Z Sokratem Janowiczem rozmawia Jerzy Chmielewski Nasze tysiąc lat Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Książka ta ¦ jak może sugerować tytuł ¦ nie jest ani podręcznikiem, ani chronologicznie uporządkowanym zapisem historycznych dziejów Białorusi. Potrzeba jej wydania narodziła się dawno. Po to, by w popularnej formie odpowiedzieć na podstawowe białoruskie pytania. Jest adresowana do zwyczajnych czytelników, zarówno Białorusinów, jak i Polaków, którzy czasem interesują się białoruską historią i kulturą. Dlatego została napisana po polsku. Pytania i odpowiedzi podzielono na rozdziały. Wprowadzający ¦ „Przed drogą” ¦ zawiera ogólne rozważania o białoruskich losach, oparte także na osobistych przeżyciach autorów. Następny ¦ „Mały kraj z wielką historią” ¦ to przemyślenia na temat tysiącletniej historii Białorusi i Kraju Białostockiego. W rozdziale „Śladem misjonarzy” zawarte są rozważania o problemach religijnych, głównie w kontekście stosunków prawosławno-katolickich, od początku chrześcijaństwa na tych terenach. Na zakończenie –„Słowo jest wszystkim” ¦ o literaturze i twórczości literackiej Sokrata Janowicza. Autorzy poruszyli tylko wybrane zagadnienia, ich zdaniem najważniejsze, odpowiadające zainteresowaniu większości potencjalnych czytelników. Całość przypomina publicystyczną gawędę, miejscami esej literacki. Swobodna, ale oparta na faktach, interpretacja poruszanych zagadnień jest przywilejem takiego gatunku. 5 Przed drogą Dzieje naszej Białorusi ¦ zarówno tej wielkiej z Mińskiem, Połockiem i Witebskiem, jak też tej małej z Krynkami, Białymstokiem, Bielskiem i Hajnówką. ¦ przypominają wieczną podróż w poszukiwaniu ojczyzny. Podróżników były miliony. Ci u steru ¦ przywódcy, działacze i politycy ¦ okręt historii próbowali najczęściej kierować albo na wschód, albo na zachód. A ci, którzy ojczyznę widzieli na miejscu, u siebie, swego celu nigdy tak naprawdę nie osiągnęli. Zatem my, Białorusini, nadal jesteśmy w tej podróży. I chociaż na mapie świata zaistniała wreszcie Republika Białoruś, to temu państwu, jak na razie, obca jest własna historia, kultura, a nawet ojczysty język. W równie trudnej sytuacji znaleźli się Białorusini na Białostocczyźnie. Tu z kolei nie potrafiliśmy się oprzeć fali polskości, która nas niemal już zatopiła. Tylko nieliczni rozbitkowie, do których obaj z Panem należymy, kontynuują jeszcze tę podróż do swej Itaki. Cel ciągle jest jeszcze przed nami. Ale czy go osiągniemy? To pytanie musiał Pan sobie zadawać już pięćdziesiąt lat temu, na początku swej drogi życiowej, nierozerwalnie i do końca związanej z białoruskością. Jak wtedy wyglądał cel tej białoruskiej podróży? Jaką Białoruś widział Pan przed sobą? Czy taką, jaką mamy dziś? ¦ Panie Jurku, pięćdziesiąt lat temu Białoruś ani mi się śniła. Po uszy tkwiłem w tzw. ruskości, wyznacznikiem której była cerkiew. Nie język, bo „po prostemu” rozmawiali wtedy w Krynkach wszyscy, także ci pilnie uczęszczający do kościoła. Polszczyznę słyszało się wyjątkowo, w szkole podstawowej od nauczycieli, od pograniczników ze strażnicy, milicjantów z posterunku, aptekarza; no i, oczywiście, od księdza. Przejawy jej nieco powszechniejszego użycia wiążą się z pierwszym wysypem młodzieży do szkół w miastach, w roku pięćdziesiątym. Oto na zabawach tanecznych w ocalałej z pożogi wojennej bożnicy pożydowskiej pojawiły się pindy młodomużyckie z fumami jaśniepanienek, obowiązkowo z przypiętymi do włosów barwnymi deklami sztubackimi. Muszę zaznaczyć, że takoż przyozdobiona początkująca kawalerka zachowywała się o wiele skromniej. Przy tej okazji w ogóle chcę podkreślić, że sławiona przez poetów mowa matczyna w naszym, białoruskim, przypadku nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Należałoby raczej mówić o mowie ojców, bo matki to zaciekłe polonizatorki (pewnie z większego emocjonowania się przyszłością dzieci). Do białoruskości nigdy bym nie doszedł, gdyby nie interesowały mnie książki. Jeśli dzisiaj trafiam na kogoś, kto dziwi się i wybrzydza na nią, to wiem już na pewno, że mam do czynienia z analfabetą (gwoli wyjaśnienia: współczesny analfabeta czy debil jest w stanie ukończyć nawet uniwersytet). Status inteligenta bowiem nie polega na uzyskanych dyplomach studiów, lecz na stylu życia, wypełnionym ciągłym rozwojem własnym, pogłębionym myśleniem, intelektualnym przodownictwem w społeczeństwie. Jest to jednak zjawisko typowo wschodnioeuropejskie, na zachodzie Europy znane jedynie jako elitarna kategoria intelektualistów. Tam po prostu nie ma inteligentów. Od dawna w niektórych krajach nieledwie większość populacji regularnie posiada wyższe wykształcenie, u nas zaś, w Polsce, jeden na piętnastu może... Stąd ta swoista unikatowość. Tak zaczęła się moja białoruska odyseja, z dążenia do zostania człowiekiem kulturalnym. Prostak nie ma moralnego prawa do narodowości, ponieważ traktuje ją cynicznie instrumentalnie. Synonimem takiego stosunku do niej jest napchany brzuch. To dlatego wszelkich asymilacji dokonują wcale nie szowiniści z naprzeciwka, lecz... chleb. Ano! Dzieje naszej Białorusi ¦ tej, jaką pamiętamy my i nasi rodzice ¦ są dziejami docierania do większego bochna. Ponieważ ten kołacz stale znajdował się w obcych rękach, nie mogła w konsekwencji tego nie zaistnieć na ludową skalę rusyfikacja z polonizacją (dokładniej: samorusyfikacja, samopolonizacja). Dotykamy wszak syndromu kolonialnej zależności. Psycholo- 6 gię owego zjawiska zilustruję znamiennym przykładem: w cierpiących na bezrobocie Krynkach niespodziewanie zgłosił się do mnie miejscowy „prawdziwy Polak”, który zaskoczył nagłą swą białoruskojęzycznością i poniekąd antypolskością... Zwiedział się facet, że można nielicho zarobić przy grodzeniu mojej posesji i murowaniu szamba. To prawda, że jesteśmy nadal w podróży. Jednak zbliża się jej kres, jako że zaistniało Państwo Białoruskie, którego nikt nie kwapi się brać na swój budżet, a zatem skazane jest ono na niepodległość, więc na własny chleb ¦ równie identycznie, jak szereg innych nowo objawionych (np. Macedonia, Słowacja, Bośnia). Kiedyś utrzymałyby się one najwyżej przez kilka dni. Obecnie natomiast agresja terytorialna przestała bogacić, rewolucja technologiczna przekreśliła elementarny rachunek podwajania produkcji przez podwajanie liczby rąk do pracy. Bogactwa naturalne również przestają zasadniczo ważyć (jeszcze gaz, ropa naftowa). ¦ Stało się tak zaledwie w ciągu pół wieku, ale te lata to jakby cała epoka. W tym czasie zmieniło się niemal wszystko. Inaczej się ubieramy, co innego jemy, mamy inne potrzeby. Zmieniły się drogi, ulice, wsie, miasta, domy. Światem zawładnęła technika, dobijając każdą tradycję, opartą ¦ jak nasza - na prymitywizmie fizycznym i nikłej edukacji społeczeństwa. Polski żywioł, który nas wchłonął ¦ zdaje się już bezpowrotnie ¦ jest bezlitosny. Zamilkł gwar białoruski, umiera folklor, jeszcze sztucznie tylko podtrzymywany przy życiu. Jako polscy Białorusini, żyjąc przecież u siebie, żyjemy na emigracji. My, świadomi Białorusini, nawet przez swoich uznawani jesteśmy za dziwaków, którzy przeszkadzają im być Polakami. Tutejsza białoruska świadomość narodowa nie zmieniła się na lepsze ani na jotę, przeciwnie ¦ coraz bardziej ulega całkowitemu zatarciu. Ale symptomy tego były już widoczne na początku lat pięćdziesiątych. Niejednokrotnie w swoich książkach, opowiadaniach i wspomnieniach opisywał Pan, jak ludzie z Krynek masowo zrzucali z siebie brzemię białoruskiej wiejskości, chcieli być Polakami. A jednak wszedł Pan na ten ciernisty szlak naszego pozytywizmu, budził świadomość, nauczał historii wbrew woli swego narodu. Czy nie była to walka z wiatrakami? Czy dziś, po pięćdziesięciu latach, poszedłby Pan znów tą samą drogą? ¦ Don Kichot, zoczywszy wiatraki, mylił je ze zwidami minionych czasów wędrownych rycerzy. Trzeźwo na to patrzył jego giermek, nie obciążony etosem szlachetnie urodzonych. Na pozór ma Pan rację, rozpadły się na próchno teraz moje-nasze wiatraki... Czy na początku swej drogi życiowej zdawałem sobie sprawę z takiego finału przyszłych lat? Z pewnością nie, bo i skąd!? Ostoję białoruskości stanowiła wieś, ów, wydawało się, niezatapialny kontynent chłopstwa. Nie groziło mi życie w świecie wydumanym. Chodziło właściwie o jedno tylko: by tchnąć ducha świadomości narodowej w ten wsiowy żywioł białorusinski, który był sobą odruchowo i organicznie, podobnie jak, powiedzmy, kogut kogutem. Kaznodziejsko przemierzałem na piechtę , nie ja jeden zresztą, zimą i latem ¦ okolice od Bobry do Bugu, zakładając mnogie hurtki Białoruskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego. Nigdzie nie spotkałem się z otwartą niechęcią do tej swojej misji, samorzutnie wykraczającej przy tym poza moje służbowe obowiązki pracownika etatowego wspomnianej organizacji. Nocując w chałupach czy wiosną w stodołach, niczym jakiś partyzant, byłem podejmowany nie samymi jeno kartoflami w mundurkach... Aż dziw, że się nie rozpiłem w tym nieustającym ciągu gościnności! Problem dalszego trwania Białorusinów jako nie-Polaków ściśle łączy się nie z zagadnieniem intensyfikacji działalności kulturalnej, która okresami bywała ongiś na grani wprost przegrzania koniunktury (wszystko w niej szło w tysiące ¦ koncerty śpiewacze, wieczory literackie, spektakle amatorskie, kursy oświatowe po białorusku, festyny, wystawy, całe góry egzemplarzy książek, „Niwy”). Zgubnie zadziałał jednakowoż ukształtowany historycznie stereotyp Białorusina jako wyłącznie chłopa, a języka białoruskiego jako przypisanego mu klasowo, tj. wieśniaczego. Jednak ówże negatywny stereotyp nie okazałby się tak zabójczy na skalę społeczną, gdyby nie 7 doszło do redukcji rolnictwa do marginalnego wymiaru w momentalnie urbanizującym się społeczeństwie. Muzyk w mieście, chociaż i uświadomiony nacjonalnie, pozostał przede wszystkim muzykiem, niestety. Z wszelkimi, wynikającymi z tego poczucia, kompleksami. Nie był i nie jest on partnerem mieszczuchowi.Co z tego, że wieś zawładnęła ludnościowo miastem, skoro uczyniła to przecież chyłkiem, nierzadko w zawstydzeniu. Nieszczęście gwałtownego uprzemysłowienia kraju zawiera się w tym, że dokonało się ono kosztem zrujnowania także silnych gospodarstw rolnych, doprowadzenia do absurdu ekonomicznego uprawy roli w ogóle. Zasiało to samowyniszczającą mentalnie neofickość u „miastowych z wiechciem w bucie”. Odchamianie się sięgnęło zenitu w pierwszym pokoleniu, urodzonym już nie pod słomianą strzechą czy w kułackich chatach z pokojami, lecz w blokach (symbolicznie mówiąc). Czy lekkomyślnie przemarnowałem swe życie na użeraniu się z bęcwalstwem białoruskim? Na uszczęśliwianiu go na siłę, niejako wmuszając godność, honor rodowy, dumę!? Z boku niby lepiej widać, jednakże prawda obiektywna jest następująca: każda budząca się do istnienia narodowość płaci wysoką cenę w postaci strat asymilacyjnych, ale nie ginie zupełnie. Mam na myśli Kraj Białostocki, bo w Republice Białoruś tamtejsi Białorusini jako lud państwowy są wprost bez szans na samounicestwienie się. ¦ Najwygodniej winą za każde niepowodzenie obarczyć tzw. czynniki obiektywne, czyli niezależne od nas. Tego rodzaju broń upodobali sobie szczególnie politycy będący u władzy. Oni, o ile mają „gadane”, a takie muszą mieć, potrafią znaleźć na każde oskarżenie nawet kilka różnych wyjaśnień „natury obiektywnej”. Proponuję, abyśmy tu unikali takich metod. Samo stwierdzenie faktu, nawet najbardziej oczywistego, a choćby i odkrywczego, to w naszym przypadku też za mało. Bo trzeba wreszcie, choćby dla historycznej sprawiedliwości, wskazać winowajców, odpowiedzialnych za obecny stan białoruskiej nacji. Weźmy chociażby ów wieśniaczy stereotyp Białorusina. To Polacy nam go nadali. Całe wieki byliśmy ludźmi gorszej kategorii ¦ uciskani, wyzyskiwani, niemiłosiernie eksploatowani. W Kraju Białostockim przez Polaków mianowicie. Zostawmy to jednak na potem. Wszystkie przyczyny naszej dziś doli-niedoli można znaleźć już tylko w historii. Ale zanim to zrobimy, poszukajmy przykładów innych nacji, które spotkał los podobny do naszego. A może Białoruś jest wyjątkiem? ¦ Nie, Panie Jurku. Analogii po temu w historii europejskiej całe mnóstwo ¦ chociażby podbój zachodu Cesarstwa Rzymskiego przez germańskich barbarzyńców zza Alp. Ulegli oni romanizacji w niewiele lat. Słabsza kulturalnie masa ludzka, bez przygotowania wmieszana w silniejszą, zanika na wieki wieków. Nie chodzi tutaj o materialną niekonkurencyjność, która zawsze jest wynikiem przecież niższego poziomu ducha. To, proszę Pana, sprzężenie zwrotne: biedny, bo głupi, a głupi, bo biedny... Kwadratura koła? No nie, aż tak źle dzisiaj z nami nie jest! Białoruś nie jest wyjątkiem. W większości rosyjskojęzyczna Ukraina aż nadto potwierdza to; tym przejrzyściej, że wydobywa się z tego samego kotła dziejowego. Skoro Litwa jako niegdysiejsza Żmudź jest dziś zdecydowanie różna ¦ mimo wspólnej i dla niej przeszłości Rzeczypospolitej ¦ to dzięki temu jedynie, że była ona katolicką pod prawosławnym później zaborem (jej protestancki fragment ¦ od Gołdapi do Kłajpedy ¦ zniemczał z kretesem, nie bacząc na litewskojęzyczne nabożeństwa w kirchach). Uratował ją etnicznie upadek szlacheckiej Polski. Kontrast z rosyjskością potem był ogromny! Z dalszej Europy idealnie pasuje nam równie chłopska Norwegia. Do cna zeszwedziała pod długoletnią władzą Sztokholmu, stała się niepodległą nieomal podobnie jak Białoruś, niczym dar niebios (w 1905 r.). Do dziś nie może się zdobyć na jednolity język literacki; nałożyły się nań wpływy uprzednio wielowiekowej aneksji duńskiej, niezwykle brutalnej. 8 ¦ Dzieli nas z Panem różnica trzydziestu lat. Pod koniec lat osiemdziesiątych, mając solidne techniczne przygotowanie zawodowe, ja także poświęciłem się niejako sprawie białoruskiej. Doskonale zdawałem sobie sprawę z równi pochyłej, na której znajdował się mój naród, zdecydowałem się jednak przeciwstawić niekorzystnym procesom asymilacji i polonizacji. Takich jak ja znalazło się więcej. Chociaż dostrzegaliśmy gasnące oscylacje aktywności swego narodu, uwierzyliśmy w przyszłość. Takim nastrojom sprzyjały demokratyczne przemiany w Europie. Wielu z nas w jakimś stopniu pozostawało też pod Pańskim wpływem. Do dziś jest Pan autorytetem moralnym dla części młodszego od siebie pokolenia. Skoro Panu nie udało się zmienić rzeczywistości, to sądzi Pan, że my temu podołamy? ¦ Czemu Pan uznał, że mi się nie powiodło? Przecież przeczy temu chociażby Pański akces do białoruskości. I rzeszy rówieśników Pana! Bardzo mi to schlebia, że był w tym i mój udział. Nigdy nie przypuszczałem, że doczekam takich słów uznania. Walczyłem wszak o siebie nade wszystko, o to, by się nie upodlić małodusznością. Być może z przesadną honornością... Wie Pan, będąc jeszcze uczniem Technikum Elektrycznego w Białymstoku stale miałem pierepałki z kolegami z Krynek, którzy panicznie unikali „ruskiego gadania” w miejscach publicznych, w wypełnionym w końcu swojskimi dziewczyniskami autobusie PKS w porze wyjazdów na wakacje do domu. Wcale nie z pobudek patriotycznych, których póki co prawie nie doznawałem. Owo tchórzliwe polszczenie zwyczajnie obrażało mnie, ot co. Czciłem Matkę i Ojca, i nie tylko nie dopuszczałem do swych myśli jakiegoś paskudztwa o nich, lecz czułem skórą, że jeśli sprzeniewierzę się ich słowu białoruskiemu, choćby zaocznie i wymuszenie, popełnię tym samym ciężki grzech hańbiący i utracę przez to szacunek do samego siebie. Niemożliwe wręcz, bym samobójczo załamał się. To kwestia wychowania w rodzinie, aury dzieciństwa. Jakowejś sakralności w stosunkach między dzieckiem a jego rodzicami. Osobowość formuje się w człowieku do czternastego roku życia, jak twierdzą psycholodzy. Kto do tego momentu rósł na łajdaka, temu później święty Boże nie pomoże, żadne perswazje ani kije. Pomijam uwarunkowania genetyczne, bo na nie w ogóle nie ma rady. Język polski honoruję jedynie z ust rzeczywistych Polaków. Asymilant natomiast wzbudza we mnie nieprzepartą chęć oddalenia się odeń. Bo to z reguły mięczak, nie wzbudzający zaufania i bezpieczniej jest nie mieć z nim nic wspólnego. ¦ Rozmawiamy wszak po polsku. Wyjaśnijmy więc, dlaczego. Z jednej strony robimy to dla Polaków, aby pokazać im Białoruś tak, jak my ¦ Białorusini ją widzimy. Ale do zdecydowanej większości czytelników spośród własnej społeczności też łatwiej będzie nam dotrzeć właśnie po polsku. Jest to jedna z oznak czasu, której również Pan uległ. Kiedy stało się to po raz pierwszy? ¦ Tak, to jedno z najsmutniejszych pytań, na jakie kiedykolwiek odpowiadałem. Nasza rozmowa po polsku, cóż: prosta konsekwencja tragedii narodowej, w jakiej znaleźliśmy się my, Białorusini. Społeczna marginalizacja naszego języka na rzecz sąsiednich ¦ u nas polskiego, u nich zaś rosyjskiego ¦ tylko z pozoru nie rujnuje narodowości. Odrębność każdego języka ¦ przypomnijmy to sobie ¦ wszak ze swej natury o wiele głębsza, aniżeli odmienne brzmienie leksyki, słów; jest nade wszystko unikatowo inną interpretacją człowieka i świata. Inną filozofią. W ślad za polskim mówieniem niezmiennie podąża polskie myślenie ¦ polskie pojmowanie rzeczywistości, sensu bytu itd. Czyli: następuje stawanie się Polakiem. Karlenie i zanikanie Białorusina w Białorusinie. Ktoś może zaprzeczyć, że to niezupełnie tak i powołać się przy tym chociażby na zanglizowaną Irlandię, którą trudno przecież uznać za zbytecznie istniejące jeszcze jedno państwo angielskie. Cóż, to porównanie ¦ z gatunku powierzchownie oczywistych. Bo nie wiemy o 9 tym, że walki Irlandczyków o niepodległość przebiegały w aurze bynajmniej nie etnicznych zmagań; prędzej katolickiej rewolucji przeciwko protestanckiemu uciskowi z Londynu; nade wszystko zaś był to klasyczny bunt głodnych przeciwko opływającym w dostatki angielskim lordom, zawłaszczającym ziemie (na kolonialną modłę). Anglik w oczach Irlandczyka jawił się jako krwiopijca i okupant, sadysta, który zabraniał rozmawiać po irlandzku, karał za to. Trzy czwarte mieszkańców tej Zielonej Wyspy wyemigrowało do Ameryki! Z dziesięciu aż siedmiu! Z niewyobrażalnej nędzy. Jak i nie jest pięknoduchowską fanaberią także to, że dzisiaj w Republice Irlandzkiej nasila się ruch na rzecz powracania do swej podeptanej mowy, o tyle niełatwy, że mowa ta jest celtycka, jej słownik w niczym nie przypomina angielskiej czy którejkolwiek z bliższej zagranicy. Ja, osobiście, na szczęście nie muszę ulegać presji polonizacyjnej. Mój los życiowy nie jest kategorycznie zawisły od narzucanych przez okoliczności uwarunkowań psychojęzykowych. Mogę z powodzeniem egzystować jako obcy wśród swoich, zakalcowaty cholerny Białorus śród świeżo upieczonych, parujących Polaków. Dla twórczości literackiej w ogóle nie jest niezbędna otoczka z żywiołu rodzimego, o czym świadczą życiorysy wielu autorów. Albo i literatura średniowiecza, łacińskojęzyczna również w dawnej Polsce. Powiem więcej: pisarz jest w stanie obejść się bez wielotysięcznej rzeszy czytelników. Ich kiedyś, przed wynalazkiem druku, zwyczajnie nie było tyle; czytelnictwo masowe zrodziło się bowiem wraz z pojawieniem się książki nierękopiśmiennej, tj. jako towaru; u schyłku ledwie piętnastego stulecia powstały pierwsze drukarnie na południu Niemiec, pracujące na rynek, czyli na popyt. Jeśli od czasu do czasu piszę i publikuję po polsku, to z dwóch banalnych, nie zawsze koniecznych mi, powodów ¦ aby dotrzeć ze swymi przemyśleniami do szerszego kręgu odbiorców, jak to słusznie Pan zauważył, albo ¦ cóż ¦ dla wulgarnych pieniędzy, na zamówienie jakiegoś wydawcy. Nigdy natomiast nie myślę tak w przypadku świętej dla mnie twórczości literackiej artystycznie pięknej. Chodzi o to, że pisarz jest bezwzględnie skazany na język ojczysty, jeśli chce wyciągnąć maksimum ze swego utalentowania. Wcale nie martwi mnie to, że moje tomy białoruskojęzyczne opowiadań i nowel zalegają strych domu, sprzedają się marnie, w liczonych egzemplarzach. Gombrowicz żartował był, że wybitne dzieła powstają nie po to, by je motłoch czytał, bo nie czyta, nic z tego nie kapuje... Jak i nie ślęczy nad planami konstrukcyjnymi szofer auta czy lotnik Boeninga. Kiedy zabrałem się do pisania po raz pierwszy? Jakieś pięćdziesiąt lat temu. Grubo wcześniej, niźli po białorusku. Były to młodzieńcze grafomańskie wierszyki. Dlaczego po polsku? Bo uczęszczałem do polskiej szkoły, w rodzinnych Krynkach. Właśnie ¦ jak mawiał Danton ¦ naród, jeśli życzy sobie istnieć, winien zadbać od razu o parę, fundamentalnie ważnych, spraw: o chleb mianowicie i o szkołę (w domyśle: narodową). Białoruskości nikt mnie specjalnie nie nauczał, nie znalazł się żaden taki; odkryłem ją sam, po udaniu się do szkół w Białymstoku. Bobrując w bibliotekach miejskich, pewnego dnia natknąłem się ze zdumieniem na literaturę białoruską, istnienia której ani podejrzewałem. W księgozbiorze Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, u zbiegu ulic Sienkiewicza i Lipowej. 10 Mały kraj z wielką historią. ¦ Pamiętam własne, jakże długie i trudne, poznawanie najdawniejszej historii swego narodu, ziem rodzinnych, szukanie korzeni białoruskich w wielowiekowych i ¦ jak się okazało ¦ niezwykle burzliwych dziejach naszej części Europy. Na mapach mych szkolnych atlasów ziemie, znaczone Bugiem, Narwią, Niemnem i Świsłoczą, od starożytności po średniowiecze pozostawały puste, bezpańskie, wręcz niczyje. Z podręczników wynikało, że były tam tylko wielkie, bezludne puszcze, zapewne z mnóstwem zwierzyny. A że było inaczej i ziemie te nieprzerwanie tętniły ludzkim życiem od, rzec by można, tysięcy lat, po raz pierwszy dowiedziałem się od... Pana. Jakoś tak na początku lat osiemdziesiątych, przed maturą, pewnego razu na tablicy ogłoszeń przy białostockiej cerkwi św. Mikołaja spostrzegłem ogłoszenie o odczytach na temat historii Białorusi w parafialnej świetlicy. Z zapartym tchem słuchałem barwnych opowieści o pierwotnych plemionach białoruskich ¦ Drehowiczach, Krywiczach i Radzimiczach, o podbojach, najazdach, wodzach, wędrówkach ludów... Ciekawiło mnie to niezmiernie, ale w myślach zadawałem sobie pytanie: skąd ten jąkający się facet ¦ pisarz przecież, a nie historyk ¦ tyle wie? Śledząc później Pańską eseistykę historyczną ¦ od pamiętnej „Białorusi, Białorusi...” po liczne publikacje i referaty konferencyjne ¦ podziwiałem zawarty tam ogromny i stale uzupełniany zasób wiedzy specjalistycznej. Co Pana skłoniło do tych, niemalże naukowych, dociekań? Jak Pan dochodził do prawdziwej historii Białorusi, także tej białostockiej i kryńskiej? Skąd czerpał Pan tę, zakazaną wtedy, wiedzę? ¦ Byłem stale głodny tej wiedzy o Białorusi, rozkurzonej wtedy po rosyjskich i polskich tomach. Nieco przewrotnie mówiąc, wina w tym pomilkujących Polaków, Rosjan. W szkole ciągle wkuwałem historię , Polski. W księgarniach pełno było Rosji. Więc zadawałem sobie oczywiste pytanie: co z Białorusią. Przecież nie jestem Polakiem, ani Rosjaninem. Tyle już wiedziałem wówczas. Trafiłem wreszcie na broszurkę rosyjską, poświęconą charakterystyce Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Ale świat białoruski w niej poczynał się ledwie na Sylwestra 1919 r. To mnie zdumiało, boć wiedziałem trochę o wcześniejszym istnieniu Kupały, Kołasa... Ogólne wrażenie z tej propagandowej lektury odniosłem takie, że owa republika jest jakimś wygłupem bolszewików. Nie bardzo zrozumiałą imprezą ich Komitetu Centralnego. Wszystko działo się dzięki Partii, nic poza nią. To mnie nie tyle zniechęciło, co zrodziło podejrzenia o jakowąś szulerkę wokół mojej duchowej Ojczyzny. Złe przeczucia niebawem sprawdziły się, gdy w tejże księgarni z wydawnictwami radzieckimi w cichej uliczce Kilińskiego posiadłem, proszę Pana, niedużą książeczkę o Skarynie ¦ pamiętam ¦ autorstwa Dabrynina. Ach, wgryzłem się w nią na wylot, mogłem recytować całe akapity! Oszołomiony tym, że był aż Renesans białoruski! Opracowałem jej obszerne streszczenie, z którym sensacyjnie wystąpiłem na... strychu domu Hryszy Harbuza w Krynkach, któregoś lata za postalinowskiej odwilży. Przed czeredką koleżków z potajemnie tworzącego się wówczas ¦ na filomacką modłę ¦ Związku Patriotów Białoruskich (Sajuz Biełaruskich Patryjotau). Większego rozgarnięcia doznałem dopiero w okresie pracy w redakcji „Niwy”. W tym zespole, po chłopsku zakompleksionych adeptów dziennikarstwa, nie mających zielonego pojęcia o wielkości Białorusi, pojawił się był Maciej Konopacki. Jedyny, prócz samego szefa z moskiewskimi studiami literackimi, naprawdę wykształcony i kulturalny człowiek. Z egzotycznym wówczas tytułem magistra. Białoruski Tatarzyn był z niego i kiedyś w tajemnicy wyznał mi ¦ o Jezu! ¦ że jest synem pułkownika Wojska Białoruskiego z kampanii w dwudziestym. Gdyby nie strach przed delatorami Służby Bezpieczeństwa PRL, na rękach bym go nosił, to inteligenckie chuchro! 11 Nielicho wzbogaciłem się wiadomościami historycznymi także w trakcie studiów zaocznych na nauczycielskiej filologii białoruskiej w Białymstoku; tematem swej pracy dyplomowej uczyniłem publicystykę Kastusia Kalinowskiego. Jednakowoż prawdziwe, że tak powiem, trzęsienie ziemi przeżyłem znacznie potem, podczas wyjazdu do Londynu w roku wybuchu „Solidarności”. Dnie i tygodnie spędzałem tam w czytelni biblioteki emigracyjnego ośrodka białoruskiego na Finchley. Dostawałem ataków śpiączki ¦ tak się bronił mój układ nerwowy przed nawałem informacji. Korzystając wtedy z rozgardiaszu w służbach kontrolnych na warszawskim lotnisku, przytaszczyłem do domu stamtąd ciężkie kilogramy kseroodbitek. W osiemdziesiątym pierwszym już miałem napisaną „Białoruś, Białoruś” (tytuł ściągnąłem od Konwickiego). Władowałem w tę książeczkę całą swą znajomość tematu. Wszyściuteńkie fakty i fakciki, znane mi a pasujące kompozycyjnie. Niewiele odpadło, chociaż robiłem wrażenie mocno napompowanego materiałem. Rzecz w tym, Panie Drogi, że nie było naukowych opracowań na przyzwoitym poziomie akademickim historii Białorusi, jeno kilka dawnych a chudych tytułów autorów-samouków. Plus mnóstwo tekstów przyczynkarskich, rozsianych w pismach uchodźczych. Więc nachapałem się tego bez ładu i składu, porządkując to po powrocie w ojczyste pielesze. Tak zaczęło się moje eseistyczne historiozofowanie na publiczną skalę. Nie byłoby go, gdyby nie późniejszy rozgłos wokół „Białorusi, Białorusi”. No i zrodził się wkrótce młodobiałoruski ruch narodowy u nas, dla którego ¦ ku memu miłemu zaskoczeniu ¦ stałem się czymś w rodzaju guru (dzisiaj nawet najgłupszy Młodobiałorusin wie więcej, aniżeli ja wtedy). Interesowanie się zaś zamierzchłością Krynek miało wtórny charakter. Przestało mnie to emocjonować od momentu, kiedy spostrzegłem wściekłą irytację ich ruskimi korzeniami również u tutejszych prawosławnych Polaków, niemal na sto procent dominujących wśród miasteczkowych parafian. Nie to nie, niech was wszyscy diabli porwą! ¦ Jak to się wszystko zaczęło z tą naszą Białorusią? W odróżnieniu od sąsiadów, czyli Polski i Rosji, nie mamy tylu znaczących dat, zdarzeń i bohaterów. Przyjęło się, że historia Białorusi zaczyna się wraz z Wielkim Księstwem Litewskim, namiastką białoruskiej państwowości. Nie można jednak poddawać zupełnemu zapomnieniu także wcześniejszych stuleci, a może nawet i tysięcy lat. Od jakiego momentu najbezpieczniej rozpocząć wędrówkę po dziejach naszej Białorusi, by nie zabłądzić w gąszczu niejednoznacznych zdarzeń, okresów przejściowych, różnych wpływów i jakichś tam pograniczy? Przypominam, że wyruszamy stąd, spod Krynek. ¦ Panie Szanowny, z Białorusią nie mogło zacząć się inaczej, niźli z Polską wokół Gniezna, z Ukrainą przy Kijowie, czy z Rosją w oparciu o Nowogród Wielki. Białoruś ¦ w średniowieczu Alba Russia vel Alba Rosica ¦ to mocarny Połock (Połacak) z dostępem do Bałtyku u ujścia Dźwiny. Jego korabie kupieckie przepływały kanał La Manche i zawijały do iberyjskich portów na południu. Jeszcze za Skaryny ta metropolia miejska dorównywała ludnością Krakowowi. Dziś spotkał ją los Gniezna, o tyle lepszy, że od niedawna dysponuje Połock własnym uniwersytetem. ¦ A co z teorią, że historia Białorusi, jak też Ukrainy i Rosji, bierze swój początek z Rusi Kijowskiej? Teza o trzech siostrzanych narodach ¦ Białorusinach, Rosjanach i Ukraińcach ¦ funkcjonuje wszak nadal. Nie zdołały jej obalić wnikliwe i coraz bardziej obiektywne w ostatnich latach badania i analizy historyczne. Jako dowód przytacza się ścisłe wzajemne związki między trzema narodami od przeszło tysiąca lat. Spotkałem się z twierdzeniem, że to Jarosław Mądry, rozdzieliwszy między swych synów Kijów, Nowogród i cały obszar od Czernihowa do Riazania, Muromia i Jeziora Białego, dał początek i Białorusi. Na ile takie uproszczenie jest prawdziwe? 12 Panie Jurku, niech to Pan między bajki włoży. I tyle. Przecież mamy tutaj do czynienia z bezwstydnym nadużyciem historii do celów politycznych. Przy czym nauka jako taka nie jest w stanie zmagać się z prostackimi mitami, jak nie powinien człowiek poważny polemizować z łajdackimi plotkami na swój temat. To uwłacza godności ludzkiej! Jeśli natomiast w tejże Moskwie nadal ma ktoś nieprzepartą chętkę na siostrzane narody, niechaj śmielej sięgnie po legendę o trzech braciach ¦ Lechu, Czechu i Rusie... Jakże wspaniale imperialnie zabrzmiałaby ona, błogo dla ucha. Od tysiąca lat związki między przodkami Białorusinów, Ukraińców i Rosjan nie były w swej istocie lepsze ani gorsze, aniżeli pomiędzy Prapolakami a Praczechami czy Połabianami. Liczyły się Gniezno, Wyszehrad, Wolin, jak na wschodzie: Nowogród, Połock i Kijów. Lecz każdy pilnował swego nosa. Nikt nie przybył z odsieczą kijowianom, ginącym w mongolskim oblężeniu. Chociaż, jak się wydaje dziś, przynajmniej Aleksander Newski mógł na upartego wysłać jakiś korpus ekspedycyjny, by poratować współplemieńców i współwyznawców, boć z tym zagrożeniem jego władztwa ze strony Teutonów okropnie przesadzono później, na użytek propagandy. Bitwa Newskiego na zamarzniętym Jeziorze Czudzkim ani się umywa do piętnastowiecznego Grunwaldu. Nie zapominajmy jednocześnie, że Moskwę wtenczas ledwie postrzegano jako prowincjonalny fort w ugrofińskich lasach i nic nie wskazywało na przyszłą światową karierę tej zapyziałej mieściny. Po rozpadnięciu się zaś imperium Czyngis-chana, Kijowszczyznę skwapliwie zagarnął nowo stołeczny Nowogródek (Nawaharodak) do spółki z szacownym Połockiem, bez którego Litwa nie rozrosłaby się w Wielkie Księstwo. Nie mówmy o Rusi Kijowskiej, bo jej nigdy nie było; tę nazwę wymyślono w gabinetach carskich pseudo historyków, w dobie rozbiorów Rzeczypospolitej, i wiadomo w jakim celu. Istniały natomiast państwa-władztwa, jak np. państwo gnieźnieńskie, zanim nazwano je Polską. O państwo kijowskie wszyscy się bili, bo Kijów znajdował się u wylotu wielkiego szlaku „z Waregów w Greki”, więc kontrolował finalną pulę towarów spławianych do Bizancjum. Gdy wykombinowano ideę słowiańską, tzw. słowianofilstwo, okazała się ona wręcz idealnie odpowiadać ambicjom wielkorosyjskim, dążeniu Rosjan do środka Europy dzięki spolegliwości wobec nich germanizowanych Czechów, a także ¦ przez turczone Bałkany ¦ do wyjścia ku macedońskim wybrzeżom Morza Śródziemnego i nadepnięcia w ten sposób na miękkie podbrzusze Turcji. Na Dalekim Wschodzie kolonie rosyjskie obsiadły Alaskę i pączkowały na południe, do Kalifornii (wtedy nominalnie hiszpańskiej). Polakom zaś wszczęto niebawem wbijanie do głów, że tak naprawdę to są oni jedynie odmianą Ruskich; kiedy pojawił się Henryk Sienkiewicz jako noblista, okazało się, iż jest on świetnym pisarzem... rosyjskim, tworzącym w nadwiślańskim narzeczu, a jego książki regularnie tłumaczono i wydawano w moskiewskich oficynach, ciśniono w masowym nakładzie portrety ich autora do wywieszania w gimnazjach od Kalisza i „odwiecznie-rosyjskiej” Warszawy do Władywostoku i Charbina w mandżurskim protektoracie. Ot tak realizowano ideę słowiańską w duchu siostrzanych narodów. I gdy dzisiaj znowu dolatują mych uszu jej echa, to mimowiednie zaczynam się zastanawiać, dlaczego np. Słowenia dorobiła się już aż jednego tysiąca dolarów przeciętnego miesięcznego dochodu na osobę, a będąc częścią serbo-chorwackiej Jugosławii do niedawna nie mogła przeskoczyć choćby sześćdziesięciu?! I dlaczego w źle rządzonej, lecz jednak niepodległej Białorusi żyje się lepiej, niźli w przebogatej podobno Rosji? Zatem rodzi się dziecięco zwykłe pytanie: w czyim interesie fabrykowane są te bałamutne idee? Fajnie to podsumowuje pamiętane przysłowie z moich Krynek: „Trebo żyć jak brate i tarhawacca jak Źyde”. Niepodległość narodowa jest budowaniem lepszego życia, a nie tylko obroną, np. języka. Dlatego chłop pańszczyźniany narodowość miał gdzieś! No, ale wróćmy raz jeszcze do Krynek: rzeczywiście ich dzieje są niejako dziejami Białorusi w pigułce. Jeszcze obecnie otoczone są wsiami o jednoznacznie niesłowiańskich, bałtyj- 13 skich, nazwach: Komataucy ¦ był taki wódz Jaćwięgów, Komat; Guranie ¦ tj. Dworscy; Planty, czyli Na Gościńcu (planta ¦ droga); Nietupa, Trejgie, Ciumicze, Szudziałowo, Słoja, także Pierożki (nic wspólnego z pieczywem), Rachawik, Szaciły. Wszystkie ze starą metryką, o wieki starszą niż osławione tatarskie Kruszyniany. Charakterystyczne, że słowiańskie nazwy mają dawne przedmieścia wiejskie Krynek, Ostrowy, Jezierskie, Łapicze. Nie prowadzono tu ¦ prawda ¦ wykopalisk archeologicznych i nieprędko ktoś zdobędzie się na nie. Drogie są! Lecz wystarcza tej wiedzy, po jaką dość schylić się lub mieć bystrzejsze oko i słuch. Krynki powstały i zawsze żyły w cieniu niedalekiego Grodna (datowanego wszak na schyłek X w.). Czyli na obszarze wczesnośredniowiecznego Księstwa Grodzieńskiego. Wypełnionego pierwotną tutaj ludnością bałtyjsko-jaćwieską, stopniowo wchodzącą w symbiozę etniczną ze Słowianami z Pobuża i Naddnieprza. Białorusinów w ogóle można nazwać ¦ w uproszczeniu ¦ zesłowiańszczonymi Bałtami, wszakże do dziś identycznymi rasowo z Litwinami i Łotyszami. Udział elementu właśnie słowiańskiego w tworzeniu się etnosu białoruskiego oceniany jest przez historyków w przybliżeniu na dziesięć procent. Jego dominacja nad autochtonami polegała na wyższym stopniu własnego rozwoju cywilizacyjnego, na zakładaniu pramiejskich ośrodków osadniczych i kreowaniu struktur administracyjnych; chrystianizacji. Enklawy pojaćwieskie tzw. narzeczy barbarzyńskich dotrwały ¦ miejscami aż po osiemnastowiecze ¦ w izolowanych okolach Puszczy Białowieskiej, na północnej smudze Polesia, w dolinach Szczary i Niemna. Językoznawcy doliczyli się w dialektach białoruskich mnóstwa niesłowiańskich form pochodzenia bałtyjskiego, nie mówiąc o kulturze materialnej, którą łatwo pomylić obecnie z litewską (jak rosyjską z ugrofińską, zresztą). Tych parę uwag ogólnych przydaje się w zrozumieniu, skąd się wzięło w miejscowym nazewnictwie geograficznym owo nasycenie treściami językowymi, dla nas zupełnie nieprzetłumaczalnymi ¦ Szudziałowo, Talkowszczyzna, Trejgłe, Słoja, Sokołda, Nietupa, Usnarz etc. Nie zawsze pomocny jest w tym aktualny słownik mowy litewskiej, nawet w przypadku nazwisk, które przecież pojawiły się w zapisach dokumentacyjnych stosunkowo późno ¦ Szoka, Dziadel, Kiszkiel, Skrouba, Wojszel, Kurszel, Karwel etc. Nieco przewrotnie mówiąc, dzięki nieustającym napadom rabunkowym pogańskiej Jaćwieży na grody kijowskie mamy oto dzisiaj... Puszczę Białowieską. Utrzymano ją jako graniczną głusz, nasyconą strażnicami Połowców w służbie Kijowa, nazywanych Białowieżanami (etymologia nie jest jasna). Ślady po tych stepowcach, zbrojnie ryglujących owe hordy znad Narwi i Świsłoczy czy Sokołdy, to wsie: Połówce, Kobylaki vel Kobylanka (kobylak ¦ amator kumysu). Białowieżanie podobno trudnili się przy okazji dochodową sprzedażą jeńców jaćwieskich, raabów. ¦ Hola, hola, Panie Sokracie! Mówimy o zamierzchłych czasach ¦ epoce tygla dziejowego, z wędrówkami ludów wte i nazad, wysiekaniem w pień tubylców przez nowicjuszy i odwrotnie, walk wewnątrz i międzyplemiennych. Kto tam dziś dojdzie, panie dzieju, kto wtedy był autochtonem, a kto przybyszem. Naukowcy wciąż spierają się o wpływ tychże Bałtów (Jaćwięgów) na ukształtowanie się ludów, zamieszkujących w tym tysiącleciu nasz skrawek Europy. Jedni ich marginalizują i tutejszą historię zapoczątkowują wraz z pojawieniem się Słowian, czyli nie wcześniej niż na V-VI wiek. Inni, tak jak Pan, doszukują się tu wczesnośredniowiecznej cywilizacji jaćwieskiej, barbarzyńsko zagrabionej i opanowanej przez Słowian. Kto ma większą rację ¦ byłoby łatwiejsze do ustalenia, gdyby pokwapiono się u nas o badania archeologiczne. Nie uważam jednak, że nie robi się tego tylko ze względów finansowych. Bo, gdyby chodziło tu o sprawy bliskie Polakom, to znalazłyby się każde pieniądze, by wydobyć z ziemi najmniejszy nawet ślad polskości. Jak powiedział mi kiedyś pewien archeolog ¦ „ tu, gdzie nie kopniesz, tam znajdujesz tylko to, co ruskie”. Powiedzmy zatem otwarcie, że Białostocczyzna jest ziemią etnicznie białoruską (niech tam i z domieszką jaćwieską) już od pierwszych stuleci naszej ery. Polacy pojawiają się dużo, dużo później. 14 ¦ Nie ze wszystkim tu się z Panem zgadzam, jak i Pan ma prawo nie zgadzać się ze mną. Ale, wracając do swej Małej Ojczyzny, tej naszej pigułki białoruskiej. Rozmiary polonizacyjnej uległości obecnie Krynek są również porównywalne z totalnym zrusyfikowaniem Białorusi. Miękkich genów pod tym względem ten i ów nie bez podstaw doszukuje się w wieloetniczności minionego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zbyt rozległego ¦ od morza do morza ¦ i jednocześnie słabego cywilizacyjnie. Skutkiem czego ulegle poddającego się wpływom z sąsiedztwa (ostatecznie polskim). Takie rozrzedzone państwo nie było wprost w stanie wytworzyć monolitycznej litewskości, analogicznej z polskością czy francuskością, którym sprzyjała gęsta zwartość na nierozległym obszarze. Dla unaocznienia tego zjawiska z innego punktu widzenia, zwróćmy uwagę na wciąż trwające kłopoty z tożsamością narodową wśród Włochów (lombardzka Padania) albo Niemców, którzy, moim zdaniem, najszczęśliwiej zapobiegli próbom secesji bogatych prowincji, ustanawiając konstytucyjnie głęboką autonomię poszczególnych landów (ziem), posuniętą nawet do uznania np. Bawarii za sfederowane państwo (Bayern Stadt). Przyczyna tych komplikacji ¦ otóż to! ¦ tkwi w krótkiej u nich tradycji władzy ściśle scentralizowanej, przynajmniej na wzór Królestwa Polskiego, jeśli pominąć doświadczenia francuskie z królem wołającym: Francja ¦ to ja! Narodowość kształtuje się przecież pod działaniem długo trwającej wspólnoty losu; etniczność jest czymś drugorzędnym, jak to uwidoczniają nam teraz Serbowie i Chorwaci (nacje jednego języka, lecz każda z odmienną przeszłością). Odrębny los historycznej Litwy okazał się nie na tyle wyrazisty i trwały, by różne etniki zlać w jedno. Tamta Litwa jest dziś częścią historii narodów Międzymorza ¦ Łotyszy, Litwinów, Białorusinów, Ukraińców, Mołdawian; zachodnich obrzeży Rosji. Rzeczywiście za dużo tego wszystkiego jak na jedno państwo, które nie zdążyło ukształtować u siebie ideologii scalającej, zdolnej zniwelować w jednię ¦ romańską Bessarabię ze słowiańskim międzyrzeczem i Bałtami w Nadniemeniu i dalej. Wie Pan, my jako Białorusini bylibyśmy dziś w o wiele lepszej kondycji narodowej, gdyby to nasze Wielkie Księstwo Litewskie nie wpadło onegdaj w ów gigantyczny poślizg terytorialny na imperialną miarę. Stało się jak się stało i ja to rozumiem. Bo proszę sobie na chwilę wyobrazić ówczesną mapę polityczną. W Nowogródku (Nowohorodok) pączkuje przyszła wielka Litwa jako kontynuacja już tłamszonej przez Teutonów Ziemi Połockiej. Krzyżacy tymczasem nawalają się z Prusami i próbują chrystianizacji, także ogniem i mieczem na poły pogańskiego Księstwa Grodzieńskiego; wywiad donosi do Marienburga (Malbork) o hardej prusko-jaćwieskiej załodze w Grodnie pod komendą Rusinów. Za Podlaszem w najlepsze trwa rozbicie dzielnicowe u Lachów. Na południu ¦ za Polesiem ¦ wypalony przez Mongołów Kijów. Na wschodzie ¦ za Smoleńskiem ¦ podobno jakaś ugryjska Moskwa (w tłum. Czarna Rzeka), a nade wszystko Nowogród Wielki, ale zaaferowany ekspansją na perskim szlaku wzdłuż Wołgi i robieniem geszeftów z Waregami skandynawskimi (port Oreszek). A tu, na nowogródzkiej wysocczyźnie, cisza dziejowa, handelek przerasta w handel i tylko z rzadka naruszają spokój rajdy tatarskich wasali halicko-wołyńskich (rozgorzeje wojna z nimi grubo potem, gdy w tworze litewskim ujrzą oni konkurenta). Maluczko mijają dziesięciolecia i barbarzyńska Żmudź, najeżdżana przez Krzyżaków, skłania się ku Nowogródkowi. Takoż poobcinana terytorialnie przez Teutonów Połocczyzna. Galicję anektuje Kazimierz Wielki (ten od Polski murowanej). W Ruś przedukraińską już chadzał kto chciał, byle nie narazić się Chanatowi Krymskiemu. Kordon graniczny z Moskwą ustalono na odległość słyszalności w mroźny dzień jej dzwonów cerkiewnych. Kusi zatem myśl ogarnięcia z Wilna... wszystkiej Rusi! O kilka epok później ciż bici Moskale obrabują odwetowo to samo Wilno, także Grodno z Krynkami. Bumerang jak się patrzy. 15 Pocieszę Pana: są narody ¦ i to blisko ¦ które nigdy-przenigdy nie miały własnej państwowości, choćby tak częściowej jak my. Estończycy, na ten przykład. Finowie. A Słowacy! I oto mają. Bynajmniej nie namiastkową. ¦ I niech mają, ich sprawa, nam nic do tego. Kiedyś i nasz naród dojdzie do normalnej państwowości. Białoruś ¦ jak to Pan usilnie wmawia od 1991 r., kiedy to sowiecka Rada Najwyższa BSRR proklamowała Republikę Białoruś ¦ jest przecież skazana na byt państwowy. Chodzi jednak o to, by nie została zapomniana, albo ¦ nie daj Boże ¦ sfałszowana nasza historia. A ta toczyła się nie tylko na salonach i mapach dowódców. Pan tu w telegraficznym skrócie przedstawił kilka wieków historii Wielkiego Księstwa Litewskiego, z globalnego punktu widzenia, bardzo politycznego, a nie zwykłego, ludzkiego. Nasi przodkowie pewnie nawet nie wiedzieli, ile szumu wokół ich ziem się wyprawia. Ale też dzięki temu przetrwali do dziś. Spróbujmy więc im przyjrzeć się od środka. Na początek powiedzmy, że wehikuł czasu przeniósł mnie z Panem jakieś piętnaście stuleci wstecz. Odziani najpewniej w zwierzęce skóry wędrujemy oto po leśnych ostępach, bagnach i tylko gdzieniegdzie spotykamy grupki tubylców. Ci wcale nie uciekają na nasz widok, traktują nas jak swoich. Wyglądem jesteśmy wszak do nich podobni, a i trochę rozumiemy co mówią, prawda? Po kilku godzinach docieramy w okolice dzisiejszych Harkawicz, gdzie napotykamy zwałowisko kamieni. Podobne dziwo jest też cztery kilometry stąd, gdzie dziś Knyszewicze... ¦ Piętnaście stuleci temu, Panie Jurku, był tutaj środek Jaćwieży. Pojawienie się naszych słowiańskich przodków w tych okolach to ledwie schyłek dziesiątego stulecia. Incydentalnie trafiali oni tu zapewne wcześniej. A to, co postrzegamy teraz, to pozostałość po pradawnych cmentarzach. Da się o nich powiedzieć tylko tyle, co jeszcze widać na powierzchni. Niewątpliwie słowiańskie one i już chrześcijańskie, rzec by: parafialne. Bałtowie-Jaćwięgowie ¦ zgodnie ze swym pogańskim zwyczajem ¦ trupy zmarłych spalali. Czasami nachodzi mnie myśl, że wczesnośredniowieczne Krynki wcale nie musiały być tam, gdzie obecnie... Historia miast i osad notuje dosyć częste przypadki, kiedy w wyniku jakiejś strasznej katastrofy przenoszono lokację o wiorsty dalej, w bezpieczniejsze czy ustronniejsze miejsce. Tak mogło być z Krynkami, pierwotnie założonymi tam, gdzie ¦ dajmy na to - Harkawicze (5 km). Ponieważ Krynki, jakie widzimy, z pewnością istniały w tym miejscu o pokolenia wcześniej, przed marcem 1434 roku, kiedy to król Jagiełło, polujący w Puszczy Białowieskiej, zjechał był wtedy do nich wraz ze swym orszakiem dla dokonania aktu odnowienia unii personalnej z Wielkim Księstwem Litewskim, więc ewentualną katastrofę poprzednich, domniemanych Krynek należałoby łączyć z rajdami krzyżackimi na Grodno o wiek przedtem. Dochodziło do nich nierzadko po dwa razy w roku na przełomie dwunastego i trzynastego stulecia. Uciszyły się za władztwa Olgierda, ojca Jagiełły. Pierwsze Krynki mogły też zupełnie inaczej się nazywać, bez nawiązywania do wielce cenionego wtedy garncarstwa (krynka ¦ duży gliniany dzban). Imię ich poszło jednak od rzeczki Krynka, której źródła biją w bogatej w pokłady gatunkowych glin okolicy. Tak to tak, ale przenosiny te mogła spowodować także koniunktura rzemieślniczo-handlowa. Marzę czasami o tym, by ktoś wreszcie wynalazł urządzenie, z pomocą którego stało by się możliwe zajrzenie do wnętrza ziemi, kryjącej szczątki wymarłych cywilizacji. Bez sięgania po szpadel. Niczym narzędzie chirurgiczne, nie rozcinające krwawo ciała (takie ostatnio skonstruowali ponoć Japończycy). Za wariantem harkawickim dyslokacji przedhistorycznych Krynek dodatkowo przemawia prosta linia zapomnianego szlaku przez Odelsk do Grodna, obok Harkawicz właśnie. Panie Jurku, znalazłszy się natomiast ¦ załóżmy ¦ piętnaście wieków wstecz w tych okolicach, raczej z nikim nie dałoby się nam pogwarzyć. Z tej banalnej przyczyny, że nie spotka- 16 libyśmy w tych stronach Słowian, jeno samą Jaćwieź, wzmiankowaną jeszcze przez antycznych geografów. Rzecz także w tym, że prawie nic nie jest wiadomo dzisiaj o języku jaćwieskim, prócz pewności, że należał do grupy języków bałtyjskich. Brak zapisów. ¦ Nie byłbym znowu tego taki pewien. Śmiem tak twierdzić, gdyż ¦ tak jak i Pan ¦ znam i mogę jeszcze zrozumieć język cerkiewnosłowiański. Otóż, jak dowodzą badacze, jego korzenie sięgają mowy Drugowitów, czyli białoruskich Drehowiczów. Jeden z odłamów tego plemienia w V-VI stuleciu, pod naciskiem koczowników, może i Jaćwięgów, wywędrował na tereny dzisiejszej Macedonii i zasiedlił znaczne obszary wokół Sołuni (Salonik). Stamtąd wywodzili się Święci Bracia Sołuńscy Cyryl i Metody, którzy tę gwarę wzięli za podstawę do przekładów z greckich tekstów liturgicznych. Gdybyśmy więc w swej wędrówce napotkali Jaćwięga, ale osadnika, jego słowa byłyby dla nas pewnie jako-tako zrozumiałe. Porozmawiać z nim, fakt, raczej by się nie dało. ¦ Muszę jednak Pana zmartwić, Panie Jurku: odkrycia archeologiczne na naszym terenie z okresu rzymskiego jednoznacznie świadczą o tym, że mieszkamy oto na styku dawnych plemion bałtyjskich i... germańskich. Polska jako kolebka Prasłowian okazuje się być świeżej daty mitem. Od Bałtyku szerzyli się wtedy Germanie, od Karpat zaś ¦ Celtowie (np. Kielce ¦ przypuszczalnie od łacińskiej wymowy: Celt). Niewątpliwy areał Słowian to Wołyń i Podole, południowe Polesie. Stamtąd poszli w różne strony także Drehowicze. Słowianie zaczęli przenikać w te nasze obecnie opola w szóstym-siódmym stuleciu. W ową Wędrówkę Ludów ruszyli oni również na Bałkany; będąc przed paru laty w Słowenii, w Alpach Julijskich, nie mogłem wyjść ze zdumienia, że bez żadnego przygotowania rozumiem ich odżywki, niemal identyczne z dialektem Poleszuków (wystarczyło zamienić dźwięczne „h” na „g”). Nawet wypiek chleba u nich, tudzież domowe wyroby kulinarne jako żywo przypominały mi moje częstowania się w gościnnych chatach koło Hajnówki. I typ rasowy ten sam. Aż się chciało z nimi „goworyti”. Znaczący napływ Rusinów obserwują badacze Grodzieńszczyzny w sam koniec dziesiątego stulecia. Przy czym zaskoczyło ich odkrycie jednoczesnego powstania szeregu ośrodków miejskiego typu w Nadniemeniu ¦ Grodna, Wołkowyska, Słonimia ¦ w archeologicznych warstwach których ślady pierwszych budowli sakralnych datowane są na wiek z okładem później. Co to może znaczyć? A to, że miało miejsce masowe uciekinierstwo ruskich pogan przed państwową chrystianizacją, urzędniczo bezwzględną, zapoczątkowaną w ów rok 988. Umykano w ciągle niepodległe włości jaćwieskie, trafnie licząc, że poganin przyjmie poganina. Tym prościej, iż niejeden bóg był wspólny u nich, a i znajomości u wielu były nie od wczoraj... Rusin już nie mógł żyć w skórach, swędziała go ręka, żeby orać, siać, hodować, tkać, wznosić twierdze na wypadek pogoni kniażej; ten i ów przybył tu z całym dobytkiem, wraz z żonami i dzieciskami. A w pierwszym rzędzie z wiedzą wzbudzającą szacunek u niepiśmiennych wszak Jaćwięgów. Zaowocowało to dwuplemiennym Księstwem Grodzieńskim, nad wyraz bitnym, wyprawiającym się w przyszłości na Państwo Zakonne i Brandenburgię. Dającym azyl i perspektywy życiowe szukającym ratunku Prusom z Warmii i Galindii, z krainy Wielkich Jezior. To nie przelewki! Nie bajania dobranockowe. ¦ Te zapomniane wczesnośredniowieczne kamienne cmentarzyska ¦ kto wie, czy nie są najstarszymi zabytkami kryńskiej ziemi. Jeśli nawet pochówki na nich odbywały się w obrządku chrześcijańskim, czyli najwcześniej w X-XI wieku, to niewykluczone, że i na długo przedtem grzebano tam ludzi. Zważywszy, że misjonarze spod znaku krzyża w nawracaniu niewiernych częstokroć uciekali się do przejmowania pogańskich symboli, wierzeń i miejsc kultu. Niemal wszędzie ziemia przykryła ślady naszych przodków już bezpowrotnie. We wnętrze wzgórz pod Harkawiczami lub Knyszewiczami można jednak zajrzeć nie czekając na 17 wynalezienie, jak to Pan określił, jakiegoś „ziemskiego rentgena”. Chciałbym, aby te miejsca zbadali nie tyle archeolodzy, co antropolodzy. Właśnie oni ¦ ci specjaliści od historii ludzkich kształtów ¦ mogliby, sądzę, odpowiedzieć na pytanie: ile dziś jest w nas z Jaćwięgów, a ile ze Słowian. Ten, niewyjaśniony do końca, temat pojawił się w czasach ostatniej wojny, kiedy to Niemcy ujrzeli w nas, Białorusinach, swych dalekich bałtyjsko-germańskich braci. Takie wnioski wysunął już dawno znany polski antropolog, Jan Czekanowski, w swej książce „Człowiek w czasie i przestrzeni”. Pamiętam, kiedy ją przeczytałem, zacząłem bliżej przyglądać się mym ziomkom spod Sokółki, Hajnówki i Bielska Podlaskiego. Rzeczywiście w kształcie ich twarzy, ciał i sposobie poruszania się dostrzegłem wiele cech wspólnych. Nie mogłem jakoś jednak przekonać się do związków z dalekimi Germańcami. Swoich, jeśli już, widzę za to wśród Rosjan, Ukraińców, a nawet Serbów i Chorwatów. ¦ Proszę Pana, w naszym kręgu cywilizacyjnym takie cmentarze są z reguły o wiele starsze od jakichkolwiek innych postrzegalnych śladów zaprzeszłych dziejów. Idzie tu o rzecz najzwyklejszą pod słońcem ¦ o użyty materiał: budulcem wówczas było drewno. Jeśli przetrwało ono we fragmentach gdzieś, nawet dębowe, to tylko dzięki podmokłej w danym miejscu glebie, wyizolowanej z dostępu powietrza (jak wiadomo, tlen rozkłada). Cmentarzyska natomiast ¦ to kamienie nagrobne, ceramika rytualna, szczątki kostne (wapno!). Murowane obiekty zdarzały się rzadko i niemal bez wyjątków dotyczyły cerkwi (np. słynna Kałoża z XII w. w Grodnie albo strażnicza Biała Wieża w Kamieńcu, ze schyłku trzynastego stulecia). Stoją do dziś. Antropolodzy mogliby, oczywiście, dużo powiedzieć o typie ludzkim pogrzebanych przodków, lecz pod warunkiem, że zachowały się ¦ przynajmniej częściowo ¦ czaszki zmarłych, na podstawie których najłatwiej jest ustalić na pewno przynależność rasową. Nie wdając się w szczegółowsze dywagacje ¦ dla wyjaśnienia, czy cmentarzysko jest chrześcijańskie ¦ wystarczy zorientować się, czy pochówki zawierają szkielety; poganie bałtyjscy wszak spalali ciała swych nieboszczyków, zgarniając popioły po nich do glinianych naczyń. Dane o pochodzeniu rasowym szczątków ludzkich są niezwykle istotne w dochodzeniu genezy etnicznej interesującego nas areału. Uczeni zwrócili uwagę na wysoki stopień nordyckości u Białorusinów, właściwie wyjątkowy wśród dzisiejszych Słowian. Zwłaszcza na obszarze tzw. Czarnej Rusi i obecnej Sokólszczyzny. Wspomniany przez Pana światowej sławy antropolog Jan Czekanowski tłumaczy to stosunkowo późnym wchłonięciem tutaj Bałtów oraz pewnej domieszki Wikingów-Waregów, kolonizujących pradawne szlaki wodne od Bałtyku ku Bizancjum; także osadniczych okoli antycznych Germanów (enklawy języka starogermańskiego spotykano nad Morzem Czarnym, na Krymie, jeszcze w XVI w.). Warto domniemywać i o Celtach u nas: zastanawia podobieństwo nazw: Brest ¦ i Brest w galijskiej wszak Francji, Wisła, Wisłoka ¦ i Świsłocz, Isłocz (rdzeń słowny „rusł”). Chociaż niektórzy badacze imion tych rzek wskazują na ugrofińskie pozostałości nazewnicze sprzed tysięcy lat. Współczesne narody ukształtowały się przecież w rezultacie wczesnośredniowiecznego krzyżowania się różnych ludów. Dla uwyraźnienia tego zjawiska naszemu czytelnikowi przypomnijmy, że Francuzi sformowali się jako stop etniczno-rasowy celtyckich Gallów, romańskich kolonistów rzymskich i germańskich barbarzyńców, głównie Franków. Rosjanie poczęli się na podłożu leśnych Ugrofinów, jak Ukraińcy ¦ stepowych Scytów. Polacy ¦ ongiś Polanie, stąd łacińska forma Polonia ¦ zdaniem tegoż Czekanowskiego noszą w sobie w zasadzie krew Celtów; ślady ich cywilizacji są aż nadto czytelne, choćby w postaci dymarek świętokrzyskich, imion rzek identycznych z niektórymi w Szkocji czy Irlandii... Powiedzmy przy tej okazji i to, że sławetny Biskupin nie był żadnym osiedlem prasłowiańskim. W konkretnej zaś sytuacji białostockiej, Pan, znając prace antropologiczne, sam może odpowiedzieć na swoje pytanie, mianowicie: na ile jesteśmy genetycznie Jaćwięgami. Skoro przeciętna dla Słowian nordyckość nie przekracza trzydziestu procent, prócz Czechów i Bia- 18 łorusinów, a tenże wskaźnik w Sokólskiem zbliża się aż do osiemdziesięciu, a w Krynkach prawie połowa autochtonów nosi niesłowiańskie nazwiska, a dookolne miejscowości imienują się najczęściej w dziwnie niezrozumiałym brzmieniu, to nie muszę niczego podpowiadać Panu... Chcę jednakże mocno zastrzec się, iż nie wolno utożsamiać pochodzenia rasowego z pochodzeniem kulturowym. W tym znaczeniu Jaćwięgowie stali się Białorusinami, jak ¦ dla kontrastu ¦ Murzyni Amerykanami czy ciż Gallowie ¦ Francuzami. Po prostu, trzeba znać swą metrykę etniczno-narodową. I tyle. Owszem, słyszałem o próbach jakowegoś odrodzenia narodu jaćwieskiego... To może być ciekawe jedynie dla psychiatrów, doktorów specjalistów chorób umysłowych. Nie dostrzegam paradoksu w tym, że bardziej lgniemy do Rosjan, Ukraińców, Serbów, nie bacząc na odmienną biologię ciał. W końcu jesteśmy Słowianami. Czesi, silnie nasiąknięci genami zesłowiańszczonych tam kiedyś Germanów i Celtów, niemniej zostawali aż rusofilami, zanim skutecznie nie oduczył ich tego Związek Radziecki (w środku lata 1968 roku). Nie zawsze wiemy choćby i to, że antyczną cywilizację egipską współtworzyły rasy biała (semicka) i czarna, w wariancie etiopskim. ¦ Zostańmy jeszcze trochę w tych zamierzchłych czasach. Ale jest już, powiedzmy, rok 1005 i na nasze ziemie zaczyna powoli docierać z Kijowa fala chrystianizacji. Właśnie powołano do życia prawosławną diecezję z siedzibą w Turowie, która swym zasięgiem objęła Pińsk, Słuck, Nowogródek, Wołkowysk, Grodno, Brześć, a także Drohiczyn, Mielnik, Bielsk, Suraż i Gródek. Wokół tych osad (grodów) zacznie się wkrótce wielki ruch ¦ pojawią się kupcy, architekci, budowniczowie, mnisi i inni, którzy wzniosą wiele cerkwi, twierdz obronnych i zamków. Ci światli ludzie przybędą jednak z daleka ¦ znad Dniepru, z Bułgarii, a nawet z Bizancjum. Później zastąpią ich jeszcze inni, przybysze z zachodu i północy. Jakby nie patrzeć, Panie Sokracie, własnej, miejscowej elity, szczególnie tu, na Białostocczyźnie, na przestrzeni historii nigdy nie mieliśmy. Rozgrywki polityczne w naszej Białorusi zawsze były domeną, przyjezdnych, którzy w nosie mieli motłoch, zasiedlający bagna i puszcze. Władza i elity wokół ciągle się zmieniały, a miejscowa ludność żyła swoim życiem. Czy nie w tym tkwi fenomen białoruskiego przetrwania? ¦ No nie, Pan przesadza z tym brakiem elity. To prawda, że mieliśmy takowe kłopoty, ale grubo później, gdy wychodziło na to, że sami nie wydolimy z odparciem nacisku krzyżackiego. Mimo że Księstwo Grodzieńskie (Haradzienskaje Kniastwa) nie było bezbronną efemerydą; wnet Wielkie Księstwo Litewskie poszło we wszelkie Rusie, niczym nóż w masło. Jednak przeciwnik od zachodu reprezentował sobą zgoła nieprzeczuwany potencjał. Te wojny krzyżackie na dobrą sprawę wcale nie miały misyjnego, religijnego, charakteru, mimo że w średnich wiekach nic nie obywało się bez znaku krzyża, również najokropniejsze zbrodnie. Utarło się w naszym myśleniu przekonanie, że Państwo Zakonne było do szpiku kości niemieckie. Teraźniejsze pojmowanie przez nas języka i narodowości niefrasobliwie przenosimy w głąb wieków, co jest niewybaczalnym błędem. Nacjonalizm jako taki ¦ wszakże świeżej daty. Poczęła go Wielka Rewolucja Francuska, a tak w ogóle mówiąc ¦ procesy emancypacyjne mas ludowych. Arystokracja rycerska nie znała tego uczucia. Ani kształcony patrycjat miejski. Porzymski zachód Europy nieprzerwanie się rozwijał. Przyrostu naturalnego ludności nie wyhamowywały nawet powtarzające się epidemie chorób. Dotyczyło to także stanu ziemiańskiego; mnożyły się zatem gromady rycerzy wędrownych, wydziedziczonych, szukających okazji do wojaczki i obłowienia się. Narastał problem rozbojów. Trzeba było coś z tym zrobić; wymyślono ¦ tak, wymyślono! ¦ wyprawy krzyżowe, by dać ujście energii u młodzia- 19 nów z mieczem i koniem, a pozbawionych szans na istotnie ważący spadek po ojcach, płodzących dzieci wprost na pęczki (co rok, to prorok!). Niech Pan zwróci uwagę na okres historyczny, w jakim pojawiło się Państwo Zakonne. W pochodach do Ziemi Świętej dominowali, że tak powiem, zbyteczni potomkowie rodów niemieckich przede wszystkim; mnóstwo widywano Francuzów, Anglików i in. Przegnani wreszcie z powrotem do Europy, krzyżowcy znaleźli sobie wdzięczne pole do popisów na ciągle pogańskich wybrzeżach południowego i wschodniego Bałtyku. Przy czym łakomym okiem zerkali oni na Królestwo Polskie, rozpowiadając wszem i wobec, że nie jest to państwo prawdziwie chrześcijańskie, więc całkiem nadające się do zbrojnej misji. A Wielkolitwa ze swymi żmudzkimi i auksztockimi na Poniemeniu bożkami ¦ to i szkoda gadać! Dalej zaś ¦ zapierające dech w piersi ¦ niezmierzone dziedziny schizmatyckiej Rusi... W krzyżackich płaszczach rycerzy Panny Maryi parła więc w nasze strony cała, zbywająca w swych ojcowiznach, potęga zachodnioeuropejska. Wytrzymujący oblężenie twierdzy grodzieńskiej Jaćwięgowie z Prusami słyszeli nie samo jeno szprechanie; dolatywał ich uszu gulgot anglojęzyczny, rzężenie frankosłowne, trajkotanie hiszpano-włoskie... Ano. Zasobniejsze i prężniejsze Królestwo Polskie skutecznie przejawiło inicjatywę w montowaniu sojuszu antykrzyżackiego. Alternatywy politycznej ono nie miało ¦ jeno z Wielkim Księstwem Litewskim, równie zagrożonym przez tego samego wroga. Po swej katastrofie grunwaldzkiej Malbork wydzierał się na wszystek świat, że został zmasakrowany przez rogatych pogan! Dochodziło do jakichś procesów w sądach papieskich, w trakcie których usiłowano dowodzić, że nie przypadkowo Polacy sprzysiężyli się z tą pogańsko-schizmatycką Litwą, bo sami są tacy itd. Późniejsze perypetie naszych przodków z własną elitą rozgrywały się początkowo ściśle w związku przyczynowo-skutkowym, wynikającym ze zbratania się słabszego z silniejszym, uboższego z bogatszym. Bardziej rozgarnięte Królestwo ¦ naturalnie - imponowało wiechciowatemu Księstwu. Niemniej Wawel za Jagiełły dość leniwie zabiegał o poprawienie swego wizerunku przedmurza chrześcijaństwa; Żmudź nadal w najlepsze czciła węże i Perunasa. Ani jeden Jagiełłowicz nie mówił po polsku, choć pewnie potrafił, gdy koniecznie musiał (patriota Jan Długosz ozięble charakteryzował założyciela dynastii). Polonizacja litewskiej warstwy rządzącej jednak nieubłaganie nadciągała. Bynajmniej nie za sprawą księży, Panie Jurku. Proszę na moment uprzytomnić sobie, co oznaczało wówczas posiadanie przez Kraków uniwersytetu w zestawieniu z niedouczonym Wilnem czy ledwie monastyrskim Połockiem. Przecież to była różnica jak między dzieckiem a dorosłym! Poloni tłumnie udawali się na dalsze studia do Włoch. A Rusicze? Znamy paru ¦ Skarynę i Husouskiego. Pewnie, że nie jedyni. W skrócie mówiąc ¦ polonizowała nas... Moskwa. Wypotężniała w międzyczasie, co i raz urywała Litwie terytoria, by w niecałe dwa życia ludzkie potem znaleźć się na drodze do przedmieść wileńskich. W dniach Unii Lubelskiej każdy obecny w tym teatrze tragedii pojął, że Wielkie Księstwo Litewskie ma już za sobą swe wspaniałe lata chwały. I bez wsparcia polskiego jest ono skazane na zagładę pod ciosami Iwana Groźnego. Z drugiej strony ¦ Polska nie mogła na to pozwolić, jeśli chciała ostać się Polską. W takiej oto sytuacji pata powołano do życia wspólne państwo federacyjne, Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Od tego zwrotnego roku (1569) Litwa niepowstrzymanie degradowała się do poziomu prowincjonalnego podpaństwa polskiego, kończąc jako kolonia kresowa. Proroczo pisał jeszcze Piotr Skarga ¦ nie trzeba nam Indii Wschodnich ani Zachodnich, mamy tutaj swoje... Jakaż zatem mogła być elita w kolonii, dobrze Pan wie. ¦ Dziś niektórzy polscy historycy próbują dowodzić, że napór polskości stał się dla nas zbawienny. Dzięki temu Litwa cywilizowała się poniekąd. 20 ¦ Żadna asymilacja ¦ taka, z jaką mamy do czynienia ¦ nie jest zbawienna. Poniekąd znakomicie ilustruje to twierdzenie dzisiejszy los człowieka białoruskiego, zarówno na Białostocczyźnie, jak i w Republice Białoruś. Dlaczego? ¦ Bo asymilatorstwo wygasza starania o własny dom i chleb, przeistacza lud w lokatora ojczyzny z sąsiedztwa. W prowincjuszy. Nacja, narodowość zawsze jest ideologią rozbudowywania ojcowizny, działania na własny rachunek, samodzielnego bycia bez oglądania się na cudzą łaskę. Asymilacja w ogóle jest złem. Uniwersalnym. Nie wiem, czy zauważył Pan, że tereny wynarodowione zaczynają kuleć gospodarczo ¦ asymilanci nabierają mentalności cwaniaków goniących za dostatniejszym życiem w metropolii, nic ich już nie trzyma na miejscu, nie miewają zahamowań etyczno-moralnych (vide: Ściana Wschodnia). Ale najpierw rzuciło mi się w oczy to, że wynarodowieńcy są jałowi w twórczości kulturalnej. W Krynkach brzydzą się rdzennych pieśni białoruskich, ciągną do utraty tchu mazowieckie „kukułeczki” czy góralskie gardłowania. Zdawałoby się, niechaj by oni sklepali dla chóru w tutejszym domu kultury coś własnego „po polskiemu”. Jednak nic a nic. Ostatnim poetą spolszczonego Podlasza pozostał ruski Mikoła Janczuk z przedwiecznej Kornicy. Albo weźmy Republikę Białoruś: zaciekle zasuwa tam po rosyjsku mały i stary, lecz w tamtejszej literaturze jakoś nie słychać o wybitnych pisarzach rosyjskojęzycznych. To swego rodzaju żarcik Wielmożnej Pani Historii: kraj dołączył do obszaru języka rosyjskiego, ale literaturę ma nadal wyłącznie białoruską. Tę wysokiej rangi. Polskie cywilizowanie Litwy przebiegało podobnie jak każde inne gdzieś w świecie ludów kolorowych, czyli pochłonęło elitę społeczną, odcinając ją tym samym od swej bazy etnicznej. Transformując w element obcy dla kraju. W kolonialne oparcie. Nastąpiło zablokowanie sprzężeń zwrotnych w rozwoju duchowym: pan-Polak władał mużykiem-Białorusinem, niczym Anglik Murzynem. Na konflikt klasowy nałożył się w ten sposób następnie narodowościowy. W dalszej konsekwencji ¦ rodzący się także z wyprzedaży majątków kapitalizm na tych terenach odruchowo pozierał w stronę Warszawy, więc siłą rzeczy posiadał tendencje do polskiej filialności. Nie dał złamanego grosza na potrzeby odrodzeniowego ruchu białoruskiego, szczodrze finansując natomiast polskie szkoły prywatne, czasopisma, liczne biblioteki, w pomieszczeniach których widywano młódź bynajmniej nie chłopskiego chowu. Napór polskości wtedy nie wykraczał poza ramy warstw uprzywilejowanych; dość często polonizowali się zamożniejsi Żydzi, lecz nigdy ciemnota wsiowa. Asymilacja bez upowszechnienia zaborczej kultury aż pod słomiane strzechy była utopią. Jak i sama świadomość narodowa, która poza kulturą przecie nie istnieje. Poczucie narodowe wyzutemu z doli chłopu było tak potrzebne, jak psu piąta noga! ¦ Inicjatorzy i pierwsi władcy starobiałoruskiego państwa, nadając swym ziemiom nazwę Litwa, nie mogli przypuszczać, że w perspektywie historii okaże się ona niezbyt fortunna. A to za sprawą Żmudzinów, którzy ją zwyczajnie sobie przywłaszczyli. Pech historii, nieprawdaż? Podobnie jak teraz z naszym Podlasiem, a faktycznie Podlaszem (pod-przed Lachami). ¦ Czy coś w tym niefortunnego? Wszakże idzie tu o znaną w dziejach wędrówkę nazw. Na początku naszego tysiąclecia byliśmy nie tak jednolici, a zatem plemiennymi Drehowiczami, Krywiczami, Radzimiczami. Potem wśród Krywiczów wysforowali się do przodu Połocczanie, niczym kujawscy Polanie przed Wiślanami i Ślężanami. Francuzi natomiast w one epoki zwali siebie Galiami (stąd przybysz Gall Anonim, dzięki kronikom którego zaczęła się historia Polski). Nauka nie wyjaśniła do dziś, jak wytworzyło się pojęcie Białej Rusi (Alba Rosica). Etymologicznie nadal pozostaje niejasne i samo pojęciowe znaczenie Rusi; tropy językoznawcze wiodą w stronę Wikingów. Podobny problem jest z Litwą; języki Bałtów ¦ otóż to! ¦ są bezsilne wobec tej zagadki. Stare latopisy ruskie odnotowują Litwę jako niespokojny obszar między dzisiejszymi Nowogródkiem, Mołodecznem, Mińskiem, Słonimem; był 21 to lud niewątpliwie barbarzyński, zaanektowany niebawem przez rosnący w siłę ów Nowohorodok, który stał się ośrodkiem rodzącego się nowego państwa, znanego nam Wielkiego Księstwa Litewskiego. Stale powraca ¦ w roztrząsaniu naszych dziejb ¦ motyw ugrofiński. Przypomina mi się z tej okazji, że, zanim pojawili się tutaj Bałtowie i Słowianie ze swą kulturą rolniczą, puszcze były domeną myśliwskich Ugrów, stepy zaś pasterskich Scytów. Istnieje dosyć uzasadniona teoria, że Litwa stanowiła rozległą enklawę ugrofińską w otoczeniu bałto-słowiańskim. Rasowo identyczną z nią opisuje w swych analizach cyt. Czekanowski, akcentując występowanie sporego nienordyckiego okola w przykowieńskim centrum Żmudzi, tudzież wzdłuż Zalewu Kurońskiego z szeroką smugą etniczną w kierunku historycznej Kurlandii, na północnym zachodzie Łotwy. W słowniku archaicznych Ugrów z Doliny Uralu ¦ Permiaków? ¦ rzeczownik „litwa” łatwo odczytuje się jako „pięć rzek”. Pięciorzecze? Ba, na słuch pobrzmiewa to nieco dziwacznie ¦ Pięciorzeczanie... Ale-ale, a Pendżab i Pendżabczycy w Indiach (pendż ¦ pięć, woda, rzeka). A Norwegowie, czyli ¦ Północny Szlak. A Finlandia, czyli Koniec Ziemi. Islandia ¦ Ziemia Lodów ¦ a spokojnie mówimy przecież: Islandczycy. Do końca epoki feudalizmu u nas ¦ do lat popowstaniowych ¦ w zasadzie zwaliśmy się Litwinami, a dzisiejsi Litwini ¦ Żmudzinami. Termin „Białoruś, białoruski” rozprzestrzenił się w ostatnich dekadach ubiegłego stulecia, wcześniej będąc powszechny jedynie na historycznych terytoriach dawnej Ziemi Połockiej, na wschód i północ od Mińska. Żmudzini, wyprzedzając nas co najmniej o pokolenie w stawaniu się nacją z ambicjami na własny los i państwo, w sposób najzupełniej naturalny nawiązali do swej również przeszłości, tj. do Wielkiego Księstwa Litewskiego. My po prostu spóźniliśmy się i miejmy pretensje o to wszystko do samych siebie. ¦ Przyzna Pan, że na tym gromieniu Litwy ¦ ze wschodu przez Moskwę, a Tatarów z południa ¦ zyskały zachodnie ziemie dzisiejszej Białorusi, a także Wileńszczyzna, Podlasie, no i cały późniejszy Kraj Białostocki. Ten region uchodził wtenczas za oazę spokoju. Magnateria uciekała ze wschodu i lokowała swe majątki koło Nowogródka, Grodna, Rodnia aż po Wiznę. Na tych terenach osiadały tak znakomite rody, jak Sapiehowie, Sołtanowie, Massalscy i Chodkiewicze. To oni zapoczątkowali tu wielki rozwój ekonomiczny, którego apogeum nastąpiło gdzieś w połowie szesnastego stulecia. To był prawdziwy boom gospodarczy na naszych ziemiach. Urodzajne pola nad Niemnem, Narwią i Bugiem dawały wysokie plony zbóż. Ich areał szybko się powiększał, bo karczowano coraz więcej lasów. Spławiane rzekami drewno także przynosiło nielichy grosz. Kwitł eksport przeróżnych towarów do Prus i wygłodniałego Mazowsza. Ten napływ kapitału zaowocował rozwojem grodów i zamków, które dały początek wielu miastom. Właśnie w szesnastym wieku rozrastają się na niespotykaną dotąd skalę Wilno, Grodno, a bliżej nas Bielsk, Drohiczyn, Zabłudów i Gródek. Książęta z Polski z zazdrością patrzyli na nagłe przeistoczenie się tych dzikich do niedawna ziem w krainę dobrobytu. Tym bardziej, że nie mieli oni z tego żadnych profitów. Musiało to się więc skończyć inkorporacją Podlasia do Korony. ¦ Tak, to prawda, że tzw. Czarna Ruś, która u swych narodzin politycznie sięgała na zachodzie do potężnie umocnionego pojaćwieskiego Rajgrodu, stanowiła obszar względnej ciszy dziejowej. Głównie dzięki temu mógł narastać w niej potencjał gospodarczy, w konsekwencji którego zaczęło kształtować się przyszłe Wielkie Księstwo Litewskie. Na ile ono było niepewne w swych początkach, świadczą dramatyczne perypetie z władcami Rusi Halickiej, pretendującymi z południa do Nowogródka i Grodna. Jeszcze przed rajdami krzyżackimi, bowiem rycerze Panny Maryi w tym czasie byli zbyt zaaferowani ujarzmianiem Prusów, wyrzynaniem niepokornych pogan, morderców św. Wojciecha. 22 Wracając natomiast do wspomnianego wcześniej konfliktu między przodkami dzisiejszych Białorusinów a przodkami Ukraińców, skojarzmy najprzód dwa, wiele mówiące, wydarzenia. W połowie owego trzynastego wieku za sprawą papiestwa pojawiło się w tym pasie wschodniosłowiańskim ¦ między Haliczem i Nowogródkiem ¦ aż dwóch, jeden po drugim, królów w łacińskich koronach: pierwej został nim Mendog jako suweren Litwy, wkrótce potem Daniło, nieprzypadkowo koronowany wszak w Drohiczynie nad Bugiem, czyli na przedpolach Czarnej Rusi. Wysoce prawdopodobnym jest, że nie doszłoby do tej fety halickiej, gdyby ówże Mendog okazał się większym politykiem, aniżeli żołnierzem, i wytrwał w obranej przez siebie opcji prozachodniej. Lecz on wkrótce wyrżnął koroną o pieniek, podebrawszy z niej złoto i drogie kamienie, i ponoć wrócił do swego świętego gaju... Niebawem został zamordowany, zresztą. Jego syn Wojszełk przyjął na siebie cały ciężar zmagań o utrzymanie chwiejącego się tronu, a przeciwnikiem mu był nie kto inny, jak ten sam Daniło-Daniel właśnie. Wojszełk wówczas miał jednak słabe atuty w rękawie, a jego przejścia kwalifikują się dziś na film sensacyjny! Poddał się Danile, dał się zamknąć gdzieś w Połonińskim Monasterze, po czym wyżebrał sobie przeniesienie do celi w przylitewskim misyjnym Ławryszewie nad Niemnem, skąd dokonał puczu w zmowie z kniaziem połockim, Tauciwiłem, po udanym finale którego błyskawicznie zagarnął również ów Połock i Witebsk, i inne dzielnice po obu brzegach Niemna, dowalając wszystkim wokoło bez najmniejszych wyrzutów sumienia niedawnego mnicha. Okazał się pełnokrwistym politykiem, przerastającym swego ojca. I odtąd Wielkolitwę omijano z daleka. Zawsze natomiast uciekano w te nasze strony, w ten czarnoruski zakątek kontynentu, bezpiecznie wygrodzony przez naturę i układy etniczne. Pamiętliwie opisane przez Mickiewicza „nocne wycieczki Litwinów” nigdy przecież nie miały na celu łupienia Czarnej Rusi. Bo jakże tak: swój swojego? Szły więc w Podlasze, na Wołyń i nawet pod Łowicz. To prawda, że Krzyżacy trochę paskudzili na przełomie stuleci, trzynastego i czternastego, ale to były raczej ekspedycje karne w ślad za uciekającymi tłumnie Prusami, których z otwartymi ramionami przyjmowano w półsłowiańskim-półjaćwieskim Księstwie Grodzieńskim. Grunwald wtedy nikomu się nie śnił. Nie ta jeszcze epoka rozwoju gospodarczo-technologicznego... Przy czym mongolskie „lumeny” za Polesiem, jak to u stepowców, niechętnie zapuszczały się w gęstwy leśne; ponadto nie czuły one w tym żadnego interesu (inna sprawa z Tatarami, trudniącymi się handlem żywym towarem). Od Lachów także nic nie zagrażało; odnowiciel Królestwa Polskiego, kujawski kurdupel Łokietek jeszcze pewnie nosił wówczas zgrzebną koszulinę w zębach. W okresie podnoszenia się Moskwy z kolan i zaprzestania przez nią całowania zakurzonych „baszmaków” kolejnych chanów, czyli po pierwszych jej ciosach boleśnie odczutych przez Litwę, umykano najchętniej na Czarną Ruś właśnie, w szesnastym stuleciu całkiem wyciszoną. Można było tutaj, u nas, planować życie na pokolenia, bez prowizorki ukraińskiej (żyło się tam, co prawda, bardzo bogato, szczególnie na podolskich czarnoziemach, lecz bez pewności, czy tej nocy nie obskoczą dworu pijani Kozacy albo śmierdzący koniną Krymczacy). Na obecnej Białostocczyźnie sadowili się spokojnie nie tylko Chodkiewicze w Gródku i Zabłudowie z Supraślem, lecz i Gasztołdowie na Tykocinie, wygnani ze Smoleńszczyzny przez Moskwicina, i Sapiehowie w Boćkach, i Pacowie w środku wypłukanej Jaćwieży; niemal każdy z Rady Wielkich Panów Litewskich ¦ ówczesnego rządu ¦ zadbał tu o jakieś pewne dla się dożywocie; najwięcej chapnęli, oczywiście, Radziwiłłowie, niekoronowani władcy Litwy. My, autochtoni, niewątpliwie skorzystaliśmy w wymiarze społecznym na tych inwestycjach. Ponieważ w ekonomice cudów nie ma, pomyślmy zatem, skąd wziął się za kapitalizmu akurat białostocki okręg przemysłowy. Dlaczego nie brzeski? ¦ wszak także na granicy celnej Kongresówki z Rosją i na skrzyżowaniu szlaków. Albo mohylewski? Nad wielkim Dnieprem, uchodzącym do Morza Czarnego! Odessy! Koniecznie zaś białostocki! – 23 ¦ Dotąd rozmawialiśmy o dziejach, wydarzeniach i utarczkach politycznych, jakie odbywały się na białoruskich ziemiach do czasu zawarcia unii z Koroną. Zanim przejdziemy do kolejnych stuleci, nie zapominajmy jednak o ludziach, którzy kreowali historię do tego, przełomowego, momentu. Kogo w tym średniowiecznym okresie nazwałby Pan, stosując współczesne nazewnictwo, naszym największym mężem stanu? ¦ Witaut Wialiki. Bezapelacyjnie! Pod jego berłem, tuż po wspólnej z Polakami Wiktorii grunwaldzkiej, Wielkie Księstwo Litewskie zyskało wymiar wręcz imperialny. Wschodnie rubieże przesunął on w głąb stepów przyczarnomorskich, w pobliże Donu, a także przedpoli Moskwy i do źródeł Wołgi; na południu oparł je na linii Dniestru. Omijając Galicję i Grody Czerwieńskie z Chełmem, od dawna inkorporowane wszak do Królestwa Polskiego, poprowadził kordon ku północy przez okolice dzisiejszych Siedlec, Wysokiego Mazowieckiego i ¦ nieco odstępując od Wizny ¦ ku pruskim słupom granicznym. Wyrwał na powrót Żmudź z rąk Krzyżaków. Pod koniec swego życia, gdy zbliżał się już do osiemdziesiątki, dwukrotnie usiłował koronować się na króla, ustanowić w ten sposób Królestwo Litewskie. Za każdym razem korona od papieża była podobno w drodze ¦ w 1429 r. i w roku jego śmierci, 1430. Niestety, intrygowali ¦ i Polacy, i Krzyżacy. Zapewne bez wzajemnego porozumienia, słusznie uważając jednak, że Witold gra przeciw jednym i drugim. Początkowo nic nie zapowiadało jego wielkości. Tym bardziej, że był on synem wielikoho kniazia Kiejstuta, którego podstępnie zamordował Jagiełło, jeszcze w czas walk wewnętrznych, na kilka lat przed Unią Krewską. To samo czekało potem i Witauta, gdyby szczęśliwie nie salwował się on ucieczką w przebraniu kobiecym, będąc zaaresztowanym w zamku w Krewię. Chętnie poratowali go wtedy ¦ ależ tak! ¦ Krzyżacy, przed którymi ugiął był kolano jako ich wasal, przyjmując jednocześnie wiarę katolicką wraz z imieniem Wigand. Państwo Zakonne wówczas gwałtownie rosło w siłę, co znakomicie pojmowali obaj zwaśnieni bratankowie. Więc musiało dojść do ugody między nimi, jeśli nie chcieli być wyeliminowani niebawem razem i na zawsze . Podzielili się zatem, póki co stosunkowo niedużą Litwą, Wigand otrzymał ziemie z Brześciem i Grodnem, z ludnością prawosławną i z tego względu przechrzcił się w cerkwi na Aleksandra (o rodzicach chrzestnych nic nie wiemy). Desygnowanie Jagiełły zaś na tron Królestwa Polskiego miało ten skutek, że w międzyczasie już prawosławny Aleksander w żadnym razie nie mógł zostać wielkim księciem na Wilnie, przeto kniaź skwapliwie wrócił na łono Kościoła rzymskokatolickiego, tym razem jako Witold (Witowt, Witaut). Na tym zakończyły się wreszcie jego peregrynacje konfesyjne (przypuszczalnie urodził się niesłowiańskim poganinem). Ratując siebie i własne ambicje na samodzielne władztwo, uratował tym samym Wielkie Księstwo Litewskie przed zdegenerowaniem go do poziomu Jagiełłowego wiana do dóbr Królestwa Polskiego. Wojskowym strategiem Witaut-Witold z całą pewnością nie był, ale politykiem ¦ o tak! ¦ najwyższej próby. Dążąc, na przykład, do stępienia wpływów metropolii moskiewskiej na prawosławną większość w Księstwie, utworzył oddzielną litewską z siedzibą w Nowogródku, historycznej stolicy państwa. Panie Jurku, główna zasługa Witauta Wialikaha (przydomek późniejszy) polega na wytworzeniu przez niego imponującej potęgi, z którą nie sposób było się nie liczyć. Próbował on później zadomowić się nawet w polityce zachodnioeuropejskiej, ekspediując w 1422 roku do Pragi czeskiej korpus na czele z kniaziem Korybutem jako pretendentem do korony Królestwa Czech, z poparciem również Wawelu Jagiełłowego, zainteresowanego w plątaniu dynastycznych planów niemieckich. O tym, jak niełatwo było utrzymać niepodległość Litwy i jakich talentów owo trwanie właśnie wymagało, przekonał się po zgonie Witauta jego brat Żyhimont (Zygmunt). Wytrwał on na stolcu wielkoksiążęcym krótko, padając ofiarą niezwykle krwawego mordu. Linia rodowa 24 Kiejstutowiczów wnet całkiem wygasła, a wraz z jej końcem nastąpił kres istnienia osobnych władców w Wielkim Księstwie. Odtąd obowiązywała niepisana, ale bardzo praktyczna zasada, że wielki książę jako dziedzic Litwy zawsze gotował się do zostania królem polskim, jednocząc w jednej osobie oba państwa jagiellońskie (Rzeczpospolita, jak Pan wie, to pieśń dopiero drugiej połowy szesnastego wieku, gdy pod ciosami Iwana Groźnego waliło się samo Księstwo). ¦ Jak przeto ocenić rolę bratanka Witolda, a króla polskiego ¦ Władysława Jagiełły? Dla Pana (i moich też) Krynek jest to wszak postać znacząca. Ale z pozycji interesów białoruskich co najmniej kontrowersyjna. To Jagiełło doprowadził do, zgubnych jak się później okazało, porozumień w Krewię. Litwa straciła niepodległość, a jej kosztem Polska urosła na potęgę Europy. To wtedy rozpoczęła się polonizacja ziem białoruskich, trwająca zresztą do dziś. Czy wspólne ¦ Jagiełły i Witolda ¦ zwycięstwo nad Krzyżakami w 1410 r. wystarcza, by także tego pierwszego w dziejach białoruskich wynosić na najwyższy piedestał chwały? ¦ Żmudzińscy Litwini obecnie psy wieszają na Jagiełłę, co wydaje mi się przykrą przesadą, Panie Jurku. Oni negatywnie oceniają czternasty wiek i Unię Krewską, potępiając ją w czambuł, wiedząc wszakże, co się wydarzyło w następne stulecia. Tak się nie robi, to nieuczciwie. Wczujmy się poważnie w tamte czasy. Wielkie Księstwo Litewskie chwiało się i sypało, wstrząsane wojną domową, walkami Olgierdowiczów z Kiejstutowiczami (między obydwoma rodami wielkoksiążęcymi). Jagiełło, jako Olgierdowicz, poniekąd ustąpił pola, przenosząc się na tron Królestwa Polskiego. Na Litwie zasiadł ostatecznie Witold Kiejstutowicz (Witaut Wialiki). Co się działo równolegle w państwie Polaków? Też nie najlepiej. Kazimierz Wielki, choć i zajadły babiarz, nie pozostawił po sobie męskiego potomka z prawego łoża. Skutkiem powiązań dynastycznych przywieziono po jego śmierci na Wawel ¦ dosyć smarkatą ¦ Węgierkę Jadwigę, królewnę znad Dunaju. Panny, wychowanej w niemieckiej kulturalności, promieniującej od cywilizacji zachodniej, wcale nie ciągnęło w słowiańskie strony. Miała zresztą szwargoczącego narzeczonego. Zachował się zapis o tym, jak usiłowała zbiec do niego, waląc toporem w zamknięte drzwi czy też wrota na Wawelu... W one lata Europą trzęśli Niemcy (Anglia i Francja nawzajem się okupowały tymczasem, Włochy kwitły w dobrym cieniu kupieckiego imperium Wenecji, opływającej w dostatki z pośrednictwa w kontynentalnym handlu ze Wschodem, a Hiszpania ledwo się rodziła, wypychając arabską cywilizację z Półwyspu Iberyjskiego; w innych regionach panował równie nieopisany bałagan dziejowy). Więc Kraków właściwie nie miał wyboru, jeśli odruchowo stronił od niemieckiego poddaństwa. Szansą na zachowanie niepodległości był mu sojusz ze słabszym, czyli z Wielkim Księstwem Litewskim za Bugiem. Zamiast dłuższej charakterystyki sytuacji polskiej, wystarczy przypomnieć sobie ówczesny zarys granic tego królestwa, kojarzący się raczej z... grubym salcesonem, krzywo rozciągniętym od Poznania do Lwowa i Halicza. Daleko odepchnięte to-to od Bałtyku, także śląskich dziedzin; Mazowsze grało na protektorat. Na północy czarną chmurą nabrzmiewało potężniejące Państwo Zakonne, dysponujące nowoczesnym zapleczem Zachodu oraz niebagatelnymi koneksjami na dworze papieskim. Gotując się do skoku w głąb kontynentu, Krzyżacy jako pogromcy pogańskich Prusów metodycznie przyprawiali również Polsce „gębę pogan”, tyle że ukrytych. Przyczajonych, co miewało niejakie uzasadnienie w ciągle istniejących okolach, do których nie zdołała jeszcze dotrzeć chrystianizacja, szczególnie w trudno dostępnych, nieprzebytych puszczach czy na górskich połoninach. Z doczepioną cerkiewną Galicją. 25 Związek z Litwą doskonale korelował nie tylko z warstwą celów politycznych, ale także ideologicznych. Litwa, będąc państwowością schizmatyków ze sporymi połaciami pogańskiej Żmudzi i Auksztoty, tudzież nie do chrzczonej Jaćwieży, stanowiła wdzięczne pole dla popisów misyjnych, znakomicie utrącających krzyżacką antypolską argumentację na forach europejskich. Przypuśćmy na chwilę, że nie dochodzi do Unii Krewskiej. W konsekwencji tego Grunwald nie jest możliwy. Krzyżacy w międzyczasie rosną w siłę, bo już nie są oni w stanie nie rosnąć, stając się swego rodzaju klapą bezpieczeństwa socjalnego dla przeludnionych zamków rycerskich nad Renem, Loarą, Padem. Do niedawna ów problem demograficzny załatwiały wyprawy krzyżowe, genialnie pomyślane przez któregoś z papieży. Elementarna strategia zatem podpowiadała Malborkowi, że najpierw należy pokonać słabszego przeciwnika, czyli Wilno, oskrzydlając Polskę od wschodu. Po czym uderzyć na osamotniony Kraków. Zagadką do dziś pozostaje niewykorzystanie sławnej Wiktorii grunwaldzkiej, że wspomnę o tym na marginesie kwestii. Mówienie o polonizacyjnych planach w dobijaniu ugody krewskiej jest banalnym nieporozumieniem, bowiem nie istniało wtedy pojęcie narodowości, jakie my teraz znamy. Przecież pierwsze teksty po polsku powstały nieomal w półtora wieku później. Za Renesansu dopiero Mikołaj Rey zawołał, że Polacy ¦ nie gęsi, swój język mają... Historycy wątpią przy tym w to, czy Władysław Jagiełło kiedykolwiek wyuczył się polszczyzny; jako władca nie musiał, zresztą. Bycie Polakiem w one dzieje znaczyło co innego, niźli dzisiaj. Uchodził za takowego wyłącznie szlachcic jako ten, który dysponował prawem do zabierania głosu w sprawach państwa (sam rzeczownik „państwo” wytworzył się jako liczba mnoga formy „pan”). Pamiętajmy o tym, a nie będzie nam się plątało i mieszało, niczym groch z kapustą. Niemniej tendencje ekspansjonistyczne wobec o wiele słabszej Litwy ¦ oczywiście ¦ są wyraźnie zauważalne, lecz całkowicie w duchu średniowiecza. Wszelka myśl nieuniknienie nasiąkała wówczas konfesyjnym leksykonem. Szło, rzecz jasna, o uprzywilejowaną pozycję katolicyzmu w Księstwie, jednakże nikomu ¦ po obu stronach sojuszu ¦ nie marzyła się jakaś rzeczpospolita. Bałtów, tych ciemnych dzikusów, chrzczono w łacińskim obrządku, lecz nie znajdowało to żadnego, naturalnie, odbicia w składzie osobowym władczych struktur w Wilnie i gdzie indziej (nawet w początkach szesnastego stulecia prawosławni nierzadko dominowali w ówczesnym rządzie, Radzie Wielkich Panów Litewskich). Procesy polonizacyjne na znaczącą skalę ruszyły z kopyta nie wcześniej jak w okresie zrodzenia się ruchu protestanckiego w łonie kościoła katolickiego, luterstwa. Owo nowinkarstwo religijne pierwej ogarnęło Polskę, bazując na ożywieniu życia umysłowego w ogóle (wspomniany Rey również porzucił, że tak powiem, wiarę ojców). Protestantyzm szalenie przyśpieszył wykluwanie się kultur narodowych, formowanie się języków, optując za przystępnością Słowa Bożego, na przekór niezrozumiałej ludowi łaciny, w Litwie natomiast starosłowiańszczyzny cyrylo-metodiańskiej. Polonizacji urzędowo nie narzucano, wprost przeciwnie ¦ ustawowo przeciwdziałano jej, o czym świadczy słynny artykuł w Statucie Litewskim z 1588 roku, zobowiązujący osoby służbowe do wyłącznego posługiwania się słowami i literami ruskimi, zabraniając jednocześnie w dalszych postanowieniach zajmowania stanowisk i nabywania nieruchomości przez osoby cudzoziemskie, tj. nie-Litwinów w sensie obywatelskim. Ostro więc tamowano, przy czym już za Rzeczypospolitej Obojga Narodów od 1569 roku, czyli za zgodą wtedy samego króla Wazy. Ale nie było rady: polska kultura historycznie wybiła się szybciej na wyżyny, znajdując się bliżej Zachodu, i niebawem na dworze aż carów na Kremlu szpanowało bojarstwo polskimi konwersacjami, wpisami do pamiętników panien-baryszeń. Po czym zachłyśnięto się tam niemczyzną, by za Katarzyny II do cna sfrancuzieć i to do tego stopnia, że matka małego Puszkina katowała go rózgami za rosyjskie słówka, przejęte od niani. 26 ¦ Polacy wniebogłosy wychwalają Rzeczpospolitą Obojga Narodów, jako państwo nowoczesne i tolerancyjne, gdzie zgodnie żyli ze sobą przedstawiciele wielu kultur, religii i narodowości. My wiemy, ze aż tak dobrze to z tym nie było. Co uznałby Pan za najczarniejszą kartę w historii I Rzeczypospolitej, biorąc pod uwagę panujące w niej stosunki religijne i narodowościowe? ¦ Cóż, wychwalanie się poprawia samopoczucie. Samokrytycyzmu u Polaków w tych sprawach rzeczywiście za grosz (jak i u Rosjan). Tak przyhamowała ich w normalnieniu długowieczna niewola, w ciągu której stale trzeba było coś zmyślać „ku pokrzepieniu serc”. Unia Europejska wyleczy z tej dziecinności. Tam nie będzie się słuchało gadania, lecz faktów. Chrystus Narodów ¦ metafora polskich romantyków ¦ nikogo nie obchodzi, nudzi. Jeśli za Pierwszej Rzeczypospolitej nie zapłonęły miliony stosów, jak na Zachodzie, to dlatego, że w one czasy nie doszło tutaj do wojny religijnej. Wszak sam król Zygmunt August przeżył był wahania, czy aby nie zostać mu właśnie protestantem. W Królestwie Polskim stało się nimi wielu wielmożów, w Litwie nawet większość (najczęściej prawosławni z pochodzenia). Niewielka odporność prawosławia na nowinkarstwo konfesyjne jest stale widoczna do dziś; mniemam, że to wskutek dominacji w nim emocjonalności nad racjonalnością i słabości doktrynalnej, takoż braku poczucia misyjności. Równorzędnie z mozaiką wyznaniową powściągała wtedy skrajności również demokracja szlachecka, wybujała ponad wszelkie analogie w Europie. Wcale nie prosto było skazać za coś szlachcica, wszak to on stanowił o samym narodzie i jego prawach; chłop się nie liczył i nikt jego wiarą specjalnie się nie przejmował (mógł wierzyć ¦ jak mawiał pewien pleban ¦ choćby w kozła czy barana, byleby odbywał pańszczyznę). Prócz wielowyznaniowości i barier demokratycznych, pokój religijny w tamtej Rzeczypospolitej, paradoksalnie, ratowała jeszcze i słabość władzy centralnej, pogłębiająca się bezsilność króla, który bez każdorazowej zgody Sejmu nie mógł decydować w istotnych dla państwa zagadnieniach. Tym bardziej rozpętać jakowejś kampanii. Szlachta jak ognia bała się absolutyzmu i dmuchała na zimne. Przecież ewentualne rozgrywki konfesyjne pod przewodem monarchy, jak to zdarzało się w innych królestwach, bez wątpienia sprzyjałyby umocnieniu tronu. Nobiles zatem ryczał: po moim trupie! A więc sławetna tolerancja, panująca w Pierwszej Rzeczypospolitej, nie wynikała bynajmniej z jakichś ¦ godnych pozazdroszczenia ¦ cech rasowych lub kulturowych Polaków, lecz ze słabości ich państwowości jako takiej. Któż bowiem ośmieliłby się pójść na udry z prawosławnym kniaziem Konstantym Ostrogskim, dysponującym prywatną armią? Albo z którymś z protestanckich Radziwiłłów, równie potężnych. Czy z niemieckim Gdańskiem, w kieszeni którego się siedziało. Ówczesna Rzeczpospolita przypominała sobą dość luźną federację udzielnych państewek jak gdyby, nad czym załamywali ręce wybitni reformatorzy (Frycz- Modrzewski w swym dziele „O skutecznym rad sposobie”). Potem nadeszły całe okresy, w przeciągu których zwoływane sejmy nie były w stanie niczego postanowić, będąc zrywane przez sławetne „liberum veto” (nie pozwalam). Nitowały królestwo jednakże zjawiska ze sfery ducha: rozkwit kulturalności polskiej, jej naturalna ekspansja w dzielnice etnicznie niepolskie. Niech Pan zauważy, że i prawosławne druki polemiczne ukazywały się przeważnie w języku polskim, nie mówiąc o kacerskich w tejże Litwie i na Rusi-Ukrainie. Ba, sam Symeon Potocki, ów prawie genialny mnich prawosławny i niezwykle cenny Moskwie uciekinier białoruski, wychowawca przyszłego cara Piotra I Wielkiego, pisywał polskie wiersze, kładąc zarazem podwaliny pod nieistniejącą dotychczas poezję rosyjską. Gdy Polska tymczasem, już od przeszło wieku, posiadała swego geniusza wysokiej polszczyzny, mianowicie Jana z Czarnolasu, Kochanowskiego. Dziejów cerkiewnej unii brzeskiej, początkowo wyraźnie lekceważonej wszakże przez papiestwo, zapatrzone w swój cel strategiczny, w Moskwę, też nie warto odbierać w tonacji 27 czamo-białej. Co prawda, za Kontrreformacji siedemnastowiecznej zyskała ona na aplauzie, lecz wkrótce, w dobie saskiej, była ostro traktowana przez samopolonizujące się i w ślad za tym samokatolicyzujące się bojarstwo litewskie za swe, a jakże, ruskie ciało obce w Wielkim Księstwie Litewskim, kompletnie zatracającym swą odrębność na rzecz, powiedzmy, podpaństwa nowo-Polaków (kresowych). Ostatecznie z uczuciem ulgi zlikwidowano samo Księstwo, formalnie na mocy Konstytucji Trzeciomajowej, słusznie konstatując przy tej okazji, że Polska i zagrodowa polskość sięgnęły przecież Dniepru. To była oczywistość! Oto z jakich powodów zbrodnie na innowiercach i innoplemieńcach nie wyszły poza jednostkową aferowość, a jeśli dopuszczano się ich na większą skalę, to zazwyczaj odwetowe (w czas wojen kozackich siczowi masakrowali całe miasta). Nigdy nie doszło do czegoś w rodzaju masowej ucieczki hugenotów z Francji do krajów niemieckich, po „nocy św. Bartłomieja”. Wręcz odwrotnie ¦ setki tysięcy np. starowierców chroniło się za „polskim kordonem”, co oficjalnie wypominali potem moskiewscy dyplomaci w Warszawie. Polska szlachecka stawała się Polską od Witebska i Żytomierza do Poznania, i od Warmii do grodu kniazia Lwa, Lwowa i Bukowiny. Mam trudności z wyszukaniem zdecydowanie czarnej karty w ogólnym tle dziejów Pierwszej Rzeczypospolitej. Nie sposób uważać za takową, nierzadko makabrycznych jej działań obronnych, niemal z reguły na terenach ukraińskich. Po prostu Polska jako rdzeń Rzeczypospolitej nieprzerwanie słabła, od czasu do czasu znajdując się w sytuacji zwierzyny łownej, obskoczonej przez ujadające psy myśliwskie. Na pewno ¦ a jednak! ¦ nie wyszło jej na zdrowie samo dążenie do utworzenia owej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, tj. Unia Lubelska z 1569 roku. Będąc do tego momentu przyzwoicie średniej klasy państwem europejskim, obróciła się Polska twarzą na wschód, w bezmiarze i zacofaniu którego ginęła każda energia znad Wisły. Że musiała tak, to fakt, bo na zachodnim kierunku twardo ryglowali wyjścia w świat Niemcy. Zda się ¦ z otchłani wieków dobiega mych uszu lament hetmana Hrehorego Chodkiewicza, co upadł był do stóp króla Zygmunta Augusta na tymże sejmie lubelskim, błagając go, by nie dopuścił do przekreślenia niepodległości Wielkiego Księstwa Litewskiego, zlania go w jednię z Polską. Myślę o tym z niejakim zażenowaniem także, boć płakał nie byle chłopina jakowyś, lecz bohaterski wódz wojsk litewskich, ocierający się o genialność strateg. Trafnie przeczuwający przyszłe nieszczęścia. Górę wziął jednak wtedy swoisty odruch kolonializmu (przypomnijmy w tym miejscu dywagacje Piotra Skargi na temat przysłowiowych Indii). Rzeczpospolita w ogóle jawi mi się jedną ogromną czarną kartą. Likwidując bufor litewski i nadymając się imperialnie, ponadto prowokując carstwo swymi półprywatnymi wyprawami wojennymi, całkowicie nie we własnym interesie, Rzeczpospolita lekkomyślnie zmierzała do konfrontacji wschodniej, w rezultacie której była z góry skazana na klęskę. Wytrzymać sąsiedztwo pęczniejącej Rosji można było tylko przewodząc blokowi państw na Międzymorzu. Niestety, Litwę przeistoczono w prowincję polską i jednocześnie prześlepiono szanse na powołanie do życia silnego sojuszniczego Hetmaństwa Ukraińskiego; Chmielnicki z musu poddał się Moskwie (mądry po czasie epizod z hetmanem Wyhowskim okazał się musztardą po obiedzie). ¦ Po upadku Rzeczpospolitej Białoruś, po wiekach identyfikowania się z nią, spadła do poziomu moskiewskiej prowincji. Naszym ziomkom generalnie to jednak nie przeszkadzało. Przeciwnie ¦ wielu z nich było dumnych, że zjednoczyli się z „Wielkim Bratem”. Nie z przymusu przecież zgodnie walczyli przeciwko polonizacji i katolicyzacji. ¦ Nie od razu do poziomu moskiewskiej prowincji. Silna tu była kiedyś kulturalność polska, a i sami Rosjanie postrzegali te ziemie jako Polskę (tyle, że pod ich okupacją). Świadczą o tym nie same jeno dokumenty oficjalne, ale ¦ na przykład ¦ listy oficerów z tutejszych 28 garnizonów, pisane do swych rodzin w Rosji. Dla nich ostatnim miastem swojskim na kierunku zachodnim został Smoleńsk. Witebsk nie, ani Orsza czy Mohylew. W epoce Mikołaja I dopiero zabrano się na serio do rugowania języka polskiego z administracji lokalnej i z sądownictwa (od 1840 roku wyeliminowywano z obrotu prawniczego Statut Litewski). Wraz z likwidacją Uniwersytetu Litewskiego po Powstaniu Listopadowym przystąpiono do stopniowej zmiany szkolnictwa polskojęzycznego na rosyjskojęzyczne; szło z tym nad wyraz opornie, brakowało kadr nauczycielskich, dotychczasowi pedagodzy nie zanadto kwapili się do przekwalifikowywania się językowego. Wśród mnogich księgarń ¦ rosyjska pojawiła się nie wcześniej, jak po klęsce Powstania Styczniowego. Otóż to! Mimo upadku Rzeczypospolitej wszystko w Białorusi pozostawało nadal polskie, z wyjątkiem chłopstwa i pospólstwa miasteczkowego, ale ono się nie liczyło. Powiem więcej ¦ polonizacja akurat pod zaborem rosyjskim sięgnęła swego szczytu, a poprzez łacinizującą się cerkiew unicką poczęła rozlewać się w masach ludowych, co nie jest moim żadnym domysłem; powtarzam ustalenia naukowców. Poczucie zagrożenia i zwarcia się w sobie Polaków miało tutaj oczywiste znaczenie, lecz z całą pewnością nie decydujące. Polonizacja owa tak skutkowała głównie z powodu postępującej demokratyzacji oświaty powszechnej, niespotykanego przedtem zagęszczenia sieci szkół, dostępnych już hołyszom szlacheckim albo i jakoś rozgarniętym ponad przeciętność dzieciom wieśniaków. Szkółek ¦ podkreślam ¦ wyłącznie polskich, o innych bowiem same władze nie myślały wówczas. Formalnie sprawił tak książę Adam Czartoryski, minister spraw zagranicznych Rosji i zarazem serdeczny przyjaciel cara Aleksandra I. Przez cały ten okres rządów aleksandryjskich nie ustawały ciągłe pogłoski o rychłym przyłączeniu owych Ziem Zabranych do półniepodległego Królestwa Polskiego z własną konstytucją, której wszak nie miała sama Rosja! Mniej lub bardziej otwarcie dążył do tego, zresztą, sam wielki książę Konstanty jako namiestnik cesarski w Warszawie; snuł ciche plany zostania królem Polski, kimś równorzędnym Petersburgowi, co nie było taką znowu utopią, jako że Kongresówka ta stanowiła najlepiej rozwiniętą gospodarczo i społecznie sfederalizowaną część imperium. Kto wie, jak potoczyłyby się późniejsze dzieje Polski, gdyby nie wybuchło, sprowokowane przez narwanych poruczników Wojska Polskiego, tamto Powstanie Listopadowe, czyli bunt ówczesnej armii polskiej, posiadającej ¦ aż dziw to dzisiaj słyszeć ¦ sporo szans na pokonanie rosyjskiej właśnie...Wojenka ta okazała się tragedią Polaków, ale także pokrzyżowaniem wielce ambitnych zamierzeń wicecesarza rezydującego w Belwederze, wielkiego księcia Konstantego. Do odkrycia przez Rosjan Białorusi ¦ o której nie mieli pojęcia! ¦ doszło w dobie popowstaniowej, zaledwie w ostatniej ćwierci dziewiętnastego stulecia. I nie inaczej jak w aurze tendencji rusyfikacyjnych, rozważań nad jej realnymi możliwościami. Dostrzeżono, że prostactwo autochtoniczne nie rozmawia po polsku, jak i drobiazg herbowy po zaściankach. Aliści nic nie było proste. Musiało wymrzeć pokolenie jednak przywiązane do uniatyzmu, który likwidowano stopniowo, z inicjatywy samych hierarchów (Siemaszko!). Trzeba było gaśnięcia pamięci o tej „religii chłopów” i wejścia w dorosłe życie tych, których ochrzczono już w cerkwi prawosławnej, zajadle rosyjskiej. Opublikowane wspomnienia owego Siemaszki, uniackiego metropolity, pełne są utyskiwań na obojętność carskiego Petersburga względem starań o przywrócenie prawosławia, co brzmi zaskakująco. Szerzenie się identyfikacji z jedynowierczym Wielkim Bratem dawało się zaobserwować jednakowoż późno, u schyłku tamtego wieku i początkowo wśród tych, którzy uzyskali jakieś wykształcenie po rosyjsku, w odpowiednim duchu. Kulturowa irredenta polska odbiła ściśniętą sprężyną w okresie liberalizacji caratu po politycznym trzęsieniu ziemi w latach 1904-1905. Dwór petersburski zareagował nareszcie miękko i z niejakim wyczuciem taktyki. Mianowicie legalizując ruchy młodych narodów ¦ białoruskiego, litewskiego, ukraińskiego ¦ i traktując je jako pożyteczną zaporę przeciwko na powrót rozlewającemu się polonizmowi. W takich okolicznościach doszło do przyzwolenia na 29 wydawanie np. „Naszej Niwy”, obecnie legendarnej. Szereg działaczy narodowościowych zyskało możność spokojnego powrotu z wygnania do ojczyzny, kontynuowania roboty bez specjalnych obaw, byle z grubsza w ramach poluzowanego prawa. Zastanawiając się zaś nad istotą tamtoczesnej walki przeciwko polonizacji, stale tracimy z oczu jej aspekt społeczny, przez co niełatwo rozumiemy owe przyczyny szybkiego stosunkowo rozprzestrzenienia się identyfikacji białoruskiej (takoż litewskiej, ukraińskiej). Polak, to pan, a Białorusin to chłop (bydło robocze). Młode narody w Europie w ogóle tym różnią się od starych, że zrodziły się one w rezultacie demokratycznej emancypacji uwłaszczonego chłopstwa i tworzenia się gospodarki rynkowej w oparciu o drobnomieszczaństwo. Naród ¦ nation ¦ to tyle, co sami swoi. Nasi! Wara od nas obcym, nie naszym! Niekonieczna w końcu odrębność językowa natomiast harmonijnie wzmacnia takowe nastawienie. Powstały przecież różne nacje jednego języka: frankofońscy Belgowie, niemieckofońscy Szwajcarzy i in. Państwa na amerykańskim kontynencie posługują się raptem paroma językami ¦ angielskim, hiszpańskim, trochę francuskim, w Brazylii portugalskim. Obecnie formują się narodowe, angloamerykański, italoargentyński... Nieco analogicznie jak onegdaj afrykanerski w kraju Przylądka Dobrej Nadziei, na holenderskim substracie kolonizatorów południa Afryki. Krótko mówiąc, trzeba było caratowi doczekać nowego ludu, bez reszty z metryką prawosławną i rosyjskimi świadectwami szkolnymi, żeby móc wreszcie uważać Białoruś za swoją na wieki. Niewątpliwie podobne działania wobec siebie czekały białoruskich katolików, lecz zbyt późno odrodziła się państwowość polska na tych ziemiach (1920 r.) i nazbyt efemerycznie tam pobyła (do 1939 r.). Dlatego dziś w tamtejszych kościołach coraz częściej słyszy się mowę białoruską w nabożeństwach i kazaniach. W cerkwiach także, ale nieporównanie wolniej i mniej. Jednakowoż wcześniej czy później Białoruś będzie Białorusią. Musi! ¦ W taki oto sposób w naszej podróży po dziejach Białorusi dotarliśmy do czasów, kiedy zaczyna się wreszcie formować białoruska idea narodowa. Trzeba było ¦ bagatela! ¦ ponad tysiąca lat, by autochtoni znad Bugu, Narwi, Dźwiny i Niemna zaczęli wreszcie siebie postrzegać jak ludzi, posługujących się mniej więcej tym samym językiem, posiadających podobną mentalność i kulturę. Co bystrzejsi uświadamiali sobie ów duchowy, stale powiększający się, dystans, jaki dzielił ich zarówno od Moskwy i Piotrogrodu, jak Krakowa i Warszawy. Nie mogli tego dostrzec, oczywiście, chłopi, dla których świat zaczynał się i kończył na pańszczyźnianych włościach. Co innego panowie szlachta ¦ ludzie uprzywilejowani, zamożni, z dostępem do edukacji. Taki jeden szlachcic mieszkał w niedalekich od Krynek Mostowlanach i nazywał się Kalinowski, dwojga imion Konstanty Wincenty. Przeszedł do historii jako dyktator na Litwie Powstania Styczniowego 1863-1864. Doskonale zdawał sobie sprawę z odrębności ludu tu zamieszkującego. W ich ojczystym, a i swoim też, języku białoruskim wydawał gazetę „Mużyckaja Prauda”, na łamach której nawoływał do czynu zbrojnego przeciwko caratowi. To właśnie jemu radzieccy historycy w Mińsku przypisali wzniecenie „białoruskiej myśli wyzwoleńczej”. Zrobiono to oczywiście na użytek propagandowy. Pan, Panie Sokracie, w swej książce „Duch hetmanów”, napisanej na zamówienie Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Gródeckiej, twierdzi, że Kastuś Kalinowski był tylko ludowym rewolucjonistą, a u takich nie ma poczucia narodowości. Czy zasługuje on więc na miano białoruskiego bohatera narodowego? ¦ Też podobnie myślałem, jak Pan... Z pewnością nie zasługuje Kalinowski na miano białoruskiego bohatera narodowego. Bo i z jakiej racji? Że walczył o sprawę chłopską? W myśl założeń ideowych rosyjskich narodników, uznających wieś za motor dziejów, przodującą klasę społeczną świata. Ostatecznie można zrozumieć ich iluzje: proletariat dopiero się rodził i bynajmniej nie w Cesarstwie Rosyjskim, lecz najpierw w Królestwie Polskim. Kongresówka wyprzedzała cywilizacyjnie Rosję o całą długość historyczną; znajdowała się po prostu bliżej Zachodu. 30 Ów Kastuś doskonale rozumiał tylko „chłopskie lamenty na pany”. Ani mu w głowie była Wolna Białoruś, zresztą nie zaistniał jeszcze pomysł na taką. Nie mógł, ponieważ baza ludzka dla tej narodowości ograniczała się do niewolnego i ciemnego ludu pańszczyźnianego (który tu i gdzie indziej w Europie nigdy nie marzył o państwie, ino o chlebie). Pouczający pod tym względem jest przykład z założeniem Liberii na atlantyckim wybrzeżu Afryki. Otóż: w tymże środku ubiegłego stulecia kilkunastu idealistów amerykańskich postanowiło jakoś zrekompensować krzywdy Murzynom z południowych stanów, wykupując ich ¦ około sześciu tysięcy ¦ z niewoli u plantatorów i osiedlając na tym wybranym terytorium Czarnego Lądu, w swoistej intencji radosnego powrotu biedaków do ojczyzny przodków (obszar nazwano Liberią, co przekłada się na ¦ Wolność, Kraj Wolności). Uszczęśliwieni filantropią biali Jankesi, wyłożywszy niemałe pieniądze na ten zbożny cel, spokojnie wrócili do USA. Tymczasem wyzwolone przez nich „czarnuchy” zaczęły tworzenie swej wolnej państwowości od zaprowadzenia w niej, znanego z tegoż amerykańskiego Południa, systemu niewolniczego, bezwzględnie uciskając wnet dookolne plemiona autochtoniczne. Ponieważ nie odróżniali się oni tutaj rasowo, więc zawzięcie i aż do dziś wyróżniają się wizualnie, ubiorem: nie bacząc na piekielnie gorący klimat w tych szerokościach geograficznych, noszą na co dzień eleganckie garnitury, lakierki i białe skarpetki, tudzież rękawiczki i cylindry (kobiety są odwzorowaniem również dawnych białolicych pań z zapamiętanych harend gdzieś w Wirginii). Nawet do konstytucji liberyjskiej wnieśli zakaz zawierania małżeństw z tubylcami. Ot, tak właśnie, zachowali się wyzwoleńcy. Wcale modelowo, jeśli przypomnieć sobie bolszewickie brewerie (np. statutowy obowiązek komsomołek nagradzania miłością łóżkową wybijających się członków organizacji, uchylony dopiero pod koniec lat dwudziestych). Do wolności trzeba dorosnąć, niestety. Jak i do poczucia narodowego. Jakież mogło być ono u Kalinowskiego, urodzonego we dworze w Mostowlanach nad Świsłoczą, w 1838 roku... W trzy latka po ukazaniu się ledwie pierwszej książczyny w języku nowo białoruskim, katolickiej broszurki „Karotki zbor chryścijanskaj nawuki” (Wilno 1835). Wyłącznie w duchu „Litwy ¦ ojczyzny mojej”... Litwinem się było w zgodzie z formułą Aleksandra Rypińskiego, oficera Woysk Polskich z 1830 r. i białorusińskiego poety, m.in. autora zabawnych wierszyczków makaronicznych („I jak ciencieruk u lesie bałbocza, Tak moje serce do ciebia sakocza. Rwie się moje serce, jak taja atosa... Dam ja tobie zygar, a wielki jak repa, Niachaj kala twego serca mocno klepa...”). Rypiński mianowicie patrzył na Białoruś jako na „naszą polską prowincję”. W aspekcie politycznym nie poszedł dalej. Jednocześnie zdawał sobie sprawę on, Rypiński, jak i później Kalinowski, z odrębności mowy na Białej Rusi. Był na to zbyt wykształcony i obyty w świecie, by pieprzyć głupoty o niesamodzielności językowej tejże „polskiej prowincji”. Przebywając na emigracji napisał i wydał w 1853 r. w Poznaniu pruskim balladę białoruską „Niaczyścik”. Podobnie zachowywał się Wincenty Dunin-Marcinkiewicz, niezły pisarz tej nowożytniejącej mowy i tłumaczący na nią „Pana Tadeusza”. Przebudzenie narodowe, Panie Jurku, zaczyna się ze stopniowego uświadomienia sobie odrębności kulturowej, po czym koniecznie i historycznej. Wszakże odrębność owa nie bywa figlem Pana Boga, lecz rezultatem niepodobieństw losu na przestrzeni długich wieków. By dojść do takiej refleksji, trzeba jednakże wymiany pokoleń. Kalinowski ¦ celowo podaję jego nazwisko w brzmieniu niepolskim ¦ trudniąc się rewolucjonizowaniem rodzimego mużyctwa, okazałby się ostatnim idiotą, gdyby posługiwał się w tym polszczyzną, kojarzącą się ponadto ze znienawidzonym srakotłukiem w majątkowym pałacu. Był on poniekąd skazany na budzicielstwo białoruskie, mając na celu wywrócenie caratu. Łatwo przyczepiać teraz „Mużyckiej Praudzie” różne gęby fanatyzmu (np. antyprawosławną). Jak na prawdziwego buntowszczyka przystało bowiem, taktycznie podłączył się on pod aktualnie występujące nastroje społeczne, by wywierać przez to maksymalny nacisk na kierunek główny (unicką Białoruś zawracano akurat do rosyjskiej jednowierczości). 31 Ale jego współbojownik z insurekcji styczniowej, Franciszek Boguszewicz, z własnej i nieprzymuszonej woli przeistoczył się za pozytywizmu we Franciszka Bahuszewicza, ojca już świadomie białoruskiej literatury narodowej. Stało się to z nim stosunkowo szybko, chociaż samą ideę narodu białoruskiego i autonomicznego bytu mu w ramach federalizmu słowiańskiego wypracowywali ciż narodnicy, w wydawanym przez siebie w dwie dekady po „polskim miatieżu” pisemku podpolnym „Gomon” (nakrytym przez petersburską policję w 1884 r.). Rozmyślając o cechach ruchu białoruskiego stale pamiętajmy, że aż do początków 1918 roku nie zastanawiano się w nim nad zagadnieniem wykreowania niepodległości. Przebąkiwano o autonomii w rosyjskich ramach, z ciałem ustawodawczym w Wilnie. Na więcej nie widziano szans, bo i z kim ¦ z garstką napalonych na białoruskość inteligentów i poetów, za którymi nie stała przecie żadna poważna siła społeczna ze sprawnymi organizacyjnie strukturami, jeno strachliwie utyskujące na swe zasrane życie chłopstwo. W końcu sam Akt 25 Sakawika nie był jakimś zwieńczeniem marzeń pokoleń narodowców, lecz banalnie analogiczną z sąsiadami próbą zadziałania państwowotwórczego: wszędzie wokoło ogłaszano republiki ludowe, więc ogłoszono w Mińsku i białoruską, całkiem zignorowaną przez Berlin i Warszawę, a zdławioną przez czerwoną Moskwę. Jedynie Kijów zasilił ją grosiwem, podsypało dla niej nieco pieniędzy Kowno, ale już w innych okolicznościach i w kontekście raczej dywersji antypolskiej po Traktacie Ryskim. W okresie partyzantki „Skamarocha” w Puszczy Białowieskiej i wielkiej wsypy naiwnej konspiracji powstańców zachodniobiałoruskich, bez pojęcia o wywiadzie i kontrwywiadzie. To prostactwo w politykowaniu zostało Białorusinom na długo, nie liczące się z realiami chciejstwo, hołyszowska podatność na korupcję, braki w logicznym myśleniu, włościański egoizm i inne przykre dolegliwości, charakterystyczne dla narodów, którym się nie powiodło. ¦ Skoro jesteśmy przy naszych bohaterach narodowych XVIII i XIX wieku, należy zauważyć, że wielu z nich jednakowoż przeszło tak do historii Białorusi, jak i Polski. Chociażby wspomniany Kalinowski ¦ dziś, prawda, rugowany z podręczników (nie wiem, czy sprawiedliwie) za swą „czerwoną rewolucyjność”. Ale Tadeusza Kościuszkę (od imienia Konstanty vel Kostia) z wielkim honorem czci się i w Polsce, i w Białorusi, a nawet w Ameryce. Takich, dwunarodowych (których, niestety, Polacy chcą mieć jednak tylko dla siebie) szczególnie wielu w literaturze. Bo to i Władysław Syrokomla, i Czeczot, no i sam wieszcz Adam Mickiewicz (od Dymitra-Mićki). Ale po tamtej stronie, biatorusko-rosyjskiej, podwójnych bohaterów nie widać. Byli tacy? ¦ Po rosyjskiej stronie nie trafiali się tacy. Nie dlatego, że Ruscy kochali nas lub nie. Po prostu szlachty rosyjskiej w Białorusi nigdy nie było. Ot i cały powód. Kulturą zaś zajmowała się ¦ naturalnie ¦ ta dworska warstwa ludzi uczonych; trochę bogatych mieszczan, bardzo mało w zabiedzonych miastach i miasteczkach. To nie to, co na rozwiniętym Zachodzie. Jednostki wybitne w naszych stronach, jak Kościuszko, działały w warunkach nieustających tutaj przeciągów dziejowych, kulturowych i politycznych. Białoruś stanowi wszak szerokie pogranicze Wschodu i Zachodu ¦ z przemienną przewagą raz tego, raz owego. Więc ówże Kościuszko, z unickiego domu przechrztów rzymskokatolickich, ale z białorusińską mentalnością lewicowca ¦ jak byśmy dzisiaj określili ¦ narobił rabanu w Koronie Polskiej swymi uniwersałami i deklarowaniem uwolnienia chłopów. Gdyby mu to rzeczywiście się udało, doszłoby do czegoś w rodzaju peryferyjnej repliki Rewolucji Francuskiej, co ¦ prawdopodobnie ¦ uratowałoby jednak Rzeczpospolitą Polską od zagłady. Przecież zrewoltowany żywioł to niezliczona armia, której nie sposób wystrzelać choćby w połowie! Tak się obroniła Francja Trójkolorowa; tak również czerwona Rosja, jeśli szukać ogólnych analogii po temu. Niczym powódź to! 32 Powstanie Kościuszkowskie mogło zakończyć się zupełnie inaczej, utrzymaniem się niepodległej Polski wraz z czarnoruskim pasem Litwy i ze Żmudzią, póki co nie zaanektowaną przez Katarzynę II. Ale to byłaby Polska iście ludowa, jakobińska jak gdyby, rządzona w dołach przez takich sobie Bartoszów Głowackich spod Racławic, z manierami osławionego Jakuba Szeli. Szlachta i magnateria ratowałaby swe głowy gremialną ucieczką ¦ jedni za carski kordon, drudzy w pruskie landy czy w austriackie namiestnictwa. Tylko przy takiej wizji finału Insurekcja miała praktyczny sens. Natomiast ¦ gdyby w ogóle nie doszło do jej wybuchu, trzeci rozbiór wcale nie musiał się dokonać (znamienna jest przy tym wstrzemięźliwość Austrii, która w drugim rozbiorze nie uczestniczyła). Państwa polskiego potrzebowała na swe usługi zwłaszcza Rosja, wkrótce jednakże ciężko wystraszona ¦ po świeżym zdławieniu u siebie wojny ludowej, czyli powstania pod przewodem Jemieliana Pugaczowa ¦ poczynaniami o podobnym wydźwięku właśnie Kościuszki i jego towarzyszy, wieszających wielmoży przy aplauzie gawiedzi (Jakub Jasiński, w gorącej wodzie kąpany pistolet jakobiński, rezydował w Wilnie!). Zarazę zduszono zatem przezornie w zarodku, także dzięki geniuszowi strategicznemu generalissimusa Aleksandra Suworowa. W zestawieniu z nim trudno uznać Tadeusza Kościuszkę za dobrego generała, ale sprawdził się on ¦ w Rewolucji Amerykańskiej ¦ jako nieprześcigniony mistrz inżynieryjny fortyfikacji wojskowych; wspaniale przysłużył się zwycięstwom Jerzego Waszyngtona, na rękach go tam nosili! Przypuszczalnie z tego też powodu Napoleon, wygrywający batalie swymi cudownymi uzdolnieniami artylerzysty, usilnie zabiegał o to, by na czele tworzonych legionów polskich na obczyźnie postawić Kościuszkę. Nie do końca wiadomo, dlaczego tak naprawdę nie porozumieli się; ostatecznie wysunięto na ich dowódcę dość przypadkowego Henryka Dąbrowskiego (pisującego wierszyki po niemiecku). Nie zdumiewa mnie legenda Kościuszki, mimo że przegranego w Polsce dowódcy. Wystarczy rzucić okiem na białoruskie pieśni kościuszkowców z 1794 roku, by przekonać się, że kroił się z niego bohater rzeczywiście ludowy, obrońca uciśnionych. Jak nie w mundurze generalskim, to w sukmanie na czele kosynierów, ładnie wyglądających, aliści bez bojowego znaczenia w polu. Ten folklor okołokościuszkowski ¦ jeśli na zimno przeanalizować ówczesne układy międzypaństwowe ¦ wręcz z warcabową prostotą objaśnia nam, że wspomniana Insurekcja największe zasługi położyła wobec... zrewolucjonizowanej Francji, dając jej cenny czas na przygotowanie się do ofensywnej obrony przed monarchiczną Europą, rozbudowania prawdziwej armii. Napoleon to wiedział. Kościuszko również, pewnie ze smutkiem dostrzegając przyszłą katastrofę cesarza Francuzów, walczącego na wszystkich możliwych frontach ówczesnego świata. Między Bogiem a prawdą, po co mu to było?! Tadeusz Kościuszko ¦ jako Fadej Kostiuszko ¦ stał się bohaterem i Białorusi, jak Józef Bem ¦ Polski i Węgier, mimo że operował w zasadzie w imię sprawy tych bratanków nad Dunajem i w Siedmiogrodzie (też generał artylerii). W przypadku Kościuszki także nie rozstrzygającą stawką była Litwa, z której kierował się przez Dubienkę ¦ opóźniająca marsz Rosjan bitwa ¦ do Korony Polskiej. ¦ Zatrzymajmy się jeszcze w Krynkach z przełomu XVIII i XIX wieku. Nasze miasteczko jest już nowocześnie przebudowane, z sześciobocznym rynkiem na wzgórzu i uliczkami promieniście biegnącymi w głąb dolin. Jego uklad architektoniczny do dziś budzi zachwyt znawców sztuki urbanistycznej i coraz częściej przyjeżdżających tu turystów. W 1795 roku, po trzecim rozbiorze Polski, dzisiejsza Białostocczyzna przeszła we władanie Prus. Na krótko, bo już w 1807 roku doszło do układu Napoleona z Aleksandrem I w Tylży, gdzie postanowiono o włączeniu tych ziem do Rosji. Jakie znaczenie dla naszego regionu miało to kilkuletnie pruskie panowanie? 33 ¦ Dla Krynek żadnego, bo znalazły się one w Rosji, sprezentowane przez Katarzynę II hrabiemu Dynowowi. Granica z Prusami przebiegła o kilka kilometrów na zachód od miasteczka, przed folwarczną wsią Ostrówek i rozległymi Ostrowami, w przybliżeniu na linii dzisiejszych Ozierskich (Azierskija). Pamięć o niej zachowała się zdumiewająco długo, nawet po dwustu latach, w pokoleniu mojego ojca. Jak rozumiem, z przyczyn nader pragmatycznych: ciemną nocą zmykano z Krynek do Ostrówka i dalej, do Sokółki, przed carskimi poborami rekruta. Albo i całymi rodzinami „wybierano wolność”. Przy czym w okolicy kryneckiej prosperował rozgałęziony gang złodziei koni, powiązany dochodowym geszeftem z dostawcami pruskiej kawalerii. Same zaś Krynki, świeżo przebudowane przez podskarbiego litewskiego Antoniego Tyzenhausa, który planował rozwinąć w nich ośrodek manufaktur wielobranżowych, stanowiły nie lada łakomy kąsek, co najpewniej zadecydowało o łapczywym włączeniu ich do władań zachłannej carycy (zwraca tu uwagę nadmierna bliskość ustalonej z Prusami granicy, ledwie za horyzontem). Interesujące Pana, Panie Jurku, owo pruskie panowanie ¦ ponad dziesięcioletnie jednakże ¦ okazało się niezwykle ważne dla regionu, a ciągle niedoceniane przez badaczy. Przede wszystkim wypromowali w Berlinie Białystok na okręgowe centrum administracyjne, jakim przedtem nie był, a co ukształtowało całą jego późniejszą historię gospodarczą. Chociaż bardziej pasował do tej roli ludniejszy naówczas Zabłudów, szalę przeważył jednak białostocki pałac Branickich, z dobrodziejstw którego o wiele wcześniej korzystało sporo osiedlających się ludzi oświeconych, nadających się w sam raz do wykorzystania w zaborczej służbie państwowej, jak i w publicznej; np. bez zbytecznych komplikacji zaaranżowano świetne gimnazjum polsko-niemieckie, kuźnię przyszłych kadr. Kręcili się w ekonomii pana hetmana doskonali rzemieślnicy, jak znalazł potrzebni dla wznoszenia budynków rządowych (nie było gdzie pomieścić urzędów w tej mieścinie z paroma uliczkami na krzyż i z chatami osady bojarskiej za rzeczułką Białką, z malwami w ogródkach i zagonami kapusty na przystodolach). Białystok w ogóle ma więcej szczęścia, aniżeli rozumu. Wegetując w cieniu tysiącletniego Grodna, jak i tykocińskiej twierdzy, wypływał na powierzchnię dzięki niespodziewanemu pojawianiu się granic imperialnych czy tylko wewnętrznych w pobliżu lub zgoła odcinających go od grodu Dawyda Horodeńskiego. Po Prusakach funkcjonował tu potem wydzielony Obwód Białostocki. Wojna celna między Kongresówką a Cesarstwem w gorączkowe rodzenie się kapitalizmu napełniła Białystok, niczym jakąś gęś ciastem, przenoszonymi zza kordonu polsko-rosyjskiego na Narwi łapskiej manufakturami i fabrykami polskimi (dla prawnego ominięcia zaporowego myta). W międzywojniu sanacyjnym skorzystał na niedostatecznej polskości tegoż Grodna. Międzywojewódzka geopolityka. Wyrywanie stołków spod dupy. Korzyści cywilizacyjnych uzbierałoby się bez porównania więcej, gdyby nie powrót, zastygłej w swym rozwoju, Rosji, po wygranej przez nią kampanii z 1812 roku. Nie każdemu wiadomo bowiem, że Prusy wysforowały się niebawem na najlepiej funkcjonujące państwo. Z dynamiczną gospodarką, wzorcową administracją i z demokratyzmem nie do pogardzenia. ¦ Tylko do Prosnej żyją ludzie ¦ mawiano w Poznaniu, mając na uwadze granicę pruskorosyjską i Kongresówkę zarazem.Ponad dziesięcioletni epizod pruski w dziejach Białostocczyzny odegrał przy tym o wiele większą rolę w dziejach Białorusi, dokładniej: zaanimował zaczątki nowożytnej idei białoruskiej (klasa polityczna Księstwa stała się zaciekle polskopatriotyczna!). To wtedy i tutaj zapączkowała ona białoruskość w nowoczesnym kształcie. Na bazie powszechnej wówczas konfesji unickiej, w umacnianiu której dostrzegł znaczące korzyści sobie Berlin. Wystarawszy się w Rzymie o biskupstwo grekokatolickie z siedzibą w monasterze supraskim, usamodzielniając tym sposobem struktury hierarchiczne, Prusacy czynili stawkę na umocnienie tego klina rusińskiego, wbijającego się między Rosję a niepogodzoną ze swym upadkiem Polskę (gdyby tak pozostało, jak z Lwowem pod Austrią, Białystok byłby dzisiaj nacjonalistycznym miastem... białoruskim). Białostockie przypominało wonczas go- 34 ściniec z Europy i do Europy i stąd tak ważne było dla berlińskich władz, by ten nowo pozyskany teren nie zerkał na boki. Popierano szerzący się powolutku antypolonizm, mający swe źródła w odwiecznym lekceważeniu unitów przez rzymskich katolików (cerkiew jako przedsionek jakowyś do Bożego Domu). Do Rosjan miano stosunek nie tak kategorycznie emocjonalny, bo ¦ jak dowiadywano się zza niedalekiego kordonu ¦ ograniczali się oni tamoj do utrzymywania garnizonów wojskowych i ogólnikowego panowania, tolerując język polski w lokalnej administracji, wyłączność polskiego szkolnictwa na czele z Uniwersytetem Wileńskim, polskie wydawnictwa i w ogóle polskość aż do przedpoli Smoleńszczyzny. Na dworze petersburskim patrzono na te ziemie jako na część Polski właśnie, co nie musi nas teraz specjalnie dziwić, jeśli dowiemy się oto, że książę Adam Czartoryski z rodowych Puław ¦ o czym już mówiłem ¦ uchodził za osobistego druha cara Aleksandra I i był przez pewien czas ministrem spraw zagranicznych Imperium. Zaczątki owejże idei białoruskiej łączy się z dorobkiem naukowym młodych popowiczów, Michała Bobrowskiego, Ignacego Daniłowicza i innych ¦ jak się okazało ¦ skoligaconych w różnym stopniu w wielką Rodzinę. Trzymali się oni razem w okresie studiów wileńskich, często będąc sekowani przez „prawdziwych Polaków”; z tą uczelnią związali się po studiach naukowo (była stolica byłej Litwy wabiła ogromem materiałów archiwalnych, zasobami bibliotecznymi). Charakterystyczny szczegół, rzucający przy okazji światło na skalę trudności: owi dawcy duchowości białorusińskiej, uważający polskość za największe zagrożenie, korespondowali między sobą... po polsku (inaczej nie byli widocznie w stanie, brakło gotowych wzorców). W związku z tym przypomniałem sobie przedśmiertne życzenie parocha z Krynek Tyzenhausa, niejakiego Bieduli, który wyraził wolę bycia pochowanym w obrządku... rzymskokatolickim. Oto czarna głębia kompleksu niższości u kapłana „mużyckiej wiary”, a cóż dopiero u samych muzyków! Ręce opadają. Przy tej okazji tematycznej chyba warto przypomnieć, że stosunkowo szybkie samopolonizowanie się bojarów naszych, tuż po powstaniu Rzeczypospolitej Obojga Narodów, było skutkiem nie jakiegoś zachwytu polską kulturą, lecz właśnie polską demokracją szlachecką. Przywilejów, jakie nie śniły się im w niepodległej Litwie, w której o wszystkim decydował Wielikij Hospodar, jego łaska i niełaska. W odróżnieniu od Hospodara-Kniazia polski król całkowicie zależał od Sejmu. ¦ To wstawanie nas ¦ Białorusinów z kolan w tymże XIX stuleciu byłoby być może łatwiejsze, gdyby nie postępująca rusyfikacja. Cara można zrozumieć ¦ wobec zajętych terenów zastosował klasyczną politykę kolonialną: wymienił na swój, tzn. rosyjski, niemal cały aparat urzędniczy i oświatowy. Do łask wróciło też prawosławie, co można uznać za sprawiedliwość dziejową (cerkiewki unickie były najczęściej dawnymi świątyniami prawosławnymi), gdyby nie nadgorliwie rosyjski charakter przywróconej konfesji. Ale inaczej pewnie być nie mogło. Dziwi mnie natomiast stereotyp, do dziś żywy w niektórych, zwłaszcza kościelnych, kręgach polskich, a odwołujący się do tamtych czasów i stwierdzający, że Białorusini w Polsce to... resztówka rusyfikatorów, przywiezionych tu przez cara. O, tu już to naprawdę ręce opadają, Panie Sokracie. ¦ Mnie też, Panie Jurku. Aż się nie chce wierzyć, że jest możliwa taka ciemnota, zupełny brak rozeznania! choćby na poziomie szkoły podstawowej. Nieraz zastanawiałem się, jak to jest z tym traktowaniem nas jak dziwacznej pozostałości po rusyfikatorach. I, wie Pan, doszedłem jednakże do sedna rzeczy: nieco kabaretowe mówiąc, mamy do czynienia ze zderzeniem czołowym dwóch ciemnot jak gdyby. Z tą różnicą, że gęstsze ciemności umysłowe, a więc i cięższa wina, leżą po naszej stronie. Źródłem owego konfliktogennego nieporozumienia jest specyficznie polskie pojmowanie Ruskich. Przy jednoczesnym niewystępowaniu sprzeciwu na takie określanie nas. Przeciętny 35 Białorusin polski nie jest w stanie, zresztą, wystąpić z jakąś sensowną kontrą intelektualną w takim obcowaniu z Polakiem. Ponieważ przezywka owa ma wyraźny podkład religijny, więc nie sposób zanegować, że w cerkwi nie dominuje w kazaniach język rosyjski (białoruski zdarza się ¦ owszem ¦ incydentalnie, przy grubszej okazji o zabarwieniu politycznym). To główny powód. Ponadto ¦ nie mającemu wyobrażenia o białoruskiej narodowości Polakowi nasza też mowa kojarzy się z mową Rosjan. Całkiem podobnie, jak my nie odróżniamy Słowaka od Czecha. Przez czas jakiś ¦ w pięćdziesiątym piątym roku ¦ pracowałem w spółdzielni elektromechanicznej w Jarosławiu na Rzeszowszczyźnie. Tam, co prawda, nie mylono grekokatolickich Ukraińców z prawosławnymi Rosjanami, ale, o dziwo, nie dostrzegano inności języka ukraińskiego wobec rosyjskiego. O Białorusinach w ogóle nie słyszano, a skutek moich wyjaśnień był taki, że z sympatią, lecz po cichu w tamten stalinizm doradzono mi, bym się nie chwalił, iż jestem synem... białogwardzisty (tak zinterpretowali oni moją białoruskość). Jak długo nic nie będzie się mówiło w szkołach powszechnych o kulturze białoruskiej, tak długo będziemy uchodzić za ową resztówkę rusyfikatorów albo delatorów Moskwy. Samo przez się napraszającym się wyjściem z tej obłędnej sytuacji ¦ instynktownie wyczuwanym przez naszych ciemniaków ¦ będzie kompletne spolonizowanie się; także kleru. Wyjście takie ¦ trzeba to podkreślić ¦ jest absolutnie iluzoryczne, czyli: zostanie Polakami gorszej kategorii (w rodzaju pamiętanych folksdojczów, ludowych aspirantów do zostania Niemcami). Przypuszczenie to potwierdzają w całej rozciągłości dzieje stosunków wzajemnych między Kościołem rzymskokatolickim a grekokatolickim. Od sławetnej unii cerkiewnej minęło ¦ bagatela! ¦ czterysta lat, ale „Rzym nas jeszcze nie zrozumiał” ¦ z żalem konstatują dziś duchowni uniccy w Polsce. Nie uważam, by to się odmieniło ot tak sobie, z dnia na dzień. Czysto psychologicznie nie jest to realne, mamy bowiem do czynienia z dwiema odrębnymi parafiami z równie odrębnymi interesami, z własną kasą, którą najtrudniej jest się dzielić z kimś. Wprowadzony onegdaj celibat ¦ na przykład ¦ ma na uwadze dyscyplinowanie organizacji kościelnej. Fakt, że ukraińskim katolikom bizantyjskim jest on czymś niezrozumiałym, grozi łacinnikom destrukcją kadr duchowieństwa w razie daleko posuniętego jednoczenia się. Osłabieniem prężności struktur terytorialnych, zdolności ich reagowania na sygnały zarządzającej góry. W takim tle realiów jakież może być równe traktowanie prawosławnych Polaków?! Goła rzeczywistość białostocka udziela nam na to przecież wielce dobitnej odpowiedzi. Co do wspomnianej rusyfikacji zaś ¦ czy byłoby Białorusinom lżej bez niej ¦ musimy zdać sobie sprawę z jej nade wszystko strategicznej przyczyny, rachub. Mydlą nam oczy tym, że Rosji ponoć zależało na niedopuszczeniu do polonizacji i katolicyzacji... I te bajeczki to dla prostaczków. Spójrzmy wreszcie na historyczną mapę osiemnastowiecznej tejże Rosji: zauważmy, że była ona poniekąd zamurowana od zachodu przez rozległą Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Ileż wysiłku kosztowało Piotra I, by przebić się przez Szwedów do Bałtyku, przy czym w najmniej odpowiednim miejscu, na bagiennych rozlewiskach ujścia Newy do Zatoki Fińskiej. Na Morzu Czarnym blokowała mu flotę Turcja. Archangielsk zaś stale skuwają lody, przez większą część nawigacyjnego sezonu. Jak zatem miał się zachować Petersburg wobec Warszawy? Inna rzecz, że nie musiała ona upaść, gdyby godziła się na carski protektorat. Lecz taka ewentualność nie na żarty wystraszyła Berlin, władający przepołowionym przez polski korytarz pomorski państwem: w wielkim Gdańsku mógł wszakże rozkwaterować się garnizon rosyjski, takoż moskiewski kapitanat portu... To nie przypadek, że Prusacy właśnie zainicjowali rozbiory, dość gładko porozumiewając się ze swą rodaczką niemiecką ze Szczecina, cesarzową Katarzyną II. Zastanawia ponad dwudziestoletnia dłużyzna między pierwszym rozbiorem Rzeczypospolitej a szybko następującymi drugim i trzecim (niebezpieczeństwo przerzucenia się francuskiej zarazy rewolucyjnej, ideologia plebejska rewolty kościuszkowskiej). Gwoli porządku wypada tylko dodać, że Berlin nie potrzebował tłumaczy, 36 zarówno w kontaktowaniu się z rodowitą Niemką, jaką była cesarzowa Katarzyna II, jak i z austriackim Wiedniem, trzecim do spółki przy podziale truchlejącego mocarstwa nad Wisłą i Dnieprem. Rusyfikację na prawdziwie szeroką skalę podjęto, Panie Jurku, bardzo późno. Po Powstaniu Styczniowym jakoś. Przecież Kalinowski wydawał swą „Mużycką Praudę” w alfabecie polsko-łacińskim niezupełnie dlatego, że był katolikiem, lecz dlatego przede wszystkim, że był ten alfabet wówczas powszechnie znany. W przeciwnym razie ¦ posiadając wyższe studia prawnicze na uniwersytecie petersburskim ¦ być może łatwiej pisałoby się mu właśnie „literami ruskimi”... Więc o co wreszcie chodziło z całą tą rusyfikacją? Ano o to, by przyciąć wpływy polskie do niedużej obszarowo Kongresówki, wykorzeniając w ten sposób raz na zawsze ambicje imperialne u pokonanego rywala do pierwszeństwa na Międzymorzu. Same zabiegi rusyfikacyjne natomiast udawały się władzom jednak z kosztownymi komplikacjami (drastycznie brakowało kadr). Wraz z likwidacją uniwersytetu w Wilnie fatalnie sypała się dosyć rozbudowana przez Polaków tutaj sieć szkolnictwa średniego i gminnego. Następował regres w oświacie. Stopniowo zastąpiono jednakowoż polonizację rusyfikacją, która nieprędko ¦ naturalnie ¦ wypełniła sobą zastane, poprzednie, struktury. W losie białoruskim rusyfikacja miała takie znaczenie, że wobec zakazanej publicznie polskości zaanimowała mimowiednie zainteresowanie białoruskością u co poniektórych tutejszych inteligentów, bez wyjątku polskiego chowu. Identycznie, tylko na rosyjską odwyrtkę, zdarzyło się po głośnym 1905 roku, kiedy rząd poczuł się przykro przymuszony do usunięcia antypolskich barier. Zaowocowało to dozwolonym powstaniem „Naszej Niwy”. ¦ Dziewiętnaste stulecie ¦ ów wiek pary i elektryczności ¦ nie było znowu takie nowoczesne dla, pozbawionego własnych elit (klasy posiadaczy), białoruskiego narodu chłopów. Mimo nadziałów ziemi ich los nie uległ zmianie. Harówkę na pańskim zamienili na nie mniej ciężką pracę na swoich uczastkach. Przyjrzyjmy się bliżej codziennemu bytowaniu naszych przodków w ich kurnych chatach, na prymitywnych zagrodach. Aż dziw, że ci ludzie cierpieli i wcale się nie buntowali. Ale na swój los narzekali bardzo ¦ szczególnie widoczne jest to w twórczości naszych klasyków. ¦ Panie Jurku, i dziś ¦ przykładowo ¦ narzekają, mimo około dziewięciuset z „hakiem” pojazdów mechanicznych w naszej gminie kryńskiej, liczącej w sumie ledwie niecałe cztery tysiące mieszkańców (starych i małych). Z tym wyrzekaniem na marny los ludu w twórczości klasyków było całkiem bliźniaczo. Do chłopskiej chaty te ich łzawe wierszyczki i ckliwe opowiastki nie dochodziły wcale choćby z tej przyczyny, że czytaniem emocjonowano się nie dalej jak po salonowych dworach (nawet nie w zaściankach). Nakłady pisemek, książek, to wtedy paręset egzemplarzy na cały kraj. No i drogie to to było, na pewno o równowartości kilku kwart gorzały... Biedny zawsze wybierze przecież to drugie, szklanicę nad intelekt. Hołota, oczywiście, widziała, jak pan dziedzic nic nie robi i ciągle ma za co pić, hulać, kurwić się. No, ale po to on był panem, taki bowiem istniał porządek na świecie od Boga Ojca. Owo widzenie pańskiego bytu lukrowanego przypomina mi oglądanie teraz przez motłoch filmów amerykańskich w telewizji: nie spostrzegłem, by te obrazki z wysztafirowanymi babami i chłopami z Holywood wywoływały u siermiężnych widzów jakieś stresowe nastroje, że niby czemu nie my tak... Kiedyś tylko ¦ w Wieliczkach za Ełkiem ¦ usłyszałem szeptaną rozmówkę między niedomytymi kawalerami w świetlicy, którym te cukierkowe aktorki ze szklanego ekranika wydały się na tyle anielskie wręcz, że zrodziły się wątpliwości, czy aby na pewno one jedzą, piją i... szczą. Nic sobie jednak nie wyjaśnili, poszli prostacy spać z tą niepewnością. Historyczna prawda jest taka, że dawniejszy chłop nie czuł się aż tak nieszczęśliwy, jak tego chcieli surdutowi poeci i pisarze, publicyści. A zresztą ciż pieśniarze ani trochę nie utoż- 37 samiali się ze swymi bohaterami literackimi. Powiedzmy, Niekrasow, ów piewca sierocości i nędzy wsi, wyciskający łzy współczucia u sentymentalnych „baryszeń”, był w rzeczywistości zaciekłym karciarzem i babiarzem, niczym Tołstoj z rojem rozprawiczonych przez siebie chłopskich niewiniątek. Pleniły się hrabiowskie bachory, wyposażane potem dojną krową. Dostojewski jako mąż i ojciec okazał się być facetem strasznym, niepohamowanym hazardzistą, przy czym do końca swych dni podejrzanym o mord na tle seksualnym na małolatce... Wydawałoby się, że będąc dręczony przez epilepsję, powinien był on żyć w wielkim uciszeniu. Ale nie! Białoruscy klasycy też nie mordowali się wyrzucaniem gnoju z chlewa. Ano. Wzmiankowałem gdzieś, że nie wszędzie pańszczyźniani radowali się uwłaszczeniem ich w 1861 roku przez cesarza Wszechrosji, Aleksandra II. Trochę analogicznie, jak po śmierci Iwana Groźnego pod koniec szesnastego stulecia, kiedy lud Moskiewszczyzny autentycznie szalał z rozpaczy, wyrywał sobie włosy, krzycząc: I jak my, nieszczęśni, będziemy teraz żyć bez Iwana Wasiljewicza?! A przeskakując do obecnych nam czasów, skąd się bierze owa trwałość kołchozów albo tęsknota po minionym dzierżymordztwie komunistycznym?! Nikt nie przeczy, że nasi ludzie wegetowali skrajnie ubogo, w krwawicy tyrania. Ale, czy ktoś z ich stanu miewał się inaczej? Tyle tej różnicy między nimi bywało, że u zamożniejszych chleb jadano do żniw, zaś mniej „hektarni” trzymali się do przednówka na pożyczonym. Lecz również u tych lepszych bochny przechowywano w komórce pod kluczem. Pajdy każdorazowo ojciec krajał i przydzielał, po zrobieniu nożem znaku krzyża. Przypadkiem spadający ze stołu okruch natychmiast podnoszono i ¦ w geście przeprosin za tę nieuwagę ¦ całowano go. Było nie do pomyślenia, żeby ktoś czegoś nie spożył do reszty, nierzadko obiadowali najpierw dziadkowie i rodzice, dopiero potem dopuszczając do stołu chmurę dziecisk, w imionach których nie zawsze mogła się połapać nawet matka (rodziły się co roku, w większości umierając od popularnych chorób w niemowlęctwie). Kto dziś pamięta, że koło każdej większej wsi istniały cmentarzyki dla nieochrzczonych maluchów, bo w nawale roboty nie zdążano z nimi do parafialnego kapłana. Tragedia zbanalizowała się; żałowano zgonów wyrośniętych synów i córek, jako tako podinwestowanych. Płakano: „...hadowanaje dzicia pamierło!” Tedy naprawdę było po czym litanie odprawować. Odpowiedzmy sobie na zwykłe pytanie, kiedy człowiek czuje się upośledzony. Kiedy jest mu źle i smutno? Otóż nigdy wtedy, gdy wszystkim wokoło jest tak samo. Jeśli po wojnie jeden z drugim ze wsi zmył się do Białegostoku, lekko otrzymał tam ośmiogodzinną pracę z jakimś zarobkiem, a jeszcze mieszkanie w bloku, z wygodami, o jakich mu się przedtem nie śniło, być w dodatku wizytował wnet wsiowych starzyków kupionym na raty autem, to w okamgnieniu unieszczęśliwił tym samym całą familię, wybałuszającą na niego gały z zawiści! Skoro jemu tak dobrze, to czemu nie mnie? ¦ zastanawiano się w chatach. I zanim umiastowione dzieci doczekały swoich dzieci, okolice wyludniły się do tego stopnia, że z kilkunastu szkół w przeciętnej gminie na Ścianie Wschodniej wystarcza obecnie jedna, w najbliższym miasteczku. Działa też czynnik odległości historycznego czasu. Nie wyobrażamy sobie wszak życia sprzed stuleci. Choćby w dworze średniej wielkości wonczas miewano się o wiele prymitywniej, aniżeli w blokowiskowym M-3. Nie mam sposobności wskazać na jakiś pałacyk pod lipami, bo je wyrujnowano u nas do fundamentów, ale trafiłem latoś do Wenecji, która uchowała się w nienaruszonym stanie od średniowiecznych epok. To onegdaj kapiące złotem miasto, o zamieszkaniu w którym marzono, dzisiaj uchodzi za prowincjonalne. Ludności w nim bez przerwy ubywa, młodzi migrują do sąsiedniej Padanii, do Mediolanu i Turynu. Niczym z Krynek do Białegostoku i Sokółki, które to za naszych dziadków postrzegano jako zatęchłe dziury z paroma murowańcami w rynku, gdy tymczasem w tychże Krynkach obracano za cara prawdziwymi kapitałami, wznoszono wielopiętrowe budowle municypalne i prywatne; wchłaniało miasteczko każdą ilość rąk do pracy w swych stu czterdziestu czterech garbarniach (dane z 1913 r.). Zarazem bliziutko było stąd do wspaniałego Grodna z wyższym towa- 38 rzystwem, z książętami krwi na kostiumowych balach na zamku, z promenadami na kasztanowych bulwarach. Ale, minęło nieco dziesięcioleci w tej naszej słowiańszczyźnie i Grodno zmarniało jak jakaś starucha na lichej emeryturce, Krynki zaś do cna zmużyczały; nic nie pomoże im nowo nabyta polskojęzyczność, boć pokazowa jeno, bez pojęcia u jej nosicieli o życiu. Nuworyszowska w nich obfitość wystroju wnętrz domowych, w których najwidoczniejszą książką jest spis telefonów oraz kantyczka (czasami pisemko brukowe). Obowiązkowo ¦ telewizor kolorowy z talerzem anteny satelitarnej na dachu lub ścianie, choć podobno brakuje na chleb z mlekiem... Porzuciłem w cholerę Białystok i wróciłem do domu rodzicielskiego, w którym mieszka mi się wprost komfortowo. Jednakże, prócz ścian i sufitu oraz ładnych pieców, nie ma w nim teraz dosłownie nic z tamtych powojennych lat, kiedy patrzono z ulicy na tenże dom z nieskrywaną zazdrością (ówczesne meble przydały mi się dziś do urządzenia przestronnej piwnicy, z ustawionymi w niej porządnie zapasami w słoikach na zimę). Tak właśnie nowoczesność przemeblowuje nam otoczenie. Co do tego „wieku pary i elektryczności”, Panie Jurku ¦ winniśmy popróbować wystawić sobie, kogo to mogło interesować. Moja babcia Pałosia spędziła młodość w onej rewolucji technicznej. Pamiętając schyłkową pańszczyznę. Cóż w niej ostało się? Same sensacje, od których lepiej trzymać się z daleka! Maszyny jawiły się jej rodem z piekła. Od czasu do czasu mużyctwo robolowało za kopiejki przy najprostszych robotach okołofabrycznych. O parowozie na stacji sokolskiej opowiadano niestworzone rzeczy. Gotowym gwoździom nie ufano ¦ w potrzebie wykuwano u kowala. Elektryczne żarówki w zasadzie nie przekroczyły dzielnicy żydowskiej. Cały ów przewrót cywilizacyjny nasunął się na nasze ludztwo od zachodu kontynentu. Prezentował się nad wyraz obco, po niemiecku, co uwidoczniło się w nazewnictwie wszelkich nowych narzędzi: hebli, mesli, szrubstaków, gwintów, raszpili. Nie był więc ówże postęp wytworem rdzennym, ojczystym, lecz zawleczonym ze szwargotliwego zaświata. Gwałtownie, nagle. Bezdyskusyjnie. Nie zdążono przynajmniej powierzchownie przygotować się (psychicznie) do kontaktu z tym ziejącym parą łomotliwym żelaznym smokiem. W międzywojniu dopieroż zaczęło wyrastać pokolenie tutejszych, spokojnie reagujących, bez odruchów dzikości na widok wirujących wajch i tumultu mechanicznego. Ba, niektórzy poczęli majstrować, albo i utrzymywać się z tego procederu, ale nie znalazł się taki, który bez reszty zrzekł się spadkowych hektarów (mój ojciec, nie znoszący orania i siania, jednak zatrzymał przy sobie ¦ na wszelki wypadek? ¦ śmieszne dwa „z czymś” hektarów po pamiętnym folwarku na uroczysku Aleksandrouka). To wielki temat: tuż pofeudalny szok cywilizacyjny. Reymontowska Ziemia Obiecana. ¦ Pewne nadzieje na poprawę losu białoruskiego ludu mogły budzić reformy Stołypina w Rosji. Na początku naszego wieku gospodarka imperium niezwykle się ożywiła, wskaźniki ekonomiczne były wyższe niż na Zachodzie. Rosja była bogatym państwem. Ale jej białoruskie gubernie nie. ¦ Gubernie białoruskie obiektywnie pozostawały bez szans na większe uprzemysłowienie, zasadniczo z braku na swym terenie dostępnych kopalin surowcowych, zwłaszcza węgla i rud żelaza; ropy naftowej. Można było je, oczywiście, dowozić z południa Ukrainy, ze Śląska czy z Uralu, lecz koszty dalekiego transportu przekraczałyby jakiekolwiek kalkulacje na konkurencyjność cen finalnych produktów. Nawet za komunizmu później liczono się z tym. Naturalne warunki Białorusi sprzyjały przemysłowi lekkiemu (len!) i gospodarce leśnej, tudzież garbarstwu i ewentualnie wytwórstwu maszyn, nie materiałochłonnych wyrobów o wysokiej klasie precyzji. I na tych kierunkach dokonywał się z wolna rozwój kraju Białorusinów, na podrzędną jednakże skalę względem ośrodków przemysłu ciężkiego, bazujących na kopalniach. 39 Wysforował się do przodu przemysł garbarski (Wilno, Kopyl, Krynki). Pomimo ostrej rywalizacji ze strony Radomia, Warszawy. Przetwórstwo spożywcze natomiast znajdowało się w powijakach nie tylko tutaj. Europa ledwie odkrywała powszechną przydatność konserw ¦ mięsnych, ogrodniczych, zbożowych. Białoruś ¦ fatalnie zostawszy w tyle po upadku Wielkiego Księstwa Litewskiego ¦ nie nadgoniła uciekającego czasu. Nie posiadała własnego państwa dla swej obrony! Nie dysponując przynajmniej autonomią polityczną, nie rozporządzała żadnymi instrumentami dla ochrony swych podstawowych interesów, będąc zdana na łaskę imperialną. Także ¦ wolnej gry rynkowej, w której zwycięża zasobniejszy, silniejszy, szerzej ustosunkowany. Dociskała ją konkurencja z obu stron, polska i rosyjska, powodując niedorozwój własnego rynku zbytu. Niewielka siła nabywcza klienteli krajowej prawie w całości skupiała się w mieście; rolnictwo marudnie wyłaziło z gospodarki naturalnej, obywającej się wszak bez towarów i wyrobów rzemieślniczych. Feudalna to samowystarczalność. Potencjalny kontrahent zaś w postaci dworów szedł w rozsypkę, zapadając się w bankructwa po ustaniu bezpłatnej pracy pańszczyźnianej. Słynne reformy Stołypina znakomicie współgrały co prawda z podobnymi na germańskofrancuskim Zachodzie, zdążając do tworzenia w Rosji „kułackich”, więc towarowych, gospodarstw o znaczącej dochodowości, popychając zbyteczną masę drobnych rolników i pariasów do dynamicznie buchającego przemysłu, który wówczas wchłaniał w siebie praktycznie każdą ilość kandydatów na proletariuszy. Pierwotny kapitalizm był bowiem niskowydajny; dla podwojenia produkcji podwajano stan zatrudnienia. Niestety, Stołypin działał krótko, niebawem zastrzelił go w teatrze kijowskim smarkaty student, nawiedzony rewolucjonista (ochroniarze są dzisiejszym wynalazkiem). Ślad jego nieukończonych reform popularnie nazwano chutoryzacją, która w naszych stronach, Panie Jurku, zyskała określenie „żyć na kolonii” (niewielu mogło). Znaczyło to osobną jednostkę osadniczą z poręcznie wzniesionymi zabudowaniami i dużo własnej ziemi w jednym kawałku naokoło. Cóż więcej trzeba było do szczęścia zaszczutemu muzykowi?! Z takich „kolonii” wyszło potem w świat sporo wybitnych Białorusinów, nie czapkujących przed byle kim. Obecnie oto przeżywamy identyczny poniekąd problem przeludnienia. Na Zachodzie też, co w pierwszej chwili zdumiewa. Cała przyczyna tego w tym, że wskutek niewyobrażalnego przedtem progresu technicznego zagadnienie produkcji przeistoczyło się w swe przeciwieństwo poniekąd, w zagadnienie jej zbytu, z czym dawniej był mały kłopot. Współczesny robotnik zastępuje przysłowiowych dziesięciu niegdysiejszych, w ogóle przestaje nim być, stając się wykształconym technicznie pracownikiem obsługującym urządzenia. Zanika klasa robotnicza. Jak i chłopska. Ale gdzie mają się podziać te mnogie miliony zbytecznych ludzi? ¦ temat to do oddzielnych rozważań. W epoce Stołypina Białorusinów w większości czekała migracja zarobkowa. Historycy dociekają, ile milionowych rzesz naszych ludzi udało się do rosyjskich okręgów przemysłowych, także do kongresowej Polski, do Łodzi. Polacy nie musieli aż tak masowo udawać się w nieznane, mając pod bokiem liczne fabryki i kopalnie, założone jeszcze w okresie prawie niepodległego Królestwa Polskiego albo hen za Staszica, twórcy pojęcia stanu górniczego, co nieco podług niemieckich wzorów. Gdyby reformatorskie przedsięwzięcie Stołypina, ówczesnego premiera rządu cesarskiego ¦ przedtem zaś gubernatora w Grodnie (1902 roku) ¦ przeprowadzono konsekwentnie do logicznego końca, Białoruś zyskałaby na unowocześnieniu rolnictwa drogą redukcji wsi; przekształcenia jej na obraz i podobieństwo Inflant poniemieckich, szczególnie Łotwy. Co z kolei intensyfikowałoby realny w jej środowisku przyrodniczym przemysł lekki (być może i maszynowy). Niemniej, zmagania polsko-rosyjskie w sferze konkurencyjności towarowej nie rokowały dla niej zbyt różowych perspektyw na przyszłość. Jak w przypadku tychże Inflant ¦ strefa nędzy ludu zapewne radykalnie zmniejszyłaby się, lecz jednocześnie nasiliłaby się owa 40 migracja w głąb imperium wyzutych z resztek ziemi różnych bandosów. To uwidoczniło się zresztą wraz z narastającym boomem przemysłowym w okręgach donieckim, moskiewskim, a najbardziej uralskim, gdzie najłatwiej było z uzyskaniem zatrudnienia. Całe wsie osiedlały się także na żyznych pustkowiach zachodniosyberyjskich, korzystając z fiskalnych zachęt rządowych. Nowo zakładane „dierewnie” pośród bezkresów Syberii imienowano swymi rodzinnymi nazwami (do dziś istnieje Biełastok gdzieś nad Jenisejem, a gdyby pogrzebać pilnie w wykazach miejscowości, być może znalazłyby się Krynki czy Ostrów Jużnyj”). Ten trend przerwali bolszewicy, ich ideologia „biedy po równo”. Na Kresach natomiast Polska międzywojenna to zasklepiła, niczym ramki w ulu pszczelim woskiem, nie mając mocy podnieść się do poziomu zamożności sprzed pierwszej wojny wskutek odcięcia naturalnych dla niej rynków wschodnich. Na wybujałym technologicznie Zachodzie nie liczyła się. Piłsudski ¦ ciekawostka! ¦ nie wierzył w talenta techniczne Polaków; gdy zdarzał się głośny sukces wynalazczy nad Wisłą, nie mógł się nadziwić temu, dokuczliwie przepytując, czy aby nie pomylono z jakimś Niemcem... ¦Po kilkunastu latach w ślad za tymiż „stołypinowcami” w głąb Rosji udali się niemal wszyscy ich ziomkowie z zachodnich, etnicznie białoruskich, terytoriów (aż po Mińsk). Tym razem wyjazd nie był jednak dobrowolny. Białoruskie wsie i miasteczka opustoszały w 1915 roku ze strachu przed Hiermańcem, co to „obcinał babom cycki, a dzieci topił w studniach”. Badacze szacują, że masowa ucieczka ¦ bieżeństwo objęła wtedy kilka milionów Białorusinów. Większość z nich po pięciu latach powróciła w rodzinne strony (ostatni przyjechali na początku lat 20.). Okres bieżeństwa ¦ nie wiadomo czemu pomijany przez historyków ¦ stał się jednak i tragedią, i wielkim doświadczeniem narodu białoruskiego. Podczas podróży naszych pradziadów zdziesiątkowały tyfus i głód (w drodze powrotnej). Ci, co dotarli na miejsce ¦ trzeba to podkreślić ¦ zostali potraktowani przez Rosjan-autochtonów nad wyraz życzliwie. Bo to i dach nad głowę dali przybyszom, i pracę, i możność nauki dzieciom. Zwiedzili kawał świata ci nasi pradziadowie. Mogli podpatrzeć, jak żyje się gdzie indziej. Po powrocie było o czym opowiadać w długie jesienno-zimowe wieczory. Wzbogacił się też o rosyjskie czastuszki repertuar piosenek śpiewanych przy kądzieli. A wnuki, które rodziły się potem, z zazdrością wysłuchiwały opowiastek dziadków o carskim dobrobycie (żniwiarkach i prototypach kombajnów!). Białoruscy chłopi jakoś jednak nie przyswajali tamtych wzorców ¦ odbudowywali na zgliszczach i chaszczach swe popańszczyźniane chałupy połączone z chlewami (ciepło od inwentarza) oraz takież niskie stodółki. Chcę jednak zwrócić uwagę na wzajemne stosunki wtenczas zwykłych Białorusinów i Rosjan. Bieżeństwo dowiodło, że jedni i drudzy niczym specjalnie się nie różnili. Z grubsza rozmawiali w tym samym języku i tak samo trzema palcami się żegnali, modlili się do tego samego Boga. A już na pewno nikt przybysza z dalekich Krynek, Gródka, spod Bielska i z Hajnowszczyzny nie nazwał tam Polakiem (Polski zresztą wtedy w ogóle nie było na mapie), I oto dziś, zaledwie cztery pokolenia później, ani Pana, Panie Sokracie, ani mnie, nawet tuż za miedzą, tzn. w Grodnie ¦ nie wspominając o odległej Syberii ¦ nikt nie nazwie „Ruskim” czy Białorusinem. ¦ Pan Polak! ¦ powiedzą. W drugiej połowie lat 80, w ramach międzynarodowej wymiany studentów (tak to się wtedy nazywało) dotarłem z wycieczką aż do Moskwy. Tam poznałem przyszłego inżyniera-stroitiela gdzieś spod Nowosybirska. Pamiętam, próbowałem nawiązać z nim „bratnią przyjaźń białorusko-rosyjską”. Ale on nijak nie mógł skapować, w jaki sposób ja ¦ Białorusin, trafiłem do Polszy... ¦ Bieżeństwo to tylko 1915 rok i przesuwanie się frontu niemieckiego na wschód. Panice poddali się wtedy jedynie prawosławni. Księża zaś do niczego nie namawiali swych katolickich parafian. Wręcz przeciwnie ¦ cieszono się po cichu, że Niemiec pogonił kota Moskalowi. O rozmiarach exodusu tego nie ma wiarygodnych danych, lecz niewątpliwie przesadzamy 41 w tym mówieniu o milionach ludności. Niemcy osiągnęli ledwie Baranowicze i Jezioro Narocz na Wileńszczyźnie; dalej nie dali rady. Walki ustabilizowały się, obie wojujące strony umocniły się na swych pozycjach. Bieżeństwo dotknęło w zasadzie gubernię grodzieńską i w niewielkim stopniu wileńską, z uwagi na nikłe w niej występowanie prawosławia. Więc liczbowo możemy brać w rachubę najwyżej niecały milion uciekinierów. Podbechtanych zgodnie z założeniami rosyjskiego sztabu generalnego, by pozbawić wkraczającego przeciwnika oparcia gospodarczego na zajętym terenie. Przymusu nie stosowano, Panie Jurku, bo Rosja mimo wszystko jakoś podążała ku demokracji, gdybyż nie, zarządzono by totalną ewakuację, z ostrym użyciem wojska. Wsie i miasta puszczono by z dymem pożarów. Wiele nasłuchałem się o gościnności Rosjan. Niedawno dowiedziałem się z publikacji źródłowych, iż rząd jednakowoż finansował pobyt tychże uciekinierów-bieżeńców, i to wcale przyzwoicie. Moja matka, która wówczas spędzała swe dzieciństwo wraz z licznym rodzeństwem w ogromnym domu batiuszki w Smyszlajewce za Samarą, oczywiście nic o tym nie wie, że stale sławioną przez nią ową wspaniałomyślność wspomagały extra-ruble z urzędowej kasy. Co, rzecz jasna, w niczym nie umniejsza okazywanej dla nich szczodrobliwości. Ale nam swoje wiedzieć teraz trzeba. Co do identyfikacji Rosjan z Białorusinami ¦ powiem tak: tylko znalazłszy się w gęstwie rosyjskiej nasi ziomkowie poczuli, że są oni zdecydowanie odmienni. Zaskakiwały przede wszystkim ¦ ich zdaniem ¦ udziwnienia w obrzędowości nabożeństw cerkiewnych, wynikające z odrębnych tradycji ludowych. Albo: u nas nie do pomyślenia jest nawet dziś, by ktoś w niedzielę rąbał drwa, albo murował piec; w nadwołżańskiej Smyszlajewce nie uchodziło to jednak za sromotny grzech. Maluchy miewały problemy językowe; podobnie brzmiący wyraz w mowie rosyjskiej nierzadko znaczy coś zupełnie przeciwległego (np. adkaz, pawinna, kazać). Na co dzień kiepsko kontaktowano z fonetyką, melodyką wypowiedzi. Dorosłych szokował brak poczucia własności u nich, sławetna „obszczina”, coroczne nadziały ziemi ornej za każdym razem w innym miejscu, podług zmieniającej się sytuacji rodzinnej. Ponadto ¦ niegospodarność, niezrozumienie korzyści z oszczędności. Niejaka swoboda erotyczna, kojarząca się z rozpustą (siadanie panienek, bez żadnego skrępowania, na kolana kawalerom, gorące żarciki, okropne przekleństwa). Pieniądze nie trzymały się kacapów. Gdyby nie czarnoziemy u nich, z głodu by oni pomarli! Słowem ¦ inna planeta. Stosunek samych Rosjan do bieżeńców charakteryzował się nieustannym zdumieniem, z powodów jak wyżej. Ale i sympatią całkiem patriotyczną: wszak to swoi uciekli do swoich. Z Polakami ich nie utożsamiano, żartobliwie przezywając „grodzieńską kartoszką”. Chodzi o to, że przeciętny Rosjanin nie zdawał sobie sprawy z istnienia polskości na zachodnich rubieżach cesarstwa. Czasami tylko załapywał on na słuch o jakowychś „miatieżach” i zesłańcach, ale nie więcej z tego pojmował, jak my o walkach Indian z Bladymi Twarzami. Łączył to raczej z Kaukazem i Tatarami, z którymi żył w delcie Wołgi, czy z obszarami w stronę Kazania i Moskwy. Młodzież bieżeńska ¦ naturalnie ¦ asymilowała się i gdyby nie bolszewickie szaleństwa, niemało pozostałoby jej tam. Panny rozchwytywano ze względu na ich dostrzegalną kulturalność, obyczajność i talenta gospodyni, kawalerów zaś wleczono do ołtarzy jako zaradnych twardzieli, nie porzucających małżonki w nieszczęściu, wielce odpowiedzialnych w czynach i w słowie. Obecnie dziwią nas te przymioty, wydają się bowiem mocno na wyrost, lecz trzeba odbierać je w zestawieniu z tamtejszą rzeczywistością owych lat, właściwie niewyobrażalną nam. Na tym polega m.in. nieprzystawalność kultur z minionych epok. Rwanie się łączy historycznych. Matczynym dziadkom nad Wołgą śniła się podkrynkowska ojcowizna, chata z obejściem i piaszczyste „uczastki”. Mniej więcej tak samo, jak po powrocie z bieżeństwa dzieciska gadały śród nocnej ciszy przez sen po rosyjsku, przeżywając w malignie swe niezapomniane brewerie z „rebiatiszkami” w pełnej arbuzów Smyszlajewce. 42 Przejąć wzorce rosyjskie ¦ owe żniwiarki i młockarnie ¦ mogli nieliczni, bardzo nieliczni. Ci przy grubszej gotówce. Z tego samego powodu mieliśmy budownictwo bez rozmachu, trochę takie miniaturowe. Jestem pewien tego, że gdyby nie rewolucja i okropny głód po niej, powroty z bieżeństwa nie byłyby tak gremialne. Wielu zostałoby tam na zawsze. Być może przemieszczając się z czasem do życiodajnej Syberii. Ale ¦ z duszą na ramieniu ¦ wracano do nieznanej nowej Polski, która zapanowała nad ich ojczyzną; zmykano ze Smyszlajewki, w której wygłodzone ciała walały się na ulicy, niczym psie ścierwo... Robiło to piorunujące wrażenie na Białorusinach! Choć nigdy nie zaznali oni sami rozkoszy, lecz nigdy też nie zdarzało się za ich pamięci tak, by ktoś u siebie konał śmiercią głodową. Rosja wystraszyła ich swą niepoczytalnością! I na koniec ¦ kwestia postrzegania nas, polskich Białorusinów, jako po prostu Polaków. Sam Pan rozumie, że wynika to z powszechnego w świecie nieodróżniania narodowości od obywatelstwa. Dodam tylko, że jest z tym tak wszędzie tam, gdzie zaistniały państwowości narodowe w miejsce imperiów wielonarodowościowych (skoro jesteś z Polski, toś Polak, a z Białorusi ¦ Białorusin itp.). U nas ta monoetniczna sztampa zmieni się z chwilą wejścia naszego kraju do Unii Europejskiej, która charakteryzuje się całkowitą swobodą przemieszczania się ludzi. W Białymstoku pojawią się, ot, choćby Portugalczycy czy Włosi, poszukujący lepszego życia; wystarczy kupić na dworcu bilet kolejowy do Berlina, niczym do Bielska Podlaskiego. Mimo to w kontaktach z Białorusią na długo pozostaniemy Polakami. Rzecz nie tylko w tym, że ta Republika nie ma szans na bliższą perspektywę integracji europejskiej: jest nazbyt duży w niej i ciągle pogłębiający się rozziew cywilizacyjny między nami a nimi. Oni osuwają się w stojące wody zastoju i stagnacji ekonomicznej. To ma swoiste odbicie w psychice, zachowaniach i poziomie nawyków kulturalnych u jednostek ludzkich. Pan w Mińsku czy Wołkowysku nie musi nawet ust otwierać, by zostać rozpoznanym jako „nie swój”, obcy z zachodniego kierunku. Zdarzył mi się samemu pobyt na białoruskiej obecnie części Wileńszczyzny, gdzie nagminnie pytano mnie, czy aby nie Litwinem jestem albo Łotyszem. Im częściej deklarowałem się jako Białorusin, tym mniej mi ufano. Zanadto niepodobny miałem wygląd i nie pasujące do nich reakcje osobowościowe. A czyż inaczej my tutaj odbieramy amerykańskich Białorusinów? Czyni nas obcymi odmienny los, nie taka sama pajda chleba. ¦ W tym czasie, gdy miliony Białorusinów były jeszcze w bieżeństwie, w Mińsku, korzystając z zawieruchy wojennej, grupa białoruskich śmiałków-patriotów odważyła się na proklamowanie niepodległej Białoruskiej Republiki Ludowej. Akt godny ze wszech miar uznania, podziwu i czci, ale ¦ jak się okazało ¦ bez szans na powodzenie. Jakie okoliczności musiałyby wtedy zaistnieć, aby, wzorem Polski i krajów nadbałtyckich, na mapie Europy pojawiło się też Państwo Białoruskie? A może proklamatorzy BRL popełnili jakieś błędy? ¦ Nie, błędów oni nie popełnili. Gdyby nawet chcieli, to nie mogli, bo byli zbyt słabi, a na miano śmiałków ¦ owszem ¦ bezdyskusyjnie zasługują. Działali wszak w warunkach wręcz beznadziejnych. Skąd wykrzesali z siebie tyle heroizmu? Wyjaśnienia tej zagadki trzeba szukać w nastrojach 1918 roku i, jeśli w nie wnikniemy, heroizm ów nie wyda nam się aż tak straceńczy. Był to rok prawdziwego końca dziewiętnastego wieku, wynurzania się z odmętów dziejów kształtu dzisiejszej Europy. Waliły się w gruzy imperia wewnątrzkontynentalne i zaczęły się chwiać kolonialne; nadal utrzymane przez bolszewizm rosyjskie nosiło już na sobie śmiertelne znamię, by wreszcie również rozsypać się za naszych teraz dni. Polityczna mapa Europy po pierwszej wojnie światowej przypomina sobą trzaskającą w przedwiośnie gładziznę lodową... Wykroiły się państwa narodowe. Nie wszędzie, to prawda, ale żadnej narodowości nie ominęła przynajmniej symboliczna forma autonomii. Na co jeszcze przed kilku laty mało kto poważnie liczył. Zatem działy się cuda ¦ jak cudowne zmar- 43 twychwstanie Polski, czy z nieba spadająca dłużyzna Czechosłowacji; Jugosławia ¦ oficjalnie ¦ Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców. Pełną niepodległość zyskały najsilniejsze gospodarczo w cesarstwie austriackim prowincje czeska, węgierska i słoweńsko-chorwacka, która akurat w antyniemieckim odruchu lgnęła do o wiele wcześniejszego i pobratymczego państwa serbskiego. Kongresówka jako przeciwwaga Rosji. Takoż Nadbałtyka z przemysłową Rygą i niebagatelnymi interesami Berlina w tej, przesiąkniętej niemczyzną, dawnej kolonii germano-szwedzkiej (Inflanty!). No i Finlandia. Słabeusze ¦ Macedończycy, Słowacy, Białorusini, dość silni Ukraińcy ¦ musieli jednak swoje odczekać. Pyta Pan o warunki powstania Państwa Białoruskiego. Na pewno było ich kilka, lecz ten ¦ widoczny gołym okiem to... w swej odwrotności fatalne grzęźniecie Białorusi w nieświadomości narodowej. Ciążyła nad nią ta przeklęta Tutejszość (genialnie podchwycona przez Kupałę w jednoimiennej sztuce „Tutejszyja”). Kiedy pomyślę o tym, robi mi się niedobrze, jestem bliski zwymiotowania z obrzydzenia tym tematem. Tuż za tym najpierwszym, elementarnym wprost warunkiem posiadania rozwiniętej świadomości narodowej, idzie drugi z kolei zainteresowanie Białorusią którejś z potęg europejskich, ujrzenie przez potentata swego interesu w tworzeniu się na tym terenie jakiejś państwowości (dziecinnie wiadomo, że bez materiałowej pomocy Francji dla armii oberwańców nie doszłoby do sierpniowego „cudu nad Wisłą”; grano w Paryżu tym samym o zwrot ¦ trwały! ¦ Alzacji i Lotaryngii, konstruując odwlekające zagrożenie Berlinowi w postaci Polski, przy czym odgradzającej też od, dynastycznie nastawionej proniemiecko, Rosji). A zatem: komu w Europie była potrzebna Białoruś? Wyszło, że nikomu; same nici z Aktu 25 Sakawika. Ba, nieporównanie znaczniejsza przecież Ukraina ¦ także okazała się w niczym i nikomu niepotrzebną. W konsekwencji krzyżem zakończył się zryw do powołania do życia Ukraińskiej Republiki Ludowej. Realna wartość zainteresowania nią Austrii skurczyła się ¦ po upadku Habsburgów ¦ do Tyrolu i Wiednia. Stanowczo za mało to było, by głosu stąd wysłuchano na pokojowej Konferencji Wersalskiej. Czy Piłsudski był w stanie wesprzeć wykreowanie Państwa Białoruskiego? Zdecydowanie nie! Z najwyższym wysiłkiem wydobywający się z niebytu Polacy zupełnie nie mieli głowy do aspiracji swych niegdysiejszych współobywateli z czasów Pierwszej Rzeczypospolitej. Żywić żale do nich, Polaków, to tak jak gniewać się na wilka, że porywa owce... Przeważnie nie uświadamiamy sobie, z jak nieludzką zaciekłością odbywały się wtedy boje na frontach dwudziestego roku: jedni i drudzy jeńców rzadko brali do niewoli; mordowali ich natychmiast; pojmanym dowódcom urządzano widowiskowe męczarnie etc. (dość poczytać „Konarmię” Babla). Gdzież tu mogło być miejsce dla myśli o samodzielnej Białorusi i samostijnej Ukrainie, gdy mużycka Ruś waliła ławą na ohydną pańską Polszcz. Barbarzyńsko zachowywali się chochłaccy czerwonoarmiści oraz od wieków biorący baty w dupę na gumnie we dworze muzyki z Białej Rusi. Rdzenni Rosjanie nie posiadali w sobie ¦ bo i skąd? ¦ zakodowania antypańskiego-antypolskiego (łącznik oznacza wymienność pojęciową na Kresach). Rzec by: Ukraina z Białorusią ruszyły na wyperfumowaną Warszawę, nie zwracając specjalnie uwagi na czerwony sztandar nad sobą. Ziejąc nienawiścią klasową, bez najmniejszego prześwitu w mózgu na pomyślunek z widokiem na przyszłość. I mamy oto dziś to, co mamy: jak Czechów wnerwiło ciągłe dokładanie do zabiedzonej Słowacji, a Serbów ¦ do górskiej Macedonii, tak Moskwa odstawiła od swych cycków Białoruś, której nareszcie wypadły mleczne zęby. Trzecim i bodaj ostatnim kardynalnym warunkiem zaistnienia niepodległości są właśnie tradycje zmagań o nią. U Białorusinów nie było ich wcale. Przez calutką bożą noc z 24 na 25 marca 1918 r. Rada Białoruskiej Republiki Ludowej debatowała nad tym, czy już ogłosić ową niepodległość, czy lepiej nie... Jedna trzecia jej członków pozostała przy votum separatum. A przecież szło o akt zgoła symboliczny, ledwie zapoczątkowujący tę ideę. Nie stały na razie za 44 nim, za tym gestem, żadne struktury państwowo twórcze ani korpusy wojsk, jak w przypadku Polski czy Litwy (dwie koło Kowna dywizje). Wyraźnie widzę, że trzeba było doczekać takiej jak dziś rewolucji techniczno-naukowej, dzięki której przepadł wszelki sens aneksji terytorialnych, by mogła w końcu zaistnieć na mapie politycznej świata Białoruś jako państwo. Niejako skazane ¦ o ironio! ¦ przez Wielmożny Czas na to niełatwe istnienie o własnych siłach. Po prostu nikt nie chce owego obszaru obecnie zagarnąć. Odwal się, Białorusinie, i żyj sobie jak sam potrafisz. Twój to kłopot. Oho, kiedyś tak nie byłoby, chwycono by za poły i na chama robiono w konia... ¦ Historia Białorusi to historia nie tylko nas ¦ Białorusinów. Już w późnym średniowieczu, gdzieś w XV wieku, dołączyli do nas pierwsi Żydzi. Po pięciu wiekach mieszkało ich tu ponad dwa miliony. W ich rękach znalazł się niemal cały handel i wiele fabryk. Białoruscy Żydzi przeważnie byli jednak zwykłymi, prostymi ludźmi, czasem nawet dość biednymi. Mieli za to niezwykle bogatą tradycję. Wiem coś o tym nie tylko z książek i filmów, ale też z opowiadań babci i dziadka. Z przekonaniem mogę twierdzić, że współżycie białoruskożydowskie układało się bardzo poprawnie. Żydzi dobrze rozmawiali po białoruska (lepiej niż po polsku, bo nie było takiej potrzeby), a nasi wyręczali ich w czynnościach domowych (za odpłatnością) w Sobotę i inne ich święta. Przykładowo rozpalali im w piecach i przynosili wodę ze studni. Babcia płakała z rozpaczy, kiedy hitlerowcy zamykali Żydów w gettach. Martwiła się, kto po nich w kramach stać będzie. Dlatego, przyznaję, nie mogę zrozumieć postaw antysemickich wśród części Polaków. Pan, Panie Sokracie, Żydów jeszcze pewnie pamięta. A dom, w którym dziś Pan mieszka, został wszak pobudowany na dawnym żydowskim placu. ¦ Żydów, niestety, nie pamiętam, prócz sekundowych migawek w pamięci pięcioletniego ze mnie natenczas synka. Żyłem zaś przy akompaniamencie wspominków o nich u dorosłych. W miasteczkach białoruskich stanowili oni niemal jedyny, jeśli nie wyłączny, żywioł urbanistyczny, miastotwórczy. Poza zamieszkanymi przez nich ulicami, element mieszczański właściwie nie istniał (gdzieniegdzie niedouczony półrzemieślnik). Moje Krynki składały się z Żydów, chrześcijan-rolników i z garstki inteligencji „budżetowej”, urzędniczonauczycielskiej, zorientowanej po części na kulturalność rosyjską lub polską. I tyle. Żydów wymordowali hitlerowcy, przy okazji także trochę owej inteligencji, zamieszanej w naiwną konspirację oficersko-akowską; reszta jej wymarła albo się spiła na amen, co na jedno wychodzi (zastąpiła ją wkrótce repatriancka, żywiąca infantylne iluzje na powrót w swe wołkowysko- grodzieńskie dworki wraz ze spodziewanym najściem na Sowiety wyśnionych Anglii z Ameryką). W 1950 roku bezgłośnie, machinalnie, utrącono Krynkom prawa miejskie, posiadane co najmniej od listopada 1569 r. Obecnie na samo jeno zająknięcie się o nich chłopskim mieszkańcom włos się jeży na głowie: „Nie będziem płacić na burmistrzadarmozjada i zgraję wymalowanych dziwek!”. Zanim zostałem studentem w Warszawie, ani razu nie posłyszałem w Krynkach o ich wielowiekowej przeszłości. Dopytywania się moje u starców zbywano lakonicznym: „Oho, Krynki: pewnie ze sto lat już mają...” Odkryłem wnet w archiwach warszawskich, że ¦ oho! ¦ od 1434 roku na pewno. Myśli Pan, Panie Jurku, że mi uwierzono? Ani na jotę, popatrując przy tym na mnie, niczym na pomylonego. Taka to świadomość historyczna u chłopów w mieście. Lonik Tarasewicz, zwiedziwszy Jerozolimę, przywiózł był dla mnie wiadomość, że w Izraelu działa ziomkostwo Żydów z Krynek, które wydaje roczniki historyczne. Mój entuzjazm zgasł, gdy uprzytomniłem sobie, że przecież analfabetą jestem w hebrajskim. A walało się tych ksiąg z haczykowatym pismem na gruzowiskach u nas powojennych, oj walało! 45 O Żydach różnie opowiadano, lecz ogólnie ciepło. Srul czy Lejzor szedł gojowi na rękę; nic to, że nie bezinteresownie. Swój ci przecie niczego nie pożyczył, a Srul ¦ przeciwnie ¦ nigdy nie odmówił. To się cholernie pamiętało. Zasługi starozakonnych, w ogóle w historii gospodarczej Białorusi i Wschodniej Europy, są wprost nie do przecenienia. Wielki kniaź Witaut (Witold), zapraszając ich onegdaj w swe władania, czynił to bynajmniej nie dla wielkopańskiej fanaberii: chciał zwiększenia dochodów z dziedzin, worków brzęczącej monety. I, oczywiście, nie pożałował tego kroku. Naród, którego udokumentowana przeszłość lekko liczy sobie trzy tysiące lat, nie może być wszak zbiorowym idiotą. Ich religia nie toleruje analfabetów, a durnie są przez nich tak długo szkoleni, dopóki ¦ przynajmniej ociupinkę ¦ nie zmądrzeją. Moja ładna siedziba została wybudowana w przesuwanie się haspadarskich końcówek ulic ku wypalonemu śródmieściu. Było to coś w rodzaju wchodzenia barbarzyńców do Rzymu... Przekopując ogród na zimę lub na wiosnę, stale natykam się na murowane fundamenty, ceramikę, spatynowane pieniążki (latoś trafiła mi się moneta z połowy osiemnastego stulecia). Mój sad kwitnie ¦ rzekłbym ¦ na palestyńskich kamieniach. Pokrywają je obecnie mużyckie buraki i kartofle; przed wojną, jak powiada matka, wznosiły się tutaj mury Kaukaskiej ulicy (nazwa wywodzi się ponoć od niedużej za cara kolonii Czerkiesów). Scytyjską rasowość, łudząco identyczną z Czeczeńcami, dostrzegam u sąsiadujących ze mną potomków tamtych rodzin; nie miałem pojęcia, dlaczego nadano im kiedyś ogólne miano Czarkiesau... Vel Czarkiesianka alias Czarkiesicha. To frapujące. Panny z tego rodu miewały problemy z zamążpójściem z powodu swej krewkości; do kawalerów przylgnęła opinia zabijaków. Żydów podejrzewano o brudne pieniądze, o wręcz nadprzyrodzoną przebiegłość, handlarskość. Nie zastanawiano się, dlaczego ich nie ma poza miastami. Nie dociekano, że byli oni w jakimś sensie skazani na żywot właśnie miejski ¦ prawa stanowione w poprzednich stuleciach zabraniały im wielu rzeczy , nade wszystko kupowania na dziedziczną własność posiadłości ziemskich, inwestowania w rolnictwo, by nie wyrastali na konkurentów szlachcie. Dawną Rzeczpospolitą zawiadywali dziarscy panowie-bracia w kontuszach. Napływ Żydów do naszych grodów dokonywał się drzewiej z Niemiec, gdzie w ich środowisku gettowym ukształtował się w międzyczasie specyficzny język ludowy jidysz-busz (na podkładzie niemczyzny). W sensie osadniczym stanowili oni jednakże zjawisko wtórne. Szli w ślady Niemców jako zaczątkowe głównego u nas czynnika miastotwórczego. Czysto słowiańskie ośrodki wpierw prezentowały się nad wyraz siermiężnie, będąc dosyć przypadkowymi skupiskami chat ze słomianym pokryciem, u stóp warowni i zamków kniażych. Niemieccy przybysze stopniowo przydali temu chaosowi planowości, ładu i składu, ustalili murowaną zabudowę uliczną i znaną ze swej załabskiej ojczyzny jurysdykcję, prawo miejskie według wzorcowego w Magdeburgu. Byli oni bardzo pożądani przez rycerskich władyków, którym cniło się do mocarności w zamożności, niemożliwej wszelakoż bez ruchu towarów i jego wytwórców. Podążali zatem władcy na skróty ¦ nie żywiąc zbytnich nadziei na szybkie dochowanie się własnych speców, sprowadzali fachowych Niemców i dochodowych Żydów. Doszło do tego, że w stołecznym naówczas Krakowie za Kazimierza Wielkiego magistrat pracował prawie bez wyjątków w języku niemieckim, zanikły kazania po polsku w kościołach. Ludność lechicka zmniejszyła się do marginesu demograficznego, doskonale rozumiejąc ¦ naturalnie ¦ dominujące w grodzie „szprechanie”. W średniowieczu nikogo szczególnie to nie wzruszało; nacjonalizm stał się wynalazkiem dopiero Rewolucji Francuskiej, czyli wskutek emancypacji mas dołowych, w swym zacofaniu nie wyznających się w obcym gaworzeniu. Polakiem był ten, kto przysiągł na wierność królowi, niekoniecznie umiejąc wysławiać się w polszczyźnie. Żydzi w Wielkim Księstwie Litewskim z czasem na tyle odróżniali się od polskich czy rosyjskich, że popularnie zaczęto imienować ich Litwakami. Na ten temat napisano opasłe rozprawy naukowe, w oparciu o badania terenowe poświęcone wyjaśnieniu uwarunkowań w 46 wytwarzaniu się odrębnych wobec pobratymców gdzie indziej cech etnograficznych, także w sferze kultury materialnej u ludności żydowskiej na politewskim obszarze białoruskim. Widoczny jest udział inteligencji judejskiej w rozwoju ruchu kulturalnego Młodej Białorusi, zwłaszcza z początkiem kończącego się teraz stulecia. Wystarczy przywołać w tym miejscu postać wybitnego pisarza języka białoruskiego, Źmitraka Biaduli (prawdziwe imię i nazwisko: Samuił Płaunik). Za młodu studiował on w szkole rabinów. Nasza literatura zawdzięcza mu dobrej próby kontekst intelektualny, nawiązanie kontaktu z tradycją antyczną, bez której nie byłoby przecież Europy, jeno półwysep azjatycki. Literatów, artystów, malarzy, działaczy gospodarczych i politycznych, będących pochodzenia żydowskiego, w życiu Białorusi zaznaczyło się bez liku, czemu sprzyjał plebejski charakter powstałej potem państwowości, ów socjalizm. Kto wie, czy nie najpierwszym powodem łatwego odstąpienia Sowietom przez Polaków akurat Mińska podczas rozmów traktatowych w Rydze była przewaga żywiołu żydowskiego w tym mieście... Wskazuje na to szereg poszlak dokumentarnych, listy prywatne członków delegacji polskiej. Białoruskie skupisko Żydów zyskało światowe znaczenie, z koneksjami na Zachód i Amerykę. Stąd wywodziło się wielu założycieli przyszłego Izraela. Dyplomaci tego państwa, przysyłani obecnie do Republiki Białoruś, nierzadko władają naturalną, nie wyuczoną białoruszczyzną. Myślę, że popełniamy okropny błąd z dalekosiężnymi skutkami, ignorując rodzime żydostwo. ¦ Skoro mówimy o nie-Białorusinach w historii Białorusi, to nie sposób pominąć Tatarów. W pobliżu Krynek ¦ w Kruszynianach i Bohonikach ¦ stoją jeszcze meczety. W dawnej Białorusi skupiska tatarskie były dość liczne. W ciągu stuleci Tatarzy ulegli jednak asymilacji i zrusyfikowali się lub spolonizowali. Ale najpierw białorusinizowali się. Już w dwa stulecia po osiedleniu się w Wielkim Księstwie Litewskim ich językiem ojczystym stawał się białoruski. Do dziś wielu Tatarów pozostało białoruskimi patriotami. Winniśmy im wdzięczność i szacunek. ¦ Bezwarunkowo, Panie Jurku. Z tym, że Tatarzy w naszych dziejach najsilniej przejawili się jako czynnik militarny, także policyjnie porządkujący Wielkie Księstwo Litewskie. Kaptował ich do siebie jeszcze Wialiki Witaut. I to nawet przed swą legendarną kąpielą na plaży czarnomorskiej, po ciężkim przemarszu przez Dzikie Pola... Kniaziowi Witoldowi szło oczywiście o nowe przestrzenie terytorialne, ale również o bezpieczeństwo szlaków wewnętrznych, owych tętnic organizmu państwowego, nader często przecinanych wrażymi rajdami, jak i zwykłymi szajkami zbójeckimi. Krynki ¦ prawdopodobnie ¦ zawdzięczają swą garbarską sławę okolicznym Tatarom (stepowcy jak nikt potrafili wyprawiać skórki). Znamy jedynie Kruszyniany i Bohoniki. Są to smętne pozostałości zapomnianego osadnictwa spod znaku Półksiężyca. Przypomnijmy tu sobie, że mówimy o szerokim pasie pradawnego szlaku z Litwy do Korony, przebiegającego przez Krynki i wygodnie łąkowymi rozłogami nad Świsłoczą do Mostowlan, z przeskokiem na Gródek, Niezbudkę-Michałowo ku Narwi i Bielskowi, by przez Milejczyce i Mielnik kierować się na Lublin i Kraków... Panował tutaj harmider podróżniczy, magnetyzujący łazęgowatą swołocz. Więc strażnice tatarskie rozmieszczano gęsto, a ślady ich w ziemi wynajdują dzisiaj archeolodzy. Nierzadko w miejscowościach, o których nikomu z tubylców nie przyszło do głowy, że zasiedlali je kiedyś Tatarzy. Cmentarzyk z mongoloidalnymi czaszkami obok Załuk, inny w pobliżu Ozieran Wielkich i Łosinian lub wyraźnie koczownicze nazewnictwo Białohorców, niedalekich Ciumicz... Tatarski rodowód Grzybowszczyzny. Przemieszanie z niesłowiańskimi Szaciłami, Komataucami, Trejglami, o których pochodzeniu już się wypowiadałem. Jak i o Puszczy Białowieskiej, ochrzczonej przecież z racji wczesnośredniowiecznego rygla tam przeciwko rabunkowym wyprawom Jaćwięgów na ruskie okola (wielkoksiążęcy Kijów wpadł na szczęśliwy pomysł osadzenia w tej głuszy bitnych Białowieżców znad Donu, tworząc z onych „kobylaków” archipelag stanic zaczepno- odpornych). 47 Zwrócono mi ostatnio uwagę na tiurskie pochodzenie osób noszących nazwiska Bohdanowicz vel Bogdanowicz, Bohuszewicz vel Boguszewicz. Białorusinowi z miejsca kojarzy się to z wielkim poetą Maksimem Bahdanowiczem, urodzonym grodzieńszczaninem, zmarłym poniekąd symbolicznie na chańskim ongiś Krymie (suchotników, nie wiedzieć czemu, lekarze kierowali na kuracje nadmorskie, zamiast górskie). No i z ojcem nowożytnej nacji białoruskiej, Franciszkiem Bahuszewiczem... W głowie się kręci od oszałamiających domysłów, wielce uprawnionych jednakowoż. Nawet w moim życiorysie występuje wątek tatarski. Razem ze mną pracował swego czasu w białostockiej „Niwie” Maciej Konopacki, wspaniale wyróżniający się kulturą osobistą, obyciem w świecie, wykształceniem i wiedzą o Białorusi wśród zespołu redakcyjnego przypadkowo skleconego z wywleczonych ze wsi i miasteczek chłoptysi. Pamiętam nasze zdziwienie, że jest on Tatarzynem. Przez pewien okres zamieszczał był znakomite eseje, sensacyjnie odkrywające nam ¦ i nie tylko ¦ odrodzeniową Młodą Białoruś sprzed pierwszej wojny światowej. Zanim nie obruszyła się na niego kontra sowieciarzy oraz usłużnych „naszych chłopców” z tamtoczesnej Służby Bezpieczeństwa. Po latach dopiero dowiedziałem się, że był on synem pułkownika wojsk Białoruskiej Republiki Ludowej, gromionej przez bolszewików. Komisarzom niełatwo dawały się zwycięstwa nad jazdą tatarską w służbie białoruskiej, mimo jej zarodkowych ledwie naówczas stanów osobowych. Chcę powiedzieć rzecz niezwykle ważną dla tych, kogo obchodzi kultura białoruska, a mianowicie: my, Białorusini, zawdzięczamy Tatarom litewskim najwcześniejsze zapisy naszego języka, nie zniekształcone tradycją piśmiennictwa staroruskiego. „Al-Kitaby”, nie same święte księgi liturgiczne po arabsku, lecz pochodne od nich stopniowo stawały się niezrozumiałe z powodu powszechnego białoruszczenia się wiernych Proroka. Cóż miano czynić? Ano robić przekłady. Co prawda tymże alfabetem arabskim, lecz idealnie pasującym do wymowy białoruskiej, fonetyki. Zawierały one ¦ popularnie zwane kitabami ¦ pouczenia moralne, wschodnie legendy, bajki, przygodowe opowieści, opisy muzułmańskich rytuałów, wróżby podług Koranu, objaśnienia snów, przypowieści dla młodzieży o potrzebie szacunku do rodziców i dziadków, godnego przyjmowania gości, wspomagania sierot i biedaków, współżycia sąsiedzkiego, etc. Fascynujący materiał o szesnastowiecznym życiu. Wymagający jednak umiejętnego odczytania: wzorem starożytnych autorów bowiem nie stosowano przerw między poszczególnymi wyrazami ani znaków przestankowych czy kropek i dużych liter na początku zdania. Strony należało czytać „po żydowsku”, czyli odwrotnie. Do rąk uczonych trafiły te „al-Kitaby” w połowie ubiegłego wieku. Przy okazji ciekawostka: moja angielska tłumaczka, Shirin Akiner, wędrując z kraju do kraju wraz ze swym ojcem, znajdującym się w brytyjskiej służbie dyplomatycznej, dokonała pewnego razu gdzieś na pograniczu tureckobałkańskim odkrycia dla siebie, że otóż trzyma w ręku grubachny foliant ze znanym jej pismem wężykowym, aliści w języku dziwnie nie arabskim i nawet nie rosyjskim, i nie w serbo- chorwackim, nie w bułgarskim... Tak zwiedziała się ona o istnieniu białoruszczyzny, nabywając u jakiegoś bukinisty „al-Kitab” litewskich Tatarów. Polskich Tatarów nigdy nie było, są dopiero teraz. No, od przed wojny... ¦ C i Tatarzy i Żydzi, jak też inne nacje zamieszkujące ziemie białoruskie (dziś badacze doliczyli się aż kilkunastu narodowości ¦ wśród nich, nie wliczając Azjatów, sprowadzonych w wyniku odgórnego przemieszania narodów ZSRR, m.in.: Karaimów, Litwinów, Niemców, Polaków, Rosjan i Ukraińców), no i my sami ¦ Białorusini ¦ wszyscy mieliśmy żyć w zgodzie i na zasadach społecznej równości w wielkim państwie federacyjnym, ideę którego usilnie forsował u progu lat 20. komendant Józef Piłsudski. Wojna polsko-bolszewicka 1920 r., mająca tę ideę obronić, stała się czarną kartą w historii Białorusi i dramatem osobistym wielu naszych rodaków. Białorusini walczyli i ginęli po obu stronach frontu. Dziadek mojej żony, Jefrem Stepaniuk spod Bielska Podlaskiego, ledwo zdążył wrócić z bieżeństwa, jak został 48 zmobilizowany na wojnę z bolszewikami. Udało mu się powrócić z niej żywym, nie był nawet ranny. Za udział w wojnie osobiście został odznaczony przez marszałka Piłsudskiego Krzyżem Virtuti Militari. Jednak nikomu poza najbliższą rodziną nie przyznawał się, że atakując bolszewickie oddziały strzelał... w powietrze. Żołnierz Jefrem Stepaniuk wiedział doskonale, że po drugiej stronie walczy wielu takich jak on ¦ Białorusinów z Grodzieńszczyzny, spod Mińska i Smoleńska, jak też, rozmawiających podobnym językiem i będących tej samej prawosławnej wiary, Rosjan. Wojna zakończyła się traktatem ryskim w marcu 1921 r. Traktat ów to nic innego jak rozbiór Białorusi przez Polaków i Rosjan. Nasza Białostocczyzna znalazła się w Zachodniej Białorusi, sięgającej na wschód aż pod Mińsk. Sanacyjna Polska ziemie te potraktowała jako własną strefę okupacyjną. Nasi ojcowie i dziadowie, Panie Sokracie, w II Rzeczpospolitej byli obywatelami drugiej kategorii. A komendant Piłsudski deklarował przecież równość... I jak tu wierzyć Polakom? ¦ Panie Jurku, mówimy wszak o polityce, nie o moralności. Jedno z drugim, czyli ogień z wodą, usiłował właśnie połączyć dziadek Pana żony, strzelając w powietrze w czasie polskiego natarcia przeciwko bolszewikom. Cholernie ryzykował on, bo ktoś z naprzeciwka mógł przecież dawać ognia do niego naprawdę... W jakimś sensie cud to, że dziadek ocalał. Pewnie upiekło mu się w tłumie żołnierskim; znalazłszy się bowiem sam na sam z przeciwnikiem niechybnie poległby. Wojny są dobrym lekarstwem również na wewnętrzne kłopoty rządów. Mobilizują wtedy mężczyzn na front, na którym zazwyczaj ginie ten, kto nie zdąży pierwszy wystrzelić... Pyta Pan, czy możemy ufać Polakom. Skoro dziadkowi gratulował osobiście marszałek Piłsudski, to chyba możemy... Równie dobrze mogę zapytać, czy mamy ufać Rosjanom (rozumiem, że w znaczeniu politycznym). A więc odpowiadam; zaufanie w polityce nie jest kwestią szlachetności ducha, ani etyki, lecz interesownej wzajemności. Polakom także nigdy i nikt nie pomagał dla ich pięknych oczu. Piłsudski rzeczywiście chciał pomóc Białorusinom, a zwłaszcza Ukraińcom, mając na uwadze wykreowanie pod przewodem Polski federacji państw Międzymorza (taki cel miała wyprawa kijowska). Gdy się jednak okazało, że to niebezpieczna mrzonka, odstąpił od tego zamiaru, chociaż uważał, że Warszawa niepotrzebnie przystała na sowieckie warunki Traktatu Ryskiego (rezygnacja m.in. z jakichkolwiek form autonomiczności przyszłej Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy). Kreml trafnie ocenił, że silnie endeccy Polacy pójdą na to i ¦ uciskając mniejszość białoruską, jak i ukraińską ¦ mimowiednie stworzą podatny grunt pod propagandę komunistyczną. Dokładnie tak się stało. Wśród Polaków prawdziwych komunistów było, być może, najwyżej tysiąc, no, niechaj dwa; zdecydowaną większość w Komunistycznej Partii Polski stanowili Żydzi, Białorusini, takoż Ukraińcy. Panie Jurku, dzisiejsi dekomunizatorzy z niejaką łatwością doszukują się białoruskich korzeni w życiorysach twórców PRL-u ¦ Bieruta, Jaroszewicza, Moczara, Korczyńskiego i innych. Czy winniśmy przez to bardziej wierzyć Rosjanom? Bynajmniej, proszę Pana! Ruscy do dziś nie traktują nas jako odrębny i samodzielny naród. Ze zdumieniem mimo to zwiedziałem się niedawno, że na żadnym uniwersytecie rosyjskim nie istnieje choćby filologia białoruska (a w Polsce są aż trzy). Bo i po co ma ona być u nich, skoro język białoruski jest przezeń pojmowany jako rosyjski żargon, dialekt (zapadnorusskij). Nieco lepiej odbierana jest przez nich mowa ukraińska, jej katedry uniwersyteckie działają, otóż to. Nie mówiąc o mnogich polskich. Republika Białoruś ¦ jak usłyszałem w przedwczorajszej audycji telewizji moskiewskiej ¦ postrzegana jest przez Rosjan jako zbytecznie istniejące jeszcze jedno państwo rosyjskie. Będzie ono wszelakoż tak długo, jak długo posiedzi w Mińsku Aleksander Łukaszenka, którego ambicji na prezydenturę Federacji Rosyjskiej nie sposób realnie zadowolić. Premierostwo na Kremlu go oczywiście nie interesuje, boć szefa ministrów w każdej chwili 49 mogą posłać w odstawkę. Ten Łukaszenka to nasz wielki narodowy paradoks. Z jednej strony czyni on wszystko, by Białoruś przekształcić w rosyjską prowincję, z drugiej natomiast ¦ w swym nadaremnym wyczekiwaniu okazji do skoku na Moskwę ¦ jest wymuszonym gwarantem suwerenności Republiki (inaczej on nie może, jeśli chce znacząco rozgrywać swą kartę). Tymczasem drogi Białorusinów i Rosjan stopniowo się jednak rozchodzą, niczym francuskojęzycznej Genewy i Paryża. Nie da się zaprzeczyć, że Zachodnia Białoruś uchodziła za rodzaj wewnętrznej kolonii Polski międzywojennej. Za taką diagnozą przemawiają także szczegóły ¦ kilkakroć liczniejszy tutaj aparat policyjny, ciemiężcza polityka podatkowa, postponowanie rozwoju własności obywateli prawosławnego wyznania, zaciekłe wylikwidowanie organizacji białoruskich (w tym oświatowych i kulturalnych). Zauważmy jednakże, że działo się to w dziwnej synchronii z nasilaniem się poczynań antybiałoruskich ze strony Moskwy. Przez to wcale nie twierdzę, że zawiązała się w tym względzie wtedy jakaś złowróżebna zmowa przeciw nam po obu stronach granicy. Nie popadajmy w durną manię spiskową; Belweder po prostu wykorzystywał narastającą sierocość idei białoruskiej, doskonale wiedząc, że Kreml nie jest już zainteresowany w jej rozkwicie również po polskiej stronie kordonu, by uniknąć dywersyjnych wpływów. Obu zaborcom Białorusi było to znakomicie na rękę. NKWD wyaresztowało u siebie pisarzy białoruskich, zresztą. ¦ Mój dziadek, Jan Jakimiec ze Słoi pod Sokółką, w latach 30. był aktywnym komunistą. Należał do Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi. Organizował wiece, demonstracje, kolportował ulotki. Był też w bojówce, likwidującej agentów i prowokatorów. Za swą działalność został aresztowany przez granatową policję i osadzony w posterunkowej izolatce w Szudziałowie. Był torturowany ¦ wlewano mu do nosa żrący ocet i zmuszano do biegania po rozżarzonym żelastwie. Mimo to nie wydał współtowarzyszy i po kilkunastu dniach ¦ z braku dowodów ¦ został zwolniony. Dziadek bezdyskusyjnie jest dla mnie bohaterem. Czasem się zastanawiam, jak sam bym postąpił będąc na jego miejscu, nie znając ¦ bo i skąd? ¦ prawdziwego oblicza upragnionego komunizmu. Białoruskich komunistów ¦ było nie było naszą wówczas awangardę - do walki z kapitalistami, panami-pamieszczykami, obszarnikami i fabrykantami pchały władze sanacyjnej Polski. Bo jakaż to perspektywa życia w ciasnej, zaludnionej do maksimum, białoruskiej chałupince w tejże Słoi? Takich Janków Jakimców, skazanych na głodową wegetację na wąskich pałoskach-poletkach, były miliony. Sanacyjna Polska nie dawała im szans na pracę w fabrykach, zdobycie wykształcenia. Nie stwarzała też odpowiednich warunków do rozwoju białoruskiej oświaty i kultury. Dyskryminowano prawosławie. Dlatego coraz częściej dochodzę do wniosku, że postąpiłbym tak jak dziadek. A Pan? ¦ Przyznam, że Słojański dziadek Pana zaimponował mi! Nie jestem pewien, czy dorównałbym mu hartem ducha... Wiem, że bohaterów tworzą okoliczności, ale trzeba także posiadać jakieś wrodzone cechy, predyspozycje. Ma Pan rację, że nędza zawsze jest lewicowa ¦ im większa, tym mocniej. Przedwojenna Polska była zbyt słaba, by móc wywołać rozwój gospodarczy Zachodniej Białorusi. Na to trzeba by inwestycji, bez których włączenie gospodarki zachodniobiałoruskiej do krwiobiegu ogólnopolskiego pozostawało jedynie pobożnym życzeniem i pięknie brzmiącą tezą przemówień różnych idealistów. Polacy do dziś nie dostrzegają, że te Kresy ciążyły dla nich młyńskim kamieniem (deficytowe województwa). Rozumiem ich chcenie Wilna i Lwowa, bez których Polska źle kojarzyłaby się z jakowymś, ledwie większym Księstwem Warszawskim. Ów psychologiczny dyskomfort Polaków dokładnie odbierał mroczny Józef Wissarionowicz, przesuwając Państwo Polskie zdecydowanie na zachód, na przyzwoicie ucywilizowane przez Niemców Pomorze, Nadodrze i do Prus Wschodnich (mówiąc o piastowskich granicach, moglibyśmy równie 50 analogicznie dopominać się dla Białorusi Smoleńska, Rżewa, grodów nad Oką, jak i całej Ukrainy, przyporządkowanej ongiś, za Witolda Wielkiego). Wracając do okresu międzywojnia na Zachodniej Białorusi ¦ dramat tego obszaru polega na tym, że nie stworzono na nim warunków nie tylko dla rozwoju naszej kultury narodowej, ale w ogóle dla normalnego życia z konieczną w nim tendencją wzrostową. Gospodarczo był to areał sztucznie wyrwany Rosji i siłą rzeczy skazany przeto na uduszenie. Jeśli w byłej Kongresówce, od zawsze powiązanej także z Zachodem (przez fabrykantów niemieckiego i żydowskiego pochodzenia), fabryki jednakże pracowały w Łodzi, Warszawie i w Zagłębiu, to nieliczne zakłady przemysłowe w Białymstoku, Grodnie, Wilnie, Brześciu przyjmowały robotników do pracy zaledwie na kilka miesięcy w roku. Nie z dziecinnej złośliwości przecie, lecz dlatego, że w ogóle ich powstanie w XIX wieku wiązało się jak najściślej z rynkami zbytu na rosyjskim Wschodzie. Tymczasem ówże Wschód stał się bolszewicki, więc nie było mowy o jakichkolwiek interesach obustronnych. Ot i cały sekret miejskiego hołyszostwa u nas. Upadek Białegostoku ¦ naturalnie ¦ był na rękę konkurencji łódzkiej, jak i zdychanie garbarń kryńskich cieszyło przywarszawski Radom (ludność Krynek zmniejszyła się wówczas o połowę!). Ba, jeszcze w 1913 r. Siewiero-Zapadnyj Kraj ¦ łącznie z Białymstokiem ¦ posiadał prawie dwudziestokrotnie mniej zakładów, aniżeli Priwiśleńskij Kraj. Proszę uprzytomnić sobie, co to znaczyło. Bohaterstwo Jakimców szanuję, zarazem współczując im: przecież władze polskie, gdyby nawet gorąco życzyły sobie odmiany na lepsze losu zachodniobiałoruskiego, nic by nie wskórały. Chyba że zdecydowałyby się na szerokie związki ekonomiczne z Rosją Sowiecką, wyposzczoną przez europejską blokadę i praktycznie zdolną wchłonąć każdy bubel. Taka wolta jednakowoż okazałaby się Warszawie istnym samobójstwem politycznym! Integracja zatem Zachodniej Białorusi z Polską nastąpiłaby nie wcześniej, aniżeli po wielu dziesiątkach lat, bodaj w obecnych dopiero dekadach rewolucji technologicznych. W międzyczasie zaś legiony Jakimców przechodziłyby barbarzyńskie tortury na posterunkach rozwydrzonej policji, wybuchałyby rozpaczliwe powstania ludowe, odwetowo masakrowane; ludzie czuliby się zakorkowani w bezwyjściu; żylibyśmy w regionie przypominającym dzisiejszą Bośnię czy Kosowo, ciągle tedy dozbrajanym po cichu przez nieprzyjaciół Państwa Polskiego. ¦ Gdybyśmy natomiast w latach przedwojennych żyli po tamtej, radzieckiej, stronie Białorusi... Pewnikiem natknęlibyśmy się na represje, zsyłki, rozstrzeliwania. Póki jednak nastąpiła eksterminacja tysięcy białoruskich inteligentów (rok 1933 i 1937), w BSRR przeprowadzono powszechną białorutenizację. ¦ Głośna białorutenizacja trwała, Panie, niecałe pięć lat; zaczęto ją zwijać w 1929 roku. Nie bądźmy łatwowierni, przypuszczając, że szło w niej o rozwój kultury i oświaty narodowej. Generalnie stawką w niej było co innego, mianowicie pozyskanie tubylców na rzecz władzy bolszewickiej; w ówczesnym żargonie partyjnym nazywano to „karennizacją” kadr, czyli ich unarodowieniem (od roś. karennyj, tj. rdzenny). Podobny do białorutenizacji zabieg zastosowano .analogicznie we wszystkich republikach radzieckich. Zorientowano się bowiem, że władzę w nich sprawują nieomal wyłącznie Rosjanie, nierzadko Żydzi i Polacy, Ormianie, Gruzini ¦ przeważnie byli komisarze i dowódcy Armii Czerwonej, nie rozeznający się w specyfice społecznej rządzonego przez nich terenu. W przypadku Białorusi bolszewicy nie posiadali znaczącego zakorzenienia w masach ludowych, opierając się w zasadzie na nielicznym tutaj proletariacie, składającym się w swej przytłaczającej większości z Żydów, Rosjan, Polaków (Białorusini występowali w nim marginalnie). Duże miasta nie miały wszak białoruskiego charakteru, na ich ulicach dominował język rosyjski, żydowski, po części polski w zachodnich guberniach. 51 Dążenie Kremla do swoistego unarodowienia komunizmu dokonywało się w kontekście słynnej tezy Lwa Trockiego o nieustającej rewolucji ludowo-proletariackiej, ogarniającej swym płomieniem w perspektywie cały świat. A w pierwszym rzędzie Zachodnią Europę, Niemcy, Francję z Paryżem komunardów. Więc nie dałoby się realizować tego poprzez jedynie rosyjski „eksport rewolucji”; trzeba było zaszczepiać komunizm innym narodom, najpierw ościennym, pobudzając w ten sposób ich własny potencjał, by stopniowo szerzył się ów pożar dalej. By naprawić omyłkę z dwudziestego roku pod Warszawą, puścić w niepamięć dosyć nieoczekiwaną przegraną tej wyprawy do „serca proletariackich Niemiec”. Trocki jako rzeczywisty organizator przewrotu bolszewickiego (wcale nie Lenin!) i zwycięskiej wojny domowej, zapatrzony w glob ziemski definitywnie przegrał jednakowoż z nowym pokoleniem polityków właśnie pod koniec lat dwudziestych, w związku z wygaśnięciem fali rewolt w Europie; skorzystał na tym kabaretowy do niedawna Adolf Alojzowicz, głosząc u siebie takoż czerwonosztandarowy socjalizm, jednak narodowo-niemiecki, i niespodzianie zyskując poparcie milionowych rzesz wygłodzonych po wojnie prostaczków z Komunistycznej Partii Niemiec. Lew Trocki wyznawał jednocześnie pogląd, że rewolucja ograniczona do jednego państwa ¦ nawet tak rozległego jak Rosja ¦ jest skazana na klęskę. Przeciwną opinię reprezentował pragmatyczny Stalin i kierowany przez niego aparat dołowy, który miewał się pod jego przewodem coraz lepiej i nie marzył o kontynuowaniu światowej wojaczki, karmieniu wszy w okopach. Trockiego zatem pozbyto się ¦ wyemigrował on do Meksyku ¦ a jego zwolenników wyłapano bądź wystrzelano. Zabrano się przyziemnie do budownictwa socjalistycznego tylko w ZSRR, w czym owa białorutenizacja-karennizacja raczej już zawadzała. Wrócono zatem do sprawdzonych metod caratu, pochwały dawnej ekspansji, zmierzającej ku imperium i przyrządzania smacznego kultu psychopatycznego syfilityka Iwana Groźnego, by w czas wojny wreszcie przywrócić w armii zapomniane pagony oficerskie, posrebrzane i pozłacane, tudzież ordery generalissimusa Suworowa i Kutuzowa. W szkołach Białorusi historia tego kraju poczynała się już nie od Rahwałoda w 980 roku, lecz od Rewolucji Październikowej w 1917 r. Lekko ucięto całe tysiąc lat! Wszystko, co rosyjskie, musiało być zatem wielce postępowe, wręcz przodujące na światową skalę, a co białoruskie prezentowano w tonacji śmierdzącej marnoty, zacofaństwa wsiowego i debilizmu. Aż wstyd było być Białorusinem! Pozostawienie Białostocczyzny w Polsce skwituję krótko: jako nacja białoruska tutaj oczywiście nadal się nie liczymy, ale chociaż oszczędzono nam wywózek na Białe Niedźwiedzie. Czerwona Polska jednak to nie to samo, co krasna Rosja. Polska została ¦ jak to się mówiło ¦ najbardziej wesołym barakiem w obozie socjalistycznym. ¦ Mój dziadek ze Słoi nie mógł się nacieszyć, gdy jesienią 1939 r. weszli do nas Sowieci. Miały się spełnić obietnice propagandy agitatorów Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi: „Pola, łąki, lasy ¦ wszystko to będzie wasze...” Dziadek z zapałem włączył się w organizowanie kołchozu. Pierwszy rok cała wieś ofiarnie obrabiała swoje-nasze pola. Podobno zebrano wielki urodzaj. Ale gdy tylko plony sprzątnięto z pól, wymłócono zboże i zakopcowano ziemniaki, wtedy we wsi zjawił się sznur ciężarówek, które cały ten dobytek powiozły hen gdzieś na wschód. W Stoi zimą 1941 roku pod strzechy zaczął zaglądać głód. Na wiosnę nikt już nie chciał nawet wychodzić w pole. Z trudem zdołano posiać owies i posadzić kartofle. Przy sianokosach nikt się nie uwijał, nikogo nie obchodziło, czy siano zmoknie, kosiarze zamiast kosić trawę, wciąż kurzyli machorkę...Gdyby nie wybuch wojny z Niemcami, w czerwcu 1941 r., słojanie niechybnie trafiliby na Białe Niedźwiedzie. Czy jednak przypadek Słoi (a takich było mnóstwo) ¦ to wystarczający powód, by całkowicie potępić, wzorem Polaków, przyłączenie (zjednoczenie) Zachodniej Białorusi do BSRR? 52 ¦ Absolutnie nie, Panie Jurku! Mamy tu klasyczny przykład sprzeczności interesów narodowych. Nie bacząc na ów idiotyzm albo i zbrodniczość wręcz w zachowaniach władz sowieckich, przyłączenie północno-wschodnich Kresów do Republiki scaliło etnos białoruski. W ostatecznym rachunku pozostały poza nim jedynie okrawki, jak na obecnej Białostocczyźnie, w okołowileńskiej Litwie, w łotewskiej Łatgalii, na rosyjskiej smudze smoleńskiej, czy w południowych międzyrzeczach ukraińskiego Polesia. W sumie nieistotne kilka procent od całości. To naturalne, ponieważ nigdzie nie istnieją granice ściśle pokrywające się z etniką. Dla przykładu wymienię duńską Skanię pozostałą w Szwecji, włoską Sabaudię, Niceę na francuskim Wybrzeżu Lazurowym, słoweńską Karintię w Austrii, węgierski Siedmiogród w Rumunii, fińską Karelię w Rosji. Rozumiem niezgodę Polaków na ten podział ich państwa między Hitlerem a Stalinem. To, co my najogólniej akceptujemy w tym wypadku, u nich wywołuje zasadny sprzeciw, nawet oburzenie, pomstowanie. Ale stało się jak stało i w końcu oni też nie wyszli na tym źle: tracąc nędzarskie Kresy, przesunęli się na bardzo europejskie Nadodrze, Zachodnie Pomorze, Prusy z Gdańskiem, cały Śląsk. Jest w tym wszystkim pewien drastyczny aspekt: zarówno przemieszczenie się Polski ku Zachodowi, jak również i Białorusi, odbyło się z pominięciem ich samych. Tak w Jałcie dogadała się Wielka Trójka ¦ nikt nie pytał o zdanie bezpośrednio zainteresowanych, realizowano bowiem cele imperialne. Dzielono powojenną Europę. Wiatry Historii wiały ponad naszymi chatami, co znakomicie ilustruje los Słoi w tamto dwulecie władzy radzieckiej. KPZBowcom wydawało się, że oni walczą o coś wielkiego. Tymczasem okazało się, że byli zwykłymi pionkami na szachownicy polityki; królowie i hetmani, tudzież wieże i laufry, stały poza zasięgiem ich rąk. Gorzej nawet ¦ wyszło na jaw, że nieświadomi sytuacji nasi dziadkowie nie stanowili choćby jako-tako samodzielnej siły; wplątano ich w mimowiedną agenturalność mocarza na Kremlu, który poczynał z nimi jak chciał. Dziś, ledwie po otwarciu archiwów, wiemy, że Josif Wissarionowicz aż osobiście kontrolował przyjmowanie członków byłej Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi do Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików). Udzielił on tego zaszczytu raptem dla kilkunastu spośród parutysięcznej rzeszy bojowników przeciwko sanacyjnej Polsce. Wielu z nich przepadło w katowniach NKWD, w śniegach Syberii. Reakcje mieszkańców Słoi wtedy nie były czymś wyjątkowym, jak wiem. Z przyjściem Sowietów w trzydziestym dziewiątym skończyła się fascynacja ideami komunizmu. Z tym podobnie, jak z tęsknotą u pruskich Mazurów za polskością i Polską. Gdy wreszcie zaczęło się to spełniać, przekonali się, że polskie władze traktują ich jak obcych, a chwilami poczynają z nimi jak bezwzględny okupant. Przyczyny takiego wyobcowania są bez porównania głębsze, aniżeli okrzyczane potem „błędy i wypaczenia w socjalizmie” (niech to Pan między bajki włoży). Tkwią one w olbrzymim zróżnicowaniu cywilizacyjnym. Ruscy Sowieci poczuli się zszokowani stosunkowym dobrobytem w tejże słomianej Słoi, powiedzmy: niczym polsko-wiejska hołota, zasiedlając Prusy, gdzie gospodarstwa nawet przeciętnych bauerów przewyższały standardy mazowieckich czy kieleckich mająteczków, a gazyfikacja i wodociągi swą powszechnością wprost zdumiewały! Do czego my z trudem dochodzimy teraz, w pół wieku od zakończenia ¦ ponoć zwycięskiej dla nas ¦ wojny. Można co nieco zażartować, że idee komunistyczne wzięły górę nie tam, gdzie były one wymyślone i zaplanowane. Zachód złośliwie jak gdyby podrzuca naszemu Wschodowi różne projekty ideowe, za które my chwytamy się z naiwnością małpy, mniemając, że w parę skoków dogonimy zachodnią cywilizację, nie zastanawiając się przy tym w ogóle nad tym, że tamte burżuazyjne nacje pracowały na swój dobrobyt przez całe wieki. Sami siebie męczymy chciejstwem ¦ wzięło się to od Piotra Wielkiego, od Lenina wreszcie, którzy masakrowali podległe im ludy, poganiając do Raju na skróty. Najczytelniej uskuteczniał to komuch Pol Pot w Kambodży: wymordował niemal połowę swej ludności, tę połowę, która ¦ ze względu na wiek i doświadczenie życiowe ¦ nie kwalifikowała się do poddania jej pompatycznej agitacji. 53 ¦ W czasie okupacji hitlerowskiej wielu Białorusinów, jak też Polaków, Rosjan, Ukraińców, podjęło współpracę z Niemcami. Nazywano ich kolaborantami, zdrajcami narodu (odpowiednio: białoruskiego, polskiego, ukraińskiego, rosyjskiego...). Ost Prussen obejmowały niemal całą Zachodnią Białoruś. Na Białostocczyźnie, o czym niedawno się przekonałem w archiwum, administracja niemiecka była sprawowana przez... Polaków. W języku polskim!. W aparacie urzędniczym Białorusini byli rzadkością. Ale, za zgodą Rzeszy i za jej środki, wydawali białoruskie gazety, organizowali świetlice, chóry itd. W ruchu tym aktywnie uczestniczyli świadomi białoruscy patrioci. To chyba niesprawiedliwe, że po wojnie zrównano ich z Polakami w niemieckich mundurach. Czy chociaż niektórzy redaktorzy białostockiej „Nowej Dorobi”, mińskiej „Biełaruskiej Hazety” i działacze Białoruskich Komitetów nie powinni zostać zrehabilitowani? ¦ Powinni, lecz każdy z podejrzanych o zbrodnię osobno, po uprzednim ustaleniu, na czym owa kolaboracja u niego polegała i czy nie kryją się za nią jakieś przestępstwa, podlegające prawu karnemu. Jeśli źle mówię, to należy uznać za kolaborantów ¦ wzorem logiki stalinowskiej ¦ miliony mieszkańców terytoriów okupowanych, którzy zarabiali na chleb codzienny, pracując za niemieckie ost-marki. Przecież ich wysiłek obiektywnie wzmacniał potęgę Niemiec hitlerowskich. Z białoruskimi kolaborantami jest tak, że więcej tu cwanego krzyku niż rzeczywistych zdarzeń. W moich Krynkach współpracowali z okupacyjną władzą ¦ pamiętam ¦ wyłącznie Polacy, miejscowi. Po pewnym czasie Niemcy obejrzeli się, że rozstrzeliwują samych jeno Weissruthenów, a Polnische jakoś ciągle święci... Więc wpadł im w oko pewien Białorusin, któremu chcieli wcisnąć karabin do ręki i odziać w mundur Hilfpolizei (policja pomocnicza). Odmawiał, dostawał baty. Kręcił bynajmniej nie z pobudek zasadniczych; doskonale główkował, że ¦ ustępując namowom Niemców ¦ wdepnie wnet do grobu, będąc niechybnie wrobiony przez ich polskich pomagierów. I chociaż dupa mu się już nie mieściła w spodniach od tych perswazji, ale ocalał. Po wojnie troszeczkę posiedział. Nieodległe od Krynek Kruszyniany, Ozierany Wielkie i sąsiednie z nimi miejscowości przyleśne nawiedzały rozwydrzone bandy; też jakaś partyzantka, trudna do odróżnienia w tym morderczym bałaganie. Kiedy było już nie do wytrzymania ¦ po pijaku dobierano się wnet do żon i córek ¦ niektórzy energiczniejsi chwycili za trofiejną broń, skutkiem czego nastał względny spokój. Wieść o tej inicjatywie doszła do ośrodka Samaachowy ¦ białoruskiej samoobrony ¦ w Białymstoku i całą rzecz zalegalizowano. Tamci leśni nie należeli do gierojów, tchórze śmierdzące. Mój wujek na kolonii orał z obrzynem na szyi, od czasu do czasu popukiwano do niego z wiorstowej oddali zagajnika. Działająca tutaj Armia Krajowa natomiast trzymała swoich krótko i nie było w niej mowy o samowolce. Dopiero po jej formalnym samo rozwiązaniu się w zimie czterdziestego piątego bractwo wsiowe rozbestwiło się na zbójecką miarę. Jeśli przyjrzeć się bliżej owym kolaboracyjnym strukturom właśnie białoruskim, to widać jak na dłoni tragizm ich położenia. Żeby to jakoś z grubsza pojąć, trzeba zacząć od tego, że atak Hitlera na ZSRR stał się konfrontacją dwóch totalitaryzmów. Dziś archiwalnie wiadomo, dlaczego Stalin nie reagował na sygnały nie tylko własnego wywiadu wojskowego o zbliżającym się napadzie: szykował on wszakże Niemcom pułapkę, pod postacią prawie trzykrotnej przewagi militarnej, lecz wprędce wyszło na jaw, że Berlin posiadł właściwe rozeznanie ¦ rzecz nawet nie w tym, że wiele dywizji sowieckich figurowało jeno na papierze, podwładni Stalina po prostu kłamali mu, bojąc się wykrztusić z siebie rzeczywistą informację. Tymi dywizjami dowodzili faceci na poziomie kwalifikacji kapitanów liniowych; trzebienie korpusu oficerskiego po moskiewskich procesach marszałków w czarnym 37-ym zamyka się liczbą ok. 40 tyś. oficerów (tj. 80 proc.). Armiami po prostu nie miał kto dowodzić (tzw. kocioł bia- 54 łostocki to blisko milion jeńców). Jednakowoż zamiar swój on i tak wykonał, wkraczając na grzbietach fryców do środka Europy, tyle tylko, że nie w kilka miesięcy czterdziestego pierwszego. Zresztą, Adolf Alojzowicz także przecenił swe szanse, co uwidoczniło się w nieplanowaniu ubrań na mrozy rosyjskie dla Wehrmachtu. Żadnemu z nich obu ani trochę nie zależało przecież na interesach narodowych Białorusinów. Bo i niby dlaczego? Czy ¦ wobec tego ¦ działacze białoruscy popełnili fatalny błąd, przypuszczając, że coś wygrają, wiążąc się z Berlinem? Wygląda to dosyć prawdopodobnie, lecz prawda o tym jest o wiele smutniejsza: alianci, głównie Anglia, w ogóle nie dostrzegali Białorusi jako takiej i białoruskie próby kontaktowania się z nimi kanalizowano machinalnie do podziemnego systemu Armii Krajowej (np. w ten sposób udupiono zabiegi okupacyjnego burmistrza Mińska, Iwanouskiego). Polityka obozu londyńskiego w kwestii białoruskiej nie uległa najmniejszym zmianom, nadal charakteryzowała się endeckością, co dowodnie wykazał Jurka Turonak, autor kapitalnej pracy naukowej „Białoruś pod okupacją niemiecką”. Chcę zwrócić uwagę Pana na pozornie niezrozumiałą opieszałość w zrodzeniu się szerszej współpracy Białorusinów z Niemcami. Dziwnie nabrała ona niejakiego rozmachu akurat po przegranych przez niemieckie armie bitwach pod Stalingradem, następnie na Łuku Kurskim. Po których choćby najgłupszy chłop skapował, że „Hitler kaputt!” Otóż wszelkie te komitety białoruskie w społecznym odbiorze zawiązywały się w celach głównie samoobrony przed wyniszczającymi prowokacjami nacjonalistów polskich, wyżywających się za pośrednictwem policajów na ohydnym dlań białoruskim aktywie. W pojęciu polskich narodowców Białorusinów nigdy nie było, a skoro pojawili się, to nie inaczej jak przykrywka bolszewików, dywersyjny wynalazek czerwonych. Idealnie potwierdzał to okres międzywojenny, dominowanie Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi w ludowym ruchu, wytworzenie się stereotypu: Białorusin, to tyle co komunista. Niekomunista zostawał Polakiem. Sama zaś kolaboracja, w swej czystej postaci, miała oczywiście miejsce ¦ myślę o Białostocczyźnie ¦ ale z reguły na poziomie ścisłych elit. W przypadku Białorusinów ¦ naturalnie nielicznych. Być może nie doszłoby do niej w postrzegalnym wymiarze, gdyby Białorusini w 1920 roku wybili się na niepodległość, po której potem przejechałby się walec hitlerowskiej machiny wojennej, po przetoczeniu się przez Polskę. Różnica w reakcjach Polaków pod okupacją i Białorusinów ogólnie polegała właśnie na tym, że pierwsi utracili odzyskaną państwowość, drudzy zaś nie mieli jej wcale, momentami łudząc się wychytrzeniem jakiejś namiastki suwerenności. Inna rzecz: gdyby Berlin rzeczywiście potrzebował polskich quislingów, to by ich miał na pęczki, z równą łatwością, jak gdzie indziej w Europie. Dowiadujemy się ostatnio, że z Dywizji Kościuszkowskiej, krwawiącej pod Lenino, zdezerterowało do niemieckich okopów ¦ bagatela! ¦ ponad pięciuset żołnierzy. Front stał wtedy na Dnieprze i dezerterzy nie mogli nie zdawać sobie sprawy z tego, w co się oni ładują. A mimo to! I nawet wiecowali niektórzy z nich w Generalnej Guberni, o czym entuzjastycznie rozpisywały się gadzinowe gazety. Wszelka kolaboracja zawsze ma Janusowe oblicze. Jeśli nie tchórza i łapigrosza, to naiwniaka z anielskim obliczem. Panie Jurku, niech Pan nie wierzy w występowanie ideowych szpiegów i dywersantów, bo to nie są fachowcy i prędko ich demaskują, wpadają. Zawodowiec zaś posługuje się ideą, niczym doświadczony włamywacz wytrychem. ¦ Druga wojna światowa na Białostocczyźnie nie skończyła się ani w 1944 r., ani w 1945. Tu jeszcze długie lata grasowały oddziały rozwiązanej Armii Krajowej i podszywające się pod nią zwyczajne bandy rabusiów. Okradano na potęgę białoruskie wsie, mordowano mieszkańców, zmuszano ich do wyjazdu do BSRR. Czego ci Polacy od nas, Białorusinów, chcieli? ¦ Do łupów swędziały łapy, nie więcej. Była to hołota z genami agresji. W atmosferze wojenki domowej, czyli zawieszenia prawa cywilno-karnego. Banalny bandytyzm. Wypier- 55 dek jeden z drugim dobijali się po nocy do domostwa „kacapa” w okolicznej wsi, wrzeszcząc że... Wojsko Polskie! I czegóż owo wojsko chciało po ciemku? Ano słoniny, kożuchów, tkanin, obuwia, samogonki, wieprzka itd. Bywało i baby w kącie... Całkiem zasadnie określano ich bandami. Bojowi to oni nie byli wystarczyło postraszyć siekierą lecz mściwi, w myśl porzekadła: „Chłop żywemu nie przepuści!” Po czterdziestym piątym bandy te zasilili, wściekli na swój tułaczy los, niektórzy repatrianci. Ci głównie wyganiali do „sowieckiego raju”, ale nigdy takich z marnej chałupy i z nędznego gospodarstwa. Szło o przejęcie solidnego dobytku. O żadną tam Polskę, mimo że mieli jej pełne gęby. Wiem z własnych obserwacji, że wówczas różnice wyznaniowe specjalnie nie odgrywały w ich składzie znaczącej roli. Przystawali do bandziorów także prawosławni ¦ ci, którym biednie się powodziło. Albo degeneraci, w rodzaju znanego Waśki z Kłyszawki. W tym zbójeckim chaosie działały, owszem, oddziały zorganizowane w jednostki partyzanckie. One wyróżniały się jednak celowością swych poczynań. Atakowały nie zasobne domy, lecz struktury powstającej władzy, agenturę. Raczej unikały kontaktu z bandami, wyczuwając, że ten motłoch jest nasycony szpiclami komunistycznego Urzędu Bezpieczeństwa. Długo nie mogłem pojąć onegdaj, jak to jest, że wcześniej znani rabusie spokojnie sobie nadal żyją, umierają bynajmniej nie w więzieniu, lecz od plebejskich chorób lub ze starości... Oświecenie naszło mnie później: najpewniej podhaczono ich dla potrzeb tegoż Urzędu Bezpieczeństwa! Po wielu latach dopiero słyszymy i czytamy o tajnych operacjach kontrwywiadu PRL, planowanych tak, aby rzezimieszkowi prowodyrzy hałasowali w okolicy celem zwrócenia na siebie uwagi dowódców tychże oddziałów leśnych ¦ rzecz jasna celem pojmania, osądzenia, rozstrzelania. Oficera nie tak prosto jest zwerbować na sprzedawczyka, z chama zaś ¦ po odpowiednim laniu, albo i bez tego ¦ robi się szpicla w try miga. Będzie on ciebie nienawidzić, ale wykona każde twoje polecenie, w obawie o chatę, rodzinę, chlew, pole. Takich facetów, nieogolonych i w smrodliwych kożuchach, pełno było wokół Puszczy Knyszyńskiej, bo też ta puszcza zaludniła się formacjami byłej wileńskiej AK, wycofującymi się do Polski. Skoro obcy nam mentalnie i językowo Niemcy wiedzieli dużo, a okresami prawie wszystko, co się dzieje w wierchuszce akowskiej, uciekając się do aresztowań nie częściej jak w koniecznych sytuacjach, groźnych dla okupanta, to nie widzę powodu, aby NKWD czy UB ¦ Polacy o Polakach ¦ dysponowali mniejszą wiedzą w tym zakresie. Jestem przekonany, iż bandy te tolerowano jako mniejsze zło, by wytrzebić to większe. Służyły za nieświadomą przynętę, błysk na szczupaka. Szpicle w nich po prostu kupowali sobie w zamian życie. A za Gomółki ich grabieżcze sprawki uległy przedawnieniu. Niemniej nie słyszało się, by ktoś z tych niby kombatantów wychwalał się swymi czynami przed dziećmi i wnukami. Nagle wyporządnieli ci łajdacy ¦ porobili się małomówni, stroniący od gorzały, nie zachłanni na zaszczyty społeczne, choćby stanowiska sołtysów... Ci, którzy dożyli wybuchu „Solidarności”, reagowali na to zawichrowanie dziwnie chłodno, z dystansem odludków. Czasami pukali się w czoło. Buszowali natomiast inni, zanim doznali niesentymentalnych pocałunków władzy. Istotą wszelkiej władzy jest wszak przemoc, przymus, a nie obcałowywanie się i wzajemny zachwyt. ¦ Oddziały rozwiązanej AK, jak też podszywające się pod nią bandy, siały wtedy terror nie do zniesienia. Wymordowano tysiące Białorusinów ¦ najczęściej Boga ducha winnych ludzi. Krwawych wojaży po białoruskich wsiach band w rodzaju zgrai „Burego” nie sposób zapomnieć. Rodziny pomordowanych mieszkańców Zaleszan, Zań czy Puchałów pod Bielskiem po ponad pięćdziesięciu latach od zbrodni domagają się ¦ bezskutecznie jak na razie ¦ zgody chociażby na ustawienie pomnika (o rekompensatach materialnych nawet nie wspominają). Ich inicjatywę blokują osoby, będące dziś u władzy, które poczynania tamtych powojennych band usiłują wpisać do... najświatlejszych kart polskiej historii. Paradoks? 56 ¦ Tak, paradoks, wielki i smutny, którego wnukowie dzisiejszych właścicieli Polski będą serdecznie się wstydzić! Czymże tu chwalić się wobec świata? A wszystko teraz odbywa się w tonacji świętoszkowatości, z nabożnym wznoszeniem oczu ku niebu. O ludziach Armii Krajowej można obecnie mówić tylko dobrze. Trzeba dojrzałości Zachodu, żeby móc powiedzieć sobie i publicznie: tak, owszem, w służbie wielkiej idei zdarzali się także zbrodniarze. Spróbował tego znakomity poeta Tadeusz Różewicz i ciężko potem pożałował, odbrązawiając ludowy etos AK. W tym wypadku mamy do czynienia z klasycznym przykładem narodu, u którego brak dystansu do samego siebie. Samokrytyczności! Wydawałoby się, cóż szkodzi dzisiejszemu wojewodzie udzielenie zgody na wystawienie pomnika ludziom niewątpliwie zamordowanym, wszak bez śledztwa i wyroku sądowego. Ot, kula w potylicę i ¦ do piachu! ¦ jak określiłby to wspomniany Różewicz, który też był w AK i wiedział, co pisze. Przy czym on nie jest byle poetą, lecz poetą z europejskim nazwiskiem, tłumaczonym na wiele języków, a jego sztuki są wystawiane w renomowanych teatrach kontynentu. Kto był zabójcą, chociażby tych nieszczęsnych wozaków? Z imienia i nazwiska. Trudno przypuścić, by ci prostaczkowie dlatego zginęli, że byli tłumnie agentami NKWD... Czy Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego PRL. Mamy bezdyskusyjnie do czynienia tutaj z bandyckim mordem. Niektórzy uzasadniają tę egzekucję wymogiem operacyjnym, aby karne oddziały Korpusu Bezpieczeństwa nie wpadły potem na trop wycofujących się oddziałów poakowskich... Absurd! Gdyby rzeczywiście było to podyktowane względami wojskowymi, to nie zostawiono by przy życiu tych z zarekwirowanych furmanek katolików, których przecież puszczono wolno. Najgłupszy oficer operacyjny wie, że katolik-niekatolik wzięty w obroty przez dochodzeniowców powie dużo i nawet ponad to. W takich sytuacjach ostatecznych, w których jedyną alternatywą prostakowi jest śmierć, nikt z nich w śledztwie, z rozżarzonym prętem w odbytnicy, nie był nieprawdomównym. W końcu owych hersztów wydali w ręce UBP wcale nie prawosławni czy Białorusini, lecz bracia katolicy-Polacy. Z dala stąd. ¦ Spróbujmy dokonać krótkiego podsumowania okresu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej z naszego ¦ Białorusinów z Białostocczyzny ¦ punktu widzenia. W porównaniu do sytuacji sprzed wojny pół wieku systemu komunistycznego przyniosło awans społeczny i materialny większości białoruskiej społeczności. Jednak w tym samym czasie startujące z podobnego poziomu kraje Europy Zachodniej osiągnęły znacznie większy dobrobyt. ¦ To pytanie, panie Jurku, jest jednak skomplikowane i trudno odpowiedzieć na nie jednoznacznie. Ów okres PRL-u bez wątpienia dał wiele naszej biedocie. Ale zawsze pozostanie ta wątpliwość, czy nie mógłby dać jeszcze więcej w wypadku odstępstwa od sowieckiego socjalizmu (?). Gdyby nie wyniszczono rolnictwa, kułaków. I tutaj zaczynamy spoglądać na zacofane kraje Zachodu, np. na równie nędzarską wówczas Portugalię, która dzisiaj mocno dystansuje Polskę. Dostatecznie długo żyję na tym świecie, by nie wiedzieć i nie pamiętać, jak ów socjalizm u nas paraliżował wolę i aktywność ludzką. Wystarczy powiedzieć, że moi rówieśnicy w Krynkach gremialnie udali się do szkół w mieście wcale nie dlatego, że kochali naukę. Oni uciekali przed perspektywą kołchozów. Mój nauczyciel matematyki w Technikum Elektrycznym zwykł był mawiać: wlepię ci dwóję i wrócisz do gnoju! Skutek był piorunujący ¦ wsiowi w Białymstoku z początków lat pięćdziesiątych to często kujony-piątkowicze! Jak mawiał mój bolszewicki koleś: wkuwanie wzorów matematycznych jest niczym w porównaniu z machaniem cepem! To technikum to kurort, a nie robota! Rodzice nasi wprost wykładali się na posyłanie dzieci do szkół. Sami nie dojadali, byle dziecko nie musiało wracać na wieś. Strach przed owym socjalizmem był powszechny, proszę Pana. Stróż nocny w Białymstoku miewał się lepiej, aniżeli osławiony kułak na hektarach. Ci 57 kułacy, zresztą, marnie kończyli, wyżyłowując się do ostatka ¦ umierali nagle lub haniebnie, w paraliżu ciała, robiąc pod siebie w łóżko. Są to wydatki etapu historycznego. Uważam zatem, że tenże awans dał się nam za zbyt wysoką cenę. Przypuszczam, że w innym układzie geopolitycznym przyszłoby to chyba łatwiej, lżej. Nie za cenę upodlenia naszych rodziców, lecz jakoś naturalnie. No, ale to jest tzw. gdybanie. Bo nigdy nie wiadomo, czy porównywanie się z równie rustykalną Portugalią lub Irlandią coś tu przejaśnia... Polska jednakowoż znajduje się i będzie znajdować się na peryferiach Zachodu, bo już w epoce baroku wypadła ona z europejskiego krwioobiegu, osunęła się w cywilizacyjne zadupie. Zadecydowała o tym stagnacja miast, marnota kapitałowa, niewykształcenie się warstwy mieszczańskiej. Młyńskim kołem ciążyła dominacja szlachty, ciemnej w ekonomii. Patrząc dzisiaj na naszych Białorusinów, rozbijających się autami zachodnich marek i wznoszących wille z basenami pływackimi, to wiem, że nawet za socjalizmu, tak przez nich obecnie wychwalanego, nie byłoby im tak dobrze. Sekretarz partii by na to nie pozwolił, przynajmniej ze zwykłej zawiści. Niech Pan rozejrzy się po swej białostockiej Bagnówce: tzw. wille, wybudowane tu i ówdzie za PRL-u jeszcze, prezentują się dziś nad wyraz skromnie, żeby nie powiedzieć ¦ ubogo. Wtedy, pamiętam, były one jednakże szczytem luksusu, teraz zaś ledwie je widać wśród mnóstwa przepysznych katedży. Skąd ludzie biorą na to pieniądze, mogę najwyżej domyślać się i wolę się o tym nie zająkiwać. Ale kapitalizm na tym polega, że pieniądze nie trzymają się frajerów. Są oni, ci ideowcy, jedynie „pożytecznymi idiotami”, tworzącymi na użytek publiczny uzasadnienia ideologiczne, za które łaskawie dostają od góry ochłapy w postaci np. członkostwa w różnych radach, licząc na parotysięczne diety, które dla innych są pieniędzmi na landrynki. Tworzą teksty konstytucyjne, ale nie kapitał. Jeśli otóż chłystek-kapitalista zarabia dziesięciokrotnie więcej, aniżeli prezydent państwa, to mamy miarę istoty dziejących się u nas rzeczy. Rozumiem przeto postępujący upadek kulturalnej aktywności społecznej. Dodam jednakowoż, że bez niej, także owego platonicznego frajerstwa, nic dobrego w przyszłości nas nie czeka. Na Zachodzie to pojęli, my jeszcze nie. Mamona warunkuje gospodarkę, ale nie ducha człowieka. Konieczna jest kultura (głupcy twierdzą, że przynosi ona same straty finansowe). Amerykanie to pojęli już w latach pięćdziesiątych. My póki co nie. ¦ Komunizm w sowieckiej Białorusi trwał dłużej, aniżeli u nas. Jak okres BSRR wpisał się w białoruską, ponad tysiącletnią historię? ¦ Niestety, niestety, ma Pan rację: trwał ten komunizm o wiele za długo, a jego końcówki, resztówki jeszcze pobędą w tym zakołchoźnionym kraju. Powód tego jest oczywisty ¦ była to ideologia odbierana przez ogół jako swoja, autentyczna, rodzima, jako jedyne wyjście. Odwrotnie, aniżeli w Polsce, w której każdy łachmyta przeciwił się komunie. Też z prostego powodu: komunizm szedł od znienawidzonej Rosji. Gdyby od Ameryki, byłoby raczej wszystko w porządku. Nikt nie kojarzył przy tym, że komunizm jest wymysłem Niemców, Marksa i filozofującego reńskiego fabrykanta Engelsa. Lenin ich uprościł i na fali rosyjskiego bezhołowia doszedł do władzy, by „zbawić” ludzkość, co wówczas, w schyłek pierwszej apokaliptycznej wojny światowej, nie było takie trudne ¦ wystarczyła kadrowa organizacja bolszewików z kilku tysięcy osób, jak w przypadku Polski sławetna Polska Organizacja Wojskowa (POW) z kilkuset oficerskich działaczy pod przewodem brygadiera Piłsudskiego. Działał on ¦ towarzysz Ziuk z PPS ¦ zupełnie podobnie, czego nikt nie ma odwagi zauważyć na głos. Na przykład utworzył fikcyjną Litwę Środkową, by móc zaanektować Wilno (na protesty Litwinów odrzekł w swoim stylu: „Pocałujcie mnie w dupę!”). Lenin też powoływał do efemerycznego życia republiki: szło o pozyskanie tubylców. W kontekście tysiącletniej historii Białorusi ów komunistyczny epizod będzie po latach ledwie zauważalny. Głównie dlatego, że w losach narodowych owa Białoruska Socjalistyczna 58 Republika Radziecka stała się najwyżej bladą repliką byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego. O tyle szczególną, że bez udziału Żmudzi, jak też jako podpaństwo rosyjskie (tamta historyczna Litwa przekształciła się przecież w podpaństwo polskie). Historia rzeczywiście białoruska ma się dopiero zacząć. Obecna Republika Białoruś jest po prostu skazana w dalszym biegu dziejów na niepodległość ¦ takie nastały czasy ¦ i wcześniej czy później musi się zbiałoruszczyć, mimo że serdecznie tego nie chce. Zadecyduje o tym nie jakaś siła wyższa , jeno odrębny los, który zawsze jest inny w wypadku państwowo odrębnego istnienia. Zbrzydło już mi o tym mówić, iż w dobie rewolucji technologicznych, kiedy o produkcji decydują nie miliony rąk, lecz technika, Białoruś dla Rosji jest czymś zbytecznym. Anektowanie ziem między Prypecią a Dźwiną nikogo teraz nie wzbogaci, ot co. Tym bardziej, że ani trochę nie wzbogaciły one i Polski międzywojennej, wysysając Jej budżet na zasadzie działania próżni. Nic nie wskazuje na to, by ów sowiecki epizod był czymś nostalgicznie pamiętanym przez przyszłe pokolenia Białorusinów. Pewnie stałoby się inaczej, gdyby teraz sama Rosja parła ku powrotowi do komunizmu. Ale nie prze, jak to widać (jeśli pominąć folklorystycznego Ziuganowa). Powtórka minionego ustroju, owszem, jest możliwa, ale ¦ jak to dawno postrzeżono w Europie, np. w wypadku restauracji monarchii we Francji ¦ kończy się to-to groteską. Niezapomniany Adam Asnyk pisał w kończącym się dziewiętnastowieczu: Przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia... ¦ Już na początku lat 90. sformułował Pan tezę o dwóch Białorusiach ¦ tamtej z Mińskiem i tutejszej polskiej (Kraju Białostockim). Różnice kulturowe, mentalne i polityczne są już na tyle wielkie, że tylko jednostki po obu stronach granicy na Bugu identyfikują się ze sobą. Najbardziej widoczne jest to, że oni tam w przytłaczającej masie są rosyjskojęzyczni, podobnie jak my polskojęzyczni. Czy oznacza to, że można już mówić o dwóch narodach białoruskich? ¦ Coś tu jest na rzeczy , ale na razie nic pewnego. Jedni i drudzy przecież samo określają się jako Białorusini, choć język białoruski między nimi występuje już jako odświętny, rzekłbym: liturgiczny, akademijny. Zanika on w powszednim życiu. Ponieważ nie wygasa na ogół poczucie narodowości, rzuca się wprost w oczy rozpad jej na dwie różne części ze względów nade wszystko cywilizacyjnych. Nasza mniejszość po prostu ma się lepiej od braci za miedzą, a wskutek wyizolowanego rozwoju tutaj przekształca się ona z wolna w rodzaj małego narodu Europy, kilkudziesięciotysięcznego. Nie wdając się w szczegółowsze dywagacje i domniemania, najprościej w tym wypadku będzie porozmyślać nad przykładami z Europy. Serbowie i Chorwaci posługują się wszakże jednym językiem, lecz nie stanowią jednej narodowości (dzieli ich religia). Szwajcarzy w ogóle nie mają własnego odrębnego języka, posługują się ościennymi, lecz z tej racji nie czują się Niemcami, Francuzami czy Włochami. Klasycznym przykładem są Austriacy ¦ różni ich z Niemcami właściwie inna historia oraz katolicka religia w przeciwieństwie do dominującego w Niemczech protestantyzmu. Chcieli zostać Niemcami ¦ Hitler był Austriakiem! ¦ ale nic z tego. Podobnie całkiem może być z nami, prawosławnymi Białorusinami w kategorycznie katolickiej Polsce, mimo nawet zupełnego spolszczenia nas. Już podnoszą się głosy i opinie, że powstaje polskojęzyczna literatura białoruska. Ostatnio czytałem książkę Eugeniusza Kabatca „Pogoda burzy nad Palermo”, w której nie tylko sam autor stale określa się jako Białorusin, ale i jego polsko-włoskie otoczenie również postrzega go wcale nie jako Polaka. Chociaż nie potrafię wyobrazić sobie literatury białoruskiej poza językiem białoruskim, ale muszę jednak starać się zrozumieć to, co dzieje się wokół. Nie chcę zostać dziwakiem, nie kontaktującym z rzeczywistością. Ten ton rezygnacji dotyczy jednakowoż wyłącznie Kraju Białostockiego, będącego cząstką państwowości polskiej. W warunkach istnienia natomiast państwowości białoruskiej za granicą tak nie musi się stać i ¦ według mojego wyczucia żywiołu bycia ¦ ba, wprost nie może tak się stać. 59 Polska literatura białoruska, w odróżnieniu od radzieckiej literatury białoruskiej, stosunkowo od niedawna zaistniała. Polska już stała się krajem dwu literatur. Ale, czy ta druga, nieduża, białoruska koniecznie przejdzie na żywienie się polszczyzną? Przewidując czarny scenariusz, jestem zdania, że w najgorszym razie przeistoczy się w białorusko-polską dwujęzyczność. Nie więcej. Nie ma bowiem szans na wytworzenie się polskojęzycznej literatury białoruskiej. Na to trzeba by tutaj jakiejś formy odrębności prawno-państwowej, której nikt nie pożąda, także polscy Białorusini. Skoro tak, to ewentualna polskojęzyczność zniweluje naszą literackość do regionalizmu. W związku z tym daje mi wiele do myślenia analogia ze słoweńską etnicznie Karyntią w Austrii. Szerząca się niemieckojęzyczność w tej prowincji na pograniczu z Państwem Słoweńskim pociąga za sobą zmianę świadomości narodowej, nie bacząc na oficjalną dwujęzyczność tam, niemiecko-słoweńską. Okazuje się, że sama Słowenia nie imponuje dlań dobrobytem, w porównaniu z Austrią. Więc pozostawanie austriackim Słoweńcom to żaden zaszczyt ani interes. Z parusettysięcznej społeczności słoweńskiej jeszcze przed pół wiekiem w Karyntii, dziś przyznaje się do swej rdzennej narodowości zaledwie około piętnastu tysięcy Słoweńców. Czy w przybliżeniu tak samo dzieje się z nami, Białorusinami, w województwie podlaskim? W Kraju Białostockim. Skoro niejaki Haider, rodowity Karyntyjczyk, zrobił w dzisiejszej Austrii karierę polityczną także na uprawianiu przez niego programowej antysłoweńskości... ¦ Zastanawiająca jest odwieczna bariera nieufności (w najlepszym wypadku obojętności), która nieustannie oddziela nas, Białorusinów ¦ z Kraju Białostockiego w szczególności ¦ od Polaków. Ów dystans istnieje między nami chyba od zawsze. W ciągu wspólnej tysiącletniej historii nigdy ¦ może z wyjątkiem antykrzyżackiej koalicji pod Grunwaldem ¦ Polacy nie traktowali nas po partnersku. Nawet w Polsce nie do końca suwerennej ¦ pod zaborami, a później w okresie PRL ¦ oni byli panami, a my nie. Wstydliwy przykład z historii najnowszej: ekonomiczna dyskryminacja Kraju Białostockiego w wyniku działań towarzyszy z KW PZPR w Białymstoku. W warunkach gospodarki planowej i centralnie sterowanej lokowali oni ważniejsze inwestycje, a w ślad za nimi cywilizacyjną infrastrukturę (drogi, wodociągi, telefony itp.), przeważnie w zachodniej części województwa ¦ w okolicach Moniek, Brańska, Ełku... Także polityczni oponenci tychże towarzyszy po dojściu do władzy nie zaniechali tej krzywdzącej nas strategii. Znamienny jest przypadek pierwszych, częściowo wolnych, wyborów parlamentarnych w czerwcu 1989 r. Białostocka „Solidarność” zrobiła wtedy wszystko, by ¦ mimo nacisków Warszawy ¦ na jej liście nie znalazł się żaden Białorusin. Późniejsze próby przyciągnięcia kogoś spośród nas do kręgów władzy posolidarnościowej (w rodzaju powierzenia stanowiska wicewojewody) okazały się równie nieskuteczne. Polacy twierdzą, iż sami sobie jesteśmy winni, gdyż do „S” nigdy się nie garnęliśmy, widząc w niej tylko polski ruch katolicki i nacjonalistyczny. Czy nadejdą takie czasy, kiedy w Kraju Białostockim zapanują prawa obywatelskie, czyli przynależność narodowościowa i religijna mieszkańców w życiu publicznym nie będzie mieć żadnego znaczenia? ¦ Panie Jurku, w dającym się przewidzieć horyzoncie epoki nie nadejdą takie czasy, jakie nam się marzą. Mówię to ze stuprocentową pewnością! Mam na myśli nade wszystko wzgląd ekonomiczny. Otóż to ci cholerni „nasi chłopcy”, gdy byli u władzy za PZPR-u, jak Pan słusznie zaznacza, wcale nie myśleli kategoriami białoruskimi. Oni trudnili się budową socjalizmu w ogóle i pozyskiwaniem dlań mazurskich powiatów, drogą właśnie lokowania w nich inwestycji i ulepszania infrastruktury cywilizacyjnej. Na wschodnie rejony zaś położyli przysłowiową „lagę”, ponieważ tutaj zupełnie za darmo mieli oni całkowite polityczne poparcie. To stąd, z takiej właśnie taktyki np. Hajnowskie ma obecnie dziesięciokrotnie mniej dróg, telefonów, wszelkich urządzeń publicznych, aniżeli, dajmy na to, Wysokomazowieckie. Wystarczy przejechać się rejsowym autobusem PKS z Bielska Podlaskiego do Ciechanowca 60 przez mazowieckie wsie za Brańskiem, by poczuć się jak w dwu różnych krajach: u Białorusów zabudowa uboga i smutno bezludnie, u Mazurów zaś rozmach i rozgwar młodzieży na ulicach zaścianków. Taki mamy efekt oddania naszego ludu władzy ludowej. Można powiedzieć: sami tego chcieliśmy, jeszcze dziękując stokrotnie za to robienie nas „w konia”. Do symbolu urasta otóż pozbawienie niegdyś „czerwonej Hajnówki” istniejącego przedtem połączenia kolejowego (tory porastają już krzakami). Głupota jest jednak, Panie Jurku, czymś piekielnie kosztownym. Czy istotnie były próby przyciągnięcia Białorusinów do „Solidarności”? Owszem, ale w Warszawie, w Gdańsku, lecz przenigdy w Białymstoku! Tutaj działał ¦ i nadal działa ¦ stereotyp Białorusina-komucha; szerzej: prawosławny i czerwony ¦ jedno i to samo. I tak zostanie, dopóki nie wymrą te pokolenia, które żyją w takim oto przekonaniu. Nic tu nie zmieni wejście Polski do Unii Europejskiej; najwyżej wymusi na władzach parę zadziałań pozorujących równouprawnienie narodowo-religijne. Przecież mamy wspaniałą Konstytucję, doskonale demokratyczną, i jednocześnie nie ma takiej siły, nawet w Warszawie, która by zmusiła do podzielenia się z Białorusinami państwową władzą lokalną. Z tym u nich tak, jakby dzielić się własnym dorobkiem z... wrogiem! Ja to rozumiem. Też nie współczuję czyniącym mi świństwa, jak oni nie współczują czyniącym je kiedyś im. Zadajmy sami sobie bezlitosne pytanie: jaki był udział Białorusinów w dochodzeniu „Solidarności” do władzy? Odpowiedź: wręcz przeciwnie, nie tylko żaden, ale i aktywnie niechętny. Dlaczego ¦ wielokrotnie wyjaśniliśmy to sobie wcześniej. Mimo to trzeba dodać, że mądrością miejscowych decydentów byłoby (ale nie będzie) pozyskiwanie białoruskiego żywiołu na rzecz odnowionego Państwa Polskiego. Nie bawmy się wreszcie w idealizm, przecie można nas nadal spokojnie i bezpiecznie ignorować, dokładnie tak samo, jak byliśmy ignorowani przez pamiętnych „naszych chłopców”. A to, że dziś nie manifestujemy entuzjazmu do „nie naszej władzy”, znaczy tyle co nic. Przestaliśmy bowiem stanowić istotny obszar etniczno- społeczny, staliśmy się diasporą polsko-miejską wskutek exodusu ze wsi i miasteczek. Samodokonało się coś w rodzaju samoczystki etnicznej. Także dzięki tamtym „naszym chłopcom”, którzy niczego nie uczynili, by dało się na tych ziemiach jakoś żyć po ludzku i widzieć przyszłość dla dzieci. Oskarżam! Czy padliśmy ofiarą dyskryminacji gospodarczej? Niewątpliwie tak, ma Pan rację: za PRL-u. Teraz to się po prostu mści na nas. Bo: w warunkach gospodarki rynkowej, kiedy to państwo wycofuje się z rządzenia ruchem towarów i produkcją, szansę na rozwój ma ten, kto nie był goły. Zatem nowa mapa gospodarcza niechybnie przebarwi się w intensywne kolory wytwórczości i zbytu wokół większych miast oraz w rozlewiska regionów z dawno ustabilizowaną infrastrukturą na przyzwoitym poziomie. Krótko mówiąc: biedni będą coraz biedniejsi, a ci z nich, którzy nie zechcą godzić się na wegetację, poszukają szczęścia gdzie indziej (zdolny i zarazem koniecznie pracowity zawsze się wybije, choćby zaczynał od zera). Czy Polacy mogli nas traktować po partnersku? Nie, nie mogli, gdyby nawet chcieli tego. To kwestia podziału Europy na Zachód i Wschód. Na strefy rozwoju i stagnacji. Szansę Polski były o tyle lepsze, że znalazła się ona bliżej owych obszarów, generujących dynamikę cywilizacyjną. Na naszym zaś losie historycznym fatalnie zaważyło Bizancjum, którego upadek pozostawał w odwrotnej proporcji do odradzania się kontynentalnej roli Rzymu, papieskiego neocezaryzmu. Mówi się na lekcjach historii, że król Kazimierz Wielki zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną. Niezupełnie to prawda, lecz kilkadziesiąt zamków z kamienia i cegły wzniósł, co musiało wtedy wywołać ogromne wrażenie. Żeby on mógł tego dokonać, zaistniały wpierw warunki obiektywne po temu. Miejski potencjał z jego usługowo-wytwórczymi możliwościami. Trudno bowiem wyobrazić sobie podobne budownictwo w Wielkim Księstwie Litewskim, w którym ¦ poza Połockiem na Dźwinie ¦ właściwie nie było rozwiniętych miast, jeno twierdze ze służebnymi podgrodziami. Nawet wspaniały drzewiej Kijów zmarniał 61 do poziomu żałosnego miasteczka z niecałymi dwoma tysiącami mieszkańców za Olgierda. Dosyć zerknąć w końcu na historyczną mapę Królestwa Polskiego: w zestawieniu z Litwą aż gęsto nad Wisłą od dróg handlowych, portów śródlądowych, kupieckich centrów. Co to jeszcze ja chciałem powiedzieć?.. Aha, dzisiejszy schemat sieci kolei państwowych jako żywo przypomina mi średniowieczną mapę: na wschód od Warszawy i Sandomierza rzadziuchno jest, tyle, co car zdążył wybudować, a i to dziś okazuje się zbyteczne w niektórych okolicach (vide: Hajnówka i Białowieża). Panie Jurku, o jakimże zaufaniu między zamożniejszym i biedniejszym może być mowa? Przy czym o różnych konfesjach. Ja, na przykład, swemu niezdarnemu sąsiadowi ani trochę nie wierzę. Cóż mnie może łączyć z nim? Wspólny interes? Przecież on każde przedsięwzięcie zawali! Będzie ciągle się oglądał na mnie, bo we krwi ma niewiarę w siebie i ja go z tej ułomności nie uleczę; na to trzeba nie roku czy pięciu lat, aliści stu! Zmiany genów. Fajnie pasuje mi tutaj cytat z wypowiedzi współczesnego pisarza austriackiego: Wrogość, która w Karyntii odnosi się do Słoweńców, a w Wiedniu na przykład do Polaków, jest zawsze próbą wyparcia się, zatarcia i wymazania pewnych cech własnej tożsamości. (Karl-Markus Gaus). Selbsthass, czyli nienawiść do siebie samego, także pasuje, jak ulał, do Białorusinów. ¦ Podobny dystans, dzielący od wieków Białorusinów i Polaków, zaczyna być widoczny także od wschodu. Rosjanie z coraz większą rezerwą odnoszą się do rozpaczliwych prób prezydenta Aleksandra Łukaszenki, by Białoruś ponownie wcielić do Rosji... ¦ Łukaszenkę postrzegamy jako rusofila, słowianofila, człowieka KGB. Gdyby rzeczywiście tak było z nim, Republika Białoruś nasiąkłaby strukturami rosyjskimi. Ale, co by to znaczyło dla samego Łukaszenki? A to mianowicie, że stałby się on malowanym prezydentem, z którym liczono by się w Moskwie nie więcej, niźli z gubernatorem. Natomiast prawdą jest, iż Łukaszenka ma „gdzieś” białoruski patriotyzm, co dobitnie wyraża od czasu do czasu w kpiarskich odzywkach o języku narodowym Białorusinów, jak i o ich kulturze, która widzi mu się nie wartą poważnej uwagi. W typowo sowieckim stylu. I tu dochodzimy do sedna rzeczy: u Łukaszenki nie ma narodowości i wynikającego stąd poczucia ojczyzny. Traktowanie go jako zrusyfikowanego Białorusina również jest błędem. To rdzennie radziecki człowiek? ¦ Też niezupełnie. Komunizmem nie emocjonuje się on. Trafniej będzie zdefiniować go jako człowieka imperium; wszystko przyporządkowuje, także ideologię, osobistemu wybiciu się na czoło olbrzymiego władztwa. Białoruś ma być jemu trampoliną i w tym sensie kłopocze się on jej problemami. Czy to utopia? Na to wygląda, Panie Jurku. Z pewnym jednak „ale”. Historia polityczna Europy, od antyczności po dzień dzisiejszy pełna jednakowoż przykładów udanego sięgania prowincjuszy po władzę centralną. Więc to, że Łukaszenka uchodzi za dyletanta w polityce, niczym Wałęsa, niewiele znaczy (wystarczy, że władca później zaangażuje stosowny zespół fachowców z ministerialnymi uprawnieniami). Wszak nie wychowankami elitarnych szkół dyplomacji i polityki byli malarz Hitler, stolarz Mussolini, niedoszły batiuszka Stalin; Jelcyna wyciągnął ¦ na swój użytek ¦ z syberyjskiej głuszy nieprzewidujący Gorbaczow. Klasyczną zaś postacią w tej materii jest Napoleon, ów poruczniczyna artylerii w zapomnianym garnizonie i grafoman literacki, na dobitkę kurdupel z kompleksem romansowym, który wkrótce dyktował warunki cesarzom i wlókł do łóżka wiotkie arystokratki. Rosjanie od zawsze odnosili się do Białorusi jak do zagranicy. Próbował to kiedyś przełamać sławetny Murawiow oraz teoretyk zapadno-rusizmu Kojałowicz (rodem z Kuźnicy Białostockiej). Nic z tego. W dobie porozbiorowej ani trochę nie odróżniano w Rosji Białorusi od Polski, zaś nasyłani niebawem w te strony dla służby państwowej Rosjanie nie czuli się tu swojsko, pomimo wylikwidowania unii cerkiewnej. Czynione usilnie próby kolonizacji rosyjskiej spełzły na niczym; nabywający majątki Wielkorusi szybko pozbywali się owego zakupu 62 i umykali z powrotem w swe ruskie krainy. Białorusin dla Rosjanina to całkowicie inny człowiek, głównie mentalnie, też stosunkiem do życia i świata. Przebywanie przez czterysta z okładem lat ¦ po Unii Krewskiej za Jagiełły ¦ w orbicie Zachodu zrobiło swoje. U Rosjan nie wykształciły się ¦ oczywiste dla nas ¦ cechy, jak instynkt własności, skłonności do posiadania, skrupulatnego bogacenia się w myśl porzekadła: ziarnko do ziarnka i uzbiera się miarka; liczenie głównie na samego siebie i klan rodzinny. Ustrój państwowy Białorusinowi jest czymś pobocznym, ważnym o tyle tylko, na ile wpływa onże na rezultaty zabiegania powszedniego. Obcy mu kult naczalstwa, munduru; Rosjanin dla odmiany wprost rodzi się służalca i imperialistą. Dzień i noc szczycącym się potęgą, rozmiarami swego państwa, nie bacząc na to, że w ojczyźnie stale pędzi żywot biedaka. Nie należy uważać tego za jakąś anormalną osobliwość u naszych braci z Moskiewszczyzny. Wręcz przeciwnie ¦ podobnie zachowuje się trzy czwarte ludzkości. W gorsecie kolektywizmu, którego naczelna zasada brzmi: nie wychylać się, żyć jak wszyscy. Zbytek hańbi. Ledwie jedna czwarta mieszkańców Ziemi wyznaje indywidualizm, według którego na przykład grzechem jest bycie ubogim niedorajdą, sprawiającym kłopot innym i Panu Bogu. I ta czwarta część stale trzyma w swych rękach kapitał światowy. Już Katarzyna II zadłużała się. W takim oto tle działa prezydent Aleksander Łukaszenka. W kraju, w którym ¦ jak wykazują badania socjologiczne ¦ przeciętnie jeden na trzech obywateli chciałby integracji z Moskwą; częściej na naddnieprzańskim wschodzie, od wieków doznającym wpływów wielkoruskich. Wzmiankowana przez Pana rezerwa Rosjan wobec jednoczenia się z Białorusią ma także doraźne powody, powiedzmy: buchalteryjne. Z najwyższym wysiłkiem utrzymująca się na własnych nogach dzisiejsza Rosja ¦ z budżetem nie przewyższającym ledwie dziesięciu procent amerykańskiego ¦ musiałaby w takim wypadku przyjąć na swe barki cały ciężar nie reformowanej gospodarki białoruskiej, coraz głębiej zacofanej, grawitującej na granicy totalnego bankructwa. Tego obciążenia nie dałoby się unieść: rosyjska ekonomika runęłaby, przywalona białoruską. Ot i cały sekret owej rezerwy, obaw myślących elit kremlowskich. Które ponadto wiedzą, że dopóki Republika Białoruś pozostaje formalnie niepodległą, pojawienie się Łukaszenki w roli porywającego rywala do imperialnego stolca im nie grozi. Bezpieczniej jest nie wpuszczać go do swych włości. Teraz, przy Putinie, i to ryzyko już odpadło. ¦ Czy można, chociaż w zarysie, przewidzieć najbliższe i nieco dalsze losy Białorusinów ¦ nas z Kraju Białostockiego i ich z Republiki Białoruś? Już wiadomo, że my wespół z Polakami będziemy podążać do Unii Europejskiej. A jaki kurs obierze coraz bardziej osamotniony Mińsk? ¦ Można przewidzieć, bo z tym akurat najłatwiej obecnie, Panie Jurku. Polska jest już w NATO, a za lat kilka znajdzie się w Unii Europejskiej. Republika Białoruś natomiast oddala się w przeciwnym kierunku, czyli w stronę Rosji. Inaczej mówiąc, zamożniejsi i bardziej rozgarnięci szukają swoich, a biedota swoich. My, w Kraju Białostockim, jesteśmy poniekąd pasażerami na gapę w tym wehikule dziejów. W powstałej sytuacji zarówno Warszawa jak i Mińsk, jak widać, nie mają wyboru. Polska jeszcze długo będzie zbyt słaba, aby móc realnie oddziaływać na sytuację w Białorusi. Czynnik ukraiński z południa również nieprędko nabierze sprężystości. Litwa (z Nadbałtyką) zaś, zapatrzona w Skandynawię, panicznie boi się obligujących więzi na wschodnim kierunku, zatem niechybnie popadnie w status państwa buforowego, przystawiającego się do zachodnich pożytków. Małe to stworzenie obok dziesięciomilionowej Białorusi. I jeśli będzie w końcu epatować mińskiego suwerena, to najwyżej niebrzydkim dobrobytem, co w przypadku niedużych tworów państwowych nie bywa specjalnie trudne (gorzej z uszczęśliwianiem olbrzyma). 63 Więc co pocznie Mińsk? Ano to, co czyni. Białoruś źle jest położona w Europie, na jej wielkim zbójeckim gościńcu. Gdybyż trochę z boku, jak Ukraina czy Litwa... I chociaż białoruski korytarz na kontynent jest niezbędny Rosji, nie zaryzykuje ona połknięcia Białorusi; to by okropnie wystraszyło satelicką Wspólnotę Niepodległych Państw! I co ważniejsze ¦ zagroziłoby dobrym stosunkom z Zachodem, bez wsparcia którego ona „umrze w butach”. Paradoksalnie NATO właśnie zapobiegnie takowym chętkom szowinistów „jedino-niedielimoj”. Sojusz Atlantycki, usadowiwszy się nad Wisłą, nie tęskni do rosyjskiego sąsiedztwa na Bugu; lepszy Łukaszenka i jego nic nie znacząca armia. Co prawda, zwisa nad polską północą zmilitaryzowany Obwód Kaliningradzki, ale to enklawa, niczym pamiętny Port Artur, który Japończycy onegdaj tłamsili ile wlazło (w 1905 r.). Że Rosja znalazła się w tarapatach, każdy to ze zrozumieniem, acz z niepokojem, przyjmuje do oczywistej wiadomości. Wykręca się jakoś z upadku gospodarczego duża Ukraina. Inflantami nie zawracajmy sobie głowy ¦ od zarania pisanych dziejb siedzieli tam jak nie Duńczycy, to Szwedzi lub Niemcy, to nadbałtycki odłamek Europy, i nie dlatego jestem pewien, czy kiedykolwiek zaznali Łotysze z Estończykami „rozkoszy” słowiańskiej pańszczyzny, czyli pracy niewolniczej. Batożenia na gumnie. Analfabetyzmu. Ius primae noctis, raczej tak, jak wskazuje łacińska nazwa rozprawiczania ślubnych dziewic, zapoznawania niewiniątek z orgazmem. Przez feudałów. I Białoruś, oto pomiędzy tym wszystkim. Boję się mieć rację, ale czarno widzę jej przyszłość. Zanadto jest ona uwiązana Rosji. Będzie się plątać w ślad za nią, niczym ubogi krewny. A potrwa to! Rosja w swej historii tylko na krótko zaznała czegoś takiego, co rokowało dla niej prędki dobrobyt. Działo się to w okresie reform Stołypina i żywiołowego rozwoju kapitalizmu, kiedy rubel rósł w potęgę na giełdach światowych. Dzisiejsze powracanie do tamtej świetności przypomina słodki sen pośród rozwalisk. Niewątpliwie drgnie tam coś, za lat jakieś dwadzieścia, gdy wygasną ostatnie głownie sowietyzmu. Przejaśni się niebo. Z Białorusią będzie to samo. Nie może nie być tak samo z nią. Najoczywiściej brakuje jej klientów na boku. I będzie brakować. Niby dlaczego ma nie brakować? 64 Śladem misjonarzy ¦ w jednym z esejów napisał Pan, że różnorodność religijna Białorusi jest unikatowa w Europie, a istotne znaczenie społeczne mają tam wszystkie trzy wielkie odłamy chrześcijaństwa ¦ prawosławie, rzymski katolicyzm i protestantyzm. Wspomina pan też o Kościele unickim, który niegdyś był tu nawet religią dominującą, a teraz, pod względem liczby wiernych, dorównuje tamtejszym różnorakim sektom. Spójrzmy jednak na dzisiejszą zachodnią Europę ¦ bogatą, ale z opustoszałymi świątyniami. Na tym tle zateizowana Białoruś wygląda podobnie. W czym więc tkwi owa unikatowość konfesyjna Kraju Białoruskiego? ¦ Unikatowość Białorusi w tym znaczeniu polega na tym, że stale przenikają ją prądy chrześcijaństwa wschodniego i zachodniego, do tego stopnia, że dzisiaj staje się ona wprost trójwyznaniowa: prawosławna, katolicka, protestancka. Szczególnie baptyzm wchodzi jak gdyby w miejsce dawnego uniatyzmu. Czegoś podobnego nie widać w krajach Europy; może na Bałkanach. Skutek to pogranicznej sytuacji, przedziału między cywilizacją bizantyjską a rzymską, co przełożyło się na rywalizację polsko-moskiewską na tym areale. Nic zatem dziwnego, że Wielkie Księstwo Litewskie nie było w stanie utrzymać się samodzielnie, bez poparcia ze strony Krakowa. Stawka na pohamowanie Moskwy w sojuszu Wilna ze Złotą Ordą nigdy się nie spełniła, mimo zamierzonej w tym celu próby z okazji bitwy na Kubkowym Polu w 1380 roku (Jagiełło jednak nie wziął w niej udziału, zawrócił, obawiając się reakcji chorągwi złożonych z wyznawców prawosławia). Nikłe zaś uczestnictwo wiernych w nabożeństwach w świątyniach Zachodu i w Białorusi tylko na pozór jest identyczne. Chodzi o zupełnie różny ciężar gatunkowy tego zjawiska tam i tutaj. Zachodnia Europa ateizuje się bez nacisków ideologicznych, nie wskutek działań represyjnych, jak to do niedawna miało miejsce w naszej części kontynentu. Dlatego w myśl działania prawa akcji i kontrakcji należy oczekiwać w Białorusi wzrostu religijności. Sprzyjać temu będzie również brak rozwiniętej idei narodowej, która nie zdołała wypełnić pustki duchowej po skompromitowaniu się komunizmu, zarówno w wymiarze politycznym, jak i umysłowym. Ponadto trzeba pamiętać także o tym, że ateizm radziecki charakteryzował się ¦ szczególnie w sferze mentalnej ¦ sporym zestawem cech przynależnych właśnie religii jako takiej. Ateizm ów był czymś w rodzaju antyreligii, z wyraźną skłonnością do fanatyzmu, posuniętego aż do dewastacyjnej represyjności, apodyktyzmu wyznaniowego etc. Okresami w ogóle nie tolerował wiary chrześcijańskiej, uciekając się do stosowania wręcz terroru państwowego i wytwarzając ubocznie etos męczennictwa. Odmiennie zaś kształtuje się religijność w Kraju Białostockim. W polskich warunkach tu nigdy nie doszło do wojującego ateizmu, przecież nie zamykano kościołów i cerkwi, zamieniając je w kluby czy magazyny materiałów budowlanych. Nawet członkowie rządzącej partii nierzadko tolerowali praktyki religijne w swym najbliższym otoczeniu czy w rodzinie. Ów, stosunkowo duży, liberalizm był z pewnością wymuszony zbyt słabym oparciem władzy w narodzie (przy okazji korzystała na tym Cerkiew jako mniejszość wyznaniowa). Z tej racji Polsce nie grozi jakiś odwrotny kierunek na wzór postsowieckiej Białorusi czy Rosji, gdzie komunizm cieszył się przedtem olbrzymim poparciem ludowym, będąc rdzennym wytworem polityczno-społecznym, nie narzuconym przez obcych. Biorąc pod uwagę wspomnianą trójwyznaniowość Białorusi, prawosławno-katolickoprotestancką, teoretycznie można oczekiwać burzących konfliktów międzykonfesyjnych (przypomnijmy niszczące wojny religijne ¦ ludobójcza Trzydziestoletnia ¦ w pośrednio- 65 wiecznej Europie). Jednakowoż nie przewiduję jakowejś powtórki owego czarnego scenariusza. Zachodniochrześcijański katolicyzm i protestantyzm w zasadzie mają już dawno za sobą zaciekłość i, co więcej, są realnie zagrożone marginalizacją w swych matecznikach; nawet w polskim, naszym ¦ przestaje działać stereotyp „Polak-katolik”, ukształtowany pod zaborami, mimo że ciągle żywotny w Białostockiem. Czynnikiem destabilizującym mogłoby stać się prawosławie, ostro prące do odzyskania utraconego terenu. Lecz ¦ w odróżnieniu od odmiennych wobec niego braci w Chrystusie ¦ nie dysponuje ono teraz silnym ośrodkiem światowym, ledwo podnosi się z ruin. Przy czym nieszczęsną cechą tradycyjną Cerkwi prawosławnej jest jej bizantynizm, stałe przyporządkowanie się władzy państwowej, symbioza z nią, co naturalną koleją rzeczy limituje jej dynamizm, ów wymóg lojalności wobec polityki. Nie jest ono w stanie w sposób trwały określać swych celów własnych w życiu ogólnopaństwowym. Działa bardziej jako resort, aniżeli potencjał niezawisły. Zlikwidowany przez Romanowów urząd patriarchy nigdy nie został przez nich odnowiony; przywróciła go dopiero Rewolucja Rosyjska (przygotowania trwały długo). Co do naszego tutaj ateizmu, to ma się on coraz lepiej. Jeśli w ultrakatolickiej w nie tak odległej przeszłości Hiszpanii pojawiły się obecnie trudności z powołaniami kapłańskimi, a z tamtejszych kościołów zniknęły nieprzeliczone tłumy wiernych, to dlaczego w Polsce nie ma być w końcu tak samo... Raz jeszcze przenieśmy się w zamierzchłe czasy, kiedy na nasze ziemie nie dotarli jeszcze chrześcijańscy misjonarze. Jaćtiriescy poganie-tubylcy mieli ponoć barwną religię... ¦ A tak, Panie Jurku, przede wszystkim wielu bogów, wyspecjalizowanych jak gdyby. W chrześcijaństwie te ścisłe role przypisywane są poszczególnym świętym. Chociaż żyjemy na obszarach wczesno-historycznej Jaćwieży, kulturowo zbliżonej do dzisiejszej Litwy, właściwie nic nie wiemy o tutejszych pogańskich wierzeniach. Kolonizujący te ziemie Słowianie znajdowali się jeszcze na zbyt zaczątkowym etapie swego piśmiennictwa, by móc pozostawić po sobie jakiś ślad badawczy na temat owych „Indian ówczesnej Europy” (peryfraza z Miłosza). Można jedynie pokusić się o próbę rekonstrukcji systemu religijnego u Jaćwięgów, posługując się niejaką wiedzą, dotyczącą bardzo późno chrystianizowanej Żmudzi i Auksztoty (za sprawą Jagiełły), czy na podstawie kronikarskich zapisków Krzyżaków odnośnie pobratymczych Jaćwięgom Prusów. Ogólnie wiadomo jednak, że pogaństwo u Słowian i u tych Bałtów wyglądało dosyć podobnie, mając swe źródła we wspólnym dla nich dziedzictwie indoeuropejskim. Dla ciekawości mam oto przed oczyma schemat usytuowania głównych bogów i bogiń w starobiałoruskiej mitologii. Na czele tego areopagu stał Biełboh, zwany też Białunem, w roli boga niebios. Podlegali mu Piarun jako bóg gromu, Ziuzia jako bóg zimy i Czarnaboh jako czort w towarzystwie Marany, bogini śmierci. Miał swe kobiece towarzystwo również Piarun, pod postacią Żywa-Hramawicy, bogini lata. Stosunkowo nieczytelna jest rola Cara-Mora, boga mórz, w towarzystwie Łady Loli, bogini wiosny. Wzmiankowany w latopisach Dażboh-Chors, bóg Słońca, graficznie był wyrażany znakiem przypominającym krzyżyk lub swastykę (promienie!). Jaryła natomiast uchodził za młodego boga płodności i urodzajnych pól, w legendach wyobrażany w eleganckiej bieli i na równie białym koniu. Istniała bogini gracji, Wiasna- Vesna; takoż jurny Ład, młody bóg miłości. Mówi się też o innym bogu Słońca, o niejakim Turze (Tur). Intrygujące jest to, że ślady tych bóstw da się czasami odczytać w ocalałych nazwach geograficznych na naszym terenie: Turośń, Jaryłówka, Lady. Kiedyś przemknęły mi przed oczyma Wielesieje (Wialeś ¦ bóg Księżyca i pastuchów). Być może Jaćwież ocalałaby, dotrwała, niczym Żmudź, do historycznych już czasów, adaptując się do nowych wymogów cywilizacyjnych, gdyby nie chrzest Rusi w 988 roku i wy- 66 wołany przezeń exodus pogańskich tłumów Słowian z Naddnieprza na północ, za bezpieczne bagna poleskie, w ostępy puszcz Nadniemenia, dokąd nie sięgała wówczas władza bezwzględnego Włodzimierza Wielkiego na Kijowie. W stosunku do autochtonicznej ludności jaćwieskiej nie było tych przybyszy słowiańskich tak dużo, przypuszczalnie ¦ jak mówiłem już ¦ dziesięć procent, lecz górowali oni swym poziomem cywilizacyjnym, otóż to. Zakładali umocnione dziedzińce, pierwociny późniejszych miast. To nie były jakieś forty przeciwko owym „Indianom Europy”, bo wcale licznie stacjonowały w nich załogi akurat mieszane etnicznie, lecz pod dowództwem na pewno słowiańskim, na co wskazują późniejsze raporty wywiadowcze Krzyżaków czy przejrzyste aluzje latopisców. Wierzenia przedchrześcijańskie nie uległy całkowitemu zanikowi, trwały w podświadomości aż do połowy minionego stulecia. Jeszcze moja babcia opowiadała mi, dzieciakowi, o dobrym duszku domowym (Damawik) i o takimże w polach (Palawik). Wyobrażałem ich sobie trochę jak krasnoludków. Za mojego dzieciństwa istniała magia ciemności ¦ z nastaniem wieczoru, zwłaszcza jesienno-zimowego, nie wychodziło się z domu bez pilnej potrzeby, a jeśli już, to za najbliższy węgieł. Magia dwunastej godziny nocy ¦ czas złych mocy i wszystkich diabłów. Straszne, mrożące krew w żyłach, opowieści dorosłych stale zaczynały się sakramentalnym poinformowaniem na początku, że stało się to coś o dwunastej... Dziś nic nie jest w stanie mnie wystraszyć, nawet nagle ujadający w ciemnościach pies, który wtedy mógł zdawać mi się objawionym czortem. Szkoda tych strachów, jednak przydawały one jakowejś duchowości i tajemnicy. Nudno się teraz żyje. Planowo, bez dramatów. Jeśli czegoś się boimy, to najwyżej męki umierania na raka... A pamiętam jeszcze święte kamienie i dęby. ¦ Czy książę Włodzimierz Wielki, przyjmując w 988 r. chrzest z Bizancjum, a nie ¦ jak niemal cala Europa ¦ z Rzymu, był świadom wszystkich konsekwencji tego aktu? Już wtedy, jak nam dziś wiadomo, różnice doktrynalne i ambicjonalne obu tych wielkich ośrodków były na tyle duże, iż nieuchronnie party do rozbicia Kościoła chrześcijańskiego. Chrzest Rusi wzmocnił w sposób olbrzymi pozycję Konstantynopola, wskutek czego schizma w 1054 roku nie była dla niego już taka straszna. Podział na chrześcijaństwo wschodnie i zachodnie przetrwał do dziś. Najnowsze próby zjednoczenia Europy pod sztandarem zachodniej demokracji póki co są mało skuteczne. Pojawiły się nawet opinie, iż to w ogóle nie jest możliwe, bowiem takich wzorców nie da się ponoć zaszczepić na gruncie bizantyńskim. Wprawdzie prawosławna Grecja nieźle dziś sobie radzi w Unii Europejskiej, a nawet w NATO, jednak głoszący takie opinie powołują się na przykład Rosji, Ukrainy i Białorusi Panie Jurku, żarty Pana się trzymają! O jakiejże przewidywalności doktrynalnej możemy mówić w odniesieniu do owych odległych czasów, kiedy władcy ¦ nie tylko w naszych stronach ¦ byli kompletnymi analfabetami (np. twórca politycznej Europy Karol Wielki)? Przy czym warstwa rządząca u tutejszych Słowian wywodziła się po części z rudobrodych Wikingów- Waregów, zwanych na nowogrodzkiej północy ¦ jak Pan wie ¦ również Rusami (stąd: Ruś, Ruska Ziemia). Zmagania, rozgrywające się pomiędzy kniaziami ruskimi przed tysiącem lat to poniekąd sprawa wewnętrzna tychże Wikingów. Przypomnę raz jeszcze znany zapis kronikarski o tym, jak to kniaź Włodzimierz, rządzący około 980 roku w Nowogrodzie Wielkim, chciał pojąć za żonę młodziutką i bliskoplemienną mu kniaziównę Rahnedę, córkę skandynawskiego suwerena na Połocku, Rahwałoda (Rikwalda?). Odmówiła i wtedy on krwawo się zemścił na nich i całym państwie połockim (prabiałoruskim), pustosząc włości i mordując rodzinę niewydarzonej narzeczonej, a ją samą rytualnie gwałcąc, zmuszając w ten sposób do finalizowania upragnionego przezeń ożenku z nią. Nie będąc jakimś oszalałym starcem, lecz ledwie ponoć szesnastoletnim pogańskim młodzianem, napalonym na piękną dziewczynę. Zresztą już dysponując sporym haremem, podobno z ośmiuset kobiet. Widocznie był z niego 67 nielichy erotoman w wieku dojrzewania płciowego, ale najpewniej szło tutaj o zawładnięcie tym bogatym miastem z przyczółkami portowymi na Bałtyku (Morze Wareskie). Tenże Włodzimierz, który został potem Wielkim i świętym, sadowiąc się w końcu na Kijowie, kontrolującym przecież w całości ¦ pamiętajmy ¦ ów ruchliwy szlak do Konstantynopola i zarazem prastarym mieście Scytów z grecką metryką (Barystenes-Dniepr), wykazał się genialnością samorodnego polityka, postrzegając jak rosną w potęgę inne władztwa, które kategorycznie wyzbyły się wielobóstw; chrześcijaństwo z Bogiem Jedynym wszak centralizowało dziedzictwo i wzmacniało władzę monarszą, legitymizowało ją w świecie. Być może pojął to, długo oblegając niebawem wspaniałe miasto helleńskie Chersones na Krymie (w okolu obecnego Sewastopola). Grecy bizantyńscy widocznie musieli niezwykle zadziałać, skoro zamiast okropnego szturmu barbarzyńców ruskich wszystka groza skończyła się uroczystym chrztem Włodzimierza i jego przybocznej drużyny w przepięknej cerkwi miejscowej. Chociaż wygląda to na coś przypadkowego, ale przypadkowe nie było: prawosławie w owe epoki oślepiało swym cesarskim przepychem, a stało za nim przepotężne wówczas Bizancjum. Chrześcijaństwo zachodnie zaś prezentowało się wonczas nader surowo i siermiężnie, imperium karolińskie nie przeżyło swego twórcy i tamtoczesna Europa rozpadła się na mrowie suwerennych ziem, na ową Rzeszę Niemiecką i inne. Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego wszak było w dużej mierze fikcją, kreowaną przez niegdysiejszych Germanów. Ochrzczone z czeską pomocą w 966 roku państwo gnieźnieńskie przecież ratowało się w ten sposób przed ekspansją zza Odry, bowiem rozsiane chrześcijańskie enklawy nad Wisłą i nawet Wartą istniały w obrządku słowiańskim o wiele wcześniej, z lekkiej ręki Braci Sołuńskich właśnie. Ślady ich działalności wśród przyszłych Polaków znajdujemy nie wyłącznie archeologiczne. Zawsze dziwiły mnie nazwy miejscowości od rzeczownika „cyrkiew” w Wielkopolsce i na Pomorzu, albo chociażby Popowo, gdzie urodził się Wałęsa. Chrześcijaństwo poza granice Cesarstwa Rzymskiego pchnęła ¦ niestety ¦ głównie polityka, najpóźniej na Żmudź, bo aż w półtora tysiąca lat po Chrystusie (XV w.). Włodzimierz Wielki po prostu nie miał innego wyjścia, chcąc umocnić się, jak i Piastowie; Jagiellonowie zachowali się podobnie wobec wspomnianej Żmudzi, ciągle atakowanej przez rycerzy krzyżowych, wojujących ponoć w celach misyjnych. Zwraca uwagę gwałtowność przeprowadzanej u nas chrystianizacji, zaangażowanie w nią aparatu represyjnego. Polanie, nie mający dokąd umykać, uciekali się do buntów i powstań (rebelia Sieciecha); Rusowie bieżeli za topiele poleskie, takoż w nieprzejrzane lasy ugrofińskie nad rzekami Moskwą i Wołgą. Czytać i pisać potrafili wtedy jeno mnisi i nikt ponad nimi. To całkiem wystarczało. Niektórzy Wikingowie znali własne pismo runiczne, odgrzebywane teraz przez naukowców na Rusi. A prawosławie ¦ ciekawostka ¦ sięgnęło aż dzisiejszej środkowej Szwecji, zatem Wikingowie slawizowali się również u siebie, tak jak np. francuzieli oni w Normandii, gdzie ostało się po nich ino normandzkie imię terytorium, niczym ruskie nad Wołchwą i Dnieprem. Ocierając się o powody rozpadu chrześcijaństwa na zachodnie i wschodnie, darujmy sobie dywagacje o różnicach natury doktrynalnej, bo ¦ jak to zawsze ¦ sednem sporów był i jest problem zwierzchnictwa, koniecznie na tle spięć z dziedziny teorii. Zauważmy, że rozpęknięcie się przyszłej Europy na rzymskokatolicką i prawosławną jest konsekwencją zaistnienia dwóch wielkich kultur antycznych, najpierw greckiej (helleńskiej), później łacińskiej (rzymskiej). Ekspansja „greckiej wiary” utrzymywała się na żywotności państwowej Bizancjum jako wschodniej połowy byłego Cesarstwa Rzymskiego; Konstantynopol założył jeszcze cesarz Konstantyn, zmuszony opuścić Rzym pod naporem Germanów i innej barbarzyńskiej swołoczy. Proszę nie zapominać, że bizantyjska część Cesarstwa trwała o całe tysiąc lat dłużej! Tyle, że Zachód za owe tysiąclecie stale się rozwijał cywilizacyjnie, Bizancjum natomiast bardziej zaabsorbowało się walką o przetrwanie, będąc skubane przez rojącą się Azję Środkową; wędrówka głodnych przeciwko sytym. 68 ¦ Kościół rzymskokatolicki, którego ekspansywność trwa nieprzerwanie do dziś, w całej swej historii czynił mnóstwo prób objęcia swym zasięgiem obszarów Białorusi i wyparcia stamtąd prawosławia. Tę politykę realizował oczywiście rękami najbliższych zachodnich sąsiadów ¦ Polaków. Pierwszym krokiem było zbliżenie w Krewie z 1385 r., kolejnym ¦ unia lubelska w 1569 r. Szczytem ekspansji stała się w 1596 r. unia brzeska ¦ wychwalana przez Kościół do dziś, takoż wyklęta przez Cerkiew. ¦ Ekspansywność katolicyzmu, jaką znamy, wynika w dużym stopniu z mentalnej istoty kultury łacińskiej, przesiąkniętej racjonalizmem (umysłowością racji). W odróżnieniu od greckiej, przesyconej emocjonalnością, rzec by tak: artyzmem. Dlatego Rzymianie stworzyli świetnie zorganizowane imperium, a Grecy ¦ przeciwnie ¦ najgenialniejszą sztukę. W eleganckich wyższych sferach, w pałacach rzymskich, powszechnie rozbrzmiewała modna wtedy greka (np. tylko w tym języku ¦ powtarzam nie bez kozery ¦ pisywał swe poezje osławiony Neron). Każdy szanujący się dostatni dom posiadał guwernera Greka, niczym w dwa tysiące lat później w naszych stronach utrzymywane po dworach francuskie guwernantki. Alfabet łaciński wszakże jest odgreckiego pochodzenia. Pierwsze teksty chrześcijańskie powstawały oczywiście w języku hebrajskim, lecz wkrótce i powszechniej po grecku (Ewangelia, listy apostołów). Język łaciński zaś wchodził w życie liturgiczne jako trzeci. Nie minęło zbyt wiele wieków, gdy biskup Rzymu nie miał już nad sobą żadnej „góry” cywilnej i w miarę rozprzestrzeniania się chrześcijaństwa na całym Zachodzie, stopniowo zaczął być postrzegany w tamtych krajach jako namiastka cesarza (cezaryzm papieży). Przy okazji warto sobie uprzytomnić, że: papieża ¦ papa wywodzi się z greckiej formy językowej, oznaczającej ojca; „biblia” ¦ również greckiego pochodzenia (książki, zbiór książek). Prawosławie („wiara grecka”) rozwijało się pod ciągłą kuratelą cesarzy bizantyjskich (do upadku Konstantynopola w połowie XV wieku). Więc ukształtowanie się oddzielnego, czyli niezawisłego od cesarza, ośrodka światowego prawosławia ¦ czegoś w rodzaju Watykanu ¦ nie było w ogóle możliwe. To stąd się bierze tożsamość prawosławia z władzą państwową, chociaż miały miejsce potem próby uniezależnienia się, np. patriarchy moskiewskiego od dyktatu świeckiej zwierzchności, które zakończyły się siłową likwidacją przez Piotra I Wielkiego urzędu patriarchy i zastąpieniem go Przenajświętszym Synodem (jak mówiłem: za dynastii Romanowów nigdy tej decyzji nie cofnięto). A zatem prawosławie, pozostając niesamodzielne i sprzężone z państwowością, nie przejawiało ducha misyjności, tym bardziej na skalę międzynarodową. Nawet w samej Rosji, w stosunku do ludów pierwotnych. Po ostatecznym upadku Bizancjum pod ciosami Turków osmańskich został zarazem wyeliminowany, jako liczący się partner Watykanu, patriarchat konstantynopolitański ¦ najpierwszy wśród równych sobie, cieszący się uznanym autorytetem. Siłą rzeczy oczy kolejnych papieży zwróciły się na wschód, zwłaszcza w atmosferze Wojny Trzydziestoletniej, najstraszniejszej ze wszystkich religijnych, która sfinalizowała się dewastacją Niemiec i Czech (stamtąd się zaczęła, zresztą). Uporawszy się z polskim protestantyzmem, fanatyczni Wazowie poczuli się sprowokowani do wypraw na Moskwę panującym tam chaosem po śmierci okropnego Iwana Groźnego. Władysław IV szykował się do objęcia tronu carów. Walki przybrały mordercze tempo, lecz jak to z Rosją nie raz bywało, nikt nie był w stanie przełknąć jej ogromu. Trudno dzisiaj osądzić, czy w Warszawie zdawano sobie wówczas sprawę z tego, że ewentualne skatolicyzowanie kontynentu rosyjskiego niechybnie zmarginalizowałoby Rzeczpospolitą i wywróciłoby hierarchiczny porządek Europy. Rzymskokatolicki Kreml okazałby się zupełnie czymś innym, aniżeli nadal prawosławny. Najkrócej daje się przybliżyć rozumowo tę hipotezę z pomocą sławetnego paradoksu: „Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma!” 69 Co do uniatyzmu, Panie Jurku, to proszę obowiązkowo zauważyć, jak szybko wytracił on swą dynamikę, niemal nazajutrz po Brześciu. A przecież stała za nim zdecydowana większość wierchuszki kleru prawosławnego; osoby dobrze urodzone i dobrze wykształcone. Niebawem przyłączył się do idei unii cerkiewnej sławny Melecjusz Smotrycki, umysł głęboki, równy najprzedniejszym intelektualistom Europy. Obrona prawosławia nie polegała na tępej negacji inicjatyw z naprzeciwka: polemika była najwyższej próby! Powiem w tym miejscu więcej: nie widać, by strona katolicka specjalnie się ratowała tą unią, obstając raczej przy koncepcji prozelityzmu, totalnego wprowadzenia rzymskiego katolicyzmu w ruskiej Litwie i na Ukrainie (zwanej wówczas Rusią). Nie kto inny, a wszak sławetny Piotr Skarga wyrzekał na głupotę Lachów, ignorujących Unię Brzeską. Wystarczy przypomnieć o wprowadzeniu prawnego zakazu porzucania „wiary polskiej” na rzecz „wiary ruskiej” (czyt. unickiej). Właściwie nie dotrzymano żadnego z ważniejszych ustaleń, jak np. gwarantowanych miejsc w Senacie Rzeczypospolitej Obojga Narodów, które miały być zawarowane dla senatorów-unitów. Zamiast uznanej formalnie równorzędności Kościoła z Cerkwią, zepchnięto ją na drugi plan, do roli przedsionka w „prawdziwej świątyni Boga”. Zaowocowało to w końcu wytworzeniem się w Litwie społecznego stereotypu: religii panów i religii chłopów, Boga szlachty i Boga kmiotków. Popi-parochowie cierpieli niedostatek, cerkiewki wiejskie ¦ nie wspomagane materialnie ¦ przypominały stodoły. Idea unii została spaprana przez egoizm herbowej braci i wcale nie świeciła przykładem dla innych prawosławnych ludów. W tym kontekście stają się zrozumiałe powody bezkonfliktowego prawie zlikwidowania jej ¦ raczej uznania tego faktu - przez carat w 1839 roku. Kler unicki zapewne miał serdecznie dość stałego klepania biedy w sąsiedztwie pyszniących się księży. Przyczynę ostatecznej klęski unii cerkiewnej na ziemiach białoruskich da się określić najkrócej następująco: struktury kościelne nie życzyły sobie równorzędności ze strukturami cerkiewnymi, bo wówczas musiałoby dojść do dzielenia się zasobami majątkowymi, takoż władzą w państwie, wpływami. Z bardzo podobnych przesłanek doszło poprzednio do odrzucenia protestanckich postulatów odrodzenia wiary i jedności chrześcijan. Niestety, ciągle decydowały nie zasady, lecz pieniądze. Zatrzymajmy jeszcze uwagę na Białorusi, szczególnie w czasach już pośredniowiecznych. Charakterystyczną cechą konfrontacji religijnej na jej terytorium jest dążenie nie do przejęcia kierownictwa nad dalszym rozwojem tego kraju, lecz zawładnięcia nim w stylu najzupełniej kolonialnym. To nieustająca rywalizacja pomiędzy Polakami i Rosjanami, w której Białorusini nie tylko nie biorą udziału, ale są wręcz niedopuszczani do jakiejkolwiek pod tym względem aktywności samodzielnej. Ten stygmat trwa do dziś: prostego Białorusina nic nie obchodzi Republika Białoruś, która istnieje na tej samej zasadzie, co kiedyś każda inna władza tutaj, czyli: obok narodu. Znamienny żart: Republika Białoruś jest niezależnym od Narodu Białoruskiego państwem... To się oczywiście odmieni z czasem. Musi! ¦ W dziele chrystianizacji Słowiańszczyzny najbardziej znacząco zapisali się dwaj wielcy misjonarze, Bracia Sołuńscy, późniejsi święci Cyryl i Metody. Podstawą, ich misji było głoszenie Słowa Bożego w ojczystym języku wiernych. W tym celu opracowali nawet alfabet słowiański, czyli cyrylicę, do dziś używaną w świecie wschodniosłowiańskim i na Bałkanach. Pamiętajmy, że Kościół rzymskokatolicki na całym świecie trzymał się martwej łaciny aż do połowy obecnego stulecia. I oto dziś język starocerkiewnosłowiański dla większości prawosławnych staje się także coraz mniej zrozumiały. W Kraju Białostockim, znacznie już spolonizowanym, zachował się jeszcze jeden anachronizm: kazania po... rosyjsku. Gdyby misja św. Cyryla i Metodego przypadła na czasy współczesne, to jaki język wprowadziliby do białostockich cerkwi? Polski? A może białoruski? 70 ¦ To zależy... Jeszcze dwadzieścia lat temu ¦ na pewno białoruski. Obecnie, raczej polski, skoro nawet na wsi rzadko już słychać jakiś dialekt, wszędzie natomiast telewizyjnogazetową polszczyznę. Mechanizm odchodzenia od słowa ojczystego u nas jest ten sam, co u Sowietów ¦ u nich powszechna peryferyjna rosyjskojęzyczność, u nas obrzeżna polskojęzyczność (łatwo wyczuwalna w głębi kraju). Dwa imperialne języki. Sama kultura narodowa ¦ nadal białoruskojęzyczna. Inna nie jest bowiem możliwa. Dlaczego? Idzie o to, że każda asymilacja językowo-kulturowa i przez długie pokolenia albo i wieki ma charakter powierzchowny, zanim się wkorzeni naprawdę. Przykładowo mówiąc, dzisiejszy Białorusin nie będzie w stanie być dobrym poetą nie we własnym, nie w rdzennym języku. Gramatycznie może bezbłędnie tworzyć po polsku czy ¦ gdzie indziej ¦ po rosyjsku, ale wielkiej poezji z tego nie wykrzesze. Dotychczas w Białorusi nie objawił się żaden znaczący talent rosyjskojęzyczny, jak i w Kraju Białostockim wyuczenie polskojęzyczny. Wyczuwam w tym jakieś prawo natury. I szkoda mi tych, którzy próbują swych sił poza mową białoruską. To stracone starania i lata życia. Widywałem wielu takich za swe półwiecze. Nikt z nich się nie wybił, najwyżej do poziomu nagrody Wojewody Białostockiego, urzędniczej, nie literackiej. Asymilacja nieuniknienie prowadzi do zaniku osobnego centrum i do prowincjonalizacji danej społeczności etnicznej, wciągania jej w życie właśnie obrzeżne wobec etniki asymilującej. Ile wieków trzeba było, póki zlatynizowana Galia, pozbawiona w ramach Imperium Rzymskiego swej odwiecznej celtyckości, zdołała znowu zaistnieć jako coś oryginalnego, tym razem pod postacią Francji?! Albo Portugalia. To przykłady z historii powszechnej. Moi adwersarze powołują się w tej materii na zanglizowaną Irlandię i jej wielką literaturę anglojęzyczną. Tak, ale słowo angielskie bardzo dawno weszło w trzewia tych wyspiarskich Celtów, wręcz w ich geny. W przeciągu szeregu pokoleń. Białorusini zaś zajmują się wygubieniem swej mowy dopiero teraz, ledwie od epoki Chruszczowa tam i Gomułki tu. Nieporadne wysławianie się po białorusku uchodzi za znamię wyższej kulturalności i wykształcenia, wręcz za powód do chwalenia się tym (niczym francuski akcent kiedyś). Albo jak u moich kryńskich ziomków, którzy skaczą mi do oczu za odezwanie się do nich nie po polsku. Czują się wtedy celowo poniżeni przeze mnie. Zaś język rosyjski u kochanych batiuszków jest już zabawnym nieporozumieniem. Zastąpią go polskim, to pewne. Są oni wszak chłopskiego pochodzenia, więc niezdolni do szacunku względem ojczystości, zazwyczaj biednej, zakompleksionej. Będą dowartościowywać się polszczyzną. Będą dumnieć na koszt Polaków. Ich kultury ¦ W Kraju Białostockim zrodziło się pojęcie: Polak prawosławny. Dziś tak siebie określa większość tutejszych mieszkańców pochodzenia białoruskiego. To wynik przede wszystkim nikłej u nich świadomości narodowej, o co trudno nieraz mieć pretensje (zadziałały uwarunkowania obiektywne ¦ brak własnego państwa, nasilające się zjawisko polonizacji). Ciekawe jest uzasadnienie takiego samookreślenia się przez osoby wykształcone, szukające swych korzeni historycznych. Otóż środowisko białostockiego „Przeglądu Prawosławnego” niegdyś usilnie próbowało nawiązać do... zamierzchłego państwa Wiślan, ponoć chrystianizowanego właśnie w obrządku praprawosławnym. W ten sposób „Polacy prawosławni” chcą niejako odciąć się od przypisywanej im ruskości, dowodząc że prawosławie ma głębokie korzenie także na terenach rdzennie polskich (do których poddańczo zaliczają też Białostocczyznę). Inni uważają kategorię narodowości za coś zupełnie zbędnego, utożsamiając się jedynie z obywatelstwem państwa, w którym mieszkają. Są też tacy, którzy deklarują akces do narodu... prawosławnego. Czy religię w Kraju Białostockim da się postrzegać w oderwaniu od przynależności narodowej wiernych? Czy pojęcie Polak prawosławny ma jakieś uzasadnienie historyczne? 71 ¦ Żadnego uzasadnienia, panie Jurku! Polak prawosławny to Polak i tyle. Można mu jedynie współczuć z powodu popularnego stereotypu „Polak-katolik”. Polak prawosławny jest bowiem postrzegany jako niecałkowity Polak, wyasymilowany z naprzeciwka jak gdyby. Będąc przy tym jeszcze i neofitą narodowościowym nie może on liczyć na jakąś równorzędność, co dobitnie potwierdza np. brak osób prawosławnych na znaczących stanowiskach kierowniczych w strukturach władz białostockich, czy pamiętna afera z niedopuszczeniem niekatolika do posady wicekuratora. U nas niemożliwe jest to, co możliwe gdzie indziej ¦ np. miejscowy Niemiec jako prezydent Słowacji, przy czym nie kryjący się ze swą niemieckością, lub Ukrainiec jako premier rządu francuskiego w niedalekiej przeszłości. Dość podejrzenia u nas o białoruskość, by mieć zatrzaśnięte drzwi przed nosem w naszym urzędniczym Białymstoku. Smutne, lecz prawdziwe to. Na długo! Dlatego przystąpienie Polski do Unii Europejskiej jedynie zapoczątkuje proces odszowinizowywania niby demokratycznej biurokracji... Nawracając zaś do epok sprzed tysiąca lat z okładem musimy wiedzieć, że chrystianizacja kraju Wiślan (875 r.) w obrządku słowiańskim dokonywała się w ścisłym porozumieniu o wiek wcześniej z Rzymem. Wówczas nie istniał podział na katolików i prawosławnych. I praktycznie po dziś dzień różnic nie do pogodzenia w dogmatach nie ma. Bardziej przypominało to problem językowo-kulturowy, z którym należało się liczyć w szerzeniu wiary w Boga Jedynego. Chrześcijaństwo wszak przez szereg stuleci w ogóle nie wychodziło poza granice Cesarstwa Rzymskiego, sporadycznie jedynie ¦ w misyjnych ramach ¦ zagłębiając się w strony barbarzyńskie. Stąd głównie wynika posługiwanie się w nim językami kultury imperium ¦ łacińskim i greckim. Upadek władztwa Rzymu i przeniesienie jego centrum za cesarza Konstantyna do nowo założonego Konstantynopola (Roma Nova) było spowodowane m.in. olbrzymim ciśnieniem ludów spoza cywilizacji, w pierwszym rzędzie zadunajskiej kłębiącej się Germanii. Sławetna Wędrówka Ludów, o której mówi się już w szkole podstawowej, ów nieustający trend Wielkiego Stepu do bogactw antycznego Śródziemnomorza, poniekąd wypchnął Słowian z ich prastarych siedzib plemiennych na areale znanej nam dzisiaj Galicji z Wołyniem. Ich nagła ekspansja przestrzenna nie przestaje zdumiewać historyków (wiedza o jej mechanizmach wciąż nieduża). Dość zaznaczyć, że dosłownie cały europejski wschód Cesarstwa ¦ z wyjątkiem porzymskiej enklawy wołoskiej Dacji ¦ przeistoczył się niebawem w słowianojęzyczny. Do samych murów Konstantynopola i weneckiego wschodu Italii, wciskając się też w alpejskie doliny późniejszego pogranicza austriacko-szwajcarskiego i wychodząc do Połabia, a nawet do nadbałtyckich okrawków Skandynawii. Była to słowiańska bomba demograficzna. Bracia Sołuńscy, apostołowie Słowiańszczyzny Cyryl i Metody ciągle budzą u niektórych kontrowersje ¦ Grecy oni, czy raczej Słowianie (?). Słowiańszczyznę słyszało się nie tylko na ulicach i targowiskach Salonik nadegejskich, ale również w głębi Peloponezu, w byłej Sparcie i być może w Atenach, naówczas prowincjonalnej mieścinie Bizancjum. Proszę sobie wyobrazić, Panie Jurku, że wyruszając z tychże Salonik-Sołunia w kierunku ku Bałtykowi przez Karpaty całkiem wystarczała w podróży znajomość słowiańskiej mowy. Ten ogromny pas terytorialny nowozjawiska lingwistycznego rozcięli na pół dopiero Madziarzy-Węgrzy, przybyli z daleka, z doliny Uralu, dobrnąwszy tu w dziesiątym wieku, łupiąc potem jako Hunowie aż nadatlantyckie miasta (stąd wzięła się ich międzynarodowa z angielska nazwa: Hungaria). Przecież nie dałoby się chrystianizować owego przeogromnego obszaru, posługując się wyłącznie językiem greckim. Oczywiście, nie udało się przełożyć mnóstwa terminów liturgicznych, ze względu na brak odpowiedników pojęciowych w słabo rozwiniętej natenczas słowiańszczyźnie, jej słowotwórstwie, ale radzono sobie z tym z pomocą kontekstu zdaniowego. Jeśli zaś pogański władyka „na Wiślech” ¦ według źródeł historycznych ¦ krzywdził chrześcijan, to, rzecz jasna, niebawem ciężko był pożałował tego. Marsz nowej wiary z prowincji wschodniorzymskich, tj. z Bizancjum, zmiótł go z pomocą oręża wielkomorawskiego, z Welehradu nad Dunajem; zrobiono porządek z durniem. Utracił niepodległość. Nie ma zaś 72 wątpliwości, w jakim obrządku chrzcił się „kneź” Mieszko (Miśko?), przewidująco biorąc za żonę czeską chrześcijankę Dubrawkę (Dąbrówkę). Księstwo Polan, poczynające się dosyć utulnie w zakątku rozległych bagnisk Noteci i Odry, musiało niemniej stale manewrować, by nie dać się Niemcom. Nie dać im pretekstu, idąc na sojusz z Czechami. Polan (tj. Polaków) chrystianizowano wszak z Czech, a nie z Niemiec, mimo że Niemcy aż palili się do tego. Święty Wojciech, któremu tak wiele zawdzięcza Polska, pochodził z czeskiego rodu książęcego. Do upadku rytu słowiańskiego przyczyniła się rywalizacja pomiędzy krzepnącym Rzymem jako ośrodkiem chrześcijaństwa zachodniego, a słabnącym Bizancjum, które rozchwieją wnet wyprawy krzyżowe rycerstwa germano-romańskiego do Ziemi Świętej. Idzie po prostu o to, że Zachód dynamiczniej rozwijał się, eksplodując na zewnątrz zbywającym potencjałem ludzkim. A zatem między tymi potęgami nie miało szans przetrwania coś pośredniego, czysto słowiańskiego, chociaż są pewne poszlaki, że być może w czasach Bolesława Krzywoustego jeszcze funkcjonowała słowiańska metropolia w wiślańskim Krakowie... Skrótowo można orzec tak: geografia katolicyzmu i prawosławia jest odbiciem ustalonego podziału wpływów w Europie, czyli do linii, dokąd sięgał oręż przeciwstawnych mocy (politycznych). Rzym zrezygnował z komponentu słowianojęzycznego jako niekoniecznego mu w makroskali, mało się liczącego w końcu. Bizancjum dogorywało. Jego zapadnięcie się w niebyt dało początek wielkiej karierze duchowej Moskwy, z której poczęła się Rosja. Uwzględniając te zasadnicze czynniki dziejowe, powiem Panu, Panie Jurku, że religii w Kraju Białostockim nie da się postrzegać w oderwaniu od podłoża etnicznego i narodowościowego. Prawosławny Białorusin jest czymś oczywistym, natomiast prawosławny Polak niechybnie znajdzie się w przedsionku do kościoła, najpóźniej w pokoleniu wnuków. W Białymstoku przemieszkałem prawie pół wieku i widzę, że ani jedna ze znanych mi rodzin prawosławnych Polaków nie utrzymała się w wierze przodków. Byłoby to możliwe jedynie w wypadku, gdyby ci prawosławni Polacy stanowili większość miejscowej ludności, niczym polscy luteranie na śląskim pograniczu z Morawami. ¦ Prawosławni Polacy Polakom katolikom mogą zawsze z dumą powiedzieć, iż i tak ich religia była pierwsza na ziemiach polskich... ¦ Panie Jurku, jak można mówić poważnie o pierwotności prawosławia w Polsce, wiedząc zarazem, że jego pojawienie się w tych stronach dokonało się jeszcze wtedy, kiedy Polski w ogóle nie było na świecie?! Dwuznacznie napomyka się o kraju Wiślan, ochrzczonym wszak w obrządku słowiańskim za sprawą wspomnianych Apostołów Słowiańszczyzny św. Cyryla i Metodego i przemilcza się jednocześnie, że owi Wiślanie z centrum zapewne w Krakowie, wkrótce pobici stanowili wówczas terytorium państwa wielkomorawskiego. Polskie władztwo zaś miało się dopiero narodzić po wieku z okładem, aż w dziesiątym. Chrystianizacja Wiślan zaczęła się już w 875 roku, a państwa Polan z ośrodkiem w Gnieźnie jeno w 966 roku, by w trzydzieści lat potem wyruszyć z piastowską pożogą wojenną na tenże Kraków i Sandomierz z biskupstwami słowiańskimi, co poświadczają badania archeologiczne. Słowianoprawosławnych Wiślan po prostu przyłączono, anektowano do świeżej Polski i stopniowo skatolicyzowano. Taka nielitościwa prawda historyczna. Stało się to możliwe dzięki upadkowi tegoż państwa wielkomorawskiego, które rozbili wspomniani już Madziarowie-Węgrzy, azjatyccy przybysze znad Irtyszu i Obu, pogański postrach Europy. W Polsce nigdy nie było czegoś takiego, jak w Czechach, gdzie władcy chrzcili się, żenili i umierali według obrządku słowiańskiego. Dynastia Przemyślidów chroniła ten obrządek (sławna szkoła słowiańskiej nauki w klasztorze w Sazawie). W 1091 roku władca Czech Wratysław II koronował się na króla właśnie w obrządku ¦ powiedzmy - słowianoprawosławnym. W kulturowo-politycznej orbicie Pragi znajdował się cały Śląsk, ślady czego 73 postrzegamy dzisiaj w odczeskich nazwach niektórych miast (Wałbrzych, Wrocław- Vratislav). A zatem ¦ czy z tej racji uprawnieni jesteśmy do twierdzenia, że prawosławnymi byli pierwotnie Ślązacy? Oczywiście tak, ale pod warunkiem, że tamci Ślązacy znajdowali się w Czechach, a nie w Polsce. Nie w państwie gnieźnieńskim. Wszędzie na południu pojawiała się Polska jako coś wtórnego, nieodparcie nasuwająca się z północy moc, nie tyle mocno odmienna etnicznie, co właśnie wyznaniowe. Jako potencjał jednoznacznie i od początku katolicki, który w imię swej integralności państwowej nie był w stanie dłużej tolerować rytu słowiańskiego u podbitych, zwłaszcza w tamtych czasach. Polak mógł być wyłącznie katolikiem! I tak zostało. I jak mawiał Giedroyć: polska historia jak mało która jest zakłamana. Jeśli zlekceważyć powyższe okoliczności dziejowe, to można z równie fałszywą logicznością twierdzić, że najpierwszą ongiś religią w prawosławnej Rosji był judaizm albo islam, konfesje szerzące się wśród ludów, które potem weszły w skład państwa carów. Chrzest Rusi miał miejsce dosyć późno, ledwie w 988 roku. I wiadomo historykom ¦ Gumilow! ¦ że przedtem istniały w Kijowie jakieś wahania w stronę judajskiej wiary potężnych obok Chazarów z Przyczarnomorza. Areały konfesji religijnych, jakie ostatecznie się ustaliły w Europie, odpowiadają ¦ powtarzam ¦ zasięgowi zderzających się ze sobą wpływów politycznych i państwowych na kontynencie. W epoce cyrylo-metodiańskiej nie odnotowywano sprzeczności konfrontacyjnych między katolicyzmem i prawosławiem. Znany jest znamienny fakt, że św. Metody znalazł swój wieczny spoczynek w katolickim Rzymie, a wcześniejsza działalność obu Braci cieszyła się poparciem również rzymskiego papieża, mimo że zarówno Cyryl, jak i Metody przed podjęciem swej misji słowiańskiej na Morawach byli wysokimi urzędnikami w aparacie imperialnym Bizancjum: pierwszy z nich przebywał w służbie dyplomatycznej, drugi zaś pełnił funkcję wielkorządcy gdzieś na Bałkanach, już silnie zeslawizowanych. ¦ O ile na Białostocczyźnie aż roi się już od Polaków prawosławnych, to za miedzą, granicą wschodnią, takich już nie uświadczysz. Polak z Republiki Białoruś to wyłącznie katolik. Chociaż i wśród katolików wcale niemało tam świadomych Białorusinów, co u nas ¦ np. na Sokólszczyźnie ¦ jest nie do pomyślenia. ¦ W Republice Białoruś ludności pochodzenia katolickiego jest około dwóch milionów, z czego czterysta tysięcy przyznaje się do polskości. Są to dane szacunkowe, ze względu na daleko posuniętą ateizację społeczeństwa, a także chwiejną tożsamość u mniejszości polskiej (podobnie jak u mniejszości białoruskiej w Polsce). Białorusin-katolik u nas uchodzi za jakieś dziwo natury, z powodu jednoznacznie polsko-patriotycznej postawy kleru. Przypomina mi się teraz rozmowa, jaką miałem kiedyś w Londynie z biskupem Czesławem Sipowiczem, Apostolskim Wizytatorem dla Białorusinów-katolików na Obczyźnie. Goszcząc okazyjnie w Polsce, spotkał się on był na własną prośbę z ówczesnym prymasem Wyszyńskim, by poruszyć temat nabożeństw kościelnych w języku białoruskim na Białostocczyźnie. Usłyszał w odpowiedzi: polonizowaliśmy i będziemy polonizować! Że to na pewno tak, świadczą długoletnie starania katolickich jednolicie Litwinów z Sejneńszczyzny o skierowanie do ich parafii kapłanów potrafiących odprawiać modły po litewsku (byli tacy, ulokowani jednakże na zachodzie kraju). W Republice Białoruś taka polityka kadrowa staje się nierealna nie tyle z racji zaciekłego sowietyzmu rządców, co niezrozumiałości słowa polskiego w masach przez dziesięciolecia pozbawionych kontaktu z kościołem. Jeśli Kościół katolicki w Białorusi chce przywrócić pierwotny stan posiadania dusz ¦ a chce! ¦ to czuje się wprost zmuszony do przejścia na mowę białoruską. Właśnie na białoruską, bo język rosyjski przy ołtarzu byłby odbierany przez tutejszych wiernych jako słyszalny przejaw ustępowania zawzięcie rosyjskojęzycznemu ¦ według nich ¦ prawosławiu. Mamy zatem do czynienia z czymś wprost paradoksalnym na 74 pozór: polski katolicyzm w Białorusi, od zawsze wrogi białoruszczyźnie, przeistacza się w jej silną ostoję. Inaczej nie może, skoro nie życzy sobie samo ograniczenia się do tej czterystutysięcznej mniejszości Polaków. Wszelka ekspansja, nie tylko taka, wymaga kompromisu i głębokiej taktyki. Stale tłamszony rdzenny katolicyzm białoruski, spychany do incydentalnego marginesu, zyskuje obecnie potężne wsparcie. Lepiej mieć wszakże miliony katolików w państwie białoruskim, aniżeli zaledwie kilkaset tysięcy w nim kościelnych Polaków. Szerzeniu się katolicyzmu zaś wśród elit intelektualnych w Białorusi ¦ również protestantyzmu ¦ znakomicie sprzyja po bolszewicku nachalna rusyfikacja. Chrystus u wszystkich jest ten sam przecież, ale nie wszystko jedno jest świadomemu narodowo Białorusinowi przebywać w cerkwi, w której z ambony ¦ niczym za dawnych carskich czasów ¦ wysłuchuje kazań uwłaczających jego patriotycznemu poczuciu ojczyzny białoruskiej. Jeśli ma uraz antypolski, poszuka alternatywy w protestantyzmie, szanującym Białoruś i unikającym wyzwisk pod adresem mowy białoruskiej i kultury. Jak wskazują dane ¦ protestantyzm w Białorusi zdystansuje zarówno prawosławie, jak i katolicyzm w tym kraju. Po prostu propagatorzy tej odmiany chrześcijaństwa nie są obciążeni w oczach pospólstwa służalczością względem władz ani też zaborczym rozpolitykowaniem, postrzeganym u księży. Są oni świeżo-nowi, nie splamieni agenturalnością, cynizmem. Żyją równie biednie, jak wszyscy, co także bardzo się liczy. Wchodzenie protestantyzmu „na trzeciego” do dwuwyznaniowej do niedawna Białorusi rodzi dalekosiężne konsekwencje. Protestantyzm, będąc odłamem chrześcijaństwa zachodniego jednak, stopniowo przeorientuje Białoruś bliżej mentalności europejskiej, odsuwając ją od wschodniej, bizantyjsko-azjatyckiej. Szczęśliwie odbije się to w dłuższej perspektywie czasu na zmianie stosunku do pracy i filozofii życia (bycie biednym u baptystów jest ciężkim grzechem, a nie tytułem do chwały!). Jak na razie, nie słychać o protestanckich narodach klepiących poniżającą człowieka nędzę. U nich obowiązuje kult trudu twórczego, zamiast rujnującego ekonomikę świętowania. Hierarchowie protestanccy nie zachowują się niczym udzielni książęta onegdaj. Uważają to za nawrót do barbarzyństwa, Panie Jurku. Boga nie da się przekupić przepychem świątyni, ani po cesarsku prześwietną liturgią. Trzeba Go mieć w sercu. I tego aż nadto wystarcza. ¦ Stereotyp Białorusin równa się prawosławny dał powód dostojnikom naszej Cerkwi do mówienia o przeogromnych zasługach prawosławia w ogóle dla przetrwania tu białoruskości, bez którego naród białoruski dawno by już odszedł w niebyt historii. Ale czy z tym nie jest akurat odwrotnie? ¦ Panie Jurku, o tych zasługach sam początkowo byłem święcie przekonany! Lecz minęło mało-wiele lat i spostrzegłem, że coś jest nie tak. Różnica w zachowaniach wobec nas, Białorusinów, ze strony struktur obu konfesji polega w zasadzie na tym, że Kościół programowo zwalcza i trzebi białoruskość, Cerkiew zaś trzyma się doskonałej obojętności na nasz los narodowy. Jej kler niemal całkowicie się spolonizował, nieliczne wyjątki jedynie potwierdzają tę konstatację. W mieszanych wyznaniowe okolicach topnienie białoruskości dokonuje się w samej rzeczy jednocześnie, zarówno w środowiskach katolickich, jak i w prawosławnych. W tych drugich wręcz z niejaką pokazowością, co wynika z niechętnego traktowania przez Polaków na Podlasiu deklarujących akces, do polskości tzw. Rusków (Kacapów). Rozumienie rosyjskojęzycznych kazań wkrótce się skończy, wraz z odejściem w zaświaty starszego pokolenia. Katecheza w szkołach szybko przejdzie na wyłącznie polskojęzyczną. Jak to się mówi: już jutro! Ci przyszli parafianie, dziś uczniowie, kategorycznie zażądają potem polskości w cerkwi. Z powodów bynajmniej nie nacjonalistycznych; pójdzie o zrozumienie słownictwa, dotarcie Słowa Bożego do ludzi. 75 Co uczynili hierarchowie, by tak się nie stało? Literalnie nic, sami nie posiadając tożsamości niepolskiej. Przewodząc jedynie religijności prawosławnej. Nie pojmując, że w skali społecznej jest ona wprost zależna od jej podłoża kulturowego (na naszym terenie ¦ białoruskiego). Chętnie dając posłuch przeróżnym iluzjom i mitom, jak ten o pierwotności praprawosławia w Polsce. Zapomina się, że kraj nasz jest ściśle katolicki, z marginalnymi odsetkami innowierczości. W kulturze polskiej jest jednakowoż obecna tradycja protestancka, mentalnie tożsama zresztą z zachodnim chrześcijaństwem, natomiast nigdy nie znalazło w niej miejsca prawosławie, nawet unityzm. Cerkiew ¦ także uniacka ¦ pozostała Polakowi czymś obcym. Jej polonizowanie się zakończy się nie integrowaniem się z polskością, lecz likwidacją. Powiedzmy dokładniej: samolikwidacją. Oczywiście, nie do reszty, a więc mówmy o popadnięciu w szczątkowość, wegetację. Obiektywnie patrząc na proces odchodzenia od prawosławia, nie możemy ograniczać się do szerzącego się zjawiska małżeństw mieszanych w warunkach nasilającej się diasporyczności miejsc zamieszkania wyznawców. Wszak szczere bycie Polakiem ¦ w odróżnieniu od koniunkturalnego udawania Polaka ¦ wymaga przemiany osobowości, przejęcia na swą własność psychointelektualną całego zestawu polskich pojęć historiozoficznych i światopoglądowych, w tym także dystansowania się względem wschodniochrześcijańskiego mistycyzmu cerkiewnego. Racjonalizowania swej wiary, tak bardzo widocznego w katolicyzmie. W tym miejscu warto przypomnieć sobie kłopoty odradzającej się Cerkwi rosyjskiej, utyskującej na prozelityzm katolicki w Moskwie i guberniach. Ale to nie takie proste, jak się wydaje na pierwszy ogląd sytuacji w Rosji. Również w Białorusi, w Ukrainie. Rzecz w tym, że wiele pokoleń tam wyrosło w ateizmie, przytłaczająca większość ludowa nie zna Chrystusa. Siedemdziesiąt lat władzy bolszewickiej, ideologicznie (marksizm) i mentalnie (kult naukowości) bardzo zachodniej mianowicie, spowodowało, że człowiek post-sowiecki czuje się obco w mistycyzującej cerkwi, w poetycko rozbudowanej jej liturgii, swoiście irracjonalnej. Kościół staje się mu ciekawszy, zrozumialszy, otwarty na dialog. Analogiczne reakcje czekają i prawosławnych Polaków, jeśli oni dobrze wiedzą, co naprawdę znaczy bycie Polakiem. A z tym ratowaniem w ogóle narodu białoruskiego przed jego niebytem historycznym istnieje irytujące nieporozumienie, jeśli nie jakoweś cwaniactwo polityczne. Cerkiew w Republice Białoruś jest bezdyskusyjnie wielkorosyjska! Sam słuchałem kazania jednego z jej biskupów, który wręcz wulgarnie dawał do zrozumienia, że Białorusini to nic innego, jak podgatunek Rosjan, a Republika Białoruś jest jakimś niepojętym mu żartem Historii. To było przed paru laty w Połocku, w owej kolebce państwowości białoruskiej (X w.). I słuchałem później przez radio nabożeństwa katolickiego, celebrowanego ¦ otóż to! ¦ po białorusku przez przyszłego kardynała Białorusi, Świątka, rdzennego Polaka z pochodzenia. I modlitwy za uratowanie języka białoruskiego, która byłaby nie do pomyślenia w Białymstoku z obu konfesjami. I na koniec ¦ charakterystyczne wspomnienia. Obrazki z życia białostockiego o kategorycznej wymowie. Nie było w tych zdarzeniach różnicy między władzą a Cerkwią w nazywaniu nacjonalistą każdego, kto posiadał pełną ¦ nie debilnie folklorystyczną ¦ świadomość narodową białoruską. Nie ma przykładu takiego kazania batiuszki gdzieś na parafii, który powoływałby się na historię narodu białoruskiego. Który by w ten sposób szerzył wiedzę o ojczystej przeszłości u parafian, umacniając ich w swej białoruskości na wyższym poziomie, mianowicie narodowo-patriotycznym. Wiem, że oni nie mogli, bo sami byli i są analfabetami pod tym względem. Więc nie zawracajmy sobie głowy jakimiś wymyślonymi zasługami. ¦ Światowej sławy artysta malarz, rodem z podbiałostockich Walił, który usilnie akcentuje swe białoruskie i prawosławne korzenie, zwykł powtarzać z goryczą, iż nasza Cerkiew (jej duchowieństwo) nie zrobiła niemal nic, by wesprzeć ¦ chociaż moralnie ¦ swych wiernych narodowości białoruskiej (a to połowa wyznawców) w ich staraniach o zachowanie tożsamo- 76 ści narodowej; dziś są to już rozpaczliwe zabiegi o przetrwanie nacji, co nikogo w sutannie nie wzrusza. Dlaczego ¦ Pana zdaniem ¦ prawosławie nie spełniło roli, którą odegrał (i nadal odgrywa) katolicyzm dla zachowania polskości nad Wisłą? ¦ Już gdzieś wskazałem trochę przyczyn takiego stanu rzeczy w naszym prawosławiu. Trzeba od razu podkreślić, że to się nie zmieni w dającej się przewidzieć przyszłości, ponieważ ¦ najogólniej mówiąc ¦ kler prawosławny nie ma poczucia misji, traktując swe zadania jako zawód, profesję. Wynika to z uwarunkowań historycznych istnienia Cerkwi. Ściśle wiąże się także z losami Wielkiego Księstwa Litewskiego, które wcześnie utraciło niepodległość, złączyło się z Królestwem Polskim. Chrzest pogan litewskich dokonał się wszak nie w obrządku prawosławnym, ani tzw. Unia Horodelska nie darzyła go atencją. Było jasne, że „grecka wiara” jest spychana w drugorzędność, czyli niemile widziana w państwie. Tak zostało w Rzeczypospolitej do dziś zresztą. Pomijając banały o przewagach katolicyzmu, który zawsze był nasiąknięty intelektualizmem i starał się sprostać wyzwaniom zmieniających się czasów, musimy stale pamiętać o katastrofalnych rezultatach onejże unii cerkiewnej, która dodatkowo podzieliła nam Boga na ¦ katolickiego Boga panów i unickiego Boga chamów. Ruch unicki również zepchnięto na margines życia społeczno-państwowego, o czym zadecydowały elity Królestwa Polskiego, jako dominujące pod każdym względem w późniejszej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. I zupełną klęską stał się, częściowo wymuszony przez władze rosyjskie, powrót po wiekach na łono prawosławia, w połowie XIX wieku. Dzięki tej piramidalnej głupocie carów katolicyzm i polonizm poczynił wprost gigantyczne wtedy postępy, o jakich nie śniło się księżom i polonizatorom w okresie Pierwszej Rzeczypospolitej. Wygląda to na wierutny paradoks, ale za chwilę wyjaśnię, jak do tego doszło. Otóż, interesy międzynarodowe Cesarstwa Rosyjskiego dyktowały nietykalność rzymskiego katolicyzmu, poczynając od epoki sławetnej Katarzyny II. Natomiast terroryzowany moralnie po 1839 roku ¦ oficjalne zniesienie unii cerkiewnej ¦ mużyk-unita zyskał nagle wspaniałą mu szansę znalezienia się w kościele wspólnie z panem dziedzicem i okoliczną szlachtą, jako że przejście na inną wiarę prawnie w końcu nie było zakazane, a księża przestali bawić się w stanowe ograniczenia, widząc co się święci na tzw. Ziemiach Zabranych. Rozpuszczali nawet słuchy, że katolików nie wezmą „w sołdaty” (na 25 lat). W takiej sytuacji, rzadkie dotychczas i nader nieliczne na naszym terenie, ekskluzywne parafie katolickie lawinowo rozrastały się, demokratycznie wchłaniając pounicki lud (nie każdy zdążył, wkrótce władze położyły temu tamę administracyjną). Charakterystyczne, że w rejonach, gdzie nie wytworzyły się okolice szlacheckie (np. w hospodarskim onegdaj Przybiałowieżu) do dziś mamy jednolicie prawosławne wsie, ongiś oczywiście unickie. Po prostu chłop nie miał tam się z kim równać. Pewnie jego losów owo katolictwo i tak nie odmieniłoby, nadal bez żadnej łaski „dawałby dupy” pod bizuny hajduków na gumnie, jeśli cościk strefił przy odrabianiu pańszczyzny. Jednakowoż na Ukrainie „chochoł” miewał się bez porównania gorzej ¦ zdarzało się, że z nieposłusznego robiono „świcę”: okręcano go słomą, polewano smołą i podpalano na stojąco... Albo wleczono córki jego do dworu na publiczne rozprawiczenie. Stąd i bunty ukraińskie przebiegały w trudnych do wyobrażenia nam rzeziach. Ale tamtejszy poddany miał gdzie zwiać, w szerokie stepy, dokąd władza pańska nie sięgała. Objaśniając zawiłości sytuacji religijnych, nie da się ominąć ich kontekstu społecznokulturowego. Bowiem Bóg jest jeden, ale form wiary w Niego wiele, w zależności od substratu wyznawców. Inaczej jest prawosławnym np. Gruzin, a inaczej Rosjanin, Grek i tak dalej. Nie o doktrynie mówię, lecz o jej oprawie, zwyczajach, klimacie obrzędów. Polskie prawosławie jest, niestety, skazane na polonizację nie tylko językową; wręcz na kurczenie się i to z powodów tak różnych, jak zachodzące w kraju procesy cywilizacyjne umiastowienia (zanik klasy chłopskiej) z jednej strony oraz brak zadomowienia prawosławności w tradycji duchowo- kulturalnej w ogóle Polaków, postrzegających Cerkiew jako ciało obce ¦ z drugiej strony 77 (Polak prawosławny jako etap ku „prawdziwej polskości”, czyli coś w rodzaju dawnego unity, oczywistego kandydata na katolika). Bazowa naszemu prawosławiu, zwarta etnika białoruska stopniowo rozkurza się w diasporę wielkomiejską, rozciekającą się, niczym woda w piasek; w niechętnym mu otoczeniu ogarniętego misyjnością katolicyzmu. Wiejskie świątynie pustoszeją, jak i sama wieś. Miejskie zaś w wielkie święta są wypełnione nawet tłumami, ale kogo? ¦ wczorajszych wieśniaków. Co to oznacza w perspektywie, nie muszę dopowiadać. Prawosławie, jeśli coś dobrego czeka, to ożywienie intelektualne, wychodzenie z parafiańszczyzny oraz unarodowienie koniecznie niepolskie. Tj. wytworzenie równorzędnych z innymi walorów konfesji, które będą eliminowały podatność na zabiegi misyjne z naprzeciwka. Proszę zauważyć, że kilkadziesiąt, nieraz przedziwnych, związków wyznaniowych działających w regionie zasilają w zasadzie tylko prawosławni (owszem, co nieco i katolicy). W moich Krynkach obserwuję sporo takich przypadków, i żeby chociaż jeden z nich ze środowiska tutejszych parafian księża proboszcza! Mój dom rocznie odwiedza kilkunastu werbowników, co prawda nigdy tych samych, bo w rozmowie zapędzam ich „w kozi róg” (są prymitywni!). Kościół katolicki przeistoczył się w ostoję polskości dzięki zaborczości prawosławnej Rosji i luterskich Prus. Katolicka Austria ¦ no właśnie ¦ nie wywołała na terytorium swego zaboru identycznego efektu wśród kleru, nie słychać było w Galicji o księżach-męczennikach. Kto dzisiaj z nas wie, że np. w Warszawie sprzed pierwszej wojny światowej istniało prawie tyle samo cerkwi co kościołów?! Wyburzano je jako ślady zaborcy aż do początku lat trzydziestych, najwięcej roboty mając z olbrzymim soborem na Placu Saskim. Zagrożenie ¦ oto zasadniczy powód gwałtownej polskości ambon, z których o dwa stulecia przedtem, za Pierwszej Rzeczypospolitej, ani się słyszało szowinizujących oracji, a litewscy magnaci-katolicy fundowali byli cerkwie dla chłopów w swych dobrach na Podlasiu. Kto by z obecnie możnych braci-Polaków poważyłby się choćby na cień takiego ekumenicznego zachowania? Swe żale kierujmy więc nie tyle do rozchwierutanej Polski, co do imperialnej Rosji właśnie, która swą zachłannością zmobilizowała opór przeciwko niej nad Wisłą. I to do tego stopnia, że w literaturze polskiej z tamtych czasów prawie nie występują Rosjanie, najwyżej jako przygłupy, jak gdyby nigdy nie było w Warszawie moskiewskiej okupacji. Tylko nie wiadomo czemu np. Wokulski z „Lalki” Bolesława Prusa zarabia ruble zamiast złotych polskich... Całkowite to odrzucenie rosyjskości. A my się tępo dziwimy teraz, dlaczego Polacy z sąsiedztwa krzywo pozierają na cerkwie, na popów z rosyjskojęzycznymi kazaniami. Bolesław Prus, wszak powstaniec styczniowy, póki stworzył „Lalkę” pisał do przyjaciela w 1865 r. o chorobliwym patriotyzmie polskim, który przyprawiał go o wściekłość i bóle głowy. Nosił się z zamiarem osiedlenia się w Petersburgu, metropolii na wskroś europejskiej wówczas, ze środowiskiem intelektualnym pod każdym względem wybornym. Nasz proboszcz prędzej wygłosi „propowiedź” jużci po polsku, aniżeli po białorusku, i wynajdzie na to uzasadnienie: parafianie do cna się spolonizowali. Nie powoływałby się on na ten argument, gdyby myślał przyszłościowo. Jako człowieka gnębi go jednakowoż ten sam chłopski kompleks niższości, zatem nie dopuszcza możliwości sakralizacji mowy ojczystej. Uważałby to zapewne za obrazę czci boskiej. ¦ Na kartach historii i kultury naszego narodu trwale i znacząco zapisało się wielu katolików. Ale to było pół wieku i więcej temu. U nas rekrutowali się oni najczęściej z Sokólszczyzny, jak np. Uładzistau Kazłouszczyk z Zalesia k. Sokółki. To region, zgodnie uznany przez lingwistów i badaczy dialektów za białoruskojęzyczny. I chociaż jeszcze dziś wielu tamtejszych mieszkańców rozmawia „po prostu” (potocznie tak określają ¦ od stuleci ¦ swój język), to narodowo prawie wszyscy samookreślają się jako Polacy. Pochodzący stamtąd męczennik Solidarności, ksiądz Jerzy Popiełuszko w dzieciństwie także rozmawiał „po prostu”, co w wierszu o nim podkreślił nieżyjący już polski poeta i pisarz Wiktor Woroszylski. W Polsce takie fakty się przemilcza. Dlaczego? 78 ¦ Przemilczanie, o jakim wspomina Pan, Panie Jurku, jest wprost lustrzanym odbiciem stereotypu: Polak-katolik (jeśli katolik, to Polak; mojej Mamie Europa się dzieli na Ruskich i Polaków). To, że ksiądz Jerzy (Popiełuszko) gadał w dzieciństwie po rusku, czyli po białorusku, tłumaczy się brutalnie prosto: bo kiedyś ponoć car tak przymusił miejscowy lud. Są jeszcze bardziej oszałamiające bajki dla prostaczków: prawosławni pojawili się tutaj dlatego, że car ¦ psia jucha! ¦ ich naprzywoził był... Białorusini tylko w dzisiejszych czasach zaczynają być postrzegani przez Polaków jako coś odrębnego. W latach przedwojennych przecież żadna ¦ powtarzam: żadna ¦ licząca się polska partia polityczna nie uważała nas za nie-Polaków (komuniści ¦ owszem, ale stanowili oni międzynarodówkę). Działalność białoruską wówczas ¦ i potem ¦ kwalifikowano w Warszawie jednoznacznie jako antypolską, choćby wyrażała się ona aż do przesady swą filopolskością. Aktyw białoruski celowo szturano w podziemie, w objęcia kompanii, by tym zasadniej zdławić, wykorzenić do ostatnich pieńków. Posuwano się do prowokowania wybuchu powstania zachodniobiałoruskiego w połowie lat dwudziestych, by łatwiej, ogniem i mieczem, wytrzebić aspiracje białoruskie. Pojął to Bronisław Taraszkiewicz, taktycznie wiążąc się z Komunistyczną Partią Zachodniej Białorusi, lecz bodaj lepiej uczyniłby on, idąc w ślady Antona Łuckiewicza czy Wacława Iwanouskiego, którzy zwyczajnie zamilkli, odpuścili sobie, dali święty spokój, wyczekując zmiany dziejowej. A to, że nasi wioskowi katolicy samookreślają się jako Polacy, jest wyłączną zasługą konfesjonału kościelnego. Całkiem identycznie obecnie Litwini litwinizują przedwojenną Wileńszczyznę. Tam Pan Bóg coraz częściej nic a nic nie rozumie po polsku... Naukowo zgłębiając ¦ owi etnicznie białoruskojęzyczni „kościelni Polacy” są żywym przykładem na to, że język niekoniecznie bywa wyznacznikiem poczucia narodowego. Gdyby nie tak, nie zaistnieliby niemieckojęzyczni Szwajcarzy, francuskojęzyczni Belgowie czy anglojęzyczni Irlandczycy, Amerykanie. To gwoli przypomnienia banalnego w świecie zjawiska. ¦ Rozdźwięk między oczekiwaniami wiernych wobec kościoła ¦ jak pokazuje historia ¦ często prowadzi do rozłamu, powstania sekt. Taki przypadek w międzywojniu miał miejsce w niedalekiej od Krynek leśnej Grzybowszczyźnie, gdzie białoruski chłop Eliasz Klimowicz ogłosił się prorokiem. Miejscowi nabrać się na to nie dali, ale uwierzyły w to tysięczne rzesze mieszkańców wiosek pod Bielskiem, Hajnówką, a nawet dalej ¦ w głąb ówczesnej Zachodniej Białorusi. Ci chłopi spieniężali nieraz całe swe gospodarstwa, by kupić zbawienie u „następcy Chrystusa”, którego miała wydać na świat jedna z „matek boskich” właśnie w Grzybowszczyźnie. Na ten temat napisano książki, zrealizowano filmy i sztuki teatralne. Czy to przypadek, że wszystko to zdarzyło się akurat w naszej Grzybowszczyźnie? A pan podobno wie, gdzie zakopano ciało „proroka”... ¦ To, co słyszałem o strasznym końcu „proroka”, to jednak nic pewnego i wolałbym nie rozgłaszać wątpliwych wiadomości... Natomiast zrodzenie się tzw. sekty grzybowskiej (termin Pawluczuka) nie było przypadkiem. Nawet to, że akurat w Grzybowszczyźnie, co należy łączyć z aurą, jaka zawirowała wokół osoby poczciwego rolnika Eliasza Klimowicza, który własnym sumptem wybudował był na swym poletku cerkiewkę ze zgrzebną architekturą. Gdyby owa budowa dokonała się w innych czasach, nie zdarzyłoby się z tej racji nic nadzwyczajnego: ot, przybyłby biskup na otwarcie, podziękowałby fundatorowi, uroczyście ustanowiłby filię parafii kryńskiej czy ostrowskiej. I tyle szyku. Medalem jakimś udekorowanoby staruszka za zasługi dla wiary, niewątpliwe zresztą. I, o ile wystarcza mi wiedzy w tym temacie, ów Klimowicz tak właśnie wyobrażał sobie finał swego przedsięwzięcia, wcale nie zabiegając o rozgłos. Podchodził do zamysłu po gospodarsku: spokojnie dłubał na budowie sam jeden przez szereg lat, a z braku pieniędzy sprzedawał to i owo z dosyć zamożnego gospodarstwa po ojcu, ku utrapieniu żony i dzieciaków, których traktował po chłopsku ostro... 79 „Prorokiem” został raczej niechcący, boć nawet najbliżsi sąsiedzi, jak i okoliczne wsie, mieli go za nieszkodliwego dziwaka, rujnującego niebrzydką ojcowiznę. Ponieważ cel on sobie wyznaczył wielce zbożny, więc specjalnie mu nie dokuczano. Współczuli ludziska rodzinie, którą „puścił z torbami”. Jednakowoż jakieś tam echo szło w tamten daleki świat i pojawili się niebawem pierwsi ciekawscy, na ogół z odległych stron. To oni stali się pierwszymi, nieproszonymi, heroldami nieprzeczuwanego ruchu. Nasuwa się zatem pytanie, dlaczego tak łatwo mu z tym poszło? Poniekąd żywiołowo! Początkowo wprawiając Klimowicza w szczere zdumienie, momentami w przestrach. I tu znowu, jak w przypadku prawosławia, bezwzględnie konieczne jest odwołanie się do szerokiego kontekstu historycznego, bez czego nic się nie da zrozumieć z wydarzeń w przyleśnej wioseczce Grzybowszczyzna (aut.: Hrybouszczyna). Przede wszystkim ¦ ruch sektancki, tak bujnie pieniący się w prawosławiu, z pewnością był również skutkiem zupełnego nieinteresowania się kleru poziomem świadomości religijnej swych parafian. Od zawsze po prostu puszczano to zagadnienie na żywioł, koncentrując się na obowiązkach proboszczańskich, na obrzędach świątynnych. Po części wynikało to z braku nastawienia misyjnego, ekspansywności: batiuszkowie stale czuli za sobą sympatyczny oddech władzy i to im wystarczało do dobrego samopoczucia. Skończyło się to-to wraz z odrodzeniem się Państwa Polskiego; nowa sytuacja wymagała gruntownej przebudowy pracy duszpasterskiej, na co trzeba właściwie wymiany pokolenia duchownych, podwyższenia dla nich poprzeczki edukacyjnej przynajmniej do wysokości matury gimnazjalnej. Najlepiej do dyplomu uniwersyteckiego. Stanowczo nie wystarczało już seminarium. Ponadto ¦ prawosławie po spłynięciu stąd dosyć licznej rosyjskiej warstwy urzędniczej, otoczki inteligenckiej oraz kasty oficerskiej wprędce wróciło do odwiecznej tu swej cerkiewnej wiejskości. Zarazem zniszczenia wojenne po sześciu latach przemarszów wojsk po ziemiach białoruskich okazały się przeolbrzymie, proporcjonalnie nieporównywalne z rdzenną Polską czy z innymi krainami. Dodatkowo pogłębione „bieżeństwem”, czyli ucieczką przed frontem niemieckim ludności prawosławnej w głąb Rosji, zostawiającej swój rolniczy dorobek na pastwę losu. Dotknęło to tragicznie zachodnie obszary Białorusi, mniej więcej do linii zatrzymania ofensywy wroga przez Rosjan na Wołyniu, Nowogródczyźnie i pojezierzu wileńskim. Powrót „bieżeńców” po dwudziestym roku był powracaniem na ruiny siedzib i zarośnięte młodolasem pola. Młode państwo polskie, samo ledwie trzymające się na nogach, niewiele mogło pomóc nieszczęśnikom, zwłaszcza że prawosławni reprezentowali niechętne mu postawy, będąc w ogóle niemile zaskoczeni powstaniem onejże Polski, kojarzonej z miejscowym klechą i zadufanym w sobie zaściankiem szlacheckim. Zapanowała niewyobrażalna nędza: żywiono się nie lepiej od bydła, mieszkano w ziemiankach. Bez widoków na zarobki: zdewastowany przemysł miasteczkowy, który zakiełkował przedtem dzięki rosyjskim rynkom zbytu, stał unieruchomiony wobec stołpeckiej granicy z bolszewią. Moja matka wspomina, że pięć jej sióstr oddano na służbę jedynie za wyżywienie do polskich gospodarstw w okolu Białegostoku, co też nie było takie proste, ale zadziałały wcześniejsze znajomości, powiązania familijne... Karmiono te tyrające dzieciaki byle czym, więc kończyło się to zazwyczaj ciężkim chorowaniem z osłabienia (na odchodne dawano dziewczynkom zbywające łachy, grzbiet okryć). W zimie wychodzono z chaty wzuwając na nogi jedną na całą rodzinę parę rozdeptanych kamaszy. Albo i boso, w trzaskający mróz. Zamiast pamiętanego kapuśniaku gotowano lebiodę, pokrzywy, żołędzie; w miejsce kaszy tarto korę z jakichś drzew na mąkę... Czy należy się dziwić, że ludziska wyczekiwali cudu albo końca świata? Słuchy o cerkwi, która ponoć wychynęła z ziemi i o przyjściu świętego Eliasza, proroka Ilji, rozchodziły się lotem błyskawicy. Moja matka właśnie, wywodząca się z bliskich do Grzybowszczyzny okoli, widziała owe nieprzeliczone tłumy odartych pątników, ciągnące dniem i nocą „u Hrybouszczynu”. Szli oni z daleka, z bardzo daleka, sądząc po niesłyszanych tutaj gwarach, śpiewach. Niesiono ofiary, zgrzebne płótno i pieniądze, zwłaszcza drobne, pudowymi mieszkami; 80 Eliasz Klimowicz, analfabeta w arytmetyce, nie potrafił ich sam policzyć, woził monety w końskich korbach do Żydów w Krynkach, wielce biegłych w rachowaniu... Naukowiec Pawluczuk grubo na wyrost nazwał ten ruch sektą. Żeby zaistniała ona, musi najpierw zaistnieć przynajmniej zarys jakowejś odmiennej doktryny. Tymczasem lud parł do „swojego świętego”, zwyczajnie do takiego samego chłopa, jak i wszyscy biedacy. Znalazłszy się w ślepym zaułku życia, czuł zbliżanie się tradycyjnie przepowiadanego od wieków końca świata. Nie poszedł do „Ilji u Hrybouszczynu”, otóż to, nikt ze społeczności tzw. miastowych, którym też się cienko przędło, aliści nie aż tak beznadziejnie. Dzisiaj podobny amok powszechny wydaje się być nie do pomyślenia. Chociaż ¦ kto wie? Cerkiewkę Klimowicza otula busz, a rozpadającą się w dzisiejszym bezludziu Hrybouszczynę pochłania puszcza. Samo to zjawisko rzeczywiście porusza wyobraźnię ludzi pióra i sztuki, nauki. Mimo że pochodzę z tych samych okolic i jako początkujący kawaler bywałem na festach odpustach „na Ilju” w Grzybowszczyźnie, ale jakoś nie słyszałem o tamtych wydarzeniach sprzed lat. Po raz pierwszy dowiedziałem się o nich z publikacji w białostocko-białoruskim tygodniku „Niva” i bardzo mnie one zafrapowały. Surowo partyjny wonczas dziennikarz Wąska Barszczeuski tak wyrabiał sobie wierszówkę. Potem w jego ślady poszedł Wałodźka Pauluczuk. I ten, jako były pomocnik psałomszczyka z Ryboł, więc lepiej wyznający się na rzeczy , tudzież student wyższej szkoły nauk społecznych przy KC PZPR, nie zaprzepaścił tematu za byle publicystyczny urobek; osiągnął z czasem tytuł profesora religioznawstwa. Pisarz Alaksiej Karpiuk ¦ z pobliskiego Straszewa, w międzyczasie srogi działacz w sowieckim Grodnie ¦ także podreperował swą reputację u tamtejszych naczalników, tworząc koniunkturalną powieść „Wierszalinski raj”. Wreszcie zarobili swoje na nieszczęsnym Klimowiczu i autorzy sztuk teatralnych, aktorzy, reżyserzy filmowi. Mam nadzieję, że na tym się skończy bicie piany wokół zamierzchłych wydarzeń w tym, udręczonym przez los, środowisku „ludzi zbytecznych”. Zresztą, wraca na to miejsce Wielki Las i jeszcze trochę lat, a samą cerkiewkę tamtą trudno będzie odnaleźć w gąszczu chaszczy i poszycia leśnego. Chce się rzec: dzięki Bogu! ¦ Monaster w Supraślu, z trudem odzyskany przez Cerkiew ¦ trzeba zaznaczyć, że również dzięki poparciu naszemu, Białorusinów ¦jest kreowany na przejaw ekumenizmu, dowód na coraz lepsze i zgodne współżycie tu katolików i prawosławnych. Ale ekumenizm na Białostocczyźnie można traktować jako kolejny krok ku polonizacji Cerkwi i jej wyznawców. Przykładowo, wzajemne uznawanie chrztów i ślubów ułatwia zawieranie małżeństw mieszanych, które jak pokazuje życie ¦ w większości zasilają Kościół rzymskokatolicki wyznawcami prawosławia. I chociaż nie jestem przeciwnikiem ekumenizmu, to ubolewam, iż jego propagatorzy ¦ hierarchowie obu konfesji ¦ pomijają, aspekt narodowy. Jak można myśleć o zgodzie i zrozumieniu na polu religijnym w oderwaniu od codziennego zachowania się ludzi, które przez wieki ukształtowała właśnie ich białoruska odrębność narodowa? ¦ Ekumenii ja także dobrze życzę, lecz, niestety, nie widzę dla niej poważnych perspektyw. Laikat wie, że na przeszkodzie stoi pojmowanie przywódczej roli papiestwa, bo o jakichś innych większych sporach doktrynalnych raczej nic się nie wie. Różnice są, ale najpewniej nie przepaściste, skoro do początków aż naszego tysiąclecia Konstantynopol i Rzym stanowiły jedność dwuobrządkową. Poszło głównie o sprawowanie władzy zwierzchniej, o to, kto pod kim. Jak to się mówi, dwóch cesarzy na jednym tronie się nie pomieści... No i stało się, chociaż wcale nie musiało. Hierarchów z ich pomijaniem aspektu narodowościowo-białoruskiego ja świetnie rozumiem. Jako zwierzchność strukturalna są oni silniej politykami, aniżeli duchowymi ojcami. W ich sytuacji to naturalne, nie do uniknięcia. A polityk rzadko myśli perspektywicznie, ciągle znajdując się pod ciśnieniem bieżących wydarzeń. To tylko nam, osobom postronnym wobec 81 nich, wprost rzuca się w oczy ów aspekt białoruski, który aż się prosi, by go wykorzystać w dalekosiężnej pracy duszpasterskiej. Zarówno przez księży, jak i przez batiuszków, choć z całkowicie przeciwstawnych kalkulacji na odległość dziejową. Wydawałoby się, cóż szkodziłoby klerowi katolickiemu wytworzenie swoistego Piemontu dla rodzącego się katolicyzmu białoruskiego, poświęcając w tym celu półtora powiatu na Białostocczyźnie, owych kilkanaście tysięcy „źle mówiących po polsku Polaków” (określenie Piłsudskiego). Ale nie i nie! Niczym w głośnym sporze o Supraśl, o te zabudowania pomonasterskie, dość dokładnie zdewastowane przez niedbałych użytkowników przedtem. Panie Jurku, niech pan nie będzie naiwny, sądząc, że szło tu o majątek, o nieruchomości, czy o coś w tym guście. Bynajmniej! Szło bowiem o utworzenie ośrodka misyjnego, bezpośrednio stykającego się z żywiołem prawosławnym. Ot i cała strategia. Jakiż inny sens uzasadniałby horrendalne koszty przyszłych inwestycji kapitalnych w tamte, bliskie ruiny, zabudowania? Polski kościół nieprędko się wyzbędzie, przejętego po niegdyś imperialnej Rzeczypospolitej, stereotypu postrzegania tzw. Kresów. Siła stereotypu u ludzi w ogóle polega na ich niewrażliwości na argumenty. Myślenie o tutejszym białoruskim katolicyzmie, który mógłby z powodzeniem pójść w głąb współczesnej Białorusi, zdumiewająco okazuje się być utopią. Parafrazując słynny lapsus posła Goryszewskiego ¦ niechaj będzie katolików w Białorusi pięć razy mniej, byle czuli się oni Polakami! Ot i logika. Identycznie myślą hierarchowie prawosławni, tyle że na odwyrtkę. Oni też nie potrzebują Białorusinów. Marzą równie utopijnie o wchodzeniu prawosławia w żywioł polski nad Wisłą i Odrą. Powołują się na wcześniejszy o stulecie obrządek słowiański na ziemiach formującej się jeszcze Polski. Pana utyskiwania na nieliczenie się ze specyfiką białoruską regionu mnie, rzecz jasna, pozytywnie denerwują, ale nie dostrzegam ja realnych możliwości odwrócenia tego. Niech się Pan zastanowi, czego Pan oczekuje od tych obu wielkich struktur konfesyjnych, dla których jakiś aspekt białoruski jest bez namacalnego znaczenia na przyszłość. No, można dojrzeć jakowąś korzyść w tym względzie akurat polskiemu prawosławiu, skazanemu bez wątpienia na byt mniejszościowy. Ale przecież ono wcale nie zamierza trwać w obrzeżnej wegetacji, chce wyrastać we wszechpolską potęgę, a Pan mu wyjeżdża tu z samo ograniczającą się białoruskością, namawia do bazowania na tym etnicznym ochłapie między Supraślą a Bugiem. Przecież się myśli u nich skalą Polski, nie jednej diecezji. To stąd się bierze ciągłe zaznaczanie, że krajowa Cerkiew dziś obejmuje przede wszystkim Polaków, i tylko w następnej kolejności wszelkie inne mniejszości narodowe, etniczne. Nic to, że rzeczywiści Polacy, tak naprawdę, stanowią w niej nikły odsetek, ale za to jakże wiele obiecujący na tę wyobrażaną przyszłość. To my twierdzimy, że prawosławny Polak jest i pozostanie w Polsce dziwolągiem. Oni tak nie uważają. I to wyjaśnienie powinno Panu wystarczyć, jeśli chce Pan pojąć takie a nie inne zachowania księży czy batiuszków. A jak do tego pasuje ekumenizm, sami widzimy gołym okiem. Światem rządzą struktury, Panie Jurku. Idee, owszem, upiększają je, jeśli akurat odpowiadają założonym celom. Pan chce, żeby tak nie było. Żeby ¦ jak w Raju! Zapomina Pan o Piekle, czemu się nie dziwię, bo Piekło wymyślono stosunkowo późno, dopiero na progu średniowiecza. 82 Słowo jest wszystkim ¦ Pana nazwisko widnieje w biograficznym słowniku „Pisarze świata”, co niewątpliwie jest powodem do dumy. Tym bardziej, że na Białostocczyźnie nie ma drugiego pisarza ¦ także wśród Polaków ¦ cieszącego się podobnym uznaniem. Dlaczego? ¦ Jak to, dlaczego?! Przecież to kwestia oceny, i nie tyle ze strony czytelników, co przez fachowców literatury. Nie powiem, że nie zabiegałem o rozgłos. Owszem. Każdy autor to robi, a jeśli mówi, że nie, kłamie, bawi się w skromność. Każdy jakoś zachwala się, ale nie każdego „kupują”. Liczy się jakość. Czytelnika z ulicy o wiele łatwiej jest nabrać na popularność ¦ wartką akcją kryminalną, dosadnym słownictwem, pornografią. Jest on bowiem laikiem w odbiorze literatury pięknej, daleko nie zawsze ma węch i smak słowa. Z tym, jak z muzyką: trzeba mieć choć trochę słuchu. Obcowanie ze sztuką, w tym wypadku z literaturą, wymaga również przygotowania, poziomu przynajmniej ogólnego. Miłosz powiedział pół żartem, że wybitne książki są nudne. Nie da się ich czytać w wagonie czy w dalekobieżnym autobusie. Miał na myśli przeciętnego zjadacza chleba. Wartość literacką weryfikuje także Pan Czas. Debiutowałem wszak prawie przed pół wiekiem. Na moich oczach eksplodowały i gasły liczne kariery autorskie. Nawet w zakompleksionym Białymstoku pojawiło się paru literatów, których wtedy, jak to się mówi „noszono na rękach”, nagradzano oficjalnie, chwalono w prasie, wydawano w sporych nakładach, czasami ustawiały się wręcz kolejki do nich za autografem na kiermaszach książek (sam kiedyś przez cały Boży dzień podpisywałem świeże egzemplarze „Białorusi, Białorusi”). Miło było. Tylko że dzisiaj konia z rzędem temu, kto jeszcze pamięta tamte, unoszone pod niebiosa, białostockie sławy. Cholerny ten Czas, jakże nieprzekupny, bezlitośnie rozstawia wszystkich po kątach! O tym, że figuruję w „Pisarzach świata”, zwiedziałem się przypadkowo, przygotowując do druku pierwszy numer „Annus Albaruthenicus”, sprawdzając niektóre potrzebne dane (ów słownik biograficzny, bardzo drogi, wypożyczyłem w bibliotece gminnej w moich Krynkach). Niby przyjemne zaskoczenie, ale wie Pan, jakoś nie odczułem szalonej radości, jak za młodu bywało. Starzeję się. Do kolejnych swych książek już boję się zaglądać, żeby nie denerwować się, że coś napisałem w nich poniżej swych wyobrażanych możliwości. Kompleks perfekcyjności? Natomiast ta popularność, o którą Pan się dopytuje, teraz nierzadko irytuje mnie. Chodzi o to, że w moim przypadku jest ona rezultatem nie tyle zasług ściśle literackich, artystycznych, co raczej nagłaśnianej przez media mej działalności społecznej i narodowo-białoruskiej. Zdarzają się dnie, kiedy gazety i czasopisma, głównie lokalne, także stacje radiowe i telewizyjne, w nieskończoność informują o którymś moim wyczynie działaczowskim, czy o jakiejś wypowiedzi. To mnie w końcu nuży; sam byłem przez lata dziennikarzem i dobrze wiem, że jestem oto dziś dostarczycielem „njusów” na pierwszą kolumnę. Gazeciarzom nie ma kiedy czytać moich tekstów, oni gonią za nowością i to oni na niej zarabiają, wyciągają te swoje wierszówki do wypłaty. Takich ¦ bywa, że i bałamutnych ¦ publikacji na mój temat uzbierałoby się tysiące, lecz niewielki jeno odsetek ich poświęcony jest naprawdę memu pisarstwu. Ba, nie mam o to do nich pretensji, trzeba się przecie znać na literaturze, by o niej pisać. Ponadto ¦ artykuły o książkach z pewnością nie należą do ulubionych lektur klientów kiosków z gazetami, nie chwyta się ich z wypiekami na twarzy. Panie Jurku, region białostocki rzeczywiście kojarzą w Polsce z pisarstwem białoruskim. Schlebia mi, rzecz jasna, na przykład taki tytuł: „Nikt ponad Sokrata!” Ale, zastanawiając się 83 poważnie nad tym zjawiskiem, dochodzę do wniosku, że pisarz jednakowoż jest skazany na swój język ojczysty. U nas ¦ na białoruski. W tym języku pojawiło się tutaj kilka zdecydowanie wybitnych postaci twórczych, jak prześwietny Jan Czykwin czy Nadzieja Artymowicz, także Wałodzia Hajduk lub chwilami zbliżający się do ich poziomu Aleś Barski- Barszczeuski. I na pozór dziwnie nic nie słychać o dorównujących im pisarzach języka polskiego w Białostockiem, z wyjątkiem Wiesława Kazaneckiego (nie dajmy się zwieść nagrodom urzędowym, znam pewnego grafomana po raz trzeci wyróżnionego laurem wojewódzkim). Powód tej asymetrii w miejscowym spolonizowanym społeczeństwie jest następujący: wszelka asymilacja dokonuje się najpierw powierzchownie, polszczyzna u napalonego asymilanta jest uboga, nie tkwi w jego nerwie i krwi, brak mu głębokich korzeni, nie jest szczerą duszą. Więc uprawia się banalnie polskie słowiaństwo, zamiast poezji. Kiedyś zwrócił mi na to uwagę właśnie Kazanecki, etniczny Polak. Białostocczyzna to klasyczny dramat kulturalny świeżo asymilowanych terenów, popadających przez to w nic nie znaczącą peryferyjność względem asymilującego je centrum. ¦ Zadebiutował pan tomem „Zahony”, wydanym w 1969 r. Zawiera on miniatury ¦ wiersze prozą i opowiadania, które powstawały od końca lat 50. To one ukształtowały Pana późniejszą twórczość literacką, nadając jej niepowtarzalny charakter, do głębi oddając klimat czasu. Opisany tam świat ¦ niemal niezmienny od kilkuset lat ¦ na naszych oczach odchodzi w niebyt. Czy przesłaniem Pańskiej twórczości było i jest to, by w formie literackiej utrwalić go na kartach książek? ¦ Nie, bynajmniej. Dochodzi czasami do paradoksalnych opinii na temat mojej twórczości, że jestem ¦ podobno ¦ niezrównanym znawcą wsi... Sic! Jaki tamoj ze mnie ów „znawiec”, skoro urodziłem się i wychowałem w środowisku miasteczkowej burżuazji. Jeśli już koniecznie muszę uchodzić za piewcę czegoś, to prędzej miasteczka właśnie. Powiedzmy: miasteczka świata, bo wszędzie ono jest podobne, przede wszystkim mentalnie. Miasteczko jest zarazem nasiąknięte wsią, niczym duże miasto miasteczkiem, np. jego dzielnice, szczególnie peryferyjne. Pisarz tym się różni od dziennikarza, że analizuje nie fakty, lecz samego człowieka, jego jestestwo. Żurnalista ciągle przebywa na zewnątrz istnienia, czyli jest on takim „notowaczem”, kronikarzem. Natomiast pisarz nieustannie skupia się na samym sobie, nade wszystko samego siebie bada i rozkłada swą duszę na czynniki pierwsze, słusznie uważając, że się nie jest wyjątkiem wśród społeczności, więc zrozumiawszy siebie, zrozumie się przez to świat ludzki. No, to odmiana także ekshibicjonizmu. Wywnętrzania się publicznego pod kamuflażem wymyślonych bohaterów literackich albo i bez. Pisarza łatwo jest oskarżyć o niemoralność, jak chirurga o sadyzm. Przy okazji tej naszej rozmowy powiem, że świeżuśki temat nie nadaje się do pisarskiego kreatywnego wykorzystania; literatura ze swej natury znajduje się stale w tyle za buszującym życiem, potrzebuje dystansu, przemyśleń, wyłuskania czegoś istotnego z codziennocorocznych nawalisk nieistotności. Tempo bytu przypomina mi ruch na wysypisku miejskim czy gminnym... By coś stało się warte uwagi, trzeba najpierw owo „coś” wygrzebać. Bo ja wiem ¦ budulca uzbierać, komponować architekturę... Czy w formie artystycznie literackiej jednak utrwaliłem epokę? Zapewne, chociaż w sferze faktów bez porównania więcej ode mnie będzie miał tu do powiedzenia dziennikarz albo historyk, myszkujący po zakurzonych półkach archiwów. Pisarz uwiecznia co innego, klimat dekad, fizjonomię duchową tamtych ludzi, nie obiektywizuje naukowo beznamiętnie zdarzeń; owszem, nierzadko służą one mu za tworzywo, zazwyczaj dowolnie, odpowiednio lepione, pod dyktando logiki wewnętrznej utworu. 84 Pisarz nie jest i nie może być bezstronnym świadkiem swych czasów. Utwór jest rodzajem krzywego zwierciadła, w którym uwypukla się coś kosztem czegoś. W przeciwnym razie piękno słowa nie byłoby możliwe, mielibyśmy do czynienia z nudnym opisywactwem, zwięzłą informacją. Odrębnym zagadnieniem jest świadomość autorska w utworze. Z nim ¦ utworem ¦ trochę tak, jak z własnym dzieckiem, o którym nigdy nie wiadomo, co zeń wyrośnie. Autorzy różnie podchodzą do realizacji twórczych ¦ najpierw opracowują plan (lub nie), jedni szlifują tekst „w głowie”, po czym zapisują go od razu na czysto, inni zaś mozolą się z brudnopisami. W tym zawodzie nie ma mądrych. Przy czym bierzmy pod uwagę to właśnie, że intencje autorskie jakże często są odczytywane przez odbiorców inaczej, tak że sam twórca jest tym zdumiony. Ten sam utwór zresztą następne pokolenie przyjmuje po swojemu lub w ogóle nie sięga poń, co przytrafia się dorobkom dziewięciu z dziesięciu pisarzy... Żeby jego spuścizna pożyła i po śmierci fizycznej. Literatura światowa przypomina sobą przeogromne cmentarzysko, zarastające wysoką trawą zapomnienia. I tylko do niektórych grobów nadal przychodzą jacyś ludzie z kwiatami, zniczem. Tak jest. Jeśli chodzi o swoiście pojmowaną metodologię mojego pisarstwa, winienem otwarcie wyznać, że prawie nigdy nie wiem, co akurat zaczynam pisać. Chociaż pracuję okropnie marudnie ¦ zdarza się, że wychodzi mi ledwie kilka zdań w ciągu miesiąca, i to w wielu wariantach. Zaczynam bez jakiegokolwiek planu, ot z urokliwego słowa, które wpadło mi do ucha w tłumie przechodniów lub przypomniało mi się jakoweś z dawnego dzieciństwa. Niekoniecznie niezwykłe, ale raptem nie dające mi spokoju. Najtrudniej udaje się pierwsza fraza, zdanie. Z nim, jak z męskim nasieniem w kobiecym łonie... Potem idzie szybciej, rośnie embrion utworu. Poczyna się jego samoistne bycie, im dalej, tym mniej zależne od mojej woli. W pewnym momencie łapię się na tym, że to nie ja już piszę utwór, lecz utwór oto zmusza mnie do tego i to w jedynie możliwy sposób. Próba zamanipulowania nim niechybnie kończy się artystycznym niepowodzeniem, podróbką pretendującą na sztukę. Koniec pisania jest czymś jednak wymuszonym, niczym poród u kobiety. Duża ulga, ale i wycieńczenie! Wówczas zasiadam do zaniedbanych lektur, do pół-zapomnianych zobowiązań publicystycznych. Idę na zakupy. Moje pisanie dokonuje się w transie, jest półprzytomne, staję się opryskliwym i nieznośnym dla domowników, podatnym na kurwowanie, słowem ¦ faszystą w domu. Żona o tym wie i przez ten okres o nic mnie nie pyta, by nie prowokować przykrych monologów. Moja ona męczennica! ¦ Czytając owe „sokratki” ¦ miniatury nie sposób nie zauważyć ogromnego wysiłku twórczego autora. Słowem operuje pan niezwykle oszczędnie, a jednocześnie bardzo głęboko wnika w opisywaną treść. Wiele użytych tam wyrazów, chociaż oddających ich pierwsze znaczenie, nie ma jednak waloru praktycznego ¦ to język martwy. A dziś są już nim niekiedy nawet podstawowe słowa białoruskie. Bowiem tu, na Białostocczyźnie, od kilku lat na co dzień po białorusku prawie się nie rozmawia. W rezultacie nasz język staje się coraz mniej zrozumiały. Także dla Białorusinów z Republiki Białoruś, którzy na swój użytek „wynajdują” co i raz nowe własne warianty językowe. Zresztą, również sztuczne, gdyż na co dzień dominuje tam rosyjski. Może to oznaczać, że z tego, tak prozaicznego przecież, powodu w niedługim czasie Pana twórczość nie znajdzie dla siebie czytelnika. Wprawdzie wiele z tych opowiadań ukazało się w przekładzie na język polski, a także angielski, włoski, niemiecki i inne, jednak żadne tłumaczenie nigdy nie dorównuje oryginałowi. ¦ To prawda, że tłumaczenie da się porównać z pocałunkiem przez szybę. Każdy język jest przecież mniej lub bardziej niepodobny do innego z sąsiedztwa, zawiera w sobie odrębną interpretację świata, wynikłą z różnego losu historycznego samego etnosu. Przykładowo na 85 tym polega pogłębiający się rozziew między angielszczyzną brytyjską i amerykańską, gdy te same przedmioty są u nich wręcz inaczej nazywane. Albo różnice między dialektami... Dlatego nie istnieje możliwość idealnego przekładu. Jak oddać pojęcie chlewu lub trzaskającej mrozem zimy w którymś z języków afrykańskich, ukształtowanych wszakże przez warunki bytu w ich świecie klimatycznym? Przedtem, na początku swej drogi literackiej, wierzyłem naiwnie w siłę słowa pisanego, publikowanego. Teraz wiem, że była i jest ona nikła. Literatura jako sztuka niewielu obchodzi, w ogóle w Europie. Ludzie są zaharowani. Sztuka zresztą zawsze była czymś elitarnym, tylko dla wybranych, kształconych i z zapasem wolnego czasu. Taką pozostanie. Z tej racji zanadto nie martwię się obecnie czytelnikiem, ten prawdziwy bowiem był i będzie. Na salonach. W pałacykach. Język łaciński wszakże dawno umarł, lecz literatura łacińska do dziś jest czytana w oryginale. Oczywiście przez nielicznych. Jak i wtedy, gdy powstawała, kiedy jeszcze nie znano druku, nakładów. Czy tak znowu wiele żon nosi perły i diamenty? To tylko porównanie, Panie Jurku, z którego wynika także to, że perły i diamenty nie zawieruszą się. Mój naród chłopski ¦ w pogoni za znośnym życiem ¦ niewątpliwie pośle do piachu ojczystą mowę białoruską, jak zresztą przystało na barbarzyński lud w niedostatku. Naturalnie ¦ martwi mnie to, smuci. Ale sama literatura białoruska, skoro zaistniała już aż do poziomu pretendenta do Nagrody Nobla, jest najoczywiściej nieśmiertelna. Historia nie notuje literatur, które jednak przepadły wraz z ich bazą etniczno-językową. Tak nie bywa. Scripta manent (zapis pozostaje) ¦ powiadali Rzymianie. Czy dziś nadal istnieją Rzymianie? Nawet Grekom teraz klasyczna greka brzmi obco. Panie Jurku, skoro jesteśmy przy tym temacie, czy Pan wie, że rodzi się potrzeba ponownego tłumaczenia na ¦ powiedzmy ¦ dzisiejszy polski utworów polskojęzycznych z szesnastego wieku, jako że stają się one niezrozumiałe?! No, nie koneserom, lecz klientom bibliotek publicznych. Ot, słowo „kobieta” miało wówczas wydźwięk raczej wulgarny, wysławiano się „białogłowa”; uchowaj Boże „baba”! Zainteresowani moją twórczością, dajmy na to na Zachodzie, nie czytają moich rzeczy w tamtejszych przekładach, aliści po białorusku. Jeśli ktoś naprawdę chce i ceni, nauczy się, postara. Znam takich piętnastu znad Atlantyku. Obecnie przeciętny nakład książki polskiej wynosi dwa-trzy tysiące egzemplarzy na niemal czterdziestomilionową ludność Rzeczypospolitej, a moją po białorusku drukują w trzystu dla dwustu tysięcy „Kacapów” ¦ poniekąd jest to w porządku. Może dojść w przyszłości i do dwudziestu zaledwie, gdy język białoruski ocaleje jeno w domach wybitnych intelektualistów, niczym rdzenny irlandzki w anglojęzycznej Irlandii. Powodów do zachwytu tu nie mam, ale jako twórca ¦ nie wszystek umrę (znany cytat z Puszkina). Przestałem interesować się tzw. odbiorem czytelniczym, mając zawalony strych domu dwoma tysiącami egzemplarzy książki „Douhaja śmierć Krynak”, nieoględnie wydanej ongiś przez narwanych entuzjastów słowa białoruskiego, będących święcie przekonanych o występowaniu powszechnie ludowego patriotyzmu białoruskiego. Tymczasem lud ów poszedł „w Polaki” tu i „w Sowiety” tam. Kultura narodowa do niczego mu nie jest potrzebna, tym bardziej, że ¦ jak powiadam ¦ nie daje się smakowicie nasmarować jej na pajdę „chlebusia” (słówko to od mieszczeniejących chłopek, dziecinniejących ze szczęścia pozbycia się ziemi i krów). Pan nieopatrznie sugeruje w swym pytaniu służebną rolę pisarza względem swej nacji. Nic bardziej mylnego! Pisarz to nie dziennikarz i nie powinien uniżenie nikomu służyć, nawet językowi. Słowo ojczyste jest dobrym zawołaniem dla działaczy, dla literata zaś stanowi ono w pierwszym rzędzie najlepszy z możliwych budulec. Pisarza nie powinna obchodzić kultura, bo żyje ona z eksploatacji sztuki, która zawsze była i jest ¦ uprzytomnijmy ¦ ciągiem wynalazków, odkryć. Kultura zaś to żarówka pod sufitem, czyli wykorzystywanie przez lud wynalazku Edisona. Etc. Niczym pieśni ludowe, wszak naśladujące u swych źródeł osiągnięcia wersyfikacyjne poetów z prawieku. Albo sławetne te stroje łowickie, według etnografów 86 swoiście replikujące po prostu dworskie toalety renesansowych Włoszek, np. księżny z Italii na Łowiczu. Skończmy na tym, że tzw. kultura ludowa nie istnieje! Jest ona wymysłem stosunkowo świeżym, gdzieś ze środka dziewiętnastowiecza, gdy poczęły się procesy nacjotwórcze w Europie, demokratyzacja kultur narodowych i panowie inteligenci-chłopomani postanowili dowartościować biedaków spod słomianych strzech, cynicznie zresztą (vide: „Wesele” Wyspiańskiego). Dzisiejsze czasy naocznie pokazują nam, że lud kategorycznie już nie życzy sobie bycia dalej ludem i co sił w nogach spieprza do miast. (Ludowi Artyści ZSRR pokształcili swe dzieci w Oxfordzie, Princeton, Cambridge. Syn kołchoźniczego Chruszczowa osiadł w USA). ¦ Napisał pan tylko dwie powieści ¦ „Ścianę” i „Samosieja”. Czy to oznacza, że z powieściopisarstwem jednak Panu nie wyszło? ¦ Powieści się nie pisze niczym komiks. Musi zaistnieć wielki po temu powód, wprost nie do zniesienia! Wówczas zasiada się do komponowania powieści, dzień w dzień z przerwami na śniadanie, obiad, kolację i do późna w noc. A nazajutrz ¦ poprawki, przeróbki wczorajszego zapisu, po czym ciąg dalszy. I tak minimum przez rok z okładem, nie dostrzegając wiosny, lata, zimy. Po ukończeniu książki pożądane jest wtedy znaleźć się w sanatorium lub w szpitalu na oddziale intensywnej terapii zdrowotnej... Gdzieś mówiłem, że człowiek szczęśliwy nie zostaje pisarzem. Pisarstwo jest ogromną pretensją do świata. Oczywiście, samej tej pretensji mało, trzeba również mieć w sobie coś takiego, co zwie się talentem. No i zdrowia musowo przy tym; chorowity nie wydoli. Czasami przydaje się inspiracja z zewnątrz. Za „Samosieja” wziąłem się z podpowiedzi Wiesława Myśliwskiego, pisarza wielkiej rangi w literaturze polskiej, który w, one trudne mi lata siedemdziesiąte miał dużo do powiedzenia w Ludowej Spółdzielni Wydawniczej w Warszawie: zawarto ze mną umowę, wypłacono niebagatelną zaliczkę na przeżycie. Bardzo być może, że gdyby nie to, nie powstałby „Samosiej”... Głodomór nie da rady skrybować od wschodu słońca do wschodu księżyca. Burczy mu w brzuchu, cięgiem myśli o żarciu. W podobnych okolicznościach zrodziła się następna powieść, mianowicie „Ściana”. Tym razem jej ojcem chrzestnym poniekąd został inny wybitny pisarz, Erwin Kruk i jego żona Swietłana, rodem z Białowieży, dyrektorująca naówczas olsztyńskiemu wydawnictwu „Pojezierze”. Pięknie się czułem, zarabiając na chleb sobie i rodzinie wykonywaniem roboty, którą lubię. Taka harmonia w życiu nie zawsze się trafia, zarobek bowiem otrzymuje się z reguły za coś, czego się nie lubi albo jest obojętne, np. za urzędowanie. Powieści i wszelka długa proza rzeczywiście nie są moim żywiołem twórczym. Kocham natomiast męczyć się i słodko przeklinać na czym świat stoi ¦ właśnie nad „sokratkami”. Które z kolei nie bardzo chcą brać wydawnictwa książkowe, twierdząc że najlepiej się zarabia im na kilkusetstronicowej fabule. „Samosieja” i „Ścianę” napisałem dla pieniędzy, to fakt, ale na tyle udanie, że okrzyknięto je znakomitymi, miały po dwa-trzy wydania (trzy w Polsce, dwa w Mińsku). Pomyślałem sobie tedy: „Dzięki Bogu, ale więcej nie będę kusił swego losu talenciarza”. I póki jeszcze nie zgasł zupełnie ogień wewnętrzny, zabrałem się do ukończenia dramatu „Aryszt” (Areszt), przerabiając go na kolejną wersję, by wreszcie ostatecznie podołać z nim dopiero na wiosnę 1999 roku, aż w dwadzieścia parę lat od napisania pierwszej sceny. Uprawiałem różne gatunki literackie, by najpełniej odkryć samego siebie, czyli w czym jestem najlepszy. Pod koniec życia okazało się, że jeżeli ocaleję w historii literatury białoruskiej, to jedynie dzięki owym „sokratkom”. Nikt nie pisze, by przepaść w niepamięci, każdy pisze, by stać się nieśmiertelnym. To nie zarozumialstwo, lecz imperatyw działania, bez czego człowiek do dziś hasałby z małpami. 87 Kończąc wątek ¦ „Samosieja” bym dziś nie napisał, stałem się zbyt oziębły. I sami ci Samosieje szwendają się teraz starczo skuleni albo wylegują się w grobach. Ani śladu teraz owoczesnej malowniczości. Ich dzieci jakże niepodobne są do nich, mało oryginalne, niczym spod sztancy. Okaleczone psychicznie nadopiekuńczością mużyckich rodziców, kreujących potomstwo na wielkopańskie. Samosieje to wielce frapujący temat młodych społeczeństw bez pamięci genealogicznej, barbarzyńców znikąd, przeraźliwie zaborczych, bez opamiętania pchających do przodu ekonomikę, wymierających na zawały i „raki”. Ich synalkowie i córeczki pożywają nader leniwie, przejmując w spadku słupkowate murowańce na obrzeżach miast i auto-gruchoty w garażykach. „Ściana”, jak się mówi, jest z innej parafii: o trudzie bycia człowiekiem. Czego doświadczyłem na własnej skórze. Panie Jurku, pisarz tworzy właściwie jedną książkę, mimo że wydaje ich często wiele, lecz wszystkie one są jednią. Niczym Biblia, wszak wielu, autorów z różnych wieków. ¦ Który ze swych utworów ceni pan sobie najbardziej? ¦ To tak, Panie Jurku, jakby zapytać mnie, które swe dziecko najbardziej kocham... Można opowiadać jedynie o tym, jak powstawały te czy inne utwory, każdy z nich ma swój życiorys. Pierwsze „sokratki” zrodziły się pod wielkim, wprost paraliżującym, wrażeniem twórczości Izaaka Babla (zresztą nie w oryginale, lecz w polskim przekładzie). Przywiózł mi to w darze szwagier Szurka ¦ na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ¦ student wtedy gdańskiej uczelni sztuk plastycznych. Czytałem w sadku teścia na ul. Sobieskiego 10, w gorącej porze lata, w stanie szoku estetycznego. Żaden pisarz nie przemówił do mnie tak silnie, jak Babel. Na kartach jego książki barwnie przewijało się miasteczko, jak gdyby Krynki moje. Drżąc ze zniecierpliwienia popróbowałem własnego opisu, pewnie, że nie galicyjskich uliczek, lecz tkwiących w pamięci zaułków-hułaczak Pahulanki albo cmentarza na Szubielnicy. Przesiadywałem nocami, w ciasnej ubikacji, klęcząc ¦ zamiast przy stoliku ¦ nad klapą sedesu, kiedy w moim jednopokojowym (bez kuchni) mieszkanku na Kilińskiego dzieciska ułożyły się wreszcie do snu, macierzyńsko utulone przez żonę, i następowała cisza. Miałem dwadzieścia pięć ¦ może więcej ¦ lat, przeżywałem wigor życia. Pamiętam, zacząłem „Festem” („Odpustem”), pod wpływem bablowskich reminiscencji z cmentarza gdzieś na Wołyniu, podczas kampanii wojennej dwudziestego roku Pisywałem wcześniej, w 1956. Prozę z fabułą. Moralizatorskie opowiadania, okropnie po dziennikarsku, w stylu rozbudowanych reportaży. Zamieszczałem je w „Niwie”, szef chętnie to puszczał w myśl ideologii „prasa zbiorowym organizatorem mas”. Zamyślam się nad rolą przypadkowości: gdyby szwagier nie zoczył książki Babla w witrynie gdańskiej i gdyby nie domyślił się, by zainteresować nią mnie, to czy... Itd. W tamtych czasach wywierano nacisk na literatów, aby oni swym piórem służyli tzw. ludziom pracy, wychodzili naprzeciw tzw. zamówieniom społecznym. Na szczęście odczuwałem to mniej od polskich kolegów, będąc twórcą białoruskim, z czym jakoś godziły się władze, w tym znaczeniu, że uznawały moją pierwszorzędną rolę głosiciela mowy ojczystej i kultury mniejszości. Więc cenzura tropiła w mych tekstach raczej tzw. przejawy nacjonalizmu, specjalnie nie kłopocząc się zaangażowaniem moim w dzieło budowy socjalizmu. To ważny szczegół. Niemniej dałem się zwieść namowom pisania utworów scenicznych dla ludowych zespołów teatralnych, których w one roki działało całkiem dużo (tak młódź wyżywała się w epoce przed telewizyjnej i przed dyskotekowej). Spotykały mnie w związku z tym dość groźnie zapowiadające się perypetie. Np. zespół z Pawłów wystawił był moją dramę „Nie paszancawała” (Nie powiodło się), rzecz o złodziejach mienia publicznego. Jeżdżąc z tym spektaklem, trafili oni w końcu na przegląd zespołów w budynku BTSK na Warszawskiej, gdzie czujni 88 towarzysze partyjni wnet połapali się, że złodziejstwo w socjalistycznym kraju jest zjawiskiem przecież zanikającym i pod żadnym pozorem nie może być cała sztuka poświęcona jakimś chapaczom!.. Innym razem wymyśliłem przebiegle nazwisko tytułowemu bohaterowi, mianowicie: sierżant Dula. Chytrostka prosta: cenzor nie znał na tyle języka białoruskiego, by wiedzieć, że owa „dula”, brzmiąca wszak po mazowiecku, znaczy po prostu figę (z makiem). I tak się stało, utwór zatwierdzono do druku, aliści cenzor czuł jakiś podskórny niepokój z powodu tej niezrozumiałej formy językowej, przezornie zadzwonił do szefostwa „Niwy”, prosząc o konsultację, no i wszystko się wydało. Z wielgachnym hałasem. Zafundowano mi ognisty opieprz! Przybywało cenzurze tekstów po białorusku, więc zatrudniono pewnego gówniarza z Hajnówki (?), któremu się wydawało, że złapał Pana Boga za nogi. Wzywa on mnie czegoś, usadza w krześle przy biurku i kładzie mi przed nosem... pistolet. Na początek dyskusji. Czort wie, jaki byłby jej przebieg, gdyby ktoś akurat nie zapukał do drzwi jego pokoju urzędowania. Facet migiem schował broń... Krążyły potem słuchy, że wkrótce został zdjęty za podwędzenie etatowej broni jakiemuś kolesiowi z pionu bezpieczeństwa, po pijaku na melinie u kurew. ¦ W twórczym Pana dorobku da się wyodrębnić specjalistyczny poniekąd rodzaj literacki, jakim jest proza i eseistyka historyczna. Dał jej początek, wydany w 1979 r., „Siarebrany Jazdok” ¦ opowiadanie osadzone w okołobiałostockich realiach czasów powstania styczniowego 1863 r. Potem była gawęda historyczna „Białoruś, Białoruś” o tysiącletnich dziejach białoruskich. W połowie lat dziewięćdziesiątych w podobnym stylu napisał Pan rzecz o Gródku pt. „Duch hetmanów”. W ciągu ostatniego dwudziestolecia opublikował Pan też szereg esejów historycznych ¦ część z nich ukazała się w tomiku „Terra incognito: Białoruś” (1993). Ten rodzaj twórczości umyka jednak uwadze krytyków i recenzentów, którzy zdają się nie dostrzegać włożonego w to przez Pana ogromnego wysiłku, wymagającego wielostronnego rozeznania, oczytania i bogatej wiedzy historycznej. Owi krytycy, owszem, doceniają, ale artyzm, głębię i prostotę słowa w opowiadaniach i prozie typowo literackiej, przypisując temu ¦ czasem nadgorliwie ¦ znaczenie uniwersalne. Jednak wobec eseistyki i utworów z fabułą historyczną są powściągliwi. Widać nie zależy im na propagowaniu ¦ za Panem ¦ naszej historii i europeizowaniu Białorusi. Ale na takie uprawianie przez Pana literatury niezbyt łaskawie patrzą też nasi historycy z tytułami doktorów. Ich zarzuty to zbytnie ¦ ich zdaniem ¦ upraszczanie i nieudowodnione interpretowanie wydarzeń historycznych w tych utworach. Czym tłumaczy Pan tę swoistą blokadę oraz dezaprobatę tego rodzaju swej twórczości? A swoją drogą, co skłoniło Pana do zajmowania się tematyką historyczną, zamiast uprawiania typowej dla pisarza literatury pięknej? ¦ Panie Jurku, ktoś ciekawie powiedział kiedyś, że praprzyczyną twórczości jest zdziwienie. Mianowicie popadałem w coraz większe zdziwienie ogromem poznawanej przeszłości Białorusi. I jak to ze mną bywa, natychmiast chciałem podzielić się swymi wrażeniami z innymi ludźmi, właśnie usiłując publikować swe teksty-zdziwienia na ten temat. Byłem bowiem w tym przedmiocie nie mniej głupi, aniżeli wszyscy Białorusini. Trzeba koniecznie wiedzieć, że historii Białorusi od dawna zakazano i jeśli cokolwiek dowiadywano się z niej, to jedynie w postaci prowincji polskiej bądź rosyjskiej. Nigdy zaś jak o zjawisku samoistnym. Pamiętam, jak się potężnie naraziłem polonistce w technikum, kiedy upierałem się przy białoruskich korzeniach twórczości Adama Mickiewicza. Odebrała ona to niczym potwarz i obrazę polskiego wieszcza. Występujące w „Panu Tadeuszu” nazwy roślin „świerzop” czy „dzięcielina” ¦ niezrozumiałe dla Polaków ¦ objaśniała wielce bałamutnie, gdy tymczasem szło o najzwyklejszą naszą „świrepkę”, „dziacialinę”. Oczywiście, zarobiłem przysłowiową „pałę” z przedmiotu, a także po raz pierwszy epitet „białoruskiego nacjonalisty”, co mnie cholernie wbiło w dumę! Nareszcie zaistniał w świadomości uczniów naród, którego można być nacjonalistą. Na równi z niemieckim lub polskim. 89 Drukowanych początków swej eseistyki dopatrywałbym się w tekściku o minionych dziejbach Krynek, zamieszczonym w „Kalendarzu Białoruskim” na 1969 r. Od 1968 r. studiowałem zaocznie polonistykę w Warszawie i trafiłem do Archiwum Akt Dawnych na ulicy Długiej. Z podpuszczenia patriotów Krynek ¦ przede wszystkim Jasia Pula z Pahulanki ¦ usiłowałem dociec czterechsetlecia praw miejskich magdeburskich mojego miasteczka-miasta. Na tym pewnie bym poprzestał na jakiś czas, jeżeliby nie doszło do wyrzucenia mnie na zbitą mordę z redakcji „Niwy”. O czym dostatecznie dużo już się naopowiadałem. Ale w owej dekadzie Gierka, który wszakże otworzył się nieco na podmuchy Europy w ten zapleśniały socjalizm, osiadł był w zapyziałym Białymstoku Klemens Krzyżagórski z Wrocławia, świetny redaktor, więc facet z miejsca znienawidzony przez tubylczych chłopków-snopków. Oddano mu ¦ na rozkaz KW PZPR ¦ w pacht efemerydę biuletynową „Kontrasty”, kleconą przez postwsiowych geniuszy z humanistycznymi magisteriami w kieszeni. Krzyżagórski wnet uczynił z tych anemicznych „Kontrastów” pismo reporterów o zasięgu ogólnokrajowym, sprzedawane niemal spod lady. Nie przejmując się wcale przylepioną mi gębą wroga ludu, zaproponował on ¦ mimo że słyszał o mnie same złe rzeczy, co go w końcu zaintrygowało ¦ udział autorski w tychże „Kontrastach”. Dał parę razy nieźle zarobić, co zadecydowało o tym, że pracowicie zabrałem się do napisania „Malinowego dzwonienia” ¦ o tychże Krynkach ¦ i „Po drodze nam było do miasta”. Po polsku. W ogóle pisuję po polsku prawie wyłącznie na wyraźne zlecenia, rzec by tak: dla chleba. W tych tytułach odkryłem samego siebie, w sensie jeszcze innych możliwości twórczych. Jeśli „Malinowe dzwonienie” pisałem na jednym oddechu, to „Po drodze nam było do miasta” nielicho kosztowało mnie mozołu i energii. Był to esej o profesorze Bazylim Czeczudze z białostockiej Akademi Medycznej, Białorusinie z Plutycz. Temat okazał się śliski i niezwykle przez to frapujący ¦ czyli: ekologia, o której matoły partyjne nie chciały nawet słyszeć. Obcowanie z tym uczonym o światowym nazwisku, pisującym swe prace po angielsku i ogłaszającym je na Zachodzie ¦ w Polsce unikano go ¦ stanowiło przełom w moim myśleniu o świecie. Krzyżagórski przemógł cenzorów i pomieścił to potem nawet w tomie o znamiennym tytule „Odejdźcie od nas wszystkie strachy”. Więc rozwój talentu, Panie Jurku, zależy też od tego, z kim cię los zetknie. Jeśli, nie daj Boże, z durniem, to grozi to wyhamowaniem w tobie daru Bożego. Za pierwszej Solidarności, dzięki odblokowaniu Polski, skorzystałem z krótkiego pobytu w Anglii, dzięki zaproszeniu mnie przez ojca Alexandra Nadsona z ośrodka białoruskiego w Londynie (na Finchley). Tamtejsza Biblioteka i Muzeum im. Franciszka Skaryny przyprawiły mnie ¦ o Jezu! ¦ o słodki zawrót głowy! Przy okazji niesłychanej wówczas liberalizacji cenzury i kontroli granicznej przytachałem stamtąd istną górę ksero odbitek dotyczących tysiąca lat Białorusi. Zaczytywałem się tam książkami, o istnieniu których nie miałem bladego pojęcia. Dostawszy ostróg stylisty ¦ u Krzyżagórskiego ¦ a ciągle cierpiąc materialny niedostatek, zgłosiłem się do znanych mi już warszawskich „Iskier”, jako wcześniejszego wydawcy mojego „Wielkiego miasta Białystok”, z propozycją właśnie napisania „Białorusi, Białorusi” (tytuł strawestowałem z „Kalendarza i klepsydry” Tadeusza Konwickiego). Zawarto ze mną umowę, wypłacono zaliczkę na „chleb i mleko”. Ostro zasiadłem zatem do tworzenia umówionej rzeczy. Znowu miesiące transu i obłędnego komponowania całości. Owszem, wyrobiłem się, ale stan wojenny w Polsce pod koniec 1981 roku spowodował, że książka ukazała się dopiero po długich latach, gdzieś w osiemdziesiątym siódmym, niespodziewanie dla mnie wywołując furorę bliską ogólnopolskiemu skandalowi. Do dziś, zresztą, pamiętają mnie za tę książkę, jak za żadną inną. Panie Jurku, wzmiankowana przez Pana blokada jest czymś żenującym. Wynika ona z prymitywizmu myślowego środowiska, pożal się Boże, intelektualnego. Marnie oczytanego. Ci doktorzy nauk nie odróżniają eseju od pracy historyka. Wbiła mi się w pamięć dyskusja o „Białorusi, Białorusi” na łamach „Nivy”, wytykająca nieścisłości i dowolności. Zupełnie nie 90 pojmowano praw gatunku literackiego, niczym wójt nie odróżniający opowiadania od artykułu prasowego. Oczywiście, dopuściłem się mnóstwa przerysowań, jak najbardziej celowo, bo szło mi nie o nudny podręcznik historii, lecz o wywołanie żywiołowego zainteresowania minionymi epokami Białorusi, zasianie pierwocin świadomości historycznej w nacji Białorusinów, spowodowanie swoistej lawiny, co mi się w pełni powiodło (dziesięciotysięczny nakład rozszedł się momentalnie, na majowych kiermaszach książki ustawiały się do mnie po autograf setne kolejki czytelników, czego potem ani ja, ani inni autorzy już nie doświadczyli, w kapitalistyczny przełom). Czasami nawiedza taka refleksja: jeśliby dookolny świat nie uwziął się był na Białorusinów ¦ skutkiem tego i na mnie ¦ to prawdopodobnie nie przyszłoby mi do głowy owo grzebanie w zaprzeszłej historii. Normalnie ¦ pisywałbym swoje kawałki prozatorsko-poetyckie i kleciłbym kolejne tomiki, mało kogo obchodzące, w wymiarze społecznym. ¦ Szczególną Pana książką są „Dzionniki: 1987-1995”, wydane w 1997 r. Znany białoruski filozof , Uładzimir Konan, uznał je za najbardziej znaczące dzieło w ostatnim okresie Pańskiej twórczości. Inni krytycy również dostrzegli walory tej książki, wskazując na niepowtarzalny zapis czasu ¦ niezwykle aktywnego i owocnego w życiu pisarza. Pana „Dzionniki...” porównywano do „Dzienników” najwybitniejszych polskich autorów ostatnich lat: Kisiela, Brandysa i Woroszylskiego. Jednak nasi Białorusini, znowu, przyjęli je raczej chłodno, a niektórzy nawet z oburzeniem. W „Dzionnikach...” utrwalił pan bowiem nie tylko górnolotne pochwały, ale i przytyki w stosunku do niektórych działaczy, polityków, dziennikarzy, pisarzy i artystów. Kiedyś czytałem „Dzienniki” Stefana Żeromskiego. To była niezwykle frapująca lektura, dzięki której poznałem autora „Przedwiośnia” jako zwyczajnego człowieka, borykającego się z problemami dnia codziennego. To pomogło mi wczuć się w klimat tamtej epoki. Te „Dzienniki” nie ukazały się jednak za życia autora. Po jego śmierci rodzina uważnie je przestudiowała. Ze względu na opisane tam osobiste przeżycia, czasem intymne i kłopotliwe, z udziałem wielu znanych osób, żyjących jeszcze, po naradzie rodzinnej zdecydowano, że „Dzienniki” mogą ukazać się dopiero po iluś tam latach. Wiem, że swoje „Dzionniki” zaczął Pan pisać już w roku 1968 i nie zaprzestał aż do dziś. Czy ¦ wzorem Żeromskiego ¦ ich los spocznie kiedyś w rękach rodziny? A może zapiski te robi Pan ot tak sobie, do szuflady? ¦ Nie, nie do szuflady, Panie Jurku. Nie będę udawał dandysa, któremu pisarskie słowiarstwo jest zabawką. Bo nie jest ¦ literatura wymaga, że tak powiem, krwi i ofiary! Jeśli kogoś na to nie stać, nigdy nie zostanie niesezonowym pisarzem. Ot, tałatajszczykiem, seksualnym parobkiem niewyżytych dam... Dziennik zacząłem prowadzić od momentu druku debiutanckiej książki „Zahony”. Pierwotnie nie żywiłem zamiaru czynić to systematycznie i przez całą resztę życia. Z początku poszło mi o to, że w trakcie wydawania książki doznałem świństw i upokorzeń, które postanowiłem zanotować sobie dla pamięci. Entuzjastyczne zaś przyjęcie „Zahonów” przez publiczność czytelniczą oraz towarzyszący temu rozgłos wywołały gwałtowne nasilenie się owych irytujących prztyczków (lew by się zdenerwował). Przybywało paskudnych faktów do zanotowania i w ten oto naturalny sposób wytworzył się u mnie nawyk regularnych zapisków. Nie mając pojęcia o prowadzeniu dziennika, poczytałem sobie podobne u innych (np. u Andrzejewskiego, który zamieszczał swe notatki na bieżąco w tygodniku „Literatura”). „Dzionniki”, o których Pan mówi, najpierw drukował mi Witalis Luba na łamach „Nivy”. Pewna dziennikarka z pretensjami na damę chwyciła się ¦ w wiadomym jej celu ¦ jednego, niezbyt pochlebnego zdania o londyńskim ośrodku białoruskim i ordynarnie doniosła tam na mnie. Ale nie to mnie oszołomiło, lecz niewspółmiernie gniewna reakcja ze strony owego 91 Zachodu. Pomyślałem sobie: Białorusini wszędzie są jednacy, także ci, którzy pół życia przepędzili w demokracji i tolerancji zachodnioeuropejskiej. Cóż, czym skorupka nasiąknie za młodu... „Dzionniki” są wyborem fragmentów odnoszących się do historii białoruskiego ożywienia politycznego w okresie przełomu ustrojowego w Polsce, na przedprożu obecnych czasów. Uważałem za wielce celowe utrwalenie drukiem tych zdarzeń, o których dzisiaj zapewne już zapomnieli sami ich uczestnicy i twórcy. Nie przypuszczałem, że ta książka zyska aż tak wysoką ocenę u znawców literatury pięknej, o jakiej Pan nadmienia w pytaniu. Miło mi, lecz nadal bardziej szanuję „sokratki” i opowiadanka, aniżeli te refleksje z notatnika. Chociaż ¦ kto wie: autor często się myli w mniemaniu o samym sobie, jak mylą się rodzice w postrzeganiu dzieci. Utwór, bywa, jest jakoś samoistnie piękny, niczym porażającej urody kobieta, która, zwyczajnie, taką przyszła na świat. Całości mych dzienników ¦ z ponad trzydziestu lat ¦ nie da się ogłosić nie tyle z powodu kosztów wydawniczych, co ze względu na żyjących bohaterów tych dokumentarnych utworów. Na to trzeba śmierci mojego i ich świata. U pokolenia dzieci i wnuków naszych nie będą one obrazą Boską, raczej ciekawostką historyczną. Dla uprawnionych badaczy epoki natomiast są te tomy rękopiśmienne mnogie całkowicie dostępne nawet dziś, w postaci kserokopii lub mikrofilmów w kilku instytucjach archiwalnych na krańcach Europy. Po części wykupiono je u mnie, czym specjalnie się nie martwię, bo to lekce pozbawia mnie i rodzinę zbytecznego kłopotu edytorskiego, oczywiście na przyszłość, za lat ileś tam. Kapitału na takich wydawnictwach nikt się nie dorobił. I wreszcie warto pewnie wygłosić uwagę warsztatową na użytek ewentualnych chętnych do tego rodzaju pisarstwa. Otóż dzienniki tym się różnią od pamiętników, że są pisane w trakcie dziania się czegoś lub bezpośrednio po. Nie może być tak, że coś zanotuję później. Tu nie ma „później”. Jeśli nie teraz, to będzie już nie dziennik, ale pamiętnik, z dystansem do faktu. Oczywiście, dziennik kojarzy się ze śmietnikiem, który to dla nas nie posiada wartości, natomiast archeolodzy, natrafiwszy na wysypisko z okresu Rzymu Cezara, są nad wyraz uszczęśliwieni. Dogrzebują się w nim rzeczy świetnie oddających interesującą ich epokę. A dzięki np. antycznym szambom wiemy na co cierpieli tamci ludzie, czym się odżywiali i jakie trapiły ich choroby zakaźne... To wysoce przemawiające porównanie, chociaż nieeleganckie. ¦ Dzienniki i wspomnienia zwykle wieńczą cale twórcze życie większości pisarzy. Są jak gdyby podsumowaniem ich dorobku. Czy tak jest również z Panem? Proszę zdradzić swe obecne plany i marzenia literackie. ¦ Ze mną tak nie jest, skoro mówimy o dziennikach. Nawet w przypadku wspomnieniowego cyklu w „Czasopisie” np. „Nie żal prażytaha”. Piszę go nie dlatego, by podsumować życiorys, bo: po pierwsze, tak się nie robi, a po drugie, jestem za młody jednakowoż na remanent (ledwie zbliżam się do wieku emerytalnego). I chociaż rzeczywisty powód tu nie jest zbyt daleki od tego, o co Pan pyta, tym niemniej zamachnąłem się właśnie na autopowieść, z wykorzystaniem praw gatunku pamiętnikarskiego. Nastrój: smutno u nas zawsze, od początku świata... Kocham smutek. Bije w oczy odchodzenie czytelnika od klasycznej fikcji literackiej na rzecz literatury faktu (termin upowszechniony u nas przez tegoż Krzyżagórskiego z okresu jego białostockiej aktywności). Mozolę się z tym z jakąś masochistyczną rozkoszą ¦ uporządkowuję swe chaotyczne minione. Przyjąłem przy tym zasadę, że formułuję pisarsko tylko to, co trwale osiadło w moim pamiętaniu o dalekich latach. Nie prowadzę kwerendy dokumentacyjnej, nie czuję się historykiem. Będzie to taka „Białoruś, Białoruś” na osobisty temat. Janowicz, jaki pozostał z nawaliska dekad, aferowych przełomów. Dokonanie tego jest moim marzeniem. Przy czym dziwne, że „sokratki” przestały mi się udawać. Widocznie zestarzałem się, tracę świe- 92 żość uczuć, zdolności generowania z siebie młodzieńczo porywających emocji. Dokucza nazbyt głęboka świadomość własnych możliwości, nabyta wiedza, także o mechanice twórczości. Czyli: zanik tajemnicy. Kiedyś szczekałem na cały świat i coś interesującego z tego biegania z motyką na słońce wychodziło. Dziś nie biegam, nie chce mi się. Stałem się zimnym fachowcem, co nie jest tak całkiem dobre w dziedzinie sztuki, żywiącej się wszak nie samym rozumem. Powiem Panu, Panie Jurku, jeszcze i to, że ciągle jestem dość naiwny, co mnie jakoś cieszy. A może jestem tylko głupi? Nie wycwaniony. Nie musiałem publikować przecież owych „Dzionników”, ale liczyłem na uzyskanie wyprzedzającego wpływu na przyszły bieg wydarzeń w naszym światku jużci bez mego udziału w nim. Czy pomyliłem się? ¦ trudno powiedzieć. Sądząc po rozlegających się od czasu do czasu wybuchach złości na mnie i podjazdów ze strony różnych osób, coś tam jednak chyba osiągnąłem, dopiąłem swego. Nawet nie tak ważne jest to, czy w dobrym, pozytywnym kierunku. Bo wydałem „Dzionniki” nie tyle z myślą o dzisiejszych działaczach, na beton wszak ukształtowanych, a więc już nie reformowalnych, co raczej ku nauce dla tych, którzy przyjdą po nich. By nie dopuścić do powstania czarnej dziury w horyzoncie przeszłości, lecz zachować ciągłość czasową i problemową. Tak bym to określił. Żywię cichą nadzieję, że ktoś prócz mnie zacznie prowadzić dziennik. Nie jest to łatwe, wiem, wymaga samodyscypliny, samozaparcia. Kilku próbowało, z mojej namowy zresztą. I po miesiącu porzuciło, zabrakło im cierpliwości, tłumaczyli potem, że i czasu, co nie jest prawdą (wystarcza bowiem kwadrans na zapis). Dzienniki są czymś niesłychanie istotnym w tworzeniu i mocowaniu zwartej tkanki tradycji środowiska, etosu. Utrwalają one zbiorową pamięć, która ¦ pozostając nie zapisaną ¦ ginie po prostu w grobie.