Bożena Budzińska Sezon na pomarańcze 2 Copyright by Bożena Budzińska Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 3 M.M. na pamiątkę Sezonu 1989/90 4 „Niech Bóg zabierze króla... a mnie zostawi ten świat, bym się nim pobawił” (Ryszard III) 5 Sezon na pomarańcze Od dziecka marzyłem o plantacji pomarańczy, choć moi rodzice, słynni botanicy, spodziewali się, że pójdę ich śladem i będę badał dziwne rośliny w oranżerii, którą stworzyli przez lata pracy naukowej. Ojciec zajmował się genetyką roślin i krzyżował przeróżne storczyki, chcąc uzyskać nowe odmiany i kolory, a udawało mu się wszystko; odwiedzali nas poważni handlowcy i specjaliści z dziedziny hodowli roślin, podziwiając, kupując, łechcąc ambicje hodowcy. Do siedemnastu tysięcy znanych już odmian dorzucił jeszcze parę innych. Szczególnie ulubioną, którą krzyżował na wszystkie możliwe sposoby, była cattieya horace z tropikalnej Ameryki. Nim po raz pierwszy ofiarowałem ją Annie Marii, miałem okazję poznać wszystkie zwyczaje tego kwiatu. Mieszka w najbardziej wilgotnej komorze szklarni, gdzie aż zatyka mnie prawie skraplające się na wargach powietrze. Gdy dojrzewa, potrzebuje półmrocznej szarości. Łatwo ją zabić, wystawiwszy na pełne światło słoneczne. Na jej liściach o aksamitnym połysku wykwitną brunatno-czarne plamy i skurczy się cała, skarleje, zżerana bólem oparzelin. Tę roślinę szczególnie ukochał ojciec i wynalazł nowe odmiany -vandę i olivię, a są to imiona mej matki, która malowała kwiaty do ilustrowanych albumów, wydawanych w wielu krajach świata. W roślinnych wariacjach najbardziej pasjonowały ojca barwy, kwiat powinien opalizować nimi w zależności od oświetlenia i miejsca, w jakim zostanie ustawiony. Kwitnąca we wrześniu, pod słonecznym znakiem Panny cattleya horace przypomina kształtem spódnicę tańczącej sambę Brazylijki, rozrastającą się u kolan w plątaninie zmyślnie postrzępionych wstążek i kawałków białego tiulu. Biel delikatnie wgryza się w materię, podkreśla nierówności, granulowaną strukturę powierzchni korony. Cattleya ojca jest o tyle niezwykła, że w swej podstawowej formie osiąga wszystkie możliwe odcienie krwi i przetacza się przez nie w swym zakwitaniu i więdnięciu od barwy wody, do której wlano zaledwie parę kropel czerwieni, po zastygającą czerwonoczarną pleśń, podczas gdy u innych hodowców ucieka w róże, wiśniowo-białe kompozycje i fiolety. Vanda zakwita zimą, przerażała mnie zawsze, bo z jej wnętrza spogląda coś niesamowitego, co łamie moją wiedzę swą magiczną mocą; każdy nerw tej błękitnej damy podkreślają falujące pręgi, które uderzają w blady błękit swym niespokojnym granatem, tworząc jakby rozpryskujące się o brzeg morski dotknięcia wodnych pian. Światowym sukcesem okazała się jednak nie vanda, lecz olivia, królowa sierpnia, o kształcie podnoszącego się do lotu motyla, możliwa tylko w cieplarni ojca, gdyż jako jedyne z jego dzieł doszła w swych permutacjach do doskonałej czerni. Storczyki kochają się w bieli i barwach lata, jakby w tym stroju wybierały się ze swych łóż lub dolin na fascynujące wycieczki, ona jedna w wijących się długich i poskręcanych liściach ujęła cały smutek gorąca, niemoc, jaką wyraża poza beznogiej tancerki, która swe kalectwo kryje w szatach, przebogatych draperiach sypialni, gdy zaprosi kochanka. Za nią ojciec dostał wiele nagród na pokazach kwiatów i tyle ofert od najdroższych kwiaciarni świata, że zbudował sobie nad Amazonką, w naturalnych dla storczyków warunkach, doświadczalną stację botaniczną, mnie 6 pozostawiając do dyspozycji cały dom, szklarnię i leżącą odłogiem urodzajną ziemię. Z litości pozwoliłem zostać pracownikom obsługującym storczykowy dom i nadal wypłacam im pensje, hodują w końcu, nie twórczo już wprawdzie, kwiaty na mój prywatny użytek. Sprowadziłem ogrodnika i kazałem założyć plantację pomarańczy, sztucznie nawadnianą i nowoczesną. Właśnie mija rok od czasu, kiedy dała mi pierwsze owoce. Oczekuję wspaniałego zbioru, bowiem jako człowiek praktyczny chcę wykorzystać dar rodziców, zarobić na utrzymanie plantacji i żyć na pewnym poziomie, o co niełatwo w naszych ciężkich czasach. A kiedy znów spotkam piękną kobietę, każę przygotować dla niej kompozycję vanda-cattleya horace i ofiaruję bez słów, bo moje gospodarstwo powinno mieć panią, by rozkwitało codziennością i spokojem. Jej ideałem byłaby Anna Maria, jedyna jak dotąd kobieta, która zafascynowała mnie i dostała storczyki mego ojca. Ale opuściła mnie, znikła bez słowa podczas pierwszego zbioru pomarańczy. Jeszcze wieczorem spotkaliśmy się w barze, gdzie robotnicy pili wino, tańcząc i ciesząc się z udanego dnia, a ja patrzyłem na ich szczęście, ruch i słuchałem piosenek, zadowolony, że wreszcie mam własne życie dzięki tym soczystym owocom. Cała tajemnica istnienia - odgadnąć swoją roślinę. Tańczyłem z Anną Marią, piłem wino z kufla jak i moi pracownicy, a kiedy zostaliśmy z nią sam na sam, powiedziałem co powinienem był rzec i cieszyłem się z odpowiedzi; noc była bezksiężycowa, ciemna, odpływ w zatoce, pamiętam, łodzie dość wcześnie wychodziły na potów. Spałem długo i rano bolała mnie głowa, jakby udzieliło mi się zmęczenie dźwigających skrzynki Metysów. W tym znużeniu było coś jeszcze, czego nie mogłem zrozumieć. Chyba przeczułem odejście mej pani, bo od razu po wstaniu z łóżka zacząłem jej szukać. Łóżko w gościnnym pokoju było zasłane, okno zamknięte, pewnie wcale nie kładła się spać. Tak jakby uciekła w pośpiechu, zostawiwszy wszystkie swoje rzeczy, spakowana walizka stała koło drzwi, więc przeniosłem ją do wnętrza pokoju i z powrotem uwiesiłem sukienki w szafie, aby się nie pogniotły, nim wróci Anna Maria. Czekałem parę dni i dopiero wtedy powiadomiłem inspektora policji o moich kłopotach, potraktował rzecz poważnie, skoro przesłuchał wszystkich włóczęgów z okolicy i Cyganów nawet, ale żadnego śladu nie pochwycił, udałem się więc do prywatnego detektywa, a potem do wiedźmy Weroniki, która długo patrzyła mi w oczy, pocieszyła i rzekła, iż powinienem poczekać na następne zbiory, gdyż wtedy poznam miłość mego życia. Lubię przechadzać się po plantacji. Mam wrażenie, jakby i ona należała do mego domu. Każda grupa drzew pomarańczy to mała komnata pałacu, pełna gości w porze urodzaju. Sam dom nie zmienił się prawie od chwili wyjazdu rodziców, pozwalam ustawiać kompozycje storczykowe na ich dawnych miejscach, w różnych kombinacjach barwnych, ale w sypialni trzymam tylko olivię, bo to ona dała mi w młodości samodzielność i jest wciąż bardzo modnym kwiatem. Stary botanik Flin, którego ojciec nie zabrał nad Amazonkę w trosce o jego zdrowie, układa mi z pędów olivii ornamenty w kształcie kulistych spirali, połączonych z sobą po dwie albo trzy, w tym celu zamawia specjalne doniczki i płytkie wazy, w których olivia, prawo lub lewoskrętnie wkomponowana w puszyste liście, nocą zdaje się emanować białym okrągłym światłem, unoszącym się wysoko nad miejscem, gdzie stoi doniczka. Na plantacji owoce nabierają już barw, osiągnęły właściwe rozmiary; spędzam wśród drzewek całe przedpołudnia, by się nimi nacieszyć, wdycham delikatny aromat, wiedząc, że za dnia stawać się będzie coraz słodszy. Widocznie na mojej ziemi wszystko wyrasta trochę odmienne niż gdzie indziej, pomarańcze pachną bowiem czymś jeszcze oprócz swego naturalnego zapachu, jak gdyby kompozycją różano-fiołkową, miesza mi się od niej w głowie, jakbym znów oddychał zapachem Anny Marii, na tyle tajemniczym, że jestem gotów rozwiązywaniu tej zagadki poświęcić całe życie. Kiedy przechadzam się ścieżkami ogrodu, od paru dni koło południa spotykam Weronikę; 7 jak na stuletnią ponoć czarownicę ma całkiem przyjemną powierzchowność; kłania mi się z daleka i żegna się na mój widok w odwrotnym niż obyczaj każe kierunku; nie będę z tego robił afery, byleby nie widział nikt z robotników, którzy jutro zjadą przygotować skrzynki, już dziś mechanik szykował ciężarówki i przyczepę. Będzie co wozić! Pora zbioru wypadła na pełnię, przeciwnie niż w zeszłym roku, starzy hodowcy twierdzą, że owoce będą smaczne i bardziej trwałe, gdy srebrny promyk oświetli je przed zerwaniem. Będę mógł być przy nich także nocą, w całkowitej ciemności bałbym się, że zabłądzę, tak wymyślne kształty przybierają ścieżki po zmroku, przejścia zarastają, zaciskając wokół nieproszonych gości pierścień, który otwiera się dopiero rano, a wtedy złodziej nie umknie już pilnującym owoców strażnikom. Tylko im i mnie samemu wolno nocą chodzić po ogrodzie, ale i nas podczas nowiu ogarnia lęk tak irracjonalny, że żaden nie pozostałby tam samotnie, więc w te noce bezksiężycowe chodzą obaj jakby do siebie przykuci i to najchętniej brzegami ogrodu, koło bramy, gdzie i tak rabuś nie zagroziłby mej własności. Jak dotąd nie mam problemów ze złodziejami. W okręgu zdarza się sporo włamań i kradzieży owoców, ale mój położony na odludziu dom omijają przygody tego rodzaju, jestem zresztą ubezpieczony w tutejszym towarzystwie asekuracyjnym. Sąsiedzi trzymają psy, specjalnie tresowane na ludzi, lecz u mnie nie zdały egzaminu, wyły całą dobę i przeszkadzały mi w czytaniu, a miałem wybór opowiadań pisarza, zapomniałem nazwisko, co tworzy z pozoru zwykłe światy, w których nagle zaczyna dziać się coś dziwnego i z tej niesamowitości wyzwolić się już nie można do samego końca, nawet jeśli zginie się i zostanie rośliną, bo urodzić się trzeba od nowa, jeszcze raz i jeszcze, a tajemnicy prawdziwego odejścia nie zna ani jeden z aktorów tej gry, wszyscy skazani są na inkarnacje i przemiany, nie dziwiąc się wcale i nie walcząc. Bezwolni biedacy, nie umiałbym tak istnieć dla samej ciągłości cudzego pomysłu, wierzę, że Bóg nie wtrąca się w moje istnienie, najchętniej odrzuciłbym go zupełnie, ale zachowam tę książeczkę kredytową na wieczność, uprawiając pomarańcze, jego najpiękniejsze dzieło. A psy kazałem uśpić rakarzowi już po tygodniu, został po nich tylko pawilon ogrodowy i łańcuchy. Jeżeli złapię Weronikę na podsłuchiwaniu albo złośliwych czarach, przykuję ją tam na lata, by straszyła złodziei swoim szkieletem. Nie podoba mi się jej wróżba, bo nadszedł czas zbiorów i wciąż nie spotkałem dziewczyny, nie śniła mi się nawet. Ostatnio dokładnie pamiętam sny, niegdyś budziłem się powoli i szybko zapominałem treść majaczenia, zaczynałem dzień spokojnie, wypoczęty jak po długich kolorowych wakacjach na wyspach bezludnych, wyspach-rajach, gdzie wszystko czeka na żeglarza, oddaje hołd jego wysiłkowi, a cała natura sprzyja odkrywcy swym urokiem, którego nikt z ludzi dotąd nie oglądał. Od paru dni budzę się zlany gorącym potem, każdy szczegół snów tkwi w pamięci. Oto błądzę po wymarłej ulicy w upale, wszystkie bramy i okna zamknięte, nikt nie odpowiada na pukanie. Chce mi się pić, w okolicy nie widać restauracji, kawiarni, fontanny, ani studni ulicznej, sklepu, czegokolwiek, skąd można by dostać łyk zimnej wody. Tylko domy mieszkalne, stare kamienice rzucają cienie na rozpalone chodniki. Pukam do kilku drzwi, nikt nie odpowiada, nie otwiera. Nagle zza rogu wybiega dziewczynka z piłką i rzuca we mnie, zabawka jest kolorowa, lekka, podejmuję więc grę, ale co to, moją partnerką jest roześmiana młoda kobieta, a za chwilę już zgarbiona staruszka o białych rozpuszczonych włosach. Szybko chowa przede mną piłkę w zanadrze i znika w jednej z kamienic, próżno znów stukam, krzyczę, echo woła z drugiego końca ulicy. Żądam wyjaśnień od samego powietrza, słychać skądś melodię taneczną, która powolnieje, traci rytm i zmienia się w ponurą chóralną pieśń. Przez miasto przechodzi procesja zamaskowanych zakonników w czarnych habitach przepasanych czerwonymi szarfami, już są blisko mnie... Jestem w swoim pokoju, na szczęście, odwracam się twarzą do ściany i znów sen wciąga 8 mnie w koszmary; zbieram maliny w lesie, mam dziesięć lat i bardzo lubię owoce, przed chwilą napiłem się lodowatej wody ze źródełka, zbliża się wieczór, a powinienem nazbierać pełen koszyk, obiecałem w domu, nie dotrzymam słowa, a tak się staram, owoce są dorodne, tylko tak ich niewiele, jakby ktoś szedł przede mną i zostawiał dla mnie tylko resztki. Idę na zachód, kierując się słońcem. Podoba mi się tu, taka głęboka trawa, przyjemnie chłodzi nogi, sięga prawie kolan, krzaki malin też wyższe i więcej na nich owoców, zapełniłem już koszyk, zjadłem parę garści owoców. Siedzę na obalonym pniu drzewa, mimo półmroku jest duszno i gorąco, znów chce mi się pić, ale maliny tak skutecznie gaszą pragnienie, są takie zimne, jakbym dopiero co wyjął je z lodówki, przyjemnie chłodzą wargi i język, mam chyba gorączkę, trawy wspinają się po moich kolanach na pień, kładą się na udach, wabią swym chłodnym dotykiem. Położyłem się na pniu. Słyszę cichy szum dookoła głowy, otoczyły już mnie, pieszczą moje wargi, kąciki oczu, policzki, jakby ktoś całował każdy kawałek ciała z osobna i równocześnie, jestem kochany i osiągam rozkosz raz po raz, w ustach czuję ożywczy smak malin. Ale chciałbym wstać, zanieść do domu koszyk i nie mogę się ruszyć, rośliny oplatały mnie mocno, trzymają za gardło, krępują nogi i ręce, szept zmienia się w syk... Ze stolika zerka na mnie spiralny znak olivii, przysiągłbym, że śmieje się z mego snu. Dopiero druga w nocy, a jestem tak zmęczony, że chyba nie zasnę do rana, trzeba się czegoś napić, od jutra będzie tyle soku z pomarańczy, ile tylko zapragnę, dziś więc tradycyjnie biorę puszkę coli aż białą od szronu, wylewam zawartość do szklanki i delektuję się czystym zimnem słodyczy. Odsłonię okno, wpuszczę trochę księżycowych promieni, zobaczę jak zareaguje olivia, rozkwitnie czy zwiędnie, ojciec chronił ją przed niebezpieczeństwami, a ja tak igram z nią i z mymi pomarańczami, ryzykuję ich nastrojem, bo chyba i one mogą być szczęśliwe, jak te trawy ze snu, które spijały nasienie z mego brzucha, przysiągłbym,że przeżyłem na jawie coś podobnego, powinienem właściwie po tej eskapadzie zmienić spodnie od pidżamy albo w ogóle położę się nago na łóżku, jest tak gorąco. Popływałbym trochę po zatoce, mój jacht czeka, ale nie będę budził ludzi, pomarzę jeszcze trochę... Topię się, ratunku! Zapomniałem nagle, jak poruszać się w wodzie, a kiedyś byłem mistrzem w szkole, gęste to, mokre i cuchnące czymś, co dobrze znam, nie są to glony ani małże, w ciemnościach nie mogę rozeznać, o co się ocieram, czuję się śliski i niezgrabny, przywykłem dać nieść się fali, wchodzić w nią nurkiem i wypływać bliżej brzegu, walcząc podczas morskich maratonów z zimnem i kilometrami, a teraz niechby już księżyc zaświecił... Schował się za chmury i żartuje ze mnie, nie mogę rozeznać kierunku. Ktoś podaje mi rękę i siłą wyciąga na brzeg, odchodzi nic nie mówiąc, nie zdążyłem podziękować. Srebrna tarcza zapala się nade mną, widzę skąd wylazłem i wymiotuję prosto pod nogi, zamykam oczy, ale i to nie pomaga, widzę ogromną kadź z krwią, wnętrznościami zwierzęcymi, zdaje się i głowy ludzkie... Po takiej nocy nie pozostaje nic innego jak pójść do lekarza. Dyskretnie wypytam w miasteczku o książkę adresową, skonsultuję się z jakąś sławą, a gdy sprzedam tegoroczny zbiór pomarańczy, kupię sobie dom w miasteczku, zacznę nowe życie i nie będę trzymał się tak tej plantacji jak moi rodzice storczyków, ciekawe czy i oni mają koszmary, byłoby inaczej, gdyby Anna Maria... Zbiór przebiega pomyślnie, zatrudniłem silnych i zdrowych mężczyzn, którzy prócz przeciętnego wynagrodzenia żądają tylko dużo piwa i pieczeni na obiad. Wyszli punktualnie o szóstej, jest nawet dwóch grających na banjo, będzie wesoło. W południe, jak to mam w zwyczaju, uroczyście odbiorę pierwszą skrzynię pomarańczy i wzniosę toast za pomyślność pracowników, którzy wypiwszy po szklance wina rozpoczną sjestę i wieczorem znów pójdą do roboty. Ubieram się w biały wizytowy garnitur, mimo nieprzespanej nocy czuję się świetnie, męczy tylko ten upał i pragnienie, małymi łykami popijam wodę mineralną z lodem, nic nie 9 pomaga... Idą ze skrzynią, ustawiają ją na stole przed domem, sezonowi robotnicy już zeszli się, poważni, zbyt poważni na ten radosny dzień, trzeba ich rozruszać, obiecać premię, o, jest i wiedźma Weronika z pomarańczą w dłoni, mamroce coś pod nosem. Owoce są doskonałe, ani jednej plamki, symetrycznie ubarwione, jakby słońcu nie przeszkadzały liście. Biorę jeden do ręki, by rytualnie obrać go i spróbować jak smakuje. Potem wszyscy zebrani będą mogli skosztować dzieła mej ziemi. Przecinam skórkę i nagle spod noża tryska krew, plami mój biały strój, trzymam już nie pachnącą pomarańczę, ale drgający kawałek żywego mięsa, jakby wyjęte z ludzkiej piersi serce. Tłum głośno powtarza JEJ imię, zaczyna wyć. 10 Dzień Ewy Lucjan stał koło okna, udając zainteresowanie ciemnosinym pejzażem grudnia. Śnieg nie padał jakby na złość grupce rozwrzeszczanych dzieci, które taplały się w głębokiej kałuży z tą dziką, zwierzęcą rozkoszą przedmieść, jaka wzbiera w człowieku, kiedy nie dostarczą mu przyjemności kino ani muzyka, książka ani cisza własnego wnętrza. Nasrożone gołębie, oczekujące zmroku i snu, ukryte za gzymsami starej kamienicy, wyczuwały niebezpieczeństwo. Żaden nie odważył się pojawić u błotnistego wodopoju w obawie przed gradem kamieni. A może ptakom wcale nie chciało się pić? Gnijące liście, wtopione w gliniaste, obrzmiałe wczorajszym deszczem podwórze, dawno straciły swój jesienny blichtr. Do zmroku brakowało około godziny. Za chwilę otworzą się kuchenne okna i matki, nawołując dzieci, wypuszczą na ulicę kolejny oddech odchodzącego dnia, zapachy ciast i świątecznej pieczeni. Wolno, dostojnie nadpłyną chmury i deszcz obmyje chodniki, spłynąwszy po szybach domów mglistymi parawanami. Lucjan czytał o egzotycznych obrzędach oczyszczenia w tych stronach świata, gdzie pada co najwyżej kilka razy na rok. Ludzie modlą się o deszcz, stojąc na spękanej z wysiłku ziemi, która ich ustami przeklina wieczne pragnienie. Ciepły wiatr wciąż osusza nawodnione z trudem pola, nowego święta oczekuje się więc każdego dnia, jakby nie było wiadomo, że musi upłynąć rok, jak od ostatniego Dnia Ewy. Nikt nie wie, jak ważna to data, tylko dla niego, Lucjana. „Tak prosto byłoby złożyć Ci życzenia. Zawsze czułaś do mnie wstręt. Sprawiłbym Ci przykrość, gdybym przyszedł właśnie teraz, zresztą co mógłbym Ci przynieść, jaki prezent? Lubisz dostawać podarki, ale nie ode mnie. Z przyjemnością chwytasz cienie róż, ułożonych troskliwie w kryształowym wazonie, lecz kwiatów prawdziwie godnych Ciebie nie wyhodował jeszcze żaden artysta natury, żaden bóg ludzkiej historii. Musisz mnie teraz słyszeć, Ewo! Nie wierzę, byś ogłuchła tylko na mój głos. Wiem, co robisz o tej porze dnia, widzę jak rozpakowujesz prezenty. Jeszcze zdążyłbym do sklepu, może i znalazłbym posłańca... Powinienem był obmyśleć wcześniej, pod jakim pretekstem wyjdę z domu, jak niepostrzeżenie zabiorę ze schowka pieniądze, które przecież sam zarobiłem albo co napiszę na bileciku, bo od nieznajomego nic nie przyjmiesz. Tak miło byłoby potrzymać przez chwilę broszkę, którą przypniesz do wieczorowej sukienki w ten uroczysty wieczór albo bransoletkę z czerwonym koralem, twoim kamieniem. Mógłbym kupić Ci modną lampę z uformowanych na kształt witraży kolorowych szkieł albo spinki do włosów z pokrywanego platyną srebra, jeden z tych kosztownych drobiazgów, do których mrugasz, przechodząc ulicą; należą Ci się, bierz co zechcesz, to twój dzień.” Myśli Lucjana przechodziły w dręczący go szept. Odsunął firankę, by zagrać rosnące zaciekawienie życiem ulicy. Oto matka weszła do pokoju pod byle jakim pretekstem, włączyła radio, hałaśliwie szuka swej ulubionej stacji. Nie odwrócił się nawet, jakby zabrakło mu sił na parę słów, codzienne wejście w rolę. Dziś powinien być z Ewą, może wkradłby się w jej łaski, przyniósłszy jakieś niezłe powieści, oczywiście powiedziałaby później, że były nudne i bez sensu, ale przeczytałby je do 11 końca, by imponować przyjaciółkom oczytaniem. „Oddała ci wszystkie książki, Lucjanie. I nie porobiła notatek na marginesach, jak to zwykły czynić dziewczęta. Przyniosła je do redakcji w dużej torbie na zakupy. Ułożyła tomy starannie jeden na drugim, poprawiła stos, oczekując, że być może sprawdzisz, czy czegoś nie brakuje, ale cóż ciebie obchodziły te książki, mogła je zatrzymać i chyba chciałeś ofiarować jej jakiś bestseller, nie wzięła go mówiąc, iż kupi sobie następne wydanie, albo palnęła coś równie niemiłego, usiadła na wolnym rogu biurka, jakby na coś jeszcze czekała. A ty niemal odepchnąłeś ją wtedy, biorąc do ręki szpalty artykułów, którymi twój redakcyjny kolega chciał poruszyć świat i czytałeś je piąty czy szósty raz, by poczuła się niepotrzebna, no i poszła sobie oczywiście. Przegrałeś z nią tyle szans, tyle rozmów! I nie zapomniałeś. Wyraźnie widzisz jej zamyśloną twarz. Lubisz ją najbardziej, kiedy zdejmuje maskę znudzenia, a na jej miejscu pojawia się grymas, wysiłek woli, którą rozwiązuje swe wątpliwości. Niegdyś zwracała się z tym do ciebie, ufała ci. Ale czy można wierzyć człowiekowi, jeżeli wydaje się obrzydliwy choćby tylko w fizycznym tego słowa znaczeniu? Trzeba oddzielić myśl od formy... Nie uśmiechaj się, Lucjanie. W fotelu za twymi plecami usiadła matka. Obserwuje cię w tej samej przestrzeni szkła, w której wywołałeś cień Ewy. Wpadłeś we własne sidła. Umknął gdzieś portret ze zbłąkanych linii powietrza, rysunek płaski i niedoskonały. Pozostało światło zapalających się latarni, dobre, stare tworzywo iluzji. Przez niedomknięte drzwi wdziera się natrętnie zapach wigilijnych przysmaków. Matka odpoczywa. Nakryła już dla was w saloniku. Czeka teraz na odpowiednią chwilę, byś życzył jej zdrowia, jak to bywało, banał i rytuał, ale ty tkwisz przy oknie, zdecydowany milczeć cały wieczór, słowa przeznaczyłeś dla tamtej, która może siedzi już przy fortepianie i gra kolędy, albo akompaniuje śpiewającemu towarzystwu. „Wróć tu na chwilę! W sukni koloru rozpalonej plaży znad południowego morza, gdzie rozgwiazdy znaczą ślad odpływu, taka jasna, dopiero co przeczytałaś wiersz, który Cię zasmucił, przypomniał, że też potrafisz czuć, jakkolwiek głęboko nie ukryłabyś się w ustroniu bogactwa, karnawałowa taka, chłodna, latem nawet rozgrzewająca dłonie. Jesteś tak blisko, prawie Cię widzę przez otwartą przestrzeń ulicy. Jesteś tak daleko, nie ma prośby, której byś wysłuchała. Jesteś taka dobra, oszczędzasz mi bólu spotkania. Jesteś taka zła, nie pamiętasz żadnego z mych zaklęć.” Lucjan próbował już i magii, by pobyć kilka minut sam na sam z Ewą, ale ona nie wierzy w tajemne siły, choć dokoła tak wiele czarów: rudy kot sąsiadów ściele jej drogi niewidzialnymi kobiercami, zdaje się, że włada jej lekkimi krokami; między kartkami kryją się zioła dające ukojenie i piękno słów. „Otoczyłbym Cię najsilniejszym z magicznych kręgów, przeniósł na planetę swoich marzeń, gdybyś chciała tylko porozmawiać, zgadzam się, masz od tego wielu bardziej interesujących przyjaciół o ładnych twarzach, lubisz jak śmieją się z Twoich dowcipów i opowiadają o udanych interesach. Jeden z nich będzie Twój, Ewo, i będziesz szczęśliwa w swoim pięknym domu. Opowiadałaś, jak powinien wyglądać ten najlepszy z najlepszych i kiedy wolno mu będzie pojawić się w Twoich snach.” I wtedy Lucjan przywołał z innej bajki złego dżina zawiści, zagryzł wargi do krwi i wyobraził sobie Ewę odrzuconą, zawiedzioną w najpiękniejszym uczuciu młodości. Aby uspokoić się, chodzi szybkim krokiem po pokoju, gniotąc w palcach papierową chusteczkę, spuściła główkę, ale i to nie pomaga jej ukryć wstydu. Niepotrzebnie, za szybko wyznała tę miłość, a taka była ostrożna, nieufna jak egzotyczny ptak, jakże mogła się tak pomylić! Ewa cierpi, bo wstydzi się. Wytrzymałaby ból i biedę, ale tego nie zniesie. Już słyszy złośliwe komentarze, widzi uśmieszki dawnych przyjaciółek. Wstydziła się ciebie, niech więc obnosi swoją samotność i spróbuje przetrzymać ukąszenia jej chłodnych żądeł; niech tęskni tak jak i ty tęskniłeś! Matka mówi. Wciąż mówi. Wstała już z fotela i prawie krzyczy. Ogłuchłeś, oniemiałeś, nie 12 ruszysz się stąd albo wybiegniesz na ulicę w deszcz i oczywiście będziesz chory, no i wtedy wolno będzie spać albo udawać sen, i Ewa przyjdzie przed świtem, uwolniona z narzuconych sobie form, przepłynie nad łóżkiem i zniknie we wnęce, tam gdzie kryją się marzenia mieszkańców starych domów. Wbrew powszechnym mniemaniom nie przybierają postaci upiorów, śnią się tylko czasem nie tym, którzy je przywołują. „A gdybyś nawet stała się krwiożerczą zmorą, nie skrzywdzisz mnie już bardziej. Nie wynajdziesz sposobu, bym przestał myśleć o Tobie, nie masz takiej mocy, by mi zakazać niewinnych czarów, nie istnieje świat, w którym zdolnaś się ukryć. Ewo! Czy naprawdę jesteś winna, a jeśli tak jest, należy Ci się obrońca, prawo ludzkie gwarantuje Ci ostatnie słowo i wówczas, gdybyś została potępiona przez Bogów i ludzi. Wyobraź sobie, powołałem świadków, cały ten tłum niemych w osłupieniu gapiów słuchających twego krzyku, kiedy zapragnęłaś im wszystkim powiedzieć, jak bardzo mnie nienawidzisz i do obrzydzenia nie znosisz książek, które napisałem i napiszę, bo przecież nie stać mnie na nic interesującego, jestem wstrętnym nudziarzem i zawracam Ci głowę, a powinienem odejść w zapomnienie, pełen milczącej czci. Ależ spełniłem twe żądanie, nie ma mnie już i na krawężnikach drogi, którą idziesz, nasze szlaki nie przecinają się w żadnym punkcie, a pisać o Tobie i dla Ciebie nie zabroni mi żaden sąd świata, choć myśl ta Ci jest wstrętna, ale to już nie moja sprawa. Dziś umiałbym stworzyć Cię, nawet gdybyś nie istniała w dostępnych mi światach, skradłbym pomysł któremuś z tych nieznanych bogów, zamieszkujących marzenia; należąc więc do mnie niepodzielnie, nie będziesz nigdy moja, choć niewyraźne, dla Ciebie tylko czytelne cienie zostawię we wszystkim, cokolwiek powiem ludziom, jedno im bowiem zdanie mam i będę miał do powiedzenia; nieważne, że słowem tym nie odkryję lądu ani morza, nie uleczę nikogo z bólu istnienia, nie obalę imperium artystów o wschodzie słońca, jak niegdyś robiłem, bawiąc się w piasku, całą mocą z Tobą walczyć będę, bo skazał nas na to sąd ludzi. Jacy są potężni! Nie znają naszych tajemnic, lecz połączyli nas bez zgody, siłą trwalszą od przypadku. Możesz nie czytać tych kalekich prób, w których wypełniłem Cię treścią, zwielokrotniłem w tylu różnych obrotach, jakbym malował mistrzynię tańca, ćwiczącą samotnie na scenie teatru, kiedy nawet Bóg powiedział DOŚĆ, a ona wciąż doskonali kroki nie wiedząc, że noc dziwi się temu zapamiętaniu - ale wspomaga złudnym ciepłem swoją bohaterkę, bo to ze zmroku utkane są jej ruchy, które daremnie próbuje uchwycić zagubiony na widowni portrecista. I wszystko to już było, powiadasz, zgoda, ale być może jesteśmy w naszym istnieniu naprawdę niepowtarzalni, rozumiesz, kim w takim razie moglibyśmy się stać? Królami we własnym państwie, prawodawcami i poddanymi w jednej osobie, byłby to jedyny powód do dumy, sens kołatania się między drogami innych ludzi tą cienką przędzą, której nie można użyć drugi raz. Bo jeżeli żyjemy wielokrotnie, jaki byłby sens wywoływać Cię z pamięci? Spotkam Cię przecież raz jeszcze i jeszcze raz w kołowrocie wcieleń, obdarzony zdolnością zapominania, wciąż popełniać będę te same błędy, stawiać kroki prowadzące do Ciebie. Boję się, Ewo. Boję się powtórnie spojrzeć Ci w oczy, gdy bawić się w nich będzie iskra październikowego słońca, ale czyż mógłby istnieć Stwórca, który skazałby mnie na wieczne wokół Ciebie błądzenie? Musiałby być monstrum, jakiego sobie nie wyobrażasz Ty sama, ufnie zasypiając pod symbolem swojej wiary, nie dopuścisz myśli, że ten cierpiący za Ciebie mógłby nagle dla żartu znowu postawić nas twarzą w twarz. Pomyśl, nie powiedziałaś mi szczerze, dlaczego mnie znienawidziłaś. Ile razy mógłbym to jeszcze znieść? Wyruszę z tym pytaniem w daleką podróż, dalszą niż Twe wakacyjne szaleństwa, spotkam być może mędrca, który mi odpowie. Gdybym umiał uwierzyć w naszą ostateczność, znalazłyby się setki rozwiązań. Wyjechać na najdalszy skraj świata, zimny i bezludny, tam zasnąć, czując jak zamarzasz wewnątrz mnie...” Matka płacze. Dlaczego nie robi tego w swoim pokoju? Tyle tu miejsca, ale u Ewy jeszcze więcej niepokojącej przestrzeni. Lucjan nie słyszy, że od pół godziny powinien siedzieć przy 13 stole, że to dla niego przygotowano tradycyjne dania, dlaczego jeszcze się nie przebrał. Boczy się nie wiadomo o co, u sąsiadów z dołu gwar, wesoło migocą lampki na choince. Skoro już są sami z matką, winni sobie nawzajem jak najwięcej sympatycznych gestów, to zrozumiałe, czemu więc tak stoi przy oknie, przeziębi się, nie było jeszcze uszczelniane, proszę, nie powiedział, że wokół doniczki deszcz pracowicie gromadzi się w brudny wylew, woda zaraz ścieknie na dywan, trzeba wytrzeć parapety, co za pogoda... „Mówiłaś coś, Ewo? Tak, ale nie do mnie. Z kim rozmawiasz? Słyszę Cię poprzez deszcz i zrzędzenie kochanej staruszki. Coś chyba przypaliło się u sąsiadki z przeciwka, mama otwiera okno w kuchni.” „Jeszcze minutę dla Ciebie, Ewo. Tyle czasu straciłem, obmyślając prezent, a tak łatwo mógłbym Ci go sprawić, ginąc w najgłupszy sposób, może w bójce ulicznej. Musiałbym wmieszać się między bandytów, całe Twoje towarzystwo byłoby zdegustowane, nie wypada umierać tak na chodniku, w wąskiej uliczce przedmieścia, opierając dłoń na wbitym w pierś nożu. Ostatecznie i teraz zdążyłbym wyjść, usiąść pod schodami i sam z sobą załatwić nasze porachunki, jutro byłabyś wolna od snów, a za parę dni przyjaciele przestaliby wypytywać, co u mnie słychać, przeczytaliby co trzeba w gazecie, wiesz, mama wyraża się zwięźle w takich sytuacjach. Istnieje na tę okazję ósmy sakrament: „nikogo nie winić”. Nie wierz mu, winowajcy znajdą się zawsze, od zarania koszmaru jest przecież ktoś, kto go wywołał. Człowiek wybiera wśród ohydy i staje się zbrodnia. Czyż nie najlepiej skierować ją przeciw sobie, nie krzywdząc obcych? Mam jeszcze inną możliwość: usiąść przy stole, paplać z mamą o niczym, próbując rozpuścić ból w szklance białego wina. Ale i ono, jak każdy szlachetny trunek, nie daje gwarancji, że dotrwam do rana a potem do następnego święta, Dnia Ewy. I że wystarczy mi samo przetrwanie.” 14 Jedermann Rozniosło się już wczesnym rankiem. Przez nasze miasto miał w samo południe przechodzić Jedermann ze swą towarzyszką, by zapraszać ludzi na ostatnią wędrówkę. Pastor, ksiądz kanonik i pop zgodnie ustalili, że przyjmą wszystkich wiernych pod kościelne dachy, póki nie skończy się ten horror. Skutecznie zaryglują wrota świątyń i powstrzymają śmierć. Przez godzinę, bo tyle czasu mogła ponoć sławna para u nas przebywać, rozbrzmiewać miały modły za zdrowie wszystkich obywateli szacownego grodu. W pośpiechu odkurzano boczne ołtarze, relikwie i cudowne obrazy. Obywatele zgromadzili na ten cel zawrotnie wysokie sumy i nawet nielegalne sekty podwoiły majątki -starczyło, by obiecały ludziom przetrwanie. W panikę nie popadło tylko towarzystwo spędzające wesoło czas w barze „U Jacka”. Mama wykupiła wprawdzie ławki w kościele wszystkich trzech wyznań, abyśmy z każdej strony miasta zdążyli na czas, ale nie miałem ochoty tam iść i dusić się w tłumie, połaziłem więc trochę po opustoszałych ulicach, w parku spłoszyłem zapóźnioną parę zakochanych. Bar wabił wesołym szyldem, pchnąłem więc drzwi i usiadłem przy bufecie. Jack podał piwo, jak zwykle chłodne i gorzkie. Szepnął do mnie: – Jest nas dwunastu. – Rzeczywiście, tylu gości wraz z barmanem znajdowało się w sali. Był tu redaktor codziennej gazety, człowiek ciekawski jak tylko dziennikarz potrafi, niegdyś wzięty korespondent wielkiego magazynu w tropikach, zachorował tam na jakieś paskudne choróbsko, a do rodzinnego miasteczka wrócił chudy, niemal zasuszony. Rzekomo nabawił się też trwałej impotencji, więc nasza strona miejska siłą rzeczy podlega wyjątkowej autocenzurze. Przy drugim stoliku zasiedli trzej bracia White, którzy wierzą tylko w jednego boga - pięćdziesięcioprocentową jałowcówkę. Mieli już mocno w czubie. Starszy bełkotał coś o końcu świata, zaś dwaj pozostali, bardziej upośledzeni na umyśle, potakiwali w spokojnej alkoholicznej rezygnacji. Do towarzystwa nie pasował najwyraźniej obcy, wysoki mężczyzna, z kimś tu pewnie umówiony, bo spoglądał często na zegarek. W głębi sali szatniarz, niezmiennie od trzydziestu lat, wychylał służbową szklaneczkę whisky. Tego dnia nie miał nic do roboty, no bo była pełnia lata. Może i dlatego moje myśli natrętnie powracały do poprzednich wakacji. Leżałem na brzegu jeziora i ratownik wrzeszczał, że za moje grzechy go posadzą i takie tam banały, bo niby chciało mi się utopić, co gorsza bez sensownego powodu. Ale widać woda nie chciała gorliwie wessać się w pęcherzyki moich płuc, tataraki oplatać mnie swoimi palcami, skoro siedzę tu i nie boję się Śmierci. Hermina odeszła i tylko po drugiej stronie mogę ją spotkać. Kim była? Czymś ze słodkiego mitu Androgyne; kimś tajemniczym nawet potem, kiedy tak naprawdę go nie ma, Hermina o brązowych oczach, długowłosa i zwinna, która spłonęła w swoim domu. Ktoś tam z nią był, dwa ciasno splecione szkielety ludzkie znaleziono na pogorzelisku. By jej dorównać, wybrałem przeciwny żywioł. Jakże piękny byłby świat, gdyby bracia White rozumieli, co czułem do Herminy i gdybym ja pojął małe szczęście trzech pijaczków, co nie boją się siedzieć tu i w czas powszechnej pokuty zalewać się z godną podziwu obojętnością. Ale mój świat piękny nie był, bo być nie mógł; tu, w podrzędnym szynku patrzyli na mnie jak na wariata i szeptali oczyma imię 15 samobójcy. Powinienem był właściwie wyjechać i gdzie indziej poprosić żywioły, by przeniosły mnie na stronę Herminy, nawet jeśli są tam tylko milczące piaski albo prochy ludzi i zwierząt, nieświadome, może cierpiące, nostalgiczne czy obojętne, to i wtedy odczuję tożsamość istnienia z nią i dla niej. Gdyby nie istniała żadna druga strona, jak powiadał filozof, którego dzieła palono tej zimy publicznie na rynku, nie miałby sensu jakikolwiek mój krok. Cokolwiek zrobię, będę zapomniany. Dokąd nie poszedłbym, nie zobaczę jej więcej. Będę bawił się z ludźmi w dziwne gry i znajdę tylko nowy mrok. Za piętnaście minut nastąpi południe. Według przepowiedni powinna zjawić się o dwunastej wraz z ostatnim uderzeniem zegara, upozowana w myśl naszych wyobrażeń. Szkielet z kosą w dłoni lub rozkładający się trup okryty zetlałym całunem. Zabawne, bo gdy niewidzialna krążyła wokół mnie, tak trafnie wybierając osoby mi najdroższe, była zapachem świec, nadmiaru kwiatów i drogich perfum, których kobiety nie żałują sobie, gdy wybierają się żegnać znajomych. Może w ten sposób chcą Ją odpędzić, czując nie nazwanymi zmysłami, że Ona woli wilgotną woń nieświeżej wody, gnijących kwiatów. Barman nalał mi drugie piwo. Wcale go nie zamawiałem, ale było mi wszystko jedno, pociągnąłem więc do dna, najwyraźniej sprawiając tym staremu przyjemność i choć piję niewiele, poprosiłem o trzecie. Studenci, którzy przybyli do miasta na wypoczynek, także nie wylewali za kołnierz i zważywszy, że nikt nie żądał zamknięcia drzwi, Śmierć powinna przyjść prosto do baru, by nie kłopotać się otwieraniem kościelnych wrót. Tak myśleli mieszkańcy miasta. Ich przesadnie poprawną logikę miałem okazję poznać w biurze przez ostatnich kilka dni. Doprawdy, mieszczanin jest osobliwym tworem natury. Wyrasta z kołyski wybitej złotymi monetami i wątpliwej jakości aksamitem, sypia jak król, a umiera jak Syzyf, obciążony winą, niepewny, czy absolut mu wybaczył drobne i większe oszustwa. Dobrze poczułem się w tych chaotycznych rozmyślaniach. Za pięć dwunasta byłem gotów uwierzyć w historię Jedermanna, by zapytać Białą Panią, naturalnie jeżeli się pojawi, czy nie zabrałaby właśnie mnie. Co powiem? Że nienawidzą mnie, bo żartowałem ze szkółki niedzielnej, a kochałem się z prostytutką w Wielki Piątek o piętnastej, gdyż chciałem wygrać zakład, a w dzień pogrzebu ojca schlałem się z pewną cizią ciepłym wermutem i rzygałem pod kaplicą cmentarną. Trumnę zdążyli zakopać beze mnie. Ojciec był mądrym człowiekiem. Przewidział, na co mnie stać i dwa dni przed śmiercią sprał mnie tak, że opadł z sił i nie wstał już z małżeńskiego łoża. Gdyby mierzyć te czyny według kanonu mieszczańskiej moralności, ojciec byłby ofiarą, choć to właśnie ja mam na plecach blizny od wojskowego pasa. Może dlatego tak bardzo nienawidzę militariów. W domu na ścianie wisiały epolety oficerskie, szabla, bagnet... Uprzątnąłem całą kolekcję na śmietnik. Podobno dzieci sąsiadów poraniły się tym czy nawet pozarzynały nawzajem, ale ja wtedy byłem w jakimś szpitalu, ciągle spałem i dostawałem zastrzyki; Hermina stała na parapecie koło krat i wabiła mnie ruchami rzęs, bo poza tym była jakaś nieruchoma i blada, jakby ogień nie dotknął jej wcale. Nie rozmawialiśmy, choć bardzo chciałem powiedzieć, że zaraz do niej przyjdę i że te śmieszne druciki nie przeszkodzą mi w tym, zerwę je i polecimy razem w dół, taki mały spacer jesiennego liścia, którym stanie się każde z nas, a potem wtopimy się w zmierzch i napędzimy stracha przypadkowym przechodniom, drepcąc po murach jak ich drugie cienie. Nie chciała odpowiedzieć. Trwała przy szybie mego okna tak samo realna za dnia jak i nocą, aż pewnego poranka zabrakło jej i zdany byłem tylko na czekanie. Wypisali mnie ze szpitala i odesłali do domu. Ze strachu przede mną - choć podobno ludziom nie zagrażam - matka zamyka się na noc w sypialni i siostrom każe robić to samo. Ale wczoraj uczyniła to po raz ostatni. Nie wrócę już do nich. Kolejny kufel piwa. Zegar z ratuszowej wieży zaczął wydzwaniać pogodną melodię, ale wnet zagłuszyło ją zawodzenie dzwonów trzech sprzymierzonych świątyń. Było duszno. 16 Słońce prażyło ze zdwojoną mocą lata. Wedle starego zwyczaju naszych rolników wylałem na posadzkę resztę ciepłego piwa. Nim przebrzmiały dzwony, do knajpy weszła pucołowata blondyna w mundurze nieokreślonej armii, brudnym i poszarpanym, wysokich oficerskich butach i płaszczu koloru feldgrau. Za popękanym, poczerniałym ze starości pasem tkwiły nóż i rewolwer. Przez ramię żołnierka przerzuciła niedbale automatyczny pistolet. Jakby zmęczona długą drogą - spod warstwy kurzu nie było widać koloru butów - oparła się ciężko o kontuar. – Jestem Śmiercią – powiedziała poważnie i spojrzała na nas – nie zamknęliście przede mną drzwi? Studenci zachichotali, starszy z braci White chrząknął dwuznacznie, a stary Jack siłą nawyku postawił na kontuarze czysty kufel i nalał piwa nowemu gościowi. – Miło tu u was – roześmiała się Śmierć – ale widzicie, mam się z kimś spotkać, a czasu mało. Chodź, Jedermann! – wszystkie oczy wpatrywały się w twarz obcego mężczyzny, który przed paru minutami tak interesował się swoim zegarkiem. Stał teraz wyprostowany, blady, dłonie oparł mocno o blat stolika. – Koleś – zawołał jeden ze studentów – co ona wyczynia w łóżku, że już w południe gubisz portki? – Reszta towarzystwa zaśmiała się, a Śmierć zapytała: – Nie wierzycie we mnie? – My się zimy nie boimy... – zaintonowali studenci i wznieśli toast za zdrowie Jedermanna. Wówczas to Śmierć - Jack gotów na to przysiąc - pokiwała swoją śmieszną główką i podała rękę wybrańcowi, który zadał oczekiwane pytanie: – Czy któryś z was pójdzie ze mną? Proszę.. Blondynka wyglądała tak niegroźnie, filmowo jakoś, że studenci znów zaczęli szydzić. Tym razem wdali się w dysputę, jakie to męki piekielne musieliby znosić, gdyby skorzystali z propozycji Jedermanna i dokonali zbiorowego gwałtu na wysłanniczce opatrzności. Straciłaby swą moc czy poczęła nowe życie, niezgodne ze swą misją. – I tak z naszego skromnego nasienia – zapiszczał cienko, naśladując koguta, chudzielec w czerwonym kapeluszu – mógłby powstać byt transcendentalny, równy starożytnym herosom! Nie sądzę, by była płodna – warknął pryszczaty brunecik w dużych okularach, a następnie zakrztusił się wódką, bo lubił śmiać się z własnych dowcipów. Zdumiałem się, że Śmierć puszcza im płazem te niewybredne żarty. Właśnie zamawiali kolejkę piołunówki, kiedy Jack próbował wyegzekwować od Jedermanna zapłatę za śniadanie i piwo. Nie miał gość ani grosza, więc zapłaciłem za niego i patrząc Śmierci w przenikliwe, stalowe oczy, powiedziałem; – Idę z wami. – I wtedy w jej spojrzeniu zamigotała dziwna ciemność, jakiej nigdy nie doświadczyłem. Żadnej grozy, lęku, obłędu. – Czy wiesz – mówiła cichutko tylko do mnie – że od początku świata jesteś pierwszym, który chce dzielić los tej żałosnej kreatury? Chodzimy tak sobie i pytamy, a najnędzniejszy samobójca woli stryczek własnego pomysłu, bo to jego własna śmierć. – Wszystko mi jedno... – Na same życzenie nie mogę cię zabrać, musiałbyś zrobić to dla niego, nie dla siebie. Związki rodzinne, przyjaźń... – Przecież go nie znam. A zaprzyjaźnić się można po drodze. – Chcesz mnie oszukać! – Zdjęła z pleców automat i skinęła na Jedermanna. – Powiedz – nie poddawałem się jeszcze – powiedz mi tylko, jak spotkać Herminę, kiedy... – Nie wiem, nie interesuje mnie to. – Obejrzała się przez ramię z pogardą. – I nie próbuj topić się albo skakać z wieży kościelnej, bo i tak nie uda ci się. Zamknęła drzwi za wychodzącym Jedermannem. Usłyszałem serię strzałów. Wybiegłem na ulicę. Przed barem leżały zmasakrowane kulami 17 zwłoki Jedermanna i małej dziewczynki. Znałem ją, była córką właściciela banku, domu rozrywek i wielu innych instytucji naszego miasta. Dłonie zmarłych złączone były w mocnym uścisku, tak, że nie można było ich rozdzielić. Późniejsze śledztwo nie wykazało związków między ofiarami. Oprócz kałuży krwi żaden ślad nie pozostał po wizycie Śmierci, a rozglądaliśmy się bacznie. Zegar ratusza zatrzymał się w samo południe, ale ruszył niebawem i z kościołów wysypali się tłumnie ludzie, jeszcze niepewni chwili, gotowi tratować się nawzajem, kopać i gryźć. Wróciłem do baru. Redaktor notował w niemym zachwycie, zapomniał wytrzeć nos i krople kleistej cieczy kapały prosto do kieliszka z winem. Studenci milczeli, bracia wpadli już w ostatnie stadium zobojętnienia, tylko Jack zamyślił się i powiedział: – Ale piwo wypiła... 18 Niedziela w mieście róż Emanuel nie przyjechał, zwichnął nogę w kostce i bardzo go boli, leży w łóżku pod opieką kobiet, ależ on musi wysłuchiwać; czemu wracał tak późno do domu, mógłby przestać włóczyć się z facetami, tylko choroby jakiejś nabawi się i w ogóle rodzina wstydzi się za niego. Lepiej już mieszkać samemu, byle gdzie i byle jak. Tak właśnie żyje Adam w swoim pokoju na przedmieściu, czekał na Emanuela całą sobotę, mieli iść do kina na film o Mozarcie, w niedzielę może na koncert, no i plany szlag trafił, jak to zwykle z planami bywa. Zjedliby coś na mieście, a tak trzeba by samemu pójść do baru, w pobliżu otworzyli ostatnio restaurację hinduską, ale po co tam leźć bez przyjaciela? Adam naprawdę nie jest głodny, poleży sobie, pomarzy, może coś napisze, ostatnio coraz gorzej z pomysłami, nie zapisuje ich w notesie jak kiedyś, starannie, pod właściwą datą w kieszonkowym kalendarzyku. Powyrzucał te stare terminarze, nim sprowadził się do nadmorskiej dzielnicy ze starej willi rodziców, nie wytrzymałby przecież dłużej w tej klatce z czerwonej cegły, wśród ciekawskich sąsiadów, ich ogrodów, psów i genialnych dzieci. Adam lubił spać na wznak, wygodnie rozkładając ugięte w łokciach ręce na wysokości twarzy, lecz teraz skulił się na boku, jakby rozbolał go brzuch. Mógłby zatelefonować, chyba u Emanuela nie podsłuchują bez przerwy przez drugi aparat, wstrętne baby, czepiają się, tak naprawdę nie są potrzebne im obu, więc ich nienawidzą, trzeba było zgodzić się, kiedy przyjaciel chciał wynająć mieszkanie, skrupuły zostawia się w dziecięcych zabawach, a to poważna historia, tygodnia nie można wytrzymać bez spotkania, ba, dnia nawet, tak wpaść beznadziejnie, gdy było się obojętnym na wszystko i jeszcze ta niedziela, redakcja zamknięta, dopiero w poniedziałek po południu Adam ma swój dyżur w dziale miejskim. Może jest chory, oblewa go takie dziwne gorąco, denerwuje się, interesanci uciekną spod drzwi, jeżeli zobaczą go z taką miną; trzeba rzucić tę bezsensowną robotę, Emanuel ucieszy się, gdy zamieszkają razem na stałe. W szufladzie leży zapieczętowana koperta z pieniędzmi, to prezent od niego, ale Adam nie śmie naruszyć tej sumy, nawet jej nie policzył, choć swoją pensyjkę wydał co do ostatniego grosza i nie ma za co zjeść kolacji, pozwalał sobie, bywał tu i tam, żeby nie nudzić się przez cały tydzień; niełatwo znaleźć sobie miejsce, kiedy trzeba wyjść z pracy, zanim wróci się do wstrętnego pokoiku z papierowymi tapetami i lampą bez klosza, nie stać na lepsze lokum początkującego redaktora, dobrze, że ma daleko do centrum miasta, zabije trochę czasu przez dojazd. Może podróżować autobusem albo część drogi metrem, jeżeli się spieszy, źle sypia ostatnio, więc wychodzi z domu wystarczająco wcześnie, by zdążyć przed dziennym portierem, w redakcji śmieją się z tej wzorowej punktualności, ale Adamowi to obojętne, nie zaprzyjaźni się z nikim stamtąd, dziś z jednym tylko człowiekiem chciałby być i rozmawiać. Leżeliby przytuleni na tapczanie, gdyby nie mieli ochoty nigdzie iść, lecz pewnie poszaleliby, wiosna taka pogodna i dziś rozpoczyna się jeszcze wystawa. Tak, bezwzględnie dostał od naczelnego najgorszy temat na poniedziałek, choć stary ślinił się, że to podobno zaszczyt pisać o Dorocznej Wystawie Róż i artykuł musi być ekstra, ale Adam oddał służbowe bilety i prawa autorskie małej czarnulce z działu kulturalnego, wybrała się z 19 narzeczonym oglądać kwiaty i pewnie dostała od niego bukiecik, kupiła sobie nawet z tej okazji zabawną czapeczkę ze sztucznym kwiatkiem. Z Emanuelem poszliby oczywiście pogapić się na te róże, wziąłby katalog, zadał ludziom parę bezsensownych pytań i sklecił reportaż w sam raz na poziom miejscowej gazety, dla poczciwych mieszczan, czytających od lat te same pisma przy śniadaniu, by nie rozmawiać z rodziną, której nie mają nic do powiedzenia. Gdyby udało dostać się do działu krytyki jednego z tych ekskluzywnych czasopism literackich o niskich nakładach! Wyraźny druk na dobrym papierze, twarde, błękitne okładki... Warto by naruszyć leżący w kącie stos nowości wydawniczych, poczytać, spróbować zamieścić gdzieś choćby recenzję, i to byłoby niezłe na początek. Stary nie kpiłby wtedy z Adama, że uczy czytelników „Słownika wyrazów obcych” na pamięć, zamiast ukazywać im piękno miasta, ale cóż fascynującego można zobaczyć przez jedyne w pokoju okno? A gdyby tak napisać prawdę o niedzieli w mieście, poruszyć sumienia wiecznie zadowolonych, uśpionych w dobrobycie sklepikarzy? Rzeczywiście, wtedy trzeba by urok rozgrzebanego przez bezdomne koty i psy śmietnika sfotografować trafnie dobranym zdaniem, zadziwić ludzi spostrzegawczością. I nawet nie ma sensu odsłaniać firanki, całą tę martwą naturę Adam pamięta z detalami. W niedzielę obraz staje się szczególnie przeładowany, bowiem od piątku służby miejskie nie pokazują się w okolicy. Bogactwo kolorów podlega jednemu tylko ograniczeniu - wyrzucone resztki pożywienia, tracąc powoli soczystość, wyzbywają się także jaskrawości barwy, blakną i ciemnieją ku brunatnym i popielistoszarym tonacjom, a we wszystkich tych odcieniach czuje się szczególną miękkość rozkładu, bezsilność dumnych niegdyś skórek owoców, które broniły dostępu do aromatycznej zawartości swego wnętrza, a teraz, rozdarte, niepotrzebne, wtapiają się w rybie wnętrzności i poobiedne resztki. W miarę ubywania dnia zawartość śmietnika rozpaczliwie zacieśnia się i rozłazi nadmiarem poza pojemniki, na murek, jakby umyślnie dla głodnych zwierząt wzniesiony przez architekta dzielnicy. Pod wieczór kilka metrów za oknem Adama nieład odrzuconych przez człowieka dóbr, wyselekcjonowanych przez sprawiedliwą miejską naturę to dla psów, to dla kruków łakoci, przelewał się już na podwórko ku uciesze dzieci, które rozwłóczyły po okolicy butelki i puszki po napojach, jeżeli zaś odkryły połamane krzesło bądź inny mebel, rozpoczynała się zabawa w dom. Ona nie znudzi się na żadnym ubogim podwórku świata w swej mnogości wariantów, daje tak wielką możliwość obsady ról, każdy może grać ojca lub matkę, ukarane za psoty dziecko, które musi ugotować obiad w dużej puszce po ogórkach, kuchenkę zastąpi oczywiście ognisko, śmieci jeszcze mokre, źle się palą, ale nic nie szkodzi, rodzina może udawać koczowisko nomadów, ze starych ubrań porobić peleryny i płachty na głowę dla kobiet. Wychuchanemu jedynakowi obce były zabawy biedoty, ekstatyczne i hałaśliwe, toteż z początku podziwiał pomysłowość małych obdartusów i nie raził go nawet odór spalenizny, wdzierający się do pokoju mimo szczelnie zamkniętych okiennic. Nędza zdawała się wabić żywiołową radością samego egzystowania, której Adam nie odkrywał ani w rodzinie, ani w pracy, ani nawet tuląc twarz do szerokiej piersi Emanuela, gdy dreptali nocą po plaży, milcząc, by nie spłoszyć szczególnie subtelnego porozumienia, które zaczęło się między nimi o zmroku; było już oczywiste, że nie rozstaną się przed świtem, ale powinni znaleźć jeszcze właściwe miejsce, które ukryje ich przed ludźmi i słońcem, oazę samotności dla nich obu, gdzie zerwaliby z tym, czego od nich oczekiwano i oddaliby się tylko sobie, bawiąc się i ucząc swych ciał, tak jak idąc wsłuchiwali się wzajemnie we własne oddechy poprzez dochodzący od strony miasta pogłos egzotycznej muzyki. Taki wieczór chciałoby się przeżyć setki razy, ciekawość nowego i na koniec przekraczanie ról nakreślonych w dziecinnej zabawie, świadome bólu i potępienia przez obcych, bicie serca i niecierpliwość, jak to będzie, kiedy znajdą schronienie, by rozpocząć zakazaną grę. Dobre 20 dziesięć lat starszy Emanuel odczuwał widocznie niepokój przyjaciela, gdyż często pochylał się i całował jego oczy, czoło, potem usta, najpierw nieśmiało, jakby chciał upewnić się, czy partner nie denerwuje się bardziej niż to wskazane przy pierwszym zbliżeniu. Adam był zdecydowany i bez dodatkowej podniety rozchylił wargi do pocałunku, kładąc dłonie na silnych ramionach człowieka, który oto burzył pozorny i szary spokój bytowania w ludzkiej cieplarni, a pracowały na nią bądź co bądź dwa pokolenia przodków drżącej ze strachu przed życiem roślinki, jaką sobie wyhodowali i oto ona wymyka się nagle spod ich kontroli, pieniędzy nie chce, jakże sobie poradzi w złym świecie? Tamtej nocy, a była to także niedziela, Adam czuł po raz pierwszy, że żyje naprawdę, że sam odkrywa niezbadaną stronę świata. Poszedł za przyjacielem jak dawni zdobywcy za legendą o Eldorado, chociaż Emanuel niczego nie obiecywał, dawał tylko jakąś nową moc i ucieczkę przed schematami, które rodzice układali już sobie z dalszą rodziną. Musieli mieć zdziwione miny, gdy zniknął, pozostawiając tylko kartkę z przeprosinami do rodziców. Wziął z domu tylko trochę osobistych rzeczy, uczciwie wyrzekłszy się złotego zegarka, prezentu z okazji osiemnastych urodzin. Oczywiście i to wydarzyło się w niedzielę! Rodzina wybrała się za miasto kremowym kabrioletem, było w nim rzecz jasna miejsce dla Adama, obok ojca, zaszczytne, honorowe. Obrazili się prawie, gdy został w domu, ale potem wcale syna nie szukali, znają adres redakcji, gdyby tylko chcieli... Nie potrzebują skompromitowanego chłopca, co to zadaje się ze zwariowanym kompozytorem, aktorem i licho wie kim jeszcze jest ten zboczeniec. Dobry syn przydaje się w niedziele, wstaje rano i przy śniadaniu nie zapomni nalać matce kawy, a ojcu powyjmuje gazety z opasek pocztowych. Od święta nosi szyty na miarę garnitur, szary albo granatowy, sam zawiązuje krawat i wręcza imieninowe kwiaty ciotkom albo różnym znajomym, a przede wszystkim nie choruje w niedzielę. Pieczywo świąteczne może być czerstwe, ale on, wytresowany i wychuchany specjalnie na ten dzień, powinien imponować świeżością. W sobotę musi wcześnie się położyć, by w kościele dumnie tkwić przy matce i ani razu nie ziewnąć przez roztargnienie. W pokoju było duszno, wilgotnie. Adam spocił się w jedwabnej pidżamie, zrzucił ją więc i cisnął obok tapczana, nie pomnąc, że jak większość ciuchów, które nosił, została mu darowana przez Emanuela niby z jakiejś to okazji. Odmawiał przyjmowania pożyczek, godząc się już dla świętego spokoju na dość kosztowne prezenty, byle były podane w naturalny sposób. Spojrzał na kartę ściennego kalendarza - do wypłaty zostało osiem dni, tak czy owak trzeba będzie znienawidzoną kopertę naruszyć; forsa zepsuje wszystko, co podobało mu się w tej męskiej przygodzie; jeżeli skorzysta z hojności przyjaciela, będzie czuł się kupiony, tak jak w domu był własnością rodziny, oczywiście Emanuel nie dałby odczuć tej transakcji, nawet gdyby regularnie zostawiał pieniądze, może ma zresztą zamiar tak postępować w przyszłości, musiał znać przedtem innych chłopców, którzy nie mieli podobnych skrupułów, ale nic o tym nie wspomniał, jakby uczucie do Adama było pierwsze i czyste, nie chodzili także razem na party do starych znajomych Emanuela z teatru, choć podobno pragnęli oni poznać młodego redaktora, może gdyby bywał w tym towarzystwie, nie nudziłby się teraz w niedzielnym zaduchu, zaakceptowałby jakieś zaproszenie na wieczór, a tak pozostaje wstać i napisać cokolwiek, coś, co dałoby się sprzedać naczelnemu, ostry felieton albo esej demaskujący praktyki komercyjnych wydawnictw. Nic z tego, czytelników nie obchodzi bezprawie w dzielnicach nędzarzy albo los porzuconych starców, do których strzelają na niby przechodzący ulicami żandarmi, ludzie chcą czytać tajemnicę i zapach róż, dumni z miasta, swej prawdziwej ojczyzny, bo tak naprawdę nie wyjeżdżają stąd całe lata dumni obywatele kwietnego miasta, zasiedziali na tarasach domów i w letnich ogrodach, celebrują lato, zaś zimą śledzą marsz deszczu po okiennicach i do tych nastrojów trzeba się dostosować; mimo że właśnie upał czyni tę 21 niedzielę nie do zniesienia, artykuł powinien udawać zachwyt słoneczną kąpielą, dać pewność solidnym i poczciwym handlarzom, że ich miejska plaża jest najpiękniejsza na świecie. Nie, w ten sposób Adam nie potrafiłby pisać tej letniej niedzieli, dlaczego zresztą miałby kłamać, plaża brudna, choć morze pachnie jak przed wiekami, ale uczciwi kupcy zbudowali przecież port i niejako z konieczności zaśmiecają miejskie nadbrzeże, ich prywatne rezydencje, położone z dala od centrum, kąpią się w czystej jeszcze wodzie i otulone złotym piaskiem zdają się kpić z bezsilności biedaków, przekonane, że lawina odpadków nie dosięgnie bogactwa. Myśląc o tym, Adam sam poczuł się niczym zdarty łach, niepotrzebny śmieć, dziwnie pasował sobie samemu do pokoiku, z którego można by uczynić obserwatorium śmietnikowego wszechświata. I na nic zdało się, że przyjrzał się swoim wąskim stopom i dłoniom o wrażliwych, długich palcach, nie umiał bowiem znaleźć we własnym umyśle ani w ciele nic wzniosłego bądź pięknego. Zdjął ze ściany gitarę, nastroił ją i próbował przypomnieć sobie chwyty ballady o kłamstwie, zdradzie i śmierci, ułożonej przez jakiegoś egzotycznego pieśniarza z końca świata, grał tę melodię tak dawno, że nie potrafił jej już odtworzyć, a stary śpiewnik zostawił chyba w domu jak i całe tamto życie, usiadł więc na tapczanie, próbując wydobyć z instrumentu to, co ćwiczył najdłużej - wolne fandango, zapomniał się na chwilę w muzyce, lecz jej wytworne dźwięki kłóciły się z odgłosem kapiącej z nieszczelnego kranu wody i brzęczeniem uwięzionych między okiennicami much. Odstawiona gwałtownie gitara nie odezwała się nawet, jak to zwykły czynić porzucone instrumenty. I ona słuchała kroków z piętra, ciężkiego stąpania pijanych gości postarzałej prostytutki, której nikt już chyba za usługi nie płacił, aczkolwiek nie brakowało na nie chętnych. Dotychczas Adamowi nie przeszkadzało to kipiące przekleństwami i wulgarnym śmiechem sąsiedztwo, lecz teraz był sam, a cała uwaga, wszystkie zmysły wbrew woli łowiły odgłosy z zewnątrz, odgadując ich znaczenie, porządkując następstwo ruchów w ciągłą rzeczywistość. Donna przyjmuje dwóch gości, jeden czeka na krześle, drugi cisnął właśnie butami o podłogę i wszedł za parawan, który, nabyty za dobrych lat młodości, służył sąsiadce jako przepierzenie. W jednym pokoju musiała pomieścić żelazne łóżko ze sprężynami, prymitywną kuchenkę oraz kilka krzeseł, pełniących rolę poczekalni, bowiem właścicielka domu nie pozwoliłaby, żeby seniores czekali na korytarzu, palili tam cygara i rzucali niedopałki gdzie popadnie. Rząd trzeszczących, rozhuśtanych, kulawych krzeseł stał w tym miejscu pokoju, gdzie piętro niżej znajdowały się biurko i fotel Adama, celowo odsunięte jak najdalej od okna. Siedząc przy maszynie do pisania, słyszał więc nieraz nad głową swoisty koncert przytupywań i bełkotów, brzęk tłuczonych o podłogę butelek, a czasem odgłos upadku bądź chrapania pijaka. Skrzypienie łóżka i piski jego pani były równie denerwujące, zwłaszcza gdy towarzystwo zabawiało się od południa do rana, wykazując niepospolitą kondycję i witalność, których zwykle Adamowi brakowało. Daleki był od zachwytu tym przejawem prymitywu, dziwiła go raczej żywiołowa gotowość płodzenia, spożywania i walki, bo sam nie zaznał jej wcale, no może prawie wcale, bywał czasem naprawdę głodny, ale dawno i teraz nic mu nie smakuje, a jeśli chodzi o tamte sprawy, to pozwala Emanuelowi kochać się w każdy wymyślony przez niego sposób wcale nie z pożądliwości, mógłby żyć zupełnie sam, wytrzymałby to, lecz jest w nim jakaś dziecięca tęsknota za przyjaźnią, ofiarowaniem samego siebie. Powinien ubrać się i poszukać czynnej budki telefonicznej, tylko że nie ma ochoty spotkać na schodach nikogo z sąsiadów, a chciałby dać dowód swej wierności i w ogóle przełamać niedzielne znudzenie. Wstał i napił się wody. Była gorzka, ciepła, jakby rozpuszczono w niej mydło lub proszek do prania. Splunął ze wstrętem do zlewu, umył ręce i twarz, ale nie poczuł się lepiej. Piętro wyżej zabawa wyraźnie się rozkręcała - ktoś przewracał po kolei krzesła, 22 wzywając na pomoc siły niebiańskie i piekielne równocześnie. Trzasnęły drzwi, nowy gość został przyjęty oklaskami, widocznie przyniósł wódkę. Nie, stanowczo nie pora teraz wychodzić, te bandziory mogłyby sprowokować Adama do bójki, jest tu obcy, więc wszyscy byliby przeciwko niemu; widywano go tylko z przyjacielem i choć starał się nie zwracać na siebie uwagi, ciekawskie staruchy z piętra mogły odgadnąć charakter ich znajomości. Tak, na początku było jakoś inaczej, Emanuel przynosił swoje najnowsze nagrania, słuchali najpierw tej muzyki, trzymając się za ręce, rozmawiali, dopiero później przychodziła pora na czuły szept i pocałunki; Adam pozwalał rozbierać się z całym ceremoniałem, wiedząc, że sprawia tym przyjemność partnerowi, dbał też bardziej o siebie, czasem kupował coś modnego do ubrania, jeśli oczywiście nie dostał tego wcześniej w prezencie. Ostatnio, spodziewając się wizyty Emanuela, narzucił tylko szlafrok, niedbale przewiązał go paskiem, umył twarz, ale grzebienia już nie poszukał. Dziś też nie ogolił się i nie uczesał, wygląda koszmarnie, cisnął lusterko na biurko. Tak, postąpił wtedy tak samo jak ów obleśny kurwiszon z piętra i co gorsza nie wie, dlaczego. Zdjął szlafrok, nim przyjaciel zdążył usiąść i wyjąć z kieszeni kurtki butelkę wina, a potem od razu położył się na brzuchu na tapczanie, nie podejmując rozmowy. Czyżby tak podziałała biała koperta, którą zostawił na biurku w zeszłym tygodniu? Nic nie powiedział, wychodził tak późno, tak trudno było się rozstać, wsunął ją pod książkę i podbiegł prosto do swego samochodu. Pieniądze Adam znalazł dopiero rano, kiedy spieszył się do redakcji. Chciał je od razu zwrócić, złościł się, myślał o zerwaniu, lecz po długiej rozmowie przyjął przeprosiny Emanuela, tylko że zagubił gdzieś czułość i oddanie, które szczerze mu ofiarował. Niepotrzebnie skarżył się, że mogą zwolnić go z pracy, ale komu w końcu miał o tym powiedzieć? Postanowił przetrząsnąć wszystkie kieszenie w poszukiwaniu drobniaków. Dobre zajęcie na niedzielę, tylko że już w piątek dokonał skrupulatnej rewizji spodni i kurtek; prócz starych biletów, rachunków z restauracji, niczego nie znalazł. Można by spróbować pożyczyć od którejś z dziewcząt z miejskiego, jeśli same nie siedzą w długach, bo napisanie artykułu nie wchodziło już w grę, czytelników nie zainteresowałaby niedziela w obskurnej kamienicy, jej zapachy i głosy. Dobrze, że przekręcił klucz w zamku. Ktoś puka do drzwi. Ostro, natarczywie. Nie otworzy, nikogo nie zapraszał, gospodyni wzięła czynsz za miesiąc z góry, nie ma więc prawa przeszkadzać. Słychać głosy, nieproszeni goście naradzają się po cichu. Koledzy z redakcji nie znają adresu, Emanuel nie przysłałby nikogo obcego. Czyżby amanci sąsiadki pomylili piętra? Nie jest od niej lepszy. Jutro weźmie z koperty pierwszy banknot, pojedzie taksówką do pracy, zje solidny obiad i może kupi sobie dobrą książkę, żeby nie nudzić się po południu. Wtedy w następną niedzielę będzie mógł otworzyć drzwi i czekać na każdego, kto zechce bawić się jego ciałem, ale czy można sprzedać same tylko ręce, usta, tyłek, gdyby dało się o tym poważnie pomówić z Donną z piętra, dowiedziałby się może tego, co sam przeczuwa, że sprzedać się raz to tak samo jakby robiło się to dzień w dzień, że na targ wystawia się wszystko na raz: bolący brzuch, usta i książki, których już się nie napisze, bo jakże można na tak wrażliwych strunach grać brudnymi łapami, trzeba je będzie myć i wciąż patrzeć jak czernieją, rozkładają się niczym chore na nieuleczalną zarazę, coraz bardziej bezradne, ręce człowieka, który nie lubi niedzieli, choć urodził się w wesołym mieście róż i miał zaproszenie na wystawę. 23 Złoty wąż Złoty wąż oplatał już drugą nogę stolika, a wciąż nie miał końca. Był cienki, bardzo szybki w ruchach. Mieniące się łuski prześwitywały lekko zielenią i może dlatego nikt poza mną nie dostrzegał go na tle trawnika. Piłem dopiero drugi coctail. Zbliżało się właśnie południe i na tarasie kawiarni siedzieli tylko stali bywalcy, ale i oni szykowali się do odejścia. Wąż uśmiechał się całym ciałem. Sprytnie unikał cienia rzucanego przez parasol. Wił się już na blacie stolika, okrążając serwetę, jakby bał się zaplątać w jej barwne frędzle. Dałem znak kelnerowi, by przyniósł dwa drinki. Spojrzał na mnie dziwnie, lecz zamówienie zrealizował jak zwykle skrupulatnie. Wąż nie dał się prosić. Ostrożnie zanużył pyszczek w swojej szklance i powoli lizał kostki lodu. Potrącał lód żądełkiem, jakby zapraszał do jakiejś przedziwnej zabawy. Podziwiałem zręczność gada i aby lepiej widzieć go, zdjąłem przeciwsłoneczne okulary. Mieniący się szmaragdowe wąż zdawał się być jednakowo chłodny na całej swej długości, ale być może i jemu upał dał się we znaki. Sączyłem martini bez przyjemności. Był to powtarzany od lat rytuał - parę kropel lodowatej słodkości w apogeum nudy. Tak jak zwykle powinienem teraz wrócić do domu, rzucić się na posłanie, szczelnie osłonięte moskitierą przed owadami i śnić zwykły koszmar zenitu. Wstrętne ludzkie cielsko! Nim zaśnie, przewraca się z boku na bok, klnąc słońce i wszystkie chłodne napoje, które jednakowo nie przynoszą ulgi tutaj ani w przepoconym łóżku. Postanowiłem pozostać w kawiarni, w końcu turyści też znoszą gorąco południa. Ale tego dnia nie było ich. Nie zanosiło się na deszcz ani burzę, piasek wirował spokojnie wokół kaktusów rosnących w wielkich donicach wokół tarasu; całe otoczenie jakby cierpło i stygło w tropikalnym rozleniwieniu. Pomyślałem o obiedzie, który gospodyni powinna właśnie gotować. Nie cierpię jej słodkich dań, pierogów z owocami, pomarańczowych kombinacji z mango i kiwi, bananowych galaretek ze śmietanką, podawanych na stół „prosto z lodu”, jak zwykła zachwalać swe dzieła. Nie pójdę do domu. Chociaż raz. Widocznie zapatrzyłem się mocno w złote oczy węża, bo nawet fajka zgasła. Musiałbym ją na nowo rozpalać, na co zupełnie nie mam ochoty. Popiłem coctail zmrożoną wodą mineralną i przeciągnąłem się, nie wstając z wiklinowego fotelika. Wąż przypatrywał mi się uważnie; stawał na stoliku w różnych pozach, raz jakby chciał zaatakować niewidzialnego przeciwnika na wolnym fotelu naprzeciw mnie, to jak gdyby reagował na muzykę fakira, zapadając w magiczny trans. „Czyżby upił się tą lurą?” - pomyślałem i zachciało mi się śmiać. Tak dawno nie śmiałeś się, lata przecież i teraz taki mały gad, na dodatek na przemian złoty albo zielony, euforia radości za cały ten samotny czas, wąż znowu łasi się do pustej szklanki, w której połyskują błękitem bezkształtne opłatki lodu. Zrobiłem gest, jakbym chciał przywołać kelnera, by jeszcze coś zamówić, lecz gad syknął ostrzegawczo, spłynął na moje kolana i piął się ku twarzy. Mieliśmy więc zostać sami. Zapoznawałem się z jego zwinnym ciałem, jakby utkanym z pasm czystego złota. Główka dopiero co leżała na moim ramieniu, a już nurkuje spod kolana, chłodząc przyjemnie dłoń, na której położyła się, chcąc odpocząć między iście cyrkowymi popisami. Wąż najwyraźniej chciał się ze mną porozumieć, 24 wpatrywał się w moje źrenice, próbując jakiegoś zaczarowanego języka spojrzeń, którym odpowiedziałbym na nieznane jeszcze pytania. Przeczuwałem, że nie wolno mi się poruszyć, niebezpieczeństwo zdawało się zbliżać, to znów oddalać. Nie umiałbym określić, czym jest: człowiekiem, żywiołem? Instynkt wiódł mnie ślepo, nieznanym szlakiem, wskazując tylko same rozwiązania. Zapragnąłem rozmowy z moim dziwnym, nowym przyjacielem. Odpiąłem mankiet koszuli, położyłem rękę na stoliku i nim zdążyłem zareagować, wąż opasał przedramię swym ciałem, po czym precyzyjnie wstrzyknął jad w cienką żyłę nadgarstka. Niepokój minął szybko, nie miałem zresztą wyboru ani czasu do namysłu. Poczułem przyjemny chłód, jakby temperatura ciała obniżyła się o kilka stopni, przez chwilę leciałem gdzieś bez skrzydeł, by opaść w wielokątną przestrzeń, zamkniętą połyskującymi zielono ścianami, w które mogłem wnikać do woli, tracąc chwilami wzrok w ich przedziwnej gęstości, niezgodnej z prawami jakiejkolwiek fizyki. Dotyk nie mówił mi nic, czy oto zostałem połknięty przez potwora albo podróżuję poza mój świat, będąc już tylko cieniem, a może tkwię w przejściowej formie życia, oczekując ostatecznej przemiany? Bawiłem się doskonale, zagłębiając ramiona w obcej substancji. Nie stawiała oporu, rozstępując się niczym legendarne morze przed bohaterami świętych ksiąg. Przestałem odczuwać własny ciężar i bicie serca, nieistotne też było, czy mam otwarte oczy, także przez powieki widziałem migocące w setkach odcieni zieloności góry albo przepaście, głębokie i niezbadane. Świat zapachów rozwarł tajemne drzwi - doświadczyłem przez minutę tylu pożądanie nauczyłem się panować nad nimi i tylko uśmiechać się z wyrozumiałością, gdy inni wyją z bólu, znieważeni w swej dumie. „Mogę przesiedzieć tu wieczność, złoty wężu, będę obojętny na chłód i rozpacz, proszę, sprawdź mnie, a jeśli wytrzymam próbę, daj nagrodę z cudu obojętności, rozpływania się w twoje baśniowe kolory. Jestem człowiekiem, więc bardzo prawdopodobne, że przegram i stoczę się z powrotem na swój fotel w kawiarni, jakich tysiące w słonecznych krajach z kamiennymi plażami, nudą i niejasną polityką. Próbowałeś tu rządzić? Wiesz, jak krótko trwa zaufanie roztańczonego tłumu? Jeden oddech gorącej nocy i budzisz się w innym porządku, obwieszczonym barwnymi plakatami, słyszysz może płacz tych, co stracili wszystko - nawet własne ja”. I odbyłem w zieloności ni to kąpiel ni to bieg po kole, które oddzieliło mnie w pewnej chwili od świata wirujących wielokątów, ruch zdawał się tak łatwy, jakby dokoła wcale nie było powietrza stawiającego opór, jak gdybym nie potrzebował do życia żadnej innej substancji oprócz rozpryskujących się o mnie przezroczystych baniek, a i one okazywały się wkrótce złudzeniem, bo tak naprawdę były to może zamaskowane owady; uderzające mnie skrzydłami, ślepe od powstania swego w tej formie, chciały sprawdzić, czy należą do ich tajemniczego rodzaju, a gdy zawiodły się, odleciały w doskonalsze zakątki, sobie tylko znane. Pragnąłem ukryć się w tym nowym świecie, nigdzie jednak nie było lustra i nie mogłem sprawdzić, kim lub czym teraz jestem, jakie mam możliwości albo co mi zagraża. Nie myślałem o powrocie cielesności i upału, poddałem się zupełnie nowym doznaniom. Stałem pośrodku falującego roju kół, ciemniejszych na obwodzie tej figury, jaśniejszych w centrum i nie poruszyłem się, gdy wszystko wokół szalało, stapiając się w pasma o różnym nasileniu kolorów. Kiedy zrobiłem dwa kroki, chcąc wstąpić na jedną z tych szalonych autostrad, centralne pole zmieniło położenie i znowu czułem się wystawiony na cel w sercu strzelniczej tarczy, zdany na łaskę mego dobroczyńcy lub prześladowcy. Nagle wirowanie ustało, podniosłem wyżej wzrok, nie czyniąc żadnego gestu. Popłynąłem wzwyż. Ściany otaczającej mnie zewsząd przestrzeni były teraz owalne, by po następnym zawrocie głowy stać się strzelistymi trójkątami, zbiegającymi się ku sobie w symboliczny kształt rozety. Barwy także tworzyły splątany krajobraz - od trawiastej, rozbielonej falami światła zieleni, po zmierzchający kolor wzburzonego morza, który wybrałbym sobie na szaty 25 królewskie, gdybym pożądał władzy, ale, jak już mówiłem, wyrzekłem się wówczas wzruszeń i ludzkiej zachłanności, jedzenia, dóbr materialnych... Komu to przysięgałem, nie pamiętam, nie zwracał uwagi na słowa i raz jeszcze zawrócił mnie w otchłań zmiennych figur, kpiących sobie z wymiarów i płaszczyzn. Czy to jakiś nowy bóg uwolnił mnie od wysiłku, sumienia i miłości? Chciałem wstać i zaśpiewać dziękczynną pieśń, ale leżałem wciąż na uginających się coraz głębiej poduszkach ze szmaragdowych nici. Dręczące mnie pragnienie ustąpiło na dłużej, w ustach czułem smak skroplonego lodu. Przypomniałem sobie ludzi z rozpalonego miasta. Czy wolno mi nimi gardzić, bo nie odbyli takiej jak ja podróży, a za swoje miliony mogli najwyżej zwiedzić ulice i hotele, identyczne na wszystkich kontynentach pokoje z łazienkami, w których nie można zmyć z siebie ani głupoty, ani nienawiści do cudzych rzeczy. Gdybym nawet w mej wędrówce z wężem znalazł czyste złoto lub szlachetne kamienie, poszedłbym dalej, nie warto bowiem schylać się w tym świecie po wartości powszechnie uznane, nie oddałbym ciepłego kręgu, który otoczył moją głowę ciasnym wieńcem szepcących dzwonków, była to muzyka, co mówi i rozpala, roztacza się w zmiennych tonacjach, których istnienia nie przewidziałby twórca współczesnych gam, a przy tym jej niepokój nie drażnił zmysłów, roztapiał się gdzieś wewnątrz w wielobarwne symbole; słuchanie tych dźwięków skojarzyłem ze zwiedzaniem galerii, która sama przyszła do mnie, żeby poznać kim jestem i udoskonalić to istnienie, zmieniając swą ekspozycję co chwila, bym się nie nudził, nasycając formą wszystkich nienasyconych, zdecydowanych przyjąć nieznany pierwiastek, a przewyższając wynalazczość natury, myśleć nad jego imieniem. Zastanawiałem się wtedy, czy tak twórcza tkanka potrafi sklasycznieć, skostnieć na tyle, by każdy pacykarz z Akademii, wysłuchawszy na przykład mojej historii o złotym wężu, oddał jego zmienne kolory, kształt, ruch w swym obrazie? Nie od każdego kawiarnianego artysty przybędzie przecież taki dziwny gość, co potem zniknie gdzieś w świecie, do którego sam zaprosił nas i poprowadził. Chyba że był ze mną cały ten czas, tylko ludzka ślepota uniemożliwiła mi rozpoznanie psotnika. Proszę, w tej chwili sam śmieje się ze mnie, ukryty w pasmach zielonego światła, spływającego do środka owalnej, szklanej pułapki, którą dopiero co wokół siebie zauważyłem. Obraca się coraz wolniej, spowita w cienie zewnętrznych ścian, rozchyla się. Leżę w kielichu ogromnej orchidei o puszystych płatkach, słodki zapach usypia, zniewala. Szaleńcza gonitwa przestrzeni przemienia się w kolekcje zapachów i smaków, które wciąż walczą z sobą w ustach. Nie muszę sięgać po jedzenie ani picie, którego nie widzę w pobliżu, czuję się syty i senny. Koniec podróży? Szum i świst przecinających się zielonych błyskawic umilkł gdzieś w zagubionym wymiarze. Żałuję, że to koniec zabawy. Jestem zmęczony. Układam się wygodnie na lewym boku. Oczy zamykają się, obiecując marzenia jeszcze dziwniejsze niż jawa, lecz rozleniwienie prędko ustępuje. Budzi mnie syk powietrza jakby uciekającego z przekłutych balonów lub dętek. Nie, nikt nie wyrzucił mnie na ulicę z pędzącego samochodu. To kwiat opada. Wąż przybrał swój prawdziwy kształt i zwinąwszy się w kłębek, zaczyna opowieść. Jest na pozór olbrzymim okazem swego gatunku, choć niegdyś mieścił się na kawiarnianej serwetce. Jednym ruchem atletycznego korpusu wydobył mnie spośród płatków umarłej orchidei, a potem zaniósł mnie na wydmy, do swego schronienia. Wieczór przynosił właśnie ulgę rozpalonym piaskom, które poruszały się cicho, słuchając pieśni tropikalnego morza. „Zeszłej nocy - szepce wąż - przybyłem pośród ludzi, ja, syn tajemniczej Selene i króla dżungli, który wypatrywał znaku na niebie i polował tylko w dniu jej uśmiechu, chcąc mieć pewność, że nie obrazi ucztą swej pani, gdy jest smutna i kryje twarz. Tak żyjąc, nie osiągnął 26 siły ani zręczności, jaką mógłby mieć, ruszając na łowy każdego tygodnia. Dotąd nie miał równych sobie, lecz naraz zaczął tracić moc, od paru tygodni nic nie jadł, także podczas pełni, gdyż kontemplował twarz bogini przy ofiarnym ołtarzu w głębi dżungli. Jak ludzie słońcu, tak on chciał złożyć ofiarę światłu nocy; powiadają, że lękał się rażących wzrok węży promieni zenitu, ale to nieprawda, jakże król puszczy mógłby się bać... Selene zeszła doń po srebrnych niciach, które zarzuciła na wierzchołki drzew, pokazała mu się pod postacią światła, potem zwinnej jaszczurki i wreszcie kobiety. Wielki wąż zdziwił się mnogością przemian ukochanej, sam umiał zaledwie opalizować kolorami swej błyszczącej skóry, a będąc śmiertelnym, nie śmiał dopędzić biegnącej przez puszczę bogini, gdy naraz spostrzegł, że przestała uciekać i przybrała wcielenie jego gatunku. Stało się to o północy, gdy dni zmieniają wartę w służbie żywego świata. Selene oplotła węża swymi rzęsami, unosząc się z nim ponad ziemię, roztopiła się w promieniach, by znów powrócić do świata dotyku, całowana w usta i warkocze, uplecione z kładących się wokół cieni. Tej chmurnej nocy kochankom świeciły tylko nieliczne gwiazdy i jak mówiła Jutrzenka, nieskore były do rozmów o tym, co widziały chłodnymi mrugnięciami w półsennych majaczeniach, a co zdarzyło się naprawdę ich srebrnowłosej przewodniczce. W ekstatycznym zapomnieniu krzyknęła raz tylko i ludziom wydało się, że nad światem przeszedł huragan o niezwykłej mocy, dziwnie krótkotrwały. Krótko byli razem moi rodzice. Już z pierwszym brzaskiem Selene musiała wrócić na swoje miejsce. Czar przestał działać, a zmęczony miłością wąż zasnął na polanie, gdzie cierpiąc powtórnie ból przemian, powracał do swej prawdziwej postaci. Nieraz modlił się jeszcze do matki, ale boginie mają tyle prac i obowiązków, że prędko zapominają kochanków, zastygając na powrót w swych idealnych pozach. Choćby tęskniły, nie pokażą tego po sobie. Przyszedłem na świat w chłodnej pustce nieba, ale przygotowano mi schronienie między światami, w rozciągłej przestrzeni, która może być także wewnątrz mnie. Reguły urządzania go należą do mnie, mogę powiększać moje mieszkanko albo otulić się nim jak wieńcem liści na zimę, siedzieć samotnie lub zaprosić gościa, by pomarzył w dobrym towarzystwie. Czasem znajdę wśród roślin, ludzi, zwierząt kogoś, komu o sobie opowiadam. Jestem jeszcze młody; czas mój liczy się nieco inną miarą niż wasz ludzki, krótki odpoczynek trwa tyle co życie. Nie będziesz więc po raz drugi mym gościem, choć czerpiąc z twych pomysłów, urozmaicić można podróże...”. Wąż mówił jeszcze, rozumiałem pojedyncze słowa, później ledwie dźwięki, które rozciągały się w głoski trwające tak długo, że znaczenie przestawało być dla mnie czytelne. Mijały minuty, godziny. Nie mierzyłem czasu brzmień podobnych przeciągłym jękom, spałem i budziłem się, świadomy powolnego odpływania z krainy węża. Chciałem poprosić go, bym raz jeszcze mógł przeżyć eskapadę przez kolory i kształty. Nie słuchał już albo nie mógł spełnić tej prośby, choć sądzę, że wytrzymałbym wstrząs po dodatkowej porcji jadu. Chciałem zaryzykować. I oto poruszam się w tunelu wypełnionym mlecznym światłem. Idę albo pełznę na czworakach w dającej się dotknąć mgle, dmucham z całej siły, lecz wokół mnie coraz gęściej, muszę zwolnić, lekkość, którą czułem w domu węża, zanikła zupełnie; ślepnę od tej bieli, mogę jednak uchwycić się jej niepewnych poręczy. Utrzymałem kierunek! Światło przenika przez obłok, w którym tkwię, rozbija go na pierzaste, wirujące stwory, fantastyczne ptaki albo letnie chmurki. Tunel rozprysł się w tysiące szklanych drobin. Jestem wolny... Przesłoniłem oczy ręką, by nie poraziło mnie pełne, niepokojąco złote światło. Prawda, położyłem okulary przeciwsłoneczne na stoliku, przypomniałem sobie, pewien, że wracam na miejsce w kawiarni, skąd wyruszyłem w podróż. I tak też się stało, ale w kawiarni nie było już stolików. Strzaskane gąsienicami czołgów, wprasowane w ziemię kolorowe parasole przypominały mi o 27 setkach dni, które tu przesiedziałem, marząc i pisząc wiersze. „Nie będą już potrzebne” - przeleciało mi przez myśl, kiedy rozpoznawałem na chodniku i jezdni, pod szarymi płachtami, trupy znajomych i przyjaciół. Kelner i barman, na zawsze już pogodzeni w kwestii napiwków, leżeli na progu kawiarni, skurczeni, dziwnie mali, gdy pozbawiono ich nagle ruchu, przestali się liczyć w przepływie słodkich i chłodnych płynów, bo w nich dokonało się już wszystko. Wewnątrz budynku ktoś zdarł ze ściany kolorowe plakaty egzotycznego zespołu. Korpus fortepianu poznaczony kulami, matowy, przysypany tynkiem, przechylił się niebezpiecznie w lewo, przy następnym przejeździe pancernych samochodów upadnie na bok jak starzec pozbawiony laski. W bufecie, wśród sterty zbitego szkła znalazłem całą szklankę, a pod kontuarem butelkę wódki. Wypiłem i zaraz zwymiotowałem. Jeszcze nie zacząłem się bać. Na ulicy nie było żywego ducha. I ja pewnie zostałem wpisany do rejestru umarłych. Sam umiałbym podać tysiące przyczyn, z powodu których chciano by się mnie pozbyć przy okazji rewolucji, co dopiero miała się stać. Ludzie, którym pomogłem. Ludzie, których kochałem. Nie ucieknę przed nimi, chyba że do tych najbardziej znienawidzonych. Rozstrzelanych w kawiarni przynajmniej nie torturowano. Nigdy nie byli w migocącej kuli złotego węża, nie okrążyli ziemi, choć może to wszystko zmyśliłem razem z baśnią o romansie księżycowej pani, ale stoję tu teraz, jedyny żywy spośród gości, których pożegnałem dzisiejszego przedpołudnia. Czy w ogóle wiem, jaka teraz data, kiedy to się stało, jakie dziś, jutro i wczoraj zmieszało się w moim czasie? Masakra mogła wydarzyć się poprzedniego dnia albo dziś, raczej dziś, bo w takich sytuacjach nocą uprzątają trupy i myją chodniki. Byli pewnie w moim domu, spalili książki, rękopisy. Ulicą przemknął przepełniony autobus. I tak nie odważyłbym się wsiąść, do domu też nie pójdę. Cicho tu. Proszę, jeszcze jedna szklanka ocalała z pogromu. Znalazłem bloczek na rachunki, długopis kasjerki. Udało jej się dobiec do ostatniego rzędu stolików. Leży wśród kwiatów, w samym słońcu rozlicza się z muchami, bo to im dane brodzić w rozpryskanym mózgu dziewczyny. Najważniejsze zapomnieć, urodzajna ziemia to potrafi. Za jakiś tydzień skończy się piekło, bowiem krótko trwają tropikalne rewolucje. Mam na czym pisać. Usiądę, gdzieś tu znajdę taboret, muszę przecież opowiedzieć historię złotego węża bohaterom mego rozstrzelanego świata. 28 Wszyscy moi kochani... Pierwszy przyszedł dziadek, jak zwykle do przesady punktualny. O piętnastej piętnaście, tej samej porze, kiedy wracał z pracy, przestąpił próg, otrzepał płatki róż, już zeschłe, ze swego munduru, dokładnie wytarł buty, nie znalazłszy w przedpokoju kapci, i usiadł w fotelu, rozglądając się bacznie po mieszkaniu. Nie pytany podałem dużą popielniczkę i paczkę „Cameli”, która wzięła się w mojej kieszeni nie wiadomo skąd. Mógłbym przysiąc, że w dowolnej chwili znajdę tam następną. W pokoju zapachniało przednim tytoniem. Jak zawsze milczący, dziadek przyjrzał mi się krytycznie; zbadał najpierw moje ubranie i pokiwał z dezaprobatą siwą głową. Oczywiście od miesiąca nie prałem dżinsów, trykotowa czarna koszulka także nie była zbyt świeża. Jakiś tydzień temu wyłączyli mi prąd, to i pralki nie używam. Ale jak o tym powiedzieć dziadkowi? Miałem przecież zostać chwałą rodziny, profesorem uniwersytetu w Rio albo przynajmniej doktorem medycyny z własnym gabinetem w centrum miasta. Otworzyłem okno. Chłodny wiatr znad oceanu najwidoczniej dobrze mi zrobił, bo odważyłem się usiąść przy stole i zapaliłem papierosa. Zrezygnowałem z tej przyjemności już dawno, lecz chcąc uczcić powrót dziadka, postanowiłem pozwolić sobie na parę pociągnięć. Mam słabe płuca. Kolega, który leczy mnie za darmo, dopiero co odkrył także mnóstwo innych chorób i ostrzegł mnie przed używkami. Kazał unikać wzruszeń. Do diabła! Jak mam się nie cieszyć, że odwiedziłeś mnie, kochany staruszku, cztery wojny i rewolucje dźwigałeś na swych epoletach, wódz i ojciec rodziny, godny obywatel. Nie smakuje mi ten papieros, czuję w ustach smak palonych śmieci, nawet do tytoniu potrzeba prawdziwego mężczyzny, nie powinniście byli leczyć mnie w dzieciństwie na te zapalenia płuc i anginy, szkoda lekarstw, i tak teraz nie mam pracy; nie, nikt mnie nie zwalniał, sił zabrakło, tego nie pojmiesz Ty, dziadku, który stałeś ze swymi żołnierzami całą dobę na placu przed pałacem prezydenckim, póki tyran nie ustąpił, pamiętam tę historię jak i wszystkie inne; do ciebie pasował papieros bez filtra w kosztownej cygarniczce, koniak w kryształowym kieliszku i kawa parzona w chińskim dzbanku z zabytkowej porcelany, piłeś ją do śniadania; bułeczki z masłem i dżemem, jajka, grzanki, no i śmietanka do kawy, proste, oczywiste szczegóły początku dnia, widzisz, ja nie jem śniadań, łyknę sobie garść tabletek i śpię do dwunastej, kiedy budzą mnie dzwony Kościoła Pod Wezwaniem Najświętszej Panienki. Otwieram okna. Lubię zapach południa. Wiatr niesie od strony targu woń smażonych ryb i ostryg. Dopiero nabieram ochoty na jedzenie, ale w domu oczywiście nic nie ma, tak, powinienem był zrobić wczoraj zakupy, widzisz, pieniędzy brakuje, oszczędzam na tym i owym. Wydam książkę i wtedy pójdę do miasta na obiad, w kawalerskich latach i ty musiałeś z tej przyjemności korzystać. Jeszcze tydzień, może dwa i maszynopis będzie gotowy. Wiesz, o czym piszę? Tak, to można przewidzieć. Zawsze podziwiałem cię za intuicję podczas gry w szachy. Rozmowa ze mną jest prostsza niż przesuwanie figur po białych i czarnych kwadratach, całe pokolenie marudzi przecież o szansach, których mu nie dano, jakby życia nie trzeba było samemu brać za łeb, tak jak ty sam zdobywałeś koszary na przedmieściu z doborowym oddziałem ochotników, następny despota padał rozstrzelany na placu i życie 29 wracało w swoje ramki, aby za ileś lat powtórzył się stary schemat. Póki starczy wyobraźni, można tak zaplątać się we własnym istnieniu, ryzykować je dla nowych zbawicieli świata, zabijać ludzi i zbierać ordery. Życie jak wojskowa piosenka, jak rytm wybijany przez młodego dobosza, który dumnie maszeruje na czele oddziału. Owszem, moja egzystencja jest jeszcze bardziej beznadziejna, ale ja nikogo nie zabiłem, może to źle, zbyt dobrze śpię i nie skończyłem książki. Nie wierzysz, że ją kiedykolwiek napiszę, a jeśli przyśnią mi się jej różne zakończenia, może pozostawię moich bohaterów w otwartej niepewności losu, w jakiej sam trwam? „Nudzę cię, dziadku. Zapal sobie jeszcze, otworzę drzwi” - Kiedy wymówiłem te słowa, a może tylko pomyślałem, dało się słyszeć kroki babci, lekkie jak skradanie się zwinnej dziewczynki do spiżarni po konfitury albo gdy chce spłatać przyjaciołom figla, równie niewinnego w pomyśle jak troskliwe szpiegowanie wnuka w obawie przed nim samym. „I tak nie ustrzegłaś mnie, babuniu, ani twoje modlitwy nie pomogły, upierasz się, że wspomagały działanie leków, kiedy chorowałem na dziecięce przypadłości, umiera się na nie tak łatwo przed osiągnięciem dojrzałego wieku...” Babcia wchodzi, siada na kanapie naprzeciwko dziadka, witają się przeciągłym, mądrym spojrzeniem ludzi, którzy wiele przeszli i nie muszą rozmawiać, żeby nawiązać porozumienie. Tak, mają wobec mnie niejasne plany i powinienem ich wypytać, ale robię zupełnie co innego, wyjmuję z szafki puszkę kawy, chociaż wiem, że nie kupiłem jej ani nie zdobyłem w żaden inny sposób. Byłbym przysiągł, że porcelanowy dzbanek w różyczki zbił się pięć lat temu, lecz stoi przecież na półce jak nowy, woda gotuje się na gazowej maszynce, mimo że dawno wyczerpałem zawartość butli. Babcia nie byłaby sobą, gdyby nie zastąpiła mnie w gospodarskich obowiązkach, parzy kawę, nalewa wrzący napój do filiżanek i patrzy na mnie tym samym wzrokiem co zawsze: „Odpocznij sobie, dziecko, masz tyle nauki”. Masz rację, babuniu. Moje problemy naukowe, bardzo proste i może trochę nudne, wymagają żmudnej pracy badawczej, trzeba na sobie sprawdzić, ile godzin koszmaru człowiek wytrzyma, jak długo może nie jeść, no, nie patrz tak na mnie, lubię leżeć sobie na tapczanie, nie oczekując niczyich odwiedzin, to samo przychodzi - gotowość eksperymentowania z własnym ciałem i umysłem, z których nie jesteśmy już dumni, samo się staje, że zastygam w posłusznym odrętwieniu, wyobraziwszy sobie kwiaty rosnące bez wody i pożywki, sam z sobą. Nie po to odprowadzałaś mnie do szkoły, pielęgnowałaś w chorobie. Przykro mi, że nie dzielę twej wiary, powinnaś gardzić mną za to i przeklinać mnie. Nie? Może dlatego, że spotkałaś znów dziadka i jesteś szczęśliwa? Nie zachowałem rodzinnych pamiątek, zauważyłaś to, chodziłem za to często na plażę i leżałem o świcie na samym brzegu morza, gdzie fala wyrzuca kolorowe, bezwładne z pozoru chełbie, patrzyłem jak zmieniają się na słońcu w pył. Pozostanie z nas kurz wydeptanych na skałach ścieżek, moja babuniu, jakiś drobiazg przez pomyłkę schowany do szuflady, który trafi na śmietnik przy pierwszym porządkach. Tak, podobasz mi się w tej sukience, nosisz wciąż obrączkę i złoty krzyżyk, który tak lubiłaś i chciałaś mi podarować. Kawa pachnie tajemną radą dorosłych. Dzieci są jeszcze małe. Mają bawić się na miękkim dywanie w salonie, nie dla nich kawa i miętowy likier, zakazany smakołyk, po który wspinałem się do apteczki, stawiając na tapczanie taboret, wtedy dopiero piąłem się po kolejnych stopniach do brunatnej szafki, by ukradkiem wypić łyczek słodkiej i aromatycznej nalewki. Los wnucząt rozstrzyga się bez ich udziału, trzeba działać szybko, jakby chodziło o życie! Czyją poduszkę rozprułem, gdy był mi potrzebny śnieg? Może puchu, który rozsypał się wtedy, nie udało się do dziś sprzątnąć, gdybym dobrze poszukał, w szczelinach podłogi znalazłbym okruchy białych piórek, ukryte głęboko wśród śladów innych zdarzeń. Jest tu i krew, moja własna krew, z serdecznych żył. 30 Nie chcecie słuchać o tym, kochani? Pijcie kawę! Poszedłbym do cukierni po ciastka, ale jeszcze nie skończyłem książki i nie nadeszło moje honorarium. Grubo rafinowany cukier, którym słodziliście kawę, też muszę mieć z jakichś starych zapasów. Zmartwiłaś się, babuniu? Nie? To doskonale, lubię odpowiadać sam za siebie, nie na twoją główkę kłopoty mężczyzny, nie jestem już dzieckiem, więc zdobądź się na obiektywne spojrzenie, tylko jak ty możesz w ogóle widzieć bez szkieł, powinnaś włożyć je do tej robótki, psujesz wzrok. Nie potrzeba mi ciepłego swetra, mam stare, są zupełnie dobre, dla kogo niby miałbym się stroić? Zima tu lekka, nie trzeba ogrzewać pokoju, okrywam się na noc ciepłą kołdrą, wziąłem ją na dobrą wróżbę ze starego mieszkania, trzeba żyć oszczędnie, nie dają mi już stypendium na moje prace, chyba stracili zaufanie. Starzeję się, nie róbcie takich zdziwionych min. Goliłem się w zeszłym tygodniu, miałem żyletkę, gdzieś się zapodziała, uciekła, żmija, więc wtedy zauważyłem siwe włosy w swojej czuprynie i śmiałem się trochę do lustra, swoją drogą ono ma świętą cierpliwość, że znosi moje grymasy przy goleniu i nie opluje mnie kremem, ostatnio zapomniałem go kupić, ale w waszej obecności przypomina mi się tyle rzeczy! Dobrze, dziadku, zabijałeś zgodnie z sumieniem, byłeś ranny, tęskniłeś za rodziną, a wszystko dlatego, abyśmy odzyskali wolność, szukałem jej między ludźmi i poza nimi, w świecie klęczącym przed figurami bogów i wśród tłumów burzących świątynie, w ramionach kobiet i w pogardzie dla nich, wierz mi, nawet w samotności nie znalazłem sposobu, by stać się wolnym dla innych lub przeciw nim. Bunt ani akceptacja, duma ani pokora... Ciągle odczuwałem ciężar wiszącego nade mną głazu, który spadnie być może zaraz, może później, kiedyś tam, czas stracił znaczenie, skoro i tak miało się to stać. A wy, kochani, czujecie się wolni? Nie kiwniecie nawet głowami, siedząc tak dostojnie, to ból odroczył cierpienie, skoro uśmiechacie się tak szczerze... A oto i ciotka Anna! Nie spodziewałem się jej, moja wiecznie zapracowana, silna, ostatnia z rodziny, która umiała wyczarować z ziemi co chciała, bo lubiła tę pracę. Przeprasza za spóźnienie, powinna być tu pierwsza, upiec ciasto i nastawić obiad, nie wolno tak zaniedbywać się, zgadza się z babcią, w mieszkaniu też musisz posprzątać, kto to widział trzymać mydło w lodówce, a lekarstwa w jednej szafce z wódką, chyba ich nie popijasz alkoholem? Nie odkurzasz mebli ani podłogi, przyjąć gości albo listonosza w tym pokoju, to wstyd! Ależ nikt obcy tu nie przychodzi, z nikim nie koresponduję, nie stać mnie na znaczki, kto by tam do mnie pisał i po co, dawno przestałem odpowiadać znajomym na pocztówki, tak, babciu, pisaliśmy je niegdyś razem, do żywych i umarłych, bo łatwo zapominałaś, kto umarł, a ja nie chciałem kłócić się o to, potem naklejałem znaczki i niosłem na pocztę sto albo i więcej tych kolorowych kartoników, gdyż do ulicznej skrzynki nie miałaś zaufania. O tak, ciociu Anno, z tobą napiję się kawy. Masz rację, pomidory w sklepiku nieładne, blade, nie takie jak z twojej szklarni, koloru dojrzałych malin, trzeba je było zrywać, podtrzymując drugą dłonią co większe okazy, by nie wypadły z dłoni i nie rozbiły się o ziemię. Czego byś nie hodowała, kwiaty czy owoce rosły z przedziwną radością stawania się, dojrzewania i nie zatrzymywały cielesnej ekspansji na poziomie przeciętnego okazu, a ty pozwalałaś im brnąć w bujność bez ograniczeń, wprawiając w podziw zawodowych plantatorów. Przychodziłem do twego ogrodu na orzechy. Pas leszczyn okalał dom od strony południowej, pławiły się więc w słońcu, dorodne, jęczące prawie pod brzemieniem owoców. Zbierałem je do zawieszonej u pasa torby, drepcąc w głębokiej trawie, która, zdeptana, podnosiła się szybko, jakby obecność gospodyni dodawała sił i pomagała rozrastać się źdźbłom i liściom różowej koniczyny. Ale potem miasto porwało mnie zupełnie, nie odwiedzałem więc leszczynowej alejki i nie zbierałem motyli, choć wiem, że cały zbiór ostatniego lata dostał się dzieciom sąsiadów. Ponoć okazy zachowały swoje barwy i dobrze przypięte szpilkami do tektury, nie kruszyły się w przegródkach. 31 Znów masz za ciasne buty, ciociu, solidne pantofle z twardej skóry, które obcierają palce i pięty, lekceważysz tak drobne sprawy, to zrozumiałe, skoro przyszły z tobą wszystkie koty w błyszczących futerkach, rozsiadły się na dywanie na kształt okręgu, mruczą i prężą się trochę, posłuszne, zgodne jak nigdy dotąd. I one mają wspomnienia, pamiętają nas, lecz ciebie lubią najbardziej, możesz rozkazać co zechcesz, będą łowiły pszczoły i chrabąszcze, młode ptaki, polowały na żaby dookoła stawu. I kumkającego bajorka także już nie ma, ciociu. Staw zarósł wysokimi trawami albo został zasypany, w każdym razie nie odnalazłbym dziś tego miejsca, gdzie pływały kaczki i brodziły dumne gęsi, które potem piekły się na święta w grzybowym sosie lub z duszonymi owocami, a wszystko było smaczne, bo pochodziło od ciebie i tworzyło na stole przedziwny dysonans z ostrygami i krewetkowym musem, ulubionymi daniami babci. Trudno uwierzyć, że mimo wszystkich tych talentów twój mąż nie pokochał cię i nie polubił nigdy ziemi, wyjechał wreszcie na dziwną wojnę w daleki świat, przysłał list i nie odezwał się już, zginął może albo zamieszkał w domku ze słomy czy piernika, nie wiem, jakie tam o nim bajki plotą, ciotko Anno. Kogo przyzywasz zza okna? Nie, nie zapomniałem siostry Jagódki, która odbyła nowicjat u karmelitanek, a gdy uciekła do ciebie paść krowy i robić masło, w rodzinie wspaniałomyślnie wybaczono jej ten krok, trzeba dodać, że od czasu do czasu pisała pobożne modlitwy dla księdza proboszcza i kazania podobno też, miała świetny styl, ładne pismo i ciekawie opowiadała o czasach młodości, kiedy stać ją było, jak i ciebie, dziadku, na walkę. Usiądź, Jagódko, pamiętam jak babcia częstowała cię pieczoną rybą, chciałbym podtrzymać tradycję. Ledwo pomyślałem, jest już danie, gorące, na podłużnym półmisku, koty wspinają się na kolana kobiet po swoją część. Naczynie wniósł ktoś bez twarzy albo tak zdawało mi się, po prostu nie znam faceta, ukłonił się i zaraz poszedł, skąd więc niepokój, że człowiek ten stoi za drzwiami i czeka na mój nieopatrzny krok? Kochałaś nas wszystkich, Jagódko, nie wiozłabyś autobusem całej walizy żarcia i jeszcze kwiatów w czas rewolucji, kiedy zamknięto wszystkie sklepy w mieście, a nie byłaś już młoda, coś pewnie skłamałaś mężowi, by cię puścił w tę podróż i proboszcz wybaczył ci grzech za wesołą piosenkę przy fortepianie. Pamiętam, kiedy nie rozumiałem jeszcze kobiecych i męskich przeznaczeń, tańczyłaś boso w przykrótkiej spódnicy w takt muzyki wiejskiego akordeonisty gdzieś w karczmie, a ja piłem oranżadę z prawdziwymi bąbelkami i to tylko zajmowało mnie naprawdę; miałaś podarte pończochy, a mama zastanawiała się jakiś czas potem, co podarować ci na imieniny, więc powiedziałem, że pewnie potrzebujesz kilka par mocnych pończoch i śmiano się przy kolacji, co też dziecku chodzi po głowie, ja tymczasem chciałem tylko, żebyś nie musiała wstydzić się przed obcymi panami za wujka, który o takich babskich drobiazgach nie myśli, konie i stolarnię ma przecież na głowie. Kiedy byłem chory, podsłuchałem, jakie miał dobre chęci, chciał mi zrobić gratis białą trumienkę i może źle się stało, że nie musiał dotrzymać słowa, nie porzuciłbym kobiety, którą kochałem, nie zdradziłbym jedynego przyjaciela, ale to was, kochani, nie obchodzi. Pisałem do ciebie, cioteczko, kolorowe pocztówki z podróży, by choć listonosz odwiedził cię po ciężkim dniu, spracowaną, za ten zerwany nowicjat dzielnie pokutującą ze zgiętym karkiem przy praniu ciuchów cudzych dzieci, adoptowaliście kilkoro, z wujem nigdy o tym nie mówiłem, ale na co ci to było, nie lepiej przechadzać się z dostojnym wdziękiem po klasztornym ogrodzie, spalono go w czasie wojny, powiadasz, siostrzyczki wycięto, ale nieliczne chyba ocalały, wiesz które... rumienisz się? Gdybym dziś nie był z wami szczery, jaki sens miałaby ta rozmowa, to wy przecież przyszliście do mnie, nie ja do was, siedzieliście na tych samych miejscach jak wtedy, kiedy mama ostatni raz wyprawiła mi prawdziwe urodziny z tortem i butelką sherry dla pań. Wynudziłem się, a potem nie chciałem już obchodzić urodzin z rodziną, gdy sam mogłem decydować, kogo zaproszę, wybaczcie, z dziećmi tak bywa, wolą uwikłać się w imaginacje 32 kryształowych świateł starych kalejdoskopów, zapomnianych szuflad i szaf, które zniesiono do piwnic, nie sprawdziwszy dokładnie zawartości, a tam, na dnie, jak w dzisiejszej rozmowie, odkrywają się karty do gry, tym bardziej tajemnicze, że niekompletne, owszem, nadają się do niektórych gier podwórkowych. To świetna zabawa, kiedy przeciwnik nie wie, jakich atutów brak; aby wyrównać szanse, możemy udawać, że sami tego nie pamiętamy, lecz czy nie lepiej wyprowadzić w pole rywala z piaskownicy, co wczoraj znów siedział na ławce z dziewczynką od sąsiadów, która nam się podoba, bo ma długie blond włosy i codziennie świeże białe skarpetki, trzeba ją więc koniecznie namówić, by chodziła z nami po mokrym piasku i nie będzie już taka czysta, nieskalana. Gdzie się podziałaś, Elżbieto? Mogłaś przyjść razem z innymi, zapomniałem jak brzmiał twój głos. Jest za to moje rodzeństwo. Brat i siostra, małe trzpioty, weszli przez okno, może po drabinie albo piorunochronie, ale są i swoim świergotem płoszą dumną powagę kotów, siadają wreszcie wśród nich i czuję, że dopełniła się talia, jestem ciekaw gry, co mi przyniesie, jaki ruch powinienem wykonać. Z zainteresowaniem przypatruję się rodzeństwu, nie znam go przecież, ani imion, ani głosów dzieci, chętnie pobawiłbym się z nimi, poczęstował cukierkami, których niby nie mam, ale jestem pewien, że znalazłyby się w kieszeni, gdybym zechciał tam sięgnąć. Skąd wiem, że nie starczy już czasu? Cisza niepokojąco opada na zebranych, przestają się poruszać, a ja jakbym tracił kontakt z ich myślami. Futerka kotów bieleją, tracą połysk. Kredowe figurki zwierząt i ludzkie manekiny, pozbawione iskry trwania, spoglądają w stronę drzwi wzrokiem oczek z tandetnych pierścionków. Rozwiązałem zagadkę, wszyscy moi kochani umarli. Jeśli pierwszy przyjdzie ojciec, stanę się jednym z was w obojętny dla sprawy sposób, ktoś zaciśnie mi pętlę albo zepchnie mnie ze schodów, jeżeli jednak mama przeczuje waszą wizytę i w porę zwolni się z pracy, by mnie odwiedzić, ma klucz, sama sobie otworzy, to u moich stóp zostanie biały pył, a ona, przekonana, że znowu bawiłem się dłutem, sprzątnie mój pokój i nie spocznie, póki ostatnia drobina kurzu nie zostanie unicestwiona. 33 Szal Nibelunga Wymiotowałem. Profesor uprzedził, że tak może być; dotychczas nie miałem kłopotów, trochę nudności od czasu do czasu, po samym zabiegu, zawroty głowy i wszystko. Ale tym razem dopadło mnie, ledwo zdążyłem wejść do toalety w barze, gdzieś koło parku, zatoczyłem się i musiałem klęknąć nad muszlą. Wysiadły hamulce - powiedziałby doktor Freude -rzeczywiście, moje ciało, gorące, dziwnie słabe, otworzyło wszystkie zawory, jakby natychmiast trzeba było wyrzucić z żołądka i jelit całą zawartość. Nie mogłem nadziwić się, skąd we mnie tyle cuchnących, żółtych i brunatnych płynów; paliły usta i przełyk goryczą, kwaśnym, gęstym jadem, który pienił się wściekle na wodnym wirze sanitariatu, gdy udało mi się nareszcie wstać i uruchomić spłuczkę. Siedziałem potem na sedesie i plułem do stojącego obok wiadra z brudnymi szmatami. Oparłem głowę o ścianę. Byłem rozbity jak rozjechany pies. Nie próbowałem nawet oczyścić spodni i koszuli, były tak obrzydliwie splugawione. Ktokolwiek poczuł kiedyś w pobliżu twarzy odór na wpół przetrawionej kawy w najgorszym gatunku, zmieszanej w równych proporcjach z żółcią, wie, jak brzydziłem się sobą i całą tą historią. Przysięgałem, że nigdy więcej. Będę zimny, okrutny, obojętny, byle nie wrócić do tego gabinetu. Wymknąwszy się z knajpy, podreptałem do parku. Zmierzchało wstrętnie, jak zwykle w tamtej dzielnicy. Zachodzące słońce złośliwy szpieg, wydobywało z cienia wstydliwie ukryte w krzakach śmieci, odchody ludzkie i psie, butelki po tanim winie. Pijaczków kręciło się niewielu, kilku bezdomnych spało na ławkach i to wszystko. Nie przychodzą tu na spacery rodziny z dziećmi, dobrzy tatusiowie i mamusie bronią pociechy przed niespodzianką w postaci zdychającego z bólu ćpuna albo przypadkiem znalezionego trupa z nożem w plecach. Ale tego dnia miałem hit szczęścia, nie natknąłem się na bandę młodzieżową ani dobrych obywateli, co na mój widok wzywaliby głośno policję. Walnąłem się na ławę pod oblazłym przez robactwo krzakiem czarnego bzu. Wciąż słyszałem mamrotanie Freude: ... nie każdy przypadek daje się wyleczyć, jesteś rozrzutny, wierzysz w rzeczy zbyt piękne, nie zdarzają się już, a teraz kładź się i patrz na moją dłoń, dobrze, zaraz zrobię zastrzyk, będziesz spał tak długo aż zapomnisz, spirala kręci się, wymawiaj w myślach słowo, którego chcesz się pozbyć, słyszę je, masz mocne prądy mentalne, prawie krzyczysz, ból paraliżuje nerwy, wytrzymaj jeszcze trochę, teraz twarz, wyobraź sobie twarz, zapalam ekrany, ileż kolorów w tym widzeniu, ułóż je sobie w kształt, ukonkretnij jakbyś pisał książkę, dobrze, już coś widać, teraz daj trochę ruchu, jak chodzi, tańczy, obraca się, doskonale, patrz na wielobarwne linie przed tobą na ekranie monitora, to obraz myśli, widzisz przecinające się, chaotycznie sprzężone fale, oddają twój stan choroby, twój niepokój i pragnienie śmierci, najbardziej niebezpieczne jest zetknięcie zieleni z błękitem, zobacz, linie zlały się na samym środku obrazu, gdyby wypełniły widoczność, nie miałbyś po co tu przychodzić, teraz rozbiję tę plamę na równoległe pasma obojętnych ci barw, wmawiasz to sobie, znieczuliłem każdy nerw, śpij... Nie powinienem był pamiętać monologu, wygłoszonego w gabinecie. Takie są zasady. 34 Czyżby profesor uruchomił niebacznie dodatkowe urządzenie, może eksperymentuje na mnie albo zabieg w ogóle się nie udał? Znów mdłości. Obróciłem się na lewy bok i otworzyłem szeroko usta. Fale gorącej piany bryzgały na pożółkłą trawę rytmicznie, co kilka sekund. Myślałem uporczywie o swoim gabinecie, sypialni, mieszkaniu, żeby zebrać siły i dojść tam, potem przygotować chłodną kąpiel, zrzucić te cuchnące szmaty, no i pić, trochę wody, tak strasznie chce mi się pić... Zakrztusiłem się wymiocinami i omal nie spadłem z ławki. Ostatkiem sił udało mi się usiąść. Zauważyłem, że zza drzew, z bezpiecznej odległości kilkudziesięciu kroków przypatruje mi się szmaciarz, dla zachowania pozorów grzebiąc w obskurnym worze, jakby coś doń upychał. Może czekał aż stracę przytomność, żeby wyciągnąć mi portfel? Wsunąłem rękę do kieszeni, by sprawdzić, czy już wcześniej ktoś mnie nie obrobił. Miałem jednak fart tego cholernego dnia. Niedaleko miejsce, gdzie ulokowałem się, powinna być mała fontanna, która przeważnie działała, choć nikt jej nie konserwował. Odnalazłem ją. Z kilku otworów tryskała zielonkawa ciecz, stan pośredni między wodą a rdzą. Ochłodziłem twarz i ręce, ale nie zdobyłem się na odwagę, by pić to cuchnące świństwo. Dziad lazł za mną aż do południowej bramy parku, jakby wciąż czekał, aż padnę. W dobrej formie nie darowałbym tego, złodziej dostałby po ryju z czterech stron świata. Nie trawię hien, a tu taki przyczepił się w sam raz, gdy powinienem odczuwać ulgę i cieszyć się dziko, że jeszcze raz wygrałem i mam szansę zacząć wszystko od nowa. Kiedy wychodziłem na chodnik, jeszcze wrzeszczał coś do mnie, że niby zgubiłem wczoraj jakąś rzecz i śmiał się głośno... Nazajutrz też czułem się fatalnie. Nie pomogły kąpiel ani alkohol, tylko mdłości przeszły w stan dziwnego nasycenia; nie mogłem nic zjeść, w restauracji zostawiłem na stole nietknięty obiad, wypiłem za to piwo, zimne i mocne, ale też mi nie smakowało. Znajomy kelner wzruszył ramionami, niechętnie biorąc napiwek. Gdzieś poza mną tłum przeżywał swoje wielkie sprawy - na ulicach, po drodze do biblioteki spotkałem ze trzy kilkutysięczne manifestacje. Przepłynęły arteriami miasta i zapadły się daleko, w centrum, przez nikogo nie niepokojone. Ze środka jednego z pochodów jakiś głos wykrzyczał moje imię, ale nie rozpoznałem nikogo i kiedy zostałem już sam, na wyludnionej, wąskiej ulicy, spostrzegłem, że trzymam błękitny szal, a właściwie on trzyma mnie, oplatany dookoła nadgarstka lewej ręki. Rozejrzałem się, kto mógłby go zgubić, ale gdzieś wewnątrz mnie czaiła się pewność, że jest mój i przywędrował ze mną z przeszłości lub przyszłości, że wyraża mnie, osacza, krępuje. Jedwabna szmatka, dość mocno zmięta, wydała mi się teraz wielobarwną mgłą, nie było właściwie wiatru, ale ona unosiła się na wysokość oczu i z daleka widziałem kobietę w zielononiebieskiej sukni, biegnącą środkiem chodnika, ku mnie. Kiedy była już całkiem blisko, rozpłynęła się i znikła, jakby wchłonął ją mur kamienicy. Zapamiętałem szczegół - szare, wesołe oczy w oprawie ciemnych rzęs i brwi. Szal nie był złudzeniem. Przyniosłem go do domu i przewiesiłem przez poręcz krzesła, niedbale, ale on sam nabrał formy jak żagiel podczas podróży, jakby chciał opowiadać swoją przygodę, płynąc ku następnej. Piłem gorzką herbatę, jedyne antidotum na niedyspozycje żołądka, które stosuję bez przymusu, kiedy przyszło mi do głowy, by zamknąć szal w szafie. Tak jak człowiek rad więzi niebezpieczne zwierzę w klatce, choć raczej z groźnym, małym gadem kojarzył mi się teraz, zwinięty i spokojny. Nie spodziewał się ataku. Złożyłem bydlę w kostkę, starannie i ostrożnie, jakbym bał się ukąszenia. Leżał na półce za zamkniętymi drzwiami bieliźniarki, a ja wiedziałem, że istnieje i wiąże mnie swymi delikatnymi niteczkami z minionym albo przyszłym. Profesor Freude klął moją ciągłą świadomość. Utrudniała mu leczenie, wolał pacjentów o osobowości paranoicznej, rozdwojonej, którą trzeba scalać z niesfornych monad, by postawić diagnozę, a następnie ukształtować według przyjętych założeń. Terapia tego geniusza psychiatrii wciąż jest nielegalna, wykonywania zawodu zabroniono mu bodajże dziesięć lat 35 temu. Tylko mnie samemu dwa razy uratował życie! „Daleko posunięta ingerencja w strukturę zdrowej ludzkiej jaźni i podświadomości jest zakazana. Lekarzowi nie wolno ograniczać funkcji pamięci i emocji pacjenta” - czytał mi kiedyś fragment sentencji wyroku. Zżymałem się na głupców, którzy głosowali za tym paragrafem. Gdyby znali dobrodziejstwo, jakim jest zapomnienie pogardy, zdrady i odrzucenia! Są przecież ludzie, którzy tego nie potrafią przeżyć i zmuszeni dumą, ambicją, odchodzą, budząc przerażenie i niesmak bliskich, znajomych, no i w ogóle giną niepotrzebnie. Po małym retuszu można ich przywrócić światu, wykorzystać zdolności, wiedzę... Zadzwonił telefon. Dlaczego przeszkadza mi zawsze, gdy myślę o czymś ważnym? Odebrałem, znajomy kobiecy głos przeprosił za pomyłkę. Ktoś robi mi kawał, paskudny kawał, koledzy z uczelni podstawili dziewczynę przez zawiść, ale skąd mogą wiedzieć, że jestem pacjentem profesora? Wziąłem uczciwe, porządne zwolnienie na grypę, zaniosłem do sekretariatu i wywiesiłem ogłoszenie dla studentów, by przyszli na zajęcia z „Pieśni o Nibelungach” za tydzień. Wszystko załatwiłem z pełną asekuracją, nawet symulowałem katar. Ale ten stary temat powiem już inaczej, nie o autorach, stylu i przekładach na różne języki, będę wspominał dzieje Zygfryda, uwikłanego między dwie kobiety: boginię i królewnę, pokonanego na długo przed pamiętnym polowaniem. Powinieneś był wiedzieć, rycerzu, że obie kochają cię, o, jak naiwnie wypadasz w rysunku poety, starego mistrza Waltera! Nie sposób rozwiązać węzła, jeżeli nie połączysz się z jedną z nich. Duma władczyni powiedzie wprost nad przepaść, a kiedy będziesz szukał czystego źródła, aby napić się wody, podąży za tobą zdrajca i wbije nóż w plecy; a ty wciąż wszystkich masz za przyjaciół, bo mniemasz, że nikomu nie uczyniłeś nic złego, ale zabijałeś, może rzeczywiście winnych, może w imieniu dobra, choć to ludzie tak powiedzieli, nie bogowie. Pędź więc Zygfrydzie, osłonięty tarczą z czerwonego złota, na ostatnie polowanie. Zbyt bliski ideału, zbyt piękny, dlatego zginiesz, a przetrwają i powiodą ludy ci mali, brzydcy i słabi, których niewolnicy osłaniają tarczami albo własnym ciałem płacą za mylny krok pana. Migocą mi przed oczyma niezliczone talizmany, zaklęcia wpisane w oprawy drogich kamieni. Tak, z pewnością mój szal też należy do tej klasy zjawisk, ale nie pokonam go samymi słowami. Dopóki nie dowiem się, skąd wziął się w moim życiu, co wróży, będę niespokojny. A może spróbuję go zniszczyć? Jaka śmierć byłaby odpowiednia dla tak delikatnej materii? Pociąć na drobne kawałki i rozproszyć je w parku, to jest myśl! Ale znów tam iść, brr... Wiem, spalę tę szmatę w łazience. Egzekucja była łatwa, zajęła niecałe dziesięć minut. Oblany benzyną jedwab spopielił się błyskawicznie w starej, żeliwnej misce. Włączyłem muzykę i odtańczyłem na środku gabinetu obłędny taniec. Wieczorem wyrzuciłem na śmietnik miskę wraz z garstką popiołu. Zjadłem kolację we włoskiej restauracji, połaziłem trochę po barach i poczułem się znów sobą. Zostały mi jeszcze dwa dni zwolnienia, postanowiłem więc zabawić się gdzieś poza osiedlem akademickim. Zatrzymałem taksówkę i kazałem zawieźć się do gabinetu masażu z chińską obsługą. Dyskrecja, orientalna muzyka i filigranowe dziewczęta, które doskonale udają przyjemność w zbliżeniu z klientem. Miałem ochotę na taki mały teatr, niechby kosztowało drożej niż luksusowa dziwka. Ale było naprawdę tanio i dobrze, szef burdelu nie nasłał na mnie tym razem pryszczatej i przysadzistej Chinki w brudnym dezabilu, lecz dał dwie młode i trochę nieśmiałe kobietki; gdybym już przedtem nie miał do czynienia ze skośnooką nacją, nie dałbym im więcej niż po dwanaście lat. Szczerze ucieszyły się, że złapały młodego klienta - zazwyczaj goszczą u nich starsi panowie -westchnęły, gdy wychodziłem z obowiązkowej kąpieli i kładłem się z nimi. Zrobiłem z każdą po dwa numery, tyle mi zwykle wystarcza, gdy chcę odprężyć się, ale one chciały mnie jeszcze zatrzymać, niby resztę zrobią gratis, zapraszały na następny wieczór, obiecując specjalne atrakcje. W kasie zapłaciłem za wszystko i dałem napiwek opiekunowi, lecz już po przejściu paru kroków ulicą 36 poczułem się jak zdrajca, jakby Ona czekała na mnie gdzieś. Potknąłem się o pusty karton po owocach, ale na szczęście nie upadłem. Kilkadziesiąt metrów dalej stało trzech czarnuchów w kolorowych koszulach, najwyraźniej polując na zawianego frajera. Na wystawie grafiki śmieszny stary zegar wskazywał za dziesięć dwunastą. „Zabawiłem z Chinkami ponad dwie godziny” - pomyślałem i włożyłem rękę do kieszeni, bo na ucieczkę było już za późno. Najpierw podbiegło dwóch, jeden tylko miał kolczatkę, drugi z gołymi łapami, byk jak z zapaśniczego cyrku, rozłożył szeroko ramiona, chcąc mnie złapać. Nie czekałem na tę wątpliwą przyjemność, ciąłem nożem przez całą gębę tej kanalii i uskoczyłem w bok, żeby uniknąć ciosu kolczatką. Gigantowi krew zalewała oczy, był wyłączony z zabawy; wył, klęcząc na chodniku. Nim trzeci bandzior zdążył dobiec, trafiłem drugiego w bebechy, może trochę za nisko, ale i tak upadł na ulicę, skręcając się z bólu. Byłem już spokojny. W walce jeden na jednego za studenckich lat nie miałem sobie równych. Mój przeciwnik, najwyraźniej szef bandy, zbliżał się spokojnie, złośliwie uśmiechnięty. Udałem, że boję się, cofając się w kierunku dobrze oświetlonego kawałka chodnika. Murzyn musiał pójść za mną i wtedy spostrzegłem w jego ręku bagnet. Wiem, jaka to niebezpieczna broń, więc aby rozwścieczyć czarnucha, zażartowałem, że nie na mnie z zabytkami pierwszej wojny. Poskutkowało. Rzucił się bez asekuracji, pewny siebie i nadział się na mój nóż, chlapnęło farbą aż na szybę sklepu, dostał mi się niezły prysznic. Wytarłem ostrze pstrokatą koszulą bandziora; rzęził ciężko, niewiele mu życia zostało. Pobiegłem w kierunku głównej ulicy. Nikt mnie nie gonił. Wsiadłem do pustego autobusu i bezpiecznie dojechałem do domu. Po drodze, gdzieś daleko niepokojąco zawodził sygnał policyjnego wozu. Spałem nieprzerwanie do rana, wciąż grając we śnie przeróżne role Zygfryda, walczyłem z czterorękimi rycerzami, a każdy z nich miał zasłoniętą twarz i nie byłem pewien, czy nie zabijam sprzymierzeńców, bo sam też nosiłem maskę i nie mogłem jej zdjąć ani przestać walczyć. Za plecami rozbrzmiewała starogermańska wojenna pieśń, którą tłumaczyłem niegdyś dla zabawy, chciałem jej słowami uatrakcyjnić nudny wykład, ale we śnie dowiedziałem się rzeczy, jakich nie zna żaden badacz literatury - jak brzmiały prastare samogłoski. Zachwycony ich tonem, wciąż rąbałem mieczem i zabijałem, sam nie będąc nawet draśnięty. Często w nocy dręczy mnie koszmar nieludzkiego zmęczenia, lecz w bojowym wysiłku nie mogłem odpocząć, niezliczone głosy skandowały imię Zygfryda, słony pot spływał do ust, parzył wargi i zalewał oczy. Biłem się w samym centrum zamieszania. Nie było sposobu na wycofanie się z pola i prawie już mdlałem, gdy nagle zaświeciło słońce i obudziłem się bez żadnych wyrzutów sumienia, choć w nocy prawdopodobnie zabiłem człowieka, broniłem się, zgoda, ale powinienem choć trochę bać się konsekwencji, typ wrażliwca z wszystkimi jego komplikacjami. Promienie słońca barwiły poduszkę na kolor jasnego bursztynu, kiedy podniosłem głowę i zobaczyłem, że na kołdrze leży, mieniąc się i przeciągając jak żywa istota, błękitnozielony szal. Zerwałem się z tapczana i pobiegłem do łazienki. W lustrze zobaczyłem twarz tak zmęczoną, jakbym dopiero co wrócił od profesora Freude, podpuchnięte usta, granatowe wory pod oczami. Zakręciło mi się w głowie, ale włączyłem szybko prysznic i odświeżyłem się w strumieniu chłodnej wody. Wracając do sypialni spostrzegłem, że szal leży na fotelu, gdzie nie położyłbym go pod żadnym pozorem. Postanowiłem zignorować drania i wrócić na godzinę lub dwie do łóżka bez względu na to, jakie siły miały zamiar mnie prześladować. Zdjąłem z półki „Pieśń o Nibelungach”, by zagłębić się w jej czarowną atmosferę, może wyłowić jeszcze jakiś szczegół, który uratowałby Zygfryda w moim śnie. Nic ci nie grozi, bohaterze, nie ma jeszcze w twym życiu kobiety - bogini, co odda swą moc za miłość i zostanie kobietą, by żałować potem czystych lotów na skrzydlatym koniu i ognistych pierścieni wokół swego więzienia. Czemu miałbyś przy każdym czytaniu powtarzać ten sam błąd? Przejdź obojętnie obok ognistej wieży i samotnie obejmij dziedzictwo, 37 odnajdziesz skarb i zbudujesz miasto, które oprze się samemu Rzymowi, zmienisz historię świata, wielkim królem Północy przepłyniesz przez życie. Kto będzie chciał, odnajdzie twe imię w najświętszej wieczności, imię mądrego twórcy imperium, jeźdźca w koronie. Marzenia! Oto szal spływa z fotela na podłogę, zmienia kształt, wabi; nie dotykam drania, wciąż udaję, że go nie widzę. Zaparzyłem herbatę i zjadłem dwa suchary, bo nic innego nie znalazłem w kuchni. Cukier zwilgotniał, nie posłodziłem więc napoju, zepsute pomarańcze wyrzuciłem do zsypu, a kiedy wróciłem do siebie, pożałowałem, iż nie zawinąłem ich w ten szal; gdyby przeszedł zgnilizną, pleśnią, nieładem mej kuchni, nie powróciłby może podskórną autostradą bytu na boczny tor losu, jaki sobie wybrałem. O, teraz leży na krześle, z którego dopiero co wstałem. Wrzucam tę szmatę do zlewu widelcem, polewam gorącą wodą. Czuję ból? Szal pociemniał cały, oklapł, lecz gdy ponownie spuściłem wrzątek, jął umykać w narożniki zlewu, gdyż tam docierało trochę mniej żaru. Para osiadała na szybach. Otworzyłem okno i odruchowo wyrzuciłem szal wprost na ulicę. Kiedy upadał, usłyszałem krzyk. Dzień minął bez niespodzianek. Sąsiadka zrobiła mi zakupy, do licha po co tyle tych bułek, babina myśli sobie - duży facet musi sporo zjeść, no więc kupiła jeszcze opakowanie sera, kiełbasę, jajka i pomidory, ale nie miałem za to herbaty i przespałem całe przedpołudnie bez snów i przywidzeń. Przygotowałem się do wykładu, choć dotąd wolałem improwizować. W szufladzie biurka znalazłem kawałek czekolady z orzechami, zjadłem go i popiłem ginem, ciesząc się na myśl, że jutro znów będę wśród ludzi. Rozpocznę ulubiony cykl wykładów, codzienny kierat uleczy mnie do końca z tego, co próbowałem zapomnieć u profesora. We śnie patrzyłem komuś w oczy, znałem je już, drwiące i ogromne, jakby kocie, błyszczące, lecz nie dałem się im zauroczyć, obudziłem się punktualnie o piątej i zdążyłem jeszcze pójść do fryzjera. Zjadłem pizzę z grzybami w barze uniwersyteckim. Była ohydnie słona. Musiałem napić się czegoś. Przy sąsiednim stole rozplotkowane studentki krztusiły się lurowatą rio lime, nieco dalej zaspany i nieogolony albinos wlewał w siebie na przemian colę i tonic, usiłując wyleczyć monstrualnego kaca. Zapragnąłem czystej, źródlanej wody i parsknąłem śmiechem, wyobraziłem sobie bowiem Zygfryda, gdyby obudził się dziś i zaczerpnął dłonią z fal Renu. Stajesz się przyziemny - pomyślałem. Kupiłem w końcu dobrze zmrożoną butelkę „alpejskiej” mineralnej, która przypomina smakiem, jeżeli jest ciepła, ciecz, jaka dostaje się do ust, kiedy nieumiejętnie nurkuje się w uczelnianym basenie. Ochłodziłem się trochę i poszedłem na wykład. Ruda Mary, która układa plan zajęć, pamiętała, że lubię zaczynać zajęcia punktualnie o ósmej. Przez uchylone drzwi cicho wkradali się spóźnialscy. Lubię występować w amfiteatrach, przy dużej publiczności, odprężam się wtedy i wierzę we własną realność bardziej niż na ulicy, kiedy tramwaje rozpływają się we mgle, ludzie wchodzą do tuneli, by nie wyjść z nich sobą. Czułem się więc znakomicie. W pierwszych rzędach pilne adeptki filologii notowały każde moje słowo. Nie potrafiły wybierać informacji, grałem im pewnie na nerwach, poważnym dziewczętom, przyszłym dyrektorkom szkół prowincjonalnych, gdy snułem opowieści spoza kanonu „Pieśni”. W pewnej chwili, jakby zmuszony niewidocznym impulsem, uniosłem głowę znad pulpitu katedry i zobaczyłem Ją. Nie pisała nic, jak gdyby znała już wcześniej cały wykład, wyprostowana wśród setki pochylonych głów, patrzyła na mnie w niedorzecznym pomieszaniu zdziwienia i ignorancji. Oczy poznałem od razu. Bogowie moich snów ostrzegali przed nią, ale wiedziałem i to, jak czcza jest każda przestroga, gdy los wydał już wyrok; człowiekowi pozostaje już tylko próżne zmaganie się z wysłannikami przeznaczeń i jest triumfatorem, jeśli odroczy upadek. Zamyśliłem się i przegapiłem regulaminową przerwę na papierosa. Publika chrząkała trochę, więc wyniosłem się do bufetu na kolejną porcję wody z bąbelkami. Zdawało mi się, że dziewczyna idzie za mną. Słyszałem tłumiony, szybki oddech. Nie 38 oglądaj się teraz, nie wolno się obrócić! Wziąłem butelkę i usiadłem tyłem do drzwi bufetu, przy pierwszym stoliku. Umoczyłem wargi w szerokiej szklance z zimną wodą. Nieznośny ból gardła, suchość warg ustępowały nie bez wysiłku woli, bo wmawiałem sobie, że wyjdę stąd natychmiast, jeśliby ona weszła i znów nurkowałem wargami w lodowatym napoju. Była gdzieś blisko! Czułem na sobie Jej wzrok. Wróciłem do sali, choć duża grupa studentów stała jeszcze na korytarzu, żartując i paląc papierosy. Z przyjemnością wyczułem umiarkowane zainteresowanie wykładem, z reguły po przerwie zostaje połowa słuchaczy, tego dnia publiczność raczej się powiększyła. Ona także wróciła na swoje miejsce i otworzyła notatnik. Była smutna i nie patrzyła już na mnie. Stalowoszary kolor sukienki pięknie harmonizował z ciemnoblond włosami; czyż mogłem nie podziwiać młodzieńczego piękna studentki, jej bladej cery, czystej i dziwnie jasnej jak na tę porę roku? Czyżby nie chodziła na plażę? Wyglądała na zaziębioną - lekko pokasływała. Tym razem skończyłem pięć minut wcześniej i pożegnawszy studentów do następnego tygodnia, zapragnąłem natychmiast znaleźć się w domu. Zapomniałem oczywiście zadać tekst na następne zajęcia. Przechodząc przez hol, znów Ją zobaczyłem - ubierała płaszcz, a długą i szczupłą szyję starannie owinęła niebieskozielonym szalem. W drzwiach budynku przepuściło mnie uprzejmie trzech czarnoskórych, barwnie ubranych studentów. Skąd mogę ich znać? Prawie biegłem do autobusu, szczęśliwy, że nie wsiada ze mną żaden z profesorów; w tym stanie nie umiałbym rozmawiać, choć dialog z nimi to jakby gra na pianinie według ściśle określonego standardu, trzeba pamiętać tylko, czym mistrzowie zajmują się aktualnie i pozwolić im opowiadać, przytakując nastrojowi naukowej euforii bądź rezygnacji. Dziś nawet półślepy ze starości pies sąsiadki zauważyłby więcej ode mnie i lepiej zastosował humanistyczny savoir-vivre. Stanąłem na tylnym pomoście. Spieszyła się na przystanek, ale nie miała już szans dogonić autobusu. Przez zamgloną od deszczu szybę obserwowałem, jak szare włosy dziewczyny niespokojnie stapiają się w jedną plamę z rozwiewanym przez wiatr bladokremowym prochowcem. 39 Reguła klatki Od pewnego czasu mieszkam w klatce. Bez wątpienia mogę tak nazwać pomieszczenie w kształcie sześcianu, o długości i szerokości dwunastu kroków. Wszystkie cztery ściany boczne zostały skonstruowane z grubych stalowych prętów, w jednej wmontowano obite blachą drzwi, otwierane od zewnątrz oraz klapę, przez którą wstawiają mi miskę z jedzeniem, wodę w dzbanku i kubeł na odchody. Naczynia są wymieniane trzy razy dziennie, ktoś z zewnątrz wyciąga je specjalnym hakiem przez otwór w suficie. Do środka nikt nie wchodzi, z pewnością spotkanie ze mną nie należy do najprzyjemniejszych, choć nie pamiętam, abym komuś zrobił krzywdę. Z klatki nie sposób się wydostać, przez pręty mogę wysunąć rękę i ramię, lecz choćbym wychudł jak szkielet, nie przecisnę na drugą stronę tułowia. Kiedyś bezskutecznie próbowałem rozgiąć choćby trochę pręty bocznej ściany, ktoś jednak musiał obserwować moją szarpaninę, bowiem następnego dnia podłączono prąd i dość silnie porażony, musiałem cofnąć się do środka. Nie zbliżam się wcale do ścian, a czas spędzam najczęściej na swoim posłaniu, mam bowiem poduszkę z gąbki, materac i koc w kratkę, a raczej miałem go, dopóki nie zacząłem okrywać się nim jak ubraniem, chodząc po pomieszczeniu, fatalnie czuję się nago, zwłaszcza kiedy w suficie otwiera się okienko i słychać stłumione szepty obserwujących mnie ludzi. Teraz ruszam się jak najmniej, nie jest mi zimno, bo klatkę dobrze ogrzewają, leżę na brzuchu, a gdy wyczuję ich spojrzenia, zakrywam głowę rękami i nic za to mi nie mogą zrobić, a radziłby obserwować twarz, jak cierpię, niecierpliwię się, płaczę. Nic z tego! Gapią się na nieruchome plecy, a potem gaszą światło i idą sobie; nareszcie mogę wstać i pochodzić po posadzce, zesztywniałbym całkiem od tego leżenia. W ciemności jestem wolny i robię co mi się podoba, fikam koziołki na materacu, próbuję nawet biegać, nie hałasuję, stawiam bowiem stopy dziwnie cicho, a kiedy ogarnia mnie lęk, że obcy mimo wszystko podglądają moje rozrywki, pełzam na czworakach po przekątnej klatki, starając się zasłonić brzuch przed ciekawskimi. Przywykłem długo spać. Nie posiadam oczywiście zegarka, lecz czuję, że coraz więcej czasu udaje mi się przedrzemać. Zamykam oczy i otwiera się przede mną droga na pola, długie, kręte ścieżki, wędruję bez żadnych ograniczeń, nie mogę nikogo spotkać, okolica zdaje się wyludniona. Lecz skąd ten porządek, oczyszczone pobocza dróg, kwiaty pod figurkami na rozstajach? Czyżbym krążył w kółko po tej samej trasie albo nie znał możliwości zejścia z niej między ludzi? Przystaję na chwilę i budzę się znów w mojej klatce. A miałem we śnie taki ciepły, miękki płaszcz z kapturem i równo obcięte paznokcie, wstyd, że tu muszę je obgryzać: zrobiły się tak grube i twarde, mogą mi zastąpić grzebień, gdybym chciał się przeczesać. Włosy rosną mi szybko, sięgają już łopatek, niebawem będę mógł zasłonić nimi nie tylko twarz i piersi. Dumny jestem z tej czupryny, gęstnieje i jakby rozjaśnia się, złoci się na poduszce, kiedy włączą światło. Nie mam tu żadnego przyjaznego narzędzia, którym mógłbym wykonywać najprostsze prace, jak nóż, dłuto czy choćby pilnik. Przy jedzeniu nie pomagam sobie sztućcami ani parą pałeczek, muszę radzić sobie rękami i językiem, zupę wypijam wprost z aluminiowej miski, wodę z dzbanka. Nie dostaję już chleba, tylko 40 gotowane ziemniaki w łupinach. Podpatrzono, że ulepiłem zeń figury szachowe i na podłodze koło materaca nakreśliłem burakiem planszę do tej gry. Połowę pionów pokolorowałem wiśniowym sokiem, który znalazł się raz obok dzbanka w prawdziwym kubeczku z uszkiem. Rozgrywałem potem znane mi zagadki, patowe sytuacje, wreszcie dramatyczne partie z niewidzialnym przeciwnikiem, aż pewnego ranka, musiało być dość wcześnie, bo jeszcze chciało mi się spać, światło zapaliło się we wszystkich czterech rogach sufitu, przez otwór szybko wciągnięto całe moje posłanie, a figury do gry chowałem w poduszce, były więc stracone bezpowrotnie, po czym wziąłem obfitą i niezbyt przyjemną kąpiel. Ktoś siedzący nade mną polewał mnie najpierw dość intensywnie wodą z mydłem, nie przejmując się specjalnie, że biegam jak opętany, kuląc się i zasłaniając oczy, następnie zaś dostał mi się zimny i gorący prysznic na przemian, wreszcie całą klatkę i mnie równocześnie osuszono powiewem gorącego powietrza. Przywarłem do gołej podłogi, więc gasili i zapalali światło, chcąc mnie oszukać, zmusić do wstania. Jakiś miękki, na pozór sympatyczny głos mówił coś, nawoływał. Udawałem, że go nie słyszę. Starałem się uspokoić serce, uderzało o podłogę przyspieszonym rytmem, odbierałem jego sygnał w uszach, czułem jak dzwoni, wybijając nerwowy takt każdą żyłą i nerwem. Głos niecierpliwił się, przybierał histeryczne tony. Gdyby nie reflektory, niemalże palące skórę na plecach, śmiałbym się z daremnych wysiłków osoby, stojącej przy jednej ze ścian, tak, starała się przywołać mnie do kraty! Opuściłem ramiona. Wciąż było jasno! Zacząłem powoli obracać głowę w stronę nowego dźwięku, aby kątem oka zobaczyć mówiącą osobę. Zakryłem twarz ręką ugiętą w łokciu i przez powstałą w ten sposób szparę zbadałem dokładnie sytuację. Z drugiej strony stała, trzymając się prętów, młoda kobieta w białym fartuchu z wypchanymi kieszeniami. Kiwała dłonią w moją stronę, mówiła coś, próbując zmieniać brzmienie głosu, nie chciała ustąpić i nawet było mi przykro, ale jak miałem jej wytłumaczyć, że tu wewnątrz twardnieje się i zmienia w nieufną bryłę, jakże mogę poddać się urodzie dziewczyny, skoro należy do zewnętrznego świata, którego nie znam wcale, poza snami nie bywam w nim, bo nie mam możliwości, nie będzie więc między nami rozmowy czy jakiejkolwiek innej formy dialogu. Aby mnie zwabić, nieznajoma wsuwa rękę głęboko do wnętrza klatki; może chce w ten sposób pokazać, że nie boi się mnie i gdyby było to dozwolone, zdecydowałaby się nawet dotknąć mego ramienia albo dłoni, gotowa dać dowód największej nawet odwagi, byle osiągnąć swój cel bądź spełnić życzenia innych ludzi względem mojej osoby, byłem bowiem pewien, że nie działa w pojedynkę, ton jej głosu zdradzał spisek, szczegółowo ułożony plan działania, w którym miałem grać nieznaną mi rolę, bawiło mnie to, jestem do czegoś potrzebny, może więc moje istnienie ma sens i jeśli go odkryję, znajdę wyjście z obecnej sytuacji, należy tylko przejrzeć taktykę przeciwnika, ułożyć własną, konsekwentnie, rzeczowo realizować ją krok po kroku. Jeżeli założę, że wykonują na mnie jakieś ponure doświadczenie, powinienem odkryć, choćby częściowo, jego treść, by postępować wbrew oczekiwaniom albo nie robić zupełnie nic, rozwścieczę ich tym sposobem i zachowując spokój, zyskam pierwszy punkt w grze. Musiałem być niegdyś dobry w takich zabawach, precyzyjnie rysuje mi się plan postępowania, oczywiście na razie na teoretycznych wielkościach, nie znam przecież stawki, którą na mnie postawili, moja natomiast wydaje się zbyt prosta, oczywista. Warto jednak postarać się trochę, może zasłużę na lepszą, szybszą śmierć, gdy nie będzie warto mnie karmić jako eksperymentalnego obiektu albo znajdę metodę, by przenieść się na zawsze w przestrzeń mego snu. „Powinnaś się trochę ogarnąć, mała spryciaro -pomyślałem - skoro chcesz schwytać mnie na swój wdzięk, wiedz, że nic nie posiadam, nawet najskromniejszej koszuli i nie mam nic do stracenia, ale nie pozbawiono mnie jeszcze wrażliwości. Być może to właśnie chcecie wiedzieć, zastanowię się więc, jak zepsuć wam zabawę. Znacie mnie leżącego plackiem, 41 milczącego, spodziewacie się reakcji na słodki głosik. Nic z tego! Jeśli czujesz się bohaterką, wejdź do środka i daj się zamknąć ze mną na godzinę lub dwie. Co mogłoby się stać? Twój kompan z pomieszczenia nad klatką potrafiłby mnie zresztą załatwić jednym strzałem, gdybym próbował ciebie dotknąć. Tak, po was można spodziewać się wszystkiego. Nie zdziwiłbym się, gdybyście wszczepili mi zakaźną chorobę, by z daleka obserwować jej rozwój, jak mój organizm walczy, choć nie ma szans, tylko po co ty przychodziłabyś mówić do mnie, istnieje przecież tyle sposobów, by sprawdzić, czy mogę jeszcze podnieść się, ale to chyba mylny trop, nie czuję się chory, może trochę osłabiony brakiem ruchu. Klatka jest naprawdę za mała, żeby po niej biegać lub spacerować, stwarzając sobie iluzję lasu, zielonej polany.” I właśnie wtedy, gdy wysoki głos kobiety przybierał tony szczególnie przyjazne i ciepłe, najbardziej odczuwałem fałsz sytuacji. Nie mogę przecież prosić choćby o zwrot koca, bo żebrałbym daremnie, a już tym bardziej o większe pomieszczenie albo wycieczkę nad morze, która nawet przyśnić się nie chce. Zdrętwiałem z przerażenia, bowiem naszła mnie wstrętna myśl - może i światem snów rządzą tu moi strażnicy? Nie miałbym w takim razie już nic własnego. Dokąd mógłbym uciec przed klatką, gdyby i majaczenia były zaplanowane? Ucieczka w czuwanie jest niemożliwa, pozbawiony odpoczynku nie przetrwałbym trzech okresów zapalonego światła. Tak, piękna pani nie ma argumentów. Cóż mogłaby mi dać? Jakby w odpowiedzi wyjmuje z kieszeni owoce i układa je po mojej stronie krat, zachwala jedzenie uśmiechem, oblizując końcem języka szerokie wargi, zachęca, bym wziął do ręki dorodną mandarynkę. Chyba wyczerpała swój czas, bo odchodzi, westchnąwszy, ogląda się jeszcze, czy już rzuciłem się na łakomy kąsek, czy jeszcze poczekam. Zawiedzie się. Postanowiłem pozbyć się prezentu, po prostu wyrzucę wszystko poza mój teren. Nikt nie będzie zaśmiecał klatki, w końcu teraz jest moja i mam prawo pozbyć się niechcianych darów. Życzyłbym sobie wiedzieć, czy postępuję zgodnie ze scenariuszem czy przeciw niemu, lecz moja wiedza nie wystarcza do wyprowadzenia trafnego wniosku. Jeżeli ci z zewnątrz posługują się taką samą logiką jak ja, przysłali kobietę, by osłabić mą czujność, obudzić zaś wrodzoną pewność siebie, bym poprzez rozmowy, zabawy, dziękując za podarki, odsłonił się zupełnie, zdradził umiejętności, których nie zaobserwowali, bo starannie się zamaskowałem. Poznawszy zręczność rąk, mogliby mnie potem okaleczyć, bym pokorniał coraz bardziej, aż padłbym na kolana z prośbą o litość. Muszę pokazać, jak trudno mnie upokorzyć. Będę walczył pozbawiony broni, będę mierzył czas, nie posiadając zegarka ani nie widząc słońca, klatka stoi bowiem w dużym pomieszczeniu bez okien. Migocące sztuczne światła będą mymi gwiazdami, proszę, oto wyznaczyłem umownie cztery strony świata, ściana z drzwiami, przy której znajduje się jedzenie, wyznacza kierunek zachodni, na wschodzie zapala się pierwsza lampa, to ona budzi mnie, jeśli zasnę nieopatrznie na boku, na zachodzie gaśnie ostatnia, gdy skończę trzeci posiłek i poustawiam naczynia na właściwym miejscu. Czyżby ktoś zaplanował mój rytm zgodnie z naturalnym biegiem czasu i zrobił to tak, abym mógł odkryć tę konstrukcję we właściwej chwili? Kobieta pojawiła się wraz z intensywnym jarzeniem światła ściany południowej, tak jak poprzednio, była smutna. Ktoś, kto pozbierał owoce, którymi ćwiczyłem rzuty do celu i trafiałem między pręty, doniósł jej z pewnością, jaki los spotkał smakołyki najlepszego gatunku, a nie dostawałem ich przecież na co dzień, moja aprowizacja przypominała raczej menu galernika lub nędzarza z przytułku. Tym razem kobieta przemawiała z żalem i nutą pretensji, ale przyniosła piłkę, nadmuchała ją, podrzuciła parę razy i znów wypuściła powietrze, by podać mi zabawkę przez kraty. Nie poruszyłem się, oburzony naiwnością bądź brakiem pomysłów ze strony mych prześladowców. Co niby mógłbym robić z tą piłką w tak ciasnej przestrzeni, kopać, odbijać 42 od krat, kozłować w miejscu? Zwinąłem się w kłębek na moim materacu, kryjąc głowę między kolanami. Jak niewiele warta jest niezależność żywej istoty - kolorowa, nadmuchiwana piłka do zabawy na plaży, można ją objąć i płynąć wzdłuż brzegu, jeśli oczywiście jest się dzieckiem, które dopiero uczy się tej trudnej dla mieszkańców lądu sztuki. „Czyżbym wyglądał lub zachowywał się jak dziecko, skoro przynosi mi pani zabawki w zamian za rozmowę, czego bowiem jeszcze mogłaby oczekiwać ode mnie wolna kobieta z zewnętrznego świata? Mieszkała pani kiedyś w klatce? Skądże, nie ma sensu o to pytać. Wiedziałabyś wtedy, co to znaczy nie oglądać ludzkiej twarzy przez zupełnie nieznany, niezmierzony czas, a pewnego dnia przestać dostrzegać różnicę między własnymi rękami a nogami, bo to tak wygodnie opaść na cztery łapy, strząsnąć włosy z ramion i kicać sobie od materacyka do dzbanka z wodą, popić sobie, gdy gorąco, grzeją tu jak na wakacjach, musi być pani niewygodnie tak stać na wysokich obcasach w tym upale, no proszę, w kieszeni fartucha są jeszcze małe gumowe piłeczki i lalka, mogę dostać te bezcenne skarby na tak długo, na ile spodoba się tym, którzy bawią się mną tak jak pani teraz laleczką o dumnej twarzy piękności z pałacu, co to nie musi pracować, jest za to własnością kapryśnej księżnej o skośnych oczach, cierpiącej na nieznośny ból głowy i swoją białą główką na długiej szyi zapłacić może za kaprys władczyni”. Tak, byłbym rozczarowany, gdyby naukowy eksperyment, wiwisekcja, jakiej lada chwila spodziewałem się, okazał się niewinną zabawą kobiety w poskramianie dzikiego zwierzęcia. Nim zdolna treserka zabierze się do królów puszczy, którym także odebrano wolność, niechże poćwiczy na tym oto bezwolnym okazie, tak naprawdę nie wiadomo, czego spodziewać się po nim, ale chyba nie rzuci się na kratę, leży przeważnie na materacu, nie daje głosu, zjada mniej niż wymagałaby jego masa, może potrzebuje rozrywki, pobaw się więc z nim, moja droga, i tak długo nie pociągnie, wychudł bardzo i broni się przed myciem jak żadne zwierzę. Udawaj więc miłosierną duszę i pozyskaj sobie tę istotę, warto by zbadać, ile lat pożyje w niewoli, daj mu nadzieję swymi odwiedzinami i dokarm trochę przy okazji, choć to właściwie zabronione, lecz dla ciebie zrobimy wyjątek. Umie pani grać, nie zaprzeczę. Następnym razem na przynętę będą cukierki albo logiczna układanka, musicie sobie przypomnieć zabawę, którą mi udaremniono przez zwykłą złośliwość, lecz teraz nie wezmę do ręki najpiękniejszych nawet szachów, choć wątpię, bym je dostał. Spodziewam się klocków, testu, prezentu dla pani raczej niż dla mnie, bowiem sam sobie stopnia inteligencji badał nie będę, nie dam się przywołać do kraty i wtedy przeciwnikom pozostanie ostatnia szansa - otworzyć drzwi, by sprawdzić, czy zaryzykuję ucieczkę i zamknąć mi je przed nosem niewidzialnym elektronicznym impulsem. Tak, zgodzi się pani, by stworzono mi iluzję wolności i odmawiam udziału w tej grze, gdyż trzeźwo oceniam sytuację, nie przyznaliście mi tej zdolności, może istotnie powinienem dawno zwariować, lecz nawet sny, mój drugi świat, są wciąż pogodne, nie budzę się z krzykiem, osaczony przez wrogów, spadający w przepaść albo ścigany, nic z tych rzeczy. Pochwaliłbym się przed panią opanowaniem i zimną krwią, gdybym miał ochotę na rozmowę. Nie okażę niestety ani trochę dobrej woli, nikt nie popatrzy sobie, jak przezwyciężając wstyd pełznę po smakołyki, jak zmienia się wyraz mojej twarzy. Nie przypominam też sobie, bym był żarłokiem, proszę, zostawiłem kilka łyków wody, ale mi nie smakowała, była gorzka, czegoś do niej dosypano, szybko działającą truciznę przyjąłbym bez strachu, lecz to musi być coś innego, jeżeli zostawię dzbanek nietknięty, będą musieli mi dać czysty napój. Nie jestem głodny. Szkoda wysiłku na to picie zupy typowo zwierzęcym sposobem, niech sobie stoi, aż zabiorą naczynia, zresztą cuchnie jakoś nieprzyjemnie. Od kiedy nie jem mięsa, mogę łatwo zrezygnować także i z innych potraw, śpię tylko coraz więcej, ale tak mi przyjemnie w ciepłym płaszczu, tak dobrze sobie iść, nie licząc kroków. A jeśli i tam obowiązuje ta sama zasada, bezwzględna reguła klatki? Pręty 43 mogą być niewidoczne, a przydzielona mi, odrobinę większa przestrzeń, wydaje się nieograniczona. Przecież ścieżka, z której nie schodzę, bo tak najwygodniej mi iść, więzi mnie w podobny sposób. W następnym śnie spróbuję wejść na pole, między kiełkujące zboża, pójdę inaczej niż każą mi wygodne drogi. Gdyby udało mi się to zrobić, pręty pękną, a drzwi otworzą się naprawdę. „Dlaczego pani płacze? Nie weźmiecie mnie na to! Jakże mogę współczuć istocie wolnej zza krat? Zgadzam się, każda klatka może stać wewnątrz innej, większej i tak w nieskończoność, bo kolejnym osobom, łamiącym kraty, wydaje się, że są coraz bliżej wyzwolonego istnienia, ale moje więzienie jest w środku twego świata, nie ma więc między nami drogi porozumienia. Mój los nie może obchodzić osoby należącej do innej przestrzeni. Nie pozwolę bawić się sobą. Powiedzieli już, że przestałem jeść? Gdy spałem, ktoś odważył się zajść tu i podawać mi leki, cały jestem pokłuty, uchodzę więc za chorego i niech tak zostanie, może wystraszy się pani. Siedzę i nawet nie zbliżam się do prętów! Głód nie boli, proszę się nie kłopotać. Oddychanie wystarcza do życia, wypełnia wnętrzności i usypia coraz głębiej. Jest ciepło, pani też zauważyła to i ubrała cienką sukienkę w kolorowe wzory. Cóż ja słyszę? Mam zjeść te pomarańcze? No i co mi zrobicie, skoro nie mam ochoty otworzyć ust, ochlapać się sokiem przy rozrywaniu skórki paznokciami? Zbliża się sen, już napełnia mi usta dziwnie słodką śliną, zasłania oczy kolorową bibułą powietrza. Może w kieszeni płaszcza znajdę nóż i będę mógł pozwolić sobie na zjedzenie owoców, które rosną przy drodze, figowce i drzewka wiśniowe nie pasują do chłodnego klimatu, we śnie są jednak prawdziwe i zaraz zatrzymam się przy nich. Dotychczas nie przestawałem ani na chwilę, jakbym spieszył na umówione spotkanie, ale zawsze wędrowałem sam, muszę to zmienić, skorzystać z wyboru, usiąść na trawie, by odpocząć w świetle słońca, może w ten sposób naruszę regułę klatki, która spełnia oto swoją groźbę, pręty zbliżają się do siebie, ściany wyznaczają mi terytorium wiele mniejsze niż na początku, dziesięć czy osiem kroków, jutro będzie jeszcze ciaśniej, aż ścisną mnie jak rybę w puszce i zatrzasną pokrywkę, nie bardzo to sobie wyobrażam, miła pani, ale ktoś musi stać i patrzeć, jak zamieniam się w formę dwuwymiarową, życzę więc miłych wrażeń, spiesząc spróbować smaku świeżych fig.” 44 Obrońca pierścienia Od kiedy w mieście oficjalnie wolno było jeść ludzkie mięso, fundowałam sobie serca wojowników w restauracji na rynku. Do tego dania podawano musujące czerwone wino i luksusowe owoce, co roku coraz mniejsze i mniejsze, choć przywożone z narażeniem życia przez handlarzy, którzy docierali na samo południe, uzbrojeni po zęby. Mieszkałam wtedy w pałacu rodziców odległym od centrum o godzinę jazdy powozem. Byliśmy bezpieczni. Chronił nas certyfikat, zabraniający polowania na starą arystokrację, no i oczywiście pieniądze ojca, które tak lubiłam wydawać. I ja oszczędzałam jednak na strojach, drogich kamieniach, widząc jak żywność z miesiąca na miesiąc drożeje, a prosty lud pożera własne dzieci mimo surowych zakazów namiestnika. Bo wówczas jeszcze było mi żal ludu i ofiar polowań. I ojca, wiecznie zatroskanego gospodarza, który otrzymywał z plantacji zbiory nędzne lub żadne, ale w niczym nas nie ograniczał. Oboje z bratem mogliśmy bywać wszędzie, stać nas było na teatr publiczny, kasyno i na drogie domy rozkoszy. Kiedy Oleg znikał na całe tygodnie, wiedziałam, że właśnie tam próbuje zapomnieć o tym wszystkim, co z naszego pokolenia zrobiło ścierwojady i płatnych morderców. Od czasu wielkiego zaćmienia pałac opustoszał. Zostało zaledwie kilkoro służby, w tym moja stara niania, która, gdy pamiętnej zimy śnieg zasypał miasto tak, że żaden smok nie uciągnął karocy poza bramy parku, sama wyprawiła się na polowanie i przyciągnęła na sankach zbłąkanego mnicha obcej wiary, z którego kucharz przyrządził tyle dań, ile tylko potrafił. Jakie to zresztą smoki mieszkają teraz w naszych stajniach! Niezdolne uciągnąć wizytowy pojazd na szesnaście osób, zamknięty wprawdzie w wozowni, ale wciąż jeszcze od czasu do czasu konserwowany, jakby czas świetności miał powrócić. Jako dziecko lubiłam wylegiwać się na wysokich siedzeniach z zielonego adamaszku i nieraz, przykrywszy się zasłoną, przesypiałam w tej karecie gorące popołudnie. Nie cierpiałam upalnych fife, kiedy ojciec przyjmował gości, aż dziw bierze, skąd schodzili się wtedy wytworni panowie i panie w tej zapierającej dech ilości; salon na dole, teraz rzadko sprzątany, był pełen, fotele i kanapy świergotały plotkami, których nie rozumiałam albo nie mogłam wysłuchać do końca miedzy dźwiękami muzyki. Ojciec zatrudniał wtedy własną orkiestrę, rodzinny powód do dumy. Smyczkowy kwartet rzępolił przed koncertami od rana do nocy, nadrabiając zaległości w swej sztuce. Tylko solistka fortepianu, znienawidzona przez naszą matkę za niezwykłą urodę, z pogardliwym spojrzeniem przechadzała się po ogrodzie. Brunetka o śniadej cerze kobiety z ludu i skośnych oczach zdegenerowanej arystokratki miała talent we krwi, zbędne więc były jej wszelkie ćwiczenia. Uczyła mnie potem, owej przeklętej zimy, jak układać palce do wymyślnych walców i nokturnów, a kiedy skończyła lekcję, zmuszała mnie do słuchania wyrafinowanych koncertów własnej kompozycji, które ciągnęłyby się w noc, gdybym nie reagowała na oczekiwany przez mieszkańców pałacu gong, wzywający wszystkich do stołu. Ćwiczyłam na dużym fortepianie w salonie; palce prawie przymarzały do klawiatury i jedynie nieustanny ruch mógł je rozgrzać. Ojciec kazał rozpalić kominek, lecz ogień wciąż przygasał i muzyka musiała go zastąpić. 45 Nieczęsto widywałam już obcych, coś jakby odstraszyło ich od wizyt w naszym domu albo drogi rzeczywiście były zupełnie zasypane. Mimo to co rano słyszałam wyruszającą z pałacu kawalkadę. Brat zaopatrywał nas w świeże mięso i skoro świt ruszał do lasu z kilkoma stajennymi, którzy pozostali jeszcze na służbie. Za dawnych dobrych czasów było ich tylu, że zajmowali cały pawilon na skraju parku. Na święta pan zamku sprowadzał im cały furgon dziwek w nagrodę za wierną służbę. Olegowi służyło najpierw siedmiu, potem już tylko trzech, ale ci ostatni trzymali się dzielnie, póki nie powołano ich na wojników. Polowali na dzikie smoki i karłowate harpie, a potem także i na ludzi, oczywiście jak wyszedł dekret, bo ojciec nie pozwoliłby na żadną samowolę. Ubrani w ciężkie futra i wysokie buty ruszali, śpiewając albo pogwizdując, a matka, która nie chciała zawierzyć mi swych trosk, zastanawiała się pewnie, czyje życie woli ryzykować - syna czy męża. A ja grałam w salonie z nut, potem już z pamięci, szaleńcze wariacje na temat walców. Nie wiem, czy dałoby się je zatańczyć na najbardziej tolerancyjnym parkiecie, z wymarzonym partnerem. Zaczęła mnie upajać wirtuozeria Ninon, nauczycielki mimo woli, zgodziła się bowiem zająć mną dopiero pod groźbą utraty połowy kolacji na rzecz skrzypka o wiecznie głodnych oczach, który obiecywał ojcu uczynić ze mnie pierwszą skrzypaczkę imperium, ja jednak wolałam muskać czubkami palców białe i czarne klawisze, nawet pod okiem wiecznie niezadowolonej panny niewiadomego pochodzenia. Nie nosiła znaczka ani wstążki identyfikacyjnej. Ojciec ani matka nie śmieli wypytywać, dlaczego ukrywa tożsamość. U nas była pod ochroną, prawem pana majątku zakazano polowań na kobiety w wieku rozrodczym niezależnie od ich pochodzenia. Wieśniacy nie byli zadowoleni z zarządzeń ojca, lecz nie było ich stać na bunt, tylko w oczach chwytanych kłusowników, co podkradali w lesie opał, czytaliśmy nienawiść. Byli surowo karani za swe przestępstwo, ale nie protestowałam, gdyż od wieków panowie mego rodu skrupulatnie strzegli swej własności. Wieszano więc schwytanego złodzieja nad otwartym paleniskiem w dużej kuchni, a można było na nim ustawić bez mała kilkadziesiąt garnków, i tam kucharz oprawiał ciało, zaczynając od ściągania skóry rutynowymi ruchami noża. Nie przeszkadzał mu wrzask ofiar, mawiał, że od dziecka uczony był przyrządzać zupę rakową. Brat pozwalał mi przyglądać się temu osobliwemu gotowaniu ciepłych dań. Nasz kucharz eksperymentował, wykorzystując jako produkty odpady ludzkiego gatunku. Nieraz byłam świadkiem patroszenia smoka i w ludzkich wnętrznościach nie widziałam już nic szczególnie obrzydliwego. Pomagałam nawet rozwieszać na specjalnych haczykach jelita, robiło się z nich wyborne osłonki na kiełbasy. Była to żmudna i delikatna praca, na którą stary Juan, wiecznie pilnujący garnków, nie miał czasu. Zachodziłam więc do kuchni częściej niż wypadało panience, chciałam się trochę zabawić i przestałam bywać na dole dopiero po stanowczym zakazie ojca. Zastał mnie przy robocie i natychmiast zabrał do swego gabinetu, gdzie mówił coś i długo, a ja patrzyłam przez okno na wirujące kuleczki gradu i bardzo chciałam być razem z bratem, z jego roześmianymi giermkami. Marzyło mi się zabicie smoka. Może zostałabym wtedy królową polowania? W uszach dzwoniły mi srebrne dźwięki „Zimowego nokturnu” Ninon, ich groźny ton spajał się w jedność z głosem mentora, a ja nie śmiałam zapytać, czy i tego roku będą święta, noworoczny bal, no i w ogóle karnawał. W poprzednim sezonie byłam jeszcze dzieckiem i nie towarzyszyłam rodzinie na proszonych przyjęciach, lecz lubiłam tę atmosferę nerwowego podniecenia: oto matka wkłada suknię wyszywaną drogimi kamieniami z gór, i ja będę takie nosiła, kiedy zostanę pierwszą damą rodu. Za oknami zaprzęgano do karety parę smoków, ich śpiewny pomruk rozprzestrzeniał się dokoła, a oddechy zostawiały na szybach różnobarwną mgłę. Nienaganna elegancja ojca, spływającego po schodach prawie niewidocznym krokiem na tle puszystego kobierca, poruszającego się ledwo dostrzegalnym falowaniem doskonałej wełny. I ja byłam 46 uczona tej dystyngowanej formy ruchu, którą podziwia się u królów, ale w epoce zaćmienia powoli zapominano o konwenansach. Tamtej zimy nikt nas już nie zapraszał i zamiast noworocznej fety odbyła się tylko uroczysta kolacja rodzinna. Nie zauważyłam, że przy stole pojawili się dalsi krewni, zaproszeni widocznie na całą zimę, zostali u nas nawet gdy zaczęło brakować dosłownie wszystkiego. Ojciec dzielił się z nimi swoją porcją. Śnieg padał już ósmy miesiąc, kiedy wydano dekret. A następnego roku nie było już ani wiosny ani lata. Lud rozkopał groby na cmentarzu i urządzał uczty tuż za bramą. Zwyczaj grzebania zmarłych jakby ginął, więc pewnego razu, gdy Ninon zasnęła przy fortepianie i nie dało się jej obudzić, a miała takie sztywne palce, te same palce, którymi potrafiła zagrać wszystko, sprawiła nam kłopot. Ojciec, zafrasowany i dziwnie milczący, zamknął na klucz drzwi salonu, lecz ktoś musiał roznieść nowinę, bo Juan przybiegł z kuchni, nie zdjąwszy nawet fartucha, domagając się wydania, jak to określił, surowca. I wtedy zemdliło mnie pierwszy raz w życiu. Mnie, wiecznie głodne dziecko swej epoki, przemarznięte do szpiku kości w jedwabnych pantofelkach i zwiewnej sukience. Na szczęście miałam jeszcze futra, które Oleg pracowicie zdzierał z upolowanych harpii, sam też garbował i zszywał skóry. U progu epoki zaćmienia niczym nie przypominał syna arystokraty. Rozczochrany i nieogolony, nosił te same co ja futra własnego wyrobu i wysokie buty wojownika. Ręce, czerwone i popękane od mrozu, krył, nawet siedząc przy ogniu, w puszystych rękawicach. Prosiłam, by zrobił takie i dla mnie, ale jakoś nie miał czasu, wiecznie przejęty planowaniem łowów. Widziałam lęk w jego oczach, gdy składano przed domem ludzkie trofea, winił sam siebie, że unika trudniejszych polowań, nie tropi smoków, które ponoć mnożą się w górach. Przetrzebić to stado było obowiązkiem książęcych dzieci, toteż i we mnie drzemała chęć, by zapolować, zapomnieć się w tym i może nawet zginąć, byleby odegnać lodowaty wicher i nie czuć już nic. Nie przewidywaliśmy wtedy, że może nastąpić coś gorszego niż zimno, które uczeni mężowie w stolicy zwą dziś zlodowaceniem. W każdym razie Oleg jako jedyny zachował zimną krew i uderzył kucharza w twarz tak silnie jak tylko mógł, zabrał ojcu klucz do salonu i urządził Ninon pogrzeb godny księżniczki, co prawda w naszym ogrodzie, ale i tak wymagało to pokonania wielu trudności. Zaspy sięgały ramion, a mimo to przez dwa dni pilnowano, by wiodąca do bramy ścieżka była porządnie oczyszczona. Nie udało się ściąć żadnego drzewa na trumnę, lecz zastąpiono ją moim starym pudełkiem dla lalek. Brat wysypał je prosto na podłogę strychu. Pogrzebałam tam świat zabaw, mając piętnaście lat i teraz ze zdziwieniem przyglądałam się poskręcanym kończynom, oderwanym głowom, które nie krwawiły i niemo uśmiechnięte zapraszały do zabawy. Pomyślałam, że wiele lalek można by jeszcze naprawić, ale w domu nie było dziecka, nie miałby kto rozbierać ich w poszukiwaniu intymnych tajemnic, rozkręcać i łamać, a tym gumowym wypalać drutem, rozgrzanym na kominku, piętna o sobie tylko czytelnych znaczeniach. Zostałabym chętnie na chwilę w zaułku tamtego mikroświata, ale brat zadzwonił kluczami i musiałam zejść do ludzi, znowu rozmawiać... Zastępowałam coraz częściej matkę, ukrytą w rodowej sypialni za zasłonami z purpurowego brokatu, nietykalną w aurze urojonych chorób. Mieliśmy prawo używać purpury ze względu na pochodzenie matki z rodziny królewskiej, toteż w każdym moim stroju czerwieniły się kosztowne dodatki, po których poznawano mnie w mieście, tak jak bratu kłaniano się na widok purpurowego okrycia. Był godny króla, prosty w kroju, obszerny płaszcz. Oleg nie nosił go tamtej zimy i matka gniewała się z początku, dopiero po tej historii z Ninon zobojętniała, coraz rzadziej też sprzeczała się z synem, bo nie istniał już powód do kłótni. Mroźną zimą chłopi zakradli się do ogrodu, by odkopać moje pudło dla lalek. Wynieśli je aż na dziedziniec wsi i pożarli zawartość, ponoć na wpół surową, bo ognisko przygasało. O pierwszym brzasku Oleg już wiedział co się stało, wyjechał z kilkoma stajennymi i wyciął w pień wszystkich mężczyzn we wsi. Co tam zobaczył, nie opowiedział, choć dotąd nie miał 47 przede mną tajemnic. Wiedziałam, że kochał muzykę i jej twórczynię, napisałam wiec dla niego walc żałobny w jej stylu. Nikt przede mną nie stworzył smutnego jak mróz walca i było mi żal, gdy brat podarł nuty, zabraniając grać tę melodię. Brudnopis zniszczyłam sama, nie wybaczywszy Olegowi tego wybuchu złości. Od tego dnia zamykałam na oba klucze drzwi mojego pokoju, nim położyłam się do łóżka, by nie mógł przyjść kochać mnie, więc stracił nas obie. Zakazałam mu również wstępu do moich snów, a spałam ostatnio coraz lepiej, gdyż zaczęłam pracować. Ujeżdżałam młode smoki, które ku radości ojca urodziły się silne i zdrowe, choć jakby karłowate, lecz wchodziliśmy przecież w rok ciemności, który przeraził świat bardziej niż zimno. Odkryłam, że można wiele cienkich ubrań kłaść jedno na drugie i czuć się wtedy jak w futrze dorosłej harpii, a że do snu rozbierałam się sama, bo pokojówki dawno już rozpierzchły się po domach rozpusty, starczyło mi cierpliwości, by zdejmować te delikatne szmatki jedną po drugiej. Niania, która teraz z braku lepszego zajęcia prała nasze ubrania, odratuje przepocone jedwabie i żorżety, bym miała czym bawić się w ubieranie następnego ranka. Smoki, ze względu na niebezpieczeństwo, wolno było ujeżdżać dopiero po południu, półsenne i obżarte rozmrożoną korą. Spod zielonych pazurów zwierząt tryskały kawały lodu, łapy ocierały się nienaturalnym dla smoka, wymuszonym ruchem i dopiero stanowcze pociągnięcia uprzęży przywoływały potwora do porządku. W wysokim, zabezpieczonym licznymi uchwytami siodle czułam się znakomicie i kończyłam zabawę, dopiero gdy dym, wydobywający się ze smoczej paszczy, stawał się czerwony lub brunatny, choć bardzo chciałam zobaczyć czarny opar smoczego wyczerpania, którym lud straszy nieposłuszne dzieci. Zajeździłabym chyba potwory, gdyby nie były tak cenne, bo umiałam już nienawidzieć. Szukałam winnych, że słońce na cały rok ukryło się przed ludźmi, że nie będzie już ptaków ani kwiatów. W sztucznym świetle neonów, które były niesłychanie modne przez całą epokę zaćmienia, świat mógł wydawać się barwny i wciąż jeszcze stworzony dla człowieka. Śnieg padał coraz rzadziej, a skorupa lodu przed pałacem przypominała tęczę lub dywan, po którym wstępowałam uroczyście, rozgrzana wysiłkiem, na schody, pod rudawy płomień światła znad drzwi. A kiedy wytrenowałam dla siebie zaprzęg, oświetloną karetą zaczęłam jeździć do centrum. I wiedziałam, że szybki powóz brata sunie za mną w ciemności. Oleg od miesięcy z nikim nie rozmawiał, samotnie walczył z harpiami, które, rozzuchwalone kolorowym blaskiem neonów, wydawały ludziom z przedmieść prawdziwą wojnę. Na karety ciągnące przez tańczące smoki nie napadały, ale Oleg, utraciwszy Ninon, tak naprawdę miał już tylko mnie i popadł w manię pilnowania. Codziennie mogłam wkładać nowe futro, tyle otrzymywałam od niego darów. Ktoś ze służby odkrył, że krew i odchody harpii dają nowe barwniki i tak narodziła się moda na kolorowe etole i futrzane płaszcze. Pogardzane dawniej skóry zwierzęce podrożały, więc w górach pojawiło się wiele band kłusowników, a polowania stały się grą o życie. Zdesperowani wojownicy przekraczali granice naszych posiadłości, wycinali chłopów i koczowiska harpii. Ojciec zakazał domownikom polowań. Naruszyliśmy rodowy majątek i zaczęliśmy bywać w restauracjach stolicy. Wszędzie nas szanowano i to podobało mi się, cóż, zawsze byłam próżna. Oleg upodobał sobie lokal obok ratusza, najdroższy w mieście. Serwowano tam dania nad podziw wykwintnie, nie to jednak było główną atrakcją lokalu. Nim podano jedzenia, klient mógł zobaczyć, w jaki sposób uzyskuje się świeże mięso. Pośrodku sali znajdowała się okratowana arena, na której walczyli niewolnicy, byli to zbrodniarze skazani za kradzież lub morderstwo, czy naruszenie reguł polowania, bądź chłopi, którzy sami sprzedawali się do cyrku gladiatorów, by rodzina miała szansę przetrwać zaćmienie. Mieliśmy stolik koło orkiestry; od areny dzieliło nas może dziesięć metrów i przebieg 48 pojedynku można było doskonale zobaczyć. Milczeliśmy, a Oleg palił odurzające zioła esperfazji, rośliny - mutanta, która rośnie pod lodem i potrafi przebić się przez warstwę zmrożonego śniegu. Kiedy tak siedział z fajką w dłoni, nieobecny i głęboko zamyślony, przypatrując się czasem wiolonczelistce o czarnych, sięgających kolan włosach, ja obstawiałam w myślach zwycięzcę pojedynku, choć mogłam kupić bon i grać naprawdę, ta jednak forma hazardu, prywatnie moja, o której nikt nie wiedział, pasjonowała mnie, wciągała w publiczną zabawę. Zapomniałam o drętwieniu stóp, przemarzniętych podczas podróży, twardych i nieposłusznych jak smocze pazury na mrozie. Dobrze nakarmieni przeciwnicy, pijani podniecającą krwią harpii, często bez żadnej broni ani odzienia, rzucali się na siebie i walczyli o życie bez żadnych reguł. Brat mój nie raczył nawet spojrzeć na zapaśników. Przymykał oczy z właściwą sobie dystynkcją, kiedy kelner przynosił nam kolejną butelkę napoju, produkowanego od lat ze smoczej śliny, lecz tak doskonałego, że ulegaliśmy złudzeniu, jakoby podano nam kosztowne wino burgundzkie. Nalewał je powoli do kryształowych pucharów o kształcie tulipanów, zawsze idealnie do tego miejsca, gdzie korona zaczyna się rozszerzać. Zamawialiśmy dużo kadzidła, wyobrażałam sobie więc bez trudu, że piję rosę z korony prawdziwych kwiatów, siedząc przy ognisku, jest lato... Niestety, tulipany znam tylko z atlasów botanicznych. Zapach esperfazji i tulipanów przyciągał do naszego stolika młodzież z domu rozkoszy, mieszczącego się na drugim i trzecim piętrze tego samego budynku. Były to niespokojne duchy, którym udało się na razie uniknąć areny, gdyż przynosiły niemały dochód, świadcząc gościom usługi miłosne niemniej wyrafinowane niż podawane w restauracji pieczenie. Podczas pojedynku dziewczęta zajmowały się żebraniną na rzecz zwycięzcy, ale nieczęsto zebrały tyle, aby ów mógł wykupić się u restauratora i odzyskać wolność. A potem przy dźwiękach hałaśliwej muzyki na scenę wchodził zamaskowany rzeźnik, by podzielić ciało zabitego, chyba że sala zamówiła wcześniej pieczenie w całości. Wtedy i ja zapalałam różowego papierosa z esperfazji, żałując, że popsuło się coś między mną a bratem; tak niedawno jeszcze paliliśmy razem z ust do ust. Lubił jak rozpalałam fajkę, dmuchając z całej siły, byśmy utonęli w różowym dymie albo wdmuchiwał mi do ust pachnące obłoczki. Kładłam głowę na kolanach mojego brata i kiedy wydawało mu się, że już śpię, całował moje włosy i policzki, a ja wdychałem zapach krwi, którym przesiąkło codzienne ubranie myśliwego. Ale w restauracji na rynku siedzieliśmy jak dwoje obcych, czasami już przed obiadem upatrując sobie partnera na wieczór i noc. Ten posiłek musiał nam starczyć na długo. Od czasu zaprzestania polowań w domu podobno niczego nie gotowano, a z czego żyła służba, nikt nie wiedział. Jedliśmy więc powoli, dokładnie przeżuwając każdy kęs i pijąc ulubione imitacje win: Oleg ciężkie, czerwone, słodzone kopalnym cukrem z gór, ja musujące, różowe, które nadawało potrawom lekko kwaśny smak. Obok stolika znajdował się ruszt i jeżeli wyraziłabym ochotę, serce wojownika mogło smażyć się tam, bym mogła ocenić kunszt kuchmistrza. Wolałam jednak, by ta zabawa odbyła się w kuchni. Goście lokalu mieli mi to za złe. Cóż przyjemniejszego być może niż upokorzyć istotę własnego gatunku lub choćby jej szczątki? Blade mieszczki, których mężowie wzbogacili się na handlu padliną, chciały patrzeć jak księżniczka, nietykalna dama o trującej być może krwi - tak głoszą podania - oczekuje na najdroższy rarytas, rozkoszując się zapachem płynącym z rusztu. One nie paliły papierosów, a wino piły tylko, gdy pozwolili im mężowie, a w każdej chwili mogły być sprzedane jako służące bogatym panom, toteż malowały się jaskrawo, chcąc ocalić resztki młodości. W instytucjach publicznych mogły podglądać obyczaje arystokracji, ale najbardziej zazdrościły nam starożytnego języka zdobywców, którym tylko nam wolno było mówić. W nim to spisane zostały dzieje naszego rodu, inwentarz klejnotów wraz z ich wyceną, no i oczywiście poezja ludzkości, też tylko dla nas zrozumiała. W bardziej demokratycznych czasach dramat i epickie 49 bajeczki przetłumaczono na mowę ludu, więc może dlatego nie widzę różnicy między teatrem a jarmarcznymi sztuczkami cyrkowców. Rodzina ma lożę w operze, Oleg wynajmował ją za spore pieniądze dyrektorowi banku, kiedy nikt z nas nie miał ochoty na muzyczny wieczór. Po śmierci Ninon przestaliśmy właściwie bywać na koncertach, przepuszczając pieniądze w domach rozkoszy, najczęściej w burdelu nad restauracją „Trivium”. Przepadałam za atmosferą jego kobiecej części. Mówiono tam, że arystokratki wolą przygodę niż stały związek, może to i prawda. Po głównych schodach Oleg wprowadzał mnie pod rękę, jakby chciał okazać akceptację rodziny dla moich rozrywek; potem dopiero rozchodziliśmy się każde w swoją stronę. Uśmiechniętemu karłowi, który ponoć wie wszystko o potrzebach kobiet, rzucałam złotą monetę i wtedy wolno mi było oczekiwać najlepszych mężczyzn tego domu. W sypialni czekał na mnie wielki dzban różowego wina i rozpalony ogień. Zazwyczaj żądałam muzyki i byłam kochana przy dźwiękach muzycznych baśni. Wybór mężczyzn był mało oryginalny - niscy, silni chłopi z płaskowyżu o czarnych, kręconych włosach, nie umiejący nawet porozmawiać albo wojownicy zbiegli z oddziałów namiestnika; ci delikatni, ciemnoskórzy chłopcy, jeżeli nie zostali wybrani przez kilka wieczorów i narobili długów, wędrowali na arenę bądź prosto do kuchni, zdarzało się, że padali na twarze przed klientkami. Za parawanem nędzny zespół fałszował ludowe przyśpiewki. Nie cierpię folkloru, choć to podobno hobby arystokratów naszej epoki, brat także nie zachodził z chłopakami w dyskretne i zaciszne zakątki, traktował je z góry mniej więcej jak tańczące smoki lub inne zwierzęta hodowlane, które wymarły w okresie lodu. Młodzi wojownicy, widać specjalnie poinstruowani, klękali z szacunkiem, gdy wchodziłam do saloniku spotkań. Siadając przy barze, obserowałam mężczyzn i gwarzyłam z kelnerką. Przypominała mi się stara poezja z biblioteki ojca, w pięknie iluminowanych księgach czytałam o tym, jak musieli napracować się wojownicy, by zdobyć damę i brał mnie pusty śmiech, bo to kupiłam już sobie rycerza na całą noc, a nie potrafię go wybrać, bo wszyscy są do siebie podobni. Kelnerka ośmiela mnie: „Coś wyjątkowego? Ależ oni wszyscy są cudowni. Denerwują się, jeszcze wcześnie, klientek niewiele, Wasza Wysokość rozumie, o, ta starsza pani, ważna osobistość z miasta, też jeszcze nie wybrała...”. I wtedy, widząc, że sama muszę sobie poradzić, kończyłam drinka jednym łykiem. Pierwszy raz podałam rękę błękitnookiemu chłopcu, który był wyższy od innych i jak mi się wydawało, dorównywał mi wzrostem. Niósł mnie do pokoju bez wysiłku, a ja obejmowałam jego szyję i zapomniałam, że płacę za to wszystko, a on potrafił namiętnie całować. Nie było go już, gdy po trwającej dwa tygodnie zamieci zjechaliśmy znowu do miasta, głodni i słabi. I tak dopisało nam szczęście, bo Oleg, kręcąc się poza parkiem, ujął pięciu kłusowników. Prócz drewnianych pałek na harpie nie mieli żadnej broni, więc poszło mu gładko. Ogień w kuchni nie gasł przez cały dzień. Nie mieliśmy już wina ani przypraw do gotowania mięsa, obiady nie były więc smaczne. Przeziębiłam się i leżałam potem w wielkim łożu rodziców, które przysunięto do kominka. Leczona naparem esperfazji, przetrwałam. I znów dane mi było usłyszeć wesołe dzwonki powozów, muzykę dochodzącą z teatru. Ojciec zdecydował, że tym razem zostaniemy w centrum dziesięć dni, aż do pełni księżyca, gdy powrotna droga będzie bardziej bezpieczna. Który z rodowych talizmanów został sprzedany, aby pokryć nasze wydatki, nie wiem, ale swoje dwie garści złota prędko schowałam do woreczka, by Oleg i matka nie zauważyli, że dostałam więcej niż oni. Jakby jednocząc się ze mną, ojciec dawał mi parę monet więcej. Znów piłam musujące wina i tańczyłam nawet w domu rozkoszy, co było bardzo drogą rozrywką, gdyż znających kroki mężczyzn mieli tylko dwóch i trzeba było ich wcześniej rezerwować. Za niemałe pieniądze zdobyłam partnera do tanga i romantycznych walców. Nazywał się 50 Uter, był wojownikiem, oficerem nawet, lubił zabijać - opowiadał mi o tym - i za morderstwo został skazany na śmierć. Restaurator wykupił go z powodu nieprzeciętnej urody. Wirując w białej sukni z muślinu, którą kupiłam, tłumacząc ojcu, że i tak nie wyjdę za mąż, gdyż w promieniu wielu mil młodzi arystokraci, na szczęście z wyjątkiem brata, wymarzli na tę dziwną chorobę, która zamieniała ich w lodowe sople, należy mi się więc namiastka sukni ślubnej. W bieli czułam się wtedy najlepiej. Niewiele wiem o moim mężczyźnie. Zdawał sobie sprawę, że zakochałam się bez pamięci, jak żadna kobieta epoki, i muszę zginąć. Podczas zaćmienia żądze zmuszały do walki, a uczucia gubiły człowieka. Czekał na mnie co wieczór u wejścia, niedbale oparty o rzeźbioną poręcz schodów i tańczyliśmy potem, trzymając w dłoniach kielichy różowego wina, a zamawiałam wszystko co najlepsze z restauracji - barwione na niebiesko lody ze smoczego mleka i płonące na wodzie kadzidła z pędów esperfazji, co była dzieckiem epoki lodu i tak upojeni trwaliśmy do świtu, a wypisując rachunek, zmyślałam perwersyjne pieszczoty, by jak najwięcej złota zapisano na konto mego kochanka. Na ostatnie dwa dni zabrakło mi pieniędzy, pożyczyłam więc od ojca, który nie żądał nawet wyjaśnień. W przeddzień naszego wyjazdu poszłam do biura restauratora, aby spróbować wykupić wojownika. Miałam szmaragdowy pierścień, z pokolenia na pokolenie przekazywany najstarszej córce rodu. Gotowa byłam go sprzedać albo zastawić. Odmówiono mi, ale pewna swego, jakbym zapomniała o patronującym mym narodzinom mroku północnego nieba, umówiłam się na następne spotkanie za trzy dni i jechałam do domu szczęśliwa, tak, zbyt wielu ludzi widziało mój śmiech. Wesołość udzieliła się całemu zaprzęgowi, prowadziłam go lekko, by wesoło drgał aż do wrót pałacu. Chciałam podzielić się szczęściem z rodziną, ale domownicy mijali mnie obojętnie, coraz bardziej pochłonięci sobą. Brat zniknął gdzieś na dwa dni i niepokój o jego los też był jakiś nieprawdziwy, jakby wszyscy poza mną wiedzieli, gdzie jest i kiedy powróci. Zjawił się w przeddzień kolejnej eskapady do miasta, w stroju myśliwego. Ojciec uścisnął mu mocno dłoń w geście podziękowania za udane łowy. Zjechałam na rynek z trzaskiem bata i wysiadłam pod drzwiami restauracji. Nasz stolik już przygotowano, kelner usłużnie podał mi wino. Wypiłam kieliszek i łamiąc towarzyskie reguły, pobiegłam na piętro przed zjedzeniem obiadu. Miałam pieniądze, całą sakiewkę złota! Teraz nie odmówią mi Utera. Wyobraziłam sobie nas w odnowionej karecie, przytulonych w marzeniu o powrocie słońca. Ale nigdzie nie było mego partnera. Zaczepiałam każdego, kto tylko pojawił się w salonie. Wszyscy wzruszali ramionami lub uciekali przede mną pod pretekstem, że nie rozpoczęli jeszcze pracy. „Nic nie mogło się stać, dostał przecież pieniądze na przetrwanie tych paru dni, pod moją nieobecność musiał mieć wzięcie” - łudziłam się jeszcze, „A prawa mroku, prawa epoki?” - ta myśl doprowadzała mnie do szaleństwa. Byłam głodna. Zakręciło mi się w głowie i upadłam na kanapę. I wtedy stara, ruda dziwka, która nie poszła do gara dla służby tylko dlatego, że miała podobno tę ważniejszą dziurkę poniżej odbytu, usiadła obok mnie, nic sobie nie robiąc z różnicy stanu. - Śliczna panienko, zjesz go dzisiaj na obiadek! - zachichotała i potrząsnęła mną, bo podobno zemdlałam. Zażądałam wyjaśnień w zarządzie lokalu. Uter skorzystał z moich pieniędzy w kasynie, siadł do gry z jednym tylko partnerem, przegrał wszystko, potem zaciągnął długi, znów przegrał, a że nie był wolnym człowiekiem, zabito go już wczoraj, niewolnikowi bowiem wolno tylko dobę oczekiwać na wpłatę kaucji. Rozpytywałam wśród dziwek, kto tak zawziął się na mojego wojownika, że wygrał od niego tyle złota; ogłupiałe ze strachu, bo nie żałowałam krzyku ani bata, przypomniały sobie szczegóły. Utera namówił do gry wysoki blondyn w purpurowym płaszczu, zapewne arystokrata. Długo przedtem 51 rozmawiali. Nieznajomy nie bywał w kasynie, przynajmniej w tym roku, na delikatnej, zawsze uśmiechniętej twarzy miał charakterystyczną bliznę, jakby pozostawioną przez pazury dzikiego zwierza. Powiadają, że grał w rękawicach i Uter na to przystał. A kiedy wojownik przegrał, widząc, że wyczerpał już wszystkie szansę, sam, nie popychany przez nikogo, poddał się żandarmom i zszedł z nimi do służącej za magazyn mięsa piwnicy. Przy zielonym stole, nad kupką złotych monet pochylił się mój brat Oleg, obrońca zielonego pierścienia. „Bo która zagubi pierwszy talizman rodu - przeklęta będzie na wieki”. - Stara księga nie kłamie. Omijam rozświetlone wnętrze restauracji i schodzę prosto do mego powozu. Widzę przerażone oczy ludzi, bo mróz przybiera na sile, a ja tylko w tej białej, niepotrzebnej już sukience. Pada śnieg. Smoki tańczą na mój widok w powolny rytm kołysanki. 52 Do Hery koniecznie solone orzeszki... Chris, przyjacielu, doprawdy zaskoczyłeś mnie, wszyscy chorujemy, to prawda, ale do ciebie to zupełnie nie pasuje, podpora rugby studenckiego przecież i nie tylko, grałeś zdaje się w lidze okręgu, silny i szybki chłop jak sam Król Billy, wychodziłeś z młynka z piłką i nikt cię nie dopadł, punktów ile dusza zapragnie, dosłownie na życzenie kibiców, mogłeś przejść na zawodowstwo, nie ja jeden to mówię. Albo dziewczyny, leciały na ciebie stadami, wszystkie te długonogie blondynki z dupcią pod brodę, przebierałeś jak w skrzynce z pomarańczami, mówię, Chris, wstydziłbyś się bracie wypisywać mi takie okropności, sam czuję się zaraz chory, wziąłem tabletkę od bólu głowy, moja Francie miała wczoraj urodziny, było parę osób, nudziłem się, wiesz, przy żonie nie podziałasz, jak człowiek wspomni młode lata, imprez mu się odechciewa, serio, nic w tym domu nie znaczysz, potrzebują cię do otwierania butelek, ale co to ciebie może obchodzić, nie wziąłeś żadnej baby na stałe i dobrze, trzymaj tak dalej. Łeb przestał mnie ćmić na szczęście, nie przyznałem się Francie, bo wylicza mi każdy kieliszek z czystej złośliwości, rozumiesz, chodziła przez rok do szkoły medycznej, to i wmawia mi, że po whisky dostanę nadciśnienia. Wypij sobie, Chris, w tej chorobie, lubisz przecież, przyjechałbym do ciebie na drinka, przyturlał się kolejką; samemu trudno gdzieś się ruszyć, a co dopiero w góry! Jest zazdrosna ta moja pani, obrzydliwie mnie szpicluje, gdyby znalazła bilet na twój szczyt, na nic zdałoby się tłumaczenie, że odwiedzałem chorego kumpla. Nie uwierzyłaby, ciągle wyobraża mnie sobie z dziwkami, a skąd niby miałbym na nie forsę, nie spyta, taka już jest zgaga i nawet dobrze głowa nie może poboleć, strach pomyśleć, co by się działo, gdybym rzeczywiście zachorował, przyczyną okazałoby się wrodzone łajdactwo, łakomstwo, czasem już tego jej żarcia nie chce mi się brać do gęby i kupuję u Pete'a pizzę, na rogu, koło szkoły, wiesz przecież, wsuwaliśmy ją razem, jeszcze zanim syn starego przejął interesy; ciasto nie smakuje mi już jak dawniej, parszywy świat, ten młody dosypuje do mąki jakieś szwabskie proszki, słyszałem jak chłopcy z ulicy klęli go na kacu. Nieraz marzyłem o górach, wspinaczce i myślałem o tobie, pochodziłeś sobie przez te lata, gazety czytałem, szczyty zdobywałeś, a teraz... mimo wszystko nie załamuj się, poszedłbym jeszcze do paru lekarzy, powinieneś spróbować, widzisz, walę prawdę, wcale nie pocieszam, taki miękki nie jestem, myślę tylko, że równy z ciebie gość, no i szkoda by było, dlatego piszę, nie po to, żeby w ogóle okazać się przyzwoitym facetem, tego nie muszę dowodzić nawet sobie samemu. Jest gdzieś, dokładnie nie wiem sam, wyśmiej mnie jeśli chcesz, byłem tam, takie miasto, które powinieneś jeszcze zobaczyć. Gdybym wiedział, jak tam wrócić i pozostać, rzuciłbym dom, robotę i całą resztę, haruję w budownictwie, słyszałeś chyba, mosty, bracie, rozumiesz, całe parszywe życie projektuję mosty i będę projektował je na trzydziestym piętrze biurowca, w pokoju bez okien, to znaczy teraz nie stoję przy desce, jestem szefem i taka słodka cipka przynosi mi o jedenastej kawę z automatu, stara się, punktualna jak jasna cholera, żeby raz spytała, czy nie chciałbym zamiast tej lury zwyczajnie chlapnąć wódy, ale nie. Jest 53 systematyczna, niech to diabli, nosi szary kostium jak ten do trumny babci nieboszczki, niech ją pan Bóg, ale ty nie znałeś babci, Chris, wyjechałeś sam na wakacje, taki tajemniczy, nie mówiłeś dokąd i potem to mieszkanie w górach, świeże powietrze, po mojemu powinieneś być zdrów jak rybka z rusztu dla głodnego turysty, no ale ja nie o tym, rozumiesz, piszę w biurze i ciągle ktoś mi przeszkadza, choć zarządziłem przerwę na śniadanie. Panie inżynierze to, tamto, wściec się można, zaraz zadzwoni Francie, niby to opowiedzieć, co na obiad gotuje, jakbym od wczoraj nie wiedział. Chris, będę szczery, jeśli naprawdę masz tylko parę miesięcy, jedź do Escapulco nad Morzem Zielonym, to właśnie miasto, letnisko czy jak tam chcesz, o którym ciągle myślę. Nie ma go na żadnej mapie świata, sprawdzałem w centralnym komputerze firmy, nikt nie zna Morza Zielonego, pomimo że w świetle słońca każda tropikalna plaża kończy się migocącą kotarą zieloności. Pewnie powiesz, spiłem się, dziewczynki dały zapalić i staremu przyśniło się coś miłego, możesz nie wierzyć, ale czy to ja opowiadałem bajki na łacinie, czy nasz kumpel Hawry? Marnie skończył, słyszałeś? Nakręcił swój pierwszy film, no i ten pierwszy był ostatni, bo pojechali z żoną za miasto, fatalny przypadek, smażyli frytki na maszynce gazowej i upiekli się razem z nimi w namiocie, bo zasnęli po jednym głębszym. Hawry zawsze miał słabą głowę, pamiętasz? Piliśmy nad jeziorem i omal nie utopił się, a swoją drogą film był denny, ani to sztuka, ani pornografia, ziewałem jak ropucha na widowni, ale Francie powiedziała, że ja takiego dzieła bym nie stworzył, choćbym wychlał cały basen whisky i została do końca seansu. Pofotografowała moje mosty, pokazuje te slajdy rodzinie, co za wstyd, ale jak wypiję, zniosę i to, pośmieję się przed snem i tyle. W zeszłym roku miałem kryzys, powaliłem się na kanapie w gościnnym i na kilka tygodni, ha! ha! urządziłem bojkot sypialni, ja u siebie, baba sama na tapczanie, wydekoltowane koszule kupiła w chińskim domu mody, czysty jedwab, to było kino, chłopie! Uwodziła mnie w tych negliżach, a ja nic, jakbym oślepł. I kiedy leżałem sobie sam, nie gasząc barwnego oświetlenia, tak jak lubiłem w młodości, a spałem sobie także po południu, byle tylko chciało mi się podrzemać, pewnego razu zastukał do nas roznosiciel prospektów z nowego biura podróży, spytałem, jak do mnie trafił, on na to, że wzywałem go i spieszy mi służyć. Faktycznie miałem chęć na mały wypad, pomyśleć tylko, po siedmiu latach małżeństwa urwać się na kilka dni, mój gość jakby zgadywał te myśli, jak tu wytłumaczyć, drogi panie, żonie, żeby została sama, gdyby były dzieci, coś bym wymyślił. Wcale nie wyjaśniać? Nie wpuści mnie z powrotem do własnego garażu, nie mówiąc już o mieszkaniu! Agencja dopełni za mnie tej formalności? Ależ proszę bardzo, oby skutecznie! Jak już pojadę na ten urlop, chciałbym pożyć spokojnie i po powrocie. Akwizytor pogrzebał w aktówce, by wyciągnąć plik standardowych folderów, różniły się tyle od ofert innych biur, że przedstawiały jedną miejscowość - Escapulco nad Morzem Zielonym. Reklamy mogły zachwycić: „Miasto bez cmentarzy”, „W Escapulco nikt nie umiera”, „Tu deszcz nie pada, a powietrze orzeźwia”, „Tropikalne owoce - endemity - zjesz tylko w Escapulco!”, ale nie mnie, w biurze miałem całe szafy śmiecia o podobnej treści. Od Antarktydy po Patagonię cała Ziemia wydaje się planetą wysp szczęśliwych, więc nie dziw się, że chciałem coś bliższego wiedzieć o tym Escapulco, spodziewałem się jakiejś dziury, pełnej moskitów i jaszczurek, gdyby zepsuła się elektryczność, nawet na film bym się nie pogapił. Telewizję wolę oglądać w domu, nałożę słuchawki i urlop na pięć godzin murowany, powiedziałem, na to agenciak ciapnął szczękami i nawija, że zapomnę o video, telewizji w tym nowym kurorcie, podleczę się, powietrze świeże i czysta woda, prąd przybrzeżny oczyszcza morze ze ścieków, których nie brak w innych zatokach, a do portu zawijają tylko stateczki turystyczne. Łamałem się jeszcze, ale gość oferował dodatkowe atrakcje łącznie z 54 podwiezieniem na lotnisko i obsługą przewodnika, więc powiadam, że w wojsku służyłem, orientuję się w terenie i nie zabłądzę chyba w tym Escapulco. Koniec końców skusiłem się na przystępną cenę biletów, podpisałem umowę i złożyłem podanie o urlop, dwa lata nie brałem wolnego dnia, to i nie marudzili. Zależało mi na lipcu, dali we wrześniu, ale w prospektach wyczytałem, że letnisko ma wymarzony mikroklimat i można tak samo dobrze bawić się w grudniu jak w czerwcu. Poszedłem za radą agenta i odstąpiłem mu rozmówkę z Francie, bagaż przygotowałem po cichutku i tak wcześnie jak to było możliwe ewakuowałem się przez garaż na podwórko; ledwo usiadłem na ławce, nadjechała taksówka z reklamą Escapulco na drzwiczkach i dotarłem nią na lotnisko. Samolot startował z bocznego pasa, musiałem już być spóźniony, bo podwieziono mnie furgonetką do starego gruchota, strach było lecieć, odrapany kadłub, silnik rzęzi, wstyd tylko wycofać się, kiedy za tobą ładują się do maszyny sympatyczny pilot i młoda stewardesa; bagaże znalazły się w środku szybciej ode mnie, zaś grat zastartował tak prędko i sprawnie, że nie zdążyłem wygodnie usiąść, a pas zapiąłem trochę krzywo. Fotele przede mną były puste, w równoległym rzędzie, po drugiej stronie przejścia, siedziała nieruchomo młoda dziewczyna. Gdyby nie jęczała od czasu do czasu, pomyślałbym: trup, taka blada, oczy zamknięte, ze dwa razy stewardesa okrywała ją kolorowym kocem, a do picia podawała parę kropel czystej wody. Oprócz nas dwojga nikogo nie zauważyłem w kabinie pasażerskiej. Żałowałem już tych wydanych dolców, bo proszę, ładne mi letnisko, lecę sam, tej małej liczyć nie można, tyle co bagaż, ani zagrać w remika, pójść na ryby nie ma z kim, chyba będę siedział w knajpie, żłopiąc wódkę z barmanem, wrócę do domu, jeśli tak ma być, wolę wygrzewać siedzenie w biurze, przyuczać Lizzy do robienia coctaili, dlaczego miałbym resztę życia uchodzić za grzecznego dyrektorka, co mu portki siedzą na tyłku jak przyklejone, nigdy w życiu, Chris, nie czułem się tak śmieszny jak w tym samolocie nie - wiadomo - dokąd. Nie zasięgnąłem wiadomości jak należy i pewnie porwała mnie banda wariatów - jakoś nie bardzo czułem się w roli zakładnika, namacałem gnata w kieszeni, nie prześwietlali przy wejściu na lotnisko, wiesz, noszę trzydziestkę ósemkę, śmieszna sprawa, stare przyzwyczajenie nie tak od razu tracisz, poczułem się zaraz bezpieczniej i cieplej, popatrzyłem na zegarek, kosztował mnie dwieście dolarów, stanął oczywiście, zapomniałem nakręcić, robię to codziennie w biurze o dwunastej, ale jak wiozą nie wiadomo dokąd, zapominasz, proszę, chyba lądowanie, coś się popsuło, niemożliwe, droga pani, to już koniec podróży, oszustwo, chciałem wrzasnąć, tylko jakoś nie wypadało, schodki podstawione, bagaże jadą na wózku przed tobą, machniesz tylko paszportem i koniec formalności. Zegary na lotnisku wskazywały dwunastą. Rozejrzałem się, gdzie by mógł być postój taksówek, na wczasach najważniejsze znaleźć szybko hotel, niech tam pilnują łachów, kiedy chodzisz sobie na dziewczynki albo pływasz łódką po tym zielonym morzu, myślę sobie, a tu zajeżdża gablota, prowadzi ją czarnulka w białej spódnicy i koronkowej bluzeczce, gada taka do ciebie; co byś sobie nie pomyślał, to właśnie jest twoja przewodniczka, macha kolorową apaszką, szczerzy zębiska ogromne jak u mamuta, no i jedziesz już, bo walizy wrzuciła do bagażnika niczym tragarz. Nastawia radio, opierasz wygodnie kark na podgłówku, słuchasz południowych rytmów i z ciekawości wyglądasz przez okno, od razu widać, że ludziska łażą tu parami, każdy gość ze swym przewodnikiem. Bawiłem w Escapulco całe trzy tygodnie, nie odkryłem jednak zasady, według której przydzielano opiekę. Moja Grace podobała mi się, owszem, ale z nią nie działałem, tyle było innych spraw, no, niech będzie po kolei, więc jadąc z hotelu zauważyłem pasażerkę z samolotu. Niósł ją na rękach do malowniczo położonego pensjonatu z ogrodem wysoki mężczyzna w piaskowym uniformie, nie była już całkiem sparaliżowana, obejmowała swego przewodnika za szyję, opierając głowę na jego ramieniu. Widziałem ich tylko przez chwilę, lecz widzisz, sam poczułem się lepiej, mrugnąłem do Murzynki i już za chwilę meldowałem 55 się w hotelu. Kręciło się przed nim mnóstwo ludzi, niektórzy chyba miejscowi. Zachwalali przeróżne towary, gestykulując i krzycząc w nieznanym mi języku. Ledwo o tym pomyślałem, a świergocząca mowa zabrzmiała jak najczystsza angielszczyzna. Rozglądałem się, lecz nigdzie nie było czarodzieja, który ułatwił mi porozumienie z mieszkańcami Escapulco. Zwróciłem uwagę na chłopca, który całkiem jawnie i bez strachu sprzedawał herę, miał też papierosy z trawki w kieszeni bluzy, można je było nabyć na sztuki lub tuziny. Przywołałem młodzieńca, żeby go ostrzec, ale on wzruszył tylko ramionami i kupiłem, sam nie wiem dlaczego, garść tych czarodziejskich fajek, poczęstowałem Grace, nie odmówiła, paliliśmy więc, siedząc wieczorem przy barze w hotelu, bo popołudnie przespałem, zmęczony pływaniem w basenie pełnym dziwnych roślin o ostrym zapachu, plątały się między palcami przy nurkowaniu, jakby żartując z nieudolnych ruchów mych rąk. Oczywiście mówiąc „wieczorem” czy „po południu”, porządkuję czas według naszych wyobrażeń, bo w Escapulco każdy trwa w porze dnia, jaką lubi najbardziej, więc dla mnie, nie przypuszczałbym, proszę ciebie, zawsze było słoneczne południe i gdzie bym się nie ruszył, pławiłem się w cieple do woli, a gdzie zechciało mi się odpocząć, stał sprzedawca z lodami czekoladowymi, jakby rządzący miastem wiedzieli, co lubiłem w dzieciństwie; warto czasem wrócić do dawnych przyjemności, łza zakręci się w oku, przypominasz sobie przyjaciół, no i o tobie, Chris, myślałem, o chłopakach z naszej paczki, gdzieś się w tym życiu pogubili i wbrew wczasowym schematom żadnego z nich nie spotkałem w Escapulco. Codziennie za to widywałem dziewczynę z samolotu, nauczyła się znów chodzić, jej twarz pociemniała od słońca, a włosy nabrały połysku. Ze swym przewodnikiem o fizjonomii dorosłego anioła w ogóle się nie rozstawała. Oboje kręcili się po mieście, tańczyli w winiarni przytuleni jak miejscowe parki, spacerowali brzegiem morza albo zwiedzali miejskie targowisko, klucząc między straganami. I ja tam byłem parę razy, wiesz, trzeba kupić pamiątki dla kolegów z biura i śmieszne drobiazgi dla dziewczyn, pod tym względem pomysłowość tropikalnych artystów zaspokaja naszą tradycyjną wyobraźnię, wszędzie dostaniesz naszyjniki albo klipsy z muszelek, rzeźbione figurki i ozdoby z kości latających ryb. Widzisz, życie nauczyło mnie nie cieszyć się cudzym szczęściem ani upadkiem, nie rozumiałem, co ją właściwie uleczyło z bezwładu, bo sam nie czułem poprawy kondycji, ale gdy tylko pomyślałem, że mi na tym zależy, Grace zaprosiła mnie na narty wodne, jakby umiała czytać życzenia nie wypowiedziane do końca nawet przed samym sobą. Rozpędzona motorówka, zielono-złota woda pod deskami, skąd mam tyle sił w nogach, zdumiałem się, jak łatwo biorę zakręty na spokojnym morzu Zatoki Escapulco, nie mam zawrotów głowy ani lęku przestrzeni, na tylnej ławce łódki siedzi opiekunka, pilnie śledząc każdy mój ruch, może to jej czekoladowe oczy zaczarowały mnie, tyle lat nie uprawiałem sportu, a tu pędzę bez wysiłku, mogę trzymać się uchwytu tylko jedną ręką, obrócić się tyłem do kierunku jazdy i jako przyjemność odczuwać opadanie spienionych strug wody na rozgrzaną skórę. Bałem się skakać do wody z wyższej wieży basenu, pamiętasz chyba? Otóż Gracie poradziła sobie i z tym starym lękiem, a mianowicie urządziła zawody między mną a kilku czarnoskórymi młodzieńcami na skalistym przylądku, położonym po zachodniej stronie miasta, na plaży pełnej krzykliwych morskich ptaków. Skakaliśmy z kamiennej półki do przybrzeżnej głębiny, nie powtórzyłbym tego wyczynu ani przedtem ani potem. Aby sprawdzić, czy przypadkiem nie zapadłem w trans lub sen, uszczypnąłem się pod wodą w ucho i wtedy jakiś metr ode mnie przemknęła ryba o kształcie błękitno-czarnej wstęgi, machnęła ogonem i śmiejąc się szerokim pyszczkiem, czego rzekomo ryby nie potrafią, odpłynęła w kierunku rafy, wokół której kłębiły się morskie stworzenia. Wypożyczyłem dwa komplety strojów do nurkowania, czarnulka schodziła pod wodę razem ze mną, a pływała jak 56 delfinica, nawet na powierzchni nie umiałem jej dopędzić, choć byłem wzmocniony dziwną siłą Escapulco. Myśl co chcesz, Chris, może pod miastem leży źródło życiodajnej energii albo do brzegów podpływa ożywczy prąd, w każdym razie nikomu prócz ciebie nie opowiadałem tej historii, Francie gotowa by mnie zapisać do klubu anonimowych alkoholików lub wynająć psychiatrę i prywatnego detektywa zarazem, żeby pozbyć się męża i zatrzymać jego pieniądze. Mostami i tak mogłaby się chwalić! Obejrzałem więc rafę w pobliżu przylądka, wynająłem nawet jacht i pożeglowałem sobie po zatoce. Grace wymagała jednego - abym oddał jej ster, a sam rozkoszował się zabawą z żaglami. Przez całą podróż nie traciliśmy z oczu miasta i portu. Nie odkryłem nic szczególnego, powinienem więc uwierzyć, ja, tępy racjonalista albo niewierny Tomasz, jak nazywali mnie w szkole profesor literatury i ksiądz katecheta, w niezwykłość mej przygody. Nie było mi najlepiej z tą nową wiarą, śmiałem się w duchu ze złudzeń, które ktoś doskonale wplata w mój umysł, żongluje zmysłami tak perfekcyjnie, że nie mogę go przyłapać na oszustwie, bo może właśnie zamiast płynąć po Morzu Zielonym siedzę z Francie przy kolacji i jem tłusty kotlet, jak zwykle, choć stara wie, że w ogóle nie lubię mięsa, a co dopiero przerośniętego, ale zawsze podetknie mi taki wstrętny kawałek, piekło robi, jeśli choć trochę zostawię na talerzu, gdybyśmy mieli psa, choćby psa, Chris, bo na dziecko to bym się nie odważył, taki pies, wilk albo bokser, zeżarłby za mnie to ścierwo i oblizał się, pomerdał do pani, zamiast męża uczynił wszystkie gesty pokoju. Tak czy owak, jawą czy złudzeniem było słoneczne Escapulco, mogłem tam jeść same owoce, niektóre rzeczywiście tak niespotykane, że nie znałem ich nazw. Rozbijałem skorupki orzechów o kształcie półksiężyca czy serca, najeżone twardymi kolcami, szerokim nożem kroiłem plastry różowych ananasów, pachnących słodkim winem i tak soczystych, że przy jedzeniu sok plamił ręce jak klej i trzeba je było długo myć w źródlanej wodzie, a strumienie, gorące i zimne, tryskały tu niemal spod stóp, na życzenie pojawiały się lub ginęły pod kamieniami bądź w bujnej trawie. Czekoladowe kasztany, sprzedawane na głównych ulicach miasta, nie miały powodzenia wobec subtelnie różnorodnych smaków natury. Używałem więc wszystkiego, mniej już bojąc się powrotu do domu, jak szczeniak cieszyłem się lekką opalenizną i coraz bardziej poddawałem się atmosferze Escapulco. Pewnego dnia nie bez trudu obliczyłem, bo mój zegarek wciąż nie chodził, że powinna być właśnie niedziela, poprosiłem więc Grace, żeby zaprowadziła mnie do kościoła. Łażąc po ulicach, nie spostrzegłem budowli, która przypominałaby chrześcijańską bądź muzułmańską świątynię i przypisywałem to własnemu gapiostwu. Uroczyste nabożeństwo odbywa się tu na życzenie, bo przecież codziennie można mieć święto, sobotę albo niedzielę, kto czego zapragnie. Udaliśmy się do położonej na wzgórzu willi, tynkowanej w błękitne wzory. Doprawdy nie przypominała kościoła. Wierni siedzieli w kucki na podłodze, wdychając słodki dym wolno płonącego kadzidła. Na próżno szukałem kapłana. Jeśli koniecznie chciałem nim zostać, mogłem stanąć gdziekolwiek i przemówić. Dziewczyna o pospolitej urodzie czytała zebranym fragment którejś z Ewangelii. Nastawiłem uszu. Tekst jakoś nie zgadzał mi się z wyuczoną tradycją, nie miałem jednak ze sobą Biblii, żeby wyjaśnić wątpliwości. Zauważyłem mimo wszystko, że na małym ołtarzyku nie ma krzyża, a zamiast niego stoi figurka uśmiechniętego mężczyzny, który błogosławi tłumek dzieci z kwiatami w dłoniach. Wszyscy wierzący, którzy nie padali bynajmniej na kolana przed swoim Bogiem, dziękowali mu uśmiechem za swój los. Zerkałem pytająco na Grace, która podczas pogodnej kontemplacji kazała mi milczeć, by potem wyjaśnić osobiście wątpliwości. Przyniosła mi także obowiązującą w Escapulco wersję Biblii. Nie cały tekst zrozumiałem, ale najwięcej było w nim opowieści o wesołych przygodach apostołów na wyspach słonecznych mórz, z całą pewnością nie znałem tych podań, wymagania moralne też były bardziej swobodne niż te, do których przywykłem. Poligamiczne 57 związki Boga, kochającego się w mieszkankach Ziemi przypominały mi bardziej epizody mitologiczne niż dzieje Jezusa. Wyrafinowane uciechy miłosne na przemian z tygodniami ascetycznej głodówki tworzyły dysonans na tyle przyjemny, że polubiłem tajemniczą przeszłość, której bałem się dotychczas. Natura nigdy nie wystąpiła przeciw swemu panu, kryła go przed wrogami wśród oliwek i palm, nie wydawała go też z ogrodu żadnemu zdrajcy, którego zresztą nie było, poszedł więc prorok wolno głosić miłość ludziom i nie był ukrzyżowany w Escapulco. Ludzie nie mają tu poczucia winy za zgładzenie Boga, modlą się do mistrza swych dzieci, który tłumaczy im piękno dżungli i towarzyszy młodzieńcom przy pierwszym dorosłym czuwaniu, gdy doznają męskiej inicjacji w samotności swych żądz, by potem przeglądać się w potoku. Takie dziecko może przecież zginąć od strzały wojownika sąsiedniego plemienia albo pójść w gęstwinę z samicą rodu pośredniego między ludzkim a zwierzęcym, to zdarza się w wolnym świecie, gdzie młodzi spotykają się wiosną nad rzeką i parzą się jak przelotne ptaki, ten pierwszy raz może być więc nieudany, nim nauczysz się, człowieku, odróżniać swój gatunek od zwierzęcych półkształtów. Jakże takiej zaśpiewasz miłosną pieśń, która jest w tobie od urodzenia, miłosny hymn dumnego szczepu Escapulco? Błędy wybaczy dobry Bóg, któremu poświęcisz jako kapłana jeden z owoców swej miłości. Zdumiony słuchałem opowieści o ludzie słonecznego miasta, jedynym narodzie, który obronił przed śmiercią swego stwórcę w jego ludzkim wcieleniu, rozpoznał i wyniósł na ołtarze, za co został nagrodzony na wiele sposobów. Żadnych krwawych ofiar, wojen, męki pośmiertnego rozkładu - mieszkańcy Escapulco znikają w sobie tylko wiadomy sposób, gdy wyczerpią już cały zasób radości albo raczej znudzą się spokojem i bezpieczeństwem, gdyż i to jest podobno możliwe. Przybysze spoza objętych czarem paru okolicznych wsi mogą mu ulec na stałe i pozostać jako przewodnicy następnych gości, jakie jednak warunki muszą spełnić, nie wiadomo albo nie było wolno Grace mi tego wyjaśnić. Pomyśl, Chris, nigdy już nie chorować, nie wrócić do śmierdzącego biura, cuchnie, rozumiesz, zawilgoconą kalką kreślarską i kawą, bo cały ten burdel na okrągło żłopie kawę i pali papierosy, tanie i bez filtra, a wszyscy pocą się, popracować przecież też trzeba, no i kto chciałby tam wracać znad Morza Zielonego? Jeżeli Escapulco przyjmuje gościa na swego obywatela, woda morska oczyszcza go z pamięci przeszłych zdarzeń, nasyca siłą i w zupełnie naturalny sposób utrwala morską opaleniznę. Co musiałbyś zrobić, by zasłużyć na taki chrzest? Powiedziałbym ci, gdybym rozumiał zasady, którymi kierują się tam, ale skoro po upływie turnusu musiałem wyjechać, choć broniłem się przed tym, niemal padałem na kolana przed Grace, żebrałem, by mi pomogła, nic to nie dało, pracownicy agencji turystycznej zawieźli mnie do domu z takimi samymi uśmiechami przylepionymi do twarzy, jak wtedy, gdy widziałem ich po raz pierwszy, prowadziłem się nawet nienagannie, Francie nie uwierzyłaby za żadne pieniądze, nie puściłem się z czarnymi, bo jakoś nie miałem na to ochoty i tyle było innych zajęć. Przyjęto za to na przewodniczkę znajomą pasażerkę z samolotu. Gdy opuszczałem Escapulco, pokazywała już miasto starszemu facetowi w mundurze jakiejś egzotycznej armii, śmiała się i w ogóle wyglądała ekstra w krótkiej spódniczce do tenisa. Potrząsała rozpuszczonymi, błyszczącymi włosami i nie poznała mnie, kiedy gratulowałem jej szczęścia, ale spojrzała przyjaźnie i choć zajęta pracą, spytała, czy nie może w czymś pomóc. Wiedziałem, że za późno już na wszelkie interwencje i poszedłem w swoją stronę. Tak, Chris, choć nie chcieli mnie w tym dziwnym raju, z tobą mogłoby być inaczej, ludzie lubią cię, los ci sprzyja, nie to co ze mną, kiedy coś dobrego zaczyna się dziać, jakieś fatum zabiera mi to bezwzględnie i tak zostaję znowu na początku drogi, sam, choć tylu ludzi dokoła, ale nie będę marudził, zdrowie mam i kondycja po tych wczasach niezła, mogę chodzić z panienkami na basen i potem do nich na chatę, jakąś konferencję z klientem wymyśli się na użytek Francie, żeby ją tak porwali do jakiegoś 58 Escapulco, skoro mnie nie chcieli, nie żałowałbym bracie, cóż, nie pomyślałem o tym w odpowiedniej chwili, gdy Morze Zielone przyjmowało wszystkie życzenia. Pora spełnionych pragnień zdarza się tu niezbyt często, wewnętrzna siła miasta nie zostawia sobie marginesu na błąd, nie wiadomo przecież do końca, kto tu trafi, czające się zło może przeniknąć przez barierę straży, nie wszystko im zresztą wychodzi, zdarzają się gafy jak nie wiem, od czasu do czasu muszą więc urządzić święto i ofiarować ludziom to, o czym skrycie marzyli, każdemu jedno życzenie, roztrwoniłem je, Chris, głupio wyszło, ale opowiem po kolei. Do sąsiedniego pokoju w hotelu sprowadził się taki maniak, były gliniarz czy prokurator, co to wszędzie nos wsadzi i wprowadza własne porządki. Wypatrzył na ulicy chłopca, który sprzedał mi kiedyś skręty, a że całe życie wsadzał do mamra handlarzy narkotyków, nie mógł pojąć, że w Escapulco i ta rozrywka jest dozwolona, Gracie mi tłumaczyła, w cudownym klimacie Morza Zielonego ludzie nie chorują ani nie popadają w nałogi, po co więc czegokolwiek im zabraniać? Chłopak miał na imię Mario i łaził po całym Escapulco za taką rudą diablicą, która handlowała łakociami, grała na dziwnej gitarze z trzema strunami, a na życzenie śpiewała wesołą piosenkę własnej kompozycji, szło to mniej więcej tak: zakochani chcą dać światu radość, podzielić się szczęściem, sprzedają więc za grosze przechodniom, co sami lubią, czystą herę i solone orzeszki. „To o nas melodia, nasza historia - nuciła dziewczyna - możliwa tylko w Escapulco, niczego nie potrafimy, tylko kochać, w waszym świecie, drodzy goście, bylibyście straceni, tu nie przeszkadzamy nikomu, kupujcie, nie pożałujecie, do hery najlepiej smakują solone orzeszki, prawdę mówią wam Mario i Alicja, którzy nigdy by się nie spotkali, gdyby nie zanurzyli się w Morzu Zielonym, kupujcie za grosze, wolni w zagubionym mieście, towar od ludzi umiejących kochać, bo da wam szczęście”. Nie jestem poetą, to i nie zapamiętałem tekstu dosłownie, ale nie to chciałem powiedzieć, widzisz, facet z hotelu tropił tę parę i pewnie coś nawaliło w rajskiej konstrukcji zdarzeń, bo nikt nie przeszkodził temu narwańcowi wyciągnąć spluwy i rąbnąć Maria trzema kulami przed kawiarnią, z której młodzi właśnie wychodzili, stałem naprzeciwko, przy straganie z pamiątkami, nie kupiłem ich przez ten dziwny wypadek. Ludzie cofnęli się jak najdalej, przerażeni, wszakże niektórzy z nich nigdy nie widzieli umierania, podbiegłem więc zobaczyć, czy czegoś nie da się zrobić. Rudowłosa Alicja klęczała obok ciała chłopca, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, co się stało, zająłbym się nią, lecz Grace rozkazującym tonem kazała mi iść za sobą i pojechaliśmy na plażę, choć nie miałem ochoty, był jednak dzień życzeń i każdy wczasowicz powinien go wykorzystać. Przyszła moja kolej na wypowiedzenie prośby i zamiast błagać słoneczne fale o pozostanie na zawsze w Escapulco pomyślałem, że byłoby cudownie, gdyby dało się zmienić bieg wydarzeń, ożywić wesołego Maria dla jego dziewczyny, bo przecież nikt nie powinien umierać w słonecznym mieście, jakaś reguła została złamana, więc być może czar, któremu ulegam, też jest zagrożony. I byłem naprawdę sobą, czułem się przyzwoitym facetem, kiedy przed hotelem znowu spotkałem sympatyczną parę. Mario cieszył się dobrym zdrowiem i poprosił Alicję o piosenkę. Dziewczyna, jeszcze zapłakana, nie chciała wziąć do ręki gitary, popatrzyła na mnie wrogo i nie odpowiedziała na pozdrowienie. Oniemiałem. Grace też była jakaś dziwna, jakby boczyła się na swego podopiecznego. W barze zgromadził się spory tłumek. Ludzie chcieli zobaczyć, jak będą odprowadzać mordercę do prywatnego pensjonatu na przedmieściu, by nie obrzydzał pobytu w hotelu innym wczasowiczom. Zapytałem, dlaczego nie zamknie się przestępcy w więzieniu lub nie odeśle tam, skąd przyjechał. Odpowiedź Grace uderzyła w samą istotę próżności, jakbym został w tej zabawie oszukany, otóż odwracalność zdarzeń rządzi się w Escapuico ścisłymi prawami; gdyby wbrew istocie miasta Mario umarł na zawsze, można by szalonego glinę wypędzić i zatuszować jakoś skandal, ale teraz ta historia 59 będzie powtarzać się w rytmie obrotu Słońca wokół centrum świata, mieszkańcy Escapuico wierzą bowiem, że ich ojczyzna to pępek wszechrzeczy, statyczny, nieruchomy w swym bycie, a wokół niego krążą Słońce, Księżyc i gwiazdy. Typowa teoria ciemnego ludu, powiadasz, zgadzam się, ale jak wytłumaczysz, że kiedy znów pojawiłem się przed kawiarnią, Mario padał na ulicę, wierzgał parę sekund w kałuży krwi i skonał, Alicja natomiast klęczała na swoim skrawku chodnika w niemej rozpaczy posągu? Zdążyłem zjeść pieczone kasztany i ostrygi w restauracji z tarasem, a oni już szli, trzymając się za ręce, chłopak znów prosił o swoją piosenkę, gdzie on przebrał się w czyste ubranie, czyżby i szmatek dotyczyła reguła odwracalności? Nie prosiłem już Grace o wyjaśnienia, czemu miałem pogłębiać poczucie winy, nie wiadomo o co tu mnie jeszcze oskarżą, pomyślałem sobie i korzystałem z typowych przyjemności wakacyjnych aż do końca pobytu w mieście. Nie mogłem jednak przegapić, że przechodnie jakby przyzwyczaili się do śmierci i zmartwychwstania Maria, tylko Alicja wciąż kryła oczy za ciemnymi okularami, a jej włosy prawie w połowie były już srebrne. Piosenka także jakby się zmieniła, refren niby ten sam: „do hery koniecznie solone orzeszki” i tak dalej, tylko z opowieści o zakochanych znikła gdzieś beztroska i spokój; idąc razem przez miasto, spodziewają się katastrofy, patrzą uważnie w ludzkie twarze, ciekawe, czy Mario pamięta mękę agonii, czy też został z niej wyzwolony, ale wtedy Alicja cierpiałaby niewspółmiernie więcej, chłopiec powinien więc dzielić jej ból, jeśli sprawiedliwość Escapulco nie została naruszona przez mordercę albo przeze mnie. Słoneczne miasto zaczyna się zmieniać. Wczasowicze narzekają na zakłócenia czasu, ja sam coraz częściej budzę się w ciemnościach, lecz skoro nie znałem dotychczas nocy nad Morzem Zielonym, jest mi z tym dobrze, czego nie pojmuje wcale a wcale moja Grace, gubi mi się między godzinami i nie wiem jak ją dogonić. Przypadkiem udało mi się zobaczyć również zachód słońca nad zatoką, połów ryb i inne atrakcje zarezerwowane na ukryte przede mną godziny, rytm ich wzajemnego po sobie następowania popadł w chaotyczną dowolność, zmrok następował zaraz po świcie, a słońce wprost z zenitu spadało w głębinę morza, dając wrażenie kosmicznej katastrofy. Po raz pierwszy w historii miasta musnęło je obrzeże tajfunu, słomiane dachy domów zostały uszkodzone, a deszcz zalał chodniki do wysokości kolan. Paliło się na przedmieściach, lecz ogień szybko ugaszono i turyści nie ponieśli strat. Wśród przewodników rosło napięcie, nie byli pewni swej siły i wpływu na podopiecznych, aż z najwyższego piętra hotelu wyskoczył na bruk nowo przybyły gość, opowiadano, że miał szukać zapomnienia o życiu pełnym niepowodzeń, młody chłopak o oczach tropionego zwierzęcia, mnóstwo takich istot ginie na ulicach naszych miast i nikt się tym nie przejmuje, lecz w Escapulco nie znano samobójstw, porażeni grozą gapie gromadzili się wokół nieruchomego ciała w błękitnym stroju z bawełny, która, nasiąkając krwią, przybierała odcień ciemnofioletowy. Koniec końców miejska służba porządkowa, która na co dzień zajmowała się zbieraniem patyków po lodach i papierków, zabrała zwłoki i wywiozła je gdzieś w nieznane. Musiał być to nie lada wstrząs dla trzech dziewcząt o twarzach wytwornych modelek, mało miały roboty, turyści w Escapulco zachowują się na ogół przyzwoicie i nie zaśmiecają trawników, łagodnieją, wyzbywając się agresji wobec natury i otoczenia. Przypadkowo widziałem i tę scenę. Jedna z dziewczyn z niedowierzaniem chwyciła rękę zmarłego, by zbadać puls, nie czuła jeszcze paniki, która ogarnia nas na wieść o nagłej śmierci, a potem we trzy sprawnie zapakowały chłopca do dużego worka na jesienne liście i położyły na wózku z ruchomą platformą. Ale ta scena nie podlega prawu powtórzeń, widać nikt nie prosił fal morza o życie przybysza z dalekiego kraju, tak jak na pewno nie wstawiałby się za mną, bo pozostałem tu obcy i znienawidziła mnie ruda Alicja, sam osądź, Chris, czy miała rację, bowiem to jej właśnie zawdzięczam banicję, tak, poczułem się wygnany z bezpiecznego schronienia, choć i 60 ono przestało już dawać spokój. Mimo to uwierz, że istnieje Escapulco nad Morzem Zielonym, gotowe zaprosić cię na wakacje, jedź tam, gdzie wszystko może się zdarzyć, traf chce, a uzdrowisz czas miasta, zostaniesz jego bohaterem i sam w nagrodę zostaniesz uleczony. Szkoda, że nie będę o tym wiedział, lecz w Escapulco nie ma poczty, nie odpiszesz więc na mój list. 61 Urodziny tancerza Został tancerzem przez przypadek. Poszedł do szkoły na silnym haju, nie pamiętał wcale, co i jak narozrabiał, może i wyjął nóż, dołożył zdrowo komuś, to pewne; nie mógł się powstrzymać przed lekcją trygonometrii, cóż, ten przedmiot wywoływał w nim agresję zdecydowaną i wielokierunkową. I to akurat w ostatnim semestrze, cholera, można było skończyć ten college, staruszkowie bulili szczerze i na kieszonkowe nie żałowali. Ale kiedy odbierali syna z aresztu, piana poszła ostra, wziął po buzi od patrone i zamiast wsiąść po człowieczemu do gablotki, został wrzucony na tylną ławkę jak worek z jabłkami, rozciął sobie dolną wargę i stłukł łokieć. Wapniaki, kino zrobili z człowieka, tam ludzie stali na ulicy, nie pojmą, że trygonometria to szczególnie chorobliwy twór myśli ludzkiej, parszywe dociekania, rozsądny umysł brzydzić się tylko może tego świństwa. I wielu jeszcze innych spraw nie chcieli wysłuchać rodziciele B I, bo jak mu tam było z domu, powiedzieć nie chciał, w każdym razie rozstał się z rodzinką na ostre, wziął fundusz jakiś na drogę, gitarę i dawaj do autobusu, jak to sobie wymarzył, nie zapytał nawet, dokąd jedzie. Wysiadł w naszym mieście na wariata. Ponoć spodobał mu się kwietnik obok przystanku autobusowego, a kwitły tam wtedy różnobarwne dalie, też zwyczajna rzecz, może zdecydował podmuch powietrza znad morza, wszystko to i tak nieważne, ale liczy się, że B I zatrzymał się tu noc w młodzieżowym schronisku i po paru dniach wziął pierwszą nagrodę w konkursie tańca disco, a była to niemała forsa, mógł parę miesięcy poszaleć za ten szmal. Zaczynał się sezon na kawiory, to znaczy lato turystyczne, a konkurs miał przyciągnąć frajerów już na początku lipca, kiedy pogoda u nas najlepsza na całym wybrzeżu. Młodzi z miasta straszą tę całą hołotę jak mogą, tłucze się szyby wystawowe w tunelach, wykręca żarówki w motelach, pogoni paru młodych z nożykami, jak zaczną grać na naszym boisku, dla hecy przecina się kabel światłowodowy, ale to rzadko. Tamtego lata obrzuciliśmy pomidorami burmistrza, kiedy toczył się fordem do ratusza, by dać wrobić się w budowę tanich hoteli przez jakiś frajerski koncern, była zadyma, policja zatrzymała na seans paru naszych, jednakowoż cyrografy podpisano i za rok człowiek nie znajdzie na plaży spokojnego grajdołka, żeby strzelić parę piwek i pochrapać sobie na miłym słoneczku, nie znajdzie, przyjaciele. Trzeba będzie wynosić się do komarów pod lasek, dziwki Larry'ego pasą się na tym terenie, więc trudna sprawa. Interesy interesami, ale B I jak każdy równy gość nie zadzierał fujary, choć w swoim był numer one i miał prawo wymagać. Willy chciał wziąć go do rewii, stary sknera słabo płaci, więc chłopak powiedział mu bay i wolał zaryzykować gdzie indziej. Najwyższą stawkę za występ dała dyskoteka „Izis”, dość podejrzana ale luksusowa speluna, biorą za występ od tyłka, przeliczając na nasze, pół tygodniówki bezrobotnego absolwenta reżyserii filmowej, to i mają publikę, na jaką zasługują. Turystki ze wstępną datą gdzieś około potopu, kurwy w wieku emerytalnym, którym mocno sprzyjały sprężyny, palanteria miejska w komplecie, no i oczywiście faceci od koki, co zjechali trzy lata temu i nie chcą się wynosić. Pociachali paru naszych, trzymają południową dzielnicę na cynglu, no i kupili tę halę disco, ale to zupełnie nie przeszkadzało B I, chciał wielkiej forsy, a stamtąd mógł zastartować właściwie wszędzie. 62 Jego występ wyglądał tak - po wygaszeniu świateł muzyczka cicha, ciepła, seksy, wolna, trochę wiśniowego dymu przy pierwszych światłach, reflektor oczywiście też z dołu sceny; minutę trwa to przygotowanie, potem wchodzi on w obcisłych czarnych spodniach i modnej białej koszuli bez żadnych dodatków i kołnierzyka, rozpiętej pod szyją, do tego kamizelka z czarnej skóry. Mistrz rozpoczyna taniec spokojnie, potrząsając trochę grzywką, uśmiech numer pięć czyli tajemnica, zbliża się do brzegu sceny, niewysokiej, światła padają wciąż nisko, powoli zwiększa tempo, ramiona pracują intensywniej, nagle rozbłyska reflektor i ukazuje twarz tancerza, bardzo bladą i poważną, czarne oczy o silnie zwężonych źrenicach, jeszcze nie znać w nich wysiłku, dopiero początek zabawy. B I ukazuje się to w pełnym świetle, to w półmroku. Zza kulis wybiegają dwie małe dziewczynki, przebrane za muzy, w takt muzyki rock and roll wnoszą kosz sztucznych jabłek z emblematem „Izis”. Biorą za ręce B I i w takt wariacji rozrzucają jabłka między widzów. Kto je złapie, ma prawo zatańczyć na scenie z samym mistrzem. Na tym koniec reżyserii i dalsza zabawa zależy od publiczności. Niespodzianka - tancerz w mgnieniu oka zrzuca krępujące go ubranie, a małe asystentki wynoszą wszystkie rekwizyty za kulisy. Brawa, światło znów zapala się i gaśnie, zabawa rozkręca się. Ludzie, którzy zabijali czas w „Izis”, chrzanią, że w tym układzie występ trwał i po dwie godziny, nie było wolnych miejsc przy stolikach, a tancerz zbierał każdego wieczoru od publiczności parę razy więcej szmalu niż oficjalnie płaciła dyskoteka. To te dwie małe łaziły z koszykiem między stolikami i robiły mu biznes. Willy Artysta, ostatni chyba reżyser tradycyjnej rewii, parę razy zachodził do motelu, gdzie zamieszkała nowa gwiazda kurortu, łezki prawie łykał, żebrał, bo jakże tak zdolny człowiek, do Akademii Tańca w stolicy iść powinien, jak może tak bezwstydnie wykonywać typowo babski numer dla zboczeńców, tandetny strasznie, sprzedaje się bydlakom, za dobre wprawdzie pieniądze, ale co mu po nich, marnuje talent, jakiego w życiu nie widział Willy, który o tańcu wie wszystko, teraz chyba upije się z rozpaczy, drogie dziecko, zjedzą cię w tej jaskini, dziwię się, że jeszcze tego nie zrobili. Zbyt pewny jesteś, obcy tu przybyłeś, bez nazwiska, chcę ci dać sławę, powiedział stary, wyrzucając przez okno kolejną butelkę po martini, a ty tę forsę zbierasz i liczysz, co na koncie przybyło, frymarczysz młodością jak zwariowana dziwka, każda ciota może objąć twoje nagie ciało w tańcu, nie bronisz się uległy tak obrzydliwie jak tylko można, śmiesznie żyjesz w tym motelu, sam, kobiety nie wziąłeś, prowokujesz tą samotnością, nikt cię tu nie pojmie, nie zechce, robisz dla „Izis” kasę, zawsze pełna sala, impreza trwa do rana, a whisky i koki sprzedają dwa razy tyle co przedtem, ty chyba nie używasz... I mylił się Willy Artysta, frajer do potęgi, bo B I właśnie brał ile mu się chciało, za forsę możesz mieć wszystko i sami ci wsadzą w kanał, jak łapki się trzęsą, przed występem trzeba gwiazdę poratować, więc Jean, który był krupierem w nielegalnym kasynie „Izis”, miał obowiązek zajmować się tancerzem, który przychodził do pracy w stanie pełnego odlotu, bo od rana dawał ile wlezie, a po południu miał miły zwyczaj zasypiać, by zjawić się w lokalu około ósmej, trzy godziny przed występem. Lubił słuchać solo na trąbkę, które na rozpoczęcie wieczoru grał ślepy Murzyn, pseudonie- pamiętam, genialny jak wszyscy artyści „Izis”, zabici koką lub herą z własnego wyboru, i to ten czarny pierwszy wpadł na pomysł, by na murku wokół sceny dla żartu odbijać ślad dłoni, kiedy ktoś będzie szykował się do odejścia, robią tak podobno damy indyjskie, które po śmierci mężów idą na stos i przez całopalenie stają się świętymi. W wyjątkowość sztuki nikt zresztą nie bronił wątpić pracownikom lokalu, kant i chryja, ale co tam, ważne, że przed swoim numerem B I został postawiony na nogi i mógł szaleć dwie lub trzy godziny na błyszczących deskach, niczego się nie wstydząc, potem spał grzecznie do rana i niewiele chyba pamiętał. Miał delikatne, białe ręce, do fizycznej roboty nikt go nie gnał, ale gdy ślady nakłuć i wylewy stały się zbyt widoczne, szef zdecydował, żeby B I nie zdejmował koszuli 63 podczas występu, starczy rozpiąć guziki i to się nawet spodobało perwersom wszelkiej maści, bo na prywatnych imprezach też zaczęli działać w tym stylu, podobno podnieca. Jean opowiadał później, że B I żądał zbyt dużych dawek, jakby sam chciał jak najprędzej paść, awanturował się i groził, że nie wystąpi wcale, jeśli firma nie spełni zamówienia. Lubił dostać szprycę na stojąco, dobrze znosił kopnięcie, bladł i dopiero wtedy siadał w fotelu za kulisami, gdy rozpoczynał się koncert na trąbkę. Podobno B I pisał czasem coś w małym notesie, co stało się z nim, nikt nie wie, niekiedy czytał list, który następnie palił w ogniu zapalniczki, bardziej się wstydził tych listów niż nieprzytomnego spojrzenia i pokłutych nadgarstków, był gotów pokazać to publicznie, świadomy i tego, że jeszcze bardziej pożądać go będą zboczeńcy, gdy dowiedzą się, ile płaci za ekspresję tańca. Pewien gość, taka uczuciowa lala, oferował załatwić dla B I odwyk, szpital i inne takie bzdety, które nie udają się, miał palant dobre chęci, co w tym złego, że przy okazji może i napalił się na świeże ciałko? Poniedziałki B I miał wolne. Był wykończony po niedzieli, bo po show w „Izis” występował w klubie feministek, a rodzima firma łaskawie wyraziła zgodę, by gwiazda zarobiła sobie tu i tam. Panie starsze były niewybredne. Nie wymagały artystycznej rozbieranki ani ekstra muzyki, wystarczyło im, by chłopiec wyszedł na scenę w kąpielówkach i pod koniec występu pozwolił jednej z dam zdjąć je sobie na scenie. Na koniec tańczył parę wolnych kawałków z wybranymi losowo partnerkami. Zawsze znalazła się jakaś, która odwoziła go do domu i na dobranoc, jeśli umiała to dobrze robić, delikatnie ładowała działkę w jego rękę, niejedna przy tym popłakiwała albo próbowała prawić morały, ale takie to on wykopywał przed swój domek, bo nie znosił babskiego kwiku i chyba dlatego do końca mieszkał sam. Parę razy nachodził go impresario z telewizji lokalnej, B I pytał tylko o honorarium i warunki wstępne występu, a że chciano zaangażować go do programu dla małolat, bo tam potrzebne ładne buziaki, wściekł się i w łeb wzięła kariera oraz magia ekranu. Po sezonie było dość spokojnie, nawet w „Izis” pojawiły się wolne posady dla artystów, szef poszukiwał perkusisty i nowej piosenkarki rockowej, ale B I trzymał styl aż do grudnia, kiedy po występie dostał zapaści, bo ponoć Jean coś spieprzył. Szef wezwał pogotowie, była też policja. Tancerz wziął wszystko na siebie i chciał odsiedzieć swoje dwa miesiące, i tak byłby to szpital, mówił, ale kaucja wpłynęła szybciej niż trwałby przejazd z „Izis” do mamra. To było pierwsze ostrzeżenie. Drugie nastąpiło pod koniec stycznia. Schodząc z parkietu, tancerz dostał ostrej sapki i nie mógł złapać oddechu. Padł zaraz po zakończeniu programu. Konował właściciela knajpy, łysy palant z tytułem doktora, zalecił pacjentowi zmianę zawodu i przede wszystkim rodzaju używki, w przeciwnym razie chciał zrzec się odpowiedzialności za przypadek jego zdaniem beznadziejny. B I już odratowany, odpalił, że rozumie swą denną sytuację i że nic nie da się zrobić, ale mimo wszystko przeprasza za kłopot. Rodzina wie o tej wadzie serca, przed paru laty miał mieć operację, ale nie zgodził się i zwiał z prywatnej kliniki w samym szlafroku, na motocyklu kumpla, no to dali sobie spokój, zresztą jeśliby chcieli, mogli poszukać syna, nie występuje przecież na księżycu, tylko w najlepszej dyskotece dla dorosłych na Zachodnim Wybrzeżu. Mówiąc tak, pochlebił szefowi i gdyby częściej to robił, miałby szansę może pożyć ze dwa, trzy sezony dłużej. Zimą, kiedy przyjeżdżają tu emeryci, tańczył w swoim stylu tylko dla miejscowych, w soboty i niedziele, zaś w pozostałe dni zastępował konferansjera, który pojechał na urlop do swoich starych, a sam, też już niemłody, kończył się w „Izis” i gdyby szef miał czas zastanowić się, dałby ten kawałek B I na stałe. Podobał się gościom specjalnie na konferansjerkę pomyślany strój z czarnej skóry i czystego jedwabiu. Tancerz umiał go nosić jakby nic nie miał na sobie, czuł się luźno i swobodnie. Miał na haju świetny, głęboki i wyrazisty głos. Nikt nie uczył faceta trzymać mikrofonu, a ten wziął go do łapy jak kieliszek wina i z mety poprowadził cały program, bez 64 notatek i pytania o nic. Piosenkarki wyprowadzał zza kulis pod rękę, przedstawiał publiczności, dodał do programu parę bajeczek wczasowych, nie wiadomo skąd je wygrzebał, no i w ogóle sprawdził się w nowej roli. Zaglądał raczej do baru niż do kasyna, nie pił wiele, cieszyło to wszystkich, bo z B I dało się wytrzymać. Żadnych skarg od klientów, chryj i dziwek. Swoje liściki odbierał sam na poczcie, nigdy więc nie dowiedzieliśmy się, kto je przysyłał. Sezon zbliżał się i B I powrócił do swego numeru, dodał parę nowych tricków ze światłem i na wejście dziewczynek prawdziwy potop mydlanych baniek, miało to sugerować, że wyłaniają się z czystego niebytu dzieciństwa, tak gadał wszystkim, wchodzą na scenę i tu doznają pierwszej deprawacji. Widownia wyła z zachwytu, gdy cmoknął którąś w usta na powitanie albo one całowały jego śliczne ręce, jakby składając hołd sztuce tańca. Sama tandeta, czysty kit pod wczasową publiczkę. Lipiec był wyjątkowo gorący. Najechało się tyle stonki, że namioty stały nawet kilka mil pod miastem, na polach. W hotelach ani jednego wolnego wyra, ciężko było dopchać się do jakiegoś baru i zachlać browar, słowem sezon udany dla cwaniaków, co mają tyle sił, żeby stać cały dzień z lodami albo innym badziewiem na ulicy i umieją wydawać resztę z dolara. Biznes uliczny to rozmienianie banknotów, beznadzieja! W „Izis” przyjęli duet fortepianowy na miejsce Murzyna z trąbką, który zastrzelił się na ulicy, grzecznie i cicho, burmistrz kazał zagrzebać faceta w katolickim parku sztywnych na koszt miasta, choć B I wściekał się i dałby ugotować się żywcem za to, że gość był baptystą. Nie pozostawił żadnego majątku prócz trąbki i białej laski, które wyrzucono na śmietnik. B I przeżywał szczyt popularności. Po pięciu minutach milczącego tańca podchodził do mikrofonu, zdejmował go ze stelaża i tańczył improwizując monolog, zawsze był to inny tekst, stosowny do nastroju dnia. Czasem kilka zdań doprowadzało publiczność do amoku, a wtedy całkiem jawnie wąchano kokę i inny szajs, który w „Izis” rozprowadzają szatniarze albo krupierzy. Publiczność nie ukrywała, dla kogo przychodzi. Szef był pozytywnie nastawiony do wszystkich i nic nie zapowiadało draki, jaka zdarzyła się w dzień urodzin tancerza. Nikt nie wiedział, że B I ma swoje święto piętnastego lipca. Dałoby mu się wolne, fetę jakąś wysmażyło w kasynie nad ranem, szef zwykł robić dobrym pracownikom takie niespodzianki, ale tym razem został zaskoczony i skrzywił się niesmacznie, kiedy powiedziano mu o zmianach w głównym numerze wieczoru. Kroiła się rozróba na cały lokal. Jean nieoczekiwanie wziął stronę B I i nawet pozwolił mu samodzielnie przygotować działkę, bo chciał zrobić przyjemność temu narwańcowi. Szef w końcu zmiękł i pozwolił wystąpić całej trójce, bo pomysł dotyczył także obu małolat, w zwykłych, codziennych strojach. Dziewczęta wybrały kolorowe dresy z nadrukami, jedna żółty, druga ciemnoróżowy, natomiast B I włożył nowe dżinsy, lekkie, wsuwane pantofle i czarną koszulę z krótkimi rękawami. Ciemne plamy na jego przedramieniach w świetle reflektorów wyglądały jak wypalone żelazem piętna, co-to-był-za-skandal, ale numer zaczął się i nikt nie miał odwagi go przerwać. Jean stał za kulisami, dziwnie jakoś blady, nie poszedł jeszcze do kasyna; zaciskając mocno pięści, coś do siebie szeptał. Muzyka też była inna niż zwykle. Od początku szybkie tempo, wiązanka starych przebojów disco z taśmy albo grana przez tych dwóch nowych facetów. Bardzo krótkie kawałki, hit za hitem, zatańczone po mistrzowsku, zgoniły na parkiet całą kurewską publiczność, niech ich szlag. Wtem wszystko ucichło, zgasły światła i dziewczynki, wychodząc na ciemną scenę, wykrzyczały życzenia urodzinowe: „Bądź zawsze sobą, przyjacielu!”. Jedna z nich podaje B I białą, mocno rozkwitłą różę, którą on przypina do kieszonki koszuli i w pełnym już blasku świateł podchodzi do mikrofonu. Jean nagrał ten tekst, mówiony podczas tańca, wykrzyczany z bebechów... 65 „Skończyłem dziś dwadzieścia lat, proszę państwa, ale występ odbędzie się, nie zamierzam sprawić wam zawodu, choć jak na jubilata przystało, pozostanę na scenie ubrany...” Śmiech kobiecy z głębi sali, brawa i gwizdy na przemian - rozpoczyna się taniec wzorowany na tropikalnym obrzędzie, słychać piszczałki i bębenki, ich rytm przebija się przez jednostajny, miarowy jęk elektrycznej gitary, B I jest bardziej niż zwykle dynamiczny, znikł gdzieś tkliwy liryzm jego ruchów. Publika z trudnością naśladuje te gesty, są dziwaczne, kłócą się z rytmem gitary, w którą wsłuchał się tłum, ale odkrywa po chwili, że w tym tańcu walczą dwa światy, ich czary i przestrzenie, które trzeba swym ruchem wyrazić. Ludzie wpatrują się w B I, który zmienia krok, zwalnia tempo tańca i mówi znów do mikrofonu: „Ciało człowieka jest najdoskonalszym instrumentem, może zagrać wszystko, dramat i pasję, nienawiść i namiętność. Pokazuję to, co czuję w dzień urodzin. Każdy mięsień i nerw mego istnienia należy do was. Korzystajcie, dziś numer nie potrwa długo. Ruszajcie się, tańczcie, nie wymagam zręczności zawodowców! Ja też nie jestem doskonały. Nasza epoka odkryła, że chore ciało wyraża więcej niż formalna doskonałość, to tak jakby lutnista celowo wybrał drewno popękane lub z sękami, żebyście podczas koncertu usłyszeli jęk kaleczonego cierpienia, operację rozdarcia, którą wykonuje natura. Oto macie ją przed sobą! Ciśnienie krwi wzrasta, mam coraz szybsze tętno. Zawroty głowy na razie pomagają tylko tańczyć, ale za pięć minut może coś się stanie. Tracę wzrok. Widzę zwierzęta głodne ofiary, dostaną ją za swoje pieniądze. Z kalekim instrumentem można na dobry występ pójść tylko raz, trzaskającego drewna nie naprawi najlepszy stroiciel. Boli każdy ruch, nie, ja tylko wyobrażam sobie te szalone ukłucia i ucisk pod pachą; skosztowałem pewnego daru ziemi, zakazanego owocu wiedzy o sobie. Trochę mniej cierpienia. Sam sprawiłem sobie ten prezent, od obcych nie daje szczęścia. Prawdziwy wymiar woli to roztrzaskać zepsute narzędzie, kiedy ma się ochotę. Ale nie przyszliście tu na kazanie. Nie zawód kapłana wybrałem. Sztywnieje ręka. Nie czuję jej, więc przerzucam mikrofon do prawej. Odchrzańcie się ode mnie! Przestańcie się gapić, mówiłem, dziś każdy tańczy dla siebie tak, jakby to był ostatni jego dzień... Ostatnie minuty. Zbyt jasno, WIĘCEJ MROKU! Tańczcie, bo i w waszym życiu może czegoś zabraknąć, bo baliście się przeciwników albo byliście leniwi, zbyt leniwi, by się za to wziąć. Widzę całą moją przeszłość. Przyjaciel z dzieciństwa przejął po rodzicach zakład kaletniczy i aż do końca świata, kiedy zatrzyma się zegar jego serca, będzie szył portmonetki i torby, paski, smycze dla psów. Powinieneś był przestawić się, drogi, na kagańce, specjalność naszej epoki! Zawsze trzeba zamykać komuś usta, nakładać maskę, żeby go nikt nie rozpoznał i nie zażądał rozliczenia. Chodź i ty na scenę! Święta Bożego Narodzenia, ostatnie w domu. Ojciec wyrzucił mnie z miejsca przy rodzinnym stole. Dlaczego? Zapytajcie go, choć nie przyszedł tu dziś i nie przyjdzie, kiedy zamkniecie mnie do skrzynki wstydliwie, tak jak ukrywa się na strychu zepsute przez lekkomyślność skrzypce. Konkurs tańca, prawie same dziewczyny, łajdactwo niejednej zeszpeciło już twarz, silnie, zdrowe kobiety, długonogie i wyzywające. Przykro mi, że sprzątnąłem wam sprzed nosa tę nagrodę, nie wydałem jej nawet... Teraz naprawdę boli, tu, na wysokości drugiego guzika koszuli. Pod białą różą płonie ognisko. Dajcie światło na ślad dłoni. Kończy się moje serce, za chwilę pęknie tętnica, jeszcze jeden skurcz, czuję jak do płuc wlewa się nieskończone morze...” 66 Akme Pisarz Albert M szybko zdobywał sławę w swoim kraju. Typowano go ponoć do różnych trofeów literackich, lecz mogła to być jedynie plotka, dziś już nie ustali się faktów. W każdym razie był pierwszą gwiazdą względnie młodego pokolenia i jako taki żywił przeróżne nadzieje. Jego książki osiągały wysokie jak na tamte czasy nakłady i rozchodziły się na pniu. Oczywiście były także spotkania autorskie i podpisywanie książek na kiermaszach, nagrody ministra i prezydenta. Mniej wzięci literaci, aczkolwiek oficjalnie kłaniali się z szacunkiem sławnemu koledze, zazdrościli mu i od czasu do czasu któryś z nich odpowiednio nastawiał pośledniego recenzenta, by ów zamieścił w liczącym się czasopiśmie krytyczną recenzję powieści Alberta M. Zarzuty stawiano zawsze te same: elitarność i wzniosły styl, które to wady czy zalety warsztatu twórczego miały zdecydowanie nie odpowiadać atmosferze epoki, w której żył autor, i owszem, utalentowany, ale zdaniem wielu osób zbyt hermetyczny, ponad miarę efektowny. Jak mogłyby wzrosnąć nakłady jego powieści, gdyby pisał także dla ludzi prostych, którzy i tak kupują jego dzieła, często jednak trzymają je dla ozdoby na półkach i nie czytają. Szyderczy ton tej publicystyki zapadał pisarzowi głęboko w serce, gdyż Albert M brał krytykę poważnie, a twórczo traktując zawarte w niej treści, odpowiadał na ataki, polemizował. Bronił zaciekle swej świątyni sztuki, drukując gdzie popadnie artykuły także i o tematyce społeczno-kulturalnej; dowodził, jak bardzo w ostatnim dziesięcioleciu zaniedbano teatr, film i literaturę współczesną, jak spadły nakłady książek w wydawnictwach prowincjonalnych. Wówczas przeciwnicy talentu Alberta M uznali, iż gwiazda dorabia sobie produkcją papki, co może robić ktokolwiek, no i w ten sposób odbiera chleb środowisku, przyjmując zamówienia na teksty o wszystkim i o niczym. Wtedy Albert M zarzucił publicystykę. Postanowił stworzyć książkę dla czytelnika masowego, wyrażającą ideę czasów, mądrą i wzruszającą serca ludzi, powieść na miarę przechodnia z tunelu dworcowego, bestseller sprzedawany w kioskach wraz z codzienną prasą. Autor zasiadł przy biurku i zapalił drogiego papierosa ze złotym filtrem, choć według powszechnej opinii zerwał z nałogiem dwa lata temu, włączył radio i wypił herbatę z prawdziwej porcelanowej filiżanki. Kartka numer jeden pozostawała czysta. Przez otwarte okno tony muzyki płynęły w noc. Bohaterem powinien być robotnik, nie ulega wątpliwości. Młody intelektualista, lekarz lub pisarz, zawsze sprowokuje nienawiść, zazdrość o swobodniejszą myśl, „Gaudeamus...”, mniejsza o to, że ulica nie rozumie już tej pieśni, ale ważne, żeby człowiek epoki śnił... Albert M nieraz doznał owej wrogości do podróżników wyobraźni, bo sam perygrynował z Dantem i Tassem, żałując, że nie urodził się w tych latach historii, kiedy bezpiecznie można było, nie narażając się na śmieszność, ślizgać się choćby parę milimetrów nad powierzchnią krawężnika. Fałszywa skromność gorsza od pychy szczerej i uzasadnionej! Tę ostatnią winę Albert chciałby popełniać codziennie, teraz i zawsze. Jak polubić nowego bohatera? Niech będzie zręczny, śmiały w banalnej rozmowie, niech dumnie podnosi dłoń, kiedy sprzeciwia się niesprawiedliwości, zabija tyranów i osadza na ich 67 miejsce nowych, by płużyli światami. Nie, po co ta polityka! Tłumowi powinien wystarczyć nasycony kapustą we wszelkich kuchennych odmianach, niedomyty ślusarz, który w autobusie rozsiewa rozkoszną woń garów swej żony, kotła stołówki i świeżego chleba, wiezionego do pracy. Tam, między maszyną a półlitrówką spełnia swój los, dorabia klucze do pałaców, a wieczorami upojnie tłucze swoją starą, wypiwszy słabą wódkę pod kotlet mielony; choćby świat wyskoczył ze skóry, zdechł i narodził się od nowa, ten gość będzie czuł to samo i reagował tak samo... święcił narodziny Boga winem owocowym i nieświeżym mięsem. Elektryk, kierowca, który zatrzaskuje drzwi przed nosem zziębniętym pasażerom, może listonosz, co to nie chce roznosić zaprenumerowanych gazet panom literatom, bo dobrze im zrobi jak postoją sobie pod kioskami. Prości ludzie, bohaterowie dojrzałej twórczości pana M. Trudno wybrać, a wydawnictwo czeka i pani redaktorka w granatowej sukni z nieśmiertelnym białym kołnierzykiem w kunsztowny wzorek. Ileż przez te dziesięć lat musiała się naprasować tych kołnierzyków i kilometry powietrza przemachać szydłem, aby nikt, beznadziejnie nudny literat ani zboczona grafomanka, nie miał nigdy ochoty porozmawiać ani iść na wódkę z tą swoją omegą i alfą, odstraszony tym jedynym elementem ubioru. Omówiono już warunki wydania książki, projekt okładki powstawał w pracowni redakcyjnego grafika, brakowało tylko samego tekstu. Zrozpaczony Albert M zaparzył kawę, której nie lubił, wstał z zielonego, wygodnego fotelika i zaczął chodzić po pokoju. Dni mijały i bohater wciąż wymykał się wyobraźni. Skąd można wiedzieć, co czuje taki facet o piątej rano, kiedy ubiera portki w prążki, koniecznie brązowo - szare, goli się albo i nie goli, jeżeli nie ma ochoty, nie wybiera się przecież z wizytą do cioci Niuni; co myśli, wsuwając pasztetową o piątej piętnaście rano, a o czym marzy parę minut później na sedesie albo przystanku autobusowym do czterech stron świata, rozpychając się dzielnie przy wsiadaniu. Kochanka Alberta, osoba rozsądna, doradziła, by artysta sam spróbował, wzorem poety, który stał się symbolem epoki, bo ścinał drzewa w lesie, zatrudnić się na miesiąc w fabryce czekoladek, oddalonej od osiedla w sam raz o dwadzieścia minut podróży najbardziej zatłoczonym z autobusów. Pomysł został odrzucony, bo konieczne byłoby codzienne sporządzanie kanapek dla Alberta, czego czynić nie lubił, od studenckich lat odczuwając nieodparty wstręt do zapachu papieru śniadaniowego. Ostatecznie autor poprzestał na tym, że przyrządził sobie kawę ze śmietanką i kontemplował dalej własne wnętrze, z którego powinien wyłonić się ów prosty i uniwersalny bohater. Ma już przecież kostium i wyposażenie do pracy, trzeba mu, by zachować kolejność rozumowania, znaleźć właściwy zawód, cieszący się społecznym szacunkiem. Niech będzie elektrykiem albo jeszcze lepiej - hydraulikiem; da swemu twórcy pełny sukces, pozycję pisarza narodowego i poklask wśród obcych, którzy wyobrażają sobie naszych ziomków jako ludzi prawych i nieskomplikowanych, z wielkimi torbami na plecach, gotowych świat kupić, sprzedać lub zbawić w zależności od sytuacji. Niech ma liczną rodzinę, ze czworo dzieci, brzydką żonę, rodziców na emeryturze i teściową - jędzę, która non stop przesiaduje przy otwartym oknie, wsparta o parapet, jazgotem swym częstując powracających do domu znajomych i przypadkowych przechodniów. Ale postać! Zimą i latem ubrana w trykotową podomkę, okaz zdrowia i gospodarskich talentów, oszczędna i do perfekcji zaradna, potrafi wykrzesać z zięcia siły do pracy popołudniami i wieczorem, ustalić właściwie honorarium za każdą fuchę, a pieniądze nader trafnie ulokować w towarach. Pierwszy rozdział gotowy! Zapadł powieściowy zmrok, kobiety krzątają się w kuchni, bohater podejmuje wódką kolegę, który dopiero rozpoczął pracę na budowie i należy mu wytłumaczyć, jak ma się zachowywać, kiedy robić a kiedy nie i wszystkie mądre rzeczy, jakie się wie po dziesięciu latach harówki w firmie. Siedzą tak sobie i pogadują, zerknąwszy od 68 niechcenia na ekran telewizora, zaklną umiarkowanie, niezbyt głośno, wszak kobiety i dzieci w domu. W drugim rozdziale Albert M ukazał funkcjonowanie przedsiębiorstwa budowlanego, żeby czytelnik utożsamił się z postacią Grzecha, bo takie przezwisko bohater nosi i nie protestuje przeciw niemu. Akcja trwa. Stary mistrz wprowadza młodego ptaka w obyczaje zakładu. Albertowi wydawało się, że przesilenie tuż tuż. Pisał szybko na elektrycznej maszynie, dialogi układały się same, hydrauliczna mądrość życiowa postaci przejawiała się w jej zachowaniach, słowem, powieść powstawała według zamierzonego planu. Sceneria wielkiego miasta odpowiadała autorowi, każdy kamień przemawiał realizmem, kawiarnie, w których nagle zaczął bywać bohater, również. Zamiast prosto po pracy pędzić do autobusu na złamanie karku, kupiwszy po drodze jedno piwo albo może dwa z wyjątkowej okazji, rozleniwiony, rozmarzony przesiaduje oto przy barze, popijając przez słomkę chłodny coctail, innym razem wykwintny wermut z oliwką. Czyta popołudniową gazetę, czego dotąd nie miał w zwyczaju, zainteresował się także tytułami czasopism filmowych i przegląda je czasami w klubie zakładowym. Poszedł też do księgarni i nabył dzieło współczesnego filozofa, przeczytał, owszem, ale zaraz potem wziął zwolnienie lekarskie na tydzień. Żona i teściowa osłupiały. Oto pracowity, porządny robotnik, chodzący Złoty Paluch, który nie darował żadnej rurze na osiedlu, aby popsuła się na korzyść innego hydraulika, postawił torbę z narzędziami w kącie i leży sobie na tapczanie, nie chce zaspokoić potrzeb żony, co w przeszłości czynił z niekłamaną satysfakcją i pożytkiem dla populacji ludzkiej, a co gorsza czyta jeszcze książkę, zgorszenie to i zbrodnia, o tym, jakie to życie można nazwać godziwym, jakby sam przez lat dajmy na to czterdzieści prowadził się źle, przykręcając i odkręcając nieposłuszne kolanka na całym osiedlu. Leży i myśli, nie pije wódki, papierosów nawet nie pali, skandal to wielki, jak to możliwe, by tak dużo czasu tracić na myślenie, skoro rury i kolanka czekają, psują się i same się nie naprawią. Teściowa wkracza do akcji, zakłada biuro w największym pokoju, odbiera telefony i ustala terminy wykonania prac na następny tydzień, przeprasza, zaprasza znajomych, choroba nie wybiera, powiada, tak, lekarz nie postawił jeszcze konkretnej diagnozy, trzeba poczekać na wyniki badań. Ależ z tym Grzechem nie da się już pogadać, moje drogie dziecko, on chyba naprawdę zachorował i nie chce iść do dobrego specjalisty, leży tylko i na śmierć czeka, pójdę po księdza. Odmówił... nie to nie, niech sam o siebie zadba. Obrażone kobiety wychodzą z kuchni, a bohater złośliwie pokazuje im język i rechoce, kiedy w drzwiach stają zapłakane dzieci. Powieściopisarz Albert M podciągnął zbyt długie rękawy bluzy błękitnego dresu charakterystycznym dla siebie gestem, wyrażającym zadowolenie z dobrze wykonanej pracy. Pozostawił płaczące dzieci na progu pokoju ojca i sięgnął po kolejnego papierosa dobrej amerykańskiej marki. Sam nie pochodził z nazbyt licznej rodziny, trudno mu było więc tak od razu rozwiązać konflikt powstały w domu bohatera. Dlaczego nie dać mu trochę pobrykać? Trzeba przyznać obiektywnie, że Albert lubił, gdy jego postacie podejmowały grę, wymykały się trochę spod kontroli swego pana i władcy, gonił je wtedy i przywoływał do rozumu, niczym demiurg wikłał w życiowe porażki. Na co może mieć teraz ochotę hydraulik Grzech? Wyjść z domu, spacerować po parku, zapomnieć o kolegach i znajomych, może popolitykować trochę ale tak prywatnie z przypadkowo napotkanymi ludźmi, którzy założyli właśnie nową organizację lub partię, mimo że obiecywał sobie mieć to głęboko... Ulice miasta, światła neonów każą bawić się, tańczyć, dyskoteka zaprasza. Ale jakże wejść tam w spodniach w paski i flanelowej koszuli? Dobry fachowiec ma jeszcze pieniądze. Po drodze do kawiarni kolorowe komisy, prywatne sklepy, wejdzie, całą premię wyda na dżinsy, elegancki sweterek, adidasy. Jeszcze pół godziny u fryzjera oraz manicure ekspresem i 69 przemiana dokonała się wbrew zamiarom Alberta. Jak zmusić bohatera do kolejnej przebieranki? Marzył facet potańczyć sobie trochę, zapomniał o zupie, żonie, ojcostwie, diabelnych kolankach i drelichowej kurtce. Ach, gdyby nie te kolanka, rury, woda, której człowiek potrzebuje w każdej minucie istnienia, z niej stworzony, narodzony, pije ją i staje się święty w nurtach zlewu kuchennego, kiedy zmywa z siebie dzień, ale tego właśnie Grzech nie powinien rozumieć; nie uświadamiaj mu ukrytych spraw, bo dwie legendy nie zniosą się nawzajem. Tańczy teraz, naśladując ruchy wysokiego chłopaka w czarnym kombinezonie, kłania się dziwnie w tym tańcu, nie potrafi jeszcze złapać rytmu. Za dwie godziny sprawa sama się rozwiąże. Czemu nie wracasz do domu? - pyta Albert M. Żona odgrzewała twoje ulubione kluchy z grzybami, sam zbierałeś te koźlarze, dorodne i zdrowe, zeszłej jesieni w soboty. Piękne soboty, można dzieci zawieźć do lasu albo wyprowadzić na spacer, a wieczorem pograć w karty z teściem, przy wódce, takie soboty i tygodnie całe zmarnowałeś w tej dyskotece z mydlanymi bańkami i dziewczynami jak z purpurowego snu, które, półnagie prawie, wciągają cię na środek parkietu, odblaski tańczą na nowym ubraniu i jesteś w ogóle nowy, jeśli zaraz stąd nie wyjdziesz, zostaniesz do rana, roztopisz się może w świetle reflektorów, już tańczysz obok mistrza z rozwiązaną blond czupryną i dziwnej koszuli z błyszczącej flaneli, dziewczęta gotowe zjeść go publicznie na podwieczorek, ale on wybierze tę najlepszą, mocną i szybką, zaprosi do samochodu na kwadrans i odjedzie do pięknie urządzonej kawalerki przespać się przed następną szaloną nocą. Prosty hydraulik Grzegorz Jakiś Tam gardzi już swoim starym przezwiskiem i zajęciem. Będzie królował w tańcu, brał dziewczęta na jeden raz, porzuci żonę i tępe dzieci, pani psycholog z przedszkola nazwała to jakoś ładnie, ale one są po prostu tępe i niczego nie nauczą się do końca, nie rozumieją ojca ani uroków nocy, będą żarły tę zupę na kościach do końca świata, bo w apokalipsę trzeba wierzyć nim się spełni, tańczyć i śpiewać bluźniercze piosenki, zabijać tyranów i porzucać żony wypalone jak stare garnki, które mają swoją kuchnię i stado głodnych bachorów do wyżywienia, po co miłość, taką miałbyś ochotę po prostu wydoić i trzymać na łańcuchu, zjeść nawet, a potem odciąć się od zbrodni, niewinny jak słońce. Czyż to nie wspaniałe poczuć się płomieniem choćby raz w życiu? Grzegorzowi podoba się smukła kelnerka w białych szpilkach. Powoli roznosi drinki do stolików, krążąc wokół parkietu tanecznym krokiem osy w swej zielonej, półprzeźroczystej sukience, przebłyskującej czernią bielizny w silnym świetle koło baru. Porusza się lekko, delikatna i bardzo młoda, pewnie studentka jeszcze albo i uczennica zarabia sobie, tak męczy się, drepcąc na szczudłach niemalże, zamiast lekko, w satynowych pantofelkach obiec tę salę dokoła, roześmiana łapać najlepsze napiwki. Nauczy się jeszcze, pomyślał Albert M, nim zdecydował się wkroczyć do akcji. Bohater uciekł zbyt daleko. Nie będzie masowy, ani myśli wrócić do roli, nie tknie rury ani wszawego kolanka, powiedział to autorowi wprost, niech licho weźmie szmal i całą rodzinę, woli spać na dworcu, ale ma jeszcze książeczkę oszczędnościową i nim przejdzie na utrzymanie łatwych kobiet, czas jakiś pobaluje za swoje. I nic go nie obchodzi, że w piątym rozdziale powinien czcić narodziny kolejnego potomka. Nie poczuwa się już do ojcostwa i niech go pan autor poda do sądu, jeśli chce. Kichnąć na ten rozdział i iść bawić się, słuchać odurzającej muzyki, proszę popatrzeć, jak może wyglądać człowiek, kiedy sam siebie odpowiednio potraktuje i umyje się przede wszystkim. Panu też należy się odpoczynek, proszę spojrzeć, ile tu ponętnych małolatek, rozgrzane i różowe, czekające na swoją kolejkę, żeby wziął je najpiękniejszy, nietrudno nim być przez te parę godzin nocy, kolorowe błyski są tolerancyjne, na targowisku ciał dodają ceny tym, którzy umieją stanąć po właściwej stronie powietrznych pryzmatów, wśród kolorowych pasm dymu wirować w ogłuszeniu dźwiękiem. To niemożliwe - pomyślał Albert M - czy to ja nauczyłem prostaka mówić językiem zupełnie dla niego niewłaściwym? Tak naprawdę autor nie lubi swego bohatera, jest winien 70 jego przemiany, w sumie życzy mu jak najgorzej. I Albert M skończył rozdział. „Mógłbym zostać pisarzem moralistą - pomyślał -uczyć ludzi gdzie ich miejsce, stan, wyznaczać ramy istnienia, granice też mogą stać się szczęściem, gdy nie żąda się wiele. Ukryta w rytuale boskość człowieka staje się w jego czynach. Poskromić trzeba wymykające się wątki, rozwiązać węzły. W pierwszej wersji, optymistycznej, hydraulik - mąż i ojciec marnotrawny - wraca do domu i ze skruchą odrabia wieczorami wszelkie straty materialne, które spowodował bezmyślnie, w niedzielę bawi się z dziećmi, nie zajrzawszy nawet do kieliszka. Składa życzenia imieninowe pani Balbince z drugiego piętra, z radością wita narodziny bliźniąt syjamskich, spłodzonych ku radości medycyny”. Ale ostatni rozdział pisze się jeszcze inaczej; własnego ja nie przekracza się bezkarnie, nie wchodzi się w blask świateł, by następnie zejść ze sceny. Oto Grzegorz opuszcza kawiarnię jako jeden z ostatnich gości, stoi przez chwilę pod ścianą budynku, idzie w stronę przystanku autobusowego, pora późna, byłoby czas do pracy, ale ma znów zwolnienie, jest zwolniony, tak przyjemnie być zwolnionym i od innych wymagań, gdyby zwolnić się całkiem z bycia bohaterem! I zamiast powrócić do swej roli, Grzegorz zaczai się w parku na tę kelnerkę w szpilkach, która nie bojąc się wcale ciemności, drobnym, kokieteryjnym krokiem wraca do wynajętego pokoju albo do babci staruszki, tak będzie najlepiej, trochę bajki. Bohater nie wie, zabić tę dziewczynę czy tylko trochę przestraszyć. I ta wersja nie dała Albertowi satysfakcji. Dlaczego Grzegorz nie miałby po prostu pójść do domu i zmienić tam wszystko, jak inni zbuntowani, sprać teściową i bachory, nakopać żonie, wylać do zlewu zupę, wyrzygać się na dywan belgijski z czystego wstrętu do własnej formy, podglądającą sąsiadkę przegnać spod drzwi, koniec końców zapchać dziurkę od klucza plasteliną i przespać ten cały bałagan, płacz, śmiech i swędzenie nosa. W chwili dobrego humoru dawny Grzech mógłby popsuć windę, mleczarz dźwigałby sobie butelki na dziesiąte piętro, a nowi lokatorzy taszczyliby meble po wąskich schodach. W rezultacie na biurku Alberta M leżało jeszcze kilka epickich i niesłychanie realistycznych rozwiązań. Autor próbował jeszcze skrzyżować wybrane zakończenia, godził się na niekonsekwencje, gry w punkty widzenia, którymi sam siebie zaskakiwał. Zamierzył konsekwentny rozwój wydarzeń, wyrazisty portret bohatera, taką też książkę zamówiono, tymczasem wdał się w dyskusję z postaciami, nie zaproponował żadnego moralnego wzorca, zawiódł drogich czytelników, wie już, że nie trafi do ich serc i umysłów, pozostanie przez pewien czas autorem pogranicza, pogubi się może, nie będzie jednak pisał wbrew sobie oraz bohaterowi. I Albert M zebrał kartki maszynopisu, poukładał je równo, wyniósł do łazienki i tam z niemałym trudem spalił, słuchając jak papier skręca się i złorzeczy głosem unicestwionego światka. Rozprawiwszy się tak ze swoją powieścią, autor wrócił do gabinetu, znowu zapalił papierosa, popatrzył na zegarek i postanowił pójść do biblioteki miejskiej pożyczyć parę książek. Miał bowiem nowy pomysł. Obszerna powieść historyczna dla przeciętnego odbiorcy, przygodowa i pełna patriotycznych wzruszeń. Akcja będzie rozgrywać się najprawdopodobniej w siedemnastym wieku. 71 Melange Ja, Ariadna księżniczka, zawsze lubiłam rozwiązywać zagadki, gdyż w tajemnicy istnienia byłam zrodzona z ojca potwora i geniusza zarazem, jako czarodziejka żyłam i pracowałam. Jak pięknie siadać przy krośnie i tkać kolorowymi nićmi opowieść, a będzie to historia o miłości i zbrodni, baśń o przeznaczeniu i walce. Wielcy ludzie, których miałam okazję poznać, mówili często, że sens istnienia sprawdza się albo w pojedynkach, jakie człowiek toczy ze swymi wrogami albo w czynach dokonanych w imię miłości. W moim pałacu na wyspie nie pojawił się dotąd nikt, kto zechciałby ze mną konkurować, a dla bogów mam tyle szacunku i bojaźni, że nie śmiałabym stanąć przeciw nim. Z kim i w czym mam się więc sprawdzić, ja, która nie znałam niczego prócz wyobraźni, a marzyłam o tym, by jak Atalanta mierzyć się z silnymi mężczyznami, ale nie w biegu, tylko w sztuce najpiękniejszej, w słowie i mądrości. Bo ojciec mój zadbał o wykształcenie córki, to jedno trzeba mu sprawiedliwie przyznać, choć był tyranem i bluźniercą. Sztuki miłości uczyła mnie wiedźma z Eleuzis. Przywoziła kilku młodych niewolników, odurzonych przed ćwiczeniami magicznym napojem. Matematykę i geometrię poznawałam u mistrza, który potrafił w umysłach ludzkich oddzielić wodę od ognia, powietrze i ziemię, tworząc tę nową, dziwną wiedzę o powstawaniu świata z chaosu i poznawaniu przez człowieka praw rządzących przyrodą. Nie umiałam już wtedy rozmawiać z dworzanami ojca, wciąż błądzącymi ścieżkami mitu, w wyrocznię wpatrzonymi wzrokiem ofiarnych zwierząt. W dzień szesnastych urodzin zostałam kapłanką Afrodyty według starego kreteńskiego rytuału i było mi wolno składać mężczyzn w ofierze przed rozpoczęciem igrzysk ku czci najpiękniejszej bogini. Wykonywałam z przejęciem nowe obowiązki. Dla mej bogini kazałam wybierać spośród niewolników smukłych i jasnowłosych młodzieńców z dzikiego Lacjum, którzy, leżąc na ofiarnym ołtarzu, potrafili opanować lęk i patrzeć mi w oczy z przejęciem i żądzą, a tak właśnie powinna dokonać się ofiara, w pełni świadoma i bolesna dla wszystkich uczestników. I kiedy wbijałam sztylet w pierś przygotowanego niewolnika, wiedziałam, że Cypris przyjmie moje poświęcenie, bo oddaję jej czyste piękno, zamiast samej nasycić się nim w moich komnatach. Niekiedy żal było mi tego życia, które odbieram, ale wtedy wiedziałam, że bluźnię i następnego miesiąca składałam hekatombę, gdyż grzech wymaga pokuty. Wśród kobiet kreteńskich cieszę się poważaniem, wiedzą bowiem, że tylko moc mej bogini chroni je przed bezpłodnością i jałowym istnieniem. . . . Ja, Tezeusz, syn Boga i ziemianki, wędrowiec i pogromca potworów, opowiadam moją historię, jaka zdarzyła mi się naprawdę. Wielcy poeci stworzyli o mnie tyle nieprawdopodobnych powiastek, że czas sprostować fałsz i w powszechnym dążeniu do prawdy mówić ją i bronić swego słowa. Należę do żywiołu wody i tylko na morzu czuję się sobą, tu ludzie stają się żeglarzami i naprawdę czczą mego ojca. Całą młodość błądziłem wśród wysp błękitnego morza, ponad 72 podwodnymi pałacami w poszukiwaniu potworów nasłanych przez złośliwe bóstwa, którym wciąż mało ofiar i pieśni. Zgładziłem wiele bestii, opłynąłem kilka razy zamieszkałą przez człowieka część świata; to prawda, że czasem zstępowałem do domu ojca, by odzyskać tam młodość i siły, lecz czyniłem to niechętnie, nie chciałem bowiem mieszać się w sprawy, których nie rozumiem i nie pragnę poznać. W młodzieńczym wieku miałem tak wielu przeciwników, że ciągle czułem się zmęczony i modliłem się żarliwie, aby złe moce zeszły się gdzieś razem, w fantastycznej krainie zła. Zorganizowałbym wyprawę dzielnych ludzi z całego cywilizowanego świata i wytępiłbym to plugastwo od ręki, ale potwory rozłaziły się coraz bardziej po miastach i królestwach, a posłańcy od książąt i tyranów poszukiwali mnie bez ustanku w portach i na lądzie, żądając bym walczył za ich pieniądze i uwalniał narody od ciężkich i krwawych danin. Którejś wiosny nie napotkałem już żadnego monstrum i ludzie przestali mnie nachodzić na moim okręcie - domu, sam więc wyruszyłem tropić przeciwnika; po pół roku, całkiem już zniechęcony, wszędzie witany z pozornym szacunkiem jak kłopotliwy gość, którego warto przyjąć tylko w progu, by obdarzyć go niczym wędrownego wróżbiarza, ale bynajmniej nie obrazić słowem ani gestem. I zapragnąłem wtedy powrotu potworów, niemalże prosiłbym bogów o wskrzeszenie zabitych przeze mnie poczwar, gdybym nie otrzymał interesującej informacji z Aten. Na wyspie Krecie żyje podobno ostatni potwór świata, Minotaur, syn królowej, ukryty przed ludźmi w labiryncie o stu komnatach i przemyślnie splątanych korytarzach. Zapragnąłem zmierzyć się z bestią w jej kolebce, bo byłem już żądny walki na samą myśl o niej, każdy nerw drgał we mnie, rozpalałem się z każdą minutą, płynąc ku brzegom Krety. Morze było ciepłe i spokojne. Król Minos żywił ponoć bękarta ludzkim mięsem, toteż poddani z okolicznych wysp musieli co roku wybierać ofiary z najpiękniejszych chłopców i dziewcząt, dopiero co wkraczających w dorosły wiek, no i oczywiście nie śmieli się temu przeciwstawić. Udałem, że z podbitych Aten wiozę strawę dla poczwary, toteż przyjęto mój okręt z honorami, a nazajutrz zostałem zaproszony na ucztę do króla. Każdy z moich niewolników, którzy rzekomo mieli zostać pożarci przez Minotaura, był uzbrojony w miecz i sztylet z dziwnego metalu, wytapianego gdzieś w Afryce. Kazałem ludziom ukryć broń pod płaszczami. W sposobnej chwili mieli zabić strażników labiryntu. Wówczas ja sam wkroczę w plątaninę korytarzy, by zabić ludojada. . . . Miałam brata potwora, historię jego urodzenia znają wszyscy, ale nikt poza mną nie widział śmierci ani nie zaznał cierpień, które stały się jego udziałem. Dopóki był mały, pił tylko ludzką krew i aby ten kaprys spełnić, nie trzeba było nikogo zabijać, starczyło otworzyć żyły pierwszemu lepszemu niewolnikowi, który, dobrze potem karmiony, prędko odzyskiwał siły. Apetyt Minotaura rósł. Całymi dniami wył z głodu, zamknięty w pałacowej komnacie, a budził lęk nie tylko z powodu swego apetytu, groził bowiem, że wyzwoli się i pożre mnie, bo tak głosi wyrocznia. Wtedy ojciec ogłosił mnie następczynią tronu. Nie wierzyłam słowom brata, mój nauczyciel i mistrz powiedział mi przecież, że człowiek jest wolny i jego losu bogowie wcale nie potrafią przewidzieć, gdyż są tak samo zależni od ślepej mocy chaosu jak ludzie. Nieład, bezkształt w każdej chwili może odrodzić się, jeśli człowiek nie zostanie sprzymierzeńcem potężnego tyrana, który przybędzie nam na pomoc, gdyby zgasł nieśmiertelny ogień w świątyni Afrodyty albo gdyby morze zalało porty kreteńskie. Ojciec łudził się czas jakiś, że ktoś uzdrowi Minotaura, nadając mu ludzki kształt. Wezwał na Kretę jednego z najzdolniejszych budowniczych świata i kazał mu stworzyć podziemny 73 pałac, godny króla, boga nawet, z którego, umieszczony w centralnych komnatach, dostojny więzień nie mógłby wyjść bez znajomości planu budowli. W dziesiątą rocznicę urodzin brat mój został nakarmiony do syta mięsem magnackich dzieci - bo innego już jeść nie chciał - i podstępnie uwięziony w labiryncie. Gdy ojcu udawało się zdobyć kilkoro niewolników szlachetnej krwi, natychmiast wpuszczano ich w korytarze. Los nieszczęśników zależał od przypadku - ginęli z głodu albo, spotkawszy Minotaura, zaspakajali na jakiś czas jego niepohamowaną żarłoczność. Przekonywałam wiele razy ojca, by zabić mego brata. A on wzdrygał się na myśl o przelewaniu własnej krwi, nigdy bowiem nie był do końca przekonany, czy ta historia z bykiem zdarzyła się matce na jawie czy we śnie. Nie czułam się zagrożona, zbyt pewnie stąpam po ziemi, żeby bać się potworów, ale dobry władca powinien ratować honor rodziny. Ojciec nie ustąpił, przyszedł do świątyni i dał mi wór złota na kolejne igrzyska. . . . Księżniczkę Ariadnę poznałem na uczcie u Minosa. Jako następca tronu siedziała po prawicy ojca, tak piękna i niedostępna w swej powadze, że nie mogłem oderwać od niej wzroku. Pozostała na honorowym miejscu, wbrew przyjętym zwyczajom, kiedy kobiety po głównym posiłku udają się do swych komnat. Ośmielona winem, odrzuciła błękitny woal i na prośbę króla grała na harfie dziwną, improwizowaną chyba kompozycję, zupełnie niezgodną z tym wszystkim, co wiem o muzyce. Słuchacze wpadali kolejno w trans i ja także dałem się oczarować tym dziwnym brzmieniom. Niewolnice dolewały wina, coraz prędzej uwijając się między gośćmi. Nie wzbudzały zainteresowania, tak odurzyła nas muzyka księżniczki, obojętnie jakim mocom, dobrym czy złym, była poświęcona. Pragnąłem być z tą niezwykłą istotą, ja, który gardziłem kobietami jako słabszymi od siebie. Odgadła chyba moje życzenie, choć nie wiem jakim sposobem, wstała i skinęła dłonią, bym szedł za nią i sama też opuściła salę biesiadną. W ogrodach bawili mniej znaczni goście. Tu i ówdzie niewolnicy pozwalali sobie pić bez umiaru wino pana, za co nikt na przebogatej Krecie nie karał. Ledwo widoczna, w poświacie dziwnie ciemna, Ariadna pytała, po co przybyłem na wyspę. Musiałem powiedzieć prawdę, gdyż zmyślona na użytek Minosa historia śmieszyła mnie tylko. Odniosłem wrażenie, że słucha mnie tylko cień, ale po chwili księżniczka wzięła mnie za rękę i poprowadziła w głąb mrocznego ogrodu. Doszliśmy do ukrytego wśród krzewów pawilonu. Znalazłem się w sali z wielkim łożem pośrodku, dookoła stały wąskie stoły pełne owoców, a obok nich puchary i amfory z winem. Pachniało nieznanymi kwiatami i kadzidłem. Jak na dość chłodną wiosnę było w tym wnętrzu parno i duszno. Ukrytymi drzwiami weszli nadzy niewolnicy z pochodniami, wszyscy wysocy, smukli i jasnowłosi. Przy dźwiękach dochodzącej z podziemi muzyki rozebrali swą panią i pieścili ją, pozwalając mi patrzeć i chłonąć ich ekstazę, ginąc niemal w muzyce, coraz szybszej i głośniejszej. Stałem wciąż, nie mogąc ruszyć się z miejsca, ale nie byłem pewien, czy tylko patrzę na wymyślne igraszki księżniczki, nie biorąc w nich udziału, bo czułem przecież smak jej pocałunków i dotykałem gorącego ciała, piłem podawane mi przez niewolnika mocne, aromatyczne wino koloru bursztynu. I oddałbym życie za to, że równocześnie z Ariadną doznałem rozkoszy, zaraz potem spadając w głęboką przepaść. . . . Tezeusz ambitnie gra swoją rolę i wolałby zejść do Hadesu niż z niej wypaść. Byłby jak stworzony na zabójcę Minotaura, ma silne ramiona, nie wierzy w czary, a odwagę czerpał 74 chyba z serca samego Prometeusza, lecz w naszych słonecznych czasach nie ma już pogromców i on, najlepszy, będzie ostatni. Powróci niedługo do chłodnych i ciemnych krain swego ojca, a ja do labiryntu. Pogodna natura tego młodzieńca, sprzeczna z jego misją, urzeka mnie i mam ochotę ocalić go. Wciąż istnieję jakby w dwóch różnych miejscach labiryntu i boję się, że chaos obejmie mnie; wiedza byłaby wtedy daremna. Zmarnowałam życie? Będę konsekwentna, bo boczne tory prowadzą jeszcze głębiej niż do grobu brata, we wrogie wnętrze ziemi. Lubię rozmawiać z Tezeuszem, urzekł mnie prawym charakterem, bo jest moim przeciwieństwem, dodatnim znakiem wątpliwości i rozczarowań. Tyle razy zwyciężał i tak barwnie opowiada o trofeach, które trzyma na statku, że aż przenika mnie dreszcz na myśl o losie nieszczęsnych wybryków natury, które kazano mu tępić. Być może nie były niebezpieczne, trwające jako narzędzia równowagi w rękach bogów, realizacja ich nieprzeniknionych zamiarów. Gdyby bogini zechciała do mnie przemówić, uwierzyłabym jej, ona wie, dlaczego nie mogę opuścić Krety i ominąć kolejnych igrzysk, z jakiej to przyczyny nie wolno mi oddać ojcu złotego diademu, uciec daleko stąd, poza znany cywilizowanemu człowiekowi świat, albo krążyć jak Tezeusz między podwodnymi skałami, czekając śpiewu syren lub ciosu burzy, który powali mnie, zmiecie z pokładu w pałace Posejdona. Może gdyby mógł być tu dziś ze mną mój stary mistrz, wiedziałabym jak postąpić. Jak odrzucić płaszcz księżniczki i zdobyć szczęście prostych żeglarzy. Niebezpiecznie marzę, Tezeuszu. Dane mi ocalić przed tobą ojczyznę i koronę. Ojcu memu nie umknął syn twórcy labiryntu, runął w morską głębię i jak słyszysz, wolałabym dzielić jego klęskę w naszej grze. Idę na spotkanie z tobą, nie przekonana i pełna gniewu. . . . Od rana błąkam się po pałacu w poszukiwaniu Ariadny. Wszędzie zostawia ślady, jakby dopiero co przeszła, zza ścian wciąż słychać jej muzykę, a kroki cichną na odgłos mego stąpania. Śledzi mnie albo ucieka. Nie mogę zorientować się, gdzie jestem, tyle tu komnat i korytarzy. Niewolnicy uśmiechają się znacząco, jakby wiedzieli, co się stanie. Coraz rzadziej ich spotykam, zdecydowałem się bowiem iść w jednym kierunku, żeby nie zgubić drogi. Sale pałacu są w większości owalne lub wielokątne, mają różną ilość drzwi, podejrzewam też istnienie tajemnych przejść. Postanowiłem schodzić w dół, żeby dotrzeć na parter, tam łatwiej znaleźć wyjście. Już południe? Słychać gong zwołujący służbę na posiłek. Gdzieś tu musi być kuchnia. Znów zapach Ariadny. Kamfora i kadzidło, więdnące kwiaty. Zapach kapłanki, która spełnia ofiarę, tego jestem pewien, osacza mnie ta woń, pociąga coraz niżej i niżej. Nie zauważyłem, odkąd w salach zabrakło okien, a zaczęły pojawiać się migocące niespokojnie kaganki. Przeciąg? Wciąż idę za nieuchwytnym cieniem kobiety, co miała pomóc mi w spełnieniu misji. Niewolnicy zniknęli. Jest ciasno i przyjemnie. Coraz mniej mebli, drogę oświetlają łuczywa wetknięte w umocowane na ścianach obręcze. Małe, pięciokątne sale łączą się wąskimi korytarzami. Przed chwilą znalazłem mały kłębek czerwonej przędzy i idąc dalej, zwijam ją, prowadzi chyba gdzieś na wschód. Jestem w labiryncie! Trzeba wyjąć miecz z pochwy. Dobrze, że nie zostawiłem go w swojej komnacie. Jego ostrze błyszczy w świetle żagwi, to mój myśliwski pies, który wietrzy potwora. Skąd ten odór? Przyjemna woń świątyni zmieniła się nagle w fetor grobowca. Tyle tu szczątków ludzkich, zetlałe resztki białych tunik, amulety i pierścienie... Milczące podziemia... Labirynt w naturalny sposób łączy się z pałacem króla Minosa! Trzeba iść za czerwoną nitką. Korytarze coraz szersze i wyższe, pod ścianami ławy, ale strach byłoby na nich usiąść, pokryte są jakby brunatnozieloną, przechodzącą w spłowiałą czerń sadzą. Pod 75 nimi znów kości ludzkie i różne drobiazgi. Tak, zmierzam wprost do siedziby Minotaura! W wielkiej, obszernej sali ścierwo potwora. Cztery kończyny zakończone silnymi kopytami, rogi byka, sama czaszka ma średnicę długości ludzkiej ręki. Rozkład cielska napawa mnie wstrętem, mijam więc je i przechodzę do drugiej sali, mocno oświetlonej kolorowymi kagankami. Czuję, że gdzieś tu musi być jeszcze inna poczwara. To nie Minotaura szukałem. Nie czułbym tak wyraźnie zagrożenia. Ludzkość żąda ode mnie spełnienia misji. I oto stół, leży na nim owalny płaski przedmiot, przykryty kawałkiem tkaniny, ostatni ślad na drodze do ofiary. Lustro? W świetle kaganków wyraźnie widać moją twarz. I jest już Ariadna. Uroczysta jak nigdy dotąd. Z uśmiechem na ustach obiecuje, że w decydującej chwili potrzyma rękojeść mego miecza. 76 Sezon na sny Sezon na sny trwa cały rok. Z zaproszenia do pałacu można skorzystać tylko raz, o dowolnej porze dnia. Znalazłam je na biurku w styczniu, miałam więc sporo czasu i najpierw nosiłam wielobarwny krążek na szyi jak medalion, bo bałam się go zgubić na ulicy, a następnie schowałam mój skarb do skrzynki z widokówkami, którą włożyłam pod poduszkę, żeby w nocy tym lepiej jej strzec. Rodzina nie była zachwycona zaproszeniem. Dziadkowie straszyli mnie, że nie wszyscy stamtąd wracają, być może to jakiś spisek, podstęp, żeby porywać młode dziewczyny, chociaż chłopcy także giną we wnętrzu pałacu. Policja odmawia poszukiwań na jego terytorium, bo jest to przypuszczalnie miejsce kultu, aczkolwiek dostępne dla wyznawców wszystkich religii. Jedynym warunkiem wstępu jest otrzymanie zaproszenia. Mieniące się barwami kółko pojawia się ni stąd, ni zowąd na drodze człowieka, który może je oddać w recepcji pałacu, z niczego nie korzystając. Obdarowanemu wolno jeszcze tego samego dnia przekroczyć wrota wyznaczone przez numer na kółku. Tych bram jest podobno dwanaście, choć trudno je policzyć, ponieważ sam pałac obraca się wraz z ruchem słońca, a cyfry na drzwiach są widoczne tylko dla posiadających krążki. Pozostali widzą budynek jakby poprzez mgłę, układającą się według geometrycznych prawideł w różnokształtne tęcze, wydaje im się nierealny i niedostępny, choć nie wiedzą przecież, czy za chwilę nie zostaną zaproszeni. Na pozór dach pałacu wydaje się płaski, lecz naprawdę nie można z zewnątrz zbadać, czy budowla nie jest rosnącą w chmury wieżą z fantazyjnie poszarpanymi murami albo ponurym koloseum, w którym rozegra się dramat zaproszonych, bo któż może zagwarantować, że niektórzy z nich nie zostaną tam zabici albo pożarci przez dzikie zwierzęta dziwnych władców pałacu, co nie pokazują się ludziom, ale przecież przenikają przez ściany tego świata, szepcą myślom człowieka niedostępne rozkosze i tak wabią od wieków. Kim są? Może bogami albo ludźmi uwolnionymi z cielesnej formy, skrzydlatymi iskierkami żywej przestrzeni, którą nazywamy duszą, mylnie może, bo jeśli tak wygląda prawdziwy byt, możliwe byłoby szczęście lub choćby próba dopędzenia go w ucieczce przed materialnym istnieniem. Takie i inne jeszcze dziecinne obawy przenikały mnie, gdy brałam do ręki pudełko z pocztówkami. Straciłam dobry humor i pogodę ducha, z których znali mnie przyjaciele, siedziałam wieczorami w domu i myślano pewnie, że zrobiłam się zarozumiała z powodu zaproszenia, że gardzę nimi, bo go nie dostali i zapewne nigdy tego zaszczytu nie dostąpią, ja tymczasem, dręcząc się wątpliwościami, zastanawiałam się, czy w ogóle pójść na tęczowe wzgórze i wrzucić krążek do właściwego otworu w drzwiach. Gdybym zrezygnowała, matka wymyślałaby mi od tchórzy i dziwadeł, lecz pozostali bliscy odetchnęliby, jakby groźba wojny, zarazy, oddaliła się na jakiś czas od domu. Znowu byłoby rodzinnie, bezpiecznie, nijako. Zbliżały się wakacje, należało więc coś postanowić. Koledzy wypytywali mnie, dokąd tym razem wybieram się, oczekując lada dzień męskiej decyzji, oni prędzej skorzystaliby z nęcącej propozycji sił, które z niewiadomych przyczyn wybrały mieszkańców naszego miasta jako 77 przyjaciół bądź obiekt doświadczeń. Nie rozstrzygnę jednoznacznie tego problemu, choć wiele widziałam za bramami pałacu. Jedno wiem na pewno - zachowałam w pamięci wszystkie wydarzenia, w których tam uczestniczyłam. Przygoda rozpoczęła się w dzień letniego przesilenia. Późnym popołudniem, nie żegnając się z nikim, ruszyłam do pałacu. Wiedziałam podświadomie, że nie muszę zabierać niczego prócz świecącego talizmanu. Mgły rozstępowały się przede mną tak, bym dobrze widziała drogę; igrając z mą wyobraźnią, przybierały kształty postaci lub rzeczy, lecz gdy podchodziłam bliżej, znów bezgłośnie umykały na bezpieczną odległość, a przeobraziwszy się po raz kolejny, zaskakiwały zwinnością. Im głębiej zapuszczałam się na teren otaczający pałac, tym przemian było więcej; płonące drzewo stało się potokiem, piasek ze ścieżki udawał kolorowe kwiaty, które po dotknięciu rozsypywały się w śliski żwir, przypominający karnawałowe brokaty, ani paru ziarenek nie udało się zatrzymać między palcami. Polowanie na polny bukiet nie sprawiało wysiłku, schylałam się chętnie po ułudne rośliny i szłam coraz szybciej, nie zwracając uwagi na to, że moja sukienka i pantofle także zaczęły iskrzyć się to błękitem, to złotem. Pomyślałam, że nie różnię się teraz od zastępujących mi drogę zjaw; z pewnością są wśród nich prawdziwi ludzie, tylko nie umiem ich rozpoznać. Komuś zależy, bym nie odróżniła rzeczywistości od złudzeń, ale chyba nie jest to niebezpieczne, nieznani Oni czuwają nad mymi krokami, nie potknęłam się jak dotąd, ja, znana niezdara, idę ponownie, jakbym wiedziała, dokąd prowadzi ta ścieżka i czego szukam pod bramami pałacu. Nadzwyczajna ruchliwość postaci, zmierzających ku bramom, nie pozwoliła mi na razie przyłączyć się do żadnej z żywych osób, żeby wymienić z nią pierwsze spostrzeżenia. Potrzebowałam towarzystwa, gdyż zaczynałam już wątpić w swą realność. Chciałam zapytać kogo bądź, czy jeszcze jestem, czy może wtopiłam się już w piasek ścieżki, by na zawsze pozostać w tej formie materii, zachowując jedynie duchową tożsamość. Drgające pod stopami światło uniosło się na wysokość kolan, następnie do pasa, sięgnęło piersi, by w końcu otulić mnie całą swym ciepłem i prowadzić już po omacku przez szumiącą przestrzeń, którą zdawał się wypełnić gęsty, o dziwo suchy deszcz. Przetarłam oczy. Stałam oto przed bramą numer jedenaście obok młodego mężczyzny, który bez słowa wziął mnie za rękę i tak przeszliśmy razem albo raczej przeniknęliśmy przez szklaną taflę drzwi. Ścisnęłam aż do bólu jego dłoń, jakbym bała się, że już za chwilę obudzę się i nic się nie zdarzy. Sen rozwijał swe wątki. Przechadzaliśmy się w pejzażu późnej jesieni, wśród stert liści, zmrożonych pierwszymi oddechami szronu, ale nie było mi zimno. Listopadowa aura, która powinna sprowadzić na mnie grypę, katar i ból głowy, tym razem nie szkodziła mi wcale, mimo że miałam na sobie tylko sukienkę z krótkimi rękawami i pantofelki bez palców, wsunięte na bose stopy. Chciałam iść tak przez wieczność, opierając głowę o ramię najbliższego mi człowieka, szeptałam ważne tylko w snach, niejasne zaklęcia, aby alejka nigdy nie skończyła się i słońce nie zaszło tego wieczora, łamiąc kosmiczne reguły, które w snach nie muszą przecież obowiązywać. W moim marzeniu mam prawo sama ustalać zasady, dane mi są kolorowe kostki układanki, z której wolno zbudować najbardziej fantastyczne kształty, rozproszyć je i zacząć składać na nowo tej samej jeszcze nocy albo dnia, pod opieką słońca śni się bowiem tak samo dobrze i bezpiecznie. Założyłem, że nie rozstanę się z mym pięknym przyjacielem, kochankiem, złudzeniem, sama nie wiem, jak go nazwać, a o imię zapytać nie śmiałam, bojąc się spłoszyć szczęście, jeśli byłoby tylko rojeniem. Zaciskam powieki. Nie wolno obudzić się, trzymam mocno chłodną dłoń człowieka, który coś mówi, ale tak mnie absorbuje samą swoją obecnością, że nie rozumiem, o co pyta, może krzyczy, gniewa się na mnie, ale nie, siadamy na ławce, by zjeść razem owoc dojrzałej pomarańczy, każde swoją połówkę. „Co robić, by ten obrzęd można było powtarzać na jawie, jak cię tam sprowadzić z tego 78 przeklętego pałacu, dać prawdziwe życie, jeżeli jesteś obłokiem przydrożnego pyłu, z którego pozwolono mi ulepić miłość, ale ja wiem, że nie dam się oszukać i nie zostaniemy tutaj, w krainie listopada, przeznaczonej mi na pierwszy sen. Patrz na mnie, do uśmiechu jesieni pasują twoje szare, chłodne oczy, dotykaj mnie ich światłem, żebym nie dała się namówić na pełnię lata, ciepły sen o lenistwie i słońcu. Wolę mniemać, że istniejesz w moim świecie i gdy do niego powrócę, znowu cię spotkam, że zachowałeś, tak jak ja, pamięć o naszym spacerze i powitasz mnie wśród ludzi, jeżeli stąd wyjdę, znudzona snem, przepełniona obrazami, z których będzie trzeba czerpać przez resztę życia, przez kolejne sceny, aż przejdzie się lekko na tamtą stronę, wypełniwszy wszystko do przesytu, mdłości, tak że odejście będzie tylko miłym kołysaniem”. Nie otrzymałam odpowiedzi, potok myśli przepłynął ponad splecionymi palcami naszych dłoni, zawirował i obudziłam się w szerokim łożu, sama i zziębnięta w sztywnej, szmaragdowej pościeli. Ściany pokoju wyłożono lustrami, być może po to, bym mogła podziwiać kunszt krawca, który uszył mi dziwne szaty i jubilera, co wyczarował precjoza, leżące w otwartej szkatule. Wolno mi więc było ukoić ból bogactwem, obwiesić się naszyjnikami, lecz wolałam jeszcze poszukać mego szczęścia. Wyszłam z komnaty, by zapytać, sama nie wiedząc kogo, bo choć mam do dziś w pamięci każdy szczegół jego twarzy, nie umiałabym jej opisać słowami, uprościć tego, co spełniło oczekiwanie wyobraźni i umknęło, spłoszone jawą, ale jaka to realność, skoro wciąż śnię, nie opuściłam przecież pałacu, rozpoczął się tylko nowy rozdział marzenia, w którym nie ma dla ciebie miejsca, mój kochany i nie wiem, kto tak postanowił, bo gdybym odkryła tego tyrana, naszego autora lub boga, stać by mnie było na bunt, niech będzie, zachowałabym się schematycznie, lecz nie mam innego wyjścia, jakim bowiem sposobem miałabym zgodzić się stracić ciebie, choć może byłeś tylko jednym z kwiatów bukietu i przemieniłeś się nagle pod wpływem ciepła mych dłoni? Mógłbyś do mnie wrócić, gdybym pokonała złe bóstwa snów, owszem, jestem od nich słabsza, potrzebuję marzeń i odpoczynku, ale dla ciebie wyrzeknę się ich, szkoda tylko, że daremnie, bo wciąż cię szukam, każdego listopada i odpowiada mi milczenie świata. Biegłam przez korytarze, przedsionki i sale pałacu, wszędzie spotykając ludzi w towarzystwie widm, spokojnych, urzeczonych migotaniem pałacu, zwiedzionych przez sprytne urządzenia, które zaspakajały większość najskrytszych pragnień gości. Niepojęte, czemu właśnie moje marzenie zostało brutalnie przerwane, dlaczego postanowiono, że nawet we śnie mam błądzić i szukać miłości bez skutku. Wiele razy wydawało mi się, że widzę znajomą postać parę kroków przede mną, lecz gdy próbowałam jej dotknąć, rozsypywała się na miliony błyszczących drobin, a ja znów stałam sama pośrodku śliskiej jak szkło, mieniącej się ni to ścieżki ni to korytarza, patrząc gdzieś wzwyż, ku źródłom wielobarwnych świateł. Przestałam już krzyczeć, gdyż nikt nie reagował na mój głos, skarga zdawała się pozostawać wewnątrz mnie, nawet gdy kładłam się na tym dziwnym piasku, próbując siłą woli zdezintegrować się na wirujące cząsteczki, nie dano mi jednak tej zdolności, widać nie otrzymałam zaproszenia na stałe albo źle wypadłam w próbie, bo przecież spotkanie z tobą mogło nią być, no i teraz wszechmocny jakiś śmieje się, że łatwo mnie nabrać na plewy, polecę za pierwszym lepszym, zamiast rozkoszować się przyjemnością, jaką jest trwanie bez cierpień i pragnień, powolne zapominanie o zazdrosnym „ja”, które zmusza człowieka do ciągłej pogoni za złudzeniami. Dlaczego w takim razie nie wyproszono mnie z pałacu, jakie zadanie mam jeszcze do spełnienia? Wydawało mi się, że cicho syczący pod stopami piasek śmieje się ze mnie, szydzi ze słabości, której poddałam się na samym początku przygody. Zgoda, pomóżcie mi zapomnieć, niech z mych myśli zniknie chłodny romans listopadowy. Ścieżka zapada się głęboko, jakby do wnętrza wydrążonej Ziemi. Płynę bez pośpiechu, nurkując w bursztynowym płynie lub gazie o dużej gęstości, oddycham dziwnie swobodnie. Nie jestem tu sama. Ludzie nie 79 zwracają na mnie uwagi, nawet gdy niechcący ocieram się o nich, próbując uniknąć zderzenia z wielobarwnymi kulami, wirującymi według sobie tylko znanych reguł w złocistej kąpieli wraz z gośćmi pałacu. Niektórzy zastygli w pozach, jakie przybrali przed snem i tak rozmaicie powyginani albo skuleni w podświadomej tęsknocie do embrionalnej egzystencji drgali zaledwie, przypominając przedziwnie ukształtowane landrynki, wszyscy bowiem emitowali dyskretne, złociste światło. Oczy bolały od ciągłego wpatrywania się w znieruchomiałe twarze. Wciąż nie dostąpiłam łaski zapomnienia i z bijącym sercem przepływałam obok drżących przez sen figurek, tak podobnych do siebie, że nie sposób je odróżnić. Wszyscy są tacy młodzi, spokojni, ich rysy wyrażają zdumienie w tajemniczy sposób uzyskaną przyjemnością, której warto poświęcić całe aktywne trwanie. Zamykam oczy, kręcąc w wirowym tańcu fantastyczne piruety, to znów nurkuję z całej siły, jakbym pragnęła dosięgnąć dna dziwnego zbiornika, choć wiem podświadomie, że w tym śnie przebywam w przestrzeni bez końca i początku, niepojętej dla mej wyobraźni. Tylu ludzi zasnęło tu i odnalazło swój raj, a ja krążę wśród nich i szukam jednej istoty, lecz bursztynowa ekstaza tak zmienia twarze, że być może minęłam już cię, kochany, śpiącego, zatopionego w nowej świadomości, którą podarował ci pałac. Marzę, by sen pogrążył się w śnie. Zmienić się w przeźroczystą figurkę, zatrzymać oddech i bicie serca tak jak otaczające mnie ludzkie manekiny, zatrzymać się w wybranym miejscu i wygodnej pozie, skulić się może w tej dziwnej kąpieli, gubiąc kłopoty, nie szukać nikogo ani niczego, nawet gdyby przemiana miała być nieodwracalna. Pozostać tu na zawsze, krążąc tak powoli, że nowo przybyli nie dostrzegą mego ruchu, a i ja nie zobaczę nikogo, wędrując wewnątrz siebie drogami stworzonymi przez światło płynnego bursztynu. Kładę się na wznak, podpatrzywszy pozycję niektórych figur. Próżno zamykam oczy, kładę ręce na piersiach. Nie zasnę. Złocista substancja wokół mnie zaczyna się burzyć, kipi wręcz, dziw, że nie parzy. Coraz ciemniej dokoła, wciąż jednak zachowuję wrażenie, jakbym wcale nie zapadała w marzenia, nie płynę już przez szczęśliwą głębię złotych barw, stoję na ciemnofioletowej płycie z gładkiego szkła, boję się ruszyć, żeby nie upaść. Nade mną, nie wiadomo czy w sztucznym mikroświecie czy po prostu w ogromnej sali, wiszą wysoko dwa słabe słońca, które przesłaniają się nawzajem co jakiś czas, dając pulsujące granatowo - fiołkowe światło. Jest chłodno. Tłum, zgromadzony poniżej wzniesienia, na którym stoję, rozgrzewa się krzykiem. Czego mogą chcieć ode mnie ci ludzie? Mogłabym przemówić, omamić rozwrzeszczaną masę słowami poddańczej modlitwy lub przysięgi, ale nie chcę tego czynić, oddalam gdzieś daną mi moc i siadam na płycie, która teraz jest już nieforemną poduszką, utworzoną jakby z postrzępionych chmur, otacza mnie, kołysze lekkimi drganiami. Zasypiam i budzę się znowu, wciąż widząc przed sobą kłębiący się tłum, który być może skanduje teraz moje imię. I nie wiem, czy żąda złożenia ze mnie ofiary czy też może mam nad nim władzę, a jest mi tak obojętny, że nie zaryzykuję zejścia w dół, niech dziwny okręt płynie ponad krajobraz pałacu, wypatrzy kryjówkę na długi sen zimowy o gasnących słońcach i obłędzie zwierząt, o powrocie człowieka do nadrzewnych gniazd. Masa ludzka szemrze gniewnie, próbuje mnie gonić, znienawidziwszy za milczenie i władzę nad przestrzenną podróżą, bo w tym marzeniu być może tylko ja należę do gości pałacu, natomiast czerniejące w dole mrowie to fałszywa karta, ciemna fatamorgana. I jakby na potwierdzenie mej myśli sen zagęszcza się w barwy nocy, już nie ma wokół ludzi, opadam nisko nad ulicę, czując, że jadę na niewidzialnym koniu przez wymarłe miasto. Sezon na sny trwa, sezon kolorowy. Nim zajdą fioletowe gwiazdy, dotrę pewnie do bramy, zsiądę z wierzchowca i na koniec przygody, bo pałac znudził się już mym towarzystwem, przesypię ze dwa razy garść tęczowego piasku; wyobrażę sobie, że to tobie, piękny nieznajomy, podaję rękę na pożegnanie, nim spotkamy się znowu w jakimkolwiek ze światów pod słońcem listopada, by rozpoczął się następny obrót naszego trwania w cieniu tej samej pomarańczy.