Stanisław Goszczurny STELLA MARIS 2 I 1 Była zdenerwowana. Wiedziała, że jest na dole i musi się natknąć na niego. Wolałaby go nie spotkać, zwłaszcza teraz, ale nie było sposobu, aby się wymknąć tak, by jej nie zauważył. Bała się jego przenikliwego spojrzenia, pytań, władczego głosu, podejrzliwości, której nie ukrywał. Potrafił być brutalny, a wtedy dochodziło do ostrych starć. Przez moment pomyślała, że może lepiej zostać w pokoju. Przeczekać, może gdzieś wyjdzie, a wówczas ona będzie mogła bez przeszkód wyjechać. Ale zaraz przypomniał się jej tamten natarczywy, zły głos nakazujący, aby przybyła już, natychmiast, bo... Przejechała grzebieniem po włosach, rzuciła okiem na swoją twarz w lustrze, przeciągnęła dłońmi po sukience. Była zdecydowana. Złapała jeszcze małą torebkę na pasku i szybko wyszła z pokoju. Zbiegając po schodach starała się być swobodna, nawet spróbowała lekko się uśmiechać. Nie myliła się. Był w hallu. Siedział w pobliżu szeroko otwartych drzwi w głębokim, pokrytym skórą fotelu i przeglądał od niechcenia jakiś magazyn. Odłożył go na jej widok i podniósł się, zastępując drogę. Gdy chciała go ominąć, szybko chwycił ją za nadgarstek. – Wychodzisz? – głos miał spokojny, łagodny, jakby trochę senny. – Jak widzisz – odparła, starając się zachować swobodę. – Późno, zaraz będzie ciemno. – Nie jadę do lasu, nie boję się ciemności – roześmiała się sztucznie. Z jego twarzy zniknęła senność. Oczy zrobiły się ostre, złe, dłoń na jej przegubie zacisnęła się mocniej. – Puść, boli – zaprotestowała. Nie zwrócił na to uwagi. – Dokąd idziesz? – Mam swoje sprawy – podniosła głos, patrząc mu zaczepnie w oczy. – Jakie? – Nie muszę ci o wszystkich mówić. – Owszem, musisz. – Puść mnie! – już niemal krzyczała. – Puść, boli! – usiłowała się wyrwać. Nie zważając na protesty, przyciągnął ją do siebie, aż zetknęli się piersiami. Drugą ręką chwycił za włosy na karku i trzymając silnie, mówił jej prosto w twarz. – Nie masz żadnych innych swoich spraw! Tu są twoje sprawy, tu, słyszysz? Nigdzie nie pójdziesz, będziesz przy nim i przy mnie. Słyszysz, mała suczko? Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że jest świadkiem miłej sceny między dwojgiem zakochanych. On trzymał ją za rękę i włosy, ona tuliła się do niego, dotykali się niemal twarzami. Tylko różnica wieku między nimi mogłaby trochę zdziwić postronnego obserwatora. Pamela była zgrabna, niezbyt wysoka, opalona i wysportowana. Wyglądała jak jego córka i mogła nią być. Miała dwadzieścia sześć lat. Jasne, puszyste, niefarbowane włosy silnie kontrastowały z przybrązowioną przez słońce twarzą. Ubrana była w sportową sukienkę, dość krótką, do połowy kolan, ukazującą muskularne, ale smukłe nogi. Niemal nie miała makijażu, co dodawało jej świeżości i sprawiało, że wyglądała jak ktoś, kto nie dba przesadnie o siebie, bo i tak wie, że zwróci uwagę. 3 Mężczyzna był od niej dużo starszy, dobrze po pięćdziesiątce. Jednak w jasnej koszuli z krótkimi rękawami, białych, drelichowych spodniach i miękkich, skórzanych butach sprawiał wrażenie młodszego. Od jasnego stroju odcinała się jego czarna, mocno już przetykana srebrem czupryna. Cerę miał ciemną, krzaczaste, całkiem czarne brwi. Był typowym okazem Lewantyńczyka albo mieszkańca południowych stanów, w których od pokoleń mieszała się krew hiszpańska, meksykańska, indiańska i białych przybyszów z Irlandii lub Niemiec. Był dość szczupły, spod krótkich rękawów koszuli wyglądały muskularne, owłosione ramiona. Szarpnęła się. Ręką, w której trzymała torebkę, uderzyła go w piersi, usiłując się wyrwać. Twarz miała wykrzywioną ze złości. – Puść! Nie masz prawa tak do mnie mówić! Nie jestem niewolnicą ani twoją, ani jego! – Jesteś. Wiesz dobrze, że jesteś. – Roześmiał się, wykrzywiając usta w złym grymasie. – Od pierwszego dnia wiedziałaś, po co jesteś w moim domu. – To ty prosiłeś! – podniosła głos do granic histerycznego krzyku. – Ty błagałeś, żebym ratowała Joego! Ty żebrałeś, żebym była przy nim i przy tobie. Ty, ty, ty! Poprowadził ją w bok, nie zwalniając chwytu. Cisnął ją niemal na fotel i pochyliwszy się, powiedział wolno: – Siadaj, uspokój się. I nie krzycz, bo nic ci nie pomoże. Jednym, silnym ruchem ciała wyrwała się z jego rąk. Jednak w chwili, gdy rzuciła się w stronę drzwi, zdążył jeszcze chwycić ją za ramiona. Obrócił do siebie, ścisnął mocno i niespodziewanie zamknął jej usta pocałunkiem. Wiła się i szarpała, ale trzymał silnie i całował długo, aż do utraty tchu. Odsunął wreszcie dziewczynę od siebie i nie wypuszczając z ramion, powiedział łagodniej: – Przecież wszystko wiesz. Raz na zawsze ustaliliśmy. Czy mam ci tysiąc razy powtarzać, kim jesteś dla Joego i dla mnie? – Dla niego pielęgniarką, a dla ciebie kochanką, tak? – Nie mów tak. Jesteś nam obu potrzebna. – Tobie jestem potrzebna. Żeby cię wyręczyć w opiece nad tym półtrupem. – Nie mów tak! – oczy znów zabłysły mu złowrogo. – Joe to twój mąż, a mój syn! – Joe to wrak. Jest skończony i dobrze o tym wiesz. Chcesz, żebym go ratowała, ale jego nikt i nic nie uratuje. – Potrzebna mu życzliwość. Potrzebny ktoś, kto go będzie chronił... Jak ty i ja... – Ale ty jeszcze chcesz ze mną... – Przestań, Pam – jego głos złagodniał, zadźwięczała w nim nuta udręki. – Czy nie widzisz, jak bardzo mnie to wszystko boli? Jak bardzo jesteś mi potrzebna? – Tobie? – teraz jawnie drwiła. – Jesteś starym, rozpustnym kozłem. Masz dosyć dolarów, żeby sobie kupić każdą dziewczynę. Zostaw mnie w spokoju. – Więc załóżmy, że kupiłem ciebie – odparł cynicznie. – Nie. Zapamiętaj sobie: mnie nie kupiłeś. Wyżebrałeś, żebym wyszła za Joego, bo mówiłeś, że tylko ja mogę go uratować. I co? Jemu nic nie pomaga, on nikogo nie potrzebuje. A ty co robisz? Kupiłeś żonę dla syna, a sam chcesz z nią... Och, ty! – odskoczyła, bo znów ją chciał pocałować. Zaraz też krzyknęła z bólu, bo jego dłoń z rozmachem trzasnęła ją w policzek. – Dosyć! – krzyknął wściekły. – Wracaj do pokoju. Porozmawiamy, gdy się uspokoisz. Znajdę sposób, żeby to wszystko rozwiązać. – Nie! Nie zatrzymasz mnie! – także krzyczała na cały głos. – Pójdę i nie wrócę do tego przeklętego domu! Nie wrócę ani do Joego, ani do ciebie! Puść! – ostatni okrzyk wydała w chwili, gdy znów chwycił ją z całych sił i potrząsnął tak mocno, że głowa zachwiała się jej w przód i w tył. Z bocznych drzwi wyszedł czarnoskóry służący. Zatrzymał się niepewnie, widząc szamoczącą się parę. Mężczyzna dojrzał go, spojrzał wściekły, ale puścił Pamelę i zapytał 4 starając się opanować gniew: – Czego chcesz? – Telefon. – Idź do diabła. Powiedz, że mnie nie ma. – Ale to mister Hood, mówi że sprawa bardzo pilna... – Ach tak, dobrze, już idę, no, nie stercz tak, wynoś się! – Poprawił dłonią włosy, cofnął się o krok i powiedział: – Radzę ci zostań. Proszę... – Nie – odparła hardo. – Gdybyś na początku prosił, to bym została, ale teraz... – Dobrze. Idź, jeśli chcesz. Ale pamiętaj, możesz pożałować. – Od dawna żałuję. Wszystkiego. Już szedł w stronę drzwi, ale jeszcze się zatrzymał i dodał spokojniej: – Pam, nie rób głupstw. Zresztą porozmawiamy, jak wrócisz. – Jesteś pewien, że wrócę? Zawahał się przez moment, ale zaraz poszedł do telefonu. A Pamela poprawiła sukienkę, potrząsnęła głową, żeby uporządkować włosy i wyszła z domu. Było już ciemno. Na podjeździe stał sportowy kabriolet. Wsiadła, uruchomiła silnik i ruszyła, aż żwir wytrysnął spod kół. Nie wiedziała, że w ciemnym prostokącie okna na pierwszym piętrze stał długowłosy, przygarbiony młody mężczyzna i patrzył przed siebie szklanym wzrokiem. 2 Jechała ostro, biorąc zakręty z piskiem opon. Była zdenerwowana tak, że nie mogła zebrać myśli. Jeszcze czuła jego dłoń na swoim policzku, słyszała wściekły głos, widziała zwężone oczy. Chciało jej się krzyczeć ze złości i płakać z upokorzenia. A równocześnie wiedziała, że jest bezsilna. Z trudem panowała nad sobą, zdawała sobie sprawę, że jadąc w tym stanie może stracić kontrolę nad samochodem. Idiotko, idiotko, idiotko – powtarzała w duchu. Dobrze wiedziała, że sama wpakowała się w tę sytuację bez wyjścia. Dziś nie umiałaby powiedzieć, co było powodem, że się zgodziła. Czy miała dość życia na małej farmie, ze zgorzkniałymi rodzicami nieustannie narzekającymi na los, który poskąpił im sukcesu i sprawił, że wylądowali u tego bogatego mieszańca, który czasem przyjeżdżał tu, żeby odpocząć od zgiełku świata biznesu i pojeździć konno? Czy sprawiło to współczucie dla tego człowieka, który prosił, a nawet błagał o ratunek dla swojego wykolejonego syna? Czy może litość nad młodym, niespełna trzydziestoletnim mężczyzną, który chwilami przypominał bezwolny łachman, wór kości obciągniętych pożółkłą skórą i był zupełnie bezradny, cichy i spokojny, jakby nieobecny? A może pieniądze, blask życia w eleganckim świecie, w którym nie pachniało końmi jak u rodziców pracujących na cudzej farmie, nie piekło bezlitosne słońce, a w czasie upału piło się chłodnego drinka i pływało w basenie o zielonkawej wodzie łagodnie otulającej ciało? I jeszcze on... Właśnie wyszła z basenu, gdy czarnoskóry Ben poprosił ją do telefonu. Ujęła słuchawkę, wyciskając drugą ręką wodę z włosów. – Pamela, słucham – powiedziała i zdrętwiała. Usłyszała głos, który sprawił, że wszystko to, co zostało za nią, nagle znów wróciło. – Tu Ed, pamiętasz mnie chyba? – Tak, naturalnie – bąkała niepewnie. – Gdzie jesteś? Jak mnie odnalazłeś? – Przecież to nietrudne, wiadomo gdzie jesteś – głos był chłodny, obcy. – Czego chcesz? – mimo woli także przybrała oschły ton. – Muszę cię zobaczyć. – To niemożliwe. 5 – Ależ możliwe, kotku. Musisz się ze mną spotkać. – Rozzłościł ją ten ton. – Niczego nie muszę. Dobrze wiesz. I nie dzwoń... – Zaraz, zaraz, Pam, nie złość się – głos złagodniał. – Nie odkładaj słuchawki, bo możesz pożałować. – Grozisz mi? O co ci chodzi. – O nic. Tylko muszę się z tobą zobaczyć. – Po co? – Powiem, jak się zobaczymy. – Nie zobaczymy się, już ci mówiłam. – Ależ tak, zobaczymy się – głos mężczyzny znów zabrzmiał twardo. – Chyba, że chcesz żebym przypomniał komu trzeba twoje kursy z towarem dla mnie i moich przyjaciół? Co, chcesz? – To było dawno, nikt ci nie uwierzy. – Nie tak dawno. I uwierzą. O takich sprawach nie zapominają, a wiesz, co za to robią? Nawet jeśli ktoś był tylko przewoźnikiem... No, Pam, czemu się upierasz, czy trzeba żebym ci to wszystko przypominał? – Jesteś podły. – Kiedyś mówiłaś, że jestem kochany. – Bzdura, to było dawno. – Rok to nie tak dawno. A więc? – Czego chcesz? – Mówiłem. Musimy się zobaczyć. Potrzebuję cię. – Nic z tego, Ed. Dobrze wiesz, że wszystko dawno się skończyło. Żyjemy teraz na innych planetach. – Dobrze, dobrze, źle mnie zrozumiałaś. Potrzebuję twojej pomocy. A ty, jako moja stara przyjaciółka – nie odmówisz, prawda? Chyba, że chcesz... – Więc? – Przyjedź do baru „Ramona”. Wiesz gdzie to? – Wiem. – W porządku. Będę tam czekał, jak się ściemni. Tylko nie każ mi długo czekać, nie lubię tego. Pamiętaj... Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Stała jeszcze przez chwilę blada, wystraszona tą rozmową, aż w końcu położyła słuchawkę i bezwiednie poszła do swego pokoju, zostawiając na podłodze mokre ślady. Teraz jechała z nerwami napiętymi do ostateczności. Spodziewała się, że rozmowa z dawnym przyjacielem nie będzie miła. A starcie z teściem dodatkowo ją rozstroiło. Chwilami odnosiła wrażenie, jakby cały świat, który od niedawna sobie zbudowała, walił się nagle w gruzy i zewsząd groziło jej niebezpieczeństwo. W ostatniej chwili wyminęła wielkiego chevroleta, którego kierowca zatrąbił ze złością, że mu zajechała drogę. Skręciła w prawo, pozostawiła za sobą ostatnie wille eleganckiej dzielnicy i poczęła się wspinać na wzgórze poza miastem. Tu już było spokojniej, ale za to droga zwęziła się i Pamela musiała bardziej uważać. Mijała teraz stojące pod palmami małe domki, czasem mignął neon przydrożnego baru, dobiegły dźwięki głośnej muzyki. Po prawej rozciągał się bajeczny widok na Nowy Orlean rozjarzony światłami, gorący mimo wieczoru i początku jesieni, wypełniony ludzkim gwarem i duszącymi zapachami, z obskurnymi dzielnicami pełnymi kolorowych ludzi zajętych najróżniejszymi ciemnymi interesami i dzieciakami o wielkich oczach bawiącymi się przy krawężnikach ulic. Dalej widać było paciorki świateł wzdłuż nowoczesnych arterii i wreszcie port niby drugie miasto, oświetlony, pełen ruchu przez całą dobę, pobrzmiewający rykiem okrętowych syren. Od wielkiej zatoki szedł łagodny podmuch niosący wytchnienie po upalnym dniu. Światełka startujących i 6 podchodzących do lądowania odrzutowców przesuwały się wśród nieruchomych, jasnych gwiazd. Zajechała już, opanowawszy się nieco, na mały parking przed barem, którego czerwony, natarczywie mrugający neon wabił spragnionych piwa, whisky i jazgotliwej muzyki. Wyłączyła silnik i trwała przez dłuższą chwilę nieruchomo, zastanawiając się, czy wysiąść. Zdecydowała się wreszcie i sięgnęła do klamki, gdy wtem jakiś cień wyłonił się z mroku i usłyszała niezbyt głośno powiedziane słowa: – Nie wysiadaj. – Mężczyzna otworzył drzwiczki z drugiej strony, zajął miejsce koło niej i rozkazał: – Jedź! – Dokąd? – Prosto. Ruszaj wreszcie. Posłuchała bez słowa. Wytoczyła samochód z parkingu i pojechała przed siebie szczytem wzgórza. Domów było coraz mniej, także bary zostawili poza sobą. Kątem oka spoglądała na siedzącego obok mężczyznę. Było niezbyt ciemno, więc widziała ostro zarysowany profil, drugie, opadające na ramiona włosy, ciemny, kilkudniowy zarost. Poczuła też od niego zapach potu i pomyślała, że powinien się wykąpać przed tym spotkaniem. – Długo mam tak jechać? – spytała. – Tu skręć i zatrzymaj się – nakazał. Posłusznie skręciła i zatrzymała wóz na niewielkim placyku. Był to punkt widokowy na szczycie wzgórza. Roztaczał się stąd wspaniały widok na całe miasto, zatokę i dalekie, biegnące aż po horyzont morze. Od strony drogi osłaniał ich niski żywopłot. Gdy wyłączyła silnik, usłyszała koncert cykad, a z dołu dotarł nieco mdlący zapach róż i jakichś jeszcze kwiatów, których nie umiałaby nazwać. Odwróciła twarz ku mężczyźnie i spytała: – No więc? – Nie witasz mnie zbyt serdecznie – odparł z lekkim uśmiechem. – Nie spotkaliśmy się chyba dla okazywania sobie serdecznych uczuć? – Czemu nie? Kiedyś tak było, zapomniałaś? – Było, minęło, nie ma o czym mówić. O co chodzi, mam mało czasu. – Ja też. Ale spokojnie, nie denerwuj się, kotku. – Nie mów tak do mnie. Niespodziewanie objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Stawiła silny opór, ale nie zdołała wyrwać się z uścisku. – Zostaw – syknęła. – Zostaw, bo będę krzyczeć. – Tu cię nikt nie usłyszy. Zresztą o co chodzi? Siedź spokojnie, nic ci nie zrobię. Chcę, żebyśmy wyglądali jak para na randce. Popatrzyła mu z bliska w twarz. W półmroku widziała, że jest mizerny, oczy mu zapadły, a zarost sprawiał, że wyglądał jak ascetyczny mnich. Biodrem wyczuła, że pod koszulą ma zatknięty za pasek spodni rewolwer. Siedziała sztywno i czekała, co nastąpi. – Dobra – powiedział wreszcie. – Nie będę owijał w bawełnę. Potrzebuję twojej pomocy. – Cóż ja mogę dla ciebie zrobić? – wzruszyła ramionami. – Jeżeli coś narozrabiałeś, wpadłeś, szukają cię, to co ja mogę?... – Tak, wpadłem – odparł twardo. – Powiem ci, bo znasz te sprawy jeszcze z czasów, kiedy nie byłaś... – przełknął słowo, które cisnęło mu się na usta, a ona przeczekała to w milczeniu. – No dobra. Nakryli nas. Zrobili obławę i wpadliśmy. Dwóch naszych padło, paru zwinęli, a mnie udało się zmyć. – Rozpoznali cię? – Nie wiem. Ale na miejscu zostały też dwie gliny. – Ty zabiłeś. – Może ja, może nie, wszyscy strzelali. W każdym razie szukają mnie, mają rysopis, a kto wie, czy ktoś z przymkniętych nie wysypał nazwiska. Zresztą to nie ma znaczenia. Jak nie 7 gliny, to nasi mnie dopadną. Skoro udało mi się zwiać, mogą myśleć, że ja naprowadziłem policję. Sama wiesz, jak to jest. – Nie wiem, mnie nie ściga policja, do nikogo nie strzelałam... – Dobra, nie mówmy o tym. Muszę stąd zniknąć. I to szybko. Możliwie najdalej. Na Północ albo na wschodnie wybrzeże. Albo jeszcze lepiej za ocean... – To czemu tego nie robisz? – To nie takie proste. Poszukują mnie. Jestem bez kontaktów. I nie mam forsy... – Ach, o to chodzi... Nagle zza żywopłotu wytrysnęła smuga jaskrawego światła. Jakiś wóz zboczył z drogi i zajechał obok nich. Mężczyzna spojrzał i błyskawicznie chwycił Pamelę w ramiona. Przytulił do siebie, zaczął całować pochylając się nisko, nad kierownicę. Zaskoczona dziewczyna zaczęła się szarpać, ale przygniótł ją z taką siłą, że aż jęknęła i zaprzestała oporu. Wóz policyjny podjechał blisko, omiótł ich reflektorami i na moment się zatrzymał. Jeden z policjantów patrzył na całującą się parę, drugi, ten który prowadził samochód, uśmiechnął się i powiedział: – Napatrz się, Frank, jak wrócisz do domu, przerobisz to ze swoją Mary. – Daj spokój – obruszył się ten nazwany Frankiem. – Jedź, niech się kochają. Wóz policyjny wykręcił, potem wytoczył się poza żywopłot i po chwili odjechał zboczem w dół. Wtedy mężczyzna puścił Pamelę. Wciągnęła głęboko powietrze i potarła ramię, które przycisnął jej do kierownicy. – Skorzystałeś z okazji – powiedziała ze złością. Odsunęła się, a on dopiero teraz zdjął dłoń z kolby rewolweru. Dostrzegła to i jeszcze bardziej się rozzłościła. – Oszalałeś? Myślisz, że to by coś pomogło? – Wszystko jedno – odparł z determinacją. – Nie dam się zapudłować na 99 lat. Wolę, żeby mnie przedziurawili. – Ale że mnie także narażasz, to nie pomyślałeś? – Nic się przecież nie stało – wzruszył ramionami. – Masz papierosa? Podała mu paczkę, wziął jednego, resztę schował do kieszeni. Wyciągnęła rękę i poczęstował ją, ale pozostałe ponownie schował. Nic nie powiedziała, tylko podała mu ogień, zapaliła sama, a on wyjął jej z dłoni zapalniczkę i także schował. – Nie masz kompletnie nic? – spytała. – Nieważne – wzruszył ramionami. – Muszę się stąd jak najprędzej wydostać. Ty mi pomożesz. Pogrzebała w torebce, wyjęła kilka dolarów i podała mu. Przyjął, przeliczył pobieżnie. – Niewiele tego – usprawiedliwiła się – ale nie mam więcej. Nigdy nie noszę dużo pieniędzy. – Przyniesiesz jeszcze – zabrzmiało to jak rozkaz. – Już się nie zobaczymy – odpowiedziała. – Zobaczymy się, kotku. – Nie mów do mnie kotku – żachnęła się. – Nie znoszę tego. – Kiedyś lubiłaś. – Nie wracaj do tego, co było. Już mówiłam... – Pam – przybrał teraz ton perswazji – pomożesz mi, wiem, że pomożesz, bo mnie kochasz. – Zwariowałeś? – Nie. Wiem, że tak jest. Wyszłaś za tę szmatę dla forsy i żeby się wyrwać z farmy. Ale nie mogłaś zapomnieć. I ja nie zapomniałem... – Nie ma powrotu, Ed – głos jej zmiękł. – Stało się. Pójdę dalej tą drogą. Bez ciebie. – Nie, Pam. Potrzebuję cię. Nie tylko twojej forsy, ale także ciebie. 8 – O czym ty mówisz? – Wyjedziemy stąd. Razem. Weźmiesz jeszcze od nich, ile będziesz mogła, chociaż tyle, żeby nam starczyło na drogę. I wyjedziemy razem. Do San Francisco, Nowego Jorku, Bostonu albo za ocean – wszystko jedno, byle najdalej stąd i razem. – Nie łudź się, Ed. Nigdzie z tobą nie wyjadę. Zawsze byłeś marzycielem. – Ty za to zawsze twardo chodziłaś po ziemi. – Tak. I dlatego nigdzie z tobą nie pojadę. Nie chcę być z kimś, kogo nieustannie ścigają. Nie chcę życia w spelunkach, z bandziorami, narkomanami, alkoholikami. Jesteśmy już w innych światach, nie rozumiesz? – Posłuchaj, Pam – pochylił się, mówił zduszonym szeptem, jakby się bał, że ktoś ich usłyszy, choć wokół panowała cisza i spokój. – Zrobisz tak. Teraz wrócisz do tego twojego pałacu. Jutro weźmiesz forsę. Tyle, ile masz. A jak masz mało, to weź od starego. On ci niczego nie odmówi, prawda? Wieczorem przyjedziesz tu. Na to samo miejsce. Nie do baru, ale wprost tu. To wszystko. – A potem? – zapytała podejrzliwie. – Nie myśl dziś, co będzie potem. Zobaczymy. – Nie, Ed. Nigdzie z tobą nie ucieknę. – W porządku. Masz czas do namysłu. Do jutra. Ale pamiętaj, jeśli się nie zjawisz, będę bezlitosny. Byłaś w tym wszystkim, mogę to udowodnić i nie będę cię oszczędzał. Nie zostawię cię z nimi. Za dużo dla mnie znaczysz. – I dlatego mnie szantażujesz? Straszysz, że oddasz policji? – Walczę o ciebie. To wszystko. – A jeśli jutro nie przyjadę? – Już mówiłem. Pojutrze dzwonię do glin. Siedziała przez dłuższą chwilę w milczeniu. Potem nie patrząc na niego, powiedziała spokojnie, ale z taką nienawiścią, że przeszedł go dreszcz: – Jesteś wstrętny. Ohydny szantażysta. Zimny skurwysyn. – Jesteśmy warci siebie, kotku. – Nie mów tak, do cholery – krzyknęła. – No dobra – roześmiał się. – A więc wszystko jasne. Jedź. – Dokąd? – Podwieź mnie do portu. Tam łatwo się schować. No ruszaj, bo te gliny się tu kręcą i mogą się nami bliżej zainteresować. – Jadąc zaciskała mocno na kierownicy rozdygotane dłonie. Chwilami przychodziło jej do głowy, że wystarczy jeden ruch, a wóz stoczy się w przepaść. Może zdążyłaby wyskoczyć. Ale nie miała odwagi tego zrobić. Wyprowadziła samochód koło baru na szerszą drogę, potem okrążyła centrum miasta i w końcu dotarła do portu. Tu kazał jej jechać długim nabrzeżem aż do rejonu, w którym nie było ruchu, panował tu półmrok i tylko gdzieniegdzie stały przy kei stare, opuszczone statki. W pewnym miejscu kazał jej się zatrzymać. – Tu się pożegnamy – szybko pochylił się i nim zdążyła zrobić unik, pocałował ją. – Nie złość się, Pam – powiedział niefrasobliwie. – Zobaczysz, wszystko będzie okay. Tylko nie nawal. Szkoda by cię było. – Nim zdążyła odpowiedzieć, otworzył drzwiczki i zniknął w mroku za wielkim, ciemnym magazynem. Zawróciła z impetem i odjechała na pełnym gazie. 3 Zostawiła wóz na podjeździe i szybko weszła do domu. Zauważyła, że na górze, u Joego było ciemno, ale na parterze jaśniały światła. Serce jej biło, kiedy szła przez hall do schodów wiodących na piętro, gdzie był jej pokój. Spodziewała się, że go zastanie w hallu, ale nie było 9 nikogo. Tylko przez duże, szeroko otwarte drzwi wiodące do ogrodu dostrzegła seledynową wodę basenu, a na jego skraju stolik, przy którym, tyłem do niej, siedział teść. Nie poruszył się, choć z pewnością usłyszał i samochód, i jej kroki. Starając się nie biec po schodach, weszła na górę. Na moment zatrzymała się pod drzwiami pokoju Joego, ale nie usłyszawszy stamtąd żadnego odgłosu, poszła dalej i po chwili znalazła się u siebie. Był to niewielki, dobrze urządzony apartament. Umeblowany na różowo pokój sypialny z szerokim, nakrytym puchatą narzutą tapczanem, toaletką, wyściełanymi pufami, dalej łazienka z niebieskimi kafelkami i mała garderoba. Otwarte teraz szeroko okno wychodziło na ogród. Podeszła i spojrzała tam. Wierzchołek palmy sięgał parapetu. Ponad nim widziała pogrążony w mroku trawnik z rosnącymi tu i ówdzie ozdobnymi krzewami, a bliżej basen, pusty teraz, łagodnie oświetlony. Teść uniósł głowę znad szklaneczki i popatrzył na nią. Odruchowo cofnęła się w głąb pokoju. Rzuciła torebkę na puf, przyjrzała się sobie w lustrze. Na twarzy wypieki, włosy nieco zmierzwione, na ramieniu zauważyła czerwonawy znak odciśnięty przez kierownicę, gdy Ed przycisnął ją w obawie przed policjantami. Pomasowała to miejsce, potem przypudrowała. Trochę pomogło. Siadła na tapczanie, zapaliła papierosa z paczki leżącej na nocnym stoliku i wypuszczając duże kłęby dymu, z wolna się uspokajała. Pomyślała, że na dziś dosyć już emocji i chyba teść zostawi ją w spokoju, skoro nie zareagował od razu na jej powrót. Ta myśl niosła ulgę. Spodziewała się, że noc pozwoli jej uspokoić się i zastanowić nad wyjściem z sytuacji. Przypomniało jej się powiedzenie, że ranek jest mądrzejszy od wieczora i zdusiwszy papierosa, miała zamiar iść do łazienki. W tym momencie usłyszała niegłośne kroki na korytarzu. Od razu spokój zniknął, wróciło napięcie. Jeszcze przez moment łudziła się, że to może Joe skądś wraca i pójdzie do siebie, ale lekkie pukanie do drzwi potwierdziło jej obawy. Wszedł, nim zdążyła powiedzieć „proszę”. Cofnęła się pod okno i patrzyła na niego ze strachem. On jednak zdawał się nie zwracać uwagi na jej zdenerwowanie. Był spokojny, w jednej ręce trzymał dwie szklaneczki, w drugiej butelkę sherry. Rozejrzał się po pokoju, jakby tu był pierwszy raz, potem usiadł przy stoliku znajdującym się w rogu i, stawiając szklanki i butelkę, skinął głową. – Siadaj, nie bój się. – A gdy stała nadal nieruchomo, dorzucił: – Musimy porozmawiać, siadaj. Posłuchała, choć serce znów kołatało jej gwałtownie. Wolno zbliżyła się, usiadła naprzeciw niego. Ujął butelkę i zapytał: – Napijesz się? – Nie odpowiedziała, ale mimo to nalał jej, potem sobie. Ujął szklaneczkę i uśmiechając się uspokajająco, powiedział: – No, wypij łyk, dobrze ci zrobi. – Napiła się trochę, potem jednym haustem opróżniła szklaneczkę. Kiwnął głową z aprobatą. Powtórnie jej nalał i sam także się napił. – Ciężki dziś dzień – powiedział i pociągnął spory łyk. Pamela patrzyła czujnie. – Tylko to chciałeś mi powiedzieć? – zapytała zaczepnie. – Nie tylko. Napij się jeszcze. – Chcesz mnie upić? – Nie. Ale oboje musimy się trochę odprężyć. Mamy ważne sprawy do omówienia. No, prosit – uniósł szklaneczkę i czekał, aż ona uczyni to samo. Podał jej papierosa, długo celebrował zapalanie, wyraźnie zwlekał z rozpoczęciem rozmowy. – Mów – zachęciła go. – Wolę to mieć za sobą. Słusznie – zgodził się kiwając głową. – Ja też. Może jeszcze łyk? Nie, mów – zdusiła nie dopalonego papierosa. Była czujna i napięta. Czekała na atak. On tymczasem patrzył na nią jakoś inaczej niż przed wyjściem. Nie miał w oczach gniewu, wyglądał nawet na onieśmielonego. Wreszcie odezwał się: – Posłuchaj, Pam. Wiem, że nie jest ci dobrze. Mógłbym powiedzieć, że sama się na to zdecydowałaś, ale ty mi odpowiesz, że to ja cię namawiałem, nawet błagałem, żebyś wyszła za Joego i ratowała go. 10 – O tym już mówiliśmy – przerwała mu. – Tak – zgodził się. – Mówiliśmy też o innych sprawach. Choćby o tym, że i mnie na tobie także zależy. – Jako na synowej? Milczał przez długą chwilę. Ponownie sięgnął po papierosa. Zauważyła, że palce mu lekko drżały. – Powiedzmy, że nie tylko – nie patrzył jej teraz w oczy. – Ale głównie. Bo przecież Joe to mój syn i nie chcę go stracić. – Chcesz mieć i jego, i mnie, tak? – czuła się coraz spokojniejsza, wiedziała, że zdobywa nad nim przewagę. Nie odpowiedział od razu. Nalał jej i sobie, nie czekając na nią napił się, zaciągnął papierosem. – Czasem i mnie jest ciężko – wyznał. – Chociaż wiesz, że nie jestem mięczakiem. Ale bywa cholernie ciężko. – Chcesz się przede mną wyżalić? – wiedziała, że jest bezlitosna, ale nie czuła dla niego współczucia. Myślała o sobie. Ten starzejący się mężczyzna wywoływał w niej niechęć, bo podświadomie obarczała go winą za swój los. On zaś pokręcił przecząco głową i odparł bez gniewu: – Nie, nie wyżalić, ale ustalić, co mamy dalej robić. – A czy jest jakieś wyjście? Jak to sobie wyobrażasz? Mam się opiekować Joem i należeć do ciebie, być niewolnicą, kochanką teścia i kim jeszcze, no powiedz, tak to sobie wyobrażasz? – Przestań. Chcę spokojnie porozmawiać, a nie się kłócić. – No więc? – Najpierw Joe... – Co Joe, co? Myślisz, że mogę mu pomóc? W jaki sposób? Mam go nieustannie pilnować? Trzymać za rękę. Znosić jego ataki, brutalność, załamania. W imię czego? Rok minął i jest taki sam jak dawniej, albo i gorszy. Sam wiesz, że jemu nikt nie pomoże, bo on sam sobie pomóc nie chce. – A jednak trzeba go ratować, nie możemy oddać Joego walkowerem. – To go zamknij u czubków albo oddaj pod stałą opiekę lekarską, ja nic nie mogę zrobić. Próbowałam. I dobrocią, i złością – wszelkimi sposobami. I co? Nic. On jakby mnie nie widział. Czasem płacze mi na piersiach, czasem mnie bije. Ale nigdy, słyszysz, nigdy nie potraktował mnie normalnie, jak żonę, jak kobietę. Nie może. Nie chce. Nie zależy mu, rozumiesz? – Wyrzuciła to z siebie jednym tchem. Na policzkach pojawiły się jej rumieńce, oczy zabłysły z podniecenia. On zaś słuchał spokojnie i czekał, aż skończy. Znów wypiła sherry do dna. – Nie jestem tu już potrzebna – dorzuciła gwałtownie stawiając szklaneczkę. Pokręcił głową przecząco, delikatnie ujął ją za dłoń. – Mylisz się, Pam – powiedział jak do dziecka. – Jesteś potrzebna. – Po co? Komu? – Mnie. – Roześmiała się histerycznie. Nie zwrócił na to uwagi. Spokojnie słuchał, kiedy mówiła: – Tobie? Tak, nie raz dawałeś mi do zrozumienia, czego ode mnie chcesz. A dziś, na dole, pokazałeś to szczególnie dobitnie. – Zdenerwowałaś mnie. Nie byłaś miła. – Dlaczego mam być miła? Co ja tu właściwie robię? Kim jestem? – Jesteś młodą, śliczną dziewczyną, przed którą jest całe życie. – Życie? Jakie? Z wiecznie półprzytomnym, zeszmaconym Joem? I po co? Żeby mieć ten pokój? Twoje dolary? Wiesz gdzie ja mam to wszystko? Wiesz? Już mi to obrzydliwe małżeństwo z Joem i twoje zaloty bokiem wychodzą. Mam dość, dość, dość. Albo stąd ucieknę, albo popełnię samobójstwo. I ty wszystkiemu jesteś winien. 11 – Może tak – zgodził się bez gniewu. – Ale uspokój się. Myślę, że jest wyjście z tej sytuacji. – Wyjście? Jakie? Skoczyć pod samochód albo zażyć na noc sto tabletek nasennych. Albo... – zawahała się, wreszcie dokończyła spokojniej – ...wynieść się stąd, iść byle gdzie, żeby was tylko więcej nie widzieć na oczy. – Nie wpadaj w skrajności. – Podał jej sherry i odczekał, aż się napije. – I nie histeryzuj. Mądra dziewczyna zawsze znajdzie dobre wyjście. Zwłaszcza, jeśli ma kogoś życzliwego, kto jest gotów jej pomóc. – Ciebie? Co knujesz? Powiedz wreszcie. Od początku czuję, że chowasz coś w zanadrzu. – Patrzyła teraz zaczepnie, gotowa znów podjąć walkę. A on odetchnął głęboko jak przed skokiem do lodowatej wody i nie patrząc na nią zaczął: – Od dawna o tym myślałem. Tak czy owak trzeba rozwiązać tę fatalną sytuację, w jakiej się wszyscy troje znaleźliśmy. – I co wymyśliłeś – przerwała mu. – Mów, nie owijaj w bawełnę. – Dobrze. Posłuchaj, Pam. Pojedziecie z Joe’m w długą podróż. – Ja z nim? Zwariowałeś? Myślisz, że go upilnuję? Że dam sobie z nim radę? Cóż za pomysł. – Posłuchaj spokojnie – podniósł lekko głos. – Potem powiesz, co o tym myślisz. Więc wyślę was w daleką podróż. Powiedzmy do Europy. Na długo. Dwa, trzy miesiące, nawet dłużej, jeżeli uznasz, że to będzie potrzebne jemu i tobie. – Ja już uznaję, że to nie ma sensu. – Prosiłem – wysłuchaj mnie do końca. Nie polecicie samolotem, nie popłyniecie luksusowym transatlantykiem, nie będzie wspaniałych warunków. Stworzę wam sytuację inną, trudną, wyjątkową. Trzeba, żeby Joe był przez jakiś czas odcięty od świata. Żeby nie miał do niczego dostępu, żeby go otaczało jak najmniej ludzi. Wtedy będziesz miała nad nim kontrolę, może to coś pomoże, może go zmieni, rozumiesz? – A ja nadal mam być pielęgniarką, znosić jego humory, wybuchy, brutalność albo apatię? Dlaczego? – Bo jesteś jego żoną. Bo mi to obiecałaś. Bo... proszę cię o to. W końcu nie proponuję ci nic poza tym, co było w naszej umowie sprzed roku, kiedy obiecałaś pomóc mi ratować Joego. – Obiecałam, ale sam widzisz, że nie daję rady. Nikt nie da rady. – Może to, co proponuję, pomoże. To ostatnia szansa. Spędzicie w podroży kilka tygodni. Odcięci od świata. Warunki będą trudne, nawet bardzo, ale przecież ty jesteś do tego przyzwyczajona, nie zawsze żyłaś tak jak tu, w tym domu... Za to potem... – Co będzie potem? Dotrzemy do Europy i co? – Tam Joe nikogo nie zna. Będziecie sami, tylko we dwoje. Zrobicie objazd krajów, które sama wybierzesz. Francja, Włochy, Grecja – co zechcesz. Byle go oderwać, byle zapomniał. Nie będzie miał kontaktów, nie będzie miał żadnych dostaw. Może się uspokoi, zacznie żyć choć trochę normalniej. – Wierzysz w to? – Nie mam innego wyjścia. Przecież wiesz, że wszystkiego próbowałem. – A ja, co ja mam za perspektywę? Nawet jeśli Joe choć trochę wróci do życia, to i tak nie będę z nim. Już nie mogę... – Zapominasz o mnie. – O tobie? Nie za ciebie wyszłam za mąż. – Ale jesteś tu, w tym domu, blisko mnie. I chcę, żebyś została. Bez względu na to, co będzie z Joem... Nawet jeśli on... jeśli mu ta kuracja nie pomoże, to i tak jest tu dla ciebie miejsce, dobrze o tym wiesz... – Ach tak. Więc chcesz zachować mnie dla siebie? 12 – A co w tym złego? Sama mówiłaś, że Joe nie jest twoim prawdziwym mężem. A ja ci dam wszystko. Luksus. Miłość... – Powiedz prawdę – patrzyła na niego surowo, jak sędzia. – Liczysz, że Joe nie wróci z tej podróży? – Liczę, że na pewno wrócisz ty. – A jeśli nie? – Wrócisz. Przecież wiesz, że masz tu życie, jakiego pragnęłaś, i wiesz, jaki świat czeka cię poza tym domem. A ja cię w spokoju nie zostawię... – Grozisz mi? – Nie, tylko mówię z tobą szczerze. Możesz mieć wszystko lub nic. – A jeśli się nie zgodzę i wybiorę to mc? – To już teraz możesz płakać nad swoim losem. Ale wiem, że jesteś za mądra, żeby odmówić. Jesteś przecież bystrą dziewczyną, lojalną żoną Joego i moją synową, prawda? – Kpisz? – Nie. Tylko znam cię dość dobrze. Proponuję ci układ. Jedź z Joem, a potem, bez względu na to, jak dla niego skończy się ta wyprawa, będziesz miała, co tylko zechcesz. – Z tobą? – Jeśli zechcesz. – A jeśli wrócę z Joem? – Także dotrzymam obietnicy. Wstała. Była teraz opanowana i spokojna. Podczas tej rozmowy przypomniał się jej Ed. Znów poczuła ucisk kierownicy na swoim ramieniu, twardość kolby rewolweru za jego paskiem, nieznośny zapach dawno nie kąpanego ciała i niedobry smak wymuszonego pocałunku. I groźny głos wydający polecenia. Otrząsnęła się na myśl o tym, co ją czeka z tamtym człowiekiem. Przeszła się po pokoju, podeszła do toaletki, zapaliła z namysłem papierosa. Teść przez cały czas obserwował ją bacznie. Wreszcie odwróciła się do niego i powiedziała spokojnie: – Zgoda. Spróbuję. Zerwał się z miejsca, nie kryjąc radości. Podbiegł do niej, chwycił za ramiona i przygarnął do siebie. – Wiedziałem, Pam, wiedziałem, że się zgodzisz! – wykrzyknął i równocześnie pocałował ją. Odchyliła głowę, ale nie zdołała się wyrwać. Słyszała jego głośny szept. – Pam, jak się cieszę, jesteś kochana, kochana, kochana... Całował ją coraz gwałtowniej. Czuła jego gorący oddech i błądzące po jej plecach dłonie. Oszołomiona tym wszystkim nawet się zbytnio nie broniła. A on już całował jej szyję, ramiona, piersi, ręką sięgnął w dół, dotknął uda. – Nie! – szarpnęła się, usiłując go odepchnąć. Jednak trzymał ją mocno i coraz bardziej przechylał nad tapczanem. – Pam – mówił gorączkowo. – Jesteś mądra, kochana. Zawsze o tym wiedziałem... Przestań, nie broń się, wiesz, że jesteś i będziesz moja, moja, moja... Chciała krzyknąć, ale zamknął jej usta pocałunkiem. Padła na wznak. Był silny i ciężki. Nie panował nad sobą, a ona słabła coraz bardziej. W głowie się jej kręciło, czuła, że lada chwila straci przytomność. Opanował ją jakiś bezwład. Przeżycia całego dnia nałożyły się, stała się bezsilna i bezwolna, miała wrażenie, jakby stojąc z boku, obserwowała miłosną scenę, w której sama nie brała udziału. A on przygniótł ją całym sobą, kolanem rozwarł jej nogi, jednym szarpnięciem zerwał figi i zdarł z siebie spodnie. Jeszcze chciała się wydostać spod niego, wykonała rozpaczliwy skręt ciała, ale był zbyt ciężki, by mogła go zrzucić. Przycisnął jej krtań ramieniem i poczuła, że się dusi. Wówczas zwiotczała i poddała mu się już bez oporu, nieruchoma, bierna. Gdy wstał i dysząc poprawiał spodnie, leżała nadal bez ruchu, z martwą twarzą i suchymi 13 oczami. Nie zareagowała, gdy podał jej szklaneczkę sherry. Napił się sam i powiedział: – Kochanie, wszystko będzie dobrze, zobaczysz... – Idź już – wykrztusiła z trudem. Czuła, że lada moment zwymiotuje. II 1 W miarę, jak zbliżało się południe, upał tężał. Bezchmurne niebo ogromną kopułą okrywało rozległy port, jasnoseledynowe morze i wzgórza otaczające miasto wielkim zakolem. Wprawdzie zbliżał się koniec października i o tej porze powinno być chłodniej, ale w tym roku całe lato było nadzwyczaj gorące i upały nie chciały ustąpić nawet teraz. Portowcy, czarni, lśniący od potu, pracowali obnażeni do pasa, także kierowcy wielkich ciężarówek jeździli półnadzy lub w bawełnianych koszulkach bez rękawów. Nawet portowe dźwigi pochylały się leniwie nad ładowniami, jakby i im było ciężko pracować przy takiej pogodzie. Środkiem toru wodnego sunął ogromny, głęboko zanurzony tankowiec, wyglądający jak monstrualna kaczka prowadzona za dziób przez mały, przysadzisty holownik. Od strony zatoki doleciał przeciągły ryk syreny, ale wnet zamarł w nieruchomym powietrzu. Przy długim nabrzeżu stał rząd statków. Miały na rufach najrozmaitsze bandery, ale przeważała Stanów Zjednoczonych. Wokół nich panował normalny, portowy rozgardiasz. Przesuwały się podzwaniające ostrzegawczo dźwigi, z szumem przegrzanych silników zajeżdżały ciężarówki o bokach pokrytych jaskrawymi reklamami. Po trapach wchodzili i schodzili ludzie, i tylko wachtowi marynarze kryli się przed słońcem pod ochronne daszki. Na końcu nieruchomej kolejki statków, nieco na uboczu, jakby się chciał trzymać z daleka od tego zgiełku, stał niezbyt duży, ale dość okazały oceaniczny holownik. Rufę miał przysadzistą, zaokrągloną, burty dosyć niskie, dziób za to potężny, zadziornie zadarty. Stożkowato zwężający się ku górze komin nosił znak armatora mało tutaj znanego i trzy litery PRO. Na rufie leniwie zwisała biało-czerwona bandera, a poniżej, niemal nad wodą widniał napis: SMOK i pod nim nazwa portu macierzystego: GDYNIA. Holownik sprawiał wrażenie opustoszałego, jakby załoga zeszła na ląd i zostawiła go samego przy nabrzeżu. Z bliska widać było, że jest porządnie sterany i dawno nie zawijał do macierzystego portu. Burty miał odrapane, biegły po nich wielkie, rdzawe zacieki od morskiej wody, relingi gdzieniegdzie były powyginane, a biała niegdyś farba nadbudówek pożółkła teraz i wyglądała niechlujnie. Na pokładzie stały nierozpakowane skrzynki, beczka ze smarem, kilka baryłek ropy, a na rufie leżała zwinięta w „słońce” gruba lina holownicza. Holownik nie był jednak opuszczony. Znajdowała się na nim niemal cała załoga oprócz starszego mechanika i ochmistrza, którzy załatwiali w mieście jakieś swoje sprawy. Pozbawiona zajęcia załoga, nieskora do wychodzenia o tej porze dnia do miasta, pochowała się po kątach. Jedni drzemali w kabinach, inni gadali leniwie w mesie, popijając kompot lub sok grejpfrutowy, albo bez przekonania grali w karty. Pełniący wachtę portową także schowali się, bo i oni nie mieli nic do roboty. Panowało rozleniwienie, wyczekiwanie i nuda. Tylko kucharz, spocony i zły na cały świat, jak zwykle przeklinający swój los, kończył przygotowywanie obiadu, świadomy tego, że i tak usłyszy „wiązanki” pod swoim adresem, bo załoga miała taki nastrój, że nikt nie był w stanie jej dogodzić i całą złość wyładowywała na jego głowie. Z głębi statku wyszedł na pokład bosman – czterdziestoletni, przysadzisty mężczyzna z dużym brzuchem i czarną brodą, którą sobie zapuścił w tym rejsie. Popatrzył na puste 14 nabrzeże przed holownikiem, przeciągnął się, unosząc ręce wysoko nad głową, ziewnął głośno i zajrzał przez bulaj do kuchni. – Jak leci? – zapytał kucharza. Żyli w przykładnej zgodzie. Bosman, licząc na dodatkowe poczęstunki, których domagał się jego wilczy apetyt, nigdy nie dokuczał kucharzowi i nawet potrafił go bronić przed zbyt ostrymi złośliwościami. Kucharz zaś, mimo iż zdawał sobie sprawę, że bosman zwyczajnie mu się podlizuje, brał to za dobrą monetę i nie warczał na niego tak, jak na innych. – Widzisz? – kucharz pokazał zlaną potem twarz. – Jeszcze trochę i sam się usmażę razem z tą cholerną pieczenią. – Uderzył dłonią w wielką brytfannę pełną mięsa i syknął, bo się oparzył. – Nie narzekaj, nie narzekaj – dobrodusznie łagodził gniew kucharza bosman. – Na wachty nie chodzisz, woda cię nie zalewa ani wiatr w mordę nie dmucha. – A, już sam nie wiem, co bym wolał – burknął kucharz. – Masz co chłodnego do picia? Daj, bo w gardle sucho – poprosił bosman. – Idź do pentry. W lodówce jest kompot i sok. – Nie chce mi się. Daj, jak masz pod ręką. Kucharz otworzył lodówkę, wyjął pokrytą szronem puszkę soku pomarańczowego, przebił ją, nalał do kubka i podał przez bulaj. Bosman wypił, skrzywił się i oddał kubek narzekając: – Słodkie, nie gasi pragnienia. I zimne, na pewno gardło mnie rozboli. – Marudzisz, jak stara panna – odgryzł się kucharz. – Olek, cholera, gdzie siedziałeś tak długo? – wrzasnął na pomocnika. – Pewnieś się wylegiwał, a ja tu sam muszę... – Szef zapomniał, że mnie posłał do chłodni po śmietanę? O, jest – pokazał pomocnik. – Ale nie musiałeś siedzieć tam pół dnia. Jak cię kiedy pogonię, to zobaczysz, jak powinieneś się ruszać. Mucha w smole, cholera! – pomstował kucharz. Bosman odsunął się i stanął przy relingu, patrząc bezmyślnie na rozgrzany beton nabrzeża. Usłyszał za plecami czyjeś kroki, ale nie chciało mu się odwracać głowy. Obok niego stanął trzeci oficer, który właśnie pełnił portową wachtę. Z tej racji był staranniej ubrany od bosmana, który miał na sobie przepocony podkoszulek, drelichowe, wyświechtane spodnie podtrzymywane pod dużym brzuchem szerokim pasem i na nogach japonki. Oficer nosił tropikalny mundur: szorty schludne i wyprasowane, czarne starannie wyglansowane buty, białe skarpety pod kolana i czystą bluzę z krótkimi rękawami i złotym paskiem na ramieniu. Tylko czapkę zostawił w kabinie nawigacyjnej, mając nadzieję, że w takim upale nawet kapitan będzie mniej wymagający niż zazwyczaj. Oparł się o reling i wyciągnął paczkę chesterfieldów. Bosman obrzucił go krytycznym spojrzeniem. – Wyglądasz jak Anglik w Afryce pięćdziesiąt lat temu. Brak ci tylko korkowego kasku. – Daj spokój – odparł trzeci. – Wiesz, że na służbie stary każe trzymać fason. Myślisz, że nie wolałbym łazić w kąpielówkach? Zapalisz? – Upał, cholera – stwierdził kwaśno bosman – nawet palić się nie chce. Mimo to wydłubał z paczki papierosa, przyjął ogień. A kiedy obaj mocno się zaciągnęli, trzeci powiedział: – Już niedługo. Wygląda na to, że lada dzień ruszymy do domu. A wtedy i upał się skończy, i morze da nam w kość. – A niech tam, byle do domu – zgodził się bosman. – Ale nie wierzę. Stoimy i stoimy, stary wyraźnie na coś czeka. – Jest parę rzeczy do zrobienia przed skokiem przez Atlantyk. „Smok” jest trochę poharatany, trzeba go podreperować. – Wiem, wiem – mruknął bosman, pstrykając zgrabnie na nabrzeże petem. – Ale to wszystko można było już sto razy załatwić. Mówię ci, stary coś knuje. – Bzdura. Tak samo ma dosyć, jak i my. – A ja ci mówię, że jeszcze nam załatwią jakieś holowanie do Singapuru albo Australii. 15 – Tfu – trzeci rozejrzał się za kawałkiem drewna, żeby odpukać, ale nie znalazł nic pod ręką. – Nie gadaj, bo wykraczesz. Załoga chyba by się zbuntowała. Tyle miesięcy w morzu, pięć wielkich holowań bez zawijania do Gdyni. To chyba dosyć, nie? – Mnie się pytasz? Zapytaj starego, czy ma dosyć. – Ma. Sam słyszałem, jak mówił, że pora wracać. – Dużo stary ma do gadania! Armator zwącha zarobek, to każe nam płynąć i stary nawet nie piśnie. – Nie strasz, nie strasz – trzeci zorientował się, że bosman droczy się z nim. – Stary dobrze wie, że załoga ma pływania po dziurki w nosie, a i „Smok” potrzebuje przeglądu. Nie będzie tego robił tu, za ciężkie dolary, jak może za złotówki w kraju. Bosman spojrzał na niego spod oka i lekko się uśmiechnął. Trzeci był młody, miał koło trzydziestu lat. Wszyscy wiedzieli, że niedawno się ożenił i przeżywa różne niepokoje, jak każdy młody małżonek-marynarz. – Tak ci się nie chce pływać? – zapytał. Trzeci obruszył się. – Chce, ale z przerwami. – Jak najczęstszymi? – Mogą być częste. – Na Wzgórzu Nowotki? – Na Wzgórzu Nowotki. – W łóżku u Jadzi? Trzeci już na to pytanie nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się, jakby zobaczył swoją Jadzię czekającą na niego w przezroczystej nocnej koszulce. A bosman pokiwał głową i powiedział poważnie: – Trzeba było w domu siedzieć, a nie pchać się na oceaniczny holownik. Albo zamustrować na tramwajarskie rejsy w te i z powrotem do Londynu, Hamburga, Goteborgu... – Daj spokój, stary – bez gniewu obruszył się trzeci. – Gadasz i gadasz, jakby upał rzucił ci się na mózg. – No właśnie, to może przewrócimy jakie zimne piwko? – ożywił się bosman. – Masz? – Mam, ale nie teraz. Po służbie. – Cholera, to jeszcze kupa czasu. – To idź, weź sobie, tylko jedno, nie wyżłop mi wszystkich – trzeci wyciągnął klucz od kabiny. Bosman wziął, podrzucił go, potem oddał. – Nie, nie lubię sam. Poczekam, w towarzystwie lepiej smakuje. Daj jeszcze zapalić, bo zostawiłem swoje w mesie. Nim zdążyli ponownie zapalić, uwagę ich przykuł czarny ford zbliżający się do holownika. Jechał wolno, jakby i jemu upał dał się we znaki. Gdy zatrzymał się pod trapem, ujrzeli niskiego, korpulentnego mężczyznę w jasnym garniturze, wzorzystym krawacie i białej panamie na głowie. Na rzecz upału zrobił tylko takie ustępstwo, że rozpiął kołnierzyk i rozluźnił krawat. Trzasnął drzwiczkami, otarł czoło białą chustką i trzymając w dłoni czarną teczkę, wszedł na trap. Trzeci ożywił się na jego widok. – No, coś się zaczyna dziać. Jak agent przyjechał, to będą nowiny. – Iiii tam – skrzywił się bosman. – Zwyczajna wizyta, przyszedł zapytać, co słychać. A w ogóle, to dochodzi dwunasta, zaraz obiad, więc przyjechał nażreć się za darmo. – Ale ty jesteś – trzeci popatrzył na bosmana z odrazą. – Wszystko zrobisz, żeby tylko człowiekowi humor popsuć. – Znam życie – pogodnie odparł bosman. – Ale nie martw się, kiedyś to się musi skończyć. A na razie może ten grubas chociaż pocztę przywiózł. Dostaniesz list od Jadzi, pocieszysz się. – Tak myślisz? – ożywił się trzeci. – No chyba. A może jednak warto łyknąć piwa. Daj te klucze. 16 – To i ja pójdę – zdecydował się trzeci. – Stary pewnie pociągnie z agentem whisky, to nie poczuje ode mnie piwa. – Masz rację – bosman klepnął go w ramię. – Chodźmy, bo sucho... Zniknęli w głębi statku. Agent w tym czasie, posapując jakby mu było bardzo ciężko, wszedł po trapie na pokład i skierował się do kapitana. Po statku, mimo pozornej martwoty, od razu rozniosła się wieść, że przyjechał i może przywiózł pocztę albo decyzję co do ich losu. Z zakamarków poczęli się wyłaniać ospali ludzie. 2 Kapitan był w stroju bardzo niedbałym. Lekkie spodnie miał niedopięte, rozchełstaną koszulę z podwiniętymi rękawami niezbyt świeżą, a na bose stopy wsunął kąpielowe klapki. Był równie rozleniwiony upałem i znużony bezczynnością, co jego załoga. Miał dosyć czekania na decyzję z kraju. Gdyby to od niego tylko zależało, bez namysłu kazałby ruszać w stronę Gdyni. Musiał jednak czekać na pozwolenie od armatora. Nie wiedział czy tam, tysiące kilometrów od Nowego Orleanu, nie zawarto właśnie jakiegoś korzystnego kontraktu, który sprawi, że każą mu podreperować holownik, uzupełnić zaopatrzenie i popłynąć w najdalszy zakątek świata. Załoga i „Smok” mieli zarabiać. To było ich główne, a nawet jedyne zadanie. Czekał więc na decyzję, zabijał czas jak mógł i zżymał się w duchu na opieszałość „tych z biura”, którzy nie rozumieją, że załoga jest zmęczona, żony i matki tęsknią, a holownik wymaga przeglądu. A może rozumieją – poprawiał się w duchu – tylko zdrowy rozsądek każe im zwlekać, aby potężny, pracowity holownik i doświadczona załoga nie płynęli pusto przez olbrzymi ocean na drugą stronę kuli ziemskiej... Kiedy usłyszał pukanie do drzwi, ostro krzyknął: – Wejść! Na widok agenta podniósł się z kąta, gdzie siedział pod wirującym wiatraczkiem, odrzucił papiery, które przeglądał, i uradowany wyciągnął rękę. – No, nareszcie pan się pokazał. Są nowiny? – Zaraz, kapitanie, zaraz – agent wyswobodził dłoń z jego uścisku. – Niech chwilę odsapnę. Cholerny upał, w samochodzie jak w piekarniku, na powietrzu nie lepiej. – Spuściłby pan trochę brzucha, to by było chłodniej – zażartował kapitan. Byli na stopie dość zażyłej, wiedział, że agent się nie obrazi. Nie obraził się, ale rzuciwszy okiem na potężną sylwetkę kapitana, dociął: – Panu by też nie zaszkodziło. Tak ze dwadzieścia kilo... – Ja często bywam w chłodnych stronach, to mi tak nie szkodzi – kapitanowi poprawił się humor. Spodziewał się dobrych wieści. Ale agent się nie spieszył. Rzucił panamę na kanapkę, rozsiadł się w fotelu i zawołał: – Pić! – Jerry – głos kapitana zabrzmiał groźnie – musi mnie pan denerwować? – Wszystko po kolei, kapitanie – odparł spokojnie agent. – Pan chyba nie chce, żeby pańskiego agenta szlag trafił od tego upału? – Kiedyś pana i tak szlag trafi, Jerry – odparł kapitan. – Za znęcanie się nad marynarzami. Steward! – ryknął na całe gardło. – Steward! – Nie czekając aż jego wołanie odniesie skutek, otworzył lodówkę i zapytał: – Sok grejpfrutowy, coca-cola, whisky? – Nie ma lepszej rzeczy na upał niż whisky z lodem – stwierdził agent. – Sok też może być. Kapitan już stawiał na stoliku szklaneczki i butelki. Wszedł steward. Był wysoki, chudy, z zapadniętą klatką piersiową jak u suchotnika. Miał kwaśną minę żołądkowca i zaspane oczy. – Kawy? – zapytał kapitan agenta. – Coś pan zje? 17 – Jeść nie chcę, kawy tak. Też jest dobra na upał. Tylko mocna. – Słyszałeś? – kapitan zwrócił się do stewarda. – Dwie mocne kawy. I przynieś lodu, bo mi się skończył. Steward nawet nie skinął głową. Podszedł do stolika, wziął pełną niedopałków popielniczkę i zrobił ruch, jakby chciał podsunąć ją pod nos kapitanowi, by pokazać, ile wypalił od rana. Wysypał niedopałki do pojemnika na śmieci i wolno wyszedł. – Tak się rusza, że do wieczora nie przyniesie tej kawy i lodu – zauważył agent. – To dobry steward. Ma kwaśną minę i wygląda jakby miał lada chwila przejechać się na tamten świat, ale jest twardy i zna swoją robotę. Rzeczywiście, nim kapitan zdążył napełnić szklaneczki whisky i sokiem, steward ponownie się pojawił, niosąc tacę z aromatycznie pachnącą kawą i metalowe wiaderko pełne lodu. Postawił wszystko, rozejrzał się po kabinie i wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa. Kapitan nie bacząc, że steward podał szczypce, nałożył palcami lód do szklanek i ująwszy jedną, uniósł do góry. – Pańskie zdrowie, Jerry, mam nadzieję, że przynosi pan dobre wiadomości. Upili po dużym łyku, agent pociągnął jeszcze raz i zakręciwszy szklanką, aż zagrzechotały kostki lodu, postawił ją na stole. – Zależy, co pan przez to rozumie – odparł ostrożnie. – Moim zdaniem dobre. – Sięgnął po kawę, potem łyknął soku. Kapitan patrzył na niego hamując niecierpliwość. Słowa, które usłyszał, sprawiły, że stał się czujny. – Co pan chowa w zanadrzu? – spytał. – Jest decyzja o powrocie? – Zaraz, zapomniałem o tym, co najpilniejsze, załoga czeka – odpowiedział agent. Przez chwilę manipulował przy szyfrowym zamku swej teczki, wreszcie otworzył ją, wyjął plik listów i położył na stole. Przez cały czas kapitan patrzył na niego złym okiem. Przeczuwał, że to, co usłyszy za chwilę, nie będzie zbyt przyjemne. Widząc listy ryknął znowu: – Steward! Chudzielec pojawił się natychmiast, jakby stał pod drzwiami. Kapitan podał mu listy mówiąc: – Zanieś to chiefowi, niech rozda załodze. No, szybko, znikaj! Steward nawet nie mruknął w odpowiedzi. Minę miał pełną dezaprobaty, ale listy wziął i wyszedł. Kapitan sapnął. – No, teraz chyba już pan wyczerpał wszystkie chwyty, co? – Jakie chwyty? – obraził się Jerry. – Załatwiam sprawy po kolei. Za to mi płacicie. – Dobra. No więc, pytałem, czy jest decyzja o powrocie. Agent milczał przez chwilę, unikając wzroku kapitana. Napił się znowu whisky, potem kawy i soku w takiej samej kolejności jak poprzednio. Słyszał coraz głośniejsze sapanie kapitana i zrozumiał, że dłużej nie może przeciągać struny. Ostrożnie powiedział: – I tak i, nie. – Co to znaczy? – kapitan zmarszczył brwi. – Co pan kręci, Jerry. Mów pan jasno: jest czy nie? – Niech pan się nie gorączkuje, kapitanie – łagodził agent. – Przede wszystkim jest interes do zrobienia. Kapitan poczerwieniał. Chciał coś powiedzieć, ale zdołał się pohamować. Teraz on pociągnął duży łyk whisky. Gdy odstawił szklankę, był już spokojniejszy. Wycedził wolno, z naciskiem: – Wie pan, gdzie ja mam pańskie interesy? No, wie pan? Muszę wracać do kraju, to jest mój najważniejszy interes. – W porządku – odparł agent ugodowo. – Wróci pan. I to niedługo. Ale jak przy okazji da się zrobić dobry interes, to co? Nie zrobi pan? Pan jest normalny, nie? I ja jestem normalny. Obaj chcemy zarobić. To wszystko. Nie ma co się gorączkować, niech pan lepiej spokojnie mnie wysłucha. 18 – Przecież jestem spokojny – kapitan demonstracyjnie zapalił papierosa, łyknął soku i patrzył pozornie bez gniewu. Ale Jerry znał go, wiedział, jak łatwo może wybuchnąć. Toteż mówił łagodnie: – Pan się czasem gorączkuje jak jaki Włoch. A ja mam na uwadze dobro pańskie, pańskiej firmy... – I swoje – dorzucił kapitan. – I swoje. Więc jak jest interes do zrobienia, to ja go zrobię. I pan powinien. Kapitan ścisnął szklankę tak silnie, że o mało nie pękła. Pochylił się i z trudem panując nad głosem, powiedział z naciskiem: – Co ja powinienem zrobić, Jerry, to ja dobrze wiem. Niech pan słucha uważnie. Muszę wracać do kraju. Od ośmiu miesięcy tułam się po różnych zakątkach świata. Załoga ledwie trzyma się na nogach. Holownik zdezelowany, potrzebuje gruntownego przeglądu. Muszę wracać, mam gdzieś pańskie interesy, Jerry. – Nie tylko o mnie chodzi – w głosie agenta słychać było urazę. – To przede wszystkim pański interes. Okay, niech pan wraca choćby dziś. Ale niech pan pamięta: straci pan okazję. Może pan dobrze zarobić. I to bez kłopotu... Kapitan milczał przez długą chwilę, jakby się powstrzymywał od ostrej odpowiedzi. Wiatraczek rozwiewał mu rzadkie włosy na głowie, czoło miał pokryte potem. – Niech pan posłucha, Jerry – powiedział wreszcie. – To nie mój holownik. Ja nie robię prywatnych interesów. Mój pierwszy interes to załoga i holownik. A i załoga, i holownik są w rozsypce. Rozumie pan? Miał pan uzgodnić z Gdynią sprawę mojego powrotu, a nie szukać nowych interesów. Agent wyprostował się. Był teraz skupiony, jakby słowa kapitana dotknęły go. Patrzył mu prosto w oczy mówiąc: – W porządku, kapitanie. Pan swoje powiedział, a mnie nie chce wysłuchać. Tak nie możemy pracować. – Nie ma się o co obrażać – łagodził teraz kapitan. Lubił agenta, był z nim zaprzyjaźniony, nie chciał go urazić. – Ja tylko ciągle panu tłumaczę, jaką mam sytuację. – Ja to wszystko rozumiem – zgodził się agent. – Ale jest okazja. I to duża, a pan nawet sobie nie pozwoli powiedzieć, jaka. – Mam gdzieś okazje, już panu mówiłem – przerwał mu ostro kapitan. – Osiem miesięcy wystarczy. Ma pan decyzję z Gdyni? To i tylko to miał pan dla mnie załatwić. – Już pan to mówił, kapitanie – spokojnie stwierdził agent. Otarł pot z czoła, napił się tym razem tylko soku, wstał i podszedł do bulaja. Kapitan patrzył za nim ponuro, czekając, co jeszcze usłyszy. A Jerry kiwnął ręką i powiedział: – Niech pan tu podejdzie, kapitanie. No, proszę, na chwilkę. Kapitan niechętnie podniósł się i stanął za jego plecami. Był zły. Czuł zapach potu zza kołnierza Jerry’ego, oślepiało go jaskrawe słońce zalewające światłem wodę i odbijające się ostrymi refleksami. – No, o co chodzi? – burknął. – Niech pan popatrzy – agent skinął głową, pokazując coś przed nimi. – Tam, po drugiej stronie, widzi pan? Kapitan pochylił się nieco i spojrzał uważniej. Przez okrągły bulaj miał widok niby przez olbrzymią lunetę. Widział nieruchomą jak tafla oleju wodę. Jakiś mały stateczek rybacki wolno przesuwał się naprzeciw „Smoka”. Gdy przepłynął, kapitan zobaczył zalany słońcem drugi brzeg. Było to długie, pustawe nabrzeże, przy którym stały stare, odrapane, bezludne statki na tle wielkich magazynów, które także sprawiały wrażenie opustoszałych. – No i co mi pan pokazuje – żachnął się. – Kawał nabrzeża i jakieś stare wraki! Co to za widok? – Niech pan popatrzy tam, w prawo, na samym końcu kei – wskazał Jerry. Kapitan 19 wzruszył ramionami. Nie chciał jednak dalej się spierać, wziął więc lornetę i popatrzył tam, gdzie pokazywał Jerry. 3 Minęła dwunasta. Mesa z wolna zapełniała się członkami załogi. Na obiad starali się jako tako przyodziać, przynajmniej powkładali koszule, bo kapitan twardo przestrzegał zasady, aby podczas posiłków wszyscy byli ogoleni i wyglądali w miarę przyzwoicie. Poza mesą i poza służbą tolerował niedbały wygląd, posiłek jednak uważał za moment szczególny, podczas którego mieli wyglądać i zachowywać się jak ludzie”. Rozumieli, że to wymaganie mobilizowało ich, sprawiało, że choć cztery razy dziennie czuli się zmuszeni do zadbania o siebie. Siadali na swoich miejscach. Ściśle przestrzegali kolejności. Na szczycie stołu było miejsce kapitana. Po jego prawej ręce siadał pierwszy oficer, a po lewej starszy mechanik. Dalej według starszeństwa stopni: drugi, trzeci, bosman... A po przeciwnej stronie tak samo zajmowali miejsca członkowie załogi maszynowni. Mesa, niezbyt obszerna, ale wygodna, była schludna i czysta. Długi stół, przy nim wyściełane foteliki, pod ścianą bufet, w którym steward trzymał nakrycia. Na ścianie wisiał obraz przedstawiający Tatry w zimie. Otwarte bulaje i dwa wentylatory pracujące z lekkim szumem dawały nieco chłodu. Na białym obrusie stały naczynia, wielkie salaterki pełne sałaty, owoce, a steward wnosił właśnie wazy z zupą. – O, chłodnik – ucieszył się radiooficer znany z dobrego apetytu. – Choć raz truciciel pomyślał, żeby dać coś, co pasuje w czasie upału. Nikt nie sięgał, by sobie nalać. W mesie jeszcze nie było kompletu. Właśnie wszedł starszy mechanik – łysy, drobny mężczyzna o bystrych oczach i wielkich, opadających w dół wąsach. Na widok chłodnika zatarał ręce z zadowolenia, siadł, ale także czekał. Po nim wszedł starszy oficer. Był to czterdziestoletni mężczyzna o sylwetce sportowca. Wszyscy wiedzieli, że chief systematycznie uprawia gimnastykę, w wolnym czasie chodzi po pokładzie od rufy do dziobu, robi pompki i rozciąga sprężyny. Chciał utrzymać dobrą kondycję, żeby – jak mówił – nie zardzewieć na statku. Wszyscy na jego widok poruszyli się z ożywieniem. Chief miał w ręku plik listów. Przy stole brakowało tylko kapitana, a na statku panował zwyczaj, że bez niego nie zaczynano posiłku, chyba że nie przychodził, zostając podczas złej pogody na mostku, albo zajęty był czymś ważnym w czasie postoju w porcie. Teraz wszyscy wiedzieli, że jest u niego agent, ale nie było sygnału, czy stary zajdzie na obiad, czy zje z Jerrym u siebie, więc czekali nadal. Tymczasem chief rozejrzał się stwierdziwszy, że wszystko w porządku, skinął zadowolony głową. Położył listy przed sobą, obok talerza, i zaczął je rozdawać wyczytując kolejno nazwiska. Pozornie nie okazywali podniecenia, spokojnie czekali na swoją kolej. Ale wiadomo było, że ten moment zawsze stanowił dla każdego przeżycie. Jedni cieszyli się, gdy otrzymali kopertę, inni z trudem ukrywali rozczarowanie, kiedy chief nie wyczytał ich nazwiska. Szczęśliwcy oglądali listy, czytali nazwiska nadawców, ale nikt nie rozrywał koperty. Chowali listy w kieszeniach albo za koszulami. To była ich intymna sprawa, nie chcieli czytać przy kolegach, zdradzać swoich uczuć – radości, rozczarowań, czasem nawet gniewu lub smutku. Czekali, aż znajdą się sam na sam z tym, kto do nich napisał. – Co ze starym? – zapytał starszy mechanik, który już miał ochotę sięgnąć po łyżkę. Chief wzruszył ramionami. – Agent jest u niego. Może przyjdą razem na obiad. – O – ucieszył się starszy mechanik. – Znaczy, że coś się dzieje. Może wreszcie ruszymy. – Tak czy owak pewnie się wreszcie wyjaśni – dość obojętnie zauważył chief. – A na 20 wszelki wypadek warto być w pogotowiu. Niech pan ruszy ludzi – zwrócił się do bosmana – trzeba zrobić trochę porządku na deku, statek wygląda jak chlew. – Dobra, chiefie – odparł kwaśno bosman. – Tylko że mechanicy stale coś wyciągają i robią bałagan. Szkoda roboty, póki nie skończą, ciągle będą jakieś smary, beczki, części. – Zostaw pan mechaników – odburknął chief. – Muszą zrobić, co do nich należy, a wy pilnujcie swojej roboty. Do wieczora ma być porządek. – Jasne – mruknął bosman. Chief zwrócił się teraz do kolegi z maszyny. – A co u ciebie? Załatwiłeś wszystko? – To, co najpotrzebniejsze – odparł chief maszyny. – Sam wiesz, że stary nie pozwala kupować nic ponad to, co niezbędne, żeby statek utrzymał się na wodzie. Żałuje każdego dolara... – I ma rację. Jakby ci pozwolił, to byś nachapał części na dziesięć lat naprzód. – Moja wina, że w kraju wszystkiego brakuje? – obruszył się mechanik. – Nie gadaj. Po powrocie idziemy na przegląd, więc zrobią wszystko za złotówki. – Ale do radaru podzespoły by się przydały – wtrącił elektryk nie patrząc na chiefów. – Masz, drugi chce chomikować. Przecież radar chodzi. – Chodzi, ale ledwie zipie. Już mówiłem, że w każdej chwili może wysiąść. Dałem zapotrzebowanie. – Przyda się do stoczni w kraju – roześmiał się chief. – Byle stąd wreszcie ruszyć. – No, co ze starym – zdenerwował się mechanik. – Do wieczora nas będzie trzymał nad pustymi talerzami? W tej chwili wszedł steward kapitański. Zatrzymał się przy drzwiach i powiedział głosem takim, jakby obwieszczał koniec świata: – Jedzcie, kapitan teraz nie zejdzie na obiad. Jest zajęty. – Co tam się dzieje? – spytał pierwszy oficer. – O czym gadają? Nie powiesz, żeś nie podsłuchał. Steward spojrzał zgorszony, wzruszył ramionami i nie odpowiedziawszy wyszedł z mesy. Starszy mechanik rozzłościł się. – Czasem mam ochotę kopnąć go w dupę – rozsierdził się. – Powiedz, kiedy ten łobuz przestanie zadzierać nosa? – Czuje się bezpieczny, bo go stary lubi – odparł chief. – Jedzmy lepiej, szkoda nerwów. – Pierwszy sięgnął po łyżkę wazową, bo należało mu się to, gdy nie było kapitana. Jednak nalał najpierw starszemu mechanikowi, potem sobie i posunął wazę dalej. 4 Kapitan wolno przesuwał wzrok po przeciwległym nabrzeżu. Przez silnie powiększające szkła widział dokładnie każdy szczegół. Było tam martwo i pusto, jak na starym, opuszczonym i zaniedbanym cmentarzu. Bo było to cmentarzysko wysłużonych, przeznaczonych na złom statków. Stały przy nabrzeżu smutne, bezsilne, pordzewiałe, czekając na dopełnienie żałosnego losu. Przejechał koło nich jakiś równie zdezelowany samochód, potem w szkłach lornetki pojawił się człowiek, który wysunął się zza magazynu i pobiegł spiesznie po nabrzeżu ku najdalej stojącym statkom. – No, widzi pan? – niecierpliwił się agent. – Co, do cholery? Kupa wraków i tyle. To mi pan chciał pokazać? – Mówiłem, na prawo, niech pan patrzy tam, na koniec nabrzeża. Znów przyłożył lornetkę do oczu. Tym razem zobaczył wielki niby wielopiętrowy budynek kadłub statku. Był zaniedbany i opuszczony jak wszystkie, które tam stały. Różnił 21 się tylko wielkością – mógł mieć na oko ponad piętnaście tysięcy ton nośności. Kapitan wyregulował ostrość i uważnie obejrzał wrak od dziobu po rufę. Dojrzał pordzewiałe nadbudówki, komin z zatartym znakiem armatora, powyginane tu i ówdzie relingi, przekrzywione bomy. Kadłub był rudy od rdzy, poznaczony pasmami ciemnych zacieków. Kapitan dostrzegł na dziobie duży, miejscami trochę już niewyraźny napis: STELLA MARIS. Pomyślał, że kiedyś ta „Gwiazda Mórz” dumnie obnosiła nazwę po oceanach i w setkach portów, a teraz stoi potulnie przy ostatnim w swoim życiu nabrzeżu i czeka, aż zamieni się na żyletki. Odłożył lornetkę, wrócił do stołu i usiadł. Domyślił się bez trudu, o co chodziło agentowi. Doznał dziwnego uczucia. Był rasowym kapitanem oceanicznego holownika. Kiedy nadarzała się okazja do wielkiej akcji ratowniczej albo trudnego holowania, czuł dreszcz emocji, pragnął ryzykownej akcji. Nie pamiętał wtedy, że jest to sposób zarabiania. Pokonać morze raz jeszcze, wypróbować potężnego „Smoka”, wykonać robotę, której nie każdy by się podjął – to się wówczas liczyło. Ale tym razem wiedział, że nie może przeciągnąć struny. Wszystko, co mówił agentowi o holowniku, załodze i sobie, było prawdą. Ale jednocześnie myśl, aby to wielkie, bezwładne pudło wziąć na hol i poprowadzić jak posłuszne dziecko albo raczej jak narowistego konia, który szarpie się i chce uwolnić od wędzidła, ciągle wracała i stawała się coraz bardziej natarczywa. Nalał whisky agentowi i sobie. Dorzucił lodu, zapomiał rozcieńczyć wodą sodową. W milczeniu obaj pociągnęli po sporym łyku. – No i co, widział pan? – dopytywał Jerry. – Wrak jak setki innych – wzruszył ramionami, udając obojętność. – Tyle, że wielki jak stodoła i stary jak świat. Ma pewnie ze sto dziur w kadłubie od rdzy. – Nie jest tak źle – oświadczył agent. – Pływałby jeszcze, ale to przestarzały typ, za wolny, przestał się opłacać. – Dobra – uciął kapitan – To sprawa armatora. Niech sobie tnie „Stellę” na żyletki, co ja mam do tego? – Armator chce to zrobić w Hiszpanii. Sprzedał go, wie pan, że tam najlepiej sprzedaje się stare statki na złom. – To też sprawa armatora, nie moja. – Pańska sprawa to przeholować go przez Atlantyk. – No jasne. Od początku domyślałem się, że chodzi o coś takiego. Agent poprawił się w fotelu, ponownie otarł czoło, ale był już nieco swobodniejszy. Wyczuł, że najgorsza burza minęła i rozmowa staje się bardziej rzeczowa. Zaczął przekonywać. – Nic pan nie ryzykuje, kapitanie. Wraca pan do domu, po drodze bierze pan na sznurek „Stellę” i w ten sposób bez kłopotu, bez ryzyka, po prostu po drodze, zarabia pan kupę forsy. Czysty interes, nie? Czy ja bym panu proponował inny? Kapitan uśmiechnął się i pokręcił głową. Bawiła go ta argumentacja agenta, nawet był skłonny przyznać mu rację, ale nie mógł przezwyciężyć oporów. – Dobry pan jest, Jerry – powiedział. – Gada pan jak adwokat. Ale już mówiłem. Holownik jest wykończony. Załoga też. A do takiej roboty i holownik, i załoga muszą być w pełnej formie. Przeprowadzić takie wielkie pudło przez Atlantyk to wielkie ryzyko. Chyba za wielkie jak na moje możliwości. Agent roześmiał się głośno. Klepnął kapitana poufale po kolanie i zawołał: – Mnie pan mówi o ryzyku? Pan? Taki kapitan? – No, no, Jerry, niech pan mnie nie bierze pod włos – bronił się kapitan mile połechtany słowami agenta. A ten naciskał. – Czego pan się obawia? Ryzyka? Przecież cała pańska robota to jedno wielkie ryzyko. Pan szuka ryzyka, bo to pański biznes. No, nie mam racji? Każde holowanie to ryzyko, nie? – Są jednak granice – poważnie odparł kapitan. – A poza tym, to by co najmniej o dwa 22 tygodnie opóźniło mój powrót do kraju. – Zdąży pan wrócić, zdąży. A niech mi pan wierzy, lepiej się wraca z pełniejszą kieszenią. – Daj pan spokój, Jerry – żachnął się kapitan. – Ciągle pan gada o tej forsie, a przecież są jeszcze inne ważne sprawy poza forsą. Czasem od niej ważniejsze. – W porządku, kapitanie – zgodził się Jerry. – Są. Owszem, ale te ważne sprawy lepiej się znosi, kiedy się ma forsę. Zresztą dobrze, mówi pan, że to wydłuży rejs o dwa tygodnie. No i co? Co to znaczy dwa tygodnie? – To kawał czasu, zwłaszcza jeśli się tak długo nie widziało domu. – Jasne – zgodził się agent. – Ale można też spojrzeć na to z innej strony. Na przykład: czy pan wie, co to jest kot? – O czym pan mówi? – zdumiał się kapitan. – No, wie pan? Gówno w porównaniu z tygrysem – Jerry roześmiał się z własnego dowcipu. Już był niemal pewien, że przekona upartego kapitana. Ciągnął dalej swobodnie. – Tak samo pańskie dwa tygodnie to jest nic w porównaniu z ośmioma miesiącami. Jest pan w rejsie osiem miesięcy, będzie pan razem osiem i pół. Z tym holowaniem. I zarobi pan. A przecież zarabianie, to główny cel pańskiej roboty na tym holowniku, nie? – Jerry – poważnie spojrzał kapitan – ma pan rację, zarabianie jest moim głównym zadaniem. Ale nie za wszelką cenę. Są granice ryzyka. Ja odpowiadam, jeżeli źle pracuję, ale też jeśli te granice przekroczę. – Wiem, ale pan przesadza. Chyba tym razem jest pan zbyt ostrożny, kapitanie. A ma pan opinię odważnego człowieka. Zresztą czego pan się obawia? Tego pudła? Nie takie zadania pan wykonywał... – Tak – przyznał kapitan. – Ale panu łatwo się o tym gada tu, na lądzie, w bezpiecznym porcie. Mamy koniec października, tu grzeje słońce jak w pełni lata, ale co będzie tysiąc, dwa tysiące mil na wschód? I czy pan wie, co znaczy ciągnąć takie wielkie, bezwładne pudło przez dwa tygodnie przez ten cholerny Atlantyk, który wcale nie jest łagodnym jeziorem, zwłaszcza jesienią? Czy pan wie, co może być, jak się trafi huragan albo choćby tylko poważny sztorm? A trafi się na pewno, bo to taka pora roku. Mogę nie dociągnąć „Stelli” do Hiszpanii, mogę nawet utopić mój holownik razem z załogą. Takie jest ryzyko, Jerry. Nawet odważny kapitan musi o tym pamiętać. – Co innego rozwaga, a co innego nadmierna ostrożność – odparował Jerry. – Ma pan ryzyko wkalkulowane w swój zawód. Pan nawet lubi ryzyko, nie? Więc nie rozumiem czemu pan wyszukuje wszystkie możliwe i niemożliwe trudności? Boi się pan? – Niech mi pan nie zarzuca tchórzostwa! – obraził się kapitan. – W porządku, nie jest pan tchórzem, nie powiedziałem tego. Ale przecież nie takie statki pan holował, i nie tylko jesienią, ale nawet w zimie... – Tak, ale zawsze holownik był w porządku, a załoga w pełnej formie. – Mówił to, ale czuł, że coraz bardziej traci grunt pod nogami. Zdawał sobie sprawę, że nie tyle Jerry go przekonał, ile sam nabierał coraz większej ochoty do tej akcji. I pamiętał też to, o czym mu przypominał agent: po to pływał, żeby zarabiać. Dyrekcja nie byłaby zadowolona, gdyby agent zawiadomił ich, że nie skorzystał z dobrej okazji zarobku podczas powrotu do kraju. Jednak coś go wstrzymywało od podjęcia ostatecznej decyzji. Jakby podświadomie czuł, że nie powinien się zgodzić. – Wszystko da się załatwić, kapitanie – agent bagatelizował tymczasem jego argumenty. – Holownik jeszcze można przejrzeć, nawet szybko naprawić. Załoga odzyska formę, jak pan podejmie decyzję. Przecież w gruncie rzeczy popłyną do kraju. – Dwóch ludzi mi brakuje – opierał się jeszcze kapitan. – Oddałem do szpitala. – Czy to taki problem? Weźmie pan innych. W Hiszpanii ich pan zmustruje i po sprawie. – Na wszystko ma pan odpowiedź, Jerry – ni to z pretensją, ni z uznaniem powiedział kapitan. 23 – Jasne – wesoło odparł Jerry. – Od tego jestem agentem. A agent – sam pan powiedział – to jak adwokat. Zresztą nie namawiałbym pana, gdyby nie było warto. A warto, ja to panu mówię. Armator tego pudła zapłaci i to dobrze. Zysk dla pańskiej dyrekcji. – Jerry sięgnął jeszcze po argument, który kapitan poprzednio już sam sobie uświadomił. – Jeśli pan odmówi, w Gdyni nie będą zadowoleni, że wolał pan wracać pusto, zamiast zarobić parę tysięcy dolarów i to po drodze do domu. – Idź pan do cholery – kapitan palnął dłonią w blat stołu. – To jest szantaż. – To poważny argument. – Dobra – kapitan pozornie ustąpił, ale jeszcze chwycił się ostatniej deski. – Jestem najemnikiem, kapitanem na służbie u armatora. Depeszuj pan do Gdyni, niech dyrekcja zdecyduje, czy mam holować, czy nie. Jerry uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową jakby z politowaniem. Wypił resztę wystygłej kawy, sięgnął po swoją teczkę, wyjął kartkę oddartą z dalekopisu i podał kapitanowi. – Okay – powiedział, nie przestając się uśmiechać. – Niech pan to przeczyta. – Kapitan spojrzał na niego podejrzliwie, przebiegł wzrokiem po kartce i zmarszczył brwi. Czuł się wyprowadzony w pole, ale ukrył niezadowolenie i tylko powiedział z przekąsem: – Szybki pan jest, Jerry. Już się pan z nimi porozumiał bez mojej wiedzy. Inny by panu wziął to za złe. – Ale pan nie weźmie. Znam pana, wiedziałem, że w końcu się dogadamy. Na wszelki wypadek chciałem formalności z Gdynią mieć za sobą. Na kartce dalekopis wystukał: Decyzję w sprawie holowania stella maris pozostawiamy kapitanowi, dyrekcja pro. – Niech pan się nie złości, kapitanie – ciągnął pojednawczo agent. – Gdyby pan się nie zgodził, zawsze mogłem ten papierek wyrzucić. A poza tym jestem agentem pańskiej firmy, mam obowiązek dbać o jej interesy. Robię to, jak umiem. – Nieźle pan dba o te interesy – przyznał kapitan i zaraz dodał złośliwie – i o swoje. – Jasne – zgodził się Jerry. – I o pańskie. Z tego interesu każdy będzie zadowolony. Jak pan widzi, wszystko teraz w pańskich rękach. Dyrekcja nie zgłasza sprzeciwu. Kapitan wstał. Miał dosyć tej rozmowy. Wiedział, że przegrał i musi ulec, choć nadal nie pozbył się wątpliwości. Podszedł do bulaja, jeszcze raz przez lornetę obejrzał wrak „Stelli”. Złapał się na tym, że myśli już teraz o nim nieco inaczej, jakby stary statek stał mu się bliższy. – No więc? – agent chciał wyraźnie usłyszeć ostatnie słowo. Kapitan nie odwracając się powiedział niezdecydowanie: – Sam nie wiem... – Wie pan, kapitanie – roześmiał się Jerry. – No, ale rozumiem, że chce pan jeszcze trochę czasu. Okay. Ale z armatorem może pan chyba porozmawiać, prawda? – Uważa pan, że jestem już dostatecznie zmiękczony – zauważył kapitan. – Uważam i zawsze uważałem, że jest pan rozsądnym facetem – odparował Jerry. – Nie ma pan argumentów. – Jerry – kapitan mówił na pół żartobliwie – lubię pana, ale czasem jest pan bezczelny. – Trudno – rozłożył ręce agent. – To cecha mojego zawodu. Pogada pan? – W porządku, czemu nie – kapitan wzruszył ramionami. – Niech przyjdzie. – Niech pan nie żartuje, kapitanie – powiedział Jerry ze zgorszeniem. – On zaprasza pana do siebie. – A ja go zapraszam do siebie. – Kapitanie – Jerry był teraz poważny. – Niech pan nie przesadza. Ten armator nie chodzi 24 do kapitanów. Oni chodzą do niego. Jeśli zaprasza. – Po co? – Nie wiem i nie moja sprawa – wzruszył ramionami agent. – Może chce z panem omówić jakieś ważne dla niego i dla pana szczegóły? Zresztą co panu szkodzi wypić drinka w eleganckiej willi? – Rzeczywiście – ustąpił kapitan. Sam nie wiedział, dlaczego się droczył. Był poirytowany przebiegiem całej rozmowy. Może grała w nim nieco urażona ambicja, że agent z góry wszystko przewidział, a jego potraktował jak kogoś, z kim tylko formalnie trzeba pogadać, bo w końcu i tak musi się zgodzić. Uznał jednak, że nie ma co się dłużej nad tym zastanawiać i zapytał: – Kiedy i gdzie mam być? – Przyjadę do pana po szóstej, jak zrobi się chłodniej – powiedział agent wyraźnie zadowolony. – On będzie czekał. – Taki był pewny, że się zgodzę? – Jerry wzruszył ramionami i patrząc bezczelnie kapitanowi w oczy odparł: – Był pewny, że ma do czynienia z rozsądnym człowiekiem, który przyjmie jego korzystną ofertę. – Kapitan żachnął się i ze złością rzucił: – Jeszcze jej nie przyjąłem... – Dobrze, kapitanie – agent wstał biorąc teczkę do ręki. – Będę po szóstej. Aha, niech pan każe zrobić listę tego, co pan potrzebuje dla statku i załogi. Wszystko załatwię jak najszybciej, zgoda? – Kapitan skinął głową. Poczuł się bezsilny. Ten człowiek naprawdę wszystko przewidział i nawet jeśli zachowywał się bezczelnie, to na pewno był dobrym agentem. – Zje pan ze mną obiad? – zapytał. – Dziękuję, kapitanie – odparł Jerry. – Zawsze z ochotą, macie świetną kuchnię, ale tym razem nie mogę. Nasza rozmowa zabrała nam sporo czasu. Mam jeszcze wiele spraw do załatwienia. Nie powiedział, że armator nakazał mu, aby natychmiast po rozmowie zgłosił się do niego. Wiedział, co w ustach tego człowieka znaczy słowo „natychmiast”... Kapitan podał mu dłoń i Jerry szybko opuścił statek. Jego starawy samochód, wielki niczym karawan, zawarczał głośno, strzelił z rury wydechowej i potoczył się po nabrzeżu w stronę bramy portowej. 5 Kapitan umył ręce, włożył czystą koszulę, dopiął spodnie, na nogi wsunął letnie pantofle i poszedł do mesy. Załoga była już po obiedzie, ale wszyscy siedzieli jeszcze przy stole. Ujrzał pełne zaciekawienia oczy skierowane na niego. Udał, że tego nie dostrzegł. Siadając na swoim miejscu powiedział: – Przepraszam, był u mnie agent, strasznie mnie wymordował. Czekali, że powie coś jeszcze, ale on urwał i sięgnął po chłodnik. Napełnił talerz po brzegi, zaczął jeść. Przy stole panowała cisza, jedni patrzyli na starego, oczekując dalszych informacji, inni udawali obojętność, dłubali w zębach drewnianymi wykałaczkami, wolno popijali kompot albo wysączali resztki przydzielonego im do obiadu w tropiku czerwonego wina. Zdenerwowała go ta sytuacja. Odsunął gwałtownie nie opróżniony do końca talerz i zapytał ze złością: – Co tak siedzicie jak na stypie? Nikt nie ma nic do roboty? Ktoś uniósł się, ktoś inny odsunął nieco fotelik od stołu, ale nikt nie wyszedł. W końcu starszy mechanik, najbardziej zżyty z kapitanem i najstarszy z nich, odezwał się udając 25 obojętność: – Są jakieś wiadomości? Kapitan podłubał widelcem w pieczeni postawionej przed nim przez stewarda. Wziął kęs do ust i skrzywił się. – Zimne, cholera. Weź pan to – podał talerz stewardowi – niech kucharz podgrzeje. Albo nie – rozmyślił się nagle. – Nie będę teraz jadł, za gorąco. Wszyscy nadal czekali. Zdawał sobie sprawę, że nie może dłużej zwlekać z odpowiedzią, więc odparł udając spokój: – Są. – Wracamy – ożywił się bosman. – Taaak – przeciągnął kapitan. – Tak jakby. – To znaczy? – zainteresował się starszy oficer. Wszystkich ogarnęły przeczucia, że za niedomówieniami kapitana coś się kryje. Powiedział po dłuższej chwili: – Chief z pokładu i ty – skinął głową do mechanika – zróbcie pełne zapotrzebowanie. Ochmistrz też. Tak jak na normalny, roboczy rejs. Więcej, niż zamówiliśmy poprzednio. Tylko szybko. Do szóstej ma być gotowe. – To jak? Wracamy czy nie? – odważnie zapytał starszy mechanik. – Już mówiłem – wykręcił się kapitan. – Popłyniemy do kraju. Ale po drodze trochę zboczymy. Niedaleko. Miny im zrzedły. Zrozumieli, że jednak czeka ich jeszcze jakaś praca, a powrót do domów opóźni się. Nikt jednak nie oponował, nikt nawet nie zrobił żadnej uwagi. Tylko starszy mechanik zapytał: – Co to za robota? – Chief – zamiast odpowiedzi kapitan zwrócił się do pierwszego oficera – pod wieczór weźmie pan trzeciego, bosmana, kogoś z maszyny i pójdziecie na drugą stronę basenu. Tam stoi statek „Stella Maris”. Obejrzyjcie go sobie dokładnie. Sprawdźcie, w jakim jest stanie, co trzeba zabezpieczyć, co zabrać, żeby go cało doholować. – Ten wrak? – wyrwało się chiefowi, a trzeciemu wydłużyła się mina, bo już wiedział, co dla niego oznacza polecenie kapitana. Stary nie odpowiedział na okrzyk chiefa. A starszy mechanik zapytał jeszcze: – Dokąd go pociągniemy? – Do Hiszpanii – odparł ze złością kapitan i wstał od stołu. III 1 Po obiedzie chciał się trochę zdrzemnąć, jak zwykł to czynić zawsze, kiedy mu warunki na to pozwalały. W samych tylko krótkich kalesonkach rzucił się na koję i za wszelką cenę starał się zasnąć. Ale był zbyt podniecony. Wszystko go drażniło. Złośliwa mucha, która uparcie siadała na nim, szelest wentylatora, szum silnika samochodu za burtą. Nawet zwykłe, stanowiące niemal część pulsowania jego ciała, terkotanie agregatu urastało teraz do rozmiarów nieznośnego grzmotu. Przewracał się z boku na bok, wycierał mokrą od potu twarz, palił jednego papierosa po drugim, a w końcu poczuł się bardziej zmęczony niż przed położeniem. Przez szeroko otwarty bulaj usłyszał głosy. Rozpoznał bosmana, trzeciego i elektryka. Musieli stać gdzieś niedaleko, nie zdając sobie sprawy, że może ich usłyszeć. 26 Trzeci mówił: – Stary zły jak osa. Lepiej mu się pod rękę nie nawijać. – Dziwisz się? – odparł bosman. – Wmusili mu to holowanie, a widać, że nie ma na nie ochoty. – Ja też nie – w głosie trzeciego kapitan wyczuł rozżalenie. Bosman roześmiał się. – Wiesz, co cię czeka, co? Nie martw się. Pudło jest wielkie, nawet jeśli wybebeszone, będzie na nim dosyć wygód dla ciebie i jeszcze paru ludzi. Ani się obejrzysz, a będziemy po drugiej stronie tego jeziorka. – A po drodze trochę poskaczemy na fali – zauważył kwaśno elektryk. – No i co? Pierwszy raz? Kazał ci kto leźć na morze? Otwórz warsztat, będziesz naprawiał elektryczne piecyki i spał bezpiecznie z babą pod pierzyną. – Żebyś wiedział – odciął się elektryk. – Jeszcze trochę i zmustruję. Tylko chałupkę dokończę. – A na razie pływaj i nie narzekaj – skwitował bosman. – Tak czy owak płyniemy w stronę domu. Z Hiszpanii tylko skok do Gdyni. – Ale radar jest nie w porządku. Jakby co, to może być kłopot. – Ależ ty masz talent do wywoływania wilka z lasu. Przecież radar chodzi, więc po co się martwisz na zapas. – Bo jestem człowiekiem myślącym i przewidującym – odciął się elektryk. Kapitan wstał. Miał dosyć leżenia, duchoty w kabinie i tej mimo woli podsłuchiwanej rozmowy. Wsadził głowę w bulaj, ale ich nie dostrzegł. – Wachtowy! – krzyknął. Trzeci od razu podskoczył bliżej. – Tak jest, panie kapitanie! – Był trochę speszony, widocznie domyślił się, że kapitan słyszał ich rozmowę. Ale ten niczego nie dał po sobie poznać, tylko rozkazał: – Każ pan spuścić bączka. Niech wachtowy marynarz wsiądzie i poczeka na mnie. Zaraz przyjdę. – Tak jest. Stał chwilę przy bulaju, nasłuchując, czy nie skomentują jego polecenia, ale oni, świadomi jego obecności, milczeli albo odeszli dalej, żeby ich nie słyszał. Kapitan ubrał się lekko, niezbyt starannie i łyknąwszy nieco zimnego kompotu, wyszedł z kabiny. Słońce oślepiło go, a rozgrzane powietrze sprawiło, że na chwilę stracił oddech. – Cholerny tropik – zaklął i niespiesznie zszedł na niższy pokład. Bączek stał już nieruchomo przy burcie, a nad nim zwisał sztormtrap przygotowany przez trzeciego oficera. Skinął mu głową w podzięce, zszedł po drewnianych szczeblach i siadł na ławeczce łódki. – Płyń tam – pokazał głową na drugą stronę basenu. Marynarz bez słowa odepchnął się ręką od burty holownika i skierował bączka po gładkiej, nieruchomej i brudnej wodzie ku przeciwległemu nabrzeżu. Po kilkunastu minutach dobili do kei, kapitan wyszedł z łódki i nakazał: – Czekaj tu na mnie. Za pół godziny wrócę. – Marynarz siadł na jego miejscu, zapalił i pogrążył się w półdrzemce, nasuwając głęboko na oczy wielki daszek letniej czapki. Kapitan rozejrzał się. Przed nim znajdowało się wielkie, całkowicie puste, betonowe nabrzeże. Stare tory kolejowe były zasypane piaskiem i śmieciami. W betonie tu i ówdzie widniały dziury i pęknięcia. Wzdłuż nabrzeża stał wielki magazyn, widocznie przez kogoś wykorzystywany, bo drzwi miał zamknięte i rampy były dość czyste. Na ścianach rzucały się w oczy białe napisy „No smoking”. Po lewej stronie, naprzeciw magazynu stała „Stella Maris”. Z bliska wydała mu się znacznie większa niż przez lornetę. Jej dziób wznosił się niebotycznie wysoko, zardzewiałe kluzy patrzyły niczym monstrualne oczy. Stalowa lina, biegnąca stamtąd do polera, zwisała luźno, niestarannie dociągnięta albo specjalnie tak pozostawiona, by dać luz statkowi. Kapitan 27 poszedł wzdłuż nabrzeża, pod burtą olbrzyma i w końcu znalazł się przy trapie, który wyglądał jak wielka strażacka drabina stromo wspinająca się ku górze. Wynurzenie pustego kadłuba sprawiało, że ostatnie stopnie trapu z trudem sięgały betonu nabrzeża i musiał wysoko podnieść nogę, by się na nie wspiąć. Klapały charakterystycznie pod jego stopami, kiedy wolno szedł w górę. Kiedy dotarł wreszcie na pokład, musiał odsapnąć, jakby odbył wysokogórską wspinaczkę. Rozejrzał się i skrzywił usta z niesmakiem. Na statku wszechwładnie panowała rdza, pokrywając relingi, nadbudówki, metalowe drzwi. Na pokładzie walały się kawałki lin i jakieś żelastwa, na dziobie poniewierały się resztki grubego łańcucha kotwicznego, nie wiadomo dlaczego porozrywanego na kawałki. Korpus windy wyglądał, jakby go jakiś olbrzym rozbijał wielkim młotem. Przykrego widoku dopełniały śmiecie: puszki po konserwach i piwie, podarte kartony, porzucone przez mechaników przetłuszczone szmaty, resztki desek z ładowni. Kapitan odwrócił się, jakby nie mógł na to patrzeć i wiedziony starym nawykiem wspiął się wyżej, na mostek. Tu było niewiele lepiej niż na pokładzie głównym. Wszechwładnie panowała rdza i śmiecie. Otwarte drzwi zdawały się zapraszać do wnętrza. Wszedł do sterowni. Wszystko, co można było ruszyć, zostało wymontowane i zabrane. Na środku stał tylko korpus steru bez koła, wyglądający jak trumna postawiona na sztorc. Ale szyby były całe i drugie drzwi także nie nosiły śladów uszkodzeń. Przeszedł przez nie na drugie skrzydło mostku, popatrzył z góry na wodę i przeciwległe nabrzeże. „Smok” wyglądał stąd jak mały, rybacki stateczek, a nie potężny, oceaniczny holownik. Kapitan wrócił do wnętrza i obejrzał kabinę nawigacyjną. Tu także panował bałagan. Ale kanapki nie zdemontowano, widocznie była tak stara i zniszczona, że nie opłaciło się zdzierać obicia. Na stole leżał fragment mapy z linią ostatniego kursu statku. Obok złamany ołówek, pęknięta linijka i okaleczony, jednonogi cyrkiel. Na podłodze strzępy kolorowych flag sygnalizacyjnych i wszędobylskie puszki pogniecione czyimiś stopami. Za nawigacyjną znajdowały się pomieszczenia kapitańskie, a po drugiej stronie – apartament armatorski. Były jednakowe. Obydwa składały się z trzech części: dużej kabiny z prostokątnymi oknami, sypialni i łazienki. Znajdowały się w znośnym stanie. Na kojach leżały jeszcze materace, stare, wypłowiałe i dziurawe. Piętro niżej była wielka jak salon mesa kapitańska, a obok niej kilka kabin pasażerskich. Wszystko z nich zabrano, pozostały tylko przykręcone do podłogi stare foteliki i koje z podartymi materacami. W salonie nawet boazerię zdjęto ze ściany, widocznie była z dobrego drewna i nadawała się jeszcze do użycia gdzie indziej. Kabiny oficerów i załogi, a także mesa załogowa nie różniły się wiele od tego, co widział dotychczas. Wszędzie brud, gołe ściany, wybebeszone koje, pootwierane szafki z resztkami kremów do golenia, past do zębów, szczoteczek, grzebieni i innych niepotrzebnych nikomu drobiazgów. W jednej z dawnych kabin oficerskich pchnął drzwi do łazienki. Niespodziewanie stawiły opór. Nacisnął silniej, sądząc, że blokuje je coś na podłodze. Nagle drzwi otworzyły się, ktoś skoczył na niego i chciał rzucić się ku wyjściu. Odruchowo złapał go za ramię i przytrzymał. Miał przed sobą brudnego, zarośniętego mężczyznę w starych dżinsach. – Ej, co tu robisz? – krzyknął. Mężczyzna, zamiast odpowiedzi niespodziewanie uderzył go w ramię, szarpnął się, wyrwał rękę i skoczył w otwarte drzwi. Kapitan poczuł ostry zapach potu. – Zaczekaj, nie bój się! – zawołał, ale tamten w popłochu przebiegł przez pokład, dopadł trapu i runął w dół. Szybkie, rytmiczne klapanie luźnych stopni świadczyło, że gnał na złamanie karku. – Idź do diabła, głupcze – machnął ręką kapitan. Potarł ręką ramię i wrócił w głąb statku. Zajrzał jeszcze do maszynowni. Gdy odsunął żelazne drzwi, ujrzał pod sobą niesamowity widok. Ogromna hala ziała pod nim niby fantastyczna dekoracja do filmu o zagładzie świata 28 po atomowej wojnie. Mroczne pomieszczenie oplecione było metalowymi galeryjkami. W dole widniał korpus potężnej maszyny. Nie zdemontowano go, widocznie koszt był wyższy niż wartość tego żelastwa. Wyjęto tylko wszystkie części, które mogły się jeszcze na coś przydać. Wszędzie sterczały kawałki pordzewiałych rur, przewody, blachy, walały się jakieś niepotrzebne metalowe części, a wszystko brudne, zardzewiałe, tchnące grozą. Kapitan otrząsnął się na ten widok i prędko wyszedł na powietrze. Zapalił papierosa, postał chwilę w cieniu, żeby zaczerpnąć tchu. Czuł jeszcze zapach starych smarów i stęchlizny, który wypełniał maszynownię. Rzucił okiem na ładownie. Były zakryte, choć brezent tu i ówdzie był naddarty. Pomyślał, że bez trudu da się to uszczelnić, i ruszył po trapie w dół. Po chwili znalazł się w bączku. Marynarz nim ruszył, zapytał: – Kto to był, panie kapitanie? Jakiś bezdomny – wzruszył ramionami. – Wystraszyłem go. Zwiał, jakby zobaczył upiora. No, płyniemy na „Smoka”. 2 Pod wieczór upał przeminął, a z daleka, od Morza Karaibskiego nadciągnęła lekka, orzeźwiająca bryza. Powiew był słaby, z trudem poruszył lekko bandery: biało-czerwoną na flagsztoku i pasiasto-gwiaździstą wyżej, na maszcie, ale jednak przyniósł ulgę. Ludzie poczuli się lepiej, łatwiej było oddychać. Zaraz też poweseleli poczęli się ruszać żwawiej, powyłazili z głębi statku na pokład, żeby zaczerpnąć nieco powietrza po upalnym dniu. Kiedy pod trap zajechał wielki, czarny karawan Jerry’ego kapitan był gotowy do wyjścia. W tropikalnym mundurze prezentował się elegancko. Miał na sobie beżową kurtkę bez jednej zmarszczki, starannie wyprasowane spodnie, lśniące, czarne buty i białą czapkę ze złotymi dębowymi liśćmi na daszku. Cztery złote paski na naramiennikach wskazywały jego rangę, a biała koszula dobrze kontrastowała z czarnym krawatem. Rzucił okiem na swoje odbicie w lustrze i zapytał: – No jak? Steward skrzywił się, ale nic nie powiedział. Miał za złe kapitanowi, że niemożliwie grymasił ubierając się. Odrzucił dwie koszule – jedną, bo była niestarannie wyprasowana, drugą, bo brakowało jej guzika na dole, w miejscu, które wypadało pod spodniami. Steward musiał naprędce prasować, bo stary uparł się, że nie włoży tej bez guzika. Zupełnie jakby szedł na rozbieraną randkę – pomyślał ze złością steward. Potem jeszcze musiał przeciągnąć żelazkiem po spodniach, bo staremu wydało się, że kanty nie są zbyt ostre. Toteż teraz, gdy był już gotowy, steward odetchnął z ulgą i w duchu modlił się, żeby kapitan wreszcie poszedł sobie do diabła i zostawił go w spokoju. Kapitan spełnił jego życzenie i wyszedł nie czekając, aż Jerry przyjdzie po niego do kabiny. – No, jest pan, świetnie! – ucieszył się agent, uruchamiając silnik. – Nie będzie pan żałował, zobaczy pan... – Dobra, dobra, jedźmy już, chcę to mieć z głowy – burknął kapitan. Jerry niespiesznie przejechał przez portowe zakamarki, wyprowadził wóz za miasto i wkrótce znaleźli się w pięknej, willowej dzielnicy na wzgórzu, z którego widać było port i zatokę. Jechali między rzędami palm, których korony poruszały się teraz w łagodnych podmuchach bryzy. W pewnej chwili Jerry skręcił w prawo i wjechał na teren prywatnej posiadłości, o czym informowała tabliczka przy drodze. Wkrótce już byli przed willą armatora. Gazon z kolorowymi kwiatami, palmy i fikusy otaczające biały dom z kolumnami i schodami od frontu, seledynowy basen kąpielowy widoczny za willą – wszystko to zrobiło duże wrażenie na kapitanie, choć nie dał tego po sobie poznać. Wyszedł im na powitanie szpakowaty mężczyzna w białych spodniach, lekkiej bluzie z krótkimi rękawami i z 29 granatową apaszką zawiązaną w wycięciu rozpiętej koszuli. Wyglądał trochę egzotycznie, a trochę jak starzejący się lowelas. Powitał kapitana niemal wylewnie: – Jest pan, kapitanie, cieszę się, że pan przyjął moje zaproszenie. Proszę, proszę, siądziemy w ogrodzie. – Poprowadził ich przez hall na drugą stronę domu i wskazał na stolik przy basenie. Było tu przyjemnie, wokół roztaczał się wspaniały widok i kapitan z ulgą usiadł, kładąc czapkę na wolnym krzesełku. Jerry zwalił się obok niego, wyraźnie zadowolony, że doprowadził do tego spotkania. Gospodarz sięgnął do stojącego obok barku na kółkach. – Whisky? Gin? Sherry? – Gin z tonikiem i dużo lodu, proszę – odparł kapitan. Miał ochotę na aromatyczny trunek. Był trochę zdenerwowany, niepewny, co przyniesie to spotkanie. Ale uprzejmość gospodarza, piękna sceneria i przyjemny powiew od morza sprawiały, że coraz bardziej rozluźniał się i nabierał swobody. Pomyślał, że w końcu to nie on, ale armator ma do niego interes i poczuł się jeszcze swobodniej. Przyjął szklankę, poczekał, aż gospodarz naleje Jerry’emu i sobie, i dopiero uniósł ją do góry. – Zdrowie – powiedział gospodarz. – Pańskie, pańskiej załogi i statku... jak on się nazywa? – „Smok”. – O yes, „Smok”, a więc także zdrowie „Smoka”. – Roześmiał się, a oni mu zawtórowali. Napili się, gospodarz podsunął cygara i papierosy. Z domu wyszła młoda kobieta. Kapitan spojrzał na nią z zainteresowaniem. Była ładna, figurę miała świetną, nogi zgrabne, a blond włosy, dość krótko przystrzyżone i swobodnie puszczone, sprawiały wrażenie dziewczęcej niefrasobliwości. – O, Pam – gospodarz uniósł brwi, jakby go zdziwiła jej obecność, ale zaraz się opanował. – Poznaj kapitana, a Jerry’ego znasz, prawda? – Hello – dziewczyna skinęła kapitanowi głową, nie podając ręki. Odpowiedział nieco staroświeckim ukłonem, lekko unosząc się z krzesła. – To moja synowa, Pamela – przedstawił ją armator – i zaraz zwrócił się do niej: – Pam, mamy tu rozmowę o interesach – dawał do zrozumienia, że powinna ich zostawić samych. Młoda kobieta nie zwróciła na to uwagi. – To pan jest kapitanem tego holownika? – zapytała. – Tak, „Smoka” – odparł trochę zdziwiony pytaniem. – Kiedy pan odpływa? – indagowała. – Jeszcze nie wiem, ale wkrótce – był coraz bardziej zdziwiony. – Jutro, pojutrze? – chciała wiedzieć. – Tak, zapewne. Jeśli wszystko załatwię, to pojutrze. – Dobrze – skinęła głową. Armator był zniecierpliwiony. – Pam – zaczął, ale ona mu przerwała. – Okay, ojcze – powiedziała z dziwnym naciskiem na słowie „ojcze”. – Idę sobie, przepraszam, że przeszkadzałam. – Wychodzisz? – armator był wyraźnie niezadowolony. – Tak. – Musisz? – zmarszczył brwi. Kapitan zauważył, że jest zły, choć stara się to ukryć. Dziewczyna po raz pierwszy lekko się uśmiechnęła. – Muszę, przecież wiesz, że powinnam się pożegnać z przyjaciółmi. Ale wrócę szybko, nie martw się – machnęła im ręką i odeszła, a armator milczał przez chwilę, wyraźnie starając się opanować. – Jest samodzielna – zauważył, jakby ją usprawiedliwiał nie wiadomo dlaczego. – Bardzo. No, zdrowie jeszcze raz. – Napili się i armator rzucił do agenta: – Jerry, masz chyba coś ważnego do załatwienia, z godzinkę ci to zajmie, prawda? – zabrzmiało to niezbyt uprzejmie, ale Jerry skinął potulnie głową, dopił swoją whisky i wstał. – Tak mam jeszcze parę spraw do załatwienia – powiedział. W porządku, to załatw i wróć 30 za godzinę po kapitana. Armator pożegnał go niedbałym skinieniem głowy. Jerry wyszedł i zostali sami z kapitanem. Przez chwilę panowało dosyć krępujące milczenie. Kapitan czekał, co powie armator, a ten jakby wahał się, od czego zacząć. – Dziwi się pan zapewne – powiedział wreszcie – że zaprosiłem pana tu, a nie do biura... – Czuję się zaszczycony – bąknął bez przekonania kapitan. – Zależało mi, żebyśmy byli swobodniejsi. Poza tym chciałem, żeby zobaczył pan mój dom, Pamelę już pan poznał, syna też panu przedstawię. – Kapitan milczał, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Cała ta rozmowa o rodzinie kryła najwyraźniej jakiś sens, którego nie mógł dociec. Czekał więc, co nastąpi. A armator uśmiechnął się już nieco swobodniej i uniósłszy rękę mówił: – Wiem, wiem, co pan myśli. Nie przyszedł pan tu rozmawiać o moich rodzinnych sprawach, ale o interesach, jasne... – Właściwie o interesach rozmawiałem z Jerrym – odparł powściągliwie kapitan. – Ale on nalegał, żebym tu przyszedł, bo pan chciał... – Tak, tak, – pospiesznie wtrącił armator. – Nalegał, bo mu kazałem. Bardzo chciałem z panem porozmawiać i to niekoniecznie o rodzinnych sprawach, chociaż... No, ale mówmy konkretnie. Rozumiem, że pan przyjął moją propozycję i podjął się holowania „Stelli”? – Jerry tak przedstawił wynik naszej rozmowy? – Z tego co mówił, wynikało, że przekonał pana. Kapitan wziął z pudełka cygaro, przez chwilę obracał je w palcach, przyjął ogień od gospodarza, wypuścił kłąb aromatycznego dymu. Przez cały czas zastanawiał się, co się za tym wszystkim kryje. Bo o tym, że nie chodzi tylko o zwykłe holowanie, był przekonany już od dłuższego czasu. Nie byłoby tyle ceregieli, uprzejmości, namawiania, zapraszania tu, do tej eleganckiej willi. Znał takich kontrahentów i wiedział, że składają konkretne, rzeczowe propozycje i oczekują takich samych odpowiedzi, a jeśli nie otrzymują – idą do konkurencji, z którą szybko ubijają interes. Tu wszystko odbywało się inaczej. Jeszcze to, że Jerry tak naciskał, było zrozumiałe. Miał w tym swój interes, otrzymywał premię firmy, którą reprezentował, a jeśli był dostatecznie obrotny, to także od zleceniodawcy. A więc widział w tym pieniądze. Ale czemu ten bogaty armator, który mógł wybierać, kogo chciał, właśnie jego sobie upatrzył i posunął się aż do tego, że zaprosił go do swego domu – kapitan nie pojmował. Rozumiał jednak, że sprawa musi się wkrótce wyjaśnić. Więc choć był już w zasadzie zdecydowany, postanowił jeszcze trochę się podroczyć i wysondować armatora do końca. Odpowiedział spokojnie: – Jerry nie ukrywa, że mu zależy na dobiciu interesu. Ale nie powiedział widocznie panu, że mimo wszystko ja jeszcze nie jestem zdecydowany. – Ciągle się pan waha? – armator uniósł brwi w szczerym zdumieniu. – Inny by łapał taki interes byle nie dać się ubiec konkurencji, a pan stawia opór... – Moja sytuacja jest dosyć szczególna. Mówiłem o tym z Jerrym. – Powtarzał mi, ale, pan wybaczy, to nie są istotne argumenty. Proponuję przecież dobry, czysty interes. Tak czy owak ma pan po drodze. Płynąc do domu, holuje pan statek do Hiszpanii. Zboczenie z trasy niewielkie, a zarabia pan pieniądze. Zresztą co ja panu będę mówił, sam pan wie, lepiej ode mnie, że to dla pana i pańskiej firmy doskonała okazja. Nad czym tu się jeszcze zastanawiać? – Chce pan powiedzieć, że gdyby miał pan takiego kapitana jak ja, to by go pan wyrzucił? – roześmiał się kapitan. Armator wzruszył ramionami. – Po prostu nie chcę ryzykować – ciągnął kapitan – nie mając pewności, że zadanie wykonam, jak należy. Mój holownik nie jest całkiem w porządku. Jestem od paru miesięcy w morzu, potrzebny mu solidny przegląd... – A o co konkretnie chodzi? – spytał rzeczowo armator. – Radar mam niepewny. Sprzęt się zużył w poprzednich holowaniach. Sporo się nazbierało usterek. – To detale, kapitanie, sam pan o tym wie – armator machnął lekceważąco ręką. – Zaopatrzę pański holownik we wszystko czego potrzebuje. Jeśli konieczna jest jakaś bieżąca 31 naprawa załatwię, że zrobi się w parę godzin. Zresztą, co tu mówić: i tak by pan wracał bez przeglądu, więc to raczej uniki niż argumenty. Kapitana ubodły ostatnie słowa armatora. Wiedział jednak, że jest w nich sporo racji i dlatego sięgnął po inny argument. – Brakuje mi dwóch ludzi, których musiałem oddać do szpitala. A do holowania muszę mieć komplet, sam pan wie. – To żaden problem. Załatwię panu dwóch marynarzy. – Na holowniku trzeba specjalnych kwalifikacji. – To da ich pan do ekipy na wraku. Zresztą, jak będzie trzeba – znajdę panu nawet najlepszych fachowców. Popłyną z panem do Hiszpanii, tam zmustrują, pójdą na inny statek albo wrócą do Stanów na mój koszt. No więc? Kapitan pociągnął łyk ginu, potem palił cygaro, oglądając jego rozżarzony koniec. Zdawał sobie sprawę, że został ostatecznie przyparty do muru. Nie miał już żadnych argumentów. Pozostało zgodzić się bez dalszych wykrętów lub otwarcie powiedzieć, że nie chce podjąć się tej pracy. Ale takie oświadczenie oznaczało wiele komplikacji, konieczność tłumaczenia się w Gdyni, dlaczego przepuścił dobrą okazję. A jednak nadal miał opory. Czuł, że coś się za tym wszystkim kryje. Tyle trudu agenta i samego armatora, żeby przekonać jednego upartego kapitana? Postanowił zagrać w otwarte karty. – Dobrze – powiedział zdecydowanie. – Wyczerpaliśmy listę moich zastrzeżeń, znalazł pan na wszystko radę. Ale mam dwa pytania. Jeśli otrzymam jasną i zadowalającą odpowiedź – ubijemy interes. Armator zmarszczył brwi. Widać było, że z trudem powstrzymał odruch zniecierpliwienia, może nawet gniewu. – Nie wiem, czy pozwoliłbym któremukolwiek kapitanowi na takie warunki – powiedział wolno. – Zazwyczaj płacę i wymagam. Ale skoro już zdecydowaliśmy się tak szczerze rozmawiać, to proszę, niech pan pyta. Kapitan odstawił szklankę, zdusił cygaro i pochyliwszy się zapytał: – Jest wiele firm zajmujących się holowaniem. Mają lepsze statki, silniejsze od mojego. A pan wybrał mnie. Dlaczego? – To proste – armator wzruszył ramionami, jakby to pytanie było bez znaczenia. – Wybrałem pana, bo ma pan świetną opinię Świat marynarski nie jest wielki i wiadomości rozchodzą się w nim szybko. Zresztą Jerry pana gorąco polecał, a Jerry to dobry agent, zna się na rzeczy i mnie by nie nabrał. Ufam mu, chociaż wiem, że reprezentuje tu pańską firmę, a więc ma interes w tym, żeby pana polecać. Oto cała tajemnica, zadowolony pan? – Same komplementy, trudno nie być zadowolonym... – trochę ironicznie odparł kapitan. Niezbyt przekonały go słowa gospodarza, ale armator nagle roześmiał się, klepnął go w kolano i zawołał: – Kapitanie, jak żyję nie widziałem, żeby ktoś tak się wykręcał od dobrego interesu! Czego się pan boi? – Ja się nie boję – kapitan poczuł się trochę urażony – ale są granice ryzyka, których nie chcę przekraczać... – Przesada! – armator był teraz jowialny. – Jakie ryzyko! Żaden z pańskich argumentów nie wytrzymał mojej argumentacji. Po prostu zrobi pan dobry interes. Bo ja płacę. Sporo. Może nawet dużo. W każdym razie nie będę się specjalnie targował. Wiem, wiem, zaraz pan zapyta: dlaczego? Otóż powiem. Ja też mam w tym interes. Ten statek to złom, a więc sporo pieniędzy. Pod warunkiem, że go się doholuje do Hiszpanii, gdzie za taki złom dobrze płacą. A pan jest dobry w swoim fachu i doholuje mi „Stellę” na miejsce. Szybko i bez kłopotów. Na to liczę. Może mi pan to zagwarantować, prawda? – Czy ja wiem? – powiedział wolno kapitan. Armator znów się zaśmiał. – Niech pan nie będzie zbyt skromny, kapitanie. Mówiłem – już o panu zebrałem opinię. 32 No więc jak ostatecznie? – Chwileczkę – kapitan uniósł dłoń, a armator od razu przestał się uśmiechać i zrobił się czujny. – Mówiłem, że proszę o odpowiedź na dwa pytania. Było jedno. – Dobrze. A drugie? – Może nie powinienem go zadawać, ale lubię jasne sytuacje. Dlaczego panu tak zależy, żebym to ja, i żeby jak najszybciej? Niech pan nie mówi, że już to wyjaśniliśmy. Nigdy w życiu nie zmarnowałby pan tyle czasu na gadanie ze mną, na te wszystkie argumenty, obietnice i ustępstwa, gdyby panu specjalnie na tym nie zależało. Dlaczego? Co się za tym kryje? Armator wstał, podszedł do barku i napełnił swoją szklankę whisky. Dopiero po chwili zorientował się, że pominął kapitana i zapytał: – Jeszcze ginu? – Nie, dziękuję, dosyć mam na dziś alkoholu – odparł chłodno kapitan. Armator skinął głową, napił się sam, odstawił szklankę i powiedział: – Okay, kapitanie. I tak bym panu powiedział. Pan o tym musi wiedzieć, więc pytanie mnie nie dotknęło ani nie obraziło. Chodźmy, proszę. – Dokąd? – zdumiał się kapitan. – Tam – skinął głową w stronę oświetlonego wnętrza domu. – Przedstawię panu mojego syna, Joego. – Ale... po co?... – zdziwił się kapitan, lecz armator ponaglił: – Chodźmy, chodźmy, wszystko się wyjaśni. – Kapitan niezbyt chętnie, ale zaintrygowany, poszedł za nim. 3 Dojechała do znajomego miejsca i zatrzymała wóz tak, by nie wysiadając widzieć wjazd na punkt widokowy, a równocześnie patrzeć na leżące w dole miasto i zatokę. Gdy wyłączyła silnik, ogarnęła ją ogromna cisza. Wokół panował spokój, którego nie mącił lekki powiew wiatru od morza. Z dołu dochodził łagodny szum wielkiego miasta, który działał kojąco, był odległy i trochę nierealny. Cykady dziś milczały. Czasem tylko za żywopłotem przejechał wolno samochód. Jeden skręcił tutaj, ale zaraz odjechał – widocznie siedząca w nim para szukała odosobnionego miejsca, w którym nikt by jej nie krępował. Zapaliła papierosa i patrząc w niezbyt gęsty mrok, czekała. Dziś nie była zdenerwowana. Zdążyła wszystko przemyśleć, zdarzenia wczorajszego dnia oddaliły się, przybladły; miała teraz przed sobą cel, który zamierzała konsekwentnie zrealizować. Na myśl o człowieku, którego oczekiwała, doznała uczucia litości i niechęci. Przez moment pomyślała też o mężu. Poznali się przed dwoma laty, na farmie, gdzie mieszkała i pracowała wraz z rodzicami. Ed był stajennym, doglądał rasowych koni, za którymi przepadał właściciel. Pomarańczowy sad i plantacja arbuzów były raczej pretekstem, bo farma nie miała przynosić specjalnych dochodów. Ważne, by nie trzeba było do niej dokładać. Liczyły się piękne araby, w których kochał się armator sprowadzając je z różnych stron świata i od czasu do czasu wystawiając do ważniejszych biegów. Sam także lubił ich dosiadać i w każdej chwili mógł wpaść na farmę, by zażyć przejażdżki. Joe ściągnął na farmę któregoś dnia i zajął pokój na górze. Wszyscy wiedzieli, że coś z nim jest nie w porządku, unika ludzi, z nikim nie rozmawia, mało je i znika czasem na wiele dni, a potem wraca albo go ktoś przywozi tak złachmanionego i zaniedbanego, jakby przybywał ze świata włóczęgów. Nikt na farmie nie dociekał, co się z nim dzieje – był synem właściciela, mógł robić, co chciał, więc spełniano jego rzadkie kaprysy – jak choćby ten, że nie wolno było wchodzić do jego pokoju, gdy tam przebywał, a sprzątać można było tylko 33 wówczas, gdy na to pozwolił. Głośna muzyka rockowa, której ustawicznie słuchał, nikomu nie przeszkadzała, bo dom był obszerny, niemal pusty, a pracownicy mieszkali w innym, specjalnie dla nich zbudowanym budynku, nieco na uboczu. Kiedyś Pamela pojechała półciężarówką do odległego o sześć mil miasteczka, żeby przywieźć zaopatrzenie przed spodziewanym przybyciem właściciela. Gdy już zrobiła zakupy i miała wracać, zatrzymał ją rosły, byczkowaty policjant, który niekiedy dawał jej do zrozumienia, że jest dziewczyną, którą chętnie by się zainteresował. Tym razem jednak nie zalecał się, tylko zawołał: – Ej, Pam, wracasz na farmę? – Tak, a bo co? – odpowiedziała zaczepnie. – Mam dla ciebie ładunek. – Co jest? – zaciekawiła się. – Zajedź do nas. – Pojechał przodem i zatrzymał się przed wejściem do drewnianego budynku policji. Gdy Pam stanęła za nim kazał jej poczekać, zniknął w środku, a po chwili pojawił się wraz z kolegą prowadząc pod pachy Joego. Syn właściciela wyglądał wyjątkowo żałośnie. Z trudem powłóczył nogami, policjanci właściwie go wlekli, głowę trzymał opuszczoną, z ust ciekła mu ślina, koszulę miał podartą, spodnie wymięte i brudne. – Pijany? – spytała Pam. – Sama zobaczysz – odparł policjant. – Zabierz go, niech się prześpi, nie mamy co z nim robić w areszcie. – Przeskrobał coś? – przestraszyła się. – W tym sęk, że nie. Nie ma go za co zamknąć. Zresztą, jego stary narobiłby szumu, a po co szeryfowi kłopoty? – mówiąc to, policjant usadowił wraz z kolegą Joego na siedzeniu obok Pameli. Odjechała. Przez całą drogę Joe nie odezwał się. Był w takim stanie, że nie bardzo chyba zdawał sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje. Leciał w bok raz na nią, to znów na drzwiczki. Poprawiała go wolną ręką i jakoś wreszcie dotarła do farmy. Z daleka zobaczyła wóz właściciela. Ojciec pomógł jej wytaszczyć Joego z półciężarówki, potem poprosił, by razem z nim zaprowadziła syna do pokoju. Joe legł nieprzytomny na rozgrzebanym łóżku. Pam wymknęła się dyskretnie. Czuła niesmak i nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Było jej żal Joego, w gruncie rzeczy miłego chłopaka, a równocześnie współczuła ojcu. Matka Joego nie żyła – zginęła w wypadku samochodowym, a ludzie szeptali, że był to wypadek szczególnie bolesny dla męża, żona bowiem jechała z młodym człowiekiem, oboje byli pijani, a ten młodzieniec podobno dosyć często towarzyszył pięknej pani w różnych eskapadach. Wieczorem gospodarz zaprosił Pam do swego pokoju. Wypił parę szklaneczek, ale nie był pijany. Rozmawiał z nią długo i szczerze. Mówił o synu, o jego zachowaniu, o tym wreszcie, że jeśli tak dalej pójdzie, to go utraci. Chłopak potrzebował kogoś, kto by stale był przy nim, opiekował się, czuwał nad tym, co robi. Nie był zły, tylko samotny i sfrustrowany, a przede wszystkim miał słaby charakter, który sprawiał, że łatwo wpadał w fatalne towarzystwo. Wszystko to mogło się skończyć katastrofą, jeśli mu ktoś nie pomoże. Ktoś, kto będzie dla niego dobry i kogo on polubi. A lubi ją, Pamelę... Obiecała zająć się Joem. Potem były jeszcze dwie rozmowy. W końcu ojciec zaproponował jej, by wyszła za jego syna, co wzmocniłoby zapewne jej wpływ na Joego. Zgodziła się. Trochę dlatego że było jej żal chłopaka, a trochę dlatego że nie umiała odmówić takiemu człowiekowi jak jego ojciec: władczemu, a ja proszącemu o ratunek dla syna. Omamiła ją wizja życia w świecie niepodobnym do pełnego trosk i kłopotów świata jej rodziców. Ale nie powiedziała ojcu Joego, że od roku na farmie jest ktoś kto wieczorami i nocami szeptał jej o innym świecie, o tym, że muszą się stąd wyrwać, zacząć inne życie, poszukać 34 swej szansy i znajdą ją na pewno, bo są młodzi, odważni, a świat stoi otworem przed młodymi i odważnymi. Mówił gorącym szeptem, dawał jej pieszczoty, których przedtem nie zaznała. Odurzył ją wizją wspólnej przyszłości. Wciągnął ją też w krąg swoich nieczystych, ale nęcących spraw. Odurzenie przeszło jej jednak po rozmowie z ojcem Joego. Tamto było mglistym marzeniem, niepewną i ryzykowną mrzonką, a to, co proponował armator czymś realnym i konkretnym. I w dodatku ten biedny Joe. Potrzebował jej. Uwierzyła w to i została jego żoną. Ed zniknął z jej życia w chwili, gdy wyjechała z farmy, a wyjechała po to, by wziąć ślub z Joem i pozostać w Nowym Orleanie. Teraz, po roku, Ed pojawił się. Inny. Groźny. Żądający pomocy i gotowy tę pomoc wymóc nawet szantażem. Pam wiedziała, że musi spełnić jego żądanie. To i wszystkie późniejsze. Teraz czekała, mając niespodziewane rozwiązanie. Nie cieszyło ją to, ale wybrała – jej zdaniem – mniejsze zło. Ed wyłonił się cicho i niespodziewanie. Trochę nawet się przestraszyła, gdy otworzył drzwiczki i siadł obok niej w samochodzie. – Jesteś – powiedział zadowolony. – Nachylił się, by ją pocałować. Zgodnie z planem, który sobie nakreśliła, pozwoliła na to. – Masz? – spytał Ed: Położyła dłoń na jego kolanie i odparła miękko: – Ed, nie gorączkuj się... – Masz czy nie? – nacierał brutalnie. – To nie takie proste, sam wiesz... – Kręcisz – w jego głosie pojawiła się groźna nuta. – Słuchaj, jeżeli myślisz... – Ależ Ed – teraz mówiła niemal pieszczotliwie. – Nie chcę się wykręcać. Ale postawiłeś mi zadanie ponad moje możliwości. Nie mogłam tak szybko... – Kłamiesz, suko – ścisnął jej ramię aż do bólu. Wytrzymała, postanowiła, że nie da się ponieść nerwom. Musiała być spokojna. Spokojna i cierpliwa. – Nie mów tak do mnie – zaprotestowała nadąsana. – Nie jestem przyzwyczajona do takiego języka. – Gówno mnie to obchodzi – rzucił jej w twarz. – Powiedziałem ci... – Dobrze, Ed – ujęła go dłonią pod brodę i przysunęła twarz do jego twarzy. Podziałało. Trochę się uspokoił. A ona mówiła: – Nie mogłam tak z dnia na dzień zdobyć pieniędzy. Dużo pieniędzy, bo nam potrzeba dużo, prawda? – Położyła nacisk na słowie „nam” i odczuła, że zrobiło to na nim wrażenie. Odprężył się, rozluźnił palce na jej ramieniu. – No więc co chcesz zrobić? – zapytał spokojniej. – Daj mi dwa, trzy dni. – Nie mogę. Liczy się każda chwila. – Ależ Ed – perswadowała – musisz być cierpliwy. Jeśli masz dobre miejsce, to przeczekasz te dwa, trzy dni, a ja zdobędę pieniądze. – W jaki sposób? – wciąż był podejrzliwy. – To proste, tylko trzeba nieco czasu. Zwyczajnie mi nie da. Postanowiłam rozbić ten wóz. Powiem, że nie będę jeździła wrakiem i muszę kupić nowy. Na to da mi czek. A to będzie parę tysięcy, no, dobrze wymyśliłam? – Cwana jesteś – pochwalił. – Nie mów tak – znów się nadąsała. – Dobrze, dobrze, nie udawaj damy – uciął. – Pomysł niezły, parę tysięcy wystarczy na początek. – Wezmę jeszcze biżuterię. Niezbyt tego wiele, ale też będzie parę tysięcy – oznajmiła. – No, to już lepiej – pochwalił wyraźnie zadowolony. – Tylko to czekanie... I... słuchaj – powiedział nagle innym tonem – jeżeli coś kręcisz, myślisz, że mnie wykołujesz, to... 35 – Ależ Ed – zaprotestowała miękko i przysunęła się bliżej. Dotykali się twarzami, czuł jej oddech, ona z trudem znosiła jego przykry zapach, ale mimo woli poddawała się pragnieniu, które w niej coraz bardziej narastało. Przemknęło jej przez myśl, że właściwie dlaczego nie? Z Edem było jej kiedyś dobrze... Od roku nie miała mężczyzny. Wczoraj, tego z teściem nie liczyła... Pomyślała też, że to jeszcze bardziej przekona nieufnego Eda. Pozwoliła się pocałować, przylgnęła do niego, obdarzyła niespodziewaną pieszczotą. Jęknęła, kiedy mocno przycisnął ją do siedzenia. – Poczekaj – szepnęła – opuszczę oparcie. Niecierpliwie zwalił się na nią. Była uległa, a wkrótce zupełnie zapomniała, że jest niedomyty, że siedzenie jest niewygodne, a kierownica uwiera ją w uniesione udo. Policyjny wóz cicho podjechał pod żywopłot i się zatrzymał. Kierowca został na swoim miejscu, a drugi policjant wyszedł, starając się nie trzasnąć drzwiami. Miał w ręku latarkę elektryczną. Szedł cicho, na palcach pod samym żywopłotem. Gdy znalazł się w pobliżu samochodu, zajrzał do środka i zaświecił. Pamela krzyknęła z przestrachem, ale Ed był w takim stanie napięcia, że tylko wrzasnął: – Idź do diabła, cholerny gnojku! – Sorry – powiedział policjant i wycofał się. Gdy siadł obok kolegi w samochodzie, sapał z podniecenia. – Co jest? – zapytał kierowca. – Jest tam ktoś? – Są. Jakiś długowłosy ciężko pracuje na ślicznej panience. Cholerne baby, dają byle brudasowi... – Ty byś też chciał, co? – roześmiał się kierowca. – Może ich przymkniemy za obrazę moralności? Będziesz miał satysfakcję, żeś im przerwał. – Co ty! Jakbyśmy wszystkich takich przymykali, to aresztów by nie starczyło. Zresztą, jutro wytoczyliby nam sprawę o łamanie praw obywatelskich i ograniczenie wolności osobistej. Jedźmy... Samochód cicho odjechał i wokół znów zapanowała cisza. 4 Gospodarz poprowadził kapitana do wnętrza domu. Z hallu schodami weszli na piętro. Kapitan odniósł wrażenie, że w całym dniu nie ma nikogo prócz nich, co wydało mu się trochę dziwne. Tymczasem armator zatrzymał się przed drzwiami na piętrze i zapukał. Nikt nie odpowiedział. Ponowił pukanie, już nieco niecierpliwiej. Dalej panowała cisza. – Joe! Kapitan stał obok niego coraz bardziej zdziwiony. Nie odzywał się jednak, czekając co nastąpi. Nie usłyszawszy znów odpowiedzi, gospodarz nacisnął klamkę i wszedł, skinąwszy głową kapitanowi, by szedł za nim. Pokój był duży, umeblowany tak skąpo, że sprawiał wrażenie pustego. Gołe, białe ściany, tylko w jednym rogu stał ukośnie stół zarzucony plakatami, rysunkami i książkami. Szczelnie zamknięte okno i drzwi balkonowe wychodziły na ogród. Panował tu ciężki zaduch. Kapitan poczuł jakiś dziwny zapach, którego nie umiał bliżej określić. Pod ścianą, wprost na podłodze leżał materac albo był to tapczan tak niski, że sprawiał wrażenie samego materaca. Obok stał zestaw grający, którego kolumny były rozstawione szeroko, w rogach pokoju. Aparatura była nastawiona bardzo cicho. Płynęła z niej jakaś wolna, nostalgiczna melodia, niezbyt bogata, jakby muzycy stale powtarzali te same, smutne frazy. Pokój oświetlał jeden kinkiet, toteż panował w nim półmrok. Na materacu siedział mężczyzna. Kapitan spojrzał na niego uważnie i poczuł się nieswojo. Był to młody jeszcze, najwyżej trzydziestoletni człowiek z ogoloną na gładko głową. Miał za to rzadką, kozią bródkę i cienkie, chińskie wąsy. Ubrany był w wymiętą, rozpiętą do pasa 36 koszulę albo bardzo ciemną, albo bardzo brudną. Był w slipach, spod których wyglądały chude, owłosione uda. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, pochylony, nieobecny i nieruchomy, jakby nie zauważył ich wejścia. Armator powiedział niezbyt głośno: – Joe, mamy gościa. Poznaj kapitana. Młody człowiek nie zareagował. W półmroku kapitan dostrzegł że kiwa się rytmicznie w takt muzyki. Ojciec zbliżył się. – Joe – zapytał łagodnie – dobrze się czujesz? Znów nie było odpowiedzi. Kapitana zmierziła ta scena. Najchętniej wyszedłby z pokoju i zostawił ojca z synem. Czekał jednak rozumiejąc, że gospodarz przyprowadził go tu, mając w tym swój cel. Ale armator, jakby zapomniał o obecności gościa. Pochylił się, ujął syna pod brodę, uniósł mu głowę i znów zapytał: – W porządku, Joe? Twarz młodego człowieka zrobiła na kapitanie okropne wrażenie. Cerę miał żółtą, oczy podkrążone, zapadłe w głąb czaszki, powieki przymknięte. Ale po ostatnim pytaniu ojca Joe wolno otworzył oczy. Spojrzał niewidzącym wzrokiem i nagle szarpnął głową, wyswobodził się i wyszczerzywszy zęby, wycharczał z nienawiścią: – Czego chcesz? Idź do diabła! Wynoś się, bo!... – palcami o dawno nieobcinanych paznokciach zaczął szukać wokół siebie, chcąc czymś rzucić w ojca. Armator cofnął się nieco, popatrzył niepewnie na kapitana, a potem powiedział: – Dobrze, Joe, dobrze, nie będziemy ci przeszkadzać. Chciałem tylko, żebyście się poznali z kapitanem. – Wynoście się obaj! – głos mężczyzny był chrapliwy, zduszony, jakby coś go dławiło za krtań. – Chodźmy – armator zwrócił się do kapitana i obaj wyszli z pokoju. Zamknięte drzwi stłumiły dźwięk muzyki. W milczeniu wrócili na poprzednie miejsce przy basenie. Przez długą chwil? panowało niezręczne milczenie. W końcu armator, po sporym łyku whisky, odezwał się z widocznym wysiłkiem: – Chcę, żeby Pamela i Joe popłynęli z panem. – Kapitan pochylił się, jakby nie dosłyszał. – Słucham? – zapytał zaskoczony. – To, co mówię. Pamela i Joe muszą popłynąć z panem. – Pan chyba żartuje – kapitan odzyskał panowanie nad sobą. – Przecież holownik to nie pasażerski statek. Pan wie, że nie ma na nim miejsc dla nikogo prócz załogi. – Wiem, oczywiście – zgodził się armator. – Oni popłyną na „Stelli”. – Słucham? – powtórzył kapitan. – Pan nie mówi serio. – Jak najbardziej, kapitanie – w głosie armatora brzmiała taka powaga, że kapitan przestał wątpić. Ale nadal nie mógł uwierzyć. – Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan mówi? – spytał niezbyt grzecznie. – Przecież to wrak. Bez wygód, bez najprymitywniejszych urządzeń. Zainstalujemy tam tylko to, co potrzebne do przetrwania dla ludzi, którzy będą na nim podczas holowania. A pan chce tam umieścić dwoje pasażerów? Cóż to za pomysł! – Kapitanie – w głosie armatora wyraźnie wyczuwało się znużenie. – Zadał mi pan pytanie, dlaczego tak nalegam, aby pan, i to prędko, holował „Stellę”. Przed chwilą udzieliłem panu szczerej odpowiedzi. – Pokazał mi pan syna, który jest najwyraźniej chory. – Tak. Jest chory. Powiem wszystko, musi pan wiedzieć, bo inaczej nie zrozumie pan, dlaczego to robię. Joe jest narkomanem. Zaawansowanym. Od lat się narkotyzuje. Był leczony – bez skutku. Ożeniłem go z Pamelą, bo sądziłem, że stała obecność przy nim ładnej, czułej, troskliwej kobiety pomoże mu wyrwać się z tego, tym bardziej, że patrzył na nią życzliwie. Nie pomogło. Miewał okresy lepsze, przerwy, ale zawsze wracał do narkotyków. Teraz jest bardzo źle, jeżeli czegoś nie zrobię, stracę syna... 37 Kapitan poczuł się nieswojo po tym wyznaniu. Rozumiał, ile musiało ono kosztować tego człowieka. Zapytał jednak: – Rozumiem... i współczuję. Ale co to ma wspólnego ze mną, z holowaniem? Z ich rejsem na wraku „Stelli”? – Ma. Myślę, że w czasie rejsu, w towarzystwie bliskiej osoby, bo przecież Pamela jest mu mimo wszystko bliska, w otoczeniu twardych, pozbawionych sentymentów, ale zdrowych ludzi, nie mając dostępu do narkotyków – Joe może się jakoś od nich oderwać. – Ale przecież nawet najdłuższy rejs kiedyś się skończy. Potem będzie port... – Potem będzie Europa. Inny świat, inne otoczenie. Odbędą podróż, straci kontakt z dotychczasowymi dostawcami. To jest dla niego szansa, kapitanie, nie rozumie pan tego? – Może i tak – odparł w zadumie kapitan. Współczuł armatorowi, ale nadal nie widział możliwości zabrania dwojga przyzwyczajonych do dobrych warunków ludzi na pokład wraku, gdzie było niebezpiecznie, brudno i niewygodnie. Poza tym ta dziewczyna wśród marynarzy... Podzielił się dręczącymi go wątpliwościami, ale armator odparł spokojnie: – Syn i synowa nie spodziewają się wygód, a Pamela jest w końcu dorosłą osobą, odpowiada za siebie i wie, co robi. – Tak – westchnął kapitan – ale czy pan wyobraża sobie, że wypuszczą mnie w rejs z pasażerami na pokładzie holowanego wraku? – To już moje zmartwienie – starał się rozwiać te obawy gospodarz. – Pan przecież wie, że armator ma prawo zamustrować w rejs swego przedstawiciela, który będzie pilnował na morzu jego interesów. To się praktykuje dosyć często, prawda? Otóż Joe i Pamela będą oficjalnie moimi przedstawicielami na „Stelli”. – Kto uwierzy w taki wybieg – roześmiał się z przymusem kapitan. – Moja w tym głowa. Potrafię wiele załatwić – zapewnił armator. – Tak, wierzę – odparł kapitan. – Ale w razie nieszczęścia ja będę odpowiadać. Zawsze odpowiada kapitan. Jeśli się cokolwiek stanie, a jesienią na holowanym przez Atlantyk wraku wszystko może się zdarzyć, to mnie postawią przed sądem morskim. – Dostanie pan notarialnie poświadczone polecenie. Oświadczę w nim, że całą odpowiedzialność za tych dwoje biorę na siebie. Wystarczy to panu? – Boże, w co ja się pakuję! – wykrzyknął szczerze zdesperowany kapitan. Zabrnął zbyt daleko, żeby się wycofać, a równocześnie rozumiał całą złożoność i wszystkie niebezpieczeństwa tej przedziwnej sprawy. Armator zaś położył mu rękę na kolanie i powiedział: – Teraz wie pan wszystko. Jak pan się spokojnie zastanowi, to przyzna pan, że moja propozycja jest czysta i nie niesie dla pana żadnego ryzyka. – To wszystko jest niesamowite – powiedział kapitan. – Możliwe. Ale cały ten zwariowany świat jest niesamowity. A więc, kapitanie – skoro się porozumieliśmy, to mam coś jeszcze... – wstał i na chwilę wszedł do domu. Kapitan patrzył niepewnie, spodziewając się kolejnej zaskakującej niespodzianki. Ale gospodarz wrócił szybko i położył przed nim dwie duże koperty. – Kontrakt przygotował Jerry – powiedział. – Jak mówiłem, warunki będą korzystne. Dla pańskiej firmy, dla mnie, dla wszystkich. A dodatkowo proszę wziąć to. – Co to jest? – pytał kapitan, patrząc na podłużne koperty. – Ta dla pana, a ta dla załogi, do podziału. Premia za specjalny rejs. Kapitan wziął do ręki koperty. Były grube. Tak grube, że nie mógł ich zgiąć na pół. – Ktoś mógłby powiedzieć, że to łapówka – bąknął zmieszany. Armator roześmiał się. – Tylko ktoś bardzo głupi, kapitanie. Praktykuje się często, że armator zadowolony z kapitana i załogi daje im ekstra wynagrodzenie, premię, nagrodę – niech pan to nazwie, jak chce – za szczególną pracę. Ja właśnie tak robię. 38 – Z góry? A jeśli... – Wszystko się powiedzie – przerwał armator. – Ufam panu... Kapitan obracał przez chwilę koperty w dłoniach, potem wcisnął je do kieszeni munduru. Wypchały je dość wyraźnie, ale jakoś się zmieściły. Armator odetchnął z ulgą. – Jerry już powinien być – powiedział. – Napijemy się teraz trochę? – Tak, proszę ginu. Bez toniku – odparł kapitan. Gdy pili w milczeniu, zajechał Jerry, który od razu zrozumiał, że sprawa została załatwiona. IV 1 Przez całą drogę nie rozmawiali. Kapitan był pogrążony w myślach – rozważał wydarzenia kończącego się dnia. Westchnął mimo woli. Jeszcze rankiem był w innym nastroju. Nudził się, jak cała załoga, czekał na decyzję powrotu, ale nie przewidywał żadnych komplikacji. Brał oczywiście pod uwagę, że być może wpadnie im jeszcze po drodze jakaś dodatkowa praca, jakieś holowanie już w Europie z Anglii do Niemiec, albo coś w tym rodzaju. Tymczasem to, co się wydarzyło, zaskoczyło go. W duchu jednak jako doświadczony fachowiec w dziedzinie ratownictwa morskiego i wielkich holowań przyznawał, że powinien się cieszyć z nowego zadania. Było rzeczywiście korzystne dla jego przedsiębiorstwa, a także dla niego i załogi, bo za taką robotę zawsze była dodatkowa premia. A prócz tego trudne holowanie zaspokajało jego ambicję. Lubił ryzyko, lubił prace niebanalne, po cichu cieszył się, że nazywają go „kowbojem oceanu”. A jednak nie był całkiem spokojny. Przede wszystkim sprawa tych dwojga. Chwilami sam nie wierzył, iż zgodził się na ich zaokrętowanie. Gdy teraz, chłodno i bez emocji rozważał całą sprawę, był niezadowolony, choć wiedział, że gdyby tego odmówił całe holowanie diabli by wzięli. Rozumiał, że dla armatora najważniejsze było właśnie wysłanie w rejs pary młodych ludzi. Nie bez racji pomyślał także, że armator pewnie dlatego jego wybrał do tej pracy, że żaden kapitan amerykańskiego holownika na coś takiego by się nie zgodził. Ale zdawał sobie sprawę, że właściwie wpadł w pułapkę. Nim dowiedział się, o co naprawdę chodzi armatorowi, już w zasadzie wyraził zgodę na holowanie. Ambicja nie pozwalała mu się wycofać. A może to współczucie dla ojca, który chciał za wszelką cenę ratować syna? Może junacka żyłka, skłonność do ryzyka sprawiły, że nie odmówił? Nie brał pod uwagę kopert, które wypychały mu kieszenie. Wziął, bo wyjaśnienie armatora, że to specjalna gratyfikacja za podjęcie trudnego zadania trafiło mu do przekonania, a raczej pozwoliło zagłuszyć słaby głos sumienia, który cicho podpowiadał, żeby nie brać. Ale w końcu dostał koperty, gdy już wszystko było uzgodnione. A więc rzeczywiście gratyfikacja, a nie łapówka. No, trudno. Klamka zapadła. Słowo się rzekło. Teraz trzeba myśleć o tym, co go czeka. I jak najprędzej wyruszać. Spieszył się i armator, jemu także zależało, by jak najszybciej odpłynąć, bo pora była późna i Atlantyk mógł rzeczywiście sprawiać paskudne niespodzianki. Zresztą im prędzej to wszystko wykona, tym lepiej. Pozbędzie się kłopotu i zniknie niepokój. Bo niepokój tkwił w nim i wiedział, że nie opuści go aż go chwili, kiedy przybiją do nabrzeża w Hiszpanii. – Jesteśmy na miejscu – głos Jerry’ego wyrwał go z zamyślenia. Stali pod trapem „Smoka”. Na pokładzie widać było kilku ludzi opartych o relingi, z korytarza biegła smuga światła, przez otwarty bulaj słychać było jazzową muzykę. 39 – Wstąp pan jeszcze do mnie na chwilę – zaprosił agenta. – Okay – odparł Jerry i wygramolił się ze swego karawanu. Poszli wprost do kapitańskiej kabiny. Po drodze kapitan rzucił wachtowemu: – Niech chiefowie, ochmistrz i trzeci z pokładu przyjdą do mnie. – Tak, panie kapitanie – odparł wachtowy. Był to już drugi oficer, który zmienił na wachcie trzeciego. Gdy znaleźli się w kabinie, kapitan natychmiast zdjął mundur, który choć lekki, jednak mu ciążył, rozwiązał krawat i podwinął rękawy koszuli. Jerry rzucił swą nieodłączną panamę na biurko i rozsiadł się w fotelu. Kapitan wezwał stewarda, który przyszedł z miną wielce niezadowoloną, że go fatygują tej porze. Nie zważając na to, kapitan zarządził: – Przynieś jakieś kanapki, coś do picia, daj kieliszki, postaw butelkę. Nie jedliśmy nic od obiadu. No i trzeba wypić łyk polskiej czystej po tych wszystkich tutejszych świństwach. – Co pan mówi? – obruszył się Jerry. – Whisky i gin to dobre trunki. – Tak, ale gin zajeżdża perfumami, a whisky gniecionymi pluskwami. A poza tym, do jedzenia nie ma jak nasza. – Może być – zgodził się Jerry. Gdy steward wyszedł, żeby spełnić polecenie, agent odezwał się: – Dobrze pan zrobił, kapitanie, że pan przyjął tę robotę. To dobry kontrakt. Dla wszystkich. – I dla pana? – zauważył kapitan. – Pewnie – roześmiał się Jerry. – Jestem agentem, mam procent od kontraktu, a tu suma jest całkiem niezła. Każdy będzie zadowolony. – Armator najbardziej – stwierdził kapitan. – Chyba. Teraz powiem szczerze. Zależało mu bardzo, żeby pan to wziął. Spieszy się. Musi odstawić wrak do Hiszpanii w określonym terminie. Gdyby się spóźnił – płaciłby karę. A sprzedał dobrze, zawsze to parę milionów taka kupa złomu. Miał interes, żeby panu dobrze zapłacić. – Jerry – kapitan usiadł koło agenta. – Wiedział pan, że armator chce wysłać na „Stelli” syna i synową? – Co? – agent zdziwił się tak szczerze, że kapitan nie miał wątpliwości, że nie udaje. – Po co? – Oficjalnie, żeby nadzorowali holowanie. Zwłaszcza Joe jako jego przedstawiciel. Jerry pokręcił głową. Rozmyślał chwilę rozważając, co kryje ta nowina. Wreszcie skomentował ją: – Ciekawe. Widzi pan, jak ten facet umie robić interesy? Panu zapłacił więcej za holowanie, zyskuje na czasie, dotrzymuje kontraktu, ale odbija to sobie, fundując za darmo wycieczkę do Europy synowi i jego żonie. To się nazywa łeb do biznesu... – Tak, myślę, że on umie robić interesy – zgodził się kapitan z ponurą miną. Nie widział powodu, żeby wtajemniczać agenta we wszystkie przyczyny decyzji armatora. A Jerry już się rozpogodził i zawołał: – Ale to niczego nie zmienia! To tak czy owak dobry kontrakt dla pana. – Sięgnął po teczkę, wyjął dokumenty. – Podpiszemy od razu? – Mamy czas, dałem słowo i decyzji nie zmienię – kapitan odsunął papiery, żeby zrobić miejsce na stole, bo właśnie steward zaczął nakrywać. Przyniósł wielki półmisek tak smakowitych kanapek, że nawet Jerry na chwilę zapomniał o kontrakcie. Zaraz też rozległo się pukanie do drzwi i na krótkie „wejść” kapitana pojawiło się czterech wezwanych oficerów. Kapitan skinął im głową na powitanie i zaprosił: – Siadajcie. Opijemy nasz rejs i pogadamy o szczegółach. 40 2 Oficerowie, będący po kolacji, nie mieli ochoty na kanapki, ale kapitan i Jerry zjedli po kilka z wielkim apetytem. Kiedy już zaspokoili głód i wychylili po dwa kieliszki wódki, odezwał się kapitan: – No, panowie, koniec postoju. Dziób na wschód i ruszamy. – Powiedział to specjalnie pogodnie, żeby wprowadzić ich w dobry nastrój. Jednak zauważył, że ucieszyli się umiarkowanie. Nie czekając na ich reakcję, kontynuował: – obejrzeliście ten statek? – Tak – odparł pierwszy oficer. – Trzeci, pan też? – Tak. – I co? Da się holować? – Ujdzie – odparł pierwszy. – Kadłub cały, przecieków nie ma, poziom w zęzach normalny, myślę, że wytrzyma holowanie bez dodatkowych zabiegów. Ale ruina to niezła – nie darował sobie komentarza. – Nie nasza sprawa – uciął kapitan. – Nasza rzecz, to doprowadzić tę ruinę cało do Hiszpanii. A to po drodze, więc i powinniśmy się cieszyć. – Jasne – pogodnie zgodził się starszy mechanik. – Grunt, że pójdziemy do Europy. A tam już blisko domu. – Dobra – kapitan był rzeczowy, nie chciał przeciągać rozmowy. Dysponował: – Trzeci, pan popłynie na „Stelli” – Trzeci skinął głową w milczeniu. Spodziewał się tego od chwili, gdy kapitan kazał mu obejrzeć wrak. – Zabierze pan – ciągnął kapitan – jednego mechanika, tylko daj kogoś z głową – zwrócił się do chiefa maszyny – jednego marynarza, też faceta wytrzymałego i bystrego – pierwszy także potwierdził milczącym skinieniem, że wie, o co chodzi – i pomocnika kucharza. – To razem z trzecim czterech – zauważył pierwszy oficer. – Mało. A ludzi na deku mi brakuje, bośmy tych dwóch zostawili. Jeśli oddam jeszcze kogoś, to będę musiał przejść na wachty sześciogodzinne. – Wiem – przerwał mu kapitan. – Ale niech się pan nie martwi. Jutro dostaniemy dwóch marynarzy. Tutejszych. – Co to za ludzie? – zainteresował się pierwszy. – Nie wiem – wzruszył ramionami kapitan. – To sprawa armatora i jego – wskazał na Jerry’ego. – Ale będą to zawodowcy. Popłyną na „Stelli” do Hiszpanii i tam zmustrują. W ten sposób mamy komplet. Na „Stelli” będzie sześciu. – W porządku – ucieszył się pierwszy. Trzeci nie miał zachwyconej miny, nie cieszyła go perspektywa rejsu na wraku z dwoma nieznanymi ludźmi. Nie wiedział, że czeka go jeszcze gorsza niespodzianka. – To nie wszystko – ciągnął kapitan. – Będzie pan miał na „Stelli” pasażerów. – Pasażerów? – trzeci myślał, że się przesłyszał. – Mówię wyraźnie. Popłynie syn armatora i jego żona. – Kobieta? – oczy oficera zrobiły się okrągłe ze zdumienia. Kapitan roześmiał się. – Co pan robi takie oczy, trzeci? Na ogół żony bywają kobietami. – Ale tam nie ma warunków – próbował protestować trzeci. – Ich sprawa. Może chcą przeżyć przygodę? Wolno im, płacą za to. – Ale bezpieczeństwo... – To też ich sprawa. Armator wziął wszystko na siebie. Jego syn płynie jako supercargo. A żona z nim. Sprawa załatwiona. Pańska rzecz to stworzyć im takie warunki, jakie się da. Żeby mieli gdzie jako tako spać, co jeść i tak dalej. No i żeby w razie sztormu nie wylecieli za burtę. – Mam ich niańczyć? – nachmurzył się trzeci. 41 – Nie. Ma pan robić swoje i opiekować się nimi w miarę możliwości. Żadnych specjalnych warunków ani przywilejów nie będzie, bo nie może być i zarówno armator, jak i oni o tym wiedzą. Wszystko jasne? – Tak – bąknął trzeci, jakby zgadzał się na własny pogrzeb. – W porządku. Ostatnia sprawa. Zapotrzebowania są? – Tak – odparł pierwszy oficer. – Na pokładzie wiele nie trzeba, tylko jeszcze dodatkowy komplet lin i łańcuchy. Różnie może być. – Dobra, a ty? – zwrócił się do mechanika. Wziął od niego długą listę, spojrzał i gwizdnął. – O, widzę, że na konto tego holowania chcesz wymienić całą maszynownię. – Całą nie, ale co tylko się da, to chcę dostać – spokojnie odparł mechanik. – Sam wiesz, że na konto holowania zatwierdzą mi w Gdyni wiele wydatków. Więc jest okazja, żeby zrobić zapas. – Dobra. A co z radarem? – Chodzi, ale niepewny. Z tym, że tu do niego części nie dostaniemy. To radar krajowej produkcji, typ tutaj nieznany. Tylko u nas możemy go naprawić albo wymienić. – Dobrze. Sam mówiłeś, że chodzi. Nie jesteśmy na wojnie. I popłyniemy wolno, nie trzydzieści węzłów. Kolizja nam nie grozi. Damy sobie radę, choćby nawet całkiem wysiadł, ale myślę, że w razie czego elektryk utrzyma go na chodzie. A pan – zwrócił głowę ku ochmistrzowi – niech też zamówi trochę więcej niż na zwykły rejs. Zwłaszcza owoców, sam pan zresztą wie, co potrzeba. Na „Stellę” proszę podrzucić trochę lepszych rzeczy, żeby ci pasażerowie nie narzekali, że ich głodzimy. – Dać parę butelek whisky? – zapytał mały grubasek. – Whisky nie! – zaprotestował kapitan. W ogóle i na „Stelli”, i na „Smoku” od jutra zapominamy o alkoholu. To ma być całkiem suchy rejs. Odbijemy sobie, jak dobrniemy do Gdyni. Jeżeli komu żona pozwoli – dodał ze śmiechem. Zawtórowali mu powściągliwie. Po chwili zapytał jeszcze: – Macie jakieś pytania? Milczeli. Byli ludźmi, którzy znali swój fach, wiedzieli, co mają robić. Powiódł po nich wzrokiem i powiedział poważnie: – Panowie, rejs nie będzie łatwy, ale przecież niejeden trudny rejs mamy za sobą. W końcu to nasz codzienny chleb. Myślę, trzeci, że i z tymi pasażerami nie będzie problemów. Trzeba się nimi trochę opiekować, ale nie niańczyć. Jutro przenosimy wszystko, co trzeba na „Stellę”, robimy ostatni przegląd, pojutrze na wysokiej wodzie ruszamy. Niech się ludzie bez specjalnej potrzeby nie szwendają po mieście. Jutro wieczorem załoga w komplecie na burcie. Wszyscy trzeźwi, jasne? – Gdy skinęli głowami, dorzucił: – To by było wszystko. Dziękuję. Trzeci, jest pan najmłodszy, niech pan naleje ostatniego. Za pomyślny rejs! Wypili w milczeniu i rozeszli się. Gdy kapitan został z Jerrym, powiedział: – Daj pan teraz ten kontrakt. Klamka zapadła, podpisujemy. 3 Pamela podniosła się z siedzenia, obciągnęła sukienkę. Serce jeszcze trochę jej biło przyspieszonym rytmem, ale szybko dochodziła do siebie. Pomyślała, że Ed w tych sprawach jest niezastąpiony, zaraz jednak przyszło jej na myśl, że nie ma zbyt wiele materiału do porównań. Czuła coś w rodzaju satysfakcji, że w ten sposób wzięła odwet na Joem i jego ojcu, a równocześnie chyba przekonała podejrzliwego Eda o swych dobrych zamiarach. Mężczyzna był wyraźnie zadowolony. Poklepał ją po policzku. – Niezła jesteś, kotku – pochwalił. – Pomyśl, ile jeszcze razy nas to czeka. Tylko nie nawal! 42 – Przecież się umówiliśmy. Tylko daj mi trochę czasu. – W porządku, ale nie za wiele. Im prędzej stąd znikniemy, tym lepiej. Jutro chyba załatwisz sprawę i pojutrze... – Mogę nie zdążyć. – Postaraj się, kotku. – Nie mów tak do mnie. – Okay, zapomniałem. Zresztą co w tym złego? A więc zrób tak, jak mówiłaś dziś, jutro dostaniesz forsę, pojutrze spływamy. – Spokojnie, Ed, zbytni pośpiech może się wydać podejrzany... – Dobra. Tak czy owak bądź tu pojutrze o tej samej porze. Jak wszystko załatwisz, to od razu znikamy, a jeśli nie, to przynajmniej powiesz, jak sprawy stoją. I pamiętaj! Jeśli nie przyjdziesz, od razu dzwonię... – Ed – w jej głosie był wyrzut. – Jeszcze mi nie wierzysz? – Kto wierzy kobiecie – roześmiał się. – Jedź, nie trzeba, żeby te gliny jeszcze raz nas widziały. – Ruszyła, wyjechała na drogę i upewniła się: – Tam gdzie wczoraj? – Jasne – potwierdził. Gdy wróciła do domu, nie czuła niepokoju, który dławił ją wczoraj. Czarnemu służącemu powiedziała, żeby jej przyniósł coś do zjedzenia, sama zajrzała do teścia. Zastała go przy biurku nad papierami. – Wróciłaś? – uniósł brwi. – Pożegnałaś się z przyjaciółmi? – nie mógł powstrzymać się od ironii. Nie zwróciła na to uwagi. Potwierdziła skinieniem głowy i zapytała: – Jak sprawy stoją? – Mówiłem wczoraj. Nic się nie zmieniło. – A więc kiedy? – Tak się spieszysz? – Tak, chcę być jak najdalej od ciebie – powiedziała z nieukrywaną odrazą. Wstał, zbliżył się do niej i chciał położyć rękę na jej włosach, ale uchyliła się gwałtownie. – Pam – odezwał się miękko. – Nie miej mi za złe... W końcu jesteś atrakcyjną kobietą, a ja mężczyzną. – Ojcem Joego. – Sama mówiłaś, że Joe cię nie ruszył. Nie zrobiłem nic złego. – To ty tak myślisz. Zostawmy to. Kiedy? – Pojutrze z rana. Masz rację, płyńcie jak najprędzej. Trzeba czasu. Tobie, Joemu, mnie... – Powiedz mi – popatrzyła mu twardo w oczy. – Co ty naprawdę knujesz? Liczysz, że Joe nie wróci, no, powiedz, na to liczysz? – Przestań, Pam – uchylił się od jej wzroku. – Płyńcie, a reszta będzie, jak Bóg zrządzi. – Nie mieszaj Boga do swoich brudnych spraw – rzuciła ostro i odeszła, nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć. 4 Jerry przywiózł obiecanych marynarzy z samego rana. Załoga „Smoka” widziała, jak wysiadali z jego karawanu. Jeden był niskim, krępym, śniadolicym i skośnookim Azjatą. Wyglądał schludnie, miał z sobą sporą walizkę osobistych rzeczy. Drugi – chudy, z trochę niższym jednym ramieniem, czarnowłosy i o ponurym spojrzeniu wyglądał na mieszkańca Południowej Ameryki. Prawie nie miał bagażu – osobiste rzeczy zmieścił w skromnym, przerzuconym przez ramię worku. Jerry na pokładzie przedstawił ich chiefowi. – To Aki, Japończyk. Pływał po całym świecie. Zamustrował chętnie, bo zamierza wrócić 43 do Japonii i wszystko mu jedno, czy to będzie przez Atlantyk czy przez Pacyfik, byle przy tym zarobił. Sądzi, że w Hiszpanii znajdzie statek, który popłynie dalej na wschód. A ten jest Meksykaninem. Każe się nazywać Pedro. Też stary matros. Trochę mrukliwy, ale zna się na robocie. – Skąd pan wie, pływał pan z nim? – kwaśno zauważył chief. – Nie – roześmiał się pogodnie Jerry – ale zasięgałem opinii. – Chryste Panie – złapał się za głowę trzeci. – To będzie istna wieża Babel. Japoniec, Meksykanin, para Amerykańców i trochę Polonusów. Do tego baba! I ja mam to wszystko mieć na głowie! – Nie na głowie, a na statku – roześmiał się bosman. – Nie martw się, stary, dasz sobie radę. – Odpieprz się – warknął trzeci. Był w złym humorze. Nie podobało mu się to wszystko. A poza tym wczoraj, mimo napomnień kapitana, łyknęli sobie z bosmanem i ochmistrzem po parę kieliszków na pożegnanie Nowego Orleanu. Ochmistrz pił mało, bosman dużo, a on średnio. Ale bosman był wytrzymały, więc nic mu dziś nie dolegało, ochmistrzowi też, ale jego męczył kac, który jeszcze potęgował zły nastrój. – Płyńmy już, roboty do cholery, a my się grzebiemy, jakbyśmy mieli tydzień czasu! Do stojącej przy trapie dużej szalupy wsiadła grupa marynarzy ze „Smoka”. Także dwaj nowi. Obaj jako tako mówili po angielsku, więc trzeci mógł się z nimi porozumieć, a i reszta załogi także, bo choć niektórzy dobrze tego języka nie znali, to jednak byli na tyle z nim otrzaskani, że mogli się dogadać marynarskim wolapikiem. W szalupie, oprócz tych, którzy mieli płynąć podczas holowania na wraku, byli jeszcze członkowie załogi „Smoka” wyznaczeni do pomocy w przygotowaniu wszystkiego do rejsu. Na nabrzeżu pod burtą „Stelli” leżały już paki przywiezione z miasta przez shipchandlera. Konserwy, puszki z napojami, kartony, paczki, worki – wszystko starannie zapakowane, posegregowane. Do tego dochodził ładunek ze „Smoka”. Agregat do wytwarzania prądu, kable, konieczne urządzenia – na nabrzeżu piętrzyła się spora sterta. Zaraz też zaczęto wszystko wnosić na statek, układać w wyznaczonych przez trzeciego miejscach, rozpakowywać, instalować urządzenia. A równocześnie ci, którzy mieli tu spędzić rejs, wybierali sobie pomieszczenia. Nie szukali daleko – zajmowali te, które były najbliżej mostku, na górnym pokładzie. Jako tako porządkowali kabiny, poprawiali materace, ściągali krzesła czy foteliki, które udało im się gdzieś jeszcze odnaleźć. Pomocnik kucharza, rad, że tu będzie panem na swoim gospodarstwie, zajął pentrę obok salonu kapitańskiego, upychał żywność, za którą odpowiadał, sprawdzał kuchenkę elektryczną, do której elektryk doprowadzał prąd. Praca przebiegała sprawnie i szybko. Nie pierwszy raz ci ludzie mieli płynąć na holowanym statku. I najczęściej były to jednostki stare, pozbawione podstawowych wygód, wybebeszone. Wiedzieli więc, jak się urządzić, by w tych trudnych warunkach możliwie najlepiej przetrwać dni, które miały upłynąć, nim dotrą do portu i powrócą na „Smoka”. Pod wieczór na „Stelli” pojawił się kapitan ze starszym mechanikiem i ochmistrzem. Obejrzeli wszystko, sprawdzili stan przygotowań, zbadali, czy załoga urządziła się wygodnie i bezpieczenie. Kapitan był zadowolony z tej inspekcji. – Dobrze – powiedział. – Teraz tu inaczej wygląda. A co z pasażerami? – Przygotowaliśmy im dawną kabinę armatorską – odparł trzeci. Poszli zobaczyć. Obraz, jaki miał w oczach kapitan po pierwszej bytności na „Stelli”, teraz uległ zmianie. Wszystkie trzy pomieszczenia były posprzątane, ściągnięto tu trochę mebli, szerokie, podwójne łóżko zasłano czystym kocem, nawet w łazience znalazły się kubki do mycia zębów. – Będą mieli swoje – roześmiał się kapitan. – Ale dobrze pan to urządził, trzeci – pochwalił oficera. – Więcej wygód nie możemy im zapewnić, choćbyśmy chcieli. Kiedy przyjadą? 44 – Pewnie jutro rano, tuż przed odbiciem – odparł ochmistrz. – Tak przynajmniej zapowiedział agent. – To dobrze. W razie czego nie będą mieli czasu na grymasy – odparł kapitan. – To co, wszystko gotowe? – Z grubsza – odpowiedział trzeci. – Jeszcze trochę drobiazgów przeniesiemy ze „Smoka”: zapasowe żarówki, coś zjedzenia, żeby nie zabrakło, osobiste rzeczy i możemy odbijać. – Pamiętaliście, żeby było wszystko, co trzeba dla tych pasażerów? – Będą jedli to, co my – odparł zaczepnie trzeci. – Specjalnej kuchni im nie uruchomię. – Dobrze, ale niech pan tu jeszcze podrzuci co nieco – nakazał kapitan ochmistrzowi. – Jakichś słodyczy, lepszych soków, czy ja wiem zresztą, czego może zachcieć się babie? – Chłopa – mruknął bosman, który kończył swoją pracę na „Stelli”. Kapitan udał, że nie słyszy, ale u trzeciego oficera ta uwaga wywołała nawrót złego humoru. – To jak, panie kapitanie – zapytał – mamy tu już dziś wszyscy nocować? – Chyba nie ma potrzeby – odpowiedział kapitan. – Niech zostanie jeden, a reszta może jeszcze przespać się wygodnie w swoich kojach. Wszyscy chcieli ostatnią noc w porcie spędzić na holowniku. Aki poprosił z wielką uprzejmością, czy może jeszcze iść do miasta, gdzie chciał pożegnać przyjaciół i załatwić ostatnie sprawunki przed odpłynięciem. Wypadło, że jeden Pedro może zostać na ,Stelli”. Kapitan trochę się skrzywił. – To człowiek obcy, nie znamy go – powiedział niepewnie. – Tu już jest sporo wartościowych rzeczy... – Panie kapitanie – niechętnie zaproponował trzeci – jak trzeba to ja... – Ależ po co – wtrącił się mechanik. – Jak tego Pedra przysłał armator, to jest jego człowiek. On ma do niego zaufanie, a my nie? Ukradnie co? Bzdura... – No dobrze, niech zostanie – z oporem zgodził się kapitan. Po chwili szalupa zabrała wszystkich na „Smoka”, a Pedro został sam na „Stelli”. 5 Na wraku panowała ciemność. Wokół było cicho, nabrzeże, jak okiem sięgnąć – puste. Pedro zjadł przygotowaną przez młodego kucharza kolację, pokręcił się trochę po pokładzie, potem poszedł do sterowni, zajrzał w każdy kąt, aż wreszcie skierował się w głąb statku. Przyświecając sobie latarką schodził coraz głębiej. W pewnej chwili usłyszał pisk i drobne stuki po metalu. Zabrzmiały, jakby ktoś szybko i lekko sypał opiłki na blachę. Stanął na moment, skierował w głąb najbliższego pomieszczenia snop światła. Nisko nad podłogą zaświeciły czerwone koraliki, potem zniknęły. Domyślił się, że to szczury uciekają spłoszone jego krokami. Splunął ze złością i poszedł dalej, zaglądając do różnych zakamarków. Obejrzał z góry maszynownię, potem wyszedł na boczny korytarz, przewędrował go do końca i zszedł jeszcze głębiej, gdzie mieściły się pomieszczenia magazynowe. Tu wreszcie znalazł to, czego szukał. Była to nieduża, prostokątna komora wypełniona starymi kartonami, resztkami plastikowych worków po żywności i różnymi nikomu już niepotrzebnymi śmieciami. Pedro sprawdził drzwi, zamknął je, obejrzał zasuwę, znów otworzył. Był zadowolony. Zapamiętawszy to miejsce i drogę do niego – wyszedł z labiryntu statku. Ale podczas gdy tam się znajdował, na nabrzeżu pojawił się jakiś człowiek. Najpierw ostrożnie wysunął głowę spoza magazynu i długo, uważnie patrzył na statek. Panujące wokół ciemności słabo rozpraszało światło jedynej latarni, stojącej do tego dosyć daleko od trapu. Ale mimo mroku mężczyzna widział wysoki kadłub, trap i nadbudówki statku. Wszędzie panował spokój. Pedro właśnie oglądał pomieszczenia na dole. Upewniwszy się, że nikogo nie ma, mężczyzna jeszcze rozejrzał się, czy ktoś nie 45 nadchodzi nabrzeżem, a stwierdziwszy, że i z tej strony nic mu nie zagraża, szybko przebiegł przestrzeń między magazynem a burtą. Jednym skokiem znalazł się na trapie i począł się wspinać. Robił to ostrożnie, pamiętając widocznie, że poluźnione stopnie klekoczą podczas wchodzenia. Udało mu się dotrzeć na pokład bez hałasu. Tu odetchnął, jeszcze raz się obejrzał i zniknął za pierwszymi drzwiami. Gdy był już w środku – usłyszał daleki stuk, gdzieś w głębi kadłuba. Stanął nieruchomo i nadsłuchiwał. To właśnie Pedro zamykał drzwi pomieszczenia, które oglądał. Mężczyzna stał długą chwilę, potem ostrożnie poszedł dalej. Znów jakiś dźwięk dotarł do jego uszu. Stanął. Teraz już słyszał kroki wspinającego się po wewnętrznych schodach człowieka. Wówczas mężczyzna skoczył na drugą stronę statku, zaczaił się i wyglądając zza węgła patrzył. Zobaczył wkrótce światło latarki, a za nim cień idącego niespiesznie człowieka. Po chwili idący zniknął i jego kroki brzmiały coraz słabiej. Mężczyzna zaklął pod nosem. Nie spodziewał się, że zastanie na wraku nowego lokatora. Stał długo w ciemności i wahał się, co robić. W końcu jednak zdecydował się zostać. Poszedł w głąb statku, znając tu już każdy zakamarek, dotarł do swojej kryjówki znajdującej się niemal na samej rufie i zakopał w starych kocach, które tu uprzednio przyniósł, aby sobie zrobić legowisko. Doszedł do wniosku, że tamten jest takim samym ukrywającym się osobnikiem jak on albo przyszedł tu poszukać, czy coś dałoby się jeszcze wynieść. Tak czy owak uznał, że nie grozi mu z jego strony niebezpieczeństwo. A Pedro wyszedł na górę, dotarł w pobliże trapu i oparłszy się o zardzewiałe nadburcie, zapalił cienkiego, czarnego papierosa i stał tak nieruchomo, jakby na kogoś czekał. Stał długo i cierpliwie. Zdążył wypalić trzy ciemne papierosy. Wokół nic się nie działo, nie pojawił się żaden człowiek, magazyn, zamknięty jak zwykle, ciemniał przed nim wielką bryłą. Ale gdy minęła dobra godzina, nagle daleko na nabrzeżu ukazały się dwa światła. Wkrótce Pedro usłyszał warkot silnika. Nadjeżdżał jakiś samochód. Nie zaniepokoiło go to. Patrzył spokojnie, jak światła zbliżają się. W końcu samochód, niezbyt duża furgonetka, zatrzymał się pod trapem. Silnik przestał pracować, światła zgasły, ale nikt nie wysiadał. Pedro trzy razy nacisnął guzik latarki. Światło błysnęło krótko, ale wyraźnie. Przez moment mignęły reflektory samochodu. Raz i zgasły. Pedro wyprostował się, zatknął latarkę za pas spodni i zbiegł po trapie. Z samochodu wyskoczyły dwa cienie. Jeden z nich zapytał cicho: – Pedro? – Jesteście nareszcie – odparł Meksykanin. – Myślałem, że już coś się stało. – A co się miało stać? – odpowiedział ten sam głos. – Sam mówiłeś, żeby się zanadto nie spieszyć, im później tym lepiej. – W porządku. – Jesteś sam? – Tak. Dawajcie szybko. Jeszcze się tu jaki wóz z gliniarzami napatoczy. Dużo macie? – Tyle ile zamówiłeś. Jeden z przybyłych otworzył tylne drzwiczki furgonetki. Pedro zaświecił latarkę i zajrzał do środka. Zobaczył równo ustawione kartony. – Okay – powiedział zadowolony. – Wnosimy. Trzej mężczyźni zabrali się do pracy. Brali po kartonie i dźwigając go przed sobą wnosili po trapie. Pierwszy raz Pedro poszedł przodem, wskazując drogę do kryjówki. Potem już robili kursy szybko. Kartonów było dużo. Nim skończyli je wnosić, minęły blisko dwie godziny. Mężczyźni, wchodząc i schodząc, nie zachowywali specjalnie ciszy. Ich pospieszne kroki głośno dudniły w pustym pudle statku. Ten, który chyłkiem przemknął się poprzednio na rufę, zasypiał już, kiedy usłyszał te odgłosy. Najpierw się przestraszył. Siadł na barłogu i długo nadsłuchiwał. Wreszcie wstał i cichaczem wyszedł na pokład. Stanął za windą w pobliżu rufy i patrzył. Przyzwyczajone do ciemności oczy szybko rozpoznały trzech ludzi kursujących między stojącym na dole samochodem a wnętrzem statku. Widział, jak dźwigali ciężkie kartony. Znikali w głębi, niżej, poza maszynownią. Nie miał odwagi iść tam za nimi, gdyż bał 46 się, że go zobaczą. Postał jeszcze, póki nie zakończyli swej pracy, a potem wrócił do kryjówki na rufie. Domyślił się, co wnosili tamci: w takie kartony pakowano papierosy albo butelki alkoholu. Pomyślał, że dobrze byłoby podzielić się tym łupem, bo sądził, że to złodzieje zrobili sobie z wraka kryjówkę po jakimś skoku na magazyn w mieście. Doszedł jednak do wniosku, że będzie miał na to dosyć czasu jutro, w ciągu dnia łatwiej mu będzie odnaleźć schowek. Odetchnął z ulgą, bo jeśli ci trzej byli złodziejami, to nie miał się czego bać. A tymczasem tamci skończyli pracę. Pedro powiedział: – Zaczekajcie, oblejemy sprawę. – Nie, Pedro – odparł kierowca. – Trzeba spływać, a nuż komuś z holownika przyjdzie na myśl zajrzeć tu do ciebie? Lepiej, jak znikniemy. – W porządku – zgodził się Pedro i pomyślał, że cała butelka zostanie w takim razie dla niego. Podali sobie ręce. Ten z samochodu powiedział: – Trzymaj się, Pedro. I nie daj się tam nakryć... – Co ty, kto będzie kontrolował takie pudło? Od razu odstawią na bok, gdzie nikt nie zagląda. – Dobra, pilnuj interesu i wracaj. – Najbliższym statkiem... Samochód odjechał na krótkich światłach, a Pedro jeszcze przez jakiś czas stał na pokładzie i patrzył za nim. Gdy tylne światła zniknęły za dalekim zakrętem, poszedł na górę i dotarł do kabiny, którą wybrał sobie na rejs. Zapalił świeczkę, bo elektryczności jeszcze nie było, a latarki nie chciał wyczerpać, pogrzebał w swoim skromnym worku i wyciągnął z niego butelkę. Siadł na starym materacu, odkręcił nakrętkę, przytknął butelkę do ust. Pociągnął raz, ale mocno, potem mlasnął, jakby smakował trunek. Napił się znowu, tym razem solidniej. Był zadowolony. Zapalił swego ciemnego, mocnego papierosa i co jakiś czas przechylał butelkę, głośno połykając każdy łyk, jakby miał trudności z przełykiem. Po jakimś czasie butelka była pusta. Pedro, lekki teraz i beztroski, wyrzucił ją przez bulaj do wody, zdusił na podłodze papierosa, położył się i natychmiast zaczął głośno, po pijacku chrapać. 6 O siódmej kapitan udał się na mostek. Jednym spojrzeniem zlustrował sterownię, wyszedł na skrzydło, spojrzał na dziób, gdzie pierwszy oficer na jego widok uniósł rękę, dając znak, że wszystko gotowe. Taki sam sygnał otrzymał z rufy. Załoga była na stanowiskach, ale trap jeszcze dotykał betonu, a dwaj ludzie z załogi stali na lądzie przy dziobie i rufie. Dzień był jasny, ale już nie tak pogodny jak poprzednie. Po niebie płynęły wysokie, białe chmury, spomiędzy których prześwitywały duże błękitne obszary, horyzont nad zatoką był zamglony. Kapitan pomyślał, że skończyły się upalne dni, ale nie przejął się tym. I tak wiedział, że wkrótce znajdą się w strefie, w której nie będzie o tej porze roku błękitnego nieba i upalnego słońca. – Cumy rzuć! – krzyknął. Odpowiedziały mu takie same okrzyki oficerów na dziobie i rufie. Opadły cumy, ci z nabrzeża szybko wskoczyli na pokład i trap natychmiast się podniósł. Kapitan przesunął sam rączkę telegrafu maszynowego na „wolno wstecz”. Poczuł, jak podłoga pod jego nogami zadygotała lekko, rozległo się głośniejsze stukanie maszyn i kadłub drgnął. Dziób „Smoka” wolno odchodził od nabrzeża i wkrótce między jego czarną burtą a betonem powstała szczelina, która ciągle się powiększała. Nie mieli na pokładzie pilota. „Stella” stała w takim miejscu, że mogli ją wyprowadzić sami. Zresztą wkrótce miał się pojawić drugi holownik, miejscowy, który został przydzielony „Smokowi” do pomocy. Wprawdzie kapitan uważał, że „Smok” poradziłby sobie z 47 powodzeniem, ale skoro władze portowe tego wymagały, musiał spełnić to żądanie. Zatrzymał na chwilę maszynę, żeby przeczekać, aż przepłynie wielki kontenerowiec, który opuszczał port, idąc środkiem toru wodnego. Gdy kolos przeszedł, „Smok” zapienił śrubami wodę pod rufą i po chwili znalazł się po drugiej stronie, przy burcie „Stelli”. Podano trap, paru ludzi zeszło, żeby jeszcze zakończyć przygotowania na wraku, a na „Smoku” kucharz wydawał stewardowi śniadanie. Było dziś lepsze niż zazwyczaj, jakby zrzęda chciał w ten sposób uczcić początek powrotu do kraju. Trzeci jadł bez apetytu. Siedzący obok niego bosman uśmiechnął się. – Najedz się, najedz, bo tam może być różnie, zwłaszcza jak dmuchnie i zacznie kiwać tym pudłem. – To sobie rzygnę i jakoś przetrzymam – odparł trzeci, starając się udawać dobry humor, którego nie miał. Bosman popatrzył na niego i zapytał cicho: – A lekarstwo masz? – Ni cholery – skrzywił się trzeci. – Stary zabronił, wiesz... – Taki jesteś posłuszny? Nic nie wziąłeś? – Nie. Jakby zobaczyli, to każdy by chciał. Stary ma rację... – To jak ruszymy, zajrzyj do szafy w sypialni. Masz przecież kabinę kapitańską, nie? – Tak – trzeci spojrzał uważnie na przyjaciela i zapytał: – Włożyłeś tam coś? – Dwa kartony piwka. Przyda ci się, wierz mi... – Drań jesteś, ale cię lubię – trzeciemu poprawił się humor. Kończyli śniadanie. Pora była się żegnać i przechodzić na „Stellę”. A tam już skończono ostatnie przygotowania. Jeszcze tylko mechanik przyniósł ręczną syrenę alarmową, ochmistrz podrzucił trochę puszek ananasa w kompocie i „Stella” była gotowa do rejsu. Przydzieleni do jej obsługi ludzie byli już na pokładzie. Pedro stał z boku. Był blady, oczy miał podkrążone, ale robił, co mu kazano. Aki zjawił się wcześnie i teraz, w starym, ale starannie wypranym drelichu kręcił się, gotów wykonać każdą czynność. Ruch na „Stelli” z wolna ustawał. Ale każdy krok, każde stuknięcie rozchodziło się po niej głośnym echem. Wielkie pudło rezonowało niczym dobra gitara. Te właśnie hałasy obudziły mężczyznę ukrytego na rufie. Zerwał się przestraszony, przetarł zaspane oczy i nasłuchiwał. Potem wyszedł z pomieszczenia i stanąwszy za uchylonymi lekko drzwiami, które prowadziły do zejścia w głąb rufy, patrzył na pokład. Zobaczył wielu ludzi krzątających się na śródokręciu, mostku i pokładzie. Przed dziobem widniał maszt holownika. Na nabrzeżu, pod trapem także kręcili się ludzie. Ogarnęło go przerażenie. Zrozumiał, że znalazł się w pułapce. „Stella” najwyraźniej lada chwila odpłynie, a on nie miał możliwości jej opuszczenia. Pomyślał, że jeśli nie znajdzie innego sposobu, to w ostatniej chwili, kiedy już zaczną odbijać – skoczy do wody. Skok na nabrzeże nie wchodził w rachubę; kadłub wraku wznosił się tak wysoko, że mogło się to skończyć połamaniem kończyn albo nawet śmiercią. Nie pozostało mu zatem nic innego jak czekać, więc patrzył z ukrycia i czekał... A tymczasem pod trap „Stelli” zajechały dwa samochody. Nie widział tego, ale usłyszał warkot silników i pomyślał, że jeszcze przywieziono jakieś zaopatrzenie na drogę. Z jednego samochodu czarny kierowca wyjmował bagaże. Rosła ich na nabrzeżu coraz większa sterta: walizki, paczki, pudła... Z drugiego wozu, eleganckiego, nieskończenie długiego lincolna wysiadły trzy osoby: dwóch mężczyzn i kobieta. Pamela była w dżinsowych spodniach, czerwonej bluzce bez rękawów i lekkich sandałach. Wyglądała świeżo i kusząco, jakby się wybierała na podmiejską randkę, a nie w długi, męczący rejs. Joe, ubrany niedbale, w dżinsowy komplet bez rękawów, z błyszczącą łysiną i kozią bródką w żaden sposób nie pasował do niej, do wytwornego samochodu ani do eleganckiego ojca w jasnych spodniach i białej koszulce polo. 48 Dostrzeżono ich od razu z pokładu „Smoka”. Marynarz zameldował: – Przyjechali pasażerowie, panie kapitanie. – Nareszcie – sapnął kapitan. Już się niecierpliwił, że ich tak długo nie ma. Wstał i ruszył na nabrzeże przywitać się. Bosman powiedział do trzeciego: – Tatuś przywózł Jasia i Małgosię? – Jasia i Pamelę – z wisielczym humorem odparł trzeci. – Jak ją zwał, tak zwał, ale wygląda jak malowana. Figurka! Mój Boże, ty masz szczęście. Uważaj, żeby się Jadzia w Gdyni nie dowiedziała. – Jak nie doniesiesz, to się nie dowie – odciął się trzeci. – Opowiesz w porcie, jak było? – dokuczał mu bosman. – Odpieprz się – rzucił oficer, nie ukrywając już złego humoru. – Da mi ona popalić, przekonasz się. I ten Jasio też. No trudno, muszę iść. Uściskali się bez słów. Trzeci podał dłoń także innym kolegom i nie oglądając się na „Smoka”, poszedł nabrzeżem do grupy pod trapem „Stelli”. Miał uczucie, jakby opuszczał bezpieczny dom. Kapitan, przywitawszy się z przybyłymi, powiedział: – Dobrze, że przyjechaliście. Późno się robi, za pół godziny zacznie się odpływ, musimy zaraz ruszać. – Dobrze – odparł armator – ale zdążę zobaczyć, jak ich pan urządził? – Oczywiście – skinął głową kapitan. – Ale to nie ja, tylko trzeci oficer. On będzie dowódcą na „Stelli” podczas holowania. Proszę, poznajcie się państwo. Trzeci podał rękę wszystkim po kolei. Uderzył go dziwny wygląd Joego. Wiedział od kapitana, kim jest ten człowiek i dlaczego płynie, ale nie spodziewał się, że zobaczy kogoś tak wyniszczonego i obojętnego na to, co się wokół dzieje. Za to Pamela uśmiechnęła się pogodnie. Zrobiła na nim wrażenie rozpieszczonej lalki, ale odwzajemnił uśmiech i nawet bąknął jakiś komplement. Armator przyjrzał mu się dokładnie, mocno uścisnął dłoń i ruszył pierwszy po trapie. Rzucił tylko: – Każe pan komuś wnieść te bagaże? – Aki, Pedro, Franek – krzyknął trzeci unosząc w górę głowę – Zabierzcie to na statek. – Marynarze ruszyli wykonać polecenie, ale wszyscy, z wyjątkiem Japończyka, ukradkiem spoglądali na Pamelę, która swobodnie wspinała się po trapie, kręcąc prowokacyjnie opiętymi pośladkami. Trzeci poprowadził całą grupę do pomieszczeń armatorskich. – Tu – powiedział. – Lepszego miejsca nie ma. Urządziliśmy wszystko, jak mogliśmy. – Mówiłem – wtrącił kapitan – to nie pasażerski transatlantyk. Mimo względnego porządku, pomieszczenia robiły przykre wrażenie. Armator jednak skinął głową i powiedział: – W porządku, kapitanie. Wiem, czego można było oczekiwać. Oni też są na to przygotowani, prawda Pam? Pamela zdążyła zajrzeć do łazienki i sypialni. Nadal była pogodna. – Myślałam, że będzie gorzej – oświadczyła. – Wytrzymamy, prawda Joe? – i nie czekając na odpowiedź, której i tak nie było, zapytała: – A kąpać się będzie można? – Woda jest – odparł sztywno trzeci. – Z myciem nie będzie kłopotów, a z kąpielą też chyba nie. – To wszystko, czego mi trzeba – powiedziała. – Pora się żegnać – przerwał tę rozmowę kapitan. – Musimy ruszać. – Tak, tak – zgodził się armator. Kapitan i trzeci dyskretnie wyszli rozumiejąc, że nie powinni być świadkami pożegnania. Armator podszedł najpierw do syna. – No, Joe – powiedział miękko. – Trzymaj się, mam nadzieję, że dobrze zniesiesz podróż. I wracaj w dobrej formie... 49 Syn milczał. Kiedy ojciec objął go, nadal stał sztywno z wzrokiem wbitym w ścianę za jego plecami. – Nic mi nie powiesz? – pytał ojciec. Joe przeniósł wzrok na niego. Wahał się przez chwilę, w końcu powiedział cicho: – Wszystko w porządku. Idź już... Armator objął teraz synową. Pamela zesztywniała, ale pozwoliła się pocałować w policzek. – Pilnuj go, Pam – poprosił. – Liczę na ciebie. Odsunęła się, spuściła wzrok. Powiedziała zduszonym głosem: – Joe ma rację. Idź już, nie bawmy się w sentymenty. Odwrócił się i bez dalszych słów opuścił kabinę. Oni pozostali i Pamela pokazała marynarzom, gdzie mają położyć bagaże. Tymczasem do burty „Stelli” podszedł portowy holownik. Był mniejszy od „Smoka”, nazywał się „Apis” i stanął z boku nie biorąc cumy. Miał asystować podczas wychodzenia, a pomagać tylko w razie potrzeby. Trap na „Stelli” poszedł w górę. Armator stał na nabrzeżu i patrzył, jak z dziobu „Stelli” gruby hol spada do wody, potem wyłania się za rufą „Smoka” i łączy oba statki. Dwóch ludzi ściągnęło z polerów cumy wraku i ponownie znaleźli się na pokładzie. Człowiek na rufie widział, jak wchodzili goście. Gdy ujrzał Pamelę, twarz ściągnęła mu się złym grymasem. Szepnął coś pod nosem i zrobił ruch, jakby chciał się rzucić w kierunku wchodzących. Powstrzymał się jednak. Stał nieruchomo, przeżuwając przekleństwa, a potem zobaczywszy, że armator i kapitan zeszli, reszta zaś została – z wolna się odprężył, a nawet na jego wargach pojawił się uśmiech. Już nie miał zamiaru skakać do wody. A „Stella” właśnie odbijała. „Smok” ryknął krótko, zadygotał i wolno odszedł od nabrzeża. Hol wynurzył się z wody, lekko naprężył i kadłub „Stelli” zaraz drgnął. Ruszyli. Zaczynał się odpływ. „Smok” wyszedł na środek toru wodnego, prowadząc za sobą „Stellę”, a „Apis” asystował im z boku. Wyglądało to groteskowo. „Apis” szedł jak czujny pies przy tej spokojnie płynącej parze. „Smok”, choć potężny i w swej klasie należący do największych holowników oceanicznych, wyglądał przy ogromnym pudle „Stelli” niczym mrówka prowadząca za trąbę olbrzymiego słonia. Wkrótce wyszli z portu, „Apis” pożegnał ich syreną, „Smok” wydłużył hol i konwój ruszył ku ciemniejącemu przed nim horyzontowi. V 1 Morze było spokojne, od wschodu szła wprawdzie wprost na nich długa, martwa fala, ale powodowała jedynie rytmiczne, niegroźne kołysanie. Wiatr nadal był słaby, temperatura dość wysoka, prawie osiemnaście stopni, a chmury szły wysoko i nie wróżyły na razie nic groźnego. Jedynie horyzont za nimi i nieco w prawo, na południowym wschodzie, był mglisty i ciemny, jakby tam już zapadał zmierzch. – Nie podoba mi się to – skinął w tamtą stronę pierwszy oficer, który przejął wachtę. Kapitan popatrzył uważnie i wzruszył ramionami. – To daleko. Wiatr jest północno-wschodni, więc odpędzi od nas. Jaką radio dał prognozę? – Na dwoje babka wróżyła – odparł chief. – Proszę – podał kapitanowi kartkę. Była na niej ostatnia prognoza, która mówiła, że w rejonie południowo-wschodnim formuje się duży niż obejmujący znaczny obszar Atlantyku i dochodzący do Morza Karaibskiego. Zapowiadano wzrost zachmurzenia, spadek temperatury i dość silne wiatry. Nie było w tym nic 50 alarmującego, więc kapitan nie przejął się specjalnie. Poszedł za chiefem do nawigacyjnej i popatrzył na mapę. Przez wielki, biały obszar oceanu biegła długa, narysowana ołówkiem kreska. To był ich kurs. W jej początkowym odcinku, jeszcze blisko lądu, zaznaczona była kropką w kółeczku – pozycja „Smoka” i „Stelli”. Na prawo, prawie dokładnie na południe od tej pozycji widniał nieregularny półksiężyc Kuby, a dalej kilka wysp. Kapitan zmierzył cyrklem odległość i powiedział: – Blisko, powinno ją być widać. – Wyszedł na skrzydło mostku i wziął lornetę. Rzeczywiście, na horyzoncie, w panującej tam szarości dostrzegł niewyraźny zarys lądu. Szli jednak kursem, który oddalał ich od wyspy. Po kilku godzinach mieli się zwrócić bardziej na północ. Przed nimi leżał otwarty, niezmierzony Ocean Atlantycki. Log wskazywał szybkość blisko pięciu węzłów. Chief zapytał: – Może trochę przyspieszymy? Morze spokojne. – Dobrze – zgodził się kapitan. – Wykorzystajmy warunki, póki się da. Chief przesunął rączkę telegrafu na „pół naprzód”, silniki zaterkotały nieco raźniej, długi hol wyprężył się mocniej. Kapitan popatrzył wstecz, za rufę „Smoka”. „Stella” szła równo, w dość znacznej odległości. Widział wyraźnie jej wysoki dziób, kluzy kotwiczne, nawet kogoś z załogi krzątającego się na pokładzie. Była wynurzona bardzo wysoko i zdawało się, że jej dno jest tuż pod powierzchnią morza, a cały kadłub wznosi się nad wodą. Białe odkosy wody przed dziobem jaśniały na ciemnogranatowym tle. – Idzie jak po maśle – zauważył chief stając obok kapitana. Ten spojrzał na oficera z przyganą i popukał palcem w poręcz mostku. Obaj roześmiali się. A kapitan powiedział lekko: – Lepiej nie zapeszyć. Dopiero wchodzimy w Trójkąt Bermudzki. Sternik usłyszał to i spojrzał na nich jakby nieco przestraszony słowami kapitana, a chief nie odezwał się, tylko wyciągnął papierosy. Wokół było pustawo. Jedynie kontrkursem, ale dość daleko szedł jakiś stary frachtowiec, a bliżej, od strony Kuby widać było spory, biały żagiel zmierzający do amerykańskiego lądu. Kapitan podszedł w sterowni do wiszącej na ścianie skrzynki, pstryknął przełącznikiem włączając krótkofalówkę i ująwszy słuchawkę, począł wywoływać: „Stella”, halo „Stella”, tu „Smok”, over. 2 „Smok” przybrał już zwykły, morski wygląd. Wszystko, co było niepotrzebne, zostało uprzątnięte z pokładu, ruchome przedmioty zamocowane, pokład wymyty. Bosman pogonił solidnie ludzi, którzy rozleniwieni długim postojem w porcie początkowo ruszali się niemrawo, ale w końcu zrobili, co do nich należało. Także starszy mechanik zaprowadził porządek w swoim dziale, kazał pochować w magazynkach zapasowe części, które zakupił przed rejsem. Był rad, że udało mu się zdobyć ich więcej, niż początkowo przewidywał. Już teraz cieszył się, że dzięki temu w kraju solidnie doprowadzi „Smoka” do porządku. Rzucił okiem po maszynowni. Wachtowi stali na swoich miejscach, maszyny pracowały równo. Lubił ten porządek, rytm pracy w maszynowni, zapach smarów i ropy, dudnienie maszyn i szum śrub mielących wodę. Wszystko to słyszał wyraźnie, odróżniał najdrobniejszy dźwięk i wystarczyła lekka zmiana tonacji, a już robił się czujny i szukał przyczyny. Był tak zrośnięty ze statkiem, że nawet kiedy spał, a docierał do niego jakiś nowy, choćby słabo słyszalny dźwięk, albo na odwrót – jeśli któryś ze znajomych odgłosów przycichał lub milkł – budził się natychmiast, nasłuchiwał, a potem wciągał spodnie i człapał do maszynowni, by sprawdzić, co się stało. Teraz wszystko było w porządku. Skinął głową wachtowemu mechanikowi i ruszył po stromych, żelaznych schodkach do góry. Po chwili pojawił się na 51 mostku, gdzie właśnie kapitan wywoływał „Stellę”. A na pokładzie, pod nadbudówką śródokręcia stanął bosman i także zlustrował spojrzeniem pokład. On również był zadowolony. Nie z tego, że „Smok” znajdował się w pełnej, morskiej formie. Z tego, że płynęli. Miał serdecznie dosyć postoju w Nowym Orleanie, upału, czekania, niemrawych rozmów załogi, leniwego snucia się z kąta w kąt, miał dosyć wyszukiwania marynarzom bezsensownych zajęć, byle się nie nudzili i jakoś zabili czas. Teraz „Smok” płynął, sądząc z natężenia drgań coraz szybciej, wlókł za sobą „Stellę”, mile mijały wolno, ale nieustannie. Elektryk wyszedł na pokład i stanął koło niego. Był jak zwykle skrzywiony i patrzył wilkiem, ale bosman poczęstował go papierosem i zagadnął pogodnie: – I jak, bolą? – Co? – No, twoje wrzody. – Odpieprz się – warknął elektryk. – Nie mam żadnych wrzodów. – A tak, mówiłeś – odparł z niewinną miną grubas. – Zapomniałem, że to już matka natura dała ci tak krzywą gębę, że wyglądasz, jakbyś miał wszystkie wrzody świata na żołądku. – Dokuczał często elektrykowi, bo złościła go jego kostyczna postawa i wieczne niezadowolenie, ale w gruncie rzeczy nic do niego nie miał. Elektryk był doskonałym fachowcem, robił, co do niego należało, a potrafił też – mimo obnoszonej demonstracyjnie niechęci do wszystkich i do wszystkiego – w razie potrzeby okazać się koleżeński i uczynny. Teraz na zaczepkę odparł spokojnie: – Wrzodów nie mam, hemoroidów też, a nawet brzucha takiego jak tobie natura mi nie dała. To z czego mam się cieszyć? – Choćby z tego, że z każdą godziną bliżej do domu – pogodnie powiedział grubas, zapalając papierosa. Elektryk odmówił, jak zawsze, bo nie palił, a tylko niekiedy sięgał po piwo lub łyk czegoś mocniejszego, a i wówczas krzywił się, jakby pił paskudne lekarstwo. – I bliżej kłopotów – odparł. – Wiesz, co mnie czeka? – Mamuśka z ciepłymi nogami – zaśmiał się bosman. – To może też – zgodził się elektryk. – Ale przede wszystkim łażenie od Iwana do pogana. Po cegłę, po cement, po blachę, po drewno, Chryste, co za kraj, co za ludzie! Jakbym chciał za darmo, a nie płacił ciężkie pieniądze. Zanim tę chałupkę wykończę, naprawdę dostanę wrzodów i będziesz miał wreszcie frajdę. – Dobra, nie złość się zawczasu, bo stracisz na urodzie – śmiał się bosman. – Jak ci tak trudno, to rzuć tę budowę i kup sobie mieszkanie, choćby za dolary, boś chyba trochę uskładał, co? – Zwariowałeś? Każdy grosz pakowałem w tę budę i końca wydatków nie widać. Zanim skończę – pójdę z torbami i w dodatku nie będę miał gdzie mieszkać. – To zmartwienie twojej żony – z udaną powagą powiedział bosman. – Ty zawsze możesz od kłopotów na lądzie zwiać na morze. – Eeee, gadać z tobą, to jak z łysym za łeb się wodzić – zezłościł się elektryk, bo wreszcie pojął, że tamten z niego przez cały czas podrwiwa. – Pójdę lepiej sprawdzić jeszcze raz ten cholerny radar. Nie daje mi spokoju. – Odszedł, a bosman popatrzył za nim z sympatią. Mimo wszystko lubił tego kostycznego chudzielca, a wiedział, że i on nie jest mu nieprzyjazny. Popatrzył na zegarek i pomyślał, że trzeba iść w stronę mesy, bo wkrótce będzie kolacja. 3 Trzeci usłyszał wołanie kapitana, stojąc na skrzydle mostku. Przepatrywał przez lornetkę morze i przez dłuższy czas przyglądał się zarysom brzegów Kuby, myśląc, że chętnie by 52 znalazł się w Hawanie, w której dotychczas nie był, choć kilka razy zdarzało mu się przepływać obok, do brzegów Stanów Zjednoczonych albo któregoś z krajów Ameryki Południowej. Opuścił lornetę na pasku i wszedł do sterówki. – Halo, tu „Stella” – zgłosił się biorąc słuchawkę. – Słucham, panie kapitanie, over. – Jak leci? – padło pytanie. – W porządku. Idziemy równo, hol trzyma, nic się nie dzieje. – Na razie spokojnie – odparł kapitan – ale niech pan uważa, jak się zacznie silniejsze kołysanie. Gdyby coś przeciekało, niech pan melduje. – Okay. Na razie nie ma kłopotów. – Jak pasażerowie? – Chyba w porządku. Pewnie się jeszcze urządzają w kabinie albo drzemią, bo od wyjścia prawie ich nie widziałem. – Dobrze. Proszę się nimi opiekować – kapitan wiedział, że mówi to niepotrzebnie, bo trzeci i tak zrobi, co do niego należy, ale powiedział to odruchowo, z nawyku dowódcy. Dodał zaraz: – A załoga? – Nie ma kłopotów – poinformował trzeci. – Olek robi kolację i zaraz będziemy jedli. – My też. Więc smacznego, over, stop. – Dziękuję, over, stop – trzeci wyłączył się i rozejrzał wokół siebie. Na „Stelli” rzeczywiście panował spokój. Młody kucharz krzątał się w zaimprowizowanej kuchni, przygotowując kolację. Był to dwudziestokilkuletni mężczyzna po kursie kucharzy okrętowych, który w tym długim rejsie odbywał praktykę, po której miał objąć samodzielną funkcję szefa kuchni na jakimś statku. Pracowity, pogodny, znający się na robocie Olek z trudem znosił marudzenie kucharza na „Smoku”, jego wieczne gderanie, popędzanie i przygany. Wiedział, że stary wyżywa się na nim bez specjalnego powodu ot, tak, żeby móc się na kimś wyładować. Drażniło go to, ale znosił wszystko cierpliwie wiedząc, że po powrocie do Gdyni pożegnają się i nigdy razem nie będą pływać. Ale praktykę przechodził solidną, bo stary był mistrzem w kucharskiej sztuce i znany był ze swoich umiejętności w całej flocie. Teraz Olek rad był, że kapitan kazał mu zamustrować na „Stellę”. Czuł się samodzielny i ważny. Nie miał tu wprawdzie urządzeń i wiktuałów, którymi normalnie na statku dysponuje kucharz, ale i tak postanowił, że pokaże, co jest wart i nikt ze szczupłej załogi oraz pasażerów nie będzie na niego narzekał. Jego ochota do pracy była widoczna i trzeci był rad, że kapitan dał mu właśnie Olka, bo bywało, że czasem na holowanym statku marynarze musieli sami sobie przyrządzać skromne posiłki. Można to było znieść, gdy holowanie trwało krótko, ale na dłuższą metę było dokuczliwe. A ten rejs miał być długi... Przeniósł wzrok na drugiego członka swej załogi. Starszy, trochę zgarbiony, ale bardzo energiczny motorzysta przydzielony mu przez pierwszego mechanika robił coś w kącie, gdzie miał zainstalowane swoje urządzenia. Odpowiadał praktycznie za wszystko: był mechanikiem, który miał zapewnić sprawność pompy w razie przecieków, nadzorował agregat prądotwórczy i akumulatory zabrane na wypadek awarii agregatu, dbał, by była woda, a więc spoczywała na nim duża odpowiedzialność. Ale trzeci wiedział, że starszy mechanik dał mu dobrego fachowca, spokojnego i pracowitego człowieka. Franek – lubiany przez załogę – nigdy z nikim nie prowadził sporów, unikał uszczypliwości i docinków, którymi często, bez powodu obdarzali siebie nawzajem, a w razie ostrzejszych starć łagodził zacietrzewienie przeciwników. Miał w sobie coś z księdza, który łagodnością, dobrym słowem, życzliwością, a nawet pokorą umie roztaczać wokół siebie atmosferę zaufania i przyjaźni. Był też Franek bardzo religijny, nie ukrywał tego i nie znosił żartów lub kpin na temat wiary, które zdarzały się na statku wśród nie zawsze delikatnych ludzi. Wówczas reagował stanowczo, umiał zamknąć usta żartownisiowi. Trzeci był rad, że ma tego człowieka ze sobą. Marynarz pokładowy, przydzielony na „Stellę” przez pierwszego oficera, stanowił 53 przeciwieństwo Franka. Młodszy sporo od mechanika, był trochę gruboskórny, nie bawił się w subtelności ani delikatne słówka. Lubił niewybredne żarty, chętnie rozprawiał o kobietach, wszystkie traktując jak ladacznice, które tylko czekają, żeby się puścić z byle kim. Roboty się nie bał, ale bosman często musiał go poganiać, bo Janek nie wykazywał nadmiernego zapału ani inicjatywy. Robił to, co do niego należało, albo co mu kazano, ale nic ponad to. Za to w mesie, szczególnie po posiłku, kiedy był czas wolny i rozpoczynały się wieczorne gadki, wodził rej, prowadząc zaciekłe spory i wygłaszając swoje opinie o kobietach. Narażał się tym załodze, bo marynarze, zwłaszcza, jeśli rozmowa schodziła na temat żon, robili się powściągliwi i ważyli każde słowo. To, co wygadywał Janek, bolało, bo rodziło podejrzenia, złe myśli i zaprawioną zazdrością tęsknotę. Dlatego nie był zbytnio lubiany, a kto był silniejszy od niego w języku, dokuczał mu. Uważali, że nie miał powodzenia u kobiet i mścił się za to na nich, wygadując takie paskudztwa. A powodzenia rzeczywiście nie miał – przysadzisty, jakby karłowaty, z długimi małpimi rękami i nogami krzywymi jak kawalerzysta. Lubił też zajrzeć do kieliszka, a teraz miał za złe, że kapitan ogłosił „suchy rejs” i na „Stelli” nie było alkoholu. Trzeci myśląc o Janku trochę się martwił, ale równocześnie wiedział, że ten marynarz, w razie potrzeby, potrafi dać z siebie wiele, bo jest odważny i zna się na morskim fachu. Przez mostek przeszedł Aki z jakąś paczką w rękach. – Co to? – spytał trzeci. – Jeszcze z bagażu pasażerów – odparł Japończyk kłaniając się lekko oficerowi. – Ktoś postawił na pokładzie, za drzwiami – pomyślałem, że trzeba odnieść. – Słusznie, zanieś im to – pochwalił trzeci. – Podobał mu się ten Japończyk, choć rozumiał, że po kilku godzinach wspólnego pobytu na „Stelli” nie może jeszcze mieć o nim wyrobionej opinii. Agent na polecenie armatora wyszukał go zapewne na liście marynarzy czekających na zamustrowanie. Trasa odpowiadała Japończykowi, agentowi odpowiadały jego kwalifikacje i warunki, więc go przyjął. Ale kim jest? Co naprawdę umie? Jak się zachowa w trudnej sytuacji? Tego nie wiedział nikt. Jednak schludność, chęć wykonywania każdego polecenia, uprzejmość i żwawa krzątanina Japończyka robiły dobre wrażenie i trzeci miał nadzieję, że nie będzie z nim kłopotów. Gorzej wyglądała sprawa z ostatnim członkiem załogi – Pedrem. Ten patrzący z ukosa typ od razu nie spodobał się ani trzeciemu, ani nikomu z pozostałych członków załogi. Był jakiś kanciasty, ponury, ruszał się ociężale i choć nie okazywał niechęci do pracy, można było wyczuć, że wolałby lec gdzieś w wygodnym kącie, podrzemać, potem łyknąć coś, zapalić i tak przetrwać do końca rejsu. Był też brudnawy, miał przetłuszczone włosy, a duże, kościste dłonie najchętniej trzymał w kieszeniach. Trzeci nie lubił takich typów i choć nie umiałby jeszcze sprecyzować powodów, to jednak czuł niechęć do tego członka swej załogi. Olek wyjrzał zza drzwi i zapytał trzeciego: – Podawać kolację? – Masz gotową? – ucieszył się trzeci. – Jasne, przecież już szósta. – Dobra, dawaj. Zjemy w salonie, jak pasażerowie. Kolacja! – krzyknął tak, by wszyscy go usłyszeli. – A co z pasażerami? Przyjdą też? – zapytał Olek. – Pójdę do nich, dowiem się – zdecydował trzeci. Uznał, że to dobra okazja, by zajrzeć do pasażerów, których nie widział od czasu wyjścia z Nowego Orleanu. – Podawaj, ja zaraz wrócę. – Zaczekamy na pana – odparł z godnością Olek. Pamiętał zwyczaje panujące na „Smoku”, a tu trzeci był dowódcą. Oficer skinął głową zadowolony z postawy kucharza i poszedł do pomieszczeń pasażerów. 54 4 Gdy kapitan wszedł do mesy, wszyscy czekali już na niego. Brakowało tylko tych, którzy pełnili wachtę i ludzi oddelegowanych na „Stellę”. To sprawiało, że mesa wydawała się jakaś pusta, jakby rodzina nie zasiadła w komplecie do stołu. Steward zaczął nosić półmiski. Piętrzyły się na nich wielkie befsztyki, ziemniaki parujące jeszcze, bo prosto z garnka, na stole stała sałatka z pomidorów i ogórków, gęsto były rozstawione butelki z wodą mineralną. – Ale żarcie – rozpromienił się bosman. – Niezły jest jednak ten nasz truciciel. – Chce pokazać, że potrafi sobie poradzić bez pomocnika – zauważył starszy mechanik. – Daje co ma, póki świeże. Za parę dni będzie mrożone mięso, a jarzyny się skończą – stwierdził trzeci mechanik. – Mamy zapas, nie ma się co martwić – poinformował ochmistrz. Kapitan – jak zwykle – nałożył sobie pierwszy, po nim sięgnął starszy mechanik i dalej już wszyscy obecni zabrali się do jedzenia. – Do takiego befsztyka przydałoby się piwko – rozmarzył się mechanik, zawsze najodważniejszy wobec kapitana. Ale ten zmarszczył brwi. – Nie prowokuj – skarcił mechanika. – Powiedziałem: rejs jest suchy. Pozwolę na piwko, a wy sami sobie pozwolicie na kielicha. Jak dojdziemy do portu, sam wam postawię. – Trzymam cię za słowo – prędko wtrącił mechanik. – Zgoda – roześmiał się kapitan. Uznał, że teraz jest pora, żeby im powiedzieć. Nie chciał przedwcześnie informować o dobrej nowinie. Zresztą obawiał się, że w przeddzień rejsu ten i ów może nie wytrzymać i zechce wyskoczyć do najbliższego baru, skąd potem może trzeba byłoby go przynosić na pokład. Teraz to niebezpieczeństwo nie groziło. A prócz tego zamierzał na razie poprzestać tylko na obietnicy, pieniądze wolał jeszcze trzymać u siebie. Przeliczył je dokładnie. W kopercie przeznaczonej dla niego znajdowało się pięć tysięcy dolarów. W tej do podziału dla załogi było ich dwadzieścia tysięcy. Zdumiał się hojnością armatora, choć znał już powody, które nim kierowały. Powiedział jakby od niechcenia: – Postawię, jak obiecałem. Ale myślę, że i sami sobie też postawicie. Osobiście radzę nie przeputać wszystkiego, tylko zawieźć do kraju. Przyda się każdemu. – O czym mówisz? – spytał mechanik, a reszta nadstawiła uszu. – Armator dał premię. – Obiecał, czy dał? – mechanik chciał wiedzieć dokładnie. – Dał – z naciskiem podkreślił kapitan. – Specjalną, niezależnie od zapłaty za holowanie. – I masz forsę? – dociekał mechanik. – Mam, ale podzielę po dojściu do Hiszpanii. – Dobrze, u ciebie jest bezpieczna – zaaprobował decyzję mechanik. – Ile tego, powiesz, czy to tajemnica? – Dwadzieścia tysięcy. – W mesie zapadła cisza. Nie spodziewali się takiej sumy. Mechanik pokręcił głową i upewnił się: – Dla wszystkich? Razem z tobą? – Nie, beze mnie – odparł spokojnie kapitan. – Do podziału dla was, ale według mojego uznania. – Jasne – sapnął mechanik. Wszyscy się rozpromienili. To był kawał grosza. Nawet jeśli starsi stopniem otrzymają najwięcej, to i tak każdy, nawet ten najniższy w hierarchii dostanie ładną sumkę. Zaczęli w myślach rozważać, ile, jak to przeliczyć na złotówki, albo co za to kupić i przywieźć do kraju. Wszystkich ogarnął pogodny nastrój, a mechanik powiedział: – No, to warto się starać. – Jasne – potwierdził kapitan i wstał na znak, że posiłek skończony. Gdy wyszedł, wielu jeszcze pozostało przy stole na wieczorne pogaduszki. Głównie o tym, co usłyszeli od kapitana. 55 5 Trzeci przeszedł przez sterownię, wydostał się do krótkiego korytarzyka i zapukał do drzwi pomieszczeń armatorskich. Przez chwilę nikt nie odpowiadał, ale gdy ponowił pukanie energiczniej, usłyszał kobiecy głos: – Proszę! Wszedł i stanął na progu trochę niepewny, co dalej robić. Na dworze zapadał już zmrok, a więc tu, wewnątrz statku było niemal całkiem ciemno. Jednak po chwili dostrzegł kobiecą postać na foteliku przy biurku. Siedziała nieruchomo i sączyła jakiś napój z pękatej szklanki. Joego nie było. – Przyszedłem zobaczyć, jak się państwo urządziliście – zaczął niepewnie. Pamela skinęła głową i zrobiła zapraszający gest: – W porządku, cieszę się. Niech pan usiądzie. – Dziękuję – odparł nie ruszając się z miejsca. Coś mu się w jej zachowaniu nie podobało. – Jest pora kolacji. Pójdą państwo do jadalni, czy mam kazać tu przynieść? – A można tu? – ucieszyła się. – Nie wiedziałam, że będą aż takie wygody. Pan wybaczy, ale wolałabym dziś jeszcze nie iść do jadalni. Rozpakowaliśmy się wprawdzie, ale jestem dość zmęczona. Wolę, jeśli można, zjeść tu. A ty, Joe? – krzyknęła, odwracając głowę w stronę drzwi wiodących do sypialni. – O co chodzi? – ukazała się łysa głowa, Joe popatrzył krzywo na trzeciego. Oficer zauważył, że jest teraz przytomniejszy, wygląda mniej ponuro, a fakt, że się pokazał, świadczy, iż postanowił nie unikać ludzi. – Chcesz jeść w jadalni, razem ze wszystkimi, czy tu? – Wszystko jedno, nie chce mi się jeść – spokojnie odparł Joe. – A więc tu, jeśli pan pozwoli – zdecydowała Pamela. – Napije się pan? – zaproponowała niespodziewanie. Dopiero teraz zobaczył, że obok jej łokcia, na biurku stoi opróżniona w jednej trzeciej butelka. Nalepka powiedziała mu, że to whisky „Black and white”. Pokręcił głową z dezaprobatą i powiedział z lekkim naciskiem: – Nie, dziękuję. I pani nie radzę. – Cóż to – najeżyła się. – Wprowadza pan prohibicję? – Nie, ale dla bezpieczeństwa, i z zasady, w czasie rejsu na statku nie wolno pić. Zwłaszcza tu, na holowanym wraku... – Ależ nie może mi pan zabronić – zrobiła się nagle wojownicza. – Mógłbym – odparł spokojnie, ale dosyć twardo. – Proszę pamiętać, że na statku kapitan... dowódca – poprawił się – może wszystko i trzeba spełniać bezwzględnie jego polecenia. Więc mogę, ale nie chcę. Jestem pewny, że i pani, i mąż rozumiecie, iż jesteśmy w szczególnym położeniu, różne sytuacje mogą się nam przydarzyć, a w żadnej z nich alkohol nie pomoże, a tylko zaszkodzi. Proszę się nie gniewać, ale wszystkich nas obowiązuje zakaz picia. I tu, i na holowniku – dodał, żeby złagodzić surowość swego oświadczenia. Pamela milczała przez chwilę. Joe wzruszył ramionami i zniknął w sypialni. Trzeci myślał, że kobieta wybuchnie gniewem. Oceniał ją jako kapryśną, władczą, przyzwyczajoną, że wszystkie jej życzenia i zachcianki są spełniane. Sądził więc, że nie zgodzi się z jego poleceniem, ale był zdecydowany postawić się twardo. Nie chciał mieć z nimi kłopotów. Zwłaszcza przez alkohol. Niespodziewanie powiedziała ze śmiechem: – Ależ pan zasadniczy, kapitanie! Dostałam gęsiej skórki, kiedy słuchałam tej przemowy. – Nie jestem kapitanem – odparł chmurnie – ale tu dowodzę i odpowiadam. Za statek, załogę, za was... – Jasne – teraz była poważna. – Oczywiście ma pan rację. Już nie będę. Chyba, że nadejdzie jakaś szczególna chwila, dobrze? – Wolałbym wcale... – Więc jeśli będę musiała, zapytam pana o pozwolenie, dobrze? Nie wiedział, jak 56 zareagować. Wydało mu się, że nieco z niego kpiła. Uznał, że dosyć tej rozmowy, więc lekko się skłonił i powiedział: – Zaraz polecę kucharzowi przynieść kolację. – Dziękuję, kapitanie. – Nie odpowiedział, tylko wyszedł zły, że go tak potraktowała. 6 Leżał przez cały dzień w swojej norze, zagrzebany pod brudnymi kocami. Bał się poruszyć, bo zdawało mu się, że może wywołać hałas, który zwabi tu kogoś, a wówczas... Słyszał manewry, czuł, kiedy odbili od nabrzeża, a potem łagodne unoszenie się i opadanie kadłuba pozwoliło mu zorientować się, że płyną. Statek długimi amplitudami wahał się w przód i w tył na rytmicznej, niedużej fali. Wkrótce mężczyzna poczuł się niedobrze. Ślina napływała mu do ust, przełykał ją nerwowo, w głowie mu się kręciło i był dziwnie osłabiony. Pomyślał, że to z głodu. Już blisko dwie doby nic nie jadł. Zaszywał się na „Stelli” na dzień i nie miał tu nic, prócz znoszonych rzeczy na sobie. Głód stawał się coraz bardziej nieznośny. Ale szybko uświadomił sobie, że to, co czuje, nie jest spowodowane głodem ani pragnieniem, choć i ono dawało mu się we znaki. To była jakaś choroba, niezwykła słabość, niemoc, która sprawiała, że nie miał siły podnieść się z barłogu i wyjść, choćby nawet chciał. Wreszcie, po kilku godzinach stan ten począł z wolna ustępować. Jeszcze ze dwa, trzy razy szarpnęły nim torsje, bolesne, bezskuteczne, bo nie miał czym wymiotować. Już rozumiał, że to morska choroba. Był zły na siebie, bo uważał, że to słabość niegodna mężczyzny, ale gdy poczuł, że silny organizm szybko się przyzwyczaja do nowych, nieznanych warunków, nieco się uspokoił. Pod wieczór był jeszcze słaby, ale najgorsze już minęło i mdłości ustąpiły. W niczym to jednak nie poprawiło jego sytuacji. W duchu przeklinał cały świat, a przede wszystkim własną głupotę, że dał się zamknąć w wielkim pudle jak szczur w pułapce. Gdy po okresie morskiej choroby głód wrócił ze zdwojoną siłą, przyszło mu na myśl, że nie wytrzyma długo tej męki. Rozumiał jednak, że są jeszcze zbyt blisko lądu. Nie mógł się ujawnić. Wystarczy sygnał radiowy, a przybędzie hydroplan i zabierze go z powrotem na brzeg. A tego obawiał się najbardziej. Musiał więc czekać w ukryciu. Ale jak długo? Ile jeszcze wytrzyma? Nie umiał ocenić swoich sił. Czuł tylko ogromny, stale rosnący, przesłaniający wszelkie inne odczucia głód. Pomieszczenie, w którym się ukrywał, nie miało iluminatorów, ale wiedział, że zapadł już mrok. Poznał to po szparze w uchylonych drzwiach, która za dnia była szara i przepuszczała nieco blasku. Odgarnął koce, wstał, starając się zachowywać cicho, choć zdawał sobie sprawę, że tu, na rufie nie ma nikogo prócz niego. Ale wiedział też, że każdy silniejszy stuk rezonujące pudło rozniesie po całym statku. Wolno wydostał się z pomieszczenia, po omacku przeszedł kilka stopni po znajomych schodach i wychylił się zza drzwi. Pod pochmurnym, ale niezbyt czarnym niebem było jaśniej niż wewnątrz. Przyzwyczajone do mroku oczy z łatwością rozróżniały szczegóły. Przed nim znajdowała się olbrzymia pokrywa ładowni, dalej druga, świetliki maszynowni, wielkie nawiewniki, wreszcie duża bryła nadbudówek śródokręcia. Nad tym rysowały się położone poziomo grube, metalowe belki bomów, a nad nimi sterczały aż pod chmury maszty, gołe i ciemne niczym martwe drzewa w lesie po pożarze. Na pokładzie panował spokój, nie słyszał żadnych dźwięków oprócz łagodnego szumu wody odgarnianej kadłubem sunącego statku. Mimo wszystko postanowił jeszcze poczekać. Cofnął się, dotarł do swej nory i znów się położył. 57 7 Jedli w milczeniu, jakby byli sobie obcy. Olek postarał się, aby jedzenie było smaczne. Zrobił jajecznicę na bekonie, do tego dał dwa rodzaje wędliny, sery, świeże ogórki i pomidory. Pieczywo, zbyt białe i nadto puchate jak na ich polskie gusty, było jednak jeszcze świeże tak jak i masło, którego kucharz dał im do woli. Tylko herbata miała niezbyt przyjemny smak. Widocznie woda zatankowana do długo stojącego pusto zbiornika nabrała tego posmaku, ale na to żadne starania kucharza nic nie mogły zaradzić. Wciskali więc do niej po pół cytryny i pili nie narzekając, jak z pewnością czyniliby na „Smoku”, obrzucając kucharza złośliwościami. Także dwaj nowi jedli bez uwag – Japończyk wolno, powściągliwie, a Pedro łapczywie, niechlujnie i zbyt dużo, jakby chciał sobie odbić głodówkę na lądzie. Trzeci odsunął pusty talerz, pociągnął duży łyk herbaty i zapalił. Nie był w najlepszym humorze. Ogarnęło go niewytłumaczalne rozdrażnienie. Zdawał sobie sprawę, że wystarczy lada pretekst, a wybuchnie gniewem sam nie wiedząc dlaczego. Ciągle jednak myślami wracał do sceny w kabinie armatorskiej. Mimo półmroku widział dokładnie młodą kobietę, obnażone ramię oparte o blat biurka, które udało im się przywrócić do stanu używalności. Jasna głowa, bystro i bezczelnie, a nawet prowokacyjnie wpatrzone w niego oczy, półuśmiech i nogi wyciągnięte daleko, przed siebie, niemal na środek kabiny. Tak, prowokowała – uznał teraz. Robiła to specjalnie. Żeby okazać, że jest tu panią. Synową armatora, kobietą wśród mężczyzn. Była więc bezczelna. Czemu to robiła? Może chciała mu okazać swoją przewagę, zaznaczyć, że nie będzie słuchała poleceń i zachowa całkowitą niezależność? Żeby mu dokuczyć? Może z zarozumialstwa albo bezsensownej pychy? I ten głupiec, któremu na niczym nie zależy. Łeb łysy, gęba jak u marnego aktora udającego Chińczyka, poza abnegata, który ma w nosie cały świat. Niech ich cholera weźmie – pomyślał tłumiąc złość, a głośno powiedział: – Musimy ustalić wachty. Dwóch po osiem godzin. Jest nas w sam raz sześciu. Kto z kim? – Ale po co tak, panie trzeci – zaoponował marynarz. – Pogoda dobra, na statku nic się nie dzieje, morze jak baranek. Wystarczy jak będziemy stali pojedynczo. Po cztery godziny. – Co za pomysł? – obruszył się trzeci. – On ma rację, panie trzeci – wtrącił mechanik. – Ale nie po cztery tylko po sześć godzin raz na dobę. Olek jest kucharzem, nie musi trzymać wachty, pan też. A my we czwórkę będziemy się zmieniali co sześć godzin. Póki jest dobra pogoda. Jak się popsuje, to przejdziemy na trzy zmiany po dwóch. Teraz naprawdę nie ma potrzeby. Trzeci przez chwilę zastanawiał się, czy ustąpić, ale doszedł do wniosku, że propozycja jest sensowna, więc powiedział: – W porządku. Olek niech pilnuje garnków, a ja i tak będę stale czuwał. Ale pamiętajcie: w razie najmniejszego szkwału zaczynamy wachty normalne, jasne? – Okay, szefie – roześmiał się zadowolony marynarz. Inni także przyjęli tę propozycję z zadowoleniem. Wiedzieli, że ten stan nie potrwa długo, ale póki było spokojnie, chcieli do maksimum oszczędzić sobie wysiłku. Trzeci jeszcze zapytał: – Kto zaczyna? Milczeli spoglądając po sobie, jakby żaden nie chciał zgłosić się pierwszy. Wtedy Aki zaproponował z uśmiechem: – Mogę ja. Pan ustali, kto po mnie. Dziękuję, idę... – widząc skinienie głową oficera wstał, lekko się wszystkim skłonił i opuścił salon. Trzeci wyznaczył kolejność służby po Japończyku i wstał także. – Pogramy trochę w karty? – zapytał marynarz. – Ja nie – odparł trzeci. – Wam też nie radzę. – Eee, co tam – machnął ręką amator kart. – I tak nudno. No co, zagramy w oczko, Pedro? – Meksykanin skinął głową, mechanik też się zgodził, więc marynarz wyciągnął z kieszeni 58 talię i zaczął tasować. – Tylko się nie pobijcie – ostrzegł trzeci i wyszedł na pokład. 8 Wszedł do sterowni i rozejrzał się za wachtowym, ale było tu pusto i cicho. Zaniepokoił się, podszedł do szyby i popatrzył na dziób. Dojrzał tam światełko latarki migające na samym końcu. Domyślił się, że Aki poszedł sprawdzić zamocowanie holu i stwierdził z zadowoleniem, że dawno nie widział tak sumiennego marynarza. Poczekał na niego paląc papierosa, a gdy wrócił, zapytał: – I jak, w porządku? – Tak, sir – odparł Aki. Trzeci skinął głową i przez chwilę patrzył na światła płynącego przed nimi „Smoka”. Wokół panował gęsty, smolisty mrok, na zachmurzonym niebie nie było widać gwiazd, otaczała ich zewsząd ogromna, obca pustynia. Tylko te światła dość daleko przed dziobem oznaczały, że morze nie jest całkiem puste. Otrząsnął się, jakby przeniknął go dreszcz i pomyślał, że na tym pustym statku panuje dziwny, trudny do określenia nastrój. Zaraz jednak skarcił się za te myśli, bo uznał je za niegodne mężczyzny, a tym bardziej dowódcy. Z boku dojrzał smugę światła, która zaraz zniknęła. Domyślił się, że to wyszedł ktoś z kabiny armatorskiej. Ruszył w tamtą stronę i raczej wyczuł, niż zobaczył, że to Pamela stanęła na pokładzie i oparłszy się o reling, patrzy na wodę. Zbliżył się tak cicho, że drgnęła, kiedy go zobaczyła. – Ach, to pan, kapitanie – powiedziała – przestraszyłam się. – Proszę nie nazywać mnie kapitanem – zaprotestował. – Już prosiłem. Jestem trzecim oficerem. – W porządku – zgodziła się – mam na imię Pamela, a ty? – Stanisław. – A więc Stan. Mówmy tak do siebie, będzie prościej... – Ale... – zająknął się, a ona cicho się roześmiała. – To proste, nie trzeba konwenansów. U nas, w Stanach to zwykła rzecz, Stan. – Tak, wiem, Pam – odparł z wahaniem. – O, tak lepiej. Masz papierosa? Zostawiłam w kabinie. – Podał jej camela, sam także zapalił. Przez chwilę ogniki żarzyły się w ciemności, zataczając nieregularne esy-floresy jak robaczki świętojańskie. Milczenie przerwała ona: – Przepraszam, Stan... – Za co? – zdziwił się szczerze. – Za to, w kabinie, przedtem... Nie jestem w dobrej formie, miałam sporo przeżyć. Nie chciałam ci dokuczyć. Myślę, że na morzu dojdę do siebie. Joe może też... – Na pewno – pocieszył ją i zamilkł, bo nie chciał rozwijać drażliwego tematu. W pewnej chwili ognik jej papierosa poleciał za burtę i zniknął w ciemności na dole. Trzeci poczuł dotyk jej ciała na swoim przedramieniu. Było ciepłe, sprężyste i przyjemne. Drgnął, jakby doznał porażenia prądem. Mimo woli odsunął się pół kroku. – Stan – powiedziała i teraz świadomie dotknęła jego ramienia. – Czuję się dziwnie, taki tu jakiś nastrój... Coś niesamowitego. Boję się... – Ależ Pam – zdziwił go ten wybuch niepokoju. Nie miał pewności, czy to szczere wyznanie czy kobieca gra. – Nie ma się czego bać, morze spokojne, pogoda dobra. „Smok” niedaleko. Wszystko jest okay. – Tak, tak, głupia jestem – przyznała, a równocześnie przysunęła się bliżej. Teraz już przylegała do niego bokiem. Nie wiedział, co zrobić. Było to przyjemne, a zarazem 59 niepokojące. Jeszcze nie rozumiał, czego oczekiwała, ale czuł, że za chwilę i on ulegnie nastrojowi, obejmie ją, przygarnie... Przestraszył się tej myśli. Delikatnie wziął jej dłoń, zdjął ze swego ramienia, odsunął się mówiąc: – To nowe przeżycia na statku. Nie znałaś tego. I w dodatku tropikalna noc. Jutro już będzie inaczej. Westchnęła i nie przysuwała się do niego więcej. Po chwili milczenia powiedziała oschle: – Pójdę już, jestem zmęczona, chyba szybko zasnę. – Dobranoc – rzucił trzeci. Nie odpowiedziała. Odniósł wrażenie, że trzasnęła drzwiami zbyt mocno. Postał jeszcze chwilę i także skierował się do swej kabiny, która znajdowała się po drugiej stronie tego samego pokładu. Nie spiesząc się zdjął spodnie i koszulę. W samych slipkach poszedł do łazienki, umył się niezbyt starannie, bo czuł dziwną ociężałość. Wróciwszy do sypialni rzucił się na koję i zgasił światło. Był także zmęczony. Od rana pracował, doglądał wszystkiego, potem czuwał przy wychodzeniu z portu i wreszcie cały dzień krzątał się na „Stelli” pełen czujności i napięcia, bo to był pierwszy dzień rejsu. Sądził więc, że zaśnie natychmiast. Jednak sen nie nadchodził. Wracały obrazy z całego dnia, twarze członków jego załogi, wypowiedziane słowa. Najczęściej pojawiała się jednak Pamela. Wchodziła po trapie w opiętych spodniach. Uśmiechała się prowokacyjnie i bezczelnie. Siedziała ze szklanką w ręce i wyciągniętymi przed siebie nogami. Stała obok niego jak przed chwilą w mroku. Poczuł znów miękki, delikatny dotyk jej ciała. Nagle wydało mu się, że w kabinie jest straszliwie duszno. Zapalił po omacku papierosa, ale wkrótce zgasił go, bo zadrapało go w gardle. Przewrócił się na bok, potem na drugi, wreszcie poddał się. Leżał spokojnie na wznak, rozrzucił nogi i ramiona, dał myślom całkowitą swobodę. Wówczas z całą siłą pojawił mu się jej obraz. Była w opiętych spodniach. Potem naga. Prowokacyjna, piękna i czekająca; promieniowała z niej kobiecość wywołująca pożądanie aż do bólu. On także był gotowy. Wyprężony tak, że przy każdym drgnieniu odczuwał niemal rozkosz. Poczuł pot na czole, zaczął oddychać szybciej. Wstał nagle i sztywno poszedł po ciemku do łazienki. Gdy wrócił po dłuższej chwili, oddychał głęboko odczuwając ulgę, ale zarazem zażenowanie, które przychodziło zawsze, kiedy musiał to zrobić. Gdy legł ponownie na koi, był już spokojny. Teraz wiedział, że wkrótce zaśnie. Ale już na krawędzi utraty świadomości usłyszał jakieś dźwięki, które sprawiły, że zerwał się i usiadł niemal od razu w pełni przytomny. Nie wiedział, co to było, ale zdawało mu się, że ktoś biegł, rozległ się jakiś okrzyk, ale teraz, mimo że nasłuchiwał czujnie, nic nie słyszał. Wstał jednak zaniepokojony i nie ubierając się poszedł na mostek, by zapytać Akiego, co to było. 9 Była wściekła i rozdygotana. Pragnęła mężczyzny. Wszystko jedno jakiego, byle zaraz, natychmiast, mocno i bez żadnych hamulców. Pragnęła tak, że nie mogła zapanować nad wszechogarniającym pożądaniem. A ten dureń był zimny, obojętny na jej delikatne zabiegi, sztywny jakby kij połknął. Nie zrozumiał? Bał się? Czego? Pasażerki? Żony syna armatora? A może kobiety były mu obojętne, może to pedał, bo podobno wśród marynarzy jest wielu pedałów? W niezbyt jasno oświetlonym saloniku podeszła do biurka, z szuflady wyciągnęła butelkę i odkręciwszy ją, pociągnęła duży łyk. Schowała resztę. Nie chciała się upijać. Pragnęła ulgi. Ale whisky nie przyniosła spodziewanego rezultatu. Przeciwnie, to, co czuła, jeszcze bardziej się wzmogło. Przyszło jej do głowy, że nie on jeden jest na statku i tamci może nie byliby tacy obojętni, ale odrzuciła tę myśl, bo nie widziała szansy na jej realizację. Weszła do sypialni. 60 Joe leżał na koi, niedbale okryty kocem, chuderlawy, mały jak dziecko. Oglądał jakieś pismo i nawet nie zwrócił na nią uwagi. Chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała. Prędko umyła się w łazience i wsunęła pod koc naga. Joe odsunął się pod ścianę i nie zareagował. Zobaczyła, że ogląda pornograficzne pismo. Przez chwilę z ukosa obserwowała nienaturalne sceny, konwulsyjnie splecione pary... Fala pożądania tak w niej wzrosła, że aż jęknęła. Wyrwała Joemu pisemko z ręki i odrzuciła daleko, na środek sypialni. – Joe – powiedziała przymilnie. – Zostaw to, masz mnie... Odwrócił głowę i patrzył na nią przez chwilę. W jego oczach nie było zgorszenia ani nawet zwykłej obojętności, ale bezdenna udręka. Zdawało się, że za chwilę wybuchnie płaczem. Nie zważając na to Pamela przywarła do niego, mówiąc gorącym szeptem: – Joe, przestań się dręczyć. To minie, musi minąć. Jesteś młody, normalny, nie bój się... Spróbujmy, Joe... Mówiąc to dotykała go dłońmi, pieściła, całowała, a on leżał obojętny, martwy, nieruchomy, jakby jej nie słyszał i nie czuł natarczywych pieszczot. Nie poddawała się jednak. Dłoń jej spłynęła w dół. Chciała to ogrzać, ożywić, więc pracowała delikatnie palcami, całą dłonią, tuliła się, była gotowa na wszystko, byle pobudzić Joego. Ale on nadal leżał bez ruchu, a jej wysiłki okazały się bezowocne. Wówczas nagle wpadła w złość. Pociągnęła silnie, aż Joe krzyknął z bólu i syknęła: – Nie chcesz! Ty cholerny, zimny draniu, nie chcesz mnie! Gdybyś chciał, to byś mógł, ale nie chcesz draniu, narkomanie, szmato! – Pam – zajęczał Joe. – To nie tak, wiesz... – teraz on sięgnął chcąc dać jej pieszczotę, ale z furią odepchnęła jego dłoń wołając: – Idź do diabła, ty cholerny eunuchu. Ty impotencie! Ty... sukinsynu. Zostaw mnie, zostaw, wolę sama to sobie zrobić! Wyskoczyła z koi i potykając się pobiegła do łazienki. Joe odwrócił się do ściany, skulił i załkał z upokorzenia. Równocześnie narastało w nim inne pożądanie. Rosło stale i potężniało z każdą chwilą. Był to głód, nad którym nie umiał zapanować, więc płakał i wił się na posłaniu bezsilny, słaby, coraz głębiej zapadający w stan, w którym był do wszystkiego zdolny. Gdy Pamela wróciła, drżała jeszcze, ale już była spokojniejsza. – Pam – odezwał się urywanym głosem. – Pam, błagam, daj mi... – Co?! – zawołała. – Zwariowałeś? Opanuj się! Przecież wiesz, że nie mam. Nikt nie ma na całym statku. Jesteś tu odcięty od świata. Nie dostaniesz, choćbyś błagał, choćbyś umierał... – mówiła to z mściwą satysfakcją, jakby się odgrywała za tamten zawód. Joe płakał pod ścianą, a ona odsunąwszy się jak najdalej od niego poczuła, że zaraz zaśnie. Słyszała jeszcze jakieś dziwne odgłosy, ale nie zwróciła na nie uwagi. 10 Siadł na posłaniu i pomacał ręką w kącie. Dotknął chłodnego metalu. Wsunął rewolwer za pasek i wstał. Teraz był zdecydowany. Kolba uwierała go trochę w biodro, ale fakt posiadania broni dodawał mu odwagi, choć wiedział, że użyje jej tylko w ostateczności. Wyszedł z pomieszczenia, znajomą drogą dotarł na pokład i spojrzał ku przodowi statku. Wszędzie panował spokój. Kilkoma susami dotarł do ładowni. Potem, nisko pochylony, wykonał jeszcze jeden skok do krawędzi drugiej, wreszcie znalazł się na śródokręciu. Tu chyłkiem dotarł do otwartych drzwi i zanurzył się w ciemnym korytarzu. Znał drogę, podczas swego pobytu tutaj spenetrował statek, więc mógł iść niemal po omacku. Skręcił w lewo, potem wspiął się wyżej i znalazł na górnym pokładzie. Przez cały czas posuwał się cicho, na palcach, nie chcąc spowodować hałasu. Jednak w pewnej chwili jego kroki zadźwięczały wyraźnie na gołym metalu korytarza. Zatrzymał się i czekał czujnie, gotów w każdej chwili 61 skoczyć do pierwszego zakamarka, by się ukryć przed niepożądanymi oczami. Nadal było jednak cicho i spokojnie. Poszedł więc dalej. Dotarł wreszcie w pobliże kabin i mostku. Tu jeszcze zdwoił czujność. Bardzo wolno, nie czyniąc najmniejszego hałasu wszedł do pentry, otwierając drzwi delikatnie i modląc się, żeby zawiasy nie zaskrzypiały. W sączącej się przez bulaj szarości dostrzegł metalowy blat bufetu, jakieś naczynia, kuchenkę elektryczną, czajnik. Na blacie leżała puszka konserw pozostawiona przez Olka. Mężczyzna chwycił ją gwałtownie, ale śliska blacha wymknęła mu się z palców i puszka upadła na podłogę. Rozległ się głośny, metaliczny stuk. Zamarł na chwilę, ale zaraz schylił się, porwał konserwę i rzucił się do ucieczki. Sprawił to głos Japończyka, który rozległ się niespodziewanie blisko: – Kto tam jest? Zamiast odpowiedzi Aki usłyszał szybki tupot nóg. Zdziwiony wyjrzał ze sterowni i zobaczył czyjeś plecy, zgiętą sylwetkę i migające stopy. – Ej, zaczekaj – krzyknął Aki. Skoczył za uciekającym, ale tamten już zbiegł po schodach i zniknął w dole. Japończyk wzruszył ramionami. Pomyślał, że ktoś z załogi chciał pewnie coś zjeść, ale dziwiło go, dlaczego uciekał. Może na statku nie było zbyt wiele zapasów i nocny łasuch obawiał się, że go spotka nagana za łakomstwo. Aki pokręcił głową zdziwiony. Nie bardzo przekonywało go to wyjaśnienie, ale innego nie znalazł. Przeszło mu przez myśl, że na statku prócz załogi i pasażerów może być ktoś jeszcze. Pasażerowie? Ten pasażer wyglądał dziwnie. Jak nienormalny. Może to właśnie on? Chyba tak... Wrócił do sterowni, w której ukazał się półnagi trzeci. – Coś się stało, Aki? – zapytał. – Nie, nic – odparł Japończyk. – Ktoś zaglądał do mesy, ale uciekł. – Może zgłodniał – powiedział trzeci. – W każdym razie uważaj i w razie czego budź mnie. – Tak, sir – służbiście odparł Aki. Opuszczając mostek trzeci dojrzał jeszcze światło w salonie. Poszedł tam i zastał trójkę karciarzy pochłoniętych grą. Bank trzymał Pedro, karty ciągnął Janek i zastanawiał się właśnie, czy dobrać jeszcze jedną, czy powiedzieć ,dosyć”. Wybrał to drugie. Pedro do swej karty dołożył jedną, potem drugą, chwilę filował i skrzywił się. Miał czternaście. Sięgnął raz jeszcze do talii. Dostał asa. Janek z triumfem zgarnął pieniądze. – No, hazardziści – powiedział oficer. – Dosyć chyba na dziś. Idźcie pospać trochę. – Ale co pan – zbuntował się Janek. – Jeszcze nie rano. I karta mi idzie. – Dobra, dobra – nie ustąpił. – Masz pan zastąpić Akiego, a czas leci. Koniec. – Już – niechętnie zgodził się marynarz. – Tylko ten bank dokończymy. – Ale nie dłużej – zastrzegł trzeci i wyszedł, udając się do swej kabiny. Tamci jeszcze chwilę pograli, a kiedy bank ostatecznie został rozbity, pochowali pieniądze i odłożyli karty. Pedro miał najbardziej kwaśną minę – przegrał najwięcej. Franek stracił niewiele, a najbardziej zyskał Janek. Nie grali jednak o stawki zbyt wysokie, więc nie wygrał majątku. Pedro zaraz wyszedł, a tamci dwaj zostali jeszcze na chwilę, żeby wypalić po papierosie. – Widziałeś – zagadnął ze złośliwym uśmiechem Janek – miał mokrą plamę na gaciach. Nie wytrzymał... – Co mnie to obchodzi. Zamknij się... – odparł niechętnie mechanik. – Ale też ci się chce, co? – Janek puścił perskie oko. – A tę blondynkę przycisnąłbyś, nie? Zgrabna, cholera, i dupą kręci, musi być dobra i głodna. Ten fafuła pewnie jej nie wystarczy, o ile w ogóle może... – Tfu – splunął mechanik. – Tobie zawsze tylko świństwa w głowie. Dałbyś spokój, słuchać nie można... – Bo grzech, nie? – śmiał się marynarz. – Ech, bracie, udajesz świętego, a widziałem, jak 62 na nią patrzyłeś, kiedy wchodziła po trapie... – Idę spać – warknął mechanik zły nie na żarty. Zdusił papierosa i wyszedł. Janek śmiał się jeszcze przez jakiś czas sam do siebie, ale w końcu i on poszedł trochę odpocząć przed czekającą go wachtą. 11 Kapitan odłożył książkę. Była to angielska powieść kryminalna w lakierowanej okładce z ociekającym krwią rysunkiem. Czytał nie tyle z zamiłowania do kryminałów, ile dla nabierania wprawy w języku. Mówił po angielsku dobrze, ale w czytaniu nie był mocny, więc doskonalił je lekturą, co zresztą wypełniało mu czas rejsów. Teraz jednak poczuł się znużony. Ziewnął, przeciągnął się i wsunąwszy bose stopy w rozdeptane łapcie poszedł na mostek. Drugi oficer, który na wachcie zmienił chiefa, stał pochylony nad stolikiem nawigacyjnym i coś notował. Kapitan zajrzał mu przez ramię. Zobaczył, że na linii ich kursu pojawiło się nowe kółeczko z krzyżykiem i godziną. Było dalej na wschód od pierwszego. Nieregularne zarysy amerykańskiego lądu oddaliły się. Kuba już zostawała na południowym zachodzie, a przed nimi rozpościerała się wielka, biała płaszczyzna oceanu, na której nie było nic. Konwój niezbyt szybko, ale uparcie wchodził w tę strefę. – Wszystko w porządku, nic nowego? – zapytał kapitan. – Nic. Idziemy jak po sznurku. – A jaka prognoza? – Zaraz radio da, miał zebrać dane o dwudziestej. Drzwi wiodące w głąb holownika otworzyły się i wszedł radiooficer. Zobaczywszy kapitana, podał mu kartkę z prognozą. Kapitan skinął głową w podzięce i przeczytał. Nie miał miny zadowolonej. Rozległy niż z centrum nad Morzem Karaibskim pogłębia się i wykazuje tendencje do przemieszczania się na północny wschód. Ostrzeżenie przed silnym wiatrem. Ciśnienie spada i w tym rejonie wynosi dziewięćset osiemdziesiąt sześć milibarów. Dalej była temperatura i warunki na poszczególnych wielkich akwenach w zachodniej części Atlantyku, na Morzu Karaibskim i w Zatoce Meksykańskiej. Kapitan skrzywił się. – Wylęgarnia cyklonów daje znać o sobie – powiedział. – No, ale idzie na północny wschód, to daleko od nas. W porządku, położę się teraz, jakby co... – powtórzył sakramentalną formułkę o budzeniu go w razie potrzeby i poszedł spać. VI 1 Odgłosy krzątaniny w saloniku obudziły Pamelę. Otworzyła oczy i nasłuchiwała przez chwilę zaniepokojona. Ktoś tam był. Chwilę trwało, nim uprzytomniła sobie w pełni, gdzie się znajduje i co tu robi. Nie słyszała pukania Olka, który przyniósł im śniadanie. Wszedł więc, postawił tacę na biurku, uprzątnął pozostałości po kolacji i zajrzawszy do sypialni, powiedział wesoło: 63 – Dzień dobry, śniadanie gotowe, o przepraszam – spłoszył się nagle i cofnął głowę. Pamela dopiero teraz uświadomiła sobie, że leży naga, bo w kabinie było duszno i w nocy zsunęła z siebie koc. Nie speszyła się jednak tym zanadto i krzyknęła do kucharza: – Dziękuję! Która godzina? – nie chciało jej się sięgnąć po zegarek. – Dochodzi dziewiąta – odpowiedział Olek. – Gdyby coś było trzeba, proszę dać znać – i wyszedł prędko nadal speszony tym, co zobaczył. Pamela spojrzała dopiero teraz w bok, na męża. Joe leżał nieruchomo z otwartymi oczami wbitymi w sufit. Był także odkryty, ale miał na sobie podkoszulek i bawełniane kalesony. Widziała wyraźnie jego chudą, owłosioną klatkę piersiową, pozbawione mięśni ramiona i siną twarz z podkrążonymi oczami. Poczuła obrzydzenie. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zrezygnowała. Wstała, a on powoli odwrócił głowę i popatrzył na nią. Nagle, jakby się zawstydziła jego wzroku, włożyła lekki szlafrok i mocno zawiązała pasek. Oboje milczeli nadal. W saloniku wypiła szklankę soku pomarańczowego i weszła do łazienki, nie zamykając za sobą drzwi. Wzięła prysznic, umyła zęby, potem włożyła opalacz, a na niego spodnie. Joe przez cały czas patrzył w tę stronę. Słyszał, jak żona się kąpie, potem widział fragmenty jej ciała przez uchylone drzwi. Czuł się słaby i bezwolny. Chciało mu się leżeć tak w nieskończoność, choć chwilami budziła się w nim chęć, by wstać, przejść się trochę, powiedzieć coś, może nawet wyjść z kabiny. Ale nie miał siły, by ten zamiar zrealizować. Pozostał więc bierny i nieruchomy. Męczył się straszliwie przez całą noc. Po kolejnej klęsce z Pamelą czuł się nie tylko upokorzony, ale tak załamany, że odechciało mu się żyć. A do tego tamto pragnienie. Głód tak silny, że niemal niemożliwy do opanowania. Tym silniejszy, że jego zaspokojenie mogło być lekarstwem na upokorzenie wobec Pameli. Nie raz już w ten sposób szukał ratunku. Wiedział, że pomaga na krótko, a potem jest jeszcze gorzej. Ale wówczas znów sięgał po proszek lub strzykawkę i tak trwał w tym niemożliwym do przerwania kręgu załamań i euforii, otumanienia i poczucia klęski. Nie mówił nikomu – ani ojcu, ani Pameli, ale postanowił, że tym razem postara się skorzystać z szansy, jaką mu dawał rejs na „Stelli”. W duchu sam może nie wierzył, że wytrzyma, ale w chwilach gdy jego umysł był jaśniejszy, rozumiał, że to ostatni moment, że jeśli teraz się uda, to być może wszystko jeszcze da się uratować. Dlatego nie protestował, gdy ojciec powiedział mu o projekcie wysłania ich w tę niecodzienną podróż. Nie okazał entuzjazmu, ale postanowił, że popłynie i spróbuje wytrzymać. W nocy przeżył pierwszą próbę. Atak był tym silniejszy, że na głód narkotyku nałożyła się klęska wobec kobiety. Płakał, dygotał, gryzł palce, przeżywał chwile nieopisanej męki, ale wytrwał do rana, choć chwilami zdawało mu się, że dłużej nie przetrwa ani minuty. Ale wówczas przywoływał w duchu imię Pameli i znów wracało mu nieco sił. Bo Joe, choć nigdy tego nie okazywał, kochał Pamelę. Była to miłość ponura, milcząca, niszcząca przede wszystkim jego, ale silna niemal jak ów głód, któremu tak często ulegał. Pragnął jej, pożądał tym boleśniej, że wiedział, że tego pożądania nie może zaspokoić. Chwilami nienawidził jej za to, że istnieje, jest obok niego i przez to zmusza go do tego pożądania. Ale zaraz pojawiał się w jego wyobraźni obraz Pameli ponętnej, kobiecej, pachnącej, Pameli, która mogła mu dać najwyższą rozkosz i chciała to zrobić, ale on nie mógł wziąć tej rozkoszy, choć pragnął tego aż do utraty świadomości. W duchu jeszcze hołubił słabą nadzieję, że gdyby wyzwolił się z tamtego głodu, gdyby opanował przemożną słabość ciała i psychiki spowodowaną używaniem narkotyków, wówczas może znów stałby się mężczyzną i Pamela w pełni należałaby do niego, tak jak należeć powinna. Wyszła z łazienki już ubrana. Górę stroju stanowił stanik od kostiumu niezbyt dokładnie kryjący dość bujne piersi, dół był prowokacyjnie opięty spodniami, na gołych stopach miała lekkie sandałki. Popatrzyła na niego jak na obrzydliwego robaka. Nie umiała ukryć uczucia, 64 które do niego żywiła. A Joe zapytał cicho: – Wychodzisz? – A co, chciałbyś żebym jak ty siedziała tu przez cały dzień? – zabrzmiało to zaczepnie. Odwrócił głowę do ściany. Nagle zmieniła ton. Nadal odczuwała do niego niechęć, ale zrodziło się coś w rodzaju współczucia wobec słabego, złachmanionego człowieka, który wyglądał nędznie i bezradnie. Było to uczucie takie, jakie niekiedy żywiła na widok pogryzionego przez psy, głodnego kota. Zbliżyła się do koi, powiedziała łagodniej: – Joe, wstań. Nie możesz tak leżeć w nieskończoność. Zjedz coś... – Nie, nie mogę – odpowiedział słabo. – Joe, wiem, co czujesz. – Odruchowo położyła dłoń na jego spoconej, ogolonej głowie. – Jeśli teraz się nie przełamiesz, to koniec, nigdy tego nie zrobisz. Wstań, wyjdź na powietrze, przestań litować się nad sobą. Sam sobie musisz pomóc. – Mówisz jak on, jak lekarz, jak wszyscy – nie odwrócił głowy, w jego głosie zabrzmiała pretensja. – Nie obchodzi mnie teraz, co oni mówią – ciągnęła nadal łagodnie. – Masz jeszcze szansę. Ostatnią, Joe. Rozumiesz? Wstań, rusz się, bądź wreszcie mężczyzną. Zrobił ruch, jakby chciał się podnieść, ale zaraz oklapł. Był tak słaby i wyczerpany bezsenną nocą, że nie miał siły. – To leż i gnij tu sam – krzyknęła w nagłym przypływie gniewu. – Chcesz tu się kryć jak szczur w ciemności przed słońcem i ludźmi, przed samym sobą i przed całym światem. Nie mam zamiaru dzielić tego z tobą! – ruszyła do wyjścia. Zrobił jeszcze jeden wysiłek i powiedział: – Idziesz tam, do nich... – Idę stąd, bo nie mogę znieść ciebie, tej kabiny, smrodu... – Idź, idź – niespodziewanie gniew sprawił, że zdołał podnieść głos, oczy zapłonęły mu wściekłością. – Idź do nich, pokaż, jaka jesteś, pokaż, co masz do pokazania, odsłoń wszystko, bo jeszcze za dużo masz na sobie! Idź, niech widzą, że mam żonę kurwę! – Joe – zawołała. – Nie masz prawa tak o mnie mówić... – Mam – w ten okrzyk włożył resztki sił. Opadł wyczerpany i zdołał jeszcze dorzucić: – Idź, wszystko jedno, idź już... Wyszła szybko, bo scena ta silnie ją zdenerwowała i czuła, że nie zniesie dłużej kłótni, widoku Joego i całej tej atmosfery, jaka się między nimi wytworzyła. Za kominem, na pokładzie pelengowym, rozłożyła koc, zdjęła spodnie i odwróciwszy się do słońca, zaczęła się opalać. Przymknęła oczy i ogarnął ją miły, leniwy bezwład. 2 Trzeci oficer postanowił zrobić przegląd statku. Po śniadaniu, gdy każdy zajął się czymkolwiek, byle nie tkwić bezczynnie, poszedł na mostek, rozejrzał się, rzucił okiem na horyzont i trochę się zaniepokoił. Pogoda pozornie nie zmieniła się od wczoraj. Niebo nad nimi było nawet bardziej pogodne. Duże płaty błękitu wznosiły się wysoko, a słońce już zaczynało przypiekać dosyć ostro. Robiło się nawet parno i duszno. Wczorajsza lekka bryza ucichła, powietrze stało nieruchomo, a płynęli wolno, więc pozorny wiatr wywoływany ruchem statku nie chłodził dostatecznie. Wilgoć w atmosferze sprawiała, że ciało stawało się lepkie i nawet przy niewielkim wysiłku pot występował na czoło. Poranna rozmowa z kapitanem „Smoka” także wprowadziła go w stan niepokoju. Niby nie było się jeszcze czego obawiać, ale od wczoraj dręczył go ciągły, męczący niepokój. A kapitan najpierw zapytał: 65 – Co u was? Jak przeszła noc? – W porządku – odparł trzeci. – Nic się nie dzieje, robi się nudno. – A pasażerowie? – Dobrze, nie zgłaszali się z niczym. – Jak się czują? Dobrze znoszą rejs? – Trzeciego trochę speszyło to pytanie, bo jeszcze z nimi nie rozmawiał, ale odpowiedział: – Chyba nieźle. Jeszcze ich dziś nie widziałem, nie chciałem przeszkadzać, ale kucharz był u nich, zaniósł śniadanie, koło dziewiątej. Leżeli jeszcze oboje w łóżku, ale nie mówił, żeby im coś dolegało. – W porządku – powiedział kapitan. – Niech pan na nich uważa, to trudny ładunek – roześmiał się. – Mam dla pana prognozę. – Wczoraj wieczorem nie przekazywał danych meteorologicznych, bo uznał, że nie są jeszcze zbyt niepokojące, ale dziś, w przyniesionym rano przez radiooficera meldunku było już więcej informacji. Postanowił ostrzec trzeciego. – W centrum Morza Karaibskiego uformował się niż. Dziś meldują, że pogłębił się, ciśnienie spadło tak nisko, jak dawno nie notowano. Powstał już cyklon. Nazwali go „Marina”. – Ale to daleko – wtrącił trzeci. – I oddalamy się coraz bardziej. – My tak, ale on też wędruje. Wczoraj szedł początkowo na północny wschód, ale nad ranem nieco zboczył, jakby zawrócił i skierował się ku południowemu wschodowi. To już bliżej nas. – Daleko jest? – z niepokojem zapytał trzeci. – Daleko – kapitan był spokojny. – Nie ma obaw. Ale uważać trzeba. Te ich Ewy, Diany i Mariny miewają kobiece kaprysy. Pewnie cyklon do nas nie dojdzie, ale może zawadzić południowym skrzydłem. Będziemy go śledzili, ale wy także uważajcie. Może się zdarzyć jakiś niespodziewany podmuch. Sprawdźcie hol, no i wszystko, co trzeba. – Tak jest, panie kapitanie – odparł trzeci. – Będę wam podawał informacje, ale na razie nie ma zagrożenia. Powiedziałem o wszystkim, bo lepiej, żeby pan się orientował w sytuacji. – Jasne. – No dobrze. To do usłyszenia, over, stop. Rozłączyli się. Trzeci nie przestraszył się informacji meteo. Cyklon był daleko i z doświadczenia wiedział, że jeszcze nie raz zmieni kierunek, a nawet gdyby zdecydował się przesunąć w ich stronę, to i tak zapewne by przed nim uciekli. A jednak rósł w nim niepokój. Pytanie o pasażerów spowodowało wyrzuty sumienia, że od wczorajszego wieczoru nie zainteresował się nimi. W pierwszym odruchu chciał iść od razu do kabiny armatorskiej, ale powstrzymała go myśl, że może jeszcze Pamela się ubiera, więc zrezygnował na razie i zdecydował się na inspekcję statku. Poszedł najpierw na dziób. Sprawdził zamocowanie holu, obejrzał, czy zapasowy jest należycie zabezpieczony przed sztormem i ewentualnymi przechyłami. Stwierdził, że wszystko jest w najlepszym porządku. Popatrzył na idący równo przed nimi holownik i przez moment pożałował, że nie znajduje się na jego pokładzie, gdzie wśród kolegów czułby się spokojniejszy i bardziej bezpieczny. Zaraz jednak skarcił sam siebie za tę myśl, bo uznał ją za słabość, której bosman z pewnością nie omieszkałby wydrwić. Obejrzał pokrywy ładowni. Tu także nie znalazł nic, co należałoby poprawić. Nakryte były dobrze, brezenty zaciągnięte, zabezpieczone. Wolno powędrował do śródokręcia i wziąwszy latarkę ruszył w głąb statku. Uchylał drzwi kabin, zaglądał do nich i szedł dalej. Wszędzie było pusto i nieprzyjemnie. Czasem coś zaskrzypiało, stuknęło, ale nie robiło to na nim wrażenia, bo wiedział, że choć fala jest ledwie wyczuwalna, to jednak kadłub pracuje, podlega naprężeniom i dlatego czasem wydaje odgłosy, które komuś nieobeznanemu z holowanymi wrakami mogłyby się wydać niepokojące. Dotarł do maszynowni. Zatrzymał się na górnej galeryjce i spojrzał w dół. Pusta, cicha 66 teraz hala, w której gdzieniegdzie stały resztki urządzeń, a na środku widniała ciemna bryła korpusu głównej maszyny zrobiła na nim nieprzyjemne wrażenie. Gdzieś tam, w dole przeleciał szybko szczur, a poza tym nic się nie ruszało, wszystko było martwe, obce, nawet groźne. Odruchowo cofnął się od barierki, bo przyszło mu na myśl, że jest zardzewiała i gdyby się oparł o nią, mogłaby nie wytrzymać ciężaru jego ciała, a wówczas runąłby w dół z wysokości kilku pięter. Wstrząsnął się na myśl o tym i postąpił krok do tyłu. Gdzieś w głębi kadłuba rozległ się głośny huk. Poznał, że to trzasnęły drzwi. Chwilę nasłuchiwał, ale odgłos nie powtórzył się. Pomyślał, że pewnie sam nie domknął drzwi do którejś z kabin i teraz lekki, niewyczuwalny przechył statku zatrzasnął je. Z uczuciem ulgi opuścił ponure miejsce i poszedł dalej, korytarzami na dolnym pokładzie. Były tu dawne kabiny załogi, magazyn, niżej jeszcze chłodnie i inne pomieszczenia służące mechanikom, pokładowcom i załodze hotelowej. Znów usłyszał stuk, tym razem bardziej przytłumiony, odległy. Nadstawił uszu. To już było niepokojące. Do tamtego rejonu jeszcze nie zachodził, więc nie mógł pozostawić nie domkniętych drzwi. Stał dłuższą chwilę nieruchomo. Już miał ruszyć dalej, gdy wtem wydało mu się, że słyszy kroki. Nie były wyraźne, ale jednak rozpoznawalne. Jakby ktoś z namysłem i ostrożnie stawiał stopy. Skręcił w lewo, szybko, na palcach zbiegł w dół po stromych schodach i ponownie się zatrzymał. Przed sobą, po prawej miał rząd drzwi do różnych pomieszczeń, takich, jak wyżej. Na lewo była metalowa ściana odgradzająca korytarz od maszynowni. Korytarz był tu ciemny i tylko na jego końcu, od schodów dochodziło nieco dziennego światła. W tamtej też stronie zobaczył jakiś cień, który szybko mignął i zniknął za najbliższymi drzwiami. Zaświecił latarkę i skoczył naprzód. Nie widział już nikogo, ale był pewny, że to nie złudzenie. Ktoś tam był. – Kto tu? – zapytał ostro, ale nie otrzymał odpowiedzi. Otworzył jedne drzwi, potem następne, ostatnie po prawej. Klamka ugięła się, ale drzwi nie ustąpiły. Ktoś trzymał z drugiej strony. Szarpnął z całej siły i drzwi otworzyły się. Rzucił snop światła do środka. Za drzwiami stał Pedro i patrzył na niego spode łba. – Pedro? – zdumiał się. – Co tu robisz, do diabła? – Nic – Meksykanin wzruszył ramionami. – Chciałem obejrzeć statek. – Po co? Myślałem, że śpisz po rannej wachcie. – Gorąco, nie można spać – odparł ponuro Meksykanin. – A statek trzeba obejrzeć. Czasem na takim wraku zostają różne rzeczy, mogą się przydać. – Szukasz skarbów? – trzeci rozluźnił się. – Szkoda czasu... – Czasu mamy dużo – Pedro nie rozchmurzył się. – To idź lepiej, poopalaj się, na słońcu przyjemniej niż tu. Możesz mi wierzyć, ten statek jest pusty jak beczka po winie. Nic tu nie znajdziesz. – Okay – odparł Pedro z miną, jakby chciał zabić oficera. Przecisnął się bokiem koło niego i poszedł schodami na główny pokład. Trzeci także miał zamiar opuścić to miejsce. Przypomniał sobie, że gdy tu zajrzał i oświetlił go latarką, Pedro jakby się prostował, więc albo coś podnosił, albo coś porzucił. Skierował światło w ten róg pomieszczenia i schylił się. W kącie stała kwadratowa butelka, pełna, jeszcze nie odkręcona. Obejrzał ją dokładnie i pokiwał głową. A więc Pedro lubił pociągnąć i miał tu gdzieś schowany zapas. Pomyślał, że odnajdzie to, ale teraz miał dosyć przebywania w tych ponurych zakamarkach i zapragnął świeżego powietrza. Chciał nawet od razu zmyć głowę Meksykaninowi za tę butelkę, ale rozmyślił się. Postanowił, że zrobi to później, na osobności, bez świadków. Widok whisky mógł sprawić, że załoga stanęłaby po stronie Pedra albo co najmniej domagała się, by dał alkohol do wypicia. Trzeci chciał od razu wyrzucić butelkę, ale przyszło mu na myśl, że do rozprawy z Pedrem musi mieć dowód, więc trzymając whisky w ręce poszedł w stronę swej kabiny. Nagle z góry dobiegł go ostry, pełen 67 strachu krzyk Pameli. Spojrzał tam, ale z dołu nie mógł niczego dostrzec, więc dwoma susami dopadł schodów i wspiął się na pokład pelengowy. 3 Pedro, wściekły na oficera, że mu odebrał butelkę i na siebie, że tak łatwo dał się przyłapać, wyszedł na pokład. Początkowo miał zamiar skorzystać z rady trzeciego i przespać się trochę w kabinie, ale uświadomił sobie, że tam teraz duszno i nieprzyjemnie. Postanowił więc ukryć się na pelengowym, za kominem, gdzie mógł przedrzemać spokojnie, a nawet schronić się w cieniu, gdyby słońce za mocno przypiekało. Wspiął się więc wyżej, zaszedł za komin i stanął nieruchomo, jakby ujrzał kobrę. Na szarym kocu leżała w całej okazałości Pamela. Było tu zacisznie, ciepło i spokojnie. Nie przyszło jej na myśl, że ktokolwiek może zajrzeć w to miejsce. Zdjęła więc stanik, dolną część kostiumu maksymalnie zsunęła w dół i tak się opalała. Ciepło rozleniwiło ją, a że noc spędziła niezbyt dobrze, więc zmorzył ją sen i zapadła w drzemkę. Nagle coś ją zaniepokoiło. Jeszcze trwała w błogim półletargu, ale już czuła, że słońce mniej ją ogrzewa. Jakiś cień zasłonił jego blask. Sądząc, że to chmura, spojrzała i zamarła ze strachu. Bardzo blisko stał nieruchomo ponuro wyglądający typ, który wlepiał w nią oczy. Widziała, jak chodziły mu szczęki i poruszała się grdyka. Dłonie tarł o brudne, wymięte drelichowe spodnie, wycierając w nie pot. Pam przestraszyła się nie na żarty. Siadła, machinalnie podciągnęła majtki, ramionami zasłoniła piersi, bo na to, by włożyć stanik było za późno. – Co tu robisz? Kim jesteś? – zapytała starając się, by wypadłe to śmiało i groźnie. Pedro nie poruszył się i nie odpowiedział. Nadal patrzył i poruszał grdyką, a ją ogarniał coraz większy strach. – Odejdź, bo zawołam kogoś – podniosła głos. Chciało jej się krzyczeć, wołać o pomoc, ale równocześnie zdawała sobie sprawę, że to może sprowadzić nie tego sztywnego oficera, a któregoś z marynarzy, a wówczas mogłaby się znaleźć w jeszcze gorszych opałach. Pedro poruszył się wreszcie, postąpił krok naprzód, na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu, ale to przeraziło Pamelę jeszcze bardziej. – Stój – wołała coraz głośniej – stój, będę krzyczała! – Nie bój się – wymamrotał tak, że z trudem rozumiała jego słowa. – Nic ci nie zrobię. Nie bój się, to przecież nic wielkiego... No, nie bój się, mała... Mamrocząc bezładnie, Pedro podszedł jeszcze bliżej. Nagle padł na kolana i wielką, brudną łapą zatkał jej usta. Zakrztusiła się ze strachu i obrzydzenia. Chciała zerwać się, odepchnąć go, ale Pedro był wielki i silny. Drugą ręką złapał ją za ramię, pchnął na pokład. Padła, a on zwalił się na nią. Nadal mamrocząc coś półprzytomny z pożądania, sięgnął ręką w dół. Wtedy wykręciła się całym ciałem, ugryzła go w dłoń, którą nadal zatykał jej usta i krzyknęła, jak mogła najgłośniej. Ten okrzyk usłyszał trzeci oficer. Błyskawicznie pobiegł na górę i zobaczył Pedra zwalonego na Pamelę. Meksykanin przygniatał ją całym ciałem, a ona wiła się pod nim i usiłowała wyswobodzić z uścisku. Trzeci szarpnął Pedra za ramię, odrzucił na bok. Meksykanin widząc oficera wyszczerzył zęby z wściekłości. Ten, opanowany niepohamowaną furią, z rozmachem kopnął go w krocze. Pedro krzyknął i zwinął się z bólu. Trzeci poprawił, kopiąc go tym razem w brzuch. Pamela potoczyła się na bok, siadła i zawołała przerażona: – Nie, Stan, przestań, zabijesz go! Ten okrzyk trochę zgasił gniew oficera. Odsunął się i krzyknął: 68 – Precz stąd! Precz, bo... – znów uniósł nogę do kopniaka. Pedro nie czekał na dalszy ciąg. Błyskawicznie zwinął się, uniósł najpierw na kolanach, a potem zgięty w pół, nadal trzymając ręce na obolałym miejscu, rzucił się do schodów. Pokonał je jednym susem i zniknął we wnętrzu statku. Przez cały czas miotał przekleństwa po hiszpańsku. Pamela płakała, siedząc na pokładzie. Jeszcze dygotała ze strachu. – No, już po wszystkim – powiedział trzeci. – Och Stan, gdyby nie ty... To zwierzę – mówiła z wdzięcznością. Uniosła twarz i próbowała uśmiechnąć się do niego. Nie pamiętała, że jest prawie naga. Za to on widział to dokładnie i zachmurzył się. Odwrócił głowę i powiedział sucho: – Ubierz się. Spodnie też włóż. – Przepraszam – wybąkała. – Myślałam, że tu nikt nie przyjdzie... – Włożyła ubranie i stanęła przed nim. Już nie płakała, tylko zaróżowione policzki i przyspieszony oddech świadczyły o przebytych emocjach. Trzeci pomyślał, że jest teraz wyjątkowo ponętna i poczuł, że nie może tak dłużej stać, bo bliskość tej kobiety zaczynała i na niego działać podniecająco. – Nie prowokuj ludzi – powiedział gniewnie. – Jesteś tu sama wśród mężczyzn. A nie wszyscy są dżentelmenami. – Ale ty jesteś – odparła i nie wiedział, czy w jej głosie była kpina, uznanie czy prowokacja. – Idź – rozkazał – i nie pokazuj się więcej goła na pokładzie. – Dobrze – odparła potulnie. Przez cały czas trzymał nadal w ręce butelkę whisky. Zapomniał o niej. Ale przypomniała mu Pamela. – O – powiedziała żywo – masz whisky. Poczęstuj mnie, napiję się trochę. Bardzo mi teraz tego potrzeba. Popatrzył na butelkę i zawahał się. Miał zamiar odmówić, ale nie chciał okazać się gburem. Także miał ochotę się napić. Podał jej butelkę, zdejmując nakrętkę. – Masz – powiedział. – Ale tylko łyk. Skinęła głową i wprost z butelki, z dużą wprawą pociągnęła długo, aż zabrakło jej tchu. Chciała jeszcze raz to zrobić, ale odebrał jej butelkę. Chwilę się wahał, potem sam przytknął ją do ust. Gdy przełknął palący płyn; starannie nałożył nakrętkę i bez słowa wyrzucił butelkę za burtę. Pamela krzyknęła: – Co robisz? – Mówiłem, tu się nie pije – odparł. Odwróciła się energicznie i odeszła. Nim zeszła ze schodów, rzuciła mu z ironią: – Sama nie wiem, kim jesteś: służbistą czy głupcem... – i nim zdążył coś odpowiedzieć, zniknęła na dolnym pokładzie. Stał przez chwilę zły i na nią, i na siebie. Pomyślał, że musi teraz uważać na Pedra, Meksykanin z pewnością nie pominie okazji, żeby się zemścić za wszystko: whisky i Pamelę. Na tę myśl wzruszył ramionami. Nie bał się. Zresztą nie był sam. Mógł liczyć na trzech z załogi „Smoka”. Aki też z pewnością stanąłby po jego stronie. Wolno poszedł w dół, podnosząc po drodze latarkę, którą upuścił na pokład, kiedy biegł na pomoc Pameli. 4 Nie mógł już dłużej wytrzymać w ciemnym, dusznym pomieszczeniu. Brakowało mu tchu, chwilami zdawało mu się, że się dusi, to znów czuł się słaby i zagrożony. Każda chwila była męką, pulsowało mu w skroniach, bał się. Do szczurów zdążył się przyzwyczaić. Nie odpędzał już ich nerwowo. Leżał spokojnie, gdy przebiegały obok albo po nim. Niekiedy nawet czuł ich miękką sierść na policzku lub ręce. Było to obrzydliwe, ale nie mógł nic zrobić. Starał się nie ruszać, żeby tracić jak najmniej energii. Był głodny. W żołądku płonął niegasnący ogień, w ustach mu zaschło, bo i pragnienie 69 także mu dokuczało. To, co porwał wczoraj z pentry, okazało się puszką sardynek. Długo się męczył, nim ją otworzył. Nie miał noża, więc usiłował zmiażdżyć cienką blachę palcami, a kiedy nie ustąpiła, tylko się wgniotła, poszarpał ją o kant żelaznych drzwi. Oliwa wyciekła, puszka była pognieciona, ale wydobył z niej wilgotne, tłuste sardynki, które natychmiast pożarł. Wylizał z puszki resztki oliwy. Nie nasycił się tym, poczuł jeszcze większy głód i wzmogło się pragnienie. Do tego boleśnie skaleczył sobie palec i długo ssał go, żeby zatamować krew. Od tego czasu minęło już sporo godzin, jak sądził, było koło południa. Musiał czekać do nocy, by znów podjąć ryzykowną wyprawę. Czekanie stawało się jednak coraz trudniejsze do zniesienia, nerwy zawodziły go i były chwile, że chciał wstać, wyjść i bez względu na wszystko iść tam, do nich, rzucić się na jedzenie, napić się byle czego... A może nic mu się zrobią? Może zostawią go w spokoju i popłyną dalej? Zaraz jednak odrzucał tę myśl. Zdawał sobie sprawę, że wybrzeże jest jeszcze zbyt blisko, a na radiowe wezwanie samolot przyleci w ciągu godziny. Zresztą nieustannie pamiętał o tym, co widział przed samym odbiciem od nabrzeża. Miał przed oczami grupę ludzi, stertę bagaży i zgrabną kobiecą sylwetkę odwróconą do niego bokiem. Na myśl o tym zgrzytał zębami, przeklinał i postanawiał, że musi wytrwać. Jeszcze trochę, byle znaleźć się jak najdalej od brzegu, tam, gdzie już na wezwanie kapitana nie przyleci hydroplan i będą musieli wraz z nim popłynąć dalej, do Europy, bo domyślał się, że konwój płynie w tamtą stronę. Przyszła jednak chwila, że nie mógł dłużej znieść pragnienia, głodu, samotności i natrętnej obecności szczurów. Wygrzebał się spod szmat, sprawdził, czy rewolwer dobrze tkwi za paskiem i ostrożnie poszedł do wyjścia. Postanowił dostać się na śródokręcie. Nie wiedział jeszcze, co dalej zrobi, ale chciał być bliżej ludzi, bliżej jedzenia i... bliżej niej. Czaił się przez chwilę w drzwiach, przycupnąwszy nisko, by nikt nie zobaczył jego głowy. Głęboko oddychał świeżym powietrzem, które choć duszne i wilgotne, niosło jednak ulgę. Skoczył przygięty, dopadł ładowni, potem drugiej i pobiegł dalej desperacko ku wejściu do korytarza. Nikogo nie było. Zdołał przedostać się nie zauważony i zniknął w rejonie maszynowni. 5 Na obiad Pedro nie przyszedł. Także Franek pozostał na górze, bo miał wachtę i dopiero po posiłku zmieniał go Janek. Trzeci wszedł chmurny i siadł przy stole. Salon urządzili prowizorycznie, ale chcieli mieć w nim namiastkę zwykłej mesy i normalnych posiłków. Olek wsadził głowę przez drzwi i zapytał: – Można podawać? – Patrzcie, jaki elegancki – roześmiał się Janek. – Jeszcze cię wezmą do Hiltona. – Trzeci odpowiedział pytaniem: – Gdzie Pedro? – Cholera go wie – wzruszył beztrosko ramionami marynarz. – Łazi jak mucha w smole. Pewnie śpi gdzieś w kącie, bo oni zawsze śpią w południe. Trzeci pomyślał, że Pedro pewnie nie przyszedł na obiad z innego powodu. Może go kopnął zbyt mocno i Meksykanin leży teraz w swej kabinie obezwładniony bólem. A może nienawiść zatrzymała go z dala od reszty załogi? Postanowił, że nie każe go przywołać, ale poczeka, co będzie dalej i dopiero gdy nadejdzie pora wachty Pedra, poleci go odszukać. – A co z pasażerami? – zapytał Olka. Kucharz wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Ona powiedziała, że przyjdzie, bo nie chce jeść sama w tej norze. Jak Boga kocham, tak nazwała tę kabinę... A on nie odpowiedział, leżał pewnie na wyrku jak zwykle... 70 Wiadomość o tym, że Pamela postanowiła zjeść obiad razem z nimi jeszcze bardziej pogorszyła humor trzeciego. Starał się tego nie okazywać, ale czuł rosnącą agresję, która mogła wybuchnąć z lada powodu. Narastała w nim od rana, a wypadki, które się zdarzyły, jeszcze ją wzmogły. A równocześnie czuł nadal ten dziwny niepokój, jakiś lęk, który narodził się w nim wczoraj wieczorem. Nie umiałby określić przyczyny tego stanu. Nie wierzył w przeczucia. Zawsze drwił z tych, którzy na ich podstawie przepowiadali nieszczęścia. A jednak teraz coś go dręczyło. Były chwile, że żałował, iż nie ma tu bosmana, grubego, nieco gburowatego, ale zawsze gotowego do żartu brzuchacza. Czułby się wraz z nim pewniej na tym pustym, wielkim statku, który tak źle na niego działał. Bo sądził, że niedobry nastrój wywołuje właśnie ten wrak – bezwładny, płynący spokojnie, zardzewiały i pusty, a jednocześnie jakiś tajemniczy, groźny, jakby krył w sobie dziwne niebezpieczeństwo. Sam na siebie był zły za te myśli, ale nie umiał ich odpędzić i to sprawiało, że jego nastrój był fatalny. W dodatku z pogodą zaczęło się dziać coś niedobrego. Gdy był przed obiadem na mostku i spojrzał na horyzont, zobaczył, że cała północna i zachodnia strona zmieniła się w ciągu niezbyt długiego czasu. Zniknęła linia dzieląca wodę i niebo, a widnokrąg pokryła olbrzymia, czarna jak smoła chmura. Zdawało się, że to przedwczesna noc nadchodzi z tamtej strony. Gęsta i nieprzenikniona chmura zakrywała pół nieba. Wyglądała bardzo groźnie. I właśnie to, że nie rozświetlał jej żaden błysk, że było tam cicho i spokojnie, wywoływało poczucie niezwykłego zagrożenia. Jakby jakiś ogromny, zasłaniający swym ciałem pół świata potwór skradał się ku nim cichaczem, by skoczyć niespodziewanie, zaatakować z furią i zniszczyć wszystko, co napotka na swej drodze. Słońce nad statkiem także skryło się za białymi, wysokimi chmurami, które pokryły teraz szczelnie całe niebo. Połączył się z kapitanem i niespokojnie zapytał o prognozę. Kapitan odpowiedział: – Nie zmieniła się za bardzo od rana. Nasza panienka wędruje sobie na wschód i ma tendencje do skręcania na południe. Zresztą widzi ją pan chyba, prawda? To południowe skrzydło cyklonu. Ale jest daleko, nie grozi nam jeszcze bezpośrednio. Tylko wygląda paskudnie. A co u was? – zakończył stereotypowym pytaniem. Trzeci po chwili wahania opowiedział, co zaszło z Pedrem i pasażerką oraz o alkoholu. – Od razu wyglądał mi na oprycha – nie zdziwił się kapitan – ale nie mieliśmy wyboru, było za późno, żeby żądać kogoś innego. Niech pan ma na niego oko. W razie czego, poradzi pan sobie z nim chyba? – Już sobie poradziłem – odparł nieco buńczucznie trzeci. – No właśnie – przytaknął kapitan. – A gdyby co, to ma pan przecież jeszcze trzech naszych. A jak Japończyk? – W porządku. – No więc i on panu pomoże. – Tylu nas nie trzeba na jednego – powiedział trzeci nieco urażony, że kapitan gotów skrzyknąć na pomoc całą załogę „Stelli”, podczas gdy on sam czuł się na siłach okiełznać Pedra, co już udowodnił. A stary jeszcze dorzucił: – Niech pan na nich uważa, trzeci. Zwłaszcza na nią. To owca wśród wilków. Sam pan rozumie... – Na owcę to ona nie wygląda – roześmiał się trzeci. – Raczej na łowczynię... – No widzi pan – zauważył stary. – Lepiej ją mieć na oku. Gotowi się jeszcze o nią pobić. Niech pan jej powie, żeby lepiej siedziała jak najwięcej w kabinie i nie prowokowała wilków. – Już mówiłem – chmurnie powiedział trzeci. – No, to na razie – pożegnał się kapitan i zakończył rozmowę. A „owca” właśnie weszła do salonu i zajęła miejsce Franka. Zdążyła zmienić strój – miała teraz białą, bawełnianą bluzkę bez rękawów, szorty i klapki. Między szortami a bluzką widać było pas opalonego ciała, który 71 wyglądał niezwykle kusząco. Trzeci zaklął w duchu, ale nic nie powiedział, tylko krzyknął ostro na zagapionego Olka: – Podawaj! Olek zaczął tańczyć wokół stołu. Był uśmiechnięty od ucha do ucha, poruszał się zwinnie, zachowywał elegancko – najpierw obsłużył kobietę, a potem trzeciego, na końcu Janka i Akiego. Janek podsunął Pameli sałatę, a gdy spojrzała na solniczkę, natychmiast jej podał, usiłując przymilnie zagadywać. Tylko Aki jadł w skupieniu, jak zwykle nieco uśmiechnięty, ale milczący, jakby go świat wcale nie obchodził. Trzeci skończył posiłek, ale nim wstał, pochylił się nad stołem i powiedział po polsku: – Pajace! Ledwie zobaczyli babę, a już gotowi ją zjeść... – Czemu nie? – pogodnie odpowiedział Janek. – A pan nie? – Zamknij się – warknął trzeci z trudem się hamując. – Pan, to jak ten pies ogrodnika: sam nie zje i drugiemu nie da – odciął się pyskaty marynarz. – Dosyć – uciął wściekły trzeci i wstał. A Pamela zamrugała oczami i zapytała: – To po polsku, prawda? O czym mówicie? – Przepraszam – odpowiedział trzeci, siląc się na spokój. – Mówimy o służbie, ustalamy wachty nocne. – Ach – zaszczebiotała udając, że uwierzyła – nawet przy jedzeniu musicie mówić o służbie. Przecież wy też potrzebujecie chyba chwili relaksu? – Tak, ale ktoś musi prowadzić statek – powiedział już opanowany oficer i wyszedł na pokład wypalić papierosa. Aki także opuścił zaimprowizowaną mesę, a kiedy przechodził obok trzeciego, zatrzymał się, lekko skłonił głowę i powiedział: – Pan ma rację, sir. Niedobrze jeśli kobieta jest na statku. Zwłaszcza takim jak ten. Trzeci nie odpowiedział, tylko zaciągnął się głęboko, rzucił peta za burtę i powędrował na mostek. Gdy przyszedł tam Janek, by zmienić mechanika, zatrzymał obu. – Zaczekajcie, chcę wam coś powiedzieć. – Jeszcze o tej babie? – Janek nie mógł zapomnieć trzeciemu sceny w salonie. Ten pokręcił głową. – Na nią też musimy uważać, bo może być tu przez nią jakaś draka. Ale jest inna sprawa. Pedro. Nakryłem go, jak niósł butelkę whisky. Miał gdzieś schowaną na statku. Może ma jeszcze... – To palant – wykrzyknął Janek. – Pociąga sam, cholera. Odebrał mu pan? – Tak. I wyrzuciłem za burtę – trzeci nie zwracał uwagi na zdumioną minę marynarza. – Ale to nie koniec. Pedro zaatakował Pamelę. Zdołała krzyknąć i usłyszałem. Chciał ją zgwałcić... – W biały dzień – zgorszył się Franek. – Dziwisz się – powiedział beztrosko Janek. – Baba jak mleko z miodem, sam bym nie wytrzymał, gdybym ją gdzieś zobaczył w kącie rozebraną... – Zamknij się, pan – huknął trzeci, aż marynarz się przestraszył. – To nie żarty. Pedro wygląda na oprycha. Ona jest beztroska idiotka. Łazi półgoła, nie liczy się, z kim płynie. Dałem Pedrowi nauczkę, ale to się może powtórzyć. Ostrzegam was i liczę, że w razie czego będziemy się trzymać razem... W końcu wszystkim nam zależy, żeby dopłynąć cało, a nie porżnąć się o jakąś babę, choćby była najładniejsza. Franek pokiwał głową, że się zgadza, a Janek wolno, jakby z oporem powiedział: – No jasne. Żarty, to żarty, ale może pan na nas liczyć. – No – odetchnął z ulgą, choć nie miał pewności, jak ten marynarz zachowałby się, gdyby doszło między nimi do spięcia w sprawie Pameli. Ale wierzył, że przeciw Pedrowi zjednoczą się wszyscy. – Idź pan na obiad, a od kolacji wprowadzamy inne wachty. Po dwóch. Pedro z 72 panem – zrobił ruch w stronę mechanika – Aki z panem – wskazał na Janka – a Olek ze mną. Zaczynamy o ósmej. – W porządku – zgodził się mechanik. Obaj z Jankiem zdawali sobie sprawę, co znaczy czarne niebo po lewej burcie, więc rozumieli, dlaczego trzeci wzmacnia wachty na noc. 6 Podeszła cicho i zatrzymała się obok niego, gdy stał na skrzydle mostku, zapatrzony w czarną, ciągle powiększającą się chmurę. Drgnął, gdy zorientował się, że jest tutaj. Uśmiechnęła się przyjaźnie, zrobiła kokieteryjną minę i poprosiła: – Poczęstuj mnie papierosem. Ciągle swoje zostawiam w kabinie, bo nie mam w czym nosić. Podał jej papierosa, potem ogień i mruknął gburowato: – Nic dziwnego, skoro prawie nic nie masz na sobie. Wzruszyła ramionami, spojrzała na niego uważnie. Nagle zapytała: – Stan, czemu jesteś taki? – Jaki? najeżył się. – No, taki oschły, nieprzystępny...W jadalni też... Wiem, że się pokłóciliście z mojego powodu. – Nonsens – zaprotestował bez przekonania. Roześmiała się cicho. – Nie zaprzeczaj. To się dało wyczuć, choć mówiłeś po polsku. Stan, co ja takiego robię, że mnie nie lubisz? Zaskoczyło go to. W ogóle zdumiewało go jej zachowanie. Wczorajszy wieczór i noc z pewnością nie były dla niej łatwe, nie mówiąc o dzisiejszym dniu. Skąd więc ta beztroska, swoboda, kokieteria. Albo jest głupia, albo lekkomyślna jak mała dziewczynka, która nie dopuszcza myśli, że mogłoby ją spotkać coś złego – pomyślał. – Albo prowokuje. Nieustannie prowokuje i czeka co z tego wyniknie – dodał w duchu, a głośno powiedział: – Posłuchaj, Pam. Jesteś na statku. I w dodatku na wraku, który jest holowany przez ocean. Są tu różni ludzie. Niektórzy dziwni, nawet niebezpieczni, jak Pedro. – Obroniłeś mnie, przy tobie czuję się bezpieczna – odparła beztrosko. Rozzłościło go to, ale pohamował się i tłumaczył nadal, jak dziecku: – Mnie możesz ufać. Ale w ogóle, to miej się na baczności. Pam, proszę cię, nie prowokuj. Ubieraj się inaczej, nie drażnij głodnych wilków – mimo woli użył określenia kapitana. – Jestem wśród mężczyzn, a nie wśród wilków – nadal była beztroska. – A mężczyzn się nie boję, umiem sobie z nimi jakoś radzić. – Nawet z takimi jak Pedro? – Przed Pedrem ty mnie obroniłeś. I obronisz jeszcze, prawda? – Nie zawsze mogę być w pobliżu. – Dobrze, Stan – spotulniała nagle. – Masz rację, to ja jestem winna. Ale tak trudno się przestawić. Nigdy nikogo nie musiałam się bać. – Tu jest inaczej – zauważył. – Tak – zgodziła się. – Inaczej. Tylko... nudno. Stan, to dopiero początek, a co będzie dalej? Mamy tak płynąć dwa tygodnie, może dłużej. Zanudzę się... – Nie jesteś sama. Joe... – Nie mów o nim – żachnęła się. – Sam wiesz, kim jest Joe. – Nie jestem w stanie zapewnić ci tu rozrywek – powiedział chmurnie. – Nie traktuj mnie jak idiotki – oburzyła się. – Nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi. Jesteś tu jedynym człowiekiem, z którym mogę zamienić kilka słów, a ty unikasz mnie... – Nie unikam – zaprzeczył bez przekonania. – Ale odpowiadam za cały statek. Nie mogę zajmować się tylko tobą... 73 – Wcale tego nie oczekuję – zaoponowała znowu z tym swoim prowokacyjnym uśmiechem. – Ale od czasu do czasu. Ot, choćby pokaż mi ten statek. Jest taki wielki i... tajemniczy... – Zwariowałaś? – żachnął się i popatrzył na nią uważnie, nie wiedząc, czy mówi serio. Ale ona nie żartowała. – Ależ dlaczego? Nigdy nie widziałam statku, a w dodatku takiego! To musi być fascynujące, oprowadzisz mnie? – Mowy nie ma – zaprotestował. – To niebezpieczne. Pordzewiałe schody, ciemne zakamarki, nie, to nie dla ciebie, Pam. – Im bardziej zakazujesz, tym bardziej mam ochotę – nalegała z uporem. – Jeśli nie chcesz iść ze mną, to poproszę kogo innego – spojrzała na Janka, który dyskretnie im się przyglądał ze sterowni. Trzeci gwałtownie zaprotestował: – Mowy nie ma! Powiem wszystkim i każdemu z osobna, żeby się nie ważyli. I żeby cię pilnowali. – To pójdę sama. Nie możesz mi zabronić. – Mogę. I zabraniam – podniósł głos. – Rozkazywać możesz im, mnie nie! – Mogę. Tobie także. A jak nie posłuchasz, zamknę cię na klucz kabinie. Był autentycznie na nią wściekły. Patrzyła chwilę uważnie, potem nagle roześmiała się: – Tak ci zależy, żeby mi się nic złego nie stało? – Tak – odpowiedział odruchowo. Zaśmiała się na głos, pocałowała go niespodziewanie w policzek i nim zdążył zareagować, odeszła z mostku. Janek śmiał się pod nosem, a on stał zbaraniały, zły na nią, na siebie i na cały świat. VII l Było dopiero dość wczesne popołudnie, ale na świecie poszarzało. Chmury na niebie zgęstniały, obniżyły się, a horyzont jakby się przybliżył. Na północy i północnym zachodzie było całkiem ciemno. Daleka, czarna opończa okrywająca morze i niebo teraz jeszcze zgęstniała i znacznie się powiększyła. Jednak statki nadal płynęły w ciszy i spokoju. Ocean ledwie oddychał, poruszał się wielkimi płaszczyznami, niemal niewidoczna fala szła rytmicznie, wolno, gdzieś ze wschodnich obszarów i sprawiała, że kadłuby wahały się z dziobu na rufę. Powietrze zrobiło się gęste i lepkie, niemal namacalne. Było gorąco, choć żaden promień słońca nie przenikał spoza szczelnej zasłony chmur. Bosman obszedł pokład, sprawdził, czy wszystko jest należycie zamocowane, kogoś obsztorcował, komuś kazał coś poprawić i poszedł do małego pomieszczenia służącego załodze za świetlicę i bibliotekę. Siedział tu elektryk i kartkował kolorowe czasopismo z miną jakby cały świat był przeciwko niemu, a on nie umiał znaleźć na to rady. – Ej – powitał go bosman. – Nie ma to jak być elektrykiem. Byczysz się, kiedy inni pracują. – Jak ktoś ma zawsze wszystko w porządku – odciął się elektryk – to nie musi stale pracować. 74 – Jak ktoś ma lenia, to spokojnie patrzy, kiedy inni pracują – nie dał się bosman. – Zapalisz? – nieodmiennie częstował elektryka, a ten nieodmiennie oburzał się na to. – Przestań, wiesz przecież, że nie znoszę tej trucizny. – Wiem, wiem – roześmiał się bosman – ale człowiek nie krowa. Nigdy nie wiadomo, kiedy zmieni zdanie. – Zapalił, wyciągnął nogi przed siebie. – Czarno na świecie – powiedział. – Może być niewesoło. – Ja to czuję już od wczoraj – odparł elektryk z rezygnacją. – Jeszcze dostaniemy w kość jak cholera. – Tak mówisz, jakbyś na to czekał. – Pieprzysz – wzruszył ze złością ramionami elektryk. – Sam wiesz, że jak się zacznie kołysanka, to zawsze ja mam najwięcej roboty. – Ktoś mógłby pomyśleć, że cały statek jest tylko na twojej głowie – przygadał złośliwie bosman. – A może nie? – elektryk święcie wierzył, że tak jest. – Zawsze w sztormie coś nawali. A to jakiś kabel, a to gdzieś zwarcie, a to motorek wysiądzie. I jeszcze ten radar... – Ależ on ci leży na wątrobie – roześmiał się bosman. – Wygląda, jakbyś chciał, żeby nawalił. A może sam go uszkodzisz, byle tylko stanęło na twoim? Bo jeżeli nic mu się nie stanie, to chyba będziesz chory. – Ja już jestem chory od twojego gadania – obraził się elektryk i ostentacyjnie wsadził nos w pismo. Zrobiło się tak ciemno, że musiał wstać i zapalić światło. Wyjrzał przez bulaj i mruknął: – Pięknie. Coraz piękniej, będzie zabawa. Bosman milczał, bo i on wiedział, że nadchodzi cyklon. Pocieszał się tylko, że może o nich jedynie zawadzi, a główna siła przesunie się dalej na północ. Taką samą nadzieję żywili kapitan i pierwszy oficer, którzy w tej chwili znajdowali się na mostku. Stary już od kilku godzin nie opuszczał tego miejsca. Badał ciągle niebo, co chwilę spoglądał na barometr, kazał sobie systematycznie podawać meldunki meteorologiczne i śledził drogę cyklonu. Coraz bardziej gęstniejąca, czarna jak najciemniejsza noc chmura po lewej burcie napawała go rosnącym niepokojem. Ostatni komunikat z godziny czternastej nie był alarmujący, ale też nie brzmiał tak uspokajająco jak poprzednie. Mówił, że cyklon zbacza na południe, ciągle jednak jest najsilniejszy w rejonie północno-zachodnim. Na lądzie nie wyrządził szkód, gdyż na dobre uformował się dopiero nad Atlantykiem. Na razie żaden z płynących w tym rejonie statków nie sygnalizował, że znalazł się w trudnej sytuacji. Ostrzeżone w porę schodziły z drogi cyklonowi, a te, które nie mogły go uniknąć – zdążyły się przygotować na jego atak. – Może jednak ominie nas – łudził się pierwszy oficer patrząc, tak jak kapitan, w stronę nawałnicy. – Tak czy siak odczujemy go – stwierdził kapitan. – Boję się trochę o nich – głową wskazał w tył, na holowaną „Stellę”. – Damy sobie radę – pierwszy był optymistą. – Nawet jakby hol nie wytrzymał, to przecież jej nie zgubimy. Jest wielka jak stodoła, radar nam ją zawsze pokaże. – Ale mogą się tam zdrowo potłuc – odparł kapitan. – Byłbym spokojniejszy, gdyby trzeci miał pewniejszą załogę. – Ten Pedro... Jak to przejdzie – spojrzał na czarną chmurę – to go przeniosę tu, do nas. Między naszymi nie podskoczy, a tam damy kogoś innego. – A może zrobić to od razu? – zaproponował chief. – Nie, nie ma co ryzykować. W każdej chwili może dmuchnąć. To niebezpieczny rejon, lubi robić niespodzianki. – Trójkąt Bermudzki – bąknął pierwszy. Kapitan żachnął się, ale nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, że nie tylko chief myśli o 75 tym, że znajdują się w rejonie Trójkąta Bermudzkiego mającego tajemniczą i złą sławę. Sam nie wierzył w niewytłumaczalne zdarzenia, jego zdaniem nic nie działo się bez przyczyny i każdy przypadek katastrofy czy – jak to określano – niewyjaśnionego zniknięcia statku lub samolotu w tym rejonie można by wytłumaczyć racjonalnymi przyczynami. Wiedział jednak, że przeświadczenie o niebezpieczeństwie, jakie tu czyha na marynarzy i pilotów, jest tak mocno zakorzenione, że nawet gdyby było spokojnie, wszyscy czekaliby niecierpliwie, kiedy przejdą przez ten akwen. Spojrzał na zegarek. Zbliżała się piętnasta, nadchodziła pora podwieczorku. Nie czuł głodu, ale miał ochotę na mocną kawę, bo niskie ciśnienie dawało mu się we znaki. Pierwszy powiedział odejmując lornetę od oczu: – Ktoś idzie w stronę Kuby. Daleko, po prawej burcie. – Ruch w tym rejonie był na ogół duży i ukazanie się statku nie budziło większego zainteresowania. Kapitan jednak także popatrzył we wskazanym kierunku przez lornetę. Na styku wody i nieba, ledwie widoczny płynął statek. Sądząc po długości kreski, jaką tworzył na jasnym w tej stronie horyzoncie, musiał to być duży masowiec. Kapitan podszedł do radaru, pstryknął włącznikiem i poczekał chwilę. Ekran najpierw zrobił się jasny, potem przybrał kolor seledynowy, w środku pojawiła się kropka, od której biegła do krawędzi cienka, złota linia. Obraz był słabo widoczny, bo w sterowni było zbyt widno, więc kapitan założył stożkowatą tubę z gumową uszczelką i przycisnął do niej oczy. Teraz widział wyraźnie ekran i świetlistą, dość szybko obracającą się linię. Z seledynu wydobywała ona co chwilę bliski, bardzo wyraźny kształt holowanej „Stelli”. A na prawo, w samym końcu ekranu pojawiała się spora świecąca kreska – płynący na zachód statek. Nagle odbicie zrobiło się mniej wyraźne. Ekran zszarzał, zabłysnął jaśniej jeszcze raz, potem drugi, jakby czynił wysiłki, by zatrzymać obraz, ale w końcu zbladł i zgasł. – Co jest! – warknął kapitan sądząc, że ktoś wyłączył urządzenie, ale natychmiast pojął, co się stało. – Nawalił, cholera! – Kilka razy mocno uderzył pięścią w korpus radaru, popatrzył jeszcze raz, pstryknął wyłącznikiem, ale wszystko bez rezultatu. – Wachtowy – zawołał. – Leć pan po elektryka! Marynarz bez słowa ruszył ze swego kąta w sterowni i pobiegł w głąb statku. A pierwszy podszedł, także chwilę pomanipulował przy radarze, ale i on wkrótce zrezygnował, widząc, że urządzenie jest martwe i żadne prowizoryczne zabiegi nie pomagają. Elektryk, kiedy usłyszał od wachtowego, że jest wzywany na mostek, jakby się nieco rozpogodził. Wstał niespiesznie i ruszając do wyjścia powiedział: – A mówiłem, ostrzegałem... – Powiedz to kapitanowi – doradził bosman. Elektryk skinął głową. – Powiem, powiem. Ale co z tego? – Bosman zdusił kolejnego papierosa i ruszył za nim sądząc, że może się na coś przydać na mostku. 2 Trzeci zdrzemnął się trochę po obiedzie i teraz nieco niemrawy wyszedł na mostek. Gdy zobaczył horyzont po lewej burcie, od razu oprzytomniał. Wyglądało to groźnie. – Nieźle tam się kotłuje – powiedział ponuro. – Był jakiś sygnał ze „Smoka”? – Janek pokręcił przecząco głową. – Nic, spokój. – Dobra – uspokoił się nieco oficer – widocznie stary nie widzi powodu do alarmu. Gdzie reszta ludzi? – Porozłazili się po kątach – odparł Janek. – Przecież nie ma nic do roboty. – Pedro się pokazał? 76 – Nie widziałem. Tu go nie było. Trzeci nie odpowiedział. Sprawdził godzinę i z przyjemnością pomyślał o mocnej kawie. Przeszedł na prawą burtę, zlustrował horyzont, który z tej strony był jasny i spokojny, dojrzał daleką, ciemną kreskę i przyjrzał się jej przez lornetkę. Nie miał tu już nic do roboty, więc ruszył w głąb statku, żeby zobaczyć, co Olek szykuje na podwieczorek. Nagle zatrzeszczał odbiornik UKF i usłyszał głos kapitana: – „Stella”, tu „Smok”, trzeci, jest pan tam? – oficer podszedł do aparatu i zgłosił się: – Jestem, panie kapitanie. – Co u was nowego? – zdawkowo zapytał kapitan. – Bez zmian. Spokojnie. Ale ta chmura... Są nowe informacje? – Nic szczególnego. Cyklon jakby trochę się zbliżył, ale jeszcze nam bezpośrednio nie zagraża – uspokajał go kapitan. – Ale jest inny kłopot. Wysiadł nam radar. – Elektryk mówił – wyrwało się trzeciemu i zaraz tego pożałował, bo stary rozzłościł się. – Mówił, mówił, sam wiem, że mówił i co z tego? No nic – odsapnął głośno. – On zaraz tu będzie, spróbujemy naprawić. Ale choćby się udało, to temu gratowi i tak nie można ufać. Więc musicie szczególnie uważać. – Jasne – bez przekonania odparł trzeci. – Ta chmurka idzie jednak trochę na nas i na pewno zawadzi o ten rejon. Zaraz zrobi się całkiem ciemno. Niech pan wystawi jednego, żeby bez przerwy obserwował nasze światła rufowe. No i bądźmy stale w kontakcie. – Tak jest! – w głosie trzeciego usłyszeć można było troskę. Kapitan widocznie to wyczuł, bo zakończył pogodniej: – Na razie nie ma co się przejmować. Nic strasznego się nie dzieje. Zjedzcie spokojnie podwieczorek. Wyłączył się, a trzeci stał chwilę przy aparaturze. Janek nie mógł powstrzymać się od uwagi: – No i mamy pasztet. W razie czego, to... – umilkł spiorunowany wzrokiem trzeciego. Dorzucił jednak pod nosem: – Cholerny Trójkąt... Olek zajrzał na mostek i zapytał: – Dawać podwieczorek? – Zanieś najpierw pasażerom – polecił trzeci. – To ona nie przyjdzie? – wyrwało się młodemu kucharzowi. Był wyraźnie rozczarowany. Oficer pohamował złość. – Zanieś, powiedziałem! I specjalnie nie zapraszaj do mesy. Niech lepiej siedzi w kabinie. Lada chwila może dmuchnąć – dorzucił, próbując uzasadnić decyzję. Janek spojrzał na niego koso, Olek nic nie odpowiedział tylko ruszył spełnić polecenie. 3 Elektryk wszedł na mostek i choć wiedział, po co go wezwano, spytał: – Jestem, panie kapitanie, co potrzeba? – Radar – rzucił krótko kapitan. Był rozdrażniony, złościła go kwaśna mina elektryka. – Uruchomiłem, działał, ale zaraz przestał. – No tak – mruknął elektryk. – Było do przewidzenia. – Niech pan zachowa uwagi dla siebie – ostro skarcił go kapitan. – Trzeba naprawić i to szybko, widzi pan, na co się zanosi. – Widzę – wzruszył ramionami elektryk. – Zrobię, co się da, ale może najpierw zjem podwieczorek? Już trzecia. – Naprawiaj pan, i to zaraz! – huknął kapitan. – Na żarcie będzie czas, jak pan zrobi! 77 Elektryk spojrzał złym okiem na kapitana, ale powstrzymał się od dalszych uwag, widząc, że może to się skończyć dla niego źle. Podszedł do radaru, już miał się zabrać do sprawdzenia, co się stało, kiedy kapitan, ochłonąwszy, powiedział spokojnie: – Zresztą dobrze, niech panu będzie. To może potrwać, a pół godziny nie zrobi różnicy. Niech pan zje ten podwieczorek. Ja też idę – skinął głową pierwszemu i poszedł do mesy a elektryk ruszył za nim skrzywiony jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Bosman wszedł ze skrzydła mostku i widząc tylko wachtę zapytał, wskazując na radar: – No i co? Elektryk jeszcze nie przyszedł? – Był, był – roześmiał się chief. – Nawet zdążył już podpaść staremu. Teraz poszli na podwieczorek. – To już naprawił, tak błyskawicznie? – dziwił się bosman. – Gdzie tam, jeść mu się chciało. A czy to w ogóle da się naprawić – kto to wie. – No, nasz elektryk jest marudny jak stara panna, ale na robocie się zna – bosman był optymistą. – Idę i ja coś przekąsić. – Poszedł do mesy, a chief ponownie włączył radar i parę razy stuknął w ekran i obudowę. Ale urządzenie było martwe. 4 Olek z tacą wypełnioną jedzeniem poszedł do kabiny pasażerów. Wziął biszkopty, dżem, krakersy, sok, kawę, śmietankę – wszystko najlepsze, czym dysponował na „Stelli”. Wywijając tacą jak zawodowy kelner przeszedł korytarzem i zapukał do drzwi. Odpowiedziało mu krótkie: – Proszę! – Podwieczorek – powiedział pogodnie, wchodząc do kabiny. – Pamela wyszła z łazienki. W półmroku, jaki panował w kabinie, Olek dojrzał, że jest teraz ubrana jeszcze inaczej niż do obiadu. Tym razem miała na sobie dżinsowe spodnie, luźną bluzkę przypominającą męską koszulę z długimi rękawami, a na stopach pantofle na płaskim obcasie. Wyglądała ładnie, ale już nie tak wyzywająco jak poprzednio. Podobała mu się ogromnie, popatrywał przez cały czas na nią, kiedy rozstawiał na biurku przyniesione jedzenie. Zachwalał przy tym: – Same dobre rzeczy. Smaczne, a nie tuczące. Zresztą pani to nie grozi – wysilił się na komplement. – Pani taka szczupła. – Co, uważa pan, że jestem za chuda? – Pamela położyła dłonie na biodrach i wykonała pół obrotu jak przed lustrem. Zaprzeczył gorąco. – O, nie! W sam raz... – urwał speszony własną odwagą, a ona roześmiała się głośno. Sprawiało jej przyjemność, że się podoba. Olek odsunął się i zapytał: – Mogę zabrać naczynia z obiadu? – Tak, są tam – wskazała na sypialnię. Wszedł i zobaczył Joego, który siedział na krawędzi koi i trzymał głowę w dłoniach, jakby go bolała. Nie podniósł jej na widok kucharza, nawet się nie poruszył. Olek zbliżył się i zapytał: – Przepraszam, mogę? – Joe nie odpowiedział. Na podłodze stała taca z obiadem, który Olek przyniósł mu w południe. Jedzenie było nietknięte, tylko kompot został wypity. Kucharz gderał: – Nic pan nie zjadł. Co, nie smakowało? Staram się, jak mogę... Trzeba jeść. Na morzu trzeba jeść, nawet jeśli ktoś źle znosi pływanie i trochę czuje mdłości. Nawet jak jest sztorm i kiwa, a człowiek choruje, to też trzeba jeść, żeby mieć czym... – powstrzymał się, bo Joe podniósł głowę, spojrzał na niego wrogo i rzucił: – Niech pan nie gada, tylko weźmie to i wynosi się do diabła. – Tak, przepraszam – bąknął speszony Olek i wziąwszy tacę wycofał się z sypialni. Pamela obdarzyła go na pożegnanie sympatycznym uśmiechem i choć sprawiło mu to przyjemność, 78 nie zatarło jednak złego wrażenia, jakie odniósł po spotkaniu z Joem. Ten facet ma świra, to nie ulega wątpliwości. Jak ona może z takim śmierdzielem wytrzymać, jak się nie brzydzi? Taka kobieta! – Olek tak się zamyślił, że potknął się o stopień i poleciał przed siebie. Taca upadła z brzękiem, naczynia się potłukły, jedzenie rozleciało po pokładzie. Pamela wyjrzała przez prostokątne okno i roześmiała się, widząc kucharza zbierającego potłuczone naczynia. Potem wypiła jeszcze tyk kawy, napełniła drugą filiżankę i podeszła do męża. – Napijesz się? – zaproponowała. Wziął bez słowa i wypił chciwie. Kawa zdążyła nieco przestygnąć, nim Olek ją przyniósł. – Może coś jednak zjesz? – spytała odbierając filiżankę. Pokręcił przecząco głową. – Ależ Joe, tak nie można – przekonywała z udaną, czy prawdziwą troskliwością. – Już drugi dzień nic nie jesz. Jesteś słaby, nie wytrzymasz tak długo, musisz coś zjeść. – Daj mi spokój – odburknął. Nie ustąpiła. – Joe – pochyliła się nad nim. – Jeśli nie chcesz żyć, to po prostu wyskocz za burtę, ale jeśli chcesz, to jedz, ruszaj się, rób coś... – Co? – podniósł na nią wzrok. Był teraz przytomniejszy, ale wyglądał jak po ciężkiej chorobie. Palce mu drżały, broda się trzęsła, jakby miał wybuchnąć płaczem. – Cokolwiek. Chodź, przejdziemy się po pokładzie. Musisz wyjść na powietrze, tu można się udusić. – Nie – odparł niemrawo. – Tu mi najlepiej. – To złudzenie. Boisz się, Joe. Ale nie masz czego. Tu nie jest tak okropnie. Przetrzymamy. – Musimy. To nie tak długo. – Ja nie wytrzymam. – Wytrzymasz. Musisz. Ale jedz, wyjdź na pokład... – Nie. – Rozklejasz się, litujesz nad sobą – podnosiła głos coraz bardziej. Ostatecznie nie muszę cię namawiać, sam powinieneś wiedzieć, co robić. – Nic nie chcę – jęknął cicho. – Joe, weź się w garść, choć raz pokaż, że jesteś mężczyzną. – Słyszałem to milion razy. Zostaw mnie. Wiesz, czego potrzebuję. Odsunęła się, spojrzała na niego z politowaniem i pogardą. – Nie, Joe – wyskandowała twardo. – Tego nie dostaniesz. Nie ma tu, po prostu nie ma i żebyś płakał, błagał, zdychał – nie dostaniesz. Musisz wytrzymać, chcesz czy nie, musisz. – Nie wytrzymam – powiedział to spokojnie z pełną rezygnacją. Pamela wzruszyła ramionami i odeszła. Joe załkał i zwalił się na posłanie. Pamela wyjrzała raz jeszcze na pokład. Kucharza już nie dostrzegła, ale wydało jej się, że ktoś śmignął pod oknem i zniknął z tyłu, za nadbudówką. Nie zainteresowało jej to specjalnie. Włączyła tranzystorowe radio, nastawiła głośno muzykę taneczną i słuchała wystukując rytm stopą. A na pokładzie, nieco wcześniej, gdy kucharz zbierał potłuczone naczynia, zza rogu nadbudówki ktoś go uważnie obserwował. Mężczyzna był cały ukryty i wystawił tylko ostrożnie pół twarzy. Widział, skąd wyszedł Olek, był świadkiem, jak się potknął i upadł, rozsypując naczynia niesione na tacy. Czekał cierpliwie, patrząc jak kucharz podnosi się, potem niedbale zbiera skorupy. Olek sprzątnął niezbyt starannie. Resztki obiadu walały się po pokładzie i nie miał ochoty zgarniać ich rękami. Zresztą spieszył się, bo była pora podwieczorku. Postanowił więc, że potem sprzątnie i poszedł do pentry. Wówczas mężczyzna wyskoczył zza nadbudówki i nisko pochylony dopadł miejsca, w którym przed chwilą był Olek. Uklęknął, pozgarniał jedzenie i od razu wepchnął je do ust. Robił to szybko, nerwowo, nie gryzł zimnego mięsa, przełykał dławiąc się i krztusząc jak wygłodniały pies. Jeszcze resztki ziemniaków, kawałek chleba, połówka pomidora leżąca pod schodami. Twarz miał umazaną, palce śliskie od tłuszczu, ale na nic nie zważał, wygarniał, 79 wydrapywał każdą odrobinę jedzenia, jaka leżała na pokładzie. Trzeci wyjrzał z mostku w stronę, skąd powinien był wrócić kucharz. Irytowało go, że chłopak zbyt długo marudzi z podwieczorkiem u pasażerów. Ujrzał, jak ktoś czołga się na niższym pokładzie i wykonuje ruchy, jakby czegoś szukał. Pomyślał, że to chyba Pedro, którego już dawno nie widział. – Ej, Pedro – zawołał. – Co tam robisz? Nikt mu nie odpowiedział. Postać na dole nagle uskoczyła w bok i zniknęła z pola widzenia. Trzeci nieco się zdziwił, ale ciągle myśląc, że to Pedro, mruknął: – Uchlał się jednak, czy co? – A głośno zawołał: – Olek, no jak z tym podwieczorkiem? Długo będziesz jeszcze obsługiwał pasażerów? – Już podaję – usłyszał kucharza i zobaczył, jak wychodzi z pentry i z pełną tacą idzie do salonu. Wszystko to wydało mu się nieco dziwne, ale nie przejął się zbytnio, tylko pomyślał, że musi sprawdzić w końcu, co dzieje się z Meksykaninem. 5 Olek wszedł do salonu niosąc posiłek. Minę miał niewyraźną, białą kurtkę, którą zawsze wkładał, kiedy usługiwał do stołu, poplamioną. Trzeci spojrzał na niego ironicznie. – Nie masz wprawy w kelnerowaniu – przygadał mu. – Gdybyś musiał nosić jedzenie w czasie sztormu, to byś wszystko porozwalał po korytarzach i pokładzie. – Każdemu się może zdarzyć – chmurnie odparł kucharz. – Za moich czasów – włączył się Janek – jak któryś napaprał jedzeniem, obojętnie gdzie, to musiał zlizywać. Tak potem uważali, że mogło kiwać jak cholera, a żaden się nie przewrócił. – Spróbuj pan sam – odciął się Olek. – Dobrze gadać. Każdy zadziera nosa i kucharza albo stewarda ma za nic, a nie wie, jaka to ciężka robota. Nie ma to jak postać sobie na pokładzie, w słoneczku i czekać, aż inny jedzenie ugotuje i pod nos poda... – No, dobra, zostawcie to gadanie – przerwał trzeci. – Zaniosłeś? – Zaniosłem. Ale im szkoda nosić jedzenie. Jeszcze ona, to coś tam zje, napije się kawy, soku, ale on... Leży tylko, patrzy w sufit i nic. Nie tknął żarcia chyba od początku rejsu. Co za facet! – Pewnie się spił na pożegnanie lądu i jeszcze nie wrócił – roześmiał się marynarz. – Ale nie martw się, jak dojdzie do siebie, to dopiero ci pokaże, jaki ma apetyt. Martw się, żeby ci prowiantu starczyło. – Nie... – powątpiewał Olek. – On jest jakiś dziwny. Jakby chory albo nie z tej ziemi. Jak taka dziewczyna mogła wyjść za takie coś? To nie chłop, ale jakaś glizda. – Glista albo dżdżownica – poprawił ze śmiechem Janek. – W moich stronach mówi się glizda – poważnie wyjaśnił Olek. – Nie plotkujcie jak stare baby – uciął oficer. – Twoja sprawa zanieść, podać, a jak nie je – jego sprawa. Niech go żona pilnuje. – Ja tam bym jej chętnie popilnował – roześmiał się Janek i spojrzał przy tym tak na trzeciego, że ten zakrył twarz filiżanką z kawą. – A Pedro gdzie, jeszcze się nie pokazał? – zmienił temat. – Nie było go – odparł Janek. – Ani tu, ani na górze. – Trzeba będzie zobaczyć, co się z nim dzieje – powiedział trzeci. – No, panie Janku, dosyć tych gadek, idziemy. Albo nie, idź pan na mostek zluzować Franka, niech zje podwieczorek, a my z Akim pójdziemy po Pedra. Aki, zjadłeś? – Milczący przez cały czas Japończyk skinął głową, wypił ostatni łyk kawy i wstał gotów iść z oficerem. Janek jeszcze podręczył się chwilę z Olkiem, a potem wstał także i poszedł na mostek zmienić mechanika trzymającego wachtę. 80 Obaj popatrzyli na niebo z lewej burty. Janek, który miał już na końcu języka jakąś odżywkę w swoim stylu, nagle spoważniał: – O, cholera! Paskudnie to wygląda! – Mechanik pokiwał głową. Niebo rzeczywiście zrobiło się groźne. Wprawdzie ciągle jeszcze wokół nich panował spokój i morze było łagodne, a wiatru nawet się specjalnie nie wyczuwało, ale czarna chmura pokryła znacznie większą niż przed godziną połać horyzontu. Teraz już była całkiem blisko. Zdawało się, że lada chwila ogarnie obydwa statki, zamieni szarzejący dzień w nieprzeniknioną noc, a równocześnie runie na nich nawałnicą, której bezwładny kadłub „Stelli” nie zdoła się oprzeć. Czerń była niemal na wyciągnięcie ręki i zdumienie budził fakt, że pozornie dookoła nic się nie działo. Powietrze jednak było tak ciężkie, że oddychało się z trudem, ludzie zrobili się ociężali, powolni, spadek ciśnienia dawał im się we znaki sprawiając, że czuli się, jakby mieli ręce i nogi z ołowiu. – No, bracie, odezwał się wreszcie Janek, starając się mimo wszystko nie wypaść z roli. – Mów paciorek za siebie i za nas wszystkich. Niech nas Bozia ratuje, bo może być mamie. – Nie bluźnij – ze złością skarcił go mechanik. – Za takie gadanie ciebie pierwszego może spotkać nieszczęście. – Że też ci nie wstyd tak pleść jak stara baba – Janek wzruszył lekceważąco ramionami. – A zresztą nie ma o co się kłócić. Idź na dół, przekąś coś i wracaj. Lepiej być teraz we dwóch na mostku, bo lada chwila może dmuchnąć jak cholera. No idź, nie nadymaj się jak obrażona żaba. Nie chciałem cię urazić. – Nieco udobruchany mechanik skinął głową i odszedł z mostku, a Janek, teraz już z poważną miną, popatrzył na groźne niebo, potem przeniósł wzrok na płynący przed nimi holownik. „Smoka” niezbyt było widać, robiło się bowiem coraz ciemniej. Janek pomyślał, że gruby hol, który ich łączy, może się okazać cieniutką, słabą nitką w razie ataku sztormu. Uświadomił sobie, że mimo wczesnej jeszcze pory trzeba pozapalać światła pozycyjne. 6 Chodził po skrzydle mostku chmurny, zły i coraz bardziej zdenerwowany. Sam siebie usiłował przekonać, że nie ma jeszcze żadnych powodów do obaw, ale mimo wszystko nie mógł opanować niepokoju, który od pewnego czasu coraz silniej narastał. Przez okno w drzwiach widział ludzi wewnątrz sterowni. Było ich tam trzech. Wachtowy oficer, sternik tkwiący nieruchomo za kołem, bo od pewnego czasu wyłączyli autopilota, obawiając się niespodziewanego uderzenia wiatru, i elektryk, który w milczeniu grzebał w radarze. Zdemontował korpus, zajrzał do środka, coś tam usiłował robić w plątaninie kabli, półprzewodników i innych tylko jemu znanych elementów. Kapitan wiedział, że nie powinien go ponaglać, ale jednak nie umiał się powstrzymać, zdawał sobie sprawę, że właśnie teraz to urządzenie może mu być potrzebne jak nigdy. Wyrzucił za burtę kolejny niedopałek, wszedł do sterowni i zapytał na pozór spokojnie: – No i co? – Nic – elektryk wzruszył ramionami ze złością. – To stary trup. Mówiłem. – Wiem, wiem, co pan mówił – wybuchnął kapitan. – Ale teraz to mnie nie obchodzi. Muszę mieć radar i to jak najszybciej, rozumie pan. – A kiedy elektryk nic nie odpowiedział, zapytał agresywnie: – Kiedy go pan naprawi? – Nie wiem – teraz głos elektryka był zniecierpliwiony, widocznie i on hamował wzburzenie. – Nie mogę znaleźć uszkodzenia. – To szukaj pan, do cholery – kapitan już nie ukrywał irytacji. Elektryk wyprostował się, wytarł przedramieniem spocone czoło i odparł z godnością: – Nie ma co się złościć, panie kapitanie. Robię, co mogę, szukam. Ale nawet jak znajdę, to 81 wcale nie jest powiedziane, że potrafię naprawić. Części nie mam... – Wiem – przerwał mu kapitan już spokojniej. – Przepraszam – rzucił niespodziewanie – nie chciałem panu dokuczyć. Ale sam pan widzi, co się szykuje. Właśnie teraz to cholerstwo musiało nawalić. Elektryk, trochę udobruchany przeprosinami kapitana, znów wsadził głowę w radar, prosząc wachtowego, żeby mu poświecił latarką. Kapitan zapalił kolejnego papierosa, spojrzał na kurs, wyszedł na zewnątrz i rzucił okiem w tył, na „Stellę”. W gęstniejącym mroku była ledwie widoczna. Zauważył, że już zapalili na niej światła. 7 Trzeci szedł korytarzem, słysząc za sobą ciche kroki Akiego. Po drodze myślał ze złością o Meksykaninie. Whisky, historia z Pamelą – wszystko to sprawiło, że był nastawiony do niego wrogo. Żałował, że ma go wśród swej szczupłej załogi. Ale nawet gdyby zdecydował się tak, jak radził kapitan, zamienić go na kogoś ze „Smoka”, to i tak nic mógłby tego zrobić teraz, kiedy pogoda się psuła i lada moment mógł uderzyć silny podmuch wiatru. W takim momencie nikt nie ryzykowałby spuszczenia szalupy. Trzeba więc z tym było poczekać, dopóki pogoda się nic poprawi. A teraz potrzebował go, Pedro miał wkrótce przyjść wachtę. Zresztą i tak niepokoiła go zbyt długa nieobecność Meksykanina i musiał sprawdzić, co się z nim dzieje. Podszedł do drzwi kabiny zajmowanej przez Pedra i zapukał. Nikt nie odpowiedział. Ponowił pukanie i już nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka, a Aki za nim. W kabinie było niemal zupełnie ciemno. Przez niewielki, okrągły bulaj dostawało się nieco szarego światła, żadna lampa nie oświetlała wnętrza. – Pedro! – krzyknął oficer. Nie słysząc odpowiedzi zirytował się. – Gdzie on jest, do cholery? – Aki wysunął się na środek kabiny, potem podszedł do koi. Ich oczy przywykły już do mroku, więc obydwaj równocześnie zobaczyli podłużny kształt okryty kocem. – Śpi – stwierdził trzeci. – Budź go, Aki, leży cholernik prawie cały dzień. – Tak, sir – odpowiedział po swojemu Japończyk i zdarł koc z głowy leżącego, a trzeci szarpnął Meksykanina za ramię wołając: – Pedro, co jest z tobą, do cholery – Aki zaświecił latarkę. Leżący na boku Meksykanin przekręcił się na wznak, wydając przy tym dziwny odgłos, ni to jęk, ni to charkot. Trzeci, ujrzawszy w smudze światła jego głowę mimo woli wydał stłumiony okrzyk. Twarz Meksykanina była pokryta ciemną mazią. Krew z rozciętej wargi i brwi zakrzepła już, włosy były pozlepiane, wilgotne od potu. Ręka, która opadła z koi w bok, była bezwładna. Pedro znów zacharczał, wciągając z trudem powietrze. – Co się stało, Pedro! – przestraszył się trzeci. Szarpnął go silnie za ramię, ale Meksykanin nie zareagował, tylko odwrócił głowę do ściany, jakby go raziło światło latarki, ale oczy miał zamknięte. Trzeci znów silnie nim potrząsnął i wówczas spod koca wytoczyła się butelka i spadła na podłogę. Nie rozbiła się, tylko poturlała pod ścianę. Resztki płynu wylały się, wypełniając kabinę ostrym zapachem alkoholu. Aki podniósł ją, postawił na małym stoliczku przymocowanym pod bulajem. Trzeci pochylił się nad leżącym. Poczuł whisky. – Cholera, urżnął się do nieprzytomności – wybuchnął. Aki pokiwał głową. Rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu ręcznika, a nie znalazłszy go w kabinie, wyciągnął chusteczkę. Wytarł nią twarz Pedra, robiąc to delikatnie, jak pielęgniarka ciężko choremu. Trzeci aż sapał ze złości. W tym momencie Pedro otworzył oczy. Popatrzył nieprzytomnie, zasłonił się ramieniem, wykrztusił: – Co jest? Kto? 82 – Ech, ty draniu – trzeci z trudem powstrzymał się, żeby go nie uderzyć. – Mówiłem ci, że jeżeli jeszcze raz... – Nie, nie, senior – wymamrotał Pedro. – Co: nie! Spiłeś się jak świnia! Powinienem cię wyrzucić za burtę, bydlaku! – pienił się trzeci, a Pedro patrzył półprzytomnie. Usiłował się podnieść. Oparł się na łokciu, jęknął i opadł z powrotem na koję. – Nie, nie – znów zaprotestował słabo. – Wypiłem, ale nie jestem pijany. Gdzie on jest? Napadł mnie... Gdzie on... – Co bredzisz? – pieklił się trzeci. – Napadł ktoś, ciemno, uderzył – mamrotał Pedro, ale oficer nie chciał słuchać. Narzucił z powrotem koc na leżącego i powiedział twardo: – Rozwaliłeś sobie pysk po pijanemu i teraz gadasz od rzeczy. Wstawaj, obmyj się i na górę! Chodź, Aki, nie będziemy niańczyć bydlaka. Za dziesięć minut masz być na mostku, jasne? Pedro jęknął, ale trzeci wyszedł, a Aki posłusznie podążył za nim. Meksykanin najpierw uniósł się nieco, potem ponownie opadł i jęknąwszy leżał nieruchomo. W kabinie panował mrok. Pedro chciał wstać, ale czuł bezwład w całym ciele, bolała go głowa, pulsowało w skroniach. Odwrócił się więc do ściany i zamknąwszy oczy postanowił, że jeszcze chwilę poleży, poczeka, aż wrócą mu siły i potem wstanie. W głowie czuł zamęt, pamiętał tamto zdarzenie, ale było zamazane, nierealne, więc teraz sam nie wiedział, czy miało miejsce naprawdę, czy było pijackim przywidzeniem, bo nim się to stało, pociągnął kilka sporych łyków. Ale ciągle natrętnie wracał ów cień, który Pedro zobaczył, gdy się odwrócił w stronę drzwi od małego stolika, przy którym siedział. Ten cień tkwił przez jakiś czas przy drzwiach, potem ruszył ku niemu, a dalej był ból i szamotanie. Zadawał ciosy, ale słabe, bezładne, a tamten bił celnie i mocno. W końcu koja, koc, którym go ktoś szczelnie owijał i mrok, który panował aż do chwili, gdy ujrzał smugę światła z latarki Japończyka. Teraz chaos nieco się zmniejszył, świadomość z wolna wracała, ale Pedro nie był pewny, czy obrazy, które przewijały się przez jego mózg, były wspomnieniem czegoś, co zdarzyło się naprawdę, czy tylko wytworem pijackiej wyobraźni. Znów począł zapadać w półsen, utracił świadomość tego, co się działo wokół niego. A tymczasem po upływie długiej chwili od wyjścia tamtych dwóch rozległ się cichy szmer i drzwi do małej łazienki, która była obok kabiny, wolno się uchyliły. Para oczu uważnie omiotła kabinę. Teraz drzwi lekko skrzypnęły, otwierając się szerzej. Wolno, na palcach wysunęła się spoza nich ciemna postać. Mężczyzna znalazł się w kabinie. Zbliżył się ostrożnie do koi, nachylił nad Pedrem, popatrzył z bliska, potem rzucił wzrokiem dokoła. Wziął butelkę, którą Aki pozostawił na stoliku, powąchał, wypił resztkę whisky, i w pierwszym odruchu miał zamiar rzucić butelkę na podłogę, ale przypomniawszy sobie, że nie powinien robić hałasu, delikatnie postawił ją z powrotem. Zajrzał do szafki, ale nic tam nie znalazł. Nie miał tu nic więcej do roboty. W kabinie nie było jedzenia. Klnąc w duchu ruszył do drzwi. Wyjrzawszy najpierw ostrożnie, czy nikogo nie ma na korytarzu, wyszedł cicho i niczym duch zniknął w czeluściach statku. Na mostku trzeci oficer niecierpliwie czekał na Pedra. Kiedy upłynęło nieco czasu, a ten się nie pojawił, zirytował się. – Aki, idź po tego drania – polecił Japończykowi. – Wylej na niego wiadro wody, rób, co chcesz, ale wyciągnij go z koi i przyprowadź. Nie będzie się wylegiwał, kiedy lada chwila może się tu zrobić gorąco... – On pijany, sir – cicho zauważył Japończyk. – Musi wytrzeźwieć, nic nie pomoże, a w razie czego, może wylecieć za burtę. – Idź – huknął trzeci nie panując nad sobą. – Niech trzeźwieje tu. Nie będę się nad nim litował! – Sam nie wiedział, czemu się tak zawziął, choć rozumiał, że Aki miał rację. Japończyk skłonił głowę jak zwykle nieco ceremonialnie i poszedł wykonać rozkaz. A trzeci 83 krzyknął: – Panie Janku, trzeba zapalić światła, nie widzi pan, że się zrobiło ciemno? Sam mam o wszystkim pamiętać? – Przecież zapalone – spokojnie odparł marynarz. – Trzeci poczuł się głupio, więc wyszedł na skrzydło mostku i wyjął papierosa. Pomyślał, że ponoszą go nerwy i postanowił, że będzie się hamował. W tej chwili rozległy się znajome trzaski odbiornika UKF i zabrzmiał nieco zniekształcony głos kapitana. – „Stella”, halo „Stella”, słyszycie mnie? – „Smok”, tu „Stella” – zgłosił się natychmiast trzeci. – Słucham, panie kapitanie. – Był w duchu wdzięczny staremu, że właśnie w tej chwili go wywołał. Ten głos, sprawił, że poczuł się mniej samotny i zmalało nieco poczucie zagrożenia, które nieustannie go dręczyło. – Robi się niewesoło – mówił kapitan. – Ostatni komunikat meteo informuje, że jednak cyklon przesunął się trochę na południe i wygląda na to, że tak całkiem nas nie ominie. – To widać, panie kapitanie – zauważył trzeci, patrząc na czarną opończę okrywającą niebo. – No właśnie. Sprawdźcie wszystko u siebie, zamocujcie, zresztą sam pan wie, jak się przygotować i co zrobić. Będziemy w stałym kontakcie, ale pan wie, że jak przyjdzie trochę dmuchania, to niewiele będę mógł pomóc. Jak pasażerowie i załoga? – Okay. Tylko z tym Meksykaninem nadal są kłopoty. Jednak nie dało się go upilnować. – Co, miał jeszcze drugą butelkę? – Tak, spił się jak bela, mordę sobie poharatał. Teraz go Japończyk trzeźwi i zaraz tu przyprowadzi. Chcę go mieć przez cały czas na oku. – Słusznie. A w razie czego niech pan go zamknie na klucz w kabinie. Jak pogoda się poprawi, to go zabiorę od pana i dam kogo innego. – W porządku, panie kapitanie. Jak radar? – Elektryk robi, co może – głos kapitana był zatroskany. – No, ale nie ma co na zapas się martwić. Na ogół z dużej chmury mały deszcz – dorzucił ze sztuczną swobodą, wyraźnie pragnąc podtrzymać na duchu trzeciego. Gdy się rozłączyli, trzeci ujrzał, że na mostku pojawił się Aki, a za nim Pedro, posiniaczony, ze śladami skaleczeń na twarzy, milczący ponuro, ale nadspodziewanie dobrze trzymający się na nogach. VIII 1 Muzyka wypełniała całe pomieszczenie niespokojnymi, zbyt głośnymi dźwiękami. Melodie nadawano bez przerwy, jedną po drugiej, agresywne, szarpiące nerwy, rytmiczne, czasem wznoszące się do granic bólu w uszach. Pamela nastawiła odbiornik niemal na cały regulator. Lubiła tak właśnie słuchać muzyki, zresztą teraz przynosiło jej to szczególne zadowolenie, odrywało od rzeczywistości, pozwalało zapomnieć o morzu, ciemniejącym groźnym niebie i milczącym, niepokojąco spokojnym Joem. Ale Joe nie był tak spokojny, jak jej się wydawało. Zbyt głośny łoskot muzyki drażnił go i wprawiał w stan trudnego do wytrzymania napięcia. On zawsze nastawiał muzykę cicho, tak by brzmiała łagodnie, kojąco. I nie taką – hałaśliwą, drażniącą, barbarzyńską – jak to w duchu 84 określał. Dla niego muzyka musiała być łagodną falą, na której się kołysał, szmerem pozwalającym zatopić się w nie wymagającym żadnego wysiłku odrętwieniu. A teraz i bez tej nieznośnej muzyki znajdował się w stanie tak silnego podniecenia, że zdawało mu się, iż każdy nerw wibruje w nim niczym napięta do ostateczności struna. Chwilami chciał zerwać się z koi, biec dokądś, ale niemoc ciała i paraliż woli nie pozwalały mu nawet kiwnąć palcem. W pewnej chwili nie mógł już dłużej tego znieść. Odwrócił głowę i zawołał cicho do Pameli siedzącej w saloniku: – Przestań! – Mówisz coś, Joe? – zapytała nie ściszając muzyki. Wstał z widocznym wysiłkiem, dotarł do drzwi i oparłszy się o nie, popatrzył na nią znękanym wzrokiem. – Przestań, na litość boską! Nie wytrzymam dłużej tej muzyki. – Przekręciła gałkę ściszając do minimum i zapytała: – Tak dobrze? – Nie – krzyknął. – Nie, wcale tego nie mogę słuchać. Ani głośno, ani cicho! Wcale! Wyłącz to! Posłuchała go, wyłączyła i siedziała przez jakiś czas nieruchomo. Joe wrócił na posłanie. Znów legł twarzą do sufitu i przymknął oczy. Teraz z kolei drażniła go cisza. Zdawało mu się, że słyszy w niej jakiś obcy dźwięk. Był niepokojący, powtarzał się regularnie niby stukanie dzięcioła w drzewo. Na chwilę ustał, potem znów się odezwał. – Pam – krzyknął Joe. – Słyszysz? – Co? – zapytała, nie ruszając się z miejsca. – O co chodzi, Joe? – Nie słyszysz? Ktoś chodzi – w jego głosie zabrzmiał strach. Poczęła nasłuchiwać, ale poza znajomymi już trzaskami kadłuba statku nie usłyszała żadnego niepokojącego dźwięku. A Joe po chwili znów zawołał: – O, jest! Słyszę wyraźnie. Pam! Ktoś chodzi po statku! Przeszła niechętnie do sypialni, podeszła blisko niego, pochyliła się kładąc mu dłoń na rozpalonym czole. Szarpnął głową i odepchnął jej rękę. – Nie – krzyknął – nie mam halucynacji. Słyszę przecież... – Ależ tak, Joe – powiedziała łagodnie. Siadła przy nim i wzięła go za rękę. – Przecież nie mówię, że masz halucynacje. Na statku są ludzie, na pewno któryś z nich chodzi tam, na górze, albo gdzieś obok. Tu jest samo żelazo, słychać kroki nawet z dużej odległości. – O, teraz – przerwał jej. Skinęła głową. Ona także usłyszała niezbyt głośny, ale dość wyraźny stuk przypominający ludzkie kroki. – No tak, zgadza się, ktoś chodzi. Co w tym dziwnego? – Nie mogę tego znieść – wyznał. – Idź, powiedz im, żeby nie chodzili nad moją głową. To tak, jakby ktoś deptał po mnie, jakby mi młotkiem stukał po czaszce. – Joe – pochyliła się troskliwie. – Tak nie można. Zadręczasz się bez potrzeby. Musisz się do tego przyzwyczaić, nie masz innego wyjścia. Wiem, że ci ciężko, wyobrażam sobie, co czujesz, ale już ci mówiłam: nie masz innego wyjścia. – Nie wytrzymam – szepnął. – Wytrzymasz. Musisz wytrzymać. Zobaczysz, minie kilka dni i będzie dobrze. Tylko nie możesz tak leżeć w dusznej kabinie. Joe, rusz się z tego przeklętego łóżka, wstań, wyjdź na pokład. Przekręcił się nagle na bok, chwycił jej dłoń i począł ją gorączkowo całować. Mówił przy tym nerwowym szeptem: – Pam, ty wiesz, czego mi trzeba. Odzwyczaję się, na pewno się odzwyczaję, ale nie mogę tak od razu. Pomóż mi, Pam, błagam cię, przecież mnie kochasz. Ja cię też kocham, Pam, kocham, kocham. Pomóż mi, bo oszaleję... – Joe – nadal była łagodna i perswadowała jak małemu dziecku. – Już ci mówiłam: tu nie ma nic... Nawet gdybym chciała, to i tak ci nie mogę pomóc, bo nie mam... Cały sens naszej 85 podróży na tym okropnym statku polega na tym, że tu nie ma nic dla ciebie i musisz wytrzymać bez tego kilka dni. Potem będzie łatwiej... – Nie – krzyknął. – Nie wytrzymam! Oszukujesz mnie! Wszyscy mnie oszukujecie! Na statku musi coś być. Mają morfinę, choćby jako lekarstwo w razie wypadku... Idź, zdobądź dla mnie, Pam, musisz! – Nie, Joe – głos jej stwardniał. – Nie ma tu nic. I nawet gdyby było, to bym nie prosiła. Musisz wytrwać, choćbyś cierpiał największe katusze. – Ty nie wiesz, jaka to męka – wybuchnął łkaniem. – Pam, nie mogę, nie mogę, nie zniosę tego! – Wił się udręczony, szlochał, bił głową o kant koi, tarzał na posłaniu, aż osunął się na podłogę. Ona patrzyła przerażona, a zarazem z coraz większą odrazą. Chciała odejść, zostawić go, nie mogła jednak. Kiedy wreszcie nieco się uspokoił zmęczony tym atakiem, podniosła go, położyła na łóżku. Był teraz bezwładny, milczący, mokry od potu, półprzytomny. Pozwolił się położyć, oczy miał szkliste i choć patrzył na nią, wiedziała, że jej nie widzi. Mówiła ciągle łagodnie: – Leż, Joe. Uspokój się. Najlepiej się prześpij. Zobaczysz, rano już poczujesz się lepiej. Potem jeszcze lepiej i co dzień będziesz czuł się silniejszy. Tylko wytrzymaj. Sam się na to zgodziłeś, sam tego chciałeś, więc musisz wytrzymać... Zamknął oczy, oddychał nierówno i nie wiedziała, czy jej słucha, czy może zasnął. Siedziała tak jeszcze dosyć długo, dopóki jego oddech nie stał się spokojniejszy, wtedy wstała, otarła mu twarz z potu, zgasiła górne światło i wyszła z kabiny. Joe w żółtym blasku małej lampki nad koją wyglądał teraz jak trup. 2 Joe nie spał. Był tylko bezgranicznie wyczerpany atakiem i chciał, żeby Pamela wyszła. Pragnął samotności. Zżerała go chęć zdobycia za wszelką cenę upragnionego środka, który mógł mu przynieść ukojenie. Nie wierzył Pameli, że nic nie ma na statku. Zresztą nie rozumował logicznie – musiał to zdobyć. W jakiś czas po jej wyjściu otworzył oczy. Czuł w głowie zamęt i słyszał szum, jakby gdzieś daleko przelewał się wielki wodospad. A równocześnie poprzez ten szum docierało miarowe stukanie. Chwilami cichło, wnet jednak znów się odzywało. Raz blisko, to znów dalej, ale natrętnie, uparcie. Joe uniósł z wysiłkiem głowę. Był półprzytomny, nie bardzo wiedział, co się wokół niego dzieje, ale nieopanowana chęć działania pchała go do czynu, żądała, by coś robił, szukał. Błędnym wzrokiem wodził przez chwilę po mrocznej kabinie, jakby chciał sobie przypomnieć, gdzie się znajduje, wreszcie opuścił nogi i wstał. Zachwiał się, z trudem utrzymał równowagę. Był tak osłabiony, że bał się zrobić krok, by nie upaść. Ręce mu drżały, na czole perlił się pot, oddychał ciężko, ze świstem jak człowiek ciężko chory. Zebrał jednak wszystkie siły, zrobił krok, potem drugi, wyszedł na środek sypialni. Rozejrzał się, nie wiedząc, co ma dalej czynić. Nagle zamarł w bezruchu. Znów gdzieś z góry, nie wiedział – z bliska czy z daleka, dobiegły go odgłosy kroków. Były wolne, jakby ten, kto tam chodził, co jakiś czas wahał się i dopiero po namyśle stawiał następny krok. Brzmiało to niepokojąco. Joe odnosił wrażenie, że to tu, gdzieś blisko ktoś skrada się po cichu i lada chwila skoczy na niego, zaatakuje niespodziewanie. Ogarnęło go nagle najwyższe przerażenie. Padł na kolana, zatkał sobie uszy rękami, pochylił głowę aż do podłogi, dotykając jej niemal czołem. Trwał tak nieruchomo, wciskając palce w uszy aż do bólu, ale odgłos stąpania nie ucichł. Przeciwnie: potężniał, narastał, aż stał się tak głośny i groźny, że Joe nie mógł tego dłużej wytrzymać. Z nieprzytomnym okrzykiem zerwał się na nogi, skoczył przed siebie i uderzył głową w szafę. 86 Upadł przerażony, odczołgał się na bok, zasłonił głowę jak przed ciosem, a kiedy nic się nie stało, znów usiłował się podnieść. Najpierw ukląkł, potem z trudem dźwignął ciało i oparłszy się ręką o szafę, stanął chwiejnie. Znów usłyszał te kroki. I znów ogarnął go atak strachu. Nie panując nad sobą, ponownie krzyknął i szarpnął drzwi szafy. Upadłszy na kolana, ciągle wydając nieartykułowane krzyki, wygarniał z niej wszystko, czego mógł dosięgnąć: walizkę, torbę, sterty rzeczy wypakowanych już przez Pamelę. Działał w niezwykłym transie, rozrzucał przedmioty wokół siebie, grzebał w nich, szarpał, darł. Już nie myślał o niebezpieczeństwie. Strach zniknął gdzieś, zagłuszyła go jedna, jedyna myśl: musi tu być, musi tu gdzieś być, niemożliwe, żeby Pamela nic nie wzięła. Musiała wziąć, wiedziała, do czego może dojść, jeśli nie dostanie swej porcji w chwili najwyższego łaknienia. Grzebał teraz nieprzytomnie w wyrzuconych z szafy rzeczach. Otworzył walizkę, wysypał z niej wszystko na podłogę. Szukał systematycznie, choć nerwowo, w nieprzytomnym pośpiechu. Przetrząsnął każdy fragment garderoby, obmacał każdy przedmiot. Wybebeszywszy wszystkie rzeczy Pameli, sięgnął po swoją torbę. Była jeszcze prawie nie rozpakowana. Szarpiąc nerwowo suwak otworzył ją i wysypał wszystko na podłogę. Wziął ciepłą, puchatą kurtkę przygotowaną na okres, kiedy dotrą do zimniejszej strefy. W kieszeniach nic nie było poza jakimiś starymi świstkami papieru i paprochami. Odrzucił kurtkę na bok i wziął sporą saszetkę z przyborami kosmetycznymi. Wysypał całą zawartość ale niczego nie znalazł. Przetrząsnął boczne kieszenie, ale i tu nic nie było. Jednak saszetka nasunęła mu myśl, że może Pamela ma coś schowane w swojej. Wstał, pobiegł do łazienki i porwał jej kosmetyczkę. Wysypał zawartość wprost do umywalki, nie zauważając, że tłucze buteleczkę z perfumami. Nagle wyczuł palcami jakąś małą paczuszkę w bocznej kieszonce kosmetyczki. Rozrywając kieszeń wyszarpnął niewielkie pudełeczko. Nadzieja wstąpiła w niego, otworzył je trzęsącymi się palcami, ale gdy ujrzał zawartość – znów ogarnęło go rozczarowanie. W pudełeczku Pamela miała zapas tabletek aspiryny. Zacisnąwszy je w dłoni stal chwilę pochylony nad umywalką i dyszał ciężko. Zrozumiał, że poszukiwania są daremne. Powlókł się wolno z powrotem do kabiny. Ogarnięty tylko tym jednym przemożnym pragnieniem, nie zwracał uwagi na nieporządek, jakiego narobił. Półprzytomny siadł na brzegu koi. Otworzył dłoń i patrzył tępo na otwarte pudełeczko. Jednym rzutem wsypał tabletki do ust i połknął z trudem. Poczuł gorzki, niemiły smak, ale nie zwrócił na to uwagi. Padł na wznak i leżał nieruchomo z pustym wzrokiem wbitym w pożółkły sufit. Serce kołatało mu tak silnie, że zdawało się rozsadzać klatkę piersiową. W głowie szumiało, rozbiegane myśli pędziły w oszalałym tempie. Bał się. Nie wiedział czego, ale czuł, że ten strach paraliżuje go, sprawia, iż gotów byłby krzyczeć, bić pięściami o ścianę, wołać o ratunek. Zagryzł wargi aż do krwi. W kabinie rozległ się przeciągły, żałosny jęk. Wstrząsnęły nim drgawki, wił się i dygotał na koi, zimny pot perlił mu się na czole, ręce miał mokre. Znał to. Już nie raz próbował odzwyczajać się – zawsze bez skutku. Także w czasie leczenia, na które skierował go przymusowo ojciec, doznawał tych samych przeżyć, tak samo śmierdział, gdy trucizna wydobywała się z jego ciała wszystkimi porami. Wiedział, że teraz właśnie przeżywa najtrudniejsze, najbardziej bolesne chwile. Gotów byłby zabić, byle zdobyć narkotyk. Ale wiedział, że choćby zabił, nic nie osiągnie. 3 Pamela, po wyjściu z kabiny, stała przez jakiś czas na pokładzie ciężko oddychając, dopiero teraz uświadomiła sobie, jak wiele wysiłku kosztowało ją zachowanie spokoju wobec Joego. Zawsze silnie przeżywała jego ataki narkotycznego głodu. Wiele razy mówiła sobie, że 87 nic ją to właściwie nie obchodzi, że Joe to obcy człowiek, ale mimo wszystko, gdy nadchodził taki moment, a ona była przy tym obecna, zawsze denerwowała się i angażowała, nawet wbrew własnej woli. Była to mieszanina współczucia, litości, obawy o jego życie, nie umiała zachować obojętności tak, jak to sobie wiele razy obiecywała. A tym bardziej tu, na statku, gdzie chciała ukryć przed członkami załogi stan Joego i czuła się za niego odpowiedzialna. Dopiero gdy ochłonęła, uświadomiła sobie, że na świecie zaszło coś dziwnego. Pomyślała, że musiało upłynąć już dużo czasu od chwili, gdy była na zewnątrz, bo zrobiło się prawie całkiem ciemno. Gdy jednak spojrzała na zegarek, stwierdziła, że dochodzi dopiero czwarta, a więc nie powinien jeszcze zapadać mrok. Popatrzyła na niebo. Było czarne i groźne. Noc wisiała nad statkiem, zdawała się wchłaniać go, otulać coraz szczelniej. Ale z drugiej burty niebo było jeszcze zupełnie jasne. Nigdy nie widziała takiego zjawiska, więc najpierw się zdziwiła, a potem poczuła niepokój. Zrozumiała, że groźna chmura może oznaczać burzę, a tego bała się nieprzytomnie. Ruszyła więc w stronę mostku, żeby dowiedzieć się, co im zagraża, a także, by znaleźć się w towarzystwie ludzi, wśród których czułaby się bezpieczniej. Wspinała się szybko po schodach, co chwila lękliwie spoglądając na czarne niebo. Nie słyszała, że nad nią rozległ się stuk butów. Ktoś wyszedł z bocznego korytarza i z góry patrzył na nią, gdy stała obserwując nadciągające niebezpieczeństwo, a teraz zbliżył się, stanął na szczycie schodów i czekał. Pamela była coraz wyżej. Jeszcze pokonała dwa stopnie i nagle na wysokości oczu dojrzała czubki butów. Wstąpiła jeszcze wyżej i wówczas zobaczyła już całe buty, a nad nimi stare, wymięte i zniszczone spodnie. Buty były charakterystyczne, nikt na statku nie miał takich – stylizowane na kowbojskie, z ostrymi nosami, miękkimi cholewkami nad kostką i wysokimi, twardymi obcasami. To te obcasy musiały wydawać stuk, który słychać było na pustym statku. Serce podeszło jej do gardła. Jeszcze nie widziała właściciela butów i spodni, ale już domyślała się, kto nim jest. Nie mogła w to uwierzyć, przemknęło jej przez myśl, że to niemożliwe, ale równocześnie czuła, że strach paraliżuje ją i nie pozwala postąpić ani kroku. Stojący na górze mężczyzna pochylił się, chwycił ją silnie za ramię i szarpnął do góry. – Chodź – usłyszała szept, od którego przeszedł ją dreszcz. Chciała krzyknąć, ale duża, lepka dłoń zatkała jej usta. Poczuła, że unosi się do góry, przelatuje ostatnie stopnie i ktoś ją ciągnie w bok. – Nie próbuj krzyczeć – szept byt przytłumiony, ale wyraźny i groźny. – Jeśli narobisz wrzasku, uduszę cię! – Wiedziała, że spełni tę groźbę. Już nie próbowała wydobyć z siebie głosu, zaprzestała szamotaniny. Znaleźli się w jednej z pustych kabin pośrodku długiego korytarza na górnym pokładzie. Pamela wiedziała, że jest tu tych kabin sporo, wszystkie puste i nikt do nich nie zagląda. Załogę interesowały tylko pomieszczenia, które były jej potrzebne. Mężczyzna odjął dłoń od jej ust. Poczuła na wargach wstrętny smak brudu, oliwy, sama zresztą nie wiedziała czego. Zrobiło jej się niedobrze z obrzydzenia i strachu. Przełknęła kilka razy ślinę, aby nie zwymiotować. On stał czekając, aż Pamela się uspokoi. Tylko ramię ściskał jej nadal tak silnie, że czuła ostry ból. – Puść – szarpnęła się – boli! – Puścił, ale stanął tak, że zasłonił sobą drzwi i popchnął ją w głąb kabiny. Zrozumiała, że nie może liczyć na to, że uda jej się wyskoczyć na pokład i krzykiem zaalarmować załogę. Z wolna opanowała się i czekała, co dalej nastąpi. A mężczyzna stał, patrzył na nią rozjarzonym wzrokiem i nic nie mówił. Nie mogła dłużej tego znieść. – Ed? – odezwała się pierwsza. – To ty? Skąd? Jak? – Ja – roześmiał się cicho, ale tak, że znów poczuła ten sam dreszcz. – Nie spodziewałaś się, co kotku? Nie zaprotestowała, że ją tak nazwał. Znów kilka razy przełknęła ślinę. Naprężyła się cała 88 w oczekiwaniu najgorszego. Spodziewała się, że za chwilę, w ataku furii rzuci się na nią, może nawet ja zamorduje. Ten spokój musiał być pozą, czekaniem kota, który wie, że mysz mu już nie ucieknie. Ale on nadal nie krzyczał, nie atakował... – Znów próbowałaś mnie wykiwać – powiedział z ironią, ale bez gniewu. – Głupia jesteś, kotku, mówiłem ci, nie rób tego, bo pożałujesz. No i nie udało ci się... – Ed – próbowała protestować. – To nie tak, jak myślisz... – Nie wykręcaj się – nadal był spokojny. – Wiem, że chciałaś mnie wykiwać. Umówiłaś się, a wiedziałaś, że nie przyjdziesz, bo wyjedziesz na tym pudle. Kłamałaś, myślałaś, że uciekniesz przede mną. A mówiłem ci: nie próbuj uciekać, bo ci się nie uda... – Ed – przerwała dość gwałtownie. – Nie, to nie tak. Nie wiedziałam. To on postanowił, że popłynę z Joem. On mi kazał. Nie dał czasu na nic, załatwił holowanie i natychmiast musiałam odpłynąć. Nie było kiedy ci powiedzieć, nie miałam jak uciec, pilnował mnie – mówiła szybko, chaotycznie, bała się go tak, że z trudem zachowywała przytomność umysłu. On jednak roześmiał się znowu i przerwał dosyć ostro: – Kłamiesz, ale to teraz i tak bez znaczenia. Widzisz, jednak jesteśmy tu razem, mówiłem ci, że przede mną nie uciekniesz... – Ale Ed, jak się tu znalazłeś? – ciekawość wzięła górę nad strachem. – Nie domyśliłaś się, gdzie się ukrywałem, choć odwoziłaś mnie do portu, prawie pod sam statek – odpowiedział. – Ale i to też teraz nie ma znaczenia. Płyniemy razem i to jest ważne. Poczuła się trochę spokojniej. Zrozumiała, że na razie nie grozi jej bezpośrednie niebezpieczeństwo z jego strony. Zapytała: – I co dalej, Ed? Jesteś tu, ukrywasz się i co? Przecież w nieskończoność nie możesz się ukrywać. Prędzej czy później cię znajdą, a wtedy... – Co, co mi wtedy zrobią? – rzucił gwałtownie. – Wyrzucą do morza? Zamkną? Nic mi nie zrobią, muszą dowieźć tam, dokąd płyniecie. – Do Hiszpanii. – Niech będzie do Hiszpanii. Im dalej od Ameryki, tym lepiej. Byle dalej od Ameryki... – Ed, więc wyjdź, pokaż im się, powiedz, że tu spałeś, że nie zauważyłeś, kiedy odpłynęliśmy, sam mówisz, że ci nic nie zrobią... – Nie udawaj naiwnej. Teraz jeszcze jest za blisko. Wystarczy zawiadomić przez radio i za dwie, trzy godziny będzie po mnie samolot. Muszę poczekać, aż odpłyniemy dalej, poza zasięg amerykańskiej policji. – W Hiszpanii też mogą cię dosięgnąć. – W Hiszpanii jakoś sobie poradzę – odparł zdecydowanie. – Byle przetrwać jeszcze kilka dni. I ty mi pomożesz... – Ja? – zdumiała się i przestraszyła. Zrozumiała, że nie zrobił jej nic złego, bo liczy na nią. – Tak. Ty. I nie mów, że nie możesz, bo... Pamiętaj, teraz już nie ma żartów. Gram o życie. Ty też. Jeśli mnie zdradzisz za wcześnie albo zaczniesz się chować, to pamiętaj, nie zawaham się... – w jego głosie zabrzmiała taka determinacja, że po raz trzeci poczuła dreszcz grozy i uświadomiła sobie, że Ed rzeczywiście nie żartuje. – Co chcesz żebym zrobiła? – zapytała potulnie. – Jeść. Jeść i pić – odparł i głos mu się lekko załamał. – Nie mam nic w kabinie, Ed, oni trzymają wszystko na górze, a nam przynoszą i potem zabierają naczynia... – Zamknij się – przerwał jej brutalnie. – Nie gadaj tyle, tylko posłuchaj i zrób tak, jak ci każę. – Tak, Ed – powiedziała pokornie. Już się uspokoiła. Słuchała go, a równocześnie przez cały czas myślała o tym, że przecież musi być jakieś wyjście z tej sytuacji. Nie wiedziała jakie, ale wierzyła, że jest, że uwolni się od tego groźnego człowieka, który napawał ją nieprzytomnym strachem. A on mówił dobitnie: 89 – Nie obchodzi mnie, czy masz coś w kabinie czy nie. Jedzenie tu jest, dużo jedzenia. – Jest – przytaknęła. – I wszystko jedno, czy trzymają je w jakiejś kuchni, magazynie, czy na nim siedzą – ty musisz je dla mnie zdobyć. – Ale jak? – Twoja rzecz. Pokazałaś już nieraz, że jesteś cwana, więc pokaż jeszcze raz. Zdobądź jedzenie. Dużo. Jak najwięcej. I picie. Sok, wino, wszystko jedno co... – Nie ma tu wina, nie ma w ogóle alkoholu. – Nie chcę alkoholu, idiotko! – wybuchnął. – Chcę pić, rozumiesz, pić! – Tak, Ed, rozumiem. – Więc zdobądź jedzenie i picie, i przynieś mi to wszystko! – Tu? – Nie, tu za blisko. – Więc gdzie? – Na dół. – Nie pójdę tam, boję się. – Zamknij się – uciszył ją. – Wiesz, gdzie jest wejście do maszynowni? Tam jest taki długi korytarz. Pójdziesz nim do końca, i zejdziesz jeszcze niżej. Są tam różne pomieszczenia, jest ciemno, nikt nie przychodzi. Będę czekał na ciebie. – Nie trafię po ciemku. Jak cię odnajdę? – To weź latarkę. Będę czekał. Nie martw się, usłyszę, kiedy przyjdziesz. Tylko słuchaj, bez kawałów – głos mu stwardniał. – Jeżeli myślisz, że znów mnie wykiwasz, to... – Ależ Ed – próbowała go uspokoić, ale on dokończył: – Raz na zawsze przestań kombinować. Jeżeli tylko coś zaczniesz kręcić, to, patrz – odsłonił bok i ujrzała, jak błysnęła stal rewolweru. – Ciebie wykończę i sam nie dam się wziąć, zrozumiałaś? – Tak, Ed – odpowiedziała przygnębiona. Popchnął ją lekko w stronę drzwi, mówiąc: – To idź. Pospiesz się. – Ale, Ed – zatrzymała się na moment. – To może potrwać, nie wiem, gdzie szukać, muszę to przed nimi ukryć. – W porządku, ale pospiesz się. Nie jadłem od trzech dni – dorzucił już innym tonem, a ona szybko wyszła z kabiny, bo zrozumiała, że nie powinna dłużej poddawać próbie jego cierpliwości. 4 Trzeci rozejrzał się po sterowni. Byli tu teraz wszyscy z wyjątkiem pasażerów. Nie mieli nic do roboty, więc tkwili nieruchomo po kątach, niemrawi, osowiali, oczekujący, co przyniesie im najbliższa przyszłość. Nawet Olek, zazwyczaj zajęty swoimi kucharskimi sprawami, a w wolnym czasie podrzemujący w kabinie, kręcił się teraz niespokojnie i popatrywał na oficera. Ten zaś czuł, że niebezpieczeństwo zbliża się nieubłaganie, narasta i wiedział także, że jest całkowicie bezsilny i w razie ataku cyklonu nawet od „Smoka” nie może oczekiwać pomocy. Holownik już teraz ledwo było widać przed nimi, a jedynie jego światełko rufowe kołysało się miarowo na długiej, jeszcze łagodnej fali. – Panie Franku – odezwał się trzeci, starając się, by jego głos zabrzmiał normalnie – idźcie z Pedrem na dziób, sprawdźcie hol. – Po co – mruknął zaczepnie Janek. – Przecież wszystko jest w porządku, a w razie czego i tak nic nie poradzą, a sami mogą się potopić. 90 Była w tym racja, ale trzeci nie mógł tolerować takiego niezdyscyplinowania. Chciał także zająć czymś ludzi, nie pozwolić im gnuśnieć i rozmyślać o tym, co się może zdarzyć. Zareagował ostro. – Co za gadanie?! Powiedziałem: sprawdzić hol. A ty, Olek, idź, zrób kawy. Mocnej i dużo! Tamci dwaj niemrawo zaczęli się zabierać do pójścia na dziób. Trzeci kazał im założyć kapokowe kurtki. Posłuchali bez sprzeciwu. Olek ruszył do pentry. W tym momencie na mostku pojawiła się Pamela. Wyglądała na wystraszoną, straciła zwykłą kokieterię i pewność siebie. Trzeci na jej widok zmarszczył brwi. – Po co tu przyszłaś? – nachmurzył się. – Robi się niebezpiecznie. – To takie groźne? – zapytała, spoglądając na czarne niebo. Wzruszył ramionami udając lekceważenie. – Jeszcze nie, ale lepiej siedzieć w kabinie. Tam zawsze bezpieczniej. Jak mąż? – Źle to wszystko znosi – odpowiedziała niechętnie. – Przeważnie leży. – Tak najlepiej – stwierdził trzeci. – Ale powinien jeść, kucharz mówił, że prawie nic nie je. – Nie jest dzieckiem – obruszyła się Pamela. – Nie będę go siłą karmiła. Oficer zapalił kolejnego papierosa. Pamela miała ochotę poprosić go, by dał jej także, ale powstrzymała się. Olek wrócił z pentry i ujrzawszy Pamelę, uśmiechnął się do niej. – Co z kawą? – zapytał go trzeci, nie ukrywając złego humoru. – Musi się woda zagotować, to potrwa parę minut – odpowiedział Olek, nie przestając przyglądać się Pameli. A ona postała jeszcze chwilę w milczeniu, a potem opuściła sterownię. Olek odprowadził ją wzrokiem i trzeci pomyślał, że młody kucharz nabrał pewności siebie i patrząc na dziewczynę w duchu zapewne ją rozbiera. Sam nie wiedział dlaczego, ale ta myśl wywoływała w nim złość. A Pamela, opuściwszy sterownię, rozejrzała się ostrożnie, badając, czy w pobliżu nikogo nie ma. Upewniwszy się, że jest sama, kilkoma susami przebiegła korytarz i zniknęła w pentrze. Zamknęła za sobą starannie drzwi i zaczęła szukać żywności. W świetle niezbyt jasnej żarówki dostrzegła chleb w plastikowym opakowaniu leżący w szafce, obok sery, konserwy, owoce, puszki z dżemami, sokami, skondensowanym mlekiem. Schyliła się jeszcze nisko, do dolnej szafki, żeby zobaczyć, co stamtąd może zabrać, gdy drzwi za nią uchyliły się cicho. To Olek, popędzony wreszcie przez trzeciego, przyszedł sprawdzić, czy woda już się zagotowała i czy może zaparzyć kawę. Wszedł do pentry i zdębiał. Niespodziewanie ujrzał okrągłe, wypięte pośladki, opalone łydki, pochylone plecy Pameli i jasne, rozrzucone w nieładzie włosy. Trzeci miał rację, myśląc, że młodego kucharza podekscytowała obecność Pameli na mostku. Teraz, widząc ją w tej pozycji, wiedzony niekontrolowanym impulsem wyciągnął ręce i chwycił Pamelę za biodra. Krzyknęła ze strachu, wyprostowała się i wykonała błyskawiczny zwrot. Ujrzawszy kucharza poczuła ulgę, ale i zarazem zaskoczenie. – To pan? – powiedziała zdziwiona. – Co pan wyprawia? – Nic, nic – bełkotał Olek, coraz bardziej tracąc panowanie nad sobą. – Niech pani się nie gniewa, to nic, ja tylko... – przytulał ją coraz mocniej, ręką sięgał w dół, do uda. Pamela pojęła wreszcie, o co mu chodzi. Ogarnęło ją tak wielkie zdziwienie, że stała nie reagując. Czuła na twarzy jego gorący, przyspieszony oddech. Niewiele brakowało, a wybuchnęłaby śmiechem, tak nierealne wydały jej się zaloty Olka. Gdy jednak poczuła na udzie jego ruchliwą dłoń, szarpnęła się silnie i rozcapierzywszy dłoń, wbiła mu palce w oczy. Krzyknął z bólu i odskoczył. – Co ty sobie myślisz – zawołała zduszonym głosem. – Co, że trafiłeś na taką, która wszystkim daje? – Co pani, co – bąkał Olek – ja nie... ja panią... – przysunął się i uczynił ruch, jakby chciał 91 ją objąć, ale wtedy rozzłoszczona Pamela z całej siły uderzyła go kolanem między nogi. Jęknął i zgiął się z bólu. Bał się krzyczeć, by nie sprowadzić trzeciego, a Pamela rzuciła wściekle: – Masz, odechce ci się raz na zawsze! – nagle przypomniała sobie, po co tu przyszła. Szybko, nie przebierając specjalnie, zaczęła brać różne wiktuały. Chleb, masło, paczkę sera, przypomniała sobie o piciu, więc sięgnęła jeszcze po puszkę soku pomarańczowego i wybiegła z pentry, dźwigając tego całe naręcze. W ostatniej chwili złapała latarkę kucharza leżącą na blacie obitego blachą stołu. Olek nic nie rozumiał z tej sceny. Zresztą nawet gdyby chciał zapytać, to i tak nie mógłby tego uczynić, bo ból i wstyd odebrały mu mowę. Do przytomności przywrócił go dopiero gniewny głos trzeciego: – Co z tą kawą? Ile razy mam prosić? – stał w drzwiach i patrzył na zgiętego w pół kucharza. – Co ci jest? – zapytał już łagodniej. – Niee, nic – wystękał Olek. – Uderzyłem się w kolano o kant szafki... – Był tu ktoś? – pytał podejrzliwie oficer, widząc bałagan w pentrze. – Nieee... tak, była pani, zabrała trochę jedzenia dla męża. – W porządku – uspokoił się trzeci. – Dawaj wreszcie tę kawę. – Tak, już podaję – nieco pewniej odpowiedział Olek. 5 Była tak zdenerwowana, że musiała odpocząć w tej samej kabinie, w której rozmawiała z Edem. Dopiero, gdy serce zaczęło jej bić równiej i przekonała się, że nikt jej nie ściga, postanowiła iść dalej. Bała się. Na myśl o tym, że musi zagłębić się w czeluściach statku, odczuwała dreszcz grozy, ale równocześnie pamiętała, co tamten jej powiedział. Wiedziała, że spełni groźbę, był zbyt zdesperowany, nie miał nic do stracenia. Rozumiała, że w takim stanie odważy się na wszystko. Przemknąwszy chyłkiem pod ścianą, dotarła do drzwi wiodących w głąb statku. Tu ostrożnie zeszła w dół, potem powędrowała korytarzem, przyświecając sobie latarką. W pewnej chwili puszka wypadła jej z ręki i rozległ się głośny hałas. Zdrętwiała. Szybko jednak podniosła ją i niemal biegiem zagłębiła się w następny, jeszcze niżej położony korytarz. Po lewej stronie miała metalową ścianę – domyśliła się, że za nią musi być maszynownia. Szła dalej, oświetlając drogę latarką. Już zapomniała o strachu, teraz pragnęła tylko, aby Ed pojawił się jak najprędzej, odebrał to, co mu przyniosła i pozwolił wrócić na górę. Ale Eda nie było, otaczała ją cisza, którą tylko od czasu do czasu zakłócał przeciągły skrzyp metalu. – Ed – zawołała półgłosem. – Ed, gdzie jesteś! Nikt nie odpowiedział. Przypomniała sobie, że kazał jej zejść jak najniżej. Dostrzegła w końcu korytarza schody prowadzące jeszcze w dół. Nie zastanawiając się, zeszła. Ogarnął ją zapach stęchlizny, duchota i wilgoć. Zawahała się, ale po chwili ostrożnie poszła przed siebie, od czasu do czasu nawołując niezbyt głośno: – Ed, Ed! W pewnej chwili zobaczyła w świetle latarki duże, metalowe drzwi. Były przymknięte. Pomyślała, że może za nimi ukrył się Ed i tam czeka na nią. Nie wypuszczając z ręki latarki, chwyciła końcami palców metal i poczęła ciągnąć. Drzwi nadspodziewanie łatwo ustąpiły i po chwili były otwarte na oścież. – Ed, jesteś tu? – powtórzyła pytanie, wchodząc równocześnie do wnętrza. Znów nikt jej nie odpowiedział. Przestąpiła wysoki, metalowy próg i znalazła się w środku. Było to duże pomieszczenie, dawna chłodnia przeznaczona do przechowywania żywności. W świetle latarki widać było pustą, ciemną przestrzeń, rury na ścianach, haki na mięso, puste i zardzewiałe jak wszystko tutaj półki. Pamela wstrząsnęła się ze strachu. Poczuła się tak, jakby nocą znalazła się w kostnicy. Chciała wyjść, cofnęła się, ale w tym momencie zawadziła piętą 92 o próg, zachwiała się, latarka wypadła jej z ręki i zgasła. Równocześnie statek, ciągle wolno kołyszący się na długiej, łagodnej fali, przechylił się lekko i drzwi pod wpływem tego przechyłu zatrzasnęły się. Była w ciemnym więzieniu. Krzyknęła głośno i wolną już teraz ręką zaczęła szukać klamki. Ale dłoń nerwowo macająca gładką blachę drzwi nie natrafiła na nic. Chłodnia była zamykana tylko z zewnątrz. Pamela jeszcze nie zdawała sobie w pełni sprawy z tego, co ją spotkało. Nadal szukała klamki, coraz bardziej nerwowo, po omacku, objechała dłonią całą płaszczyznę drzwi od dom do góry i od lewej do prawej strony. Dopiero wówczas zrozumiała, w jakiej znalazła się pułapce i wpadła w panikę. Ciągle jeszcze pamiętała, że nie może zwabić tu nikogo z załogi, więc nie krzyczała, choć chciało się jej wyć ze strachu, ale postanowiła odszukać latarkę, która upadla do jej stóp. Pochyliła się i zaczęła wodzić dłonią po podłodze. Nagle krzyknęła w najwyższej panice. Coś przeleciało jej przez rękę. Potem poczuła, jak miękkie, zwinne stworzenie ociera się o jej nogi, a inne skacze na plecy. W tym momencie odnalazła latarkę, zaświeciła ją i głos uwiązł jej w gardle. Żywność rozsypała się po podłodze z hałasem, oczy rozwarły się jej szeroko w przerażeniu, i stała tak sparaliżowana widokiem, jaki miała przed sobą. W smudze światła widziała kłębowisko kosmatych ciał, które ruszały się wokół, nacierały na nią, skakały, biegały na wszystkie strony. Migały w świetle koraliki oczu, przewijały się długie ogony, błyskały ostre zęby, pazurki drapały ją po nogach i rękach. Szczury, wygłodniałe do ostateczności i przerażone wejściem Pameli do ich królestwa, zaatakowały ją ze wszystkich stron. Były agresywne, natarczywe, kąsały, skakały, wspinały się na nią, drapiąc pazurkami i wydając ostre piski. Latarka wypadła jej ponownie z rąk, zapanowała ciemność straszna, wypełniona piskami i ruchem kotłujących się zwierząt. Któreś ugryzło ją w dłoń, inne wpiło się we włosy. Oszalała ze strachu Pamela zdołała wreszcie wydobyć z siebie głos. Krzyczała tak, że aż dławiła się własnym krzykiem. Odwróciła się do drzwi i zaczęła tłuc w nie pięściami, wzywając ratunku. Potem padła na kolana, głowę schowała w ramiona, by uchronić twarz przed atakami szczurów i nie przestając histerycznie krzyczeć, waliła w drzwi, aż zdarła do krwi kostki palców. Jedzenie dawno upadło na podłogę i wszystko, z wyjątkiem metalowej puszki soku, zostało w mgnieniu oka pożarte przez szczury. Ed wyłonił się z ciemności. Był dość daleko od tego miejsca, po drugiej stronie statku, gdzie znajdował się bliźniaczy korytarz. Czekał niecierpliwie, myślał już, że Pamela mimo wszystko zawiodła, gdy usłyszał jej krzyk i dudnienie w drzwi. Nie namyślając się pobiegł w tamtą stronę, ale dość długo trwało, nim okrążył statek i znalazł się koło pułapki Pameli. Kierując się coraz słabszymi odgłosami jej wezwań o ratunek, dopadł drzwi chłodni i od razu pojął, co się stało. Szarpnął wielką dźwignię, która służyła za klamkę i odciągnął drzwi, świecąc latarką. Półprzytomna Pamela osunęła mu się z jękiem do stóp. Szczury, rzuciły się teraz i na niego. Zamachnął nogą, kopnął, potem zaczął deptać je, tratować miotając się na wszystkie strony. Ustąpiły nieco przed tym atakiem furii. Wówczas schylił się, wziął Pamelę pod pachy i odciągnął na bok. Tu oparł ją o ścianę i począł klepać po policzku. – No już, już – mówił – jestem, nic ci się nie stało? – widział drobne ślady ukąszeń na jej twarzy, krew na rękach i zadrapania na szyi. Otworzyła oczy i popatrzyła. – Kto to – spytała półprzytomnie – to ty, Ed? – Ja, ja – warknął opryskliwie. – Już po strachu. Po co tam wchodziłaś? Jedzenie – przypomniał sobie nagle. – Gdzie masz jedzenie, przyniosłaś? Skinęła słabo głową i wskazała na zatrzaśnięte drzwi. – Tam – powiedziała z trudem. Zerwał się z klęczek i jednym skokiem dopadł drzwi. Szarpnął klamkę, otworzył i odruchowo cofnął się. Szczury nadal kłębiły się podniecone walką i zachęcone pożywieniem, które pożarły. Próbował je odpędzić, schylił się, by odnaleźć żywność, ale szybko pojął, że to beznadziejne. Znalazł tylko puszkę soku, którą z trudem wydarł oszalałym zwierzętom. 93 Odwrócił się do Pameli i rozwścieczony zawodem, jaki go spotkał, zaklął i zamachnął się, by ją uderzyć, gdy wtem jakiś odgłos sprawił, że zamarł w bezruchu. Gdzieś z daleka, od strony dziobu słychać było stuk kroków i nawoływanie. – Pamela, Pam, gdzie jesteś! – usłyszał dość wyraźnie. Kroki brzmiały coraz głośniej. Ktoś nadbiegał widocznie zwabiony hałasem albo krzykami dziewczyny. Ed zdusił przekleństwo, skoczył przed siebie i zniknął za najbliższym załamaniem korytarza. Skrył się w pierwszym pomieszczeniu, na jakie natrafił. 6 Olek podał wreszcie kawę i wszyscy chętnie sięgnęli po nią, mimo że powietrze nadal było gorące i parne. Odczuwali potrzebę napicia się czegoś, co doda im werwy, przyspieszy krążenie, podniesie ciśnienie krwi. Trzeci nalał sobie pełen kubek i pił długimi łykami, pociągając co chwilę papierosa. Tamci dwaj wrócili już z dziobu, zdjęli kapoki i także sięgnęli po kawę. W pewnej chwili trzeci zamarł w bezruchu. Ręka, którą niósł papierosa do ust zawisła w powietrzu, twarz stała się czujna i skupiona. Już myślał, że się przesłyszał, gdy znów dobiegł go dziwny odgłos. Teraz był pewien. Gdzieś z daleka dochodziło dudnienie i mocno przytłumiony krzyk. Nie miał wątpliwości, że to głos kobiecy. Spojrzał po marynarzach, ale żaden z nich nie dawał oznak, że także coś usłyszał. Trzeci, sądząc, że może to jednak złudzenie wywołane atmosferą i napięciem panującym na statku, postanowił sam sprawdzić, co to jest. Dopił kawę, oddał kubek kucharzowi, wyszedł na skrzydło, niedbale wyrzucił niedopałek za burtę, a równocześnie czujnie nasłuchiwał. Jednak się nie mylił. Dźwięki znów się powtórzyły. Zaniepokoił się, bo przyszło mu na myśl, że to może Joe zaatakował Pamelę i ona wzywa ratunku, bo nie może sobie poradzić z narkomanem. Wszedł do nawigacyjnej, wziął swoją latarkę i nie chcąc wzbudzać sensacji, rzucił krótko: – Pójdę się trochę przejść po statku, zajrzę do pasażerów... – zabrzmiało to nieco dziwnie, jakby się tłumaczył i Olek łypnął na niego podejrzliwie, a Janek uśmiechnął się pod nosem. Dostrzegł to, ale nie zareagował, tylko ruszył w stronę kabiny armatorskiej. Przez moment słuchał pod drzwiami. Ale stamtąd nie dobiegał żaden odgłos. W ogóle na statku panowała cisza. Przyszło mu na myśl, że może stało się coś złego, więc szarpnął za klamkę i wszedł do środka. Pierwsze pomieszczenie – salonik – było puste. Zajrzał dalej, do sypialni. Tu także było cicho i spokojnie. Joe leżał na koi, oświetlony lampką przymocowaną na ścianie. Miał zamknięte oczy, wyglądało na to, że spał. Nagle odgłosy powtórzyły się. Były nadal odległe, ale jednak wyraźne. Teraz już nie ukrywając niepokoju i zdenerwowania, trzeci popędził korytarzem, zbiegł niżej i skierował się ku maszynowni. Dudnienie było głośniejsze, krzyk bardziej wyraźny. – Pamela! – krzyknął. – Gdzie jesteś? Pam! Nikt mu nie odpowiedział. Popędził więc dalej. Znów krzyk i dudnienie. Domyślił się, że ona wzywa ratunku i bije pięściami w metal. Przypomniała mu się nagle jej prośba, by oprowadził ją po statku. Poczuł gniew, bo pomyślał, że wbrew jego zakazom odważyła się na samotną wyprawę i wpadła w tarapaty. A równocześnie coraz bardziej obawiał się o nią; tyle niebezpieczeństw czyhało na tym pustym, wielkim statku. Szedł coraz szybciej, co jakiś czas przystając i nasłuchując dobiegających z wnętrza odgłosów. Już rozumiał, że Pamela musiała dotrzeć na najniższy poziom i tam spotkało ją coś złego. Znów począł nasłuchiwać, ale odgłosy ucichły. Przestraszyło go to jeszcze bardziej. Pobiegł schodami niżej, wołając nadal: – Pamela, Pam, gdzie jesteś! Coś zaszeleściło przed nim, usłyszał stuk i zdawało mu się, że dostrzega jakiś ruch przed 94 sobą. Skierował tam światło i ujrzał ciemny kształt na podłodze. To była Pamela oparta plecami o ścianę. Gdy się zbliżył, usłyszał jej słaby głos: – Tu jestem, tu. Czy to ty, Stan? – Ja, ja – pochylił się zdenerwowany. – Co tu robisz? Czemu tu przyszłaś? Mówiłem, że nie wolno. Co ci się stało? Uniosła rękę i wskazując na zamknięte teraz drzwi chłodni powiedziała z trudem: – Tam, tam, szczury, dużo szczurów. Atakowały mnie, pogryzły... Pochylił się jeszcze niżej i dojrzał obrażenia, jakich doznała podczas walki ze szczurami. Chciał ją zbesztać, zwymyślać, ale złość już minęła, pozostała niewytłumaczona troskliwość i lęk, czy nie stało jej się coś poważniejszego. – Możesz wstać? Nic ci nie jest? – zapytał niespodziewanie łagodnie. – Pomóż mi – usiłowała się podnieść. Chwycił ją pod pachę, ujął mocno, podźwignął i pomógł stanąć na nogach. Chwiała się trochę, ale szybko się opanowała. Oparła się mocno na nim i powiedziała: – Dobrze, wszystko w porządku. Chodźmy, Stan, chodźmy jak najprędzej, zabierz mnie stąd! – W miarę, jak mówiła, głos jej drżał coraz bardziej, podnosił się i jeszcze chwila, a dostałaby ataku histerii. Zrozumiał to i nie zwlekając dłużej poprowadził ją do schodów, a tam na górę i w stronę kabin. Posłusznie pozwalała się prowadzić, przywarła mocno do niego, jakby bliskość jego ciała dawała jej większe poczucie bezpieczeństwa. Na górnym pokładzie trzeci skierował się do kabiny armatorskiej. Gdy zorientowała się, dokąd ją prowadzi, żachnęła się. – Nie – zaprotestowała. – Nie chcę tam. – Ależ, Pam – zdziwił się oficer. – Zaprowadzę cię do kabiny. Tam jest cicho, spokojnie. Joe śpi, będziesz bezpieczna. – Nie! – powtórzyła i znów w jej głosie zabrzmiała nutka histerii. – Nie chcę z nim, boję się. Nie zostawiaj mnie, Stan, nie zostawiaj! – Tyle w jej głosie było strachu i błagania, że nic już nie mówiąc, ruszył z nią do swojej kabiny. Gdy weszli do środka, nie bardzo wiedział, co począć dalej. A ona milczała, całkowicie zdając się na niego. W końcu poprowadził ją do sypialni i posadził na koi mówiąc: – Dobrze, tu możesz zostać. Ja i tak muszę iść na mostek. Nic ci tu nie grozi. Odpoczniesz, uspokoisz się... – Zrobił ruch jakby chciał odejść, ale ona kurczowo chwyciła go za rękę. – Nie! – zawołała. – Nie zostawiaj mnie, boję się! – Ależ Pam – usiłował protestować. – Już wszystko minęło. Nie bój się, nic ci nie grozi. Połóż się, odpocznij sobie. Każę kucharzowi, żeby ci przyniósł kawy. – Nie, nie – wybuchnęła spazmatycznie. – Nie chcę kawy, nie chcę kucharza! Nie zostawiaj mnie, Stan, ja oszaleję, nie chcę być sama! Usiadł przy niej. Czuł, że cała dygoce i rzeczywiście jest jeszcze przerażona tym, co ją spotkało. Nie wiedział, co ma począć. Powinien wrócić na mostek, ale nie mógł jej tak zostawić. Delikatnie objął ją ramieniem, przygarnął do siebie, zaczął głaskać po głowie jak małą, przestraszoną dziewczynkę. – No dobrze, Pam, dobrze – mówił łagodnie. – Posiedzę tu chwilę, wiem, że musisz się uspokoić, ale już wszystko w porządku... Czuł, że pod wpływem jego stów i pieszczoty Pamela odpręża się, poddaje się nastrojowi, jakby miała za chwilę zasnąć. Sam nie wiedząc dlaczego to czyni, pochylił się i delikatnie pocałował ją w usta. Oddała pocałunek. Najpierw miękko, jakby nieświadomie, a potem mocno, z całych sił. Poczuł zawrót głowy, stracił panowanie nad sobą. Pchnął ją lekko i oboje padli na koję. 95 7 Olek skończył przygotowywanie kolacji. Postarał się zrobić ciepłe danie z konserw mięsnych, z reszty świeżych pomidorów i ogórków pokroił sałatkę, zamiast ziemniaków podał pieczywo, które zachowało świeżość dzięki starannemu opakowaniu. Niemal wszyscy członkowie załogi zeszli się już w salonie. Brakowało tylko dwóch ludzi: Pedra, który pozostał na górze, by czuwać, i trzeciego oficera. Nikt nie wiedział, dokąd poszedł – sądzili, że może odwiedził pasażerów, jak zapowiedział, a potem zatrzymał się w swej kabinie, by nieco odpocząć przed trudną nocą, jaka ich niewątpliwie czekała. Kiedy jednak jego nieobecność zbytnio się przeciągała, Janek zwrócił się do Olka: – Może przysnął trochę, zaczniemy bez niego? – Jak przysnął, to trzeba go obudzić – zauważył mechanik. – Jeszcze by miał do nas pretensje... – No to idź do kabiny, obudź go – Janek mimo woli przybrał wobec kucharza ton przełożonego. Ten miał ochotę odpowiedzieć marynarzowi, żeby poszedł sam, jednak nie zrobił tego. Łypnął tylko niechętnie złym okiem i odburknął: – Dobrze, dobrze, każdy tu odstawia wielkiego pana. – Co go ugryzło? – zdziwił się marynarz, kiedy Olek wyszedł. Mechanik wzruszył ramionami. – Ubodło go, że mu rozkazujesz. Mogłeś iść sam. – A ty nie mogłeś? – odciął Janek gotów już do kłótni. – Zresztą on jest najmłodszy. Zaprzestali sporu, bo mechanik nie odpowiedział. Popijali herbatę, czekając z jedzeniem na przełożonego. Tymczasem Olek szedł do kabiny trzeciego oficera. Było już zupełnie ciemno. Także w atmosferze coś się zmieniło. Spokój trwał jeszcze, ale wyczuwało się, że lada chwila zostanie zakłócony. Wilgotność zmniejszyła się, ustąpiła trochę duchota, a od północy dał się odczuć lekki jeszcze, ale już wyczuwalny powiew. Kucharz niespokojnie spojrzał w niebo. Było ciemne, niskie, groźne. Także mrok wokół statku wydał mu się gęsty, prawie namacalny, tak realny, że przywodził na myśl ciężki całun okrywający szczelnie niebo, morze i obydwa statki. Olek wstrząsnął się, bo ogarnął go dziwny strach. Zapukał nerwowo do drzwi kabiny trzeciego i nie czekając na zwykłe zaproszenie, nacisnął klamkę. Wszedł, a nie widząc tu nikogo, skierował się do sypialni i już otwierał usta, by zawołać „kolacja”, gdy ujrzał coś takiego, że głos uwiązł mu w gardle. Na koi, oświetleni żółtym blaskiem lampki, leżeli spleceni ze sobą Pamela i trzeci oficer. Tak się zapamiętali w miłosnym spazmie, że nie słyszeli jego pukania, nie zauważyli wejścia. Olek był wstrząśnięty. Nie spodziewał się tego. Targnęła nim zazdrość, że oto trzeci dostał to, czego on poprzednio nie osiągnął. A równocześnie poczuł przemożną chęć, by patrzeć na ten miłosny akt, sycić nim wzrok... Nie krzyknął więc, tylko stał i patrzył, czując narastające podniecenie. Ale w tym momencie stało się coś, co sprawiło, że wydało mu się, iż świat staje do góry nogami i wszystko dookoła zaczyna wirować w niesamowitym, piekielnym tańcu. Wiatr uderzył nagle i z niesłychaną siłą. Natarł na ogromną płaszczyznę burty i nadbudówek, przechylił kadłub niemal do samej powierzchni morza, potem zelżał na moment, pozwolił statkowi się podnieść i zaatakował ponownie, tym razem od dziobu. Olbrzymia masa wody chlusnęła, przygniatając „Stellę” niesamowitym ciężarem, zalała wszystko, wypełniła korytarze, wdarła się przez każdą szczelinę. A równocześnie pył wodny, porwany przez wiry powietrza wypełnił całą przestrzeń, wdzierał się do płuc, uniemożliwiał oddychanie. Huk tysięcy ton wody, trzask zaatakowanego kadłuba, łomot zatrzaskiwanych przez przechył drzwi, szum wichru stworzyły niesamowitą kakofonię, w której utonęły słabe okrzyki przerażonych nagłym atakiem wichury ludzi. Olek wyskoczył z kabiny. Masa wody uderzyła tak silnie, że przylepiła go do metalowej ściany nadbudówki. Zaraz jednak gwałtowny przechył targnął nim w przeciwną stronę i kucharz zatoczył się ku relingowi, za którym kotłowało się czarne morze. Krzyknął rozpaczliwie, chwycił się jakiejś metalowej 96 części. Kości zatrzeszczały, mięśnie wyprężyły się do granic wytrzymałości, ale nie puścił. Gdy tylko poczuł nieco mniejszy napór wiatru, rzucił się do przodu. Posuwał się na kolanach, darł paznokciami żelazo, chwytał za każdą wystającą część, uderzał głową, ramionami, tracił niemal przytomność, ale parł naprzód gnany instynktem samozachowawczym i strachem przed śmiercią. Udało mu się wreszcie jakimś cudem dotrzeć do drzwi, szarpnął za klamkę raz i drugi, wykorzystał moment, gdy fala odpłynęła z pokładu, otworzył i wtoczył się na korytarz. Ponowny przechył chlusnął wodą i zatrzasnął za nim drzwi. Ale tu już był bezpieczniejszy. Wstał z najwyższym wysiłkiem i balansując na ugiętych nogach, opierając się o ściany, dotarł do salonu. Tu atak wichury także zaskoczył wszystkich. Ludzie pospadali z krzeseł, polecieli na ściany, jedzenie rozleciało się na wszystkie strony, gorąca herbata chlusnęła na twarze... Usiłowali się jakoś pozbierać, gramoląc się bezwładnie. Franek modlił się głośno, tylko Aki zachowywał milczenie i próbował podnieść się, chwytając za brzeg uciekającego mu spod palców stołu. W kabinie trzeciego atak nawałnicy wyrwał ich oboje z miłosnego uniesienia. Byli tak w nim zatopieni, że w pierwszej chwili żadne nie pojęło, co się dzieje. Potoczyli się na ścianę, uderzyli o nią boleśnie, potem przechył szarpnął nimi w drugą stronę tak gwałtownie, że polecieli na wystającą krawędź koi. Pamela krzyknęła przestraszona, dopiero teraz wracała jej świadomość. – Stan – wołała – Stan, co się dzieje? Toniemy?! – Jest! – odkrzyknął oficer. – Przyszedł jednak! Ubieraj się, szybko, to sztorm, cyklon, szybko! Obijając się boleśnie o wszystko, co wystawało i nie mogąc zachować równowagi, ubierał się niezdarnie. Nie mógł trafić do nogawki, szamotał się wciągając spodnie, padał, znów się podnosił, aż wreszcie ubrany już jako tako, począł pomagać Pameli. – Szybko – popędzał ją. – Szybko, muszę iść na mostek. – Nie, Stan – zaprotestowała w panice. – Nie zostawiaj mnie teraz. – Przestań – huknął pełnym głosem. – Nie jesteś na statku sama! Odpowiadam za wszystko i wszystkich! Patrzyła na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Był teraz inny niż przed chwilą. Ostry, szorstki, władczy, jakby zapomniał o tym, co parę chwil temu przeżywali. Nie miała odwagi zaprotestować, bo się go przestraszyła. Dotarła też do niej groza sytuacji. Gdy się już ubrała, przywarła do ściany plecami i oświadczyła: – Idź, idź, jak musisz. Ja tu będę na ciebie czekała. – Nie! – zaprzeczył gwałtownie. – Tu nie możesz zostać. Pójdziesz do swojej kabiny. Nie ruszysz się stamtąd, póki nie przyjdę ja albo ktoś z załogi. – Stan – teraz w jej głosie było niemal błaganie. – Nie chcę. Nie mogę, tam jest Joe, tu będę bezpieczniejsza. – Właśnie teraz musisz być z nim. Jest słaby, musisz czuwać, żeby nic mu się nie stało, żeby się nie potłukł. Jesteś silniejsza, Pam, bądź rozsądna... Ujął ją pod ramię, pociągnął. Wstała z oporem. Milczała, kiedy balansując i co chwila zataczając się, prowadził ją najpierw do wyjścia, a potem przez pokład ku kabinie armatorskiej. Szli po zawietrznej stronie, więc choć dookoła była straszna kotłowanina, a wodny pył budził grozę i strach, to jednak bez większych przeszkód szybko dotarli do drzwi. Stan otworzył je, pchnął lekko Pamelę mówiąc: – Idź, pilnuj go. Mimo wszystko odpowiadamy za niego. – A ja? – zdążyła jeszcze zapytać. – Tobie nic się nie stanie – zapewnił. – Tylko nie ruszaj się stąd, nie wychodź i jemu nie pozwól. Zatrzasnął drzwi, a ona zatoczyła się na środek saloniku, a potem z trudem łapiąc równowagę, przedostała się do sypialni. 97 8 Ed, uciekając przed nadchodzącym oficerem, ukrył się w ciemnym pomieszczeniu niedaleko chłodni, w której szczury zaatakowały Pamelę. Były i tutaj, biegały, ocierały się o niego, ale nie przejmował się nimi. Bardziej realne było tamto niebezpieczeństwo. Bał się, czy nie został zauważony, więc siadł w kącie i trwał tak w ciszy, nasłuchując, czy nikt nie nadchodzi do jego kryjówki. Słyszał przytłumione odgłosy z miejsca, które przed chwilą opuścił i domyślał się, że ktoś zajmuje się Pamelą. Przyszło mu na myśl, że ona może go wydać. Odruchowo dotknął kolby rewolweru. Uspokoiło go to nieco. Czekał dalej. Nic się jednak nie działo. Po jakimś czasie odgłosy w korytarzu ucichły. Odetchnął nieco, ale jeszcze nie miał odwagi ruszyć się z miejsca. Był wściekły, że Pamela pozwoliła, by szczury pożarły jedzenie, które przyniosła dla niego. Na myśl o tym poczuł nową falę głodu, tak silną, że aż zrobiło mu się słabo. A równocześnie pragnienie także dało znać o sobie. Przełyk miał suchy, błonę śluzową w ustach tak wyschniętą, że gdy poruszał językiem, zdawało mu się, że słyszy szelest. Bolało go gardło, piekło w żołądku, nie mógł przełknąć śliny, bo mu jej w ustach brakowało. Wiedział, że długo już tej męki nie zniesie. Przypomniał sobie o puszce z sokiem, która ocalała przed szczurami. Poświecił latarką, odnalazł ją i rozejrzał się, jak otworzyć. Wypróbowanym już sposobem, uchyliwszy drzwi i posłuchawszy, czy nikogo w pobliżu nie ma, uderzył kilkakrotnie puszką o kant. Cienka blacha ustąpiła, sporo soku wylało się przy tym, ale resztę wypił łapczywie, nie odejmując puszki od ust. Sok był słodkawo-cierpki, smakował mu, gasił pragnienie, niebiańską rozkoszą napełniał przełyk, gardło, żołądek. Gdy już wysączył płyn do ostatniej kropli, odrzucił puszkę z żalem, ale poczuł ulgę. Teraz mógł jeszcze poczekać jakiś czas. Uspokojony nieco, znów usiadł w kącie pomieszczenia, zgasił latarkę, by oszczędzać baterie i zapadł w półsen. Nagle potworny huk wyrwał go z tego stanu. Potoczył się w bok, upadł, znów coś nim szarpnęło, znów usłyszał łomot, brzęk i trzaski, uderzył się w tył głowy o ścianę. Nie wiedział, co się dzieje i trwało długą chwilę, nim pojął, że statek kołysze się nierytmicznie, wściekle, a fala bije w jego burty z ogłuszającym łomotem. Z wielkim trudem doturlał się do kąta, wklinował w róg, rozpostarł ramiona, przylgnął nimi do ścian, byle zachować równowagę i nie pozwolić się poranić przy gwałtownych szarpnięciach statkiem. Niespodziewanie, tuż obok, usłyszał jakiś niezwykły dźwięk. Zdawało mu się, że coś runęło, brzęczy szkło, coś toczy się po metalu... Były to hałasy zupełnie inne niż te, które wydawał atakowany przez wiatr i wodę kadłub. Nasłuchiwał przerażony. Coś uderzyło go w nogę, ale niezbyt boleśnie. Potem jakiś miękki przedmiot zaczął naciskać na jego bok. Odepchnął silnie ręką i poczuł, że jest to niezbyt twarde, jakby z kartonu, ale zaraz natrafił na obły, śliski kształt, który wymknął mu się z palców. Pomacał wokół siebie, żeby odnaleźć latarkę, którą wypuścił z rąk podczas pierwszego ataku wichury. Nie znalazł jej. Ale już te obce dźwięki mniej go niepokoiły. Zrozumiał, że coś się zwaliło przy silnym szarpnięciu statkiem, potoczyło po podłodze, porozbijało. Wstąpiła w niego nadzieja, że to może jakieś zapomniane zapasy żywności albo przynajmniej napojów, które dla niego mogą okazać się zbawienne. Ataki wichru musiały złagodnieć, bo kołysanie stało się mniej gwałtowne, a po pewnym czasie zrobiło się zupełnie znośne. Ostrożnie wstał. Jeszcze bał się oderwać plecy od ściany, by nagłe szarpnięcie nie powaliło go na podłogę, ale wiatr najwyraźniej uspokoił się. Znów próbował odnaleźć latarkę, ale nie znalazłszy jej, ciekaw co to się porozbijało, zaczął badać podłogę najpierw blisko, koło siebie, a potem dalej, aż do przeciwległego kąta. Natrafił na opakowania, namacał twardy, gruby karton. Potem syknął z bólu, bo rozciął sobie palce o coś ostrego. Wreszcie wyczuł butelkę. Wziął ją do ręki, obmacał, uniósł, jakby chciał obejrzeć, 98 ale w nieprzeniknionej ciemności nie mógł niczego rozpoznać. Wyczuł jednak, że butelka jest zakręcana. Postanowił zaryzykować, choć przeszło mu przez myśl, że to może być niebezpieczne, bo nie wiadomo, jaki płyn znajdował się w tych butelkach. Odkręcił jednak kapsel, przytknął szyjkę do ust i pociągnął spory łyk. Zakrztusił się i zakaszlał. W gardle, przełyku i żołądku od razu poczuł palący nieznośnie ogień i wydało mu się, że napił się jakiegoś kwasu. Dopiero po chwili dotarło do jego świadomości, że ten ostry, palący płyn jest mu znajomy. Poczuł też wreszcie zapach. Miał w ręku butelkę whisky. Powędrował w ciemności przed siebie. Nogami miażdżył szkło, kopał leżące całe jeszcze butelki, odsuwał na bok kartony. Widocznie ktoś z załogi miał tu ukryty zapas alkoholu, który najpewniej przemycał na wraku. Odruchowo uniósł butelkę, aby się napić znowu, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Wiedział, że jeśli to zrobi, poczuje ulgę, może nawet zagłuszy nieznośny głód. Ale to minie szybko. A potem wróci głód, a przede wszystkim pragnienie, którego nie można ugasić alkoholem. Wiedział, że wszystko, co leżało u jego stóp, było nie tylko bezużyteczne, ale nawet niebezpieczne. Roześmiał się. Był to głośny, nieopanowany chichot szaleńca. Grzmotnął butelką o ścianę. Uderzenie szkła o metal zabrzmiało jak wystrzał. Potem, ciągle śmiejąc się coraz głośniej i głośniej, zaczął schylać się, wyszukiwać butelki i rozbijać je jedna po drugiej. Rozrywał całe jeszcze kartony, wyrywał z przegródek butelki i rzucał z rozmachem, mocno, nie zważając, że czyni tym hałas, który rozbrzmiewa po całym statku. 9 Pamela, popchnięta przez trzeciego, przetoczyła się przez salonik, potknęła o wysoki próg i wpadła do sypialni, zataczając się jak pijana. Gdy spojrzała wokoło, ogarnęło ją przerażenie. Kabina znajdowała się w stanie trudnym do opisania. Po podłodze były porozrzucane części garderoby, obok leżała otwarta, pusta walizka i torba, z której wypadła zawartość. Wszystko skotłowane, zmięte i mokre. Przez otwarty bulaj dostała się tu woda, która wszystko zmoczyła. Nie było jej zbyt dużo, kabina znajdowała się po stronie zawietrznej i to uchroniło ją od całkowitego zalania, ale jednak zdążyła zachlapać koję, porozrzucane rzeczy i Joego, który leżał spokojnie na podłodze wyrzucony siłą przechyłu. Był nieruchomy, czoło miał rozcięte. Łagodniejsze teraz przechyły sprawiały, że głowa przetaczała mu się z boku na bok. Pamela przestraszyła się. Nie mogąc ustać na nogach, padła na kolana i doczołgała się do męża. Poczęła go tarmosić za ramiona, bić po twarzy: – Joe, na litość boską, Joe co ci się stało? Joe, otwórz oczy, Joe! Podniósł wolno powieki, zamrugał nieprzytomnie. Wodził wokoło wzrokiem, nie mogąc zrozumieć, co się dzieje. Odetchnęła, widząc, że żyje, a on wreszcie rozpoznał ją. Twarz wykrzywił mu zły grymas. Szarpnął ciałem, usiłując oswobodzić się z jej uchwytu i wykrztusił: – Zostaw mnie w spokoju! Idź do diabła! Nie zwróciła uwagi na jego wybuch. Ucieszyła się, że jednak żyje, ale równocześnie ogarnął ją gniew i poczuła, że gotowa byłaby go rozszarpać. – Joe! – jeszcze raz nim potrząsnęła. – Joe, wstańże, nie leż jak bydlę na podłodze! Rusz się wreszcie! Znów się szarpnął, wyrwał ramiona z jej uścisku, przetoczył się na bok. Potem siadł z widocznym wysiłkiem i oparł się plecami o bok koi. Czoło miał mokre, twarz bladosiną, oczy zapadły mu w głąb i sprawiał wrażenie topielca. Pamela w tej chwili zobaczyła otwarte drzwi szafy, a potem pudełko po aspirynie leżące przy koi. Zrozumiała, że to nie atak sztormu spowodował takie spustoszenie w kabinie. Ogarnęła ją nagle nieprzytomna furia. Chwyciła go za głowę, uderzyła o twarde drewno koi, 99 biła, drapała i szlochając z gniewu i bezsilności wołała: – Szukałeś! Rozwaliłeś wszystko, żeby tylko zdobyć! Ty szmato! Ty cholerny, śmierdzący trupie! Zabiłbyś mnie, byle tylko to dostać. Nie wierzysz, że tu nie ma, nic nie ma! Nieprzytomna z gniewu biła go i szarpała, a Joe nawet się nie uchylał, tylko patrzył na nią z jakimś dziwnym, jakby ironicznym uśmiechem. – Co tak patrzysz na mnie, co? – wołała. – Odpowiedz, odezwij się, rusz się, zrób coś, żeby sam się ratować. Przecież nikt ci nie pomoże, a tego, co chcesz, nie dostaniesz, zrozumiałeś wreszcie? – Dostanę – wykrztusił nie przestając się uśmiechać. – Musi tu być. – Nie ma, mówiłam ci sto razy, że nie ma. – Jest – powtórzył z uporem. – I ty mi dostarczysz. Bo jak nie, to cię zabiję. Ciebie pierwszą, a potem ich. Głowa odskoczyła mu do tyłu i głucho stuknęła o deski. Pamela z całej siły uderzyła go pięścią w twarz. Rozcięła mu wargę. Zlizał krew, wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Nie przestawał się uśmiechać, ale teraz patrzył jakoś inaczej. Było w jego twarzy coś niesamowitego, coś tak przerażającego, że Pamela krzyknęła, cofnęła się i odruchowo zasłoniła się ramieniem. Chciała wstać, ale nim to uczyniła, Joe nagle rzucił się na nią. Niespodziewana siła wstąpiła w jego zawsze słabe i zwiotczałe ciało. Bił ją po twarzy, kopał, aż wreszcie chwycił za gardło. Wyrzucał przy tym z siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki, był nieprzytomny, z ust wydobywała mu się piana, oczy zrobiły się niemal białe. Pamela pojęła, że gotów jest ją zabić. Joe dusił ją, słabła coraz bardziej, ale ostatnim, rozpaczliwym zrywem zdołała wbić mu pięść pod brodę. Uderzyła w krtań. Cios był mocny, sprawił, że Joe na moment stracił oddech i rozluźnił chwyt. Wykorzystała to. Zerwała się i skoczyła do drzwi z nieprzytomnym krzykiem. Nie gonił jej. Wyczerpany legł cicho i tylko dyszał jak po ogromnym, nadludzkim wysiłku. Pamela wyskoczyła na pokład. Nie zważając na wichurę i przechyły statku, potykając się i zataczając dotarła na mostek. Wpadła do środka rozdygotana, półprzytomna, z rozwianymi włosami. podrapana, w poszarpanym ubraniu. Wszyscy odwrócili głowy zaskoczeni jej nagłym pojawieniem się. Trzeci, nie namyślając się podbiegł, chwycił ją wpół, poprowadził do kabiny nawigacyjnej i posadził na kanapce. – Co się stało, Pam – pytał zdziwiony i przestraszony. – Co ci jest? – Tam, tam – pokazywała ręką gdzieś poza siebie. – Och, Stan, on mnie bił, dusił, chciał zabić. – Kto, uspokój się – przytrzymał ją za ramiona, bo osuwała się z osłabienia. – Joe – mówiła jak w transie. – Szukał narkotyków. Jest nieprzytomny, gotów zrobić wszystko, żeby je zdobyć. Stan, boję się go, chciał mnie zabić. Trzeci zaczynał rozumieć, co zaszło. Jeszcze raz lekko potrząsnął Pamelą, by nieco oprzytomniała i powiedział spokojnie: – Nie bój się, tu już nic ci nie grozi. Uspokój się! Olek – zawołał do kucharza, który wraz z innymi przyglądał się tej scenie. – Przynieś coś do picia. Kawy, herbaty, wszystko jedno! Prędko! Kucharz pobiegł spełnić polecenie. Pamela z wolna zaczynała się uspokajać. Nagle z boku, spoza drzwi rozległ się głośny okrzyk: – Patrzcie, tam, co on robi! Człowieku, co robisz?! Uważaj, uwaaażaj! – Wszyscy wybiegli na skrzydło mostku. Tu, z góry, w smudze światła z reflektora mechanika ujrzeli widok, który sprawił, że stali jak zamurowani. Joe wytoczył się przez otwarte drzwi kabiny. Stał chwilę na pokładzie, kiwając się w takt ciągle jeszcze dość silnych przechyłów. Zdawało się, że rozgląda się wokoło, jakby szukał Pameli. Potem zatoczył się niczym pijany, postąpił kilka kroków przez siebie w stronę relingu. Wtedy to mechanik wydał przeciągły, ostrzegawczy krzyk. Joe go nie słyszał, bo 100 wokół szumiało morze i szalał wiatr. Może zresztą niczego już nie słyszał. Szedł dalej chwiejąc się, zataczając, nie zważając na nic. Gdy dotarł do relingu, złapał się rękami za metalowe rury, pochylił głowę, jakby wymiotował do morza. Potem nagle podniósł nogę, oparł stopę na rurze niczym na szczeblu drabiny, wspiął się z widocznym wysiłkiem ponad pokład i rozkrzyżował ramiona. Wiatr w tym momencie pchnął kadłub i pochylił go w tę stronę, po której stali. Joe zachwiał się, zgiął, jakby komuś nisko się kłaniał i runął w czarną kipiel. Pamela krzyknęła i szarpnęła się, jakby chciała rzucić się na ratunek. Trzeci mocno przytrzymał ją za ramiona. – Chodźmy, nic mu nie pomożemy... – powiedział. Wszyscy cofnęli się do wnętrza wstrząśnięci tym, co zaszło. Wiatr przycichł, kołysanie niemal ustało. Oficer znów posadził Pamelę na kanapce w nawigacyjnej, kucharz podał jej kubek gorącej herbaty. Nim jednak zdążyła przełknąć pierwszy łyk, wszyscy usłyszeli dochodzący gdzieś z głębi statku niesamowity, choć przytłumiony chichot, a potem stuk przypominający odległy wystrzał. Potem powtórzyło się to raz i jeszcze raz. Wstrząsnęła się ze strachu i patrząc na trzeciego zapytała: – Co to, Stan, co to jest! Piekło czy statek? – Uspokój się – odparł, starając się panować nad nerwami – To pewnie coś w maszynowni wyrwało się z fundamentu i sunie po metalu, wydając taki dźwięk. Próbowała się napić, choć słowa trzeciego nie uspokoiły jej. On zaś podniósł się z wysiłkiem i powiedział: – Zawiadomię kapitana na „Smoku”, co tu się stało. Podszedł do miejsca, w którym była krótkofalówka i dopiero wtedy zauważył, że wszystko leży rozbite na podłodze. Słabo widocznie przymocowany przez mechanika aparat runął podczas przechyłu. Oficer nie okazał zdenerwowania, tylko powiedział na pozór spokojnie: – Rozbiło się. Trudno, musimy poczekać do rana... Grunt, że hol wytrzymał. To najważniejsze. Wszyscy w milczeniu przyjęli jego słowa. IX 1 Kapitan „Smoka” od kilku godzin wcale nie schodził z mostku. W zasadzie nie miał tu nic do roboty, wszystko toczyło się zwykłym trybem i bez niego, ale poczucie obowiązku kazało mu czuwać. Atmosfera na statku była ciężka, ludzie stali się milczący i osowiali, nawet gadatliwy zazwyczaj i wszędobylski bosman snuł się teraz chmurny i powarkiwał na ludzi bez specjalnego powodu. Elektryk pracował przy radarze uparcie, w milczeniu, zdając sobie sprawę, że wszyscy pełniący tu wachtę, a zwłaszcza kapitan oczekują od niego, iż naprawi urządzenie. Był zasępiony, co chwilę sięgał po swoje delikatne narzędzia albo nawet prosił, by mu coś podano, a wówczas każdy, kto był blisko, spieszył z pomocą. Czas jednak upływał, na świecie zrobiło się całkiem ciemno, a radar nadal był nieczynny. Gdy nadeszła chmura i gęsty, potęgujący zły nastrój mrok ogarnął holownik – napięcie jeszcze się wzmogło. Zbliżała się pora kolacji, ale nikt o niej nie myślał. Tylko kapitan kazał podać na mostek kawę i pił ją siedząc w kącie, na kanapce w kabinie nawigacyjnej. Obserwował spod oka elektryka w 101 sterowni i pierwszego oficera przylepionego twarzą do szyby, jakby chciał dojrzeć, co kryje się w groźnej ciemności przed dziobem „Smoka”. Potem rozległ się gwizd, to radio meldował coś pierwszemu przez tubę, znów zapadła cisza, którą przerwało trzaśniecie drzwi od wnętrza statku. Pierwszy wszedł do nawigacyjnej i podał kapitanowi kartkę. – Jest świeży komunikat meteo – powiedział. Kapitan postawił kubek z kawą na stoliku. Płyn przechylił się tak, że o mało nie wylał się na mapę. Pierwszy zauważył to i pomyślał, że przechyły holownika zwiększyły się, choć nikt tego specjalnie nie odczuł. Kapitan wziął kartkę, przeczytał i zmarszczył czoło. Oficer czytał już komunikat i wiedział, że jest bardziej niepokojący od poprzednich. Huragan był tuż. Jego centrum znajdowało się wprawdzie jeszcze daleko na północnym zachodzie i było mało prawdopodobne, by dotarło do nich, ale południowe skrzydło, według komunikatu, sięgało rejonu, w którym się znajdowali. Kapitan wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się i mruknął do chiefa, który znalazł się obok niego: – To on, już tu jest. Lada chwila uderzy. – Nic nam nie zrobi – dość lekko odparł oficer. – Tu nie będzie miał takiej siły jak bliżej centrum. – Ano, zobaczymy – głos kapitana brzmiał pesymistycznie. Wrócił do wnętrza i rzucił okiem na spoconego elektryka. Nic nie powiedział, choć widać było, że miałby ochotę go ponaglić. Elektryk jednak sam to dostrzegł, bo wyprostował się, otarł czoło i spojrzał bezradnie. – Nie dam rady, panie kapitanie – wyznał pokornie. Miał poczucie winy i unikał wzroku starego. – On jest już całkiem do niczego. Kapitan żachnął się, chciał coś powiedzieć ostro, ale jednak zdołał się powstrzymać. Zobaczył, że elektryk jest półprzytomny ze zmęczenia i ledwo stoi na nogach. – Jest pan pewny, że nic się nie da zrobić? – zapytał. Elektryk skinął głową w odpowiedzi. – Nawet prowizorycznie? – Zdechł zupełnie. Po prostu trzeba go wymienić na nowy. – To najprostsze – kapitan jednak nie mógł się powstrzymać od złośliwości. – No, dobra – poddał się. – Jak pan nie potrafi, to niech pan da spokój. Musimy jechać bez niego... – Tu nawet największy specjalista też by nie dał rady – odparł obrażony elektryk. – Meldowałem dawno, że radar jest na wykończeniu, no i skończył się ostatecznie. – Akurat teraz, cholera – warknął kapitan. – Nic nie poradzę – wzruszył ramionami elektryk. W jego głosie brzmiała uraza, bo czuł, że jednak kapitan ma do niego pretensje. Nie mylił się. Kapitan rozzłościł się nagle i krzyknął: – To idź pan na kolację, a potem spać, do cholery! Elektryk nie ukrywając urazy, powstrzymał się jednak od odpowiedzi, tylko zebrał narzędzia i wyszedł mamrocząc coś pod nosem. Chief mu współczuł i stanął w jego obronie: – On naprawdę robił, co mógł – powiedział. – Dobra, dobra, wiem – odparł spokojniej kapitan. – Nic nie poradzimy. Zresztą, jakoś sobie damy radę, widzimy ich i mamy łączność radiową. Steward – zawołał swoim zwyczajem, jakby ten był za górami – kawy! Dużo, mocnej kawy! Chudy steward pojawił się natychmiast, zabrał pusty dzbanek, kubki i nim wyszedł, powiedział z przyganą: – Kolację podają, trzeba by zjeść... – Powiedz ludziom, niech nie czekają na mnie – burknął kapitan. – Przynieś mi potem tu parę kanapek. Steward pokręcił głową, wyrażając w ten sposób swoją dezaprobatę, ale nie miał odwagi nic powiedzieć głośno, bo widział, że kapitan jest w nastroju niezbyt bezpiecznym dla otoczenia. Ruszył więc po kawę. W tym momencie nadeszło uderzenie wiatru. Targnęło holownikiem, zanurzyło go w 102 kipieli, wykręciło w bok, potem szarpnęło w przeciwnym kierunku, otoczyło wyższymi od nadbudówek bryzgami piany, okryło gęstą masą pyłu wodnego. Wszyscy poczuli szarpnięcie, jakby „Smok” był psem na łańcuchu, który w niebezpiecznej chwili pragnie się uwolnić z nie pozwalającej na ucieczkę uwięzi. Kapitan zdążył chwycić za korpus radaru, z trudem wytrzymał silny przechył, a przy powrocie statku do pionu, złapał moment, w którym doskoczył do kąta przy oknie i tam zaklinował się tak, by móc zachować postawę stojącą. Sternikowi nic się nie stało, bo dzierżył mocno w dłoniach koło i to pozwoliło mu utrzymać się na nogach, ale chief, zaskoczony gwałtownym atakiem wichru, poleciał przez całą sterownię i wypadł przez otwarte drzwi na zewnątrz. Potknął się przy tym o próg i już na skrzydle upadł na pokład, tłukąc się boleśnie w ramię i głowę. Szybko jednak pozbierał się i z trudem, czepiając się, czego się dało, wrócił do środka, zatrzaskując za sobą drzwi, przez które już zdążyło chlusnąć sporo wody. – Hol! – krzyknął. – Wytrzymał, dobra jest – usłyszał odpowiedź kapitana. Sam także zorientował się, że uderzenie, choć bardzo mocno szarpnęło statkiem, nie zerwało holu, bo „Smok” nie zwiększył obrotów, nie poleciał dziobem do przodu, jak to zawsze bywa w takich wypadkach. Cały wysiłek włożyli teraz w to, by utrzymać się na nogach, sternik zaś natężył mięśnie, aby prowadzić statek możliwie po kursie, dziobem pod wiatr. Musieli przetrwać ten atak wichury, teraz nic nie byli w stanie zrobić. Mogli tylko po prostu czekać, aż siła wiatru osłabnie. Kapitan modlił się w myślach, by hol wytrzymał kolejne uderzenia i szarpnięcia, i by tam, na „Stelli” nie stało się nic złego. Trwało dość długo, nim wreszcie poczuli, że wiatr słabnie, jego uderzenia stają się mniej gwałtowne, a przechyły statku maleją, Kapitan odetchnął nieco. Czekał jeszcze przez jakiś czas, uważnie nasłuchując odgłosów wiatru. Czuł, że jest coraz łagodniejszy. Gdy wreszcie zapanował względny spokój, odepchnął się od ściany i balansując na szeroko rozstawionych nogach, dotarł do krótkofalówki. Niecierpliwie chciał się połączyć ze „Stellą”. – Halo, „Stella”, „Stella” – wołał – tu „Smok”, „Stella”, zgłoś się! W słuchawce trwała cisza. Wołał jeszcze kilkakrotnie, coraz bardziej niespokojny. Wreszcie krzyknął: – Chief, co jest, do cholery, wyjrzyj pan, czy są za nami! Pierwszy oficer spełnił polecenie, spojrzał za rufę i dostrzegł w ciemnościach światełko skaczące na ciągle jeszcze wysokiej fali – Są! – odkrzyknął uradowany. – To czemu się nie zgłaszają – denerwował się kapitan. Przytknął słuchawkę do ucha. Była martwa. Dopiero teraz przyszło mu na myśl, że aparatura mogła ulec uszkodzeniu. Dmuchnął w tubę, wezwał radiooficera, kazał mu sprawdzić. Radio szybko postawił diagnozę. – Nie łączy – powiedział. – Coś nawaliło. – U nas czy u nich? – chciał wiedzieć kapitan. – Chyba u nich. U nas wszystko w porządku. – No to co, radź pan coś – zażądał kapitan. Radio pokręcił głową. – Teraz nie da rady, panie kapitanie – odpowiedział niepewnie. – Jak się rozwidni, trzeba spuścić szalupę i popłynąć do nich, spróbować naprawić. Kapitan zrezygnował z nalegań. Wysyłanie ludzi szalupą w tych warunkach byłoby szaleństwem. Poddał się więc i tylko powiedział z rozdrażnieniem: – Cholera, najpierw radar, teraz radio. Pech... – Trójkąt Bermudzki – mruknął pod nosem pierwszy oficer, ale kapitan tego nie dosłyszał, bo z pewnością zareagowałby ostrym protestem przeciwko głupim przesądom. 103 2 Morze znacznie się uspokoiło i jego szum stał się łagodniejszy. Falowało jeszcze, kołysało wielkim kadłubem, który kiwał się rytmicznie, niczym wielkie wahadło, ale w porównaniu z kipielą sprzed pół godziny wydawało się spokojne i niegroźne. Trzeci odłożył słuchawkę, popatrzył po obecnych i zapytał: – Gdzie mechanik? Nie usłyszał odpowiedzi. Ludzie, stojący lub siedzący w różnych miejscach, popatrzyli niepewnie po sobie. Byli nienaturalnie spokojni i obojętni, co stanowiło reakcję na poprzednie napięcie. Pamela siedziała w nawigacyjnej wciśnięta w róg kanapki, dygotała nie mogąc się uspokoić i patrzyła przez otwarte drzwi na oficera, oczekując od niego opieki. On zaś wpadał w coraz większy gniew. – Gdzie on jest, do diabła! – zawołał. – Źle zamocował aparat, to jego wina, że spadł i się rozwalił. Niech teraz pozbiera ten szmelc i naprawi. Musimy mieć łączność ze „Smokiem”. Znów nikt nie odpowiedział. Słowa trzeciego były adresowane do mechanika, nie wzięli ich więc do siebie, nie zareagowali. – Janek! – huknął trzeci. – Trzeba go poszukać. Pewnie ze strachu skrył się gdzieś i boi się wysadzić nos. Przyprowadź go. – Czort wie, gdzie może być – odburknął marynarz. – Może go zniosło za burtę – poddał chmurnie Olek. Trzeci żachnął się, jakby go ktoś dźgnął igłą. – Nie gadaj głupstw! Był tu przecież! Idź, poszukaj go – powtórzył do Janka – a wy – zwrócił się do Pedra i Akiego – sprawdźcie hol. To teraz najważniejsze, nie możemy urwać się „Smokowi”! Aki uniósł się niezbyt ochoczo, a Pedro spojrzał wilkiem i pokręcił przecząco głową. – Nie! – odpowiedział ponuro. – Nie pójdę! – Co? – trzeci najeżył się. – Trzeba, bez gadania! – Nie – z uporem powtórzył Pedro. – Nie chcę się utopić. – Panie trzeci – wtrącił Janek, nim oficer zdążył wybuchnąć gniewem. – Hol przecież trzyma, czulibyśmy, gdyby się zerwał. Zresztą widać światło rufowe „Smoka”. – Ale trzeba sprawdzić. Może jest uszkodzony, hol musi być niezawodny, jasne? Teraz jest spokojnie, prawie nie kiwa. – Sir – wtrącił niemal pokornie Aki. – To tylko chwila spokoju. Ja pójdę, jak pan każe, ale wiatr może znów uderzyć i wtedy nie wrócimy z dziobu... Lepiej jeszcze poczekać... Ale pójdę, jak pan... Trzeci, widząc, że jest sam przeciwko wszystkim, zrozumiał, że nie może się upierać. Sprzeciw Pedra przyjął jako niesubordynację, ale to, co powiedział Aki, trafiło mu do przekonania. To fakt, że nie było konieczności, by szli na dziób. Chciał im dać zajęcie, wyrwać z odrętwienia, ale ryzyko mogło okazać się zbyt duże. Machnął więc ręką i zgodził się. – Dobrze, poczekamy jeszcze. Ale nie siedźcie tak. Olek, daj coś do picia. Wy dwaj posprawdzajcie, czy jeszcze coś się nie rozbiło, zamocujcie dodatkowo sprzęt. Janek, idźże wreszcie po tego mechanika. Napięcie zostało rozładowane. Ludzie ruszyli się niemrawo z miejsc, poczęli kręcić po mostku, zaglądać do sąsiednich pomieszczeń, gdzie były ich zapasy i sprzęt, a marynarz powędrował niżej poszukać mechanika. Przyszło mu do głowy, że zapewne jest w swej kabinie, więc tam też najpierw skierował się i bez pukania wszedł do środka. Od razu rzucił mu się w oczy obraz, który sprawił, że stanął zdumiony i ledwie z siebie wydusił: – Franek, co robisz? Mechanik klęczał przed koją, dotykając czołem jej brzegu. Trwał tak nieruchomo, z pochyloną głową, zgiętymi plecami i zdawało się, że zmogła go jakaś słabość, nim zdążył lec 104 na łóżku. – Franek – powtórzył przestraszony marynarz. – Co ci się stało? Uderzyłeś się? Rzygasz? – przyszło mu do głowy, że kolegę opanowała morska choroba. Ale tamten nadal nie reagował, tylko Janek dostrzegł, że porusza wargami, jakby mówił sam do siebie. Pochylił się i wówczas usłyszał ciche słowa modlitwy: ...uciekamy się, święta Boża Rodzicielko... – Franek! – marynarz roześmiał się na cały głos. – Coś ty, modlisz się? Zwariowałeś? Mechanik przerwał modlitwę, spojrzał wrogo na kolegę i powiedział z gniewem: – Nie drwij! Niebezpieczeństwo nie minęło! Przycichł tylko, przyczaił się na chwilę, ale znowu nas zaatakuje, a wtedy nie wyrwiemy się... – Czyś ty oszalał? – Janek patrzył na kolegę jak na wariata. Wszyscy na holowniku wiedzieli, że mechanik jest człowiekiem religijnym, ale Janek nie przypuszczał, że może się modlić jak dewotka. Mechanik widać nadal nie przezwyciężył strachu. – Dobrze wiesz, o czym mówię. Wszyscy wiecie, tylko udajecie, że się go nie boicie. A ja się boję. Boję się, nie ukrywam tego! Tylko w modlitwie ratunek. To piekielne morze wszystkich nas pożre. Wszystkich! Statek utonie, my zginiemy, do rana nie będzie nic, nic... – Franek! – marynarz spoważniał. Zrozumiał, że szok mechanika można przerwać tylko zdecydowanym, surowym działaniem. – Franek, wstawaj, mówię ci, wstawaj i chodź na mostek. Radiostacja się rozbiła, musisz coś poradzić. – Nic nie poradzę. To wola boża. Zostaw mnie – bronił się mechanik. Ale Janek mocno chwycił go za łokieć, szarpnął silnie i krzyknął: – Wstawaj do cholery! Nie mazgaj się jak baba! No, ruszże się! – Zostaw! Idź stąd! – wykrzyknął mechanik, rozpaczliwie usiłując wyswobodzić ramię z uchwytu kolegi. Janek jednak zdołał go poderwać. Przyciągnął do siebie, popatrzył w oczy i wycedził: – Franuś, chodź, mówię ci, chodź dobrowolnie. Bo jak nie, to dostaniesz po ryju i się uspokoisz... – Co?! – żachnął się mechanik, ale Janek już śmiał się, bo go w końcu ta scena zaczęła bawić. – To, co słyszałeś. Dam ci ze dwa razy po pysku i poproszę trzeciego, żeby ci dołożył. A potem, jak się to wszystko skończy, nie będziesz miał na „Smoku” życia, kiedy opowiem chłopakom... Franek spojrzał przytomniej, jakby otrząsnął się z letargu. Słowa Janka dotarły wreszcie do niego, przedostały się przez kurtynę strachu. Największe wrażenie wywarła groźba, że o jego słabości dowiedzą się koledzy na „Smoku”. Kiwnął głową, przestał się szamotać i powiedział niemal pokornie: – Pójdę, Janek. Już idę, ale pewnie nic nie poradzę... – Wszystko jedno, chodź. Musimy trzymać się razem. – Tak, tak – zgodził się mechanik, ruszając z kabiny. Nim przekroczył próg, zapytał jeszcze zażenowany: – Ale na „Smoku” nic nie powiesz? – Nie martw się – uspokoił go Janek. – Każdemu się może zdarzyć chwila strachu. Chodźmy, bo jeszcze pomyślą, że i ja gdzieś zginąłem. 3 Statki szły teraz spokojnie, kołysząc się miarowo po falującym morzu. Były otulone nieprzeniknioną opończą czerni i tylko ich światła wskazywały, że w tej otchłani, w której nie sposób było odróżnić morze od nieba, znajdują się ludzie oddzieleni od całego świata, zamknięci w stalowych pudłach, pełni niepokoju, co przyniesie następna chwila. 105 „Stella” płynęła posłusznie połączona z rufą „Smoka” długi, liną, która teraz była jedyną nicią łączącą obydwa statki. Zbaczała lekko dziobem, jakby była koniem kręcącym od czasu do czasu łbem, by się uwolnić od niewygodnego wędzidła. Z wolna z głębi nocy napłynęła mgła. Nadeszła bezszelestnie, miękko i niczym czarna wata otuliła statki, sprawiając, że zniknęły nawet światełka, które dotychczas dodawały ludziom otuchy. Na holowniku wachtowy marynarz bez przerwy czuwający nad tym, co się dzieje wokół statku i regularnie meldujący o obecności „Stelli” za rufą, krzyknął w pewnej chwili: – Mgła! Kapitan, zmęczony całodziennym czuwaniem i uspokojony już nieco przejściem szkwału, podrzemywał w nawigacyjnej, ale od razu poderwał się z miejsca. Wyszedł na skrzydło. Mgła była już tak gęsta, że stojąc przy drzwiach, z trudem dostrzegał wysokie nadburcie mostku na jego końcu. Chmurnie powiedział do chiefa: – Jeszcze tego nam brakowało. – Musiała przyjść – odparł z rezygnacją chief. – Zapowiadali. Ale to może znaczyć, że cyklon się oddala... – To się okaże – mruknął pesymistycznie kapitan. – Włącz pan syrenę. Oficer posłusznie poszedł do sterowni, przekręcił włącznik i po chwili rozległ się przeciągły, smutny głos syreny dającej znak, że płyną we mgle. Od tej pory odzywał się regularnie co kilkadziesiąt sekund. Z maszynowni rozległo się gwizdanie, starszy mechanik pytał, co się stało, a usłyszawszy, że mgła, zaklął i wyłączył się. Tam, we wnętrzu statku załoga maszynowa silniej niż ci na pokładzie przeżywała wszystko, co się wokół działo. Pokładowcy przynajmniej widzieli, mogli uchronić się w miarę możliwości przed nadejściem niebezpieczeństwa – oni musieli czekać aż nadejdzie skrycie, dla nich całkowicie niespodziewanie. Kapitan z nieukrywaną troską patrzył ku rufie. Stwierdził: – Teraz nawet ich światła nie widać. – Ale są, hol trzyma – odparł pocieszająco oficer. Zamilkli, bo nie mieli o czym mówić. Musieli czekać bezczynnie na to, co może się jeszcze zdarzyć, ale obaj łudzili się, że noc minie spokojnie, choć każdy z nich zdawał sobie sprawę, że huragan, choćby odległy, rzadko poprzestaje na jednym tylko ataku. Na „Stelli” nadejście mgły przez jakiś czas zostało nie zauważone. Wykonawszy rozkazy trzeciego, ludzie tkwili teraz w bezczynności, pochowawszy się po kątach, ale nie oddalając się jednak zbytnio od centrum, jakim dla nich był mostek. Wszyscy pozostali w zasięgu wzroku lub głosu. Aki popatrywał przez okno na światło rufowe „Smoka”, trochę drzemał, bo głowa od czasu do czasu opadała mu na piersi. Drzemali także inni, a trzeci, siedząc koło Pameli, papierosami ratował się przed zapadnięciem w sen. Kawę dawno już wypił, czuł, że przydałaby mu się jeszcze, ale bał się, że przeciążone serce może zacząć niespokojnie kołatać. Sam nie wiedział, ile dziś już wypił kaw. Dziś? zastanowił się, czy to jest właściwe słowo. Stracił poczucie czasu, nie wiedział, czy minęła północ, wydawało mu się, że od chwili, gdy Joe zniknął za burtą, upłynęły wieki. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że jeszcze jest „dziś” – była dopiero jedenasta. Pamela, która zdawała się spać z głową opartą na blacie stolika nawigacyjnego, uniosła twarz, popatrzyła nieprzytomnie. – Pam – powiedział łagodnie. – Powinnaś iść do kabiny, położyć się. Chodź, zaprowadzę cię. – Nie – zaprotestowała po raz kolejny. – Nie odejdę stąd... – Ależ tu męczysz się. Połóż się normalnie, prześpij, jutro wszystko będzie wyglądało lepiej. – Lepiej już nigdy nie będzie – odparła z rezygnacją. Była spokojna. Czuła ogromne 106 zmęczenie, tak wielkie, że zagłuszyło wszystko inne, nawet strach, nawet pamięć o Joem i wspomnienie strasznej sceny, kiedy ją dusił, i tego, jak wolno leciał za burtę wśród bryzgów piany, w ostrej smudze światła padającego z mostku. Trzeci nie chciał podejmować rozmowy, nie miał siły ciągle jej pocieszać i uspokajać. Ustąpił więc i zapalił kolejnego papierosa, choć czuł w gardle drapanie, jakby ktoś tam przejechał ostrym pilnikiem. – Okay, zostań, jeśli tu się czujesz bezpieczniej – powiedział. W tej chwili zauważył, że przez otwarte drzwi wpełza do sterowni coś białego, puszystego, kłębi się i unosi do góry niczym dym. W pierwszej chwili przeraził się nawet, że coś się musiało zapalić. W pobliskim pomieszczeniu, na zapleczu sterowni znajdował się niewielki agregat prądotwórczy. Zainstalował go tam mechanik i miał obowiązek czuwać, by pracował, dając im w czasie rejsu prąd. Agregat oznaczał dla nich życie, bez jego pracy „Stella” byłaby martwa, zimna i w dodatku niewidoczna na morzu. Ale był on napędzany benzyną. Trzeciemu przyszło więc na myśl, że może właśnie benzyna zapaliła się od jakiejś iskry, a od niej zajęły się inne rzeczy i lada chwila statek stanie w płomieniach. – Co to? – krzyknął zrywając się na równe nogi. – Ogień, pali się, Aki, Pedro, Janek, pali się! – Nie, sir – usłyszał spokojny głos spod okna w sterowni. Aki podniósł głowę, krzyk oficera wyrwał go z chwilowej drzemki i od razu zorientował się, co się dzieje. – To mgła. – Cholera! – zaklął oficer nie wiadomo ze złości, że nadeszła mgła, czy z ulgi, że to jednak nie pożar. Natychmiast podjął decyzję. – Trzeba dawać sygnały, jeszcze się kto może na nas wpakować, tu jest zawsze spory ruch. Pamiętał, że znajdują się jeszcze niezbyt daleko – jak na morskie odległości – od amerykańskiego brzegu. Tu właśnie, niczym szeroka rzeka ku ściskającej jej nurt tamie, zbiegały się liczne szlaki morskie prowadzące do wielkich portów nad Zatoką Meksykańską. Zaraz też przypomniał sobie, że na „Smoku” mieli uszkodzony radar. – Panie Janku – zawołał. – Panie Janku! – marynarz wsadził głowę przez drzwi. – Weź pan ręczną syrenę. Trzeba dawać sygnały mgłowe. Marynarz skinął głową z niezbyt zachwyconą miną, zniknął na chwilę, ale zaraz pojawił się z niewielkim urządzeniem w ręku. Stanął na mostku i kręcąc korbą począł dawać sygnały. Od przodu usłyszeli przeciągły jęk syreny „Smoka”. Trzeci powiedział: – No, przynajmniej słychać, że są przed nami. Żeby jeszcze mieli radar. Bez tego idziemy jak ślepi. – Może naprawili – rzucił Janek przez drzwi. Trzeci pokręcił głową z powątpiewaniem. – Pewnie nie, powiedzieliby nam o tym... – Jak, skoro radio nie działa? – Kręć pan tą syreną, nie gadaj tyle – zezłościł się nagle trzeci. Jęk syreny wsiąknął w mgłę i zaraz zawtórował mu tamten, daleki, z holownika. 4 Ed osłabł bardzo i po ataku rozpaczy, który przeżył, długo odpoczywał w swojej kryjówce. W głowie czuł zamęt, chwilami zdawało mu się, że traci przytomność. Zapadł w jakiś dziwny stan. Resztki świadomości mówiły mu, że jest głodny, wyczerpany i osłabiony, a równocześnie czuł się lekki, nawet radosny, jakby był daleko stąd w innej krainie, gdzie nie ma nocy, wiatru, morza, szczurów i głodu. Widział jasne słońce, rzędy pomarańczowych drzew, to znów niekończącą się przestrzeń pustyni z rosnącymi na niej gdzieniegdzie wielkimi aż pod chmury kaktusami. Siłą woli odpędzał te miraże, zdając sobie sprawę, że przestaje panować nad wolą i dochodzi do kresu sił, kiedy już mu będzie wszystko jedno, a wtedy może wyskoczyć za burtę. 107 W jednym z takich momentów przebłysku świadomości uznał, że musi stąd wyjść, zdobyć jedzenie, napić się, bo dłużej już nie wytrzyma. Stracił zupełnie poczucie czasu, nie orientował się, czy jest wieczór czy głęboka noc, czy może już dzień wstał nad oceanem. Było mu to teraz obojętne. Poprzednio czekał z myślą, że im później wyjdzie na górę, tym większe będzie miał szansę uniknięcia spotkania, bo ludzie będą spali, a wachtowych zdoła ominąć. Teraz jednak uznał, iż dłużej czekać nie może. Musiał uciec przed głodem i ogarniającym go szaleństwem. Udało mu się wśród rozbitych butelek i walających się kartonów odnaleźć latarkę. Poświecił sobie. Wypełniona resztkami przemycanego towaru metalowa klatka nie zrobiła na nim teraz żadnego wrażenia. Podszedł do drzwi. Miażdżone butami szkło trzeszczało mu pod stopami, butelki, których nie zdołał rozbić, kopane teraz czubkami butów, toczyły się z brzękiem. Wyszedł na korytarz. Zatrzaśnięte przechyłem drzwi do chłodni przypominały mu, co przeżyła tu Pamela i zarazem uświadomiły, w którym miejscu statku się znajduje. Był głęboko na dole, na ostatnim poziomie przy dnie. Tu na razie nie musiał obawiać się nikogo, a szczury dawno już mu zobojętniały. Zresztą uciekały na wszystkie strony, jakby rozumiały, że temu człowiekowi lepiej nie wchodzić w drogę. Wydostał się na wyższy pokład, ten koło maszynowni, powędrował nim do końca, w stronę dziobu, a potem wspiął się na jeszcze wyższy poziom. Był niedaleko pomieszczeń zajętych przez załogę. Już nie świecił bez przerwy, tylko krótkimi błyskami oświetlał sobie drogę. Zdwoił czujność, stąpał na palcach, pamiętając, że jego buty robią hałas na żelaznej podłodze. Musiał przystanąć, żeby zaczerpnąć tchu i nieco się uspokoić. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jest osłabiony. Pulsowało mu w skroniach, czuł każde uderzenie serca, mocno zaciskał na latarce rozdygotane palce, obawiał się, że mu wypadnie z dłoni. W brzuchu i przełyku czuł ogień, jakby połknął rozżarzony węgiel. Usta wypełniał mu piekący i ohydny smak whisky. Chciał odruchowo splunąć, ale skrzywił się tylko boleśnie. Nie mógł zebrać w ustach ani odrobiny śliny, język miał sztywny i szorstki jak sucha kora drzewa. Po jakimś czasie oderwał ramię od ściany i ruszył chwiejnie dalej. Miał do pokonania jeszcze jeden pokład, musiał się wspiąć wyżej, a tam już był mostek, ów magazynek, gdzie poprzednio znalazł sardynki, i na pewno woda. Musieli mieć przecież wodę, bez wody nie mogli płynąć. Jedli, pili, tak, musieli mieć wodę, sok, wszystko, czego człowiek potrzebuje do życia. Myśli te przyprawiały go o zawrót głowy. Zapomniał o tym, że może napotkać jakieś przeszkody, przestał bać się ludzi, morza, diabła – wypełniało go jedno jedyne pragnienie: zdobyć jedzenie i picie za wszelką cenę. Nawet za cenę życia... Gdy był w połowie schodów prowadzących na górny pokład, nagle wszystko wokoło zawirowało, statek przechylił się gwałtownie, rozległ się huk, jakby grzmot przetoczył się po kadłubie. To nadszedł drugi atak huraganu. Rzucił nim najpierw do góry tak, że Ed pomyślał przez moment, że wbrew prawu ciężkości poleci w przestrzeń jak ptak, ale zaraz potworna siła przygniotła go, cisnęła na schody tak, że nawet nie czując tego przeleciał resztę stopni i zatrzymał się dopiero na ścianie, uderzając w nią głową tak silnie, że niemal stracił przytomność. Góra wody runęła na niego z boku, zza burty, przycisnęła do tej ściany, a przechył sprawił, że potoczył się bezwładnie i wpadł do wnętrza statku ponad żelaznym progiem. Drzwi z łomotem zatrzasnęły się, jakby ktoś specjalnie czekał, aż znajdzie się w środku i natychmiast je za nim zamknął. To przechył w drugą stronę uratował go od zmycia z pokładu, bo cofające się masy wody z pewnością zabrałyby go z sobą. Potrząsnął głową i przez chwilę pluł słoną wodą. Była wstrętna, ale mimo wszystko poczuł, że w ustach nie ma już tej strasznej suchości, a zarazem umysł zaczął jakby jaśniej pracować. Niebezpieczeństwo i zimny prysznic sprawiły, że mimo woli zmobilizował resztki sił. Postanowił iść dalej. Uznał w duchu, że atak wichru sprzyja mu. Teraz tamci będą zajęci statkiem, sobą, huraganem, a łomot wody zagłuszy jego kroki i wszystkie hałasy. Poczołgał 108 się korytarzem, bo nie miał odwagi stanąć prosto, tak silnie wiatr i fale miotały kadłubem. Przez cały czas trzymał latarkę. Instynkt nie pozwolił mu rozkurczyć palców. Teraz mignął więc światłem i dojrzał w perspektywie koniec korytarza i biało lakierowane drzwi. Poznał je, już tu był poprzednim razem. Podjął jeszcze jeden niesamowity wysiłek, dał dwa wielkie susy i znalazł się w pentrze. Odetchnął, jakby to była dla niego bezpieczna oaza. Pachniało tu kawą i jedzeniem. Poczuł, że od tego zapachu robi mu się słabo. Żarówka oświetlająca wnętrze bufeciku migotała, jakby miała za chwilę zgasnąć. Odgłosy z zewnątrz dochodziły tu mocno przytłumione, więc poczuł się bezpiecznie i z wolna się uspokajał. A równocześnie czuł, jakby ogarniała go senność, mięśnie zwiotczały, zrozumiał, że lada chwila straci przytomność, a wtedy znajdą go tu i... nie mógł sobie wyobrazić, co może dalej nastąpić, ogarnęło go bowiem błogie lenistwo, zapadł w stan całkowitej apatii. Ale jeszcze dokonał jednego, ogromnego wysiłku woli. Zmobilizował się, wiedział, że nie może tu leżeć i odpoczywać, musi zabrać, co się da i uciekać. Uniósł głowę i zobaczył, że w drzwiach tkwi metalowy klucz. Naprężył mięśnie, posunął się po podłodze i nie wstając, wyciągnął rękę i przekręcił go. Odetchnął z ulgą i pomyślał, że teraz może sobie pozwolić na moment odpoczynku. Ale w tej chwili kolejne uderzenie masy wody szarpnęło znów kadłubem i przechyliło go do przodu. Ed stracił równowagę, poleciał do tyłu i uderzył głową o kant stołu. Zawirowało mu przed oczami. Nawet nie poczuł bólu, tylko miał wrażenie, że zgasła żarówka, a on zagłębia się w mrok. Stracił przytomność i padł na podłogę. 5 Wichura po raz drugi uderzyła w „Smoka” ukośnie, od przodu. Równocześnie od tej strony zaatakowała ogromna fala, zalewając dziób i pokład aż po nadbudówki śródokręcia. Holownik stanął dęba, jakby dostał potężną pięścią cios podbródkowy. Szarpnął się, potem gwałtownie opadł, zarył dziobem głęboko, znów wyskoczył, skręcił w bok, przechylił, by stanąć na równej stępce, a następnie ponownie zanurkować, aż śruby wyskoczyły ponad wodę, rozsiewając za statkiem wachlarz piany. Ta sama pięść uderzyła raz jeszcze i cofnęła się niespodziewanie, pozwalając „Smokowi” polecieć do przodu. I wtedy właśnie runął dziobem, pochylając się nisko, jak pies, któremu uda się niespodziewanie zerwać łańcuch. Gruby hol, targany przez holownik i „Stellę”, to zanurzający się pod wodę, to znów wyskakujący z niej niczym struna, teraz gwałtownie się naprężył. Nie wytrzymał potężnego szarpnięcia i strzelił, pękając w powietrzu. Jeden koniec od razu wpadł do wody i zniknął, a drugi wił się przez jakiś czas niesiony potężną siłą i niesamowicie silnym wiatrem, aż wreszcie opadł i pogrążył się w morzu. Na mostku „Smoka” ponowne uderzenie huraganu nie było niespodzianką. Czekali na nie, spodziewali się, że nadejdzie, więc gdy szarpnęło kadłubem, wparli tylko mocniej nogi w pokład, chwycili dłońmi, za co mogli i czekali, aż wściekły atak minie. Naczynia do kawy, stojące na stoliku w nawigacyjnej, poleciały z brzękiem na podłogę i rozbiły się na drobne kawałeczki, jakby były z kruchego szkła, a nie grubego porcelitu. Nikt jednak na to nie zwrócił uwagi. Była to zwykła rzecz i nawet ochmistrz po sztormie nie bardzo narzekał na straty. Drzwi od nawietrznej były zamknięte, więc woda nie dostała się do sterówki, a drzwi z drugiej strony chief, zwinnie utrzymując równowagę, szybko zatrzasnął, nim podstępna fala zdążyła zaatakować. – No – powiedział w stronę kapitana z satysfakcją. – Nic się nie stało. Mam nadzieję, że na dole też nikt się nie potłukł. – Kapitan skinął głową. Rzeczywiście, i on odczuwał coś w rodzaju ulgi. Wiedział, że ten atak nadejdzie, musiał nadejść, bo byłoby nienormalne, gdyby wichura tylko raz jeden dała im się we znaki i zostawiła w spokoju. A teraz w duchu pomyślał, że na tym może się zakończyć, bo – rozumował – mimo wszystko cyklon dosięgał 109 tu tylko skrajnym, południowym skrzydłem. Ale nagle wszyscy trzej: kapitan, chief i sternik poczuli, że „Smok” skoczył jakby do przodu. Wyczuli, że statek stał się lżejszy; zmieniony ton maszyny i inna wibracja kadłuba uwolnionego od wysiłku holowania powiedziały im, co się stało. – Hol poszedł! – krzyknął chief niepotrzebnie, bo już wszyscy i tak wiedzieli. Kapitan odbił się od ściany, zatoczył, dopadł drzwi wiodących w głąb statku i ryknął: – Bosman! Bosman! – Potem odwrócił się do chiefa wołając: – Stop maszyna, stop! Nim padło dalsze wyjaśnienie oficer jednym susem dopadł telegrafu, przesunął gwałtownie rączką do góry. Trwało najwyżej dwie–trzy sekundy, nim rozległo się dzwonienie i maszynownia odpowiedziała, że wykonała polecenie. Maszyna stanęła, wibracja pod stopami ustała, tylko kadłub zataczał się miotany wichrem i falą. W drzwiach ukazała się głowa bosmana. Kapitan krzyknął ostro: – Hol się zerwał! – Wiem – odkrzyknął bosman. – Wybrać natychmiast, bo wkręci się w śrubę. – Wiem – powtórzył bosman. – Już wybieramy! Kapitan odczuł satysfakcję. Mógł nie wzywać bosmana, nie wydawać rozkazu. Wszyscy na „Smoku” wiedzieli, jak się zachować w najtrudniejszych nawet chwilach i robili to niemal automatycznie. Przez szybę sterowni dojrzał sylwetki ludzi biegnących po pokładzie. Ostrożnie uchylił drzwi i nie wypuszczając ich, by wiatr nie wyrwał mu z ręki, spojrzał do tyłu. Tam już wyciągano z morza grubą linę i zwijano na pokładzie. Wszystko chybotało się, kołysało, fala przelatywała co chwila, zalewając ludzi w kapokach, ale mimo wszystko gruba lina nieustannie wysuwała się z wody i skręcała na pokładzie. Z góry, spoza mostku, oświetlał wszystko silny reflektor. Kwaśny elektryk także wiedział, co w takiej chwili należy do jego obowiązków. Po jakimś czasie bosman, zadyszany i ociekający wodą, pojawił się na mostku i zameldował: – W porządku, panie kapitanie. Lina wybrana. – Jak się trochę uspokoi, dam butelkę – powiedział kapitan. – Wypije pan z nimi – zrobił ruch głową do tyłu, dając do zrozumienia, że ma na myśli tych, co pracowali przy wyciąganiu holu. Bosman skinął głową, ale na końcu języka miał pytanie, czy nie można by teraz, a nie dopiero jak się trochę uspokoi. Wiedział jednak, że w tych sprawach z kapitanem lepiej nie rozpoczynać dyskusji. Mógłby się w ogóle rozmyślić... A kapitan już myślał o czym innym. Powiedział do chiefa: – „Stella” się urwała, musimy pilnować, żeby nam nie zginęła... Chief nie odpowiedział. Patrzył na kipiel za oknami mostku i kłęby gęstej mgły zmieszanej przez wiatr z tumanami wody. 6 Trzeci siedział bezczynnie obok Pameli. Wokół niego na podłodze leżało mnóstwo niedopałków, do których dorzucił jeszcze jednego. Chciał odruchowo sięgnąć po następnego papierosa, ale zawahał się i dopiero po dłuższej chwili zaszeleścił paczką. Była pusta. Zmiął ją i także rzucił niedbale obok siebie. Pomyślał, że powinien pójść do kabiny po następną paczkę, ale nie chciało mu się wstać. Był obolały i ogarniała go senność. Czuł obok siebie ciało Pameli; dotykał udem jej uda, biodrem jej biodra, wyczuwał miękkość ciała, widział tył jej głowy spoczywającej na gołych przedramionach, ale nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Pamela spała albo trwała w odrętwieniu. Nie chciała iść do kabiny. Najpierw go to 110 gniewało, bo wydało mu się, że jej obecność tu, wśród samych mężczyzn, może sprawić, że będą kłopoty. Później jednak, w miarę, jak upływał czas i narastało w nim uczucie apatii, a także potęgowało się zmęczenie – również i to stało mu się obojętne. Pomyślał nawet przez moment, że lepiej, że dziewczyna jest tutaj, bo ma wszystkich w zasięgu widzenia. Były chwile, że myślami odbiegał daleko od tego koszmarnego statku, Pameli, morza i huraganu, który mógł wrócić lada moment. Leniwie, bez emocji myślał o Jadwidze, młodej, niezbyt mądrej, ale wesołej i zawsze radośnie go witającej w Gdyni. Była zupełnie niepodobna do Pameli. Nie porównywał ich zresztą. To, co zdarzyło mu się z Pamelą, minęło, stało się nieważnym epizodem, który nie zostawia śladu. Było w nim tylko poczucie odpowiedzialności. Za nią, za wszystkich członków załogi, za ten bezwładny statek płynący na krawędzi cyklonu przez ogromny ocean. Znów chciało mu się zapalić, ale przypomniał sobie, że nie ma przy sobie papierosów, więc zapragnął kawy. Chciał odpędzić coraz silniejszą senność, nawet za cenę nieznośnego kołatania serca. – Olek – krzyknął niemrawo. – Olek! Kucharz odezwał się z kąta sterówki, w którym tkwił obok mechanika: – Co? – Zrób kawy. Dużo, wszyscy się napijemy. Pamela, ty też? – zapytał dotykając jej boku łokciem. Uniosła nieco głowę i skinęła, po czym zaraz opuściła ją z powrotem na ręce. – No doooobrze – jęknął kucharz z tak wyraźną niechęcią, że aż mechanik żachnął się ostro: – No, ruszże się, nie masz nic innego do roboty! – A wy macie? – odciął się kucharz i zaczął wstawać, ale natychmiast usiadł z powrotem, wydając głośny, bolesny okrzyk. Nikt jednak go nie słyszał, bowiem w tej właśnie chwili rozległ się grzmot tysięcy ton wody uderzającej w pudło kadłuba i wściekły szum wichru. Trzeci poleciał bezwładnie w bok, na Pamelę, ona uderzyła głową o ścianę i zaraz oboje runęli w drugą stronę, spadając z kanapki. Pedro, drzemiący na podłodze, skulony jak pies, potoczył się przez całą sterownię aż na drugą stronę. Za nim leciała fala wody, która dostała się tu przez niezamknięte drzwi. To Janek, który był na zewnątrz z ręczną syreną przeciwmgłową, zostawił je tak, zapominając, że właśnie z tej strony może nadejść drugie uderzenie huraganu. Teraz Meksykanin na tym ucierpiał, bo woda momentalnie zmoczyła go, przelała się i uciekła drugimi drzwiami, także otwartymi. Byłby przez nie wyleciał na skrzydło, ale zatrzymał się na wysokim progu, o który uderzył się w żebra i ramię, zasłaniając odruchowo głowę. Pedro zaklął, zaczął się gramolić na nogi, aż wreszcie na czworakach uciekł do kąta, gdzie przez cały czas stał Aki. Japończyk nie usiadł ani na moment. Wybrał sobie miejsce, w którym chroniły go dwie ściany. Stał zaklinowany w rogu, a w dodatku trzymał się barierki, która biegła pod oknem. Toteż uderzenie wichru nie wyrządziło mu żadnej szkody. Zacisnął tylko mocniej dłoń, wparł nogi w podłogę, a wolną ręką objął czołgającego się Pedra i pomógł mu wstać. Janek ucierpiał najwięcej. Był na zewnątrz, gdzie od czasu do czasu kręcił korbą syreny, posyłając w mrok przeciągły, ostrzegawczy sygnał, który brzmiał niczym skarga bezbronnych ludzi zatopionych we mgle. Przez jakiś czas zastępował go mechanik, potem Aki, ale teraz właśnie ponownie przyszła na niego kolej. Czynność była monotonna, męcząca, bo choć kręcenie korbą nie wymagało wielkiej siły, to jednak ramię prędko od tego drętwiało i zaczynało boleć. Gdy uderzył wiatr i fala chlusnęła aż tutaj, Janek przygiął się, zasłonił odruchowo głowę, ale to go nie uchroniło przed potłuczeniem i całkowitym zmoczeniem. Wypuścił także z rąk syrenę, ale nie dbał o nią, tylko przerażony poczołgal się do drzwi, przetoczył przez próg i wpadł do środka. – Zamknij, cholera, zamknij za sobą! – wrzeszczał trzeci, przekrzykując huk wiatru i 111 wody. Jankowi zabrało sporo czasu, nim wreszcie zdołał pokonać opór wiatru i docisnąć drzwi. Od razu w sterowni zrobiło się nieco ciszej i poczuli się odrobinę bezpieczniejsi. W pewnej chwili trzeci wyraźnie poczuł, że kadłub statku zakołysał się inaczej niż dotychczas. Dziób zatoczył większy łuk, swobodniej wrócił i poszedł w drugą stronę. Już nie czuli tych szarpnięć, które sprawiały, że „Stella”, choć miotana przez atakującą falę, jednak raz po raz pociągana za dziób, trzymała kurs i posuwała się do przodu. Teraz tańczyła jak baletnica, ale nie w takt muzyki, lecz bezwładnie, na boki, w dół i w górę, a równocześnie głębiej nurzała się dziobem w wodzie. Zrozumiał, co się stało. – Hol! – nie krzyknął, ale powiedział głośno. Może nawet nie wszyscy to usłyszeli. Usłyszał jednak mechanik, bo jęknął: – Zerwał się. I co teraz będzie? Co z nami, panie trzeci! Potopimy się, potoniemy! – jego głos, w miarę jak mówił, wznosił się, nabierał siły, aż w końcu zamienił się w rozpaczliwy krzyk przerażenia. – Milcz pan! – huknął teraz z całych sił trzeci. – Nic się nie stało, nie toniemy! – A co, a co? – wydzierał się mechanik. Wszyscy już teraz wiedzieli, co zaszło i patrzyli to na mechanika, to na trzeciego. – Nie ma radia, oni nie mają radaru, jest mgła, wichura, potopimy się jak szczury. Wszyscy zginiemy! – krzyczał coraz głośniej, widać było, że ogarnia go paniczny strach i histeria. Trzeci wydostał się z nawigacyjnej, zatoczył po sterowni i dopadł krzyczącego. Nie panując nad nerwami, z rozmachem kopnął go w żebra. Chciał to zrobić jeszcze raz, ale statek położył się na bok i trzeci poleciał w daleki kąt sterowni. Mechanik jęknął, Pamela krzyknęła, chcąc powstrzymać trzeciego, a także Aki zrobił ruch, jakby chciał złapać go za ramiona. Ale on już się uspokoił. Sapnął, postał uczepiony resztek korpusu radaru, potem wtoczył się do nawigacyjnej i siadł na kanapce. Mechanik zawodził jak wiejska baba, płakał chowając głowę w ramionach, Olek patrzył szeroko otwartymi z przerażenia oczami, a Pedro wygramolił się z rogu, balansując niepewnie przeszedł przez całą sterownię i zniknął za drzwiami. – Gdzie, Pedro, stój – krzyknął trzeci, ale Meksykanin nie zwrócił uwagi albo nie słyszał, bo był już poza sterownią. Pamela złapała oficera za rękę, ścisnęła mocno i powiedziała: – Uspokój się, Stan, uspokój, już dobrze... Spojrzał na nią nieco zdziwiony, że zdobyła się na takie słowa, ale opanował się. Zresztą poczuł, że ataki wichru złagodniały, a fala nie bije już tak wściekle. – Najgorsze chyba minęło – mruknął i zaczął nerwowo szukać po kieszeniach papierosów. X 1 Wiatr nieco osłabł, morze już nie szalało z taką siłą, jak w pierwszej fazie ataku, ale nadal panował sztorm. „Stella” tańczyła, kręciła się i przechylała jak wańka-wstańka. Wszystko, co nie było przymocowane, przetaczało się po podłogach, turlało, brzęczało i stukało. Ludzie z trudem utrzymywali równowagę, a najchętniej siedzieli lub wciskali się w miejsca, gdzie opierając się o ściany lub trzymając byle czego, mogli stać na niepewnych nogach. Trzeci już nieco ochłonął. Stwierdził, że Pamela jest względnie bezpieczna na kanapce w nawigacyjnej. Rozejrzał się, co robią inni członkowie załogi. Janek tarł potłuczony łokieć, przeklinał i nie ruszał się z podłogi. 112 – Sygnały – powiedział ostro trzeci. – Teraz nie da rady – odszczeknął marynarz. – Tam można wylecieć za burtę. – A jak nas uderzy „Smok” albo jaki inny statek, to co? Idź pan! Janek skrzywił się, chciał jeszcze protestować, ale uznał słuszność racji oficera, więc odszukał syrenę, doczołgał się do wyjścia otworzył drzwi od zawietrznej i tu, siadłszy na progu, oparty jednym ramieniem o futrynę, chwiejąc się przy każdym silniejszym przechyle, zaczął znów w regularnych odstępach czasu wysyłać w noc smutne, przeciągłe jęki syreny. Pedra nadal nie było na mostku. A mechanik klęczał pod przednią ścianą, z opuszczoną głową i mamrotał bez przerwy. – Boże miłosierny, ratuj nas. Panienko najświętsza, zmiłuj się nad nami, grzesznymi. Ojcze nasz... – Przestań pan, do cholery – zdenerwował się oficer. – Słuchać tego nie można. – Przeszkadza wam? – z wściekłością odpowiedział mechanik. – Wszyscy jesteście zgubieni. Módlcie się, tylko modlitwa może nas uratować!... któryś jest w niebiesiech... Trzeci odwrócił się i zobaczył, że Aki patrzy na tę scenę ze swoim zwykłym, pobłażliwym uśmiechem. Właśnie silny przechył uniósł „Stellę” do przodu, potem przechylił dziobem w dół i Japończyk zatoczył się, uderzając oficera ramieniem. – Przepraszam, sir – powiedział, silniej zaciskając rękę na barierce. Trzeci stanął obok niego i tak samo zabezpieczył się przed przechyłami. Intrygował go ten Japończyk. Nic mu nie mógł zarzucić, wszystko wykonywał bezbłędnie, szybko i bez protestów. Odzywał się rzadko i bardzo uprzejmie. Niczego nie komentował, tylko patrzył, zawsze z tym uśmiechem ni to zrozumienia, ni to politowania. A w czasie największego niebezpieczeństwa zachowywał spokój, nie okazywał paniki ani nawet zdenerwowania. Pasował trzeciemu do stereotypu Japończyka i w ogóle człowieka Wschodu. A równocześnie oficer zadawał sobie pytanie, czy rzeczywiście jest tak spokojny, czy nie tkwi w nim ukryty głęboko pod tym uśmiechem strach, jaki odczuwali tu wszyscy, choć różnie to okazywali. – Boisz się, Aki? – zapytał. – Japończyk patrzył chwilę, zdawało się, że nie zrozumiał pytania. Nie przestawał się uśmiechać, jakby nie umiał przybrać innego wyrazu twarzy. – Boję się – odparł. – Każdy przecież musi się bać. Ale nie każdy musi przy tym krzyczeć. I modlić też można się po cichu... Odpowiedź wzbudziła w trzecim uznanie dla Japończyka. Zazdrościł mu opanowania. Przyszło mu na myśl, że jest to niezwykły człowiek. Prosty marynarz, o instynktownych, prymitywnych nawet odruchach nie mógłby się tak zachowywać i tak mówić. – Kim ty jesteś, Aki? – zapytał niespodziewanie. Japończyk skłonił głowę. Przechył sprawił, że ukłon zrobił się zbyt głęboki i Aki stuknął czołem o szybę. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Podniósł głowę i odparł: – Japończykiem, sir. Zwyczajnym Japończykiem... – To widzę – trzeci nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. – Marynarzem? Nie wyglądasz na to. – Aki pokręcił głową. – Jestem tym, czym muszę być. Japończykiem, który kocha wszystko, ale przede wszystkim świat, muzykę, poezję, ludzi... – Więc co robisz na statku? Zwłaszcza na tym? – Żeby kochać świat, trzeba go poznać – odpowiedział Aki. – A ja jestem Japończykiem niezbyt bogatym. Podróże dużo kosztują. Więc wędruję po świecie statkami, jako marynarz. Wysiadam w portach, oglądam, poznaję, potem znów płynę dalej. I tak już przez cały prawie świat. Teraz moja droga prowadzi z powrotem do Japonii. „Stella” dopłynie do Hiszpanii. Tam na pewno będzie jakiś statek na Wschód. Może znajdzie się na nim miejsce dla marynarza, który wysiądzie na swoich wyspach? Trzeci zrozumiał, że Aki w ten sposób, niczym autostopem, przewędrował świat, poznając go zgodnie ze swymi zamiłowaniami. 113 Nie był więc marynarzem, ale potrafił sprostać tej trudnej pracy. Podziw oficera dla Japończyka jeszcze bardziej wzrósł. Skinął przyjaźnie głową i powiedział: – Dopłyniemy, Aki. W Hiszpanii na pewno będzie statek, którym popłyniesz do Japonii. – Złapał się na tym, że teraz jakoś trudniej jest mówić mu do Akiego po imieniu, jak do prostego marynarza. Ale ten znów uśmiechnął się, skłonił głowę, i powiedział: – Dziękuję, sir... Siła wiatru i stan morza ustabilizowały się. Nie był to już gwałtowny huragan, ale bardzo silny sztorm. Na wysoko wynurzonym, pustym statku odczuwali to bardziej, niż gdyby płynęli na „Smoku” lub załadowanym frachtowcu. Tu przechyły były dużo większe, dziób gwałtowniej leciał w dół, a potem wznosił się wysoko, aż pod niewidoczne niebo. I te odgłosy, huki, trzaski, jęki kadłuba, zgrzyty – wszystko to działało deprymująco, zdawało im się, że niebezpieczeństwo jest bardzo wielkie, że stary kadłub w końcu tego nie wytrzyma, pęknie i wszyscy pójdą na dno. Ale „Stella” trzymała się na powierzchni, wykonując swój nieobliczalny taniec niczym człowiek rzucany w ataku epilepsji. Kolejne uderzenie fali, zgrzyt, huk i nagle zgasło światło. Powarkiwanie agregatu za ścianą umilkło. Trzeci krzyknął w ciemność: – Agregat, mechanik, agregat nawalił! Aki zaświecił już latarkę, trzeci także po omacku dotarł do nawigacyjnej, namacał swoją i skierował światło na mechnika, który ciągle tkwił w tym samym miejscu, tylko teraz modlił się po cichu. – Janek! – zawołał marynarza. – Pomóż mu, ruszcie się, trzeba zobaczyć, co się stało! Janek skwapliwie oddał syrenę Japończykowi, który sam po nią sięgnął i wykonując wariackie piruety, dopadł mechanika: – Wstawaj, Franek, agregat nawalił – szarpnął go za ramię. – Zostaw mnie – odkrzyknął mechanik. – Nikt nic nie poradzi. Zginiemy, trzeba się modlić! – Wstawaj, rusz się, do cholery – ryczał Janek. – Możesz się modlić, ale rób, co do ciebie należy. Panu Bogu trzeba pomóc, nie wiesz? No, rusz się, bo cię kopnę w dupę! Poderwał mechanika, ten chciał zaprotestować przeciw bluźnierstwu, ale nie zdążył, bo porwany przez przechył, potoczył się w stronę pomieszczenia za sterownią, gdzie był agregat. Z wolna też brała w nim górę rutyna, poczucie obowiązku zagłuszało paniczny strach, a groźna postawa kolegi sprawiała, że zabrał się do oglądania agregatu, który błyszczał w świetle latarki. Był zalany wodą. 2 Smuga światła przesuwała się wolno po całym pomieszczeniu. Wydobywała z ciemności obraz zniszczenia i chaosu. Na ścianach widniały mokre plamy niczym zacieki wilgoci w starym, opuszczonym domu. Po podłodze turlały się butelki i suwały porozrywane na strzępy kartony, pod stopami trzeszczało rozbite szkło. Rozlanego płynu było tak dużo, że kałuże przelewały się od ściany do ściany przy każdym przechyle. Szczury kręciły się wśród tego bałaganu niemrawe, leniwe, jakby ospałe. Były pijane. Pedro patrzył i nie mógł zrozumieć, co tu się stało. Pomyślał, że to gwałtowne szarpnięcie statkiem spowodowało runięcie stosu kartonów, a potem przechyły dokonały reszty. Był zrozpaczony, zniknęła nadzieja na zarobek, a równocześnie zrodził się strach przed wspólnikami, którzy powierzyli mu towar. Popatrzył pod nogi. Wielki szczur obezwładniony alkoholem, którego się napił lub nawąchał, właził bez strachu i zwykłej żwawości na jego but. Stanął niepewnie i zaczynał pchać szpiczasty, wąsaty pysk pod nogawkę. Pedro machnął nogą z całej siły i zwierzę 114 poleciało w powietrze, zatoczyło łuk i uderzyło miękko o ścianę. Szczur pisnął gniewnie i zaczął się gramolić z trudem, zupełnie jak pijak, który się przewrócił pod płotem. W porywie nagłej, nieprzytomnej wściekłości Pedro podskoczył i rozdeptał zwierzę na miazgę. Potem schylił się, podniósł całą butelkę, otworzył ją i przytknął do ust. Pił długo, do utraty tchu. Odrzucił ją potem nie bacząc, że jest opróżniona mniej niż do połowy. Wziął drugą, obejrzał i cisnął o ścianę. Potem jeszcze jedną i jeszcze. Rozpryskiwały się z brzękiem, chlustając alkoholem na wszystkie strony. Trafił wreszcie na cały karton. Stał w kącie tak, jak go tutaj ustawił przed wyruszeniem z portu. Rozerwał opakowanie i ujrzał łebki powstawianych w przegródki butelek. Sięgnął po jedną, już miał zamiar uczynić z nią to, co z poprzednimi, ale nagle powstrzymał się. Był już pijany. Uśmiechał się teraz sam do siebie, mamrotał przekleństwa, co chwila zataczał się wskutek przechyłów, ale równocześnie ogarniało go jakieś dziwne uczucie; gniew, a zarazem niewytłumaczalna, pijacka beztroska. Włożył butelkę z powrotem do pudła, schylił się i podniósł karton. Nie wypuścił przy tym latarki, choć było mu niewygodnie. Trzymając karton oparty o brzuch i świecąc sobie pod stopy, ruszył z pomieszczenia na korytarz. Tu zatoczył się od ściany do ściany, uderzył ramieniem w drzwi chłodni, zaklął, ale nie puścił ładunku. Szedł dalej mamrocząc pod nosem przekleństwa. Dotarł do schodów i zaczął wolno, niezgrabnie, bo karton krępował mu ruchy, wspinać się dalej, a później skierował się w głąb statku, w stronę dziobu. 3 Kapitan pochylił się nad mapą. Chief stanął za nim i zaglądał przez ramię. Na wielkiej, białej powierzchni oceanu widniała krecha ich kursu z otoczonym krzyżykiem kółkiem oznaczającym pozycję „Smoka”. Kapitan wziął cyrkiel, wbił jedną nóżkę w gruby papier, drugą zatoczył krąg, odciskając wyraźny ślad na mapie. Odrzucił cyrkiel i powiedział do chiefa, stukając palcem w miejsce z krzyżykiem: – To nasza pozycja. Tu także są oni. W każdym razie blisko. – Jasne – oficer nie wiedział, do czego kapitan zmierza. A ten kontynuował: – Wiatr i prąd będą ich znosiły. To wielkie, bezwładne pudło podda się i będzie dryfowało. Możemy ich zgubić do rana, a bez radaru nie odnajdziemy nawet jeśli się zrobi dobra pogoda i widoczność będzie wspaniała. – Może nie będzie tak źle – pocieszał chief. – Wiatr w końcu ucichnie... Jak staniemy, to nie powinniśmy się od nich zbytnio oddalić. – I możemy się zderzyć – przerwał kapitan. – Zwalą się na nas albo my uderzymy w ich burtę. Wiatr ucichnie lub nie, ale jest ciemno jak w piekle i do świtu jeszcze daleko. – Więc co? – spytał pierwszy. – Będziemy krążyć – wyjaśnił kapitan. Palcem przejechał teraz po kręgu nakreślonym cyrklem. – Zaczniemy daleko, jak najdalej. Będziemy zataczali coraz mniejsze koła. Wolno i ostrożnie. Wtedy oni powinni być zawsze w środku. Nie zgubimy ich w ten sposób. – Ale uderzyć też możemy. – Trzeba uważać. I sygnalizować rakietami. Oni też mają rakiety. Na pewno będą strzelali. Niech pan każe, żeby na każdej burcie po dwóch marynarzy prowadziło obserwacje. Jeden patrzy od śródokręcia do dziobu, a drugi do rufy. W ten sposób będziemy mieli obserwację całego horyzontu. Jasne? Chief skinął głową. Pomysł kapitana wydał mu się dobry. Natychmiast też polecił marynarzom rozpocząć obserwację i wziąwszy rakietnicę, wystrzelił w noc pierwszą rakietę. Czerwona iskra wyprysnęła ze „Smoka” i utonęła we mgle znikając, jakby zgasła. Kapitan sam poruszył rączką telegrafu maszynowego i ustawił go na „pół naprzód”. 115 Pokład zaczął wibrować, statek ruszył. Padła komenda: – Ster prawo! – Jest ster prawo! – potwierdził sternik. – Tak trzymać. – Tak trzymać. Smok zaczął zataczać wielkie koło na morzu. Kapitan i chief spoglądali na prawo, do wnętrza tego koła, bo tam spodziewali się obecności „Stelli”. – Ciekawe, co tam u nich – cicho powiedział chief. – Nic – kapitan wzruszył ramionami. – Pewnie się poobijali, są zmęczeni, pasażerowie rzygają od kiwania, ale nic im się nie stało. „Stella” ma jeszcze mocny kadłub, sprawdzałem. Wytrzymała na pewno, a większej huśtawki już nie będzie. – Byle do rana – westchnął chief. – Dobra – uciął kapitan. – Każ pan stewardowi, żeby zrobił gorącej kawy. I niech przyniesie papierosy, bo mi się skończyły... 4 – Olek – krzyknął trzeci – idź, przynieś mi papierosy! – Nie mam, nie palę – odpowiedział niechętnie kucharz. – Są u mnie, w kabinie. Idź i tak nic nie masz do roboty! – Kucharz podniósł się z kąta i wyszedł ze sterowni. Trzeci popatrzył za nim. Niechętnie wydał mu to polecenie, ale nie mógł dłużej wytrzymać bez papierosa, a sam nie chciał opuścić mostku. Pamela uniosła głowę. Patrzyła teraz przytomniej. Bolała ją głowa, czuła lęk przed tym, co się dzieje wokoło, ale oszołomienie minęło. Zdrzemnęła się mimo wszystko i choć był to sen pełen majaków i niesamowitych przywidzeń, sprawił jednak, że trochę nabrała sił. Tylko ból w kręgosłupie od niewygodnej pozycji dokuczał jej silnie, ale nie zwracała na to uwagi. – Pić – powiedziała spierzchniętymi wargami. – Zaraz. Jak wróci kucharz, każę mu zrobić kawy – odparł trzeci. Schylił się i usiłując utrzymać równowagę przez chwilę grzebał w szafce pod ścianą. Wyjął stamtąd rakietnicę i paczkę naboi. – Co to? – przestraszyła się Pamela, sądząc, że to rewolwer. – Rakietnica – wyjaśnił. – Musimy dawać sygnały, „Smok” powinien być gdzieś blisko. – Wyszedł do sterowni, wychylił się za drzwi i wystrzelił rakietę. Zabłysła, oświetlając czerwonym blaskiem wnętrze. Pamela wzdrygnęła się, bo widok był niesamowity; wielkie cienie zatańczyły po ścianach, sylwetka oficera zamajaczyła niczym olbrzymi potwór, jaskrawy odblask poraził wzrok. Ale trwało to bardzo krótko. Rakieta poleciała w mrok i natychmiast wszystko zgasło. Mgła wchłonęła czerwoną iskrę, zanim zdążyła wzbić się do góry i rozlać światło wokół statku. – Cholera – zaklął trzeci – w tej mgle nic nie widać. Kucharz, opryskany przez falę, z trudem wdrapał się po schodach. Podał trzeciemu papierosy. Ten skinął głową i natychmiast rozerwał paczkę. – Co tam? – Kabina zalana. Bulaj pan zostawił otwarty. Dobrze, że to z tej strony, ale i tak wszystko pływa. Zamknąłem. – Nic się nie stało – zbagatelizował trzeci. – Wyschnie. – Zaciągnął się głęboko, aż poczuł ostre drapanie w gardle i chwycił go atak kaszlu. Gdy się uspokoił, rzucił gniewnie: – No, co z tym agregatem? – poszedł na zaplecze sterowni i zajrzał do pracujących marynarzy. Franek klęczał przy agregacie, a Janek mu świecił latarką. Mechanik odwrócił głowę do trzeciego: 116 – Zalany. Trzeba wysuszyć. Nie dam rady przy tym kiwaniu... – To przełącz pan na akumulatory, a jak się uspokoi, to wysuszy pan. – Dobra, do rana wystarczą. – Widać było, że zajęcie pozwoliło mechanikowi odzyskać panowanie nad nerwami. Trzeci wrócił do sterowni i powiedział do Pameli: – Zaraz będzie światło. A wiatr długo nie potrzyma, zobaczysz, przed świtem będzie spokój. – Pocieszał ją, a zarazem siebie, bo jak na razie siła wiatru nie malała, a morze chlustało wodą na pokład i kołysało na wszystkie strony wielkim kadłubem „Stelli”. Za drzwiami rozległ się stuk, coś trzasnęło, dały się słyszeć kroki. – Co to – Pamela chwyciła trzeciego za rękę. – Ktoś idzie, Stan, ktoś... – Uspokój się! – krzyknął. – To pewnie któryś z nich, albo Pedro – przypomniał sobie, że od dawna nie widział Meksykanina. Spojrzał na drzwi i ujrzał go, jak wtacza się do sterowni. Oświetlał sobie drogę latarką trzymaną na wysokości biodra. Było widać, że dźwiga coś z wysiłkiem i zatacza się, z trudem utrzymując równowagę. Zza jego pleców wyłonił się Janek i w tej chwili zabłysło światło żarówki. Mechanik przełączył prąd na akumulatory. Teraz wszyscy zobaczyli, że Pedro przyniósł duże, kartonowe pudło. – Co to? – zdziwił się trzeci. A Meksykanin rzucił na podłogę latarkę. Stuknęła głośno, szkło się rozprysło i zgasła. Pedro śmiał się dziwnie, bezgłośnie, szczerząc zęby w półmroku. Postawił pudło na podłodze, wyprostował się i obrzucił ich złym spojrzeniem. Janek już stał obok, Olek przyglądał się ze swego kąta, trzeci wyszedł z nawigacyjnej, a zza jego pleców wyglądała Pamela. Nawet Aki, choć się nie poruszył, patrzył z zaciekawieniem. W tej chwili wszedł do sterowni mechanik, mówiąc: – Jest światło, na parę godzin wystarczy. – Był najwyraźniej zadowolony z siebie. – Dobrze – skwitował trzeci i powtórzył do Pedra: – Co to jest? Meksykanin zachichotał. Rozchylił skrzydła kartonu i wyjął butelkę. Uniósł ją do góry, pokazał wszystkim. – Whisky! – krzyknął. – Dobra, stara whisky! – Pedro – głos trzeciego zabrzmiał groźnie. – Skąd to masz! Nie rusz! – krzyknął widząc, że Meksykanin odrzuca zakrętkę i przytyka butelkę do ust. Podskoczył, chciał mu ją wyrwać, ale Pedro odepchnął go niespodziewanie silnie łokciem, a ponieważ zbiegło się to z przechyłem, trzeci poleciał w kąt, na Japończyka, który go złapał wpół, chroniąc przed upadkiem. A Pedro, nie wypuszczając napoczętej butelki, schylił się, wolną ręką wyciągnął drugą i rzucił w kierunku mechanika, wołając: – Whisky! Dobra whisky! Starczy dla wszystkich! Pijcie, to moja whisky! – rzucił butelki jedną po drugiej, kierując je do wszystkich w pomieszczeniu. Janek złapał, obejrzał i zaraz zaczął otwierać. Nie zwlekając przytknął szyjkę do ust. Mechanik w powietrzu chwycił butelkę i postąpił tak samo. Trzecia rozbiła się o ścianę, bo Olek nie zdołał jej złapać. Następna poleciała do Japończyka, który zwinnie ją pochwycił i trzymał w górze nie otwierając. – Pedro! Zostaw to, przestań! – krzyknął trzeci i rzucił się na Meksykanina. W ostatniej chwili zobaczył butelkę lecącą w jego stronę, chwycił ją i bez namysłu, z półobrotu wyrzucił za drzwi. Poleciała dużym łukiem, ponad nadburciem mostku i zniknęła w wodzie. Aki, jakby tylko na to czekał, także swoją machnął w drzwi i wyrzucił za burtę. Trzeci dopadł Meksykanina. Ten cofnął się pół kroku i nagle z rozmachem kopnął oficera w brzuch. Trzeci zgiął się, ale nie upadł. Nim jednak odzyskał równowagę, Pedro skoczył w drzwi, zjechał po poręczach na niższy pokład i zaczął uciekać wywijając butelką. Rozlał trochę płynu, przystanął, napił się i pobiegł dalej. Trzeci już gnał za nim, wołając: – Stój, Pedro! Stój! Światła, poświećcie mi! – usłyszeli go na górze i Olek, a zaraz po nim Pamela skierowali na pokład światła latarek. Mechanik nie ruszył się z miejsca, tylko popijał dalej, jakby się nic nie stało, a Janek, zdezorientowany tym, co zaszło, odstawił ostrożnie 117 ledwo napoczętą butelkę do kąta i ruszył w stronę zejścia na pokład. Butelka niemal natychmiast przewróciła się i poturlała po podłodze, znacząc swoją drogę strugą płynu. Tymczasem Aki bez namysłu wyskoczył ze sterowni i zbiegł na dół za Pedrem i trzecim. Oficer gonił Meksykanina i był już blisko, Japończyk spieszył mu na pomoc, był za jego plecami. – Pedro, stój! – wołał trzeci. Już doganiał Meksykanina, ale w tym momencie Pedro stanął i odwrócił się. Twarz wykrzywiał mu zły uśmiech, zęby miał wyszczerzone, pochylił się jakby chciał skoczyć na trzeciego. – Pedro! – raz jeszcze zawołał oficer. Wówczas Meksykanin z rozmachem rzucił w niego butelką. Trzeci w ostatniej chwili uchylił się i tylko poczuł jak ciężkie szkło przelatuje mu obok głowy. Ale tuż za nim był Japończyk. Nie zauważył, że Pedro rzucił butelkę. Gdy trzeci się uchylił, grube, twarde dno z ogromną siłą trzasnęło Akiego w głowę. Butelka spadła na pokład i rozbiła się, Pamela z góry krzyknęła z przerażenia, a Japończyk zatrzymał się, jakby jakaś siła zahamowała jego bieg. Kiwnął się do przodu, kolana się pod nim ugięły i osunął się wolno na pokład. Przechył sprawił, że potoczył się bezwładnie z powrotem, aż pod schody na mostek. Janek i Olek natychmiast zbiegli, aby mu udzielić pomocy. Tymczasem trzeci dopadł Pedra. Zwarli się na pokładzie i trwali tak przez długą chwilę, jakby obejmowali się przyjaźnie. Ale Pedro uniósł kolano i uderzył przeciwnika w biodro. Cios nie był bolesny, ale silny. Trzeci zachwiał się i to wystarczyło Meksykaninowi, by wyrwać się z jego objęcia. Odskoczył do tyłu, pod reling. Miał teraz w ręce nóż, plecami opierał się o łańcuch, pochylił głowę i czekał na atak. A trzeci rozłożył szeroko ramiona, przygięty, czujny, zbliżał się do niego. Fala silnie podbiła rufę i statek pochylił się do przodu. Obaj przeciwnicy stracili równowagę, ale Pedro, mający z tyłu oparcie, szybciej ją odzyskał. To on skoczył na trzeciego, wysuwając do przodu rękę z nożem. Pamela ponownie krzyknęła z przerażenia, bo trzeci padł na pokład. Pedro przeleciał nad nim i z rozpędu zatrzymał się na ścianie. Ale upadek oficera nie był wynikiem ciosu, sam rzucił się na pokład, widząc, że nie zatrzyma Pedra. Teraz zerwał się błyskawicznie i doskoczył do niego. Ale Meksykanin wywinął mu się, machnął nożem i byłby trafił, gdyby trzeci nie wykonał uniku. Pedro przetoczył się na drugą stronę, znów na skraj pokładu. Tu wreszcie dopadł go oficer i mocno przycisnął do łańcucha. Unieruchomił mu ramię z nożem, kolano wparł w brzuch, drugą dłoń zacisnął na gardle. Zmagali się tak w śmiertelnym uścisku, gdy wtem Pedro zdołał podciągnąć nogę i unieść ją do góry, by kopnąć oficera w podbrzusze. Ale trzeci był szybszy. Puścił gardło, chwycił za nogę Pedra i z całej siły szarpnął w górę. Meksykanin zacharczał, odchylił się mocno do tyłu, chciał się jeszcze szarpnąć, ale nie zdołał. Trzeci jeszcze raz pociągnął jego nogę w górę i ciało Pedra przewaliło się na drugą stronę wypadając za burtę. Słyszeli stłumiony krzyk, ale ciała nie zobaczyli, bo natychmiast porwała je fala. Trzeci stał chwilę, trzymając się rękami łańcucha, oddychał głęboko, potem wolno odwrócił się i ruszył ku mostkowi. Zobaczył, że Aki leży pod schodami, więc zatrzymał się i zapytał: – Co mu jest? – Żyje – oparł Janek. – Głowę ma rozbitą, jest nieprzytomny, ale żyje. Trzeci podniósł butelkę, która trafiła Japończyka. Było w niej jeszcze trochę whisky. Wypił ją, a potem wyrzucił za burtę. Pochylił się, dotknął szyi leżącego, skinął głową i powiedział: – Mógł doznać wstrząsu mózgu. Ma guz jak śliwkę. Weźmiemy go do kabiny, musi poleżeć, nic więcej na razie nie możemy zrobić. – Daj pan spokój – Janek odsunął trzeciego. – Ledwie się pan trzyma na nogach. Olek, bierz, zaniesiemy go. – Wzięli Japończyka, ponieśli do kabiny. Aki otworzył oczy, spojrzał półprzytomnie, próbował się uśmiechnąć, ale nie miał siły nic powiedzieć. Trzeci poszedł na 118 mostek, dotarł do nawigacyjnej i siadł bezwładnie, czując, że opuściły go wszystkie siły. Pamela usiadła obok. Łkała, pragnęła czyjejś bliskości, ale nie miała odwagi się przytulić. Mechanik, jakby nie wiedział, co się wydarzyło, siedząc na podłodze mamrotał coś pod nosem. Pusta butelka turlała się toczona przechyłami statku. Olek i Janek wrócili. – Chyba nic mu nie będzie – powiedział Janek. – Z wolna przytomnieje, ale jeszcze nie ma siły wstać. – Kawy – wykrztusił trzeci.– Olek, zrób wreszcie kawy... 5 Przez długi czas nie wiedział, gdzie się znajduje i co się z nim dzieje. Był zamroczony, w głowie słyszał szum jednostajny i natrętny, jak odgłos morskiej fali uderzającej o piaszczystą plażę. Poddał się złudzeniu, że jest gdzieś w bezpiecznym miejscu, z dala od ludzi i gwaru świata, że leży z przymkniętymi oczami rozleniwiony, beztroski, zadowolony z życia, niczego niepotrzebujący. Tylko ciepło stawało się coraz silniejsze, wywoływało suchość w gardle, pragnienie, które narastało aż do granic wytrzymałości. Otworzył oczy i nagle cała rzeczywistość zwaliła się na niego z taką siłą, że zapragnął uciec od niej, zniknąć, przestać czuć i myśleć. Leżał na podłodze, był lepki od brudu i potu, bolała go każda cząstka ciała, a pragnienie istniało nie w wyobraźni, ale było realne, trawiło go nieustannie podobnie jak głód, który od razu także wrócił z całą mocą. Żarówka nadal oświetlała ciasne wnętrze pentry, obok niego leżała latarka, której światło mocno zżółkło. Nie wiedział, jak długo trwał w tym stanie. Przypomniał sobie przechył, upadek, uderzenie w głowę i utratę przytomności. Musiało to trwać sporo czasu, skoro baterie w latarce wyczerpały się niemal całkowicie. Teraz już miał pełną świadomość swej sytuacji, a kołysanie i szarpnięcia, które silnie odczuwał, przypomniały mu, że trwa sztorm, a on płynie na pustym statku, ukryty jak szczur, uciekający przed ludźmi, starający się jak najdłużej uniknąć spotkania z nimi. Poruszył się, dotknął palcami bolącego miejsca na głowie i dźwignął się z podłogi. Z wysiłkiem ruszył w poszukiwaniu jedzenia. Znalazł go sporo. Było też co pić. Od razu zaczął pochłaniać wszystko, co nawinęło mu się pod rękę. Spieszył się. Rozumiał, że to, iż go do tej pory nie odkryto, jest przypadkiem, za który winien jest wdzięczność losowi. Ale lada chwila mógł tu ktoś przyjść, więc jadł, pił, a równocześnie zgarniał, co się dało, by zabrać ze sobą. Wtem usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Trwał chwilę w bezruchu, potem odwrócił głowę i spojrzał na drzwi. Klamka opadała i podnosiła się, ktoś szarpał ją z tamtej strony i napierał na drzwi. Poprzez hałasy wywołane uderzeniami wiatru i wody usłyszał głos, który coś tam wykrzykiwał, zapewne słowa zdziwienia, że pentra jest zamknięta. Cofnął się w sam ciasny róg, przyczaił i czekał z zapartym tchem, mając nikłą nadzieję, że tamten odejdzie przynajmniej po to, by poszukać jakiegoś narzędzia do otwarcia drzwi. Olek był zdziwiony, kiedy przekonał się, że drzwi są zamknięte. Szarpnął kilka razy, nacisnął silniej, ale nie ustąpiły. Pochylił się do dziurki od klucza, stwierdził, że tkwi on z drugiej strony i zaklął. Przyszła mu do głowy myśl, że kołysanie sprawiło, iż zamek sam zaskoczył, ale zaraz uświadomił sobie, że to niemożliwe, bo przecież nie przekręcał klucza, zresztą jak mógł to zrobić, skoro był on w środku. A więc może ruchy kadłuba wypaczyły drzwi tak, że zaklinowały się i nie chciały się otworzyć? – Co, do cholery! – złościł się. Naparł ramieniem, nic nie pomogło. – Ej, niech ktoś mi pomoże, drzwi się zacięły! – krzyknął w kierunku sterowni. Nikt nie usłyszał, więc wsadził tam głowę i powtórzył próbę. Trzeci wystrzelił właśnie w czerń nocy drugą rakietę, wyrzucił łuskę, załadował powtórnie rakietnicę. Nakazał mechanikowi: 119 – Przestań pan jęczeć i pomóż mu! Ale mechanik jakby go nie usłyszał. Nadal trwał w tym przedziwnym stanie, opanowany strachem, mamroczący modlitwę i pijany, bo z butelki otrzymanej od Pedra wypił ponad połowę. Janek nic nie mówiąc odbił się plecami od ściany i ruszył pomóc Olkowi. Ten odwrócił się i ponownie podszedł do drzwi pentry. A w tym czasie Ed, widząc, że klamka nie porusza się i sądząc, że ktoś, kto chciał się dostać do środka, poszedł po narzędzia lub pomoc, postanowił wykorzystać ten moment. Trzymając oburącz jedzenie dopadł drzwi, przekręcił klucz z trudem, bo ręce miał zajęte i mógł operować tylko końcami palców. Już miał nacisnąć klamkę, by wyskoczyć i uciec, gdy wtem Olek z drugiej strony zrobił to sekundę wcześniej. Drzwi niespodziewanie ustąpiły naciśnięte zbyt mocno przez spodziewającego się natrafić na opór kucharza. Uderzył Eda, który puścił wszystko, co trzymał w rękach, odskoczył do tyłu, oparł się plecami o bufet i wyciągnąwszy rewolwer, patrzył na kucharza. A Olek stanął na progu jak sparaliżowany. Widział nieznanego, zarośniętego, obszarpanego człowieka z gorejącymi oczami, kątem oka dostrzegł rozsypane na podłodze jedzenie, ale przede wszystkim miał przed sobą okrągły, niewielki, czarny otwór skierowany wprost w jego piersi. Nie rozumiał, co to jest. Zaskoczenie było tak wielkie, iż obraz, który miał przed sobą, nie wywołał poczucia niebezpieczeństwa, a tylko bezgraniczne zdumienie. Tymczasem z tyłu nadchodził Janek. Widząc, że Olek jednak otworzył drzwi, zatrzymał się mówiąc: – No i co, otworzyły się? Czemu stoisz, zróbże tej kawy. – Zamiast odpowiedzi usłyszał huk, a potem zobaczył, że kucharz wolno osuwa się i pada twarzą do środka pomieszczenia. – Olek! – krzyknął – rany boskie, Olek, co wyprawiasz?! – W tym momencie jakaś postać wyskoczyła z pentry i runęła na niego. Rozległ się huk drugiego strzału, tym razem niecelnego. Janek odruchowo padł na ziemię, tamten przeskoczył nad nim, rzucił się przed siebie i zaczął uciekać korytarzem, na końcu którego były schody. Trzeci stał przy drzwiach, przez które przed chwilą wystrzelił rakietę. Trzymał jeszcze rakietnicę w dłoni, a w drugiej miał paczkę naboi. Usłyszał, jak Janek o coś pytał kucharza, potem do jego uszu dotarł odgłos strzału. Nie od razu pojął, co to za dźwięk, dopiero drugi huk i rozpaczliwy krzyk Janka uświadomiły mu, że dzieje się tam coś niepojętego. Bez chwili namysłu przebiegł sterownię i wypadł na korytarz. Zobaczył nogi kucharza wystające zza progu pentry, Janka gramolącego się z podłogi i plecy uciekającego w stronę schodów człowieka. – Morderca! – krzyczał Janek. – Tam, ucieka! Trzeci uniósł rakietnicę i wystrzelił. Sycząc i sypiąc iskrami rakieta pomknęła korytarzem, obijając się o jego ściany. Nie dosięgła Eda, bo właśnie w tej chwili dotarł do schodów i na łeb na szyję poleciał w dół, znikając im z oczu. Trzeci już pędził za nim, ładując rakietnicę i krzycząc: – Tam, leć z tamtej strony! – pokazał ręką Jankowi, by pobiegł na korytarz po drugiej stronie statku i zabiegł drogę uciekającemu. Janek ruszył biegiem wyciągając latarkę, którą miał zatkniętą za pas. Już na niższym pokładzie usłyszeli w oddali gwałtowny tupot, potem przeciągłe skrzypienie i metaliczny trzask. – Do maszynowni! Tam się schował! – wołał trzeci, choć Janek był po drugiej stronie korytarza i oficer nie wiedział, czy go, usłyszy. Ale marynarz sam zorientował się, dokąd pobiegł ścigany. Obaj weszli do maszynowni drzwiami z dwóch stron statku. Trzeci stanął na galeryjce, przymykając za sobą drzwi, by słaby poblask z korytarza nie oświetlał go i nie wystawiał na strzał. Postąpił dwa kroki w bok i pochylił się nad barierką. Słyszał, że po drugiej stronie Janek także stąpa ostrożnie, by nie narazić się na niebezpieczeństwo. Z dołu rozległ się hałas, 120 stuk, ktoś przebiegł kilka kroków i zapanowała cisza. Pod nimi ziała czarna, groźna otchłań maszynowni. Nie widać w niej było nic, ale odgłosy miotanego sztormem statku potęgowały się tu i brzmiały przerażająco. Co jakiś czas jednak hałas przycichał i wtedy nasłuchiwali, czy tamten nie poruszy się, nie pobiegnie. Stuk jego kroków mógł stanowić wskazówkę, gdzie się znajduje. Oficer trzymał rakietnicę gotową do strzału z lufą skierowaną w czarną czeluść. Wtem rozległ się ostry dźwięk metalu, przekleństwo, hałas, jakby ktoś się potknął i upadł.Widocznie Ed usiłując pobiec dalej, w głąb wielkiej hali, wpadł na resztki jakiegoś urządzenia, uderzył się i przewrócił. Janek momentalnie zaświecił latarkę i skierował w tę stronę snop światła. – Nie świeć! – krzyknął trzeci. – Zastrzeli cię! Nim przebrzmiał okrzyk, w dole błysnęło jaskrawe światło i rozległ się ostry, ogłuszający huk. W tym samym momencie oficer nacisnął spust rakietnicy. Czerwona sycząca smuga wytrysła z lufy i pomknęła w dół. Tam uderzyła w metal, rozprysła się, upadła na stalową podłogę i nadal sycząc i siejąc iskry kręciła się, rzucając wokół czerwone światło. Ogromne wnętrze maszynowni wyłoniło się z mroku. Wypełniały je wielkie, rozedrgane cienie skaczące po ścianach w upiornym tańcu. A równocześnie rozległ się przeciągły, przerażający krzyk Janka. Trafiony kulą marynarz postąpił krok naprzód i opadł piersią na barierkę okalającą galeryjkę. Zardzewiały metal nie wytrzymał i Janek runął z wysokości kilku pięter. W czerwonym, pulsującym świetle, na tle niesamowitych cieni rzucanych przez resztki maszyn i agregatów, leciał w dół z rozrzuconymi szeroko ramionami, krzycząc ciągle, dopóki nie spadł na podłogę. Ciało klapnęło o metal i krzyk się urwał. Tylko jego echo, straszne i przerażające, wracało wielokrotnie odbite od pustych, żelaznych ścian, aż umilkło ostatecznie. Równocześnie zgasła rakieta, w maszynowni znów zrobiło się ciemno i zapanowała cisza zakłócana jedynie odgłosami wody atakującej burty statku. Trzeci cofnął się i zatrzasnął za sobą drzwi. Oddychał głęboko, oparł się plecami o ścianę i nie wiedział, czy to on trzęsie się ze strachu i przeżytych emocji, czy drga szamotany przez fale statek. Popatrzył półprzytomnie na rakietnicę, załadował ją ostatnim nabojem i chwiejąc się ruszył w kierunku mostku. 6 Pamela, usłyszawszy krzyki, strzały i odgłosy pościgu najpierw zdrętwiała z przerażenia, a potem chciała pobiec w tym kierunku. Od razu domyśliła się, że Ed został odkryty i strzela broniąc się przed ujęciem. Bała się. Jego i o niego. A zarazem bała się o Stana i pozostałych ludzi, bo wiedziała, że Ed jest gotów na wszystko. Miotała się przerażona, chciała im pomóc, ratować, ale czuła się bezradna. Doskoczyła do mechanika, który sprawiał wrażenie, jakby niczego nie słyszał i nie dostrzegał. – Ratujmy ich, pozabijają się! – szarpała go za ramię, usiłowała poderwać z podłogi. On zaś popatrzył nieprzytomnie. W jego oczach był strach i szaleństwo. – Toniemy! – krzyknął rozpaczliwie. – Ratujmy się! Uciekajmy! Zerwał się na nogi z niespodziewaną energią obłąkańca. Złapał ją za ramię z taką siłą, że krzyknęła z bólu. – Chodź – krzyczał, ciągnąc ją gdzieś na pokład. – Chodź, niech giną, to bezbożnicy, nikt ich nie uratuje. Chodź, musimy uciekać z tego piekła. Prędzej, prędzej! Wyciągnął ją ze sterówki na skrzydło mostku, potem powlókł dalej, nieco do tyłu statku. Nie miała siły wyrwać się z jego uścisku, była sparaliżowana strachem, czuła, że ma do czynienia z człowiekiem, który oszalał i że ją także ogarnia szaleństwo. 121 A on dopadł do tratwy ratunkowej zamocowanej tuż za mostkiem. Kilkoma ruchami oswobodził z linek trzymających ją na uchwytach, złapał i wyrzucił za burtę. Odwrócił się do Pameli wskazując w dół. – Skacz! – zawołał. – Skacz, uratujemy się, niech ginie statek, niech giną wszyscy, ale my się uratujemy! Spojrzała w dół. Pod wysoką burtą, która teraz wyłoniła się niczym pochyła, ciemna ściana wielkiej skały, zobaczyła skotłowane morze, tryskające w górę pianą i pyłem wodnym, wrzącą, huczącą kipiel. – Nie! – krzyknęła rozpaczliwie. – Nie! – Nadludzkim wysiłkiem wyrwała ramię z jego uchwytu i rzuciła się do tyłu. Wówczas on zaśmiał się niesamowicie, odwrócił od niej i skoczył za burtę. Słyszała jeszcze jego chichot zmieszany z szumem wiatru i łoskotem wody. Nie myśląc o tym, czym to jej grozi, rzuciła się do przodu, oparła rękami o poręcz nadburcia i spojrzała w dół. W niewyraźnym, rozchybotanym świetle, docierającym tu przez otwarte drzwi, zobaczyła, jak jego ciało uniosła fala, rzuciła do tyłu, potem cisnęła o burtę. Żółta tratwa była blisko. Wyciągnął rękę, już, już miał chwycić za zwisającą półkolistą linkę, ale ruchliwa woda uniosła go do góry, a tratwę porwała w ciemność. Jeszcze raz uderzyła nim o żelazo. Pamela zobaczyła otwarte w przedśmiertnym krzyku usta, wykrzywioną grymasem nieludzkiego przerażenia twarz, ręce wyrzucone nagle w górę, jakby błagały o pomoc. Potem wszystko zniknęło. Upadła na kolana, głowę opuściła nisko, tak, że czołem dotknęła zimnego, mokrego pokładu i szlochała. Tak zastał ją trzeci wracający z dołu. Popatrzył martwo, nie zdziwił się, że widzi ją w tym miejscu i w tej pozycji. Pochylił się, ukląkł przy niej i zapytał, zbliżając usta do jej ucha, bo szum wiatru zagłuszał jego słowa. – Co się stało, Pam? – On – zawołała. – On, tam – wskazała za burtę. Trzeci, spojrzał, zobaczył żółty ponton, który fala raz jeszcze przybliżyła do burty i zrozumiał. Objął Pamelę wpół, podźwignął z pokładu i poprowadził do wnętrza. Gdy znaleźli się w zacisznej kabinie, usiadł, puścił ją i drogo grzebał w paczce, nim wydobył wreszcie papierosa. Także zapalenie go przyszło mu z wielkim trudem. Rakietnicę położył obok, na stoliku, zaciągnął się głęboko, oczy miał półprzytomne, zdawał się nie pamiętać o tym, co się wokół dzieje. Pamela dygocąc, jakby trząsł ją atak malarii, zapytała urywanym głosem: – A oni, Stan, gdzie wszyscy? – Nikogo nie ma – odpowiedział martwo. – Zostaliśmy tylko my. Ty i ja. I ranny Aki... Na całym świecie tylko my... – Nie – krzyknęła nagle. – Nie! Tu jest piekło! Świat jest tam – wykonała nieokreślony ruch ręką, jakby wskazywała odległy ląd. – Tam jest świat, są normalni ludzie, jest słońce, spokój! – Nie – pokręcił głową z rezygnacją. Był spokojny, mówił, jakby tłumaczył dziecku. Nie, Pam. Tam nie ma nic. Tu jest nasz cały świat. Wszystko. Wszystko jest tutaj... Nikt nie ucieknie od swego losu... Z początku nie pojmowała, o czym mówi. Słuchała przestraszona, bo myślała, że i jemu, jak mechanikowi, pomieszał się rozum. Ale nagle pojęła, Stan mówił prawdę. Tu był cały świat. Ze wszystkim, co niósł. Zbrodnią i nienawiścią. Głodem i pragnieniem. Narkotykami i alkoholem. Miłością i śmiercią zagrażającą w każdej chwili. To był ten świat, który przyszedł do nich, który zabrali z sobą w ten straszny rejs, który tu ich otaczał w tę czarną, przerażającą noc śmierci. W nagłym porywie strachu i bezsilności rozpaczy załkała i przytuliła się do niego. Siedział martwo, nie zareagował na jej bliskość. – Och, Stan, to straszne, wszystko jest straszne i okrutne. Czyż ten koszmar nigdy się nie 122 skończy? Czy ta noc będzie wiecznie trwać? Spojrzał w okno. Nie było już tak czarne jak poprzednio. Na świecie poszarzało. Jeszcze nie ustąpiła noc, ale już ciemności rozjaśniał nieśmiały, szary przedświt. Wiatr nieco przycichł, fale stały się łagodniejsze, przechyły były już mniej gwałtowne. – Spójrz – powiedział cicho. – Noc się kończy. A w czasie dnia świat nie jest taki straszny. Żadne z nich nie zauważyło, że z tyłu, na tle drzwi pojawił się cień. Sylwetka człowieka, który wyłonił się z głębi statku, zasłoniła wejście. Ed stał, patrzył na tych dwoje przytulonych do siebie, zapatrzonych w rozjaśniające się za oknem niebo. W dłoni trzymał rewolwer, usta wykrzywił mu zły grymas, mokre, zmierzwione włosy opadały na czoło. Pierwsza wyczuła jego obecność Pamela. Odwróciła głowę, spojrzała i rozpaczliwie krzyknęła: – Stan! Ed, nie, Ed, nieeee! A on wolno unosił rewolwer do góry. Ciągle uśmiechał się nieco sennie, jedną dłoń oparł o futrynę, a drugą unosił nieskończenie wolno i długo. Trzeci szarpnął głową, ujrzał Eda, poderwał się, odpychając Pamelę na bok. Stali teraz naprzeciw siebie. Czarny otwór lufy patrzył wprost w piersi oficera. Milczeli i tylko oczami mocowali się jak dwaj zapaśnicy czekający, który pierwszy zaatakuje. Nagle z lufy wytrysnął ogień. W tym samym momencie trzeci rzucił się w bok, pragnąc uchylić się przed pociskiem. Ale nie zdążył – krzyknął i odruchowo złapał się za ramię. Ten nagły ruch sprawił, że kula trafiła nie w piersi, a poszła w lewo. Ed znów nacisnął spust, ale w tej chwili zdarzyło się coś nieprzewidzianego. Z tyłu, za nim, bezszelestnie pojawiła się niska postać. Aki stał przez moment nie rozumiejąc, co się dzieje, ale kiedy padł pierwszy strzał, skoczył na plecy Eda. Drugi strzał już był niecelny – kula uderzyła w metalową ścianę. Ed odwrócił się, z rozmachem kopnął Japończyka i znów wycelował w słaniającego się trzeciego. A w tym czasie Pamela sięgnęła na stolik. Drżała ze strachu, nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co robi, ale namacała dużą kolbę rakietnicy i zacisnęła na niej palce. Gdy Ed odwrócił się, by dobić trzeciego, ona uniosła dłoń i celując w twarz nacisnęła spust. Nie zdołał się uchylić, ciągle jeszcze miał na ustach ten dziwny, jakby ironiczny uśmiech. Zdążył jeszcze nacisnąć spust, padł ostatni strzał, ale kula nikogo nie trafiła. Ed upadł, zwinął się na podłodze i tak znieruchomiał, nie wypuszczając z dłoni rewolweru. Trzeci osunął się koło niego. Spomiędzy palców zaciśniętych na przestrzelonym ramieniu ciekła krew – stracił przytomność z bólu i wyczerpania. Pamela rzuciła rakietnicę. Patrzyła pod nogi, na zwłoki Eda, dziwnie teraz małe, skurczone i bezradne, i na Stana, który leżał obok spokojny, jakby zasnął po długim, męczącym wysiłku. Padła na kolana ogarnięta nagłym strachem, że i on nie żyje. Przytuliła policzek do jego twarzy, palcami chwyciła za puls. Bił. Nierówno, migotliwie, ale bił. Wstała. Na ciało Eda bała się patrzeć. Kierując wzrok przed siebie, przekroczyła zwłoki i wyszła do sterowni. Tu ujrzała Akiego, który leżał w kącie blady, pojękując z bólu po ciosie, jaki otrzymał od Eda i słaby jeszcze po uderzeniu butelką przez Pedra. – Aki? – zatrzymała się nie wiedząc, co robić dalej. A Japończyk spróbował się uśmiechnąć i powiedział z trudem. – Okay, maaam okay... Poszła dalej. Opuściła mostek, zeszła niżej. Po kołyszącym się jeszcze, zalewanym ciągle wodą pokładzie szła dalej, w stronę dziobu. Wyglądała jak lunatyczka, która nie wie, co się wokół niej dzieje. Potykała się, zataczała, padała, raniła ręce o ostre, metalowe kanty, wstawała jednak i ciągle szła naprzód. Dotarła wreszcie na dziób i już nie mogła iść dalej. Upadła na kolana, niewidzący wzrok skierowała na morze. Nie płakała. Nie czuła nic. Była jak martwa. Nagle dłonie złożyła na mokrym, zimnym metalu i zaczęła szeptać cicho, jakby się skarżyła. 123 – Boże, Boże, Boże, czy ten koszmar nigdy się nie skończy? A morze wokół statku stopniowo się uspokajało. Zrobiło się niemal całkiem widno. Niebo było jeszcze groźnie zachmurzone, ale wiatr, słabszy już, wyraźnie zamierający, rozwiewał kłęby mgły, otwierając przed dziobem coraz więcej wolnej, czystej przestrzeni. Z kłębów ustępującej mgły wyłonił się nagle niewielki, przysadzisty statek. Nad morzem poleciał przeciągły, przytłumiony, przez odległość i szum wiatru ryk syreny, jakby triumfalny sygnał, że oto mija strach i groza, a nadchodzi ratunek. „Smok” skierował się w stronę „Stelli” i rozgarniając kadłubem ciągle jeszcze falującą wodę, szedł uparcie, to nurzając dziób w falach, to znów unosząc go, jakby składał powitalne ukłony.