Marta Fox Wielkie ciężarówki wyjeżdżają z morza 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Gówno, gówno, gówno – pozwól, Marku, że tym swojsko brzmiącym trójdźwiękiem rozpocznę dzisiejszą rozmowę z Tobą. Siedzę przy maszynie od dłuższej chwili i właśnie uświadomiłam sobie, że tylko te słowa pętają mi się po głowie. Może to odpowiednik dzisiejszego dnia, jego atmosfery, a może tylko mojego zniechęcenia. Zniechęcenie – to dobre słowo. Tak właśnie się czuję. Dzień obfitował w zwyczajności. Dyżur w redakcji, kilka zredagowanych informacji, mnóstwo odebranych telefonów. Popołudnie miałam wolne. Było ciepło. Pomyślałam o spacerze, ale jakoś nie chciało mi się pójść do parku. Pokręciłam się po śródmieściu, odwiedziłam kilka księgarń. Potem hamburger zjedzony pod parasolem, kawa wypita na kolejnym rogu ulicy, aż wreszcie przywlokłam się z powrotem do miejsca, z którego wyszłam. Pomyślałam, że przejdę przez tunele dworcowe i za dziesięć minut znajdę się w domu. Ale tego też nie zrobiłam od razu. Zatrzymałam się na placu dworcowym, tym z drugiej strony miasta, w pobliżu Placu Świętego Andrzeja, tak można znów o nim mówić albo może zawsze tak się mówiło, choć oficjalna nazwa brzmiała inaczej. Nawet nie wiem jak. Ale był to zapewne Plac Bojowników o Wolność i Demokrację albo jeszcze innych bojowników. Zresztą, po co Ci o tym piszę, przecież znamy to miasto na wylot, a ten plac szczególnie. Przemierzamy go już od tylu lat, a Tobie też jest on bliski, choć z innych powodów. No, właśnie. Usiadłam więc na ławce, by przeczytać następny rozdział czegoś, co miałam w torbie, ale było już za późno i za ciemno. Patrzyłam więc na przechodzących ludzi, na podjeżdżające taksówki. Stały w długim rzędzie. Taksówkarze się nudzili, nikt nie podchodził. Ludzie wychodzili z dworca i przechodzili obok, taszcząc w rękach swoje bagaże. Jeszcze tak niedawno – pomyślałam – było zupełnie inaczej. Nawet na taksówkę trzeba było czekać w kolejce. Jakaś grupa rezerwistów śpiewała. Chłopcy z chustami na ramionach, przedziwnie kolorowymi, przechodzili obok. Narkoman żebrał, rumuńskie dzieci także. Podchodziły do zamożniej wyglądających ludzi, pociągały za rękawy, żegnały się znakiem krzyża. Po drugiej stronie placu zaczynał się inny świat, tam bliżej poczty. Grupa rozbawionych chłopców siedziała na ławce, paląc papierosy. Ktoś trzymał w ręce puszkę z piwem, coca-colą albo z innym słodkawym świństwem. I nagle coś rozjaśniło mi ten obraz: jasne spodnie, jasna marynarka, jasny kapelusz. I ten prawie taneczny krok. Poderwałam się z ławki i chciałam podejść do Ciebie, ale Ty zatrzymałeś się przed jakimś afiszem. I nie podeszłam. Obserwowałam Cię ze swojego miejsca. Podejrzewałam, że bynajmniej nie afisz Clę interesuje. Czekałeś, trzymając ręce w kieszeniach. Wyciągnąłeś paczkę papierosów. Szukałeś zapalniczki. Na pewno miałeś dwie, ale szukałeś. Więc podszedł do Ciebie ten dżinsowy mundurek z długimi włosami. Błysnął ogień. Chwila rozmowy i już płyniecie razem. A ja stoję. Stoję. I czuję jak rośnie we mnie... no tak... co rośnie? Złość, wściekłość, a może to, co powiedziałam na początku: zniechęcenie. Ale do czego zniechęcenie? Przecież nie do Ciebie. Do dzisiejszego dnia, 5 do siebie w nim, do tego, że takim obrazem się on dla mnie zakończył? Marku, widzieć – to o wiele gorzej niż wiedzieć... Nie piszę tego, by sprawić Ci przykrość. Ani by czynić wymówki, choć może tak właśnie to brzmi. Czuję, że to mój problem, Marku. Amerykanie by zapytali wprost: na czym polega Twój problem? i zmusiliby mnie do odpowiedzenia sobie samej na to pytanie. Ewentualnie padłoby następne: czy chcesz o tym porozmawiać? Ja tego pytania nie stawiam, bo przecież wiadomo, że nasze listy służą poznawaniu siebie i rozumieniu. Ja muszę sobie odpowiedzieć wprost, na czym polega mój problem. Dlaczego mnie coś boli, skoro boleć nie powinno? Dlaczego Ci o tym mówię i zakłócam Twój spokój, skoro i tak wiem, że chciałabym dla Ciebie wszystkiego, co najlepsze? Dlaczego to, co najlepsze dla Ciebie, nie jest najlepsze dla mnie? Jak sobie mam z tym poradzić? Jak się zachowywać, by Ciebie nie ranić, by siebie nie ranić i by to wszystko, co stało się naszym udziałem, miało ręce i nogi, i sens i barwę? Wróciłam do domu. Po drodze zjadłam jeszcze jednego hamburgera. Teraz czuję go w żołądku, gniecie mnie. Jestem zła na siebie, że żarłam, choć nie powinnam. W lodówce czekały na mnie pierogi. Mama mi przyniosła rano. Pamiętałam o nich, ale musiałam coś zrobić, by wcześniej zapchać swoje zniechęcenie i tę wściekłość, bo ona też we mnie była. Zerkam przez swoje okno do Twojego. Ciemno. Jeszcze nie wróciłeś. Gdzie się pętasz? A może jesteście w tym ciemnym mieszkaniu? Niepotrzebnie dociekam. Jutro wszystko wyczytam w Twoich oczach albo w smutnym uśmiechu. Co mam teraz zrobić, aby się uspokoić, przestać myśleć o Tobie, o Was, aby wyrzucić z siebie tę irracjonalną zazdrość, której się wstydzę? Przecież potrafię być rozsądna, nieraz już dawałam sobie dowody takiego stanu. Sam chwaliłeś mnie za moją rozwagę. A teraz rozgościła się we mnie mała dziewczynka, kapryśna i taka, której nie lubię. Dobrze. Dosyć marudzenia. Muszę myśleć pozytywnie. Zasługuję przecież na dobro, które jest wokół mnie, więc powinnam je dostrzec. Co będzie teraz dla mnie dobre? Najpierw kąpiel w bardzo ciepłej wodzie. Lubię ciepłą wodę. Zmywa to, czego chcę się pozbyć. To takie magiczne myślenie, ale czasami skutkuje. Dużo piany, ostra gąbka. Potem głośna muzyka przez słuchawki. Jeszcze pomyślę, co to by miało być tym razem. A potem już tylko spać. Spać, spać – nic więcej... Któż bowiem zechciałby znosić drwiny i chłosty epoki, ból wzgardzonej miłości, bezczelność urzędów, łamanie prawa i upokorzenia, których miernota nie szczędzi zasługom, jeśli sam mógłby zamknąć ów rachunek kawałkiem... No, nie! Ależ w patetyczny styl wpadłam i zgodnie z nim cytat sobie przypomniałam! Widać nie jest ze mną jeszcze tak najgorzej, skoro myślę literaturą. Marku drogi, obyś śnił czyste morze. I plażę. Monika Marku, drogi mój, patrzymy na siebie okno w okno. Tylko wąska uliczka rozdziela nasze domy. Nie tak znów często u siebie bywamy. To dobrze. Żyjemy swoim ży- 6 ciem, każde w swojej dziupli. Czy zauważyłeś, że ostatnio najważniejsze rozmowy prowadzimy podczas tzw. przypadkowych spotkań, na rogu ulicy albo w księgarni? Gdy się spotkamy w domu, zazwyczaj długo milczymy lub rozmawiamy o wydarzeniach, rzadziej o myślach. No i oczywiście piszemy do siebie listy. To już rytuał, a dla mnie coś absolutnie koniecznego, bez czego nie położę się do łóżka. Polubiliśmy nasze słowa zostawiane w skrzynkach lub drzwiach, te znaki, dowody, że jesteśmy też dla siebie. Chcę Cię zobaczyć, ale zbyt prostym byłoby pójść do Ciebie. Czekam na coś, co się wydarzy niezależnie od nas. Prowokuję drogi, na których moglibyśmy się spotkać. Dzisiaj byłam w hotelowym barze... Wróciłam zmęczona z odległego miasta, w którym otwierano jakiś wodociąg, gazociąg, czy inny korkociąg. Gdybym potrafiła robić użytek z prawa jazdy, które przecież posiadam, gdybym nie obawiała się, że zza każdego drzewa wyskoczy mi dziecko albo gdybym uwierzyła, że inni w samochodach coś jednak potrafią i bynajmniej nie czekają, by na mnie najechać, to oczywiście straciłabym mniej czasu, nerwów i odległe miasto nie byłoby znów takie odległe. Zupełnie mnie ten wyjazd ani temat nie cieszył, ale na mnie wypadło, więc na mnie bęc. Napisałam rutynowo, czyste rzemiosło, słowa, które się wypowiada, by spojrzeć potem na nie, jak na coś obcego. W barze usiadłam na wysokim stołku, który się chwiał, i wydawało mi się, że w każdej chwili mogę z niego spaść. Piłam dżin z tonikiem i zastanawiałam się, czy zejść z tego stołka i usiąść przy zwykłym stoliku, w jakimś kącie cichym. Wszystkie kąty byty zresztą ciche, bo to jeszcze nie ta pora, w której gromadzą się tutaj chłopcy. Siedziałam jednak, może w nadziei, że spadnę, że niezdarnie będę się podnosiła i że wprowadzę trochę zamieszania. I wtedy podszedł do mnie Twój dżinsowy mundurek z długimi włosami. – Też bym się napił – powiedział. – To sobie kup – odburknęłam. Przyjrzałam mu się. Ładną ma buzię, ciemne oczy, jasne włosy. Przypomniałam sobie scenę na placu dworcowym. I powrócił dziwny niepokój. Poczułam się tak, jakbym uczestniczyła w jakimś spisku przeciwko Tobie. Nasz świat jest mały – pomyślałam – choć miasto takie duże. Podszedł do mnie ponownie, tym razem ze szklanką w ręku. – Mam na imię Jurek – przedstawił się krótko. – Dobrze ci tak – burknęłam znowu. Nie bądź taka ważna – odpowiedział pogodnie. – Fajne masz włosy, takie króciutkie, z tyłu wyglądasz jak chłopiec – dodał. – No, dobra, siadaj i mów – zgodziłam się wspaniałomyślnie. – Co mam mówić? – Cokolwiek, przecież widzę, że masz ochotę pogadać. No to mów: o wczorajszej nocy, o tym ile ci zapłacił, jak cię pieprzył albo jak cię bił po mordzie. – Cipa – rzucił ostro i spojrzał na mnie z lekkim obrzydzeniem, ale jednak z zainteresowaniem. – Głupia cipa – dodał, wyraźnie już rozbawiony. 7 – Czy głupia, to się jeszcze okaże – odparłam i wyciągnęłam papierosa. Nie miałam zapalniczki. To znaczy miałam ją na pewno w torebce, ale wykonałam kilka gestów w poszukiwaniu i zrezygnowałam z dalszego szperania. A wtedy on zapalił mi papierosa i zrobił to tak, jak wtedy Tobie. Nie miałam już żadnych wątpliwości, że z nim odszedłeś tamtego wieczoru. – Ty nie palisz? – Nie, ale zapalniczkę zawsze mam przy sobie. Lubię podawać ogień. Jeden mały błysk i już ktoś jest zadowolony – uśmiechnął się zawadiacko, poprawił ręką włosy, spojrzał w lustro, wiszące za barem. – Na kogo czekasz? – zapytał po chwili. – Na nikogo. Odpoczywam po otwieraniu wodociągu. – Ty otwierałaś wodociąg? – zapytał z niedowierzaniem. – Patrzyłam, jak inni otwierają. A siedzę tutaj, bo to jedyne miejsce, gdzie mam pewność, że nikt mnie nie będzie podrywał ani też myślał, że to ja przyszłam po to, by kogoś poderwać. – Ho, ho – rzucił z uznaniem – widzę, że znasz życie... – Życie? – zdziwiłam się i dodałam: – Nie filozofujmy, dzisiaj jestem nastawiona na konkrety. – Widać te wodociągi tak na ciebie wpłynęły. – Opowiadaj lepiej – ponagliłam. I opowiedział o tym, jak został kochankiem kochanka swojej matki. Tego jednak ci już nie opiszę, Marku. Może sam kiedyś usłyszysz tę historię, jeżeli Twoja znajomość z Jurkiem zaowocuje także w rozmowy... Nie chciałam być złośliwa, naprawdę nie chciałam. Po prostu, chłopak jest taki, że powinieneś go polubić, a może już go lubisz. A może od dawna go znasz, a mnie wyobraźnia podpowiada swoje wersje Waszej historii. – Kiedy się znowu zobaczymy? – zapytał Jurek, gdy się zbierałam do wyjścia. – Zobaczymy się na pewno, tak czuję – powiedziałam – ale pamiętaj... jeżeli skrzywdzisz Marka, to ja cię osobiście zabiję, pokroję i posolę! Zaniemówił. I takim go pozostawiłam. No, dobrze. Kończę to stukanie. Coś zjem, coś posprzątam, poleżę w wannie z gorącą wodą i wskakuję do łóżka z książką. U Ciebie ciemno. Dziękuję za zdechniętą gałązkę jaśminu na wycieraczce. Zdycha teraz do reszty w wazonie. Widać woda z naszych wodociągów nie mogła być dla niej ożywcza. Monika PS. Wyolbrzymiam wszystko, czego się obawiam. Albo oblekam w formę, bo wtedy ja nadaję ton i panuję nad sytuacją. Może też być, że tylko nad słowami, które ją tworzą... Ale chyba za dużo słów dzisiaj do Ciebie. Naprawdę wchodzę do łóżka, choć to nie moja pora. Mogłabym wyjść i zostawić list w Twojej skrzynce, ale czuję się źle i do niczego. Jakby grypa mnie dopadała. Powinnam wziąć aspirynę i popić ją odrobiną brandy. Sprawdziłam: nie mam aspiryny, 8 brandy ani Ciebie (w Twoich oknach wciąż ciemno). Jakoś przetrwam do rana. Przytulam się z tęsknotą. Monika Masz rację, Marku, konstruujemy swoje biografie. Teatralizujemy naszą codzienność, bardzo się staramy, aby nasze życie przypominało literaturę. Z rzadka jednak spostrzegamy, że jest to nędzna literatura, powieść często łotrzykowska, w której biegniemy od przygody do przygody. Tanie chwyty, patetyczne gesty, przy wykonywaniu których nie zapominamy zerknąć w jakąś szybę, w lustro, jeśli ku naszemu zadowoleniu jest obok. Czasami płacz, ale taki z wyuczonym w kinie łkaniem. Zdarzają się łzy, ale towarzyszy im myśl, aby ładnie spływały po policzkach. I oby tylko tusz do rzęs zanadto się nie rozmazał i nos nie był czerwony... Gdy teraz piszę o tym, chciałabym zapytać, jak znany nam poeta: czy można wystylizować wystylizowany już do ostateczności styl i stylizować wiernie tobie i sobie siebie już tak bardzo przez ciebie wystylizowanego? Czy nie masz jednak ochoty tak po prostu, czasami, dać komuś lub sobie w mordę? I nie przeprosić w chwilę potem, nie powiedzieć, że Ci przykro, że się uniosłeś, że nie wiesz dlaczego? Czy nie masz ochoty zawyć z bólu, z bezsilności, ze wstrętu do siebie? Ale zawyć głośno, tak by wszyscy to usłyszeli, by się gwałtownie odwrócili i spojrzeli na Ciebie ze strachem. My tylko płaczemy w poduszkę, bezgłośnie. Wpychamy sobie garściami w gębę błoto, a potem dziwimy się, że ono nas dusi. Zgadzam się, Marku, żyjemy przed lustrem, mizdrzymy się do siebie i innych. I nie wiem, czy pocieszeniem może być fakt, że inni tak żyli i żyją i że mieli tego świadomość. Jak myślisz – o czym mówił Baudelaire, gdy stwierdzał: żyć i umrzeć przed lustrem? Czy chciał powiedzieć, że cała trudność polega na tym, by stać się panem także swojej śmierci? Czy obawiał się, że śmierć w nieświadomości odbierze nam jej heroiczny wymiar? Jeżeli dobrze rozumiem Twoje wynurzenia (czytaj: wynaturzenia), to zgodnie z nimi ja sama narzucam sobie chaos, nieporządek i zagubienie. Robię to tak sugestywnie, że każdy mężczyzna chętnie się mną zaopiekuje, myśląc o absolutnej nade mną przewadze. Pozwalam mu ją teoretycznie mieć, aby go sobie podporządkować i nim zawładnąć. A wtedy mój powrót do równowagi jest łatwy, tak? Naprawdę taki ze mnie gracz? A gdzież ci mężczyźni wokół mnie? Kto tak naprawdę się mną opiekuje? Kto ma na to ochotę? Wiele niespójności w tych Twoich interpretacjach. W końcu trochę moje życie znasz i mógłbyś bardziej bazować na faktach. Teoretycznie, mój drogi, to ja bardzo dobrze wiem, jak żyć. Teoretycznie to ja bardzo wiele potrafię udowodnić i żadnej nieścisłości logicznej w tym nie będzie. Ale tak naprawdę, to wiesz, co ja jestem? Jestem kicia – kocia, odwrotność bezrobocia, robienie na tych drutach wciąż, oplata mnie jak wąż... kwiatki rwać... urwą mać. Wprawdzie nie 9 zanadto dobrze dziergam na drutach i szydełku, a ilekroć zamierzyłam robić coś ambitnego, to zawsze mi wychodził szalik, ale czym jest moja codzienność, jak nie nanizywaniem na nitkę drobnych paciorków, oczek, dzień do dnia, czynność do czynności. Czy ich suma może się równać życiu? No, pewnie, lepiej się spalać niż więdnąć. Wszystko po to, aby śmierci, tej okrutnej wariatce, jak mówił Sted, (którego przerabialiśmy w naszym dziecięctwie nie sielskim i nie anielskim), nic po sobie nie zostawić, tylko popiół, a i ten rozwiany na cztery strony świata. Nie chcę, aby mnie przyzwyczajenie wylizało do zadowalającej gładkości, nie chcę (ciągle jeszcze nie chcę!) wpaść w schemat, w rutynę, która gotowa mnie zabić. No i nie chcę, by akt naciśnięcia klamki – ten, który mógłby wszystko odmienić – przeszedł w zwykły, codzienny odruch. Nie mam pojęcia, czy mi się to uda. W każdym bądź razie tzw. zdrowe myślenie (czytaj: płytkie i krótkowzroczne) jest mi jeszcze odległe. Włażę wszędzie tam, gdzie czai się niepewność i dlatego nic nie jest dla mnie proste, nic tylko dobre i złe, czarne i białe. No i czuję w sobie wewnętrzną niewygodę. Wiesz, co powiedziałaby mi moja mama, gdybym tak do niej mówiła? Powiedziałaby: umyj okna, córeczko, za dobrze ci się w życiu powodzi, nie masz prawdziwych problemów, więc je sobie wymyślasz. Mycie okien jest dobre na wszystko. Moja babcia uważała, że na wszystko jest dobry krem „nivea”, nawet na ból brzucha. Jednym słowem: wiara jest dobra na wszystko! Ale to już byłby następny list, gdybym zaczęła się wgłębiać. A swoją drogą z oknami to wcale niegłupi pomysł. Rzeczywiście są brudne. Może jutro zdobędę się na ten heroiczny czyn... I tym patetycznym postanowieniem uteatralniam dzisiejszy wieczór. Jeszcze tylko wykąpię się w oślim mleczku, by dodać sobie urody i odjąć odrobinę głupoty. I nie bądź, Brutusie, przeciwko mnie. Śnij Kleopatrę. Monika PS Och, Marku, tak bardzo chciałabym coś. I gdyby tak, gdybyś ty, gdybym ja, gdyby nie on, tylko my, tylko my, to może świat, może ja, może Ty, może my. A wtedy świat i ja, i my, i wszystko, i tak właśnie, i tylko tak. To całkiem nieźle brzmi, choć przyznasz – całkiem zwyczajnie, bo „gdybanie” jest zwyczajem ogólnie przyjętym. Czy mieścimy się w schemacie, czy banał jest naszym udziałem? Nie chcieliśmy tego przecież, a jednak trudno nam uniknąć kiczu. Czy to znaczy, że musimy go polubić? A może tylko udajemy, że go nie lubimy? A może to wszystko, co nas spotyka, jest sprawdzianem, grą, w którą się wplątaliśmy, bo taka właśnie jest kolej rzeczy? A może to jest próba? Nie postawię już następnych pytań. Jest jak jest. Jutro będzie dzień. Na pewno. Śpij więc spokojnie. Monika 10 Ewko – Marchewko – wariatko – szufladko – czekoladko, nareszcie się odezwałaś, małpo zielona w kropki bordo! Siedzę sobie w domu i wyczekuję wieści z szerokiego świata i Zielonego Lasu. Nie narzekam oczywiście, bo mam czego chciałam i korzystam z wolności „od”. Tak bardzo jej już zakosztowałam, że rozpuściłam się jak, nie przymierzając, dziadowski bicz. Chodzę spać skoro świt i wstaję skoro świt, czyli o dwunastej w południe albo i dalej. Zdążyłam się już opalić na czekoladkę z orzechami, bo i tutaj był upał. Co mi tam dziura ozonowa albo ta druga, zwana czarną. Czy widziałaś kiedyś taką dziurę? A witaminę widziałaś? Wszędzie są witaminy i dziury... To powinno nas cieszyć. Moje plecy wyglądają cudnie, rano, wieczór i w południe, więc obnoszę je gołe przed Jackami i innymi Markami. Marek wrócił i był już u mnie. Posiedział duże co nieco i w czasie tego siedzenia powiedział sakramentalne: dziękuję ci, że jesteś. Przywiózł mi gościńce z podróży, rozmaicie dziwaczne, nie zapomniał też o ogromnych muszlach do mojej kolekcji. Poza tym nie nawiedziła mnie ani mysz, ani szakal z oklapniętą szczęką, ani sowa, tylko Zbyszko Janecki–Nieboga. Zobaczyłam go we wzierniku, zwanym u nas, jak pamiętasz, kuklokiem (to zapewne od słowa: kukać), więc powiedziałam – najszczerzej, jak potrafiłam – że nie ma mnie w domu. Myślałam, że się obrazi, ale on był lepszy ode mnie, bo odparł: dobrze, rozumiem, przyjdę jutro o tej samej porze, może będziesz. Trochę mi się go żal zrobiło, ale nie mogę się zmuszać i udawać, że mam ochotę na rozmowę z nim, gdy jej nie mam. On po prostu na to nie zasługuje. Coś zrobię z tym fantem jutro. Może zatelefonuję albo może on sobie przypomni, że istnieje taki wynalazek, jak telefon, dzięki któremu można załatwić wiele niemiłych spraw, bo nie trzeba nikomu wtedy w oczy patrzeć. Rozczytuję się w „Raju” Limy i jak się domyślasz, chodzę w związku z tym do tyłu, co też ma swoje zalety. Jak na razie wypiłam tylko jedną butelkę brandy, co jest absolutnie bez związku z chodzeniem do tyłu. Piłam oczywiście z rozpaczy i wyłącznie dlatego, że nie wiedziałam, jak się ma teraźniejszość do wieczności. A jak już miałam w sobie dużo alkoholu, to następna rozpacz mnie ogarniała na myśl, że mogłabym przestać pić. Ale... ucisz się serce, barek pusty, a przed tobą list do Ewki–Marchewki. O Twoich sukcesach i podbojach wiem i gratuluję. Pozwolisz, że uścisnę Ci lewicę, gdy zasiądziemy przy barze na wysokich stołkach. Wierzę, że tak się stanie wkrótce, bo bardzo marzę, aby gdzieś wyjechać daleko i aby oczywiście w czasie tej podróży spotkać się z Tobą na jakimś moście. Przed moją wolnością „od” przeprowadziłam wywiad ze znanym Ci krytykiem i naczelnym Twojego ukochanego pisma, które – cóż tu ukrywać – od czasu gdy wyjechałaś, na manowce schodzi i bynajmniej nie są to cudne manowce. Naczelny jest człowiekiem, który może mówić długo i o wszystkim. A w dodatku ma podzielność uwagi, graniczącą z genialnością. Pisałam szybko, to fakt, a on właściwie mi dyktował, wtrącając od czasu do czasu: przecinek, nawias, 11 dzień dobry, pani Krysiu, kropka, nie przeszkadzaj nam, Jasiu, przecinek. Dziwił się, że nie używam tak praktycznego dyktafonu. Wytłumaczyłam mu jednak, że zawsze nie tak przyciskam klawisze, jak trzeba i więcej dla mnie z tego szkody niż pożytku. Spojrzał na mnie z pogardą (rozumiesz Waćpanna te koincydencje) i powoli tracił zaufanie. Natychmiast zaznaczył, że żąda autoryzacji. Czułam się jak zbity pies w ciasnej ulicy. Na koniec jednak tak zręcznie poprowadziłam rozmowę, że udało mi się zacytować kilka wersów wiersza tegoż pana krytyka, który, jak każdy krytyk, czuje się niedowartościowanym poetą. Pan się rozanielił i zaprosił mnie na drinka i na kawę, i na wszystko, na co miałabym ochotę. Ale ja już ochoty nie miałam, bo tym razem to ja się czułam sponiewierana jako dziennikarka, i chciałam już jak najszybciej wrócić, zredagować tę rozmowę i usłyszeć od niego, że jest świetna i że mnie znowu zaprasza, a ja bym wtedy znowu odmówiła. Znasz te numery, prawda? Sama zapewne to już przerabiałaś w kilku wariantach. Czasami całkiem poważnie zastanawiam się, z czego to się bierze? Niby mamy poczucie własnej wartości, a jednak tak łatwo nas zranić. Mówię w liczbie mnogiej, bo przecież wiem, że i Ty czasami tak się czułaś. Muszę nad sobą popracować, Ewko, i oby coś solidnego z tego postanowienia wyszło. A poza tym nic na działkach się nie dzieje. Zepsułam telewizor (nie ma obrazu) i radio (nie ma dźwięku). Aha! Jeszcze zalałam sąsiadów (to pralka, tak gwoli ścisłości) i stłukłam kubek z serduszkiem. Ogórki się kiszą, jabłka w sadzie wiszą. Nikt mnie nie kocha, a Ray Charles tak pięknie marudzi w tych bluesach. Kwiatki na balkonie mi zdechły, chomik się posikał. Marność nad marnościami, wszystko marność. Żyj, Ewko–Marchewko, żyj, pamiętając, aby skakać po górach, omijając pagórki. Ucz się życia, kotku – szprotku, pamiętając, że gdzie wiele jest mądrości, tam wiele zmartwienia, a kto pomnaża poznanie, ten pomnaża cierpienie. Zaiste, im więcej słów, tym więcej marności. I tym optymistycznym akcentem dotykam Twojej marchewkowej główki. Monika PS Ukochaj Piętkę i pozdrów Jacka. Jakiego Jacka, do diabła!? Skąd on się tam wziął u Ciebie? Czyżby to był ten z łódką w tle, obrzępała – popapraniec, rozganiacz wód siedmiu mórz i oceanów? No, moja droga, na dobrej jesteśmy drodze. Obie ! Monika Marku drogi, napisałam list do Ewki. I dziwny smutek mnie dopadł, chociaż, gdy pisałam, to go we mnie nie było. Napisałam list radosny, bo tak się właśnie wtedy czułam. A potem zaczęłam rozmyślać o stylizowaniu stylu, o grach i gierkach, o tym wszystkim, o czym Już nieraz nie tylko w listach rozmawialiśmy. Ale przecież byłam szczera, gdy pisałam. Wszystko we mnie świergotało. Boję się takich gwałtownych zmian nastrojów. Zastosowałam więc receptę 12 mojej mamy: umyłam okna! Trochę pomogło. Wszystko stało się jaśniejsze, także we mnie, więc postanowiłam pójść za ciosem. Wymyłam półki na książki, swoje biurko, potem krzesła i stół. Teraz naprawdę wszystko jest białe. Wpadłam do kuchni. Dorwałam się do półek ze szkłem i garnkami. Potem do szafek, wreszcie do każdej szparki. Nie podarowałam też podłogom i wykładzinom. Mówię Ci, Marku, wyrzucałam z siebie jakąś wściekłość i było mi coraz lżej, choć wcale nie weselej. Spojrzałam na siebie i stwierdziłam, że wyglądałam jak siódme dziecko Baby –Jagi. Mało brakowało, a siebie samą wsadziłbym do pralki, nastawiając przedtem na pranie wstępne, a potem na właściwe. Przez moment myślałam, czy nie dodać by odrobinę wybielacza, ale poskromiłam swoje zapędy i w rezultacie ograniczyłam czyszczenie siebie do kąpieli w płynie. Czuję się teraz lepiej. Może dlatego, że po wyjściu z wanny zasnęłam jak niemowlę, co prawie nigdy mi się nie zdarza... Jest u mnie tak ładnie, że teraz koniecznie musisz przyjść i to wszystko zobaczyć. Wiem, że przyjmiesz zaproszenie z ochotą, bo lubisz sobie też sprawiać przyjemności. Zrobię oczywiście coś dobrego na kolację, ale na razie nie zdradzam co. Muszę wykorzystać swój zapęd do domowych prac i czas, którym mogę obecnie dysponować. Za dwa dni wracam do swoich codziennych obowiązków i nie wiem, czy będzie mi się chciało bawić w tego typu dom. Głaskam Cię wypraną łapką. Monika Marku, drogi mój Marku, zanim przyjdziesz, odpowiem na Twój list, który dziś rano wyciągnęłam ze skrzynki. Swój wrzucę do Twojej, gdy po południu będę wychodziła na spacer albo jeszcze na jakieś małe zakupy. Piszę na gorąco i z potrzeby ducha, chociaż będziemy mogli wrócić do tych wątków, jeżeli zapragniemy. Z nami jednak nigdy nic nie wiadomo. Najważniejsze, że milczenie nas nie przeraża, nie czujemy jego napiętej atmosfery, w której każdy myśli, że powinien coś powiedzieć. Zawsze o czymś takim marzyłam i to właśnie mam z Tobą: milczenie, które jest wartością i poezją, i balsamem, i kompresem z rumianku. Milczenie, w którym słów nie trzeba, bo wystarczą oczy i ta wiara, która z nich patrzy. Pisałeś o swojej niedawnej podróży, wspomniałeś także o naszej. Wspomniałeś mimochodem, ale ja się rozmarzyłam i stąd może mój obecny nastrój. Mam teraz więcej czasu do buszowania po swoim mieszkaniu i po swoich szufladach, więc znalazłam zdjęcia, patrzyłam i pozwoliłam powrócić sytuacjom. Nie myśl jednak, że ja – tak jak Japończycy – żyję przede wszystkim po to, by mieć wspomnienia. Ja próbuję naprawdę żyć i ciągle poszukiwać, ale pamiętać także o analizowaniu tego, co było i tego, co jest. Do czego jednak zmierzam? Do tego, by Ci powiedzieć, zanim dzisiaj przyjdziesz, że ja wtedy, w Londynie, byłam upiornie 13 szczęśliwa i że tego nikt mi nie odbierze i nic ze mnie nie wymaże. Może właśnie Londyn zadecydował, że nie jestem w stanie zrezygnować z Ciebie i wiem, że będę trwała w tym dziwnym związku i dziwnych uczuciach na zawsze. Każde „na zawsze” brzmi patetycznie i trochę sztucznie. Może to jest właśnie mój los. Nigdy nie wybierałam prostych ścieżek, bo wydawały mi się zbyt oczywiste. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem specjalistką od komplikowania sobie życia, choć tak to może dla innych wyglądać. W tym, co piszę nie ma obietnicy, deklaracji, ani przysięgi. Mówię, piszę, bo tak właśnie czuję i tego jestem pewna. Czy mam świadomość, na co siebie w ten sposób skazuję? Myślę, że jedynie wyczuwam trudności. Ale to nic. Dzisiaj nie będę ich analizowała. Dzisiaj wspominam. Patrzę ciągle na zdjęcie. Wyglądamy pogodnie, nic nie zapowiada jeszcze burzy. Kensington Gardens – tam się spotykaliśmy najczęściej. Właściwie nie było dnia, abyśmy nie zatrzymali się w tym królestwie dzieci, nie patrzyli na staw Round Pond i na to muzeum wszystkiego, co pływa. Siadaliśmy jednak zawsze pod pomnikiem Piotrusia Pana. Dlaczego ten pomnik tak Ciebie przyciągał, dlaczego na Ciebie tak magicznie oddziaływał? Chyba nie dlatego, że jest jedynym pomnikiem Piotrusia na świecie... Na zdjęciu patrzysz na mnie czule i uśmiechasz się najpiękniej, jednym z tych uśmiechów, które uwielbiam, bo wtedy oczy Ci błyszczą i tyle jest w Tobie energii, że mógłbyś góry przenosić. Patrzę na jeszcze jedno zdjęcie. Pstrykane było w Soho. Kto nam mógł je zrobić? Nie pamiętam. Pamiętam jedynie, że zapragnęłam potańczyć i wybraliśmy się tam właśnie z zamiarem zatrzymania się w jakiejś dyskotece. Może nawet bardziej chciałam patrzeć na Ciebie, gdy się bawisz. Mało mi Ciebie na scenie. Wtedy grasz swoje taneczne role, a tutaj, miałam pewność, będziesz tańczył swój nastrój, swoją pasję i wszystko, co wtedy właśnie by w Tobie było. Na zdjęciu mnie przytulasz. Patrzymy w obiektyw, a Ty ogarniasz mnie swoimi ramionami tak, że cała w nich znikam, razem z torebką na ramieniu i z dżinsowym mundurkiem, w który jestem ubrana, co rzadko mi się przecież zdarza. Jest noc, a w tle świecą napisy: girl, girls, peep show upstairs. Znaleźliśmy wtedy coś, co nam się przynajmniej z zewnątrz spodobało. Elegancko wymuskany chłopiec, otwierający nam drzwi powiedział mi wtedy, że jest to klub dla gejów i ja tam nie mogę wejść. Uparłam się. Ona jest moim chłopcem – powiedziałeś, chcąc przekonać tamtego chłopca. Nic nie pomogło. Zrezygnowaliśmy. Byłeś smutny. Już nie miałeś ochoty na tańce. Poszliśmy więc do chińskiej dzielnicy na kolację, a potem w milczeniu wróciliśmy do hotelu. Dlaczego wtedy nic nie przeczuwałam? I to ja, dla której każdy Twój nieznany grymas był powodem do rozmyślań? Dlaczego wtedy nie odczułam niepokoju? Wiem, że nie masz mi za złe mojego powrotu do tamtych chwil. Musimy rozmawiać, tak postanowiliśmy i taka jest w nas potrzeba, musimy tłumaczyć sobie wątpliwości, jeżeli w nas się zrodzą. Piszę o tym, bo widzę, że czegoś się obawiasz. Co to jest? O czym nie wiem? Czego boisz się po- 14 wiedzieć? Mogę Cię zapewnić, że wytrzymam wszystko albo prawie wszystko, pod warunkiem, że dowiem się o tym od Ciebie. To jeszcze nie tak. Nie stawiam Ci warunków. Mówię jedynie, że taka sytuacja byłaby dla mnie lepsza. Nie obawiaj się więc niczego z mojej strony. Przyjdź do mnie, gdy przeczytasz już to, co teraz piszę. Wiem, że potrafimy zrobić sobie dobry wieczór bez specjalnych wysiłków. Dobro jest w nas. I to powinno wystarczyć, przynajmniej na dzisiaj. Przytulam Cię czule, choć na papierze. Monika PS Marku, ja też, tak jak Ty – tęsknię. Za Tobą oczywiście, a bardziej jeszcze za bliskością, która w nas była. Nie twierdzę, że teraz jej nie ma. Boję się jednak otwierać coś, co boli. Tęsknię za tym, co boli i w dodatku nie chcę powiedzieć wprost za czym, bo może to wypowiedziane przestanie być tęsknotą i wtedy czar pryśnie, nie mówiąc o moich nadziejach... Monika Marku drogi, bomba absolutna, muszę Ci to opowiedzieć już teraz. Wiem, że wrócisz bardzo późno, na pewno będę już spała, tym bardziej, że jutro muszę wstać o godzinie, której nie ma na moim zegarze. Takie sytuacje też się w moim życiu zdarzają, ale przyznasz, że trzeba je przyjmować z zaciśniętymi zębami, przynajmniej od czasu do czasu... A więc, Marku, bomba – i Ty o niej będziesz wiedział pierwszy. Zaczynam od początku, bo już widzę, jak Cię skręca przez to moje gadulstwo i odwlekanie tego, co najważniejsze. Wiedziałeś, jak uporczywie szukałam dojścia do mieszkania, w którym spotykają się sataniści. Najróżniejsze ścieżki i fortele przywiodły mnie wreszcie tam, gdzie według pogłosek znajduje się ich największe gniazdo w Polsce. Nie mówiłam Ci, na jakim etapie są moje poszukiwania, bo obawiałam się, że i Ty zaczniesz mi udzielać praktycznych porad, mających na celu odstraszenie mnie i doprowadzenie do tego, bym zrezygnowała z chęci zobaczenia wszystkiego na własne oczy. Teraz już mogę powiedzieć: wszystko, co robiłam, nieraz z duszą na ramieniu, zaowocowało obszernym reportażem o tytule: „Sataniści z M–4”! Będziesz mógł wkrótce przeczytać w tygodniku, do którego, jak wiesz, od dłuższego czasu się przymierzałam. Mówię Ci o tym z nie ukrywanym zadowoleniem. Jaki reportaż spłodziłam, sam ocenisz. Teraz chcę Ci powiedzieć, jak się stało, że we wspomnianym tygodniku będzie on drukowany. Nie zanosiłam tekstu osobiście do redakcji, nie miałam ochoty na rozmowy, tłumaczenia, a na pewno już na zdawkowe odpowiedzi w stylu: proszę zatelefonować za tydzień, proszę mieć cierpliwość, to na pewno zostanie przeczytane i ocenione. Wysłałam tekst na nazwisko redaktora naczelnego, którego nie znałam ani osobiście, ani z żadnych opowieści, a jedynie z od czasu do czasu pojawiających się w piśmie jego zjadliwych felietonów, 15 zabarwionych humorem, takim bardzo w naszym stylu. Po trzech dniach dostałam do domu telegram, brzmiący tak: Proszę się natychmiast skontaktować z niżej podpisanym. Zobacz więc – moja taktyka była słuszna! Jeżeli chcę coś zmienić w swoim życiu, muszę liczyć tylko na siebie, przede wszystkim na siebie. Wiedziałam, że muszę napisać coś, co chwyci, zbulwersuje, odmitologizuje krążące opinie. Odczekałam oczywiście cały dzień i dopiero kolejnego dnia zatelefonowałam, już spokojna, ułożona, zaskoczona telegramem. Umówiłam się na dzisiaj, na godzinę jedenastą. Teraz miał nastąpić drugi etap mojej gry. Pojawił się problem podstawowy: kto ma pójść do ważnego redaktora? Dżinsowa dziewczynka, udająca nastolatkę (no, powiedzmy), która dzięki naturalnym dla wieku kontaktom opisała sytuacje, jakich była świadkiem, czy elegancka dama, za grosz nie pasująca do opisywanego środowiska. Zadecydowałam, że pójdzie dama i to taka, jakich nie spotyka się wiele na co dzień w mieście, wśród zabieganych kobiet, dźwigających siaty. Marku, to była biała dama w zamaszystej spódnicy, białej marynarce i białym kapeluszu typu borsalino (tak, tak, w tym właśnie...). Drugi problem: jaka powinnam być? Rozgadana, ćwierkająca, uśmiechnięta, czy tylko milcząca i tajemnicza? Dama była milcząca, ale w miarę, skupiona, uśmiechająca się półuśmiechem numer 5, po którym ktoś, kto mnie nie zna, mógłby wnioskować wiele interesującego. – Zależało mi na tym, aby się z panią spotkać, bo chciałem zadać pani kilka pytań – zaczął redaktor, a ja już miałam ochotę strzelić: Ależ, oczywiście, po to tu jestem! Odpowiem na wszystko, jak na... W porę jednak ugryzłam się w język i z tych wszystkich nie wypowiedzianych słów pozostał tylko półuśmiech numer 5. – Skąd pani to wszystko wie? – zapytał wprost redaktor. A ja: półuśmiech numer 5 plus nieokreślony gest ręką. W zwyczajnej sytuacji powiedziałabym po prostu, że dobry dziennikarz nie zdradza źródeł swoich informacji, ale sytuacja była dla mnie wyjątkowa i czułam, że od tego, jak ją rozegram, zależy wiele w moim życiu. – Bo widzi pani, to jest tak – kontynuował redaktor coraz bardziej zakałapućkany – wychodzi pani słonecznym rankiem na piękną polanę, trawy parują, na horyzoncie jedno ogromne drzewo, a przed panią biały koń, niesamowitej wręcz klasy... koń ma rozwianą grzywę, chociaż nie pędzi a stoi. Pani na to patrzy i wie, że wszystko jest prawdziwe, a mimo to, gdyby pani próbowała komuś ten obraz opowiedzieć, nawet mając ogromny dar takiego opowiadania, to ten ktoś – nie obserwujący tego, co pani – uzna obraz za nieprawdziwy, wydumany. On jest po prostu tak piękny, tak kiczowato piękny, że aż nieprawdziwy... Czy pani wyczuwa, o czym mówię? Marku, czy ja wyczuwałam? Myślałam wtedy o naszej historii, o tym, że jest tak piękna, tak okrutnie piękna, że aż nieprawdziwa. I gdyby ją komuś opowiedzieć, gdyby cokolwiek z nas komuś opowiedzieć, to by nie uwierzył i powiedziałby, że sami ułożyliśmy sobie dramacik na miarę naszej karkołomnej wy- 16 obraźni. Zamiast jednak odpowiedzi wykonałam znów nieokreślony gest ręką i półuśmiech numer 5. Redaktor coraz bardziej wątpiąco patrzył na moje miny i gesty. I słusznie. Zaczynał tryumfować i widziałam, że teraz mnie pognębi. Nie przeczuwałam jednak co to będzie, jakiego typu jego felietonowa finezja. Teoretycznie to ja miałam większe szansę, bo przecież obserwowałam jego sposób myślenia w tym, co pisał, a on znał tylko jeden mój tekst. – Jeszcze inaczej to pani wyjaśnię – ponowił próbę. – Otóż Reb–Arie–Lejb, ten z opowiadania Babla – wymownie zerknął na mnie – siedząc na cmentarnym murze i patrząc na zielony spokój grobów, wydał taką opinię o Beni Krzyku: „Benia mówi mało, ale on mówi smacznie. On mówi mało, ale człowiek ma chęć, żeby on jeszcze coś powiedział”. Teraz wreszcie się odezwałam, bo to był odpowiedni moment: – Rozumiem, że i pan ma ochotę, abym i ja jeszcze coś dopowiedziała w swoim reportażu... – Tym razem redaktor wykonał nieokreślony gest ręką plus półuśmiech numer 5. – Rozumiem, że i ja mówię równie smacznie i jeżeli jeszcze coś dopowiem, to będzie wtedy prawie tak, jakbym zapomniała, że mam na nosie okulary, a w duszy jesień, to prawie tak, jakbym przestała się awanturować przy swoim biurku i jąkać wśród ludzi. Chce mi pan powiedzieć, że gdyby do nieba i ziemi przytwierdzone byty uchwyty, to ja bym mogła za te uchwyty złapać i przyciągnąć niebo do ziemi... – Redaktor ciągle się uśmiechał półuśmiechem numer 5, a do tego robił coraz większe oczy. – Z jednym zastrzeżeniem – kontynuowałam – z jednym zastrzeżeniem, proszę pana: to nie Reb– Arie–Lejb wydał taką opinię o Beni Krzyku, tylko Jednooki Gracz podczas obrad rady bandyckiej, Reb natomiast powiedział to, co ja przed chwilą. – Howgh! – wrzasnął redaktor. A ja na to: uśmiech numer 7 i bardzo określony gest dłonią. – Zapraszam panią na kawę i... – Dżin z tonikiem – dokończyłam. – Jutro o... – Tej samej godzinie – dokończyłam. Uśmiechnęłam się uśmiechem numer 9 (to górna granica w mojej skali) i podałam rękę na do widzenia. – A może zechciałaby pani pracować w naszej redakcji? Tym razem zrobiłam wyjątek i przekroczyłam skalę swoich uśmiechów. – Porozmawiamy o tym jutro – uznałam. O tej samej godzinie – dokończył redaktor, który widać był przyzwyczajony, że ostatnie słowo w każdej grze musi do niego należeć. Marku, spójrz na to swoimi oczami, uśmiechnij się do mnie bez numerów. Powiedz, czy to ma oznaczać, że zmaterializują się moje myśli? Czy ja w swojej grze byłam fałszywa? Czy dzisiaj się coś osiąga w pracy zawodowej, jeżeli nie przewidzi się kroków przeciwnika? Jeżeli dobrze nie rozegra się partii i nie podejrzy kart? 17 Boję się myśleć o tym, co mnie czeka. Już jestem bardzo zmęczona. A jutro znów trudny dzień. Pomyśl o mnie w ciągu swojego trudnego dnia. I daj mi jakiś znak telepatyczny, przybądź do mnie lubo snem lubo marą nikczemną. Znów myślę literaturą, ale przyznasz, że czasami to się opłaca. Szczególnie, jeśli ma się szczęście spotkać człowieka, który w podobny sposób lubi się komunikować z innymi. Jestem zmęczona, a jednak ciągle chcę kilka słów dopowiedzieć. Najchętniej bym teraz zasnęła, wiedząc, że jesteś obok. Zostawię Ci ten liścik w skrzynce. Zaniosę go zaraz i pooddycham innym niż w domu powietrzem. U mnie aż gęsto od słów. Otworzę okno, niech coś wyfrunie. Właściwie to przydałby mi się jakiś bieg po parku, ale już jest za późno. Sama nie wiem, czego chcę. No, tak, zjadłabym coś wykwintnego i ciepłego. Zrobię sobie po powrocie omlet z dżemem, to jedyna wykwintność, na jaką mnie dzisiaj stać. Ściskam Cię, Marku, omdlewająco dosłownie. Monika Marku, do licha, co się dzieje?! Niepokoją mnie tajemnicze znaki w postaci kwiatków, które zostawiasz dla mnie w redakcji, na portierni, na wycieraczce. Niepokoją mnie tajemniczo brzmiące słowa, jakby zaklęcia. Pytam więc raz jeszcze: co się dzieje? Czy ja mogłabym przeżyć dzień bez tych znaków? Rozumiem, że pracujemy w zupełnie odwrotnych godzinach i nawet wtedy, gdy już wracam o późnej godzinie, ty jeszcze jesteś w teatrze. Jednak przecież się spotykamy. Odnajdujemy. I to nie tylko w postaci wysuszonych kwiatków i różnokolorowych kopert w skrzynkach. Jesteśmy dla siebie, bo chcemy być. Dokonujemy wyborów, ale nawet bez nich przypadek nas rzuca sobie w ręce i oczy. Przypadek? Mogłabym zastanawiać się nad relacjami pomiędzy przypadkiem a koniecznością, mogłabym snuć te rozważania, jak Norwid miłość, albo wymyślać coś wymyślnie i pseudofilozoficznie. Ale właśnie teraz próbuję być logiczna i konkretna do granic niemożliwości i nieprzyzwoitości. Więc pytam, Marku, czego Ty właściwie chcesz? Usiądź, proszę, i porozmawiaj ze mną, jak mężczyzna z mężczyzną, albo jak kobieta z kobietą, albo jak przyjaciel z przyjacielem, albo jak przyjaciel z przyjaciółką (wybór należy do Ciebie, ja się dostosuję). Porozmawiaj konkretnie, rzeczowo, bez mgły, westchnień i wszystkich tych dupereli, które skądinąd uwielbiam, ale wszystko do czasu... Ja teraz chcę wiedzieć, chcę usłyszeć, dotknąć, powąchać, ugryźć, kopnąć (wybór należy do mnie, Ty się dostosujesz). Marku, nie wysysaj ze mnie cierpliwości. Ja też potrzebuję spokoju, szczególnie teraz, gdy pojawiają się przede mną szansę, a Ty ich wcale nie dostrzegasz, pomijasz milczeniem wszystkie moje „bomby” i cwaniactwa. A może to właśnie razi Cię we mnie? Może wolałeś, gdy wszystko kręciło się wokół Ciebie? Pomyśl o tym. Rozważ to w samotności swojej i wytłumacz samotności 18 mojej. Nie mówię dzisiaj nic więcej. Im więcej stów, tym więcej marności. Całuję. Pocałunek jest czynem. Monika PS Nie będzie. Do, cholery, Marku, jak zgrabnie to wszystko wymyśliłeś i jak zgrabnie ująłeś! To niby ja próbuję coś odtrącać? Niszczyć? Wyć mi się chce, gdy słyszę takie słowa! Ja odtrącam? Cóż ja mogę odtrącić? Daj mi siebie, nie pozoruj, tylko daj. Ciekawa jestem, jak Ty to zrobisz? Dasz mi siebie w listach, bo listy właśnie mają leczyć nasze rany Mnie taka terapia nie odpowiada. Nie, mój drogi, to nie jest tylko epistolografia. Listy są dla mnie czymś więcej, są mną i Tobą, ale nie są środkiem zastępczym. Nie wystarczą mi tylko słowa. Muszę jeszcze wierzyć, że będziemy czynić życie i że ono będzie dla nas jak łaska. Tak naprawdę to Ty próbujesz uciekać przede mną. Momentami odnoszę wrażenie, że chciałbyś mnie zatrzeć, zamazać w sobie, oddalić, zapomnieć. Powinnam więc przestać istnieć, abyś mógł znaleźć usprawiedliwienie dla siebie. Powinnam tak właśnie zrobić, aby wszystko Ci ułatwić. Ale z drugiej strony – nie mogę uwierzyć, że mógłbyś i potrafiłbyś nas zapomnieć. Ty chyba lubisz cierpieć. I największą ochotę miałbyś na to, by swoje cierpienie oderwać od siebie, ładnie je wypreparować, zapakować w szczelny, przezroczysty pancerz i pielęgnować. Z daleka oczywiście. Od czasu do czasu dotykałbyś celofanu, mówiąc: Jakże piękne jesteś, moje cierpienie, jakże piękne, chronione przeze mnie przed kurzem i czasem... Niepotrzebne jest mi Twoje wydumane cierpienie! Gdzie w nim jest miejsce dla mnie konkretnej, z krwi i ciała, żyjącej, oddychającej? Nie jestem anielską zjawą, którą można uwielbiać przez celofanowe opakowanie. Czy widziałeś anielicę z papierosem w zębach? Nie pozwolę Ci siebie wyidealizować. Jestem zdolna do działania i potrafię czekać, choćby na krótkie i kradzione (komu? czemu?) spotkania. Nie myśl, że są one dla mnie namiastką życia, jakimiś, jak piszesz, „żałosnymi szczątkami sensów”. Będę czekać. Będę z Tobą. Jestem. Bez względu na czas i odległość. Nie bój się. Tak można żyć i jeszcze znajdować w tym dobro i piękno. Nie broń się już przede mną ani przed sobą. Nie siedź i nie wpatruj się w moje okna. Skąd Ci przyszło do głowy, że ja też popadam w takie stany bezruchu? Nie złoszczę się, ani nie gniewam, na pewno. Źle spałam dzisiaj. Bardzo próbowałam, ale było to zawsze pogranicze snu i jawy. Zasypiając widziałam Ciebie wyskakującego z pociągu, miałeś wpaść wprost w moje ramiona, ale właśnie wtedy znikałeś. To tak, jakby scena była zagrana niezgodnie ze wskazówkami zegara. Więc budziłam się wściekła, próbowałam zasnąć od nowa w przekonaniu, że tym razem uda mi się wszystko poprawić i widzieć tak, jak było w pierwszej wersji snu. Ciągle jednak nie mogłam Cię dosięgnąć, mimo że wszystko pozornie ode mnie tylko zależało. Marku, przestań dziwaczyć, proszę, i podarujmy sobie wkrótce piękny dzień. 19 Zróbmy sobie piękny dzień, tak jak nieraz to już robiliśmy. Jestem pełna energii, część z niej na pewno Tobie się udzieli. Tak czuję. Czekam na Ciebie, a nie na rozedrgany liścik, który byłby zaledwie cieniem tego Marka, którego znam od zawsze. Idę spać. Zaparzę sobie przedtem filiżankę melisy. I jeszcze uwierzę, że ona mi pomoże wyprostować sny. Posłucham Johanna Pochelbla i wtedy już na pewno przepędzę wszystkie złe myśli. Ktoś przecież musi w tym związku chodzić nogami po ziemi, gdy drugi marudzi i błądzi po manowcach, których sam nie lubi, ani nie pragnie. Jestem silna, będę silna i drżyjcie przede mną lebiody! To ostatnie słówko nie dotyczy oczywiście Ciebie, skądże znowu... i jakże mógłbyś tak pomyśleć nawet przez sekund pięć. Przytulam się do Ciebie swoim ciepłem i siłą. Monika Ewko–Marchewko, droga moja dziewczynko, popatrz, jaki ten świat jest duży i jaki w swojej wielkości mały... Po raz któryś się przekonuję, że przysłowia o ludziach, którzy się spotykają, czy „schodzą” – w przeciwieństwie do gór, którym się to nigdy nie zdarza – są nie tylko mądrością i własnością ludu, ale także coraz częściej moim osobistym doświadczeniem. Ludzie wędrują po tym bożym świecie, jak ongiś mrówki faraona po Twojej kuchni. Niech sobie wędrują. Ich wędrowanie i ich sprawa. Ale to wędrowanie zupełnie ich nie obchodzi. Zajmują się sprawami innych, bo takie ubogie jest ich życie, że swoich spraw nie mają. Fantazji też nie mają. Żerują więc na innych. Niech i tak będzie. Spotkałaś więc naszą wspólną koleżankę, która Ci uprzejmie doniosła, że Marek „porzucił mnie dla innego mężczyzny”. A to małpa! Jej szczęście, że z poczuciem humoru. Nie wiem teraz co bardziej dostrzegam w Twoim liście: czy złość o to, że o ważnych wydarzeniach w moim życiu dowiadujesz się od obcych, a nie bezpośrednio ode mnie, czy też niepokój o mnie i o to, jak sobie z tym faktem radzę, czy też babska ciekawość, której żadnej z nas nie brakuje, choćby nie wiem jak chciała się tej cechy pozbyć. Wiem, że powinnam Ci sama o wszystkim napisać. Ale, naprawdę, nie było we mnie takiej wewnętrznej potrzeby. A poza tym uważałam, że Ty masz dużo własnych spraw i kłopotów, po co więc Ci jeszcze moje sprawy na Twojej rudej łepetynce. Ewko droga, nie martw się o mnie ani o Marka. Nasz związek jest jedyny w swoim rodzaju i takim pozostanie. Nie wątp w nas, skoro zawsze w nas wierzyłaś. W naszym związku nie ma słowa „porzucić” i nie będzie. A więc: Marek mnie nie porzucił i nigdy tego nie zrobi. To jest po prostu niemożliwe! Ani ja w to nie wierzę, ani on w to nie wierzy, ani Ty w to nie wierzysz. Mówię to czarno na białym i umówmy się, że tak jest, a nie inaczej. Ewko, umówmy się, że tak właśnie jest! Przecież to proste. Robiłyśmy to już nieraz, gdy byłaś na wyciągnięcie ręki i zawsze nam się udawało. 20 Nie bój się o mnie, Ewko. Jestem. Spotykam się z Markiem, jak dawniej, czyli nie za często, ale za to piszę do niego częściej. On do mnie też. Jestem bogatsza o konkretne doświadczenie. Spadło na mnie, przyznaję, jak przysłowiowy piorun z jasnego nieba (jeśli zechcemy pozostać przy obiegowych sformułowaniach). Oczywiście cierpiałam, może nawet jakoś cierpię, ale czy to powód ku temu, Ewko–Marchewko, by Ciebie zadręczać? Jestem. I to jest ważne. Próbuję sobie i Markowi tłumaczyć życie. Nic więcej. Nie wiem czy jestem dzielna. Nie podziwiaj mnie na wyrost. Ciągle powtarzam sobie ostatnią kwestię z mojego ukochanego filmu z Marylin Monroe (wszystkie filmy z Marylin są dla mnie ukochane) – „nikt nie jest doskonały”. Jak widzisz nie tracę i ja poczucia humoru. Być może jest to moja forma obrony przed tym, czego musiałam doświadczyć albo czego doświadczyłam z racji tej tylko, że taki po prostu musi być mój los. Musi. W to wierzę, tak samo, jak i w to, że nikt nikogo nie porzucił. Mogłabym na ten temat długo rozmawiać. Czy pamiętasz, jak kiedyś postanowiłyśmy się odchudzać wraz z nadejściem wiosny? Teraz, szczerze mówiąc, zupełnie nie wiem po co. Napadła nas podczas tego odchudzania nieposkromiona chęć zjedzenia czegoś bardzo kalorycznego, zupełnie niezgodnego z naszymi postanowieniami. Pamiętam: usiadłyśmy w ulubionej cukierni i zjadłyśmy po dwa ogromne ciastka pod tytułem: „karpatka”, dzielnie wierząc, że jest to surówka z czegoś tam i w dodatku bez majonezu, czy śmietany. Chyba na tym polega wiara, Ewko. Na pewno nie przybyło nam kalorii z powodu tego wykroczenia, ponieważ głęboko wierzyłyśmy, że nie jemy ciastek. Tak więc, Ewko, Marek mnie nie porzucił, ani ja go nigdy nie porzucę. Po prostu: okazało się, że Marek nie jest doskonały, na pewno i ja nie jestem, ale jeszcze o tym nie wiem, więc się łudzę. I obym się nie dowiedziała, bo bardzo nie chcę, aby on musiał przeżywać to, co ja przeżywałam i ciągle przeżywam. Nie ukrywam tego przed Tobą. Oczywiście rozmawiam sama z sobą bez przerwy, rozmawiam ciągle z Markiem, mówię o swoich wątpliwościach. Nie jest tak jak dawniej, bo być nie może. Nie jestem o to wściekła. Nic nie może być tak, jak dawniej, bo już nie ma dawniej. To proste. Próbuję się bronić i żyć swoim życiem. Próbuję siebie akceptować i jego akceptować, próbuję wreszcie nie rezygnować ze swojego świata, bo ciągle wierzę, że jakiś świat we mnie jest. Jest, prawda? Dostałam pracę w redakcji naszego tygodnika kulturalnego. Koniec z pisaniem o kiszonej kapuście i wodociągach. Teraz to zupełnie coś innego. Mam czas się zatrzymać i pomyśleć. Jest we mnie energia i są pomysły. To ważne. I wiem, że nie jest to dla mnie rodzaj terapii zastępczej. Ewko, ja naprawdę jestem dużą dziewczynką. Chciałabym żyć świadomie. Nie zadręczaj się więc mną. Jeżeli będzie bardzo źle, dam znać. Marek jest ze mną. Jest ze mną moja mama. Nic wprawdzie nie rozumie z mojego życia, ale dba o mnie i nie zadaje zbędnych pytań. Powiedz, czy można mieć więcej? Nigdy nie byłam zachłanna i obym nie była w takim sensie, w jakim teraz myślę o zachłanności. 21 Można też do mojego przypadku podejść inaczej. Zostałam wybrana. Rozumiesz: WYBRANA! Muszę to przyjąć. Chcę spróbować. Nie poddam się tak łatwo. Nie chcę tragizować, bo przecież nie ma ku temu powodu. Marek jest uczciwy. Ja jestem uczciwa. Nasze życie jest prawdziwe. Pracujemy dużo. Dbamy o siebie. Spotykamy się czasami. Patrzymy sobie w okna. Myślimy o sobie więcej niż trzeba. Piszemy do siebie listy. Mnóstwo listów. Tęsknimy za sobą. A kiedy wreszcie się spotykamy, to święto jest w nas i potrafimy odróżnić zwykły dzień od świątecznego i czcić go na różne sposoby, wymyślone przez siebie dla siebie. Ty to rozumiesz, prawda? Nie bój więc ziaby, Ewko. Jesteśmy. Może na razie wbrew Naturze i wszystkim świętym prawom, ale Natura nie jest głupia i na pewno nas zobaczy najprawdziwszymi, a wtedy wszystko w niej się do nas uśmiechnie, a z kranu popłynie wino, nasze ulubione –Sophia Hemus – wypijane z gracją i zawsze w rytmie peruwiańskiej kolędy, z refrenem: „jak się nie napiję, to skonam”, śpiewanej oczywiście bez uwzględnienia terminarza katolickich świąt. No, wiesz, Ewko, jak się miało babcię unitkę, a dziadka adwentystę dnia siódmego, to przecież dni się mogły poprzestawiać. Tak więc cieszmy się, że w nas się jakieś nieprzewidziane żądze nie ujawniły. No, bo co by było, gdybyś Ty zapałała do mnie żądzą nie do zabicia? Albo ja do Ciebie? A jeżeli to nie byłaby żądza obopólna? Czy to znaczy, że miałybyśmy zapomnieć o nas z przeszłości? Teoretyzuję oczywiście. Dni są jednak dla mnie pełne niespodzianek i wszystko, co do tej pory znałam tylko z książek, nagle stało się rzeczywistością i to namacalną boleśnie, więc chciałabym to jakoś ogarnąć. Nie rozrywam szat, sama widzisz. Trwam w tym, w co do tej pory wierzyłam. To wymaga siły, ale ja zawsze byłam silna, pamiętasz. No, dobrze, Ewko... Moja poduszka bywała mokra od łez. Marka poduszka też. Najlepsze jest to (zważ! napisałam: najlepsze), że Marek jest też przekonany o trwałości naszego związku, bez jego wiary, moja byłaby chyba słabsza. Ciągle mnie coś dziwi na tym świecie. Od jakiegoś jednak czasu mam pewność, że jeżeli chodzi o sferę seksu, to nic, absolutnie nic mnie już nie zdziwi. Gdybyś ml powiedziała, że na tej swojej emigracji z wyboru, znalazłaś sobie staruszka, z którym uprawiasz seks i to nie dlatego, że on Ciebie zniewala takim, czy innym sposobem, ale dlatego, że tylko jego pragniesz, to pomyślałabym sobie, że widać takie dziwne rozdziały się w Tobie otworzyły; rozdziały, których istnienia wcale do tej pory nie podejrzewałaś. Być może teraz nie możesz sobie z tym poradzić, być może tego się wstydzisz, ale to się w Tobie stało i wymazać już nie można. Przychodzą bowiem takie chwile, kiedy patrzymy na siebie w lustrze i gębę ze zdziwienia otwieramy. To jest nasza gęba, nie ma wątpliwości. I co można zrobić? No, powiedz, mądra Ewko? Wybacz, że mój list nie jest radosny. Zadałaś mi tak konkretne pytania, więc równie konkretnie i poważnie je potraktowałam. Ale to nie jest rozmowa na jeden list. To jest rozmowa na pół życia. I myślę, że w tej, czy innej formie będzie ona między nami trwała. Jeżeli zechcesz. We mnie ona jest. Dźwięczy – nawet, 22 gdy nie pytasz – tylko nie zawsze mam ochotę te dźwięki werbalizować. Ale to zupełnie inny problem. Moja praca, Ewko. Ona jest i ona mnie cieszy. Mój chomik sika prawidłowo i obficie. Moje ulubione płyty trzeszczą, jak dawniej i nikt mnie nie przekona, że te idealnie nagrane są lepsze. Moje okna są czyste. Moje książki stoją na wielu pólkach. Książek przybywa, półek nie. Ale to można zmienić. Moje menstruacje są regularne. Moje piersi są takie, że Marek ciągle zatrzymuje na nich wzrok, nawet, jeśli ich nie dotyka. Ja nie dotykam Marka, choć ciągle dotykam go wzrokiem. Ale to wszystko można zamienić miejscami. Dosyć już na dzisiaj. Nie myśl za wiele. Nie warto. Wszystko i tak biegnie szybciej niż nasze myśli. Możesz oczekiwać dalszych wiadomości z Zielonego Lasu. Ewko, pamiętaj – ja to jestem ja, on to jest on, kiedyś się spotkaliśmy i to jest piękne, i to jest ważne, i to musi być piękne. Wiemy jak żyć. Teoretycznie jesteśmy wspaniali. Ja. Ty. On. A niebo gwiaździste nad nami, a prawo moralne w nas. I to całkiem niegłupio brzmi, Ewko. Więc przytulam Cię cieplutko. Dbaj o siebie. Monika Marku, Mareczku, było pięknie. A więc potrafimy się śmiać? Obawiałam się czasami, że śmiechu, takiego czystego, radosnego, nieprzytomnego już z siebie nie wykrzesamy. A teraz, gdy to piszę, nawet nie wiem, co było powodem naszego zwijania się w kłębek. Może któraś z naszych min podczas kolejnej opowieści? Miny nam się zawsze udawały. Nawet, gdy słowa były nie takie. Jestem dzisiaj bardzo radosna. Do południa żyłam kawą i wspomnieniem wczorajszej kolacji. Lasagne alla Napoletana była wspaniała. Jak to się stało, że Ty zapamiętałeś skomplikowaną procedurę jej przyrządzania? Podejrzewam, że gdyby przyszło Cl zrobić danie z teoretycznego tylko przepisu, to nie byłoby ono takie dobre. Zawsze łatwiej coś się gotuje, gdy przedtem miało się możliwość degustowania. No więc następnym razem ja Cię czymś zadziwię i na pewno mi się uda. Obiecaj jednak, że nie zrobisz miny w stylu: „niby tak, a jednak nie”. Muszę przygotować więc coś takiego, czego wcale nie znasz, abyś nie miał skali porównawczej. Wracając jednak do mniej zabawowej części naszego wieczoru... Myślałam o Twoich wątpliwościach. Nie mogłam długo zasnąć, chciałam nawet od razu pisać i dopowiedzieć to, co z moich rozmyślań wyniknęło, ale tak dobrze mi było w miękkich pieleszach, że dopiero teraz zapisuję. Wrzucę jeszcze dzisiaj tę kopertę do skrzynki, bo wyjdę po małe zakupy i po to, by podreptać przez chwilę. A więc, Marku, chyba wiem, co się z Tobą dzieje. Wiem skąd ta Twoja wewnętrzna niewygoda. Po prostu nie jesteś do końca przebiegły, a światem rządzą, niestety, ludzie przebiegli i psychopaci. Ty jesteś wrażliwy, a może i nadwrażliwy. Uznajesz inne, bo uczciwe reguły gry. Nie potrafisz zadawać ciosów z premedytacją, nie potrafisz usidlać, porzucać i wyzyskiwać bez poczucia winy. Odczuwasz niechęć do rozpychania się łokciami. Nie potrafisz tak naprawdę 23 kłamać, choć wiesz, jakie korzyści mogłyby wypłynąć z tego dla Ciebie. Tak więc nie potrafiłbyś wyrządzić zła świadomie, a później z tego powodu tryumfować. Twoja przebiegłość, jeżeli nawet Ci się zdarzyła, jest akcyjna. Będziesz próbował ją spłukać alkoholem, a potem uciec do swojej gawry. Tak samo mogłabym powiedzieć i o sobie. Tak naprawdę to nie potrafię być do końca ani przebiegła, ani podła. Zdarza mi się, że idę va banque, ale każde małe świństwo, przy okazji popełnione, mnie gniecie i pozostaje we mnie na zawsze. Zauważyłeś, że czasami opowiadam CI o moich „dokonaniach” z dumą. Tak w skrytości ducha to nie jestem z nich za bardzo zadowolona. Wolałabym to wszystko osiągnąć bez zbędnych podchodów i gierek. Tylko że w ten sposób byłabym tylko tzw. poczciwym człowiekiem, którego każdy upychałby po zbędnych kątach. Coraz mniej ludzi pozwala sobie dzisiaj na ten luksus, prawda? Być miłym, nieśmiałym i skromnym? Chyba dopiero wtedy, gdy się już osiągnęło zamierzony od dawna cel. A i wówczas należałoby te cechy potraktować jako element gry zamierzonej, która ma prowadzić do jakiejś ważnej furtki. Stukam te słowa do Ciebie, ale i dla siebie też. Nie chcę, by we mnie zalegały. Trudniej z nimi w środku. Czasami mi się wydaje, że wszystko, czego nie zapiszę, przestanie istnieć. A więc jakaś część mnie także. Może więc i w obawie przed tym nieistnieniem tak zapisuję puste strony, bez czego dzień nie byłby już dla mnie dniem prawdziwym... Marku, nie znajdziesz u mnie rad, ani recept. Sama ich dla siebie nie mam. A jednak, a pomimo, chyba... wiem, co ważne. Wiemy, co ważne. W przeciwnym razie nie tracilibyśmy czasu na mówienie do siebie. Jutro nigdzie nie wychodzę skoro świt. Przez całe dopołudnie pracuję w domu. Po południu wdepnę do redakcji na rozmówkę o czymś albo o niczym i znów będę pracowała w domu. Byłabym zadowolona, gdybyś zjadł ze mną ciepłe śniadanko, ale nie wcześniej niż o godzinie dziewiątej. Hej, hej. Monika Marku drogi, jeszcze sobie coś przypomniałam, więc dopisuję na osobnej kartce, ale wkładam do tej samej koperty. Od wczoraj dźwięczą mi w uszach słowa: Przyszłość należy do czarnego bzu... przyszłość należy do czarnego bzu... do czarnego bzu... Kto tak mówił, do licha? Nie dawało mi to spokoju. I znalazłam. Cytuję więc ten fragment w całości: Przyszłość należy do czarnego bzu. (...) Dlaczego? – Wczoraj trzebiony, dziś już bez urazy upięciokrotniony, jutro pięć razy pięć razy pięć równa się nieskończoności(...) Nie zahamuje się jego pogodnego rozwoju zniewagami, ograniczeniami i przycinaniem, przeto należy do niego psychiatryzowany świat przyszłości. – Panie Marz, czy pańskie zdanie można wyrazić również tak: Ponieważ czarny bez znów natychmiast odrasta, choćby go nie wiem jak przyciąć, wybije się on, w przeciwieństwie do wszystkich bardziej wrażliwych roślin. 24 Stanowi on zjawisko odpowiednie do porównania go z człowiekiem, którego się wciąż hamuje i ogranicza w pragnieniach, tak iż jedynie osoba pozbawiona wrażliwości będzie w przyszłości kwitła i rozwijała się. Czy taki jest sens pańskiego zdania: Przyszłość należy do czarnego bzu? – Być może, panie doktorze, że powinienem był się uczyć tak pięknego wyrażania się. Marku, powieść znasz. Komentarz jest zbędny. Nie jesteś czarnym bzem, ale to chyba nie znaczy, że możesz w swoim życiu liczyć tylko na los bohatera książki. A swoją drogą... Marku, kto, kiedy i jak Ciebie skrzywdził w życiu? Czy Ty wiesz? Czy potrafisz sobie wytłumaczyć swoją przeszłość, w której zapewne zawarte są jakieś okruchy Twojej teraźniejszości? Wiem, ta kartka też nie zasugeruje żadnych rozwiązań, może jedynie posieje następne wątpliwości. Musisz o siebie dbać. Musisz być konsekwentny w tym, co postanawiasz. Jesteś wspaniałym tancerzem i długo nim jeszcze będziesz. Żadne przypadkowo, czy też celowo wypowiedziane słowa nie mogą Ciebie zranić. Jesteś silny, znasz swoją sztukę, a przecież ciągle się doskonalisz. Masz fantazję i wyobraźnię. „Zazdrość innych jest miarą Twojego sukcesu” – powtarzaj sobie te słowa, bo one są również Twoje. Bądź wyrozumiały. Bądź wspaniałomyślny. Marku, przecież Ty nie potrzebujesz słów, brzmiących jak pocieszenie, więc nie zamierzam Cię pocieszać, przynajmniej w tej materii. Czuję, że na pewno przyjdziesz do mnie jutro. Tak czuję, choć nie wiem, jakie masz plany: związane z teatrem, czy inne. Wiem też, że gdy przyjdziesz, to prędzej będziemy się rozkoszować pachnącą jajecznicą niż roztrząsać zawiłe problemy. Może tak trzeba. Nie możemy się troszczyć więcej niż możemy. A zresztą, kto o godzinie dziewiątej rano ma poglądy? Najpierw trzeba wypić kawę, wyjrzeć na ulicę, poczuć jej życie, potem zjeść śniadanko (przecież uwielbiasz śniadanka, kto wie, czy nie najbardziej, no i kolacyjki, pod warunkiem, że w moim towarzystwie, a jakże), a dopiero potem ewentualnie rozwiązywać problemy świata tego. Uczyliśmy się tego w szkole, czy nie tak? Jak widzisz, powraca mi dobry humor, choć tak ponuro zaczęłam. Dobrze. Koniec tego gadania. Wrzucam za chwilę wszystkie kartki do Twojej skrzynki, a zamiast małych zakupów robię duży bieg po bocznych uliczkach i wokół klombu z kwiatkami. Przecież wczoraj jadłam kolację. Czy mam więc powód, by dzisiaj myśleć o podobnej rozpuście? Zresztą, wcale nie jestem głodna. Nie jestem głodna. Nie jestem... No i oczywiście jestem szczupła, bardzo szczupła, ale nie widzę nic zdrożnego w tym, by wraz z wiosną zrzucić z siebie na przykład dwa kilogramy. To oczywiście nie jest konieczne, i nie muszę tego robić od jutra, jak sobie obiecywałam, mogę zrobić już dzisiaj, to przecież dla mnie żaden problem. Dobranoc, Marku. Chyba będę już spała, gdy wrócisz. Monika 25 Marku drogi, wszystko, co dobre, za szybko się kończy. Nic złego się u mnie nie stało. Widzę, że rozpieściłam Cię moimi listami do granic niemożliwości. Oczywiście przesadzam, ale to wszystko razem jest miłe, najbardziej jednak Twoja troska o mnie. A więc nic się nie stało. Po dwóch dniach względnej swobody i możliwości pracy tylko w domu, musiałam wyjść do ludzi, do rozmów, do obserwowania innych, do zapamiętywania słów, gestów, wszystkiego, co tylko zdołam zobaczyć. Miałam tak dużo pracy i tak późno wracałam, że nawet krótkiej wiadomości Ci nie zostawiłam. Nienawidzę telefonów, przecież wiesz. Za dużo ich mam w pracy. A poza tym – zmęczenie tym razem, jak prawie nigdy, objawiło się u mnie chęcią spania i w dodatku łatwego zasypiania. Wykorzystywałam rozsądnie tę dziwną u mnie przypadłość, a gdy pomyślałam, że mam jeszcze ochotę z Tobą zamienić dwa słowa, to w chwilę później już czułam, jak ciążą mi powieki, więc rezygnowałam z rozmowy, bo przecież o siebie też dbać muszę. A poza tym wiedziałam, że Ty niczego nie będziesz mi miał za złe. Jak zwykle zresztą. Dziękuję Ci, Marku, za Twoją troskę. Czuję się pogłaskana i tak mi z tym dobrze. Dziękuję również za pomarańcze i kwiaty. Czy wyobrażasz sobie minę portierki? No, cóż, ona jeszcze nie przywykła do dowodów czułości, którymi potrafisz mnie obdarzać. Chciałabym jednak, aby miała okazję do podziwiania Ciebie, tak jak to miała w zwyczaju portierka z mojej poprzedniej redakcji. Lubię być sama w swoim domu. W ogóle lubię bywać sama. Może dlatego, że tak dużo jestem wśród ludzi i słucham ich nie tylko uszami, i wcale wtedy nie słyszę siebie, więc, gdy zamykam za sobą drzwi, to mogę choć część tych głosów i choć na chwilę za nimi zostawić. Ale o tym, Marku, powiem następnym razem. Znów mi tak leniwie, że nic, tylko zasnąć. Cmokam Cię czule. Monika Mój drogi, mam nadzieję, że nie masz mi za złe dalszego zaniedbywania. Tak widać też być musi, szczególnie, gdy moje zawodowe plany nie do końca dzieją się po mojej myśli. Posłuchaj więc o tym, co mi się nie udaje. Pomysł redaktora naczelnego „Championa” spodobał mi się od razu. Redaktora lubię, o ogierach mam pojęcie mętne, na polityce się nie znam, książkę o Lechu Wałęsie pt. „Wódz” przeczytałam, więc właściwie dlaczego nie miałabym zrobić wywiadu z Prezydentem? Zabrałam się do pracy ochoczo, przekonana, że nie napotkam na żadne przeszkody. W końcu przecież chciałam zaproponować Prezydentowi 10 minut zabawy, w czasie której oderwałby się od spraw wagi tzw. państwowej. Moja propozycja była więc absolutnie wyjątkowa i wierzyłam, że właśnie na nią Prezydent czekał. 29 kwietnia mojego zapału nie przyhamowała nawet sekretarka w kancelarii Prezydenta, która dobitnie mi zwróciła uwagę, że prosić to ja mogę „pana mini- 26 stra”, a nie tylko „pana”, a tak w ogóle to trudno go zastać na miejscu, więc trzeba próbować telefonować. Może się uda. – Ale ja muszę... – jęknęłam widać na tyle przekonywająco, bo pani zadała następne pytanie: – A w jakiej sprawie? – Ważnej, bardzo ważnej, ale o tym mogę mówić tylko z panem ministrem. Musiałam być wiarygodna i chyba wyjątkowo zdeterminowana, skoro po chwili odezwał się pan minister. Zaczęłam wyłuszczać sprawę, mówiąc o charakterze pisma i w ogóle zaczęłam trajkotać zbyt zawile. – Proszę konkretnie – przerwał mi minister – na jaki temat miałaby być ta rozmowa? Nie chciałam zdradzić ani tematu, ani pytań, gdy jednak usłyszałam, że minister będzie za chwilę u Prezydenta, więc jednak zdradziłam kilka szczegółów, bo czułam, że moje szansę rosną. Powiedziałam o ogierze Wałęsie (ojciec: Dancing!), będącym na amerykańskiej liście najlepszych dwulatków i o jego hodowcy panu Henryku de Kwiatkowskim. – Rozumiem podteksty tej ewentualnej rozmowy – powiedział wyraźnie zdziwiony minister i dodał, że mam nikłe, a właściwie żadne szanse, bo dziennikarze, nawet zagraniczni, czekają w kolejce po wywiad. A Prezydent, jak zapewne wiem, podróżuje. Zgodziłam się czekać cierpliwie, ale jednocześnie chciałam wiedzieć coś na pewno, w końcu przecież bywam kobietą konkretną. – Proszę zadzwonić – usłyszałam. Upewniłam się jeszcze, że w razie nieobecności ministra, sekretarka przekaże mi wiadomość, a także termin rozmowy. Zadzwoniłam 2 maja i wtedy uprzejma sekretareczka połączyła mnie z panem od ustalania terminów wywiadów. Byłam zawiedziona, że nie rozmawiam z panem ministrem, ale pluszowy głos i kurtuazja pana od terminów byty dla mnie dostateczną rekompensatą. Musiałam opowiedzieć wszystko od początku i dowiedziałam się tyle tylko, że nie ma mnie na liście oczekujących, ale oczywiście już zostaję na nią wciągnięta, więc nie muszę się o nic martwić, wystarczy, że znów wkrótce zatelefonuję, a wtedy już na pewno wszystko zostanie ustalone, przyklepane itd. Zadzwoniłam 9 maja. Rozmowa była miła nadal, aczkolwiek nie doprowadziła do żadnych konkretów. – Jest pani na liście – usłyszałam – szanse ma pani jednak nikłe – usłyszałam – proszę dzwonić – usłyszałam. A tak w ogóle: to chyba zdaję sobie sprawę z tego, jak rozmowę, którą zamierzam przeprowadzić, mógłby wykorzystać pan Urban w swoim piśmie. Już nie skomentowałam tych obaw, bo wszelki komentarz byłby przecież dalszym ciągiem pisania patykiem po wodzie. Zadzwoniłam 16 maja. Głos pana od terminów dźwięczał mniej pluszowo. Szanse mam nikłe. Właściwie prawie żadne. Nie dawałam za wygraną i upiornie domagałam się konkretnej odpowiedzi (tak, nie) i coraz mniejszą ochotę miałam dzwonić. Uprzedziłam jeszcze lojalnie (nie wiem skąd mi taki pomysł przyszedł 27 do głowy!), że w razie negatywnej odpowiedzi wyślę pytania, jakie chciałabym zadać Prezydentowi i że będą one wydrukowane (bez odpowiedzi) w „Championie”. – Czy pani wie, co to jest? – usłyszałam pełen dezaprobaty głos. – To jest szantaż, proszę pani, tak się nie robi, to mi się jeszcze nie zdarzyło, ale cóż, prasa jest teraz wolna. – Ponoć – mruknęłam. Mam zadzwonić jutro, punktualnie o 9.00. Dzwonię. – Czy zna pan odpowiedź – pytam. - Tak. Odpowiedź brzmi: NIE. Marku, z wściekłości PRZESTAŁAM PALIĆ! Zwykłam, jak pan Prezydent, nigdy nie przegrywać w walce z samą sobą i każdą swoją klęskę obracać w zwycięstwo. Na razie jestem dzielna. I nagradzam samą siebie, jak mogę. Wymyśliłam więc, że piątkowy wieczór spędzamy razem, tym razem u mnie, kolację robię ja, daj znać tylko, czy to jest dobry dla Ciebie termin. Sam sobie jesteś panem od wolnych terminów i na szczęście sam decydujesz z kim te wolne terminy będziesz spędzał. Nasze ostatnie śniadanko było z konieczności króciutkie, ale wieczór może być dłuższy i chyba jeszcze coś wymyślę, aby go uatrakcyjnić. Wiem, że i pod tym względem mi ufasz. A poza tym – czy zauważyłeś, że świat zgłupiał od zieleni? Jest jej tyle i takiej pachnącej, że teraz złą bajką wydają mi się wszystkie krakania moich kolegów o tym, w jakiej to sferze klęski ekologicznej żyjemy. Bzy zbzikowały! Czekam więc na Twoją odpowiedź i udziel mi jej, proszę, na karteczce i nie daj, Boże, nie telefonuj, ani mnie nie zmuszaj w jakikolwiek sposób do tego. Przecież widzisz, że od telefonów można dostać wszelkich wstrętów. Niech więc one nie burzą naszej prywatności. Monika Twoja. Nigdy nie wyjdę za mąż – powiedziałam dzisiaj mojej mamie. A teraz mi głupio, że tak powiedziałam. Mogłam jej nie odbierać złudzeń. Pocieszam się tylko tym, Marku, że ona mi nie uwierzyła. – Dlaczego? – zapytała. – Podaj choć jeden argument. Tylko nie mów, że nikt się tobą nie interesuje, czy też nikt Cię nie adoruje. Prawdziwa kobieta... No, niestety, musiałam jej przerwać: – Nie wyjdę za mąż, bo za bardzo lubię podróżować koleją i zajmować najlepsze miejsce przy oknie. Gdybym wyszła za mąż, miałabym zapewne dzieci i wtedy one chciałyby siedzieć przy oknie. I zadawałyby tysiące pytań, na które nie miałabym ochoty odpowiadać. – O, jakaś ty głupiutka, córeczko, jaka głupiutka – zawyrokowała mama, po czym musiałam wysłuchać wykładu o tym, jaką rozkosz prawdziwym kobietom daje macierzyństwo i jakie to szczęście móc być matką. Usłyszałam również, że powinnam sobie znaleźć psychoanalityka, którego specjalnością byłoby takie nastawianie ludzi, by czerpali wielkie radości z telewizji, z nowego numeru 28 „Elle”, z wyborów prezydenckich, czy innych politycznych atrakcji. Nie mogłam się z mamą za bardzo wdawać w dyskusję, bo wiem, że przedłużyłoby się to do nocy, a bardzo chciałam już być sama. Tego też powiedzieć nie mogłam, by nie spotkać się z zarzutem, że dziczeję w samotności i że kiedyś będę chciała to wszystko odkręcić, ale już będzie za późno. Mama oczywiście ma swoje racje. Ja to rozumiem, szanuję, ale chciałabym żyć po swojemu. Na szczęście, mama godzi się z moimi dziwactwami (w jej mniemaniu to są ekstrawagancje) i obiecuje, że będzie się modlić, aby mi Pan Bóg rozum odmienił. Ostatnio widać naoglądała się w nadmiarze amerykańskich filmów, bo ciągle mówi o psychoterapeutach, wierząc głęboko, że i do nas dotrze na nich moda. A wtedy będę zbawiona. Mama nie wie, że każdy ma taką psychoterapię, na jaką sobie zasłużył, a ja mam listy do Ciebie. Obiecałam, że spędzę z nią jakieś sobotnie popołudnie. Też bym chciała. Ale boję się pytań. Wszystkie odpowiedzi są dla mnie za trudne. Pomyślałam nawet, że może uda nam się spędzić to popołudnie w trójkę, bo mama Cię bardzo lubi i na pewno z radością by nas gościła, ale zaraz odrzuciłam tę myśl, bo przecież takie spotkanie zrodziłoby w niej następne pytania, a nas przyprawiło o zawrót głowy. Nie możemy na złość sobie kreować rzeczywistości, która nas usidli. Marku, wybacz, że Ci zawracam głowę swoimi problemami. Ale one we mnie są, więc je wyrzucam, nie oczekując bynajmniej rad, ani żadnych cudownych recept, których nie ma dla nikogo, a tym bardziej dla nas. Uważam, że i tak osiągnęłam wiele, bo wyrwałam się spod mamy skrzydeł już dawno i od tej pory ona zdążyła ochłonąć, a nawet się przyzwyczaić. Co nie znaczy oczywiście, że się z tym pogodziła, ale podejrzewam, że na użytek swoich koleżanek ma jakąś teorię, która moje decyzje czyni wiarygodnymi, a nawet w pełni słusznymi. A za mąż, Marku, nie wyjdę, bo nie chcę być dla nikogo pułapką, ani nikt dla mnie nie może być pułapką. Wolę być sama dla siebie pułapką. Tak jest uczciwiej. Myślę, że mnie rozumiesz, Marku, bo jedno nas łączy dozgonnie: niewiele jest w naszej przeszłości tego, co mogłoby nam pomóc w przyszłości. Czy mam rację? Jest mi smutno, nie ukrywam. Jest mi niewygodnie w środku. Czy dlatego, że pośrednio zostałam zmuszona do mówienia o sprawach, o których wolę milczeć lub oddalać je od siebie? Zauważyłeś, że w dobrym nastroju jestem wówczas, gdy mówię o swoich zawodowych dokonaniach, bez względu na to, czy są udane. Albo wtedy jeszcze, gdy planuję nasze spotkanie. Czyli tylko wtedy, gdy żyję tym, co teraz albo co w najbliższych dniach. Przyznaję, że niewielkie mam w sobie zapasy pogody. A jeszcze tak niedawno z radością planowałam nasze podróże. Bardzo mi smutno. Monika Twoja PS A może by tak, Marku, zrobić coś bardzo zwyczajnego... Pójść na przykład do sklepów, zobaczyć, co ładnego w nich siedzi. Poprzymierzać trochę ciuchów, pokręcić się przed lustrami, pochwalić, a potem nic nie kupić? Mógłbyś mnie namawiać gorąco, a ja patrzyłabym na Ciebie bardzo oburzona, przekona- 29 na, że widać zależy Ci na tym, abym wyglądała jak najgorzej. Marku, taką małą psychodramę zrobić, aby panie w sklepach miały o czym mówić przez najbliższą godzinę i aby nam było śmiesznie. Warto? Albo głupio? Monika Marku, zabrałam mamę na Twój nowy spektakl. Siedziała oczarowana. A potem powiedziała: Ja nie przypuszczałam, że ten Marek jest tak pięknie zbudowany... takie niby chucherko, a cuda potrafi na scenie wykonywać. On chyba musi codziennie ćwiczyć. – Mamusiu, oczywiście, że codziennie, wiele godzin dziennie – potwierdziłam smutnawo. – To teraz rozumiem dlaczego tak rzadko się spotykacie i dlaczego ty nie chcesz za niego wyjść za mąż – wyjaśniła sama sobie, wyraźnie uspokojona. – Ale tancerze bardzo szybko odchodzą na emeryturę, a potem pracują jako nauczyciele tańca, może więc i jemu już niewiele na tej scenie pozostało, a wtedy... – opowiadała sobie z nadzieją. – Co wtedy? – zapytałam oburzona. – Wtedy wszystko się może zmienić i może nareszcie będę o ciebie spokojna. – Możesz być o mnie spokojna już teraz, mamusiu, ja naprawdę świetnie sobie radzę, jestem ciągle młoda i wszystko może się w moim życiu zmienić, zgodnie z twoim marzeniem. Nie miałam siły, Marku, zaprzeczać, tłumaczyć po raz któryś, bo moja mama i tak pozostanie przy swoim, nawet gdyby teoretycznie mi przyznała rację. Zaprosiłam ją do włoskiej restauracji. Ładnie tam i chciałam, aby zjadła coś, co nie figuruje w jej tradycyjnej kuchni. Nie dała się namówić na żadne frutti di marę, ale zgodziła się na tortellini z sosem śmietankowo–szynkowym (on miał jakąś specjalną nazwę), bo wytłumaczyłam jej, że to jest podobne do małych pierożków z mięsem, które sama robi do czerwonego barszczu. Powiedziała, że to zupełnie coś innego, ale smakowało jej. Zjadła jeszcze lody. Wypiła lampkę wina. Była zadowolona. Już o nic nie pytała. Lubiła niecodzienną codzienność, potrafiła cieszyć się tym, co teraz. Ja wybrałam spaghetti alla Venezia, z kaparami, karczochami, oliwkami i sardynkami. Ale z wściekłości poprawiłam nazwę w karcie z Venezia na Verona. Bo oczywiście przypomniałam sobie nasz pobyt w Veronie także od strony kulinarnej. Zajadaliśmy się w trattorii „Alla Canna” tortellini panna e prosciutto i tagliatelle alla boscaiola. Piliśmy dużo lekkiego wina, a potem fruwaliśmy po mieście i po wszystkich jego owianych nie tylko legendą kątkach. Chciałabym tam wrócić i popatrzeć, jak tańczysz w Theatro Laboratoria. A pamiętasz, jak próbowałam się popisać umiejętnością jedzenia spaghetti łyżką i widelcem? I oczywiście popisałam się nie najlepszymi manierami. Wystarczyć powinien tylko widelec. Już nawet nie tłumaczyłam, że tak jedli Włosi, pracujący w naszej fabryce fiatów. 30 Mamę odwiozłam do domu. Sama wróciłam do swojego, gdzie już czekał na mnie Twój list. Pogodny list i dobry dla mnie. Czułam jeszcze Twoje ciepło na kopercie i Twój zapach. Chciało mi się płakać. Zrobiłam sobie drinka (50 g wódki polskiej czystej, 50 g martini blanco, 50 g toniku, 3 kostki lodu, gruby plaster cytryny, bez zamieszania czyli prawie James Bond, za którym kiedyś przepadałam). Usiadłam w fotelu, zamknęłam oczy i natychmiast zobaczyłam Twoje ciało na scenie. Byłeś piękny, Marku. Byłeś piękny. Zapragnęłam Cię dotknąć, jak kiedyś. Trzymałam w ręku list, spoglądałam w Twoje rozświetlone okna i wiedziałam, że czekasz na mnie. Mogłam po prostu zamknąć swoje drzwi i za chwilę otworzyć Twoje. Mogłam, ale nie mogłam. Coś mnie wstrzymywało. Łzy mi już kapały, ale nie wycierałam ich wcale. Niech sobie lecą – myślałam. Nie pójdę do Ciebie, więc nie zobaczysz. Nie mogłam pójść teraz. Co bym Ci powiedziała? Dlaczego miałabym skazywać siebie na dotykanie Ciebie jedynie w marzeniach i to w sytuacji, gdy stałbyś obok? To było ponad moje siły. Przynajmniej dzisiaj. Dziękuję, że nie próbowałeś telefonować. Wiem, że na pewno nie mogłeś sobie znaleźć miejsca w domu i że zerkałeś w moje okno. Dobrze Ci tak – stwierdziłam w myślach – pomyśl trochę więcej o mnie, podręcz się wyobrażeniami. I niechby Ci przyszło do głowy, że spędzam ten wieczór z przystojnym facetem i to takim, który i Tobie by się podobał. Byłam okrutna. Ale bardziej to okrucieństwo było wymierzone we mnie niż w Ciebie. Co robić, Marku, gdy takie szaleństwo mnie ogarnia, jak sobie z nim radzić? Przecież krzywdzę najpierw siebie. Doprowadzam się do stanu nieużywalności i wszystko we mnie drga, i miałabym ochotę cudem przenieść się w jakąś wyprawę, gdzie byłoby mi zimno, gdzie cierpiałabym z bólu i z głodu. Może wtedy ten ból zabiłby męczarnie, których niczym nie potrafiłam przepłoszyć z mojej głowy? Wzięłam kąpiel. Leżałam w wannie z drugim już Jamesem Bondem i myślałam, jak by to było, gdybym tak w wannie umarła. Musiałabym jednak dorobić do tej śmierci jakąś filozofię, wykreować ją pięknie. Póki co nie miałam głowy ani do myślenia, ani do kreowania. Wyszłam więc z wanny i położyłam się za wcześnie, jak na mnie. Znalazłam przestarzałą tabletkę nasenną i połknęłam ją, rozdziabując na 4 części. Rzeczywiście zasnęłam dosyć szybko, ale obudziłam się w środku nocy z bólem głowy. U Ciebie jeszcze się świeciło. Dobrze mu tak – pomyślałam znowu. I położyłam się. Czasami czuję się pełna energii, a sytuacja w jakiej jesteśmy, nie wydaje mi się najgorsza. Czasami wierzę, że wszystko się odmieni i będzie nam tak dobrze, jak dawniej. Innym razem tłumaczę sobie, że nic się nie stało, bo przecież nasze uczucia się nie zmieniły, a my jesteśmy coraz piękniejsi od tych uczuć, bo cementuje nas wyjątkowa próba. A potem nagle czuję Twoje ciało blisko mojego i wpadam we wściekłość. Zabrałam mamę do teatru. Miałam być z nią, ale byłam bardziej z Tobą. Wczoraj mogłam być z Tobą, a byłam sama w wannie i w łóżku, i we śnie. Nie 31 lubię siebie takiej, Marku. Wtedy czuję swoją podwójność. Moje „ja” w oczach innych ludzi prawie nigdy nie jest podobne do tego „ja”, jakim jestem w swoim mniemaniu. To nie ma nic wspólnego z dwulicowością, to o wiele bardziej skomplikowana, a przede wszystkim czysta moralnie sprawa. Tą podwójnością nikogo nie krzywdzę, no, może tylko siebie, choć nie wiem jeszcze w jakim stopniu. Zobacz, jaka jestem w listach do Ciebie. Krucha, prawda? Absolutnie zależna, uznająca konieczność tej zależności, tak jakbym z Tobą podpisała pakt największej wiary. A zobacz, jaka jestem w pracy. Zdecydowana, pewna siebie i swoich racji, konkretna i obowiązkowa. Umiem walczyć i znam metody. Nie pozwalam się wykorzystywać. Mam pomysły i lubię je realizować. Wszyscy postrzegają mnie jako osobę pogodną i radosną. Trochę tylko dziwną i tajemniczą. Czy komuś by przyszło do głowy, że leżę w wannie z drinkiem i mieszam go ze łzami? Gdy wejdę w poniedziałek do redakcji świeża i pachnąca, to prędzej będą się zastanawiać, z którym z umizgujących się facetów spędziłam ten weekend. I kto z nich jest taki męski, skoro ja jestem taka wesoła. Moje szczęście, że mam świadomość rozdwojenia. Mogę wszystko kontrolować. Jeżeli istnieje konieczność. Najczęściej jednak nie muszę, bo wtedy nie gram. Ja jestem inną osobą. Nie muszę się wysilać, by siebie okłamywać. Nie wiem, czy wrzucę ten list dzisiaj do skrzynki. Może nie wyjdę nawet na spacer. Może ani razu nie spojrzę w Twoje okna. Może będę się uczyć akceptować wszystkie inności w naszym związku. Może od tego nie zwariuję. Może to wreszcie zrozumiem, bo przecież taka głupia to ja znów nie jestem... Boli mnie głowa. Mogłam nie łykać starej tabletki albo przynajmniej nie łajdaczyć się z drugim Jamesem Bondem. Ugotuję sobie mały obiad – usmażę naleśniki z pieczarkami. Do tego czerwony barszczyk z proszku. Nie będę traciła za dużo czasu. Posegreguję materiały do nowego reportażu. Może zobaczę już wtedy jego formę. Pomysł mam, ale jeszcze nie do końca sprecyzowany, a przecież wiem, że nie usiądę do pisania, dopóki nie będę już miała wizji całości. A potem polezę z książką. Niezbyt ambitny plan, ale dosyć konkretny. Monika Twoja Ależ, Marku, nie masz racji. Dlaczego posądzasz mnie o okrucieństwo? Nie jestem wobec Ciebie okrutna (wobec Ciebie!), jedynie chcę się jakoś rozeznać w sobie, w nas, nabrać dystansu, zobaczyć nas z boku, poczekać co z tego wyniknie. Nie jestem okrutna, jestem tylko cholernie zagubiona. Nie stosuję wobec Ciebie kar. Moje „dobrze Ci tak” jest testowaniem bardziej mnie niż Ciebie, testowaniem mojej wytrzymałości, badaniem stopnia uzależnienia albo, jak to się teraz modnie nazywa, sprawdzaniem na ile nasz związek jest toksyczny albo moje uczucia do Ciebie są toksyczne. Tyle tylko. Pytasz, czy domyślam się, co przeżywałeś? Mogę sobie wyobrazić, ale po co? W niczym mi to nie pomoże, ani Tobie. I nic nie zmieni. Oczywiście wpadasz w histerię. Musisz sobie z nią radzić. Nie wiem 32 jak. Znajdziesz zapewne sposób, który będzie dobry dla Ciebie. Ja szukam swojego sposobu. Musimy się siebie uczyć od nowa. To właśnie wczoraj wymyśliłam. Nam się tylko wydawało, że się znamy dobrze. Teoretycznie mogę wynosić dzieci z płonącego domu, wyciągać je z wody, gdy toną. Nie wiem jednak, czy sytuacja by mnie nie przerosła. Podaję skrajne przykłady. Może dlatego, że (nigdy tego nie zapomnę) kiedyś mogłam wskoczyć pierwsza. Nie zrobiłam tego, bo strasznie zachciało mi się śmiać. Śmiałam się jeszcze, gdy niebezpieczeństwo minęło i wszystko dobrze się skończyło. Marku, nie dzieje się we mnie nic złego. Tobie nic nie zagraża. Nie obawiaj się. Po prostu – spędziłam niedzielę sama w domu, jak nieraz. Dawniej by Ci nie przyszło do głowy snuć takie czarne myśli. Gdybym wyszła w niedzielę na spacer, znalazłabym Twoje kwiatki na wycieraczce i list w skrzynce z kolejnym zaproszeniem i wieloma pytaniami. Wszystko znalazłam dopiero w poniedziałek. Dzisiaj więc odpisuję, by Cię uspokoić i podziękować za troskę. Widzisz – w Tobie też są zgrzyty i nie wiesz, jak się zachować, albo co gorsze, posądzasz mnie o to, że będę chciała Ci odpłacić pięknym za nadobne, odegrać się za Twój romans. Nigdy tak nie myśl. To głupie, płaskie i nas niegodne. Jestem trochę mądrzejsza. Nie wiem, jak potoczy się nasze życie, nie wiem, czy nie wpadnę w jakąś przygodę, po prostu nie wiem i nie mogę teraz stosować zaklęć. Bądź jednak pewien, że powiem Ci, jeżeli moje uczucia do Ciebie się zmienią. Nie mogłeś być u mnie w piątek na kolacji. Pomyśl nad jakimś innym terminem. Chyba bardziej będę mogła się dostosować. Moje godziny pracy są luźniejsze, szczególnie wieczorem łatwiej mi o bycie w domu. Dziwisz się, skąd u mnie ta zmiana nastroju i większy spokój? Bynajmniej nie dlatego, że Ciebie udało mi się zaniepokoić. Otóż przeczytałam w niedzielę powieść Brigitty Trotzig Między niebem a morzem. Przyznaję: od czasu Stu lat samotności i Królestwa z tego świata nie czytałam nic, co w sposób równie doskonały mówiłoby o cierpieniu, samotności i rozpaczy. Poza nimi jest tylko niebo i morze. Wiarą i nadzieją staje się ból, bo potrafi tak zdominować, że wszystko jemu się podporządkowuje albo sen, bo może dać obraz rzeczywistości, w jakiej chciałoby się być. I w takim życiu człowiek jest naprawdę żartem pana Boga. Życie trwa, choć żyć się nie chce i wszystko się przed nim wzbrania. A jednak nikt nie ucieka w szaleństwo, ani w samobójstwo. I co najdziwniejsze: to tajemne porozumienie, jakie może powstać między osobami, z których każda ze swej strony i na swój sposób wie, że sprawa jest beznadziejna, że wszystko jest najzupełniej niemożliwe, ale wie również, że żyć trzeba, bo życie trwa, bo tylko tutaj, w naszym świecie znaleźć można swój najwyższy wymiar. W Królestwie Niebieskim nie ma już o co walczyć i czego zdobywać, wszystko jest dane. Przeczytałam powieść, a potem poczułam zapach skoszonej łąki i usłyszałam deszcz. A we mnie nieskończoność morza się stała. Minione już nie szlochało i nie buntowało się, nie huczało. Wolę siebie spokojną. Wolę Twoje oczy i ramiona. I chcę być dla wszystkiego, co jest Tobą i mną. Jeżeli nasz świat jest 33 grzechem, to grzeszyć będę dalej i bez cienia wstydu. Nasze uczucia nie są pisaniem listów, ani czynieniem zaklęć. Są dawaniem siebie. I przyjmowaniem. Powiedz, Marku, jak możemy sobie pomóc? Czy ten list jest dla nas dobry? Czy w naszych listach i spotkaniach jest życie? Czy życie jest tylko wtedy, gdy można je projektować w przyszłość? Są przecież tacy, którzy projektują, mieszkają razem, śpią razem, ale myślą i czują osobno. Jak możemy o siebie dbać, aby nie czuć się, jak wyrzucony na brzeg wieloryb? Jak okazywać swoje uczucia, aby koiły jak łagodne fale i ciepły morski wiatr? Jak skonstruować nasze biografie? Bądź spokojny, mój drogi. Bądź spokojny. Bardzo dużo muszę teraz pisać. Jest mi więc też potrzebny spokój. Spotkamy się. Napisz tylko kiedy. A poza tym pamiętaj: masz klucze do mojego domu. Niech one dają Ci poczucie bezpieczeństwa. Ufam Ci przecież i wiem, że nie będziesz straszył mojej prywatności bez potrzeby. Podobnie zresztą jak i ja. Do widzenia, Marku. Śnij zieloną łąkę i zapach pomarańczy. I mnie. Monika Twoja Oj, Ewko, Ewko, odpisuję i to szybko. Chciałabym rozwiać Twoje wątpliwości. Udzielasz mi rad, z których nie mogę skorzystać. Nie mogę, bo nie chcę. Rozumujesz, jak większość. Próbujesz wzbudzić we mnie fałszywą dumę. Nie wzbudzisz, bo nie ma we mnie fałszu. I w ogóle: wszystkie Twoje zabiegi są daremne, chociaż, być może, świadczą o szlachetności Twych intencji, niestety, sama szlachetność nie wystarczy. Czy pamiętasz, jak szydziłyśmy zawsze z tych, mających klapki na oczach i widzących wszystko oddzielnie? Do znudzenia upajałyśmy się myślami pana Hamila i powtarzały sobie, że w życiu nic nie jest ani czarne, ani białe i że białe to jest często czarne, co się ukrywa, a czarne, to czasami białe, co się dało nabrać. I zastanów się, co Ty mi teraz proponujesz? Mam dokonać rozsądnego wyboru, czyli odejść od Marka, nie zawracać sobie nim głowy i własnego życia. Albo zmusić Marka, by on dokonał wyboru i zadecydował, czy jest ze mną, czy z tym chłopcem. W środku między tymi wyborami są jeszcze głębokie uczucia i równie głębokie namiętności. Ubolewasz nad paradoksalnością mojej sytuacji, bo nawet za bardzo nie mam z kim walczyć. Czyli, inaczej mówiąc, gdyby Marek szalał za jakąś kobietą, to mogłabym jego szaleństwo przeczekać i potem wybaczyć. I to, Twoim zdaniem, byłoby lepsze dla mnie. Czy lepsze dlatego, że w życiu częściej spotykane? Czy lepsze dlatego, że na miarę Twoich doświadczeń? Otóż, Ewko, ja nie mam wątpliwości, że Marek wybrał mnie już dawno i że mnie kocha najprawdziwiej. To zresztą nie był wybór w takim znaczeniu, jak teraz myślimy. Na nas uczucia spłynęły, jak łaska, a my je tylko umacnialiśmy z 34 dnia na dzień i pielęgnowali najczulej. Słowo wybór odbiera czar naszym uniesieniom, racjonalizuje je, a przecież bywamy, jak dwa motyle nad kwiatem. I proszę, nie bądź okrutna i nie polecaj mi poradników w stylu „jak przeżyć zdradę”. Mój (nasz) problem jest inny. Jak żyć z inną naturą w Marku? Ona wylazła na wierzch. Może zawsze w nim tkwiła, a on sobie jej nie uświadamiał. A może zawsze się bronił, a tym razem nie potrafił siebie pokonać. A może Marek potrzebował tego właśnie chłopca, aby się w nim przejrzeć i odkryć w sobie coś, co było czekaniem, o którym nie wiedział nic ponad to, że czekał. A może zawsze pociąga nas wszystko, co mroczne, co większe i piękniejsze od już nam znanego? Próbuję rozważać cichutko. Etap walenia głową w ścianę mam już za sobą. Przyznaję, to było proste. Nie jestem na tyle naiwna, by myśleć, że Marka „grzech” już się nie powtórzy. Wcale o to nie pytam, nigdy nie zapytam, bo czułabym się tak, jakbym zaglądała do jego kieszeni, do zamkniętej szuflady biurka, do łazienki, gdyby zamykał ją na klucz. Nie twierdzę, ze takie pytania we mnie się nie rodzą i że nie ma we mnie ciekawości czystej. Ją jednak można okiełznać. Naprawdę można. Muszę mieć jednak pewność, że nie jestem oszukiwana w tym, co najważniejsze. Ewko, jak widzisz, teoretycznie sobie radzę, nawet całkiem nieźle. Nie wiem jednak na ile starczy mi sił i wiary, by ochronić wszystko, co w nas wartościowe i by nie dać się zniszczyć obiegowym opiniom i zmorom, które przysyła moja wyobraźnia. Piszesz, że sobie teraz mojego życia nie wyobrażasz. To i dobrze. Nie wyobrażaj sobie. Ale powiem Ci, że niewiele się ono zmieniło w szczegółach. Mam teraz pracę o wiele bardziej ciekawą i dającą mi większe możliwości wypowiedzi oraz dysponowania czasem wedle własnego planu. O to mi zawsze chodziło. Coś mam, czegoś nie mam, Ewko. Może tak być musi, że coś za coś. Chociaż pewności nie mam. Jestem bardziej otwarta na problemy innych, baczniej obserwuję ludzi, choć, jak chyba pamiętasz, zawsze potrafiłam patrzeć i słuchać. No i zdziczałam trochę. Ale dzielnie to maskuję. Od czasu Twojego wyjazdu zrobiłam remont w łazience. Wygląda tam, jak w bajce. Jeżeli mnie odwiedzisz, to pierwszego drinka wypijemy w łazience właśnie, a zapewniam Cię, że teraz będziesz mogła wygodnie siedzieć, a nawet posłuchać dobrej muzyki. Napisz, proszę o sobie. To bardzo ważne. Ściskam Cię serdecznie, pozdrawiam gorąco. Monika PS Wiadomości z Zielonego Lasu: – A może ja dlatego tak lubię moją łazienkę, bo wierzę, że koszmary, nawet te z najokrutniejszych snów, czyści się ciepłą wodą, pachnącym mydłem oraz narkotyzuje dezodorantem? – A może ja żyję tak, jakbym pisała coś na brudno? – Nie chcę być w dzieciństwie, wtedy bałam się jeszcze bardziej. – Marek nie przeszkadza mi kochać siebie samej, a nawet mi to ułatwia, może 35 więc i powinnam zrobić wiele, by on siebie kochał i by siebie nie znienawidził tylko dlatego, że wzbudzam w nim poczucie winy. Nie chcę tego. – Powinnam dziękować Bogu za to, co mam, a nie koncentrować się na tym, co straciłam. – Wszystko, co mnie spotyka jest dla mnie najlepsze, nawet jeżeli z początku wydaje się złe. To jest lekcja, która mnie czegoś uczy. Wkrótce zrozumiem czego. – Pięcioletnia Agatka, którą znasz, powiedziała: – To bardzo głupio jest umierać, nie można wtedy oglądać fajnych filmów. – Najważniejsze, aby nóż ciągle służył do krojenia chleba. – Skąd czerpać siły do życia, jeśli nie z wyznań? – Twoje kwiaty rozkrzewiły się bujnie, choć niezbyt regularnie daję im pić, ale je przepraszam, gdy zapomnę. – Moje życie wyjaśnia mi książki, ale przecież książki kłamią, nawet te najszczersze. – Tęsknię za Ewką–Marchewką i robię to zupełnie oficjalnie. – Nasze miasto jest blade bez Twoich rudych włosów. – Monika jest ciągle dziewczynką i lubi to, choć może lepiej byłoby dla niej, gdyby była chłopcem. – Dosyć już tych wiadomości. Ciągle mi się wydaje, że świat też żyje słowami, ale może to tylko mój świat? – Chcę wiedzieć, co zmieniło się w Twoim świecie, czy naprawdę Twój wybór jest dla Ciebie dobry, czy już o tym wiesz, czy ciągle czekasz na pewność? – Jakie uczucia są w Tobie oprócz troski o mnie? – Odczytaj te wszystkie pytania nie jako czczą ciekawość, ale jako moją dla Ciebie bliskość. Monika Marku, bardzo, bardzo mi dobrze, gdy pomyślę, że spotykamy się pojutrze. Dużo we mnie teraz skowronków. Śpiewają czasami za głośno, bo nawet inni to słyszą i patrzą na mnie podejrzanie, pytając: Co ty taka rozśpiewana jesteś? Jestem. I czuję, że nie tylko dlatego, że Ty przyjdziesz. Myślę sobie, że może właśnie dlatego przyjdziesz, bo we mnie są skowronki, a Ty je wyczuwasz i chcesz trochę mojej radości wziąć dla siebie. Z ochotą dam! Dziękuję, że dbasz o mój dom. I dobrze, że na powrót odważyłeś się korzystać z kluczy do niego. Kwiatki nie zdychają na wycieraczce, a bzy pachną cudnie. Nie przeczę, że i te na wycieraczce miały swój wdzięk. Dzięki za zapasy w lodówce. Nie kupuj jednak za dużo produktów, które trzeba zjeść od razu. Ja sobie z tym nie poradzę. Zresztą nie chcę sobie radzić. Znasz moje złe nawyki; w chwilach złości zjadam wszystko, a potem cierpię w dwójnasób. Najbardziej dziękuję za owoce i wymyślne jarzyny. Nie masz pojęcia, jak cieszy mnie fakt, że teraz można i u nas wszystkie cuda kupić. 36 Na kolację będzie niespodziewanka. Zmobilizowałeś mnie terminem. Tak bardzo się sprężę, że do wieczora zredaguję dwa rozpoczęte wywiady. Postaram się je telefonicznie autoryzować i oddam wszystko sekretarzowi redakcji, aby być w domu bez obciążeń i tylko dla nas. Wszystko tak świetnie się składa. To piękny zbieg okoliczności, że Ty masz czas i ja nigdzie nie muszę wyjechać. Życie jest po naszej stronie. Przeczytałam „Pokutnika” Singera. Pisze on; Zbieg okoliczności – to znaczy przypadek. Oświeceni twierdzą, że wszystko, co się dzieje na świecie, dzieje się przez przypadek, ale Żyd, który wierzy w Boga, wie, że za wszystkim stoi przeznaczenie. Zbieg okoliczności – to nie jest koszerne słowo. To świetnie brzmi, Marku. Czujesz? Zbieg okoliczności, przypadek to nie jest koszerne słowo. Myślę, że Singer tym jednym zdaniem zastąpił wszystkie uczone rozprawy filozofów i refleksje Milana Kundery, skądinąd mi tak bliskie. Piszę o tym, by rozjaśniać naszą sytuację. W naszym życiu nie można mówić o przypadkach. LOS a może BÓG tak chciał. Wiem, że z tego ćwierkającego tonu listu przechodzę do poważniejszego, ale taka już moja natura. Przedziwna książka ten „Pokutnik”. Chociaż, gdy sięgam do innych utworów Singera, to nie jestem zdziwiona. Naturę schorzenia, jak mówi Singer, rozpoznaję i u siebie, ale za mało jest we mnie ochoty i siły ku temu, by podjąć decydujący krok i walczyć z czymś, o czym nie jestem przekonana, że walczyć powinnam. U Singera znajduję jeszcze przedziwne, bo zbyt tendencyjne wytłumaczenie zjawiska homoseksualizmu. Posłuchaj: Kiedy współczesny mężczyzna sypia ze współczesną kobietą, to tak jakby byt w łóżku z wszystkimi jej kochankami. Oto dlaczego dzisiaj jest tak wielu homoseksualistów. Dlatego, że współczesny człowiek duchowo sypia z niezliczonymi mężczyznami. Przyznasz, Marku, że tego typu interpretacja uderza we mnie, bo też jestem kobietą. Nie czuję się jednak winna i to co najmniej z dwóch powodów: mam starodawne widać obyczaje, bo wolę sypiać z jednym mężczyzną, a poza tym Singer poszedł na łatwiznę w tego typu stwierdzeniach, co nie ma nic wspólnego z wiarą czy też niewiarą w psychiatrę. Nie przerażaj się tym, co mówię. Mówię, bo czuję, że wszystkie nieporozumienia między ludźmi wyrastają stąd, że nie potrafią oni ze sobą rozmawiać. Ja próbuję. Ty też. I na szczęście u mnie to też nie ma nic wspólnego z wiarą w psychiatrę. Zawsze ten ostatni ruch należy do nas. Marku, czekam na Ciebie. Będzie pięknie, już wiem (jak zauważyłeś, wracam do ćwierkania). Wybór alkoholu do kolacji pozostawiam Tobie. Ściskam Cię najczulej, jak bardzo, zobaczysz. Monika Marku kochany, dopisuję jeszcze pośpiesznie, byś przeczytał, zanim przyjdziesz do mnie. Pytasz, jak się pozbyć natrętnych dziewcząt, które łażą za Tobą wszędzie i bez przerwy? Och, Marku, ileż kokieterii w tym pytaniu... Płacisz za swój sukces, mój drogi. 37 Myślę jednak, że jesteś zadowolony. Pomyśl, co by było, gdyby nikt o Ciebie nie zabiegał i nikt się nie troszczył. Prawdziwy Twój problem dopiero wtedy by się rozpoczął! Teraz oczekujesz ode mnie rady. W co Ty się znów wpakowałeś? Nie pilnowałam Cię widać dostatecznie dobrze. Tak głupio mówię, jakbym wierzyła, że pilnowanie pomogłoby w czymkolwiek. Jeżeli Ty się sama nie upilnujesz, córeczko, to nikt cię nie upilnuje – mówi moja mama i na pewno ma rację. A więc, Marku, zrób tak: umów się z nią w restauracji o egzotycznej nazwie. Wybór będzie łatwy, bo taka jest tylko jedna. Potem prowadź intelektualną rozmowę z sąsiadem przy stoliku obok, nawet, gdy on się nie będzie do tego nadawał. Z nią nie rozmawiaj wcale, nie patrz w jej stronę, a każdą jej próbę wtrącenia się do rozmowy – lekceważ, zbywaj. Kiedy się zdenerwuje i zbierze do wyjścia, uśmiechnij się tak miło, jak tylko potrafisz, pytając jednocześnie, czy się o nic nie gniewa. I tyle. To znowu jest gra, którą nazywasz (my) przebiegłością. Wiem, że będzie Ci głupio. Można też inaczej. Po prostu porozmawiać. Może się uda i może z tego coś wartościowego wyniknie? Nic jednak nie wiem o tej dziewczynie. Może zrobiłeś o jeden gest za dużo? Marku, rozwiąż ten problem. Za dużo w naszym życiu problemów prawdziwych. Czy zauważyłeś, że nie jestem zazdrosna? Nie jestem zazdrosna o kobietę. To dopiero połowa sukcesu. Ale dzisiaj jestem radosna i pełna wiary. Chciałabym, aby ten stan we mnie trwał jak najdłużej. Marku, przeszkody są po to, by je omijać albo przezwyciężać. Nie łudźmy się, Marku, nasz cel jedyny to Bóg, nie stracimy go z oczu, gdyż widzialny jest przez każdą rzecz. Będziemy zdążać ku niemu, aleją wspaniałą, z dziełami sztuki na prawo i pejzażami na lewo. To Gide, ale także ja, Monika Marku kochany, wybacz, że kazałam Ci wracać w środku nocy do siebie. Było za dobrze i za pięknie, więc bałam się, że czar może prysnąć. Dzięki także za to, że wróciłeś skoro świt, czyli w południe. Właściwie dopiero teraz (a jest już następna noc) czuję, jak bardzo jestem obolała po naszych szaleństwach. Podejrzewam, że nie miałabym siły sprzątać, zmywać, ani niczego w tym stylu robić. Dobrze, że mnie zmobilizowałeś i mi pomogłeś. Nie cierpię bałaganu wokół siebie, wystarczy, że bałagan jest czasami we mnie. Teraz znów wszystko się świeci i wszystko jest na swoim miejscu. Poduszka pachnie Tobą. Albo tak mi się wydaje, bo chcę Ciebie czuć blisko. Bladziutki byłeś dzisiaj. Dobrze, że jutro nie czeka Cię ciężki dzień. U mnie też powinno być spokojnie, choć właściwie to nigdy nie wiadomo, czy nagle nie przyjdzie mi do głowy pomysł, który zapragnę zaraz zrealizować... Właściwie to wczoraj trochę Cię okłamałam. Powinieneś pamiętać, w którym momencie, bo wycofałeś się z pytania, gdy spostrzegłeś, że w moim „nie wiem” jest fałsz. Oczywiście pamiętam, kto stał obok mnie w galerii i patrzył, jak to określiłeś, z wyrzutem. Któryś ze znajomych reporterów pstryknął mi to zdjęcie i w ten sposób, zupełnie przypadkowo (to naprawdę nie jest koszerne słowo!) 38 uwiecznił przygodę, o której nawet Tobie nie chciałam opowiedzieć. Nie dlatego bynajmniej, bym chciała ją celowo ukryć, czy bym się jej wstydziła. Być może nikomu poza Tobą bym jej nie opowiedziała. Nie chciałabym się dzielić czymś tak dobrym i jednak tajemniczym w moim życiu. Ale skoro nie nalegałeś, a pytanie zrodziło we mnie przeszłe obrazy, to teraz Ci je opiszę, abyś nie myślał, że jestem aż taka poukładana i z sensem od początku do końca. To było dawno. Na długo przedtem zanim spotkałam Ciebie. Właśnie skończyłam studia, a wraz z nimi rozstałam się z moim pierwszym chłopcem, czego ani chłopcu, ani sobie nie miałam za złe. Czułam się lekka i wolna. Rozpoczynał się nowy etap w moim życiu, o którym wiedziałam tylko tyle, że musi być piękniejszy niż ten, który minął. Zupełnie przypadkowo (już teraz chyba wcale nie wierzysz, że cokolwiek mogło być u mnie przypadkowe) znalazłam się na przyjęciu organizowanym przez środowisko plastyków. Było ciepłe przedwiośnie, paradowałam w nowym kostiumiku i równie nowym kapelusiku z piórkiem. Weszłam w środek rozgadanego towarzystwa. Różni ludzie pętali się po zabałaganionym i ogromnym mieszkaniu, choć to na pewno nie była pracownia. Czułam się nieswojo. Wtedy jeszcze nie bywałam na przyjęciach, ale była we mnie ochota by poznawać ludzi, więc przezwyciężałam onieśmielenie i włączałam się do rozmowy. To były jednak nudne rozmowy, strzępiaste i właściwie o niczym. Do innych spotkań i rozmów byłam przyzwyczajona. Chciałam już wyjść, gdy spostrzegłam chłopca stojącego pod oknem i przyglądającego mi się uważnie. Podeszłam do niego. – Jesteś z całkiem innej bajki – powiedział. – Nie lubisz kapeluszy z piórkiem? – zapytałam. – Nie lubię takich spotkań... spójrz na nich. Wszyscy myślą, że są genialni, a jeżeli jeszcze się o nich nie mówi, to dlatego, że nikt się na ich genialności nie poznał. – Nie dziw się, może te marzenia trzymają ich przy życiu, pozwalają stwarzać jasny świat. W końcu – rozgadałam się – to ich sprawa uporać się z samym sobą, znaleźć własną drogę. Może wywiążą się z tego zadania dobrze, jak większość tych, których źle wychowano... – Nie bądź taka wszystkowiedząca – skwitował i spojrzał na mnie, jak na kocicę, która pod kostiumem ma miękkie futro, nadające się tylko do głaskania. Odstawiłam pustą szklankę na okienny parapet. – Wychodzimy? – zapytałam. Wyszłam, jak z przewiązanymi oczami i pozwoliłam się prowadzić. Byłam pewna, że realizuję pokusę, którą hodowałam w sobie od dawna. Nie wiem, czy drżałam bardziej ze strachu, czy z pragnienia. Bo pragnęłam po raz pierwszy w życiu i nie chciałam tego pragnienia w sobie zabić własnym rozsądkiem. Marku, ten chłopiec mnie stworzył sobą. Czułam się tak, jakbym wyrzuciła wszystkie zegarki i wywróciła świat do góry dnem. Sypałam swoje włosy na poduszkę (wtedy miałam długie włosy), zwijałam się w kłębek i oddychałam najzwyczajniej przez skórę. Teraz myślę, że dobrze mi było trwać w zgodzie z 39 własną niedoskonałością i akceptować swoje słabości. Chyba byłam szczęśliwa w tym najdłuższym dniu o zaledwie dwóch godzinach. Wszystko było jak w filmie. Wszystko mogło być nieprawdziwe oprócz spokoju i rozkoszy, jakiej doznałam. Aby być do końca w zgodzie z odgrywaną filmową rolą, musiałam wyjść bez słów i zniknąć dla niego na zawsze. – Jak masz na imię? – zapytał. – Dobra Wróżka – odpowiedziałam. Zrobił taki koszmarnie piękny grymas, oznaczający niedowierzanie. Nie spałam tej nocy, bo widać nie wszystko było we mnie łotrzykowskie. Czego wtedy chciałam? To już nieważne. Wiem tylko, że postanowiłam się nie spotkać z tym chłopcem nigdy więcej. Było to prawdopodobne. On przecież nic o mnie nie wiedział. Spotkałam go jednak, bo świat jest ciągle za mały dla takich nędznych jak ja reżyserów. Spotkałam go i dużo energii musiałam zużyć, by mu wytłumaczyć, że wszystko, co między nami, dlatego było tak niesamowite, ponieważ miało się nigdy nie powtórzyć. I nie powtórzyło się. W tym przynajmniej byłam konsekwentna. Długo jednak nie mogłam siebie rozgrzeszyć z tej przygody. Czułam się okropnie i nie wiedziałam, jak zabić te uczucia. Im bardziej chciałam zapomnieć o tym chłopcu i mojej z nim przygodzie, tym bardziej pamiętałam. Im bardziej chciałam go z siebie wyrzucić, tym bardziej on we mnie wrastał. I nie miało to nic wspólnego z zakochaniem się. Aż w końcu się kiedyś zbuntowałam. To jest moja przygoda – powiedziałam sobie. Chciałam jej. Nie jestem zła, ani amoralna przez to, że zapragnęłam tego chłopca, ani przez to, że dałam mu siebie i wzięłam jego. Nikogo nie skrzywdziłam. Ten chłopak mnie uzupełnia. Podobnie miejsce, w którym spędziłam z nim odrobinę swojego życia. Przestałam siebie winić, a jego wyrzucać ze swojej pamięci. I wtedy demony mnie opuściły. Pozostała fotografia. Dobrze, że ją wyszperałeś. Powinnam ją oprawić w ramki i powiesić nad swoim biurkiem. To było ważne w moim życiu i piękne. Chłopiec mieszka we Francji i nic poza tym nie wiem. Myślę, że dobrze mu się wiedzie, bo na to zasługiwał. To tyle, Marku. Wszystko mnie boli, ale nie marudzę. Moja wina. Za kilka dni wszystko będzie w porządku, obiecuję. Martwię się tylko o Ciebie. Zajrzę do Ciebie jutro wieczorem albo Ty przyjdź do mnie, jeżeli będziesz pierwszy. Bardzo, bardzo jesteś mi bliski. I bardzo mi z Tobą dobrze. Próbuję patrzeć na nas z boku i widzę, że jesteśmy piękni i że nie możemy tego piękna zabrudzić. Dobrze, że myślisz podobnie. Dużo mam w sobie ciepła, którym się z Tobą dzielę. I wcale mi przez to nie jest chłodniej. Twoja Monika Kochana Ewko–Marchewko, donoszę Ci uprzejmie, co następuje: 1/ spadłam na dziób z ostatniej półki z książkami. Mam poranione ręce – łokcie i nadgarstki, kolana oraz absolutnie fioletowe lewe biodro; 2/ Marek ma potłuczone żebra (on twierdzi, że ma złamane, ale oczywiście 40 przesadza, znasz przecież jego skłonność do rozczulania się nad sobą), co w pewnym sensie ma związek z moim lądowaniem z półki. Stało się to podczas ostatniego weekendu, który spędzaliśmy razem. Domyślasz się, że nikomu ze znajomych do głowy nie przyjdzie, że spadłam z półki. Wszyscy uśmiechają się tajemniczo i czynią aluzje do naszych wyrafinowanych zabaw erotycznych. Nikt również nie pomyśli sobie, że mogliśmy się pobić, bo znają nas od bardzo zgodnej strony. Nie zaprzeczamy więc, bo każde zaprzeczenie umacnia tylko w przekonaniach. Niech będzie, jak jest, tylko niech szybciej goją się rany. Zapewne jesteś ciekawa, co robiłam na ostatniej półce. Otóż to proste. Tam właśnie stoi Lermontow w oryginale, a ja zapragnęłam Markowi przeczytać fragment „Demona”. Wspięłam się więc byłam na tę półkę, przydepnęłam długą spódnicę i poleciałam na dół. A Marek, biedaczek, chciał mnie ratować. Trochę mu to na złe wyszło, bo ważę o ciut za dużo, a nawet gdybym ważyła o ciut za mało, to i tak Markowi to by nie pomogło. Dzielny chłopiec i nagroda mu się jakaś należy za trwanie na posterunku do końca... Próbuję Cię rozweselić naszą przygodą, ale na pewno to marna pociecha. Nie wiem, co mam Ci powiedzieć. W liście taka byłaś rozdygotana i właściwie nic konkretnego nie napisałaś. Domyślani się oczywiście na czym polega Twój problem, ale ja nie mogę za Ciebie podjąć decyzji, ani dokonać wyboru. Obawiam się, że nie dość, że nie widzisz sensu w swojej obecnej sytuacji, to jeszcze nie masz celu. Tam nie ma czego zdobywać? I kto to mówi? Przecież ja nigdy nie uwierzę, że mogłabyś poprzestać na super mieszkaniu, samochodzie itp. Nie załamuj się tak szybko. Są jeszcze podróże, o których zawsze marzyłaś. Ja wiem, że w sumie ani podróże, ani luksusy nie zabiją tęsknoty do tego, co takie nieokreślone i delikatne, i co tylko z pająkiem staje w zawody. Ale tęsknić będziesz wszędzie. Napisz, proszę, trochę bardziej konkretny list. Spróbuj nazwać, co boli. Odpiszę, jak najszybciej, podzielę się myślami i czuciami. To oczywiście niczego nie rozwiąże, ale może jednak jakoś pozwoli Ci się zrozumieć. Dzięki C ogromne za Carmina Burana i Jamesa Levina. Słucham bez przerwy. Zakładam słuchawki i cała jestem w dźwiękach. To przepiękne odczucie. Pozwala mi się rozpłynąć i nie myśleć o sobie. A także o tym, czego rozwiązać nie potrafię, bo – cóż tu ukrywać – po prostu nie chcę. Tak więc nie żałuj mnie zanadto. Mam taką szczelinę, w jaką wpaść chciałam. Ty też masz swoją, więc i ja Ciebie nie żałuję. Tego jeszcze brakowało, abyśmy się zaczęły roztkliwiać nad sobą. Wydałam trochę pieniędzy na ciuchy i skompletowałam coś bardzo w moim stylu. Jest tylko trochę ekstrawaganckie, ale przy tym bardzo eleganckie. Wchodzę w tym czymś do klubu dziennikarzy, wypijam kawę, uśmiecham się i znikam. Zbywam milczeniem wszystkie propozycje, nie tylko erotyczne. Nie jest mi potrzebne towarzystwo nikogo. Na razie. Ale co będzie, jak dopadnie mnie „suczy pęd”? Przyznasz, że to pikantne określenie ma w sobie coś. Przyswoiłam je sobie z twórczości pewnej popularnej pisarki. Tylko to z niej zapamiętałam, co chyba nie najlepiej świadczy o pisarce albo o mnie. 41 Nie wiem, jak ułoży się moje intymne życie z Markiem. Może wcale się nie ułoży? Na razie się boję, chociaż bardzo tego chcę. Ale taka jestem w sobie zamurowana, że nie umiem o tym z Markiem rozmawiać, a on wszystko robi, by tylko mnie do siebie nie zrazić, więc na razie jest to temat tabu. Pytałaś, więc mówię wprost. Tobie potrafię. Może kiedyś porozwodzę się nad tym szerzej. Póki co, usypiam w sobie wszystkie żądze, jak gruszki w popiele. Tak też można, naprawdę. Ściskam cię, Ewko, mocno. Bądź dzielna tak bardzo, jak tylko potrafisz. Monika Marku ukochany, lubię Twój dom. Jak to się dzieje, że u Ciebie nawet bałagan wygląda ładnie? Może dlatego, że to nie jest bałagan tylko artystyczny nieład, jak zwykłeś mówić. To prawda. Wszystko u Ciebie jest czyściutkie, tylko co nieco porozrzucane. U mnie wszystko musi być na swoim miejscu, co nie przeszkadza mi wiecznie czegoś szukać. Zabałaganione biurko to moja specjalność. Ale bałagany na biurku są spokojne i tym się nie martwię. Właściwie to nie wiem, po co o tym piszę. Byłam u Ciebie, by zostawić list w skrzynce i coś mnie skusiło, aby wejść na górę. Wiedziałam, że Ciebie nie ma, ale chciałam chwilę pooddychać Tobą i czułam, że za chwilę powinieneś przyjść. Zostawiłam Ci na biurku czasopisma, a w lodówce butelkę białego wina. Zrobiłam sobie drinka z Twoich nędznych zapasów. Usiadłam w fotelu i pomyślałam sobie, że nie chcę być bez Ciebie. Nie chcę też byś kochał mnie tylko w sposób osobliwy, czyli na przykład tak, jak Wilde swoją żonę, Konstancję. Patrzyłam na kolekcję Twoich żab i przypomniałam sobie, że Wilde miał kolekcję atłasowych kamizelek i drogocennych lasek. Potem myślałam u Magdalenie Gide, o tym, co czuła, gdy w podróży poślubnej jej mąż zaczął uwodzić żołnierzy jadących tym samym pociągiem. Ich małżeństwo było białe. Gide twierdził, że prawdziwą miłością kochał tylko ją, ale pożądanie czuł tylko do młodych chłopców. Ich małżeństwo to była przyjaźń dwóch osób, które ze sobą nie sypiają, jak powiedział Juliusz Renard. Nie jestem do końca przekonana, czy to była przyjaźń. Magdalena zemściła się okrutnie: spaliła wszystkie listy Gide’a. Gide był chyba specjalistą od skomplikowanych związków, które wyglądały zupełnie naturalnie, może dlatego, że wszystko było w nich uczciwe i nikt nikogo nie oszukiwał. Chociaż nie było w tych związkach szczerości takiej, która by kogokolwiek raniła i wyglądała na elegancję chamów. Myślę, że oni sobie własne życie wykoncypowali, wyreżyserowali wedle własnych reguł, a skoro to wszystkim odpowiadało, no to w czym problem? Wyobraź sobie: Gide jest żonaty. Ma przyjaciółkę Marię van Rysselberghe, która żyje jego życiem i jego twórczością. Gdy zostanie wdową, zamieszka w mieszkaniu, które będzie połączone z mieszkaniem Gide’a. Kiedy Gide był „zajęty umieraniem”, Maria zdradziła mu, że od trzydziestu lat prowadzi dziennik jego życia, w którym zapisywała wszystko, co zdołała zapamiętać. Zależało 42 jej na tym, by przekazać w pełni osobowość twórcy, którego pokochała w młodości i nie opuściła nigdy. Mało tego, zaraziła tą miłością swoją córkę, Elżbietę, która urodzi Gide’owi dziecko: córkę Catherinę, a potem wyjdzie za mąż za jednego z byłych kochanków Gide’a. Przyznasz, że to skomplikowane. Ale wierzę, że wszystko w nich było prawdziwe i że oni byli szczęśliwi w tej przedziwnej rodzinie, której patronował Gide. Każdy z nich realizował swoją wolność, ale być może wszyscy uwierzyli Gide’owi, który uważał, że życie jest prawdą wtedy, gdy staje się kulturą i gdy przeżywa się je tak, jakby się je opisywało, a nie na odwrót. Rzecz w moim przypadku na tym polega, że ja nie jestem Marią, Elżbietą, ani Anną Dostojewską i nie zamierzam żyć Twoim życiem ani swojego podporządkować Tobie, co nie znaczy, że nie znajdziemy jakiegoś wspólnego modelu, który nam pozwoli się rozwijać i trwać bez poczucia winy. Daj mi czas, Marku. Wszystko się musi we mnie ułożyć, bo wszystko bardzo pokruszone. Wierzę Twoim słowom, Twojej dobroci i temu, że mnie kochasz najprawdziwiej i przedziwnie. Wierzę także Twoim zapewnieniom, że i Tobie jest ciężko. Musi być ciężko... Ewce –Marchewce też jest ciężko, choć z zupełnie innych powodów. Dostałam od niej taki rozedrgany list. Odpisałam od razu. Cała jestem w słowach, jak widzisz. Za żółte kwiatuszki dziękuję. Rozjaśniły moje redakcyjne biurko i ponurość pokoju. Już dawno nie skrzyżowały się nasze ścieżki gdzieś w środku miasta i niespodziewanie. Tęsknię za tym. Ale może za mało spacerujemy i nie dajemy sobie szans... Monika Marku, mam kłopoty w pracy. Za dużo pracuję, to też może być błędem. Moimi tekstami zarzucone zostały prawie wszystkie działy: reportażu, eseistyki, a także ostatnio recenzji. Skoro tyle czytam i tak wiele spektakli teatralnych oglądam, to postanowiłam o tym także pisać. Źle. Nie mogę być za bardzo płodna i wszystkowiedząca. A może – jak w nie tak dawnych przecież czasach – zawyżam normę? Teksty czekają więc na druk, w rzekomej kolejce. Usłyszałam również, że próbuję się zadawać z innymi redakcjami w kraju, a to świadczy o niewierności redakcji macierzystej. Wielki błąd. Chcę za wiele i za szybko. Tyle lat siedziałam w opłotkach i dobrze było. I nagle, jak ta kura, której dano grzędę, a ona jeszcze wyżej zechciała. Było mi przykro. Straciłam na moment cały swój animusz. Przez chwilę się tłumaczyłam, wyciągając argumenty typu, że przecież mam dużo czasu, bo nie mam męża, dzieci, a poza tym jestem pracusiem. – Pracoholikiem – poprawił szef działu. – A to się powinno leczyć... – I dodał jeszcze: – A może pani zależy na tym, by z workiem pieniędzy stąd wychodzić? Nagle zobaczyłam absurdalność zarzutów i odpowiedziałam: – Ma pan rację: za wysoko głowica, kiedy pień tną... 43 – No, proszę – odezwał się naczelny, który właśnie wszedł do pokoju – odkrywam w tej dziewczynie jeszcze jedna zaletę. – Jaką? – zapytałam z nadzieją, że usłyszę choć jedno miłe słowo w tym dniu. – Czytuje pani Baczyńskiego. – Ja za dużo czytam, za dużo piszę i innym nie daję szans – odpowiedziałam już rozbawiona. Naczelny zaprosił mnie do siebie na kawę i na rozmowę. Udzielił mi kilku rad i przypomniał, że wykonuję zawód, w którym trzeba się rozpychać łokciami. Racja jest po mojej stronie, co w praktyce nie zawsze dobrze rokuje. Ale przecież ja mam siłę przebicia i nie powinnam od razu rezygnować. Niech sobie mówią, co chcą, a ja powinnam robić swoje. On (szef) nie ma nic przeciwko temu, abym drukowała również w innych gazetach, powinnam to jednak z nim uzgadniać, bo a nuż będzie to temat, który odpowiadałby także naszej. Finał tej rozmowy jest taki, że wszyscy patrzą na mnie, jak na flamę szefa, ale nie znając zapewne słowa flama, używają innego, bardziej swojskiego. To akurat mnie nie boli. Niech sobie myślą, że udaje mi się, bo stosuję powszechnie znane metody, a nie dlatego, że jestem pracowita i mam coś do powiedzenia. Coś mi się jednak wydaje, że szef niedługo będzie szefem, bo obyczaje dziczeją, rządy się zmieniają jak w kalejdoskopie, a on jest człowiekiem starej daty i może kolejnej partii nie rozegrać sprawnie. Wystarczy, aby zapomniał o asie w rękawie. Jego profesjonalizm nie będzie wtedy atutem. Nikt, poza mną samą, nie wymaga więc, abym pracowała po kilkanaście godzin na dobę. Właściwie to z czystym sumieniem mogłabym zwolnić tempo, wziąć kilka dni urlopu i wyjechać z Tobą nad jezioro, tak jak chciałeś. Wtedy ten pomysł wydawał mi się niemożliwy, bo ja wydawałam się sobie niezastąpiona. Ale teraz myślę, że możemy pojechać, jeżeli Ty jeszcze chcesz. I obiecuję, że spróbuję odpoczywać w zgodzie z Naturą, mogę nawet zbierać grzyby. Myślę, że nie zapomniałam tych umiejętności z czasów swoich nastu lat, kiedy to robiłam z babcią, choć bez większego zapału. Grzyby chyba też są takie, jak były i zanadto się nie zmutowały. Odezwij się do mnie, jak tylko wrócisz, najlepiej po prostu przyjdź zaraz. Teraz tak się zapaliłam do Twojego pomysłu i tylko boję się, że może już być za późno. Chyba jestem specjalistką od zaprzepaszczania szans, a potem uganiania się za nimi jak wariat. Mareczku, czekam na Ciebie, a czekając poczytam dzienniki Lechonia. No, może oderwę się od nich na chwilę, by zrobić jakiś smaczny, a niskokaloryczny deser. Przytulam się mocno. Monika Ewko–Marchewko, piszę do Ciebie z moich kilkudniowych wakacji z Markiem. Dałam się na nie nabrać, a nawet, tak gwoli ścisłości, sama o nie prosiłam. Marek wymyślił jeziora, ciszę, las, grzyby, ryby i tym podobne atrakcje. Mieliśmy oczywiście pływać i utrzymywać swoje ciała we właściwej kondycji. Marek jest do tego przyzwy- 44 czajony, to w końcu jego chleb powszedni i miara ewentualnych sukcesów. Ale ja? No, powiedz sama. Mój chleb powszedni to nie sala gimnastyczna, przyrządy gimnastyczne, lustra, skoki i rozmaite piruety. Ja mam biurko, maszynę (powinnam w końcu podjąć heroiczną decyzję i przerzucić się na komputer, ale to tak na marginesie) i swoją głowę. Marek zadecydował, że będę biegać razem z nim, ćwiczyć też trochę, szczególnie mięśnie kręgosłupa. Nie protestowałam, bo przecież miał rację. Ale jak miałam wyjść tak całkiem ze swojej głowy? Jak porzucić przyzwyczajenia? Rano nie ma gazet. Czujesz... piję kawę i nie czytam najświeższych wiadomości! Wprawdzie i tak nic z nich, ani z tego politycznego świata nie rozumiem, ale przecież zawsze czytam. Za sprawą słońca, które się uparło, by nie świecić, miałam inną stronę pobytu nieudaną. Nie mogłam leniwieć tak, jak lubię. Marek zionął spokojem bez względu na aurę. We mnie wszystko się kołatało, bo jak tu żyć w zgodzie z komarami, mrówkami i innymi pająkami. Wszędzie tego pełno. Po trzech dniach wiatru i zimna przyrzekłam Markowi, że dam mu w pysk z samego rana, jeśli nie zaświeci stonce. Był więc przezorny, wstał wcześniej niż ja i zadecydował, że wracamy. Ale okrężną drogą, przez Gdańsk. Zanim dojechaliśmy, było już słonecznie i Marek chciał wracać nad jezioro, ale go ubłagałam, tłumacząc, że tutaj słońce świeci specjalnie dla nas. Nie wiem, czy uwierzył, ale zgodził się pozostać. I było pięknie. Mogłam podziwiać przyrodę w Parku Oliwskim i karmić łabędzie w Sopocie. Mogłam się włóczyć starymi uliczkami Wrzeszcza i próbować jeździć samochodem po byłym pasie startowym, byłego lotniska, na miejscu którego wybudowane jest teraz osiedle Zaspa. Marek twierdzi, że jestem zdolna i sprawna, więc jak tylko wrócimy do siebie, to mnie wypuści na ulicę. Samochodem oczywiście. Rzekomo nie może już patrzeć, jak się włóczę po różnych miejscach Śląska autobusami i tramwajami, i to w sytuacji, kiedy on nie zawsze korzysta z samochodu. Udało mi się przechwycić trochę promieni i zamienić cerę szaro – buro – śląską na gdańsko – sopocko –złotawą. Najbardziej mnie jednak cieszy to, że oswajam się z Markiem na nowo i nasza bliskość staje się tylko nasza, inna niż dawniej, ale podniecająca niebezpiecznie. To dziwne, ale od czasu, gdy manifestuję swoją niezależność, od czasu, kiedy stałam się taka samorządna i samowystarczalna, on opiekuje się mną w dwójnasób i takoż mi swoje względy okazuje. Podoba mi się to. Spacerowałam popołudniami po plaży sopockiej, wsłuchiwałam się w morze i bez przerwy powtarzałam wiersz mojego korespondencyjnego przyjaciela, poety: Jeśli się nigdy nie obudzę i we śnie będę w sen zapadać kto powie mi dlaczego wielkie ciężarówki wyjeżdżają z morza. Powtarzałam te słowa, jak przyjazną mantrę i stawał się we mnie wielki spokój. Było mi dobrze dobrocią, jakiej potrzebowałam od dawna. 45 Wracając jednak do Krzysztofa (poety)... W dobrej wierze wplątałam Cię w sprawę, która tylko mnie powinna dotyczyć. Ciężkie Ty będziesz miała życie przeze mnie, Ewko, ale pocieszam się, ze też mniej monotonne. Dość, że – powiem najpierw ogólnie – stałaś się personą numer l dużej części ostatniego listu Krzysztofa do mnie. Ale po kolei... Odpowiedziałam Krzysztofowi na 53 postawione mi w różnych wariantach pytania, a wszystkie, jak się domyślasz, krążące wokół tego, czy zerwę jakieś tajemnicze związki, łączące mnie z obcym mężczyzną i czy wyjdę za Krzysztofa za mąż. Wysiliłam całą swoją wyobraźnię i intelekt, aby znaleźć przemawiające do niego argumenty. Zostało na tym, że nie zerwę i nie wyjdę. Wyraziłam przy tym głębokie ubolewanie co do pecha, jaki go spotkał. No, bo przecież... gdyby do Ciebie zaczął słać listy, ku Tobie uczucia kierować, to może miałby większe szansę na ich odwzajemnienie, jako że jesteś kobietą ładną, mądrą, młodszą ode mnie, z poetycką duszą, a w dodatku wolną! Napisałam to, by pokazać, jak los potrafi sprawy zasupływać. Odebrane wszystko zostało inaczej. Zacytuję Ci fragmenty listu, abyś wyczuła klimat: Wymieniłaś wszystkie zalety Ewki i tak to wygląda, jakbyś chciała powiedzieć: kocham Krzysztofa, więc przekażę go komuś bliskiemu... Stówo daję, zdobędę adres Ewki i napiszę do niej, że kazałaś mi ją poderwać, a potem się z nią ożenić. Umysł kobiety jest nie do przewidzenia, jeśli chodzi o intrygi. I jak ja mam teraz postąpić? Rozkochać w sobie Ewkę, którą znam tylko ze słyszenia i potem zdradzać ją z Tobą? Wszystko chyba zostało przez Was zaplanowane i nie mam żadnych szans. Ty musisz albo chcesz zostać z jakimś tajemniczym mężczyzną, z którym ponoć jesteś, choć nie jesteś, a ja z Ewką. Monika Marku, wybacz, że z ochotą wróciłam do swojego domu, choć przecież było mi z Tobą bardzo dobrze i pięknie. Z ochotą też usiadłam przy maszynie, by Ci o tym napisać, a nie tylko wyszeptać do ucha. Wszystkie tamte śliczne dni były trochę niepełne, bo nie było w nich listów do Ciebie i od Ciebie. Nie liczę przecież małych karteczek, które sobie tu i tam zostawialiśmy, jeżeli tylko nadarzyła się ku temu okazja. Podśmiewasz się troszkę z mojej manii „listopisania”, ale i Ty dałeś się wciągnąć, bo to jest, jak narkotyk, Marku. Tłumaczę sobie, że uzależniłam się od pisania listów w ogóle, a nie tylko do Ciebie. Bałabym się takiej jednostronności, choć nie przeczę, że tego typu rozmowa z Tobą sprawia mi przedziwną przyjemność. Podejrzewam, że gdybym nie miała do kogo pisać, prowadziłabym dziennik. Nie wiem jeszcze jakiego typu, ale byłyby w nim intymności wymieszane ze wszystkim, co w danej chwili we mnie. Kto wie, czy kiedyś nie zostanę do tego zmuszona. Może zacznę nudzić tak bardzo, że nikt nie będzie miał ochoty czytać, ani odpisywać? To byłoby okropne. Sama siebie ogołociłabym z nadziei, która zawsze, bo codziennie drzemie w skrzynce. Zaglądam do 46 niej kilka razy dziennie, nawet w niedzielę, ale to tylko dlatego, że dla Ciebie też nie ma wolnych od pisania dni. Tak więc wracamy, Marku, do swoich i naszych przyzwyczajeń oraz rytuałów. Siedziałam dzisiaj na ukwieconym balkonie i kończyłam lekturę dzienników Lechonia. Przygnębiająca to lektura. Na Lechonia patrzę jak na fałszywego, zawistnego i obłudnego człowieczka. On sam by poromansował, jak Gide, ale nie stać go na przyznanie się do swoich pragnień. Potrafi natomiast wypisywać na Gide’a wiele okropności. Myślę, że Lechoń siebie głęboko nienawidził i brzydził się wszystkim, co robił. Tym pisaniem głupot, pisaniem wierszy „dla”, bo tak wypada, trzeba, tym zżeraniem prochów, by móc wybełkotać cokolwiek w radiu. Tak go widzę. Mały, chudziutki, przemykający się pod murami, chyłkiem, chyłkiem, zapatrzony w swoje przeziębienia i inne dolegliwości, kradnący jakieś dotknięcia od przygodnych chłopców, a potem nazywający je „romansem”. To nienawiść do siebie, okrutnie niszcząca. Może dlatego nie ma w nim żadnego rozmachu, żadnej przestrzeni, ani choroby, która dałaby twórcze szaleństwo... Zamiast tego – dziubdzianie rymów w nadziei, że wyjdzie z nich arcydzieło. Miał jednak świadomość, że nie wychodzi, więc nie mógł się pogodzić z klęską. Z wściekłości nie wypłynął żadnym pijanym statkiem, ani nie handlował, ani nie palił haszyszu. Ani w mordę nikomu nie dał. Więc zżarła go nienawiść do samego siebie. Ugotował się w tej nienawiści i tłumionej agresji, więc musiał skoczyć z wysokiego piętra. Wysokość pięter jest w jego przypadku wprost proporcjonalna do Ilości nagromadzonej nienawiści i agresji. I to był jego czyn, jego ostatni wielki gest. Prawdziwie ludzki. Nie jakieś tam prochy w nadmiarze i rzyganie po kątach, nie jakieś żyletki i worki na gębę. Skok jak Safona – w nieznane. Aby zabić siebie i nienawiść, zrobić to solidnie i naprawdę, bez przemykania się boczkiem, boczkiem... Nie jestem okrutna, Marku. Rozumiem Lechonia i nie chciałabym obcować z jego demonami. Dziennik też przecież pisał po to, by mieć stały obowiązek, który trzymałby go w ryzach. On wiedział, że dopóki wszystko jest w naszej głowie, my i cały świat, dopóty nie ma od siebie ucieczki. Widać w życiu każdego są okresy, kiedy żyje się głęboko, i takie, kiedy jest się tylko mozaiką odpowiedzialności, obowiązków i zmęczenia. Czasami także próżności. Lechoń musiał pisać dziennik, by to całe gówno, bez względu na to, jak bardzo było gówniaste, wyrzucać z siebie. Robił to, czego nie chciał („dla chleba”) i chciał tego, czego nie robił albo przynajmniej wzbraniał sobie. Smutek we mnie. Zbyt łatwo poddaję się nastrojom. Powinnam więcej nad sobą pracować. Zatelefonowała dzisiaj koleżanka, której ulubionym powiedzonkiem jest „burza mózgów”. Miała pomysł, który chciała realizować ze mną. A ja nie chcę cudzych pomysłów i spraw. Chcę tylko nadążać za swoimi. Bardzo się tulę do Ciebie. Monika 47 Kochana Ewko, dostałam Twój list, opisujący zabawne perypetie z Elą i pomyślałam sobie w pierwszym momencie, że nie jest z Tobą najgorzej, skoro stać Cię na takie „numery”, a potem jeszcze na równie zabawne ich opisywanie. Potem jednak pomyślałam, że w sumie to gówno znaczy, bo przecież Ty zawsze przed tym, co najgorsze broniłaś się humorem i ironią. Już my wiemy, ile złych myśli, niepokoju, strachu można ukryć za śmiechem lub minką słodkiej idiotki. A więc nie ma w Tobie ani upojnej szczęśliwości, ani beztroski. Jesteś Ewką taką, jak byłaś. Pojechałaś tam i zamknęłaś się w polskim getcie. Odcinasz się od niemieckiego szwargotania zamiast je chłonąć. Nie szukasz kontaktów z niemieckimi intelektualistami... Tylko się nie oburzaj tak od razu na moje słowa. Wiem, ze potrzeba co najmniej roku, aby się choć trochę odnaleźć i z tym, co nowe, się otrzaskać. Ale trzeba jeszcze tego wszystkiego naprawdę chcieć. „Tam” w żadnym polskim domu tego nie znajdziesz. Żadnych inspiracji też. Jeżeli samą siebie przekonasz, że „tam” jest Twoją wyspą szczęśliwą, to walcz i zdobywaj. I błagam! Nie mów o sobie Rainman. Masz jeszcze drugą drogę. Jeśli się przekonasz, że nie ma tam dla Ciebie miejsca – wracaj. I jeżeli Ty siebie nie będziesz traktowała, jak kogoś, komu się nie udało, to nikt tak na Ciebie nie spojrzy. Ale najpierw się przekonaj na wszystkich płaszczyznach i we wszystkich tęsknotach, a potem wybieraj. I wracaj, choćby ze swoim niemieckim obywatelstwem. Dla Ciebie tu jest miejsce, o tym wiesz. Nie mówię Ci: wracaj już, teraz, za tydzień. Choć wiesz, że chciałabym, a jak nie wiesz, to piszę. Rozmawiałam o tym z Markiem. Powiedział: Napisz jej, że bardzo chciałbym, aby wróciła. Więc piszę. I jeszcze prosił, abym dołączyła do listu wiersz Kawafisa pod tytułem „Miasto”. Więc dołączam. Myślę, że Marek wiedział, co robi. Znałam ten wiersz, ale teraz, w kontekście Twojej sytuacji, jawił mi się bardziej wyrazistym i – cóż tu mówić – jak wszystko, co u Kawafisa, genialnym. Więc zapamiętaj, by nie ufać próżnym nadziejom. W każdym kącie świata można swoje życie roztrwonić. Więc jeżeli chcesz je roztrwaniać, to rób to na własnych śmieciach. Zawsze to bardziej swojsko! Pamiętam wszystkie rozmowy z Tobą przed wyjazdem, dlatego powtarzam: przekonaj się do końca, utwierdź się w słuszności lub niesłuszności swojego wyboru. Spróbuj tej poniewierki i innej samotności. Tę starą, oswojoną już znasz. Wiesz również, że od samotności nie ma ucieczki. Wyjazdy – tu i tam? Kochana... coś tam zapełniają, jakieś minuty, chwile, po których, kto wie, czy jeszcze nie większe rozdygotanie. Patrz na siebie, jak na podmiot i przedmiot jednocześnie. Wyjdź z siebie, ze swojej głowy. A potem spróbuj to wszystko zintegrować. Pomyśl, że możesz stawić czoła swojemu niepokojowi pod warunkiem, ze wartości, w jakie wierzysz, będą silniejsze niż zagrożenie, którego się boisz. Niepokój może być nauczycielem. Nie odczuwaj swojego niepokoju jako swojej nieistotności. Pamiętaj, że być wolnym, to też stawiać czoła własnemu niepokojowi i znosić go, bo ucieczka, także od niego, oznacza rezygnację z siebie i ze swojej wolności. 48 Kochana, nie myśl, że to wszystko mówię tylko Tobie. Nie, nie... Taką altruistką to znów nie jestem. Mówię, bo i siebie chcę o tym przekonać. Trochę książek przeczytałam, z zastosowaniem teorii w praktyce mam jednak ciągle problemy. W końcu Pascal też był moim nauczycielem, a ten mówił, że serce ma swoje racje, których rozum nie zna. Dla osłody życia wracam do Makbeta i Hamleta. Czytam w nadziei, że mi pomogą. Ale oni każą decydować o sobie i ani im się śni wskazywać mi właściwe ścieżki. Posłuchaj: Makbet: Wylecz ją z tego. Nie jesteś zdolnym poradzić chorym na duszy? Głęboko zakorzeniony smutek wyrwać z myśli? Wygnać zaległe w mózgu niepokoje? I antidotum zapomnienia wyprzeć z uciśnionego łona ten tłok, który przygniata serce? Lekarz: W takich razach chory musi sam sobie radzić. No i co mam zrobić? Sięgam więc po Hamleta. W końcu my z niego wszyscy. I czytam: Spać, spać – nic więcej. Któż bowiem zechciałby znosić drwiny i chłosty epoki, ból wzgardzonej miłości, bezczelność urzędów, łamanie prawa i upokorzenia, których miernota nie szczędzi zasługom, jeśli sam mógłby zamknąć ów rachunek kawałkiem stali? Zamknąć ów rachunek ... No więc śpię. Żrę prochy i śpię. Popijam syropkiem usypiającym dodatkowo i... śpię. W ciągu dnia pobudzam się, choć na chwilę i na zmianę – raz tabletką, mającą rozjaśnić mi przyszłość, raz dżinem, raz kawą. I oddycham tak, że aż widać, bo moje serduszko pędzi jak ten, no... Harley Davidson. Czy to na pewno tak właśnie się pisze? Teraz widzisz, że przemawiam nie tylko, jak kaznodzieja. Żeby to choć ktoś dostrzegł i zobaczył, jak próbuję iść wyprostowana. Coś mi się wydaje, że w liście do Ciebie szargam świętości, a to już u nas grzech nie do odkupiona. No, bo jak można moje problemy, prywatne problemy, zmierzyć z np. etosem narodowym? Ja nie cierpię, bo cierpię tylko we własnym imieniu i w swojej własnej sprawie, a to jak wiesz... jest prywatą. Żeby chociaż ktoś zobaczył, jak się miotam. Nic to, błogosławieni ubodzy duchem, albowiem... Takie to moje życie, które jest gdzie indziej. Narzekam chyba, a przecież cały list miał Cię podnieść, pokrzepić, jak cukier i powiedzieć, że Sophia Hemus to jest to. Chyba mi się nie udało, Ewko. Nie bój ziaby. Już są upały, a będą jeszcze większe. I o to chodzi, kochana. Monika PS Wiadomości z Zielonego Lasu: – Najkrótsza recenzja: pięcioletnia dziewczynka, siedząca na kolanach tatusia podczas spektaklu, „przeznaczonego dla dzieci w wieku przedszkolnym i młodszych klas szkoły podstawowej”: – Tatusiu, ale czy ty na pewno mnie obudzisz w czasie przerwy? – Animula vagula blandula – no i jak to brzmi? 49 – I niechbym tak potrafiła się cieszyć tym, co zrobiłam, a nie tylko zadręczać tym, co mi zostało do zrobienia; – Nie cierpię poranka, kiedy w mój sen wkracza budzik i przecina go niczym topór, wtedy od razu czuję się, jak w kieracie, zniewolona i mniej warta; wolę budzić się sama, bo nie myślę wówczas o przemocy; – Plum... stało się – na pewno potrafię żyć bez Marka, ale za cholerę nie chcę; – Poeta to taki ktoś, kto kocha tylko siebie i swoje dzieła; przez poetę „płynie strumień piękności, choć on nie jest pięknością”; poeta woli słowa niż czyny; poeta błądzi po swoich estetycznych labiryntach – nie może, bo nie chce, bo nie potrafi osiągnąć pełni rzeczywistości, więc chce, by choć jej okruchy były piękne, wymodelowane: ale to piękno jest kruche; aby było trwałe, należałoby stać się nim, a to jest niemożliwe – ergo – strumień piękności, przepływający przez poetę, nie czyni poety pięknością; dlatego poeta niszczy wszystkich wokół, bo nie potrafi być odpowiedzialny, a nie potrafi, bo jest poetą – to nawet i dzisiaj brzmi, jak przekleństwo; poeta poszukuje materiału dla własnej twórczości bez zwracania uwagi na jej cenę; może dlatego każdy twórca jest rozdarty między katastrofą a nadzieją, między ocaleniem a zbawieniem, piekłem a Arkadią; Marek nie jest poetą; ja nie jestem poetką; Ty próbujesz być poetką; może to jednak nie jest najważniejsze w Twoim życiu i jeżeli wrócisz do nas, to nie tylko dlatego, że tam trudniej byłoby Ci pisać w naszym języku i trudniej znaleźć czytelników; ufam, ze wszystko rozważysz z korzyścią dla siebie, gdy będziesz tego świadoma; zawsze przecież jesteśmy niewolnikami problemów, których sobie nie uświadamiamy; – Przepis na recenzję Antoniego Słonimskiego: jeśli już napisano tę sztukę – po co ją było czytać, jeśli już przeczytano, po co ją było wystawiać, jeśli ją wystawiono, po co ją było oglądać, jeśli już sieją obejrzało, po co o niej pisać; – Nastolatka, którą spotykam na każdej teatralnej imprezie wyjaśnia koleżance: „Jak zobaczysz, że jest ciemno na scenie, stoi na niej wieszak, a potem wchodzi facet w łachmanach, oczywiście z walizką i mówi o smutku w swojej duszy, to wiadomo, że jest to teatr alternatywny. Albo jak czujesz, że takie dziwne dreszcze przez ciebie przechodzą, że ciebie skruszą, poruszą współczuciem, uczuciem, to też jest teatr alternatywny, kapujesz?” – Na plakacie wyborczym kandydat napisał: Po pierwsze gospodarka; ktoś sceptycznie nastawiony do polskiej rzeczywistości dopisał: Po siódme – nie kradnij; – Pytasz, czy lubię Stachurę, wiecznego wędrowca... Lubię tylko za to, że wymyślił cudne manowce, kobietę przyrównał do gałązki jabłoni i śnił sen nie o szpadzie, nie o wygodnym fotelu, ale o Absolucie; teraz do niego nie wracani, bo troszkę wyrosłam. – Jeszcze jeden dla Ciebie fragment z Kawafisa przepisuję: Mowa Jest srebrem, a milczenie zlotem Jakiż bezbożnik wyrzekł to bluźnierstwo! (...) Mówmy, mówmy – nam wcale nie przystoi milczeć, 50 bośmy na podobieństwo Słowa stworzeni. Mówmy, mówmy – bo przecież wewnątrz nas przemawia boska myśl, bezcielesna mowa duszy; ...tym akcentem ściskam Cię czule. Monika Marku, spotkałam Jurka. Chyba po tym zdaniu powinnam zakończyć list do Ciebie. Ale ponieważ zdanie brzmi groźnie, a ja nie tak chciałam, więc opowiem wszystko, tym bardziej, że wiele słów się we mnie zrodziło. Dawno go nie widziałam i nie pamiętam, kiedy ostatnio ucięłam sobie z nim króciutką, a nic nie znaczącą rozmówkę. Zawsze jakby sztuczną, ale też nigdy nie chciałam, by była inna. Ze strachu, że dowiem się za dużo. Dzień był dla mnie dziwny, intuicja mi podpowiadała, że muszę go szybciej zakończyć, przynajmniej jego zawodową część. Nie miałam ochoty na rozmowę z kimkolwiek, nie chciałam jeszcze wracać do domu, do swoich ścian, książek, do swojego łóżka. Ominęłam więc szerokim łukiem klub dziennikarzy, także teatr, i nogi same mnie poniosły do baru na wysokich stołkach. Tutaj też dawno nie byłam, widać go wykreśliłam ze swojej trasy ze względu na możliwość spotkania Jurka. Teraz tak myślę. Wtedy nie myślałam wcale. Po prostu – nagle zobaczyłam, że piję dżin z tonikiem i siedzę, dyndając nogami, jak dziewczynka na huśtawce. W barze już była właściwa atmosferka. Każdy zajmował się sobą przy stoliku, chłopcy szeptali czule, od czasu do czasu podnosząc wzrok, gdy wchodził ktoś nowy. Barman uśmiechał się do mnie dyskretnie. Było mi dobrze. Tak jakoś trwałam w chwili, jakbym uczestniczyła w dziwnym spisku. I trwałam ze szklanką w ręku, która stawała się coraz cieplejsza. Wypiłam ostatni łyk I pokazałam barmanowi, że chcę jeszcze. – Muszę się pani do czegoś przyznać – powiedział wtedy dziwnie strapionym głosem. – Zabrakło panu dżinu! – jęknęłam zawiedziona. – Nie to – wyszeptał z zakłopotaniem – Gdy pani weszła, zadzwoniłem do Jurka i powiedziałem mu, że pani pije dżin. – Dlaczego? – zapytałam zaskoczona i trochę oburzona. – Bo kiedyś mu obiecałem, że tak właśnie zrobię. Chciałem więc dotrzymać słowa. – A teraz mówi mi pan o tym, aby i wobec mnie zachować się lojalnie? – Tak, bo nagle sobie pomyślałem, że może pani chce być sama, i zrobiło mi się pani trochę żal. A poza tym... panią też lubię, więc gdyby pani nie wypiła tego drugiego drinka i wyszła stąd zaraz, to go pani nie spotka. – No, tak, a pan będzie w porządku i wobec niego, i wobec mnie? – Teraz to już wcale nie będę w porządku, najbardziej wobec siebie – powiedział tak jakoś, że i mnie się go żal zrobiło. – Niech pan da tego dżinu i niech się dzieje wola nieba... – Mam na imię Marcin – powiedział – widzę, że nie złości się pani na mnie. 51 – Nie złoszczę. Ja mam na imię... – Monika – dodał i uśmiechnął się prawie konspiracyjnie. Naprawdę nie było we mnie złości. Czułam, że coś się zaczyna dziać interesującego, a o tym, co będzie za chwilę, gdy wejdzie Jurek, myślałam już tylko w kategoriach przygody. Nie bałam się jej. Czegóż może chcieć ode mnie Jurek? Czy poprosi mnie, abym zostawiła Ciebie, Marku, w spokoju? Czy będzie odwoływał się do mojej kobiecej dumy? A może opowie mi jakąś bulwersującą historyjkę, po której się rozpłaczę, a potem upiję? W tym dziwnym, by nie powiedzieć, Waszym świecie (bo w końcu stawał się on także i moim) wszystko było możliwe. Sala szemrała rozmówkami. Kora śpiewała zabójcze tango, chłopiec obok zamawiał czerwone wino. Żadnych ekscesów. Nikt się nie dotykał pod stołem, nie przytulał, ani nie całował. Nie było starszych panów gotowych obiecać prawie wszystko, by któregoś z tych młodych chłopców zaciągnąć do siebie. Czekałam na Jurka prawie tak, jakbym była z nim umówiona, prawie tak, jakby miał przyjść i w chwilę potem popełnić ze mną grzech niewybaczalnie kuszący. I nawet nie miałam sobie za złe tych myśli. Podniecałam swoją wyobraźnię niekonkretnymi, choć wyraźnie erotycznymi scenami. Rozumiałam, dlaczego tak się działo. Za chwilę miał wejść chłopiec, który chciał się ze mną spotkać, choć nie miał odwagi do mnie zatelefonować i czekał na przypadek, choć to wcale nie jest w moim życiu koszerne słowo. Ten chłopiec mógł być teraz moim chłopcem, skoro przedtem był Twoim. I to byłaby nawet całkiem niegłupia sprawa, tak Ci go sprzątnąć sprzed nosa, i zrobić świństwo, o którym wcale bym nie pomyślała, gdyby nie wypite drinki, rozmowa z barmanem i nagłe uświadomienie sobie, że nie kochałam się z Tobą już tak długo. I że bardzo chcę się z Tobą kochać i na nic tu udawanie, że jest inaczej albo odsuwanie tej sfery mojego życia w niebyt. A więc Jurek. Biedny Jurek. Za co go chciałam ukarać tymi myślami? Przecież dobrze wiedziałam, że on nie ze mną chciałby być, a jeżeli chce się spotkać, to o tyle tylko, o ile ja spotykam się z Tobą. Moje myślenie było chore. Ale ja też byłam chora, bo nijak nie potrafiłam rozwiązać swoich spraw. Upierałam się przy zasadach i próbowałam teoretycznie żyć z Tobą, choć praktycznie bez Ciebie, czyli bez nikogo. Oszukiwałam się. Tam przy dżinie zobaczyłam to przez moment bardzo wyraźnie. Przecież ciągle czekałam, marzyłam, że przyjdziesz i rzucisz się na mnie, jak dziki zwierz i tym właśnie udowodnisz swoją miłość i męskość. Boże, jaka byłam głupia! Przecież nigdy się na mnie nie rzucałeś, choć wiem, że zawsze mnie kochałeś. Nie rozbierałeś mnie wzrokiem, jak tylu innych mężczyzn, a jednak, gdy znaleźliśmy się nadzy i piękni, to kochaliśmy się tak, że nieraz pragnęłam, aby cały świat zobaczył nasze święto, naszą ucztę, naszą mszę i naszą miłość. Było to najpiękniejsze, co mnie spotkało i najprawdziwsze. Tam przy dżinie zrozumiałam, że jedyne. Może nie powinnam stwarzać tylu barier. Może Ty czekałeś na mój pierwszy gest i dotknięcie. I może patrząc na mnie mówiłeś: ona chce, abym ją tylko uwielbiał, nosił na rękach i pokutował. 52 Nie chcę, Marku, abyś pokutował. Chcę, abyś mnie uwielbiał i abyś robił ze mną wszystkie bezeceństwa, o jakich tylko zamarzą nasze ciała. Zasługujemy na cuda, które tkwią w naszej fizyczności i młodości. Nie możemy ich sobie odmawiać. Tak myślałam wtedy, przy dżinie, jeszcze przed rozmową z Jurkiem i tak myślę teraz, kiedy od rozmowy upłynęły prawie trzy godziny. Jest już środek nocy, a ja wiem, że ta noc będzie dla mnie bezsenna. Jeszcze dwie godziny temu miałam ochotę natychmiast do Ciebie przybiec i to wszystko, co teraz piszę, powiedzieć. Tak właśnie powinnam zrobić. Ale wtedy jeszcze dżin mi szumiał w głowie, choć nie na tyle, by popełnić coś nie przemyślanego. Lubię swoje spontaniczne reakcje, pod warunkiem, że są one wynikiem mojej osobowości, a nie ilości wypitego alkoholu. Przyszedł w końcu Jurek. Wpłynął tak pięknie, że wszyscy musieli na niego spojrzeć. Oczywiście zagrał swoje zdziwienie i wyraził radość. Przywitał mnie serdecznie, choć z dystansem, a ja byłam Już na takim etapie rozmyślań i czułości dla Ciebie, dla siebie, dla niego, że musiałam go przytulić. Barman opuścił wstydliwie oczęta, co spostrzegłam w lustrze za nim. – Opowiadaj – zaczęłam, jak kiedyś w tym samym barze. – O czym? – zapytał niewinnie. – Opowiadaj o Marku, o sobie, o mnie, o wszystkim, czym chcesz się podzielić. Nie możemy przecież udawać, że potrzeby takiej rozmowy w nas nie ma. – Ty jesteś mądra, Moniko, Marek zawsze powtarza, że ty jesteś mądra i że nie zasłużyłaś na taki los. – Jaki los? – oburzyłam się – jeżeli zamierzasz się nade mną użalać, to możemy od razu, szybko i sprawnie wypić następny dżin bez toniku i rozstać się w dobrych humorach. – Opowiadaj – ponagliłam. I opowiedział. To była długa opowieść. A jak wiesz, jestem dobrym słuchaczem. Pomyślałam sobie w trakcie jego zwierzeń, że jak wrócę, to napiszę do Ciebie list, w którym Cię przeproszę za wszystkie posądzenia. Naprawdę byłam przekonana, że jesteście, albo byliście, albo bywacie kochankami. Jurek opowiedział mi o Waszej znajomości i o swoich uczuciach do Ciebie. O tym także, że nigdy się nie kochaliście i że Ty zawsze opowiadasz mu o mnie i o swojej pokrętnej naturze, którą odkryłeś tak późno... Nie przeproszę Clę, Marku. Nie dlatego, że wierzę, czy nie wierzę Jurkowi. Myślę, że był bardzo szczery i że nie fantazjował, nie grał i że wspólnie nie zawarliście żadnego paktu. Choć teoretycznie to byłoby możliwe i psychologicznie prawdopodobne. Nie przeproszę Cię, ponieważ nie jest to już dla mnie ważne. Nawet gdybyście byli kochankami (tak jak nie byliście), to i tak niczego między nami (Tobą i mną, a także między mną i Jurkiem) ten fakt nie zmienia. Kocham Cię, Marku, kocham Cię najczulej i pięknieję w tej miłości z dnia na dzień, także poprzez cierpienie, które staje się jej udziałem. Nie wiem, czy to jest normalne, ale nic mnie to już nie obchodzi. Zawsze byłam dziwaczką i widać taki dziwaczny los sobie współtworzyłam. Wierzę przecież w to, że jestem 53 kowalem swojego losu, choć nie jestem na tyle zarozumiała i pyszna, by powiedzieć, że jestem jego Panem. Pan jest jeden i jeżeli on z góry patrzy, to na pewno nas błogosławi, bo przecież staramy się być prawdziwie, pięknie unikać krzywdzenia innych, choć to właśnie jest najtrudniejsze. Moja rozmowa z Jurkiem nie dotyczyła tylko nas. Jak wiesz, jest to chłopiec, który o naszym środowisku (artystyczno – opiniującym) wie wiele i swoich wiadomości nie skąpi. Taka jego natura. Podejrzewam jednak, że potrafi być dyskretny, przynajmniej w sprawach, które jego, a więc i nas jakoś dotyczą. Nie prosiłam jednak o dyskrecję, bo wiem, że takie zastrzeżenia są bezsensowne. Dyskrecja powinna wynikać z nas samych, z naszej kultury i sposobu bycia. Tak więc nawet Jurka plotkowania nie nazwę niedyskretnym, bo powtarzał zapewne zasłyszane historie. Na pewno nie powtórzyłby mi rozmowy, którą odbył z kimś w cztery oczy, a która nie dotyczyłaby nas. Trochę mi raźniej po tych plotkach. Wiem, że to marna pociecha, ale z drugiej strony widzę, że to moja natura każe mi dzielić włos na czworo i przeżywać wszystko w dwójnasób, nadgorliwie i ponadrzeczywiście. Może kiedyś stanę się poetką, jak Ewka, i wtedy znajdę dla swojej natury pożyteczne usprawiedliwienie? Nie po to Ci o tym wspominam, by powtórzyć kto z kim i dlaczego. Rozpędziłam się w pisaniu. Muszę jakoś zagospodarować tę noc pełną wrażeń. Bez Ciebie, a jednak z Tobą. Jutro mam dyżur w redakcji. Muszę być punktualnie, choć wiem, że nic się nie wydarzy przesiedzę przy biurku i przy telefonie z książką w szufladzie, którą będę dyskretnie czytać. Nie potrafię przy redakcyjnym biurku myśleć koncepcyjnie. Tak łatwo i szybko się odzwyczaiłam, ale teraz nie muszę na kolanie preparować nędznych informacji, nikt nade mną nie stoi i mnie nie popędza. Przeraża mnie jedynie, że redakcja postanowiła się unowocześnić, wszędzie więc wnoszą komputery, co oznacza, że będę, niestety, musiała posiąść tę tajemną wiedzę. Na razie wydaje mi się to ósmym cudem świata. Ale pamiętam, że kiedyś pisałam tylko ręką i w dodatku ołówkiem, a teraz nie potrafię inaczej niż na maszynie. Zobacz, Marku, jak zwyczajnie przeszłam od spraw dotyczących naszego być albo nie być – do codzienności prostej, oczywistej i szarej, choć przecież nie wolnej od wyborów. Czuję, że nie najlepsza atmosfera panuje tutaj wokół mnie. Czy dlatego, że jestem bratnią duszą dla naczelnego i wspólnie błądzimy po różnych literackich manowcach? A może jestem wyróżniana i na specjalnych układach, tylko ja tego nie widzę? To prawda, że zbytnio się nie staram i jestem sobie tutaj tylko dla siebie, mało dla zespołu. Z informacji Jurka wynika, że szef jest mną bardzo zainteresowany nie tylko jako bratnią duszą. Jurek to powiedział bardziej obrazowo i dosadnie. No, tak, ale Jurek wie lepiej kto z kim i dlaczego. Marku, czekam bardzo na Twój list. Monika 54 Kochany, najukochańszy i najcudowniejszy, napisałam czuły początek i przez długą chwilę patrzyłam na te słowa nie wiedząc, co pisać dalej, bo nagle zrozumiałam, że żadne słowa, naprawdę żadne, nie powiedzą tego, co kłębi się we mnie. Mogłabym dodać, że czuję się tak, jakbym posiadła Tajemnicę. Ale to też niezbyt dobrze brzmi; tego magicznego słowa często używają cl, którzy chcą zmylić innych, wmówić im, że są bogatsi od nich duchowo. Może więc nie powinnam do Ciebie pisać. Może powinnam znaleźć się znów w Twoim łóżku i zapłonąć rękami, oddechem, każdą swoją częścią i kroplą. Zapłonąć tak, abyś nie miał wątpliwości, że spłynęła na mnie łaska, którą dzielę się z Tobą, bo zostałeś wybrany. Ale ja muszę pisać! Kiedy tylko oddalę się od Ciebie tak, że nie mogę Cię dotknąć, natychmiast odczuwam potrzebę dzielenia się słowami, opowiadania Ci na papierze tego, co we mnie się układa w historie. Czasami myślę (jak modni, nie tylko amerykańscy psychologowie), że moja potrzeba wyrażania w pisaniu swojego „ja” wyrasta z nieprzystosowania do życia albo z wewnętrznych konfliktów, których nie mogę, czy nie potrafię (co u mnie na jedno wychodzi) rozwiązać w działaniu. Ale z drugiej strony myślę, nie jestem nieprzystosowana. Świetnie sobie radzę. Od siedmiu lat całkowicie samodzielnie się utrzymuję. Gdyby moją wartość mierzyć tym, ile zarabiam, no to jestem coraz bardziej wartościowa. Fakt, że gdyby nie babcia, nie miałabym mieszkania i całą zarobioną forsę wydawałabym na wynajmowanie jakiejś klitki albo musiałabym mieszkać z mamą, co, jak wiesz, w ogóle nie wchodzi w grę, bo przecież chcę być samoswoja i samodzielna, i nie chcę się kłócić. A może jednak jestem nieprzystosowana? Nieraz wydaje mi się, że mieszkam na półce z książkami. Z jednej strony Cortazar i Dostojewski, z drugie) Kafka i święty Jan od Krzyża. Na górze Bachtin, Poulet, Szestow, Romain Gary, Herman Hesse, wokół kilku poetów samobójców. Nie obchodzi mnie polityka, nie myślę w kategoriach spiskowej teorii dziejów, nie cierpię za miliony narodowo i buńczucznie, nie wiodę ani siebie, ani nikogo innego na barykady. Nie potrafię się oddać firmie ani idei zrzeszonej pod szyldem jakiejś organizacji. Nie mówię do nikogo: my to zrobimy, my pomożemy, i się postaramy. Czy zauważyłeś jak łatwo to innym młodym przychodzi? Ledwo co popracuje w jakimś urzędzie, redakcji czy jeszcze gdzieś, a już mówi – „my”. I oczywiście rośnie przy tym, jest pełen ważności. Czy przez liczbę mnogą dodaje sobie władzy, czy też podkreśla swoją zależność od machiny? A może w tym tkwi jakaś ucieczka od odpowiedzialności? Przez gardło by mi nie przeszło powiedzenie komuś, że „my redakcja” zadecydujemy. Mówię „ja” i bynajmniej nie jest to dowód mojej zarozumiałości, a tylko skromności. A więc jak to jest ze mną: żyję na półce z książkami czy nie? Jestem przystosowana, czy nieprzystosowana? Po co więc piszę do Ciebie listy? Franz Kafka też żył korespondencją, ale przynajmniej nienawidził listów i uważał, że całe nieszczęście jego życia jest następstwem możności ich pisania. Uważał, że listy to obcowanie z upiorami, nie tylko z upiorem adresata, ale także własnym, który 55 wyrasta spod pióra. Może to prawda, że pisane pocałunki nie docierają do miejsca przeznaczenia, tylko wypite zostają po drodze przez upiory. Przyjmuję na krótko, że tak jest, więc zaczynam ten list od nowa. Marku, najukochańszy mój, dziękuję za wszystko, za Twoje szaleństwo, za słowa, które mi dzisiaj podarowałeś w swoim liście, za kwiaty. Zgadzam się z Tobą: seks jest techniką, pojęciem z zakresu zoologii, potrzebą i tylko dążeniem do fizjologicznego spełnienia. Nas opętał Eros, a więc tęsknota do pełni, czułości. Eros jest naszym daimonionem, wrogiem naszego spokoju, naszą miłością i nienawiścią, i wolnością. Eros pozwala nam przekraczać siebie. Uzgodniliśmy stanowiska, Marku. Będzie tak, jak chcesz: dzisiejszą noc spędzimy razem. Bo chcemy: Ty i ja. Może choć przez chwilę uda nam się oszukać świat, no bo przecież nie siebie. Twoja Monika Marku ukochany, tak trzeba i właśnie tak. Od jutra zaczynam życie od nowa. Ponoć, gdy byłam małą dziewczynką, często wypowiadałam takie magiczne formułki. Znaczyło to, że zamierzam być grzeczna, sprzątać zabawki i w ogóle robić wszystko, co chce mama. Zważ: to, co chce mama. Ojciec nigdy nie wykładał przede mną swoich roszczeń. Byłam i to wystarczyło. Byłam po to, by bawić się razem ze mną, by obserwować mój świat z pozycji podłogi, by czytać mi bajki, śpiewać piosenki i zawsze znajdować jakieś cudowne wyjście z sytuacji, z której zupełnie żadnego wyjścia nie było. Ojciec był jak prezent. Mama była jak chleb z masłem. Nie chcę przez to powiedzieć, że bywał od święta. Bywał codziennie. Ale na ojca się czekało, bo wracał z pracy, jak z wielkiej wyprawy i przygody. To ojcu zadawało się pytania: co słychać w mieście, czyli wśród ludzi. Straciłam go za wcześnie. Nie zdążył mi opowiedzieć wszystkich bajek i zaśpiewać najpiękniejszych piosenek. Rozbudził tylko moją ciekawość. Może po to, abym jej od tamtej pory szukała w każdej dziwnej historii, która przecież musi mieć niesamowite zakończenie... A więc, Marku: zaczynam życie od nowa. Muszę się cieszyć drobiazgami i być teraz. Być z Tobą i być w codzienności, która wcale nie musi ciążyć. Tęsknię do prostego życia. Mogę nawet smażyć kiełbaski i pić piwo. Obym tylko nie musiała śpiewać, bo jak wiesz, tego talentu Pan mi poskąpił, nad czym czasami boleję. Szczególnie, gdy wracam z kolejnego spektaklu, w którym śpiewane są songi Kurta Weilla, tym razem przez najcudniejszy mezzosopran. Zaczynam życie od nowa. Akceptuję siebie i Ciebie. Akceptuję swoje demony, bo gdy tylko zaczynam z nimi walczyć, to daję im siłę. Akceptuję swoje humory, chandry i wszystko, czego w sobie nie lubię. Muszę im dać trochę czasu. Przeminą, zanim zdążą się rozpanoszyć na dobre. Świat jest w porządku, bo ja czuję się dobrze. Taką zasadą muszę się karmić. Wszystkie problemy tkwią w mojej głowie. Muszę więc wyjść ze swojej głowy. Ja to jestem ja. Nie mogę się identyfikować z moimi uczuciami. Przecież wiem, że nie mogę, bo czytam 56 książki i coś z tego powinno dla mnie i w praktyce wynikać. I obym nie poszła w drugą stronę i nie starała się swojej samotności przegnać na siedem stron świata. Moja samotność jest moja i ją też akceptuję. Nie będę jej topić w niepotrzebnych kontaktach towarzyskich, ani się od niej na siłę odrywać. Czas. Muszę jej dać czas. Niech się sobą nacieszy i przesyci. We mnie są przecież kwiaty i nie tylko Ty nadajesz im koloru i blasku. Moje kwiaty są moje. We mnie jest twórcza siła, a więc to ja jestem ośrodkiem swojego życia. Nie mogę szafować swoimi siłami. Ty jesteś silny i ja jestem silna, a więc możemy i z tego powodu być dla siebie, bo nikt nie będzie od drugiego uzależniony, jak od narkotyku. Mogę się w Tobie przeglądać, Marku, i to też jest piękne. Nie będę Cię kochać za bardzo. Nie będę mądrą kobietą, która podejmuje głupie decyzje. Powiedziałam. Będę z Tobą, bo z Tobą jest najpiękniej i my naprawdę patrzymy w tym samym kierunku. Życie bez seksu nie jest wcale takie straszne. Bywają na świecie gorsze problemy. Nie będę od tej sfery życia uzależniać swojego szczęścia. Muszę się wziąć w garść. Już kiedyś Ci napisałam, że nie zwykłam przegrywać. Lepiej każdą swoją klęskę obrócić w zwycięstwo. Niech ono będzie stopniem do celu. Nie chcę być Donną Giovanną. To proste: rozkochać kogoś w sobie. Przejrzałam swoje własne sztuczki. Pożywkę dla mojego ego stanowiła zawsze świadomość, że budzę pożądanie. Już wiem, że budzę. Przekonałam się o tym wielokroć. Teraz więc powinnam dokonywać świadomych wyborów i tym samym odnosić zwycięstwo, sprzeciwiając się głosowi natury. To też jest zwycięstwo, choć przyznasz, że Natura jest wspaniała. Marku, rozpoczynam życie od nowa. Jestem samoswoja. Ja jestem ja. Ty jesteś Ty. Spotkaliśmy się i to jest piękne. Może być jeszcze piękniejsze. Wszystko w naszych rękach. A więc w moich też. Dzisiaj sprzątam swój piękny dom. Sprzątam wyjątkowo dokładnie. Robię to nie dlatego, że ktoś mi kazał, że muszę, ale dlatego, że chcę i że taka jest we mnie wewnętrzna potrzeba. Nie dlatego sprzątam, by spodobać się mamie, czy by spodobać się Tobie. Sprzątam, bo lubię, gdy wszystko wokół lśni i jest na swoim miejscu. Lubię mieć własne kąty dla swoich rzeczy. Tylko tyle. Nie mówię górnolotnie o korzeniach, o tradycji, o przejętych wzorcach. Mój dom to jestem ja i moje rzeczy, moje drobiazgi, które wybiera moja osobowość. Mój dom to nie jest miejsce. Ja swój dom noszę w sobie. Ale lubię mieć miejsce, do którego mogłabym wrócić. Podejrzewam, że czujesz podobnie. Tak czują ci, którymi często wiatr miota w różne strony. Marku, musimy wykorzystać czas, w którym jesteśmy u siebie. Musimy nacieszyć się bratkami na moim balkonie, winem z lodówki i ciepłymi nocami. Czy wiesz, że nawet w naszym zasmrodzonym mieście nocą mój balkon pachnie cudnie? Jeżeli nie wiesz, to sprawdź. Zapraszam. Powiedz, kiedy możesz. Przygotuję kolację, może być na balkonie. Mogą być śledzie w śmietanie i w pięciu chińskich przyprawach lub kurczak w tychże przyprawach. Jeżeli kurczak, kupujesz Ty. W sklepiku, który jest w pobliżu Twojego teatru, wiesz gdzie. Jeżeli 57 śledzie, kupuję ja. Alkohol kupujesz Ty. U mnie jest tylko Sophia Hemus. Zadecyduj na co masz ochotę. Mogę się dostosować, bo na wszystko mam ochotę. Czy potrafię być konkretna? Na razie nie będę Cię gnębić problemami, którymi mnie gnębią w pracy. Jestem na tyle dzielna, że poradzę sobie sama. Martwi mnie, że Ewka– Marchewka nie odzywa się tak długo. Oczekuję sensacyjnych wieści. Na pewno przyjedzie, może nawet całkiem zrezygnuje z emigracji. No bo w imię czego ona „u niej jest?” Czy moje życie jest „od nowa”? Całuję. Monika Kochana Ewko, powiesiłam sobie Twój list nad biurkiem. Patrzę w niego jak sroka w kość. Staram się zrozumieć, co oznaczają słowa: przynajmniej wiem, co będę robić przez następnych 7 miesięcy: będę chodzić w ciąży, nosić ciążę, pielęgnować ciążę, myśleć o ciąży, oczekiwać rozwiązania ciąży. Twój list oczywiście enigmatyczny i nie wprost. Żadnych konkretów poza tym o ciąży. Ja będę wprost, dlatego postawię kilka pytań i oczekiwać będę odpowiedzi. Najprostszych. I będę Cię przekonywać, że udzielając ich, bynajmniej nie ograniczasz się li tylko do zaspokajania mojej ciekawości, ale i sobie coś wyjaśniasz. A wiesz przecież, że co napisane, to jakby zaklepane. Ewko, jak to się stało? Wiem, że pytanie brzmi głupawo, ale nie wspominałaś w liście o żadnej fascynacji ani nowej znajomości. Odnosiłam wrażenie, że zupełnie inne sprawy Cię zajmują i inne sprawy są powodem Twoich rozterek. I nagle piszesz o ciąży. Przecież ten cud nie dokonuje się tak bez powodu! Sytuacja wydaje mi się nieprawdopodobna, bo znam Cię trochę i wiem, jaka potrafisz być rozsądna i zasadnicza. Zawsze myślałam, że to ja mogę łatwiej ulec nastrojowi chwili i wpaść w ręce jakiegoś mężczyzny, który byłby moją krótkotrwałą przygodą. Ale nie Ty, Ewko, nie Ty. A jeżeli nawet Ty, to świadomie i rozsądnie. Ja Cię nie strofuję, ani nie przywołuję do porządku. Po prostu: myślę o Tobie bez przerwy, a wyobraźnia podsuwa mi tysiąc i jeden wersji wydarzeń, łącznie z sensacyjnymi. W Twoim liście widzę tylko determinację. Żadnej radości. Widzę cynizm. Widzę gorycz. Nie użyłaś ani razu słowa: dziecko. Nie napisałaś: „będę miała dziecko”. Mówisz tylko o ciąży. Piszesz biologicznie. Piszesz tak, jakby to dziecko w Tobie było obcym ciałem, które należy wypielęgnować i wydać na świat. Piszesz tak, jakby ono z konieczności organizowało Ci życie na najbliższe miesiące i jakbyś nie była z tego zadowolona. Jakbyś się tego nie spodziewała i jakby to na Ciebie spadło jak deszcz. Pytam więc, Ewko, jak to się stało? Kto jest ojcem? Czy chcesz o tym rozmawiać? Czy zdecydowałaś się sama wychowywać, czy też zamierzasz być w jakimś wolnym związku? Pytam, bo pamiętam nasze przegadane noce i nasze poglądy, i nasze chciejstwa. Nie kaź mi się martwić o siebie. Zawsze byłaś dużą dziewczynką i wiedziałaś, bardziej niż ja, jak się w życiu urządzać. Inna sprawa, że nie zawsze Ci 58 się udawało. Jak Ci mogę pomóc? Co mogę dla Ciebie zrobić poza zadawaniem tylu pytań? U mnie dobrze. Nawet bardzo dobrze, choć Ty zapewne i tak nie chciałabyś być w mojej sytuacji. Ale ja tę sytuację oswajam, w czym Marek mi dzielnie pomaga. Nie rezygnuję z naszego związku, bo nie mogę i nie chcę zrezygnować z siebie. Zbliżamy się powoli i wnikamy w siebie coraz goręcej. Oprócz dni, mamy także noce. Tak nieprawdopodobne, jak Twoja historia. Dlatego (nie ukrywam) są chwile, gdy myślę o Tobie z zazdrością. Ale przywołuję siebie do rzeczywistości i zaczynam pamiętać o naszych planach, postanowieniach i nie tylko. A poza tym: ja nie jestem stworzona do rodzenia i wychowywania dzieci. Nie jestem na tyle odpowiedzialna. Ja nie potrafię. Tak czuję. We mnie jeszcze nie rozbudził się ten instynkt. Z ledwością dbam o siebie, o moją mamę i Marka. Próbuję zyskać jakieś miejsce w swojej pracy. Nie umiałabym się podzielić na kilka części. Zawsze byłoby coś kosztem czegoś. A oddawać się umiem tylko sobie, czyli temu, co właśnie robię, co piszę – i Markowi. Ewko, nie zostawiaj mnie z tyloma domysłami. Marek wkrótce wyjedzie daleko i zostanę tutaj sama z sobą. Już się boję tego rozstania, bo nastąpi ono za szybko po tym, co dobrego się ostatnio u nas dzieje. Wolałabym to jeszcze zacementować i utrwalić. Wolałabym się jeszcze nacieszyć, a dopiero później tęsknić. Czuję niepokój. Coś drży. Proszę, napisz dużo i szczegółowo. A może już wiesz, że wrócisz? A może mnie specjalnie dręczysz? Ściskam Cię najczulej. Wielbię Matkę – Polkę najdelikatniej. Monika Marku ukochany, bardzo się cieszę, że Ty również jesteś w siódmym niebie. Umówmy się : żadnych tłumaczeń związanych z Jurkiem czy z jakimkolwiek innym chłopcem. Chcę, abyś o tym mówił, ale nie chcę, by to brzmiało jak usprawiedliwienie. Boję się Twojego wyjazdu. Co będzie jak Ohio zapachnie Ci jesienią piękniej niż u nas? Co będzie, gdy rozkochasz w sobie tłum dziewcząt, nie licząc chłopców? Daleka jestem od histerii, więc niczego się nie obawiaj. Wiem, co tracisz, więc tak za bardzo się nie boję. Naprawdę wierzę w magię naszego związku i we wszystkie dobre duchy. Wiem, że lubisz mnie radosną i pozytywnie myślącą. Taką staram się być nie tylko dla Ciebie, ale także dla siebie. Nigdy nie dopuszczę, abyśmy zaplątali naszą miłość w sytuację, w której jeden cierpi, a drugi się nudzi. A poza tym – jak pamiętasz – zaczynam życie od nowa... No, ale jak tu zaczynać, kiedy właśnie dostałam wiadomości od Ewki. Zawiadamia mnie oficjalnie o swojej 2–miesięcznej ciąży. Nic nie wyjaśnia. Już do niej napisałam, stawiając wiele pytań. Wydaje mi się, że ona do nas wróci i nie ukrywam: będzie to dla mnie dobre, ale czy dla niej? Nie rozdzieram jednak szat, bo więcej w tych wiadomościach dobrego niż złego. Muszę ogarnąć swoją rzeczywistość. Pracować nad konkretnymi tekstami, a także zadbać o to, by zdobywać nimi nowe rynki zbytu, czyli nowe gazetowe tytuły. Mieć cele, choć- 59 by małe – o to przecież chodzi. W przeciwnym razie codzienność się rozmydli i nawet piany po niej nie zostanie. Dziękuję, Marku, za zaproszenie. Będę, oczywiście będę. Najpierw w teatrze, a później u Ciebie. Przyjadę Twoim samochodem i nie bój się o mnie. Jestem spokojna, a przepisy znam. To nic, że nadal się boję innych pojazdów. Najważniejsze, by one nie bały się mnie. W co mam się ubrać? Może być czerwona sukienka? Dodaje mi energii i pewności siebie, szczególnie w samochodzie. Całuję. Monika Nie, mój drogi Marku, to nie brak dobrych uczuć zauważasz we mnie, ale chłód, który staram się sobie narzucić w nadziei, że uspokoi moje rozkołatanie i uczyni mnie bardziej pewną siebie. Wszystko po to, aby nie przekroczyć cienkiej linii, poniżej której to, co nierzeczywiste, staje się ciałem i ciąży, boli bardziej niż rzeczywistość. Wszystko po to, aby utrzymać się na krawędzi, bo nie czas jeszcze na szaleństwo. W końcu – wistość tych rzeczy też być może nie z świata tego, jak mawiał Witkacy. Czy mogę mówić po prostu i bez zagadek? Czy mogę? Ty o to pytasz? Ty, który jesteś jedną wielką zagadką i w słowie, i w dotyku? Rozwiej, proszę, moje wątpliwości czystym spojrzeniem w oczy, dotykiem, który nie przyniesie cienia wątpliwości, a wprost przeciwnie – zgromadzone pośle do wszystkich diabłów i 40 rozbójników! Dodaj do tego, proszę, trochę ciepła, zmieszaj z moim oddechem, a zobaczysz: zagadki uciekną, pozostanie tylko tajemna mowa drżeń, wypełniona miłością i dobrem. Po prostu. Pamiętam: kiedyś napisałam, abyś mnie nie porzucał. Myślałam o tym, jak ciężko byłoby mi znieść fakt, że zdobyłam się na otworzenie, a ono mogło okazać się zbędne. Teraz wiem: jeszcze bardziej bolesne byłoby utrzymywanie mnie w przeświadczeniu, że istnieję dla Ciebie tak samo niezmiennie, w sytuacji, gdy staję się tylko ciężarem. Być może zamykam się szybciej niż otwieram, ale to tylko reakcja na Twoje zamknięcie. Nie chcę, abyś odczytał, że tym listem oddalam się bardziej niż sugerowałeś. Wprost przeciwnie. Jestem z Tobą teraz więcej i bardziej niż byłam kiedykolwiek, choć na pewno inaczej. Jestem nie wiedząc, czy chcesz bym była. Nie sądź jednak, że oczekuję zapewnień. Chciałabym tylko wyeliminować fałszywe dźwięki czy niedomówienia, skoro takie się pojawiły. Ale przecież czas, choć kpi sobie z czasu, w końcu jednak pokazuje, co uratował. Ale ja czekać potrafię, tak samo prawie uparcie, jak Penelopa dziergać wytartymi drutami. I w tym moja nadzieja. Ostatnio, jak na złość, jedyna. Przytulam się do Ciebie wszystkim, co dobre we mnie. Monika PS Marku, wybacz. Napisałam ten list wczoraj. W złości na siebie i świat Bogu ducha winien mojej złości. Nie zdążyłam go wrzucić do Twojej skrzynki, bo 60 dzisiaj z rana wywiało mnie do redakcji. Wróciłam przed chwilą. Jest późne popołudnie. Słońce jeszcze świeci na balkonie, więc przycupnęłam z kawą, by przeczytać Twój list. Na pewno wrzuciłeś go do skrzynki przed wyjściem do teatru. Teraz jeszcze Ciebie nie ma (patrzę w Twoje okna). Czy–nim Twoje słowa i widzę, jaka jestem głupia i chimeryczna, jak łatwo poddaję się nastrojom złych chwil i jak to we mnie potem siedzi koślawo. Mogłabym nie dać ci tego listu. Ale oczywiście zaraz go do Ciebie zaniosę, abyś jeszcze dzisiaj przeczytał, abyś wiedział, jak patrzę i co się we mnie kotłuje. Marku, nie dręczmy się. Masz rację prawie we wszystkim. Miłości coraz więcej, zaufania coraz mniej. Czy to w ogóle jest możliwe, czy to się nie wyklucza? W każdym bądź razie sprzyja zadręczaniu. Pamiętaj jednak: nigdy nie okazuję obojętności. Nawet jak milczę, to wtedy manifestuję raczej swoją wrogość, a nie obojętność. Zresztą... w naszym przypadku mówić o wrogim milczeniu, to śmieszne. Czy są na świecie inni, którzy tak wiele sobie mówią? Na szczęście, nasze życie nie sprowadza się do manifestowania wrogości i braku obojętności. Może problem polega na tym, że nie godzimy się na tzw. namiastki. Namiastki czegokolwiek: dobroci, serdeczności, czułości, lojalności. Najważniejsze – abyśmy siebie nie obwiniali. A więc, Marku: złość była we mnie. Głupio mi, że próbowałam jej źródeł szukać w Tobie. Jestem spokojniejsza. i zmęczona. Muszę jakoś racjonalnie zaplanować tych kilka popołudniowo – wieczornych godzin. Muszę konkretne rzeczy zrobić, i nie tylko myśleć, że powinnam. Całuję najczulej. Monika Ewko, dziękuję za zwierzenia. Talent literacki posiadasz. Potrafisz skonstruować precyzyjną i trzymającą w napięciu fabułę z wyraźną pointą, potrafisz wyczarować atmosferę i plastyczne obrazy. W dodatku jest w Twojej historii namiętność. Mogłaś sobie jednak darować tę przekorę i dosłowność. Jak to się stało? – pytam zatroskana najprawdziwiej, a Ty śpieszysz z opowieścią, którą przyjęłoby każde pornograficzne pismo z ambicjami literackimi i w dodatku nagrodziłoby Cię sutym honorarium. Przyznaję: opowieść mnie wciągnęła i pochłonęłam ją z żarem w oku. To tylko dodatkowy powód ku radości, bo nawet gdybyś pozostała bez środków do życia, to pomiędzy karmieniem piersią lub gotowaniem kaszki możesz sobie wymyślać historyjki i sprzedawać je kolorowym pismom, w czym Ci na pewno pomogę. Możesz na mnie liczyć. Gdybyś jeszcze potrafiła żyć takim życiem, jak je opowiadasz, to myślę, że byłabyś zupełnie zadowoloną kobietą. Zrób więc tak, by Twoje życie przypominało wymyśloną przez Ciebie literaturę i zadbaj o to, byś to Ty była górą. Wnioskuję jednak, że nie jest aż tak źle, jak mogłoby być. To dobrze. Zrzuć z siebie tę niepotrzebną maskę i napisz co knujesz, bo czuję, że to nie koniec sensacyjnych wiadomości. I dbaj o siebie, proszę. Nie masz pojęcia, jak bardzo chciałabym wiedzieć, co czujesz, co myślisz. Jak to jest, gdy się ma w środku 61 życie? Czy chodzisz dumna i wyprostowana? Czy czujesz się ważna? Odpowiedzialna? Dowartościowana jako kobieta? Ewko, napisz, proszę. Wiem, że te pytania mogą Cię śmieszyć, ale chcę to wiedzieć. Wydaje ml się, że Twoje odczucia muszą być specjalne. Nasze matki traktowały swoje ciąże zwyczajnie, jak coś oczywistego. Chyba nigdy nie pomyślały, że zostały uhonorowane. A ja ciągle myślę magicznie i nie mogę wyjść z podziwu, że to właśnie w Tobie został zawiązany węzeł, który da nowe życie. Ewko, nie odtrącaj mnie teraz. Czy naprawdę rośnie między nami mur tylko dlatego, że będziesz miała dziecko, o którym nie marzyłaś? Czy myślisz, że teraz będę patrzyła na Ciebie, jak na przyjaciółkę, która zdradziła naszej babskie przymierze, bo wpakowała się w związek bez miłości? Twoje życie zupełnie się zmieni, ale czy naprawdę chciałaś tylko tego, o czym rozmawiałyśmy, snując plany zawodowe? A może było inaczej, a Ty nie chciałaś się przyznać? Myślę, Ewko, że dziecko może w Tobie otworzyć zupełnie inne „sfery – takie, których istnienia nawet nie podejrzewałaś. Spróbuj tak właśnie patrzeć. Nie wiem, co mogę napisać, abyś poczuła moją przyjaźń. Brakuje mi pewnych doświadczeń. Nigdy nie rozmawiałam z żadną kobietą o jej macierzyństwie i jak wiesz, unikałam sytuacji, w których młoda matka opowiadałaby mi o pielęgnowaniu dziecka, o tym, co ono je i jakie ma kupki. Fakt, że moja praca nic dostarczała ml tego typu możliwości. Gdybym siedziała przez siedem godzin w biurze, to może nasłuchałabym się podobnych wierzeń. Bardzo Cię przytulam i czekam na prawdziwy i dobry list. Monika PS Wiadomości z Zielonego Lasu: – Widziałam film o Gombrowiczu. Powiedział: Zakochać się? Tylko wtedy, gdy nie można już z sobą wytrzymać – i jeszcze: Ja ze wszystkich stron jestem sympatyczny. – Marta Meszaros powiedziała: Miłość to kamieniołomowa praca, a nie jakieś tam fiu–fiu. – Marek ma piękne ciało. Cudne ciało. Gdybyś widziała go w nowym spektaklu, na pewno napisałabyś następne opowiadanie. On sprawia mi radość samym faktem, że jest. Prowadzę jego samochód. Myślę, że jestem w nim z każdej strony sympatyczna. – Wysyłam Ci moje wydrukowane teksty – zobacz, co mi teraz siedzi w głowie. Całuję. Monika Marku, a może to wszystko, co się w nas dzieje, jest banalne do granic nie–możliwości? Może żyjemy w wymyślonym świecie, który żywemu na nic i czoła nawet nie zdobi? A może tylko w milczeniu duch ludzki styka się z boskim? Starożytni to rozumieli. Przecież uprzedzono Psyche, gdy oczekiwała dziecka, że jeżeli zwie- 62 rzy się komuś, dziecko będzie śmiertelne, jeśli natomiast zachowa milczenie, urodzi boga. Czuję się jak kamień z wiersza Szymborsklej: śmiech mnie rozpiera, pusty śmiech, którym śmiać się nie umiem, bo nie mam mięśni śmiechu. Żyjemy od jednej myśli do drugiej, od uczucia do uczucia. Wpadają w nas jak kamienie, zamiast płynąć spokojnie. Skąd ten niepokój? Może powinnam skupić się na hodowaniu cnót, które we mnie są (bo przecież są), a nie na marzeniach o tym, jakie być jeszcze powinny? Cierpię z powodu niepalenia coraz bardziej. Dzisiaj śniłam, że ktoś częstował mnie papierosem. Nie widziałam twarzy. Czułam tylko zapach delikatnego tytoniu i podniecenie aż nadto erotyczne. Wyciągnęłam rękę i mając pełną świadomość, że wyciągam ją po owoc zakazany, nie mogłam jej cofnąć. W chwilę potem błysnął mały ogień i z wielkim namaszczeniem zaciągnęłam się dymem. Strach mnie paraliżował, ale nie mogłam przestać. Pociągnęłam więc drugi raz i wtedy się obudziłam, oblana zimnym potem i roztrzęsiona. Przeszukałam wszystkie kąty w nadziei, że znajdę choć jednego papierosa. Nie znalazłam. Otworzyłam więc lodówkę. I to było straszne, a efekty żałosne. W chwilę potem zwymiotowałam wszystko, co zdążyłam w opętańczym tempie w siebie wrzucić. Wzięłam kąpiel. Nie zasnęłam już do rana. Dzisiaj czuję się podle, co widać choćby w tym liście. Dziękuję, że jesteś. Twoja Monika Marku drogi, jeszcze jeden sen, realistyczny aż do bólu. Jego bohaterem był Jurek, ale czasami mówił Twoim głosem albo pachniał, jak Ty. Wtedy sobie powtarzałam, że to niemożliwe i że na pewno śnię, ale nie budziłam się i wpadałam w następne obrazy. Obraz jest taki: Jurek na jakimś przyjęciu, siedzący w kącie i wzdychający. – Cóż ty tak ciężko wzdychasz? – pytam. – Zakochałem się – mówi Jurek smutnawo, a ja wyciągam rękę, by go pogłaskać. Jurek jednak nie pozwala na to, zatrzymuje mnie w połowie gestu. – Zakochałem się z wzajemnością – dopowiada i uśmiecha się zwycięsko, i patrzy na mnie ironicznie, przeszywa mnie tym patrzeniem na drugą stronę. Robi mi się słabo, kolana drżą, plecy się same garbią i tak mi ciężko, jak wtedy, gdy byłam małą dziewczynką i miałam gorączkę. Mama przykrywała mnie ciężką pierzyną, ale pozwoliła jej odsunąć, a pierzyna ciężała, ciężała, jakby miała zamiar mnie sobą udusić. – Skąd wiesz, że on ciebie też kocha? – pytam. – Tylko nie próbuj mi odbierać mojej wiary, mojej ufności, nie próbuj niczego podważać! – krzyczy Jurek, a twarz mu się rozpływa w dziwnych grymasach i błyskach, głos dźwięczy Tobą, a moje ręce drżą, kolana drżą, plecy się garbią jeszcze bardziej. 63 – Skąd wiesz, że on też ciebie kocha? – powtarzam pytanie histerycznie, a ono dźwięczy i dźwięczy jak najpotworniejsze echo. – Kiedy podszedł do mnie i przytulił mnie tkliwie, nie bacząc na innych – wtedy pomyślałem, że mnie kocha – – Kiedy telefonuję do niego, a on mówi, że się śpieszył bardzo, biegł nawet, bo czuł, że zadzwonię właśnie teraz – wtedy myślę, że mnie kocha – – Kiedy pisze do mnie listy, choć jest zmęczony, to myślę, że mnie kocha, bo mógłby przecież nie pisać – Jurek się rozpływa w papierosowym dymie, w dźwiękach i w Twoim zapachu. Inny obraz: Znów przyjęcie. Nie rozumiem o czym wszyscy rozmawiają. Mówią dziwnym językiem, który nie ma intonacji, więc trudno się zorientować, czy ktoś mówi w złości, czy stwierdza, czy pyta. Jurek siedzi w kącie. Do jego kolan przytula się chłopiec. Nie wiem kto. Nad nimi stoi zapłakana dziewczyna i coś tłumaczy. Nic nie rozumiem. Proszę kogoś po angielsku, aby mi wytłumaczył, o co tu chodzi. – Ach, to taka rodzinna scenka – słyszę w odpowiedzi – siostra Jurka ma do niego żal, że on kocha się jak gej, ona zupełnie nie wie, co ma powiedzieć swoim dzieciom, które wujka uwielbiają, ona nie wie, jak się zachować i jest jej po prostu wstyd... Jurek nie reaguje, nie patrzy w jej stronę. I nagle podnosi się ten klęczący chłopiec, mówi do niej Twoim głosem: – Zamknij się! ty nic nie rozumiesz i nigdy nie będziesz jego chłopcem. Dziewczyna się odwraca i płacze jeszcze bardziej. Chłopiec tuli się na powrót do Jurka kolan. We mnie wszystko szumi i łka. Mam ochotę przytulić ich obu, ale stoję jak zamurowana, ciężko mi, ciężko, coraz ciężej, jak pod pierzyną, gdy miałam gorączkę i nie mogłam jej odrzucić... Marku, boli mnie głowa. Nie mogę sobie znaleźć miejsca. Wszystko jest nie takie. Wszystko się kołysze i nie widzę żadnej mysiej dziury. Gdybym potrafiła zasnąć i obudzić się, gdy inne kolory się we mnie rozgoszczą. Gdybym potrafiła przestać do Ciebie pisać i zadręczać Cię wymyślonymi historiami, to na pewno poczułabym się lepsza. Marku, proszę, miej dla mnie cierpliwość. Coraz mniej we mnie pragnień, poza jednym: aby był spokój. A tu jak na złość – tylko lęki się powtarzają, a spokój nie przychodzi. Dziczeję, Marku, po prostu dziczeję i tylko Ciebie trzymam się tak kurczowo, jakby od tego trzymania zależało, czy w życiu będę, czy w śmierci. Twoja Monika Marku kochany, masz rację: nie powinnam poddawać się nastrojom, złym myślom i chwilom, a już na pewno – snom. Sen mara – Bóg wiara – mówi moja mama i jak zwykle 64 ma rację. Jej oczywiście nie opowiadam moich snów. Kazałaby mi wymyć okna i wysprzątać mieszkanie. A na to nie mam siły. Powiedz, czy złość może mieć kształt? Na przykład rąk z pazurami? Gdyby mogła mieć, to kazałabym jej ukręcić moją głowę i odejść. Może by mi wyrosła nowa głowa, spokojna, uzbrojona na przyszłość albo potrafiąca tkwić w teraźniejszości. Moja głowa ciągle analizuje to, co było. Chciałabym wyjść z niej. I wreszcie przestać uczyć się, czym nie jestem. Często przepraszałam ludzi, gdy burzyłam ich wyobrażenia o sobie. Pisałam listy i prosiłam, by nie przestawali mnie lubić i kochać. Potem zrezygnowałam. Uczyłam się żyć sama i było mi z tym coraz lepiej. Z ludźmi spotykałam się w pracy. Na szczęście nie musiałam tkwić przy biurku. Wyjazdy w teren, kontakty za każdym razem z kimś innym, sprzyjały mojemu sposobowi na życie. Z bliskich wystarczyła mi mama. Ty i Ewka. Tłumaczyłam sobie, że docieranie do ludzi jest ważne, ale do siebie samej jeszcze ważniejsze. Dużą ilość zapracowanych pieniędzy wydawałam na książki. Czasami myślałam, że tylko one istnieją. To mnie trzymało. Nie wiem czy przy zdrowych zmysłach, ale na pewno przy określonych wartościach. Zawsze jednak oscylowałam pomiędzy sprzecznymi uczuciami. Jedno kazało mi dać sobie spokój, odejść, wycofać się, a drugie wystąpić czynnie przeciwko wszystkim problemom i zgnieść je. Wolałam siebie aktywną. Teraz nie wiem, jak ogarnąć rzeczywistość. Czuję się krucha jak mydlana bańka, a sytuacja w jakiej tkwię, jest nie do rozplatania. I zupełnie nie potrafię powiedzieć dlaczego. Nie potrafię wymienić przyczyn, podać faktów, które wprowadzają mnie w kółko graniaste i czterokanciaste. To wszystko jest poza mną, a jednak we mnie. Mogę więc tylko wymienić swoją głowę na inną moją. Ale co będzie, jeżeli ta inna też stanie się moim więzieniem? Ciągle powtarzam sobie krótki wiersz Krzysia: Jeśli się nigdy nie obudzę i we śnie będę w sen zapadać kto powie mi dlaczego wielkie ciężarówki wyjeżdżają z morza Uspokaja mnie. Rozbudza ciekawość. Hipnotyzuje magią. Jest w nim muzyka, przygoda i przyszłość. A więc nadzieja. Nie wiem na co... Po prostu: nadzieja na to, co będzie. To dziwne, jak bardzo można się uczepić kilku słów, które pachną, dźwięczą, wodzą za nos, obiecują. Tyle pięknych wierszy na świecie, a ty trzymasz się kilku, nigdzie nawet nie drukowanych linijek. Zastygam czasami nieruchomo. Nie wiem, czy mogłabym coś robić, a jeżeli nawet tak, to po co? Wszystkie ważne teksty oddałam. Czekają w swojej kolejce na druk. Napisałam je ogarnięta chęcią ujarzmiania świata, innych i siebie. Wszystko inne może czekać. Nawet list do Ewki. Ona jest dla mnie niedobra. Odsuwa się. Nie potrzebuje mnie. Nie wraca. Organizuje sobie życie takie, którego nigdy nie chciała. A teraz widać chce. Zupełnie zapomina, że można mnie uratować słowami i robi wszystko, by mnie słowami zabić. Przyjdź, skoro możesz, chcesz i masz czas. Nie wychodziłam z mieszkania od 65 dwóch dni chyba, bo mam katar, łzy w oczach, pstro w głowie i pusto w lodówce. Jeżeli więc będziesz chciał coś zjeść, to przynieś, bo u mnie tylko makaron, kasza kus–kus, kawa, dżem i kilka zup w proszku. Może jeszcze jakieś zdechnięte jajko. Jestem jeszcze ja. Problem na tym polega, że nie wiem, do jakiej kategorii produktów siebie zaliczyć. Na pewno jestem produktem stałym, choć nie tak znów dalekim od tego, by rozsypać się jak kasza, czy rozlać jak kawa. Marku, tak bym chciała być dzielna. Myślę, że potrafiłabym, gdybym wiedziała, co mnie boli i gdzie... Twoja Monika Kochany, podziwiam Twoją dobroć, takt i wszystko inne. Nie zemdlałeś na mój widok, nie uciekłeś, gdzie pieprz rośnie i wanilia, nie krzyczałeś, nie mówiłeś, że jestem nieznośna, blada, chuda i do psa podobna. Dziękuję. Za cierpliwość i kolację także dziękuję. I czy mógłbyś, do cholery, przestać być taki dobry, nienaganny, że nic tylko do rany przyłóż? Czy naprawdę nie stać Cię, by na powitanie dać mi w łeb? By powiedzieć, że jestem idiotką, mitomanką, histeryczką, wariatką... cokolwiek innego, równie miłego? Czy Ty jesteś taki tępy, czy się uparłeś? Czy musisz mnie traktować jak zabytek historyczny z etykietką nie dotykać eksponatu? Czy musisz powtarzać: tak, kochanie, oczywiście, kochanie, wszystko dla ciebie, kochanie? Czy nie możesz na powitanie powiedzieć: gówno i dupa? Nie dajesz mi szans, Marku. Nie pozwalasz mi na siebie nakrzyczeć, nie pozwalasz się odwinąć na prawo i lewo, nie pozwalasz rozorać sobie twarzy pazurami. Skąd w Tobie spokój, do czorta? Skąd taki uśmiech głębszego wtajemniczenia? W czym tkwi Twoja Prawda? W zapachu skoszonej łąki, czy w gwiazdach? A może właśnie w Twoim uśmiechu? Teraz żałuję, że nie gram w karty. Mogłabym własnych nie zdradzać tajemnic. No więc, zgadzam się. Zapomnę o worku judaszów, o szarpaninie, o żalu i goryczy, o niepokojach i udrękach, o nieustannym udawaniu. Zapomnę. Moje dni będą piękne i pozwolę im płynąć bez świadomości porządku i nieporządku. Pamiętam: era jest kenozoiczna, epoka – holocen, rok 199...?, sezon letni, miesiąc sierpniowy, dzień taki sobie, noc ciemna i głęboka, godzina 2.25, chwila straszna, leniwa, okrutna. Zapomnę o tym, że jest mi źle i że nie wiem czego chcę. A gówno. Nie zapomnę! Możesz jutro nie przychodzić. Dam sobie świetnie radę bez ciebie. Obiecuję. Jak zwykle Twoja Monika. Ale może bardziej Samoswoja Monika. No, dobrze, Ewko, odpisuję prawie od razu na Twój list, choć czuję się podle, głowa mnie boli, nie licząc innych części ciała. Nie wspomnę o duszy. A propos: wyobraź sobie, że ciągle ją mam. Kto by pomyślał, prawda? Wiem, że ją mam, bo od czasu do czasu mi o sobie przypomina. Mówi na 66 przykład, że jestem głupia i powinnam sobie darować wszelkie uczucia do Ewki. Ona ich też przecież nie ma dla mnie. Pozwól więc, moja droga, że list utrzymam w Twoim tonie. To nie tak, że płacę Ci pięknym z nadobne, ale dlaczego ja mam Ciebie głaskać bezustannie, skoro Ty sobie pozwalasz na pokazanie właściwej twarzy? Może ona zawsze taką była, a ja, głupia, tego nie dostrzegałam, bo chciałam patrzeć tylko przez pryzmat swoich odczuć i barw. Skończyło się, Ewko, plum, skończyło się. Dlaczego ja mam być dla Ciebie dobra, dlaczego mam Cię oszczędzać w nadmiarze? Oczywiście mogłabym wziąć poprawkę na Twój stan. Ale ja też jestem w jakimś stanie. Wyobraź sobie, że jestem w stanie totalnej wściekłości. I nie zamierzam jej tłumić tylko dlatego, by Tobie było milej. Podejrzewam, że cokolwiek bym napisała i tak Ciebie nie zaboli. Jesteś twarda jak granitowe skały, o które raniłyśmy sobie ręce kolana. Doprawdy, to godne podziwu. Trwaj tak dalej. Tak i tylko tak. Dobrzy ludzie roznoszą mleko i pielęgnują róże w przyblokowych ogródkach. Ty nigdy nie miałaś ciągotek do ziemi i nie lubiłaś mleka pod żadną postacią. W sumie więc sprawa jest prosta. Tak prosta, że aż zadziwiająca. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłaś? Czy potrzebowałaś tej pieprzonej emigracji, aby znaleźć faceta, który stanie się ojcem twojego dziecka? Czy potrzebowałaś tej emigracji od siedmiu boleści i stu par kartaczy, by znaleźć sobie podobnego głupka, który uwierzył, że samotność można oswoić aktem płciowym? No, dobrze. Szczęścia Wam życzę. A Tobie w szczególności. Zasługujesz. Choćby dlatego, że czytasz moje listy i na nie odpowiadasz. Wychodź więc za mąż i nie wracaj za szybko. Masz rację: miłość przyjdzie później. Nasze babcie, a może i mamy też tak twierdziły i wcale nie żałowały. Może i Ty nie będziesz. Bóg ma w opiece ubogich duchem i ich jest Królestwo Niebieskie, czego Tobie i sobie życzę. Markowi też. Będziemy tworzyli niezłą klikę. Ambicje zawodowe schowaj. Zapomnij. Może kiedyś się odezwą i nie będzie na nie za późno. Dla pragnącego nic trudnego. O mnie się nie martw. Ja sobie radę dam. Jestem, to jestem, a jak mnie nie ma, to też niewielki kram. Nie zapominaj o tym, że nosisz życie. Na Ciebie mogę się wściekać, na to, co w Tobie kiełkuje, nie potrafię. Niech rośnie. Ku chwale wolności, metafory i ojczyzny. Ku własnej chwale przede wszystkim. I niech nigdy nie będzie emigrantem, i niech zapuści własne korzenie, by wiatr nim nie miotał w niepotrzebne strony. Nie odpowiadasz na moje pytania. Tak widać być musi. Czuję się zwolniona z opieki nad Tobą, skoro Ty nie wykazujesz chęci. Pozostaję w nadziei, że opiekuna posiadasz. Jakoś przebolejesz fakt, że jest inżynierem. Jeżeli będziesz czuła potrzebę – napisz. Ale tylko wtedy. Nie chcę, aby obowiązek przymuszał Cię do korespondencji ze mną. U mnie wszystko pięknie. Jabłka w sadzie wiszą, ogórki się kiszą. Pralka działa, kwiaty na balkonie kwitną, chomik sika prawidłowo. Marek tańczy cudnie i mnie kocha najbardziej. Gotuje tak, że moje potrawy mogą się schować za siódmą rzekę i takąż górę. 67 Wyjeżdża w daleką podróż i wróci do mnie na skrzydłach tęsknoty, miłości i oddania. Jakżeby inaczej. Po drodze zrobi oczywiście artystyczną karierę. Nie nadążam z tekstami, które u mnie zamawiają najbardziej wzięte redakcje. Zgubiłam ulubione okulary. Ale to drobiazg. Pozwolę Markowi, by kupił mi nowe. Ciągle nie palę i całkiem łatwo mi to przychodzi. Mam nadzieję, że i Ty wyzbyłaś się nałogu. Masz wyjątkową przecież motywację. Nie walcz z sobą w labiryntach zagonionych dni. Tam tylko grają źródła obowiązków i rozkoszy. Otaczaj się pięknem. Zapadaj w ulubiony jazz. Gaś światło po wyjściu z łazienki. Dokręcaj wodę w kranie. Pastę do zębów wyciskaj do samego końca tubki. Śpij w piżamie bez względu na upały. Pamiętaj o podawaniu cukru do herbaty i łyżeczek, aby goście nie musieli mieszać jej długopisem. Nie zasypiaj na telefonie – i tak nikt nie zadzwoni. Nie zaglądaj natrętnie do skrzynki na listy. Uwierz: nie ma kto pisać do pułkownika i do Ewki–Marchewki. Gdy jednak dowiem się, dlaczego wielkie ciężarówki wyjeżdżają morza – zawiadomię. Pamiętaj: drzewa odeszły zbyt daleko, ale to nie powód do zmartwień. Zatrzymaj bezbronne chwile i przytul do swoich westchnień, jeżeli takie Ci się zdarzą. I bądź poetką. A to znaczy krwawić, kiedy się nie odniosło ran i cierpieć, chociaż nic nie boli. I nie staraj się wszystkiego rozumieć. To po prostu nie do zniesienia. Serdeczności. Monika PS Wiadomości z Zielonego Lasu: – Giuletta Massina powiedziała: Jeżeli człowiek nie żyje dla siebie, staje się więzieniem dla innych. Powiedz to sobie też. Ja to już zrobiłam. – Zielony Las dziczeje. Dobrze mu tak. – Kłamstwem jest wiara w zespolenie duszy z duszą. Ani z matką, ani z kochankiem, ani z przyjacielem. – Mieszkasz w moich myślach; nie jestem sama. – Nie mam na nic ochoty; może to właśnie jest szczęście? – Moje manowce nie są cudne. – Wstęga Moabiusa – to jest to. – Zielony Las usycha. Monika Kochany Marku, zgadzam się: jestem nieznośna i dla Ciebie niedobra. To na pewno minie. Widzę, że ma związek z moim fatalnym samopoczuciem. Nie cierpię wtedy siebie, a więc także wszystkiego wokół. Trudno mi o tym mówić, jeszcze trudniej pisać, ale, jak widzisz, próbuję nazywać, choć nie wiem, czy to cokolwiek tłumaczy, a już na pewno nie usprawiedliwia. Nie chcę się od Ciebie oddalić i nie pragnę Twojego oddalenia. Byłoby dla mnie karą najgorszą. Na szczęście jesteś mądry i wiesz, że nie we wszystkim można współuczestniczyć. Czasami wystarczy po prostu być. Jesteś. I to jest dla mnie najistotniejsze. Już wiem, że mogę umrzeć ze wstydu, niepokoju, wyrzutów sumienia, zmę- 68 czenia, strachu, ale nigdy nie umrę z nudy. Taki, będzie mój los. Ciągle bowiem siebie zadziwiam (napisałam zadziwiam, a nie podziwiam!), gdy próbuję nadać sobie jakąś formę, wsadzić w rozdział, szufladkę, oswoić, przygarnąć. A potem w jednej chwili rezygnuję, wybiegam, niszczę, odrzucam, łamię. Czy długo tak można? Czy jestem skazana na niedojrzałość? I czy to jest właściwe słowo? Jedno jest pewne – męczę się okrutnie, choć chciałabym żyć leniwiej i spokojniej. A tu jak na złość: wpadam w stany świadomości, które mnie rozbijają na części. Potem trudno je skleić. A nawet, gdy się uda, pozostają ślady, rysy, drzazgi. One szpecą. Wczoraj był moment ciszy. Położyłam się do łóżka wcześnie. Wzięłam do ręki książkę. I nagle coś dziwnego zaczęło się dziać we mnie. Takie uczucie, jakby w mojej głowie, a może gdzieś w moim środku, sto różnych głosów się przekrzykiwało. To były moje głosy, żadne cudze. Jeden bardziej krzykliwy od drugiego. Pędziły, wyprzedzały się w niezrozumiałych słowach. Głosy miały moje twarze, każdą bardziej gniewną od poprzedniej i następnej, bardziej głośną i biegnącą nie wiadomo gdzie. Wiedziałam, że leżę w łóżku. W swoim łóżku. Wokół byty moje rzeczy. Światło dawało ciepły blask. Ściany mnie chroniły. A jednak wszystkie moje głosy żyły własnym życiem i powodowały lęk, nad którym nie mogłam zapanować ani przed nim uciec. Nie pomagało chowanie głowy pod poduszkę, przykrywanie się kołdrą, ani wyjście z łóżka. Bałam się siebie innej, chorej, obcej. Taką się czułam. Oczywiście nie zatelefonowałam do Ciebie. Niewiele by to dało. Trudno dzielić z sobą codzienność, a cóż dopiero irracjonalne lęki. Męczyłam się długo. I nagle spłynęła na mnie cisza. Nie wiem jak, ani skąd. Poczułam się prawie szczęśliwa. Żadnych pragnień, chciejstw, niczego. Tylko trwanie w ciszy. Trwanie. Jak fruwanie. Jak leżenie na wodzie z zamkniętymi oczami. Jak balsam. Jak łyk zimnej wody w upalne południe. Tak właśnie. I wystarczyło, by zasnąć. Zgadzam się również i w tym z Tobą, że powinnam odebrać osobiście przyznaną mi nagrodę. Jak to jednak praktycznie zrobić? Muszę pojechać do Warszawy. Rozmawiać z ludźmi. Uśmiechać się. Wyjść z domu. Jakoś wyglądać. Bzdura! Muszę dobrze wyglądać! Kwitnąco wyglądać. Jak kobieta odnosząca sukcesy, a nie zdychająca ze strachu pod własną kołdrą. Marku, to nie dla mnie, to mnie przerasta. Jak mogę Ci obiecać, że podołam, skoro sama nie wierzę? Dobrze. Przyjdź i zawieź mnie do fryzjera i do kosmetyczki. Ale co będzie, jeżeli kosmetyczka będzie miała ochotę na rozmowę? Im przecież zawsze mało plotkowania. Od razu powiem, że jestem zmęczona i chciałabym trochę odpocząć. Wrócisz po mnie po kilku godzinach i spędzimy wieczór razem. U mnie w domu. Nie chcę do kina. W domu przy muzyce i winie. Nie chcę, abyś do Warszawy pojechał ze mną. To tak, jakby mama odprowadzała mnie za rączkę do szkoły, chociaż byłabym już w drugiej klasie. Przytulam się, Marku, najczulej. Monika 69 PS Telefonował mój szef z gratulacjami. On też jedzie, ponoć w zupełnie innej sprawie, ale przy okazji popatrzy na mnie odbierającą nagrodę. Nawet nie chce słyszeć, że mogłabym nie pojechać wcale, nie mówiąc już, że nie pojechałabym z nim. To nieprawdopodobne, Marku... Pewne sprawy rozwiązują się same. Oczywiście mogłam odmówić, gdybym się uparła. Ale czy ja mam siłę odmawiać? I to w sytuacji, gdy ktoś jest dla mnie dobry i chce mi pomóc? A poza tym mój szef to przyjazna i życzliwa mi dusza o świetnym poczuciu humoru. Chyba jestem zadowolona, że tak wszystko dzieje się, jakby płynęło. A ja tylko się poddaję nurtowi. Nie myślę, czy powinnam, czy nie. Płynę obok. Niechby jeszcze wiatr mnie dotykał. Liścik wysyłam przez małoletniego umyślnego. Fajny jest, prawda? Chwalił mi się, że zawsze obdarowujesz go czymś słodkim. Może warto byłoby zrobić mu prezent? W tym roku mały idzie do szkoły. Rozejrzyj się po ulicach i zauważ, co teraz się nosi. Jakie tornistry, torby itp. Spójrz, Marku, myślę już nie tylko o sobie, więc chyba ze mną lepiej. A przecież jeszcze nie wieczór. Bóg mi świadkiem, że najgorsze dla mnie są poranki. Najczarniejsze i bez odrobiny ochoty na cokolwiek. Popołudnia stają się jaśniejsze. Choć trochę... Tak więc czekam na Ciebie. Nigdzie nie wychodzę. Niech się dzieje, co chce. Niech będzie jak jest. Niech się toczy. Twoja Monika Marku ukochany, nie napisałam do Ciebie z Warszawy? Nawet malutkiej karteczki? Chyba się gorzej czujesz. Jak mogłeś zwątpić? Pamiętam przecież szczegółowo: skrzynka była czerwona, koperta, no, taka tego, nic nadzwyczajnego, na kopercie nazwisko I ulica z numerem... i jeszcze krowę prowadzili i trąbił autobus... i szły jakieś trzy dziewczynki, jak wrzucałam ten list do skrzynki. Jeżeli nie dostałeś listu (wrzucałam do skrzynki na Starym Mieście), to podejrzewam, że cała zawartość skrzynek wyrzucana jest wprost do Wisły, bo płynie obok. Smutno mi z tego powodu. Nie potrafię odtworzyć tego, co napisałam, drobiazgów, o jakich wtedy właśnie wspominałam. Prawdopodobne, że wrócę do nich w rozmowach lub innych listach. Pytasz, jak było. Było, Marku. Było. Nie wypiłam ani kropli alkoholu na bankiecie i nie wypaliłam ani jednego papierosa. Nagrodę odebrałam, komplementów wysłuchałam małe co nieco, nic sobie nie kupiłam nowego, bo nie miałam siły zmieszać się ze sklepowym tłumem. A poza tym... a poza tym mogłabym napisać cztery reportaże o perspektywach rozwoju małych miasteczek. Ale... mam w dupie małe miasteczka itd. (jak Bursa). Wybacz, Marku, że w listach do Ciebie często używam tzw. brzydkich słów i to w dodatku tych samych. Nie myśl, że taki ubogi jest mój repertuar i że nic nie robię, by go wzbogacić. Ja używam swoich ulubionych słówek. Gdy 70 te mi się znudzą, obiecuję, że zastąpię je innymi. Nie wiem tylko, czy będą bardziej delikatne. Zresztą, nie to delikatne, co delikatne, lecz to, co nam się wydaje delikatne. Howgh! Czuję się trochę lepiej, ale nie ma we mnie radości. Choć może być powinna. Główna nagroda w konkursie na literacki reportaż... Mam swoją minutkę! Tylko tyle. Zasłużyłam na nią kilkoma latami terminowania w zawodzie. Wiem... powiesz, że inni pracują o wiele dłużej, zajmują tzw. stanowiska i nagród nie dostają. Może dlatego, że zajmują stanowiska i niewiele piszą albo szczęśliwi są, że dzięki stanowiskom pisać nie muszą. Ja nie chcę usiąść. Nie chcę decydować o innych. Tylko o sobie. Wystarczy. I za siebie chcę być odpowiedzialna. Wystarczy. Nie cieszę się. Cieszy się mój szef. Może teraz wszystkim, (którzy mu zarzucali faworyzowanie mnie), pojrzeć w oczy i powiedzieć, że wiedział po co i dlaczego to robi. Nie sądzę jednak, by się tłumaczył. – Czy wiesz, że wszyscy ci zazdroszczą? – zapytał. Wzruszyłam ramionami. – Pamiętaj – dopowiedział – zazdrość innych też świadczy o twoim sukcesie. – Sukcesie? – zdziwiłam się. Tak właśnie powinnaś traktować nagrodę. Inni by się puszyli i nadymali. Nie bądź za skromna. – Nie jestem skromna – odparłam – tylko nie muszę się w ten sposób dowartościowywać. – Wolałabyś więc nie dostać tej nagrody? – Wolałabym dostać, ale traktuję to tak, jakby tylko mi się należała, jakbym tylko ja na nią zasłużyła, i w dodatku wiem, że to nic we mnie nie zmieni. – Ale może wpłynąć na opinię innych o tobie. – Ich sprawa. – Nie bądź taka niepraktyczna. Możesz zostać szefem działu, pisać mniej, możesz w perspektywie kierować gazetą. – Nie mogę, bo ja chcę pisać. – Jak ten wyrobnik? – Jak ten artysta. – Artykuły, reportaże...? – Na razie tak, w perspektywie więcej i inaczej. – Artykułów, reportaży? – Nie wiem, co będzie we mnie potem. – A będzie? – Będzie. Marku, kochany, powiedziałam: będzie. Teraz sobie przypominam. Ale wtedy nie myślałam o przyszłości i nie snułam planów. Tkwiłam jednak w teraźniejszości, na pewno, nie we wspomnieniach. Jestem więc bliższa życiu, tak czuję. Czy to znaczy, że jest lepiej? We mnie? Ze mną? Staram się przecież... Jeszcze jedną rozmowę z szefem Ci opowiem. Siedzieliśmy w mrocznym świetle lokalu, po dobrej kolacji, na którą zostałam zaproszona z okazji mojej nagrody. – Miałeś mi coś powiedzieć o moim reportażu – zaczęłam. 71 – Tak? Już nie pamiętam. Wiesz... wkraczam w smugę cienia, pamięć już nie ta. – Nie kokietuj, bo nie zaprzeczę. Przypomnij więc sobie, bo drugiej takiej okazji już nie będzie. – Moniko, nie strasz... (ten fragment niepotrzebnie Ci powtarzam, ale, niech tam...) – Już wiem – powiedział. – To nie jest takie proste do wytłumaczenia. Nie wiem, jak ci to najbardziej obrazowo przedstawić... Może przez przypowieść. I mówi. Długo i zawile. Kończy jednego papierosa, zapala drugiego. Dym mnie otula. Odganiam go. On też. Przeprasza oczami. Gasi papierosa. Od czasu do czasu wtrąca swoje ulubione powiedzonko: – no, wiesz, szukam słów... Znajduje nie te. Rozpoczyna następną przypowieść. W jej połowie nie wytrzymuję i przerywam: – Ty po prostu chcesz powiedzieć, że forma, jaką nadałam mojemu reportażowi jest odpowiednikiem drapania się po dupie przez plecy. Czy tak? – Och, Moniko... Tak właściwie można byłoby to najkrócej ująć, ale nie chciałem być... – Wulgarny? – dopowiedziałam. – Może zbyt dosłowny. – Nie byłbyś wulgarny, bo odpowiednie dałbyś rzeczy słowo – skwitowałam, rada z tego, że mogłam użyć jednego ze swoich dwóch ulubionych słów. – Moniko, można byłoby przecież Twoją historyjkę opowiedzieć zwyczajnie, bez wszystkich tych wymyślności i pokrętności. – Zwyczajnie, bez wymyślności i pokrętności, to się można, kochanie, wysrać, nic więcej – rzuciłam z wrodzoną sobie subtelnością. Mój szef oczka wybałuszył. – Moniko... – westchnął z zadowoleniem. – Potrafisz być nie tylko obrazowa, ale i metaforyczna. – Nie tylko to potrafię – dodałam frywolnie (ten fragment niepotrzebnie Ci powtarzam, ale niech tam...) Szef oczka wybałuszył raz jeszcze. – Widzisz – mówiłam dalej – ja najpierw sprawdziłam, kto jest w jury konkursu, potem sprawdziłam, co ten juror lubi i jak pisze, a na końcu wymyśliłam formę dla mojej historyjki. Wiedziałam, że ona musi chwycić że dzięki niej dostanę główną nagrodę. Pamiętasz przecież, że w momencie, gdy Ci powiedziałam o swoim udziale w konkursie, już wiedziałam, że dostanę tę nagrodę. – Myślałem, że stosujesz zaklęcia, wynikające z pozytywnego myślenia. Uśmiecham się uśmiechem numer 6 czynię do tego nieokreślony gest ręką. – Moniko, przepraszam – mówi szef wstając od stolika i składając teatralny ukłon – Moniko, w takim razie jest nas dwóch... Uśmiechnęłam się uśmiechem numer 3, żadnego gestu nie wykonałam, by nie psuć szefowi zabawy i mniemania o sobie. Szef zamówił szampana. Mój uśmiech powiększył się o jeden. Nie więcej. Dwie lampki wypiłam. Pełne. 72 Tyle, Marku, relacji z dalekiej podróży. Może jednak dostaniesz list tam pisany. Może nie wszystko zatonęło. Jestem zmęczona, ale tulę się do Ciebie. Monika Marku, umieram ze wstydu. Powinnam pójść do lekarza. Ale co ja powiem? Przecież właściwie nic mnie nie boli. Powiem, że jestem zmęczona, ale to żaden powód, by otrzymać zwolnienie „od” pracy. Do tej pory mi się udawało. Do redakcji przychodziłam po południu, bo w tych godzinach zaczynałam funkcjonować. Mogłam się zmusić do kilku uśmiechów i zdań o niczym. W ten sposób nie mogę dłużej postępować. Więc już na zapas umieram ze wstydu. W dodatku bardzo jestem płaczliwa. Odrobina czułości i rozklejam się na całego. Próbowałam oglądać melodramat w telewizji i łzy płynęły mi ciurkiem. Najpierw walczyłam z nimi, a potem zrezygnowałam. Może o to chodzi właśnie – myślałam – aby się wypłakać za wszystkie czasy, poużalać nad sobą bezkarnie, bo nikt nie widzi. A potem, dla zachowania twarzy, wytłumaczyć sobie, że film był niezwykle wzruszający i stąd te łzy. W dzieciństwie łzy pomagały. Nieraz zasypiałam zaszlochana, a gdy się budziłam, świat miał inne barwy, a nieszczęścia właściwy rozmiar. Wiem, że z bębnienia palcami w ścianę nic nie wynika. I że planowanie typu: co zrobię, gdy tylko wstanę, też niewiele daje. Jeszcze więcej rozgoryczenia, bo przecież nie zrobię nic, nawet, gdy przestanę bębnić i nawet gdy się podniosę. Zaczynam umierać ze wstydu i widzę w tym jakiś sens. Nie we wstydzie, ale w śmierci. Tylko jak umrzeć, aby było pięknie i godnie? Aby nikt nie pomyślał, że to z lenistwa. Zawsze bałam się posądzenia o lenistwo. Gdybym posiadała prawdziwą chorobę, to mogłabym z nią walczyć dzielnie i zachować dla siebie szacunek. A tak? Jak zachować szacunek dla baby nie potrafiącej zwalczyć banalnej chandry? O nic więcej siebie przecież posądzać nie chcę. Marku, masz nieziemską cierpliwość dla mnie i prawdziwie anielskie serce. Obiecuję Ci czarno na białym, że coś z sobą mądrego zrobię. A co napisane, to zaklepane. Całuję. Monika Marku, kochasz mnie jak anioł, którego diabeł wiedzie na cudne manowce. Moje ciało pięknieje w Twoich rękach i nogach. Nabiera kształtów. Dlaczego nie dostrzegam tego codziennie? Powinnam częściej spoglądać w lustro i głaskać swoje odbicie. Tylko szaleńcy tłuką wszystkie lustra, bo nienawidzą swoich odbić. Więcej luster, Marku, niech zwielokrotniają to, co dobre. Tak, tak, kochany. Będę trzymać siebie na uwięzi. Nie pozwolę błądzić myślom po terenach zakazanych. Nie bój się o mnie. Wyjeżdżaj spokojnie i wracaj radośnie. To dla Ciebie ważne, bo to Twój świat. Ja też mam swój, więc nie zostanę sama. Zorganizuję na powrót kolejne dni, narzucę im sens, wymyślę te- 73 maty, odnajdę najbardziej odpowiadającą im formę. Już nie jestem filiżanką bez uszka. Wszystko posklejane. Zasklepiłam się w strachach i ani trochę nie pomyślałam, że Ciebie w ten sposób martwię, a może nawet krzywdzę. Ale to już przeszłość, której nie będę rozpamiętywać, by nie dodawać jej sił. Najstraszniejsze są powroty do miejsc, które chcemy wymazać z pamięci. Czas nie może się zatrzymać na kilku fotografiach... Wszystko ma przecież swoje granice, moje rozmamłanie też. Będę czytać jeszcze więcej. Najlepiej powieści i to tradycyjne, których akcja mnie wchłonie i dni będą się liczyć od strony do strony. Że też wcześniej nie wpadłam na ten pomysł! Dawno temu, gdy byłam w podobnym dołku psychicznym, uratował mnie Dostojewski. Tak właśnie! Mój smutek został przegnany smutkiem biednych ludzi, skrzywdzonych i poniżonych, potulnych kobiet, namiętnych graczy i sobowtórów. Będę spotykać się z ludźmi nie tylko zawodowo, ale i prywatnie. Spotkam się z moim szefem – ciągle mało nam głupich rozmówek. Zacznę też regularnie pływać. Tak właśnie trzeba i tylko tak. Wrócisz do mnie dzielnej, poukładanej, silnej, takiej, jaką lubisz i kochasz najbardziej. I tym optymistycznym akcentem ściskam Cię do jutra. Monika Marku, mój ukochany nie spałam całą noc. Już świta. Zanim spotkamy się wieczorem i wrócimy do wczorajszej rozmowy – zdążysz przeczytać ten list. Tak będzie lepiej, bo zgromadzę choć kilka argumentów. * * * Marku ukochany, nie mogę przyjąć Twoich oświadczyn. Gdybym je przyjęła, oznaczałoby to, że będę Twoją narzeczoną, a będąc narzeczoną, stanę się w przyszłości żoną. Zaplanowałeś wszystko dokładnie: teraz zrękowiny, jeszcze przed Twoim wyjazdem, z honorowym udziałem oczywiście mamy, bo to ją będziesz prosił o moją rękę, aby tradycji stało się zadość. Po powrocie ślub – a więc jeszcze w styczniu czy na wiosnę? Marku! Mama będzie zachwycona! O kogo Ty w końcu bardziej dbasz? O mnie, czy o nią? Po co nam te zaręczyny? Czy boisz się, że jak wrócisz, to mnie dla Ciebie już nie będzie? Nie bądź głuptasem i nie udawaj, że tak choćby przez sekundę pomyślałeś. Po co nam więc te zaręczyny? Czy mają udowodnić, jak poważnie mnie traktujesz? Nie musisz udowadniać. Wiem o tym. Nie potrafię być żoną. A poza tym nie chcę zmieniać swojego życia. Mieszkać razem? Nie chcę. Zmieniać przyzwyczajeń – nie chcę. Dzieci? Nie chcę. A czemuż innemu służy tradycyjne małżeństwo niż zakładaniu rodziny? Wierzę, że nasz związek bez małżeństwa może przetrwać długo. Albo bardzo długo, co oznacza zawsze. Jesteśmy w wyjątkowej sytuacji i musimy tę inność uszanować. Już teraz się boję, że mogłyby rozdzielić i poróżnić nas drobiazgi. Czy za- 74 uważyłeś, jak bardzo dobrane nieraz pary skaczą sobie do oczu z powodu nic nie znaczących głupstw? Albo przestają się lubić (nie mówię kochać, tylko lubić) z tego powodu, że on dłubie w uchu lub nosie, a ona wyjada fusy z kawy? O, nie. Nie pozwolę, by drobiazgi o nas zadecydowały. Diabli wiedzą ile małostkowości w nas siedzi. Nie użyję argumentu w stylu, że niepotrzebny mi jest urzędowy papierek, zaświadczający o naszym małżeństwie. Nie rozmyślam w kategoriach: potrzebny – niepotrzebny. Myślę raczej, że nie możemy być małżeństwem. Możemy natomiast być parą kochających się ludzi. Parą kochających się przyjaciół. Tacy przecież jesteśmy. Ja wszystko zbyt poważnie traktuję (nie tylko nas, ale życie i swoje w nim obowiązki), by pochopnie podejmować decyzje i tym samym podporządkowywać się ogólnie przyjętym normom. My się nie mieścimy w przyjętych ogólnie normach. Mamy swoje. Wydanie drugie, poprawione, łysym na grzebień i psom na buty, jak mówi poetka. Ale nam właśnie odpowiadające. Nikogo nie krzywdzimy i o to właśnie chodzi. Ja nie wiem, Marku, skąd w Tobie taka decyzja, ja jej po prostu nie rozumiem. Wszystko było normalnie i nagle mi się oświadczasz. Czy wykoncypowałeś, że bez ślubu z Tobą czuję się gorsza? Czy Ty się czujesz gorszy? Będę brutalna: czy nasz ślub ma być celem samym w sobie, czy też środkiem do jakiegoś innego celu? Nie nazwę go już, by nie dopełniać czary goryczy. Marku, nie próbuję Cię zranić. Wierzę, że byłeś pełen dobrych intencji, ale one burzą mi nasze status quo i czuję się teraz dopiero zagrożona. Poza tym: nie chcę prowadzić naszego domu, tylko mój dom. Przecież mnie znasz i wiesz, jaka jestem. Niech Ci czasami nie przyjdzie do głowy, że moje uczucia wygasają. Nie wygasają. Zmieniają się tylko: są głębsze, trwalsze, dojrzalsze. Prawdziwe były od początku. Idziemy razem przez życie i dzielimy jego trudy. Trochę patetycznie to brzmi, ale tak jest. Fakt, że ostatnio Ty bardziej dzielisz moje trudy. Boję się, Marku, że pryśnie magia naszego związku, gdy coś w nim zmienimy. Lubię go takim, jakim jest, a jest niezwykły. I nieprawdopodobny. Nie psujmy nic, proszę. Nie mam sił nic zmieniać, ani dźwigać nic nowego. Bądźmy tacy piękni, jak jesteśmy. Nie chciejmy jeszcze więcej urody. Twoja, na bardzo długo Monika Ewko–Marchewko, a jednak napisałaś. Trzeba tak było zrobić od razu. Oszczędziłybyśmy sobie nerwów i złośliwości. Przyjmuję wszystkie Twoje słowa i bynajmniej nie myślę, że się przede mną usprawiedliwiasz i tłumaczysz. Nie udaję również, że wszystko rozumiem. Ale nie o to przecież chodzi. Zresztą i Ty nie rozumiesz. Tak to już jest, że coś się w naszym życiu dzieje, a my tylko otwieramy szerzej oczy zaskoczeni faktami. Przyjmujemy je lub nie godzimy się z nimi, a przecież to i tak nic nie zmienia, bo już stało się. I z tym „stało się” trzeba sobie poradzić i w tym radzeniu się odnaleźć. Okropność. Wiem. Męka i chłosta wewnętrzna. Wy- 75 wracanie siebie na drugą stronę. Przeróbki, jak ze starej sukienki nowa. Tylko jak tu zamaskować stare szwy? A więc wychodzisz za mąż. Niech się dzieje – piszesz. Wierzę, że wiesz, co robisz. I że to nie jest tylko desperacja. Życzę Ci, aby Twoje dni były odtąd jaśniejsze. Nie wiem jednak, czy... jak piszesz – wszystko jest lepsze od samotności. Spróbujesz, przekonasz się. A potem, mam nadzieję, podzielisz się ze mną doświadczeniami. Ciągle mi się wydaje, że samotności nie można zabić. Ani intensywnym życiem towarzyskim, ani seksem, tym bardziej małżeństwem jako instytucją czy kontraktem. Ona się wlecze jak dym, jak tęsknota i przemyca się nawet w zapachu kwiatów czy liści. Nie mówiąc już o innych zapachach. Można ją chyba pokonać, a to znaczy oswoić. Jak szczura lub drugiego człowieka. Próbujesz mnie przekonać, że moje chandry to nieumiejętność znoszenia samotności. Nie sądzę. Tak tego nie odczuwani. Myślę, że one przychodzą jak ból głowy, którego nie da się zwalczyć od razu albo jak menstruacja, która jest częścią mojej natury. Jest bolesna bólem znajomym, oswojonym, zaakceptowanym. Po prostu jest. I tak być powinno. Moje chandry też są. Muszę mieć tylko świadomość, że miną i nie mogę pozwolić na to, by zdezorganizowały mi dni. Ostatnio zauważyłam, że rozmyślania o śmierci, nawet samobójczej uspokajają mnie bardziej niż cokolwiek innego. Wiesz, to taka furtka, którą można otworzyć, by coś wreszcie zamknąć. To taka szansa ostatnia, gdy innych nie widać. To ucieczka z pułapki. Ostatnia, atrakcyjna podróż. Ale świadoma w pełni. To wyzwanie i akt woli. Nie chcę Cię jednak zasmucać szarlatańskimi rozważaniami. Napiszę o tym, co jest. Jest Marek, który zaproponował mi małżeństwo. Nie przyjęłam tej „szansy”. Może właśnie dlatego, że odebrałam oświadczyny jak szansę, z której powinnam skorzystać. Wiem... moje okrucieństwo jest podłe. Nie chcę niczego zmieniać w swoim życiu, dopóki nie poczuję, że owa zmiana nie stanie się pułapką dla mnie ani dla Marka. Bardzo się boję pułapki. Takiej na myszy. Zastawionej celowo. Boję się klatki o podwójnej objętości. Wspólnej. Mam przecież własną, trochę bardziej ugłaskaną i przymilną. Poza tym: nie chcę mnożyć swoich obowiązków. Chyba zbyt tradycyjnie pojmuję małżeństwo. A z Markiem i tak zostanę. Bez względu na urzędowe pieczątki. Bez względu na czas i odległość. Bez względu na to, czy wyjedzie. Nawet, gdy wyjedzie. Będę: pomimo i dlatego, i na przekór, i wbrew, i ciągle. Bo chcę. Bo wolę. Tak jak kolor zielony i czerwony od czarnego. Tak jak koty od szczurów. Jak bajki Andersena od dziennika telewizyjnego. Muszę się przyznać przed Tobą i sobą: kocham Marka ponad–rzeczywiście i hiperbolicznie. Prawie jak Heloiza. Jeżeli to jest grzech, to grzeszę bez cienia żalu. Mało tego: cieszy mnie moja zdolność do tego grzechu. Jeżeli to jest występne, to przyjmuję swój występek z podniesionym czołem. Jeżeli to jest wbrew Naturze, to gwałcę Naturę. Nie sądzę jednak, by tak było, skoro nasze uczucia nas uskrzydlają i powodują, że chcemy sobie nieba przychylić... Ewko, bądź dzielna, proszę. Dbaj o siebie podwójnie. Oczywiście przyjadę. 76 Nie wiem czy na ślub, ale na pewno do Ciebie i Waszego dziecka. Ściskam Cię czule. Postaram się polubić twojego męża. Monika Nie zgadzam się, nie zgadzam się, Marku, z takimi oskarżeniami. Albo przynajmniej z ich tonem. Nie próbuję Cię ukarać. Mówię tylko, że nie jestem przygotowana do małżeństwa w ogóle. Nasza sytuacja pogarsza to „w ogóle”. Mam pewność, że mnie kochasz, ale nie wiem, czy ze mną wytrzymasz, ani czy ja z Tobą. Mówię szczerze: po prostu nie wiem, czy to wszystko, co akceptuję nie będąc Twoją żoną, potrafiłabym zaakceptować będąc nią. Nie wiem, czy nie wpadłabym w szaleństwo zazdrości, bo przecież aż tak naiwna nie jestem i wiem, że gej się w Tobie znów odezwie, zawładnie Twoim ślicznym ciałem, zawezwie Cię jak księżyc lunatyka, a Ty pójdziesz, nie bacząc na mnie, na siebie, na nasze małżeństwo, na nasz dom. Pójdziesz uśmiechnięty i z zamkniętymi oczami, wejdziesz w najgłębszą wodę i rad będziesz, że jesteś topielcem, bo tylko on odczuwać może pieszczoty glonów i wodorośli. Rad będziesz, że stajesz się rybą, bo tylko ona nie czuje ruchu wody i zimna. Czy naprawdę byłbyś szczęśliwszy, gdybym pokornie przyjęła Twoje warunki? Źle powiedziałam... Gdybym pokornie przyjęła Twoją propozycję? Nie odtrącam Ciebie. Zaprzeczam, zaprzeczam. Takie stawianie sprawy prowadzi nas do nierozumienia siebie, a jeśli przestaniemy siebie rozumieć, stracimy jakiekolwiek szansę. Pytasz, czy nam się uda przetrwać. Nie za bardzo rozumiem... czy nam się uda przetrwać bez małżeństwa? Wybacz, ale to bardzo głupie pytanie. Pozostańmy bez jego drugiej części. Uda nam się, jeżeli uwierzymy we własną czystość, w łaskę miłości, która na nas spłynęła, jeżeli będziemy serdeczni, współodpowiedzialni, współodczuwający i współ–rozumiejący. Wtedy może nam się udać. Czy jesteś gotowy na taki trud? Jeśli tak, bądź spokojny. Gdy sama sobie stawiam to pytanie, wielki spokój we mnie się dzieje. I już nic mówić nie muszę. Marku, bądź. Jesteśmy dorośli. To nasza szansa. Nie czuję się dobrze. Ale to już nudne, więc nic nie mówię. Tak, Marku, przyjdź, choćby późno. Czekam. Twoja Monika Najbardziej Ty się we mnie dziejesz, Marku, dziejesz się nocą, dziejesz się dniem, dziejesz się we śnie. Są chwile, gdy mówię do Ciebie nieustannie nerwowo bez przecinków kropek myślników znaków zapytania, a usta moje nawet nie drgną, mięśnie się nie kurczą, a przecież we mnie wszystko szumi, burza jest prawdziwa, taka której się boję, wiosenne trawy kwitną, bo lubię je najbardziej, i róźaneczniki fioletowe i różowe, i żółte, pali się jakaś świeca i słychać wielki głos... 77 Ile dni z Tobą przeżyłam? Ile dni już Ciebie kocham? Ile białych kartek papieru dla Ciebie napisałam? Pamiętaj, jeżeli kiedyś zamilknę (zamilknę!), to dlatego tylko, że nie mogłam dać Ci nic piękniejszego ponad moje milczenie. Nigdy nie spotkałam chłopca, który by opiekował się mną jak dziewczynką i kochał mnie jak kobietę. I wielbił moje ciało w każdym jego centymetrze i wchodził w nie jak w ciemny las, przygodę, która nie wiadomo czym się skończy, dlatego jest tak pasjonująca, że aż boli bólem najrozkoszniejszym i najczulszym, jakiego wyrzec się nie sposób. Odradzam się w Twoich rękach, rozkwitam nieprzyzwoicie, gotowa przyjąć i powtórzyć wszystko, co da nam rozkosz jeszcze większą i większą bliskość. To Twoje wewnętrzne piękno powoduje, że trwam tak mocno przy Tobie. To Twoja siła powoduje, że nie zabiłam mojej miłości do Ciebie i nie wyskoczyłam z nią z okna. Ależ to piękna byłaby śmierć! Nie z braku, ale z nadmiaru miłości. Przyniosłeś mi życie w barwach wielu, dlaczego nie miałbyś przynieść mi śmierci? Białej i z kwiatami we włosach? Nie czas jednak o tym teraz rozmawiać. Spałeś pięknie. Czasami tylko wyciągałeś rękę, by sprawdzić, czy jestem obok i przygarnąć bardziej do siebie. Nie chciałam się umyć. Wolałam zachować Twój zapach na skórze. Wychodziłam na balkon, by spojrzeć w Twoje ciemne okna i ucieszyć się, że jesteś u mnie. W moim łóżku. Los nam pozwolił żyć ze sobą – myślałam – nie dał nam wprawdzie sielanki, ale któż nie znudziłby się sielanką – myślałam – żyjemy wspólnie i osobno, pełni jasności, determinacji i nie tacy znów źli – myślałam. Kochaj mnie, Marku – myślałam – bo ja kocham Ciebie bardzo, choć bronię się przed tym, by nie była to miłość za bardzo, by nie ogarnęła mnie totalnie, by nie zniszczyła tego, co jednak powinno być tylko dla mnie. Kochaj mnie, Marku – myślałam – bo warto – myślałam. Co czuje mężczyzna, czytający takie wyznania? Pamiętaj jednak, że w samotności nie jestem kobietą. Jestem Osobą i mój krzyk nie ma płci. Ale dzisiaj nie krzyczę. Ty śpisz spokojnie, ja piszę do Ciebie, otulona w ciepły szlafrok. Sączę resztki szampana i myślę, że miłość nie przychodzi z nieba, ale przychodzi z nas, z naszego serca, ciała, oczekiwań, marzeń i pragnień. Jeszcze niewiele jej sobie pokazaliśmy. Musimy jak solidny ogrodnik: siać i pielęgnować, pamiętając jednocześnie co dla każdej roślinki najlepsze. Bądź ze mną, Marku – mówiłam do Ciebie śpiącego i tuliłam się, by za chwilę wrócić do listu. Napisałam dwa zdania i patrzyłam na Ciebie leżącego. Głupia – myślałam – przytulaj się do Marka, bo on niedługo wyjedzie, a listy będziesz miała ciągle, przez długi czas tylko listy. Więc wracałam. Otulałeś nas sobą rozleniwiony i syty. Piękny nieskończenie. W końcu i ja zasnęłam. Zamierzałam dać Ci ten list, gdy będziesz wychodził, ale pozostał urwany, bez pocałunku i mojego imienia. Kończę więc teraz. Wrzucę do Twojej skrzynki, przeczytasz wieczorem... Ciebie już nie ma. Pozostał tylko łyk kawy w filiżance. Jak miło, że zdążyliśmy ją wypić razem. Jestem rozleniwiona. Poduszka pachnie Tobą tak, że nic 78 tylko się rozmarzyć albo cofnąć czas. Nic z tego. Niechętnie zmyję z siebie tę grzeszną noc i pójdę w dzień pochmurny i pracowity. Ściskam Cię tak czule, jak wczoraj. Zaśnij ze mną, choć beze mnie. Jak zawsze Twoja Monika Jaka Ty się praktyczna i układna stałaś, Ewko, jaka racjonalna i mądra mądrością naszych ciotek i babć. Jakbym je słyszała a nie Ciebie. Czy naprawdę tak myślisz? Jeżeli tak, to w porządku, a jeżeli tylko powtarzasz tzw. życiowe rady, to daruj je sobie, przynajmniej w stosunku do mnie. Nie zmienię zdania. Nie oddam swojego panieńskiego stanu Markowi w posiadanie. Nie posłucham Twoich rad. Nie widzę powodu, by zmieniać swoje życie na łapu–capu. Nie cierpię improwizacji. One mnie obrażają, bo to znaczy, że za mało we mnie siły i ochoty, by porządnie i z rozmysłem realizować wcześniejsze postanowienia. Improwizować mogę w kuchni, ale wtedy też dbam o formę, by posiłek bez właściwej treści tym ładniej wyglądał. Nie myśl, że czynię jakiekolwiek aluzje do Twojej sytuacji. Masz przecież prawo się zbuntować albo poddać kolejom losu. Poza tym: skąd Ci przyszło do głowy, że czekam na lepszą partię niż Marek? Skąd w ogóle takie myślenie u Ciebie i słowa „dobra partia”? Po prostu mnie załamujesz! Jeszcze moment i „mezalians” stanie się dla Ciebie słowem–kluczem, poprzez pryzmat którego będziesz oceniać ludzi. Na samą myśl robi mi się niedobrze. Czy my w ogóle jeszcze mamy ze sobą coś wspólnego? Myślę, że w Tobie zawsze siedział kawał skrzętnie skrywanej mieszczki. Wyobrażam sobie, jak musi Cię gorszyć sama myśl o naszym perwersyjnym związku, który takim właśnie jest, a nie innym. Diabeł mi podeszeptuje, aby Ci opowiedzieć kilka wyuzdanych historyjek, po których dostaniesz mdłości. Mam jednak wzgląd na Twój poważny stan. Już miałam ochotę zapytać po raz kolejny, jak to się stało, że on (ten stan) zaistniał, skoro Ty jesteś taka cnotliwa, ale przecież opisałaś mi niedawno wszystko z detalami, które mogłaś sobie darować, bo odrobinę fantazji erotycznej posiadam. Tak więc, moja droga, widzę, że żyjesz w dwóch różnych światach. W jednym jesteś dawną Ewką – Marchewką, dziewczynką o poetyckiej duszy, a w drugim sędziwą matroną, która wie, co to małżeński obowiązek i „te rzeczy” robi tylko z jego powodu. Do cholery, co Ci się bardziej podoba?! Czy potrafisz się przynajmniej przyznać? Nawet nie wiem, jak teraz do Ciebie mówić. Może powinnam zupełnie inaczej rozpocząć ten list, na przykład tak: „Droga Ewko, moja miła przyjaciółko, jakże wdzięczną Ci jestem za list, który do mnie napisałaś, nie szczędząc sił i nie oglądając się na swój błogosławiony stan. Doprawdy, wielkie to z Twojej strony poświęcenie. Dziękuję Ci także za rady, jakich mi raczyłaś udzielić. Obiecuję Ci solennie, że każdą z nich w dupę kopnę i w siedem stron świata poślę. Niech inni także korzystają... etc.” 79 Nie myśl, że zżera mnie zazdrość. Nic z tego. Jeżeli czegoś żałuję, to naszych wielogodzinnych rozmów, które, jak widać, okazały się słowami rzucanymi na wiatr. Nic z nich nie wykiełkowało. Trafiły na niewłaściwy grunt. Jestem przekonana, że moje i Marka listy zaświadczą na naszą korzyść. Nie martw się jednak tym, co się dzieje między nami. Myśl tylko o sobie. Może w naszym przypadku nie ma korelacji między siłą odczuwania przyjaźni a odległością. Albo inaczej jeszcze: jest korelacja. Ale zła i rozdzielająca. Dopóki czyniłyśmy tę przyjaźń, to trwała, dopóki podsycałyśmy ją choćby jednym namacalnym gestem. Tobie słowa nie wystarczają. A wydawać by się mogło, że powinny. Właśnie Tobie. Życie potoczy się dalej, nawet bez naszych listów. Myślę, że zasłużyłyśmy na odpoczynek. Trochę milczenia doda nam urody i blasku. Przekonamy się, czy warto było się trudzić. Może zatęsknimy. Jeżeli tak – rozpoczniemy pracę od nowa, jeżeli nie: rozstaniemy się bez żalu, wspominając czasami nasze panieńskie kaprysy. Życzę Ci wszystkiego, co dobre dla Ciebie. Życzę najszczerzej i tak mocno jak potrafię. Monika PS Wiadomości z Zielonego Lasu – Pomiędzy „tak” a „nie” ile jest „może”? Jak pozbyć się wątpliwości?; jak zdobyć pewność?; w sferze teorii i wartości łatwiej, ale w praktycznym życiu?: póki się wątpi, nie traci się przecież nadziei. – Ładnie to zrobił bohater filmu Zanussiego Spirala. Położył się na parapecie okna, przyjął pozycję embriona i po prostu przewrócił się na drugi bok. Plum... skończyło się. – A jakby tak: zrobić dziurę w swoim świecie i uciec? – Moje usta układają się w płacz albo zaciskają w nienawiść; przeciwko komu? czemu? – Czyżbym cała oddała się Markowi, a sobie zostawiła tylko cień siebie? Powinno być na odwrót. – Umieć szanować samotność drugiej osoby – to jakaś gwarancja, by udawało się razem żyć. – Ania Czekanowicz ma rację: „więzienie jest tylko we mnie”; vide: Abbe w „Hrabim Monte Christo” – trzeba wiedzieć wszystko o swoim więzieniu, w przeciwnym razie można spędzić całe lata na ryciu podziemnego przejścia i znaleźć się jedynie w sąsiedniej celi. – Czy ja dźwięczę prawdziwie czy fałszywie? – Czy to możliwe, że tylko podobna przeszłość może tworzyć podobne dusze? – Zdarzyła się miłość, która zdarzyć się nie mogła; co zrobić z tym fantem? – Samobójstwo długo dojrzewa w głębokich pokładach psyche, ale jego spełnienie będzie jak piorun z jasnego nieba; – Wystudiować samobójstwo jak znaczący gest; 80 – Nędza cytatów, piekło cytatów, śmietnik cytatów; – Przy życiu najbardziej mnie trzyma myśl, że mogę w każdej chwili odejść; – Życie rozpustnika jest świetnym okresem przygotowawczym dla mistyka; a więc nie wszystko stracone? Monika Możesz wyjeżdżać, Marku, jestem miłości pełna, jak inni róż i obłędu. Mój pokój tonie w kwiatach, a łoże pachnie Tobą roznamiętnionym i nienasyconym. Już na samo wspomnienie minionej nocy gotowam siedzieć wśród tych kwiatów aż do Twojego powrotu. Nie zrobię tego jednak, by nie wyglądać jak zasuszona róża bądź pensjonariuszka klasztoru sióstr schizofreniczek. Kochany, nie bój się o mnie. Ochronią mnie Twoje dobre moce i szalone fluidy. Należy nam się odpoczynek z okazji naszego szczęścia. Tacy jak my, też są Bogu potrzebni. Usłyszałam tę myśl, gdy wchodziłeś we mnie żarłocznie i odważnie, przekonany, że na miłość potrzeba właśnie odwagi. I że ta odwaga bywa czasami torturą, nie tylko łaską. Marku, nie bój się o mnie. Powtórzę się po raz któryś: jesteś moim najcudowniejszym mężczyzną. Jesteś nim wówczas, gdy śpisz w swoim domu beze mnie, gdy tańczysz na scenie nie dla mnie, gdy rozpinasz moją sukienkę, gdy czekasz na mnie jak na spóźniony list, gdy ulegam Ci jak pióro, patrzące na białą kartkę. Jesteś nim, gdy zrywam z Ciebie koszulę, gdy patrzę w Twoje ciemne okna, gdy smakuję Twoje ciernie. Marku, oszalałam dla wszystkiego, co jest Tobą. Dla Twojej pokrętnej natury, dla delikatności, dla uczuć, które mi przynosisz jak pomarańcze i dla owocu mango, który przecinasz jednym ruchem, a ja wyjadam go z Twoich dłoni. Kochany, nie bój się o mnie. Nie bój się moich samobójczych myśli, one przychodzą w obliczu każdej trudności i pieszczą moje emocje tak samo czule, jak Ty moje piersi. Najgorsze jest nie to, co mówię, ale to co przemilczam ze strachu przed sobą. Odtruwaj jak motyl i wracaj jeszcze piękniejszy. Moje piersi czekają na Ciebie. Pamiętaj, wieszcz miał rację: samobójstwo, jak każda rozpusta, jest wymyślne. Czyżbym była aż tak wyuzdaną, by marzyć o rozkoszy ostatniej, więc najupojniejszej? Twoja na zawsze Monika Marku śliczny, nie roztkliwiaj się, proszę. Mamy niewiele czasu i musimy się wyjątkowo sprężyć, by ze wszystkim zdążyć i jeszcze mieć siłę dla siebie. Załatwiaj to, co potrafisz i do czego ja nie jestem potrzebna. W tym czasie pobuszuję po Twoich szafach i wydobędę z nich wszystko, co mogłoby Ci być niezbędne. Włączę pralkę, rozwieszę pranie, wyprasuję. Poznaj mnie i z tej strony. W tzw. międzyczasie wystukam na Twojej maszynie najnowszy reportaż, bo już widzę jego formę. Na ten przypływ jasności czekałam prawie tydzień, bo przecież od tak 81 dawna mam zebrane materiały. Pakowanie zostawię Tobie – sam zdecydujesz, co ostatecznie zabrać. Nie opuszczam więc naszych domów, ale zanieś koniecznie do redakcji felieton, jaki załączam, i wyślij na poczcie telegram, którego treść będzie taka: Ewko kochana, myślę o Tobie i tym myśleniem współuczestniczę w Twoim Uroczystym Dniu. Niech to wszystko, co wszystkim jeszcze nie jest, bo być nie może, doda Ci sił do tego, co przyjść powinno, choć nie wiadomo czy na pewno. Nie bój się, że rzeka wyschnie i wszystkie liście opadną. Wiesz przecież, że każda pustynia kryje w sobie źródło. Spotkamy się kiedyś na pewno i to nie w listach, z których każdy będzie rozbitkiem. Omijaj pagórki, pamiętaj o szczytach. Uwierz w moją życzliwość. Monika Marku, adres masz w swoim notesie, bo kiedyś Ci wpisałam. Jak się domyślasz, jest to telegram z okazji Ewki ślubu. Jeżeli jego treść uznasz za odpowiadającą i Tobie, możesz się podpisać albo dopisz dwa słowa od siebie. Wybacz, że nie wysyłam go telefonicznie, ale znasz moje w tym względzie opory. Gdy podasz pani na poczcie zapisaną kartkę, to zawsze istnieje szansa, że jedno ogniwo zabawy w głuchy telefon zostanie udaremnione. Czekam na Ciebie wieczorem w Twoim domu. Monika Marku najdroższy, jakim przedziwnym uczuciem jest pisanie do Ciebie, gdy wiem, że jesteś już daleko i nie mam po co biegać z listem do Twojej skrzynki, bo i tak go nie wyciągniesz z niej wieczorem. Z uporem maniaka zaglądam do swojej skrzynki, nie mogąc uwierzyć, że i dla mnie tam listu nie będzie. Nie musiałam Ci obiecywać, że pisać będę, to aż nadto oczywiste. Z konieczności moje listy będą bardziej przypominać dziennik pisany w formie luźnych notatek, choć pewności nie mam, sądząc po dzisiejszej próbie. Coś we mnie zgasło, coś się zatrzasnęło. Godzina upłynęła zanim wystukałam ten fragment. Jakby słowa umarły albo odjechały razem z Tobą. Nie chcę mówić o uczuciach, bo się rozkleję, a tego najmniej bym sobie życzyła. Napiszę więc o faktach, czynnościach, drobiazgach, którymi próbowałam zapełnić dzień, nie przestając oczywiście myśleć o tym, co Ty w tej samej chwili możesz robić. Zrobiłam porządek w Twoim mieszkaniu. Nie zapomniałam opróżnić lodówki z resztek jedzenia. Zawaliłam nimi swoją, uzyskując w ten sposób efekt, jak na mnie niebywały. Fiołki afrykańskie przeniosłam na swoje okna, by podlewać je razem z innymi. W ten sposób do Ciebie mogę prawie nie przychodzić, chyba, że zapragnę pooddychać Twoimi kątami. Potem usiadłam w swoim angielskim fotelu, skuliłam się w kłębek i nie robiłam nic. Usiadłam bez kawy, bez gazety, bez herbaty, bez książki. Nie wiem, jak długo przetrwałam poskręcana, ale, trudno mi było wyprostować kości, a jesz- 82 cze trudniej wejść pod prysznic. W końcu jednak znalazłam się w łóżku bez nadziei na łatwy sen. Nie myliłam się. A w nocy oczywiście koszmary, których nie wypowiem ze strachu. Budziłam się gwałtownie i oddychając głęboko wydmuchiwałam z siebie to, co złe i dla mnie okrutne. To było wczoraj. A dzisiaj codzienność pracowita: redakcja, krótka rozmowa z szefem, biblioteka, kolacja u mamy. Musiałam wysłuchać za Ciebie i siebie kazania na temat niewdzięczności. Dzielna byłam. Przyznałam mamie rację we wszystkim, nie mając tym samym odwagi powiedzieć, że zamiast kolacji u niej wybierałam chwile czułości z Tobą. Ale i tak się przecież domyśliła, wystarczyło zerknąć w moje oczy, by zobaczyć psią tęsknotę. Było mi, Marku, znów przedziwnie, bo czułam się bezpańsko wolna. Nawet z pisaniem listu nie musiałam się śpieszyć. Co rusz to uświadamiałam sobie tę wolność, która nie ujmując ciężaru, przynosiła specyficzne rozpasanie i bajdurzące myśli, w kółko powracające. To wszystko będę musiała zmienić, opanować i ogarnąć – myślałam popijając brandy z pełnego kieliszka, który dopełniłam specjalnie, przypominając sobie zabobon, że gdy pije się z niepełnego, wówczas złe duchy znajdują dostęp do duszy człowieka. Ten zabobon odnosi się na pewno do kieliszka z wódeczką, ale ponieważ takowej nie miałam, więc musiałam zamienić duży pucharek z małą ilością brandy na mały z dużą. Gdybym tak teraz mogła zasnąć, myśląc przedtem o czymś jasnym, a nie o straconym, myśląc o Ani z Zielonego Wzgórza, a nie o Ofelii... Gdybym tak mogła „zasnąć stroskaną, wstać zakochaną, zobaczyć czerwień maków”... Ale na to trzeba sobie zasłużyć, bynajmniej nie takim jak obecne marudzeniem. Dobrze. Nie stukam dzisiaj więcej, bo zaczynam bredzić i rozczulać się. Bez bredzenia nie ma ponoć czułości. Może z tej przyczyny kobiety mają przewagę nad mężczyznami w pisaniu miłosnych listów? Ale bezmiar szczęścia, jaki mężczyźni znajdują otrzymując je, gotów większość z nich przywiązać bardziej niż potrzeba. Ciekawe czy ktoś przypuszcza, ile przyjemności sprawia sobie kobieta pisaniem. Oczywiście wyjątki potwierdzają regułę, bez względu na to, której strony dotyczą. Ten list na pewno nie wygląda na list o tęsknocie. No i jaki z tego wniosek? Marku najukochańszy, Twój pełen tkliwości list sprawił mi zupełnie nieoczekiwaną radość. Podziwiam Twoją szatańską sztuczkę i zła jestem, że to nie ja na nią wpadłam, bo mogłabym przez kilka dni sycić się wyobrażeniami Twojego szczęścia i zdziwienia, tak jak zapewne teraz Ty napawasz się wyobrażeniem mojego. Nie oszczędzę Ci konkretów, abyś tym bardziej mógł być z siebie zadowolony. Wychodziłam z domu w południe i automatycznie zerknęłam do skrzynki, ale była pusta. Pomyślałam, że pusta będzie co najmniej przez tydzień. Nie powiem, abym poczuła się lżej. Wyprowadziłam całkiem sprawnie samochód z parkingu (czyżby lęk przed tym samochodem ustąpił wraz z Twoim wyjazdem?) i pojechałam w pobiski świat trochę powęszyć, porozmawiać, pozbierać materiały do publicystycznego tym razem artykułu, za którą to formą nie przepadam, ale do- 83 strzegam problem, więc chcę o nim pisać. Kilka dobrych godzin spędziłam poza domem, ale nie śpieszyłam się do niego, tym bardziej, że pogoda ciągle ładna, choć to już nieodwołalny koniec lata. Byłam w moim parku. Tam już pachnie jesienią i liście powoli spadają. Zjadłam spóźniony obiad w restauracyjce obok (kawałek kurczaka z surówkami) i wracałam, obmyślając po drodze plan wieczoru, zgodnie z postanowieniem, że zadbam o racjonalne wykorzystanie prawie wszystkich chwil, łącznie z zaplanowanym lenistwem. Samochód ustawiłam na parkingu bez najmniejszego problemu, pełna już podziwu dla swoich świeżo nabytych umiejętności. Spojrzałam oczywiście w skrzynkę i choć od razu zobaczyłam, ze coś bieleje, to nie otwierałam jej ze znajomym drżeniem, pewna raczej urzędowej korespondencji, wzywającej do zapłacenia na przykład rachunku telefonicznego. I nagle! Imaginuj sobie Waćpan: Twoje pismo, Twoja ręka na kopercie! Zrazu myślałam, że to sen i chciałam, by trwał jak najdłużej, a gdy spostrzegłam, że to naprawdę rzeczywistość, to wolałam w niej trwać i nigdy nie zasnąć. W przypływie podniecenia o mało co nie rozdarłam koperty już na korytarzu, ale powstrzymałam się od tego bezeceństwa, nauczona wieloletnim treningiem odkładania książki w momencie najciekawszym, by mieć czas smakowania tego, co najlepsze i przedłużania sobie chwil przyjemnych. Jak na złość nie mogłam otworzyć drzwi, ciągle dobierałam niewłaściwe klucze do zamków. Wreszcie byłam u siebie. Zdjęłam marynarkę, powiesiłam układnie na wieszaku. Zdjęłam buty, torbę położyłam na właściwym miejscu. Zmyłam makijaż, wyszorowałam ręce. Twój list czekał niecierpliwie na stoliku obok fotela. Im bardziej on się niecierpliwił, tym bardziej rosła moja ciekawość. Przedtem jednak zrobiłam sobie solidnego drinka, kończąc tym samym butelkę dżinu. Usiadłam wygodnie. Byłam gotowa. Obwąchałam list dokładnie, jakby spodziewając się, że tam, skąd przyszedł, na pewno pachnie siarką. Nie pachniał. Marku ukochany, czyż można Cię nie kochać? Czy można za Tobą nie tęsknić i do Ciebie nie wzdychać? Gdy pomyślę, że wśród ogólnej gonitwy, jaką miałeś przed wyjazdem, znalazłeś czas, by pisać do mnie i jeszcze zdążyłeś ten list wysłać z kraju... to tęsknię za Tobą bezkarnie. Chciałabym zapewnić Cię, że u mnie wszystko dobrze i bezpodstawne są Twoje obawy, nie mówiąc już o wyrzutach sumienia. Tańcz najpiękniej i ciesz się tym, co masz teraz. Wykorzystuj każdą chwilę, aby procentowała Ci długo, gdy wrócisz. To jeszcze nie koniec moich odkryć, a Twoich niespodzianek. Wzięłam kalendarz, by policzyć ile dni Ciebie nie będzie i odkryłam Twoje najczulsze słowa dla mnie. Nie pozwalasz mi o sobie zapomnieć ani przez chwilę. Projektujesz w przyszłe dni i wiesz, że 15 października tęsknisz nieprzytomnie, a 23 dotykasz mnie najczulej. Znów byłam zła na siebie za to, że nie wpadłam na pomysł, by Tobie zostawić znaki mnie ciągle przypominające. Czemu nie włożyłam Ci karteczki do kieszeni w spodniach albo nie wymyśliłam innych atrakcyjnych niespodzianek? Nie czas żałować róż... Nasycona Tobą cudnie mogłam 84 tylko zasnąć, by śnić rzeczywistość, a nie sen. Może ocean, który nas teraz dzieli jest tylko małą kałużą po burzy i trzeba ją przeskoczyć, po prostu. Jak zawsze Twoja Monika Naucz mnie, Marku, jak żyć tam, gdzie Ciebie nie ma. Naucz mnie jak zapamiętywać każdą Twoją czułość, by pączkowała wtedy. gdy jesteś daleko. Naucz mnie jak nie budzić się z krzykiem, bo jesteś nie dla mnie. Naucz mnie jak patrzeć na innych mężczyzn, by nie widzieć w nich Ciebie. Jak zabić swoją niepewność. Brak wiary prawdziwej. Głupotę. Naiwność, którą cwaniacy wiodą na manowce, jak Wolność lud na barykady. Naucz mnie jak parzyć herbatę, by smakowała jak Twoja. Jak patrzeć na kwiaty, które usychają bez Ciebie. Jak zasypiać wiedząc, że nawet Twoje okna ciemne. Jak nie umierać widząc listonosza i nie drżeć przed listową skrzynką w nadziei, że pełna. Jak nie obżerać się czym popadnie i jak czekać zwyczajnie... * * * Dzisiaj znak od Ciebie w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Wyciągam ze schowka w Twoim samochodzie mapę, bo nie jestem pewna, czy trasa, którą wiodę siebie na miejsce umówionego spotkania, jest właściwa. Z mapy wypada bilecik zapisany Twoją ręką, udzielający mi wsparcia duchowego i utwierdzający, że wszystko, co robię jest słuszne ze wszech miar i właściwe ponad normę. Cudowne to, Marku, cudowne. Znów punkt dla Ciebie. Ale czy Ty na pewno chcesz, abym nie uszkodziła samochodu, który lubisz, który Cię słucha, nie mówiąc już o tym, że robi dla Ciebie wszystko, co mu rozkażesz? Jeżeli tak, to nie zostawiaj w nim dla mnie niespodzianek. Stanęłam na poboczu i w przypływie czułości wywróciłam wszystko w samochodzie do góry dnem. Zachowywałam się jak pies, poszukujący narkotyków. Nie było ich więcej. To dobrze. Swoją dawkę dzienną przecież otrzymałam i nierozsądnym byłoby mnie przekarmiać i uzależniać więcej niż potrzeba. Wszystko dobrze. Dni upływają pracowicie. Mam swoje miejsce w redakcji. To się czuje i wszyscy się coraz bardziej z tym faktem oswajają. Nie mogę więc marudzić, bo bogowie mogliby przestać się mną opiekować, widząc zwyczajną niewdzięczność. Wiadomości od Ewki nie mam. To mnie smuci, przyznaję. Wprawdzie mój ostatni list był taki, że nic tylko się odwrócić, ale przecież pisałam go z nadzieją na efekt przeciwny. Pracy mam mnóstwo. Teksty zamówione także z innych redakcji. Tonę więc w notatkach, nagraniach (wyobraź sobie, że po Twoim wyjeździe przeprosiłam się z dyktafonem, który mi podarowałeś; czyżby to już tak być miało, że wszystkie diabelskie urządzenia lgną do mnie w zastępstwie Ciebie?). W ogóle: dobre mam dni. Żadnych twórczych niemocy. Co pomyślę, to robię, w dodatku szybko, sprawnie i z oczekiwanym efektem. Aż strach przechwalić, by nie zapeszyć. No, ale w końcu wszystko przecież można odstukać w niemalowane drewno. 85 Kochany, dziękuję za telefon. Nie przejmuj się godziną. To dla mnie żaden problem podnieść słuchawkę w środku nocy, w dodatku, gdy słyszę Twój głos. Trudniej byłoby, gdybyś zadzwonił o świcie. Automatyczna sekretarka jest włączona bez przerwy. Już tak się przyzwyczaiłam, ale to wygodne, bo pozwala eliminować rozmowy i chronić własną prywatność, którą cenię sobie szczególnie. Dźwięczałeś dobrze, spokojnie i pogodnie. Tak jak Marek brzmieć powinien. Jestem na właściwej półce: pracowita i poukładana, ani trochę nie histeryczna. Myślę, że to również usłyszałeś. Listu stamtąd jeszcze nie otrzymałam, ale nie przejmuj się tym wcale. Jesteś ze mną i tak bez przerwy. Nie musisz mnie uspokajać słowami. Spokój jest we mnie jak życie, któremu ufam. Dbaj o siebie. Dbaj podwójnie. Nie możesz sobie pozwolić na luksus posiadania nawet kataru. Mam zresztą nadzieję, że takie pomysły nie przychodzą Ci wcale do głowy, bo chłoniesz nowy świat wszystkimi zmysłami, nie myśląc, by blokować choćby jeden z nich. Masz rację, Marku. Zapomniałam o tym, że obiecałam spotykać się z ludźmi w celach towarzyskich. Przecież wiesz, że wokół mnie i tak pełno ludzi i gdy wracam wreszcie do domu, to trudno mi się wybrać nawet do mamy. Ale i w tym względzie zrobiłam postępy. W najbliższy piątek kolację jem u mamy (powiem jej o Twoim telefonie), a w sobotę z moim szefem. Ponoć jest okazja. Jaka? Nie chciał zdradzić. On lubi niespodzianki, więc nie dopytywałam, by nie odbierać mu pełni satysfakcji. Czytam dużo. To wręcz nieprawdopodobne, jak dzień można liczyć od strony do strony. Wykorzystuję tę przypadłość z przerażeniem, bo uzmysławiam sobie, że czasu coraz mniej, a książek coraz więcej. Chciałabym jak najwięcej pochłonąć, zapamiętać, zrozumieć... a tu nagle strach, że głowa ma swoją osobistą pojemność, mniejszą niż ta, którą chciałabym jej nadać. I bezsilność, chyba najgorsza z najgorszych. Jakie to romantyczne: chcieć i nie móc. Jakie to okrutne i poniżające. Jakie nieludzkie, bo nieheroiczne. Skoro już wiem, gdzie wysyłać listy w najbliższym czasie, więc wysyłam. Wybacz, że tak mało. Więcej byłoby, gdybym mniej pisała tekstów dla redakcji. Czasami myślę, że moje zawodowe pisanie umniejsza mnie dla Ciebie. Nagadam się w artykułach i dla Ciebie mam ochotę już tylko milczeć. Swoją drogą: dla mnie milczeć, to znaczy zupełnie coś innego niż dla ludzi, którzy zamiast słów robią produkty namacalne, chrupiące, pachnące, cieplutkie. Ale czy słowa nie mogą pachnieć? Jak pachną dla Ciebie słowa: „wejdź we mnie” albo „tak właśnie” lub „powoli”? A jak: „zawsze”, „nigdy”, „wczoraj”? Marku, masz najpiękniejsze imię na świecie. Przyznasz, że Monika pasuje do niego jak... No, jak? Oczywiście jak Twoja Monika Wysłałam telegram do szefa z okazji jego imienin. Wieczorem umówiona kolacja, ale chciałam, by wcześniej miał ode mnie znak i dowód, że pamiętam. 86 Może imieniny są właśnie tą okazją, o której wymijająco wspominał. Jeżeli się nie mylę, to już go przechytrzyłam – myślałam – poddając się powoli grze, która mnie czekała. Treść telegramu też była grą, tyle że literacką, ale przecież mój szef lubi tego typu rozmówki. Kto wie, czy nie dzięki nim mam obecną pracę. Telegram był krótki i w miarę ozdobny: „Pół godziny” Kawafisa dla Ciebie. Monika Na poczcie pani w okienku zamaszyście przekreśliła cudzysłów. – Cudzysłów musi być, bo on należy do treści telegramu – zwróciłam uwagę. – To mi pani za ten cudzysłów zapłaci, jak za słowo – usłyszałam odpowiedź z irytacją w głosie. Zapłaciłam bez irytacji gdziekolwiek. * * * Kolacja. Wchodzę do nowej chińskiej restauracji i od razu zlewam się z tłem. Moja sukienka czerwona, lampiony czerwone, serwetki w jakieś chińskie wzory, ale też na czerwonym tle. Fatalnie mi poszło, jak na początek – myślę, ale nie tracę animuszu. Szef czeka promienieje (nie przypominam sobie jak był ubrany, we wszystkim wygląda podobnie). Wręcza mi bukiet róż, czerwonych(!), jakbym to ja miała imieniny, nie on. Uśmiecha się, przyglądając mi się badawczo. Odwzajemniam ten uśmiech, ale tak w miarę, pomiędzy numerem 3 a 4. Szef wzdycha dyskretnie, milczy, patrzy w moje oczy, dotyka mojej ręki (nie uciekam z nią), całuje ją (pozwalam). Ale kicz – myślę – za chwilę mi się zrobi niedobrze od tych słodkości i nie zjem nic, chociaż byłam głodna. Podchodzi kelner. Zamawiamy długo: najpierw zupy – krabową i ostro–kwaśną, kaczkę po pekińsku, po seczuańsku, cielęcinę w pięciu smakach, ryż żółty, czerwony, płonące owoce morza, jarzyny gotowane w sosie słodko–kwaśnym, surówkę z kiełków różnorakich, płonące banany, soki, odrobinę wina, bo ja przyjechałam samochodem (szef marszczy brwi – niepotrzebnie, niepotrzebnie – mówi). Za chwilę stoi przed nami duży, ruchomy półmisek, a w nim wszystkie dania, każde w osobnym naczyniu, tworzącym jednak kompozycyjną całość. Na patelni w kształcie ryby płonie frutti di marę. Zabieramy się do dzieła. Pałeczki idą w ruch, posługujemy się nimi dosyć sprawnie, nawet ryż nie sprawia nam trudności, ale też ugotowany jest właściwie, wedle ichnich przepisów, czyli ziarenka bynajmniej nie są osobno. Jedzenie sprawia nam przyjemność, atmosfera staje się prawie erotyczna. Przełykam kawałek krewetki i myślę – jakim też on jest kochankiem? Ten szef? Czy dotyka zawsze tak samo wedle instrukcji z poradników seksualnych, czy kocha długo, czy szybko, czy smakuje seks jak kaczkę lub kalmara? A może oczy ma zamglone i nieprzytomne? Może patrzy badawczo, zapamiętując każdy centymetr ciała, naznaczając go swoją śliną, oddechem, zapachem? Mówi o swoich doznaniach czy milczy? Twarz ma nieruchomą, czy też można z niej coś wyczytać? Co lubi w kobiecie najbardziej: piersi, uda, jej wilgotność? 87 – Moniko, wróć do mnie – mówi szef – nie uciekaj za daleko. – Nie uciekałam, byłam z tobą – odpowiadam. Szef brwi marszczy i do góry podnosi, jakby chciał w tym momencie zapytać: – Czyżby? Więc dopowiadam bez tego pytania: – Myślałam o seksie. Szef nieruchomieje z pałeczką w połowie drogi do ust. Pałeczkę odkłada. Przygotowuje się, by coś powiedzieć, ostatni kęs przełyka. Ubiegam go. – Myślałam o seksie z Tobą – mówię konkretnie, rzeczowo, bez kokieterii. Szef zmieszany. Nie wie, od czego zacząć, na pewno szuka właściwych słów. Na pewno znajduje nie te. Ubiegam go. Rozważałam problem teoretycznie – mówię, uśmiechając się słodko uśmiechem numer 5. – I tu cię mam! – tryumfuje szef. – Czyżby? – pytam oczami, wdzięcznie brwi unosząc. – Telegram – mówi szef. – Co telegram? – Dostałem twój telegram z obietnicą i zaproszeniem. – Też mi zaproszenie – mówię – widzę, że wiersza Kawafisa nie znasz i nawet nie pofatygowałeś się, by sprawdzić. A zaczyna się on od słów: „nigdy cię nie miałem i nigdy mieć nie będę”. – Jakiego wiersza, Moniko? – pyta szef przerażony i pokazuje mi telegram, w którym czarno na białym stoi: „Pół godziny, kawa, cisza dla Ciebie. Monika” Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Wszystko staje się groteskowe. Małże rozchylają się zdziwione. Kalmary kurczą się zawstydzone. Ryż blednie. – Miało być: „Pół godziny” Kawafisa dla ciebie. Ten wiersz dla ciebie, moja gra dla ciebie. A teraz... wszystko pokruszone. – Czy podać banany? – pyta kelner. – Jeszcze nie – mówię – jeszcze jedną lampkę wina proszę. – Moniko kochana i wspaniała – zaczyna szef, próbując ratować sytuację – nie przejmuj się telegramem, to znaczy, że tylko poczta zawiniła, reszta jest wspaniała, a reszta to my. Uśmiecham się uśmiechem numer 2. Skromniutko, płyciutko, ale nie bezbarwnie. Trochę przegrałam – myślę – ale tylko trochę, co nie znaczy, że powinnam mieć zepsuty wieczór. – No, cóż, porozmawiajmy o Kawafisie – proponuję. – I o nas – dodaje szef. Rozmawiamy. Pogoda wraca, napięcie rośnie, pora kończyć ten wieczór. – Czy ta kolacja i nasze spotkanie to z okazji twoich imienin? – pytam. – Nie tylko, Moniko – odpowiada – Dzisiaj mija pół roku od czasu, gdy cię po raz pierwszy zobaczyłem. Spuszczam zawstydzone oczęta. Chyba powinnam westchnąć: ach, ach... ale nie wzdycham. 88 – Pora wracać – mówię. – Kwiaty – przypomina szef. – Ach! – wzdycham (jednak wzdycham, bez jednego westchnięcia wieczór byłby nieważny) i kwiaty zgarniam pieczołowicie, Prowadzę dzielnie Twój samochód, Marku. Szef pełen podziwu dla moich umiejętności. – Moniko, nie podejrzewałem... – mówi. – To dobrze – odpowiadam. – Jeszcze nieraz będziesz miał okazję nie podejrzewać. Samochód zostawiam na parkingu. Udaje mi się na piątkę. Wysiadamy. Szef mnie odprowadza. Milczymy. Napięcie rośnie. – Moniko, pół godziny – prosi – ale bez kawy, choć w ciszy. – To byłoby zbyt pospolite – mówię – i całuję go trochę nazbyt czule, Marku. Wchodzę na górę sama. Jestem zmęczona i dobrze mi, że ta gra już się skończyła. Zrzucam z siebie czerwoną sukienkę. Czerwone róże wstawiam do wazonu. Wchodzę pod prysznic. Spoglądam w okno i zaciągam żaluzje. Mój szef stoi. Jeżeli odważy się zadzwonić – jest stracony. Nie odważył się. Jeden zero dla niego, Marku. Tak kończy się dzień, bo nie świat przecież. Czy odważę się wysłać ten list(?) do Ciebie? Na pewno. Przecież wiesz, jaki ze mnie gracz i jak lubię eksperymentować. Na sobie najpierw, na nim potem, na Tobie najmniej. Noc jest ciemna. To jej przywilej. Jestem Twoja i Twoja. I tylko Twoja. Wszystko inne to wiatr i mgła. Monika Rzucam się w wir. Pracy oczywiście. Teksty piszę z żarem i dystansem odpowiednim. Wypośrodkować to wszystko: na tym polega kunszt. Próbuję wypośrodkować pomiędzy właściwym zaangażowaniem, a niepotrzebnymi emocjami. Praca kamieniołomowa. Lepsze takie określenie niż „twórcze męki”. To ostatnie jest zbyt napuszone. Pojawiają się od niechcenia uporczywe pytania: czy to, co robię, ma sens? Dla czytelników może (vide: listy do redakcji), ale czy dla mnie? O ile jestem bogatsza dzięki kolejnemu artykułowi? O ile uboższa? Smutno mi. Po dzisiejszym dniu (choć nie mam wyraźnych powodów), po kolacji z szefem (nie widziałam go od tamtej pory). Smutno mi. Po prostu. Czytam czasopisma wszelakie. Czytam wiersze, eseje. Znów muszę wrócić do powieści. Tam się przynajmniej coś zaczyna i kończy. Ma jakiś sens. Nie tak jak u mnie. Początek i środek znam, a co z zakończeniem? Ewka milczy. Twój list wędruje po świecie, choć zapewne poleciłeś go mojej uwadze. Mosty stoją i czekają na nieprzewidziane spotkania. Morze szumi, rzeki płyną. Życie jest jakie jest. A mnie coraz mniej. Kurczę się bezszelestnie. Wy- 89 pływam z życia jak woda z wanny po kąpieli. I tylko na takie oczywiste porównania mnie stać. W dodatku wannę muszę umyć po sobie. Może to nie najlepiej świadczy o mojej duszy... Zapomniałam, że mam jeszcze telewizor. Powinnam z niego skorzystać. Znaleźć film, jak balsam. Zapomniałam, że są sklepy, które powinnam odwiedzić. I kupić w nich: soki, koperty (już mam dosyć klejenia własnych), owoce, kiełbasę, tę matkę codzienną. Nie chcę kiełbasy! Gdzież w niej finezja, wszystko przecież pomielone. A chciałoby się jasną przestrzeń i otwartą. Jak marzenie o nas... Zaglądam do swojego kalendarza. Wiem, co robić dzisiaj i jutro. To tak dużo, że aż za dużo. Włączam pralkę. Chodzi prawidłowo. Chomik śpi. A wariatka tańczy. Wiesz, Marku, że to całkiem sensowny pomysł? Monika ciągle. * * * W środku nocy przerażenie. Poczułam się zupełnie bezradna, bezsilna, krucha i mała. Tak jakby nagle do mnie dotarło, że w życiu najmniej ode mnie samej zależy. Wszystkie przeszkody się spiętrzyły, drzwi zatrzasnęły. Skazana zostałam na łaskę losu, na trwanie w sytuacji, której na pewno nie zdołam przezwyciężyć. Próbowałam sobie postawić chociaż jedno konkretne pytanie, by zobaczyć czego naprawdę się boję. Ale nie było we mnie konkretów, wszystko się kotłowało i w tym chaosie trudno było znaleźć choćby jeden fakt, który wprowadził mnie w taki lęk. Siedziałam w fotelu skulona. Potrzebowałam jakiegoś dźwięku, który wprowadziłby mnie w stan ukojenia. I przyszedł do mnie znajomy, rytmiczny, zabrzmiał przyjaźnie: jeśli się nigdy nie obudzę, nie obudzę, nie obudzę...i ze snu będę w sen zapadać, kto powie mi, kto powie, kto powie, dlaczego wielkie ciężarówki wyjeżdżają z morza, wyjeżdżają... Po chwili było lepiej. Wypiłam miętową herbatę, potem melisę. Położyłam się, ale sen nie przychodził. Spróbowałam czytać coś nudnego, artykuł z dziedziny polityki, który w żadnej mierze nie powinien mnie zaciekawić. A tu jak na złość wydał mi się interesujący i w dodatku coś z niego rozumiałam. Zasnęłam, gdy świtało, z postanowieniem, że wybiorę się do lekarza z prośbą, aby mi przepisał jakąś chemiczną litość, umożliwiającą zaśnięcie w takiej jak wczorajsza sytuacji. Rano telefon. Słyszę w automatycznej sekretarce głos szefa, więc odbieram. Muszę się znaleźć natychmiast w redakcji, coś przekreślić, coś wyrzucić, coś dodać do tekstu, który dzisiaj idzie do składu. Proszę o czterdzieści minut. Wchodzę blada, przezroczysta i nieprzytomna. Próbuję pracować. Nie wychodzi mi. Głowa pęka. – Czy naprawdę nie mogłabym zrobić tego po południu? – rzucam z nadzieją. Szef zaniepokojony. Pyta o moje zdrowie. Tłumaczę, że nie mogłam spać, ale głos mi drży. Jeszcze sekunda i zacznę płakać. A przecież nie mogę płakać. Nie przed ludźmi, nie przed szefem. Odwracam głowę do okna, oddycham głęboko. Najgorsze mija. Szef podchodzi i przytula mnie do siebie. Jestem sztywna. Wiem, że następne roztkliwienie nie przyjdzie, jeżeli nie pod- 90 dam się temu ciepłemu gestowi. – Idź do domu, Moniko – mówi szef. Kiwam głową. – Wrócę za kilka godzin – obiecuję i wiem, że tak będzie, bo wtedy siły do mnie napłyną i pozwolą mi funkcjonować normalniej. W domu połykam dwie tabletki przeciwbólowe, zrzucam ubranie, wskakuję do łóżka, nastawiając jednocześnie budzik na godzinę dwunastą. Okienne żaluzje imitują noc, samochodów prawie nie słyszę, już dawno zdążyłam się do nich przyzwyczaić. Trochę się rozluźniam i wyciszam po tym gwałtownym wyjściu do redakcji. Staram się o niczym nie myśleć, wyobrażam sobie duże zielone koła, przyfruwające do mnie z oddali i otulające mnie swoim kolorem. Przysypiam na pół godziny, a budząc się nie mam pewności, że spałam. Robię śniadanie – grzankę z żółtym serem i czarną kawę, której część wypijam w łóżku, a resztę w łazience. Jest lepiej. Mogę zacząć dzień od początku i powoli. Drobiazgi ułożyć na swoim miejscu. Uwierzyć, że świat jest w porządku, bo ja czuję się dobrze. Spojrzeć nawet w lustro i stwierdzić, że oczy są ciągle zielone, Marku... * * * Wracam do pracy. Wycinam, skracam, kleję. Dodaję trzy zdania, gdzie indziej ujmuję pięć. Zaczynają mnie bawić te stylistyczne ćwiczenia, więc nawet nie próbuję się złościć. Teksty zostawiam u sekretarza redakcji, zagrzebanego w papierach i jak zawsze z kwaśną miną. Ogląda. Przytakuje. Na wszelki wypadek mówię, że będę w swoim pokoju jeszcze przez godzinę. Jestem dłużej. Porządkuję wycinki gazetowe (to, co dla mnie ważne wkładam do odpowiednich segregatorów), układam w regałach czasopisma, przeglądam listy, układam szczegółowy plan swoich redakcyjnych czynności na najbliższy tydzień. Uwzględniam w nim pół–oficjalną i pół–towarzyską korespondencję, tę, która przychodzi do mnie na adres redakcji. Na koniec zagłębiam się w lekturze nowych czasopism. Wybieram tylko to, co związane z kulturą. Zagląda szef, zwabiony światłem nad moim biurkiem. – Moniko, już późno – mówi – myślałem, że to ja wychodzę ostatni... – Teraz się nigdzie nie śpieszę – odpowiadam i patrzę na niego, i rozbieram oczami. Stoi nieruchomo. – Odłóż teczkę i zdejmij skarpetki – mówię. – Dlaczego skarpetki? – pyta szef zawstydzony, jak dorastający chłopiec. – Bo z pozostałych części ubrań już zdążyłam cię rozebrać – wyjaśniam, wstając zza biurka i siadając na jego pulpicie. Gazeta spada na podłogę. Szef się schyla. Nie tak łatwo mu się jednak podnieść. Na wysokości jego oczu są moje nogi w rozchylonej spódnicy. Dotyka stóp. Całuje. – Moniko, nie tutaj – mówi – zrzucając z siebie marynarkę. – Albo tutaj albo wcale, przecież masz ochotę na wielkie łajdactwo – dodaję, rozpinając bluzkę. Szef rzuca się na mnie. Zagłębia twarz w moich piersiach, dotyka nóg w ja- 91 snych pończochach, rozpina następny guzik spódnicy i jednym pociągnięciem zdziera ze mnie majtki. Jestem opanowana, patrzę na tę scenę z boku i myślę, że ładnie byłoby, gdybym teraz rozchyliła delikatnie nogi i rozpięła jego spodnie. Tak właśnie robię. Sytuacja jest na tyle wykreowana, że mnie rozbudza całkowicie. Reszta dzieje się sama. Szybko, mocno i zwierzęco. Wchłaniam, zagarniam tego szefa, i czerpię z niego niemałą rozkosz. Błyskawiczną, paraliżującą na krótko, i uspokajającą, na potem. Szef drży, przytula mnie ciągle drapieżnie. Rozluźniam ten uścisk, obciągam spódnicę, zapinam bluzkę, ręką przeczesuję włosy. Majtki wkładam do torebki. – Moniko – odzywa się szef – ja... – To nie ty, tylko ja – przerywam mu. – Moniko – bąka – jesteś niesamowita, ja o tym marzyłem, ja podejrzewałem, że w tobie drzemie drapieżna kotka, ja o tym śniłem, ja... – Wychodzimy – decyduję – nie czas na zwierzenia. Drzwi otwarte, a ty mówisz, co we mnie drzemie... nie boisz się, że ktoś usłyszy – całuję go w ucho i podaję mu marynarkę. Szef rozgląda się po pokoju, patrzy na biurko, na fotel. – Czegoś szukasz? – pytam filuternie. – Twoje majteczki – mówi. – Tutaj – pokazuję torebkę. Szef kiwa głową konspiracyjnie. Wychodzimy. W windzie szef zdobywa się na odwagę: – Moniko, jak było – pyta – powiedz, proszę. – Och – wzdycham – to takie banalne pytanie... oczywiście świetnie – odpowiadam i uśmiecham się uśmiechem numer 2. – Czy mogę cię odprowadzić? – pyta szef. – Nawet powinieneś, to przecież blisko. I musisz do mnie wstąpić, by wziąć prysznic. Nie można po takim seksie wpadać wprost w ramiona żony... Wprowadzam szefa do mojej ślicznej łazienki. Wyciągam ręczniki. Wychodzę. Teraz muszę wypić porządnego Jamesa Bonda. Przygotowuję dwa. Zanoszę dwa. Szef w wannie. Uśmiecha się. Rozpina moją bluzkę. Zdejmuję resztę ubrań, wchodzę do wanny. Pijemy, dotykamy się delikatnie. Jest miło. W moim łóżku dzieje się reszta. Wspaniała reszta, zdecydowana i drapieżna. – Moniko, jesteś... – Żadnych słów, żadnych wyznań, niczego – przerywam. – Po prostu jestem i kocham się z tobą, choć nie w tobie. – I robisz to doskonale... – I nic już więcej nie powiesz... – Tylko zatelefonuję i powiem, że nie wrócę na noc... – Zatelefonować pozwolę, zostać u mnie nie pozwolę... – Moniko... 92 – Żadnych próśb... oprócz jednej: możesz następnego Jamesa Bonda. * * * Szef wyszedł, przytulając mnie jeszcze calutką. Wślizgnęłam się do wanny. Leżałam w niej długo, mocząc ciało w ciepłej wodzie i ogromnej ilości leśnej piany. Byłam spokojna i pogodzona. Rozłożyłam się w fotelu, by słuchać peruwiańskiej muzyki w słuchawkach. Długo. Weszłam do łóżka, zmieniając przedtem pościel z zielonej na białą. Ułożyłam się wygodnie i niewinnie. Wtuliłam nos w pachnącą lawendą poduszkę. Lawendą przywiezioną z Prowansji, gdzie oczywiście byłam z Tobą, Marku... * * * No, pięknie, Moniko, pięknie. Zamierzasz może Markowi wysłać swoje zeznania. Powiedzieć o swoim zrealizowanym kaprysie. Przyznać się do biurkowo – redakcyjnego seksu. Obiecać poprawę i przyrzec, że grzech twój więcej się nie powtórzy. Na pewno liczysz na to, że Marek wybaczy i wszystko będzie, jak dawniej. Ale dobrze wiesz, że nie ma dawniej. Dawniej było i minęło. Nikogo nie skrzywdziłaś. Szef wniebowzięty i liczy na więcej, na stały romans. Spodobałaś mu się i od tej strony. Uwodził cię od dawna, a ty tylko udawałaś, że tego nie zauważasz. Wolałaś widzieć waszą wspólnotę w rozmowach o literaturze. Nie ma nic gorszego, Moniko, niż szef, który staje się twoim kochankiem, niż rozmowy o wspólnej pracy przeplatane seksem, niż wspólnota dusz i ciał z człowiekiem, który mógłby być tylko twoim dobrym kumplem. Wszystko się poplątało, Moniko. A raczej ty to poplątałaś, w dodatku całkiem świadomie i z przyjemnością. No i jak teraz wyglądasz? Jak sobie poradzisz? Nie możesz przecież czynić uników, a nie sądzę, byś zamierzała raz jeszcze przeżyć ze swoim szefem te skądinąd zdrowe, choć banalne uniesienia. To nie w twoim stylu. I zbędny problem. Nie rozpamiętujesz przecież tego, co było, ani nie wzdychasz, nie czujesz jego rąk, ani za nimi nie tęsknisz. Pamiętasz, że była rozkosz. Po prostu. Tak długa jak solidne kichnięcie. No, nie... zapędziłam się i próbuję umniejszać twoje doznania. Dobrze, bez porównań. Czy wiesz już, co zamierzasz? Czy wyreżyserowałaś sobie następną sytuację i rozmowę? Nawet tego nie zrobiłaś? Nie martwię się w takim razie o ciebie. To znaczy, że wejdziesz do redakcji, jakby nic nie było. Bo nie było, prawda? I uśmiechniesz się kolejnym uśmiechem. Po co ci taki szef, który nawet nie przypuszcza, że wielkie ciężarówki mogą wyjeżdżać z morza? Co innego Marek. On na pewno wie, że wyjeżdżają, może tylko nie wie dlaczego. Ale przecież Marek się dowie. Marek potrafi. Marek dla ciebie nawet taką ciężarówkę zatrzyma... Mam rację, Moniko? No, otrząśnij się już z tego zapatrzenia, weź głęboki oddech i wyłącz czajnik w kuchni. Nie słyszysz, że gwiżdże od kilku minut? Chciałaś zaparzyć kawę? Nie rób tego, już za późno. Nie zaśniesz. Zrób melisę z miętą. Tak właśnie. Grzeczna dziewczynka... 93 * * * Moniko, nie dziwacz. Wstań, podnieś się, weź kąpiel, wypij kawę. Przecież wiesz, że kawa postawi cię na nogi. Zobacz, tylko dwa kroki do kuchni, na tyle cię przecież stać. No, dzielna jesteś. Tak trzeba. Nikt ci nie uwierzy, że poranki, a właściwie południa są dla ciebie aż takim problemem. Dobrze, że nikt cię nie widzi teraz. Wyglądasz okropnie. Za godzinę będzie lepiej? Na pewno. I przestań wypisywać te bzdury! Napisz list do Marka, on czeka i się niepokoi. Odsłuchaj sekretarkę, zanim zaczniesz pisać. Telefonował już dwa razy. Jest zmartwiony, że nie przychodzą listy. Telefonował także do redakcji, mówiła ci przecież sekretarka. Czy mogłabyś nie płakać i nie myśleć ciągle o tym, jak się wyłamać z bezsensownego zamiłowania do porządku? Czy mogłabyś nie myśleć o tym, że umieramy zawsze nie w porę? Jeszcze nie toniesz, kochana. Nie uznawaj więc siebie za rozbitka, bo gdy tak uczynisz, odbierzesz sobie możliwość utopienia się z własnej woli. Woda. Oczywiście woda. Czyż Ofelia mogłaby zginąć w płomieniach? Musiała skończyć w wodzie, bo woda to głębia, bo człowiek to głębia i tylko głębia wód może stać się śmiertelnym żywiołem dla tych, którzy zagubili się w sobie. A może w swojej miłości, w swoich zwierciadłach? Paul Celan utopił się w Sekwanie. Do wody z kamieniami w kieszeniach weszła Wirginia Woolf. Czy lepiej ci, gdy tak myślisz? * * * Niepotrzebnie się izolujesz, Moniko. Dziczejesz coraz bardziej. Czyżbyś tego nie zauważała? Najwyższy czas napisać następny reportaż. Spotkaj się znów z tą zakonnicą, która trzydzieści lat spędziła w Afryce, i zobacz jak teraz, będąc 50– letnią kobietą, uczy się żyć inaczej u boku męża, przedsiębiorcy handlowego. Porozmawiaj z nią, dowiedz się, jaką tajemnicę skrywa jej Afryka. Dlaczego tak ze strachem o niej wspomina? Dlaczego jej wtedy błyszczą oczy? I jaki to jest błysk: tęsknoty czy lęku? Moniko, nie można tylko dziubdziać informacji do kroniki kulturalnej, przecież zawsze od tego stroniłaś. Nie mów, że się skończyłaś! Bzdura! Są okresy milczenia, to prawda. Każdemu się zdarzają. Musisz je zaakceptować i potraktować tak, jakby wkrótce miały zaprocentować czymś niebywałym w twoim życiu. Nie mów też, że niczego już nie pragniesz. Nie powtarzaj sobie w kółko, że nie jesteś lepsza od Marka. Co to znaczy: lepsza? Zupełnie straciłaś poczucie czasu, Moniko. Spadł śnieg. Zauważyłaś? Dlaczego piszesz swoje imię małą literą? Co się kręci? Co powtarza? Komu nie jesteś potrzebna? Sobie też nie? Zobacz, Ewka napisała do ciebie. Przeczytaj list, który od kilku dni leży na biurku. I nie wyrzucaj, do cholery, kwiatów od szefa do kosza! Cóż ci zawiniły kwiaty? * * * Przesadzasz, doprawdy, przesadzasz, do cholery, przesadzasz! Już patrzeć na ciebie nie mogę! Jaka nudna jesteś. Jaka brzydka z tą nudą. Dobrze chociaż, że uspokoiłaś Marka telefonicznie. Mogłaś jednak zadźwięczeć bardziej radośnie. 94 Jak myślisz, czy uwierzył w twoje rzekome wyjazdy i pracę ponad miarę? Kłamałaś przekonywająco. Czego się nie robi dla ukochanego i jedynego. Czyżbyś zwątpiła w jego miłość, a może w swoją? A już zupełnie mi się nie podobasz, gdy niszczysz swoje zdjęcia. Co za perwersja... tak chociaż trochę siebie uszkodzić, prawda? Jeżeli zrobisz to, jak Cesare Pavese, cóż się strasznego stanie? Na pewno przestaniesz pisać. Może tyle tylko. Ale ty ciągle przecież piszesz. Lubisz. Więc jednak coś lubisz. A w domu jeszcze dużo białych kartek. I zawsze można znaleźć pretekst, by przynieść następne. Dopóki są białe kartki, dopóty jesteś ty, Moniko. Jutro napiszesz list do Marka i do Ewki. No, dobrze... pojutrze. Tak, pojutrze napiszesz dwa listy. Spokojne, układne, zrównoważone. Jutro pójdziesz na kawę z szefem. Nie pójdziesz wcale? Chyba już do reszty zgłupiałaś! A cóż ci ten szef zrobił złego? Dostałaś tylko to, co chciałaś wziąć. Myślisz, że więcej? Nie przeceniaj ani siebie, ani jego. Jest miły i tobą zafascynowany. Dopóki stanowisz dla niego zagadkę, masz go dla siebie wtedy, gdy zechcesz. Trochę się zadurzył, ale nie komplikuje tobie życia. Nie użalaj się nad nim. Sobie też nie komplikuje. Zaręczam ci, że świetnie sobie radzi w domu, a nawet jest milszy dla żony, nie mówiąc już że – rozbudzony tobą – chętniej ją dotyka. Nie myśl, że marzy wtedy o tobie. Może trochę fantazjuje przed snem, ale bardziej o sytuacjach niż o konkretnej osobie. Nie złość się tak bardzo! Skąd mogę wiedzieć? Nie mogę. Podejrzewam. Ale skoro ty twierdzisz inaczej, zgadzam się z tobą. Ze mną, jak z grzeczną dziewczynką. Marku najukochańszy i jedyny, spadł śnieg. Jak szybko. Jeszcze niedawno przytulałeś mnie w słońcu. Nie lubię zimy, wkładania dodatkowych ubrań, pamiętania o rękawiczkach, pudrowania twarzy. Samochód sprawuje się dobrze. Ja też. Było gorzej, jest ciut lepiej. Nic nowego pod słońcem. Troszkę spowolniałam, ale to zrozumiałe. Jak długo można żyć na wysokich obrotach. Tego by żaden samochód nie wytrzymał, a cóż mówić o mnie. Zbieraj, proszę, wszystkie wycinki prasowe, najkrótsze choćby o was wiadomości, ulotki, reklamy i wszystkie obyczajowe ciekawostki. Także strzępy rozmów, zwyczaje na bankietach i towarzyskich spotkaniach. To się przyda do naszej wspólnej pracy. I oczywiście ciesz się z każdego swojego sukcesu, nie mówiąc już o sukcesach Waszego teatru. Byłam u lekarza, dostałam leki na spokojność i lepsze spanie. Nie musiałam zbyt wiele tłumaczyć, po prostu dostałam. Fakt, że zagrałam kobietę, której wiedzie się świetnie i wszystko się udaje. No, bo czyż jest inaczej? Drobna niedyspozycja nie powinna jej gmatwać planów zawodowych ani prywatnych. Właśnie dlatego wymówiłam się od lekarskiego zwolnienia. Ty najlepiej znasz moją w tym względzie teorię. Dopóki kręci się świat, to trzeba sobie dać szansę kręcenia się w nim. 95 Pozwalam się szefowi uwielbiać z daleka i czasami trochę bliżej. Ale nie za bardzo. Tak, by nikt nie miał niepotrzebnych złudzeń i nikogo nie krzywdził. Jest to pan w wieku, w którym miło mu pokazać się od czasu do czasu z młodszą kobietą, choćby nawet inni mieli szeptać po kątach. O szeptanie też chodzi, ludziom brakuje tematów do rozważań. W ich życiu pustki wiele, więc czemu nie pożerować na innych? A ja zawsze chciałam mieć kogoś, kto potrafiłby się mną opiekować i to w sposób do końca niejednoznaczny. Tylko nie próbuj poczuć się dotknięty. Ty jesteś najwspanialszy i jedyny, co do tego nie masz chyba wątpliwości. Mama się trochę o mnie martwi, więc przekonuję ją, że wszystko jest dobrze, a nawet bardzo. By tego dowieść, zaprosiłam ją do artystycznej kawiarni, gdzie gwar i szum, bohomazy najrozmaitsze, zresztą wiesz. Dla mamy było to coś nowego i atrakcyjnego. Wyobraź sobie, że zrezygnowała z lampki brandy na rzecz piwa, po którym się rozmarzyła, rozweseliła i rozleniwiła. Podejrzewam, że po powrocie do domu zaraz poszła spać. Może nawet zauważyła, że moje życie jest całkiem atrakcyjne, bo ze zdziwieniem obserwowała, jak wiele osób w różnym wieku macha mi ręką wesoło, a jej kłania się nobliwie. Dostałam list od Ewki. Biedna taka. Wystraszona swoją przyszłą rolą. I ze mną pojednana. To dla mnie ważne. Emocje nie powinny wziąć góry nad tym, co już od dawna zbudowane. Jeśli ma się rozpłynąć, to tak się stanie, bez patetycznych gestów, nie mówiąc o słowach. Smutno mi oczywiście, że nie wrócisz na wigilijną kolację. Żyję z nadzieją, że choć na sylwestrowo–noworoczną noc. Ale nie przejmuj się tym za bardzo. Obiecuję, że powtórzę tę wigilię specjalnie dla nas, w najdrobniejszych szczegółach. Wysyłam wycinki prasowe i książkę, o którą prosiłeś. Jurek telefonował do mnie. Odebrałam telefon, pogawędziłam trochę, ale nie pozwoliłam sobie zorganizować wieczoru. Było mu smutno, ale cóż, mi też jest smutno, a innych o nic nie proszę. Tak naprawdę, to nie potrzebuję innych. Nie chcę, by poczuli, że ich wykorzystuję tylko dlatego, by zabić swoje niepokoje. Najważniejsze jednak, że prosić można bezkarnie dopóty, dopóki ktoś inny równie bezkarnie może odmówić. Jurek to rozumie i wiem, że zatelefonuje znowu, by ofiarować się z pomocą, towarzystwem, by ode mnie też zgarnąć, co dobre dla niego. Marku, jak widzisz, jestem spokojna. Piszę mniej, ale to dlatego, że jest jak jest. Będzie inaczej, zapewniam. Niespodziankę w biurku też znalazłam. Kochany Mar. Wtulam się w Ciebie calusieńka. Twoja na zawsze Monika Ewko droga i okrąglutka, nastroiłaś mnie pogodnie swoim listem. Jesteś mądrzejsza ode mnie. Przyznaję i ściskam Twoją prawicę. Chyba obie najadłyśmy się szaleju, by tak dziwaczyć i humory pokazywać. Ale dosyć tego, masz rację. Najważniejsze, że czujesz się zdrowo i wchodzisz radośniej w swój nowy stan i obowiązki. To naprawdę krzepiące, co napisałaś. Aż mi uwierzyć trudno, że tyle w Tobie pozytywnego 96 myślenia, tyle postanowień, konkretów i jasno sprecyzowanych celów. Jakby nie Ewka do mnie pisała! Twoja historia staje się śliczna, więc niech się toczy aż do momentu i żyli długo i szczęśliwie. Potem już nie będzie o czym pisać. Chociaż, kto wie, może sztuka życia polega właśnie na tym, by było o czym i by pozostali wreszcie zrozumieli, że wszystko inne to marność i gonienie za wiatrem. U mnie też nie najgorzej. Pracuję solidnie i z widocznymi efektami. Raz pomysłów i energii do ich realizowania mam więcej, raz mniej. Marek wyjechał. Przeżywałam to rozstanie na sto różnych sposobów, ale, wiesz, to, co nas łączy, jest nie do zniszczenia. To (oprócz Mamy) jedyny constans w moim życiu. Będzie zawsze, bez względu na to, jak koturnowo brzmi. Muszę przechodzić przez małe piekiełka, by co raz nabierać pewności, że inaczej być nie może i że inaczej, to nie jest nasza opowieść. Piszesz, że nie chciałabyś tak kochać, jak ja. „Tak” to znaczy jak? Abyś nie myślała, że wszystko jest we mnie poukładane i idylla zapanowała w moim środku, wyznaję, co następuje: pozwoliłam sobie na seks z szefem. Mówię seks, nie romans. Tak, tak, nie mylisz się: właśnie wtedy, gdy Marek wyjechał. Nie od razu wprawdzie, ale nie termin jest ważny. Być może seks z szefem dojrzewał w czasie, by się spełnić, być może to wszystko wygląda głupio i banalnie. Być może. Nie wnikam. Oczywiście gardziłam tym, co robię, choć robiłam z premedytacją. Miałam świadomość swojego upadku i sprzeniewierzenia się zasadom, które uważałam za swoje, a jednak otworzyłam ręce i ciało, by wchłonąć obcego mężczyznę i zgarnąć go żarłocznie, by dać mu siebie rozpustnie i patrzeć z satysfakcją na żądzę w jego oczach. Może Marek odczuwał podobnie, gdy dawał upust swoim chuciom z chłopcem, którego imienia nie chcę poznać. Ani tego, który był, ani tego, który będzie... Pozwoliłam sobie na seks z szefem bez zobowiązań, oczekiwań I regularnego liczenia na więcej. Myślę, że to zdrowe podejście do faktu, który był się stał. I bynajmniej nie próbuję dorobić żadnej do niego teorii, ubrać go w kwiatki, sentymenty, romantyzmy i tym podobne duperele, które skądinąd uwielbiam, jak wiesz. Nie chcę też powiedzieć, że to z powodu samotności, opuszczenia itp. Bzdura! Drzemał we mnie kawałek wyuzdanej baby, której dałam przyzwolenie. Tylko tyle. Nie myśl, że mam wyrzuty sumienia, nic z tego. Nikogo nie skrzywdziłam. Jestem samorządna i żyję na własny rachunek. Świadomie. I nie pytaj jak było. Musiało być dobrze, skoro o tym piszę. Nic więcej nie powiem. Marek nie wie. Nie powiem mu. To moja prywatność, z którą sobie radzę i bynajmniej nie zamierzam go nią obarczać. Nie na tym polega nasza wierność, by zapomnieć o swojej seksualności wobec innych. Nie oburzaj się na wyrost! Przecież wiesz, że nie tak łatwo mnie namówić do seksu. W ogóle namawianie nie wchodzi w grę. Moje życie najlepiej o tym świadczy. I pamiętaj; nie czuję się gorsza. Może tylko lepsza z powodu, że wzięłam sobie mężczyznę, z którym umiałam to zrobić śmiało, bez zahamowań i z rozkoszą. To znowu nie tak często się w świecie zdarza, Ewko. 97 A więc wszystko dobrze: śnieg ciągle pada, kaloryfery grzeją prawidłowo, chomik jak zwykle sika w normie, a ja piszę list do Ewki–Marchewki. Znowu piszę. Do Marka już napisałam. Żyj spokojnie, rozglądaj się dookoła i podziwiaj Naturę w sobie. Nie zapominaj o mnie. Ciągle kwitnę i o Tobie myślę. Naprawdę. Dbaj o siebie i nie zapominaj o ciepłych majtkach. One teraz ważne. Monika PS Wiadomości z Zielonego Lasu: – Leonardo namalował tajemniczy nóż i dłoń, także pewien tajemniczy uśmiech. – Tołstoj nie opisał stosunków seksualnych Anny Kareniny z mężem i kochankiem; chciałabym wiedzieć, co znajdowała w jednym, a co w drugim; co odsłaniała z siebie dla jednego, a co dla drugiego. – Nietzsche wyznaje: To, co mnie nie zabija, czyni mnie silniejszym. – Czy moje życie ma sens, którego śmierć nie może mi odebrać? No, powiedz, czy ma? – Przyszedł nocą; zapukał w moje powieki i powiedział: – Jeszcze nie czas, kochana, jeszcze nie czas. – To niesamowite: nie cierpimy czegoś w swoim życiu, a potem odnajdujemy to samo w innej osobie i natychmiast zaczynamy ją kochać. – Ten chłopiec o wzroście wieży Elffia, ten Marek. – Saint Cortazar: ten kronopio, nawet po śmierci nie ma pewności, czy żyje się po to, by umrzeć, czy umiera, by żyć. – Ewko, ten chłopiec, Marek. – Ewko, Marek. – Był moment, że zatraciłam się w nim zupełnie. Czy teraz muszę zniszczyć jego, by siebie uratować? A może wystarczy zniszczyć siebie? – Dramat układasz, Moniko. – Dramat na miarę twojej ubogiej wyobraźni. – Och, jak to życie szybko przemija; układam wszystko równiutko w swoim domu, jakby rzeczy były częścią świata, który za chwilę się skończy; ale porządek musi pozostać. – A poza tym niedługo święta, już rozmyślam o prezentach, choince i karpiu, który wtedy smakuje tak, jak nigdy potem, ani przedtem. Monika * * * Moniko, jesteś dzielna. Spisałaś się na piątkę. Muszę ci to powiedzieć, bez względu na to, jak nie chcę. Trochę zbyt wiele pomarudziłaś w wiadomościach z Zielonego Lasu. Ale w sumie dobrze, spokojnie. Nie płacz, głupia. Nie płacz, słyszysz? Nie, nie krzyczę, tylko proszę. W porządku! Już się nie wtrącam, rób, co chcesz! Jutro będziesz miała zapuchnięte oczy i bladą twarz, która cię zdradzi. Nawet mocniejszy makijaż nie pomoże. Mam inny pomysł: melisa, tabletka. Dobrze, dwie tabletki. Trzy? Nie, nie zgadzam się. Wystarczą dwie. Kąpiel? Jak najbardziej. Byle szybko, raczej prysznic. Melisa, powiedziałam, nie alkohol. 98 Odstaw butelkę. Nawet kropelki. Nie pozwalam, absolutnie. Wystarczą dwie tabletki. Moniko, pomyśl: oczy zapuchnięte, cera blada, głowa...jeszcze głowa będzie ci pękać. Dobrze, już dobrze, kilka łez nie zaszkodzi. I do łóżka. Myśl o tym, że jeszcze nie czas, nie pora, a przecież wiesz, że jest czas rodzenia i umierania, jest czas siania... Jeszcze nie czas, Moniko. Ale rozmyślać możesz, pozwalam. Już niedługo, Marku. Czy coś się wtedy zmieni? Nie, nic, zapewniam. Będzie tylko tak, jak powinno: każde z nas na swoim miejscu, a w dodatku razem. Będziesz mnie musiał trochę na nowo ucywilizować i oswoić. Jestem pojętną uczennicą, która z zapałem podda się wpływom takiego jak Ty nauczyciela. Piszesz, że dziwi Cię moje opanowanie, nie wróżące niczego dobrego. Nic biedniejszego, mój drogi Marku. Myśląc podobnie mogłabym napisać, że dziwi mnie Twój niepokój i rozdygotanie bardziej niż kiedyś Twoja osoba. Widać go w każdym zdaniu, nawet w charakterze pisma. Dlaczego jesteś niespokojny, skoro wszystko układa się dobrze i u Ciebie, i u mnie? Złe wróżby nie dla nas. Widzisz, Marku, jest taka granica w codzienności, po przekroczeniu której wpływa się w ciszę. Właśnie się do niej zbliżam. Tobie polecam też jej szukać. Jak długo bowiem można się męczyć? Najwyższy czas przestać się oszukiwać i owijać w bawełnę. Teraz już żaden cios nie może mnie zranić, nawet gdyby się zdarzył. Zamiast więc snuć czcze domysły, uzbrój się w cierpliwość i wracaj stęskniony, by spędzić ze mną sylwestrową noc. Twój pomysł wydaje mi się być najlepszym. Przygotuję wszystko, jak piszesz. Już dziś wysyłam telegram z prośbą o rezerwację pokoju w naszym ulubionym pensjonacie. Przyjadę tam dwa lub trzy dni wcześniej. Oczywiście nie pójdziemy do żadnego lokalu, wystarczy nam piękny pokój, który stanie się jeszcze piękniejszy, bo ja o to zadbam. O inne sprawy też. Szampana wypijemy na plaży, nie może być inaczej. Wszystko więc, Marku zaplanowane. Brakuje tylko nas. Miło mi, że myślisz o mojej mamie. Też o nią dbam. Święta spędzimy razem, od śniadania do późnego wieczoru. Na noc będę wracała do siebie, choć spodziewam się protestów. Ale poradzę sobie z nimi, jak nieraz. Sylwestrową noc i kilka dni potem mama spędzi ze swoją przyjaciółką. Niech więc bogowie się do nas uśmiechają. Poza tym u mnie zwyczajność. Spotkałam się z Jurkiem. Trajkotał sympatycznie, choć nie wydaje się być ani szczęśliwym, ani nieszczęśliwym. Lubi opowiadać, więc dałam mu tę sposobność, bez której sama mogę się obywać. Tylko w stosunku do Ciebie pozwalam sobie na więcej. Ale Ty, to Ty, Marku, i nic już nie zmieni naszego rozpasania, które skądinąd jest wielką przyjemnością. Stworzyliśmy je dla siebie i można powiedzieć, że karmimy się teraz swoim własnym dziełem. 99 Dbaj o siebie, kochany i pamiętaj, że kocham Cię jak nikt i nigdy. Do widzenia, Marku. Przyfruwaj szczęśliwie. Śnij choinkę, zapach lasu i dźwięki świątecznych dzwonów. Czasami mnie. Twoja Monika PS Świąteczne kartki wyślę także w naszym imieniu. Pozostaw mi tę przyjemność. Monika * * * Normalny człowiek przez cale życie nie robi tego, na co ma ochotę. Taką rozkosz sprawia mu obowiązek. Im lepiej udaje mu się nie być sobą, tym więcej mu płacą. W wieku 65 lat normalny człowiek idzie na emeryturę. Ma wreszcie czas dla siebie, ale niestety, siebie zapomniał. Heinar Kipphardt Młodziutka, lubiana przez wszystkich pielęgniarka, Viola, przyprowadziła nową pacjentkę. Blada, duże wystraszone oczy. W pokoju zabiegowym dokładnie sprawdza się przyniesione przez nią rzeczy. Nie ma żadnych leków, ani ostrych narzędzi, a więc w porządku. Viola pokazuje oddział: tu łazienka, na noc zamykana, tu ubikacja, tam świetlica, a tutaj pokój, samodzielny, podkreśla i uśmiecha się znacząco. – Po zastrzykach pani łatwo zaśnie, a potem wszystko ułoży się samo – mówi. * Podała tylko swoje imię. Magdalena. To było jedyne słowo, jakie zamieniła ze mną w ciągu całego tygodnia. * Magdalena śpi całymi dniami. Budzi się tylko po to, aby zejść na posiłek. Zjada go powoli i wraca. Czasami zatrzymuje się przy swoim łóżku i tkwi tak nieruchomo przez kilka minut, jakby się zastanawiała, czy wykonać jeszcze ten dodatkowy wysiłek i wejść do niego. Czasami patrzy w okno. Dalej z nikim nie rozmawia i nie pisze, chociaż w pierwszym dniu pobytu w klinice zapisała kilkanaście kartek, które skrzętnie upchnęła w kopertę. * Karol jak zwykle pełen energii. Zanosi, odnosi, przynosi. Ochoczo usługuje innym, nalewa herbaty, rozmawia z kucharką. Jest głośny, czasami nawet krzykliwy, ale to nikomu nie przeszkadza. * Leki trzeba połknąć w obecności pielęgniarki i popić obficie. Żadne wykręty nie pomogą – 4 brązowe, 2 białe w polewie i bez, jedna pomarańczowa i jeszcze krople. Krystyna się chwali, że dawniej potrzebowała całej szklanki napoju, aby popić aspirynę rozłupaną na cztery kawałki. Teraz wykonuje tylko jeden sprawny gest i wszystkie tabletki przechodzą bez oporów, nawet bez popijania. 100 * W zabiegowym młody pacjent wykłóca się z pielęgniarką. Nie godzi się na pobranie krwi, bo jeszcze nie umył zębów. Pielęgniarka nie daje się długo prosić i zgadza się, aby tę czynność wykonał najpierw. Pacjent ma rację, jak klient. * Atrakcja każdego dnia: wizyta lekarzy o godzinie 9.30. A potem, jak zwykle, przyjdzie Irenka i opowie po raz setny o swoim raku z przerzutami oraz o guziołku na prawej piersi, zrobił jej go taki jeden, no kolega, bo ją uszczypnął. Wszyscy są znudzeni tymi opowiastkami i nie ukrywają zniecierpliwienia. Tylko ona traktuje swoje somatyczne dolegliwości poważnie. * Tomek jest wiecznie niezadowolony. Czeka tylko chwili, kiedy przyjdzie profesor, a wtedy, nareszcie, wyrzuci z siebie wszystko. Najważniejsze, aby w tym dniu był w formie. Tomek prowadzi własny wykres temperatury i skoków ciśnienia. Nikt go nie oszuka. Nie może spać. Mimo leków. Pielęgniarki wprawdzie twierdzą, że śpi, ale oczywiście kłamią. Kto może wiedzieć lepiej od niego? Jeżeli nawet mu się zdarzy zdrzemnąć, to na krótko. Dlatego zaraz po przebudzeniu idzie meldować dyżurującej, że zasnąć nie może. Jeżeli się lepiej czuje, opowiada o swoich marynarskich przygodach. Zawsze znajduje słuchaczy w przeciwieństwie do Irenki. Oczy mu wtedy błyszczą, uśmiechają się do wspomnień. Tomek jest znów tym, kogo się wita z radością i na kogo się czeka z utęsknieniem. * Charakterystyczne: ciągłe poszukiwanie papierosów i ciągły ich brak. Widzę te sceny codziennie i porównuję z tymi, jakie oglądałam w filmach. Mistrzem w wyłudzaniu papierosów od studentów jest Roman. Przywieziono go tutaj w pasach, zaraz po zdanym egzaminie. Pacjenci do tej pory podziwiają jego popisowy „odjazd”. Jest niespokojny, wszędzie go pełno. Ciągle pyta o godzinę. Pali jednego papierosa za drugim. Czeka na dziewczynę. Wysłał już dwa listy z prośbą, by go odwiedziła. Może jej egzamin nie poszedł i się wstydzi. Ale kogo? Jego? Dzisiaj w nocy Roman nie mógł zasnąć. Wlazł za Anią do ubikacji, pytając czy jej nie przeszkadza. Chciał tylko porozmawiać. * – Popatrz, jaka się cisza zrobiła – mówi Tomek. – Kto to widział, aby w domu wariatów taka cisza była? Uśmiecha się do mnie konspiracyjnie. Korytarz na oddziale „A” – zamkniętym, bez klamek, w pawilonie pierwszym ma 42 metry. Tomek go zmierzył po to tylko, aby wiedzieć, ile kilometrów robi w ciągu dnia. Przemierza więc ten korytarz miarowym i szybkim krokiem, aby kości się nie zastały. Krystyna też chodzi energicznie – tam i z powrotem, trzymając ręce w kieszeni spódnicy. Dzisiaj po raz pierwszy włożyła swoje ubrania. Przytyła od tej 101 bezczynności. Chciało jej się umyć głowę. Nawet siostra oddziałowa ją za to pochwaliła. Jadwiga spaceruje dostojnie. Czasami chodzi również Olek z Romkiem. Reszta pacjentów obserwuje spacerowiczów ze swoich łóżek. Bardziej mnie wzrusza widok pacjentów wyprowadzanych na mroźne powietrze pod kontrolą psychoterapeutki. Wszyscy chodzą w kółko. Panie z oddziału „B” – otwartego – są ubrane elegancko. Kapelusz na głowie, torebka w ręce. Pełny ekwipunek potrzebny na wybiegu o długości 50 metrów. Tomek zmierzył. Tomek był niedawno na prawdziwym spacerze. Dostał przepustkę, umówił się z żoną. Zaplanował spacer dokładnie, narysował trasę, zaznaczył na niej również restaurację, do której wstąpią na obiad. Wrócił ze spaceru po dwóch godzinach, za to z gotową diagnozą: – Tutaj powinna być moja żona, nie ja. – Obiad zjadł w klinice. Wieczorem powiedział, że rezygnując ze spaceru zaoszczędził żonie niecierpliwego spoglądania na zegarek. * W palarni nie kończące się rozmowy o samobójstwie. Aśka jest estetką. Chce, aby było ładne. Tylko ładne i skuteczne. Umówiła się z Danutą. Razem będzie przyjemniej. Można potrzymać się za ręce. Gdy tylko stąd wyjdą, pojadą w góry, tak w góry...Tam ich nikt nie znajdzie. Będą podziwiać szczyty, popijając szampana i jedząc zgromadzone od dawna tabletki. Ania mówi, że już się nie da nabrać na tabletki. Zjadła ich wystarczająco dużo, a i tak ją odratowali. Tak samo twierdzi Krzysztof. To już jego trzecia nieudana próba. A tym razem już naprawdę nie było żadnej furtki. * Fragment rozmowy: – Zdecydowałaś się przerwać milczenie? To dobrze rokuje... – Nie planowałam milczeć. – Więc dlaczego? – Cisza się we mnie stała i dlatego. – Teraz jest głośniej? – Nie głośniej, zwyczajniej. – Przedtem było nadzwyczajnie? – Jasność była i zachwyt, bo nareszcie zobaczyłam i zrozumiałam. Wiedziałam po co i dlaczego. – Teraz też wiesz? – Teraz nie muszę wiedzieć, nie ma we mnie takiej potrzeby, nie uzależniam od tej wiedzy swojego życia. Nie stawiam wszystkiego na jedną kartę, by się dowiedzieć. – Wtedy postawiłaś? – Samo się postawiło. – Opowiesz dokładniej? – Nie ma o czym. 102 – Chciałbym wiedzieć. Myślę, że powinnaś spróbować, skoro to stało się aż tak ważne. – Nie potrafię. Każde słowo jest puste i nie odda magii sceny, kiczowatej sceny. – Ja też lubię kicz. – I wspaniałe, ogromne ciężarówki, które wyjeżdżają z morza o zachodzie słońca? – Dlaczego wyjeżdżają? – No, właśnie. – Nie potrafisz wytłumaczyć? – Nie. – A wtedy potrafiłaś? – Już mówiłam. Nie słuchasz mnie uważnie... wtedy wiedziałam! i koniec. Słowa nie byty potrzebne. Była jasność i radość. – Radość? Nie czułaś się nieszczęśliwa? – Zwariowałeś? Ja nigdy nie byłam bardziej szczęśliwa. – To w takim razie dlaczego połknęłaś aż tyle tabletek? – Ile? – Wystarczyłoby, gdyby Marek cię w porę nie znalazł. – Nie musiał mnie szukać. Byłam na pewno w łóżku. – Tak. Tylko piętro niżej, a samochód na plaży. – Na skraju plaży. – Ale dlaczego? – Wszystko musisz rozumieć? Wszystko wyjaśnić? To w końcu ja powinnam pytać dlaczego, a ty wyjaśniać...Tego nie trzeba wyjaśniać. To jest jak obraz. Nawet Picasso się buntował przeciwko tym, którzy chcą rozumieć jego obrazy. Sam nie był w stanie rozumieć wszystkich znaczeń, jakie im nadawał, podobnie, jak nie musiał rozumieć śpiewu ptaków i zapachu kwiatów. – Tak, ale Picasso z powodu obrazów nie łykał tabletek i nie zostawiał samochodu na plaży, Magdaleno. – Na skraju plaży... * Pani Iwona przez dwa dni z rzędu wyczekiwała przy drzwiach, wołając swoją córkę. Chciała iść do domu. Była ubrana, trzymała torbę w ręku. – Pani Iwonko – mówił Tomek – niechże pani będzie rozsądna, do cholery, bez obrazy, przecież nikt pani stąd nie wypuści. Niechże pani to zrozumie, do cholery, bez obrazy, uspokoi się, choćby ze względu na swój wiek. * – Jakże ja nienawidzę tej uduchowionej miłości, mimo ze taka piękna – mówi Aśka. – Przyszedł z całą swoją poezją, z tym całym świństwem i wciągnął mnie w błoto. W błoto, pojmujecie? A potem odszedł, bo nasze dusze nie mogły się zespolić. 103 * Robert ma brata na oddziale „B” – piętro wyżej. Przyszedł do kliniki w tydzień po nim. Spotkali się na śniadaniu, grzecznie wymienili ukłony, podali sobie ręce i każdy usiadł przy osobnym stoliku. * Ania nie chce stąd wyjść. Nie widzi dla siebie miejsca w tamtym, zewnętrznym świecie, wśród małych ludzi i małych spraw, jak to określa. Jej niebo się zawaliło i teraz nie odczuwa ochoty nawet na to, by go zasklepić w marzeniach. Mówi, że jej powrót do normalnego życia będzie kolejną klęską. Mówi, że to życie – bycie – trwanie tutaj to wspaniały azyl, w którym nikt nie pyta, co robisz, tylko o czym myślisz, jaki masz nastrój, o czym śnisz. * Robert napisał wiersz: Oddział „A” (fragment dialogu) – więc zrób po prostu odjazd lecz ja stąd nie wyjdę na urlop ani na przepustkę wolę oddział zamknięty tu nie ma klamek – lecz jak już wyjdziesz zobaczysz z tamtej strony też nie ma klamek które by otworzyły ci drzwi do miasta do przyjaciół wszystkie drzwi otwarte a za nimi pustka – więc zrób ten odjazd jeśli musisz pojedź do Las Vegas albo do własnego domu albo do wymiętych książek które sypią się popiołem do swojej własnej kliniki – lecz jak już wyjdziesz nie dziw się miękkim uściskom dłoni rękom bez kości uśmiechom 104 bez radości jednak spróbuj tam zostać nim zrobisz ten odjazd odjazd to u nas znaczy * – Tak, tak – mówi Tomek – nie dziw się miękkim uściskom dłoni i rękom bez kości... Świetnie powiedziane. * Magdalena zagląda do palarni. – Ależ tu nadymione i wychodzi. Wraca do swojego pokoju i pisze. – Ona chyba się gorzej czuje – komentuje Aśka. * Fragment rozmowy: – No i jak się czujemy? – Przyszłam sama, nie próbuj mi czegoś sugerować. – Wszystko dobrze? – Wszystko? Nie dziwacz. Po prostu, nieźle. Mógłbyś mi zmniejszyć dawkę leków. Mam kłopoty ze wzrokiem i wszędzie zasypiam. – O to ci przecież chodziło. – Wczoraj, nie dzisiaj. – Świetnie! Ta odpowiedź dobrze rokuje. – Sralis mazgalis referendis duptis ars cameralis... Jak ta odpowiedź rokuje? – Bardzo dobrze. Może chcesz wyjść do domu? – Nie. Mam jeszcze coś do zrobienia. – Nie strasz mnie... Może chcesz zobaczyć Marka? – Nie. – A listy od niego przeczytać? – Nie. – Magdaleno, to do ciebie niepodobne... Wstydzisz się? – Kogo? Marka? – Raczej tego, co się stało. – A co się stało? – No, wiesz, wprawiasz mnie w zakłopotanie... – To błąd mój drogi, błąd w sztuce... nie dopowiem jakiej... – Błędy to ty popełniasz, zobacz jakie. Masz tu raport z nocnego dyżuru. Stoi czarno na białym: Pacjentka maniakalnie pisze... No i jak mam w tej sytuacji myśleć o tym, by cię wypisać? – Nie myśl jeszcze. Dobrze mi tu. – Ta odpowiedź źle rokuje. – Za kilka dni mi będzie tutaj gorzej... – To już lepiej. 105 – A listy od Marka zabierzesz? – No, mogę mu zrobić tę przyjemność. * Tomek jest zadowolony. Nareszcie wygarnął profesorowi wszystko, co od dawna zamierzał, a wyjątkowo dobrze mu się mówiło. I na tę rudą siostrę też naskarżył – nie chciała mu przecież zmierzyć ciśnienia wieczorem, ani nie uwierzyła w to, że on całą noc znów nie spał. * Irena zrozpaczona. Wszystko przez tego raka, z przerzutami, albo w żołądku jest i dlatego jej ciągle niedobrze, albo może w tym guziołku na prawej piersi, zrobił jej go ten, no... * * * Marku, przeczytałam Twoje listy. Dziękuję. Dziękuję również za opiekę i osobny pokój w klinice. Wiem, że to Twoja zasługa. Nie mówiąc już o Marku, psychoterapeucie, Twoim przystojnym imienniku i jak się dowiaduję przyjacielu z dawnych szkolnych lat. To wszystko piękne i takie, jakby tylko na mnie czekało. To Los, bo przecież nie banalny przypadek. Przypadek, jak pamiętasz, nie jest koszernym słowem. Dziękuję Ci, Marku, również za opiekę nad moją mamą. I za to, że oszczędziłeś jej szczegółów mojej niecnej rozpusty. Jak dobrze, że i z Ciebie świetny gracz. W skrytości ducha podejrzewałam, że zawsze mogę na Ciebie liczyć. Sprawdziło się. Wybacz, że zamilkłam. Ostatnio zbyt wiele słów nagromadziło się we mnie. Dałam im wprawdzie upust, o czym nie wiesz, choć wszystkie były kierowane do Ciebie. Po prostu ich nie wysłałam, aby oszczędzić Ci obrazu mojego rozmemłania, którego, jak wiesz, w sobie nie cierpię. Wybacz mi więc tę niedyspozycję. Nie po to proszę o wybaczenie, bym czuła się gorsza, mniej warta, czy coś w tym rodzaju. Błądzimy, Marku, po różnych manowcach, czasami są one cudne, co pozwala nam tym bardziej dostrzegać zalety życia prostego. I niech tak będzie. A będzie. Zapewniam. Miło mi, że zadbałeś o wszystkie moje sprawy. Także uważam, że mój szef jest przemiłym i całkiem do rzeczy panem. Tym niemniej cieszy mnie, że i Ty to dostrzegłeś. Nie dziw się. Nie mógł Cię potraktować inaczej, jak miło i przyjaźnie. Jesteś przecież moim Markiem, a on jest moim szefem. Wszystko na swoim miejscu, kochany. Każdy dla siebie, a Bóg przeciw wszystkim, Marku. Rozmawialiśmy o tym nieraz. Z mojej przyczyny (nie powiem: winy) przesunęła się w czasie nasza kolacja wigilijna i noc sylwestrowa. Nie szkodzi. Wszystko będzie, jak zaplanowaliśmy, tylko w innym miejscu. U nas. U nas w domu. Proponuję w takim razie kolację wigilijną w moim mieszkaniu (zadbam o wszystko), a noc sylwestrową tam, gdzie Ty zechcesz (zadbasz o wszystko). Najważniejsze, aby kawa po tej nocy 106 była w Twoim domu i w Twoim łóżku. Do szczegółów jeszcze wrócimy. Odwiedzaj moją mamę, proszę. Wymyśl jakieś spotkanie, jakąś kolację w pięknej restauracji i żeby było inaczej niż zwykle. Mama będzie zadowolona. Gdy nas zobaczy razem, uwierzy we wszystko, w co zechce. Gdybyś jeszcze był tak śliczny i przekazał notatki, które załączam, mojemu szefowi... Byłabym wdzięczna do końca jutrzejszego dnia. Wytłumacz mu, że nie mam maszyny do pisania. Ale on to na pewno zrozumie, jak również i fakt, dlaczego musiałam spędzić w tej klinice trochę czasu. Powiedz mu też, że nie wymyśliłam tytułu dla tego reportażu. Niech on wymyśli. Na pewno to dla mnie zrobi. Powiedz, że go proszę. Ściskam Cię najczulej. Twoja na zawsze Monika PS Bardzo dobrze, że nie pisałeś do Ewki i nie przekazywałeś jej żadnych wiadomości z Zielonego Lasu. Sama to zrobię wkrótce. Monika Ewko droga, wybacz, że zbyt długo kazałam Ci czekać na list i to w sytuacji, gdy kontakty nasze mają szansę na ponowne zacieśnienie i rozczulenie. Z Twojego listu wnioskuję, że jest to możliwe, co mnie cieszy i ochoty do pisania dodaje. Miałam małą potyczkę z ciężarówkami (to poetycka metafurka), w związku z czym poturbowana zostałam, a raczej poturbować się pozwoliłam, nie tak jednak, by się nad sobą roztkliwiać, ani by innym na to pozwolić. Odnalazłam jednak dobre strony tego incydentu, gdy zobaczyłam, że gdyby nie on, nie miałabym krótkiego i niespodziewanego urlopu od pracy, od siebie i od listów. Przy okazji poznałam wielu ciekawych ludzi, w tym młodego poetę z iskrą bożą w oku i nieodłącznym papierosem w zębach. Tego ostatniego, od czasu, gdy przestałam palić, nie pochwalam, ale też nikogo nie pouczam, bo rezultaty są zazwyczaj odwrotnie proporcjonalne do pedagogicznych wysiłków. Poznałam również lekarza, o tym samym co Marek imieniu, który gawędził ze mną sympatycznie, a nawet, ku mojemu zgorszeniu, ale jak na lekarza przystało, próbował diagnozować moje chandry, nadając im wymyślne medyczne nazwy. Nie wybraliśmy dla mnie jednak żadnej, by urzędowej mocy chorobom nie przydawać i by dać im szansę, tak, jak każdej chandrze, po prostu przyjść i po prostu odejść. Marek wrócił stęskniony i kochający. Przygotowałam mu niespodziankę trochę inną niż zamierzałam, tym niemniej równie atrakcyjną, czym przekonałam go absolutnie, że ze mną się nudzić nie będzie. Ćwierkamy sobie teraz jak dwa wróbelki albo jak dwie papużki nierozłączki. Całkiem to pięknie wygląda i innych ze wszech miar zastanawia. Póki co, jestem ciągle wierna zasadzie, by nic w naszym życiu nie zmieniać i cieszyć się tym, co kwitnie. Niepotrzebnie zadajesz pytania, co chcę wiedzieć o Twoim życiu. Oczywiście wszystko, ale też tyle, ile Ty mi zechcesz powiedzieć. Nie wiem, czy powinnam zadawać pytania wprost, ale może o to właśnie Ci chodzi i łatwiej Ci będzie odpowiadać, gdy je zadam. Przyznam jednak, że trochę mi dziwnie i nieswojo. 107 Wiem, że ciążę znosisz dzielnie, ale chciałabym wiedzieć, jak to jest, gdy się nosi życie, jak to jest nie od strony fizjologicznej, ale od psychicznej? Jak czujesz dziecko? Czy z nim rozmawiasz, czy mówisz mu dzień dobry, dobranoc, nie rób tak, wytrzymaj jeszcze trochę... Chciałabym wiedzieć coś o Twoim mężu albo raczej o Twoim do niego stosunku albo o Waszym wzajemnym stosunku. Jeszcze chciałabym wiedzieć, jak to jest, gdy tak nagle wszystko się zmienia i co będziesz robić w przyszłości... Wychowywać dziecko, to pewne, ale co jeszcze tylko dla siebie i tylko z sobą. Co z poezją w Tobie i wierszami, które z niej wynikają? Od dawna niczym się nie pochwaliłaś... Zapytałam, jak widzisz... Twoje listy są serdeczne, ale ugłaskane. Jeżysz się tylko wówczas, gdy udzielasz mi reprymendy, gdy się gorszysz i mnie oceniasz. Czy zauważyłaś, że tak właśnie postąpiłaś? Nie mam Ci tego za złe, ale też za bardzo nie rozumiem Twoich obiekcji. Dźwigam swoje życie tak odważnie jak potrafię, a nawet jeszcze odważniej. Za każdy swój kaprys sama odpowiadam, bez względu na to, jakiego jest gatunku. Nikogo nie krzywdzę. Powiedz więc: co robię złego, komu? czemu? się sprzeniewierzam? Tablice kodyfikujące oczywiście mam. W sobie. Dlaczego, Ewko, próbujesz do mnie mówić z pozycji kogoś lepszego i bardziej prawego? W czym lepszego i prawego? Nie sprowokujesz mnie aż do tego stopnia, bym Ci zadała bardziej szczegółowe pytania. Jednak pozostawiani je pod rozwagę licząc, że emigracja i wszystko inne nie odebrały Ci umiejętności wnioskowania, trzeźwości spojrzenia ani nie zapędziły w klatkę, w której nie ma Twoich własnych, szlachetnych spojrzeń i mądrych, wyważonych słów. Zbyt jesteś surowa dla mnie, Ewko. Tak czuję. Jakby wszystko w moim życiu było z gruntu niemoralne i zepsute, a wszystko w Twoim szlachetne aż do znudzenia. Jakby Twoja poezja była sto razy ważniejsza niż moje artykuły. Nie odbieram wagi Twoim wierszom, ale nie pozwolę umniejszyć jej swoim reportażom i wywiadom. Powiedz (jeszcze jedno pytanie) co trzeba zrobić, by uwić sobie gniazdko, uładzone, bezpieczne, akuratne, akceptowane przez wszystkich? Jaką część siebie trzeba wykastrować? Jak wykastrować, by było bez bólu? A jeżeli z bólem, to za jaką cenę i w imię czego? Nie po to pytam, by odpowiedzi wykorzystać dla siebie i by się nimi karmić. Teoretycznie też lubię wiedzieć, a przynajmniej chciałabym rozumieć. Chciałam. Chciałam napisać list bez zgrzytów, pogodny i przymilny. Nie wyszło. Nie przypuszczam jednak, by warto było pisać inne listy. Myślę tak: że wypadłyśmy z formy. Albo jeszcze inaczej: nigdy jej dla siebie nie wypracowałyśmy, przynajmniej w listach. Gdy byłyśmy na wyciągnięcie ręki, wszystko było proste. Spojrzeniem, dotykiem, gestem można było wyprostować niewiadomą, rozwiać wątpliwości. Gdy tego zabrakło, miotamy się od groteski po tragikomedię i farsę. Czegoś w tym brakuje. Nie chciałabym krakać, że nigdy nie było. I tym optymistycznym albo tragikomicznym akcentem kończę list, Ewko. 108 Jednego możesz być pewna w naszym bałaganie: podziwiam Cię za odwagę. Za to, że chcesz być matką. I nieważne już, czy Ty o tym zadecydowałaś, czy Bóg. Ale Ty masz odwagę, której Ci musi wystarczyć co najmniej na osiemnaście lat. Tego Ci życzę, Ewko. A wszystko inne to dmuchawce, latawce i wiatr. Monika PS Wiadomości z Zielonego Lasu: – Nic z tego, nie będzie; poczekam na odpowiedzi; w Lesie za bardzo się obnażam i nie mam pewności, czy to Ciebie nie wprawia w ...nie wiem w co. oczywiście Monika – Och, zapomniałam dodać: chomik sika prawidłowo.