ZBIGNIEW JERZYNA A POTEM JUŻ NIE Wybrał i wstępem opatrzył Autor Copyright by Zbigniew Jerzyna Wydawnictwo „Tower Press” 2001 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Jeśli już nie ma nadziei, wtedy jest nadzieja. Św. Paweł Synowi Marcinowi 5 Od autora Czy ma to być zwierzenie? Wyznanie poetyckiej wiary? Jeśli zwierzenie, to niech nie odsłania tego, co wiersz odsłania. Bowiem wiersz jest autonomiczny i mówi za siebie, od siebie i sobą. Tu można tylko „napomknąć” jak do tego doszło, co sprawiło, że w ogóle zaczęło się pisać. Czy istnieje poetycka wiara? Myślę, że istnieje pewnego rodzaju w i a r a d o ś w i a d - c z a l n a , o której pisał Marcel Proust. Urodziłem się jeszcze przed wojną w Warszawie. I pierwszym Wielkim Zdarzeniem mojego życia było Powstanie Warszawskie. To niosłem w sobie przez wiele lat. Pisałem o tym wiersze. Bliscy stali mi się poeci tamtego czasu: Baczyński, Gajcy, Trzebiński. Napisałem o nich sztukę Iskrą tylko, która w roku 1971 grana była w Teatrze Dramatycznym. „Przeszła przez nią” cała młoda Warszawa. Dziś mam nieco „inne spojrzenie” na twórczość poetów Powstania. Ale przecież nie o to chodzi. Ważny był wtedy dla mnie los tych młodych ludzi, ich ostateczne, krańcowe doświadczenie. Poza tym ten wojenny czas stał się udziałem mojego pokolenia i przez długie łata trzeba się było z tego wyzwalać. Zaraz po wojnie zamieszkałem na wsi, na Kujawach. Dziś gdy wracam do dzieciństwa, do tej „krainy pamiątek” – czuję jak bardzo mnie wzbogaciły tamte krajobrazy. Ta nadgoplańska ziemia, te równiny weszły do moich wierszy. I stąd nic jestem „poetą miasta”. Echo dzieciństwa co rusz we mnie się odzywa. Wieś dostarczyła mi jeszcze innych doświadczeń. Doznawałem niemal olśnienia słuchając w kościele Psalmów Jana Kochanowskiego, z muzyką Gomółki. To było pierwsze moje spotkanie ze staropolszczyzną. Już później, studiując filologię polską, całymi godzinami siedziałem w bibliotece nad literaturą staropolską. Pierwsze teksty pisane w języku polskim, jak Kazania Świętokrzyskie, Rej, Sęp-Szarzyński i Kochanowski – to były lektury, na których uczyłem się polszczyzny. Dlatego może dobrze zrozumiałem to, co mówi Czesław Miłosz, iż poeta powinien wyczuwać „geniusz języka” swojego narodu. Podstawową lekcją dla polskiego poety jest lektura Wielkich Romantyków. Przez to trzeba przejść jak przez „cudowną chorobę”. I ja przez to przeszedłem. Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Norwid – właściwie z tymi olbrzymami zmagamy się przez całe poetyckie życie. To jest najwyższa poprzeczka. To jest najczystsza miara, którą się ocenia własne osiągnięcia. Co nie znaczy, iż nie należy ich w sobie przezwyciężać. Szczególnie ich filozofii, która nie przystaje do naszych całkiem innych czasów. Jedno jest pewne – ich duchowa siła bardzo by nam się przydała. Nikt nie podważy, iż na przykład III część Dziadów wiecznie jest dla Polaków aktualna. Ciągle odczytujemy to arcydzieło na nowo. Ale najbardziej bliski, najbardziej współczesny jest nam dzisiaj Norwid. I zarówno wtedy, gdy mówi o ironii, że jest „bytu cieniem”, jak i wtedy, kiedy z mozołem walczy o człowiecze s e r i o. W naszych zawiłych i skołatanych czasach jego stwierdzenie, iż poezja i dobroć to jedno – ma budujące i krzepiące znaczenie. A jego filozofia pracy (znakomicie kontynuowana przez Stanisława Brzozowskiego) jest wciąż żywą nauką dla współczesnych Polaków. * 6 Poezja to przede wszystkim specyficzny sposób rozstrzygania problemu poszczególnego człowieka. Najwięcej mówię o sobie, gdyż ja jestem dla siebie największym problemem. Ja uwikłany w istnienie, w rodzinę, w historię. Poezja powinna rozjaśniać te p u ł a p k i b y t u . To, co wyżej napisałem, nie jest do końca prawdą, bowiem poezja może przede wszystkim jest wielką tęsknotą do d r u g i e g o c z ł o w i e k a . Poezja, być może, jest najwyższym stopniem samorealizacji. Stwarza „miłosną gotowość” w kochaniu, braterstwie, w zrozumieniu i współczuciu. Od siły i rozległości tego, co piszę, zależy szerokość kręgu moich odbiorców. Spotkać się z drugim człowiekiem w r o z t e r c e . Dotknąć jego miejsc bolesnych. Odsłonić to, co zakryte. Wyobraźnia i intuicja jest często ważniejsza od wiedzy. Powiedział to największy fizyk naszego stulecia i miał chyba rację. Bowiem poezja nie może być jednowymiarowa. Musi ocierać się o tajemnicę. Musi wyrażać niesamowitość i cudowność istnienia. Nie może być spekulacją samego umysłu, ale winna też poruszać rejony uczucia. Diabeł logiki zabija serce poety. Klęską poezji jest jej bezduszność. W naszym zmaterializowanym świecie winna „podciągać” człowieka wzwyż. Jeśli nie może być samą wolnością, to powinna być chociaż strażnikiem wolności. Napisałem kiedyś: „Kto słucha słów poety/ nigdy nie będzie niewolnikiem”. * Zbliżamy się do przełomu już nie wieku, ale tysiącleci. Stanęliśmy bezradni wobec chaosu, zagubionych wartości, odsłonięcia najprymitywniejszych instynktów, w spłyconym i powierzchownym świecie bez miłości. Pyszni i obarczeni wielkim grzechem zaniechania wobec drugiego człowieka. Więc, może poprzez poezję pochylimy się nad źródłem. Może poprzez poezję naszym najważniejszym słowom nadamy w y g ł o s p i e r w s z y . * Nie odstąp mnie odwago Nie opuszczaj miłości Bądź we mnie intuicjo I by nikt nie powiedział, że nie ma we mnie rozwoju I by nikt nie powiedział, że ustałem w człowieczeństwie Zbigniew Jerzyna 7 LOKACJE (1963) 8 Lokacje Stanisławowi Grochowiakowi Napieram na przedmioty i poszerzam wnętrze widzieć tak aby z drzewa na tęczówce kora by liść tak bliski myślom jak ciału krwiobieg by każda żyłka ziemi mną budziła zapach widzieć tak aby z drzewa na tęczówce kora bo w kamień gałąź wypatrzyłem siebie 1 chociaż drzewu co z drewna ale teraz ze mnie czułość nie wymówiona do rozchyleń kory kamieniowi to wszystko co skamieniałością lecz kiedy widzę kamień to on mną się zmienia tak samo jest przydrożny i kurz wargą zbiera 2 ten dom co zamieszkuje jestem w nim l o k a t o r on cały obrośnięty w miasta dźwięk i zapach nie ucieka od siebie choć otwarte okna widząc dom wiem że jestem w nim zadomowiony 9 3 dla deszczu sama dążność co ponad kroplistość ponad odległość do chmur i ziemi wessanie tak ja obity deszczem śród samobójstw kropli tak w deszczu odnajduję swoją całość 4 dla liścia zagubienie jesienią w listowiu drzewo późny list pisze adresatem – ziemia a ziemia wszystkie liście czyta jednocześnie w cieniu drzewa pospał się w kamień – listonosz 5 trawom wzrastania ostry ból aż po sianokos 6 dla ptaka to że skrzydła w powietrzu rozpisze 7 dla ryby to wypukłość że tak pełna siebie tak pełna że aż cała zatrzaśnięta w odpływ w świecie zawsze podskórna dno z powierzchnią waży o ryba też jest głębią 8 morzu tylko powierzchnia ukwiał mrze od soli muszle zabrane brzegom nikt ich nie wysłuchał 10 Archeologia Garnek i brzoskwinia oblepione ziemią. I kość pamiętająca ciepło mięsa. Czaszka i róża ze smakiem wiatru w nozdrzach. Rogi pogrzebane z całym szumem lasu. Namiętność noża wzbudzona przez rdzę. Proch ręki, która podtrzymywała flet. I gnój ptaka z uwięzłym dźwiękiem w wąskim gardle. Korzeń tataraku, który nie uczestniczył w zielonym święcie. Miejsce po oczach przykryte ziołami. 11 Próby 1 Zamysł dzbana między jedną a drugą dłonią. 2 Woda jest skruchą w twarzy odbitej. 3 Jabłoń – bogatsza o dłoń, gdy jabłko zerwę. 12 Pragnąc Chłonność oczu przerasta widok: Drzewo nie nasyca. Kamień nie nasyca. Chłonność oczu przerasta widok: Drzewo odjęte powietrzu. Kamień drwi. Tak pragniemy, że aż niebo wklęsłe. 13 Pióro 1 Bo myśl z siebie zaczętą zwierzyć wadze rąk. Niech pióro będzie posłem na białym papierze. (Tam gdzie owoc upada czy to miejsce boli?) 2 Otworzyć glinę i znaleźć w niej płomień, ponad to drzewo co w nas sypie próchno, ziemi już obce po rozległość nieba. Ponad gałąź co ciąży w głąb swojego źródła – dźwignąć czoło przeobrażenia. 3 ...rzeźbiarz dłutem napoczyna kamień, by słuchać jego śpiewające wnętrza. Tak każda wnęka we mnie nową rzeźbę rodzi. 14 Wiersz do Hamleta Sam jesteś bo Ofelia odeszła w biały pokój Twoja matka wybrała przez pomyłkę śmierć Przyjaciele jak zwykle chodzą z solą w oku Aten drugi co w życiu napinał ci szpadę Legł w pościel w swój ostatni ciężki sen przez krew Teraz idziesz i niesiesz ranę co zatruta Głowę niesiesz – mądrości niby prochu garnek: - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Duch ojca to nic więcej tylko – zapach ziemi. 15 Karty nocy 1 Odkąd już idę tą równiną z pamięcią głębszą od pejzażu. Wciąż nasłuchując martwą przestrzeń, gdzie ptak ma korytarze śpiewu. Jest mnie aż tyle, aby wejść w muzykę? Prędzej od myśli moich – w nocy, węgielek gaśnie z nagłym sykiem. Zwierzę wtulone w zapach sierści w norce ma wygładzony kamień. 2 Idąc śród nocy – księżyc mnie otwiera. I to jest zimno – nagły moment wiedzy. Ziarno w grobowcu zapachniało ciszą. Pestka w owocu, we mnie protest kości. Gałąź płonąca na pobliskim polu, jakże łakoma jest mojego ciała. Krew się przegląda w szybkim lustrze ognia. 3 Idę równiną – i kościół z oddali – ostro wycięty stygmat okolicy. Dzwony mi plecy znaczą pochylone. Idę już w starość, gdzie na pustym polu drzewo podporą ostatniego liścia. Idąc – mam czoło coraz bielsze – miejsce na jedną zimną gwiazdę. 16 * * * Kiedy matka moja miała umrzeć, w głąb jej oczu odchodziła wielka równina, którą szedłem... coraz mniejszy... Równina była oświetlona, cała w tarczy zachodzącego słońca. Moje wołanie ginęło w jego pulsującej czerwieni. 17 Poranek Poranek jak obierana ze skórki pomarańcza. Powietrze tak czyste jakby wydobyte zostało z formy szkła i było szklanym tchnieniem. Pola odbiegają – czy cień chce je posiąść? – Słucham – roztrzaskany przez słońce... Kobiety idą do studni prowadzone przez jeszcze senne ciała. Poskrzypywanie korby, szczek skręcanego łańcucha i... szloch wiadra. Po drodze roztulonych przez świt kamieni – wóz klekoce. Jego rozwiązująca się konstrukcja – a jednak dalej, ciągle do przodu. Leżę skulony w garstce sypkiego snu. Koguty już pieją o dolinie poranka. 18 Portret kobiety A kiedy mówisz – słowa dociskasz do końca. I jak Chopin, po ostatnim akordzie, nic już nie chcesz wiedzieć. I ten twój gest od ust odbierający każde n i e d o m ó w i e n i e . Chciałabyś, aby wszystko kończyło się w rzeczach. I tak, przed lustrem, we włosy wpinasz swój jedyny grzebień. 19 Spotkanie nocą Jesteś – oparta o drzewo niebo wywodzę z oczu patrz – gałąź nad tobą pragnie nocy zapach od ciebie do mnie 20 Skarga kobiety Nie mam nawet okna, aby popatrzeć na siebie. Uwolnij mnie od mojego koloru. Patrz – włosy moje rosną poza mną. Tak się boję tej ich strony nieobecnej. Nie mam nic oprócz ciała. Wstaw we mnie lampę – palącą światło. I snem swoim niby gestem się osłonię. 21 Matka Wyplątuję się z ciebie niby z wodorostów. Ciało moje potwierdza wody obojętność. A ręka powstrzymuje nieodpartą czułość. Miłość matki to nigdy nie skończony poród. Choć rzeka aż do krtani cofa każde słowo, Ja musze cię przenosić na codzienny brzeg. Matka co trzyma straż przy mojej twarzy. 22 Pejzaż Droga przez cienie klonów odchodzi w horyzont. Koń polom odjął całe zadumanie. Drzewo z oddali przytulone w widok. I dom co ciuła czas na swą osobność. Człowiek rozlicza siebie równym krokiem I w marszu zaokrągla stopą docelowość. Trawom nie obca dziewczyna na łące Słońce objęła w dwa zachwyty kolan. 23 Tańczącej Joli Jaksztas 1 Zapach fiołków wskazał ci ten gest... Ręką muzykę wznosisz, jakbyś znała miejsce jej końca. Lecz muzyka umiera, zanim ją pomyślisz. A gdy przebiegasz – palce twojej stopy, lekkość dotyku, że cofa się r z e c z . Muzyka milknie, a ty wtedy tańczysz zamknięta w ciszy tylko własne ciało. 2 Korzystaj z ciała w granicach muzyki, bo ziemia woń ma tylko na powierzchni. Nie ma słodyczy w korzonkach bzu. 24 Elegia pierwsza To kobieta w spojrzeniu otwiera mi północ, bym skupiony był w sobie jak ziarno zapalne. Jej ciało – z niego istniał tylko nagły płomień. Biegł przez pamięć na przełaj pożarem pejzażu. Lecz teraz w oczach niosę w senność zawrócony widok. Ten ogień, który chłonie każdą zadrę we mnie. I co ocala po tym smutku – proch. 25 Cisza Niebo tuż przy ziemi rozjaśniło się – jakbyśmy mieli tam wejść. Wracam do siebie tuląc w rękach pustą muszlę. Wieczór – w łabędziu tak ogromna cisza, że ją przesuwa – płynąc. 26 Pejzaż zimowy Koń przestrzeń z dnia unosi chudą szczęką i wtłacza w noc. Drzewa zaledwie mają własne cienie. Droga – by wreszcie wejść w skupiony wzrok. Człowiek przed nami wyłamał powietrze. Księżyc tak zimny, że przed oczyma taje śnieg. 27 Czaszka Krzysztofowi Gąsiorowskiemu W mieście uśpionym, nocą – pod zimnym światłem – robotnicy kują w białym kamieniu. Przenikamy korytarzem w powietrzu. Ulice z ociemniałym asfaltem. Szpitale senne od narkozy – ściany coraz bielsze, ich bolesne niedoczekanie. Powietrze przesycone eterem. W klinice siostra z rany zdejmuje gazę. Jaskinia wypełniona wapnem. Za miastem, kobieta odeszła, pusty pokój – i ręka żegluje na przystań oparcia – odbarwiona z muzyki. Śpiew wewnątrz kuli z ołowiu. Błysk metalu gdy przywykliśmy do ciszy. Czujność skroni. Osypał się tynk. Przenikamy korytarzem w powietrzu. W kościele omiecionym z szeptu kobieta zaniosła się gwałtownym kaszlem. Motyl przyschnięty do kamienia. W ucisku szyn cień pociągu został naprowadzony przez światło. Dalej – oczy konia powracającego z pola. Opróżnione cysterny rzucone na piasku. Czas rozpłaszczonego papieru naprzeciw ręki i czoła. Barwa bez odwrotu, biel czaszki, gdy otworzono grób: Ale nie dotykaliśmy kości, bo palce nasze były 28 przesycone zapachem kobiet. Nie dotykaliśmy kości, bo w palcach naszych płyną ciepłe strumyki krwi. Byliśmy lekko pochyleni, by nie patrzeć. Oczy ludzkie nie analizują bieli – nagle powiedział, ktoś z nas. 29 Requiem Będę was żegnał odwróconych twarzą jak miecz dobyty w powietrzu. Już nawet gołąb nie uwolni ze snu dni co otwarte w słońca oczywistość. To nic, że pójdę trochę pochylony, skupiony w ziemię coraz bardziej płaską. Szyi przegięcie pod bezsłowny topór. A ważny tutaj tylko cień topora. Miłość jak dotknięty kamień. 30 Obcy w nocy Szukałem ciebie ale osaczyło mnie zimno – I wchodzę w nocy mrozem wyostrzone wnętrze jakbym się nagle zbudził w środku obcej gwiazdy W mój sen się zaplątała larwa twego głosu Noc co po dniu zamyka i pozwala przetrwać Słuch to ucho dotyka srebrne dźwięki w śniegu I mózg dojrzewa wolno do chłodu księżyca Tak wodę można pojąć po zdrętwiałość palców. 31 Niebo, obłoki Niebo – naczynie patrzenia. Obłoki... tyle obłoków... Podobne do psów. Patrzcie – o tam, za widzialną powłoką, od gwiazdy do gwiazdy biegnie wielkie szczekanie. Niebo, myśl o nim mnie dręczy, jak bezsenna noc. 32 Continuum Bo w życie wchodzić jak w głęboki las. Z niego pełniejsze będzie po nas – echo. I słuch po nas podejmie kamień albo ptak, zapadając powoli w niemą okolicę. A widok, co się rodził u podnóża wzroku, gdy oczu nam zabraknie – kto odejrzy nowo? 33 KWIECIEŃ (1964) 34 Eseje (fragmenty) The centre cannot hold... W.B. Yeats 1 Substancja oczu nieobdarowana... 2 Miłość to ta energia, co przechodzi w popiół. Popiół jest tym, czego oczy nasze nie dostrzegły. 3 Trzeba rozróżnić dwie drogi do źródła. Dwa pochylenia. Mężczyzna powie: to jest moja klęska. Kobieta powie: że r o z c z a r o w a n a . 4 Ironia to pół sen i pół kobieta. 5 Słowo r ó ż n i c ą jest – i chce zamykać: to, co w nas z ziemi i błędu księżyca. 6 Wiedza powstaje tylko z niespełnienia. W to samo miejsce wraca się bez oczu. 7 Trwanie – więc trzeba umieć stać naprzeciw słońca. I nie powiedzieć, że j e s t , lub że w z e s z ł o . Ofiara nie ma oczu, jak sen, któremu wszystko wystarcza. 35 Definicje Kamień to otchłań najbardziej nie strzeżona. Morze jest kołysane niepokojem zwierząt. Tu tylko drzewa są szybkością ziemi. Już dziecko przeciwstawia ziemi swą wysokość. Człowiek przekracza siebie przekraczając słowo. A śmierć jest dźwiękiem o najgłębszej pustce. 36 Cień l Cień nie zawoła nigdy po imieniu. 1 co upadło, nie podniesie wzwyż. Wlecze za nami swój gest wyrównania. 2 Czy słowo zastąpi, co się z nim nie stało? Tak czasem światło wydobywa postać, by ją pogrążyć – w d r u g i zmierzch. 37 Do poety Jak wiatr drążący ciemne wnętrze świata, niech twoje słowo przedrze się przez ptaka. Niech niebo niesie, niech go nie zdobywa. Jak ptak, co upadł i rozrzucił pióra, niech twoje oczy czułość w sobie mają – bo to nieprawda – c z ł o w i e k p o g r z e b a n y . Idzie kobieta – ty wtedy plecami nie chciej zasłaniać jej blasku księżyca, by nie potknęła się – by nie upadła... A klęskę podnoś, jak się wznosi chmura czarna od deszczu – a jednak wysoka – Słońce przychodzi – później to wysycha. 38 * * * Jestem skupiony tak – nawet w kamieniu, przepaść otworzę. Ciekawość najważniejsza wtedy jest, gdy miłość ziarna nie sypie. Pytasz samotność, czym jest – a ten pies, co znieruchomiał nad ogromną wodą? Jak w środku lata sosna na odległym wzgórzu, to jest w nas – nieuchronne. Wysokie iskry nieba, co się w morzach palą. 39 Elegia czwarta Okrutny pejzaż zimy mamy poza sobą, umarłaś mi i miłość jest jak rzeźba lodu wystawiona pod niebem – odtajała z śniegu. Kwiecień odsłoni śniedzią rysowane lustro i spojrzeć będzie trzeba – – Wiosno, twój lekki obraz poprzez cienie ptaków prowadzi mnie w dzieciństwo jak w budowlę bzu. Okrutny pejzaż zimy mamy poza sobą, w ogródku naszym dawno zdechły pies, ptaki go odgrzebały – – Miłość jest klatką – nie wiesz? A kto szedł przez pole w noc gwiezdną? Północne świecenia w klatce gwiazd – – 40 Człowiek płonący Na wielkim placu – tu za czyste niebo, tu nie ma Boga. Mnichu, co ciało owinąłeś w ogień. Wokoło ludzie – ich milczące twarze, to jakby władca kości garść w nie rzucił. Na wielkim placu – tu za czyste niebo: garstka popiołu zasypała dusze. Bóg? – Wokół ludzie patrzą: On się pali! – C z ł o w i e k . I oglądają popiół zamiast trupa – – – Płomień się podniósł i oświetlił – t w a r z e . 41 Handel Monetę podrzucono z profilem kobiety – Na rynku dwa gołębie milczą pod hałasem. Nad mięsem pochylone czyjeś tkliwe oczy. Ile oczy przynoszą zysku, ile strat? Monetę podrzucono z profilem kobiety – Mężczyzna pieniądz ręką zakrył, a kobieta krzyczy, by przestał mówić o sumieniu. Kato też – umierając – potrącił liczydło. 42 Słuch Tak wsłuchać się w ziemię, by każde uderzenie serca było znakiem – to jest jej obecność. Tak wsłuchać się w niebo, by myśli w twoim umyśle były s z e r o k i e jak tory gwiazd. Tak wsłuchać się w człowieka, by kroki twoje do niego były c i c h s z e niż twój głos. Tak wsłuchać się w cisze, by uwierzyć, że się uniesie ta ogromna gałąź – znad umarłych. 43 Duch A duch? – Jak jest? – I jaki dźwiga kamień? Poprzez ziemię rozległą w czekaniu człowieka. Jest spadający czy unosi wzwyż, ciało twoje jak lampę ogromną od śniegu. W zimno kościoła weszli nie-anieli, chór nakrywa sklepieniem – na posadzce chleb. A duch? – to małe poranione zwierzę w oczach naszych skomlące – – – ------------------------------------------- A duch historii? Dymy Oświęcimia tak dawne, że zupełnie strawione przez niebo, pod którym zakochani śledzą czarną chmurę. ----------------------------------------------------- Nicość to nadmiar ziemi w naszej wyobraźni. 44 Orzeł Słowa rzek w praojczyźnie rzeczy. Len – włosy dziewcząt kąpane w jeziorze. Od pierwszej litery po najwyższą górę, zapamiętaj – wszystkie lasy, doliny, co obracały się w twoim umyśle. ----------------------------------------------- Ziemia czarna – w niej trup grzebany przed mieczem. Północ powyżej czoła – orzeł. Noteć – zegar słoneczny, co obraca się w twoim umyśle. Zapamiętaj oczy ojczyzny twojej w Gople odbite. 45 Oda Twoje imię jest początkiem twojej urody. Z twojej ręki – kwiat, później c h o r o b a . Ale nie zapomnisz też o ziołach. Jesteś a k c j ą każdej gry. Jesteś jak wyobraźnia – wciąż nie ukończona. Twój uśmiech – dla malarzy – między rysunkiem a kolorem. Jesteś tak piękna, że piękno w twojej twarzy samo siebie strzeże. 46 Czujność Dobroć – nie! Ale czujność. Tak, bo tylko wtedy, gdy nad śpiącym pochylasz nieruchome oczy. I słuch, tym go ogarniasz, by trwał n i e z b u d z o n y . Kobieta, którą kochasz, która niesie ciężar – odejmij jej, by mogła swój cień w żart obrócić. 47 Słowo o aktorze 1 Słowo początkiem jest sprzeniewierzenia. To jest jak śmierć aktora podczas próby, gdy nagle szeptem swoją twarz zasłania. 2 Ciało skazę przyjmuje, aby być osobą. 3 Wiem, tylko pierwsze słowo jest konieczne. I potem strzała ściga swoją ranę dawną. 48 Realność (1967) 49 Spór 1 Jak mam muszlę ocalić w tym bełkocie morza? Sygnał dać ludziom – życia płacąc dług. (Chłop ziemię orze – niebo zmyśla Bóg.) Jak mam usta odkłamać w rzeczywistym sporze. 2 Tylko się liczy ten pochód dźwigania. Ten kurz dławiący. Ślad nie zmytej krwi. I śmierć porannym słońcem zaprzeczana. 3 Mieszkam w kobiecie, w ziemi, w niebie, w słowie. Los swój przyjąłem jak miejsce na grób. I lampę niosąc również ciemność niosę. 50 Skrzydła Życie masz jak dwa skrzydła bijące o siebie, jedno jest realnością – drugie całe w baśni. Sen z faktem się pasuje niby anioł z mieczem. Chciałbyś prosto przeliczać: ziarno – tu litera, a zasiew bywa często przez wiatr rozrzucony. I patrzysz, jak pod niebem wolno się rozpada sen twój – i się nie budzisz – zaczynasz umierać... 51 Nienawidzę snu Nienawidzę oszalałego drzewa snu. Nienawidzę snu z jego burzą czarną, z jego otwarciem na gwiezdne mrowisko. Nienawidzę samobójczego ptaka snu. Ziemi płonącej aż po zaprzeczenie słowa i gestu, oczu i milczenia. Nienawidzę tej wielkiej kropli zatajenia. Ciało samotne, ciało podrzucone na białą szalę przypadku. I nawet ty, ty leżąca obok mnie, nienawidzę, gdy się zapadasz – O jakże, jakże we śnie chwytać – za realne. 52 Garść Życie mam w garści – tak nad ranem mówisz, lecz myślę, że ty drwisz. To jak trzymany w ręku atlas krwi pośrodku z wielkim oceanem. Życie mam w garści – kiedy noc mówisz, lecz myślę, że ty śnisz. To jak chorągwi czarnej wielkie tło dla jednej łzy. 53 Język Krzysztofowi Mętrakowi Czy wiesz, że język niby miecz ognisty przy bramach ziemi – nawet nieba sięga. Jest on umarłych rozgadaną księgą i plotką żywych. Nie jest nigdy czysty, nie jest jak strumień bijący o skalę, lecz jest jak potok, co zabiera ścieki, jest jak kłujące światło o powieki, gdy promień słońca z pyłem – są zmieszane. Czy wiesz, że język, kiedy opowiada o mordzie albo o zapachu bitwy, to jego pośpiech jest na wzór gonitwy po przeszłym lesie – przy wtórze topora. Czy wiesz, że język wobec tajemnicy jest jak ruch niczyj, jak spojrzenie – wszędzie. Są wargi, co się spotykają – w błędzie. 54 Portret artysty Daj mi pstrokatą odzież, daj mi wolność Mówić, co myślę, a ja ci powoli Oczyszczę świata chorowite ciało, Byle cierpliwie moje brał lekarstwo. – S z e k s p i r , Jak wam się podoba By postrzegać naturę, ćwiczy swą dokładność. Na pęknięciu epoki zwykle postawiony; młodość napina w jeden skok – w ryzyko. Ma myśl jasną, jakby dopiero co został zbudzony. Dłonie mu chłodną. Biel okrąża czoło. Sądzi siebie i drugim też podstawia lustro. Starość z pleśni obiera i młodości daje owoc za ślepy uśmiech. Kocha znużenie oczu przygodnej kobiety. Jej ciało nagie między snami chodzi i po nocy się skrada zwierząt miękką linią. Zna wartość świata, który go odpycha. Płaci monetą zła, bo jest wymierna. Lecz nade wszystko wolność sobie ceni. I gdy pieniądz zaciśnie w swej łapczywej dłoni. Palce się odginają, to pomordowani, to sumienie rozpręża zgruchotane kości. Pieniądz wypadł. – I pióro postawiło słowo. Czarny ptak wzleciał nagle w złudnie czyste niebo. Chrapliwym głosem szarpnął i rozerwał szczelnie opasujący łańcuch nieboskłonu. 55 Materia Jestem, bo jestem także jedną z rzeczy wielu śmiertelnych, ale wyższych o rozległe czucie końca palców – od których rozpoczynam ziemię. Gdy dotknę, wtedy jasność jak rozgwiazd promienie przenika kamień, drzewo, ciało i nasienie. Moja myśl całość kreśli – tworzy widnokręgi; niebo jest niebem ciała, poszerza mu miarę, ziemia jest ziemią ciała i co nią nazwane, ma trwałość tak jak życie stłoczone w oddechu. Przez sen mój się przebija rzeczy treść – realność. Patrzę tak, jakbym oczy miał wiecznie otwarte na wszechświat, co wokoło trwa w ruchu – bezsenny. 56 Burza Patrzysz na pasma deszczu długie; myślisz – natura bezrozumna. I n i c się w błysku wciąż powtarza. I trzeszczy wielka burzy trumna. A wiedz, że bywa przerażenie; gdy myśl niezdolna ciała dźwignąć, gdy słowo dźwięk ma obco brzmiący, jak wytrącony z ręki miecz – – I wtedy ziemi byś dotykał – jak z ostrych traw kobiece ciało. Idąc przez ziemie napotkałeś łunę w ciemności – wspiętą krew. 57 Burza wiosenna Jarosławowi Markiewiczowi Świetliste drzewo burzy trwa, tak w jednym rzucie trwa chwila wiosenna. Natura wtedy – to jaskinia lwa – kobiety, która wciąż jest senna. Wszystko złączone – błysk z błyskiem się zderza. I miejsca, w które grom uderza; natura je wybiera, hartuje, zalecza; co poruszone – znów się uczłowiecza. 58 Listopad Słońce chmur nie prześwieca. I już przestrzeń ptaków jest obrazem wygasłym. Tylko księżyc nocą – srebrna gałąź przepływa i zastyga w tobie. Te liście lecą jak los – rozwiązany. Uśniesz – pod głowę garść ziemi starganej. I w sen wplątane z głębi lasu trąbki. Już anioł toczy po powierzchni kamień, przez sen go toczy jak światełko gwiazdy. 59 Dojrzałość 1 Już ci powoli rozplata się gardło... Ciemność porzucisz – będziesz głos miał czysty. Głos tak donośny – mówiący za wszystkich. 2 I słowo skreślisz niby czyn w granicie. Miniesz się z sobą – bez ciemności – z życiem. 3 Dojrzysz – nim wreszcie siebie w sobie zbudzisz: zwięzłość historii – w niej – rozwiązłość ludzi. 60 Liryka Piękność? – Nie o nią pytam. Przez ślepą płci maskę, przez pocałunek jak pękniecie trumny, chciałbym odnaleźć światło. Bo przez ziemi natłok, idą w ciągłych upadkach ludzie udręczeni. Więc w poezji pomijam błękit słów i złoceń. I pomijam w poezji chwili chłodną bramę. Anioł mój ziemią idzie, ma pióra zbrukane. Jest myślą, co przez opór, przez zwietrzały kamień przechodzi i oświetla słowo – brzeg mój drugi. 61 Wesołość Mieć twarz wesołą – śmiech w łzie się przegląda, w lustrze czasu – od niego wesołość odbita wraca maską zastygłą – jest ona zakryta tym co nagłe – śnieg pierwszy albo śmierci cienie. Mieć twarz wesołą – to ludzi spotykać martwych – i obojętnie przejść – i nie dotykać. Dziś wesołość jest inna – płynie w naszych żyłach. Tak Kleopatra rozpuściwszy w occie – perły piła. 62 Wergili Wędrówka w słowie – o, Wergili wiedział, ile ma zmierzchu przedwieczorne niebo, gdy oczy w i d z ą, natura nie przeczy; w łoskocie morza ptak ogłuchły leci. Wergili wiedział – praca niewolnicza; gwiazda jest także ogniwem łańcucha, co rękę skuwa – i otwarte oczy zamyka w pejzaż lub w kobiece łono. Wergili wiedział: nasz cień – przemijanie, co się przesuwa za obrotem słońca, co się przesuwa przez samotne drzewo: owoc nie spada – tylko czas się gubi. 63 Bóg dawno umarł Bóg dawno umarł – pozostawił morze, nad nim księżyca trójząb jak przynęta myśli zbłąkanej – by człowiek pamiętał. Bóg dawno umarł – teraz cały płonie, z czerwonej chmury spada w nas bez zbroi. I ten go czuje, kto siebie się boi. Bóg dawno umarł – i ziemia ogromna poprzez przestrzenie ciągle rodzi siebie: ludzie odchodzą jak chmury po niebie. ------------------------------------------------------- Zgasł miecz ognisty – dzisiaj u bram raju anioł z psem stoi. 64 Fraszka Jak waza rysą nie dotknięta; nie wiesz, czy co w niej drżało – Ona podobna jest tej wazie; Jest piękna – głucha w formie ciała. 65 * * * Widzisz – jak na krawędzi stoją. Ich ręce z kształtem się mijają. Widzisz – ich oczy się nie goją. Ich serce w ziemi pogrzebane. Kolumna głodu niebo wspiera. Cyfry im usta zamykają. Pukają w słów oporne drewno. To szczur zamieszkał w obyczaju. 66 * * * Pamięci Ojca zamordowanego w Oranienburgu Cóż więcej – oprócz siatki cienkiego krwiobiegu wpisanego w plan obcy – w północne powietrze: ojcze mój – jeśli ciało twoje zostało spalone, to dym ten, to krew twoja, która we mnie płynie... I to, co już jest martwe – to świadectwo oczu. ------------------------------------------------- W wygasłej jamie czasu jak czerwona lampa głowa mojego ojca tarza się w popiele – – 67 Błażennyj Ta cerkiew jest łzą nieba i poprzez kopuły jak poprzez oczy piękno jej prześwieca – – Ten, który krew swą oddał – znaczy ten, co stworzył – niech w niepamięć odchodzi, niechaj się oddali – – Piękno, gdy powtórzone, wtedy nazbyt rani swym błahym podobieństwem. ----------------------------------------------------- Jestem tu – w małej celi – i teraz rozumiem, że słusznie, gdy powstało doskonałe dzieło, to budowniczym sprawna ręka losu jak mądra gwiazda oczy wypaliła – – (Lecz niechaj władzy fakt ten nie zaślepia!) ------------------------------------------------------- Światło można zobaczyć tylko raz – i tylko w jedną formę je zakląć – – Potem jest wokół ciemność jest miłość do ziemi. 68 Chłopi 1 A o własności? – gdy śmierć się dziedziczy, tak samo można odziedziczyć ziemie? 1 gdy krew płynie: bywa mord o miedzę, czy garstka ziemi zdoła go zasypać? 2 Gdy chłopi mówią – tak jaskółki lecą nisko nad ziemią – kiedy deszcz upadnie?... 3 Bo świt był dla nich – chłodny stygmat pracy. I mieli Boga jak koń – w y p r z ę g n i ę t y . 4 I miasto rosło jak na trwogę dzwon – – 69 Mit Mit – to nie ziemia zakryta pod stopą, gdy człowiek stoi z odwróconą twarzą wobec natury, wobec mowy ciemnej – Mit jest na mgnienie otwieranym niebem, poprzez które chmura toczy głowę ciężką i włosy deszczu ciągną się przez las – Jest chwila taka, gdy uderza grom. I światło skupia: przestrzeń, czas jednoczy. I człowiek nagle czuje całość swą – Mit – to rzut światła, co oczyszcza oczy. 70 Siewca Idę przez ziemię zachłyśniętym siewcą, co rękę wznosi śmiertelną i pewną. Umarli ziarno moje przepatrzyli; mam ciężki zasiew niby chóru śpiew w górach wysoko bijący o niebo. Ziemia jest wielka jak serce człowieka, ma krajobrazy głębokie i ciche: czasami tylko jakiś stary kamień napotka przepaść – obsunie się z hukiem. Idę przez ziemię zachłyśniętym siewcą; i tylko imię, i tylko mój cień coraz są mniejsze w złotej bramie słońca. 71 Do matki Matko, ty nigdy nie zrozumiesz Czasu, i zawsze tylko będziesz żyć w przestrzeni, gdzie ból twój rośnie jak nadmorskie drzewo strzępione wiatrem. Ale żadna fala nie zatrze śladu po jego istnieniu. Matko – ja idę w sobie coraz dalej, coraz się bardziej komplikują związki między mną a biegnącą między nami ziemią. Ona wciąż rośnie, rośnie w twoim bólu – – ---------------------------------------------------- Gdzie jest ta ręka, co gwiazdy rozsiała w twoim milczeniu, w moim rozumieniu? 72 * * * Bratu Ryszardowi Mądrość się kształci w tym wielkim naporze ziemi i ludzi – że ci włos siwieje, jak stary pejzaż z czucia ograbiony. I czaszka świeci jak samotne wzgórze. Są słowa, które z udręki się umie, ze śladem cierpień i wczesnej żałoby. Mądrość przeżegna jak krzyż w zakręt wbity – ludzi idących przez usta i oczy. 73 * * * Wiedza jest sucha – a niech deszcz zapada, rosa się stoczy w dolinę poranka, kobieta wejdzie na pobliskie wzgórze. Wiedza jest sucha – wykarmieni z liter, spijają gorycz jak noc spija sowa okiem wciąż większym i pełnym zdziwienia. Bo kto postawił na ten cmentarz lampę, ten czuwa nocą, by na język ognia nie spadał popiół z umarłych i żywych. Wiedza jest sucha – widzą przebudzeni, jak wielkie słońce drogę im zamyka, i wciąż tak samo twarz prześwietla – czyta. Wiedza jest sucha – jak końskie kopyta sypiące iskry, gdy kamienna droga, i galop wzrasta – we krwi jest ostroga, we wnętrzu słowa i we wnętrzu ciała. 74 Elegia Na śmierć T.S. Eliota I kwietnia nie doczekał. Śmierć jest mniej okrutna niż myśl o niej – Te noce – te sterane wiatry. Słowo, co wewnątrz słowa. Szczury przy kolumnach. I rozpacz ukrywana pod liściem akantu. Terezjasz – i dwa życia – i dwie współczesności – pomiędzy które pada starczy cień – Miłość? On wiedział zawsze: jest myśl, co rozłącza – bliższa gwiazdom – zatapia, nawet bliższa kwietnia – tej porze nieświadomej – tym korzeniom w snach. Jak odszedł? Może drzemka zbyt się przedłużyła? Może nagle? Tak pęka szczęka naszych królestw. I słowa Jego – słyszę te komnaty, czuje chłód komnat – i na blask posadzki – jak orzech spada – – – 75 Elegia siódma Przejdziemy wszyscy niby ciemny szloch, gałąź, co płynie zawsze mimo nieba. Przejdziemy wszyscy niby suchy wiatr przesuwający wielki żagiel śniegu. Przejdziemy wszyscy w nierealnych snach, jak zarys twarzy, który spłyca wodę. Przejdziemy wszyscy cieniem w środku dnia, nawet nam słońce nie zastąpi drogi. Przejdziemy wszyscy jak iskra przez noc w nieustającym pogrzebie muzyki. 76 Elegia ósma Jestem śmiertelny? Co znaczy, co znaczy ten biały nalot na wieczornym niebie, ten ptak już martwy – spadający w oku, ta ręka ognia, ta ziemi szczelina? A tak niedawno byłem w środku ziemi, w matce, w zieleni, w przezroczystym niebie. A tak niedawno nie dzielił mnie miecz z niczym – i tylko krew mnie opływała. Jestem śmiertelny? Co znaczą, co znaczą e wolne kroki po kamiennym mieście. Potem ta cisza – snu płonąca straż. I przechodzące przez wszystko powietrze – – A tak niedawno mogłem iść przez rzeczy drogą kamienia, rzeką poprzez las. Ptakiem przez niebo, przestrzenią przez czas. 77 Światło Miłość rozświetla wszystkie wokół rzeczy. I u wejścia jaskini porośniętej pleśnią słońce przepuszcza swój powolny promień. Miłość jest morzem wciąż nienasyconym; jej zaklęcie się miota od lądu do lądu. Miłość – to ona niesie świeże wiatru tchnienie w ciemność twarzy – odsłania tak ogromny widok, że gdzie oczy odwrócisz – to przerasta ziemię. Miłość – kochana – światło jej się rodzi; płomień uparty, co walczy z popiołem, jak w wielkim deszczu zaplecione dłonie: wzrok wbity w niebo – aż się rozpogodzi! 78 Tobie Słońce pasie mą rozpacz. Morze ból przemienia. Promień gwiazdy mnie spala – żłobi fakt istnienia. Krew moja się przetacza do strumienia nocy. Idę tak, jakbym patrzył – patrząc – stracił oczy. Głowie mojej lecący ptak poskąpił cienia. Więc mnie dziś zakryj ramion chłodną falą. Nogami mnie zatrzaśnij, bym czuł: to jest ziemia. Piersi twoje dwa źródła mojego pragnienia. 79 Zgoda Przystaliśmy na wszystko – ciemności świecąca. Ziemiowichrze. Odległy w słońcu morzoskłonie. W ciągłej podróży czaszki toczy okolica. Przystaliśmy na wszystko – blada gwiazdo dzienna. Kobieta wygrzebała ręką w ziemi łoże. Śnieg gorączki – gdy miłość brudna jest i senna. Przystaliśmy na wszystko – bólu źródło zmienne. Miłość jest krótkotrwała, jak galop strumienia. Wieczny chaosie szczęścia, symetrio cierpienia. I łza ma swoje miejsce w oczach i w kamieniach. 80 Najcudowniejsze jest to, co nas łączy Najcudowniejsze jest to, co nas łączy z drzewem i z czuciem drugiego człowieka, z zachodem słońca i z twarzą kobiety. Najcudowniejsze jest to, co nas łączy z gwiazdą, co łamie się dziś w naszym oku, i z tym odległym śniegiem, który pada za szybą ciemną w obrazie Rembrandta. Najcudowniejsze jest to, co nas łączy z tropem zająca, z biernością kobiety. I z myślą, która w ciemności się plącze, by wreszcie błysnąć spod wieków powieki. Najcudowniejsze jest to, co nas łączy z śmiercią nie naszą i z miłością cudzą, z obrazem ziemi rodzącym się we śnie, z otchłanią matki wszechogarniającą. Najcudowniejsze jest to, co nas łączy z wszystkim, co tylko wyobraźnia powie, gdy dopełnienia wydrążony owoc spada w pachnące i bujne ogrody. 81 Coraz słodszy piołun (1970) 82 Źródło Jeśli zasypiesz źródło starodawnej pieśni?... O tym, że na równinach od miłości nudno. O tym, że ktoś odjechał i wysycha studnia. Że klony zamykają w liście krople rosy. Że ziarno spada w ziemie miłującym głosem. Że między czyn a słowo łza płonąca spada. Że o łzie tej najłatwiej u nas opowiadać. Że słońce naszych dziejów chyli się jak świeca. Że Polak czuwa zawsze – Polak śpi na plecach. I gdy wreszcie odsłoni swoje ramię praca. To ster z obranej drogi czy powinien zbaczać? Jeśli zasypiesz źródło starodawnej pieśni?... Będziesz do głuchych mówić szczątkami języka. 83 Ostatnia gwiazda Bo my jak w gwiazdy zapatrzeni w znaki. Niebo pochłania nasze śpieszne kroki. A ziemia karmi nas z dnia na dzień – brakiem. Przez sen nasz biegną zwierzęta-obłoki. Bo my kamienie przetaczamy z siłą. Bo my zwalamy krzyż w poprzek strumienia. Bo każde nowe – dla nas – złota żyłą. Los zaklinamy – w przypadek nasienia. Jakże są kruche nadzieje i lęki, w tym morzu klęski, przy rosnącej fali. Spójrz na te groby – tu kobiety leżą. W nich się ostatnia po nas gwiazda pali. 84 Pisane nocą Kto w tej chwili naciska klamkę mojej gwiazdy? Kto puka w drzwi dzieciństwa? Kto rozpala ogień? Jaki płomień się szarpie w nocy mej niewiedzy? Jakie jabłka spadają? Jakie kości gniją pod niebem co postarza barwę moich oczu? Kto czuwa dziś nade mną? Kto resztę zabiera moich myśli i uczuć, mojego zwątpienia? Kto oddech mój ostatni przeczuwa i niesie naczynie doskonałe? Ziemia. Ziemia. Ziemia. 85 Tej nocy Tej nocy matka mi się śniła. Szła obok mnie umarła, a ciągle żyjąca – Widziałem jak jej ciało powoli odpada. A jednak żyła nadal w mojej sennej myśli, żyła w nieodgadnionym obok mnie uśmiechu. Jak zapach tych koszteli zagrzebanych w sianie. Jak długie pasmo dymu budzące poranek. I nie ma już tej ręki. Nie ma moich oczu. Gdzie się podziały w słońcu wykute pejzaże? Dzieciństwo wiatr rozproszył w zakamarkach nocy. Został mi sen rozległy. I z kości instrument. 86 Noc Choć wiem, że bywasz nocy – nieskończona, głucha tym głosem, co mówi do siebie, co nie zna oczu drugich – czy są w niebie? Gest czynię jasny – to moja obrona. Podnoszę rękę? – i cień długi pada w szpitalu księżyca. Cień jest mdły jak rana, którą potrafię tylko sobie zadać – – Wiem, nie istnieje pomoc nie wezwana. Ten drugi człowiek jest pod ręką – blisko. Minie mnie pewnie, gdy się zbyt zapatrzę. Pytać za dużo to utracić wszystko... Nie patrz tak w niebo – obłok twarz ci zatrze. 87 Elegia dziewiąta Przemijanie – ty myślisz – to powolna rzeka, która kamienie rzeźbi w kształty ukojenia. Lekki wiatr, co przesuwa za horyzont żagiel. Albo drogą, gdy idziesz – kierunku nie zmieniasz. Przemijanie – ty myślisz – jest niby kobieta, która nas rzuca – i twarz od popiołu szarą – zwracamy w płomień następnej kobiety. Przemijanie – ty nie wierz! – że ma puls strumienia Przemijanie jest nagłym krzykiem błyskawicy; jeszcze gromu nie słychać – światło nas rozdziera. 88 Elegia dziesiąta Czym się wypełnię? Ogień płonie w chmurze. Już w oczy ptaka spadł popiół obłoku. Już się rozrasta to świetliste w mroku, co nie ma skrzydeł, co się rwie do lotu. To w nas zastyga jak kamień i drzewo. Ten konkret śmierci – w nas – materia śpiewa. I stoję tutaj. I bronię się słowem, jakbym zasłaniał dłonią twarz kobiety: przed jawnym mordem w zimnym świetle nocy, przed ostrzegawczą cyfrą błyskawicy. Powtarzam słowa – w wielkim grobie ziemi pali się mała latarka języka. 89 Kolęda Henrykowi Wojewodzie Gwiazda jeszcze nie spadła. Jeszcze się płomieni. Idą ludzie jak chmury Sobą zatrwożeni. A dzieciątko się rodzi, Bóg w powłoce ziemi. Gwiazda jeszcze nie spadła. Lulaj synku, luli. Wszystko wokół Zniknieniem. Gwiazda dziecię tuli. Skąd ta radość na ziemi? W pustym niebie grają. Aniołowie odeszli – zwierzęta zostają. Gwiazda jeszcze nie spadła. Jeszcze cień swój rzuca. Zaśnij synku snem ludzkim, bo nas Bóg porzuca. 90 Ballada ewangeliczna Otwierali po raz wtóry Ostrzem ranę Chrystusowi. Otwierali już z nawyku. Nie wiedzieli, że to człowiek. I stanęło wszystko w gromie. Ziemia w błysku obnażona. I I spojrzeli w twarz nieszczęściu. Zamiast Boga, człowiek kona. I nie będzie grobu nawet. Tylko napowietrzna trumna. Gdy zagaśnie ziemskie światło. I rozsypie się rozumność. ------------------------------------- Jaki anioł silną dłonią Wyrwie ostrze, nim krew spłynie. Oto krzyż w ciemności stoi. Zamiast Boga człowiek ginie. 91 Wódka Ech ty! Ile zabierasz Ale ile dajesz Mieczu ognisty Tnący Nasze ciemne kraje Po brodach iskrą ściekasz Północnym plemionom Paląca się Ty dziwko Skurczybyku Żono Ech ty! Te nasze stoły Te szepty Biesiady Ta łuna marzeń Wspięta Achillesa pięta Ech ty! Na łzie oparta Chytra Ty sposobie Śmiechu pusty Wspaniała Klęknę Przy twym grobie 92 Głód Ten głód co we mnie jak dziecko się chwieje. Kiedy się uczy chodzić. Jak ziemia z daleka widziana – i myślisz: Chyba ją zamknie powieka. Ten głód jak chmura chmurna – matka gromu. A głód ten przecież nie ma nic z ogromu. Kropelka suszy, co na usta spada. I snu kropelka, co życiem zawłada. I promień czucia, co mi twarz przekreśli. I śmierć tak mała jak pestka czereśni. 93 * * * Te lat trzydzieści w wielu domach imion Porozrzucane Jeszcze skwierczy płomień Pierwszych uniesień Jeszcze skrzy się pewność Jak w noc otwarta tarcza słonecznika Te lat trzydzieści w wielu pięknych słowach Porozrzucane Jeszcze gwiazdy szczątek I listek deszczu odpadły od chmury I ta nadzieja Że od rannej rosy Świat się zapali Teraz jest drzewo I w środku drzewa dławiący się kamień I spadająca w świat bezdenny Gałąź Tych lat trzydziestu 94 Sen w Sozopolu Morze Czarne przez okno w sen mój się wlewało. Pod dachem fal wchodziłem w głębokie pałace. Ktoś lampę niósł – szumiącą, od gorączki – białą. W wielu lustrach odbita w obłęd rosła ryba. Jej śmiech rzeźbił powoli w dno schodzące słoje. Będąc we śnie – zostałem w drugi sen strącony. Chciałem krzyczeć, wykrztusić choćby jedno słowo. Głucho się zatrzasnęły wieka fal nade mną. 95 * * * Przyjacielowi Thank-Le 1 Nie, nie widzę łuny. 2 Jest prawo gwiazdy, co nam wszystkim świeci. Jej zimny płomyk na dnie naszych oczu, jedyna pewność! – To grób nas jednoczy? 3 Jest prawo głodu. Dłoń jest w kształcie chleba. I usta mają jeden krzyk pragnienia. Do jednej liczby idą nasze kroki – – 4 Jaką nieść pomoc, kiedy dwie epoki jak twarde tryby w siebie się wczepiły. Czy ząb wyłamać – miejsce dla człowieka? 96 Lament matki na Zamojszczyźnie 1943 rok Kołyskę moją z rąk mi wytrącono. To jakby ziemia spod nóg mi wypadła. Moje dzieciątko z objęć mych zabrano. Czuje, jak ciemność piersi mi rozpiera. Bo jakie znaleźć na przekleństwo słowa. Czuję, modlitwa w ustach mi wysycha. Moje dzieciątko w śmiertelnym wagonie Przez Polskę jedzie – widzę ślepe tory. Chyba je dobrze karmią w drodze mrozem. Chyba je dobrze strutą wodą poją. Chyba je dobrze światełkami bawią Na wielu stacjach – na krzyżowej drodze. Moje dzieciątko w śmiertelnym wagonie. Już ta kołyska trumienką się stała. Luli, dzieciątko moje, szkieleciku, Lulaj – mamusia twoja oszalała – – 97 * * * Grób ojca na ramionach Jak dzban przeniesiemy. Pijąc pamięć po drodze. Sącząc czarne krople. A powiedzą – odeszli Puści – bez wspomnienia. Kołyskę przeniesiemy Jak urnę marzenia. Bo kołyską nam była Owdowiała ziemia. Broń naszą przeniesiemy Nieporadne słowa. Bo na spokojnej wodzie najtrudniej wiosłować. I będziemy wciąż tylko Białą losu kartą. Wzrok głodny nieść będziemy I dłoń z piór odartą. 98 Wielkie Zdarzenie Idzie za mną o kuli gwiazda wyszczerbiona... Młodość mi upłynęła w cieniu Zbiorowej Mogiły. Na uśmiech ciemno padła, oczy zasłoniła. Wstałem – i mnie czerwona gałąź otoczyła. Mówią: w pieluszki ognia byłeś spowijany. Więc mam ciągle uderzać w poczerniałe skrzydła, pod okiem cudzej śmierci, przy gromnicznej świecy? Czy dług jest ciągle świeży? Może wina świeci? Umarłym rośnie pamięć – rosną im ramiona. Jakbym bez przerwy patrzył w wielkie puste oczy. Martwo dni swoje wlecze moje pokolenie. I gnuśnieje, i czeka na Wielkie Zdarzenie. 99 Rewolucja Patrząc w oczy zepsucia, w gnuśne oczy snu. Lud języki wyrywał z czaszek bełkotliwych. Kamień się stoczył na zakrzepłe kłamstwo. I za myślą najprostszą rosła jasna groza. W starym niebie narastał zimny oddech chmur. Bóg przeklęty w tłum schodził niby nagły pożar. Szedł za głodem, za gniewnym szedł odruchem krwi. Ogromniał ludzki mściciel z pooraną twarzą. Rewolucja jak burza ma gwałtowne dni. I przez ciszę, którą przez wieki usypywał krzyk: piorun się przyjrzał zmarszczkom Ziemi! 100 * * * Jej piersi – jakżem kochał w jej oddechu pośpiech. I jej biodra – snów starych wróconą kołyskę. W jej udach odbywałem najdłuższe podróże. I kochałem jej głowy spadający owoc. Jej włosy zadławiały wokół mnie powietrze. Kochałem ją gwałtownie – jakbym gasił źródło. 101 Sen o umarłej Już za nią ziemia uniosła swe góry. Już cień jastrzębia kołem ją otoczył. Już nad nią niebo zacieśniło chmury. I w światłach nieba zagasły jej oczy. Ja wciąż pamiętam, kiedy stała naga. A teraz przeszła poza próg nagości: jej pocałunków kołysze się waga, od realności do nierealności. 102 Widmo nocnej podróży Ten pociąg roztrzęsiony w samym środku nocy; kiedy bezsenność ze mnie wszystką krew wypija. O, łagodne pagórki mijane w pośpiechu. O, zapadnio księżyca. Prawdzie zaglądać w oczy? Gwiazdy migotliwe. Jaką nadzieję miażdży rozpędzone koło? Kto ma za mnie pozostać? A kto ma zawrócić? Ten pociąg roztrzęsiony w samym środku nocy; Już nie ucieknę nigdy. Ona się przegląda w szybie. W głębokim cieniu – – Tylko dalej – w pejzażu oczy rozszerzone. 103 * * * Żono, gdy ciebie nie ma i gdy zmierzch zapada; słychać w otwartym oknie, jak kolacje jedzą obcy ludzie – – W ogrodzie ptak uśpiony – uśmiercona chwila. Pies szczeka – sygnał daje, że istnieje brama ogrodu – nie strzeżona. Kto tam teraz chodzi między sosną a sosną – I ten wiatr, w którym gałęzie sobą się zanoszą. 104 * * * Żono, usnęłaś – rozrzuciłaś włosy. Jaki wiatr je dotyka, w jakie splata dale? Rzuciłaś włosy przed ogromną falą, która przed tobą nocą się spiętrzyła. Żono, usnęłaś – o czym sen twój mówi? Jakie się niebo przed tobą otwiera? Po bólu, który razem ze światem umiera, jak lekkie, jakże słodkie są skrzydła oddechu. Żono, usnęłaś – całuję twe oczy. Nad nami gwiazd drgające, rozświetlone ule. Już nocy szept miłosny wokół krąg zatoczył. Ciemnym ogniem twe imię wypowiada czule. 105 Jawność Kochaliśmy się jawnie Przy lampie odkrytej Odlegli coraz hardziej Bardziej powiązani Tym światłem rozszeptanym wieloma głosami Choć pokój był zamknięty na ostatnią gwiazdę I nic nas nie trwożyło Nawet krzyż okienny Nawet noc budująca niewidzialne piętno Tylko jedno: ci obcy ludzie – – Nasze Oczy 106 * * * Śmiertelny, chcę cię ukryć śmiertelną w ramionach. Połóż głowę na piersi, patrz – czuwają oczy. Oddech jak rozwiązana lękliwość warkoczy. Śmiertelny, chcę cię ukryć śmiertelną w ramionach. Ona przy naszym domu dłoń na klamce trzyma. Jeszcze jesteśmy wolni w naszym własnym domu. Czy to lęk nas usypia, klamka się ugina? Mam już usta bezmowne, masz duszę ze szronu. Śmiertelny, chcę cię ukryć śmiertelną w ramionach. I to co między nami jak iskierka świeci. To ogromne, płynące przez żyły stuleci. Śmiertelny, chcę cię ukryć śmiertelną w ramionach. 107 W jesieni To chmura liści słońce przysłoniła. Ściemnia się we mnie. O, złota jesieni! Przywarłem usta do twojego źródła. Lata mijają – coraz słodszy piołun. W ogrodzie kobiet, które pachną zmierzchem, złożyć mi głowę na biodrach jabłoni. Słyszę, jak ziemia w sercu galopuje. Czas miecz unosi – ja jestem bez broni. Jak w płaczu, w liściach twarz nagle ukryłem. 108 Modlitwa do powagi (1974) 109 Modlitwa Modlisz się do Powagi A tu istnieje jedna strona Wagi Po niebie Śmiech się toczy Koliście Nie będzie czyściej I choćbyś dłonie jak najmocniej splótł Zabije cię Głód Patrząc sobie w twarz Wciąż pytasz Dlaczego Ironia bronią jest zwyciężonego 110 Archetyp Ryszardowi Rokickiemu Niedawno odkopano Dwa szkielety dinozaurów w śmiertelnym uścisku Mózg nasz Gdyby tak kopać w jego ciemnych pokładach Podobny obraz jest w nim odciśnięty Kropla ognia w nas spada Ślepe ognia oko Przez mózg Przez serce Przez wątrobę Trzewia I świadomość unosi niewidzialny topór 111 Tu na tej Ziemi Tu głodni umierają na krzyżach gorączki. Tu mózgi płoną od nadmiaru pychy. Tu nocą straszą rozszeptane nerwy. Tu gdzie już krzyczy nawet kropla ciszy. Tutaj dzieciństwo w strzępach, w rozproszeniu Z ust śmierci pije ciemne narkotyki. Tu gdzie w ogrodach wojny ogniste owoce. I gdzie króluje pająk polityki. Tu na tej Ziemi, na starej planecie. O, kiedyś pękną – w nas – jej gniewne groby 112 * * * Młodości gdzie jest twoje nieruchome oko W którym się świat przeglądał Stygła błyskawica W którym słońce w obrocie Nie rzucało cienia Młodości gdzie jest twoje nieruchome oko Gdzie twoje dumne nozdrza Uszy Gładkie czoło Gdzie twoje złote piekło I zmysłów korzenie Ogród Raj Jabłoń w kwiatach Łąk wniebowstąpienie Młodości gdzie jest twoje nieruchome oko W jakie się potoczyło – gasnąc – okolice... 113 Elegia XVI Schnie żywopłot, którym dzieciństwo było okolone. Ogień biegnie równiną – lampę słońca gasi. Już wiatr unosi wzgórze – zmienia w ciężką chmurę. Las zaszedł za horyzont i rośnie w głąb ziemi. Głos ptaka ginie w muszli pod naporem morza. I mała kropla wody już gwiazdę zatapia. Kamień płacze i ciemność gorzkie łzy wypija. Żywa zieleń wśród sennych myśli się oddala. Zdumiony, że tak nagle odchodzi wspomnienie, Czoło ręką podparłem jak obcą planetę. 114 * * * Przyjdzie taka pora, kiedy zobaczysz wszystko w ostrym świetle. Brzeg twego życia jak zamknięty krąg. I to nieustanne sterowanie przez piekło. Co straciłeś —jak niedośniony sen przyjdzie – otworzy głodne usta jawy. Wtedy uniesiesz to powyżej czoła, blady opłatek zwierzątkami rąk. Przyjdzie taka pora – i będziesz jak chłop, który z pola pozbierał kamienie, aby mieć lżejszą śmierć. 115 Chłopiec Skał Ten chłopiec, zbiegający ze wzgórza z uniesionymi rękami, jakby w zachwycie słońce chciał przymierzyć do czoła – ze wzgórza, nie wiedział dokąd – twarz zasłoniło mu piękno. Widzę go, widzę siebie – patrzę na tamto wzgórze: ruina chmur i upadła z rąk nieboskłonu tęcza. Stoję teraz bez słowa u stóp zmarłej we mnie góry. Dłońmi zasłaniam uszy – samotny krzyk Chłopca Skał s ł y s z ę 116 Horacy Późno już Horacy Biały zegar zimy Sprężyny tej pory nakręca suchy wiatr „Każdy dzień ze spokojem Przyjmij za losu dar, Zapisz na dobro swoje” Patrzę na ogród Ciężko drzewom od nagle upadłego śniegu Która to brama mrozu Na szare bez tajemnic niebo się otwiera Rękę trzymam za puls Jakby ktoś szybko we mnie się oddalał Słyszę To czas miesza się z krwią To czas pompuje w żyły bezbarwne powietrze Ulecimy Horacy Ponad ogród Ponad wierzchołki drzew I tam Gdzie tak było ci nieśpieszno Gwiazdy nas w swoich żarnach Zetrą Na jasno świecący pył 117 Ogród – przebudzenie Ogród wcześnie mnie budzi terrorem świergotu O szaleństwo Natury Tak inne od wielu myśli obolałej głowy Od mózgu Nerwów I odwiecznych Zamachów stanu ludzkiego umysłu I oto świt W oknie odsłania oczywistość rzeczy Jakby nie było żadnej tajemnicy ---------------------------------------------- Oczy zbudzone patrzą na ranę ogrodu: Kto dotknął ptaka Gałąź się kołysze Kto nas ogląda spoza drzew i krzewów? 118 Przez łąkę Idąc przez łąkę z Przyjacielem Słuchaliśmy natrętnego cykania świerszczy. Nad nami wysokie niebo sierpnia, Całe w gwiazdach. Spójrz w górę – powiedział – tam jest Halszka, Tam jest ojciec. Tam są wszyscy moi umarli. Trawy dotykały nam kolan. Świerszcze umilkły i gwiazdy bez głosu. Tam Halszka tańczy i na pewno śpiewa, I sama już nie czuje, że wcale jej tam nie ma. Ale te flety, które podają sobie ciszę, Jak nieśmiertelne usta w nieśmiertelnym zachwycie. Ojciec tam raźnie kroczy, czy o mnie pamięta? Idzie życiu na przekór od gwiazdy do gwiazdy. Żeby choć jakieś słowo z Góry do nas doszło. Ale język tej ciszy jest nieprzekładalny. I tak patrząc w te gwiazdy, w sierpnia gwiazdy wysokie. Szliśmy przez łąkę dalej... Urle, lato 1969 119 Na śmierć babki mojej chłopki Kazimierzowi Ochocińskiemu Gdybyście Ją widzieli już prawie stuletnią, jak pośród ptactwa niosła swoją dumę – na skrawku ziemi i pod skrawkiem nieba; rozumna mową burzy i ciszą wieczoru. Patrzyła na jedyne wzgórze w okolicy. W Jej oczach zachodziło i wschodziło słońce. I było narodzenie wieczne w tym obrocie, które w rysach Jej twarzy z czasem zastygało, pośród kamieni, drzew i krajobrazu. I tylko noc Ją z pracy ciężkiej uwalniała. W szczytach gwiazd wtedy śniła tron swojego Boga. Ale nikt nie odgadnie Jej najskrytszych marzeń, bo skąpa była w słowach i hojna w dotyku rzeczy, które musiały w rękach owocować. Nagle, jakby natura Jej czas wyczerpała: cichła w modlitwach, w zmierzchu, w siwych włosach. Jej żywot się dopalał niby ziemski psalm. I tak zeszła do ziemi, by w niej żyć na wieki. 120 Czemu Czemu z polska tak smutno Nad grobem rozkopanym Czemu siadłem do stołu Do stołu tych umarłych Czaszkę młodego poety Ciężką kulę z ołowiu Wlokłem za sobą pamięć Czemu z polska tak smutno Niebo zgarniałem z czoła W oczach gasiłem gwiazdę W słowach ściszałem krew Pod jednym drzewem samotnym Pod nieuśpioną sosną Czemu z polska tak smutno Dłoń opierałem o światło O niewygasły oddech I dotykałem w ciemności W krzyż wrysowany proch Czemu z polska tak smutno Na murze kładłem ręce Na tamtym przeklętym murze I salwa dopadła rąk W samym rozkwicie wiosny Na pierś mi liście upadły 121 Piosenka Pisałem o miłości Więcej niż nią żyłem A ona biegła ścieżką Biegła w moich żyłach Pisałem o nadziei Z bardzo ciemną twarzą A ona jak mur rosła Z kamienia nie z marzeń I pisałem o nocy Że jest dookoła Nie słyszałem jak we dnie Ktoś na mnie zawołał Pisałem tylko słowa Słowa coś są warte Martwe pióro rodziło Stosy żywych kartek 122 Inaczej się zaczyna, Inaczej się kończy l Patrz buntowniku jakże mało światła Niesiesz tej nocy W ostrzu obnażonym Niebo na ostrzu Ledwo gwiazda miga I ziemi ziemi Wciąż więcej dokoła Bo nagłym krzykiem Ledwo iskrę powiesz Bo nagłym krzykiem Zbijesz lampę echa A echo po nas Słowo ciała po nas Śmiech dziecko krzyku Nie kończy się śmiechem Patrz buntowniku jak nas otaczają Rodzinne groby 2 A jednak W tym ciasnym Przyjętym przez nas Oblężeniu Wciąż waży N a g i l u d z k i g ł o s 3 Inaczej się zaczyna Inaczej się kończy Więcej jest rzeczy pierwszych Niż ostatnich rzeczy 123 Czterowiersz Jeśli brutalna gwiazda spadnie ruchem kosy i rozetnie, rozdzieli to, co nas łączyło. To przypomnij tak lekko, jakby ci się śniło, że kwiat nieśmiertelności wpiąłem ci we włosy. 124 Jej głos Kiedy leżę w ciemności, myślę, że mnie nie ma. Myślą dotykam śmierci, jakbym życie zaspała. Pył gwiazd już zasypuje źródło mojej miłości. Już nagość nie rozjaśnia otaczającej mnie nocy. Szeptem gorącym się karmię i mam prorocze sny. Włosami twarz zakryję, zasłonię nimi oczy. Czuję, jak cisza puchnie, jak rośnie we mnie krzyk. Ta samotność mi ciąży jak nie zerwany kwiat. --------------------------------------------------- Tak patrzę na nią czuwający Jej głos dotyka mnie jak ostrze 125 * * * Miłość – a niech się chociaż jeden liść poruszy. Miłość – a niech się ziemia w jeden słuch zamieni. Miłość – a niech nas chociaż gwiazdy nie kaleczą. Miłość – niech słońce tarczą dwa osłoni ciała. Miłość – a niech nie krwawi z rąk na czole bandaż. Miłość – dwa spalające się w nocy spojrzenia. 126 Kochanie Kochał ją jak mężczyzna Jeszcze bardziej kochał Aż do bólu w ciemności Do skazy miłości Kochał ją w każdym ciała pięknie i cierpieniu Szedł w nią zmysłami Myślą Tlił się w jej płomieniu Kochał ją jak się w geście lęku dotknie Ziemi Albo gdy spojrzysz w niebo I twarz ci odmieni Kochał ją za miłosną lekkość jej oddechu Za światło wewnątrz dłoni W głosie za cień grzechu Kochał ją także w sile w słabości i w gniewie Kochał ją pocałunku listkiem w Wielkim Drzewie Kochał ją pośród nocy gdy w śnie się zwierzała Że umarła Bo sama siebie pokochała Kochał ją gdy już mieczem byli rozdzieleni Płaczem i jak krzyk niemy rozpęknięciem ziemi 127 Czyściec Z gęstą i słoną Kroplą potu na źrenicy Czy już nigdy nie będzie spoczynku Sen wzbiera od nadmiaru znaczeń W dusznych od sensu perspektywach Krew staje się płynącym wzrokiem Z gęstą i słoną Kroplą potu na źrenicy Krzyknij wreszcie Do tej krążącej wokół ciebie lampy Odpocznij światło 128 Dwoje Została wzrokiem jego przepalona i się zachwiała, jakby ją podcięła fala płynąca – – Potem poprzez noce, przez snów obroty, głodem wykarmiona – duma jej rosła. I się podniosła —jak gniew zapłonęła. A on się skradał, on wyciszał kroki. Ukrzyżowany na bezradnej dłoni. Z głową do przodu schyloną – ku śmierci? Jak w miękką tarczę ukryty w ramionach. I tak stanęli naprzeciw – patrzyli. I nagle w płaczu, w szeptach i w imionach zaczęli szukać tego, co stracili. Miecz płaczu rozciął narosłe milczenie. W niebo, na ziemię ciała dwa runęły. 129 Goethe z czaszką Schillera w ręku Czyste naczynie z ziemi uniosłem Obecność ducha wszechobecna W szczątku Wielkiej Materii Czaszka Poety w moim ręku Dotknięta śliną Epoki W trwaniu swym niepodległa Ta czaszka w ręku moim świeci Grabarz szyderczo się uśmiecha Na odblask światła ziemię rzuca Czyste naczynie w ziemię składam Bezbronne Wolne W krzyku Usta Już idą mrokiem pochyleni Zmieszane z ziemią światło depczą W roku 1826 odkopano czaszkę dawno zmarłego Schillera. Obecny był przy tym Goethe. 130 Przesłanie (1976) 131 Szukam po sobie Szukam po sobie gdzie jestem ja-dziecko? Miedzy dłonią a dłonią jakaś mgła się zbiera. Szukam po sobie gdzie jestem ja-słońce? Na obłok jasny ciemny wiatr napiera... Szukam po sobie gdzie jestem ja-chłopiec? Zamki na lodzie promień słońca studzi. Szukam po sobie gdzie jestem ja-oczy? Zginąłem w tłumie. Wmieszałem się w ludzi. 132 * * * Nie straciłem przyjaciół w żadnej straszliwej bitwie Nikt nie odchodził od stołu gdyśmy spełniali toast Nikt do drzwi nie zapukał kiedyśmy ucztowali Nikt nie umarł z miłości Nie spalił się od idei Dnie były szare i zwykłe Noce bez tajemnicy Nie było żadnych Ślubów Przysiąg ani Przyrzeczeń Obeszły nas Powodzie Burze Trzęsienia ziemi Żadna gwiazda nie spadła Słońce nie zaszło krwawo Wiec dlaczego dlaczego po nocach wciąż śni się zdrada 133 Z Ewangelii Gdy wołał. Dlaczego wołał: czemuś mnie opuścił – Syn, Ukrzyżowany na rozpostartych ramionach Ojca. Wiec Ojciec Go zatrzymał? Czy nie chciał Żywego przepuścić dalej – – – 134 Widzenie Śniłem, że mnie mój własny wzrok przeszywa, Że wpatruje się we mnie. I nie było miejsca Aby ukryć się przed nim. Więc biegłem na oślep Przez łąkę i po twarzy biły mnie motyle, Przez las gdzie pośród drzew się kołysało słońce, Na równinę wybiegłem – Nagle stanąłem w burzy rozchylonej bramie. Grom się toczył jakby spod nóg się zsuwały kamienie, Biegłem za echem gromu – wtedy błyskawica Spojrzała na mnie... Śniłem, że mnie mój własny wzrok przeszywa, Że wpatruje się we mnie. I poczułem nagle, Że odchodzi ode mnie dziecko, potem chłopiec. Byłem sam, lecz wyraźnie oni odchodzili. Jeszcze rękę uniosłem martwą w pożegnaniu. Widziałem małe punkty na tle horyzontu. Naraz horyzont począł przybliżać się do mnie, I zrozumiałem – to są moje usta Wydłużone, ściśnięte, niezdolne do krzyku. I potem ona przyszła, lecz nie mogła przerwać Tego wzroku co bacznie we mnie się wpatrywał; Pochylona nade mną objęła me ciało, Ja jej ciało oplotłem szczelnie ramionami. I nawet dreszcz rozkoszy, który nas poraził Nie mógł zamącić tego zimnego spojrzenia. ----------------------------------------------------- Obudzony... nalałem do szklanki herbaty. I lustro odwróciłem Drewnem w stronę twarzy. 135 * * * Słodycz słów zostaw bogom młodości I niech ci miłość oczu nie wyjada Drzwi otwórz szeroko – niech wejdzie dzień Drzwi otwórz szeroko – niech wejdzie noc Rozbij formę jeśli cię nie ogarnia Nigdy już nie budź się z twarzą zamkniętą I nie budź się też z rozchyloną dłonią Niech odwaga na progu wita cię przed słońcem 136 * * * Markowi Kwaszkiewiczowi Wyobraźni – jesteś głodnym nadmiarem. Ty nigdy nie wybaczasz. Oto stoisz naprzeciw świata i masz nieubłagane oczy. Jesteś światłem spalającym przeciwności. Twoja krew pulsuje jak gwiazda. Jesteś zaludnioną samotnością. Jesteś odwagą. Jesteś bardziej odważna od walczących. Jesteś oczyma patrzącymi do wewnątrz. I bezgranicznym obrazem. Jesteś największym obszarem życia w śmierci. -------------------------------------------------- Ale nie jesteś matką przemijania. 137 * * * Wciąż się dobijać do nadziei Wciąż się dobijać do jasności Siekiera mdleje u korzeni Od nowa rośnie las w ciemności Wciąż szukać drogi w rozumieniu Wciąż szukać prawdy pośród cienia Słońce na czoło refleks rzuca I w oku gaśnie pół promienia Wciąż szukać słowa prawdziwego Wciąż szukać nie zwietrzałej myśli Niby latawiec w ręku chłopca Wiersz się nie zdarzył – tylko przyśnił Wciąż czekać na jedyne serio Dłonie zespolić z tętnem skroni W cierpliwych palcach uśmiech zastygł To w usta trafił brat Ironii 138 Pismo Galileusza do Świętej Inkwizycji W wieku bardzo podeszłym padam na kolana Załamany siwizną i dygotem rąk Zamknięty w pustej celi i w parszywym ciele Gdy widzę skrawek nieba za kratami okna Boję się swojej prawdy ale bardziej ognia I tłumię w sobie okrzyk Jedno słowo – Wszechświat Piszę do Inkwizycji z ciężarem w przegubach Wszystko wszystko odwołam za opłatek życia Błądziłem bo za bardzo zaufałem sobie Strażnik pewno ma rację Chodzi blisko celi Strażnik to dla mnie mądry i prawdziwy człowiek Oto jest Ewangelia Ręce na nią składam I płaczę Moich myśli błędnych się wypieram Z białą czaszką wyglądam jak fałszywy prorok ------------------------------------------------ Złożył pióro i poczuł – że może iść dalej – – 139 Światło dnia Nie daj się zepchnąć poza światło dnia – Ci, którzy tworzą – budują zawsze w dwóch obliczach słońca – Noc i sen przynoszą jedynie korektę. Bez przerwy ucz się walki. Słowa są tylko nikłym przypomnieniem spraw, które zawsze są mniejsze od życia. W ich labiryncie rzadko myśl przebłyska. Nie znajdziesz mostu – jest tylko molo na przymorzu mowy. Bezsenne wyspy nagiej świadomości. Żadne słowo cię nie odrodzi. Musisz odnowić krwiobieg swoich myśli. Gdy ci pokażą wzrok odległej gwiazdy – nie daj się zepchnąć poza światło dnia. 140 Niedokończony poemat 1 Kiedyś myślałem – a raczej gwiazda ręki w płomiennym przeczuciu co płonęła nade mną, że sięgnąć można Nieba i pogodzić z Ziemią. Tak w zmysłów pomieszaniu paliło się światełko. Miałem to za Istotę – istniałem wewnątrz rzeczy? Zaiste, wierzyłem w jedno tylko Spojrzenie. W jeden w y ł o m w ślepocie. 2 Słowa nie oddzielałem od rzeczy. A między słowem a rzeczą przepływa rzeka mętna i nienazwana. Teraz w jej nurcie gubię dawne objawienia. 3 Żyłem zachwytem. Aż nagle dzień mnie zbudził, jak rozebrana kobieta. 141 Trzy głody I Głodzie miłości – w tym natłoku ciał jak krótko kwitnie dotyk. Jedynie tęsknota swój wieczny kształt przenosi. I sen, gdy się rozluźni pętla pożądania – szepcze: „śniła mi się kobieca twarz”. 2 By głód wolności nie stał się nadmiarem, wybieram okno, nie c a ł e powietrze. 3 Ten głód niech co dzień oczy mi otwiera: ciekawość. Bez niej ogarnia ciemny sen Chaosu. I wzrok do wewnątrz patrzy – klamki Piekła szuka. 142 Ballada o Łazarzu Stanisławowi Brejdygantowi Gdy umarł Łazarz pierwszy raz Kamień mu zamknął życia drogę Po Sądny Dzień miał trwać ten głaz Po dzień spotkania z samym Bogiem Mrok Łazarzowi zajrzał w twarz I obraz błędów w puste oczy I nikt nie wierzył nawet w snach Że kamień z grobu się potoczy Ciemnością duszy był ten grób Świata całego pogrzebaniem A jest największą z ludzkich prób Gdy świat w człowieku zmartwychwstanie Wśród bliskich rozpacz swoją śni Łazarz jak noc w ramionach krzyża I tylko Maria poprzez łzy Widzi jak światło się przybliża I Pan przychodzi w blasku dnia I grób otwiera mocą wiary I każe Łazarzowi wstać I każe iść mu w stronę Marii Słoneczny pewno byt to dzień Jak to biblijna wieść podaje W otchłanie grobu wpełznął cień Bo się przez miłość zmartwychwstaje. 143 Szapocznikow Ta bardzo piękna kobieta tak chora na brak piękna. Widziałem ją w jej pracowni pośród kalekich rzeźb. Byli tam przyjaciele, mężczyzna, który ją kochał. Wszyscy to oglądali, co było ludzkim krzykiem. Byłem tam w porze jesieni, gdy uchylono okna – I wszyscy oddychali w nagłym przypływie powietrza -------------------------------------------------- --------------------------------------------------- Potem ta piękna kobieta poszła za swoim krzykiem. Ile grozy musiało wypełnić jej wielkie oczy, gdy z ciałem jej się zrastała okaleczona rzeźba. 144 * * * Młodości, pogubiona na manowcach. Kamienna twarzy odbita w jeziorze. Młodości, pogubiona na manowcach. ---------------------------------------------- Nie patrz tak na mnie, bezlitosny Boże! 145 * * * Gdy jest zbyt cicho – to miecz na obłoku rychło się zbudzi... Gdy jest zbyt cicho – to małym zdarzeniom promyk słoneczny będzie belką w oku. Gdy jest zbyt cicho – wnet martwieją żywi. Pod kurzem w łukach pękają cięciwy – – 146 Kolęda 1978 Kolędo, nie drwij, żeśmy tacy mali jak pastuszkowie, a nawet zwierzęta. Niech z nas odpłyną alkoholu rzeki. I niech się naród wreszcie opamięta. Niech siebie szuka pod kożuchem śniegu, tam, gdzie są kiełki, tam gdzie ozimina. I choć mróz ściśnie jak polarny biegun. Niech naród nawet taki mróz wytrzyma. Kolędo, nie drwij, żeśmy tacy mali jak pastuszkowie, a nawet zwierzęta. Po tych na dole światło się zapali. O tych na górze, ledwie wiatr spamięta. 147 * * * Naród nasz bardzo lubi kamienować – Komu się żywiej płomyk w oczach świeci. Kto myśl ma śmielszą i wyprzedza słowa. Kto sprawną ręką umie sprostać rzeczom. Kto się za plecy drugiego nie chowa. Naród nasz bardzo lubi kamienować – I rzuca pętlę – kto na ścieżce stromej. I oplwa tego – kto gwiazdy dotyka. Najlepszą z książki gotów wyrwać stronę. Na pewno z dachu strąci lunatyka. ---------------------------------------- Dopiero kiedy trup przed nami stanie... Wtedy fanfary, werble – powitanie! 148 * * * Kiedy wygasa niebo miłości to gwiazda płacze. Więc trzeba podnieść głowę wysoko, by ją zobaczyć. Po łzach co spłyną z gwiazdy gorącej popiół zaświeci. Spróbujmy miła spojrzeć na siebie, jak patrzą dzieci. Bo nie ma grobu takiej miłości, co jest z płomienia. Nawet gdy wokół chcą ją przymusić do upodlenia. 149 Czym jest ironia Andrzejowi Gronczewskiemu Ironia? To pół uśmiechu. Pół ust wygiętych grymasem. Pół przebaczenia. Pól obrzydzenia. Serce głuche wydrążonego Czasu. Ironia? To światło ślepe. Oczy z siebie zadowolone. To brak narodzin. Zaledwie koniec. Ironia? To trwożna pycha. Owoc mądrości Niestrawny. Natchniona Swoim kalectwem, Świat widzi tylko – zabawnym. ---------------------- Więc szczególnie w sprawach publicznych, bójmy się twarzy ironicznych. 150 Ból Ból nas ożywia. Nawet ze snu budzi. I z sennych zwierząt wywołuje ludzi. Ból nas ożywia. Kwitnie jego kościół. Pustkę wypełnia potrzebą miłości. Ból nas ożywia. Waży jego dotyk. To on przewraca w nas wieże głupoty. Ból nas ożywia. Każdą twarz rani. Każdym spojrzeniem, słowem, zawołaniem. Ból nas ożywia. Jego nerwy – cienie. Co się podnoszą jak krzyk pod milczeniem. Ból nas ożywia. Rzeźbi nasze twarze. Daje nam miejsce godne pośród zdarzeń. ------------------------------------------------ Ból nas ożywia. Lecz gdy za wiele – Mąkę rozpaczy serca koło miele. 151 Wybrańcy bogów Z czołem jak obnażona płeć. Z pustką ojca w ramionach. Odepchnięci do gry z sobą. Jak gwiazda gorejąca nad mrowiskiem. W ich życie co dzień, wdziera się piorun kolisty. ----------------------------- Nawet śmierć, nie musi na nich czekać. 152 Moment przesilenia (1984) 153 * * * Wczoraj nagle szklanka wypadła mi z rąk Moje życie Moje miłości Moja wiara w słowo Wczoraj nagle szklanka wypadła mi z rąk 154 * * * Jerzemu Koperskiemu Boże, ile ja kobiet zapomniałem. Czy to jest śmierć? Te zabawy dzieciństwa, które zapomniałem, Czy to jest śmierć? Już twarzy, głosu ojca nie pamiętam. Czy to jest śmierć? Często zaczynam rozmawiać sam z sobą. Czy to jest śmierć? 155 Boże, przez jakie mroki Boże, przez jakie mroki umysłu przeszedłem, Oparty o ścianę krwi. Jak ciężko muszę pracować na światło. W nocy śniła mi się prawda. Rano nie mogłem w to uwierzyć. Jest jeszcze cały dzień przede mną. 156 Sen Śniło mi się: Bocian niósł w locie pod wiatr prześcieradło z grobu Łazarza. Na polach ludzie stali i patrzyli. I w miastach ludzie stali i patrzyli. I było wtedy głębokie milczenie. ------------------------------------- Dokąd ten bocian – na wschód, czy na zachód, niósł, to co niósł? 5 X 1980 157 * * * Mój naród nie jest dobry ani zły Jak każdy naród zdolny do poświęceń Jak każdy naród dźwiga ciężar wad Mój naród nie jest dobry ani zły Lecz gdy się go prowadzi na krawędź przepaści Wtedy podnosi w górę dłoń rozwagi Grozi mądrością 1980 158 Dom Dach pod czerwonym deszczem. Ogień domowy zatrzaśnięty w ścianach. Skarga ognia zatrzaśnięta w ścianach. ------------------------------ I strop dźwigany jak krzyż, pod górę Wielkiego Mrowiska. 159 I poszedłem za nią Rozpacz już wzięła mnie pod rękę. Już noc odbierała mi zmysł po zmyśle. I w umyśle – wina mnie uśmiercała. I powiedziałem sobie: prochu! I nagle przyszła Ona. Otarłem oczy z mroku. I zdjąłem płaszcz pustyni. Ta kobieta nie powiedziała słowa. I poszedłem za nią. 160 Konfesjonał choroby Spowiada się moje ciało przed białym konfesjonałem choroby. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Moja krew zamilkła. Widzę białe łąki i obłok, który nie może odbić się w wodzie. Spowiadam się przed sobą: Moja wina, moja bardzo wielka wina, że dusza moja zraniła ciało moje. 161 * * * Wszystkie krople pogardy, co spadły na ciebie – Wszystkie gesty złej woli, co cię odpychały – I te garść nienawiści, co na twarz przyjąłeś – I to ziarno głupoty, które rośnie w plony – I długi czas milczenia, który cię ogłuszył – ------------------------- To zwierze, co jest w tobie najadło się ciemności. 162 Gwiżdżący Dan Książka czytana w dzieciństwie. I jakbym ją nagle otworzył: „Gwiżdżący Dan idzie przez las za śpiewem ptaków”. Oderwij się od stołu. Odepchnij lampkę czuwania. Lata odepchnij gorzkie. Wszystko, co z tobą się stało. Z głębi zbudzonych lasów, gwizdaniem woła cię Dan. 163 To dziecko To dziecko, jeszcze mu trudno sobie poradzić z rozumem. I widzę jak jego zagniewany język nie może złożyć najprostszego słowa. To moje dziecko, z mojej ciemności do mnie się uśmiecha. To moje dziecko, kiedyś wypowie to, co zamilczałem. 164 * * * Wyprowadź umysł mój z pustyni. I daj mu pić z czystego źródła. Dobrych pokarmów daj mym głodom, Albo niech głodnym pozostanę. Nie pozwól dzielić moich myśli. Nie daj mi ginąć w rozproszeniu. Otwórz mi bramę do jedności. Nie daj mi gardzić samym sobą. A kiedy wstanę z poniżenia, Nie mierz pogardą mego czoła. Wznieć we mnie zapał do szukania. Nie daj mi, Panie, umrzeć w kłamstwie. 165 Pieczęcie (1993) 166 Trudno jest przeżyć jeden dzień Gdy tak pomyślę, że trzeba przeżyć cały dzień, z tym wszystkim co mi się przydarzyło, i co się jeszcze może stać – Drżę o poranku. W południe przeklina mnie mój cień. O szarej godzinie napełniam się sobą do niebezpiecznych granic. W nocy, wołam o pomoc do gwiazd. 167 * * * Wszystko zrobimy, aby przetrwać. Zdradzimy po tysiąckroć. Oczy lisa obracają się w naszej duszy. Porzuciliśmy Boga i krwawi baranek naszego dzieciństwa. Ach, te nasze kruche doświadczenia. Tak naprawdę, tylko dziecko jest godne istnienia. 168 Pytanie bez odpowiedzi Już od miesiąca pyta mnie syn: Tato, czy dziś to jest jutro? Tłumaczę mu i się plączę. I miną następne miesiące. I powiem: popatrz w okno. Bo ja naprawdę nie wiem, czy dziś to jest jutro. 169 O, mój biedny rozumie O, mój biedny rozumie cóżeś ty uczynił? Nie zdołałeś kobiety wyrwać z jej otchłani. Dziecko się oddaliło. I zwierzęta zbiegły. Wiatry tylko. Powietrze. Bez kierunku wiatry. Pragnienie w błękitnej sukni. Nienasycony głód. Liść pokruszony w dłoni. I na języku żwir. O, mój biedny rozumie cóżeś ty uczynił. 170 Ciało nie jest rzeczą Ciało nie jest rzeczą W swoim uczuciu Widzeniu Rozumieniu W swoim obnażonym nerwie Bólu Ruchu Spoczynku I w uśpieniu W narzucającym się pięknie W skrywanym okaleczeniu Doprowadzone do ostateczności Nawet trup nie jest rzeczą Ciało jest domem duszy Jest rzeczą świętą 171 Gołąb Nie ma tu nic z miłości. Nie ma tu nic z dobroci. Ani z Ducha Świętego. W oku gołębia jest żółć, którą pojono Chrystusa. 172 Dzięcioł Uparcie dzięcioł puka w Drzewo Wiadomości Dobrego i Złego Teraz idzie z dziobem pokrwawionym. Od Grzechu Pierworodnego. 173 Pan Adam Mój sąsiad Adam Galis, poeta i tłumacz Błoka, umarł. Nie wiedziałem, że Pan Adam umarł. Jesień była. I piłem. Patrzę w okno każdego ranka, czy Pan Adam idzie po mleko. Aleksander Błok nie lubił mleka. Więc Pan Adam nie chodzi po mleko. Jesień 1988 174 Karol Szymanowski Tutaj skrzypce osiągają niemożliwość – niebo na mgnienie się otwiera. 2 Świerki – zielony cień na śniegu. I śpiew przechodzi w krzyk ponad górami. 3 A w mazurkach dźwięki pachną fijołkami. 4 Magdalena rozpuściła włosy – i orkiestra pracuje w ciemności. 5 U stóp syna Matki Boskiej słony płacz. Z nagiej ziemi woła Ból ukrzyżowany. 175 Umrę za ciebie Umrę za ciebie – powiedział nędzarz do człowieka, który też był nędzarzem. Stali naprzeciw siebie unikając wzroku. To co miało się stać było nas wszystkich udziałem. Mam dzieci – wyszeptał nędzarz. – A ja mam tylko Boga Tego nie zdążył powiedzieć. Wepchnęli Kolbego do Bunkra i szczur Go zapytał o grzechy. Świętość wyprzedza człowieka – nagroda za późno przychodzi. 176 * * * Raniąc, po czasie będziesz poraniony. Sądząc, po czasie będziesz osądzony. Karząc – twe ręce będą pokarane. I to, czego nie dałeś – będzie ci oddane? 177 * * * Oto mrówka jak Chrystus krzyż niesie igłę sosnową ------------------------ A ty byłeś człowiekiem. I co z tym zrobiłeś? 178 Już tak niewiele Jednako słońce patrzy na dobro i zło. Już tyle się nażyłem w zagęszczonym mroku. Więc teraz: wystarczy to poranne słonko. Słoneczko – jak kiedyś mówił mój maleńki syn. 179 Modlitwa Marcie Gdy wyobraźnia nasza się ulęknie, i się poruszą nad nami przestrzenie. Światło człowiecze zachowaj w nas, Panie. Gdy nas opuści samoistna wola, i nawet słowo wyda się daremne. Światło człowiecze zachowaj w nas, Panie. Gdy mądrość nasza nie wyda owoców, i się zachwieje wiekuiste drzewo. Światło człowiecze zachowaj w nas, Panie. Gdy brak nadziei zatrzyma nas w drodze, i się schylimy po polne kamienie. Światło człowiecze zachowaj w nas, Panie. 180 Nota biograficzna Urodziłem się 9 maja 1938 roku w Warszawie, na Mariensztacie 14 w zamożnej rodzinie przemysłowców (fabryka, kamienica, parcele). Moim ojcem był Edward Jerzyna, matką Maria z domu Zaród. Po wybuchu Powstania Warszawskiego 11 sierpnia hitlerowcy wypędzili nas z domu i z miasta. Odtąd stałem się wygnańcem. Przeszedłem przez obóz w Pruszkowie, z którego, mimo obstrzału, moja matka wyprowadziła prawie połowę rodziny. Mieszkałem potem kolejno w Pruszkowie, Zakopanem, w Minostowicach w Kieleckiem, znowu w Pruszkowie i w Warszawie. Do pierwszej klasy szkoły podstawowej zacząłem chodzić we wsi Sadlno na Kujawach. Po śmierci ojca w obozie, tam na Kujawach matka wyszła powtórnie za mąż, za wykształconego chłopa – Kazimierza Ochocińskiego. Do Gimnazjum im. Tomasza Zana chodziłem już w Pruszkowie. Ukończyłem je w 1956 roku. W czasach gimnazjalnych intensywnie, z niemałymi efektami uprawiałem sport, głównie lekkoatletykę. Najdłużej trenowałem w warszawskim Kolejarzu, dzisiejsza Polonia. Od 1957 r. studiowałem polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. To był dobry czas. Chodziłem m.in. na wykłady Juliana Krzyżanowskiego, Leszka Kołakowskiego, Jana Kotta. Debiutowałem w 1957 r. w „Nowej Kulturze”, wraz ze znanym dzisiaj reżyserem Jerzym Skolimowskim i z nieżyjącym już Andrzejem Babińskim. Pierwszą książkę zatytułowaną Lokacje opublikowałem w „Iskrach” w 1963 r. Potem wydałem następujące zbiory: Kwiecień (PIW, 1964), Realność (PIW, 1967), Coraz słodszy piołun („Czytelnik”, 1970), Małe rapsody (wraz z Krzysztofem Gąsiorowskim; (MON, 1974), Modlitwa do powagi („Czytelnik”, 1974), Erotyki („Iskry”, 1974; wyd. poszerzone Oficyna Wydawnicza im. T. Peipera, 1991), Bo myśl z siebie zaczęła („Generacje”, 1974), Przesłanie (PIW, 1979), Wybór wierszy („Czytelnik”, 1980), Poezje wybrane (LSW, 1984), Iskrą tylko (rapsod dramatyczny; MAW, 1986), Moment przesilenia (Wyd. Łódzkie, 1987), Wędrówka w słowie (eseje; MAW, 1988), Pieczęcie („Anagram”, 1993). Przez kilka lat związałem się z czasopismem „Współczesność”, sporo tam drukowałem i przyjaźniłem się z takimi poetami jak Sławomir Kryska, Ernest Bryll, Stanisław Grochowiak. Gdzieś około r. 1960 zaszedłem na Mokotowską 48 i stałem się współtwórcą słynnej w tamtych latach Orientacji Poetyckiej Hybrydy. Oczywiście wodzował nam demon organizacji i niesamowitych pomysłów Jerzy Koperski-Leszin. Wtedy najczęściej my, tj. Bordowicz, Stachura, Gąsiorowski, Sadowska, Żernicki – przebywaliśmy u Jurka w jego mieszkaniu na strychu. Na dole, w klubie, były piękne dziewczyny, wino, jazz, właściciele wspaniałych samochodów i inne jeszcze niezwykle pokuśliwe rzeczy. Wydawaliśmy wtedy pismo „Widzenia” (potem „Orientację”). Współpracowali z nami znani krytycy: Artur Sandauer, Janusz Stawiński, Piotr Kuncewicz. Ja prowadziłem cykl spotkań zatytułowany „Geniusze poezji” (Rilke, Norwid, Rimbaud, Apollinaire). W 1960 r. dostałem, wraz z Krzysztofem Gąsiorowskim, znaczącą wtedy Ogólnopolską Nagrodę Młodych. Orientacja, tuż przed swoim nieformalnym rozwiązaniem, wydała dwie ważne książki: Za progiem wyboru i Post scriptum. W latach 1965-1970 pracowałem w redakcji „Kultury”. W pokoju, w którym „urzędowałem” przebywali: Stanisław Grochowiak, Janusz Krasiński, Jan Zbigniew Słojewski (Hamilton) i Krzysztof Mętrak, obok: Janusz Głowacki i Maciej Wierzyński. Potem przez 13 lat nie 181 pracowałem nigdzie. Ale nadal pisałem dużo. Do czasopism, do radia i tv. Także wiersze dla dzieci (ukazały się w pięknie przez Naszą Księgarnię wydanym tomie Drzewa polskie). W 1983 z inspiracji Romualda Karasia zacząłem prace w redakcji „Przeglądu Tygodniowego”, gdzie publikowałem „aforyzmy” i rozprawki filozoficzne z cyklu Przygody pojęć. W 1986 podjąłem prace w Młodzieżowej Agencji Wydawniczej. Dwa razy się żeniłem: z Anną Wojewodą i Martą Gogłuską, z którą mam wspaniałego syna Marcina. Ze względów czysto porządkowych dodam, że moje utwory były publikowane w wielu antologiach, tłumaczone na włoski, rosyjski, łotewski, hiszpański, czeski, słowacki, węgierski, rumuński, serbo-chorwacki, arabski, niemiecki (przez Karla Dedeciusa, co najbardziej sobie cenię). * Wiersze zebrane w tej książce pochodzą z następujących tomów: Wybór wierszy (1980), Moment przesilenia (1987), Pieczęcie (1993). Tytuł zbioru jest cytatem z wiersza Święty – spokój Cypriana Kamila Norwida. Z. J. Post scriptum Poeta i suknie motyli Zbyszek – Gdzie jesteś? Jak się masz! Tu jestem – i wokół, wybacz, kobiety. Kobiety? W moim zamyśle jest zapisać taki moment, taką godzinę, niemal światło, aby jak mówił Peiper – odnaleźć najważniejsze stówo – metaforę. Zapisać cząstkę kogoś, aby w ten sposób zapisać przemijanie. Kiedy mieszkałem na strychu HYBRYDOWEGO królestwa – w swojej zuchwałości marzeń sądziłem, że jeżeli ONI siebie zaznaczą talentem, to i ja będę wielkością, jakbym spotkać miał Grydzewskiego, o którym Ważyk podczas V-lecia Tygodni Poetyckich Stolicy (odbyło ich się XIX i odbywały się każdego roku, w maju) m.in. powiedział: jaka wielka szkoda, że ten fenomenalny wydawca i redaktor – nie był poetą; J. L. – to także + poeta. Poeta Jerzyna – miał być tym, którego Lokacje zaznaczyły Norwida w poezji Pokolenia 60. Miało to być spotkanie na lata. Miało? Jest teraz ze mną w lasach kozienicktch – mówimy o życiu, o poetach – naszych najbliższych – byli, odeszli, a my nawet nie odwiedzamy ich mogił. Ja na pewno i Jerzyna NIE. A mieliśmy pojechać na groby Grochowiaka, Babińskiego, Ratonia, Stachury. Powinniśmy na pewno pojechać i porozmawiać z Ratoniem i Babińskim, jak wspomniane światło – BYLI! Sił nie starcza, Zbyszku, nasze dzisiejsze, dosłownie (23.08.97) DZISIEJSZE mówienie – i jak to właściwie jest z tym przemijaniem poezji, człowieka, aż po lęk i ból? Poeto, co było – nie wróci, a jutro nie jest do przewidzenia, dla nas? I, jak w Twoim wierszu o kobiecie: Jeśli brutalna gwiazda ruchem kosy przetnie, rozerwie to, co nas łączyło. To przypomnij tak lekko, jakby ci się śniło, że kwiat nieśmiertelności wpiąłem ci we włosy. Jerzy Koperski Warszawa-Kozienice, 23/24.08.1997 W 1979 nieznana nam dziewczyna wiersz ten mówiła idąc plażą w Świnoujściu, ku niebywałemu zdziwieniu rozkrzyczanych mew (zbliżała się burza).