owszem, nie 10 miałem ani ochoty, ani powodu, by pozostawać tam dłużej. Włączyłem silnik, zacząłem za- wracać na wstecznym biegu. W pewnym momencie snop światła poloneza omiótł twarz sier- żanta. I wtedy go poznałem. Był to Mieczysław Miotk, komendant posterunku MO we Wrzo- sowcu. Rozmawiałem z nim niegdyś, parę lat temu, kiedy pisałem artykuł o elektrowni ato- mowej nad Jeziorem Wrzosowieckim. Artykuł nigdy się nie ukazał, zdjęła go cenzura, ale tę rozmowę pamiętałem. Miotk był człowiekiem inteligentnym i spostrzegawczym. Nie poznał mnie, ale było ciemno, a on miał większe zmartwienie na głowie. Zresztą nie wątpiłem, że ja jestem bardziej spostrzegawczy. Wykręciłem samochód i odjechałem. Wiedziałem już jak trafić do Bukowego Dworu i cie- szyłem się, że za kilkanaście minut tam będę, ale prowadziłem samochód zupełnie mecha- nicznie, nie widząc drogi przed sobą. Przesłaniał ją obraz martwej, pięknej twarzy. Twarzy, która wciąż wydawała mi się znajoma. 11 Rozdział 3 Do Bukowego Dworu dotarłem w piętnaście minut później. Brama wjazdowa była otwarta – widomy znak, iż na mnie czekano; na podjeździe stało kilka samochodów, przeważnie za- granicznych marek. Front budynku zajmowała wielka weranda, za nią ledwie uchylone okna dużego pomieszczenia, z których buchała bardzo głośna muzyka. Zaparkowałem samochód na podjeździe, zgasiłem silnik i światła. Już miałem wysiąść, kiedy nagle otworzyły się drzwi wychodzące na werandę. Przez moment muzyka zabrzmiała głośniej, ale zaraz ucichła. Drzwi zostały lekko i dyskretnie zamknięte. Usłyszałem zalotny dziewczęcy śmiech, furkot sukienki i tuż obok mojego poloneza przemknęła śliczna, niewy- soka dziewczyna, ciemnowłosa i krzepka jak rzepa. Za nią pomykał wysoki, szczupły, nie znany mi mężczyzna około czterdziestki. Zniknęli w cieniu krzewów otaczających piętrową oficynkę, gdzie zapewne mieściła się kuchnia i pomieszczenia personelu. Znów cicho skrzyp- nęły drzwi, a po chwili nikłym, ciepłym światełkiem zapłonęło okno na pięterku. Uśmiechną- łem się i wysiadłem. Piękniejsza część personelu Bukowego Dworu najwyraźniej nie próżno- wała. Ed Mitchell (wszyscy go tak nazywali, więc i ja pozostanę przy przybranym nazwisku) powitał mnie triumfalnym okrzykiem radości, wielką szklanicą whisky i wymuszonym na gościach, chóralnym „Sto lat”! Stałem zażenowany i przygnębiony pośrodku wielkiego salonu i rozbawionego tłumku gości, nagle wystawiony na widok publiczny, ze smutnym i ściśniętym sercem, wciąż zmrożonym obrazem martwej twarzy. Ale nie chciałem psuć im humoru i zabawy. Zniosłem jakoś toasty i śpiewy, wiedząc do- skonale, że za chwilę o mnie zapomną, z wdzięcznością przyjąłem natomiast szklankę whisky i po paru minutach zaszyłem się z nią bezpiecznie w kącie salonu. Ed oczywiście nie dał mi spokoju, zresztą nie liczyłem na to. – Co z tobą? – spytał. – Wyglądasz, jakbyś zobaczyć widmo. – Nic takiego. Po prostu jestem zmęczony. – No, tu odpoczniesz do woli... Słuchaj, cieszę się, że jesteś. Żebyś wiedział, jak się cieszę! – zagrzmiał i wycisnął na moim policzku mokry, pijacki pocałunek. – Przyjechał mój najlep- szy przyjaciel, pamiętajcie! – zawołał pod adresem reszty gości, którzy zresztą zgodnie ten okrzyk zginorowali. – Czego chcesz, mów, przyjacielu? Tu jest jedzenie, tam alkohole. A może chcesz wziąć prysznic? Może chcesz odpocząć w swoim pokoju? Wszystko na ciebie czeka. – Dziękuję ci, Ed. Wszystko jest O.K. Pozwól tylko, że przez chwilę odpocznę. Sam. – Wszystko, co chcesz mój drogi, wszystko... – zgodził się skwapliwie, ale nie ruszył z miejsca. Miał zawsze niesamowicie mocną głowę, ale tym razem był jednak silnie wstawiony. Cóż, wielodniowe chłody musiały zrobić swoje. Opróżniłem szklaneczkę. Ed skwapliwie napełnił ją ponownie i podsunął półmisek kana- pek z kawiorem. Podziękowałem, ale nie sięgnąłem po nie. Zupełnie nie miałem apetytu i nawet wiedziałem czemu. Ed jakby zapomniał o mej obecności, rozglądał się nieco nieprzy- tomnie wokół, raptem wstał i podnosząc w górę butelkę whisky, którą dotąd ściskał kurczowo pod pachą, krzyknął głośno: – Cieszmy się, kochani! Ruszył między gości, dolewając im do szklanek, zagadując, podsuwając lód i kanapki. Ofiarowując swą łaskę, pieszcząc własny dwór. Zostałem wreszcie sam. Pociągnąłem jeszcze łyk trunku i stwierdziłem, że dobrze mi to robi. Zapaliłem papierosa i spokojnie rozejrzałem się po salonie. Nie był to typowy pensjonat, o nie. Budynek zbudowano niedawno i od początku pomyśla- no go dla „lepszych” gości – stąd staranne, a nawet przytulne wykończenie. Ściany i sufit były 12 belkowane, przestrzeń między grubymi, ciemnymi kłodami wypełniono wesołą czerwoną ce- głą. W wielkim kominku płonął żywy ogień. Podłogę zaścielał szeroki, puszysty dywan. Wszystko inne też było takie „jak trzeba”: meble, boazerie, obrazki na ścianach, sprzęt grają- cy, telewizor, wideo. Później dowiedziałem się, że Bukowy Dwór zaprojektowano jako dom wypoczynkowy dla elity MSW. Już w trakcie budowy, kiedy wyszły na jaw różne nadużycia zleceniodawców, projektantów i realizatorów – Bukowy Dwór stał się „trefnym fantem”, jak to się mówi w sferach mocno do MSW zbliżonych. Budynek, razem z ziemią (a był to spory teren) – sprze- dano na licytacji. Nie znalazł się żaden „uspołeczniony” nabywca i rozgrzebaną budowę kupił prywatny przedsiębiorca, pan Cezary Kęcki, który z żoną i córką zamieszkał w oficynce i w pół roku dokończył rozbabraną inwestycję. Był to – dla niego – interes całkiem niezły, jako że kupił pensjonat po cenie wywoławczej. Wkrótce miałem poznać pana Kęckiego, jego żonę i córkę. Tymczasem rozejrzałem się po towarzystwie. W najdalszym kącie – Mareczek, przegląda- jący płyty, kasety i taśmy wideo. Na swoim miejscu. Obok kominka rezydowała poważnie wyglądająca para: może pięćdziesięcioletni, bardzo elegancko i nobliwie wyglądający męż- czyzna i zbliżona doń wiekiem kobieta, zapewne żona. Było tu duszno i hałaśliwie, ale oni wyglądali na zadowolonych. Uśmiechali się pogodnie do wszystkich i często pociągali z wy- sokich szklanek. Zatrzymałem na nich wzrok może przez chwilę. Starszy pan uśmiechnął się do mnie promiennie i podniósł do góry swoją szklankę. Odwzajemniłem ten gest. Na drugim końcu salonu, przy niskim stoliczku, siedziała Hazel. Jak zwykle nieobecna, z narkotycznym spojrzeniem odpływającym w nieskończoność, wydała mi się jeszcze piękniej- sza niż dwa miesiące temu, w czerwcu. Jeszcze piękniejsza i jeszcze bardziej odległa. Poza tym popijała szampana i pojadała orzeszki. Tych orzeszków w ogóle wszędzie było pełno. Tfu, paskudny amerykański zwyczaj. Ale Hazel te orzeszki jakoś się nie rzucały na tuszę, co to, to nie. Jej sąsiad od stoliczka – kolejny starszy pan, czerstwy, siwowłosy i rumiany, nie miał w sobie nawet części jej spokoju. Obracał w dłoniach pustą szklankę, wiercił się w fotelu i co chwilę zerkał przez okno w stronę oficynki, gdzie dawno już – w piętrowym okienku – zgasło przytulne światełko. Dopiłem to, co miałem w szklance i sięgnąłem po butelkę. W zasięgu ręki miałem ich mnóstwo; Ed zadbał o to, muszę przyznać. Dolałem sobie whisky i powróciłem na punkt ob- serwacyjny. Starsi państwo pili koniak z pękatej butelki, Hazel pochłaniała kolejną porcję orzeszków, Mareczek słuchał czegoś przez słuchawki. Czerstwy jegomość podniósł się nagle i zamaszystymi krokami wymaszerował z salonu. Wrócił, odstawił szklankę, ukłonił się grzecznie Hazel i zniknął na dobre. A na parkiecie, w miejscu gdzie częściowo zrolowano monstrualny dywan, brylowała mło- dzież – a pośród niej Ed. Podskakiwał, pohukiwał, wlewał w gardło kolejne kieliszki szampa- na – wciąż nie przerywając tańca (z głośników leciała Tracy Chapman). Towarzyszyły mu wytrwale dwie dzidzibudki: takie panienki między maturą a dyplomem wyższej uczelni, jesz- cze nie całkiem zepsute, ale też niezupełnie cnotliwe; chętne, a na pewno ładne. Ed miał zresztą konkurenta – wielkiego mężczyznę, świńskiego blondyna w złotych okula- rach, z jeszcze wyższą niż on, chyba dwumetrową kobietą, która mimo swych rozmiarów była bardzo zgrabna i bardzo przystojna: połączenie prawie niemożliwe. Znałem ich z widzenia, należeli do trójmiejskiej złotej młodzieży, wiedzieli jak się bawić i lubili to robić. Nie zdzi- wiła mnie ich obecność na przyjęciu Eda. Pasowali do siebie doskonale – choć odniosłem wrażenie, że mój stary przyjaciel przegrywa momentami konkurencję z młodszym rywalem. Odszukałem wzrokiem Hazel. Właśnie sięgała po nową porcję orzeszków, ale jej dłoń za- stygła w pół gestu. Obudziła się, dostrzegła moje spojrzenie. W jej oczach zapaliła się iskierka 13 zainteresowania, a na wargach wykwitł blady uśmiech. Ech, oddałbym dziesięć dzidzibudek za jedną Hazel. Dziwny wydał mi się ten Ed. Podniosłem do góry szklaneczkę z whisky, ale w tym momencie tańczące na środku salonu pary przesłoniły mi jej widok. Przez chwilę liczyłem na to, że wstanie i podejdzie do mnie. Ale nie doczekałem się. Słusznie, przecież to ja powinienem wstać i podejść do niej. Ale nie miałem na to siły. I prze- szkadzał mi obraz martwej twarzy, który dźwigałem pod półprzymkniętymi powiekami. – I jak inspekcja? – usłyszałem nagle z boku. – Jednak tylko Hazel to jest klasa, co? Odwróciłem się, zaskoczony. Miałem przed sobą Mateusza Wierzewskiego, którego zna- łem dobrze z Gdańska. Zaszył się w salonie jeszcze staranniej niż ja, ale wcale się nie zdzi- wiłem, że właśnie tu go spotykam. – Dobry wieczór – odpowiedziałem. – Napijesz się? – Ani dobry, ani wieczór. Ale napiję się. – Nalał sobie i mnie. – Czy możesz być szczęśli- wy, widząc naraz tyle pięknych kobiet? – Mogę, a czemu nie? – A ja nie mogę. pomyśl! Takie piękne! Hazel, i Ewcia, i Basia, i tak dalej... Tylko łkać. Ale to wszystko cudze kobiety, nie moje. Ja muszę harować jak niewolnik... nic tylko maluję i maluję... – Przecież nie musisz. Malarz to jeszcze bardziej wolny zawód niż dziennikarz. Roześmiał się szyderczo. Wiedziałem, że trochę błaznuje, ale ceniłem go – był wspania- łym, wyjątkowym malarzem, może najlepszym w swoim, co ja mówię – w naszym – pokole- niu. Poza tym był szalonym, namiętnym kobieciarzem, playboyem, zaufanym przyjacielem i powiernikiem wielu rodzin. Znałem go. Znałem pociągłą twarz z niedużą bródką i wąsami, wysokim czołem i długimi, "artystycznymi" włosami spadającymi na kołnierz marynarki. Gdyż Mateusz Wierzewski zawsze chadzał w marynarce, a mówiąc ściślej – w garniturze i pod krawatem. Był elegancki aż do przesady, a w strojach topił ogromną część swych pokaź- nych dochodów. Szczupły, elegancki, sardoniczny, szczery – był jedyny w swoim rodzaju. I choć nie uważałem go za mężczyznę szczególnie przystojnego, rozumiałem dobrze, dlaczego kobiety ciągnęły do niego jak ćmy do naftowej lampy. Ale tego wieczoru był sam. I najwyraźniej cierpiał. Tak jak ja, choć z zupełnie innych po- wodów. – Moje prawdziwe powołanie jest inne. Maluję, bo muszę – westchnął. – Zaskakujesz mnie. Więc co interesuje cię naprawdę? – Jak to, co? – spojrzał na mnie ze zdumieniem. – Kobiety. Czym innym może się intere- sować poważny mężczyzna? – No... polityką, wojną, sztuką.. – bąknąłem. – Bzdury, nie wierz w to. Tylko kobiety są naprawdę interesujące. Popatrz na Hazel, albo na tę dużą, Basię! Ty sobie wyobrażasz noc z jedną albo z drugą? Pomyśl – zapalił się – trzy- masz je w objęciach i... i tak dalej... – przygasł. – Co ja ci będę opowiadał, sam wiesz. Nie- stety, obie kochają mężów. Taki mój pech. – No, masz tu jeszcze dwie miłe panienki – wskazałem na dzidzibudki, które właśnie w kolejnym tańcu tuliły się do Eda. – Eeee, to jest niższy sort. Właśnie dumam, jak się od nich uwolnić. – Nie rozumiem? – Co tu jest do rozumienia? – zdziwił się Mateusz. – Gdzie się nie ruszę, wloką się za mną. – Ściszył głos: – To moje studentki z Akademii, ale z tych mniej zdolnych. Przynajmniej jeśli chodzi o malarstwo. – Nie sądzę, żebyś miał kłopoty z pozbyciem się ich – odparłem. – Patrz, jak się kleją do Eda. 14 – Eeee tam kleją... – Mateusz był wyraźnie nie w humorze. – Nie jest ważne z kim się tań- czy, ważne z kim się śpi. – A one, tego, z tobą... – nie wiedziałem, jak to powiedzieć. – A coś ty myślał? Chyba nie wymagasz, żebym został zupełnie bez kobiety? – naindyczył się Mateusz. – Nawet jeśli to nie jest ani Hazel, ani Basia, ani Ewcia – dodał melancholijnie. Cóż, każdy ma swoje problemy i każdy inne. Dolałem Mateuszowi, dolałem sobie. I wy- piliśmy. Poczułem nagle, że jestem już mocno pijany. Ale chciałem się upić tego wieczoru, chciałem zasnąć spokojnie i nie śnić białej twarzy i włosów zlepionych krwią. Nagle muzyka ucichła. Ed zaczął grzebać w stosie compactowych płyt, Mareczek manipu- lował przy aparaturze wideo. Do salonu wmaszerowała starsza, pękata jejmość z dymiącym półmiskiem. Nie wywołało to większego zainteresowania. Zdałem sobie sprawę, że musi być już bardzo późno. Starsi państwo spod kominka równocześnie, jak na komendę, wstali. Uśmiechnęli się do mnie i Mateusza, pokiwali Edowi i panienkom, po czym godnie wymaszerowali z salonu. Wypiłem jeszcze kropelkę i podszedłem do Hazel. Za moimi plecami buchnęła znów głośna muzyka – tym razem była to lambada – i młodzież, wzmocniona Edem i Mateuszem, ruszyła w tany. Hazel uśmiechnęła się do mnie blado i wyciągnęła dłoń. Jasną dłoń o nieprawdopo- dobnie długich palcach i paznokciach. Cóż, Hazel była dokładnym wcieleniem tego, co nazy- wa się czasem „american dream”: nie była „tylko” piękna, była doskonała w każdym szcze- góle. – Wyglądasz na zmęczonego – powiedziała (rozmawialiśmy po angielsku) – i podsunęła mi miseczkę z orzeszkami. – Bo jestem b a r d z o zmęczony. – Tutaj można odpocząć, naprawdę. Nie zawsze jest tak jak dzisiaj – znów uśmiechnęła się blado. – Cieszę się, że przyjechałeś, Arturze. Ed nie ma tu bliskich przyjaciół. Wszystko to – lekki gest dłoni – obcy ludzie. Właściwie nie wiem, po co tu przyjechałam. – Przyjechałaś z Edem. – A czy on wie, po co przyjechał? – wzruszyła ramionami. – Chciałabym z tobą porozma- wiać, Arturze. Jutro... – dodała szybko. – Dziś jest już chyba za późno. – Wcale nie jest za późno! – zagrzmiał mi nad uchem Ed. – Bawmy się! Był pijany, bardziej pijany, niż mi się zdawało. A jednak, mimo to, chciałem zamienić z nim parę słów. Wstałem i uśmiechnąłem się przepraszająco do Hazel. Odwzajemniła mój uśmiech. Ed zaczął mnie ciągnąć na parkiet, gdzie uparcie wirowała młodzież. Zatrzymałem go, chwytając mocno za ramię. – Słuchaj Ed, starczy na dzisiaj. Przynajmniej dla mnie – odciągnąłem go na bok. Nie opie- rał się. – Jadąc do ciebie pobłądziłem i zdarzyła mi się przykra przygoda. Opowiedziałem mu o wszystkim. Wcześniej wolałem milczeć, nie chciałem psuć im zaba- wy, ale uznałem, że Ed powinien wiedzieć o tym, co zdarzyło się o kilometr od jego siedziby. Wysłuchał mnie bardzo przytomnie, ale kiedy skończyłem, nie wydawał się specjalnie prze- jęty. – Nie przejmuj się – poklepał mnie po ramieniu. – Latem w Buczkach może się zdarzyć niejedno. – Chciałem, żebyś wiedział. – Dziękuję. – A teraz pójdę spać. – Rozumiem. Odprowadził mnie osobiście do pokoju na piętrze. Wielkiego, pięknego pokoju z wido- kiem na morze. Raz jeszcze wycisnął mokry pocałunek na moim policzku i dyskretnie znik- nął. Ale na tym wcale się nie skończyły atrakcje wieczoru. Już byłem umyty i przebrany w 15 piżamę, kiedy ktoś zastukał do drzwi. Otworzyłem. Na progu stała śliczna, ciemnowłosa, niewysoka dziewczyna, ubrana w kelnerski fartuszek. na tacy, którą przyniosła, stała butelka whisky, kubełek lodu i szklaneczka. Poznałem ją od razu: to była dziewczyna, którą zobaczy- łem podjeżdżając do Bukowego Dworu, ta od skrzypiących drzwi i przytulnego światełka na piętrze. I od wysokiego blondyna. Musiała mieć niezłe tempo. – Pan Mitchell przesyła panu drinka do poduszki – powiedziała śmiało i wkroczyła do po- koju. Ustawiła butelkę, kubełek i szklankę na stoliku. Uśmiechnęła się zalotnie: – Wygląda pan na zmęczonego, long– drink przed snem dobrze panu zrobi – powiedziała. I tyle jej było. Byłem rzeczywiście zbyt zmęczony, by myśleć. Skorzystałem z jej rady, odkładając wszystkie sprawy do jutra rana. 16 Rozdział 4 Następnego ranka nie rozwiązałem jednak żadnych spraw. W ogóle nie było "następnego ranka". Kiedy się obudziłem, minęło już południe, a ja miałem ciężką głowę i suchy język. Ale przez okno wesoło zaglądało słońce – po raz pierwszy od wielu dni – a ja przespałem tę noc bez koszmarów. To też był sukces. Wstałem i odciągnąłem story. Pogoda zdecydowanie się poprawiła, a otoczenie Bukowego Dworu wyglądało w promieniach słońca całkiem wesoło. Rabatki z kwiatami, kilka ławek i leżaków, tenisowy kort wysypany ceglaną mączką, pomalowana na biało piętrowa oficynka kryta wesołą czerwoną dachówką. Las w tle. I nigdzie żywej duszy. Tylko mój polonez i do- stawczy mikrobus na podjeździe. W dziesięć minut później zszedłem do salonu. I tu nie zastałem nikogo. Wszystko wy- sprzątane, w idealnym porządku. Na kominku i pod oknem czyjaś gospodarna ręka ustawiła nawet wazony ze świeżymi kwiatami. Na środku pomieszczenia stał długi stół, nakryty białym obrusem i otoczony krzesłami. Na nim ekspres do kawy, ciągle czynny, i śniadaniowa zasta- wa. Zrozumiałem to jako zaproszenie. Właśnie smarowałem bułkę miodem, gdy do salonu wmaszerowała z tacą znana mi już czarnuszka. – Dzień dobry – uśmiechnęła się. – Ranny ptaszek to pan nie jest, o nie. – Po takim przyjęciu? – Wszyscy jakoś wstali. – Byłem zmęczony. – Wiem, pan Mitchell mówił. Tutaj świetnie pan odpocznie. – Zatrzymała się, spojrzała na mnie uważnie: – To pan jest tym „najlepszym przyjacielem” pana Mitchella? – spytała naiw- nie. – No, przynajmniej on tak twierdzi. – My się jeszcze nie znamy. – Odłożyła tacę: – Jestem Ewa Kęcka. – Artur Dembowski, dziennikarz. – Wiem, wiem – w jej oczach pojawiły się figlarne błyski, wyciągnęła do mnie rękę. – A ja studiuję. To znaczy będę – teraz pomagam trochę rodzicom. Wróciła do tacy i porządków. Dopiłem kawę. Zerknęła na mnie ciekawie. – Bo Bukowy Dwór jest mojego taty – wyjaśniła nie pytana – musiał pan go wczoraj po- znać, mamę też. Tata mi go kupił jako posag. – O, a kiedy ślub? – Eeee tam, mnie się nie spieszy – roześmiała się i ruszyła w stronę drzwi. – Nie wie pani, gdzie wszyscy się podziali? – Wiem – zatrzymała się. – Poszli na plażę albo pojechali zwiedzać zamek w Stawowej. Wreszcie jest ładna pogoda. Niedługo wrócą, o drugiej jemy lunch. – Już miała wyjść, ale zawróciła. – I proszę mi nie mówić pani, jestem Ewcia. Zniknęła. Wstałem i ja, wyszedłem przed dom. Słońce świeciło, ptaki śpiewały, kwiaty na rabatkach rosły; obraz nagiego, zbrukanego ciała i martwej, pięknej twarzy odpływał gdzieś daleko, w niepamięć koszmarnego snu, który trzeba jak najszybciej zapomnieć. Jeżeli spo- dziewałem się atmosfery przygnębienia i rozpaczy, węszących wszędzie detektywów, ogólne- go poruszenia, to mogłem z powodzeniem sięgnąć po którąś z powieści Chandlera. Tam to wszystko było, na pewno. Ale nie w Bukowym Dworze. Właściwie cóż mnie to mogło obchodzić? Przecież byłem tylko przypadkowym świadkiem odkrycia ciała, nie znałem tej kobiety... Zawahałem się; wiedziałem, że ją znam, ale skąd? Kim była? Pytania mnożą się szybciej od królików. Kim była – pociągało za sobą: – dlaczego 17 zginęła? – a za tym postępowało: w jaki sposób to się stało? A na końcu czekało najważniej- sze: kto to zrobił? Śmieszna sroczka z długim czarno–białym, wlokącym się po ziemi ogonem, przedreptała szybko przez kort i zniknęła w otaczających go krzewach. Przysiadłem na ławce. Mój instynkt znów zaczął działać, ale tym razem pracował na moją korzyść. Mówił mi, żebym się do ni- czego nie mieszał. I to samo mówiło mi doświadczenie. Tym razem naprawdę nie musiałem. Sprawa nie dotyczyła mnie osobiście, nie miała też nic wspólnego z nikim bliskim. Sroczka znów wychynęła z krzaków i szybciutko przebiegła kort w przeciwnym kierunku. Miała wi- docznie jakiś pilny biznes po drugiej stronie i postanowiła niezwłocznie go załatwić. Ja też postanowiłem. Instynktu można używać w różny sposób. Nie mogę zostawić tej sprawy, dopóki nie wyjaśnię dlaczego jej twarz wydała mi się znajoma. Nie co dzień znajduje się na swej drodze martwe kobiety. I piękne. I nagie. Zamknąłem oczy i wstawiłem twarz do słońca. Przesiedziałem tak dobrą godzinę. Cóż miałem lepszego do roboty? Wrócili tuż przed drugą. Raptem w Bukowym Dworze zrobiło się hałaśliwie, zaroiło się od ludzi, na podjazd zajeżdżały kolejne samochody. Ed z Hazel, Mareczkiem i małżeństwem wysokościowców wrócili z plaży, trochę zmarz- nięci, bo jednak nad samym morzem wiała lekka bryza. Starsi państwo – jak się okazało – Duńczycy, byli w Stawowej. Towarzyszyły im obie studentki ASP, dziś – po nocnych hulan- kach – jakby trochę zmęczone i przygaszone. Czerstwy, grubawy mężczyzna okazał się Ceza- rym Kęckim, właścicielem Bukowego Dworu i ojcem Ewci. Poznałem również jego żonę, panią Janinę, która dozorowała pracę kuchni, i owego szczupłego kostycznego mężczyznę, który ostatniej nocy bawił się z Ewcią w berka w ogrodzie. I – jak się zdaje – udało mu się wygrać. Dopiero w blasku słońca uzmysłowiłem sobie, że znam tego faceta. Nazywał się Mariusz Zwierzyniecki i był rzeczywiście bardzo kostyczny i zarozumiały. Poza tym pisywał pod pseudonimem powieści kryminalne, których akcję brał z sufitu. Nie budził mojej sympatii. I wzajemnie. Spojrzał na mnie z ukosa – jakbym był pierwszym rywalem do posagu Ewci Kęc- kiej – i wyciągnął w moją stronę dwa chude, zimne palce. Uścisnąłem je również dwoma pal- cami, jakbym dotykał zdechłej przed tygodniem ryby – i poszliśmy na lunch. Brakowało tylko Mateusza Wierzewskiego, ale nikt tym się nie przejmował. Taki był Ma- teusz; chodził zawsze własnymi drogami i nikomu nie zdawał sprawy ze swych poczynań. Pani Janina podała lina z wody z jarzynami i mnóstwo sałaty, do której przygotowano chyba z dziesięć butelek z różnymi sosami, zwanymi po amerykańsku dressingami. Nie jadłem wiele, syty po późnym śniadaniu. Hazel zupełnie zignorowała ryby, zadowala- jąc się samą sałatą. Studentki też nie popisywały się apetytem. za to reszta gości przysiadła się do jedzenia z ochotą. Spojrzałem badawczo na Eda. Nic nie wskazywało na to, by cierpiał po wczorajszej zabawie. Spałaszował w kwadrans trzy porcje ryby. Dotrzymywał mu kroku – i w jedzeniu i w gadaniu – mąż pięknej dwumetrowej Basi, świński blondyn. Przedstawiono nas sobie przed chwilą. Dariusz Bryjarski był adwokatem, jego Basia – scenografką. Poza tym byli nieprzyzwoicie młodzi, zdrowi i pełni radości życia. Jakoś nie obudzili we mnie sympatii; pewnie to moja wina. Nasłuchiwałem pilnie toczonych przy stole rozmów; usta im się nie zamykały, ale nikt na- wet nie wspomniał o wczorajszym wydarzeniu. A przecież taka zbrodnia (bo nie wątpiłem że było to morderstwo) w Buczkach, w szczycie sezonu, powinna być sensacją, o której wszyscy mówią. Wrócili z plaży, z wycieczki do Stawowej – i nic? Nie mogłem w to uwierzyć. Trudno ukryć jakąkolwiek tajemnicę w tak małej miejscowości jak Buczki. Czyżby była to robota milicji? Ale dlaczego mieliby wyciszyć tę sprawę? I dlaczego miałby to robić akurat sierżant Miotk, którego pamiętałem jako przyzwoitego człowieka? 18 Bez apetytu dziobałem swego lina, zerkając po obecnych. Państwo Kęccy, najwyraźniej traktowani jako domownicy, nie służba, zasiedli do stołu razem z nami; również Ewcia, urzą- dziwszy wszystko i podawszy (pomagała jej w tym krępa, grubonoga kuchareczka, oblewają- cą się co chwila szkarłatnym rumieńcem, jakby usługiwała uczestnikom orgii), zasiadła z na- mi do stołu. Hazel, pozornie nieobecna, w milczeniu pojadała swoją sałatę, monosylabami odpowiada- jąc zagadującemu ją Duńczykowi. A jednak kilkakrotnie załapałem jej uważne, skierowane w moją stronę spojrzenie. A może tylko mi się zdawało? Każdy mężczyzna chciałby, by zerkała nań Hazel Springfield, gwarantuję. Z drugiej strony popatrywała na mnie zalotnie Ewcia, ale ta figlarka, jak sądziłem, obserwowała równie uważnie wszystkich mężczyzn przy stole. Mimo kilkakrotnej zachęty ze strony Eda, nie dałem się wciągnąć w rozmowę, która oscy- lowała wokół problemu opłacalności inwestowania w Polsce. Eda, Darka Bryjarskiego, nawet Mariusza Zwierzynieckiego temat zdawał się fascynować, a że Basia tłumaczyła na bieżąco poszczególne kwestie eleganckiemu Duńczykowi – i on dał się wciągnąć w dyskusję. A niech im pójdzie na zdrowie – pomyślałem. Nie miałem najmniejszego zamiaru inwe- stować w Polsce. Ani w Ameryce. Ani w Zimbabwe. W ogóle nie zamierzałem nigdzie inwe- stować. Z prostego powodu – nie miałem czego. Ale nie tylko ja byłem tego dnia bez apetytu. Zauważyłem, że Mareczek, który już wczoraj wydawał mi się niemrawy, markuje tylko jedze- nie. Dziobał swego lina pro forma, zerkając od czasu do czasu na Hazel, a rzadziej – na Ew- cię. Dokładnie odwrotnie niż ja, albo tak samo jak ja, to zależy od punktu widzenia. Cóż, ro- zumiałem jego brak apetytu doskonale: miał dwadzieścia jeden lat, ledwie zaczęte i przerwane studia i nic więcej – jeśli nie liczyć przyrodniego brata, potentata – a to jest bardzo mało dla niezwykle nieśmiałego mężczyzny w najbardziej niebezpiecznym wieku. W której się kocha – pomyślałem? Pewnie we wszystkich. W Hazel, to jasne, ale również w Ewci, Basi, tych ar- tystkach, nie zmartwionych nieobecnością Mateusza – Loli i Isi... Och, dobry Boże... mógł pożądać nawet grubej kucharci i pani Kęckiej, i eleganckiej Dunki... W jego wieku było to możliwe i dopuszczalne. Lunch wreszcie się skończył. Właściwie nie trwał długo, to tylko mnie się dłużyło. Wszy- scy wstali z miejsc, część gości zaczęła się żegnać. Duńska para opuszczała Bukowy Dwór, Lola i Isia zabierały się razem z nimi. Przez chwilę trwało pożegnalne zamieszanie, wielkie volvo pyrknęło obłoczkiem dymu i odjechało – i raptem na Bukowy Dwór spadła typowa po- obiednia nuda, nuda sjesty. Wszyscy byli już sobą nawzajem zmęczeni i marzyli tylko o drzemce. Na plażę było za zimno, na drinki za wcześnie. Nie zmartwiło mnie to, miałem własne plany na popołudnie. Ed głośno ziewnął i oświad- czył ze szczerością, która jest przywilejem władców rozmawiających z własnym dworem, że ma zamiar uciąć drzemkę. Bryjarscy marzyli o tym samym. Kęccy dyskretnie zniknęli; w koń- cu nie brakowało im zajęć. Ale Hazel nie zapomniała o mnie. – Would you like to have a cup of tea with me? – to nie jest zaproszenie, które się odrzuca, zwłaszcza, jeśli wychodzi od Hazel Springfield. Okazało się, że Hazel ma własny przytulny pokoik na pięterku, dokładnie na drugim krań- cu korytarza. Zapamiętałem ten fakt, choć nie mogłem zapomnieć, że Ed jest moim najstar- szym przyjacielem. Byłem zdecydowany przyjaźnić się z Hazel tak blisko, jak ona zechce. Ale przyjaźnić, nic więcej. To, co mi powiedziała, zabrzmi zapewne nieco sztywno, ale to mój swobodny przekład z angielskiego. Nie jestem literatem, proszę wybaczyć. – Boję się, Arturze – powiedziała Hazel, podnosząc do ust filiżankę herbaty, która była tyl- ko pretekstem i którą podała, to też zarejestrowałem, krępa kucharka, nie Ewcia – boję się o Eda. – Dlaczego? 19 – On jest bardzo zrównoważony, wiesz. Pracowity, przewidujący i tak dalej. W Stanach naprawdę dobrze sobie radzi. A tu jakby oszalał. – Bawi się. Wrócił do kraju i chce sobie odbić lata wyrzeczeń. – To nie to. Tak było na początku. Na przykład w czerwcu, kiedy byliśmy u ciebie. A te- raz... – spauzowała – coś się stało. Powiedziałam, że boję się o niego. – Znów pauza. – Ale przede wszystkim, to on się czegoś boi. Jestem pewna. Nie ma tu nikogo, poza tobą... Chciałem zaprzeczyć, ale nie pozwoliła mi. Mimo powagi tematu zachowała spokój. Była nadal porcelanowym, prześlicznym i pozbawionym ludzkich uczuć sfinksem – bez względu na to, co mówiła. Przynajmniej wtedy tak ją widziałem. Zamknęła mi usta chłodną, białą dłonią. Jezu, ten głupi Edek naprawdę nie wiedział do ja- kiego skarbu się dorwał! – Wiem, że tak jest – powiedziała. – Teraz, po dwóch miesiącach, już wiem na pewno. Nie znam polskiego, ale to się czuje natychmiast. He’s alien here, just like in Pasadena. Każdy może go tu skrzywdzić, bo wszyscy są tu obcy. Te panienki i biznesmeni i... – głos się jej za- łamał. Wzruszyła się. Naprawdę! Więc jednak były w niej ludzkie uczucia i ja je wydobyłem na wierzch. Już podczas drugiego spotkania. Być może był to powód do satysfakcji, ale jej nie czułem. W ogóle nic nie czułem. Znów zamajaczyła mi martwa twarz, starsza o dziesięć lat od tej ślicznej buzi, teraz naznaczonej smutkiem, którą miałem przed sobą. – Powiedz, co mogę dla ciebie zrobić, Hazel? Położyła swą chłodną alabastrową dłoń na moich grubych paluchach: – Porozmawiaj z Edem, dowiedz się, o co chodzi. On z nikim nie jest szczery, nawet ze mną. Może tobie się uda? – Porozmawiam, oczywiście... – Wiedziałam, że mnie zrozumiesz – powiedziała z wdzięcznością, ale jej wzrok, znów nieobecny, zdradzał, że myślała już o czymś innym, jeśli myślała o czymkolwiek. Wstałem, podszedłem do drzwi. Dopiero gdy nacisnąłem klamkę, Hazel ocknęła się ze swego zamyślenia. – Nawet nie dopiłeś harbaty! – rzuciła. – Prawdę powiedziawszy oboje jej nie tknęliśmy. – Wiem, ale mam ważne sprawy do załatwienia. – Będziesz pamiętał o mojej prośbie? Głupie pytanie, któż mógłby zapomnieć o jej prośbie? Choć miałem wątpliwości, śledząc jej nieobecne spojrzenie, czy sama pamięta jeszcze, o co mnie prosiła. Przytaknąłem i nacisnąłem klamkę. Nagle Hazel zerwała się z fotela i podbiegła do mnie. Stałem już w progu, jedną nogą za drzwiami. Hazel przyskoczyła do mnie i – wzorem Eda – wycisnęła na moim nie dogolonym policzku czuły, siostrzany i zupełnie niewinny pocałunek. Ale przy okazji przywarła do mnie całym ciałem, na sekundę, może dwie. Wystarczyło. Czy ktoś z was opierał się kiedyś o przegrzaną lodówkę? Drzwi zatrzasnęły mi się przed nosem. Stałem otumaniony, choć nie na tyle, by nie zauwa- żyć czyjejś ciemnej sylwetki zbiegającej po schodach i nie usłyszeć figlarnego śmiechu. Tak śmiała się tylko Ewcia Kęcka i tylko ona nosiła granatową sukienkę. Ale dlaczego miałaby nas podsłuchiwać? A dlaczego Hazel sypiała w osobnej sypialni? I czego – jeśli Hazel miała rację – miałby się bać Ed? Wszyscy zapewniali mnie, że odpocznę w Bukowym Dworze. Ale jak odpoczywać pośród mnożących się znaków zapytania? 20 Rozdział 5 Zszedłem na dół. Nikogo w salonie, na werandzie, dziedzińcu. Już nie jedna, a dwie srocz- ki skakały po opustoszałym korcie. Nie zmartwiło mnie to, miałem swoje sprawy i nie chcia- łem niczego nikomu wyjaśniać. Wsiadłem do poloneza i odjechałem. Bukowy Dwór wybudowano nieco na zachód od właściwych Buczek – między strażnicą WOP a ujściem Jaśnicy, tuż pod wydmami. Oba brzegi Jaśnicy spinał mostek, który od biedy udźwignąłby mojego poloneza, ale droga prowadząca od strony Buczek kończyła się prak- tycznie zraz za mostkiem. Parkowali tu amatorzy słonecznych kąpieli; plaża na lewo od Jaśni- cy była naga, na prawo – tekstylna. Z parkingu można było, choć z trudem, dotrzeć do Buko- wego Dworu. Wąska leśna droga była nienaturalnie wyboista, jak wiele bocznych, polnych dróg w okolicy. Wiedziałem dlaczego. Dziury i doły w drogach kopali sami właściciele przy- tulnych dacz i letnisk, broniąc się w ten sposób przed weekendową miejską szarańczą, jeżdżą- cą przeważnie maluchami czy syrenami. Dla gorszych samochodów były to rzeczywiście nie- bezpieczne drogi, a właściciele dacz dysponowali na ogół lepszymi i większymi wozami. Postanowiłem zaryzykować. Co prawda omal nie urwałem resorów, ale po dziesięciu mi- nutach dotarłem do mostku. Parking był prawie pusty. Słońce świeciło ostro, ale nad samym morzem było jeszcze ciągle chłodno. Wyboje ciągnęły się przez kilometr – potem wyjechałem na szerszą i lepszą, choć też nieutwardzoną drogę. Byłem w centrum, no powiedzmy raczej – w środku Buczek. Zaparkowałem samochód i wysiadłem. Prawie niewidoczny za ścianą lasu drewniany klasztorek, murowany budynek sezonowej jadłodajni z pokojami gościnnymi na piętrze, kilka chat rybackich, poczta; właściwie nic się tu nie zmieniło. Tylko ludzi było jakby więcej, z roku na rok. Więcej smażalni ryb, budek z hot– dogami i hamburgerami, lodami i warzywami. Więcej smrodu i ścisku, walających się wszędzie papierów, tłustych tacek po rybach, butelek, śmieci. Stanowczo za dużo ludzi było na tej biednej planecie, a już zwłaszcza w tym ubogim kraju. W taki, zbyt chłodny na plażę dzień największą i jedyną atrakcją Buczek robiły się zakupy. Czegokolwiek. Wszędzie stały więc kolejki ludzi – pod jadłodajnią, budami handlarzy, kio- skiem „Ruchu”, lodziarnią. Nie cierpię kolejek, ale tego dnia mnie interesowały. Pokręciłem się tu i ówdzie, postałem w jednym i drugim ogonku. Zaszedłem na pocztę, do jadłodajni. Nic. Senny, znudzony tłum, senne, nudne tematy rozmów, które podsłuchiwałem. Nic. Wydawało mi się to niewiarygodne. Przecież powinna to być sensacja numer jeden! Wyda- rzenie, o którym się mówi, temat szeroko roztrząsany. Domyślałem się, że milicji może zale- żeć na braku rozgłosu, ale przecież byli jeszcze wopiści, pseudohipisowska młódź, magister praw Warchała, wyglądający mi na niezłego gadułę. Wszystko na nic. Senne Buczki, senny tłumek. Pogodny widoczek, jeśli ktoś lubi takie obrazki. Zagnało mnie nawet na pole namiotowe. Tylko tam – sądząc po wyglądzie – mogli koczo- wać spotkani w nocy młodzi ludzie. Ale i tu ich nie znalazłem, choć schodziłem cały teren od namiotu do namiotu, potykając się o puste butelki po piwie i narażając na niechętne spojrzenia ludzi, którym właziłem w kohery i menażki. A może to wszystko mi się przyśniło; może trzeba dać sobie spokój? Wsiadłem do polone- za i pojechałem do Przetargowa. Kilkanaście obejść, klub rolnika i stacja benzynowa. Nie było tam po co stawać. Zatankowałem benzynę i wykręciłem w lewo, do nieodległej gminnej Stawowej. W parę minut potem zaparkowałem samochód na przykościelnym placu. Była to duża wieś, pamiętająca znacznie lepsze czasy. Prastara, historyczna siedziba Sta- wowskich, starego i możnego rodu, który zależnie od aktualnej koniunktury politycznej i kształtu granic zasiadał albo w senacie Rzeczpospolitej, albo w pruskim Reichstagu. W tym drugim przypadku dodawali sobie do nazwiska von. W Stawowej mieli niegdyś zamek, obec- nie zmieniony w prymitywny PGR–owski slums; tak w praktyce zrealizowano hasło dyktatury 21 proletariatu – proletariat zamieszkał w magnackiej siedzibie, którą skutecznie doprowadził do poziomu chlewu. Zawsze ze smutkiem przechadzałem się po obszernym, cudem zachowa- nym, choć zaniedbanym parku. Cudem również było, że zamek stoi jeszcze, od dziesiątków lat nie remontowany, ba – pomijany nawet w spisach zabytków godnych zwiedzania, tak jak- by ludowa władza wstydziła się tego, co zrobiła z siedzibą rodu, który władał tą ziemią przez osiemset lat. Bo Stawowscy mieli niegdyś wszystko, jak okiem sięgnąć – ich była Jastrzębia Góra i Władysławowo, i Sławoszyno, i oczywiście sama Stawowa, gdzie poza zamkiem pobudowali okazały kościół, najpierw katolicki, potem, gdy lokatorzy zmienili wyznanie, protestancki. Długo im się udawało – przez kilkaset lat byli na topie. Chyba niewiele rodzin może to o oso- bie powiedzieć. Mimo wszystkich geopolitycznych komplikacji utrzymali przez wieki swoją domenę, a któryś ze Stawowskich co i rusz, prawie co pokolenie – bywał kasztelanem gdań- skim. Ale ostatniego zakrętu historii nie wytrzymali i oni. Po 1918 te ziemie przypadły Polsce; von Stawowscy, mocno już wówczas zniemczeni, nie mogli być zachwyceni. Ale zachowy- wali się jak lojalni obywatele, przynajmniej w części: kiedy Sigfried, uważający się za Polaka, kończył kampanię wrześniową w stopniu kapitana, dając się internować Armii Radzieckiej (trafił potem do Kozielska i zginął w Katyniu), młodszy, Stanisław, wkładał już mundur ge- stapowca i zabierał się do robienia „porządków” w okolicy. Zginął zimą 1943 na froncie wschodnim. A stary von Stawowski, ojciec, doczekał triumfalnego „wyzwolenia” przez Ar- mię Czerwoną. Zmarł na udar krwi do mózgu, widząc jak krasnoarmiejcy poczynają sobie z miejscowymi kobietami. Niewątpliwie – wybrał najlepsze wyjście z sytuacji. I w ten sposób skończyły się dzieje Stawowskich. Okoliczna ludność, która po prawdzie nie kochała „wyzwolicieli”, nie zmartwiła się rów- nież śmiercią starego tyrana okolicy. Miejscowi, Kaszubi od pokoleń: zastępy Miotków, Grubbów, Wentów, Labudów i Myszków, orzekli krótko, iż starego „szlag trafił”; zapewne mieli rację. Myślałem o tym wszystkim, krążąc po Stawowej. Wiedziałem o historii tej wsi znacznie więcej, niż wszyscy jej mieszkańcy razem wzięci, ale to oni tu mieszkali i to była ich ziemia, ja byłem tylko przybyszem, obcym, który jest i za chwilę go nie będzie. Tak jak z Edem w Polsce... – przypomniały mi się słowa Hazel. Ale również w Stawowej nie odnalazłem żad- nych oznak podniecenia. Byłem w kilku sklepach, punkcie skupu runa leśnego, klubie książki i prasy, wypiłem piwo w pijalni. Nic. Cisza. Może więcej pijanych niż pięć lat temu, znacznie więcej niż dziesięć. Jeszcze raz wsiadłem do poloneza i pojechałem do motelu. Zbudowano go dwa kilometry ze Stawową, w stronę Pucka. Nie był to lokal wysokiej klasy, ale z Buczek ciągnęły tu koro- wody. Pewnie tylko dzięki temu prosperował. W hallu było zupełnie pusto, w sali restauracyj- nej pustawo. Już miałem wyjść, kiedy przypomniałem sobie o barze. W barze nie było prawie nikogo. Mówiąc ściślej – dostrzegłem tam tylko jedną osobę. Był to Mateusz Wierzewski. Siedział na wysokim stołku, martwo wpatrzony w brudną so- snową boazerię na przeciwległej ścianie. Cały bar urządzono w tak zwanym stylu myśliw- skim. Działo się to wiele lat temu, pewnie za wczesnego Gierka; wypchany bażant patronują- cy nielicznym butelkom, ustawionym nad barową ladą, musiał mieć w sobie chyba z tonę ku- rzu. Przed Mateuszem stał kieliszek wódki, obok leżała zmięta gazeta. Przysiadłem na sąsied- nim stołku. Młoda, ale gruba i bezkształtna barmanka łypnęła łaskawie w moją stronę. – Co podać? Postanowiłem być złośliwy: – Szampan i dwa kieliszki – zaordynowałem. – Jest tylko francuski, po trzydzieści tysięcy butelka. 22 – Może być. Cały ten dialog nie zrobił na Mateuszu żadnego wrażenia. Nadal wpatrywał się nieprzy- tomnie w boazerię. Dość już miałem tych spojrzeń, irytowały mnie. Poczekałem, aż barmanka otworzy butelkę i napełni kieliszki, a potem podsunąłem jeden z nich Mateuszowi, swój uno- sząc do góry. – Zdrowie! Reakcja była niespodziewana. Mateusz wytrącił mi kieliszek z ręki i gwałtownym ruchem zrzucił z lady butelkę. Dźwięk pękającego szkła zmieszał się z piskiem barmanki. – Znowu rozrabiają, chuligany! Milicję zawołam! – Proszę się nie denerwować – zareagowałem szybko. – Kolega jest trochę zmęczony. Za- raz się nim zajmę. Rzuciłem na ladę kilka banknotów (za szampana zapłaciłem z góry, takie tam były zwy- czaje). Barmanka natychmiast się uspokoiła i zaczęła sprzątać. Mateusz Odwrócił się do mnie, spojrzał przytomniej. Zobaczyłem, że ma oczy pełne łez. Coś musiało nim naprawdę mocno wstrząsnąć, znałem człowieka od lat. – Wybacz, zrobiłem to mechanicznie – powiedział. – Myślałem, że to jaki miejscowy pijak się dowala. Zaraz za wszystko zapłacę. – Nie trzeba, już zapłaciłem. Upierał się. To nie był czas na towarzyskie przepychanki, więc zgodziłem się, że postawi mi małą wódkę. Jego kieliszek jakimś cudem ocalał. – Co się stało? – spytałem, gdy sytuacjach została wreszcie wyjaśniona. – Nie wiesz? – podsunął mi gazetę, która cały czas leżała na ladzie. Było to aktualne wydanie "Wieczoru Wybrzeża" – gdańskiej popołudniówki. Była dopiero szósta, więc ktoś musiał ją tu przywieźć dosłownie przed chwilą. Rozłożyłem szeroką płachtę pierwszej strony. Znalazłem od razu. Ta sama twarz, tylko jeszcze piękniejsza i o dziesięć lat młodsza. I tytuł, wybity dużymi czerwonymi czcionkami: EVA BRÜCK NIE ŻYJE. Z ostatniej chwili... Sam jestem dziennikarzem i nie lubię streszczać cudzych słów, wolę przytoczyć tekst „Wieczoru” w całości: „(Puck, inf. wł.); jak się dowiedzieliśmy, tuż przed zamknięciem bieżą- cego numeru, wczoraj w nocy odnaleziono w Buczkach ciało Evy Brück. Okoliczności wska- zują na to, iż zmarła padła ofiarą wypadku samochodowego bądź morderstwa. Śledztwo w tej sprawie prowadzi RUSW w Pucku. Przypomnijmy iż zmarła, z pochodzenia gdańszczanka, była pod koniec lat siedemdziesiątych znaną i popularną aktorką filmową. Zagrała w głośnym obrazie Jędrzeja Gordona „Czarnobiała tęcza”, potem przeniosła się do Francji, gdzie rów- nież wystąpiła w kilku znanych filmach. Od roku 1982 nie pokazywała się na ekranie i dawni krajowi wielbiciele zdążyli o niej zapomnieć. Ale nie możemy się łudzić: nasz reporter, nie- grzecznie wyproszony z komendy MO w Pucku, widział na własne oczy francuski paszport na nazwisko Evy Brück, znaleziony przy zamordowanej. Więcej szczegółów – w poniedziałek”. Przeczytałem tekst raz, drugi i trzeci. Wszystko się zgadzało, zwłaszcza twarz. To była na pewno ta sama twarz, którą widziałem ostatniej nocy. Ale to niczego nie wyjaśniało. Nie znałem filmu Jędrzeja Gordona Czarnobiała tęcza i nie miałem pojęcia o istnieniu aktorki nazwiskiem Eva Brück. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych miałem wiele pilniejszych zajęć niż oglądanie francuskich filmów. Więc skąd znałem tę twarz? I dlaczego w końcówce artykułu „Wieczór” napisał o morderstwie bez znaku zapytania? I jakim cudem Eva Brück mogła mieć przy sobie francuski paszport, skoro była naga jak w chwili urodzenia? – Znałeś ją? – poruszył się niecierpliwie Mateusz, gdy złożyłem gazetę. – Nie. – Ale od razu wiedziałeś, co mnie wzięło. Od razu, kiedy tylko zobaczyłeś jej twarz. – Może. 23 – Chłopie... a ja ją znałem. Co to była za kobieta! Boże! Takich morderców i zboczeńców rozstrzeliwałbym bez sądu. – Trzeba ich przedtem złapać. – Kto ich tam złapie... – zamilkł, zamyślił się na moment, a potem niespodziewanie dodał: – Nie wierzę w sprawiedliwość. – Znałeś ją? Opowiedz mi o niej. – Może, kiedyś... – wzruszył ramionami niecierpliwie. – A tu ją spotykałeś? Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Przecież zginęła właśnie tu, w Buczkach. Jeśli chcesz wiedzieć – odparł nagle bardzo zi- rytowany – przyjąłem zaproszenie do tego idiotycznego Bukowego Dworu i zgodziłem się być gościem twego kretyńskiego przyjaciela, tylko dlatego, że miałem nadzieję ją spotkać. – Prze- sadzał, zdarzało mu się to często. – Ale nie udało mi się – nagle oklapł. – Zresztą kiedy... Przecież przyjechałem ledwie wczoraj rano. – A kiedy widziałeś ją po raz ostatni? – Słuchaj, Artur, lubię cię, ale przestań się czepiać. Dla ciebie to jest lokalna sensacyjka, a ja cierpię, rozumiesz? Wychylił kieliszek. Dopiero wtedy zauważyłem, że jest pijany. Tych kieliszków musiało być przedtem znacznie więcej. Wziąłem go pod ramię i zaprowadziłem do poloneza. Trudno byłoby uznać Mateusza Wierzewskiego za abstynenta, ale pijakiem też nie był, na pewno. Wiadomość o śmierci Evy Brück musiała być dla niego prawdziwym szokiem. Wróciliśmy do Bukowego Dworu. 24 Rozdział 6 Właśnie zmagałem się z Mateuszem, który przysnął mi jeszcze w samochodzie, a teraz bardzo niepewnie wstępował na stopnie werandy, kiedy gwałtownie otworzyły się drzwi i na nasze spotkanie wyprysnęła Ewcia Kęcka. – Czy pan słyszał? – pytała. – Czy już wiecie? Podobno w nocy w lesie, całkiem niedaleko stąd, koło strażnicy, zgwałcono i zabito jakąś kobietę! Jezu, jak ja się boję! Poleciała w stronę oficyny. Nie wyglądała na przerażoną, bodaj się nawet na koniec swej kwestii uśmiechnęła. Jak już ktoś jest zalotny, to jest. A Ewcia aż się paliła, by jak najszybciej znaleźć kogoś, kto zająłby się jej posagiem. Pchnąłem drzwi prowadzące z werandy do salonu. Mateusz oprzytomniał, poprawił prze- krzywiony krawat i sztywno przemaszerował przez pokój. Zupełnie instynktownie trafił do barku. Wszyscy przyglądali mu się badawczo. Trudno byłoby uznać panującą tu atmosferę za ciepłą i serdeczną. Od progu wiało chłodem. Siedzieli, gdzie popadło: Ed, Hazel, Mareczek, Zwierzyniecki, Bryjarscy, pani Kęcka z rękami na podołku, w żałobnej pozie starej baby. A więc stało się! Wszyscy już wiedzieli; wreszcie się rozniosło. Ale chyba nie znali relacji „Wieczoru”; Ewcia mówiła o gwałcie, a więc powtarzała wersję obiegową. – No cóż – odezwał się Ed. – Już siódma. Chyba możemy się napić drinka przed obiadem? Nikt mu nie odpowiedział. – Czy pan już wie? – odezwała się niespodzianie, najwyraźniej pod moim adresem, pani Kęcka. – Tak, powiedział mi Mateusz. – To straszne, okropne... – podniosła ręce do oczu. – Kiedy pomyślę, że to mogło spotkać naszą Ewcię... – Ale nie spotkało – uciął Ed. – Zresztą nie wiemy niczego konkretnego, wszystko to plot- ki. A ludzie gadają byle co. Wyczułem w jego głosie silne napięcie; był zdenerwowany. Spojrzałem na Hazel. Patrzyła na morze paląc długiego ciemnego papierosa. Jak zwykle obojętna i nieobecna; cóż, nie ro- zumiała ani słowa z naszej rozmowy. Ale paliła, a zdarzało się jej to niezwykle rzadko. Więc i ona musiała być poruszona. – To nie są plotki, Ed. Niestety – powiedziałem i położyłem na stole gazetę, zabraną przedtem przezornie z barowej lady w Stawowej. Rzucili się na nią, jak zgłodniałe szakale na świeżego trupa. Pierwszy był Bryjarski. Wy- równał tytułową stronę i zaczął czytać na głos znany mi już tekst. Cieszę, jaka zapanowała, przerywało tylko łkanie Kęckiej i brzęk szkła od strony baru, gdzie urzędował Mateusz. – Pamiętam ją – wyrwała się wielgachna Basia, gdy tylko jej mąż przestał czytać. – Śliczna dziewczyna. A Czarnobiała tęcza to był zupełnie genialny film. Nikt się nie odezwał. Ed nerwowo chwycił gazetę i jeszcze raz, po cichu, przeczytał notat- kę. Pani Kęcka wstała i przyciskając dłonie do ust, głośno wymaszerowała z salonu. Czy to miała być manifestacja? – Potem podobno wyszła za mąż za znanego francuskiego reżysera – dodała niepewnie du- ża Basia i, zażenowana naszym milczeniem, umilkła również. Nikt nie podjął tematu. – Ludzie, nie dajmy się zwariować – wykrzyknął Ed, odrzucając na bok zmiętą gazetę. – Zginęła kobieta, może naprawdę tuż obok, tak gadają... ale nas to nie dotyczy. Naprawdę, po- winniśmy się napić. Mareczku!... – zabrzmiało to rozkazująco. Mareczek skwapliwie poderwał się ze swego ciemnego kąta. Stanął w gotowości na środku pokoju, mrugając niepewnie długimi rzęsami. Po raz pierwszy wydał mi się przystojnym chłopcem; być może kobiety dostrzegają takie rzeczy wcześniej. Ale wyglądał na zmęczone- go, był bardzo blady i jeszcze bardziej niepewny. 25 – Mareczku – powtórzył Ed – podaj gościom drinki. – Nie trzeba! – zagrzmiał czyjś głos z załomu salonu, gdzie projektant tego domu umieścił bar. – Wszystko jest przygotowane. Był to Mateusz Wierzewski, który wszedł, a raczej wtoczył się do salonu, trzymając tacę pełną szklanek napełnionych ciemnoczerwonym płynem. – Umarła wspaniała kobieta – powiedział grobowym tonem. – Musimy wypić za jej duszę bloody Mary. – No, to jednak przesada – syknął przez zęby, niechętnie, Mariusz Zwierzyniecki. – Przesada? – powtórzył głośno Mateusz. – Dlaczego przesada? Znałem ją i płaczę po niej. I nie wstydzę się tego. Opróżnił duszkiem dużą szklankę krwawego płynu. Rozejrzał się wokół. – A wy co? – spytał, zwracając się wyraźnie do Mariusza. – Wy co? Najchętniej o wszyst- kim byście zapomnieli? Był człowiek i nie ma. Można się bawić dalej. – Nie o to chodzi – usiłował mu przerwać Bryjarski. – Właśnie, że o to – ciągnął z pijackim uporem Mateusz. – Kiedy była na topie, wielu się z nią przyjaźniło. A teraz, jak z niego spadła, wolicie zapomnieć! – Przecież myśmy jej wcale nie znali – zapewniła żarliwie Basia. – Wy nie – zgodził się łaskawie Mateusz. – Ale niejeden ją tu dobrze znał, zapewniam. Zabrzmiało to jak pogróżka. Mateusz sięgnął po kolejną szklankę i opróżnił ją szybko. Miał już dość. W tej samej chwili rozległo się głośne szuranie odsuwanego krzesła. Hazel gwałtownie wstała i nie mówiąc ani słowa wyszła z salonu. Wyglądało to na manifestację, ale cóż mogła manifestować nie rozumiejąca słowa z naszej rozmowy Amerykanka? – Ja nie zapomnę – oświadczył z wielką godnością Mateusz i całkiem pewnie pomaszero- wał na górę, w ślad za Hazel. – Chyba trzeba nim się zająć? – spytała cicho Basia. – Nie, znam go – powstrzymał ją gestem ręki Ed. – Pójdzie teraz spać i rano będzie O.K. Dotychczasowe napięcie jakby zelżało. Wszyscy zaczęli mówić naraz, ale nikt nie sięgał po szklanki z bloody Mary. – A ja – oświadczył specjalnie głośno Mariusz – napiję się whisky z lodem. Inni też zaczęli składać zamówienia. Mareczek poskoczył do baru. – Bawcie się dobrze, moi mili – Ed wstał ze swego fotela. – Ale wybaczcie, ja muszę tro- chę popracować. Spotkamy się przy kolacji. Zniknął w swoim niewielkim gabinecie przylegającym do salonu. Pożegnałem zebranych i ja, chciałem posiedzieć trochę nad artykułem dla pewnej szwedzkiej gazety. Zamówili u mnie tekst o geografii politycznej Polski po czerwcowych wyborach. Nie był to problem, nad któ- rym miałbym ochotę właśnie w tej chwili rozmyślać, ale cóż – praca to praca. Kolacja upłynęła nam w raczej minorowym nastroju, również pani Kęcka nie wysiliła się specjalnie tego dnia. Kiedy Ewcia posprzątała, Bryjarscy zaproponowali nocny spacer plażą. Prawie wszyscy postanowili się do nich przyłączyć. Zostałem, gdyż Ed poprosił mnie o to. Kiedy wyszli, już nieco ożywieni – nawet Hazel konwersowała pogodnie ze Zwierzynieckim, który miał wielkie mniemanie o swej angielszczyźnie, choć niechętnie jej używał – Ed zacią- gnął mnie do swego gabinetu. Był to przytulny pokoik z wielkim biurkiem i półkami na książki. Miał tu również telefon, a z biurka mrugał wesoło zielony ekran komputera Amstrad, wyświetlający właśnie jakieś zawiłe tabele i wykresy. Biurko zasłane było plikami papierów i dokumentów. – Jak widzisz, naprawdę pracuję. Nie zawsze bawimy się tu tak hucznie jak wczoraj. Ale siadaj, stary przyjacielu – zachęcił mnie ceremonialnie Ed. Wskazał mi wygodny skórzany fotel, sam wybrał krzesło. – Kropelkę koniaku? 26 – Nie, dziękuję. Chcę jutro od rana pracować. – Masz rację. – Nieźle tu się urządziłeś. – To dopiero początki – machnął ręką lekceważąco. – Ja naprawdę chcę się tu zadomowić. Tu, czyli w Polsce. I inwestować. A Bukowy Dwór to ot tak... na lato. Żeby odpocząć, mieć gdzie gościć przyjaciół i nie tylko przyjaciół – roześmiał się. – Wiesz, to także rodzaj inwe- stycji. Mogę tu podejmować różnych ludzi biznesu, z którymi pertraktuję. Oni to lubią. No i widzą na co mnie stać. – Stać cię na wiele. Ten dom... – Eeee, parę tysięcy dolarów dla Kęckich, drugie tyle na trunki i tak dalej. To w ogóle nie jest wydatek przy tej skali inwestycji, jaka naprawdę mnie interesuje. – A co to za inwestycje? – Opowiem ci, jak już coś dogram. Teraz jestem zmęczony myśleniem o biznesie. A prze- cież jest lato. I powinniśmy wszyscy zabawić się i odpocząć. Właśnie – przypomniał sobie – mam nadzieję, że trochę z nami zostaniesz? – No, z tydzień. – To już nieźle – ucieszył się. – Więc słuchaj, przyjęliśmy tu zasadę całkowitej wolności. Każdy robi co chce, i kiedy chce. Śniadanie jemy osobno, kiedy wola. Tylko godziny lunchu i obiadu są stałe. – Już wiem. – Wieczory na ogół też spędzamy razem. Ale i to twoja sprawa. Mam nadzieję, że poga- damy trochę, że zajmiesz się Hazel. Ona jest bardzo zagubiona. – Właśnie... – chciałem mu przerwać. – Bo widzisz, goście ciągle się zmieniają. Tylko Mateusz zostaje z nami dłużej, reszta przyjeżdża, wyjeżdża... A ja będę w przyszłym tygodniu bardzo zajęty, przyjadą naprawdę poważni ludzie biznesu. – Hazel dała mi do zrozumienia, że martwi się o ciebie. – Rozmawiałeś z nią? – spojrzał na mnie badawczo. – Co ci mówiła? – Nic istotnego – zbagatelizowałem sprawę – ale odniosłem wrażenie, że nie jest w dobrej formie. Wydała mi się przybita. – Czemu się dziwisz? – machnął ręką. – Wychowano ją na wielką amerykańską lalkę, była zawsze pod kloszem. Polska, nawet z tymi warunkami życia, jakie jej tu stworzyłem – jest dla niej szokującym krajem. – Ale ona się martwi o ciebie! – Bez powodu. Słuchaj – to jej własne zahamowania sprawiają, że wszędzie węszy zagro- żenie. Tak ją wychowano, zawsze miała strzec swej cnoty przed łowcami posagów. – Jest bardzo atrakcyjna. – Bardzo. Ale nie umie rozmawiać z mężczyznami. Boi się ich, choć nie ma żadnego po- wodu. Ja jestem jej mężem i potrafię ją przed wszystkim obronić. – Zdaje się, że sypiacie osobno – strzeliłem. – Zauważyłeś? – spytał z goryczą. – Ona nie tylko wygląda jak lalka, ona po prostu jest lal- ką. Jeśli wiesz, o co mi chodzi. – Nie wiem. – Och, może kiedyś ci wytłumaczę – powiedział niechętnie. Miał już, zdaje się, dość tej rozmowy. Wstał nagle: – Wiesz, jednak się napiję. Nie dasz się skusić? – Nie, dziękuję. Nalał sobie miarkę koniaku, wrócił do biurka. – Tym żyję, tak naprawdę – postukał w ekran komputera. – Tu są wielkie sprawy do zro- bienia. 27 – Słuchaj Ed, o co chodziło Mateuszowi? Czemu się czepiał Zwierzynieckiego? – Nie wiesz? – spojrzał na mnie badawczo. – Mariusz był kiedyś z tą Evą Brück. Bardzo mnie przygnębiła ta sprawa. Żal dziewczyny, a przy tym psuje mi to całą sytuację towarzy- ską... i w ogóle... – wypił swój koniak. – Naprawdę nie wiedziałeś? Nie chce mi się wierzyć. – Zapominasz, że po maturze pojechałem na studia do Krakowa. Nie znam różnych gdań- skich układów z tamtych lat. – No tak – przyznał skwapliwie. – Ja też ją znałem, przelotnie. A Mateusz przesadza, zaw- sze lubił przesadzać... – Pójdę już, chcę jutro wcześnie wstać. – Leć, ja jeszcze posiedzę nad papierami. I słuchaj... – tym razem zabrzmiało to prosząco – zajmij się Hazel. – Co mogę zrobić? – wzruszyłem ramionami. – Rób, co chcesz. Ona cię lubi. – To brzmi jak zaproszenie – roześmiałem się. – Ona cię lubi najzupełniej niewinnie – machnął ręką. – Zresztą nie zna innych uczuć. Pożegnałem go i wyszedłem. Na werandzie i w salonie, gdzie paliło się tylko przyćmione boczne światło, nie było nikogo. Jeszcze nie było późno, a spacer na plaży musiał się przecią- gnąć. Postanowiłem odetchnąć świeżym powietrzem i poszedłem na drugą werandę, od strony morza, zupełnie zaciemnioną. Siadłem w półmroku, wdychając lekką, słoną bryzę i słuchając szumu niedalekiego morza. Od strony Buczek dolatywał mnie cichy przytłumiony odgłos mu- zyki i pokrzykiwań. Pewnie urządzono tam sobotnią dyskotekę. I nagle z tymi dźwiękami zmieszał się inny, bardzo cichy ale intensywny. Brzmiał jak stłumione zawodzenie czy pojękiwanie. Bezszelestnie odwróciłem głowę. W samym rogu werandy, na podłodze, dostrzegłem jakiś ciemny, skulony kształt. Mój wzrok przywykł już do ciemności. Wstałem i cicho poszedłem w tamtą stronę. Był to Mareczek. Nie zauważył mnie, bo oczy miał zamknięte, a ja wyszedłem z cienia. Płakał. Wielkie jak groch łzy spływały po jego bladych policzkach, a dławiony szloch wstrząsał szczupłym ciałem. Wycofałem się na palcach i poszedłem do swego pokoju. Ale nie zasnąłem od razu. Leża- łem w ciemności i paliłem papierosy. Było cicho, a ja potrzebowałem tej ciszy. Słyszałem jak stukają kolejne drzwi, ktoś powiedział coś głośno, ktoś krzyknął przez sen. Zasnąłem i ja, leżąc na wznak, z popielniczką na piersiach. Nie przyśniło mi się nic dobrego ani złego, dzię- ki Bogu. 28 Rozdział 7 Obudziłem się bardzo wcześnie. Słońce świeciło promiennie, a ja byłem wypoczęty i pełen ochoty do życia. Otworzyłem szeroko okno. Świeże, ale już ciepłe powietrze poranka zapo- wiadało upalny dzień. Po prawie nieruchomej morskiej tafli, intensywnie granatowej, przesu- wał się niespiesznie kolorowy żagielek wind–surfingu. W salonie nakryto już do śniadania, ale w całym domu nie spotkałem nikogo. Wszyscy musieli jeszcze spać. Wypiłem dwie filiżanki kawy, zjadłem kilka bułek z szynką i jedną z miodem, po czym wróciłem do siebie, na górę. Aż do południa nie ruszyłem się od maszyny do pisania; słyszałem narastający poranny gwar, odgłos radia, brzęk sztućców, ale na szczę- ście nikt nie zakłócił mojego spokoju. Musiał ich odstraszać stukot maszyny. Koło dziesiątej Ed wetknął głowę do pokoju i spytał, czy nie pójdę na plażę, ale kiedy odmówiłem, nie na- stawał. Po chwili w całym domu ucichło. Tymczasem upał narastał. Okno pokoju wychodziło na północ, dzięki czemu słońce mi nie dokuczało. Za to z godziny na godziną zwiększał się gwar dobiegający od strony plaży. Nie przeszkadzało mi to: lubiłem plażę, słońce, morze i nawet ten charakterystyczny hałas, złożo- ny z pisków dzieci, głośnego śmiechu, pobrzękiwania tranzystorów i łagodnego poszumu mo- rza. Ale lubiłem to wszystko na odległość; nie przepadałem za osobistym poceniem się w piaszczystym grajdole. Około pierwszej poczułem jednak rozdrażnienie. Chciało mi się pić, ociekałem potem, ha- łas nagle zaczął mi przeszkadzać. Zresztą artykuł był już prawie gotowy. Wziąłem prysznic i zszedłem na dół, by z wielką szklanką soku pomarańczowego, w którym pływały kostki lodu, i najnowszym numerem „Newsweeka” odpocząć chwilę na zacienionej werandzie od strony plaży. Wchodziło się na nią bezpośrednio z salonu (były zresztą i drugie drzwi, z gabinetu Eda), a na wprost wyjścia usytuowano schodki, które prowadziły do ścieżki wybiegającej, między wydmami, wprost na plażę. Może Bukowy Dwór nie był arcydziełem architektonicz- nym, ale niewątpliwie pomyślano go wygodnie i funkcjonalnie. Od strony morza, wzdłuż wy- dmy, biegł wysoki parkan z furtką wychodzącą na ścieżkę, zazwyczaj zamkniętą w obronie przed obcymi. Od strony plaży Kęcki ustawił wielkie tablice z napisem: TEREN PRYWATNY. WSTĘP WZBRONIONY. Weranda wydawała się bardzo przytulna (wydma głuszyła odgłosy plaży i morza), a rów- nocześnie było stąd bardzo blisko do grajdołów. Rozsiadłem się w wygodnym leżaku i pogrą- żyłem w lekturze artykułu o perspektywach zjednoczenia zachodniej Europy. Artykuł był bar- dzo ciekawy, ale upał zwyciężył. Przysnąłem. Z drzemki wyrwał mnie odgłos otwieranej furtki. Poprawiłem się w leżaku, strącając „Newsweeka” na podłogę, przetarłem oczy i spojrzałem przed siebie. Zgłupiałem. Choć przed chwilą nic mi się nie śniło, byłem przekonany, że nadal śnię. Przetarłem oczy jeszcze raz. Nie pomogło. Kilka metrów przede mną stała śliczna ruda dziewczyna, może dwudziestopięcio- letnia, z kolorową torbą przewieszoną przez ramię. Jedną ręką opierała się o kolumienkę we- randy, drugą otrzepywała stopę z piasku. Była niewysoka, pięknie opalona i prześlicznie, pro- porcjonalnie, zbudowana. Bez zastrzeżeń. Skąd wiem o tym tak dobrze? Proste, dziewczyna była zupełnie naga. Musiałem zrobić nieco głupią minę, gdyż uśmiechnęła się figlarnie i spytała: – Gorszę pana? Chciałem zaprzeczyć, ale zaschło mi w gardle i wydobyłem z siebie tylko jakiś nieartyku- łowany dźwięk. Roześmiała się perliście, wsunęła stopy w sandałki i niespiesznym ruchem narzuciła na nagie ciało lekką, zwiewną i króciutką sukieneczkę. Wyprostowała się i weszła po stopniach na werandę. Wstałem z leżaka. 29 – Taki upał, że nie miałam siły ubierać się na plaży – poskarżyła się. – A tam i tak wszyscy rozebrani. – Wcale mi to nie przeszkadza – odpowiedziałem z przekonaniem. – Ale po domu oczywiście nie chodzę na golasa – roześmiała się. – Nic panu nie grozi, proszę się nie bać. – Byłem jak najdalszy od lęku, choć przyznam, że zaskoczył mnie pani widok. – Figlarz z pana – wyciągnęła z torby grzebień, żeby rozczesać wilgotne włosy, lecz za- trzymała się w pół gestu. – Ale my się nie znamy, musiał pan przyjechać niedawno? Przytaknąłem. – Mirella Malicka – przedstawiła się poważnie. Ucałowałem wyciągniętą w moją stronę rękę. Miała gładką skórę i pachniała bardzo przyjemnie. W ogóle była to wspaniała kobieta, muszę przyznać. Nie jestem specjalnie kochliwy, ale tym razem... – Jestem kuzynką Eda – dodała, gdy wreszcie puściłem jej dłoń. Przedstawiłem się. – Ach, to pan – uśmiechnęła się. – Wiem o panu wszystko – powiedziała z emfazą. Mu- siała być jednak bardzo młoda, młodsza, niż myślałem. – Cieszę się, że pan przyjechał, bo bardzo byłam pana ciekawa. Ed od dwóch tygodni mówi głównie o panu. Bo ja tu jestem już dwa tygodnie, musiałam tylko wyskoczyć na krótko do Gdyni. Ale wróciłam dzisiaj pierw- szym autobusem. Widocznie miałem nadal głupią minę (wyglądała w tej swojej sukienczynie zabójczo, jesz- cze lepiej niż przedtem), bo znów się zaśmiała... Jakby ktoś rozsypał perły po szklanym bla- cie. – Naprawdę jestem kuzynką Eda, chociaż daleką. I proszę mi mówić Mirka, zgoda? Wszy- scy tak mnie nazywają, w końcu to nie moja wina, że miałam mamusię z fantazją? Prawda? Przytaknąłem. Spakowała grzebień i inne drobiazgi do torby. Już miała wejść do salonu, kiedy odwróciła się w progu i powiedziała bardzo serio (choć dałbym głowę, że oczy jej błyszczały): – Podobno to pan znalazł ciało Evy Brück? To bardzo tajemnicza historia, naprawdę. – Owszem, byłem przy odkryciu zwłok, ale skąd pani o tym wie? – Och, zapomniałam, mieliśmy mówić sobie na ty! Skąd wiem.... wszyscy wiedzą. Nie wiem skąd. Ale... – urwała – powinieneś koniecznie zająć się tą sprawą. – Dlaczego? – Jak to? Przecież... – przygryzła wargi – ja o tobie wiele słyszałam. Podobno znasz się na tym. – Na czym? – Na zbrodni. Słuchaj – rozumiem, że jesteś dyskretny, ale pamiętaj, w razie czego chętnie ci pomogę. I zniknęła, zanim zdążyłem jej podziękować, zaprzeczyć bądź zrobić cokolwiek. W Gdań- sku umówiłbym się z nią na kawę, ale co mogłem zrobić w Buczkach? W Buczkach mogłem zasiąść, wraz z innymi, do lunchu. Dobra pogoda przywróciła towa- rzystwu wakacyjny nastrój. Przy stole gadano, śmiano się i żartowano – przede wszystkim z Bryjarskiego, który spiekł się na raka i cierpiał przy najmniejszym poruszeniu. A ruszać się musiał, gdyż słońce nie odebrało mu apetytu i sięgał po wciąż nowe porcje jedzenia. Nastrój w ogóle był doskonały, nic nie przypominało wczorajszych smutków i melancholii. Choć za- uważyłem, że zebrani zerkają na mnie częściej i ciekawiej, niż mógłbym, w swej skromności, oczekiwać. Widać rozniosła się wśród nich rewelacja, którą wcześniej Ed musiał wypaplać Mirce – a więc i innym. Mateusz, ponury jak zwykle, zachowywał się normalnie, jakby nic wczoraj nie zaszło. Dla odmiany – zabrakło przy stole Mariusza. Przy okazji zdawkowej gadaniny i żartów, dowie- 30 działem się nieco więcej o Mirce, która zdążyła się przebrać w nobliwą, workowatą sukienkę i zaczesać gładko włosy do tyłu. Ale mnie i tak się podobała. Mirka była rzeczywiście daleką kuzynką Eda, mieszkała w Gdyni z rodzicami. Skończyła właśnie ekonomię w Sopocie i – niespiesznie – rozglądała się za ciekawą pracą. Z tego co mówiono, wywnioskowałem, że nie ma męża ani narzeczonego. Po lunchu towarzystwo postanowiło wybrać się na popołudniową mszę do Wrzosowca. Szczególnie nalegała na to – jak zauważyłem – Hazel. Zastanowiło mnie to, nie wiedziałem, że jest katoliczką. Zmieściliśmy się w dwóch samochodach – Mateusz i Mirka zostali. Zmartwiła mnie nie- obecność nowej znajomej, ale już wcześniej zamierzałem wybrać się do Wrzosowca i nie chciałem przepuścić okazji. Po mszy Ed namówił Bryjarskich, by zwiedzili klasztorny skarbiec. Urwałem się im i po- szedłem... na lody. Lodziarnia stała tuż obok przystanku PKS, dokładnie naprzeciwko nie- wielkiego domu z czerwoną dachówką, w którym mieszkał, jak wiedziałem, sierżant Miotk. Przystanąłem na chwilę, liżąc rozpływającą się waniliową masę. Miałem szczęście. Nagle zza zakrętu zaterkotał motocykl. Miotk podjechał, zwolnił, już miał wykręcić w swoje podwórko, ale przyhamował i wyłączył silnik. – Witam, pana redaktora. Upał, co? – Gorąco. Witam, pana komendanta. Więc jednak pan mnie pamięta? – A czemu miałbym zapomnieć? – No, za pierwszym razem pan mnie nie poznał. – A, wtedy, w nocy... Poznałem, a jakże. Ale chodźmy do mnie na kawę, pogadamy. Żona sierżanta nazywała się Lusia i była wysoką, milkliwą kobietą; sam Miotk był niewy- soki, krępy, łysawy, wyróżniał się długimi sumiastymi wąsami ? la Wałęsa, jakoś melancho- lijnie spływającymi wzdłuż ust aż na podbródek. Pani Lusia podała nam kawę i wycofała się. Miotk zdjął czapkę, otarł spocone czoło, rozluźnił kołnierzyk koszuli i pas. – Poznałem pana, redaktorze, a jakże – podjął. – Ale myślę sobie, co będę pana ciągał po komendach? Po co panu kłopot, nie? Spojrzał na mnie badawczo. Przytaknąłem. – A pan tym razem służbowo czy prywatnie? – Dziennikarz zawsze jest na służbie, tak jak milicjant. – Żeby pan wiedział – roześmiał się. – To fakt. – I co pan o tym myśli? – A co mam myśleć? – siorbnął kawę. – Sądzi pan, że wiejskich milicjantów dopuszczają do takich spraw? Prowadzi to Wejherowo, jeśli im jeszcze Gdańsk nie zabrał. Ja, redaktorze – wymawiał to słowo z wyraźną przyjemnością – jestem ostro podpadnięty. zaraz po wyborach oddałem legitymację partyjną. A co mi tam, wolę być policjantem państwowym, niż funkcjo- nariuszem. – Nie kochają pana. – Ano nie – przyznał frasobliwie. – Ale coś pan zawsze wie. – O tej... Evie Brück? – Właśnie. – Interesuje pana ta sprawa? – spojrzał na mnie badawczo. – Przyznam szczerze, panie Mieczysławie – interesuje. A wie pan dlaczego? Bo mam wra- żenie, że ją znam. Ale nie wiem skąd. – Sławna aktorka – wzruszył ramionami. – Widział ją pan w kinie i tyle. – To nie to. – No to widział ją pan w Buczkach. 31 – Niemożliwe, przyjechałem tego dnia, kiedy zginęła. – To kiedyś wcześniej. Ona tu często bywała. Miała swój domek. Taki drewniany, z gru- bych belek. Ostatni po prawej pod wydmami, już koło leśniczówki – dodał mimochodem pa- trząc w okno. – Znał ją pan? – Trochę, jak wszystkich... Ale rozczaruję pana – spauzował – tylko niech to zostanie mię- dzy nami, dobrze? – Jasne. – Nie wiadomo czy to był gwałt, czy nie. Ale miała stosunek krótko przed śmiercią, to stwierdzono na pewno. – Jak zginęła? – Nie wiedzą – wzruszył ramionami. – Wygląda to na wypadek samochodowy. Ale dziwny wypadek. – Naga, na wyboistej drodze, w środku nocy? – podsunąłem. – Właśnie – chwycił przynętę. – Chłopcy z Wejherowa wymyślili sobie, że to musiał być gwałt. Maglują wopistów ze strażnicy. Ale ja – podkreślił to słowo – gdybym ja mógł prowa- dzić tę sprawę, przycisnąłbym raczej tych hipisów. I zająłbym się tym Warchałą. – Dlaczego? – Wie pan, redaktorze, to taki facet, którego wszyscy chcą się jak najszybciej pozbyć, nie? – Właśnie. – A ja pytam: skąd taki facet wziął się raptem w środku nocy na tej drodze? – Co mówi? – Mówi, że spacerował. Akurat! To jest droga tylko do strażnicy, nigdzie się tamtędy nie dojdzie. Równie dobrze mógłby spacerować w kółko po boisku. – A hipisi? – Wracali z długiej wycieczki plażą. Z Lubiatowskiej Wydmy. Zmęczyli się i chcieli sobie skrócić drogę. – To też brzmi dziwnie. – Też. Właściwie to wybrali dłuższą drogę. – Boję się, że to wszystko fałszywe tropy. – Może – sierżant otarł spocone czoło. – Gdybym ja – znów to podkreślił – prowadził to śledztwo, pogrzebałbym w jej przeszłości. – To oczywiste, ale co można zrobić tu, w Buczkach? – Więcej niż redaktor sądzi. Gdzie pan mieszka? – W Bukowym Dworze. – Tak myślałem. Gdybym ja m ó g ł, poszperałbym w tym miejscu – znów ściszył głos. – Wiem, że tam bywała. – Teraz, tego lata? – Oczywiście. – Ci z Wejherowa też o tym wiedzą? – Nie, a skąd – skrzywił się pogardliwie. – Nie potrafią pytać odpowiednich ludzi. Powiedział to takim tonem, iż nie wątpiłem kogo powinni pytać ci z Wejherowa. Być może sierżant Mieczysław Miotk był przesadnie rozgoryczony, ale czułem, że mi sprzyja. Rozu- mieliśmy się bez zbędnych słów. Wstałem, żeby się pożegnać. – Niech pan wpadnie jeszcze kiedy – zapraszał Miotk. – Na kawę. – Jest pan pewny tego... o Bukowym Dworze? – Zna pan Ewcię Kęcką? Jasne, że pan zna. Niech pan z nią pogada. To wystarczy. 32 Pożegnaliśmy się. Niestety cadillac Eda i passat Bryjarskich zniknęły już z parkingu pod klasztorem. Musieli odjechać, znudzeni czekaniem na mnie. Stanąłem przed perspektywą kil- kukilometrowego spaceru, ale nie zmartwiło mnie to. Wręcz przeciwnie. Rozdział 8 Zrobiłem sobie dłuższy spacer: trochę w stronę wartowni WOP, trochę drogą wiodącą do Bukowego Dworu. Zahaczyłem również o miejsce, gdzie ledwie dwie noce wcześniej byłem świadkiem odnalezienia zwłok Evy Brück. Nigdzie nie wypatrzyłem niczego niecodziennego. Nie znalazłem nawet tego, czego szukałem. Droga do wartowni biegła po płaskowyżu, nad stromym brzegiem Jaśnicy. Wszędzie tu było sucho, nawet bardzo sucho, deszcz nie padał od wielu dni. A przecież ciało nieżywej kobiety wyraźnie znaczyły błotniste ślady samochodowej opony! Zadumany przysiadłem na przydrożnym kamieniu. Ptaszki śpiewały, resztki nie sko- szonych zbóż wysychały, słońce prażyło niemiłosiernie. Nigdzie ani żywego ducha. Do Bukowego Dworu dotarłem na godzinę przed kolacją, zwaną tu z angielska obiadem. Trafiłem na kulminacyjny moment meczu tenisowego. Rozgrywano miksta: po jednej stronie siatki uwijali się Hazel i Mareczek, po drugiej Bryjarscy. Stanąłem z boku, nie zauważony przez innych; nie potrzebowałem wiele czasu, by spostrzec, że Hazel przewyższa swych part- nerów o dwie – trzy klasy. Zaróżowiona od wysiłku, gibka, sprężysta, zgrabna w ruchach i precyzyjna w ułożeniu ciała, wydała mi się nagle jakąś zamorską boginką zdrowia, tężyzny i nadnaturalnej sprawności. Zniknęła gdzieś dawna, znana mi Hazel, blada i anemiczna, banal- na w ruchach, gestach i słowach. Na korcie szalała zupełnie inna dziewczyna: zachłanna, gotowa do walki, agresywna. Lecz szalona Hazel nie przestawała być piękną Hazel: w króciutkiej, białej spódniczce, ze zwinię- tymi w kok włosami, wyglądała zupełnie zjawiskowo, przecząc swemu codziennemu obrazo- wi porcelanowej, niedotykalnej lali. Zapewne nie tylko ja uległem jej urokowi. Obaj panowie odbijali piłki z wyraźną kurtuazją – zresztą nie mieli wyboru, Hazel i tak była lepsza. Duża Basia przez jakiś czas starała się, jak mogła – ale i jej starczyło inteligencji, zrozumiała, że przy Hazel nie ma czego szukać. Rozejrzałem się po towarzystwie. Dziwnie blady, jakby przygaszony Mariusz, Ed i Mate- usz ze szklankami coli w ręku – Ed pomachał mi serdecznie z drugiej strony kortu – Cezary Kęcki z plikiem gazet pod pachą. Mirki nigdzie nie zauważyłem. Nagle przystanęła przy mnie Ewcia, zafascynowana widowiskiem, jakie dzięki Hazel rozgrywało się na korcie. Zagadną- łem ją, a że odpowiedziała chętnie, szybko skierowałem rozmowę na temat śmierci Evy Br- ück. – Nie wiedziałam, że to ona, nie miałam pojęcia... – mówiła z przejęciem Ewcia. – Boże, przecież ja ją znałam. A jak ginie ktoś, kogo znamy, to jest jeszcze straszniej, nie uważa pan? – Uważam – skinąłem głową. – Ale proszę pamiętać, że mam na imię Artur. Skinęła głową. – Podobno często bywała w Buczkach? – Podobno... Nie wiem, przecież mieszkamy tu dopiero od maja. Kiedy tatuś jeszcze pły- wał, mieszkaliśmy w Gdyni. Dopiero jak przeszedł na emeryturę, postanowił zbudować ten pensjonat. Więc właściwie jesteśmy tu nowi. Pierwszy sezon. – A ona przyjeżdżała tu co roku. 33 – Właśnie. Ale Boże, nigdy jej sobie nie skojarzyłam. Nie wiedziałam, że to taka znana aktorka. – Więc widziałaś ją przed śmiercią? – Oczywiście, przecież była tu ze dwa razy. Raz Mariusz przyprowadził ją na party, może z tydzień temu. A potem była jeszcze raz, przyszła sama, piechotą przez mostek. W ogóle nie zdawałam sobie sprawy, kto to jest. I że jest taka sławna. No, była... Bo wie pan, wiesz Artu- rze – poprawiła się. – Ja nie widziałam tych jej głośnych filmów – roześmiała się. – Po prostu byłam jeszcze za mała. A z Mariuszem – zniżyła głos – coś ją łączyło, dałabym głowę. I pan Ed też ją znał już wcześniej, jestem pewna. Zbyt mocno odbita piłka potoczyła się nam pod nogi; podniosłem ją i odrzuciłem na kort. Ewcia spłoszyła się: – Ojej, ja tu z tobą gadam, a trzeba nakryć do obiadu. W każdym razie to bardzo tajemni- cza sprawa. A Mariusz dzisiaj taki przygaszony i przybity. Pewnie mu przykro, że tak się z nią wtedy strasznie pokłócił. Zawinęła się i już jej nie było. Ale powiedziała mi niemało. Przypomniałem sobie nagle moment mojego przyjazdu do Bukowego Dworu. I Mariusza uganiającego się za Ewcią po ogrodzie. Może dziewczyna była po prostu zazdrosna? Mecz zakończył się klęską Bryjarskich, którzy nie ugrali nawet gema. Kęccy znali się na rzeczy: kolacyjny gong zabrzmiał w chwilę po rozegraniu ostatnich piłek. Wszyscy rzucili się z gratulacjami do rumianej z wysiłku, ślicznej Hazell, a Mariusz powlókł się ciężko gdzieś w ciemny kąt baru. Posiłek minął szybko i wesoło, głównie dzięki Bryjarskim, którzy ze śmiechem komento- wali swą porażkę, i Mateuszowi, ironizującemu, jak to miał w zwyczaju, ze wszystkiego i wszystkich. Mariusz nie odezwał się ani słowem, a Mirka... cóż, Mirki wciąż nie było. Wes- tchnąłem w głębi duszy i nagle zatęskniłem za jej widokiem. Jednak mnie wzięło. Ale nie wypadało nawet spytać o powody jej nieobecności: w końcu każdy w Buczkach robił to, na co miał ochotę. Mnie też nikt nie spytał, gdzie podziewałem się przez całe popołudnie. Po obiedzie Bryjarscy, Ed i Mateusz zasiedli do brydża, a Hazel z Mareczkiem przed ekra- nem wideo. Mieli imponujący zapas kaset, jakby szykowali się do zimowania na biegunie południowym. Skręciłem do baru, gdzie znów urzędował Mariusz. Nie miałem ochoty na pi- cie, ale bardzo chciałem porozmawiać sam na sam z autorem wziętych powieści kryminal- nych. Właściwie nigdy nie lubiłem Zwierzynieckiego, choć znaliśmy się od lat. Był bardzo inte- ligentny, oczytany i wygadany, ale miałem go za letkiewicza i bufona. Wszystkich traktował z lekceważeniem i poczuciem wyższości, z wszystkiego szydził. Jego przesadne poczucie wła- snej wartości nie miało w istocie żadnych podstaw – niczego nie reprezentował, niczego nie dokonał. Żył nieźle, dzięki swoim książeczkom, i szydził z pracy, ambicji i usiłowań innych. Nie lubiłem takich typów, ale tego wieczoru postanowiłem dać mu szansę. – Napijesz się? – spytał, gdy przysiadłem na wysokim stołku obok niego i, nie czekając na odpowiedź, nalał mi whisky. – Coś się gryzie – bardziej stwierdziłem, niż spytałem. – Może – odpowiedział poważnie. – Co, jesteś ciekaw? – Zawsze byłem człowiekiem ciekawym. – Albo ciekawskim, jak każdy pismak. – Nazywaj to, jak chcesz. Wiesz, że byłem przy odnalezieniu zwłok Evy Brück? – Naprawdę? Czemu nie mówiłeś? – Mówiłem Edowi. Myślałem, że wam powtórzył. – Nic nie mówił – pokręcił głową. – Jak to było, opowiedz – poprosił nadspodziewanie se- rio. 34 Opowiedziałem mu, dość szczegółowo, co wydarzyło się w piątkowy wieczór. Słuchał bardzo uważnie, kilka razy przerywając, by zadać mi jakieś pytania. – Podobno ją dobrze znałeś? – spytałem na koniec swej relacji. – Nie wiedziałeś o tym? – zdziwił się. – Myślałem, że wszyscy wiedzą. To żadna tajemni- ca. – Op owi edz mi coś o niej . – Po co to roz grze byw ać – wzr usz ył ram iona mi. – Jak chc esz, mo żem y o tym nie mó wić. Ale jak oś nie mo gę się otrz ąsn ąć... Wie sz, te na- gie zwłoki, na pustej drodze... – A tymczasem – przerwał mi – wszyscy zachowują się tak, jakby nic się nie stało. – Pod- niósł głos: – Plaża, drinki, brydżyki i wideo. O to ci chodzi? – Nie. Ich to nie dotyczy, więc się nie przejmują. Ale mnie ta sprawa z pewnych względów interesuje, więc chcę wiedzieć jak najwięcej. – Nie mam nic do ukrycia – oklapł nagle. – Właśnie wróciłem z komendy milicji w Wejhe- rowie, dlatego jestem taki zgaszony. – Wzywali cię? – Nie, sam się zgłosiłem, z własnej inicjatywy. W końcu... – szukał słowa – w końcu byłem z nią związany. – I co? – Zaczęło się od identyfikacji... Brr... Niestety, to Eva, na pewno. Powiedziałem im, co wiem. Nie było tego wiele. – Podobno bywała tu, w Bukowym Dworze, razem z tobą. – Jasne. Przecież... ech, ty nic nie wiesz. Byliśmy ze sobą przez rok, gdzieś w siedemdzie- siątym piątym czy szóstym. Eva skończyła właśnie szkołę teatralną i grała w teatrze w Gdań- sku. To znaczy – niewiele grała, ciągle tylko film i film! Ja pisywałem wiersze, wydawałem z kumplami pismo młodej inteligencji i myślałem, że złapałem pana Boga za nogi. Eeech, to była wspaniała dziewczyna! Mieszkaliśmy w kawalerce, na Starym Mieście, na kocią łapę, bez porządnych mebli, w ogóle bez stabilizacji. Eva całymi tygodniami była na planie, ja też żyłem aktywnie. A potem to wszystko diabli wzięli... – Zrobiła karierę. – Chcesz być złośliwy? To nie miało znaczenia. Od początku wiedziałem, że będzie gwiazdą... i wszyscy to wiedzieli. Tak to bywa z ludźmi naprawdę zdolnymi, nieprzeciętnymi. – Więc co się stało? Milczał. Wychylił swojego drinka, dolał sobie znowu. Przy karcianym stoliku Mateusz pe- rorował głośno o swym pechu, Hazel uśmiechała się beztrosko, oglądając kolejną część Aka- demii policyjnej. W drzwiach stanęła nagle Mirka. Pomachała wszystkim ręką, a mnie obda- rzyła specjalnym, powłóczystym spojrzeniem. Przynajmniej tak mi się zdawało. Mariusz chrząknął. – Naciągasz mnie na zwierzenia – powiedział. – Właściwie dlaczego chcesz wiedzieć o tym wszystkim? – A ty nie chcesz wiedzieć, jak Eva zginęła? I dlaczego? I kto ją zabił? – Nie, nie chcę wiedzieć. Pewnie zabili ją i zgwałcili jacyś pijani żołnierze. Złapią ich, wsadzą... co mi z tego. – Myślisz, że to takie proste? – Na pewno – roześmiał się szyderczo. – W tym kraju zbrodnia zawsze jest prymitywna. Siekierą w głowę, po pijanemu. Tak to się tutaj robi. – W twoich powieściach to jest bardziej skomplikowane. – Moje powieści są czystą zabawą intelektualną, niczym więcej. Ja się bawię i bawią się czytelnicy. A że jeszcze mogę się z tego utrzymać – to moje zwycięstwo i zysk. 35 – Więc naprawdę nie chcesz znać prawdy. – Nie, bo prawda jest zawsze banalna. Powiedział to głośno, nawet bardzo głośno. Wszyscy obecni musieli słyszeć jego słowa. Ale nikt nie zareagował. – Moja prawda jest inna – podjął Mariusz – Eva była gwiazdą, ale była też wariatką. I ego- istką. Nawet większą niż ja. Nie byłem pierwszym mężczyzną w jej życiu, to jasne, i wie- działem o tym doskonale. A mimo to wierzyłem, że będę ostatnim. Idiota!... To nieprawda, że została we Francji po wybuchu stanu wojennego. Niektórzy tak twierdzili. Tak naprawdę zde- cydowała się znacznie wcześniej. Gdzieś w rok po wyjeździe do Francji zadzwoniła do mnie z Paryża. Dla niej sprawa była jasna – zakochała się. Myślała, że zrozumiem, myślała, że wyba- czę – nagle zaczął ironizować. – Myślała, że będę wielkoduszny. Niczego ode mnie nie chciała, wszystko mi zostawiała. Włącznie z szufladą pełną luksusowej bielizny i paroma eg- zemplarzami pornograficznych pism, do których, jeszcze na studiach, nieopatrznie zgodziła się pozować. Ale ja nie byłem wielkoduszny, nie umiałem wybaczyć, a tym bardziej zapo- mnieć. To chciałeś wiedzieć? Złamała mnie, rozumiesz? Potem przyszedł stan wojenny, prze- stałem pisać wiersze, zabrałem się za literackie wyrobnictwo. Jestem sam, nie potrafię zaufać żadnej kobiecie. – Przecież widywałeś się z Evą tu, w Buczkach? – To już co innego – wzruszył ramionami. – Minęło tyle lat. A my mieliśmy jeszcze pewne sprawy do załatwienia. Ale przeszłość odeszła bezpowrotnie. Zresztą Evie też się nie udało. – A teraz Eva nie żyje. Ty zaś uważasz, że to ciebie nie dotyczy – powiedziałem to ze zło- ścią, głośniej niż chciałem. Już od jakiegoś czasu nasza rozmowa musiała docierać do reszty towarzystwa. Ale byłem po dwóch drinkach i niewiele mnie to obchodziło. A Mariusza – za- pewne – jeszcze mniej. – Oczywiście, że mnie to obchodzi – prawie wrzasnął. – Ale co mogę zrobić? Byłem w Wejherowie, dobrowolnie zgłosiłem się z zeznaniem. Inni nie zrobili nawet tego, a też by mo- gli! – Ciszej, Mariusz, nie musisz się irytować. – Nie muszę, ale powiem, co mówię! Przecież bywała tutaj, wszyscy ją znali! A kiedy zmarła, nabraliśmy wody w usta, może nie? Nie powiedział tego głośno, a wręcz wykrzyczał – prowokacyjnie, adresując swe słowa do reszty towarzystwa. Karciarze zastygli w pół gestu, Mareczek odwrócił się od ekranu telewi- zora. Tylko Hazel, nieświadoma niczego, dalej śledziła przygody niezdarnych policjantów. Nagle Ed prasnął kartami o stół. Podniósł się. – Do mnie pijesz? – rzucił pod adresem Mariusza. – Do ciebie też. – O.K. friends, widzę, że muszę to skomentować. Część z nas znała Evę z dawnych lat. Ale to były naprawdę d a w n e lata. Teraz spotkaliśmy ją raz czy dwa w Buczkach. Well, czy to cokolwiek znaczy? Tej nocy, kiedy została zabita, mieliśmy duże party. Nikt się stąd nie ru- szał, nawet na chwilę. Wszyscy o tym wiedzą. Zabił ją jakiś zboczeniec. Nie mamy z tym nic wspólnego. Żałuję jej, wszyscy żałujemy. Pojedziemy na pogrzeb. Ale życie trwa i musimy robić swoje. A żale i tragedie przeżywajmy samotnie, bo tak się godzi. Milczeliśmy. Ed spokojnie podszedł do baru, nalał sobie kieliszek koniaku i oświadczył, że musi jeszcze popracować. Wyszedł. Mariusz wpakował do kieszeni butelkę whisky i też po- szedł sobie, choć próbowałem go zatrzymać. Reszta gości, nie komentując wystąpienia Eda, przyłączyła się do Hazel, która wciąż nie zwracając uwagi na to, co dzieje się w salonie, tkwiła przed telewizorem. Moc pana i władcy była jednak niezwykła: jego oświadczenie przyjęto bez słowa. Zginął człowiek, ale nas to nie dotyczy. Mamy się bawić i cieszyć. Więc bawmy się i cieszmy. 36 Nie podobał mi się Ed tego wieczoru. Mój najstarszy przyjaciel zmienił się bardzo od cza- sów palanta, taniego wina i zalecanek do dziewczyn o podrapanych kolanach. Bliższe były mi emocje Mateusza i Mariusza. Ten ostatni nawet zaskoczył mnie swą wylewnością. Posiedzia- łem jeszcze chwilę w salonie, a potem powiedziałem grzecznie „dobranoc” i poszedłem do kuchni. Hazel nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi, Mirka zaraz po powrocie zniknęła w swym pokoju. Nie miałem czego szukać. W kuchni urzędowała jeszcze gruba, czerwonolica kuchareczka, Wikcia, którą poprosiłem o termos kawy. Spłoniła się, jakbym proponował jej udział w orgietce, ale szybko spełniła moje życzenie. W domu Eda alkohol i kawę serwowano w nieograniczonych ilościach. To fakt. Powiedziałem Wikci, że mam zamiar pracować w nocy. Przyjęła to ze zrozumieniem. W jej pojęciu znani dziennikarze musieli pracować w nocy, skoro w dzień oddawali się orgiom na nagiej plaży, gdzie ona, Wikcia, w życiu by się nie pokazała. Aż dziw, że ci znani dzienni- karze jeszcze mieli siły w nocy pracować. Nie skłamałem jej wiele, tylko tyle ile trzeba. rzeczywiście miałem bogate plany na tę noc – ale nie zamierzałem pisać. Powiedzmy, eufemistycznie, że zaplanowałem zbieranie mate- riałów w terenie. Z pełnym termosem poszedłem na górę; miałem jeszcze sporo czasu, po namyśle rozebra- łem się i położyłem na łóżku z książką w ręku, przykryty tylko cieniutkim prześcieradłem. Wciąż jeszcze, choć szeroko otworzyłem okno, było gorąco. Mimo pełnego termosa kawy, ciekawej książki i upału – zasnąłem przy zapalonym świetle. 37 Rozdział 9 Obudziło mnie ciche, ale zdecydowane pukanie do drzwi. Niezbyt przytomnie bąknąłem „proszę” i siadłem na łóżku. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Mirka. Ubrana była tylko w cienki, jedwabny szlafroczek i wyglądała prześlicznie. Roześmiała się na mój widok. – Ależ śpioch z ciebie, Arturze! Ile razy się spotykamy, zawsze drzemiesz. Roześmiałem się i ja: – To prawda, wystawiam sobie złe świadectwo. – Ależ mnie to zupełnie nie przeszkadza! I przepraszam za to wtargnięcie. Przechodziłam korytarzem i zobaczyłam, że pali się światło, więc pomyślałam, że chwilę porozmawiamy. – I ja miałem ochotę na rozmowę, przez całe popołudnie rozglądałem się za tobą. Gestem zaprosiłem ją, żeby usiadła. Chciałem wstać, ale w porę przypomniałem sobie, że jestem nagi. – Możesz wstać, nie zgorszę się na pewno – roześmiała się Mirka. – Ale nie musisz, leż sobie. Przycupnę tylko na moment. Po czym, mała czarodziejka, przysiadła na brzeżku łóżka, opierając się biodrem o moją nogę. Zapachniało od niej świeżością i ziołami. Musiała przyjść do mnie prosto z kąpieli. – Nie było mnie całe popołudnie. Przyjęłam zaproszenie przyjaciół, żeby pożeglować tro- chę po pełnym morzu. Ja tak kocham wodę! – Żałuję, że nie jestem żeglarzem. – A ja żałuję, że nie znalazłeś mnie wtedy, kiedy szukałeś. – To się tylko tak mówi – podjąłem jej lekki ton. – W Gdańsku mógłbym cię zaprosić na kawę, a co mogę zrobić tutaj? – poskarżyłem się. – Zwłaszcza nie będąc właścicielem jachtu. – Tu też możesz zrobić wiele – odpowiedziała serio. – Pomimo tego, że kawy ani alkoholu nie pijam, a w Gdańsku bywam bardzo rzadko. Ale możesz mnie zaprosić na spacer. – Zapraszam! Kiedy chcesz i gdzie chcesz. – Nawet jutro, po śniadaniu. Raz mogę zrezygnować z morza – uśmiechnęła się ciepło. – Ale właściwie dlaczego chcesz mnie zaprosić na spacer, Arturze? Zatkało mnie. Hm, przy okazji tego rodzaju flirtów intencje są na ogół jasne. Postanowiłem być szczery. – Jesteś już całkiem dużą dziewczynką, więc pewnie nie zdziwi cię to, że bardzo mi się podobasz. – Naprawdę? – roześmiała się. – Dobrze, pójdę z tobą na spacer, choć moja mama z fanta- zją zawsze mi przypominała, że wszyscy mężczyźni będą mnie zwodzić. Czy będziesz mnie zwodzić? Przeciągnęła się kusząco. Poła szlafroka zsunęła się, ukazując jej gładkie, toczone kolano. Nie zakryła go. – Wolę uwodzić. – Ależ już to robisz, Arturze. Pytam, jak to się skończy? – To będzie zależało od nas obojga. – Z pewnością – poruszyła się gwałtownie, podwinęła nogi i usiadła wygodnie na łóżku, opierając się ramieniem o ścianę. Musiałem podciągnąć kolana. Mirka oparła się na nich le- wym łokciem i spojrzała mi prosto w oczy. Była blisko, bardzo blisko... właściwie wystar- czyło wyciągnąć rękę. Było to przerażająco łatwe, za łatwe. Coś zaczęło mnie niepokoić w Mirce, w całej sytuacji, w moim nagłym i naiwnym zakochaniu. Bo chyba byłem zakochany. – Ale pamiętaj – powiedziała po pauzie, wciąż patrząc mi głęboko w oczy – że nie jestem łatwą dziewczyną i nie uznaję łatwych związków. A jeszcze trudniej schwytać mnie i związać. Nie nadaję się ani na kochankę, ani na żonę. – Więc na kogo? 38 – Wymyśl! – znów się roześmiała, pochyliła szybko do przodu i dotknęła suchymi, pełny- mi wargami moich ust, opierając się przy tym geście swymi krągłymi, twardymi piersiami o moje udo. Było to dotknięcie elektryzujące, zwłaszcza, że sutki miała jędrne i twarde jak gu- ziki. Rysowały są wyraźnie pod cienkim materiałem szlafroka, ale nie sądziłem, że są aż tak nabrzmiałe. Mirka wróciła do poprzedniej pozycji, ale spuściła nogi na podłogę i pochyliła się do przo- du. Wsunęła rękę pod prześcieradło, łokciem oparła na brzuchu, a palcami zaczęła mnie gła- dzić po piersi. Tego już było za wiele. Nie chciałem przyspieszać biegu spraw, wiedziałem, że to nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Moje ciało nie słuchało argumentów rozsądku i reagowało po swojemu na jej bliskość, ale dziewczyna zdawała się nie zwracać to uwagi. – Wymyśl, kim jestem – szeptała Mirka. – Wymyśl, kim mogłabym być? Ja sama jeszcze tego nie wiem. – Pocałowała mnie delikatnie w ramię. – Ale nie spiesz się. I traktuj mnie po- ważnie, bo ja jestem bardzo, bardzo poważna i zawsze robię tylko to, co chcę! Roześmiała się tak głośno, że słychać ją było na całym piętrze. Znów zmieniła pozycję – siadła w poprzedniej pozie, na brzegu łóżka, z nogami skromnie spuszczonymi na podłogę, szczelnie otulona długim, choć cienkim szlafroczkiem. Miała mnie jak na dłoni, jak na patel- ni. Leżałem na wznak, nagle spocony jak mysz, pod prawie niezauważalną zasłoną cienkiego prześcieradła, wzdętego pośrodku przez moje pożądanie, przygwożdżony do łóżka własnym pragnieniem, i jej spojrzeniem. Wszystko stało się za szybko, za gwałtownie, bez jakiejkol- wiek kontroli z mojej strony. Pozostawało mi do zrobienia tylko jedno i poczułem smutek na myśl o tym, że jeszcze raz, jak tylekroć w przeszłości, wyciągnę ramiona po to młode ciało, a potem stanie się to, co ma być i co jest zawsze – bez względu na to i pomimo tego, co jeszcze przed chwilą mówiła Mirka. Ale dziewczyna postanowiła mi udowodnić, że mówi serio. – Więc już wiesz, co cię czeka – oświadczyła stanowczo. Z kieszeni szlafroka wyjęła za- palniczkę i papierosy. Zapaliła dwa, jednego wsuwając mi w usta. – Nie ruszaj się, może ci to zaszkodzić – uśmiechnęła się, zerkając znacząco na wybrzu- szenie prześcieradła między moimi nogami. zawstydziłem się. Mirka wstała, wypuściła dym w moją stronę i podeszła do okna. – Co dzisiaj zdziałałeś, powiedz? Umieram z ciekawości. – Nie rozumiem. – Rozumiesz, tylko wciąż mi nie ufasz. Ja wiem, że nie mogłeś zostawić tej sprawy. Spra- wy Evy Brück. Może się tego wyprzesz? – Nie. – Widzisz. Czytałam twoje reportaże. O śmierci tej modelki w Sopocie i o sprawie Powal- skich. Przecież prowadziłeś wtedy prywatne śledztwo. I nie sam. – Ale nie przeczysz? Od początku wiedziałam, że zajmiesz się tym morderstwem. – Skąd wiesz, że to było morderstwo? – A co, twoim zdaniem? Wypadek przy pracach wysokościowych? – Dobrze, masz rację, zajmuję się tą sprawą. Ale dlaczego ty się tym interesujesz. – To moja sprawa... – odwróciła się w stronę okna, odsłoniła zasłonę; wielka, gruba ćma wyleciała z ciemności, jakby przez ostatnie pół godziny czekała tylko na okazję. Rzuciła się w stronę nocnej lampki. – Będziesz ze mną szczery, czy nie? – Mirka odwróciła się do mnie gwałtownie. – A powinienem? Przecież nic o tobie nie wiem. – Powiem ci nawet więcej, niż powinnam, jeśli okażesz się tego godny. A jeśli chodzi o Evę Brück... – zgasiła papierosa i znów przysiadła w nogach łóżka – powiedzmy, że mam zupełnie osobiste powody, żeby się nią interesować. Czego chcesz – wiemy o sobie nawzajem równie mało, panie redaktorze. Więc ktoś komuś powinien zaufać, jeśli to wszystko, co sobie wymyślimy ma mieć sens. 39 Brzmiało to bardzo stanowczo. Wspomniałem to wszystko, co w związku z Mirką „sobie wymyśliłem” i – poddałem się. Opowiedziałem jej o odnalezieniu zwłok, rozmowie z Mate- uszem, wizycie u sierżanta Miotka. O rewelacjach Mariusza. Nie było tego wiele. Mirka słuchała zachłannie. Dwukrotnie zapalała papierosa, zapominała o szlafroczku, któ- ry wciąż rozsuwał się na boki, pozwalając mi zajrzeć nadspodziewanie głęboko w dekolt. Kiedy skończyłem, zdecydowanym ruchem zgasiła papierosa i pochyliła się w moją stronę. – Niewiele, panie redaktorze! – powiedziała z ironią. – A teraz posłuchaj: po lunchu poje- chałam do Władysławowa. Stamtąd wyruszaliśmy z przyjaciółmi na przejażdżkę jachtem. Zaszłam do Pewexu, żeby kupić papierosy i zgadnij, co zobaczyłam? – położyła dłoń, jak przedtem, na mojej piersi, oczy jej się śmiały. – Weszła tam grupka takich oberwańców, nar- komanów, dałabym głowę. Kupowali alkohol, całymi skrzynkami. Ale nie to jest istotne. Zgadnij, czym płacili? – Frankami? – poderwałem się. – Frankami – skinęła głową. – Ale jakie to były banknoty! Pięćsetki i tysiączki. Mieli tego cały plik. Ta Eva Brück musiała być bogatą kobietą. – Jesteś pewna? – Czy ja wyglądam na kobietę, która nie jest czegokolwiek pewna? – zabrzmiało to karcą- co. A potem pochyliła się nade mną, dotknęła ustami mojej szyi i, schodząc niżej, przejechała tak przez pierś aż do brzucha. Prawą ręką odgarniała prześcieradło, wciąż ściśle przylegające do mego ciała. Jej rude włosy rozsypały się po moim ciele. Już miałem wyciągnąć ramiona, chwycić ją i przewrócić na łóżko jak wiejską dziewczynę, kiedy nagle wstała i zawinęła poły szlafroka. – Rozumiem, że zabierasz mnie jutro na spacer? – spytała. – Ale muszę odespać tę noc, więc lepsze będzie popołudnie... Rano będziesz miał okazję zdziałać coś w sprawie tego strasznego morderstwa. Chyba nie dopuścisz, by w okolicy grasowali gwałciciele. Przecież mnie mogłoby spotkać to samo! Zabrzmiało to bardzo teatralnie, ale godziłem się na wszystko. Mirka robiła ze mną, co chciała – fakt. Kiedy skinąłem głową, potwierdzając, iż po lunchu rezerwuję czas wyłącznie dla niej – zniknęła równie niespodziewanie, jak przyszła. Spojrzałem na zegarek. Była druga trzydzieści. Mirka spędziła w moim pokoju niespełna godzinę. Choć mnie wydawało się, że to była wieczność. I chciałem, żeby spędziła ze mną wieczność. Nalałem sobie kawy z termosu i leżałem w ciemności, popijając z filiżankami drobnymi łykami. Powiedziałem Mirce o wszystkim, co już się zdarzyło, ale zataiłem to, co dopiero miało się zdarzyć. A plany na tę noc miałem bogate. Odczekałem jeszcze pół godziny, a po- tem wstałem, ubrałem się i wyszedłem z Bukowego Dworu. Na szczęście drzwi werandy po- zostały otwarte. W całym pensjonacie było już ciemno. Dochodziła trzecia. Najlepsza pora na nocny spacer, który od dawna zaplanowałem. 40 Rozdział 10 Początkowo miałem zamiar skorzystać z samochodu, ale po krótkim namyśle zrezygno- wałem z tego projektu. Nie chciałem, by ktokolwiek w Bukowym Dworze wiedział o mojej nocnej eskapadzie. Wyjąłem tylko z bagażnika chlebak, do którego włożyłem silną latarkę i rękawiczki, dołożyłem finkę i śrubokręt. Byłem gotowy. Nocny spacer zajął mi z trzy kwadranse, zwłaszcza że po przebyciu Jaśnicy poszedłem dłuższą drogą, plażą, okrążając od północy pas letnich domów położonych w środku Buczek. Zaczynało już świtać, gdy dotarłem do celu. jak to powiedział Miotk... „Taki drewniany do- mek, z grubych belek. Ostatni po prawej pod wydmami, już koło leśniczówki”. Wszystko dokładnie się zgadzało. Bez trudu znalazłem domek Evy Brück. Przelazłem przez wysoki, solidny parkan i cicho przekradłem się na tyły domu. Cisza. Z leśniczówki i pobliskich dom- ków nie dochodziły żadne odgłosy. Nie spotkałem nikogo przez całą drogę i nikt mnie – jak sądziłem – nie widział. Okrążyłem domek i na placach wszedłem na werandę. Szybko znalazłem to, czego się spo- dziewałem. Drzwi wejściowe zostały opieczętowane prokuratorską pieczęcią. Nie zmartwiło mnie to, wręcz przeciwnie. Gdyby pieczęci nie było, mogłoby to oznaczać, że ktoś jest w środku. A na żadne spotkania nie miałem najmniejszej ochoty. Wróciłem na tyły domku i uważnie obejrzałem okna. Na parterowe założono potężne okiennice, trzeba by łomu, by je wyważyć. Okiennice były bardzo solidne, podobnie jak cała konstrukcja domu, który choć niewielki, musiał kosztować majątek. Zbudowano go w całości z potężnych bierwion, na modłę góralską. Stromy dach kryty był gontem. Domek miał w sobie lekkość, właściwą drewnianym budowlom, ale stowarzyszoną z solidnością. Niełatwo było sforsować tę małą fortecę. Na szczęście niewielkie piwniczne okienka okazały się mniej solidne. A przede wszystkim – nie miały okiennic. Lewe trzymało się mocno, ale prawe, wypaczone od wilgoci, puściło bardzo szybko. Wystarczyło kilka ruchów finką. Okienko otworzyło się do środka, ale nie przestało przez to być bardzo ciasne. Na szczę- ście – nie udało mi się nigdy roztyć na dziennikarskim chlebie, więc mimo czterdziestki na karku zachowałem szczupłą figurę. Z trudem, bo z trudem, ale jednak dostałem się do środka. Zamknąłem okienko, otrzepałem się i zapaliłem latarkę. Rękawiczki włożyłem już wcześniej. W piwnicy nie znalazłem niczego ciekawego. Piec c.o., hydrofor, wielka, zupełnie pusta, nie podłączona, choć nowa lodówka. Osobne pomieszczenie z półkami, pomyślane wyraźnie jako spiżarnia, również całkowicie puste. Wszedłem na parter. Wszystkie okna zasłonięte były okiennicami, więc nie musiałem nawet kryć się ze światłem latarki. Nie był to duży dom, z pewnością. Cały parter stanowił w zasadzie jedno wielkie pomiesz- czenie z kominkiem, wyodrębnioną częścią kuchenną i małym barkiem. Tylko łazienka, co naturalne, była osobno. Obok łazienki – schody prowadzące na pięterko, z dwiema niewiel- kimi sypialniami i kolejną, zupełnie miniaturową łazienką. Ot, skromny letni domek. Mówię to bez ironii, choć ani mnie, ani nikogo z moich przyjaciół – nie licząc Eda – nie byłoby stać na taki zbytek. Wnętrze wykończono starannie: boazerie, dywany, skóry, kolorowy telewizor, lodówka i maszyna do mycia naczyń w kuchni. W powietrzu wisiała atmosfera opuszczenia, przesycona gęstym kurzem. Zabrałem się do roboty. Czyli do tego, co w kręgach prokuratorskich nazywa się rewizją. Nie wątpiłem, że „ci z Wejherowa” byli tu przede mną, ale liczyłem, że jednak znajdę coś, co umknęło ich uwadze. Na piętrze – w obu sypialniach i łazience nie znalazłem nic szczególnego. Trochę kosme- tyków, ręczniki, nieco bielizny i ubrań – wyłącznie damskich. Bielizna bardzo tradycyjna, 41 skromna... przypomniałem sobie, co Mariusz mówił o „rajcownych majtkach”. Nic z tych rzeczy. Na dole podobnie. Dużo zastawy w kuchni – jak się zdaje nie używanej, kilka butelek w barku. Nigdzie niczego, co miałoby charakter bardziej osobisty. Żadnych notatek, listów, ad- resowników. W lodówce – kilka puszek, butelka wody mineralnej i ogromne ilości lekarstw produkcji francuskiej i amerykańskiej. To mnie zastanowiło, wyglądało na to, że filmowa gwiazda była niezłą hipochondryczką. Wróciłem do baru, nalałem sobie kieliszek wódki i zacząłem myśleć. Bardzo możliwe, że chłopcy z Wejherowa byli lepsi i szybsi. Czemu nie? Ale coś mi nie grało. dom wyglądał na zupełnie nie zamieszkany. Ten kurz, założone „na głucho” okiennice, zarośnięty dziedziniec. Wychyliłem trzymany w ręku kieliszek i omal się nie udławiłem. Trunek był mocny, nawet bardzo mocny. Przyjrzałem się butelce, z której przed chwilą mechanicznie sobie nalałem. Była to siedemdziesięcioprocentowa śliwowica, zwana „paschalną”, nie produkowana od wielu lat, a przynajmniej nie sprzedawana na krajowym rynku. Jeszcze raz spenetrowałem lodówkę. Owszem, konserwy nosiły daty produkcji sprzed lat – 1984, 1985, ale lekarstwa były z całą pewnością świeże. Wyciągnąłem notes i zapisałem sobie ich nazwy. Potem schowałem butelkę i umyłem kieliszek. Wróciłem do piwniczki; za oknem było już zupełnie jasno – musiałem się spieszyć. I wtedy tknęło mnie – kosze! Wszystkie były zupełnie puste– i kuchenny, i oba łazienkowe. Nawet jeśli chłopcy z Wejherowa znaleźli w nich coś ciekawego, niezabieraliby przecież wszystkiego! Więc może piec c.o.? Może Eva Brück hołdowała nierzadkiemu zwyczajowi palenia odpadków? Otworzyłem drzwiczki potężnego pieca. Nic. Trochę wiekowego popiołu, na wierzchu świeże szczapki, przygotowane do podpałki. Ale pod spodem były jeszcze drugie, mniejsze drzwiczki. Tam zbierał się popiół. I tam znalazłem gruby zwitek nadpalonego papieru. Był to elektrokardiogram. Właściwie ocalał tylko kawałek wykresu – bez żadnego opisu; krzywa pnąca się nieregularnie w górę i w dół. Nic mi to nie mówiło. Wsunąłem zwitek papieru do chlebaka i sforsowałem okienko. Było już dobrze po piątej. Ptaszki śpiewały, słonko stało dość wysoko. Zapowiadał się kolejny gorący dzień. Przesko- czyłem parkan i przez wydmę dotarłem na plażę. Wiał lekki wiaterek, gdzieś w oddali, u uj- ścia Jaśnicy majaczyła czyjaś sylwetka. Poza tym nikogo. Nawet buczkowscy rybacy, których i tak nie zostało wielu, nie kwapili się tego pięknego dnia z wypłynięciem na połów. Morze szumiało łagodnie, niska fala leniwie lizała piasek. Poszedłem w stronę ujścia Ja- śnicy, samym pobrzeżem, tam gdzie piasek, wciąż zmywany morską wodą, był najtwardszy. Ciemna plamka ludzkiej sylwetki, którą zauważyłem zaraz po wejściu na plażę, rosła w oczach. Ktoś siedział na jednym z pali umacniających ujście Jaśnicy; zwrócony do mnie ty- łem, zapatrzony w morze, gdzie na linii horyzontu uwijał się znajomy, kolorowy żagielek wind–surfingu. Miałem nadzieję, że ominę rannego ptaszka znad Jaśnicy nie zauważony. Ale nic z tego. Skręciłem już w lewo, w stronę wydmy, by dojść do mostku na rzece, kiedy nieznajomy człowiek odwrócił się w moją stronę. Poznałem go w tej samej chwili, kiedy zaczął do mnie radośnie machać. Nie ulegało wątpliwości – był to magister praw Józef Warchała. Odpowiedziałem powitalnym gestem, ale słusznie przypuszczałem, że to nie wystarczy. W parę sekund stał przede mną, jak zwykle w krótkich spodenkach. Posapywał entuzjastycznie spiesząc na moje powitanie z wyciągniętą ręką. – Witam, pana redaktora, serdecznie witam! – gorączkował się. – Miło spotkać na poran- nym spacerze. Teraz prawie nikt nie dba o kulturę fizyczną. A to takie ważne! Zwłaszcza w czasie kryzysu! 42 Nie bez zdziwienia uścisnąłem dłoń Warchały. Przedstawiłem mu się – pamiętnej nocy– tylko imieniem i nazwiskiem, pamiętałem dobrze. Więc skąd wiedział o mojej profesji? Tym- czasem Warchała gadał jak najęty: – Bo, ja, redaktorze, zawsze wstaję wcześnie. Z pierwszym słonkiem. I na spacer. To jest dopiero życie! Zresztą i tak nie mogę dobrze spać od czasu tego strasznego morderstwa. Pan wie? Czy pan czytał prasę? – chwycił mnie za łokieć. – Okazuje się, że to była znana aktorka. Cóż, pan Bóg sprawiedliwy westchnął obłudnie – niemoralnie żyła, niegodnie zginęła. Żal kobiety, ale sama sobie zasłużyła. Zirytował mnie. – Dlaczego pan sądzi, że niemoralnie żyła? – Jakżeż? Sam pan mówił, że chodziła na nagą plażę? – To jeszcze o niczym nie świadczy. – Zapewne, zapewne... Choć nie byłbym taki pewny. Oni tam, panie, w tym filmie, do wszystkiego zdolni. A już we francuskim zwłaszcza. – O ile wiem, nieboszczka występowała w obrazach o dużej wartości artystycznej. – Że była artystką, nie powiem, zgoda... Ale zaraz żeby dużej wartości? Powiem panu, co ja myślę – pochylił się do mnie, aż trząsł się cały z emocji, stary cap – jakiś kochanek musiał ją zabić. W seksualnym szale! – smakował własne słowa. – No bo jak inaczej? Goła, zgwał- cona, niedaleko plaży! Nie może inaczej być. – Skąd pan wie, że była zgwałcona? – Wie się to i owo, a jakże – zaśmiał się znacząco. – Bardzo pana maglowała milicja? – Nie żeby tak znowu, nie. W końcu jestem prawnikiem, rozumiemy się. Jeszcze wtedy, w nocy, jak pan pojechał, zwyczajnie mnie spisali. Powiedziałem wszystko, co wiedziałem... – ściszył głos – o tych narkomanach, panie, też. A drugi raz przyjechali wczoraj. Nie powiem – sprawni są. Po cywilnemu, panie, mercedesem. Ot, poszliśmy na spacer. Nie powiem, wyma- glowali mnie akuratnie, ale to w końcu ich obowiązek, nie? – I co, zajęli się tymi „narkomanami”? – A tego to ja już nie wiem, panie... Ich sprawa. Ale co, widzę, że zainteresowałem redak- tora? Będzie artykuł! – Właściwie skąd pan wie o moim zawodzie? – Zauważył pan? Cha, cha... – roześmiał się jakoś obleśnie. – Ja panie, lubię dużo wie- dzieć. Taka natura. Pan mi nie powiedział, wtedy, w nocy, a ja i tak się dowiedziałem. – Czy mogę wiedzieć skąd? – starałem się, by to pytanie zabrzmiało stanowczo i chyba mój ton wywarł pożądany skutek. – Nie domyśla się pan, redaktorze? – Warchała mrugnął do mnie znacząco. – Oni mi po- wiedzieli! – Jacy „oni”? – Jakżeż?... milicja. Kiedy wrócili, mówili, że chcą sprawdzić zeznania, ale pytali głównie o pana. Kiedy pan przyjechał, jakim samochodem, co pan mówił i tak dalej. Wałkowali mnie z godzinę. Ale zapewniłem ich – dodał gorliwie – że pan nie mógł mieć z tym nic wspólnego. Pewnie mi uwierzyli, bo pojechali potem sprawdzić tych narkomanów, co to niby znaleźli jej zwłoki. A ja bym dał głowę, że mieli z tym coś wspólnego. – Dlaczego pan tak sądzi? – Pamięta pan tę paczkę? Były tam dwie dziewczyny. Jedna wysoka, czarnula, wyglądała na nieprzytomną. Musiała być pijana albo zaćpana. A druga była taka mała, pulchna blondyn- ka. Od razu zauważyłem, że czegoś się bała. Miała w oczach panikę. A jak milicjanci zaświe- cili jej w twarz latarką – wyrwała się, jakby chciała coś powiedzieć. Ale kumple ją odciągnęli i mówił tylko jeden – taki wysoki z orlim nosem, bardzo chudy. Pamięta go pan? 43 Pamiętałem. Warchała opisał członków młodzieżowej grupki bardzo precyzyjnie, dowo- dząc dużej spostrzegawczości. – Ja tam nie mówię, że oni zabili – ciągnął magister prawa. – Ale coś jeszcze wiedzieli, na pewno. To się wyczuwa. Już milicja ich przyciśnie, nie ma obawy. No, a pan? – spytał nagle. – Pana też bardzo maglowali? – Oj, tak, tak! – potwierdziłem ochoczo. – Ale w końcu to ich obowiązek, nie? – Właśnie – zgodził się Warchała. – Ja tam nie mam złudzeń co do moralności nieboszcz- ki, ale morderców należy ścigać bezwzględnie! – Czego pan chce od niej, właściwie? Przecież to, że była aktorką jeszcze o niczym nie świadczy. – Jaką tam aktorką... – wydął wargi z pogardą. – Powiem panu jedno pojechaliśmy, tym mercedesem, na miejsce zbrodni. Pokazałem im wszystko dokładnie, a oni potem mierzyli drogę, rów i tak dalej. Długo to trwało, więc przysiadłem sobie w samochodzie. A tam – na tylnym siedzeniu, leżały różne kolorowe czasopisma, bardzo wesołe. Takie, wie pan, świersz- czyki z gołymi dziewczynami. No, myślę sobie, nawet ludowa milicja lubi się niemoralnie zabawić. Ale patrzę, w jednym, drugim, trzecim – sfotografowana nieboszczka! Goła jak ją pan Bóg stworzył. A co, myśli pan, redaktorze, że oni tam się tylko fotografują? Tam lepsze figo–fago odchodzi, mówię panu! – Jest pan pewny, że to była Eva Brück? – A po co miałbym kłamać? – Ależ ona miała trzydzieści parę lat! A chętnych dziewczyn do takich zdjęć, znacznie młodszych, nie brakuje! – Ja tam nic nie wiem o chętnych dziewczynach! – oświadczył stanowczo Warchała. – Ale to była ona, gwarantuję. I wyglądała doskonale. – Bardzo dziwna historia. – Bardzo dziwna – zgodził się. – Ale zrozumiałem dużo więcej, gdy poznałem dalsze szczegóły. – Znów zbliżył się do mnie. – Pan wie, gdzie ona bywała? – Nie. – W Bukowym Dworze! – wycedził tę informację triumfalnie, jakby powierzał mi sekret ukrytego skarbu. – Pan wie, co to za miejsce? Na wszelki wypadek zaprzeczyłem. – To, panie, jaskinia rozpusty! Sodoma i Gomora, jak całe te Buczki! Luksusowy pensjo- nat, wynajęty przez amerykańskiego milionera. On, panie, przywiózł tam ze sobą cały harem. Od rana do nocy – nic tylko porno na wideo, a w nocy orgia! Już ja wiem, co mówię! Całe Buczki o tym plotkują! A nieboszczka wciąż tam bywała. Pewnie dorabiała sobie na boku. Kurewska natura, panie, zawsze wyjdzie na wierzch! Nie bez trudu pożegnałem magistra Warchałę. Może dałoby się jeszcze coś z niego wycią- gnąć, ale to, co mówił, napawało mnie odrazą. Wielki, gruby, śliniący się prosiak, obleśny w słowach i – zapewne – uczynkach. Nie chciałem mieć z nim nic wspólnego. W kwadrans dotarłem do Bukowego Dworu. Była szósta z minutami. Już miałem wyjść na drogę wiodącą z pensjonatu do Wrzosowca, kiedy usłyszałem warkot samochodowego silni- ka. Przykucnąłem za krzakiem jałowca. Zza zakrętu drogi, kończącej się tuż przed furtką pen- sjonatu, wyprysnął nagle wielki mercedes– beczka, rocznik 1989. Przez gałązki jałowca mignęły mi twarze dwóch mężczyzn na przednim siedzeniu i kobie- ty, znajoma – dałbym głowę – z tyłu. Nim kurz po mercedesie opadł – byłem przy furtce. W Bukowym Dworze wszyscy jeszcze spali. Cicho wspiąłem się po stopniach werandy i odcze- kałem, aż Wikcia, nakrywająca do śniadania wróci do kuchni. Potem wkroczyłem do salonu i zasiadłem do stołu. Kiedy Wikcia wróciła z tacą pełną pieczywa, popijałem już kawę, uśmie- chając się radośnie na jej widok. Wikcia pozdrowiła mnie i podała bułki. Były świeże, ale 44 dałbym głowę, że nie przywieziono ich zielonym mercedesem, którym odjechała znana mi skądinąd rudowłosa czarodziejka. Rozdział 11 Zjadłem śniadanie i grzecznie poszedłem spać. Ale w drodze z salonu do mojego pokoju na piętrze byłem mniej grzeczny. Przechodząc obok pokoju Mirki, zatrzymałem się na mo- ment i delikatnie nacisnąłem klamkę. Drzwi ustąpiły. W pokoju nie było nikogo: idealnie za- słane łóżko, pusta popielniczka, żadnych osobistych drobiazgów na wierzchu. Jakbym znalazł się w czekającym na klienta hotelowym numerze. Zajrzałem do łazienki. Trochę kosmetyków, zmięty ręcznik. W powietrzu ledwie wyczuwalny zapach drogich perfum. Więc jednak Mirka tu była. Ale chyba nie spędziła nocy we własnym łóżku? Więc gdzie? I dokąd pojechała luk- susowym mercedesem? Zasnąłem bez problemów, mimo pytań, wciąż wracających, jak mimochodem zapamiętany refren piosenki i zapachu perfum Mirki, który zawędrował za mną z jej pokoju. A może zo- stawiła tę pamiątkę, kiedy odwiedziła mnie w środku nocy... Nie, wtedy pachniała ciepłem kąpieli... Więc skąd ten zapach, tak intensywny?... Obudziło mnie pukanie do drzwi. To Ed, lojalny w przyjaźni, choć programowo dyskretny wobec moich spraw, zapraszał na plażę. Spałem tylko trzy godziny, nie licząc wczesno–wie- czornej drzemki, ale tym razem postanowiłem skorzystać z zaproszenia. W końcu gospoda- rzom też coś się ode mnie należało. No i obiecałem zająć się Hazel. Ed ze swoją świtą zajmował iście królewski grajdoł tuż pod wydmą. Blisko ścieżki wiodą- cej do Bukowego Dworu, ale z dala od hałaśliwego, plażowego plebsu. Plaża była naga, ale w tym towarzystwie zachowywano się bez ostentacji: każdy zdejmował z siebie tylko tyle, ile miał ochotę. Żadnych manifestacji, ani cienia wulgarności. Ed, Mariusz i Darek Bryjarski ro- zebrali się do naga. W ich ślady poszła duża Basia, Chciwie wystawiając do słońca swe duże, choć piękne ciało. Ciekaw byłem, jak zachowa się nasza druga dama, purytańsko wychowana Hazel i częściej niżby wypadało zerkałem w jej stronę. A Hazel zachowała się naturalnie i spontanicznie. Ro- zesłała miękki koc, założyła ciemne okulary, po czym zdjęła stanik, przez moment pozwalając nam rozkoszować się widokiem pełnych, jędrnych, iście amerykańskich piersi, by położyć się na brzuchu z książką pod nosem. Tylko Mateusz Wierzewski nie poddał się aurze nagości. Przytargał ze sobą składane krze- sełko i plażowy parasol, pod którym zasiadł w szortach, koszulce i czapeczce, popijając po- marańczowy sok i rysując coś niespiesznie w podręcznym szkicowniku. Nie dałem się nigdy przekonać zagorzałym zwolennikom naturyzmu i nie widziałem po- trzeby dorabiania ideologii do opalania się na golasa, ale samo opalanie – proszę bardzo... Zdarzało mi się to robić w czasach, kiedy nikomu nie śniło się o naturyzmie i nagich plażach. Zdjąłem więc majtki i wyciągnąłem się na piasku obok Hazel i Eda. Było gorąco, nawet bardzo gorąco. Pogadywaliśmy oszczędnie, popijali soft–drinki z du- żego plażowego coolera, przytarganego przez Mareczka. Chłopak przyszedł z nami na plażę, przydźwigał cały sprzęt Hazel i Eda – koce, parasole, rakiety do badmintona, cooler, magneto- fon na baterie, którego zresztą nikt nie włączył nawet na moment – a potem zniknął. Nie zainteresowałem się tym. W ogóle nic mnie nie interesowało, nawet zerkanie na Hazel, wciąż opalającą plecy, czy jawne gapienie się na dużą Basię, grającą z mężem w badmintona. 45 Co tu kryć – nie minął kwadrans, kiedy przysnąłem. Obudziłem się po dobrych dwóch godzi- nach – nieprzytomny i z bolącą głową. – To bardzo niezdrowo spać na słońcu, panie redaktorze – usłyszałem czyjś znajomy głos. Podniosłem się. O metr ode mnie klęczała Mirka, naga, jak w chwili, kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem. Miała mokre włosy, na jej pięknych piersiach perliły się kropelki wody. – Gdzie byłaś, kiedy cię nie było? – spytałem niezbyt przytomnie. Roześmiała się. Przetarłem oczy. Ktoś zadał sobie nieco trudu, by zabezpieczyć mnie przed działaniem słońca: przysiadając stuknąłem głową w parasol, rozpostarty nad moją głową. Po- tarłem czuprynę, a Ed, przysłuchujący się naszej rozmowie, wymownym ruchem głowy wska- zał na Hazel, która dla odmiany, w staniku i z ciemnymi okularami na nosie, opalała „przo- dy”. A miała co opalać, niewątpliwie. Choć mnie bardziej pociągał bliższy widok podskaku- jących, w rytm śmiechu, piersi Mirki. – Zawsze zaczynam dzień od przejażdżki – odpowiedziała dziewczyna. – Nie wiedziałeś? – zrobiła wymowny gest rąką. Spojrzałem w kierunku, który wskazała. Leżała tam deska surfingowa; doskonały sprzęt najnowszej generacji, teraz mokry. Żagiel był zwinięty, obok leżał piankowy kostium. I ża- giel, i kostium były kolorowe, z przewagą czerwonego. Skądś już znałem ten wzór. – Mam sławną kuzynkę, nie wiedziałeś? – spytał Ed. – Mirka jest mistrzynią Polski w wind–surfingu. Powinieneś zobaczyć ją w akcji. – Nie wiedziałem, rzeczywiście. – Mirella Malicka! To znane nazwisko, przynajmniej na Wybrzeżu – ciągnął Ed. – Dumny jestem ze swojej rodzinki – sztubackim gestem potarmosił włosy dziewczyny. – Nie wątpię, że Mirka mogłaby wygrać w wielu konkurencjach. – Na przykład? – uśmiechnęła się. – Startowałaś kiedyś w eliminacjach do wyboru Miss Polonii? – Nie! – westchnęła teatralnie i położyła dłoń najpierw na piersiach, a potem na biodrach. – Niestety, tu za mało, a tu za dużo. Gdzie mi do ideału! Przesadzała. Przesadzała stanowczo. I piersi, i biodra miała zupełnie w porządku. I wie- działa o tym. A ja wiedziałem, że mogłaby startować przynajmniej w jeszcze jednej kategorii. W konkursie krętactwa. Ale nie powiedziałem tego głośno. Byłem na Mirkę obrażony i posta- nowiłem dać jej to odczuć. Plażowaliśmy jeszcze z godzinkę, którą w całości poświęciłem na rozmowę z Hazel. Dziewczyna ożywiła się bardzo, wypytywała mnie o różne szczegóły doty- czące Polski i politycznych wydarzeń ostatnich tygodni. widać było, że wie bardzo dużo, ale jej wiedza jest nie uporządkowana i przypadkowa. Myliła, bidula, Kiszczaka z Kuroniem, a KPN z PKP, ale nazwiska wymawiała nadspodziewanie czysto. Starała się, jak mogła. Mirka zerknęła na mnie raz i drugi, potem przeciągnęła się kusząco i zażądała czegoś do picia. Nie ruszyłem się, więc butelkę z colą podał jej Mateusz. Wzruszyła ramionami i wsa- dziła nos w książkę. Na kwadrans przed zejściem z plaży Ed zaproponował kąpiel. Zerwali się wszyscy, poza Hazel, Mateuszem, drzemiącym w swym leżaku i – oczywiście, mną. Może bym się nawet i pomoczył, ale Hazel poprosiła mnie cicho, bym został. – Czy rozmawiałeś z Edem? – spytała, gdy zostaliśmy sami. – Tak, ale zbył mnie. Twierdzi, że wszystko jest O.K. – Nie jest, na pewno – pokręciła głową dziewczyna. – Ed czegoś się boi. – Szykuje się do dużego interesu. Może to emocje biznesmena. – Nie – zaprzeczyła – to nie to. On się boi czegoś konkretnego, rozumiesz? Czegoś albo kogoś. Jest bardzo zmieniony, nienaturalny. Znam go dobrze, więc wiem, co mówię. – Hazel, chciałbym ci pomóc, ale Ed nie chce ze mną rozmawiać o swoich sprawach. – Spróbuj jeszcze raz. 46 – O.K. to zawsze mogę zrobić. Ale może wiesz coś jeszcze, może masz jakiś punkt zacze- pienia? – Skąd? Jestem tu pierwszy raz, nikogo nie znam. A przeszłość Eda? Chyba ty wiesz o nim więcej niż ja. Może jedno... – zamyśliła się. – Gdzieś o tydzień temu Ed dostał list. Przysłano go tutaj, do Buczek, co bardzo mnie zdziwiło, bo całą pocztę dostajemy na adres gdański. Eda bardzo ten list zdenerwował, zauważyłam to. Był bardzo przygnębiony. – Nie widzę w tym nic dziwnego. Ed ma sławę bogacza, więc interesuje się nim wielu lu- dzi. Ktoś mógł mu przysłać list z pogróżkami albo próbować szantażu. – Właśnie coś takiego powiedział mi Ed – Hazel nakryła ramiona ręcznikiem i wstała. – Powiedział, że to anonim z pogróżkami – wstała, wsypała podręczne drobiazgi do plażowej torby. – Ale ja mu nie wierzę. W liście była również fotografia. Niestety, nie zdążyłam jej obejrzeć – uprzedziła moje pytanie. – Ed spalił i list, i fotografię natychmiast po przeczytaniu. Wracam do Bukowego Dworu, zaraz lunch. Okręciła się na pięcie i poszła wolno w stronę zejścia z plaży. Wstałem i ja; od strony mo- rza dolatywały wesołe okrzyki kąpiącej się gromadki. Ed parskając i otrząsając z siebie kro- pelki wody, brodził po płyciźnie w naszą stronę. Zatrzymałem się niezdecydowany. Mateusz otworzył jedno oko i uśmiechnął się nieco krzywo. – Naszkicowałem coś dzisiaj – powiedział. – Masz, to prezent dla ciebie. Jako ilustracja do waszej rozmowy. Podziękowałem zdawkowo, ale Mateusz nie słuchał – znów zdawał się spokojnie drzemać, obojętny na wszystko, co działo się wokół. Wsadziłem rysunek pod pachą i pospieszyłem za Hazel. Nie zdołałem jej dogonić, więc po powrocie do Bukowego Dworu poszedłem prosto do swego pokoju i dopiero tam obejrzałem rysunek Wierzewskiego. Zamurowało mnie. Był to odręczny, pospieszny szkic, zdradzający jednak rękę mistrza. Rysunek przedstawiał całą naszą gromadkę w plażowym grajdole. Podobieństwo wszyst- kich było wprost uderzające, ale trudno było ten szkic nazwać realistycznym. Mimo ze- wnętrznego podobieństwa twarzy, każda z nich była zdeformowana, każda wyrażała jakąś silną emocję, uczucie, cechę charakteru. A jednak nie były to karykatury – deformacja nie przekraczała granic realizmu i psychologicznego prawdopodobieństwa. W środku grupki królował Ed, wyniosły i królewski (zresztą zdobny w królewską koronę), ale jego twarz wyra- żała nie tylko pychę, wykrzywiał ją również strach. Obok niego Hazel – o kształtach sex– bomby i bezmyślnym, narkotycznym spojrzeniu. Z boku – pełna samozadowolenia Basia, obłudnie uśmiechnięty Darek, butny Mariusz; w kąciku – zroszona łzami, zmieniona rozpaczą twarz Mareczka. Znalazło się miejsce i dla mnie: Mateusz obdarował mnie węszącą twarzyczką szpicla. Mirka z kolei, choć ponętna, miała twarz lisicy–chytruski. Brakowało wśród nas samego Mateusza Wierzewskiego, był za to ktoś dodatkowy i naj- bardziej spośród wszystkich nierzeczywisty, choć tę jedną twarz wyrysował Mateusz bez de- formacji, a nawet, powiedziałbym, z odcieniem czułości. Zza ramienia Eda, unosząc się jak duch w powietrzu, wyłaniała się pozbawiona ciała głowa Evy Brück! Wzdrygnąłem się, poruszony tym widokiem, tak jak całym zresztą rysunkiem. Jeśli Mate- usz chciał wywrzeć na mnie silne wrażenie, to osiągnął swój cel. A może chciała mi coś w ten sposób powiedzieć, przekazać. W końcu nie na darmo wydobyć z wyrazu mej twarzy przede wszystkim pewien rys ciekawości. Czyżbym tak na co dzień wyglądał? Tak właśnie prezen- tował się ludziom? Z głębokiego zamyślenia wyrwało mnie pukanie do drzwi. Pogrążony we własnych my- ślach nie słyszałem gongu wzywającego gości na lunch i Ewcia osobiście przyszła po mnie. Lunch minął szybko i nudnie. Zmęczeni słońcem, nieco senni, nie paliliśmy się do rozmo- wy. Tylko Darek perorował zawzięcie o fatalnych perspektywach ekonomicznych kraju, któ- remu – jego zdaniem – groził powszechny głód już w ciągu najbliższej zimy. Brzmiało to 47 trochę dziwnie, zważywszy, iż Darek zmiatał równocześnie ogromne góry jedzenia, ale cóż, może biedak jadł na zapas, więc niech mu tam będzie na zdrowie. Zaraz po lunchu udało mi się zaciągnąć Mateusza w ustronny kąt werandy. Nie było to trudne, bo wszyscy szybko i zgodnie rozeszli się do swoich pokojów. Podziękowałem mu wylewnie za wspaniały prezent. Przyjął to spokojnie, jako słusznie należny hołd. – Czegoś jednak na rysunku brakuje. Podniósł pytająco brwi. – Nie ma tam... ciebie. Uśmiechnął się z przymusem: – Nigdy nie robię autoportretów, nigdy. To twarda zasada. – Żeby nie zdradzić swej najbrzydszej cechy? – Nie – tym razem roześmiał się szczerze. – To po prostu przesąd. Swoich wad się nie wstydzę. – Czego nie można powiedzieć o innych. Nie sądzę, żeby wszyscy byli zachwyceni zoba- czywszy siebie na tym rysunku. – Dlatego dałem go tobie. – Czy tylko dlatego? – Nie rozumiem. – Może chciałeś mi coś powiedzieć? Coś, czego o nich nie wiem. Dlaczego Mareczek pła- cze, Darek jest obłudny, a Mirka fałszywa? – Może chciałem ci coś powiedzieć... – wystawił twarz do słońca – a może nie. Nie wiem. Tak ich widzę. Ale jutro może pokażą mi się inaczej. – W każdym razie jeszcze raz dziękuję. – Nie ma za co. I przepraszam. Idę postudiować trochę kolory. Ja też czasami pracuję. Poszedłem sobie, ale nie na plażę, a ścieżką do mostku na Jaśnicy. Wsiadłem do samocho- du i pojechałem do Wrzosowca. Miałem tam pewną pilną sprawę do załatwienia. Już zakrę- cając na podjeździe, tuż przed samą furtką, zobaczyłem w tylnym lusterku czyjąś rudą głowę wychylającą się z okienka na piętrze. Dałbym głowę, że patrzyła w moją stronę. I że była to Mirka. 48 Rozdział 12 We Wrzosowcu zaparkowałem pod klasztorem i poszedłem prosto na pocztę. Potrzebo- wałem pilnej, choć tylko telefonicznej konsultacji medycznej. Mogłem zatelefonować rów- nież z bukowego Dworu, ale miałem swoje powody, by zachować dyskrecję. Spędziłem na poczcie upojne dwie godziny, czekając na połączenie z Gdańskiem (przy okazji przestudio- wałem bieżącą prasę; nie pisano nic o śmierci Evy Brück), ale w końcu załatwiłem wszystko, co chciałem. Telefonowałem do mojego starego przyjaciela, Andrzeja Ordęgi, który niedawno rzucił belferkę, ożenił się i pracował w redakcji organizującego się niezależnego czasopisma. Cały- mi dniami wisiał na telefonie, co było dla mnie okolicznością korzystną. Oczywiście Andrzej był polonistą, nie lekarzem i nie mogłem od niego oczekiwać konkretnej medycznej porady. Ale nie o to mi chodziło. Podyktowałem mu nazwę lekarstw, które znalazłem w lodówce Evy Brück, pytając w ja- kiej chorobie są stosowane. Nie wypytywał o szczegóły, rozumiał, że sprawa jest ważna i obiecał jak najszybciej dowiedzieć się czegoś. Już miałem odłożyć słuchawkę, kiedy przypo- mniałem sobie jeszcze o czymś: – Słuchaj Andrzeju, czy mówi ci coś nazwisko Eva Brück? – Owszem, to ta aktorka, którą zamordowano w zeszłym tygodniu. – To i ja wiem. Ale czy słyszałeś o niej coś więcej? Może ją znałeś? – Niestety, nie... Słuchaj, czy ty znowu?... – Zobaczymy... – Bo mnie jeden raz wystarczy – przerwał mi. – Ale jeśli chcesz, mogę się czegoś dowie- dzieć. Wciąż utrzymuję dawne kontakty w kręgach teatralnych. – Świetnie – ucieszyłem się. – Dowiedz się jak najwięcej. Wszystko jest istotne, każdy drobiazg, szczegół. Nawet pozornie błahy. A zwłaszcza jej życie osobiste. Rozumiesz? – Rozumieć rozumiem, ale nie jestem agencją Pinkertona. No dobrze, zrobię, co będę mógł. na kiedy chcesz to mieć? – Na piątek wieczór. – Oj, to mało czasu. – Miałem na myśli zeszły piątek. A mówiąc serio – zadzwonię jutro o tej samej porze. I odwiesiłem słuchawkę. Dalsza dyskusja nie miała sensu. Panienka zza pocztowego okienka zaczęła na mnie ciekawie zerkać, a ja wiedziałem doskonale jak szybko w takim Wrzosowcu roznoszą się wszelkie plotki. Zresztą byłem pewny, że Andrzej spisze się na me- dal. Pomogłem mu kiedyś1, gdy sam był w opałach i od tego czasu rozumieliśmy się bez słów. Wyszedłem na placyk przed pocztą. Klasztorna sygnaturka wydzwoniła czwartą. Otyła sklepowa zabrała się do zamykania sklepu z „towarami przemysłowymi”. Z otwartych drzwi pijalni piwa zaniosło czyimś głośnym, tubalnym śmiechem. Poza tym cisza i spokój. Stadko wróbli dziobiących zeschły koński nawóz. Staruszek w czapce nasuniętej na oczy drzemiący między malwami malutkiego ogródka. Senna wiejska rzeczywistość Polski czasu kryzysu, którego z tej perspektywy nie było jakoś widać. Zresztą w Bukowym Dworze też się w oczy nie rzucał. Z zamyślenia wyrwał mnie odgłos szybko jadącego samochodu. Nie zdążyłem nawet się obejrzeć, gdy – chyba z szybkością stu kilometrów – przeleciał przede mną zielony luksusowy mercedes–beczka. Skądś już znałem ten samochód. Auto zapiszczało oponami na zakręcie 1 – O wspólnych przygodach Andrzeja Ordęgi i Artura Dembowskiego może się czytelnik dowiedzieć z poprzedniej powieści Witolda Biengo „Serce w klatce” (Wydawnictwo Morskie 1987). 49 przy klasztorze i zniknęło mi z oczu. Nie zdołałem nawet zauważyć, kto siedział w środku. Zresztą, czy to takie istotne? Wzruszyłem ramionami i ruszyłem do budki z lodami. Kupiłem podwójną porcję i liżąc szybko topniejący specjał, ruszyłem niespiesznie w stronę posterunku MO. Sierżant Miotk rozmawiał właśnie przez telefon; jakiś młodzian w mundurze kaprala pisał coś pracowicie wielkimi kulfonami w służbowym notatniku. Kiedy wszedłem, podniósł na mnie pytające spojrzenie, ale gdy Miotk zamachał w moją stronę i zapraszającym gestem wskazał krzesło, przestał się mną interesować. Miotk rozmawiał jeszcze chwilę, marszcząc z niezadowolenia wielki nos, na którym perliły się kropelki potu, po czym rzucił słuchawkę na widełki i powiedział stanowczym tonem: – Zbierz się, Romuś, trzeba pojechać do starej Skrzypkowskiej na wybudowanie. Podobno syn ją znowu pobił. – O Jezu, sierżancie – westchnął kapral – tylko nie teraz. Muszę jeszcze skończyć raport, a bez ten czas upał trochę zelżeje. – Wieczorem będziesz tu potrzebny, bo Banaszka sprzedała dziś cztery transportery. Lu- dzie gadają, że znów będzie podwyżka i knepi na zapas kupują. Zbieraj się. Rozmowa była prowadzona częściowo po kaszubsku, ale i tak zrozumiałem, że Miotk chce się pozbyć swojego kaprala i zastępcy. – To chyba, sierżancie, że motor dacie, bo rowerem nie jadę. – Dobra, weź motor – zgodził się łaskawie sierżant i rzucił na stół kluczyki. – Tylko, żeby cię do motelu nie zaniosło. Kapral rzucił swoje pisanie, założył kask i wyszedł. Miotk uśmiechnął się i wyciągnął z bocznej szafki biurka dwie butelki piwa. – Widział pan, redaktorze, jak pracujemy? Jeden motor na dwóch. Na co dzień to rowerem jeździmy. A gmina niemała. Pociągnął z rozkoszą łyk piwa i rozluźnił kołnierzyk koszuli. Mrugnął do mnie porozu- miewawczo: – I co nowego, redaktorze? – O to samo miałem pana spytać. – Właściwie to nic. Przyskrzynili tych hipisów, co znaleźli zwłoki, słyszał pan? – Nie. – Właściwie tylko chłopaków. Dziewczyny puścili. Wpadli nagle do ich namiotów i zrobili rewizję. Znaleźli torebkę zamordowanej i jej ubranie. Wszystko – sukienkę, bieliznę... – No, to sprawa wyjaśniona. – Oni też tak myślą. – A pan? – Ja nie jestem od myślenia – wzruszył ramionami i znów pociągnął piwa. Wypiłem swoją szklankę, odstawiłem ją i powiedziałem spokojnie: – Wie pan, spotkałem kogoś, kto był niedawno w tym domu Evy Brück. – I co? – łypnął na mnie ciekawie. – Ano nic. Podobno sprawia wrażenie nie zamieszkanego. Prawie żadnych osobistych przedmiotów, nawet ubrań mało. Dziwny dom. Chyba, że chłopcy z dochodzeniówki zdążyli już go wyczyścić... – powiedziałem to i ugryzłem się w język. Miotk spojrzał na mnie i uśmiechnął się pod sumiastym wąsem: – Oni? Oni potrafią tylko zajeżdżać na śmierć swoje polonezy, nic więcej, A pana przyja- ciel – powiedział to znacząco – nie mógł tam nic znaleźć, bo pewnie nigdy nic ciekawego tam nie było. – Jak to? – Oj, redaktorze, widzę, że tym razem nie jesteście dobrze przygotowani do tematu. 50 – Skąd miałem wiedzieć, że... – Czy pan wie, na przykład – przerwał mi – jak ona się naprawdę nazywała? Nie wiedziałem, fakt. Miałem to sprawdzić, domyślałem się przecież, że „Eva Brück” to pseudonim, ale jakoś nie zdążyłem. – A ja wiem! – z triumfującą miną podkręcił wąsa. – Więcej panu powiem, znałem ją od dziecka! – Poddaję się. I zamieniam w słuch. – No niech pan pomyśli, jak ona mogła się naprawdę nazywać. – Zaraz, zaraz – coś zaczęło mi świtać – to takie popularne nazwisko na Pomorzu... zary- zykuję: Brucka! – Zgadł pan! Najpierw nazywała się po prostu Ewka Brucka, dopiero jak skończyła szkołę teatralną, skróciła to sobie na Brück, a już we Francji przerobiła się na Evę Brück. Proste, A pochodzi stąd, z Wrzosowca. – Niemożliwe! – aż podskoczyłem. – Spokojnie, redaktorze, jeszcze nie takie rzeczy panu powiem. Ewka urodziła się w Gdań- sku, ale jej matka pochodziła stąd i Ewka bardzo często przyjeżdżała tu w dzieciństwie do dziadków. Wszyscy ją tu znali od małego. zresztą jej ciotka, najmłodsza siostra matki, do dzi- siaj tu mieszka, w ich dawnym domu. Marysia jest tylko dwa lata starsza od Ewki, więc to właściwie rówieśnice. Potem, jak została aktorką, przyjeżdżała już bardzo rzadko. Dziadkom nie podobało się, to co robi, a i we wsi się z niej śmiali. Wie pan, Ewka była dobra do takich scen... – szukał słowa – no „łóżkowych”, figo–fago i te rzeczy... A tutaj straszna wiocha, więc ją na ulicy przed kościołem palcami wytykali. Raz nawet musiałem służbowo interweniować, bo Heniu z geesu miał wypite, to jechał za nią powolutku traktorem i głośno opowiadał, co by jej zrobił. No i przestała przyjeżdżać. – Więc skąd ten domek w Buczkach? – Czekaj pan, to dłuższa historia. Potem umarli jej dziadkowie. Zawinęli się staruszkowie jedno po drugim, w kilka dni. Przyjechała na pogrzeb jakaś taka poważna, skupiona. Już nikt jej się nie czepiał. Zresztą była z mężczyzną. – Pamięta go pan? – Słabo. – A może... – opisałem mu dokładnie Mariusza Zwierzynieckiego. – Nie, to chyba nie ten. Tamten był inżynier czy coś takiego. I wyglądał też inaczej. Ale zachowywał się jak jej mąż. Potem minął jeszcze z rok i Ewka wyjechała do Francji. Wtedy dużo pisali o jej sukcesach i wszyscy tu się tym zaczytywali. A Marysia zaczęła budować ten dom, tę daczę – znaczy się. Potem znów Ewka przyjeżdżała parę razy z rzędu, co roku, na lato – ale już do Buczek. Zawsze z jakimiś Francuzami, z tym swoim mężem–elegantem. A kobit- ki jakie, panie... hoho... – roześmiał się do swoich wspomnień. – Ale we Wrzosowcu nie by- wała prawie wcale, chyba że u Marysi. One zawsze trzymały sztamę, wie pan. jak siostry. Tak około stanu wojennego przestała przyjeżdżać. No, ale nikt się nie dziwił. Za to Marysia za- częła na lato jeździć do niej. Matkę swoją to już wcześniej do Paryża ściągnęła. Na stałe. No i od tamtego czasu przyjechała może ze dwa razy, ale to już panie nie to samo. Inna kobieta. Cicha jakaś, przygaszona. Spokojna. Ja ją znam od dziecka, to wiem, że zawsze była jak ta wiewiórka. Wszędzie było jej pełno i aż ją rozsadzało. A potem – jak jaka matka– Polka. Zaw- sze przyjeżdżała sama, żadnych mężczyzn, nic z tych rzeczy. Trzymały się we dwie z Mary- sią, razem na plażę, czy na zakupy. Bo Marysia stara panna, wie pan. Tak że potem mieszkała już głównie tutaj, u Marysi. To znaczy w Buczkach też bywała, nie powiem. Ale spała prze- ważnie tu, i tu trzymała większość swoich rzeczy. Teraz pewnie też tak jest. – No to już się pewnie dochodzeniówka dobrała do domu Marysi. 51 – Myśli pan, redaktorze? – wykrzywił się filuternie. – Musieliby wiedzieć, że mają tam czego szukać. Ale nikt im nie powiedział. – Nawet pan? – Przecież mnie nie spytali! Roześmiałem się: – Sami do tego dojdą. – Może dojdą, może i nie. Wie pan – pochylił się do mnie konfidencjonalnie – to jakaś dziwna sprawa. Bo Marysi we Wrzosowcu nie ma. W ogóle nie ma jej w Polsce. Gdzieś z dziesięć dni temu pojechała do Paryża, do Ewki. A chyba w trzy dni potem patrzę – światło pali się w ich domu, znaczy się Rezmerów. Pukam. Otwiera Ewka. A Marysia została w Pary- żu. Dziwne, nie? Coś tam bąknąłem, że niby sprawdzam, czemu się pali światło. Powiedziała, że rozumie, ale nawet się nie uśmiechnęła, nie zażartowała, nic. Ponura, panie, jak nigdy. Zresztą – machnął ręką – może już mnie nie pamięta. To już tyle lat. W milczeniu dopiliśmy resztki piwa. – Tak, że nawet jeśli chłopcy się dowiedzą o tym mieszkaniu Marysi, to sprawa nie jest prosta. Specjalna sankcja prokuratorska i tak dalej – a podstaw właściwie nie ma. Chyba, że Marysia przyjedzie pochować Ewę, wcale bym się nie zdziwił. – Ktoś ją zawiadomił? – Posłali telegram na paryski adres Ewy. Co jeszcze można zrobić? A wie pan, to jest ten dom na prawo od klasztoru, ostatni przy drodze po prawej – podszedł do okna, pokazał ręką – kryty zieloną blachą. One się kochały, o tak. Tak to, redaktorze, urządziły, że u każdej na lewo od drzwi wisiały klucze do tej drugiej. Wiem, bo byłem kilka razy u Marysi i widziałem. Ona jest bibliotekarką – dodał tonem usprawiedliwienia – to dawała mi książki dla mojego chło- paka. A u Ewki w Buczkach pewnie jest tak samo. jakby ci z Wejherowa mieli trochę oleju w głowie, obeszłoby się bez sankcji... Nagle zaczęło mi się bardzo spieszyć. Ed zapowiadał na tę noc liczne atrakcje, a mnie przyszedł do głowy pewien pomysł. Wyszedłem szybko, żegnany tradycyjnym zaproszeniem na kawkę albo.. piwo. Wiedziałem, że na pewno kiedyś skorzystam. 52 Rozdział 13 Wróciłem do Bukowego Dworu na tyle wcześnie, by wziąć udział, oczywiście w charakte- rze widza, w tradycyjnym, przedwieczornym meczu tenisowym. Na korcie uwijali się Hazel i Mariusz. Wynik rozgrywki był dla mnie oczywisty, mogła wygrać tylko Hazel, więc przysia- dłem się do Eda i spędziliśmy miłą godzinkę na plotkach o dawnych, dobrych czasach. Również w trakcie kolacji nasz gospodarz, wdzięczny mi jakby za nawiązanie do lat wspólnej młodości, ożywił się wyraźnie i prawie zdominował rozmowę przy stole swym mo- nologiem. Wtórował mu ochoczo Darek, niestrudzony w zadawaniu wciąż nowych i nowych pytań. Co prawda Ed odwoływał się co i rusz do mnie jako do wiarygodnego świadka swej młodości (a nie da się ukryć – koloryzował wybornie), ale w sumie miałem chwilę czasu, by się skupić. A potrzebowałem skupienia, Bóg mi świadkiem. Kolacja skończyła się koło ósmej. Na dziewiątą Ed wyznaczył początek party na cześć Bryjarskich, którzy następnego dnia rano mieli nas opuścić. Uznałem, że godzina wystarczy. Zanim jeszcze wszyscy rozeszli się do swoich pokojów – byłem przy samochodzie, w pięć minut potem przejeżdżałem już wątły mostek na Jaśnicy, a po następnych dziesięciu – zapar- kowałem pod wydmowym lasem, dobry kilometr za leśniczówką. Wróciłem plażą do domku Evy Brück i w gęstniejących ciemnościach podkradłem się pod łatwo dostępne piwniczne okienko. Na chwilę znieruchomiałem. Cisza. Z dala, od Buczek dochodziły hałasy muzyki, jakieś krzyki, warkot samochodów, ale domek aktorki wydawał się równie opustoszały jak poprzed- niej nocy. Nacisnąłem framugę okna. Puściła. Po minucie byłem w środku, za chwilę – na parterze. zapaliłem latarkę i poszukałem wzrokiem gwoździa na lewo od drzwi. Był. I wisiał na nim komplet kluczy. Schowałem je do kieszeni i w tym samym momencie poczułem, że coś jest nie w porządku. W nieco zatęchłym powietrzu domku snuł się, ledwo wyczuwalny, zapach papierosowego dymu. A dałbym głowę, że nie paliłem poprzedniej nocy! Zgasiłem latarkę i wolno, na palcach, wycofałem się w stronę kuchni. Zastygłem w ciem- ności, chciwie łowiąc odgłosy z zewnątrz i... wewnątrz. Nagle wydało mi się, że o metr ode mnie zaskrzypiała podłoga. Potem zatrzeszczało coś nad moją głową. Oparłem się plecami o lodówkę i nasłuchiwałem. Cisza. Już miałem zapalić latarkę i wyjść, kiedy coś jakby wes- tchnęło w kącie, gdzieś obok telewizora i barku. Znów zastygłem. Raptem wydało mi się, że zapach papierosowego dymu gęstnieje; przypominało to woń jakiejś dobrej marki: Benson and Hedges, Dunhill? Otarłem czoło z potu, a było co ocierać – i nagle, z gwałtowną determinacją, zapaliłem la- tarkę. Światło omiotło ściany, szybko spenetrowałem wszystkie zakątki pomieszczenia. Nic. Nagle, tuż za moimi plecami, zaburczała cicho lodówka. Podskoczyłem, by zaraz się opano- wać. Nie miałem nerwów jak postronki, o nie. I wtedy zobaczyłem to, co powinno od razu zwrócić moją uwagę. Na środku niskiego stoliczka stała sobie popielniczka. Fikuśna – wielka porcelanowa dłoń, w środku której gasiło się papierosy. Pamiętałem ją dobrze. Ale wczoraj popielniczka była pusta, dałbym głowę, a dziś – wypełniały ją po brzegi niedopałki! Z jednego bodaj się jeszcze dymiło. I wtedy moje nerwy puściły. Biegiem ruszyłem w stronę wejścia do piwnicy, szybko do- tarłem do okienka i już– już miałem podciągnąć się na rękach, by wyjść na zewnątrz, kiedy poczułem czyjąś twardą dłoń na ramieniu i dziwne, gorące dotknięcie jakiegoś twardego przedmiotu z tyłu czaszki. Dziwna słodycz podpłynęła mi do ust i – straciłem przytomność. Ocknąłem się w godzinę później – mój zegarek wskazywał blisko dziesiątą – z poczuciem dziwnej nierealności. Chyba coś mi się przywidziało, może przyśniło? Ale co? Wielki zielony mercedes, odjeżdżający spod domku Evy Brück? Jacyś mężczyźni... i ruda dziewczyna, której wspomnienie ukłuło mi serce? Musiałem śnić. Okienko, pod którym leżałem było położone 53 na tyłach domku: nie mogłem widzieć, a nawet słyszeć samochodów przejeżdżających drogą. Ale moja głowa? Pomacałem głowę. Wyczułem guz, który lekko krwawił. Byłem oszołomiony. Wróciłem na górę. Czysta popielniczka, krystaliczne powietrze. Więc może zasnąłem wcześniej, zaraz po wejściu do domku i wszystko, co zdarzyło się później, było tylko moją senną marą? Ale nie! dotknąłem kieszeni spodni. Klucze do domu Marysi Rezmer wciąż były w moim posia- daniu. Cóż miałem zrobić? Uznałem, że prochu nie wymyślę – i – najszybciej jak mogłem, wró- ciłem do samochodu, a potem do Bukowego Dworu. Szampańska zabawa trwała tam w naj- lepsze i choć nikt mnie nie spytał o przyczyny spóźnienia, musiałem potulnie wypić potężne- go karniaka zaserwowanego mi przez Eda. Wszyscy byli na miejscu, również Mirka, która szalała na parkiecie z Darkiem Bryjarskim. Raz jeszcze powróciła myśl, iż zasnąłem w domku Evy Brück. Odruchowo dotknąłem głowy. Poczułem lekki ból i wilgoć. Krwawiłem – a więc to nie był sen! Ale kto i po co miałby na mnie napadać? Wymknąłem się do swego pokoju. Umyłem głowę i zdezynfekowałem ranę, która na szczęście była zupełnie powierzchowna. Kiedy po trzech kwadransach wróciłem na dół, za- stałem towarzystwo mocno przerzedzone. Darek tańczył z Hazel, Basia z Mateuszem Wie- rzewskim, Mareczek z Ewcią Kęcką. Eda i Mariusza nie było. Nie zauważyłem też Mirki, ale do jej „znikań” zdążyłem się już przyzwyczaić. Siadłem w kącie, przy barze, na moim ulubio- nym „widokowym” stołku. Za tańcami nie przepadałem, partnera do rozmowy nie było. Za to obiektów do obserwacji – mimo półmroku – nie brakowało. Darek błaznował w tańcu, wywi- jał hołubce, robił głupie miny, co zdawało się bawić Hazel. Mateusz przeciwnie – tańczył ze śmiertelną powagą, pożerając wzrokiem wyższą o pół głowy Basię. Ale najdziwniejsza była trzecia para: Mareczek, wyprężony jak struna, blady, uciekający spojrzeniem od swej partner- ki, i Ewcia, czuła, pokorna, przytulona do niego z pełnym oddania gestem, wpatrzona w chło- paka spojrzeniem, w których odczytałem powagę głębszego uczucia. Zastanowił mnie ich widok, ale nagle muzyka się skończyła, pary rozłączyły, a ja usłyszałem czyjś donośny głos perorujący za ścianą. Nastawiłem ucha. Choć nie mogłem uchwycić sensu wypowiadanych słów, domyśliłem się, że Ed odbywa jakąś tajemniczą konferencję w swoim gabinecie. Któż mógł być jego roz- mówcą, jak nie Mariusz? Już chciałem wstać i dołączyć do nich, ryzykując nawet odprawę ze strony Eda, kiedy nagle, jak spod ziemi, wyrosła przede mną Mirka. Muzyka buchnęła na no- wo, pary zwarły się ze sobą, Mirka, w zapraszającym geście wyciągnęła do mnie ręce. Straciłem poczucie czasu. Muzyka grała zbyt głośno, by rozmawiać, ale szybko przekona- łem się, że Mirce nieobce są inne sposoby porozumiewania się, choć ani przez moment nie była prostacka czy wulgarna. Żadnych przytulanek, ukradkowych pocałunków, namiętnych szeptów. A jednak – zachowywała się prowokująco. Pozornie utrzymywała w tańcu należny dystans, ani przez moment nie zbliżyła swej ślicznej twarzy do mojego szczeciniastego po- liczka, ale jej nogi i biodra przemawiały własnym, czytelnym i pełnym ekspresji językiem. Nie jestem mężczyzną szczególnie pobudliwym, a lata doświadczeń nauczyły mnie ostroż- ności, muszę jednak przyznać, że prowokacje Mirki odniosły swój skutek. Nie były wulgarne, o nie! A jednak dotyk jej bioder, ciepło bijące z ciała, gładkość kolana, na które napierałem w tańcu swoim kolanem, przekonały mnie. Od dawna, bodaj od lat, nie byłem tak bardzo zajęty żadną kobietą. Ruda czarodziejka ro- biła ze mną co chciała. Widać nie darmo została mistrzynią Polski, co prawda w wind–surfin- gu, ale – co tu kryć – po kilku tańcach sam czułem się jak zesztywniała deska, gotowa popły- nąć tam, gdzie popchną ją szybkie wiatry zdarzeń. 54 Kiedy compactowa płyta wreszcie się skończyła (była to The Road To Hell Chrisa Rea), zaproponowałem Mirce drinka i rozmowę, a ona chętnie się zgodziła. Pożeglowaliśmy do baru, ale ktoś dogonił mnie i chwycił z tyłu za łokieć. – Czy możemy zamienić kilka zdań? – spytał, roześmiany jak zwykle, Darek Bryjarski. Nie paliłem się do rozmowy z Darkiem; wolałbym uwodzić Mirkę niż słuchać wynurzeń adwokata, ale ona sama zastrzygła ciekawie uchem, spytała czego się napijemy i rozstrzygnęła w ten sposób sprawę. Darek usadowił się koło mnie na barowym stołku. Muzyka rozległa się znowu, Mirka wró- ciła z pełnymi szklankami i usiadła po drugiej stronie. – Wiesz, jak ciebie nie było – uśmiechnął się Darek i pociągnął spory łyk drinka – rozma- wialiśmy trochę o sprawie Evy Brück. Niby nic nowego o tym nie wiemy, ale zawsze to fra- pujące wydarzenie. Taka tajemnicza śmierć... Wiesz, że raz tu była z wizytą u Mariusza? Skinąłem głową. – Właśnie – ciągnął Darek – słyszałem, że ta sprawa bardzo cię interesuje. Powiedziałbym – zawodowo. Znów skinąłem głową, nie było sensu zaprzeczać. – Wcale się nie dziwię. Taka piękna kobieta. I znana. No i ta cała aura Buczek z nagą plażą i naszym zaprzyjaźnionym milionerem... – Zapominasz, że mam zupełnie prywatne powody, by się tą sprawą zająć. W końcu byłem przy odnalezieniu zwłok. – No tak... – zamyślił się – ja tego etapu sprawy zupełnie nie znam. Może szkoda... – Nie rozumiem. – Wiesz, że jestem adwokatem, ale pewnie nie wiesz, że od lat specjalizuję się w prawie karnym. Broniłem w wielu sprawach o morderstwo, gwałt i tak dalej. Również w bardzo cięż- kich, takich z wyrokami śmierci. – Nagle przestał się uśmiechać, w milczeniu obracał w dłoni pustą już szklankę. – Pewnie dlatego tak lubię poszaleć, bo na co dzień moje życie upływa w atmosferze zaduchu więzienia, przerażających akt i upiornych wizji lokalnych. Wiem, że inte- resujesz się zbrodnią, ale myślę, że jej nie rozumiesz. – Skąd to przypuszczenie? – Czytałem twoje artykuły. Przecież pisałeś kilka razy o tak zwanych zagadkach kryminal- nych. – Owszem, ale jeśli to ma być podstawą do wyrażania sądów, to porozmawiaj raczej z Ma- riuszem. Jego intrygi kryminalne są zupełnie nieprawdopodobne. – Tylko że on po prostu zmyśla te swoje historyjki, robi z nich ot, takie zabawy intelektu- alne, a ty szukasz w realnych zbrodniach tego, czego w nich nie ma. Szukasz jakichś zawi- łych, głębokich motywacji, jakichś poszlak wiodących daleko w przeszłość. Powiem ci, co robisz – komplikujesz zbrodnię. – Bo wierzę, że jest skomplikowana. – Tylko w literaturze – żachnął się. – Wiesz, co najbardziej przeraża w zbrodni? Właśnie to, że jest taka prosta, że nie ma w niej żadnych komplikacji, zawiłości, tajemniczych moty- wów i intryg knutych z przemyślną premedytacją. Siekierą w głowę po pijanemu, młotkiem, kuchennym nożem w serce... – głos mu się drgał, był przejęty. – Właśnie takie są polskie zbrodnie. Gwałt w sześciu na nieletniej, duszenie staruszek. Syn matkę, ojciec dzieci – prawie zawsze po pijanemu. To jest dopiero straszne, właśnie to, a nie wasze spekulacje i premedyta- cje. – Więc dlaczego bronisz tych ludzi? Przecież jesteś adwokatem, a w tej chwili właściwie ich osądzasz. – Nie, nie osądzam. Mówię o tym, co mnie przeraża. Wszystko to się bierze z naszej pol- skiej nędzy, z prymitywizmu rozlewającego się coraz szerszą falą, ze zdziczenia obyczajów. 55 Ile lat można żyć w kryzysie? Ty nie wiesz, jak to szybko postępuje w różnych mikrospołecz- nościach. Tu na Kaszubach – machnął ręką – znam wieś, gdzie literalnie wszyscy, ze starusz- kami i dziećmi włącznie piją od rana do nocy. – Nie wierzę – wyszeptała Mirka. Zauważyłem, że mocno pobladła. – Jasne, że trudno w to wszystko uwierzyć, kiedy się spędza życie na nieustającej zabawie, tak jak my. Za ochronnym kordonem niezłych domów, dobrych samochodów, domofonów, garaży i z pistoletem gazowym w torebce. Ale przede wszystkim chroni nas krąg ludzi, w ja- kim się obracamy. Wszyscy są tu mili, dobrze wychowani i bogaci. – Tacy ludzie też zabijają. – Owszem, zabijają swoje wątroby i umysły. Zresztą – cały ten nasz high life to przecież też tylko pozór. Jeden Ed jest między nami naprawdę zamożny. Cała reszta ciężko pracuje – i my z Basią, i Mateusz, i nawet Mariusz, choć pozuje na pięknoducha. A Mirka – zwrócił się do dziewczyny – gdyby nie jej morderczy trening, nie miałaby swoich wyjazdów na kolorowe plaże i nagród w konkursach. Nie mam racji? – Masz. Zresztą ja przez cały czas normalnie studiowałam. – Ale odbiegliśmy od tematu – sapnął Darke. – Chciałem powiedzieć tylko tyle, że nie mamy pojęcia, jak żyje znaczna część społeczeństwa. I nic nas to nie obchodzi. Właśnie dla- tego bronię tych ludzi, by dać im ostatnią szansę. A wracając do Evy Brück – jestem przeko- nany, że wyjaśnienie będzie znów albo banalne, albo prymitywnie proste. Jakiś zabłąkany żołnierz WOP, może wsiowy pijak albo rzeczywiście ci rastafarianie... Ktoś w tym rodzaju. I milicja bardzo szybko go złapie. Oni są w takich banalnych sprawach znacznie lepsi od pry- watnych detektywów – roześmiał się. – Nie jestem prywatnym detektywem – roześmiałem się i ja. – Po prostu znalazłem jej ciało i jej twarz nie daje mi spokoju. Wiem, że skądś ją znam. To wszystko. – I nic więcej nie uderzyło cię w jej wyglądzie? – Nie.. – Bo wiesz o czym myślę... To też woda na mój młyn. Kiedy się dowiedziałem, że zginęła, nie byłem wcale zdziwiony. Już wyjaśniam. Interesuję się trochę wiktymologią – nauką cha- rakteryzującą ofiary. W wyglądzie Evy Brück dostrzegłem wiele cech, które czyniły z niej właśnie potencjalną ofiarę. Była bardzo przystojna, ale też i nieco wyzywająca. Po drugie – miała w sobie jakąś przedziwną mieszankę słabości i agresywności. I jedno i drugie może korcić do zaczepki, a nawet ataku. – To prawda – wtrąciła się Mirka – ja też dostrzegłam w niej jakąś dziwną słabość. Rodzaj senności, omdlałości. – Dopóki się nie odezwała – dodał Darek – wtedy potrafiła ripostować celnie i agresywnie. – Cóż, to była naprawdę światowa kobieta – to też ma swoje znaczenie. Dla wielu męż- czyzn taka kobieta – znana, światowa, taka... – szukał słowa – kobieta z okładki, wydaje się atrakcyjna ponad miarę. A reszta – to już kwestia przypadku. Potencjalna ofiara musi się na- tknąć na potencjalnego przestępcę. Masz rację – pomyślałem – masz rację jak wszyscy diabli. Ale ja też mam rację, bo świa- towe kobiety raczej nie odwiedzają polskich pijackich melin. Swego „potencjalnego morder- cę” mogła Eva Brück spotkać również w polskich salonach. 56 Rozdział 14 Nasza rozmowa została przerwana dość gwałtownie. Zza ściany, z gabinetu Eda dał się sły- szeć głośny krzyk, dochodzący mimo wciąż grającej muzyki. To już nie była zwyczajna roz- mowa, to była awantura. Zastygliśmy w milczeniu, z pustymi szklankami w ręku. Również tańczące pary prawie się zatrzymały i obejrzały w stronę gabinetu, którego drzwi otworzyły się gwałtownie. Wybiegł przez nie zdenerwowany Mariusz – blady jak ściana, z wyrazem wściekłości na twarz i nie mówiąc nikomu ani słowa wbiegł po schodach na piętro. Darek wzruszył ramionami dając nam jakby do zrozumienia, że nic go nie obchodzą kło- poty gospodarza, i poprosił Mirkę do tańca. Również pozostałe pary – Hazel z Kęckim, Basia z Mareczkiem i Ewcia z Mateuszem – zaczęły się znów rytmicznie poruszać. Dyskrecję nie- wątpliwie ceniono w Bukowym Dworze bardzo wysoko. Wstałem i skierowałem się do gabinetu Eda zamykając za sobą drzwi. Nie spojrzał w moją stronę. Siedział przy biurku, gniewny i skupiony, mnąc w ręku papierosa. W powietrzu było aż czarno od dymu. Na biurku stały dwa kieliszki koniakowe – pusty Eda i pełny, widać nie- tknięty, Mariusza. – Mogę? – spytałem. Ed odwrócił się gwałtownie w moją stronę, papieros w jego palcach przełamał się na pół. – Proszę – odparł sucho. Usiadłem. – Mogą ci jakoś pomóc? Pokręcił przecząco głową. – Drobny konflikt. Ale nie chcę o tym mówić. Nie – wzdrygnął się – nie dziś. – Jak chcesz – wstałem. – Wybacz, jestem bardzo zmęczony, a od rana mam ważną konferencję. Pogadamy jutro, zgoda? – uśmiechnął się blado. Powiedziałem mu „dobranoc” i wyszedłem. Miałem bogate plany na kilka najbliższych godzin, ale przede wszystkim potrzebowałem snu. Rozebrałem się, nastawiłem budzik na czwartą i poszedłem do łóżka. Zasnąłem momentalnie, mimo hałasów dobiegających z dołu, ale spałem najwyżej pół go- dziny. Obudziło mnie ciche pukanie do drzwi. Zawołałem „proszę” i zapaliłem nocną lampkę. W drzwiach stanęła Mirka. – Powtórka z rozrywki? – spytałem mrugając porażonymi światłem powiekami. Nie za- brzmiało to grzecznie, ale i nie miało tak brzmieć. Mirka zignorowała moje pytanie i przysia- dła na brzegu łóżka. – Co ty wyprawiasz? Zabawa trwa w najlepsze. – Nie mam ochoty na zabawę. – Ja właściwie też, ale miałam nadzieję, że weźmiesz mnie na długi, długi nocny spacer. Na plażę. Tak, jak obiecywałeś. Noc taka ciepła – dodała przymilnie. – Dziś nie – odpowiedziałem łagodnie. – Jestem bardzo zmęczony. Starszym panom to się zdarza. – Nie jesteś wcale starszym panem – pogłaskała mnie po policzku. – Jesteś bardzo przy- stojnym i bardzo męskim panem w średnim wieku. Tylko mógłbyś się częściej golić. Co to? – przestraszyła się nagle. Podniosłem głowę. Mirka miała na placach krew, również na poduszce widniała nieduża czerwona plama. Wstałem i podałem dziewczynie paczkę chusteczek higienicznych. – To nic takiego. Skaleczyłem się przy goleniu. – Przecież nie golisz się z tyłu głowy?! – Właśnie. 57 – Coś ci się stało? Ktoś cię napadł? – pytała z przejęciem. Milczałem. – Nie chcesz mi powiedzieć? – Właśnie. – Dlaczego tak mnie traktujesz – patrzała na mnie ze smutkiem i wyrzutem. – Przecież ja chcę ci pomóc. Zrobiłabym wszystko... – Wszystko? – przerwałem. – To idź grzecznie spać. A na spacer wybierzemy się jutro. – Nie chcesz, to nie. Wiem, że chcesz gdzieś zniknąć – pokazała nastawiony na czwartą budzik – Zresztą ciągle gdzieś znikasz. – Tak? – spytałem złośliwie. – A ja to samo powiedziałbym o tobie. Tyle że ty znikasz w nieodpowiednim towarzystwie. – Nie masz prawa tak do mnie mówić! To kłamstwo! – A czy w ogóle mamy jakiekolwiek prawa do siebie? – Nie to nie! – odwróciła się gwałtownie. – A na przyszłość radzę golić się tam gdzie trze- ba. I spędzać noce we własnym łóżku – rzuciła od progu i wyszła. Pokłóciłem się z nią, kto wie czy nie bezpowrotnie, i było mi przykro. Westchnąłem, opa- dłem na poduszkę i znów próbowałem zasnąć. Ale sen gdzieś uleciał. Leżałem w ciemności i oddawałem się niewesołym myślom. Ja miałem sprawy, do których nie chciałem mieszać Mirki, Ed nie mówił o wszystkim Hazel, jakieś bolesne zmartwienia miał Mareczek. Oj, nie- mało było smutku w tym wesołym pensjonacie. W końcu zasnąłem, ale kiedy budzik zaterkotał, czułem się fatalnie. Sen grubym piaskiem zaklejał mi powieki, rana rwała, cała głowa bolała fatalnie. Mimo to cichutko zszedłem na dół i mniej cicho – na to nie było już rady – włączyłem samochód. Odjechałem jak najszybciej, nie oglądając się za siebie. Postanowiłem dostać się do domu Marysi Rezmer i obejrzeć sobie rzeczy Evy – jeśli jakieś tam były, a nie wątpiłem, że są. Dzięki Miotkowi miałem klucze, więc nie musiałem ryzyko- wać włamania, ale nawet Miotk, przy całej swej dla mnie życzliwości, nie mógł mi zagwa- rantować nietykalności Musiałem wejść tak, by nikt mnie nie zauważył. Uznałem, że najlep- sza będzie ta właśnie godzina – między przedświtem a jasnym dniem. Liczyłem na to, że w szarówce nikt mnie nie zauważy, a w świetle świtu nie będę musiał ryzykować zapalania elektryczności czy używania latarki. Domek stał przy bocznej, cichej uliczce, drzwi skrywał gęsty półmrok krzaków bzu. Zo- stawiłem samochód pod laskiem na skraju wsi i szybko przemknąłem do pierwszych opłot- ków. Samochód wykręciłem tyłem do wsi – gdyby ktoś go nawet zobaczył, pomyślałby, że to jacyś miejscy grzybiarze – ranne ptaszki. Między zabudowaniami zaczynał się już poranny ruch, ale na drodze nie spotkałem nikogo i najprawdopodobniej nikt mnie nie widział. Przemknąłem między krzaki bzu, włożyłem sa- mochodowe rękawiczki i wyciągnąłem klucze. Po sekundzie byłem w środku. Odczekałem chwilę, by przyzwyczaić wzrok do półmorku, po czym ruszyłem w głąb mieszkania. Już w przedpokoju uderzył mnie nieład, a gdy wszedłem do drugiego, najwięk- szego pokoju, zrozumiałem, co się stało. Ktoś mnie uprzedził i dałbym głowę, że nie była to ludowa milicja. Wszystkie szafy i szuflady były pootwierane, ich zawartość wybebeszona. Podłogę zaścielał dywan papierów, gazet, fotografii. Nie widziałem wyraźnych zniszczeń, ale bałagan był straszliwy. Nie wyglądało to na skutki włamania rabunkowego, lecz raczej – sta- rannej choć pospiesznej rewizji. W pierwszym odruchu chciałem pryskać, ale po namyśle zostałem i przez godzinę zajmo- wałem się tym czym mój poprzednik – rewizją. Dokładną choć wybiórczą. W dużym pokoju nie znalazłem niczego ciekawego, choć przekartkowałem wszystkie papierzyska poniewiera- jące się po podłodze. W kuchni i sypialni również nic ciekawego. Mój poprzednik musiał 58 mieć podobne zainteresowania – żadnych wybebeszonych pierzyn czy śladów poszukiwania dolarów między prześcieradłami. Zresztą czego tu mógł szukać włamywacz – mieszkanie wiejskiej nauczycielki było więcej niż skromne. Wszedłem na piętro. Pokój po lewej – pusty i nieużywany, zamieniony w podręczną gra- ciarnię, za to po prawej – tak, to musiał być pokój Evy Brück podczas jej przyjazdów do Pol- ski. Sporo zagranicznych ciuchów w szafie, doskonałe kosmetyki na toaletce, wielka podróż- na torba na kółkach, której zawartość przejrzałem centymetr po centymetrze. Nic. Siadłem na tapczanie bliski załamania. Przecież u Boga ojca człowiek musi mieć jakieś przedmioty ściśle osobiste. Dokumenty, notatki, adresownik, jakieś listy, fotografie, akty chrztu. Owszem listy, fotografie i akty chrztu znalazłem – ale na dole i należały niewątpliwie do Marysi Rezmer. Nic z nich dla mnie nie wynikało. I wtedy przypomniałem sobie wielki rodzinny album z fotografiami, który leżał na podło- dze w dużym pokoju. Wróciłem i zacząłem studiować go bardzo starannie – zdjęcie po zdję- ciu. Najstarsze pochodziły gdzieś sprzed pierwszej wojny, potem zaczęły dominować te z poważnie i dostojnie wyglądającą parą (domyśliłem się, że to dziadkowie Evy, wiejscy na- uczyciele). Mnóstwo zdjęć ze szkolną dziatwą, kolejnymi rocznikami opuszczającymi budę. Potem pojawiły się ich własne dzieci – gdzieś pod koniec lat dwudziestych ładna, zalotnie wyglądająca dziewczyna – to musiała być matka Evy, potem, w dobre dwadzieścia lat później – druga, brzydsza i jakaś szara, myszkowata. Marysia, drugie dziecko mocno już podstarza- łych państwa Rezmerów. Jak ze szczegółowo spisanej kroniki rodzinnej czytałem ich losy: matka Evy, Irena, na pierwszomajowym pochodzie w Gdańsku, chyba zaraz po wojnie, sądząc po ruinach, ilości sowieckich żołnierzy i strojach. Irena na stadionie, na jakiejś zabawie, na masówce z transpa- rentem w ręku. Potem w towarzystwie przystojnego blondyna w mundurze – raz i drugi, wreszcie w welonie i z bukietem w ręku. I Marysia – najpierw raczkująca, potem zabiedzona, chudziutka, w szarym szkolnym mundurku. Coś mnie tknęło – odwróciłem kilka kartek, by przyjrzeć się panu Bruckiemu, ojcu Evy. Dumnie prezentował swój mundur ozdobiony dystynkcjami porucznika, ale nie był to mundur wojskowy, a jeśli nawet wojskowy (nie znałem się na tym) to jakiejś dziwnej formacji. Prze- leciałem kilkanaście kartek – na wszystkich innych zdjęciach Brucki występował w cywilu. Machnąłem ręką i wróciłem do systematycznych studiów. Irena w uniformie pielęgniarki, potem z niemowlęciem na ręku. Pojawiła się Eva. 1952 – wszystko się zgadza. Rezmerowie, mocno już podstarzali. Eva szybko rośnie, zajmuje w al- bumie coraz więcej miejsca. Pierwsza komunia Marysi, wkrótce potem Evy. Potem z albumu znika pan Brucki, jakby go nigdy nie było. I jeszcze trochę zdjęć Evy – koniec szkoły, z matką na deptaku w Krynicy, matura. Szybko to leci. Dwa czy trzy zdjęcia Marysi ze studiów, duża zbiorówka – wszyscy w żałobie, pod kościołem wrzosowieckim, potem jedna kartka pusta, jeszcze potem kilkanaście kolorowych polaroidowych zdjęć Evy z Paryża i innych egzotycz- nych miejsc tego świata. I koniec. Coś mi tu nie grało. A gdzie zdjęcia ilustrujące zawodową karierę aktorską Evy? W końcu trochę sukcesów miała – te zdjęcia powinny były zajmować z połowę albumu. Wróciłem do części „kodakowskiej”. No tak – same portrety Evy. I kilka pustych miejsc, pewnie tam gdzie były zdjęcia Evy z mężem–Francuzem i innymi osobami z jej nowego otoczenia. Licząc z poprzednią pustką kartką – brakowało z sześciu– ośmiu zdjęć. A więc rzeczywiście ktoś mnie uprzedził! A zdjęcia teatralne? Proste, musiał być drugi album, ze zdjęciami, wycinkami, recenzjami. Jeszcze raz dokładnie przeszukałem pokój. Bez skutku. No tak, po co wydzierać pojedyncze zdjęcia – pan Ktoś wziął sobie cały album. Ale i dla mnie coś niecoś zostało. Mogłem z czy- stym sumieniem pójść w ślady mojego poprzednika. Jeszcze raz przerzuciłem kartki. Zatrzy- 59 małem się na fotce rodziców Evy, tej gdzie Brucki był w mundurze. Pociągnąłem lekko. Ode- szła bez trudu, klej był bardzo stary. Już miałem znikać, zrobiło się późno i nie powinienem przeciągać eskapady, ale coś trzymało mnie przy albumie. Niejasne wspomnienie czegoś o czym mówił sierżant Miotk. Bezmyślnie wertowałem kartki. I nagle przypomniałem sobie – pogrzeb dziadków. Znala- złem. Wydarłem kartonik i nie studiując go schowałem oba zdjęcia do wewnętrznej kieszeni marynarki. Odłożyłem album i podszedłem do okna. Dochodziła szósta trzydzieści – jak na wiejskie stosunki wcale nie było wcześnie. Cicho otworzyłem drzwi wejściowe, wyjrzałem na ulicę. Pusto. Przekręciłem klucze w obu zamkach, zdjąłem rękawiczki i szybko zszedłem po schodkach do ogródka. Nadal nikogo. Pewnie otworzyłem furtkę i pomaszerowałem w stronę niedalekiego lasku, gdzie czekał mój polonez. Nikt mnie nie gonił, nie zaszczekał żaden pies. Tę rundę wygrałem. 60 Rozdział 15 Już całkiem uspokojony dotarłem do samochodu. Nie spotkałem po drodze nikogo, jeśli nie liczyć trzech krów smętnie skubiących trawę. Nie raczyły nawet na mnie spojrzeć. Ziewnąłem i syknąłem z bólu. Głowa wcale nie przestała mnie boleć i teraz, gdy napięcie mi- nęło, przypomniała o sobie ze zdwojoną siłą. – Witam, drogiego redaktora – usłyszałem nagle. – Pewnie z grzybków? Znalazł pan coś? Sierżant Miotk wynurzył się z przydrożnych krzaków. Prowadził za ramę rower, a jego szeroką twarz rozjaśniał porozumiewawczy uśmieszek. – Owszem, co nieco – uśmiechnąłem się blado i nagle zdecydowałem, że nie poradzę sobie bez jego pomocy. Ale to wymagało szczerości. – Byłem drugi raz w domku Evy Brück. Ale ktoś tam na mnie czekał i dał mi w głowę. Nie wiem kto – wyrzuciłem z siebie szybko. – O kurwa! – jęknął. – Po co pan mi to mówi? – Bo muszę. Ale to jeszcze nie wszystko... – szybko opowiedziałem mu o wizycie w domu Marysi Rezmer i o tym, co tam zastałem. Stał skamieniały jak żona Lota i chciwie, choć z rosnącym pomieszaniem, chłonął moje słowa. Kiedy skończyłem, wypuścił z rąk rower, który osunął się na ziemię. – Ale pasztet – westchnął – ależ pan mnie wrobił. – Jakby pan nie wiedział... – wzruszyłem ramionami. – Wiedział, nie wiedział! Oficjalnie nic nie wiedziałem. A teraz co? Przecież pana nie za- aresztuję. – Oczywiście, że nie. Będzie pan ze mną współpracował. – Brrr... – wstrząsnął się – źle to brzmi. – Przecież już pan to robi. – Oficjalnie nic nie robię! A aluzje... – machnął ręką. – Wie pan co, ja mogę nie lubić tych bubków z Wejherowa czy Gdańska, ale w gruncie rzeczy jestem za praworządnością, a to jest grubsza sprawa. Wiem, ale co nam zostaje? Najważniejsze jest jedno: wiemy już na pewno, że tu jeszcze ktoś działa. Zapewne – morderca Evy Brück. Niech mi pan powie, czy Marysia nie miała ja- kichś zdjęć albo wycinków dotyczących siostry? – Pewnie, że miała. Wielki album. Pokazywała mi kiedyś. – Widzi pan, a teraz go nie było – to nasunęło mi coś na myśl. Wyciągnąłem z kieszeni zdjęcia rodziców Evy. – A tych ludzi pan zna? Obejrzał uważnie fotkę. – No to jest chyba Irena Rezmer... Tak, na pewno. Ona tu rzadko przyjeżdżała, to jej do- brze nie pamiętam. A ten facet? – To Brucki. Wiem na pewno. – Jego nie znam... – gwizdnął nagle przeciągle. – Fiu, fiu... o tym nie wiedziałem – pstryk- nął paznokciem o zdjęcie w miejscu mundurowych patek. – O co chodzi? – O mundur! Zaraz widać, jak się czasy zmieniają. To jest mundur dawnego SB. Teraz oni zawsze chodzą w cywilu, ale kiedyś lubili się prezentować. Z którego roku to zdjęcie? – Gdzieś z pięćdziesiątego. O rany – też zagwizdałem – porucznik SB w 1950. Niezłe. I to ojciec Evy. – Oni, wie pan, długo nie żyli razem. Kilka lat. Tak że co tu Eva winna? – Ale to jest jednak numer, przyzna pan? – Jest, tylko co z tego dla nas wynika? – Jeszcze nic – schowałem zdjęcie. – Ale kto wie? 61 – A co teraz zrobimy? Nie będę meldował o tym włamaniu, to ukryję prawdę i może za- szkodzę w śledztwie. Zamelduję – drugie źle, bo mogą nas nakryć. Miał pan rękawiczki? Skinąłem głową. – A drzwi? Były wyłamane? – Nietknięte. – Jeszcze gorzej. Bo niby skąd wiem o tym włamaniu? Cholera, i tak źle i tak niedobrze. – Zamyślił się, lecz nagle zaczął mrugać do mnie porozumiewawczo i pokrzykiwać głośno: – A wy, obywatelu, co sobie wyobrażacie! Grzybków wam się zachciewa, to parkujecie gdzie po- padnie, ściółkę niszczycie i drogę nam rozjeżdżacie. Zbaraniałem, ale w tej chwili krzaki się rozstąpiły i na pobocze wygramoliła się starowinka z koszykiem pełnym dorodnych grzybów. – Dzień dobry, Budnikowa – zasalutował Miotk. – I jak tam dzisiaj? – Pochwalony, Mieciu... a niczego, niczego – wskazała koszyk. – Ale miastowemu panu to nie brońta. Niech tyż se grzybków urwie. – Grzybków nie bronię, ale że to się taksówką rozbija. – A co ta taksówka... – wyminęła nas i już miała podreptać drogą w stronę wsi, kiedy od- wróciła się nagle do nas. – A wisz ty, Mieciu, że ja dziś myślała o tobie. – Co, znów ktoś kury kradnie? – To ni... ale dzys, jak je kurom dewała jesc, tam od strone Marysi domu, je sa przezdrza, a tam je łekno złamuny i szkło stłekły. Pewno to jaki nicdobrego kamieniem rzecił albo i co gorszego. – Dziękuję, Budnikowa, sprawdzimy to. – Coś to gedele po sumie, że ta druga, Ewa, pomordowana czy co... Ja to nie słuchała, ale wiedno człowiek strach ma. Łestańta z Bogiem. Kiedy zniknęła nam z oczu, odwróciłem się do sierżanta. – No, to macie oficjalne zameldowanie. – I zajmę się tym. Jeszcze dzisiaj. – Jak się będziemy kontaktowali? – Właśnie, lepiej żeby nas za często nie widziano razem, bo zaczną się plotki. Niech pan na razie nie przyjeżdża. To ja podjadę pod Bukowy Dwór, tak gdzieś przed siódmą. Niby prze- jazdem. Pożegnaliśmy się i wróciłem do pensjonatu. Na podjeździe nie było samochodu Bryjar- skich, musieli już odjechać. Wcześnie, przynajmniej jak na nasze towarzystwo. Zjadłem nie- wielkie śniadanie, wypiłem trochę mleka i poszedłem na górę. Byłem nieprzytomny ze zmę- czenia, więc zaciągnąłem story, przekręciłem klucz w zamku i zasnąłem głębokim snem. Śniło mi się, że ktoś puka, że słyszę jakieś rozmowy na korytarzu, potem warkot samochodu. Przespałem to wszystko, przespałem południe i mało brakowało a przespałbym lunch – kiedy się obudziłem, było wpół do drugiej. Pomacałem guz na głowie. Nie bolał już tak mocno jak przedtem. Wziąłem prysznic i spoj- rzałem w lustro. Czułem się już nieźle, ale wyglądałem okropnie. Przypomniałem sobie radę Mirki i ogoliłem się. Mój wygląd był teraz nieco lepszy, ale niewiele. Jakbym spędził noc na bachanaliach. A jak tak dobrze się prowadziłem! Nawet nie piłem prawie nic na przyjęciu. Zszedłem na dół. W promieniach popołudniowego słońca Ewcia Kęcka nakrywająca do stołu wyglądała naprawdę prześlicznie. Uśmiechnąłem się do niej. – Witam rannego ptaszka – odwzajemniła uśmiech. – No, wstałem raczej późno. – Myślę o wczesnym ranku. Bryjarscy chcieli się pożegnać, ale pana niestety nie było. Mir- ka bardzo się martwiła. Aż żal patrzeć – taka była smutna. – To Bryjarscy już pojechali? – spytałem, żeby cokolwiek powiedzieć. 62 – A jakże, zgodnie z planem. A Mariusz razem z nimi. Bardzo obrażony – dodała konfi- dencjonalnym szeptem. – Ale nie wiem dlaczego. Rozstawiła talerze i zobaczyła moje pytające spojrzenie. – A tak, mało nas dzisiaj. Pan Ed i pani Hazel pojechali na lunch do jakichś znajomych. A Mirka i Mateusz poszli na cały dzień nad morze. Mateusz ma ją malować – roześmiała się znacząco. – Na lunch wzięli sobie kanapki. Aha – przypomniała sobie – pan Ed zostawił list do pana, jest tam na kominku. Wybacz stary, że wyjeżdżam tak bez słowa – pisał Ed. – Sam rozumiesz, interesy. I przepra- szam za wczorajsze. Bardzo chciałem pogadać z tobą dziś rano, ale spałeś tak głęboko... Bądź panem tego domu. Wracamy na dinner. Pozdrowienia od Hazel. ED – pisał krótkimi rwanymi zdaniami mój najstarszy przyjaciel. Widać było, że odwykł od używania polszczyzny w pi- śmie. Ewcia wróciła z kolejnymi nakryciami. – Nie wiesz dokąd Ed pojechał? – Myślę, że do tych dwóch dżentelmenów, co tu wczoraj byli. – Nic nie wiem. Kto to taki? – Ooo widać, że to wyższe sfery – powiedziała z przejęciem. – Jeden jest Francuzem, a drugi Polakiem z Francji. Jeżdżą takim pięknym, zielonym mercedesem. To jest coś. A mieszkają w pałacu w Paraszynie. To ze dwadzieścia kilometrów stąd. Też taki pensjonat, jak nasz, ale gdzie tam naszemu do nich. Coś tam jeszcze paplała, ale już jej nie słuchałem. Zielony mercedes i dwóch panów! Dwóch panów z Francji. Wszystko zaczynało mi się rymować, choć nie wiedziałem, jaka jest pointa. Zabrzmiał gong i zasiedliśmy do lunchu, w wyjątkowo szczupłym gronie: poza mną Kęccy, Mareczek i Ewcia. Mareczek ponury, milczący jak grób. Coś musi dręczyć tego chłopaka – pomyślałem, przypomniawszy sobie jego niepohamowany, dziecinny jakby, ale równocześnie pełen rozpaczy płacz na werandzie, przed kilku dniami. Muszę z nim porozmawiać – posta- nowiłem. Milczała również Ewcia, ale strzygła oczyma w stronę Mareczka. Wydało mi się, że do- strzegłem w jej spojrzeniu odcień prośby, ale o co ta trzpiotka miałaby prosić skromnego, nieśmiałego chłopaka? Przyjrzałem się Ewci bliżej. Trzeba przyznać, że była bardzo ładna. Najmłodsza ze wszystkich przewijających się przez Bukowy Dwór kobiet, chyba najwyżej dwudziestoletnia, była niewysoką, krągłolicą brunetką, z bardzo ciemnymi brązowymi oczy- ma i zalotnymi dołeczkami w policzkach. Wielkie oczy śmiały się jej bez przerwy. Była bar- dzo podobna do matki – spojrzałem na nią przelotnie – która nawet dziś, choć przekroczyła pięćdziesiątkę, była bardzo przystojną kobietą. Ale pozostawała w cieniu. W cieniu męża, córki, Bukowego Dworu, którym zawiadywała, całego towarzystwa, które tu się pojawiało. Pomyślałem, że sklasyfikowałem je obie zbyt szybko. Panią Janinę jako kwokę–gospodynię, wiecznie się krzątającą i zajętą tylko pracą, a Ewcię – jako dość swobodną w obyczajach trzpiotkę z powodu podpatrzonego epizodu z Ma- riuszem. A może się myliłem? Co do obu pań? Nasza gospodyni emanowała spokojem i jakąś wewnętrzną mądrością, a w spojrzeniach Ewci, rzucanych Mareczkowi, dostrzegłem również przebłyski smutku i powagi, choć ustaw wciąż jej się śmiały. Pan Cezary Kęcki teraz, gdy przy stole bardzo się rozluźniło, okazał się elokwentnym i miłym rozmówcą. Nie tylko z obowiązku gospodarza wypytywał mnie o moją pracę i różne aspekty uprawiania dziennikarstwa. Nie znał żadnych moich tekstów i bardzo dziwił się, jak można wyżyć nie mając stałego, płatnego co miesiąc etatu. Ja też się dziwiłem, Bogiem a prawdą. No, ale ja nie byłem właścicielem doskonale prosperującego pensjonatu. 63 Potem opowiadał mi o kłopotach związanych z dokończeniem budowy i wyposażeniem Bukowego Dworu. Zszarpało mu to nerwy i mocno nadwątliło kasę. – A przecież mógłbym sobie spokojnie żyć – zwierzył się – czerpiąc co miesiąc z konta i nic nie robiąc. Tyle lat na morzu... – Pani Janina spojrzała na niego uważnie, z goryczą i czu- łością, Ewcia zaczęła zbierać nakrycia. – Wie pan, redaktorze, pływałem w czarterze. Naj- pierw u Norwega, potem we flocie amerykańskiej. Dwadzieścia lat, Ewci prawie nie znałem, nie wiedziałem jak rośnie. Z kontem bankowym byłego chiefa mógłbym żyć jako emeryt na- wet tam, na Zachodzie. Ale pokusiło mnie – westchnął. – Całe życie marzyłem właśnie o czymś takim. Duży dom, własny, w pięknym miejscu. I jeszcze możliwość zarobienia na przyszłość córki. Ewcia i Mareczek wyszli właśnie z salonu; Kęcki pochylił się do mnie konfidencjonalnie: – Wie pan, Bukowy Dwór jest zapisany na Ewcię, ze względów podatkowo–spadkowych. Niezły posag, co? Skinąłem głową. – Ale przeliczyłem się – posmutniał. – To wszystko kosztowało mnie więcej niż zapłacił- bym w Stanach. Niewiarygodne, ale prawdziwe. – Teraz Bukowy Dwór chyba zaczął zarabiać na siebie? – Pewnie – machnął ręką – ale kiedy się zwróci? Dałem się ponieść mrzonkom. Myślałem, że kiedyś będziemy tu mieszkać z Ewcią, jej rodziną, naszymi pracownikami. Widzi pan, chciałem na stare lata założyć fermę koni. To częste marzenie ludzi morza. Pobudowałem nawet tam z boku, za oficynką stajnie. Oglądał je pan? Zaprzeczyłem. – Muszę panu pokazać! Na razie służą jako garaże, ale może kiedyś.. Dlatego też Ewcię posłałem na zootechnikę, a ona dobre dziecko, potulnie poszła. – Więc nie myślał pan o założeniu pensjonatu? – A czym się różni duży, gościnny dom od przytulnego pensjonatu? Poszedłem na to, ale od początku szukałem takiego gościa jak Ed, kto zapłaci sporo, ale za całość. Nie chciałem zamieniać Bukowego Dworu w hotel, gdzie każdy może zamieszkać na dzień czy dwa. – Chyba jest pan dobry zadowolony z takiego obrotu sprawy? – I tak i nie, proszę wybaczyć szczerość. Bardzo lubię i szanuję Eda, no a Hazel to wspa- niała kobieta, ale wszystko to jest jakieś chore. – Nie rozumiem? – Nie myślę o niczym konkretnym – wycofał się. – Raczej o ogólnej atmosferze. Ed miota się między swoimi interesami, Hazel całkiem nieobecna, Mareczek chodzi jak potłuczony, no a reszta – sam pan wie... Za dużo szpanu, balangowania, a wszystko to podszyte jakąś histerią. Za moich młodych lat było inaczej. I jeszcze ta Eva Brück... – Właśnie – podchwyciłem. – Jak pomyślę, że zabito ją po wyjściu z mojego domu! – Nie rozumiem? – Nie wie pan? Była tu u nas gdzieś o siódmej wieczorem, widziałem jak przechodzili przez kort ze Zwierzynieckim. No a znaleziono ją później wieczorem. Oczywiście mówiłem o tym milicji, jak mnie przesłuchiwali. Zatkało mnie. Nie miałem o tym zielonego pojęcia. Zdaje się, że nie miałem pojęcia o wielu rzeczach dziejących się w Bukowym Dworze. – Tak że wie pan – Kęcki wstał; nagle zaczął się spieszyć. – Nie miałem niczego konkret- nego na myśli. Tylko cała ta sytuacja... Nie wiem, czy jest korzystna dla Ewci. – Czy milicja mówiła panu coś ciekawego? – próbowałem go nacisnąć. – Oni nie mówią, oni pytają – wyciągnął do mnie rękę. – Miło mi było z panem porozma- wiać, pan jest inny. I musi pan potem zobaczyć moje stajnie! 64 Wyszedł. Nie powiedział mi wszystkiego, o czym wiedział, byłem pewny. Podobnie jak nie wytłumaczył dlaczego i od kogo miałbym być „inny”. Ale i tak byłem bardzo zadowolony z tej rozmowy. Rozdział 16 Po lunchu wszyscy gdzieś poznikali. Było mi to na rękę. Siadłem sobie w kącie salonu, gdzie stał drugi aparat telefoniczny (pierwszy był w gabinecie Eda) i zacząłem kręcić do Gdańska. Zajęło mi to dobrą godzinę, ale w końcu złapałem Andrzeja Ordęgę. – Nie mam czasu – rzucił w słuchawkę – ty chyba nie wiesz, jaka jest sytuacja polityczna. Czego chcesz? – Nie wszyscy mogą zajmować się polityką, Andrzejku. A ty coś mi obiecał? – Chodzi o tę aktoreczkę? – Właśnie. – Wiem nawet sporo, ale nie mam czasu plotkować przez telefon. – Powiedz najkrócej – westchnąłem. – Więc tak... – zamyślił się. – Opinie o niej są bardzo zróżnicowane, ale w teatrze raczej jej nie lubili. Zresztą grała w Gdańsku tylko sezon czy dwa. Potem wybrała karierę filmową. – To wszystko wiem. – Ale nie w tym rzecz. Nie każdy, kto robi karierę, musi być zaraz nie lubiany. A o niej mówiono, że jest niekoleżeńska. To pewnie wynikało z jej charakteru. Była dumna, pewna siebie, bardzo przystojna, a przy tym swobodna obyczajowo. – To też wiem – powiedziałem, myśląc o pornograficznych ekscesach Evy Brück. – Ale nie w ten sposób, o jakim myślisz – ciągnął Andrzej – ona nie była puszczalska, już raczej uprawiała to, co Vitus Droscher nazywa „monogamią seryjną”. – Nie rozumiem? – A co tu rozumieć? Była bardzo kochliwa i traktowała swe związki szalenie serio. Ale trwały krótko. Za chwilę znajdowała kolejnego mężczyznę jeszcze bardzo godnego jej miło- ści. – To mów to od razu. – Przecież mówię. Zostawiła po sobie w Gdańsku cały szlak złamanych męskich serc; po- tem pewnie było podobnie, zanim się nie ustatkowała. Ale grzebanie w jej przeszłości jest niepodobieństwem, choć pewnie znalazłoby się tam niejedno. – Ale w takim razie w Gdańsku wiadomość o jej śmierci musiała zrobić ogromne wraże- nie. – Na pewno na niektórych osobach... Tylko trzeba jeszcze wiedzieć na których! Reszta zajmuje się polityką i nawet gazety nie interesują się już więcej Evą Brück. Wiesz jak to jest... Czy ciebie interesuje, co w tej chwili porabia jakaś Karin Stanek? – Zdecydowanie: nie. – Właśnie, taki jest los dawnych gwiazdek, a nawet gwiazd, nie licząc też tych najwięk- szych. A Eva do nich nie należała. Już raczej miała sławę skandalistki. – Ale to co robiła we Francji? – usiłowałem zaprotestować. – Nikt dokładnie nie wie, co robiła we Francji – uciął Andrzej. – A w Polsce pamięta się ją z Czarnobiałej tęczy. To było coś, owszem. Ale to było zarazem wszystko. Więcej ci przez telefon nie powiem, zresztą niewiele jest już do powiedzenia. – Ale jakieś nazwiska! Z kim się zadawała? Przecież ludzie muszą to pamiętać! – W tym problem, że znajdowała sobie ukochanych poza teatrem w różnych najdziwniej- szych kręgach. Tym tropem nigdzie nie zajdziesz, stary, zapewniam cię. Jedyne nazwisko, 65 które usłyszałem to Mariusz Zwierzyniecki, ten niegdysiejszy poeta, a teraz autor powieści kryminalnych. – No, o nim akurat wiem – westchnąłem. – Widzisz. Był jej ostatnim mężczyzną w Gdańsku, zanim się stąd wyniosła. Aha – przy- pomniał sobie – pytałeś mnie o te leki... – Tak, tak, właśnie – prawie o tym zapomniałem. Andrzej zaszeleścił jakąś karteczką: – Wszystko to są leki nasercowe, dokładniej – w większości antyarytmiczne. Niektóre o bardzo silnym działaniu. Francuskie, amerykańskie, różne. Znajomy lekarz mówi, że to cała apteka, którą może wozić ze sobą tylko bardzo chory człowiek, tak chory, że w ogóle nie po- winien wybierać się w żadne podróże. – Ale jaka to choroba, jakie są jej objawy? – Żartujesz, stary. Nikt ci nic nie powie tylko na podstawie nazw leków. Można snuć różne hipotezy, ale lekarze nie chcą tego robić. – Czekaj, czekaj... – przypomniałem sobie – mam kawałek elektrokardiogramu! – To już lepiej wygląda, ale musisz mi go przywieźć. – Tyle to i ja wiem. – Przyjedź, dobry pomysł, pójdziemy na koniak. – Ciebie stać jeszcze na koniak? – A ciebie na wywczasy w Buczkach? – Zaprosił mnie tu przyjaciel, taki amerykański milioner. – Co ty mówisz – zainteresował się nagle Andrzej – kto taki? Opowiedziałem mu pokrótce o Edzie, jego historii i niespodziewanym powrocie. Andrzej po prostu oszalał: – Stary, to ty mi zawracasz głowę Evą Brück, podczas gdy wszyscy interesują się tym twoim Mitchellem! – Chyba żartujesz? – To ty żartujesz, ukrywając taką informację. Mówi się o nim, że chce zakładać w Gdańsku pierwszy prywatny komercjalny bank. Jeśli to zrobi, to przebije nawet Basię Johnsonową, bo jej jakoś wolno idzie. – No, no... – zdziwiłem się – nie miałem pojęcia, że Ed tak wysoko mierzy. – Co ty w ogóle wiesz? Starzejesz się, redaktorze. Ale słuchaj – poznaj mnie prywatnie z tym swoim Edem. Taki kontakt bardzo mi się przyda, zresztą od razu mogę zrobić z nim wy- wiad. To by była bomba! – Czemu nie. Przyjeżdżaj do Buczek, nawet dzisiaj. Ed przyjmie cię serdecznie, gwaran- tuję. – Jezu, dziś nie mogę! Ale myśl jest przednia. słuchaj... – zastanawiał się przez chwilę – jeśli pożyczę od kogoś akumulator, żeby zapalić malucha, to przyjadę jutro z rana. Tak około dziesiątej. Odpowiada ci to? – Jak najbardziej, ale pod jednym warunkiem. Weźmiesz ode mnie ten elektrokardiogram i szybko załatwisz diagnozę. – O.K., nie ma sprawy. Wytłumaczyłem mu, jak trafić do Bukowego Dworu i odłożyłem słuchawkę. Nie dowie- działem się wiele, ale cieszyła mnie myśl, że wkrótce zobaczę Andrzeja. Lubiłem jego żywy umysł i wiedziałem, że mogę na nim polegać. Zapaliłem papierosa i zamyśliłem się, zapatrzony w otwarte okno, przez które napływały fale ciepłego, suchego powietrza. Upał panował niesamowity, nawet jak na połowę sierpnia, ale w martwocie, nieruchomości, przyszarzałej z lekka zieleni otaczającego Bukowy Dwór lasu wyczuwało się już bliskość jesieni. 66 A morze szumiało spokojnie, leniwie. Plaża aż w nadmiarze ofiarowywała uroki spóźnio- nego lata. Przypomniałem sobie, że Mirka z Mateuszem poszli „się malować” właśnie nad morze i poczułem igiełkę zazdrości. Nie wątpiłem, że Mateusz będzie malował jej akt. I że Mirka chętnie zgodzi się mu pozować. Niby sam ją odepchnąłem, a jednak było mi przykro. Żeby się otrząsnąć z niedobrych myśli zacząłem powoli analizować wydarzenia ostatnich godzin i raptem przypomniałem sobie o zdjęciach z albumu Marysi Rezmer. Wyciągnąłem je. Gapienie się na porucznika SB Leona Bruckiego, domniemanego ojca Evy, do niczego nie prowadziło, skoncentrowałem się więc na drugiej fotce. Zdjęcie, w niewielkim formacie, przedstawiało dużą grupę żałobników, zgromadzonych przed wrzosowieckim klasztorem. Bez trudu poznałem – w samym centrum grupy – postaci Ireny, Marysi i Evy. Wokół – dalsi krewni, w większości starsi ludzie. Mężczyźni z sumia- stymi wąsami, takimi jakie nosił sierżant Miotk, kobiety – zakutane w chustki. Zaraz, zaraz – jak to powiedział sierżant... „przyjechała na pogrzeb z mężczyzną”... Zbliżyłem fotografię do oczu. Chyba był! Wysoki dryblas prawie zasłonięty przez star- szych żałobników, całkiem na uboczu. Serce zabiło mi mocniej. Ta sylwetka była dziwnie znajoma! Do salonu wszedł, ze swą ponurą miną, Mareczek. Widząc mnie chciał się wycofać, ale zamachałem na niego. – Myślałem, że może posłucham muzyki, ale jeśli pan pracuje... – Miałeś mi mówić na ty. – ... jeśli pracujesz, to nie będę przeszkadzał. – Nie przeszkadzasz... Ale słuchaj – może gdzieś tu w Bukowym Dworze jest lupa? Może Kęccy – nie miałem wielkiej nadziei na pozytywną odpowiedź, ale co mi szkodziło spróbo- wać. – Lupa? – zdziwił się Mareczek. – Chyba nie, skąd... Zaraz, zaraz! – ożywił się. – Chyba Hazel ma lupę. – Po co jej? – tym razem ja się zdziwiłem. – No, ona wszędzie wozi ze sobą taki wielki amerykański tom – vademecum leków i do niego dołączona jest lupa w pudełeczku. Pokazywała mi. – Po co jej vademecum leków? – Ach tak – przypomniałem sobie. – Ale chyba nie praktykuje? Hazel w aptece, też pomysł – roześmiałem się. – Nie, nigdy nie pracowała. Ale wozi ze sobą całą furę leków. Sama nie bierze nic, ale roz- daje na prawo i na lewo. Księdzu Jankowskiemu to ofiarowała kilka kartonów. Taki dar. Ja też się dziwiłem, że ma taki zawód, ale Ed mi wytłumaczył, że jej ojciec ma wielkie udziały w przemyśle farmaceutycznym i stąd ten wybór – postał chwilę. – To ja pójdę po tę lupę. – Jeśli możesz. Wrócił po chwili i z bladym uśmiechem podał mi niewielkie pudełeczko. – Pracuje pan... przepraszam, pracujesz? – Mareczek wskazał na zdjęcia. – Tak, usiłuję rozszyfrować zagadkę kilku starych fotografii. – Dziennikarstwo, to jest dopiero ciekawa praca – powiedział z przekonaniem. – Nie jestem tego taki pewny, ale cóż – jesteś jeszcze taki młody, że możesz wybrać, co chcesz. – Bo ja wiem.. – zrobił nieokreślony ruch ręką. – Co z tobą, Mareczku? Zauważyłem, że jesteś jakiś przygnębiony. – Nic takiego, Artur. Po prostu nie mogę się odnaleźć w tym wszystkim. – Ed ci pomoże, na pewno. On zna życie i umie sobie radzić. – Wiem, bardzo się cieszę – na moment się ożywił. – Wiesz, obiecał nawet, że jeśli nie zo- stanie w Polsce, to zabierze mnie ze sobą do Stanów. – Widzisz. 67 – Ale ja się do tego nie nadaję. – Jej, co z tobą, chłopie? Nadajesz się do wszystkiego, zapewniam cię. widziałeś, jak Ew- cia zalotnie na ciebie zerka? Zaczerwienił się. – Nie, nie, to nieprawda. Zresztą – ja nie umiem postępować z kobietami. – Nauczysz się. – Przepraszam – spłoszył się – ale ja już sobie pójdę. Dziękuję za miłe słowa. Na pewno jakoś się ułoży. Wycofał się, choć próbowałem go zatrzymać. Kolejna nieszczęśliwa osoba w tym pięknym i bogatym domu. Zbliżyłem lupę do zdjęcia i wytężyłem wzrok. Wystarczyło kilka sekund, by się upewnić. Na żałobnej fotografii, między krewnymi nieboszczyków Rezmerów stał mój najstarszy przyjaciel, a obecny gospodarz – Edek Michałowski vel Ed Mitchell. 68 Rozdział 17 Sytuacja dojrzała – co tu kryć – do odbycia zasadniczej rozmowy z Edem. Wcale nie chciałem bawić się w detektywa prowadzącego śledztwo przeciwko staremu przyjacielowi i gospodarzowi, którego chleb, niebiedny, od paru dni jadłem. Chciałem pozostać w jego domu i kontynuować swoje prywatne dochodzenie, z nadzieją, że nie obróci się przeciwko niemu. Ale nie mogłem pozostawać w Bukowym Dworze za wszelką cenę, zwłaszcza za ceną kłam- stwa. Musiałem więc zadać Edowi kilka istotnych, zasadniczych pytań. Jeszcze dzisiaj. Siedziałem w salonie i łamałem sobie głowę, czekając na powrót kogokolwiek z domow- ników. Tymczasem upał zelżał, od morza powiało leciutką bryzą, a na ścieżce, obok oficyny pojawiła się zwinna wiewiórka, myszkująca w poszukiwaniu odpadków. Z otwartego okna kuchni buchnęła wesołą muzyką popularna radiowa audycja Zapraszamy do trójki. Spojrza- łem na zegarek. Dochodziła szósta. Do spotkania z Miotkiem pozostała mi więc zaledwie godzina, a ja nie zdążyłem rozmówić się z Edem. Ale Eda wciąż nie było. Ktoś pojawił się na ścieżce prowadzącej od plaży. Mirka i Mateusz! Ale wyglądali jakoś dziwnie, pokracznie. Kiedy podeszli bliżej zrozumiałem dlaczego – dźwigali wielką deskę Mirki, a na niej blok rysunkowy i sztalugi Mateusza. Przeszli obok werandy i skierowali się do oficynki, gdzie Mirka przechowywała deskę. Weszli do domu. Mirka, śliczna jak morska boginka emanująca wodą i słońcem, opalona na głęboki ciemnozłoty kolor, minęła mnie wy- niośle, wyprostowana, nieznacznie kiwając głową. Za to Mateusz przechodząc zatrzymał się na chwilę. Zapytałem o zawartość jego teczki. W odpowiedzi otworzył ją. Zobaczyłem wielki pastelowy portret Mirki przedstawionej właśnie jako jakaś wodna boginka z filmu science–fiction. Jej deska zmieniła się w rakietę, żagiel w ogromne rozpostarte skrzydła, piankowy kostium – w błękitny, rycerski pancerz. Szybowała w jakimś wodno–powietrznym przestworzu z twarzą dumną i szlachetną, a jej ciało... jej ciało mimo pancerza miało równie boskie kształty, co cała reszta. – Triumfalna jak transatlantyk! – skomentowałem. – Na sprzyjającej fali nawet stary wrak popłynie – odrzekł Mateusz, a kiedy spojrzałem na niego pytająco – dodał szybko: – Myślę o kobietach, na statkach się nie znam. Ale Mirki to nie dotyczy, ona naprawdę jest boska. – Wiem... – rozmarzyłem się. – Dobrze ci było: cały dzień na plaży z boginką! – Eee tam – machnął ręką – dziękuję za taki raj. Dla mnie było zdecydowanie za gorąco, a ona nic tylko żeglowała i żeglowała. Nawet nie znalazła czasu, żeby mi pozować, chociaż obiecała. – A to? – wskazałem szkic. – To z głowy... Chcesz? – podał mi pastel. – Bierz, to tylko wprawka. Zacząłem dziękować mu wylewnie, ale odwrócił się na pięcie i poszedł. Już ze schodów rzucił mi przez ramię: – Od razu i bez wstępów powiedziała mi, że nic z tego, bo jest zakochana. Zupełnie nie ro- zumiem co to ma do rzeczy – ja bez przerwy jestem zakochany. Mrugnął do mnie znacząco i poszedł. Ruszyłem w jego ślady. Zostawiłem szkic w swoim pokoju i już– już miałem zapukać do Mirki, ale spojrzałem przedtem na zegarek. Za dwadzie- ścia siódma. Nie mogłem ryzykować. A z Mirką zdążę jeszcze porozmawiać. Przeszedłem dziedziniec Bukowego Dworu i szybko skręciłem w boczną drogę do Wrzo- sowca. Nie chciałem spotkać równocześnie wracających Mitchellów i Miotka. Mogło to spo- wodować kłopotliwą sytuację. A Ed, jak przypuszczałem, wracając z Paraszyna wybierze krótszą drogę przez Przetargowo. Pokręciłem się chwilę po lesie, znajdując nawet jednego koźlaka (bardzo byłem z siebie dumny), kiedy usłyszałem terkot motocykla. Zakurzyło się na drodze i nadjechał Miotk. Wy- 69 łączył silnik, oparł maszynę o drzewo i wygodnie usiedliśmy na ściółce w wieczornym cieniu. Miotk otarł spocone czoło i wyciągnął popularne. – Oj, dostało mi się przez pana, dostało – powiedział wydmuchując dym. Ale wąsami po- ruszał żwawo, a oczy śmiały się porozumiewawczo. – Dlaczego przeze mnie – czy to ja się włamałem do Marysi Rezmer? – A może nie? – Jasne, że nie. Ja tam po prostu wszedłem. Włamał się kto inny. Pytanie – kto? – Właśnie – zaciągnął się łapczywie dymem – tego jeszcze nie wiemy, ale poza tym jest w porządku. – Niech pan opowiada. – Przyjechali z Wejherowa, obejrzeli wszystko. I wcale specjalnie się nie przejęli. Mają swoją teorię i twardo się jej trzymają. Oczywiście dostałem zdrowy opeer, że nie powiedzia- łem im nic o Marysi Rezmer i tak dalej, ale oni tego, panie, nie kojarzą... – Niemożliwe. – A jednak. Dla nich to proste – tamta wyjechała, to ktoś ją obrabował, a ta przyjechała – to ktoś ją zabił. – Niby kto? – Trzymają jednego z tych wie pan – hipisów, narkomanów. To taki ich szeryf, nazywają go Kinolem. Wysoki, chudy z długim nosem. Podobno nie chce się przyznać, ale oni twierdzą, że mają dowody. Na to on im powiedział, żeby uważali, bo on ma adidasa... no AIDS, znaczy się. Wpierw to się przestraszyli, ale potem pobrali mu krew na badanie i gdzieś posłali, a teraz czekają. – Mówi pan, że mają dowody? – nagle zwątpiłem w swoje ciche przypuszczenia i deduk- cje. – Coś pewnie mają. Powinien pan pogadać z resztą tego stadka. Oni przenieśli się na cam- ping pod Lubiatowską Wydmą. Wie pan, gdzie to jest? – Wiem. Pojadę tam jak najszybciej. Ale co z tym włamaniem? – Ufff, napiłby się człowiek piwa po takim upale. A włamanie było. Weszli przez okienko piwniczne, dokładnie tak jak stara Budnikowa powiedziała. W środku straszny burdel zrobili, ale po mojemu nic cennego nie zginęło. Bo Marysia – roześmiał się – nic cennego nie miała. Tę trochę biżuterii to wzięła ze sobą, a telewizor czy na ten przykład magnetofon to pewnie zostawiła w szkole. Ale oni spisali, że prawdopodobnie skradziono to i to, opieczętowali chałupę i pojechali sobie. Wie pan – dodał trochę usprawiedliwiająco – teraz w sezonie to normalne, takie włamanie. A dopóki nie wróci Marysia – i tak nic nie można zrobić. – No i widzi pan, wszystko skończyło się dobrze. – I dzięki Bogu! – wstał i nałożył kask. – Aha, jeszcze jedno. Oni nie są aż tacy głupi, jak pan sądzi. Na przykład wiedzą, że nieboszczka znała tego... Eda Mitchella. Ale nie chcą go ruszać, boją się. wie pan – potentat i jeszcze Amerykanin. Zresztą nie ma potrzeby, jak się ma wyjaśnioną sprawę, nie? Pokręciłem z wątpliwością głową. Albo już węszą, albo zaczną na nowo. Nie da się tak łatwo wrobić kogoś w morderstwo. Tu trzeba dowodów zbrodni, a nie brania narkotyków. – Może się mylę, bardzo możliwe. Ale co to panu szkodzi? Zyskujemy tylko na czasie. Był wzruszający – niewysoki, spocony, z tym swoim długim wąsem ? la Lechu, nawet dłuższym, który niezbyt pasował do jego chudej (przy pulchnawym ciele) twarzy – teraz cały rozgorączkowany udziałem w prawdziwym śledztwie. Umówiliśmy się na następny dzień na piwo u niego w domu i Miotk wskoczył na swój motocykl, a ja podreptałem z powrotem do Bukowego Dworu, po drodze znajdując jeszcze dwa dorodne koźlaczki. 70 – Niech pan to wyrzuci – poradziła mi Kęcka, spotkana u furtki – to goryczaki żółciowe, nie trują, ale jeść ich się nie da, za gorzkie. – Przykro mi – odrzuciłem grzyby w krzaki. – Tak to bywa – westchnęła sentencjonalnie. – Czasem coś wygląda słodko, ale smakuje gorzko. Była to zapewne aluzja, ale nie miałem czasu jej dociekać – zauważyłem, że na podjeździe jeszcze nie ma cadillaka. – Czy Hazel i Ed jeszcze nie wrócili? – spytałem. – No właśnie – nie. Nie wiem co robić, nakrywać do stołu, czy czekać? – Przepraszam.. – nagle zaczęło mi się spieszyć. Była szansa, by skoczyć do Lubiatowskiej Wydmy jeszcze tego wieczoru. – Pan też nie będzie jadł kolacji? – zawołała za mną Kęcka. – Będę, ale później – odpowiedziałem włączając silnik. W jakieś dwadzieścia minut potem parkowałem pod campingiem w Lubiatowskiej Wy- dmie. Namiotów było tu sporo, więc nie bawiłem się w poszukiwania. Dałem piątkę ajentowi, a ten zaprowadził mnie na samo miejsce. – Cześć! – pochyliłem się nad plandeką namiotu. Trochę już szarzało, ale nie na tyle, by nie rozróżniać rysów twarzy. Pod tropikiem sie- działy obie dziewczyny – czarnula i pulchna blondynka, która na mój widok odruchowo cofnęła się w głąb namiotu. – Nie bój się, nic wam nie zrobię. – Czego pan chce – rzuciła się agresywnie czarna. – Dajcie nam wreszcie spokój. – Chcę tylko pogadać – siadłem w kucki między nimi. – Wszyscy chcą pogadać, a my mamy same kłopoty – blondynka trochę się opanowała. – Nie poznajecie mnie? – A musimy? – czarna starała się być agresywna, ale niezbyt jej to wychodziło, pewnie była oszołomiona narkotykami albo alkoholem. Zobaczyłem, że u wejścia, pod tropikiem po- niewierają się puste butelki po piwie; w środku ktoś chrapał donośnie. – Spotkaliśmy się już. W piątek w nocy, na drodze, koło strażnicy. – Jezu! – wyrwało się blondynce. – Tak, to pan. – Nic od was nie chcę – powtórzyłem. – Opowiedzcie mi tylko dokładnie jak to było. – A musimy ? – czarna była uparta. – Nie, nie musicie – wyciągnąłem carmeny; poczęstowały się skwapliwie. – Jak macie na imię? – Żaneta – przedstawiła się nie bez kokieteryjnego uśmiechu blondynka. – Jola – burknęła czarnula. – A więc... Żaneto, Jolu... Nie musicie, bo ja nie jestem milicjantem. Jestem dziennikarzem i pomyślałem, że to temat na artykuł; dlatego tu jestem. – Wierzę panu... – ... ja też – Jola przerwała Żanecie – ale wszystko co mówimy jest potem wykorzystywane przeciwko nam. Jakby świat w ogóle nie miał dla nas miejsca. Wszystkim przeszkadzamy. Wyzywają nad od hipisów, narkomanów, skinów... a my jesteśmy zwyczajni. Po prostu chce- my mieć dwa tygodnie wakacji. A piwka chyba można się napić? Wyciągnęła spomiędzy ud butelkę i prowokacyjnie upiła łyk. Rozsiadłem się wygodnie i opowiedziałem im co wiedziałem – o aresztowaniu Kinola, jego szantażu AIDS–em, badaniu krwi. Słuchały bardzo uważnie. – To do niego podobne – mruknęła Jola. – Ale to nieprawda – zaprotestowała gorączkowo Żaneta. – Kinol tylko tak się stawia. Na- prawdę to porządny chłopak, ale strasznie ambitny. 71 – Straszył milicję AIDS–em. – Wie pan jak to jest... My się czujemy przegrani i niepotrzebni, naprawdę. Wszyscy nas tak traktują, nawet rodzice. Więc my się zacinamy. Mówią nam – jesteście chuligani, a my: tak, wam też mordy rozbijemy, mówią nam: puszczacie się, a my tak... i czasem rzeczywiście się puszczamy... – Czasem... – zaśmiała się szyderczo Jola. – Nie ładuj Żaneta frajera. – Kiedy naprawdę tylko czasem! – upierała się Żaneta. – I widzi pan, tak samo z Kinolem. Powiedzieli mu – jesteś narkomanem, a on – dobra, to was AIDS pozarażam. Taki rodzaj od- wrotnego szpanu, wie pan. Wiedziałem. Rozumiałem sytuację tych młodych ludzi i wiedziałem, że nie oni pierwsi do- znają podobnych uczuć. – Wierzę wam i jeśli dojdę prawdy, to tylko pomogę Kinolowi. Przecież to chyba oczywi- ste. – Dla mnie nie – zaśmiała się Jola. – Daj pan z dziesięć patyków, to wszystko opowiemy. – A ja nie chcę pana pieniędzy! I Żaneta opowiedziała mi swoją wersję historii. Wcale nie szli z Lubiatowskiej Wydmy do Buczek a przeciwnie. W Buczkach, na campingu nie było już wolnych miejsc, więc poszli dalej. dłuższą drogą, bo Kinol sugerował, że może załapią się na spanie w strażnicy. Domy- śliłem się, że chciał ten nocleg kupić za cenę ciał swych dziewcząt, ale był to tylko mój do- mysł, równie dobrze mógł nieść dla żołnierzy parę butelek jabola. Gdzieś kilometr od strażni- cy, a pół od morza zobaczyli w lesie coś białego. Była to sukienka. Bardzo piękna, dziewczy- ny wprost oszalały, więc zaczęli penetrować okolicę i szybko znaleźli pantofle, torebkę i bie- liznę. Kinol zainteresował się przede wszystkim portfelem, dziewczyny – bielizną. Takie majtki widziałam pierwszy raz w życiu – cytuję słowa Żanety – koronkowe, z jakimiś pereł- kami. za te pieniądze, co kosztowały można by pewnie mieszkać dwa tygodnie na tym cam- pingu, cholera. Potem poszli dalej, kompletując po drodze chyba wszystko. Już czuli, że te znaleziska nie wróżą niczego dobrego. I natknęli się na ciało. Nie ruszali niczego, stali i gapili się na trupa, kiedy kinol – najprzytomniejszy ze wszystkich – postanowił ocalić łup. Zawinął wszystko w suknię, wsadził do plecaka najmłodszego z nich, Zepelina (który przestraszony obrotem wy- padków prysnął potem do domu), kazał mu iść z tym na plażę i tam czekać. Zepelin poszedł. W jakiś czas potem nadeszli Warchałowie, potem nadjechał gazik ze strażnicy, ale był w nim tylko kierowca, więc poprosili go, żeby zatelefonował po pomoc. Potem nadjechałem ja, z latarką. dopiero wtedy upewnili się, że kobieta nie żyje. Ulżyło im. Z jej śmiercią nie mieli nic wspólnego, a łup był – Kinol już o tym wiedział – całkiem pokaźny. – O.K. – powiedziałem – wierzę wam. Ale musicie mi odpowiedzieć jeszcze na dwa pyta- nia. Co było w jej torebce? – Normalnie: dużo forsy, paszport, kosmetyki. – Nic więcej? – Nie wiem, to Kinol ją przeglądał – odpowiedziała Żaneta. – Wszystko i tak zabrała mili- cja. Zdążyliśmy kupić parę butelek w Pewexie, ale wypiliśmy tylko jedną. – I drugie pytanie: czy żadne z chłopców nie miał okazji żeby... hm... zabawić się z jej cia- łem? – No wie pan! – żachnęła się Żaneta, a Jola zaśmiała się gardłowo: – Oni? Kinol na pewno nie, Jacek jest zawsze pijany – teraz też chrapie i do dziewczyn go nie ciągnie, a Zepelin, ten co prysnął, to zupełny dzieciuch. Jakby dla zilustrowania jej słów Jacek zachrapał donośnie z głębi namiotu. – Widzi pan – poskarżyła się Żaneta – przepił ostatnie nasze pieniądze. Nie wiem za co będziemy teraz żyły. A do domu nie chcemy wracać, przynajemniej dopóki Kinola nie pusz- 72 czą. Zresztą Kinol miał prawie cały nasz szmal. Ale to się pomieszało, bo trzymał go razem z forsą tej zabitej. I teraz pewnie mu tak czy inaczej skonfiskują... – Pewnie tak... – wstałem. Nie miałem już tu czego szukać. Albo dziewczyny nic nie wie- działy, albo kamuflowały się bardzo dobrze. Pożegnałem się z nimi, podając Joli obiecany banknot dziesięciotysięczny. Chwyciła go skwapliwie. Żaneta przyglądała się temu w milcze- niu, w którym znać było dezaprobatę i wyrzuty sumienia. W dwie minuty później, kiedy wracają do samochodu przechodziłem ponownie – po dru- giej stronie płotu otaczającego camping – obok miejsca gdzie obozowały dziewczyny, usły- szałem czyjeś ciche wołanie: „panie redaktorze”. Przystanąłem. W roku dojrzałem jasny po- łysk włosów Żanety. – Bo wie pan – ci faceci z mercedesa zostawili mi telefon, jakbym sobie coś przypomnia- ła... no – ci gliniarze. Więc pomyślałam, że może pan też by chciał. Stanął jak wyryty. „Faceci z mercedesa”! No tak, dlaczego mechanicznie założyłem, że to muszą być milicjanci, zwłaszcza z Wejherowa? Dwaj panowie z mercedesa, o których mówił mi Warchała, którzy już wcześniej indagowali dziewczyny, którzy dopytywali o mnie! Za- pewne ci sami, z którymi kontaktowała się Mirka i do których jeździł dzisiaj Ed. – Dlaczego pan nic nie mówi? – zaszeptała płaczliwie Żaneta. – Oczywiście, że chcę się z tobą jeszcze skontaktować – odzyskałem przytomność i wie- działem, że muszę działać szybko. Podałem jej numer telefonu Bukowego Dworu i, mimo- chodem, poprosiłem o telefon „facetów”. – Ma go Jack, ale on teraz śpi. – Wyciągnij mu go jakoś. – Nie mogę, naprawdę – zapewniła płaczliwie. – Jola jest zła na mnie za tę rozmowę z pa- nem, ale teraz poszła kupić piwo, więc się wymknęłam. Jutro rano będę go miała. – Dobrze, zapamiętaj mój numer. Czekam jutro na telefon. Poszedłem, bo też nie mogłem nic zrobić. Zrobiłem i tak więcej niż się spodziewałem zro- bić. Czułem na swoich plecach bolesne, pełne jakiejś nieuświadamianej tęsknoty spojrzenie łagodnej Żanety. 73 Rozdział 18 Kiedy wróciłem do Bukowego Dworu, domownicy kończyli właśnie mocno spóźniony obiad. Dołączyłem do nich. Podsunięto mi półmiski i lekka, towarzyska konwersacja poto- czyła się dalej. Nikt nie zdziwił się moim spóźnieniem i nikt o nic mnie nie zapytał, gdyż nikt tu niczemu się nie dziwił, a tym bardziej o nic nie wypytywał. Ja jednak miałem zamiar tego wieczoru „przepytać” Eda. Na razie jednak rozejrzałem się po obecnych. Mirka unikała mego wzroku i konsekwentnie rozmawiała tylko z Mateuszem, Hazel z ożywieniem konwersowała z panem Kęckim, którego trochę dziwna angielszczyzna – utrwa- lona w środowiskach marynarskich – nieco mnie bawiła. Ed zagadnął nas o zdanie w kilku kwestiach politycznych i rozmawialiśmy na ten temat, dopóki posiłek się nie skończył. Po obiedzie wziął mnie pod ramię i poszliśmy do jego gabinetu na papierosa i kieliszek koniaku. Dopiero tam, w ostrzejszym świetle stojącej na biurku lampy, zauważyłem, że Ed musi być bardzo zmęczony. Jego skronie ostrzej niż zwykle świeciły siwizną, a w głęboko wciętych kącikach ust dostrzegłem już nie tylko zmęczenie, ale jakby i gorycz. Spytałem jak udał mu się dzień. Wzruszył ramionami: – Staram się łączyć biznes z wypoczynkiem, ale to się nie udaje. Na przykład dzisiaj... po- jechaliśmy do tego Paraszyna. Wiesz, co to jest? – Słyszałem – piękny dwór zamieniony w pensjonat, w ładnej okolicy. – Właśnie – skinął głową – miejsce bardzo piękne. Goście też na poziomie. Hazel była za- chwycona, zaraz otoczył ją rój facetów, poszli na spacer oglądać stawy pstrągowe, nawet ło- wiła je na wędkę, potem piekli te pstrągi w folii w ognisku. Szampan, zabawa, cacy. Jeśli taka jest Polska, to możemy sobie już teraz gratulować. Hazel bawiła się doskonale. I niech mi ktoś powie, że nie opiekuję się żoną! – A ktoś tak mówi? – Nie o to chodzi... Ona się tu nudzi, a ja nie mam dla niej czasu... – Ty nie łowiłeś pstrągów? – Starałem się łowić nieco grubsze ryby, a to nie taka prosta sprawa. Tu już nie ma żarci- ków, spacerów, szampana. Pije się litrami kawę i omawia wszystko szczegół po szczególe, punkt po punkcie. A i tak nie wiadomo, co z tego wyjdzie. – Może mi wreszcie powiesz, na czym polegają twoje interesy? W Gdańsku mówi się, że zakładasz pierwszy prawdziwy, komercjalny bank. – Naprawdę tak gadają? – Ed roześmiał się z uznaniem. – Szybko tu się rozchodzą nowiny. – A więc to prawda? – I tak, i nie – Ed pociągnąłem trochę trunku, po czym zaczął mi wykładać z pewnym na- maszczeniem. – W waszym sensie to nie jest bank, nie ma kontuarów, okienek i kasjera. Nie można tam po prostu wejść i założyć konto. Powiedzmy raczej, że jest to spółka kapitałowa, spółka, która niczego nie produkuje i niczym nie handluje, poza pieniędzmi. Więc w głęb- szym sensie jest to oczywiście bank. I może to być bank bardzo potężny, choć stale prowadzi grę bardzo ryzykowną i może stracić dużo w krótkim czasie. – Brzmi to wszystko strasznie poważnie – powiedziałem z uznaniem. – Nie wiedziałem, że chcesz prowadzić interesy aż na taką skalę. Chociaż nie całkiem rozumiem... – w naszym po- jęciu bankier to ktoś taki, kto ma ciężkie miliony i pożycza pieniądze na procent... – Albo sam pożycza od innych – przerwał mi Ed. – A ty masz te ciężkie miliony? – dokończyłem. – Oczywiście, że nie – Ed wzruszył ramionami. – Wytłumaczę ci to na przykładzie. Za- uważyłeś ostatnio coraz więcej ogłoszeń typu „pożyczę milion, za miesiąc oddam trzy”? – Oczywiście, jest ich pełno. 74 – Właśnie o to chodzi. Po co to robić prywatnie, bez gwarancji, skoro można przez bank. Nie chodzi o udzielanie zwykłych kredytów z ustaloną stopą procentową. Mój bank ma finan- sować określone szybkie przedsięwzięcia gospodarcze albo handlowe, partycypując w lwiej części zysku. – Ale skąd weźmiesz ten pierwszy milion! – W tym rzecz, wcale nie muszę go mieć. Ja tylko pośredniczę. Znajduję takich, którzy potrzebują pieniędzy na konkretny biznes i szukam innych, którzy dadzą na ten biznes pienią- dze. Jedni i drudzy nawzajem o sobie nie wiedzą, gdyż obie strony ufają mnie! I ja na tym doskonale zarabiam. – Pod warunkiem, że ten biznes się uda. – Oczywiście. Ale jeśli decyduję się pożyczyć pieniądze, mój klient musi mi przedstawić jakieś poważne gwarancje. Inaczej nic mu nie dam. – Ale w takim razie ty też musisz przedstawić gwarancje temu, kto tobie daje forsę!! – Oczywiście – uśmiechnął się Ed. – I dlatego nie każdy może się brać za taki biznes. Wszyscy muszą mieć gwarancje, ale największe gwarancje musi dawać sam bank. – No i? – Ciekawią cię moje gwarancje? Jasne, że mam spory własny majątek. Na jedną–dwie transakcje by starczyło. Ale moja największa gwarancja ogląda teraz Arnolda Schwarzenegge- ra w telewizji. – Hazel? – A raczej jej tata. Stary Springfield to prawdziwy potentat w Kalifornii i w świecie finan- sów wszyscy o tym wiedzą. – Ale czy teść zechce pokrywać twoje ewentualne długi? – A to już sprawa między nim a mną. Wybacz – śmiał się zadowolony– my też mamy swoje tajemnice zawodowe. W każdym razie – na nowo spoważniał – Hazel jest dla mnie bezcenna... Weź te pstrągi. To nie przypadek, że pojechaliśmy właśnie do Paraszyna. spotka- łem się tam z dwoma facetami, zresztą poznasz ich – jutro przyjeżdżają na lunch; Francuz i Polak zwęszyli świetny interes – eksport naszego pstrąga prosto do Paryża. Tu ryba jest tańsza i podobno lepsza. Rzecz w tym, żeby zorganizować stały most transportowy, bo towar musi być bezwzględnie świeży i najwyższej jakości. W zasadzie wszystko już zbadali, jeśli chodzi o rynek i konkurencję – mają gwarancję odbioru i dostawy. Chodzi tylko o ten transport. I tu wkraczam ja, finansując im to, za co biorę lwią część zysku przez pierwsze pół roku. Potem się wycofuję, a oni już sobie dalej kręcą swój biznes. Oczywiście muszę jeszcze wszystko sprawdzić – ich wypłacalność, rynek zbytu itd. Ale już czuję, że warto te dwa miliony zainwe- stować. – Trzeba jeszcze je mieć. – Właśnie – westchnął. – Ta druga rybka wymknęła mi się z rąk. Myślę o tych Duńczy- kach, których poznałeś. Bardzo się nastawili na tę transakcję i raptem – nie mam pojęcia cze- mu – wycofali się. To był duży cios, ale już mam następnych kontrahentów. – Życzę powodzenia. – Thanks! Rozumiesz, to wszystko jest cholernie stresujące i człowiek czasami nie panuje nad sobą. Dlatego nakrzyczałem wczoraj na Mariusza i nie byłem miły dla ciebie. Wybacz. – Nie ma o czym mówić... – Fajnie. – ... jeśli chodzi o tę sprawę. Ale chciałem jeszcze z tobą porozmawiać o Evie Brück. Wyprężył się w fotelu, spoważniał, ale kiwnął przyzwalająco głową. – Wspomniałeś parę dni temu, że znałeś ją przelotnie, jeszcze zanim związała się ze Zwie- rzynieckim, pamiętasz? Potwierdził. 75 – Mam powody sądzić, że znałeś ją nie tylko przelotnie. Więcej, że byłeś z nią w dość ści- słym związku. – Jakie masz podstawy, żeby tak sądzić? – Powiedziano mi we Wrzosowcu, że byłeś z Evą na pogrzebie jej dziadków, wiele lat te- mu. Ktoś cię poznał. – Co? Coś takiego? – był bardzo zdziwiony, ale na jego twarzy odmalowała się ulga. – I to wszystko? – Wszystko. Byłeś na tym pogrzebie czy nie? – Dobre sobie! – zaczął się śmiać. – Ktoś mnie po tylu latach pamiętał – pokręcił głową. – Dobrze, powiem ci wszystko, co chcesz, tylko wytłumacz mi, dlaczego uczepiłeś się tej spra- wy jak rzep ogona? – Cóż, trudno mi ściśle odpowiedzieć, ale nie daje mi spokoju jej twarz. Wiem, że ją kie- dyś znałem i nie mogę sobie przypomnieć skąd? Ed roześmiał się radośnie. Albo grał przede mną, albo naprawdę go rozbawiłem. W końcu się opanował. – To czemu mnie nie spytałeś? Powiedziałbym ci. – Mogłeś to zrobić nie pytany. – Mogłem, nie mogłem.. Który jesteś rocznik? – Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt. – A Eva? – Chyba 1952? – policzyłem szybko. – Zgadza się. Mieszkała z matką na Powstańców Warszawy, za parkiem, niedaleko od nas. Wtedy to jeszcze nie był park, a stary, opuszczony cmentarz... Chodziliśmy tam pić wino, palić papierosy. A te bitwy z chłopakami z Kartuskiej! Ech, były czasy! – zamyślił się. – No i masz odpowiedź. To tam ją spotkałeś – chudą dziewczyninę z porozbijanymi kolanami. Zaw- sze była strasznie agresywna, zwłaszcza wobec starszych chłopaków. Pamiętasz? Tak, coś zaczęło mi świtać. Chuda, zawsze blada twarz z wojowniczo błyszczącymi oczy- ma. Ale to było tak dawno, ćwierć wieku temu! – Potem straciłem ją z oczu – kontynuował Ed – aż gdzieś dopiero krótko przed maturą wypatrzyłem ją w grupie dziewczyn z drugiej klasy. Teraz potraktował mnie łaskawiej, w końcu byłem już prawie dorosły, na wylocie ze szkoły, a to imponowało. Ty niczego nie za- uważyłeś, bo kułeś jak szalony, zresztą Eva spotykała się ze mną tylko poza szkołą. Bo – jak to się mówi – zaczęliśmy ze sobą chodzić. Ty wyjechałeś z Gdańska, ja poszedłem na Poli- technikę, miałem bardzo mało czasu, ale ciągle się z nią spotykałem. Co ci tu będę wiele opowiadał... – wzruszył się – byłem jej pierwszym mężczyzną. I Eva tego chciała, na pewno. Ale po tej pierwszej nocy odsunęła się ode mnie, nie chciała dalszych spotkań. Potem zrobiła maturę, wyjechała na studia teatralne. Myślałem,że to już koniec. Nawet nie wiem, czy żało- wałem... – Ale to nie był koniec? – Skąd wiesz? – Nie wiem, pytam. – Potem wróciła, zaangażowała się do teatru w Gdańsku. Spotkałem ją właściwie przypad- kiem, przechodząc przez ten sam stary cmentarz, który zmienił się w piękny park. Ona też była piękna, wyzywająca. Po prostu zabójcza... Trwało to rok, potem mnie rzuciła dla Mariu- sza. Z nim też była niewiele dłużej. – A ty wkrótce potem wyjechałeś z Polski? – Tak, to prawda... To byłaby przesada twierdzić, że złamała mi serce. Ale cierpiałem, fakt. Zwłaszcza, że wydawała się taka szczęśliwa z Mariuszem. To był jeden z dodatkowych po- 76 wodów do wyjazdu, ale nie jedyny. Potem już jej nigdy nie widziałem, dopiero tu w Bucz- kach, na parę dni przed jej śmiercią. – Czy to był tylko przypadek? – Arturze! Nie przeciągaj struny! – zabrzmiało to groźnie, ale Ed zaraz uspokoił się i spo- kojnie choć stanowczo oświadczył: – Zaraz ci wszystko wytłumaczę, ale najpierw proszę – zapamiętaj jedno. Z Evą byłem bardzo dawno temu i nic mnie z nią potem nie łączyło. Ja się niczego nie wypieram, dzwoni- łem nawet na milicję, pytałem, czy nie chcą mnie przesłuchać. Ale nie chcieli. I dzięki Bogu. Ja muszę teraz cholernie dbać o reputację, to dla mnie podstawa. Już ci mówiłem – jedna głu- pia plotka, jedno głupie oskarżenie i nie zrobię tu żadnego interesu. Pozostaje jeszcze Hazel. Może tego specjalnie nie widać, ale ona jest cholernie zazdrosna. Dlatego trzymam się z dale- ka od tej sprawy. – Ależ Ed, stary przyjacielu, ja to wszystko doskonale rozumiem! Przecież nie chcę ci za- szkodzić. szukam prawdy i to wszystko, na pewno nie szukam haka na ciebie i twoje interesy. – Jasne, prowadź śledztwo – uspokoił się – postępujesz słusznie. Kiedy wróciłem do Gdań- ska, spotkałem się z Mariuszem. Co tam, stare czasy, stare sprawy... byłem ciekaw, jak mu się teraz wiedzie. Potem, niespodziewanie przyjechała Eva. Też spotkała się z Mariuszem i od niego dowiedziała się, że mieszkam w Buczkach. ja nawet nie miałem pojęcia, że ona ma tu bungalow i nie pamiętałem, że to tak blisko Wrzosowca, gdzie byłem jeden raz w życiu! Sa- me przypadki, ale dla mnie bardzo niebezpieczne, gdyby ktoś je zaczął tenedencyjnie koja- rzyć... – Jasne! – Kiedy Eva dowiedziała się, że tu jestem, postanowiła mnie odwiedzić. Raz była na lun- chu, poznała Hazel i innych, potem zaprosiłem ją na party, w ten feralny wieczór. Przywiózł ją Mariusz, bo wcześniej byli razem na kolacji w jakimś zajeździe. Ale Eva nie siedziała dłu- go, powiedziała, że źle się czuje i wyszła wcześniej. Trochę sobie wyrzucam, że tak ją puścili- śmy samą, ale było jeszcze jasno, a ona chciała iść plażą – dziecinny spacer. Prosiłem Ma- reczka, żeby z nią poszedł, ale się nie zgodziła. Ja sam nie mogłem, miałem decydującą kon- ferencję z Duńczykami, zresztą było mi to na rękę – Hazel mogła być zła z powodu takiego wieczornego spaceru. – A Mariusz? – Kiedy wychodziła, gdzieś się zapodział. Zresztą wychodziła przez werandę, nie żegnając się z resztą towarzystwa. Wiesz, sporo jej zostało z dawnej wyniosłości... Ale Mariusz też miał wyrzuty sumienia, uważał, że gdyby ją odprowadził, nic by się nie stało. Dlatego tak na mnie wczoraj nakrzyczał, że go nie poszukałem. Ale powiedz sam – czy to moja wina, że się gdzieś zapodział? Musiałem przyznać mu rację. Pogadaliśmy jeszcze chwilę o obojętnych sprawach i wróci- liśmy do reszty towarzystwa. W ostatniej chwili przypomniałem sobie o Andrzeju Ordędze i spytałem, czy może mnie odwiedzić. Ed zgodził się chętnie – nawet mu się spodobało, że ma udzielić wywiadu. Uznałem, że jego opowieść jest logiczna i nie miałem podstaw, by o co- kolwiek podejrzewać swego dawnego przyjaciela, więc teraz postanowiłem pozostać – jak dotąd – jego gościem. Reszta wieczoru minęła wyjątkowo rodzinnie i – jak na Bukowy Dwór – spokojnie. Roz- paliliśmy ogień w kominku i słuchali starych polskich piosenek z lat sześćdziesiątych i sie- demdziesiątych, które bardzo wzruszały Eda i – jak zauważyłem – również Hazel. Rozma- wiałem głównie właśnie z nią, a Hazel, choć mogła być na mnie zła za „porzucenie” jej dla Mirki, odpowiadała chętnie. Mirka szeptała coś sobie w kącie z Ewcią, Ed rozdyskutował się z Kęckimi. Mateusz zachowywał spokój sfinksa i – wpatrzony w ogień – sączył szampana. 77 I tylko Mareczek, z udręczoną twarzą, niespokojnie wiercący się na swoim miejscu, odbijał od tego obrazka, na którym mili, dobrzy, spokojni i dostatni ludzie zażywali dobrze zasłużo- nego odpoczynku. Rozdział 19 Noc minęła spokojnie. Nikt mnie nie walił po głowie, nikt nie wkładał rąk pod kołdrę. O ósmej, wypoczęty i wesoły, zszedłem na śniadanie. Kęccy i Ewcia kończyli właśnie kawę, poza tym nikogo jeszcze w salonie nie było. Zjadłem jajka na miękko i bułki z dżemem, po- gadując wesoło z Kęckim. Kiedy skończyłem śniadanie, Kęcki powtórzył swoją wczorajszą propozycję zwiedzenia stajni. Nie była to akurat najpilniejsza rzecz, jaką miałbym ochotę robić w ten śliczny letni poranek, ale nie chciałem sprawić przykrości starszemu panu, zgodziłem się więc i poszliśmy. Stajnia (nie wiem dlaczego Kęcki używał liczby mnogiej) była ładnym podłużnym budy- neczkiem o spadzistym dachu, krytym czerwoną blachą. W środku – puste boksy, po pięć z każdej strony, a na środku, jeden za drugim – ciągnik, polonez i wóz dostawczy. Z jednej strony stajnia prawie przylegała do oficynki, z drugiej otoczona była gęstym ale wysokim już sosnowym młodniakiem, za którym rozciągały się rozległe łąki, również – jak wiedziałem – należące do Bukowego Dworu. – I jak? – spytał, promieniejąc dumą, Kęcki. Pochwaliłem, jak umiałem, a emerytowany amerykański chief wyjaśniał mi szczegóły kon- strukcji, snując rozległe hodowlane plany na przyszłość. Doszliśmy do przeciwległej, drew- nianej ściany, spod której wyraźnie przeświecały promienie słoneczne. – A cóż to takiego, do cholery? – zaklął Kęcki i szarpnął skobel zamykający drewniane drzwiczki. Weszliśmy do następnego niewielkiego pomieszczenia, planowanego jako składzik na sia- no. Stał tu mocno zabłocony maluch, a kolejne drzwi wychodzące na zewnątrz były lekko uchylone. To przez nie wypadały wesołe promienie słońca. Kęcki zaklął szpetnie i skoczył w tamtą stronę. Nie ulegało wątpliwości – ktoś włamał się do stajni. Kłódka została brutalnie ukręcona ciężkim łomem, poprzeczna sztanga zdjęta. Kęc- ki oglądał zniszczenia, a ja rozejrzałem się po pomieszczeniu. Nic ciekawego – trochę sprzętu ogrodniczego i budowlanego, jakieś łańcuchy, liny, drabiny. – Coś skradziono? – spytałem. – Zaraz się rozejrzę – mruknął Kęcki i klnąc pod nosem zaczął się rozglądać po składziku, potem po dużym pomieszczeniu. A ja zainteresowałem się fiacikiem. Bardzo zabrudzony, miał również lekko wgięty prawy błotnik i zderzak. Już chciałem odejść, kiedy zobaczyłem na masce kilka dziwnych okrągłych plam. Uchyliłem szerzej drzwi, zrobiło się jaśniej. Plamy miały kolor ciemnobrązowy. Nacisnąłem klamkę drzwiczek, potem drugich. zamknięte. Otworzyłem drzwi stajni jeszcze szerzej i zacząłem pilnie studiować wnętrze samochodu. Zyskałem prawie pewność – na tylnym siedzeniu również znalazłem ciemne, znacznie więk- sze od pierwszych, plamy. Wrócił Kęcki. – I co? – Ciekawe, ale nic! Nic nie ukradli. – Może ktoś ich spłoszył? 78 – Pewnie tak... Ale to, panie, odbiera człowiekowi chęć do pracy. Złodziejstwo straszne. Włamania zdarzają się co chwilę. Myślą, że tu Kanada jaka!, ze złością kopnął w pustą becz- kę po oleju. – Czyj to maluch? – rzuciłem mimochodem. – Aaa – to Mareczka. Dostał od Eda, w prezencie. Ale odstawił. Mówi, że resor złamany. A ja myślę, że woli jeździć cadillakiem. Co mu się dziwić? – Dawno odstawił? – Słucham? – nie zrozumiał. – A Mareczek... niedawno, parę dni temu. Wyszliśmy ze stajni, Kęcki zirytowany, ja zaintrygowany, i rozstaliśmy się pod oficynką. Wróciłem do salonu, gdzie Ed i Hazel zajadali śniadanie. Przywitałem się z nimi i po kilku zdawkowych uwagach o pogodzie i przyrodzie, opowiedziałem im o włamaniu do stajni. Spo- dziewałem się jakiejś reakcji Eda, ale ta wiadomość widocznie go nie zainteresowała, może uważał, że to wyłącznie problem Kęckiego. Spytałem o Mirkę. – Poszła żeglować, jak co dzień. We wrześniu ma mistrzostwa Polski. Dziś poszli z Ma- reczkiem znacznie wcześniej, bo potem będzie mi potrzebna. – Nie rozumiem. – Nie pamiętasz? Dziś na lunch przyjeżdżają moi Francuzi, będziemy dalej pertraktować o pstrągach. – Więc po co ci Mirka, chyba nie jest ichtiologiem? – Oczywiście, że nie – roześmiał się. – Ale mówi po francusku, a to może się przydać. Zresztą to ona mnie z nimi poznała. To znaczy z jednym z nich, Fragonardem, bo drugi, ten pół–Polak przyjechał do kraju niedawno. – Pamiętaj, że za chwilę powinien tu być Andrzej Ordęga – powiedziałem, żeby zmienić temat, ale serce ścisnął mi bolesny kurcz. – Pamiętam doskonale – zapewnił mnie Ed, kończąc spokojnie jajka na bekonie – ale do lunchu mamy jeszcze mnóstwo czasu. zresztą może zechce zostać z nami dłużej? Twoi przy- jaciele są moimi przyjaciółmi. Niestety, odwrotnie ta zasada nie działa – pomyślałem z przykrością. Wszystko mi się zga- dzało: dwaj panowie w mercedesie, w tym pół–Francuz, tak jak Eva Brück, ich potajemne inwigilacje, związek Mirki z nimi. Już stała się tragedia – myślałem o śmierci aktorki – a kto wie czy cały „pstrągowy biznes” nie był tylko pokrywką jakiejś sprytnej intrygi, knutej prze- ciw Edowi, który nie domyślając się treści mych ponurych myśli paplał coś wesoło do Hazel. Po śniadaniu wyciągnęliśmy na zewnątrz leżaki i ogrodowy stolik, który Wikcia zastawiła zaraz sokami, lodem i owocami, po czym oddaliśmy się słonecznemu lenistwu. Nikomu nie chciało się iść na plażę, zresztą czekaliśmy z Edem na Andrzeja, a Hazel, ciekawa nowego gościa postanowiła dotrzymać nam towarzystwa. Była już prawie dziesiąta, kiedy dołączył do nas ziewający Mateusz, jak zwykle z blokiem rysunkowym. Odnalazła się też Ewcia. Punktualnie o dziesiątej usłyszeliśmy grzechot malucha z niesprawnym tłumikiem – na podjeździe i czyjeś wesołe nawoływanie – od strony plaży. Prawie równocześnie na trawniku, gdzie rozłożyliśmy się z piknikiem, pojawił się Andrzej Ordęga i – z drugiej strony – Mirka, jak zwykle bez stanika, trzymając przód deski, której większą i cięższą część dźwigał Mare- czek. Andrzej zbaraniał nieco na widok Mirki, ale już wstaliśmy do niego obaj z Edem, zaczęły się powitania i prezentacje, przez co efektowne entrée Mirki pozostało bez należytego wraże- nia. Kiedy wrócili z Mareczkiem po odniesieniu deski, Mirka miała już na sobie nie tylko stanik, ale i jakąś bluzeczkę, podobnie jak Hazel i Ewcia, które nigdy nie rozbierały się do rosołu na terenie Bukowego Dworu. 79 Nastąpiły kolejne prezentacje (zauważyłem, że teraz Mirka nie zrobiła na Andrzeju więk- szego wrażenia; zuch chłopak – pomyślałem), wymiana uprzejmości i mrożąca krew w żyłach opowieść Andrzeja o podróży zdezelowanym, rozpadającym się samochodem. Mirka kilka- krotnie promiennie uśmiechała się do mnie, widocznie uznała, że zostałem już dostatecznie ukarany, ale tym razem ja postanowiłem ignorować jej awanse. Wszyscy wypytywali Andrzeja o nowiny, a on odpowiadał ze swadą – zawsze umiał do- brze mówić. Rozmowa toczyła się, oczywiście, po polsku, więc pochyliłem się do Hazel i tłumaczyłem jej na angielski to, o czym mówił nasz nowy gość. Potem zostawiliśmy nasze panie z Mateuszem i poszliśmy do gabinetu Eda zrobić umó- wiony wywiad. Właściwie nie byłem potrzebny, ale obaj prosili mnie gorąco, bym dotrzymał im towarzystwa. Ed odpowiadał na pytania Andrzeja – rozległe i dotyczące wielu dziedzin – z namysłem i skupieniem, jakiego się po nim właściwie nie spodziewałem. Wiedziałem oczywiście, że bar- dzo się zmienił, że nie doszedł do swojej pozycji przypadkiem, ale gdzieś tam w głębi duszy wciąż myślałem o nim jak o lekkoduchu. Szczególna skłonność umysłu, nie ma na to rady. Skończyliśmy na godzinę przed planowanym lunchem, więc mieliśmy jeszcze chwilę cza- su, by napić się czegoś zimnego. Wróciliśmy przed dom i Ed przyrządził dla wszystkich szprycera – napój na upał, składający się z szampana pół na pół z sokiem pomarańczowym i dużą ilością lodu. – Nasze zdrowie! – zawołał Ed. Ponieśliśmy szklaneczki do ust, gdy usłyszałem ciche wo- łanie „panie redaktorze”. Odwróciłem się i zobaczyłem za płotem, od strony wydm, przestra- szoną twarz Żanety, dziewczyny, z którą rozmawiałem poprzedniego dnia na campingu w Lubiatowskiej Wydmie. – Jestem, dzień dobry! – zerwałem się i podszedłem do niej. – Jak mnie tu znalazłaś? – Ja bardzo przepraszam, naprawdę... – wydało mi się, że jest bliska płaczu. – Pan sam mi napisał na karteczce z numerem telefonu, że to Bukowy Dwór, a ja nie mogłam zatelefono- wać... to przyszłam. – Ależ oczywiście! – zdałem sobie sprawę, że dziewczyna jest zawstydzona i zażenowana nagłym wtargnięciem między ludzi, od których czuje się gorsza. – Wejdź do środka, proszę! – Nie, nie, ja tylko na minutkę! – broniła się, ale chwyciłem ją za rękę i odprowadziłem do furtki. – Wejdź proszę. Potulnie weszła, zbliżyliśmy się do stolika. – Ed, pozwolisz, panna Żaneta... – zawiesiłem głos. – Zamojska – dygnęła mała jak potulna dziewczynka. – Zamojska... – powtórzyłem. – Moja znajoma. Ma do mnie pilną sprawę. – Ależ przyjacielu – Ed wstał i ceremonialnie pocałował dziewczynę w rękę – jesteś tu w takim samym stopniu gospodarzem, co ja – i zapraszającym gestem pokazał na dom. Reszta ograniczyła się do skinienia dziewczynie głową, ale też musiałem przyznać, że mała wyglądała nieszczególnie. Postrzępione, pokryte łatami i jakimiś napisami, brudne dżinsy, koszulina uszyta z różnokolorowych kawałków materiału, niedomyte, choć chyba ładne blond włosy. W ogóle była bardzo młoda i ładniutka, choć trochę pulchna – ale zupełnie nie umiała swych walorów wyeksponować. Przy Hazel–królowej, Mirce–księżniczce, czy Ewci– dwórce, wyglądała już nawet nie jak kopciuszek, a ostatni garkotłuk. – Pójdziemy porozmawiać do salonu – zadecydowałem i przepuściłem ją przodem. Wcho- dziliśmy już po schodkach, kiedy usłyszałem niezbyt głośno wypowiedzianą uwagę Mateusza: – Ciekawe czy to z t y c h Zamojskich? Odpowiedział mu zbiorowy śmiech, ale Żaneta była chyba zbyt oszołomiona, by zdać sobie sprawę, że ta wesołość dotyczy właśnie jej. Siedliśmy przy niskim stoliczku i spytałem z czym przychodzi. 80 – Właściwie to z niczym – wyjąkała. – Ja naprawdę bardzo przepraszam, nie chciałam przeszkadzać – zaczerwieniła się. – Ależ nie przeszkadzasz. Sam ci dałem numer telefonu i napisałem, że to do Bukowego Dworu, a o Bukowy Dwór łatwo dopytać w okolicy. – Właśnie! – podchwyciła skwapliwie. – Szłam po prostu plażą i pytałam ludzi i od razu mi powiedzieli. – Szłaś plażą! Taki kawał drogi, w tym upale – wzruszyło mnie jej poświęcenie, które przecież wcale się nie spodziewałem. – Nie miałam możności, żeby się dodzwonić, to dlatego – uśmiechnęła się niepewnie i wy- ciągnęła z kieszeni kartkę. – To jest ten numer, o który pan prosił. Prawie zapomniałem, o co chodzi, zresztą byłem przekonany, że już wiem, kim są faceci z mercedesa, podający się za milicjantów. Wziąłem kartkę. Władysławowo 74–12–76 – prze- czytałem. – Jesteś pewna, że Władysławowo? – Absolutnie. Jak się zrobiło jasno, wyciągnęłam tę karteczkę, którą dostał od nich Jacek i dokładnie przepisałam. A potem powiedziałam im, że idę na grzyby i poszłam. Nawet się ucieszyli, że będzie co jeść na kolację. – Czy ty się ich boisz? – spojrzałem na nią badawczo. – Nie, dlaczego... – zaprzeczyła, ale jakoś nieszczerze, wzdrygając się przy tym. – Oj, chyba jednak tak. – Wie pan, to nie jest takie proste. Nie jest mi z nimi dobrze, zwłaszcza od czasu jak nie ma Kinola. Ale do domu też nie chcę wrócić. Jak pomyślę, że miałabym wrócić do domu, to od razu płaczę – to nie było udawane, rzeczywiście w jej oczach pokazały się łzy. – Tak ci źle w domu? – Nie wie pan, jak to bywa? – prychnęła gniewnie. – Ojciec cały czas chleje, młodszy brat też. Starszy wyprowadził się, powiedział, że w chlewie żyć nie będzie. Czasem przysyła mi kilkanaście tysięcy, ale ojciec z drugim bratem tylko czyhają na przekaz. Zabierają, a jeszcze mnie leją... – teraz już płakała łzami wielkimi jak groch, po prostu ryczała. Poczułem, że muszę coś zrobić, coś zaradzić... ale nie miałem żadnego doświadczenia pe- dagogicznego, a do roli członka Armii Zbawienia też się nie nadawałem. – Przepraszam, czy mogę nakrywać? – w drzwiach pojawiła się Wikcia. – Oczywiście... Uszy do góry! – wziąłem Żanetę za łokieć. – Pójdziemy teraz do mojego pokoju. Wstała posłusznie, ale od razu przestała płakać, a w oczach pojawił się wyraz czujności. Kiedy wchodziliśmy na schody zauważyłem, że Wikcia szepcze coś z wielkim przejęciem Ewci stojącej w drzwiach kuchni. W moim pokoju, gdy tylko przekroczyliśmy próg, Żaneta w nagłym obronnym ruchu cofnęła się pod okno. Oczy miała już suche, choć wciąż podpuchnięte. – Więc pan też! – krzyknęła. – Wszyscy jesteście tacy sami! – O co ci chodzi? – otworzyłem szeroko drzwi na korytarz, a sam siadłem jak najdalej od niej. – Jakby pan nie wiedział! – gwałtownym gestem wskazała na łóżko. – zresztą to nie musi być akurat łóżko, to jeszcze dobrze. Ale dziewczynę można przewrócić wszędzie... w krza- kach, na plaży, w wannie, w piwnicy... jakby pan nie wiedział! – znowu płakała kiwając się jak stara baba na sumie, albo raczej jak dziecko cierpiące na chorobę sierocą; to drugie było znacznie właściwszym określeniem. – robił to mój ojciec, mój brat, wszyscy próbowali... – ale się nie dawałam! – podniosła dumnie głowę. – Tylko Kinol mnie bronił. 81 W tej chwili na podjeździe rozległ się warkot samochodu i donośny klakson. Wyjrzałem przez okno; pod Bukowym Dworem stał dostojny zielony mercedes, z którego wysiadało wła- śnie dwóch eleganckich dżentelmenów! – Słuchaj! – potrząsnąłem Żanetą. – Chciałbym ci pomóc, ale teraz ty możesz pomóc mnie! – Nie ładuje mnie pan? – podniosła zapłakane oczy. – Co ja tam mogę zrobić... – Możesz... W otwartych drzwiach ukazała się śliczna główka Ewci. W oczach miała współczucie. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale może mogłabym pomóc... – Możesz, Ewcia – zdecydowałem szybko. – Żaneta popadła w różne tarapaty, a ja chcę ją z nich wyciągnąć. Mogłabyś jej dać jakieś swoje ciuchy? I trochę tego... – pokazałem mi- micznie mycie się. – Jasne, że mogę! – ucieszyła się Ewcia. – Zaraz wracam. – Słuchaj, Żaneta, to bardzo ważne! – potrząsnąłem dziewczyną. – Tak, tak.. – próbowała się mobilizować. – Przebierzesz się teraz i zejdziesz na lunch... – A co to? – Na obiad, rozumiesz! Tam będzie dwóch mężczyzn, bardzo eleganckich. Właśnie przyje- chali zielonym mercedesem – na dźwięk tych słów Żaneta wstrząsnęła się lekko. – Proszę cię tylko o jedno: przyjrzyj się im dobrze. Chodzi mi o to, czy to nie oni byli u was jako milicjan- ci. Rozumiesz? – Tak – wyglądało na to, że się zmobilizowała. – To powtórz! Powtórzyła dokładnie. W drzwiach stanęła Ewcia z całym naręczem ubrań. Zostawiłem je i zszedłem na dół. 82 Rozdział 20 Zszedłem na dół w samą porę. Towarzystwo było trójjęzyczne, nowi goście jacyś sztywni, Andrzej jeszcze nie wkomponowany w nasz krąg. Ed spojrzał na mnie z wdzięcznością, po czym przedstawił swoim kontrahentom. Pierwszym z nich był pan Jean Fragonard, przystojny przedsiębiorca francuski, działający od paru lat również na terenie Polski, a nawet posiadający w Gdyni własną firmę; drugim – Casimir Maleski, jego wspólnik, od dziecka mieszkający w Paryżu z obojga rodziców Polak, nieźle mówiący językiem ojców. Ten drugi znacznie mniej mi się spodobał. Też był elegancki, też elokwentny, ale przeja- wiał jakąś dziwną ruchliwość rąk, oczu, całego korpusu, stóp. Jakby rwał się do biegu, śledząc równocześnie wszystkich i zacierając dłonie do nowych, świetnych interesów. Ed proponował drinka przed lunchem – było jeszcze dość wcześnie – panowie się wzbra- niali i nie bardzo było wiadomo, co robić dalej. Panie dotrzymywały nam towarzystwa, ale Mirka potrafiła się po francusku głównie śmiać, a Hazel – jak Hazel – milczała, pachniała, przyciągała i odpychała. Postaliśmy tak chwilę, ale w końcu zabrzmiał gong i Ed zaprosił gości do stołu. Już wcze- śniej szepnąłem mu o Żanecie, ale machnął tylko na mnie niecierpliwie ręką. Zrozumiałem, że i tak kazał dla niej nakryć już przedtem. Goście naszych gości itd... Dziewczyny zjawiły się w ostatniej chwili (Wikcia podawała już zupę), co kosztowało Ew- cię gniewne spojrzenie ze strony matki. Pewnie, biedna dziewczyna, opóźniła całe podawanie lunchu przez swą nieobecność. Ale skutek jaki osiągnęły, był naprawdę niezły! Ewcia szybko odmyła Żanetę i uczesała ją na gładko do tyłu – nie było na nic innego czasu. Nie sądzę jednak, żeby Ewcia działała w złej wierze – zastrzegam się! We włosach Żaneta miała kokardę, na lewej ręce bransoletkę. Wyglądała jak młodsza siostra Ewci, może jakaś kuzynka. W każdym razie wyglądała świetnie, nie tylko dlatego, że była najmłodsza przy sto- le, daję słowo. Jej pojawienie się przywracało mu zresztą zdrowe proporcje – stanowczo za dużo było mężczyzn, za mało kobiet. Żanetę posadzono między panem Kęckim i Mareczkiem i obaj – dałbym głowę – zerkali na nią co chwilę. Niewiele więcej potrafię o tym lunchu powiedzieć, bo choć brałem udział w ożywionej rozmowie, interesowałem się głównie tym, co robi i jak sobie radzi moja podopieczna. Wyła- pałem jednak pioruny i błyskawice słane w moją stronę przez Mirkę, która, przyłapana spoj- rzeniem zwracała się natychmiast do któregoś z „Francuzów” z uwodzicielskim chichotem; zauważyłem też zdumienie w oczach Andrzeja i ironię w spojrzeniu Mateusza. Tymczasem Żaneta radziła sobie doskonale. Zachowywała się przy stole nienagannie, umiejętnie operowała sztućcami, dziękował partnerom za półmiski, jadła niewiele, jak więk- szość spośród nas. A przecież była głodna, wiedziałem o tym! Mówiło zresztą o tym spojrze- nie, jakim odprowadzała kolejne, krążące wokół stołu talerze. Lecz kiedy docierały już do niej – nakładała sobie niewiele, tyle ile wypadało skromnej panience. Zaimponowało mi to dziecko, nie ukrywam, zwłaszcza po dotkliwym ciosie, który spotkał mnie ze strony Mirki. A Mirka bawiła się doskonale. Jako jedyna spośród „miejscowych” mówiła płynnie po francusku, a monsieur Fragonard nie znał angielskiego – korzystała więc z tego na całego, uwodząc go wszelkimi możliwymi sposobami: śmiała się, paplała głośno, ka- zała sobie podawać to czy tamto, lub – dla odmiany – próbowała karmić niedużego pięćdzie- sięciolatka z ręki. Nie był to budujący widok, ale zauważyłem ulgę i wdzięczność w twarzy Eda, który był już zmęczony zabawianiem gości. Zwłaszcza, że Hazel zachowywała całkowitą obojętność, jakby zupełnie jej nie dotyczyły mężowskie interesy. Raz tylko, sprowokowana przez łamaną angielszczyznę pana Maleskiego, odezwała się do niego z uśmiechem, ale przez resztę lunchu konsekwentnie milczała. Użyła zresztą tak skom- 83 plikowanej formy gramatycznej i słownictwa, że nie sądzę, by biedny Maleski cokolwiek z tego zrozumiał. Nawet Ed spojrzał na nią ze zdziwieniem. Za to monsieur Casimir czuł się jak w swoim żywiole. Zagadywał po kolei wszystkich, a to po polsku, a to po francusku, nawet – jak z Hazel – po angielsku. Pytał o rzeczy ważne, ale też o drobiazgi i szczegóły. Interesowało go wszystko. Dobrał się też do Żanety. Mówił swobodnie i lekko, ale wydało mi się, że wzrok mu stężał. Mała spisała się na medal: tak, jest kuzynką gospodarzy; tak, przyjechała niedawno; tak, bar- dzo jej się tu podoba. Była grzeczną dzidzibudką, która nie ma nic do powiedzenia. Casimir zwrócił się do mnie – z różnych stron obmacywał mnie swą trochę kaleką, śpiewną polszczy- zną. Byłem uprzejmy, ale zdawkowy. Lunch powoli kończył się, choć pani Janina zaserwowała nam taką ilość przystawek i dań, jak na dobrym bankiecie. Hazel wstała od stołu, za nią Ed, za nimi goście. W zamieszaniu, w rumorze odsuwanych krzeseł i odstawianych kieliszków, poczułem nagle na sobie dwoje upo- rczywych spojrzeń: Błagalne Żanety i wyzywające Mirki. I trzecie, z tyłu, na plecach, Casimi- ra. Wstałem i podszedłem do Żanety. Towarzystwo schodziło już po schodach do ogrodu, prowadzone przez Hazel i Eda. Rozstawiono tam wcześniej leżaki, przygotowano drinki, ka- wę i ciasta. Tylko po co tyle starania, skoro to Fragonard chciał pożyczyć pieniądze od Eda, nie odwrotnie! Nie mogłem tego zrozumieć... Mirka przechodząc koło mnie manifestacyjnie zawinęła połę sukienki – zdążyła się bestyj- ka przebrać w coctailową kreację– ale pozostałem niewzruszony u szczytu schodów. Wie- działem, że gdzieś, za moimi plecami, czeka Żaneta. Znalazłem ją w kącie, na barowym stołku. Wzrok miała niepewny, ale na mój widok po- spiesznie szepnęła: – Niestety, to żaden z nich. – Szkoda – chyba nie potrafiłem ukryć rozczarowania. – Ale tak właśnie, to ja widziałam tylko jednego. Tego co dał nam numer telefonu. Drugi siedział cały czas za kierownicą samochodu, tyłem do nas. Ale dam panu głowę, przysięgam, że samochód jest ten sam: zielony mercedes z zieloną tablicą rejestracyjną. Rzeczywiście, pojazd Francuzów miał zieloną rejestrację, przyznawaną obcokrajowcom stale mieszkającym w Polsce. A Fragonard miał firmę w Gdyni! – Widzi pan te litery: IGD – mówiła gorączkowo Żaneta – tamten miał takie same. To ten sam wóz, przysięgam. To już było coś, choć mniej niż się spodziewałem. – Bardzo ci jestem wdzięczny, spisałaś się świetnie. Ale teraz chodźmy, musimy dołączyć do reszty, bo to się zrobi podejrzane. I w tym momencie stanęła okoniem. Powiedziała, że nie wytrzyma tego dłużej, że nie po- trafi, że się boi... że chce mi pomagać, ale nie potrafi... Nie chcąc tracić z oczu francuskich gości Eda, wcisnąłem jej w ręce książkę telefoniczną, prosząc, by odnalazła, kto we Włady- sławowie ma numer 741276 (nie było tych numerów w końcu zbyt wiele) i odesłałem ją z powrotem na górę, do swojego pokoju, przykazując surowo, by tam na mnie czekała. Dołączyłem do pozostałych, którzy siedzieli już wokół zastawionego ogrodowego stolika. Była to jedna z najnudniejszych godzin w moim życiu. Ed ciągle wracał w rozmowie do pstrągów, Mirka się mizdrzyła, Casimir, mimo przesadnej elegancji, z jaką zwracał się do kobiet, popatrywał na wszystkich posępnym okiem. Kiedy wreszcie wypiliśmy i zjedli, Ed zaprosił Francuzów do swojego gabinetu na krótką rozmowę o planowanym wspólnym interesie. Mirka dotrzymywała im towarzystwa, Hazel, poszła się zdrzemnąć. Miałem wreszcie okazję, by pogadać z Andrzejem, który zaciągnął mnie w kąt werandy i zaczął perorować: 84 – Czyś ty oszalał? Co to za skandal z tą małą? Przecież to jakaś kurewka, a przynajmniej kandydatka do tego fachu. Zalatywało od niej podłym piwem i potem... Fe! Rozbawił mnie Andrzej Ordęga w roli moralisty. – A ty już nie pamiętasz jak sam próbowałeś pomóc takim pogubionym dzieciakom? Nie pamiętasz Izy, Adama, Dominiki? Wzruszył ramionami: – To inna sprawa. To entrée twojej Żanety wyglądało tak, jakbyś ją sobie zamówił na krótki numer. Opowiedziałem mu pokrótce, jak poznałem Żanetę i co wiem o jej sytuacji, ale chyba go nie przekonałem. – Możliwe, że to wszystko prawda – skonkludował. Ale radziłbym ci uważać. Skąd wiesz, że ta mała cię nie podpuszcza? A może wręcz jest podesłana przez kogoś. W końcu k t o ś zabił tę Evę Brück, a ty próbujesz węszyć i może mu następujesz na odciski. Westchnąłem i wprowadziłem Andrzeja w meandry mego śledztwa. Opowiedziałem mu o wizycie w daczy Evy i w mieszkaniu Marysi Rezmer, o napadzie na mnie, o podejrzeniach wobec Francuzów, rozwianych właśnie przez Żanetę, o tym że ktoś, podszywając się pod mi- licję rozpytuje o mnie. Opowiedziałem o zdjęciach z albumu Marysi i związku Evy z Mariu- szem. Nie mówiłem natomiast – chcąc zachować lojalność wobec mego gospodarza – o związku Evy z Edem. Andrzej słuchał z wielką uwagą i widziałem, że wciągnęła go moja opowieść. Wypytywał o różne szczegóły, prosił o scharakteryzowanie domowników Bukowego Dworu, rozwodził się długo nad posągową urodą Hazel. – No, ale dość plotek – skończyłem wreszcie te pogaduszki. – Mów, co wiesz jeszcze o Evie Brück. Przecież nie powiedziałeś mi wszystkiego przez telefon. – Teraz dopiero będziemy naprawdę plotkowali i to jeszcze o nieboszczce – roześmiał się. – Ale niewiele mogę dodać. Musisz pamiętać, że jej nazwisko otacza famę skandalistki i to utrudnia dowiedzenia się czegoś konkretnego. Ale czekaj – coś mi się przypomina. Mówiono mi, że od dawna krąży o Evie uporczywa plotka, że w Paryżu popadła w jakieś ogromne tara- paty. Wiesz, ludzie uwielbiają taką gadaninę, bo odbierają to tak, jakby sprawiedliwy los karał immoralistów. Mówiono więc, że zupełnie się stoczyła, że ciężko choruje, a nawet, że jest całkowitą kaleką, mówiono, że się narkotyzuje, że jest alkoholiczką, że ma AIDS... zresztą po co ja ci to powtarzam. Z tego co mi opowiadałeś o nieboszczce wcale nie wynika, żeby była kaleką, prawda? Więc podziel to sobie wszystko przez sto. – Ale coś legło u podstaw tych plotek. – Przede wszystkim ludzka zawiść. – Może. A co się mówi o przyczynach jej śmierci? Przecież o tym ludzie też muszą plot- kować. – Niby tak. Ale pamiętaj, że w teatrze jest martwy sezon. Po prostu nikogo nie ma, więc nie ma też z kim rozmawiać. Z tego co słyszałem panuje opinia, że została napadnięta i zgwałcona przez jakichś chuliganów, skinów albo innych punków. Zresztą powiem ci – ja bym się na twoim miejscu poważnie zastanowił, czy one, te panienki, rzeczywiście powie- działy ci prawdę. Chociaż z drugiej strony – sam zaczął się głośno zastanawiać – to wszystko jest dziwne, nie zauważyłeś? Jeśli rzeczywiście ta paczka z Malborka jest winna – a tak, o ile dobrze rozumiem, myśli milicja?... Potwierdziłem. – To dlaczego aresztowali tylko Kinola, a resztę puścili wolno? Przecież to właśnie te dziewczyny i ten drugi, jak mu tam... – Jacek. – Właśnie, przecież ta reszta musiałaby być oskarżona o współudział. Albo byliby koron- nymi świadkami, gdyby to zrobił sam Kinol. Tymczasem glina puszcza ich wolno. Przecież to 85 do niczego niepodobne! A oni na dodatek nie pryskają, poza tym małym... tylko siedzą tu i czekają na Kinola. Powiem ci, że to bardzo dziwne. Albo oni naprawdę się niewinni... – No, przy Kinolu znaleziono rzeczy Evy i pieniądze... – To co? – mógł je przecież naprawdę znaleźć. Albo – mają na nich jakiegoś innego haka, a Kinola trzymają po to, żeby uspokoić prawdziwego mordercę. – Racja – przyznałem niechętnie. – O tym nie pomyślałem. – Starzejesz się, przyjacielu – Andrzej stuknął mnie pięścią w ramię. – Cholera – zakląłem. – Muszę ich jeszcze przycisnąć. A zwłaszcza Żanetę. – No, z tym zdaje się radzisz sobie doskonale – uśmiechnął się ironicznie. – A ja się tobie dziwię, stary byku. Na twoim miejscu uderzałbym raczej do tej Mirki. – Nic z tych rzeczy! – zaprotestowałem gwałtownie. – Ani jedna, ani druga. – Zobaczymy, jak będziesz śpiewał za tydzień. No, ale na mnie już czas. Dawaj ten elek- trokardiogram, bo chcę jechać. – To chodźmy na górę. Ale, ale... – przypomniałem sobie o czymś i wyciągnąłem z portfela zdjęcie Bruckich, rodziców Evy. – Popatrz na to. Popatrzał. – No i co? – spytałem. – Nic. – A wiesz jaki to mundur? Porucznika SB! A zdjęcie przedstawia rodziców Evy Brück. To go zainteresowało, postanowiłem kuć żelazo póki gorące. – I w tym momencie wkracza redaktor Andrzej Ordęga. – A co ja mogę zrobić? – Nie wiem. Ale ja, w Gdańsku na pewno coś bym zrobił. Tu jestem uziemiony. Wiesz, to jednak niezwykłe, że tatuś gwiazdy filmowej jest oficerem SB. A tacy przecież nie rozpływają się pod ziemią. – Żebyś wiedział, że się rozpływają... Właśnie im zdarza się to najczęściej. Ale daj to zdję- cie – zadecydował. – Spróbuję coś zrobić. Znam trochę takiego gościa, który kiedyś sam był w SB, przed laty, ale już dawno przejrzał, pokajał się i teraz działa w duszpasterstwie milicjan- tów. Jeśli tylko coś wie, na pewno mi powie. Jak on się nazywa? Powiedziałem mu, Andrzej zapisał sobie i poszliśmy na górę po elektrokardiogram. Przy- pomniałem sobie, że w moim pokoju czeka Żaneta i zasępiłem się. Co ja, u Boga ojca, zrobię z taką małą? Ale małej w moim pokoju nie było. Różowa sukienka Ewci wisiała na wieszaku, inne rze- czy leżały na stole. Obok nich – list, pisany niezbyt poprawną polszczyzną. Panie redaktoże! przeszukałam całą książke Władysławowa i tego numeru tam niema. Na- prawde. Panie redaktoże, jest pan strasznie dobry i pani Ewcia tesz, za co dziękuje ale tej sukienki i innych rzeczy nie moge pszyjąć. Jeszcze raz dziękuję ale sobie jusz pójdę. Jak się czegoś dowiem to sama pana redaktora odnajde. Żaneta – No i problem sam się rozwiązał – zauważył Andrzej. – Biedna mała – szepnąłem. Bo i co miałem powiedzieć? Znalazłem elektrokardiogram, uściskałem Andrzeja i zeszliśmy na dół. Niemal w tej samej chwili otworzyły się drzwi gabinetu. Ed skończył konferencję, Francuzi też zbierali się do odjazdu. Nagle zadzwonił telefon. 86 Rozdział 21 Staliśmy już wszyscy na schodkach wyjściowych i Ed chciał cofnąć się do gabinetu, by podnieść słuchawkę, ale uprzedziła go pani Janina, która weszła do salonu z werandy. – Czy jest jeszcze pan Maleski? – zawołała. – Telefon do pana, z Władysławowa. Niemal podskoczyłem! Casimir przeprosił nas i dostojnie ruszył w głąb salonu, a ja szep- nąłem Andrzejowi „zajmij ich czymś” i jednym skokiem znalazłem się w gabinecie. Kątem oka zdążyłem jeszcze zauważyć, jak Andrzej bierze pod ramię Eda i Fragonarda i sprowadza ich do ogrodu, perorując coś głośno. Najciszej jak mogłem podniosłem słuchawkę aparatu stojącego na biurku Eda. Zdążyłem! W sekundę po mnie słuchawkę podniósł Maleski. – Halo – rzucił cicho. – To ja, Marian – odezwał się po drugiej stronie twardy, męski głos. – Mów szybko. – Mam cynk, ale nie na telefon. – Dobrze, przyjadę później. – Aha, będę jutro potrzebował samochodu. – Możesz wziąć mercedesa. – To na razie. Maleski bez słowa odłożył słuchawkę. Zrobiłem to samo i spokojnie odczekałem zanim pan Casimir zejdzie po schodkach. Dopiero wtedy wstałem i wyszedłem z gabinetu. Nikt mnie nie zauważył. Na podjeździe trwały już pożegnania. Francuzi umawiali się z Edem na telefon i rychły kontakt. Mirka coś szczebiotała. Odciągnąłem na bok Andrzeja i szepnąłem mu: – Dziękuję za pomoc. Słuchaj, ci Francuzi jednak mnie interesują. Spróbuj dowiedzieć się czegoś o tym Fragonardzie, podobno ma interesy w Gdyni. – O Boże – westchnął. – Żeby cię zadowolić będę musiał wziąć chyba z tydzień urlopu. – Doskonały pomysł! – wykrzyknął Ed zbliżając się do nas. – Powinieneś wziąć tydzień urlopu i dołączyć do nas. Zapraszam bardzo serdecznie. W każdej chwili, do połowy wrze- śnia. – Kto wie? – odpowiedział Andrzej zerkając na mnie badawczo. Uściskaliśmy się i Andrzej wsiadł do malucha. Zapalił nie bez trudu, zadudnił zepsutym tłumikiem i odjechał płosząc sroki łażące po korcie. Podszedłem do Fragonarda parlującego z Mirką i Maleskiego, który swą łamaną angielszczyzną wypytywało o coś Hazel. Łypnął na mnie niechętnie, ale rozszerzył ustaw uśmiechu. Przystąpiliśmy do pożegnań. Ściskając moją dłoń, Maleski przytrzymał ją dłużej, niżby wypadało i powiedział: – Zauważyłem, że ma pan szczególne upodobania erotyczne. No, no... gdzie się znajduje takie śliczne różowe aniołki? – W niebie – odpowiedziałem krótko. – Jakie to proste! – śmiał się niemal szyderczo: Puścił moją rękę: – Będę musiał też spró- bować – rzucił, po czym wsiadł do samochodu. Ruszyli. Czy miała to być groźba? Ale czegóż miałby chcieć Maleski od Żanety? A może, obleśnik, rzeczywiście widział w niej obiekt seksualny? Wchodziłem właśnie do salonu, gdy z kuchni wypadła Ewcia. – Jak Żanetka? – spytała niecierpliwie. – Niestety... – opowiedziałem jej, co się wydarzyło. Zasępiła się: – Ojej, powinniśmy jej jakoś pomóc. Ona mnie strasznie wzruszyła. – Mnie też, ale nikomu nie można pomóc wbrew jego woli. Zresztą nie bardzo wiem, co mógłbym zrobić. – Może powinniśmy jej poszukać? 87 – Myślę, że jeszcze tu wróci. A jeśli nie, pojadę jutro do Lubiatowskiej Wydmy. – Świetnie – ucieszyła się Ewcia. – A ja w tym czasie pomyślę, co można dla niej zrobić. Śmignęła z powrotem do kuchni; poczułem na ramieniu rękę Eda. Wyglądał na zmęczone- go, nie miał już tej kondycji co dawniej. – I jak poszło? – spytałem. – Nieźle – nagle ziewnął. – Przepraszam, ale jestem zmęczony. – Trochę tego nie rozumiem. Przecież to oni chcą pożyczyć pieniądze, tymczasem ty za- chowujesz się tak, jakbyś o nich zabiegał. – Bo zabiegam. To nie sztuka pożyczyć pieniądze byle komu. Ja muszę mieć najpoważ- niejszych kontrahentów. – A ci są poważni? – Maleski to tylko taki przydupas, ale Fragonard – to gruba ryba. – Raczej gruby pstrąg – zażartowałem, ale Ed się nie roześmiał. – Mnie się nie podobał. – Co tam – prychnął Ed. – Biznesmen nie musi się podobać, musi mieć pieniądze. ? pro- pos, jak tam twoja znajoma? – Poszła już. – O.K. Idę się przespać. – I zniknął w swoim gabinecie. W ogóle wszyscy gdzieś poznikali, jakby przedtem tylko obecność gości trzymała ich ra- zem. Dotyczyło to również mnie. Wsiadłem do samochodu i odjechałem. Sierżanta Miotka nie zastałem w domu, urzędował na posterunku. Na mój widok zasaluto- wał z uśmiechem i wyciągnął dwie butelki piwa. Z westchnieniem opadłem na krzesło. – Panie Mieczysławie – powiedziałem serio – trzeba brać się do roboty. – Co się stało? – aż płonął z ciekawości. Wypiłem szklankę piwa i powiedziałem mu po kolei: o rozmowie z Żanetą i Jolą, włama- niu do stajni Kęckiego, o dwóch podejrzanych Francuzach z mercedesem i tak dalej. Słuchał chciwie. – Mam numer telefonu we Władysławowie, 74–12–76 – powiedziałem na koniec. – Ale w książce telefonicznej tego numeru nie ma. Pewnie zastrzeżony. To numer tego niby–mili- cjanta. – A może to naprawdę byli faceci z dochodzeniówki? – wystraszył się. – Widział pan kiedyś milicjanta w mercedesie? I to nowiutkim, z rejestracją IGD? – No nie. – Zresztą może pan chyba sprawdzić, czy to nie jest numer komendy we Władysławowie. – Nie muszę sprawdzać – pokręcił głową. – To nie jest nasz numer. – A może... – przyszedł mi do głowy świetny pomysł – mógłby pan jakoś sprawdzić czyj to telefon? W końcu milicja ma chyba dostęp do takich informacji? Zastanowił się, gładząc swoje długie wąsy. – Myślę, że mogę spróbować... To całkiem proste. Chwycił za słuchawkę i wykręcił 02. „To nasza centrala” – szepnął. Ktoś odezwał się po drugiej stronie. – Marysia? Aha, Jadzia, cześć, mówi Miotk z posterunku. Słuchaj no, Jadźka, ty pewnie znasz dziewczyny z centralki we Władysławowie, co?... – słuchał chwilę. – No właśnie, tak myślałem. Mam taką prośbę – dowiedz się, kto ma telefon 74–12–76... że może być zastrze- żony, no właśnie o to chodzi – znów słuchał chwilę. – Nie, Jadźka, na szczęście nic nie prze- skrobał, po prostu taki numer jest w ogłoszeniu, ktoś chce sprzedać telewizor, to wolę wie- dzieć z kim rozmawiam, nie. A jak będzie kradziony? – Wolę wiedzieć, z kim mam do czy- nienia... Dobra, to za chwilę. Cześć – odłożył słuchawkę. – Uff, tyle się już dawno nie nałga- łem. Mogłem to sprawdzić po linii służbowej, ale pytaliby po co, dlaczego, a jakby to jednak był numer milicyjny albo ubecki – to bym się wpakował. Dobrze zrobiłem? 88 – Świetnie – pochwaliłem. Miotk promieniejąc wyciągnął kolejne butelki piwa. Stuknęliśmy się szklankami. Może po dwóch minutach zadzwonił telefon. Sierżant rzucił się na słuchawkę jak jastrząb na kurczaka. – Tak, Jadziu, już piszę... Słuchaj, a czy dziewczyny z Władysławowa nie mówiły ci, kto to taki? Nie wiedzą. Szkoda. No nic, dziękuję bardzo. I pozdrów Gienka – odłożył słuchawkę i podał mi kartkę. – Marian Wewiór, Rybacka 14 – przeczytałem. – Zaraz, zaraz... – chwycił się za głowę Miotk. – Ja to nazwisko skądś znam! – A ja – stuknąłem się w czoło – pamiętam to imię. Tak się przedstawił facet, który dzwo- nił do Maleskiego. – To już coś! – ucieszył się Miotk. – Wie pan co, redaktorze... nie dałbym sobie ręki uciąć, ale to nazwisko mi się kojarzy z pucką komendą. Chyba tam kiedyś był taki facet – spojrzał na zegarek. – Niedługo Romuś przyjdzie mnie zmienić, to wskoczę na motor i pojadę do kumpla w Stawowej. On jest dłużej w służbie niż ja, to zna więcej ludzi. Czegoś się dowiem. – Świetnie – ucieszyłem się. – I skończymy już z tym ukrywaniem się. Jak pan będzie coś wiedział, proszę dzwonić bezpośrednio do Bukowego Dworu – zapisałem mu numer. – Już my im pokażemy – cieszył się Miotk. Nagle spoważniał i spojrzał na mnie z namy- słem. – A co by pan, redaktorze, powiedział na brudzia? Proszę wybaczyć, że ja pierwszy... no, ale chyba jestem starszy. – Będę zaszczycony – odpowiedziałem krótko. Miotk wyciągnął jeszcze jedną butelkę piwa, po czym ucałowaliśmy się ceremonialnie i uścisnęli sobie ręce. – Powinniśmy gorzałką – westchnął Miotk. – No, ale to jak już skończymy sprawę. Obiecaliśmy sobie nawzajem dużą wódkę i wyszedłem. Słońce kładło się już nisko długimi smugami po wrzosowieckich chodnikach. Leżało na nich sporo zeschłych liści, znacznie wię- cej, niż widziało się w lesie. Przydrożne drzewa mocno pożółkły, kurz stał pionowo w powie- trzu. Heniu z geesu, jak zwykle pijany, przejechał wolno traktorem, śpiewając sprośną pio- senkę. Klasztorny dzwon zaczął wzywać wiernych na wieczorne nabożeństwo, zaraz też uliczki Wrzosowca zaludniły się starymi kobietami, zakutanymi – mimo upału – w ciepłe chusty i swetry. Niektóre zerkały na mnie ciekawie, a ja pozdrawiałem je grzecznym „Niech będzie pochwalony”. „Na wieki wieków” odpowiadały poważnie i dreptały dalej wymieniając między sobą szeptem uwagi na mój temat. Z takiej wioski pochodziła Eva Brück. Jak daleko stąd do Paryża – pomyślałem. Jak długi i daleki szlak pracy, wyrzeczeń, poświęceń, ale też upokorzeń, występków, zdrady. Czy to się musi zawsze tak przeplatać: wielka uroda z bezwzględnym charakterem, wielkie kariery z wielkimi upadkami, portrety na okładkach czasopism i zdjęcia w pornograficznym magazy- nie? I nagle ogarnęło mnie zwątpienie. Co ja właściwie robię w Bukowym Dworze, który jest miniaturowym azylem bogactwa na naszą małą skalę, stworzonym przez amerykańskiego ekscentryka dla kilkorga przyjaciół? Po co biorę udział w fikcji eleganckich przyjęć, skrzynek szampana, lunchów i dinnerów, skoro ten tryb życia nie ma nic wspólnego z tym, jak żyję na co dzień? I tak samo jest z innymi go- śćmi Eda. Po co w ogóle tworzyć takie sztuczne azyle? Ostatnia zapóźniona babina przemknęła koło mnie w stronę kościoła. Poznałem w niej Budnikową, która ułatwiła Mietkowi zgłoszenie włamania do domu Marysi Rezmer. Budni- kowa należała do tego samego świata co Kinol, Jola i Żaneta, Wikcia, magister Warchała, Mietek Miotk. Zupełnie inny był świat Evy Brück, Hazel, Eda, Fragonarda, nawet Kęckich. A gdzie byłem ja, gdzie była Mirka, Mateusz, Mareczek, na moment, na parę dni przeniesieni do ochronnego azylu? 89 Byliśmy w połowie drogi. Między nędzą codziennej egzystencji w kraju permanentnego kryzysu; nędzą, rodzącą prymitywne, brutalne, zwierzęce zło, którego ofiarą była Żaneta – a rzeczywistością z kolorowych okładek zachodnich czasopism, rzeczywistością mało znaną i niepojętą, ale wydającą się być przystanią wiecznego szczęścia i spokoju. Te dwa światy, choć odległe, były antagonistyczne i sprzeczne. Luksus mógł łatwo ścią- gnąć na siebie gniew i bezsilną zemstę pozbawionych nadziei nędzarzy. Może to naprawdę Kinol zabił Evę? A reszta mu pomagała? Ale agresję mogła rodzić również nędza, widmo nędzy. Jak wiele można zrobić, by tej groźby uniknąć! Również zabić? Tak – odpowiedziałem sam sobie. Można zabić po to, by zachować swój status, swoją pozycję, wygodne życie ze szprycem na śniadanie, tenisem po południu i drinkami wieczorem. To nawet lepszy powód do zabijania, niż bezsilna nienawiść nędzy, która nie chce się pogodzić sama ze sobą. I wtedy, z przerażającą jasnością uzmysłowiłem sobie, iż za sprawą Evy Brück może ukrywać się jakaś głęboko skrywana tajemnica z przeszłości, coś, czego nie można zapo- mnieć, ale co trzeba za wszelką cenę ukryć. Bo ta tajemnica ma wielką cenę dla kogoś, kto musi dbać o swoją pozycję i reputację. Wielu ludzi ma w swej przeszłości szare i ciemne sprawki. Ale większość musi się z nich rozliczać tylko przed Bogiem i własnym sumieniem. Lecz sumieniem postaci publicznych jest również opinia publiczna. To ona może łatwo, jednym gestem niechęci, zepchnąć idola z pozycji jaką zajmował, odebrać bogaczowi możli- wość dalszego gromadzenia bogactw, a nawet wepchnąć na powrót w nędzę. Tam gdzie jest sekret, musi być również i szantaż. A gdzie jest szantaż, wcześniej czy później może pojawić się zbrodnia. Były to rozmyślania banalne, ale prowadziły do bardzo logicznych wniosków. Po pierwsze: dlaczego Eva pojawiła się w Buczkach, wkrótce potem gdy zamieszkał tu Ed? Czysty przypa- dek: przyjechała do Polski, dowiedziała się od Mariusza o obecności dawnego kochanka – tak twierdzi sam Ed. Ale była inna możliwość, jeszcze prostsza: Eva przyjechała do Polski w kil- ka dni po tym jak Marysia dotarła do niej do Paryża i powiedziała jej o obecności Eda w Buczkach! A więc Eva mogła mieć do Eda jakiś interes. Straciła z nim kontakt, na wiele lat, tak jak ja. Teraz była szansa, by znów się spotkać. Po co? Odpowiedź nasuwała się sama: Ed jest teraz bogaczem, a równocześnie zależy mu na reputacji – Eva mogła go więc szantażować jakimś sekretem ich wspólnej, dawnej przeszłości. Ale jakim? W samym fakcie, iż był kiedyś zwią- zany ze skandalizującą aktorką, nie było jeszcze niczego gorszącego. Więc może Eva szantażowała kogoś innego? A może sama była szantażowana? Przez Eda? Bzdura. Może szukała u niego ochrony i obrony? To już bardziej prawdopodobne. A jaka była w tym wszystkim rola Mariusza? Może to on szantażował – Eda, Evę? Właściwie jakim spo- sobem znalazł się w Bukowym Dworze? Przecież wcale się z Edem nie kochali, rozstali się też skłóceni. Zdałem sobie sprawę, że Ed jakoś bardzo gładko przeszedł nad tą kwestią w istocie jej nie wyjaśniając... Wszystkie te spekulacje do niczego nie prowadziły, wiedziałem za mało, by snuć jakiekol- wiek przypuszczenia. Ale pojawił się nowy problem: jeśli Fragonard, Maleski i – być może – tajemniczy Wewiór, rzeczywiście byli mordercami Evy, to dlaczego już dawno nie zniknęli z Buczek i okolic? Więcej – wiele wskazywało na to, że bawią się, a przynajmniej robi to We- wiór, w dublowanie prowadzonego przez milicję śledztwa. Ale i ten wątek rozmyślań doprowadził mnie donikąd – i tu miałem zbyt mało danych. Czułem jednak intuicyjnie, że „francuski trop” jest najważniejszy. W takich sprawach nie było przypadków. Jeśli wokół Eda i Bukowego Dworu zaczynają się raptem pojawiać Eva, Frago- nard, Maleski – wszyscy w jakiś sposób związani z Francją, to również nie jest to przypad- kiem. Albo Eva przyjechała za Fragonardem i Maleskim, albo odwrotnie, w każdym razie 90 związek istniał. Wokół mego przyjaciela, Eda Mitchella, zaciskały się dwie pętle – podejrzeń i zagrożeń. Było jeszcze za wcześnie, by wystąpić z podejrzeniami, ale postanowiłem podzielić się z nim swymi obawami. Włączyłem silnik samochodu i przekraczając dozwoloną szybkość pojechałem z powrotem do Bukowego Dworu. Mogłem z powodzeniem jechać nawet trzysta na godzinę – wiedziałem, że i tak sierżanta Miotka nie ma na posterunku. 91 Rozdział 22 W Bukowym Dworze właśnie nakrywano do stołu. Zdążyłem tylko umyć ręce przed gon- giem oznajmiającym, że pani Janina jest gotowa. Tym razem zaserwowała nam prawdziwy specjał: sielawę, niezwykle smaczną i coraz rzadziej spotykaną słodkowodną rybę, cenioną przez znawców znacznie wyżej niż pstrągi i łososie. Już dawno zauważyłem, że nasza prawdziwa gospodyni najbardziej lubi posiłki spożywane w kameralnym gronie i wtedy tylko stara się szczególnie. Kiedy musi wydać jakąś oficjalną fetę, jak dziś po południu, występuje z zestawem standardowym: łosoś, szynka, polędwica, de volaille. Ale zauważyłem też, że Hazel, z typowo amerykańskim gustem, zdecydowanie woli te codzienne – dla niej – szynki i tuńczyki z puszki. W każdym razie sielawę dziobała ostroż- nie i niechętnie. Za to Mirce i Mateuszowi dopisywał nie tylko apetyt, ale również poczucie humoru. Ostrzyli je na moim rzekomym oczarowaniu Żanetą, sypiąc odcinkami i żartując z imienia i nazwiska „małej”. Pomyślałem, że równie dobrze ja mógłbym stroić żarty z imienia „Mirel- la”, ale postanowiłem trzymać się jak najdalej od „tej pani”, która tak dotkliwie uraziła moje uczucia. W końcu nie wytrzymała Ewcia, występując w obronie Żanety w dziecinny może, ale sku- teczny sposób: – Dajcie wreszcie jej spokój! Wiem, że jest trochę śmieszna, fatalnie się ubiera... – ... rozbiera pewnie też – mruknął Mateusz. – ... i w ogóle – ciągnęła Ewcia – ale jest bardzo, bardzo nieszczęśliwa! Przy stole zaległa cisza, przerwał ją Mateusz: – Ja też jestem nieszczęśliwy – oświadczył spokojnie, preparując równocześnie precyzyjnie z ości dorodną rybkę. – Moja dusza jest od dawna sparaliżowana, a serce chore. W ogóle całe szczęście... – zabrał się do dłuższego wykładu; zauważyłem, że – podobnie jak Kęccy – był tym bardziej towarzyski, im mniej było w towarzystwie osób. – Oj, przestań wreszcie! – wrzasnęła Ewcia. Matka spojrzała na nią groźnie, ojciec czule. Mateusz zamilkł. – Być może jesteś nieszczęśliwy – mówiła Ewcia – ale masz gdzie mieszkać, masz co jeść i nie boisz się ludzi, z którymi musisz żyć. – A kogo boi się ta dziewuszka? – spytał spokojnie pan Cezary. – Wszystkich – wybuchnęła Ewcia. – W domu ojca i brata, pijaków i degeneratów, a na wakacjach swoich kolegów, którzy traktują jej ciało jak podręczny tapczan. To znaczy– sta- rają się... – dodała już ciszej, nagle oblana rumieńcem. – Takich dziewcząt są tysiące – zauważył spokojnie Mateusz. – Ale my poznaliśmy tę jedną – wtrącił się spokojnie Kęcki. – No, to już sprawa Artura – z przekąsem stwierdził Mateusz – w końcu to jego znajoma. – „Znajoma” to za dużo powiedziane – odparłem – ale rzeczywiście uważam, że mała po- trzebuje pomocy. Ed nie wtrącał się, ale, proszony o to przez Hazel, tłumaczył jej fragmenty naszej rozmo- wy. I teraz – całkiem niespodziewanie – to Hazel zabrała głos: – Oczywiście, że musimy jej pomóc – zadecydowała. – Myślę, że możemy jej dać z tysiąc dolarów? – spojrzała na Eda. – Jasne! – Ed skwapliwie skinął głową. Przez chwilę milczeliśmy, dojadając stygnące sielawy. – Co ona właściwie robi? – spytał Ewcię cicho, właściwie na boku Kęcki. – Niewiele miałam czasu, żeby z nią pogadać. Mówiła, że skończyła właśnie zasadniczą szkołę ogrodniczą i od jesieni chce szukać pracy. Jakiejkolwiek, byle z mieszkaniem... 92 – Szkołę ogrodniczą, powiadasz... – mruknął sam do siebie pan Cezary i niespodziewanie – prawie nie używał alkoholu – nalał sobie białego wina. Tymczasem obiad kończył się. Ewcia przy pomocy Wikci pozbierała półmiski. Mareczek zajął się muzyką. Zapowiadał się miły, spokojny wieczór. Zastanawiałem się właśnie, czy zostać ze wszystkimi na dole, czy pójść wreszcie do siebie na górę i spróbował skończyć już dawno rozpoczęty artykuł, kiedy rozległ się dzwonek telefonu. – To do ciebie – powiedziała Mirka, która podniosła słuchawkę i spojrzała na mnie ze zdziwieniem. – Dembowski, słucham? – Tu Mietek – konspiracyjnym półszeptem odezwał się mój wspólnik. – Cieszę się, że dzwonisz. – Dopiero za chwilę się ucieszysz, Artur! Rozpracowałem tego faceta. – Słucham. – Więc rzeczywiście nazywa się Marian Wewiór, telefon i adres, wszystko się zgadza. Ale najważniejsze, że to kiedyś był nasz człowiek, to znaczy milicjant – poprawił się. – Był po- rucznikiem na komendzie w Pucku, w dochodzeniówce. Coś tam przeskrobał i to chyba coś grubszego, ale to było w 1983, po stanie wojennym, więc całą rzecz zatuszowali. Tyle że wy- lali go z roboty. Niezłe, co? – Rewelacyjne, bombowe wiadomości! – wiedziałem, że muszę podsycać świeży i niepew- ny zapał Miotka. – Ale słuchaj dalej. Przez parę lat facet się pętał to tu, to tam, był kierownikiem różnych ośrodków wczasowych itp., a gdzieś dwa lata temu założył coś, co się nazywa „agencja ochrony mienia” – taką niby agencję detektywistyczną, wiesz? – Niesamowite! – Właśnie – podjął z entuzjazmem Mietek – nawet miał trochę zleceń, bo zimą trzeba pil- nować co bogatszych ośrodków w okolicach Władysławowa. Więc łapał różnych małych zło- dziejaszków. Podobno uwielbia pozować na wielkiego, twardego detektywa. Zawsze kazał się tytułować porucznikiem i podobno ma pozwolenie na broń. Choć mnie się nie chce w to wie- rzyć. – W każdym razie powinniśmy być ostrożni. – To jasne – przyznał skwapliwie. – Ma samochód? – Ma dużego fiata. No to tyle. Idę spać, bo musiałem jeszcze popić z kumplem w Stawowej i strasznie jestem zmęczony. – A motocykl? – zażartowałem. – Motocykl? – nie zrozumiał. – Aaaa... to, ja jestem legalista. Wróciłem autobusem, a mo- tor jutro Romuś przyprowadzi. – No to dobranoc, spisałeś się świetnie. Odłożyłem słuchawkę. – Jakieś dobre wiadomości? – zainteresował się Kęcki, który wyjątkowo pozostał w salonie po posiłku. – Mam nadzieję, że tak – odpowiedziałem zdawkowo. Myślałem, że na tym skończą się komentarze – rozmowę słyszało w końcu kilka osób – ale wtrąciła się Mirka: – Zdaje się, że nasz Philip Marlowe zdobył sobie pomocnika. To bardzo dobrze, już nie będzie więcej wracał do domu z rozbitą głową. – Właśnie – niespodziewanie odezwała się Ewcia – czy coś ci się stało? Wikcia mówiła mi, że wczoraj rano cała twoja poduszka była we krwi. Wikcia musiała zmienić powłoczkę. 93 To było dobrze wymierzone pytanie, choć Ewcia oczywiście nie zdawała sobie z tego sprawy i nie wiedziała, że demaskuje sojusznika. Zaległa cisza. Wszyscy patrzyli na mnie, nagle zaciekawieni, żądni odpowiedzi. Milczałem. – A kto to właściwie jest Philip Marlowe? – spytał znad stosu płyt Mareczek, patrząc mi prosto w oczy. Ale nie było to pytanie naiwne. Już raczej zabrzmiało agresywnie; nie wątpi- łem zresztą, że jest to pytanie retoryczne. – To taka postać literacka – odpowiedziała lekko, bagatelizująco Mirka. Nie uszło jednak mojej uwagi, że spojrzała na mnie uważnie, intensywnie. – Raymonde Chandler’s Marlowe? Do you mean Chandler’s Marlowe? Oh, he’s lovely! – zagruchała prawie równocześnie Hazel, wyłapując z naszej rozmowy znajome amerykańskie nazwisko – i to ostatecznie rozładowało napiętą atmosferę. – Wszyscy tu robią to, co chcą i wtedy, kiedy chcą – przypomniał głośno Ed, ale było to już oświadczenie niepotrzebne. Wszyscy zaczęli gadać naraz, Mareczek puścił Milli Wanilli, Mirka tłumaczyła Hazel po angielsku, że sposobem zachowania przypominam jej Marlowe’a, zerkając przy tym w moją stronę, by upewnić się, że słyszę jak bardzo mnie komplementuje. Udałem, że nie słyszę. Raptem zrobiło się późno. Ed poszedł do siebie popracować. Kęccy zniknęli zabierając ze sobą Ewcię, a Mareczek założył na uszy słuchawki, które skutecznie izolowały go od świata zewnętrznego. Zostałem sam z Hazel i Mirką. Nie obejrzałem się w porę, a teraz było już za późno na wy- cofanie się pod pretekstem pracy nad artykułem. Przez dłuższą chwilę rozmawialiśmy po an- gielsku – ze względu na Hazel – na różne, mniej lub bardziej obojętne tematy, kiedy raptem Mirka, rzuciwszy zdawkowe „sorry” pod adresem Hazel, zwróciła się do mnie po polsku: – Czy nie sądzisz, że powinniśmy sobie wyjaśnić wiele spraw? – Zróbmy to teraz, jak najszybciej. Nie można z tym czekać. – Nie chcę rozmawiać przy Hazel po polsku. – Chciałam cię zabrać na długi nocny spacer po plaży. – Nie widzę potrzeby– byłem oschły i chciałem być oschły – to, co mamy sobie do powie- dzenia, nie wymaga romantycznej atmosfery. – Obrażałeś mnie przez wiele godzin i teraz z uporem robisz to dalej? A przecież ja wycią- gam rękę do zgody. – Ja też czuję się obrażony. – Rozumiem – poważnie skinęła głową. – To możliwe. choć naprawdę nie wiem dlaczego. – Więc albo jesteś głupia, albo... ugryzłem się w język. chciałem powiedzieć „albo mnie nie kochasz”, ale na to było za wcześnie. Czy raczej – za późno, a tej nocy byłem przekonany, że na pewno jest za późno. – Albo „co”? – Mirka uchwyciła się mej przerwanej myśli. – Albo nie znasz męskiej natury– wybroniłem się truizmem. – Przecież chcę tylko pójść z tobą na spacer – wzięła mnie za rękę, nie bacząc na obecność Hazel. W jej oczach dostrzegłem łzy. – Możemy porozmawiać jutro, tutaj, w świetle dnia – uciąłem brutalnie, zdając sobie spra- wę ze swej brutalności i żałując tych słów już w momencie, kiedy je wypowiedziałem. – Jak chcesz – cofnęła rękę. – To ty zdecydowałeś. Opadła głęboko, obronnie, we wnętrze przestronnego fotela, skurczyła się nagle, wzbudziła moje wzruszenie swym aż nadto jawnie manifestowanym zawodem. Już miałem wyciągnąć do Mirki rękę, może nie na znak miłości i pojednania – nadal jej nie ufałem – ale w imię s z a n s y, którą powinniśmy sobie pozostawić, kiedy odezwała się ignorowana przez nas do- tąd i pomijana, a przez to – cóż tu kryć – obrażana Hazel. Jej słowa zabrzmiały w nagłej ciszy, jaka została po naszej rozmowie, szczególnie dobitnie, zaś ich ścisły związek z tematem tej rozmowy wydał mi się szokujący. 94 Hazel przeciągnęła się (z jej kolan spadło pismo, które przeglądała), spojrzała na zegarek, co czym zwróciła się do mnie (oczywiście po angielsku): – Arturze! Noc jest taka piękna. Jeszcze nie byłam na plaży nocą, może poszlibyśmy na spacer? – I zaraz dodała, w stronę Mirki: – Wybacz, że ciebie też nie zapraszam, ale chciałam porozmawiać z Arturem o paru prywatnych sprawach. Ta propozycja, tak symetryczna wobec próśb Mirki, zabrzmiała szokująco! Jakby w Hazel wstąpił diabeł przewrotności, który zna wszystkie języki, bowiem zna naturę ludzką. A ja usłuchałem tego diabła. Od pierwszych słów Hazel, choć mi na niej nie zależało, wiedziałem, że skorzystam z tej propozycji. Skorzystam, żeby ukarać kobietę, którą kocham. Nie trzeba już było wielu słów. Wstaliśmy i trzymając się za ręce wyszliśmy w noc. wola- łem nie myśleć o tym, co czuje Mirka. 95 Rozdział 23 Szliśmy na zachód, wciąż trzymając się za ręce, pod rozgwieżdżonym niebem, którego wy- sokie sklepienie unosiło się nad nami jak kopuła nieziemskiego kościoła, opadająca w stronę morza i zlewająca się z jego bełkotliwym, ciemnym bezkresem. Sierpniowe niebo było prawie czarne, ale wygwieżdżone jak nigdy, pocięte iskierkami spadających gwiazd, które spełniają ludzkie życzenia! Szliśmy w milczeniu, teraz przy samym brzegu, po nieco twardszym pasie piasku wciąż zmywanym przez fale. Hazel zdjęła buty. Pachniało solą, rybią łuską, smołą rybackich łodzi. Gdzieś daleko za naszymi plecami, w równych odstępach czasu, rozbłyskiwało światełko ro- zewskiej latarni. Był to jedyny znak ludzkiej obecności, nieważny i odległy. Byliśmy sami wobec zjednoczonych przestworów i to poczucie samotności wyszlachetniało nas i napawało lękiem jednocześnie. Hazel skręciła w stroną wydm, przysiadła u ich podstawy. Poszedłem w jej ślady. Zdałem sobie sprawę z tego, że jest bardzo ciepło – po dwukilometrowym niespiesznym marszu by- łem zgrzany, jak po długim wysiłku. Rozpiąłem guziki koszuli, otarłem czoło. Tak ciepłej sierpniowej nocy nie pamiętałem od lat, chyba od czasów dzieciństwa, kiedy wszystko było inne i lepsze, niż teraz. Lepsze były lody i cukierki, lepsza była muzyka rozrywkowa, zimy były zimniejsze, lata cieplejsze, a rodzice bardziej kochali swoje dzieci. W zupełnie nieprzejrzystej ciemności tej gorącej nocy, Hazel, oddalona o wyciągnięcie ręki była tylko białą plamą sukienki, nie mogłem dostrzec nawet zarysu jej głowy – wiedziałem jednak, że dziewczyna wyciągnęła się na wznak twarzą zwróconą do nieba. Przysunęłam się bliżej. – Czy wiesz, że w Polsce nigdy nie widać tak wielu gwiazd, jak właśnie pod koniec sierp- nia? – spytałem. – Wiem. Gwiazdy spadają w sierpniu. Popatrz. Położyłem się obok niej, również zwróciłem twarz ku niebu. – W Kalifornii niebo jest na pewno inne? – Niebo inne, ale gwiazdy te same – pomilczała chwilę – Przecież to ta sama półkula. I znów milczeliśmy. Nagle Hazel poruszyła się w ciemności, domyśliłem się, że zdejmuje sukienkę. Rzeczywiście biała plama znikła, teraz bardziej czułem jej obecność niż widziałem ciało. Czułem bijące od niej ciepło, zapach, słyszałem oddech, a nawet – zdawało mi się – bicie serca. A może to biło moje serce? – Chcę być naga – szepnęła Hazel. – zawsze chciałam. Ale nie przy innych i dla innych, tylko tak jak teraz. – Ja też jestem „innym”. – Nie – szepnęła prawie niedosłyszalnie – ty jesteś „drugim”. Jesteś drugim człowiekiem, z którym pragnie się żyć. Tylko dwoje ludzi. I niebo. I cały świat. Dlaczego nie można zacząć od początku, od dwojga ludzi? Usłyszałem, że płacze. Niebyły to łzy rozpaczy, rozdzierający szloch osoby straszliwie skrzywdzonej. Nie – płakała łzami wielkiego smutku, łzami, które są jego częścią i wyrazem. Płakała jak człowiek, który robi to często i dla którego jest to niezbędne. Pomyślałem, że tak płaczą tylko ludzie naprawdę szczęśliwi. – Dlaczego nie możemy być jedynymi ludźmi na świecie? Jak Adam i Ewa? Powiedz mi. – Na to pytanie nie ma odpowiedzi. – Pewnie dlatego, że Adam i Ewa zgrzeszyli. Tak jak wszyscy. Dlaczego? Dlaczego wszy- scy muszą grzeszyć? 96 Milczałem, ale Hazel nie oczekiwała odpowiedzi. Mówiła do mnie, ale przede wszystkim do siebie i do gwiazd, migoczących nad nami, powtarzała monolog swej udręki i swego nieza- spokojenia, jak codzienną modlitwę. – Dlaczego nie możemy być czyści, jak dzieci? Dlaczego wszystko czego dotkniemy zmie- nia się w zło? Och, tak bardzo kocham Boga, ale dlaczego Bóg pozwala mi grzeszyć? Ja nie chcę! Zerwała się nagle na równe nogi i krzyknęła do mnie „chodź!” Wstałem posłusznie. Przy- warła do mnie całym nagim ciałem, dokładnie wtuliła się we mnie, obejmując mocno ramio- nami i zmuszając, bym też ją objął. Nieśmiało uścisnąłem ją w pasie. Skóra, której dotknąłem, miała aksamitną gładkość, ale kryło się pod nią jędrne, twarde jak kamień ciało. Hazel pod- niosła głowę i poszukała ustami moich ust. Wpiła się w nie długim, namiętnym, ale jakby niezdarnym pocałunkiem. Rosnące pożądanie walczyło we mnie z falą nagłego smutku. O Boże, nie, nie chcę, żeby to się stało. Nie chcę tej pięknej kobiety, choć jej pożądam. Dlaczego t o musi się stać? – po- wtarzałem w duszy niemal te same słowa, które Hazel przed chwilą wypowiadał na głos. Nagle dziewczyna puściła mnie i cofnęła się o krok. – Pewnie chciałbyś mnie mieć? Zaraz, tu, na piasku? – spytała nadspodziewanie trzeźwym głosem. I ja cofnąłem się o krok, moje napięcie zelżało. – Nie, Hazel. to nie byłoby dobre. To właśnie byłoby zło. – To zawsze jest złe! – krzyknęła. – Czasem, kiedy to jest dwoje odpowiednich ludzi... – Nigdy! – energicznym ruchem narzuciła sukienkę i przysiadła na dawnym miejscu. – Czy ty i Ed?... – zacząłem, ale ugryzłem się w język pomyślawszy, że problemy Hazel przypominają dramat, jaki może się rozgrywać jedynie w duszy bardzo młodej zbuntowanej dziewczyny, którą przecież już dawno nie była, i że nie powinien pytać ją o życie małżeńskie, które albo było dla niej bardzo nieudane, albo wręcz – stanowiło parawan innego, szczególne- go, rodzaju stosunków. – Och, nie mówmy o Edzie – odpowiedziała szybko. – On nie zrobił niczego złego. To wszystko moja, moja wina! Ale Eda też – dodała prędko, jakby z przestrachem – Eda też i twoja, i nas wszystkich. Nie mogę się pogodzić, że dziewczynki mają dziurki, a chłopcy ko- łeczki – takich właśnie, dziecinnych słów użyła – i że muszą je sobie wtykać. Jakby bez tego niemożliwa była miłość... – schowała głowę między kolanami. Znów milczeliśmy przez dłuż- szą chwilę. A potem wziąłem ją za rękę i wróciliśmy – pod gorejącą gwiazdami czaszą sierpniowego nieba, brzegiem cicho bełkoczącego morza, zaprzyjaźnieni przez chwilę, a w istocie obcy so- bie i odlegli. Tuż przed zejściem z plaży zatrzymałem się na chwilę. – Gwiazdy spadają w sierpniu – powtórzyłem jej własne słowa. – Spójrz na niebo, wybierz jedną i pomyśl jakieś życzenie. Może się spełni. – Nie mam żadnych życzeń, które mogłyby się spełnić – zwiesiła głowę. – Wierzę, że gwiazdy są okrutne, a gdy któraś z nich spada, oznacza to wyrok na jakiegoś człowieka. Już w Bukowym Dworze, u schodów prowadzących na piętro zatrzymała się na chwilę. – Nawet nie wiesz, jak ci jestem wdzięczna za to, że nie próbowałeś się do mnie dobierać – rzuciła i szybko wbiegła na górę. Skrzypnęły drzwi od gabinetu, stanął w nich Ed. Wyglądał na bardzo zmęczonego, jego przekrwione oczy spoglądały trochę nieprzytomnie. W ręce ściskał wielką szklankę whisky. Ale nie ulegało wątpliwości, że musiał słyszeć ostatnie słowa Hazel. – Chodź na chwilę – otworzył szerzej drzwi. 97 Już w środku, nieproszony, nalał whisky również dla mnie, dosypał lodu i przesunął szklankę po blacie biurka – sprawnym ruchem zawodowego barmana, którym być może był kiedyś podczas zmiennych kolei swej amerykańskiej kariery. – Ona jest jak dziecko – westchnął. – Zauważyłem – mruknąłem. Ed zapalił papierosa. W pokoiku było aż gęsto od dymu, a z przepełnionej popielniczki niedopałki wypadały na blat biurka. Wziąłem ją i opróżniłem, wysypując zawartość do kosza. Otworzyłem szerzej okno, ale to nic nie pomogło – na zewnątrz stało ciemne, nieprzeniknio- ne, ale ciepłe jak w dzień powietrze. – Mówiła ci o grzechu i niewinności? – spytał. Potwierdziłem. – I że powinno być tylko dwoje ludzi na świecie? I że nie chce mieć dziurki? Kiwałem tylko głową. – Prowokowała cię? – Tak to chyba można nazwać. – Chyba byłbym wręcz szczęśliwy, gdyby tobie się udało – zaśmiał się cierpko. – Czy wy?... – Nic, w ogóle. – Ale dlaczego? – Widzisz, bracie, jak wpadłem – Ed trochę spiął się, próbował racjonalizować. – Nie skonsumowałem nawet poślubnej nocy. Hazel jest dziewicą. – Przykro mi. – A co ja mam powiedzieć? Dla niej seks jest zbrodnią, a każde zbliżenie gwałtem. We mnie też widzi zbrodniarza, bo miałem już przedtem inne kobiety. Może gdybym był pra- wiczkiem.. – zawiesił głos. – Nie wiem, co robić. Jest mi potrzebna jak cholera. Zresztą ko- cham ją – zabrzmiało to niezbyt przekonująco. – Może trzeba... wybacz, że to mówię – trzeba jej porady lekarza? Machnął lekceważąco ręką: – Była u połowy psychoanalityków w Kalifornii. Wszystko to szarlatani, którzy śliniąc się szukają urazów z dzieciństwa. To na nic. – Może był jakiś uraz w dzieciństwie? – Myślisz o gwałcie w wieku dziesięciu lat? Albo widoku rodziców zezwierzęconych roz- koszą? Bzdura, to jest prawdziwe tylko w amerykańskich powieściach. Słuchaj – spojrzał mi prosto w oczy – ona jest zupełnie normalna. Tylko ten uraz... – Może to przejdzie z czasem? – próbowałem go niezręcznie pocieszyć. – Może... Milczeliśmy. Ed dopił swojego drinka, ja zrobiłem to samo. Chciał mi dolać, ale przytrzy- małem jego rękę. – Słuchaj Ed... nie chcę ci dokładać zmartwień, ale muszę jeszcze o czymś z tobą poroz- mawiać. Podniósł na mnie przekrwione źrenice. – Wal śmiało. Ed Mitchell jeszcze jest daleki od knock–downu. – Chodzi mi o tych Francuzów, Fragonarda i Maleskiego. Radziłbym uważać na nich. My- ślę, że prowadzą z tobą jakąś nieczystą grę. – Boisz się o moje dolary? – roześmiał się. – Wierz mi, że potrafię się obronić przed oszu- stami. – Wiem o tym. Ale oni mogą chcieć od ciebie czegoś zupełnie innego niż pożyczka na eksport pstrągów. Pomyśl o tym. W jego oczach zapaliła się iskierka lęku. – O czym mówisz? 98 – Nie mogę mówić o niczym konkretnym, bo nie mam żadnych dowodów. Ale wiem na pewno, że mają bardzo dziwne kontakty – wstałem. – Jak tylko będę wiedział coś więcej, po- wiem ci. – Dziękuję – Ed znowu oklapł. Pożegnałem się z nim i poszedłem na górę, do swego pokoju. Ale nie wytrzymałem w nim długo, spacerowałem tam i z powrotem, myśląc o Mirce i walcząc z narastającymi wyrzutami sumienia i ogarniającą mnie falą czułości. W końcu zdecydowałem się. Podszedłem szybko do drzwi pokoju Mirki i cicho zastukałem. Nikt mi nie odpowiedział. Zastukałem jeszcze raz. Cisza. Nacisnąłem klamkę, wszedłem do środka i szybko zamknąłem drzwi za sobą. Na pal- cach podszedłem do łóżka i przysiadłem na jego brzegu, wyciągając ręce w stronę, gdzie spo- dziewałem się znaleźć śpiącą dziewczynę. Ale moje dłonie schwyciły tylko powietrze. Łóżko było puste. Wstałem i zapaliłem światło. Mirki nie było w pokoju. Zgasiłem światło i szybko wyszedłem. Chciałem jak najszybciej wrócić do siebie, kiedy zauważyłem, że drzwi na końcu korytarza są uchylone i przeziera przez nie smuga światła. Ciekawość przeważyła. Podszedłem tam na palcach i wyjrzałem przez framugę. Ujrzałem Mareczka, który skurczony, w dziwnej pozie żałości i wielkiego lęku klęczał pod ścianą. Ręce miał złożone, jego usta poruszały się. To była modlitwa. Gorąca, żarliwa i bardzo smutna. Modlitwa o litość, nie o łaskę. 99 Rozdział 24 Tej nocy przyśniłem, że Bukowy Dwór zmienił się w dom wariatów. Hazel, Ed, Mirka, Mareczek, mała Żaneta, Mateusz i Mariusz byli wariatami, a ja lekarzem– psychiatrą, który musiał się opiekować nimi wszystkimi. Pomagała mi w tym Ewcia, śliczna jak aniołek, z dwoma niewielkimi skrzydełkami u ramion, która proszona o coś, podfruwała natychmiast po sufit i wypływała z pokoju, szybko machając swymi białymi wiatraczkami. Moi wariaci byli bardzo niespokojni. Chodzi o miejsca na miejsce, kłócili się, robili – do siebie i do mnie – okropne miny. Mirka wciąż próbowała się obnażać – musiałem chodzić za nią i wciąż na nowo, jak dziecku, wkładać majtki, pończochy, stanik, sukienkę, które za chwilę i tak gubiła, i wszystko zaczynało się od nowa. Ed bezustannie liczył pieniądze i oskarżał wszystkich o kradzież. Hazel próbowała okaleczyć twarz różnymi przedmiotami, Mateusz z uporem pokrywał ścianę zawiłym sgrafitti. Walczyłem z nimi jak oszalały, pot zalewał mi oczy, ręce omdlewały, a równocześnie wie- działem, że tracę czas zajmując się nie tym, co trzeba. Powinienem był gdzieś natychmiast pójść, ruszyć komuś na pomoc. Ale komu i czemu – tego nie mogłem sobie przypomnieć. Raptem, przez otwarte okno, do pokoju wleciała Ewcia, ciągnąc za sobą jakiś ogromny biały pakunek, który w całkowitej niezgodzie z prawem grawitacji kołysał się swobodnie, jak balon, w powietrzu salonu. „Mamy nową pacjentkę” – oświadczyła wesoło Ewcia. Zrozumiałem, iż jest to czyjeś ciało, bardzo dokładnie owinięte wieloma warstwami bandaży. Zacząłem je odwijać. Taśma banda- ża wydawała się nie mieć końca. Materiał rósł mi pod rękami, w końcu nie musiałem już wcale poruszać palcami – bandaż wypływał ze zwoju sam, coraz szybciej i szybciej, opadając w dół i pokrywając równomiernie cały salon, wszystkie meble i oplątając moich wariatów, którzy stali wokół, przyglądając się nam z szeroko otwartymi ustami. Po chwili to oni byli obwiązani, dokładnie spowici warstwami bandaża, zamienili się w białe kukły z czarnymi dziurami na środku twarzy. Wreszcie ostatni kawałek taśmy opadł na ziemię. Moim oczom ukazało się martwe, zakrwawione i opuchnięte ciało Evy Brück. Wrza- snąłem i trup z głośnym łoskotem upadł na ziemię. Obudziłem się. To ja leżałem na podłodze, pośrodku swojego pokoju. Przez dłuższą chwilę nie mogłem otrząsnąć się z koszmaru, w końcu jednak przemogłem dojmujące poczucie gro- zy, ze wstrętem spojrzałem na łóżko – nie wyobrażałem sobie, że mógłbym jeszcze próbować spać – i wsadziłem głowę pod strumień zimnej wody. Potem otworzyłem szeroko okno, wziąłem prysznic i ogoliłem się. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dopiero szósta, ale nie chciałem i nie mogłem wracać do łóżka. Cicho zszedłem na dół. W salonie nie nakryto jeszcze do śniadania, ale w kuchni usłyszałem jakiś ruch. Wikcia bardzo zdziwiła się na mój widok, ale poczęstowała mnie kawą i świeżymi bułeczkami, które sama piekła w dużym elektrycznym piecu chlebowym. Popijałem wolno kawę przedłużając specjalnie swoje śniadanie, a kiedy Wikcia, z dużą ta- cą pełną naczyń, poszła nakrywać do salonu, szybko zlustrowałem zawartość trzech wielkich lodówek stojących pod boczną ścianą kuchni, obok wejścia do spiżarni. Już w pierwszej zna- lazłem to, co mnie interesowało: kilka półek szczelnie zapchanych pudełkami lekarstw. Przej- rzałem je pobieżnie, szybko znajdując kilka opakowań identycznych z tymi, jakich używała Eva Brück. Korzystając z wczesnego poranka i tego, że nikomu nie przeszkadzam, przeszedłem się wolno po całym terenie Bukowego Dworu – trochę bez celu. Było po siódmej, kiedy wróciłem do wciąż jeszcze pustego salonu. Nie wytrzymałem – na palcach wspiąłem się na piętro i ci- chutko nacisnąłem klamkę drzwi Mirki. Zajrzałem do środka. Znowu pusto, ale tym razem 100 zmięta pościel zdawała się wskazywać na to, że Mirka jednak spędziła noc we własnym łóż- ku. Ponownie zszedłem na dół, już zupełnie bez celu. Rozsadzała mnie energia i potrzeba działania – ale nie bardzo wiedziałem za co mógłbym się wziąć. W końcu postanowiłem spo- kojnie poczekać na rozwój wypadków, kończąc tymczasem zaczęty przed kilkoma dniami artykuł. Ale z kolei za wcześnie było na stukanie w maszynę; nie wypadało mi budzić innych domowników. Czysta desperacja. Usłyszałem czyjeś kroki na schodach. Ziewając, w przyciasnej piżamce, pokazującej wszystkie krągłości, weszła Ewcia. Ucieszyła się na mój widok. – Czy wiesz – zawołała – tato już ma pomysł, jak moglibyśmy pomóc Żanecie! Naprawdę, świetny pomysł – nalała sobie kawę i zaczęła pogryzać rogalik. – Na razie ci nie powiem, bo mama jeszcze się nie zgodziła. Trzeba ją dopiero przekonać. Ale myślę, że jakoś ją przeko- namy... Zaśmiała się perliście, potem jednak spoważniała. – Słuchaj, bardzo się martwię – dziecinne, ale wzruszające było to jej raptowne przeskaki- wanie od jednego nastroju do drugiego – martwię się o Marka. Czy ty nie sądzisz, że z nim dzieje się coś złego? W pierwszej chwili nie zrozumiałem o kim mówi, ale za chwilę uświadomiłem sobie, że o Mareczku. Dla niej był to Marek, a ona pewnie była dla niego Ewą; młodość nie lubi być po- mniejszana. – Owszem, ja też zauważyłem, że jest w złej formie. Nawet próbowałem z nim rozmawiać. – I co? – Właściwie to mnie zbył. Ale wydaje mi się, że jest w ciężkiej depresji. Tylko nie wiem dlaczego. – Ja myślę tak samo – zapewniła mnie gorliwie. Wyglądała teraz bardzo smutno, niemal żałośnie. – Bo wiesz – powiedziała bardzo cicho, tonem zwierzenia – my się bardzo lubimy... to znaczy lubiliśmy. Myślałam, że... myślałam... no chyba wiesz, co myślałam? Zapewniłem ją, że się domyślam. – Bo Marek jest bardzo przystojny. I inteligentny. Prawda? Byłbym ostatnią świnią, gdybym nie potwierdził. – I raptem wszystko się urwało – ciągnęła swe zwierzenia Ewcia. – Z dnia na dzień. Zaczął mnie unikać, nie chciał ze mną rozmawiać, choć przedtem spędzaliśmy większość czasu ra- zem. A kiedy próbowałam go przycisnąć, powiedział mi tylko coś w tym stylu, że nie jest mnie godny. Zupełnie tego nie rozumiem. – A kiedy nastąpiła ta zmiana? – Pamiętam dokładnie, bo to się zaczęło w dniu twojego przyjazdu. Ale to chyba nie ma związku z tobą? – przestraszyła się nagle. – Przysięgam ci, że nie – zapewniłem ją uroczyście – ale... I opowiedziałem Ewci – najdelikatniej jak umiałem – jakie wrażenie na innych – a więc i na Mareczku – mogło zrobić jej zachowanie. Chodziło mi o dobrze zapamiętany epizod z Mariuszem. Ku mojemu zaskoczeniu – w oczach Ewci pojawiło się osłupienie, a po chwili zakręciły łzy. Zaczęła głośno buczeć! Masz babo placek, następna! Pomyślałby kto – redaktor Dembowski, wyciskacz babskich łez. To właśnie powinienem sobie napisać na wizytówce. – Podły jesteś! Podły! – krzyknęła w końcu Ewcia i choć próbowałem ją pocieszać, ze- rwała się i wybiegła. Czułem się bardzo głupio – Ewcia była bodaj ostatnią osobą, którą chciałbym skrzywdzić, a tu taka reakcja. Wróciła po dziesięciu minutach. Ubrana, uczesana, z umytą twarzą. – W pierwszej chwili byłam bardzo obrażona – oświadczyła. – Ale potem pomyślałam so- bie, że skoro ty mnie tak zobaczyłeś, to może tak również widzą mnie inni. Postanowiłam 101 poważnie przemyśleć swoje zachowanie. Wtedy – w piątek, po prostu obiecałam Mariuszowi dać coś, co miałam w swoim pokoju w oficynce. Nie moja wina, że zawsze zachowuję się tak... wesoło. No nie – poprawiła się – moja wina. Ale to nie ma nic do rzeczy. Z Mariuszem nie miałam i nie mam nic wspólnego. Jak ty mogłeś pomyśleć – przez moment w jej oczach zapaliły się groźne błyski – że ja mogłabym z tym capem!! – wprost zgrzytała zębami. – Zresztą tej nocy, to on się zajmował zupełnie kim innym, już ja wiem dobrze!... Ale nieważne. Chcę, żebyś wiedział jedno – jestem porządną dziewczyną i zawsze byłam. Jeśli chcesz wie- dzieć – zniżyła głos do szeptu, odruchowo pochyliłem głowę – to jestem dziewicą. Ale nie mów nikomu – wyszeptała mi do samego ucha. – Proszę, żebyś o tym pamiętał, jeśli mamy zostać przyjaciółmi – dokończyła już głośno. Przeprosiłem ją najuroczyściej za wszystkie podejrzenia, obiecałem zatrzymać jej wielki sekret w tajemnicy i zapewniłem, że chcę być jej przyjacielem. Doradziłem też, by rozmówiła się stanowczo z Mareczkiem, który nie miał prawa igrać z jej uczuciami, po czym w te pędy czmychnąłem do siebie na górę. Miałem już stanowczo dosyć kłopotów z kobietami. A zwłaszcza dziewicami, które jakoś wyjątkowo często spotykało się w Bukowym Dworze. Nie zważając na nic zasiadłem do maszyny do pisania i od ósmej do dwunastej sumiennie pracowałem. O dwunastej postawiłem kropkę po ostatnim zdaniu mojego artykułu i w tym samym momencie zapukała Wikcia, prosząc mnie do telefonu. Chwyciłem notes i zbiegłem na dół. Telefonował sierżant Miotk, to znaczy po prostu Mietek. – Mam nowiny – dyszał z emocji. – Możesz spokojnie rozmawiać? Potwierdziłem. – Dzwonię z Wejherowa. Dowiedziałem się, że ci chłopcy – wiesz o kogo mi chodzi – trzymają pana K. tylko pod zarzutem nieudzielenia pomocy i kradzieży. Zrozumiałeś? Potwierdziłem. Brakowałoby jeszcze, żeby kończył każde zdanie słowem „Odbiór”. – W głównym przedmiocie naszych zainteresowań nie mogłem się niczego dowiedzieć, ale wygląda na to, że się nie martwią o sprawę. Jakby wiedzieli, kto to jest. W sumie pewne jest jedno – czekają aż wróci Marysia Rezmer. To bardzo dla nich ważne. A Marysia wraca dzi- siaj. – Skąd wiesz? – podskoczyłem. – Właśnie od nich. Dostali telegram. Wczoraj wieczorem wylądowała w Warszawie, jesz- cze dzisiaj będzie u nich. – To rewelacyjne wiadomości. – No, ja myślę – ucieszył się. – Zadzwonię później. Ty też dzwoń jakbyś coś miał. Zapewniłem go, że nie mam i odłożyłem słuchawkę. W końcu trudno byłoby mi opowiadać sierżantowi Miotkowi o kłopotach z dwiema dziewicami. Zwłaszcza przez telefon. 102 Rozdział 25 Odłożyłem słuchawkę i niemal w tej samej chwili Bukowy Dwór zmienił się w prawdziwy dom wariatów, którym miał już pozostać przez najbliższe dni. Myślę tu o natłoku spraw i wy- darzeń, nie o jakichś strasznych wydarzeniach, które mogłyby przypominać mój ubiegłonocny sen. Na podjeździe odezwał się klakson samochodu i przed dom zajechał nowiutki talbot. Wy- siadł z niego jakiś mężczyzna, może trzydziestoletni i dwie młode kobiety. Na powitanie wy- szła im Hazel, z gabinetu wyłonił się Ed. Zaczął się harmider wzajemnych prezentacji, uści- sków i pośpiesznych rozmów – tym razem dominował jednak angielski. Po chwili poznałem nowych gości Eda i Bukowego Dworu, którzy przyjechali z krótką wi- zytą. Ernie Simpson wykładał na gdańskim uniwersytecie, ale był rodowitym Amerykaninem i po polsku mówił bardzo słabo. Od pierwszej chwili zauważyłem, że Hazel bardzo go lubi i że ucieszyła się z przyjazdu rodaka. Towarzyszyły mu dwie panie, znacznie młodsze – obie kończyły właśnie studia malarskie, również w Gdańsku. Claire, szczupła, ciemna, przypominająca nieco Indiankę i niezbyt ładna, również była Amerykanką, ale po czterech latach spędzonych w Gdańsku, mówiła całkiem dobrze po polsku. Ciekawsza od niej była Joanna, szczupła, rasowa blondynka, o długich no- gach, niebieskich oczach i wyniosłym spojrzeniu, na widok której Mateusz, który wyłonił się właśnie – ze swym nieodłącznym szkicownikiem pod pachą – zza rogu domu, przybladł nie- znacznie. Nie ulegało wątpliwości, że ta dwójka znała się i że Joanna przyjechała do Bukowego Dworu specjalnie po to, żeby spotkać kochliwego malarza. Tymczasem Ed zapraszał wszyst- kich do środka, ordynował soft–drinki, konferował z panią Janiną o lunchu, Ernie Simpson dudnił swym ożywionym basem, Hazel i Claire beztrosko paplały; już dawno nie widziałem Hazel tak ożywionej. wraz z całym towarzystwem. Nie wypadało mi urywać się od razu po prezentacji, ale też nie miałem zamiaru spędzać z nimi całego popołudnia. Usadowiłem się w kącie salonu, tuż obok werandy, skąd miałem dobry punkt obserwacyjny na ścieżkę z plaży. Zbliżała się godzi- na, kiedy Mirka wracała z porannego treningu (już wcześniej sprawdziłem, że jej deski nie ma na zwykłym miejscu), a ja dojrzałem do decydującej z nią rozmowy. Konwersacja w salonie, po kilku szklankach szprycera, zrobiła się bardzo ożywiona. To- czono ją po angielsku, a że tym razem rozmówców nie brakowało (tylko Mateusz siedział nieruchomy i niemy jak sfinks), uznałem, że nie muszę się specjalnie wysilać. Kilkakrotnie odpowiedziałem na jakieś zdawkowe pytania Claire i Erniego (Joanna zupełnie się mną nie interesowała), zjadłem parę orzeszków i wreszcie się doczekałem – na ścieżce zamajaczyła postać Mirki, za którą, kołysząc się pod ciężarem deski, podążał Mareczek. Poczekałem aż obejdą werandę, przeprosiłem zebranych i poszedłem w kierunku drzwi wyjściowych. Wiedziałem, że Mirka musi mnie minąć idąc do swego pokoju. Rzeczywiście, pojawiła się po chwili, tym razem w piankowym kostiumie (dzień był nieco chłodniejszy), przez co jej entrée nie było tak efektowne, jak zdarzało się to w przeszłości, pomachała ręką zebranym, mnie skinęła głową z lodowatą miną i skierowała się na schody. Poszedłem za nią, ale odezwałem się dopiero wtedy, gdy już byliśmy na piętrze. – Chciałbym z tobą porozmawiać. – O czym? – rzuciła przez ramię nawet nie przystając. – O wszystkim... – byliśmy już u drzwi jej pokoju. – Musimy sobie wiele wyjaśnić. – Nie mam ochoty – weszła do środka i chciała zamknąć drzwi, ale włożyłem w nie stopę. – Nie możemy się tak ciągle na siebie obrażać... – puściła drzwi. – Będziemy chodzić za sobą jak ten żuraw i czapla – wszedłem do środka. 103 Chciałem ją rozśmieszyć, ale nie pozwoliła sobie na najmniejszy uśmiech. Stała gniewna na środku pokoju, z mokrymi włosami, w ciasnym piankowym kostiumie, z obrazą w chmur- nych oczach. Usiadłem w fotelu pod oknem. Nie ruszała się. – Mirka – powiedziałem pojednawczo – jesteś mi bardzo bliska. Nawet nie wiesz, jak bar- dzo. Ale boję się, że wplątałaś się w jakąś ciemną aferę, mam nadzieję, że nieświadomie i chcę, żebyś mi wyjaśniła kilka spraw. – Niczego nie będę ci wyjaśniać – prychnęła. – W ogóle nie będę z tobą rozmawiała. A te- raz chcę się przebrać. Jeśli jesteś mężczyzną i masz choć trochę godności, to wyjdziesz z tego pokoju. Nie ruszyłem się z miejsca. Stała, przez chwilę taksując mnie spojrzeniem, a potem wolno zaczęła zdejmować kostium. Rozpięła najpierw dwie pary błyskawicznych zamków na no- gawkach i rękawach, potem powoli, starannie, długi pionowy zamek biegnący wzdłuż piersi i brzucha. Pianka spadła na podłogę. Mirka stała przede mną zupełnie naga, ale ignorowała mnie i zachowywała tak, jakbym nie istniał. Podeszła do lustra i wytarła ręcznikiem wilgotne włosy, potem rozczesała je starannie, włożyła kąpielowy czepek i zniknęła w łazience. Zaszumiał prysznic. Wróciła po chwili, owi- nięta w gruby kąpielowy płaszcz. Otarła się, zdjęła czepek. Płaszcz spłynął na ziemię. I wtedy porwałem ją w ramiona. Nie opierała się, ale też nie poddała łatwo i chętnie. Opadłem na fotel, wciąż trzymając ją w ramionach, przytuliłem do piersi, drżąc, gładząc jej włosy i całe ciało. – Nie będę krzyczała, ale nie chcę tego – powiedziała przytomnie, ale nie zważałem na nic. Całowałem jej szyję i piersi, gryzłem sutki, głaskałem brzuch, dotykałem policzkami pleców, w końcu włożyłem dłoń między uda szukając wilgotnej miękkości. Syknęła lekko z bólu, była sucha i zamknięta. Zamknęła oczy, ale nie poddała się memu pożądaniu, jej twarz wyrażała tylko smutek i zmęczenie. Była bierna i sztywna, mogłem z nią robić wszystko, jak z wielką nadmuchaną lalką, ale nie mogłem liczyć na jej współudział. To było najwyżej przyzwolenie, albo inaczej – to był rodzaj kary dla mnie. Wiedziałem, że jeśli ją teraz wezmę, będzie to gwałt, że znienawidzę sam siebie za to i że nigdy już nie będzie nam dobrze – jeśli w ogóle kiedykolwiek jeszcze będziemy chcieli to robić. Ale za długo mnie prowokowała, zbyt długo jej pragnąłem. Nie igra się z miłością – napi- sał osiemnastowieczny autor. A tym bardziej nie igra się z pożądaniem. A przecież pożądałem jej – i to jest jedyne właściwie słowo – od pierwszej chwili, gdy ujrzałem ją nagą na nadmor- skiej ścieżce. Teraz już nic nie mogło mnie powstrzymać. Do tej pory Mirka siedziała bokiem na moich kolanach, z nogami splecionymi, udami zwartymi. Odwróciłem ją tak, że jej twarz znalazła się naprzeciw mojej twarzy. Całowałem oczy, nos, zimne wargi, a równocześnie włożyłem dłoń między uda i rozsunąłem jej nogi wsuwając między nie swoje kolana. Siedziała teraz na tych kolanach, jak amazonka na koniu i była wreszcie otwarta, musiała się otworzyć, musiała wreszcie mnie zechcieć. Raptownie osunąłem się niżej – musiała usiąść na mej piersi – i zacząłem całować jej ko- lana, uda, ich wewnętrzną stronę. Zsuwałem się niżej i niżej.. Usłyszałem, jak jęknęła i poru- szyła się nagle. Otworzyłem usta i wbiłem się w nią, chłonąc jej wilgoć, cierpki aromat ciała, sól morza, w którym spędzała tyle godzin. Teraz już byłem pewny, że oddycha ciężko, że poddaje mi się wężowym ruchem bioder, tańczy nade mną. Poczułem jej dłonie na swoich uszach i włosach – tylko tyle mogła, nie zmieniając pozycji, uchwycić z mego ciała. Poruszaliśmy się już teraz zgodnie: ja wbijając się językiem w jej wnętrze i ona, tarmosząc i mierzwiąc moje włosy, pieszcząc małżowiny... Wysunąłem się spod niej. Jęknęła i skulona opadła na fotel. Oczy miała półprzymknięte, ale oddychała ciężko i podciągając kolana pod brodę – leżała na boku – nie ukrywała już przede mną tego, co jest jeszcze głębiej niż nagość, 104 co ofiarowuje się tylko wybranym. Zdarłem z siebie koszulkę i szorty. Mirka wyciągnęła do mnie dłonie, osuwając się równocześnie w dół i rozstawiając kolana... I w tym momencie na dole rozległ się przeraźliwy, mrożący krew w żyłach kobiecy krzyk. Zamarłem, Mirka gwałtownie zwarła kolana. Po sekundzie wrzask się powtórzył. Chwyciłem koszulę i szorty i, ubierając się w biegu, runąłem na dół. Na werandzie, w otwartych drzwiach salonu od strony morza stała Żaneta. Przedstawiała sobą straszny widok. Przecięta warga, spuchnięte oko, którego prawie nie było widać pod wielkim, rozlanym, sinym obrzękiem, ubranie zalane krwią, zmieszaną ze łzami. Towarzy- stwo siedzące w salonie zamarło z wrażenia, a Claire, schowawszy twarz w dłoniach wyła ciemno i przeraźliwie. Dopadłem Żanety i objąłem ją ramieniem. Syknęła z bólu. Obok nas pojawił się Ed, z drugiej strony salonu – zwabiona krzykiem Claire przerażona Ewcia, która wykazał się nadspodziewaną przytomnością umysłu. Razem odprowadziliśmy Żanetę do pokoju Ewci w oficynie, gdzie też zaraz pojawili się Kęccy i Wikcia. Dziewczyna była straszliwie pobita, po prostu zmaltretowana, ale przede wszystkim – znajdowała się pod wpływem silnego szoku. O nic więcej jej nie pytaliśmy i za- jęliśmy się przede wszystkim opatrzeniem ran. Pani Janina, dawna pielęgniarka, była w tym bardzo biegła. Razem z Ewcią zajęły się dziewczyną troskliwie, dały jej również gorącą her- batę i tabletkę uspokajającą. Kiedy Żaneta przyszła trochę do siebie, zaczęła błagać panią Janinę o spotkanie ze mną. Kęcka postanowiła jednak, że dziewczynę musi zobaczyć lekarz, a przede wszystkim – po- winna być prześwietlona; pan Cezary dzwonił już do znajomego doktora w Pucku i szykował samochód; dostałem na rozmowę piętnaście minut. Płacząc, jąkając się i przygryzając z bólu popuchnięte wargi, Żaneta pospiesznie opowie- działa mi, co się właściwie zdarzyło. Kiedy poprzedniego dnia wróciła na camping w Lubia- towskiej Wydmie, nie zastała tam swojej paczki. Dopytywała o nich długo i w końcu znalazła Jolę i Jacka w lasku koło Białogóry, gdzie rozbili się na dziko. Twierdzili, że skończyły im się pieniądze i nie mieli już czym zapłacić za dalszy pobyt na campingu, a postanowili czekać do oporu na Kinola. Żaneta zauważyła jednak, że oboje są bardzo zdenerwowani, jakby się czegoś obawiali. Ja- cek zupełnie wytrzeźwiał i trząsł go katzenjammer, a jeszcze bardziej strach. Nie zauważyli nawet całodziennej nieobecności Żanety, choć przedtem chętnie się na niej wyżywali i robili z niej kozła ofiarnego. Dziewczyna domyśliła się, że Jacek obiecał coś mężczyźnie „z mercede- sa”, od którego dostał pieniądze na wódkę, ale teraz nie był w stanie spełnić obietnicy. Kiedy dziewczyny obudziły się – Jacka nie było. Zniknął gdzieś w nocy, a one przypusz- czały, że po prostu uciekł, gdyż brakowało jego osobistych drobiazgów, choć zostawił cały sprzęt turystyczny. Dziewczyny postanowiły poczekać na niego do południa, ale już około dziewiątej znalazł ich obozowisko Wewiór. Widać było, że jest zmęczony i wściekły. Musiał węszyć za nimi całe poprzednie popołudnie. Interesowało go tylko jedno: gdzie jest Jacek? Było jasne, że Jacek ma coś (lub wie coś), na czym szczególnie Wewiórowi zależy i że poprzednim razem dostał – razem z numerem telefonu kategoryczne ultimatum. Chłopak nie wiedział jak się zachować. Dlatego dopóki mógł – pił i czekał. Kiedy okazało się, że Jacek uciekł – Wewiór wpadł we wściekłość. Za pomocą pistoletu sterroryzował dziewczyny i dokładnie przetrząsnął ich rzeczy. Potem zaczął regularne śledz- two na temat zniknięcia Jacka. Wreszcie zaczął się na nich wyżywać. Jolę uderzył tylko raz, całą swą złość i wściekłość koncentrując na Żanecie, którą pobił straszliwie. „To za udawanie aniołka” – powiedział na koniec – „Jeśli jeszcze raz to zrobisz, potnę ci buzię żyletą”. Na wspomnienie tych słów, dziewczyna znów wpadła w histerię i długo musiałem ją przekony- wać, że pod moją opieką jest zupełnie bezpieczna. 105 Pani Janina pukała już niecierpliwie do drzwi, prosząc by kończyć rozmowę, więc Żaneta pozbierała się jakoś i odpowiedziała na kilka moich ostatnich pytań. Kiedy Wewiór odjechał. Żaneta dostała szoku i nie zważając na wołania Joli, pobiegła do lasu, gdzie błąkała się przez dłuższą chwilę. Tam uspokoiła się trochę i kierując się odgłosem morza wyszła na plażę, któ- rą dotarła do Bukowego Dworu. Uciekała do nas zupełnie instynktownie, nie myśląc o tym co robi i nie zważając na zdu- mione spojrzenia spotykanych ludzi, którzy próbowali ją zatrzymać. Nie pamiętała zresztą wiele z tej drogi. – Czy wiesz, czego szukał Wewiór? – spytałem na koniec. – Nie mam pojęcia, przysięgam – zapewniła żarliwie. – Ale myślę, że Jola wie. Kinol nie miał przed nią tajemnic, była jego dziewczyną. A Jacek czekał na Kinola, więc... – Rozumiem. Możesz mi opisać, gdzie jest to wasze obozowisko? Żaneta wyjaśniła niezbyt precyzyjnie, ale musiało mi to wystarczyć. – Już ostatnie pytanie: jakim samochodem przyjechał Wewiór? – Dużym fiatem, czerwonym... Drzwi otworzyły się, weszła pani Janina. Żaneta objęła mnie gorącym uściskiem: – Pan jest taki dobry – poczułem jej gorące łzy na szyi. – Nigdy się panu nie wywdzięczę. – Jedź, Żaneta, z panem Cezarym i niczego się nie bój. Nie damy ci zrobić krzywdy. – Wiem. Pani Janina pogłaskała ją współczująco po głowie i odprowadziła do samochodu, w którym czekał już Kęcki. Wszyscy zgromadzili się wokół mnie, prosząc o wyjaśnienia; byli wstrzą- śnięci i pełni współczucia. Uspokoiłem ich jak mogłem, Eda odesłałem do jego amerykań- skich gości, pani Janinie i Ewci obiecałem szczegółowe wyjaśnienia później. Wiedziałem, że muszę się spieszyć. Spieszyłem się tak bardzo, że nie miałem czasu poszukać Mirki, którą gwałtownie i brutalnie opuściłem. Wskoczyłem do samochodu i odjechałem. 106 Rozdział 26 W piętnaście minut potem parkowałem pod komisariatem we Wrzosowcu. Zostawiłem samochód na jałowym biegu i wpadłem do środka. Miotk na szczęście urzędował. – Słuchaj, stało się coś niesamowitego! – zawołał na mój widok. – Opowiesz mi w samochodzie. Zbieraj się! – Nie mogę – jęknął. – Jestem sam. – Ależ to będzie interwencja! Bierz pistolet. – Dobrze – zdecydował szybko. Chwycił czapkę, przypasał kaburę i wybiegliśmy. – Co się stało? – pytał gorączkowo, gdy z piskiem opon wykręciłem pod komisariatem i ruszyłem w stronę Białogóry. Opowiedziałem mu. Był wstrząśnięty, ale nie zaskoczony. – No tak – powiedział – uderzył po raz drugi. Kiedy przyjechałeś, miałem właśnie dzwonić do ciebie, do Bukowego Dworu. Wewiór – jeśli to jest on – wczoraj wieczorem napadł War- chałę! – To by się zgadzało... szuka czegoś co ma związek z Evą Brück, albo co miała przy sobie Eva w chwili śmierci. – Warchała poszedł wieczorem na spacer i wtedy ktoś włamał się do jego domku. War- chała wrócił wcześniej i złapał go na gorącym uczynku. Wszystko było przewrócone do góry nogami, a facet miał na twarzy maskę. Zbił Warchałę straszliwie, chcąc na nim wymusić przyznanie, że znalazł coś przy zwłokach Evy. Warchała upiera się, że to nieprawda, ale ma coś na sumieniu, bo nie zgłosił napaści. Dopiero dziś rano ktoś zajrzał do jego domku i zna- lazł go w takim stanie, że natychmiast wezwał pogotowie. W domku znaleziono setki zdjęć nagich kobiet, chyba ten Warchała był podglądaczem i dlatego tak bardzo się wstydził. – To teraz nieważne, musimy jak najszybciej znaleźć Jolę. Przez dłuższy czas krążyliśmy w okolicach Białogóry, szukają miejsca, które opisała mi Żaneta. Ale znaleźliśmy tam tylko ślady obozowiska– wgniecioną trawę w miejscu, gdzie był rozbity namiot, jeszcze ciepły popiół ogniska. – To niemożliwe, żeby Jola zniknęła zabierając rzeczy czterech osób – mruknąłem. – Chyba, że odnalazł się Jacek. – Nawet we dwoje nie daliby sobie rady. Rozszerzyliśmy krąg poszukiwań i po paru minutach Mietek znalazł stos plecaków i sprzętu turystycznego ukryty niedbale w krzakach żarnowca, kilkanaście metrów od miejsca, gdzie stał namiot. – Uciekła? – zamyślił się Miotk. – Niemożliwe – siadłem na ziemi, obok bagaży i cicho zawołałem: – Jolu! Jolu, nie bój się! Jesteśmy przyjaciółmi! – odczekałem chwilę. – Jolu! Żaneta nam wszystko powiedziała! Chcemy ci pomóc. Musisz stąd zniknąć, zanim złapiemy tego strasznego faceta – mówiłem to spokojnie, nawet niezbyt głośno. – A przede wszystkim chcemy pomóc Jackowi, on też może być w niebezpieczeństwie... – Nie wierzę... – usłyszałem cichy szept, dochodzący z gęstem kępy krzaków jałowca, mo- że pięć metrów od miejsca, gdzie siedziałem. Podszedłem tam. Skulona w kucki, jak mysz pod miotłą, Jola nie miała już w sobie ani śladu dawnej arogancji i zaczepności. Podałem jej rękę. Niechętnie wyszła spomiędzy krzaków. – Skąd mam wiedzieć, że naprawdę chcecie mi pomóc? – Jest ze mną milicjant – wskazałem Motka. – Pan mówił, że jest dziennikarzem. – Jestem, ale współpracuję z milicją. – Tamten facet też mówił, że jest z milicji. Nawet pokazywał legitymację. 107 – Podrobiona albo przedawniona. Posłuchaj – to jest groźny bandyta. Nie ustanie, dopóki nie znajdzie tego, na czym mu zależy. Wiemy już bardzo dużo, ale nie wszystko. Reszty mu- simy dowiedzieć się od ciebie. Za to pomożemy ci natychmiast wyjechać stąd do domu i da- my pieniądze, żebyś jakoś przetrwała, zanim wróci Kinol. A Kinol wróci od razu, jak dor- wiemy tego faceta. Nie musiałem jej długo przekonywać. Była tak wystraszona, głodna, a przede wszystkim bezradna, że niemal z radością przyjęła szansę na wyzwolenie się z pułapki, w którą wpadła. Historia, jaką nam opowiedziała, brzmiała następująco: już w jakiś czas po odnalezieniu zwłok Evy Brück, Kinol obejrzał jeszcze raz, bardzo uważnie, torebkę aktorki. Wydawała mu się dziwnie ciężka. Znalazł podwójne dno, a w skrytce ciężką złotą papierośnicę, wysadzaną drogimi kamieniami. Nie potrafił jej otworzyć, zresztą nie było na to czasu – camping był pełen ludzi, w każdej chwili ktoś mógł ich nakryć. Kinol podzielił się swym odkryciem tylko z Jolą i Jackiem. Zepelina już wtedy nie było, zwiał do domu, a Żanetę wszyscy traktowali gorzej. Potem Kinol z Jackiem poszli do lasu i zakopali papierośnicę, dobrze zaznaczając miejsce. Dosłownie w chwilę później na campingu zjawiła się wejherowska milicja. Zrobili rewizję, znaleźli wiele rzeczy Evy Brück i zwinęli całą ferajnę ze sobą. Przesłuchiwali ich przez parę godzin, ale Kinol wziął całą winę na siebie, więc zatrzymano go, a reszta została zwolniona. Wrócili na camping, a następnego dnia zjawił się tam Wewiór. Był dość stanowczy, ale – na początku – miły. Twierdził, iż wśród skonfiskowanych rzeczy Evy Brück czegoś brakuje. Domyślili się, że chodzi o papierośnicę i obleciał ich strach. Wewiór dał im numer telefonu, trochę pieniędzy i termin na „znalezienie zguby”. Jacek od razu się upił i pił tak długo, aż mu się skończyły pieniądze. Wtedy postanowił – nie czekając na Kinola – oddać Wewiórowi pa- pierośnicę. Ale nie mógł jej znaleźć. Był pewien, że kopał w odpowiednim miejscu, dobrze zresztą oznaczonym, ale papierośnicy tam nie było. Skopał i zrył cały przyległy teren na przestrzeni kilku metrów – na nic. Wtedy uznali, że na pewno Kinol w tajemnicy przed wszystkimi wy- kopał papierośnicę i ukrył ją gdzie indziej, ale nie domyślali się w jakim miejscu. Zwinęli obozowisko i przenieśli się do lasku pod Białogórą, mając nadzieję, że Kinol w końcu się pokaże, a Wewiór ich nie odnajdzie. Potem Jacek uciekł. Resztę już znałem. Jola zaklinała się, że nie wie, gdzie może być papierośnica i że nie ma pojęcia, co znajduje się w środku. Brzmiało to szczerze i przekonująco. Spytałem jeszcze, czy nie wie, gdzie mógł pójść Jacek. Nie miała pojęcia, ale jasne było, że musi się pętać gdzieś po okolicy. Nie miał przy sobie grosza ani cieplejszego ubrania; wszystko zostawił w obozowisku. Chyba, że spró- bował – na gapę – dostać się do Malborka. Uznaliśmy z Miotkiem, że Jacek znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Zapako- waliśmy graty Joli do samochodu i wróciliśmy do Wrzosowca. Tam Mietek wsiadł na swój motocykl, by objechać wszystkie okoliczne campingi, plaże, a również najtańsze knajpy i pi- jalnie piwa – znając pociąg Jacka do alkoholu, można było sądzić, że tam właśnie go zacią- gnie. Tymczasem ja odwiozłem Jolę. Uznałem, że najbliższą stacją, skąd mogą odchodzić po- ciągi do Malborka jest Wejherowo. I tam właśnie pojechaliśmy. Nie mogłem wsadzić dziew- czyny do autobusu – wiązało się to z przesiadką – z taką ogromną ilością rzeczy. W Wejherowie kupiłem jej bilet i opłaciłem przewóz bagażu. Pociąg do Malborka miał odejść za pół godziny. Spędziliśmy je na peronie – chciałem mieć pewność, że Jola rzeczywi- ście bezpiecznie odjedzie do domu. Dałem jej trochę pieniędzy – na taksówkę w Malborku i kilka dni życia, a także kupiłem dużą papierową torbę kanapek, które zaczęła zaraz z wilczym apetytem pochłaniać. 108 Była biedną, zaszczutą dziewczyną, mającą na co dzień pewnie tak samo niewesołe życie jak Żaneta. Jadąc do Malborka nie wracała do niczego dobrego, a jednak nie potrafiłem wy- krzesać z siebie tego samego uczucia tkliwości i współczucia, jakie budziła we mnie Żaneta. Wiedziałem dlaczego – Jola była prymitywna. Prostacko myślała, prostackie były jej odruchy i potrzeby. Uspokojona co do swej sytuacji, czując w portfelu kilkadziesiąt tysięcy, a w ręce trzymając bułkę z kiełbasą – znów zaczęła się robić arogancka i wulgarna. Była biedna, była nieszczęsna i politowania godna, ale nie współczułem jej – gdyż ona sama nie współczuła sobie. Kiedy nadjechał pociąg – podałem jej przez okno bagaże. Nawet nie podziękowała, a jej szklany wzrok nie wyrażał żadnych uczuć. Miałem nadzieję, że już jej więcej nie zobaczę. Była szósta, kiedy dojeżdżałem do Wrzosowca. W Bukowym Dworze już dawno zjedzono lunch, zbliżała się pora obiadu i wieczornego party na cześć nowych gości, czekała Mirka – co było najważniejsze, ale nie mogłem tam wrócić. Jeszcze nie. czułem, że zbliża się decydująca rozgrywka. Miotka nie zastałem ani na posterunku, ani w domu, postanowiłem więc ruszyć jego przy- puszczalnym śladem. Objechałem Białogórę, Lubiatowską Wydmę, byłem w Wierzchucinie, Krokowej, Karwi, Jastrzębiej Górze. W końcu zrobiło się ciemno. Nigdzie Jacka ani Miotka. Przypominało to szukanie igły w stogu siana. Wróciłem do Wrzosowca. Kiedy przejeżdżałem koło dobrze mi skądinąd znanego domu Marysi Rezmer – zobaczyłem w oknach świata. A więc wróciła! Miotk był u siebie. Zmęczony i zniechęcony jadł szybko pomidorową zupę, a Lusia, z miną wyrażającą dezaprobatę stała nad nim i coś perorowała. Stanowczo nie była zadowolona, ab- solutnie nie widziała swego męża w roli detektywa, bezwzględnie nie pochwalała jego sza- leństw! Musiałem użyć całego uroku osobistego i doświadczenia w postępowaniu z kobietami, by udobruchać groźną panią Lusię, ale jakoś udało się. Zauważyłem mimochodem, że zaimpo- nowało jej mężowskie przejście na ty ze „znanym gdańskim dziennikarzem”. W końcu uspo- koiła się na tyle, że nawet poczęstowała mnie obiadem, co przyjąłem z wdzięcznością, bo też od bardzo wczesnego śniadania nie miałem prawie nic w ustach. Pochłaniając pomidorową zupę z makaronem i tłuczone ziemniaki z sosem i kurzym mię- sem (pani Lusia wyróżniła mnie udkiem, Mietek musiał zadowolić się skrzydełkiem) szybko zdaliśmy sobie relację ze wzajemnych poczynań. Miotk objechał na motocyklu wiele nadmor- skich miejscowości i okolicznych wsi. Wydawało się prawdopodobne, że Jacka widziano od rana w Wierzchucinie (miał charakterystyczny wygląd – niski wzrost i długie rude włosy), gdzie „na sępa” popijał w pijalni. Po południu wyszedł stamtąd i na tym ślad po nim się ury- wał. – A Wewiór? – spytałem. Mietek wzruszył ramionami: – A co możemy zrobić? Pójdziemy do niego z moim służbo- wym pistoletem? Tu nie Dziki Zachód, zresztą on też ma broń, słyszałeś – zniżył głos do szeptu. – Ja muszę grać bardzo ostrożnie, przecież wszystko, co robię, to grube przekroczenie moich uprawnień... Myślę o czym innym – czy nie powinniśmy po prostu wszystkiego co wiemy przekazać „chłopcom z Wejherowa”? Sam już o tym myślałem, ale jeśli za całą sprawą krył się szantaż wymierzony przeciw Edowi, chciałem chronić starego przyjaciela i miałem nadzieję, że jest to możliwe. W paru słowach powiedziałem o tym Mietkowi. Nie wyglądał na zdziwionego, więcej – wydało mi się nawet, że z ulgą przyjął propozycję, by ciągnąć sprawę na własną rękę. Pani Lusia podała nam kompot. Mietek wypił całą szklankę jednym haustem, otarł wąsy, spojrzał tęsknie ku lodówce, gdzie trzymał piwo, ale mężnie chrząknął i – pełen gotowości – spytał: – Co dalej? 109 – Widziałem światło w domu Marysi Rezmer. Widocznie wróciła. – Na pewno! – podskoczył. – Trzeba do niej zaraz iść. To też nie spodobało się pani Lusi, choć być może motywy jej nieakceptacji były tym ra- zem inne. Ale nie śmiała już protestować. Mietek zdjął służbową kurtkę i pas, założył zupeł- nie prywatny i cywilny sweter, w którym wyglądał jakoś dziwnie i – wyszliśmy w noc. Rozdział 27 Podjechaliśmy pod dom Marysi samochodem. Mietek uznał, iż lepiej będzie, jeśli on wej- dzie pierwszy. czekałem w tym czasie w wozie, paląc papierosa. Noc była równie czarna i nieprzenikniona, jak poprzednia, ale znacznie chłodniejsza. Poznikały też gwiazdy. Może wszystkie już spadły? – pomyślałem. Byłem bardzo daleko – myślami i uczuciami – od poprzedniej nocy, od Hazel z jej proble- mami, od coraz bardziej dusznej, niezdrowej atmosfery Bukowego Dworu. Teraz musiałem walczyć z konkretami, nie z chimerami. Bo konkretem była skatowana dziewczyna i facet, grasujący z pistoletem w dłoni. A Mirka? Porzuciłem ją w najbardziej nieodpowiedniej chwili, ale nie mogłem nic na to poradzić. Jeśli jest przed nami jakaś przyszłość – Mirka poczeka, jeśli nie – może nawet le- piej, żeby skończyło się to jak najszybciej. I wtedy, dopiero wtedy – poczułem wielki lęk. Zajmowałem się dotąd problemami Eda, Żanety, Hazel, Mareczka i Ewci, nawet głupiej Jolki, a nie zatroszczyłem się ani przez moment o osobę najdroższą mi ze wszystkich spotkanych w Bukowym Dworze. Gniewnie i zazdrośnie, a więc pewnie niesprawiedliwie zadecydowałem, że w kontakcie Mirki z Francuzami musi być coś ciemnego i dwuznacznego, a przecież mogła być zupełnie niewinna i zagrożona. Poczułem jak zimny pot zlewa mi kark. Nagle przestała mnie intereso- wać Eva Brück i jej sprawy, problemy Eda i los małej Żanety. Chciałem natychmiast urucho- mić silnik samochodu i ruszyć w noc. Ale w tym samym momencie skrzypnęły drzwi i stanął w nich Mietek Miotk machając do mnie przyzywająco. W chwilę potem zostałem przedstawiony Marysi Rezmer. Siedzieliśmy w dużym pokoju, który tak dobrze już znałem, teraz starannie wysprzątanym. Marysia była sza- rą, niepozorną kobietą po czterdziestce, niezbyt urodziwą i trochę chyba rozgoryczoną. Tego dnia wyglądała jeszcze na zmęczoną i ciężko przybitą. Nawet mówiła wolno: z trudem, albo z wielkim namysłem – trudno mi było rozstrzygnąć. – Wiem od Mietka – powiedziała przy powitaniu – że bardzo interesuje się pan sprawą Evy i jej losem. Bardzo jestem panu wdzięczna, ale obawiam się, że nic nie możemy zrobić. Zaj- muje się tym milicja. Rozmawiałam z nimi dzisiaj kilka godzin i akceptuję ich tryb postępo- wania. Dowiedziałam się również, jaki jest ich pogląd na sprawę, więc myślę, że mamy pełny obraz sytuacji. – Czy można wiedzieć, jaki jest „ich pogląd na sprawę”? – Nie – ucięła. – Niestety. Obiecałam, że to, co mi przekazali zostanie między nami. Mogę tylko powiedzieć panom, że przyczyna i okoliczności śmierci są już wiadome. – Nie znam, oczywiście – spróbowałem z innej beczki – tej sprawy od strony milicji, ale wydaje mi się, że wiele jest w niej niejasności. – Znajduje pan niejasności – odpowiedziała spokojnie – właśnie dlatego, że nie znał pan Evy i jej – jak to pan nazywa – „sprawy”. – Wiem, że to jest tragedia – nie ustępowałem – ale właśnie dlatego chciałbym wszystko do końca rozumieć. Pani zresztą też powinno na tym zależeć. 110 – Proszę nie porównywać naszych punktów widzenia – odparła bardzo surowo. – Dla mnie jest to sprawa bardzo prywatna, dla pana profesjonalna. – Nie rozumiem? – spytałem; Miotk poruszył się niespokojnie. – Przecież jest pan dziennikarzem, czy dobrze zrozumiałam? Śmierć Evy to dla pana wspaniały temat, zdaję sobie z tego sprawę, ale proszę nie wymagać ode mnie, bym podzielała pański entuzjazm w tropieniu sekretów i dawno minionych epizodów z życia mojej siostry. – Proszę pani, zaszło jakieś nieporozumienie! Pani zupełnie źle odczytuje moje intencje. – Tak, tak, gwarantuję – wtrącił się Miotk. – Czyżbym coś źle zrozumiała? – obejrzała się na Miotka. – Nie – pospieszyłem z wyjaśnieniem – jestem rzeczywiście zawodowym dziennikarzem. Ale to wcale nie znaczy, że chcę pisać o pani siostrze i jej nagłej śmierci. – Jak to? – pytała niemal z przestrachem. – Więc dlaczego pan się tym zajmuje? Co pan tu właściwie robi? Miotk chciał pospieszyć z wyjaśnieniami, ale uprzedziłem go: – Przyznam szczerze, że niełatwo mi wyjaśnić własne motywy. Na pewno rządzi mną po- trzeba dotarcia do całej prawdy. Ale równocześnie jestem w tę historię jakoś osobiście zaan- gażowany. – Nie rozumiem. – To proste. Byłem jednym ze świadków odnalezienia ciała pani siostry. I od pierwszej chwili jej twarz wydała mi się znajoma. To mnie gnębiło i prześladowało... – Wiele osób znało ją w Gdańsku – przerwała mi. – Wiem. Ale ze mną było inaczej. Nie widziałem żadnych jej filmów ani przedstawień, nie spotkałem jej również na gruncie towarzyskim. Okazało się, że znaliśmy się... z dzieciństwa. Milczała, przypatrując mi się uważnie. – Wiem, że to nieco sentymentalne wyjaśnienie. I niewystarczające. Jest jeszcze jedno – nie wiedziałem jak zareaguje na wiadomość o mojej przyjaźni z Edem, ale uznałem, że nie mogę jej ukrywać. – Chcę, żeby pani wiedziała, iż jestem przyjacielem Edka Michałowskiego i to on mnie tu zaprosił. Mieszkam zresztą w Bukowym Dworze. Nie wiem, jaki jest pani sto- sunek do tego człowieka, ale wydaje mi się, że wobec pani siostry był O.K. Tymczasem w jakiś dziwny i wciąż dla mnie niezrozumiały sposób, nagły przyjazd Evy do Polski, jej obec- ność tutaj, wreszcie śmierć – wszystko to wiąże się z Bukowym Dworem, bez względu na to czy milicja podziela ten pogląd czy nie. Widziałem, że topniała pod wpływem mojego monologu, również dlatego ciągnąłem go tak długo. Nie chcę przez to twierdzić, że przekonałem ją do siebie, obudziłem jakieś życzli- we uczucie, ale na pewno pobudziłem potrzebę mówienia, nawet jeśli to mówienie miało się przerodzić w zaprzeczanie. – Dobrze – zdecydowała nagle – porozmawiam z panem. Co pan chce wiedzieć? Powinienem w tym momencie rozsiąść się wygodnie, założyć nogę na nogę i włączyć ma- gnetofon. Zamiast tego poczułem nagłą pustkę w głowie. – Proszę mi powiedzieć – powoli i starannie formułowałem pierwsze pytanie – jak właści- wie wyglądała kariera Evy we Francji i jej życie tam? – To żadna tajemnica – wzruszyła ramionami. – Eva wyjechała w połowie lat siedemdzie- siątych, po wielkim sukcesie jej filmu Czarnobiała tęcza. Jechała w ciemno, ale wiodło jej się nieźle prawie od początku. Przez pierwsze dwa–trzy lata były to głównie średnie role w śred- nich filmach. Żyła z tego nieźle, ale była sfrustrowana. Wszystko zmieniło się, kiedy poznała reżysera Frederica Fleurville. Zrobił z nią kilka filmów, grała w nich główne role i był to chy- ba najlepszy okres w jej życiu. Te filmy nie były może bardzo sławne, ale popierała je kryty- ka, miały poziom i środowiskowa pozycja Evy bardzo urosła. W 1979 wyszła za mąż za Fre- dericka, w 1982 urodził się ich syn, Claude. Od tego czasu zaczęły się kłopoty. Eva podupadła 111 na zdrowiu i występowała coraz mniej. Od paru lat prawie wcale. Na dodatek Frederick, który zawsze był neurastenikiem i histerykiem, zaczął się staczać. Wiem, że to bardzo mocno po- wiedziane, ale to prawda. Rozpił się. Brał narkotyki – mówiła teraz krótkimi, urywanymi zda- niami, widać było, że mówienie o tym sprawia jej przykrość. – Zmarł w roku 1987. Eva zo- stała prawie bez środków do życia. Z małym dzieckiem i ciężko chorą matką... Irenę ściągnęła tam krótko przed śmiercią Frederica. Ostatnio utrzymywała się z oszczędności i leczyła. Wciąż miała nadzieję wrócić na plan. Czy to pana satysfakcjonuje? – Jestem bardzo poruszony losem Evy – powiedziałem zgodnie z prawdą. – Jest już zamknięty. Wiele osób pewnie się ucieszy. – Chyba zbyt drastycznie pani to formułuje. Wiele osób w Gdańsku jej zazdrościło, ale nie sądzę, by ktokolwiek mógł jej życzyć śmierci. Zrobiła wielkie oczy: – Ależ nie mówię o ludziach stąd! – Nie rozumiem? – Nieważne... – już wiedziała, że się wygadała. – Zresztą... to też żadna tajemnica – pomil- czała chwilę. – Nie wie pan, że Frederic był już przedtem żonaty. I miał dwoje dzieci. W swoim testamencie rozdzielił majątek po równo na obie żony i trójkę potomstwa. Oooo, to była jedna z nielicznych przyzwoitych rzeczy, jakie zrobił w życiu. Ale miał co dzielić, to prawda. Fleurville’owie to stara i bardzo bogata rodzina kupiecka. Tylko on się wyrodził, ale nic sobie z nich nie robił, bo miał dużo własnych pieniędzy po rodzicach. Kiedy umarł – nagle zrobiła się czujna, zaczęła sączyć słowa bardzo ostrożnie – Fleurvillle’owie zjednoczyli się z jego pierwszą żoną w celu wspólnego obalenia testamentu. Chcieli wyzuć Evę ze wszystkie- go, odebrać jej wszystko do ostatniego centyma. Podli złodzieje! Raptem bardzo się rozgorączkowała – mówiła szybko, oczy jej błyszczały. – Tymczasem Eva nigdy nie chciała od niego ani grosza! Wręcz przeciwnie, w ostatnich latach życia Frederica była jego niańką, opiekunką, pielęgniarką, ale i ofiarą. Przeszła praw- dziwy koszmar – sama chora, z małym dzieckiem, między bezustannymi pijaństwami, narko- tycznymi głodami, kacami, wybuchami nienawiści i agresji. Gdyby była zdrowa, już dawno zabrałaby Claude’a i odeszła. Ale przecież nie mogła pracować! Nie miała przed sobą przy- szłości. A musiała zapewnić ją dziecku! Tylko dlatego zdecydowała się stanąć do walki! Wyrzucała te zdania z siebie jak dobrze znane, wielokrotnie analizowane, powtarzane i używane argumenty, których nie da się pozbawić wartości. Być może miała świętą rację. – Jak skończył się proces spadkowy? – Ciągnie się od trzech lat, po różnych instancjach. Tamci próbują za wszelką cenę zdy- skredytować i splugawić Evę, ale im się nie udało. Mimo, iż została sama i nie stać jej było na porządnego adwokata – nagle oklapła zupełnie. – Wszystko niedługo się rozstrzygnie – po- wiedziała wolno – za parę dni. To już ostatnia instancja i wyrok będzie ostateczny. – Przecież Eva nie żyje... – Ale jej pieniądze należą się Claude’owi. I trzeba ustalić nad nim kuratelę, przecież ma dopiero osiem lat. – Rozumiem. Jak pani sądzi, dlaczego na krótko przed procesem, w tak ważnym momen- cie, Eva zdecydowała się przyjechać do Polski? Spojrzała na mnie z niekłamanym przestrachem: – Co pan sugeruje? – Chcę być z panią n a p r a w d ę szczery. Przed paroma tygodniami przyjechał do Gdań- ska z paryża niejaki Casimir Maleski, który połączył tu siły z francuskimi przedsiębiorcą Jean Fragonardem. Sądzę, że to nie przypadek i przypuszczam, że Maleski jest detektywem wyna- jętym przez drugą stronę procesową, by znaleźć tu, na miejscu, jakiś haczyk w przeszłości Evy, który mógłby skompromitować ją od strony obyczajowej. 112 Zauważyłem, że Mietek wpatruje się we mnie z niekłamanym uznaniem i podziwem dla moich umiejętności dedukcyjnych, a Marysia Rezmer wprost blednie z przerażenia. Postano- wiłem iść za ciosem: – Na tym nie koniec. Sądzę, że Eva zdecydowała się na nagły wyjazd do Polski dlatego, że dowiedziała się od pani o aktywności Maleskiego i Fragonarda, którzy widocznie jakoś panią nagabywali. Postanowiła więc na miejscu przeciwdziałać ich poszukiwaniom. Eva dowie- działa się też od pani o przyjeździe do Buczek Eda. Wyjechała więc jak najprędzej, by upew- nić się, że Ed jej nie zaszkodzi. Mógł to być zresztą również Mariusz Zwierzyniecki, ale z wielu względów wydaje mi się to mniej prawdopodobne. Tak czy inaczej, sądzę, że pojawie- nie się w Buczkach tych trzech osób: Evy, Eda i Maleskiego nie jest przypadkowe. I jak naj- ściślej wiąże się z procesem. Kiedy skończyłem, zaległa tak martwa cisza, że słychać było jak w kuchni kapie woda z niedokręconego kranu. – Więc który z wariantów jest prawdziwy? – spytałem surowo. – Ewa wiedziała, że do Polski wyjechał Maleski, a ode mnie dowiedziała się o Edku... – powiedziała w końcu z wahaniem. – Czy milicja wie o tym wszystkim? Pokręciła głową. – I nadal utrzymuje pani, że ich pogląd na sprawę jest wart podzielenia? Milczała. – Proszę nam pomóc... – poprosiłem miękko. Skinęła głową. – Z tego co powiedzieliśmy, wynika jasno, że Ed jest w posiadaniu informacji mogących skompromitować Evę. Prawda? Znów skinęła głową. – Co to za informacje? – Nie mogę tego powiedzieć – otrząsnęła się nagle. – Nie, proszę wybaczyć. Zresztą Edek może sam panu powiedzieć. – Dobrze – nie naciskałem – ale czy nie może pani powtórzyć nam, czego naopowiadali pani milicjanci z Wejherowa? Oni naprawdę nie wiedzą wszystkiego, ale mogą jednak wie- dzieć o czymś, co nam umknęło. – Proszę wybaczyć – ale nie. To się wiąże z pewnym sekretem Evy, który nie ma już żad- nego znaczenia i który chcę uszanować. – W takim razie – nasza rozmowa zmieniła się w regularne przesłuchanie – czy wie pani coś o złotej papierośnicy, bardzo cennej, wysadzanej drogimi kamieniami? – Oczywiście – spojrzała na mnie ze zdziwieniem – to papierośnica Evy. – Czy miała ją wyjeżdżając do Polski? – Z całą pewnością, gdyż nigdy z nią się nie rozstaje. Nie trzyma tam zresztą papierosów, tylko jakieś papiery, dokumenty, zdjęcia. Trudno ją otworzyć, trzeba znać klucz według któ- rego naciska się rubiny na wieczku. – A więc: gdzie jest ta papierośnica? – Nie wiem – spojrzała na mnie bezradnie. – Przecież milicja ma jasny pogląd na sprawę – zaszydziłem. – Nie wiem... Nie było jej wśród rzeczy, które milicja mi oddała. – Może skradziono ją podczas włamania do pani domu? – Nie sądzę. Eva miała tę papierośnicę zawsze przy sobie. – A co pani w ogóle sądzi o tym włamaniu? Co zginęło? – Absolutnie nic. 113 – A to – sięgnąłem po leżący w zasięgu ręki album z fotografiami i szybko zacząłem prze- rzucać strony. Zrobiła wielkie oczy. – A gdzie jest album poświęcony karierze aktorskiej Evy? – Nie ma... – rozejrzała się bezradnie dokoła. Wzięła z moich rąk album i zaczęła szybko przerzucać kartki. Zatrzymała się na stronie, gdzie brakowało zdjęcia Bruckiego, w mundurze porucznika SB, tego samego zdjęcia, które oddałem Andrzejowi Ordędze. – I jeszcze jedno – powiedziałem spokojnie, jakby zmieniając temat – czy może mi pani coś powiedzieć o ojcu Evy? – Straszny z pana człowiek – wyszeptała wolno. – Nie powiem panu nic więcej. Nic, nic więcej – nagle odezwała się w niej histeria. – Kto dał panu prawo do grzebania się w spra- wach naszej rodziny? – Woli pani, żeby to robili zawodowi przestępcy? – Nie wierzę panu i nic więcej nie powiem – schowała twarz w dłoniach, bliska szlochu. Mietek Miotk objał ją ramieniem i zaczął cicho pocieszać. Wstałem, przeprosiłem, podziękowałem i wyszedłem, zostawiając Marysię w ramionach sierżanta. Cóż więcej mogłem zrobić? 114 Rozdział 28 Kiedy wreszcie wróciłem do Bukowego Dworu (a musiałem jeszcze po drodze zatankować benzynę w Przetargowie), dochodziła dziesiąta. Z salonu dobiegał hałas rockowej muzyki i gwar zmieszanych głosów. Widać Ed znów wydał przyjęcie, tym razem dla swych amerykań- skich gości. Zauważyłem, że w pokoju Ewci, w oficynie, pali się światło, więc tam skierowałem pierw- sze kroki. Żaneta spała, a Ewcia czuwała przy niej czytając książkę. Kiedy mnie zobaczyła w drzwiach, położyła palec na ustach i cicho, na palcach, wyszła z pokoju. – Jak Żaneta? – spytałem. – W porządku – uśmiechnęła się dziewczyna. – Było prześwietlenie, ale nie ma żadnych uszkodzeń kości. Lekarz dał jej zastrzyk przeciwtężcowy i mocne środki nasenne. Będzie te- raz spała do rana, a jutro powinna już czuć się znacznie lepiej. – To świetnie – ucieszyłem się. – Bardzo mi żal tej dziewczyny. – Mnie też – zapewniła Ewcia. – Ale już ja się nią zaopiekuję, zobaczysz – zapewniła mnie buńczucznie. – Tylko... zatroskała się – czy już na pewno nic jej nie grozi? – Mam nadzieję, że nie, ale powinniśmy być czujni. – Tata postanowił kupić ostrego psa. Chciałem już odejść, ale dziewczyna stała nieruchomo, skubiąc nerwowo pasek sukienki. – Wiesz – zdecydowała się wreszcie – rozmawiałam z Markiem, tak jak mi radziłeś. Ale nic z tego. Powiedział, że nie jest godny mnie ani żadnej kobiety... I jeszcze dodał coś takie- go... że ciąży na nim wielka wina i dopóki jej nie zmaże, nie może myśleć o osobistym szczę- ściu. Co o tym sądzisz? – Sądzę, że potrzebuje przede wszystkim dobrego przyjaciela i szczerej rozmowy. – Porozmawiasz z nim? Obiecałem jej, że spróbuję, pożegnałem się i poszedłem do swojego pokoju, żeby się prze- brać i doprowadzić do porządku. Nie miałem zupełnie ochoty na życie towarzyskie, ale wypa- dało dołączyć choć na chwilą do gości. zresztą wróciła jątrząca, bolesna myśl o Mirce. Bardzo pragnąłem ją zobaczyć, porozmawiać. A Mirka była w salonie, dostrzegłem ją w przelocie. Zrobiła się tego wieczoru na bóstwo. Rozczesała swe długie rude włosy, które pięknie wyglą- dały na tle ciemnozielonej wieczorowej sukienki. Do tego dyskretny makijaż i pantofelki na wysokim obcasie... Byłem pewny, że mężczyźni oszaleją. W pokoju znalazłem następującą wiadomość: Pan Andrzej Ordęga telefonował wielokrot- nie. Prosi o kontakt bez względu na porę. Będzie w domu. Aż się paliłem, żeby zbiec na dół i zatelefonować, ale postanowiłem przedtem odświeżyć się pod prysznicem i przebrać. Parę minut i tak nie zrobi różnicy. Przez chwilę rozważałem, co ubrać na dzisiejsze party, by w końcu postanowić, że spróbuję konkurować z Mirką i wło- żyłem swój najlepszy jasnokremowy garnitur z lnu. Kosztował majątek i był prezentem od pewnej kobiety, która mimo moich sprzeciwów postanowiła emigrować, lecz nie straciła jesz- cze potrzeby ubierania mnie. Stara historia. Ale smutek, jaki nagle odczułem, wkładając swoje szałowe ubranie, wcale nie był stary. Nie wiodło mi się w sprawach sercowych – co tu kryć. Przebrany i odświeżony zszedłem na dół i za zgodą Eda usiadłem przy jego biurku, by spokojnie zatelefonować. Mimo spóźnionej pory nie mogłem dostać połączenia z Gdańskiem. Kręcąc mechanicznie numer kierunkowy i czekając na sygnał, bezmyślnie gapiłem się w pusty ekran Edowego komputera, gdy nagle mój wzrok przyciągnął gruby notes leżący na monito- rze. Był to bieżący kalendarz terminowy. Nie przerywając wybierania numeru wziąłem do drugiej ręki kalendarz i przerzuciłem jego sierpniowe karty. Nie zauważyłem żadnych ciekawych zapisów, poza tym, że dwa razy poja- wiło się nazwisko francuskiego przedsiębiorcy: Fragonard – Gdynia i Fragonard – stawy 115 Paraszyno. O Maleskim ani słowa. Skupiłem się na tygodniu poprzedzającym śmierć Evy i moje przybycie do Buczek. Znalazłem! Eva pojawiła się w zapiskach trzykrotnie, podczas gdy Ed mówił tylko o dwóch spotkaniach. W układzie chronologicznym przedstawiało się nastę- pująco: PONIEDZIAŁEK Eva i Mariusz u nas, dinner. WTOREK ŚRODA Pojechać do Skarszew po teczkę z dokumentami dla E. CZWARTEK E. po lunchu, u niej. PIĄTEK Party na cześć Artura (posłać Mareczka po whisky!!). E. u mnie 21.00. I na tym praktycznie zapiski w kalendarzu się kończyły, jakby od śmierci Evy – a minął już prawie tydzień – Ed niczego nie planował, jakby nic ważnego nie mogło i nie miało się zda- rzyć. Zamknąłem i odłożyłem notes. Dlaczego Ed skłamał? Dlaczego twierdził, że w feralny piątek Eva wyszła, kiedy jeszcze było jasno, skoro umówił się z nią dopiero na dwudziestą pierwszą? No, tu mogła zajść zmia- na. A drugie spotkanie, u Evy! Mogło do niego nie dojść. W końcu kalendarz mówił o inten- cjach i zamiarach, nie o wydarzeniach spełnionych i zrealizowanych. A Skarszewy? Przypomniałem sobie – w Skarszewach mieszkał ojciec Eda i Mareczka. Widocznie u nie- go – nie mając własnego mieszkania w Gdańsku, zostawił Ed na przechowanie jakieś rzeczy... Dokumenty dla E.! Dokumenty, po które Eva specjalnie przyjechał z Paryża i których szukał również Maleski! Papierośnica – olśniło mnie nagle. To w niej musiały być papiery tak ważne dla Evy i dla Maleskiego. Dostałem wreszcie połączenie z Andrzejem, który zgłosił się na- tychmiast. – Gdzie się włóczysz? – spytał. – Mam dla ciebie mnóstwo informacji. – Ciężko pracuję – odpowiedziałem i przydałbyś mi się tutaj. Ale najpierw ty opowiadaj. – Przede wszystkim to jestem idiota– samokrytycznie zaczął Andrzej. – Wczoraj na śmierć zapomniałem ci powiedzieć o czymś, co niewątpliwie jest bardzo istotne. Kiedy wypytywałem o Evę w teatrze, jeden ze starych aktorów powiedział mi, że nie jestem pierwszy. Podobno ze dwa tygodnie temu był w teatrze francuski dziennikarz, który również o nią wypytywał, twier- dząc, że zbiera materiały do jakiegoś artykułu. Dorwałem dzisiaj tego aktora i wypytałem szczegółowo. Otóż rysopis faceta przystaje jak ulał do Maleskiego. I mówił podobnie – płyn- nie, ale z silnym akcentem. – To by pasowało do moich przypuszczeń! – Ale posłuchaj dalej... Teraz mam dopiero bombę! – Andrzej autentycznie się entuzja- zmował, jak w czasie naszych dawnych, wspólnych przygód. – A więc znalazłem tego ex– ubeka z duszpasterstwa milicjantów. Człowiek pamiętał Bruckiego i sprawę, którą nazwał „aferą Bruckiego”! Słuchasz? – Oczywiście. – Więc faceta przeniesiono z Gdańska do jakiegoś małego miasteczka... człowiek nie był pewny czy dobrze pamięta, ale zdaje się, że to był Człuchów. Brucki pił i miał skłonności sadystyczne!! Akurat w tej służbie nie musi to być wadą, a na pewno nie jest rzadkością, no ale go przenieśli. I w tym Człuchowie został zastrzelony. – Coś takiego! – rzeczywiście, zatkało mnie. – Sprawa natychmiast została zatuszowana i wyciszona, bo wcale nie miała podłoża poli- tycznego czy kryminalnego, tylko prywatne. Jakaś zemsta rodzinna, czy coś takiego... 116 Zemsta rodzinna? Zamurowała mnie ta wiadomość. – Halo, halo, słuchasz czy nie? – darł się Andrzej. – Kiedy to było? – Gdzieś około 1960 roku. Trudno dojść. W gazetach oczywiście nie było na ten temat na- wet najmniejszej wzmianki. – Poszukamy... – Radzę ci – uważaj, SB niby już nie ma, ale ludzie zostali. – Słuchaj – przerwałem mu – a może byś jednak przyjechał? Czuję przez skórę, że zbliża- my się do finału i bardzo byś mi się przydał tu, na miejscu. – Dobrze – zgodził się nadspodziewanie łatwo Andrzej. – Będę jutro około dziesiątej. – Świetnie! Aha – przypomniałem sobie – a jak ten elektrokardiogram? Nie doceniasz mnie! Znajomy lekarz wszystko mi szczegółowo wypisał na kartce. Przy- wiozę ją ze sobą. I jeszcze jedno – sprawdziłem tego twojego Fragonarda. Pobieżnie, ale i tak straciłem cały dzień na wypełnienie twoich zleceń. – No i? – On jest chyba czysty. Ma w Gdyni dużą firmę joint–venture. Głównie export– import, ale również produkcja tu na miejscu jakichś zabawek czy czegoś takiego. Podobno ma ostatnio kłopoty finansowe. Niewykluczone, że pożyczka od twojego Eda jest mu rozpaczliwie po- trzebna. Teraz jeszcze trochę potelefonuję, to może czegoś się dowiem. Rozłączył się. Wróciłem do salonu, odnalazłem Eda i zapowiedziałem jutrzejszy przyjazd Ordęgi. Odniosłem wrażenie, że szczerze się ucieszył. Potem siadłem sobie na starym miejscu przy barze i rozejrzałem się po towarzystwie. Mirka szalała na parkiecie z Erniem, który wy- raźnie był nią zachwycony. Dotrzymywała im kroku para grubasów, których nie znałem; mu- sieli przyjechać tylko na ten wieczór – może z Buczek albo Karwi? Claire plotkowała z Hazel, Ed dotrzymywał towarzystwa pięknej, długonogiej Joannie. Brakowało mi Mateusza. Obejrzałem się. Był, siedział na tym samym miejscu co w piątek, prawie tydzień temu, kiedy przyjechałem do Buczek i kiedy zginęła Eva Brück. Powiedziałem mu o tym. – Zawsze tu siadam – skinął poważnie głową – kiedy nie mam ochoty na zabawę. Był posępny, blady i jeszcze bardziej sfinksowaty niż zwykle. – Czyli często – bardziej stwierdziłem niż spytałem. – Często. Lubię szampana, whisky – podniósł do góry szklaneczkę w zapraszającym geście i wypił – piękne kobiety, lubię tę atmosferę spokoju i pewności siebie, jaką daje szmal. Lubię szybkie samochody, ładne ubrania i luksusowe pensjonaty. Ale nie lubię tych ludzi – zatoczył ręką krąg. – Dlaczego? – Bo za umalowanymi na perłowo paznokciami zawsze można znaleźć trochę brudu, tak samo jak w ich biografiach. A już w najlepszym wypadku są konformistami i oportunistami, bo mają strasznie dużo do stracenia. – Nie jesteś zbyt surowy? – Nie. Posłuchaj... z tego miejsca, gdzie teraz siedzę, bardzo dużo widać. Czy wiesz, o któ- rej wyszła stąd Eva Brück tydzień temu? – Podobno było jeszcze jasno, tak twierdzi Ed. – To nieprawda. Siedziałem tu kołkiem cały wieczór i widziałem Evę na werandzie – wskazał na okno – gdzieś o wpół do dziesiątej. Drzwi gabinetu Eda otworzyły się szeroko i padało na nią światło, za to w tym kącie było ciemno, jak zwykle. Stała tam chwilę z Marecz- kiem, potem zniknęli. Pewnie poszedł ją odprowadzić. – Co sugerujesz? – spytałem bardzo poruszony. 117 – Ależ nic – wzruszył ramionami. – Nie wierzę, żeby Ed miał cokolwiek wspólnego z jej śmiercią. Ale z czysto oportunistycznych względów wymyślił taką wersję wydarzeń, żeby mieć jak najmniej kłopotów. Przecież mogłyby na tym ucierpieć jego interesy! – dodał irocz- nicznie. – Tyle chciałem ci powiedzieć na pożegnanie, bo cię lubię, jeśli ja w ogóle jestem w stanie lubić kogokolwiek. – Dziękuję... Ale dlaczego „na pożegnanie”? – Wyjeżdżam jutro rano. – Z powodu tej... „oportunistycznej” atmosfery? – Ależ skąd... co tam mnie obchodzą ich brudy. Pod tym względem jestem cyniczny – nie interesuje mnie skąd biorą się pieniądze, którym mój gospodarz płaci za kawior i szampan. Wyjeżdżam, bo Joanna mnie zabiera – ruszył głową. Podążyłem wzrokiem za jego gestem i napotkałem spojrzenie pięknej Joanny, która me- chanicznie obracała w ręce pustą szklankę, słuchając jakiejś perory Eda i zerkając w naszą stronę. – Wpadłeś? – Co to, to nie. Ale jestem z nią, fakt – westchnął. – I zapomniałem jej powiedzieć dokąd wyjeżdżam. – A widzisz – jednak kto kocha, ten znajdzie... – Zaraz tam kocha! Jak z nią mieszkam, to muszę się z nią od czasu do czasu przespać. Za to gotuje wspaniale! A ja już jestem zmęczony jadaniem po knajpach... Poklepałem go serdecznie po ramieniu, podziękowałem i przeprosiłem. 118 Rozdział 29 Opuściłem Mateusza, bo zauważyłem, że Mirka, którą cały czas dyskretnie obserwowałem, została wreszcie sama. Dotąd nie odstępował jej barczysty, wesoły Ernie, ale Hazel i Claire, wykorzystując przerwę w tańcach zawołały go, żeby o coś spytać. Mirka została sama i prawie w tej samej chwili znalazłem się przy niej. Ukłoniłem się i wyciągnąłem lewą rękę. Nic nie powiedziała, spojrzała na mnie obojętnie, ale dotknęła palcami swej prawej dłoni mojej wyciągniętej ręki. Przeszedł mnie dreszcz. Kilka pierwszych kawałków to były stare, bardzo szybkie i głośne rock’n’rolle. Nie było mowy o rozmowie, musiałem się nieźle napo- cić, by nadążyć za Mirką. Na szczęście, w wyniku ogólnych protestów, Mareczek zmienił płytę i z odtwarzacza po- płynęły wolne, płynne rytmy z płyty Cohena I’m Your Man. To dobry tytuł – pomyślałem, ale nie odważyłem się powtórzyć tego mej partnerce. Kiedy wreszcie moje zmęczone tańcem serce trochę się uspokoiło, zdecydowałem się przemówić. – Nie wiem, co mam powiedzieć, żeby cię przebłagać, ale proszę daj mi jeszcze szansę. – Nie sądzę, żebyśmy pasowali do siebie – odpowiedziała spokojnie. – A ja czuję, że tak. – Potrzebuję mężczyzny, który zawsze, w każdych okolicznościach wytrwa przy mnie. A przede wszystkim – będzie szczery. – Rozumiem. Zawiodłem cię. Skinęła głową: – Zawiodłeś mnie dotkliwie i czuję się bardzo obrażona. Milczałem. – Ale przede wszystkim – ciągnęła spokojnie Mirka – obraża mnie twoja nieszczerość. Jak mogłeś pozwolić, by stało się między nami to, co się stało, równocześnie podejrzewając mnie Bóg wie o co?! – Skąd wiesz? – zmartwiałem. – Ed mi powiedział, że podejrzewasz Fragonarda i Maleskiego o jakieś ciemne sprawki. Resztę sam sobie dośpiewaj. – Mirka... strasznie bałem się o ciebie, szepnąłem. – Naprawdę? – powiedziała niemal czule, ale zaraz głos jest stwardniał: – O mnie nie trze- ba się bać, po prostu trzeba mi pozwolić walczyć. – Więc co mi odpowiesz? – Przede wszystkim odpowiem na twoje pytania. Żadnych niejasności! Proszę o przesłu- chanie, panie detektywie. – Dobrze – westchnąłem. – Co cię łączy z Fragonardem i Maleskim? – Fragonarda znam od dawna. Przymierzałam się nawet do pracy w jego firmie. Wiedzia- łam, że ma trudności finansowe, więc sama podsunęłam pomysł, żeby skontaktował się z Edem. Wierzyłam, że skorzysta jeden i drugi. Maleski pojawił się niedawno. Przyjechał z Francji może dwa tygodnie temu. Nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia, ale nie mam mu nic do zarzucenia. Zna się na kwestiach ekonomicznych. Spotykałam się z nimi na stopie to- warzyskiej, parę razy pomogli mi przewieźć deskę. I to wszystko. Jakie przestępstwo popeł- niłam i z których paragrafów? – Być może zaślepiła mnie zazdrość... – roześmiałem się sztucznie. – Ooooo – zdziwiła się Mirka. – Ależ, panie komisarzu, to prywata! – Mówię po prostu o tym twoim bezustannym znikaniu... – A wiesz, ile godzin dziennie trzeba wypływać w sezonie, żeby dojść do mistrzostwa Pol- ski? – była zła, czułem to. – Dobrze, powiedz mi czy mówi ci coś nazwisko Wewiór? – Maniek Wewiór?... To komandor naszego klubu surfingowego z Władysławowa. 119 – No jeszcze, jeszcze... – Taki typ twardego faceta, zawsze w czarnej skórze i wysokich butach. Nigdy go specjal- nie nie lubiłam, bo jest chamowaty, ale wobec mnie był O.K. – Może ci jeszcze deskę woził? – A żebyś wiedział! – rzuciła dumnie – Nieraz! Nie tacy jak ty tylko marzą o tym, żeby mi wozić deskę! – Więc przyjmij do wiadomości, że ten twój Wewiór jest zwykłym bandytą! – już prawie nie tańczyliśmy, staliśmy w miejscu ledwie się kołysząc; Mirka patrzyła na mnie wyzywająco i przygryzała wargę, coraz mocniej, aż do bólu. A ja ciągnąłem dalej: – Nie sądź też, że pan Wewiór robi to dla sportu. Został wynajęty przez Maleskiego, który nie jest żadnym ekonomi- stą, tylko prywatnym detektywem przysłanym tu z Paryża przez rodzinę Fleurville po to, by wygrzebać kompromitujące epizody z biografii Evy Brück! Powiedziałem to wszystko szybko, dobitnie i głośno, być może za szybko, zbyt dobitnie i za głośno. Cohen śpiewał I Can’t Forget swoim zduszonym szeptem, a ja zdałem sobie spra- wę, że wzbudzamy sensację. – Przecież Eva Brück nie żyje!? – Mirka zrobiła okrągłe oczy, a ja niemal brutalnie wzią- łem ją pod ramię i wyprowadziłem na werandę, z dala od spojrzeń i uszu. Zrobiło się jakby cieplej, niebo przetarło się i pokazało sierpniowe gwiazdy. A więc nie wszystkie spadły! – Właśnie, Eva Brück nie żyje – powiedziałem. – Skojarz te fakty. Dołóż do tego pobicie Żanety, napad na mnie, włamanie do domu rodziny Evy we Wrzosowcu... Mirka patrzyła na mnie z niedowierzaniem. – Czy nadal jesteś taka pewna, że to są tylko mili biznesmeni? – Ja ci powiem, co jest pewne – przeszła do kontrataku. – Pewne jest, że Eva Brück zginęła i że to cię wzięło. O.K. – mężczyznom i dziennikarzom – wyraźnie rozróżniła – takie rzeczy się zdarzają. A ty na dodatek tak się przejąłeś losem jednej ładnej pokancerowanej buzi, że zostawiłeś mnie, czego ci nie daruję do końca życia, a po drugie... dorobiłeś sobie do faktów jakąś idiotyczną, wziętą z powieści Zwierzynieckiego teoryjkę, która... – mówiła dalej, ale nie słuchałem jej, a groźne i złe słowa, jakie wypowiadała, brzmiały w moich uszach jak anielska muzyka. Bowiem przez Mirkę przemawiała zazdrość, nie miałem wątpliwości – najpraw- dziwsza, najczulsza, ukochana zazdrość. Bez słowa, nie przerywając jej monologu, wziąłem dziewczynę w ramiona, przytuliłem i zamknąłem usta długim, czułym, namiętnym, wszystko tłumaczącym i wszystko wybaczającym pocałunkiem. Nie musiałem jej do niczego zmuszać. Odpowiedziała mi tym samym i na długą, bardzo długą i czułą chwilę przywarła do mnie ca- łym, ukochanym ciałem. Ale kiedy wreszcie straciliśmy dech i odpadliśmy od siebie, Mirka cofnęła się o krok i ciężko oddychając powiedziała – bez złości, z czułością, ale i wielkim wewnętrznym przekonaniem: – Dobrze... już dobrze... ale nie wyobrażaj sobie, że zamkniesz mi usta. Nie będę milczała i udowodnię ci, że nie masz racji. Jak śmiałeś mnie podejrzewać, ty!... – pogroziła mi pięścią. Byłem w cudownym nastroju. Czułem się doskonale i gotów byłem wszystko zignorować i zapomnieć. Podszedłem do niej i pogładziłem śliczną rudą główkę. Wydała mi się – z per- spektywy piętnastu lat, które nas dzieliły – pięknym zbuntowanym dzieckiem. – Wszystko to nieważne – powiedziałem spokojnie. – Ważne, że ja i ty... – Co ja i ty? – spytała wyzywająco. – No co? Zapamiętaj: nie waż się dotknąć mnie jednym palcem, póki zostanie chociaż najmniejszy cień... – Mirka, chodźmy na górę? – przerwałem jej prosząco. – Sam idź! Staruszkowie muszą długo spać. I pamiętaj – znów pogroziła mi pięścią – udo- wodnię ci, że się mylisz. Zobaczysz jeszcze, co potrafię – brzmiało to jak puste przechwałki, dlatego puściłem wszystko mimo uszu. – A teraz zostaw mnie w spokoju. Nie zatańczę już z 120 tobą tego wieczoru. I nie chodź za mną. Chcę tańczyć i szaleć z innymi. Będę się bawić do białego rana, dopóki ktokolwiek zostanie jeszcze poza mną. – Wiesz, który pokój zajmuję. – Spływaj! – powiedziała, ale powiedziała to w taki sposób, że spłynąłem radosny i szczę- śliwy, z tą szczególną lekkością duszy, którą daje tylko nadzieja spełnienia. Bo wiedziałem już, że nie jestem Mirce obojętny. Mówiły mi o tym jej słowa, spojrzenia i gesty, jej gniew, zazdrość i duma, jej uległość, przekora i bunt. Już wiedziałem, że będzie moja i że chce tego, tak samo jak ja chciałem. Wszystko inne było dziecinnym odwetem i buntem głęboko urażo- nej, szlachetnej i dumnej duszy. Byłem gotów pozwolić jej na wszystko i wybaczyć wszystko, bo wiedziałem, że mój namiot będzie tym, do którego przyjdzie wreszcie. 121 Rozdział 30 Zasnąłem szybko, ukołysany zmęczeniem i czułym oczekiwaniem. Spałem głęboko, ale ja- kąś drobiną świadomości czuwałem, czekając na to, że wreszcie, nieważne o której, nawet o najpóźniejszej nocnej godzinie, albo nad ranem, w bladym świetle przedświtu, skrzypną drzwi, a drobne, ukochane ciało Mirki wślizgnie się pod mój koc. Obudziło mnie głośne i uporczywie powtarzane stukanie do drzwi. Zerwałem się nieprzy- tomny, wydobyty nagle na jawę z najgłębszej studni snu. Otworzyłem drzwi. Nie stała za nimi Mirka, to była zaspana, ziewająca Wikcia, w grubej pikowanej nocnej koszuli, z której wyzie- rały obrzmiałe czerwone łydki. – Telefon do pana – powiedziała rozcierając kułakiem powieki. Zerknąłem na zegarek. Do- chodziła piąta. Zarzuciłem na ramiona szlafrok i zbiegłem na dół. Salon wyglądał jak pobojowisko. Kto by pomyślał, że bawiło się tu tylko jedenaście osób... Podniosłem słuchawkę telefonu. – To ja – usłyszałem podekscytowany głos Mietka Miotka – przepraszam, że tak wcześnie, ale nie mogłem czekać. Przyjeżdżaj natychmiast do mnie do domu, pojedziemy do Wierzchu- cina. Znaleziono tam zwłoki chłopaka podobnego do Jacka. Zmasakrowany na śmierć... W pięć minut potem byłem ubrany i biegłem korytarzem. Zatrzymałem się na moment, od- ruchowo, i uchyliłem drzwi do pokoju Mirki. Chciałem rzucić jej czułe spojrzenie... Ale w jej pokoju nie było nikogo. Zakląłem i pobiegłem w blady świt. Kiedy dojechałem do Wrzosowca, Miotk czekał już pod swoim domem. Wsiadł do polo- neza i ruszyliśmy bez zwłoki. – Szefem posterunku w Wierzchucinie jest mój kumpel. Wiedział, że szukam rudego chło- paka, więc jak znaleziono zwłoki, natychmiast do mnie zadzwonił. A ja do ciebie.... Podziękowałem mu gorąco i ruszyliśmy z maksymalną szybkością, tnąc samochodem gęste fale porannej, chłodnej mgły. Zwłoki Jacka znaleziono za wsią, przy mniej uczęszczanej dro- dze, prowadzącej z Wierzchucina do Strzebielinka. Nieszczęsny chłopak leżał w przydrożnym rowie – głową w dół, z jedną nogą sterczącą pionowo do góry, ponad powierzchnię szosy. Znalazł go rowerzysta, jadący późną nocą na zmianę do mleczarni. Natychmiast zgłosił się na posterunek. Kumpel Miotka, kapral Gruchała uwinął się szybko – zwłoki osłonięto od dro- gi szeroką brezentową płachtą, zawieszoną na kilku metalowych drążkach używanych przy robotach drogowych. Zanim przyjechaliśmy na miejsce, wokół zwłok zdążyło się zgromadzić sporo ciekawskich. Co chwilę ktoś zaglądał za zasłonę, wszyscy głośno komentowali sensacyjne wydarzenie. Rozmowa z posterunkowym, a potem ze zgromadzonymi chłopakami pozwoliła nam mniej więcej odtworzyć przebieg zdarzeń. Jacek musiał dojść na piechotę z Białogóry do Wierzchucina. Tu uznał widocznie – naiwny – że jest już bezpieczny, gdyż skierował się prosto do tamtejszej pijalni piwa, którą otwierano o dziesiątej. Drżącymi rękami wysupłał ostatnie banknoty, a nawet monety. Starczyło na jedno piwo. Właściwie nie starczyło, ale wobec braku stu złotych bufetowa oświadczyła „przy oka- zji” i nalała mu półlitrowy kufel. Zawsze miała dobre serce. Jacek już tam przyzostał. Kolejni chłopi pokazywali go sobie jak cudaka, bo i był dla nich ze swymi długimi rudymi włosami i dziwnym strojem – cudakiem, ale od czasu do czasu ten czy ów postawił mu kufel. Było tych kufli niemało, ale chłopak pochłaniał je tak zachłannie, jakby chciał zalać się na śmierć. Około południa w drzwiach pijalni stanął wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, który zo- stawił czerwonego fiata na jałowym biegu. Miał ciemne włosy, ubrany był w czarną, skórzaną kurtkę. Badawczym wzrokiem obrzucił zebranych – chłopi zapamiętali go dobrze i twierdzili, że na pewno rozpoznają – a potem wyszedł. Jacek był w tym czasie w ubikacji. 122 Chłopak opuścił ostatecznie pijalnię około trzeciej po południu, na bardzo miękkich no- gach. Musiał przysnąć gdzieś w krzakach. Wkrótce po jego wyjściu pojawił się facet w skó- rze, potem jeszcze raz – około piątej. Dla wszystkich, nawet dla Henia z geesu, który rzadko trzeźwiał, a tego dnia przebywał na gościnnych występach w Wierzchucinie, było jasne, że ciemny facet kogoś szukał. Wielu przypuszczało też, że szukał właśnie rudzielca. Jacka widziano po raz ostatni na drodze, może kilometr za wsią, ale od strony zachodniej. Stał na chwiejnych nogach próbując zatrzymać jakiś samochód. Oczywiście bezskutecznie. – Czy nie wydawało wam się, że się czegoś boi? – pytaliśmy. – To jo, to je możlewy – odpowiadali kiwając pracowicie głowami. Gruchała odprowadził nas na stronę. – Jedno mnie dziwi – powiedział. – Łapał samochody od zachodu, a znaleźliśmy go od południa. – Ktoś musiał go zabrać do wozu – Miotk podrapał się w głowę, zsuwając do tyłu czapkę – skatować, a potem przywieźć z powrotem tutaj, żeby rzucić podejrzenie na wierzchucińskich chłopów. – To jest możliwe – pokiwał głową Gruchała. – Jak pan sądzi – zwróciłem się do niego – czy to prawdopodobne, że zwłoki leżały w ro- wie od wieczora? – Wątpię – pokręcił głową. – To boczna droga, ale jedyna w okolicy. Przez całą noc ktoś nią jeździ. Zresztą – pokazał nam rękę – gdyby facet chciał ukryć trupa, nie miałby problemu. Wokoło pełno krzaków, nawet bagna. A on go po prostu wypchnął z samochodu. Ale, ale... – zainteresował się – pytaliście chłopów o czerwonego dużego fiata? Potwierdziliśmy. – Bo ja widziałem dziś taki samochód u nas, we wiosce. Jechał nim Wewiór, no ten że- glarz, co kiedyś pracował u nas – zwrócił się do Miotka. – Trochę go znam. Byliśmy w domu. Mietek krótko i treściwie zreferował Gruchale nasze podejrzenia. Dry- blas wprost chłonął opowieść Miotka, ale kiedy ten skończył – zafrasował się: – No dobrze, ale zaraz pojedziecie, a co ja powiem tym z operacyjnego? Że niby skąd to wszystko wiem? – Powie pan – zaimprowizowałem – że słyszał o jakimś pobiciu dziewczyny w Białogórze przez faceta o tym samym rysopisie, co Wewiór. Ale to nie pana sprawa, bo to rejon Miotka. A potem niech już pytają chłopów, to wystarczy. Pan tylko potwierdzi, że widział we wsi Wewióra. Oczywiście zmartwienie na tym się nie kończy, ale to już zmartwienie Mietka, nie? – mrugnąłem porozumiewawczo do sierżanta, który dziwnie pobladł. – Dobra– sapnął dryblas – to je rychtyk. – Zaczął poruszać ustami, jakby przepowiadając sobie przyszłe zeznania. – Jo, tak im powiem – zdecydował. – A Wewióra widziałem na pew- no, jak Bozię kocham! Wróciliśmy do Wrzosowca, nie było na co czekać, grupa oeracyjna z Wejherowa mogła się zjawić w każdej chwili, a jakoś nie mieliśmy ochoty spotykać się z nimi. Zostawiłem Miotka przed posterunkiem i wróciłem do Bukowego Dworu. Dochodziła dziewiąta, ale i tak byłem pierwszą osobą zasiadającą do śniadania. Raz i drugi – jakby raz nie wystarczyło – zerknąłem w stronę oficynki. Deska Mirki wisiała na swoim miejscu; a żagiel, starannie zwinięty, stał pod daszkiem tak, jak stać powinien. Nie wytrzymałem, poszedłem na górę, i jeszcze raz dostałem kopniaka. Mirki nie było, a jej po- ściel pozostawała nietknięta. Wróciłem na dół. Na podjeździe, w znajomym rytmie, zaterkotał uszkodzony tłumik malucha. No, teraz wszyscy muszą się obudzić – pomyślałem. Wyściskałem Andrzeja serdecznie i szybko opowiedziałem mu o ostatnich wydarzeniach. Był bardzo podekscytowany i zgodził się ze mną, że trzeba dać jakiś rodzaj ochrony Edowi. 123 Powoli zaczęli się schodzić rozespani domownicy i goście: Claire, która obdarzyła An- drzeja powłóczystym i pełnym zainteresowania spojrzeniem; najwidoczniej należała biedacz- ka do kobiet, które nie pobudzają specjalnie mężczyzn; czemu się zresztą nie dziwiłem. Hazel spojrzała na mnie jak przywróconego jej spośród zmarłych ukochanego i wycisnęła na moim policzku soczysty, czuły pocałunek, ale potem skoncentrowała całą swą uwagę na świeżych bułeczkach z szynką i miodem. Jakim cudem zachowuje taką dobrą figurę? – pomyślałem. Czas wciąż wlókł się beznadziejnie wolno, ale jednak z dziewiątej zrobiła się dziesiąta, z dziesiątej jedenasta. Ziewając i przecierając sklejone oczy zwlókł się z góry Ernie, który po dużej szklance soku pomarańczowego od razu odzyskał wigor, zaczął monologować, pusz- czać głośną muzykę, a nawet – zrobiłem się już przesadnie spostrzegawczy – kropnął sobie kielicha na kaca na boku. Siedziałem zupełnie jak na szpilkach; nie wiedziałem, co robić, a czułem, że powinienem c o ś zrobić. Andrzejowi udzieliło się moje podniecenie. Czuliśmy obaj, że za chwilę spadnie cios, nie wiedzieliśmy tylko skąd – i kogo dosięgnie? Mirki wciąż nie było, a poczucie honoru zabraniało mi wypytywać o nią. Ed spał, nie pokazywali się też Joanna z Mateuszem, od wczoraj zajmujący wspólny pokój. Wciąż też spała Żaneta, o czym kilkakrotnie upewniała mnie ruchliwa i krążąca wszędzie jak fryga Ewcia. Mareczek przesunął się przez salon jak cień, zjadł bułkę z dżemem i zniknął. Przypomniałem sobie obietnicę złożoną Ewci – ale odłożyłem jej realizację na później. Nagle zadzwonił telefon. Siedziałem najbliżej, więc podniosłem słuchawkę. Chipolbrok prosił – po angielsku– o rozmowę z Mr Edem Mitchellem. Powtórzyłem tę wiadomość gło- śno. – Eda nie ma – ziewnęła Hazel. – Wcześnie rano pojechał do Gdyni do banku. Po pienią- dze. Niech zadzwonią po lunchu. Powtórzyłem grzecznie Chipolbrokowi, że mr Mitchella nie ma i żeby zadzwonili po lun- chu, po czym odłożyłem słuchawkę. Odłożyłem słuchawkę i zamarłem. Ed pojechał do ban- ku... po pieniądze. A więc już się stało, nie miałem wątpliwości! Albo natarli pod moją nie- obecność, albo Edowi tak bardzo zależało na zachowaniu tajemnicy, że mimo wyjątkowego ciśnienia okoliczności, któremu był poddany – z niczym się nie zdradził. Chciałem podzielić się z Andrzejem swoimi podejrzeniami, kiedy podeszła do mnie Wik- cia, czerwona jak burak i zażenowana jak nigdy. – Ja bardzo, bardzo pana przepraszam – wyrzucała z siebie słowa – bardzo przepraszam, że zapomniałam, ale to nie moja wina... Bo było już tak późno i ja zasypiałam, i właściwie pra- wie nic nie pamiętam... dla mnie to naprawdę za późno, przysięgam... ja chodzę spać o dzie- siątej – Ale co się stało? – przerwałem jej prawie krzycząc. – Bo, bo... pani Mirka zostawiła mi list, wczoraj w nocy – rozpłakała się – i prosiła, żebym go panu dała jak najwcześniej rano... – podała mi kopertę i uciekła. Z sercem zmrożonym nagłą trwogą otworzyłem list; czułem na sobie spojrzenia wszystkich zebranych. Andrzej zajrzał mi przez ramię. Nigdy, zapamiętaj – nigdy, nie pozwolę się obrażać. Postanowiłam sama wyjaśnić wszyst- ko. Jadę do Mańka Wewióra pogadać z nim poważnie. Czekaj na mnie. Jeśli cię nie będzie jak wrócę – koniec z nami. Mirka. Spojrzeliśmy sobie z Andrzejem w oczy, a potem, bez słowa, pobiegliśmy do samochodu nie zważając na wołania Hazel, zdumione spojrzenie Ernie’go, przerażoną minę Wikci, stoją- cej w drzwiach kuchni. Nie zważałem na nic, gdyż wiedziałem, że Mirka jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. 124 125 Rozdział 31 Do Władysławowa nie było daleko, a ja czułem obok siebie silne ramię sprawdzonego dru- ha, więc choć serce zamierało mi z lęku, pewną ręką prowadziłem swój sterany samochód na granicy bezpieczeństwa: własnego i przechodniów, obiecując sobie krwawy odwet i zemstę, choć nigdy przedtem nie przypuszczałem, że będę do takich uczuć zdolny. Ulicę Rybacką we Władysławowie odnaleźliśmy dość szybko. Zabudowana głównie jedno- rodzinnymi domkami prowadziła do szosy na Karwię w stronę plaży. Dopiero w pobliżu przystani kutrów zmieniała nieco charakter – stało tam kilka obskurnych trzypiętrowych blo- ków – typowe budownictwo wczesnych lat sześćdziesiątych. I tam właśnie mieszkał Wewiór. A jednak „komandor” nie dorobił się kokosów – pomyślałem nie bez satysfakcji. Mieszkał na drugim piętrze po prawej. Zadzwoniłem, a Andrzej schował się za framugą; mieścił się tam z trudem i gdyby właściciel otworzył drzwi z całym rozmachem – rozkwasiłby Ordędze nos. Ale Wewiór w ogóle nie otwierał. Nacisnąłem dzwonek ponownie, potem jesz- cze raz. Bez skutku. Odczekałem dłuższą chwilę i delikatnie nacisnąłem klamkę. Drzwi ustą- piły. Wkroczyliśmy z Andrzejem do środka. Niewielkie mieszkanie Wewióra nie przedstawiało się dobrze. Prawdę powiedziawszy ta- kiego bałaganu nie widziałem od dawna. Sprawa wydawała się jasna. Ktoś, zapewne sam Wewiór, pakował się w wielkim pośpiechu, szybko i pobieżnie selekcjonując rzeczy. Wszę- dzie leżała porozrzucana odzież, na stole piętrzyły się książki i jakieś papiery; nigdzie nie dojrzeliśmy żadnego przedmiotu, który miałby większą wartość. Wyglądało na to, że Wewiór wyniósł się na dobre. Lecz co to mogło znaczyć? Czy uciekał ze strachu przed milicyjnym pościgiem czy też – razem z Maleskim zwijał skrzydła do ostatniej ucieczki, może na Zachód? To musiałoby oznaczać, że są bliscy spełnienia swego zadania. Do mego wielkiego lęku o los Mirki dołączył raptem strach o Eda. Szukać dalej dziewczyny czy wracać do Bukowego Dworu? – Zwijamy się – popędził mnie Andrzej. – Jeśli to rzeczywiście on zabił Jacka, zaraz może tu być milicja. Zgodziłem się z nim, ale przed wyjściem sięgnąłem jeszcze po słuchawkę telefonu. Udało mi się prawie od razu połączyć z posterunkiem we Wrzosowcu. Najkrócej jak mogłem zrefe- rowałem Mietkowi swój problem z Mirką. Odpowiadał monosylabami, raz nawet westchnął cicho. No tak – domyśliłem się – pewnie ma na głowie grupę dochodzeniową, która nieźle go przyciska w sprawie Jacka. Wróciliśmy do samochodu. – Chyba jednak pojedziemy do Paraszyna – tym razem ja westchnąłem. – Jak myślisz? – Jeśli dobrze rozumiem – to jedyny ślad, jaki mamy. Więc nie ma co się zastanawiać. Z Władysławowa do Paraszyna było może pięćdziesiąt kilometrów – bocznymi, źle utrzy- manymi drogami. Przejechałem tę trasę w godzinę, spokojny o to, że nie złapię mandatu, bo cała okoliczna milicja zajmuje się łapaniem swego dawnego kolegi. Dwór paraszyński w pełni – jak się okazało – zasługiwał na swoją dobrą renomę. Śliczna, osiemnastowieczna budowla, niedawno odrestaurowana i otoczona starymi potężnymi lipami, stała na niewielkim wzgórku nad malowniczo wijącą się Łebą, w samym środku rozległej doliny, niegdyś wyrzeźbionej przez przełomy tej rzeki. Ale nie znaleźliśmy tam ani Fragonarda, ani Maleskiego. Owszem – potwierdziła uprzej- mie recepcjonistka – dwaj biznesmeni z Francji gościli w pałacu kilka dni temu, a przedtem przed mniej więcej dziesięcioma dniami, ale wyprowadzili się ostatecznie w czwartek rano. – Idealne miejsce na miodowy miesiąc – powiedział Andrzej gdy wróciliśmy do samocho- du. Spojrzałem na niego złym wzrokiem, ale powstrzymałem się od komentarza. Poczułem się 126 nagle starym i zmęczonym mężczyzną, którego nie czeka w dalszym życiu już nic dobrego. A już na pewno nie miodowy miesiąc. Niespokojni, zmęczeni i głodni wróciliśmy do Bukowego Dworu. Gdzie może być Mirka? – tłukło mi się po głowie. Jeżeli nie natknęła się oko w oko na Wewióra raczej jej nic nie gro- zi. Ale gdzie u diabła się podziewa? Dochodziła czwarta, a Mirka opuściła Bukowy Dwór o świcie. Ciekawe swoją drogą jak? – pomyślałem. – Przecież nie ma samochodu. Zachmurzyło się, od morza powiało lekką bryzą. Podjazd, zupełnie opustoszały i zasłany zeschłymi liśćmi, sprawiał przygnębiające wrażenie. Nikt nie pokazał się na nasze powitanie. Zupełnie tak, jakby minęło nie kilka godzin a tygodni, jakbyśmy powrócili tu w środku jesie- ni. Weszliśmy na werandę, potem do salonu. Nigdzie nikogo. – Halo! – zawołałem głośno. Z kuchni wychyliła się Wikcia. Minę miała smutną i wystraszoną. – Panowie nie jedli lunchu! Zaraz coś zrobię. Chciała się cofnąć, ale ją zatrzymałem. – Czy pani Mirka wróciła? – Tak, ale znowu wyjechała. Prosiła, żebym oddała panu tę kartkę – podała mi nie zaklejo- ną kopertę. Kamień spadł mi z serca, ale starałem się nie okazywać wzruszenia. – A czy jest pan Ed? – Tak, u siebie w gabinecie. A reszta państwa pojechała na wycieczkę, a potem to już do domu. Tylko pani Hazel z Mareczkiem ma wrócić wieczorem. Wróciła do kuchni. Wyciągnąłem z koperty liścik od Mirki. Widziałam się z Fragonardem – pisała moja ruda, kochana wariatka – i wiem na pewno, że nic go nie łączy z Wewiórem. Mnie też nic nie łączy – ani z jednym, ani z drugim – poza twoimi fantazjami i podejrzeniami. Ale mam cię dosyć. Miałeś na mnie czekać i nie spełniłeś tego warunku. Nie traktujesz mnie poważnie. Mam cię dosyć!!! Nawet się nie podpisała. Oto wdzięczność kobiety, dla której bezpieczeństwa uwijam się jak zziajany pies po całych Kaszubach. Westchnąłem i schowałem liścik do kieszeni. Cóż mogłem zrobić więcej. Weszła Wikcia z parującymi półmiskami. Podziękowałem jej i skupiłem się na pieczeni wołowej. Byłem już spokojniejszy i powoli zacząłem układać plan dalszych posunięć. Przede wszystkim – Ed. Mój najstarszy przyjaciel siedział za ścianą, ale nawet nie wychynął na nasze powitanie. Musiało być z nim niedobrze. Skończyłem posiłek, zostawiłem Andrzeja w salonie i zapukałem do gabinetu. Ed nie odpo- wiedział, ale mimo to nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. Z Edem rzeczywiście było niedobrze. Odwrócił się gwałtownie na moje wejście, a potem niebezpiecznie kiwnął na krześle. Jego twarz wykrzywiał dziwny grymas – jakby połączenie lęku i obrzydzenia. Ale przede wszystkim był bardzo pijany. I pił dalej. – Ed, co się dzieje? – przysiadłem obok niego. Machnął ręką i znów kiwnął się na krześle. – Przyszli do ciebie, powiedz? wiem, że jeździłeś do banku, a więc potrzebowałeś pienię- dzy. – Często jeżdżę do banku, w końcu wydaję niemało – odpowiedział nadspodziewanie przytomnie. – Ed, chcę ci pomóc! – Nikt mi nie może pomóc – podniósł do ust szklaneczkę. – Nikt, nikt! – powtórzył z pi- jackim uporem. – Byli tu? Ed? – potrząsnąłem jego ramieniem. Lekko skinął głową. – Kto!? 127 – Maleski i jakiś drugi facet, Polak – odpowiedział tak cicho, że ledwie go usłyszałem. – Kiedy? – Wcześnie rano. Obudził mnie ten telefon do ciebie, spałem w gabinecie. Zjawili się w pół godziny po twoim wyjeździe. Chyba piechotą, bo nie słyszałem samochodu. – I pewnie nikt ich nie widział. – Pewnie nie... – Czego chcieli? Musisz mi to powiedzieć, Ed! Inaczej nie będę mógł ci pomóc! – Nie mogę! – pokręcił z uporem głową. – To byłby koniec! – To już jest koniec, Ed! Wypłacasz się mordercy! – Co ty mówisz – łypnął na mnie przekrwionymi oczyma. – Tak, to prawda! – Ten drugi zamordował wczoraj w nocy młodego chłopaka. – Nie mam z tym nic wspólnego! – Masz! Zrobili to, żeby zdobyć złotą papierośnicę Evy Brück! Papierośnicę, w której trzymała dokumenty! Zrobili to, żeby zdobyć coś przeciwko tobie! Co to takiego, Ed? – To nieprawda – pokręcił głową. – Nie, nie, mylisz się. – Znasz tę papierośnicę? – Znam. Ale tu nie chodzi o papiery Evy Brück. – Więc o co, Ed? – Nie mogę ci tego powiedzieć – spojrzał mi prosto w oczy. – I daj mi już spokój. – Zawiadomię milicję. – Nie rób tego – zerwał się z krzesła – bo stanie się coś strasznego! Proszę cię! – zachwiał się i usiadł z powrotem, powoli, ciężko. – Daj mi jeszcze kilkanaście godzin, proszę cię. Mo- że... może... uda się z tego jakoś wyjść. – Ed, nie możesz pertraktować z mordercą. – Muszę – szepnął i znów sięgnął po szklankę i butelkę. Zaparł się; wiedziałem, że nic już więcej z niego nie wyciągnę. Nie można pomóc komuś, kto nie pozwala sobie pomagać. Wstałem, żeby wyjść, ale zatrzymałem się w progu. – Masz już te pieniądze? Pokręcił głową. – Przecież jeździłeś do banku? – Myślisz, że tak łatwo jest zgromadzić milion dolarów – żachnął się. – Kosztowny jesteś – zatkało mnie. – To prawie wszystko co mam... – westchnął. – Kiedy mają przyjechać po pieniądze? – Nie wiem, nie powiedzieli. A forsę będę miał dopiero jutro. Wcześnie rano, jak otworzą bank. Zostawiłem go – z butelką whisky i dramatem, którego nie chciał z nikim dzielić. Co mo- gło mieć dla Eda cenę miliona dolarów? Co zawierała papierośnica Evy Brück? Wróciłem do salonu i powtórzyłem Andrzejowi, co się zdarzyło. W trakcie naszej rozmo- wy zadzwonił telefon i – prawie równocześnie – wbiegła Ewcia. Telefonował Miotk, który pospiesznym szeptem zawiadomił mnie, że włączono go do grupy operacyjnej zajmującej się zabójstwem Jacka i podbiciem Warchały i że nie ma mowy o żadnych kontaktach, przynajm- niej do następnego dnia. Obiecywał, że sam zadzwoni. – Ale, ale – zastopowałem go – a co z waszym dochodzeniem? Czy podejrzewają już We- wióra? – Tak, to się zrobiło oczywiste prawie od początku. Ale sprawy Żanety jeszcze z nim nie kojarzą. – To dobrze. 128 – Ale w ogóle źle – ściszył głos do ledwie słyszalnego szeptu. – Wewiór ma nadal dobrych kumpli między naszymi. Boję się o to śledztwo. Mogą ukręcić łeb sprawie. Rozłączył się. Ewcia, która tylko czekała na ten moment, doskoczyła do mnie. – Tak się cieszę, że jesteś! – zawołała. – Żaneta obudziła się już dawno i czuje się znacznie lepiej. Strasznie czekała na ciebie, bo mówi, że przypomniała sobie o czymś ważnym. Jeszcze raz przeprosiłem Andrzeja i poszedłem za Ewcią do oficynki. Rozdział 32 Dziewczyna leżała w łóżku, ale wyglądała już znacznie lepiej, a na mój widok uśmiechnęła się promiennie. Przysiadłem przy niej na krześle i spytałem o zdrowie, a Żaneta podniosła się z poduszki, wychyliła w moją stronę i zalała potokiem dziękczynień. Musiałem cofnąć rękę, bo ani chybi zaczęłaby ją całować. Patrzyła przy tym na mnie z oddaniem i miłością wiernego psa. Wzruszała mnie i przyprawiała o zakłopotanie. Cóż ja z nią pocznę, myślałem. Ale Żaneta nie wzywała mnie tylko po to, by poczulić się do swego ukochanego opiekuna. Spytała o Jolę i Jacka. Opowiedziałem jej, co się zdarzyło, zatając jednak fakt śmierci chłopa- ka. Wiadomość, że Jola wróciła do Malborka, zabierając ze sobą wszystkie rzeczy, bardzo ją uspokoiła. – Ja tak pana pytam i pytam – powiedziała – bo ja sobie coś przypomniałam i nie wiem sama... może to ważne?... – Słucham, Żanetko? – Bo wie pan... ja może wiem, gdzie jest ta papierośnica! – chyba zbladłem z wrażenia, a Żaneta musiała to zauważyć, bo zaczęła opowiadać szybko, nieskładnymi, urywanymi zda- niami: – Ja pamiętam jak oni szeptali w namiocie – Kinol z Jackiem. Było rano, myśleli, że jeszcze śpię, a już ja nie spałem. Ale nie słyszałam, co mówili. A potem poszli do lasu. Wi- działam, bo zaraz wstałam, jak wyszli. No i byłam całkiem goła, kiedy nagle do namiotu wszedł Zepelin. I zobaczył coś, o czym wolałabym nie mówić... – zaczerwieniła się. – Zresztą panu powiem, panu mogę powiedzieć wszystko... – objęła mnie za szyję i wyszeptała swój sekret w ucho. – No i Zepelin spytał gdzie chłopaki. Więc mu powiedziałam, a on szybko poszedł za nimi. ale prawie zaraz wrócił, ledwie zdążyłam się ubrać. – Poczekaj, a gdzie była Jola? – Wstała wcześnie i poszła coś kupić do zjedzenia. No i jak Zepelin wrócił, to wskoczył do namiotu i powiedział, że mam trzymać język za zębami, jego wcale tu nie było, wrócił tylko na chwilę, bo coś zapomniał. I że jeżeli go zakabluję, to on wszystkim powie o tym, co zoba- czył. A ja się tak bardzo, bardzo wstydziłam, no i – zgodziłam się. A teraz myślę, że to mu- siało być wtedy, jak oni poszli zakopać tę papierośnicę. A Zepelin to zobaczył, schował się, a potem ją wykopał i prysnął. Zaraz potem wpadła milicja i nas wszystkich zwinęli, to pan już wie. – Żaneta! – chwyciłem ją za ramiona. – Zastanów się dobrze: czy wiesz jak znaleźć tego Zepelina? – Chyba wiem... on jest kuzynem Kinola, pan wie, ale mieszka w Gdańsku. Raz tam byłam u niego, z całą paczką... To jest na Przeróbce, na Brzechwy. Zapamiętałam, bo zawsze lubi- łam jego bajki. – A numer domu pamiętasz? – Nie, ale łatwo go znaleźć, bo to jest dom na rogu po prawej stronie. Pierwszy od tej ulicy, po której chodzi autobus, tej większej – nie pamiętam, jak ona się nazywa. A Zepelin mieszka na parterze, po lewej. Zapisałem sobie to wszystko. – A jak on się właściwie nazywa? – On się nazywa Krzysiek Burkot, ale wszyscy mówią na niego Zepelin, nawet rodzina. 129 – Żaneta, jesteś wspaniała, ale podziękuję ci jak wrócę. Teraz musimy jechać – wstałem z krzesła. Żaneta chwyciła mnie mocno za rękę. Znów się zaczerwieniła. – Ja wiem, że pan się spieszy, ale muszę jeszcze panu powiedzieć... bo jak nie powiem, to będę się strasznie martwiła... – przysiadłem z powrotem. – Niech pan nie myśli, że jestem taka jak inne, bo powiedziałam panu o tym, co pan wie... Oni wszyscy byli dla mnie tacy niedobrzy właśnie dlatego, że ja się nie zgadzałam... no sam pan wie na co. Naprawdę się nie zgadzałam. Bo Jola jest dziewczyną Kinola, a Jacek chciał, żebym ja z nim. I strasznie się wściekał, że ja nie... a raz w nocy to nawet zrobił coś strasznie brzydkiego – rozpłakała się – coś ohydnego, ale o tym panu nie powiem... z tym, że mnie nie zgwałcił, naprawdę. Przytuliłem dziewczynę i pocieszyłem jak mogłem. Przywarła do mnie czule i dziecinnie, wylewając potoki łez za kołnierz koszuli. Rozcięcie jej przykusej koszuli rozchyliło się poka- zując piersi okrągłe i twarde jak orzechy, kołdra zsunęła się na ziemię, a poły koszuli podje- chały do góry. Żaneta, pewnie nie zdając sobie z tego sprawy, siedziała obok mnie naga od pasa w dół. Przełknąłem ślinę, pogłaskałem małą po głowie i odwróciłem wzrok w stronę okna; cóż, nie dziwiłem się wściekłości Jacka, który za swoje pod każdym względem nieuda- ne wakacje zapłacił najwyższą cenę. W końcu Żaneta dała się jakoś uspokoić. Otuliłem ją kołdrą, pocałowałem w czoło i szyb- ko wyszedłem. Dochodziła szósta, a ja śpieszyłem się jak wszyscy diabli. Andrzej poziewując oglądał w telewizji popularnonaukowy program dla młodzieży. – Zbieraj się – rzuciłem – musimy być za dwie godziny w Gdańsku. Andrzejowi nie trzeba było takich rzeczy dwa razy powtarzać. Wskoczyliśmy do poloneza i rzeczywiście – w dwie godziny później dojeżdżaliśmy do Gdańska. Opis Żanety okazał się bardzo ścisły. Zaparkowałem samochód w pewnej odległości od rogu Brzechwy, na Siennej. Otoczenie nie było zachęcające – brzydkie, zaniedbane ulice, brzydkie domy, a w środku pewnie nie najładniejsi ludzie. Dwupiętrowa czynszówka Zepelina sprawiała szczególnie od- pychające wrażenie, ale na parterze paliło się światło. Nie było co się zastanawiać – postano- wiliśmy działać na pewniaka. Podeszliśmy do drzwi opatrzonych tabliczką B. S. Burkotowie i Andrzej energicznie zastu- kał. Ordęga był młodszy ode mnie, wyższy i lepiej zbudowany, a to też miało znaczenie. W tej akcji to on miał odegrać główną rolę. Nikt nam nie otwierał, więc Andrzej zastukał ponownie. Po chwili za drzwiami rozległo się jakieś powolne szuranie i w progu stanęła zgarbiona, chyba osiemdziesięcioletnia starusz- ka. – Dobry wieczór – Andrzej mówił wolno, ale energicznie – czy jest Zepelin? Staruszka nie zdziwiła się ani przejęła naszym widokiem. Odsunęła się, by wpuścić nas do środka i skrzekliwym starczym głosem zawołała: – Krzysiu! Tu do ciebie przyszły takie jakieś... Potuptała wolno w stronę otwartych drzwi kuchni. Zostaliśmy sami w dużym, ciemnym pokoju, do którego wchodziło się prosto z klatki schodowej. Ściany pełne zacieków, stare, wytarte meble, smród wódki, brudu i biedy – jedno z tysięcy takich mieszkań, podobne za- pewne do tych, w których wychowywali się Żaneta, Jacek czy Kinol. Z otwartych drzwi prowadzących do sąsiedniego pokoju dobiegało głośne, pijackie chrapa- nie. Było tam ciemno. W kuchni paliła się wątła lampka, w świetle której babcia przebierała paciorki różańca. A Zepelin nie nadchodził. Spojrzeliśmy na siebie z niezdecydowaniem i w tej chwili do naszych uszu dobiegł – od strony kuchni – cichy stuk otwieranego okna. Za- dźwięczała szyba. Pokazałem Andrzejowi drzwi wyjściowe, a sam runąłem do kuchni. Sta- ruszka nawet na mnie nie spojrzała. W kuchni zobaczyłem drzwi małej spiżarki i szeroko otwarte okno. Wyskoczyłem przez nie do niewielkiego ogródka i usłyszałem wołanie An- drzeja: 130 – Tutaj, tutaj! Przesadziłem płot i przebiegłem ulicę. I wtedy go zobaczyłem – wysoki, chudy, może szes- nastoletni chłopak sadził wielkimi susami w stronę przystani jachtowej na Nabrzeżu Szyprów. Andrzej już go doganiał. Wpadliśmy między rzadkie zarośla. Było tu bardzo ciemno i gdyby Andrzej spóźnił się choć o moment, Zepelin zapewne zdołałby umknąć. Już w zaroślach, mimo ciemności, An- drzej dopadł chłopaka i przewrócił na ziemię. Kiedy do nich dobiegłem – właśnie wstawali. Andrzej wykręcił chłopakowi rękę i prowadził przed sobą jak barana. Zresztą Zepelin nie pró- bował nawet się szarpać. Zaświeciłem latarkę i przedzierając się przez opłotki wyszliśmy na brzeg Martwej Wisły. Było tu znacznie jaśniej – przystań jachtowa była oświetlona, choć opustoszała. – No, tu możemy spokojnie porozmawiać – Andrzej puścił chłopaka, a ja mignąłem mu przed oczami swoją dziennikarską legitymacją. Było i tak za ciemno, żeby mógł coś przeczy- tać. – Tylko nie próbuj żadnych numerów. Z nami nie wygrasz – Andrzej popchnął go na ław- kę. Zepelin usiadł, my stanęliśmy nad nim. – Uciekałeś, więc wiesz, dlaczego przyszliśmy – teraz ja przejąłem pałeczkę. – Gadaj! – Nie wiem, naprawdę... – był chudy, bardzo blady i przestraszony. W mdłym świetle od- ległych jarzeniówek wyglądał jak oskubany pisklak, który wypadł z gniazda. – Nie wiesz? – spytał Andrzej. – Dobrze, powiem ci. Przyszliśmy po papierośnicę Evy Br- ück, którą wykopałeś w lesie. Podpatrzyłeś Kinola i Jacka, zapamiętałeś miejsce, wróciłeś tam i wykopałeś. A teraz oddasz ją nam. – Nic nie wiem o żadnej papierośnicy! – wykrzyknął Zepelin. – To jakaś bzdura. Kinola i Jacka nie widziałem od dawna. Zmyłem się z Lubiatowskiej Wydmy, zaraz po tej nocy jak ją znaleźliśmy. – Kłamiesz. Wróciłeś tam dwa dni później. Widziała cię Żaneta. I nie tylko ona. – Żaneta kłamie! – najwyraźniej postanowił „iść w zaparte”. – Nie, to ty kłamiesz – wycedził Andrzej. – Oni wszyscy gadają, aż miło. a wiesz dlacze- go? Bo cykor im tyłek ścisnął. I nie boją się milicji czy sądu, tylko trzęsą się o własną skórę. Ty idioto – my cię próbujemy ochronić, ale są tacy, co z radością ukręciliby ci łepek. Właśnie dla tej papierośnicy. Złapałeś trefny fant, koleś. – Nic nie wiem o żadnej papierośnicy – spokojnie powtórzył Zepelin. – To może wiesz, co dzieje się z twoimi kolegami? Chętnie ci opowiem. Żaneta jest ciężko pobita i leży w szpitalu. Kinol ocalał, bo wciąż siedzi i jeszcze długo posiedzi. Jolę my urato- waliśmy. A Jacek nie żyje! Został skatowany na śmierć! – Nie wierzę! – rzucił się Zepelin, ale w jego oczach zapaliły się iskierki lęku. – To poczytaj sobie – Andrzej wyciągnął w jego stronę aktualne wydanie „Wieczoru Wy- brzeża”, który kupiliśmy już na dworcu w Gdańsku. Była tam notatka o śmierci Jacka M. i okolicznościach znalezienia jego ciała. Zepelin niechętnie wziął do ręki gazetę, ja zapaliłem latarkę. Przez dłuższą chwilę wpatry- wał się w artykulik, potem wbił wzrok w ziemię. – Słuchaj Zepelin – przejąłem inicjatywę – my wiemy, że ty masz tę papierośnicę. A facet, który zabił Jacka wkrótce też się o tym dowie. Idąc w zaparte niczego nie zyskasz. Jeśli od- dasz nam ten fant, puścimy sprawę kradzieży w niepamięć. – To nie była kradzież! – odsłonił się po raz pierwszy i szybko dodał: – Przecież my tę pa- pierośnicę znaleźliśmy. – A więc jednak coś wiesz o tej papierośnicy? Chłopak oklapł zupełnie, ale próbował jeszcze się bronić: – Nigdy mi nic nie udowodnicie. 131 – To nie ma nic do rzeczy. My cię zostawimy w spokoju, ale znajdzie cię ten facet od Jac- ka. Zabrzmiało to złowieszczo, ale podziałało. – Chodźmy – wykrztusił Zepelin. – Kurwa, wiedziałem, że to się źle skończy. Przez nadwodne krzaki i jezdnię ulicy Siennej wróciliśmy pod dom chłopaka. W środku Zepelin minął drzwi swojego mieszkania i zaczął wspinać się po stromych, wytartych drew- nianych schodach. Weszliśmy na niski stryszek zawieszony schnącą bielizną. Zepelin podsko- czył do góry, złapał rękoma za krokiew i podciągnął się tak wysoko, że mógł na niej usiąść. Wtedy sięgnął ręką do góry i ze schowka między dachówkami wyciągnął jakieś zawiniątko. zeskoczył na dół, odwinął gałgan i zaświecił nam w oczy wielką złotą papierośnicą. Andrzej wrzucił ją niedbale do kieszeni marynarki i poklepał chłopaka po policzku. – Będą z ciebie ludzie, Zepelin. Teraz trzymaj język za zębami i dobrze zapamiętaj tę na- uczkę. Zostawiliśmy go na strychu. Było mało prawdopodobne, by Wewiór, któremu paliła się ziemia pod nogami, mógł do niego dotrzeć, ale trochę strachu na pewno nie mogło chłopako- wi zaszkodzić. Pojechaliśmy prosto do mnie, na Wyczółkowskiego, bo padałem ze zmęczenia i nie uśmie- chała mi się perspektywa nocnej jazdy do Buczek. Marzyłem o własnej wannie i własnym łóżku, a poza tym miałem zamiar następnego dnia wstać bardzo, bardzo wcześnie. W moim mieszkaniu przede wszystkim zajęliśmy się papierośnicą. Na środku, z jednej strony miało rozetkę z ośmiu rubinów, które były ruchome – każdy z nich można było przesunąć o kilka milimetrów w cztery strony. Diabelna ilość kombinacji. Poszedłem w ślady Zepelina i dałem temu cacku spokój. Wiedziałem już, kto pomoże mi ją jutro otworzyć. 132 Rozdział 33 Dochodziła dopiero siódma, kiedy zjechałem z ulicy Kartuskiej na trójmiejską obwodnicę. Tym razem wybrałem drogę najwygodniejszą i najkrótszą. Dzień był ładny, słoneczny, ale chłodny. Wiał silny wiatr, zakręcając nad szosą tumany pożółkłych liści, których coraz więcej pojawiało się w szaro–zielonej mozaice mijanego lasu. Sierpień się kończył, a wraz z nim zdawało się kończyć lato – tak krótkie dla mnie i tak intensywne. Nagle zdałem sobie sprawę, że od śmierci Evy Brück i mojego przyjazdu do Bukowego Dworu minął zaledwie tydzień. A przecież tak wiele zdążyło się wydarzyć! Dojechaliśmy do Redy i skręcałem właśnie w prawo, w boczną drogę prowadzącą do Puc- ka i Władysławowa, kiedy z przeciwka nadjechał z ogromną szybkością wielki zagraniczny samochód, którego kierowca, ignorując znak podporządkowania, przemknął koło mnie i wy- prysnął na główną szosę, skręcając w kierunku Gdyni. Poznałem w przelocie Edowego cadil- laca i twarz jego samego – bladą, naznaczoną determinacją. – Mamy nad nim najwyżej półtorej godziny przewagi – mruknął Andrzej. – Nawet mniej, jeśli pieniądze już przygotowano – odpowiedziałem i wcisnąłem mocniej pedał gazu. Mój polonez–staruszek zawył obronnie, blachy zajęczały, ale samochód przyśpieszył. W czterdzieści minut później zaparkowałem go pod klasztorem we Wrzosowcu i szybko skiero- wałem się w stronę domu Marysi Rezmer. Było jeszcze za wcześnie na wizyty, ale nie mo- głem czekać. Z tego samego powodu zostawiłem w wozie Andrzeja. Na szczęście wrzosowiecka bibliotekarka była w domu i bez wahania wpuściła mnie do środka. Usiedliśmy w dużym pokoju – Marysia zaproponowała kawę, ale odmówiłem i nie bawiąc się w owijanie sprawy w bawełnę opowiedziałem o perypetiach związanych z papiero- śnicą Evy, o pobiciu Żanety i śmierci Jacka, o szantażu, jakiemu poddany jest Ed. – Muszę jeszcze raz prosić panią o pomoc – skończyłem. – Chcę dojść prawdy o śmierci Evy i spróbować ochronić Eda. A nie mogą tego zrobić, jeśli nie wiem, co przeciw niemu mają. – Jeśli dobrze zrozumiałam – uważa pan, że szantażyści nie zdobyli papierośnicy? – W takim razie – Marysia się rozluźniła – Edek jest bezpieczny. – Niestety, on tak nie uważa! Pani Mario – zaryzykowałem nieco familiarny ton – przecież to już oczywiste, że chodzi o jakąś dawną sprawę między Evą a Edem. Pośrednio już to pani przyznała. Ujawnienie tej tajemnicy nie może zaszkodzić Evie, a Edowi – w obecnej sytuacji – tylko pomoże. Schowała twarz w dłoniach i milczała przez chwilę. W końcu opuściła ręce i powiedziała zdecydowanie: – NIe uda się panu mnie przekonać. – Pani Mario, pani nie lubi Eda? – To prawda. – Czemu pani nie chce mu pomóc? – Znam jego sekret, ale skoro on jest dla niego wart milion dolarów, to może trzeba go uszanować? – To się i tak nie uda – westchnąłem zrezygnowany i sięgnąłem do kieszeni – bo to ja mam tę papierośnicę! Efekt był naprawdę piorunujący. Marysia Rezmer odruchowo otworzyła usta i spojrzała na złoty klejnot z nieufnością i przerażeniem. – Szkoda tego cacka, zniszczy je otwieranie na siłę – powiedziałem wstając. – Niech pan siada! – rzuciła ostro. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, wreszcie Marysia opuściła głowę. Usiadłem. 133 – Dobrze – zdecydowała – powiem panu wszystko, co wiem, ale pod warunkiem, że nie odda pan tej papierośnicy nikomu... – Nawet milicji? – prawie się roześmiałem. – Przede wszystkim milicji – odpowiedziała surowo Marysia. – Wyrok w procesie spad- kowym jeszcze nie zapadł... A ja... ja też nie wiem jak ją otworzyć. I nie wiem, co jest w środku. Tajemnica Evy i Eda była śmiesznie prosta – kiedyś, przed laty wzięli ślub, natomiast nig- dy nie postarali się o rozwód. To, co z ich punktu widzenia, zwłaszcza po tak długim czasie – było tylko błahym, niewartym pamięci wybrykiem, z punktu widzenia prawa cywilizowanych krajów spełniało wszelkie znamiona przestępstwa: popełnili obustronną bigamię. Ujawnienie tego faktu teraz, gdy sytuacja obojga tak dalece się zmieniła, groziło najfatalniejszymi konse- kwencjami. Dla Evy mogło oznaczać przegranie procesu, dla Eda – kompromitację i załama- nie kariery. Ed był bez winy, gdyż to Eva go porzuciła i Eva przez długie lata nie próbowała nawiązać z nim kontaktu. Odnalazła go listownie dopiero w Ameryce, kiedy była już zdecydowana wyjść za Fredericka Fleurville’a i gwałtownie potrzebowała zgody Eda na rozwód. Ed zacho- wał się wspaniałomyślnie – wysłał jej notarialnie potwierdzony dokument i pozostał w błogim przekonaniu, że jest człowiekiem wolnym. Nie był. Eva musiała się bardzo śpieszyć, gdyż jej słaby, neurotyczny kandydat na męża wciąż się wahał i zmieniał zdanie. A ona była już w ciąży i nie chciała urodzić nieślubnego dziecka. Zapomniała więc o swoim pierwszym, sztubackim i błahym związku, nie wniosła nawet sprawy do sądu (choć zgromadziła wszystkie niezbędne dokumenty), nie przyznała się nawet przyszłemu mężowi do fatalnego w następstwach zaniedbania i pośpiesznie powiodła swojego Fredericka do ołtarza, to jest, żeby być ścisłym, do budynku merostwa. Zgrzeszyła lekkomyślnością, jak tylekroć wcześniej, ale lekkomyślność zajmuje naprawdę niskie miejsce na skali grzechów, które zawsze tak chętnie jej przypisywano i które – czę- ściowo – popełniła. Zresztą Ed też nie był lepszy: nigdy nie próbował sprawdzić, czy Eva rze- czywiście przeprowadziła rozwód do końca, nigdy nie zatroszczył się choćby o to, by dostać odpis sentencji sądu. Zapewne i jemu się śpieszyło, gdy poznał Hazel. Cóż, była łakomym kąskiem, trzeba przyznać. Tak, w skrócie, przedstawiały się dzieje „sekretu” Evy i Eda. Byli młodzi, swawolni, na- miętni. Pomysł, by wziąć ślub wydał im się wspaniały. Ale nie chcieli pompy, celebry, gości, prezentów, wesela. Bawiła ich myśl, że można zachować w tajemnicy fakt tak publiczny, jak własny ślub – i dopięli swego. Ed był już po studiach, Eva – na rok przed dyplomem; spędzali długie letnie miesiące w jakiejś zapadłej dziurze, nad jeziorem, w województwie koszaliń- skim. W pobliskim Białym Borze był Urząd Stanu Cywilnego, niezbyt zresztą oblegany. Ko- respondencyjnie ściągnęli z Gdańska swoje metryki urodzenia, na świadków zaprosili przy- padkowych wczasowiczów – i pod koniec lata, w majestacie prawa udzielono im ślubu cywil- nego. O kościelny nie dbali. (Choć po latach, w kalifornijskiej Pasadenie Ed miał się związać z Hazel również i tym węzłem – legalnie jednak i zgodnie z prawem kościoła, gdyż po raz pierwszy w życiu). Wzruszeń i emocji nie starczyło jednak na długo. Nikt z rodziny i przyjaciół nie wiedział o formalnym charakterze tego związku, oni sami też się z nim nie afiszowali. Nie mieli zresztą po temu sposobności. Jesienią Ed wrócił do swojego nudnego biura projektowego, w którym spędzał na drzemce osiem godzin dziennie, Eva do szkoły teatralnej. W rok później, już z dyplomem, zjechała do Gdańska. Zamieszkali razem, ale od pierw- szego dnia spędzonego pod wspólnym dachem rutyna i zmęczenie zabijały ich związek, któ- rego formalność nie miała dla obojga żadnego istotnego znaczenia. Po niespełna roku Eva 134 odeszła do Mariusza. Ed walczył ze sprzecznymi uczuciami – ulgi i zazdrości, by w końcu – zdecydowawszy, że to drugie jest silniejsze – wyjechać jak najdalej i na zawsze. Marysia opowiedziała mi to, co wiedziała od samej Evy i to, czego się tylko domyślała. Słuchałem jej z dużym napięciem, z którego wyrwała mnie dopiero kukułka zegara oznaj- miająca jedenastą. Zerwałem się i zacząłem pospiesznie żegnać. Papierośnicę wziąłem ze so- bą, a ona nie próbowała się nawet o nią upomnieć. Sojusz został ostatecznie zawarty. Szkoda tylko, że tak późno! Zdenerwowany Andrzej pokazał mi zegarek i przekręcił kluczyk w stacyjce. Po drodze do Bukowego Dworu opowiedziałem mu o „sekrecie” Evy i Eda. – Daj tę papierośnicę – syknął w odpowiedzi. Podałem mu złote cacko, a on wrzucił je niedbale do kieszeni marynarki. – Myślę, że wiem jak to otworzyć... – zaczął, ale nie słuchałem go. Wjeżdżaliśmy właśnie na podjazd Bukowego Dworu, a ja spostrzegłem, że przed samymi drzwiami, obok niedbale zaparkowanego cadillaca, stoi znajomy zielony mercedes z literami IGD. Stał dziwnie: tyłem do budynku, reflektorami do bramy wjazdowej. Jak zwierzę czające się do skoku. Albo jak pojazd przestępców – narzędzie ich ucieczki z miejsca zbrodni. 135 Rozdział 34 Poza tym nic w obrazie Bukowego Dworu nie dziwiło. Jak poprzedniego dnia sprawiał wrażenie opustoszałego. Może na podjeździe przybyło żółtych liści, może czarno– białe srocz- ki bardziej nerwowo skakał po korcie, jakby przeczuwając zbliżającą się jesień. Słońce wciąż świeciło, ale silny wiatr wiejący od morza sypał nam w oczy drobnym piaskiem i przeganiał po niebie wielkie białe cumulusy. Pod okopem oficynki nie zobaczyłem deski surfingowej. Zasłony w oknie pokoiku zajmo- wanego przez Żanetę wciąż były zaciągnięte. Pierwsza pewnie jeszcze nie wróciła, a druga spała – pomyślałem z ulgą. Weszliśmy z Andrzejem na schodki werandy. Nikogo. W salonie też. Zapukałem do gabinetu Eda i nie czekając na odpowiedź nacisnąłem klamkę. Otworzyłem drzwi, zrobiłem krok do przodu i poczułem, że w tej samej chwili coś cięż- kiego i chłodnego dotknęło mojej szyi. Silna ręka pociągnęła mnie do środka, a drzwi za moimi plecami trzasnęły. Ktoś popchnął mnie w stronę biurka. Zatoczyłem się i straciłem równowagę – byłbym upadł, gdyby nie podtrzymało mnie ramię Eda. Staliśmy w ciasnej grupie: Ed, Hazel i ja, naprzeciw pistoletu Wewióra, który mierzył nas spojrzeniem nie ukrywającym pogardy i rozbawienia, a w drugim końcu gabinetu Maleski, siedząc wygodnie w głębokim fotelu, liczył zielone banknoty, rozkładając je na równe kupki. – Nie masz na co liczyć, Wewiór – powiedziałem spokojnie. – Trzeba było nie zabijać Jac- ka. Zauważyłem, że Hezel wstrząsnęła się na moje słowa, choć jej twarz – jak zwykle – nicze- go nie wyrażała. Ed stał przy biurku zgarbiony, z nisko opuszczonymi ramionami, jak czło- wiek, który przeszedł piekło i którego już nic nie jest w stanie zaskoczyć. – Odpierol się – rzucił Wiewór. – Amatorzy szukają, a zawodowcy chowają, wiesz o czym mówię? – Przeliczysz się. Twoje czasy już się skończyły! – A twoje nie zaczęły. A ja przedtem będę w Paryżu! Maleski, dotąd hipnotycznie wpatrzony w zielone banknoty, oderwał od nich wzrok i spoj- rzał badawczo na swego wspólnika. Przysiągłbym, że w tym spojrzeniu nie było sympatii. Wewiór podniósł wyżej lufę pistoletu i zachichotał z satysfakcją, Hazel pisnęła nagle, a Male- ski, gestem nagłej decyzji, zgarnął niepoliczone do końca pieniądze na jedną kupkę i wsypał je do pękatej torby. – Skończyłeś? – Wewiór odwrócił się przez ramię. Maleski burknął coś pod nosem, zapiął torbę i nasuwając szalik na twarz – po co szalik, pomyślałem nieprzytomnie – zaczął przemy- kać w stronę drzwi. – A teraz was wykończę – zarechotał Wewiór. Poczekał, aż jego towarzysz wycofa się, po czym – ciągle tyłem i mierząc do nas – ruszył w jego ślady. Już w progu również zasunął sza- lik na usta i nacisnął spust. – Matko Boska Częstochowska, zabije!!! – wrzasnęła najczystszą polszczyzną przerażona Hazel. A ja wciągnąłem głęboko powietrze i w momencie, gdy Wewiór wystrzelił, skoczyłem w stronę otwartego okna. Był to długi sus i mocno się potłukłem spadając głową i ramionami na twardą podłogę werandy, ale udało mi się uniknąć skutków wystrzału. Przez chwilę sie- działem na deskach, ogłuszony zderzeniem z twardą podłogą, potem zaczerpnąłem kolejny haust świeżego morskiego powietrza i zajrzałem do gabinetu przez szeroko otwarte okno, brzęczące w podmuchach nagłego północnego wiatru. Moje przypuszczenia okazały się słuszne: Ed i Hazel leżeli pokotem na podłodze. Broń Wewióra okazała się zwyczajnym pistoletem gazowym! Obiegłem werandę dookoła... Za późno! Zielony mercedes zarzucił na zakręcie i odjechał, jakby nic się nie stało, uwożąc w 136 swoim wnętrzu milion dolarów Eda. Sroczki nie uznały za stosowne przerwać swych harców po korcie. – Gdzie się, do cholery, podziewasz? – Andrzej wyłonił się z gabinetu. – Musimy ich go- nić, wszystko słyszałem. – Nie mamy szans – odpowiedziałem dziwnie osowiale... Miałem ochotę zasnąć wreszcie i odpocząć... Zasnąć... i odpocząć... – Och, ty kretynie! – wydarł się Andrzej. – Gdzie masz notes!? Szybko przeszukałem kieszenie mojej marynarki. Mechanicznie przysiadłem na jednym z foteli w salonie. Słyszałem jak Andrzej dzwoni do kogoś, kogo nazwał sierżantem, umawia się z nim, coś pokrzykuje. Potem poczułem na ramieniu silną dłoń przyjaciela i raptem znala- złem się we własnym samochodzie. Szybka jazda i prąd powietrza orzeźwiły mnie. – Kojarzysz wreszcie? – pytał niecierpliwie Andrzej. Skinąłem głową. – Daleko nie uciekną – cieszył się Ordęga. – Myślisz, że traciłem czas? Oni przebili opony w cadillacu, a ja im pokłułem mercedesa. Mają opony bezdętkowe, więc trochę ujadą, ale niewiele... Byle tylko twój Miotk zarządził blokadę!! Oprzytomniałem ostatecznie. A więc jest jeszcze szansa! Przed nami majaczyła długa, wielokilometrowa tafla jeziora Wrzosowieckiego, po prawej – dumna wieżyczka klasztoru pamiętającego pierwszych Słowian nad Bałtykiem. Po lewej... niestety, po lewej leżał rozbity w proch motocykl Mietka Miotka. Sierżant stał nad nim tamując chusteczką krew płynącą z rozciętej brwi, obok siedział Romuś, kurczowo ściskając pokrwawione przedramię. Ten wi- dok nie pozostawiał wiele nadziei. Po raz pierwszy od tygodnia byłem bliski załamania. – Patrzcie, jak mnie urządzili – wysapał Miotk. – Trzeba ich gonić! – Gdzie pojechali? – Na zachód – machnął ręką sierżant. – Szukaj wiatru w polu – wzruszył ramionami Andrzej. – Przecież zaraz za Wrzosowcem drogi się rozchodzą. Mogli pojechać co najmniej w trzech kierunkach. Czy pan zarządził blo- kadę? – Nie zdążyłem – jęknął Miotk. – Myślałem, że sam ich zatrzymam. Staliśmy jak wrośnięci w ziemię. Szanse na to, by złapać Wewióra i Maleskiego były, mi- mo pokłutych opon ich samochodu, niewielkie. I w tym momencie usłyszeliśmy warkot do- stawczej furgonetki Kęckiego, która zjechała z górnej drogi, podjechała do nas i stanęła. Za kierownicą siedział Mareczek, obok niego Mirka. – Co się stało? – spytali, wyskakując z wozu. Powiedziałem im w skrócie. – Ja wiem, dokąd pojechali! – wykrzyknęła Mirka. – Fragonard ma daczę w Opalinie i dał klucze od niej Maleskiemu. Musieli pojechać drogą nad jeziorem, bo jest najkrótsza, a w Opalinie pewnie zmienią samochód. – Zbierajmy się – zadecydowałem – może jeszcze ich dogonimy. – Nie – sprzeciwiła się Mirka – mam lepszy pomysł. Pomóżcie mi. Szybko otworzyła tylnie drzwiczki furgonetki. W środku leżała jej deska z zamontowanym żaglem, w pełnej gotowości bojowej. – Dogonię ich szybciej płynąc jeziorem. W końcu to osiem kilometrów, a wiatr jest dziś niezły. – Zwariowałaś! – chwyciłem ją za ramię. – Nie – strząsnęła moją dłoń. – Nie popłynę sama. Niech pan się zbiera – wskazała Miotka – i odbezpieczy swoją pukawkę. – Ja? – przestraszył się sierżant. – A czy to nas utrzyma oboje na wodzie? – Niech pan nie będzie śmieszny – żachnęła się Mirka. 137 Już nikt nie protestował. Chwyciliśmy deskę i w kilka minut donieśliśmy ją do jeziora. Miotk minę miał nietęgą, ale rozpiął kaburę pistoletu i przypomniawszy coś sobie sięgnął do kieszeni na piersiach. – Nie wiadomo czy się nie utopimy, więc masz... – podał mi kartkę papieru. – Zdobyłem to dzisiaj. Cała nasza zabawa w śledztwo była niepotrzebna. Rozłożyłem pomięty papier. Był to xerox wyniku sekcji zwłok Evy Brück. Pospiesznie przebiegłem oczami test. Był nieoczekiwany, ale nie dla mnie. Właśnie czegoś podobnego się spodziewałem. – Romuś – zdążył jeszcze krzyknąć sierżant – leć na posterunek i dzwoń do Wejherowa, żeby zarządzili blokadę. Zadzwoń na posterunek do Rybna, oni mają bliżej. Romuś zniknął, a Miotk heroicznie, mocząc nogi, dobrnął do deski i stanął na niej niepew- nie, kurczowo trzymając się masztu. – Gotowy? – krzyknęła Mirka, a potem energicznie odepchnęła się nogą od dna. Deska ru- szyła. Najpierw wolno, zataczając się jakby niepewnie, ale szybko złapała silny północny wiatr i ruszyła naprzód z niebywałą szybkością. Zmalała nam w oczach, zmieniając się w czerwono– granatową plamę zostawiającą po sobie na tafli jeziora cienkie pasmo białej piany. A Mirka, Mirka w rozwianej przez wiatr sukience, odsłaniającej w porywach aż po szczyt ud jej piękne, opalone na brązowo nogi, Mirka pewnie prowadząca deskę po wzburzonym jezio- rze – jakby był to dziecinny rowerek, Mirka obejmująca ramionami sierżanta skurczonego pod wydętym żaglem... cóż, Mirka była wspaniała. – Szkoda czasu, jedziemy – chwycił mnie za ramię Andrzej. – Zostawcie tego grata – wtrącił się Mareczek wskazując mojego poloneza. – Pojedziemy volvo. Wsiedliśmy szybko do furgonetki i Mareczek ruszył. Już wcześniej wiedziałem, że ten spokojny, aż nadto zrównoważony chłopak, zmienia się nie do poznania za kierownicą samo- chodu, ale to, co pokazał tego dnia przechodziło wszelkie moje wyobrażenia. Mareczek prowadził wielką, ciężką furgonetkę z taką łatwością jak Mirka swoją deskę. Je- chaliśmy z maksymalną do osiągnięcia na tej drodze szybkością – to znaczy w granicach stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. W Wierzchucinie Mareczek nieco zwolnił, ale i tak przeleciał pod oknami posterunku grubo przekraczając setkę. Za wsią Mareczek znowu przy- śpieszył. Prusewo, Brzyno, Nadole – kolejne wioseczki, jakie mijaliśmy, jadąc wciąż zachod- nim brzegiem jeziora Wrzosowieckiego – migały nam przed oczyma jak na przyśpieszonym filmie. Daleko, na przeciwległym krańcu jeziora dostrzegłem czerwono– granatowy żagielek Mir- ki, który wydawał się kierować stronę brzegu. Lecz po zielonym mercedesie– ani śladu. Po- tem drzewa i gęste krzaki przysłoniły nam widok na jezioro. Minęliśmy Czymanowo, wie- działem, że to już prawie południowy kraniec jeziora. A więc Mirka nie zdążyła! Mareczek ostro, z piskiem opon, wziął kolejny zakręt i nagle całym ciężarem stopy runął na hamulec. Furgonetką zarzuciło, a my mimo pasów uderzyliśmy lekko głowami o szybę. Przed nami, na środku drogi stał zielony mercedes. Drzwiczki z obu stron były otwarte, a Maleski i Wewiór stali przed maską trzymając ręce wysoko w górze. Przed nimi zobaczyłem Miotka z pistoletem służbowym, a Mirkę z odebraną Wewiórowi bronią gazową. Oboje, mo- krzy od stóp do głów, trzęśli się z zimna. – Weź! Weź to! – wykrztusił sierżant. – Nie mogę utrzymać! – Co mam wziąć? – Pistolet! Andrzej uwolnił go od broni, Mareczek pomógł Mirce. Oboje wyglądali rozpaczliwie. Mirka po prostu zsiniała, Miotk drżał jak osika. – Do samochodu! – zakomenderowałem. Posłuchali bez sprzeciwu. 138 Zajrzałem do mercedesa i znalazłem na tylnym siedzeniu walizkę z milionem Eda. Zanio- słem ją do budy furgonetki i zamknąłem drzwiczki kluczykami rzuconymi przez Mareczka. Potem podszedłem do Mirki i Miotka, którzy siedzieli w szoferce owinięci w koce znalezione za siedzeniami. – Musicie wziąć to na siebie – powiedziałem. – To jedyny sposób, żeby uchronić Eda. Nas tu w ogóle nie było. Goniliście Wiewóra jako mordercę Jacka. Jasne? Skinęli głowami. Zostawiłem ich i podszedłem do Wewióra i Maleskiego, którzy łypali wściekle na broń w rękach Mareczka i Andrzeja. – Walizka Eda jest już bezpieczna. Pamiętajcie, to również szansa dla was! Jeśli nie pi- śniecie słowem o szantażu, my również tego nie zrobimy. Zresztą domyślam się już czym go szantażowaliście i zapewniam was, że milicja dobrze się z tego uśmieje. Jasne? Miny obu facetów świadczyły najlepiej o tym, że nie mają żadnych złudzeń, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie mylę się w swych przypuszczeniach. – Sierżant Miotk zatrzymał Wewióra jako podejrzanego o pobicie ze skutkiem śmiertel- nym, a pana – zwróciłem się do Maleskiego – jako osobę pomagającą poszukiwanemu. Ze swoim francuskim paszportem pewnie się pan z tego wywinie. Z nim gorzej – ale to już jego sprawa. I nic więcej się nie zdarzyło. Zrozumieliście? Skwapliwie skinęli głowami. Daleko, daleko, od strony Opalina zawyła syrena milicyjnego wozu. Miotk i Mirka wyskoczyli z szoferki. – Niestety, musicie jeszcze trochę pomarznąć! – rzuciłem im. Wywinęli się z kocy i, jeszcze ciągle drżąc, przejęli broń od Mareczka i Andrzeja. Szybko wpakowaliśmy się do furgonetki i Mareczek ruszył – w samą porę, by uniknąć spotkania z radiowozem, którego ryk przybliżał się niepokojąco. Tym razem jechaliśmy znacznie wolniej, więc dryblas Gruchała z posterunku w Werzchucinie, który minął nas na swoim motocyklu, nie miał powodu do interwencji. Wyglądało na to, że Romuś zaalarmował całą milicję w oko- licy. Przez całą powrotną drogę Andrzej dłubał przy papierośnicy. Dojeżdżaliśmy właśnie do Wrzosnowca, gdy wieczko odskoczyło. – To proste – wytłumaczył Ordęga. – Ten szyfr to zabawa dla bardzo cierpliwych. Ilość kombinacji jest ogromna. Więc pomyślałem, że pewnie jest i drugi sposób otwarcia tego. I jest – pokazał im – wystarczy podważyć ten większy rubin, który jest po drugiej stronie. Wi- dzisz? Można to zrobić nawet paznokciem. We wnętrzu papierośnicy znalazłem dwa papierki. Pierwszym był odpis aktu ślubu zawar- tego między Ewą Brucką a Edwardem Michałowskim w USC w Białym Borze w sierpniu 1975, drugim – dokument sądowy stwierdzający jasno, kto dokonał pewnego zabójstwa wiele, wiele lat temu. 139 Rozdział 35 Wróciliśmy do Bukowego Dworu. Mareczek zgrabnie zaparkował ciężkie volvo pod ofi- cynką, ale zwlekał z wysiadaniem. Chwyciłem go za ramię: – Chodź, będziesz potrzebny. Ociągając się, niechętnie ruszył za nami. Energia i pewność siebie, jakie wykazywał sie- dząc za kierownicą, nagle gdzieś wyparowały. Wlókł się jak na ścięcie. Hazel i Ed już doszli do siebie. Siedzieli w salonie z ponurymi minami skazańców, popi- jając sok pomarańczowy. Ed zerwał się na nasz widok. – Masz tu swoją forsę – rzuciłem mu walizkę pod nogi. – I pilnuj jej dobrze. – Nie prosiłem cię o pomoc! – przyskoczył do mnie. – Jeżeli zapłaciłem, to widocznie chciałem. – Uspokój się, Ed – popchnąłem go delikatnie. Usiadł mechanicznie. – Zapewniam cię, że Maleski i Wewiór nie powiedzą ani słowa o szantażu. A ja odzyskałem twoje pieniądze i coś mi się za to należy. – Czego chcesz? – burknął nieufnie. – Porozmawiać – rozejrzałem się dookoła. – Jesteśmy w komplecie. Nikogo nie brakuje i nikt nie jest zbyteczny... Myślę, że możemy rozmawiać po polsku, co Hazel? – Możemy – skinęła głową. – I po co to udawanie? – Niech Ed powie. – Nie będziemy chyba rozmawiać o naszych intymnych sprawach – żachnął się mój stary przyjaciel. – Będziemy, Ed – odpowiedziałem twardo. – Właśnie o tym będziemy rozmawiać. I po- wiemy sobie wreszcie wszystko do końca. Ty zaczynasz. – O Boże, przecież nic się nie stało... To taki drobny kamuflaż. O.K. – Hazel jest Polką, urodziła się w Szaflarach w roku 1963, i nazywa się naprawdę Halina Furman. Ale wyjechała z matką w 1970 do Stanów. Mamusia wyszła za mąż za starego Springfielda, a ten adoptował Hazel, to znaczy Halinę... To było jego czwarte małżeństwo. Czego ode mnie chcecie – wzru- szył ramionami. – Formalnie rzecz biorąc naprawdę jestem zięciem Spingfielda, tyle że stary absolutnie nic mi nie obiecał, poza moralnym poparciem. No i dał Hazel siedemset tysięcy – większość tego co jest w tej walizce. Ale z dziedziczenia jest wyłączona. Co miałem zrobić, waszym zdaniem? To było jedyne wyjście. Udawałem, że mam go za sobą, razem z jego kre- dytami, a on się po cichu na to zgadzał. A Hazel musiała udawać Amerykankę, bo po polsku mówi beznadziejnie, z góralskim akcentem. I tyle. – Zmusiłeś mnie – Hazel zaczerwieniła się gwałtownie. – Ja wcale nie chciałam. – O.K. – włączyłem się zażegnując w zarodku potencjalną małżeńską kłótnię. – Pozwoli- cie, że teraz ja wam opowiem długą historię, która też zaczyna się od małżeństwa. – Ed spoj- rzał na mnie uważnie. – Tak Ed, od twojego małżeństwa z Evą Brück, która wtedy nazywała się jeszcze Ewa Brucka... – Co? – zerwała się Hazel. – Spokojnie, Halinko – skłoniłem ją, by usiadła – jeszcze nie wiesz wszystkiego. Ed wziął przed laty ślub, ale zapomniał o rozwodzie... Opowiedziałem im szczegółowo wszystko, czego dowiedziałem się od Marysi, również to, co wiedziałem o procesie spadkowym Ewy, misji Maleskiego, papierośnicy, powodach przy- jazdu do Polski Evy. Edowi opadła szczęka, wyglądał jak zbity pies, a Hazel przeżywała we- wnętrzną burzę. Mówiłem o rzeczach zupełnie jej nie znanych i wstrząsających. Byłem dla niej okrutny, ale musiałem być. 140 – Nie ulega wątpliwości – skończyłem ten wątek, który w istocie był tylko wstępem do właściwej mej przemowy, choć dla nich, biedaków, musiał zabrzmieć jak wyrok – że Eva przyjechała galopem do Buczek tylko po to, by zapobiec ujawnieniu jakiegoś sekretu, który wiązał się z Edem. Chodziło zapewne o dawny, zapomniany ślub, który równał się nielegal- ności małżeństwa was obojga. Mam rację, Ed? Wolno, niechętnie skinął głową. – Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałeś!? – rzuciła się Hazel. – Przecież nic o tym nie wiedziałem – Ed miał minę przedszkolaka, któremu kazano roz- wiązywać zadanie logarytmiczne. – Ale Eva nie miała pewności, że może liczyć na twoją lojalność. Bo i niby czemu? W końcu to ona cię rzuciła, a ty nie mogłeś się z tym pogodzić... Myślę, że wzajemnie na siebie mieliście haka. Tak było? I znowu Ed skinął głową. – Ale to nie jest teraz najważniejsze. Eva zginęła i to rozwiązało wiele spraw. Wybaczcie mi cynizm tego sformułowania, ale oddaje ono istotę rzeczy. Misja Maleskiego właściwie straciła swój sens. Nieboszczka i tak nie mogła dziedziczyć, a jej dziecko tak czy inaczej coś tam by dostało. Zgadzacie się? – wszyscy jak na komendę pokiwali głowami. – W takim razie powstaje pytanie: dlaczego Maleski postanowił zostać w Polsce i nadal węszyć? Na co wła- ściwie liczył? Wszyscy milczeli wpatrując się we mnie z wielką uwagą. – Wewiór szukał tej papierośnicy – pokazałem im złotorubinowy klejnot – i konkretnych dokumentów w niej ukrytych. Po co? Przecież Eva już nie żyła? Odpowiedź może być tylko jedna: Maleski i Wewiór postanowili skorzystać z okazji i oskubać jelenia... czyli Eda. Zgadza się? Ed spoglądał na mnie ponuro, ale znów skinął głową. – Jedźmy dalej... Maleski zdobył gdzieś informację o twoim ślubie z Evą. Była bezcenna, bo nadawała się do zaszachowania was obojga. Ale sama wiedza o jakimś fakcie, nawet nie poparta dowodami, a tych Maleski nie miał, to za mało, żeby żądać góry pieniędzy. A więc, Ed, za co właściwie zapłaciłeś milion dolarów? – Przecież sam powiedziałeś – odparł drewnianym głosem. – Nie, Ed, nie wierzę ci. Myślę, że nie zdobywszy papierośnicy, Maleski i Wewiór posta- nowili wyciągnąć z rękawa swojego atutowego asa. – Bałeś się czego innego, Ed! Wszyscy baliście się! – Skończ już, skończ... – wykrztusił Ed. – Przestań się nade mną znęcać. – Nie znęcam się, przyjacielu – powiedziałem łagodnie. – Próbuję tylko wyjaśnię wszystko do końca... Tylko jedna rzecz, Ed, mogła być dla ciebie warta milion dolarów – wolność! A Maleski i Wewiór wiedzieli, w jaki sposób zginęła Eva Brück. I wy też wiecie... – w tej chwili grałem va banque i Andrzej, który spojrzał na mnie uważnie, dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Ale nie miałem już siły bawić się w podchody. – Ty też wiesz? – prychnął Ed. – Owszem, wiem – odpowiedziałem spokojnie. – To było tak... Kiedy Eva przyjechała do Polski skontaktowała się najpierw z Mariuszem i z nim przyjechała tu, do Buczek. Pewnie bała się nachodzić cię bez uprzedzenia. Mariusz przygotował grunt i dopiero wtedy spotkali- ście się... tutaj. Eva zaproponowała ci uczciwą transakcję – akt ślubu sprzed lat za pewien dokument, który był w twoim posiadaniu. Zgadza się? Ed potwierdził. – Ale nie miałeś tego dokumentu tutaj, był w Skarszewach. Posłałeś po niego Mareczka i spotkaliście się po raz drugi – tym razem w domu Evy w Buczkach. Oddałeś jej to, o co pro- siła. Ale dlaczego nie zabrałeś aktu ślubu, tego nie rozumiem? 141 – Jak to? – Ed spojrzał na mnie zdziwiony. – Przecież spaliła go na moich oczach w po- pielniczce. Został tylko popiół. – Ciekawe... – roześmiałem się. – Bo przecież pozostał jeszcze odpis, który Eva na wszelki wypadek sobie zostawiła. Niezgłębiona jest natura kobiety. – O tym nie wiedziałem – przyznał Ed. – Ale tak naprawdę Evie nie chodziło o ten akt ślubu... Bała się czegoś innego. Ten doku- ment był tylko dla niej argumentem w przetargu z tobą. W końcu miałeś dużo więcej do stra- cenia. – A więc o tym też wiesz? – Oczywiście... – otworzyłem papierośnicę i wyjąłem z niej niewielki pożółkły skrawek papieru, opatrzony przyblakłą pieczęcią Sądu Rejonowego w Człuchowie. Dokument pocho- dził z roku 1961. To właśnie dla tego skrawka papieru Eva przedsięwzięła swoją nieplanowa- ną podróż do Polski, to on miał dla niej nieoszacowaną wartość. Ale też był jedynym mate- rialnym świadectwem dramatycznego wydarzenia, które miało miejsce blisko trzydzieści lat temu. Eva miała wtedy osiem, może dziewięć lat... – Jak to było, Ed? Opowiedz. Jesteś jedną z ostatnich osób, które wiedzą o tej sprawie. – Obiecywałem Evie, że zachowam to na zawsze w tajemnicy... – wzruszył ramionami – ale Eva nie żyje, więc... Jej ojciec, wyjątkowo nieciekawy typ, był patologicznym sadystą. Matka Evy odeszła od niego po dwóch latach. Ale było jej bardzo ciężko, więc kiedy faceta przeniesiono już na prowincję, do Człuchowa, uwierzyła w jego zapewnienia i przysięgi – i postanowiła spróbować jeszcze raz wspólnego życia. Pojechała z Evą do tego miasteczka. Trwało to może z tydzień. Pewnego dnia malutka jeszcze Eva wróciła ze szkoły i zobaczyła straszną scenę – skatowaną, zalaną krwią matkę i znęcającego się nad nią ojca. Oboje byli nadzy, a ubrania – również pas z kaburą i pistoletem ojca, leżały na stole. Niewiele myśląc Eva wyciągnęła ten pistolet i kilkakrotnie wystrzeliła. Nigdy o tym nie zapomniała, mimo tego, że nie poniosła żadnej kary. Sprawie ukręcono łeb, a jedynym jej materialnym śladem pozostał ten papierek – wskazał ręką – pismo sądu, zawiadamiające o „odstąpieniu od ściga- nia” itd... Eva powinna to spalić dawno temu i doprawdy nie wiem, dlaczego tego nigdy nie zrobiła. Niosła tę sprawę jak garb, przez całe życie. Nigdy nie zapomniała. W głębi duszy uważała się za morderczynię, za człowieka straconego dla świata... Może stąd brały się wszystkie jej szaleństwa? W każdym razie – było to dla niej bardzo ważne, o czym sam się przekonałem. Kiedy była jeszcze ze mną, a zaczynała już romansować z Mariuszem, jej częste wyjścia z domu, wielogodzinne nieobecności, zmiana w stosunku do mnie i tak dalej – wszystko to budziło moją szaloną, dziką zazdrość. Eva chciała mnie za wszelką cenę udobru- chać. To wtedy wyznała mi swoją wielką tajemnicę i dała ten papierek – jako swego rodzaju zakład wierności. Cóż – wiary mi nie dochowała, a ja mimo to zachowałem się O.K. Nigdy nikomu tego nie pokazałem i nikomu o tym nie mówiłem. Ale Eva pomiętała. Kiedy w Paryżu zaczął jej się palić grunt pod nogami – przyjechała tutaj i zaproponowała wymianę – ten do- kument za akt ślubu i milczenie z jej strony. Zgodziłem się natychmiast. Naprawdę – Ed zwrócił się do Hazel, to znaczy Haliny – chciałem tylko jednego, skończyć jak najszybciej z własną przeszłością! – I na tym sprawy między nami się skończyły. Myślę, że trzecie spotkanie miało czysto kurtuazyjny charakter. Ale właśnie ono skończyło się tragicznie... – Poczekaj – przerwał mi niespodziewanie Andrzej – nie rozumiem jednej rzeczy: dlacze- go Mariusz zamieszkał w Bukowym Dworze, a nie z Evą? – Już ci wyjaśniam. Eva wiedziała, że gdzieś w pobliżu krąży Maleski. Takie afiszowanie się z obcym mężczyzną mogło jej tylko zaszkodzić. Zresztą – to już moje przypuszczenie – Mariusz mógł być nieco natarczywy. Wciąż mu na niej zależało. Ale powiedz mi, Ed, czy Eva ostrzegła cię przed Maleskim? 142 – Niestety, nie. Cholera! Nawet mi nie powiedziała, że ktoś przyjechał węszyć z Francji. – Myślę, że zrobiła to bez złej woli. Nie sądziła, że tobie może cokolwiek grozić, bo... nie domyślała się, że przedmiotem śledztwa Maleskiego jest wasz dawny ślub. Dla niej był to tylko atut w rozmowach z tobą. Tak naprawdę bała się czegoś innego. Ale idźmy dalej: kry- tycznego wieczoru, w piątek, ponad tydzień temu, Eva przyszła tu z pożegnalną wizytą. Ale wszystko odbyło się inaczej niż to przedstawiałeś dotąd, Ed! Bo Eva nie przyszła do ciebie, a – przede wszystkim – do Mariusza. Spędziła z nim popołudnie i wczesny wieczór. Spali ze sobą, tu w tym domu. Może miała to być nagroda dla Mariusza, może obudziły się sentymen- ty, nie wiem... Dopiero potem, już około dziewiątej, Eva zaszła do ciebie do gabinetu. Dlatego nikt jej nie widział; bo zeszła do gabinetu schodami z piętra, nie przez drzwi wejściowe. Zgodnie z planem miała dołączyć do towarzystwa powitalnego zgromadzonego na moją cześć, ale poczuła się źle i postanowiła wracać do domu. Wyszła drzwiami, które wychodzą bezpośrednio na werandę. To naturalne, kiedy chce się zniknąć po angielsku z przyjęcia... – Skąd ty, u diabła, to wszystko wiesz!!! – krzyknął nagle, nie panując nad sobą, Ed. – Och, to taka układanka, jak puzzle... skądinąd amerykański wynalazek – starałem się mówić z wielką pewnością siebie, choć doszliśmy do niebezpiecznego miejsca i momentu, w którym moja wiedza w zasadzie się nie skończyła. – Ale nie chcę mówić dalej, bo myślę, że będzie znacznie lepiej jeśli ktoś z was mnie zastąpi – rozejrzałem się po zgromadzonych i zatrzymałem wzrok na bladej, wymiętej twarzy naszego niedawnego kierowcy. – Co ty na to, Mareczku? Wszyscy obejrzeli się na chłopaka, a Ed machnął ręką i sięgnął po swoją butelkę whisky. Mały nie wytrzymał napięcia. Pociągnął nosem, drżącą dłonią przetarł czoło i wybuchnął na- gle potokiem słów. – Przyznaję się, to ja ją zabiłem... Ale niechcący, przysięgam! To był tylko wypadek! – wybuchnął płaczem. – Nie mogę już dalej z tym żyć, po co to ukrywaliśmy? – zwrócił się do Eda. – Jak to było, Mareczku? – spytałem spokojnie. – Eva była tak samo winna, jak i on – wtrącił się nagle Ed. – Mareczek jej się podobał, mówiła, że jest podobny do mnie sprzed lat. Dla takiego prawiczka jak Marek to było aż za dużo – wzruszył ramionami. – Ja naprawdę nie chciałem! – zachlipiał Mareczek. – Eva była tu o dziewiątej, może wpół do dziesiątej, a potem powiedziała, że chce już wracać do domu. Ed mnie zawołał i kazał ją odprowadzić. Mieliśmy pójść plażą, więc wyszliśmy z gabinetu prosto na werandę... No i... tam Eva nagle się zatrzymała i odwróciła do mnie. Oddychała tak jakoś ciężko, dziwnie. Naj- pierw myślałem, że jest chora, a potem – zaczerwienił się nagle – że podniecona... – zamilkł na chwilę, wytarł kułakiem oczy. – Było już ciemno, ale Eva stała w smudze światła, które padało z salonu... Była tak piękna, że zapomniałem o wszystkim, nawet o Ewci – znów się rozpłakał. – A wtedy Eva dotknęła mojej ręki, powiedziała, że jestem bardzo ładny i pocało- wała mnie w usta. Zupełnie nie wiedziałem co robię, chciałem ją objąć i przycisnąć, ale ona wyrwała się gwałtownie i cofnęła w tył. Musiała się potknąć, bo spadła z werandy i uderzyła głową o kamień... – nie mógł mówić dalej. – Usłyszałem dziwny hałas i wybiegłem na werandę – zastąpił go Ed. – Eva nie dawała znaku życia, wszędzie było pełno krwi. Mareczek dostał ataku histerii, za ścianą w salonie goście fikali sobie w najlepsze... Co miałem zrobić? Gdyby to się zdarzyło dzisiaj, gdybym mógł przez chwilę spokojnie się zastanowić – na pewno postąpiłbym inaczej. Ale wtedy by- łem w szoku, myślałem tylko o tym, żeby uniknąć kompromitacji. Byłem przekonany, że wszystko się wyda – moja bigamia, szantaż Evy, bo to był rodzaj szantażu... Pomyślałem, że nikt nie uwierzy w moją niewinność – wszyscy będą widzieli we mnie mordercę! – Co zrobiłeś? 143 – Kiedy teraz o tym myślę – potarł dłonią zmęczone powieki – wiem, że to ja i tylko ja je- stem winien. Marek, nie bucz, bądź mężczyzną! – rzucił nagle; Marek ucichł, choć jego chu- dym ciałem nadal wtrząsał spazmatyczny dreszcz. – Jestem winien nie tylko w sensie moral- nym, również dosłownie... – umilkł, przez chwilę zbierał myśli. – Kiedy stwierdziłem, że Eva nie daje oznak życia, potrafiłem myśleć tylko o jednym – usunąć jej zwłoki, jak najszybciej i jak najdalej. Zmusiłem Mareczka żeby wrócił do gabinetu i siadł przy biurku. Miał pisać na maszynie dopóki nie wrócę. To dawało mi pewne alibi, bo wszyscy słyszeli maszynę, więc myśleli, że pracuję, ale nikt nie odważyłby się – byłem tego pewny – nagle wtargnąć do gabi- netu. A nieobecność Marka przeszła zupełnie niezauważalnie. Potem dźwignąłem ciało Evy i cicho obszedłem dom od ciemnej, kuchennej strony. Wsadziłem ją do malucha Marka i cicho zepchnąłem go po podjeździe w dół. Dopiero za bramą włączyłem silnik – zresztą i tak nikt nie mógł go usłyszeć, w domu hałasował magnetofon. Pojechałem w stronę strażnicy. Po dro- dze wymyśliłem resztę – to, żeby rozebrać Evę, rozrzucić jej rzeczy po lesie. No i żeby upozo- rować wypadek samochodowy, to było najważniejsze! A kiedy, już w lesie wyciągnąłem Evę z samochodu – wydało mi się, że cicho westchnęła. Poszukałem jej pulsu. Nie bił, ale ja i tak spanikowałem. Niewiele myśląc cofnąłem malucha i z rozmysłem najechałem lewymi kołami na nagie ciało Evy. Samochód zakołysał się w koleinie i osunął się na nią silniej niż chciałem. Coś chrupnęło przeraźliwie. Byłem tak przerażony, że nawet nie pamiętam, jak wykręciłem na tej wąskiej drodze i wróciłem do domu. Ale to prawda – to ja zabiłem Evę, nie Mareczek! Milczeliśmy. Mareczek ze zdumieniem wpatrywał się w Eda, Hazel paliła papierosa – spo- kojna, jak zwykle. Ed wbił chmurne spojrzenie w okno, w które północny wiatr ciskał suchy- mi liśćmi. – Tyle miałem do powiedzenia, Arturze – skończył Ed. – Teraz rób, co chcesz. – Chwileczkę, jeszcze nie wiemy wszystkiego – wtrącił się Andrzej Ordęga. – A skąd w tym wszystkim Maleski i Wewiór? – Dałem się podejść jak dziecko – odparł Ed. – Przez cały wieczór śledzili Evę. Zaparko- wali mercedesa w lasku, nieopodal. Widzieli jak ruszam maluchem i pojechali za mną bez świateł, prawie bezgłośnie. Kiedy stanąłem, zjechali w polną drogę i podkradli się bliżej. Wi- dzieli wszystko! – Ciekawe... – powiedziałem ironicznie. – Nawet bardzo ciekawe. A więc od pierwszego dnia wszystko wiedzieli, a tymczasem latali po okolicy, szukali papierośnicy, maltretowali małolatów... Właściwie po co, Ed? – Nie wiem – wzruszył ramionami. – Rzeczywiście, Ed, dałeś się podejść jak dziecko... Ale nie wtedy, w piątek, a dopiero wczoraj, kiedy przyszli po pieniądze. – Nie rozumiem? – Właśnie, Ed, biedaku, od początku nic nie rozumiesz. No cóż, nie jesteśmy w Kalifor- nii... A rzeczywistość tutaj jest bardziej skomplikowana, niż przypuszczałeś. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnąłem stamtąd złożony w czworo papierek, który przed kilkoma godzinami dał mi Miotk. Troje oczu śledziło moje ruchy z na- pięciem i oczekiwaniem. Rozłożyłem kartkę. – Tak, to rzeczywiście dziwne... – powiedziałem cicho. – Eva Brück nie żyje, a wśród nas są trzy osoby, które przyznały się do jej zamordowania. Tymczasem... – zawiesiłem głos – wedle sekcji zwłok, Eva Brück w ogóle nie została zamordowana. Zmarła śmiercią naturalną! Gdybym był prestidigatorem i wyciągnął z kapelusza żywego aligatora – efekt nie mógł być większy. Wpatrywali się we mnie osłupiali, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Tylko Andrzej zachował spokój, przypuszczając – skądinąd słusznie – że coś jeszcze trzymam w zanadrzu. – Czy możesz to powtórzyć? – wykrztusił wreszcie Ed. 144 – Oczywiście – odparłem z całą beztroską. – Oto wynik sekcji zwłok: śmierć nastąpiła wskutek rozległego zawału serca i była natychmiastowa. Rana głowy ma charakter powierz- chowny, mogła powstać w wyniku upadku... Co do przejechania samochodem... mówi się tu jasno, że Eva została przejechana już w jakiś czas po śmierci, zresztą – nacisk kół nie spowo- dował ż a d n y c h (podkreśliłem to słowo) obrażeń wewnętrznych. I to wszystko. Dla mili- cji okoliczności tego zdarzenia były, rzecz jasna, tajemnicze, ale nie mieli powodów, by po- dejrzewać kogoś o morderstwo, którego nie było. Już raczej gwałt, rabunek, kradzież. Dlatego tak ślamazarnie prowadzili śledztwo. A Wewiór znał wynik sekcji dzięki swoim kumplom, więc wiedział, że jego świadectwo jest niewiele warte. Mógł cię wrobić w to i owo, ale nie w morderstwo, którego nie było. Dlatego tak rozpaczliwie szukał innego haka na ciebie. I dlate- go możesz mieć gwarancję, że nie piśnie ani słowem o szantażu... – Przyjacielu!... – Ed szedł do mnie z szeroko rozstawionymi ramionami. – Jakże jestem ci wdzięczny! Dlatego myślałem, że jesteś przeciw mnie? Wybacz! – pozwoliłem się uściskać, ale nie odwzajemniłem tych serdeczności. – Powinienem był wiedzieć, że od początku pró- bowałeś mnie chronić! W tym momencie zabrzmiał gong i do salonu weszła pani Janina. – Już pora na lunch – zaanonsowała. – Czy mogę podawać? – Tak! – wykrzyknął jowialnie Ed. – Tak! Koszmar się skończył i możemy wreszcie odpo- cząć. – Nie! – zaprzeczyłem stanowczo. – Jeszcze nie, Ed! Musimy to skończyć naprawdę. 145 Rozdział 36 Ed opadł ciężko na fotel: – Czego chcesz jeszcze? – jęknął histerycznie. Pani Janina zmie- rzyła nas uważnym spojrzeniem, a potem wycofała się cicho do kuchni zamykając drzwi za sobą. Widać również doszła do wniosku, że nie pora jeszcze na spokojny rodzinny posiłek. – Zaraz się dowiesz... Siądźcie wszyscy – zaprosiłem ich gestem. Powoli, niechętnie, przysiedli na dawnych miejscach. – Czy wiadomość o tym, że Eva Brück zmarła na zawał jest dla was rzeczywiście tak wiel- kim zaskoczeniem? – spytałem. Milczeli. – Przecież chorowała od dawna? – nie zareagowali. – Andrzeju, przeczytaj to na głos. Andrzej wziął z mojej ręki diagnozę wystawioną przez gdańskiego kardiologa. – Przedstawiony fragment elektrokardiogramu – zaczął czytać – jest najprawdopodobniej fragmentem wydruku badania Holtera, czyli dwudziestoczterogodzinnego monitorowania EKG. Na wydruku widać wyraźnie liczne skurcze dodatkowe komorowe. Osoba badana cierpi niewątpliwie na ciężką formę kardiomiopatii przerostowej, wrodzonej choroby serca o nie- znanej etiologii, która pojawia się najczęściej w wieku starszym lub średnim i cechuje przero- stem mięśnia lewej komory, powodującym niewydolność krążenia, nietolerancję wysiłku i arytmię... – Teraz wiemy już więcej – podjąłem, gdy Andrzej skończył – wiemy dlaczego Eva rzuciła pracę w filmie, dlaczego przestała przyjeżdżać do Polski i dlaczego tak bardzo śpieszyła się, by zapewnić przyszłość swemu dziecku. Ale nadal nie wiemy, dlaczego nagle zmarła na za- wał? Kardiomiotopia to ciężka wada serca, ale istnieje wiele leków antyarytmicznych, które wygaszają ognisko dodatkowych pobudzeń, prawda Hazel? Zaskoczona podniosła na mnie spuszczone dotąd oczy. – Tak, oczywiście... – bąknęła. – Skąd wiesz, że... – Przecież studiowałaś farmację, prawda? Więc powiedz nam, jakie to leki? – No... – zastanowiła się – mexitil, pronestyl, nifedipina, verapamil, amiodarone... jest ich wiele. – Do czego zmierzasz Artur? – wtrącił się ostro Ed. – Zostaw Hazel w spokoju, ona nie ma nic wspólnego z naszymi brudnymi sprawami, a dziś i tak już wylaliśmy na nią kubeł pomyj. – Spokojnie Ed! Skoro wy nie chcecie mówić, muszę robić to ja. – O.K. Co mam ci powiedzieć? Owszem, wiedziałem, że Eva jest chora, nie ukrywam te- go. Zresztą trudno to było ukryć. No i co? I co z tego, do jasnej cholery? – Słuchaj, Hazel – zignorowałem Eda – nie wymieniłaś chyba najważniejszego leku, szczególnie popularnego w Ameryce? – Jest ich tak dużo... – wyszeptała bezradnie. – Ale tego masz pełną lodówkę! Zapomniałaś o tombacorze. – Hazel milczała, Ed spoglą- dał na mnie czujnie, jak rozdrażniony pies, gotowy w każdej chwili wyszczerzyć kły. – Cie- kawe, że Eva Brück też miała tombacor w lodówce. I to amerykański, pochodzący z tego sa- mego źródła. – No tak! – roześmiała się nagle obojętnie Hazel – Teraz sobie przypominam. Kiedy tu była pierwszy raz skarżyła się, na złe samopoczucie, mówiła, że francuski lek, który wzięła ze sobą, źle jej robi. Więc dałam jej parę opakowań tombocoru. – A czy sprawdziłaś przedtem jego działanie w swoim vademecum? – Nie, dopiero potem... jak już jej dałam... – Hazel nagle pobladła. – Skąd wiesz?... – Ja też czytałem twoje vademecum, Hazel – odpowiedziałem łagodnie. – To najnowsze wydanie, sprzed kilku miesięcy. Ostrzegają tam przed tambocorem. Odkryto, że jego przedawkowanie może bardzo łatwo doprowadzić do działania paradoksalnego, czyli spowo- 146 dować arytmię, a w konsekwencji zawał. Przeczytałaś to, Hazel i wtedy wpadłaś na ten ge- nialny pomysł, tak? W milczeniu skinęła głową. – Namówiłaś Evę, żeby brała podwójną dawkę? Znów skinienie. – Ed? Czy piliście coś, siedząc z Evą w twoim gabinecie? – Nie pamiętam... Chyba tak. Eva sok, ja kawę. – spojrzał nagle ze smutkiem i zmęcze- niem na żonę. – No tak, to Hazel przyniosła nam napoje. – A w tym soku znów był rozpuszczony tambokor. Zabiłaś Evę Hazel! Zabiłaś ją jej wła- snym lekarstwem. Dlaczego? Hazel mechanicznie odwróciła głowę w moją stronę. Wyglądała pięknie, jak zwykle, ale w jej oczach tliła się iskierka obłędu. Rozluźnione nagle rysy twarzy, która odrzuciła obronną tarczę wystudiowanej mimiki, pokazały obraz Hazel takiej – jaką była naprawdę: przeraźliwie samotnej, nie rozumiejącej świata i nierozumianej przez świat, przeżywającej swój los zawsze w pojedynkę. – Tak, zabiłam ją – powiedziała spokojnie. – Zabiłam w niej to wszystko, czego nie mia- łam i czego nie mogłam mieć. Przez moment uwierzyłam, że jeśli to zrobię, to stanę się jak ona i zdobędę szczęście, którego Pan Bóg nie dał mi dostąpić. Ale teraz wiem, że zgrzeszy- łam, że to był podszept szatana, a ja uniosłam się pychą. Już naznaczyłam sobie pokutę. Boże, pobłogosław mnie grzesznej! – wybuchła nagłym skowytem rozpaczy, jak wiejska baba na odpustowej mszy, a potem zerwała się i wybiegła z salonu. Uniosłem się, by pobiec za nią, ale Ed powstrzymał mnie w pół kroku. – Zostaw ją, proszę! – powiedział łagodnie. – Nic sobie nie zrobi, na pewno. Jest bardzo religijna i samobójstwo to ostatnia rzecz, jaka mogłaby przyjść jej do głowy. – Wierzysz w taką religijność? Tydzień temu zabiła Evę! – Wierzę, mimo wszystko. To moja wina – za dużo musiała przy mnie przeżywać, zbyt in- tensywnie. Ona nie jest schizofreniczką, to lekki autyzm. No i – mania religijna. – A Eva? – To się już nie powtórzy. – Nie możesz tego zagwarantować. – Andrzej Ordęga wstał i skinął na mnie. – Ale nasz rola jest skończona, chodźmy stąd. – Jak to? – podskoczył Ed. – Jestem pełen podziwu dla dedukcji Artura – odparł Andrzej. – Ale żaden sąd na świecie nie udowodni jej winy. To było morderstwo doskonałe. Nic tu po nas. – Czekajcie – zerwał się Ed. – Nie myślcie, że chcę to wszystko zatuszować. W gruncie rzeczy już od dawna domyślałem się prawdy. I dlatego zmyśliłem tę historyjkę o samochodzie i że Eva jęknęła. Czułem się winny za Hazel... Ale ona nie może żyć normalnie między ludź- mi, wiem. Zresztą sama mówiła o pokucie... – opanował się trochę. – Artur, daj mi miesiąc na załatwienie tej sprawy, potem możesz robić co chcesz. – Dobrze, Ed – odparłem surowo – miesiąc. A potem spakowałem rzeczy i odjechałem z Bukowego Dworu, by nigdy już tam nie po- wrócić. Z Edem spotkałem się ponownie dopiero po dwóch miesiącach, ale wiedziałem już wcze- śniej, że mój dawny przyjaciel dotrzymał swojej obietnicy. W czasie tych miesięcy bardzo wiele się wydarzyło. Maleskiego, zgodnie z moimi przy- puszczeniami, zwolniono za wysoką kaucją. Nie czekał na koniec śledztwa i jego ewentualny zwrot – tego samego dnia wyjechał do Francji. Los Wewióra był natomiast przesądzony – 147 zgromadzono przeciw niemu niepodważalne dowody i wkrótce miał stanąć przed sądem oskarżony o zabójstwo Jacka. Związek Fragonarda z całą sprawą okazał się zupełnie przypadkowy (jak zresztą sugero- wała Mirka) – zbiedniały biznesmen rzeczywiście rozpaczliwie potrzebował pożyczki od Eda, a kiedy jej nie otrzymał – zwinął swoje gdyńskie interesy i również wrócił do Francji. Mietek Miotk został nareszcie doceniony. Za swą postawę w trakcie pogoni za Wewiórem otrzymał awans i nowe stanowisko w Pucku, gdzie – dla odmiany – zajął się od razu organi- zowaniem związku zawodowego policjantów. Mareczek, uwolniony od koszmaru winy, z którym żył przez wiele dni, pojednał się z Ew- cią, a państwo Kęccy zgodzili się na ich zaręczyny, pod warunkiem, że ślub odbędzie się do- piero po studiach. Rozjechali się więc pod koniec września – Ewcia pojechała do Olsztyna na zootechnikę, Mareczek zacisnął zęby i wrócił na politechnikę, odgrażając się, że zrobi osiem semestrów w dwa lata. Pan Cezary zatroszczył się również o los Żanety. Miała skończyć we wrześniu osiemnaście lat, co dawało jej możność decydowania o sobie, a Kęcki zaoferował jej pracę ogrodniczki w Bukowym Dworze, wraz z pokojem w oficynie i szansą nauki w wieczorowym technikum w Stawowej. Dla dziewczyny było to prawdziwe wybawienie, o czym donosiła mi w niezliczo- nych, zawsze łzami wzruszenia skrapianych listach, obiecując nie tylko usilną pracę, ale i szybkie poprawienie ortografii. Dostałem również list z Paryża. Marysia Rezmer oszczędnie, ale uprzejmie doniosła mi, że sąd paryski ostatniej instancji utrzymał w mocy zapis testamentowy na rzecz synka Evy Brüc- k. Marysia miała zamiar zostać na stałe we Francji i oddać się wychowaniu chłopca. Wszystko się skończyło i zamknęło, każdy znalazł to, czego szukał – od więzienia po od- wzajemnioną miłość. Nawet Mateusz Wierzewski, którego spotkałem we wrześniu na Mon- ciaku w Sopocie, wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Kroczył dumnie, odziany w nieskazitelny ciemny garnitur londyńskiego kroju, w towarzystwie ślicznej fertycznej brunet- ki, młodszej od niego o piętnaście lat, uwieszonej u ramienia i z bałwochwalczym oddaniem wpatrzonej w jego przystojną twarz. Mateusz dostojnie odkłonił mi się, uchylając kapelusza i puszczając w moją stronę szelmowskie oko, ale brunetka nawet nie raczyła na mnie spojrzeć. Jedyną osobą, która wciąż oczekiwała na swą własną pointę i finał – byłem ja sam. Po mę- czących przesłuchaniach i konfrontacjach Mirka zdążyła zamienić ze mną tylko kilka zdań, po czym wyjechała na mistrzostwa Europy do Włoch. Zdobyła tam złoty medal i została jedną z gwiazdek kończącego się sezonu. Potem startowała w niekończących się zawodach, przysy- łając mi kolorowe kartki z Biarritz, Monte Carlo, Palermo, La Valetty, Splitu i narażając na potworne koszta międzynarodowych połączeń telefonicznych. Był paskudny dzień pod koniec października, kiedy umówiłem się wreszcie na rozmowę z Edem. Czekał na mnie w kawiarni „Morskiej” przy Grunwaldzkiej we Wrzeszczu – podupa- dłej knajpce, która pamiętała lepsze czasy; lepsze dla niej i dla nas. Zachodni wiatr hulał swo- bodnie po ulicach Gdańska, unosił wysoko w powietrze resztki suchych liści, strzępy gazet, ulotek, krople monotonnego deszczu, wciskał się w szpary nie uszczelnionych okiennic, pod szaliki, w usta, pohukiwał w rynnach, zrywał dachówki, przyprawiał o nierytmiczne kołotanie zmęczone serca panów w średnim wieku. Przypominał nam, tak niedawno jeszcze zwodzo- nym i oszukiwanym upałem sierpniowych plaż, gdzie naprawdę wyznaczyła nam miejsce geografia. Przywracał realność naszemu północnemu miastu, rzuconemu na niegościnny brzeg szarego morza, które na północy kończy się lodowymi polami koła podbiegunowego. Zziębnięty, osłaniając usta szalikiem i przyciskając poły płaszcza, pchnąłem wejściowe drzwi kawiarni. Wiatr wdarł się ze mną, poruszył chmurę papierosowego dymu stojącą nad stolikami. Ed zamachał do mnie z głębi sali. Oddałem okrycie w szatni i siedliśmy razem, w rogu tuż pod oknem, z dobrym widokiem na Grunwaldzką. 148 Ed wyglądał nieźle, ale mało w nim zostało z niedawnego wesołka i playboya. Przyjazd do Polski nie wyszedł mu na dobre, wiedzieliśmy o tym obaj. – Jak Hazel? – spytałem po wstępnych uprzejmościach. – W porządku – Ed uśmiechnął się niewesoło. – To było najlepsze wyjście. Dla mnie, dla niej i dla wszystkich. – Gdzie ją umieściłeś? – U sióstr nazaretanek, w jej rodzinnych stronach, na Podhalu. W gruncie rzeczy zawsze marzyła o zakonie, jej powołanie jest niekwestionowane. Rozmawialiśmy z biskupem – i ona, i ja – który zgodził się na jej pokutę i sam dołożył własną. Teraz jest kimś w rodzaju gościa zakonu, to się nazywa „postulat”. A ja w ekspresowym tempie załatwiam rozwody – cywilny i kościelny. Nie będzie z tym problemu, w końcu małżeństwo nie zostało nawet skonsumowa- ne. Aha, przypomniałem sobie – podał mi kawałek papieru – chcę, żebyś o tym wiedział. Był to dowód wpłaty na konto zgromadzenia zakonnego sióstr nazaretek sumy siedmiuset tysięcy dolarów. – To były pieniądze Hazel – skomentował Ed – nie chciałem ich, a jej pomogą w nowej sytuacji. Spojrzałem na niego cieplej: – Nie udał ci się ten powrót do domu, Ed. – Ano nie – westchnął. – Ale nie rezygnuję. Już wiem, że tu nie mam czego szukać. To nie jest kraj dla mnie. Załatwię wszystko i wracam do Stanów. Mam jeszcze ćwierć miliona i spróbuję z tym zacząć od nowa. – Niech ci się wiedzie – wyciągnąłem rękę. – Tobie też – uścisnął ją mocno, choć obaj wiedzieliśmy, że żegnamy się bez żalu. Odruchowo, nie po raz pierwszy zresztą, zerknąłem w okno. I nagle brzydki październiko- wy dzień rozjaśnił się i wypogodził. Jezdnie Grunwaldzkiej zalśniły pogodnie w promieniach słońca, tramwaje wesoło zadzwoniły, samochody odezwały klangorem radosnych klaksonów. A może zagrała tylko orkiestra mojej rozradowanej duszy? W samej marynarce, nie zważając na pytające gesty Eda, wybiegłem na próg kawiarni i z wysokości kilku schodków wpatrzyłem się w dół ulicy, w miejsce skąd szedł ów szczególny blask, odbijający się jaskrawo w szybach, każący odwracać się i przystawać zdziwionym przechodniom. Nie myliłem się! Między szpalerami zdumionych spojrzeń, a potem oklasków szliśmy naprzeciw siebie: Mirka i ja. Moja Czarodziejka, opalona na brąz, gibka i światowa – w paryskim skórzanym płaszczu, uśmiechnęła się zabójczo. Podbiegłem i chwyciłem ją w ramiona. A więc nie wszystkie gwiazdy spadły w sierpniu – pomyślałem. – Jak ty jesteś ubrany, Arturze? – usłyszałem. – Będę musiała się tobą poważnie zająć. – Ja już jestem tobą poważnie zajęty! – odpowiedziałem i zamknąłem jej usta pocałun- kiem. I tak się skończyła ta historia. Koniec 149