Jerzy Górzański Święty brud Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Małgorzacie To jest święty brud i nigdy nie należy oddawać go do prania. (Paterne Berrichon – o madrasie, który nosił w szpitalu marsylskim Artur Rimbaud) 5 Piękne cienie Piękne cienie Wojciechowi Malczewskiemu z podziękowaniem za „Zmory” Nie byłem wybrańcem. Moje oczy widziały wszystko. Nie mogłem odwrócić głowy. Nie mogłem zamknąć okna, (Zresztą niewiele by to dało) Jak się zamyka książkę, Która przynosi ulgę po wielkim zmyśleniu. Przechodzili po drugiej stronie ulicy, Przemykali pod betonowym ogrodzeniem, Za którym kwitło zielsko – mój codzienny busz. Ten chudy, jeszcze objęty słonecznym blaskiem, zrywał z siebie pokrwawioną koszulę, nie znałem jego imienia, nie rozumiałem, skąd się bierze gwałtowność gestów, czy rzeczywiste są groźby przyszłości, czy tylko symboliczne udziały w przedstawieniu losu, tamten w szkolnym mundurku, z dłońmi zasieczonymi rózgami, ciągnął za sobą długie wstęgi bandaży, chcesz, to ci opowiem o nim, mówiła Lili – córka sąsiadów – dziwne imię i krople potu na nosie, oczy rozwarte w zdziwieniu, a ich kolor jak skóra źrebaka migotał bez ustanku, odejdź, Liii, mówiłem, chcę to widzieć sam, zrozum, od tego zależy wszystko, szkoda, mówiła Lili, szkoda, wiem o nim tyle, ale już nadchodzili inni, ten półnagi, z kuchennym nożem, wykrzykiwał imiona biednych i pokrzywdzonych, nie był to Dostojewski, nie znałem tego straszliwego poniżenia, jakie ofiarują nam bliscy, i jeszcze straszliwszego przebaczenia, które jest jedynie zachowaniem koniecznej równowagi, szła też dziewczyna, niemal dziecko, z dużym brzuchem wypiętym do przodu, zdrajcą romantycznych uniesień, szła pod słońce, powoli i majestatycznie, aż ją wessał cień mojej kamienicy. 6 Nigdy nie byli moją własnością. Ani ten wychudły pies, który uszedł hyclom. Ani ten wieprz, który uciekł z pobliskiej rzeźni, Naznaczony czerwonym krzyżem na grzbiecie. Byli słoneczni do obłędu, A potem ginęli w cieniu i nigdy nie wracali. Gra światła? Łagodna przemoc cienia? Moment mistyczny? Halucynacje rozgorączkowanej głowy? Nie wiem, nie jestem pewien, Czy to był początek, czy to był koniec. Mani o zmierzchu zapalał gazowe latarnie. Słychać było muzykę ustnej harmonijki. Ciężka głowa opadała na kamienny parapet. I skok wielkiej śruby obracał sny nierzeczywiste. 7 Portret zbiorowy starego poety i jego żony Krzysztofowi Kwaskowi – Pan jest modernistą, A nawet mistykiem. To uspokojenie frazy Trochę mnie kłopocze – on mówi I gładzi poręcz fotela długimi palcami. Pomiędzy moim doświadczeniem A jego doświadczeniem była noc. I jego żona, która swoją młodość Poświęciła służbie literatury, Uśmiechnięta i czuła na komplementy. – Ma pani ładną suknię. – Która to już godzina ? – Jeszcze wczesna pora. – Może herbaty ? I żegluje z wdziękiem staromodnym W stronę kuchni. Boże, te kuchnie przejdą do historii, Uczyć będą pokory przeklętych poetów. Kuluary biblioteki. Zaplecze natchnienia. Obrazy formistów – melancholia zwierzeń – Szereg bitew, z których wyniesiono ciała przyjaciół. Północ tak blisko, Że chciałoby podnieść się z szezlonga I wyjść wraz z duchami całej awangardy. – Pan ma ręce czyste. A moje... – on mówi I zaciska palce na ciemnej politurze drewna. Pomiędzy moim doświadczeniem A jego doświadczeniem była noc. – Ja, proszę pana... Zaczynam jak nowicjusz W angielskim nieco stylu – „Full of high sentence, but a bit obtuse”; I milknę, gdyż wchodzi piękna żona Z parującą filiżanką herbaty, Jak gdyby wracała z przyjęcia u Prousta. – Zaparzyłam świeżą. – Papiery zżółkłe. Roczniki przedwojennych pism. Fiszki, bibeloty – stara gwardia, Co umrze pierwej, niż się podda w boju. – A zatem co skłania pana ku pisaniu? Potrzeba czy zachwyt? 8 Pan jest za kulturą czy za barbarzyństwem? – On mówi i dłoń się kurczy przed najazdem Hunów. Pomiędzy moim doświadczeniem A jego doświadczeniem była noc. I jego piękna żona wciąż się uśmiechała, A jej oczy, przyćmione zmęczeniem i nudą, Wyrażały to, co chciały wyrazić – Były pragnieniem pamiętającym ulotne szczegóły. – Jestem za miłością – Mówi cicho i odwraca twarz Ukazując bladą połowę dziewczęcości Przysypaną pudrem, błękitem i różem. Bo skoro brak jest potwierdzenia Dla naszych wiecznych uczuć i pożądań, Należy milczeć tak, by odpowiadali inni. Czas poniżenia będzie trwać stulecia. Pająk biegnie po złoconym grzbiecie książki. Pali się lampa pod muślinowym abażurem. Zatarty rysunek parowca w-załamaniu muru. Trzeba wyjść na palcach. Smak herbaty to smak jej pocałunku. 9 Mglisty dzień na drodze pod Jeziorną Zdarzenia są tylko przynagleniem, Jak mgła października. Widać jakieś zgarbione postacie, Nierzeczywiste, co nigdzie się nie spieszą. Dzieci nawołujące się, rżenie konia – Ciągnie za sobą sznur z kołkiem. Po bruku drogi stukot drewna. I to rżenie, jak głosy w ciemnym parku – Odcinają się od płytkich wód teraźniejszości, Aby tu nigdy nie powrócić. I śmiech dzieci ukrytych za białymi prześcieradłami, Napędzanymi przez boczny wiatr. A jedno śmielsze – ruchomy obrazek niewinności Na drodze ze szkoły do domu – Pyta Śmierci: – Która godzina, proszę pana? Stary człowiek dopala się jak świeca – Na zmarszczkach twarzy zastygłe zdumienie. Wilgoć opuszczonego domu, przymus wędrówki. Nie odpowiada, stąpa ostrożnie, i jak starość Nie przyznaje się do błędu życia. Wszystko, co zrobił, było prawidłowe. W worku niesie stare gazety i skrwawione szmaty. A dzieci szturchają patykami garb I odskakują z lękiem, bo to są wyobrażenia Piękniejszych zabaw, piękniejszych klęsk i zwątpień. Wszystko to październik, opowieść nie jest nowa. Spóźnione wahadło toczy się po mokrych trawach. Nie było mnie tutaj, gdy dzwoniły sennie Dzwonki rowerów i wieczór z żółtymi oczami Pod naporem nowego świata z wolna ustępował. 10 On zielony, ona naga „To ich właśnie namalowałem: On zielony, ona naga” – wyznał kiedyś Munch. On: Przybyszewski. Ona – Dagny, jego żona. I ten trzeci – Strindberg, zakochany w Dagny. Czwarty: Munch, wielbiący ją skrycie I najbardziej przerażony, bo świadom zadań Jakie postawił sobie – To powiązanie uczuć przetransponować Na język znaków malarskich. „Nie rozumiem, jak to moje nerwy wytrzymały.” Strindberg konwersował jak gdyby nigdy nic. Dagny, no cóż, miała tyle fatalistycznego wdzięku, Że podobno „Górale zaatakowani przez niedźwiedzie” Pędzla Le Fauconniera (Ten obraz znała jedynie ze słyszenia) Na jej widok poddali się drapieżnikom bez walki. „Myślałem bezustannie: Czy jej mąż nie zdaje sobie sprawy z tego?” Etyczny ekspresjonista Munch brał górę Nad perwersyjnym symbolistą Strindbergiem I satanicznym uzurpatorem Przybyszewskim. A Dagny się uśmiechała. No cóż, podobno miała uśmiech Jedyny w swoim rodzaju – Rozchylała leciutko wargi I wysuwała język, a właściwie jego koniuszek (Jego ostrość lub jak kto woli ruchliwość Wiodła zdawało się czuły dialog Z miejscami silnie unerwionymi: – Mein Liebchen was willst du mehr? – Ça va sans dire). Co w połączeniu z jej rudymi włosami (Musiała mieć rude włosy i fiołkowe oczy) Czyniło ją nagą zanim o tym pomyślała. Biedny Przybyszewski – „Z pewnością najpierw zzielenieje, A potem wybuchnie.” Dopiero później właściwie to oceni Strindberg Stojąc przed gotowym obrazem: „To prawdziwa zazdrość. Szkoda tylko, Edvardzie, Że w oczach przyszłych pokoleń On będzie dla niej tym, Czym był «Chłopiec z piszczałką» Maneta dla Zoli Fragmentem natury widzianej 11 Poprzez temperament kobiety.” Zmienił samowolnie artystę na kobietę. I nie dodał, że ten fragment natury To dzieło sztuki, Które ona, Dagny, Zapewne poznała lepiej, Niż ktokolwiek inny. 12 Krucjaty dziecięce Gromady dzieci wędrujące z północy na południe. Za nimi postępujący handlarze starzyzną I wozy pełne zdartych bucików. Trzeba zaopatrzyć muzea błądzeń i zdziwień. Kiedyś Każde dziecko miało swojego szczura. I gdy pędziła ta kawaleria Powiewając wstążkami, wydając okrzyki i piski, Ludzie tarasowali drzwi. Kiedyś Dziecko, tracąc ojca, traciło religię. – Kafka, najlepszy przykład – mówi Krzysztof K. Wlókł się z tyłu – Krzyż z patyków i lęk „Że ogromny mężczyzna, mój Ojciec, Najwyższa instancja, mógł przyjść i prawie Bez powodu wynieść mnie w nocy Z łóżka na balkon, I że ja tak zupełnie Nic nie znaczyłem dla niego.” Dziś Dzieci złotego środka nie mamy odwrotu. Nasze dzieci – Wyczuwalna jest ta zmiana kategorii, Choć wciąż jeszcze poczucie przewagi I perspektywa błędu pozostają bez zmian Dwie małpki na czele pochodu. W obrożach, na smyczy, Wypatrują bram raju. Kurz drogi. Bębenki, piszczałki. Dzienne miłości, Nocne przemarsze przy świetle pochodni. I jak w każdym pochodzie – Który mógłby być książką, filmem, panneau – Z naturalnego wstydu, czy czułej ostrożności, Patrzymy na nogi. Nasze szafy pełne są zdartych butów. Jeszcze nie widać na nich śladów krwi. 13 Epitafium Pamięci Stanisława Grochowiaka Poeta umiera i jakby młodnieje. Odchodzi między ryby, między ptactwo, Między psy i konie, aby stać na straży mimikry. Między kobiety, które pokochać łatwiej niż zrozumieć. Między puste kieliszki, dzwoniące jak febra nad ranem. Poeci krajobrazów czują najdotkliwiej – Trzęsienie nerwów to trzęsienie ziemi. Odchodzi w malignie. Wygładzając skórę i brwi lekko skubiąc. Obłok pudru prowadzi za sobą jak spokojne zwierzę, Nie wiedząc, że prędzej go zdradzi niż obłok na niebie. Leżąc na tafli lustra jak w chłodnej pościeli, Chroni jeszcze urodę, najbliższą siostrę wiecznego rozpadu. Podniesie się z trudem, Książki własne zwiąże cienkim paskiem I niby uczniak zarzuci na ramię. Odwiedzi przyjaciół, gdy w łóżkach sny zaprawiają Ersatzem miłosnej podniety. Stado lwich pysków znad ich głów przepędzi, Co je krwią i bielmem malował Füssii – malarz koszmarów. Kołdrę naciągnie na zziębnięte stopy. Proszki nasenne ukryje w najgłębszej szufladzie. Odchodzi na zawsze, lecz czułość zostaje. Bo czułość to praca bez chwili wytchnienia, Gdy z grobu jest dana, bywa straszna i niewytłumaczalna. Niespiesznie odchodzi, z papierowym garbem. Coraz młodszy już widzi pierwsze proroctwa, Dziewicze stany zamyśleń, znajome natchnienia. Stół, na nim wazon, w głębi postać matki, Która jest młodą dziewczyną i kocha abstrakcję. Jutro to się zmieni – konkret oślepi nawet złotoustych. Powrót to wojna marzeń, tu wiedza i namiętności są tylko zbyteczne. Ciało musi polec pierwsze – „ładownica żalu”. Powieką opada, dłoń mięknie, pękają paznokcie. Język pokrywa szron i zarasta usta. Odnalazł swoje piękno, samotne w momencie narodzin. 14 Tsanta Z Jivarosami zetknąłem się Na początku lat pięćdziesiątych. Mieszkałem na Pradze – mojej Amazonii. Dworzec Wileński szumiał po nocach. Jak lasy dziewicze z okolic Tefé. Ten szum niósł się aż do granicy z Peru. Lokomotywy wjeżdżały w wilgotną zieleń, Z sykiem pary grzęzły w rozlewiskach Juruá. Leticia była tak blisko jak Wołomin. Małe targi w niskiej ulewie różańców, Kręcące się koła odpustowych loterii – Przepowiednie kabały: oko zamglone wódką i palec wskazujący Domki z kolorowych szkiełek, ale drewniany knykieć omijał te cuda, Los zwalniał obroty w Miłosnej – oddalone oszustwo. Moje dzieciństwo pełne nagród pocieszenia! Którejś nocy wyprawiłem się do Mayanas. Ucieczka z domu na Wileńskiej to wielka podróż. Mityczna przygoda XVII wieku W parku Skaryszewskim – Hiszpański misjonarz Figueiro wtajemniczał mnie W technikę miniaturyzacji czaszek. Zabieg ohydny, ubliżający proceder. „Moje biedne dziecko, co cię tu przygnało. Postaraj się o tym jak najszybciej zapomnieć. Tsanta znaczy: Duszę zabitego nieprzyjaciela należy zamknąć W jakiejś części jego ciała. Najlepiej do tego nadaje się ucięta głowa.” Węże syczały w ciemności, zasypiałem siedząc, A ogień spalał karłowate krzewy. Dym o zapachu kadzidła miękko opływał Wokół kamiennego posągu wielkiego Huayana Capac. Słuchałem opowieści o konkwistadorze Benevente, Miasteczku Macas i Metysach, którzy od Jivara Kupowali spreparowane głowy w zamian za maczety. Dopiero kiedy wąskie smugi świtu Poczęły się przebijać przez sklepienie liści, Wróciłem do swojej Amazonii studziennych podwórek, Gdzie nastroszone dzikie koty Przyczajone po bramach, A szczury ciężkie i ospałe w cieple śmietników Łby wychylały siwe od popiołu. 15 I już wtedy wiedziałem – To wcześniejsze przeczucie na widok kufra, Z metalowymi guzami na listwach poziomych, Co przebył drogę z Havre’u do Paryża, W którym się chowałem przed siostrą. Zapach przesiąkniętych lawendą ubrań. Kurz delikatny jak rozpylony talk – Gorzki smak przesiadek, pośpiechu, nawoływań. Ciemny zaduch, w którym huczał Daleki gwizd lokomotyw i stukot kół Usypiał, zagarniał, unosił w nieznane. – Wyłaź, bracie – mówiła siostra – Musisz iść po zupę do kościoła. Rok 1946, z puszką po marmoladzie, Codzienna rozhuśtana wędrówka. Skrzypiąca podróż do raju miłosierdzia. I już wtedy wiedziałem – Jivarosi to plemię między epokami, snami, Realnym życiem, zniewoleniem, kłamstwem Odprawiający rytualne obrzędy Nad duszami zmarłych wrogów. Z dużego plakatu przed moją kamienicą Patrzyła na mnie twarz przerwana w połowie. Z jednym okiem zwisającym niżej, Z drugim surowym, choć sprawiedliwym, Przyklejonym do chropowatego muru. To jednooki wódz Jivarosów Trzymał straż przy bramie. Kalectwo olbrzyma, papierowa charyzma, Przed którą przechodzi śpiewające dzieciństwo: „Mała czaszka z długimi włosami Jest pięknie zmyślona. Tylko śmierć jest prawdziwa. Podróż urojona.” 16 Na temat Konstandinosa Kawafisa Lustra Przyglądaj się pisaniu. Ono tylko pozostanie. Świat jest zimą. Świat jest upałem. Słowa są pamięcią wielkiej zadymki I siarczystego mrozu. Rozpalonych do białości kamieni, Dusznego powietrza. Zdrad i porzuconych miłości. Radości, które nas dopadają W momencie największego smutku. Takie są i takie będą dni nasze Końca i początku. Lustra Kawafisa zatrzymujące Piękność nieprzemijającą. 17 Pokój Porządek w papierach. Platona „Państwo”. „Iliada”, Plutarch. Może „Historia rzymska” Diona. Dante, reszta w rozproszeniu tkliwego podziału: Akratos zbliża się do szaleństw zmysłowych. Poznanie świata w upadku, w odmęcie. I Hedymeles, gdy domaga się powrotu W klasyczną jednię bezustannie szlifowanego stylu. Choć pospołu z dionizyjskich są wzięte misteriów. Ciało skłania się ku ciału w pragnieniu chwila. Umysł umysłowi wymyśla Lukianowe sny. Bądź młody, bądź sam i kochaj Paideię. Bądź stary, bądź sam i kochaj nagość. Krzyżujące się w świetle naftowej lampy Pożądanie i wiedza. Wiedza i pożądanie – Dwa zwalczające się stany natury. Nade wszystko porządek w papierach. Okno i firanka poruszana oddechem miasta. 18 Kawiarnia Stolik ten sam. popękany blat marmurowy. W tym miejscu siadywał i stąd Aż po dachy domów i blask okien Roztaczał się widok w zmierzchu gęstniejący. Wgłębienie w blacie – Ślad łokcia podpierającego głowę, Gdy znużenie przychodzi I oczekiwanie na postać znajomą Zamienia się w sen. Przebudzić się i ujrzeć twarz młodą, To pozdrowienie oczu i warg. I ciała po wieczornej kąpieli w morzu! 19 Barbarzyńcy Pamięci Michała Sprusińskiego „Mapy nie mają pamięci – Zaczynam w to wierzyć. Olśniewające wybrzeża, Do których przybijają statki, Będą zapomniane. Przez kartografów, podróżników i wodzów. Tylko duch obecności pozostaje wieczny. Duch wypalonej trawy, kamieni I morza, co miesza zieleń z błękitem. I zapachy przekradające się przez noc. Północ zapachów i westchnień umierających, Którzy tracą dar największy – wspomnienia” – Tak zapewne myślał mając 48 lat. Nie był już taki młody, Ale być może przemierzył wszystkie porty Peloponezu. Pielgrzym będący na łasce swego ciała. Myślą powracający do Aleksandrii i wierszy – Ironia faktów, gorycz i lęk o najbliższych, Gdy słowa skazują na powrót i wygnanie: „Dlatego, że dziś barbarzyńcy przyjść mają, a ich bardzo nudzą popisy retorów.” 20 Bandaże Pokój hotelowy jest jak repetycja natchnienia. Szepty powtarzane w nadziei, Że nikt nie usłyszy tych cudownych poruszeń, Drgań mowy wygasającej. Lecz ktoś to widzi, wsłuchany, Przejęty dziwnością letniego popołudnia. Mała dziewczynka, którą chłód korytarza Wyprowadza z nudów w szczelinę drzwi otwartych – Bandaże na szyi starego poety, Nędzna niemota choroby, Która zabiera głos i przestrzeń. „Ty cała się w odczucie przemieniłaś dla mnie” – Mówi spragniony widoku Aleksandrii. Wróci tam niedługo, Aby dokładnie w dniu siedemdziesiątych urodzin Umrzeć w greckim szpitalu. 21 Epitafium Konstandinos, syn Petrosa, Aleksandryjczyk, Grek i urzędnik, Po trosze makler giełdowy, Poeta trzech przeszłości: helleńskiej, Antycznej i bizantyjskiej, Nigdy nie zdradził swojego przeznaczenia. Nawet miłość nie zdołała zabrać mu celu. Ten co ostrzega i wabi z ukrycia, Leży tu – ponad wszystkie wyniesiony światy. 22 drugiej osobie Autoportret z dwunastoma złotymi zębami Tłumy, na które patrzyłeś z czwartego piętra w Boże Ciało. Dymy kadzideł i drobny deszcz zasuszonego kwiecia szklił jezdnię przez następne dni tygodnia. Śpiew zdartej płyty i uniesiona nad głowami figura Matki Boskiej w chwiejnym majestacie. Małe dziewczynki w bieli – to one właśnie w kilka lat później stały się robotnicami biegnącymi o mroźnym poranku do Wedla na pierwszą zmianę. Dziecięce przyrzeczenie – będę sławił wielotysięczne pochody. Choć naprawdę marzyłeś o dwunastu złotych zębach zdobiących twoje usta. Przebacz mu, Panie, złoto idzie długo do ust i dlatego kłamie. 23 Kobieta o czerwonych oczach Blada ze zmęczenia żarówka u sufitu to jest właśnie czoło tej kobiety o czerwonych oczach, o której być może napisano już wszystko. Że czuła nieodparty pociąg do bogatych mężczyzn i do wystaw sklepowych pełnych zajmujących drobiazgów. Mieszkała w Hadze i nie miała najmniejszego pojęcia o malarstwie. W dodatku, jak na ironię, w przedpokoju mieszkania wisiał przez trzydzieści lat obraz Comelisa van Haarlem – „Gospoda miłości”, na którym nigdy nie zatrzymało się jej spojrzenie. To wina złego światła – mawiała służąca (z wielu względów nie należy włączać do akcji przemądrzałej służki). I kapeluszy– należałoby dodać. Szerokich kapeluszy, spadających niczym lawina na blade czoło, czerwone oczy i zielone usta, wiecznie błyszczące, jak gdyby do kredki przez nią używanej ktoś dodał odrobinę połysku morza, gdy wytraca ono swą barwę pod ciężarem burzowej chmury, tuż przed ostatecznym zmatowieniem. Pod tą samą żarówką śpi twoja żona, snem wydobywającym się z niej chrapliwie przez lekko rozwarte usta, poruszającym wezbraną zatoczką śliny umiejscowioną pomiędzy zębami a dolną wargą. Przed dziesięcioma dniami urodziła syna i natura nie próżnuje, chciałaby utrwalić ślady zniszczeń, jakich dokonała na jej ciele. W rozchyleniu nocnej koszuli widać pierś, ciężką, z promieniście rozchodzącymi się smugami rozstępów, z obrzmieniem wokół sutki, z której wycieka cienka strużka mleka. Jeszcze niżej, ale widoku wzbrania załamany w tym miejscu materiał koszuli, znajduje się wygolone podbrzusze. Gdzieś ukryte głębiej, po drugiej stronie ciała, pośladki skłute igłami zastrzyków – żelazo zastygło tuż pod skórą, tworząc sinoniebieskie plamy. Powiesz: pisanie to ujawnianie szczegółów. Piękno wyobrażone jest niewytłumaczalne, bo nie dotyka naszych nerwów. Piękno twojej żony, rzeczywiste i prostsze do nazwania, zaleczy rany natury. Czy nie powinieneś jednak uchwycić tego momentu, kiedy czerwone oczy kobiety z Hagi spoglądają beznamiętnie na twoją śpiącą w wilgotnej pościeli żonę, biedną i storturowaną? I czy gasząc żarówkę nie zgasisz pragnienia, jedynego być może, na które naprawdę zasłużyłeś? 24 Pejzaż rue Cortot Czy znany ci jest casus Modiglianiego, który wraz z Van Goghiem stał się reproduktorem wrażeń estetycznych rewolucjonizując mieszkania nowej inteligencji i który dzięki wrodzonemu kanibalizmowi doszedł do czegoś? Trzeba odtworzyć fakty, żeby być pewnym, chociaż nie radziłbym ci do tego celu używać starej inteligencji, ponieważ budzi ona zbyt często potrzebę upodlenia i poniżenia. Ślepota knajpy „Lapin Agile” i bandy Picassa (o czym wspomina Pierre Sichel), kiedy pijany Utrillo spadał pod stół i jeden Modi widział, co się dzieje. Był jeszcze przytomny. Koledzy nieśli Maurice’a do pracowni jego matki, Suzanne Valadon. Modi szedł za nimi, podtrzymywał mu głowę. Czasami podnosił jego rękę zdrętwiałą od ciągłego wskazywania kierunku. Niekiedy kładł się nabruku rue Cortot, żeby lepiej wyśledzić cel. Był jeszcze trzeźwy. Mawiał do siebie: „Nie trzeba szukać ani znajdować, trzeba wiedzieć.” Ale czy to jest wystarczający dowód, że pogardzał Utrillem, leżąc na bruku rue Cortot z jego palcem cierpkim od wina w ustach? Po prostu utożsamiał się z celem, nic więcej. Daj mu odpocząć pośród szczekania totemów i świergotu jaskółek nad Livorno. 25 Przewodnik z Chirico Szukasz dodatkowych objaśnień w tym przewodniku, chcesz wiedzieć, ilu jeszcze doznasz wrażeń i co cię spotka, kiedy tak będziesz stał przyglądając się napisom, pustym przestrzeniom, murom. Na ten temat stary przewodnik milczy. Wskazuje jedynie miejsca godne obejrzenia. Nabyłeś go w ciemnym sklepie pełnym książek wydzielających zapach starej skóry morza, na której sól przyćmiła wszystkie barwy.„To bardzo dobry przewodnik” – zapewniał cię sprzedawca. „Trzeba tylko dokładnie spełniać jego polecenia. On kiedyś najlepszych synów tej ziemi wyprowadził na wolność. Lecz niestety jednocześnie posłał ich tropem policjantów i katów. Nakład był duży i każdy mógł kupić. To ostatni egzemplarz. Sprzedał mi go pewien szpicel na emeryturze.” Słyszysz w pustej uliczce zamglonej upałem oddech ściganego oraz kroki zbliżającej się pogoni. Trzymasz w ręku klucz do wolności i więzienia. Służąc nieznanemu światu oprawców i ofiar. 26 Dedykacje Ty się wykrwawiasz I z wielkim dygotem napędzasz emocje, Żeby ktoś siebie odczuł jako przyzwolenie. Ofiarować komuś, nazbyt pospiesznie i czule, Pół nocy człowieczego lęku i autozniszczenia. Szczęśliwe dni przysięgi, By utrwalać wieczność osobistą drugich. Odchodzą od nas, omijają niespokojne prądy Odwołań, przekreśleń, łatwych wydziedziczeń. Na jak długo jednak wystarczy dzielności, By powstrzymać pióro? Gdy cykle wydawnicze bywają dłuższe od miłości. Wiersze pachnące farbą to dym po świętym ogniu. Dałem jej rękę, język, żebro, słodycz oka. I to, co chciałem powiedzieć, było całym światem. A ona przypisana miała trwonić piękno świata, Bo taka jest wola dawania – brać cudze w niewolę. Teraz siedzę po nocach i sprawdzam rejestry. Pierwszą ocalić, bo z serca zbiegła czysta, bez namysłu. Drugą anulować, bo w rozpaczy szukała pociechy. Żonę, kochankę, przyjaciółkę, wroga Wyrzucić z pamięci wiersza, co chce pamiętać nawet ornamenty. Tę, co ugodziła w dumę, pożegnać na zawsze. Platoniczkę skreślić, bo w jej uczuciu zbyt wiele pogardy. Piękna prosi: „Zostaw mnie na czarną godzinę.” Mądra milczy, wie, że przy niej zawaha się pióro. Natura tych zabiegów ma posmak ledwie satyryczny. Będą żyć wiecznie w ciągłym zagrożeniu – Kobiety, przyjaciele, podziwiani mistrze. Żywi, o których zapominam, bo są wiersza cieniem. I zmarli, których posądzam o zdradę stów kilku. Tyle we mnie gniewu i tyle pokory. 27 Tematy imaginacyjne Z życia wierszy Wiersze, do których nikt nie wraca. Jak one właściwie żyją? Zakładają rodziny, wstają o świcie I biegną do fabryk, żeby zarobić na utrzymanie. To są wiersze liryczne. W sobotę piją, w niedzielę oglądają telewizję. Starzeją się u boku żon i dzieci, Pragnących coś zrozumieć z ich przeżywania. Wiersze zapomniane przeżywają same siebie, Łagodnie chwytając za gardło. 28 Kronika wypadków Jest jakaś męcząca niepewność W tym połączeniu fotela z krzakiem jaśminu. I stolika, na którym nieład tworzenia – Książki, notatki, ołówki i mosiężny przycisk. Głowa z resztką posiwiałych włosów Próbuje wznieść się wyżej – Roztrąca gałęzie drzew. Co jest dalej? Co budzi ślepotę? Niżej trup myszy, Zmięty jak kartka wyrwana z notesu. Ta sama dziewczynka przez stulecia Ze skakanką przemierza ogród. Obraz jak każdy, nic specjalnego. Mądrzy poeci dopisują mitologię zdarzeniom. Głupi poeci tworzą nową wrażliwość. Czytają gazety, W których pełno komunikatów, O przejechanych dzieciach. 29 Miłość z Orsona Wellesa Matka wsparta na poręczy krzesła. Ojciec stoi w oknie. Dziecko zjeżdża na saneczkach Z wysokiego pagóra. Dalej jest las. W lesie płacze dorosłe życie. Wszyscy są razem, Lecz każde oddzielnie zasypia I śpi do późnej starości. Jeszcze jedno: (nie chciałem o tym mówić) Brakuje nam wszystkim cierpliwości i taktu. Dziecko ciągnie saneczki pod górę. Znika między drzewami. Za dwadzieścia lat odnajdziemy saneczki w barze. Barman – swój chłop – będzie pamiętał twarz dziecka: Tłusty lok opadający na czoło Przecięte bruzdą przedwczesnej goryczy. – Te saneczki są niewiele warte, Chociaż rozśmieszają mnie ludzkie przyzwyczajenia. 30 Rozkład jazdy Pióro jest pociągiem, który zatrzymuje się na tej stacji. Nikt nie wysiada. Wszyscy chcą jechać dalej. Tak mniej więcej wygląda miłość i sprawiedliwość. A jak wygląda prawda? Co tam nowego w polityce? Która godzina? Mieliśmy ciężką noc, chcieliśmy opisać bezsens. Brak danych, ponieważ on tkwi w nas. Połączenia między ludźmi i przedmiotami są prawidłowe. Paczy je tylko nieznośne, wewnętrzne napięcie – Zdobyć na własność tragedię innych. 31 Ciemny deszcz pada w tej okolicy (motyw niderlandzki) To ciemny deszcz – Spójrz, dziecko. Ucz się ciemnego deszczu, Który zawsze pada w tej okolicy. Kobieta ciągnie wózek z chrustem. Staraj się pojąć tę chwilę, Kiedy starość przywiązana sznurem Nie chce utracić powabów cierpienia. Zrozum. Sznur to droga, Bezsensowna polna droga Wiodąca donikąd. Pętla, znużenie, ciemny deszcz, To elementy obrazu. Z tego nadmiaru posępnych urzeczeń Zrodzi się szaleństwo. Będą palić muzea, Żeby nigdy więcej bieda Nie była tematem sztuki. Okazało się, mój Boże, że Znacznie trudniej uzyskać minimum socjalne Niżeli efekt ciemnego deszczu, Który zawsze pada w tej okolicy. Nie płacz nad losem tej starej kobiety Ciągnącej wózek z chrustem. To tylko model, figura w pejzażu. Już ją dogania płomień nowej ideologii, Zawsze sprawiedliwej. Umrze na poparzenia trzeciego stopnia. Spłonie jej dobytek. Droga się spopieli – pętla rozluźni, A ten, który ją począł w nastroju chwili, Utrwalił na płótnie, Zostanie wymazany ze wszystkich katalogów. To ciemny deszcz nowej ideologii, Spójrz, dziecko. Ucz się ciemnego deszczu nowej ideologii, Który zawsze pada w tej okolicy. 32 Magdalena 1947 Miała czerwone paznokcie I częstowała mnie ciasteczkami. Twarde kamyki Uderzały o dno talerzyka. Ale później, gdy ciemnieją Gałęzie klonu za oknem. O porze zaledwie nikłej – Zapach pasty do zębów Rozwiewa się wraz z jej oddechem. Drażniące wonie skóry przesyconej Wodą różaną, lawendą i czymś, Co przenika przez pancerz Każdego popołudnia. Ta chwila, Gdy utleniają się metale czoła I paruje zachwycające Zbiegowisko jej oczu. Gdy zdejmuje nogę z nogi I ślad na skórze Odciśniętego rąbka spódnicy Powoli nabrzmiewa. Miała ten zwyczaj – Podsuwała się bliżej, Tak jak dzieci na sankach Próbują zjechać Z ośnieżonego pagórka. „Uważaj, mały. Trzymaj się mocno.” Czułem ugniatające ciepło Jej piersi i oddech na karku, Łaskotanie włosów o zapachu Wanilii i migdałów, Z domieszką rumianku. Przyjmowałem z drżeniem ten zwyczaj Zawstydzającej dziecięcej pewności, Że tego nic da się zamienić Na żadne słodycze. 33 Wielki Sen Moja matka miała Wielki Sen. Śnił jej się Eugeniusz Bodo, który Znosił ją po drabinie, a Mieszkaliśmy na czwartym piętrze, więc Trwało to bardzo długo, i Mój ojciec wjechał w ten Wielki Sen Na motocyklu marki „Indiana”. Na rogu Inżynierskiej i Wileńskiej było kino. Krzesła skrzypiały po nocach. Do świata wymyślonego przez innych Miałem dwa kroki. Specjalnie się nie spieszyłem. Ojciec obwoził matkę po Wielkim Śnie. Przytulona do jego pleców powtarzała bez przerwy: – Uważaj, błagam cię. – Którejś nocy ojciec przejechał Eugeniusza Bodo. Urodziłem się z zapomnienia ojca I nagłego przebudzenia matki. Okna naszego mieszkania Znajdowały się naprzeciw wejścia do kina I gabloty zawieszone fotosami z filmów Przypominały rozjarzone oczy bóstwa. Moje widzenie twardniało I wytrzymywało tamto spojrzenie nierzeczywiste. Niczego więcej nie nauczyłem się przed wyjściem z domu. Trzeba wytrzymać spojrzenie sztucznych rajów do końca – Mityczny moment buntu i pojednania. 34 Naśladownictwo z François Bouchera Piosenki młodości nigdy nie wyśpiewane. Ona woła: „Zostań!” A ja iść muszę. Tej bitwy nie przegramy. Zdrajcy uczuć przelotnych chwalą potęgę wojen, Bliżsi wyzwolenia niż wierności młodzieńczych przyrzeczeń. Pod nimi łąka – zgubiony to kraj. Stracone powaby maja. Traw przenikanie – cudowność płytka i już zapomniana. Będą zbierać siano. Stopa pasterki przejdzie, poruszy to, co zatrzymane. Żegnaj, chwilo kobiecości, obietnico żalu. Ulewa jak gwałtowny płacz oczyści ten obraz. Trudniejsze sprawy mam do przekazania. W starych wierszach zbyt szalone są miasta, alkohol i drwina. I nic nie zatrzyma marszu do doskonałości. Dziewczęcość tamtych lat pochmurnych, co chciała mnie posiąść, Usidlić, powstrzymać, będąc samym stworzeniem i rajem. 35 Stwórzmy nowy obwód, jak chce Henri Michaux Wszystko, co tworzymy, Nie jest dalekie od prawdy. Piszę wiersz i zamykam oczy. Ciemność gęstnieje i słyszę kroki. Nadchodzi strażnik i pyta: „Jest tam kto?” Milczę. Bo nie ja wymyśliłem strażnika. Zresztą mógłby to być ktokolwiek. Przecież istotne jest pytanie. I brak odpowiedzi. Kochałem kiedyś milczącą postać, Której bezdomność rozczulała Mnie tak dalece, Że ukryłem ją w swoich włosach. Ile się nacierpiała przez te lekkomyślne I próżne grzebienie. Ile razy uchodziła żywcem Z powodzi szamponów. Mimo to milczy, nie skarży się. „Jest tam kto?” – pyta powtórnie strażnik. Milczymy oboje. To jest właśnie wiersz bliski prawdy. Głos zewnętrzny chce nas jedynie utwierdzić, A nie pokonać. 36 Gabriela Hommage Ci co nas opuszczą I ci co nas zdradzą Nie będą o nas wiedzieć więcej Niż my o nich. Na jej dłoni, którą pamiętasz z czasów wielkich przeżyć Jako małą książeczkę o pożądaniu – Kilka nakazów i zakazów. Groźnych wyliczeń. Właścicielka pierwszych wzruszeń, piękna Gabriela, Urodziła troje dzieci i utyła. Luster przybyło w jej mieszkaniu I męskich koszul do prania. Odwiedź ją, sprawdź, czy jej dłoń urosła Przez lata, ciężka i sprawiedliwa. Klasyczny pozór w pierścionkach – Gruba księga zdarzeń o niczym. Dedykacja – ślady twoich zębów na skórze, Kiedy pocałunki były jeszcze grą miłosną I ból tylko utwierdzał w pragnieniu czystości. Gabriela ma auto i płacze po nocach. 37 Ostatni cud surrealizmu Strój, który ma na sobie moja żona, Jest niemal dokładną mapą Europy. Jej szafa to kino pełne map. Nie wolno tam wchodzić z zapałkami. Zapałki są zazdrosne i chciałyby płonąć w Paryżu, W Londynie, w Rzymie i w Madrycie. Każda z nich zna swoją drogę i swój opór. Swoje ograniczenia i swoją nadmierną pychę. Pragnienia uwięzione w pudełku zapałek Mogą podpalić mapy. To ostatni cud surrealizmu – Man Ray 1890–1976 w hełmie strażackim Pełni dyżur w szafie przez dwadzieścia cztery godziny. Kiedy moja żona otwiera drzwi, Man Ray mówi głosem Eluarda: „Nie potrafiłaś uformować mężczyzny Aby nie kochać w nim kogoś innego” – Co ma być sadystyczną aluzją do moich zarobków. 38 Temat imaginacyjny Wychowany po staroświecku. No, niezupełnie. Prawie, w ogóle, ledwie wychowany. Ulica była mi domem. Tak i nie tak. Spiesz się do domu, bo zamkną bramę. Po wyjściu z domu miałem dom. A gdy wychodziłem, to jakby z domu do domu. Był też fotograf o bramę dalej – W gablotce retusze, upiększenia, biel zębów. Pokój, nic więcej, przez który przechodzą ludzie. Nie należy myśleć o tym – jeszcze jeden epizod. Wielka Imaginacja starzeje się wraz ze mną. (styczeń 1978) 39 Poematy Termona Żywa magia Nie mogliśmy przedostać się przez miasto. Kilka obrazów typowych dla czasu paniki. Rojowisko aut zatykających wyloty ulic. Magnetyczna nostalgia uchylonych okiennic, Za którymi panują dziwność i spokój: Dziecko wymiotujące, bez skargi, piękne dziecko O napiętej szyi i zapach karmelu, białe nici I obrazek przedstawiający uśpioną wioskę w dolinie. „Zrób coś” – mówiłaś i spoglądałaś na mały zegarek, Fosforyzujące oko wrośnięte w skórę przegubu, błędny ognik. „Zrób coś, Termonie, tak dalej być nie może.” Wiele miast widziałem i każde jak miłość Pragnęło porzucenia, aby śpiewać w samotności. Sklep na rogu, z przyćmionym światłem witryny, Czyż nie był piosenką, której nie usłyszymy nigdy? I w twoich oczach niecierpliwych dostrzegłem zdumienie – Nie byłem zdolny do kochania istot cielesnych, Dla których własny egoizm i cudze cierpienie Stawały się tym samym niezrozumiałym dźwiękiem, Godnym miłości własnej jedynie. Zawsze kochałem świat, jego bezgraniczną wolność. Zawsze, gdziekolwiek moje oczy napotykały opór, A mój mózg poznawał sekrety żywej magii, Porzucałem namiętność, niewolnictwo, rozkazy: Żyłem światem, a on żądał ode mnie tylko potwierdzenia. Dlatego cię straciłem w tym mieście pełnym aut i ludzi, Słysząc wołanie okrętowych syren, Wysoki ptasi śpiew przygody i odwrotu. 40 Wielki Nieporządek Moja matka, kobieta surowych zasad, Mówiła mi przy każdej okazji, A tych jest zbyt wiele w naszym dzieciństwie. „Krzesło, Termonie, służy do siedzenia, Do tego, żeby trzymać się prosto, Kształtować kręgosłup, Trzymać linię ramion. Siedząc w krześle wyrażasz wolę i charakter.” To najbardziej pamiętam, Bo każda jej nauka była przeciwna mojej naturze. Nie czułem nienawiści, Raczej ukrytą potrzebę błędu, strach przed analogią. Umarła w krześle, sztywna, wyniosła, Z książką otwartą na kolanach. Tylko lewy pantofel porzucony obok Psuł harmonię majestatu śmierci. Obrażał strukturę wiedzy doskonałej. Pantofel, wymknąwszy się jej czarnej sukni, Mnie przywrócił chaosowi, Mnie oślepionego łzami i symetrią. Wożę go wszędzie z sobą w walizce, Między książkami, papierami. Wielkim Nieporządkiem. 41 Sklep z bronią Stały śmiercionośne w stojakach, Leżały na półkach, ledwo uśpione, Z całą połyskliwą suwerennością niklu. Nie chciałem zabijać, Chociaż obecność tylu luf spragnionych ognia Uspokajała mnie, jak to miasto znane przelotnie. „Czy życzy pan sobie coś ekstra?” – słyszałem słowa, Lecz źródło mowy pozostało nie znane. Chudy sprzedawca za ladą milczał, Śledząc cienie przechodniów, co szli do domów Wprost przez szyby witryny. „Potrzebna mi skuteczna broń na kobiety” – Rzekłem bez namysłu, z udaną powagą. A on rozłożył ręce i na jego twarzy Zakwitł półuśmiech męskiego zbratania: „Każda broń jest dobra, jeśli mierzy prosto w serce wroga – Cały arsenał do pańskiej dyspozycji.” Nie chciałem zabijać, Chociaż gdyby zawierzyć własnym instynktom, Noc by mi przyszło spędzić w arsenale. Więc powiedziałem jedynie – Wszyscy znają ten patos świętego oburzenia – „To świństwo strzelać do kobiet.” I patrzył zdumiony władca nagłej śmierci, Jak rzucam na ladę pusty trzos Rimbauda – Handlarza bronią z Szoa – Którym się opasywał niczym złotą szarfą. Bo nikomu nie wierzył i cierpiał bez przerwy Na dyzenterię, chorobę lichwiarzy i biednych – Oto kłębowisko jelit, ciemna noc sarkomy, Rozświetlona pochodnią kupca i mistyka. 42 Skorupa żółwia (prawdopodobnie identyfikacja Borgesa) Ten stary mężczyzna – Pamiętam go na tarasie nadmorskiego hotelu, Z którego przy słonecznej pogodzie Widać było kres horyzontu Przecinanego sylwetką przepływającego statku. Siwy i pochylony wstępował po schodach z gazetą, Jak gdyby niósł sztandar do boju. Szlachetna natura, której świat wysyła Trochę iluzji i trochę zwątpienia. Nic nas nie łączyło, prócz samotności i marzeń. Nawet morze podczas bezsennych nocy Przepowiadające losy z niezmienną powagą. Te hotele po sezonie, puste skorupy żółwi – Czas ma jeszcze trwałość, lecz nie ma napięcia. Doskonałość zbliża się wtedy i chce coś powiedzieć. Nie widzę kształtu, ale czuję oddech kobiety, Jakby zapowiedź nagłego przypływu pożądania. Ten stary mężczyzna – Kiedyś, bez powodu zagadnął mnie w przejściu: „Czy pan wie, że zwykła logika, No, to wszystko, co się zowie następstwem zdarzeń, Jakiś tam rzeczywisty zbiór naszych zachowań, Nie ma większego sensu, ponieważ...” Zawiesił głos, potrząsnął gazetą – Jakże opadały piach, liście, kłaki, urojone robactwo! Wstręt przed iluzją fabrykatu Składającego się z mordów, terrorystycznych wojen, Kronik towarzyskich i sportowych sensacji. „Ponieważ, mój panie, świat żąda od nas cudu.” Począł nagle recytować, odrzucając głowę do tyłu, Tak że wydatny knykieć grdyki Zagrał melodię wiersza: I tylko to. A luksusowy statek; który obok płynął, Widział chyba rzecz dziwną: chłopca spadającego z nieba, Lecz miał przed sobą jakiś port, więc płynął dalej. „Niech pan koniecznie uratuje tego chłopca. Ja jestem już stary, a morze zimne i głębokie.” I poszedł dalej, bo miał przed sobą gazetę – Oczy wszechwidzące upadłego świata. 43 Oczekiwania i przyrzeczenia Lodowiec Nadchodzi czas wielkich chłodów. Lodowiec podpływa pod nasze okna. Kurczą się stół i łóżko. Głodne światło telewizora Przenika do kuchni. W zapełnionej lodówce nikt się nie broni. Prowiant czeka na wyzwolenie. W bibliotece niepokój. Kiedy szron pokryje kartki książek, myśli odejdą na zachód. Żona chodzi w szaliku i mówi: – Zamknij szafę, ubrania się przeziębią. A ja czuwam przy oknie. Nie mam czasu. Świetnie przygotowany technicznie. Z kartką i z piórem, aby utrwalić w opisie ten moment, gdy czoło góry lodowej dotknie mojego czoła, czoła mojego dziecka i czoła mojej żony. Ze wszystkich zdarzeń, których będziemy świadkami, najpiękniejsze są połączenia obcości i czułych obietnic. Pokój nasz stanie się miastem, gdzie najłatwiej znosić upokorzenia. Miasto o zanikających nazwach ulic stanie się krajem, gdzie nikt nie będzie pamiętać słów, co cięższe są od obrazy. Przestronność zimna zastąpi brak zrozumienia. Kochamy się, czekając na świat, który ma przyjść – nieznane kształty, dzikie formy, odbicia spragnionych wnętrz. 44 Profesor Zen Folder znów staje się modny Profesor Zen Folder, słynny etnograf, badacz struktur etnicznych ludów prymitywnych, udzielił wywiadu po niemal trzydziestoletniej przerwie, ponieważ w tym czasie zajęty był zbieraniem dokumentacji do nowej książki – „Człowiek jako produkt określonego systemu ekonomicznego.” – Pracowałem nad tym zagadnieniem wystarczająco długo, aby w końcu dojść do przekonania, że istnieje wolność osobista – oświadczył. Blisko siedemdziesięcioletni naukowiec nie poprzestał na tym. – Narody, które lekceważą aktualny dorobek swoich poetów, znikną prędzej czy później z powierzchni ziemi. Poezja bowiem dzięki specyficznemu językowi, jakim się posługuje na co dzień, jest w stanie oddać ogólną atmosferę, pejzaż, język oficjalny i język obyczajowy danego kraju. Oddać i zachować, utrwalić w pamięci pokoleń. Udzielił także odpowiedzi na pytanie tzw. podchwytliwe: – Czy istnieją dwa takie same kraje? – Uczeni nie wykluczają tej możliwości. W dzisiejszym świecie procesy dezintegracyjne w kulturze postępują szybko. Wystarczy trzydzieści lat, żeby różnice kulturowe zatarły się zupełnie. Wyróżnik geograficzny nie ma tutaj znaczenia. Człowiek do człowieka podobny. Tym bardziej góra do góry. To, co może dzielić dwa takie same kraje – dzikość, zapach krwi, testament przodków. Może, ale nie musi. 45 Wsadzanie palcy między drzwi Przeczytałem niedawno w pewnej gazecie, że japoński poeta, Takeo Noda, pozbawił się możliwości zarabiania w sposób szczególnie okrutny – zważywszy iż ręce i tylko ręce są dla poety gwarancją pomyślności w życiu społecznym i osobistym. Takeo Noda, nadzieja poezji japońskiej, dokonał samookaleczenia zwyczajnie i bez krzyku, włączając ów zabieg w normalny tok zajęć domowych. Rodzina właśnie wieczorową porą oglądała telewizję – szedł cykliczny program o wulkanach. Takeo zrobił z chusteczki knebel i wepchnął go sobie do ust, tak że oddzielał zęby dolne od górnych. Następnie podszedł do drzwi swojego pokoju. Wsadził w szparę pięć palców lewej ręki. Potem wsadził pięć palców prawej ręki. A kiedy było po wszystkim – wypluł knebel i zawołał – Mamo! Ojciec poszkodowanego zeznał, że słyszał jakieś hałasy. Przypominało mu to odgłosy rozgniatania włoskich orzechów w drzwiach, co służy dalszemu ich wypaczaniu i z czym on się oczywiście nie zgadza. Takeo zapytany przez dziennikarzy o powód, dla którego uczynił zamach na najświętsze narzędzia pracy – odparł: – Jeszcze nie wiem. „Jeszcze nie wie” – napisano wkrótce w gazetach. Choć wszyscy już od dawna wiedzą. Nie mają wątpliwości. Mają za to dobre samopoczucie. Rozstali się ze złudzeniami. Nawołują do konsolidacji. Takeo Noda obiecał dalej pisać. – Na szczęście mam zdrowe zęby – oświadczył. Na zakończenie sesji naukowej poświęconej warunkom pracy w bezdusznym świecie konsumpcji. 46 Nocne czuwanie w Addis Abebie na dworze pana naszego Hajle Sellasje w roku 1972 Nie było nas tak dużo. Tworzyliśmy niewątpliwie Coś na kształt całości. Jakąś całość, skończoność. Ostateczną wersję. Na dworze pana naszego Cień otwierał drzwi I nikt nie oglądał się za siebie. Aż wreszcie dnia któregoś Poczęły się zmieniać kształty zdarzeń i godzin. Wypadały ze zwarcia, z uchwytu braterskiego, Pojedyncze okazy, tzw. jednostki osobnicze. Chciwi zaszczytów, słabi i chimeryczni. Kupowani stanowiskami i obietnicami – Pozbawiali nas siły zbawczego monumentu. Było nas kilkunastu. Takiego nagromadzenia ideałów Nie pamiętają wieki – mawiano o nas. A do tego jeszcze niezawisłość, prawość. Asceza moralna i dystans – Oto ścisłe, splątane krwią i dekalogiem, Ciało wytrwałe na pokojach pana naszego, Gdzie zdrada zasłaniała okna I nikt nie oglądał się za siebie. A potem ktoś wymyślił Nocne czuwanie, Nocną wartę, Służbę przy księżycu i gwiazdach. W przyćmionej kawalkadzie lamp Bezsenność – demonstracja wiary, Przywiązania, obowiązku, autorytetu. Nad czym czuwanie? Nikt nie wie. Zapewne nad kurzem, Co wiruje w smugach światła. Nad abstrakcją nowego ducha. Nad racją stanu. Nad czymś, co się obija o uszy. Nad niewypowiedzianym. I tu pękł monolit naszych arogancji, Pogardliwych i tajnych stosunków odwiecznych, 47 Zależności, racji wyższych, błogich sentymentów. Słabsi nie spali, by znów poczuć siłę, Zaś silni, wprawieni w ruch podniosłością incydentu, Sądzili, że noc się skończy prędzej niż intryga. A to tylko przyzwyczajenie – Smak bezsenności, to smak krwi. 48 Napisać wiersz to jakby zawiadomić przyjaciela Napisać wiersz To jakby zawiadomić przyjaciela. To jest telefon w środku nocy. To jest znak, sygnał, A nie mistyczne zawołanie. Ani semantyczna próżnia, Ani frazes wzniosłej etymologii. To jest punkt informacyjny. To jest skrzynka kontaktowa. To nie jest list przybity nożem do drzwi. To nie jest ulotka, szyfrogram, gryps – Przemycane święte godła anarchistów. To nie jest na otarcie dziewczyńskich łez Chusteczka, co ma cztery rogi, Gdy ukochany szedł w wieczne śniegi i mróz. To jest prostokąt światła i okno, Które nigdy nie wzbrania wejść. To są słowa Marinettiego na wolności, Wskazujące kierunek ucieczki. 49 Wielki wybuch Wielki wybuch Andrzejowi Bonarskiemu Nie ulega wątpliwości – wypadłem z siebie. Nastąpiła straszliwa eksplozja. Kości moje, krew, żyły, skóra, włosy, mózg, mięśnie, to wszystko, co cielesne i związane formą niby trwałą, nagle i niespodziewanie wyleciało w powietrze. Zresztą nie tylko to – nasza organiczność w końcu jest mniej doskonała niż zwykłe wyobrażenie o niej. Można jakoś przeboleć tę stratę. Ale drobiazgi, epizody, ułamki, cała przestrzeń postrzegania rozleciała się na kawałki. To także wypadło z siebie, odłączyło się od gruntu stałego i przestało istnieć. Podziały nieostre, złudzenia wiary i porządku, wartości i przeżycia, nieuchwytne, niewyrażalne, konkretne i zmysłowe, materialne i te w rodzaju m e t a, zdmuchnięte przez wybuch opuściły raz na zawsze swoje legowiska. Jaki żal, jaka strata. Mógłbym dalej opowiadać w tym stylu. Podmuch eksplozji uczynił wyrwę nawet w moich wyobrażeniach. Szyba w drzwiach stołowego pokoju, matowa, chropowata – jedyne widzenie na dwie strony, które jest sekretem dzieciństwa. Być może ostatnim. Z pokoju na ciemność korytarza, gdzie zwierzęta i rośliny, przepływające fantazmaty o tajemniczych kształtach, świetliste smugi i ogniki, krążące w dusznym powietrzu, ciche stąpania i umykające szelesty. Nawet jęki, zawodzenia, przekleństwa. Tak, ucho dziecka jest okrutnym łowcą. Tego już nie ma. Wstrząs o sile przekraczającej jakiekolwiek granice zmiótł tę dziewiczą dżunglę. A spojrzenie z korytarza na pokój. Spojrzenie na dolinę rozjaśnioną niepojętym światłem, wypełnioną po brzegi drgającą poświatą. Żadnych drapieżnych kształtów, ostrych konturów. Bogactwo rojeń zawsze sprawiedliwe. Łagodna senność, co najwyżej delikatne dzwonienie. Może śpiew, na pewno śpiewność, która nie jest początkiem ani końcem; Pośrednia radość, coś w każdym razie pośredniczącego pomiędzy wzruszeniem a chęcią posiadania. Nic z tego nie pozostało, oprócz dziury, ogromnego leja. Chropowata szyba wypadła ze swoich ram. Przeciąg spowodowany kataklizmem połączył dwie armie, które rzuciły się na siebie ze wściekłym ujadaniem, szarpiąc, masakrując się nawzajem. Nawet fikcja utraciła obszar nadany jej niegdyś prawem wyobraźni, wyrzucona siłą detonacji na tereny dawnego piękna. Ono jedno nie wypadło z siebie, choć jego tereny zostały już zaminowane. Hunowie teraźniejszości czekają na sygnał. 50 Jedynie realność jest w sobie – to znaczy w wierszu – „w żywym i głębokim poczuciu cudowności” dotykającym „centralnej rzeczywistości świata” gdzie „dziecko jest ojcem mężczyzny.” 51 Chodzi tym razem o Lopeza Lopez oświadczył kiedyś szafie – „Jestem wyzwolony całkowicie ze strachu i kłamstwa.” Po tym oświadczeniu wyszedł na ulicę. Padał deszcz. Rozpiął parasol, bo taki jest porządek zdarzeń. Działo się to podczas wypadków majowych w Paryżu – rok 1968. Rewolta studentów czy coś takiego – wspomina Lopez. Nie odezwałem się słowem. Nie uczyniłem żadnego gestu. Po prostu rozpiąłem parasol. I za to pięciu rosłych policjantów dało mi niezłą szkołę – złamane dwa żebra, pęknięty łuk brwiowy, sine pręgi na plecach, strzaskany na przegubie ręki zegarek marki „Doxa”. Wniosek jest jeden: wielkich stów nie zostawiajcie w domu, a rany, które wam zadadzą na ulicy, zaleczy ciepły majowy deszcz – powiedział Lopez i rozpiął parasol w łazience, jak gdyby wierząc, że strach i kłamstwo być może kiedyś zginą w ulicznym tłumie. 52 Cisza 1974 Dawniej podobno istniał wstyd mikrokosmosu. Dzisiaj ćma trzepocze wokół mojego języka. Muszę zamykać usta, żeby nie kłamać. Śmiertelnie chorzy przyjaciele, Których okręt z żółtą flagą, Sygnalizującą zarazę, Nie odbił jeszcze od brzegu, Układają piosenki i wznoszą ptasie okrzyki. To, co zbiega do codzienności, Poszukując niejasnych usprawiedliwień i racji, Pragnie niewinnej zabawy w parku, Pośród drzew i transparentów. Być może słyszę orkiestrę, przemówienia, gwizdy. Trzeba na to przystać, Żeby zrozumieć własną sytuację. W tym samym czasie Kilku zadowolonych obywateli Ogląda balet w telewizji, Gdzie dziewczyny z piórami w tyłkach Dają pokaz niemrawej służby dla narodu. W tym samym czasie Fabryka we Wronkach W ciągu ośmiu godzin pracy Produkuje 346 kuchenek gazowych Dla 346 gospodyń, Dla 346 samotnych kawalerów, A także dla 346 samobójców. W tym samym czasie Mój sąsiad wystawia łóżko Na klatkę schodową.– Hałas wygania go z mieszkania. – Jutro wprowadzę się do pana. Pan zachowuje się bardzo cicho – Mówi do mnie w windzie. 53 Kilka rad dla robotników słowa zapisanych na dzień 18 czerwca 1976 roku 1. Zapomnieć raz na zawsze o tej chwili, Kiedy miało się coś do powiedzenia I powiedzieć to inaczej. 2. Być czystym moralnie i jasnym na ciele. Kochać ustalony porządek historyczny I sztukę bogatych wewnętrznie prymitywów Gnieżdżących się w dzielnicach nędzarzy, Pokazywanych w telewizji jako przykład na istnienie Zasadniczych różnic klasowych. 3. Rozpisać ankietę na najbardziej akustyczne ucho roku, Włączając w to nauszniki bohatera słynnego Serialu telewizyjnego, który szpiegował w najtęższe mrozy. 4. Zbierać makulaturę współczesną wrzucaną do zsypów Pod pozorem uszczelniania kanałów i informacji. 5. Zrozumieć nareszcie sens haseł wypisywanych na płotach, Za którymi marnieją resztki budowli mających Piramidalne ambicje w swojej społecznej użyteczności. 6. Podpisać dwie listy równoległe, z których jedna zawiera Spis nazwisk wrogów, a druga przyjaciół, mając Na względzie także tych, co na morzu, w powietrzu I w ogniu chłopskich stodół. 7. Czuwać w nocy, w dzień kombinować, wieczorem pić, Nad ranem udawać kura, zaś na zimę sprowadzić ziemniaki I obierać aż do pierwszej wiosny ludów. 8. Chodzić najkrótszą drogą wiodącą do czegoś, Co oficjalnie zwie się: nową wrażliwością, a co Na dłuższą metę prowadzi do schorzeń kombinacyjnych Pod tytułem –jak skrzyżować rękawicę bokserską z wazeliną. 9. Nie mylić śruby z rozróbą, zęba z dębem, soli z rolą, Kamienia z lodówką, myśli z dachem, Zaś przemówienia z wróblem. 54 10. Okopać się na pozycjach z góry ustalonych I trzymać broń u lewej nogi, prawą wyzyskawszy do szpadla, Pedału, jak również do jednostronnego stania na baczność. 11. Nie naciskać, bo może oddać. 55 Zamieszanie Kontynuować to, czego nie można było nigdy wyrazić. To w rzeczy samej najlepszy środek na wrzody żołądka. Albo żyć pamięcią tych chwil fantastycznych, kiedy odrzucenie zaszczytnego wyróżnienia lub specjalnej nagrody miało posmak nie tyle skandalu – ten huk milknie jak flet zaczarowany; zważmy: wszyscy wierni wyznawcy Wulgaty: noli me tangere! przedefilowali dumnie przed murami Hamelinu, a wywiódłszy szczury z obrębu miasta i otrzymawszy zamiast złota nędzny grosz i drwinę tłumu, w gniewie i bezsilności swojej zabrali światu dzieciństwo, usuwając się w cień racji wewnętrznych, w konfidencie, w zapoznanie, gdzie język, wizja i straszliwa pogarda dla faktów rzeczywistych tworzą najwspanialsze widowisko duszy. Tak więc nie pamięć skandalu w związku z odmową przyjęcia zaszczytów, jakie ofiarują pisarzom społeczeństwa gotowe kupić duszę najbardziej pogrążoną w nierzeczywistych rojeniach, lecz wspomnienie małego zamieszania – które wyrywa na dobre parę dni z transu, z tego błogosławionego stanu napięcia i jasnowidzenia – nadaje egzystencji pisarza sens rzeczywisty. Fantastyka pustych dni, kiedy można bezkarnie pójść do kina, odebrać płaszcz z pralni i niespodziewanie ujrzeć w oknie mijanego domu ciało 17-letniej dziewczyny, z rodzaju tych, jak ktoś słusznie zauważył, które są przyczyną, że mnisi wieszają się na klasztornych rynnach. 56 Definicja Nazywał się Jean Améry. Napisał książkę o samobójstwie – „Diskurs über den Freitod”. A następnie skończył z sobą. Gdy go wcześniej pytano, Kiedy to nastąpi, Mówił: „Proszę o nieco cierpliwości. I na to przyjdzie czas.” Najkrótsza historia ludzkiego heroizmu. Przeżyć, Zrozumieć, Opisać, A nawet posunąć się dalej: Wszystkie narzędzia autozniszczenia – Te mechanizmy czułej nieodpowiedzialności – Nazwać po imieniu. I sformułować zasadę – Nie będę zabijał siebie jak bliźniego swego. Samobójstwo – Religijna przemoc wobec niemożliwego. 57 Transgresja Konfiguracje mięsa, skóry, kości, Modelunki tkanek, Makijaże podziemne piękności – Od wewnątrz, przy bladych, Obumierających krawędziach widma, Które w nas rośnie jak płód odrzucony. Stosy żył i włosów. Przeobrażenia cielesne. Trans – Trans – Odwieczna pułapka pychy. Manichejskie próżnie. Odwrotne strony tej samej nagości, Która uwielbia sama siebie. Zło jak świetlista zaraza Pustoszy wyrzuconych z siodła. Nieszczęśliwych, niepotrzebnych, niekochanych. Marzenia względności I triumf bezwzględności, Egoizm małych bankrutów I wielkoduszność upokorzonych. To się kiedyś złoży w całość – Może w złudzeniach tkwi sekret Niepoczytalności ludzkiej. Tego, czego nie zrobią policjanci i pisarze – Bo nadużycia nie są jedynie atrybutem władzy, Ale i namiętności, języka, wartości – Dokona za nich nieporządek głosów, Ciemnych i bełkotliwych, Które nie milkną o poranku. Świat pracuje bez przerwy, Żeby wykazać swoją wyższość nad światem. 58 Język się mówi i język się tworzy – Sprawozdanie sprzed trzech lat, napisane przez poetę, który miał kłopoty z nadświadomością Język się mówi i język się tworzy. Oto przykład języka mówionego – Najpierw był długi korytarz z szeregiem drzwi. Co trzydzieści drzwi wykwitały małe wysepki – Okrągły stół, wygodne fotele, stojące popielniczki. Trzydzieści drzwi i znowu umeblowana oaza. Trzydzieści drzwi i jakby na niewielkiej terasie, Ograniczonej z jednej strony żelazną balustradą, Siedział mężczyzna i uśmiechał się na powitanie. – Siadajcie – zapraszał, poprawiając szeroki krawat. A po korytarzu, gdzie osób przechadzało się wiele, Rozmowa się słała o potrzebie wzmożenia w celu zwiększenia. – Zapalicie? – pytał i podsuwał niklowaną popielnicę. Paliłem, przeświadczony o ważności takiego palenia. A potem toczyła się rozmowa o zadaniach i funkcjach. O tym, że nie ucieczka od problemów, ale ich śmiałe podjęcie. Szczere, nie krytykanckie, lecz otwarte na sprawy i cele. Że łatwiej napisać niż potem odwołać, Gdyż klamka ma to do siebie, że niestety zapada. – Rozumiecie – przekonywał, poprawiając szeroki krawat. Rozumiałem, przeświadczony o ważności takiego rozumienia. Następnie wracałem tą samą drogą, po pasie startowym chodnika. Okrągły stół, wygodne fotele, stojące popielniczki. Trzydzieści drzwi i to samo ujęcie stołu, Co niepostrzeżenie przemienia się w pamięć. Trzydzieści drzwi i ten sam obraz fotela, Co połączył już pamięć na stałe z siedzeniem. Trzydzieści drzwi i tak dalej w tym stylu kojarzeń Rzeczy wytrwale tych samych i języka mówionego, co zapada głębiej – W sen, w wódkę, w jaśniepańskie cogito, w syntaksę. Oto przykład języka tworzonego – Nasamprzód był pokój, w nieładzie książek i ubrań. Okrąg światła nad stołem, twarz ukryta w cieniu. Dłonie niczym dwie listwy przytwierdzały kartkę do blatu. 59 Wpierw skrócony przegląd tamtej sytuacji. Powtarzałem: Długi korytarz z szeregiem drzwi. Co trzydzieści drzwi jawi się scenka z wystawy meblowej. Siadajcie. Zapalicie? Rozumiecie. I powrót, gdy monotonia powtórzeń, wbijana do głowy, Staje się tym, co zwykle z niestosowności przechodzi w potrzebę. Wiersz wszakże nie odzwierciedla, ale pragnie niby zwięzły morał Uzyskać przewagę nad opisem akcji. Dłoń prawa odrywała się od kartki i na nią opadała. Twarz wychylona do przodu przyjmowała światła ostateczność. Chciałem stworzyć język, a więc wyzwolić ironię z faktów oczywistych. Chciałem także wstać i podejść do okna, by popatrzeć na gwiazdy. Pogodna noc zsyła migotanie planet – to też się powtarza i nudzi. W tym uroczym landszafcie nie ujrzysz przecież struktur obnażonych. Proste, jasne zdania są w stanie najwyżej opisać kosmos – Jego patetyczną próżnię. On sam jednak milczy, ponieważ jego język bezpowrotnie obumarł, Gdy nowe, groźne światła rozbłysły w bardziej kameralnych labiryntach Przerobionych pro domo sua na pokoje dla mówiących lalek, Które można odpowiednio ubrać, nakręcić i na koniec zepsuć. I tylko widziałem, jak się zaczyna tlić papier W realnej temperaturze 451 Fahrenheita, Opatrzony tytułem: „Rozmowa w poczekalni Biura Zleceń”. I powiadam wam: jeśli jest ironia, To nie spala naszych przyrzeczeń, Lecz tylko zamiary. (wrzesień 1981) 60 Fotografie, których nie było Przewlekłe choroby, Które nas trzymały w łóżkach Przez lata. Jak mało fotografii w piżamach – Ten nieład jest charakterystyczny, Ten moment przed wzlotem. Najchętniej w towarzystwie kolegów Z wewnętrznej emigracji. Książki odwrócone grzbietami, Leżące krzyżem w pościeli – Wszyscy stają na palcach, Żeby dojrzeć tytuły. Ten z lewej cytuje Renarda: „Aby być szczęśliwym, Trzeba, by inni byli nieszczęśliwi.” Ma rozwarte usta, więc mówi. Taka mowa nad łóżkiem Zawsze jest wyzwaniem moralnym, Tyle że sens jej nadto retoryczny. Kompozycję zamyka postać dziewczyny. Uśmiecha się. Z zawstydzeniem zakrywa twarz dłonią. Usprawiedliwia brak głębszych motywów. Ale gdyby przyjrzeć się uważnie Tym nie istniejącym fotografiom, Szczególnie tej, której nigdy nie było – Widać w tle niejasny zarys, kształt. Napis farbą na murze? Orzeł biały? Brama z zatkniętym bukiecikiem fiołków? Obok zaciśnięte na prętach ręce? Nigdy tak blisko nie byliśmy. Choć nikt tego nie dostrzegł, Bo wszyscy patrzyli tam, Gdzie jeden z nas Odtwarzał pogrom wartości i szans – Na poduszce głowa, Z grymasem błazna i cynika, Ucięta gilotyną kołdry. Z ust jej wypływa Strumyczek krwi i śliny. Jedyna rzecz prawdziwa, Zatrzymana na zawsze W tym nie istniejącym kadrze. (1981) 61 Teoria wartości ruin Albert Speer, nadworny architekt Hitlera, Stworzył „Teorię wartości ruin”. Należy budować tak, Żeby każda budowla była „pomostem do przekazywania tradycji”. I żeby jej ruiny, po setkach lat, Przypominały żywo Wspaniałe wzorce imperium rzymskiego. Myśl o upadku, Myśl o trwałości ruin. „Prawo ruin przy budowaniu wielkości.” Trzeba wkalkulować W historię prężnego wzrastania Wizję przewróconych kolumn, Oplatanych bluszczem. Za tysiąc lat miałby to być Obrazek romantyczny zachowujący jednak Ogólne zarysy trwałego monumentu. Jakże sprawiedliwe są działania ludzkie Wiodące niezmiennie ku nicości. Nie przewidział projektant „rozpasanego empire’u”, Że gdzieś w mistycznym osamotnieniu Samowola błaznów (Prześciganie się w epitetach to czarny humor autokratów) Planuje piękniejsze ruiny. Skorumpowane i nieobliczalne Rzesze neurotyków Z trwałego budulca ducha Wznoszą wieże z kości słoniowej – Przyjdzie taki czas, Kiedy ich zdemolowane wnętrza, Pełne rozrzuconych papierów I zbutwiałych książek, Ludzkich odchodów I opustoszałych jaskółczych gniazd, Będą świadectwem najtrwalszym Cassirerowskiej zasady wiecznego potępienia: „...którzy z własnych pobudek odrzucają Najwyższy przywilej człowieka – niezależność.” 62 Akteon Żyję w świecie psów Artemidy. I nie zamieniłbym go na inne światy, Piękny to świat, bogaty w tradycje. Bogowie w nim królują I pogański obyczaj. Wszystko co wymyśliła ludzkość W dziedzinie obrządku, to wszystko, Krzemienny blask posiada, twardość I laur obnoszą karły, Zanim przystroją bezlitosny majestat. A gdy znak jest dany – Łeb ciężki podnoszą nikczemność, egoizm, Obłuda, głupota, próżność I ten lekko wibrujący dobry smak Wyrywający wnętrzności łagodnie upośledzonym. Cieknie ślina po kartach ksiąg, Kodeksach kulturalnych względów, Politycznych racji, Systemów gorliwych nakazów. I groźnie warczą niezbite dowody. Obnażają śnieżnobiałe kły Nawet nic nie znaczące Artystyczne i niewinne artes liberales. Stadny pęd, aby głosić chwałę przeciętności Wyniesionej przez lenistwo umysłów. Nikt nie chce słyszeć, że Naród to jedno, A jednostka to drugie. Psy Artemidy są czujne, Nie uznają podziałów, Subtelnych rozróżnień. Ekstremum pożera osobne istnienia. A ja żyję szczęśliwie w ich gorących oddechach. Karmię je własną krwią i żółcią, Które one przyjmują jako dar nawiedzonego. 63 Przy tym stole Zjechało do mnie trochę gości. I Sted przyfrunął, Bruno przywiał. Michał przypłynął greckim morzem. I siedzieliśmy przy tym stole, Na którym książki, ser i piwo. Ktoś nagle krzyknął: Gorzko! Gorzko! I wszyscy śmiechem wybuchnęli. A potem cień po twarzach przemknął. I każdy wiersz ten ucałował. Ten wiersz o prawdzie i nadziei. (1977 – 1981) 64 Zwierzenia z codzienności I. W mieszkaniu Nadeszła moja pora – zmierzchy przy goleniu. Świty podczas mycia nóg. Zawsze dbałem o higienę osobistą – To silniejsze niż głód i poniewierka. Kiedyś znalazłem książkę na śmietniku, Odartą z okładek, Zaczynała się na stronie 17. Pamiętam słowa otwierające to kalectwo: „Zapytacie: – Dlaczego ludzie nie rozpływają się na podłodze Jak galareta? Otóż nie to jest ważne, z czego zbudowana jest rzecz. Najgłówniejsze jest to, jak ona jest zbudowana.” Przeczytałem w swoim życiu tysiące książek, Ale tylko jedną znam na pamięć. Czytałeś „Nihilizm w sztuce” Romana Zrębowicza? Mógłbym o niej mówić w nieskończoność, Jak gdybym sam ją napisał, I pamięć stwarza złudzenie powrotu. Zawsze wydaje mi się, nigdy nie jestem pewien, Ponieważ mówienie, pisanie i pamięć Stanowią dla mnie własność domniemaną, Co łączy różne sposoby przetrwania. Daj dziesięć złotych, będę mówił dalej. Nie dla mnie już stawać dęba. pełzać na czworakach, Nogami drapać głowę, szczekać, skomlić, mruczeć, wizgać. Mówić fi i fajt, la i lu, tulu, pinki minki – W ogóle być dadaistą. W latach dwudziestych miałem swojego boga, Nietzschego, tego „ducha–śmiałka i kusiciela”. „Wola mocy” w przekładzie Frycza, To była moja ulubiona książka. I dzisiaj też uznaję ten rodzaj wynurzeń – „Najogólniejsze znamię epoki nowoczesnej: 65 Człowiek we własnych swoich oczach Ogromnie stracił na godności.” Grzebię po śmietnikach – Z przyzwyczajenia raczej niżeli z potrzeby. Rzeczy trwałych coraz więcej, a mnie żalu nie ubywa. Mieszkam w tej ciasnej klitce, Śpię na starym materacu, Snów nie miewam, Radia nie używam. Telewizję rozpoznaję pod wieczór, Po widmowych odblaskach okien – Jaka szkoda, że nie widzi tego Gwozdecki. Jego „Portrety duchowe” tłumaczono wówczas Wpływem fotografii astralnej na sztukę plastyczną. Kto dziś czyta Spenglera „Der Untergang des Abendlandes”? Nietzsche dużo wiedział o mechanice istnienia, Gdy pisał: „Przewaga handlarzy i osób pośredniczących, Także i w rzeczach najbardziej duchowych.” Z rzeczy stałych lubię zlew i okno. 66 II. W barze mlecznym Obiady jadam w barach mlecznych. Latem przez otwarte drzwi wchodzą gołębie – Rzucam im chleb, który przynoszę ze sobą. Zimą nikt mnie nie odwiedza, Prócz pogardliwych spojrzeń konsumentów. Zjadać po kimś, czy to oznacza nieszczęście? Nietzsche ochrzcił pesymizm „przewagą cierpienia nad rozkoszą”. Kiedyś chciałem go powiązać z „Sezonem w piekle” Rimbauda, „Prologiem za kulisami” Norwida i wyznaniami Gaugina. Niestety, wyszły z tego lunaparki naszych fikcji, Menażerie naszych ideałów i wartości moralnych. Bliskich nie posiadam. Syn jest ideałem, który trzeba niszczyć przez całe życie. Chłopiec naprzeciwko starości– To wieża Babel zbudowana z kruchego Etosu. Zdartego naskórka kultury europejskiej Nie zaleczą pocałunki licznych egotyków. Wolę skromny udział w podglądaniu chłopców. Nie palę, nie piję, jestem szczęśliwy; Postaw talerz pomidorowej, Będę mówił dalej. 67 III. W galerii Malarstwo zdradziłem, A nade wszystko impresjonizm, To sardanapalstwo uciech wzrokowych. Z ekspresjonizmem wadzę się od chwili, Kiedy sponiewierana, zepchnięta, dobra, romantyczna, Mieszczańska śmierć Rethla i Sattiera Ledwo umknęła spod ogromnych kopyt meklemburskich Junkierskiego boga wojny Kubina. Nie rozpoznajesz, czy to moje słowa, Czy słowa kogoś innego wyrwane z przeszłości? Jeśli mi darujesz to zrównanie dnia z nocą, Moją wierną miłość do zacierania podobieństw I tworzenia z czyichś myśli własnego zdumienia, Będę mówił dalej. Otacza mnie tłum reporterów ilustracyjnych: Bortach, P. Klee, Renę Beeh, M. Beckman. Pascin, Mayrshofer, Königer, Herstein, Geiger, Sepp Frank, Plaichinger-Coltelli itd. Moja obstawa chroniąca przed siłami destrukcji. Spójrz na te obrazy, to pochód zniszczenia. Na przedzie wszyscy święci happeningu I święci pastylek – Allan Kaprów, A także ten szczeniakowaty Red Grooms, A także okularnik Robert Whitman, Demon w czarnych rękawiczkach – Ciaes Oldenburg, A potem Timothy Leary i Alsop – Bezpłatne zwiedzanie własnego systemu nerwowego: Włącz się i odpadaj – Satori! Satori! Satori! Mówię zbyt głośno, to tylko obrona. Sztuka musi ograniczać, inaczej utracimy piękno. Gdybym był malarzem, tworzyłbym dzieła Podobne do tego, co mnie się podoba. Znowu ukradłem komuś piękne przyrzeczenie. Znasz Hansa Baldunga I jego „La mort et la jeune fille?” Szkoda. 68 IV. W mieszkaniu Hodowla sentymentów– wszyscy na to chorują. Poznajesz tę pieśń? To „Merci, mon ami, es war wunderschön". Z filmu „La Habanera”. Zarah Leander, posągowa i zamknięta. Skrytka przebrzmiałej namiętności. Puszczam od czasu do czasu tę płytę, Żeby nie wypaść z roli sentymentalnego głupca. Kino dzisiejsze mnie nudzi. Przez osiemdziesiąt lat bogaci tworzyli iluzję dla biednych. Pamiętam takie kino – wystarczyło odwrócić głowę – Płonące oko projektora wyrzucało strumienie lawy, Która spływała do naszych stóp. Edschmid i jego kinematograficzna wizja Europy. Wywóz pereł do Trellenborga. Wioska murzyńska założona dla celów filmowych Na słynnym placu ćwiczeń wojskowych w Darmsztadzie. Bezprzykładny skandal w Wiesbadenie, Gdzie rozbawieni kapitanowie amerykańscy Wjechali po schodach do „Glashotelu” Autem wypełnionym nagimi kobietami. Dzisiaj bieda przestała być pojęciem socjotechnicznym, To także stan ducha, z którego trzeba się wreszcie wyzwolić. Ja nie odrzucam przeszłości, ja ją wciąż stwarzam na nowo. W sobie, w tej rzeczy zbudowanej z ideałów i braku godności. Nie mam pragnień i nie czuję nienawiści. Mógłbyś o mnie powiedzieć: Z obwisłych warg starego inkwizytora wypełza uśmiech Fantastycznego rozumu i jowialne słowa holenderskie: Siet, sone, det hebbe ich zeer lange gheweeten, Dat de groote vissen de claine eten. Pozwalam ci, powtórz to jeszcze raz: Widzisz, mój synu, ja to już dawno wiedziałem, Że wielkie ryby pożerają małe. 69 Z zapisów psychoterapeutycznych Dwie wersje nieistnienia Według Le Roy Ladurie od wielu, wielu lat całe zastępy ideologów, myślicieli wysilają swoje umysły, aby udowodnić, że tak naprawdę to nic na tym świecie nie istnieje. Jedni mówią, że nie istnieje natura, inni twierdzą, że nie ma obłędu albo negują rzeczywiste różnice płci. Inni znów unicestwiają człowieka, władzę, historię, państwo, czas, przestrzeń, burżuazję, proletariat, wszystko. Według mnie jest tak: Żył kiedyś pewien filozof chiński. Nazywał się Wao-Tien. Codziennie rano kąpał się w rzece. I czynił to od wczesnej młodości. Przez całe lata, miesiące, tygodnie. Aż któregoś roku przyszła wielka susza I rzeka wyschła. Wao-Tien zbytnio się tym nie przejął I nadal każdego ranka wchodził do rzeki. Ludzie mówili mu: – Przecież to nonsens. Tu nie ma żadnej rzeki, tylko kamieniste dno – A Wao-Tien odpowiadał: – Wchodząc do rzeki Poruszam kamienie, z kolei kamienie poruszają niebo. Deszcz jest pragnieniem kamieni. – I wreszcie po sześciu miesiącach spadła ulewa. Koryto rzeki na powrót wypełniło się wodą. Ale teraz Wao-Tien codziennie rano siedział w domu I pisał coś w grubej księdze. Pytali go ludzie: – Dlaczego się nie kąpiesz? Do rzeki wróciło życie. Świat jest znów piękny. – A Wao-Tien zamknął księgę i odpowiedział: 70 – To już nie moja rzeka. Świat istnieje tylko wtedy, Kiedy chcemy, żeby istniał. Nie istnieje, kiedy używamy mądrości W nieodpowiednim momencie. I zapłakał Wao-Tien, A wraz z nim ludzie, rzeka, kamienie i niebo. (dla Petara Vujičia) 71 Ciasto z rodzynkami Jest taki wiersz Enzensbergera O Bakuninie. Wiersz – tęsknota. „(...) dlatego, Bakunin, proszę cię, wracaj, wracaj, wracaj.” Jeszcze tylko ten epizod, kiedy Ucieka z zesłania, z Syberii. Błąka się po Ameryce, aby Wreszcie w Paddington Rzucić się w ramiona Hercena Z okrzykiem: „Gdzie tutaj można dostać ostrygi?” Jego nieposkromiony apetyt Nie opuszczał go nigdy. W młodości zjada napisany wiersz. To nie przedsmak konspiracyjnej tułaczki. Wstydzi się tego wiersza. Daje tym samym przykład Bezwstydnym, państwowotwórczym poetom. A potem – To potem rozciąga się jak nugat. Mdląca rozkosz rozpuszczająca żółć i krew. Lata całe procesów chemicznych i politycznych. – A potem pisze „Państwo i anarchia”. Czy głodnemu zawsze państwo na myśli? Czy anarchia? Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Kryje się za nim bezmiar retoryki. Wędrówka po więzieniach, karcerach, zsyłkach, Szlak głodu, marny wikt, puchną dziąsła. W Szlisselburgu, podczas spaceru, Dostrzega siwobrodego starca. Woła: – Łukasiński! – Kto? – Więzień polityczny. – Kto w Polsce? – Mikołaj. – A Konstanty? – Nie żyje. – Co w Polsce? – Wkrótce będzie dobrze.1 1 W czterotomowej Encyklopedii Powszechnej (1974) obok zdjęcia Waleriana Łukasińskiego widnieje podobizna Jerzego Łukaszewicza, propagandysty dekady świetności krakersów. Aleksander Świętochowski, autor „Czcigodnych Polaków”, gdzie ów dialog anarchisty 72 Nie chciał robić przykrości Założycielowi Towarzystwa Patriotycznego, Który przesiedział w więzieniach carskich 48 lat (38 lat w Szlisselburgu). Do końca życia. A Bakunin, Do końca wytrwały, Przesyła zaszyfrowane myśli: „Wyzyskiwanie i rządzenie: to jedno i to samo.” Raz tylko nie był głodny. W Szwajcarii – ostatnia zima jego życia. A może lato Suche i wytrawione z gorączki działania. Zjadł kawał ciasta z rodzynkami, Który mu się przyśnił w bezzębnych ustach. Sny są wtedy zarezerwowane dla matek. Ciepło, troskliwość, sytość I zapach sukni skropionej wodą różaną. – Zjedz, Misza, mizernie wyglądasz. – To ostatnia chwila. Demony z cukru i bakalii Nie powrócą nigdy. Rankiem na kołdrze sztywniejącą ręka Sięga po okruchy. Złudzenie ruchu In extremis. Chciałoby się powiedzieć: łakomstwo ukarane. utopijnego i nieugiętego patrioty się znajduje, na widok tej zażyłości encyklopedycznokonterfektycznej dostałby apopleksji. Nie wracaj, Świętochowski. Żyj długo w swej śmierci jedynej. 73 Pavor noctumus Ludwikowi Zauważcie, bez zdziwienia I zbytniej pewności siebie. No, powiedzmy: Z nadzwyczajną zmianą kategorii. To była wczesna młodość naszych koszmarów, Gdy skuleni nasłuchiwaliśmy imion bogów. A teraz kości nasze urosły, One jedne pracują na starość. Wypełniają wszystkie przejścia Lenistwa i zwątpienia. Pamiętacie ten prosty opis: Nie widać domu z tego miejsca, Bowiem zasłania go wzgórze. Nad wzgórzem stoi obłok ... Do kogo należy ten dom, wzgórze, obłok, Jak nie do języka, Który narzuca sposób, w jaki ludzie Myślą o sobie i innych. To trawestacja z poety, Który mieszka nad Zatoką San Francisco. To widzenie słów. Ta dozgonna przyjaźń, którą zawarliśmy Jeszcze pod skórą, czy pod czymś znikomym. Jak to jest? W głębi, czyli gdzieś – ale gdzie? Noszą nasze ubrania. Ubrani w nasze glosy. Chcieliby dokończyć za nas Tę pracę najdoskonalszą. Widzicie te dzieci – Wielka sprężyna sprawiedliwości, Świecąca jak kokarda we włosach. Nasze biedne dzieci walczą o życie Z naszymi biednymi miłościami. Okopują się w ciepłym, zaporowym mięsie. Księżyc z luminalu ślepy na jedno oko Tarasuje drzwi szpitalne. Dobranoc, synku. Usnęły już twoje zabawki – Kroplówki, tampony, strzykawki. 74 Uśnij, języku. Upadłe dialekty, Bankructwa zdań opisowych, Obrazy przegranych bitew, Gdy zabrakło słów posiłkowych. Obudzony nerw Łomocze wyschniętą powieką. 75 Z życia biomasy Jedno ze źródeł energii odnawialnej – biomasa. Odpady ludzkie i zwierzęce przemieniać można w gaz drogą prostego procesu bakteryjnego, szeroko stosowanego w Chinach i Indiach. Idźcie, samobójcy, Do swoich samotnych grobów. Oto jak rośnie postęp Wraz z waszą niezgodą i buntem. Czułe echosondy przemierzają Tereny potępienia i rozkładu – Jakże roponośne! Czekają na odkrywców, Co ludzki pęd do samozagłady Podtrzymują w trudzie. Ta dziewczyna, Co niegdyś swój brzuch płaski Niby pole porosłe świetlistym runem Oddawała każdej miłości, Wierząc, że ta właśnie będzie jedyna – Teraz ciężarna naftą Szyb urodzi wydajny, Strzelający w niebo czarnym strumieniem, Który trzeba ujarzmić dla dobra ogółu. Ten chłopiec, Co dni swoje odmierzał p o m i ę d z y. Pomiędzy ideałami wzniosłej beletrystyki A rozchwianym rytmem życia. Pomiędzy wiadomościami radiowymi A obrazem prawdy istniejącym zawsze W piętrowych i poziomych odbiciach. W jego żołądku zalega płytko złoże luminalu Niewielka to dawka, Uszlachetniająca każdą rudę. W sam raz dla małej technologii, Choć na młodziutkie życie zbyt duża. Ta kobieta, ten mężczyzna, ci starcy. Ten poeta, tamta naznaczona obłędem. Za wrogość otoczenia, za inność, Za delikatność natury, za przekonania. Wszystkie dzieci gospodarczego cudu! Do wykorzystania w procesach chemicznych – 76 Dla przyszłości pokoleń, O których zawsze poeci mniemają, Że będą wolne od strachu i brudu. Wczoraj widziałem dziecko na cmentarzu. Szło między grobami niosąc w dłoniach Chwiejny płomyk oliwnej lampki. Nie mogło się zdecydować, Gdzie postawić ten płonący lichtarzyk. Dzieci nie mają gustu, Choć swoboda, z jaką się poruszają Wśród zmarłych, Stwarza im perspektywę przetrwania W ciemnej i zawistnej naturze. Postawiło lampkę na marmurowym nagrobku I naraz pobiegło za ptakiem, Który wzbił się z alejki ku górze. Idźcie, samobójcy, Do swoich samotnych grobów. 77 Dwie połowy Ktoś wziął wszystko. Nie odda niczego. Nawet tej połowy, Co wywędrowała dawno na Tahiti. (Mój język świeci nad Papeete) A druga połowa – tutaj. Pod tym jaworem, Na tym błoniu, W tej mogile pokrytej kwieciem, W Maryjnym powiewie sztandarów, I w tym zmierzchu cichym, Nad wodą, co ze złota w granat się przemienia, A krasnopióre pyszczkami znaczą kręgi – „O to się właśnie rozchodzi, Michale.” Raz jedyny nie poznałeś się na lapsus linguae i Na fałszywej sielance. I krzyknąłeś w tej bułgarskiej knajpie Na Placu Powstańców: „Polska! To egzotyka szuwarów i ciepłej wódki.” (przypomnienie Michała Sprusińskiego) 78 Syn kaszle za ścianą Syn kaszle za ścianą. Noc lutowa – Przez mgłę przechodzą nikłe dźwięki, Odgłosy życia, które gubi piękniejszą połowę. Senne znaki, uśpione kształty, Majaczenia tropikalnej gorączki – Murzyn wycięty z dykty, uśmiechnięty, U wejścia do kinematografu – jak niegdyś – Służy afrykańskim duchom, A nie iluzji. Niewyrażalny jest ten moment. Kiedy nie pamiętamy tytułów, nazw, Nazwisk, imion, Wyższych racji i sugestii władz. Syn kaszle za ścianą. To doznanie realne. Czuwanie, by było wyraźne i odrębne To zmaganie się krajobrazu z burzą. Zamykam oczy i niby mag Zaklinam ten kaszel męczący i suchy. Tykanie budzika. Niech przestanie! Syn kaszle za ścianą. Jest kruchy i za każdym razem Brzuch mu skacze, jakby życie trawił – Obrazy, Podróże, Wojny, Samochody. Podskakują w skurczach zapał i choroba. Bo dzieci myślą, że to sen jedynie I rano, blade wejdą w inny świat. Podrażnione oskrzela, wysuszone gardła – Wieczna niewinność i diabelski śmiech. Syn kaszle za ścianą. 79 Chłopiec i dziewczyna całują się przy kiosku z kwiatami, na placu Dzierżyńskiego, dnia 11 lutego 1982 roku, wieczór Wszak słyszysz dziewcząt w zaułkach chichoty, to znak najmilszy w twym życiu udręki, a co przeżyłeś, przypomni ci o tym pierścionek zdjęty przemocą z jej ręki. (Śnieg na Sorakte – Horacy) Wyglądają jak chłopcy, Obejmujący się, co nie widzą – poza sobą – Żadnej niesprawiedliwości, żadnego nieszczęścia. Najdłuższy pocałunek, Który trwa bez końca. Ulica zgorszona, wielooka. Nie jest w stanie rozerwać łuków ciał, Miłośnie zwierających się ku górze. Ona, chłopięca, Z krótko przyciętymi włosami, W swej szczupłości jakby nachylona, Zagarnia piękno jego kształtnej głowy. On, dziewczęcy, Oparty o szybę kiosku, za którą W mroku frezje, gerbery i Gałązki bzu są tłem wygaszonym – O, aster w takiej godzinie przytulić! Dziewczęcy jest ten chłopiec, Gdy ulega jej naporom słodkim, Choć czułość zawstydzająca Czujność mu nakazuje w ulicznym ruchu. Swobodne są te dzieci pożegnań – Powiew wiosenny niesie miesiąc luty. Jak wszystkie rozstania uroku i winy, To musi także ulec przymusom rozsądku. Wsiada do autobusu i twarz jej Zagniewana odsuwa się od ludzi. Za szybko utraciła powab jego ciała I w myślach jeszcze trwa wciąż, przy nim, Dłonie na jego karku splatając powtórnie. 80 Sztuczny klips u boku jej urody W fałszywym srebrze wykuty. W płatku ucha dyndają blade szkiełka – Dzwonią cichutko dzwoneczki pokuty. (dla Małgosi) 81 Zawiść kontynentalna Jerzemu Niemczukowi Mając 26 lat (1951 rok) Otrzymuje nagrodę Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury, Prix de Rome, Za swoją pierwszą powieść – „Pogrążyć się w mroku”. No, powiedzmy, udało mu się. Za czwartą z kolei książkę – „Wyznania Nata Tumera” Otrzymał w 1958 Nagrodę Pulitzera. Zakład, że mu to kumple załatwili – Philip Roth, Arthur Miller, ewentualnie Art Buchwald. Najnowsza jego powieść – „Sophie’s Choice” (1980 rok) Utrzymywała się na liście bestsellerów W miękkich okładkach Przez 47 tygodni i Uzyskała nagrodę literacką American Book Award of Fiction. Albo ci jankesi muszą zdobyć Wszystko, co jest do zdobycia, Albo, kochani, Pozazdrościć im takiej mafii literackiej. Wakacje – Od wiosny do jesieni(!) – Spędza w obszernym i eleganckim (Jak podają poważne gazety) Domu na wyspie Martha’s Vineyard Należącej do stanu Massachusetts. Z żoną oczywiście (27 lat współżycia!), Czworgiem dzieci i dwoma psami. Ma jeszcze duży dom W Roxbury (Connecticut), I pewnie goli się w Brooklynie – Przez sentyment 82 Do czasów młodzieńczych – Zaś nogi moczy w Jeziorze Michigan, Żeby nikt go przypadkiem nie nazwał Pisarzem Południa. Pije mało, Choć kiedyś pił więcej. Nie lubi towarzystwa – Czasami bywa nietowarzyski – Powiada: „Blask sławy wcale nie był Niesympatyczny, ale Wróciłem do mej książki O piechocie morskiej.” Lubi swój mały gabinet W Connecticut, Beethovena I cytat z Flauberta: „Prowadź życie mieszczanina, Regularne i uporządkowane, Aby twoja twórczość była Oryginalna i rewolucyjna”. Nie, tego już za wiele! Nie pije? Pewnie zdrowo pociąga, I to w ciągu dnia, Chowając butelkę – Old Smuggier – W wazie etruskiej. Nie jest towarzyski? Od rana wydzwania do Philipa Rotha, Żeby się z nim spotkać i pogadać niby O architekturze powieści. A właściwie chodzi mu o znęcanie się Nad Pynchonem, Gassem, Barthem I całą tą zafajdaną, tak zwaną, „Krytyką akademicką”. Powraca do książki o piechocie morskiej? Każdy pisze taką książkę o piechocie morskiej – Kilka zabazgranych ołówkiem karteluszek, Które cię tyle obchodzą, Co system kanalizacyjny w starożytnym Rzymie. Odwoływanie się do uznanych Wielkości literackich bywa często Nawykiem niekontrolowanym – To jest tak jak z pewnymi mężczyznami – Spójrzmy głęboko w rozporki – Którzy nie przymuszani przez nikogo Raz w roku odlewają się Do hotelowej umywalki. 83 Dosyć, nie mówmy o tym więcej. Budowanie takiego Sztafażu, Takiej Instytucji, składającej się Z hołdów, luksusu, nagród, Punktualności i kilku frazesów O Powołaniu, Po to tylko, żeby powiedzieć: „Nazwałbym siebie zaangażowanym Pisarzem amerykańskim ...” (itd.) – Jest zabiegiem transpirującym, Skądś przecież znajomym. Bo powiedzmy sobie szczerze: Pomiędzy dobrym samopoczuciem a Sferą werbalną jest coś, Co ci przeklęci jankesi Z takim wdziękiem kultywują – Kształt idywidualnego losu: Na rozkosznej wyspie Martha’s Vineyard Należącej do stanu Massachusetts, Ten facet z Connecticut – Który mógłby dostać Nagrodę Nobla, Gdyby wreszcie napisał książkę O piechocie morskiej – W pobliżu domu, rozległego Niczym hangar, Hoduje nagi, spłukany deszczami, Wypalony słońcem kawałek ziemi. To może być wszystko: Miejsce na grób albo „Na mym wulkanie rośnie trawa" – Jak pisała Emiły Dickinson W samotności swojego domu. Amherst (także Massachusetts) Zapewne leży gdzieś niedaleko.– To może być wszystko. Lądowisko Sprzeczności i Ekstazy. Desant arcydzieł pośród letniej nocy! Zapalone ognisko i przychylny wiatr Zsyła z nieba Wcielenia, Komunię wcieleń w poszumie jedwabiu – „Ciało mi nagle zapłonęło, I przez dwadzieścia minut Zdawało mi się w mym szczęściu, Że jestem błogosławiony i zdolny błogosławić.” Jest Yeatsem, Dobiega pięćdziesiątki. 84 Samotny, w Zatłoczonym londyńskim barze. Otwarta książka i pusta filiżanka. Płonie, i Jest błogosławiony, i Zdolny błogosławić. Ale dzieci już go wołają Z głębi luksusowego domu, Żeby zagrał z nimi w grę, W taką grę, gdzie ktoś wychodzi W wieczność myśli i pożądania. 85 Biała kurtka, biała kura, trzycalowe gwoździe Podobno powieść Hermana Melville’a „White jacket” została przedłożona Kongresowi USA i doprowadziła do likwidacji kary chłosty. Był to rok 1850. Przykład budujący wpływu literatury na zmianę stosunków społecznych. Marzenie każdego pisarza, nie pozbawionego instynktu moralnego – napisać jedną taką książkę, a potem usunąć się w cień prywatności. Czy ten odwieczny problem zasięgu i oddziaływania literackiego opisu nie stał się dzisiaj zwykłą fikcją w obliczu nowych doświadczeń ludzkości? Kiedyś w Afryce, W małej wiosce, Na placu, Pośród rozgdakanych kur i kwiczących wieprzy, Widziałem – Bo Afryka to wyciąg fantasmagoryczny Z wielu bryków kolonialnych – Nie zmieni go, nie udoskonali Pęd industrialny do samostanowienia Ani defilady kawalerzystów z pękami piór Rajskich ptaków zatkniętymi na czapach Jakby wypożyczonych z rekwizytorni Europejskich operetek. Widziałem, O południowej porze, pośrodku wioski, Jak młodą Murzynkę ćwiczono batogiem. Jej małe piersi podskakiwały za każdym uderzeniem. A kiedy upadła w gorący pył placu, Podbiegła do niej biała kura i przekrzywiając łeb Poczęła się przyglądać nieszczęśliwej. Och, te fantasmagorie, Najtańsze podróże z Afryki do Europy! Niezbyt wiarygodne są opowieści naszej wyobraźni, gdyż zawsze najpierw oskarżają fakty, a nie uduchowione symbole będące domeną liryki. Prawdopodobnie w 1906 roku – Można to znaleźć w „Rozważaniach o religii” Marka Twaina, który powołuje się Na korespondenta „Bourse Gazette” – Prawdopodobnie chodzi o masakrę Żydów W Białymstoku, W czerwcu, Przypuszcza się, że to była robota carskich oficerów – Trup nauczyciela Apsteina leżał w trawie Ze związanymi rękoma. W twarz i w oczy powbijano trzycalowe gwoździe. Oprawcy zabili nieszczęsnego Wtargnąwszy do jego domu, Po czym wymordowali całą rodzinę 86 Złożoną z siedmiu osób. Pyta Twain: „Czy jest jakiś postęp między nocą św. Bartłomieja a dzisiejszymi masakrami Żydów?” Czy jest widoczny postęp między masakrą Żydów z 1906 roku a dzisiejszą rzezią w obozach Szatiia i Sabry? Stary Twain na cztery lata przed śmiercią już wiedział, że postęp to ślepota optymisty – Ślepota ambony. O nić innego dziś nie modlimy się. Panie, Jak tylko o taką książkę-bestseller W dziedzinie łagodzenia metod. W bibliotekach oprawców, morderców i katów Niech stanie jako nakaz jurysdykcji. Obok Biblii, Marksa, Koranu, Lincolna, Deklaracji Praw Człowieka i wycinków z gazet Starannie wklejanych do albumów zamiast fotografii To są nasze wspólne zdjęcia, wspólne groby – Wspólnota plemienna karnych ekspedycji. (wrzesień 1982) 87 Epyllia osobista Do pieśni Katulla powracam. Ja, ze starej gwardii počtes maudits, Co noszą w chlebakach słodycz i truciznę. Samozwańczo przypisany, cyniczny, ponury. Z tych złotoustych i obrazoburczych, Co nigdy nie chcą mieć kłopotów w życiu. A u Katulla z westchnień ułożone rymy: „Wróblu, rozkoszy ty mojej dziewuszki, tyś na jej łonie, z tobą igra chętnie, tobie, gdy wzlatasz, nastawia paluszki, drażniąc, byś dzióbkiem chwytał je namiętnie...” Och, ta bluszczowość moja tylko na papierze. Złudne pragnienie, by mnie kochano za samo istnienie. I tak ten czas okrutny zabiera wdzięk każdej eklogi. Żal najświętszy – wróble pieką się na ruszcie. A znajome dziewuszki z Women’s Liberation Plotą dla mnie ze swego libido żałobne wianuszki. Korekta: Anna Kowalewska v