Lech M. Jakób Romsky Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Jankowi Zubkowi - mojemu przyjacielowi, który zginął bezsensowną śmiercią 5 Dziewięć punktów wprowadzenia 1. Tylko przyzwoitość nakazuje, by już na wstępie uprzedzić Czytelnika, z czym będzie miał do czynienia. Innych względów nie widzę, a przeciwnie, wzdragałbym się przed tanią jazdą na sensacji i cudzym cierpieniu, które tu przytłacza swoim ogromem. Historia, jaką przedstawię, wymaga w odbiorze hartu i czystego serca. I największy ładunek tolerancji nie wystarczy, jeśli nie pójdzie za nią chęć szczerego poznania prawdy, jeżeli nie wspomożemy umysłu otwartością na rozmaite, niejednokrotnie bulwersujące przypadki. Dowiemy się, kim był Paweł Romsky. Co mu się przydarzyło. Dlaczego życie miał podłe, a dookoła za dużo krwi. Z czym walczył, czego oczekiwał po sobie oraz innych. O tym wszystkim dowiemy się z jego własnych ust. On sam będzie mówił. Słuchaj, Czytelniku, uważnie. Jeśli masz rozwodnioną krew, zrozumiesz niewiele lub zgoła nic. Jest to opowieść dla ludzi twardych, ale uczciwych. Komu obca żarliwość, nie uwierzy. Głupi nie pojmie. Prostak tragedię wyśmieje. Jedynie umysłom jasnym i sercom czystym nie obce będą stany zwątpienia i skruchy. Wstrząśnie nimi bezsiła, przeryje gniew. Dotykając żywego zła, poprzez uczestnictwo, doznają oczyszczenia. 2. To, co może stanowić o człowieczeństwie, podkreślają miliony zapisanych uczonymi enuncjacjami kart oraz niemoc w dopowiedzeniu pełni. Zaczerniane zwartym drukiem księgi budują człowieka i jego kondycję przez dogmaty, kodeksy, systemy moralne, w zasadniczych sprawach nie tak znów różne od siebie, bez względu na wielość kultur. Natomiast niemoc w rozmaitym stopniu bliska jest wszystkim. Jak dochodzący do rozstajów dróg waha się, którędy ruszyć dalej, tak człowiek w obliczu narzuconych norm popada w rozterkę. Szczególnie gdy czyn, w okolicznościach skrajnych dwuznaczny, cechuje gwałtowność w dochodzeniu prawdy, a jednostka wysługująca się namiętnościami i poczuciem własnej sprawiedliwości poszukuje swojego miejsca wśród bliźnich kosztem konformistycznie pojętej lojalności (czyli wymysłu o charakterze czysto użytkowym). Jednocześnie przynajmniej intuicja podszeptuje nam, że zjawiska lokalne, typu tradycja bądź obyczaj, stanowią część składową chomąta nałożonego nam z góry, by wędrówkami wyboistym duktem życia kierowała nadrzędna zasada sprawdzalnego porządku. W myśl prostego schematu: co istnieje, musi służyć nam; jeżeli nie służy, jest mało pożyteczne, najczęściej złe. Cóż, prostota i przejrzystość nie chadzają w parze z intencjami, nawet najlepszymi. Można szlachetnie chcieć porozumienia ze światem, można też w bogobojnych zamierzeniach usilnie dążyć do prawdy, ale nigdy nie wiadomo co, gdzie i kiedy łamie nasze postanowienia, z wpojonych zasad czyni magmę, która rozpaloną do gorącości substancją pustoszy piersi i zwęgla serce. 6 A jakże trudno sprawdzalne bywają ludzkie motywacje! Jakaż niebezpieczna to dziedzina - moralność! Tyle łączy, co dzieli, a frymarczeniu nie widać końca. Chłodny umysł powie - zło i dobro na równi służą prawdzie. I zgodzimy się z tym. A jeszcze inny mędrzec ogłosi - co przeciwstawne, twórcze jest. Również przytakniemy. A gdy padną słowa: po to dano nam rozum i serce, by z wagą myślenia oraz emocji kroczyć odpowiedzialnie - czyż zaprzeczymy? Lecz wszystko to ogólniki, sofistyczne sztuczki i zręczna manipulacja słowem wobec tego, o co przychodzi nam się potykać. Reprodukcyjnie powtarzalne życie zmusza do powielania zdumiewająco podobnych błędów, twórczość bywa destrukcyjna, namiętność wykrzywia prawdę - często i bez wiedzy zainteresowanych. I w rezultacie nie wiemy, o co się oprzeć, gdzie znaleźć ostoję. W diabelskim piecu smażą się ludzkie wątpliwości. 3. Po kilku refleksjach natury ogólnej, które częściowo powinny wprowadzić w istotę rzeczy, przechodzę do faktów. Pierwszy ważki: prezentowany nieco dalej list jest autentykiem. Napisał go Paweł Romsky do Fryderyka W. Drugi, nie mniej istotny: napisał, lecz nie zdążył, czy też nie chciał wysłać - będzie jeszcze o tym mowa. Trzeci: brakuje listowi kilku ostatnich stron. Jednak nie zaważy to w sposób istotny na odbiorze. Okoliczności zostaną wyjaśnione. Czwarty: dotarł do mnie dzięki Fryderykowi W., który uznał z stosowne, a raczej - pożyteczne, ujawnić prywatną korespondencję. Piąty: również dostrzegłem sens w ujawnieniu wstrząsających wyznań. Sens nadrzędny, bo społecznie umotywowany. Pokusa opublikowania tragicznego listu była tak silna, że skontaktowałem się z żyjącym rodzeństwem autora. Wszyscy bez wyjątku, a było ich czworo, ku naszej z Fryderykiem satysfakcji, zgodzili się na ogłoszenie listu drukiem. Szósty, zrozumiały: na życzenie zainteresowanych zamieniłem prawdziwe nazwiska na fikcyjne, opuściłem nazwę miejscowości, gdzie wszystko się dzieje, a także - powodowany obowiązkiem - zretuszowałem kilka szczegółów, które w nie zmienionym stanie mogłyby zlokalizować miejsce akcji. Sądzę, że Czytelnicy wybaczą mi wspomniane zabiegi. Bez nich bowiem nie poznalibyśmy prezentowanej historii przed upływem szeregu lat, ustawowo chroniących tajemnicę korespondencji. Fakt siódmy: rodzaj ingerencji w tekst. Naturalnie, nie wchodziły w grę poprawki merytoryczne. Pozostałem wierny tekstowi do tego stopnia, że nawet oczywistą niekonsekwencje w pisowni swojego nazwiska (prawdziwe ma zbliżoną budowę gramatyczną) pozostawiłem autorowi bez zmian. Moja praca nad tekstem polegała li tylko na uzdatnieniu technicznym. List rozbiłem na akapity, wyodrębniłem dialogi i wprowadziłem światło między poszczególne bloki myślowe. Istniała na to pośrednia zgoda autora, który sam, zaraz na początku, zastrzega się, iż nie uniknie pewnego chaosu - co z resztą pokrywa się z rzeczywistością. Myślę więc, że ingerencja taka uznana zostanie za celową, gdyż w sposób oczywisty zyskuje na tym czytelność tekstu i jego przejrzystość. To byłyby chyba wszystkie istotniejsze fakty. 4. Fryderyk W., uznany nie tylko w swoim środowisku paleontolog, mój długoletni przyjaciel, poznał autora listu w okolicznościach drastycznych. Ponieważ ma to wyraźny związek ze 7 sprawą, pozwolę sobie oddać głos przyjacielowi. W refleksjach dołączonych do pakietu z listem P. R. między innymi mówił: „Opadło mnie dwóch opryszków. Zważ, mój drogi, iż była noc, a w promieniu kilkudziesięciu metrów ani jednej latarni. Najbliższe zabudowania o dobre trzy minuty marszu. Wygwizdowo, że hej. Młodzieńcy wyskoczyli z mroku nagle, nawet nie zipnąłem. Doprawdy nie wiem, czego chcieli. To zresztą w tej chwili mało znaczące. Naturalnie zasłaniałem się jak mogłem, ale uderzenia padały gęsto i zaraz nadeszła słabość. Miałem podstawy sądzić, że za moment stracę przytomność. I wówczas nadszedł on. Pomyślałem o nim najgorzej, bo po chwili wahania ominął nas, jakby widok katowanego człowieka należał do najzwyklejszych na świecie. Rozzuchwaleni tym młodzieńcy wzmogli agresywność i po kilku dobijających kopniakach (leżałem już półprzytomny) popędzili za nową ofiarą. Chciałem wołać o pomoc, ale ból szczęk nie pozwolił mi wydobyć nawet pisku. To nieważne, co wówczas czułem. Posłuchaj, co było dalej, gdyż właśnie sedno. Dotarły mnie krzyki i odgłosy szybkich uderzeń. Wszystko trwało krócej niż lot wróbla z drzewa na drzewo. I cisza. Przestraszyłem się perspektywą ich powrotu. Wystaw sobie moje zdziwienie i radość, gdy miast oprychów zobaczyłem... jego. Podszedł spokojnie, jak gdyby nigdy nic, pomógł wstać i bąkając coś monosylabami odprowadził do miasta. Nie wiedziałem, co sądzić o podobnej postawie. Mieszane szarpały uczucia. Naturalnie wówczas. Jednak lata zrobiły swoje. To prawda, nie spotykaliśmy się zbyt często. Pierw kontaktami rządził przypadek, potem dążyłem do nich sam. W pobliskim K. proponowano mi odczyty. Tak ustawiałem godziny spotkań z młodzieżą, by wieczór spędzić w towarzystwie mojego wybawcy. Do trudnych znajomości zaliczałem P.R. W międzyczasie, co pamiętasz, zmarła Zofia, i dopiero wówczas doszło między nami do zacieśnienia efemerycznej znajomości. Podtrzymywał mnie na duchu subtelnie i z wytrwałością, świadczącą przynajmniej o zbieżnych przeżyciach. Mówię, co odczuwałem niegdyś. Teraz, po zapoznaniu się ze wstrząsającym listem (czy uwierzysz, że czytałem go przynajmniej pięć razy?) zrozumiałem więcej i lepiej, choć daleki jestem od stwierdzenia, że do głębi. Na przykład ta historia z fatalnym poznaniem w innym świetle się rysuje.” Tu mój przyjaciel popada w dosyć luźne rozważania, trącając o prywatne, nie związane z przedstawianą opowieścią sprawy. Przeskakuję do dalszej części, gdzie charakterystyka P.R. Ważne dla nas. „Romsky zawsze jawił mi się człowiekiem zamkniętym, skrytym, by nie rzec: na głucho zatrzaśniętym w sobie. Tylko cierpliwość i jego z czasem rosnące zaufanie pozwoliło przełamać lody. Nosił się dumnie, co - o dziwo - nie kłuło w oczy. Może dlatego, że szanował partnerów, dawał im odczuć ich wartość. Do gadatliwych nie należał. Jeżeli chodzi o postawę, wygląd zewnętrzny - nic nadzwyczajnego. Wzrost trochę więcej niż średni. Postać szczupła, ale rozrośnięty w barkach. Twarz na pograniczu banalności, bez zarostu, z grzywą blond włosów na czole. Głównie oczy i wyprostowana sylwetka robiły wrażenie. Potrafił wzrokiem wedrzeć się w głąb duszy, aż mnie, starego w końcu dziada, niejednokrotnie ciarki przeszły po krzyżu. Nie było w jego spojrzeniu ani cienia pogardy. Raczej wyniosłość zatrącająca jakimś bólem. Irytował się, ilekroć ktoś spuszczał wzrok. Nie zauważyłem nadmiernego przywiązania do tak zwanych dóbr materialnych. Zawsze znoszone, ale czyste odzienie, jakieś ciemne sandały, zimą skórzana czapka z daszkiem. Dużo palił. Uwielbiał piwo i szachy.” 8 Refleksje Fryderyka dotyczyły również środowiska, w którym urodził się i żył Paweł Romsky. Przytaczam kilka ważniejszych zdań. „Nie wiesz, co to ludność napływowa. Nie mogło być mowy o silniejszych więziach między grupami. Istny konglomerat postaw i obyczajów. Ścinały się charaktery, mieszała krew. Romsky akurat z Podola, choć dziad jego musiał, patrząc po nazwisku choćby, nadejść z zachodu. Dużo Ślązaków, Kaszubów, Wielkopolan. Żydzi. Trochę Pomorzan, resztki Prusaków. Gdzie nie strzelisz, trafisz. I tym ludziom przyszło razem żyć: w odświeżonej państwowości, w nowym ustroju. Po kilku latach wariackich wędrówek i tragedii. Z bliznami, uprzedzeniami, szczyptą rozsądku i potężną nadzieją. A ty teraz człowieku weź i żyj na beczce prochu. Bo cudów nie ma - ludzkie namiętności czynią ze świata arenę, gdzie bezustanne, bolesne starcia są na porządku dziennym. Ogień, woda. Niebo, ziemia. Między nimi człowiek. Piąty żywioł.” Dalsze cytowanie refleksji mojego przyjaciela byłoby nadwerężeniem cierpliwości Czytelnika. I chyba lepiej w tego rodzaju przedmowie tylko dotknąć niektórych problemów, niż narzucać swoje widzenie, co sam odebrałbym jako przynajmniej irytującą gruboskórność. W tym przeświadczeniu przechodzę do punktów następnych. 5. Jaki był Romsky według postronnych, można roztrząsać w nieskończoność. Początkowo gromadziłem o nim notatki z myślą o wstępnym wielogłosie. Wyobrażałem sobie, że przybliży to skomplikowaną osobowość autora niebywałego listu. Przeprowadziłem wiele rozmów z jego rodzeństwem (z wyjątkiem Bogdana R., który dotąd w Londynie), znajomymi, a także obcymi świadkami wydarzeń. I ręce opadły. Opinie wściekle sprzeczne: jedni odsądzali go od czci i wiary (po prawdzie tych była chyba znakomita większość), drudzy wynosili pod niebiosa, znowuż innym Romsky wyglądał na człowieka, o którym nic sensownego powiedzieć nie można. I zrezygnowałem z pierwotnego zamysłu na rzecz w miarę suchego punktowania najważniejszych spraw. W ten sposób unikniemy kakofonii i niezdrowej ciągoty komentowania cudzych cierpień. Niechaj najszybciej przemówi on sam. 6. O liście Na pakiet wyznań składa się 106 ponumerowanych kartek, czyli 212 stron. Jeżeli wierzyć Jadwidze, siostrze P.R., było ich o 3 kartki więcej. Brakuje 5 - 6 zapisanych stron. Papier zeszytowy, w kratkę. Pismo dosyć czytelne, duże, trochę zwichrowane. Skłonność do rozrywania sylab, energiczne przekreślanie liter „t”, „f” i „ł”, co - jeśli z kolei wierzyć grafologom - wskazuje na zdecydowanie, mocny charakter. Cały list, wyjąwszy może dziesięć wypadków, bez śladu wykreśleń. Strony zapełnione szczelnie: od brzegu do brzegu, z małymi marginesami - dolnym i górnym. Poczynając od pierwszego słowa, zwarty szereg, ani odrobiny przerwy między poszczególnymi myślami czy dialogami. Stąd wspominany wcześniej zabieg wprowadzenia światła. 7. Co uprzedzone w punkcie 3 - okoliczności wędrówki listu. Osobiście Romsky listu nie wysłał. Trudno dociec: nie chciał czy nie zdążył. Ostatni fragment wskazuje na to, że zwątpił w sens przekazania go adresatowi. Może zmienił zdanie. Nie dowiemy się tego nigdy. Istnieje także prawdopodobieństwo, iż listu nie dokończył. Wszystkie jednak rozważania na zawsze pozostaną w sferze spekulacji. List odkryła Jadwiga przypadkowo i po czasie. Nie zaglądając do środka użyła trzech ostatnich kartek do podpałki w piecu. Zdążył je ogień strawić, nim pojęła ich znaczenie. W 9 szufladzie komody znalazła zaadresowaną dużą szarą kopertę. Był na niej adres Fryderyka W. I dzięki Bogu zdecydowała się rękopis wysłać. Ale na tym nie koniec. Ironia losu dodatkowo o rok przedłużyła drogę listu. Fryderyk, sądząc, iż ma do czynienia z pakietem fachowych broszur, które zamówił wcześniej, koperty (bez adresu zwrotnego) nawet nie rozerwał. Nie miejsce tu na opis małego szoku, jaki przeżył Fryderyk, kiedy w końcu zdecydował się kopertę otworzyć. 8. Tragedia autora listu mało ma sobie równych. Intensywność cierpienia stawia ją w rzędzie historii najsmutniejszych, które tyleż budzą współczucie, co wstręt. Jednak ponad tym przeważa inna myśl, o znaczeniu szerszym, dotyczącym wszystkich, bez względu na to, kto ile doświadcza, jaką tragedię przeżywa - myśl tycząca sprawiedliwości nadludzkiej. Bo ta nasza, przypieczętowana prawem ustanowionym przez ludzi, boli przypadkowością, doprasza się większego sensu. Cóż, powiedzą niektórzy, jesteśmy ludźmi. A skoro tak, to przyrodzona nam ułomność. Owszem, ale nie znaczy to, byśmy ślepo w wymyślone przez siebie rzeczy wierzyli. I nadto obrażali godność myślą o konieczności bezwzględnego podporządkowania jednostki społeczeństwu w majestacie kruchych ludzkich praw. Martwiałem przy lekturze listu P.R. kilka razy. Co Romsky wyczynia ze sobą - lub, jak on sam woli, los z nim - pozostaje, mimo brutalności scen, jeszcze w jakiś sposób strawne. O prawdziwą rozterkę przyprawia dopiero instynkt moralny. Mówi on nam między innymi to, że gadki o nieprzystosowaniu, dzikiej naturze, pasji bezwzględnego dobra P.R. są określeniami mało precyzyjnymi i niewątpliwie niepełnymi. Że jest w tym wszystkim coś głębszego, co drażni szczególnie, wykraczając poza rogatki sankcjonowanej przeciętności bytu. Chciałoby się zacytować to i owo z samego listu. Kilka uwag padło w punkcie 3. Trochę powiedział Fryderyk W. Przed chwilą coś znów. Słowem, czas zakończyć przedłużający się wstęp, bo cokolwiek w nim powiemy, będzie i za mało i za dużo wobec zjawiska pt. ROMSKY. 9. Ponieważ przedstawiany dokument siłą rzeczy nie może oświetlić okoliczności śmierci P.R., kilka słów o niej. Rozmawiałem ze świadkami tragicznego zdarzenia. Wprawdzie sam list przynosi pewne sugestie w tej materii, ale fakty, które miały miejsce po jego napisaniu, wprowadzają nowy zamęt. Każdy zrozumie po swojemu. Jednym bardziej odpowiadać śmierć samobójcza, innym zaś przypadkowa. Bo w dwojaki sposób można wypadek interpretować. Romsky zginął zmiażdżony ściętą przez siebie sosną. Według relacji jego kolegów z wyrębu, niespodziewanie silny wiatr przechylił walące się drzewo w kierunku najmniej oczekiwanym. Z kolei Mieto i Doroba, przyjaciele P.R., twierdzą, iż Romsky mógł jeszcze uskoczyć, lecz świadomie z miejsca się nie ruszył. Prawdę mówiąc wersja samobójstwa rozmyślnego nie bardzo mi pasuje. Może (zakładając, że dostrzegł lecące na głowę drzewo) trochę pomógł przypadkowi błyskawicznie godząc się na śmierć? Zaakceptował tę propozycję losu? Może było i tak, iż sparaliżowany, zawahał się, a potem było za późno? Bo trudno uwierzyć, by doświadczony drwal tak trywialnie zlekceważył niebezpieczeństwo. Niezależnie od powyższych spekulacji niejeden stwierdzi: gwałtowne odejście po trzydziestu trzech latach pełnego udręki życia mogło być w przypadku P.R. jedynym wyjściem. Nie wiem. Osobiście wstrzymuję się od głosu. 10 „Jeśli ci iść wypadnie tą drogą, W jakimkolwiek kierunku, z którejkolwiek strony, O każdym czasie i o każdej porze, Zawsze będzie to samo: przyjdzie ci odłożyć Sens i pojecie. (...) A każde działanie Jest krokiem na szafot, w ogień, w gardziel morza Albo na kamień nie do odczytania.” (T. S. Eliot, „Little Gidding”, przekł. Władysław Dulęba) 11 Drogi Fryderyku! Być może zdziwisz się, czytając te słowa. Raptem, ni z tego, ni z owego, list. Nigdyśmy przecież do siebie nie pisywali, a nasze spotkania łatwo liczę na palcach. Sam nie wiem, co mogło mnie skłonić do podobnej wylewności. Znamy się pobieżnie i nie sądzę, abyśmy zachowali o sobie jakieś silniejsze wspomnienia. Niemalże sobie obcy, choć nie do końca - i chyba to zdecydowało. Na tyle obcy, że łatwiej przychodzi mówić bezpośrednio, a na tyle okryci cieniem nikłej znajomości, by ośmieliło do rozpoczęcia rozmowy - właściwie monologu. Wybacz mało składną pisaninę. Nie nawykłem do przelewania myśli na papier. Wszelkie przeskoki, czy też chaos, połóż na karb małej wprawy. I gdyby tak moje słowa w trakcie czytania poczęły nużyć, nie czyń sobie wyrzutów, zaprzestań lektury. Podejrzewam, że przynajmniej w połowie chodzi mi o sam fakt napisania tego, co zamierzam, a jeśli starczy cierpliwości i dotrwasz do ostatniej strony - dziękuję. Wybrałem Ciebie z bardzo prostej przyczyny. Domyślisz się jej po przebrnięciu najwyżej kilku kartek. Teraz pozostanę jedynie przy krótkim stwierdzeniu - czyż nie Twoimi są słowa: „Każdemu raj, co go własnym ogniem w piersi pali”? Tyle w tej godzinie ciśnie się na usta. I nie to, że oglądając się za siebie muszę zaprzeczyć sobie. Podejrzewam, że nawet gdybym miał jeszcze raz żyć, nie potrafiłbym inaczej. Od początku było nie tak. A byłbym chyba głupcem wierząc, że każdy jakiś „następny raz” może być inny. Powiła mnie matka w zapadłym miasteczku Pomorza. Zapadłym dosłownie. Mury nielicznych domów sypały się niczym ziarna z dojrzałego słonecznika, brukowanymi ulicami krążyły watahy wściekłych i wychudłych z głodu kundli, a emigrujący w poszukiwaniu sensowniejszych miejsc na ziemi mieszkańcy miasteczka, mijając rogatki, żegnali się z rzadko ukrywaną ulgą. Odchodzili spiesznie, bez żalu i z zatwardziałą decyzją w sercu - nigdy nie wracać. Skłamałbym mówiąc o jakiejkolwiek wyjątkowości mojego miasteczka. Podobnych było wiele i wszystkimi pisała jednaka historia. Przesiedleńcy, ufając swoim gwiazdom, próbowali osiąść tu i tam, w końcu mnogość ich pozostała, jak to się mówiło, „na zawsze”, do grobowej deski. Szpetność sytuacji polegała na czym innym. Nie byli pewni nowej ziemi i dopiero następne pokolenie miało utwierdzić ich świeże prawo zadomowienia. To jasne, że nawet najlepszy plakat propagandowy nie zastąpi dzieciaka spłodzonego tu. Tak zapewne rozumował mój ojciec i nie sposób odmówić mu cienia racji. Skoro zostali z matką, przynajmniej to jedno robili w zgodzie ze swoim sumieniem, pospiesznie, regularnie i z zaciętością godną większej sprawy. Byłem piąty i nie ostatni. Z tej piątki zostało nas trzech (Marcin i Józef zmarli na zapalenie opon mózgowych) - Bogdan, Maciek i ja. Potem sypnęło siostrami: Jadwigą, Kazimierą i Rajmundą, a stawkę zamknął Maurycy. Byłoby nas niewątpliwie więcej, lecz matkę w połogu powaliła gorączka i w ciągu czterech dni okutą sosnowymi deskami odprowadzono na podmiejski cmentarz. 12 Po każdym z nas chudła coraz bardziej. Już po Rajmundzie wyschniętą na wiór ratował lekarz. Kazał ojcu „powściągnąć witalność”, a w przypadku „niepohamowania instynktów” groził śmiercią matki. Ojciec śmiejąc się wyrzucił konowała za drzwi i natychmiast przystąpił do robienia Maurycego. Sposób, w jaki przedstawiam owe wydarzenia, może wskazywać na niechęć do ojca. Bliskie to prawdy. Rozumiałem, że robienie dzieci dla samej zasady jest słabym dowcipem. Owszem, Bóg zabrania marnować nasienie, lecz ojciec z tego uczynił chyba ideologię. Podejrzewałem go nawet o celowość nagminnego zniewalania matki, która nie tylko nigdy w tym przyjemności nie znajdowała, lecz również traciła zdrowie. Słowem - jedynie dureń lub człowiek działający z premedytacją mógł celować w następny poród. Co rodziło przypuszczenie - ojciec świadomie zabił matkę. Prawdę mówiąc zawsze sądziłem, że ojciec nie kocha matki. Ale i matka, zdaje się, nie darzyła ojca zbyt wielkim uczuciem. To znaczy - może na swój sposób jakoś mieli się ku sobie. Matka w tajemnicy przed ojcem i nami przetrzymywała na dnie kredensu do kilku butelek wina i nie przypominam sobie dzionka bez skrzypienia drzwiczek i pobrzękiwania szklanki o szyjkę butelki. Wino wchodziło jej w język, który rozpuszczała bez ustanku. Wysiadały przy niej zawodowe lamentnice, płyty gramofonowe i ksiądz z ambony. Ojciec trzaskał drzwiami, bądź w chwilach szczególnego rozdrażnienia zamykał matkę na skobel w obszernej spiżarni. Dziwiłem się jego cierpliwości, bo po to Bóg dał mężczyźnie kobietę, by posłuszną mu była. Bywało, że przepychanki słowne przebijał atutem suchy trzask dłoni po pysku. Może dziwne, ale to matka, nie ojciec, używała tego argumentu. Ojciec nigdy ręki na kobietę nie podniósł, choćby mu i jaka blekot w gardło wlewała. Taki był. I dzieci, to znaczy nas, wyganiał na zewnątrz, gdy szła awantura. Chcąc nie chcąc wszystko podglądaliśmy przez parterowe okno. Ojciec uwielbiał zwierzaki, matka zaś na widok byle czworonoga w domu dostawała drgawek. Przypętał się kiedyś pod drzwi stary kocur. Miauczał przeraźliwie. Matką trzęsło. Bogdan próbował otworzyć drzwi. Matka, uznając to za jawny zamach, uciekła z kuchni do pokoju. Zatrzymaliśmy kocura, lecz dzikość jego plus ostentacyjna niechęć matki prowadziły do spięć. Co do mnie, uważałem, że kot ma prawo być przy człowieku. Zwierzę, podobnie jak człowiek, oczekuje czegoś tam w rodzaju ciepła, co możemy mu bez ujmy na honorze po bożemu zafundować. Pechowo jednak ów kocur któregoś razu przekroczył dozwolone i podczas karmienia nagle przeorał mi rozcapierzoną łapą twarz. Byłbym mu i może darował, gdyby nie bezczelne, bez odrobiny skruchy spojrzenie. Grzmotnąłem styliskiem od siekiery na odlew. Z przetrąconego łba uszami puściła się ruda farba. Uśmiech na twarzy matki dobił z kolei mnie. Kot może i zasłużył na takie potraktowanie, ale to nie powód, by czerpać z tego radość. Rozprute policzki paliły - zastanawiałem się tylko, od czego bardziej: od fizycznego bólu, czy też może ze wstydu za reakcję matki? Intrygujące - nigdy przedtem nie sądziłem, że można znienawidzić matkę za taki z pozoru drobiazg. No nie, chyba popadam w przesadę. Jeszcze trochę, a uznałabyś mnie za kogoś, kto gardzi rodzicami. Muszę pospiesznie zaznaczyć, że pogarda i nienawiść zawsze były mi obce. Niektórzy podobne uczucia uznają za oczywiste. Nie zgadzam się z tym. I nawet nie dlatego, iż mówi o tym moja wiara. Nie zamierzam również przedstawiać siebie przez to w korzystniejszym świetle. Ludziom trzeba dawać szansę, bez względu na ich postępki. Rozumiesz teraz, skąd żachnięcie przy słowie „nienawiść”. Byłbym bliższy prawdy mówiąc o smutku. Tak, teraz to widzę - wówczas, po tej historii z kotem, zmartwiłem się. Matka 13 nie powinna była odczuwać zadowolenia z tak marnego końca kocura. Miałem do niej żal i Bóg mi świadkiem, że podobnych odczuć doświadczyłem w przyszłości wielokrotnie, choć z różną intensywnością. Niedobrze jest rozpamiętywać złe wspomnienia. Jednak próbując uchwycić początki moich rozgoryczających przypadków, oparłem się - sięgając najdalej wstecz, jak potrafiłem - właśnie o tę nieszczęsną przygodę z kotem. Musiały istnieć również inne wydarzenia, lecz z wczesnych jedynie wymienione nie uległo zatarciu. Przypuszczam, z czasem trochę poznając siebie, że moja pamięć podświadomie broniła się przed konserwowaniem złych wspomnień, jakby sam fakt usilnego wymazywania czegoś z pamięci miał wykreślić z historii smutne wydarzenia. Przekonałem się o tym już w szkole. Chodziliśmy z Maćkiem do jednej klasy (Maciek dwa razy „zimował”, dzięki czemu szybko zrównałem się z nim), gdy nauczyciel matematyki, gruby i wciąż ocierający z łysiny pot, zapewne dla żartu, spytał: - Jeśli do czterech aniołów dodamy trzy diabły, ile to będzie? - Jeden! Odpowiedź moja oburzyła grubasa i porządnie oberwałem trzcinką. Długo siedziałem zdumiony i do końca nie pogodziłem się z niesprawiedliwością. Pomijając moje ówczesne myślenie, natychmiast „przystąpiłem” do zapominania o przykrym incydencie. A że z braku doświadczenia czyniłem to nazbyt gwałtownie, wynik usiłowań łatwo przewidzieć. Nie tylko ani rusz nie mogłem zapomnieć niesprawiedliwości, ale rozgorzał we mnie płomień oburzenia. Nie dawało mi to spokoju. Gdy po kilku dniach zastąpiłem nauczycielowi matematyki drogę, by wyjaśnić nieporozumienie, uderzył mnie w twarz. Tak, to straszne. Zaraz pożałował trzepnięcia, lekko się cofnął. Trudno teraz opisać, co we mnie się działo. - Jeżeli uderzysz jeszcze raz, nie ręczę za siebie! Nie wiem, czy ton moich słów, czy też może sama treść spowodowały, że zadrżał, i nim pokazał plecy, dostrzegłem w jego oczach coś w rodzaju znużenia pomieszanego ze skruchą. Natychmiast cała moja złość odtajała. A gdy odchodził, przygięty i z obwisłymi ramionami, naraz ogarnęło mnie współczucie. Dopiero wówczas udało się o tym zapomnieć. Mój Boże, cóż to jednak za niepamięć, skoro o tym piszę - powiesz. Uwierz mi - do dzisiejszego dnia naprawdę o tym nie pamiętałem. Ale też i o tyle łatwiej przyszło puścić w zapomnienie, o ile niesprawiedliwość w ostateczności wykupiła się skruchą. Tak, do kroćset, masz rację, o wiele trudniej zapomnieć czyste zło. Na krótko przed śmiercią matki przeżyłem pierwszą miłość. Teraz lekko i łatwo się pisze - pierwsza miłość. Ale wówczas, Bóg jeden wie, jakie rozdzierały męki. Ludwika rumianością cery przypominała dojrzałą malinę. Kreton sukienki wypychały dwie nieznaczne wypukłości, a nogom jej mogłem przyglądać się bez końca. Nie powiem, ona również strzygła za mną okiem. Nieśmiałość jednak długo nie pozwoliła zbliżyć się do siebie. Mieszkała pięć domów dalej. Jej rodzice, oboje zza Buga, cieszyli się zdrowiem również dwóch innych córek, nie mniej urodziwych, choć nieco starszych. Cóż, me cielęce serce wybrało Ludwikę. Śniłem o niej, imieniem Ludwika zabazgrałem okładki wszystkich podręczników i zeszytów, a każde, choćby przypadkowe wspomnienie o niej w rozmowie rozsadzało piersi dzikimi swawolami kawałka mięsa, o którym mówią, że musi się nieźle napracować, nim zapędzi właściciela do grobu. Choć ukrywałem uczucie, w zasadzie dla każdego było jasne, co nas łączy. Panowała niepisana umowa i nikt przystąpić do niej nie mógł. Co najważniejsze - respektowano to prawo. 14 Przynajmniej znakomita większość, śmiejąc się ukradkiem (z nieśmiałości) lub nie, szanowała moje uczucie. Modliłem się w duchu o to, by komuś nie przyszła chętka przekroczenia delikatnej granicy obyczaju. Zwłaszcza iż niektórym owa granica przesuwała się niebezpiecznie daleko. Tolerancję miałem wybitnie osłabioną i zewsząd wypatrywałem zagrożenia. Taka sytuacja dogadzała również Ludwice. Wszak nieśmiałość faszerowana jest nadzieją i Ludwika miała prawo wierzyć w spełnienie. Gdy nasze przelotne spojrzenia niby przypadkowo krzyżowały się - jedno drugie utwierdzało w powadze uczuć, a i jej koleżanki w sposób niedwuznaczny dawały znać o potajemnym przymierzu. Wprawdzie nie w smak mi były nadgorliwe pośredniczki, lecz nie będę ukrywał, że każdy dowód odwzajemnienia uczucia niósł chwilowe ukojenie. Naturalnie, niedługo potem popadałem w jeszcze głębszą rozterkę. Każdy mężczyzna, nawet ten przed dziesiątą rocznicą urodzin, jeśli nie wie, to przynajmniej domyśla się, że przeciąganie struny w podchodach miłosnych grozi rozczarowaniem jednej ze stron. Nie miałem powodu nie ufać Ludwice, ale nazbyt długie milczenie poczęło odkładać w piersi niepokój. I właśnie na pogrzebie matki stało się coś, o czym wolałbym nie mówić, co rezultacie doprowadziło do fatalnych następstw. Prócz nielicznej rodziny odprowadzały matkę sąsiadki i dalsi krewni. Przyszli również chłopcy z dziewczętami, głównie ze szkoły. Ludwikę dostrzegłem w ostatniej chwili. Pierw dziękowałem jej w duchu za wsparcie. Wzruszony do głębi, miast obserwować i słuchać księdza, pilnie baczyłem na Ludwikę. Grudy ziemi bębniły już w cienkie sosnowe dechy spuszczanej trumny, gdy zza pleców Ludwiki nadszedł Felek. Spiąłem się wewnętrznie, bo jakoś dziwnie blisko Ludwiki stanął. O, gdybym był wiedział, co uczyni, przynajmniej odwróciłbym oczy! Wszak nie darmo mówią - co z oczu, to i z serca. Cóż, jednak zaprzeczyć oczom nie mogłem. Felek wsunął dłoń pod ramię Ludwiki, a ta, czy przez roztargnienie, czy też przez współboleść, na chwilę położyła głowę na piersi Felka. Trwało to może trzy sekundy, nim pojęła, kto ją podszedł. Nie wykluczam i tego, że mogła spodziewać się mnie. Przecież w nie tak małym tłumie i w strugach lejącego deszczu chwilami znikaliśmy sobie z pola widzenia. Piersią przebiegł skurcz i bielmo wściekłości okryło oczy. Uderzenie pioruna nie uczyniłoby we mnie większych szkód. Do końca pogrzebu chodziłem w transie, nie bardzo reagując na kondolencje doskonale zorientowanych w ostatnim wydarzeniu kolegów. Błądzenie ze ściśniętym sercem o tyle ma sens, o ile potem następuje rozładowanie. W moim przypadku w grę wchodzić mogło tylko jedno. Pomyślawszy, o czym powinienem, spokojnie przystąpiłem do dzieła. Minęło dostatecznie wiele czasu, by wyważyć gorycz i poskromić niemęski żal. O czym wiedziałem, chłopcy późnymi popołudniami rżnęli w piłkę na podmiejskiej łące. Wśród nich nie brakowało i Felka. Gdy tak szedłem od strony ostatnich zabudowań ku nim, jeszcze się wahałem. Ale wszyscy grali jakby nigdy nic, co ponownym, mało zrozumiałym sztychem dźgnęło mnie w serce. Powoli przespacerowałem na ukos przez boisko do młodniaka i upatrzywszy może trzyletnią brzózkę, począłem podrzynać ją przy ziemi ogrodniczym nożem. Wreszcie drzewko zgubiło korzenie. Nie bacząc na lepki sok starannie obcinałem gałązki na całej długości grubego kija. Po oczyszczeniu z liści i sękatych sterczyn odrzuciłem precz wiotką końcówkę, tak że w dłoni pozostał mi tylko kijaszek do metra trzydziestu - poręczny i zgrabny. Chłopcy, jakby przeczuwając, co się święci, przerwali kopaninę. Świsnąłem raz i drugi kijem po trawie i uznawszy narzędzie za gotowe, niespiesznym krokiem podszedłem do nich. Nie powinien był Felek wtedy na cmentarzu tak uczynić! Teraz chłopcy rozstępowali się na boki i stanęliśmy z Felkiem oko w oko. Zbladł, ale nie ruszył się z miejsca. Podobała mi się jego dzielność. Okładałem go tym kijem w gruncie rzeczy bez satysfakcji i z pewnym żalem. 15 Fryderyku! Nie mogłem postąpić inaczej. To prawda, czułem potem niesmak, wielokrotnie przeklinając Felka za jego głupotę. Bo przecież, takie przynajmniej odnoszę wrażenie, nie uczynił tego rozmyślnie. Spójrzmy jednak z drugiej strony - obraził Ludwikę. Łamiąc się w sobie nie wiem jak długo, nie mogłem uniknąć nieuchronnego. Ba, los spłatał w tym czasie figla bez porównania znamienitszego. Ojciec Ludwiki, dobry w swoim fachu murarz, dostał lepszą pracę i mieszkanie w Gryficach. Wyjechali. Uwierz albo nie, lecz nigdy potem Ludwiki nie widziałem. Nigdy, co gorsza, nawet słowa z nią nie zamieniłem. Młode serce po młodzieńczemu krwawiło, czas płynął i pierwsza płocha miłość pierzchła nie wiedzieć kiedy. Choć, co zrozumiałe, potem niejeden raz doświadczyłem kobiety, do dziś przechowuję na dnie serca kruchy promyk uczucia do Ludwiki. Inna sprawa, że nie mogłem jeszcze wtedy wiedzieć, iż miłość i namiętność mogą przywieźć do zguby. Biedny Felek długo lizał się z ran. Wprawdzie gnaty wyniósł całe, ale solidnie obite ciało obrosło opuchlizną. To ciekawe, lecz nie miałem ciągot do bójek. Pamiętasz zapewne okoliczności naszego spotkania? Powiem więcej - do bójek żywiłem niechęć. W szkole z tego powodu uważano mnie za mięczaka. Nie bardzo mnie to obchodziło. Nie cierpiała też moja duma. Naturalnie, do czasu gdy ktoś solidnie nadepnął na odcisk - co miało miejsce choćby z Felkiem. No, ale widzę, żem zagalopował się nieco, a chciałem Ci jeszcze bliżej o domu napisać. Ojciec, Wiktor Romsky, z Podola nadszedł w czterdziestym piątym. Zostawił tam podobno kobietę, co poroniła mu trójkę dzieciaków. Ile w tym prawdy, nie potrafię rzec. Mieli rozstać się w zgodzie. Było tak albo nie - choć wolałbym wierzyć jego słowom. Po demobilizacji, w stopniu kaprala, ruszył z innymi na zachód, potem na północ - bez szczególnego celu. Na jednej ze stacji Pomorza wyszedł z wagonu rozprostować kości i zagapiwszy się na urodziwą dziewkę, nie dogonił odjeżdżającego pociągu. Rad nierad powlókł się w trop za upatrzoną. Dźwigała unrowską paczkę. Lepszego pretekstu nawiązania znajomości los nie mógł podsunąć. Niosąc pod pachą karton przyjrzał się jej dokładnie - może i trochę za bardzo, skoro w siedem tygodni później została jego żoną. Matka wówczas przekraczała trzydziestkę. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek mówiła o swoich rodzicach. Przypuszczam tylko, że opuścili ten padół w czasie drugiej wojny. Wskazywać mogło na to skwapliwe unikanie tematu. Ze źródeł pośrednich (jakieś pociotki) przeciekały jedynie szczątkowe wieści. Niby ojciec jej miał być przed trzydziestym dziewiątym oficerem kawalerii, matka zaś Żydówką. Dlaczego akurat sieroctwo matki tyle znaczyło dla ojca? Biję się w piersi - nie wiem. Rzadko motywował swoje czyny, jeszcze rzadziej mówił o sobie. Milczek niemal doskonały. Do tego wykonywał rzadki zawód - ludwisarstwo. Rzec można - dzwonom poświęcił zasadniczy kawał żywota i serce. Informacja ta jest w pewien sposób zabarwiona goryczą. Ojciec dzwony wynosił nad ludzi i bywało, że marzyłem o tym, by któryś z nich porządnie trzepnął go w łeb, ocucił nieco z maniackiej pasji pieszczenia metalu. Wszystkie chrzcił osobnymi imionami, rozmawiał z nimi, a gdy przychodziło się rozstać - w końcu, było nie było, zarabiać musiał - sikał wodą z oczu jak baba. Kiedyś proboszcz zamówił u niego dzwon dla tutejszej parafii, a ojciec, wlewając w robotę duszę, zaprzysiągł trzy dalsze dzwony bezpłatnie, o ile temu dla parafii pęknie serce. Widać serce nie wytrzymało trochę pyszałkowatego zobowiązania, bo do dziś na wieży kościoła wiszą trzy. Proboszcz na tę intencję odpuścił ojcu grzechy na sto lat do tyłu, oczyszczając tym samym przynajmniej ze dwa ojcowskie pokolenia wstecz. 16 Nie czas jednak na dyrdymały czy rodzinne anegdotki. Ale skoro jestem przy dzwonach, muszę opowiedzieć jeszcze o innej ich roli w domu. Po narodzinach każdego z nas ojciec odlewał specjalne dzwony. Łatwo policzyć - łącznie było dziewięć. Wszystkie wisiały w ojca warsztacie, wysoko pod sufitem. Dwa z nich, Marcina i Józefa, okrywał kir. Nigdy nie słyszałem ich głosu. W ogóle niewielki był z dzwonów pożytek, bowiem słyszeliśmy ich bicie raz do roku. Ściślej mówiąc każdy z nas wysłuchiwał bicia swojego dzwonu w dniu urodzin. Ojciec czynił z tego ceremoniał. Był przekonany, że w urodzinowych odlewach zaklęty jest los wszystkich jego dzieci. W danym dniu obchodzący święto urodzin wysłuchiwał klangoru brązowego brata z nabożeństwem równym namaszczeniu. Dziwaczny obrzęd miał w sobie coś z magii. Przyznaję, że z tego powodu lękałem się dnia urodzin. Majestat, z jakim ojciec celebrował tak podniosłą uroczystość, wywoływał przygnębienie (rzecz jasna u mnie), momentami nawet strach. Jeśli chodzi o mojego brązowego brata, miał on głos niski, dźwięczny, a gdy wsłuchać się dokładniej, czystość tonu zakłócała jakaś chropawa nuta, ledwo dosłyszalna, lecz niosąca trudny do opisania niepokój. Irytowało mnie to i niejednokrotnie zastanawiałem się, czy czasem nie padam ofiarą słuchowego omamu. Nigdy też nie odważyłem się spytać o to innych. A nuż usłyszałbym potwierdzenie przypuszczeń? Zresztą, musiało być w dźwięku brązowego brata coś nie tak, bo słuchający ze mną ojciec marszczył brwi i jakby z niedowierzaniem kręcił głową. Potęgował tym moją niepewność i rzadko kiedy potrafiłem opanować trzęsienie, które mnie wtedy, choć na krótko, nachodziło. Z czasem nauczyłem się panować nad sobą, jednak wciąż przynajmniej podskórny dreszcz wędrował między gnatami. W ten sposób poznawaliśmy przeznaczony każdemu los, przypominany co dwanaście miesięcy niczym groźne memento. Dla kogo groźne - miał pokazać czas. Pamiętam dobrze tylko reakcję ojca przy urodzinach Jadwigi. Dlaczego? - jak miała się rzecz, wyłuszczę kolejno w stosownej porze. Czerwieniał poirytowany i powtarzał w kółko: - Jadźka, ty na siebie uważaj! Jeden Bóg wie, ile miał w tym racji! Doprawdy, narzekać nie nawykłem, lecz życie nie było mi dane lekkie. Przeciwnie - niosło ze sobą więcej rozczarowań i goryczy niż niejeden zdołałby unieść na swoich barkach. Pocieszające w tym wszystkim jest jedno: jakakolwiek droga życiowa komu wypadnie, zawsze u jej końca ktoś czeka, kto wybredny nie jest, a nawet jest litościwy, bo przygarnie każdego, bez baczenia na zasługi czy długi. Tak patrząc kosie w oczy, nie trzeba wyrzekać na przypadki losu: temu da cierpkiego wina, inny zazna rozkoszy podniebienia przy dobrze odleżałej śliwowicy - a wyjść musi na to, iż wspólnie spotkamy się po drugiej stronie, gdzie - wierzyć w to pragnę - równo podadzą do stołu. Nie chowam w sercu urazy do nikogo. Jednak serce mam ciężkie, jakby je gniotły młyńskie koła. Teraz, w miarę jak opowiadam, Fryderyku, ostrzej widzę swój żywot. Po trosze zmienia się to w spowiedź, lecz skoro już ma tak być, niechaj będzie. Nie zamierzam specjalnie sobą przy liście kierować ani modelować, poprzestając na pilnowaniu prawdy. Jaka by nie była, chyba więcej przyniesie i Tobie, i memu umęczonemu sercu, niźli wyrachowanie i dystans. Zresztą, nie potrafiłbym tego. Nawet nie wiesz, ile znaczy dla mnie ta opowieść. Pozwól więc, że powrócę do zatrzymanego wątku i w zgodzie z sumieniem będę dalej prowadził zapis godnych ubolewania przypadków. I jednocześnie chciałbym zastrzec: nie powołuję Cię na sędziego. Nie chcę, byś czuł się obciążony jakimikolwiek obowiązkami. Lecz jeśli pod koniec pospołu dojdziemy do jednego wniosku - nie będzie to żaden mój triumf. Nie uprzedzam. Pozostańmy przy samym biegu rzeczy - tak jak się miały. Silniejszą powinny mieć wymowę. 17 Nasz wolno stojący dom bielał na skraju miasteczka, od północnej strony. Usytuowanie pozwalało słońcu zaglądać do wszystkich niemal okien przez cały dzień. Ćwierć kilometra dalej ciągnęły się mieszane lasy, z przewagą liściastych. Lubiłem te lasy. Miały w sobie coś niepowtarzalnego. Spacery, a właściwie włóczęgi wśród porośniętych wykrotów czyniły mnie lekkim na duszy. Nie tyle może spokój, choć on rzecz jasna też, co jakiś ład natury i jej harmonia powodowały, że niechętnie wracałem do miasta, między ludzi. Ścieżki przecinały ruchliwe kawki, terkotały ukryte wyżej dzięcioły, czasem przemknęła sarna, ciężkim chrzęstem dawał o sobie znać dzik - i nie przestawałem się dziwić, jak to wszystko genialnie jest ułożone, do siebie dopasowane. Padlinę podkopywały żuki, wiatr powalał chorą brzozę, która butwiejąc wzbogacała ziemię - słowem wszystko, co żyło, wzajemnie się uzupełniało. Dostrzegałem w tym sens i oczywistą wielkość natury. Nadrzędną, cudowną logikę istnienia. Jedynie napotykane zwierzęta gwałtownymi ucieczkami sprawiały przykrość. Dawały znać, że człowiek do tego świata nie należy, jest tu obcym, ba, nawet niepożądanym przybyszem. W głębi lasu, może dwa kilometry od miasta, otoczony kilkudziesięcioletnimi dębami mieszkał Rakojad. Gajowy. Krępy, płowowłosy, o rozbieganych oczkach człeczyna. Chałupę miał niezłą, drewnianą, z niewielkim obejściem. Żył samotnie. Zachodziłem do niego czasami, zwłaszcza znużony długą włóczęgą, by odetchnąć, pogadać o tym i o tamtym. Szybko odkryłem, że kłusuje, i to był pierwszy minus. Ostatecznie jego sprawa - próbowałem myśleć. Kłusowało w okolicy wielu. Chłopi zakładali wnyki nagminnie. Dlaczego akurat on nie miał uszczknąć coś dla siebie? Zwierzyny nie brakowało. Jeszcze szybciej zorientowałem się jednak, iż Rakojad bije zwierzynę dla samej przyjemności. Po prostu mordował bez celu - zobaczył przelatującą srokę i trrach!, nawinął się borsuk, już po nim, nawet za myszami polnymi pryskała ziemia. Miedzy gajówką Rakojada a miastem, bardziej na wschód, ciągnęła się bocznica kolejowa z tartakiem u końca. W tartaku pracowało piętnastu z chłopa, a jeśli policzyć robiących przy wyrębie i zwózce, nawet do trzydziestu. Nie znalazłeś wśród niech obiboka. Taki przy drewnie nie wytrzymuje. To prawda, chłopcy za kołnierz nie wylewali. Lecz prawdą jest też, że przynajmniej do dziesięciu godzin dziennie nie widziałeś u nich wyprostowanych pleców. Robili swoje bez pudła. Jeszcze z nimi nie pracowałem, gdy Rakojad postrzelił jednego przy ścince. Niby przypadkowo, w pogoni za lisem. Tak przynajmniej stanęło w urzędowym protokole. Chłopcy wiedzieli swoje. Dla żadnego z nich nie było tajemnicą, że Doroba dostał kulkę w udo za solidny wycisk w knajpie. Zaczepił Dorobę Rakojad, oberwał po pysku, a potem świńskim sposobem się mścił. No, ale o tym wybryku Rakojada, a także ohydniejszej jego niźli tłuczenie dla sportu zwierzyny manii, dowiedziałem się grubo potem. Miał jeszcze los skrzyżować nasze drogi w przyszłości. Życie w miasteczku toczyło się niemrawym torem i nic z reguły nie zakłócało leniwego rytmu dni. Ratuszowi urzędnicy od siódmej do piętnastej przewalali z miejsca na miejsce sterty papierów, w aptece najwięcej szło proszków od bólu głowy i waleriany, Rusza okryty białym fartuchem godzinami wystawał przed pustawym zakładem fryzjerskim i nawet kotom nie chciało się przeszukiwać śmietników. Zdumione słońce dzień po dniu z niesmakiem uciekało na zachód. Na małej stacyjce rzadko zatrzymywał się pociąg. Zwykle ledwo zwalniał biegu, by wypluć z wnętrza pocztowego wagonu paczkę lub wór z listami, i rozrzucając wiązki iskier przyspieszał ku uldze zawiadowcy. Nikt w tym mieście chyba nie żył serio. Jedynym ożywieniem bywały dzieci opuszczające szkołę. Tak, dzieci, u których wstrzyknięta już dawka stateczności przemieszanej z beznadziejną obojętnością jeszcze nie zdążyła zacząć działać. 18 Po śmierci matki najwięcej pociechy mieliśmy z Kazimiery. Energicznie zajęła się domem, dyrygowała zakupami. Dosyć pociesznie to wyglądało. Trzeba przyznać, że jak na swoje dziewięć lat wywiązywała się z dobrowolnie narzuconych sobie obowiązków całkiem do rzeczy. Ojca początkowo sparaliżowała energia Kazimiery, lecz z czasem przystał na nowy układ. Coraz więcej poświęcał się piciu. Wlewał w siebie wódkę z zaciekłością, kilkoma łykami, jakby nagle chciał odrzucić precz nachodzące zmory. Coś go dusiło. Jęczał nocami i krzyczał. Ból wyrywał mu z piersi mało zrozumiałe słowa. Wiedzieliśmy, że cierpi. Bogdan w tym czasie studiował na politechnice. Mało interesował się domem. Przyjeżdżał rzadko, na krótko. Jakby mu ziemia gorzała pod stopami. Nie mieliśmy wspólnego języka. Wciąż uciekał w książki, a rozmawiając z nim odnosiłem wrażenie, iż mam przed sobą ścianę powietrza. Był doskonale nieobecny. Owszem, przytakiwał, od czasu do czasu bąknął coś, ale gdy przychodziło co do czego, okazywało się, że nic nie pamięta. Nie robił tego celowo - taki był. Maciek - przeciwieństwo Bogdana. Uśmiech nie opuszczał jego twarzy, łatwo nawiązywał znajomości. Jeśli kogoś nie znał, walił prosto z mostu: - Cześć, Maciek Romsky jestem, a ty? Zaczepianych rozbrajał niewinny uśmiech. Bezpośredniość i żywość zjednywała przyjaciół. Otaczał się nimi, nie potrafił bez nich żyć. Uczył się słabo. Wyciągnięty za uszy z siódmej klasy poszedł na ucznia do kaletnika, Filipa Memora. Natomiast wszystkie trzy moje siostry wyraźnie bały się świata. Wyjąwszy Jadwigę, żadna nie grzeszyła urodą. Rajmunda znalazła upodobanie w szyciu, dzięki czemu nie pałętaliśmy się w dziurawych portkach. Ze zdobytych skrawków ubrań w mig powstawał nowy ciuch: obszywała koleżanki, okoliczne sąsiadki. Kochana Rajmunda! Wespół z Kazimierą trzymały dom w garści i nikt nie mógł powiedzieć, że nie stało w nim robotnych kobiet. Smuciła mnie natomiast Jadwiga. Początkowo nie dawałem wiary, ale czas potwierdził złe przypuszczenia. Nadmiernie mizdrzyła się do mężczyzn. Niewinne żarciki nie wiadomo kiedy przemieniały się w poszeptywanki i niezdrowy chichot. Bolałem nad jej lekkomyślnością. Słabowity Maurycy ledwo wydźwignął się z jednej choroby, zaraz popadał w drugą. Odra, koklusz, szkarlatyna, świnka, a ostatnio ospa wysysała z niego zdrową krew. Wodził mało przytomnymi oczkami, w lepsze dni gaworzył do siebie, bywało, że i uśmiechnął się. Powinien był już dawno zacząć chodzić i mówić. Kazimiera z Rajmundą wprost ze skóry wyłaziły, by ulżyć cierpieniom braciszka. Daremnie. Widać choroby zmówiły się przeciwko niewinnej istocie i przeorując drobne ciałko z lewa na prawo i z prawa na lewo, powoli spychały Maurycego na tamten świat. Żałość brała na tę niemoc. Gasł nasz kochany Maurycy i na nic się zdało przesiadywanie po nocach. Gdy trzęsła nim grypa z powikłaniami , chodziłem do Technikum Leśnego. Wpadła do sali zdyszana Rajmunda: - Maurycy nie oddycha! Boże, jak cierpiałem! Mogłeś wtedy lepiej zabrać mnie, cóż Ci, Okrutny, po Maurycku? Biedak nie dociągnął trzech lat, z tego więcej niż trzy czwarte w łóżku. Marcina i Józefa nie pamiętałem w ogóle. Za to śmierć najmłodszego z nas przeryła mnie potrójnie. Nie wstydziłem się łez po raz pierwszy i ostatni. Przedtem jeszcze nie umiałem, potem już nie umiałem płakać. Łzy to babska rzecz. Ale płaczący mężczyzna pęka w sobie. Ryczałem w poduszkę kilka nocy z rzędu i wciąż przed oczyma jawiła się wymizerowana twarzyczka Maurycego, zbolałe, przesycone niemym wyrzutem spojrzenie. A ja mu nic nie mogłem pomóc! 19 Pochowaliśmy go obok matki. Ojciec nie przyszedł na pogrzeb. Byłbym do końca przeświadczony, że nie dotarła do niego śmierć syna (pił wtedy wyjątkowo dużo), gdyby nie zdarzenie, które miało miejsce jeszcze tej nocy po pogrzebie. Bogdan wrócił wieczornym autobusem na uczelnię. Zostało nas w domu sześcioro. Jakoś tak po północy, złamany zmęczeniem i majakami, wpadłem w sen. Obudził mnie potworny hałas. Minęła dobra chwila, nim pojąłem, co się dzieje. Biły dzwony w ojca warsztacie. Chyba wszystkie. - Paweł, co robimy? Spaliśmy z Maćkiem w jednym pokoju, dziewczęta obok, w drugim. Zaraz też do nas wystraszone przybiegły. - Nic. - Zwariował! - Nie bój się, nie zwariował. Dzwony szalały, a mieszany, wielotonowy klangor wyniośle kołatał się korytarzem, rozsadzał uszy, wreszcie począł wywabiać z najbliższych mieszkań sąsiadów. - Paweł, na miłość boską, zrób coś! Szybko naciągnąłem spodnie i pobiegłem pod drzwi warsztatu. O nie, nie zamierzałem przeszkadzać ojcu w jego boleści. Przeciwnie. Postanowiłem pilnować pod drzwiami, by czasem inni nie wleźli mu w paradę. Sąsiedzi klęli, błagali, wreszcie zatykając uszy szli precz. Rozkołysane dzwony dźwięczały żałobną pieśnią do szarego świtu. Przeczytałem dotychczasową pisaninę i mam wrażenie, że nie dość jasno przedstawia atmosferę lat dziecinnych. Trochę stronniczo. Bo przecież nie zawsze była mroczna. Pamiętam, siadywaliśmy zimowymi wieczorami w największym pokoju, wszyscy razem, przy miłych zajęciach. W rogu stał ogromny kaflowy piec, gorący od trawionego węgla, na stole mruczało radio. Ojciec grał z Bogdanem w szachy, matka otulona kocem siedziała w fotelu pod lampą, wyszywając na ścierkach i poszwach fantazyjne wzory, a Jadźka, Kazia, Maciek i ja bawiliśmy się kręglami, które ojciec na prośbę Maćka w drewnie wytoczył. Malutka wówczas Rajmunda raczkowała dopiero wśród szmacianych lalek. I choć takich rodzinnych wieczorów nie zaznałem wiele, nie zmienia to faktu, że istniały. W końcu nie kto inny, a ojciec nauczył mnie lasu, ileż to razy chadzaliśmy wspólnie nad jezioro, z matką nawet ze dwa razy jeździłem na wycieczki w głąb kraju. O nie, nie jest to mało! Zważywszy warunki, w jakich żyliśmy, wielość zajęć rodziców, wreszcie - chude czasy, trzeba oddać Bogu, co boskie, cesarzowi, co cesarskie. Byłbym czarnym niewdzięcznikiem wykpiwając się powiedzonkami w rodzaju tego o łyżce miodu i beczce dziegciu. Każde życie inną miarą idzie. Starałem się czerpać z napotkanego dobra jak najwięcej i Bóg mi świadkiem, że ocierając się o dobro coraz rzadziej, tym skwapliwiej je szanowałem. Wybacz, Fryderyku, te proste refleksje. Już wracam do przerwanego wczorajszej nocy wątku. Śmierć Maurycego wstrząsnęła mną. Blisko pół roku chodziłem oczadziały, jakby kto obuchem zdzielił między oczy. Wreszcie ocknąłem się. Biedowaliśmy straszliwie. Odpadły przecież dochody matki, ojciec przez pijaństwo nie zarabiał nic, a do tego zapadł na płuca. Na Bogdana nie mogliśmy liczyć - studiował, wieczorami pracując na własne utrzymanie. Czasami przychodził jakiś przekaz - na dwieście, dwieście pięćdziesiąt złotych - i na tym koniec. Odpisywałem Bogdanowi, że jakoś sobie radzimy, choć wątpię, by w to wierzył. 20 Teraz w domu, po ojcu, najstarszy byłem ja. Bez większego żalu rzuciłem technikum, by nająć się przy wyrębie lasu. Maćka przecież powołano do wojska - poprzednie odroczenie straciło ważność. Mnie mundur, jako jedynego żywiciela rodziny, miał ominąć. I na tym stanęło: dziewczęta zajmowały się domem, a ja przynosiłem pieniądze. Obrzmiałe, w odciskach ręce świadczyły, jakim kosztem zdobyte. Nie żałowałem sił, które na początku nie szły w parze z doświadczeniem. Jednak przywykłem do siekiery. W dwa miesiące później robiłem nią nie gorzej od Antka Doroby, drwala o dziesięcioletnim stażu. Pierwsza sprawa - polubić, druga - chcieć, a potem robota idzie sama. Robienie przy drewnie dawało mi nadspodziewanie dużo radości. Czułem smak męskiego zajęcia. Wylewanie litrów potu było zaszczytem. Antek Doroba wprowadził mnie między drwali i mimo milkliwości podobnej do ojca doskonale porozumiewałem się z resztą towarzystwa. Zwłaszcza wysoki Mieto przypadł do gustu. Żylasty, wyschnięty, z sumiastym wąsem chłop. Zaraz pierwszego dnia nie czekając wyciągnął łapę, szczerze potrząsnął ramieniem i widząc moje zmieszanie porwał do rozmowy. Nikt nie dawał odczuć, żem żółtodziób. Z miejsca uznali mnie za równego - inna sprawa, trochę na kredyt. Przedtem znaliśmy się przecież tylko z widzenia. Tak naprawdę przypieczętowaliśmy przyjaźń dopiero wtedy, gdy przyjrzeli się mojej robocie. Niby wszystko szło jak najlepiej: miałem dobrą pracę, wydźwignęliśmy się z długów, ojciec pił ze względu na chorobę umiarkowanie, lecz jedno ćmiło niczym ból zęba - Jadźka. W rozpuście poczynała sobie coraz śmielej. Pomyśleć tylko - szesnastoletnia panna dająca ludziom powody do dwuznacznych uśmiechów! Gdyby ojciec był w stanie pojąć, co się dzieje, o, nie puściłby Jadźce płazem haniebnych wyskoków! Miałem prawo wałęsać się struty. Prosiłem na przemian Rajmundę i Kazimierę, by spróbowały wpłynąć na siostrę. W końcu - sądziłem - kobietom łatwiej się dogadać. Gdzie tam, delikatne uwagi sióstr spływały po Jadwidze niczym woda po psie. Chichotała jeszcze hałaśliwiej i odymając buzię malowała oczy wyzywającymi kolorami. Kiecki też nosiła pstrokate, wciąż droższe - i nawet nie dopuszczałem myśli, skąd na to brała pieniądze. Był czwartek, wróciłem z wyrębu wyjątkowo skonany, późnym wieczorem Kazia odgrzała kotlety i jadłem obiadokolację. W połowie posiłku coś mnie tknęło. - Gdzie Jadźka? Kazia spuściła oczy i rzuciła bez przekonania coś tam o kursie kroju i szycia. Zegar wskazywał kwadrans na dwudziestą drugą. Poczułem, że mi jakiś prąd w mózgu robi dziurę, zadrżały ręce. Kotlet uwiązł w gardle, odtrąciłem talerz. Dotąd Jadźka starała się zachować pozory. Kłamała nieporadnie, ale przy odrobinie dobrej woli usilnie wierzyłem jej. Dłużej nie mogło tak trwać. Nie istniał nawet cień złudzenia. Gziła się szmata po kątach. Ech, jak bolało serce. Siostra, moja rodzona siostra! Czekałem prawie godzinę. Duża wskazówka zaczęła już ciągnąć pod górę na dwudziestą trzecią, gdy przy drzwiach rozległ się delikatny chrobot. Weszła w radosnym nastroju, jeszcze coś nucąc pod nosem. Śmierdziała wódką i mężczyzną. - Gdzie byłaś? Przestrach szybko ustąpił miejsca wyniosłej pewności siebie. - Co to cię obchodzi... smarkaczu? - Powiedz, gdzie byłaś, siostro. Mówiłem łagodnie, cicho, prawie szeptem, jakby bojąc się własnych słów. Z pokoju obok wejrzała głowa rozespanej Rajmundy. Machnąłem ręką, zostaliśmy z Jadźką sami. Czułem, że ogarnia mnie niedobry spokój. - Byłam, gdzie byłam, a tobie nic do tego. - Dlaczego to robisz? - Co? 21 Zdradliwy spokój powoli wygładzał rytm serca. - Puszczasz się na lewo i prawo. - Jak śmiesz! - Dlaczego to robisz, siostro, powiedz, dlaczego? - Głupek. Gówniarz jesteś. Wiesz o tym? Nic nie rozumiesz! Nic! - Siostro... - Daj mi spokój! Mam was wszystkich po dziurki, ojca, ciebie, Kaźki, wszystkich! Chwiejąc się krzyczała coraz głośniej, coraz więcej. Głowa pękała od szumu. Miałem dość. Wstałem i wyszedłem. Dni następne przyniosły pewne uspokojenie. Jadźka wracała ze szkoły prosto do domu. Kazia i Rajmunda chwaliły sobie jej pomoc. Jednak moje serce nie było spokojne. Zbyt gorliwie Jadźka poświęcała się pracom domowym. Czyżby wzięła na przeczekanie? Nie minęło pięć tygodni, a smutne domysły potwierdziły się. Musiałem wyjechać do powiatu na kilka dni, przy okazji też przywieźć obiecaną Rajmundzie maszynę do szycia. Dziewczyna rozsmakowała się w krawiectwie. Jej ulubione zajęcie mogło przynieść dodatkowy dochód nam wszystkim. Poparłem pomysł i zapożyczywszy się u Doroby maszynę kupiłem. Ciesząc się z góry na radość Rajmundy, wracałem niemal rozpogodzony, nie przeczuwając niczego. Dopiero przed domem napadł mnie lęk. Nie potrafiłem rozpoznać przyczyny niepokoju. Jak dotąd nie wahałem się, tak teraz ostrożnie zdjąłem dłoń z klamki i powodowany nie wiadomo czym, wróciłem na ulicę. W skroniach dudniło, miękły nogi. Po cichu przeszedłem do warsztatu ojca, skrzynię z maszyną do szycia odstawiłem w kąt i przysiadłem zapalić. Ochłonąć nie ochłonąłem, ale przynajmniej tyle sił się znalazło, by pokonać bezwład i wewnętrznymi drzwiami warsztatu wejść do mieszkania. Przystanąłem na korytarzu pod drzwiami pokoju sióstr - spały. Wszedłem do siebie... Ten, który leżał z Jadźką w moim łóżku, poderwał się i jednym susem dopadł ubrania. Śmiesznie przy tym podskakiwał na jednej nodze, nie mogąc wsunąć stopy w nogawkę spodni. Jadźka zasłoniła twarz i podciągnęła kolana pod brodę. Stałem w progu, ręką zaparty o framugę. Cóż, niepokój zniknął - co miało mnie najgorszego spotkać, właśnie spotkało. Niewiedza i przeczucia ustąpiły pola faktom. Jadźka widząc, że nie reaguję, powoli odzyskała rezon. Usiadła na skraju łóżka, naciągnęła majtki, pas i bez szczególnego pośpiechu zaczęła oglądać pod światło pończochy. Tymczasem wybrany przez nią samiec dreptał w miejscu i niepewnie popatrywał w zagrodzone przejście. Ciszę zakłócał jedynie szelest Jadzinych paznokci o pończochy. Nie wiem, ile to trwało. W pewnym momencie obróciłem się i wyszedłem do warsztatu. Tam włączyłem szlifierkę, wyciągnąłem z kieszeni ogrodniczy nóż. Pomarańczowe iskry uciekały wartką strugą, a ja jeździłem nożem po wirującym kamieniu z głową chłodną i dokładnie pustą. Wyłączyłem szlifierkę i z nożem w garści wróciłem do swojego pokoju. Mężczyzny, rzecz jasna, już nie było. Jadźka siedziała przed podręcznym lusterkiem opartym o nocną lampę i malowała usta. Zamknąłem drzwi. Podskoczyła na widok otwartego noża. Strach wybałuszył jej oczy. Powoli cofała się wzdłuż komody do łóżka. Szedłem krok w krok za nią. Wreszcie odzyskała głos. - Nie wygłupiaj się, Paweł! Co chcesz zrobić?! Tyle miała czasu i nawet nie narzuciła na siebie koszuli. Machinalnie jedną ręką zasłoniła piersi, drugą oparła się o ramę łóżka. Byliśmy na wyciągnięcie ramienia. - Pawełku, kochanie, co ty? A ostrzegał ją ojciec niegdyś. Boże, na co jeszcze liczyła? 22 Wolną ręką pchnąłem ją na łóżko, wskoczyłem kolanami na piersi i ramiona, wierzgające nogi owinąłem kołdrą. Usiłowała gryźć. I na to znalazła się rada. Pod kark wsunąłem jasiek, a głowę odciągnąłem za włosy na ukos ku dołowi. Wreszcie miałem przed sobą unieruchomioną. Przypomniał się Felek i jego zdumione spojrzenie. Za późno. Mocniej ściągnąłem włosy i pewny dobrego chwytu przybliżyłem nóż do urodziwej twarzyczki. Ostrze noża lekko jeździło po skórze policzków. Długie, choć płytkie nacięcia nabiegały nitkami krwi, niektóre krzyżowały się ze sobą, wstępowały na czoło, schodziły wzdłuż nosa i wokół ust do brody. Na opętańczy wrzask Jadźki przybiegły Kazia i Rajmunda, zaraz potem ojciec. Ale już było po wszystkim. Nie oglądając się na przerażenie sióstr wyszedłem z domu. Martwe serce zaczęło tłoczyć gorące strugi. Następne trzy lata minęły bez szczególnie znaczących wydarzeń, jeśli pominąć męskie burdy, które - z ubolewaniem stwierdzam - urozmaicały monotonną robotę przy wyrębie. Czas ten pamiętam mgliście. Pracowałem, jadłem, piłem jak automat. Los musiał uśpić moją czujność, bo wydarzenia nadchodzących dni spadły na mnie z nagłością i siłą gromu. W pewnym momencie nie wiedziałem, za co się złapać, o co oprzeć. Zaczęło się od ojca. Przeciekał dach i nie powiadamiając nikogo o tym, sam postanowił szkodę naprawić. Nie zapominaj Fryderyku, iż staruszkowi w międzyczasie stuknął siódmy krzyżyk. Źle przystawił drabinę i odpadł od muru. Na dodatek przywaliła go drabina. Nieszczęśnika wsadzono w gipsowy płaszcz. Zgruchotał więcej kości niż powinien, bo obie ręce, żebra i lewą nogę. Wiadomo, jak w tym wieku zrastają się kości. Ojcu nie odpowiadało leżenie w szpitalu. Pieklił się o byle co i dokuczał innym chorym do tego stopnia, że ordynator chirurgii zamknął starego gałgana w izolatce. Rozsierdzony ojciec już w ogóle nie przestrzegał lekarskich zaleceń, po dziecinnemu odkuwając się za rzekome pastwienie się nad nim. Rezultaty nie dały na siebie czekać. Miast kilku tygodni leżał w szpitalu dziesięć, prawe ramię zrosło się trochę krzywo, a do złamanej nogi przyplątały się powikłania innej natury. Bliżej nie pamiętam co, ale pozostał trwały niedowład - chodząc powłóczył stopą. Nigdy ojciec łatwego charakteru nie miał, jednak zgryźliwość jego po niefortunnym upadku z drabiny osiągnęła zenit. Tylko patrzył za pretekstem awantury. Złośliwe węszenie po kątach doprowadzało mnie do pasji. Niejeden raz ścieraliśmy się, zwłaszcza gdy stawałem w obronie Rajmundy bądź Kazimiery. Powoli despotyzm ojca przeradzał się w obsesję. Każde przestawienie fotela czy wymiana żarówki musiało przedtem uzyskać jego zgodę. Nie było mowy o przygotowaniu obiadu bez uprzedniego uzgodnienia z nim zestawu dań. Nawet głupie kupno czegokolwiek na swój kark nie obywało się bez akceptacji ojca. Nie dziw, że dziewczęta popłakiwały, zwłaszcza Rajmunda, którą ojciec krzywdził zupełnie bez dania racji. To znaczy, według jego mniemania, rację miał, bo przyprowadziła niegdyś swojego chłopca z prośba o błogosławieństwo. Wyrzucił oboje za drzwi. Biedna Rajmunda, wyobrażam sobie, ile musiało ją kosztować samo przyprowadzenie Marcina! Znałem chłopaka - bezsprzecznie poczciwy, bogobojny człowiek. Byłby z niego świetny mąż dla Rajmundy, a tu masz babo placek. Uwziął się stary i ani rusz. Poszedłem do niego pogadać w cztery oczy. - Co masz przeciwko Marcinowi? Dlaczego nie chcesz dać mu Rajmundy? - Zapomniałeś poprosić o głos. Rzeczywiście - jego ostatni wymysł. Zgodnie z nim, należało pierwej zyskać zezwolenie na powiedzenie czegokolwiek. Przełknąłem uwagę w milczeniu. - Ojcze, mogę cię o coś spytać? - Nie! 23 Uśmiechnął się chytrze, zadowolony ze złośliwości. Oto znalazł powód do kolejnej satysfakcji. A niech go. Tym razem nie zamierzałem ustąpić. Zbyt zależało mi na Rajmundzie. - Musisz mnie wysłuchać! - Nie chcę, idź sobie. - Wysłuchaj! - Nie! Złość kipiała we mnie wciąż niebezpieczniej. - Przemądrzały starcze, czy już zapomniałeś, że masz córki, które chcesz czy nie - muszą pójść w świat? - Zapomniałeś poprosić o głos. - Dwa razy tego samego się nie zapomina! Nie będę o nic więcej prosił! Pobłogosławisz Rajmundę i Marcina albo powiesz, co masz przeciw! Nie widzisz, że się kochają? - Idź sobie, mówiłem! - Pobiorą się bez błogosławieństwa, czy tego pragniesz? - Wyklnę ich. Idź! Chcę spać. Gdzie Bogdan? Kiedy przyjedzie? - Nie rozumiesz? Wyjechał! Wyjechał do Anglii i nigdy nie wróci. Mówiłem ci tyle razy! Ledwo łykałem łzy wściekłości. Bo z tym Bogdanem to też była prawda. Nagle, w pół roku po studiach wyjechał do Londynu, dając do zrozumienia, że tam zostaje. Serce moje zaczęło nabrzmiewać goryczą, chodziłem rozdrażniony i pełen najgorszych przeczuć. Podobno nieszczęścia wędrują parami. Jeśli nawet dwójkami, to gęsiego, bez większych odstępów miedzy kolejnymi. Nie wiem, czym wobec Boga i losu zasłużyłem sobie na podobne traktowanie. Być może zechcesz spytać, Fryderyku, skąd tyle zapiekłości i czy w tym okresie nie spotkało mnie nic jaśniejszego. Owszem, przeżyłem coś takiego. Lecz przedtem i potem przyszło wypić znacznie więcej trucizny. A i samą jasność, której nierozważnie zawierzę, okratuje czasem udręka. Bacz pilnie na bieg wypadków, skoro cierpliwość dotąd pozwoliła Ci śledzić złą gwiazdę Pawła Romskiego. Siedziałem właśnie pod „Trzema Dębami” z Antkiem Dorobą i Mietem. Piliśmy piwo. Ostatnie słoneczne promienie przeczesywały wierzchołki drzew, dołem ciągnął miły chłód, biło zapachem pieczeni. Żadna gadka nam nie szła i też nikt na nią się nie silił. Myślałem o naszym domu, rozlatującej się rodzinie. Tak czy siak, ubywało nas po trochu. Na zawsze odeszli trzej bracia i matka. Z Bogdanem mogliśmy się już nigdy nie zobaczyć. Zapatrzona w Marcina, uciekła z nim Rajmunda - pewnie wezmą gdzieś cichy ślub. Dom pustoszał. Bolałem nad tym, bo cóż to za rodzina, gdzie nie trzymają się razem. Mieto widział moje zatroskanie i po swojemu chciał pomóc. - Nie kłopocz się. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie tylko blotki w talii. Słuchałem Mieta uważnie, bo rozsądny był chłop. Często przecież na Mietowych słowach stawało. - Ej, wierzysz, że lepiej? - Pod Bogiem! Co za życie, jeśli całe na dziurawych kołach! Podniosłem oczy, a w drzwiach stał Maciek. Jeszcze brzęczały mi w uszach Mietowe słowa. - To ty? Maciek w milczeniu przywitał Antka, potem Mieta, na końcu zaś mnie. Trochę zdawkowo i jakby z ukrywanym lękiem. Ukłuło mnie to, ale nie dałem po sobie poznać. Coś wisiało w powietrzu. Antek zamówił po piwie i z Mietem przysiadł się do innego towarzystwa. Też wyczuli. Spojrzeliśmy sobie z Maćkiem w oczy. 24 - Mów! - Widzisz, kiedy nie wiem, od czego zacząć... - Mów! Syknąłem, bo już się we mnie gotowało. Maciek spuścił oczy, potem wyszeptał: - Zostaję na zawodowego... Nie chciałem wierzyć własnym uszom. - Zostajesz w wojsku?! - Wiesz, jaki jest ojciec. On, on... sam wiesz. Zrobiłem prawo jazdy, gdzie mi będzie... słowem, postanowione na amen. Zostaję. Piana na piwie zdążyła zdechnąć, z pięterka toczył się podpity i tryumfujący Rakojad: - Nadziałem ją na pal! Powietrzem płynął gruby, mokry paluch Rakojada. - Nadziałem! Za Rakojadem schodziła pochlipująca córka właściciela knajpy, Roza. Szła rozmazując na policzkach dziewczyńskie łzy. Z obrzydzeniem jeszcze raz popatrzyłem na sterczący w górze palec gajowego. Ten zboczeniec bezkarnie napastował dziewczyny i czyniąc zadość swojemu nienormalnemu popędowi, grzebał im paluchami w majtkach. Na dodatek chełpił się każdym nowym świństwem. Tymczasem Łysy Jerła, ojciec Rozy, uśmiechał się do Rakojada jak gdyby nigdy nic. Musiał rzeczywiście Rakojad podrzucić Jerle nielegalną dziczyznę, skoro ten udawał głupiego. Ogarnęła mnie wściekłość i na Jerłę. Hańbę córki przełknął jak byle dzwonko śledzia! - Nadziałem! Rakojad podszedł ciut za blisko. Chwyciłem za zielone klapy munduru i nie bacząc na raptowną ciszę wycedziłem prosto w zapity pysk: - Szmaciarzu! Jeszcze raz, a urżnę palucha, jak mi Bóg miły! Nie wiadomo kiedy ten worek tłuszczu przewrócił plecami kilka krzeseł, następnie zdążył wstać, wrócić i spróbować nowej zaczepki. - Uciąć to sobie możesz wiesz, co! Może byłbym w uniesieniu zdzielił go w łeb, lecz wskoczyli między nas Mieto z Maćkiem. Tak mi dopiekła historia z obleśnym Rakojadem, że zupełnie zapomniałem o Maćku! Wróciłem do stolika, gdzie piwem próbowałem ugasić buzującą złość. Na wspomnienie ostatnich słów Maćka naszedł mnie smutek. - Nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego. Tylko się nie denerwuj, Paweł! Zesztywniałem. - Widzisz, Kazimiera... Utknął, widząc mój błędny wzrok. Trochę za wiele zebrało się jednego wieczoru. - Mówże, do cholery! - Bała się tobie powiedzieć... Sam dopiero co usłyszałem i możesz wierzyć, też jestem zaskoczony... I prosiła, żebym z tobą porozmawiał, bo dokładnie wszystko przemyślała... słuchasz? To jest zakon szarytek, czy coś takiego, dokładnie nie wiem... ona wstępuje, Paweł, do zakonu... Piersi skuło lodem i nagle spłynął na mnie dziwny spokój. Pamiętam, że powolutku wstałem i dalej... pustka. I jak tu nie wierzyć przeczuciom! Zostaliśmy w dużym domu sami - Jadźka, ojciec i ja. Chyba straciłem wiarę w sens tyrania do upadłego - po prostu z tygodnia na tydzień już nie było dla kogo. 25 Ojciec po wyjeździe Kazimiery przysiadł w sobie, zmarkotniał. Skończyły się rodzinne uroczystości z urodzinowymi dzwonami, skończyły kłótnie, bez których - podejrzewam - większość domowników nie umiała żyć. Obijałem się w pustych pokojach o beznadziejnie opuszczone sprzęty, zewsząd wiało smętkiem i brakiem odrobiny ciepła. Jadwiga w zadziwiający sposób upodobniła się do matki. Jak matka - bez powodu rozpuszczała długi język, rozsmakowała się w winie. Znalazła pracę w spółdzielni mleczarskiej, dobrze płatną, ale nerwową. Jeżeli chodzi o jej prowadzenie się, zupełna zmiana. Przynajmniej tak sądziłem wówczas. Blizny na twarzy przypominały niegdysiejszą historię. Sama Jadwiga zdawała się o tym nie pamiętać. Kto wie, może rzeczywiście tak było i nie chowała urazy? Co do mnie, zapomnieć nie potrafiłem. Był wrzesień, noce stawały się coraz dłuższe, choć nadal ciepłe. Lato umykało niepostrzeżenie. Po robocie niechętnie wracałem do domu. Nachodziła ochota rzucić to wszystko, uciec stąd najdalej, byle gdzie, aby nie za blisko tych stron, tak jak uczynili moi bracia i siostry. Chwilę potem ganiłem siebie za podobne myśli - nie mogłem, choćby przez ojca. I choćby dlatego, że wobec domu, miasteczka i tych ludzi czułem się w jakiś sposób winny. W końcu nie rzuca się stron rodzinnych ot tak sobie, dla własnego widzimisię. Czas upływał mi na długich włóczęgach wokół miasta i w głąb lasów, aż do odległego o kilkanaście kilometrów morza. Nie gardziłem też gościną pod „Trzema Dębami”, gdzie zaszyty w najmroczniejszy kąt wodziłem bezmyślnym wzrokiem za klientami Łysego Jerły. Bywało, że rżnęliśmy w pokera z kaletnikiem Memorem i jego kumplami do rana. Jakoś bezrozumnie oddany namiętności do kart przetracałem znacznie więcej gotówki, niż stać mnie było. Nadal jednak uważam karty za dobrą męską rozrywkę i prawdę mówiąc nie żałowałem przegranych złotówek. Te proste radości niesione przez hazard przynajmniej częściowo osłabiały wieczne napięcie. Gdy wracałem spłukany do cna po jednej z takich partyjek, niedaleko „Trzech Dębów” zaskoczył mnie przeraźliwy krzyk. Był późny wrześniowy wieczór, zmierzch zaczynał topić kontury drzew. Ciarki przegalopowały pod koszulą, przystanąłem. Kie licho? Krzyk powtórzył się, ale raptownie przytłumiony, jakby się kto za usta chwycił. Zaraz potem usłyszałem na poły zwierzęcy chichot. Gajowy! - błysnęło w głowie i bliski mdłości gwałtownie złapałem powietrze. Wybiła jego godzina! Dławiąca wściekłość rozrywała piersi, postąpiłem kilka kroków. Poruszyły się krzewy. - Rakojad! Wrzask odbił się dalekim echem i po sekundzie ciszy trzasnęły gałęzie. Na ścieżkę wybiegła Alicja, kasjerka z kina „Zwycięstwo”, bez sukienki, obnażona od pasa, jeśli nie liczyć strzępków majtek. Zdjęło mnie obrzydzenie, jakiego w życiu nie zaznałem. Drżąca przypadła do mej piersi. Zapachniało żywicą i potem. Rozdygotaną otoczyłem ramieniem i trwaliśmy tak w uścisku, póki nie ustał szloch. - Rakojad! Dłużej nie kazał na siebie czekać. Wyszedł z krzaków obciągając pomięty mundur, z grymasem złego uśmiechu na twarzy. O, dałbym głowę, że wiedział, czego się spodziewać! Odsunąłem Alicję i nie spuszczając oczu z leśniczego stopami badałem grunt. Byłem częścią jego przeznaczenia, podobnie jak on mojego. Los znacznie wcześniej i z premedytacją musiał zaplanować skrzyżowanie naszych dróg. Dzieliły nas nie więcej niż trzy kroki. Rakojad sapał i parł dalej. Zaskoczony desperacją dałem się powalić uderzeniem pięści w twarz. Widać potrzebne mi to było, bo wstałem z wyraźnie już lżejszą piersią. Rakojad, zachęcony udanym początkiem, trochę za bardzo się rozluźnił. Skoczyłem. Głowa ugrzęzła w tłustym brzuchu gajowego, który po gwałtownym skłonie twarzą przywitał ziemię. Dosiadłem jego pleców i kolanem przytrzymywałem wykręconą 26 do tyłu rękę. Wił się, gdy wyciągałem z kieszeni ogrodniczy nóż, a wrzaskom nie było końca. Że też wstydu nie miał tak po babsku lamentować! Jednym uderzeniem kamienia otworzyłem mu kurczowo zaciśniętą pięść, a gdy rozwarł paluchy, wyprostowałem na kamieniu ten, którym z taką lubością rozdzierał kobietom łono, i równym, zdecydowanym ruchem przejechałem ostrzem na wysokości drugiego zgięcia. Znów musiałem przerwać pisanie, bo nie wytrzymuję napięcia, jak żywe widzę tamte dni. Z jednej strony pragnę rzetelnie wszystko opisać, z drugiej zaś boję się: trochę śmieszności przez roztkliwienie, którego usilnie unikam, trochę też sensu opowiadania czegoś, co nie może być zrozumiane do końca, jeśli nie będzie w pełni przeżyte. Pisze, Fryderyku, ten list drugi dzień z rzędu. W miarę wywoływania z pamięci częściowo zatartych wspomnień natrafiam na zdumiewające bariery. Na przykład nie potrafię oprzeć się wrażeniu dziwacznej konsekwencji ubolewania godnych przypadków. Jedne wyrastają na podglebiu drugich, te z kolei rodzą następne, które w oderwaniu - widzę to przerażająco jasno - wyglądać muszą czasami podle. Zło, czym jest zło i kiedy powstaje? Czy nie wówczas, gdy w dobrej wierze po raz pierwszy popełniamy głupi czyn? A może po prostu wtedy, gdy niewinnie i niezachwianie trzymamy się pewnych wartości (przez siebie uznanych za naczelne) - do przerysowania włącznie? Wzywam Boga na świadka, że nigdy nie uważałem siebie za złego człowieka, a swoje czyny za wyłącznie naganne. Nie przeczę, łamały rozterki, nie tak znów rzadko. Ale one towarzyszą wszystkim. Wierzę, iż nie odtrącisz moich myśli lekką ręką. Jeden, który końca wysłucha, więcej wart od dziesięciu niosących często fałszywą pomoc. Widok palucha, bardziej przypominającego robala, niźli część ludzkiej ręki, wstrząsnął mną. Wycierając nóż o trawę odrobinę cieplej pomyślałem o uciekającym nieszczęśniku. Na resztę życia napiętnowany znakiem hańby, uchodził żałosny, wyraźnie załamany. Nie mogłem tylko zrozumieć, dlaczego los akurat mnie wyznaczył do zagrodzenia Rakojadowi drogi. Byłbym jeszcze długo klęczał na ścieżce z piersią niewiarygodnie pustą, gdyby nie Alicja. - Nie musiałeś tego robić... Do dziś nie jestem pewien swoich uszu. Chyba się przesłyszałem. - Chodźmy. Ruszyła wsparta o moje ramię, garścią podtrzymując opadającą sukienkę. Zdążyła w międzyczasie z grubsza doprowadzić się do ładu. Nadal drżała. Wstyd przyznać, ale gdy tak szliśmy przytuleni do siebie, a jej włosy łaskotały mój policzek, i gdy czułem twardą pierś wbijającą się co krok w moje żebra, raptem naszła ochota pocałować ją prosto w usta. Naturalnie, nie zrobiłem tego. Mieliśmy przecież za sobą fatalne przejście, a niesmak długo jeszcze miał dominować. Z mieszanymi uczuciami odprowadziłem Alicję pod sam dom. I wtedy - nie wiem, czy tylko przez wdzięczność, czy też odpowiadając na mój nieco silniejszy uścisk - ona sama dotknęła wargami moich ust. Na szczęście gęstniejący mrok przysłonił moją radość. Tak, na ten moment zapomniałem o Rakojadzie. Omal nie krzyknąłem. Dziwisz się, Fryderyku? Ja również wówczas nie potrafiłem nic sensownego powiedzieć. Równie zaskoczony co zmieszany, kilka najbliższych dni przetrwałem w dziwnym letargu. Bóg jeden wie, co wtedy w mojej piersi się działo! Koniec końców wyszło na jedno - postanowiłem prosić rodziców Alicji o rękę córki. 27 Teraz, po tylu latach, wydaje się to niewiarygodne. Ale tamtymi czasy uważałem pomysł za całkiem sensowny, ba, paliłem się do niego. Cóż, swój wiek już miałem. Samotność doskwierała, a opustoszały dom drażnił. Wybrance przy tym niczego nie brakowało. Chyba sam diabeł nie potrafiłby odwieść mnie od raz powziętego zamiaru. Zebrawszy się w sobie stanąłem u drzwi Alicji. Musiałem na przyszłych teściach zrobić dobre wrażenie, bo przyjęto mnie godnie i z przychylnością wysłuchano prośby. - Więc pan, młody człowieku, że tak powiem ubiega się o rękę mojej córki, czy dobrze zrozumiałem? Ojciec Alicji był mężczyzną postawnym, choć na mój gust nieco przydługim, i męczyło mnie ciągłe patrzenie w górę. - Tak, do diaska, o tym właśnie mówiłem! Nie speszony trochę ostrą odpowiedzią gładził starannie przystrzyżoną brodę. - A jest pan o tym, że tak powiem, w stu procentach przekonany? Bo Ala dotąd jakoś o wychodzeniu za mąż nie wspominała. I tu mnie złapał. W swoim zapale zupełnie zapomniałem o uprzedniej zgodzie Alicji. Zdruzgotany zamarłem. - Ależ, tatusiu, nie wiedziałam, jak to przyjmiesz, i wolałam, żeby ci sam Paweł powiedział. Podbiegła do mnie i przytuliła się z taką naturalną ufnością! O, świetnie grała swoją komedię. Aż za dobrze. Jej skwapliwa zgoda tylko na moment ukłuła zaślepione serce. W gruncie rzeczy byłem pewien takiej reakcji, a ta skwapliwość... Cóż, mogła się przecież zakochać równie nagle. - Że tak powiem, dziwne to. Ej, młodzi! Szast, prast i już! - Ależ, tato!... - No już dobrze. Że tak powiem, różne się rzeczy widziało. My z twoją mamą... - Proszę cię, tatusiu! - Ale w gorącej wodzie kąpana! Coś muszę powiedzieć. Niespokojnie podniosłem rękę. Nadal przecież nie odpowiedział na moją prośbę. - I to pan, młody człowieku, uratował córkę przed gajowym? I że tak powiem, czy mu pan naprawdę ten tego... ten palec? Przyszły teść pokrywał uśmieszek udawaną surowością. Nie uważałem za stosowne powracać do tematu. Zwłaszcza iż nie podobała mi się dwuznaczna intencja uwagi. Co zrobiłem gajowemu, było wyłącznie Rakojada i moją sprawą. Zmarszczyłem brwi. - No, no, młody człowieku, że tak powiem, niepotrzebnie się pan nadyma. Dostrzegł moje zniecierpliwienie i szybko dodał: - Córka jest pana. Macie moją zgodę i błogosławieństwo. I że tak powiem, Pawle, trzymaj ją krótko! Choć jej ojcem jestem, mówię. A ja, głupiec, nie pojąłem zawartego w prostych słowach ostrzeżenia! Aż nadto dobrze wiedział, co mi grozi. O, Boże, jak szybko to poszło! W urzędzie stanu cywilnego wyznaczono nam termin ślubu na wigilię Święta Zmarłych, trzydziestego pierwszego października. Tfu, co za data! I mimo że jestem człowiekiem raczej przesądnym, tym razem machnąłem ręką na niepomyślną wróżbę, tak goniło do żeniaczki. Alicja w tych dniach wyglądała wspaniale. Wszędzie jej było pełno. Podziwiając energię przyszłej żony rozmyślałem o męczącej uroczystości. Nie uśmiechało się mi spraszanie tłu- 28 mów, co praktykowali inni młodzieńcy. Drużbowie, najściślejsza rodzina, dwóch, trzech przyjaciół - i na tym koniec. Alicja przyklasnęła pomysłowi. Prawdę mówiąc żadne z nas nie śmierdziało groszem. Ten niebagatelny fakt również przemawiał za skromnym weselem. Zresztą, dla kogo ono miało być, jeśli nie dla nas? Weselnicy obeżrą, obgadają i taki z nich pożytek. Jeśli czyjejś obecności łaknęliśmy wówczas, to chyba wyłącznie własnej; nie dość na siebie napatrzeni, zazdrośni o każdą godzinę spędzoną osobno. Początkowo wahałem się powiadomić ojca o ślubie, głównie przez pamięć o Rajmundzie i Marianie. A nuż sprzeciwiłby się. Jednak lojalność przemogła i z ojcem rozmowę odbyłem. Co dziwne, nie stawiał oporu, zgoda przyszła gładko. Za to Jadźka na wieść o moich planach zaniemówiła. Pamiętam jej pytający wzrok, jakby to było wczoraj - zaglądała w oczy z niedowierzaniem, zmieszana i niespokojna. Musiałem reakcję Jadźki uznać za fanaberię. Najprawdopodobniej tak było, skoro zlekceważona usunęła się w cień. Wiele znaków na niebie i ziemi usiłowało wtedy obudzić moją czujność. Cóż, lekceważyłem je kolejno, zaślepiony wybranką i tym, co miało na pomyślnie odwrócić kartę losu. Chciałem wierzyć, że małżeństwo i jakieś ustatkowanie się pomoże żyć spokojnie i po ludzku. Póki co, czekała mnie jeszcze przeprawa z księdzem. Odkładałem to na ostatnią chwilę, choć jasna rzecz - bez kościoła obejść się nie mogło. Nie żebym stronił od wiary czy też w swej małości żywił jakąś urazę do Pana, Boże broń! Nie podobał mi się po prostu ojciec Anatol, który po odejściu poprzedniego proboszcza (dusza, nie człowiek!) przejął naszą parafię. I to od czasu, gdy odmówił pochówku świętej pamięci Balbiny, żony kaletnika Memora. Nowy proboszcz odprawiał msze, a ja wstydziłem się wejść do kościoła pod jego obecność. Przecież ten, co służy Bogu, nie powinien przekładać jednych nad drugich. Jeśli nawet nieszczęsna Balbina (niech Bóg ma ją w opiece!) za życia błądziła, nie powód to, by na własną rękę sądzić. Bo czymże była odmowa ostatniej posługi? Czyż Bóg i większym grzesznikom nie przebaczał? Dlatego unikałem proboszcza Anatola. Teraz jednak nadszedł czas stłumienia niechęci i bez większego zapału księdza odszukałem. Niewielkie witrażyki mało przepuszczały światła; półmrok wypełniał nawy, od kamiennej posadzki ciągnął chłód. Proboszcz Anatol coś polecał zakonnej siostrze. Odczekałem chwilę za filarem i gdy zostaliśmy sami, zastąpiłem mu drogę. - Niech będzie pochwalony. Czy mogę prosić o chwilę rozmowy? - Proszę, synu, mów. Do mszy prawie godzina. - Księże proboszczu, chcę się żenić. - To doskonale, synu. Bóg łaskawie... Zakaszlałem gwałtownie, przerywając szykującą się zwyczajową paplaninę. - Księże, ksiądz mnie nie poznał. Jestem Paweł Romsky. Dopiero wtedy przestał błądzić wzrokiem gdzieś pod sklepieniem i spojrzał uważniej. - Romsky? - Tak. Paweł, syn Wiktora Romskiego, ludwisarza. Zamilkł na dobrą chwilę, po czym westchnął zmienionym tonem. - Przecież ty nigdy nie chodziłeś do kościoła! - Dokładnie od pięciu lat. - Ja jestem w parafii od pięciu lat. - Właśnie, proszę księdza. Tym razem milczał znacznie dłużej. Nie spieszyłem się. Czasu było wiele. - No dobrze, może wrócimy do tego później. Więc chcesz się żenić. Jesteś o tym przekonany? Bowiem co raz Bóg złączy, człowiek... 29 Jakbym słyszał ojca Alicji. Uciąłem: - Postanowione, nie ma odwrotu. - Hmm, a czy jest jakiś... specjalny powód, dla którego... - Nie! Proboszcz odetchnął z ulgą. - Powinieneś obecnie synu oczyścić duszę. Jesteś gotów? A może, biorąc pod uwagę twoje... to znaczy, może wolałbyś innego spowiednika? - Nie. Podeszliśmy do konfesjonału. Długo klęczałem wyznając liczne grzechy. - Wyznałeś wszystko? Proboszczowi głos się łamał i było jasne, że coś jeszcze go gryzie. - Przypomnij sobie. Nic nie zataiłeś? - Powiedziałem wszystko, jak na sądzie ostatecznym. Istotnie, jakaś lekkość przepełniała moje piersi, gdy wyrzucałem z siebie grzech po grzechu. - Bo jeślibyś coś świadomie zataił, na nic twoja spowiedź i daremna pokuta. - Mogę o coś spytać? - Pytaj. - Czy ksiądz może ma coś konkretnego na myśli? - Prawdę mówiąc tak, ale wolałbym, żebyś ty pierwszy powiedział. Bez rezultatu natężałem pamięć. - Przypomnij sobie, w jakich okolicznościach poznałeś Alicję. Teraz do mnie dotarło. Proboszcz mógł myśleć o Rakojadzie. - Czy chodzi o Rakojada? - Kogo? - O gajowego? - Właśnie! Czyż nie okaleczyłeś tego człowieka? Można o tym zapomnieć? Nie ukrywał zdumienia i czułem, że dziwi się szczerze. - Pamiętam. - To nie grzech, twoim zdaniem, synu? Bo jeśli tak uważasz, to mijasz się z Bogiem. Według Niego to straszny grzech. Milczałem. - Jesteś zbyt hardy. Jak mogę ci wierzyć? Może w ten sposób ukrywasz inne podobne postępki. A może, co najstraszniejsze, własnego dochodzenia sprawiedliwości nie uważasz za sprzeczne z nauką kościoła?! Wyznaj, synu! Ty chcesz, chcesz... Poderwałem się gwałtownie, bo wszystko we mnie wrzało. Ten człowiek, teraz kapłan, sługa Boży, który odmówił pochówku żony Memora, właśnie on, próbujący sądzić według swojej miary mnie, Pawła Romskiego, usiłował pomówić o coś w rodzaju „zastępowania” Boga? Doprawdy, z pokorą myślę o Bogu, ale podobnych uwag ścierpieć dłużej nie mogłem! Z proboszczem Anatolem nie zobaczyłem się już nigdy. Niechaj go Bóg ma w swojej opiece, a jeśli to ja miałem zmącony umysł i nazbyt twarde serce, Fryderyku - bądź mi świadkiem - przynajmniej teraz proszę Najjaśniejszego o wybaczenie. Ślub kościelny wzięliśmy w innej parafii, bo z cywilnym kłopotów nie było. Przyjechali Rajmunda z Marianem, od trzech miesięcy również małżonkowie, Maciej (w stopniu sierżanta sztabowego), nie zabrakło naturalnie i rodziców Alicji, i mojego ojca, i Jadźki. Trochę 30 ukłuła nieobecność Mieta, ale przyszedł Doroba z chłopakami z wyrębu, a także Filip Memor i dwie siostry cioteczne Alicji. Nie licząc nas, nowożeńców - łącznie trzynaście osób. Nomen omen! Stół weselny był skromny, lecz nie brakowało wódek. Ojciec do tego wyciągnął ze spiżarni cztery butelki śliwowicy mocnej jak dębowy stół. Miała największe powodzenie i nie dziw, że pod wieczór ścięło Memora i jedną z ciotecznych sióstr Alicji, skoro wyłącznie do niej się przypięli. Co do mnie, opuszczałem co drugi kieliszek, czuwając nad całością. Ojciec również podpił sobie, czego dowodem było nieustanne kuśtykanie do warsztatu i bezlitosne tarabanienie ukochanymi dzwonami. Biedna Jadźka, uczulona na dźwięk brązowych braci, raz po raz podskakiwała na krześle. Nie powiem, goście dobrze się bawili. Przed północą, prócz drwali i panny młodej, wszyscy legli pokotem w pokojach obok. Nie było psa, by wył nad pobojowiskiem, a szkoda. I mimo weselnego rozgardiaszu nie było także spokoju w moim sercu. Dlaczego nie przyszedł Mieto? Skąd podejrzliwe spojrzenie u Doroby? Co miało oznaczać przybite rano do frontowych drzwi ścierwo kotki? Przypijaliśmy z Dorobą. Podszedł Mucha, najmłodszy z drwali. Ledwo stał na nogach. Ciekła mu wódka z przechylonej szklanki. - Ty, Paweł, powiedz... ale tak naprawdę, dlaczego właśnie Alkę... - Mów jaśniej, o co biega. - Tyle przecież fajnych dziewczyn dookoła, a ty bierzesz... właśnie Alkę... Potrąciło to we mnie jakąś niebezpiecznie napiętą strunę. Chwyciłem Muchę za kark: - Twoje szczęście, żeś na moim weselu i gościem! Inaczej połknąłbyś zęby za takie gadanie! - Co ty Paweł, ja tylko tak... Puściłem Muchę. Bogiem a prawdą, cóż on winien? Powiedział, co myślał, prosto z siebie. Ale osad w sercu pozostał. I nawet noc poślubna, gdy w majestacie Boskiego błogosławieństwa wchodziłem w małżonkę, nie wyrwała z piersi jątrzącej drzazgi niepokoju. Gdyby ktoś jednak zechciał spytać, czy w tym okresie byłem szczęśliwy, odpowiedziałbym jednoznacznie i w zgodzie z sumieniem: tak. Mimo drobniejszych bólów, przeczuć i podejrzeń byłem szczęśliwy jak nigdy przedtem i potem! To jest, Fryderyku, ten jaśniejszy punkt w moim życiu, o którym pisałem około dwudziestu stron wstecz. Wystaw sobie: jakże duszy miała nie unosić radość, skoro równo trzy miesiące później dowiedziałem się o tym, że łono Alicji, dzięki przyzwoleniu Pańskiemu, poczęło nabrzmiewać? W pół roku później powinienem jak nic zostać ojcem! Niesłychane! Chodziłem otumaniony, bo nienawykły do przychylności losu. Nosiło mnie niczym ptaka i doprawdy, nie znałem osoby w mieście, której bym przynajmniej jednokrotnie nie oznajmił supernowiny. Potrafiłem zapraszać zupełnie obcych ludzi na wódkę i ci, co ze mną pijali, poświadczą, że nie żałowałem grosza. Miałaby moja zła gwiazda spalić się na niebie lub też opuścić mnie w inny sposób na zawsze? Jestem wolny? Nigdzie pułapki? Przyznam, że jeśli nawet naszła mnie chwila zwątpienia, odżegnywałem się od niej niczym diabeł od święconej wody. Nie dopuszczałem ciemniejszych myśli, starannie strzegąc bastionu szczęścia. Bo też człowiek tak szybko się do niego przyzwyczaja! Nocami zrywałem się oblany zimnym potem i w coraz częstszych przypływach strachu przykładałem ucho do łona Alicji - jest, bije drugie serce! Odpędź, Pawle, zmory, to prawda, wkrótce będziesz ojcem! Nikt już nie może odebrać ci tego, co twoje. Masz prawo do odrobiny szczęścia. Zarzuć trwogę. Prowadziliśmy z Alicją długie rozmowy. 31 - Słuchasz mnie? - Słucham. - Jak mu damy na imię? - Wiktor, po dziadku. - A jeśli to będzie dziewczynka? - Będzie chłopak. - No dobrze, będzie. A jeśli dziewczynka? - Cóż za różnica - chłopak czy dziewczynka. Dziewczynce damy Karolina, po prababce. - Dlaczego nie Maria? - Karolina Maria Romsky. Teraz dobrze? Gładziłem pęczniejący brzuch Alicji, a w piersi mimo wszystko czaił się lęk. - Paweł, ono musi być zdrowe. I silne. - Będzie. Tylko uważaj na siebie. Wczoraj znów dźwigałaś wiadro... - Niepełne. Paweł... - Przecież słucham. - Czy zawsze jest tak... jakoś dziwnie? Boję się. Ona się bała! A co ja miałem powiedzieć? - Nie ma strachu! Tysiące kobiet rodziło i rodzi. Nasz chłopak będzie na medal. - Albo dziewczynka. - Albo dziewczynka. Bóg już wie, co nam wyszykować. - Pamiętasz Rytlównę z Wiosennej? Tę z warkoczem, piegowatą? - Pamiętam, bo co? - Nic... - To po co pytasz? - Tak sobie pomyślałam. - Co pomyślałaś? - Nieważne, Paweł, zapomnij o tym. Chodziło o chłopaka Anki Rytlowej - zmarł w miesiąc po urodzeniu. Bez trudu domyśliłem się. - Nie kracz. Widać tak było pisane. A tobie nic do tego. - Ty nie myśl, że ja nic nie czuję! - A co niby masz czuć? Babska słabość. Mówię ci nie kracz, bo nie daj Bóg wykraczesz! I zaraz wyobrażałem sobie najstraszniejsze. Zaciskałem oczy. - To byłoby bezsensowne! Nigdy tak nie mów, Alka! - Pawełku, nie gniewaj się. Chyba bym z okna wyskoczyła... Gwałtownie zatkałem jej usta. Boże, jak siebie bez złej woli dręczyliśmy! Jadźka z ledwo ukrywanym trudem znosiła obecność innej kobiety w domu. Musiały dzielić się kuchnią i przez to raz po raz wchodziły sobie w paradę. Z początku sądziłem, że dotrą się, ale gdzie tam. To jedna schowała jakiś rondel, to druga przypaliła czajnik; jeśli Alce spodobało się ugotować zupę na dwa dni, Jadźka niby przypadkowo wystawiała garnek z lodówki i zupa kisła. Tak w kółko, bez chwili przerwy. Miałem z nimi krzyż pański! Wreszcie znienawidziły się do tego stopnia, że każde bodaj przypadkowe spotkanie kończyła karczemna awantura. Wstyd mówić. Skakały sobie do oczu, niczym ogłupiałe koguty. Ojciec, zapewne z nudów (a trochę i z wrodzonej złośliwości) podjudzał jedną przeciw drugiej. Nie mogłem mu odmówić kunsztu w knowaniach. Potrafił na przykład rozsypać w kuchni mąkę i udając zdziwienie na głos oznajmić: 32 - Tyle tu kobiet, a w domu burdel! Na podobne hasło dwie furie rozpoczynały żałosny taniec. Tak czy siak, należało z tym skończyć. Lecz nie zdążyłem. Wyręczył mnie los. Był pierwszy kwietnia, szósty miesiąc ciąży Alicji. Wracałem z roboty pełen dobrych planów i z solenną obietnicą ukrócenia kobiet. Słońce czyniło z wiosny atrakcyjną porę. Cóż potrzeba człowiekowi ponad te trochę prostych radości, które po królewsku rozdzielała natura? Śpiew drozda, tu i ówdzie zieleń, rześkie powietrze. Jakiś pęd łoziny, kropla ciepłego deszczu. Doprawdy, tak jest człowiek skonstruowany, że na przekór wszystkiemu, choćby po cichu, chce widzieć lepsze jutro. Mogą się po nim przewalić burze z gromami, mogą przewalcować serce ciężkie głazy, ale gdy wiosna, po ludzku, niezmordowanie wierzymy w nowy czas. Tak i ja, nie drewniany koł przecież, przepełniony siłą, szarpałem kawały powietrza, aż płuca grały. Ech, naiwna beztrosko! Już dotykałem dłonią klamki, gdy uderzyła mnie podejrzana cisza. Niezwyczajna dla tego domu, złowroga. Wsłuchałem się, usiłując wyłowić bodaj szmer. Serce coraz gwałtowniej tętniło, kolana złamał strach. Tam, za drzwiami... Nie, dlaczego zaraz najczarniejsze myśli? I jak niegdyś, stchórzyłem, uciekłem do warsztatu ojca. Żar papierosa przypalił palce, dalszej niepewności miałem dość. Rozdygotany wszedłem wewnętrznymi drzwiami, prosto do kuchni. W absolutnej ciszy wokół stołu siedzieli: ojciec, Jadźka, Alka i... Kazimiera! Oszołomiony raptowną ulgą chciałem rzucić się w objęcia siostry, wykrzyczeć radość. Zmartwiałem w połowie kroku. Kazia wodziła nie widzącymi oczyma... Coś niedobrego zawęźliło się w gardle. Zemdlałem. Fryderyku, trzeci dzień ciągnę ten wóz i nie myśl, że jest mi łatwo! Uparłem się jednak opowiedzieć Ci wszystko po ludzku, do końca, a słowa chcę dotrzymać. Ktoś, nie wiem kto, przyrównał życie do pięknej choroby. Tym kimś musiał być chyba poeta. Życie to zła choroba. Niszczy Cię po kawałku, drobina po drobinie odbiera nadzieję. Takie wolniejsze lub szybsze spadanie: przy łucie pomyślności może nieco wolniejsze, z fajerwerkami złudzeń. Bo powinieneś wiedzieć, że ilekroć los uśpi Twoją czujność, to potem mocniej ściąga cugle. Boże, jak często tego doświadczałem! I choć piszę w nieco napominającym tonie, jednak z wyciąganiem lepszych wniosków był nieustanny kłopot. To znaczy może i wyciągałem, ale wciąż - o ironio - chciałem wierzyć, że tym razem koniec, zaczyna się nowa era. Cóż, wiara, nadzieja, a także wola to chyba najgenialniejsze motory wmontowane w człowieka. Pyrkoczą w gnieździe serca do upadłego. Ale powróćmy do biegu wypadków. Bóg widział, co się stało. Kazia zwariowała. Biedna jej głowa i biedne, umęczone serce nie wytrzymały. Zawsze delikatna i krucha, pełna dobroci, otwarta dla innych. Ukochana siostrzyczko, i do czegóż to przyszło? Nie mógł Najwyższy mnie zesłać pomieszanie, a Ciebie oszczędzić? Stokroć bardziej byłaś godna lepszego losu. Ech, Kaziu najdroższa, czymże zasłużyłaś sobie na tak srogi gniew Pana? Bolałem nad nieszczęściem Kazi i wciąż nachodziły mnie wspomnienia Maurycka, najmłodszego brata, który wstępował na łono Pana po długiej męczarni. Męczył się, wszyscy widzieli, ale przynajmniej widoczny przyszedł kres, gdy Pan powołał go do siebie. A biedna Kazia? Nie była ani tu, ani tam; ni żywa, ni umarła - kołacząc się w bezrozumnym widzie o cudze grzechy. 33 Jak się objawiała choroba? Nie wiem, co działo się w jej sercu, ale na zewnątrz na ogół spokojnie. I właśnie to było najgorsze. Jeśliby, dajmy na to, wrzeszczała drąc włosy, rozsadzana szaleństwem parła na innych, lub przejawiała choć odrobinę energii, może i łatwiej przyszłoby taki stan przyjąć do wiadomości. Lecz Kazia nie reagowała na nic. Posadzona na krześle mogła siedzieć nieruchomo godzinami. Do każdej czynności należało ją trącić: przy stole wsunąć łyżkę w dłoń, podać grzebień i wykonać pierwszy ruch, by się uczesała, wyprowadzić do ubikacji, i tak ze wszystkim. Nie odzywała się prawie w ogóle, a jeśli z jej ust padło jakieś słowo lub zdanie, to zupełnie bez związku z tym, co akurat dookoła się działo. Patrzyła przeważnie gdzieś w jeden punkt, martwym lunatycznym spojrzeniem. Jeśli przypadkowo spotkały się nasze oczy, przechodził mnie dreszcz. Z wilgotnych oczu Kazi bił niesamowity smutek i rodzaj szczególnego zdziwienia. Nie poznawała nas, przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Długo nie mogłem przyzwyczaić się do nocnych krzyków. Naturalnie, bywały dni spokojne. Ale czasem jakieś zjawy dręczyły Kazię mocniej niż zwykle i wtedy ze snu wyrywało dom przeraźliwe wołanie. Pędziłem do siostry z sercem w gardle. Siedziała na łóżku zlana potem, to był strach - widziałem obłęd w jej oczach i paniczne ruchy głowy, jakie dostrzec można u ludzi śmiertelnie osaczonych. - Kaziu! Kaziuniu, co z tobą kochana? Powiedz mi na miły Bóg, co cię dręczy?! Szczęśliwe to były chwile, gdy przytulona dała się uspokoić. Pękało coś we mnie i jak ten głupi podtykałem Kazi szklankę z ciepłą herbatą (jakby akurat miała pomóc herbata!), coś opowiadałem, chyba na poły kojąc i własne roztrzęsienie. - Zobaczysz, będzie dobrze, najdroższa! Zaśnij, jestem przy tobie. Jesteśmy wszyscy: i ojciec, i Jadzia, zobaczysz... Ale bywało, że podejść do niej nie mogłem. Zakrywała oczy desperackim ruchem: - Odejdź! Jesteś nieczysty! Ból rwał piersi, nie wiedziałem, co robić, jak pomóc. Ech, czyż jest coś gorszego w takich chwilach nad bezsiłę? Być o krok, pierś w pierś z kimś i daremnie zabiegać o kontakt! Z góry wiesz o przegranej: nie dotrzesz do drugiego - dzielący was mur za gruby i za wysoki. I wówczas przychodzi moment najstraszniejszy - z upokorzenia bluźnisz przeciw Bogu! Ileż to nocy przeleżałem później na podłodze, obok łóżka Kazi, warując jak pies. Sam jeden, bo Jadźka z Alą tylko za dnia ważyły się do Kazi podejść, choć nie powiem, opiekowały się nią troskliwie, co rodzinie przystało. Ojciec przeżywał po swojemu. Wtedy już sam przeważnie niedomagał, ale choroba Kazi musiała poważnie nim wstrząsnąć. Siedzącą niezgrabnie głaskał po włosach lub kwadransami towarzyszył jej przy stole. Trzeba było ich widzieć tkwiących naprzeciw - dwa skamieniałe posągi! Obecność Kazi raz na zawsze urwała żałosne utarczki kobiet. Jadźka chodziła własnymi ścieżkami, zaś Ala, pochłonięta zbliżającym się macierzyństwem, przycichła jakoś i zszarzała. Nieznośne było jej krakanie: - Zobaczysz, twoja siostra sprowadzi na nas nieszczęście! Czuję to. - Przesadzasz. Krew ci uderza do głowy. - Wspomnisz moje słowa! - Milcz... Nie prowokuj losu, głupia! - Paweł, czy ty nic nie rozumiesz? Ta wariatka ma zły oddech! Uderzyłem Alkę w twarz. - Nigdy tak nie mów o Kazi! 34 I naturalnie, nie Kazia była winna temu, co się stało. Może nawet dzięki niej, dzięki otępieniu bólem nie zabiła mnie okrutna wiadomość o śmierci tak oczekiwanego dziecka. Alicję raptem zabrano do szpitala i w dwie godziny później z jej łona wyjęli martwe ciałko. Nasz Wiktorek udusił się własną pępowiną, która dwakroć oplątała delikatną szyjkę. Czarna płachta przysłoniła oczy i zaczęły mną rzucać dreszcze. Potem, z sekundy na sekundę, nadszedł idiotyczny, lodowaty spokój. Byłem tak dokładnie pusty, że gdyby mnie kto wówczas puknął, to bez wątpienia rozsypałbym się niczym porcelanowa figurka mandaryna, stojąca niegdyś na kredensie w pokoju matki. Różne bywają bóle i z niektórymi daje się żyć. Najokrutniejsze, gdy widzisz zło dotykające innych, szczególnie zaś - najbliższych. Wówczas trucizna nie opuszcza twego serca. Śmierć Wiktorka rozsadziła mnie od środka i o ile przedtem pozwalałem się przekonywać argumentami w rodzaju koła fortuny (rzekomo jest się raz na górze, raz na dole), tak teraz wierzyć w podobne brednie przestałem. Koło fortuny! Chyba miażdżące krtań tym, po których się przetacza... Nie rozumiałem bezsensownej śmierci synka. Przerastała moją zdolność pojmowania. To potworne - przecież on nawet porządnie nie umarł, skoro nie zdążył się urodzić, to znaczy już się urodził martwy. Świat odtrącił go niczym jakąś fałszywą monetę. Lękałem się pozostać sam, dziwne myśli przychodziły do głowy. Tak dziwne, że strach wyjawić. Ciągnęło do gwaru, towarzystwa ludzi, bo sztuczna ruchliwość w jakiś sposób izolowała od koszmarów. Jednak ucieczki w tym kierunku okazywały się żałosne: obecność innych drażniła, czułem się obrażony spotykając pogodniejszą twarz. Może źle się wyraziłem. Górowały żal i pewna zazdrość. Miałem niejasną pretensję, że ot tak sobie chodzą, kupują kwiaty, spotykają się, rozmawiają Bóg wie o czym, nic nie wiedząc o moim cierpieniu. Bądź jednak pewien - nie zabiegałem o współczucie, nie obnosiłem się też z moim bólem. Fałsz polegał na czym innym. Kto wie, może na tym, iż lekceważenie przez los bywa przyswajalne jedynie w małych dawkach. Uważano za obowiązek wyrażać współczucie. - Słyszałem... wiem, przyjmij moje wyrazy... - Doprawdy, Pawle, nawet nie wiesz, jak mi cię żal... - Pozwoli pan, że w imieniu naszej organizacji połączę się z panem w bólu... Jakby kto piłował drewno. Zadziwiająca prawidłowość. Niektórzy z tych ludzi naprawdę musieli współczuć, ale zjeżony wewnętrznie nie odróżniałem zdawkowych uwag od szczerych odruchów. Irytował mnie ten komediowy rytuał. Wreszcie ogarnęła niepohamowana wściekłość. Wrzasnąłem przy najbliższej okazji: - Odpieprzcie się raz na zawsze z waszymi kondolencjami! Uznawszy moje podniecenie za objaw częściowej niepoczytalności w bólu, jeszcze gorliwiej kiwali głowami, a z ich oczu dawało się odczytać: Romsky, rozumiemy, niepotrzebnie się pan unosi! To niesmaczne. Widać Bóg powołał duszyczkę do siebie, bo tak mu się spodobało. A z tym „odpieprzaniem” to już chyba przesada... O ile ja sam gryzłem się w sobie po cichu, Alicja szalała. Szpital oddał ją w tydzień później, jeszcze osłabioną i kredowobiałą. Musiało dużo z niej krwi spłynąć przy martwym porodzie. Podsycała sama siebie: - Nie żyje mój Wiktorek kochany, moje maleństwo, moje słońce jedyne! - Zabrali mi go... i na co tyle męki... W amoku oskarżała na oślep: - Nie kochałeś Wiktorka! - To twoja siostra, wariatka! A mówiłam, że ma zły oddech! 35 - Jest ci zupełnie obojętne! Ból plątał Alicji język i zniewagi puszczałem mimo uszu. Zastanawiało mnie co innego: Skąd uporczywe czepianie się nadzwyczaj wydumanych przyczyn śmierci naszego dziecka? Zbyt gorliwie wszystkich obwiniała, bym nie miał powodu do najgorszych podejrzeń. Bałem się tych myśli. A jednocześnie stawały przed oczyma, jedne po drugich, uprzednie ostrzeżenia, aluzje, półsłówka, które grubo potem z taką siłą miały mnie uderzyć. Jedno już było pewne: za bardzo zaufałem odmianie. Powinienem pamiętać, że dopóki patronująca ci gwiazda (zła czy dobra - w moim przypadku ta pierwsza) nie zgaśnie razem z tobą, nie wolno wysługiwać się naiwną nadzieją. Los okrutnie drwi z marzycieli. Choćby marzenia należały do najprostszych i naprawdę niewygórowanych. Dni coraz bardziej zaczynały przypominać lisa ściganego przez sforę psów. Niepojęte ogarniały mnie stany: mroczność sprzed oczu nie ustępowała, pierś wciąż szczelniej wypełniał strach. Niby wszystko działo się po dawnemu, ale jakoś inaczej. Znowu ta inność nie przejawiała się niczym szczególnym. Dostrzegałem ją dopiero po czasie, gdy na opamiętanie się było za późno. I nie zmuszaj mnie, Fryderyku, do nazywania wszystkiego wprost. Pewne rzeczy lepiej jest pozostawić w cieniu. Jednak nie przez tchórzliwą asekurację, lecz ze względu na szacunek dla przyszłości. Nadal musiałem robić, co do mnie należało. Renta ojca była śmiesznie niska. Jadzine pieniądze w niewiadomy sposób wyparowywały, nim przychodziło do wspólnych rozliczeń, a na Alicję chwilowo również liczyć nie mogłem. Prócz praktycznie całej rodziny na utrzymaniu miałem jeszcze wymagający nieustannej konserwacji dom oraz kilkunastotysięczny dług. Dlatego przy wyrębie robiłem za trzech. Gdybym jednak dokładniej zechciał odtworzyć ówczesny stan - moje myślenie, codzienną dreptaninę - nie znalazłbym nic poza garstką oswojonych faktów. Ojciec, jeśli nie przesiadywał z Kazią, to leżał w łóżku z nawrotami choroby płucnej. No, może zdziwaczał bardziej, do czego w podeszłym wieku miał chyba prawo. Niestety, pił nadal. Do warsztatu zaglądał niesłychanie rzadko. Przy łóżku powiesił dzwon i wzywał nim domowników nie oglądając się na porę dnia czy nocy - mówił krótko i oschle: przynieście to czy to, zróbcie tak a tak. Co zresztą wykonywaliśmy bez większego ociągania. Z Jadźką w tym czasie zupełnie straciłem kontakt. Alki unikałem celowo i jeśli nie przynosiła na wyrąb drugiego śniadania albo obiadu, widywaliśmy się tylko wczesnym rankiem, bo do zmierzchu nie uświadczono mnie w domu. Tak naprawdę najbardziej tęskniłem za Kazią. Czasami zwidywało się, że popatruje na mnie jakby rozumniej: niby marszczyła czoło, ożywiały się źrenice, powoli podnosiła rękę. Ale zaraz spojrzenie gasło, oczy zachodziły mgłą. I nie potrafię rozstrzygnąć, czy naprawdę momentami łapała kontakt, czy też tylko się przewidywało, bo za bardzo tego pragnąłem? Właśnie przesiadując nocami przy Kazi zacząłem podejrzewać, że całe zło, wszystko, co działo się dookoła niedobrego, ma istotny związek ze mną, moim parszywym losem. Pamiętam jeszcze rozmowy z Mietem. Widział chłop moją udrękę. Urozmaicał mi robotę i chyba przez to między innymi nauczyłem się jeździć traktorem i obsługiwać dźwig do przeładunku drewnianych bali na kolejowej rampie. - Przełam się, chłopie! Jak długo to będzie trwać? 36 Daleki byłem od natrząsania się z Mietowych słów. Z drugiej strony nie stało ochoty na wysłuchiwanie pocieszanek. Nie pozwalała mi na to duma, czyli coś, czego odebrać nie mógł mi nikt. - Daj spokój, o czym mówisz? - Nie rób ze mnie durnia, przecież widzę! - Co widzisz, u diabła? Że nie mam gęby od ucha do ucha? To cię boli? Nie zrażał się opryskliwością. - Bredzisz jak Piekarski na mękach. Mógłbyś przynajmniej przede mną się nie zgrywać. Zrzuć z siebie, zobaczysz, będzie ci o niebo lżej! Chłopaki coraz więcej gadają... Z tym zrzuceniem może i miał rację. Ale jakiś rygiel zamykał usta. Wciąż byłem spięty. - Odwal się! Siostra miłosierdzia, psiakrew! Odchodził jak zmyty, ale żalu nie miał, wiedziałem. Porządny chłop - takich wielu nie uświadczysz. Tymczasem mijał szósty albo siódmy tydzień od pochówku Wiktorka i nadal wyraźnie czegoś mi brakowało. Pod językiem gromadziła się gorzkość i nie bardzo wiedziałem, co dalej. Póki co, nim przyszło, co miało przyjść, sprężałem się w sobie, gotowy do skoku. Chyba znany Ci jest, Fryderyku, taki stan wyczekiwania, gdy czujesz nadchodzące, wiesz, że coś niebawem nastąpi, ale gdzie i w jakim momencie - do końca niewiadomą. Rośnie wówczas nieufność, stajesz się nerwowy i modlisz się o cokolwiek bądź, byle przerwać tę piekielną cisze w sercu. Tak i ja wtedy wypatrywałem niedobrego, węsząc pod wiatr niczym spłoszony łoś. Rychło też nadeszło. Ten dzień pamiętam dokładnie, z detalami. Rano Antek Doroba przywiózł nowe mechaniczne piły i robota szła nam jak z nut. Wyjąwszy może przypadek, gdy Mucha najechał ostrzem na zarośniętą w drzewie karabinową kulę. Wizgnęło urwanym łańcuchem, aż owinął się wokół pnia. Te kule to była nasza zmora. Trzydzieści lat wstecz nieźle tu huczało. Akurat biegł tędy Pomorski Wał. Z tym że podobny przypadek z urwaniem łańcucha nie powinien się zdarzyć. Obeszło się strachem i do końca dnia - jak to mówią - robota paliła się nam w rękach. Podcinane sosny padały z łoskotem jedna po drugiej. Biedne drzewa - tyle lat znojnego dążenia do słońca, wciąż wyżej, byle nie dać się zagłuszyć przez sąsiednie. Nagle, bez ceregieli, korzenie wdowiały i tylko niepotrzebny już sok ślimaczył się na pniu, o ile przedtem do końca nie upuszczono żywicznej krwi. Wiele drzew padło w mojej przytomności, ale uwierz, Fryderyku, choć może to dziwne, za każdym razem podskórnie drżałem. Za bardzo ten cały majestat i krzepkość przypominały mi ludzką kondycję. Jak również marność zejścia. Chwila bezgranicznej zadumy, jedno do kilku wahnięć wierzchołka i najpierw powolny, zaś potem coraz szybszy upadek. Godne, do ostatka wyprostowane pnie kaleczyły ziemię z trzaskiem i głuchym jękiem - nic ponad surowość, bez nuty żałosnej skargi... Koło południa zrobiliśmy przerwę na obiad. Była sobota. Poszliśmy gromadą do barakowozu, który służył za przebieralnię i stołówkę. Akurat przyniesiono kotły z krupnikiem oraz mięsną wkładką. Alicja nie pokazała się, więc zasiadłem do stołu z innymi. Poszły w ruch noże, bochny chleba. Chłopcy ile wlazło psioczyli na kucharza - niemożliwie przesolił zupę. Nie szło tego jeść. Zostawiłem połowę talerza i dopchałem się samym chlebem. - Pod „Trzy Dęby”? Doroba trącił mnie w bok, jak zawsze. Zaprzeczyłem głową. Wyjątkowo nie miałem ochoty ani na karty, ani na piwo. 37 - Co z tobą? - Pójdę chyba wcześniej do domu. Jakbym coś wtedy czuł! Dzień w dzień rżnęliśmy w pokera, ale tym razem coś mi mówiło: „Nie idź tam!” Bardzo słaby głos, raczej szept, jednak na tyle wyraźny, że zrozumiały. - Idzie też Mieto. - Jakoś nieszczególnie się czuję. Łeb mi pęka, czy co. - Może grypa? - Może. I gdy tak o tym pomyślałem, istotnie poczułem się podle. Nie żeby od razu łamanie w kościach, albo przedchorobowe dreszcze. Bliższy byłbym prawdy mówiąc o pęczniejącym niepokoju. Robiliśmy do piątej. Wszyscy, prócz tych, którym spieszyło się do rodziny, do dzieci. Pod względem roboty pięknie zakończony dzionek. Mieto z zadowoleniem ucałował siekierę. Jeśli są ludzie kochający swoją pracę, to niewątpliwie Mieto do nich należał. Bez pudła. Pyrkotał za młodniakiem traktor. Chłopcy zmówili się z traktorzystą, że ich machnie pod „Trzy Dęby”. - To co, idziesz? Antek koniecznie chciał postawić na swoim. - Mówiłem. - Mówiłem, mówiłem! Co to, baba jesteś, że dajesz się prosić? - Odczep się, Doroba. Dołączył Mieto: - Pieprzony krupnik pali bebechy. A może nie w smak ci stawianie? Chłopaki, słyszycie? Nie było rady. Szereg dni popijając piwo na ich konto, obiecałem rewanż przy najbliższej okazji. Wskoczyłem na przyczepę. Traktor omijał co głębsze rozpadliska, a mimo to przyczepa podskakiwała jak dziecinna grzechotka, gdy ją ciągnąć na sznurku. Całą drogę byłem na siebie zły. Pod „Trzema Dębami” chłopcy niby to żartem otoczyli mnie i ramię w ramię weszliśmy do środka. Podeszliśmy do bufetu zamówić piwo i wypatrzeć jakiś poręczniejszy stolik. Spod ściany, przy schodach na piętro, właśnie ulatniało się towarzystwo. Chłopcy poszli zająć miejsca, ja tymczasem supłałem grosz. Piana ściekała z pełniutkich kufli, podeszli Mucha z Dorobą pomóc. Jakże pięknie tego dnia zapachniało piwo! Na moment rozluźniłem się. Za plecami nastąpiła niespokojna cisza. To mogło dotyczyć tylko mnie. Z miejsca zesztywniałem. - Patrzcie, kto przyszedł! Rogacz! Jeszcze dobrą chwilę opadała piana w kuflu, nim powolutku coś mną obróciło. Wszystkie oczy skierowane były w jeden punkt. - Że też taką zdzirę trzymasz przy sobie, Romsky! Spojrzałem w oczy temu, który szukał krwi. Był nim Jontek, zwany Solferinem, doker ze stoczni w Szczecinie, mój równolatek. Przyjechał na urlop do ciotki. Znaliśmy się z dzieciństwa. Akurat musieliśmy mu z Alką leżeć na wątrobie. - Z daleka przyjechałeś po dziurę w brzuchu, Solferino! Ale możesz to jeszcze odwołać. Bóg mi świadkiem, nie chciałem rozlewu krwi. Nawet gdyby odwołał pomówienie, i tak ośmieszyłbym się na wieki. Ale uczepiłem się tej możliwości kurczowo. Jednocześnie poczułem niesamowite znużenie. 38 - Co tu odwoływać, skoro twoja Alka to kurwa! Nie wiedziałeś o tym? Bali się ci powiedzieć. Masz pecha. Twoja matka była kurwą, twoja siostra Jadźka była kurwą i twoja żona nie tylko była, ale nadal się kurwi! Wpadłeś śliwką w gówno! Jakby kto serce krajał w plasterki. Zamroczony obelgami postąpiłem krok naprzód. - Szukasz śmierci, Solferino. Uważaj, bo znajdziesz! - No, dalej! Otwieraj swojego ogrodnika! U Solferina w garści błyszczał sprężynowiec. Widok połyskującej stali odebrał moim oczom zdolność rozróżniania czegokolwiek. - Schowaj nóż, Solferino! To krzyczał gospodarz „Trzech Dębów”. Ale już było za późno. Boże, znów było za późno! Otworzyłem swój ogrodniczy nóż i sczepiliśmy się z Solferinem jak dwa buldogi. On - moje przeznaczenie, ja - jego. Tak, chciałem zginąć. Na Boga, to rozwiązałoby wszystko raz na zawsze! Jednocześnie wbiliśmy sobie noże w brzuch. Powinniśmy też upaść obaj, a leżał tylko on. Trafił w grubą sprzączkę pasa. Jak stałem, z „Trzech Dębów” wyszedłem, nie oglądając się na Solferina sikającego krwią. Nikt nie mógł mu pomóc - już pukał tam, w górze, do Piotrowych drzwi. A mnie nawet śmierć nie chciała. Widać nie dopełnił się wtedy mój parszywy los. Nogi same niosły. Zaszedłem do domu, prosto do Kazi i ucałowałem ją. Potem do ojca. Stamtąd na posterunek. Jeszcze miałem w garści ten nieszczęsny nóż. Fryderyku! Marny miał koniec Solferino. Trzy dni wyczyniali z nim w szpitalu różne cuda, ale zmarł. To ja go zabiłem. Zabiłem człowieka! Zamroczenie trwało i nie rozumiałem niczego. Tylko pod czaszką wirował jeden ogromny krzyk: Zabiłeś! Jesteś mordercą! Mordercą! Mordercą! Nie mogłem sklecić żadnej rozsądnej myśli. Czułem do siebie obrzydzenie. Krótkie momenty otrzeźwień przytłaczały strzępy idiotycznych pretensji: po coś, Solferino, otwierał nóż, dlaczegoś dotykał moich kobiet, szukał zwady? Spójrz, do czego przyszło. Przez kilka słów, za jedno potknięcie gryziesz ziemię! Dlaczegoś mnie nie zabił?! Szczekałeś jak wściekły pies, Solferino. Powiedz mi, dlaczego? Dlaczego tak się stało? Przyszła rozprawa, na której milczałem, potem wyrok. Maligna. Nic nie pamiętam. Prowadzili mnie jakimiś korytarzami o lśniących posadzkach, z pokoju do pokoju, ciemnymi podwórkami; wozili z miejsca na miejsce, a wszędzie ktoś na mnie czekał, czegoś chciał, coś mówił, żądał, perswadował, dużo ludzi. Nie miałem głowy do ich pytań, rzeki słów. I brama więzienia. Artykuł 157, paragraf 2 w związku z artykułem 155, paragraf 1, punkt 2. 7 lat. Nie będzie pyszałkowatości, jeśli stwierdzę, że kilka lat dokładnego sam na sam przyniosło drobiazgowe rozliczenie przeszłości. Po stokroć słuszna kara za haniebny czyn nie mogła zabliźnić rany serca. Cierpiałem. Setki nocy stawał przed oczyma nierozważny Solferino, wciąż spryskiwała mnie jego krew, widziałem osuwające się ciało nieszczęśnika. Budziłem się jeszcze bardziej zmęczony, otępiały. Nie było spokoju. Tysiące godzin na myślenie! Czy można sobie to wyobrazić? Nie. Chyba tylko Bóg może wiedzieć, co znaczy powolne spadanie. Huśtało mną od euforii do apatii; raz gorzko wyrzu- 39 całem sobie grzechy, raz dopadała rezygnacja tak głęboka, że obawiałem się o zdrowie swojego umysłu. Jakże niszcząca jest siła zwątpienia! Dokąd może zaprowadzić nadmierna frustracja! Dzień zbiegał wśród gorączkowych myśli, noc kotłowała nimi w dwójnasób i, doprawdy, udrękom nie było końca. Dziw, że nie zwariowałem jak moja biedna, kochana siostra. I niczego nie mogłem już cofnąć. Na wołowej skórze wszystko spisane, litera po literze. Mój parszywy los, moje haniebne czyny (oby ci, wobec których zawiniłem, wybaczyli!) - całe życie parchate i krzywe. Jakoś od początku układało się fatalnie i choć szukałem przyczyny takiego, a nie innego biegu rzeczy, nie znalazłem nic. Porywczość, zagorzałość? - tak, ale to mało. Nierozwaga, często niedobry upór, wreszcie zdarzające się niedowiarstwo? - również, ale to nadal nie wszystko. Więc co? Może moja skłonność do maniackiego trzymania się prawdy i nadmierna obawa przed złem? Może. Bo przecież tak samo strach, jak i niezachwiana pewność w wierze prowadzić mogą do podobnych następstw. Gubiłem się w tym. Jedno jest pewne - czułem do siebie wstręt momentami tak mocny, że byle cierpienie budziło we mnie przewrotną, małą radość. Masochizm? Nie sądzę. Ucieczki w samobiczowanie nie były znowu tak częste. Płytka to i przelotna satysfakcja. Człowiekowi nie przystoi też poniżać się bez przerwy. Przynajmniej o tym byłem przekonany. I że pośród wielu namiętności najgorszą jest nienawiść. O ile pamiętasz, Fryderyku, wspominałem już o tym przy innej okazji. Naturalnie, cokolwiek mówię, ma w zanadrzu wizerunek drugiego człowieka, z którym los w danej chwili splatał nasze drogi. Jednak skłamałbym mówiąc, że nigdy nienawiści nie żywiłem. Jej uniknąć się nie da. Chodzi o to, by jak najszybciej wyrzucić ją z serca, zbyt długo w piersi nie chować. Bóg widzi, jak jesteśmy ułomni. Czyż mało zgrzeszyło przeciwko mnie? Czyż nie było takich, którzy swoimi postępkami w sposób okrutny burzyli mi krew? A ja? Za niepowodzenia nie należy obwiniać bliźnich. Dlatego przyczyny moich ubolewających przypadków wciąż szukałem poza tymi, co stawali na mojej drodze. Cóż, najbardziej abstrakcyjne rozważania zawsze psuje stan faktyczny. Nie poczytaj mi tego za cynizm, ale wszelka bogobojność jakoś dziwnie się chwieje w obliczu konkretów. Wypada nad tym ubolewać, lecz tak właśnie jest, a nie inaczej. Zaraz zrozumiesz , o co chodzi. Rzecz jasna, pobyt w więzieniu nie upływał mi wyłącznie na rozmyślaniach. Oszczędzę Ci opisu tamtejszego życia i przyprawiających o litość przypadków, bowiem nie dotyczy to tego, o czym chcę pisać. Rytm dnia ustalały głównie posiłki i praca. Praca nad wyraz monotonna. Produkowaliśmy różne rzeczy z lnu: worki, torby, pasy, narzuty, dużo tego. Do mnie akurat należało obszywanie worków. Stałem przy maszynie do szycia dzień w dzień po kilka godzin. Zawsze to jakieś oderwanie od wspomnieniowej mordęgi i mimo znużenia chwaliłem sobie tę robotę. W celi było nas sześciu. Wolne chwile różnie nam upływały. W karty grać nie mogliśmy, za to poznałem szachy. Pytałeś kiedyś, gdzie tak dobrze nauczyłem się grać. Właśnie tam. Niewątpliwie to najlepsza z gier dla więziennej rzeczywistości. Jeśli tylko ktoś miał smykałkę, nie nudził się. Mózg musi przy szachach pracować na pełnych obrotach i o to - zwłaszcza mnie - szło. Czas szachów skutecznie odsuwał na bok zmory i zwidy. Widzenia. Początkowo nie wiedziałem, jak to smakuje. Gdy ich dostąpiłem, zaczęły nawiedzać wątpliwości. Bo dopóki męczyłem się swoimi myślami sam, dopóki w ten czy inny sposób trwałem w letargu, jakoś szło. A widzenia burzyły rytm, niosły załamania, rozbijały wewnętrznie. Raz - przez sam fakt spotkania z kimś z zewnątrz, a więc z mitycznej wolności, dwa - że przyniosły nowe wieści o najbliższych. Jeśli chodzi o mnie, problemu z tym nie było. Pod prostu nikt mnie nie odwiedzał. Przepraszam, raz jeden przyjechał Maciej. Rozmawialiśmy krótko i niezręcznie. Głównie on się 40 męczył. Nie wiedział, co mówić, i w ogóle był speszony, wciąż uciekał wzrokiem. Poza nim nikt. Listów również nie otrzymywałem. Wyjąwszy cztery - w tym dwa anonimy, dwa od chłopaków z wyrębu. Nie napisał ani ojciec, ani Jadźka, ani Alka. Również nie pisałem, bo o czym? I byliśmy kwita. Podejrzewasz rozgoryczenie? Istotnie. W pewien sposób czułem się zawiedziony. Takie listy od rodziny więźniowie czytywali setki razy. Niektórym wręcz rozsypywały się od zaczytywania na amen. Rozumiesz więc, jakie miały znaczenie. I to bez względu na zwartość. Tak, list z wolności to było coś! Zwłaszcza zaś paczka. Anonimy. Wstrętna rzecz. Ktoś życzliwy, podpisujący się „Twoja kochająca Cię Marta”, donosił o rzekomym złym prowadzeniu się Jadźki i Alki. Szczególnie Alkę obsmarował. Byłbym w te brednie absolutnie nie wierzył, gdyby nie pośrednie dowody w listach chłopaków. Biedacy używali oględnych słów i czuło się, że nie chcą mnie urazić ani dotknąć, ale uznali za konieczne powiadomić między innymi i o tym, co w domu się dzieje. Boże, jak mną rzucało! Tu pryskała mądralińska wyrozumiałość. Czysta męka. I trzeba pecha, żeby dopiero po głupich anonimach i w takiej sytuacji spadło mi bielmo z oczu. Przecież to jasne jak słońce! Gdy ustawiłem sobie wszystkie fakty związane z Alką od początku naszego poznania, wstrząsnęło mną do głębi. I Solferino miał rację, i Mucha w aluzjach na weselu też. Zrozumiałymi stały się inne znaki, które - głupiec! - prześlepiałem! A nie było ich przecież tak mało. Znacznie więcej, niż przeciętny zakochany powinien dostrzec. I zacząłem wierzyć, że mam za żonę zwykłą szmatę. Im więcej o tym myślałem, tym większa rosła we mnie zapiekłość. Raptem stanęły jak żywe przed oczyma ostrzeżenia jej ojca, ścierwo kotki przybite do drzwi, oskarżenia rzucane po śmierci Wiktorka. W tym świetle zupełnie inaczej też przedstawiała się historia z Rakojadem. Może ona wówczas znajdowała w tym przyjemność - przecież niespodziewanie szybko się otrząsnęła? Może, nie daj Bóg, pochopnie skrzywdziłem gajowego? Tfu! Dość tych zarzutów! Zamilcz, serce przeklęte. Ale dlaczego nie napisała, nie odwiedziła ani razu? W końcu, cokolwiek o naszym pożyciu nie rzec, byliśmy nadal małżeństwem. Co rusz przypominał się jakiś zły szczegół i bez ustanku krążyły nad mą głową sępy wściekłych myśli. Serce na powrót nabrzmiewało goryczą. Gorzkość pod językiem. Gorączka. Wreszcie postanowiłem czekać na zwolnienie. Bo jeślibym nieopatrznie skrzywdził ją niedobrymi posądzeniami, nie darowałbym sobie tego nigdy. Uwierz, Fryderyku, niełatwo z podobnymi myślami czekać! Tak szarpałem się w sobie; pies podwórzowy na łańcuchu strasznych podejrzeń. I co tu mówić o skrusze, skoro palenie w piersi spychało ją gdzieś w zapadły kąt serca. Ponura ironia. I czyż nie mają racji ci, co twierdzą, że igranie z namiętnościami zawsze grozi najgorszym? Fryderyku! Chcę uniknąć taniego rozczulenia. Jeszcze posądzisz mnie o wygrywanie na uczuciach. Pozwólmy mówić faktom. Ćmiło cierpienie i w swej imaginacji wyobrażałem sobie, iż nic gorszego ponad to, co dotąd spotkało, już mnie spotkać nie może. O naiwności! Czas miał dopiero pokazać, jak okrutnie się myliłem! Cztery lata z dobrym hakiem przeszły, a tu wieść: przedterminowe zwolnienie. Za dobre sprawowanie obcinają dwa i pół roku - wychodź, człowieku, za bramę, bo my uznaliśmy, że tak trzeba. Nacierpiałeś się, widzieliśmy; źle ci z oczu nie patrzy, idź i nie wracaj tu nigdy więcej. Każdy błądzi. Przeholowałeś, ale my nie tacy znów pamiętliwi. Solferina nie wyma- 41 żesz z pamięci, choćbyś nie wiem jak chciał; musisz z tym żyć, ze wszystkim zresztą, coś dotąd przeskrobał - nie włazimy ci przecież z butami w duszę. Winę i karę wynosisz ze sobą w sercu, a co dalej, twoja sprawa. Nic tu po nas. Taki mniej więcej był sens rozmów przed zwolnieniem, to wyczytałem im z oczu. Rzeczywiście mieli mnie z głowy. Wydano ubranie z chudym groszem, buty - podpisz, o, tu. Cieszyli się. Że niby patrz, świecie, Romsky swoje odcierpiał. Że pora mu dalej obijać się o ludzkie grzechy na równi z innymi, dopóki mu tam, w górze, jego świeczki nie zdmuchną. Powinienem skakać z radości, ale po prawdzie było inaczej. W celi przynajmniej w jakiś sposób nic mi nie groziło. Nadleciał strach. Nagle pojąłem, że tuż za więzienną bramą jak nic wpadnę w zdradliwy młyn spraw, którym zły los obraca. Przyjdzie mi ludziom patrzeć w oczy, a część znów będzie uciekać wzrokiem. I że znów najdzie mnie jakaś niedobra pasja. Już widziałem moją opatrzność szczerzącą kły i jakbym słyszał przez fatalny głos Solferina jej wyzwanie: „No, dalej, Romsky! Otwieraj swojego ogrodnika! Mamy dla ciebie niejedną jeszcze gratkę!” Bez dwóch zdań, miałem prawo tak myśleć. Drobiny niepokoju dawno przesiąkły do krwi, a od niepamiętnych czasów podtruwane serce martwiało z zastanawiającą częstotliwością. Dzień czwarty mija na spisywaniu tego, co najbardziej bolesne, i nie potrafię oprzeć się wrażeniu obcości. Patrzę zdumiony w przeszłość: to nie ja, to nie moja nędza, żółć, upadek. To historia innego człowieka. Słowem - nie mnie to dotyczy, a kogoś obcego. I przez ułamek chwili lżej, śmiech ze złych snów. Jednak następna sekunda kopniakiem przywraca rzeczywistość. Tu jesteś i nie rób z siebie durnia! Daruj sobie sztuczki! Brutalnie ściągnięty na ziemię, niżej pochylam się nad kartką, by w zgodzie z sumieniem do ostatniej kropki wytrwać w pisaniu. To jedno przynajmniej mogę zrobić dobrze, choć widzę, co słowa na własną rękę wyczyniają, gryząc się między sobą, przecząc i wypaczając prawdziwy obraz. Jak w gabinecie krzywych luster: przed jednym wypucza ci brzuch, drugie robi z ciebie niemożliwą tykę, trzecie i czwarte tworzy na plecach jakieś garby, wykręca nogami i do końca nie sposób znaleźć prawidłowego odbicia. Trzeba tęgiej głowy i dużego doświadczenia na sprowadzenie mirażu do faktycznych wymiarów. Doskonale wiem, że w moim przypadku krzywymi lustrami są emocje, brak dystansu, również niedostatek wprawy we władaniu piórem. Co jednak nie może usprawiedliwiać małej pilności w próbie uczciwego przedstawienia biegu wydarzeń. Bóg mi świadkiem, że baczę na to starannie. Natomiast tylko Ty, Fryderyku, możesz osądzić efekty usiłowań. Zakładając, iż w swej cierpliwości towarzyszysz mi nadal. Wypluł mnie zakład karny na zewnątrz jak pestkę wiśni. Upadłem między ludzi goły i ze skurczonym sercem. Och, w zapamiętałym dreptaniu swoimi dróżkami cóż biedni przechodnie mogli wiedzieć o tych nędzarzach zza muru! Ledwo przyjmowali do wiadomości, że coś takiego w ogóle istnieje. I ja teraz miałem się z nimi zmieszać, przepaść w tłumie, z powrotem być jednym spośród nich. Najkrótszą drogą dotarłem na dworzec, wsiadłem w pociąg. Głowę rozsadzały błyskawicowe myśli o domu i lęk nie opuszczał mnie ani na chwilę. Co tam też działo się pod moją nieobecność? Może z piętnaście kilometrów ujechałem, nim strach wziął górę. Wysiadłem na pierwszej nadarzającej się stacyjce. Nie ma mowy, nie wrócę, bodajbym pękł. Niech się dzieje co chce. 42 Ledwo ukrywałem febryczne drżenie rąk, taka mnie wzięła bojaźń. Ludzie popatrywali z ukosa i nieprzyjaźnie. Widać tchórzostwo wyłaziło mi oczami. Bo chciałem uciec, choćby do diabła. Ale diabeł jest wszędzie i nie trzeba go specjalnie szukać. Napad strachu minął i wyrzucając sobie słabość podjąłem niedawno przerwaną podróż. Bo to rzeczywiście była podróż, tak mnie serce górami i dolinami sprzecznych uczuć wiodło. Tyle oporów! Osłabiły więzienne lata. I pamiętam jak dziś, co wówczas pomyślałem, bo niebywały mnie śmiech ogarnął, aż pasażerowie z przedziału kręcili nosami. Przyrównałem siebie do ćmy wirującej wokół płomienia świecy. Ćmy na wciąż ciaśniejszej orbicie, z porządnie już osmolonymi skrzydłami, której poparzenie na chwilę każe odskoczyć, i tylko po to, by w bezrozumnym amoku zacisnąć pętlę, wreszcie spłonąć ze szczętem. Jasnym było, że uciec przed losem nie mogłem. Po co więc szarpanina i daremna utrata sił? Jako tako uspokojony wątpliwym pocieszeniem, zeskoczyłem po raz pierwszy od blisko pięciu lat na dobrze mi znany peron. Letni upał wymiótł mieszkańców z ulic. Szedłem z marynarką przewieszoną przez ramię, niezbyt szybko. I trzeba trafu, że pierwszym spotkanym był Rakojad. Przystanęliśmy. Już w powietrzu ręka sama szła do góry, gdy przebiły mnie szalone słowa: - Kogo teraz zabijesz, Romsky? Do tego splunął pod buty i pokazał plecy. Nie mógł lepiej się zemścić. Nie, nic z tych rzeczy: żadnego tam gniewu nie poczułem. Ciężar w piersiach i pustka w głowie - oto z czym miałem do czynienia. Chyba na pół godziny przymurowało mnie do ławki. A przez ten czas może dwie, trzy znajome osoby podniosły zdziwiony wzrok. Początkowo uznawałem to za objaw zaskoczenia, wszak spodziewano się mnie najwcześniej za dwa lata. - Paweł! Przede mną stała Roza, córka Jerły. Ucieszyłem się. Nareszcie ktoś bliższy. Z tej radości ucałowałem ją w czoło. Odsunęła się zmieszana. - Naprawdę jest mi przykro, Paweł... - Sen - mara, Bóg - wiara! Machnąłem ręką, bo sądziłem, że chodzi o moją odsiadkę. Ale zmarszczyła tak jakoś czoło. Do tego niespodziewana łza. Przełknąłem ślinę i jakbym przełykał ołów. - Nawet nie wiesz, jak bardzo... Straszna myśl przeryła mózg. Tu szło o coś zupełnie innego! - Roza! Wyszeptałem resztką oddechu. Ale jej już nie było. Uciekła, tylko pięty migały spod długiej sukni. Wszyscy mnie omijali. Co odważniejszy na chwilę podrywał oczy, by zaraz pilniej przyjrzeć się brukowi ulicy. Niektórzy nieznacznie kiwali głowami, a ich twarze pokrywała odświętno - bolesna maska. Możesz sobie, Fryderyku, wyobrazić, jak czarne zalały mnie myśli! I gdyby nie to, że głuchy bunt wobec czekającego losu kazał iść dalej, uciekłbym z tego miasta raz na zawsze! Zrozumiałem w przeciągu chwili moje przeznaczenie. O ironio, dopiero teraz - nie przez pięć lat samotności, ani też wcześniej, gdy w grzesznym widzie złem dziurawiłem serce. Pojąłem i grymas zapiekłej determinacji wykrzywił mi twarz. W porządku, może jestem przegrany, ale tanio skóry nie sprzedam! Znów nogi niosły same. Wierzyłem im - wiedziały, gdzie prowadzą. Niemal zderzyliśmy się z Memorem przed drzwiami jego sklepu. Przyciskał mnie do piersi bardzo mocno. 43 - Spóźniłeś się dosłownie kilka godzin... Sekunda wahania. - Mów. Jestem przygotowany na wszystko. Jak Bóg miły, zabrzmiało to zuchwalej, niż chciałem. - Twoja siostra, Paweł... - Która? Rzeczowość zbiła z tropu Memora. Parłem bezprzytomnie do przodu. - Kazimiera. Właśnie pochowaliśmy. Po ludzku, Romsky, jak biedaczce przystało. Nawet nie cierpiała... - Mów dalej! - Słuchasz? - Słucham. Umarła Kazia. Mów. - No właśnie... tylko że ona nie umarła śmiercią naturalną... - Przestań się jąkać i mów! Co z Kazią? Żądałem informacji jak podróżny przy okienku kasy. A biedny Memor musiał obawiać się, że lada moment wybuchnę. - Przedwczoraj wyszła na ulicę. Niedaleko. I wpadła pod ciężarówkę... Na miejscu. - Gdzie jest teraz? - Obok matki. Zostawiłem osłupiałego Filipa i poszedłem prosto na cmentarz. Z daleka już widziałem rozrzucone przez wiatr szarfy na wieńcach. Ostatnie metry dochodziłem niewiarygodnie długo. Nawet nie wiem, kiedy naszła słabość i upadłem bez czucia na Kazi grób. Trwało to może z minutę lub dwie, nim przestałem szarpać palcami świeżo usypany kopczyk. Ziemia nie oddaje umarłych. Jej duszę przygarnął litościwy Bóg, a to, co zostało, w proch się obróci. Jakże precyzyjnie i chłodno wówczas myślałem! Chwila słabości minęła i poprawiwszy lekko przechylony krzyż zawróciłem w kierunku domu. Zupełny automat. Teraz wiem, że to samoobrona. Inaczej bez wątpienia postradałbym zmysły jak moja ukochana siostra. Jak tysiące ludzi na świecie nie wytrzymujących nadmiaru bólu i cierpień. Ile to czasu upłynęło od wyjścia z więziennej bramy? Siedem, osiem godzin, nie więcej. A wydawało się, że przynajmniej tyle miesięcy, jeśli nie lat wypełnionych po brzegi zgryzotami. Puste ulice atmosferą przypominały ospałość miasteczka przed finałową strzelaniną w infantylnym westernie. W końcu dom. Bez większego ociągania wszedłem do środka. W kuchni, zwyczajowym miejscu rodzinnych zgromadzeń, nie było nikogo. Nie speszony otworzyłem następne drzwi. I następne. Gdzieś musieli być. Dziwne, że w tej ciszy nie słyszeli dudnienia moich butów. Wreszcie pokój ojca. Gwałtownie pchnięte drzwi z trzaskiem uderzyły o krzesło. Pierwsza zobaczyła mnie Jadwiga. I zbladła jak papier. Krzyknął Maciek. Marian objął Rajmundę. Prędzej spodziewali się ducha. Tylko ojcu leżącemu na łóżku nie drgnęła nawet powieka. Na chwilę znieruchomieliśmy wszyscy, nie wyłączając zegara. Uprzedziłem pytanie: - Zwolnili wcześniej. Podszedłem przywitać się z ojcem. Wyglądał bardzo źle - zapadnięte policzki i oczy, świszczący oddech. On też próbował powiedzieć o Kazi. Jasno dałem do zrozumienia, że wiem. - Kiedy cię wypuścili. - Nad ranem, tato. Fatalnie wyglądasz. Co jeszcze? Gdzie Alka? Drżący głos Rajmundy całkowicie załamał się po dwóch słowach: 44 - Podobno wyjechała... - Uciekła, suka. Strzeliłem w ciemno, lecz celnie. Determinacja pomagała omijać złudzenia, których nędznymi resztkami żywiłem się w więzieniu. - Z kim? Mój pozorny spokój przywrócił równowagę Marianowi. - Nie znasz go. Taki jeden z mleczarskich zakładów. Rozwiedziony. Inżynier. Wpatrywali się we mnie z niedowierzaniem. Podobnie jak Memor godzinę temu. - A to co? Pokazałem palcem na pękaty brzuch Jadźki. - Będę miała dziecko... - Widzę. Gdzie twój mąż? - Ja... Paweł, my nie mamy ślubu... - Gdzie jest? Dlaczego nie z tobą? - Bo... bo... Trzęsła się od ledwo hamowanego szlochu. - Obiecaj mi, że nic mu nie zrobisz! - Mów, kto chce cię zostawić z bękartem. Przecież widzisz, że jestem spokojny. Biedaczka nie bardzo w to wierzyła. I chyba słusznie. Bowiem jak z dziurawego balona powietrze, tak dotychczasowy spokój ze mnie uchodził - szybciej nawet. Po prostu jego zasoby od spotkania z Rozą stajały. Wtedy mogłem żywić przekonanie, iż starczy na sto lat, zaś obecnie bałem się najbliższych sekund. Tak to się wszystko w człowieku przewraca, nie wiedzieć kiedy. - Nie powiem. Ty chcesz mu coś zrobić. - Mów! - Ale obiecasz mi? - Nie obiecywałem i nie obiecuję. Dziecko musi mieć ojca. Reszta milczała. Nawet ojciec. Słabłem w swoim sztucznym spokoju coraz bardziej. - Jadźka! - Nie... Potrząsnąłem jej ramionami. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyszeptała: - Rusza. Czyli fryzjer cwaniak, który bimbał sobie z połowy dziewczyn w miasteczku. Fertyczny przystojniaczek. Z tych, co to certolą się przez bibułkę, w białych rękawiczkach. Że też poleciała na niego. Musiał się nieźle koło niej zakręcić. Miałem literalnie dość. Szybko wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi swojego pokoju. Za chwilę tarabaniła Jadźka. Strach mieszał jej słowa: - Błagam cię, nie rób mu nic złego! On nie jest taki jak myślisz! Ja go kocham! Paweł, posłuchaj! Nie chciałem. Głowę przykryłem poduszką i w pokorze czekałem na paraliż umysłu lub serca. Nie nadchodził. Nie było żadnej dźwigni, która mogłaby w tym pomóc, a przynajmniej odciąć od niedobrej gorzkości i pieczenia w piersi. Następnego dnia obudziłem się z krzykiem. Pot lał się ze mnie strugami, chyba też dostałem gorączki. Męczyły jakieś zwidy, raz po raz wstrząsały mną dreszcze. Prawie tydzień zeszedł na malignie i bezprzytomnym przewalaniu się w pościeli. Byłem miękki i słaby, jak po zgruchotaniu połowy kości. 45 Co ze mnie zostało? Nic. Uczucia zamarły i z najzupełniejszą obojętnością przyjmowałem wszystko dookoła. Jeśli dali jeść, jadłem. Ktoś mówił - słuchałem. Coś tam odpowiadałem. Nawet i śmiałem się. Ale zawsze działo się to obok mnie, jakby obcego tyczyło. Te zasłony na oknach, te krzesła, półki? Owszem, te, lecz i jakby nie te. Skądś znałem otaczające sprzęty, zapach pastowanej podłogi, znane mi było skrzypienie okiennic, a jednocześnie podejrzewałem w tym niesmaczny dowcip - kto tu chce mnie nabrać? Nieufnie przyglądałem się otoczeniu i zdumieniom nie było końca. To jestem ja? Leżę we własnym łóżku? A to wchodzi moja siostra Rajmunda i zaraz coś powie, a ja będę słuchał? Jakbym wszystkiego się uczył na nowo, od początku. I pewnie byłbym jeszcze długo tkwił w kleszczach niemocy, gdyby nie wrzask dziecka. Początkowo położyłem to na karb rozwichrzonej wyobraźni. Jakiś zanoszący się płaczem noworodek? Bzdura. Kolejny podstęp zwodniczych zmysłów. Ale wrzask nie ustawał. Przeciwnie. Nasilał się, zmieniał tonacje włażąc korkociągiem w mózg. Wtedy coś dźgnęło serce potężnym sztychem. To Wiktorek, mój ukochany syn! On żyje! Usiadłem i chwyciłem się za głowę. Pękała od wirujących myśli. Czyżby Bóg pomieszał mi umysł? Przecież poród był martwy. Weszła Rajmunda. - Powiedz, słyszysz coś? - Nie, nic. Podejrzliwie przyglądała się mojemu rozgorączkowaniu. Dałbym głowę, że przestrach błysnął w jej oczach. - Naprawdę nic? - Naprawdę. - O Boże! Jęknąłem i w tym momencie, po chwili ciszy, kolejny niespodziewany wrzask przewiercił uszy. Rajmunda dostrzegła moje cofnięcie. - Przecież ty... nie wiesz! Zostałeś wujkiem! Jagoda ma córkę! I wybuchła tak hałaśliwym śmiechem, że już nie miałem wątpliwości co do jej podejrzeń. Śmiech pokrywał gwałtowną ulgę. Biedaczka przynajmniej przez moment musiała sądzić, że zwariowałem. Dziecko! Dziwnie to brzmiało w tym do korzeni martwym domu. O, nie poddam się. Jeszcze nie wszystko skończone! Mimo słabości w nogach popędziłem zobaczyć nowego członka rodziny, który tak niecierpliwie obwieszczał światu swoje prawa. Oby Bóg oszczędził mu większych zgryzot i pozwolił w spokoju doczekać pogodnego zmierzchu! Oby piersi jego nie przepełniała nienawiść, a serca nie truły złe uczynki! Niechaj mu się darzy! Nasyciwszy wzrok niewinnością wyszedłem z domu. Słońce twardo trzymało w szponach ziemię. Wciągnąłem gorące powietrze w płuca i z pierwszym wydechem opuściła mnie lekkość wyniesiona od Jadwigi. Wędrówka ulicami miasta przypominała wspinaczkę na niebotyczną górę. Oszołomienie jeszcze nie minęło, ale już ogromniejący kamień przywalał pierś. Krew przyspieszała bieg. Miałem zacząć porządkować swoje sprawy. Było kilka rachunków do spłacenia. I wmaszerowałem prosto do zakładu fryzjerskiego Ruszy. Jest głęboka noc, dawno powinienem przerwać pisanie. Jednak czuję, że jeśli przerwę teraz, to nie ukończę tego listu już nigdy. 46 Bóg mi świadkiem, że z dobrą wiarą przystępowałem do pisania. Ale wciąż większy niesmak ogarnia. Jakie mam prawo kłuć Cię w oczy własnym nieszczęściem? Bo przecież, nie oszukujmy się, z tego faktu wynikają same wątpliwości, a tylko jedna pewność: że możesz poczuć się urażony. Jednocześnie tak sobie myślę: gdyby inni poznali moje życie? Uwierzyliby? Jeśli nawet tak, to z podskórną satysfakcją. Nie oburzaj się - tak jesteśmy skonstruowani, że nieszczęścia innych cieszą nas. Oczywiście nikt do tego się nie przyznaje, nawet przed sobą. To jest zbyt smutne zjawisko, by istota rozumna nie ganiła podobnych reakcji. Zaś z drugiej strony wiadomo, że nadmiar nieszczęścia (naturalnie cudzego) budzi wesołość. Podobnie jak zbyt duży ładunek grozy - śmiech. Po prostu kondensacja nieszczęścia przybiera groteskowy wymiar i nie wytrzymujemy. Rozładowanie przychodzi przez zaprzeczenie. Czyż nie mam, Fryderyku, racji? Mnie samego nieraz nachodził śmiech na te moje przypadki, tylko że był to śmiech złowieszczy i przez łzy. Po takim śmiechu zwykle serce krwawiło najbardziej. Tak właśnie jest teraz. Chwilami nie pojmuję swojego uporu. Czegóż, na Boga, tak się trzymam? Cóż takiego chcę jeszcze uchronić na tym świecie i przed czym? Najbliższe osoby odeszły, a w każdym odejściu jakoś maczałem palce. Upuściłem więcej krwi, niż niejeden tuzin ludzi do kupy wzięty. Kto wchodził na moją drogę - cierpiał. Dookoła siałem niedobry strach. Czepiało się mnie zło jak wesz kołnierza. Już niewiele do opowiadania zostało. Muszę skończyć, ręka wzdraga się przed opisem najgorszego. Skoro zabrnąłem aż tu, trzeba wytrwać. Jak wytrwałem wówczas, gdy zwątpienie uciął straszny czyn. Rusza nie przejął się moimi słowami. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie. To znaczy, pierw zbladł. Ponieważ mówiłem spokojnie, szybko odzyskał znaną buńczuczność. Nie bardzo miałem ochotę na przedłużanie rozmowy. Co miałem do powiedzenia, powiedziałem i wyszedłem. Miał cały dzień do namysłu. Ponieważ nadal nie najlepiej się czułem, umówiliśmy się wieczorem u mnie. Ale Rusza postanowił rżnąć głupka. Nie przyszedł w ogóle. Odczekałem dla porządku dwa dni. I jeszcze pół. W sumie dużo więcej, niż pozwoliła cierpliwość. Dokładnie o dwa i pół dnia za dużo. Wróciłem do zakładu. - Gdzie Rusza? - Nie ma. - To widzę. Gdzie jest? - Nie wiem. - Nie wiesz? Nie podobał mi się ton odpowiedzi. Nie miałem nic przeciwko chłopcu, lecz opryskliwość nie przystoi wobec starszych. Uśmiechał się ironicznie pod nosem. - Nie wiem, proszę pana. - Nie chcesz powiedzieć? - Nie powiem. Znudziła mnie ta zabawa. Podniosłem chłopca do góry i potrząsnąłem nie tak znów lekko. - A teraz? - Nie mogę... pan Rusza zabronił... - Myślisz, że będę go szukał? - Pan Rusza wyjechał nad morze... do swojej narzeczonej... - Kiedy wróci? - Naprawdę nie wiem! 47 - To zmiataj. Trzepnąłem go wierzchem dłoni w głowę. Stał zbaraniały. - No, już cię tu nie ma! Gdy ociągając się wyszedł, zamknąłem drzwi i bez pośpiechu zacząłem demolować zakład. Tłukłem lustra, klosze, butelki, kryształowe wazony, przewracałem fotele i szafki, zrywałem plakaty. To był jedyny sposób na tego pętaka. Istotnie, Rusza zrozumiał ostrzeżenie. Zaraz następnego dnia stanął u naszych drzwi pełen chęci do uregulowania zaległych spraw. Nie wierzyłem mu: teraz się bał, ale jutro mógł zwinąć interes i uciec jeszcze dalej. Razem z Jadwigą, we trójkę poszliśmy do notariusza. Naturalnie - zmuszać do żeniaczki nie było sensu: zatrułby życie Jadźce, a może i dziecku. Chodziło tylko o uznanie ojcostwa i alimenty. Chciałem mieć takie dobrowolne oświadczenie na piśmie. Płynęły tygodnie, a ja wciąż gryzłem się w sobie. Nie dawała spokoju myśl o Alce. Na różne sposoby usiłowałem oddalić złe podszepty. I bywały momenty, że na siłę zapominałem. Krótkie, sztuczne, ale bywały. Cóż z tego, skoro potem niepojęta wściekłość z podwójną energią szarpała piersi. Żyłami krążyła zatruta krew. Zaślepiony bólem myślałem tylko o jednym: odszukać żonę. Naturalnie, wróciłem do roboty. Wielu w międzyczasie wykruszyło się, lecz nie mogę powiedzieć - przyjęto mnie dobrze. Tam każdy gapił na robotę, guzik kogo obchodziło, co komu w piersi gra - byle swoje odwalał zgodnie z planem. I słusznie. Dzięki temu ileż nieporozumień zostało oszczędzonych! Chłopaków z garbatym życiem nie brakowało i nikt bez powodu przed nosem duszy nie wywracał. Szykował się wyrąb zupełny piętnaście kilometrów stąd, a póki co robiliśmy przy czyszczeniu i trzebieży ochronnej. To były małe roboty, tak że przychodziło skakać z miejsca na miejsce po kilku najbliższych obchodach. Część wróciła do tartaku, trochę pozostało przy okrzesywaniu i jakoś ciągnęliśmy ten kram. I zapewne ciągnęlibyśmy powolutku dalej, gdyby nie nagła wizyta z leśnictwa. Raptem zaczęło ginąć drewno. Niewielkimi partiami, ale systematycznie. Dziwnym trafem od mojego powrotu z więzienia. I akurat tam, gdzie prowadziłem ścinkę. Ci z leśnictwa postawili sprawę jasno. Jest taka sprawa, Romsky, wszystko wskazuje na to, że wam zawdzięczamy utratę mienia. Okrągłymi słówkami prostowali mi życiorys. I w świetle tego, co mówili, wynikała moja oczywista wina. Nic, tylko z kieszeni wyciągnąć ukradzione drewno. Pierw ogarnęła mnie niesamowita pasja. Wręcz krew mnie zalewała. Szybko jednak powiedziałem sobie: spokój, bo to woda na ich młyn. A co się ma stać, to i tak się stanie. I rzeczywiście. Grubymi nićmi szyta sprawa znalazła prymitywny finał. Nie pomogły donosy, potem zaś jawne pomówienia. Drewna po cichu z lasu wywieźć się nie da. I wpadł jeden wozak, a za nim... Rusza! Tak, on. Można powiedzieć - planował czystą zemstę. Bo nie dość, że wozakowi płacił za kradzież, to jeszcze kazał odsprzedawać drewno okolicznym chłopom, nie czerpiąc z tego zysku. Słowem dokładał do interesu, byle tylko mnie pogrążyć. Czy powziąłem w związku z tym jakieś niedobre postanowienie? Boże uchowaj! Ten człowiek za nisko stał, a poza tym - prawdę mówiąc - było mi go nawet w pewien sposób żal. Zawiodła zła namiętność na manowce i gdyby to ode mnie zależało, darowałbym mu. Nie takimi przecież grzechami piekło wybrukowane! 48 I w sumie, Fryderyku, sprawa niewarta byłaby marnej wzmianki, gdyby nie fakt, że od tego czasu pozostał wokół mnie ferment. Niby wszyscy wiedzieli o nieporozumieniu, ale patrzyli już krzywo. Do diabła, nigdy nie byłem aniołem i nigdy laurek sobie nie wystawiałem! Jednak wieczne podejrzenia zaczęły czynić ze mnie człowieka cokolwiek płochliwego. Gorycz dyktowała zaciętość i mocno musiałem przekonywać siebie o tym, że w gruncie rzeczy ludzie nie są źli - tylko okoliczności nimi powodują. Jakoś przecież powinienem wyperswadować swojemu sercu cudze pomówienia i niedobrą chęć psucia krwi innym. Takie mam zresztą przeświadczenie do dziś. Wpadamy do młynka ziarnkami kawy i to szalony los trze nas na proch. Los, który koncertowo gra namiętnościami. Jakże dziwne bywają duchowe przypadki! Po ostatnim zdarzeniu zarzuciłem myśl o poszukiwaniu Alki. A jeśli nie zarzuciłem, to przynajmniej wziąłem na powstrzymanie. A nuż wróci sama? Fakt, była szmatą, zdradzała. Fakt, i przez nią ludzie moim nazwiskiem gęby sobie wycierali. Jej zawdzięczam czarne noce, śmieszność, a może i śmierć Wiktorka. Ale na Boga żywego, wtedy gotowym był wybaczyć wszystko! I jaka radość rozsadzała, że przeznaczenie wystrychnąłem na dudka! Zresztą, może to nieprawda i nigdy tak nie myślałem? Może szukam jakiegoś usprawiedliwienia, by zamaskować zapiekłość w nienawiści? Chyba nie. Bo na cóż przychodziłoby dawać fałszywe świadectwo minionym dniom? Zwłaszcza w obliczu tych, co odeszli? A tu nie ma miejsca na kłamstwo. Nie było miesiąca bez wizyty przedstawicieli prawa. Jeśli tylko coś w okolicy się działo, bodaj pierwsze kroki kierowali do mnie. Sprowadzony do roli potencjalnego przestępcy, za każdym razem musiałem mieć alibi. Upokorzenie rosło. Widział moją szamotaninę ojciec i właśnie podczas jednej z takich wizyt w gniewie zerwał się z łóżka. Źle ocenił swoje siły albo poniosła go zapalczywość, w każdym bądź razie faktem pozostanie, że potknął się o miskę i złamał nogę. Jakież tam kości u siedemdziesięciolatka! Otwarte złamanie lewego uda zaprowadziło go do szpitala. Los uznał chyba pęknięcie za zbyt proste rozwiązanie i doczepił gangrenę. Spod gipsu poszedł smród. Dziwnie słabe jest ludzkie ciało, skoro psuje się tak łatwo. A najgorsze potem, bo gangreny nie można zahamować inaczej niż przez amputację. Rzecz jasna ojciec sprzeciwił się. Lecz czas dyktuje własne prawa: był ósmy dzień gangreny i każda zwłoka mogła, według lekarzy, przynieść fatalne następstwa. Rada w radę, wyperswadowali ojcu upór i nogę akuratnie ucięli. Biedny ojciec mało szału nie dostał na widok kikuta. A na dobitkę miał tę historię z choroba płuc, związane z nią bóle. Ze szpitala wypisał się na własne żądanie. Opiekę dzieliliśmy z Jadźką równo, potem jednak ja więcej przesiadywałem. Miała przecież z dzieckiem dużo roboty i domowe zajęcia. Poza tym fizjologiczne potrzeby ojca. Nie wypadało dziewczynie. Ojciec ciężko przeżył amputację. Musiało go to załamać. Stracił niedawny jeszcze wigor, niechętnie jadł. Marudził. To już było zwykłe dokuczanie. Męczył się, biedak, setnie, a przy okazji nas. Nie wyrzucałem mu tego. Twierdził, że czuje uciętą nogę. Że czuje, jak porusza nie istniejącymi palcami. Nie gorzej od tych z prawej nogi. Chyba tak naprawdę było, skoro z niesłabnącym przekonaniem w tym przeświadczeniu się utrzymywał. Kikut zgoił się podobno dobrze. Lecz niepokoiły powracające bóle. Pierw sądziłem, że sprawą normalną jest taki stan. Dopóki wszystko prawidłowo się nie zrośnie, może boleć. 49 Jednak którejś nocy ojciec wył tak strasznie, że bez zwłoki sprowadziłem pogotowie. Dopiero morfina uśmierzyła mękę. Lekarz zaproponował reamputację. Że niby bóle kauzalgiczne będą powtarzać się w nieskończoność. Uszkodzony jakiś nerw, czy coś w tym rodzaju. I bezwarunkowo reamputować. Cóż, z podobną gadką nie do ojca. Dostatecznie żałował amputacji, by zgodzić się na podcinanie kikuta. Oczy mu na wierzch wyłaziły z bólu, ale w uporze trwał. Nie mogło nic skłonić ojca do ustępstwa. Zaczął jeździć na morfinie. Prowadzący ścinkę nie może być samotny. A człowiek w ogóle? Nie prowadzi się ścinki w nocy, przy mgle, w dużym śniegu, mrozach poniżej minus ośmiu stopni, wietrze, słowem w złych warunkach. A życie? Szykując się do ścinki, należy przedtem przygotować dojście, drogę odskoku. A żyjąc, jakie mamy zabezpieczenie przed losem? Co można takiego uczynić, by walących z nóg cierpień było mniej? Które ścieżki wybrać, do jakich mocy się uciec? Podobnych pytań doświadcza z czasem każdy. Sam przestałem już pytać. Nadeszło coś dotąd niepojętego - obojętność. Przesiadywałem przy ojcu godzinami. Trzeba było widzieć nasze krzyżujące się spojrzenia! W jego oczach odbijała się moja przeszłość: miesiąc po miesiącu, rok po roku. Leżał i milczał. To nie był tylko fizyczny ból. O, dobrze wiedziałem, że na sumieniu miał nie tak znów mało. Czasami czytałem na głos kawałki z gazet. Albo Dickensa, jego ulubiony „Klub Pickwicka”. Ożywiał się przy meczach piłki nożnej, nie znosił jednak radiowej muzyki. Ni z tego, ni z owego potrafił zażądać piwa. Trzymałem w lodówce kilka butelek. Gdy mógł siedzieć, grywaliśmy w szachy. Matował po kilkunastu ruchach. Był rzeczywiście lepszy i przegrana z nim nie przynosiła ujmy. Nie, do końca nie znałem swojego ojca. To są okruchy. Jego zżarty przez mole mundur. Nos. Dzwony. Matka w komórce. Doprawdy, nie wiem. Takie duperele, Fryderyku. Ale sądziłem, że łączy nas coś więcej niż krew. Zbyt uważnie wpatrywałem się w niego, by nie dostrzec innych związków. Zresztą, przeczucia. Ćmiące zwidy. W tym czasie wymieniliśmy może kilkaset słów. To nie rozmowy. Raczej urywane wymiany zdań. Ale flaki wywracały. Milczał, milczał i potem sztych: - Co zrobiłeś? - Nic. Świdrowanie wzrokiem chrypnięcia. - Popraw poduszkę. Wiesz... o co ci chodzi? Nie, nie musisz odpowiadać... tak tylko. Po trzech dniach nawiązał do zatrzymanego wątku. - Musisz wiedzieć, o co ci chodzi. Pamiętaj! Któregoś razu zaskoczył nieoczekiwanie: - Gdy nadejdzie pora, zrobisz to... Żebyś wiedział. Zamęt w głowie, to mało. Galopował przez piersi zwierzęcy strach. Nie chciałem się za bardzo domyślać, co zamierzał powiedzieć. Przyjechał Maciek, a także zaniepokojona stanem zdrowia ojca Rajmunda. Bo wciąż było gorzej. Widoków na poprawę żadnych. Spadał na wadze, na plecach porobiły się odleżyny. Konsekwentnie odmawiał pokarmów, ledwie jakąś papkę pakowaliśmy do ust. Bóle kikuta przeplatała polka z płucami. Lekarze ładowali w ojca kilogramy prochów. Zaczęło szwankować coś tam w brzuchu, nawet dokładnie trudno powiedzieć. Żołądek niewątpliwie, bo miał 50 zkichany już piętnaście lat temu; może jeszcze woreczek żółciowy, nie pamiętam. Jakby raptem cały organizm się rozregulował. Tu coś, tam coś, lekarze wychodzili od niego cisi, bladzi, z pustymi ampułkami po morfinie. Korzystając z obecności Rajmundy bez ulgi wychodziłem z domu. Szwendałem się po mieście niczym osowiały kundel. Zobojętnienie wypełniało tak szczelnie, że przypływy złych wspomnień nie budziły większych emocji. Podobnego stanu dotąd nie znałem. Żadnej trwogi, pustka. I tylko miliony kilometrów apatii. I w takim stanie zahaczyłem o „Trzy Dęby”. Boże, cóż za beznamiętność. Wewnątrz był Rusza. Przyjrzyj się, Fryderyku, zdumiewającemu zdarzeniu. Rusza jakoś wymigał się zawieszeniem wyroku. Od dwóch miesięcy nie łożył na dzieciaka. W innych warunkach już samo to byłoby wystarczającym powodem do spięcia. Na mój widok oderwali się od kart. Ledwo zwróciłem na niego uwagę. Może nawet od razu chciałem wyjść? Najprawdopodobniej. Lecz Rusza z własnej inicjatywy przytruchtał pod sam nos. I nie czekając na nic wyrżnął mnie prosto w szczękę. Taki był z niego kogut. Wstałem wśród niemożliwej ciszy. Całe gapiostwo przewidywało ciąg dalszy. Rusza się spietrał. I niewątpliwie bardziej ze strachu, niż z musu, uderzył drugi raz. Nie przeczę, drgnęło coś we mnie. Wspomniałem biednego Solferina. Ale był to zryw kruchy, bez następstw. Piersią rządziła pustka! Pełgał wciąż jakiś płomyczek, czułem, tylko za nikły. Nie mógł rozniecić nawet oburzenia. Obróciłem się na pięcie i... wyszedłem. Tak, sam widzisz, co działo się ze mną w tym czasie. Po raz pierwszy w życiu odpuściłem oczywistą zniewagę. Tu los musiał zgrzytać zębami strasznie. Również po raz pierwszy. Lecz i ostatni. Bo zemstę przygotował okrutną. Rajmunda musiała wrócić do męża. Maćkowi skończył się urlop i też wyjechał do jednostki. Zostaliśmy sami. Chodziłem nieprzytomny ze zmęczenia. Owszem, Jadzia pomagała, ile mogła. Jednak starałem się opuszczać ojca jak najmniej i w miarę możliwości ulżyć jego cierpieniu. To był główny sens tych dni. Szybko zrezygnowaliśmy z dochodzącej pielęgniarki. Obcy w domu wprowadzał niepotrzebny rozgardiasz. Opanowałem podstawowe umiejętności związane z opieką, nie wyłączając iniekcji. Lekarz, człek niemłody, ze wspaniałą opinią fachowca, odarł z reszty złudzeń. Ojciec gasł i nic nie mogło tego powstrzymać. Najlepsze prognozy dawały mu trzy, cztery miesiące życia. Wyglądało na to, że wszystko, co miał pod skórą było w rozsypce. Niewydolność nerek. Wątroba. Następstwa przepukliny. Płuca. I kupa innych przypadłości. Biedny ojciec nawet nie wiedział, jaki ma wewnątrz złom. Do końca głównie noga go martwiła, to znaczy jej brak. Na amputację wszystko zwalał. Daleki byłem od wyprowadzania z błędu. Przypominały się noce spędzone przy Kazi. Odchodziłem od zmysłów. Bezsiła. Ojcu pot z czoła wycierałem i wstrzykiwałem morfinę, zaś Kazi podawałem ciepłą herbatę - zupełnie taki sam efekt! O czym tu mówić. Cierpienie rodzi bunt lub pokorę. A jedno i drugie na równi bywa szalone. Bunt w niemocy kończyć się może chodzeniem po ścianach. Pokora spuszcza w piersi odurzającą gorycz. Nadszedł i czas, w którym ojciec stwierdził, że pora pojednać się z Bogiem. Tak na wszelki wypadek. Wtedy morfina działała. Może poza tym czuł się lepiej, nie wiem. Bo chciał godnej rozmowy. A nie sposób przyjmować duchownego z obłędem w oczach. Tak twierdził, i skoro było mu to potrzebne, nie zaprzeczałem. Kazał siebie ogolić, zmienić koszulę i pościel. Był to ostatni jego zryw. Wywietrzyliśmy pokój, Jadźka ogarnęła resztę. 51 Chyba dwie godziny siedział ksiądz u ojca. Mieli sobie do pogadania. Godziny ściekały smołą. Ojciec popadał w coraz dłuższe ni to drzemki, ni to sny. Niemalże w ogóle przestał jeść. Schudł, wysechł na wiór. Kościste dłonie przypominały garść patyków. Otępiałe z bólu oczy nie reagowały na nic oprócz światła. Nie mogłem patrzeć na jego mękę. Przedłużające się konanie pozbawiało ojca godności i, co istotne, on sam doskonale o tym wiedział. Czułem, że wie. I czeka. Jednak zwlekałem. Boże, przecież to nie wyłączenie radia! Nastąpiły wieczory niewielkiej poprawy. Jakiś cień nadziei przemknął zapewne. U mnie i u Jadźki. Nadziei głupiej, bo bezpodstawnej. Ojciec wówczas nie darował: - Na co czekasz? Nie wierzyłem własnym uszom. Jakże musiał mieć dość wszystkiego! A zbyt mało siły w rękach. To powinienem zrobić ja. Ciągle świdrował mnie wzrokiem. Na dnie dostrzegałem wyrzut. Jeszcze zwlekałem. Zresztą, może znów mam do czynienia z próbą skrętu? Bezwolnie próbuję uciec w tłumaczenia? To nie jest takie proste. Jak to nazwać? Jest wiele określeń na podobne czyny, ale wszystkie mierzą obok. Już nie mógł wrzeszczeć z bólu. Wysiadło gardło. Wił się. Zwlekałem. I spadła na mnie odrętwiająca chwila, w której strzykawka sama wessała dziesięć ampułek morfiny. Wbiłem igłę, ojciec otworzył oczy. Mocno ściskaliśmy sobie ręce. Nagle pojąłem, że stało się coś potwornego. - Ojcze! Usłyszałem daleki pogłos swojego krzyku. Strzykawka wypadła z dłoni, bez opamiętania zacząłem szarpać leżącym. - Nie miałeś prawa! Nie chcę! Stygnący grymas uśmiechu nie opuszczał ojca. Biłem go po twarzy i krzyczałem, choć nie żył od dobrego kwadransa. Nie bardzo wierzyłem w to, co się stało. W zdumieniu oglądałem ręce: budziły wstręt, wszystko budziło wstręt, nawet strach szarpiący gardło i gorzki spazm, i histeryczny śmiech - bo szybko jedno po drugim następowało, jakby kto wypalał świetlną racę. Wreszcie opadłem z sił i jakaś obca moc strąciła mnie w smolistą czeluść. Dalej było piekło. Głuchy ból rozrywał swoimi pazurami piersi, głowę ściskały gorejące obręcze. Ślepłem z nienawiści do samego siebie. Ale powoli, nie wiadomo skąd, począł nadciągać znajomy chłód. Ból kamieniał w lodowe bryły i poza niemożliwym ciążeniem w piersiach nie czułem nic. Mgliście rozpoznawałem tak namacalny do niedawna niepokój. Owszem, ćmił obecnością, lecz nie potrafiłem dojść jego przyczyny. Z podobną mocą potępienia spotkałem się po raz pierwszy. Ten bezwład pozwolił mi przetrwać jakiś czas. Ocknięcie przyszło po uroczystości pogrzebowej. Z samego pogrzebu nie zapamiętałem nic. Do dziś nie wiem, gdzie ojca grób. Nie odważyłbym się szukać, nawet za odpuszczenie grzechu zbrodni, o której nie dowiedział się nikt. Sam nosiłem w piersi potworną tajemnicę. Niepojęte, ale żyłem dalej! 52 Trwał wyrąb zupełny i stuletni, sosnowy las padał pokotem, drzewo po drzewie. Ileż zaciętości wkładałem w masakrę! Zapamiętale wchodziłem piłą w pień, a widok poszerzanej w drzewie rany szarpał dreszczem, niósł przewrotne ukojenie. Nigdy nie miałem dość złej ulgi. Po wyrębie jednak zawsze czekał dom. Ściągałem zewsząd srebro - od znajomych, ze skupu, skąd się dało. Opróżniłem domowe skrytki z rodzinną biżuterią, nie pogardziłem też sztućcami, zdekompletowaną zastawą matki, ani nawet spinkami do koszul. Poszła na srebrny złom cała gotówka, a gdy jej zabrakło, sprzedałem radio i dwa garnitury. Wreszcie było srebra tyle, że mogłem przystąpić do realizacji tego, co uznałem za powinność. Ojciec, Fryderyku, namawiał mnie kiedyś do ludwisarskiego fachu. Nic z tego nie wyszło, ale coś niecoś umiałem. Po kilku próbach w niszczejącym warsztacie narodził się ostatni w tym domu dzwon: WIKTOR ROMSKY. Czyste srebro - siedemnaście i pół kilograma. Brzmiał jasno i melodyjnie. Srebrny brat błogosławił ojcu, a mnie wyrzucał mój los parszywy, jakim szczycić się może tylko nędzarz upadły na dno cierpienia. Dopóki odlewanie dzwonu zaprzątało uwagę i czas, jakoś radziłem sobie ze złymi myślami. Potem stanąłem bezradny. To było silniejsze ode mnie. Lód w piersiach odtajał. Dotąd zakuty w zimnych bryłach ból odzyskał dawną moc. Gotowy byłem skowytać i kąsać niczym wściekły pies. Oczy na powrót nabiegły krwią, rozdygotały się ręce. Pękały wrzody tamowanego gniewu. Coś przewaliło się we mnie i pociągnęło w dół. Wiedziałem jasno i ostatecznie, że los już nigdy mi nie odpuści. I zadrżałem na myśl, co może nastąpić teraz. To nie było przeczucie, a pewność. Ciaśniejsza orbita wokół niszczycielskiego ognia. Mimo zapiekłości jeszcze raz spróbowałem oddalić zło. Jak niegdyś przygniotłem Rakojada kolanem do ziemi, tak obecnie przeznaczenie przywaliło mnie. Broniłem się, zaciskałem, ale los szybko obcinał resztki woli. Krwawiłem bezgłośnie. - Nie widziałeś Ruszy? Memor popatrzył na moją sękatą laskę i zaprzeczył ruchem głowy. - Paweł, nie rób głupstw! Sam odszczeka! A więc to prawda. Niechcący Filip potwierdził to, o czym brzęczało w całym mieście. Fryzjerczyk twierdził, że dziwce, która puszcza się z każdym, płacić na dziecko nie będzie, a jej brat to kawał tchórzliwego gnoja. Tak odpłacał się człowiek, któremu nierozważnie i w przypływie ślamazarnej chwili darowałem zniewagę. - Gdzie Rusza? Ów zadziorny chłopiec, pomocnik Ruszy, zamachał gwałtownie ręką, jakby sądził, że kij na niego. - Pod „Trzema Dębami”, panie Romsky. Pod „Trzema Dębami” jednak Ruszy nie było. Zdążył wyjść. Za mną natomiast, w niedużym oddaleniu, kroczyła gęstniejąca grupa ciekawskich. Wstąpiłem do prywatnego mieszkania Ruszy. - Gdzie mąż? Tydzień raptem minął od fuzji fryzjerstwa i futrzarstwa przez małżeństwo z poważną panną Celiną, z domu Mieczyk. Miał Rusza łeb do interesów. Szkoda tylko, że niewyparzoną gębę i za krótką pamięć. - Jeszcze nie wrócił. - Skąd? - Z gospody. A właściwie co to pana... obchodzi? 53 Coś za bardzo uciekała wzrokiem. - Gdzie jest teraz? Dopiero swoim kurzym móżdżkiem pojęła, co się święci. Już chciałem to mieć za sobą i nużyło dalsze nagabywanie. - Pan... chce mu coś zrobić... - Nie przyszedłem na kawę, proszę pani. Zaczekałem przed domem. Zbliżył się zaciekawiony zbiegowiskiem. Biedak nawet nie domyślał się, że to w związku z nim. Do końca mnie nie spostrzegł. A gdy zauważył, jeszcze nie chciał wierzyć. Zawsze najtrudniej uwierzyć faktom. Ulica była wąska i z dwóch stron zablokowana gapiami. Jednak mógł uciec. Nie goniłbym. W jakiejś innej kalkulacji wybrał drugie rozwiązanie: pozostał na miejscu. A może przymurował go strach? Teraz trudno orzec. Na swój sposób był dzielny. Mógł uciec, mógł gadać od rzeczy, prosić o przebaczenie, obiecywać poprawę, lecz niczego podobnego nie uczynił. Chyba tłumek ciekawskich dodał mu odwagi i ostatnia bezkarność. Do końca liczył nie wiadomo na co. Przypomniałem sobie Felka z dzieciństwa. On również milczał, choć okładałem go kijem, aż furczało. Teraz Rusza stękał pod laską. To upadał, to wstawał na chwiejnych nogach, klękał podcięty, znów zrywał się i pięścią próbował rewanżu. Przyszła chwila, że upadł i nie mógł więcej wstać. Rzuciłem mu laskę pod nogi i pokonując raptowne znużenie minąłem gapiów. Nie minęło pół roku od wyjścia z więzienia. Pierwszy śnieg, grudzień. Za oknem szarzejący świt. Przymrozek zalepił szyby zdumiewającymi wzorami. Tydzień, jak siedzę w domu; siedem dni od spotkania z Ruszą, miesiąc od pogrzebu ojca. Czas nie gra roli. Godzina czy rok - jaki los i śmiech z nadziei. Jadwiga z dzieckiem u Marianów na święta. Jestem zmęczony, zmęczony. Piszę list już bez przekonania, raczej z obowiązku. Coraz mniej pewności, czy wyślę. Bo z początku wierzyłem w sens spowiedzi, ale teraz jakoś wyparował. Co może powiedzieć podwójny morderca? Inaczej przecież słucha się nie splamionego. Za mnie mówią ojciec i Solferino, dopowiadają matka, Maurycy, Kazia - wszystkie moje zawinione i nie zawinione grzechy, ból innych, z którymi los mnie ścierał i których kaleczyłem w pasjonackim widzie bez ustanku. „Kogo teraz zabijesz?” Już nikogo, bo jestem martwy. Nie znalazłem prawdy, nie zaznałem wolności. Jednak żółć przeze mnie przemawiać nie będzie. Nie wiem, kim jestem i kim chciałem, mogłem być. Jestem pusty. Beznadziejnie. Aż strach, że nic we mnie nie ma. Boję się tej pustki, a jednocześnie boję się wychodzić między ludzi. Bo każde wyjście to nowe zło, cokolwiek bym nie uczynił. Kaleczę innych, sam krwawię - niedobre spotkania. Sprawiedliwość, hardość, duma - dużo tego na talerzu. Śmieszą niektóre pojęcia. Szafujemy nimi nadto, jakby miały stanowić parawan dla naszej wędrówki. A gdy zaczyna brakować oddechu, bunt i pokora łączą się w jedno. Przeklęte koło. Nic już nie mam do stracenia. Dlatego goła szczerość razi trochę mniej, lecz niebezpiecznie do końca jej zawierzyć. Bo zawsze pod grubą warstwą spopielin okrutny węgielek żaru. Wystarczy czuć i... chytrość do ostatecznego zamknięcia drzwi. A nuż obróci się... Leży przede mną list, również sprzed tygodnia. Z niego wiem, gdzie szukać Alicji. Tylko jeszcze ból utrzymuje na powierzchni. Nie mogę tej sprawy tak zostawić (...) 54