Nelson Demille Odyseja talbota Dom Wydawniczy REBIS poleca m.in. thrillery: Richard North Patterson WYROK OSTATECZNY MILCZĄCY ŚWIADEK OCZY DZIECKA Minette Waltera RZEŹBIARKA WĘDZIDŁO SEKUTNICY Nelson DeMille, Thomas Błock MAYDAY Pauł Lindsay PRAWO DO ZABIJANIA Patrick Robinson HMS UNSEEN David Hood SZACHIŚCI thrillery medyczne: Robin Cook EPIDEMIA ZARAZA MUTANT CHROMOSOM 6 INWAZJA TOKSYNA GORĄCZKA ŚMIERTELNY STRACH NOSICIEL ZABÓJCZA KURACJA SZKODLIWE INTENCJE DOPUSZCZALNE RYZYKO COMA UPROWADZENIE NELSON DEMIUI Przełożyła Małgorzata Klimek DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2001 PODZIĘKOWANIA Szczególne wyrazy wdzięczności należą się Judith Shafran za jej precyzyjną i doskonałą redakcję tekstu. Chciałbym również podziękować Josephowi E. Persico za to, iż dzielił się ze mną swoją wiedzą na temat Biura Służb Specjal- nych, Danielowi Starerowi za wnikliwe zbieranie informacji, a Herbertowi F. Gallagherowi i Michaelowi P. Staffordowi za jego uwagi dotyczące palestry prawniczej. Jestem zobowiązany Ginny Witte za jej wiarę, Bernardowi Geisowi za pokładane we mnie nadzieje. Danielowi i Ellen Bar- bierom za ich hojność, a wielebnemu D. Noonanowi za rozgrze- szenie. OSOBY I MIEJSCA WYDARZEŃ Wszyscy bohaterowie tej książki są postaciami całkowicie fikcyjnymi. Osoby publiczne występują tylko w sytuacjach dla nich odpowiednich. Mężczyźni i kobiety z Biura Służb Strategicznych, żyjący czy zmarli, wspominani są tylko mimochodem, aby wzmocnić wrażenie prawdopodobieństwa wydarzeń. Ci mężczyźni i te ko- biety, którzy występują w powieści jako żywi ludzie, żyli w cza- sie pisania książki. Weterani Biura Służb Strategicznych na- wet w najmniejszym stopniu nie pomagali przy powstawaniu powieści. Przedstawiona na kartach tej książki organizacja BSS w żaden sposób nie reprezentuje wzmiankowanej wyżej, a faktycznie istniejącej organizacji weteranów. Dom weekendowy rosyjskiej misji dyplomatycznej przy ONZ w Glen Cove na Long Island został opisany z dbałością o szczegó- ły, choć pozwoliłem sobie na odrobinę literackiej swobody. Mia- steczko Glen Cove i jego okolice przedstawiłem z dużą wierno- ścią, ale i tu czasem pozwoliłem sobie na odrobinę wyobraźni. PIERWSZY MAJA PROLOG - W taki właśnie sposób skończy się świat - powiedział Wik- tor Androw. - Nie wybuchem i nie skowytem, lecz miarowym bip, bip, bip. Z grymasem na twarzy zrobił gest w kierunku elektronicz- nych konsoli, które ciągnęły się szeregiem wzdłuż ścian dłu- giego, słabo oświetlonego poddasza. Wysoki, starzejący się Amerykanin stojący za nim zauważył: -Właściwie nie skończy się. Zmieni się. I w końcu będzie bezkrwawy. Androw skierował się w stronę schodów. Jego kroki rozle- gały się głuchym echem na strychu. -Tak, oczywiście - przytaknął. Odwrócił się i w półmroku przyglądał się Amerykaninowi. Jak na swój wiek był ciągle przystojny, z jasnoniebieskimi ocza- mi i bujną czupryną białych włosów. Jego sposób bycia i nosze- nia się był jednak odrobinę zbyt arystokratyczny jak na gust An- drowa. -Chodź, mam dla ciebie niespodziankę. Twój stary przyja- ciel. Ktoś, kogo nie widziałeś od czterdziestu lat - powiedział Androw. -Kto? - Sklepikarz. Czy zastanawiałeś się kiedyś, co się z nim sta- ło? Jest teraz kapitalistą. — Skinął głową w stronę klatki scho- dowej. — Idź za mną. Schody są źle oświetlone. Ostrożnie. — Krępy Rosjanin w średnim wieku prowadził w dół wąską klat- ką schodową aż do małego pokoju wyłożonego boazerią i skąpo oświetlonego ściennym lampionem. — Szkoda że nie możesz przyłączyć się do naszych pierwszomajowych obchodów — po- wiedział. - Ale, jak co roku, zaprosiliśmy kilku zaprzyjaźnio- nych Amerykanów. I kto wie? Nawet po upływie tylu lat jeden z nich mógłby cię rozpoznać. — Amerykanin nie zareagował. Androw mówił dalej: — W tym roku zaprosiliśmy weteranów 11 Brygady Abrahama Lincolna. Zanudzą wszystkich historyjkami, jak to udało im się pół wieku temu uśmiercić faszystów w Hiszpanii. - Zostanę u siebie. - To dobrze. Przyślemy ci trochę wina i jedzenia. Jedzenie jest tutaj dobre. - O tym już się przekonałem. Androw poklepał się jowialnie po wydatnym brzuchu. - Za rok Moskwa będzie sprowadzać amerykańską żywność na bardzo korzystnych warunkach. - Uśmiechnął się w nikłym świetle. Później otworzył drzwi ukryte w boazerii. - Wejdźmy. Przeszli do dużej kaplicy w stylu elżbietańskim. -Tędy proszę. Amerykanin przeszedł przez kaplicę, która pełniła teraz funkcję biura, i usiadł w fotelu. Rozejrzał się wokoło. -Twoje biuro? -Tak. Amerykanin pokiwał głową. Ponieważ nie mógł sobie wy- obrazić, żeby w jakiejkolwiek rezydencji mogło się znajdować większe i bardziej eleganckie biuro, doszedł do wniosku, że nawet radziecki ambasador przy Organizacji Narodów Zjedno- czonych nie dysponuje podobnym pomieszczeniem. Wiktor Androw, główny rezydent KGB w Nowym Jorku, był bez wąt- pienia grubą rybą. -Już wkrótce będzie tutaj twój stary przyjaciel. Mieszka niedaleko. Zostało jednak jeszcze trochę czasu na małego drin- ka - powiedział Androw. Amerykanin spojrzał w stronę odległego końca kaplicy. Po- nad miejscem, w którym kiedyś był ołtarz, wisiały portrety „czerwonej trójcy": Marksa, Engelsa i Lenina. Spojrzał ponow- nie na Androwa. - Czy wiesz, kiedy nastąpi Uderzenie? Androw nalał sherry do dwóch kieliszków. - Tak. - Podał kieliszek Amerykaninowi. - Koniec nadejdzie tego samego dnia, kiedy to wszystko się zaczęło. — Podniósł swój kieliszek. — Czwartego lipca*. Na zdarowie. -Na zdarowie - odwzajemnił się Amerykanin. * 4 lipca 1776 r. - data uchwalenia Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.). 12 Patrick 0'Brien stał na tarasie widokowym na sześćdziesią- tym dziewiątym piętrze budynku RCA w Rockefeller Center i spo- glądał na południe. W oddali drapacze chmur przechodziły jak górski grzbiet w dolinę niższych budynków, później wspinały się znowu spadzistymi wieżycami na Wali Street. Nie odwracając głowy, 0'Brien odezwał się do stojącego za nim mężczyzny: -Kiedy byłem chłopcem, anarchiści i komuniści rzucali bomby na Wali Street. Zabili paru ludzi, przeważnie robotni- ków, urzędników i gońców. W większości ludzi podobnych do nich, pochodzących z tej samej klasy. Nie wierzę, żeby kiedy- kolwiek dostali kogoś ważnego i przerwali choćby na pięć mi- nut transakcje handlowe. Stojący za nim Tony Abrams, którego rodzice byli komuni- stami, uśmiechnął się z przymusem. -Ich działanie miało raczej wymiar symbolu. - Przypuszczam, że tak można to dzisiaj określić. - 0'Brien spojrzał na Empire State Building widniejący w odległości trzech czwartych mili. - Tu, w górze, jest bardzo cicho. To pierwsza rzecz, którą zauważa człowiek przywykły do Nowego Jorku. Tę ciszę. - Spojrzał na Abramsa. - Lubię tu przychodzić wieczorem po pracy. Czy był pan tutaj przedtem? -Nie. Abrams od ponad roku współpracował z firmą prawniczą 0'Brien, Kimberły i Rosę, której biura mieściły się na czter- dziestym czwartym piętrze budynku RCA. Rozejrzał się po opu- stoszałym tarasie. Miał kształt podkowy obejmującej od połud- nia, zachodu i północy powierzchnię kryjącą pion windy. Taras był wyłożony czerwoną terakotą. Jego skraj zdobiły posadzone w doniczkach sosny. Garstka turystów, w większości ze Wschodu, stała przy szarej żelaznej balustradzie, pstrykając zdjęcia oświe- tlonego miasta, którego widok rozciągał się poniżej. 13 - I muszę przyznać, że nie byłem ani na szczycie Statuy Wol- ności, ani na Empire State Building - dodał Abrams. -Ach tak, prawdziwy nowojorczyk. Milczeli przez chwilę. Abrams zastanawiał się, dlaczego 0'Brien poprosił go, aby mu towarzyszył podczas wieczornego spaceru. Był urzędnikiem sądowym ślęczącym po nocach, aby uzyskać stopień naukowy i nigdy nie widział nawet biura 0'Briena, nie mówiąc już o tym, że nie zamienił z nim nawet tuzina słów. Wydawało się, że 0'Brien jest zaabsorbowany widokiem rozpościerającym się w kierunku zatoki. Przeszukał kiesze- nie, a nie znalazłszy tego, czego szukał, zapytał Abramsa: - Czy ma pan ćwierć dolara? Abrams podał mu monetę. 0'Brien podszedł do elektronicz- nego aparatu widokowego umieszczonego na słupie i wrzu- cił monetę. Maszyna zaszumiała. 0'Brien spojrzał na spis wi- doków. -Numer dziewięćdziesiąt siedem. — Przesuwał obrazy do momentu, gdy wskazówka aparatu zatrzymała się na wy- branym numerze. Przyglądał się przez pełną minutę, póź- niej powiedział: — Ta dama w porcie ciągle budzi we mnie dreszcz. — Wyprostował się i spojrzał na Abramsa. — Czy jest pan patriotą? Abrams uznał to pytanie za podchwytliwe i zbyt osobiste. -Nie byłem dotychczas w sytuacji, w której mógłbym to sprawdzić - odpowiedział. Z wyrazu twarzy 0'Briena nie wynikało, czy aprobuje te odpo- wiedź, czy też nie. -Proszę, chce pan spojrzeć? Aparat zazgrzytał i przestał szumieć. - Chyba skończył się czas - stwierdził Abrams. - Trzy minuty jeszcze nie minęły. Niech pan wyśle skargę do „Timesa", Abrams. - Tak jest. - Robi się zimno. - 0'Brien włożył ręce do kieszeni. -Może wejdziemy do środka? 0'Brien zignorował propozycję. - Czy mówi pan po rosyjsku, Abrams? — zapytał. Abrams spojrzał na niego. To nie był ten rodzaj pytania, które się stawia, nie znając odpowiedzi. -Tak. Moi rodzice... 0'Brien pokiwał głową. 14 — Ktoś mi mówił, że pan zna ten język. Mamy pewną liczbę klientów mówiących tylko po rosyjsku. Na przykład żydow- skich emigrantów w Brookłynie. Zdaje się, że to pańscy sąsiedzi. Abrams potaknął. -Nie mówię już tak dobrze jak kiedyś, ale na pewno mógł- bym się z nimi porozumieć. — Dobrze. Czy nie wymagałbym zbyt wiele, gdybym poprosił pana o wyszlifowanie rosyjskiego? Mogę panu dostarczyć ta- śmy z Departamentu Stanu. -W porządku. 0'Brien przez kilka sekund spoglądał na zachód, później powiedział: —Kiedy był pan detektywem, pańskim obowiązkiem była ochrona Radzieckiej Delegacji przy ONZ na Wschodniej Sześć- dziesiątej Siódmej. Abrams spojrzał na 0'Briena. -Jako warunek mojego odejścia ze służby podpisałem przy- sięgę milczenia o moich dawnych obowiązkach. - Naprawdę? Ach tak, był pan przecież w wywiadzie policyj- nym, zgadza się? Czerwony Szwadron. -Ta nazwa się zmieniła. To brzmi zanadto... -Zanadto oddaje faktyczny stan rzeczy. Na Boga, żyjemy w wieku eufemizmów, prawda? Jakiej nazwy używaliście mię- dzy sobą, gdy w pobliżu nie było szefów? - Czerwony Szwadron. - Abrams uśmiechnął się. 0'Brien także się uśmiechnął i mówił dalej: —Prawdę mówiąc, wcale pan nie chronił Radzieckiej Dele- gacji, raczej szpiegował ją pan. Wiedział pan dużo o głównych postaciach Radzieckiej Delegacji przy ONZ. — Możliwe. ' i^A co z Wiktorem Androwem? —Co z nim? -Właśnie. Był pan kiedyś w Glen Cove? Abrams odwrócił się i przez chwilę przyglądał się zachodowi słońca nad New Jersey. W końcu odpowiedział: — Byłem jedynie miejskim gliną, panie 0'Brien. Nie Jamesem Bondem. Moja władza kończyła się na granicy miasta. Glen Cove leży w hrabstwie Nassau. -Ale z pewnością był pan tam. — Możliwe. — Czy robił pan jakieś zapiski na temat tych ludzi? 15 - Moim zadaniem nie było śledzić ich w taki sposób, w jaki robi to FBI - odpowiedział niecierpliwie Abrams. — Mój zakres odpowiedzialności był ściśle ograniczony do obserwowania ich kontaktów z grupami lub pojedynczymi ludźmi mogącymi sta- nowić zagrożenie dla miasta Nowy Jork i jego mieszkańców. - Na przykład? -Ciągle te same zgraje. Portorykańskie grupy wyzwoleń- cze, Czarne Pantery, Pochmurne Podziemie. Tylko tym się interesowałem. Proszę zrozumieć, nie obchodziłoby mnie, na- wet gdyby Rosjanie chcieli ukraść wzory chemiczne z miejskie- go laboratorium albo jakąś inną tajemnicę. To wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat. - Ale obchodziłoby to pana jako obywatela i doniósłby pan o tym FBI, co zresztą zrobił pan w kilku wypadkach? Abrams spojrzał na 0'Briena w gasnącym świetle dnia. Ten człowiek wiedział za dużo. A może tylko snuł domysły? 0'Brien był doskonałym adwokatem i to było w jego stylu. - Czy jest pan przygotowany do lipcowej obrony? — zapytał 0'Brien. - A pan był? - To było tak dawno. Warunki były wtedy zupełnie inne. Abrams słyszał, że Patrick 0'Brien miał niepokojący zwy- czaj zmieniania tematu, podobnie jak szuler, który tasuje talię kart, zanim rozda sobie karciany sekwens. - Czy miał pan zamiar zapytać o „bombardowanie" na Wali Street? - spytał Abrams. -Właściwie nie — odpowiedział 0'Brien. — Tylko że mamy dzisiaj pierwszy dzień maja. Pierwszy maja. Przypomina mi to uroczystości pierwszomajowe, które kiedyś widziałem na Union Square. Brał pan udział w którejś z nich? -W wielu. Rodzice mnie zabierali. Chodziłem też, kiedy byłem w policji. Parę razy w mundurze. Przez ostatnie kilka lat w przebraniu. 0'Brien nie odzywał się przez jakiś czas. -Niech pan spojrzy — powiedział po chwili. — Finansowe centrum Ameryki. Właściwie całego świata. Jaki byłby skutek użycia bomby nuklearnej małego rażenia na Wali Street? - Mogłoby przerwać handel na pięć minut. - Chodzi mi o poważną odpowiedź. - Setki tysięcy zabitych - stwierdził Abrams, zapalając pa- pierosa. 16 0'Brien skinął głową. -Najtęższe finansowe mózgi wyparowałyby. Skutkiem by- łaby ruina ekonomiczna milionów ludzi. Narodowy chaos i pa- nika. - Możliwe. -Doprowadziłoby to do niepokoju społecznego, zamieszek ulicznych, politycznej destabilizacji. -Dlaczego mówimy o broni nuklearnej na Wali Street, pa- nie 0'Brien? -To taka radosna pierwszomajowa myśl. Ekstrapolacja małego, śniadego, ubranego na czarno anarchisty lub komuni- sty ciskającego jedną z tych bomb w kształcie kuli do kręgli z zapalonym lontem. 0'Brien wyciągnął cynową buteleczkę i nalał łyk płynu do nakrętki. Wypił. -Jestem przeziębiony. -Wygląda pan na zdrowego. -Oczekują mnie u George'a Van Dorna na Long Island. Wygląda na to, że przeziębienie nie pozwoli mi wziąć udziału w przyjęciu. Abrams skinął głową. Wiedział, że współudział w małych oszu- stwach, zwłaszcza tych z udziałem partnera 0'Briena, George'a Van Dorna, mógł prowadzić do oszustw na większą skalę. 0'Brien po raz kolejny napełnił nakrętkę i podał ją Abramsowi. - Koniak. Niezły gatunek. Abrams wypił i oddał nakrętkę. 0'Brien pociągnął jeszcze jeden łyk, po czym schował buteleczkę. Wydawał się pogrążo- ny w myślach. W końcu powiedział: -Informacja. Nasza cywilizacja opiera się prawie wyłącznie na informacji, jej wytwarzaniu, gromadzeniu, przetwarzaniu i rozpowszechnianiu. Dotarliśmy do takiego punktu rozwoju, w którym nie potrafimy funkcjonować jako społeczeństwo bez bilionów bitów informacji. Niech pan pomyśli o tych wszyst- kich kontraktach i transakcjach giełdowych, kursach towarów i metali, bilansach rachunków gotówkowych i oszczędnościo- wych, transakcjach z użyciem kart kredytowych, międzynaro- dowym przepływie pieniędzy, zbiorowych zestawieniach. O więk- szości tych rzeczy decyduje się właśnie tam, na dole. - Mach- nął ręką w stronę miasta. — Niech pan sobie wyobrazi miliony ludzi starających się udowodnić, co stracili. Stalibyśmy się na- rodem biedaków. 17 — Czy znów mówimy o użyciu broni atomowej na Wali Street? — zapytał Abrams. —Być może. 0'Brien przemierzył taras i zatrzymał się przy balustradzie na jego wschodnim krańcu. Spojrzał w dół na budynki Rockefel- ler Center. —Niewiarygodne miejsce. Czy słyszał pan, że na dachach tych budynków mieści się ponad czterysta akrów ogrodów? Abrams podszedł do niego. —Nie, nie słyszałem. — To będzie pana kosztowało jeszcze jedną dwudziestopię- ciocentówkę. 0'Brien wziął monetę od Abramsa. Wrzucił ją do aparatu. Pochylił się i spojrzał przez obiektyw. Przesunął obraz i dopa- sował ogniskową. — Glen Cove leży około dwudziestu pięciu mil stąd, a to już kawał świata. Próbuję zobaczyć pirotechniczne występy Van Dorna — powiedział. —Pirotechniczne występy? —To długa historia, Abrams. Ale w skrócie... To właśnie Van Dom, który mieszka niedaleko Rosjan, prawdopodobnie ich nęka. Być może czytał pan o tym? — Chyba tak. 0'Brien przestawił obraz i jeszcze raz dopasował ogniskową. — Mają zamiar go zaskarżyć w sądzie hrabstwa Nassau. Są oczywiście zobowiązani do zatrudnienia miejscowych prawni- ków. Niech pan spojrzy. —Na miejscowych prawników? —Nie, panie Abrams, na Glen Cove. Abrams pochylił się nad aparatem i wybrał ogniskową. Rów- niny Hempstead ciągnęły się w kierunku północnego krańca wyspy, strefy bogactwa, przywilejów i tajemnicy. Choć z tej odległości nie widać było wielu szczegółów, Tony Abrams wie- dział, że patrzy na inny świat. —Nie widzę czerwonego blasku rakiety — skomentował. —Jestem pewien, że nie widać też bomb wybuchających w powietrzu. Nie dojrzy pan również naszej flagi powiewającej nad fortem Van Doma. Ale zapewniam pana, że ciągle tam jest. Abrams wyprostował się i spojrzał na zegarek. — No cóż — powiedział 0'Brien — nawet Drakula potrzebował dobrego adwokata. Biedny Jonathan Harker. Zbyt późno zro- 18 zumiał, że odwiedzając stare, ponure zamki, można wpaść W pułapkę. Abrams wiedział, że powinien być pod wrażeniem tej sytu- acji i rozmowy z szefem, ale rozważania 0'Briena niecierpliwi- ły go trochę. — Nie jestem pewien, czy nadążam za tokiem pańskich my- śli — powiedział. — Niewielu moich pracowników przyznałoby się do tego. Zwy- kle uśmiechają się i potakują, czekając, aż dotrę do sedna spra- wy — stwierdził 0'Brien z uśmiechem. Abrams oparł się o poręcz. Dookoła spacerowało kilku tury- stów. Niebo było różowe, a widok przyjemny. 0'Brien wrócił do aparatu, ale ten już się wyłączył. — Cholera. Czy ma pan jeszcze jedną monetę? 0'Brien rozpoczął spacer z powrotem drogą, którą przyszli. —A zatem chodzi o to, że mogę pana zwolnić pod koniec miesiąca. Zostanie pan wynajęty przez Edwardsa i Stylera, któ- rzy są adwokatami w hrabstwie Nassau. Garden City. Repre- zentują Rosjan w procesie przeciw Van Domowi. — To brzmi raczej nieetycznie, zważywszy na fakt, że pracuję teraz dla pana i pana Van Doma. Nie uważa pan? — Rosjanie w końcu spełnią życzenie Edwardsa i Stylera i pozwolą im odwiedzić swoją posiadłość podczas wyczynów Van Doma. Mimo prośby Huntingtona Stylera nie zezwolili na wi- zytę dziś wieczór, ale prawdopodobnie zgodzą się następnym razem, kiedy Van Dom urządzi swoje kolejne przyjęcie. Możli- we że będzie to podczas Dnia Pamięci*. Będzie pan towarzyszył adwokatom Edwardsa i Stylera, a później złoży mi pan raport na temat przebiegu rozmów. —Proszę posłuchać, jeśli George Van Dom rzeczywiście nęka Rosjan, to zasługuje na to, żeby go zaskarżyć i żeby prze- grał proces. W tym czasie Rosjanie powinni zdobyć nakaz prze- ciw niemu, aby położyć kres jego wyczynom. —Pracują nad tym ludzie Edwardsa i Stylera. Ale sędzia Barshian, przypadkowo mój przyjaciel, nie może podjąć decy- zji. Pomiędzy świadomym wzniecaniem niepokoju a świętym i zagwarantowanym konstytucyjnie prawem Van Doma do wy- dawania przyjęć jest bardzo subtelna granica. * Dzień Pamięci - ang. Memoriał Day - Decoration Day (30 maja) - dzień ku czci poległych na polu chwały (przyp. tłum.). 19 - Przykro mi, ale z tego co czytałem, wynika, że Van Dom nie jest dobrym sąsiadem. Działa pod wpływem niskich pobudek, małostkowości, urazy i źle rozumianego patriotyzmu. 0'Brien uśmiechnął się lekko. - Tak to ma wyglądać, Abrams. W rzeczywistości to coś wię- cej niż sprawa cywilna. Abrams zatrzymał się i spojrzał nad północnym krańcem Manhattanu, w kierunku Central Parku. Oczywiście, że to coś więcej niż sprawa cywilna. Pytania o język, patriotyzm, jego służbę w Czerwonym Szwadronie i cała ta pozornie niespójna i nieważna rozmowa w rzeczywistości wcale nie była taka nie- ważna. To był styl gry 0'Briena. - No dobrze - powiedział. - Co mam robić, kiedy już znajdę się w ich domu? - Dokładnie to samo co Jonathan Harker robił w domu Dra- kuli. Niech pan będzie wścibski. -Jonathan Harker umarł. -Gorzej. Stracił nieśmiertelną duszę. Ale skoro zamierza pan być adwokatem jak Harker, może to mieć duże znaczenie dla pana dalszej kariery. - Co jeszcze może mi pan powiedzieć? - Teraz nic więcej. Upłynie trochę czasu, zanim znowu poroz- mawiamy. Nikomu nie wolno o tym mówić. W dalszym toku sprawy będzie się pan kontaktował bezpośrednio ze mną i z ni- kim więcej, nawet jeżeli ktoś będzie twierdził, że działa w moim imieniu. Zrozumiano? - Zrozumiano. - W porządku. Tymczasem dostarczę panu te taśmy z rosyj- skim. Jeśli nic z tego nie wyjdzie, przynajmniej poprawi pan swój akcent. -Dla pańskich żydowskich emigrantów? -Nie mam takich klientów. Abrams skinął głową. -Muszę przygotować się do egzaminu adwokackiego. - Panie Abrams, w lipcu może nie być żadnego egzaminu. - Głos 0'Briena nieoczekiwanie zabrzmiał bardzo ostro. Abrams przyglądał się szefowi w przyćmionym świetle. Wyda- wało się, że 0'Brien mówi poważnie, ale Abrams wiedział, że nie ma sensu prosić o wyjaśnienie tego zdumiewającego stwierdzenia. -W takim razie może rzeczywiście powinienem popraco- wać nad rosyjskim. Może mi się przydać. 20 Uśmiech 0'Briena przypominał grymas. — Bardzo możliwe, że przyda się panu już w lipcu. Dobra- noc, panie Abrams. Odwrócił się i poszedł w kierunku windy. Abrams spoglądał za nim przez sekundę, później odpowiedział: —Dobranoc, panie 0'Brien. 2 Peter Thorpe spojrzał w dół z wynajętego helikoptera. Po- niżej trzystuletnia wioska Glen Cove leżała jak w gnieździe na Long Island Sound. Na horyzoncie pojawiła się siedziba Ra- dzieckiej Delegacji przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Był to budynek w stylu elżbietańskim, o granitowych ścianach, spadzistych dachach oraz oknach dzielonych kamiennymi słup- kami. Została zaprojektowana w kształcie litery T na pla- nie dwóch wielkich skrzydeł, z dodatkiem trzeciego, mniejsze- go skrzydła dobudowanego do południowego końca podstawy budynku. Posiadłość nazywała się Killenworth, a zbudowa- na została przez arcykapitalistę Charlesa Pratta, który założył dla jednego z synów to, co później przekształciło się w Standard Oil. Dom miał ponad pięćdziesiąt pokoi i był położony na ma- łym wzgórzu otoczonym przez trzydzieści siedem akrów la-su. Kilka innych posiadłości na Złotym Wybrzeżu Long Island roz- ciągało się pomiędzy rozwijającymi się przedmieściami, włącza- Jąc w to pięć czy sześć dalszych majątków Pratta, z których je- den przeznaczony był na dom starców. Peter Thorpe był tam kilka razy, ale nie po to, aby odwiedzić pacjentów. W dole, w miejscu, które kiedyś należało do Gatsb/ego, widać było spo- rą grupę demonstrantów stojącą przed bramami radzieckiej po- siadłości. Thorpe spojrzał znów na drapacze chmur na Manhattanie i przyglądał się przez chwilę siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych. —Czy przewoził pan kiedyś Rosjan? — zapytał pilota. Pilot skinął głową. — Raz. Ubiegłego lata. Co za niewiarygodne miejsce. O Boże! Hej, który to pański zamek? 21 - Ten na północ od siedziby Rosjan. - Okay. Już widzę. Rój gwiazd rozprysł się nagle z lewej strony helikoptera. -Co, u diabła?! - krzyknął zdumiony pilot. Pociągnął za drążek sterowy. Helikopter skręcił nagle na prawą burtę. Thorpe zaśmiał się. -To tylko fajerwerki. Mój gospodarz zaczyna swoją corocz- ną antypierwszomajową zabawę. Zrób zwrot i podejdź od pół- nocy. -W porządku. Helikopter zmienił kurs. Thorpe spojrzał na ruch na Dosoris Lane. Wiedział, że miejscowy burmistrz nie lubi Rosjan i przewodzi swoim wyborcom w walce przeciw niepożądanym sąsiadom. Faktem było, że Glen Cove prowadziło walkę z Ro- sjanami od momentu, gdy po drugiej wojnie światowej kupili tę posiadłość. W latach pięćdziesiątych policjanci zatrzymywali każdego przejeżdżającego lub przechodzącego przez bramy i wypisywali mandaty za najdrobniejsze naruszenie prawa, choć nikt tych mandatów nigdy nie płacił. Był też okres rozej- mu odpowiadający okresowi radziecko-amerykańskiego odprę- żenia, ale polowanie na czarownice z lat pięćdziesiątych najwy- raźniej wróciło, nie tylko w Glen Cove, ale i w całym kraju. W ostatnich latach, kiedy burmistrz tymczasowo zakazał Ro- sjanom wstępu do obiektów rekreacyjnych w miasteczku, Mo- skwa zabroniła amerykańskim dyplomatom wstępu do Moskva River czy czegoś równie idiotycznego. „Prawda" zamieściła na pierwszej stronie długi artykuł potępiający Glen Cove jako ba- stion „antyradzieckiego delirium". Ten artykuł, którego tłu- maczenie Thorpe przeczytał w dowództwie CIA w Langley, w Wirginii, był równie idiotyczny jak poprzedzające go wywody burmistrza Dominica Parioliego. Thorpe pomyślał z rozbawieniem, że Glen Cove przysparza bólu głowy również Departamentowi Stanu. Ubiegłego lata rząd federalny zgodził się wypłacić miasteczku sto tysięcy dola- rów rocznego podatku od własności, pieniądze stracone do tej pory dla mieszkańców z powodu nieopodatkowania radzieckiej posiadłości. W odpowiedzi burmistrz Parioli zgodził się zaprze- stać dalszych działań. Ale z miejsca, gdzie znajdował się teraz Thorpe, dwanaście tysięcy stóp nad miasteczkiem, nie wyglą- dało na to, że Glen Cove dotrzymywało postanowień układu. Thorpe znów się zaśmiał. 22 - Co się tam w dole, u diabła, dzieje? - zapytał pilot. -Ludzie korzystają ze swojego prawa do wolności słowa i wolności zgromadzeń - odpowiedział Thorpe. — Stąd wygląda to jak pieprzona wolna amerykanka. -Dokładnie tak. Thorpe pomyślał, że trzeba jednak oddać sprawiedliwość miasteczku i że okoliczności zmieniły się od czasu porozumie- nia na linii Glen Cove-Waszyngton. W prasie często pojawiały się reportaże na temat wyszukanych elektronicznych urządzeń szpiegowskich w radzieckiej siedzibie. Miejscowi rezydenci narzekali na ingerencję telewizji, która według nich była rów- nie bulwersująca jak szpiegowanie, które ją spowodowało. Ce- lem elektronicznego szpiegostwa nie był jednak poniedział- kowy football. Prawdziwy cel stanowił system obronny Long Is- land: Sperry-Rand, Grumman Aircraft, Republic Aviation i dziesiątki przedsiębiorstw. Thorpe wiedział, że Rosjanie pod- słuchują także w środowiskach dyplomatycznych na Manhat- tanie i Long Island. Stawiano sobie pytanie: Skąd Rosjanie wzięli całe to szpiegowskie wyposażenie? Oficjalna odpowiedź Departamentu Stanu była zawsze taka sama: przychodziło w przesyłkach dyplomatycznych, często nawet w dużych ła- dunkach zwolnionych na mocy protokołów dyplomatycznych z kontroli celnej. Thorpe wiedział jednak, że prawda jest inna. Prawie cały sprzęt używany do szpiegostwa w obiektach miej- scowego przemysłu obronnego pochodził z tego właśnie prze- mysłu. Został zakupiony przez kilka fikcyjnych korporacji i dostarczony helikopterem prosto na dziedziniec radzieckiej posiadłości. Urządzenia, których nie można było kupić, zostały po prostu skradzione i przetransportowane w celowo skompliko- wany sposób, ciężarówkami, łódkami, a także helikopterami. Thorpe zwrócił się do pilota: —Czy kiedy przewoził pan tutaj Rosjan, mieli ze sobą jakieś pakunki? Pilot wzruszył ramionami. —Tak, dość bagażu na dwuletnią wycieczkę po morzu. Całe paki jedzenia. Ani ja, ani urzędnik pocztowy nie wiedzieliśmy, ze to Rosjanie. Miałem zabrać całe towarzystwo z East Side Heliport i przewieźć do posiadłości na Long Island. W każdym razie byli obładowani tymi pudłami i kuframi... Więc załadowali cały ten bałagan i kazali mi lecieć do Kings Point, co zrobiłem. Wtedy, zanim wylądowałem, powiedzieli, żebym leciał do Glen 23 Cove, więc poleciałem. Później wskazali na to miejsce pod nami i wylądowałem. Czekała furgonetka. Gromada facetów bardzo szybko rozładowała helikopter i pomachała mi na pożegnanie. Chryste, ciągle nie wiedziałem, że to Rosjanie. Dopiero mie- siąc później zobaczyłem w „Timesie" zdjęcie lotnicze tego miej- sca. Było jakieś zamieszanie wokół podatków i wstępu na pla- żę... Nawet nie dostałem napiwku. - Co było napisane na furgonetce? - zapytał Thorpe. Pilot rzucił mu szybkie spojrzenie. -Nie wiem. Nie pamiętam. -Czy ktoś rozmawiał z panem o przelocie? -Nie. Thorpe potarł podbródek. Pilot nie odpowiadał już tak chęt- nie, co mogło oznaczać kilka rzeczy. -Nie zawiadomił pan FBI? Oni nie kontaktowali się z pa- nem? -Hej, dosyć pytań. Okay? - warknął pilot. Thorpe wyciągnął portfel. -CIA. Pilot spojrzał na kartę identyfikacyjną. - Tak. No i co? Kiedyś w Wietnamie przewoziłem kupę lu- dzi z CIA. Nie byli tak wścibscy jak pan. - Co panu powiedzieli? Mam na myśli FBI. -Powiedzieli, że nie mam z wami gadać. Hej, nie mam za- miaru wdepnąć w jakieś gówno. Okay? Powiedziałem już za dużo. - Zatrzymam to dla siebie. - Okay. Wyjaśnij pan to sobie z nimi, jeśli chcesz się czegoś jeszcze dowiedzieć. Nie mów im jednak, że tyle gadałem. Nie wiedziałem, że jest pan z CIA. Jezu Chryste, co za banda. -Uspokój się. Leć dalej. - Tak. Chryste. Czuję się jak taksiarz, któremu ciągle tra- fiają się jakieś podejrzane typy. Ruskie, FBI, CIA. Kto na- stępny? - Nigdy nie wiadomo. — Thorpe usiadł wygodnie, kiedy heli- kopter schodził w dół. Ta wojna pomiędzy miasteczkiem i Rosjanami miała w so- bie coś z opery komicznej. Mniej komiczna była otwarta wro- gość innej miejscowej osobistości, George'a Van Doma, gospo- darza Thorpe'a w czasie tego weekendu. Peter Thorpe spojrzał w dół. Dwie małe posiadłości połączone wspólną, na wpół ufor- 24 tyfikowaną granicą, dwa światy tak różniące się polityczną fi- lozofią, a wplątane w dziwaczną, średniowieczną wojnę oblęż- niczą. Po części było to śmieszne, ale tylko po części. Fontanna kolorowych- kuł z rzymskiej świecy wyrosła na nie- bie ponad kabiną helikoptera. -Wszystko w porządku, szefie - powiedział Thorpe. Klot zaklął. —Robi się niebezpiecznie. Thorpe wskazał mu oświetlony pas startowy, który był po- przednio kortem tenisowym. Van Dorn uważał tenis za sport dla kobiet i zniewieściałych mężczyzn. Thorpe, który grał w tenisa, sugerował mu, że mimo wszystko powinien być go- ścinny, ale na darmo. Ma korcie namalowano luminescencyjną farbą numery częstotliwości radiowej. — Czy mam prosić przez radio o zgodę na lądowanie? — zapy- tał pilot z niedowierzaniem. -Lepiej tak, szefie. -Na miłość boską... — Pokręcił gałką częstotliwości i kiedy kołował, odezwał się do mikrofonu ukrytego w hełmie: - Tu AH 113. Proszę o instrukcje do lądowania. Odbiór. Jakiś głos zatrzeszczał w słuchawce i Thorpe usłyszał go z głośnika. -Tu stacja Van Doma. Widzimy cię. Kogo wieziesz? Pilot odwrócił się do Thorpe'a. Wyglądał na zaniepokojone- go. Thorpe uśmiechnął się. —Powiedz im, że to Peter. Sam i nie uzbrojony. Pilot powtórzył pewnym głosem jego słowa. —Podchodź na lądowisko. Odbiór — odpowiedział radiotele- grafista. —Zrozumiałem. Schodzę. — Pilot włączył częstotliwość swo- jej kompanii, później zwrócił się do Thorpe'a: - Teraz wiem, że tych dwóch domów powinienem unikać. -Ja też. Thorpe widział teraz bardzo wyraźnie rezydencję Van Do- rna. Długi, biały, oszalowany budynek w stylu kolonialnym. Bardzo okazały, ale nie tak duży jak siedziba jego wroga. Thor- pe poczuł cieplejsze powietrze bijące od ziemi i napływające do kabiny pilota. Poczuł zapach świeżych kwiatów. Z pustego, ale oświetlonego basenu dwóch mężczyzn odpalało rakiety. Jak załoga moździerza, pomyślał Thorpe. Okopana przeciw ewen- tualnemu atakowi. 25 - Gdyby Rosjanom udało się uzyskać pozwolenie na fajerwer- ki, to mogliby się rewanżować - powiedział do pilota. - Tak - warknął niespokojny pilot. - A gdybym ja miał swo- ją starą Kobrę, wykończyłbym gnojków i tych dupków też. -Amen, bracie. Helikopter siadł na korcie tenisowym. 3 Stanicy Kuchik poczuł pot spływający mu po plecach. Za- stanawiał się, co by Rosjanie z nim zrobili, gdyby go złapali na swoim terenie. Był uczniem szkoły, która mieściła się przy Dosoris Lane, drodze biegnącej od posiadłości Rosjan. Przez dziesiątki lat uczniowie mijali posępne mury rezydencji w dro- dze do szkoły. Krążyły historie o tych, którym udało się prze- niknąć do tego obcego świata, ale była to młodzież z odleg- łej, bliżej nie określonej przeszłości. Niektórzy twierdzili, że wyzwaniu rzuconemu przez te szydercze ściany nie mogła sprostać ani odwaga, ani inicjatywa żadnego z tych chłopców i dziewcząt. Ale teraz do akcji wkroczył Staniey Kuchik, właściwa oso- ba we właściwym czasie i na właściwym miejscu. Dziś wieczo- rem zamierzał udowodnić, że nawet jeśli nie jest najsilniejszy w klasie, to w każdym razie najdzielniejszy. Dziesięciu jego dru- hów widziało, jak wspinał się na płot pomiędzy terenem YMCA a posiadłością Rosjan, i obserwowało, jak znikał między drze- wami. Jego zamiar był jasny: zdobyć niezbity dowód głębokiego wniknięcia na terytorium wroga, po czym wrócić na spotkanie w pizzerii Sala jeszcze przed dziesiątą wieczorem. Wiedział, że gdyby nawalił, mógłby równie dobrze zacząć szukać miejsca gdzie indziej, ponieważ jego noga nie postałaby więcej w szkole w Glen Cove. Stanicy podniósł lornetkę i skierował ją na wielki budynek około dwustu jardów od miejsca, w którym stał. Purpurowe cienie kryły szeroki północny taras, ale dało się zaobserwować pewien ruch wokół domu. Kilka osób siedziało na krzesłach ogrodowych i ktoś serwował drinki. Staniey pragnął, żeby wszyscy weszli do środka. Sprawdził, czy marynarski nóż nie 26 wyśliznął się z pochwy, potem przesunął palcami po maskującym rysunku na twarzy wykonanym zielonymi cieniami do oczu jego matki, uzupełnionym kilkoma pociągnięciami brązowego ołówka do oczu. Makijaż trzymał się dobrze przy każdej pogodzie, nawet teraz, gdy było naprawdę gorąco i Staniey mocno się pocił. Chło- piec miał na sobie tygrysi mundur z Wietnamu wujka Steve'a i swoje czarne trampki. Skończył balonik, wepchnął opakowanie do kieszeni torby i wyciągnął następny. Zamarł. W odległości dziesięciu jardów dwóch mężczyzn szło w jego kierunku żwirową ścieżką. Nasłu- chiwał, czy nie ma psów, i odetchnął z ulgą, gdy ich nie dostrzegł. Nawet gdyby mężczyźni go zauważyli, mógł im uciec. Zawsze bie- gał sto jardów w ciągu dziesięciu sekund i wiedział, że mógłby poprawić ten wynik, gdyby goniło go kilku Rosjan. Stanicy leżał nieruchomo, kiedy dwie postaci wyłoniły się pomiędzy roślinami na ścieżce. Rozpoznał jednego z nich - ni- skiego, grubego z oczami jak pluskwy. Żaba. Kilka razy widział go w mieście i raz na plaży. Żaba nawet przemawiał parę lat •temu na powitanie uczniów pierwszego roku. Zajmował się spra- wami kultury czy czymś podobnym i całkiem dobrze mówił po angielsku. Kiedy Rosjanom wolno było grać w tenisa na kortach miasteczka, rzadko który z nich ruszył się, żeby odrzucić piłkę, która wyszła poza ogrodzenie. Jedynie Żaba ruszał swoim kacz- kowatym krokiem, uśmiechał się szeroko i oddawał piłkę. Żaba był okay. Stanicy usiłował przypomnieć sobie jego nazwisko. An- zoff... Androw czy coś takiego. Tak. Androw. Wiktor Androw. Drugi mężczyzna był jednym z tych ulizanych typów: włosy za- czesane do tyłu, garnitur przypominający stare ubranko Stan- leya do pierwszej komunii świętej i ciemne okulary. Facet wy- glądał jednak na twardziela. Prawdopodobnie goryl, pomyślał Stanicy. Mężczyźni paplali po rosyjsku i Staniey ciągle wychwytywał słowo „amerikanski". Podniósł się lekko, otworzył szeroko tor- bę i wyciągnął kieszonkową minoltę i zrobił trzy szybkie zdję- cia. Włożył aparat z powrotem do torby i poczekał minutę, aż Rosjanie zniknęli z widoku. Wtedy zdecydował się wstać. Na- słuchiwał. Było cicho. Rzucił się na przełaj przez otwartą prze- strzeń; pięćdziesiąt jardów pokonał w mniej niż sześć sekund. Dał nura w mały, zarośnięty zielskiem dół i przywarł nierucho- v»> do ziemi. Wiedział, że nic go nie chroni, ale wokół nie było "mego miejsca do ukrycia się. Rozejrzał się za podsłuchowymi 27 wona flaga z żółtą pięcioramienną gwiazdą, młotem i sierpem załopotała w nagłym porywie wiatru. Zrozumiał, że nie może zrezygnować. Nagle rozległ się hałas przypominający wystrzał z karabinu i Stanicy prawie stracił kontrolę nad swoim pęcherzem. Wy- czekiwał, leżąc w wilgotnych zaroślach. Nad jego głową rozległ się następny huk i fontanna iskier - czerwonych, białych i nie- bieskich - spłynęła w dół. Kolejne rakiety wybuchały nad gło- wą i Stanicy roześmiał się cicho. Stary wariat Van Dom znów dokłada Rosjanom. Nie miał już wątpliwości, na co zwrócone są oczy wszystkich Rosjan. Z łatwością przeciął sznur i ciężar materiału wyciągnął linę z bloków. Flaga spłynęła w dół. Naj- pierw wolno, a potem coraz szybciej; wręcz rosła w oczach. Była uszyta z lekkiego materiału. Oczekiwał czegoś cięższego. Pachniała też zabawnie. Najważniejsze, że ją zdobył. Nie tracił czasu. Odciął flagę, skręcił ją mocno w linę i owinął bezpiecz- nie wokół pasa. Ześliznął się po ślepej strome żywopłotu, dale- ko od tarasu, potem wstał, gotów przebiec przez trawnik. Wte- dy zapaliły się światła reflektorów. O Chryste. Chociaż pierw- szą zasadą patrolu było nie wracać nigdy tą samą drogą, którą się przyszło, Stanicy odwrócił się i wolno poczołgał w stronę drenu burzowego. Szybko zagłębił się w szybie i naciągnął kratę na swoje miejsce. Okay... Okay... Miałeś szczęście. Gdy był już w połowie pionowego szybu, usłyszał, jak ktoś wrzeszczy za nim: - Stop! Zatrzymać się! Będziemy strzelać. Silny strumień światła omiótł ściany szybu. Staniey zesko- czył dziesięć stóp w dół i spadł na błotniste dno. Dał nura w otwór drenu głową naprzód, kiedy usłyszał, jak ktoś podnosi kratę. Matko Święta... Zdał sobie sprawę, że znajduje się w ru- rze prowadzącej do posiadłości. Nie miał wyboru — musiał po- suwać się naprzód. 4 Ruch na Dosoris Lane został zablokowany. Kar! Roth po- myślał, że jest po temu dobry powód. W powietrzu wisiał mię- dzynarodowy incydent i każdy chciał go zobaczyć, a nawet 30 wziąć w nim udział. Podjechał swoją starą furgonetką kilka jar- dów, a potem odezwał się z lekkim środkowoeuropejskim akcen- tem: -Spóźnimy się. Maggie Roth, jego żona, spojrzała na tył furgonetki. -Mam nadzieję, że jedzenie się nie zepsuje. - Ona także miała akcent, który był czarujący dla jej amerykańskich sąsia- dów, ale przez londyńczyków odbierany jako żydowski z Wap- ping Lane. -Gorąco, jak na pierwszy maja. Wskaźnik temperatury silnika ciężarówki zaczął się podnosić. -Cholera. Skąd się biorą te wszystkie samochody? -To są samochody wyzyskiwanej klasy robotniczej, Kari — odpowiedziała Maggie. - Jadą z kortów tenisowych, pól golfo- wych i jachtklubu - roześmiała się. - Oprócz tego Van Dom urządza następne odwetowe przyjęcie. Kari Roth zmarszczył brwi. -Androw dał znać, że ma dla nas niespodziankę. 'ii-Mógł nam zrobić niespodziankę, płacąc te swoje cholerne rachunki, nieprawda? - zażartowała Maggie. -Proszę, bądź dla niego uprzejma. Prosił, żebyśmy zostali Btt drinka. To jest dla nich wielka uroczystość. ""—Mógł nas zaprosić na całe przyjęcie - odburknęła. - Za- miast tego wchodzimy wejściem dla służby jak żebracy i poma- gaiłBy w kuchni. I to ma być bezklasowe społeczeństwo. ^Zostalibyśmy zanotowani przez FBI, gdybyśmy zostali atbyt długo - zdenerwował się Roth. -Zanotowali już twoje wyjazdy i przyjazdy. Mówię ci, że coś podejTzewają. -Nie mów tak. Nie wspominaj o tym Androwowi — warknął Roth. -Tym nie musisz się martwić. Czy sądzisz, że mam zamiar tit&Aczyć jak Carpinowie? ——Daj spokój! furgonetka posunęła się parę jardów dalej. Nagle rakieta ^toczyła łuk w gęstniejącym mroku i eksplodowała czerwono- -niebiesko-białą fontanną iskier, która oświetliła purpurowe nie- bo. Kilka osób wiwatowało na ulicy, a klaksony samochodów za- częty trąbić. -Jeszcze jedna prowokacja. To z posiadłości Van Doma, tej "Akcyjnej świni - zadrwił Roth. 31 - Płaci rachunki - zauważyła Maggie. - Czemu nie poszuka- my pracy na jego przyjęciu, Kari? Dalibyśmy sobie radę i tu, i tam. Van Dom cię lubi. Tylko czemu tak się cholernie przed nim płaszczysz, Kari? Tak, panie Von Dom, nie, panie Von Dom. Nie Von, tylko Van Dom. Być może zdaje sobie sprawę, że węszysz dookoła, gdy tam jesteś. A może po prostu myśli, że latasz za pokojówkami - zaśmiała się. - Gdyby wiedział, kim naprawdę jesteś... Kari Roth westchnął z irytacją. Maggie musi na siebie uwa- żać, pomyślał. Furgonetka znowu posunęła się do przodu. Te- raz rozległy się wściekłe krzyki w górze ulicy. Samochody poli- cyjne były zaparkowane po prawej stronie, a po lewej zobaczył ogromną, zdobną, kutą w żelazie bramę radzieckiej posiadło- ści. Pikietujący blokowali wejście, a policja starała się utrzy- mać porządek. Z umieszczonego wysoko punktu obserwacyj- nego Roth zauważył kilka limuzyn starających się przejechać przez bramę. Policja zatrzymywała każdego i sprawdzała pra- wa jazdy i dowody rejestracyjne. - Coraz większy bałagan - powiedział Roth. - Gdzie jest nasz dowód rejestracyjny? Nie chcę żadnego mandatu. My nie mamy immunitetu dyplomatycznego. -Tam. W przegródce na rękawice. Mój Boże, co za bałagan! Następna rakieta zakreśliła łuk w powietrzu i eksplodowała z głośnym hukiem. Maggie zachichotała. -Pan Van Dom chce, żeby wybuchały nad Rosjanami. -Dlaczego uważasz, że to zabawne? - Bo tak jest. Nie sądzisz? -Nie. - Czy zdajesz sobie sprawę, że jedzenie, które im dostarczyli- śmy przez ostatnie kilka miesięcy, wystarczyłoby na przetrwanie długiego oblężenia? - Zapytała po chwili milczenia. Nie odpowie- dział. -1 wszystkie te puszki, i suchy prowiant. Te dranie kupują tylko to, co najlepsze i najświeższe, a teraz chcą puszki i suchy prowiant. Kari, o co w tym wszystkim chodzi? - Znów nie odpo- wiedział. Jej głos zabrzmiał ostro: - Te pieprzone żebraki planują trzodą wojnę światową. O to im chodzi. Ale Glen Cove jest bez- pieczne, prawda, Kari? Przecież nie zrzuciliby bomby na swoich ludzi. —Zamknij się. - Mam nadzieję, że ten cholerny majonez się zepsuł i wszy- scy się potroją - wymamrotała i popadła w posępne milczenie. 5 Stanicy Kuchik leżał na plecach w drenie, z ramionami nad elewa unieruchomioną pod metalową kratą. Jego oczy napeł- niły się łzami. -Głupi... kretyn... Staniey, ty idioto... - powiedział do siebie. Spojrzał w górę na kratę. Tylko ona oddzielała go od piwni- cy Myślał, czy nie zawrócić, ale wyobraźnia podpowiadała mu, że mógłby utknąć gdzieś niżej, umrzeć tam i zgnić, a jego smród byłby okropny. Pewnie wezwaliby hydraulika i... nie! Wiedział, że Rosjanie będą na niego czekać w sitowiu i zaraz odkryia że ruszył w przeciwnym kierunku. Wkrótce tu będą, wyciągną go stąd i zastrzelą. Jezus, Maria... Pod wpływem gniewu i frustracji zacisnął dłonie w pięści i uderzył nimi w kratę. Zaszlochał i łzy popłynęły mu po twarzy Usłyszał coś, co zabrzmiało jak ostry brzęk i ucichło. Spró- bował popchnąć kratę i udało mu się ją unieść. Wzniósł ramio- na i wyrzucił je w górę jak atleta, odrzucając kratę w powie- tcte z siłą, o jaką się nigdy nie podejrzewał. Upadła z łoskotem aa betonową podłogę kilka stóp dalej. Zanim poczuł, jak zmę- czenie paraliżuje mu wszystkie mięśnie, chwycił brzegi otworu ^podciągając się i wierzgając jednocześnie nogami, wydźwignął się z dziury i upadł na podłogę. Leżał tak na zimnym betonie 1026(5 kilka sekund, oddychając ciężko, czując drżenie mięśni. Dieiągnął głęboko powietrze i niepewnie stanął. No, nie było tak źle. n Stanicy otrzepał się, wygładził ubranie i sprawdził, czy cze- goś nie zgubił. Wszystko było na swoim miejscu, razem z fla- gą -ciasno owiniętą wokół pasa. Rozejrzał się szybko dooko- l»J Był w kotłowni. Trzy ogromne piece stały w poprzek po- mieszczenia wraz z trzema zbiornikami na gorącą wodę i zbior- nikiem na olej. Otworzył drewniane, nie wykończone drzwi i przeszedł do następnego, nie oświetlonego pomieszczenia. Po- ciągnął przełącznik znajdujący się nad jego głową i zapalił nie ostomętą żarówkę. Rozejrzał się dookoła. Wielkie stosy pudeł wypełnionych żywnością w puszkach stały w rzędach w taki spo- sób, że tworzyły długie korytarze. Chryste, wystarczy tego dla całej armii. Włączył latarkę i przeszedł przez cały magazyn, odczytując znajome nazwy towarów, aż znalazł się przy drzwiach. Nasłu- chiwał, lecz nie doszedł go nawet szmer. Wszedł do pokoju, 33 który od podłogi po sufit wypełniony był metalowymi szafkami. Wybrał jedną na chybił trafił i otworzył silnym szarpnięciem. We- wnątrz w rzędach stały kartoteki. Przesunął latarką po fiszkach zapisanych grażdanką. Wyciągnął plik kartek i przyglądał się le- żącej na wierzchu. Przeklęty, zwariowany język. Wepchnął cały plik do torby i poszedł dalej. Widział umieszczone w niszach okna sutereny, ale wszystkie były zakratowane. Zrozumiał, że musi znaleźć drzwi prowa- dzące na zewnątrz. Z pokoju na górze dochodziły słabe odgłosy muzyki, rozmów i śmiechu. Szedł dalej, rozglądając się po zagraconym pomieszczeniu. Nagle zauważył coś na ścianie. Zatrzymał się, a następnie podszedł bliżej. Przesunął stru- mień światła i zlokalizował trzy duże elektryczne tablice roz- dzielcze. Otworzył jedną z nich. Wewnątrz znajdowały się dwa rzędy nowoczesnych wyłączników. Wszystkie były oznakowane w języku rosyjskim, co podsunęło Stanieyowi myśl, że nie zosta- ły zainstalowane przez amerykańskiego elektryka. Stanicy wy- ciągnął minoltę i nastawił obiektyw na zbliżenie. Stanął dokład- nie na wprost tablicy i napiął pasek aparatu, aby odmierzyć pięćdziesiąt centymetrów. Wykadrował tablicę i nacisnął spust migawki. Błysnęło światło. Podszedł do pozostałych tablic i zro- bił jeszcze dwa zdjęcia. Teraz miał dowód swojego pobytu w posiadłości. Znowu przesunął strumień światła dookoła i zauważył coś na podłodze na prawo od tablic. Szybko podszedł bliżej i uklęk- nął, Była to ogromna prądnica amerykańskiej produkcji, przy- mocowana do betonu nad jeszcze jednym drenem w podłodze. Zmierzył wzrokiem jej ogrom. Nie pracowała i Stanicy domy- ślił się, że włącza się automatycznie, gdy słabnie napięcie prą- du. Poświecił dalej wzdłuż ściany. W rogu natrafił na wielki zbiornik oleju, prawdopodobnie paliwa do prądnicy. Chryste, ci ludzie nie zaniedbują niczego. Stał i wodził światłem dookoła, później przeszedł przez po- kój. Z podłogi wyrastała elektryczna pompa studzienna połą- czona dwucalową rurą z główną rurą wodociągową biegnącą nad jego głową. Pompa także nie działała i Staniey zrozumiał, że włącza się razem z prądnicą lub w razie odłączenia dopły- wu wody z miasteczka. Podrapał się po głowie z namysłem. Żywność... paliwo... elektryczność... woda... Co za spryciarze... Gotowi na wszystko. Znowu rozpoczął przechadzkę. Przeszedł przez otwór w drewnianej ścianie i znalazł się w pomieszcze- 34 niu z meblami ogrodowymi i narzędziami. Omiótł ściany świa- tłem latarki i w końcu zauważył kamienne schody prowadzą- ce do drzwi. Okay, Stanicy, czas do domu. Nacisnął klamkę i popchnął lewe skrzydło drzwi. Otworzy- ło się ze zgrzytem i Staniey wyszedł w chłodne nocne powie- trze, wprost na kępkę cykuty. Wyciągnął ostatni batonik, był to jego ulubiony migdałowy Cadbury, bardzo drogi. Żuł z na- mysłem, oceniając wzrokiem sto jardów jasno oświetlonego trawnika. Za nim ciągnął się szeroki pas drzew. Skończył cze- koladkę, oblizał i wytarł usta i palce i skulił się w pozycji sprintera. Odczekał chwilę, rozejrzał się, nasłuchując, wziął gięboki oddech i wymamrotał do siebie: —Okay, stary, do dzieła. Wyskoczył z przysiadu i popędził co sił przez otwartą prze- strzeń trawnika aż do drzew. Był już mniej niż pięć jardów od ateaju lasku, gdy usłyszał ujadanie psa zakończone przeciąg- Vffaa. warczeniem. *;— Zatrzymać się! M-Aha, od razu. •{W Przebił się z trzaskiem przez poszycie. Natrafił na prawie jtóBftowe wzniesienie terenu i pokonał je trzema długimi susa- mi. Gdy biegł, zwisające z drzew gałęzie klonów chłostały go po 1|liarzy i ramionach i poczuł głębokie cięcie nad prawym "jałsiem. Konar sosny trzasnął go w usta. Staniey stłumił okrzyk l^u. Pieprzyć to! Jezu Chryste, nigdy więcej... nigdy... s ''^edna z rzymskich świec Van Dorna wystrzeliła w powie- 'tt(K®.'Staniey zauważył, skąd ją wystrzelono, i pobiegł w tym tEwunku. Droga prowadząca do posiadłości Van Dorna nie ll^sa najłatwiejsza, ale za to najkrótsza, więc najlepsza. Ściśle ,| wie miał słomkowy kapelusz z opuszczonym rondem. Całości' dopełniała pasująca do krawata chusteczka w kieszeni mary-1 narki i czarno-białe skórzane buty. Wygląda, pomyślała Ka-'| therine, jak gdyby był w drodze do jednej z okolicznych posiad- łości, aby zagrać w filmie z lat dwudziestych. Uznała, że Geor- ge Van Dom nie doceni całej tej elegancji. Choć musiała przy- znać, że w pewien nieokreślony sposób Pembroke roztaczał jednak urok męskości. - Pan 0'Brien cieszy się zwykle doskonałym zdrowiem - po- wiedziała. — Rok temu wyskoczył na spadochronie z helikop- tera i wylądował na korcie tenisowym George'a. Uśmiechnęła się. Pembroke spojrzał na jasnowłosą towarzyszkę. Była szale- nie ładna. Dobrze skrojona, zwykła, fiołkoworóżowa suknia pod- kreślała bladość jej cery. Na nogach miała sandały i zauważył, że skóra jej stóp jest zgrubiała. Przypomniał sobie, że po ama- torsku trenuje maraton. Ocenił jej profil. Znamionował to, co w armii nazywano osobowością przywódczą. Słyszał, że jest nie- zła na sali sądowej, i nie wątpił, że to prawda. Podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie. Nie odwróciła 38 skromnie głowy, jak to zwykle robią kobiety, ale patrzyła na me- go w taki sam sposób, w jaki on patrzył na nią. -Może drinka? - zaproponował Pembroke. -Proszę. Pembroke spojrzał na atrakcyjną młodą parę na przednim siedzeniu. Joan Grenville ubrana była w białe spodnie i grana- tową bluzkę z wycięciem w łódkę. Jej mąż Tom nosił niebieski, urzędowy garnitur mile widziany u pracowników firmy 0'Brien, Kimberły i Rosę. Pembroke, który nie był pracownikiem tej fir- my, zastanawiał się, czy Tom Grenville ma zamiar nosić ten przy- gnębiający uniform przez cały weekend, by zdobyć uznanie Van Dorna, starszego wspólnika tej firmy. - Czy macie ochotę na drinka? — zapytał. - Jeśli o mnie chodzi, nie dam się dwa razy prosić — odrze- kła Joan. Tom Grenville uśmiechnął się z przymusem. -Moja żona nigdy nie odmawia. - Naprawdę? -Przygotuję drinki. Szkocka dla wszystkich? - Grenville pochylił się nad małym barem. -Powinniśmy byli polecieć z Peterem — stwierdziła Joan rozdrażnionym głosem. - Nawet jeśli leci helikopterem, na pewno pojawi się dużo później - odpowiedziała Katherine. Marc Pembroke uśmiechnął się do niej. -Nie powinnaś mówić w ten sposób o swoim narzeczonym. Katherine zdała sobie sprawę, że była odrobinę zbyt szczera i że Pembroke stara się jej dokuczyć. -Miałam na myśli to, że zwykle przyjeżdżam za wcześnie, a później mam do niego żal za spóźnienie. -Teorię względności czasu sformułowano, obserwując cze- kających na siebie mężczyzn i kobiety - powiedział Pembroke. Nie, pomyślała Katherine, nie chce mi dokuczyć, lecz ra- czej sprowokować. Nie chciała na to pozwolić temu czarująco przebiegłemu mężczyźnie. - Temperatura także jest względna - powiedziała. - Mężczy- znom zwykle jest zbyt ciepło w przeciwieństwie do kobiet. Dla- czego nie zdejmiesz marynarki? -Wolę ją mieć na sobie. I to nie bez powodu, pomyślała. Zauważyła, że pod marynarką ma pistolet. 39 Lira przejechała kilka metrów. Grenville rozdał di -Mopodobnie jesteśmy jednymi ludźmi w okolicy cel| njffiDzień Lojalności. Mówią też Międzynarodowy Dzii trawa, oy coś w tym rodzaju. — Ssał kostkę lodu. — No ta i^asi gości Van Doma to prawnicy i większość z nasjt .(abiflc wygląda na to, że wszystko się zgadza. — Rozgr; ffitkf. i -how tak. Boże, jaki okropny weekend nas czeka. Dla cigoMom urządza takie przedstawienie? - spytała JOEU ispojalina Pembroke'a. „, -hyślam się, że pan Van Dom nie pominie żadnej okazji iizepiiilnunor swoim sąsiadom - odpowiedział. JoalCienyille wypiła swoją szkocką jednym długim łykiem itó,tópnriedziała, nie było skierowane do nikogo w szczegół ..;-• j :K1. i znowu zamiar na nich wrzeszczeć? Boże, jak mnitj sobie wyobrazić ich ból głowy — zaśmiał się Tom', -Inszystko jest takie małostkowe. George zachowuje piiji»(iich możliwości — powiedziała Katherine. Joal Grenville skinęła głową. -t przepuści tej okazji. Dzień Pamięci. Później znowilf (nartilipca. Ach, Tom, wyjedźmy z miasta. Nie mogę znieść^] ligotłBthiwania flagami, wojskowej muzyki i fajerwerków. 1b^| mlieiipBwdę nie bawi. — Odwróciła się znowu do Marca. — AnĄ ^icyinthowywaliby się w ten sposób, prawda? Mam na myśU| li, zijisitsde narodem cywilizowanym. | pAte skrzyżował nogi i spojrzał śmiało na Joan. Od-| Bijtria spojrzenie i uśmiechnęła się po raz pierwszy tego" liecł Patrzyli na siebie przez kilka sekund, w końcu Joan1 »ift)(!)'la: -fc jesteście cywilizowani czy nie? Prinke potarł dolną wargę i powiedział: -li ale dopiero od niedawna. Zostajecie na weekend? Nasinmiana tematu zaskoczyła ją. -6. Właściwie tak. Być może zostaniemy. A ty? Singlową. Ąlnaio się, że Tom Grenville nie śledzi wymiany zdań U^mSj i Anglikiem. Nalał sobie jeszcze jednego drinka. Ifaglibś mocno zapukał w okno stojącego teraz samochodu i firirili opuścił szybę. Policjant w kasku zajrzał do środka. -Mań Doma czy do Rosjan? - zapytał. - Do Van Dorna — odpowiedział Grenville. - Nie wyglądamy na kapitalistów? -Jeśli chodzi o mnie, to wszyscy wyglądacie tak samo, bra- cie. Zjedźcie na pobocze i wymińcie cały ten bałagan. Grenville wydał kierowcy polecenie przez wewnętrzny tele- fon i limuzyna wysunęła się z linii wozów, posuwając się wolno po poboczu. Zanim dojechali do głównego wjazdu do posiadło- ści Rosjan, minęli YMCA. Należące teraz do związku korty te- nisowe i kilka budynków były kiedyś częścią Killenworth. - Tu właśnie stacjonuje FBI. CIA mieści się w Domu Opieki Glengariff- powiedział Grenville do żony. - Kogo to obchodzi? - zapytała Joan. - Skąd te informacje? - zainteresował się Pembroke. Grenville wzruszył ramionami. -Ludzie gadają. Limuzyna zbliżyła się do głównego wjazdu na teren Rosjan, posuwając się wolno między policyjnymi samochodami i moto- cyklami. Katherine pomyślała, że w pikiecie bierze udział przy- najmniej setka ludzi, pod przywództwem burmistrza Glen Cove, Dominica Parioliego w kapeluszu Wuja Sama, trzymające- go ogromny głośnik. Tom Grenville wskazał głową demonstrantów. - Czwarta część tych ludzi to agenci FBI, kilku jest z CIA, kilku to przebrani policjanci z władz hrabstwa i stanu. Nie mó- wiąc o szpiegach z KGB. Gdyby nie ci wszyscy agenci, Parioli zebrałby najwyżej dziesięciu ludzi. - Cicho zachichotał. Demonstranci zaintonowaliA/neryAę, a policja starała się uto- rować w tłumie przejazd dla pojazdów. Nad głowami wybuchały rakiety. W oddali dało się słyszeć, jak poplecznicy Van Doma tak- że zaczęli śpiewać Amerykę. Oddzielna grupa demonstrantów, złożona z członków Ligi Obrony Żydów i żydowskich emigrantów ze Związku Radzieckiego, wykrzykiwała po rosyjsku antyradziec- kie hasła przez głośnik. Grupa uczniów z miejscowej szkoły za- czepiała przez płot kilku umundurowanych i groźnie wyglądają- cych strażników. -Błagam Boga, żeby wszyscy się uciszyli. To mi działa na nerwy - odezwała się w końcu Joan Grenville. - Za minutę wyjedziemy z tego bałaganu — obiecał jej mąż. -Myślę, że Joan chodziło o coś więcej. Na mnie działa to podobnie - wtrąciła się Katherine. Pembroke skinął głową i odstawił drinka. - Zdaje się, że słyszę wojenne werble - powiedział. 41 Z namysłem potarł obwisłe policzki. -Wiecie co? Pokażę wam, jak działa komunizm. Daj mi nóż, chłopcze. Potniemy tę cholerną flagę na siedem kawałków i każdy dostanie część do podtarcia tyłka — roześmiał się. Staniey wiedział, że to nie jest dobry pomysł. Stary Van Dom był jednak niesamowitym błaznem. Spojrzał na Rosjan. Wydawało się, że podeszli bliżej. Staniey pomyślał, że są wście- kli, gotowi na wszystko. Lepiej by było, gdyby Van Dom się zamknął i pozwolił Anglikowi negocjować. -Weszliście na teren prywatny. Czy dociera do was, że w tym kraju istnieje własność prywatna? Zjeżdżajcie - powie- dział Van Dom. Wysoki Rosjanin stojący na czele zrobił krok naprzód i po- trząsnął głową. - Zabieramy flagę. Zatrzymujemy chłopaka. Wzywamy FBI. - Spróbujcie tylko - ostrzegł Van Dom. Zapadło długie milczenie, w końcu Marc Pembroke odwią- zał flagę od pasa Stanieya. -Przykro mi, chłopcze. Flaga należy do nich. Pembroke wykonał gest, jak gdyby chciał ja rzucić Rosja- nom, w końcu jednak wyciągnął rękę z flagą w ich kierunku. Wysoki Rosjanin w mundurze podszedł do nich wąską ścieżką, zatrzymał się kilka stóp od Stanieya i popatrzył na chłopaka. Staniey odwzajemnił spojrzenie i zauważył, że mundur Rosja- nina jest zabrudzony, podarty i pokryty nasionami ostu. Uśmiech- nął się. Rosjanin wyrwał flagę z ręki Pembroke'a. Pembroke odciągnął chłopca na bok. - W porządku, sprawa zakończona. To był tylko kawał. Sami zajmiemy się ukaraniem chłopca. Rosjanin nabrał pewności siebie. -Poczekamy tutaj. Chłopiec zostaje. Wezwiemy FBI. Pembroke potrząsnął głową. - Idziemy, panowie, zabieramy chłopca. -1 dodał sarkastycz- nie: - Przepraszam w imieniu obywateli Glen Cove, narodu amerykańskiego i rządu Jej Królewskiej Mości. Van Dom, który do tej pory tylko przyglądał się, dodał ni- skim, groźnym głosem: -Wynoście się z mojej posiadłości. Podniósł obie ręce i wycelował w wysokiego Rosjanina ogromny rewolwer z długą lufą. Odbezpieczył. - Jeśli jeszcze raz przejdziecie przez ten płot, weźcie ze sobą 44 kogoś do niesienia trumny. Macie dziesięć sekund na wycofanie się. Dziewięć, osiem... Nikt nie ruszył się z miejsca. Wysoki Rosjanin odezwał się do Van Dorna: — Kapitalistyczna świnia. — Siedem, sześć. Van Dom wypalił. Wszyscy oprócz niego padli na ziemię. Echo wystrzału ucichło i znowu zapadło milczenie. Pembroke podniósł się na kolana. W jednej ręce trzymał pistolet, drugą przyciskał Stanieya do ziemi. — To było ostrzeżenie. Ruszajcie się - powiedział Van Dom. Czterej Rosjanie podnieśli się i szybko ruszyli w dół. Van Dom opuścił rewolwer i wsunął go do dużego futerału pod marynarką. —Nie można pozwolić tym głupcom wodzić się za nos. Pembroke schował swój pistolet i pomógł Stameyowi wstać. Chłopak był najwyraźniej poruszony, ale wydawało się, że zga- dza się z Van Domem. Pembroke wyglądał na zirytowanego. —Za kogo ty się właściwie uważasz? Za komandosa? - po- wiedział ostro do Stanieya. Staniey wymamrotał coś gburowato. Szok mijał i chłopak zaczynał odczuwać gniew i rozczarowanie. Van Dom potarł obwisłe policzki i zapytał pogodnym głosem: —Hej, ja też mam radziecką flagę. Chcesz ją? — Pewnie. Gdzie ją pan zdobył? — Staniey otworzył szeroko oczy. Van Dom roześmiał się. —Niedaleko Elby, w Niemczech, w 1945. To był podarunek, a nie wynik jakiejś szalonej eskapady. Myślę, że zasłużyłeś na to, aby ją mieć. Chodź. Dam ci coca-colę albo coś innego i każę oczyścić twoje ubranie przed powrotem do domu. Zaczęli się wspinać ścieżką. — Mieszkasz gdzieś w pobliżu? —Tak, proszę pana. —Rozejrzałeś się po posiadłości? — Pewnie. Staniey czuł się już dużo lepiej. Przypomniał sobie zdjęcia i kartoteki w torbie. A gdyby jeszcze Van Dom dał mu flagę, mógłby ją wszystkim pokazać... Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że rzeczywistość jest ciekawsza. Obiecał sobie, że o tym pomyśli. 45 - Robiłeś to już przedtem? To znaczy, byłeś już na ich tere- ^e? - zapytał Pembroke. -Przeskoczyłem parę razy przez płot, ale nigdy przedtem ^ie podszedłem blisko domu - odpowiedział ostrożnie Stanicy. -1 pomyśleć, że gdybyśmy nie usłyszeli całego tego zgiełku, pgów i krzyków, byłbyś teraz w ich rękach — zauważył Amery- kanin. Staniey nie mógł uwierzyć, żeby z tak dużej odległości mo- gli cokolwiek usłyszeć, zwłaszcza przy dźwiękach tej ogłuszają- cej muzyki. Doszli do szczytu wzniesienia i ruszyli przez płaski yawnik. Na jednym z jego końców ustawiono rzędy ławek dla ^idzów. - To jest boisko do gry w polo. Zdaje się, że wiesz, prawda? ^le nie jesteś chyba facetem, który kradnie moje pomidory? - Nie, proszę pana. Staniey spojrzał na boisko do polo. Po obu stronach ławek gtały słupy z głośnikami. Nie działały teraz, ale Stanicy zasta- nawiał się, czy kryją się w nich mikrofony skierowane w stro- fę posiadłości Rosjan. Może to właśnie dzięki nim wiedzieli, co gię działo? Po drugiej stronie trawnika zauważył wielki, jasno oświetlony dom. Van Dom znowu dotknął policzków, zanim zapytał: -Hej, co byś powiedział na pracę u mnie? W soboty. Po g^kole. Dobrze zapłacę. - Pewnie. -Możemy pogadać trochę o twoich przygodach? -Czemu nie. Van Dom niezręcznie położył rękę na ramieniu chłopca. -Jak ci się udało podejść tak blisko? Myślę o budynku. -Przewód drenowy. Van Dom skinął głową z namysłem. - Nie udało ci się dostać do domu, czy tak? - Myślę, że nie jest to niemożliwe — odpowiedział Stanicy po chwili wahania. Van Dom uniósł brwi. - Co masz w torbie? - zapytał Pembroke. -Różne rzeczy. Szli przez chwilę w milczeniu, zbliżając się do domu, w któ- l-ym, jak zauważył Stanicy, odbywało się przyjęcie. -Jakie rzeczy? - zapytał Pembroke. - No wie pan. Rzeczy przydatne na patrolu. - To znaczy7 —No wie pan. Farba maskująca, latarka, aparat fotograficz- ny, czekoladki, mapy patrolowe. Van Dom zatrzymał się. Spojrzał na Marca Pembroke'a. Porozumieli się wzrokiem. Van Dom skinął lekko głową. Pem- broke zaprzeczył w milczeniu. Van Dom skinął jeszcze raz, tym razem bardziej stanowczo. Staniey obserwował ich. Miał za- bawne uczucie, że to nie była jego ostatnia wizyta w posiadło- ści Rosjan. LIST ELEANOR WINGATE 8 Katherine Kimberły czytała: Droga panno Kimberly, Do napisania tego listu skłonił mnie osobliwy, a być może fatalny w skutkach wypadek. Jak pani zapewne wie, podczas - wojny pani zmarły ojciec. Henry, był zakwaterowany tutaj, :i: w Brompton Hali. Po jego śmierci zjawił się u nas jakiś ame- ^'h' rykanski oficer i zabrał jego rzeczy. Oficerowi temu bardzo ;sa, zależało na tym, aby odnaleźć dokładnie wszystko, co należało ®A ... do pani ojca. Stało się tak, przypuszczam, nie tyle z powo- fls.' ;y du szacunku dla rodziny majora Kimberly'ego, ile ze względu Ity',-: na bezpieczeństwo, ponieważ pani ojciec, czego jest pani za- ^Ifi pewne świadoma, był w służbie wywiadowczej bardzo delikat- %^, nej natury. <®i1^ j|g i Pułkownik Randolph Carbury gładził z zadumą swój biały ^|®ąs, przyglądając się atrakcyjnej kobiecie siedzącej przy biur- ^llku. Jest nadzwyczajnym typem Amerykanki, pomyślał. Wie- ^Ihriał, że ma około czterdziestki, ale wyglądała na trzydzieści ^Iparę. Jej długie włosy miały kolor jasnoblond, a blada cera była ^lllsfcko opalona. Mówiono mu, że jest biegaczką, o czym świad- '%|||l!yła wysportowana sylwetka i sprężyste ruchy %y Podniosła wzrok znad listu i napotkała spojrzenie siedzące- Aillo naprzeciw Anglika. Mężczyzna wskazał głową list. t^;ł,—Proszę czytać dalej. ^fw •Katherine spojrzała na złocony nagłówek listu: Lady Ele- ^jDllor Wingate, Brompton Hali, Tongate, Kent. List pisany był yi|||fcęcznie czarnym atramentem, charakterem pisma tak pięk- '^l^pn, że Katherine pomyślała, iż mógłby być wzorem kaligra- ^|!fc Podniosła wzrok na Carbury'ego. Miała wrażenie, że jego ^fglUIStT. była napięta, niemal groźna. - Chciałby się pan czegoś napić? — Wskazała na kredens. 51 biurokraty). Winą moją było, ze w pewnym momencie nie napisałam do pani o pani ojcu, który był niezwykłym człowie- kiem. Niewiele zostało do napisania. Wyjeżdżam do Londynu, aby zamieszkać z moim bratankiem Charlesem Brookiem. Te. ostatnie tygodnie były osobliwe, takie smutne — wyjazd z Brompton Hali, dokumenty pani ojca, odgrzebane wspom- nienia o dobrych i złych czasach. Chciałam tym listem powiadomić panią o teczce z do- kumentami i co ważniejsze, o pamiętniku, w którym znajdu- ją się nazwiska osób współpracujących być może jeszcze z rządem i wysoko postawionych w amerykańskim społeczeń- stwie. Obawiam się, że zamieszczone w pamiętniku informa- cje. o tych osobach zapowiadają groźne konsekwencje dla kraju i dla nas wszystkich. Przynajmniej jedna z nich jest powszechnie znana i należy do zaufanego grona prezydenta. Przesyłam ten list przez zaufanego przyjaciela, Randol- pha Carbury'ego. Odnajdzie panią, mam nadzieję, w firmie, 2 którą, jak twierdzi, jest pani związana. Pułkownik Carbu- ry jest wypróbowanym pracownikiem wywiadu wojskowego i doskonale potrafi oceniać ludzi i sytuacje. Jeśli uzna, że jest pani osobą, która powinna otrzymać pamiętnik, przeka- że go niezwłocznie. Moim pierwszym zamiarem było udostępnić te do- kumenty mojemu lub pani rządowi, lub też obu jednocześnie, w formie fotostatu. Randolph jednak uważa, i zgadzam się z nim całkowicie, że materiały te mogłyby wpaść w ręce tych, których właśnie demaskują. 0'Brien, Kimberly i Rosę była oczywiście firmą pani ojca i wielu oficerów wywiadu BSS rezydujących w Brompton Hali współpracowało z nią. Mam nadzieję, że nie będę niedyskretna, przytaczając słowa pułkownika, który twierdzi, że firma powią- zana jest ze środowiskiem wywiadowczym tutaj na miejscu i w Ameryce. Poinformował mnie także, że pani siostra Ann jest pośrednio powiązana z wywiadem amerykańskim. Być może powinna pani dać jej ten pamiętnik - lub zaufanym ludziom w firmie — do krytycznej oceny. Modlę się, aby dokument ten nie zapowiadał groźnych i złowieszczych skutków, choć jestem pełna obaw, że nie da się ich uniknąć. Najlepsze życzenia Eleonor Wingate Katherine milczała przez chwilę, później zapytała: - Dlaczego nie poszedł pan wprost do mojej siostry? - Niełatwo ją odnaleźć. -To prawda. - Tak czy inaczej, jeśli mogę mieć w tej sprawie wybór, wolę rozmawiać z panią. - Dlaczego? - Ponieważ, jak twierdzi pani Wingate i jak oboje wiemy, pani firma interesuje się takimi sprawami nie dla nostalgii. Sprawa jest teraz w pani rękach. Proszę przekazać informacje, komu uzna pani za stosowne. Ale proszę, niech pani będzie ostrożna. - Czy powinnam zawiadomić pana 0'Briena? -Wolałbym, żeby pani tego nie robiła. -Dlaczego nie? -Prawie wszyscy, którzy mieli kiedyś coś wspólnego ze służbą wywiadowczą, są automatycznie podejrzani. Oczywiście dotyczy to także mnie. ; Katherine wstała i spojrzała przez okno biura mieszczącego Się na czterdziestym czwartym piętrze. W poprzek Piątej Alei l; rozpościerał się szary budynek katedry Świętego Patryka wy- ;; budowany na planie łacińskiego krzyża. W pobliskiej kawiarni ^czekały na gości dwa tuziny stolików. Jak na maj, było to nie- t^wykle mokre i pochmurne popołudnie, zasnute mgłą i pełne i długich, szarych cieni. s r. Pułkownik Carbury także wstał i śledził jej spojrzenie. i?, - Widok stąd zmienił się znacznie od czasu, gdy znajdowały |się tutaj biura Sztabu Koordynacyjnego Brytyjskiej Służby IBezpieczeństwa. Po raz ostatni stałem w tym oknie w 1945 ^lltoku. Jednak, jak pani wie, główne punkty orientacyjne są cią- t|||Się takie same. Waldorf, Saks, Święty Patryk i Święty Regis. '^'KAam złudzenie, że to znowu rok 1945. Widzę siebie przebie- y|Sigaijącego przez aleję... — Odwrócił się od okna. %K -Widzę siebie z tamtych czasów z moimi amerykańskimi AlSspółpracownikami: generałem Donovanem, Dullesami, Cia- jj||re Boothe Luce i pani szefem, Patrickiem 0'Brienem, który ;||g|iigdy nie przychodził na spotkanie bez kilku butelek alkoholu. |a początku było to algierskie wino, później jakieś Corvo t;, Sycylii i na końcu szampan... Pewnej niedzieli spotkałem ij pani ojca. Była z nim mała dziewczynka, zapewne pani .trą Ann. Pani była wtedy jeszcze niemowlęciem. 55 - Tak, to była moja siostra - potwierdziła Katherine. Carbury skinął głową. Jego wzrok przesunął się po ścianie, na której wisiały czarno-białe, oprawione fotografie. -Jakimi dzielnymi i niewinnymi młodymi ludźmi byliśmy. Cóż to była za wojna. Cóż to były za czasy. - Spojrzał na nią. - To był, panno Kimberły, być może jedyny moment w historii, kiedy rząd tworzyli tylko ci najlepsi i najuczciwsi, połączeni wspólnym celem. Nie miała znaczenia przynależność klasowa czy polityczna... a przynajmniej tak nam się wydawało. Katherine słuchała wspomnień Carbury'ego. Wiedziała, że nie porzucił tematu, wybrał tylko dłuższą drogę do celu. Car- bury spojrzał na nią. -Przeszłość powraca, aby nas straszyć, ponieważ była nie- doskonałą, chwiejną podstawą dla tego, co na niej zbudowa- liśmy. Katherine odwróciła się od okna. - Czy ma pan pamiętnik mojego ojca? Pułkownik Carbury przeszedł na środek pokoju. -Nie tutaj. Na początek przyniosłem tylko list. - Wskazał głową leżące na biurku Katherine trzy arkusze kremowego papieru welinowego. Ich oczy się spotkały i wydawało się, że Carbury docenia jej ostrożność. Odezwał się cicho: - Nie jest to przypadek, że firma prawnicza 0'Brien, Kimberły i Rosę zajmuje te same biura, które moi ludzie zajmowali podczas wojny. To Patrick 0'Brien zadecydował, aby przenieść firmę tutaj. Nostalgia, sentyment, kontynuacja... karma, jeśli się pani zgodzi. — Uśmiechnął się. — Spędziłem jakiś czas w In- diach. — Carbury zmęczył się nagle i usiadł w fotelu za biur- kiem. - Wybaczy pani? - Zapalił papierosa i obserwował, jak smuga dymu płynie do góry. — Trudno wyjaśnić młodym, jakie to były niezwykłe budynki w 1940 roku. Fantastyczny styl, kli- matyzacja, szybkobieżne windy, restauracje z przyzwoitym je- dzeniem. Proszę mi wierzyć, że my, Anglicy, dbaliśmy o siebie. Ale nie czuliśmy się beztroscy, bo cały czas towarzyszyła nam świadomość tego, co spotkało naszą ojczyznę. -Myślę, że rozumiem, co pan chce wyrazić. Carbury skinął głową z roztargnieniem. - A jednak zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nasza misja w Ameryce była tylko małym, niewiele znaczącym wkładem w wojenny wysiłek. Było nas tysiąc silnych ludzi, gdy przybyli- śmy do Nowego Jorku, aby wziąć udział w innej wojnie. — Ro- 56 zejrzał się po biurze, jakby starał się sobie przypomnieć, jak ono wtedy wyglądało. - A właściwie po to, aby skłonić Amerykę do przystąpienia do wojny. Aby zdobyć fundusze i uzbrojenie, zorga- nizować wywiad, nakłaniać, prosić, błagać. Nie by- liśmy w dobrym położeniu. „Żołnierze whisky", tak nas nie- którzy nazywali. I zdaje się, że rzeczywiście dużo piliśmy. - Wzruszył ramionami. - Historia zanotowała wasz wkład - powiedziała Katherine. -Tak, ale dopiero niedawno. Dożyłem tego. Większości się - nie udało. Takie prawo tajnej służby. - Zgasił papierosa. - To ; samotna i pełna wyrzeczeń służba dla kraju. Czy nie odbiera pani tego w ten sposób? -Jestem prawnikiem. To moja siostra pracuje w wywiadzie. ^ ; —Tak, oczywiście. a Carbury zapatrzył się w przestrzeń i Katherine zrozumiała, .„Jl^śe pod maską opanowania szaleją emocje. - Kiedy zobaczę zawartość teczki z dokumentami? - zapytała. -Dziś wieczorem. -Mam spotkanie dziś wieczorem. -Tak, wiem. Arsenał Siódmego Pułku. Czternasty stół. Ja Itibędę przy stole trzydziestym pierwszym z kilkoma rodakami. t/iOmówimy wtedy szczegóły przekazania przesyłki. Skinęła głową. - Gdzie się pan zatrzyma, pułkowniku? -Na starym miejscu, w hotelu Ritz-Cariton. - Ritz-Cariton został zburzony. - Ach tak? - Wstał. - Będę musiał poszukać czegoś innego. Katherine uścisnęła podaną dłoń. -Oczywiście, czytałem pamiętnik - powiedział Carbury - ligi l jest to sprawa najwyższej wagi. Zastanowimy się wieczorem, ^f jak dalej postępować. ; -Dziękuję za wizytę. ;' —Cała przyjemność po mojej stronie. Jest pani tak piękna jak pani matka. - Wskazał zdjęcie na ścianie. - I zdaje się tak ? inteligentna jak pani ojciec. Dziękuję za drinka i proszę wyba- wi czyć, że przyszedłem nie zapowiedziany. Przyjechałem wprost Iż lotniska. IT" Odprowadzając go do drzwi, Katherine zastanawiała się, co |;;się stało z jego bagażem. w. -W jaki sposób mogę się z panem skontaktować przed wie- pczorem? 57 — Obawiam się, że to niemożliwe. Może to zabrzmi trochę pa- ranoidalnie, ale jestem bardzo ostrożny. —Ja też. — To dobrze. - Odwrócił się i jeszcze raz podszedł do okna, skupiając uwagę na widoku rozciągającym się poniżej. Ode- zwał się cicho, właściwie do siebie: - Wydarzenia nie zawsze spełniają nasze oczekiwania, ale zawsze jest dla nich jakieś logiczne wytłumaczenie. Często nie jest ono krzepiące, ale za- wsze jest logiczne. Powinniśmy o tym pamiętać w ciągu nad- chodzących dni. Katherine otworzyła drzwi. Carbury podszedł do wyjścia. — Proszę być w pełnej gotowości — powiedział. — Bezpieczeń- stwo, dyskrecja i nadzwyczajna ostrożność. —Jeśli jest pan osobą, za którą się pan podaje, a list jest autentyczny, należy się panu podziękowanie, pułkowniku. Je- śli jest pan oszustem, to rzeczywiście będzie pan musiał być nadzwyczaj ostrożny. Carbury uśmiechnął się. —Do widzenia. Udanego dnia. Gdy wyszedł, Katherine podeszła do biurka i nacisnęła gu- zik interkomu. — Panie Abrams, mech pan tutaj pozwoli. Natychmiast, pro- szę. — Złożyła list i wsunęła go do kieszeni swetra. Tony Abrams otworzył drzwi oddzielające jej biuro od bibliote- ki. Katherine spojrzała w tę stronę. Jego sylwetka rysowała się w drzwiach na tle jaśniejszego światła padającego z biblioteki. Był wysokim mężczyzną o śniadej cerze, czarnych włosach i głęboko osadzonych, ciemnych oczach. Nie nosił tego, co nazywa- ła ubraniem prawników z Brooks Brothers. Wydawało się, że gu- stował tylko w czarnych garniturach i białych koszulach bardzo do siebie podobnych. Krawaty nosił zawsze kolorowe — a miał ich wie- le — jak gdyby starał się, żeby nie pomylono go z kierownikiem domu pogrzebowego. Jego ruchy były powolne i spokojne. Był ma- łomówny. Zamieniali ze sobą zaledwie kilka słów, ale mimo to uda- ło im się nawiązać dobry służbowy kontakt. Katherine wskazała głową drzwi. —Anglik. Nazywa się Carbury. - Podała wizytówkę Carbu- ry'ego Abramsowi. — Właśnie wyszedł. Wysoki, szczupły, z bia- łym wąsem, wiek około siedemdziesięciu lat. Będzie pytał w re- cepcji o płaszcz. Proszę za nim iść i sprawdzić, gdzie się zatrzy- ma. Niech pan później zadzwoni. 58 Abrams oddał wizytówkę, odwrócił się i bez słowa wyszedł. Katherine podeszła do kredensu. Spojrzała na zdjęcie opra- wione w stare srebro; major Kimberły ubrany był w mundur ofi- cerski, nie miał czapki, a jasne włosy opadły mu jak chłopakowi na czoło. Zdjęcie utrzymane w kolorach sepii zrobiono w plene- rze. W tle widniała zamazana plama czegoś, co miało przypomi- nać kamienny mur, czegoś, co jako dziecko brała za fort. Zastano- wiła się, czy to Brompton Hali. Wzięła zdjęcie w ręce i spojrzała z bliska. Oczy jej ojca po- dobnie jak jej własne były ogromne i bardzo jasne. Przypo- mniała sobie jedyną miłą rzecz, jaką jej matka kiedykolwiek powiedziała o ojcu: „Miał oczy, które rzucały ognie przez cały pokój". Spojrzała na podpis: Mojej malej Kate, z wyrazami mi- łości, Tata. Podniosła karafkę szkockiej i nalała sobie trochę do szklanki do połowy wypełnionej wodą. Szyjka karafki, trzy- manej drżącą ręką, uderzyła o brzeg szklanki. Katherine spoj- rzała przez okno i wzięła długi, głęboki oddech, czując łzy wzbierające pod powiekami. Widok miasta był tylko wodnistą plamą, dopóki nie otarła oczu wierzchem dłoni. Tak, pomyśla- ła, dzień długich, szarych cieni. 9 Tony Abrams przeszedł przez ogromną, urządzoną na beżo- wo recepcję i zauważył, jak Randolph Carbury podchodzi do .Szybu windy z przerzuconym przez ramię brązowym płaszczem przeciwdeszczowym. Abrams wyjął swój płaszcz z szafy, zszedł na dół szerokimi, okrężnymi schodami, położonymi w środku recepcji i poszedł w kierunku wind. Nacisnął guzik i czekał. Drzwi windy otworzy- ły się i Abrams stanął obok Carbury'ego. Zjechali na dół. Abrams szedł za Carburym przez długi pasaż handlowy i wyszedł razem z nim przez wschodnie wyjście budynku RCA fta wilgotne, chłodne powietrze. Utrzymując odległość dziesię- ciu jardów, szedł za Carburym dookoła lodowiska i przez pro- menadę aż do Piątej Alei, gdzie Carbury skręcił na północ. Abrams myślał o tym, że śledzi człowieka, którego nie zna, ; '2 powodu, którego nie może zrozumieć. W wieku czterdziestu 59 trzech lat robił to co dziesięć lat temu jako tajny policjant mia- sta Nowy Jork. Wtedy przynajmniej wiedział, dlaczego i po co to robi. Teraz nie był wtajemniczony w szczegóły zadań wyzna- czanych mu przez firmę 0'Brien, Kimberiy i Rosę. Na przykład ta wyprawa do siedziby Rosjan w poniedziałek, w Dzień Pa- mięci. Patrick 0'Brien zapewnił go co prawda, że otrzyma wszelkie informacje przed zadaniem. Abrams miał jednak od- mienny od 0'Briena pogląd na to, jak powinny wyglądać „wszel- kie informacje". Carbury zatrzymywał się tu i tam, ostentacyjnie podziwiając widoki. Abrams wyczuwał instynktownie, że pułkownik jest profe- sjonalistą. O tym też Katherine zapomniała mu powiedzieć. Gdy Carbury czekał na zielone światło, Abrams zatrzymał się i spojrzał w okno księgami. Zawsze gdy kogoś śledził, przypo- minał sobie mądrą radę matki, aby poszukał sobie pracy w biu- rze. Dorastał w Bensonhurst, w Brookłynie. Świat był tam po- dzielony według prostej zasady - na pracę w biurze i na ulicy. Praca na ulicy oznaczała zapalenie płuc, udar słoneczny i inne nieprzewidziane wypadki. Praca w biurze, gdzie pracownicy cho- dzili schludnie ubrani w marynarki i krawaty, była bezpieczna. Nie zważając na ostrzeżenie matki, został gliną. Pracował trochę na ulicy, czasami w krawacie. Matka nie była jednak zadowolo- na. Opowiadała przyjaciołom: „Jest detektywem. Pracuje w biu- rze. Do pracy chodzi w garniturze". Ukończył z wyróżnieniem studia na wydziale prawa karne- go w John Jay College. Później wstąpił do Szkoły Prawniczej w Fordham. Tam właśnie miał okazję zobaczyć firmę 0'Briena w działaniu. Na zajęciach z prawa karnego obserwował prze- bieg sprawy o przestępstwo giełdowe i odniósł wrażenie, że obrońca miał do dyspozycji więcej prawników niż oskarżyciel stron w akcie oskarżenia. Asystent oskarżyciela prowadzący sprawę został całkowicie pognębiony. Wywarło to na Abramsie duże wrażenie, zarówno jako na policjancie, jak i na studencie prawa. Kilka tygodni później złożył podanie i otrzymał pracę urzędnika sądowego na pół etatu w firmie 0'Briena. Rok temu Patrick 0'Brien zaproponował mu pracę na pełen etat wraz z całkowitym pokryciem kosztów nauki. Wydawało się wtedy, że potrzebowali kogoś na własny użytek, kogoś z dużą wiedzą policyjną, bez obciążeń zaprzysiężonego stróża porządku pu- blicznego. Od czasu pierwszomajowej rozmowy z 0'Brienem nie miał żadnej pewności co do tego, czego od niego chcieli. 60 Randolph Carbury przeszedł przez ulicę i znowu się zatrzy- mał, aby popatrzeć na ludzi bawiących się na ulicy. Abrams po- dejrzewał, że Carbury stara się ustalić, czy ma za sobą „ogon". Jeśli tak, będzie usiłował go zgubić. Gdyby znalazł się z nim sam na sam, nie byłoby to trudne. Abrams rozważał nie- chlubną możliwość powrotu do Katherine Kimberiy z pustymi rękami. Nie był też zadowolony z tego, że nie miał pełnych informacji na temat przydzielanych mu zadań. Było coś męt- nego w charakterze prestiżowej firmy 0'Brien, Kimberiy i Ro- sę - coś, do czego prowadził tylko jeden trop. Podobnie jak firma prawnicza zmarłego generała Williama Donovana usy- tuowana kilka pięter niżej, firma 0'Briena miała powiązania z narodowym wywiadem sięgające drugiej wojny światowej. Chodziło nie tylko o to, że Patrick 0'Brien był kiedyś oficerem wywiadu. Był nim także zmarły Henry Kimberiy. Nieżyjący też Jonathan Rosę był współpracownikiem Allena Dullesa w Bernie za czasów administracji Eisenhowera. Abrams znał też mężczyzn i kobiety z wywiadu, którzy weszli w kolizję z prawem, a których można było spotkać w biurze. Jeśli było coś niejasnego w prawniczej działalności firmy, to właśnie te powiązania. Być może dziś wieczorem przy obiedzie dowie się czegoś więcej. Carbury szedł dalej. Abrams podążał za nim. Wrócił myślami do Katherine Kimberiy. Była wcieleniem opanowania. Wyobra- żał sobie, że zimą bierze zimny prysznic i staje przed otwartym oknem, aby wyschnąć. Królowa Lodu, tak ją nazywał, choć oczywiście nie w jej obecności. Jednak gdy wezwała go dzisiaj do , swojego biura, przeżył niemal szok, gdy ją zobaczył. Była blada jak duch, bardzo zdenerwowana i nie starała się tego ukryć. Przez chwilę wydawała się bardziej ludzka i bezbronna, niż mógł to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Najwidoczniej rozmowa z Car- burym wzbudziła w niej silne emocje. Carbury był Brytyjczy- kiem, pułkownikiem z czasów drugiej wojny światowej. Na wi- zytówce było napisane, że jest na emeryturze, i choć nie podano jego specjalności, jasne było, że nie był oficerem służb kwater- mistrzowskich. Bardziej prawdopodobne było, że służył w wy- wiadzie lub w którymś z oddziałów policyjnych. Po dwudziestu latach służby Abrams potrafił to wyczuć. Nie wyjaśniało to co prawda tak uderzającej przemiany w zachowaniu Katherine Kimberiy, ale w każdym razie była to jakaś wskazówka. Pomy- ślał, że może powinien był ją spytać, czy dobrze się czuje. Mogło- 61 by to jednak wzbudzić w niej urazę do niego za to, że zauważył jej poruszenie i odważył się coś na ten temat powiedzieć. Zastanawiał się, dlaczego ma to dla niego takie znaczenie. Carbury minął hotel Plaża i zmierzał na zachód w kierunku Central Park South, później skręcił do hotelu St. Moritz. Abrams poczekał minutę i wszedł do hotelu. Carbury stał przy stoisku z gazetami i kupował egzemplarz „Timesa". Podszedł do biurka, porozmawiał chwilę z urzędnikiem, później poszedł do windy i wsiadł do pierwszej, która nadjechała. Abrams zatrzymał się przy stoisku. Przeczytał nagłówek w „Timesie": PREZYDENT PRZEMAWIA DZIŚ PUBLICZNIE. Podtytuł głosił: Przemówienie do służby wywiadowczej z cza- sów drugiej wojny światowej. „Post" pisał po prostu: PRE- ZYDENT PRZEMAWIA DO EKS-DUCHÓW. „News" donosił: ELEGANCKI CIOS W CHŁOPCÓW OD PŁASZCZA I SZPA- DY. Ten ostatni tytuł przypomniał Abramsowi, że nie odebrał jeszcze swojego smokingu. Cholera. Przeszedł przez hali i zapy- tał urzędnika przy biurku: -Czy macie w rejestrze gości pułkownika Randolpha Car- bury'ego? -Tak, proszę pana. Pokój 1415. Abrams podszedł do drzwi frontowych. To było łatwiejsze, niż myślał. Może zbyt łatwe? Skierował się do hotelowego tele- fonu. - Pułkownik Randolph Carbury, pokój 1415. Po chwili telefo- nistka odpowiedziała: - Przykro mi, proszę pana. Pokój 1415 jest wolny. -Czy ma pani w rejestrze pułkownika Randolpha Carbu- ry'ego? -Chwileczkę... Nie, proszę pana. Nie ma tu nikogo o tym nazwisku. W pierwszym odruchu Abrams chciał podejść do urzędnika przy biurku i nagadać mu, ale doszedł do wniosku, że będzie lepiej, jeśli Carbury pomyśli, że udało mu się go nabrać. Abrams wyszedł z hotelu i przystanął na chodniku. Robiło się późno i zaczynał się irytować. Może uda się wykonać zada- nie przez telefon. Jeśli Carbury zameldował się gdzieś w mie- ście pod swoim własnym nazwiskiem, będzie można to ustalić w ciągu kilku godzin. Przeszedł przez Central Park i wszedł do budki telefonicznej, z której mógł obserwować hotel St. Mo- ritz. Zaczął padać drobny deszcz. Abrams zadzwonił do przyja- ciela na Dziewiętnastą Przecznicę i przekazał mu informacje, później połączył się z Katherine Kimberiy: — Jestem naprzeciw hotelu St. Moritz. — Czy tam się zatrzymał? —Tak to zaaranżował. — Myśli pan, że podejrzewa, że jest śledzony? — Na to wygląda, jeśli stara się mnie zgubić, prawda? — Myślałam, że jest pan specem od tych spraw. Abrams musiał odczekać kilka sekund, aby zapanować nad głosem. —Powinna była mi pani powiedzieć, że mam do czynienia z profesjonalistą. — No tak, przepraszam. — Zamilkła. — Czy on myśli, że pana zgubił? — Być może. Proszę zrozumieć, nie mogę iść za nim bez koń- ca. Kazałem komuś sprawdzić spisy gości w miejskich hote- lach. Zaraz wracam. —Nie. Niech pan z nim zostanie. Chcę, żeby bezpiecznie dotarł do hotelu lub innego miejsca, w którym się zatrzyma. —Bezpiecznie? Sugeruje pani, że coś mu zagraża? To coś nowego. Musi się pani jeszcze wiele nauczyć na temat przeka- zywania informacji. i - Przykro mi. Nie było czasu. Wychodząc, dał mi do zrozu- mienia, że ktoś może chcieć go skrzywdzić. Abrams spojrzał przez ulicę, później sprawdził park za sobą. Wyciągnął swoją „policyjną zabawkę", kaliber .38 z futerału pod pachą i wcisnął do kieszeni płaszcza. ; —Prawdopodobnie sądzi, że polują na niego. Chryste, pew- ;^|Ke wezwał policję. Tego mi jeszcze brakowało, żeby mnie wsa- ifosdli za napad z bronią. ', -Weźmiemy wszystko na siebie. Niech się pan nie obawia. 'f 'omóc? Uklękła obok kominJka i zapaliła gazowe palniki. Niebie- skie płomienie zamigotamy wokół wsadu ze skały wulkanicznej. -Za jasno tutaj. Dla<«czego to światło jest takie ostre? - Żebym mógł cię lepi «ej widzieć, kochanie. Podszedł do ściany i przesunął ściemniacz. "W pokoju zrobiło się ciemno, tylko pło- mienie z kominka rozświ-.etlałymrok. Zmienił taśmę w magneto- fonie na Willie Nelsona, r-ialał dwa raartini i przykucnął obok niej przy kominku. Płomienie ogrzewały ich nagie dała. Milczeli przez chwilę, w końcu Katheriane zapytała: -Znasz pułkownika Carbury'ego? - Carbury'ego? Ich spojrzenia spotkały się. -Znasz go? -Niezbyt dobrze. To przyjaciel mojego ojca. Anglik, praw- da? O co tu chodzi, Katese? 86 Skończyła drinka, wstała, wyjęła z torebki list Eleanor Win- gate i wróciła z powrotem do kominka. Wyciągnęła rękę z li- stem w kierunku Petera, ale nie podała mu go. - Pozwolę ci go przeczytać pod warunkiem, że z nikim o nim nie będziesz rozmawiał. Ani z twoimi ludźmi, ani nawet z twoim ojcem. Zrozumiesz dlaczego, jeśli się zgodzisz. Wyciągnęła rękę i podała mu papier. Thorpe rozłożył strony i zaczął czytać przy świetle kominka. Sączył martini, lecz jego oczy skierowane były na list. Podniósł wzrok i oddał jej kartki. - Gdzie jest pamiętnik? - Ma być doręczony - powiedziała cicho. - Co o tym myślisz, Peter? Thorpe wzruszył ramionami i wstał. Znalazł paczkę papie- rosów na obramowaniu kominka i stanąwszy do niej tyłem, zapalił. - Warto się tym zająć — powiedział. Stanęła obok niego, przyglądając się jego regularnym rysom. Pomyślała, że wygląda na bardziej poruszonego, niż wskazywały na to jego słowa. -Biedna Kate. To musi budzić niepokój po tylu latach. - Tak, bo to jest także sprawa osobista, ale bardziej niepo- koją mnie pozostałe implikacje. -Naprawdę? Chyba to normalne. Nie znałaś przecież swo- j|jfigo ojca. |% -Wiesz coś o tym? - Dotknęła ręką jego policzka i obróciła fejego twarz, tak aby ją widzieć. J; , — Nie. Ale czy dobrze zrozumiałem z twojej rozmowy z Abram- fe sem, że Carbury ma być dziś wieczorem w Arsenale? Czy tam |g. ttia przekazać ci pamiętnik? HK - Tak. Przyszedł dziś do mojego biura, choć nie był umówio- lUfly. Twierdził, że właśnie opuścił pokład samolotu. Ale wydaje |tl:aii się, że jest tutaj od środy. Tak czy inaczej, rozmawialiśmy te dał mi ten list. Obiecał, że wieczorem przyniesie pamiętnik. II; Thorpe pokiwał powoli głową. l1?'? —Dziwne... Mam na myśli fakt, że Carbury powinien był ll^rzyjechać do Nowego Jorku, aby wziąć udział w ceremonii tl^sręczania nagrody mojemu ojcu, ale- mój ojciec nawet nie wie, ||ie pułkownik jest w mieście. 1;,^ -Być może wie. Wy z ojcem nie zwierzacie się sobie. S?;; Wydawało się, że Thorpe nie słucha. Usiadł na sofie i zapalił HlBastępnego papierosa. Jego nastrój zmienił się wyraźnie. Nąj- 87 chętniej pomyślałaby, że to z powodu zainteresowania jej osobą, ale nie było to podobne do Petera Thorpe'a. - Dobrze zrobiłaś, każąc go śledzić. Niezawodny instynkt - powiedział. Katherine przyjęła ten komplement bez odpowiedzi. - Czy uważasz, że to coś poważnego? Jak to ujęto w liście: ponurego i złowieszczego? — zapytała. - Bardzo możliwe. - Thorpe nalał jeszcze jednego drinka. - Chciałbym zobaczyć ten pamiętnik. Zabrała rzeczy z szafy i poszła w kierunku drzwi. -Czy przyniesiono moje ubranie? -Tak, tak. Ewa położyła wszystko w beżowym pokoju. - Pokiwał głową z roztargnieniem. Katherine zatrzymała się. - Gdzie ona jest? -Kto...? Ach, Ewa. - Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Wyszła. Nie podoba mi się ta błękitna sukienka. Lodowata. - Kto cię pyta o zdanie? Wyszła na balkon otaczający salon i skręciła na wąski pomost nad pokojem. Thorpe podążył za nią, niosąc w ręce drinka. Za- trzymała się w pół kroku i wyjrzała przez ogromne okno w pół- nocnej ścianie budynku. Trzymając przed sobą rzeczy, obserwo- wała, jak deszcz pada łagodnie w bezwietrzną noc. Thorpe stanął za nią. - Co za widok. Podoba ci się? - zapytał. -Fascynuje mnie. Nie widok, ale fakt, że udało ci się na- mówić ojca na to, żeby wydał niemałą sumę pieniędzy na wsta- wienie okna na wysokości dwudziestego trzeciego piętra, nie- zgodnie z przepisami budowlanymi i pomimo sprzeciwów za- rządu. To mnie właśnie intryguje. Fakt, że dostajesz zawsze to, czego chcesz, i nie ma znaczenia, czy kosztuje to innych dużo czasu, pieniędzy czy kłopotów. - Nie rób z igły widły. Podoba mi się ten widok. Widać stąd Harlem. Widzisz? Ciekaw jestem, co ci wszyscy biedni ludzie robią dziś wieczorem? Prawdopodobnie to samo co my przed chwilą. - To, co mówisz, jest brutalne i prostackie. -Tak, to prawda. Jednak, zastanawiam się... -Czasami nie masz serca, Peter, sumienia, szacunku dla cudzej własności ani... - Pomału! Nie mam zamiaru wysłuchiwać wykładów. Jestem 88 egocentrykiem i snobem. Wiem o tym. Podobam się sobie w tej roli. Wzruszyła ramionami i skierowała się do pokoju. Thorpe za- wołał: -Słuchaj! Ubiorę się szybko i zostawię cię tutaj. Muszę się z kimś spotkać. Zobaczymy się w Arsenale! - Nie spóźnij się — odpowiedziała głosem zabarwionym roz- czarowaniem, a nawet gniewem. - To nie będzie długo trwało. Znajdziesz wszystko, co potrzeb- ne. Wyjdź sama. Weszła do pokoju gościnnego i zamknęła za sobą drzwi. Po- myślała, że w tym ogromnym mieszkaniu nie ma niczego, co należałoby do niej. Inna kobieta być może nie zniosłaby tego, ale to nie było zwyczajne mieszkanie. Była to przystań i miej- scowa siedziba CIA i to, co się tutaj działo, można było zrozu- mieć tylko w tym kontekście. Nocowali tutaj czasami przejaz- dem agenci i inni mężczyźni i kobiety, o których pracy niewie- le wiedziała. Pewnego razu przesłuchiwali jakiegoś dezertera i nie miała tutaj wstępu przez ponad miesiąc. Chociaż wystrój wnętrz był staroświecki, znajdowało się w nich nowoczesne wy- posażenie techniczne, system bezpieczeństwa i pełen zestaw do nagrywania rozmów. Pomyślała o kamerach. U góry, na trzecim piętrze zainstalowano wiele urządzeń elektronicznych. Nigdy tam nie była, ale czasami słyszała szum maszyn i wyraźnie od- czuwała wibracje. Nie podobało jej się tutaj. Ale to właśnie w tym miejscu zatrzymywał się Peter, gdy był w Nowym Jorku, co ostatnimi czasy zdarzało się bardzo często. A na razie chciała być wszę- dzie tam, gdzie on był. 13 Tony Abrams podszedł do starego ceglanego domu na Trzy- dziestej Szóstej Ulicy stojącego w szeregu eleganckich budyn- ków zbudowanych z piaskowca. Dla nowojorczyków, którzy potrafili docenić wartość posiadłości w centrum miasta, te pry- watne rezydencje, położone na najcenniejszym terenie w Ame- ryce oznaczały pieniądze. Pomyślał, że wąskie segmenty do- 89 mów z tej części Brookłynu, z której pochodził, w porównaniu z tymi domami mogły się wydawać bezbarwne i nieciekawe. W przeciwieństwie do budynków, których drzwi frontowe mieści- ły się u szczytu wysokich schodów, aby chronić życie prywatne ich mieszkańców, drzwi jego domu umieszczone były na poziomie chodnika. Po obu stronach drzwi migotały lampy gazowe, a po lewej stronie znajdowało się duże okno z kutymi w żelazie zasu- wami. Był to dom przypominający bardziej starą Filadelfię czy Boston niż Nowy Jork. Abrams zajrzał przez zaparowane okno do małego salonu. Na kominku płonęły polana, a towarzystwo złożone z dwóch mężczyzn i dwóch kobiet popijało drinki. Mężczyźni mieli czar- ne krawaty. Rozpoznał wśród nich George'a Van Dorna, partne- ra firmy 0'Brien, Kimberły i Rosę, i Toma Grenville'a, który wkrótce także miał zostać wspólnikiem tej firmy. Kobiety, praw- dopodobnie ich żony, ubrane były w wieczorowe suknie. Byli to mieszkańcy przedmieść, którzy zatrzymywali się w mieszka- niach należących do firmy, aby spędzić wieczór w mieście. Fir- ma 0'Briena korzystała z opłacanych przez podatników nieru- chomości. Abrams podniósł mosiężną kołatkę i uderzył nią trzy razy. Otworzyła mu atrakcyjna młoda kobieta w wieku około dwu- dziestu pięciu lat, ubrana w czarną spódnicę i biały sweter z gol- fem. -Pan Abrams? -Tak. - Proszę wejść. Zmókł pan. Mam na imię Ciaudia. Wszedł do przedpokoju. Zauważył, że mówi z obcym akcen- tem, być może środkowoeuropejskim. Podał jej płaszcz. - Gdzie pański kapelusz? - Czy nie zostawiłem go tu poprzednim razem? - Poprzednim razem? Był pan tu już? - Spojrzała na niego niepewnie. -W poprzednim wcieleniu. -Drugie drzwi na lewo. Proszę iść za mną. Pokażę panu — powiedziała wesoło. Powiesiła płaszcz na haku nad syczącym grzejnikiem i po- szła przodem. Przeszedł przez salon i ruszył za nią wąskim korytarzem z obniżonym sufitem. Dom pokryty był pochyłym dachem, co wyróżniało go spośród większości amerykańskich domów, które zwykle mają poziome dachy. 90 Otworzyła drzwi prowadzące do małego korytarza na górze i poprowadziła go do miniaturowego pokoju umeblowanego w stylu chippendale. Smoking leżał w pudle na wysokim łóżku z baldachimem. Pudło opatrzone było napisem: Murray. Garde- roba na oficjalne okazje. Sprzedaż i wypożyczanie. - Szlafrok jest na łóżku. Łazienkę znajdzie pan po drugiej stro- nie hałlu, a na toaletce wszystko, co potrzebne do kąpieli i golenia. Gdy już się pan ubierze, będzie pan pewnie chciał przyłączyć się do Van Domów i Grenville'ów i wypić coctail. Czy mogę jeszcze coś dla pana zrobić? - zapytała. Abrams spostrzegł, że opanowała uśmiech na widok je- go sfatygowanego dwurzędowego garnituru. Przyjrzał jej się uważnie, jak odgarniała z ramion długie, proste, kasztanowe włosy. - Czy widziałem panią w biurze? -Być może. Jestem klientką. - Skąd pani pochodzi? - Skąd? Ach, jestem Rumunką. Mieszkam teraz tutaj. W tym domu. -Jako gość? - Nie jestem niczyją kochanką, jeśli to miał pan na myśli. Jestem uchodźcą politycznym. -Ja także. Z Brookłynu. Na parę sekund zapadła cisza, w czasie której badali się Spojrzeniami. Abrams pomyślał, że bez wątpienia jest to na- miętność od pierwszej chwili. Zdjął marynarkę i krawat i po- ^esił je w szafie. Zawahał się przy guzikach koszuli i spojrzał na przyglądającą mu się odważnie Ciaudię. Zdjął koszulę i rzu- icił ją na łóżko. Jego ręka powędrowała do sprzączki paska. - Zostajesz? Uśmiechnęła się i wyszła z pokoju. Abrams rozebrał się i włożył szlafrok. Wziął komplet do golenia i poszedł w kierun- ku hallu. Znalazł łazienkę, małe pomieszczenie, które wyglą- dało, jakby było kiedyś dużą szafą. Ogolił się i wziął prysznic, później wrócił do pokoju. Otworzył pudło z ubraniem i zaczął isię ubierać, przeklinając w duchu spinki u koszuli i ciasny koł- nierzyk. Firma Murray zapomniała o lakierkach i Abrams pomy- ślał, że będzie musiał włożyć swoje zwykłe buty, które były nie do przyjęcia na tę okazję. Spojrzał w lustro na drzwiach odbijające całą jego postać i starannie zawiązał krawat. Mam nadzieję, że wyglądam jak pozostali, pomyślał. 91 Zszedł na dół do salonu. Tom Grenville, młodszy mniej więcej o pięć lat od Abramsa i mniej więcej tysiąc razy bogatszy, powie- dział do żony: -Joan, Tony przygotowuje się do egzaminu adwokackiego. George Van Dom z góry odpowiedział na pytanie, które, wiedział na pewno, padłoby z ust jego żony. - Pan Abrams przez dłuższy czas był policjantem. - To brzmi bardzo interesująco. Jak to się stało, że wybrał pan taką karierę? — Kitty Van Dom pochyliła się na krześle. Abrams spojrzał na nią. Albo była dużo młodsza od męża, albo źródłem jej urody były witaminy, gimnastyka i chirurgia plastyczna. Zastanawiał się nad fenomenem kobiet w średnim wieku, które ciągle kazały mówić do siebie Kitty. -Zawsze chciałem być policjantem. Joan Grenville, atrakcyjna, słodka, piegowata blondynka zapytała: - Gdzie pan mieszka? Abrams nalał sobie szkockiej. - Brookłyn. Zauważył, że ma zadyszkę. -Ach, więc tak jest dla pana wygodniej. Dla nas też. Miesz- kamy w Scarsdale. To o wiele dalej niż Brookłyn. - Skąd? Uśmiechnęła się. — Stąd. Ze środka wszechświata. Chcę wrócić do miasta, ale Tom się nie zgadza. Spojrzała na męża, ale ten odwrócił się. Abrams przyjrzał jej się z bliska. Miała na sobie zwykłą, białą, jedwabną sukien- kę. Zdjęła buty i zauważył, że nie lakieruje sobie paznokci u stóp. Prawie nie miała makijażu. Zdrowie i bogactwo, po- myślał. Szczupła, schludna, ładna, zaradna i pewnie nawet in- teligentna. Końcowy etap ewolucji gatunków. — My mieszkamy na wyspie. W Glen Cove. George często ro- bi użytek z tego miejsca. Prawda, George? — spytała Kitty Van Dom. Van Dom mruknął coś i podszedł do kredensu. Było widać, że wypił już kilka kolejek. —Kimberły — odezwał się, nalewając sobie drinka — to zna- czy Henry Kimberły senior kupił to miejsce na początku wie- ku. Zapłacił trzy tysiące dolarów. Kupił je od Hamiltona czy Stuyvesanta, nie pamiętam od kogo. Tak czy inaczej, Henry 92 junior mieszkał tu przez kilka lat po ślubie. Gdy wybuchła wojna, przeniósł się z rodziną do Waszyngtonu. Później pojechał do Eu- ropy i dał się zabić. Co za hańba. — Podniósł szklankę. — Za Hen- ry'ego. Abrams stanął przy kominku i obserwował, jak Van Dom pije bourbona. - Henry Kimberły był oficerem BSS, prawda? — zapytał. -Zgadza się — odpowiedział Van Dom. Stłumił czkawkę. — Ja też. Który pokój pan zajmuje, Abrams? - Pokój? Ach tak, na drugim piętrze, drugi po lewej stronie. - To był kiedyś pokój dziecinny, pokój Kate. Henry i ja chodzi- liśmy tam, aby z nią pogaworzyć. Henry przepadał za tym dzie- ciakiem. Za jej siostrą Ann, także. — Na jego czerstwej twarzy pojawił się wyraz melancholii. — Wojna to gówno. Abrams skinął głową. Rozmowa stawała się coraz bardziej ożywiona. - Mój ojciec także należał do BSS - odezwał się Grenvilłe. - Wiele osób zwerbował Bili Donovan. Jego wrogowie mówili kiedyś, że BSS to „Boże, Sam Socjalizm". - Uśmiechnął się. - Kim byli wrogowie Donovana? - zapytał Abrams. -W większości różowi i nieudacznicy, którzy kręcili się wo- kół Roosevelta. Nieudacznicy. W pokoju zapadła długa cisza przerwana w końcu przez Van Dorna nalewającego sobie kolejnego drinka. Spojrzał przez ra- mię na Abramsa. ; —Być może ten wieczór wyda się panu interesujący. Kitty Van Dom wydała dźwięk, który miał oznaczać, że nie jest to prawdopodobne. Tom Grenville zamieszał drinka pal- cem. -Jest pan przyjacielem Kate, prawda? Telefonowała, żeby powiedzieć, że pan przyjdzie. - Tak. - Abrams zapalił papierosa. Ta rozmowa miała w sobie coś nierealnego. W biurze każdy z tych mężczyzn co najwyżej skinął mu kiedyś głową, i choć obaj , zachowywali się wobec niego nieco protekcjonalnie, była w ich zachowaniu jakaś niezobowiązująca przyj acielskość. Przypomnia- ła mu się pierwsza rozmowa w Bari Pork Storę, kiedy został tam .zawleczony i grożono mu zmasakrowaniem twarzy, a wyszedł stamtąd jako Czerwony Diabeł. Joan Grenville wstała z krzesła i uklękła na dywaniku przy kominku, niedaleko od miejsca, gdzie stał. Wyciągnęła pogrze- 93 bacz i rozgarnęła ogień, później odwróciła głowę i spojrzała na niego. — Zostanie pan na noc, panie Abrams? — Proszę mi mówić Tony. — Spojrzał w dół i spostrzegł gład- ką, białą linię jej piersi zakończoną miękką różowością sutek. - Nie wiem, pani Grenville. A pani? —Tak. — Skinęła głową. — Proszę mówić do mnie Joan. Abrams odwrócił się, unikając wzroku Toma Grenville'a i podszedł do kredensu, choć nie chciał następnego drinka. — Czy ktoś ma ochotę się napić? Nikt nie odpowiedział. — Prosimy, aby pan został - powiedział George Van Dom. —Nie powinien pan podróżować metrem do Brookłynu póź- no w nocy — dodała jego żona. —Myślałem, że mógłbym pojechać taksówką. Znowu zapadła cisza. Abrams nie wiedział, czy potraktować to jako coś zabawnego, czy z ich strony był to wolny wybór, a może gest odpowiedzialności uprzywilejowanych. Robili, co mo- gli, ale przyprawiało go to o lekki ból głowy. George Van Dom odnalazł w popielniczce niedopałek cyga- ra i zapalił go. -Czy Ciaudia przyniosła panu wszystko co potrzebne, Abrams? -Tak, dziękuję. - To dobrze. - Wydmuchnął kłąb szarego dymu. - Ona jest klientką, wie pan. Nie wynajęto jej jako pomoc domową czy coś podobnego. -Tak mówiła. - Naprawdę? - Van Dom usiadł z powrotem w fotelu. - Jej dziadem był hrabia Lepescu, przywódca rumuńskiego ruchu oporu pod niemiecką okupacją. Zdaje się, że dzięki temu jest hrabiną czy inną arystokratką. Mieszka tutaj od jakiegoś czasu. Abrams spojrzał na Joan Grenville siedzącą ze skrzyżowa- nymi nogami i wpatrującą się w ogień; podniesiona suknia od- słaniała uda. Wyobraził sobie weekend żeńskiego koła studenc- kiego w Wellesley czy Bensington, mnóstwo piwa, kiepskie je- dzenie, gitary i ożywione głosy. Na krzesłach porozrzucany niedbale sprzęt narciarski wartości pięćdziesięciu tysięcy dola- rów, a na podłodze nonszalancko rozwaleni narciarze. Zuchwa- łe, szlachetnie zakrzywione nosy, sterczące piersi i tuziny różo- wych paznokci bez lakieru. Tak wiele włosów w kolorze słomy 94 i niebieskich oczu, że przypomina to przyjęcie obsady sztuki Wio- ska przeklętych. Za śnieżnobiałym, pokrytym brzozami wzgó- rzem zachodzi ogromne, zimowe, czerwone słońce, a wewnątrz trzaska ogień. Nigdy nie widział czegoś podobnego, ale nigdy nie widział też swojej trzustki, a jednak wiedział, że jest na swoim miejscu. - Złapali go czerwoni - powiedział Van Dom. -O kim...? - Abrams spojrzał na niego nieprzytomnie. - O hrabi Lepescu, dziadku Ciaudii. Nie lubił swojego tytu- łu. Zastrzelili go. Jego rodzinę przewieźli okrętem do czegoś w rodzaju obozu pracy. Większość z nich zmarła w drodze. Nie- zła nagroda za walkę z nazistami. Wojna to gówno. Mówiłem już? - George, proszę, uważaj na to, co mówisz — zwróciła mu uwagę Kitty van Dom. - Rosjanie to też gówno. Lubią strzelać do ludzi. - Skończył "drinka. — Kiedy Stalin wykitował, ci z rodziny Lepescu, którzy ly; (pozostali przy życiu, zostali uwolnieni. Ojciec Ciaudii trafił do 1^; fabryki. Ożenił się z robotnicą, z którą miał córkę. Aresztowa- jt?!;,'no go ponownie i zniknął. Matka zmarła kilka lat temu. Od pijiitamtej chwili staraliśmy się dziewczynę stamtąd wydostać. |fe -Kto się starał? ||t' —My W końcu wywieźliśmy ją statkiem ubiegłej jesieni. I^Czeka teraz na obywatelstwo. - Dlaczego? Van Dom spojrzał na Abramsa. - Dlaczego? Byliśmy jej to winni. Spłaciliśmy dług. -Kto? - 0'Brien, Kimberły i Rosę. - Myślałem, że miał pan na myśli starą służbę wywiadowczą. Nikt się nie odezwał. Tom Grenville podszedł do okna. - Samochód stoi już przed domem. Chyba powinniśmy je- ll^chać. ||;; -Gdzie, u diabła, jest Ciaudia? Mijają całe wieki, zanim ta śjfedsaewczyna się ubierze. - Van Dom spojrzał niecierpliwie na ^lli^egarek. - Ona też jedzie? — Abrams postawił drinka na kominku. -Tak — odparł Grenville. — Przy którym stole pan siedzi? -Myślę, że przy czternastym. Tom Grenville podniósł ze zdziwieniem brwi. -To z 0'Brienem i Katherine. 95 - Naprawdę? Van Dom strzepnął popiół z cygara do szklanki. - Kitty i ja także siedzimy przy tym stole. Firma wynajęła w tym roku jedenaście stołów. Kiedyś wynajmowaliśmy dwadzie- ścia lub trzydzieści... - Zgasił cygaro. - Niech jedna z pań pójdzie przynaglić jej wysokość. Ciaudia weszła do salonu ubrana w czarną wieczorową suk- nię i srebrne pantofle. - Jej wysokość jest gotowa. Służba jej wysokości zastrajko- wała. Jej wysokość przeprasza. - Wyglądasz absolutnie pierwszorzędnie - powiedziała Kitty Van Dom. Abrams pomyślał, że mógłby się założyć o swoje tygodnio- we pobory, że ktoś musiał to powiedzieć. - Pojedzie pan z nami? - Ciaudia zwróciła się do Abramsa. -Jeśli znajdzie się miejsce. - Będzie mnóstwo miejsca. Chodźmy - powiedział Van Dom. Włożyli płaszcze i wyszli w chłodną, wilgotną noc. Przy kra- wężniku czekał cadiiiac, a szofer w szarej liberii przytrzymy- wał otwarte drzwi. Abrams wsiadł ostatni i usiadł tyłem do kierowcy. George Van Dom natychmiast otworzył barek i zaczął robić sobie drinka. -Alkohol bardziej mi smakuje w poruszających się pojaz- dach: łodziach, samolotach, samochodach... -To będzie długi wieczór, George. - Kitty Van Dom spoj- rzała na niego z lękiem. - Nie dla niego, jeśli będzie tak pił - powiedziała Joan Gren- ville i zaśmiała się. Abrams zauważył, jak Tom kopnął ją w kostkę. -Za hrabiego Ilie Lepescu, majora Henry'ego Kimberly'e- go, kapitana Johna Grenville'a i za wszystkich, których nie ma z nami dziś wieczorem - powiedział Van Dom, unosząc szklankę. Siedzieli w milczeniu, kiedy limuzyna pokonywała drogę do Park Avenue. Ciaudia pochyliła się naprzód i położyła rękę na udzie Abramsa. Wyprostował się i przyjrzał się jej uważnie. W bladym świetle wydawało się, że jest w niej coś nieuchwyt- nie semickiego. Pomyślał, że los styka go z kobietami, które są zwierciadlanymi odbiciami jego samego. W jego życiu nie było takich kobiet jak Joan Grenville czy Katherine Kimberły 96 i było mało prawdopodobne, aby to się kiedykolwiek zmieniło. Pomyślał, że prawdopodobnie tak jest najlepiej. George Van Dom robił wrażenie, jakby chciał wznieść jesz- cze jeden toast. Jednak zamiast tego wręczył szklankę Abram- sowi. - Wypij - powiedział. Jego żona pogłaskała go po ręce, jak gdyby zrobił coś po- rządnego i szlachetnego. Wydawało się, że także Van Dom jest z siebie zadowolony. Odparł pokusę, a gdyby jej uległ, dotarłby do celu nie całkiem przytomny. A jednak było w nim coś, co przeczyło jego zewnętrznemu, powierzchownemu samozado- woleniu i płytkiemu koleżeństwu. Abrams dostrzegał to w jego oczach i sposobie zachowania, gdy Van Dom i 0'Brien byli ra- zem. Patrick 0'Brien nie cierpiał głupców i z tego powodu Van Dom nie mógł być głupcem. Był częścią tego, co Abrams nazy- wał Firmą Cienia - innej strony 0'Brien, Kimberły i Rosę, tej, która za darmo broniła agentów wywiadu i wysyłała i odbiera- ła teleksem zaszyfrowane informacje. George Van Dom był jednym z niewielu ludzi, którzy mieli dostęp do archiwum. Abrams zapalił papierosa. Pomyślał, że jest dobry w wyja- śnianiu tajemnic. Przez całe życie na tym polegała jego praca. Nie miał dość tajemnic — miał dość rozwiązań, które najczę- ściej były nudne, banalne i rozczarowujące. Jeśli miał jakąś wadę jako detektyw, to była nią skłonność do puszczania wo- dzy wyobraźni lub nadzieja na to, że przy końcu tropu znajdzie się coś interesującego i skomplikowanego. Jednak nic takiego na niego nie czekało. Ludzki dramat okazywał się dużo czę- ściej komedią, motywy działań przygnębiały swoją trywialno- ścią. A jednak szedł za tropem, ścigał lisy aż do nory i przyjmo- wał ciosy spadające na jego głowę, życząc sobie tylko, żeby lis okazał się godnym przeciwnikiem i żeby zapędzony w matnię potrafił walczyć z tą samą przebiegłością, z jaką unikał walki. Oczekiwał zawsze bardziej niebezpiecznej bestii. Gdyby ktoś zanalizował i zastanowił się nad tym — on sam robił to od pierwszego maja - znalazłby logiczne wytłumacze- nie podejrzeń, które wzbudzała firma. Trudno było wytłuma- czyć całą tę plątaninę poszlak. Ciągle siedział w nim policjant, który nie potrafił zignorować tego, co widział, czuł i tego, czego dowiedział się od 0'Briena na tarasie obserwacyjnym. Zbliżając się do pojazdów zgromadzonych wokół Arsenału, sa- mochód zwolnił. Abrams zgasił papierosa. Tak, dzisiejszy wie- 97 czór wiele wyjaśni. A w poniedziałek, w Dzień Pamięci, kiedy wej- dzie na teren radzieckiej posiadłości w Glen Cove, prawdopodob- nie uzyska jeszcze więcej odpowiedzi. Kierowca wysiadł i otworzył drzwi. George Van Dom ogło- sił koniec przejażdżki. Abrams wysiadł pierwszy. Czuł w ko- ściach, że ta sprawa z Carburym nie jest po prostu jedną z wielu, którymi zajmował się 0'Brien, lecz jest częścią więk- szej łamigłówki. Carbury, 0'Brien, ci ludzie z Trzydziestej Szó- stej Ulicy, BSS, Katherine Kimberiy, Glen Cove i rozważania 0'Briena na temat katastrofy na Wali Street. Co za gmatwani- na śladów i fragmentów łamigłówki. Był jednak pewien, że wystarczy je odrobinę dopasować, a utworzą zrozumiałą całość. 14 Katherine ułożyła porządnie w walizce swoje codzienne ubranie. Beżowy pokój wyglądał na opuszczony i mimo luksu- su i w nim, i w całym mieszkaniu było coś z atmosfery urzędu. Pozostało jej kilka minut do wyjścia. Położyła się naga na łóż- ku, przeciągnęła i ziewnęła. Prawdziwym właścicielem mieszkania i mebli był przybra- ny ojciec Petera Thorpe'a, James Allerton. Nieżyjąca już przy- brana matka Petera, Betty, kazała urządzić wszystkie pokoje jakiś czas przed wojną, kiedy był to jeszcze jej dom. Było tu wiele antyków, niektóre z nich nabrały wartości w ciągu mi- nionych lat. Na ścianach wisiały oryginalne Turnery zakupio- ne w latach trzydziestych, gdy Turner nie był w modzie, a świat me miał pieniędzy. Były także rzeźby Rodina i gobeliny. Gdyby komuś wpadło do głowy wycenić wszystkie dzieła sztuki znaj- dujące się tutaj, okazałoby się, że ich wartość przekracza mi- lion dolarów. A jednak była pewna, że mimo licznej grupy go- ści, nawet ręcznik stąd nigdy nie zniknął. Nikt nie okradał tej organizacji. Katherine pomyślała o gospodyni, Polce w wieku około pięć- dziesięciu lat imieniem Ewa. Przypomniała sobie, że gospody- nie zmieniały się tu co jakiś czas, co było bezpośrednim skut- kiem politycznych i wojskowych zmian zachodzących gdzieś w świecie. W ciągu ostatnich kilku lat pracowały tu Polki. Przed- tem przez długi czas kobiety z południowo-wschodniej Azji. Za- 98 nim ona zaczęła tu bywać, gospodarowały tu Węgierki, Kubanki i Czeszki. Pomyślała, że były to kobiety, które podjęły polityczną i moralną decyzję, w wyniku której ryzykowały życie dla spełnie- nia ideału. Zdradziły swój kraj i stąd traktowane były przez agen- cje wywiadowcze jak zdrajcy - z ostrożnością i podejrzliwością. Spółka była im jednak coś winna i spłacała ten dług. Jeśli nawet brakowało tym kobietom umiejętności prowadzenia gospodar- stwa, to nadrabiały to poświęceniem. Pokojówki spełniały co- dzienne obowiązki, a gospodynie przeważnie pisały raporty lub pamiętniki i miały gości na oku. To było zwierciadło, przed któ- rym Katherine musiała przejść za każdym razem, gdy wysiadała z windy. Katherine podeszła do toaletki, w zamyśleniu poprawiła ma- kijaż i przejrzała się w wiszącym na ścianie lustrze. Włosy mia- ła w nieładzie, a na szyi widniało niewielkie zadrapanie, wynik uprawianej niedawno miłości. Traktując rzecz emocjonalnie, to miejsce jej nie odpowiada- ło, lecz z intelektualnego i profesjonalnego punktu widzenia akceptowała je. To, co się tu działo, gdy jej nie było, należało do ponurego obrazu oportunistycznej moralności sankcjono- wanej przez narodowe bezpieczeństwo. Nie był to jej interes. Z drugiej strony czemu nie? Pomyślała o trzecim piętrze. Przeszła do łazienki. Nasłuchiwała szumu prysznica za ścia- , na, ale nie dobiegł jej żaden odgłos. Otworzyła apteczkę i zna- lazła butelkę środka dezynfekującego, którym przemyła zadra- śnięcie. —Cholera. ' Usłyszała, jak ktoś zamyka drzwi w korytarzu i poszła szyb- ko do sypialni. Spojrzała przez judasza i ujrzała Petera w stroju wieczorowym, schodzącego klatką schodową. Otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz. Już miała za nim zawołać, ale zmieni- ła zamiar. Zaczęła zamykać drzwi, ale zawahała się. Kilka me- trów dalej znajdowała się wąska klatka schodowa prowadząca na trzecie piętro potrójnej kondygnacji. Wyjęła suknię z szafy, włożyła ją i weszła do hallu. Wspięła się wąską, nie oświetloną klatką schodową i stanęła na najwyższym podeście, naprzeciw drzwi obitych syntetyczną tkaniną. Zabezpieczone były dwo- ma cylindrycznymi zamkami Medeco i prawdopodobnie także systemem alarmowym. Po chwili zastanowienia obróciła gał- kę i pchnęła drzwi. Otworzyły się ciężko i Katherine zrobiła krok naprzód. 99 Długi, przypominający poddasze pokój nie był jasno oświe- tlony, znajdowały się tam jedynie rzucające tajemnicze nie- bieskobiałe światło lampy fluorescencyjne zawieszone nad dziesięcioma lub dwunastoma różnymi urządzeniami. Kathe- rine dostrzegła teleks, krótkofalowe radio, drukarkę giełdo- wą, kilka ekranów wideo, stację komputerową i coś, co wy- glądało na powielacz. W odległym rogu stał stół na kółkach z luźno zwisającymi paskami, przypominający wózek szpital- ny. Pozostałych urządzeń nie umiała nazwać. Weszła w głąb po- koju i pozwoliła drzwiom zamknąć się cicho. Jej oczy przyzwy- czaiły się do zmiennego światła i prawie bezpośrednio przed sobą zauważyła rodzaj elektronicznej konsoli. Za konsolą sie- działa jakaś postać, która podniosła się i odwróciła w jej kie- runku. Katherine wstrzymała oddech i zrobiła krok w stronę drzwi. -Tak? Katherine odetchnęła z ulgą. To była Ewa - wysoka, grubo- koścista kobieta z szarymi, strąkowatymi włosami. Podeszła do niej. Katherine odzyskała częściowo pewność siebie. - Chciałabym się tu rozejrzeć. - Czy pan Thorpe na to zezwolił? - zapytała Ewa. -Nie pytałam. - Myślę, że nie ma tu pani nic do roboty. Stanęła na wprost Katherine, która musiała podnieść wzrok, aby spojrzeć jej w oczy. Czuła się zdemaskowana, bez- bronna. Z trudem zapanowała nad głosem: - A co pani tutaj robi? - Ja tutaj pracuję. Dla pana Thorpe'a. Polega to na czymś in- nym niż pani... - Pani myśli, że z kim pani rozmawia? -Przepraszam. Mój angielski... być może to zabrzmiało... - Dobranoc. Katherine zebrała całą odwagę i odwróciła się tyłem do kobie- ty. Sięgnęła do gałki, spodziewając się, że zostanie zatrzymana, ale nic takiego się nie wydarzyło. Otworzyła drzwi i wyszła na podest. Ewa poszła za nią. Wyjęła klucz z kieszeni fartucha, szyb- ko przekręciła go dwa razy w zamku i dogoniła Katherine na schodach. -Nie było mądrze wchodzić do tego pokoju. Katherine nie odpowiedziała. Schodziła normalnym, ostroż- nym krokiem. 100 - Ten pokój to sekret. Tajemnica rządowa. Pan Thorpe pani nie powiedział? Katherine znowu nie odpowiedziała. Doszła do balkonu i odwróciła się do Ewy. Ta stała kilka kroków dalej, wyższa od niej o głowę. Wykonując prawie niewidoczny ruch, Katherine przyjęła ostrożną postawę. Zdawało się, że Ewa to zauważyła, i nikły uśmiech pojawił się na jej cienkich ustach. Odezwała się głosem, jakiego użyłby nauczyciel, przemawiając do dziecka. -W moim kraju zastrzelono by panią jak szpiega. - Nie jesteśmy w pani kraju, ale w moim. - To prawda. Muszę jednak sporządzić raport. -Rób, co chcesz. Katherine minęła szybko kobietę, poszła do sypialni i za- mknęła drzwi. Kiedy spojrzała przez judasza, ujrzała twarz Ewy przyglądającej się z bliska drzwiom. Katherine zawahała się nad zasuwą, później popchnęła ją ze złością. Słysząc dźwięk zamykanej zasuwy, Ewa uśmiechnęła się i odeszła. Katherine usiadła na krawędzi łóżka. Była zdenerwowana, upokorzona, wściekła. Nigdy więcej nie będzie się kochać w tym mieszkaniu. Pomyślała, że jej noga więcej tutaj nie po- stanie. Jej wzrok spoczął na schłodzonej butelce Principessa Gavi pozostawionej na nocnym stoliku. Wyciągnęła korek i nalała sobie wina do kieliszka z długą nóżką. Wypiła do dna. Usiadła z powrotem na łóżku i zamknęła oczy. Uspokoiła się i zaczęła myśleć trzeźwo. Pomyślała, że popełniłaby błąd, nie wracając tutaj. Wytłumaczyła sobie, że winna była Peterowi Choć tę odrobinę zaufania. Poza tym była zaciekawiona. Co lwięcej, Patrick 0'Brien sugerował dwuznacznie, że Peter i jego Operacje wydają mu się dziwne. Miała wrażenie, że się unosi, i poczuła, że myśli jej się plączą. Czuła, że musi być do tego jakiś klucz. Klucz, który miała Ewa, który miał Arnold, a był to wytrych otwierający wiele zamków, wiele drzwi, szaf i skrzyń. A wewnątrz były sekrety i liczby, szkie- lety i skandale. Wydawało się, że wszyscy inni wiedzą - 0'Brien, Peter, James Allerton, jej siostra Ann, Nicholas West, narzeczo- oyjej siostry... Wiedział także jej ojciec, wiedział pułkownik Car- bury. Przypominało to wielki rodzinny sekret, którego istnienie dzieci wyczuwają, choć go nie znają, a z którym żyją dorośli, ni- gdy o nim nie wspominając. Dziś wieczorem, pomyślała, zbierze się narada rodzinna. Dziś wieczorem mała Kate dowie się wszystkiego. 101 15 Peter Thorpe wszedł do mieszczącej się na drugim piętrze sali koktajlowej Klubu Uniwersyteckiego i usiadł przy barze. - Dobry wieczór, Donaldzie. -Dobry wieczór, panie Thorpe — odpowiedział barman z uśmiechem. -Przepraszam za poprzedni wieczór. -Nie ma o czym mówić. -Pamiętam, że patrzyłem w lustro baru. Zobaczyłem sie- bie pochylonego w dziewięciostopniowym porywie wiatru, któ- rego nie czuł nikt poza mną w tym pokoju. - Co podać? - Tym razem tylko wodę mineralną. Barman zaśmiał się i nalał perriera. Thorpe wyciągnął eg- zemplarz „Timesa" i przerzucił strony. -Nie uwierzy pan, ile morderstw popełnia się codziennie w tym mieście. Obłęd. -I większość przypadków dotyczy ludzi, którzy się znają. Wiedział pan o tym? Nie są to ludzie naszego pokroju. To prze- ważnie banjosi i bongosi. -Banjosi i bongosi? -Tak, no wie pan. - Donald uśmiechnął się, wycierając szklankę. Spojrzał na hiszpańskiego chłopca hotelowego stoją- cego niedaleko stołów i zniżył głos: - Gzami i Portorykańczy- cy. Banjosi i bongosi. - Mrugnął do Thorpe'a. -Doskonale władasz współczesnym żargonem, Donaldzie, i masz dobre ucho do idiomów i żartów. Swego czasu bardzo mi się podobała twoja definicja kobiety. Masz jeszcze coś w za- nadrzu? -Czemu nie. Co otrzymamy ze związku czarnej kobiety z Francuzem? -No co? - Spaloną bagietkę. Trzepnął ścierką o kontuar i zaniósł się śmiechem. Thorpe podniósł szklankę z wodą mineralną. - Twoje zdrowie. - Wypił. - Przy okazji, wiesz coś o człowie- ku nazwiskiem Carbury? Zdaje się, że jest tutaj zameldowa- ny, ale... -Nic tu nie ma - stwierdził Donald, przerzuciwszy stertę kart. 102 -Anglik. Starszy mężczyzna, wysoki, chudy, może nosić wąsy. - Ach, Edwards. Często tu przychodzi. -Mieszka tu może od środy? - Zgadza się. Edwards. - Jeszcze raz przerzucił karteczki. - Pokój 403. Był tu może dziesięć, a może piętnaście minut temu. Wypił jednego i wyszedł. - Czy miał na sobie obcisłą kurtkę? Barman podrapał się w głowę. -Nie... chyba nie, nosił garnitur z tweedu. - Donald dopie- ro teraz zauważył wieczorowy strój Thorpe'a. — Hej, zanosi się na niezłe przyjęcie, co? - Słyszałeś kiedyś o BSS? - spytał Thorpe, rozkładając ga- zetę. — Druga wojna światowa — podpowiedział, widząc, jak bar- man kiwa przecząco głową. -Ach tak. Dostarczali oddziałom rozrywki. Thorpe zaśmiał się. - Nie, Donaldzie, to było USO. A KGB? Albo MIG? -KGB to radzieccy szpiedzy. MIG też brzmi znajomo... -ASS? -No pewnie. Naziści. - To daje do myślenia, prawda? -O czym? - No, o życiu. O bohaterach i łajdakach. O takich rzeczach, jak dobro i zło, o minionej chwale, o poświęceniu, obowiązku, honorze, kraju, o pamięci i wspomnieniach. Dobra pamięć nie- koniecznie musi być dobrą rzeczą, Donaldzie. - Tak. - Donaldowi nie podobał się obrót, jaki przyjęła ta rozmowa. - Obiad weteranów z BSS. Biuro Służb Strategicznych, po- przednik CIA. - Wskazał na pierwszą stronę „Timesa". - Tam właśnie idę. Zbierają się, aby snuć wspomnienia. Cholernie dużo pamiętają. To niebezpieczne. -Hej, będziesz pan świadkiem przemówienia prezydenta? - No właśnie. - Thorpe podał mu przez kontuar zapieczęto- waną kopertę. - Wyświadcz mi przysługę, Donaldzie. Rozejrzyj się w klubie, w pokoju bilardowym, w bibliotece, wszędzie. Zobacz, czy da się znaleźć Edwardsa. Daj mu to. Donald umieścił kopertę za kontuarem. - Dobra. Chce pan, żeby goniec go wywołał czy też mam to włożyć do jego skrzynki? 103 — Nie, chcę, żebyś mu to przekazał osobiście, zanim tu przyjdzie. Możesz nawet spróbować u niego w pokoju. Prawdopodobnie ubiera się do obiadu. Ale nie podawaj mojego nazwiska. Okay? Thorpe mrugnął konspiracyjnie. Donald odruchowo odmru- gnął ze zrozumieniem, choć wydawał się zakłopotany. Thorpe popchnął w jego kierunku banknot dziesięciodolarowy, a bar- man wsunął go do kieszeni. Thorpe spojrzał na zegarek. - Czas i zwiędła sałata nie czekają na nikogo, mój przyjacie- lu. — Zsunął się ze stołka barowego. — Znasz oczywiście T. S. Elio- ta. „Czas teraźniejszy i czas przeszły są być może obecne w czasie przyszłym, a czas przyszły jest zawarty w czasie przeszłym". No, Donaldzie. Ta przyszłość nadchodzi wielkimi krokami. Fala przy- pływu przyszłości, która była drobną zaledwie zmarszczką na wodzie czterdzieści lat temu, przewali się nad nami wszystkimi. Mogę ci nawet podać dokładną datę: czwarty lipca, weekend. Zo- baczysz. Zapamiętaj, kto ci to mówił. -Pewnie, panie Thorpe. Hej, niech się pan dobrze bawi. — Obawiam się, że będę zajęty czymś innym. Thorpe wyjrzał przez okno taksówki. Ruch na Park Avenue zmniejszył się, a w przedzie, w świetle reflektorów można było zauważyć, że dwa pasy ruchu zostały zagrodzone szlabanami. Konna policja patrolowała ulicę w obu kierunkach. Po lewej stronie Park Avenue, pomiędzy Sześćdziesiątą Szóstą i Sześć- dziesiątą Siódmą Ulicą, po przeciwnej strome Arsenału Siód- mego Pułku, kilkuset demonstrantów wyśpiewywało zza poli- cyjnych zapór. — Co się, u diabła, tutaj wyrabia? - zapytał kierowca taksówki. —Prezydent wygłasza mowę w Arsenale. — Chryste! Mógł mi pan powiedzieć. Do kogo przemawia? — Do mnie. A już jestem spóźniony. Pójdę pieszo. Zapłacił kierowcy i zaczął się przedzierać przez tłum. Wokół wejścia do Arsenału stały limuzyny, a po drugiej stronie ulicy demonstranci powiewali antynuklearnymi plakatami i śpiewali piosenkę z 1960 roku: Mów do mnie ciągle, mój przyjacielu, Ale nie wierz, ze jesteśmy w przededniu Zagłady. Thorpe pokiwał głową. —Nieźle wam to idzie, chłopaki. 104 Przedostał się przez kordon umundurowanej policji i podszedł do Arsenału. Spojrzał w górę na stuletni gmach z cegły i grani- tu. Uroczystości z udziałem BSS odbywały się zawsze w hotelu Waldorfe lub Pierre, ale zgodnie z duchem czasów przeniesiono je do tego gmachu nacechowanego wojskową surowością. Wy- smukłe wieżyce zwieńczone złowieszczo wyglądającymi otwora- mi strzelniczymi wyrastały w noc, ale cały efekt podobny był do munduru gwardyjskiego: bardziej odpowiedniego do pokazów niż do walki. Thorpe wszedł do Arsenału przez masywne dębowe drzwi. Ściany hallu wyłożone były drewnem. Zdobiły je rzędy robią- cych duże wrażenie obrazów o tematyce wojennej. Z wysokie- go sufitu zwisały wytarte i wyblakłe flagi bitewne w barwach różnych regimentów. Wielkie żyrandole były w stylu wczesnego Tiffan/ego, a całe wnętrze tchnęło duchem dziewiętnastowiecz- nego ziemiaństwa. Thorpe pomyślał, że szacowny klub dżen- telmenów z Park Avenue sięgał do najlepszych tradycji. Było to miejsce, w którym w czasie weekendów ludzie z wyższych sfer Nowego Jorku zabawiali się w żołnierzy. Pełniło ono także funkcję miejsca towarzyskich spotkań dla mieszkańców East Side będących w posiadaniu - takie przynajmniej było ich prze- konanie - skromnych środków w służbie narodu. Obok Thorpe'a przebiegli spóźnieni goście, a w pobliżu kręciły się tuziny ludzi ze służby bezpieczeństwa ubranych w urzędowe garnitury. Kilku udawało kelnerów i chłopców hotelowych. Wie- dział, że ci, którzy nosili niemodne, długie marynarki, ukrywali pod nimi pistolety Uzi i obrzynki. Policjant wskazał mu drogę w prawo, więc poczekał na swo- ją kolejkę do wykrywacza metali, później poddał się kontroli pod okiem ludzi ze służby bezpieczeństwa. Przy końcu wykry- wacza znajdował się ozdobiony flagami przestronny korytarz, w którego zagłębieniach półotwarte, szerokie drzwi odsłaniały przyjemne sale dla gości. Thorpe wszedł do pokoju wypełnio- nego wieszakami i oddał swój mokry płaszcz szatniarzowi. Po- wędrował z powrotem korytarzem i wszedł do bogato urządzone- go pokoju, gdzie podawano przedobiednie koktajle. Thorpe zna- lazł nietknięte martini i wypił je do dna. -To w złym guście spóźniać się na spotkanie z prezyden- tem, Peter. Thorpe odwrócił się i ujrzał zbliżającego się Nicholasa Westa. —Jeszcze gorzej byłoby przyjść za wcześnie i na trzeźwo. 105 Przywitali się. - Dopiero przyszedłeś? - zapytał West. - Załatwiałem sprawy „spółki". A jaką ty masz wymówkę, Nick? -Utknąłem przy La Guardia. - Słuchaj, zostawmy ten cały nudny zjazd i ruszajmy w mia- sto. Znam pewne rozkosznie podłe miejsce z burdelem na górze, gdzie podaje się w strojach topless. - Thorpe ujął ramię Westa. Nick zmusił się do uśmiechu, choć jego policzki oblał ru- mieniec. Thorpe przyjrzał mu się. Nawet w czarnym krawacie wyglądał jak wtedy, gdy nosił swój wygnieciony tweedowy gar- nitur od Harrisa. Peter pomyślał, że choć ma czterdzieści je- den lat, nie wygląda na więcej niż trzydzieści. Gdy w 1967 roku on i kilku innych młodych historyków zostało zwerbowanych przez dyrektora CIA Richarda Heimsa do przygotowania encyklopedycznej historii BSS i CIA, był wykładowcą historii na Uniwersytecie Waszyngtońskim. To potężne, a tajne przed- sięwzięcie okazało się nie mającym końca projektem, którego szefem został właśnie West. Thorpe znalazł jeszcze jedno wol- ne martini na tacy i wypił łyk. - Jak idzie praca nad książką, Nick? - Bezustannie odkrywamy nowe fakty, które zmuszają nas do ciągłych poprawek - odpowiedział West, wzruszając ramionami. - Nieznane dotąd fakty mogą stanąć kością w gardle. Zna- leźliście wydawcę? - Właściwie daliśmy już dwa tomy do druku. -Jak się sprzedały? -W stu procentach. Wydrukowaliśmy dziesięć egzempla- rzy każdego tomu, a później zniszczyliśmy materiały. - Kto dostał książki? - Oczywiście dyrektor wziął jeden komplet. Jeden przypadł w udziale mojej sekcji... - Spojrzał na Thorpe'a. - Nad resztą myślimy. -Prześlij mi komplet. -Weź rachunek od dyrektora. -Dobra. Które tomy wydaliście? - Okres od 1942 do 1945 i dwa lata poprzedzające powstanie CIA w 1947 roku. - West rozejrzał się po sali. Była pusta, jeśli nie liczyć chłopców hotelowych. - Lepiej już chodźmy. -Nie ma pośpiechu. Chciałbym przejrzeć te książki. Mój bank informacji mógłby połączyć się z twoim i sprawa zała- twiona - powiedział Thorpe, kończąc drinka. 106 West przyjrzał mu się uważnie. - Jeśli chcesz odpowiednio potwierdzonych informacji, dam ci to, czego ci trzeba. -Lepiej załatwiać te sprawy jak dawniej. -Przemyślę to. -W porządku. Thorpe zapalił papierosa i usiadł przy długim stole. Wiedział, że West zaczyna się denerwować na myśl o spóźnieniu, co dawa- ło mu pewną przewagę w pertraktacjach. Spojrzał na Westa, człowieka z pozoru bezbarwnego. Charakter jego pracy, a także niewyczerpana żądza wiedzy sprawiły, że stał się, zupełnie przy- padkowo, najlepiej poinformowanym człowiekiem w CIA. Ktoś kiedyś zauważył: „Gdyby ludzie z CIA mogli wybierać pomiędzy przesłuchaniem prezydenta, dyrektora CIA i Nicholasa Westa, wybraliby Westa". Thorpe wrzucił papierosa do kominka. -Wspomniałeś w książce o mnie? West odwrócił wzrok i ruszył do drzwi prowadzących do sali balowej. -Chodźmy, Peter. Thorpe wstał i poszedł za nim. -Czy nie ciąży ci świadomość posiadania tych wszystkich informacji? - Od lat nie spałem spokojnie. - West skinął głową. Otworzył pchnięciem drzwi i wszedł do części sali balowej, oddzielonej kotarą. Człowiek ze służby bezpieczeństwa popro- sił go o zaproszenie i sprawdziwszy jego nazwisko na liście go- ści, wskazał drogę. Thorpe pokazał swoje zaproszenie i poszedł za Western. Zatrzymali się blisko kotary. -Wygląda na to, że jest tutaj cały establishment wschod- nich stanów. Ostatnia szansa, żeby się rozdzielić, Nick. West potaknął i podszedł do zasłony, lecz Thorpe położył mu rękę na ramieniu. -Poczekaj, bracie. Ceremonia dopiero się zaczyna. West zatrzymał się. Poczuł, jak dłoń Thorpe'a coraz mocniej ściska jego ramię. W końcu wyrwał się. Peter Thorpe niepo- koił go. Był klasycznym przypadkiem człowieka posiadającego wszystko w nadmiarze - był zbyt silny, miał zbyt apodyktyczną osobowość, był zbyt przystojny i posiadał zbyt wiele pieniędzy. A jednak w dziwny sposób West czuł do niego sympatię. - Masz dziś opiekunów? - zapytał Thorpe. - Chyba tak. - West wzruszył ramionami. 107 - Rozpoznajesz ich? - Czasami. -Ja ich poznam. Później zgubimy ich i pójdziemy do tego domu rozpusty. -Ich nie obchodzi, dokąd chodzę. Nie obchodzi ich, co robię, dopóki nie podrzucę mojej teczki z dokumentami w ambasadzie radzieckiej lub nie zarezerwuję biletu na wycieczkę donikąd. -To dodaje otuchy, że potrafisz żartować na ten temat. - Thorpe zaśmiał się. - O ile mi wiadomo, jesteś dziś moim aniołem stróżem. - Nie ja, Nick. - Thorpe skrzywił się pogardliwie. - Chyba nie - powiedział West, uśmiechając się. W przeszłości narażał czasami swoją zawodową opinię, po- zwalając sobie na niedyskretne rozmowy z Thorpe'em. Ale ni- gdy nie pozwoliłby sobie na osobistą kompromitację i nie wziął- by udziału w żadnej z jego eskapad. W pewnym sensie uważał go za przyjaciela, ale wiedział, że Peter to wielki uwodziciel zarówno mężczyzn, jak i kobiet. West czuł, że Thorpe wodzi na pokuszenie jego duszę, choć nie rozumiał dlaczego. -Jeśli będziesz się mnie trzymał, Nicholas, nigdy nie spo- tka cię nic złego - powiedział Thorpe. -Gdy się ciebie trzymam, nie spotyka mnie nic dobrego. Thorpe zaśmiał się, lecz nagle wyraz jego twarzy się zmie- nił. Otoczył Westa ramieniem i przyciągnął go bliżej w niepo- kojąco poufałym uścisku. -Mają zamiar cię dopaść, Nick. Chcą ciebie w Moskwie i mają zamiar cię dostać - szepnął Westowi do ucha. West wyciągnął szyję i spojrzał na niego. - Nie. Firma mnie ochrom. - West poczuł, jak krew odpły- wa mu z twarzy. - Nie mogą cię wiecznie chronić i zdają sobie z tego sprawę. Nawet nie mają takiego zamiaru, ponieważ wiesz o wiele za dużo, mój przyjacielu. Kiedy rozwiążą z tobą umowę, nie sta- nie się to w ramach Nowego Programu Tożsamości, NPT, ale w ramach SPT, Starego Programu Tożsamości. Tak to zrobią. Niech ci Bóg dopomoże, Nick, ale twój los jest zawieszony gdzieś pomiędzy Moskwą i cmentarzem Ariington. - Thorpe uśmiechnął się ze smutkiem. West poczuł suchość w ustach. Nieświadomie pochylił się w stronę Thorpe'a. Ten poklepał go po plecach. - Mogę ci pomóc. Mamy jeszcze trochę czasu. 16 Peter Thorpe i Nicholas West weszli do sali balowej, a właści- wie sali, w której zwykle odbywała się musztra pułku. Było to pomieszczenie wysokie na cztery piętra, trochę większe niż boisko do piłki nożnej. Jego sklepienie podtrzymywały kute w żelazie, eliptyczne wsporniki, a w spadzistym dachu wycięte były dwa rzędy łukowatych okien. Wnętrze oświetlały ogromne żyrandole. Wzdłuż obydwóch końców sali ciągnęły się galerie, które mogły pomieścić ponad tysiąc ludzi. Thorpe spojrzał ponad podium na górne miejsca na galerii. Nie było tam gości, ale co dziesięć jardów stał człowiek ze służby bezpieczeństwa z lornet- ką. Thorpe wiedział, że pod ławkami leży ukryta broń. Rozejrzał się po sali. Wszędzie wisiały czerwono-biało-nie- bieskie sztandary, a nad podium umieszczono trzy ogromne flagi — amerykańską, brytyjską i francuską obok dużego obra- zu w tonie sepii przedstawiającego założyciela BSS, generała Williama Donovana, zwanego Dzikim Billem. Rozstawiono, jak ocenił Thorpe, blisko dwieście stołów nakrytych niebieskimi obrusami i zastawionych srebrem, chińską porcelaną i kryszta- łami. - Gdzie jest nasz stół? - zapytał Thorpe. -Numer czternaście. Niedaleko podium. Thorpe spojrzał na podium biegnące wzdłuż północnej ścia- ny. Rozpoznał Raya Cline'a, byłego oficera BSS i dawnego wi- cedyrektora CIA do spraw wywiadu. Gwardia honorowa Marynarki Wojennej prezentowała broń, a zebrany tłum powstał. Orkiestra wojskowa zaintonowała hymn narodowy. West stanął na baczność i włączył się do ogólnego śpiewu. Thorpe obejrzał się w stronę podium. Po lewej stronie Cline'a stał Michael Burkę, eks-oficer BSS i były prezes władz federal- nych i korporacji Madison Square Garden, obok Burke'a Char- les Collingwood, dziennikarz radiowy i kronikarz działań BSS 111 w czasie wojny, a przy Collingwoodzie - Ciare Boothe Luce. Po jej lewej stronie stał Richard Helms, eks-oficer BSS, poprzedni dy- rektor CIA, człowiek, który zwerbował Westa. - Jest twój stary szef, Nick. Nie zapomnij podziękować mu za pracę — szepnął Thorpe do Westa. West przestał śpiewać i wymamrotał coś, co zabrzmiało jak przekleństwo. - On już z tym skończył, a ty ciągle jeszcze w to grasz. Hymn przebrzmiał i orkiestra zaczęła grać Boże, chroń kró- lową. - Hej, to mi coś przypomina. Pułkownik Carbury. Znasz go? - zapytał Thorpe. -Słyszałem o nim. Dlaczego? -Będzie tutaj dziś wieczorem. Pogadamy o nim później. West skinął głową. Orkiestra skończyła Marsyliankę. Thor- pe ponownie spojrzał w kierunku podium. Obok prezydenta Stanów Zjednoczonych stali: Geoffrey Smythe, prezes Stowa- rzyszenia Weteranów BSS i przybrany ojciec Thorpe'a, James Allerton, gość honorowy uroczystości. Po lewej stronie Aller- tona stał Bili Casey, były oficer BSS i obecny dyrektor CLĄ., a obok Caseya William Colby, także były oficer BSS i jeden z poprzednich dyrektorów CIA. - Stawili się wszyscy wychowankowie — zauważył Thorpe. Gdy skończył się hymn francuski, arcybiskup Nowego Jor- ku rozpoczął inwokację. -Panie Boże, chroń nas w nocy od wilkołaków. - Thorpe sparodiował słowa modlitwy. Odwrócił się do przyglądającego mu się Westa. - Słyszałeś ostatnio jego skowyt? - zapytał. - Ciąg dalszy nastąpi - stwierdził, nie doczekawszy się odpo- wiedzi. Arcybiskup zakończył inwokację i wszyscy zajęli miejsca. Geoffrey Smythe rozpoczął mowę powitalną. -Nie chciałem cię przestraszyć - odezwał się Thorpe do Westa. - Przeraziłeś mnie jak diabli. - Rzucił spojrzenie na Thor- pe^. — Czy jestem w tarapatach? - Ależ skąd. Jesteś w matm. -Dość tego. -Przepraszam, chłopie. Słuchaj, jeśli chodzi o KGB, musisz mieć się na baczności. Co do Firmy, musisz sobie zapewnić jakieś zabezpieczenie. Rozumiesz? - West skinął głową. - Coś 112 takiego: Na wypadek mojej przedwczesnej śmierci lub zagi- nięcia, następujące dokumenty i oświadczenia zostaną przesłane do „New York Timesa" i „Washington Post". — No właśnie. — West znowu skinął głową. — Pomogę ci, jeśli chodzi o szczegóły — obiecał Thorpe. —W zamian za co? — Po prostu przyjaźń. - Uśmiechnął się i ujął Westa za ra- mię. - Chodźmy stawić czoło wściekłości kobiety, która czeka. To ty dostaniesz po głowie. Ja mam już dość kłopotów. g; Katherine Kimberły spojrzała na zbliżającego się Thorpe'a. ^ Na jej twarzy malował się wyraz irytacji. H - Nick utknął przy La Guardia - powiedział Peter. Musnął |g| wargami jej policzek. H^ — Przepraszam, to moja wina. Musiałem pogadać w sali klu- 1?( bowęj - dodał West. - Jak się masz, Kate? g? Pochylił się i ucałował ją. Ujęła jego rękę i uśmiechnęła się. ^E, —Miałeś wiadomości od Ann? -Tak, ubiegłego wieczoru. Ma się dobrze. Przesyła ci po- ili' zdrowienia. - West spojrzał na zgromadzonych przy stole go- ^i ści. — Pan 0'Brien, miło znowu pana widzieć. Uścisnęli sobie dłonie. West spojrzał na Patricka 0'Briena. Przekroczył już sześćdziesiątkę, miał bujne siwoblond włosy, rumianą twarz i ciemnoniebieskie, przenikliwe oczy. West wie- dział, że utrzymuje się w wyjątkowo dobrej kondycji fizycznej i nadal skacze, jak sam mówił, z samolotu na chodzie, z które- go wcale nie trzeba skakać. Skakał, kiedy czuł taką potrzebę, na równinę Jersey Pine, sam i w dodatku w nocy — w spokojne, lecz czasami bezksiężycowe noce, takie, na jakie czekało się, aby zrzucić desant spadochroniarzy w okupowanej Europie. 0'Brien skinął głową w stronę pary siedzącej przy stole. - Obaj znacie oczywiście Kitty i George'a Van Domów. Thorpe i West przywitali się i zajęli miejsca. - A to jest mój znajomy, Tony Abrams. Pracuje dla firmy. - Katherine uczyniła ręką gest w kierunku Abramsa. Abrams sięgnął przez stół i uścisnął dłoń Westa. Pochylił się w stronę Thorpe'a, lecz ten spojrzał tylko od niechcenia zajęty nalewaniem alkoholu. - Tak, już się spotkaliśmy. — Podniósł szklankę pełną przej- rzystego płynu. - Bardzo ładnie z czyjejś strony, że pamiętał 113 o moim upodobaniu do radzieckiej wódki. Na zdarowie. - Wychy- lił połowę szklanki i westchnął. Zwrócił się do gości: — Pewnie wyda wam się dziwne, że ja, patriota i wojownik zimnej wojny, piję rosyjską wódkę. - Spojrzał wprost na Abramsa. - Piję rosyj- ską wódkę w tym samym duchu, w jakim prehistoryczni wojow- nicy pili krew swoich wrogów. - Pokaz pogardy czy odwagi? - zapytał Abrams. - Ani to, ani to, panie Abrams. Odpowiada mi jej smak. - Oblizał wargi i zaśmiał się. Postawił szklankę na stole i spoj- rzał na mankiet francuskiej koszuli. Na gładkiej bawełnie obok czarnej onyksowej spinki widniała czerwonobrązowa plama. Potarł ją palcem i powiedział: - Wygląda jak krew, prawda? - Prawda — odpowiedział Abrams. Katherine umoczyła róg serwetki w szklance wody. -Wytrzyj, zanim się utrwali. - Każda kobieta na świecie powtarza te same trzy kwestie: wyrzuć śmieci, boli mnie głowa i wytrzyj, zanim się utrwali. - Thorpe uśmiechnął się, biorąc serwetkę, którą osuszył pla- mę. — To na pewno krew. - Skaleczyłeś się? - zapytała Katherine z wyraźnym chło- dem w głosie. -Czy się skaleczyłem? Nie, nie skaleczyłem się. -W takim razie, panie Thorpe, biorąc pod uwagę pański zawód, może skaleczył pan kogoś innego — odezwał się George Van Dom. - To prawdopodobnie ketchup - wtrąciła się Kitty Van Dom. Thorpe przewrócił oczami z lekceważeniem. -Ketchup? Droga pani, z butelką ketchupu nie miałem do czynienia od czasów szkolnych. Oczywiście, Katherine myśli teraz o szmince, ale chciałbym oczyścić się z tego zarzutu i dalej twierdzić, że to krew. — Spojrzał na Abramsa. — Pan jest bardzo spostrzegawczy, panie Abrams. Powinien pan zostać detektywem. -Już nim byłem. Chór kadetów z West Point zebrał się wokół podium i zain- tonował wiązankę pieśni. - Czy pańscy rodzice nie byli czymś w rodzaju bolszewic- kich agitatorów? Leon i Ruth Abramsowie. Zdaje się, że zostali aresztowani za zorganizowanie dużego strajku robotników z fabryki odzieżowej? — Thorpe zwrócił się do Abramsa, prze- krzykując śpiew. 114 Abrams przyjrzał mu się. W swoim czasie Abramsowie cie- szyli się pewną sławą i w niektórych książkach na temat ame- rykańskiego ruchu robotniczego były wzmianki na ich temat, ale nie byli na tyle znani, aby Thorpe mógł ich pamiętać, a tym bardziej skojarzyć ich z nim tylko na podstawie wspólnego na- zwiska. - Tak, Leon i Ruth to moi rodzice. Czy prowadzi pan badania na temat ruchu robotniczego? - Nie, proszę pana. Prowadzę badania na temat „czerwonych". Katherine kopnęła Thorpe'a w kostkę, a ten odezwał się do niej: -To interesująca historia. Barwna. Tony jest synem amery- kańskich bohaterów ludowych. - Spojrzał na Abramsa. - Dlacze- go Tony? - Właściwie mam na imię Tobiasz, zdrobniale Toby. Ale kie- dy dorastałem, wszyscy nosili imiona Dino lub Vito. Więc Toby stał się Tonym. -A więc Ameryka, tygiel narodów? I ty także się w nim stopiłeś? — Przy stole zapadła niezręczna cisza, w końcu Thor- pe zapytał: — Czy pańscy rodzice ciągle są komunistami, panie Abrams? -Nie żyją. -Tak mi przykro. Czy dochowali wiary? -Rodzice mojej matki wrócili po krachu gospodarczym do Związku Radzieckiego. Zostali aresztowani podczas jednej ze stalinowskich czystek. Prawdopodobnie zmarli w obozach. - To musiało nadwątlić wiarę pańskich rodziców w wartości rewolucji. -Najprawdopodobniej tak. - Abrams zapalił papierosa. - Rodzina mojego ojca nigdy nie opuściła Związku Radzieckiego. Zginęła z rąk Niemców około roku 1944, w tym samym mniej więcej czasie, kiedy pana naturalni rodzice zostali zabici przez Niemców. Świat jest mały. - Skąd pan wie o śmierci moich rodziców? - spytał Thorpe, przyglądając się uważnie Abramsowi. - Czytałem o tym. Zajmuję się badaniem historii BSS. -Wie pan co, panie Abrams, zdaje się, że w pana osobie firma znalazła właściwego człowieka. - Nie proponowano mi jeszcze stanowiska. -Ach, na pewno tak się stanie. Co pan, do diabła, myśli, że co pan tutaj robi? Dlaczego myśli pan, że...? 115 -Peter, czy idąc tutaj, nie spotkałeś przypadkiem pułkow- nika Carbury'ego? - wtrąciła się Katherine. - Nie ma go przy stole. - Wątpię, czybym go rozpoznał. Wszyscy Anglicy wyglądają tak samo. - Bawił się mieszadełkiem do koktajli i w końcu zła- mał je. - Może utknął gdzieś po drodze? Thorpe przechylił się do tyłu i pogrążył się we własnych myślach. Kadeci przestali śpiewać i kelnerzy podali danie z ryb. West odezwał się do Abramsa: -Pracuje pan z Kate? -Jestem zwykłym urzędnikiem. - Pan Abrams przygotowuje się do lipcowego egzaminu ad- wokackiego - dodała Kate. -Powodzenia - powiedział West. - Moja narzeczona, sio- stra Kate, Ann, także jest prawnikiem. Pracuje dla amerykań- skiej kancelarii w Monachium. Thorpe obudził się z zadumy i usiadł prosto. - Pracuje dla Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, Abrams. Cała ta przeklęta rodzina jest pełna prawniczych zjaw*. -Jesteś dziś w wyjątkowo obrzydliwym nastroju, Peter - powiedziała Katherine i wstała. - Przepraszam, panie Abrams, czy odprowadzi mnie pan do sali klubowej? Abrams podniósł się z miejsca i poszedł za nią. Zdawało się, że Thorpe nie zwrócił na to uwagi. - Cała ta cholerna sala jest pełna zjaw — wymamrotał. - Czy wiecie, jak można rozpoznać obecność „ducha"? - Podniósł mi- skę sałaty. - Sałata więdnie. Chryste, potrzeba nam egzorcysty. Kitty Van Dom oświadczyła, że ona i jej mąż wynoszą się od stołu. Przymglone alkoholem oczy George'a Van Doma spoj- rzały nagle trzeźwo na Thorpe'a. -Jesteś tutaj po to, żeby zobaczyć, jak oddają honory twoje- mu ojcu. Nie przegap tego. Ujął żonę za ramię i odeszli. Thorpe zignorował reprymen- dę. Odezwał się do Patricka 0'Briena: -Podaj, proszę, butelkę. - Masz już dość, Peter. A mamy dziś coś ważnego do omó- wienia. — 0'Brien spojrzał na niego surowo. - Chyba powinienem coś zjeść - powiedział Thorpe. * Gra słów - w języku angielskim słowo spook oznacza szpiega i ducha (przyp. tłum.). 116 Sięgnął po gotowanego łososia. On, 0'Brien i West za częli jeść w milczeniu. West obserwował Thorpe'a spod oka. Nie prze- szkadzało mu, że mogli zostać szwagrami. Jednak Thorpe był dziwnym człowiekiem. Jego pełne nazwisko po naturalnych ro- dzicach brzmiało Peter Jean Broule Thorpe. Jego ojciec był Ame- rykaninem, a matka Francuzką. Oboje byli agentami BSS. To zrozumiałe, pomyślał West, że z powodu podobnego pochodze- nia Katherine jest z nim związana duchowo i emocjonalnie, na- wet jeśli ich osobowości są zupełnie różne. Thorpe spojrzał znad talerza. -Czuję się lepiej. 0'Brien pochylił się w stronę Westa. - Czy Peter wspominał ci o Carburym? - Tylko tyle, że jest w Nowym Jorku. -Ja także niewiele wiem — powiedział Thorpe. 0'Brien zdał im krótkie sprawozdanie z wydarzeń min_ione- go dnia i dodał: - Oboje z Katherine jesteśmy przeświadczeni, że to ma zwią- zek z Talbotem. - To właśnie sugerował Peter - stwierdził West. 0'Brien przyglądał się Thorpe'owi przez chwilę. - Czy Katherine mówiła ci o tym? -Tak... Nie... Sam wyciągnąłem wnioski po przeczytaniu listu Eleanor Wingate. - Rozumiem. -Chodzi o to, że Carbury powinien tu być, aby wyj aśnić sprawę do końca. Zdaje się, że Abrams wszystko zepsuł - -dodał szybko Thorpe. -Katherine i Abrams podjęli dostateczne środki ostr-ożno- ści - uciął krótko 0'Brien i odsunął talerz. -Być może Carbury zdecydował się unikać miejsc, -w któ- rych go oczekują. Może prześliznął się obok naszych ludzi i przyśle później wiadomość, aby się spotkać w bezpieczmym... - Dzisiaj wieczorem Arsenał jest najbezpieczniejszym miej- scem w Ameryce - wtrącił Thorpe. - A poza tym są powody osobiste, dla których chciałby tu być. -Tak. - 0'Brien skinął głową powoli. - Może jest gdzieś w klubie, choć posyłaliśmy już do niego wiadomość paserem, wiedząc, że zameldował się pod nazwiskiem Edwards. - Niech mnie licho, jeśli miałbym odpowiadać na weź "wanie przez pager podczas wykonywania zadania. 117 0'Brien jeszcze raz skinął głową. — Przypuśćmy więc, że podjął zwykłe środki ostrożności i pojawi się o wybranej przez siebie porze. W przeciwnym razie trzeba będzie przyjąć... — Najgorszy scenariusz — dokończył Thorpe. — Doświadcze- nie nauczyło mnie, że spóźniają się zazwyczaj umarlaki. Ale wezmę także pod uwagę porwanie. - Przeżuwał wolno łodygę selera. Katherine i Abrams podeszli do stołu i trójka mężczyzn wsta- ła. Katherine odezwała się: — Rozmawiałam z Agencją Burke'a. Detektywi szli za Car- burym aż tutaj, tak im się przynajmniej wydawało. Jeden z nich był na tyle uczciwy, aby przyznać, że człowiek, którego śledzili, wysoki, chudy, starszy mężczyzna z wąsem, w smokin- gu, z walizką w ręce mógł nie być tym, którego wskazał mu pracownik klubu. Gdy ujrzeli go tutaj w pobliżu, w sali klubo- wej, zaczęli podejrzewać, że szli za sobowtórem. Mężczyzna ten pokazał zaproszenie i przeszedł przez wykrywacz metali. De- tektywi nie mogli iść za nim dalej i wrócili, aby złożyć raport. — Mówiłem wam, że wszyscy Anglicy wyglądają tak samo - powiedział Thorpe. —Carbury pewnie wysłał kogoś podobnego do siebie, aby odwrócić uwagę tych, którzy go obserwowali. Niestety zmylił tym samym ludzi, którzy mieli go chronić. —Jest jeszcze jedna możliwość. Sobowtóra nie wynajął Car- bury, lecz ktoś inny - powiedział Abrams. Thorpe skinął głową. —Jest taka możliwość. Mogłoby to. oznaczać mokrą robotę. —Nielegalny wjazd. Rozejrzał się dookoła. Najwyraźniej była to poważna spra- wa - nie ta, dla której ich tutaj zatrzymano, ale sprawa więk- szej wagi, sprawa dotycząca ich wszystkich osobiście. Wykorzy- stanie sobowtóra dowodziło najwyraźniej tego, że ktoś całe przedsięwzięcie zaplanował i zorganizował, i zakrawało to na profesjonalizm wysokiej klasy. A jednak żadne z nich ani 0'Brien, ani Katherine, ani Thorpe czy West nie wydawało się tym szczególnie zaskoczone. Doszedł do wniosku, że to nie było typowe oszustwo. — Nie chcę, aby zajęli się tym detektywi... Jest to sprawa dla kogoś z nas - powiedział 0'Brien. Zwrócił się do Abramsa: - Czy sądzisz, że mógłbyś się dostać do jego pokoju? 118 — Być może. - Tony wzruszył ramionami. 0'Brien spojrzał na Thorpe'a. Ten uśmiechnął się. —Pewnie. Co za ekipa. Pete i Tony zabierają się do czarnej roboty. Chryste, oto, jak upadają wielcy. — Detektywi wrócili do klubu. Poczekajmy trochę — powiedzia- ła Katherine. Podano główne danie i Kitty i George Van Domówię wrócili do stołu. Rozmowa dotyczyła zjazdu. Kitty Van Dorn odwróciła się w kierunku podium. - Prezydent dobrze się dziś prezentuje. —Tak, wygląda zupełnie jak żywy. To ten nowy balsam — powiedział Thorpe, podążywszy za jej wzrokiem. Katherine pochyliła się w jego kierunku i cicho powiedziała mu do ucha: -Jeśli nie zaczniesz się przyzwoicie zachowywać, to każę cię wyrzucić. Thorpe ujął jej rękę i ścisnął, później spojrzał na podium i napotkał wzrok Billa Casey'a. Wyglądał jak zwykle srogo. Ca- sey dał znak, że poznaje Thorpe'a, ale Abrams zauważył, że nie był to przyjazny gest. Pomyślał, że było to bardziej spojrzenie policjanta na obchodzie rzucone młodocianemu przestępcy z sąsiedztwa. Thorpe wyszczerzył zęby do szefa, później ode- zwał się cicho do Katherine: -Jeśli którykolwiek człowiek potrafi zamieniać się w wil- kołaka, to jest to Bili Casey. — Katherine opanowała uśmiech. 'Thorpe pochylił się do jej ucha i odezwał się poważnie: — Pasu- je do całego towarzystwa. Podobnie jak Cline, Colby i Heims. I kilka tuzinów ludzi tutaj, razem z twoim szefem i moim oj- cem. Jezu, czy to cię nie przeraża? Bo mnie tak. Katherine spojrzała na Patricka 0'Briena, a później na Ja- mesa Allertona siedzącego obok prezydenta. Byli pochłonięci rozmową. Thorpe podążył za jej spojrzeniem. -Tak, to może być ktoś z bliskiego otoczenia prezydenta - stwierdził. • -Nie. - To jest możliwe. , -Nie. — Absolutnie poza wszelkim wyobrażeniem? Katherine odwróciła się i nalała sobie drinka. 119 17 Abrams znalazł się obok Katherine przy długim barze usta- wionym w kącie sali balowej. Zamówił sobie drinka, unikając wszelkich prób nawiązania rozmowy, odwrócił się i rozejrzał po sali. Kilka osób nosiło szlify oficerskie, zauważył wśród nich także zagraniczne mundury. Choć wymagano tutaj noszenia czarnych krawatów, niektórzy mężczyźni mieli białe fraki. Przy- szło mu na myśl, że ci ludzie należą do tych, którzy w domu wkładają smokingi dla wygody. Strzepnął niewidoczny pyłek z koszuli i poprawił ubranie. Nie wiedział dlaczego, ale czuł, że wygląda na wypożyczone - z wyjątkiem tych przeklętych butów. -Skąd dostarczono smoking? Abrams spojrzał na nią szybko. -Co? Ach, od Murraya na Lexington... Dlaczego? - Po prostu zastanawiałam się, czy przywiózł go z Anglii? -A, Carbury... Nie, jego smoking był od Lawsona. Z okolic Wali Street. Kwit wskazuje na to, że został przygotowany dwa dni temu. Odeszła kilka kroków od baru i Abrams poszedł za nią. - Co on robił po drodze? - zapytała. -Między innymi wypożyczał smoking. Sączył drinka. Przyjrzała mu się z bliska. - Czy coś jeszcze? Jakiś szczegół, który może... -Nie. -Doceniam ryzyko, które pan podjął. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że nie wie pan, o co tu chodzi - powiedziała, wytrzymując jego spojrzenie. - Im mniej wiem, tym lepiej. -Właściwie to nie powiedziałam nikomu, że był pan w po- koju Carbury'ego - stwierdziła, uśmiechając się. - Mówiłam panu, że będę pana chronić. - Nie jestem z natury zanadto ostrożny, ale chciałbym mieć szansę stawienia się na egzaminie stanowym tego lata z czystą kartoteką. - Jestem świadoma pańskiej sytuacji. - Zawahała się i doda- ła: — Nie kazałam panu włamywać się i wchodzić tam... i zasta- nawiam się, dlaczego pan to zrobił? Uchylił się od odpowiedzi na to pytanie, wracając do wcześ- niejszego. 120 -Zastanawiała się pani także, czy nie pominąłem czegoś w zeznaniach. - Bo zapomniał pan powiedzieć, skąd był smoking. - Tak, zapomniałem. - Spojrzał na nią i uśmiechnął się. A ty zapomniałaś powiedzieć 0'Brienowi, że włamałem się do pokoju Carbury'ego, pomyślał, i zdaje się, że 0'Brien zapo- mniał ci powiedzieć, że kazał mi jechać do Glen Cove w ponie- działek. Na pewno będzie jeszcze dużo takich wygodnych zam- ków pamięci, zanim to wszystko się skończy. - Zdaje się, że Peter wprawił pana w kwaśny nastrój - stwier- dziła Katherine z namysłem. - Nie będę przepraszać w jego imieniu. Ale jest mi przykro, że tak się zachował. -Peter Thorpe nie ma wpływu na mój nastrój. Nie odpowiedziała i Abrams domyślił się, że zastanawia się już nad czymś innym. Trzymała w ręce program wieczoru i nie- oczekiwanie wręczyła mu go. Wziął program i otworzył go. Wewnątrz znajdował się fotostat trzech kartek napisanego od- ręcznie listu. Spojrzał na pierwszą stronę i zauważył, że jest zaadresowany do Katherine. Rzucił jej spojrzenie. -Dalej. Niech pan czyta. Zaczął czytać i w trakcie lektury zrozumiał, że dając mu list do przeczytania, podjęła ważną decyzję. Wsunął list z powro- tem do programu. Katherine czekała kilka sekund na jego re- akcję, później zapytała: -No i co? -Bez komentarza. - Dlaczego? -To nie moja para kaloszy. - Skończył drinka. -Niech pan pomyśli o tym, jak o sprawie kryminalnej, jak o problemie dla detektywa. -Już to zrobiłem. I ciągle uważam, że to nie moja sprawa. - Niech się pan przynajmniej nad tym zastanowi. - Dobrze. Postawił szklankę na barze. List, jeśli autentyczny, częścio- wo potwierdził jego przypuszczenia na temat firmy, dla której pracował. -Jedno pytanie. - Podszedł bliżej i zapytał cicho: 0'Brien, Kimberły i Rosę to awangarda CIA, prawda? Więc co to właści- wie jest, jakaś spółka? - Potrząsnęła głową. Abrams był zasko- czony i wiedział, że jego twarz to zdradziła. - Więc kim, u dia- 121 bła, jesteście? - Znowu potrząsnęła głową. Abrams potarł pod- bródek. - Zgodzi się pani, że to dziwne? - Może. Podeszła do baru i wzięła listę gości. - Pierwszy w porządku alfabetycznym, James Jesus Angle- ton, poprzednio oficer BSS, były szef kontrwywiadu CIA. Uwa- żany za ojca amerykańskiego kontrwywiadu. W wyniku jego bliskich związków z brytyjskim podwójnym agentem Philbym i porażki w sprawie wykrycia, kim właściwie był Philby, a tak- że w wyniku pewnych dawnych wydarzeń, zaistniało podejrze- nie, że sam Jim był radzieckim agentem. Jeśli to prawda, to przerażająca jest sama myśl o tym. Tak czy inaczej, Jim został wylany przez Billa Colby'ego z bliżej nie wyjaśnionych przy- czyn. Następny podejrzany... - Chwileczkę. - Abrams przyjrzał się jej uważnie. Miał wra- żenie, że przełączyła pierwszy bieg na drugi i miała włączyć następny. — Nie interesują mnie podejrzani. Chyba postawi- łem sprawę jasno - powiedział. Wydawało się, że zmieniła zdanie. - Przepraszam. Ma pan rację. Straciłam kontakt ze zwykły- mi ludźmi. - Zastanowiła się przez chwilę. - Może źle pana oceniłam i może powiedziałam za dużo. Przepraszam. Wręczyła mu listę gości i odeszła. Abrams podszedł do baru i przekartkował listę. Była tam spora liczba francuskich i środko- woeuropejskich nazwisk, prawdopodobnie byłych bojowników ruchu oporu. Byli także brytyjscy kawalerowie i ich damy, para Romanowów i jeszcze inni utytułowani ludzie wraz z jego nową przyjaciółką, hrabiną Ciaudią. Spojrzał przez ramię na stół Gre- nville'ów, ale Ciaudia siedziała odwrócona do niego plecami. Or- kiestra znowu zaczęła grać, więc zdecydował się poprosić ją do tańca, ale wstała i przeszła na parkiet z Tbmem Grenville'em. Abrams zamówił jeszcze jednego drinka i przeniósł uwagę na otaczające go stoły. Gdyby miał określić ogólny nastrój tego miejsca, użyłby jednego słowa: wyniosły. Było tu także dużo arogancji, a nawet sentymentalizmu, ale przede wszystkim miało się wrażenie dobrze wykonanej roboty. Minione lata nie przyćmiły wspomnień, a duma i pewność siebie oraz donośne głosy prawie wcale nie zdradzały wieku i niemocy. I nie miało znaczenia, że lista obecnych skracała się z roku na rok i że świat zmienił się od 1945 roku. Abrams pomyślał, że w tym miejscu, o tej porze, świętowano znowu Dzień Zwycięstwa. 122 Katherine stanęła obok niego i postukała palcem w program, budząc go z zamyślenia. -Szuka pan kogoś konkretnego? - Nie. Chce pani drinka? - zapytał. -Nie, dziękuję. Czy moje odejście nie było zbyt obcesowe? - Rzeczywiście, wydawało się, że jest pani zirytowana. -Nasze rozmowy często tak się kończą, prawda? - Obda- rzyła go wymuszonym uśmiechem. Abrams zawahał się i wyczuła, że nie mógł się zdecydować, czy odejść, czy też zaprosić ją do tańca, więc zaproponowała: -Przejdźmy na parkiet. Orkiestra grała Jak mija czas. Katherine przyjęła z wdzię- kiem taneczną pozycję i poczuł ciężar jej ciała, zapach włosów, mydła i perfum. Na początku tańczyli jakby półprzytomnie, w końcu Tony rozluźnił się, podobnie jak i ona, i stopniowo bliskość ich ciał nie była już tak krępująca. - Nigdy nie był pan żonaty? - zapytała. -Nie, ale raz zaręczony. -Można spytać, co się stało? Abrams spoglądał na Ciaudię tańczącą obok z Grenville'em. -Co się stało? Była między nami różnica zdań na tematy polityczne. Więc rozstaliśmy się. -To dziwne. - Ona należała do radykalnego ruchu z lat sześćdziesiątych, do dzieci kwiatów czy czegoś podobnego. Była aktywistką ru- chu antywojennego i ruchu na rzecz praw obywatelskich. Póź- niej zajmowała się wielorybami, amerykańskimi Indianami i środowiskiem, może w odwrotnej kolejności. Potem jeszcze poprawką do konstytucji na rzecz równouprawnienia kobiet, a następnie działalnością antynuklearną. Cokolwiek się dzia- ło, Marcy już tam była z pikietą. Chronologia jej życia odpowia- dała wiadomościom wieczornym. Jak Picasso, który miał okres błękitny lub różowy, ona miała okres wielorybów, okres In- dian, rozumie pani? -Aktywizm i idealizm nie robią na panu wrażenia? -Żadne „izmy" nie robią na mnie wrażenia. Jako dziecko miałem z tym aż zbyt wiele do czynienia. To niszczy ludzi. -Czasami pomaga ludzkości. - Zawsze śmierdzi. Może mi pani wierzyć, że tak jest. Tańczyli przez chwilę w milczeniu, w końcu Katherine ode- zwała się: 123 -Więc odszedł pan od niej, dlatego że była tak oddana spra- wie. - To ona ode mnie odeszła, ponieważ przyznałem się, że je- stem zatwardziałym republikaninem. — Uśmiechnął się. — Sam pomysł spania z republikaninem przyprawiał ją, jak mówiła, o mdłości. - Zaśmiał się krótko. - Ale mimo wszystko kochał ją pan - stwierdziła Katherine po chwili. Abrams nigdy by nie pomyślał, że Katherine Kimberiy mogła interesować się miłością i związkami pomiędzy innymi ludźmi. -W każdym razie nigdy się nie nudziłem. Może pani sobie wyobrazić powroty z pracy w mundurze policyjnym i dom pe- łen czarnych rewolucjonistów? -Nie, chyba nie. - Po pewnym czasie sytuacja stała się nieznośna. - Znowu się roześmiał. - To dobrze, że dostrzega pan zabawną stronę tej historii - uśmiechnęła się Katherine. -Nie zrozumie pani, jak bardzo to było zabawne. To tak jakby pani uprawiała miłość owinięta w kubańską flagę, w po- koju z wyłączonym ogrzewaniem w największy mróz w ramach akcji protestacyjnej przeciw cenom ropy. Gdy zdawałem sobie sprawę, że można wyczuć zapach hamburgera w moim od- dechu, podczas gdy miałem bojkotować wołowinę, z portretem Che, którego chrystusowe oczy wpatrywały się we mnie przez cały czas, i ze śpiącymi w sąsiednim pokoju lesbijkami... - Spoj- rzał szybko na Katherine i zauważył wyraz napięcia na jej twa- rzy. - Przepraszam. Czy nie sprawiłem pani przykrości? -Nie. Staram się powstrzymać śmiech. Tańczyli, dopóki muzyka nie ucichła. Ujął ją za ramię i po- deszli z powrotem do baru. Abrams spojrzał jeszcze raz na listę gości. -Widzę, że pani siostra miała być ósmą osobą przy stole. -Nie mogła przyjść. Chciałam panu powiedzieć, że może pan przyprowadzić gościa, ale wyleciało mi to z głowy. A jeśli nie szuka pan na liście konkretnych osób, to może szuka pan podejrzanych. - Interesują mnie po prostu te nazwiska. Szczerze mówiąc, jestem pod wrażeniem. Zamówiła białe wino. - Czy jest coś, co jeszcze chciałby pan wiedzieć? 124 — Tak. Dlaczego wszyscy się tutaj zebrali? —To przecież doroczny obiad — powiedziała z uśmiechem. - Dziś wieczorem oddajemy honory Jamesowi Allertonowi, ojcu Petera, który otrzyma medal generała Donovana. I oczywiście, oddajemy cześć pamięci zmarłych i pamięci generała Donova- na, o którym w rozmowie mówi się po prostu Generał, jak być może już pan zauważył. Czy to pana interesuje? Abrams spojrzał na nią. Stała oparta plecami o bar, z drin- kiem w jednej ręce i papierosem w drugiej. Wyglądała zupeł- nie inaczej niż w biurze. —Przychodzi mi do głowy zwrot „ekipa oldboyów" - powie- dział. Wydmuchnęła smugę dymu. — Nie ma tu żadnej jednolitej ekipy, to bardzo zróżnicowana grupa. Jedynym wspólnym mianownikiem dla nich wszystkich jest okres braterstwa broni czterdzieści lat temu. BSS kiero- wało wieloma ludźmi od prostytutek do księciów, od krymina- listów do kardynałów. Abrams pomyślał, że pomiędzy tymi skrajnościami nie mie- ści się tak wiele, jak jej się zdaje. —To zabawne, gdy się pomyśli, że ktoś tutaj, być może wię- cej niż jedna osoba, może być radzieckim agentem - powie- dział. Rozejrzał się po hallu. — Właściwie Eleanor Wingate nie to miała na myśli. Dlacze- go użył pan słowa „zabawne"? Chyba raczej „intrygujące". —Bo jestem tym rozbawiony. Zastanawiała się przez chwilę. —Nie darzy nas pan zbytnią sympatią, prawda? Myślę, że uszczęśliwiłoby pana, gdyby zdemaskowano jakąś wysoko po- stawioną osobę. Rozumiem, że policja czerpie dużo satysfakcji z doprowadzenia do upadku kogoś potężnego. — Tylko w telewizji. W życiu codziennym kończy się to zwy- kle w ten sposób, że musimy zeznawać w sądzie, w ogniu krzy- żowych pytań stawianych przez kogoś z takiej firmy jak 0'Brien, Kimberiy i Rosę, kogoś, kto roznosi nas na strzępy. - Zgasił papierosa. - Jeśli, jak rozumiem, podejrzany lub podej- rzani odpowiadają dokładnie pewnemu wyobrażeniu, to dlacze- go rozmawiała pani z panem 0'Brienem? —Ufam mu. Abrams potrząsnął głową. —Domyślam się, że pokazała pani także list Thorpe'owi. 125 -Tak. Oczywiście nie stawiam go w rzędzie podejrzanych. Pana też nie. - Cieszę się, że pan Thorpe i ja mamy tyle ze sobą wspólne- go. Czy powiedziała pani już lub ma pani zamiar powiedzieć komuś jeszcze? - Wśród naszych przyjaciół jest więcej ludzi, którzy zostaną dziś wieczorem poinformowani. - Sama sobie pani utrudnia sprawę. -Wewnętrzne śledztwo jest zawsze trudne. Dlatego właśnie potrzebuję pańskiej pomocy. -Dlaczego mojej? Pochyliła się w jego kierunku. - Jest pan inteligentny, pomysłowy i był pan detektywem. Ufam panu i cenię pana. -Czy się zarumieniłem? - Nie, jest pan blady. -Wychodzi na to samo. -Dajmy temu spokój. - Pomachała ręką. - Chciałby pan jeszcze zatańczyć? -Wyglądalibyśmy głupio. Orkiestra przestała grać. - Och... - Zaśmiała się. - Czy mogę zadać pani proste pytanie, panno Kimberły? - zapytał. - Dlaczego nie przekaże pani tej sprawy zawodowcom? -To skomplikowana sprawa. Dlaczego nie zapyta pan o to pana 0'Briena? I może pan mówić do mnie Katherine. - Na jej ustach pojawił się nikły uśmiech. - No tak. Mamy już przecież za sobą wspólny taniec. Jak mam się do pani zwracać we wtorek w biurze? -Kiedy będziemy tańczyć, Katherine. W pozostałych wy- padkach Kimberły. Abrams nie był pewien, czy odpowiada mu jej poczucie hu- moru. 18 Abrams ujrzał siedzącego samotnie Thorpe'a. Podszedł do stołu i też usiadł. Thorpe spojrzał na niego. -Tylko ty i ja, Tony - stwierdził. 126 -Tyija. - To właśnie powiedziałem, tyle tylko, że ja mogę dobierać takie wyrażenia, jakie mi odpowiadają, ponieważ skończyłem Yale, podczas gdy ty musisz uważać na to, co mówisz. -Zgadza się. Abrams zaczął jeść. Thorpe skierował nóż w jego stronę. - Co ci powiedziała Kate? I nie pytaj, na jaki temat? - A na jaki temat? -Niech pan posłucha, Abrams... - Thorpe podniósł się z krzesła. -Poczerwieniał pan i podniósł pan głos. Nigdy nie widzia- łem, żeby absolwent Yale zrobił coś podobnego. -Niech pan uważa. — Mówiąc to, Thorpe pochylił się przez stół i stuknął nożem w szklankę Abramsa. Tony wrócił do jedzenia. Thorpe usiadł i nie odzywał się przez jakiś czas. -Niech pan posłucha - stwierdził po chwili. Naprawdę nie obchodzi mnie, że jest pan Żydem... - To dlaczego pan o tym wspomina? W głosie Thorpe'a zabrzmiały pojednawcze tony. -Nie obchodzi mnie pańskie pochodzenie, pana rodzice, ludzie z policji Nowego Jorku, którzy nie należą zresztą do moich ulubieńców, pana spokojna przystań w życiu i chęć zo- stania prawnikiem. I nie obchodzi mnie nawet, że pan tu sie- dzi, ale... Abrams rzucił spojrzenie znad talerza. -A co pan myśli o tym, że zauważyłem krew na pańskim '.mankiecie? -Ale obchodzi mnie, że moja narzeczona próbuje wciągnąć pana w ten interes. A to nie jest pański interes, panie Abrams, a nawet bardzo możliwe, że nie ma żadnego interesu. Moim zdaniem, to wszystko to jeden wielki nonsens. ; —To dlaczego to pana niepokoi? Próbował pan kurczaka? - Niech pan uważnie posłucha, a później zapomni o tym, co ? powiedziałem. Katherine i 0'Brien, a także inni, to detektywi 'amatorzy, dyletanci. Zna pan ten typ z czasów, gdy był pan 'w policji. Oni sami rozkręcają tę intrygę. Niech ich pan nie ^zachęca. - Abrams odłożył nóż i widelec i położył serwetkę na p.atole. Thorpe mówił dalej: — Jeśli coś w tym jest, powinni się |?tym zająć profesjonaliści tacy jak ja, a nie... - Przepraszam. Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. 127 Abrams wstał z miejsca i odszedł. Thorpe zastukał palcami w blat stołu. — Sukinsyn. Po kilku minutach do stołu wrócił Nicholas West. Thorpe spojrzał na niego. —Nadal chcę zobaczyć te książki, Nick. —Dziś wieczorem nie robimy żadnych interesów - powie- dział West z rzadko u niego spotykaną irytacją. Nalał sobie drinka. Thorpe zaczął coś mówić, ale West nie zwracał na niego uwagi. Jako szef Służb do Spraw Kontaktów Wewnętrznych, Thorpe kierował największą grupą szpiegów amatorów w całym kraju. Operacje szpiegowskie przybrały taki zasięg, że mówiło się, iż Thorpe ma w swoim apartamencie komputer, w którym umieszczono nazwiska tysięcy cywilów i informacje o ich zamorskich podróżach, zawodach, możliwo- ściach, solidności i terenach działania. I wszystko to kosztowa- ło względnie niewiele, co było prawdziwą zaletą w oczach obec- nej administracji. Każdy, kto zgłosił się na ochotnika, aby od- dać choćby niewielką przysługę swojemu krajowi, robił to na własną rękę, a jedyną nagrodą była przyjemność z wykonywa- nej roboty i poklepanie po ramieniu przez Thorpe'a czy które- goś z jego oficerów śledczych. Thorpe zauważył, że West nie zwraca na niego uwagi, więc szturchnął go w ramię. - W porządku, żadnych interesów - powiedział. - Kiedy le- cisz do Monachium na spotkanie z narzeczoną? -Nie chcą mi dać zgody na Monachium. Ann przyjeżdża tutaj na urlop pod koniec czerwca lub na początku lipca. - A kiedy się pobieracie? -Jeszcze nie ustaliliśmy. -Rozłąka musi kosztować mnóstwo wyrzeczeń, choć prze- cież jesteście razem. Tak czy inaczej cieszę się na myśl, że zostanę twoim szwagrem. Wtedy będziesz mi mógł zaufać. - A kiedy wy się pobieracie? - Co powiesz na pomysł wspólnego ślubu czwartego lip- ca? To by było na rękę wszystkim patriotom i „duchom". Mo- glibyśmy wydać przyjęcie w Glen Cove. Tak, to by było nie- złe. - Masz na myśli posiadłość Van Doma, prawda? A nie posia- dłość Rosjan — zażartował Nick. Thorpe uśmiechnął się, ale nie odpowiedział. Kelnerzy po- 128 dali deser i West zajął się czekoladowym sufletem. Podniósł wzrok znad talerza. -Nie chcę w to zbyt głęboko wchodzić, ale ta cała sprawa z Talbotem brzmi złowieszczo. Mam nadzieję, że nie spowodu- je jeszcze jednego polowania na czarownice. - Chryste. Co by zrobiła Firma bez swojego stracha na wró- ble? Bzdura. Gdyby był jakiś Talbot, miałby teraz sto pięć lat. - Thorpe pochylił się w stronę Westa. — Wiesz, kim jest Talbot? Powiem ci. To diabeł w naszych myślach. To czart, potwór, koszmar... - Peter zniżył głos: - On nie istnieje, Nick, nigdy nie istniał. Zwalają na niego winę za wszystkie swoje wpadki. - Może masz rację. - West pokiwał powoli głową. Thorpe chciał odpowiedzieć, ale do stołu wróciła Katherine. -Pytaliśmy wszystkich, ale nigdzie nie ma nawet śladu Carbury'ego - stwierdziła z niepokojem. Nie wyglądało na to, żeby Thorpe był tym poruszony. - Zadzwonię do moich ludzi i każę im porozumieć się z FBI. -Byłoby też dobrze, gdyby Tony użył swoich policyjnych kontaktów. Gdzie on jest? - Mamy piątkowy wieczór, prawda? Prawdopodobnie poszedł : do synagogi. -Cały wieczór byłeś nieuprzejmy, i to dla każdego. Co, i u diabła, cię ugryzło? - powiedziała ostro. Thorpe robił wrażenie skruszonego. - Zdaje się, że mam zły dzień. Przeproszę wszystkich. -To nie wystarczy. - Spojrzała na Nicholasa Westa, który wydawał się skrępowany. — Czy ty i Ann także sprzeczacie się ze sobą? West zmusił się do uśmiechu. -Czasami. -Więc może to nasza wina, kobiet z rodziny Kimberiy. Moja matka dała temu początek. - Odwróciła się do Thorpe'a: - Przyjmuję twoje przeprosiny. -Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. - Peter rozja- śnił się i podniósł szklankę. H Stuknęli się szklankami i wypili. West spojrzał na Katheri- ||';ae, później na Thorpe'a. Wiedział więcej o Peterze Thorpie niż jg^Kate. Przejrzał jego kartotekę i raporty o nim. Zrobił to pod ||;:pretekstem badań historycznych, a w rzeczywistości z powodu p zainteresowania osobą Katherine Kimberiy. Przypomniał sobie, | Ze jeden z komentatorów charakteryzował Thorpe'a jako entu- 129 zjastycznego heteroseksualistę. Ktoś nabazgrał na marginesie: „To znaczy, że lata za kobietami". West zdawał sobie sprawę, że Katherine rozumie to i akceptuje. Spojrzał w oczy Thorpe'a mó- wiącego coś do Katherine. Szaleństwo przezierało w jego spoj- rzeniu jak w drzwiach piekła, które uchylają się, a później zno- wu zamykają z trzaskiem, pozostawiając wrażenie szalejącego ognia w miejsce uczucia pewności. West przypomniał sobie jesz- cze coś z kartoteki Thorpe'a, raport psychologa z CIA, napisany zrozumiałą angielszczyzną, przedkładaną przez Firmę ponad psychologiczny bełkot cywilnych psychoanalityków. Po obszer- nym wywiadzie, prawdopodobnie stymulowanym narkotykami, analityk napisał: „Czasami zachowuje się i wypowiada, jak gdy- by był ciągle duchem i etatem w Yale. Lubi ryzykowne przed- sięwzięcia, ale nawet te najbardziej niebezpieczne traktuje, jak gdyby to były koleżeńskie wybryki". Psychiatra dodał uwagę, która według Westa była niepokojąca: „Thorpe cierpi dotkliwie z powodu nudy; musi żyć na krawędzi przepaści, aby czuć, że żyje. Uważa się za istotę wyższą, dlatego że zna ważne sekre- ty i należy do tajnej i elitarnej organizacji. To dowodzi niedoj- rzałej osobowości. Co więcej, jego stosunki z rówieśnikami, choć życzliwe, są powierzchowne i nie nawiązuje silnych związków z mężczyznami. Jego postawę wobec kobiet można najlepiej określić jako z pozoru czarującą, lecz w rzeczywistości pełną pogardy". Spojrzał na Thorpe'a. Było oczywiste, przynajmniej dla Westa, że we wnętrzu Petera Thorpe'a szaleje jakaś potężna walka, że jego umysł jest w stanie wrzenia z powodu jakiejś poważ- nej sprawy. West zrobił kiedyś zdawkową uwagę na ten temat do Katherine, ale nie zostało to dobrze przyjęte, więc zrezy- gnował. Ann była bardziej zainteresowana. Miała jeszcze inne informacje - z przypadkowych rozmów z agentami, z pogło- sek i temu podobnych źródeł - i choć nie mówiła wyraźnie, Nick zauważył, że nie jest jej to obojętne. Wiedział, jaki powi- nien być jego następny krok — zapoznanie się ze wszystki- mi raportami sporządzonymi osobiście przez Thorpe'a, a tak- że z raportami i analizami wszystkich operacji, w których Thorpe uczestniczył. West odkładał to ciągle na później, ale teraz był najwyższy czas, aby ostatecznie ocenić postać Pete- ra Thorpe'a. — Wygląda na to, Nick, że się nad czymś zastanawiasz. Coś cię gnębi? - spytał nagle Thorpe. 130 West poczuł, jak się rumieni, nie potrafiąc znieść badawczego wzroku Thorpe'a. Miał niemiłe uczucie, że tamten czyta w jego myślach. -Zastanawiałem się właśnie, czy gdyby znaleziono Carbu- ry'ego martwego, uwierzyłbyś w istnienie Talbota? Thorpe zmrużył oczy, pochylił się bardzo blisko w stronę We- sta i powiedział cicho: -Gdybyś znalazł w lesie owcę z przegryzionym gardłem, Nick, myślałbyś, że to wilki czy wilkołaki? - Uśmiechnął się i West pomyślał, że ten uśmiech także miał w sobie coś wilcze- go. - W Nowym Jorku łatwo o to, żeby facet skończył z nożem w sercu. West nie mógł się powstrzymać, żeby nie spojrzeć na plamę na mankiecie Thorpe'a. Thorpe uśmiechnął się do niego jesz- cze szerzej, unosząc wargi i odsłaniając białe zęby. West wstał i przeprosił towarzystwo. Thorpe zwrócił się w stronę Katheri- ne, która nalewała sobie kawę. - Ten facet jest przewrażliwiony. Działa mi na nerwy - po- wiedział. -Nie wiedziałam, że ktoś może wyprowadzić cię z równo- wagi. -Ten facet wyprowadza z równowagi wielu ludzi z Firmy. -Wygląda na to, że masz coś na sumieniu. -Nie mam sumienia. -Więc coś ukrywasz - uśmiechnęła się. Thorpe nie odwzajemnił uśmiechu. -Jeśli nawet, nie dałoby się tego długo ukryć przed tym niegroźnym człowieczkiem, prawda? -Nie — stwierdziła Katherine, przyglądając mu się uważ- nie. - Właściwie, to on mnie martwi. Zbyt wielu ludzi chciałoby się go pozbyć — powiedział i pokiwał głową, jak gdyby podjął jakąś decyzję. Zapalił papierosa i wydmuchnął strumień dymu. - Używając znanego porównania, Nicholas West jest jak prze- ] wodnik stada bydła, który zbyt długo zabawił, pasąc się w archi- wach wywiadu. Tak bardzo przybrał na wadze, że farmer, który jest jego właścicielem, chce go zarżnąć, a wilki w lesie chcą na- pełnić nim brzuchy. — Spojrzał na Katherine. — Biedny Nick. 131 19 Towarzystwo zebrało się ponownie wokół stołu Patricka 0'Briena. West rozmawiał z Katherine, 0'Brien z Kitty i Geor- ge'em, a Ciaudia zajęła wolne miejsce, aby porozmawiać z Abram- sem. Thorpe siedział w milczeniu. Kilka par tańczyło przy dźwię- kach melodii big-bandu z lat trzydziestych. Abrams przyglądał się Thorpe'owi. Facet pił przez cały wieczór, ale najwyraźniej był trzeźwy. Tony spojrzał znowu na Ciaudię i odpowiedział na jej pytanie. -Nie, moi rodzice nie uczyli mnie rosyjskiego. - Co za szkoda. Znam rosyjski. Moglibyśmy porozumiewać się w tajemnicy. - Na jaki temat? - Jakikolwiek. Abrams nie odpowiedział, więc zmieniła temat. Opowiadała z ożywieniem o swoim pobycie w Ameryce, dotykając od czasu do czasu ramienia Tony'ego. W pewnym momencie zapytała: - Czy nie dotykam cię zbyt często? - Niezbyt często, ale w niewłaściwe miejsca — odpowiedział. Roześmiała się. Abrams wrócił myślą do chwili, gdy 0'Brien zabrał go na przechadzkę wokół hallu i przedstawił go kilku swoim przyjaciołom i klientom. Większość z nich, jak John Weitz, Julia Child i Walt Rostow to byli ludzie bogaci, sławni lub wpływowi albo wszystko to naraz. Abrams nie zastana- wiał się, czym sobie zasłużył na tak wielki honor. Istniała pewna stała procedura rekrutowania nowych ludzi w najbar- dziej tajnych organizacjach, z którymi miał do czynienia, po- czynając od mafii do Pochmurnego Podziemia. Zaczynało się od wykonywania drobnych poleceń, a kończyło na popełnianiu przestępstw. Wtedy przyjmowano rekruta do ścisłego grona, przedstawiając go Bardzo Ważnej Osobie, która mogła, choć nie musiała należeć do grupy, ale która na pewno z nią sym- patyzowała. I w końcu, jeśli psychika rekruta była już dojrza- ła, wysyłano go z misją, aby się sprawdził. Nadchodził czas wykonania zadania, o którym się nawet nie śniło kilka krót- kich miesięcy przedtem. W jego przypadku misja w Glen Cove była tym zadaniem, przy wykonaniu którego jego włoscy przy- jaciele życzyliby mu „połamania kości". Ciaudia przerwała tok jego myśli. -Myślę, że powinieneś zanocować w pensjonacie. 132 - Naprawdę? Może nie być wolnych pokoi. Zdaje się, że Gren- ville'owie zostają. Ciaudia uśmiechnęła się do niego. - Zapomnij o Joan Grenville, mój drogi. Te „wispy" nie są dla ciebie. - „Waspy"*. Hałas nagle ucichł, ponieważ prezydent Organizacji Wete- ranów BSS, Geoffrey Smythe, wstał i stanął na podium. Powi- tał wszystkich i przedstawił zebranych obok niego dostojników. Na zakończenie wstępnego przemówienia powiedział: - Dziś wieczorem mam szczególny zaszczyt przedstawić na- szego mówcę, który prawdopodobnie jest jedynym człowiekiem w Ameryce, którego zupełnie nie trzeba przedstawiać. Panie i panowie, prezydent Stanów Zjednoczonych i Główny Dowód- ca Sił Zbrojnych. Tłum wojskowych wstał i unosząc w górę szklanki, wzniósł tradycyjny toast za zdrowie Głównego Dowódcy. Rozległy się brawa, po czym prezydent zajął miejsce na podium. Przema- wiał przez jakiś czas, parokrotnie przerywano mu oklaskami. Zakończył: -1 na koniec przesyłam prezydenckie pozdrowienia wszyst- kim starym funkcjonariuszom CIA, wyrażając pragnienie wskrzeszenia ducha walki, poświęcenia, sprytu i odwagi sta- rych oddziałów BSS. Dziękuję. Abrams rozejrzał się dookoła. Bili Casey, który stał niedale- ko prezydenta na podium uśmiechał się lekko. Tony pomyślał, że najwyraźniej wróciły dobre czasy. Następnie przemówił Wil- liam Colby, prezes Komitetu Nagród. - Celem tego zgromadzenia jest uczczenie pamięci założy- ciela Biura Służb Strategicznych i wręczenie medalu generała Donovana, który to zaszczyt przypadł mi w udziale. - Colby spoj- rzał na tekst, który trzymał w ręku. - Weterani przyznają me- dal Donovana temu, kto oddał znaczne zasługi w służbie Sta- nów Zjednoczonych, wolnego świata i dla sprawy wolności. W tym roku jesteśmy szczególnie dumni, że wręczymy medal Donovana człowiekowi, którego kariera była związana z karie- rą samego generała Donovana. — Colby spojrzał w lewo i konty- nuował: - James Allerton jest założycielem firmy prawniczej * WASP - Wbite Anglo-Saxon Protestanta - biali protestanci anglo-sak- sońskiego pochodzenia (przyp. tłum.). 133 Allerton, Stockton i Evans, której siedziba mieści się przy Wali Street. Był przyjacielem i doradcą Dullesów, generała Donova- na i wszystkich prezydentów poczynając od Roosevelta, a koń- cząc na obecnym przywódcy państwa. Prezydent Roosevelt mia- nował Jamesa Allertona pułkownikiem w czasie drugiej wojny światowej i jako pułkownik służył on w sztabie generała Dono- vana. Po wojnie prezydent Truman wyznaczył go do prac nad Ustawą o Narodowym Bezpieczeństwie, za przyczyną której powstało CIA. Prezydent Eisenhower mianował go ambasado- rem na Węgrzech. W 1961 roku został wyznaczony przez prezy- denta Kennedy'ego do prac w Komisji Bezpieczeństwa i Wymia- ny. Ale James Allerton pozostał w głębi serca oficerem wywiadu i czując ciągle zew tajemniczego świata „płaszcza i szpady", co my wszyscy rozumiemy - Colby odczekał chwilę, aż umilkły śmiechy - James Allerton oferował swoje usługi panu Kenne- dy'emu w tej właśnie dziedzinie i został mianowany doradcą woj- skowego wywiadu prezydenta. Od tego czasu każdy prezydent zasięgał rady Jamesa Allertona w sprawach wymagających du- żego wyczucia z dziedziny wywiadu i planów narodowego bez- pieczeństwa. — Colby ciągnął dalej: — James Allerton służy te- raz w Sztabie Oficerów Narodowego Wywiadu, który jak wiado- mo, jest małą grupą starszych specjalistów znanych nieoficjalnie w Waszyngtonie pod nazwą Mędrcy i doradza prezydentowi w sprawach najwyższej narodowej i światowej wagi. - Głos Col- by'ego zaczął przybierać na sile: - Długa kariera Jamesa Aller- tona jest przykładem tych cech, których wagę doceniają wetera- ni Biura Służb Strategicznych przyznający medal generała Do- novana. Panie i panowie, pozwólcie przedstawić sobie mojego drogiego, osobistego przyjaciela, czcigodnego Jamesa Prescotta Allertona! Zgromadzeni powstali i długi aplauz przetoczył się przez wielką salę. Allerton wstał i przeszedł wzdłuż podwyższenia na podium. Nosił się z wielką godnością, choć jego wysoka, wy- chudzona postać była lekko zgarbiona. Na czerstwej twarzy okolonej gęstwiną siwych włosów nie znać było osiemdziesię- ciu kilku lat, jedynie jego powolne ruchy zdradzały niezbicie, że przekroczył już ten wiek. Colby przełożył niebieską wstęgę przez głowę Allertona i starannie ułożył złoty medal, który spo- czął na jego piersi. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i Allerton został sam na podium. Z jego oczu płynęły łzy. Brawa ucichły i wszyscy usiedli. James Allerton podziękował Colby'emu i Ko- 134 mitetowi, który przyznał mu nagrodę, i zwrócił się do prezyden- ta i osób siedzących na podium. W czasie przemówienia Abrams przyglądał się uważnie Thorpe'owi. Głos jego ojca był ciągle silny i brzmiał echem do- brych szkół, college'ów Ivy League i minionego świata, który istniał przed drugą wojną światową w takich miejscach, jak Bar Harbor, Newport, Hyannis i Southampton. Tony pomyślał, że bycie synem sławnego ojca nie jest pozbawione cieni, a kro- czenie śladami ojcowskiej kariery było naznaczone przeróżny- mi niebezpieczeństwami, nie tylko natury psychologicznej. Kie- dy Allerton był w wieku Thorpe'a, musiał już być pułkow- nikiem sztabu Donovana, pomagał wygrać wielką wojnę, zmie- niał świat, był panem swego losu i losu wielu innych ludzi. Ale to były inne czasy. W czasach, które nie wymagały wielkości, nawet kobiety i mężczyźni, którzy nosili w sobie potencjalną wielkość, byli skazani na zapomnienie i niespełnienie. Abrams pomyślał, że był to komentarz do charakteru Thorpe'a lub jego braku. Zwrócił ponownie swoją uwagę na podium, skąd James Al- lerton z elokwencją przemawiał o latach spędzonych w BSS. Widać było, że publiczność jest głęboko poruszona jego wspo- mnieniami. W końcu Allerton przestał mówić i skłonił na chwilę głowę. Spojrzał w górę i zanim jego głos ponownie przerwał ci- sszę, przez jakiś czas przyglądał się zgromadzeniu weteranów i gości. -Świat stracił miliony wspaniałych mężczyzn i kobiet w czasie tych sześciu okropnych, wojennych lat i wszyscy teraz odczuwamy ich brak. Ale pamiętamy ich dobrze, każdego 1 z nich. Pamiętamy o nich szczególnie dziś wieczorem. — James Allerton wziął długi oddech i skinął głową, dotknął swojego medalu i powiedział: - Dziękuję. Zszedł z podium i usiadł. Prawie jednocześnie wszyscy wstali. Ka dłuższą chwilę zapadła cisza, a w końcu zagrzmiały oklaski. Prezydent wstał, podszedł do Allertona i objął go wśród narasta- jącej owacji. Wszyscy na podium stanęli twarzą do Allertona i bili ^brawo. Ściskano sobie ręce. Abrams nie uczestniczył w żadnej podobnej uroczystości, ale pomyślał, że ten obiad był ogromnym ^sukcesem. Można było usłyszeć wszystko, czego dusza zapragnie, jeśli się wiedziało, kogo należy słuchać. Starał się wczuć w sytu- &qę, odczuwać to, co czuli inni — triumf, oczyszczenie, radość — ale nie potrafił. Albo było się częścią tego wszystkiego, albo nie. 135 Pomyślał, że mógłby porównać dzisiejsze doświadczenie ze zjaz- dem uczniów jego klasy ze średniej szkoły. Tamtego dnia pojawiły się w gazetach informacje na temat aresztowania przez niego sprawcy zabójstwa. Został zaproszony na zjazd i wygłosił krótką mowę we włoskiej restauracji, gdzie odbywała się uroczystość. Później wrócił do domu ze szkolną, niedawno rozwiedzioną przy- jaciółką i przespał się z nią. Poczuł się wtedy prawie tak dobrze jak przed dwudziestu laty. Nic wstrząsającego, nic szczególnie ważnego, ale doświadczył wtedy uczucia spełnienia. Abrams usiadł i skończył drinka. Bez wątpienia czuł się jak outsider, nie mógł się tylko zdecydować, czy jako taki chciał się włączyć w bieg wydarzeń, czy też pozostać na zewnątrz. Spojrzał na ludzi siedzących wokół niego, w końcu zatrzymał wzrok na Patricku 0'Brienie. To przecież 0'Brien uchylił wcze- śniej sekretne drzwi i pozwolił mu wejrzeć w inny świat, świat konspiracji i tajemnic. Pomyślał, że taki jego los, dawać się wciągać w sprawy tego czy innego podziemia. Najpierw były to Czerwone Diabły, później tajne zadania w policji. Prawie wszyscy w sali byli teraz ożywieni. Przechodzili od stołu do stołu, schodzili z podwyższenia i ściskali sobie ręce. Ludzie z ochrony wyprowadzili prezydenta bocznym wyjściem. Peter Thorpe napotkał wzrok Abramsa i skinął w stronę drzwi. Tony wstał. Nadszedł czas wykonania czarnej roboty. 20 Peter Thorpe stanął przed drzwiami apartamentu zajmo- wanego przez Randolpha Carbury'ego. - Masz broń? - spytał cicho. - Nie dzisiaj — odpowiedział Abrams. - No tak, nawet ja nie byłem dzisiaj w stanie przemycić czegokolwiek. Thorpe trzymał klucz, który dał mu stojący kilka kroków dalej kierownik recepcji. - Słyszę chyba radio. Na drzwiach wisi tabliczka NIE PRZE- SZKADZAĆ - powiedział Thorpe. - Przeszkadzajmy jednak. 136 Thorpe przekręcił klucz w zamku i pchnął drzwi, które uchyli- ły się lekko. — Jest łańcuch. Abrams ujrzał łańcuch, który poprzednio sam umocował taśmą. — Wygląda na to, że jest w środku — powiedział. — Pułkowniku Carbury?! — zawołał Thorpe. — Pchnij — powiedział Abrams. Thorpe wzruszył ramionami, zrobił krok do tyłu i naparł na drzwi. Lekko przymocowany łańcuch zerwał się i Thorpe wpadł do pokoju, tracąc równowagę i przewracając się na podłogę. Abrams uśmiechnął się i wszedł do środka. Wymacał palcami zwisający łańcuch. — Przykleił go, wychodząc. Stara sztuczka. Nic ci się nie stało? Thorpe stanął na nogi czerwony na twarzy. Abrams rzucił klucz kierownikowi recepcji. —Proszę się wybrać na spacer. Thorpe spojrzał na Abramsa. Z kolei Abrams przyglądał się Thorpe'owi uważnie, zastanawiając się, czy ten domyślił się jego udziału w sztuczce z taśmą. Nadal grał swoją rolę. Rozej- rzeli się po pustym pokoju. —Nie ma tu żadnych śladów walki - powiedział Thorpe. Poszedł do łazienki i zawołał stamtąd: — Nie widzę tu trupa! —Carbury przebrał się na przyjęcie - stwierdził Abrams, widząc na łóżku pustą torbę po smokingu. Thorpe wrócił do sypialni i uklęknął obok łóżka. — To chyba jedyne miejsce w tym pokoju, gdzie można ukryć zwłoki. - Zajrzał pod łóżko. - Carbury? Jest pan tam? - Wstał. - Zdaje się, że wyszedł. —Uważaj, żeby nie zostawiać dookoła śladów palców, strzę- pów materiału czy włosów. Przeszukam pokój — powiedział Abrams. — Tony w akcji. Nie potrzebujesz przypadkiem szkła powięk- szającego i myśliwskiego kapelusza? - zakpił Thorpe. Abrams przeszukał pokój po raz drugi tego wieczoru. Thor- pe zrobił jeszcze kilka uwag, ale Abrams nie zareagował. Do- kończył poszukiwań i nagle powiedział: — Byłeś tu już dziś wieczorem? —A ty? — Przez cały czas byłem na dole w klubie. I nie mogłem się tu dostać. Ale odpowiedz na moje pytanie. 137 Thorpe podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. - Prawdę mówiąc, wziąłem książkę z biblioteki i wypiłem drinka. Możesz sprawdzić. -Zbieg okoliczności? - Ani ty, ani ja nie wierzymy w zbiegi okoliczności. Nie w na- szej robocie. Byłem tu z tych samych powodów co i ty. O czym myślisz, stary wygo? - zapytał Thorpe zamyślonego Abramsa. - Na pewno wiesz. -Wykrztuś to z siebie, Tony. -Ta krew na mankiecie, Pete. -Wiem, wiem. - Thorpe potrząsnął głową, jak gdyby roz- ważał jakiś abstrakcyjny problem nie mający z nim nic wspól- nego. - Jak mamy to potraktować? - Możemy pomyśleć, że to fuszerka i amatorszczyzna — po- wiedział Abrams i podszedł do Thorpe'a. - Trzymaj się z daleka - powiedział Thorpe. - To zabrzmi trochę głupio, ale chcę obejrzeć twój mankiet. Oderwij go. Thorpe zaśmiał się w [odpowiedzi. - Chodź i sam weź. Odrzucił płaszcz przeciwdeszczowy. Abrams wzruszył ramio- nami. -Wiedziałem, że to powiesz. Zrobił to samo ze swoim płaszczem i zrobił krok w kierun- ku Thorpe'a, zdając sobie sprawę, że chodzi mu bardziej o me- go niż o mankiet. Thorpe podniósł w górę pięści. -Drużyna bokserska z Yale, Abrams. Lepiej się postaraj. Tony ruszył naprzód z wysuniętym lewym ramieniem, moc- no wpierając stopy w podłogę. Zaciśniętymi pięściami osłaniał twarz. Thorpe zrobił to samo. Abrams nawet przez chwilę nie wierzył, żeby Thorpe rzeczywiście chciał boksować, więc kiedy tamten wystrzelił lewą nogą w jego kierunku, celując w pach- winę, Abrams mógł zareagować. Opuścił ręce i chwycił stopę atakującego. Kopnięcie było jednak tak potężne, że stracił oparcie i trzymając ciągle kurczowo nogę Thorpe'a, przewrócił się na podłogę. Peter wyszarpnął stopę z buta, zrzucając jedno- cześnie but z drugiej nogi. Abrams szybko wstał i zrobił krok do tyłu. Thorpe uśmiechnął się lekceważąco. - Brawo. Gdybym cię dostał tym kopniakiem, przez miesiąc śpiewałbyś falsetem. Ciągle masz ochotę zobaczyć ten man- kiet? 138 Abrams skinął głową. Thorpe udał rozczarowanie. -Jak mam wytłumaczyć Katherine twój pobyt w szpitalu? Zaczął się przysuwać, uderzając w powietrze i wykonując mylące ruchy tak jak przedtem. Abrams wycofał się w kierunku drzwi. Thorpe zbliżył się nieomal na odległość kopnięcia. Tony wysunął prawą rękę poza siebie w poszukiwaniu gałki u drzwi. Thorpe uśmiechnął się i zrobił szybki krok naprzód, aby przyjąć pozycję do kopnięcia. Tony uchwycił nagle obiema rękami gałkę i Thorpe zbyt późno zorientował się, na co się zanosi. Abrams wyrzucił stopy nad podłogę i dzięki chwytowi na gałce jego ciało uniosło się jak na dźwigni. Uderzył obcasami w brzuch przeciwnika. Siła ciosu była tak wielka, że powaliła Thorpe'a na łóżko, z którego sto- czył się na podłogę. Kiedy wstał, w ręce trzymał bardzo długi i cienki, czarny nóż. Odezwał się, łapiąc oddech: — To heban. Przepuszcza promienie detektorów metali i pro- mienie rentgenowskie... Można przekłuć nim serce. Chcesz sprawdzić? Abrams rozejrzał się dookoła i zauważył ciężką lampę na stole. Thorpe potrząsnął głową. - Nie rób tego. Spójrz. - Wyciągnął rękę z nożem i podciągnął rękaw marynarki. — Plama znikła. Pokojowiec w toalecie dla mężczyzn miał środek usuwający plamy, niech Bóg ma w opiece jego hiszpańską duszę. Służby wojskowe mają bzika na punkcie schludnego wyglądu. Abrams nie spuszczał wzroku z noża. Thorpe opuścił go i wsunął do pochwy ukrytej w nogawce spodni. — Rozejm? Abrams skinął głową. Thorpe poklepał pochwę, w której spoczywał nóż. - Chodź. Postawię ci drinka. Należy się nam. - Thorpe wło- żył buty Wzięli płaszcze i wyszli. W korytarzu zaczekali w milczeniu na windę. Thorpe zapalił papierosa, w końcu odezwał się jak gdyby do siebie: — Policjanci rozglądają się za takimi rzeczami, jak motyw, sposobność, poszlaki... jak na przykład ten mankiet. W mojej pracy interesujące jest co innego. Nie obchodzi nas bezpośredni winowajca. To nie ma znaczenia. Chcemy znać nazwisko jego pracodawcy. Nie interesuje nas także wytoczenie doskonałego procesu o morderstwo. Okazuje się zawsze, że motyw morder- 139 stwa czy porwania jest uzasadniony z naszego punktu widze- nia. Więc nie bierzemy pod uwagę zgodności z prawem. Policja rozumuje zgodnie z pojęciami winy i kary. Nas interesuje grzech i zemsta. — Abrams nic nie powiedział. Thorpe mówił dalej: - Ustawa o Narodowym Bezpieczeństwie z 1947 roku nie dała nam prawa do aresztowań. Miało nas to trzymać w ryzach. Głu- pi pomysł. Co można zrobić ludziom, których nie można aresz- tować i postawić przed specjalnym trybunałem? Oczekuje się od nas, żebyśmy pozwalali FBI na aresztowania, a później czekali, aż federalny oskarżyciel spieprzy sprawę. Lub żebyśmy pozwa- lali prawnikom obrony na wyciąganie różnych informacji odno- szących się do spraw narodowego bezpieczeństwa. Z pewnością nie pójdziemy tym torem. Nadjechała winda i Peter ruchem ręki zaprosił Abramsa do środka. Tony potrząsnął głową. Thorpe wzruszył ramionami i wsiadł sam. Drzwi zamknęły się. Abrams wsiadł do następnej windy. Zjeżdżając, zastanawiał się, dlaczego Thorpe miałby zabić Carbury'ego. Osobowość Thorpe'a wskazywała na to, że mógł po- pełnić morderstwo tak po prostu, jakby wykonywał swoją codzien- ną pracę, z powodów, których sam do końca nie rozumiał i które go nie obchodziły. Był także człowiekiem, który byłby w stanie zabić każdego, kto mógłby zagrozić jego osobistemu szczęściu i powodzeniu. Czy w takim razie był to jego prywatny wyczyn, czy też działał na polecenie czynników oficjalnych? Abrams dołączył do Thorpe'a na drugim piętrze. Ten zaprosił go do wyłożonej dębową boazerią sali klubowej i po chwili za- pytał: —Czy słyszałeś kiedyś o Specjalnym Szwadronie do Spraw Zabójstw? — Abrams stanął przy barze, nie odpowiadając. Thorpe stanął za nim z nogą opartą o krzesło. - To grupa policjantów z Nowego Jorku zbierająca się tylko wtedy, gdy ofiarę spotyka smutny koniec w wyniku... usankcjonowanego oficjalnie dzia- łania. Jakimś zbiegiem okoliczności wszyscy ci detektywi odbyli specjalne przeszkolenie na jednej z farm w Wirginii. Słuchasz mnie? Nie rozpowiadaj tej informacji gdzie popadnie. Mogłaby trafić do niepożądanych uszu. Podszedł do nich barman. — Hej, panie Thorpe. Czy cała ta feta już się skończyła? - Zgadza się. -Jak wyglądał prezydent? 140 - Świetnie. Złapiesz to w wiadomościach o jedenastej. Donal- dzie, chcemy się napić. Dla mnie stolicznaja. Stawiam też tobie kolejkę. Mój przyjaciel pije szkocką. - Co do szkockiej? — zapytał Donald Abramsa. - Szklankę. Barman odszedł. Thorpe zapalił następnego papierosa. - Zaczyna mnie boleć żołądek. - To pewnie ta ryba. - Jesteś w porządku, Abrams. Podobasz mi się - uśmiechnął się Thorpe. Milczeli przez chwilę, w końcu Thorpe zapytał: - A zatem, co myślisz o oldboyach? - Stare, raczej nieszkodliwe cymbały. Lubią gadać o władzy i polityce, choć nie mają już z tym nic wspólnego - odpowiedział ostrożnie Abrams. - Też tak kiedyś myślałem. W rzeczywistości tak nie jest. Ko- rzystam z ich usług w mojej pracy. Abrams pomyślał, że 0'Brien mógłby powiedzieć to samo o Thorpie. - A na czym polega twoja praca? - To coś, co można by nazwać służbą do spraw kontaktów we- wnętrznych. Ty też chyba wysoko mierzysz? - Sześć stóp, dwa cale. - Lubię cię, Abrams. - Thorpe roześmiał się głośno. - Prze- praszam za to przy obiedzie. - Nie ma za co. Abrams przyjrzał się Thorpe'owi uważnie. Kiedy Thorpe go drażnił, Abrams wiedział, że nie jest zagrożony. Teraz zdał sobie sprawę, że grozi mu najwyższe niebezpieczeństwo. Barman po- dał drinki. - Śmierć wrogom naszego kraju. - Shalom. Zamilkli. Barman pochylił się i powiedział cicho do Thorpe'a: - Ten facet otrzymał pańską wiadomość. Thorpe skinął głową i mrugnął porozumiewawczo. - Hej, myślałem... o tym, o czym pan mówił na temat czwar- tego lipca - dodał Donald normalnym głosem. -To dobrze. Potrzebujemy dobrego barmana. Posiadłość na Long Island. Da się zrobić? -Tak, pewnie... — Donald był najwyraźniej zmieszany. Thorpe odwrócił się do Abramsa. 141 - Potrafisz dochować tajemnicy? Mam zamiar poprosić Kate o rękę. Planuję ślub na czwartego lipca. - Gratulacje. - Dziękuję. Thorpe z roztargnieniem bawił się mieszadełkiem do drin- ków w wodzie rozlanej na barze. Abrams rozejrzał się po pokoju. Wystrój wnętrza był typowo klubowy. Na ścianach ryciny o tema- tyce hippicznej. Lampy z zielonymi abażurami. Kilku mężczyzn stało przy narożnym barze, zajadając ostrygi. Tony wyprostował się i zapiął prochowiec. - Chodźmy. - Czy rozmawiałeś o sprawie z kimkolwiek spoza firmy? - Thorpe położył mu rękę na ramieniu. Abrams pomyślał, że takie pytanie musiało paść przed strza- łem w głowę. Odsunął się i poszedł w kierunku drzwi. Thorpe podążył za nim. Zeszli po schodach i Abrams zniknął w budce telefonicznej. Wrócił po kilku minutach. - Zawiadomiłeś policję? - zapytał Thorpe. -Może tak, może nie. Daj znać 0'Brienowi. Wyszli na zewnątrz i stanęli pod szarymi markizami. Na ciemne ulice ciągle padał deszcz. W końcu Thorpe odezwał się: -Będziesz nocował dziś w mieście? -Może. -Chcesz wracać do Arsenału? - Jeśli ty też tam jedziesz. Portier przywołał nadjeżdżającą taksówkę i wsiedli. Thorpe wyciągnął z kieszeni dwa długie cygara owinięte w liście cedrowe. -Ramon Allones. Zwijane w starej dobrej Hawanie. Dosta- ję je od kanadyjskiego biznesmena, który dla mnie pracuje. — Podał jedno Abramsowi. - Rosyjska wódka i kubańskie cyga- ra. — Co by powiedzieli na to ludzie ze służby bezpieczeństwa? -Nie wiem, ale mój wujek Bernie powiedziałby shtick — Abrams przyglądał się cygaru. -Dlaczego laseczka*? -Shtick. To słowo w jidysz oznacza snobizm. Jak peleryna, którą nosisz. Albo twoja złota zapalniczka firmy Dunhill. Thorpe wyglądał na zirytowanego. -Nie. To tylko ozdoby. Odpowiednio eksponowane. -Shtick. * Gra stów: w języku angielskim stick - laseczka (przyp. tłum.). 142 - Zdaje się, że nie lubię jidysz. — Zapalił cygaro i podał Abram- sowi ogień, ale ten potrząsnął głową. - Zostawię je na lepszą okazję. - Wsunął cygaro do kieszeni płaszcza i dodał: — Nie pomyślałeś o tym, żeby zajrzeć do klubo- wego sejfu. -Co? Ach, żeby sprawdzić, czy jest tam pamiętnik... Chry- ste. Pochylił się w stronę kierowcy. Abrams pociągnął go z po- wrotem na miejsce. -Nie marnuj mojego czasu. -Przynajmniej trzymaj się reguł gry. Musimy powiedzieć 0'Brienowi, że sprawdziliśmy sejf. -Jesteś niedbały, Thorpe. Nie zwracasz uwagi na szczegó- ły. Jeśli chcesz w to grać, staraj się pamiętać, co masz robić i mówić. -Nie doceniłem twojej inteligencji. Przepraszam - powie- dział i strzepnął popiół na podłogę. - Czy pamiętnik był tego wart? - zapytał Abrams. -Wart czego? — Thorpe zastanowił się przez moment, za- nim powiedział: — Zrozum, to jest sprawa narodowego bezpie- czeństwa. Carbury miał przekazać bardzo istotne informacje grupie amatorów, wśród których jest kilka niewiarygodnych osób. Nie mogliśmy go przekonać, że tak jest. - Czy on nie żyje? -Nie. Oczywiście że nie. Wszystko będzie dobrze. Abrams pokiwał głową. Nie żyje. -Czy to cię niepokoi, chłopie? Żałujesz, że nie siedzisz w domu? - Nie. To był miły wieczór. - Jest jeszcze wcześnie i wiele może się zdarzyć - uśmiech- nął się Thorpe. Abrams zapalił papierosa. - Naprawdę? - Możesz na to liczyć. Tony oparł się wygodnie. Pomyślał, że mężczyzn można oce- niać po towarzystwie, w którym się obracają, ale nie zawsze nale- ży osądzać kobiety po ich kochankach. 143 21 Katherine Kimberiy spojrzała z obawą w stronę drzwi w odległym końcu sali bankietowej. Nicholas West szedł przez pokój z dwoma szklankami brandy. — Proszę. Odpręż się. Sączyła brandy. Z sali na parterze Arsenału rozciągał się wi- dok na Park Avenue. Panował tu hałas i duchota. Sala wypeł- niona była tłumem mężczyzn i kobiet. Powietrze było ciężkie od dymu. Na długim kredensie stał rząd szklanek z napojami. Meble wykonano z czarnego drewna orzechowego, boazerię z dębu, a na podłodze leżał pastelowy, orientalny dywan. Nad marmurowym kominkiem wisiał ogromny portret George'a Washingtona, pędzla Rembrandta Peale'a, a na przeciwnej ścia- nie wizerunek Jerzego VI, pod którym zgromadziła się grupa Brytyjczyków. Jeden z nich, Marc Pembroke, napotkał wzrok Katherine i podszedł do niej. Nie widziała go od czasu pierw- szomajowego przyjęcia w posiadłości Van Dorna. Słyszała, że były jakieś kłopoty z Pembrokiem i żoną Toma Grenville'a, Joan. Ale prawdopodobnie była to bardziej wina Joan niż Pem- broke^. Marc przywitał się z Katherine i Western. —Macie jakieś nowiny o Carburym? - zapytał. Katherine potrząsnęła głową. Nie była pewna Pembroke'a, ale 0'Brien kiedyś stwierdził, że można z nim rozmawiać, byle zachować ostrożność. Pembroke miał dostęp do starego archiwum i przy- jaźnił się z Arnoldem. —To dość niepokojące. Katherine wiedziała, że Pembroke mieszka i pracuje w No- wym Jorku od dłuższego czasu. Miał biuro w brytyjskiej części Rockefeller Center, niedaleko miejsca pracy Katherine. Napis na drzwiach jego biura głosił: BRYTYJSKIE TECHNOLOGIE, ale ani ona, ani nikt inny nie wiedział, dla kogo właściwie Pembroke pracuje. Przypomniała sobie kaburę pistoletu pod jego ramieniem, którą zauważyła w czasie jazdy do Van Dome'a. - Gdzie jest Peter? - zapytał Pembroke. —Wyszedł, ale niedługo wróci — odpowiedziała Katherine. — Chciałbym z nim później pomówić. -Powiem mu. Marc Pembroke i Peter mieli czasem wspólne interesy. Pomyślała, że pod pewnymi względami Pembroke przypomi- 144 na Petera, ale nie skłaniało jej to do zaufania i zażyłości. Marc Pembroke należał do tych mężczyzn, którzy robią wrażenie na kobietach, ale których unikają inni mężczyźni. Było w nim coś niewiarygodnie twardego i widok kabury pistoletu wcale jej nie zdziwił. Wprost przeciwnie, zdziwiłoby ją, gdyby nie miał przy sobie broni. Założyłaby się też, że często robi z niej użytek. Pembroke i West rozmawiali, więc Katherine podeszła do Patricka 0'Briena. Stał przy ociekającym deszczem oknie i spoglądał na Park Avenue. Kiedy ją zauważył, zapytał: —Jeśli chodzi o Tony'ego Abramsa, to myślę, że się przyda. Rozmawiałaś z nim? —Tak. Waha się. Nie wie, co o nas myśleć, ale potrzeba nam kogoś z jego referencjami. Kogoś, kto nie jest związany osobiście z nikim z nas i będzie mógł obiektywnie ocenić fakty. Kogoś - dodała - kto, daj Boże, nie jest po drugiej stronie. - Uśmiechnęła się nagle. - Zdaje się, że on właściwie byłby zado- wolony, mogąc zdemaskować zdrajcę wśród nas. 0'Brien spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. Katherine przypomniała sobie dzień, w którym ukończyła studia prawni- cze w Harvardzie, uczelni swojego ojca. Patrick 0'Brien poja- wił się wtedy niespodziewanie i zaproponował jej posadę w sta- rej firmie ojca. Przyjęła ofertę i przeniosła się do Nowego Jor- ku. Wyszła za mąż za jednego z klientów, Paula Howella, i zamieszkała w jego apartamencie przy Sutton Place. Patrick '0'Brien był dla niego grzeczny, choć go nie lubił. Katherine stopniowo odkrywała, że i ona nie darzy męża sympatią. Ho- well powiedział, że nie da jej rozwodu. Patrick 0'Brien chciał, aby Pauł zmienił swoją decyzję. Pauł zrobił się jeszcze bardziej uparty. W końcu dotknęła go cała seria nieszczęść, między in- nymi przesłuchanie przez Komisję do Spraw Papierów Warto- ściowych i Wymiany w związku z przestępstwami giełdowymi. Później w jego biurze nastąpiła awaria komputera, która kosz- towała go całodzienny utarg z handlu na giełdzie. Wkrótce po- tem kilku z jego najlepszych maklerów odeszło, zabierając z sobą rozliczenia. Były też inne wydarzenia podobne do egip- skich plag. Pewnego dnia Pauł zadzwonił do biura Katherine i wykrzyczał: —Nie chcą odnowić dzierżawy na mój apartament! Zrób coś, żeby z tym skończył! —Kto? — Pomyślała, że stracił rozum. 145 - 0'Brien. A kto inny, u diabła! - Odebrało jej mowę. Pauł wykrzykiwał dalej: - Dostaniesz ten swój cholerny rozwód! Po kilku miesiącach była już rozwódką. Pauł Howell prze- niósł się do Toronto i nigdy więcej o nim nie słyszała. Katherine spojrzała teraz na Patricka 0'Briena, sączącego kawę. - Gdyby Tony Abrams nie chciał z nami współpracować, to wydaje mi się, że nie powinniśmy mieć mu tego za złe. -Pod warunkiem, że nie zdradziłaś mu sekretów firmy. - 0'Brien uśmiechnął się po ojcowsku i poklepał ją po ramieniu. -Nie zrobiłam tego. Pamiętała też ten dzień, blisko pięć lat temu, kiedy weszła nie umówiona do biura 0'Briena, z bijącym sercem i suchymi ustami i wypowiedziała słowa, które doprowadziły ją do obec- nej sytuacji: - Czy mogę tu pracować, nawet jeśli nie jestem weteranem BSS? -Może pani. Potrzebujemy młodych ludzi — odpowiedział 0'Brien bez wahania. - Czy to pan jest tutaj zwierzchnikiem? - zapytała. Jego twarz pozostała niewzruszona, nieprzenikniona. -Jesteśmy tu równi pomiędzy równymi. -Jakie są cele? -Sprowadzić kurczaki na domową grzędę. Wyrównać ra- chunki za pchnięcia w plecy. Pomścić zmarłych, także pani ojca. Odnaleźć szpiega obecnego ciągle w naszych szeregach. Zde- maskować najbardziej podstępnego agenta, człowieka o pseu- donimie Talbot i zabić go. I w końcu kontynuować wielkie za- danie, które wyznaczono nam w 1942 roku: zlikwidować każdą siłę, która chce nas zniszczyć. - To zadanie Truman odwołał w 1945 roku. - Wskazała na dokument w ramce wiszący na ścianie, podpisany przez Harry'e- go S. Trumana. -Nie uznajemy rozkazu odwołania zadania. Narodziliśmy się z konieczności, istniejemy z konieczności i jesteśmy nie- śmiertelni. Oczywiście nie w sensie fizycznym, ale jako nie- śmiertelne stowarzyszenie. Od czasu do czasu będziemy mu- sieli się reorganizować, przyjmować wspólników, zatrudniać i zwalniać, ale nie zaprzestaniemy działalności. Będziemy dzia- łać, aż dokonamy tego, co postawiliśmy sobie za cel. Jego slowa przyprawiły ją o zawrót głowy, choć podejrzewa- 146 ła to od kilku lat. Roztoczył przed nią kilka planów i czekał cier- pliwie, aż dojdzie do właściwych wniosków i podejmie właściwe decyzje. Zapytała go o kilka szczegółów technicznych dotyczących sprawy. 0'Brien odpowiedział: - Czy myślisz, że nie wiedzieliśmy, co się zdarzy po wojnie? Gdy przestaliśmy im być potrzebni, jak wszystkie rządy, które wykorzystują ludzi, chcieli nas wyrzucić jak kupę śmieci. Ale przeliczyli się. Nie docenili tego, jaki skarb mieli do dyspozy- cji. Wojna spełniła tylko funkcję katalizatora, dzięki niej stwo- rzyliśmy zwartą organizację. Widzieliśmy, jak się przygotowują, żeby z nami skończyć po tym, jak my skończyliśmy z nazistami. Więc podjęliśmy środki ostrożności. Zeszliśmy do podziemia. Przechowaliśmy kartoteki i dokumenty w różnych miejscach. Niektóre z nich są właśnie tutaj, w tych biurach. Nawiązali- śmy bliskie kontakty z brytyjskimi służbami wywiadowczymi, o których wiedzieliśmy, że przetrwają w powojennym świecie. I kradliśmy pieniądze. Tak, kradliśmy. Mieliśmy oddział nazy- wany Funduszem Specjalnym. Mieliśmy sieć banków na ca- łym świecie obracających ponad osiemdziesięcioma różnymi walutami. Na nasz majątek składało się ponad siedemdziesiąt pięć milionów dolarów, wielka fortuna w tamtych czasach. Kongres i prezydent przyznali nam ten fundusz bardzo nie- chętnie i mimo, jak powiedzieli, „zabezpieczeń prawnych i re- gulaminów określających wydatki z funduszów rządowych". W istocie nie mieli wyboru. Nie można utrzymać wyposażenia, którego używa się do zabójstw, porwań, sabotażu, wojny eko- nomicznej i innych nieprzyjemnych celów, bez gwarantowa- nych funduszy. Co więcej — na jego twarzy pojawił się uśmiech — 'zarabialiśmy pieniądze na niektórych naszych operacjach. W koń- cu, byliśmy w większości biznesmenami i prawnikami. — Pod- szedł do niej i powiedział cicho: - Podczas ostatnich trzydziestu kilku lat udało się nam zrealizować wiele z tego, co zamierzy- liśmy, choć nie mogę zdradzić szczegółów. Ale mogę pani po- wiedzieć, że zdemaskowaliśmy i wyeliminowaliśmy dużą liczbę "'Amerykanów i Brytyjczyków pracujących dla przeciwnika. — 1^'Położył rękę na jej ramieniu. — Czy ciągle masz zamiar dla nas .pracować? -Czy pan wie, kto zabił mojego ojca? Myślę, że... to nie był wypadek, prawda? - To nie był wypadek. Osoby, które doprowadziły do śmierci twojego ojca, są winne śmierci innych wartościowych ludzi, 147 między innymi, jak sądzę, rodziców twojego nowego przyjaciela, Petera Thorpe'a. Mnie też prawie dostali. A po wojnie usiłowali zniszczyć wolny świat. W końcu dowiemy się wszystkiego, czego można się o nich dowiedzieć. Katherine wstała. -Nie wiedziałam, że mój ojciec... zawsze czułam się oszu- kana, ale pocieszałam się, że zginął podczas wojny, tak jak inni. Ale to jest różnica. Nie jestem mściwa z natury, ale chciała- bym... - Do wyrównania są zarówno rachunki osobiste, jak i poli- tyczne. Każda motywacja jest dobra. Jesteś z nami? -Tak. Tej nocy zadzwoniła do siostry bawiącej w tym czasie w Bernie i zapytała: -Pracujesz dla nich? Po krótkiej chwili wahania Ann odpowiedziała, że tak. - Ja też. Katherine spojrzała teraz w twarz stojącego przy oknie Pa- tricka 0'Briena. Było coś szczególnego w tych ludziach, coś, co utrzymywało ich umysły w pogotowiu, a ciała w dobrej formie fizycznej. Pamiętali jednak o tym, że są śmiertelni, więc roz- poczęli nabór nowych ludzi. Jednym z rekrutów był Nicholas West. W jakiś sposób fakt, że pracował dla nich, nadał całej sprawie wiarygodność. Nick był zrównoważony, ostrożny i było mało prawdopodobne, żeby włączył się w coś, co mogło być lek- komyślne czy nieetyczne. Katherine pomyślała o Peterze. Na- leżał do nich tylko po części i wyczuwała instynktownie, że była to słuszna decyzja ze strony 0'Briena. Przemknął jej przez myśl Tony Abrams. Tak naprawdę Abrams nie chciał brać w tym wszystkim udziału i podobało jej się to. Także 0'Brien wolał ociągających się rekrutów. Pomyślała o Van Domach. George należał do grupy, choć trudno było potwierdzić ten fakt. Katherine nie lubiła zanadto George'a Van Doma i wyczuwała, że 0'Brien wie o nim coś niezwykłego. Gdyby miała zapropo- nować kandydata na zdrajcę sprzed czterdziestu lat, byłby nim George Van Dom. Przyszedł jej na myśl Tom Grenville, James Allerton i wszy- scy ci ludzie, z którymi byłą związana od lat. W świecie rządzo- nym przez konwencje ludzi osądzano na podstawie pewnych po- wszechnie przyjętych standardów. W świecie podziemia nikt nie był naprawdę tym, za kogo chciał uchodzić, dlatego nie wydawa- 148 no sądów, chyba że ten ostateczny. Była rzecz, o której Patrick 0'Brien mówił jej na samym początku, a o której pomyślała te- raz: „Rozumiesz, że nie bylibyśmy w stanie wyeliminować tak wielu z naszych wrogów i być powodem tylu ich porażek bez na- rażania się na własne straty i ofiary. Musisz sobie zdawać spra- wę, Katherine, że w tej grze istnieje element osobistego zagroże- nia. Byłaś przecież na kilku pogrzebach ludzi, którzy nie zmarli naturalną śmiercią". Spojrzała teraz na 0'Briena i odezwała się: - Czy sądzisz, że Carbury nie żyje? - Oczywiście. - Czy to jest początek czegoś? -Tak, myślę, że tak. Zanosi się na coś okropnego. Przeczu- waliśmy to od jakiegoś czasu. Właściwie mamy wyraźne dowo- dy, że Rosjanie nie dadzą nam wielu szans. - Komu nie dadzą szans? -Nam. Ameryce. Wydaje się, że znaleźli sposób, aby nas wykończyć z minimalną lub żadną szkodą dla nich samych. Na pewno jest to rodzaj technologicznego przewrotu. Coś tak no- woczesnego, że nie mamy żadnych środków obrony. To było nie do umknięcia, że jedna albo druga strona wyskoczy kilka pokoleń naprzód. Do tej pory posuwaliśmy się ramię w ramię, któraś ze stron obejmowała na krótko prowadzenie jak w wy- ścigu konnym. Lecz mamy powód przypuszczać, że wynaleźli pewien rodzaj wehikułu czasu, który w ciągu kilku miesięcy przeniesie ich w następne stulecie. To się zdarza. Historia do- starcza nam wielu takich przykładów: pancernik „Monitor", który dosłownie zmiatał drewniane statki konfederacji z po- wierzchni wody, albo nasze bomby atomowe, które zniszczyły dwa wielkie miasta w ciągu kilku sekund. Miała zamiar postawić kilka pytań, ale żadne słowa nie pad- ły z jej ust. -Wiemy, że ich plan zależy od osoby lub osób, które otwo- rzą bramy miasta nocą, może będzie to jakiś sierżant straży. Ktoś z kluczem — powiedział 0'Brien. -Ktoś taki jak Talbot - odrzekła Katherine. - Byliśmy tak blisko... pamiętnik, dokumenty - dodała cicho. 0'Brien pomachał ręką ruchem wyrażającym zniecierpli- wienie. -To nieważne. - Co masz na myśli? 149 - To ja napisałem ten pamiętnik czy też kazałem go napisać. To nie jest pamiętnik twojego ojca. Przykro mi. Pamiętnik był pełen czerwonego mięsa i wiedziałem, że jeśli krąży wokół niego jakaś bestia, na pewno to wywącha i zdradzi się. Tak się stało. Niestety, Randolph Carbury, który przechowywał to mięso, zo- stał także pożarty. Ale mamy teraz trop, którym możemy iść, ślad wilka na mokrej ziemi. - Co było w pamiętniku? — Katherine postawiła szklankę brandy na parapecie. - Kazałem jednemu z naszych starych fałszerzy użyć różnych rodzajów atramentu stosowanych w tamtym okresie. Pusty pa- miętnik został kupiony w Londynie, w sklepie ze starociami. Teczka należała do mnie. Robotnik, który ją znalazł w bibliote- ce Eleanor, był jednym z moich ludzi. Wierzyła, że jest auten- tyczna. Prawie każdy, kto ją widział, wierzył, że tak jest. - Ale kogo wymieniłeś? Czy wymieniłeś Talbota...? - Jak mógłbym? - 0'Brien potarł podbródek. - Gdybym znał jego nazwisko, dostałbym go. Pamiętnik to w większości wymysł. Ale jeśli Talbot czyta teraz pamiętnik, na pewno czuje się zagro- żony. Wie, że istnieją fotokopie, i zdradzi się w czasie ich po- szukiwań. - Eleanor Wingate jest w niebezpieczeństwie - stwierdziła Katherine. Dziwny grymas wykrzywił twarz 0'Briena, w końcu powie- dział: - Ona nie żyje. Brompton Hali spłonęło. - Wiedziałeś, że to się zdarzy. - Wysłałem przyjaciela, żeby się nią zaopiekował, ale najwy- raźniej został zabity razem z nią i jej bratankiem. Jeśli chodzi o Carbury'ego, to wiedział, że materiał jest nieprawdziwy, i celowo złożył wizytę w Brompton Hali tego dnia, gdy pamiętnik został znaleziony. Podsunął Eleanor pomysł napisania do ciebie listu. Znał ryzyko przewożenia tego materiału, ale najwidoczniej nie był w stanie go uniknąć. - Robiłam, co mogłam, żeby go ochronić. - Tak. Ale ty i Eleanor Wingate powiedziałyście o tym komuś i dlatego został zabity. - Powiedziałam Peterowi. - Wiem. Nie odzywała się przez dłuższy czas. 150 — Możliwe, że Peter przekazał informacje normalnymi kana- łami. —Możliwe. Pewnie tak zrobił. Ale przynajmniej wypłoszyli- śmy zwierza z lasu. —Zginęli ludzie. — To dodaje autentyczności całej sprawie. — Spojrzał na nią. — Zawsze mówiłem ci, że to niebezpieczny biznes. Wkrótce stanie się jeszcze bardziej niebezpieczny i krwawy. Radzę, żebyś nosiła broń. Skinęła głową. Rozumiała, że w tej organizacji pod pozo- rami amatorskiego szpiegostwa, siatki starych wyg zajmują- cych się zbieraniem informacji, szpiegostwem przemysłowym, sabotażem gospodarczym i rozgrywkami ze wschodnim blo- kiem kryło się ryzyko nagłej przemocy. To była część ich za- dania. — Niepokoję się o Ann - powiedziała Katherine. —Pomyśl o sobie. Ann lepiej od ciebie zdaje sobie sprawę z ryzyka, na jakie się naraża. —ANick? Pomyślała o tym łagodnym człowieku z takim samym lę- kiem, z jakim ktoś mógłby pomyśleć o dziecku bawiącym się na ruchliwej ulicy. ,, —Jest zagrożony z kilku stron. Wynająłem prywatnych straż- i ników do jego ochrony ; Spojrzała na 0'Briena. Odczuła ulgę na myśl o tym, że Pa- ^trick 0'Brien mógłby pokonać każde niebezpieczeństwo. Ale ; zaraz potem pomyślała, że najbardziej niebezpiecznym Talbotem, i jakiego mogłaby sobie wyobrazić, był właśnie Patrick 0'Brien. 22 Abrams i Thorpe weszli do sali bankietowej. W niezwykłym gji;óHcami. ^ f -Czy mogą ciągle tu być? - spytała przyciszonym głosem. '^fc -Wątpię. - Znowu się zastanowił. - W pewnym momencie ';';'Amold pewnie poczuł, że jest w niebezpieczeństwie, i być mo- jtSsK... - Abrams spojrzał szybko na biurko i przełożył niektóre pa- ^|(aery i naczynia na krzesło. - Nic tu nie ma... zauważyliby pew- g|Btfe,gdyby próbował zostawić jakąś wiadomość. - Odwrócił ciało, '^JlĘrbko i fachowo przeszukał kieszenie, buty, skarpetki i ubra- ""^te. - Niczego nie widzę... ? -Chodźmy, zanim przyjedzie policja. - Wyszli z pokoju •"poszli szybko jasno oświetlonym korytarzem. Katherine po- ""•"ła do stojącego blisko wind strażnika. - Czy ktoś jeszcze """ Arnolda Brina szedł tym korytarzem? 193 Strażnik zaprzeczył ruchem głowy. - Są tu jednak jeszcze schody pożarowe. Katherine zajrzała do księgi wpisów. Nad jej nazwiskiem i nazwiskiem Abramsa widniały cztery inne: Arnolda Brina i trzech prawników. - Czy ci ludzie są jeszcze w swoich biurach? - Myślę, że tak. Nie widziałem, żeby wychodzili. -Dziękuję panu. - Patrzyła na Abramsa, gdy czekali na windę. — Arnold nie wpuściłby żadnego z nich. - Nie jest chyba trudno przejść niepostrzeżenie obok straż- nika. Znasz go? - Tak. Jest tu od lat. To jednak wiele nie znaczy. -To prawda - powiedział. Zastanawiał się przez chwilę. - Glina zadaje takie pytania: nowi pracownicy, nowa pomoc do- mowa, główni podejrzani. W waszej grze zatrudnia się ludzi na dwadzieścia lat przed tym, zanim w krytycznym momencie mają otworzyć drzwi czy zapalić światło. -Trochę przesadzasz, ale... -Tak czy inaczej Spinelli sprawdzi strażnika i tych trzech prawników. Nadjechała winda i wsiedli do niej. -Czuję się winna z powodu Arnolda. Nie byłoby go tutaj, gdybym go nie poprosiła, żeby przyszedł. - Zgadza się. Spojrzała na niego. -Mógłbyś być bardziej życzliwy. -To była głupia uwaga. Gdyby dzisiaj nie była sobota, to byłby piątek. Gdyby ojciec Hitlera używał prezerwatywy, Ar- nold nie pracowałby w brytyjskim archiwum z czasów drugiej wojny światowej w Rockefeller Center. Nic z tego nie wynika. Nie chcę wpaść na Spinellego w hallu - powiedział Abrams, zatrzymując windę na półpiętrze. Poszli korytarzem, potem schodami i wyszli na Szóstą Ale- ję. Skierowali się na południe. Było cieplej i ruch ożywił się. Turyści z aparatami fotograficznymi zmierzali w kierun- ku Radio City Musie Hali, a poranni biegacze przepychali się wśród przechodniów. Abrams spojrzał na znoszone juniorki Katherine. - Biegasz? -Tak. -Zdarza się, że w Brookłynie? 194 - Tak. W Prospect Park. Czasami przez Brookłyn Bridge aż do Heights Promenadę. -Daję radę przebiec dystans dwunastu mil przez Prospect Park. Spróbujmy kiedyś pobiegać razem. - Co powiesz na poniedziałkowy ranek? - Czy to znaczy, że będę miał wolny Dzień Pamięci? -Pewnie. - Uśmiechnęła się. - No, a co teraz? - zapytała Katherine, gdy przeszli w milczeniu kolejny odcinek. -Muszę wrócić do pensjonatu, zabrać smoking i oddać go do Murraya. Później pojadę do domu, żeby przejrzeć pocztę, spakuję trochę rzeczy, jeśli mam zostać na Trzydziestej Szó- stej Ulicy i... -To takie banalne, zwyczajne. -Takie właśnie jest życie. -Ale zginęło kilku ludzi. Narodowe bezpieczeństwo jest zagrożone. - Napoleon w czasie kampanii w Austrii wysłał długi list do swojego krawca w Londynie z narzekaniami na krój bielizny. Życie toczy się dalej. -Nie wątpię. Słuchaj, jem dzisiaj lunch z Nickiem. Przy- i łącz się do nas. : —Nie mogę. - Chciałabym omówić to, co się wydarzyło: Brompton Hali, śmierć Arnolda, zamach na twoje życie. - Mówiliśmy już o tym aż za dużo. Poczekajmy lepiej na raporty Spinellego i na informacje z Anglii. Wolałbym sam za- stanowić się nad faktami. -No dobrze, nie przychodzi ci do głowy nic, co można by w tym czasie zrobić? -Mam też coś do odebrania z pralni. No i powinniśmy się starać, aby nas nie zamordowano. Spoglądaj często przez ra- mię. Zatrzymali się przy Czterdziestej Drugiej Ulicy. - Idę do pensjonatu. A ty dokąd się wybierasz? -Jeśli ktoś chciał cię tam zabić, to dlaczego masz zamiar tam zostać? - Czy myślisz, że byłbym bardziej bezpieczny u siebie? -Nie. - No więc? Nie przejmuj się tym, okay? Zadzwoń jutro, co z naszym bieganiem. -Zaczekaj. — Wyciągnęła z torebki skrawek papieru. — Ar- 195 nold zapisał to w rejestrze osób przeglądających kartoteki. Nie jest to numer kartoteki. Czy to ci coś mówi? - zapytała. Abrams przyglądał się kartce, na której widniał symbol JFE 78-2763, zapisany ręką Katherine. - Wygląda znajomo. Nic mi jednak nie przychodzi do głowy. - Mordercy pokpili sprawę, nie zaglądając do rejestru. Miałeś rację, Arnold zdawał sobie sprawę, że jest w niebezpieczeństwie, i chciał nam zostawić wskazówkę. Nie ma innego powodu, dla którego miałby wpisać te symbole na stronie, na której miałam złożyć swój podpis. -Brzmi logicznie. -Wiem, że rozpoznajesz te symbole, Abrams. Nie oszukasz mnie. - Nie zapominaj, że jesteśmy na ty. - Uśmiechnął się i od- dał jej kartkę. -Zapomnę nie tylko o tym, jeśli zaczniesz ze mną jakąś grę. Jestem wobec ciebie uczciwa i oczekuję tego samego od ciebie. - Okay. Uspokój się. To jest biblioteczna sygnatura. -No tak. Chodźmy więc do biblioteki i sprawdźmy, jaką książkę oznacza. -Do której biblioteki? -Do najbardziej znanej. Chodź, skręcamy w lewo. Skręcili w Czterdziestą Drugą Ulicę i szybko pokonali odci- nek do Piątej Alei. Wspięli się na schody biblioteki. Przeszli przez ogromne spiżowe drzwi i weszli szeroką klatką scho- dową na trzecie piętro, gdzie mieściła się główna czytelnia. Abrams podał bibliotekarce sygnaturę. Kobieta zniknęła mię- dzy półkami. -Opowiedz mi coś o twojej siostrze. - Jest starsza ode mnie, trochę bardziej poważna i wykształ- cona, nigdy nie wyszła za mąż. - Nie szukam narzeczonej - przerwał szorstko. - Co robi? Katherine rzuciła mu szybkie spojrzenie. To odwrócenie ról było trochę nieoczekiwane. -Ann pracuje dla Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Szyfry, cyfry, kryptonimy i temu podobne. Szpiegostwo elek- troniczne. Nie płaszcz i szpada, ale radio i satelity. Zanim zdążył odpowiedzieć, ich sygnatura rozbłysła czer- wonym światłem na ekranie wyświetlacza, więc podeszli szyb- ko do biurka. Katherine wzięła do ręki masywne, oprawione 196 w zieloną skórę tomisko. Spojrzeli na złote, wytłoczone na okład- ce litery. - Graecum est, non potest legere*. Wygląda mi to na grekę - powiedział Abrams. -Miałam nadzieję, że nie powiesz nic takiego. -Przepraszam. Wydawało mi się odpowiednie. -Tak czy inaczej, nie trzeba znać greki, żeby zrozumieć ty- tuł. Hę Odysseiatou. To Odyseja Homera. Otworzyła książkę i przekartkowała strony. Treść, podob- nie jak tytuł, napisana była klasyczną greką. Na marginesach widniały liczne zapiski. Było tam też kilka skrawków papieru, które pozostawiła na swoich miejscach. - Czy Arnold znał grekę? - zapytał Abrams. - Widziałam kiedyś na jego biurku grecką książkę. To był je- den z powodów, dla których myślałam, że on nie jest zwykłym urzędnikiem w randze sierżanta. Zawsze podejrzewałam, że jest wyższym oficerem wywiadu, co oznaczałoby, że archiwum miało dużo większe znaczenie, niż myśleli niektórzy z nas. - Cała książka nie jest wskazówką. Jeśli jest tu jakiś ślad, to jest nim tytuł, Odyseja. Albo autor, Homer. - Zastanawiał się przez chwilę. — Czy te nazwy z czymś ci się kojarzą? Może czyjś kryptonim? -Nie... - A główny bohater, Odyseusz, albo jego łaciński odpowied- nik, Ulisses? Zaprzeczyła. - Więc może intryga? Po upadku Troi Odyseusz wyrusza do domu. Napotyka różne przeciwności losu... Kirke, syreny i inne. Wszyscy sądzą, że nie żyje, ale w końcu po dziesięciu latach wraca. Czy tak? - Zasadniczo tak. I koniec historii. Po dziesięciu latach woj- ny i następnych dziesięciu spędzonych na tułaczce jego żona Penelopa nie rozpoznaje go. Ale tylko on może naciągnąć swój łuk pozostawiony w domu. Aby udowodnić swoją tożsamość, puszcza strzałę przez otwory w trzonach dwunastu siekier. — Zadumała się i potrząsnęła głową. - Nie rozumiem, co Arnold miał na myśli. -Ale znasz wszystkie zamieszane osoby. Zastanów się nad tym. I radzę ci, z nikim o tym nie rozmawiaj. Skinęła głową i spojrzała na zegarek. - Lać. - Po grecku. Nie można przeczytać (przyp. tłum.). 197 - Zostało mi około godziny do lunchu. Pojadę z tobą. - Do Brookłynu? Masz przy sobie paszport? - Nie wysilaj się na żarty w stylu Petera. Abrams oddał książkę i pomaszerował w stronę katalogu. Katherine szła tuż za nim. - Radziłeś sobie z nim całkiem dobrze. Staraj się go ignorować. Abrams pomyślał, że ignorować Petera Thorpe'a to jakby nie zwracać uwagi na mroczny cień za oknem. Weszli do hallu i skierowali się w stronę klatki schodowej. -Zgaduję, że twoje rzeczy są nadal w hotelu Lombardy. Może pojedziemy tam, żeby je zabrać? - zapytał. -Dobrze. Ale nie możesz wejść na górę. -Nie możesz mnie tam wprowadzić? -Nie. - Może gdy nikogo tam nie będzie. Masz klucz? -Nie. -Może innym razem? Zapadła cisza, na tyle długa, żeby zasygnalizować Abramso- wi, że jej lojalność wobec Thorpe'a nie jest stuprocentowa. -Pomyślę o tym - powiedziała. Przeszli przez recepcję i wyszli na skąpane w słońcu schody. - Czy te brakujące kartoteki były bardzo ważne? - zapytał Abrams. -Najwidoczniej tak. Inaczej Arnold Brin nie zostałby za- mordowany. -Logiczny wniosek. Ale zastanawiam się... -Nad czym? - Może wiedzą mniej niż my. Posiadają pewien sekret, zna- ją tożsamość Talbota. My staramy się zdobyć ten sekret. Nie wiedzą dokładnie, jak blisko jesteśmy odkrycia. Dlatego mu- szą zabezpieczyć się z każdej strony. - Właśnie. Powiedziałeś, że Talbot i jego przyjaciele znowu zabiją. -1 to nie raz. Połowa morderców w Nowym Jorku zabija na oślep nawet tych, którzy nic nie wiedzą. Jest im łatwiej ude- rzać we wszystkie potencjalne źródła zagrożenia, niż podejść do problemu racjonalnie. Na przykład ja wiem bardzo mało, a jed- nak ktoś starał się usunąć mnie ze sceny. -Mówiłeś, że to ci pochlebia. - To było tylko gadanie. Ważny jest motyw. Jeśli znajdziesz motyw, znajdziesz też podejrzanego. 198 - O jaki motyw tu chodzi? Czy stanowisz dla nich zagrożenie? - Ciągle myślę, że powód nie był polityczny, lecz osobisty. - Osobisty? -Ubiegłej nocy spotkałem twoich przyjaciół po raz pierw- szy. Być może nadepnąłem komuś na odcisk. -To mało prawdopodobne. -Tylko w teorii. W praktyce ludzie, którzy zabijają, robią to z najbardziej nieprawdopodobnych i błahych powodów. Jeśli wejdziesz mordercy w drogę i zrobisz lub powiesz coś nie tak, to zacznie myśleć o tym, jak cię zabić. Będziesz jeszcze oddy- chać tylko dlatego, że trzeba mu trochę czasu, aby wszystko zaplanować. Wiedząc, że jest panem twojego życia i śmierci, żyje on wtedy niewiarygodnie intensywnie. - Czy taką właśnie rolę odgrywaliśmy wczoraj? -Jak wiesz, niektórzy mordercy są z pozoru czarujący, ele- ganccy i dowcipni. Lecz wewnątrz siedzi w nich ktoś, kto jest bardzo wrażliwy na wyimaginowane zarzuty i zagrożenia. Wpa- dają wtedy w psychozę, stają się mściwi i opanowują ich mor- dercze instynkty. Przejawia się to często nieszczerym przypły- wem serdeczności wobec wybranej ofiary. Czy zauważyłaś ko- goś takiego ubiegłej nocy? Nie odpowiedziała. Abrams rzucił papierosa. -Wiesz co, gdybym podejrzewał kogoś, nawet gdybym nie był pewny, mógłbym postąpić zgodnie z ich zasadami i starać się ochronić siebie w najprostszy sposób, to znaczy eliminując zagrożenie. Po co ryzykować? - Chyba będzie lepiej, jeśli sobie pójdę. -Tak, ale bądź ostrożna. Zaczęła schodzić po schodach, ale zawahała się i zawróciła. Abrams zauważył, że jest bardzo blada. - Słuchaj, jedyną rzeczą, której się nie robi w naszej firmie, jest podejmowanie pochopnych decyzji. Zanim zdecydujesz się na jakiekolwiek działanie, spróbuj się ze mną porozumieć. Skinął głową. Katherine odwróciła się i poszła Piątą Aleją. Abrams usiadł na stopniach obok starego mężczyzny z butelką wina. , - Masz cztery dziesiątki? - zapytał pijaczek. Abrams włożył dwie ćwierćdolarówki w jego dłoń. - Dzięki, chłopie. - Z poufałością właściwą ludziom z margi- nesu powiedział: — Mam na imię John. A ty? Odyseusz albo Ulisses. 199 - Niezłe imię. Masz papierosa? Abrams poczęstował go i podał mu ogień. - Wiesz, John, ludzki umysł zdolny jest do niewiarygodnych rzeczy. Nawet twój umysł, John. W przeciwnym wypadku nie przetrwałbyś tak długo na tych ulicach. - Dasz mi dolara? - zapytał staruszek, kiwając głową. - Mówią, że Arnold Brin to był bystry facet. Zdaje się, że często tutaj przychodził. Tak jak ty. A jednak nie miał twojej zdolności przetrwania. Wiedział, że zbliża się śmierć, a jednak przezwyciężył swój instynkt przeżycia i zamiast starać się uciec, użył całej przytomności umysłu, żeby zostawić wiado- mość, która mogłaby pomóc przetrwać innym. Pijaczyna wstał, zakołysał się i usiadł powtórnie. Wokół roz- brzmiewały dźwięki z kilku odbiorników radiowych nastrojo- nych na różne stacje. Abrams pochylił się w stronę staruszka. - Odyseja, John. Historia Odyseusza. Ujmując rzecz jednym zdaniem, jest to opowieść o wojowniku, który po wygranej woj- nie i wielu latach wędrówki wraca do domu, gdzie uważa się go za zmarłego. Jak myślisz, John, co Arnold chciał nam przeka- zać? Pijaczek znowu wstał i spróbował zrobić krok. -Nie mam pojęcia. -Nie starasz się, John. - Nie mam pojęcia - powtórzył i skierował się na chodnik. Abrams wstał. Po schodach wchodził znajomy detektyw z wydziału do spraw zabójstw. Towarzyszył mu mężczyzna, któ- ry nie był gliną, ale mógł być z FBI. Abrams pomyślał, że wprawne policyjne oko mogło dostrzec wskazówkę, ale jej zna- czenie nie było takie oczywiste dla kogoś z zewnątrz. Abrams odwrócił się i pozwolił mężczyznom przejść, później zszedł na chodnik i skierował się na południe. Pomyślał, że Arnold pisał dla wtajemniczonych, dla ludzi, z którymi dzielił doświadcze- nia i sposób myślenia. Dla tych, którzy wiedzieli tyle, że mogli skorzystać ze swojej wiedzy, aby wyciągnąć odpowiednie wnio- ski. Zrobił to także Abrams, wydedukował przypuszczalne i lo- giczne wytłumaczenie wskazówki. Było ono logiczne, lecz tak nieprawdopodobne, że Abrams nie mógł sam uwierzyć w roz- wiązanie, które znalazł. 200 29 Stary, dwusilnikowy beechcraft wyrównał lot na wysokości piętnastu tysięcy stóp. Pilot Sonny Bellman sprawdził szybko- ściomierz: sto sześćdziesiąt węzłów. - Pine Barrens prosto przed nami - powiedział do mikrofo- nu. - Około dziesięciu minut do miejsca skoku. Patrick 0'Brien wyjrzał przez okno. Byli około trzydziestu mil na zachód od Toms River w New Jersey. Za dziesięć mi- nut będą przelatywać nad najbardziej odludnym obszarem na równinach. Noc była czysta. Jasny półksiężyc oświetlał gwiaź- dziste niebo i rzucał niebieskawą poświatę na rozciągający się poniżej teren. Nie była to noc na skoki taktyczne, ale nie była zła dla sportowca. Skrzyżował nogi i oparł się o ścianę kadłuba. Te niedzielne wieczorne skoki były dla niego przeżyciem religijnym, hołdem dla poległych i rytuałem oczyszczającym. Za chwilę wyląduje na dziewiczym obszarze Pine Barrens, roz- pali małe ognisko i spędzi całą noc na rozmyślaniach, rozmo- wie z samym sobą, wspomnieniach i próbach zapomnienia. Przed świtem przekaże swoją pozycję staremu przyjacielowi, emerytowanemu farmerowi, i ten wyjedzie po niego samo- chodem campingowym na wskazane miejsce. Weźmie prysznic w drodze i przebierze się w garnitur. Będzie już po goleniu i śniadaniu zjedzonym w lesie. Jak zwykle wypije filiżankę kawy ze swoim przyjacielem. Zanim dotrą do Holland Tunnel, 0'Brien będzie już gotowy do walki. Wszystko to będzie iro- nicznym odwróceniem wojennego porządku zdarzeń. Całe cia- ło 0'Briena, jego umysł i serce podpowiadały mu, że gdy upły- nie lato, nie będzie więcej skoków. Dlatego smakował te umy- kające niedzielne wieczory jak starzec, który delektuje się wszystkim, co ma się wkrótce skończyć. Obudził się z zamyślenia, słysząc i czując spadek mocy silni- ka. Wyczuwał, że osiągają odpowiednią przy skoku prędkość stu dwudziestu węzłów. Przesunął wzrokiem po ciemnej, pu- liStęj kabinie, oświetlonej tylko czerwonym światłem lampki "oznaczającej, że powinien przygotować się do skoku. Wyobrażał itóbie, że w tajemniczym czerwonym blasku widzi szereg męż- cayzn i kobiet ubranych na czarno, siedzących wzdłuż ścian ySabiny. Ich woskowobiałe twarze zwróciły się powoli w jego ;iteerunku i ujrzał błyszczące czerwono oczy. 0'Brien zacisnął 201 powieki i potrząsnął głową. Po pewnym czasie spojrzał na prze- pierzenie oddzielające kabinę pilota od miejsca, w którym się znajdował, i spojrzał na zegarek. Za chwilę Bellman zapali zielo- ne światełko. Wstał, poprawił pasy spadochronu i podszedł do drzwi. Beech- craft został dostosowany do potrzeb nurkowania powietrznego i dlatego zamontowano przesuwane drzwi zamiast zwyczajnych na zawiasach. Usunięto także osiem miejsc siedzących, dzięki czemu mogło tam stać dwanaście osób. Beechcraft miał też auto- matycznego pilota, dzięki czemu pilot mógł puścić ster i zamknąć drzwi po skokach. Eliminowało to obecność drugiego członka za- łogi czy też trenera. 0'Brien stanął przy drzwiach i wyjrzał przez małe, owalne okienko. Samolot wszedł w zakręt, przechylił się w lewo i jak chmura przemknął na tle księżyca, rzucając ciemny cień na opustoszały krajobraz. Tu i ówdzie rozbłysło światło i 0'Brie- nowi przypomniały się sygnały przekazywane z ziemi przez partyzantów. Nigdy nie było naprawdę wiadomo, kto kontrolu- je te sygnały. Pomyślał, że na pewno jednym z najbardziej prze- rażających doświadczeń człowieka w dzisiejszych czasach było startowanie z zaciemnionego pasa startowego w samolocie zro- bionym z dykty, którego sprawność była zawsze wielką niewia- domą. Później przelot między dwoma szeregami nieprzyjaciel- skich myśliwców, czasami w ogniu artylerii przeciwlotniczej nad okupowanym terytorium; i w końcu, jeśli udało się prze- żyć to wszystko, skok ze względnie bezpiecznego wnętrza sa- molotu w ponurą, niegościnną okolicę i o wiele za wolne opa- danie bez gwarancji przyjaznego przyjęcia. Przeżywszy te wszystkie okropności, trzeba było jeszcze wykonać zadanie i wydostać się z tego piekła. Do tego wszystkiego dla tajnych agentów wpadka nie oznaczała obozu dla jeńców wojennych, lecz obóz koncentracyjny, tortury, przesłuchania i prawie za- wsze świeżo wykopany dół, obok którego trzeba było klęczeć w oczekiwaniu na strzał w tył głowy. Na szczęście zawsze moż- na było liczyć na kapsułkę z trucizną. Jemu udało się przeżyć, innym nie. Nie było na to recepty. Mając to wszystko za sobą, czuł, że ma do spłacenia dług wobec tych, którzy stracili życie w walce, w sali tortur, w dole czy też zdecydowali się na zaży- cie cyjanku po to, żeby zadanie zostało wykonane do końca. Za- raz po wojnie trzeba było wyrównać rachunki z niektórymi ofi- cerami z gestapo i SS. Minął jeszcze rok, zanim on i jego towa- 202 rzysze musieli się zmierzyć z superwrogiem: służbami bezpie- czeństwa. Jeszcze raz spojrzał na zegarek: dziesiąta siedemnaście. Zdzi- wił się, że Bellman nie zapalił jeszcze zielonego światła. Spraw- dził powtórnie swój ekwipunek: nóż, plecak i menażki. Zapytał sam siebie, ile skoków można wykonać, zanim los się odwróci. Mówili, że wszystkie oprócz tego ostatniego. Sonny Bellman zwrócił się do mężczyzny siedzącego po jego prawej stronie. -Zbliża się czas skoku. Mężczyzna skinął głową, wstał i przecisnął się za siedze- niem, żeby wziąć plecak ze spadochronem. - Ciekaw jestem, czy będzie na mnie zły - powiedział Bellman. - Pan 0'Brien lubi niespodzianki - odpowiedział mężczyzna. -Jednak lubi skakać samotnie. Ale chyba wszystko jest w porządku. -Nikt ci tego nie weźmie za złe. Obiecuję. Peter Thorpe uniósł ciężki młotek i uderzył nim znienacka w podstawę czaszki pilota. Bellman wydał krótki okrzyk i opadł twarzą na pulpit kontrolny. Thorpe pociągnął go do tyłu i włą- czył automatycznego pilota. Samolot leciał dalej prosto, trzy- mając kurs, prędkość i wysokość. Thorpe spojrzał na zegarek i ziewnął. - Chryste, co za weekend. Zapiął pasy spadochronu, otworzył drzwi i wszedł do kabiny ^pasażerskiej. Światło z otwartych drzwi kokpitu poraziło oczy i 0'Briena. Mrugając, spojrzał w ich stronę. Drzwi zamknęły się ^ponownie, pogrążając kabinę w ciemnościach rozświetlonych ;tylko pojedynczym, czerwonym światełkiem. Thorpe ruszył bez Słowa w stronę 0'Briena. -Bellman? Co się dzieje? ; Thorpe znowu ziewnął. - Jezu, Pat, dlaczego zachciało ci się skakać nad Pine Barrens W niedzielną noc? - Zatrzymał się kilka stóp od 0'Briena. - Więk- szość ludzi w twoim wieku gra teraz w warcaby. h -Co ty tu robisz? - 0'Brien położył rękę na rękojeści noża. :': — Każdy ma swój shtick, to znaczy styl, mój nie zawsze jest do przyjęcia, więc pomyślałem, żeby się posłużyć twoim. - Zachi- chotał cicho. — Przeszkadza ci to? 203 — Przeszkadza mi, że nie zapytałeś o pozwolenie. — Przepraszam, Pat. — Thorpe spojrzał przez boczne okienko. — Niebieski księżyc. Za kilka tygodni będzie pełnia. Gwiazda spa- da. Pomyśl życzenie. 0'Brien rzucił spojrzenie w kierunku drzwi. Thorpe odwró- cił się szybko w jego stronę. —Słuchaj, Pat. Niepokoi mnie ta sprawa z Talbotem. 0'Brien nie odpowiedział. Warkot silnika wydawał się wy- pełniać całą kabinę. Światło księżyca przenikało przez okna, a postać Thorpe'a rzucała wydłużone cienie na ścianę. —Tak naprawdę, Patrick, to ty mnie niepokoisz. .—Powinieneś być zaniepokojony. Depczemy ci po piętach. —Naprawdę? Wątpię. —Jakimi motywami się kierujesz? — spytał 0'Brien opano- wanym głosem. Thorpe wzruszył ramionami. — Nie jestem pewien. Nie politycznymi. Kto przy zdrowych zmysłach stanąłby po strome tych głupców? Spotkałeś kiedyś taką beznadziejną, nudną bandę źle wychowanych gburów? By- łem w Moskwie dwa razy. Jezu, co za dziura. — No więc dlaczego? — 0'Brien odpiął rzemień pochwy noża. —Nawet o tym nie myśl, Pat - powiedział Thorpe, zauwa- żywszy ten ruch. —Po prostu wytłumacz mi, dlaczego. — No tak, to skomplikowana sprawa. — Thorpe podrapał się w głowę. — Ma wiele wspólnego z niebezpieczeństwem. Niektó- rzy skaczą na spadochronach, inni ścigają się samochodami. Ja popełniam zdradę. Gdy jesteś winny zdrady stanu, każdy dzień staje się przygodą. Kiedy wiesz, że każdy dzień może być ostatnim. Pamiętasz? —Jesteś chory, Peter - powiedział 0'Brien. — Być może. I co z tego? Szaleństwo, podobnie jak narkoma- nia, musi być podsycane. To prawda, że Firma dostarcza pew- nej pożywki. To istna uczta dla niektórych podniebień. Ale nie dla mojego. Ja potrzebuję innej strawy. Potrzeba mi krwi całe- go narodu. —Peter, posłuchaj, jeśli chcesz odwrócić bieg historii, a po- dejrzewam, że o to ci chodzi, pomóż nam lepiej pokrzyżować ich plany. Masz szansę stać się potrójnym agentem. To byłoby ukoronowanie... — Och, bądź cicho. Zbyt gładko gadasz. Przeklęty prawnik. 204 Słuchaj, jak często ma się szansę unicestwienia narodu? Pomyśl o tym, Patrick. Wysoko rozwinięta cywilizacja stanie się ofiarą swojej własnej technologii. A ja będę obserwował to wszyst- ko z góry. Upadek jednej epoki i początek następnej. Jak wielu ludzi w ciągu wieków miało sposobność spowodowania tak na- głego i katastrofalnego zwrotu w historii tej planety? 0'Brien wsłuchiwał się w warkot silników i w końcu ode- zwał się, tak jakby akceptował to, co powiedział Thorpe, a chciał tylko wyrazić ostatnią, niepokojącą go myśl: - W porządku, Peter. Ale co to będzie za świat? Czy będziesz umiał żyć w takim świecie? - Łatwo się adaptuję. - Zaśmiał się Thorpe i machnął ręką w geście lekceważenia. -A co będziesz robił dalej? Nic dla ciebie nie zostanie. Nie będzie kogo zdradzać... -Dość tego! 0'Brien chciał zapytać o szczegóły, ale był przecież doświad- czonym oficerem wywiadu i choć wiedział, że spogląda w twarz śmierci, nie pozwolił sobie na dziecinną ciekawość. I tak nie byłby w stanie zrelacjonować ani wykorzystać tych informacji, a wypytując Thorpe'a, zdradziłby, co naprawdę wie. Wydawało się, że Thorpe czyta w myślach 0'Briena. -Jak daleko zaszliście, Patrick? - Mówiłem ci już. Daleko. Nie wykręcisz się. - Gówno prawda. - Thorpe potarł podbródek i dodał: - Ka- therine powiedziała mi kiedyś, a zresztą słyszałem o tym już wcześniej, że jesteś jednym z najlepszych wywiadowców. Nie- ważne, po której stronie. Jesteś odważny, pomysłowy, sprytny, masz wyobraźnię i jeszcze inne cechy... Wiem, że jesteś dobry, ale jak dobry? Jeśli naprawdę mnie podejrzewałeś, to dlacze- go nie dobrałeś się do mnie, zanim ja dobrałem się do ciebie? Powinniście byli mnie złapać, torturować i poddać przesłucha- niom przynajmniej rok temu. Tracisz tempo, staruszku? Dla- czego pozwoliłeś wmieszać się w to Katherine? A może wcale mnie nie podejrzewałeś? Zdaje się, że tak. Tak naprawdę to nic nie wiesz. - Wiem o tobie od lat, Peter. - Nie wierzę. Beechcraft wpadł w dziurę powietrzną i zakołysał się. Thor- pe stracił równowagę i ukląkł na jedno kolano. 0'Brien, któ- ry liczył na coś podobnego, natychmiast rzucił się w kierun- 205 ku drzwi. Thorpe wyciągnął broń, wycelował i wypalił. Ogłusza- jący huk wypełnił kabinę. 0'Brien pochylił się naprzód, zderzył się z drzwiami i poleciał do tyłu, przewracając się na pokład. Thorpe wystrzelił jeszcze raz. W kabinie rozległ się krótki trzask. 0'Brien leżał rozciągnięty na plecach u stóp Thorpe'a. Rękę przyciskał do piersi. Peter ukląkł obok niego i skierował świa- tło latarki na ranę w piersi. - Odpręż się, Pat. Pierwszy nabój to był środek oszałamia- jący. Prawdopodobnie roztrzaskał ci żebro. Następny zawierał kapsułkę z pentotalem sodu - powiedział cicho. Thorpe dotknął miejsca, gdzie żelatynowa kapsuła uderzy- ła w gruby, nylonowy pas spadochronu. Przesunął ręką pod koszulą 0'Briena i poczuł wilgoć w miejscu, gdzie skóra zosta- ła rozdarta. - Myślę, że masz dosyć. - Podniósł się z kolan. - Mamy ze sobą do pogadania, mój przyjacielu, i muszą nam wystarczyć dwie godziny, bo na tyle mamy paliwa. Mam jeszcze sześć narkotyków, których użyję, jeśli taka będzie konieczność. 0'Brien poczuł, że narkotyk mąci mu umysł. Potrząsnął gwałtownie głową, chwycił nóż i ciął nim ku górze, kalecząc lewe nozdrze Thorpe'a. Ten upadł, zakrywając nos dłonią. Mię- dzy palcami płynęła krew. - Ty podstępny draniu... 0'Brien zaczął się podnosić, ale zatoczył się do tyłu. Usiadł, opierając się o ścianę kadłuba z nożem ustawionym na sztorc przed sobą. Thorpe wycelował broń. - Chcesz się przekonać, co jest w trzecim naboju? To nie jest ołów, choć będziesz błagał, żeby tak było. Ramię 0'Briena opadło, a nóż spoczął na piersi. Peter przy- cisnął chusteczkę do nosa i siedział tak przez chwilę. -Lepiej się czujesz, Pat? No dobra, moja wina, że cię nie doceniłem. Nie mam żalu. Zaczynajmy. Twoje nazwisko? -Patrick 0'Brien. - Zawód? - Prawnik. -Niezupełnie, ale blisko. Thorpe zadał jeszcze kilka pytań na rozgrzewkę i w końcu zapytał: -Znasz człowieka imieniem Talbot? -Tak. 206 - Jakich jeszcze nazwisk używa? - Nie wiem — odpowiedział 0'Brien. - Podejrzewałeś mnie? - zapytał Thorpe z irytacją. -Tak. - Naprawdę? - Zastanawiał się przez chwilę i w końcu wy- ciągnął z kieszeni strzykawkę. - Zdaje się, że dostałeś jednak za małą dawkę. Spróbujmy czegoś nowego. Podszedł ostrożnie do 0'Briena, sięgnął wolną ręką i odrzu- cił nóż. Drugą ręką wbił mu strzykawkę w ramię i wstrzyknął 0'Brienowi pięć centymetrów sześciennych suritalu. -Okay, poczekamy minutę. Znalazł papierosy i włożył jednego do ust. Z pistoletem cią- głe wymierzonym w 0'Briena wyciągnął zapalniczkę. Zapala- jąc, zmrużył powieki, co wystarczyło 0'Brienowi na wykona- nie nagłego ruchu. Uniósł się, wyciągnął rękę i pociągnął za uchwyt u drzwi, które zaczęły się rozsuwać. Do środka wpadł silny strumień zimnego powietrza wraz z hukiem silników. Thorpe rzucił się na 0'Briena, który toczył się w stronę otwo- ru. Wczepił się w nogę mężczyzny, przekoziołkował razem z nim i zaczął go wciągać do środka. 0'Brien zajęczał z bólu, ale spróbował wygiąć się w łuk i przenieść górną stronę ciała i ramiona w silny strumień zaśmigłowy. Thorpe zaparł się no- gami po obu stronach otwartych drzwi i ciągnął z całych sił, przeklinając głośno. - Ty stary draniu. Ty lisi synu... - Thorpe czuł, że przegry- ; wa. W końcu wrzasnął, przekrzykując huk silników: - W po- rządku, ty sukinsynu! Giń! Trzymając ciągle kostkę 0'Briena, odepchnął się stopami od progu i poczuł wciągający go strumień powietrza. Instynk- townie spojrzał w górę i zauważył, że światła nawigacyjne sa- molotu znikają w rozświetlonej światłem księżyca ciemności. Spadali obaj z prędkością stu dziesięciu mil na godzinę, stu sześćdziesięciu jeden stóp na sekundę. Mieli najwyżej osiem- dziesięsiąt sekund na otwarcie spadochronów. Thorpe trzymał kurczowo nogę 0'Briena. W pewnej chwili zobaczył, jak tamten sięga prawą ręką do dźwigni spadochro- nu. Owinął obydwa ramiona wokół nogi 0'Briena i skręcił całe ciało szybkim obrotowym ruchem, powodując tym samym, że ich ciała zawirowały. Patrick nie zdążył sięgnąć ręką do dźwi- gni spadochronu. Thorpe sięgnął w górę, chwycił pasy biegną- ce w poprzek brzucha 0'Briena i podciągnął się, aż znalazł się 207 z nim pierś w pierś. Otoczył jego ramiona i przycisnął go w niedźwiedzim uścisku. Spojrzał mu prosto w twarz. —Wiesz, kim jest Talbot?! — krzyknął. Patrick patrzył nieprzytomnie spod przymkniętych oczu. Wymamrotał coś, co zabrzmiało jak „tak". - Nazwisko Talbota! - krzyknął ponownie Thorpe. Zauważył, że rysy Patricka 0'Briena wykrzywił grymas bólu, a jego zęby przygryzły dolną wargę tak głęboko, że stru- mień krwi popłynął mu po brodzie. Atak serca. Spojrzał w dół. Ocenił, że spadli już ponad dziesięć tysięcy stóp. Pozostała jeszcze jakaś mila. Thorpe spojrzał jeszcze raz na kredowobiałą twarz i upewnił się, że Patrick 0'Brien nie pociągnie nigdy za dźwignię. —Geronimo i całe to gówno! Szczęśliwego lądowania! — krzyknął mu do ucha. Rozluźnił uchwyt i zaczęli spadać osobno. Thorpe wyciągnął ręce i popchnął go mocno. Popatrzył na ziemię, która zbliżała się coraz szybciej. -O cholera. Szarpnął za dźwignię i spojrzał w górę. Pomyślał, że za chwilę może być za późno. Wszystko zależało od tego, jak szybko otwo- rzy się czasza spadochronu. Jeśli nie otworzy się wcale, było już za późno na spadochron awaryjny. Czarna, nylonowa czasza wy- strzeliła w górę jak pióropusz dymu i zafalowała, wypełniając się powietrzem. Thorpe zmusił się, żeby spojrzeć w dół. Około trzy- stu stóp. Poczuł szarpnięcie w górę i usłyszał trzask wypełnionej do końca czaszy. Chciał zobaczyć, gdzie upadł 0'Brien, ale stracił go z oczu w ciemnej plątaninie rozciągającego się poniżej lasu. Wydawało mu się, że słyszy trzask łamanych gałęzi, po którym nastąpił głuchy łoskot. Thorpe unosił się około siedemdziesięciu stóp nad ziemią. Zauważył niewielką, piaszczystą polanę pośród sosen i pociąg- nął mocno regulator wysokości, schodząc w dół w kierunku pobliskiego skrawka otwartego terenu. Uderzył w ziemię pod- kurczonymi nogami. Przekoziołkował na ramiona, wstał i zwol- nił zatrzask spadochronu. Czasza odpłynęła kawałek w łagod- nym powiewie wiatru. Strzepnął piasek z rąk i twarzy. - Nieźle. - Poczuł to niewiarygodne uczucie, które przycho- dziło po bezpiecznym lądowaniu. - Cholernie dobrze. Składając spadochron, wrócił na chwilę myślą do 0'Briena. Ten facet był godnym przeciwnikiem. Oczekiwał większego 208 kłopotu ze strony pilota i mniejszego ze strony 0'Briena, biorąc pod uwagę jego wiek. Ale stare lisy były twarde. Tylko dlatego dożywały takiego wieku. Zastanowił się, co powiedzą władze na katastrofę samolotu u stóp Pennsylvania Alleghenies. Nie było przecież żadnego ostrzeżenia, samolot zboczył z kursu, a zmasa- krowane ciało pasażera zostanie znalezione w New Jersey. Jego śmiech zakłócił spokój wiosennej nocy. Thorpe wepchnął spadochron do plecaka i rozłożył antenę radia. Usiadł na kopcu piasku, przyłożył chusteczkę do zakrwa- wionego nosa, otworzył torebkę z czekoladowymi batonikami i czekał na helikopter. Tej nocy miał na sumieniu dwie ofiary i jak rzeźnik musiał działać szybko, zanim stado owiec wpadnie w pa- nikę. Pomyślał, że przynajmniej pomaga eliminować podejrza- nych. 30 Mały helikopter wiozący Petera Thorpe'a wylądował na lot- nisku Heliport przy Trzydziestej Zachodniej Ulicy niedaleko rzeki Hudson. Thorpe skończył przebierać się w sportową ma- nynarkę, krawat i spodnie. Pilot linii Lotus Air będącej własnością CIA nie znał ani nazwiska pasażera, ani jego zadania. Nie tylko nie zamienił 2 nim słowa, ale nawet na niego nie spojrzał. Gdyby za tydzień lub za rok podano wiadomość p znalezieniu zwłok z zamknię- tym spadochronem w Pine Barrens, to nawet powiązawszy ze sobą daty, pilot nie pisnąłby ani słowa. Helikopter uniósł się Bad rzeką i zniknął w ciemności. Thorpe odprowadził go wzro- kiem, wyciągnął plecak ze złożonym spadochronem i ubranie, obciążył je balastem i wrzucił do rzeki. Szedł przez ciemne, opustoszałe uliczki przy nabrzeżu, aż dotarł do budki telefo- Ncznej. Wszedł do środka, wykręcił numer Princeton Ciub i poprosił o połączenie z Western. i —Jak się masz, Nick? — Nieźle. —Słuchaj, co teraz robisz? —Chciałem właśnie wyjść. Muszę jutro złapać wczesny po- ciąg do Waszyngtonu. 209 - Daj się zaprosić na drinka. - Nie mam ochoty na drinka. - Nie będziemy długo siedzieć. Mam dziś nastrój na negrro- ni, a nienawidzę pić do lustra. Zapadła krótka cisza, aż w końcu dał się słyszeć głos Westa: - W porządku, gdzie i kiedy? -Spotkamy się w moim klubie. Będę t^ni za dziesięć xni- nut. - Thorpe odwiesił słuchawkę. Peter Thorpe wszedł do Yale Ciub i usiać^ na małej Łanstpie niedaleko Westa wpatrującego się w butelkę martini stojącą na stole. Thorpe zamówił negroni i rzucił trickowi długie spoj- rzenie. - Obawiałem się, że nie będziesz pamiętaj hasła - powiedział. West spojrzał na Thorpe'a i zatrzymał w^rok na małym, pla- strze pokrywającym jego lewe nozdrze, ale nic nie po\wiedział. - Słuchaj, Nick. Ta cała sprawa z Talbot^m poruszyła gniaz- do szerszeni. Przez jakiś czas powinieneś siedzieć ciclio. - Kto tak się tym przejął? -Nasi ludzie. Langley było przez cały weekend -w pełnej gotowości. Wiesz, jak to jest. Podejmują decyzje nią prawo i lewo, szykując się do skoku. Co do dębie t^gż zapadła- decyzja. -Co...? - Nie mają zamiaru cię zabić, ale wyślą gię w góry. Będziesz tam musiał zostać przez jakiś czas. W oczach Westa pojawił się niepokój. - Może powinienem po prostu złożyć raport i... -Nie. Nie rób tego. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby sannie sprawdzono. - Gdybyś wiedział, co robią z ludźmi w^ górach, zmieniłbyś zdanie. - Co...? - West przyglądał si? Thorpe'ovwi z mieszEuuną cie- kawości i przerażenia. -Dokończ drinka - powiedział Thorpog. Kelner przyniósł negroni i Thorpe posmakował odrobinę. - ' Niezły. Nigdy go me piłem. Słuchaj, Nick. Czy mógłbyś choćby » dla pozoru, rozchmu- rzyć się trochę? West sączył martini. -Masz broń? -Nie. 210 — Kamizelkę? —Nie. Nie noszę nic takiego. — A nadajnik? — Mikronadajnik. Jego sygnały można odbierać w powietrzu i na ziemi. — West wskazał klamrę u paska. —Działa teraz? —Nie. Dlaczego miałby działać? —Jak go uruchamiasz? — Wystarczy go chwycić z dołu i z góry i ścisnąć. Ma spręży- nowy naciąg jak w zegarku. — Odbiera też sygnały? — Nie. Thorpe spoglądał na Westa przez chwilę, zanim zadał na- stępne pytanie. —Kapsułki z trucizną? — Zawsze. —Gdzie i w jakiej formie? West zawahał się i wskazał na krążek odznaki. Thorpe spoj- 1'zal na znaczek z West Princeton. :.; —Miejsce na pigułkę? . —Nie, kamień, cyjanek rozpuszczony w krysztale cukru za- .lwurwionym na kolor onyksu i pokrytym poliuretanem dla po- fcsku i żeby zabezpieczyć go przed rozpuszczeniem. Rozgry- zasz go i... II; —I jak to mówią, śmierć jest natychmiastowa. — Thorpe l||Sattiechnął się. - Czego oni nie wymyślą. Czy to jedyna trucizna? it '.• West zaprzeczył ruchem głowy |; -Mam jeszcze zwykłą kapsułkę. Zapomniałem jej zabrać. ||e»t w moim pokoju. |»'; — Zapomniałbyś tyłka, gdybyś go i tak ze sobą nie nosił - liażartował Thorpe. —Powiedz mi coś więcej o górach. — Trafisz tam jako Nicholas West, ale wyjdziesz jako ktoś inny. —To program nowej tożsamości? ||^ ••«- Niezupełnie. Zaszli już trochę dalej niż operacja plastycz- Itoi nowe prawo jazdy, przyjacielu. Wstrząsy elektryczne, nar- dtntyki i hipnoza. Gdy skończą z twoim mózgiem, jesteś już »ś innym. - West otworzył szeroko oczy. Thorpe ciągnął ej: — To jest neutralizacja w nowym stylu. Jeśli nie popełni- zbrodni, nie grozi ci śmierć. Niewielka zmiana w pamięci ^e będziesz już chodzącą encyklopedią. 211 - Och, dobry Boże, nie mogą tego zrobić. — Zgadza się. To jest bezprawie i oczywiście nigdy nie odwa- żą się pogwałcić twoich obywatelskich praw. Ale przypuśćmy, że tak się stanie. Dlatego musisz zniknąć na jakiś czas. Nie daj im się dobrać do twojego mózgu. -Kiedy... kiedy będę musiał? —Kiedy? Dziś •wieczorem! Nie można zwlekać. —A moje rzeczy? -Rzeczy? Jakie rzeczy? -No wiesz, ubrania, książki... Thorpe roześmiał się. — Jeśli pozwolisz im na to, żeby zabrali cię w góry, nie tylko zapomnisz, co posiadasz, ale nawet jak się nazywasz. Nie za- przątaj sobie głowy idiotycznymi szczegółami. Z drugiej stro- ny, musisz postarać się o jakąś polisę ubezpieczeniową. Gdy- byś miał w zanadrzu zabezpieczenie, coś co mogłoby wyjść na jaw w pewnych okolicznościach, byłbyś panem swojego losu. - Nie mam tutaj nic takiego. - Może mógłbyś się wybrać do swojego biura wcześnie rano i zachowując się normalnie, zabrać jakieś dokumenty, może wydruki komputerowe, i uciec — powiedział Peter po namyśle. West zamilkł na chwilę, w końcu odezwał się: -Może gdybym mógł podłączyć się stąd do mojego kompu- tera przez twój komputer w Lombardy... Thorpe skinął z wolna głową, ale nic nie powiedział. West rzucił mu spojrzenie. - Zdaje się, że to jest sposób. - Chyba tak. -Ale jak mamy... jak mam to zrobić? Wejście zostawi ślad prowadzący wprost do ciebie. - Naprawdę? -Tak. System jest dobrze zabezpieczony. Zarejestruje twoje wejście, poda informację, że było włamanie, i określi położenie twojego komputera. Langley zauważy to natychmiast. -Jeśli już będę w systemie, mogę robić, co tylko zechcę. Kiedy już się tam dostanę, mogę wymazać wszelkie ślady mo- jej obecności na wyjściu - powiedział Peter od niechcenia. West spoglądał na niego przez dłuższą chwilę. -Komputer nie pozwoli na to. Przekaże im informację. -Potrafię zaprzyjaźnić się z komputerem, skoro tylko się z nim przywitam — zażartował Thorpe. — Widzisz, to tak jak 212 różnica pomiędzy gwałtem, i uwiedzeniem. Jedno i drugie wyma- ga penetracji, ale pierwsze jest brutalne i niezgrabne, a drugie delikatne. Gdy już wejdę do twojego komputera, gliny o niczym się nie dowiedzą. Okay? Pozwól, że sam będę się mar- twił o technikę. Słuchaj, Nick, zastanawiam się, czy będą na tyle przezorni, żeby odrzucić twój kod wejściowy. Taki odpo- wiednik konfiskaty klucza do wspólnej umywalni. West zmusił się do uśmiechu. -Ale jeśli będziemy działać szybko - mówił dalej Thorpe - to myślę, że możemy całkiem realnie przyjąć, iż nikt me zdąży za- blokować komputera. Jutro będzie to jedna z pierwszych rzeczy, które zrobią. Pierwszy krok to uczynić cię persona non grata. Nick przytaknął i podniósł do ust drinka. Trzęsły mu się ręce. -Powiedz mi tylko — powiedział cicho — dlaczego bierzesz na siebie takie ryzyko? - Nie jestem miłym facetem, Nick. Ale niektórzy z naszych pracodawców też nie są przyjemniaczkami. - Wziął głęboki oddech. - Gdybym pozwolił na to, żeby wymazali ci mózg i po- słali cię do mycia okien na farmie, nie mógłbym sobie tego darować. To znaczy, nie mógłbym spojrzeć w oczy Katherine ani Ann... Na myśl o Ann West spuścił wzrok. Zamówił jeszcze jedno martini. Thorpe ciągnął dalej: -Mówiąc zupełnie szczerze, chcę mieć dostęp do pamięci twojego komputera. Jak się okazuje, dziś wieczorem moje po- trzeby są zbieżne z twoimi. - Dlaczego ci na tym zależy? - Mówiłem ci już kilka razy, Nick, że potrzebuję informacji 6 starych chłopakach z BSS dla potrzeb lokalnych służb kon- taktowych. West skinął głową. Zawsze uważał, że niepotrzebnie odma- wiano Thorpe'owi dostępu do tych skomputeryzowanych do- ssier na temat szpiegów amatorów. - Muszę być jednak obecny, gdy będziesz włamywał się do komputera — powiedział. -Nie wyobrażam sobie, że może być inaczej. — Thorpe zga- Mi papierosa. - Wiem, że jesteś lojalny, Nick. Ale znasz do- ;Statecznie dużo przykładów, aby wiedzieć, że nawet lojalność : tóejest wystarczającą bronią przeciw tym pieprzonym parano- ||;]8tom, którzy są w stanie wyrządzić ci krzywdę. Nie możesz być "^lojalny wobec tych, którzy są nielojalni wobec ciebie. Oni nie 213 są tym samym co rząd czy naród. Wiesz o tym przecież, profe- sorku. -Ale... dlaczego? - West przesunął rękami po twarzy. W je- go głosie był ból. — Co ja takiego zrobiłem? - Och, Chryste, Nick, mówiliśmy już o tym setki razy. Nic nie zrobiłeś. Ale nie o to chodzi. Za dużo wiesz. Podobnie jak inni, ale w twoim przypadku bardzo im to przeszkadza. Nie należysz właściwie do Firmy. Zwerbowano cię dzięki kapryso- wi jakiegoś dawnego dyrektora i wszyscy zapomnieli o tobie i twoim departamencie, aż pewnego dnia zdali sobie sprawę z tego, że wiesz za dużo o jednym z szefów. Taka jest prawda. Całe to gadanie o tym, że Moskwa ma na ciebie chrapkę, ma po prostu usprawiedliwić pozbycie się ciebie. - Peter, ciszej, proszę. - West rozejrzał się nerwowo po sali. - Och, uspokój się. Na Boga, to przecież Yale Ciub. Połowę nielegalnych transakcji w tym kraju zawiera się właśnie tu- taj. — Thorpe wstał. — Przemyśl to. Nie chcę wywierać na cie- bie nacisku. W końcu to nie jest dla mnie takie ważne. -Dobrze. W porządku. Powiedz mi tylko, co mam robić. Dokąd mogę pójść dziś wieczorem? Thorpe wyciągnął z kieszeni klucz i rozejrzał się dookoła. - Pokój 1114 — powiedział. — Tam możesz pójść. Jest tam jeden facet. Aktor. Nic nie wie. Jego główną zaletą jest to, że jest do ciebie podobny, niech Bóg ma w opiece jego i jego karie- rę. Zamień z nim ubranie. Wyjdzie stamtąd z fajką w zębach i jeśli będziemy mieli szczęście, odciągnie każdego, kto miałby cię śledzić. Oznacza to prawdopodobnie jakiś tuzin agentów CIA, KGB i goryli 0'Briena. Przy jeszcze większym szczęściu dojdzie nie rozpoznany do twojego pokoju w klubie i aż do rana nikt nie domyśli się, że jest tylko przynętą. To da nam mnó- stwo czasu. -W taki właśnie sposób zaginął Carbury. - West nagle wstał. -1 co z tego? Chcesz być oryginalny? Wystarczy, że to dzia- ła. Sam kiedyś wywinąłem się w ten sposób. Siedź tylko w po- koju, aż ktoś po ciebie przyjdzie. Nie ma tam telefonu, więc nie będzie cię kusić, żeby gdzieś dzwonić. Zostawiłem ci po- wieść szpiegowską do czytania. - West skinął głową i Thorpe włożył klucz do kieszeni jego marynarki. Poklepał go po ramie- niu. — Nie przejmuj się, Nick. Do zobaczenia przed świtem w Lombardy. 214 Thorpe odprowadził wzrokiem Westa idącego do windy. Win- da nadjechała i najwyraźniej nikt nie zwrócił uwagi, gdy do niej wsiadał. Thorpe zszedł po schodach i zatrzymał się na podeście. Zauważył w hallu zaczytaną parę. Mogli dla kogoś pracować. Thorpe uśmiechnął się do siebie. Szpiedzy śledzą szpiegów. Przyszło mu też do głowy, że dziś wieczorem mogli się tu zjawić ludzie z FBI i NYPD, ktoś taki jak Tony Abrams. Niewątpliwie policja zajmowała się jego osobą, a nie Western. Myśl o tym, że mogli go śledzić miejscy detektywi, była nieznośna. Skrzywił się. Abrams. Kto mógł przypuszczać, że do gry wejdzie taka kar- ta? Jeszcze w piątek wieczorem Abrams znaczył niewiele. Ale teraz był już trudnym celem. Na szczęście był bezbronny, i to dzięki Katherine. Thorpe czekał na galerii otaczającej hali, przyglądając się lu- dziom znajdującym się poniżej. Każdy mógł zauważyć, że on był z Western w wieczór poprzedzający zniknięcie Nicka. Ale nic nie można było na to poradzić. Nicholas West był człowiekiem, którego trudno było po- dejść. Peter był jednym z niewielu, który miał na niego wpływ i do pewnego stopnia pozyskał jego zaufanie. Porwanie czło- wieka znajdującego się pod ochroną było trudną sprawą i dla- tego należało sprawić, żeby West sam wziął w tym udział. Mężczyzna wyglądający jak West schodził po schodach, pa- li? ląc fajkę. Bez słowa stanął obok Thorpe'a i szybko zeszli razem gl^do hallu. Thorpe szedł pierwszy, zasłaniając sobą mężczyznę. II^Nikt z siedzących w hallu nawet na nich nie spojrzał, ale po pfc laiku sekundach para zaobserwowana przez Thorpe'a podąży- gpfrła za nimi. Na zewnątrz Peter zauważył przynajmniej jeszcze '"•cff dwójkę, ale wiedział, że w świetle latarni ulicznych nikt nie '"będzie wątpił, że to West. Zmierzali w kierunku Princeton Ciub. Thorpe czuł, że podąża za nimi prawdziwy tłum. Miał nadzieję, że nie będą sobie nawzajem podstawiać nóg. Zaśmiał p; Się. Chryste, co za cyrk. i -Zaprowadzę cię do pokoju w Princeton Ciub. Przebierzesz i; nazwiska? Próbowaliśmy wytropić kilka innych postaci 'listy, ale bez skutku. Wszyscy używają przybranych na- 223 zwisk. Krętacze. A może jeszcze gorzej. Słuchasz? Kim są ci lu- dzie, dla których pracujesz, Abrams? Gdzie mieszkają? — 0'Brien mieszka w Sutton Place, ale nie jestem pewien adresu. Van Dom ma posiadłość w Glen Cove. Grenville'owie mówili coś o Scarsdale. Thorpe mieszka w Lombardy, a Kim- beriy przy Carmine Street, numer 39. Sprawdź w Związku Prawników. —Nie pracują w weekendy. We wtorek rano będę w biurze 0'Briena i chcę, żeby wszyscy tam byli. Razem z tobą, asie. — Słuchaj, pytałeś CIA o Thorpe'a? —Tak. Robią kłopoty. Poczekamy, aż oni będą chcieli, żeby im wyświadczyć przysługę. Dupki. FBI chce współpracować, ale zdaje się, że ta sprawa ich niepokoi. Tak czy inaczej, spraw- dziłem Thorpe'a normalnymi kanałami, na wypadek gdyby za- łożono mu policyjną kartotekę. Abrams usłyszał, jak Spinelli zapala jednego ze swoich śmier- telnie mocnych papierosów, a zaraz potem w słuchawce rozległ się kaszel. —Głębokie pociągnięcie — powiedział Abrams. — Odpieprz się. — Opanował kaszel i ciągnął dalej: — Kartote- ka prokuratora okręgowego hrabstwa Nassau. Około siedmiu lat temu. Thorpe i jego żona Carol wypłynęli łodzią na Long Island Sound. Ona zaginęła na morzu. Straż przybrzeżna zło- żyła raport. — Wnioski? —A jakie mieli wyciągnąć? Wypadek. Wypadki na morzu to niemal morderstwa doskonałe. Zgodnie z tym, co czytałem, CIA pozbyło się w ten sposób przynajmniej trzech ludzi w zatoce Chesapeake. Chryste, mają już na to prawa autorskie i patent. - A jednak to mógł być wypadek. -Absolutnie. Ale tylko Peter i Carol znają prawdę. Peter był przesłuchiwany przez straż przybrzeżną. Ciała Carol nigdy nie znaleziono. Ceremonia pogrzebowa odbyła się na morzu. Mąż miał najwyraźniej rozstrojone nerwy. Nie było aktu oskar- żenia. Abrams milczał przez chwilę. -Domyślam się, że nie możesz zaglądać do tych kartotek zbyt często. - Zgadza się. Wolno mi tylko raz na jakieś siedem lat. Jedna żona, jeden partner w interesach, jeden szwagier. Prawo staty- styki. Przejrzałem więc raporty straży przybrzeżnej dwadzieścia 224 lat wstecz. Nic. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie wszystkie wody terytorialne podlegają straży przybrzeżnej. Sprawdziłem więc kartoteki niektórych rządów stanowych. W Marylandzie znalazłem to, czego szukałem. Ujście Zatoki Chesapeake, 1971 rok. Mężczyzna za burtą. Kapitan Peter przy sterze. Zamierza uratować nieszczęśnika i... och, nie, przepływa nad jego głową. Ale nie wszystko stracone. Mężczyzna jeszcze żyje. Kapitan Pe- ter robi zwrot i przypadkowo wpada na biedaka, który w rezulta- cie jest ogolony, ma obcięte włosy i kawałek mózgu. Tak czy ina- czej, ten wypadek przypomina inne sprawki Firmy. Nie było po- stępowania karnego. — Spinelli przerwał, po chwili dodał: — Ten facet morduje z zimną krwią. —Nie wyciągaj pochopnych wniosków. — Tak. W jaki sposób jest w to zamieszany James Allerton? To z jego powodu wszyscy są tacy nerwowi. To ten James AUer- ton, prawda? — Zgadza się. James Allerton jest przybranym ojcem Thorpe'a. —Nie żartujesz? —Nie żartuję. Allerton jest też przyjacielem zaginionego pułkownika Carbur/ego. Wpadliście na jego ślad? Ęfe,- — Nie, ale wiem, jak zniknął. Miał sobowtóra. —Znaleźliście go? — Pewnie. —Kto go wynajął? IH - Pytałem go, ale nie gada. Ii -Nie żyje? p. -Bingo. Holownik wypływający z dolnego portu do Francji H, Wyłowił go z wody. Wydział do spraw zabójstw orzekł, że to ||t'Samobójstwo, ale wiesz, że ja nie dam się łatwo zwieść. Miałem Trdo czynienia z niejednym sztywniakiem i podejrzanym zgonem. I^Eb długa historia, ale odnalazłem jego odciski w kartotece li- |i?eriy i Rosę niż ze sprzeczności jego zainteresowań. grt^ -Rozmawiałem w piątek z panem Androwem - powiedział ||MKke Tanner. - Wydawał się odrobinę zaniepokojony pańską po- pi^teyjną przeszłością, ale zapewniłem go, że pracował pan w dro- yjiSfJWce. Mam nadzieję, że nie ma dostępu do pańskiej policyjnej »|artoteki. iS"?'' pfi - Tak mi mówiono. Abrams zastanowił się, czy KGB ma informacje o tym, że na- iał kiedyś do Czerwonego Szwadronu. Im dłużej myślał o swo- l alibi, które przecież było bliskie prawdy, tym bardziej zdawał 291 sobie sprawę z problemów, które mogły wyniknąć. Wypełnił długi kwestionariusz, podając w nim swoje dane personalne. Były tam dwa pytania, których się nie spodziewał. „Czy jesteś lub kiedy- kolwiek byłeś członkiem partii komunistycznej?", „Czy masz krewnych lub przyjaciół, którzy są lub byli jej członkami?" Pyta- nia te brzmiały, jak gdyby sformułowała je Państwowa Komisja do Spraw Badania Działalności Antyamerykańskiej z 1948 roku. Rosjanie zadawali je jednak z innych powodów. - Czy Androw wspomniał coś o tym, że moi rodzice należeli kiedyś do partii komunistycznej? - zapytał Tannera. - Tak. Zastanawiał się, czy nie staramy się mu przypochlebić. Później wygłosił przemówienie na temat ludzi, którym dane było ujrzeć światło i narodzić się dla prawdziwej wiary, choć w niej nie wytrwali. Pytał, czy pan mówi po rosyjsku — dodał. — Odesłałem go do kwestionariusza, w którym odpowiedział pan, że nie. - Tan- ner przygryzł wargę i powiedział: - Przypuszczam, że strzelał w ciemno. - Nigdzie nie przyznałem się do znajomości rosyjskiego z wy- jątkiem służby w policji. - Pozwolę sobie dać panu radę - powiedział Styler - i zacytuję fragment starej sztuki pod tytułem Podwójny agent. „Nie ma dla kłamstw lepszej osłony niż szczera prawda. Nagość to najlepsze przebranie". Abrams sączył drinka i pomyślał, że wszedł w to pod swoim własnym nazwiskiem i nie zataił żadnego faktu, który mogli sprawdzić Rosjanie: urodził się, poszedł do szkoły, miał prawo jazdy i tak dalej. Jedyną zmianą w jego zawodowej i prywatnej kartotece było pominięcie okresu pracy u 0'Briena i przesunięcie daty zatrudnienia u Stylera, aby wypełnić lukę pomiędzy rezy- gnacją ze służby w policji i chwilą obecną. Poza tym nie miał się czego obawiać, ponieważ powiedział prawdę. Odkrywał jednak, że ta prawda może go zgubić. A szczególnie ta niedawno dopiero poznana prawda, że jego kumpel Peter Thorpe jest agentem KGB. Zapalił papierosa i zastanowił się nad nowo powstałą sytu- acją. Czy Thorpe złożył Rosjanom raport i wymienił w nim jego nazwisko? Abrams pomyślał, że naiwnością byłoby sądzić, że nie uczynił tego. Wiedział, że powinien zrezygnować z zadania. I wie- dział, że powinien zabić Thorpe'a, choćby tylko po to, żeby chro- nić samego siebie. Ale na to było już za późno. Abrams spojrzał na Tannera. — Rozmawiał pan z Androwem od piątku? 292 - Nie. — Mikę spojrzał na zegarek. Ale mam do niego zadzwo- nić i potwierdzić datę spotkania. — Ujął słuchawkę telefonu i po chwili zaczął rozmowę z Wiktorem Androwem. Potwierdził czas spotkania i powiedział: - Tak, proszę pana. Pan Styler i pan Abrams też się tam zjawią. - Przerwał na chwilę i odpowiedział: - Tak, są tu teraz obaj... Tak, na pewno to zrobię. — Odłożył słu- chawkę i spojrzał na Abramsa. - Kazał panu przekazać, że ocze- kuje z niecierpliwością spotkania z synem sławnych bojowników o wolność. - To mi pochlebia - powiedział Abrams. Odwrócił się do Style- ra i dodał szorstko: — Nie widziałem pana w piątek wieczorem na obiedzie wydanym przez BSS. - Nigdy tam nie chodzę. Nie jestem już w tym biznesie - odpo- wiedział Styler z dziwnym uśmiechem. Z wyjątkiem dzisiejszego dnia, pomyślał Abrams. Styler urzą- dzał jednodniową wyprzedaż z okazji Dnia Pamięci. - Ale zna pan przecież pana 0'Briena? — zapytał. Styler milczał przez chwilę. Jego twarz przybrała nienatural- ny wyraz i cicho powiedział: - Nie wiem, jakie znaczenie mają pańskie osobiste uczucia dla Pata 0'Briena... Przypuszczam, że powodują panem ogólniej- sze motywacje, i gdybym nie był uczciwy, nie powiedziałbym tego, co teraz powiem... Abrams postawił drinka na końcu stołu i pochylił się naprzód. Styler dostrzegł zmianę w wyrazie jego twarzy, skinął głową i kontynuował: - Patrick 0'Brien wyleciał ostatniej nocy z Toms River w New Jersey, aby poćwiczyć skoki spadochronowe. Jego samolot rozbił się w górach Pensylwanii. Na pokładzie znaleziono tylko ciało pilota. Władze przypuszczają, że pan 0'Brien wyskoczył wcze- śniej. Wysłano oddziały ratunkowe. Ale Pine Barrens to ogromny obszar. - Styler ruszył w kierunku drzwi. - Spotkamy się przed budynkiem. Przy brązowym lincolnie. — Wyszedł. - Proszę iść za mną. — Tanner także wstał. Abrams wziął drinka i poszedł za nim do biura składającego się z sześciu stanowisk urzędniczych. - Oto pańskie stanowisko - powiedział Tanner. - Przyjdzie tu wkrótce człowiek nazwiskiem Evans. Zna pana pod nazwiskiem Smith. Zobaczymy się później. - Odwrócił się i wyszedł. Abrams wszedł do otwartej kabiny. Na szklanej ściance dzia- łowej widniało jego nazwisko, a na zwykłym, szarym, stalowym 293 biurku umieszczono jego wizytówkę. Usiadł na obrotowym krze- śle i przeszukał szuflady wypełnione takimi samymi śmieciami jak w biurze firmy 0'Brien, Kimberiy i Rosę. Na podłodze stała teczka z jego inicjałami. Otworzył ją. Wewnątrz znajdował się gruby plik dokumentów opatrzonych napisem: „Radziecka Dele- gacja przy ONZ vs George Van Dom". Abrams kołysał się na krze- śle, popijając szkocką. Z historią jego pracy tutaj zaznajomiono rzekomo tuzin pracowników firmy. Mogło to być kolejne źródło informacji na temat jego obecnej roli. Abrams pomyślał o Patric- ku 0'Brienie. Czy jeszcze żył? Może został porwany? Jeśli tak, to czy można się spodziewać, że go wyda? Abrams miał nadzieję, że jest wolny albo że już nie żyje; rozwiązanie pośrednie byłoby nie- szczęściem. Abrams spojrzał na zegarek. Przypuszczał, że pan Evans miał być jego przewodnikiem w wyznaczonym zadaniu. Przyszło mu do głowy, że Jonathan Harker nie miał asystenta ani innych współpracowników. Ale w końcu hrabia Drakula nie miał w swoim zamku agentów KGB. Abrams myślał o wydarzeniach ostatnich kilku dni, miesięcy, a nawet lat, i zastanawiał się, kiedy popełnił błąd. Pocieszył się na myśl o tym, że nawet taki człowiek jak Huntington Styler dał się wciągnąć w ten interes. Usłyszał kroki i wsunął rękę do kie- szeni z rewolwerem. W wejściu do kabiny stanął wysoki, kości- sty mężczyzna w średnim wieku. Jedną rękę miał w kieszeni, a w drugiej trzymał skórzaną teczkę. Spojrzał na Abramsa, nic nie mówiąc. Tony odniósł wrażenie, że ma do czynienia z nieco smutnym, wędrownym komiwojażerem, który był w drodze ty- dzień za długo. Mężczyzna skinął głową jak gdyby rozmawiał sam z sobą i powiedział: - Wie pan co? - Co takiego? - Elektronika nas pożera. - Zgadza się. Zawsze to wiedziałem. Mężczyzna wszedł do kabiny i stanął na wprost siedzącego za biurkiem Abramsa. - Nazywasz się Smith? - Zgadza się. Z bliska mężczyzna wydawał się podobny do Waltera Matthau, a jego sposób mówienia przypominał sposób mówienia Humph- reya Bogarta. Wyciągnął rękę z kieszeni i sięgnął przez biurko. - Evans. Abrams zostawił w spokoju swoją trzydziestkę ósemkę i uści- 294 snął dłoń Evansa. Przybysz wyciągnął się na krześle naprzeciw Abramsa i powiedział: - Ten kraj zdobywa ponad dziewięćdziesiąt procent tajnych informacji dzięki elektronice. Ale wiesz co? - Co takiego? - Nic nie zastąpi oczu i uszu. - Nosa i gardła. - No tak, nosa też. I szarych komórek. I odwagi. I serca. Masz to wszystko? - Wszystko na swoim miejscu. -To dobrze. — Evans wsunął obie ręce w kieszenie spodni i rozejrzał się leniwie po małym pomieszczeniu. — Co za dziura. Kto tu może pracować? - Facet nazwiskiem Smith. - Mówisz po rosyjsku, zgadza się? - Zgadza się. - Komu chciałoby się uczyć takiego wszawego języka? - Rosyjskim dzieciakom. Evans skinął głową w zamyśleniu i powiedział: - Słuchaj, Smith, mogę poświęcić ci godzinę. Mam zamiar po- kazać ci plany architektoniczne tej ruskiej posiadłości i nauczyć cię szpiegowskiej roboty. - W porządku. Godzina to nie za dużo? - Być może. Masz już chyba o tym jakieś pojęcie? Zgadza się? - Zgadza się. Powiesz mi, czego mam tam szukać? - Nie. I tak byś tego nie zrozumiał. Zresztą ja też nie. To elek- tronika. Ale powiem d, na co masz zwracać uwagę. -Okay. - Radio i telewizja. - Radio i telewizja? - Właśnie to. - Dlaczego? - Skąd mam wiedzieć? Szukaj też uziemionych wyłączników prądu. - Okay. Nietrudno je zauważyć. -Chodzi o te elektryczne wyłączniki, które można znaleźć w nowych łazienkach i kuchniach, Smith. Reagują one na fale prądu i zabezpieczają przed zwarciem albo porażeniem. - Okay. - Sprawdź, czy w innych pokojach umieścili je w zwykłych miejscach. 295 - Okay. - Sprawdź, czy drzwi i okna są uszczelnione metalem. - Może potrzebujesz inspektora budowlanego zamiast szpiega. - Uszczelnienie powinno być pokryte niekorodującym meta- lem doskonale przewodzącym prąd, czyli cyną, srebrem, złotem lub platyną. Zdrap niewielką ilość nożem. Masz chyba jakiś mały, niewinnie wyglądający nóż, którego ci nie zabiorą? -Nie. Evans rzucił na biurko mały scyzoryk, przeszukał kieszenie i wyciągnął długiego papierosa. Zapalił go papierową zapałką. - Musisz też dostać się w pobliże anten. Większość z nich znaj- duje się na dachu, ale jedna, duża, stoi na północnym trawniku. U jej podstawy zobaczysz czujnik elektryczny połączony z filtrem. Chyba że zakopali to wszystko. - Zawsze mogę to wykopać. Dasz mi kieszonkową łopatę? - Kilka miesięcy temu pewien ogrodnik dostał się w pobliże tej anteny i prawie kosztowało go to życie — powiedział Evans po chwili milczenia. — Cokolwiek znajduje się u podstawy anteny, jest umieszczone prawdopodobnie nad ziemią, ale jest pewnie ukryte w krzakach. - Jak to może wyglądać? Evans wyciągnął kawałek papieru z wewnętrznej kieszeni marynarki i rzucił go przez biurko. Abrams rozłożył kartkę i przyjrzał się niedbale sporządzonemu szkicowi. -Wygląda jak rysunki, które robiłem w szkole podstawo- wej. - To zabawne, co mówisz. Szkic został sporządzony przez sie- demnastolatka znajdującego się w stanie hipnozy. Był pod wpły- wem narkotyków stymulujących działanie pamięci, jeśli chcesz znać całą prawdę. — Abrams nie odpowiedział. — To pewien miej- scowy chłopak - dodał Evans - któremu sprawia frajdę kręcenie się po posiadłości Rosjan. Ukrył się kiedyś w krzakach w pobliżu tej anteny. To wszystko, co musisz wiedzieć. Chcemy potwierdze- nia tego, co widział chłopak. - Dlaczego? - Nie wiem. Ale wiesz co? - Co takiego? - To nie twój interes. - To prawda. Tak właśnie myślałem. - Nie jest to też mój interes, Smith. Więc siadaj, słuchaj i o nic nie pytaj. 296 Abrams zapalił papierosa i usiadł. Evans mówił dalej. Słu- chając go, Tony zdał sobie sprawę, że wykonanie zadania niesie ze sobą duże ryzyko. Panowie Styler i Edwards sprytnie wykręci- li się z udziału w tym spotkaniu. Ale w końcu nawet to, że go tutaj sprowadzili, było już dla nich ryzykowne. Spojrzał na przy- glądającego mu się Evansa. - Ten dom był poddany ściślejszej inwigilacji elektronicznej niż którekolwiek inne miejsce w tym kraju, łącznie z rezydencja- mi radzieckimi na Manhattanie i w Bronxie i z ich dyplomatycz- nymi i handlowymi budynkami w San Francisco i w Waszyngto- nie. Ale wiesz co? - Co takiego? - Nigdy jeszcze nie przemyciliśmy do środka profesjonalisty. - No tak, Evans. Ale ja nie jestem profesjonalistą i nie jestem jeszcze w środku. - Ale będziesz. A na pewno jesteś większym profesjonalistą niż tamten ogrodnik, siedemnastoletni wyrostek, ten głupi do- stawca czy... -Kto? - Dostawca z delikatesów. - Jak on się nazywa? - Co cię to obchodzi, Smith? A jak ty się nazywasz? - Czy on się nazywa Kar! Roth? - Może. Bardzo prawdopodobne. Ale zapomnij o tym. Abrams skinął głową. Evans wpatrywał się w niego przez kilka sekund i zaczął mówić dalej: - Tak czy inaczej, Rosjanie znają dziesiątki sposobów, aby wykryć, że coś nie jest w porządku, więc wolałbym, żebyś był czysty. Jesteś czysty? - Mam tylko małą trzydziestkę ósemkę. Wyrób firmy Smith & Wesson. - Lepiej będzie, jeśli ją zostawisz. - Pewnie tak. - Chcesz truciznę? - Dziękuję bardzo, nie. - Dobrze. I tak byś jej me użył. Ale musiałem zapytać. - Kto pyta, nie błądzi. - Czy będziesz posługiwał się pseudonimem? -Nie. - To dobrze. Jeśli mają na kwestionariuszu twoje odciski pal- ców, to mają cię już w garści. Nawet jeśli zdejmą ci odciski na miejscu, porównanie ich zajmie dobrych kilka dni i nic się od razu 297 nie wyda. Ale nie mógłbyś zaryzykować po raz drugi. -Evans przyjrzał mu się uważnie. - Więc bez pseudonimu? - Mówiłem już, że tak. - Okay. Czasami przysyłają mi klientów, którzy z nie znanych mi powodów mają wpaść. Wymyśla się dla nich jakąś historyjkę, która się kupy nie trzyma, i mają na sobie tyle elektroniki, że wystarczyłoby tego na cały Radiokomitet. Najlepiej zawsze być czystym i występować pod własnym nazwiskiem. - Tak właśnie jest ze mną. - Osobiście nic mnie nie obchodzisz. - Wiem. - Ale nie lubię tracić ludzi. - To strata dla biznesu. - Zgadza się. - Evans położył skórzaną teczkę na biurku, tak żeby Abrams mógł zobaczyć jej zawartość. - Wiesz, co to jest? - zapytał. Abrams przyjrzał się wbudowanym w nią urządzeniom elek- tronicznym. -Nie. -ToEWK. -EWK? - Elektroniczny wykrywacz kłamstw. Czasami nazywa się go ANG, analizatorem napięcia głosu. - Słyszałem o tym. - To dobrze. Rosjanie badają nim swoich gości. Posługują się oczywiście wyrobem amerykańskim, takim jak ten. - Evans włą- czył analizator. - Wcale nie musisz go widzieć. Obserwują tylko wyświetlacz cyfrowy, kiedy mówisz. Może być ukryty na przykład w teczce podobnej do tej. - Wiedzą w ten sposób, kiedy kłamię. - Zgadza się. Spójrz. Trzeba najpierw wyzerować skalę wy- świetlacza według normalnego głosu. Gdy zaczynam kłamać, maszyna wychwytuje nawet najbardziej niedosłyszalne drżenie głosu, które towarzyszy stresowi, jaki wywołuje kłamstwo. Jeżeli odczyt cyfrowy wzniesie się na pięćdziesiąt procent lub więcej ponad mój normalny zakres głosu, to znaczy, że słuchasz kłamstw. Okay, obserwuj odczyt. - Evans odezwał się pozornie tym samym głosem, którego zwykle używał: - Smith, wydaje mi się, że twoja akcja ma naprawdę szansę na powodzenie. Abrams obserwował, jak odczyt osiągnął liczbę sto sześć. - Kłamstwo. 298 - Zgadza się. — Spojrzał na Abramsa. - Mów teraz ty, żebym mógł wyznaczyć normę dla twojego głosu. - Okay, poddaję się. Jak mogę się przed tym chronić? Evans obrócił teczkę w kierunku Abramsa. Odpowiedział, ba- wiąc się tarczą urządzenia. - Przede wszystkim trzymaj gębę na kłódkę. Ale to, co teraz robisz, też daje rezultaty. Alkohol. - Evans sięgnął do kieszeni i wyciągnął małą butelkę. - Lekarstwo na przeziębienie i kaszel. Zawiera alkohol i nieco innych substancji, które znieczulają stru- ny głosowe. Wprowadza urządzenie w błąd. -Wyciągnął z kiesze- ni jeszcze jeden przedmiot i popchnął go w kierunku Abramsa. - Aerozol na oskrzela. Rozpyla hel. Nie wdychaj zbyt głęboko, bo będziesz mówił, jakbyś wsadził głowę między wahadłowe drzwi. Użyj go tylko w wypadku, jeśli zaczną ci zadawać naprawdę trud- „ ne pytania. Abrams skinął głową. Evans usiadł, skrzyżował nogi i założył ręce na brzuchu. - Okay, wyobraź sobie, że jestem Rosjaninem. Szperałem tro- chę dla pozoru w teczce, ale tak naprawdę ustaliłem podstawowy zakres twojego głosu, zabawiając cię rozmową na temat pogody, twojego eleganckiego garnituru i podobnych rzeczy. A teraz za- dam ci naprawdę stresujące pytanie. - A co ja mam robić? - Masz zachować spokój, zakaszleć, kichnąć, wyczyścić nos, przełknąć ślinę, wypić łyk lekarstwa na kaszel albo wciągnąć tro- chę helu. - To będzie wyglądało jak rola w burlesce. - Gdy nadejdzie właściwa chwila, będziesz to, robił zupełnie naturalnie. - A oni nie. zorientują się, do czego naprawdę służy lekarstwo na kaszel i aerozol? - Pewnie tak, jeśli przesadzisz, ale lepsze to niż pozwolić im dowiedzieć się dokładnie, kiedy kłamiesz, a kiedy mówisz praw- dę. Okay, gotowy? - Pewnie. - A więc, panie Smith, czy chciałby pan zwiedzić nasz piękny ; dom? Abrams skinął głową. Evans roześmiał się. - Nie udawaj nierozgamiętego. Odpowiedz na pytanie. - Tak, chciałbym. Evans spojrzał na odczyt. 299 —Dużo stresu, ale można to interpretować w dwojaki sposób. Po pierwsze, kłamiesz i wcale nie chcesz obejrzeć tego pieprzonego domu, po drugie, tak bardzo tego chcesz, że nie możesz opanować drżenia głosu. Żadna maszyna nie jest doskonała. Musisz wierzyć. — Dobra. Evans przełknął ślinę i mówił dalej: — A więc, panie Smith, co pan myśli o naszym procesie prze- ciwko Van Domowi? Abrams odpowiedział rozwlekle. Evans skinął głową i zapytał: — Co pan robił w policji? — Pracowałem w drogówce. Evans potrząsnął głową. — Jezu, Smith, odczyt był wyższy niż numer telefoniczny. — Odpieprz się razem ze swoją maszyną. — Musisz sobie z tym poradzić. Okay, to samo pytanie, ale rób, co do ciebie należy. Evans powtórzył pytanie. Abrams zaczął od- powiadać, przełknął ślinę, przytknął rozpylacz do nosa i nacisnął. Odetchnął głęboko kilka razy. — Pracowałem w drogówce. - Głos zabrzmiał trochę wysoko, ale odczyt trzymał się blisko normy. — Więc? — zapytał Abrams. Evans nic nie odpowiedział, tylko zadał następne pytanie: -A więc, panie Smith, jak długo pracuje pan dla Edwardsa i Stylera? - Około dwie i pół godziny. - Nie ma stresu. Ale prawda też może okazać się kłopotliwa. - Zwykle tak jest. -Racja. Poćwiczymy jeszcze trochę. Gotowy? - Gotowy. Następne pół godziny spędzili nad analizatorem głosu. Nagle Evans wyłączył urządzenie i zamknął walizkę. - Lekcja skończona. - Jak wypadłem? - No więc nie mogłem wyciągnąć żadnych wniosków na temat tego, kim jesteś i o co ci chodzi - powiedział Evans, zapalając papierosa. - Ale wiedziałeś, że coś ukrywam? -Może. Rozumiesz, Smith, ludzie odczuwają stres z różnych powodów. Niektórzy denerwują się już choćby dlatego, że znajdu- ją się na radzieckiej ziemi. Niektórzy kłamią, żeby nie uchybić formom. Tak czy inaczej, gdybym to ja był oficerem KGB i obsłu- giwał tę maszynę, nie miałbym pewności, czy wyciągnąć rewol- wer i zastrzelić cię na miejscu. 300 - To brzmi uspokajająco. - Elektronika nas pożera, czy nie tak powiedziałem? -Tak. - Technika nas pożera. Pozbawia przyjemności ryzyka. Zabija duszę tego biznesu. - Ten biznes nigdy nie miał duszy, Evans. Evans pochylił się naprzód, położył dłonie na biurku i spojrzał na Abramsa. - Kiedyś byłem w stanie stwierdzić, czy ktoś kłamie, obser- wując jego twarz. Teraz muszę spoglądać na tę pieprzoną maszy- nę zamiast w oczy. - Racja. - Wiesz co? - Co takiego? - Dobry agent jest wart dziesięciu szpiegowskich satelit i ca- łego elektronicznego śmiecia używanego przez NASA. - To nieprawda. - Wiem. - Evans opadł z powrotem na krzesło. - Ale człowiek też jest potrzebny. To on analizuje i tworzy teorię. To on ocenia. Tb on ma instynkt. Th tylko on, na miłość boską, jest istotą etyczną. - To ostatnie nie robi na mnie żadnego wrażenia. Evans odetchnął głęboko. - Okay, dokończmy lekcję, bo nie zdążysz na spotkanie za „że- lazną kurtyną". - W takim razie mów, o co chodzi. - Dobra. Przez następne dwadzieścia minut Abrams siedział i słuchał. Zadał kilka pytań i otrzymał odpowiedzi. Evans pokazał mu sta- re architektoniczne plany tego, co było kiedyś posiadłością Kil- lenworth. W końcu wstał. - Słuchaj, zdaję sobie sprawę, że jesteś trochę niespokojny. Kto by nie był? Wiesz, co mnie trzyma na chodzie, gdy jestem po drugiej stronie „kurtyny"? - Co takiego? - Gniew. Wzniecam w sobie nienawiść do tych sukinsynów. Przypominam sobie, że czyhają na życie moich dzieciaków. Ze chcą nas wykończyć. Po to tylko żyją. Rosjanie to największe dra- nie, jakich stworzył Bóg. Abrams zastanawiał się nad tym przez chwilę. - Dla kogo pracujesz? - zapytał. - Sam nie wiem. Jestem tylko ogniwem w długim łańcuchu. 301 Jestem byłym członkiem CIA. Prowadzę prywatną firmę konsul- tingową pod nazwą Usługi Informacyjne na Zlecenie. — Nazwa, która nic nie znaczy. — Zgadza się. — Podał Abramsowi wizytówkę. — Nasza grupa składa się z byłych pracowników wywiadu. Większość z moich klientów to międzynarodowe korporacje, które chcą wiedzieć, kie- dy jacyś barbarzyńcy mają zamiar przejąć ten czy inny pieprzony kraj, żeby zdążyć zabrać swoich ludzi, forsę i zwiać. — A tym razem kim są twoi klienci? — Mówiłem ci, że nie wiem. Możliwe, że to Firma. Nie mogą swobodnie działać i nie zawsze są skłonni prosić o pomoc FBI. Więc ponieważ nic im nie zabrania wynajmować prywatnych agentów do działań na miejscu, nie wahają się. — Słyszałem o grupie weteranów, którzy nie sprzedają swoich usług i pracują wyłącznie dla siebie. — To niemożliwe, Smith. Kto by ich finansował? Komu byłyby potrzebne wyniki ich pracy? - W głosie Evansa pojawił się chłód. Abrams wzruszył ramionami. — Może się przesłyszałem. — Na pewno. — Evans ruszył do drzwi. — Znasz Petera Thorpe'a? - zapytał Tony, wstając. — A dlaczego? — Mówił, że ma dla mnie propozycję pracy. — To zupełnie inna para kaloszy. Thorpe stoi na czele swobod- nej grupy cywilów pracujących dla Firmy. Nie biorą zapłaty. Wy- starcza im, że robią zamieszanie. — Gdybym stracił z nim kontakt, czy mógłbyś w każdej chwili go odszukać? - Mógłbym. To żaden problem. - A człowiek nazwiskiem Marc Pembroke? Na niewzruszonej dotychczas twarzy Evansa pojawił się wy- raz niepokoju. - Trzymaj się z daleka od tego drania. - Dlaczego? Evans patrzył przez chwilę przed siebie, a potem powiedział: - Pembroke to specjalista. Jego ślad znaczą trupy. Powiedzia- łem już dosyć. Adios, Smith. - Dziękuję. - Nie dziękuj, zanim wrócisz. Skontaktuję się z tobą jutro. Miej się na baczności. Nie będzie o mnie dobrze świadczyło, jeśli wrzucą twoje poćwiartowane zwłoki do dołu z wapnem. - Będziesz ze mnie dumny. 302 — Tak. — Evans odszedł kilka kroków, ale zawrócił. — Jeszcze jedno. Abrams spojrzał na jego twarz i zrozumiał, że nie będzie to nic przyjemnego. — Słyszałeś o Brygadzie Abrahama Lincolna? — zapytał Evans. - Tak. To Amerykanie, którzy w latach trzydziestych walczyli z faszystami w Hiszpanii. Tacy faceci w rodzaju Hemingwaya. - Większość z nich miała różowe albo czerwone poglądy. Ro- sjanie zaprosili około dwudziestu z tych oldboyów na herbatę i barszcz z okazji pierwszomajowego święta. Jeden z tych face- tów, nazwiskiem Sam Hammond, dawno przeszedł na naszą stro- nę. Pracował dla tych samych ludzi co my. Miał to samo zadanie co ty. To ja go przygotowywałem. - Mam nadzieję, że Sam Hammond ma się dobrze. — Tej nocy Sam Hammond wyjechał z radzieckiej posiadłości i pojechał pociągiem z Glen Cove na Manhattan. Nie wrócił do domu. - Abrams nie odpowiedział. Evans dodał: - Albo Ham- mond sam się zdradził, albo ktoś go wydał, jeszcze zanim się tam dostał. Nie sądzę, żeby sam się zdradził, myślę, że dobrze go przy- gotowałem. Był bardzo sprytny. Według mnie był jakiś przeciek. - Wolałbym wierzyć, że nie przygotowałeś go zbyt dobrze i że Hammond nie był wiele wart. Wolałbym, żeby to nie był przeciek. - Dla twojego dobra mam nadzieję, że masz rację. - Evans zastanawiał się przez chwilę i w końcu spojrzał na Abramsa. - Kiedy byłeś policjantem, czy kiedykolwiek zdarzyło ci się iść do akcji bez broni, z kimś, kto w każdej chwili może zwrócić się przeciwko tobie, bez osłony radiowej i bez kogoś, kto mógłby ci pomóc lub troszczyć się o twoje bezpieczeństwo? — Nie. Nigdy tak nie było. —W takim razie witaj, wariacie, w wielkim świecie wywia- du. — Evans odwrócił się i wyszedł. 42 Długi lincoln przesuwał się powoli na północ Dosoris Lane. ^S;Było prawie ciemno i większość samochodów miała już włączone |p;<. światła. Abrams dostrzegł przed sobą odbijające się od drzew bły- » Ski policyjnych reflektorów. 303 — Czy to wygląda tak samo w każde święto? Siedzący na tylnym siedzeniu Huntington Styler odpowiedział: - Zazwyczaj. Van Dom stara się stworzyć wrażenie, że te jego złośliwe przyjęcia mają zawsze jakiś cel, jak w przypadku przyję- cia z okazji Dnia Prawa, które zbiegło się z pierwszomajowymi obchodami. Siedzący za kierownicą Mikę Tanner dodał: —I oczywiście wydaje przyjęcie z okazji każdego oficjalnego amerykańskiego święta, bo taki z niego patriota. — Dopóki zachowuje środki ostrożności i nie robi nic bez uza- sadnienia — powiedział Styler — nic mu nie można zrobić. Abrams przerzucił kartotekę. — Widzę, że ostatniego siódmego listopada, w rocznicę rewolu- cji październikowej fetował... co to u diabła jest? Narodowe Świę- to Notariuszy? Tanner roześmiał się. - Ściągnął w środku tygodnia około pięćdziesięciu notariuszy z miasta, zagrzmiał z głośników i wystrzelił swoje fajerwerki. Notariusze nie wiedzieli, o co chodzi, ale pochlebiało im to. Tanner zaśmiał się jeszcze raz. Abrams podniósł nagle wzrok znad kartoteki i spojrzał na niego. - Zdaje się, że Czwarty Lipca to jego numer popisowy. - Szkoda że nie widziałeś tego w ubiegłym roku. Było tutaj dwustu ludzi i sześć ładowanych przez lufę dział obsługiwanych przez ludzi w mundurach z czasów kolonialnych. Kazał strzelać z tych dział w stronę radzieckiej posiadłości aż do drugiej nad ranem. Oczywiście tylko ślepakami. Styler pochylił się ku przedniemu siedzeniu. - Kilka dni później Rosjanie zaczęli się rozglądać za prawni- kami. W ten właśnie sposób zostaliśmy w to włączeni. Abrams spojrzał znów na kartotekę. Huntington Styler włą- czył się w to, pisząc artykuł do „Timesa", w którym bez ogródek potępił Van Doma za jego przyjęcia. Tony nie miał wątpliwości, że ten artykuł został z góry ukartowany. - Czy w ten weekend dom znowu będzie pełen gości? - zapytał Abrams. - To dobre pytanie — odpowiedział Tanner. - To znaczy? - Abrams spojrzał na niego pytająco. Tanner rzucił mu szybkie spojrzenie. -Poradziłem radzieckiemu radcy prawnemu nazwiskiem Aleksy Kalin, którego zresztą poznasz, żeby wszyscy radzieccy 304 dyplomaci, ludzie z obsługi dyplomatycznej i rezydenci z terenu Nowego Jorku zostali w domu. — Zęby pokazać — wtrącił Abrams - że wyczyny Van Doma są dokuczliwe. — Tak. Jeśli ponad sto osób musi z jego powodu zmienić plany i zostać na Manhattanie, to będzie to naprawdę mocny punkt w naszej sprawie. — To prawda. Więc co powiedział Kalin? Tanner podjechał lincolnem w pobliże bramy radzieckiej rezy- dencji. — Kalin powiedział, że sprawdzi, co da się zrobić. Następnego dnia zadzwonił i powiedział, że posłuchają rady i nie ruszą się z domów w ten weekend. — W takim razie w czym problem? Tanner nie odpowiedział, tylko spojrzał w tylne lusterko na Stylera, który powiedział: — Mamy informacje, że pomimo iż obiecali trzymać się z dale- ka od posiadłości w Glen Cove, mają jednak pojawić się tam czwartego lipca. — Skąd te informacje? —Jak pan wie - powiedział Styler - Pat 0'Brien ma... miał swoje sposoby na zdobywanie informacji. Obsługa dyplomatycz- na albo ich żony i dzieci często łamią nakaz milczenia. Nieostroż- ne wypowiedzi innych dyplomatów, handlowców i dzieci, które plotkują ze swoimi amerykańskimi przyjaciółmi i temu podobne. Oczywiście to nie znaczy, że wszyscy Rosjanie są dobrze poinfor- mowani, ale mamy powody przypuszczać, że wierzą, iż będą pod- czas tego weekendu w Glen Cove. Abrams pomyślał, że Rosjanie najwyraźniej uważają tę spra- wę za kłopot, którego nie da się uniknąć, ponieważ zostali przy- parci do muru i nie mieli innego wyboru, jak tylko prowadzić sprawę dalej. Gdyby zrezygnowali, wyglądałoby to dziwnie. A był to kłopot, ponieważ wcale im się nie podobało, że wszyscy ci praw- nicy nachodzą ich posiadłość i każą im zostać na Manhattanie W czasie weekendu. Musieli dokonać wyboru. Z jednej strony czu- li się zmuszeni do współpracy, a z drugiej mieli inne sprawy na głowie. Może chodziło o dużo skuteczniejszy sposób na to, żeby uporać się z Van Domem i z całym krajem. — Ta sprawa daje panu 0'Brienowi jedyną w swoim rodzaju okazję, żeby stwierdzić, jak Rosjanie reagują na pewne bodźce - powiedział Styler. - Rozumiesz chyba, o co mi chodzi. 305 -Tak. - Powiedzieliśmy już dość - dodał Styler. Tanner włączył lewy kierunkowskaz. Do wozu zbliżył się policjant. Z zewnątrz dobie- gły okrzyki demonstrantów. Policjant wetknął głowę przez okno. - Dokąd jedziecie? Tanner wskazał przed siebie. -Tam. - Co was tam sprowadza? Abrams założyłby się, że Tanner rozważa możliwość użycia jakiejś prawniczej wersji odpowiedzi w stylu „to nie twój pieprzo- ny interes", ale zamiast tego wyciągnął list pisany po angielsku na firmowym papierze Radzieckiej Delegacji. Policjant przesunął wzrokiem po liście. Abrams wyjrzał przez szybę. Wokół bram ze- brało się ponad stu demonstrantów, a cała scena przypominała to, co oglądał w wieczornych wiadomościach w noc pierw- szomajową po swojej pamiętnej rozmowie z 0'Brienem na tarasie widokowym budynku RCA. Policjant oddał Tannerowi list i dal sygnał innemu oficerowi, żeby zatrzymał ruch. Samochód wje- chał w prostopadle biegnącą drogę, skręcił w lewo i skierował się w stronę otwierającej się szeroko bramy. Dwóch krzepkich straż- ników w brązowych mundurach z czerwonym przybraniem stało na żwirowanym podjeździe. Ich prawe ręce uniosły się w geście przypominającym faszystowskie pozdrowienie. Tanner zatrzymał się. Do samochodu podszedł jeszcze jeden mężczyzna w cywilnym ubraniu. Odezwał się dobrą angielszczyzną: - Jaki jest cel waszej wizyty? Tanner wyciągnął jeszcze jeden list, tym razem po rosyjsku. Abrams zauważył mnogość znaczków, pieczęci i kilka podpisów. Pomyślał, że kraj, któremu nie wystarczy jedna pieczęć i jeden podpis, budzi niepokój. Rosjanin wziął list i podszedł do pobli- skiej wartowni. Abrams widział, jak podnosi słuchawkę telefonu. Strażnicy zagradzali wjazd do posiadłości. Tanner parsknął. - Spójrz na tych głupców. Czy im się wydaje, że mamy zamiar prześlizgnąć się w głąb? To wygląda jak jakiś drugorzędny film. - To wszystko jest trochę idiotyczne. Ten człowiek wiedział, że przyjedziemy, i miał nasz dokładny opis razem z numerem reje- stracyjnym samochodu. - Spróbuję usłyszeć, co on mówi - przerwał Abrams. W samochodzie zapadła cisza. Cywil stał w otwartych drzwiach wartowni, mówiąc głośno do telefonu w przekonaniu, że nikt go nie może zrozumieć. Po chwili wrócił do samochodu 306 i wręczył Tannerowi list. Abrams poczuł zapach taniej wody ko- lońskiej. Koszula mężczyzny była brudna, krawat poplamiony, a garnitur źle leżał. Typowy Rosjanin. To naprawdę przypomina- ło kiepski film. Mężczyzna rzucił Abramsowi nieprzyjemne spoj- rzenie, jak gdyby czytając w jego myślach, i powiedział do Tannera: - Jedźcie wolno w górę podjazdu. Zobaczycie parking. Mińcie go i zatrzymajcie się przy głównym wejściu. Tanner wymamrotał słowa podziękowania i ruszył po podjeździe. - Zrozumiałeś, co mówił przez telefon? - zapytał Abramsa. - Nic nadzwyczajnego. Powiedział: Styler, Tanner i Żyd już są. W samochodzie panowała cisza, kiedy samochód toczył się w górę długiego podjazdu wijącego się na kształt litery S. Było już widać oświetlony dom, długą, zakończoną wieżyczkami budowlę z szarego kamienia wkomponowaną w kształt wzgórza. Nad pod- jazdem zwieszały się gałęzie drzew, rzucając cień, ale pobocza by- ły oświetlone niskimi, pękatymi japońskimi latarniami. Abrams przypomniał sobie, że chociaż znajduje się na radzieckiej ziemi, to jednak do gułagu daleka droga. Z drugiej strony, radosna uwaga Evansa na temat dołu z wapnem była czymś więcej niż tylko żar- tem. To, że Brygada Abrahama Lincolna straciła jednego ze swo- ich członków, było wystarczającym ostrzeżeniem. Samochód posuwał się po łagodnym wzniesieniu, minął pół- nocną ścianę budynku i przejechał przez parking. Tanner zatrzy- mał się na jasno oświetlonym dziedzińcu. Abrams przyjrzał się wschodniej fasadzie. Budynek służył kiedyś jako dom dla służby i według Evansa spełniał teraz podobną funkcję, choć zamieszku- jących go Rosjan nie nazywano już służącymi. Kamienną fasadę zdobiły trzy wykusze. W każdym z nich znajdowało się długie, dzielone na kwadraty okno. Prawy wykusz wskazywał położenie jadalni, a ponad nią dużej sypialni. Po lewej stronie znajdował się kiedyś gabinet spełniający teraz rolę biura służby bezpieczeń- stwa. Nad nim była jeszcze jedna sypialnia. Duży, środkowy wy- kusz wieńczył wejście. Na trzecim piętrze, które zajmowało pod- dasze, znajdowały się według jednego z radzieckich dezerterów wyłącznie elektroniczne urządzenia szpiegowskie. Tanner zatrzymał samochód dokładnie na wprost wejścia i wyłączył silnik. Rozbrzmiewające w ciepłej nocy brzęczenie owa- dów przenikało do wnętrza. Abrams wyciągnął z walizki rewol- wer i wepchnął go do przegródki na rękawiczki. - Nie powinieneś był tego zabierać - odezwał się Tanner. - Ich ludzie znajdą to tutaj. 307 — I co z tego? - Abrams otworzył drzwi i wyszedł w ciepłą, spokojną noc. Tanner wygasił światła i wysiadł razem ze Stylerem. Tony podszedł do zwieńczonych łukiem drewnianych drzwi i nacisnął brzęczyk. Wewnątrz zaszczekał pies. —Jonathana Harkera powitał sam Drakula - skomentował Abrams - ponieważ cała służba miała tamtego wieczoru wolne. Tanner roześmiał się trochę nerwowo. Styler tylko uśmiechnął się sztywno. Nagle drzwi otworzyły się szeroko i krępy mężczy- zna powitał ich radośnie. — Witajcie, panowie. Witajcie w naszej daczy — zaśmiał się. Abrams pamiętał go z czasów swojej służby w Czerwonym Szwadronie. Wiktor Androw. Hrabia Drakula. Rozejrzał się po blado oświetlonym kamiennym foyer obszerniejszym niż nieje- den salon. W odległym końcu wznosiły się szerokie, marmurowe schody. Androw odezwał się uprzejmie: — Panie Styler, miło znowu widzieć pana i pana Tannera. Abrams pomyślał, że było coś absurdalnego w postaci tego grubego, małego człowieczka witającego ich w tym wielkim domu, a ubranego w workowate spodnie, rozchełstaną kwiaciastą ko- szulę i sandały. Doszedł do wniosku, że od czasu rewolucji taki był los Rosjan — wyglądali absurdalnie w eleganckim otoczeniu. Androw zwrócił się do niego: — Pan pewnie nazywa się Abrams. Tony chciał odpowiedzieć, że gdyby było inaczej, to nie przedo- stałby się przez bramę. Przywitał się z Androwem. Gospodarz skierował ich w stronę schodów. — Większość z naszych ludzi wróciła na Manhattan - powie- dział Androw, jak gdyby tłumacząc ciszę panującą w domu. - Mała grupa zatrudnianego przez nas stałego personelu ma wolny wieczór po długim weekendzie. Ale — dodał zirytowanym tonem — wątpię, czy ktokolwiek z nas będzie dobrze spał tej nocy, gdy ten wariat z sąsiedztwa zacznie te swoje... swoje... - Wyczyny — podpowiedział Styler. -Właśnie. Jest jeszcze jedno słowo... numery, tak, kiedy za- cznie wycinać nam numery. Jestem zdziwiony, że jeszcze nie za- czął. Szkoda, że was tutaj nie było pierwszego maja. - Byliśmy do dyspozycji - powiedział ostro Styler. - Oczywiście, oczywiście. Ale to nie było wskazane. Weszli do kwadratowego foyer, którego ściany i podłoga wyło- żone były żółtawym marmurem. Na suficie pokrytym gipsowymi 308 płaskorzeźbami rysowały się głębokie pęknięcia. Abrams zauwa- żył, że jedno z trzech wyjść prowadzi do długiej, wyłożonej dębo- wą boazerią galerii z obniżonym sufitem. Boczne drzwi wiodły do długich korytarzy. Androw poprowadził ich w lewo. - Spóźniliście się - powiedział. - Na pewno wiecie dlaczego. - Tak, nie wzięliśmy pod uwagę ruchu na drodze. Androw szybko przytaknął: — To dobrze, że widzieliście, z czym musimy się tu borykać. Abrams odniósł wrażenie, że mają do czynienia z człowiekiem, który gra jakąś rolę, ale nie według scenariusza. Znał dostatecz- nie dobrze rosyjską duszę i rosyjskie zwyczaje, aby wyczuć oszu- stwo. Doszli do zielonej zasłony przeciągniętej w poprzek przej- ścia. Androw pociągnął za sznurek i kotara rozsunęła się, odsła- niając wykrywacz metali taki, jaki spotyka się na lotniskach. Zobaczyli uśmiechającą się sztywno atrakcyjną kobietę ubraną w modne spodnie i koszulkę polo. - Panowie, muszę was prosić, żebyście przez to przeszli - po- wiedział Androw. Wzruszył ramionami. - Takie jest zarządze- nie - dodał, jak gdyby on sam nie miał z tym nic wspólnego. Od- wrócił się i zapalił papierosa. Kobieta wyciągnęła w ich kierunku coś, co przypominało ta- mą plastikową tacę. — Poproszę o metalowe przedmioty. Mężczyźni włożyli to, czego od nich żądano, w przegródki tacy. Abrams przemycił scyzoryk pomiędzy kluczami, piórami, zapal- niczkami i monetami. Kiedy Styler umieścił teczkę na taśmie transportera, kobieta nacisnęła przycisk włączający urządze- nie. Teczka przesunęła się przez fluoroskop. Rosjanka wpatrywa- ła się w ekran. Styler przeszedł pod łukiem wykrywacza. Tanner i Abrams zrobili to samo. Kobieta podeszła do końca nieruchome- go teraz transportera i obojętnie otworzyła walizkę Tannera, po czym przetrząsnęła papiery. Mężczyźni spojrzeli na siebie. Ab- rams pomyślał, że już choćby ten jeden postępek, poprzez całko- wite lekceważenie manier i obyczaju, powiedział więcej o tych ludziach niż to, co kiedykolwiek słyszał lub czytał. Bezpieczeń- stwo państwa jest najwyższym prawem. Kobieta wyciągnęła z walizki Tannera złote pióro i rzuciła je na stertę pozostałych przedmiotów. Spojrzała na nich. — Te przedmioty zostaną wam wkrótce zwrócone. Możecie za- brać swoje teczki. Abrams widział, że Tanner jest wściekły, ale nawet gdyby ko- 309 bieta to zauważyła, najprawdopodobniej nie miałaby żadnego po- jęcia o tym, co mogło być przyczyną jego złego nastroju. Wściekłość była luksusem, na który mogli sobie pozwolić tylko ludzie z Zacho- du. Przypomniał sobie radę Evansa. Rozbudź w sobie nienawiść. Odebrali walizki. Tanner uczynił to z energią większą, niż wymagała sytuacja. Abrams spojrzał w dół na elektryczny prze- wód wykrywacza metali, w miejsce, gdzie włączono go do kontak- tu, i zauważył pierwszy uziemiony przerywacz prądu. Spojrzał jeszcze raz na kobietę. Zabrała „tacę" i zniknęła w przejściu prowadzącym do pomieszczenia, które było kiedyś gabinetem, a teraz biurem służb bezpieczeństwa, gdzie każdy przedmiot miał być dokładnie sprawdzony. Miano zebrać ich odciski palców, a samochód skontrolować w warsztacie znajdującym się przy po- łudniowej części domu. Zastanawiał się, czy zobaczy jeszcze swój scyzoryk. Nikt tutaj nikomu nie ufał. I były po temu powody. Androw zbliżył się do nich. — Przejdziemy do pokoju z widokiem na stronę północną, tak żebyście mogli widzieć i słyszeć, na co pozwala sobie pan Van Dom. Galeria będzie najlepsza. Chodźcie za mną. Poprowadził ich z powrotem korytarzem do foyer i dalej aż do galerii. Abrams zdał sobie sprawę, że byłoby bliżej, gdyby prze- szli przez pokój muzyczny, którego drzwi znajdowały się niedale- ko wykrywacza metali. Ale najwidoczniej to pomieszczenie, peł- niące obecnie funkcję pokoju dla personelu, nie było dostępne. Rozejrzał się po galerii, w której Charles Pratt umieszczał kiedyś swoje trofea myśliwskie. Belkowany sufit i dębowa boazeria na- dal stwarzały nastrój pokoju myśliwskiego, choć wiszące tu kie- dyś łby upolowanych zwierząt zniknęły, a ich miejsce zajęły wiel- kie płótna sztuki socrealistycznej: postaci dobrze umięśnionych mężczyzn oraz kobiet pracujących w polu i w fabrykach. Abrams pomyślał, że pierwsi kapitaliści wieszali na ścianach wypchane zwierzęta, do których prawdopodobnie nigdy nie strzelali, a ko- muniści — wizerunki szczęśliwych robotników, których prawdo- podobnie nigdy nie widzieli. Przeznaczeniem szlachetnych stwo- rzeń tego świata było skończyć jako dekoracje ścienne dla elit. Być może w sprawiedliwym i uporządkowanym świecie przyszło- ści kapitaliści będą strzelać, preparować i wieszać komunistów i odwrotnie, przyrodę i zwyczajnych ludzi zostawią w spokoju. Androw podszedł do okna. - Widać stąd światła domu tego szaleńca. - Spojrzał na zega- rek. — Dlaczego jeszcze nie zaczyna? 310 Dlatego, pomyślał Abrams, że chce mi dać tutaj przynajmniej godzinę. Podszedł do następnego okna i spojrzał ponad zadrze- wioną doliną w stronę następnego wzgórza, na którym stał biały drewniany dom. We wszystkich oknach paliło się światło, jak przystało na wielką posiadłość, w której wydawano przyjęcie. Łagodne ogrodowe oświetlenie o różnych kolorach nadawało oto- czeniu chimeryczny wygląd. Na trawniku i tarasie dostrzegł kil- ka osób i pomyślał o Katherine. Zastanawiał się, co by pomyśla- ła, gdyby wiedziała, gdzie jest. Uderzyło go, że choć nigdy nie miał romantycznego stosunku do niebezpieczeństwa, to jego in- stynkt przetrwania został w pewien sposób osłabiony. Gdyby tak nie było, nie wykonywałby pracy, w czasie której ktoś mógłby w każdej chwili do niego strzelić. Nie byłoby go też teraz tutaj. A jednak od chwili, gdy opuścił sypialnię Katherine, zauważył subtelną, pozytywną zmianę w swoim stosunku do długowiecz- ności. Wyjrzał przez okno. Za wzgórzami zobaczył oświetlone przez księżyc wody cieśniny. Światła nawigacyjne łodzi i statków mrugały i przesuwały się po spokojnej wodzie i to przypomniało mu, że Peter Thorpe ciągle gdzieś czyha. Zdał sobie sprawę, że Thorpe mógł się w każdej chwili tutaj pojawić. Androw spojrzał na trzech mężczyzn, z których każdy stał przy innym oknie. - Może usiądziemy i porozmawiamy? Kiedy się zacznie, szyb- ko to zauważycie. Abrams przyjrzał się pokrytemu miedzią wykuszowemu oknu. Od wewnątrz zasłaniała je roleta, a jego skrzydła otwierały się na zewnątrz. Teraz było zamknięte i Abrams nie mógł zobaczyć uszczelnienia. Spojrzał w dół na taras i zapytał: - Co to takiego? - Och, to ciekawostka - powiedział Androw, stając koło To- ny'ego. - To właśnie to, na co wygląda. Swastyka osadzona W betonowej płycie. Abrams osłonił oczy przed blaskiem padającym z okna. - Mogę je otworzyć? - Oczywiście - odpowiedział Rosjanin po chwili wahania. Tony pokręcił korbą. Okno otworzyło się. -Wykonano to, jak mi mówiono - dodał Androw - około 1914 roku, przed pojawieniem się nazistów. Zgodnie z tradycją swastyka była zawsze na Dalekim Wschodzie i pośród amerykańskich Indian symbolem powodzenia. Nikt nie nienawidzi tego symbolu bardziej niż Żydzi i może jeszcze Rosjanie. Więc niech to pana nie oburza. 311 — Oczywiście że nie. Byłem tylko zaskoczony. Przesunął wzro- kiem po parapecie i słupku okiennym. Uszczelnienie zostało po- wleczone jasnym, nieskazitelnym metalem, być może platyną lub białym złotem. Nawet gdyby miał przy sobie scyzoryk, nie byłby w stanie wziąć próbki, chyba że usunięto by znajdującą się we- wnątrz roletę. — Może powinniśmy je zostawić otwarte, żeby usłyszeć, kiedy Van Dom otworzy ogień? - zapytał. — To nie jest konieczne. — Androw zamknął okno. Tony wyjrzał na jasno oświetlony trawnik i zauważył wzno- szącą się na nim antenę. U podstawy rosły wspomniane przez Evansa gęste krzaki. Bliżej domu stał maszt flagowy otoczony żywopłotem. Dostrzegł kratę drenu burzowego, który także miał skontrolować. Przy zachodnim krańcu lasu zauważył dwóch męż- czyzn z psem na smyczy. Jeden z nich mówił do krótkofalówki, a drugi niósł na ramieniu coś, co przypominało strzelbę. Pomy- ślał, że cała ta sytuacja ma w sobie coś surrealistycznego. Przeni- kała ją atmosfera z Kafkowskiego Zamku, gdzie nikt nigdy nie wiedział, kto odbierze telefon lub czy w ogóle ktokolwiek go od- bierze. Było to miejsce, w którym czuło się instynktownie, że każ- de pomieszczenie jest pełne czekających w milczeniu ludzi; że wszystkie ciemne pokoje kryją groźne cienie. Jakieś przelotne spojrzenia, dźwięki, zapachy, przeczucia, wszystko to sprawiało, że nie było się tu samotnym. — Proszę, usiądźmy — powiedział Androw z niecierpliwością. Wskazał im miejsca wokół stolika do kawy. Abrams usiadł w fotelu klubowym, Tanner i Styler na małej kanapce, a Androw zajął miejsce w dużym pluszowym fotelu, tyłem do okna. Tony przyglądał mu się przez chwilę. W żargonie wywiadu nazywano go „głównym rezydentem". Po doświadczeniach w Czerwonym Szwadronie Abrams powiedziałby, że Androw stoi na czele KGB w Nowym Jorku, a jego dyplomatyczne stanowisko jest tylko przykrywką dla prawdziwego zajęcia. Nie było to wielkim sekre- tem. Tajemnicą było natomiast, dlaczego bawi się w mistyfikację. Wniosek: podejrzewa wpadkę. Następny wniosek: o cokolwiek chodziło Rosjanom, było to dostatecznie ważne, żeby szef KGB poświęcił temu sporo uwagi. — Poprosiłem pana Kalina — odezwał się Androw — naszego radcę prawnego, żeby się do nas przyłączył. Ja sam zajmuję się problemami związanymi z kontaktami z miejscową społecznością, więc będziecie musieli współpracować także ze mną. Sprawiedli- 312 wość w tym kraju jest nie tylko ślepa, ale także związana ze spra- wami publicznymi. Wyciągnął pudełko radzieckich papierosów Trojka Owal i za- oferował je gościom gestem, który Abrams uznał za bardzo rosyj- ski. Wziął jeden ze źle ubitych, śmierdzących papierosów i zapa- lił. Po pierwszym zaciągnięciu miał na języku okruchy tytoniu i musiał je wypluć. — Smakują panu? - zapytał Androw. — Mają szczególny smak - odpowiedział Tony. Tanner zdusił uśmiech. Abrams zadumał się nad faktem, że kraj, który nie po- trafi wyprodukować przyzwoitych papierosów, znalazł sposób, żeby zniszczyć najbardziej zaawansowane technologicznie spo- łeczeństwo na świecie. Rosjanin spojrzał na zegarek. — Pan Kalin uczęszcza na zajęcia w Fordham i wydaje mu się, że rozumie amerykańskie prawo. — Zachichotał. — Przejął wszyst- kie najgorsze zwyczaje amerykańskich prawników, między inny- mi spóźnianie się. Tanner i Styler uśmiechnęli się z przymusem, w końcu Styler otworzył swoją teczkę i przerzucił znajdujące się wewnątrz pa- piery. — Zasugerowaliśmy panu Kalinowi, że jeśli nie uda nam się zdobyć dowodów przeciw Van Domowi przed czwartym lipca, to będzie lepiej, jeśli się tutaj nie pojawicie. — Mówiliśmy już panu Tannerowi — odpowiedział Androw — że jeśli sobie życzycie, nikt z nas nie przyjedzie na ten trzydniowy weekend. Abrams przyjrzał się Androwowi uważnie. Między tym, co mówił Androw, a tym, co odkrył 0'Brien, istniała sprzeczność. Za takimi sprzecznościami często kryły się kłamstwa. Były dwa istotne powody, dla których Rosjanie powinni byli trzymać się z daleka: prawny i praktyczny. Dlatego jeśli zdecydowali się jed- nak przyjechać pomimo bombardowań urządzanych przez Van Doma, to istniał po temu ważny powód. Wniosek: musieli opu- ścić Manhattan. Musieli być tutaj, na terenie swojej posiadłości, ponieważ z jakiegoś powodu tak było bezpieczniej. Dalszy wnio- sek: było to jedyne bezpieczne miejsce w czasie tego weekendu. W kołach obrony istniało przekonanie, że jeśli ma nastąpić atak, to stanie się to w dzień świąteczny. Panowała teoria, że najpraw- dopodobniej będzie to Gwiazdka albo sylwester. Czwarty Lipca był jednak okazją, która miała dodatkowo pewne symboliczne znaczenie. 313 Tanner przekartkował kartotekę i odezwał się rzeczowo: - Chcemy zażądać pięciuset tysięcy dolarów odszkodowania plus poniesione przez was koszty. Wydawało się, że myśli Androwa, podobnie jak jego wzrok, skupiły się na Abramsie. - Co takiego? Ach tak, możemy z tym poczekać na pana Kalina. Podniósł się z miejsca i przeszedł wolno przez pokój. Pocią- gnął za sznurek dzwonka i zaczekał, stojąc obok. W korytarzu pojawił się ubrany w białą marynarkę pokojowiec, pchając przed sobą wózek z poczęstunkiem. Androw zaprosił wszystkich: - Proszę, częstujcie się. Androw usiadł ze szklanką herbaty i talerzem pełnym tanie- go, kupionego w sklepie pieczywa. Abrams obserwował go. Rosja- nin zaczął nagle robić wrażenie człowieka roztargnionego, jak gdyby jego myśli zaprzątało coś ważniejszego. Tony zauważył, że tamten spogląda ciągle na zegarek. Usłyszał, jak mówi cicho do pokojowca po rosyjsku: - Powiedz Kalinowi, żeby wszedł. - Zabrzmiało to bardziej jak wskazówka sceniczna niż rozkaz odszukania Kalina. Styler, Tanner i Abrams wstali z miejsc i podeszli do wózka. Obok samowaru stała taca, a na niej wszystkie ich metalowe przedmioty oprócz, co Abrams zauważył, samochodowych kluczy- ków Tannera. Poczęstowali się pieczywem, a później nalali sobie herbaty do szklanek w metalowych koszyczkach. Pomiędzy kęsa- mi lepkiego ciasta Androw starał się prowadzić zdawkową roz- mowę. - Wraca pan dziś wieczorem na Manhattan? - zapytał Abrams. - Tak. Dlaczego pan pyta? - Androw spojrzał na niego ba- dawczo. - Pomyślałem, że mógłbym się z panem zabrać. - Pan mieszka w Brookłynie. - Mam zamiar zatrzymać się dziś wieczorem na Manhattanie. - Naprawdę? - Rosjanin zaniepokoił się przez chwilę i w koń- cu powiedział: - Przykro mi, ale będziemy rozmawiać na tematy zastrzeżone. - Nie mówię po rosyjsku. Androw rzucił mu zimne spojrzenie. - Nie ma miejsca. - W takim razie pojadę pociągiem. Drzwi wiodące do pokoju muzycznego otworzyły się i stanął w nich bardzo wysoki i szczupły blondyn o prawie skandynaw- 314 skiej powierzchowności. Miał ze sobą skórzaną teczkę. Androw nie podniósł się na jego widok. - Panowie, oto pan Kalin — powiedział. — Znasz panów Stylera i Tannera? Kalin skinął niedbale głową wszystkim obecnym i popchnął fotel w kierunku siedzących. Abrams zauważył, że umieścił go pomiędzy nim i Androwem, ale w odległości kilku stóp. Androw skinął głową w stronę Abramsa. - Czy mówiłem ci, Aleksy, że pan Abrams jest synem słyn- nych amerykańskich komunistów? - Tak. - Kalin zajął miejsce. Tony bardzo uważnie zlustrował Aleksego Kalina. Wyglądał na mocnego faceta. Jego twarz miała ten szczególny wyraz, który niełatwo było zapomnieć. Abrams pamiętał go z wieczorowej szko- ły w Fordham. Pracując w policji. Tony nauczył się, że człowiek mający przy sobie broń nosi się w nieco inny sposób niż inni. Ka- lin prawdopodobnie nosił broń. Abrams był przekonany, że teraz także ma ją przy sobie. Kalin położył teczkę na kolanach i otwo- rzył ją. - Możemy zaczynać - powiedział, przerzucając papiery. Styler i Tanner wyciągnęli żółte, prawnicze notatniki. Abrams wyjął mały notes, którego używał jeszcze w policji. - Pan Abrams jest także twoim kolegą ze szkoły, Aleksy - po- wiedział Androw. Kalin podniósł wzrok. - Tak. Pamiętam go. - A pan? - Androw spojrzał na Abramsa. - Tak. Poznaję pana Kalina. - Pan Abrams, Aleksy, jest byłym nowojorskim policjantem. - ; Mówił pomiędzy kęsami ciasta. Zwrócił się do Tony'ego: - Mówił : pan, że jakie było pana stanowisko? -Wykonywałem wiele zadań — odpowiedział Abrams. Kalin siedział nieruchomo, spoglądając w dół na teczkę. Wy- ciągnął pióro i wydawało się, że coś pisze, choć Abrams był pe- Wien, że po prostu manipuluje przy wykrywaczu kłamstw, na któ- rym były nacięcia, tak żeby można go było dopasować do pióra ; Służącego za mikrofon. Androw znowu zwrócił się do Abramsa: ; — To bardzo niedobrze, że radzieccy imigranci nie uczą swoich dzieci ojczystego języka. Nie mówi pan wcale po rosyjsku, panie 111'Abrams? Zgodnie z tym, co mu radził Evans, Abrams odpowiedział wy- ;;lcrętnie: 315 - Moi rodzice podobnie jak wielu innych imigrantów chcieli, żeby ich dzieci szybko się zamerykanizowały. Używali swojego ojczystego języka, gdy mieli przed nimi sekrety. Androw zaśmiał się. - Jaka szkoda. - Może powinniśmy przejść do rzeczy - wtrącił Styler. - Pan Abrams jest dla nas zagadką. Ale - Rosjanin klepnął się w kolana - Aleksy, posłuchajmy, czego nauczyłeś się w kato- lickiej szkole. Kalin podniósł wzrok znad teczki i zwrócił się do Stylera nie- przyjaznym głosem: - Co zamierzacie zrobić w sprawie incydentu, który zdarzył się pierwszego maja? -Ma pan na myśli waszą skargę na Van Dorna, po tym jak strzelał z pistoletu do czterech waszych ludzi? — domyślił się Styler. - Właśnie. Wtedy, gdy dali schronienie temu chłopakowi, któ- ry wszedł na nasz teren, żeby ukraść flagę. -Van Dom twierdzi co innego. Proponuję, żebyśmy zajęli się tym oddzielnie. To sprawa kryminalna. - Ale to ważne, należy przesłuchać tego chłopca. Musimy zdo- być w tej sprawie nakaz sądowy. Ustaliliście już jego nazwisko i adres? — W głosie Kalina pojawiło się zniecierpliwienie. - Tak - odpowiedział Styler. - No więc jak ono brzmi? - zapytał ostro Kalin. Tanner wycią- gnął kartkę papieru. - Kuchik. Staniey Kuchik. Mieszka przy Woodbury Lane. Jest uczniem szkoły średniej. - Podał dokument Androwowi, który przekazał go Kalinowi. Abrams uważał, że pomysł z ujawnieniem nazwiska i adresu chłopca nie jest najlepszy, ale zgadzał się, że nie mają wyboru, jeśli chcą utrzymać zaufanie Rosjan. Starał się rozumować po- dobnie jak 0'Brien i zastanawiał się, czy przypadkiem chłopak nie pełni tutaj roli przynęty w pułapce na szczury. Czemu nie? Poddali go przecież hipnozie i działaniu narkotyków. Jeśli prze- szedł szkolenie, to prawdopodobnie po to, żeby wrócić tam raz jeszcze na wabia. Abrams miał coraz więcej kłopotów z rozdziele- niem białego i czarnego. Cały czas musiał sobie przypominać, że jest po stronie prawdy i sprawiedliwości. Androw znowu zwrócił się do niego: -A jak pan by postąpił z tym chuliganem? 316 Tony podniósł wzrok znad notatnika. Chciał zapytać Andro- wa, jak on by postąpił. Rewolwer czy nóż? - Ponieważ nie złożyłem jeszcze egzaminu prawniczego, wo- lałbym nie przedstawiać żadnej fachowej opinii. - Ale przecież posiada pan wiedzę, prawda? - zapytał Androw. - .Jak długo pracuje pan dla pana Stylera? Abrams pomyślał, że pułapka została zastawiona bardzo nie- udolnie. Otworzył usta, jakby chciał odpowiedzieć, a potem kich- nął w chusteczkę. Użył aerozolu oskrzelowego, przełknął ślinę i odpowiedział łamiącym się głosem: ^ - Dwa lata. Kalin podniósł wzrok znad teczki. - Jest pan przeziębiony? - zapytał Androw. - To alergia. - Na coś, co znajduje się w tym pokoju? - Możliwe. -W takim razie to na pewno Kalin. - Androw zaśmiał się. - Jakie jest pana zdanie na temat tych odszkodowań? - spy- [ tsd Tony, zwracając się do Kalina. • — W porównaniu z tym, co można było przeczytać w gazetach, ta suma nie wydaje się duża — odpowiedział, nie podnosząc wzroku. ;; Abrams pomyślał, że to interesująca uwaga, zważywszy na fakt, że Kalina nie było w pokoju, gdy Tanner wymienił sumę pięciuset tysięcy dolarów. Rosjanin zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, podniósł wzrok, ale nie spojrzał na Androwa. . -Zdaje się, że będzie trzeba posłać pana Kalina z powrotem do szkoły. ^Rozmowa toczyła się przez następne dziesięć minut, podczas których Androw zrobił jeszcze kilka innych dygresji, zadając ; Afaramsowi dalsze podchwytliwe pytania. Tony albo odpowiadał Wymijająco, albo sięgał po jedno z lekarstw. Trudno było zgadnąć, czy Kalin jest zadowolony z odczytów na analizatorze. Nie można ^ te* było stwierdzić z pewnością, czy Androw albo Kalin kupują JBgo odpowiedzi. Androw robił wrażenie coraz bardziej zatroska- aego. W końcu przerwał Tannerowi w pół zdania. ' - Co zatrzymuje tego wariata? - Spojrzał na zegarek, podniósł ciężkie cielsko z krzesła i pomaszerował w stronę okna. Przez kilka sekund patrzył z namysłem przed siebie, później odwrócił Się i ogarnął wzrokiem pokój. - Pewnie wie, że tutaj jesteście. Nie będzie nas niepokoił, aż policja nie zawiadomi go, że wasz samo- chód odjechał. - Zrobił kilka kroków. - Właściwie możecie już 317 jechać. Zaparkujcie przy szkole i jeśli chcecie zaspokoić cieka- wość, poczekajcie tam na fajerwerki i hałas z megafonów. Dzię- kuję, że poświęciliście nam swój czas. Dobranoc. - Wolałbym przyjrzeć się temu z waszej perspektywy - powie- dział Abrams, wstając. Androw popatrzył na niego. - Mam przed sobą pracowity wieczór. - Możemy tu poczekać i zabawić się trochę. - To wbrew regulaminowi. Kalin zamknął teczkę i wstał. - Nie ma nic więcej do omówienia i oglądania. - Zdaje się, że zdobyliśmy już wszystkie... — zaczął Tanner z niepokojem. Styler przerwał mu, zwracając się do Androwa: - Kosztowało nas sporo zachodu, żeby się tu dostać, i chcieli- byśmy przekonać się, jak naprawdę wyglądają wyczyny Van Doma. Abrams zdusił uśmiech. Styler miał tupet. Spojrzał na zega- rek. Van Dom nie zacznie jeszcze przynajmniej przez najbliższe piętnaście minut. Androw odezwał się głosem, który nie tylko zabrzmiał chłodno, ale według Abramsa znamionował ogarniają- cą go wściekłość: - Panowie, bądźmy szczerzy. Jak wiecie, to miejsce jest szcze- gólnie chronione, a nie dysponuję wystarczającą liczbą persone- lu, żeby przydzielić go wam do towarzystwa. - Zrobił zamaszysty gest w kierunku drzwi. - Dobranoc. Kalin ruszył pierwszy. Styler, Tanner i Abrams podążyli jego śladem. - Chciałbym skorzystać z toalety - powiedział Tony do Androwa. Wydawało się, że Rosjanin już się uspokoił. - Tak, oczywiście. - Wskazał na drzwi w odległym końcu gale- rii. - Tamtędy. Zobaczy pan drzwi z napisem „Toaleta". Proszę się nie zgubić - dodał. Wydawało się, że Kalin zamierza towarzyszyć Abramsowi, ale Styler zajął go rozmową. Tony położył teczkę na krześle i poszedł w stronę wskazanych drzwi, które prowadziły na szeroki kory- tarz blado oświetlony kinkietami. Szybko spojrzał na zegarek. W najlepszym wypadku upłynie pięć minut, zanim kogoś za nim wyślą. Spojrzał w górę na gzymsy i nad drzwiami, przez które przed chwilą przeszedł, zauważył kamerę telewizyjną. Zrobił kil- ka kroków w prawo w kierunku toalety, odwrócił się, ale nie za- uważył, żeby kamera skierowała się w jego stronę. Otworzył 318 drzwi toalety, zaświecił lampę i rozejrzał się po małym, pozba- wionym okien pomieszczeniu zjedna toaletą, umywalką, lustrem i krzesłem. Wydawało się, że nie ma wentylacji i nie zaszkodziło- | by tu sprzątanie. Wycofał się na zewnątrz, zamknął za sobą drzwi |? i stanął cicho w korytarzu. l Evans nie pozwolił mu zabrać planów posiadłości, ale Tony | pamiętał je na tyle, żeby wiedzieć, gdzie jest. Po drugiej stronie H toalety znajdowała się wąska klatka schodowa oznaczona na pla- jt nie napisem „Schody prywatne", a prowadząca na górę do łazie- H, nek. Pod schodami mieściły się małe drzwi do piwnicy. W dalszej H' części korytarza znajdowały się dwie pary podwójnych drzwi, || umieszczone dokładnie na wprost siebie. Te szklane drzwi ukry- li- te były za przejrzystymi zasłonami. Drzwi po prawej stronie pro- ^; wadziły do salonu. Drzwi po lewej stanowiły drugie wejście do ^pokoju muzycznego. W odległym końcu korytarza znajdował się || "długi szereg oszklonych drzwi otwierających się na południowy l^taras. Abrams podszedł do nich szybko, odryglował je i otworzył |t aaa oścież. Nie usłyszał alarmu, ale nie znaczyło to, że nie ode- IjgĘwał się on w pokojach służby bezpieczeństwa. To, co zrobił, nie tfffcyło jeszcze wielkim przestępstwem. Wyszedł na zewnątrz w ja- ||l^ńą, księżycową noc. Taras opadał stopniami do znajdującego się p poniżej basenu, a po jego lewej stronie znajdował się otoczony Ę murem dziedziniec pełniący teraz funkcję parkingu. Abrams nie ||; mógł dostrzec, co było za murem, zauważył jedynie, że dziedzi- |j;:lBfiec jest jasno oświetlony. Przyszło mu na myśl, że to właśnie l&tea Uncoln Tannera został dokładnie przeszukany. Odwrócił się ii-spojrzał w górę na bryłę posiadłości. Wszystkie okna górnych pięter były ciemne, ale przyjrzawszy się im dokładniej, zauważył, J;'ŹB -zaciemniają je zasłony. Wrócił do drzwi, żeby obserwować dłu- l^łSthall. Nie dostrzegł kamery telewizyjnej, ale nawet gdyby była ll'^ skierowana w jego stronę, to przecież nie popełnił jeszcze zbrodni. II; Ukląkł i zbadał uszczelnienie szklanych drzwi. Wyciągnął scy- gl' anyk. Zdrapał niewielką ilość jasnego metalu spod dolnej krawę- |p..rams, więc i on został w to wmieszany. jgA; - Jak nikt inny potrafisz zmieniać prawdę, me zmieniając fak- :;,TOW — powiedział Androw. — Ale to teraz nieważne. Domyślam |'w^> że ta próba porwania nie udała się, ponieważ pan Abrams 365 zjawił się dziś wieczorem u nas. A panna Kimberły jest na przy- jęciu. Thorpe poczuł, że się poci, choć w pokoju działała klimatyza- cja. Przełknął ślinę i zwrócił się do Kimberly'ego: - Oczywiście nie miałem pojęcia, że pan... - O wielu rzeczach nie miał pan pojęcia, panie Thorpe - prze- ciął krótko Androw. Odetchnął z rozdrażnieniem, a potem ode- zwał się spokojniejszym tonem: - Zdajesz sobie sprawę, Peter, że ani politycznie, ani osobiście nie jesteś związany z socjalizmem. W głębi serca jesteś indywidualistą. Jesteś też idiotą, ponieważ pomagasz zniszczyć system, który cię spłodził, a jest to jedyny system, w ramach którego potrafisz żyć. W systemie, który po- magasz stworzyć, nie będziesz w stanie przeżyć. Thorpe przypomniał sobie ostrzeżenie, które dał mu przed śmiercią 0'Brien. I oczywiście przepowiednię Westa na temat jego przyszłości. Jak zwykle obaj mieli rację. Androw usiadł wygodnie z rękami założonymi na brzuchu. - Ale to ty zabiłeś Patricka 0'Briena. To była najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś. Być może pozwolimy ci dalej żyć, jeśli wymyślimy, w czym możesz nam być pomocny. - Czy James Allerton to drugi Talbot? - zapytał Peter, ignoru- jąc groźbę. - Tak. I masz szczęście, że ma dla ciebie wiele sympatii, choć nie jesteś zbyt dobrym synem. Ma teraz do ciebie żal. Nie posła- łeś mu życzeń z okazji Dnia Ojca. - Androw zaśmiał się. - Wi- dzisz, jak takie drobiazgi potrafią się mścić? Za cenę kartki z życzeniami mógłbyś zyskać prawo do ochrony. Thorpe wiedział, że Androw żartuje, i zrozumiał, że nie grozi mu już wyrok śmierci. Rozluźnił się i zapytał: - Gdzie jest mój ojciec? -W Camp David na wakacjach - odpowiedział Rosjanin. - Przed świtem będzie mógł przekazać prezydentowi ciekawe wia- domości. - Sięgnął dłonią pod konsolę i wyciągnął skórzaną tecz- kę. - A teraz przejdźmy do następnego punktu na mojej liście. Zgodnie z tym, co twierdzi pan Thorpe, to twoja własność. - Zwró- cił się do majora Kimberl/ego. Kimberły wpatrywał się w starą, zniszczoną teczkę, ale nic nie powiedział. Androw sięgnął do środka i wyciągnął plik papie- rów. Wręczył je Henry'emu, który zaczął je przeglądać. Wszystko to były listy pisane na specjalnej, używanej w czasie wojny pape- terii, na lichym papierze, który można było składać w koperty. 366 es wypisał ktoś dorosły, ale kiedy odwrócił stronę zobaczył riecięcą bazgraninę Anny. Były tam rysunki — serca, kwiaty, fi- arfd ludzi i krzyżyki oznaczające pocałunki. Przeczytał kilka CZypadkowych linijek. Kiedy wygrasz wojnę i wrócisz do domu? 'ocham cię Tatusiu, x x x x Anna. K - Skąd to masz? |fe. Androw wręczył Kimberl/emu trzy złożone, sztywne fotokopie. ste — To wszystko wyjaśni. / Kimberły rozłożył arkusze i zobaczył nagłówek: litjjLady Eleonor Wingate, Brompton/Hall, Tongate, Kent". Pod ^•iówkiem zaczynał się; rękopis: „Droga panno Kimberły. Do isania tego listu skłonił mnie osobliwy, a być może fatalny tutkach wypadek". Przestał czytać i zapatrzył się w jakiś nie- Etślony punkt w przestrzeni. teWkrótce po moim przybyciu do Moskwy powiedziano mi, "yioa nigdy nie pytał o nikogo z przeszłości - powiedział. - Po- ybrieli, że tak będzie dla mnie łatwiej, że jeśli ja dla nich umar- |,t)(»ni muszą umrzeć dla mnie. - Uśmiechnął się nieznacznie. - j-oku składali mi jednak krótki raport na temat moich córek. ^t z upływem czasu straciłem oczywiście zainteresowanie na- Usi ich losu, umarli bardzo szybko tracą zainteresowanie dla ' żyjących. - Spojrzał na Androwa. - Ostatni miesiąc od- ył wiele wspomnień. Oczywiście nie wiedziałem, że Eleanor eźyje. jiJuż nie - powiedział Androw bez ogródek. |Straciła życie w pożarze, który strawił Brompton Hali. "uaberiy rozejrzał się po pokoju i popatrzył w twarze Rosjan, Bh oczy, podobnie jak jego własne, nie wyrażały żadnych !. Pochylił głowę nad listem i czytał dalej. Kiedy skończył, t go i podał Androwowi. | Gdzie jest pamiętnik? - zapytał. glYitąj, w tej teczce. |Mogę go przejrzeć? || Oczywiście. Ale najpierw pozwól mi, proszę, zadać pytanie. ^laniiętasz tego angielskiego oficera, Carbur/ego? py'3Pak. Randolph Carbury został przydzielony do sekcji ra- lipkiej. Kontrwywiad. Brał udział w przygotowaniach 0'Brie- |ti(0peracji Wolfbane. W rzeczywistości szukał mnie. ll&tk naprawdę, Henry, ani 0'Brien, ani Carbury nigdy nie •Stali cię szukać. Swoim uporem zgotowali sobie ten sam los IN samej ręki. - Wskazał głową w stronę Thorpe'a. ^ 367 — Oczywiście czuję ulgę na myśl o tym, że obaj nie żyją — po- wiedział Kimberiy. — Ale jestem ciekaw, jak to się dzieje, że w tej grze pionki zaczynają zabijać królów. — Spojrzał wymownie na Thorpe'a. — Tak. Czasami sam się nad tym zastanawiam. - Androw wy- ciągnął pamiętnik z teczki i podał go Kimberly'emu. Major przyjrzał się okładce, otworzył pamiętnik i przekartko- wał pożółkłe strony. Przez jego usta przewinął się lekki uśmiech. — To zręczne fałszerstwo — powiedział Androw. — Czyja to robota? — zapytał Kimberiy, zamykając pamiętnik. — Zdaje się, że kogoś z BSS. — Androw wzruszył ramionami. — Zrobione całkiem niedawno. Czuć w tym rękę 0'Briena. Czy na- prawdę pisałeś pamiętnik? - zapytał. — Tak. I to w tym samym pokoju, ale to nie ten. — 0'Brien miał pecha, że ze wszystkich nieżyjących członków BSS, którym mógł przypisać ten fałszywy pamiętnik, wybrał sa- mego Talbota. — Miał do mnie zaufanie — odpowiedział Kimberiy. — To był jeden z jego nielicznych błędów. Myślałem czasami, że posiada nadprzyrodzoną moc, ale był tylko człowiekiem. -1 to śmiertelnym - dodał Androw. Kimberiy skinął głową. - Bo koniec końców, cóż takiego osiągnął dzięki całej tej swojej prze- biegłości? Wybrał sobie złego autora pamiętnika, a my nie popa- dliśmy w histerię i nie zdradziliśmy się. Stracił wielu ludzi i sam zginął, podczas gdy nam udało się zachować w sekrecie tożsa- mość trzech Talbotów. To prawda, że zmusił nas do przyspiesze- nia działania, ale tym lepiej. Tak, stara gwardia z BSS przegrała ostatnią i decydującą rundę w walce z KGB. 49 Tony Abrams stał przy dużym oknie w gabinecie George'a Van Doma i obserwował rozkręcające się na dobre przyjęcie. Zauwa- żył na trawniku Katherine rozmawiającą z jakimś mężczyzną i poczuł nie znane mu dotąd uczucie zazdrości. Katherine w koń- cu odeszła i przyłączyła się do dwóch starszych kobiet siedzących na ławce. Abrams odwrócił się od okna. Podszedł do sąsiadującej z oszklonymi drzwiami ściany i przyjrzał się wiszącym na niej 368 starym fotografiom w ramkach. Zauważył zbiorowe zdjęcie: dwu- nastu mężczyzn w brązowych, letnich mundurach. Rozpoznał na nim ciężką, górującą nad innymi sylwetkę Van Doma. W pra- wym końcu grupy stał Patrick 0'Brien, wtedy jeszcze prawie chło- piec. Jego dłoń spoczywała na barku Henry'ego Kimberly'ego. Marc Pembroke nalał sobie kolejnego drinka i spojrzał znad baru. — Nic nie pokazuje życia w takiej perspektywie jak stare foto- grafie. — Oprócz spotkania oko w oko ze śmiercią - powiedział Abrams. Podszedł do następnego zdjęcia przedstawiającego trzech męż- czyzn w furażerkach. Znowu widać było Jamesa Allertona wyglą- dającego szykownie nawet w roboczym mundurze. Obok stał Kim- beriy, który bardziej niż na poprzednim zdjęciu przypominał tu- taj znużonego weterana, a dalej trzeci, znajomy skądś mężczyzna. Abrams przyjrzał się uważnie jego twarzy. Był pewien, że to ktoś powszechnie znany, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie go wi- dział. Pembroke przerwał jego skupienie: — Byliśmy berbeciami, gdy to wszystko się działo. Pamiętam jednak spadające bomby. Zamieszkaliśmy z ciotką na wsi, kiedy nas ewakuowano z Londynu. A ty masz jakieś wspomnienia? Abrams spojrzał przez ramię. — Kilka. Ale nie tak wyraźne jak twoje. Rzucił okiem na pozostałe zdjęcia. Niektóre z nich opatrzone były podpisami. Na jednym widać było ojca Toma Grenville'a po- zującego obok Ho Szi Mina. Kilka stóp dalej, po lewej stronie, wisiała prawdopodobnie ręcznie barwiona fotografia, a na niej niski, śniady mężczyzna o czarnych oczach, ubrany w kolorowy strój ludowy. Podpis głosił, że jest to hrabia Ilie Lepescu. Abrams nie zauważył rodzinnego podobieństwa, ale pomyślał, że to pew- nie dziadek Ciaudii. Były tam też opatrzone autografami portre- ty ówczesnych przywódców, na przykład Eisenhowera, Allena Dullesa i generała Donovana. Poniżej wisiało nieco niewyraźne zdjęcie siedzącego w jeepie mężczyzny, jak przeczytał Abrams — kapitana BSS, Johna Bircha. Zdał sobie sprawę, że to od jego nazwiska pochodzi nazwa jednej z prawicowych organizacji. Na niektórych zdjęciach widać było hołotę z jednostek ruchu oporu, poczynając od ciemnych mieszkańców południa upozowanych po- między klasycznymi ruinami, a kończąc na jasnych nordykach obojga płci na tle padającego śniegu. W jakiś nieokreślony sposób wygląd ich wszystkich nosił znamiona niewinności graniczącej 369 z naiwnością. Pomyślał, że to może w ich oczach widać było tę jedność celu i czystości ducha, o którą teraz było tak trudno. Marc usiadł w skórzanym fotelu i obserwował Abramsa. -Wyglądasz dość szykownie w moim letnim garniturze. - Czy to strój z cyrku? - zapytał Tony, nie przerywając oglą- dania. - To egipski len, Abrams. Zamówiłem go w Hongkongu u kraw- ca Charlie Chana - żachnął się Pembroke. - W każdym razie na mnie wygląda dużo lepiej. - Nie chciałem być niewdzięczny. - Czy sandały pasują? Bandaż nie przeszkadza? — spytał udo- bruchany Marc. - Wszystko w porządku. Pembroke oczyścił i opatrzył głębokie nacięcie w stopie Abramsa. Zrobił to z obojętnością właściwą lekarzom, żołnierzom, policjantom i innym, którym nieobce są nieszczęścia nękające ludzkie ciało. - Rany stóp wymagają leczenia antybiotykami - stwierdził Anglik. — Zobaczę, co George tu ma. Abrams odwrócił się od zdjęć i powiedział: - Tylko skończony hipochondryk może jednocześnie martwić się wybuchem nuklearnym i zakażeniem stopy. -A jednak myjemy się i golimy, nawet w wieczór przed bit- wą — uśmiechnął się Pembroke. — Jesteśmy istotami, które w swo- im postępowaniu kierują się nawykami i nieskończonym optymi- zmem. - Zgadza się. Uwagę Tony'ego przykuła twarz z jednego ze zdjęć z oficjalnie upozowaną grupą umundurowanych mężczyzn. Rozpoznał Arnol- da Brina prezentującego się dużo lepiej niż wtedy, gdy widział go po raz ostatni. Brin nosił mundur oficera, a nie sierżanta. Abrams już dawniej doszedł do wniosku, że ci ludzie nie przywiązywali żadnej wagi do nazwisk, rang czy zawodów. Szukał zdjęcia Car- bury'ego, ale nie znalazł żadnego, choć zauważył dużą fotografię rezydencji, pod którą widniał napis Brompton Hali. Po jej lewej stronie wisiał artystyczny portret pięknej, młodej kobiety o ciem- nych włosach i rozmarzonych oczach. - Czy to Eleanor Wingate? Pembroke podniósł wzrok znad czasopisma. - Och, zdaje się, że tak. Tak, obok zdjęcia Brompton Hali. Szkoda. Ładny dom. 370 -Tak. Abrams przesunął się w prawo i spojrzał na długą, oprawioną w srebro fotografię przedstawiającą scenę z bankietu, która na pierwszy rzut oka przypominała mu Ostatnią Wieczerzę. Po bliż- szym przyjrzeniu się rozpoznał mundury radzieckich oficerów pomiędzy amerykańskimi. Była to celebracja zwycięstwa. Wśród świętujących widać było George'a Van Doma, którego poklepy- wał po plecach szczerzący zęby radziecki oficer. Van Dom nie wyglądał na szczególnie zadowolonego. Abrams pomyślał, że to dziwne, jak wiernie może czasami zdjęcie oddać atmosferę czasu i miejsca wraz z prognozą na przyszłość. - Doszedłeś już do przodków togo drania? - zapytał Marc, od- kładając czasopismo. — Spójrz w prawo, na poziomie twoich oczu. W odpowiedniej, czarnej ramce. Abrams zauważył lekko prześwietloną odbitkę przedstawia- jącą kadłub dużego samolotu. Dwunastu spadochroniarzy, ośmiu mężczyzn i cztery kobiety, stało lub klęczało do zdjęcia, które mogło być, i prawdopodobnie było, ich przedostatnią fotografią. Po raz ostatni zostali sfotografowani przez metodyczne gesta- po przed egzekucją. Wśród nazwisk pod zdjęciem widniały też: Joannę Broule i Peter Thorpe. Abrams przyjrzał się uważnie matce Thorpe'a, imponującej blondynce dorównującej wzrostem otaczającym ją mężczyznom. Miała zgrabną figurę, której nie mógł ukryć nawet spadochrono- wy kombinezon. Ojciec Thorpe'a, toż jasnowłosy, był przystojnym, choć według Abramsa, nieco wyniosłym mężczyzną. - No tak — powiedział — przystojna para. - Tak czy owak, gdyby nie zdejmowali portek, oszczędziliby światu wielu zmartwień. -Amen. Tony przyjrzał się szybko pozostałym fotografiom, rozpozna- jąc znane mu skądś twarze. Być może byli to ludzie, którzy przy- chodzili do biura, a może pamiętał ich z obiadu w Arsenale. Zdał sobie sprawę, że niektórych z nich widział kilka minut temu, znacznie już teraz starszych, spacerujących na zewnątrz w cie- niu. Pembroke przerwał jego rozmyślania. - W jaki sposób nawiązałeś kontakt z tą grupą? - Znalazłem ogłoszenie w „Timesie". Abrams podszedł do biurka, na którym postawił szklankę czy- stej szkockiej. Napił się szybko i wziął kanapkę z tacy. 371 - Siekana wątróbka z drobiu. - Nie. Pasztet. - Jak mawiano w latach czterdziestych, nieważna nazwa, skoro wyrób nic niewart. - Uśmiechnął się i zjadł wątróbkę na grzance. Pembroke spojrzał na zegarek i wstał. -Jesteś już na miejscu i w takim razie życzę ci powodzenia. Wyciągnął rękę i Abrams uścisnął ją mocno. - Zostaniesz tu do końca przyjęcia? - zapytał. - A powinienem? - Być może, choć nie ode mnie zależy dalszy bieg wydarzeń - odpowiedział Tony. - Będę w pobliżu. I zadbaj o swoją stopę. Nie powinieneś li- czyć na to, że wybuch nastąpi, zanim przyplącze się zakażenie. Odwrócił się i poszedł w kierunku drzwi, które w tej właśnie chwili otworzyły się, i do gabinetu weszła Katherine Kimberły. Uśmiechnęli się i pozdrowili skinięciem głowy. Pembroke wyszedł, a Katherine postąpiła kilka kroków. Abrams odstawił drinka i podszedł do niej, a ona rzuciła się w jego ramiona. Objęli się i Katherine podniosła w górę wzrok. Wyrzuciła z siebie potok słów: - Dobrze się czujesz? George właśnie mi powiedział, że tutaj jesteś. - Wszystko w porządku. Z wyjątkiem tego garnituru i san- dałów. - To nie twój styl. - Podobnie jak smoking. Co się ze mną dzieje? Przytuliła go mocno. - Najważniejsze, że jesteś tutaj. - Dotknęła skaleczenia na jego policzku. — Co się tam działo? - Będziesz tutaj, gdy będę składał raport Van Domowi? - spy- tał po chwili. - Zaraz przyjdzie. Poczekam. Podszedł do baru. - Szkocka, zgadza się? - Nie mam ochoty na drinka. Mimo to nalał jej whisky z lodem i postawił na stoliku do kawy, a potem usiadł na brzegu sofy. Ujął jej rękę i przyciągnął ją do siebie. Przyjrzała mu się uważnie. - O co chodzi? Co się dzieje, Tony? Czy chodzi o Pata 0'Brie- na? Nie żyje, prawda? Możesz mi powiedzieć. Nie jestem dziec- kiem. 372 Zobaczył, jak w jej oczach wzbierają łzy. Nie był pewien, która wiadomość będzie gorsza: czy ta, że Patrick 0'Brien zaginął, czy ta, że jej ojciec się odnalazł. - Samolot 0'Briena roztrzaskał się w niedzielę w nocy - po- wiedział. - Nie odnaleziono jego ciała. Można przyjąć, że zaginął albo został porwany. — Pokiwała powoli głową, ale zanim była w stanie wykrztusić słowo, Abrams szybko dodał: — Gdy byłem w radzieckiej rezydencji, oddaliłem się na własną rękę i niespo- dziewanie stanąłem twarzą w twarz z Henrym Kimberiym. Katherine spoglądała na niego, ocierając oczy chusteczką, i zdawało się, że nie rozumie jego słów. - Spotkałem twojego ojca. On żyje - dodał. Wydawało się, że ciągle nie przyjmuje tego do wiadomości. Potrząsnęła nagle głową i wstała. Abrams też się podniósł i ujął ją za ramiona. Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy i w końcu Katherine skinęła głową. - Zrozumiałaś? Nic nie mówiąc, skinęła szybko jeszcze raz. Była bardzo bla- da. Posadził ją z powrotem na sofie i podał jej szkocką. Wypiła dość dużo i odetchnęła głęboko. - Odyseusz. - Tak, wojownik powrócił - odpowiedział Abrams. - Dotknął ręką jej policzka. — Dobrze się czujesz? - Tak, tak. — Patrzyła mu w oczy. — Wiedziałeś, prawda? Sta- rałeś się mnie ostrzec... i chyba zrozumiałam, co chciałeś powie- dzieć, więc to nie jest zupełny szok. - To były tylko podejrzenia. Teraz mam pewność. - Rozpoznałeś go? - Ujęła jego dłoń w obie ręce. - Oczy Kimberłych. Uśmiechnęła się słabo w odpowiedzi, pomyślała chwilę i zapy- tała: - Mój Boże, och, mój Boże, Tony, co to znaczy? - Nie wiem, ale nie zapowiada to niczego dobrego, prawda? - Nie. Nie, to brzmi groźnie i złowieszczo. - Ścisnęła mocno jego dłoń. Abrams pokiwał głową. Obecność Kimberly'ego należało po- traktować jako sygnał do ostatecznego odliczania. A jeśli było prawdą, że piwnica radzieckiej rezydencji jest pełna ludzi, to nie było wątpliwości, że włączono już wszystkie systemy. 373 50 W pokoju na poddaszu panował spokój. Thorpe słyszał niskie brzęczenie elektronicznych konsoli i czuł, jak wibracje urządzeń przenoszą się na podłogę. Ten duży, przestronny pokój przypomi- nał mu jego własne poddasze w Lombardy, gdzie zresztą wolałby się w tej chwili znajdować. To miejsce miało w sobie jednak wię- cej wyrafinowania. Było to w końcu osławione radzieckie centrum szpiegowskie na całą Amerykę Północną, przedmiot zaintereso- wania prasy, temat debat w Kongresie i telewizyjnych progra- mów dokumentalnych. Chronił je także immunitet dyplomatycz- ny, czego nie można było powiedzieć o jego skromnym biurze. Poza tym, jego pokój na poddaszu musiał służyć jednocześnie za cen- trum łączności i miejsce przesłuchań, co nie zawsze było wygod- ne. Do brudnej roboty Rosjanie mieli piwnicę. Ładny, duży dom na przedmieściach miał przewagę nad mieszkaniem w mieście. Te myśli wywołały na jego ustach ponury uśmiech. Spojrzał na zegarek. Czterej Rosjanie wyszli, żeby postawić ludzi i wszystkie systemy w stan alarmu, i jeszcze nie wrócili. Odwrócił się od okna i zobaczył, że oficer łącznościowy przechadza się wzdłuż konsoli, wpisując co chwilę nowe dane do książki raportowej. Kimberły siedział w pobliżu, ale nie zwracał uwagi na Thorpe'a, czytając rosyjską gazetę przy słabym świetle padającym z komputerowego monitora. Peter przyglądał mu się. Najwyraźniej coś było z nim nie w porządku. Thorpe zdawał sobie sprawę, że szczególne cechy jego własnego umysłu są wrodzone. Był pewien, że osobliwość charakteru Kimberly'ego nie była wrodzona, lecz nabyta. Przy- szło mu do głowy stare określenie: pranie mózgu. Ale to musiało być coś więcej. Czterdzieści lat, pomyślał. Wyprano mu nie tylko umysł, ale też serce i duszę. Choć pewnie nie wyrządzili mu wię- cej krzywdy niż pozostałym dwustu siedemdziesięciu milionom radzieckich obywateli; po prostu kazali mu tam żyć. Thorpe przy- pomniał sobie swoje dwie krótkie, tajne podróże do Związku Radzieckiego. Spacerując ulicami Moskwy, odniósł wrażenie, że jedna połowa jej mieszkańców udaje się na pogrzeb, a druga z niego wraca. Patrząc na Kimberly'ego, zastanawiał się, w jaki sposób Rosjanie zamierzają przedstawić tego mężczyznę bez ży- cia amerykańskiej opinii publicznej jako nowego przywódcę; jego sposób mówienia, jego ruchy, wyraz jego twarzy, cała jego postać przypominała Thorpe'owi kogoś z innej planety chcącego ucho- 374 dzić za Ziemianina. Nie miał wątpliwości, że KGB informowało Kimberiy'ego na bieżąco o wydarzeniach z amerykańskiego ży- cia, ale jednak Seminarium Amerykańskie przy Prospekcie Ku- tuzowa było tylko nędzną namiastką rzeczywistości. Kimberły wyczuł skierowany na siebie wzrok Petera i pod- niósł oczy znad gazety. Thorpe zawahał się, ale jednak zapytał: - Czy to ty wysłałeś moich rodziców na śmierć, czy też był to James, a może jeszcze ktoś inny? Wydawało się, że Kimberły nie jest ani zdziwiony, ani urażony tym pytaniem. - Tb byłem ja - odpowiedział. - Jeden z agentów skaczących razem z nimi był komunistą. Jednym z moich ludzi. Kiedy znalazł się już na ziemi, przekazał anonimową wiadomość ludziom z ge- stapo. W rezultacie cała dwunastka biorąca udział w skoku została aresztowana i rozstrzelana. Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie? - Nie jestem pewien. - Jesteś ostatnią osobą, która mogłaby osądzać moje postępo- wanie z etycznego punktu widzenia albo wydawać jakiekolwiek sądy moralne. - Nie wydaję sądu. Po prostu chciałem wiedzieć. - Znowu się zawahał, a potem dodał: - James i pozostali wyrażali się o nich dobrze - spojrzał na Kimberi/ego, który wzruszył ramionami. -De mortuis nil nisi bene. Zmarłych należy wspominać tylko dobrze. Ale jeśli chodzi ci o prawdę, a na to wygląda, to twoja matka była francuską dziwką, a ojciec pompatycznym, zepsutym dyletantem. - Trudno tak myśleć o ludziach, którzy na ochotnika zdecydo- wali się zeskoczyć na terytorium wroga — odpowiedział Thorpe. - Ich motywacje były pewnie równie niejasne jak twoje. To chyba dziedziczne. Peter powstrzymał się od odpowiedzi i wyciągnął papierosa. Kimberły długo milczał, a potem zapytał: - Jak ona wygląda? Czy wspomina mnie czasami? Thorpe dostrzegł w tych pytaniach możliwość ratunku. - Właściwie to kawał z niej suki. Zdaje się, że ma to po matce. No, ale oczywiście wspomina od czasu do czasu swojego zmarłego bohaterskiego ojca. - Po chwili dodał: - Jeszcze do niedawna by- liśmy ze sobą w bliskim związku, bez względu na to, co mógł pan na ten temat usłyszeć. Sam był zdumiony tym, co myślał i mówił. Przyszło mu do głowy, że to pewnie z powodu szoku na wieść o tym, że Ameryka 375 jest skończona i on pewnie też. Nie było w nim skruchy z powodu tego, co zrobił, był tylko wściekły na siebie, że źle zagrał. Kimber- ly uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. — Mogę też powiedzieć panu parę słów na temat Anny. Znam ją. I mogę odpowiedzieć na inne pytania, które być może będzie pan chciał postawić w ciągu następnych kilku miesięcy. — Ktoś kiedyś napisał, że prawdziwy geniusz to ten, kto potra- fi stworzyć dla siebie zajęcie. A więc Thorpe, zdaje się, że może być z ciebie całkiem znośny doradca prezydenta. A może nawet nadworny błazen w Białym Domu. Thorpe'owi drgnęły powieki, ale udało mu się nad sobą zapa- nować. Kimberły przechylił się do tyłu. — Zanim tu wszedłeś, zastanawialiśmy się nad losem Katheri- ne. Jest teraz w sąsiedztwie. — Wiem o tym. — Czy także o tym, że oni wszyscy zostali otruci i za kilka go- dzin zaczną umierać? Jest jeszcze czas, żeby ją uratować. Chcesz ją? — A pan? — Thorpe znowu miał uczucie, że spaceruje po polu minowym. Twarz Henry'ego przybrała nieobecny wyraz, podczas gdy gło- śno snuł swoje rozważania: — Są chwile, kiedy wydaje mi się, że chciałbym znowu zoba- czyć wszystkich razem: rodzinę i przyjaciół. Innym razem wolał- bym wymazać przeszłość... — Spojrzał na Thorpe'a. — Wiedziałeś, że ożeniłem się tam z rosyjską dziewczyną? Oczywiście jeszcze żyje. Trudno powiedzieć, żeby miała prezencję pierwszej damy. Mam dwóch synów, jeden z nich jest pułkownikiem w KGB. Nie sądzisz, że to niezły pomysł, żeby zniszczyć amerykańską linię Kimberłych? To umocniłoby moją nową rodzinę. Zanim Peter zdążył odpowiedzieć, drzwi otworzyły się na oścież i do pokoju wkroczył Michaił Karpienko, a za nim Androw i Walentin Mietków. Nie było z nimi Kalina i Thorpe nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Karpienko poszedł szybko w odległy koniec pokoju i zamie- nił kilka słów z oficerem łącznościowym. Wziął od niego arkusz papieru, wrócił do czekającej grupy i odczytał treść meldunku: — Attache do spraw kulturalnych Gordik przylatuje na lotni- sko Kenned/ego o ósmej czterdzieści osiem wieczorem, waszego czasu. Przyjedzie do Glen Cove wynajętym pojazdem. Przyjmijcie go ze zwykłą uprzejmością. —Osobiście przekaże wiadomość. Najwyraźniej Moskwa nie zaryzykuje przesłuchania informacji, która mogłaby zostać rozszy- 376 frowana przez Agencję Bezpieczeństwa Narodowego — powiedział Androw i spojrzał na zegarek. — Gordik będzie tu lada chwila. Przy- wiezie ostatnie rozkazy obowiązujące aż do chwili, gdy nastąpi Uderzenie. - Ruszył w drugi koniec poddasza. - Proszę za mną. Mietków, Karpienko, Kimberły i Thorpe poszli za nim. Androw skręcił w tę stronę poddasza, która rozciągała się nad dalszą czę- ścią domu. Przekręcił włącznik i całe pomieszczenie rozbłysło ja- snym, oślepiającym światłem. Zobaczyli elegancko urządzony ga- binet, a w nim biurko z orzechowego drewna, półki z książkami, marmurowy kominek i okno w ołowianych ramach umieszczone w szczycie dachu. Ponad kominkiem wisiała duża flaga amerykań- ska. Wzrok Thorpe'a przyzwyczaił się do światła. Zauważył ka- mery telewizyjne i mikrofony. Było to studio telewizyjne. — Z tego miejsca twój głos i twój wizerunek zostaną przesłane w świat drogą satelitarną na wszystkich radiowych i telewizyj- nych pasmach i częstotliwościach - powiedział Androw do Kam- berly'ego. Wskazał mu miejsce w skórzanym fotelu za biurkiem. — Rozgość się, proszę. Tamten przeszedł za biurko i usiadł w fotelu z wysokim opar- ciem. Przyjrzał się otoczeniu. —To rzeczywiście wygląda na miejsce, z którego przemawia głos władzy - skomentował. — Cały ten wystrój został zaprojektowany w Moskwie, przez Czwartą Sekcję Specjalną. Ma wyrażać godność, spokój, władzę i kontrolę. Kimberły zauważył obok na ścianie przezroczystą torbę z ubraniem. — Czy to mam na siebie włożyć? — Tak. To także ich pomysł. Wybrali szaroniebieski, trzyczę- ściowy garnitur w drobne prążki. Będziesz wyglądał jak jeden z ludzi z Departamentu Stanu - stwierdził Androw. — Co o tym myślisz, Peter? - zapytał Kimberły. —Amerykanie wierzą we wszystko, co zobaczą w telewizji — odpowiedział Thorpe. — Mówiono mi o tym - zaśmiał się Kimberły i zwrócił się do Karpienki: - Ilu ludzi będzie mnie oglądać? —Według naszych obliczeń dostęp do nadal działających od- biorników radiowych i telewizyjnych będzie miało jakieś osiem- dziesiąt procent ludności. Rozumie pan, majorze, że tylko te od- biorniki, które będą włączone w czasie Uderzenia, przyjmą na siebie impuls elektromagnetyczny i zostaną zniszczone? — 377 Kimberły skinął głową. Karpienko ciągnął: —Ale nie będą działa- ły żadne stacje radiowe ani telewizyjne. Nie pomogą dodatkowe źródła zasilania, ponieważ stacje te nie zostaną dotknięte zwykłą przerwą w dopływie prądu, lecz katastroficznych rozmiarów falą energii, której siłę można porównać do jednoczesnego uderzenia dziesięciu milionów piorunów. Jedyną czynną stacją w Ameryce, południowej Kanadzie czy północnym Meksyku będzie właśnie ta. Tutaj, w tym pokoju. A jedynym głosem, który będzie można usłyszeć, będzie pański głos, majorze. - Czy zacznę przemawiać natychmiast po burzy elektroma- gnetycznej? — zapytał. - Kiedy tylko ujrzymy rozświetlone niebo - odpowiedział Kar- pienko. — Przez kilka pierwszych godzin będzie pan okresowo pojawiał się na ekranach jako major Henry Kimberły i prosił lu- dzi o zachowanie spokoju. Niech każdy wyciąga takie wnioski, jakie chce, aż nadejdzie czas, aby przedstawić się im jako ich nowy przywódca. Czy ma pan jakieś pytania do... Thorpe przerwał mu w pół zdania: - Przepraszam, że się wtrącę. Ale czy ktoś tutaj kiedykolwiek słyszał o wojnie termonukleamej? -Twój sarkazm jest całkowicie nieuzasadniony, ponieważ rząd amerykański nie będzie wcale wiedział, jak się to wszystko stało - wyjaśnił Androw. - Nawet jeśli zrozumieją, że była to bu- rza elektromagnetyczna, nie będą wcale pewni, czy to Związek Radziecki ją spowodował. - Wzruszył ramionami. - W każdym razie większość aparatu władzy w tym kraju, dowodzenie, kon- trola, łączność i siatki wywiadowcze, nie jest jeszcze chronio- na przed IEM. Ameryka będzie ogłuszona, oniemiała i oślepiona. - Ale nawet głuchy, niemy i ślepy może nacisnąć guzik odpa- lający rakiety — powiedział Thorpe. - Tak, ale weź pod uwagę trzy ważne czynniki: po pierwsze, prezydent będzie w Camp David z twoim ojcem; po drugie, mała, czarna skrzynka prezydenta będzie bezużyteczna; po trzecie, Ameryka nie posiada rakiet, bombowców, okrętów wojennych i myśliwców odpornych na działanie IEM. Jakiekolwiek amery- kańskie uderzenie nuklearne zostanie poważnie osłabione. A na- sze straty będzie można zaakceptować. - Moskwa jest przygotowana na każdą ewentualność - ode- zwał się Henry Kimberły. — Nie mówmy więc o wojnie, ale o zwy- cięstwie bez wojny. Po prostu tak, pomyślał Peter. Dwieście lat historii narodu i nie padnie nawet jeden strzał. 378 - Wiele zależy od Jamesa Allertona — powiedział Androw. — Kiedy poinformuje prezydenta i jego doradców o beznadziejności sytuacji i oficjalnie zażąda od Stanów Zjednoczonych poddania się, w Camp David zapanuje zapewne histeria. Mogą go zastrze- lić na miejscu. Jest jednak na szczęście doświadczonym dyploma- tą i jeśli uda mu się doprowadzić do tego, żeby chłodniejsze głowy wzięły sprawy w swoje ręce, będzie to jego koronne zwycięstwo. Posługując się perswazją i groźbą, będzie musiał przekonać prezydenta, że kapitulacja jest jedynym wyjściem, dzięki które- mu można jeszcze powstrzymać nuklearną zagładę. - Ostatnim zadaniem prezydenta ~ wtrącił Mietków - będzie odczytanie krótkiego, przygotowanego uprzednio oświadczenia do narodu amerykańskiego ogłaszającego „traktat pokojowy" pomię- dzy Związkiem Radzieckim i Stanami Zjednoczonymi. Ogłosi on też swoją rezygnację z urzędu prezydenckiego. Od tej chwili nikt go więcej nie usłyszy. Androw wszedł do studia, minął biurko, za którym siedział Kimberły, i zatrzymał się przed kominkiem. Przez chwilę przy- glądał się amerykańskiej fladze, a potem sięgnął ręką i ujął jej brzeg, pocierając ją między palcami, jak gdyby był rozważającym zakup handlarzem tekstyliów. Zapadła długa cisza. - Nigdy nie bylibyśmy w stanie pokonać ich militamie - po- wiedział w końcu Androw. - Ale dzięki szczęśliwemu zrządze- niu losu, w całej skomplikowanej strukturze ich wojskowego systemu powstała mała luka. Gdy spostrzegli to, starali się ją zlikwidować. My też to zauważyliśmy i pospiesznie wy- korzystaliśmy. Dopięliśmy swego pierwsi, oni się spóźnili. I pro- szę bardzo: wojny gwiezdne, protony i neutrony, promienie lase- rowe i zabójcze satelity. Nie bylibyśmy w stanie im dorównać. Ale na swojej drodze do gwiazd zapomnieli zamknąć to jedno jedyne otwarte okno, przez które mógł paść cios. A nam udało się przez nie wskoczyć. 51 Katherine usiadła z podkurczonymi nogami na sofie, wpatru- jąc się w sufit. Abrams spacerował niecierpliwie po gabinecie, spoglądając od czasu do czasu to na nią, to na zegarek. Za- 379 stanawiał się, co zatrzymuje Van Doma. Na biurku zadzwonił telefon i ktoś w innej części domu odebrał go. Zabrzęczał jeszcze raz i Abrams szybko podniósł słuchawkę. - Tony Abrams. - O co chodzi, Tony? - Spinelli? Dostałeś moją wiadomość? - Nie. Tak sobie tylko wykręciłem przypadkowy numer. - Gdzie jesteś? - Tam, skąd prosiłeś, żebym dzwonił. U siebie w pokoju. Prze- jechałem całą tę pieprzoną drogę z Jersey, w wolny od pracy dzień, żeby się z tobą połączyć z tego właśnie telefonu. A teraz gadaj, po co tu jestem. - Zaraz do tego dojdę. Słuchaj, co widzisz z okna? - Poczekaj. Abrams usłyszał grzechot żaluzji. Spojrzał na Katherine i zmusił się do bladego uśmiechu. Po chwili Spinelli odezwał się: - Niech mnie diabli, Abrams. Wiedziałeś, że siedziba Radziec- kiej Delegacji przy ONZ znajduje się dokładnie po drugiej stronie ulicy od strony Dziewiętnastej Przecznicy? Nigdy tego nie zauwa- żyłem. Abrams zignorował zły humor w głosie kolegi. - Widzisz tam jakieś autobusy? - Tylko jeden szary autobus. - Żadnych mikrobusów? - Albo są w garażu, albo jeszcze nie przyjechały z Glen Cove. Abrams wywołał z pamięci obraz dwunastopiętrowego, zbu- dowanego z jasnej cegły budynku przy Wschodniej Sześćdziesią- tej Siódmej, w którym oprócz biur Radzieckiej Delegacji mieściły się apartamenty jej całego personelu. - Widzisz tam coś trefnego? - zapytał. - Słuchaj, Abrams, śledzenie Rosjan to twoja działka, a nie moja. - Udawaj w takim razie, że jesteś taki bystry jak ja. Co wi- dzisz? Spinelli wyjrzał przez okno mieszczącego się na drugim pię- trze pokoju policyjnego. -Wszystko w porządku. Ulica jest względnie spokojna. Kilku przechodniów. W budce policyjnej stoi ktoś na warcie. Trzy radio- wozy zaparkowane na chodniku. Rutyna. Zupełna cisza. Tony wyobraził sobie znajomą scenerię: ulicę zabudowaną czę- ściowo rezydencjami, radziecki budynek z osłonami z cementu, 380 groźnie wyglądającym ogrodzeniem z przodu i trzema obserwują- cymi ulicę kamerami telewizyjnymi. Dokładnie po drugiej stro- nie ulicy znajdował się budynek straży ogniowej i zaczynała się Dziewiętnasta Przecznica, przy której Abrams pracował dla Czer- wonego Szwadronu. Znał każdą piędź ziemi na odcinku pomiędzy Trzecią Aleją i Aleją Lexington. Pamiętał życie na tej ulicy lepiej niż okolice swego mieszkania. - Jak wygląda budynek? - zapytał. - Drzwi garażu są zamknięte, tak samo drzwi wejściowe. Na pierwszych trzech piętrach jest ciemno. Piętra mieszkalne są cał- kiem dobrze oświetlone, żaluzje zasunięte, ale widać poruszają- ce się cienie. Apartament ambasadora na górze jest oświetlony. Co się dzieje, brachu? Czy mam postawić Oddział Bombowy na nogi? Jeśli będą w stanie rozbroić spadające bomby wodorowe, to czemu nie, pomyślał Abrams. - Gdzie są dzisiaj ludzie z FBI? - zapytał. - Tutaj ich nie ma. Może są u strażaków. Tam jest lepsza kawa. - Czy możesz mnie połączyć ze strażnikiem z FBI? - zapytał Abrams. - Albo z kimś z CIA? Wiedział, że CIA zajmuje kilka mieszkań w sąsiedztwie Ro- sjan i podsłuchuje przez ściany. Zajmowali też apartament na trzecim piętrze w budynku na rogu Dziewiętnastej, z którego dzień i noc filmowali budynek i pobliski chodnik. - Nie. Nie chcę im nic zawdzięczać. - Tb połącz mnie z policyjną wartownią. Możesz podsłuchiwać. - Och, naprawdę? — Spinelli wymamrotał stek przekleństw. Abrams usłyszał trzask, a potem odezwał się damski głos: - Oficer policji Linder przy aparacie. - Okay, Abrams, możesz mówić. - Czy to pani codzienny dyżur? - zapytał Tony. - Tak, proszę pana, z przerwami od około sześciu miesięcy. - Okay, pierwsze pytanie. Czy widziała pani, jak wyładowy- wano szary autobus? - Tak, proszę pana. Jak zwykle to były w większości bagaże. Kilka osób z autobusu pomagało portierom wnieść je przez wej- ście dla służby do wnętrza budynku. To było ponad godzinę temu. - Ile bagażu? - Tyle co zawsze — odpowiedziała z wahaniem. Abrams nie chciał podsuwać jej odpowiedzi, chciał, żeby zło- 381 żyła raport o tym, co sama widziała, a nie o tym, co on chciał, żeby widziała. - Czy może mi pani powiedzieć, czy nie uderzyło panią dzisiaj wieczorem nic nadzwyczajnego? Coś, co nie zdarza się zwykle w ostatnią noc weekendu? Kobieta milczała przez chwilę, a potem odpowiedziała: -Chyba nie... nie, proszę pana. Czy mógłby pan powiedzieć dokładniej, o co panu chodzi? - Może powie mi pani po prostu, co się zdarzyło, odkąd objęła pani dyżur. To było około czwartej po południu, prawda? - Tak, proszę pana. - Zastanawiała się przez moment. - Dziś po południu było całkiem spokojnie. Mniej więcej godzinę temu czarny ford farlaine przywiózł ambasadora, jego żonę i trójkę dzieciaków. - Jak wyglądali? Zrozumiała, że chodzi mu o to, jakie odniosła wrażenie. - Żona i dzieciaki jak zwykle. Żona uśmiechała się i pokiwała policjantom tak jak zawsze. On wyglądał trochę... trudno mi po- wiedzieć, po prostu jakoś inaczej. - Okay. Rozumiem. Były jakieś inne samochody? - Nie, proszę pana. Nie dzisiaj wieczorem. Ale zdarza się cza- sami, że przyjeżdża tylko jeden. - Okay, a co z mikrobusami? - Tak, przyjechały - odpowiedziała. - Wstawiono je do garażu. - Ile? W j akich odstępach? — Przyjechały jak zwykle w dwóch grupach. Pierwsza grupa przyjechała jakieś czterdzieści pięć minut temu. Sześć albo sie- dem wozów. To była ta większa grupa, więc mogły to być dzie- ciaki. Abrams pokiwał głową. Jeśli zwyczaje się nie zmieniły, sześć albo siedem samochodów wyjeżdżało z obozu pionierów w Oyster Bay i robiło przystanek w Glen Cove. Nie znano dokładnie celu tych postojów, ale prawdopodobnie chodziło o to, żeby zabrać ze sobą dorosłych opiekunów albo przeliczyć dzieciaki. Gdy chodziło o dzieci, Rosjanie nie różnili się wiele od innych. W każdym razie, pomyślał Abrams, mikrobusy zawsze wjeżdżały na otoczony mu- rem dziedziniec, co uniemożliwiało obserwację za pomocą zwy- kłych urządzeń. Abrams pomyślał, że jeśli dzisiejszy wieczór róż- ni się naprawdę od innych weekendowych wieczorów, to dzieci wysiadły w Glen Cove i umieszczono je w piwnicy. - A co z mikrobusami z dorosłymi? 382 - Przyjechały może piętnaście minut później. W tej grupie były cztery wozy. One także wjechały prosto do garażu. Abrams wyobraził sobie ogromne, żelazne, spuszczane drzwi garażu. Policyjna wartownia, gdzie pełniła dyżur Linder, była oddalona o mniej niż dziesięć stóp od wjazdu. - Czy były pełne? - zapytał Abrams. - Mają okna tylko z jednej strony - odpowiedziała. - Wiem. Obserwowała pani przez jakiś czas, jak te autobusy wjeżdżają i wyjeżdżają. Niech się pani przez chwilę zastanowi. Czy były pełne? Linder odpowiedziała prawie bez namysłu: - Nie. Nie były pełne. Zdaje się, że były prawie puste. - Tony pozwolił jej mówić dalej, nic nie sugerując. Była coraz bardziej pewna tego, co widziała. - Gdy wjeżdżali, coś mnie uderzyło i utkwiło w mojej pamięci. A teraz, kiedy pan pyta... kiedy prze- suwali się wzdłuż chodnika w stronę garażu... -Tak? -Wszystkie autobusy podskakiwały, jakby były bardzo lek- kie. Rozumie pan, o co mi chodzi? -Tak. -A kiedy wjeżdżały do garażu, prawie ocierały się dachem o wjazd. Niemal się ocierały - powtórzyła. - Abrams nic nie po- wiedział. Policjantka odezwała się obojętnie, jak gdyby nagle zda- ła sobie sprawę, że nadstawia karku: - Czy... czy coś jeszcze? - Nie, nie - powiedział Abrams cicho. - To wszystko. Dzię- kuję. - Nie ma za co. Usłyszał sygnał, a potem głos Spinellego: - No i co? - Słyszałeś przecież, Spinelli. - Tak. Słyszałem. No więc może ambasador nie wyglądał naj- lepiej, i co z tego? Może cierpi na hemoroidy. Może autobusy były puste. Może ambasador pozwolił im spędzić jeszcze jeden dzień na wsi. - Bardzo możliwe — powiedział Abrams. - Po co mieliby wra- cać do pracy po trzydniowym weekendzie? Lepiej było wysłać do miasta bagaż tym dużym, szarym autobusem, a za nim dwana- ście pustych mikrobusów. - Ale nie wiemy na pewno, czy były puste, Abrams. - Ona wiedziała. - Tak. Okay, więc może większość Ruskich ukrywa się w Glen 383 Cove. Okay, chcą, żeby wszyscy myśleli, że są tutaj. Więc co to za bomba, Abrams? - Czy gadam jak paranoik? — zapytał Tony. Spinelli też pozwolił sobie na kilka sekund milczenia, zanim odpowiedział łagodniejszym tym razem głosem: - Nie. Ta sprawa śmierdzi. Złożę szybko ustny raport. Coś jeszcze oprócz nadciągającej trzeciej wojny światowej? - Nie, to by było wszystko. Nudy. A co u ciebie? - Mam jeszcze kilka rzeczy dla ciebie. Ale nie wiem, czy to ma jeszcze jakieś znaczenie. Abrams wyczuwał w jego głosie wyraźny lęk. - Mów, Dom. - No więc ten facet, West, zniknął na dobre. Dwa tuziny ludzi rozglądają się nadaremnie za jego tyłkiem, ale nigdzie go nie ma. Ciągle nie można znaleźć tego 0'Briena. Autopsja ciała pilota wykazała złamanie podstawy czaszki. Posłużono się prawdopo- dobnie gumową pałką. Co jeszcze... Och, śmierć Arnolda Brina. Ludzie od koronera mówią, że to morderstwo. A ty ciągle żyjesz. - Na razie. - Abrams spojrzał na Katherine. Nie udawała nawet, że nie słucha. Nie było sensu pozorować obojętności, kiedy chodziło o koniec świata i gdy czas naglił. - Prosiłeś też o książkę z biblioteki głównej - dodał Spinelli. - O Odyseję. Nie wiedziałem, że znasz grekę, a poza tym nie jestem tam bywalcem. Chcesz mi o tym opowiedzieć? - Autorem jest Homer. -A kogo to obchodzi? - Słychać było, że Spinelli zaciąga się cygarem. - Słuchaj, Abrams, trudno mi się z kimkolwiek porozu- mieć. Nie mogę dojść do ładu z FBI, CIA, wywiadem Departa- mentu Stanu, nawet z tobą. Wszyscy zadają mi pytania, ale nikt nie chce nic powiedzieć. Więc mam to gdzieś. - Odetchnął głębo- ko. - Słuchaj, jeśli będziesz czegoś potrzebował, zadzwoń. Do zo- baczenia, Abrams. - W porządku. - Zawahał się, ale dodał: - Nie jest tak źle, jak na to wygląda, Dom. Dzięki. - Odłożył słuchawkę i odwrócił się do przyglądającej mu się badawczo Katherine. - Zrozumiałam z grubsza, o co chodzi - powiedziała. - Wszy- scy są tutaj. - Większość z nich. Kilka osób wróciło na Manhattan. - Mój Boże... - Wstała, podeszła do niego i położyła mu dłonie na ramionach. - Chciałabym, żeby Patrick 0'Brien tu był - szep- nęła. 384 - Myślę, że pierwszy by powiedział, że zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy — odpowiedział. — Tak, zdaje się, że minął już czas na robienie planów, rozpo- znawanie sytuacji i zbieranie informacji. Nadeszła chwila działa- nia, bez względu na to czy jesteśmy już gotowi czy me. Myślę, że może czas na Pembroke'a. Myślę, że najwyższa pora złożyć sąsia- dom wizytę. 52 Ann Kimberły pomyślała, że tego wieczoru wyjątkowo trudno było złapać taksówkę z lotniska Kennedy'ego do tej części Long Island. A gdy wreszcie się znalazła, tym trudniej było uwierzyć w przypadek, w wyniku którego dzieliła ją z Rosjaninem, który także jechał na Dosoris Lane, choć na drugą stronę „żelaznej kur- tyny". Ann założyła nogę na nogę i przyglądała się otwarcie młode- mu człowiekowi siedzącemu na drugim końcu siedzenia. Pomy- ślała, że jest bardzo przystojny. Miał kasztanowe loki, długie rzę- sy, orzechowe oczy i pełne usta. Zauważyła go już w czasie lotu z Frankfurtu, na pokładzie samolotu Lufthansy. Oboje zgłosili się do specjalnej odprawy paszportowej, omijając odprawę celną i odprawę bagażu. Razem wyszli na postój taksówek, choć on był pierwszy. Obserwowała go z zarówno profesjonalnej, jak i osobi- stej ciekawości. Okazało się, że ma kłopoty ze znalezieniem chęt- nego kierowcy. Nieszczęśliwym trafem podszedł w końcu do tak- sówki jednego z żydowskich emigrantów ze Związku Radzieckie- go, który robił wrażenie skłonnego do zrobienia długiego kursu. Żydowski kierowca wykorzystał okazję, żeby wylać trochę żółci w swoim ojczystym języku, i wyglądało na to, że ma zamiar ude- rzyć młodego Rosjanina. Ann wkroczyła do akcji, żeby mu pomóc, i po krótkiej rozmowie odkryła, że udają się w to samo miejsce. Znalazła w końcu taksówkę i zabrała wahającego się mężczyznę ze sobą. Obserwując go teraz, dokonała kilku spostrzeżeń: podobnie jak ona nie miał ze sobą żadnego bagażu, ale to mogło nie mieć znaczenia -jego rzeczy mogły podróżować dyplomatycznymi ka- nałami. Wiózł brzydką, podręczną torbę z czerwonego plastiku 385 i teczkę z przyzwoitej świńskiej skóry. Sprawa rządowa. Ona sa- ma miała torbę z napisem Vuitton, choć pewnie nie miało to dla niego większego znaczenia, a jej neseser był wykonany ze skóry kiepskiej jakości. Domyślała się, że jechał na Dosoris Lane, żeby porozmawiać ze swoimi rodakami, tak jak ona, żeby porozma- wiać ze swoimi. Na początku podróży prowadzili zdawkową i niezobowiązu- jącą rozmowę, głównie na temat konieczności dzielenia taksów- ki. Potem on zapadł w obronne milczenie. — Był pan już kiedyś w Glen Cove? — zapytała wolno, ale za to zrozumiale po rosyjsku. Spojrzał na nią, uśmiechnął się nerwowo i skinął głową. — Zostanie pan długo w Ameryce? - zadała następne pytanie. Wydawało się, że waży ostrożnie odpowiedź, jak gdyby pyta- nie było istotne. — Będę tutaj pracował — odpowiedział w końcu poprawną an- gielszczyzną. — Ja pracuję w Monachium. — Ach tak. Zastanawiała się, dlaczego nikt po niego nie wyszedł, choć nie było to takie niezwykłe. Samochody radzieckiego personelu były prawie zawsze śledzone przez FBI, więc był to jedyny sposób na to, żeby przemycić kurierów bez zbędnego zamieszania. Oficer kontroli paszportowej na lotnisku Kennedy'ego zawiadomił oczy- wiście FBI o pojawieniu się pasażera z radzieckim paszportem dyplomatycznym, ale nie zauważyła, żeby ktoś za nimi jechał. Spojrzała na jego teczkę. Nie miała żadnych wątpliwości, że jej zawartość jest bardzo cenna. Poczytywała sobie za osobiste zwy- cięstwo, że Rosjanie nie czują się na tyle swobodnie, żeby nada- wać wszystkie wiadomości przez radio. Mieli niezłe szyfry, ale potrafiła sobie z nimi poradzić. — Bardzo tutaj gorąco - odezwała się. — I bardzo wilgotno — stwierdził. Rozśmieszyła ją banalność tej wymiany zdań. —W Waszyngtonie jest gorzej. Monachium jest przyjem- niejsze. — To prawda. Uznała, że jego małomówność wynika z połączenia tradycyj- nej rosyjskiej podejrzliwości, biurokratycznej rezerwy i nieśmia- łości młodego mężczyzny, który znalazł się niespodziewanie w towarzystwie starszej i bardziej doświadczonej kobiety. 386 - Byłam kiedyś w Moskwie. W Leningradzie nawet dwa razy. Skąd pan pochodzi? - zapytała. Odniosła wrażenie, że młody człowiek nie jest zadowolony z tych pytań. Pomyślała, że pewnie przyszło mu na myśl, zresztą podobnie jak i jej, że całe to przypadkowe spotkanie było ukarto- wane. A jednak tak nie było. Przynajmniej nie z jej strony. - Jestem z Saratowa - odpowiedział. - To nad Wołgą - pokiwała głową. Zauważyła, że zdziwił się i odwrócił twarz do okna. Uświado- miła sobie, że nie może oderwać wzroku od jego teczki, a i on spoglądał często w kierunku jej nesesera. Przyszło jej na myśl, że atrakcyjny mężczyzna i piękna kobieta jadący wspólnie taksów- ką, nie powinni rzucać ukradkowych spojrzeń na swoje walizki. Uśmiechnęła się. Rosjanin wyciągnął szyję, aby oglądać przesu- wający się krajobraz. Zerknął na zegarek. Ann spojrzała przez przednią szybę i zobaczyła, że auta zaczy- nają zwalniać. Na horyzoncie widać było wznoszące się łukiem race. Wyciągnęła rękę i poklepała Rosjanina po ramieniu. Drgnął i natychmiast położył dłoń na walizce. Wskazała przed siebie, nie mogąc sobie przypomnieć rosyjskiego słowa oznaczającego fajer- werki. - Święto. Dzień ku czd ofiar wszystkich wojen. Jak wasz Dzień Zwycięstwa. Wydawało się, że jej znajomość jego kraju i języka bardziej go niepokoi, niż cieszy. Uśmiechnął się sztywno. - Tak. Dzisiaj przypada święto. - Nazywam się Ann Kimberły. A pan? Zawahał się, a potem odpowiedział: - Mikołaj Wasylewicz. - Nie podał swojego nazwiska. - Mojemu narzeczonemu także na imię Mikołaj, po angielsku Nicholas. -Tak? Spoglądała mu w oczy, dopóki nie odwrócił wzroku. Zastana- wiała się, dlaczego jedzie do weekendowego domu w Glen Cove, zamiast na Wschodnią Sześćdziesiątą Siódmą. - Czy pracuje pan dla ONZ? Przestał już dziwić się jej pytaniom. Skinął głową. - Tak, pracuję dla ONZ. - Tym razem nie odwrócił wzroku, lecz przyjrzał się jej uważnie. Uśmiechnął się niezobowiązująco i po kilku sekundach zapytał: - Będzie tu pani długo? - Może - odpowiedziała. 387 Zdała sobie sprawę, że wie prawie wszystko o Radzieckiej Delegacji przy ONZ. W jednej drugiej składała się z rzeczywi- stych dyplomatów i ich służby, w jednej czwartej z dyplomatów na usługach KGB i w jednej czwartej z agentów z samego rdzenia KGB i kilku ludzi z GRU - radzieckiego wywiadu wojskowego. Ann przechyliła się do tyłu i jeszcze raz oceniła postać młode- go mężczyzny. Nie miał w sobie nic z arogancji kogoś z KGB ani też ogłady dyplomaty. Mógł być wojskowym, kurierem z GRU - silnym, zdyscyplinowanym, rozważnym. W głowie miał to samo co w teczce. A może więcej. Dokumenty, które przewoził, spłonę- łyby w ciągu sekundy, a to, co miał w głowie, mogło zostać równie szybko zniszczone dzięki pigułce z cyjankiem. Był pewnie uzbro- jony, ale nie w konwencjonalny pistolet. W coś wymyślonego przez Czternasty Departament. Spojrzała jeszcze raz na jego teczkę i pomyślała: Cokolwiek w niej jest, jest przygotowany na to, żeby oddać za nią życie. Założyła nogę na nogę i odrzuciła głowę do tyłu. - Zdaje się, że te fajerwerki przyciągnęły tutaj spory tłum - powiedział kierowca, kiedy taksówka zatrzymała się w korku. - Dalej pójdę pieszo - odpowiedziała Ann. Spojrzała na Rosja- nina. — Lepiej będzie, jeśli pan się przejdzie, Mikołaju. Wskażę panu drogę. Spojrzał niespokojnie na zegarek i wydawało się, że się waha. - Tak będzie szybciej - ponaglała go. - Stąd do rezydencji ra- dzieckiej jest tylko pięć minut drogi. A tam pan właśnie jedzie, prawda? Skinął głową, ale nie poruszył się. Ann uśmiechnęła się wolno i w końcu wzruszyła ramionami. Wyciągnęła z portfela dwudzie- stodolarowy banknot i położyła go na jego teczce. Wzięła swoją torbę i neseser i otworzywszy drzwi, spojrzała przez ramię. Za- wahała się, ale w końcu poddała się impulsowi. - Jest pan bardzo przystojny, Mikołaju Wasylewiczu. Powi- nien pan mieć jakąś wadę. Amerykańskie kobiety będą mdlały na pana widok. Proszę przekazać Wiktorowi Androwowi pozdro- wienia ode mnie - dodała. Mrugnęła do zdumionego mężczyzny i wysiadła z taksówki. Poszła wzdłuż szeregu wolno jadących samochodów i przecię- ła Dosoris Lane, gdy policjant wstrzymał dla niej ruch. W ciągu kilku minut doszła do bram radzieckiej posiadłości i stanęła przy wartowni, żeby zajrzeć na podjazd. Przeszła dalsze kilkaset jar- dów i weszła przez bramę na teren posiadłości Van Doma. Pode- 388 szła do zaparkowanego samochodu. Strażnik zapalił światło i sprawdził jej paszport. Choć jej nazwiska nie było na liście go- ści, przypominał ją sobie. Znał przecież jej siostrę, Katherine. - Przykro mi, że me mogę pani podwieźć, panno Kimberły. Czy mam wezwać przez radio samochód? - Nie, przejdę się. - Zawahała się. - Czy Nicholas West już przyjechał? — zapytała. Strażnik sprawdził nazwisko na liście. -Nie, proszę pani. Skinęła głową i skręciła w stronę podjazdu. Nicholasa nie było ani w Princeton Ciub, ani w biurze, ani w mieszkaniu. Oficer pełniący służbę w Langley nie potrafił jej też nic o nim powie- dzieć. Zaczęła mieć podejrzenia, ale nie takie, jakie mają kochan- kowie. Idąc podjazdem, wciągnęła w płuca ciepłe, nocne powietrze. Za zakrętem ujrzała duży, biały dom usytuowany na szczycie wzgórza. Podjęła tę niespodziewaną podróż z kilku przyczyn: z powodu Nicka, telefonów Katherine i telegraficznej wiadomości od 0'Brie- na domagającego się pewnych tajnych informacji. Ale kierowała się też intuicją. Jej praca w biurze NSA w Monachium polegała na wychwytywaniu z powietrza komunikatów radiowych i łama- niu szyfrów. Po wielu latach pracy ta techniczna umiejętność roz- winęła się w pewnego rodzaju telepatię. Czuła, że w powietrzu krąży coś, co wymaga natychmiastowego rozszyfrowania, i że nie miał to być zwyczajny komunikat. 53 Prowadzące do bocznego patio oszklone drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł George Van Dom. Spojrzał na Abramsa i wy- dawał się bardziej zaskoczony białym lnianym garniturem i san- dałami niż zabandażowaną stopą, skaleczeniami na jego twarzy czy też tym, że jednak żyje. Skinął głową w kierunku Katherine, a potem zwrócił się do Ton/ego: - Chciałeś mnie widzieć? - Niewykluczone - odpowiedział Abrams. Van Dom odebrał dość raportów, aby zrozumieć, w jakim stanie psychicznym jest 389 agent, który właśnie wrócił z ciężkiego zadania. Mógł być aro- gancki, krnąbrny i małomówny. — Siadaj, Abrams — powiedział Van Dom. — Zrobię ci drinka. — Postoję i odpuszczę sobie tego drinka. George usiadł za biurkiem. — Od czego chcesz zacząć? — Od pytania, czy ktoś tu jeszcze przyjdzie? — Powinien, ale nie można go znaleźć. — Wiem o 0'Brienie - wtrąciła się Katherine. Van Dom spoj- rzał na nią, ale nic nie powiedział. — To, co odkryłem, jest bardzo ważne. Chcę mieć pewność, że mój raport dotrze, gdzie trzeba. — Możesz być pewien, że nie, jeśli nie uznam, że powinien. — Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś jednym z nich? — Nie będziesz miał tej pewności. Wiesz tylko, że pasuję do roli Talbota, i dlatego rozumiem twoją podejrzliwość. — Nie powiedziałem, że możesz być Talbotem. Już go widzia- łem. — Naprawdę? - uśmiechnął się Van Dom. — To prawda. — Tony, myślę, że możesz śmiało mówić - odezwała się Kathe- rine. — Dobrze. Zdaje się, że nie mam wielkiego wyboru. Van Dom nie wydawał się szczególnie obrażony tym, że mu- siano za niego poręczyć. — Pembroke opowiedział mi o incydencie na stacji kolejowej — powiedział do Abramsa. - To było z ich strony desperackie posu- nięcie. Czym ich tak rozwścieczyłeś, Abrams? - zapytał z lekkim uśmiechem. —Zrobiłem tylko to, co mi kazał pański przyjaciel Evans - odpowiedział Abrams. Wyciągnął z kieszeni złożoną chusteczkę i wysypał jej zawartość na biurko. - Wygląda na złoto. Van Dom wziął szczyptę metalowych opiłków. — To prawda. Dobra robota. Okno czy drzwi? — Oszklone drzwi. Co to znaczy? — Czy zauważyli, że brał pan tę próbkę? - George zignorował pytanie. —Nie. —W takim razie dlaczego się do pana dobrali? Wykrywacz kłamstw? — Złapali mnie na węszeniu w okolicy. 390 - Okay, co jeszcze pan znalazł? - Kazano mi sprawdzić wyłączniki, odbiorniki radiowe i tele- wizyjne i antenę przed domem. Van Dom zadał kilka pytań, zrobił parę notatek i podniósł wzrok. - Niezła robota, Abrams. Masz jajca. - Spojrzał na Katheri- ne. - Odwagę. Ale to nie dlatego chcieli pana zabić w tym pod- ziemnym przejściu. Co takiego pan zrobił albo zobaczył, żeby wzbudzić w nich mordercze instynkty? Abrams podszedł do ściany, zdjął z haczyka zdjęcie i położył je na biurku. Wskazał na wizerunek Henr/ego Kimberly'ego spo- glądającego na Van Doma. George przesunął wzrok z twarzy Abramsa na twarz na zdjęciu, potem jeszcze raz na Abramsa, ale nic nie powiedział. Powoli wstał i potarł obwisłe policzki. Spoj- rzał na Katherine i zrozumiał, że ona już wie i wierzy Abramso- wi. Zanim cokolwiek powiedział, skinął parę razy głową. - Tak. Tak, na Boga. Wyciągnął rękę, wziął z biurka szklankę ze szkocką i wypił ją dwoma haustami. Abrams obserwował uważnie, jak twarz Van Doma zbladła, a potem przybrała swój normalny, rumiany kolor. - Jest jeszcze coś. Ale nie powiem nic więcej, dopóki nie odpo- wie mi pan na kilka pytań - powiedział Abrams. - Słuchaj, Abrams. Doceniam to, co zrobiłeś, ale nie mam zwy- czaju zwierzać się szeregowym agentom. - Nie mam zwyczaju zaliczać się do nich. Wyświadczyłem tyl- ko przysługę człowiekowi, którego szanuję. Odkryłem coś niezwy- kle istotnego. Chcę panu powiedzieć, co to jest, ale pan musi mi najpierw powiedzieć, z jakiego powodu ryzykowałem swoje życie. Van Dom wahał się. - George, chcę wiedzieć, co tu się, u diabła, dzieje! — wykrzyk- nęła Katherine. Podeszła do niego. - Mój ojciec jest obok, na mi- łość boską. Są zabici. - W porządku. Powiem ci. - Oby tylko szybko - wtrącił Tony. - Nie zostało nam wiele czasu. - Wiem. Niebezpieczeństwo się zbliża. To sprawa dni albo ty- godni. - To sprawa godzin. - Co takiego? - Czy może pan natychmiast zawiadomić kogoś z rządu albo z wojska? 391 - Godzin? Skąd może pan to wiedzieć? — Spoglądał na Abram- sa, kiwając głową. - Proszę zrozumieć, że nie mogę tak po prostu podnieść fałszywego alarmu. To by kosztowało dziesiątki milio- nów dolarów. Nie mogę zrobić z siebie głupca. Muszę mieć coś więcej niż to, że widział pan Henry'ego. Potrzebuję czegoś, co mogłoby wskazywać na odliczanie przed atakiem. Jeśli usłyszę coś takiego, to zadzwonię... i wtedy powiem, o co tu chodzi. - Okay. Mam coś, co według mnie równa się takiemu odlicza- niu: piwnica naszych sąsiadów jest pełna Rosjan i nie siedzą tam, żeby powymieniać bezpieczniki. Van Dom rzucił spojrzenie w kierunku Katherine i wyszedł szybko zza biurka. - Jesteś pewien? Abrams, widziałeś ich? - Nie. Ale powiedziała mi o tym pewna mała Rosjanka. A duża Amerykanka to potwierdziła. - Opowiedział krótko o całym zda- rzeniu. Kiedy skończył, Van Dom nadal milczał i stał nieruchomo ze zwieszoną głową. Był głęboko poruszony. A dlaczego miałby nie być, pomyślał Abrams. Usłyszał właśnie coś, co równa się rykowi syren alarmowych. Van Dom sięgnął po stojący na biurku telefon i wykręcił nu- mer. -Mówi George Van Dom. Hasło: „Przeszliśmy przez ogień i wodę". Proszę mnie połączyć z Pegazem. — Czekał przez chwilę. — W takim razie odszukajcie go i każcie mu zadzwonić do mnie do domu. Stan Omega. Tak. - Odłożył słuchawkę i spojrzał na zega- rek. - Pegaz jest zawsze w zasięgu dziesięciu minut od miejsca łączności. Tony zastanawiał się, kto to jest Pegaz i gdzie jest, ale wie- dział, że nie wolno mu o to pytać. - 0'Brien powiedział mi kiedyś, że nie grozi nam wojna nu- klearna, a być może nawet nie chemiczna ani biologiczna. To by już wykluczało trzech współczesnych jeźdźców apokalipsy i po- winno być jakimś pocieszeniem. Ale znając nasze możliwości w wynajdowaniu nowych metod samounicestwienia, wcale nie czuję się pocieszony. - Jest jeszcze czwarty jeździec. - Wziął cygaro i odgryzł koń- cówkę. - Czy któreś z was kiedykolwiek słyszało o IEM, impulsie elektromagnetycznym? - Niektórzy dziennikarze nazywają go impulsem sądu osta- tecznego - powiedział ostrożnie Abrams. 392 - Czy to ma coś wspólnego z eksplozją nuklearną w przestrze- ni kosmicznej? — zapytała Katherine. — Tak — odpowiedział Van Dom. — Ale samo w sobie nie niesie zagrożenia nuklearnego. Ci ludzie, którzy ukrywają się w piwni- cy, nie robią tego ze strachu przed wybuchem jądrowym, ale z obawy przed nami. Uderzenie, jeśli nastąpi, będzie miało miej- sce gdzieś nad Omaha, na wysokości około trzystu mil. Nie bę- dzie grzyba atomowego, fali uderzeniowej, promieniowania i fi- zycznych zniszczeń towarzyszących zwykle eksplozji termonukle- amej. Będzie tylko błysk światła na niebie, a potem... - A potem co? - zapytała Katherine. — A potem, że posłużę się powiedzeniem lorda Greya, nad ca- łym obszarem Ameryki Północnej zgasną światła. I nie sądzę, żeby powtórnie rozbłysły. Przez chwilę milczeli. W końcu Abrams zapytał: - Czy to jakiś rodzaj zjawiska elektrycznego? Coś podobnego do burzy z piorunami? —Tak. Ale to coś dużo bardziej skomplikowanego; technolo- giczna zagadka rozwiązana po raz pierwszy na początku lat sześć- dziesiątych podczas wykonywania przez nas prób jądrowych na dużych wysokościach. Rozwiązana, niestety, także przez Rosjan mniej więcej w tym samym czasie. - Van Dom zapalił cygaro. - Wygląda to prawdopodobnie tak. Kiedy rakieta z głowicą nukle- arną wybucha wysoko nad atmosferą, biegnące w kierunku Zie- mi, a wysyłane podczas eksplozji promienie gamma rozbijają czą- steczki powietrza, wyzwalając coś, co nazwano elektronami Comptona. Te elektrony wchodzą w ruch obrotowy wokół linii sił pola magnetycznego Ziemi i wysyłają impuls elektromagnetycz- ny. Wszystkie elektryczne i elektroniczne urządzenia w tym kra- ju, razem z twoim cyfrowym zegarkiem, Abrams, spełnią dla tego impulsu rolę piorunochronu. Właściwie nic nie będzie już dzia- łać, łącznie z elektrowniami jądrowymi, silnikami samolotów, samochodów, ciężarówek, motorami spalinowymi i kotłami cen- tralnego ogrzewania. — Przerwał na chwilę. — Trudno sobie nawet wyobrazić rozmiary takiej katastrofy. -Mam nadzieję, że można się przed tym jakoś zabezpie- czyć? - odezwał się cicho Abrams. — Nasi przyjaciele z sąsiedztwa najwyraźniej przetestowali już swoje urządzenia ochronne w czasie burzy i myślą, dranie, że nic im nie grozi. Ale tak naprawdę to nikt nie może być tego pewny aż do prawdziwej burzy z IEM. 393 — A co z armią? — zapytała Katherine. — W końcu rozpoznali niebezpieczeństwo, ale to, co udało im się zrobić, aby wzmocnić systemy operacyjne, to za mało i za póź- no. Aby nie być gołosłownym, tylko jedno z czterech prezydenc- kich miejsc dowodzenia jest odporne na działanie IEM. — Van Dom przesunął palcem po leżących na biurku opiłkach metalu. - Ten metal przewodzi IEM i nie pozwala mu przenikać przez drzwi i okna. Współczesny ekwiwalent czosnku i tojadu, pomyślał Abrams. - A lampy próżniowe? - zapytał. George zaciągnął się cygarem. - To ironia losu, ale lampy próżniowe starego typu są mniej więcej dziesięć milionów razy bardziej odporne na działanie IEM niż delikatne układy scalone, którymi je zastąpiono. — Zastano- wił się, zanim zaczął mówić dalej: - Nawet jeśli Rosjanie nie do- wiedzieli się o IEM przed nami, to jednak dużo szybciej zrobili z mego użytek. Pamiętacie ten radziecki myśliwiec, MiG-25, upro- wadzony do Japonii w 1976 przez jakiegoś radzieckiego dezerte- ra? Uważano, że jest to najbardziej nowoczesny myśliwiec na świecie. Nasi technicy rozebrali go na części i stwierdzili, że więk- szość samolotu została wykonana zgodnie z najnowszymi zdoby- czami techniki. Lecz znajdujące się najbliżej pokrywy kadłuba urządzenia elektroniczne zbudowano, wykorzystując lampy próż- niowe. Z początku nasi technicy byli zdumieni tą prymitywną elektroniką. Ale w miarę jak badali samolot, odkrywali, że rze- czywiście najnowocześniejsze zdobycze fizyki ciała stałego nie są Rosjanom obce. Więc skąd lampy próżniowe? Teraz przynajmniej wiemy. Urządzenia elektroniczne najbliższe zewnętrznej war- stwie samolotu, najbardziej narażonej na działanie IEM, celowo wykonano z lamp próżniowych. To był pierwszy poważny dowód na to, że traktują IEM serio. Izraelczycy doszli do podobnych wniosków podczas badań nad przechwyconym radzieckim sprzę- tem wojskowym. Musimy zaakceptować fakt, że większość ra- dzieckiego arsenału skonstruowano, biorąc pod uwagę działanie IEM. - Najwyraźniej ich rezydencja jest także przygotowana na to, żeby przetrwać burzę — stwierdził Abrams. — Przypuszczam, że po ataku to miejsce będzie spełniać rolę centrum dowodzenia i kontroli. Van Dom przytaknął. — Czy twój dom... — zaczęła Katherine. 394 — Nie. — Van Dom potrząsnął głową. — I nie mam też schronu przeciwlotniczego. Ja nie zabezpieczam się przed katastrofami, ja im zapobiegam. Abrams myślał przez chwilę, a potem podniósł wzrok na George'a. — Pańska bliska obecność pewnie nie wpływa na nich uspoka- jająco. Czy to możliwe, że szykują dla pana coś specjalnego? — Jestem najzupełniej pewien, że tak — odpowiedział Van Dom. Pokiwał głową i dodał: - Zresztą ja też mam dla nich coś specjalne- go i nie będzie to zwykłe widowisko z serii „światło i dźwięk". To będzie raczej coś z rodzaju wyważania bram. — Jego uśmiech był jednocześnie złośliwy i złowieszczy. - Wielkie problemy polityki światowej bledną wobec drobnych sprzeczek pomiędzy wrogimi sąsiadami. Jeśli moje dni na tej planecie mają dobiec końca, mam zamiar zabrać ze sobą nielichą gromadę tych drani. 54 Van Dom nie rozwinął swego zdania na temat tego, jak nale- ży postępować z nieprzyjaznymi sąsiadami, a Abrams nie pytał dalej. W gabinecie panowała taka cisza, że słychać było tykanie zegara na kominku. Dochodziły ich także przytłumione okrzyki gości wydających obowiązkowe „ochy" i „achy", gdy pokazy piro- techniczne osiągnęły apogeum. Abrams zauważył, że Katherine jest smutna, ale nie straciła ducha, jak gdyby przegrała teniso- wego seta, ale mecz trwał dalej. Van Dom przyglądał się Tony'emu przez chwilę, potem powie- dział: — Posłaliśmy tam pana tylko po to, żeby znaleźć potwierdze- nie dla naszych podejrzeń. Nie spodziewaliśmy się, że odbędzie pan pogawędkę z Henrym Kimberłym albo że odkryje pan, że nie wrócili na Manhattan. Niezła robota. Abrams przyjął komplement nieznacznym skinięciem głowy. — Zdaje się, że wydarzenia ostatnich kilku dni i tygodni wywo- łane przez was i waszych przyjaciół rozdrażniły ich. Być może zmusiły ich do działania. — To ironia losu. To my sprowokowaliśmy ich do działania. Być może nawet zanim jeszcze byli gotowi — powiedział George, ob- serwując koniuszek palącego się cygara. 395 - Zdaje się, że my też nie jesteśmy całkowicie gotowi - zauwa- żył Abrams. - Tak, ale zostaliśmy ostrzeżeni. - Czy to możliwe, że to tylko ćwiczenie? - zapytała Katherine. - Test, który ma udowodnić, że potrafią ukryć swoich ludzi w Glen Cove i nikt tego nie wykryje? - Wprost przeciwnie. Nie musieliby przecież nikogo ukrywać, gdyby skoordynowali wybuch IEM ze zwykłym weekendem w Glen Cove. Zawsze wiedzieliśmy, że woleliby zaplanować po- czątek wojny termonukleamej albo atak IEM na przerwę week- endową. Ich ludzie z Waszyngtonu i San Francisco byliby wtedy bezpieczni na wsi, a cokolwiek by o tym sądzić, to i tak w czasie weekendu nasza reakcja na Czerwony Alarm będzie o dwie lub trzy minuty spóźniona. Weźmy choćby pod uwagę to, że Pegaz jeszcze się nie odezwał, a minęło już - spojrzał na zegarek - dwa- naście minut. Nie, wolałbym wierzyć, że to tylko ćwiczenie, ale fakt, że ukryli swoich ludzi w Glen Cove teraz, kiedy wszyscy oni powinni być z powrotem na Manhattanie, oznacza według mnie, że dzisiejsza noc będzie właśnie „tą" nocą. Abrams ma rację. Katherine skinęła głową. - Zastanawiam się, dlaczego zadali sobie tyle trudu, żeby za- bezpieczyć swoją posiadłość przed działaniem IEM — powiedział Abrams. - Dlaczego po prostu nie wyłączą głównego wyłącznika i nie wyciągną wszystkich wtyczek na kilka minut przed IEM. - Nikt nie jest pewien, czy odcięcie energii całkowicie zabez- pieczy urządzenia elektryczne. Ale nawet gdyby tak było, Rosja- nie nie zrobiliby tego, ponieważ FBI kontroluje poziom użytko- wanej przez nich energii i prezydent dowiedziałby się o tym w ciągu pięciu sekund. Abrams rozejrzał się po pokoju, jakby chciał objąć wzrokiem wszystkie możliwe urządzenia elektryczne. Wydawało się, że Van Dom zgaduje jego myśli. - Tak, nasze życie byłoby zupełnie inne. Zamarzlibyśmy na śmierć, i to w ciemnościach. - Spojrzał na biurko. - Nawet mój kieszonkowy kalkulator odmówiłby posłuszeństwa. - Wydaje się, że nie potrafimy się obronić, ale czy moglibyśmy przynajmniej odwzajemnić cios? - zapytał Abrams. Dzwonek telefonu uniemożliwił Van Domowi odpowiedź. Pod- niósł słuchawkę. - Van Dom. Tak. - Powtórzył hasło i czekał przez chwilę. - W takim razie gdzie on, u diabła, jest? Nie, nie przekażę panu 396 informacji. Czy Jednorożec jest na miejscu? A Centaur? Powta- rzam, to stan Omega. - Skinął kilka razy głową. - W porząd- ku. Dobrze. Będę czekał. Proszę kazać jednemu z nich zadzwonić. - Odłożył słuchawkę. - Nie rozumiem, dlaczego Pegaz jest nieosiągalny. Jednorożec albo Centaur wkrótce się zgłoszą. Przy- jęli do wiadomości, że według mojej analizy to stan Omega, i nadali sprawom właściwy bieg. Katherine odwróciła nagle głowę w kierunku okna za plecami Van Doma. Otworzyła szeroko oczy. George spojrzał szybko przez ramię. - Co się stało? - Wydawało mi się... - Odetchnęła głęboko. - To pewnie była cicha błyskawica. - Światła jeszcze się palą, więc pewnie tak. Ale najprawdopo- dobniej tak to właśnie będzie wyglądało... - Oblizał nerwowo | wargi. - To pech, że właśnie dzisiejszej nocy zdarza się coś takie- Fgo, nie uważacie? ? -Może pech, a może jakiś kosmiczny żart - odpowiedział iAbrams. l - Cokolwiek by to było, jest cholernie denerwujące - dodała | Katherine. -W tej chwili nie mogę wiele więcej zrobić. Pytanie, które ; ostatnio padło, dotyczyło odwetu, a jest to bardzo skomplikowa- na sprawa. Kto wie, czy moglibyśmy? Czy tak się stanie? Czy ; powinniśmy? > - Co to znaczy, czy powinniśmy? - zapytała Katherine. - To znaczy, że to problem moralny - odpowiedział Van Dom. - Prezydent musi mieć pewność, że to właśnie Związek Radziecki spowodował burzę IEM. Będzie też musiał rozstrzygnąć, czy osła- biony atak nuklearny przyniesie jakiś inny skutek niż zmasowa- ny kontratak ze strony Rosjan. - Rozumiem. - Katherine pokiwała wolno głową. - W jaki sposób zostanie przeniesiona głowica, która ma spo- wodować burzę IEM? - zapytał Abrams. - Przypuszczam, że każ- da rakieta, której tor lotu wyjdzie poza terytorium Związku Ra- dzieckiego, zostanie natychmiast zauważona. - To jest problem, którego nie potrafimy rozwiązać. Ale wie- my, że radziecki okręt podwodny znajdujący się u wybrzeży Kali- fornii jest w stanie wystrzelić pocisk, który wybuchnie nad sa- mym centrum Stanów Zjednoczonych na odpowiedniej wysoko- ści, aby wywołać IEM, a czas jego lotu będzie wynosił zaledwie 397 trzy, cztery minuty. Zanim jeszcze wystrzał zostanie potwierdzo- ny, będzie za późno na jakiekolwiek działanie. Sieć dowodzenia, kontroli i łączności, spoiwo, dzięki któremu cały nasz program nuklearny trzyma się kupy, legnie w gruzach. A gdy tak się stanie, nie będzie już dla nas ratunku. Jak powiedział jeden z generałów lotnictwa, zwycięzcą następnej wojny zostanie ten, kto będzie miał do dyspozycji dwa ostatnie działające odbiorniki radiowe. Tony podszedł do dużego, wykuszowego okna i patrzył na wprost przez zatłoczony trawnik, poza pasiasty namiot i stoły, poza błyski świateł na przyjęciu, w kierunku horyzontu. Z głębi pustego basenu strzeliła w górę rakieta z jaśniejącym na tle nie- ba ognistym pióropuszem i wybuchnęła oślepiającą kaskadą zło- tych iskier. Odwrócił się od okna. — W rezultacie cała ta nasza wysoko rozwinięta technologia razem z jej mikroprocesorami, komputerami i tranzystorami, od której tak bardzo jesteśmy zależni, będzie powodem naszej klę- ski. Gdybyśmy w odwecie wywołali burzę elektromagnetyczną nad terytorium Związku Radzieckiego, jej skutki nie byłyby dla nich tak katastrofalne. — Zgadza się - powiedział Van Dom. - To jeden z tych przy- padków, w których prymitywizm decyduje o przewadze. Nie moż- na zniszczyć mikroprocesorów i komputerów w kraju, który ich nie posiada. A jeśli nawet posługuje się nimi, ale nie jest od nich zależny tak jak my, to cios nie będzie dotkliwy. — Sięgnął po kie- szonkowy kalkulator. - Każda cywilizacja ma swoją piętę achille- sową. Gdybyśmy sprowadzili na Chiny rdzę zbożową i zniszczyli zbiory ryżu, spowodowałoby to masowy głód. Gdyby Chińczycy zrobili to samo w naszym kraju, straty byłyby niewielkie. Rozu- miecie teraz, dlaczego jesteśmy na progu zagłady? Abrams skinął głową. George spojrzał na Katherine. — W śmiertelnej walce nie interesuje nas tylko pięta achilleso- wa, ale potrzebna nam jest też broń, która zada śmiertelny cios. Czasami odpowiednią bronią jest IEM. Czasami jest to rdza zbo- żowa. - Otworzył górną szufladę biurka. - A jeśli walczymy z wilkołakiem — położył coś na biurku — potrzeba nam srebrnej kuli. Katherine i Abrams wpatrywali się w błyszczący nabój kali- ber .45 stojący na biurku niczym miniaturowa rakieta gotowa do odpalenia. - Żeby uprzedzić wasze pytanie, to nie jest kula 0'Briena - powiedział George. — Mam własną. Zresztą jest jeszcze jedna. Ponieważ było trzech Talbotów. 398 - Trzech...? — Wzrok Katherine powędrował z naboju na twarz Van Doma. - Tak. Prawdę mówiąc, trzecią kulę miał twój ojciec. - Kathe- rine nie zareagowała. - Zdaje się, że na tej właśnie jest jego nazwisko, Kate — powie- dział cicho. - Miałabyś coś przeciwko temu, gdybym jej użył? Wahanie Katherine trwało tylko chwilę. Potem potrząsnęła głową. Van Dom potaknął ze zrozumieniem, zacisnął nabój w dło- ni i wsunął go do kieszeni spodni. - Bez względu na to, co się wydarzy dzisiaj wieczorem, naro- dowa katastrofa czy cud przetrwania, Henry Kimberły umrze. Później się zastanowimy, w jaki sposób. Abrams wpatrywał się w profil Van Doma, zauważając po raz pierwszy jego mocne, kanciaste rysy, mniej widoczne z przodu niż z boku. Pomyślał, że być może ten człowiek wygląda jak stary basset, ale gdzieś pod starzejącą się skórą ciągle jeszcze czai się groźna bestia. Ciszę przerwał dźwięk telefonu. Van Dom podnió- sł słuchawkę i powtórzył całą procedurę identyfikacyjną. Słuchał, potakując i robiąc notatki. - Musicie wziąć pod uwagę, że jeden z ludzi towarzyszących w czasie tego weekendu prezydentowi, James Allerton, jest naj- prawdopodobniej radzieckim agentem - powiedział. Słuchał przez chwilę i w końcu warknął: - Tak, do cholery, ten James Allerton. Ilu ich jeszcze jest w Camp David u boku prezydenta? Tak, w porządku. Chciałbym jednak rozmawiać z jednym z nich. — Zno- wu słuchał przez chwilę. - Dobra. Mam wyraźne dowody wskazu- jące na to, że dziś wieczorem nastąpi atak IEM. Niech pan nada sprawie bieg, pułkowniku. Tak. W porządku. - Odłożył słuchawkę i otarł czoło chusteczką. - Wiecie teraz o Allertonie, nawet jeśli nic nie podejrzewaliście. — Spojrzał na Katherine. - Mój Boże, tego już za wiele... - Potrząsnęła głową. - Kto jest tym trzecim? - zapytał Abrams. -Nie wiem nawet, czy jeszcze żyje. Ale jeśli Rosjanie znajdą się w Białym Domu, to się dowiemy. -George, co się stanie później? Po ataku IEM. To znaczy... jeśli nie użyjemy broni jądrowej, to co będzie dalej? Kapitulacja? Okupacja? Co? - Nie wolno nam tracić nadziei, Katherine. - Tak czy inaczej to dobre pytanie - powiedział Abrams. Van Dom spojrzał uważnie na niego, później na Katherine i zauważył, jakie to wszystko wywarło na nich wrażenie. Uśmiech- 399 nął się, lecz Katherine pozostała przygnębiona. Abrams starał się zachować kamienny wyraz twarzy. George podszedł do ścien- nego sejfu i wyjął owiniętą w papier teczkę z dokumentami. Otwo- rzył ją i położył na biurku plik papierów. - Możesz to odczytać? Tony spojrzał na drukowane grażdanką słowa. - Raport na temat Stanowej Własności i Zarządzania Prze- mysłem Odzieżowym w mieście Nowy Jork - przeczytał. Spojrzał na Van Doma ze zdziwieniem. — Rzecz sama w sobie mało ciekawa. Interesujący jest tylko fakt, że taki raport istnieje — stwierdził Van Dom. — Skąd to masz? — Katherine wskazała grubą teczkę. Van Dom pozwolił sobie na uśmiech. - Od miejscowego młodocianego przestępcy. - Opowiedział im o Stanieyu Kuchiku i dodał: — Ten dzieciak zobaczył tam dziesiąt- ki kartotek pełnych podobnych dokumentów. Gdyby znał rosyj- ski, poszukałby pewnie czegoś bardziej interesującego, może pla- nu systemu prawnego i sądowniczego, choć to i tak nie ma zna- czenia. Abrams przerzucił kilka stron raportu. Pomyślał, że jest w tym jakiś zbieg okoliczności; jego rodzice czynnie działali w ruchu związkowym przemysłu odzieżowego i pewnie zaakcep- towaliby ten akt zawłaszczenia państwowego mienia. George wyciągnął z akt kilka fotografii i przesunął je po biur- ku w kierunku Abramsa. — Dzieciak zrobił też kilka zdjęć. To są elektryczne tablice roz- dzielcze. Nie ma tu wielkich niespodzianek. Ale ludzie z CIA byli zafascynowani tym, że z taką łatwością udało nam się dostać do piwnicy Rosjan. - Zachichotał. - Nie przyznałem się im, że to był czysty przypadek. - Podsunął Tony'emu jeszcze jedno zdjęcie. - Rozpoznajesz tego grubasa? Abrams skinął głową. — To Androw. Tak zwany attache kulturalny. —Tak. A ten mężczyzna za nim został zidentyfikowany jako Walentin Mietków z Piątego Departamentu KGB. Uosobienie zbrodniarza. Katherine przyglądała się twarzom z fotografii. Androw wyglą- dał tak dobrotliwie, a Mietków tak groźnie. Ale przecież nie było żadnego związku pomiędzy ich wyglądem a ich postępowaniem. — Mietków to nie tylko „cyngiel", ale wysoki rangą oficer do spraw masowych likwidacji — kontynuował George. — Pracował 400 w Polsce, Afganistanie, Republice Litewskiej, wszędzie, gdzie KGB ma wolną rękę w rozprawianiu się z wrogami państwa ra- dzieckiego. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek pojawi się w Ameryce. Za tym człowiekiem idzie śmierć. — Za kim idzie śmierć? Zwrócili się w kierunku drzwi i ujrzeli wchodzącą do pokoju Ann Kimberły. — Za kim idzie śmierć, George? Mam nadzieję, że nie za mną. Zamilkli w osłupieniu, w końcu Van Dom odpowiedział: —Jeden z moich sąsiadów, Walentin Mietków z Piątego De- partamentu planuje zabić nas wszystkich, Ann. — Właściwie, George, to dopraszasz się o to od lat. — Uśmiech- nęła się. - Cześć, Kate. Zdaje się, że przybywam w samą porę. Czy to twój nowy chłopak, Tony? Witam. Czy dużo straciłam? Bądź tak dobry i przygotuj mi drinka, George. Czuję, że będzie mi potrzebny. 55 Ann Kimberły usiadła na brzegu stolika za szklanką bourbo- na w dłoni. — Czy zachowuję się jak podejrzliwa narzeczona? Czuję się tro- chę głupio, zrobiwszy taki kawał drogi w poszukiwaniu swojego chłopaka. — To wcale nie jest głupota - odezwała się stojąca przed nią Katherine. - Petera mogłoby nie być przez całe tygodnie, ale znik- nięcie Nicka nie jest zgodne z charakterem jego pracy i z jego naturą. Van Dom nie brał poważnie tej damskiej wymiany zdań. Ni- cholas West należał do najlepiej chronionych ludzi w kraju. —Najprawdopodobniej z powodu ostatnich wydarzeń Firma postanowiła go wycofać na jakiś czas — powiedział. — Wkrótce powinniśmy coś o tym wiedzieć. Ann chciała dodać, że nie jest wcale historyczką, że na liście kontaktów Nicholasa Westa znajduje się na pierwszym miej- scu i że od dawna pracuje w tym biznesie. Zamiast tego powie- działa: — Porozmawiajmy o tym, co was gnębi. Opowiedzcie mi o tym. 401 Van Dom i Katherine wymienili szybkie spojrzenia. Kate od- wróciła się do siostry i powiedziała: - Przede wszystkim musisz wiedzieć, że nasz ojciec żyje. Wydawało się z początku, że nie zrobiło to na Ann żadnego wrażenia, ale stojący obok niej Abrams zauważył, że ręce jej drżą. - On jest tutaj, Ann. Jest dezerterem. Jest zdrajcą. - To on jest Talbotem - stwierdziła Ann. - Tak, to on - potaknęła Katherine. Ann pokiwała w zamyśleniu głową, jak gdyby rozważała tę informację. - Są jeszcze dwaj inni zdrajcy - powiedziała i podniosła wzrok na Van Doma. - Otrzymałeś kilka godzin temu teleks? Van Dom skinął głową. - Od naszego informatora z MI5. - Otworzył szufladę biurka i wyciągnął rozszyfrowaną wiadomość. Zaczął czytać: — „W odpo- wiedzi na prośbę o informacje: Międzymiastowa z Nowego Jorku przekazana przez punkt w Tongate do Brompton Hali, o siódmej po południu waszego czasu. Czas rozmowy osiem minut. Rozmo- wa z Brompton Hali do Nowego Jorku o siódmej czterdzieści trzy po południu waszego czasu. Czas: sześć minut. Oba połączenia z przyjęciem w należącym do ONZ nowojorskim hotelu Plaża. Czy szukać dalej?" - Van Dom podniósł na chwilę wzrok i ciągnął dalej: - Około piętnastu minut po rozmowie z Brompton sąsiedzi donieśli o pożarze. - Zwrócił się w stronę Abramsa: - Zdaje się, że znam przebieg wydarzeń, ale może pan by spróbował je zrekon- struować. Poczuję się lepiej, jeśli moje podejrzenia potwierdzi policjant. To, że poproszono go o wystąpienie, nie sprawiło Abramsowi przyjemności, ale odpowiedział: - To James Allerton rozmawiał z hotelu Plaża. - Zauważył, że Van Dom kiwa głową. - Allertonowi zależało na tym, żeby usu- nąć ślady tych rozmów, ale czas naglił, i był już trochę zdenerwo- wany. Tak więc postanowił zaryzykować. Wygląda na to, że jego pierwsza rozmowa z Brompton Hali odbyła się zaraz po tym, jak dowiedział się o pamiętniku i o liście Eleanor Wingate. Prawdo- podobnie od Thorpe'a, który otrzymał informację od Katherine. - Nie mamy pewności, czy Allerton i Thorpe wiedzieli o so- bie — stwierdził George. — Ale w wyniku rozmowy Thorpe'a z Ka- therine na pewno jakimiś kanałami przekazano mu wiadomość, no i następstwo wydarzeń się zgadza. Proszę mówić dalej. Abrams zastanawiał się przez chwilę. 402 -Allerton rozmawiał przez osiem minut z lady Eleanor albo z jej bratankiem. Prawdopodobnie starał się ustalić, czy w pamięt- niku skompromitowano jego osobę. - Abrams przerwał na chwilę, a później dokończył: - To by wskazywało na to, że Allerton wierzył w autentyczność pamiętnika, choć powiedziano mi ostatnio, że to było fałszerstwo. - Spojrzał na Katherine, a później zwrócił się do Van Doma: - Allerton nigdy nie przypuszczał, że on i Kimberły działają po tej samej stronie barykady, co zresztą nie jest dziwne. -Allerton był nieźle przestraszony - powiedział George. - Taki w końcu był zamiar tych, którzy napisali pamiętnik. Można to ująć w ten sposób, że wilkołak wyczuł niebezpieczeństwo, ale zareagował inaczej, niż zrobiłby to zwykły wilk. Zamiast uciekać, zaatakował. Abrams zapalił papierosa, zaciągnął się dymem. - Allerton przekonał pewnie Eleanor Wingate, że współpra- cuje z Carburym, 0'Brienem i Katherine i że zależy im na jej bezpieczeństwie lub coś w tym rodzaju. Chodziło mu oczywiście o fotostat pamiętnika. W pokoju panowała absolutna cisza. Abrams obserwował dym z papierosa. Myślał o uderzającej różnicy w zachowaniu dżentel- mena, którego spotkał na obiedzie wydanym na cześć BSS i wi- dział w telewizji a człowiekiem, którego teraz opisywał; ale taka była natura wilkołaka. -Allerton wysłał kogoś do Brompton Hali i to samo zrobił 0'Brien. Zdarzenia następowały szybko i trudno powiedzieć, kto dotarł tam pierwszy, ale Eleanor Wingate przyjęła obydwu wy- słanników. - Przypomniał sobie fragment listu i dodał: - Pewnie była tak samo zdezorientowana jak w 1945 roku, kiedy trafiło do niej dwóch różnych mężczyzn z tym samym zamiarem odszuka- nia dokumentów Kimberly'ego. - W każdym razie - włączył się Van Dom - człowiek Allerto- na zamordował Eleanor Wingate, jej bratanka i wysłannika 0'Briena. Być może przesłuchał ich najpierw i odzyskał fotostat pamiętnika. Potem połączył się z Allertonem i złożył raport. Pięt- naście minut później dom stanął w płomieniach. - Spojrzał na Abramsa. - To pokrzepiające, że doszedł pan do tych samych wniosków. Nie moglibyśmy skazać Allertona na podstawie tych rozmów telefonicznych, ale możemy go zabić. Tony nie zareagował na sugestię Van Doma. -1 James Allerton jest teraz u boku prezydenta w Camp Da- vid? — zapytał. 403 - Obawiam się, że tak. Tak jakbyśmy nie mieli innych kło- potów. - A jakie mamy kłopoty, George? — zapytała Ann. - Niemałe. Weźmy choćby sprawę trzeciego Talbota. Ale na- wet nie ma dowodów na to, że on żyje. - Myślę, że żyje — odpowiedziała Ann. - Ale wolałabym na razie o tym nie mówić. Zanim powiecie mi, co dalej, musicie wie- dzieć, że na linii Moskwa—Manhattan czy Moskwa-Glen Cove nie było niczego niezwykłego. W radiu słychać tylko banalne hi- storie, przede wszystkim administracyjną gadaninę. Na przykład zgoda na wyjazd Androwa do domu. Szyfry dyplomatyczne, ale bez podstępnych zagrywek. Zrobiłam analizę komputerową i oka- zało się, że kiedykolwiek w przeszłości zdarzało się coś podobne- go, pomiędzy blokadą Berlina w 1948 i chwilą obecną, znaczyło to, że te dranie coś szykują. Nazywaliśmy to CPB, ciszą przed burzą. - Ale tutaj nie było wielkiego spokoju - zauważył Van Dom. - Co więcej - kontynuowała Ann -jadąc tutaj, dzieliłam tak- sówkę z najbardziej seksownym Rosjaninem, jakiego udało mi się kiedykolwiek spotkać. - Opowiedziała krótko o swojej przygo- dzie i dodała: - Kiedy widzę kogoś, kto jest bez wątpienia specjal- nym kurierem, czającego się w taksówce jak ten, z teczką nie przykutą kajdankami do ręki i starającego się wyglądać niewin- nie, robię się trochę podejrzliwa. Założę się, że należało go za- trzymać. - Uśmiechnęła się. - Ale wyglądał na twardego. No i nie każdy kurier ma przy sobie plan operacyjny trzeciej wojny świato- wej, prawda? - Nie, ale zdaje się, że ten miał — zareplikował Van Dom. - No tak, gdybym wiedziała... George, podziel się tym, co masz do powiedzenia. - Dobrze. - Zadzwonił telefon i Van Dom podniósł słuchawkę. Podał hasło, odpowiedział i sam zadał kilka pytań. Zakończył szybko rozmowę i powiedział: - Nie mogą przekazać wiele przez telefon, który może być na podsłuchu, ale poinformowali mnie, że sygnał alarmu został odebrany i że prezydent wie o wszystkim. - Spojrzał na parawan u wejścia do sypialni. — Dalsze szczegóły prześlą później teleksem. - Zwrócił się do Ann: - Jesteś gotowa na następne złe wiadomości? - Żyję z tego, George. Strzelaj. Abrams obserwował Ann Kimberły, gdy Van Dom przekazy- wał jej informacje. Zadała kilka pytań i poczyniła kilka zwięzłych 404 uwag. Stwierdził, że jest bystra i inteligentna. I ładna. Była po- dobna do siostry, ale miała krótsze włosy i pełniejsze kształty. Wiedział, że jest o trzy lata starsza. Podczas gdy po Katherine widać było, że często przebywa na świeżym powietrzu, Ann wy- glądała, jakby zbyt wiele czasu spędzała wyłącznie w pomiesz- czeniach. Ann Kimberły była jak gdyby bardziej pełna animuszu, bardziej śmiała niż Katherine i bardziej niż ona skora do żartów i drwin. Zdążyła już powiedzieć Van Domowi, że zanadto przytył, że Kitty pewnie rozgląda się wreszcie za kochankiem i że jego przyjęcia są nudne. Nie wydawała się też szczególnie zaniepoko- jona, kiedy George przekazywał jej informacje o tym, że Ameryka może zostać w każdej chwili zaatakowana, ale widać było, że mu wierzy. Zastanawiał się, jak to się stało, że Ann Kimberły i Ni- cholas West byli razem. Uderzyło go, że przynajmniej z pozoru Ann pasowała do Petera Thorpe'a bardziej niż Katherine. Ann zagrzechotała kostkami lodu w szklance i nie przerywa- jąc rozmowy, poczęstowała się zakąską ze stojącej na stoliku tacy. - Czy to znaczy, że prezydent nie może wydać rozkazu nukle- arnego uderzenia? - zapytał Van Dom. -Zgadza się, George. Prezydent nie byłby nawet w stanie wysłać tego, co się nazywa „rozkazem działania w sytuacji kry- tycznej", nie po elektronicznej lobotomii. - Wstała i rozejrzała się po pokoju. — Ale przekażę wam informację określaną jako „tajem- nica najwyższego stopnia". Wojskowi przewidzieli możliwość wy- stąpienia problemu IEM i przekonali prezydenta, że jeśli nastąpi całkowita przerwa w łączności, będzie ona równoznaczna z sy- gnałem do działania. Jest to tak zwany system wyzwalania auto- reakcji, SWA. Jest on nawet szybszy niż analityczny system ata- ku ASA. - Westchnęła głęboko. - To ironia losu, ale milczenie środków masowego przekazu stanie się ostatnim wezwaniem do broni. - Spojrzała na wpatrujące się w nią trzy twarze. - Przerwa w łączności równa się odpaleniu rakiet - dodała, rozwiewając ich wątpliwości. — Bum! Auf Wiedersehen, świecie, jak mawiają w starych wesołych Niemczech. — Wypiła drinka i podała szklan- kę Van Domowi. - Jeszcze jednego szybkiego, George. Danke. Van Dom podszedł wolno do baru. Abrams spojrzał na Ann, starając się patrzeć jej prosto w oczy. Początkowo myślał, że jest pijana albo szalona i że nic ją to wszystko nie obchodzi. Ale gdy napotkał jej wzrok zrozumiał, że jest wprost przeciwnie. Pomy- ślał, że tak właśnie rozmawia o tych sprawach ze swoimi współ- pracownikami, jak gdyby chodziło o jakąś wojnę z przeszłości, 405 a nie o następną. Rzeczywiście, auf Wiedersehen. Chciałby móc coś na to poradzić. - Przypuszczam, że Rosjanie o tym wiedzą - powiedział Geor- ge i podał jej drinka. Podniosła szklankę. - Za dobrą whisky z Kentucky. - Wypiła łyk, a potem popa- trzyła na Van Doma. - Tak, zostali poinformowani. W przeciw- nym razie nie byłby to żaden środek zapobiegawczy. Ale albo zlekce- ważyli ostrzeżenie, albo zdecydowali się działać pomimo wszyst- ko. Możemy się pocieszać, że nasza nuklearna odpowiedź będzie osłabiona, ale nie aż taka słaba. W końcu mamy jeszcze łodzie podwodne i broń jądrową w Europie. Podeszła do oszklonych drzwi i spojrzała w górę na niebo. Ci- che błyskawice przeszły w niesione przez wiatr grzmoty. Do gabi- netu wdarł się dźwięk odległego huku. - Bóg stara się nas ostrzec. - Odwróciła się i stanęła twarzą do pokoju. - No tak, sprawy wyglądają ponuro. Martwiliście się nagłą i całkowitą klęską, bez jednego wystrzału z naszej strony. Nie bójcie się. Będziemy mieli naszą wojnę atomową. - Poruszyła szklanką z bursztynowym płynem. - To klasyczny przykład zlek- ceważenia woli walki u wroga. Moskwa poddała się zbiorowemu złudzeniu. Osły. - Podniosła wzrok. - A więc wszystko wskazuje na to, że promienie słoneczne będą jutro przedzierały się przez pyły unoszące się nad nuklearnymi zgliszczami. Van Dom westchnął przeciągle. - Możliwe, że nie. Przypuszczam, że właśnie w tej chwili pre- zydent rozmawia z radzieckim premierem. Jeśli da im do zrozu- mienia, że przejrzeliśmy ich plan, mogą jeszcze wszystko odwo- łać. Prezydent może poinformować Rosjan, że do wydania naszym siłom zbrojnym rozkazu odpalenia rakiet wystarczy, aby któryś z amerykańskich satelitów odkrył pojedynczy radziecki wystrzał. Ann potrząsnęła głową. - Nie będzie żadnego wystrzału ani ze Związku Radzieckiego, ani ze statku podwodnego, ani znikądinąd. Van Dom zrobił kilka kroków w jej stronę. - Co masz na myśli? W jaki inny sposób uda im się wystrzelić głowicę nuklearną nad środkową część Stanów Zjednoczonych? - Oczywiście z satelity - odpowiedziała Ann. - Do diabła. Oczywiście. - To najprostsze rozwiązanie — mówiła dalej Ann. — W prze- strzeni kosmicznej znajdują się teraz tysiące satelitów o różnej konstrukcji i różnym przeznaczeniu, przekraczające swobodnie 406 niczym nie chronione granice w kosmosie. Jednym z typów sate- litów używanych przez Rosjan jest Mołnia, co zupełnie trafnie znaczy po rosyjsku „błyskawica". Tuziny tych całkiem nieszkodli- wych satelitów komunikacyjnych przecinają codziennie prze- strzeń nad Ameryką Północną. Jeden z nich wzbudził szczególne zainteresowanie wśród moich kolegów z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. To Mołnia numer trzydzieści sześć. - Ann odeszła od drzwi i usiadła na skraju biurka. - Około roku temu Mołnia trzydzieści sześć została wystrzelona z radzieckiej bazy rakieto- wej w Plesetsk. Porusza się po eliptycznej orbicie, której apo- geum znajduje się w odległości dwudziestu pięciu tysięcy mil, a perygeum, najbliższy Ziemi punkt, jest oddalony tylko o cztery- sta mil. Rzekomym powodem umieszczenia satelity na tak nie- zwykłej orbicie jest zamiar wydłużenia przekazów komunikacyj- nych, co zresztą jest częściowo prawdą. Ale z taką orbitą Mołnia jest jednocześnie poza zasięgiem naszych szpiegowskich i bojo- wych satelitów i to przez większą część swojej trajektorii. Apo- ' geum znajduje się ponad jeziorem Bajkał w centralnej Syberii. - Ostatnie zdanie zabrzmiało prawie niefrasobliwie. - Perygeum znajduje się ponad Ameryką, a dokładniej gdzieś nadNebraską. - Ann podeszła do stolika i wzięła w ręce prawie pustą tacę z zaką- skami. - Moi ludzie z NSA stwierdzili za pomocą urządzeń elek- tronicznych, że na pokładzie tej Mołni znajduje się coś więcej niż zwykły ładunek sprzętu komunikacyjnego. Wniosek: dodatkową przestrzeń wypełniono czymś innym. Mianowicie: kilkoma fun- tami wzbogaconego plutonu. - Wzięła kawałek wędzonego łoso- sia i włożyła go do ust. - Mołnia trzydzieści sześć jest najprawdo- podobniej tym, co nazywamy SBO, satelitarną bombą orbitalną. W myśl postanowień traktatu z 1966 roku zabroniono ich wyko- rzystywania, ale zdaje się, że Iwan zgubił gdzieś egzemplarz tej umowy. Wzięła jeszcze jeden kawałek łososia. - Niezłe zakąski, George. Zatrudniasz ciągle tego pomylonego nazistę? - On nie jest nazistą. To niemiecki Żyd - odpowiedział z roz- targnieniem Van Dom. - Myślałam, że był kiedyś esesmanem. - Nie, udawał tylko. Słuchaj, Ann, czy jesteś pewna... - W jakim czasie Mołnia pokonuje długość swojej orbity? — wtrącił się Abrams. Wymówił nazwę satelity z prawidłowym ro- syjskim akcentem, co zwróciło uwagę Ann. - To jest dobra strona całej tej historii - odpowiedziała.-Czas orbitowania wokół Ziemi jest długi: dwanaście godzin i plus mi- mis siedemnaście minut. — Spojrzała na szklankę, potrząsnęła nią i dopiła drinka. - Niestety, nie przypominam sobie, kiedy ma powtórnie przelatywać nad terytorium Nebraski. - Wręczyła Van Domowi szklankę. — Tym razem proszę bardzo słaby. Dużo wody. George wziął szklankę i jeszcze raz powędrował w stronę baru. - Jestem pewien, że to jest do sprawdzenia - rzucił przez ramię. - Żaden problem. Masz tu już komputer? - Nie. Nigdy nie wyszedłem poza teleks. - Och, George. -Ann podniosła słuchawkę telefonu, jednocze- śnie odbierając drugą ręką drinka. - Spróbuję połączyć się z Fort Meade. - Położyła słuchawkę na ramieniu i zaczęła naciskać przyciski telefonu. Abrams nigdy przedtem nie spotkał się z tak długim nume- rem telefonicznym. Ann poddała się długiej procedurze identyfi- kacyjnej. Tony przypomniał sobie, że ktoś mu kiedyś mówił, iż Agencja Bezpieczeństwa Narodowego jest tak tajną organizacją, że wśród kongresmanów krąży plotka, że taka organizacja wcale nie istnieje. Ann połączyła się z kimś, kogo najwyraźniej znała. -Tak, Bob, mówi Ann Kimberły. Jestem w Nowym Jorku i potrzebuję pewnych informacji. Czy masz przed sobą ten swój mały komputer? Abrams słyszał też, że w siedzibie NSA pod Fort Meade kom- putery zajmują powierzchnię czternastu akrów, tak więc szansę na to, żeby Bob siedział przed jednym z nich były duże. - Nie, ten telefon nie ma zabezpieczenia. Ale potrzebuję tylko podstawowych danych. Okay? - Skinęła w stronę zgromadzonych w pokoju i powiedziała do słuchawki: - Poszukaj kartoteki Moł- ni. - Zamilkła na kilka sekund. - Okay, potrzebna nam Mołnia trzydzieści sześć. Znalazłeś? A teraz powiedz mi, kiedy i gdzie osiągnie perygeum. Okay... okay, Bob. Dzięki. Nie, gramy sobie tutaj w kulki. Zgadza się. Do zobaczenia. - Odłożyła słuchawkę i spojrzała na trójkę przyglądających się jej osób. - Pewnie nie chcecie wiedzieć. - Chcemy — odburknął Van Dom. Ann spojrzała na zegarek, co Abrams potraktował jako zły znak. Zastanawiał się, czy patrzy na wskazówkę minutową, czy sekundową. - Mołnia podróżuje teraz w kierunku południowo-wschodnim, schodząc już ze swojego apogeum w kierunku Ziemi. Osiągnie 408 perygeum nad Blair w Nebrasce, małym miastem około dwudzie- stu mil na północ od Omaha. Nastąpi to sześć minut po północy czasu wschodniego, a o jedenastej sześć wieczorem czasu central- nego, co w obydwu przypadkach daje... dziewięćdziesiąt sześć minut od chwili obecnej. — Spojrzała przez wykuszowe okno, jak gdyby wyczekując pojawienia się satelity. - Być może będą czekać na następne okrążenie — powiedziała Katherine. - Mało prawdopodobne - stwierdził Van Dom. -Nawet Ruskie nie lubią siedzieć przez dwanaście godzin w piwnicy. - Jeśli jutro nie otworzą biur tak jak co dzień, a ich delegacja nie pojawi się rano w ONZ, będzie to wyglądało podejrzanie - do- dał Abrams. - Nie, zaatakują dziś wieczorem. To jest to okrążenie. - Co za dranie! — wybuchnęła nagle Katherine. Spojrzała na Van Doma. — To na nas częściowo spada odpowiedzialność. Po- winniśmy byli zrobić coś więcej albo nie robić nic. Ale skoro pod- jęliśmy zobowiązanie, musimy wytrwać do końca. Van Dom zamarł na kilka sekund w bezruchu, a potem cicho powiedział: - Tak, zgadzam się. Nie zamierzałem wcale wykręcić się z tego za pomocą kilku rozmów telefonicznych, Kate. Rozprawimy się z nimi bezpośrednio. - Ujął słuchawkę telefonu i wykręcił numer kuchni. - Odszukajcie Pembroke'a i sprowadźcie go do mojego gabinetu. Natychmiast. - Odłożył słuchawkę i spojrzał po kolei na każdego z obecnych. - Nie możemy być pewni, czy uda nam się zatrzymać ten tykający zegar, ale, na Boga, nie ma powodu, dla którego nie moglibyśmy sobie pozwolić na osobistą zemstę. - Kiw- nął głową w kierunku okna. — Dzisiejsza noc będzie ostatnia tak- że dla nich. - Mam rację? - zwrócił się do Ann. - Nie interesuje mnie, czy koniec nadejdzie wraz z małokali- brową kulą, czy z bombą atomową. Jeśli umrzemy, to i tak na dobre. Mogę nacisnąć spust, jeśli masz broń - odpowiedziała, wzruszając ramionami. Van Dom spojrzał na Abramsa. Tony nie cierpiał wszelkich gwałtownych przejawów czujności, częściowo z powodów zawodo- wych, a częściowo kulturowych. - Jestem pewien, że są przygotowani na to, żeby wytrzymać nawet gwałtowny atak. - Ja i Pembroke przygotowaliśmy już dla nich coś specjalne- go. - Van Dom uśmiechnął się ponuro. 409 Abrams pomyślał, że to dziwne, choć możliwe. Spróbował jesz- cze raz: — A co będzie, jeśli to nie dzisiaj wieczorem? Jak wytłumaczy- my, dlaczego zaatakowaliśmy placówkę dyplomatyczną i wysa- dziliśmy w powietrze Radziecką Delegację przy Organizacji Na- rodów Zjednoczonych? —Słuchajcie, chodzi nam o uderzenie zapobiegawcze, a nie o nieuzasadniony akt agresji - odezwała się Ann. —Abrams, jeśli masz tylko zastrzeżenia natury praktycznej, a nie moralnej, bądź pewien, że nie ma powodu do obaw. Być może jesteśmy tylko szpiegami amatorami, ale za to zawodowy- mi żołnierzami. Tak się składa, że mam za domem osiemdziesię- ciomilimetrowy moździerz - Abrams otworzył szeroko oczy. Van Dom uśmiechnął się nieomal z zakłopotaniem. — Możemy zrów- nać ten przeklęty dom z ziemią w ciągu nie więcej niż dziesięciu minut, a potem pójść tam i uprzątnąć gruzy. Dziwnym zbiegiem okoliczności cała trójka moich dzisiejszych pirotechników potrafi obsługiwać moździerz. Abrams pomyślał, że na pewno nie była to sprawa przypadku. Potarł czoło. To wszystko było już dostatecznie dziwne, a teraz jeszcze ta dyskusja na temat taktyki bojowej. To już było alarmu- jące. Przed oczami pojawił mu się obraz malutkiej dziewczynki przyciskającej do piersi lalkę. Katierina i Katia. Dokąd idziesz, Katierina? Na dół, do piwnicy. Potrząsnął głową i spojrzał na George'a. — W tamtej piwnicy są kobiety i dzieci. Van Dom westchnął przeciągle. — W całej Ameryce są kobiety i dzieci - odezwał się cicho, pra- wie łagodnie. - Jeśli chcesz porozmawiać o kobietach i dzieciach, spróbuj sobie wyobrazić skutki wojny nuklearnej. —Masakra tych ludzi niczemu nie zapobiegnie. Jeśli nawet nastąpi atak IEM, to przecież twój moździeż będzie nadal dzia- łał. Dlaczego nie chcesz zaczekać, żeby się przekonać, co się bę- dzie działo o północy? - spytał Tony z irytacją. Van Dom chciał odpowiedzieć, ale przerwał mu dzwonek tele- fonu. Słuchał przez chwilę. —Tak, jest tutaj. — Podał słuchawkę Abramsowi. — Kapitan Spinem. — O co chodzi, Dom? — Zabawa trwa, co, Abrams? — zapytał Spinelli. — Wystarczy tylko spojrzeć na wieczorne wiadomości. 410 — Nie mam tu żadnych wiadomości. —A ja mam. Abrams podniósł telefon, odciągnął przewód z biurka w stro- nę kominka i odwrócił się tyłem do obecnych. Usłyszał, że cała trójka zaczęła po cichu rozmawiać. — Gdzie jesteś? — zapytał Abrams. — Przy Dziewiętnastej. — No więc dobrze, o co chodzi? — zapytał cicho Abrams. W jego głosie nie było wielkiego zainteresowania. — Mam to, co zleciłeś mojemu człowiekowi przy pensjonacie na Trzydziestej Szóstej Ulicy. — Och, tak, chodzi o hotel Lombardy - domyślił się Abrams. - To był ślepy strzał. Nie sądzę, żeby Thorpe zostawił jakieś ślady. To kwatera CIA i nie tylko Thorpe z niej korzysta. — To wcale nie jest kwatera CIA i oprócz Thorpe'a nikogo tam nie ma. Wymyślił tę bzdurę z CIA, żeby chronić swój tyłek. — No więc co tam znalazłeś, Sherlocku? - zapytał Abrams. - Radio, szyfry, rosyjską herbatę i kopię Kapitału z autografem? — No tak, radio też. Słuchaj, nie mieliśmy nakazu rewizji, więc wezwałem Henly'ego, oficera łącznikowego z CIA, i zrobiliśmy to razem. Pojechaliśmy do Lombardy i wyważyliśmy te pieprzone drzwi pogrzebaczami. Chryste, gdybyś widział, co ten clown tam ma. Na szczycie wąskiej klatki schodowej, na trzecim piętrze, znajdowały się duże czarne drzwi zrobione z jakiegoś sztucznego tworzywa. Były elastyczne jak guma. Waliliśmy w nie przez ja- kieś dziesięć minut. Henly uparł się, bo był pewny, że znajdzie za nimi coś niesamowitego. Ale drzwi nie chciały puścić. Musiałem wezwać służby specjalne i w końcu wysadziliśmy je za pomocą połowy kilograma środków wybuchowych. Abrams usłyszał, jak Spinelli zapala cygaro. —I...? — Zobaczyliśmy ogromny pokój na poddaszu, który wyglądał jak skrzyżowanie pokładu lotniskowca z apartamentem markiza de Sade. Na białej, wyłożonej kafelkami podłodze, aż do ogrom- nej lodówki, ciągnęły się „ślady krwi jak w sklepach rzeźniczych. Ale w środku wcale nie wisiały szynki. Ten facet ma u siebie kost- nicę. Abrams spojrzał przez ramię i zobaczył, że cała trójka jest nadal pogrążona w rozmowie i najwyraźniej nie zwraca na niego uwagi. — Kogo znalazłeś w środku? — zapytał cicho. 411 Spinelli wziął głęboki oddech. - Same znane postaci, Tony. Trzy ciała. Numer jeden, zaginio- ny Randolph Carbury z czaszką pokiereszowaną jakimś tępym narzędziem. Numer dwa, kobieta w średnim wieku, u; której fran- cuska dozorczyni rozpoznała gospodynię Thorpe'a. Rana postrza- łowa przez prawe oko, z wylotem za prawym uchem. I numer trzy, Nicholas West, najwyraźniej torturowany, przyczyna śmier- ci nieznana. Słuchasz mnie? - Tak, tak... - Abrams skinął kilka razy głową. - To dobrze. Teraz szukamy pana Petera Thorpe'a. Masz jakiś pomysł? - Nie, ale poczekaj... Możliwe, że jest w sąsiedztwie, u Rosjan. Spinelli zagwizdał cicho. - To by było wszystko z NYPD. - Zamilkł ma chwilę. - Zdaje się, że CIA ma zamiar przejąć od nas tę sprawę. - Słuchaj, Dom. Niezła robota. Dzięki za telefon. - Nie ma sprawy, Abrams. Ciągle jestem ci coś winien. Za co, nie wiem, ale swoje dostaniesz. Jakie wino pijesz? - Villa Banfi Brunello di Montalcino, rocznik siedemdziesiąty ósmy. Idź do domu, Dom. Nie żartuję. Idź do domu. Odłożył słuchawkę i odwrócił się do pozostałych. - Coś dla nas, Abrams? — zapytał Van Dom. Tony odstawił telefon na biurko. Zawahał się, zanim odpowie- dział: - Policja i CIA weszli do apartamentu Thorpe'a i znaleźli ciało pułkownika Carbury'ego w zamrażarce na poddaszu. Katherine podniosła rękę do ust i opadła na krzesło. - Co za sukinsyn. Poczekajcie, niech go tylko dostanę w swoje ręce. — W głosie Van Doma zabrzmiała wściekłość. - Och, nie bierz tego do siebie, George - przerwała Ann. - Peter nie robi tego z pobudek osobistych. To po prostu kompletny szaleniec. — Spojrzała na siostrę. — Przepraszam, Kate. Powin- nam była cię ostrzec. - Przecież ostrzegałaś. To ja nie słuchałam. Ann zwróciła się do Abramsa: - Co jeszcze powiedział pański przyjaciel z policji? Spoglądali na siebie przez chwilę i Abrams zrozumiał, że ona już wie. Odwróciła wzrok. - Policja i CIA szukają oczywiście Thorpe'a. Poradziłem im, żeby spróbowali u sąsiadów - powiedział. -Jeśli on tam jest, to nie ma się czego bać - parsknął Van 412 Dorn. — Kolejny powód, żeby zmieść to miejsce z powierzchni zie- mi. - Zapalił niedopałek cygara. Katherine wstała i wzięła głęboki oddech. — Nie, George - powiedziała. — Zgadzam się z Tonym, że nie możemy tego zrobić. — Odwróciła się do Abramsa. — Ale nie ma wątpliwości, że musimy się tam dostać. - Zawahała się. - Mój ojciec tam jest. Prawdopodobnie także Peter... Uważam, że bezpo- średnia konfrontacja przystoi nam bardziej niż ogień zaporowy. George milczał. —Jako profesjonalistka i osoba praktyczna chciałabym przyj- rzeć się ich sprzętowi łącznościowemu. To może być klucz do zablokowania całej operacji — powiedziała Ann i zwróciła się do Van Dorna: - Żadnej artylerii, George. Zmierzymy się z nimi w bezpośredniej walce. — W porządku. Katherine położyła rękę na ramieniu Abramsa. — Zgadzasz się? Tony nie widział dużej różnicy pomiędzy ogniem z moździerza a wypadem komandosów, ale w tym drugim upatrywał więcej korzyści. —Słuchajcie. Nie potrzeba wam mojej aprobaty. Róbcie, co chcecie. Jeśli tylko wam się uda, to możecie nawet władować kulę w tłusty brzuch Androwa. Ale na litość boską, niech pan Van Dom zostanie tutaj przy telefonie i niech próbuje powstrzymać ten wybuch. Van Dom zaciągnął się mocno cygarem. — Nie będę marnował czasu na bezsensowne przekonywanie was, że nie należy posyłać swoich ludzi do akcji, siedząc bezpiecz- nie w domu. Podczas wojny wysyłałem setki mężczyzn i kobiet na spotkanie z losem. Każdy musi wykonać swoją robotę. Dziś wieczorem moje zadanie polega na tym, żeby zostać przy telefo- nie i teleksie. I do diabła z każdym, kto źle o mnie pomyśli. Ann objęła jego szerokie ramiona. — Och, George, nikt nie będzie źle o tobie myślał. Jeśli nam się nie uda, to i tak przyjdą tutaj i zastrzelą cię. Uśmiechnął się ponuro, odsunął się od Ann i poklepał umoco- wany pod ramieniem futerał na broń. —W 1945 roku, w radzieckiej części Wiednia brałem udział w strzelaninie z dwoma głupcami z KGB. Wszyscy spudłowa- liśmy. Tym razem będzie inaczej. — Tak, George, nigdy nie jest za późno na poprawę. Ja oczywi- 413 ście idę, bo znam się na ich sprzęcie. - Ann odwróciła się do Ka- therine. - Ty idziesz, bo musisz. - Spojrzała pytająco na Abramsa. - Ja idę, bo mam niedobrze w głowie. - Wzruszył ramionami. - Także dlatego, że mówisz po rosyjsku i znasz układ domu - powiedziała Kate, posyłając mu czarujący uśmiech. - Powinieneś przerwać to nudne przyjęcie, George - powie- działa Ann do Van Doma. - Nie mogę. To mogłoby wzbudzić podejrzenia. Na zaprosze- niach wydrukowano pierwszą po północy, a w jakiś dziwny spo- sób moi sąsiedzi mają dostęp do tego rodzaju informacji. - Zasta- nawiał się przez chwilę. - Zresztą chciałbym tutaj wszystkich zatrzymać. - Spojrzał na Katherine. - Masz broń? - Automatyczny browning, kaliber czterdzieści pięć. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął srebrny nabój tego samego kalibru. - Wiem, że to melodramatyczny gest, ale byliśmy wtedy mło- dzi i lubiliśmy przedstawienia. Kula jest prawdziwa. Wzięła ją od niego w milczeniu i zacisnęła w dłoni. - Dobrze, George, jeśli nie powrócimy do czasu, gdy zgasną światła, to nie wahaj się i użyj swojej artylerii - powiedziała Ann. - Jeśli nie wrócicie albo jeśli nie dacie jakiegoś znaku do pół- nocy, to po ataku IEM czy przed nim wystrzelę z moździerza. Co wy na to? Skinęli głowami. Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł Marc Pembroke. Ann uśmiechnęła się na jego widok. - W pełnym rynsztunku co, Marc? Gotowy do wykonania za- dania? - Och, cześć, Ann. Szmat czasu. - Odwrócił się do Van Doma. - Dziś wieczorem, zgadza się? - Tak. - George spojrzał na Abramsa, a potem odezwał się do Pembroke'a: - W piwnicy są dzieci. Nie są oczywiście niczemu winne. Są tam też kobiety i personel dyplomatyczny. Powiedz, co o tym sądzisz. -To pewna komplikacja, ale żaden problem. Kiedy wyru- szamy? Van Dom spojrzał na zegarek. - Wystarczy ci pół godziny? - Jeśli to konieczne, to tak. - W takim razie zbierz ludzi i sprowadź ich tutaj. - Idę po nich. — Pembroke odwrócił się. - Jeszcze jedno! - zawołał za nim Van Dom. - Najwyższy czas, 414 żeby wyrównać stare rachunki tutaj na miejscu. Tak jak to usta- liliśmy. Pembroke skinął głową i szybko wyszedł. George podszedł do biurka i podniósł słuchawkę telefonu. -Podczas ostatniej wojny radary dawały nam godzinne ostrzeżenia - mówił, wykręcając numer. - Dzisiaj musi wystar- czyć piętnaście minut. A ja dałem im kilka godzin. Mam nadzieję, że wykorzystali ten czas z pożytkiem. - Odezwał się do słuchaw- ki: - Hallo, mówi Van Dom. Przeszliśmy przez ogień i wodę. - Rozpoczął rozmowę z kimś na drugim końcu linii. Abrams podszedł do ściany zawieszonej równymi rzędami fo- tografii. Katherine stanęła za nim. - Tak naprawdę, to już czterdzieści lat temu otrzymaliśmy ostrzeżenie, nie sądzisz? Nie odpowiedział. - Nie zdążyliśmy nawet dobrze się poznać - powiedziała cicho. - Jesteśmy umówieni na jutro na śniadanie. W Brasserie. - Nie spóźnij się. - Odwróciła się i podeszła do siostry. Tony stał nadal przed fotografiami, ale nie zwracał na nie większej uwagi. Pomyślał, że jednak historia toczy się kołem. Przypominał sobie, jak jego rodzice i ich przyjaciele spotykali się w różnych podłych miejscach, spiskując i planując dzień, w któ- rym robotnicy zrzucą wreszcie swoje kajdany. Pomyślał też o Geo- rge^ Van Domie, który wdał się w strzelaninę ze swoimi przy- szłymi wrogami na ulicach Wiednia. Zastanawiał się nad osobo- wością Jamesa Allertona pozostającego od ponad pół wieku w służbie obcego mocarstwa, dzięki czemu mógł pretendować do miana zdrajcy wszech czasów. Snuł refleksje na temat pa- miętnika Kimberly'ego, szyfru Arnolda Brina i innych nieaktual- nych już szyfrów, kartotek i przedmiotów należących do zmarłych i do żyjących. Pomyślał w końcu, że w jakiś fatalny sposób prze- szłość powróciła, aby pogrzebać tych, którzy żyją, i tych, którzy się jeszcze nie narodzili. WYPAD 56 Ciaudia Lepescu szła szybko wąską ścieżką przecinającą urwisko. Z rozciągającego się powyżej szerokiego trawnika do- chodziły ją krzyki jakiegoś mężczyzny. Sądząc po brytyjskim ak- cencie, był to jeden z ludzi Pembroke'a. Zrzuciła pantofle na wy- sokim obcasie i pobiegła w dół wąską ścieżką, obawiając się tylko upadku z krawędzi skały. Usłyszała za sobą kroki dwóch ludzi. Dotarła do końca stoku i zbiegła po porośniętym wawrzynem zbo- czu. Biegła coraz szybciej. W pewnej chwili potknęła się i upadła. Ścigający ją mężczyźni usłyszeli jej krzyk i rzucili się w jej kie- runku. Zerwała się na nogi i biegła dalej, aż dotarła do ogrodze- nia. Chwyciła się pali i oddychała głęboko, wpatrując się w ich ostre wierzchołki rysujące się na tle nieba jak zęby smoka. Od- wróciła się i oparła plecami o płot. Gwałtowne podmuchy pomoc- nego wiatru poruszały gałęziami, a ciemne pierzaste chmury przesuwały się na tle białej tarczy księżyca. Północno-wschodnią część nieba rozświetliła błyskawica. W oddali ujrzała nierucho- ; me sylwetki dwóch mężczyzn. Jeden z nich wykrzyknął: - Ciaudia! Nie zrobimy ci krzywdy! Ciaudia! Ziemią wstrząsnął grzmot, zagłuszając głos wołającego. Odwró- ciła się i ruszyła niepewnie wzdłuż ogrodzenia, nie widząc jednak dostępnego dla siebie przejścia. Powiedziano jej, że z tej strony można się wspiąć na płot po przybitych do sztachet poziomych bel- kach, ale palisada była od niej dwa razy wyższa i nie wydawało się to możliwe. Znowu usłyszała za sobą kroki na żwirze. Ciaudia przebiegła następne pięćdziesiąt j ardów i zatrzymała się, aby złapać oddech. Miała poranione stopy i czuła sączącą się przez pończochy krew. Jej czarna suknia z włóczki była już w kilku miejscach podarta, a na twarzy i ramionach miała zadra- pania i siniaki. Czuła zimne strumyczki potu spływające po ciele. Nagle ciemność rozświetliły dwa strumienie świateł z lata- rek. Ciaudia przykucnęła za małym krzakiem. Światła latarek przeszukiwały systematycznie przestrzeń wzdłuż płotu i otacza- 419 jące go zarośla wawrzynu. Poczekała, aż ją minęły, a potem wsta- ła i ruszyła w stronę płotu. Starała się uchwycić oparcie stopami i rękami, ale pierwsza pozioma belka była za wysoko i Ciaudia ześliznęła się w dół. Drzazgi cedrowego drewna wbiły się w jej skórę. - Mamy cię. - Kroki były coraz bliżej. Ciaudia poczuła łzy w oczach i słony smak potu na wargach. - Mam broń! - krzyknęła. Kroki zwolniły, a światła zgasły. Jeden z mężczyzn odezwał się: - Teraz spokojnie. Okrążamy. Ciaudia spojrzała jeszcze raz na płot. Wyglądał jak jedna z tych palisad, które widywała w westernach. To jej podsunęło pomysł użycia lassa. Zdjęła szybko pończochy i poszła po omacku wzdłuż płotu, aż natrafiła na duży kamień. Wsunęła kamień w jedną z pończoch, zawiązała węzeł, żeby nie wypadł. Potem związała ze sobą obie pończochy i chwyciła końcówkę. Wstała, zakręciła prowizorycznym lassem ponad głową i zarzuciła je na płot. Przy drugiej próbie obciążona kamieniem pończocha wpa- dła pomiędzy dwie sztachety. Ciaudia napięła ją, żeby się mocniej zaklinowała i rozpoczęła wspinaczkę, przesuwając ręce po nylo- nowym sznurze, a nogami opierając się o płot. Nylon napiął się tak mocno, że Ciaudia wystraszyła się, że nie wytrzyma. Wyma- cała stopami pierwszą poprzeczną belkę. Odpoczęła chwilę i ru- szyła dalej. Wkrótce dotarła do drugiej belki. Latarki znowu się zapaliły. Strumień światła zatrzymał się na jej twarzy. - Stać, bo będziemy strzelać! - krzyknął mężczyzna. Usłyszała przerażający odgłos odbezpieczonej broni. W ostat- nim zrywie zrodzonej ze strachu energii wywindowała się w górę i poczuła ostre czubki sztachet na piersiach i brzuchu. Z dwóch różnych kierunków dobiegło ją szczeknięcie strzałów. Płot zako- łysał się. Wydała okrzyk przerażenia, zamknęła oczy i przetoczy- ła się łagodnie na drugą stronę. Zanim zdała sobie sprawę z tego, że spada, poczuła zapierające dech uderzenie o ziemię. Przez kil- ka sekund leżała nieruchomo, a potem odważyła się wciągnąć powietrze w płuca. Usłyszała hałas przy płocie i zdała sobie spra- wę, że nie wciągnęła za sobą pończoch i że jej prześladowcy robią z nich użytek. Skoczyła na równe nogi i zaczęła biec. Za częścio- wo wykarczowanym pasem ziemi plama księżycowej poświaty oświetlała ciemny zarys niskiego, kamiennego muru znaczącego 420 granicę radzieckiej posiadłości. Ciągle słyszała za sobą odgłosy pościgu i nie zważając na ból, starała się przyspieszyć. Obcisła suknia hamowała jej kroki, więc zwolniła nieco, żeby ją podcią- gnąć i wetknąć za pasek. Rzuciła się naprzód tak szybko, jak umiała. Ludzie Pembroke'a byli tuż za nią, ale z powodu blisko- ści terenu Rosjan nie strzelali, nie wołali za nią ani nie używali latarek. Kamienny mur był już o dwadzieścia stóp od niej, potem o dziesięć, aż w końcu mogła położyć na nim ręce i przeskoczyć na drugą stronę. Bez zastanowienia pobiegła w krzaki. Ścigający ją mężczyźni zatrzymali się przy murze. Ciaudia zwolniła kroku i bardziej ostrożnie zaczęła wybierać szlak na wznoszącym się terenie. Nagle ze wszystkich stron rozbłysły światła i usłyszała szczeknięcie głosu mówiącego z chrapliwym, angielskim akcen- tem: - Stać! Stać, bo będziemy strzelać! Zamarła. - Ręce na głowę! Zrobiła, co kazano. -Uklęknij! Opadła na kolana, czując, jak jej nagie stopy zagłębiają się w wilgotną, gnijącą roślinność. Światła raziły ją w oczy, więc za- mknęła je, myśląc, że być może mają rozkaz, żeby zastrzelić ją zaraz tutaj, na miejscu. Minęła nieskończenie długa chwila, za- nim usłyszała odgłos odbezpieczanej broni. Dwaj ludzie Pembroke'a, Cameron i Davis, stanęli cicho przy niskim murze. Davis podniósł lunetę i zbadał rozciągający się na wprost zalesiony teren. Słabe światło przysłoniętego chmurami księżyca i gwiazd, lecz elektronicznie wzmocnione, dało zabar- wiony na zielono obraz. Davis dopasował ogniskową. - Mam. Odcięli jej drogę, ale nie widzę, co się dzieje. -Wracajmy - powiedział Cameron. Odwrócili się od muru i przeszli przez pas ziemi niczyjej w kierunku palisady. Pięć jar- dów od płotu okrążyli stosy drewna i uklękli w ukryciu. Schowany obok Tony Abrams przyglądał im się w bladym świe- tle. Zauważył, że inaczej niż zwykli żołnierze, których ekwipunek i mundury musiały służyć w różnych okolicznościach i w różnym terenie, ci ludzie byli przygotowani do wykonywania tylko jedne- go, szczególnego zadania: krótkiego, szybkiego, nocnego wypadu. Ich ubrania i wyposażenie wykonano z czamo-szarej panterki, ich twarze były mroczne i nieprzeniknione. Cameron zwrócił się do Abramsa: 421 - Pluskwy? - Nic na to nie wskazuje - odpowiedział Tony, patrząc na wy- krywacz mikrofonów. Cameron skinął głową. Klęcząca za Abramsem Katherine wyszeptała: - Co się dzieje? - Dopadli ją. — Cameron wzruszył ramionami. - Ale nie wiadomo, jak do tego doszło — dodał Davis. -Mam nadzieję, że nie wpadną na to, że upozorowaliśmy jej ucieczkę po to, aby zająć pozycje - powiedział Abrams. - Kiedy przejdziemy na drugą stronę? - zapytała Katherine. Cameron spojrzał na zegarek. - Już niedługo. - Naliczyłem przynajmniej pięciu. Jeśli dwóch z nich odpro- wadzi ją do domu, wtedy nasze szansę będą większe. Abrams pomyślał, że trzech Rosjan to o trzech za dużo w jego planach na dzisiejszy wieczór. Spojrzał na Camerona i Davisa. Nawet z tak bliskiej odległości byli prawie niewidoczni. Z zawo- dowego punktu widzenia ich ekwipunek budził podziw: czarne kaptury i kuloodporne kamizelki, lekki, pierwszorzędnej jakości sprzęt ratowniczy, wszystko w ciemnym kolorze. Spojrzał w bok na podobnie ubraną i wyposażoną Katherine, której blond włosy schowane były pod kapturem. Pochyliła się i szepnęła mu do ucha: - Czuję się pewnie. To dobrzy fachowcy. Damy sobie radę. - Nie wątpię - uśmiechnął się Abrams. Pocałowała go w policzek. Cameron wyciągnął zza paska rakietnicę i wypalił w niebo. Rakieta wybuchła białoniebieskim snopem iskier na wysokości stu stóp. - To sygnał, że Ciaudia przeszła na drugą stronę - wyjaśnił Cameron Abramsowi i Katherine. - Pirotechnicy Van Doma po- winni go zauważyć i po tym wybuchu powinny nastąpić dalsze. Zanim skończył mówić, niebo rozbłysło światłem rakiet. - Fajerwerki to niezły sposób na to, żeby zamaskować rakiety sygnalizacyjne. Ten hałas także da nam pewną przewagę - za- uważył Davis. - Bez radiostacji możemy mieć kłopoty z łącznością, dowodze- niem i kontrolą, ale oni mają do dyspozycji niezły sprzęt monito- rujący, a przecież nie chcemy postawić na nogi straży - dodał Cameron. 422 Abrams skinął głową i pomyślał: Jeśli się wam wydaje, że możemy mieć problemy z łącznością, to poczekajcie, aż wszystkie odbiorniki radiowe w Ameryce Północnej przestaną działać. Spoj- rzał na ludzi Pembroke'a. Kiedy spotkał ich w jednym z pomie- szczeń w piwnicy Van Doma, przypomniał sobie, że to właśnie ich widział na cmentarzu. Pembroke powiedział mu, że obydwaj należeli poprzednio do królewskich komandosów, obydwaj byli weteranami wojny na Falklandach i zostali zwerbowani przez Pembroke'a, gdy ich służba dobiegała końca. Cameron był Szko- tem, a Davis Anglikiem. Zgodnie z tym, co mówił George, Pem- broke wynajmował tylko byłych żołnierzy brytyjskich: Anglików, Szkotów, Irlandczyków i Walijczyków. Tony spojrzał na niebo. Wiał teraz spokojniejszy wiatr, prze- suwał się front atmosferyczny. Szare, niewielkie chmury sunęły szybko po niebie z północy na południe. Powietrze było chłodne i pachniało deszczem. W kierunku północno-wschodnim, nad cie- śniną Long Island, w stronę Connecticut przetoczył się grzmot i w długich odstępach rozbłysły błyskawice. Przypomniał sobie, co powiedział Van Dom podczas ostatniej rozmowy: „Jeśli całe niebo na zachodzie rozświetli się blaskiem błyskawic, będziecie wiedzieć, że chwila nadeszła. Waszym zadaniem nie będzie już uderzenie obronne, ale zemsta. Naciskajcie. Weźcie ze sobą, ilu tylko zdołacie. Nie będzie powodu, żeby wracać". Abramsowi było trudno pogodzić łagodny, przeznaczony dla ogółu wizerunek 0'Briena, Van Doma i ich przyjaciół, z ich skłonnością do angażo- wania się w polityczne morderstwa i ataki komandosów. - Tony, spójrz - Katherine przerwała tok jego myśli. Poszedł za jej spojrzeniem. W niebo wzbiła się ogromna rakieta, której ognistym pióropuszem igrał wiatr. Nagle przyjęła kształt ognistej kuli. Abrams nigdy przedtem nie widział czegoś takiego. Nocnym powietrzem wstrząsały eksplozje. Tony poczuł nawet falę uderzenia i zobaczył, jak drżą drzewa. Chwilę później zaczęły wybuchać mniejsze rakiety. Z odległości około dwustu jardów do- biegł go zgrzyt umieszczonych na słupie głośników Van Doma i pierwsze dźwięki brytyjskiego hymnuBoże, chroń królową. Nie- złe pociągnięcie, George, pomyślał. Cameron i Davis wstali, a za mmi Abrams i Katherine. - Idziemy gęsiego w odstępach dziesięciu stóp. Uważajcie te- raz. Przechodzimy na drugą stronę. Abrams nigdy przedtem nie słyszał niczego podobnego, chyba że w brytyjskich filmach wojennych. Spojrzał na Kate. Mrugnęła 423 do niego i chcąc dodać mu otuchy, wysunęła kciuk w górę, a po- tem głębiej nasunęła kaptur na twarz. Ruszyli naprzód do celu: pokoju łączności na poddaszu. Mieli do pokonania pół mili, ale Abrams pomyślał, że ostatnie kilka jardów po schodach na pod- dasze —jeśli uda im się zajść tak daleko — będą, jak powiedziałby Cameron, trochę ryzykowne. Zastanawiał się, czy spotka jeszcze raz Androwa. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby zobaczyć Alek- sego Kalina albo Petera Thorpe'a. Zastanawiał się też, co czuje Katherine na myśl o możliwości konfrontacji z ojcem. Pomyślał, że tego wieczoru rozszalały się złe moce zrodzone z wiatru nad- chodzącej burzy. I że wszystkie prądy historii i czasu spotkają się w tym postawionym na szczycie wzgórza domu, za następną linią drzew. Doszedł do wniosku, że moce te sprzyjają zuchwałym, a gubią słabych i niezdecydowanych. 57 Kar! Roth przejechał ćwierć mili Dosoris Lane w kierunku południowym, zanim zasygnalizował zamiar wjazdu na teren Rosjan. Kierujący ruchem rozpoznał Rotha i jego dostawczą fur- gonetkę i machnięciem ręki zezwolił na wjazd. Roth skręcił w prawo i przejechał przez chodnik pomiędzy policyjnymi zapo- rami w stronę wartowni znajdującej się około trzydzieści stóp za bramą. Zbliżył się do małego, oświetlonego domku i zatrzymał furgonetkę na wprost drzwi wejściowych. Trzęsły mu się ręce i nogi. W dalszej części podjazdu pojawiło się dwóch uzbrojonych wartowników. Kari wygasił reflektory i opuścił szybę. W drzwiach wartowni stanął jakiś cywil. Roth przełknął ślinę i przywitał go po angielsku: - Jak się masz, Bunin? - Co tu robisz, Roth? - zapytał Bunin, także po angielsku. - Mówili, że przyjedziesz później. Roth wysunął głowę przez okno. - Musiałem przyśpieszyć przyjazd. Bunin pochylił się do przodu i oparł ręce na szybie. Zajrzał do środka. - Gdzie twoja żona? Mówili, że przyjedzie razem z tobą. - Została u Van Doma. 424 - Śmierdzisz whisky i wyglądasz okropnie — stwierdził Bu- nin, przyglądając mu się badawczo. Roth nie odpowiedział. - Trzymają nas tu wszystkich w pełnym pogotowiu — wyszeptał Bunin. - Wiesz może dlaczego? - Myślisz, Bunin, że mówią mi o wszystkim? - Wzruszył ra- mionami. - Masz coś dla nas? Roth zwilżył wargi i spojrzał w stronę wartowni. Przez okno widać było młodego, umundurowanego mężczyznę piszącego coś przy biurku. Strażnicy na podjeździe stali kilka stóp od furgonet- ki. Spojrzał w boczne lusterko i zauważył, że z tego miejsca nie widać ani bram, ani ulicy. -Roth! - Tak, tak. Mam bliny, kawior i twarożek. Otwórzcie tylne drzwi. Bunin dał sygnał strażnikom, którzy przeszli szybko na tyły samochodu. Marc Pembroke przykucnął za zamkniętym lewym skrzydłem drzwi. W rękach trzymał pistolet wymierzony w tył głowy Rotha. Brezent pokrywał stos paczek, pomiędzy którymi leżeli dwaj ludzie Pembroke'a, Sutter i Llewełyn. W dużej, wbu- dowanej z boku skrzyni leżała Ann Kimberiy. Prawa strona drzwi otworzyła się i dwaj strażnicy zaczęli wy- ciągać pojemniki z żywnością. Pembroke spojrzał szybko w pra- wą stronę. Ramię jednego z mężczyzn było oddalone o mniej niż trzy stopy od jego nogi. Spojrzał na Rotha i zauważył, że dostaw- ca obserwuje strażników i Pembroke'a we wstecznym lusterku. Gdyby miał zamiar ich zdradzić, to nastąpiłoby to teraz. Ale wy- glądało na to, że Roth jest sparaliżowany ze strachu. Dobiegło go trzaśniecie drzwi i usłyszał kroki strażników oddalające się w stronę wartowni. - Poczekaj tutaj - powiedział Bunin do Rotha. - Muszę za- dzwonić do rezydencji, żeby się dowiedzieć, czy chcą cię już wi- dzieć. Roth nie odpowiedział. - Teraz - wyszeptał Pembroke. Llewełyn i Sutter odrzucili brezent. W tej samej sekundzie Ann Kimberiy wyskoczyła ze skrzyni. Pembroke pchnął obie czę- ści drzwi i czworo ubranych na czarno ludzi wyskoczyło na pod- jazd, szybko ominęło furgonetkę i wpadło do małego pokoju z przodu wartowni. Dwaj strażnicy niosący pojemniki odwrócili się zdumieni. Młody, umundurowany mężczyzna za biurkiem 425 wstał i patrzył, co się dzieje. Obok biurka stał Bunin, sięgając lewą ręką do telefonu wiszącego na ścianie. - Nie ruszać się! - krzyknęła Ann po rosyjsku. Bunin wsunął szybko prawą rękę do kieszeni marynarki. Pembroke oddał krót- ką serię ze swojego M-16. Kule rzuciły ciałem Bunina o ścianę. Na ułamek sekundy wyprostował się, zrobił krok naprzód i prze- wrócił się, padając u stóp trzymającego w górze ręce mężczyzny. Strażnicy upuścili pojemniki, z których na drewnianą podłogę wysypały się bliny, kawior i twarożek. Wydawało się, że Bunin przygląda się temu bałaganowi, obserwując jednocześnie płyną- cą w stronę jedzenia szkarłatną strugę krwi. Ann wydała serię dobitnych rozkazów. W ciągu kilku minut trzej pozostali Rosjanie leżeli związani i zakneblowani w pokoju na tyłach wartowni. Sutter stanął obok furgonetki, pilnując Ro- tha i obserwując podjazd. Llewełyn sprawdził tętno Bunina, stwierdził jego brak i posadził ciało zabitego za biurkiem, tak żeby każdy przejeżdżający obok samochodem mógł go zobaczyć przez okno. Pembroke znalazł w szufladzie biurka książkę rapor- tową i wziął ją ze sobą. Cała czwórka wycofała się szybko do fur- gonetki. - To było niezłe przedstawienie, Kari - powiedział Marc do Rotha. - Zdaje się, że ta whisky pomogła ci trochę. Zapal reflek- tory. Ruszaj! Kari włączył drżącą ręką reflektory i zapuścił silnik. Ann uklę- kła obok Pembroke'a i w świetle małej latarki przejrzała strony książki raportowej. - Meldunki pojawiają się co trzydzieści albo czterdzieści mi- nut. Bunin złożył ostatni dziesięć minut temu, więc przez pewien czas niczego nie odkryją. Pembroke skinął głową. Milczeli, kiedy furgonetka przesuwa- ła się powoli w górę żwirowanego podjazdu w kształcie litery S. Sutter obserwował drogę przez tylne okna. Llewełyn przechylił się ponad siedzeniem i spoglądał przez przednią szybę. Ann prze- rzuciła kilka stron dziennika i powiedziała: - Dwie godziny temu zanotowano przyjazd Petera Thorpe'a. Nie odnotowano jego wyjazdu. Pembroke znowu skinął głową. - Androw wydał rozkaz aresztowania Karla oraz Maggie Ro- thów natychmiast po ich przyjeździe - dodała Ann. Mrugnęła do Pembroke'a, który uśmiechając się, odwrócił się w stronę Rotha. - Słyszałeś? 426 Tamten skinął głową, ale nic nie powiedział. Ann przewróciła kolejną stronę. — Och, coś ciekawego... Co pewien czas do wartowni przyjeż- dża oficer straży, żeby podpisać dziennik. Ostatnim razem był przy bramie prawie godzinę temu. Może się tam zjawić w każdej chwili. Roth krzyknął i wszyscy zwrócili się w jego kierunku. Przez przednią szybę zobaczyli odbijające się od drzew za zakrętem światło pojedynczego reflektora. - Jedź dalej, aż będziesz w odległości dziesięciu stóp, a potem zatrzymaj się - warknął Pembroke do Rotha. Cała czwórka schowała się za przednimi siedzeniami. Zbliża- jące się światło rozjaśniło wnętrze furgonetki. Pembroke przyło- żył pistolet do karku Rotha. -Kto to jest? — To oficer straży. Jeździ otwartą lambrettą z kierowcą — od- powiedział Kar! drżącym głosem. - Nie pozwól, żeby cię wyminął - ostrzegł go Marc. \ Roth skinął głową i poczuł na karku zimny dotyk lufy. Skiero- ; wał pojazd na środek wąskiej ścieżki i zatrzymał się. Kierowca , wykrzyknął coś po rosyjsku. I- Pyta, co Roth sobie myśli - wyszeptała Ann do Pembroke'a. - Dobra, wycofaj się powoli i pozwól mu przejechać z prawej strony - rozkazał Marc. Roth włączył wsteczny bieg i rozpoczął cofanie. Motocyklista ruszył małym, trójkołowym pojazdem w stronę luki pomiędzy prawym bokiem furgonetki a kamiennym murem podjazdu. Kie- dy tylko lambrettą weszła w zasięg wzroku Pembroke'a, ten prze- sunął drzwi po prawej stronie. Na odgłos rozsuwanych drzwi obaj ^mężczyźni na motocyklu odwrócili się w jego kierunku i zobaczyli J lufy oddalonych o mniej niż trzy stopy automatycznych pistole- l^tów. Kierowca krzyknął z przestrachu. Pistolety plunęły ogniem. ^Kierowca spadł z siodełka, pociągając lambrettę za sobą. Oficer pl|i wygramolił się spod pojazdu i wstał, trzymając się za pierś. Poty- |||;kąjąc się, ruszył w stronę drzew, zachwiał się i upadł. Pembroke Ji;t Llewełyn wyskoczyli z furgonetki, dobili Rosjan strzałami w gło- i We i zaciągnęli ich dała między drzewa. Sutter pomógł im posta- J| 'wic lambrettę i potoczyć ją pomiędzy drzewa. Wskoczyli do furgo- || -notki. — Ruszaj. Roth zapuścił silnik i koła zachrzęściły na żwirze. 427 —To chyba dobrze, że nie pozwoliliśmy im przejechać - prze- rwała ciszę Ann. — Tak, jechali prosto do wartowni. —A jednak mogliśmy ich wziąć do niewoli. — Mamy już spóźnienie — uciął krótko Marc. — Całe szczęście, że na nich wpadliśmy. Nie ten jeden posteru- nek straży zostanie dziś wyeliminowany z gry - dodał Llewełyn. - Nie chcemy, żeby zmotoryzowany oficer kręcił się po okolicy i sprawdzał porządek. Ann nie odpowiedziała. — Rozumiem, że to dla ciebie coś nowego — odezwał się Pem- broke. - Jeśli okaże się później, że sprawy nie idą po naszej my- śli, będziesz żałować, że nie wzięliśmy z sobą jeszcze kilku. To jest niestety krwawy interes. Ale to jest interes. Furgonetka pokonała ostatni zakręt na podjeździe. Przed nimi pojawił się budynek, którego sylwetka rysowała się na tle roz- świetlonego nieba. Dom był ciemny, jedynie na poddaszu świeciło się we wszystkich oknach. — Pracują dziś do późna — zauważył Pembroke. — Wygasimy światła i położymy ich spać - powiedział Sutter. Pembroke skinął głową. — Jak się czujesz, Kari? - zapytał. Roth odetchnął głęboko i skinął głową, ale nic nie powiedział. Spojrzał na zegar na tablicy rozdzielczej i zaczął się zastanawiać, kiedy zacznie działać trucizna. Miał nadzieję, że już niedługo. Furgonetka wjechała na długi dziedziniec i skierowała się w stro- nę domu. — Panie i panowie, przed wami Killenworth - powiedział Marc. - Zatrzymamy się tutaj na chwilę, żeby rozprostować kości. Nie zapomnijcie zabrać ze sobą broni. Roth potrząsnął głową. Szaleństwo, pomyślał. 58 Tbm Grenville uważał się za dobrego kompana, lecz także zda- wał sobie sprawę z tego, że zgodnie z pełnym niedomówień sty- lem obowiązującym w tej zbiorowości, sugestie przełożonych tak naprawdę są rozkazami, podobnie jak wtedy, gdy był poruczni- kiem w marynarce wojennej. Życzenie kapitana jest rozkazem. 428 Kiedy więc George Van Dom stwierdził, że nie zachwyca się gol- fem, Tom Grenville poddał się, choć on sam uwielbiał ten sport. George nie był jednak osobą, która bez powodu wygłaszałaby ar- bitralne sądy. Kierowały nim praktyczne cele: stwierdził, że rękom mężczyzny przystoją nie kije golfowe, lecz broń. W rezultacie Gren- ville zajął się strzelaniem do rzutków, polowaniem, i zawodami w strzelaniu do tarczy. Przypomniał sobie, jak około roku temu, w porze lunchu, 0'Brien i Van Dom zapytali go, czy kiedykolwiek zastanawiał się nad skokami ze spadochronem. Grenville nigdy nie zastanawiał się nad tym bardziej niż nad możliwością skoku z Niagary w beczce, ale odpowiedział z entuzjazmem, że tak. Kiedy nadszedł moment prawdy przed pierwszym skokiem, Grenville przeżywał uzasadnione obawy. Zdał sobie jednak spra- wę, że prawie wszyscy spośród starych członków BSS byli kiedyś spadochroniarzami i że wielu z nich, na przykład 0'Brien, skaka- ło dalej. Zamknięte kiedyś drzwi otworzyłyby się przed młodym człowiekiem, który potrafiłby skakać z Patrickiem 0'Brienem i jego przyjaciółmi. Van Dom byłby zadowolony, podobnie jak 0'Brien i pozostali wspólnicy firmy. Rozejrzał się po blado oświetlonej kabinie dużego, ratowni- czego helikoptera typu Sikorsky, który mógł jednocześnie spełniać funkcję amfibii. Kierujący skokami Bamey Farber był starym przyjacielem 0'Briena i Van Doma. Firma Farbera, związane |z przemysłem obronnym przedsiębiorstwo elektroniczne, przejęła | ten helikopter od marynarki wojennej. Na ławce po przeciwnej |stronie siedzieli dwaj inni oldboye: Edgar Johnson, emerytowany |niedawno generał oddziałów spadochronowych i Roy Hallis, na t wpół emerytowany agent CIA. ; Grenville wiedział, że cała ta operacja została zaplanowana i jest pod ich kontrolą. I nie doszłaby do skutku, gdyby kilku z tych weteranów nie brało osobiście udziału w tym locie. Gren- ville spojrzał na Johnsona i Hallisa. Obydwaj byli uczestnikami drugiej wojny światowej, choć nie dałby im więcej niż sześćdzie- siąt lat. Pomyślał, że to jest ich ostatnie zadanie, ostatni skok. Być może wychowankowie BSS po raz ostatni wezmą bezpośred- ni udział w takiej operacji. Nawet oni byli już zbyt starzy, żeby wykonywać skoki bojowe. Przyglądał im się badawczo. Wygląda- ło na to, że są przygotowani nawet na walkę pod ostrzałem, czego on o sobie nie mógł powiedzieć. Miał mdłości. Helikopter osiadł , na swoich pontonach na środku cieśniny Long Island i mocno się kołysał. Podniósł się wiatr i fale uderzały o kadłub. Grenville ni- gdy przedtem nie cierpiał na chorobę morską. 429 Obok niego siedziało dwóch ludzi Pembroke'a: Collins i Ste- wart. Pomyślał, że w swoich czarnych strojach wyglądają wyjąt- kowo złowieszczo. - Skakałeś kiedyś w nocy, chłopie? - zapytał Stewart. - Kilka razy - odpowiedział zgodnie z tym, co radził mu kie- dyś 0'Brien. - Łatwiej to zrobić ze sztywno zawieszonego helikoptera. -Tak. - Ale nie przy dzisiejszej pogodzie. Luźno zawieszony amorty- zuje przynajmniej podmuchy wiatru. Grenville pokiwał niepewnie głową. -To jak próba skoku z rozkołysanej łodzi. Uważaj, żebyś nie zaczepił o ponton. Widziałem, jak coś takiego przydarzyło się pew- nemu chłopakowi na południowym Atlantyku. Tom wiedział, że południowy Atlantyk oznaczał Falklandy. Wydawało się, że Stewart wie o wszystkich nieszczęściach i kata- strofach, które mogą powalić istotę ludzką. - Złamał kark - dodał Stewart. Grenville poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Jedynym pocieszeniem był fakt, że kamuflaż maskował kolor, który prawdo- podobnie przybrała jego twarz. Collins zapalił cygaro i kabina wy- pełniła się dymem. Odezwał się z silnym irlandzkim akcentem: -Ten wiatr przedmucha ci tyłek, jeśli za szybko otworzysz spadochron, chłopie. - Grenville był coraz bardziej nieszczęśliwy. Collins radził dalej: - Czekaj do ostatniej chwili, a później daj sobie jeszcze parę sekund, żeby zdobyć całkowitą pewność, od- mów szybko „zdrowaśkę" i pociągnij za dźwignię. — Zaśmiał się. Dowódca położył ręce na słuchawkach, nasłuchiwał przez chwilę i powiedział do mikrofonu: - Przyjąłem. —Wstał i dodał: — Mamy rozkaz do działania. Zanurkował do kabiny pilota, poklepał go po ramieniu i w ge- ście powodzenia pokazał mu kciuk. Pracujący na luzie silnik przy- spieszył obroty z ogłuszającym rykiem. Grenville poczuł, jak heli- kopter próbuje oderwać się od wody. Maszyna uniosła się nad wzburzonym morzem. Kołysanie zmieniło się w huśtawkę. Tom odwrócił głowę i spojrzał przez kwadratowe okno. Byli już na wysokości stu stóp, ale jego żołądek zachowywał się tak, jakby wciąż kołysali się na powierzchni morza. Ponad rykiem silnika dało się słyszeć głos Stewarta: - Ten cholerny księżyc jest dziś w pełni i prawie wcale nie jest zasłonięty chmurami. Zauważą nas jak amen w pacierzu, Tom. - 430 Grenville starał się nad sobą zapanować. - Nie miałbym też nic przeciwko temu, żeby nie było tych pieprzonych błyskawic. Wi- działeś kiedy, Tom, trafionego piorunem spadochroniarza? - Ostatnio nie. - Co powiedziałeś, chłopie? Nic nie słyszę! Grenville spoglądał na niego przez kilka chwil, a potem wy- krzyknął: - Powiedziałem, że uwielbiam skakać w czasie nocnego sztor- mu! Wprost nie mogę bez tego żyć! - Och, Tom, mój chłopie, zanim minie ta noc, będzie z ciebie prawdziwy komandos — zarechotał Collins. Grenville wstał i ruszył do przodu. Przytrzymując się drzwi, wyjrzał w noc. Helikopter wznosił się coraz wyżej. Tom nie chciał być komandosem. Chciał być tylko współwłaścicielem firmy i był gotów ciężko pracować, aby osiągnąć swój cel. Czasami jednak Van Dom i 0'Brien wymagali od niego zbyt wiele. Nocny skok na terytorium uzbrojonego wroga to naprawdę było już za dużo. 59 Joan Grenville krążyła niespokojnie po małym piwnicznym pokoju jasno oświetlonym rzędami fluorescencyjnych lamp. Ponad nim znajdował się zamknięty kort tenisowy, będący kiedyś częścią Killenworth, a należący teraz do lokalnego oddziału YMCA. Wyso- ki płot zwieńczony kolczastym drutem oddzielał chrześcijan od ate- istów. Joan przypomniała sobie, jak Tom wspominał, że w głów- nym budynku YMCA mieściło się prawdopodobnie biuro FBI, ale nie widziała tu śladów innej organizacji niż BSS. Stanicy Kuchik leżał wyciągnięty na dużej paczce i śledził jej ruchy. - Boi się pani czegoś, pani Grenville? - Po pierwsze, mów mi Joan, a po drugie, tak, boję się. Staniey nie znał żadnej dojrzałej kobiety podobnej do niej. Był nią bardzo zainteresowany. Przyglądał się jej spod oka. Czarny kombinezon opinał ściśle jej ciało. - Hej, możesz tu zostać, jeśli chcesz - powiedział. - Sam też sobie dam radę. Joan zazgrzytała zębami. 431 - Stanicy, przestań mnie traktować jak młodą dziewczynę. Jestem dorosłą kobietą. Potrafię równie dobrze zrobić to co i ty, i to nawet lepiej. - Pewnie, pani... okay, Joan. - Staniey uśmiechnął się do niej. - Zdaje się, że to robota w sam raz dla nas dwojga. - Zaczyna boleć mnie głowa. - Joan przycisnęła palce do skrom. - Czy jesteś jednym z tajnych agentów Van Doma? — zapytał Stanicy. - Zdaje się, że już tak. - Opadła na ławkę i ścisnęła głowę rękami, przypominając sobie pogróżki Van Doma. A ten idiota Tom dał się nabrać. Wyglądało to w ten sposób, że George pod- szedł do niej, położył ręce na jej ramionach i powiedział: - Joan, oboje wiemy, że nie chcesz zrobić tego, o co cię proszę, bo się boisz. Ale twój kraj jest w niebezpieczeństwie. Potrzebuje- my cię. - Wyjaśnił krótko sytuację i zapytał: - Czy pomożesz swo- jej ojczyźnie? - W jaki sposób dałaś się wciągnąć w to wariactwo? - Głos Stanieya przerwał jej rozmyślania. - Mój kraj mnie potrzebuje. - Ja to robię dla frajdy - powiedział po chwili wahania. - To moje dziesiąte zadanie. Joan spojrzała na niego z powątpiewaniem. Chciała już po- wiedzieć, że to bzdury, ale przyszło jej na myśl, że być może jej życie zależy od tego buńczucznego wyrostka. Rzuciła mu spojrze- nie, które wyrażało jednocześnie zdziwienie i strach. - To niewiarygodne. Stanicy zarumienił się. - Trzymaj się mnie, a wrócisz tu cała i zdrowa. - Okay. - Uśmiechnęła się do niego szeroko. Joan zadumała się nad tym, co powiedział jej Van Dom. Brzmiało to niewesoło. Nie chciała, żeby przyjęcie się skończyło. Nie poświęcała się wiele w swoim życiu, ale poświęciłaby wszyst- ko dla przedłużenia tego przyjęcia. Doszła do wniosku, że patrio- tyzm może przyjmować różne formy. Staniey spojrzał na wojskowy zegarek i zaczął naciągać kom- binezon. Był zrobiony z jakiegoś elastycznego materiału i mógł z powodzeniem służyć tancerzom z baletu. Facet, który mu go dostarczył, powiedział, że to ubranie dla włamywacza, więc wszyst- ko się zgadzało. Stanicy poczuł na brzuchu pistolet spoczywający w ukrytej kieszeni. — Zastrzeliłaś kiedyś kogoś? — zapytał. 432 —Co...? Nie, oczywiście, że nie. Ale byłabym w stanie to zro- bić — dodała. Pomyślała, że zastrzeliłaby z chęcią Toma, George'a i Marca, choć niekoniecznie w tej kolejności. Gdzieś na górze otworzyły się drzwi i na kamiennych scho- dach rozległy się kroki dwóch osób. Staniey wyciągnął pistolet. — Odłóż to — warknęła Joan. W drzwiach pojawili się mężczyzna i kobieta, oboje w star- szym wieku, ale o żwawych ruchach i czujnych twarzach. Nosili kosztowne, sportowe ubrania, ale Joan wiedziała, że nie szukają tu partnerów do tenisa. Kobieta o nazwisku Claire Goodwin po- deszła do Joan i wyciągnęła do niej rękę. - Jak się masz, Joan? Joan wstała i ujęła jej dłoń. - W porządku, Claire. — Nie zauważyłam cię na przyjęciu. — Odpoczywałam na górze. - Biedactwo. Znasz Gusa Bergena? - Tak, spotkaliśmy się kiedyś. - Joan uścisnęła dłoń mężczy- zny. Przypomniała sobie, że podczas wojny Bergen razem z ojcem Toma brał udział w nieudanej operacji w Hanoi. - Co teraz robi Tom? - zapytał Bergen. - Zaczął skakać ze spadochronem. Bergen uśmiechnął się i zwrócił się do stojącego obok Stanieya. - Jak się masz, młody człowieku? — Słyszałam o panu same dobre rzeczy — powiedziała Claire. Staniey wymamrotał coś i spojrzał na Joan. Joan też słyszała wiele dobrego o Claire, jak na przykład to, że w czasie wojny, w Szwajcarii, sypiała z połową niemieckiego korpusu dyploma- tycznego. Oczywiście dla Boga i ojczyzny. Joan pomyślała, że czu- łaby się lepiej, gdyby miała do wykonania podobne zadanie. Nie doceniono jej możliwości. Rozmawiali przez kilka minut, dopóki Bergen nie spojrzał na swój zegarek. — Najwyższy czas, żeby zacząć działać. — W pokoju zapadła cisza. - Wiecie już, co macie robić na miejscu - mówił dalej Ber- gen. - Pokażę wam teraz, jak się dostać do środka. Podszedł do ściany i wskazał na okrągły otwór nad betono- wym fundamentem. — To stare przejście podziemne biegnące do głównego budyn- ku. Dawniej mieściła się w nim instalacja grzewcza, wodna i elek- tryczna. Od czasu podziału posiadłości YMCA wyposażyła oczy- wiście budynek tenisowy na własną rękę. 433 Stanicy wpatrywał się w otwór. Nie zauważył go przedtem. Miał średnicę dużej pizzy. - Nie ma w nim teraz żadnej aparatury — powiedziała Claire. — GUS musiał wynająć karłów, żeby ją usunęli. GUS jest członkiem miejscowego zarządu organizacji — dodała. Członek YMCA. Karły. Podziemne przejście do posiadłości Rosjan. Co za dziwactwo, pomyślała Joan. -Ale nadal wystają z niego jakieś przewody - stwierdziła, patrząc na otwór. - Kable — odpowiedział Bergen. — Musicie wziąć pod uwagę, że stąd do piwnicy głównego budynku jest co najmniej kilkaset jardów, cały czas pod górę. To odcinek prawie nie do pokonania. Zainstalowałem więc elektryczny wyciąg. -1 te osły nie zorientowały się? Przez następne kilka minut Bergen i Claire przekazywali im informacje. - Jakieś pytania? - zapytał Bergen. Staniey potrząsnął głową. - Skąd macie pewność, że przejście prowadzi do nie używane- go pokoju? — zapytała Joan. - Byłeś już tam kiedyś w kotłowni, prawda, synu? - spytał Bergen Stanieya. - Nikogo tam wtedy nie widziałem. Joan wzruszyła z powątpiewaniem ramionami. Bergen spoj- rzał na nią. - Oczywiście nie musisz brać w tym udziału. Joan popatrzyła na Stanieya. Też był wystraszony, ale widać było, że z nią czy bez niej, jego pączkujące męskie ego popchnie go do tej czarnej dziury. Było to tak pewne, jak gdyby musiał to zrobić pod groźbą śmierci. - Nie mogę się wycofać. Więc ruszajmy. Bergen ustawił drabinę malarską. - Stanicy. Chłopak naciągnął na głowę czarny kaptur. - Powodzenia — powiedział Bergen. Stanicy wspiął się na szczyt drabiny i zobaczył dwa małe, skła- dane wózki. Przez kilka sekund zaglądał w czarną, nie kończącą się rurę, a potem położył się na plecach, umieściwszy jeden z wózków pod pośladkami. Sięgnął w górę i pociągnął za kabel wyciągu. - Okay 434 Usłyszał szum silnika. Kabel ruszył, wciągając go razem z wózkiem w okrągły otwór. Jak torpeda wciągana do luku, po- myślał. - Albo jesteś w sytuacji bez wyjścia, albo nie masz za grosz wrażliwości, że posyłasz tego dzieciaka do takiej akcji - powie- działa cicho Joan do Bergena. - Ma siedemnaście lat - odpowiedział chłodno. - Znam ludzi, którzy w tym wieku brali już udział w walce. - No tak, najpierw kobiety i dzieci. - Joan wzruszyła ramio- nami, wspięła się na drabinę i zajrzała w mały otwór przejścia. - Masz tam miejsce dla następnego?! - krzyknęła. - Pewnie. - Głos Stanieya rozległ się echem. Joan spojrzała w dół na Claire i Bergena. Zawahała się. - Słuchajcie. Wiem, że to ważne. Jeśli coś się nam przydarzy, to pamiętajcie, że zgłosiliśmy się na ochotnika. I nie traktujcie tego zbyt serio. - Potraktujemy to serio, choć nie z poczuciem winy — odpowie- działa Claire. — Powodzenia. Joan spojrzała na nich po raz ostatni. Twardziele z BSS. Za- wsze byli zwariowani. Odetchnęła głęboko, położyła się na wóz- ku, po czym uchwyciła kabel dłońmi w rękawiczkach. - Jestem gotowa. Silnik zaszumiał jeszcze raz i została wciągnięta w głąb ciem- nego przejścia. Wsłuchała się w dźwięki gumowych kółek wózka na glinianym podłożu, w odległy szum motoru, skrzypienie wy- ciągu i poczuła, jak jej ramiona ocierają się o boczne ściany kana- łu. Przełknęła ślinę i cicho zawołała: - Stanicy?! -Tak. - Jak ci idzie? - Okay. — Wciąga nas — zauważyła. — To lepsze niż czołganie się — zaśmiał się niepewnie. Zamilkli. Światło wejścia gasło w oddali, a odgłos silnika był coraz słabszy. Joan wiedziała, że w każdej chwili może puścić kabel i wózek zawiezie ją z powrotem do piwnicy. Ale wiedziała też, że tego nie zrobi. Jeszcze kilka minut, pomyślała, i będziemy na miejscu. Zawsze była ciekawa, jak wygląda ten dom. 435 60 George Van Dom stał przy oknie i obserwował kolejne rakiety wzbijające się w niebo. Podniósł słuchawkę jednego z trzech nie- dawno zainstalowanych wojskowych telefonów polowych stoją- cych na szerokim okiennym parapecie i zakręcił korbą. Odpowie- dział mu starszy pirotechnik, Don La Rosa. - Ile mamy jeszcze rakiet, panie La Rosa? - zapytał. — Zostało nam jeszcze około trzystu, panie Van Dom. - W porządku. Chcę, żeby wybuchały nisko ponad celem. Nie mają zanadto oświetlać okolicy, ale niech robią dużo hałasu. — Okay. Hej, słyszał pan ten wybuch? - Nie można go było nie słyszeć. — Mam nadzieję, że przestraszył nie tylko kota pańskiej żony, panie Van Dom. Van Dom spojrzał na stojącą na środku pokoju Kitty. — Na pewno. Słuchaj, Don, czy nasza „rura" jest gotowa? - Oczywiście. — Czekamy do północy. Macie prowadzić ostrzał co sześćdzie- siąt, najwyżej co osiemdziesiąt sekund. Ma paść nie mniej niż dwadzieścia wystrzałów. Kiedy już z celu pozostanie tylko drew- no na podpałkę, wystrzelicie pięć razy z Willy Petera, żeby zrów- nać z ziemią to, co zostało. Don La Rosa powtórzył rozkazy. - Mam tu na miejscu helikopter-amfibię, który natychmiast po akcji zabierze twoich ludzi i moździerz. Wylądujecie w Atlan- tic City na przystani. Wszystko już przygotowane. - Brzmi super. - Odezwę się później. — Odłożył słuchawkę. Pomyślał, że było- by jeszcze lepiej, gdyby La Rosa i jego kompani mogli spędzić noc na uprawianiu hazardu i zabawie z dziewczynkami. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby zrobić to samo. - Co to takiego Willy Peter, George? - zapytała Kitty. - To taka wojskowa nazwa, kochanie. Dokładnie mówiąc, to biały fosfor. Substancja zapalająca. - Och. To okropne. Taki piękny dom. - Wojna jest piekłem, Kitty. - Powoduje tyle zniszczeń. - Niestety. Van Dom podszedł do zestawu stereofonicznego. Słuchał żwa- wych tonów melodii I'm a Yankee Doodle Dondy George'a M. Co- 436 hana, której dźwięki rozlegały się także z głośników na boisku do gry w polo. Zanucił melodię, kiwając do rytmu głową. -George, czy ty naprawdę masz zamiar wystrzelać tych okropnych ludzi z sąsiedztwa? — zapytała Kitty. Van Dom ściszył radio. - Co? Och, tylko wtedy, gdy nie uda się bezpośredni atak. Czy uzgodniłaś już wszystko z doktorem Frankiem i doktorem Poulo- sem? - Tak. Są już w piwnicy i organizują tam punkt pomocy lekar- skiej. Asystują im Jane Atkins i Miidred Fletcher. Są takie pod- niecone tym, że mogą się przydać. Obydwie były-kiedyś pielę- gniarkami w Kobiecym Korpusie przy Armii Brytyjskiej. - Postaram się, Kitty, żeby się nie rozczarowały. Jeśli nie bę- dzie ofiar, to sam się postrzelę. - Belle La Ponte jest psychiatrą. Mam ją tu sprowadzić? - Czemu nie? Wszyscy jesteśmy zbzikowani. - Ona jest doktorem medycyny. - W porządku, Kitty. Czy mamy dość sprzętu medycznego? - Zdaje się, że tak. Doktor Frank był pod silnym wrażeniem. George skinął z roztargnieniem głową. Starał się przypomnieć sobie, co jeszcze zostało do zrobienia. Odwrócił się do jednego z pozostałych dwóch mężczyzn obecnych w gabinecie, pułkowni- ka Williama Ostermana, człowieka, który był za młodu porucz- nikiem w londyńskim sztabie BSS. - Pierwszy etap powinien już dobiegać końca - powiedział Van Dom. Osterman podniósł wzrok znad rozłożonych na biurku planów architektonicznych i zdjęć lotniczych radzieckiej rezydencji. -Tak przypuszczam — powiedział Osterman. — Plan ma tę wadę, George, że zakłada prawie doskonałą synchronizację dzia- łań, ale bez kontaktu radiowego. Wystarczy, iż jedna grupa za- wiedzie, a pozostałe trzy będą w kłopotliwym położeniu. - Pembroke i jego ludzie to fachowcy, Bili - odpowiedział Van Dom. - Są przyzwyczajeni do tego rodzaju wypadów i potrafią działać bez komunikacji. Czasami wydaje mi się, że mają zdolno- ści telepatyczne. Z zasłoniętego parawanem pomieszczenia, w którym znajdo- wał się teleks, wyłonił się Wallis Baker, starszy współpracownik Firmy. - Przyszła długa wiadomość z dowództwa, George. - Trzeba ją natychmiast rozszyfrować. 437 Baker był już za biurkiem i trzymał w ręku księgę szyfrów. Zadzwonił telefon i Van Dom spostrzegł, że odezwał się jego nu- mer publiczny. Zignorował to, ale najwidoczniej nikt w całym domu nie zamierzał go odebrać. Zdał sobie nagle sprawę z tego, kto mógł telefonować, i podniósł słuchawkę. - Rezydencja Van Doma. - Och, pan Van Dom - odezwał się jakiś głos. George spojrzał na obecnych w pokoju mężczyzn, a później na Kitty. - Pan, Androw. - Tak. Pochlebia mi, że poznał pan mój głos. -Nie znam wielu ludzi mówiących z rosyjskim akcentem. Czemu zawdzięczam pański telefon, Androw? To niegrzecznie niepokoić ludzi o tak późnej porze. - Nie chodzi o to, że staram się spać, a „dzięki" pańskiej mu- zyce i fajerwerkom jest to niemożliwe, ale o to, że pańskie rakiety wybuchają niebezpiecznie blisko mojego domu. - W głosie Rosja- nina brzmiała złość. - To znaczy jak blisko? - Panie Van Dom, jako urzędnik do spraw współpracy z miej- scową społecznością starałem się utrzymać dobre stosunki z mo- imi sąsiadami. - Co też pan mówi, Androw. Dobrze poinformowane źródła podają, że pańscy ludzie nigdy nie odrzucają nam piłek teniso- wych - odpowiedział sarkastycznie Van Dom. - Jakie to ma teraz znaczenie? - zniecierpliwił się Androw. George uśmiechnął się. Surowość Androwa bawiła go. Jego telefon oznaczał jednak, że ani grupa Pembroke'a, ani Katheri- ne i Abramsa nie zostały zauważone, i to było najważniejsze. Androw z pewnością sprawdzał, czy Van Dom jest u siebie. Na- wet banalna rozmowa telefoniczna była dla obu stron formą wy- wiadu. - To nasze święto, panie Androw — powiedział Van Dom. - Moim zdaniem protokół dyplomatyczny wymaga szacunku dla tradycji kraju, którego jest pan gościem. - Tak, to prawda. Ale ta muzyka... Z całym szacunkiem chciał- bym prosić o... - To nie koncert życzeń. Musicie się zadowolić tym, co sły- chać. Nie jestem disc jockeyem, panie Androw. - Nie o to chodzi. Chcę prosić o to, żeby pan ściszył tę muzykę, albo będziemy zmuszeni wezwać policję. - Nie wydaje mi się, żeby to było rozsądne. 438 - Bo nie ma być. Moi ludzie są bardzo zdenerwowani, a psów nie można uspokoić. - W takim razie niech się pan postara o inne, lepiej wyszkolo- ne. Albo niech pan poszuka psychiatry. Androw zignorował jego uwagę. - O której godzinie możemy się spodziewać końca tego przed- stawienia? - zapytał. - O północy. Obiecuję panu, że po północy nikt nie będzie was już niepokoił. - Dziękuję panu, Van Dom. Życzę miłego wieczoru. -Wzajemnie, panie Androw. - George odłożył słuchawkę i podniósł wzrok na obecnych. - Trzeba mieć tupet, żeby uskar- żać się na moje przyjęcie, podczas gdy czeka się na wybuch nu- klearny. Osterman i Baker uśmiechnęli się. - Znowu potraktowałeś go niegrzecznie, George - powiedzia- ła Kitty. - Przykładasz zbyt dużą wagę do etykiety, Kitty. Według cie- bie Ukrzyżowanie nie mogłoby się obyć bez czarnego krawata i mistrza ceremonii. - Uważam tylko, zresztą podobnie jak pan Churchill, że grzeczność nic nie kosztuje, nawet jeśli masz zamiar kogoś za- bić. - Masz zupełną rację. - Uśmiechnął się do żony. - Muszę już iść - oświadczyła Kitty - ale przedtem chciała- bym ci oświadczyć, George, że absolutnie nie zniosę dłuższej obec- ności pana Pembroke'a i Joan Grenville w tym domu. - Przerwa- ła na chwilę. - Chyba że będą ranni, wtedy zrobię wyjątek. Do- branoc, George. Panowie. - Odwróciła się i wyszła. W pokoju zapadło milczenie. Pułkownik Osterman spojrzał na zegarek. - Trudno wytrzymać bez łączności. - Nawet gdyby wszyscy zginęli albo zostali wzięci do niewoli, to i tak byśmy o tym nie wiedzieli - dodał Baker. -1 dlatego mamy ten moździerz - powiedział Van Dom. - Następnym razem powinniśmy rozmawiać przez telefon Andro- wa z jednym z naszych ludzi. Jeśli do północy tak się nie sta- nie, to odpowiem natychmiastowym uderzeniem. A potem, tak jak powiedziałem, nikt już nie będzie niepokoił Wiktora Androwa. 439 61 Wiktor Androw usiadł za biurkiem w swoim gabinecie. Daw- ną kaplicę oświetlała tylko mała lampa z abażurem, której blask padał na pobliskie witrażowe okno. Androw przyglądał się reli- gijnej scenie: mieszkańcy Sodomy próbowali wejść siłą do domu Lota, aby porwać dwóch pięknych aniołów, a potem aniołowie zsy- łali na nich tak oślepiające niebiańskie światło, że odwracali wzrok. - Niektórzy twierdzą, że aniołowie byli przybyszami z kosmo- su i że zniszczyli Sodomę i Gomorę za pomocą bomby nuklearnej. Henry Kimberły wyprostował się w zielonym, skórzanym fo- telu. - Kto wie, jak za cztery tysiące lat będzie się interpretować wydarzenia dzisiejszej nocy. - Interpretacja wydarzeń dzisiejszej nocy będzie zależała tyl- ko od partii. Podobnie jak interpretacja Biblii zależała wyłącznie od kapłanów i rabinów. - Ale za cztery tysiące lat nie będzie już żadnej partii, Wikto- rze, i ty dobrze o tym wiesz - powiedział Kimberły. - Nie będzie też zresztą ani kapłanów, ani rabinów. — Zapalił papierosa. — Choć to prawda, że to właśnie partia nakreśli historię świata na naj- bliższe tysiąc lat. Rosjanin wzruszył ramionami. Wstał, podszedł do bocznego okna i otworzył je na oścież. Do kaplicy wpadł północny wiatr, przesuwając dokumenty na biurku. Z oddali dobiegał hałas z gło- śników Van Doma, zmuszając Androwa do podniesienia głosu. - Wydałem rozkaz, żeby zabić każdego, kto otworzy okno albo drzwi po jedenastej trzydzieści. - Zamilkł na chwilę. - Ten im- puls elektromagnetyczny to dziwne zjawisko. Podobnie jak du- chy przenika przez dziurki od klucza i szczeliny wokół drzwi i okien. Nawet impuls o niewielkim natężeniu może spowodować wiele szkód. - Mówił dalej z dużą pewnością siebie: - Na szczę- ście ten dom był sprawdzany setki razy. Jest szczelny jak łódź podwodna. Mógłby wytrzymać pełne zanurzenie. — Zaśmiał się. Kimberły nie odpowiedział. Androw spojrzał na północną stro- nę nieba. - Mołnia pędzi w naszą stronę z ciemnych przestworów nieba. - Mołnia? - Satelita, który przeniesie ładunek nuklearny. Otrzymałem wiadomość od kuriera. Dobrze to wymyślili. 440 Kimberły potaknął z aprobatą. — Kiedy to nastąpi? — Osiągnie najniższy punkt toru gdzieś ponad Nebraską kilka minut po północy - odpowiedział Androw, spoglądając ciągle przez okno. Kimberły obserwował unoszącą się nad papierosem smugę dymu. — Co jeszcze powiedział ci kurier? - zapytał. — Premier przesłał nam wszystkim, a szczególnie tobie, ser- deczne życzenia. Poinformował nas też, że wiadomość o Uderze- niu została przekazana wszystkim moskiewskim decydentom. — Androw skinął głową w zamyśleniu i dodał: — W odróżnieniu od przygotowań do wojny atomowej ten plan jest tak prosty, że wy- starczyło powiadomić zaledwie kilku ludzi. Tylko kilka osób mu- siało podjąć jakieś działania. Wystarczy, jeśli jedna osoba naci- śnie guzik detonatora. Tą osobą będzie właśnie premier. Kimberły wstał i podszedł do okna. Spojrzał ponad odległą linią drzew, których rozkołysane wierzchołki rysowały się na tle czarnego nieba. — Nie wiem, czy wiesz, Wiktorze - powiedział - że George Van ' Dom i ja chodziliśmy do tych samych szkół wojskowych. W armii amerykańskiej panuje filozofia agresji, a nie obrony. Amerykanie i wierzą głęboko w skuteczność nagłych wypadów, zaskakujących uderzeń i ataków komandosów, zresztą podobnie jak Brytyjczy- cy. - Rzucił Androwowi spojrzenie z ukosa. - Powinieneś się do niego dobrać, zanim on dobierze się do ciebie. Rosjanin zamknął okno i podszedł do biurka. Nacisnął przy- cisk na konsoli i z głośnika rozległ się głos George'a Van Doma. Kimberły słuchał w milczeniu. - To jest nagranie rozmowy Van Doma z Pentagonem. Jest mało prawdopodobne, żeby spróbował czegoś na własną rękę, ponieważ przekazał im już ostrzeżenie na temat naszych planów i na pewno wierzy, że sytuacja jest opanowana. - Nacisnął następ- ny przycisk i w pokoju rozległ się kobiecy głos. - To twoja córka, Ann — powiedział. — Rozmawia z Agencją Bezpieczeństwa Naro- dowego na temat Mołni. Kimberły słuchał przez kilka sekund głosu Ann, a potem pod- szedł do biurka i wyłączył nagranie. - Skąd wiedzą? Androw wzruszył ramionami. - Zdaje się, że zaczęli się domyślać, że chcemy ich zniszczyć, 441 i zaczęli działać. A jak mogli wpaść na rozwiązanie tego proble- mu? Zadali sobie pytanie: „W jaki sposób można zniszczyć Ame- rykę, nie narażając siebie na niebezpieczeństwo?" Doszli do tych samych wniosków co i my. Widzisz więc, Henry - ciągnął Androw - to nieprawda, że nie doceniam Van Doma i jego organizacji. Wie- my, że już dawno temu odłożyli na bok szpadę i używają teraz tylko płaszcza. Van Dom dowiedział się czegoś i wezwał swoich przyjaciół z armii, żeby się tym zajęli. Ale na pewno nie przyjdzie tutaj z bronią w ręku. - Ale przecież on ich uprzedził, Androw. W tej sytuacji Amery- kanie mogą wykorzystać swój system automatycznego reagowa- nia - zauważył Kimberiy po chwili. - Wiem. Ale pozwól mi, proszę, dokończyć. Musisz zrozumieć, że w tym kraju prawie każdą rozmowę telefoniczną na dalszą odległość przekazują pracujące na krótkich falach stacje radio- we. Jest to dla nas bardzo wygodne, ponieważ nasza posiadłość znajduje się w centrum tego, co nazywa się „aleją fal radiowych". Przechwytując rozmowy radiowe, możemy słuchać nie tylko dy- plomatów z Nowego Jorku, ale także współpracowników syste- mu obrony z Long Island i Connecticut. Kontrolujemy wszystkie rozmowy z agencją rządową w Waszyngtonie. Oczywiście Van Dom zabezpieczył się przed tym. Zainstalował światłowodową linię telefoniczną, połączoną bezpośrednio z główną wiązką pod- ziemnych przewodów amerykańskiego systemu telefonicznego. Wierzy, że nie można w żaden sposób założyć podsłuchu na jego telefon, i dlatego zupełnie swobodnie rozmawia. - Androw spoj- rzał na Kimberly'ego. - Jednak, ponieważ tych zastrzeżonych li- nii telefonicznych jest tak niewiele, centrala telefoniczna może przełączać rozmowy na stacje radiowe. Dlatego, jeśli uda się prze- kupić pracującego w centrali technika, nie będzie przeszkód, żeby przekazywać rozmowy pana Van Doma drogą radiową, stwarza- jąc w ten sposób możliwość założenia podsłuchu. Tą właśnie dro- gą zyskaliśmy sposobność słuchania... - To już teraz wiele nie pomoże - przerwał Henry. - Pentagon został zaalarmowany. -Tych rozmów wcale nie musi odbierać Pentagon, Henry. Można je przekazywać na przykład tutaj. W rzeczywistości twój przyjaciel nie rozmawiał wcale z Pentagonem, ale ze znajdują- cym się na tym poddaszu Nikitą Tułowem, który spędził znaczną część swojej młodości, ucząc się myśleć i rozmawiać jak oficer dyżurny z Pentagonu. 442 - Trafienie, Androw. Androw skinął z wdzięcznością głową. - Musieliśmy jednak przekazać rozmowę twojej córki, ponie- waż nie byliśmy przygotowani na naśladowanie kogoś z NSA. Ale przynajmniej mogliśmy posłuchać. Udało nam się także przejąć kłopotliwy teleks wysłany przez Van Dorna - dodał. Spuścił wzrok. - Zresztą twoja córka także sprawia mnóstwo kłopotów. Nie chciałbym się nad tym dłużej rozwodzić, ale teraz, gdy jesteś w Ameryce, muszę cię zapytać... Kimberiy machnął z irytacją ręką. - Och, rób co chcesz, Wiktor. Przestań zawracać mi tym głowę. Jeśli osobiście masz coś przeciw niej, możesz postąpić, jak zechcesz. A jeśli nie, pozwól, żeby aparat państwowy zajął się nią tak samo jak pozostałymi dziesięcioma milionami ludzi na liście naszych wrogów. Zobaczymy się później na górze. - Otworzył drzwi kaplicy. - Jeszcze jedno, Henry! - wykrzyknął za nim Androw. -Tak? - Chodzi o kuriera. Przekazał nam coś, co może cię zainte- resować. -Androw podszedł do drzwi i stanął na wprost Kimber- ly'ego. Spoglądał na niego przez kilka sekund. - Dziś wieczorem... Talbot numer trzy będzie tutaj dziś wieczorem. - Podejrzewałem, że jeśli Talbot numer trzy żyje i przebywa teraz w kraju, to pewnie poszuka schronienia przed Uderzeniem. ^Spodziewałem się, że możemy się dzisiaj spotkać - powiedział Henry, kiwając głową. Androw spojrzał na niego. - Wiesz, kto to jest? Kimberiy potrząsnął głową. - Ktokolwiek by to był, będzie to ktoś, kogo wtedy znałem. i - Tak. Na pewno. Jeden z tych twoich błękitnokrwistych przy- jaciół z Ivy League. W Białym Domu odbędzie się wiekopomne | spotkanie. Prezydent Kimberiy, sekretarz stanu Allerton i szef S służby bezpieczeństwa... Kto? Wyraz twarzy Kimberly'ego nie zmienił się. - Nie ma sensu spekulować na ten temat. Poczekamy na niego. Androw pokiwał z wolna głową. - Słusznie. Nie wiemy nawet, jaką drogą on albo ona przybę- dzie; lądem, morzem czy z powietrza. Jednak myśl o tym, kto przekroczy dzisiaj progi naszego domu, nie daje mi spokoju. - Nie dziwię się. - Kimberiy odwrócił się i wyszedł. * * * 443 Klęcząca na wilgotnej ziemi Ciaudia Lepescu poczuła na kar- ku lufę pistoletu. Strażnik odciągnął złowrogo warczącego psa. Inny mężczyzna składał raport przez krótkofalówkę. Starszy ofi- cer odezwał się głośno po angielsku: - Kim pani jest? - Ciaudia Lepescu. Pracuję dla Aleksego Kalina. Rosjanin przesunął światłem latarki po całym jej ciele, a po- tem skierował je prosto w jej twarz. - Nie jest pani Amerykanką? - Jestem Rumunką. - Czego pani tutaj szuka? - Azylu. Schronienia. - Dlaczego? - Ścigają mnie. - Kto panią ściga? - Podałam już wszystkie istotne informacje. Proszę mnie na- tychmiast zabrać do Kalina albo to się źle dla pana skończy - powiedziała Ciaudia po rosyjsku. Kiedy tylko wymówiła te słowa, zdała sobie sprawę z tego, że nie powinna była obrażać go w języku, który mogli zrozumieć jego towarzysze. Czekała. Przez kilka sekund Rosjanin nie re- agował, ale w końcu zamachnął się i uderzył ją prosto w twarz. Ciaudia krzyknęła z bólu i przyłożyła rękę do policzka. - Wstawaj — warknął oficer. Kiedy wstawała, pies rzucił się w jej kierunku, ale trzymający go mężczyzna ściągnął krótko smycz. Drugi Rosjanin zbliżył się do niej i obszukałją, przesuwając brutalnie ręce wzdłuż ciała. - Proszę was, muszę zobaczyć Kalina. Mam dla niego pilne informacje. - Jeśli to rzeczywiście pilne, to będziesz musiała biec - powie- dział oficer. Wydał krótki rozkaz i dwaj umundurowani strażnicy z prze- wieszonymi przez pierś kałasznikowami zajęli miejsca u jej boku. - Szybko, marsz! Ruszać! Ciaudia wraz z dwoma mężczyznami ruszyła prawie biegiem. Potknęła się, wówczas jeden z nich pomógł jej stanąć na nogi. Kamienie i drobne gałązki wbijały się w jej nagie stopy, a grube gałęzie drzew chłostały jej spocone ciało. Od czasu do czasu któ- ryś ze strażników popędzał ją pchnięciem karabinu w pośladki. Wydawało się, że czas ciągnie się w nieskończoność. W końcu wpadli na zalany światłem reflektorów trawnik i Ciaudia ujrzała 444 ogromny, kamienny budynek rysujący się majestatycznie na szczycie wzgórza. Zmusili ją do jeszcze szybszego biegu, zatoczyli łuk wokół tarasu, aż dotarli do otoczonego murem dziedzińca. Rosjanie zwolnili kroku i Ciaudia mogła nareszcie złapać od- dech. Była półżywa ze zmęczenia i niemal nie zdawała sobie spra- wy z tego, że prowadzą ją przez wypełniony pojazdami dziedzi- niec. Minęli podwójne drzwi, pokonali połowę kondygnacji scho- dów i poszli długim, blado oświetlonym korytarzem, mijając umieszczone w równych odstępach drzwi. Pomieszczenia dla służ- by, a potem wąski korytarz i rząd małych, zamkniętych drzwi wywołał wspomnienie innego miejsca i osób: ubranych w ciężkie buty, uzbrojonych Rosjan wlokących ją pomiędzy sobą; dwa lata jej życia, o których usilnie starała się zapomnieć. Pomyślała na- gle, że oto, do czego zmierza świat: do ciemnych, samotnych kory- tarzy, uzbrojonych strażników, tupotu ciężkich butów i stąpania bosych stóp na zimnych podłogach, i podróży do nieznanego miej- sca przeznaczenia. Strażnicy zatrzymali się, otworzyli drzwi i wepchnęli ją do środka. W padającym z korytarza świetle ujrzała mały pokój wy- posażony jedynie w łóżko i wiadro z wodą. Drzwi zatrzasnęły się i usłyszała za sobą szczęk przekręcanego w zamku klucza. Stała nieruchomo, wsłuchując się w swój ciężki oddech. W końcu rąb- kiem sukni powoli wytarła lepkie od potu ciało. Ostrożnie prze- mierzyła pokój. W przeciwległej ścianie znajdowało się wysokie okno. Z trudem przyciągnęła do niego łóżko i stanęła na nim. Z okna rozciągał się widok na blado oświetlony dziedziniec. Przez brudne szyby wpadało do pokoju słabe światło. Okno było zary- glowane z zewnątrz i nie było sposobu, żeby je otworzyć. W poko- ju panował przykry zaduch. Zeszła z łóżka i podeszła do drzwi, starając się wymacać wyłącznik światła, ale bez rezultatu. Do- myśliła się, że najprawdopodobniej znajduje się na zewnątrz. W końcu była to więzienna cela, a po dwuletnim pobycie w podob- nym miejscu wiedziała coś na ten temat. Ciaudia rzuciła się na łóżko. Czekanie i niepewność zawsze wykańczały jej umysł i wolę. Przesłuchania i obelgi były nieomal ulgą — jeżeli nie posuwano się zbyt daleko. Podczas przesłuchań wiedziała przynajmniej, na czym stoi. Zadawano pytania, padały odpowiedzi. Po oskarżeniach następowały zaprzeczenia i wyja- śnienia. W końcu albo uzyskiwało się zwolnienie, albo szło się do więzienia, a w ostateczności zapadał wyrok śmierci. Czasami zda- rzało się co innego. Padała propozycja współpracy. Jej zapropo- 445 nowano wcielenie się w postać hrabiny Ciaudii Lepescu, którą aresztowano w tym samym czasie. Przyjęła propozycję i spędziła cały rok we wspólnej celi z byłą hrabiną aż do czasu, gdy KGB upewniło się, że Magda Creanga, tak brzmiało jej prawdziwe na- zwisko, stała się pod każdym względem, z wyjątkiem urodzenia, hrabiną Lepescu. Prawdziwą hrabinę zabrano i najprawdopodob- niej zastrzelono, aby nie wyjawiła sekretu. Nowej Ciaudii Lepescu umożliwiono wyjazd do Ameryki. Po- mógł jej Patrick 0'Brien i jego przyjaciele, którzy nalegali na wydanie dla niej wizy zezwalającej na opuszczenie Rumunii. Speł- niła obowiązek wobec swoich radzieckich mocodawców, wkrada- jąc się w łaski ludzi z kręgu 0'Briena. Zwabiła nawet biednego Tony'ego Abramsa na dach. Powiedziano jej, że ma zostać porwa- ny, ale ona miała na ten temat inne zdanie. Rosjanie działali w perfidny sposób. A teraz jej przydatność jako szpiega należała już do przeszłości. Zaświtało dla niej jednak nikłe światełko na- dziei. Wyszkolono ją nie tylko do roli szpiega, ale także w innej dziedzinie. Była znakomitą i utalentowaną uwodzicielką, niezłą dziwką. Pomyślała, że może choćby z tego jednego względu Kalin i Androw, którzy często brali ją do łóżka, okażą miłosierdzie. Uklękła obok łóżka i odnalazła wiadro z wodą. Woda była czy- sta, więc Ciaudia umyła się, przeczesała palcami włosy i popra- wiła suknię. Przyszło jej do głowy, że Rosjanie bardzo łatwo pada- ją ofiarą seksualnych podbojów. Amerykański piętnastolatek wie więcej na temat seksu niż oni. Ich kobiety wiedzą jeszcze mniej. Na korytarzu rozległ się odgłos kroków. Zatrzymały się przy drzwiach. W zamku obrócił się klucz. Drzwi otworzyły się i ujrza- ła w nich ciemną sylwetkę mężczyzny. Zauważyła, że nie ma mun- duru. Mężczyzna sięgnął ręką i zapalił światło. - Aleksy! - Rzuciła się w jego stronę. Kalin odepchnął ją, zamykając jednocześnie za sobą drzwi. - Dlaczego przyszłaś tą drogą? Czekali na ciebie przy bramie. Przyszłam tą drogą, ponieważ Van Dom tak mi kazał; żeby jego ludzie mogli zająć odpowiednie pozycje, pomyślała. - Ścigali mnie. Nie wiem jak, ale odkryli... - zaczęła się tłu- maczyć. - Truciznę? - Tak. Zgadza się. Roth zrobił, co mu kazano. I ja też. - Pode- szła do mego po raz drugi i tym razem pozwolił jej otoczyć się ramionami. - Co się ze mną stanie, Aleksy? - zapytała. 446 - Potrafisz posługiwać się bronią - odpowiedział chłodno. - Być może będziesz mogła się przydać. Zauważyła, że jego obietnica nie sięga daleko w przyszłość. W nikłym świetle spojrzała na jego twarz. - Co ci się stało? - Miałem spotkanie z twoim przyjacielem Abramsem. Gdzie jest teraz ten drań? Wzruszyła ramionami. - Nie widziałam go u Van Doma. Ukryła twarz na jego piersi. Jej palce powędrowały pod jego marynarkę. Zaczęła wysuwać mu koszulę ze spodni. Kalin roz- luźnił uścisk i spojrzał na zegarek. - Dobrze, ale mamy mało czasu. Rozebrała się szybko i stanęła naga na środku pokoju. - Pragnę cię, Aleksy - uśmiechnęła się. Rozebrał się, rzucając ubranie na podłogę. Powiesił futerał z bronią na gałce u drzwi. - Nie ma czasu na wszystko, co potrafisz - powiedział. - Zmie- rzaj prosto do celu. Uklękła na wprost niego, masując mu łydki i uda. Kalin oparł się o drzwi. -Taka kobieta jak ty przyda się podczas długiego oblęże- |ma... - powiedział łagodnie. - Nie sądzę, żeby Androw kazał ci nosić broń. Nie, stanowczo masz inne zalety... - Zamknął oczy i oparł głowę wygodnie o drzwi. Ciaudia zacisnęła dłonie na jego pośladkach. Poczuła, jak jigładka skóra futerału ociera się o jej przedramię. 62 Davis szedł pierwszy, Cameron za nim w odstępie piętnastu j stóp, a dalej Abrams. Tony spojrzał przez ramię na idącą tuż za |ium Katherine. Dodali sobie odwagi skinieniem głowy Podeszli J; do kamiennego muru i Davis przesadził go, jak gdyby nie była to | przeszkoda na miarę międzynarodową, ale jakiś pasterski płot j|:;txa Falklandach. Cameron poszedł w jego ślady, a za nim Abrams piKatherine. Weszli szybko pomiędzy drzewa. Abrams trzymał za •Jkolbę przewieszoną przez pierś broń, tak jak go uczono w akade- 447 mii policyjnej. Znał dobrze pistolet typu M-16, ale od dobrych kilku lat nie strzelał z podobnej broni. Skierował wylot lufy w lewo w przeciwieństwie do Camerona, który zwrócił broń w prawo. Davis trzymał swój M-16 pod ramieniem wycelowany prosto przed siebie. Abrams odwrócił się do Katherine. Tak jak jej kazano, zrobiła kilka kroków do tyłu, a potem uczyniła nagły zwrot, rozglądając się badawczo na boki. Abrams słuchał dźwięków muzyki niesionych przez północny wiatr. W niebo wzlatywały pod niewielkim kątem rakiety i wybu- chały nisko nad horyzontem. Ich krótkotrwały blask oświetlał wznoszącą się linię drzew. Poprzez fontannę złotych iskier Abrams uchwycił przez krótką chwilę widok radzieckiej rezy- dencji. Zmienili nieco kierunek marszu i ruszyli w kierunku wy- buchających rakiet. Tony spojrzał przed siebie. Davisa nie było już prawie widać. Ciemna noc budziła niepokój. Abrams pomyślał, że dla cywilizo- wanego człowieka stanowiła zagrożenie, ciągnęła się jak nocny koszmar od zachodu słońca aż do świtu. Nie mógł sobie wyobra- zić kontynentu, nad którym zapadła absolutna ciemność. Usły- szał jakiś dźwięk i dostrzegł, jak Cameron uniósł rękę wysoko w górę i zaterkotał blaszanym sygnalizatorem. Abrams zatrzy- mał się i zwróciwszy się w lewo, przyklęknął na jedno kolano. Katherine przykucnęła, spoglądając do tyłu. Cameron i Davis na- radzali się przez chwilę, aż w końcu Cameron wrócił do nich. - Davis mówi, że zauważył ślady stóp i wzruszoną ziemię - wyszeptał Tony'emu do ucha. - Najprawdopodobniej w tym miej- scu zatrzymali Ciaudię. Należałoby sprzątnąć ten patrol, zanim posuniemy się w głąb - dodał. Abrams skinął głową. Eufemizmy na temat śmierci i zabójstw wprawiały go zawsze w zdumienie. - Postaramy się ich tu zwabić - powiedział Cameron. Udzielił Abramsowi kilku krótkich instrukcji. Tony skinął na Katherine. Podeszła do niego i uklękła obok. Przyłożył usta do jej ucha i powtórzył to, co przekazał mu Cameron. - Do twarzy ci w czerni — dodał. Davis wspiął się na ogromny klon i obserwował teren przez noktowizor. Abrams sięgnął do podręcznej torby i wyjął małe elektroniczne urządzenie do emitowania nieuchwytnych dla ludz- kiego ucha ultradźwięków. Włączył je i prawie natychmiast w niedalekiej odległości rozległo się szczekanie psa. Cameron za- wrócił ze ścieżki i poszedł w kierunku małej, porośniętej mchem 448 polany. Na gałęzi drzewa cedrowego uwiązał znalezione wcześniej pończochy Ciaudii. Davis dał sygnał - dwa krótkie dźwięki, trzy długie i cztery krótkie - wróg w zasięgu wzroku, trzech mężczyzn w odległości czterdziestu jardów. Katherine i Abrams zbliżyli się do siebie i uklękli, zajmując pozycję na wprost odległego o dwa- dzieścia stóp przewidywanego miejsca walki. Davis zsunął się na niższe konary klonu i zawisł niemal dokładnie nad polaną. Rozło- żył się płasko na dużym rozwidleniu gałęzi. Pułapka była gotowa. Abrams usłyszał kroki ludzi idących wąską ścieżką. Dobiegły go trzaski radia, przyciszone głosy i nieprzerwane szczekanie psa. Wstrzymał bezwiednie oddech. Nagle, trzymany na smyczy, duży owczarek niemiecki rzucił się ze ścieżki na polanę, pociągając za sobą uzbrojonego w karabin, umundurowanego strażnika. Abrams szybko wyłączył ultradźwiękowy gwizdek. Pies ucichł, a potem zaczął skomleć i węszyć przy ziemi. Zatrzymał się pod drzewem. Pojawił się następny Rosjanin z karabinem pod pachą. Rozmawiał przez krótkofalówkę. W końcu na polanę wszedł po- woli trzeci mężczyzna. Nie miał karabinu, ale Abrams dostrzegł w jego dłoni pistolet. Domyślił się, że to dowódca. Owczarek wspiął się na tylne łapy. Wyrywał się i warczał tak, że przewod- |1 nik musiał ściągnąć go do tyłu. Dowódca patrolu podszedł bliżej, H zauważył pończochy i ściągnął je z drzewa. Żołnierz trzymający psa na smyczy przyłożył mu pończochy do nozdrzy i rzucił jakiś nieprzyzwoity żart. Cała trójka roześmiała się. Przewodnik ukląkł i pozwolił psu obwąchać pończochy. Śmiejąc się ciągle, zawiązał je na szyi żołnierza z krótkofalówką. Owczarka interesowało na- dal tylko jedno miejsce, skomlał i węszył nisko przy ziemi, napi- ' nająć mocno smycz. Jeden ze strażników odezwał się przez krót- 1| kofalówkę. Abrams nasłuchiwał uważnie, a potem zwrócił się do j Camerona. Skinął głową, potwierdzając w ten sposób to, co Ca- ' meron zdążył już wydedukować: przekazał, że alarm był fałszy- wy. Cameron dał Abramsowi i Katherine sygnał ręką, a potem wynurzył się z kępy krzaków, przyłożył M-16 do ramienia i wyce- lował. Tony także wstał. Sekundy dłużyły się w nieskończoność. Patrol zawrócił w stronę ścieżki. Pies znowu zaszczekał i pocią- gnął za sobą przewodnika. Ten podniósł wzrok i dostrzegł ciemną postać oddaloną o mniej niż dwadzieścia stóp. Krzyknął ze zdu- mienia. Wylot lufy pistoletu Camerona rozjarzył się na czerwono. l; Oprócz dźwięku częściowo wytłumionego strzału słychać było tyl- ko metaliczny szczęk zamka. Przewodnik wyskoczył wysoko w górę, a potem upadł na ziemię, natomiast strażnik z krótkofa- 449 łówką zamarł w bezruchu, przez ułamek sekundy nie zdając so- bie sprawy z tego, co się stało. W końcu upuścił krótkofalówkę i uniósł broń. Strzał z pistoletu Davisa rzucił Rosjanina na zie- mię. Po dwóch pierwszych wystrzałach dowódca patrolu przywarł do ziemi, a potem ruszył na czworakach w dół ścieżki. Katherine i Abrams jednocześnie wypluli ze swojej broni śmiercionośny strumień stali. Rosjanin poczołgał się jeszcze kilka stóp, a potem upadł na twarz. Przez kilka sekund nikt się nie poruszał. W lesie panowała cisza. W końcu rozległo się wycie psa i jęki. Cameron podszedł i spojrzał na podziurawione jak rzeszota ciała pierwszych dwóch ofiar. Choć wydawało się, że nie żyją, dla pewności strzelił każde- mu w głowę, a potem podszedł do rannego psa. Abrams i Katheri- ne weszli na polanę. Katherine zatrzymała się na skraju i odwró- ciła wzrok. — Zejdź jakieś trzydzieści jardów w dół ścieżki i stań na stra- ży - wyszeptał do niej Cameron. Obeszła ciała dookoła i nie spoglądając na nie, weszła na ścież- kę, mijając po drodze drugiego martwego Rosjanina. Abrams za- uważył, jak ranny w zad owczarek wlecze się w stronę swojego przewodnika. Cameron przyłożył lufę pistoletu do głowy psa i oddał pojedynczy strzał. Davis siedział ciągle na drzewie i obserwował okolicę. Zasy- gnalizował, że w zasięgu wzroku nie ma nikogo. Abrams przy- kucnął obok trzeciego mężczyzny, który leżał na ścieżce. Żył jesz- cze. Tony przewrócił ciało i zauważył, że nogi trzymają się tylko na pasmach mięśni i ścięgien. Oficerski mundur pokryty był krwią, białymi odłamkami kości i szpikiem. — Pomóż mi, proszę — poprosił ranny po rosyjsku i powtórzył po angielsku: — Na miłość boską, pomóż mi. — Przyślemy tu kogoś, jak tylko to będzie możliwe — odpowie- dział Abrams po rosyjsku i pochylił się nad nim. - Co się stało z kobietą? - zapytał. - Z Ciaudią. — Jest w rezydencji - odpowiedział Rosjanin z trudem. — Ile patroli znajduje się w tej okolicy? Tamten zdawał się zastanawiać nad odpowiedzią. — Jeśli powiesz prawdę, przyślemy pomoc medyczną - obiecał mu Abrams. — Są jeszcze dwa patrole... z tyłu, przy murze - padła odpo- wiedź. Cameron podszedł do Abramsa, który powtórzył rozmowę. 450 - Masz jeszcze jakieś pytania? — zapytał. - Ten drań i tak nie powie ci prawdy. — Pochylił się nad ciałem i strzelił Rosjaninowi w czoło. Tony był wstrząśnięty, choć nie zdziwiony. Trudno było osą- dzić, czy dobijanie rannych jest aktem miłosierdzia czy okrucień- stwa, ale podejrzewał, że Cameron nie tylko się nad tym nie za- stanawia, ale nawet go to nie obchodzi. Tamten tymczasem ze- brał karabiny i pistolety Rosjan i odrzucił je głęboko w krzaki. Davis ześliznął się z klonu, lądując na polanie. Spojrzał na ciała zabitych. - Widzisz te zielone lamówki na ich mundurach? - zapytał kolegę. - Ci faceci należą do Dowództwa Straży Granicznej. Ca- meron skinął głową i wyjaśnił Abramsowi: - To mundury elitarnych oddziałów KGB. Takich jak nasi marines. To nie są zwykli strażnicy z ambasady. Tony nie wiedział, czy to dla nich lepiej czy gorzej. - No dobra, nie chciałbym natknąć się na następnych - po- wiedział Cameron. — Lepiej będzie się stąd wynieść. Abrams poczekał na Katherine. Znowu ustawili się w szyku ; i ruszyli w kierunku eksplodujących rakiet. Szli, unikając ście- ; żek i szlaków spacerowych. Doszli do skraju przerzedzonego lasu : i przykucnęli blisko trawnika. Abrams ogarnął wzrokiem szero- | ką, trawiastą przestrzeń rozciągającą się w kierunku widnieją- ; cego w odległości stu jardów wielkiego domu położonego na grzbiecie wzgórza. Przyjrzał się bacznie podobnej do fortecy bu- dowli, długo patrząc na jej czarny kształt rysujący się na tle nie- [ ba i wznoszące się nad wykuszowymi oknami złowieszcze wie- ,' życzki. Światła reflektorów oświetlały każdy cal krótko przyciętej J trawy Ich silne promienie padały też na otaczające teren lasy Nagle błądzący strumień światła ruszył w ich kierunku i zatrzy- | mał się kilka stóp obok. - Teraz spokojnie - powiedział Cameron. - Reflektory są ste- rowane automatycznie, nie ręcznie. Przesuwają się nieregular- nie i na chybił trafił. Kiedy tylko skończył mówić, światło przesunęło się dalsze dziesięć jardów w prawo, a potem gwałtownie ruszyło w lewo i zanim zatrzymało się kilka jardów dalej, przesunęło się po nich. -Jestem pewien, że te cholerne urządzenia podsłuchowe już wychwyciły naszą obecność — powiedział Davis. - Iwan nie lubi nie zapowiedzianych gości - dodał Cameron, kiwając głową. 451 - Tak czy inaczej, wkrótce będziemy w rezydencji - uciął krót- ko Davis. Abrams dostrzegł trzy postaci na tarasie. Byli to uzbrojeni strażnicy na posterunku. Katherine spojrzała na zegarek. - Mamy kilka minut spóźnienia. - To nie będzie miało znaczenia, jeśli pozostali nie dotarli jesz- cze do celu. Nie przedostaniemy się przez ten trawnik bez pomo- cy — stwierdził Cameron. Davis przyłożył do oczu lornetkę i spojrzał w kierunku domu. -Widać ściany i dziedziniec... Widać też japońskie latarnie przy podjeździe i miejsce wjazdu... - Podniósł głos: - Jest furgo- netka! Pembroke mija już wartownię. Samochód jedzie w kierun- ku frontowych drzwi. - Odłożył lornetkę i spojrzał na trójkę towa- rzyszy. - Niezły pokaz. Cameron kiwnął głową. - Został im jeszcze kawałek drogi. Nam zresztą też. - Zamilkł na chwilę, a potem dodał: - Bieg przez ten trawnik zajmie nam jakieś piętnaście sekund. - Spojrzał na Abramsa i Katherine. - Każdy z nas musi mówić w tym czasie jakiś wiersz albo modli- twę. Ja wybrałem „Ojcze nasz". To niezawodny sposób. Tony pomyślał, że gdyby było inaczej, Camerona nie byłoby tutaj z nimi. - Dobra - rzucił Cameron. - Mocujcie bagnety. 63 Dostawcza furgonetka Rotha toczyła się powoli przez rzęsi- ście oświetlony dziedziniec. Pembroke wyjrzał ostrożnie ponad siedzeniem. Co dziesięć jardów stał strażnik uzbrojony w broń automatyczną. - Nie wygląda to zachęcająco - zauważył Marc. Roth mamrotał coś, a jego głos załamywał się histerycznie. -Wszyscy zginiemy... Rosjanie nas pokonają... Zabiją mnie... Och, mój Boże, Pembroke... Nie chciałem dla nich pracować... Szantażowali mnie... Bałem się... Już nie wierzę. - Zamknij się, Karl. Furgonetka skręciła w lewo i podjechała przed drzwi frontowe. Roth nacisnął na hamulce. Pembroke i Ann przesunęli się na tyły 452 furgonetki do Llewełyna i Suttera, którzy trzymali dłonie na klam- kach gotowi do walki. Wszyscy nasunęli na głowy czarne kaptury. Strażnik podszedł do okna samochodu i odezwał się po an- gielsku: - Co tu robisz, Roth? Nie odebrałem z wartowni żadnego mel- dunku. Karl otworzył usta, ale nie padło z nich żadne słowo. - Śmierdzisz whisky - powiedział oschle strażnik. - Zostań tutaj. — Odszedł od okna. Pembroke odciągnął zamek swojego M-16 i pozwolił mu od- skoczyć z głośnym, metalicznym szczęknięciem. Pozostali zrobili to samo. Za każdym razem Roth podskakiwał na swoim miejscu. Marc wolno się podniósł i wyjrzał przez przednią szybę. Obok samochodu przechodziło właśnie czterech umundurowanych męż- czyzn. Strażnik wrócił po chwili. - Telefon na wartowni nie działa. Po co tu przyjechałeś? - Z jedzeniem. Dla Androwa. - Roth wziął głęboki oddech. Strażnik nic nie powiedział i Karl odzyskał pewność siebie. - Mam coś dla ciebie. - Odwrócił się i pogrzebał w leżącej na sąsiednim miejscu torbie. — Wódka i szkocka. Sześć butelek. — Podniósł torbę do okna. Strażnik rozejrzał się dookoła, a potem złapał torbę. - Ruszaj, Roth. Tamten skinął szybko głową i ruszył z miejsca. Jego stopa spoczywająca na pedale gazu drżała tak mocno, że furgonetka zaczęła posuwać się naprzód krótkimi zrywami. Skręcił znowu w lewo wzdłuż południowego skraju dziedzińca, a potem w prawo na mały podjazd, który prowadził prosto do budynku. Pembroke przykucnął za nim. - Wszystko w porządku. Jeszcze jeden punkt kontrolny. Jeśli nas bezpiecznie przewieziesz, to kupisz sobie przebaczenie. Te- raz spokojnie. Dobrze ci idzie. Furgonetka zatrzymała się przy żelaznej bramie prowadzącej na otoczony murem dziedziniec. Strażnik osłonił oczy przed bla- skiem reflektorów. Dał znak, że rozpoznaje kierowcę, a potem otworzył jedno skrzydło bramy na oścież. Roth zatrzymał się w połowie przejazdu. Pembroke schował się za siedzeniem kie- rowcy. Strażnik położył ręce na krawędzi szyby. - Przywiozłeś coś ekstra, Roth? Karl skinął głową, podniósł z podłogi małą torbę i wręczył ją strażnikowi, który natychmiast do niej zajrzał. 453 - Co to za paskudztwo? — Słodkie likiery. Dla pań. Bardzo drogie. Wartownik parsknął z niezadowoleniem - — Przez jakąś godzinę będę rozładowywał towar i rozkładał bufet - powiedział Roth. — Podjedź pod drzwi pomieszczeń gospodarczych i nie blokuj przejazdu. Roth skinął głową i przejechał przez bramę. - Co najmniej połowa tych cholernych Ruskich żeruje na bied- nym George'u - wyszeptał Pembroke. - Ale jeśli chodzi o darmowe obiady, to dzisiaj kwestujemy na rzecz pana Van Doma - powiedział Sutter. Ann spojrzała na towarzyszy. Po raz pierwszy spotkała się z podobnym opanowaniem i optymizmem w obliczu tak dużego niebezpieczeństwa. Doszła do wniosku, że ich. dotychczasowe suk- cesy zależały od jakiejś nie wyjaśnionej mocy. Po prostu trudno im było uwierzyć w to, że przegrają. Kari przejechał furgonetką wśród zaparkowanych na zatło- czonym parkingu pojazdów, włączył wsteczny bieg i podjechał pod drzwi. Wyłączył silnik i światła, niepewnie wysiadł i przeszedł na tył furgonetki. Otworzył drzwiczki na oścież. - Otwieraj wejście. Szybko - nakazał Pembroke. Roth zeskoczył z furgonetki i otworzył duże, podwójne drzwi w taki sposób, aby spotkały się z drzwiczkami furgonetki i utwo- rzyły swobodne przejście. Pembroke zajrzał do dużego ma- gazynu. W jego drugim końcu znajdowały się zamknięte, po- jedyncze drzwi. Wewnątrz nie było nikogo. Pembroke wyskoczył z samochodu i wepchnął Rotha do środka. Sutter, Ann i Llewe- lyn chwycili kilka pudeł z żywnością, wnieśli je do pomieszcze- nia i ustawili rzędem pod ścianą. Sutter wrócił do furgonetki, zatrzasnął drzwiczki i zaczął zamykać drzwi magazynu. — Stać! — Usłyszeli. Pembroke pchnął Rotha w stronę drzwi. Pozostała trójka przy- warła do ściany. - Roth, zapomniałem ci powiedzieć, żebyś nie zostawiał otwar- tych drzwi - powiedział strażnik. - Androw każe cię zastrzelić, jeśli nie będą zamknięte po wpół do dwunastej. - Już zamykam. — I nie otwieraj ich już. — Nie, nie. 454 - Co się z tobą dzieje, Roth? — spytał strażnik, przyglądając mu się podejrzliwie. - Pewnie za dużo wypiłem. Strażnik nie spuszczał z niego wzroku. - Dlaczego drżysz? Co... Pembroke oderwał się od ściany, odepchnął Karla na bok i stanął na wprost Rosjanina. Na widok zakapturzonej zjawy strażnik otworzył szeroko usta. Pembroke chwycił go za pasek karabinu, silnym ruchem pociągnął przez drzwi, okręcił nim do- okoła i cisnął o ścianę. Sutter uderzył Rosjanina w pachwinę. Llewełyn wymierzył mu morderczy cios karate w kark. Rosjanin upadł na ziemię i zamarł w bezruchu. Sutter przewrócił go na grzbiet, ukląkł przy nim i sprawdził, czy daje jeszcze jakiś znak życia. - Żyje. Starzejesz się, Llewełyn. - Tak czy inaczej, trzeba go stąd zabrać - powiedział Pembroke. Chwycili nieprzytomnego za ramiona i powlekli go przez ma- gazyn. Pembroke i Roth szli z przodu. Ann zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na klucz. Podążyła szybko za resztą. Pembroke ostrożnie otworzył drzwi w drugim końcu magazynu i zajrzał do pomieszczenia wypełnionego rurami i przewodami. Po lewej stro- me stał dźwig towarowy. Wiedział, że poniżej znajduje się kotłow- nia. Przeszedł przez zagracony pokój i wyszedł drugim wyjściem na długi korytarz. Pozostali szli za nim. Odwrócił się i podążył wąskim korytarzem aż do miejsca, gdzie poprzednio znajdowały się drzwi do pomieszczeń dla służby. Przez chwilę nasłuchiwał i w końcu wszedł do ciemnego pokoju. Skinął na pozostałych, któ- rzy szybko wciągnęli Rosjanina do środka. Ann zamknęła drzwi i przyłożyła oko do dziurki od klucza. Pokój wyposażony był w pojedyncze łóżko, szafę, kilka krzeseł i lustro. Czuło się, że to pokój kobiety. Pembroke otworzył sza- fę i zobaczył kilka sukni, spódnic i bluzek. Odwrócił się do Rotha i wyszeptał: - Wejdź do środka. Kar! wszedł szybko do małej szafy i skulił się pomiędzy wiszą- cymi w niej rzeczami. - Byłeś przez czterdzieści lat zdrajcą, Roth, ale odkupiłeś swo- je winy tym jednym czynem. Dlatego darujemy ci życie. Od- wróć się. Roth odwrócił się i stanął twarzą do ściany. Llewełyn związał mu ręce giętkim przewodem i chciał zalepić usta plastrem. 455 - Czekaj — zatrzymał go Pembroke. — Roth, czy chciałbyś jesz- cze coś powiedzieć? Coś, co pomoże nam wykonać zadanie? Roth milczał przez chwilę. - Nie... nie. Nic nie wiem. Pembroke skinął na Llewełyna, a ten zakneblował Karłowi usta. Sutter wyskoczył szybko do przodu i zacisnął mu na szyi pętlę z drutu. Roth szarpnął się konwulsyjnie i upadł na podłogę. Ann obserwowała zajście otwartymi szeroko oczami, ale nie po- wiedziała ani słowa. - W moim kraju zdradę stanu karze się śmiercią przez powie- szenie — powiedział Pembroke do Ann. - To najlepsze, co mogli- śmy zrobić w tych okolicznościach. — Spojrzał na Rosjanina. - Zdejmijcie strażnikowi mundur i dajcie mu coś na sen. Sutter i Llewełyn ściągnęli z nieprzytomnego mundur, zdjęli mu buty i odpięli pas z bronią. Sutter wyciągnął małą strzykaw- kę i wbił igłę w ramię strażnika. Razem z Llewełynem ułożyli go obok Rotha i zamknęli drzwi szafy. - Llewełyn, ty jesteś mniej więcej jego wzrostu - powiedział Pembroke. — No i masz takie ponure słowiańskie rysy. — Uśmiech- nął się ze swego dowcipu. Llewełyn zdjął czarny, maskujący uniform i buty i włożył mun- dur. Wsunął swoje ubranie i ekwipunek pod łóżko. Spojrzał w lustro i z fasonem założył furażerkę na głowę. -Wyglądasz jak jakiś stróż — skomentował Sutter. - Odpieprz się - odwarknął Llewełyn. Założył pas z bronią. Pembroke spojrzał na zegarek. - Dobra, jesteśmy gotowi - stwierdził. Sutter także sprawdził czas. - Mniej więcej zgodnie z planem. Ann pstryknęła palcami i wszyscy spojrzeli w jej kierunku. Spoglądała przez dziurkę od klucza. Na korytarzu rozległy się odgłosy kroków. Ann podniosła w górę trzy palce. Drugą rękę uło- żyła jak pistolet: trzech uzbrojonych strażników. Mężczyźni za- trzymali się i jeden z nich odezwał się po rosyjsku. Drugi odpo- wiedział i dało się słyszeć śmiech, po czym oddalili się w głąb korytarza. Ann odwróciła się od drzwi i wyszeptała: - Chodziło o tę rumuńską hrabinę, Cłaudię. I o faceta nazwi- skiem Kalin. Są w jednym z tych pokojów służących za areszt. Możemy jej jakoś pomóc? - Nie, musi sobie sama poradzić - odpowiedział Pembroke. - W końcu oddaje nam przysługę z własnej woli, a bardziej się 456 nam przyda, siedząc w samym środku tego, co się dzieje. - Za- stanawiał się przez chwilę i dodał: - Poza tym nie ufam jej do końca. Podszedł do drzwi i gdy był już pewien, że Rosjanie oddalili się na bezpieczną odległość, powoli je otworzył. Skinął dłonią na Llewełyna, który pierwszy ruszył naprzód. Rozejrzał się po kory- tarzu, odwrócił się do Pembroke'a i skinął głową. Ann i Sutter poszli za nim. Marc wyszedł ostatni, zamykając za sobą drzwi. Wrócili szybko do windy towarowej i weszli do środka. Sutter zamknął drzwi, a Llewełyn pociągnął za dźwignię i drewniany dźwig powoli ruszył. — Następny przystanek, drugie piętro. Stamtąd przejdziemy schodami na poddasze - powiedział Pembroke. - Bliżej Boga i nieba. Winda zatrzymała się. Sutter przyłożył ucho do drzwi. Pem- broke i Ann złożyli się do strzału. Llewełyn chwycił uchwyt u drzwi i rozsunął je, odsłaniając małe foyer. Odczekał pełną mi- nutę, a potem szybko opuścili wagon windy. Llewełyn wyszedł do długiego na około sto stóp korytarza, równoległego do osi budyn- ku. Po obydwu stronach ciągnęły się rzędy dębowych drzwi roz- mieszczonych w nierównych odstępach. Llewełyn podszedł szyb- ko do trzecich drzwi po prawej stronie. Stanął do nich plecami i przyjął postawę żołnierza na posterunku. Rozejrzał się, nasłu- chując uważnie. Poczekał chwilę i przekręcił gałkę. Drzwi były zamknięte na klucz. Wyciągnął z kieszeni sprężynowy wytrych i przekręcił go w zamku. Pembroke, Ann i Sutter ruszyli za nim i wślizgnęli się do małego pomieszczenia mieszczącego się u stóp schodów prowadzących na poddasze. Llewełyn miał już pójść za nimi, ale zamarł w bezruchu. Z pokoju po przeciwnej stronie ko- rytarza wyszło dwóch Rosjan w cywilu. Llewełyn zamknął drzwi i znowu przyjął sztywną postawę. Kątem oka dostrzegł, że męż- czyźni są już blisko. Jeden był szczupły i łysy, drugi mocno zbudo- wany, w wieku około dwudziestu lat. Pembroke, Ann i Sutter cze- kali za drzwiami, nasłuchując. Starszy z mężczyzn odezwał się do Llewełyna, który znał tylko dwa słowa po rosyjsku: da i niet. Patrząc prosto przed siebie, odpowiedział: -Da! Tamci spojrzeli na siebie ze zdumieniem. - Zapytał, kto postawił go przy schodach na poddasze i dla- czego - wyszeptała Ann do Pembroke'a i Suttera. - Obawiam się, że odpowiedź nie była zadowalająca. 457 - Tak, rosyjski Llewełyna nie jest zbyt bogaty - wyszeptał Pembroke, kiwając głową. Łysy mężczyzna odezwał się jeszcze raz, tym razem z przyna- gleniem w głosie. - Och, cholerne da albo niet i odpieprzcie się! — odpowiedział zirytowany już Llewełyn. Zaciśniętą pięścią wymierzył cios w twarz mężczyzny. Ude- rzenie zwaliło Rosjanina z nóg i odrzuciło go pod ścianę. Młod- szy mężczyzna, który do tej pory nie powiedział ani słowa, krzyknął i spoglądał jak urzeczony na zwinięte ciało towarzy- sza. Odwrócił się w końcu do Llewełyna i znalazł się oko w oko z lufą rewolweru. - Dzień dobry, Mikołaju Wasylewiczu - powiedziała Ann po rosyjsku, wychodząc zza drzwi. Zsunęła kaptur i poprawiła fry- zurę. - Proszę wejść. Mam do pana słówko. Młody człowiek otworzył szeroko usta. Llewełyn popchnął go przez drzwi, a potem wciągnął ciało nieprzytomnego Rosjanina do środka i zostawił je na podłodze. Sutter zamknął i zaryglował drzwi. Pembroke spojrzał na leżącego mężczyznę. Trudno było rozpoznać rysy jego twarzy. - Zdaje się, że to Karpienko, tutejszy główny oficer KGB do spraw łączności - powiedział Pembroke. Spojrzał na Mikołaja Wasylewicza i zapytał: — Karpienko? Zapytany skinął z wahaniem głową i spojrzał na Ann. - Nie obawiaj się - powiedziała. - Nie zrobimy ci krzywdy. - Spojrzała na Pembroke'a, a potem znowu na młodego Rosjanina. - Chcemy, żebyś słowo po słowie powtórzył nam wiadomość, którą przekazałeś Wiktorowi Androwowi. - Nie zrobię tego. Równie dobrze możecie mnie zastrzelić - stwierdził stanowczo. Ann przetłumaczyła jego słowa. Pembroke wyciągnął automa- tyczny pistolet z tłumikiem, odbezpieczył i wycelował w twarz Karpienki. - Smiert Komitietowi Gosudarstwiennoj Biezopasnosti. — Po- wiedział całkiem poprawnie po rosyjsku i wystrzelił trzy razy w twarz nieprzytomnego Karpienki, zamieniając ją w krwawą miazgę. Mikołaj Wasylewicz zbladł i zaczął drżeć. Marc zwrócił broń w jego stronę i odezwał się po angielsku: - Śmierć wszystkim draniom z KGB. - Nie, nie. Ja nie jestem z KGB. Jestem żołnierzem. GRU, 458 wywiad wojskowy - powiedział Rosjanin, potrząsając przecząco głową. Ann położyła dłoń na jego ramieniu. - Jesteś za młody, żeby umierać, Mikołaju - powiedziała P° rosyjsku. - Przysięgam ci, że jeśli tylko będziesz chciał z na" mi współpracować, nie spotka cię żadna krzywda. -" Zajrza- ła głęboko w jego orzechowe oczy. - A teraz powtórz fszystko słowo w słowo. Wierz mi, że potrafię stwierdzić, czy mówisz prawdę. Mikołaj Wasylewicz stał ze wzrokiem zwróconym pro^0 przed siebie i wyrecytował monotonnie treść wiadomości, takjok to zr0- bił dla Wiktora Androwa. Kiedy skończył, Ann streści)8 P° an- gielsku to, co powiedział, a potem powiedziała do Penibroke'a: - A więc to jednak Mołnia i nastąpi to dziś w nocy. I^asze po- dejrzenia potwierdziły się. Nie wiedzieliśmy tylko, że przybędzie tu trzeci Talbot. Zresztą może już jest na miejscu. Pembroke skinął z namysłem głową i spojrzał na E08^1'111^ zdradzającego teraz duży niepokój. - Co prawda już nie zabija się tych, którzy przynoszą z^ wia- domości, ale... - Nie, Marc - zaprotestowała Ann, kładąc rękę na uniesio- nym w górę pistolecie. - Obiecałam. Poza tym, on jest ^ki ^^Y- - Schowaj go pod tymi schodami - powiedział do Suttera Marc, uśmiechając się porozumiewawczo. Sutter wyciągnął strzykawkę i podszedł do Rosjan111'1- Ten zrobił krok do tyłu. - Czas na sen, drogi Iwanie — powiedział. — Daj rękę- Ann powiedziała kilka uspokajających słów. Młody człowiek zawahał się, ale w końcu wyciągnął ramię. Sutter wl^ w me strzykawkę z większą siłą, niż to było konieczne, a pote)11 zapro- wadził Rosjanina do małej szafy pod schodami i wepcha S° do środka w chwili, gdy tamten już zaczął zapadać w sen. Pembroke zlustrował wąską, słabo oświetloną klatka schodo- wą prowadzącą na podest. Znajdowały się na nim stałoś® drzwi, o których wiedział, że prowadzą do południowego końca głównej części poddasza. Były tam jeszcze trzy inne prowadząc^ na P°d" dasze klatki schodowe. Każda z nich kończyła się stalowy™ drzwiami zabezpieczonymi sztabami. - Za tymi drzwiami znajduje się święty Graal - powiedział cicho Marc do Ann. - Możesz go sobie zatrzymać. Mnie interesuje radiofo^a.Jesz- 459 cze przed północą muszę połączyć się z Waszyngtonem i z Mo- skwą. Pembroke spojrzał na zegarek. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Llewełyn był już u szczytu schodów. Przymocowywał ładunki wybuchowe do stalowej framugi drzwi. — Nie możemy sobie pozwolić na strzelaninę tam, na górze - ostrzegła Ann. - Te urządzenia mają dla nas zasadnicze zna- czenie. — Rozumiem. - Jeśli nam się uda, Marc, nie chcę tu żadnej masakry - po- wiedziała, patrząc na niego uważnie. - Po prostu chcę się stąd wydostać. —A jeśli nam się nie uda? —Wtedy, tak jak powiedział George, zginiemy, lecz zabierze- my ze sobą, ilu tylko zdołamy. -A co z twoim ojcem? Chcesz go żywego czy umarłego? - Chcę, żeby znalazł się tam, gdzie powinien być, to znaczy w grobie - odpowiedziała bez wahania. -Thorpe? - Żywy. Chcę go żywego. - Jakieś inne instrukcje? -Tak. Jeśli to prawda, że trzeci Talbotjest tutaj, znajdź go. - Zanim opuszczę to miejsce, ten dom zdradzi nam wszystkie swoje sekrety — stwierdził Pembroke, kiwając energicznie głową. 64 Duży helikopter Sikorsky zmierzał na południe w stronę linii brzegowej Long Island. - Cel dokładnie trzy mile na południe! - wykrzyknął dowód- ca skoków, Farber. - Wieje północny wiatr z szybkością dziewię- ciu mil na godzinę na poziomie morza. Tutaj, w górze, dziesięć do piętnastu mil. Księżyc za chmurami. Chmury deszczowe przesuwają się w naszym kierunku. Cel jest dobrze oświetlony i łatwo go zidentyfikować. Nie wylądujcie przypadkiem na tere- nie George'a, bo was zastrzeli. - Zaśmiał się i dodał: - Ustawić się rzędami. 460 Grenville wstał i podszedł do przesuwanych drzwi. Za nim ustawili się ludzie Pembroke'a, Stewart i Collins. Jeszcze dalej Johnson i Hallis. Tom wiedział na tyle dużo o taktycznych sko- kach ze spadochronem, żeby docenić znaczenie „braterstwa bro- ni" w takich sytuacjach. Stewart i Collins mogli na sobie polegać. Domyślał się, że Johnson i Hallis też. Wyglądało na to, że tylko on jest sam. Światła na pokładzie nagle zgasły, w kabinie pilotów także zapanowała ciemność. Piloci zaciągnęli zasłony na bocznych oknach i wyłączyli zewnętrzne światła nawigacyjne. Grenville uznał to za bardzo niebezpieczne. Wydawało się, że Farber czyta w jego myślach. - Nie martwcie się, chłopcy. Nikt inny nie jest na tyle szalony, żeby dziś wieczorem lecieć na tej wysokości. Zaciemniony helikopter przestał posuwać się naprzód i zawisł w powietrzu dziobem pod wiatr. Targało nim coraz bardziej, a pokład mocno przechylał się z lewej burty na prawą. Mężczyźni trzymali się zwisających nad głowami uchwytów. - Cel dokładnie o milę na południe! - wykrzyknął Farber. Grenville skontrolował sprzęt i poprawił pas swojego M-16. Wyjrzał przez szybę w drzwiach. Niebo rozświetlały ciągle błyski, a za oknami przesuwały się ciemne chmury. - Wysokość pięć tysięcy pięćset stóp! - krzyknął Farber. - Cel sto stóp nad poziomem morza, choć mogłem się pomylić o szero- kość jednego „komina". Grenville doszedł do wniosku, że nie odpowiada mu poczucie humoru Farbera. W nagłym przypływie rozsądku zdecydował, że nie będzie skakał. Odwrócił się i znalazł się oko w oko ze Stewar- tem. Jego twarz oświetlało światło księżyca, który akurat wyj- rzał zza chmur. Farber nagłym ruchem rozsunął drzwi i do kabiny wpadł po- dmuch lodowatego powietrza. Hałas obracających się śmigieł za- głuszał każde słowo. Grenville nie słyszał własnego głosu, gdy mówił Stewartowi, żeby zszedł mu z drogi. Tamten uśmiechnął się do niego. Farber uniósł kciuk do góry i błysnął zieloną latar- ką. Stewart wyciągnął rękę i wypchnął Grenville'a przez otwarte drzwi. Tom poczuł, że nie ma już pod nogami twardego gruntu. Nigdy nie lubił tego uczucia. Przekoziołkował głową w dół, wy- prostował się i rozłożył ramiona jak skrzydła, doświadczając ra- dości swobodnego opadania. Szybował w promieniach księżyca nad cieśniną Long Island, a wiatr niósł go w stronę wybrzeża. 461 Nie zderzyłem się z tym cholernym pontonem, pomyślał. Rozej- rzał się i dostrzegł, że Stewart i Collins szybują niemal nad nim. Na koniec z kabiny wyskoczył Johnson, a zaraz za nim Hallis. Natychmiast po skoku Hallisa Farber złapał za uchwyt prze- suwanych drzwi. Nagle, ze znajdującego się na rufie luku ładow- ni wyłonił się mężczyzna. Farber instynktownie wyczuł jego obec- ność i podniósł wzrok. Ubrany na czarno mężczyzna ze spadochro- nem na plecach stanął przed stojącym w ciągle na wpół otwartych drzwiach Farberem. - Hello, Bamey - powiedział. Farber otworzył szeroko oczy. Mężczyzna wyciągnął ręce i chwy- cił go wpół, a potem wypchnął przez drzwi i skoczył za nim. Tom Grenyille spojrzał w dół na zbliżające się wybrzeże. Miał nadzieję, że uda im się dostrzec posiadłość, choć nie był pewien, czy on sam ma ciągle zamiar wylądować w jej pobliżu. Tak jak robili to inni skoczkowie, którym zdarzało się nagle posłuchać głosu rozsądku, mógł ominąć cel i tłumaczyć się później, że wziął światła pobliskich obiektów sportowych za radziecką rezydencję. W miarę jak spadał coraz niżej, powietrze stawało się coraz cie- plejsze i słabł wiatr. Zobaczył przed sobą Glen Cove i pasma krzy- żujących się dróg opasujących miasteczko jak sieć jasnych, mru- gających choinkowych świateł. Poza miasteczkiem ciągnęły się podmiejskie szlaki prowadzące do dużych domów otoczonych ciemnymi plamami lasów i pól. Grenyille zauważył radziecką re- zydencję i stwierdził, że nie można jej z niczym pomylić. Trzeba zapomnieć o tym pomyśle. Spojrzał w dół. Ziemia zbliżała się te- raz coraz szybciej, jak zwykle przed lądowaniem. Zdał sobie spra- wę, że aby podejść do bezpiecznego lądowania poza terenem Ro- sjan, musi już teraz otworzyć czaszę spadochronu. Jeszcze kilka sekund i nie będzie już na tyle z boku, aby zrobić to, co zamierzył. Położył dłoń na dźwigni. Nagle przypomniał sobie to, co usłyszał od Van Doma przed startem, i zawahał się. Poza gadaniną o pa- triotyzmie i zapewnieniami o nagrodzie Van Dom powiedział: — Jeśli tobie i Joan uda się wrócić, wszystko się między wami ułoży, i to na długo. Grenville instynktownie zdawał sobie sprawę z tego, że to prawda. Jego uczucie do Joan było bardzo silne. Po prostu coś się 462 między nimi zepsuło. Musiało połączyć ich coś szczególnego, aby do ich związku powróciła ta życiodajna iskra. Coś takiego jak akcja komandosów. - Nie mogę pozwolić, aby sama brała w tym udział — powie- dział do siebie. — Muszę być tam razem z nią. Spojrzał w dół na dużą, oświetloną reflektorami przestrzeń wokół domu. Była już bardzo blisko i było za późno, aby uniknąć spotkania z nią i walki na śmierć i życie. - Och, cholera. Spojrzał na szybko zmieniające się czerwone cyfry na wyświe- tlaczu wysokościomierza: tysiąc stóp ponad poziomem morza, dziewięćset stóp, osiemset. Pociągnął za dźwignię i wyczuł, jak zwalnia, w miarę jak czasza spadochronu wypełnia się powie- trzem. Spojrzał w górę na coś, co rozpostarło się nad nim jak skrzydła czarnego nietoperza. Poczuł, że wolno dryfuje, i spraw- dził na wysokościomierzu, że ciąg powietrza utrzymuje go na sta- łej wysokości pięciuset stóp. -Cholera! Nie uśmiechało mu się zawisnąć nad celem. Choć zgodnie z planem fajerwerki ustały i jak przypuszczał, nikt już nie obser- wował tego, co działo się w górze, to jednak miał świadomość, że widać go jak na dłoni. Wysokościomierz wskazywał czterysta pięć- dziesiąt stóp. Opadał o wiele za wolno. Próbował sterować spado- chronem w stronę domu. Spojrzał przez ramię. Helikoptera nie było już widać. Tom przypuszczał, że maszyna znajduje się ciągle w tym samym miejscu i ubezpiecza ich z góry, ale jest niezauwa- żalna z powodu maskującej farby i wygaszonych świateł. Pozostałe cztery czasze spadały tuż za nim. Spadochroniarze wykonywali niezbędne manewry, zbliżając się do rezydencji. Gren- i ville spojrzał przed siebie, a potem znowu szybko odwrócił głowę li* do tyłu. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, policzył. Coś tu było nie w porządku. Policzył jeszcze raz i znowu wyszło mu pięć. Co u diabła...? Farber? pomyślał. Ale Farber nie miał spadochronu i nie byłby w stanie go założyć tak szybko, żeby być tak blisko. K Kto to mógł, do licha, być? Może i dla niego mieli druha. Zauwa- i żył, że pozostali także spoglądają do tyłu i obserwują tajemnicze- go skoczka. Instynktownie wyczuł, że szósty spadochroniarz me jest jednym z nich. To nie był przyjazny druh. 463 65 W miarę jak zwiększyło się nachylenie tunelu, Staniey Ku- chik coraz mocniej trzymał się liny. Pomyślał, że powinien już zbliżać się do końca drogi. - Jesteś tam? - zawołał cicho do Joan. - Tylko ciałem. Mój duch błądzi gdzieś w okolicach Lazurowe- go Wybrzeża. - Och... nie poddawaj się. Przynajmniej daj mi znać, jeśli bę- dziesz chciała się poddać. Wtedy i ja zrezygnuję. Joan pomyślała, że chłopak w końcu się przestraszył. - Na pewno pierwszy się o tym dowiesz - obiecała. Staniey milczał, a lina ciągnęła go dalej przez tunel. Nagle coś otarło się o jego kask i twarz i usłyszał pobrzękiwanie metalo- wych dzwonków — sygnał, że za kilka sekund jego palce uchwycą końcowy blok. Szybko puścił linę i wymacał sklepienie tunelu, odnajdując pierwszy z zamocowanych w przewodzie uchwytów. Siedząc ciągle na wózku, podciągnął się rękoma aż do końca tu- nelu. Jeszcze raz usłyszał dzwonki. Joan sięgała już po pierwszy uchwyt. - Dochodzę do końca - powiedział. - Ja też. Staniey poczuł, że głowa Joan prawie dotyka jego stóp. - Poczekaj chwilę - powiedział. - Chryste, miej mnie w swojej opiece... Odnalazł następny uchwyt i podciągnął się o stopę dalej. Do- tknął kaskiem betonowej plomby, która zamykała wyjście. Ode- tchnął głęboko. Smród, jaki panował w tunelu, przyprawiał go o zawrót głowy. - Uderzyłem w ścianę - wyszeptał. - Spróbuj ją przebić. - Okay. Bergen wyjaśnił im, że wynajął karłów, którzy wytrawili kwa- sem solnym większą część betonowego czopa, zostawiając zaled- wie dwucalową skorupę. Staniey wzdrygnął się. Wariactwo. Ob- rócił się z trudem i położył się na wózku twarzą w dół. Odnalazł przed sobą uchwyt, złapał go mocno. Ruszył razem z wózkiem naprzód i uderzył kaskiem w ścianę. Kruchy, nadżarty kwasem beton rozpadł się natychmiast na kawałki i runął z hałasem na podłogę kotłowni. Do tunelu wdarł się silny strumień światła, które niemal oślepiło przyzwyczajonego już do ciemności Stan- 464 leya. Zmrużył oczy. Zimne powietrze chłodziło jego spoconą twarz. Wyciągnął pistolet i wycelował prosto przed siebie. Gdyby kto- kolwiek znajdował się w kotłowni lub też wszedł, żeby sprawdzić przyczynę hałasu, miał krzyknąć z całych sił: „czerwone" i oboje mieli odepchnąć się i skierować wózki z powrotem do piwnicy. Stanicy patrzył na znajdujące się w odległości dwudziestu stóp zamknięte drzwi kotłowni. Wpatrywał się w nie i modlił się, choć nie wiedział, czy o to, żeby się otworzyły, czy też żeby pozostały zamknięte. — Zielone czy czerwone? — zapytała Joan z naciskiem. - Żółte - zakpił Staniey. Odczekał chwilę. Jego wzrok przyzwyczajał się powoli do świa- tła. Patrzył ciągle na drzwi, rozważając obie możliwości i w koń- cu poddał się. — Zielone! Zielone! — Zrozumiałam. Zielone — odpowiedziała Joan z cieniem za- wodu w głosie. Staniey włożył pistolet do worka na piersi, a potem zsunął się z wózka i przepchnął go przez wylot tunelu. Guma, z której był zrobiony uderzyła miękko o podłogę. Chłopak strącił kilka odłam- ków betonu, a potem wysunął z tunelu głowę i tułów. Rozejrzał się po dużej kotłowni oświetlonej nagimi jarzeniówkami. Spoj- rzał w dół. Bergen mówił, że mają się spodziewać trzech lub czte- rech stóp wysokości, a tymczasem było ich przynajmniej sześć. Cholera. Wysunął ciało dalej do przodu i zgiął się w pasie, odpy- chając się dłońmi od ścian, aż jego ciężar przeważył i poczuł, że zsuwa się w dół twarzą naprzód. Uderzył dłońmi o podłoże, prze- koziołkował i wstał. Wyciągnął szybko pistolet i stanął przy ścianie. - Okay. Jestem na zewnątrz. Poczekaj chwilę - powiedział do Joan, wsunąwszy głowę do tunelu. Podszedł do drzwi kotłowni i zaczął nasłuchiwać. Z oddali do- biegały jakieś dźwięki, ale nie potrafił ich zidentyfikować. Od- wrócił się i ostrożnie obszedł pomieszczenie. Znalazł drewnianą ławkę i zaniósł ją pod ścianę. Stanął na ławce i zajrzał do tunelu. Kilka stóp od otworu zauważył głowę i ramiona Joan. Leżała na- dal plecami na wózku. Widząc ją tam w środku, nie mógł zrozu- mieć, jak udało im się dotrzeć aż tutaj. Pomyślał, że nie ma mowy o tym, żeby Rosjanie mogli się czegoś podobnego spodziewać. - Okay, jestem tutaj! - wykrzyknął. - Wyciągnij mnie stąd, do diabła. Nie mogę dłużej czekać. — Okay... — Staniey wyciągnął ręce i chwycił ją pod pachy. 465 —Uważaj, co robisz, Stanicy. — Bergen tak mi kazał — zająknął się. — Po prostu pociągnij. Szarpnął ją mocno. Wózek potoczył się w jego kierunku. Po trwających dłuższą chwilę zmaganiach Joan uwolniła się i wpa- dła w jego otwarte ramiona. Spoglądali na siebie szeroko otwar- tymi oczami, słuchając, jak wózek odjeżdża z powrotem w głąb tunelu. — O Chryste... - powiedziała Joan. — Miałaś go zabezpieczyć... - Stanicy spojrzał na nią z wyrzu- tem. — Zapomniałam — warknęła Joan. — Postaw mnie na ziemi. Wskoczyła na ławkę i zajrzała do czarnego tunelu. - W każdym razie wózek odjechał beze mnie, Stan. - Powinienem był ci przypomnieć. Zeskoczyła na podłogę. - Hej, to ja zapomniałam, a nie ty. Nie zawracaj mi głowy tym swoim męskim poczuciem odpowiedzialności. - Przepraszam. - Spoglądał na nią lekko zdezorientowany. - Dobra. Bierzmy się do roboty. Skinął głową, ale nie ruszył się z miejsca. - Ciekawe, w jaki sposób masz zamiar wrócić? - Ekspresem. Pierwszą klasą. - Rozejrzała się dookoła. - No dobra, trzeba zamaskować nasze przybycie. Zebrali szybko z podłogi cienkie płytki połamanego betonu i ukryli je za piecem. Joan schowała tam także wózek. Stanicy sięgnął do worka i wyciągnął okrągły kawałek samoprzylepnego materiału. Stanął na ławce, rozwinął materiał i zasłonił nim wy- lot tunelu. Joan przyglądała mu się z odległego końca pomiesz- czenia. Kolorem i fakturą przypominał beton. Była pewna, że w czasie rutynowej kontroli nie zostanie zauważony. -Wygląda świetnie. Trzeba sprzedać ten pomysł Guggen- heimowi. Staniey zeskoczył z ławki i zaniósł ją tam, skąd ją zabrał. Joan sięgnęła w górę i lekko wykręciła dwie z czterech wiszących ni- sko nad głowami żarówek. Tę część pomieszczenia, w której znaj- dował się wylot tunelu, ogarnęła ciemność. -Dużo lepiej. W porządku, chodźmy stąd. Staniey zawahał się, a potem poszedł w stronę drzwi. Znowu wyciągnął pistolet i zauważył, że Joan zrobiła to samo. Chwycił klamkę i popchnął drzwi. Przez wąską szczelinę zajrzał do wiel- 466 kiego magazynu, który pamiętał ze swojej ostatniej wizyty. Ski- nął na Joan i oboje wślizgnęli się do środka. Poprowadził ją po- między stertami pudeł z jedzeniem w puszkach. Znał ten odci- nek drogi, wyciągnął jednak mały, pobieżny szkic i obejrzał go. Tę część piwnicy tworzył labirynt drewnianych ścian. Wszędzie znajdowały się drzwi, niektóre oznaczone po rosyjsku, kilka po angielsku. Znalazł te, których szukał, opatrzone tymi samymi rosyjskimi literami co na szkicu. Otworzył je wolno i zaczął iść ciemnym, wąskim korytarzem. Joan szła za nim. Zmierzali w kie- runku zachodniej części budynku. Przejście skończyło się i wyszli do dużego pomieszczenia. Dzie- sięć stóp przed nimi znajdowała się ściana z zupełnie świeżego betonu długości około pięćdziesięciu stóp. Staniey podszedł do pojedynczych, masywnych, pokrytych ołowiem drzwi. Wiedział, że to schron przeciwatomowy. Powiedziano mu, że wewnątrz znaj- duje się ponad stu Rosjan: mężczyzn, kobiet i dzieci. Zadaniem Stanieya i Joan było zatrzymać ich w środku. Joan stanęła obok i skinęła głową. Oboje wyciągnęli zza czar- nych kombinezonów tuby szybko schnącego kleju epoksydowego i wycisnęli sporą ilość w szczelinę pomiędzy krawędzią drzwi a stalową framugą, uniemożliwiając w ten sposób Rosjanom wy- dostanie się na zewnątrz. Staniey spojrzał jeszcze raz na szkic. Powiedziano mu, że na pierwsze piętro i dalej w kierunku korytarza ciągnącego się po- między salonem i pokojem myśliwskim prowadzi klatka schodo- wa. Opowiedziano mu o małej dziewczynce, którą Tony Abrams spotkał na schodach. Wyglądało na to, że Van Dom dowiedział się sporo o tym miejscu od swoich szpiegów, ale nie wiedział, czy schody prowadzą z wnętrza schronu czy z zewnątrz. Joan przeszukiwała blado oświetlone pomieszczenie przyle- gające do schronu. Zajrzała za kilkoro drzwi, ale żadne z nich nie prowadziły na schody. - Schody muszą znajdować się wewnątrz schronu - wyszepta- ła. - Trzeba zrobić coś innego. Popatrz tam. Wskazała na ścianę. Stały pod nią trzy stalowe pojemniki przypominające kształtem i wielkością duże zamrażarki. W rze- czywistości były to klimatyzatory i filtry powietrza ze schronu. Z górnej części każdego z nich wyprowadzono przez ścianę kana- ły wentylacyjne. Musiały kończyć się gdzieś w okolicy południo- wego tarasu. Kanały poprowadzono też wzdłuż sufitu aż do beto- nowej ściany schronu. W tej chwili żaden z filtrów nie pracował. !! 467 Stanicy dotykał każdego po kolei i znalazł w końcu jeden, który był jeszcze ciepły. - To ten. Zbadał jego stalowe ściany. Nie było w nich żadnego otworu, ale na jednym z boków znajdowała się osadzona na zawiasach płyta. Nacisnął klamkę i uniósł płytę w górę. Zajrzał do środka i ujrzał filtry wypełnione węglem drzewnym i szklaną watą. Wy- ciągnął jeden z nich i położył go obok pojemnika. Joan podała mu zamkniętą plastikową torbę. Staniey rozerwał ją i szybko wrzu- cił znajdujące się w niej oczyszczone kryształy w miejsce filtra. Zatrzasnął płytę i cofnął się natychmiast na bezpieczną odległość, wiedząc, że kryształy zamienią się w bezbarwny i bezwonny gaz. - Wynośmy się stąd - wyszeptała Joan. - Muszę mieć pewność, że to zadziała. Takie były polecenia. - Ja zaraz zadziałam, Staniey. Nie przeciągaj struny. Stanicy nie ruszał się, wpatrując się w wielki, szary, stalowy pojemnik. Po długiej jak wieczność chwili usłyszał trzask elek- trycznego przekaźnika. Pojemnik zaczął wibrować, wydając ha- łas podobny do brzęczenia lodówki. Staniey pokiwał z zadowole- niem głową. - Wkrótce wszyscy zasną. Chodźmy. Odwrócił się i ujrzał, że Joan zmierza już w głąb przejścia. Ruszył szybko w jej ślady. Skręcili w prawo, z powrotem w kie- runku kotłowni, ale ominęli ją i podeszli do drzwi pomieszczeń gospodarczych. Staniey otworzył drzwi, wszedł do długiego, wą- skiego pokoju i znalazł się twarzą w twarz z jakimś mężczyzną w kombinezonie z papierowym blokiem w jednej ręce i ołówkiem w drugiej. Joan krzyknęła. Mężczyzna zrobił to samo. Staniey instynk- townie podniósł pistolet i trzykrotnie wystrzelił. Tłumik wydał dźwięk podobny do syku powietrza uchodzącego z dziecięcego balu. Mężczyzna zachwiał się. Na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. Rękami zakrył podbrzuszeJak gdyby przyłapano go bez ubrania. Staniey nie wiedział, co robić. Wyobrażał sobie za- wsze, że ktoś, do kogo będzie strzelał, padnie jak rażony gromem. Chciał strzelić ponownie, ale ręka tak mu drżała, że na pewno by nie trafił. Joan zamknęła oczy. Mężczyzna osunął się w końcu na podłogę. Chłopak zbliżył się do niego z wahaniem. Z ramienia i pachwiny postrzelonego płynęła krew, tworząc plamę na kom- binezonie i po chwili kałużę na szarej podłodze. Pierś rannego unosiła się w gwałtownym oddechu. Staniey odwrócił się. Poczuł, 468 jak jego żołądkiem szarpią mdłości. Nie wytrzymał i zwymioto- wał żółcią, kwasem i czekoladowym balonikiem. Joan podeszła do niego i położyła mu rękę na ramieniu. — Och... och, mój Boże, Staniey... Wziął kilka głębokich oddechów i z pewnym wysiłkiem odzy- skał nad sobą kontrolę. — Musimy... go dobić. Joan nie odpowiedziała. Staniey odwrócił się i spojrzał na mężczyznę z nadzieją, że jest już po wszystkim, ale tak nie było. Chciał, żeby Rosjanin żył, ale miał inne rozkazy: nie wolno mu było zostawiać świadków. Wycelował w głowę mężczyzny, za- mknął oczy i wystrzelił. Kula roztrzaskała czaszkę. Stali przez kilka sekund w milczeniu, aż w końcu Joan odezwała się z wymu- szonym spokojem: — Pomóż mi go ukryć. Zaciągnęli zwłoki w zastawiony drewnianymi klocami róg po- mieszczenia i ukryli je tam. Joan znalazła szczotkę. Zmyli krew i ukryli szczotkę pod dużą prądnicą. Przez krótką chwilę spoglą- dali na siebie, wiedząc, że stali się współsprawcami czegoś, czego nigdy nie zapomną. Joan pierwsza spojrzała na zegarek. — Boże, mamy prawie cztery minuty spóźnienia. Staniey szybko wyciągnął fotografię z worka na piersi i po- równał ją z dużą tablicą rozdzielczą. Fotografia była powiększe- niem zdjęcia, które zrobił przed miesiącem. Zaznaczono na niej kopiowym ołówkiem interesujące ich wyłączniki obwodu. Jeden z nich mieli wyłączyć, a z drugim, jedynym, który był już wyłączo- ny, mieli postąpić odwrotnie. Van Dom przykazał mu, żeby nicze- go poza tym nie dotykał, tak żeby wyglądało, że wyłącznik prze- stał pracować z powodu przeciążenia sieci. Tego, który mieli włą- czyć, i tak nie zauważono by od razu. Trzymając fotografię tuż przy wyłącznikach, Staniey sięgnął ręką i przełączył te, które mu kazano. Van Dom poradził im, żeby po wykonaniu zadania jak najszybciej opuścili to miejsce, ponieważ spodziewał się natych- miastowej reakcji Rosjan. — Zjeżdżajmy stąd! Rzucili się przez otwarte drzwi. Gdy zmierzali w stronę ko- tłowni, z pobliskiej klatki schodowej dobiegły ich pospieszne kroki. — O cholera! Przyspieszyli tempa, ale w labiryncie wejść i korytarzy, nie potrafili odnaleźć właściwej drogi. 469 -Zdaje się, że zmyliliśmy drogę - powiedziała Joan, łapiąc oddech. Nagle po prawej stronie otworzyły się drzwi. Staniey instynk- townie przywarł do podłogi i zamarł w bezruchu. Joan zrobiła to samo. Przez drzwi, jakieś piętnaście stóp od nich, wyszli czterej ludzie, dwaj uzbrojeni strażnicy i dwaj mężczyźni w kombinezo- nach. Skręcili w lewo i pobiegli w kierunku, z którego przed chwi- lą przyszli Staniey i Joan. Chłopak nie ruszał się z miejsca. Drżał na całym ciele, a jego twarz pokrył zimny pot. Joan wstała i po- mogła Stanieyowi zrobić to samo. - Spieprzajmy stąd - wyszeptała. Szli już teraz ostrożnie. W końcu znaleźli magazyn z żywno- ścią. Joan stanęła w cieniu stosu paczek. - Idź dalej. Będę cię ubezpieczać. Stanicy ruszył przez otwartą przestrzeń i otworzył na oścież drzwi magazynu. Wszedł ostrożnie do środka i rozejrzał się dooko- ła. Pomieszczenie wyglądało tak samo jak wtedy, gdy je opuszczali. Skinął na Joan, która natychmiast rzuciła się przez otwartą prze- strzeń. Wbiegli do kotłowni. Stanicy nie tracił czasu. Umieścił pod wylotem tunelu ławkę, a potem wyciągnął zza kotła swój gumowy wózek. Wskoczył na ławkę i zerwał z otworu zamaskowanie. Pod- niósł wózek, ale nie wiedział, co robić dalej. Przymocowany od we- wnątrz wózek Joan miał zabezpieczyć jego pojazd przed stocze- niem się w dół pochyłego tunelu. Ale przecież jej wózka nie było. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co Bergen i Claire powinni byli zrobić z pustym wózkiem. Zdziwił się, że nie wysłali go z po- wrotem. Wyciągnął latarkę i skierował światło do wnętrza tunelu. - Chryste... - W głębi zauważył sylwetkę wózka. Prawdopo- dobnie utknął w miejscu, gdzie łączyły się kamionkowe rury. - O cholera! - Co się stało? Dlaczego stanąłeś? - zapytała Joan. Odwrócił się w jej stronę. - Twój wózek utkwił w środku. Bergen i Claire nie wiedzą, że go straciliśmy. -Nie ma co. Rzeczywiście pokpiłam sprawę. No nic, dalej, Stanicy. Pomogę ci. - Weszła na ławkę. -Nie. Ty pojedziesz. Powiesz im, co się stało i wyślecie po mnie wózek. Będę się tu jakoś trzymał, gdyby... Joan uderzyła go mocno w twarz. - Właź w tę cholerną dziurę albo wypruję z ciebie flaki. Dotknął ręką policzka, wpatrując się w nią z osłupieniem. 470 Podsunęła mu wózek pod pierś, tak że wygięcie wózka dotykało jego ciała, a koła wystawały na zewnątrz. - Trzymaj. Odwinęła od pasa nylonowy sznur, który miał zabezpieczać jej wózek. Przełożyła jego końce pod ramionami Stanieya i przywią- zała mu wózek do piersi. - Dobra, dzieciaku, wszystko gotowe. - Spojrzała na niego, a potem pochyliła się nad nim i pocałowała go w usta. Staniey zarumienił się i otworzył szeroko oczy. Joan przyklękła na jedno kolano i złożyła ręce na kształt siodełka. - No dalej. Ruszaj. Staniey wsunął stopę w jej złożone ręce jak w strzemię i pod- ciągnął się w górę aż do wylotu tunelu. Opierając dłonie na jego pośladkach, pomogła mu wsunąć się jeszcze dalej. Staniey zaczął staczać się w dół. W miarę posuwania się naprzód wózek nabie- rał coraz większego pędu. Wreszcie uderzył wyciągniętymi ręka- mi w zablokowany wózek Joan, wprawiając go w ruch. Na dłuż- szą chwilę zamknął oczy, a kiedy je otworzył, przy końcu długiego tunelu zobaczył światło. W jego oczach wezbrały łzy i światło stra- ciło swoją ostrość. Joan Grenville wyciągnęła pistolet i podeszła powoli do drzwi kotłowni. Wiedziała, że wkrótce zacznie się zamieszanie, i nie była pewna, co powinna zrobić. Gdzieś na zewnątrz znajdował się Tom i pozostali. Wykonała właśnie bardzo poważne zadanie i miała szansę wydostać się stąd. Inni nie mieli tego szczęścia. Ale tak jak powiedział Van Dom, w zaistniałej sytuacji nikt już nie był całkowicie bezpiecz- ny. Pomyślała, że być może na górze wybuchnie strzelanina. Otworzyła drzwi, ale nie zdawała sobie w pełni sprawy z tego, co robi. Znalazła się na blado oświetlonym korytarzu, szukając scho- dów, które mogłyby zaprowadzić ją na górę. 66 Ciaudia Lepescu wyciągnęła małokalibrowy pistolet z wiszącego na gałce futerału. Pochłonięty grą erotyczną Kalin niczego nie za- uważył. Ciaudia odbezpieczyła broń i aby stłumić wybuch, wsunęła 471 chłodną stal głęboko pomiędzy nogi Rosjanina. Wystrzeliła. Kalin opadł na drzwi, wydając tylko krótki jęk. Ciaudia odskoczyła do tyłu i spojrzała na niego. Wyglądał, jakby nic mu się nie stało. Nie zmie- nił pozycji i tylko na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Uj- rzała w końcu, jak spomiędzy jego rozstawionych nóg płynie krew. Kalin sięgnął rękami do rany. W jego złożonych dłoniach zaczęła zbierać się krew, wypływając strużkami między palcami. Ciaudia stała, nadal celując do niego z broni. Czekała na znak, że jego rana jest śmiertelna. Obserwowała, jak z jego twarzy zni- ka wszelka barwa, jak ta woskowobiała, śmiertelna fala wędruje w dół, jak odbiera różowość piersiom, później brzuchowi, jak cała czerwień jego ciała wypływa przez otwór za moszną. Kalin zrobił mały krok w jej stronę i otworzył usta. -Ciaudio... Splunęła na podłogę i otarła usta. Spróbował iść ku niej, ale nogi ugięły mu się w kolanach i upadł twarzą na podłogę. Ciau- dia zebrała rzeczy i szybko się ubrała. Wyszła na korytarz i szła powoli, trzymając przed sobą pistolet Kalina. Nigdy przedtem nie była w tym domu, ale widziała jego plan w gabinecie Van Doma i wierzyła, że potrafi odnaleźć biuro Androwa. Trzeba było wy- równać rachunki i poszukać zadośćuczynienia. Miała swoją god- ność i nie udało im się jej złamać ani zmienić w uległą, tchórzliwą dziwkę. Z chwilą gdy znalazła się w Stanach Zjednoczonych, roz- poczęła ostrożną, podwójną grę. Przeszła przez drzwi, wspięła się do połowy kondygnacji scho- dów i weszła do głównego skrzydła budynku. Wierzyła w moce nadprzyrodzone i tak jak inni przedstawiciele jej narodu była przesądna. Wyczuwała zło, które uosabiał Androw. Abrams, Katherine, Davis i Cameron wyciągnęli z pochew dłu- gie, czarne bagnety i przymocowali je do uchwytów poniżej tłumi- ków. Abrams pomyślał, że ich widok przywodzi na myśl śmierć. Nigdy nie brał udziału w walce na bagnety, ale to, co jeszcze nie- dawno było nie do pomyślenia, dziś okazywało się realne. Katherine spojrzała na zegarek. - Coś ich zatrzymuje. Nagle wszystkie reflektory przy północnym krańcu budynku przeszły od oślepiającej bieli do przytłumionej czerwieni i w koń- cu zgasły, pogrążając północny trawnik w ciemności. Cameron wstał i wydał prostą komendę: 472 - Do ataku! Cała czwórka wypadła zza linii drzew i rzuciła się przez traw- nik. Wszyscy byli dobrymi biegaczami i odległość, którą mieli pokonać, zmniejszała się szybko. Abrams pomyślał, że Cameron nie zdołał nawet odmówić swojej modlitwy, a już znaleźli się na prowadzących na taras, wyłożonych płytami schodach. Kątem oka dostrzegł na środku tarasu swastykę, a zaraz potem wyrosła przed nimi szara, kamienna ściana budynku z oknami i oszklo- nymi drzwiami oświetlonymi słabym, dochodzącym z wnętrza domu światłem. W miejscu, gdzie spotykały się obydwa skrzydła budynku, w rogu, na tle dużego okna, Abrams spostrzegł sylwet- kę strażnika. Odwrócił się i załadował broń. Wartownik usłyszał zbliżające się kroki i na wszelki wypadek uniósł karabin. W ułam- ku sekundy Abrams zorientował się, że nie dosięgnie go bagne- tem. Zdecydował się strzelić. Mężczyzna zgiął się wpół i zwalił na taras. Cameron rzucił się w kierunku dwóch rozmawiających z oży- wieniem mężczyzn. W ostatniej chwili zwrócili się w jego kierun- ku. Cameron wbił długi bagnet w pachwinę bliższego z nich i ciął nim. w górę, otwierając jamę brzuszną aż po żebra, po czym nogą zsunął ciało z bagnetu. W tym samym momencie Davis uderzył swoim bagnetem jak harpunem i zatopił go w sercu drugiego Ro- sjanina. Wytarli ostrza o mundury swoich ofiar. Katherine przystanęła na schodach i kiedy padły strzały, spoj- rzała na oświetlone okna i drzwi. Wyglądało na to, że nikt nie zwrócił uwagi na hałas. Mężczyźni szybko do niej dołączyli. - Uciekajmy stąd, zanim zapalą się światła - powiedziała. Pobiegli wzdłuż tarasu, zmierzając w stronę tyłów budynku, aż dotarli do dużej werandy dobudowanej do tylnej ściany domu. Davis runął przez wejście osłonięte parawanem, a za nim Came- ron, Katherine i Abrams. Skręcili w lewo i Davis podbiegł do pojedynczych drzwi. Otworzył je na oścież. Wbiegli do salonu i ukryli się za masywnymi meblami. Abrams spodziewał się skry- cie, że w fotelu obok lampy z zielonym abażurem ujrzy Henry'ego Kimberl/ego, ale fotel był pusty. Lampa nadal się paliła, rzuca- jąc na fotel krąg światła. Dalsza część pokoju była ciemna. Za- uważył, że popielniczka jest pełna niedopałków. Cameron podniósł się i rozejrzał dookoła. - Nie ma nikogo. Chodźmy - wyszeptał. Przeszli przez szeroki pokój, cały czas trzymając broń gotową do strzału. Cameron i Davis skierowali się w lewo, do drzwi, któ- 473 re prowadziły na galerię. Abrams i Katherine podeszli do tych, w których Abrams rozmawiał z Kimberiym. Ich zadaniem było sprawdzić parter, od zachodniego końca budynku do wschodnie- go, pokój po pokoju. Gdyby było to konieczne, mieli nie tylko roz- poznać sytuację, ale także zniszczyć wroga. Abrams pomyślał, że muszą szukać Wiktora Androwa i jego kumpli z KGB, Petera Thorpe'a i Henry'ego Kimberly'ego. Szukali ich nie tylko dla nich samych, ale i po to, żeby znaleźć wyłącznik, który miał zatrzymać „tykający zegar". Tom Grenville spojrzał w dół. Dokładnie pod jego stopami ry- sowała się sylwetka rezydencji Rosjan. Zastanawiał się, jak to się stało, że znalazł się aż tutaj, i czy kiedykolwiek wróci tam, skąd przybył. Rozejrzał się dookoła i stwierdził, że reszta grupy zbiera się tuż za nim. Wybrali do lądowania dach, licząc na to, że grupa, którą Van Dom określił na sposób wojskowy jako „patrol rozpo- znawczy", zachowa się w zaplanowany sposób. Jej zadanie miało polegać na oznaczeniu strefy szczególnego zagrożenia i choć dach budynku obejmował powierzchnię prawie połowy akra, Van Dom stwierdził na podstawie zdjęć lotniczych, że większa jego część jest niebezpiecznie nachylona i pokryta śliskimi dachówkami. Tam, gdzie było płasko, znajdowały się anteny, oraz talerze sate- litarne i mikrofalowe. Van Dom porównał to miejsce z antyspa- dochronowym ukształtowaniem terenu z czasów wojny, które miało zwodzić skoczków i prowadzić do ich zguby. Grenville zno- wu poczuł, że żołądek odmawia mu posłuszeństwa. Lądowanie mogło być możliwe, gdyby grupie rozpoznawczej udało się włą- czyć na dachu światła ostrzegawcze. Tom zdawał sobie jednak sprawę, że patrol składa się z Joan i pryszczatego młodzika. W związku z tym Grenville nie miał wielkiej nadziei, że zobaczy jakiekolwiek światła, i to sprawiło mu ulgę. Spadali wolniej, ale jednocześnie wiejący z tyłu wiatr popy- chał ich coraz szybciej naprzód. Grenville wiedział, że w ciągu następnych kilku sekund będą musieli podjąć decyzję co do miej- sca lądowania. Spojrzał w lewo na dryfującego obok Stewarta, który miał dać sygnał świetlny: mrugające światło miało ozna- czać dach, a stałe — przelot nad domem w kierunku leśnej pola- ny. Światło zapaliło się w końcu i zaczęło mrugać. Grenville przyglądał się mu w zdumieniu, a potem spojrzał w dół. Na pół- 474 nocnym trawniku ciągle było ciemno, ale na dachu zapaliły się białe światła. — O cholera! Joan, chcesz mnie chyba wykończyć. A jednak poczuł dumę, a potem ogarnęła go ulga na myśl, że Joan żyje. Jasno oświetlony dach znajdował się teraz około dwustu stóp przed nimi i sto stóp poniżej. Kąt spadania był tak duży, że nie wiadomo było, czy zdołają wylądować na wyznaczonym miejscu. Grenville spojrzał szybko do tyłu na tajemniczego skoczka, który kierował teraz swój spadochron w stronę rozświetlonego, dużego dziedzińca. Collins także obserwował, jak szósty skoczek dryfuje dalej przed siebie. Collins nie wiedział, kto to jest, ale zdawał sobie sprawę, że to ktoś z zewnątrz. Uniósł pistolet, złożył się do strzału i wypalił. Odległość nie była duża, bo wynosiła około pięć- dziesięciu jardów, ale zmieniające się położenie spadochroniarzy utrudniło dokładne wycelowanie. Mężczyzna dostrzegł błysk z lufy i odwzajemnił strzał. Miał tę przewagę, że widział wyraźnie czerwone smugi pocisków i był w stanie dokładnie określić swój cel. Collins szarpnął się pod spadochronem, a potem upuścił broń i zawisł w bezruchu. Nie kontrolowany spadochron poszybował na południe w kierunku odległej linii drzew. Tom Grenville obserwował wymianę strzałów z poczuciem nie- dowierzania. Ta cicha śmierć nad ziemią była czymś niesamowi- tym. Kątem oka dojrzał, jak szósty spadochroniarz znika za wy- soką linią dachu po lewej stronie. Zobaczył strażników biegną- cych w jego stronę. Spojrzał w dół i mniej niż trzydzieści stóp poniżej ujrzał płaski, szary dach. Ten widok wyrwał go z szoku i sprawił, że po raz ostatni ściągnął w dół podnośniki. Stewart, Johnson i Hallis byli tak blisko, że ich spadochrony prawie doty- kały czaszy jego spadochronu. Każdy starał się znaleźć na dachu skrawek wolnej przestrzeni pomiędzy antenami, talerzami i prze- wodami. Było oczywiste, że jeszcze dziesięć stóp, a miną dom i wylądują na jasno oświetlonym, południowym tarasie, gdzie za- alarmowani już teraz Rosjanie mogli ich odpowiednio powitać. Grenville zamknął oczy i czekał. Joan Grenviłle krążyła po ciemnej piwnicy z pistoletem w jed- nej dłoni i szkicem w drugiej. Odzyskała już kontrolę nad sobą i zdecydowała się wrócić do kotłowni. Niestety, nie potrafiła od- naleźć drogi. Była w tej części podziemia, której nie odwiedził 475 jeszcze żaden szpieg, a opatrzonej na szkicu napisem Dostępne tylko dla personelu KGB. Brzmiało to tak, jak gdyby straszyły tam duchy. Spojrzała na kompas i skręciła wąskim przejściem w dół, aż doszła do nie oznaczonych żadnym napisem, pomalowanych na czerwono drzwi, jedynych w tym kolorze, na które dotychczas tra- fiła. Minęła je, ale zawahała się i po chwili wróciła w to samo miejsce. Nasłuchiwała, ale nie dobiegł jej żaden dźwięk. Prze- kręciła wolno porcelanową gałkę i popchnęła drzwi. Otworzyła się przed nią czarna pustka. Weszła do środka i stanęła cicho w ciemnościach. Poczuła jakiś nieprzyjemny zapach. Z elastycz- nego worka na piersi wyciągnęła małą latarkę, zapaliła czerwone światło i omiotła promieniem ściany. To tylko pusty pokój. Zrobi- ła krok naprzód i potknęła się. Wyciągnęła ręce, żeby złagodzić upadek, i stwierdziła ze zdziwieniem, że leży na piasku. Do dia- bła... Podniosła się na kolana i zdjęła z latarki czerwony filtr. Przesunęła promieniem dookoła i zobaczyła, że cała podłoga ma- łego pomieszczenia jest pokryta świeżo zagrabionym białym pia- skiem. Nie mogła zrozumieć, w jakim celu. Może to piaskownica? Absurd. Wstała i rozglądając się dalej, spostrzegła coś przy prze- ciwległej ścianie. Ruszyła w tę stronę. W betonowych fundamen- tach osadzono podstawę komina. Na wysokości piersi znajdowały się żelazne, częściowo otwarte drzwiczki paleniska. Znalazła przynajmniej jakiś punkt orientacyjny. Spojrzała na szkic i spraw- dziła umiejscowienie kominów. Zwróciła wzrok na drzwiczki i zauważyła teraz, że są większe od tych, które zdarzało się jej widywać. Były zupełnie nowe, osadzone w świeżej zaprawie, choć cały komin zbudowany był ze starej cegły. Pomyślała, że wyglą- da bardziej na piec do wypalania porcelany czy wapna niż na popielnik. Skierowała światło na palenisko i zobaczyła zwęgloną czasz- kę. Czarne, puste oczodoły wpatrywały się wprost w nią. Krzyk- nęła, upuściła latarkę i upadła na miękki piasek. - Och, och, mój Boże! W przebłysku intuicji zdała sobie sprawę z tego, że znajduje się w miejscu, w którym dokonywano egzekucji. Skoczyła na rów- ne nogi, strzepując z siebie piasek, który przywarł do jej kombi- nezonu. Wybiegła z pomieszczenia, zatrzaskując za sobą drzwi. Oparła się o ścianę, starając się złapać oddech. Zgubiła latarkę, ale w trzęsącej się dłoni nadal trzymała pistolet. Podjęła marsz na nowo, próbując się uspokoić. 476 .«'- — W porządku, Joan, wszystko w porządku. — Nie mogła jed- nak pozbyć się obrazu czaszki. Wyobraziła sobie, jak klęczy w wilgotnym dole, z chłodnym pistoletem przyłożonym do czasz- ki, a ogień płonący w piecu kremacyjnym rzuca krwawy blask na biały, zagrabiony piasek. - Och, dobry Boże... co to za ludzie? Nagle cała ta idiotyczna historia z płaszczem i szpadą nabra- ła sensu. Tom nigdy nie potrafił jej o tym przekonać. To, co czyta- ła albo słyszała o KGB i Związku Radzieckim, nie robiło na niej żadnego wrażenia. Ale ten pokój wrył się w jej pamięć i wiedzia- ła, że ten widok będzie jej towarzyszył już zawsze. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że chodzi w kółko. - O cholera. W świetle żarówki spojrzała jeszcze raz na szkic. Podeszła do drzwi, których przedtem nie zauważyła. Zrobione były z solidnie wyglądającego dębu i inaczej niż drzwi z cienkiej sklejki zamoco- wane w drewnianych przepierzeniach, te umieszczono w betono- wej ścianie. Miała nadzieję, że prowadzą do tej części piwnicy, z której przyszła. Przyłożyła do nich ucho, ale nic nie było sły- chać. Drzwi były zaryglowane od jej strony, więc odsunęła żela- zną zasuwę i spróbowała je popchnąć. Z trudem udało jej się uchy- lić je na kilka stóp. Gdy uderzyło w nią oślepiające światło, wyco- fała się gotowa do ucieczki, ale ze środka nie dobiegały żadne niepokojące dźwięki. Zmrużyła oczy i w świetle jarzeniówek uj- rzała pomieszczenie o powierzchni około dwudziestu stóp kwa- dratowych, którego ściany i podłogę pokrywały białe, ceramiczne kafelki. Jak jakaś ogromna łazienka. I rzeczywiście, w przeciw- ległym końcu znajdował się prysznic, a obok stała biała, porcela- nowa toaleta i umywalka. W rogu znajdowało się szpitalne łóżko, a na ścianie po prawej strome wisiały skórzane pasy. Sala opera- cyjna, pomyślała z początku. Ale wiedziała, że to coś innego. Pasy, a może czerwona plama na podłodze w okolicy prysznica, dosko- nale widoczna na tle białych kafelków, podsunęła jej myśl, że oto ma przed sobą nowoczesną salę tortur. - Cześć, Joan. Poczuła suchość w ustach i niemal straciła kontrolę nad pę- cherzem. Odwróciła głowę w prawo i spojrzała w róg pomieszcze- nia. Otworzyła szeroko oczy. - Dzięki Bogu, że to ty - powiedział Peter Thorpe. Chciała się odezwać, ale nie mogła. Utkwiła wzrok w nagiej postaci otaczającej rękami kolana. Zauważyła, że jego twarz jest pokaleczona, a jedno oko zapuchnięte. Joan zacisnęła palce na 477 rękojeści pistoletu. Thorpe wstał powoli, odsłaniając całe ciało, które, jak zobaczyła, także nosiło ślady uderzeń. - Niezłe przebranie, Joan. Uwypukla wszystkie twoje wdzię- ki. Zaatakowali, prawda? Wiedziałem, że tak będzie. Joan skinęła głową. Nic już nie mogło jej zdziwić. Odzyskała głos. - Jak się tu znalazłeś? - Kto wygrywa walkę na górze? — zapytał, ignorując jej py- tanie. - My - odpowiedziała ostrożnie. Thorpe spojrzał na nią z uwagą. - Czy pozostali są blisko? -Tak. - To dobrze. W takim razie chodźmy. - Zbliżył się do niej. - Stój spokojnie. - Uniosła pistolet, stojąc nadal w otwartych drzwiach. - Wejdź do środka i zamknij drzwi, zanim ktoś nadejdzie - rzucił ostro. - Porozmawiajmy. Joan zawahała się, ale weszła do pomieszczenia. Drzwi same się za nią zamknęły. - Powiedz mi, dlaczego we mnie celujesz? - zapytał Thorpe. - Widok nagiego mężczyzny nie wprawia cię chyba w niepokój? - Jesteś radzieckim agentem — warknęła Joaa. — Powiedzia- no mi o tym przed akcją. Thorpe uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Czy zobaczyłabyś mnie tutaj, w tym pomieszczeniu, gdybym dla nich pracował? - Nie odpowiedziała. Po chwili kontynuo- wał: -Van Dom i jego pajace myślą, że znają wszystkie odpowiedzi, ale tak naprawdę, to te kapuściane głowy nic nie wiedzą. Jestem agentem, ale potrójnym, i do tego lojalnym pracownikiem CLĄ. Joan skrzywiła się, słysząc o wywiadzie. - Och, Peter, do cholery z tym, czy jesteś podwójny, czy potrój- ny. Przyprawiacie mnie wszyscy o ból głowy. Powiedziano mi, że jeśli na ciebie wpadnę, to mam z miejsca do ciebie strzelać i prze- cież mogę to zrobić. Thorpe zaśmiał się. —Joan... — odezwał się słodko. — Nie zapomniałem jeszcze na- szej podróży jachtem. — Idź do diabła. — Co masz zamiar ze mną zrobić? — zapytał. — Wolałbym, że- byś mnie zastrzeliła, niż zostawiła na pastwę Rosjan. 478 Spojrzała na niego. Wydawało się, że nie zrobib mu ^lelkiej krzywdy. Próbowała wyciągnąć z tego wszystkieg0 jakieś wnio- ski. Mógł pracować dla KGB, ale mógł też być agentem CIA. Van Dom mógł się mylić. No bo przecież, jeśli pracowałaś Rosjan, to dlaczego mieliby go wychłostać? A jeśli był agente" ^^' to me mogła go tak tutaj zostawić... Chciała to przemyśl^ - Słuchaj, Peter. Jestem nowicjuszką w tym bi^1'-' ale wy- daje mi się, że nawet stary wyga nie wiedziałby, co u licha z tobą zrobić - powiedziała. Thorpe odetchnął głęboko. -Okay. Ale sumienie nie pozwoli ci chyba zostawić mnie w rękach tych siepaczy? - Nie odpowiedziała. Mó^il dalei z bła; ganiem w głosie: - Pozwól mi tylko stąd wyjść. ^ilsz Prasciez broń, a ja jestem nagi i bezbronny. Na miłość bosNi ^oan> zostaw po prostu odryglowane drzwi. - Zwiesił ponuro gło^-- me byto- by mnie tutaj, gdybym nie był ich wrogiem. Joan podjęła decyzję. . -Idę, Peter, i zamykam drzwi. Ale wrócę z ludźmi Pembro- ke'a. - Przyglądała mu się badawczo i wydało jej si?'w dostrzega w jego oczach błysk strachu. - Oni mnie zabiją - powiedział. - Dlaczego? - Nie wiedzą, że jestem agentem CIA. - To im powiesz. - Nie uwierzą mi. -Ale cię nie zabiją. Skontaktują się z twoimi mocodawcami z CIA. -Nie, nie ściągaj ich tutaj. Po prostu odejdź. Joan poszła tyłem w stronę drzwi z pistoletem wciąż wymie- rzonym w Thorpe'a. - Do widzenia, Peter. Zaraz wracam. Sięgnęła wolną ręką do tyłu i uchwyciła gałk? drzwi. Pocią- gnęła ją do wewnątrz mimo oporu zawiasów i W1811?" się w szczelinę. Spojrzała szybko przez ramię w ciemn08'1 za drzwia- mi. Thorpe wiedział, że to zrobi, i rzucił się naprzód. Joan ™ała niezły refleks, ale gra w tenisa to coś innego niż strzelanie do atakującego mężczyzny. Zamarła na ułamek sekulW Feter slę- gnał jedną ręką po broń, a drugą do jej gardła. Joan strzeliła, lecz kula trafiła w ścianę. Pistolet upadł na podłogę. Pocisk przeszedł jednak przez dłoń Thorpe'a. Joan poczuła, jak jego druga dłoń zaciska się na jej gardle, a potem z łatwością wciąga z powro- 479 tem do pomieszczenia i przewraca na podłogę. Thorpe zrobił dwa kroki w jej kierunku i wymierzył jej kopniaka w pachwinę. Krzyk- nęła i skuliła się. Thorpe odwrócił się i pochylił, aby podnieść pistolet. Joan natychmiast wstała, myśląc na wpół przytomnie, że popełnił dwa błędy: kopiąc ją w pachwinę, jak gdyby była męż- czyzną i odwracając się do niej plecami, ponieważ była kobietą. Z worka umocowanego na udzie wyciągnęła długi, cienki nóż i w chwili gdy Thorpe prostował się, wbiła go głęboko w jego plecy. Peter obrócił się gwałtownie i wymierzył do niej. Joan krzyk- nęła i pobiegła w najdalszy róg, nurkując pod łóżko, w chwili gdy kula roztrzaskała kafelek tuż nad jej głową. Thorpe ruszył w jej kierunku. Miał przebite płuco i z każdym oddechem na jego ustach pojawiała się krew. Zatrzymał się, odwrócił sztywno i po- szedł ku drzwiom. Joan odprowadziła go wzrokiem. W jej umyśle kołatała się niedorzeczna myśl, że wystająca z pleców Thorpe'a rączka czar- nego noża wygląda jak rekwizyt filmowy. Peter wyszedł z trudem na korytarz. Drzwi zatrzasnęły się za nim i Joan usłyszała, że mocuje się z zasuwą. Skoczyła na równe nogi i podbiegła do drzwi. 67 Tom Grenville poczuł, że jego stopy dotykają wysokiej anteny. - Spadamy! — krzyknął Stewart i pociągnął za dźwignię, uwal- niając się od spadochronu. Opadł prosto w dół i runął na dach. Johnson i Hallis zrobili szybko to samo i trzy czasze odleciały z wiatrem. Grenville zawahał się przez ułamek sekundy i zdecy- dował, że woli złamać kark na dachu, niż dać się zastrzelić na ziemi. Pociągnął za dźwignię i poczuł, że spada. Uderzył mocno o powierzchnię dachu, ugiął nogi w kolanach i przekoziołkował. Mało brakowało, a stoczyłby się po pochyłości w stronę południo- wego tarasu. Wycofał się ostrożnie i niepewnie stanął na nogach. Rozejrzał się dookoła i zauważył leżącego Stewarta. Ruszył sztyw- no w jego stronę. Ten usiadł i spojrzał na Toma. - Cholera, chyba złamałem nogę. - No tak, to się może zdarzyć w nocy, przy skoku na usiany antenami dach - zauważył Grenville. Stewart przyjrzał mu się. 480 - Nic mi nie jest - dodał Grenville. - Odpieprz się, Tom. - Hallis spadł na taras. Zdaje się, że nie żyje — zakomuniko- wał Johnson, który przyklęknął przy nich. - Cholera. - Stewart spojrzał na starego generała. - Kimkol- wiek był ten drań, to zagrał nam na nosie. Zresztą może jeszcze o nim usłyszymy. Ledwie skończył mówić, światła na dachu zgasły, a zapaliły się ponownie reflektory przy północnym końcu trawnika. Zanie- śli Stewarta na północny skraj dachu i zajęli pozycje. Tom przy- kucnął za niskim zwieńczeniem dachu przy jego południowym krańcu i spojrzał w dół. Na kamiennych płytach leżało rozpostar- te ciało Hallisa. Nie było wątpliwości, że nie żyje. Czterech straż- ników biegło w stronę tarasu. Spojrzał na Johnsona, który klę- czał przy zachodnim końcu dachu, dokładnie nad werandą. Zwró- cił wzrok na ubezpieczającego ich od północy Stewarta. Facet ze złamaną nogą, siedemdziesięcioletni mężczyzna i niedoświadczo- ny prawnik, pomyślał. Około dwudziestu uzbrojonych strażników, nieokreślona liczba uzbrojonych cywilów, plus oddział KGB o nie- znanej sile. I nikt poza nim nie uważał togo przedsięwzięcia za szalone. Zatem to on był szalony. Grenville spojrzał jeszcze raz na czterech znajdujących się teraz przy basenie strażników. Prze- stawił swój M-16 na funkcję automatyczną i poczekał, aż strażni- cy dobiegną do ciała Hallisa. Dwóch spojrzało w górę i wycelowa- ło broń w dach. Grenville wystrzelił wszystkie naboje z magazynku. M-16 wi- brował w jego rękach. Szybko załadował powtórnie broń, ale stwierdził, że nie ma sensu strzelać dalej. Zabił wszystkich czte- rech. Spodziewał się, że odczuje wstrząs, ale nic takiego się nie zdarzyło. - Co się tam, u diabła, dzieje, Grenville? - zawołał do niego Stewart. - Właśnie wykończyłem czterech. - Człowieku, kto ci kazał strzelać? Zresztą mniejsza o to. No to odpieprz się ode mnie. Pomyślał nagle o Joan i spojrzał w stronę budynku tenisowego należącego do YMCA. Zauważył, że jest częściowo oświetlony. Pomyślał, że Joan powinna już być na miejscu. Odwrócił się, spojrzał na północ i ujrzał w oddali ja- sno oświetlony dom Van Doma. Pirotechnicy wznowili działal- ność, ale tym razem strzelali powietrznymi torpedami. Odgłosy wybuchów wstrząsały nocą. Grenville zdawał sobie sprawę, że 481 nikt z miasteczka czy z Dosoris Lane nie zwróci najmniejszej uwagi na dobiegające z tej opuszczonej okolicy odgłosy strzałów. Wszyscy uznają, że to po prostu zwariowany Van Dom przykłada znowu Ruskim. Ciaudia Lepescu otworzyła drzwi gabinetu Wiktora Androwa i weszła do środka. Za plecami trzymała pistolet. Androw podniósł wzrok znad telefonu. W świetle lampy jego twarz wydawała się biała. —Zadzwonię później — powiedział do aparatu. Odłożył słu- chawkę i spojrzał na Ciaudię. - Proszę, co za niespodzianka. Czy Kalin już skończył? Nie odpowiedziała. Pokój był ciemny, z wyjątkiem kręgu świa- tła padającego na biurko, ale witraż nad głową Androwa jarzył się światłami z zewnątrz. — Nie mam teraz dla ciebie czasu — powiedział. — To nie będzie długo trwało - odpowiedziała po rosyjsku. — Dałaś Rothowi truciznę? — Nie, dałam mu olej roślinny. Przyglądał się jej przez chwilę i w końcu skinął głową. — Rozumiem. — Sądziłeś, że przyłożę rękę do morderstwa zaplanowanego przez ciebie i twoich plugawych komunistów? — Jesteś przemęczona. Czy Kalin cię obraził? — Kalin nie żyje. Androw znowu skinął głową, jakby chciał powiedzieć: „Rozu- miem, zawsze cię rozumiałem". — Co masz za plecami? - zapytał głośno. - Pistolet? — Wstawaj! — Podniosła broń i wycelowała w jego stronę. An- drow wstał powoli. - Chciałabym mieć dość czasu, żeby cię upoko- rzyć, tak jak ty mnie upokorzyłeś. Chciałabym mieć tu bat i zoba- czyć cię w sali tortur. — Ciaudio. Zamarła. Głos dochodził z lewej strony, z ciemnego kąta po- koju. — Ciaudio, opuść broń — odezwał się ktoś po angielsku. Nadal trzymała wymierzony w Androwa pistolet, ale jej ręce drżały. Nie, pomyślała, to nie może być on. To nie może być... Kątem oka dostrzegła błysk światła i nagle poczuła w boku palą- cy ból. Później nie czuła już nic. 482 Tajemniczy mężczyzna nadal pozostawał w cieniu. Androw spojrzał w jego kierunku. — Nigdy bym nie pomyślał, że pospieszy mi z pomocą spado- chroniarz z BSS. - Zachichotał. - Co za gra. Joan Grenville rzuciła się w stronę drzwi do sali tortur. Nie chciała zostać zamknięta w tym pomieszczeniu, ale nie chciała też jeszcze raz zmierzyć się z Thorpe'em. Słyszała, jak boryka się z zasuwą, i spróbowała przekręcić gałkę. Udało jej się otworzyć drzwi na kilka cali. Zatrzasnęła je ponownie i znów otworzyła, aż Thorpe zrozumiał, że nie uda mu się ich zaryglować. Pchnął drzwi, ale Joan zrobiła to samo od wewnątrz, zastanawiając się, czy utrata krwi osłabi w końcu siły tego potężnego mężczyzny. Usłyszała odgłos wystrzału i zobaczyła rozpryskujące się drew- no, ale nabój kaliber .25 nie przedarł się przez grube dębowe drzwi. Joan potrząsała ciągle drzwiami, krzycząc: - Wynoś się! Odejdź! Zakaszlał. Musiał mieć w ustach dużo krwi. W końcu usłysza- ła, że Thorpe odchodzi. Odczekała minutę i ostrożnie wyjrzała przez szczelinę. Na betonowej podłodze ciągnęła się smuga krwi. Kusiło ją, żeby podążyć tym śladem w nadziei, że uda jej się odzy- skać broń, gdyby upadł, ale zdecydowała, że jak na jedną noc zrobiła już dość głupstw. Podążyła wąskim przejściem prowadzą- cym na prawo. Jej jedynym pragnieniem było jak najszybciej wydostać się z tego domu wariatów. Okazało się, że dokonała kiepskiego wyboru. Przejście kończy- ło się drzwiami, których nie miała odwagi otworzyć. Odwróciła się i rozpoczęła odwrót. Nagle zza drzwi dobiegły ją odgłosy prowadzo- nej po rosyjsku rozmowy. Cholera. Zawróciła. Wzięła głęboki od- dech i weszła do środka. Stanęła w całkowitej ciemności, opierając się o drzwi i nasłuchując. Nic. Sięgnęła ręką w prawo i natrafiła na guzik elektrycznego wyłącznika. Nacisnęła go i zapaliło się świa- tło. Rozejrzała się po ogromnym pomieszczeniu, zdając sobie spra- wę, że to kuchnia i to nieprawdopodobnie stara. Było w niej dużo rur i antycznych pieców, a ściany były pokryte szarym tynkiem. Wszystko tutaj pochodziło sprzed roku 1940 i sądząc po kurzu i pajęczynach, ostatni raz sprzątano tu właśnie wtedy. Kuchnia, o której zapomniał czas. Nieomal zaśmiała się w głos. Joan znała dość dobrze plan ataku i wiedziała, że jeśli wszyst- ko poszło gładko, to Abrams, Katherine i dwaj ludzie Pembroke'a 483 znajdują się już w rezydencji. Było prawdopodobne, że Marę jest już na górze, ale nie słyszała odgłosów walki. Zdecydowała się przeczekać w tej „kapsule czasu". Obejrzała pokryte płytami stoły, zlewy i drewniane kredensy. Rozejrzała się za czymś, na czym mogłaby usiąść, i zauważyła znaj- dującą się w ścianie ręczną windę. Zaciekawiona podeszła bliżej i spostrzegła, że w środku nadal znajduje się klatka i że jej przewo- dy zrobiono ze stalowej liny. Wyłączyła światło i po omacku wróciła do windy. Zawahała się, ale w końcu wcisnęła się do zakurzonego wnętrza. Tutaj na pewno nie będą szukać. Pociągnęła nieśmiało za przewód i winda uniosła się na kilka cali. Przypomniała sobie nie- szczęsny kabel, na którym przesuwał się jej wózek. Ciągnęła dalej. Może na górze jest ktoś, kto będzie umiał mi pomóc, pomyślała. W każdym razie jej położenie nie mogło już się pogorszyć. Poczuła litość nad samą sobą, ale pocieszyła się, że najważniejsze, że żyje i że tak długo, jak długo pozostanie w windzie, nic jej nie grozi. Klatka unosiła się zadziwiająco szybko, lekko skrzypiąc. Joan zauważyła smugę światła, a potem pełen zarys drzwi windy na pierwszym piętrze. Przestała ciągnąć i zaczęła nasłuchiwać, ale nie dobiegł jej żaden dźwięk. Rozsiadła się tak wygodnie, jak to tylko było możliwe. Zamknęła oczy i ziewnęła. Po raz pierwszy od wielu godzin poczuła się naprawdę bezpiecznie. Zdrzemnęła się, ale po kilku chwilach obudziło ją świecące prosto w jej oczy świa- tło. Odwróciła głowę i uderzyła nosem w lufę karabinu. -Och! Sięgnęła po przewód, ale ktoś złapał ją za nadgarstek. - Chrapiesz - rozległ się głos. Podniosła wzrok i ujrzała przed sobą bardzo przystojnego męż- czyznę. - Wiem. Wszyscy mi to mówią. Ty jesteś Davis, prawda? - Do usług. Czy chłopakowi nic się nie stało? - Nie. Jest bezpieczny. - Udało wam się wykonać zadanie? — zapytał Davis. - Tak. Gaz usypiający w schronie i światła na dachu... Pojawił się Cameron. Spojrzał na siedzącą w windzie Joan, ale nie wykazał szczególnego zainteresowania. - Jakiś spadochroniarz wylądował na dziedzińcu - powiedział do Davisa. - Wprowadzili go przez drzwi wejściowe. - Czy to był Tom? Mój mąż? - wtrąciła się Joan. - Nie, to był jakiś starszy mężczyzna. - Cameron spojrzał na Joan, a potem przesunął wzrok na Davisa. 484 - Nie wydaje mi się, żeby to był Johnson czy Hallis, chociaż... jego twarz była jakby znajoma. - Słuchajcie, czy mogę stąd wyjść? - zapytała Joan. Davis uśmiechnął się. -Jeszcze nie teraz. Tutaj będziesz bezpieczna. Wrócimy po ciebie później. - Peter... Peter Thorpe. Czy to ktoś dobry czy zły?! - wykrzyk- nęła za nimi. -Zły - odpowiedzieli jednocześnie obaj mężczyźni. - To dobrze - odpowiedziała. - Bo zdaje się, że go zabiłam. Katherine i Abrams weszli na korytarz. Po prawej stronie znajdowały się oszklone drzwi, z których Abrams wziął próbki metalu. Po drugiej stronie korytarza było wejście do pokoju mu- zycznego, a po lewej zaczynały się schody do piwnicy. Katherine przyklękła na jedno kolano i w chwili, gdy Abrams podchodził szybko do oszklonych drzwi, zbadała wzrokiem okolicę. Tony wyj- rzał przez szyby i na położonym od północy tarasie zobaczył coś, czego nie widział w czasie swojej poprzedniej wizyty: radzieckich strażników stojących nad ciałem ubranego na czarno mężczyzny i rozmawiających z ożywieniem. - Niech to cholera. Rosjanie unieśli broń do góry. Potem śmiercionośny ogień z dachu powalił całą czwórkę na ziemię. Abrams miał nadzieję, że przynajmniej niektórym ze spadochroniarzy udało się wylądo- wać tam, gdzie zamierzyli. Pospiesznie skierował się w stronę wejścia do piwnicy. Drzwi były uchylone i Abrams otworzył je na oścież lufą swojego pistoletu. Katherine wstrzymała oddech. Schody i podest pełne były leżących obok siebie mężczyzn, kobiet i dzieci. Niektórzy z mężczyzn trzymali w dłoniach broń. - To schron - powiedział. Katherine skinęła głową. Tony szukał wzrokiem małej dziew- czynki z lalką w ramionach, ale nigdzie jej nie dostrzegł. Od- ciągnął Katherine od drzwi i zamknął je. - Gaz ciągle jeszcze działa... Jeszcze raz skinęła głową i zdała sobie sprawę, że robi się senna. - Chodźmy stąd. Podeszli do oszklonych drzwi prowadzących do pokoju mu- zycznego i zajrzeli do środka. W pokoju było ciemno. Widać było 485 tylko światło bijące z ekranu telewizora, a na nim zamazaną syl- wetkę spikera. Abrams otworzył powoli drzwi i weszli do środka. Kiedy dębowa podłoga zaskrzypiała, Katherine uniosła broń. Nad oparciem kanapy pojawiła się czyjaś głowa. - Kto tam? - rozległ się kobiecy głos. - To ja — odpowiedział Abrams po rosyjsku. Pochylił się nad kanapą i wycelował broń. Tak jak podejrzewał, była to ta sama kobieta, którą widział, będąc tu pierwszy raz. Popatrzyła na nie- go w blasku ekranu. Pomyślał, że nie wygląda na zdziwioną ani wystraszoną. - Czego chcecie? - zapytała. - Oglądasz za dużo telewizji. - To moja robota na dzisiejszy wieczór - uśmiechnęła się. - Oglądanie wiadomości. Twój rosyjski nie jest zbyt dobry. - Jesteś pijana. Jak ci na imię? - Lara. — Spojrzała na jego maskujące przebranie, a potem skupiła wzrok na broni. Odezwała się w końcu idealną angielsz- czyzną: - Czy macie zamiar mnie zabić? - Całkiem możliwe - odpowiedział Abrams też po angielsku. - To moja robota na dzisiejszy wieczór. Wzruszyła ramionami i sięgnęła ręką po drinka stojącego na stole. - I tak wkrótce wszyscy umrzemy. Te osły mają zamiar wszcząć wojnę nuklearną. — Wzięła potężnego łyka. — Wszyscy są w schro- nie - dodała. Tony przypomniał sobie smutny wyraz jej twarzy, gdy widział ją poprzednio. Teraz odniósł podobne wrażenie. -Wstawaj - powiedział. - To jest Lara - przedstawił ją Ka- therine. — Właśnie zasiliła szeregi dezerterów. Kobieta spojrzała na Katherine bez zbytniego zainteresowa- nia i ponownie wzruszyła ramionami. Abrams wyprowadził obie kobiety do korytarza, w którym stał wykrywacz metali. Po prze- ciwnej stronie znajdowało się dwoje potężnych dębowych drzwi: jedne prowadziły do pomieszczeń służby bezpieczeństwa, a dru- gie do biura Androwa. - Czy jest ktoś w tych pokojach? - wyszeptał do Lary. - Przynajmniej dwóch mężczyzn przez cały czas. - Wskazała drzwi pokoju dla służb bezpieczeństwa. Spojrzała na pozostałe drzwi. — To biuro Androwa. Był tu jeszcze kilka minut temu. Ma więźnia, amerykańskiego spadochroniarza. Abrams popatrzył na Rosjankę. 486 - Zastuk:aj do drzwi. Lara zawahała się, ale pc=>deszła do drzwi Androwi zastuka- ła- Nie było żadnej reakcji, z—Zapukała ponownie. - Wiktor", czy mogę z tobs ^ pomówić? B- pistoletu i Lara otworzył a irzwi. 31-ine wbiegli do środka, Biuro było -lił się jeszcze niedopałek. Na podło- Tony zamknął drzwi. Patrzyli przez Abrams zrobił ruch lufę Krzyknęła. Abrams i Kathc puste, ale w popielniczce pa dze leżała Ciaudia Lepescu. chwilę na ciało, ale żadne ni-«i powiedziało ani słowa. Abrans ro- zejrzał się dookoła. A więc -fc-ak wygląda sanktuarium ghnego rezydenta K.GB w Nowym .--Jorku, drugiego rangą »6cenKGB w Ameryce, pomyślał. Mieściła się tu kiedyś kaplica;ednejz naj- bardziej znaczących amerydcańskich rodzin. Być noże lyła to zapowiedź nadchodzących c^sasów. Katherine uklękła przy z, -włokach Ciaudii. Zauwaiyłapistolet w zaciśniętej ciągle dłoni. - Patrzcie. -Radziecka marka... - powiedział Tony, przyldeta^wszy obok. Spojrzał na miejsca -<&-vlotu kuł i Jego wzrok powiewał w stronę stojącego w kącie l=»ujanego fotela. Katherine wstała i podesssszła do fotela. Podniosła ze stdu po- pielniczkę. - Amerylsańskie papieros ki butelkę szkockiej. — Dewt sy. Camele. -Zauważyłaoboksiklan- ir. - Ten spadochroniarz nie był więźniem, lecz kompanen. Nagle z -wnętrza domu d- obiegły dźwięki alarmu. Katlerine, Abrams i L.ara rzucili się ^-w stronę hallu. Dzwonili alarmowe rozbrzmiewały już ze wszyasstkich stron i dom wypełnił się ich hałasem. Dx-zwi do pokojów asssłużby bezpieczeństwa otwonyły się i wybiegł z nich umundur<==iwany oficer z pistoletem »iłom. Abrams wypalił ze swojegc=i M-16. Strzał odrzuci) męiayznę z powrotem- do pokoju. Katt—ierine wrzuciła za nim odbezpieczo- ny granat. Wszystko zniknę- 3o w chmurze pyłu. •Wybuch ganatu wysadził dr-zwi z zawiasów. Z głębi korytarza wyłonili si{ szyb- ko Cameron i Davis. Wbie^^li do środka i przeciągieli seriami z automatów po całym pott-toju. Nie paliła się żadna ilamp, w oknach ra-ie było już szyb i w padającym z dziedzińca świetle ujrzeli dwa martwe ciała: je -^ino przy łącznicy teleibilicznij, dru- gie za biurl-riem. Jeszcze jec==ien mężczyzna potykając si{, zmie- rzał w stroanę małych drzw^i ukrytych w dębowej boazaii. Po chwili zatrzasnęły się za ni:«n. Tony, Katherine i Lara wszli do 487 pokoju. Abrams i Davis podbiegli do drzwi i zaczęli do nich strze- lać. W końcu udało im się rozsunąć strzaskaną boazerię. Davis wpadł do środka. Rozległ się strzał i Davis upadł z dziurą w czole. Abrams opadł do przysiadu i wystrzelił w ciemność. Usłyszał krzyk mężczyzny, a potem oddalające się kroki. Came- ron przyłączył się do niego i weszli ostrożnie do małego, pozba- wionego okien pokoju, oświetlonego jedynie ścienną lampą. Po lewej stronie biegły wąskie schody dla służby. Pełznął po nich ubrany w garnitur mężczyzna. Za jego nogami ciągnął się ślad krwi. W chwili gdy mężczyzna odwrócił się, Cameron dał susa na schody, kopniakiem wytrącił mu broń z ręki i spojrzał na niego z góry. Mężczyzna krwawił z ust i nosa, a rysy jego twarzy wykrzywił ból, ale Cameron rozpoznał go. — Walentin Mietków, główna szuja do mokrej roboty. I niech mi tylko ktoś powie, że nie ma sprawiedliwości na świecie. Mietków spojrzał na Camerona zmąconym bólem wzrokiem. — Proszę was... mogę wam pomóc... proszę, nie... — Gdzie Androw? — Na górze. Na poddaszu — wyjąkał Rosjanin. Cameron wystrzelił i Mietków znieruchomiał. Sygnały alar- mowe rozbrzmiewały dookoła i cały dom obudził się do życia, jak z jakiegoś nienaturalnego snu. Z sąsiednich pokojów i korytarzy dobiegały odgłosy kroków. Abrams usłyszał wystrzały w pokoju służb bezpieczeństwa. Katherine strzelała w stronę otwartych drzwi i wycofywała się w jego kierunku. Kule rozpruwały boaze- rię. Abrams puścił serię w otwarte drzwi. — Szybko! Biegnij! Katherine przemknęła do małego pokoju, podczas gdy Tony rozglądał się za Lara. Niedaleko drzwi zauważył jej poszarpane kulami ciało. Ukląkł obok Davisa i starał się wyczuć bicie jego serca, ale bezskutecznie. — Zjeżdżajmy stąd! — wykrzyknął Cameron. Abrams odpiął od pasa Davisa granat, wyciągnął zawleczkę i cisnął nim w stronę drzwi. W chwili gdy granat eksplodował, Tony zanurkował z powrotem do małego pokoju. Cameron i Ka- therine byli już na pierwszym podeście wąskiej klatki schodowej i Abrams ruszył za nimi. Wspinali się szybko w stronę poddasza. 488 68 Marc Pembroke usłyszał strzały. W korytarzu włączyły się dzwonki i pojawili się biegnący ludzie. — Cały ten cholerny dom stanął już na głowie — powiedział. — Jeden wybuch mniej czy więcej, co za różnica. - Skinął na Suttera. Sutter zapalił zapałkę i przytknął ją do końcówek lontu sple- cionego z sześciu pasm i biegnących wzdłuż klatki schodowej. Lont zapalił się i płomień pobiegł w górę schodów, rozszczepił się w sześciu kierunkach i wysadził założone przy stalowych drzwiach ładunki wybuchowe. Budynek zatrząsł się i z sufitu i ścian posypał się tynk. Pembroke ruszył wąskimi schodami na górę i wpadł do pokoju, koziołkując. Llewełyn, Ann i Sutter zrobi- li to samo. Wszyscy wypuścili serię z automatów do wnętrza po- koju na poddaszu. — Wstrzymać ogień! - wykrzyknął nagle Pembroke. Sutter i Ann ukryli się za metalowymi szafkami na dokumen- ty, stając twarzą do południowego końca poddasza. Pembroke i Llewełyn wpadli do alkowy ukrytej w wieżyczce dachu. Pem- broke wyjrzał zza rogu. —Duży pokój. Zajmuje połowę tego skrzydła. Jest pusty. W końcu znajduje się ceglana ścianka działowa. Pokój łączności będzie po drugiej strome. - Obejrzał się do tyłu. - No dobra, idzie- my dalej. Nagle od strony schodów dobiegł jakiś dźwięk i Pembroke od- wrócił się. Padł strzał, Marc zatoczył się do tyłu i upadł. Llewełyn odwrócił się na tyle szybko, żeby dojrzeć głowę i ramiona umun- durowanego Rosjanina. Llewełyn wypalił krótką serią, posyłając mężczyznę na dół. Wyszarpnął zza paska granat odłamkowy, wy- ciągnął zawleczkę i rzucił go łukiem do klatki schodowej. Rozległ się ogłuszający wybuch, a po nim hałas zapadających się scho- dów. Ciemna przestrzeń wypełniła się chmurą dymu i kurzu. Zo- baczył, że w kilku miejscach na dole zapalił się ogień. To nam zabezpieczy tyły, pomyślał. I odetnie odwrót. Padł na podłogę i przeczołgał się do Pembroke'a siedzącego teraz w alkowie z Sut- terem i Ann u boku. Marc sięgnął ręką pod kuloodporną kamizelkę. — Roztrzaskał mi żebro. — Siedź spokojnie. — Llewełyn dojrzał cienką strużkę krwi pły- nącą z kącika jego zbielałych ust. — Chyba masz przebite płuco. — Wiedziałem od razu, że to płuco i żebro. Ruszajcie dalej. — Tak. Czekaj tu na nas. 489 Ann i Sutter ruszyli ostrożnie za Llewełynem w stronę od- dzielającej skrzydła ścianki. Ann zauważyła kilka płóciennych worków i drewnianych skrzyń opatrzonych angielskimi i fran- cuskimi napisami. PRZESYŁKA DYPLOMATYCZNA - RA- DZIECKA DELEGACJA PRZY ORGANIZACJI NARODÓW ZJEDNOCZONYCH - NIE PODLEGA INSPEKCJI AME- RYKAŃSKIEJ KONTROLI CELNEJ. Sutter objął prowadzenie w chwili, gdy zbliżali się do ceglanej ścianki. Część ściany tworzył zbudowany z cegły komin. Po jego lewej stronie znajdowały się rozsuwane stalowe drzwi. — Tego się nie spodziewaliśmy — powiedział cicho Sutter. — Przyjemny domek, nie ma co — dodał Llewełyn. — Niezła for- teca. To chyba Ruskie dobudowali te stalowe drzwi. Na szczęście zostało nam jeszcze trochę ładunków wybuchowych. Sutter spojrzał na drzwi. Prawdopodobnie zabezpieczono je z drugiej strony sztabami ze stali. — Chyba nie wystarczy nam ładunków. Ann ruszyła naprzód. Mężczyźni obserwowali z niedowierza- niem, jak uderza w stalowe drzwi kolbą karabinu. — Androw! Chcę mówić z Androwem! - krzyknęła po rosyjsku i uderzyła jeszcze raz. Minęła minuta, zanim zza drzwi rozległ się mówiący po an- gielsku głos: — Kto mówi? —Ann Kimberiy, córka Henry'ego Kimberly'ego. Czy mówię z Androwem? —Tak. —Posłuchaj uważnie. Wiem, że mój ojciec jest gdzieś tutaj. Wiem o Mołni i wie też o niej mój rząd. Jesteśmy przygotowani na to, żeby rozpocząć atak nuklearny na terytorium twojego kra- ju. Van Dom wycelował już moździerz w kierunku rezydencji. Ro- zumiesz? — Czego chcecie? — odpowiedział Androw. — Chcemy, żebyście odwołali całą akcję. - Spojrzała na zega- rek. - Do wybuchu zostało jeszcze osiemnaście minut. Chcemy, żebyście otworzyli te drzwi i pozwolili nam przekazać komunikat przez wasze radio. — Porozumiem się z Moskwą — powiedział Androw. — Wrócę za kilka minut. — Kłamiesz! — krzyknęła Ann. — Nie wolno ci o tym mówić przez radio. Nie oszukasz mnie! Otwieraj drzwi. Natychmiast! 490 Nie było żadnej reakcji. - Głupcy, wasza sytuacja jest beznadziejna! Nadal nie było reakcji. - Nie porozumie się pani z nimi rozsądnie. Przyzwyczaili się już postępować według własnego widzimisię. - Llewełyn umie- ścił ostatni z ładunków w miejscu, gdzie ceglany komin łączył się ze ścianą. - To ściana nośna - powiedział do Suttera. Skinął w stronę podtrzymujących dach krokwi. - Gdybyśmy ją trochę rozkołysali, istniałaby szansa, że się zawali pod ciężarem dachu. — Spojrzał na Ann. — Ale wszystko zależy teraz od ciebie. Ann spojrzała znowu na zegarek. - Niech tak będzie. Nie mamy nic do stracenia. Abrams, Katherine i Cameron wspięli się na szczyt krętej klatki schodowej i zatrzymali się w małym, pozbawionym okien pomieszczeniu, które rozmiarami przypominało dużą szafę. W suficie nad ich głowami znajdowała się klapa, do której można było się dostać po opartej o ścianę drabinie. Cameron podniósł głowę. - Cofnijcie się. Zdjął z pleców tekturową rurę rozmiarów rolki papieru do pakowania, która zawierała sześćdziesięciomilimetrową rakietę, rozciągnął jak peryskop i umieścił ją, gotową do strzału, na ra- mieniu. Uklęknął. - Zasłońcie uszy i otwórzcie usta. Przycisnął guzik detonatora i z tylnego końca rury wytrysnął płomień. Jednocześnie rakieta wystrzeliła wprost w sufit i trafiła w drewnianą klapę, ale w zderzeniu z cienkim drewnem nie wy- buchła, tylko przeszyła je na wylot i zmierzała w kierunku pokry- tego płytami dachu. Wybuch nastąpił jeszcze wewnątrz podda- sza, powodując rozpryśnięcie się odłamków w promieniu pięćdzie- sięciu stóp. Abrams był już na drabinie. Popchnął w górę zamocowaną na zawiasach klapę i przez powstałą szczelinę wyrzucił łukiem gra- nat. W chwili gdy granat eksplodował, Tony opuścił klapę. Z sufi- tu opadły całe płaty tynku i pokrył ich biały pył. Abrams wysko- czył w górę i otworzył klapę, wygramolił się na podłogę poddasza i odskoczył w bok. Cameron i Katherine podążyli za nim. Cała trójka przypadła nieruchomo do podłogi z wymierzoną przed sie- bie bronią. 491 Pod wpływem wybuchu zgasły wszystkie światła. Przez dziu- rę w dachu Abrams ujrzał skrawek nocnego nieba. Cała podłoga pokryta była odłamkami. Gdy przebrzmiały już odgłosy wybu- chu, dało się słyszeć głuche jęki. Cameron uklęknął na jedno ko- lano, zapalił latarkę i potoczył ją po podłodze. Wstali, kiedy prze- konali się, że nie zajęła się ogniem. Przeszukali całe pomieszcze- nie, znajdując trzech mężczyzn i dwie kobiety, trafionych odłamkami i ogłuszonych wybuchem. Cameron strzelił do każ- dego z nich, nie prosząc Abramsa ani Katherine o pomoc i nie wszczynając na ten temat żadnej dyskusji. - Spójrzcie tutaj! — wykrzyknęła Katherine. — To studio tele- wizyjne. Tony wszedł na podwyższenie i oświetlił latarką biurko, ko- minek i amerykańską flagę. Katherine pochyliła się i zebrała roz- rzucone wokół kartki. Rzuciła okiem na wydrukowany scena- riusz. Spojrzała na Abramsa. -To przemówienie mojego ojca do narodu amerykańskiego... Miał być następnym prezydentem. - Nie wiedziałem nawet, że kandyduje. - Cameron skierował strumień światła przez pokój i omiótł nim zbudowaną z cegły ścia- nę, komin i stalowe drzwi. - Jeśli Pembroke znajduje się po dru- giej strome, to wzięliśmy ich w dwa ognie - powiedział. Mają ciągle w swoich rękach główne ogniwo, ale zdaje się, że Stewart jest już na dachu. Są w pułapce. - My za to straciliśmy sporo czasu. - Ann spojrzała na zega- rek. - Do wybuchu zostało około szesnastu minut, ale moździerz George'a zacznie strzelać wcześniej. Musimy jak najszybciej do- stać się do środka i opanować łączność. - Możemy je wysadzić — zauważył Cameron, wskazując drzwi. Abrams usłyszał na dole jakiś hałas. - Wchodzą po schodach. Wziął od Camerona ostatni ręczny granat, podszedł do klapy, otworzył ją i rzucił granat w dół, a później szybko się wycofał. Eksplozja wyrzuciła właz w powietrze i zdruzgotała prowadzącą do niego drabinę. Cameron umieścił we framudze drzwi kilogram ładunków wybuchowych, załączył detonatory i odprowadził za- palnik około pięćdziesięciu stóp od drzwi. Zerknął na zegarek. - Zostało cholernie mało czasu. Musimy założyć, że wszyscy są na swoich miejscach. - Jeśli tak nie jest, to znaczy, że nie przeżyli — odpowiedział Tany. 492 - Nie mamy odwrotu. Wysadzaj drzwi. Musimy rozprawić się z tymi, którzy się za nimi znajdują - powiedziała stanowczo Kate. Abrams zapalił zapałkę. 69 George Van Dom spojrzał na częściowo rozszyfrowaną depe- szę, a potem przeniósł wzrok na dwóch stojących obok mężczyzn, pułkownika Wiliama Ostermana i Wallisa Bakera. - Ktoś pomylił szyfr. Nic z tego nie można zrozumieć. - Poprosiłem o powtórzenie wiadomości, ale nic jeszcze nie nadeszło. Van Dom spojrzał na zegar na kominku. Zostało mniej niż szesnaście minut. Złapał za telefon i wykręcił numer Pentagonu. - Czy pułkownik Levinjest nadal na przepustce? Muszę z nim rozmawiać. - Nadal go nie ma - odpowiedział dyżurny oficer. - Jak to się dzieje, że mogę rozmawiać tylko z panem? - Ponieważ to ja jestem dzisiaj oficerem dyżurnym. - Proszę mnie połączyć z sierżantem. - Nie ma go tutaj. - W takim razie z kimkolwiek innym. Byle to nie był pan. - Czy ma pan jakiś kłopot? - zapytał głos po chwili milczenia. Tak, pomyślał Van Dom, mam poważny kłopot. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. - Możliwe, że za kilka minut przestaniecie żyć. - Słucham? - Powiedz Androwowi, że mam zamiar zakończyć pokaz ogni. Poślę dwadzieścia strzałów z moździerza w ten wasz pieprzony dach. Możecie zasłonić uszy. - Nie rozumiem, o czym pan mówi. Van Dom odwiesił słuchawkę i spojrzał na Ostermana i Ba- kera. - Zdaje się, że ostrzegałem Rosjan przed nimi samymi. Moja wina - dodał. - Nie zdarza mi się lekceważyć wroga, ale czasami przeceniam możliwości naszej technologii i ludzi, którzy się nią zajmują. Osterman uśmiechnął się ponuro. 493 — Przynajmniej ten moździerz nas nie zawiedzie, George. Van Dom skinął głową, podszedł do okna i zakręcił korbą te- lefonu polowego, który stał na parapecie. — Panie La Rosa, obawiam się, że trzeba będzie odwołać się do ostateczności. Tak, w ciągu najbliższych kilku minut. Bądźcie w pogotowiu. I przyjmijcie moje uznanie za dotychczasowe poka- zy. Wszyscy byliśmy zachwyceni. - Odwiesił słuchawkę. - Nikt nie pragnie strzelać do swoich ludzi, ale przecież znali sytuację, zanim wyruszyli. — Daj im jeszcze kilka minut, George — powiedział Baker. - Może są już blisko. Van Dom pogrążył się na chwilę w myślach, a potem jeszcze raz spojrzał na zegar. — Mołma może być jeszcze bliżej. Jedyne, co wiemy na pewno, to to, że ten dzieciak, Kuchik, wrócił i potwierdził wykonanie za- dania. Otrzymaliśmy też meldunek, że światła zapaliły się i zga- sły, tak jak się tego spodziewaliśmy. Wiemy również, że lądowa- nie spadochroniarzy nie przebiegło naj szczęśliwiej. Chłopak daje głowę, że wpuścili gaz do schronu, ale z tego co wiem, to przez pomyłkę wrzucili te cholerne kryształy do zsypu na pranie. Joan zaginęła. Mikrofony polowe wychwytują także odgłosy strzałów. I wiemy na pewno, że naszym ludziom nie udało się opanować pokoju łączności. W przeciwnym wypadku nie rozmawiałbym z tym oszustem. - Zamilkł na chwilę. - To mi śmierdzi porażką. — Ale przecież Androw wie, że mamy go na muszce, nawet je- śli nie udało nam się połączyć z Pentagonem. Na pewno jest świa- domy tego, że on i jego ludzie są w śmiertelnym niebezpieczeń- stwie. Może zawiadomią o tym Moskwę i cała operacja zostanie odwołana. Van Dom potrząsnął głową. — Rosjanie są jak barki na Wołdze: powolni, solidni i niewzru- szeni. Nie zmieniają szybko kursu. — No tak, my wyłożyliśmy swoje karty, a oni swoje. George wyjrzał przez okno na ludzi na dziedzińcu. Miał pew- ność, że po ataku Pembroke'a Rosjanie nie będą mieli litości dla niego i dla jego gości. Bez względu na to, co się stanie, ci z Rosjan, którzy przeżyją, przyjdą do jego domu i wszystkich wymordują. Odwrócił się i podszedł do biurka. Wyciągnął z szuflady pęk klu- czy i podał je Ostermanowi. — To klucze do pomieszczeń z bronią. Wyjdziecie teraz na ze- wnątrz, zaprowadzicie wszystkich słabych, niedołężnych, pija- 494 nych i tchórzliwych do piwnicy, a wszystkim pozostałym rozdacie broń. Niech Kitty wam pomoże. Na pewno będzie zadowolona, że może wziąć w tym udział. — Skinęli ponuro głowami i pomaszero- wali w stronę drzwi. Van Dom wykrzyknął za nimi: - Jeśli ktoś będzie chciał się pomodlić, nie przeszkadzajcie mu, ale niech nie wie, o co się modli. Bóg jeden wie, co się wydarzy. Dla ludzi będą to informacje zastrzeżone! George podszedł do stolika i wziął z tacy przekąskę. - Próbowałeś zatruć jedzenie, prawda, Wiktor? Ty ośle. - Prze- żuwał wolno kanapkę z pasztetem. Podszedł do ściany i zapatrzył się w fotografię, na której był on, 0'Brien, Allerton i Kimberły. Zrobiono ją kilka tygodni przed końcem wojny, wtedy gdy cała czwórka muszkieterów była jesz- cze razem. Mój Boże, pomyślał, jak niewiele wiemy o ludzkich sercach i duszach. 70 Zapalony lont rozświetlił cały pokój. Wybuch wyrwał drzwi z zawiasów. Ta część poddasza, w której był pokój łączności, znaj- dowała się kilka stopni niżej i Abrams miał niczym nie zakłócony widok na całą ogromną jak połowa boiska do piłki nożnej prze- strzeń podzieloną ściankami działowymi na kilka stanowisk. Po- mieszczenie oświetlały przede wszystkim lampki na pulpitach elektronicznych konsoli. Pracujący przy nich mężczyźni i kobiety w brązowych kombinezonach uciekli na odgłos wybuchu. Abrams, Katherine i Cameron otworzyli ogień. Posyłali pojedyncze strza- ły, aby oszczędzić urządzenia. Llewełyn, Sutter i Ann usłyszeli i poczuli wybuch w przeciw- nym końcu poddasza. - Dobra, udało im się - powiedział Sutter. - W porządku, te- raz nasza kolej. Podpalił lont i wszyscy rzucili się na podłogę za rzędem sza- fek. Pod wpływem wybuchu ceglana ściana i komin podskoczyły na kilka cali, unosząc w górę belki dachu. Belki opadły na swoje miejsce, ale to wystarczyło, żeby cegły i cement popękały, a po- 495 tem wybrzuszyły się i załamały, tworząc w ścianie szczelinę w kształcie litery V, przez którą było widać duże pomieszczenie wypełnione sprzętem elektronicznym. Nawet pobieżne spojrze- nie wystarczyło, żeby Ann mogła stwierdzić, że urządzenia te są wytworem najnowocześniejszej technologii. Sutter i Llewełyn stali ciągle za szafkami i strzelali ponad głowami Rosjan, trzymając ich w szachu. Ann zauważyła, że ra- dzieccy technicy odwzajemniają się o wiele słabszym ogniem. Udało nam się zrobić wyłom w twardej skorupie KGB, a teraz dobierzemy się do dużo delikatniejszej tkanki, pomyślała. - Uważajcie na wyposażenie! - wykrzyknęła. - Wiedzą, że chodzi nam o te cholerne nadajniki, i jeśli damy im wytchnąć, to te kanalie zniszczą to, na czym ci tak zależy! - odkrzyknął Llewełyn. Posłał trzy szybkie strzały w kierunku mężczyzny, który za- mierzał się metalową sztabą na coś, co wyglądało na maszy- nę szyfrującą. Mężczyzna upadł, ale zdążył przedtem uderzyć i z urządzenia posypały się iskry. - Przepraszam - powiedział Llewełyn. - To już poszło na straty. Ann spojrzała na zegarek. Prawie północ. Ta zaczarowana pora nocy, gdy otwierają się krypty cmentarne i samo piekło za- raża swym oddechem cały świat. Mołnia szybko zbliżała się do najniższego punktu swojej orbi- ty, w którym miała zamienić się w nuklearny piorun. Przez uła- mek sekundy rozświetli cały kontynent i sprowadzi świat na nowe i straszliwe tory. Tam, gdzie światło jest najjaśniejsze, po- myślała, cienie są najgłębsze. Tom Grenville stanął przy dużej klapie włazu na dachu. Obok niego stał Johnson. Kilka metrów dalej wspierał się na łokciu Stewart. Ponad szczytem dachu wiał wilgotny wiatr. Daleko na północnym wschodzie pojawiły się na horyzoncie gwiazdy i Gren- ville spojrzał na nie, jakby to miało być po raz ostatni. Wzdłuż krawędzi włazu umieszczono w równym rzędzie dwa- naście kanistrów z gazem. Odgłos dwóch eksplozji wyrwał Gren- ville'a z zapatrzenia. — Wygląda na to — powiedział — że powinniśmy już wrzucić je do środka. - Zgadza się - odpowiedział Stewart. - A wy pójdziecie za nimi. - Ruchem głowy wskazał dwie nylonowe liny przywiązane do podstaw dwóch anten. — Gotowi? 496 r Grenville wcale nie był tego pewien. Spojrzał na zegarek. — Kiedy to się wreszcie skończy? — Gotowi! Otwieraj! Tom podniósł ciężką, osadzoną na zawiasach klapę włazu i jeszcze wyraźniej usłyszał odgłosy strzałów. Johnson i Stewart zaczęli wyciągać zatyczki i rzucać otwarte pojemniki w dół. Kani- stry pękły i zaczęły się z nich wydobywać kłęby białego, dławiące- go i łzawiącego gazu. Grenville wrzucił dwa ostatnie pojemniki, a potem zatrzasnął klapę. — Poczekamy pięć minut, aż zacznie działać. — Poczekamy sześćdziesiąt sekund — powiedział Stewart. Spoj- rzał na zegarek i dodał: — Wystarczy ci pięć sekund na zejście, jeśli zabierzesz się do tego porządnie, Tom. Nie wpadaj w panikę i schodząc po linie, nie zatrzymuj się, bo nie dasz rady. I na mi- łość boską, nie puszczaj liny, bo połamiesz sobie wszystkie kości. Widziałem już takie przypadki. - Na Falklandach? - podpowiedział Grenville. — Nie, chłopie, w Glasgow. Kiedy mąż pewnej damy wrócił nie- spodziewanie do domu, facet chciał wyjść przez okno jej sypial- ni. — Zaśmiał się, wyciągnął rękę i poklepał Grenville'a po ramie- niu. - Uda ci się, tylko się uspokój. - Spojrzał na Johnsona. - Uważaj na niego, generale. Będę was ubezpieczał najlepiej jak potrafię. — Spojrzał znowu na zegarek. - Do roboty. - Jak długo byłeś na Falklandach? - Jazda! Maski włóż! Naciągnęli na twarze maski i poprawili ekwipunek, a potem nałożyli rękawice. — Otwórzcie klapę. Odciągnęli właz. Tak jak się spodziewali, gaz łzawiący wisiał w dole, a cała powierzchnia pokryta była jakby zaspą śnieżną. Grenville i Johnson wrzucili liny w otwór. - Jazda! Trzymając w ramionach broń, obaj mężczyźni przeszli przez kwadratowy właz i rozpoczęli zjazd w dół do pokoju łączności. Abrams i Cameron naciągnęli maski przeciwgazowe i pode- szli szybko, lecz ostrożnie, do wypełnionego gazem przejścia. Ka- therine została z tyłu w studiu telewizyjnym, aby zabezpieczać otwarty luk. Z pokoju dobiegały odgłosy wymiotowania i kaszel. Abrams wszedł pierwszy, a zaraz za nim Cameron. Posuwali się 497 wśród gęstego dymu tak szybko, jak tylko to było możliwe. Abrams zauważył, że Cameron mija obezwładnionych mężczyzn i kobiety z pewną niechęcią, podobną do tej, z jaką alkoholik od- stawia butelkę. Musieli jednak zająć się czymś ważniejszym niż przysparzaniem mu kolejnych nacięć na kolbie karabinu. Szuka- li głównego nadajnika radiowego, Androwa i Henry'ego Kimber- ly'ego - i trzeciego mężczyzny... Sutter przyglądał się, jak z gęstego obłoku gazu wyłania się jakaś postać, przechodzi przez szczelinę w murze i mdleje. Odcią- gnął ciało z dala od chmury gazu. To była młoda dziewczyna w brązowym kombinezonie. Jej twarz pokrywały czerwone pla- my, a wokół ust widać było ślady wymiocin. Ann uklękła obok dziewczyny i lekko ją uderzyła. - Oddychaj. Oddychaj - powiedziała po rosyjsku. Dziewczyna wzięła głęboki oddech. - Gdzie znajduje się nadajnik, przez który przekazujecie ko- munikaty do Moskwy? - zapytała Ann. Dziewczyna spojrzała w górę rozbieganymi oczami. Ann powtórzyła pytanie i dodała: — Masz pięć sekund na odpowiedź albo zginiesz - dodała. - Nadajnik... przy północnej ścianie... - wyszeptała dziewczy- na, oddychając głęboko. Ann zadała jej kilka krótkich, technicznych pytań na temat częstotliwości, zakłóceń odbioru i jego regulacji, a potem nało- żyła maskę gazową i ruszyła w stronę wyłomu w murze. Llewe- lyn i Sutter podążyli za nią. Przeszli szybko przez pokój w kie- runku długiej ściany po prawej stronie. Wielu Rosjan wspięło się na konsole, aby uciec przed wiszącą nisko chmurą gazu. Je- den z nich, Wasyl Czurnik, biorący udział w zajściu w tunelu kolejowym, stanął na jednym z urządzeń i przyglądał się, jak dwaj mężczyźni i kobieta wchodzą do pomieszczenia. Tom Grenville zsuwał się po sznurze w dół. Poczuł, że uderza stopami o podłogę, ugiął nogi i opadł na kolana, przez cały czas trzymając broń. Spróbował przemknąć wzrokiem obłok gazu, ale widoczność ograniczała się do pięciu stóp. Nieprzejrzysta mgła przepuszczała tylko tajemnicze światełka elektronicznych kon- soli. Johnson zrównał się już z nim i w dwójkę utworzyli skromną osłonę. Przez maskę przeciwgazową dobiegł Grenville'a stłumio- ny głos Johnsona: —Widzisz, Grenville, gdyby wyposażono ich w odpowiedni 498 sprzęt ochronny, zrobiliby z nas miazgę. Podczas wojny tak jak w życiu, brak przygotowania prowadzi do opłakanych skutków - generał zacytował starą wojskową prawdę. Grenville odwrócił głowę w jego stronę. — Generale. — Tak, synu. — Zamknij jadaczkę. I nie odzywaj się, chyba że będzie to mo- gło uratować mi życie. Zrozumiano? —W porządku - odpowiedział generał -jeśli w ten sposób... — Ruszajmy. Ja pójdę swoją drogą, a ty swoją. Do zobaczenia później. W chmurze gazu Tom rozpoznał trzy ubrane na czarno syl- wetki, dwóch mężczyzn i kobietę. Był zdezorientowany i nie wie- dział, czy to nadchodząca z północy część drużyny Pembroke'a, do której należała Ann, czy też może zbliżająca się od południa gru- pa Camerona i Katherine. Ale na pewno nie byli to Rosjanie, więc skierował się w ich stronę. Wasyl Czumik przyglądał się trzem mijającym go Ameryka- nom. Pozostali Rosjanie, w większości ludzie z obsługi technicz- nej, przyjęli do wiadomości fakt, że zostali pokonam przez więk- szą liczbę komandosów, i obchodziło ich teraz jedynie to, żeby złapać odrobinę świeżego powietrza. Zarówno wyszkolenie, jak i temperament Czumika nie pozwalały mu na spokojne przyglą- danie się ruchomemu celowi. Szczególnie po tym upokorzeniu, które spotkało go kilka godzin wcześniej. Pod tym względem był podobny do Camerona. Wyciągnął rewolwer i wystrzelił całą za- wartość magazynka w plecy mijającej go trójki. |fe Grenville, który był już bardzo blisko, usłyszał, a później za- S uważył, jak stojący na szarej konsoli mężczyzna strzela do jego A towarzyszy. Posłał mu pojedynczy strzał i tamten stoczył się ^' w dół. W pomieszczeniu rozległy się krzyki. -W dół! Na ziemię! - wykrzyknął Abrams. Wykręcił tłumik < i wystrzelił w górę, aby zmusić Rosjan do posłuszeństwa. ^ Mężczyźni i kobiety zaczęli zeskakiwać na podłogę. Cameron ruszył w stronę leżącej na ziemi trójki. Llewełyn nie żył, postrze- 4 lony w tył głowy. Sutter był ogłuszony, ale jego kuloodporna ka- 1 mizelka powstrzymała oba naboje, które w niego trafiły. Po szyi ^ Ann płynęła krew. Cameron zbadał biegnącą po lewej stronie szyi & ranę. |^11 499 -Wygląda gorzej, niż jest w rzeczywistości, dziecino. Po pro- stu krwawisz. Wstawajcie w takim razie. Musimy znaleźć ten nadajnik. Ann wstała niepewnie. Radzieccy technicy uciekali w stronę dwóch wyjść. Gdy zdali sobie sprawę z tego, że nikt ich nie zatrzymuje, wypadli w panice z pokoju. Katherine usiadła na biurku w studiu telewizyjnym i przyglą- dała się w milczeniu ludziom zmierzającym w stronę włazu. Za- trzymali się, odkrywszy, że prowadząca do nich drabina zniknęła. Z dołu krzyczeli do nich jacyś ludzie. Pomyślała, że to strażnicy. Rosjanie zaczęli skakać przez otwarty właz w poddaszu. Katheri- ne zauważyła z przerażeniem, że jeden z nich idzie prosto w jej kierunku. Ścisnęła mocno kolbę rewolweru i wślizgnęła się pod biurko. Do biurka podszedł wysoki, dobrze ubrany i godnie wyglą- dający mężczyzna. Światło było tak słabe, że nie mógł zauważyć siedzącej pod spodem Kate. Otworzył górną szufladę i Katherine ujrzała, że wyciągnął z niej kilka przedmiotów, między innymi pi- stolet. Odwrócił się i skierował do wyjścia. Katherine wyszła spod biurka. Mężczyzna usłyszał hałas i odwrócił się w jej stronę. - Dzień dobry — powiedziała. Niebo rozjaśniło się i przez sąsiadujące z kominkiem okno zaświecił niebieskawym światłem księżyc. W jego bladym blasku tańczyły drobiny kurzu, przydając obojgu nieco upiornego wyglą- du, jak gdyby spotkali się we śnie. Po twarzy Henry'ego Kimber- ly'ego przesunął się wolny uśmiech. -Proszę, proszę, to chyba Kate. -W rzeczy samej. Opuść ręce - powiedziała. Trzymał prawą rękę w kieszeni. - Nie zrobię tego. - W takim razie, jeśli się poruszysz, będę strzelać. - Będę stał spokojnie. Katherine przyglądała się ojcu w bladym świetle księżyca. - To dziwne, ale nigdy nie zaakceptowałam twojej śmierci. To prawdopodobnie normalna reakcja. Kiedy do mojego biura przy- szedł Carbury, przez głowę przemknęła mi irracjonalna myśl, że czekasz w poczekalni. - Kimberły milczał, więc ciągnęła dalej: - Często wyobrażałam sobie nasze spotkanie, ale nigdy nie przy- szłoby mi do głowy, że będę cię trzymać na muszce pistoletu. 500 Zmusił się do uśmiechu. - Nie dziwię się. - On także się jej przyglądał. - No tak, ja także zastanawiałem się nad tym, jak będzie wyglądać nasze spo- tkanie. Ale to nie była fantazja. Wiedziałem, że któregoś dnia wrócę. - Tak, przecież miałeś zostać prezydentem — powiedziała, pa- trząc na biurko. - Tych kilka nadchodzących lat miałem zamiar poświęcić na lepsze poznanie ciebie i Ann - rzekł cicho. - Naprawdę? Skąd ta pewność, że ja i Ann chciałybyśmy przy- jąć zdrajcę? -To subiektywne określenie. Zawsze działałem z czystych pobudek. Porzuciłem przyjaciół, rodzinę i majątek dla czegoś, w co wierzyłem. W tamtych czasach wielu ludzi postępowało po- dobnie. -A teraz chcesz mi powiedzieć, że straciłeś wiarę? - W jej śmiechu zabrzmiało szyderstwo. - Że masz zamiar naprawić krzywdy wyrządzone rodzime i ojczyźnie? Wzruszył ramionami. - Skłamałbym, gdybym coś takiego powiedział. Nie mogę ni- czego naprawić i nie mam takiego zamiaru. - Jego głos był cichy, jak gdyby dochodził z sąsiedniego pokoju. - Musisz zrozumieć, że kiedy ktoś tak jak ja poświęcił tak wiele dla jakiejś idei, to jest bardzo trudno przyznać się, nawet przed samym sobą, że popeł- niło się błąd. A kiedy znajdziesz się w Moskwie, bardzo trudno się stamtąd wydostać. Zaprzedajesz się diabłu, bo wskazuje ci krótką drogę do władzy. Będąc tam, zaczynasz sobie cenić władzę i wszystko, co z nią związane. — Odetchnął i spojrzał na córkę. — Właściwie nie oczekuję od ciebie zrozumienia. Prawdopodobnie mógłby mnie zrozumieć tylko ktoś, kto przeżył tamte czasy. - Znam wielu ludzi, którzy przeżyli tamte czasy. Oni także nie potrafiliby rię zrozumieć. Niektórzy poświęcają swoje żyde jakiejś sprawie i mówią o tym głośno. Mogłabym zrozumieć, gdybyś był po prostu zdrajcą albo dezerterem. Ale ty kłamałeś i zdradziłeś wszyst- kich, którzy pokładali w tobie wiarę i zaufanie. Przyczyniłeś się do śmierci przyjaciół i pozwoliłeś swoim dzieciom dorastać bez ojca. Nie masz serca i sumienia. A teraz mówisz mi, że stałeś się ofiarą okoliczności. - Zamilkła na chwilę i dodała ostro: - Myślę, że jedy- ną ideą, której potrafisz się poświęcić, jest idea zdrady. Myślę, że... — Po jej twarzy zaczęły płynąć łzy, a głos drżał od szlochu. — Myślę... Dlaczego? Dlaczego na miłość boską zrobiłeś... mi to? 501 Henry Kimberiy zwiesił głowę w zamyśleniu, a potem podniósł na nią wzrok. Odezwał się głosem tylko odrobinę głośniejszym niż szept. — Czasami myślę, że ostatni raz czułem prawdziwą radość w sercu tego dnia, gdy przyjechałem do was na mój ostatni urlop. Pamiętam, że wziąłem ciebie i Ann do Central Parku... Trzyma- łem cię na ręku, a Ann wsunęła swoją małą dłoń w moją, bawili- śmy się widokiem małp w zoo. — Przestań! Przestań! Milczeli przez chwilę. — Czy mogę już odejść? — zapytał. Otarła oczy. — Odejść... dokąd? — Jakie to ma znaczenie? W każdym razie nie wrócę do Mo- skwy. Chciałbym po prostu pospacerować na wsi, zobaczyć swój kraj, odnaleźć spokój. Nie jestem już nikim ważnym. Nikt mnie nie potrzebuje ani w roli bohatera, ani w roli zdrajcy. Nie stano- wię już zagrożenia. Jestem starym człowiekiem. Katherine przełknęła ślinę. - Kim jest Talbot numer trzy? — zapytała chłodno. -Trzeci Talbot nie istnieje... Był kiedyś ktoś taki, ale umarł wiele lat temu. - Kłamiesz - powiedziała, patrząc na niego uważnie. Wzruszył ramionami. - Pozwolisz mi odejść? Proszę - powiedział cicho. -Nie. - Obawiam się, że muszę odejść, Kate. I wiem, że mnie nie zastrzelisz, tak jak i ja nie zastrzeliłbym ciebie - powiedział to- nem, który oznaczał, że ten temat jest już zamknięty. - Cieszę się z tego spotkania. Być może jeszcze kiedyś się zobaczymy. - Skie- rował się w stronę drzwi. - Nie! Nie odejdziesz! - krzyknęła Katherine. Odbezpieczyła swego automatycznego browninga. Henry Kimberiy spojrzał przez ramię. Uśmiechnął się i mru- gnął do niej. -Au revoir, mała Kate. - Zniknął w ciemnościach poddasza, zmierzając w stronę podniesionej klapy wyjścia. Katherine odprowadzała go wzrokiem, trzymając go cały czas na muszce. Drżały jej ręce, a oczy zasnuły się mgłą. W jej głowie zaczęły się kłębić myśli. Wyłonił się z nich w końcu obraz Patric- ka 0'Briena. Przez wszystkie te lata to on był jej prawdziwym 502 ojcem, a Henry Kimberiy, człowiek jej obcy, przyczynił się do jego śmierci. A 0'Brien nie pozwoliłby Henr/emu odejść i na pewno nie pochwaliłby jej, gdyby tak zrobiła. Henry Kimberiy musiał zapłacić za swoje czyny. Powiedziała, a przynajmniej wydawało jej się, że mówi „stać", choć nie była pewna, czy rzeczywiście pa- dło z jej ust jakieś słowo. Kimberiy nie zatrzymał się. Strzeliła. Wystrzał rozdarł ciszę, a potem odbił się echem od ścian podda- sza. Choć minęło kilka sekund, nadal słyszała jego dźwięk, czuła zapach spalonego kordytu. Pokonała wzrokiem dzielące ich dwa- dzieścia stóp odległości. Henry Kimberiy spojrzał do tyłu. Nie zdziwiło go, że do niego strzeliła, ani fakt, że chybiła. Oboje zro- zumieli, że był to akt symboliczny, coś w rodzaju katharsis. Kim- beriy pochylił się i zniknął w otwartym wyjściu. Katherine poczu- ła, że drży, i usiadła w fotelu za biurkiem; w jego fotelu, za jego biurkiem. Kartki z przemówieniem leżały przed nią w rozsypce. Złożyła głowę na biurku i zaszlochała. Marc Pembroke siedział w ciemnej alkowie. Słyszał zbliżające się kroki. W półmroku dostrzegł około tuzina kobiet i mężczyzn o bladych twarzach i załzawionych oczach zmierzających w stro- nę klatki schodowej. Trzymał broń w pogotowiu. Oddychał z co- raz większym trudem i stracił sporo krwi, ale jego umysł nadal pracował sprawnie. Rosjanie byli o mniej niż dziesięć stóp od nie- go. Niektórzy z nich byli uzbrojeni. Niektórzy przypatrywali się zawalonym schodom. Z podestu na dole wykrzykiwali do nich strażnicy. Pembroke zauważył, że nad krawędzią wystają ciągle górne części poręczy. Rozgorzała dyskusja nad tym, kto pierwszy ma ich użyć - strażnicy, którzy chcieli wejść na górę, czy technicy, którzy chcieli zejść na dół. Z grupy wyłonił się mężczyzna w cy- wilnym ubraniu i rozstrzygnął spór. Blady i drżący, lecz wciąż arogancki Wiktor Androw roztrącił tłum i zaczął spuszczać się na dół. Pembroke wymontował tłumik z karabinu. - Androw! Nie ruszaj się! - krzyknął. Wystrzelił w sufit. Lu- dzie padli na podłogę. Pembroke i Androw wymienili spojrzenia. Głowa i ramiona Rosjanina były dobrze widoczne nad poręczami. Pembroke siedział oparty o ścianę alkowy. - Wiedziałeś, że Ar- nold Brin był moim ojcem? Tamten otworzył usta, ale zanim zdążył coś powiedzieć, Pem- broke wystrzelił. Kule dosięgły głowy i karku Androwa. Marc zauważył, jak na jego białej, nalanej twarzy wykwitają szkarłat- 503 ne rozety krwi niczym jakaś nieoczekiwana wysypka. Rosjanin zamachał ramionami, runął w dół i spadł na podest. Pembroke pomyślał, że wolałby go zabić w bardziej wyrafinowany sposób. Był jednak zadowolony, że choć los przyniósł mu cierpienie, to jednak sprowadził Androwa w zasięg jego broni. Zakaszlał. Ostry ból rozdarł mu pierś. Skoncentrował się na ludziach przy drzwiach klatki schodowej. Zaczęli schodzić po dra- binie, ale ani on nie był nimi zainteresowany, ani oni nim. Obser- wował znikające pod podłogą twarze. Wydawało mu się, że już i tak ciemny pokój staje się jeszcze ciemniejszy, i przestał rozróż- niać kształty. Ale zdążył jeszcze rozpoznać jedną z twarzy. Była to twarz człowieka, którego nigdy nie spodziewałby się tu zoba- czyć. Pomyślał, że zaczyna mieć halucynacje. 71 Ann Kimberiy dotknęła opatrunku na szyi. Spojrzała ponad rzędem elektronicznych konsoli, w których mieściły się wszelkie- go rodzaju nadajniki, maszyny szyfrujące i łamiące szyfry, kom- putery, mikrofalowe i satelitarne przekaźniki i odbiorniki razem ze sprzętem podsłuchowym, i zagłuszającym. - Misja dyplomatyczna, do cholery. Co za dranie. Usiadła przed dużym nadajnikiem typu SM-35 i obejrzała go dokładnie. Nadajnik nadal pracował i nie wyglądał na uszkodzo- ny. Komputer nieprzerwanie przekazywał do Moskwy zaszyfro- wane komunikaty. W większości były to przypadkowe słowa, któ- re miały tylko zafałszować prawdziwą treść i przyprawić Agencję Bezpieczeństwa Narodowego o ból głowy. Znalazła wyłącznik i zatrzymała taśmę. Wiedziała, że to powinno natychmiast posta- wić NSA w stan alarmu. Znalazła na konsoli napisaną po rosyj- sku broszurę z instrukcją obsługi. - Ten cholerny język, nie dosyć, że trudno nim mówić, to jesz- cze te litery... Co znaczy to słowo. Tony? - Zagłuszacz. Wyłączyła tę część urządzenia, żeby każdy, kto był zestrojony z tą częstotliwością, mógł usłyszeć przekaz. Przekartkowała bro- szurę. Sutter znalazł przełączniki wentylatorów i powietrze zaczęło 504 się oczyszczać. Mogli zdjąć teraz maski. Ciągle łzawiły im oczy, a skóra paliła od unoszącego się w powietrzu gazu. Cameron po- łączył się z Van Domem. - Tak, tu Cameron, panie Van Dom. Może pan poczekać z tym moździerzem. Trzymamy ich mocno w garści. Ann zaraz zacznie nadawać. Tak, proszę pana. Nie, nie jesteśmy w opresji. To oni są w opresji. Mam się dobrze. Tak, będę z panem w kontakcie i będę informował pana na bieżąco. Abrams rozejrzał się po ogromnym pokoju. Nie zdawał sobie sprawy, że to wszystko znajduje się tu, na górze, i nie myślał nigdy, że będzie miał okazję to zobaczyć. Spojrzał na otwartą kla- pę włazu prowadzącego na dach, na zbite okna i przypomniał sobie wszystkie szkody na dole. - Nie wygląda na to, żeby cokolwiek chroniło teraz to miejsce przed IEM - powiedział do Ann. Uśmiechnęła się. Próbowała zestroić częstotliwość. - Nie, to niebezpieczeństwo już minęło. - Pochyliła się nad pulpitem. — No już, zdaje się, że złapałam falę. — Przysunęła mi- krofon, a potem spojrzała na cyfrowe zegary nadajnika. Tutaj na miejscu, do północy brakowało dziesięciu minut, a w Moskwie była za dziesięć ósma rano. - Zostań i pomóż mi z rosyjskim. Abrams skinął głową. Rozejrzał się po pokoju. Sutter usado- wił się na najwyższej konsoli, skąd miał dokładny widok na całe pomieszczenie. Grenville i Johnson przeszukiwali wszystkie kąty i możliwe kryjówki i wybijali kolejne okna, żeby odprowadzić resztki gazu. Ann zaczęła nadawać po rosyjsku: - Do wszystkich stacji, mówi Ann Kimberiy, obywatelka ame- rykańska, z Delegacji Radzieckiej przy Organizacji Narodów Zjednoczonych w Glen Cove w stanie Nowy Jork. Moskwa, proszę potwierdzić odbiór. - Odwróciła się w stronę Abramsa: - Nie zro- bią tego, ale przynajmniej będą musieli przyjąć do wiadomości, że komunikat pochodzi właśnie stąd. - Dodała po chwili: - Naj- ważniejsze, że wszyscy, którzy zwykle kontrolują tę częstotliwość, zostali ostrzeżeni. Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, wywiad Ministerstwa Obrony i CIA. Biały Dom, Pentagon i Camp David także zostaną natychmiast powiadomione. Poczekamy jeszcze chwilę, zanim nadamy to, co najważniejsze. Jak brzmiał mój ro- syjski? - zapytała. - Nieźle, tylko masz trochę dziwny akcent. - Innymi słowy, nie brzmi dobrze. — Wzruszyła ramionami. — Słucham go bez przerwy, ale rzadko mam okazję mówić. — Zawa- 505 hała się przez chwilę. — Masz, weź mikrofon. I tak miałeś mnie zastąpić, gdyby mnie zabito. Tony także się zawahał, ale wziął mikrofon. - Być może to będzie najważniejszy komunikat radiowy w hi- storii ludzkości. Ale nie denerwuj się. Pomogę ci. Jesteś już na linii. Podaj swoją tożsamość. — Ann nacisnęła odpowiedni guzik. -Mówi Tony Abrams, obywatel amerykański. — Powtórzył pozdrowienie, wziął głęboki oddech i zaczął: — Ten komunikat skierowany jest bezpośrednio do przywódców na Kremlu, w Bia- łym Domu, w Pentagonie i do wszystkich, którzy mogliby wydać rozkaz odpalenia rakiet nuklearnych. - W miarę jak mówił, jego wzrok wędrował w stronę cyfrowego zegara, a potem na sąsiedni pulpit, na którym paliły się stałym światłem trzy zielone świa- tełka. Abrams kontynuował: - Jeśli nastąpi wybuch ładunku znajdującego się na pokładzie Mołni, to Stany Zjednoczone nie będą miały innego wyjścia, jak użyć w odwecie broni nuklearnej. — Nie wiedział, czy uprzedza politykę obronną, podsuwając ludziom z Waszyngtonu taki pomysł, czy też stara się przekonać Moskwę, że mówi w imieniu rządu amerykańskiego. Nadawał jeszcze przez minutę, a potem wyłączył mikrofon i powiedział do Ann: - To wszystko, co mogę zrobić. - Będę nadawała po angielsku. W Moskwie są ludzie, którzy znają nasz język. Chciałabym też zwrócić się do Waszyngtonu i do NSA w Fort Meade. Abrams otarł pot z czoła. - Chyba się przejdę. Powodzenia. - Odszedł. - Tu znowu Ann Kimberły - Ann znowu przemówiła do mi- krofonu. - Mówię teraz do moich współpracowników z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Potwierdźcie odbiór. Zapadła długa cisza i Ann powtórzyła wezwanie. Z głośnika rozległ się męski głos: - Ann, mówi Chet Forbes z Fort Meade. Słucham cię. - To ja cię słucham, Chet. Podaj mi raport sytuacyjny. W głosie Forbesa dało się słyszeć wahanie, a nawet niedowie- rzanie, ale jego aparatura nie mogła kłamać; wiedział, że rozma- wia z Glen Cove. Analiza głosu wykazywała, że jego rozmówcą jest Ann Kimberły, pracowniczka NSA. - NORAD wszedł w stadium przeduderzeniowe, DEFCON 5. Flota Polaris, SAC i sojusznicy z Europy otrzymali sygnał Czer- wonego Alarmu. Prezydent przebywa w Camp David, ale jest w kontakcie z dowódcami wszystkich jednostek nuklearnych. 506 — Moskwa, czy słyszycie Fort Meade? — zapytała Ann po rosyj- sku. Moskwa milczała. Ann odetchnęła głęboko i zapaliła papie- rosa. — Chet, czy możesz skłonić prezydenta, żeby przemówił do nich bezpośrednio? — Prezydent stara się połączyć z premierem Związku Radziec- kiego - odpowiedział Forbes. — Przekaż do Camp David, że James Allerton, doradca prezy- denta, jest radzieckim agentem. Forbes milczał przez chwilę, ale w końcu odezwał się: — Zrozumiałem. To wystarczy. — Przerwał na chwilę. — Nie wie- my, w jaki, u diabła, sposób znalazłaś się na Zielonych Polach - powiedział, posługując się używanym w NSA kryptonimem dla radzieckiej siedziby w Glen Cove - ale sądząc z tego, co zdążyłaś nadać do Moskwy, cieszymy się, że tam jesteś. — Mam tylko nadzieję, że mnie słuchają. W tym czasie może- cie powiadomić wszystkich sojuszników NATO i wszystkie kraje Układu Warszawskiego, że jeśli rozpocznie się trzecia wojna świa- towa, to nastąpi to w Moskwie. - Przerwała na chwilę, a potem dodała po rosyjsku: - Czy słyszy pan, panie premierze? Ale Moskwa nadal milczała. Tony Abrams poszedł szybko w stronę północnego skrzydła poddasza i uklęknął przy Pembroke'u. - Marc? Ranny otworzył wolno oczy. Abrams zauważył, że jest bardzo blady. - Jak się masz? - zapytał Abrams. - W porównaniu z czym? Abrams uśmiechnął się. - Słuchaj, Van Dom wysłał już swój helikopter, żeby nas stąd zabrać. Wkrótce będziesz w szpitalu. - To dobrze. Tam jest moje miejsce. Jak wam idzie? -Wygraliśmy bitwę, ale wojna ciągle wisi na włosku. Ann nadaje przez radio. Wszystko zależy teraz od Rosjan. - Szkoda. To nieobliczalna banda łotrów. Która godzina? - Dochodzi północ. Przynajmniej nie musimy długo czekać. - To prawda, najważniejsze, że udało nam się wykonać zada- nie, prawda? -Tak. -Wiem, że straciłem paru dobrych chłopaków, nie mów mi 507 kogo, sam to wkrótce sprawdzę. Posłuchaj Abrams, moja oferta jest nadal aktualna. Jesteś bardzo dobry. - Dzięki, ale już się zaciągnąłem. — Do czego? — Do Czerwonych Diabłów. Pembroke przyjrzał mu się uważnie. - Nigdy o nich nie słyszałem. - To tajna organizacja. Przyszedłem tylko zmierzyć ci tempe- raturę. Będzie okay, jeśli zostawię cię na chwilę samego? - Zawsze jestem sam i zawsze jest okay. Ale dzięki, że wpad- łeś tu do mnie. Tony wstał. Pembroke spojrzał w kierunku klatki schodowej. - Uciekło tamtędy kilku Ruskich, ale to byli tylko technicy. Pozwoliłem im przejść. — Nie ma sprawy. Nie przejmuj się tym. — Posłuchaj, Abrams, był z nimi Androw. — Pembroke zakasz- lał. Z ust wypłynął strumyk krwi. Abrams znowu ukląkł przy nim. Wydawało się, że Marc stara się sobie coś przypomnieć. - Zastrzeliłem drania - powiedział. - Bądź dobrym kumplem i sprawdź, czy na pewno nie żyje. Bądź ostrożny, stary, na dole są strażnicy... Abrams podszedł ostrożnie do klatki schodowej i spojrzał w dół. Przez otwarte drzwi padał strumień światła, oświetlając zawalone gruzem schody. Z podłogi aż na poddasze sięgała drabi- na. Było zupełnie pusto. — Strażnicy uciekli, zabierając ze sobą wszystkie ciała. Pembroke skinął głową. —Mieli nas dosyć. Ciekawe dokąd poszli? — Zastanawiał się przez chwilę. — Jestem pewien, że trafiłem drania w głowę... - Na pewno. - Joan - powiedział Pembroke. - Joan Grenville jest na dole, w windzie... Zbierz kilku moich ludzi... - Dobrze, nic jej nie będzie. - Nie chciał mówić Pembroke'owi, że tylko kilku jego ludzi zostało przy życiu. Zdecydował, że sam pójdzie po Joan. — Przestań się tym wszystkim martwić. Damy sobie radę. - Abrams spojrzał na zegarek. - Muszę już iść. -Czekaj, czekaj... Posłuchaj, widziałem... widziałem... -Tak? - Zdawało mi się, że mam halucynacje, ale przecież mój umysł pracuje jasno. 508 - Kogo widziałeś? - Patricka 0'Briena. Abrams zamarł w bezruchu, a potem ich spojrzenia się spotkały. - Gdzie go widziałeś? — zapytał Abrams. Pembroke wskazał ręką kierunek. -Tam. - Nie. - Tak. Był ubrany na czarno. Abrams zamilkł na chwilę. - W takim razie to musiał być on. - Nie rozśmieszaj mnie. - Nie, wierzę ci. Milczeli przez moment. - Co masz zamiar z tym zrobić? — zapytał Pembroke. - A co ty byś z tym zrobił? Zadanie wykonane. Zasłużyłeś na nagrodę. Wziąłbyś jeszcze nadgodziny i oczekiwał za to zapłaty? Pembroke skinął głową. - Tak, gdybym mógł. Abrams odetchnął głęboko, obejrzał się na schody, a potem spojrzał na zegarek. - Tam na dole, powiedziałeś? - Tak, na dole. Poszukaj w biurze Androwa. Tam pewnie znaj- dują się wszystkie dowody. Musi je zniszczyć, zanim i on rozpocz- nie odyseję do krainy zapomnienia. Abrams ruszył w kierunku schodów. m 72 Henry Kimberły szedł szybko długim, opustoszałym koryta- rzem na pierwszym piętrze. W wypełnionym dymem powietrzu unosił się zapach spalonego kordytu. Kimberły zatrzymał się przy strzaskanych kulami drzwiach gabinetu Androwa. Przyszło mu do głowy, że być może Androw chce odszukać i zniszczyć tajne kartoteki. Pchnął drzwi i wszedł do biura. Usłyszał przy uchu szczęk odbezpieczanej broni i zamarł w bezruchu. - Henry Kimberły, jak mi się zdaje? - odezwał się ktoś po an- gielsku. Kimberły skinął lekko głową. Odwrócił się i ujrzał mężczyznę w czarnym kombinezonie skoczka spadochronowego. Obaj męż- 509 czyźni stanęli naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy. Głos Kim- berly'ego był ledwie słyszalny: - Patrick... Mówiono mi, że nie żyjesz - powiedział Kimberiy. - O tobie mówiono to samo — uśmiechnął się 0'Brien. -Jeśli masz zamiar mnie zabić, to nie zwlekaj. Oszczędzisz mi w ten sposób następnego sentymentalnego powitania. 0'Brien opuścił broń. - Widziałem cię już przez mgnienie oka na poddaszu. Najwi- doczniej Androw był tak zajęty ucieczką, że zapomniał ci powie- dzieć. - Co miał mi powiedzieć? - Ze jestem jednym z was. Kimberiy przyglądał mu się ze zdumieniem. -Mój Boże... - powiedział cicho. - Nie... To niemożliwe, że- byś był... - Czemu nie? W czasie wojny podejrzewano mnie nie bez po- wodu. Ale ty nigdy nie byłeś celem wielkiego polowania na wilko- łaki. - 0'Brien zastanawiał się przez chwilę, zanim dodał: - To ja powinienem był zniknąć i pojechać do Moskwy, Henry. A ty mo- głeś wrócić do domu i prowadzić kancelarię. Miałeś rodzinę, by- łeś tu bardziej ceniony i miałeś lepsze kontakty. Ale w Moskwie podejmują dziwne decyzje, prawda? -Tak. - A my zawsze jesteśmy posłuszni rozkazom, prawda? - Nie, nie zawsze. - Kimberiy rozejrzał się dookoła i jego wzrok napotkał leżące na podłodze ciało Ciaudii Lepescu. - Gdzie jest Androw? - zapytał Kimberiy. 0'Brien wzruszył ramionami. - Czekałem na niego. Widziałeś go? - Może jest w piwnicy z resztą — odpowiedział Kimberiy. — Chodźmy. - Skierował się w stronę drzwi. - Tutaj na niego poczekamy. - 0'Brien nie ruszył się z miejsca. - Dlaczego? - Ponieważ z wyjątkiem was dwóch nikt inny w Ameryce nie wie, że żyję i kim naprawdę jestem. - Przerwał na chwilę. - Zdaje się, że straciliśmy tę rundę, i nie chcę, żeby Androw wpadł w ręce naszych byłych przyjaciół. Kimberiy spojrzał na niego i wolno pokiwał głową - Tak, rozumiem. Moskwa to pochwali. - Jestem pewien, że tak. — 0'Brien uśmiechnął się i spytał: - A więc miałeś być kolejnym prezydentem? 510 - Jest jeszcze szansa. - Kimberiy skinął w stronę okien. - Być może zobaczymy jednak błysk światła. - Być może. Tylko Moskwa zna plany Moskwy. — 0'Brien ski- nął na Kimberiy'ego. - Poczekajmy tu na Androwa. - Podszedł do okna i usiadł na parapecie. Kimberiy podszedł bliżej, ale nie usiadł. — Wiesz co, Henry, nawet jeśli życie w Moskwie nie było łatwe, to przynajmniej nie przeżyłeś koszmaru bycia podwójnym agentem. Ja musiałem grać w najbardziej niebezpieczną grę, w jaką może grać człowiek. Dowodziłem siatką wywiadowczą nie- bywale bystrych ludzi, naszych starych wyg i jednocześnie służy- łem interesom naszych radzieckich przyjaciół. - Jak ci się to udało? — zapytał Kimberiy. - Dzięki lustrom. Musiałem być sztukmistrzem, iluzjonistą, a także akrobatą i żonglerem. To trudna sztuka, mój drogi. - 0'Brien uśmiechnął się i mówił dalej: — W ciągu ostatniego roku, na przykład, musiałem utwierdzać ludzi z BSS w przekonaniu, że pracuję nad czymś bardzo ważnym, i jednocześnie chronić przed wszelkimi podejrzeniami moskiewską operację Uderzenie, o której zresztą wiedziałem bardzo mało. Co gorsza - ciągnął - Van Dom, Arnold Brin i kilku innych wpadło na trop Uderzenia i naciskało na mnie, żebym się tym zajął. Podsunąłem im kilka pomysłów, przede wszystkim wybuch jądrowy na Wali Street i plan uzyskania dostępu do wszystkich amerykańskich kompu- terów i zlikwidowania ich pamięci, ale wracali ciągle do IEM. Stara wiara nadal się trzyma, Henry. - To prawda. A pamiętnik? 0'Brien uśmiechnął się szeroko. - To był me tylko genialny pomysł, ale i szaleństwo. Byłem już wtedy w desperacji. Podrzuciłem im ten pamiętnik w nadziei, że poszukiwanie Talbota pochłonie ich energię i że ogarnie ich obsesja podobna do tej sprzed czterdziestu lat. Wiedziałem, kim jest Talbot. Przecież to ja nim byłem. Ale nie wiedziałem, że ty też. - Zapoczątkowałeś tym reakcję łańcuchową, zgadza się, Pa- trick? — zapytał Kimberiy z lekkim uśmiechem. 0'Brien odwzajemnił uśmiech. - Najpierw mało brakowało, a ten idiota Thorpe by mnie za- bił. Potem okazało się, że Tony Abrams, którego wynajęła twoja córka, jest dużo bystrzejszy, niż myślałem. Zdecydowałem, że należy go zabić, aby skończyć z tym jego myszkowaniem dookoła. Użyłem Ciaudii - wskazał głową ciało - żeby zastawiła na niego 511 pułapkę. Sądziła, że pracuje dla Moskwy. Abrams doszedł do wniosku, że to Thorpe kazał go zabić. W gabinecie luster rzeczy wyglądają inaczej, niż nam się zdaje. Ciągle to powtarzałem i wszyscy mi przytakiwali, tylko że nikt nie wiedział, że to doty- czy mnie samego. - Zaśmiał się. Kimberły przyglądał mu się przez chwilę, zanim zapytał: - Jak ci się udało tu dostać? 0'Brien uśmiechnął się. - Wyskoczyłem z helikoptera. - Masz odwagę, Patrick. Zawsze miałeś. - To prawda. Dzięki temu mogłem przeżyć, gdy inni umierali. Jestem też bezwzględny. - Spojrzał na Kimberly'ego. - I nieby- wale żądny władzy. Chcę być panem. Kimberły odwzajemnił spojrzenie. - To ja miałem być „prawowitym następcą tronu". - Tak mi powiedział Androw. - 0'Brien wzruszył ramionami i spojrzał przez okno. - Wiesz co, Henry, jeśli operacja Uderzenie zakończy się sukcesem, jeśli Mołnia wybuchnie i nad kontynen- tem przetoczy się fala elektromagnetyczna, wtedy bez względu na to, co się w tym domu dziś wieczorem wydarzyło, ty i ja będzie- my najpotężniejszymi ludźmi w Ameryce. -Jest jeszcze jeden człowiek, z którym musielibyśmy podzie- lić się władzą. James Allerton. Czy Androw powiedział ci o nim? 0'Brien skrzywił się z pogardą. - Tak, ale wiedziałem o nim już od dawna. Allerton to słaby człowiek. To starzec. Gdyby nie jego reputacja w kraju, Moskwa dawno by już o nim zapomniała. -Ale tak się nie stało. A teraz należy do naszej trójki. - Poinstruowałem już jednego z agentów Tajnej Służby Wy- wiadowczej w Camp David, żeby bez względu na to, co się dziś wydarzy, nie zostawił Jamesa Allertona przy życiu - powiedział 0'Brien, mrużąc oczy i potrząsając głową. Kimberły spojrzał na pistolet 0'Briena. -W takim razie zostaniemy tylko ty i ja, a to o jednego za dużo, nieprawdaż? - powiedział obojętnym głosem Kimberły. 0'Brien pokiwał z roztargnieniem głową, jak gdyby nie zrozu- miał aluzji. - Widzisz, Henry, nawet jeśli Amerykanie wygrają tę rundę, będę mógł wrócić jako bohater, który z ledwością uszedł śmierci. Ale to nie będzie możliwe, jeśli ty albo Androw wpadniecie w ich ręce. - W takim razie postąpiłem niefortunnie, otwierając te drzwi. 512 - Fortuna nie ma z tym nic wspólnego. Zawsze podejrzewa- łem, że istnieje ktoś trzeci, i chciałem go zlikwidować przy pierw- szej nadarzającej się okazji. To, że chodzi o ciebie, mój przyjacie- lu, utrudnia sprawę, jednak nie zmienia mojej decyzji. - Innymi słowy, jeśli Moskwa dziś zwycięży, będziesz następ- nym prezydentem. Jeśli przegra, wrócisz jako dowódca starej gwardii, aż nadejdzie dzień, kiedy Rosjanie wezmą odwet. - Zgadza się. A w każdym przypadku, ty, Henry, stoisz mi na drodze. - Możemy razem uciec i wrócić do Moskwy. - Nie chcę jechać do Moskwy. Jutro będę albo w moim starym biurze, albo w Gabinecie Owalnym. - Przyjrzał się uważnie Kim- berly'emu. - Żaden wysoki rangą, noszący dobre nazwisko oficer wywiadu nie powinien być zmuszony do dezercji. Zawsze musi znaleźć się dla niego miejsce, z którego dalej mógłby robić to, co robi. To nagroda za życie, które musimy prowadzić. - Moskwa nie pochwali cię za to - powiedział Kimberły. - Do- wiedzą się, że zabiłeś mnie... i Androwa. 0'Brien wskazał ciało Ciaudii. - Wśród ofiar bitwy łatwo ukryć ofiarę mordu. Pamiętasz? - Patrick, to nie jest... to nielojalne. Oni chcą, żebym żył. Mo- skwa chce... - jąkał się Kimberły, wpatrując się w wycelowaną w siebie broń. - Co mnie obchodzą życzenia Moskwy? To oni kreują zdrajców i mieliby oczekiwać od nas lojalności? Moskwa jest dla mnie tyl- ko środkiem do celu. Najkrótsza i w rzeczywistości jedyna droga do Waszyngtonu prowadziła przez Moskwę. Tak jak ostatni cesa- rze rzymskiego imperium byli osadzani na tronie i zrzucam z niego przez barbarzyńców, tak barbarzyńcy ze Związku Radziec- kiego koronują mnie cesarzem Ameryki. -1 zdetronizują cię, jeśli tak im się spodoba. Byłbyś bardziej bezpieczny, gdybyśmy podzielili się władzą. - Gdyby było się czym dzielić. Ale to nie jest wcale pewne. Może, ku zdumieniu moich ludzi, będę jutro z powrotem w Rocke- feller Center. Muszę brać pod uwagę wszystkie możliwości, Hen- ry. Bez urazy, stary wiarusie. - Nie. - Kimberły sięgnął do kieszeni po broń. 0'Brien wypalił prosto w serce Henry'ego, który zatoczył się do tyłu i upadł na podłogę. 0'Brien spojrzał na ciało swojego byłe- go towarzysza broni. - I został tylko jeden. 513 73 Tony Abrams zszedł na dół. Po drodze zauważył, że ciało Wa- lentina Mietkowa zniknęło. Przeszedł ostrożnie przez roztrzaska- ne drzwi w boazerii i wszedł do zdemolowanego pomieszczenia służby bezpieczeństwa. Wśród gruzu leżało ciało Davisa, strażni- cy zabrali tylko Larę. Abrams czuł, że idzie śladem śmierci, który prowadzi go tam, gdzie się to wszystko zaczęło - do biura Patricka 0'Briena. Na- wet wtedy nie potrafił zrozumieć, dlaczego 0'Brien go wynajął; teraz jego motywy były jeszcze bardziej nieodgadnione. Wyjrzał do hallu. Nie było nikogo widać, ale z oddali dochodziły jakieś głosy. Wślizgnął się do hallu, podszedł szybko do drzwi gabinetu Androwa i zauważył odstrzelony zamek. Podniósł broń i uderzył ramieniem w drzwi. Patrick 0'Brien przetrząsał papiery na biurku Androwa. Pod- niósł szybko wzrok i sięgnął po leżący na biurku pistolet. Abrams wycelował broń i 0'Brien cofnął rękę. - Nie spodziewałem się tu żadnego z was — powiedział. Abrams nie odezwał się, tylko przyglądał się zdrajcy. Ten w końcu wstał. - Kto mnie wydał? - Sam się domyśliłem. 0'Brien uśmiechnął się i był to prawie przyjemny uśmiech. - Nie wierzę, Tony. Zostaw mi przynajmniej tę satysfakcję, że byłem najbardziej przebiegłym podwójnym agentem, jakiego kie- dykolwiek widział ten kraj. - To prawda. Ale to już przeszłość. - Jak się czujesz? - zapytał 0'Brien. - Wściekły? Zdradzony? Oszukany? - Tak. Byłeś bardzo przekonujący. - To sprawa wiary w to, co się robi i mówi. Kiedy pracowałem dla naszych weteranów, dawałem z siebie wszystko. Podobnie było, gdy pracowałem dla Rosjan. Nie bierz sobie tego zanadto do serca. W ciągu ostatnich czterdziestu lat wykiwałem prawie wszystkich tak zwanych asów wywiadu tutaj w kraju i w Wielkiej Brytanii. - Dlaczego? Wzruszył ramionami. - Na początku to był młodzieńczy idealizm. Potem chciałem z tym skończyć, ale chcieli mnie zabić. To było na polowaniu w Utah. Oczywiście przeżyłem, ale leżąc w szpitalu, zdałem sobie 514 sprawę z tego, że teraz oni są bezwzględni. My byliśmy tacy sami wobec nazistów, ale złagodnieliśmy. Tak się wtedy mówiło. Pa- miętasz? Ameryka złagodniała. I to była prawda. Rosjanie, ko- muniści, zaczynali brać sprawy w swoje ręce. Około roku 1948 wyglądało na to, że ich panowanie nad światem to sprawa kilku miesięcy. Zdecydowałem się więc przyłączyć do tych bezwzględ- nych. - Uśmiechnął się. - Wszystko potoczyło się inaczej, ale w tamtych czasach żyłem w zgodzie ze sobą, choć prowadziłem podwójne życie. Nie mam żony ani dzieci i mogłem całkowicie poświęcić się grze. Dzięki temu, że byłem ofiarą zamachu, nie musiałem się już martwić, że zaczną mnie podejrzewać tak jak w czasie wojny. Abrams spojrzał na ciało Ciaudii, a potem na częściowo ukry- te za biurkiem ciało Henry'ego Kimberly'ego. — To twoja robota? —Tak. — Nie wygląda na to, żeby zabijanie robiło na tobie jakieś wra- żenie. — Liczba wszystkich ofiar powojennej walki szpiegowskiej, wal- ki na płaszcze i szpady, jest mniejsza niż liczba zabitych w jednej małej bitwie. Gdyby narody ograniczyły się tylko do tego, żeby pozwolić szpiegom wzajemnie się pozabijać, to wyszłoby to wszystkim na dobre. Taką ofiarę musimy złożyć bogom wojny, jeśli chcemy, żeby oszczędzili reszttę ludzi. Gdyby udało nam się dzisiaj wygrać, groźba wojny nuklearnej zostałaby zażegnana. Ale teraz, dzięki tobie, Van Domowi i pozostałym, znaleźliśmy się z powrotem na krawędzi. — Wolę żyć na krawędzi niż w jaskini. — Łatwo ci mówić. Powtórz to za pięć lat, gdy zacznie się na- stępny kryzys. — Już za pięć minut to wszystko nie będzie miało dla ciebie najmniejszego znaczenia. 0'Brien spojrzał na Abramsa z uwagą. — Masz zamiar mnie zabić? — Czemu nie? - Wywiadowi amerykańskiemu zależy na mnie. Każdy szpieg śpiewa, kiedy jest w klatce. Mógłbym tak śpiewać przez dziesięć lat i żadna z moich melodii nie powtórzyłaby się. Abrams skinął głową. Wiedział, że to prawda. Im lepiej poin- formowany był szpieg, tym bardziej było prawdopodobne, że za- wrą z nim układ. 515 — Szkoda tylko, że nie zdążyłem zabić Van Dorna. — 0'Brien rozluźnił się i przyjął swobodny ton: - Wydawało mi się zawsze, że zapije się na śmierć. - Zaśmiał się. — Nawet jeśli tak będzie, nie będziesz miał z tego żadnej ko- rzyści. — To prawda. — 0'Brien odwrócił się i spojrzał przez okno. — Ciągle jeszcze możemy zobaczyć rozcinający niebo błysk - powiedział do Abramsa. —Możemy. Powiedz mi, dlaczego postanowiłeś upozorować swoją śmierć? Przydałbyś się im bardziej tu, na miejscu. — Nie miałem takiego zamiaru. - 0'Brien zaśmiał się. - To ten idiota Thorpe chciał mnie zabić. Udawałem tylko atak serca, za- nim otworzyłem czaszę spadochronu. Większość spadochronia- rzy, którym nie udaje się otworzyć spadochronów, umiera na atak serca. — A tym razem czym masz zamiar mnie zaskoczyć? — Niczym. Jestem gotowy pójść z tobą. CIA zrobi z ciebie boga, Tony. Będziesz miał wszystko, o czym tylko zamarzysz. - Wy- szedł zza biurka. — Tędy. Nie musimy wracać do hallu. W tej ścia- nie znajduje się przejście prowadzące bezpośrednio do biura służ- by bezpieczeństwa. Abrams zrobił ruch bronią i 0'Brien podszedł do wyłożonej boazerią ściany po prawej stronie kominka. Pociągnął za ścienną lampę i ukryte drzwi otworzyły się. Zwrócił się do Abramsa: — Często sobie wyobrażałem, jak się to skończy. Ale takiego scenariusza nie przewidziałem. - Zastanawiał się przez chwilę. - Wiesz, co czuję? Zakłopotanie. Niepokoi mnie myśl, że stanę przed Kate, Van Domem i całą resztą. Abrams podszedł bliżej. -Ruszaj. 0'Brien poszedł pierwszy, Abrams za nim. Przeszli przez biu- ro, mijając po drodze ciało Davisa, otworzyli jeszcze jedne ukryte drzwi i zatrzymali się u podstawy schodów. - Jeśli może to mieć dla ciebie jakieś znaczenie, to właściwie darzyłem cię sympatią. To była jedyna rzecz, której nie chciałem, usłyszeć, pomyślał Abrams. Rozejrzał się po małym foyer i nasłuchiwał. Było cicho. - Postanowiłem oszczędzić ci wstydu. Nie będę tego przecią- gał i skazywał cię na cierpienie, choć na nie zasługujesz. 0'Brien otworzył usta, chcąc mu przerwać. Abrams uniósł broń i wypalił. Patrick 0'Brien upadł na schody. Na jego twarzy 516 malowało się zdziwienie. Tony przyglądał się mu przez dłuższą chwilę, a potem ruszył na poszukiwanie Joan Grenville. Wiedzia- łem, myślał po drodze, przez cały czas wiedziałem, że to on. Wszy- scy wiedzieliśmy, tylko zawsze trudno pogodzić się z faktem, że nasz ojciec jest kłamcą albo że Boga nie ma i że ksiądz okazał się ateistą. W tym tkwiła jego siła. Nie musiał nas oszukiwać, sami siebie oszukiwaliśmy. 74 Cameron i Sutter znaleźli dwie butelki wódki, a Tom Grenville odkrył wyciąg hydrauliczny, którym przewożono na płaski dach brygadę remontową. Siedzieli teraz na dachu, razem ze Stewar- tem i Johnsonem, podawali sobie butelki z rąk do rąk, spoglądali na czyste, nocne niebo i czekali. Pembroke był ciągłe na dole — nie chcieli go ruszać, a Ann i Abrams siedzieli przy radiu. Kathe- rine zajmowała się Pembroke'em. Od strony wyciągu dobiegł jakiś dźwięk. Z włazu, jak jakaś zjawa z greckiej sztuki, wyłoniła się Joan Grenville. Zeszła z plat- formy windy. - Cześć, Tom. - Cześć, Joan. - Spojrzał znad butelki, pociągnął i zapytał: - Skąd się tu wzięłaś? - Wózek mi uciekł. Poczęstujesz mnie? - Wypiła potężny łyk i oddała mu butelkę. — Coś strasznego. - Prawdziwa radziecka wódka. Łup wojenny. - Jesteście pijani. - Ty jesteś piękna - powiedział Stewart - a ja jestem pijany. Joan zmierzyła go wzrokiem, a potem odwróciła się do Toma. -Mówiłam ci, że powinniśmy byli zostać dziś wieczorem w domu. - Biznes to biznes — odpowiedział. — Ile razy mam ci tłuma- czyć, skąd się biorą pieniądze? Usiadła na dachu. - Na co czekamy? - Na transport - odpowiedział Sutter. - I na koniec świata. Spójrz na zachód, młoda damo. - Z której strony jest zachód? - zapytała Joan. 517 - Z tamtej - wskazał ręką Sutter. Joan spojrzała w kierunku zachodniego horyzontu. - Widać Manhattan. — Spojrzała na Stewarta. - Mogę jeszcze jednego? - Złamałaś nogę? - zapytał Stewart. - Boja tak. Jeszcze chwi- lę temu nie mogłem wytrzymać z bólu. - Z niechęcią podał jej butelkę. - Zgubiłem zegarek - stwierdził Grenville. - Która godzina? - Zero, zero, zero, pięć — odpowiedział Johnson. Grenville zi- rytował się. - Mów po ludzku. - Pięć minut po pomocy, Tom. - Stewart wyciągnął się na dachu. - Dlaczegoś od razu tak nie powiedział? - O której ma nastąpić koniec świata? — zapytała Joan. - Za minutę i potem już tylko plus minus nieskończoność - odpowiedział Stewart. Joan spojrzała na męża. - Kocham cię. - Proszę cię - powiedział cicho Tom, rumieniąc się. Czekali. Ann odłożyła mikrofon i wyłączyła nadajnik. - To wszystko, co mogę zrobić. Reszta jest w rękach bogów. Tony podszedł do okna i wyjrzał przez wybite szyby. - To była dobra robota. Gdybym to ja był radzieckim premie- rem, odwołałbym akcję. - Mówisz poważnie? — spojrzała na niego. — Ty przecież znasz ich lepiej. Ja tylko słyszę ich głosy i odbieram komunikaty. Aż do dzisiejszego wieczora nie spotkałam żadnego Rosjanina. Wiem, co mówią, ale nie wiem, co myślą. Nie wiem, co jest w ich du- szach. - Tego nikt nie wie. A zwłaszcza oni sami. - Odwrócił się od okna. — Nawet nam nie odpowiedzieli. - Nie mogli tego zrobić. W ten sposób przyznaliby się do cze- goś, a oni do niczego się nie przyznają. - Która godzina na zegarze cyfrowym? - Dwanaście, zero, pięć i dwadzieścia sekund. Mołnia jest już blisko najniższego punktu swojej trajektorii. Do pomieszczenia weszła szybko Katherine. Jej twarz była szara jak popiół. Ann spojrzała na nią z troską. - Pembroke? - zapytał Abrams. - Nie żyje - odpowiedziała. 518 Pokiwał głową. Wiedział, że to nie czas, żeby powiedzieć im o 0'Brienie. - No więc? - zapytała Katherine. Ann wskazała głową zegar. Wskazywał godzinę 12.06. - Spójrzcie — powiedziała i wyciągnęła rękę. Abrams i Kathe- rine spojrzeli na trzy zielone światełka. Zgasły jedno po drugim. Na zegarze zapaliła się 12.07, a potem 12.08. - Już po wszystkim. Mołnia pędzi już w przestrzeń. Katherine podeszła szybko do okna i stanęła obok Abramsa. - Jaka piękna noc. -Tak. -Czy zamiast kolacji byłabyś skłonna zjeść u mnie śnia- danie? - Tak, z przyjemnością. Abrams spojrzał przez okno na północ. Nad posiadłością Van Doma strzeliły w górę złociste rakiety. Zielone i czerwone świa- tła nawigacyjne helikoptera były coraz bliżej. - O Boże, jak dobrze - powiedział Abrams. - Dobrze jest żyć, nieprawdaż? - dodała Ann. Potarła ręką czoło. - Niestety, straciliśmy dziś wielu przyjaciół. A przedtem jeszcze Nicka. - Spojrzała na Katherine i Abramsa. - Będziecie niezłymi partnerami. Przystępujesz do Firmy. Tony? Zawahał się. - Tak, tak, przyłączę się. Jest jeszcze dużo do zrobienia. - Ujął dłoń Katherine i jeszcze raz wyjrzał przez okno. - Burza minęła. - Tak - powiedziała Katherine. - A nam udało się ją prze- trwać. Przynajmniej do następnego razu. Musimy mądrze wyko- rzystać czas, który zyskaliśmy.