Jerry Meredith & D. E. Smirl Sen w butelce Pokrywa kapsuły do spania odsunęła się z głuchym trzaskiem. Usiadłem, wyjąłem wtyczkę z tylnej części czaszki, przeciągnąłem się i zauważyłem blade, przestraszone oczy Bustera, który opuszczał się do swojego kokona. - Złe sny? - zapytałem i uśmiechnąłem się szeroko. - Mam dosyć latania z Sędziwym Marynarzem - poskarżył się. - Zawsze się boję, że to się źle skończy. - Co się stało tym razem? - Wydostałem się ze swojego kokona i zrobiłem kilka lekkich przysiadów, żeby pozbyć się uczucia zimna w stawach. - Nie chce siedzieć w butelce - żalił się Buster i szybkim ruchem wsunął sobie wtyczkę przygotowując się do odprawy. Nieustannie przecieka w inne sny. Miałem pełne ręce roboty utrzymując w czystości pozostałe dżiny. Sądziłem, że przesiewają te mózgi przed umieszczeniem ich na naszych statkach. - Dobre mózgi nie są niezbędne do pracy statku - odparłem. - Tylko takie, co dobrze pracują. - No to życz sobie, żeby te pracowały tak dobrze, jak twoja wyobraźnia. Szejk wykrył obłok na wprost nas. Uderzymy w niego za niecałe trzy godziny. - Jaką ma gęstość? - Około trzy i pół na metr sześcienny. Pora deseru dla silników. - Dobrze - ziewnąłem i poczułem wreszcie ciepło w kościach. - Możemy włączyć kopa. - Miej oko na Marynarza - ostrzegł mnie Buster kręcąc się na wszystkie strony przy wkładaniu na siebie uprzęży. - Wyczyny tego dżina przechodzą po prostu wszelkie granice. - Lecz potrzebowaliśmy kogoś, kto umie stawiać żagle powiedziałem niewinnie. Buster parsknął śmiechem i nacisnął przełącznik pokrywy. Nim okryła go biała chmura zimnego snu, mruknął do mnie przez wytłumiony plastyk: - Powodzenia. Znasz kapitana. Niektórzy ludzie muszą mieć problemy albo odbija im szajba. Poszedłem na mostek. Mięśnie nóg już mi się rozluźniły, a senne koszmary - te bezkształtne wspomnienia, jakie prześladowały mnie nawet w hibernacji - zatarły się. A więc Marynarz przeciekał do innych butelek. Tego zaś dżina szczególnie nie chcieliśmy mieć na swobodzie.. Nieustanne śledzenie ośmiu odrębnych marzeń sennych było aż nadto ciężką robotą, aby jeszcze przejmować się przeciekami. Z drugiej jednak strony właśnie to było moim zadaniem. Podczas obchodu mostka monitorowałem dżiny, by mieć pewność, że Sędziwy Marynarz, Szejk Arabski, Słodka Alicja, Bullwinkle, Naugahyde, Sigmund, Thoreau i Escoffier są szczęśliwi, gdy nas prowadzą we śnie przez przestrzeń kosmiczną. Nastawiali czerpaki, trymowali żagle, szukali pokarmu dla silników i zasilali wszystkie wesoło mrugające śliczne światełka na modułach regulacji biologicznej. A tacy ludzie, jak Buster, Sonya i ja, starali się ustrzec ich przed zrozumieniem tego, co z nimi zrobiono. Ponieważ w rzeczywistości nie byli dżinami i nie trzymano ich w butelkach. Byli mózgami, które pracowały jako żywe komputery, współdziałając ze statkiem nad kontrolowaniem systemów zbyt ważnych, by powierzyć je jakimkolwiek maszynom, a butelki to po prostu ograniczniki psychiczne, które zamykały ich w światach fantazji odpowiadających należącym do nich zakresom kierowania statkiem. Była to swego rodzaju psychologia Botile'a zezwalająca im posuwać się aż tak daleko i ani kroku dalej. Przynajmniej tak to miało funkcjonować. A statek z dżinami, którzy dowiedzieli się prawdy - że zostali wypruci z umierających ciał, umieszczeni w kadziach z substancją odżywczą i ogłupieni aż do uwierzenia, że prowadzą całkiem zwyczajne życie, łącznie z przyjaciółmi kochankami, pracą zawodową, przyjemnościami.. no cóż, taki statek ginął straszną śmiercią. Zdarzyło się tak przedtem. Może się zdarzyć powtórnie. Dlatego właśnie byliśmy ostrożni. W połowie drogi na mostek usłyszałem przenikające statek dudnienie. Żagle musiały uderzyć w gęsty obłok wodoru. Uszczęśliwione silniki połknęły go i wyrzuciły z powrotem, dając nam niewielki wzrost przyspieszenia w kierunku naszego spotkania z Zeta Reticuli IV. Na mostku podłączyłem się do mojej macierzy i sprawdziłem monitory. Marynarz był z powrotem na swoim miejscu; przynajmniej na razie. Dobre i to. Nie chciałem, żeby całkiem zwinął żagle albo pozostawił je rozpięte na przestrzeni pięciuset kilometrów. Pola magnetyczne mogły się porwać na strzępy jak płótno żaglowe, któremu metaforycznie odpowiadały - a statek bez żagli... Sędziwy Marynarz, Słodka Alicja i pozostałe imiona były pseudonimami wymyślonymi przez tajemniczą postać Bary Trytona - niejakiego J.R. Mayhew, którego nigdy nie spotkałem, ale dobrze poznałem z racji oryginalnych - i trafnych - etykietek, jakimi obdarzał dżiny. Ja również miałem pieszczotliwe nazwy dla poszczególnych systemów. W miarę przedłużania się podróży łapałem się jednak na tym, że myślę o nich raczej kategoriami J.R. niż moimi własnymi. Na przykład Sędziwy Marynarz i jego żona, czarująca drobna kobieta o włosach spalonych wiatrem, z wachlarzykami zmarszczek w kącikach oczu, żeglowali na siedmiometrowym keczu wokół wysp południowego Pacyfiku. Morza były na ogół spokojne, na wyspach zawsze mieszkali prymitywni, ale życzliwi tubylcy. Jedynie dla zwiększenia iluzji od czasu do czasu komputer dorzucał niewielki sztorm. Wyły wiatry, palmy gięły się i szumiały. Nad piaskiem i rafą koralową kipiała - morze. A Marynarz i jego żona kochali się, bezpieczni w chatce oddanej im przez wodza wyspy, a później rozmawiali o tym, jak romantyczna była ich podróż, jak bardzo życie, które prowadzili, przypominało raj. Ale co sobie pomyśli Słodka Alicja, kiedy wyjdzie ze swego lasu, świata zamieszkanego przez karły, elfy, rozumne zwierzęta i mówiące czajniki, i zastanie krajobraz morski tam, gdzie kiedyś były pola, oraz człowieka spacerującego po plaży, który wygląda zanadto prawdziwie, by być cząstką jej świata? Nie, to byłaby klęska. Musiałem koniecznie znaleźć jakiś sposób na wzmocnienie nakazu utrzymującego Marynarza w świecie jego fantazji. To nie będzie łatwe. Marynarz, jak większość żeglarzy, był oczywiście bardzo dociekliwy i zbyt inteligentny, by uwierzyć w przepłynięcie poza krawędź świata. Zorientowałem się, że nadszedł czas budzenia mojej partnerki na obchód. - Dzień dobry! - zanuciłem zmysłowo. - Pożegnaj swoje słodkie sny i wracaj do świata pracy. Krótko mówiąc, wyciągaj tyłek z tego pudła. - Michael? Gdzie jesteś? - A gdzie mam być? Na mostku. Spojrzałem na ekran. Alex wyszła z kabiny i przystąpiła do intensywnej gimnastyki. Niska, muskularna, o maleńkich piersiach rysujących się pod kombinezonem i ciemnych kędzierzawych włosach podkreślających jej chłopięcą urodę, przypominała mi dziecko próbujące ze wszystkich sił przebić się w świecie dorosłych. Kołysała się na nogach umięśnionego tancerza; napięcie w twarzy świadczyło o koncentracji nad nadaniem każdemu mięśniowi właściwego kształtu. Zawsze chciała, żeby wszystko było jak należy. To właśnie czyniło z niej taką cholerną ważniaczkę. - Są kłopoty? - zapytała. - Znów ten Marynarz. Posłałem paru kretynków, żeby sprawdzili, czy nie ma uszkodzeń mechanicznych. - Jakiś przeciek? - Buster mi powiedział, że na bankiecie u Królowej Kier pokazał się albatros. - Kłamczuch - Alex obrzuciła mnie wściekłym spojrzeniem poprzez monitor. Ręce na biodrach, równy oddech. Za grosz poczucia humoru. Wówczas powiedziałem o obłoku. To wywołało uśmiech na jej twarzy. - Już chyba czas, abyśmy mieli trochę szczęścia - odparła. - Zaraz będę na górze. Ekran zamigotał. - Nie śpiesz się - mruknąłem. Korzystając z samotności włączyłem swój układ percepcyjny w obwody statku. Przeżywałem to, co czuły sensory, widziałem rzeczy, jakie niewielu ludzi mogłoby sobie nawet wyobrazić. Nasze żagle płonęły głęboką purpurą, ich ultrafioletowe usztywnienia trzepotały na tle wiecznej próżni. Moje oczy wypełniły się gwiazdami, czułem palcami każdą molekularną anihilację. Mógłbym tam zostać na zawsze. Spółka nie potrzebowała dżinów, lecz ludzi, takich jak ja. Niech się spierają z członkami swojej rady o zastosowania techniki kosmicznej. Wszystko mi jedno. Ja chciałem zobaczyć, co tam jest. Chciałem wiedzieć, co się porusza w ciemnościach. Może w atmosferze Zeta Reticuli IV jest chronit, może go nie ma. Ale brać w tym udział osobiście, przez całe kilkanaście lat to moja ambicja. Sześć dziesiątych c. Sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów na sekundę albo cztery i pół raza dookoła świata między jednym tyknięciem ściennego zegara a drugim. I za niespełna godzinę będziemy z tą szybkością pędzić z hukiem i trzaskiem przez gazowy obłok. Prawdopodobnie nie obejdzie się bez strat. Zamieniamy swój margines bezpieczeństwa na czas, na jakieś sto kiloton czystego wodoru złapanego w pułapkę naszych żagli, skupionego w magnetycznym uwięzieniu, po czym stopionego w dodatkowym wytrysku siły ciągu. Zyskamy trzyprocentowy wzrost przyspieszenia i odpowiednie skrócenie czasu, jaki pozostał do manewru zwrotu, toteż wcześniej rozpoczniemy decelerację i powoli, dostojnie przejdziemy przez układ Zeta Reticuli. Dzięki temu spokojnie przyjrzymy się Reticuli IV i wystrzelimy dżina płci żeńskiej - Królewnę Śnieżkę, teraz uśpioną - na orbitę wokół tej zwodniczej niebieskobiałej planety. Równocześnie na powierzchnię zejdzie siedem automatycznych sond i zacznie wysyłać informacje, które Śnieżka przekaże nam, gdy będziemy odlatywać. Jeśli przeżyjemy. Jeśli kolizja z chmurą wodoru, ku której zmierzamy, nie zetrze nas na kosmiczny pył. - Zejdź z obłoków, Michael. Nie możesz mieć gwiazd wyłącznie dla siebie. - Hm? - Lubię zakosztować smaku gwiazd tak samo jak ty, ale dlaczego Marynarz nie zmienił konfiguracji naszych żagli? Usadawiając się w macierzy Alex bacznie mi się przyglądała. - Pytam cię... - Wiem, o co pytałaś. Zmiana konfiguracji żagli nie jest przewidywana przez najbliższe dwie i pół minuty. - To zostanie nam strasznie mało czasu. - Mnie tego nie mów. Przekonaj instrukcję obsługi. - Wysłałem na jej monitor odpowiednie linijki tekstu, poczym odwróciłem się i pilnie obserwowałem słowa, które przemykały po moim. Jednostajny rytm migoczących liter działał hipnotyzująco i musiałem potrząsnąć głową, by wróciła mi jasność myśli. - Gdzie byłeś? - spytała Alexandria, gdy skończyła przebiegać wzrokiem ekran. - Przez chwilę twarz miałeś tak samo obwisłą jak twój brzuch. - Zastanawiałem się - burknąłem. - A kiedy tylko zechcesz przelecieć parę rund z tym obwisłym brzuchem... - Znowu filozofowałeś. A co do paru rund - to chętnie, kiedy tylko uznasz, że nadajesz się choćby na jedną... - Urwała i spojrzała w inną stronę. To dogadywanie przeszło nieoczekiwanie w wulgarną sprzeczkę, której żadne z nas nie chciało kontynuować. - Przepraszam, Michael. Nie miałam nic złego na myśli. - W tej chwili Marynarz spuszcza żagle - odrzekłem patrząc, jak opadają w kierunku statku. Ich barwy traciły intensywność, z zazwyczaj purpurowych przeszły w ciemnoróżowe, a potem pomarańczowe, następnie odzyskały trochę koloru i zrobiły się szarobrunatne. W rezultacie powstał agresywny lej sterczący na zewnątrz, by utorować sobie przejście przez oczekujący nas obłok. KONTAKT ZA PIAĆ MINUT. Na moim monitorze zaroiło się od słów, później zastąpiło je mikrosekundowe odliczanie wyświetlane w prawym dolnym rogu ekranu. Spróbowałem wyobrazić sobie, jak będzie wyglądał kontakt z obłokiem, ale dałem spokój. Moja wyobraźnia zbyt łatwo przenosi mnie w scenerie Apokalipsy. - Wyłączenie siły ciągu za półtorej minuty, Michael. Sprawdź swoje pasy. Grzebiąc się w lepkich taśmach zapytałem: - Dlaczego my to robimy, Alex? - Żeby nie fruwać po całym pomieszczeniu, Michael. Uderzała palcami w klawisze. W takiej sytuacji do jej obowiązków należało prowadzenie Naugahyde'a. - Bardzo dowcipne, Alex. Przecież wiesz, że nie o to mi chodziło. Pytałem, dlaczego tak warczymy na siebie. Zawsze kiedy mamy razem wachtę, usiłujemy posiekać się wzajemnie na kawałki. - Nie rób tego - warknęła ze złością. - Nie teraz. Czy masz pojęcie, jak trudno jest wyłączyć główny silnik? - Oczywiście. Modyfikuję marzenia Słodkiej Alicji albo Marynarza, czy Bullwinkle'a, kiedy muszę. - Dałbym sobie radę również z fantazjami Naugahyde'a, gdyby mi tylko komputer pozwolił, dodałem w duchu. - Wiem, o czym myślisz, Michael - ale nie wolno ci nigdy zmieniać rdzenia czyjejś fantazji. Naugahyde tyle lat jeździ już szosą w swoim sportowym aucie i zabiera po drodze ładne dziewczyny. Ta fantazja to zasadniczy element autonomicznego systemu sterowania głównym napędem, a kiedy on zostanie wyłączony, Naugahyde doświadczy tego w postaci przerwania swojej podróży. Będę musiała skupić całą uwagę na powstrzymywaniu go przed uruchomieniem samochodu, dopóki nie przejdziemy przez obłok. Czy mógłbyś więc mnie zostawić w spokoju? - Przepraszam, że ci przeszkodziłem - odparłem. Miała rację, oczywiście, więc znów przeniosłem się myślami na zewnątrz ignorując falę gorąca na twarzy. Pewnego dnia ja będę górą. Pewnego dnia. Wpatrywałem się w zaniebieszczone gwiazdy przed nami, nieruchome punkciki brylantowej jasności skupione na naszym kursie. Ich pozorne przemieszczenie napomykało jedynie o tym, co przed nami oczekiwało na załogę, która potrafi wydusić kolejne dwadzieścia pięć procent z całkiem prymitywnych wodorowych silników strumieniowych, jakie mieliśmy. A gdzieś tam miliony kilometrów przed nami czekała na swe narodziny z gazowego obłoku nowa gwiazda, lecz my dobierzemy się do niej pierwsi. Wszystko działo się tak szybko, że nie jestem pewny, czy ja to naprawdę widziałem? Z początku nic, tylko gwiazdy i pustka. W następnej zaś chwili iskrząca się półprzezroczystość przewiercana przez rozgniewaną protuberancję, jaką stały się nasze żagle. Później absolutna ciemność, koszmar, krzyk tak przeraźliwy, że jego dźwięk będzie mnie wiecznie prześladować: Podobno w próżni kosmicznej panuje całkowita cisza, ale na przednich krawędziach naszych żagli, w tych miejscach, które uderzyły w jądro obłoku, cząsteczki wodoru skupiły się w rozpaloną plazmę, która płakała, wyła i jęczała w ciemność jak tysiące rozstrojonych skrzypiec. W chwili zderzenia statek spowił mnie siatką uprzęży, niezniszczalną pajęczyną łańcucha molekularnego. Przestraszony nagłym uczuciem jej dotyku, oślepiony blaskiem zderzenia, ogłuszony echem tłukącym się ciągle wzdłuż kadłuba, przez chwilę trwającą wieczność zwalczałem klejącą się do mnie siatkę. Następnie górę wzięło wytrenowanie i uspokoiłem się. Silnik huknął i zadudnił crescendo: doskonałe wznowienie ciągu dzięki wspaniałej zręczności Alexandrii. Siatka zniknęła. Wyczerpany spadłem z powrotem w macierz. Konsole mostka rozbłyskiwały jedna po drugiej, budząc się ponownie do życia. Czekając, aż powróci zdolność widzenia, zawołałem: - Alex? Alexandria? Wszystko w porządku? - Nie jestem pewna, Michael - odpowiedziała jakimś dziwnym, wibrującym głosem. Obolały na całym ciele i wciąż trzęsąc się po szoku obróciłem się, by spojrzeć w jej stronę. Między nami stała jakaś ociekająca wodą postać. Wysoki, kanciasty mężczyzna, mocno opalony, o siwych włosach. Miał na sobie wypłowiałe szorty i namokniętą bawełnianą koszulę, która lepiła mu się do szerokich ramion i grubych bicepsów. Rozchylona na piersi ukazywała srebrzyste owłosienie. Wytrzeszczał ze zdumienia swoje niebieskie oczy, a kiedy przesunął wzrok z Alex na mnie, wydawało się, że przestał oddychać. - Co się stało? Gdzie jest moja Marcia? - wyrzucił z siebie. Alexandria rozdziawiła usta; przypuszczam, że z moimi stało się to samo. Sędziwy Marynarz był na wolności i stał przy nas na mostku; a jeśli zrobimy coś, co wzbudzi w nim podejrzenie, że morza, po których pływa, nie znajdują się na Ziemi, wtedy głupi wygląd będzie najmniejszym z naszych zmartwień. Opanowałem swój głos. - To jest sen - powiedziałem. - Nocny koszmar. Za chwilę obudzisz się i wszystko będzie dobrze. - Gdzie ja jestem? Przeniósł wzrok z nas na monitory. Światła sączyły czerwień, zieleń i błękit na jego sylwetkę. Sądzę, że właśnie wtedy naprawdę zacząłem się bać. On był tak namacalny - tak prawdziwy! Słyszałem o jakichś dziwnych interferencjach wkradających się w eksperymenty, o widmowych obrazach pojawiających się przez kilka sekund w laboratoriach. Ale przecież nie w prawdziwym życiu. Nie na statku o napędzie plazmowym uzależnionym od zdrowych na umyśle dżinów, którzy trzymają na chodzie jego serce i organy. Nigdy w życiu nie byłem w takiej sytuacji. Nikt nie był. Nagle Alex zapytała głosem bliskim histerii: - Michael, co my zrobimy? - Przekonamy się, co się stało. - Wziąłem głęboki oddech i dałem nura w marzenia Marynarza. Nic. Sama ciemność. I nagle taniec gwiazd nad głową, wznoszących się, opadających. Woda, wszędzie woda. Drobne fale chlapały o kadłub wywrócony dnem do góry. Na leniwie kołyszącym się morzu pływało rumowisko. Zderzenie z chmurą wybiło dziurę w butelce Marynarza; szukałem jak szalony jego lub jego żony... i nic nie znalazłem. Wyrwał się na wolność z sennego marzenia kompletnie. W takim razie gdzie on był? Nie mógł przecież egzystować poza swoją fantazją. Dżin nie miał prawa wydostać się na zewnątrz, obojętnie jak mocno pocierałoby się butelkę. Chyba, że to ja śniłem, a on wślizgnął się w mój sen. NIE MYŚL O TYM! krzyknąłem do siebie. NIE DAJ SIĘ ZGUBIĆ W KRÓLICZEJ NORZE! Szejk Arabski nie pozwolił mi ani przez moment martwić się o królicze nory. Jego sensory wykryły coś nowego i zakomunikował nam o tym. Dzwonki ostrzegawcze, światła, syreny alarmowe wszystko wypaliło równocześnie. Alex pierwsza zinterpretowała informację. - Matko Boska! - szepnęła. - Tam był jeszcze jeden obłok, ukryty za tym pierwszym. Nie aż tak gęsty, ale dosyć gęsty. Zderzymy się za osiem minut. Marynarz postąpił o krok do przodu i zacisnął pięści. - To jest jakiś statek, prawda? Staranowaliście mi łajbę! Zamordowaliście moją żonę. - To tylko sen - obstawałem przy swoim. - Nic więcej. Musiałem w jakiś sposób wsadzić Marynarza z powrotem do butelki, żeby mógł ustawić żagle. - Alex... Nie zawracaj mi teraz głowy. Muszę przygotować nas na spotkanie z drugim obłokiem. Naugahyde nie zechce w to uwierzyć: dwie awarie silnika jednego dnia. - Jej palce muskały wypukłości klawiatury. - Sześć minut. Statek zadygotał wchodząc w skraj drugiego obłoku. Jak jęk z głębi gardła silniki zabuczały, zawyły i rzuciły nas do przodu, przybliżając jeszcze bardziej do c. - Nieźle - powiedziała ponuro Alexandria. - Mogło być o wiele gorzej. Nie jest gruby, najwyżej dwa miliony kilometrów. Niewielka smużka dymu, prawdopodobnie skrawek głównego obłoku. Zahipnotyzowany danymi pulsującymi na moim monitorze zapomniałem prawie o Marynarzu. Nagle poruszył się. Na granicy mojego pola widzenia coś uległo zmianie; błysk koloru zmienił swój kształt. Szybko odwróciłem się i zobaczyłem, że Marynarz stoi koło Alexandrii z napiętymi mięśniami szyi i twarzą siną ze złości. - Powiedz mi, co się stało z moją żoną! - krzyknął. Potem sięgnął w dół i wyrwał przewód z tyłu głowy Alexandrii. Alex zniknęła. Marynarz zamarł. Przewód wypadł mu z ręki; końcówka unurzana była we krwi. - Gdzie ona się podziała? - zapytał. - Poszła do piekła - odparłem. - I zabierze nas ze sobą. Poczułem chłód. Rzuciłem okiem na monitory i stwierdziłem, że niektóre systemy regulacji biologicznej już przestały działać. Trudno powiedzieć, jakim uszkodzeniom uległy centra mózgowe. Ale nie to było najgorsze - utraciłem już kontrolę nad statkiem. Alex, mój łącznik z centralą, przepadła, martwa albo w stanie katatonii; jej fantazję zdruzgotała wściekłość Marynarza. CZTERY MINUTY błysnęło na monitorze. Dziękuję. - Ona nie żyje - powiedział Marynarz. Kaszlnął, potarł wierzchem dłoni usta, a potem masował sobie skronie. - To było na otwartym morzu. Pływała niezbyt dobrze. Marynarz opłakiwał swoją żonę, istniejącą w jego wyobraźni. Ja bolałem nad utratą kobiety, którą kochałem. Czy ktoś jest w stanie osądzić, który z nas przechodził gorszą mękę? Imię mojej żony wytoczyło się z mej pamięci swobodnym rytmem. Alexandria Lightfoot N'Komo, której przodkowie manewrowali pirogami na Nigrze, skradali się lasami Appalachów, strzelali do konfederatów z Cemetery Ridge, maszerowali w Selma, eksploatowali asteroidy, spacerowali po czystej stali, kiedy budowano miasta Tytana. Alexandria, która może tęskniła do gwiazd bardziej niż ja. Wbrew wszelkim regułom pokochaliśmy się i uważaliśmy się za szczęśliwców, że razem zobaczymy cuda nie do uwierzenia. Aż do wypadku. Śmigacz Alexandrii utracił szybkość, kiedy podejmowała próbę lądowania bez silników na pasie w pobliżu LookLookie na Tytanie. Nagły prąd termiczny wgniótł jedno skrzydło i miała czas tylko się pomodlić. To było nieuniknione, ustaliła komisja śledcza. Naruszenie konstrukcji z powodu przypadkowego naprężenia. Wyciągnęli ją, bardziej umarłą niż żywą. Nie ma mowy o naprawieniu szkód, zawyrokowała inna komisja. Odwołali się do klauzuli zamieszczonej w naszych kontraktach, wyjęli dziewczynie mózg i umieścili ją w butelce. Była elementem mojego statku, kiedy odlatywaliśmy na Zeta Reticuli IV. Ja znajdowałem się tam po to, by wspomagać jej wyobraźnię. Miała to, czego zawsze chciała. Mnie zostały tylko śmiecie. Pulpit dowodzenia przerwał moje smutne myśli. Nadeszła jakaś wiadomość. Nie miałem zielonego pojęcia, kto mógłby do mnie dzwonić. - O co chodzi? - rzuciłem ostro. - Michael? - zapytał cichy głos. - Czy to ty? - Alex? Gdzie jesteś? Co się z tobą dzieje? - Nie wiem. Jestem w jakiejś budce telefonicznej. Wydaje mi się, że trafiłam do butelki Bullwinkle'a. Ja się strasznie boję, Michael. Skąd ja się tu wzięłam? - Usterka w systemach. Nie martw się. Jesteś tutaj, na. mostku. Marynarz musiał spowodować jakiś impuls, który wrzucił cię w pierwszy z brzegu sen. - Wygłosiłem tekst urzędowy przygotowany na takie okazje, ale była przerażona i miałem szansę, że uwierzy w moje słowa. - Michael, nie podoba mi się tutaj. - Rozejrzyj się trochę i powiedz mi, co widzisz. Spróbuj pomóc mi zrozumieć, gdzie jesteś. Wahała się przez chwilę, a potem zaczęła mówić. - Znajduję się w dużym mieście. Wysokie budynki. Brukowane ulice pełne samochodów. I tłumy. Wszędzie, gdzie spojrzę, tłoczą się ludzie, przepychają, śpieszą. Rozumiem coś niecoś z tego, co mówią, ale niczego nie potrafię przeczytać. Sądzę, że napisy są po angielsku. - Czy jest tam taki wielki czerwony, oświetlony znak wysoko na jednym z pobliskich budynków? - Nie widzę nic takiego. - Proszę cię; Alex - nalegałem. ,- Musisz mi pomóc. Męczyłem się przez dłuższą chwilę,. nim się znów odezwała. Tak, widzę go. Prawie bezpośrednio nade mną. - Dobrze! Trzymaj się: Zaraz tam będę. KONTAKT ZA TRZY MINUTY. Szlag by to trafił! Za mało czasu... Alex wpadła do pułapki w butelce Bullwinkle'a, co znaczyło, że stała na rogu ulicy na Manhattanie, gdzieś w drugiej, połowie dwudziestego wieku -- jednakże na Manhattanie z plakatu Petera Maxa, gdzie wojna, zbrodnia i telewizja mieszały się z krzyżowcami w opończach, Beatlesami i latającą wiewiórką, która występowała również jako egzystencjalny prorok. Zawsze starałem się być w tym śnie jak najkrócej. W przeciwieństwie do innych dżinów, którzy z przyjemnością struli swoje uporządkowane, niemal zrytualizowane fantazje, Bullwinkle rozkoszował się światem, w którym wszystko było wciąż płynne, tworząc, przetwarzając, malując fantastyczne kształty na dziwacznym płótnie. Alex nie mogła pozostać tam długo i nie oszaleć. Nikt nie mógł, poza Bullwinkle'em. Kiedy zbierałem myśli, Marynarz przysunął się tak blisko, że poczułem zapach soli na jego ubraniu. - Czy ty istniejesz naprawdę? - zapytał dławiąc łzy. W tym momencie wiedziałem już, jak wsadzić go z powrotem do butelki - gdyby starczyło mi czasu. - Mnie w rzeczywistości nie ma. - tłumaczyłem mu. - To wszystko naprawdę nie istnieje. - Następnie wymierzyłem palcem w jeden z monitorów. Patrz, co dzieje się naprawdę. Na ekranie budził się dzień. Wschód słońca okrywał leniwie falujące morze lśniącą poświatą. Po jednej stronie ekranu unosił się bezwładnie na wodzie przewrócony kadłub, tocząc beznadziejną walkę z żywiołami o utrzymanie się na powierzchni. Marynarz stał przy mnie i ciężko oddychał. - Oto ona - powiedziałem. - Tratwa ratunkowa. - Nie było tam żadnej tratwy. - Oczywiście, że była. Ja stworzyłem tratwę, a fala morska uniosła ją przechylając na ułamek sekundy. Nikogo w środku nie było. - Zginęła - powiedział. - Nie zdążyła dotrzeć do tratwy. - Poczekaj. Patrz. Światło rozchodziło się na wodzie jak olej. Tratwa unosiła się i opadała. Nagle powierzchnię wody przecięła jakaś dłoń. Obmacywała burtę tratwy, starała się chwycić elastyczną gumę. Z wody wynurzyła się twarz i zaczerpnęła powietrza. - Marcia - powiedział Marynarz. - Moja Marcia. Kobieta usiłowała wciągnąć się na' tratwę, ale była już u kresu sił. Jej palce rozwarły się powoli i wpadła z powrotem do morza. - T y jesteś na tratwie - powiedziałem: - Jeśli nie obudzisz się z tego sennego koszmaru i nie chwycisz jej za rękę, twoja żona utonie. T y ją musisz ratować. Nikt inny nie może tego zrobić. Odwróciłem głowę od monitora, żeby sprawdzić jego reakcję. Nie było go tam. Spojrzałem znowu na ekran i zobaczyłem, że wychyla się za burtę, podsadza swoją Marcię do góry i wciąga do środka. Teraz się powiedzie, ale nie miałem czasu się tym delektować. Należało stawiać żagiel, a jak dotąd na tratwie żadnego żagla nie było. Sporządziłem mu wiosła, składając teleskopowo metalowe rury, które formowały prowizoryczny maszt, gdy się je złączyło razem i zamocowało pionowo w otworze pokładu. Mała brezentowa torba zawierała lekki żagiel i olinowanie. Obserwowałem Marynarza, jak składa swój żagiel, ale nim zdążył go postawić, nadciągnął szkwał. Marynarz związał wszystko porządnie i czekał na poprawę pogody. Obejmował czule żonę, która wpatrywała się w jego niepewną twarz i uśmiechała się. Przestałem się nimi interesować i opuściłem ich butelkę. Następny problem. - Alex? - krzyknąłem. Odpowiedzi nie było. Przez ekran przemaszerowało kilka słów informując mnie, że czas ucieka. Rozpostarłem swoje zmysły. Z moich poprzednich wypadków na Manhattan Bullwinkle'a wiedziałem, gdzie szukać Alex. To znaczy, jeśli gdzieś nie poszła i o ile Bullwinkle nie przeprojektował miasta. Otworzyłem butelkę i wskoczyłem. Kipiało od światła, hałasu i zapachów. Falujące tłumy pędziły przed siebie. Pojazdy ścigały się wypełniając powietrze smrodem spalonej ropy. A wewnątrz tego morza ostrego dźwięku i jaskrawego światła Alex, mała i bezbronna, kuliła się ze strachu w budce telefonicznej, podczas gdy zdenerwowany gruby facet w kowbojskim stroju dobijał się do szklanych drzwi i wołał na nią, żeby wyszła. - Alex! - krzyknąłem poprzez zgiełk. Podniosła wzrok. - Michael? Gdzie jesteś? - Tuż obok. - Ścianka budki rozjarzyła się blaskiem. Mglista łuna pokryła całe szkło, a kiedy ustąpiła, pozostało jedynie wyjście. Wyciągnąłem rękę. - Chodź szybko! Czas ucieka! Dreszcze wstrząsały całym jej ciałem. W pewnej chwili ugięły się pod nią nogi i chciałem pomóc jej wyjść. Ale cofnęła się z przenikliwym, tajemniczym spojrzeniem w oczach. - Jestem jedną z nich, prawda, Michael? - Nie wygłupiaj się. Chodź, Alex. Musisz wyłączyć główne silniki. Potrząsnęła głową. - Nie, Michael. Marynarz wyjął mi wtyczkę i teraz na mostku mnie nie ma. Jestem tutaj. To znaczy, że jedno z nas, a może oboje, żyje w butelce. Powiedz mi prawdę, Michael. Czy jestem jedną z nich? Miała rację. Ona zawsze miała rację. Nie mógłbym jej okłamać. Znała mój głos, mój sposób wyrażania się. Przez ten czas, jaki spędziliśmy razem, odgadła wszystkie moje sekrety. I tylko mój ból - znajomość jej prawdy - podtrzymywał nasze złośliwostki. - Tak - powiedziałem. - Jesteś dżinem. Ale posłuchaj mnie! Musisz wrócić. Jeśli nie zajmiesz się fantazją Naugahyde'a, Buster, Sonya i wszyscy pozostali zginą. Zginę ja. - Namawiałem ją, błagałem przez wyjście. - Proszę cię, wróć. Kolejka przed budką niebezpiecznie rosła. Ktoś z końca zawołał: - Patrzcie, jak wyciągam królika z kapelusza... hop! Nie mój kapelusz! Łzy płynęły po jej twarzy. Wstrząsana płaczem Alex chwyciła moją rękę i przeciągnąłem ją. Gdzieś w okolicach pustyni Nevada, na szosie łączącej Tonopah z Goldfield, kierowca cysterny z propanem zahamował nagle, nie patrząc na wsteczne lusterko. Jakiś student jadący z tyłu z szybkością dwustu kilometrów na godzinę trzasnął swoim Porschem w tył cysterny: Zderzenie spowodowało eksplozję, która wyrzuciła ciężarówkę w powietrze na wysokość kilkudziesięciu metrów i zamieniła w parę Porsche'a oraz autobus Greyhounda, który miał pecha, bo nadjeżdżał w nieodpowiednim momencie z przeciwnej strony. Szosa została całkowicie zablokowana i gdy Naugahyde zjawił się w chwilę później, musiał zjechać na pobocze i poczekać na uprzątnięcie wraków. Dwoje autostopowiczów, mężczyzna i kobieta, których zabrał w Tonopah, przytulali się do siebie na siedzeniu obok niego. Myślę, że pobędziemy tu przez chwilę - powiedział Naugahyde. Wskazał na piekło pożaru szalejącego wśród poskręcanego metalu i szkła. - A tam, gdyby nie łaskawość korka na szosie, palilibyśmy się my. Kobieta z trudem przełknęła ślinę. - Może by pan zgasił silnik - zaproponowała. Mężczyzna skinął głową na potwierdzenie. - Tak, szkoda benzyny. - Mhm - Naugahyde przekręcił kluczyk. Silnik zgasł. Nie za bardzo lubię patrzeć na truposzy - mówił nie spoglądając na siedzącą obok parę, ale na szare wzgórza w oddali. - Lecz nie szkodzi, jak posłucham o tym w radiu. - Jego tweedowa czapka szoferska przeistoczyła się jakoś w słomkowy, kowbojski kapelusz. Najważniejsze było jednak to, że wyłączył zapłon. Statek staranował obłok, zadrżał, przebił się na wylot. - Wszystko w porządku, Michael - powiedziała Alex wchodząc do swojej kabiny. - Ze wszystkich marzeń, jakie mogłabym mieć, wybrali akurat takie; którego ziszczenia się pragnęłam najbardziej. Dlatego tak łatwo mi to zaakceptować. Dostaję to, czego pragnę - lecę do gwiazd. Czy jako istota ludzka, czy po części maszyna - naprawdę nie ma znaczenia. Nie dla mnie. Położyła się w kapsule. Z tyłu jej głowy cicho trzasnęła wtyczka. - Biedny Michael - powiedziała. - Czy możesz być pewny, że nie jesteś jednym z nas? Czy możesz być tego naprawdę pewny? Pokrywa zasunęła się; mgła okryła jej twarz. Gapiłem się na mój monitor i płakałem. Statek mnie teraz nie potrzebował. Naprawdę nie. Szejk Arabski, wpatrzony w swój tysiącosobowy harem, da mi znać, gdy będę znów potrzebny. Miałem nadzieję, że na długo. Uwolniłem wtyczkę z podstawy mojej czaszki, zszedłem szybem na dół i stwierdziłem, że pokrywa mojej kabiny jest wciąż otwarta. Dotknąłem płytki kontrolnej. Pod plastykiem sąsiedniej kabiny pokazała się ludzka twarz. Pokrywa otworzyła się, mgła uciekła. Ciemnooka Sonya z westchnieniem usiadła i zadygotała. - Już? - zapytała. - Dzieje się coś ciekawego? - Zupełnie nic - odpowiedziałem. Wszedłem do swojego kokona i włożyłem sobie wtyczkę do głowy. - Sigmund? - Tak? - Jestem przerażony. Nie wiem już, co jest prawdziwe. - Nie martw się, Michael - szepnął, gdy okryła mnie zimna mgła. - Zajmiemy się tobą. przekład : Wiesław Lipowski