Josif Brodski W hołdzie Markowi Aureliuszowi I Starożytność dla nas istnieje, a my dla niej nie. Nigdy nie istnieliśmy i istnieć nie będziemy. Z powodu tej dość osobliwej sytuacji nasz ogląd starożytności jest niezupełnie miarodajny. Chronologicznie, a niestety pewnie i genetycznie rzecz biorąc, dzieli nas dystans zbyt ogromny, aby mogła być mowa o jakichkolwiek związkach przyczynowych: patrzymy na starożytność jakby znikąd. Zajmujemy wobec niej podobny punkt obserwacyjny, jak wobec nas sąsiedzi z najbliższej galaktyki; to, co udaje nam się dostrzec, równa się w najlepszym razie solipsystycznej fantazji, wizji. Do niczego więcej nie możemy rościć sobie pretensji, nic bowiem nie daje się powielić z większym trudem niż wysoce nietrwały koktajl komórkowy, jakim jest każdy z nas. Co by rozpoznał starożytny Rzymianin, gdyby dziś się zbudził? Chmurę na niebie, błękit fal, stos drew, poziomość łóżka, pionowość ściany - i ani jednej twarzy, choćby napotkani ludzie byli nagusieńcy. W najlepszym razie doznałby wśród nas czegoś takiego jak kosmonauta, który wylądował na księżycu i nie wie, co ma przed sobą: przyszłość czy zamierzchłą przeszłość? Pejzaż czy ruinę? Są przecież, poza wszystkim, wielce podobne. Chyba, że zobaczyłby jeźdźca - a, to co innego. II Wiek dwudziesty jest zapewne pierwszym stuleciem, które patrzy na ten konny posąg z lekkim zdumieniem. Żyjemy przecież w epoce motoryzacji, nasi królowie i prezydenci prowadzą auta lub są nimi wożeni. Niewielu widujemy jeźdźców - chyba że na pokazach i wyścigach. Wyjątkiem jest Filip, brytyjski książę małżonek, i księżniczka Anna, jego córka. Decyduje to jednak nie tyle ich monarsza ranga, ile imię Filip, które ma grecki rodowód i znaczy philo-hippoi: miłośnik koni. Decyduje do tego stopnia, że Jej Książęca Wysokość poślubiła (na pewien czas) kapitana Marka Phillipsa z królewskiej gwardii, także zawołanego koniarza. Można by jeszcze dodać Księcia Karola, dziedzica korony brytyjskiej, a zarazem namiętnego gracza w polo. Na tym jednak lista się kończy. Przywódców współczesnych demokracji - ani nielicznych ocalałych tyranów - w siodle nie uświadczysz. Ani dowódców wojskowych, kiedy odbierają defilady, też zresztą coraz rzadsze. Jeźdźcy prawie zniknę li z naszego podwórka. Owszem, pozostała jeszcze policja konna; nowojorczyk nigdy chyba nie doznaje większej Schadenfreude niż wtedy, gdy jest świadkiem, jak jeden z tych rycerzy wlepia mandat właścicielowi nieprawidłowo zaparkowanego auta, którego maskę obwąchuje policyjna szkapa. Dzisiejsze pomniki przywódców i bohaterów dotykają piedestału tylko dwiema nogami. Szkoda, bo koń wiele symbolizował: imperia, męskość, naturę. Rozmaite pozycje konnych posągów określa skomplikowana etykieta: koń staje dęba - znaczy, jeździec zginął w boju. Wszystkimi czterema kopytami stoi na postumencie - jeździec umarł we własnym łożu z baldachi- mem. Jedno kopyto wysoko uniesione - śmierć z ran odniesionych w bitwie; nieco mniej uniesione kopyto - żył dość długo, rzec by można: żył truchtem. Z samochodem taki numer nie przejdzie. A zresztą samochód - nawet rolls royce - nie świadczy o niepowtarzalności swego właściciela ani nie wynosi go nad tłum, tak jak koń. Zwłaszcza rzymskich cesarzy przedstawiano w siodle nie po to, żeby upamiętnić ich ulubiony sposób podróżowania, lecz właśnie dla podkreślenia rangi: przynależności - często z urodzenia - do szlachty, czyli stanu, który jeździ wierzchem. W ówczesnej frazeologii "jeździec" znaczyło więc tyle, co "wywyższony" albo "wysoko urodzony". A zatem equus oprócz jeźdźca dźwigał brzemię mnóstwa ukrytych znaczeń. Przede wszystkim zaś oznaczać mógł przeszłość, chociażby dlatego, że symbolizował królestwo zwierząt, z którego przecież ona się wywodzi. Może właśnie dlatego Kaligula wprowadził swego konia do Senate. Już bowiem starożytnym przyszło to do głowy. Bo dużo bardziej obchodziła ich przeszłość niż przyszłość. III Przeszłość z przyszłością łączy nasza wyobraźnia, ponieważ to ona je tworzy. Korzenie wyobraźni tkwią w naszej eschatologicznej trwodze: w przerażającej myśli, że nic nas nie poprzedza i nic z nas nie wynika. Im silniej targa nami ten lęk, tym szczegółowiej wyobrażamy sobie antyk lub utopię. Czasem - jakże często - zahaczają one o siebie: na przykład gdy antykowi przypisujemy idealny ład i obfitość cnót wszelakich, albo kiedy mieszkańcy utopii przechadzają się po swych rządnych miastach z marmuru odziani w togi. Nie ulega kwestii, że to marmur jest uniwersalnym budulcem zarówno antyku, jak utopii. W ogóle biel przepaja naszą wyobraźnię aż po najdalsze krańce, ilekroć w wizjach przeszłości lub przyszłości skłaniamy się ku metafizyce bądź religii. Biały jest raj, białe są Grecja i Rzym. Predylekcja to jest nie tyle alternatywą dla mroku źródeł ludzkiej fantazji, ile metaforą naszej ignorancji, a może po prostu odbiciem barwy materiału, którego wyobraźnia nasza zazwyczaj używa do swych wzlotów - czyli papieru. Zmiętą kartkę w drodze do kosza na śmieci z łatwością można wziąć za odprysk cywilizacji, zwłaszcza gdy zdjęło się okulary. IV Po raz pierwszy ujrzałem tego spiżowego jeźdźca przez okno taksówki - jakieś dwadzieścia lat temu, prawie w poprzednim wcieleniu. Dopiero co wykonałem swoje pierwsze lądowanie w Rzymie i właśnie zmierzałem do hotelu, w którym daleki znajomy zarezerwował mi pokój. Hotel nazywał się wcale nie z rzymska: "Bolivar". A zatem czynnik koński od razu zawisł w powietrzu, bo wielki libertador najczęściej przedstawiany bywa na koniu stającym dęba. Czy zginął w bitwie? Nie mogłem sobie przypomnieć. Zaraz zresztą utknęliśmy w wieczornym korku, w miejscu, które wyglądało jak skrzyżowanie placu przed dworcem kolejowym i boiska piłkarskiego tuż po meczu. Ciekaw byłem, jak daleko jeszcze do hotelu, ale znałem włoski tylko na tyle, żeby spytać: "Gdzie jesteśmy?" "Piazza Venezia", odparł taksówkarz, kiwając głową w lewo. "Campidoglio", dodał i kiwnął w prawo. Przy kolejnym kiwnięciu powiedział: "Marco Aurelio" i z wielką energią dorzucił parę słów - zapewne komentarz na temat ruchu ulicznego. Spojrzałem w prawo. "Marco Aurelio", mruknąłem pod nosem. Poczułem się, jakby dwa tysiąclecia nagle runęły, stopniały mi w ustach dzięki poufałej włoskiej formie cesarskiego imienia. Miało ono dla mnie dotąd epicki, zaiste imperialny rozmach, niby przetykane cezurami, grzmiące obwieszczenie osobistego majordomusa historii: Marcus! - cezura - Aurelius! Imperator! Rzymski! Marcus! Aurelius! Takim go znałem w liceum, gdzie majordomusem była poczciwa, przysadzista Sara Izaakowna, nader żydowska i nader zrezygnowana dama po pięćdziesiątce, nauczycielka historii. Ilekroć miała wymienić imiona rzymskich cesarzy, pomimo całej rezygnacji prężyła się z godnością i wykrzykiwała, mierząc głosem wysoko ponad nasze głowy, w łuszczący się tynk ściany ozdobionej portretem Stalina: Caius Julius Caesar! Caesar Octavian Augustus! Caesar Tiberius! Caesar Vespasianus Flavius! Imperator Rzymski Antoninus Pius! I wreszcie - Marcus Aurelius! Tak jakby imiona to były od niej większe, jakby wzbierały w niej, aby wyrwać się na wolność, w przestrzeń znacznie bardziej rozległą niż jej ciało, szkolna klasa, kraj, a nawet epoka. Delektowała się dziwacznymi, cudzoziemskimi brzmieniami, zaskakującymi następstwami samogłosek i spółgłosek, a rozkosz jej była, co to kryć, zaraźliwa. Dzieci uwielbiają dziwne słowa, dziwne dźwięki, i pewnie dlatego historię najlepiej przyswaja się w dzieciństwie. Dwunastolatek może nie pojąć intrygi, ale dziwny dźwięk zasugeruje mu odmienną rzeczywistość. Przynajmniej na mnie tak właśnie działało imię "Marcus Aurelius", a rzeczywistość z nim się kojarząca była bezkresna, większa nawet niż terytorium Imperatora. I oto przyszedł widocznie czas oswajania owej rzeczywistości; po to pewnie przyjechałem do Rzymu. "Marco Aurelio, hę?" - powtórzyłem w duchu, po czym spytałem szofera: "Gdzie?" Wskazał szczyt olbrzymiej kaskady marmurowych schodów prowadzących na wzgórze, które mieliśmy akurat przed sobą, a gdy taksówka ostro skręciła, żeby zająć w morzu aut odrobinę korzystniejsze miejsce, w rzęsistym blasku reflektora ujrzałem na moment dwoje końskich uszu, brodatą twarz i uniesioną rękę. A potem morze nas pochłonęło. Pół godziny później stanąłem przed drzwiami "Bolivara" i trzymając w jednej ręce torbę podróżną, a w drugiej pieniądze, w nagłym zbrataniu i przypływie wdzięczności spytałem taksówkarza (był przecież w Rzymie moim pierwszym rozmówcą, przywiózł mnie do hotelu i nawet chyba nie oszukał na taryfie), jak ma na imię. "Marco" - odparł i zaraz odjechał. V Najoczywistszą cechą starożytności jest nasza w niej nieobecność. Im łatwiej o antyczny złom i im dłużej weń się wpatrujesz, tym bardziej kategorycznie antyk odmawia ci wstępu. Szczególnie skutecznie przekreśla cię marmur, choć brąz i papirus niewiele pozostają za nim w tyle. Zabytki to czy docierają do nas nienaruszone, czy tylko we fragmentach - tak czy owak zdumiewają swą trwałością i kuszą, żeby ułożyć z nich (zwłaszcza z fragmentów) spójną całość; ale sęk w tym, że wcale nie miały do nas dotrzeć. Były - i nadal są - same dla siebie. Apetyt, jaki w człowieku budzi przyszłość, nie jest bowiem ani trochę większy aniżeli ludzka zdolność konsumowania czasu, co zresztą dowodnie wykazuje gramatyka - pierwsza ofiara każdej dysputy o życiu przyszłym. Wszystkie to marmury, brązy i papirusy miały w najlepszym razie przetrwać swych modeli i twórców, lecz nie siebie. Ich istnienie pod- porządkowane było funkcji, czyli w wąskim zakresie użyteczne. Czas to nie układanka z klocków: jego klocki znikają. A sama idea życia pozagrobowego - choć przedmioty mogły być, owszem, dla niej inspiracją - jest stosunkowo świeżej daty. Do nas w każdym razie dotarły szczątki rzeczy stworzonych przez konieczność lub próżność: motywacje nieuchronnie krótkowzroczne. Nic nie istnieje dla dobra przyszłości; a starożytni z oczywistych powodów nie mogli uważać się za starożytnych. My też nie powinniśmy myśleć o sobie jako o ich jutrze. Do starożytności wejść nam się nie uda: i bez nas była dostatecznie zaludniona, jeśli nie wręcz przeludniona. Wolnych miejsc brak. Nie warto obijać sobie knykci o marmur. VI Żywoty cezarów dlatego tak nas pochłaniają, że jesteśmy nadzwyczaj pochłonięci sobą. Mówiąc najoględniej, każdy z nas uważa się za centrum wszechświata, a wszechświaty to różnią się, rzecz jasna, rozległością, ale centra z definicji mieć przecież muszą. Między imperium a rodziną, siatką przyjaźni, Pajęczyną romantycznych uwikłań, polem działalności zawodowej itd. zachodzi różnica ilościowa, a nie jakościowa. A ponieważ cesarze tak są od nas odlegli w czasie, ich dylematy przy całej swej złożoności wydają nam się do ogarnięcia, z dystansu dwóch tysiącleci skrót perspektywiczny pomniejsza je, robi z nich nieomal rozterki krasnoludków, przydając im nieodzownych rysów cudowności i naiwności. Ich imperia służą nam za notesy z adresami, zwłaszcza pod wieczór. Czytamy Swetoniusza, Eliusza czy wreszcie Psellosa w poszukiwaniu archetypów, nawet jeśli rządzimy tylko warsztatem rowerowym lub dwuosobową rodziną. Jakoś łatwiej utożsamiamy się z cezarem aniżeli z konsulem, pretorem, liktorem lub niewolnikiem, choć we współczesnym społeczeństwie zajmujemy mniej więcej tę samą, poślednią pozycję. I nie jest to mania wielkości ani wygórowane aspiracje: zrozumiałe, że upadła cnota, występek czy obłęd wydają się po prostu bardziej atrakcyjne w wersji wyraźnie zarysowanej - powiedzmy, King sicze - niż jako zamazany, mętny autentyk z przeciwka albo i z lustra. Kto wie, czy nie dlatego w ogóle patrzymy na ich podobizny, szczególnie to z marmuru. Przecież owal ludzkiej twarzy niewiele w sumie może pomieścić. Nikt nie ma więcej niż dwoje oczu ani mniej niż jedne usta; starożytność nie znała surrealizmu, nie było jeszcze mody na afrykańskie maski (a może była - co by zresztą wyjaśniało, czemu Rzymianie tak kurczowo trzymali się greckich miar). Toteż prędzej czy później człowiek musi się odnaleźć w którymś z tych wizerunków. Nie ma bowiem cezara bez popiersia, tak jak nie ma łabędzia bez odbicia w wodzie. Wygoleni, brodaci, łysi, ufryzowani, posyłają nam paste, marmurowe spojrzenia bez źrenic, trochę jak z fotografii paszportowej albo policyjnego zdjęcia przestępcy. Nie dowiemy się, co zmalowali; i chyba właśnie łącząc to twarze z odpowiadającymi im żywotami, czynimy z nich archetypy. Zarazem nieco sobie przybliżamy tych ludzi, bo skoro ich tak często portretowano, musieli zapewne nabyć niejakiego dystansu wobec realiów własnej fizyczności. W każdym razie popiersia i posągi były dla nich tym, czym dla nas są fotografie, a najczęściej fotografowano, rzecz jasna, cesarza. Byli także inni modele: cesarzowe, senatorowie, konsulowie, pretorzy, sławni sportowcy, wielkie piękności, aktorzy i mówcy. Z ocalałych resztek wynika jednak, że w sumie częściej rzeźbiono mężczyzn niż kobiety, co prawdopodobnie świadczy zarówno o tym, kto trzymał kasę, jak i o etosie ówczesnego społeczeństwa. Tak czy owak zawsze wygrywał cezar. W Muzeum Kapitolińskim można godzinami szwendać się po salach wypełnionych aż do sufitu rzędami marmurowych podobizn cezarów, imperatorów, dyktatorów i innych augusti ściągniętych z najdalszych krańców ich niegdysiejszego władztwa. Po tych, którzy najdłużej utrzymali się na posadzie, zostało najwięcej fotek. Uwieczniano ich młodych, dojrzałych, zgrzybiałych; niektóre popiersia zdaje się dzielić zaledwie kilka lat. Portreciarstwo w marmurze uprawiano widocznie na skalę przemysłową, a wziąwszy pod uwagę nieuchronne starzenie się, przemysł ten trąci kostnicą; po pewnym czasie człowiek czuje się w tym muzeum jak w archiwum encyklopedii dekapitacji. Trudno z niej cokolwiek wyczytać, bo marmur jest - wiadoma rzecz - biały niczym dziewiczy papier. Ma też to wspólnego z fotografią - przynajmniej dawną - że jest dosłownie monochromatyczny; co daje ten między innymi skutek, że wszyscy stają się blondynami, choć naprawdę niejeden model czy modelka - na przykład cesarzowe, często rodem z Azji Mniejszej - wyglądał zupełnie inaczej. Marmur budzi jednak swym brakiem pigmentacji coś w rodzaju wdzięczności - podobnie jak czarno-biała fotografia - bo widz może puścić wodze fantazji, intuicji, patrzenie staje się więc aktem wspólnictwa: jak czytanie. VII Są bowiem sposoby, żeby z patrzenia zrobić czytanie. W moim rodzinnym mieście było wielkie muzeum, które w dzieciństwie często zwiedzałem. Mieściła się tam ogromna kolekcja marmurów greckich i rzymskich, nie mówiąc już o dziełach Canovy i Thorvaldsena. Zauważyłem, że zależnie od pory dnia i roku wszystkie to rzeźbione oblicza stroją rozmaite miny, zacząłem więc się zastanawiać, jaki wyraz przybierają służy za wzór każdemu, kto musi w życiu sprzeniewierzyć się powołaniu. Na jego podwójnej lojalności wobec obowiązku i filozofii znacznie więcej zyskało Cesarstwo Rzymskie aniżeli doktryna stoików (która wraz z Markiem także dociera do kresu, czyli do etyki). Zyskało tak wiele, że twierdzi się, i to czasem ze sporą emfazą, jakoby ten rodzaj wewnętrznego rozdarcia był receptą na dobrego władcę. Rzekomo lepiej jest, gdy duchowe tęsknoty znajdują dla siebie osobne ujście i nie zakłócają działania jednostki. Przecież cały pomysł z królem-filozofem polega na tym, że trzeba zaniedbać metafizykę, prawda? Ale Marka od początku to przerażało, od początku się bał, że Hadrian wezwie go na swój dwór, bał się pomimo dworskich wygód i sposobności kariery. A może nie pomimo, tylko właśnie z ich powodu; jako wierny wychowanek greckiej doktryny pragnął jedynie "łoża prostego okrytego skórą" *. Filozofia była dlań tyleż stylem ubioru, ile dyskursu: materią i treścią życia, a nie tylko ćwiczeniem umysłowym. Wyobraźmy go sobie jako buddyjskiego mnicha: niewiele się pomylimy, gdyż "droga życia" była także esencją stoicyzmu; można by nawet powiedzieć: esencją esencji. Rezerwa młodego Marka wobec cesarskiej adopcji musiała być spowodowana nie tylko upodobaniami seksualnymi Hadriana: oznaczała zmianę garderoby równie drastyczną, jak towarzysząca jej zmiana diety umysłowej. Do tego, że w ogóle się zgodził, mniej chyba przyczyniły się naciski ze strony władcy, ile niewiara we własny intelekt: widocznie łatwiej być królem niż filozofem. Ale w końcu się zdecydował, no i mamy pomnik. Nasuwa się jednak pytanie: komu go wystawiono? Filozofowi? Królowi? Im obu? Może żadnemu. IX Pomnik to na ogół struktura pionowa, symboliczny wzlot nad poziomość istnienia, antyteza przestrzennej monotonii. W gruncie rzeczy nigdy nie zrywa z poziomem - którego przecież wszystko się trzyma - lecz na nim spoczywa, zarazem urozmaicając go niczym wykrzyknik. Pomnik z natury stanowi sprzeczność. Przypomina pod tym względem swego najczęstszego modela: człowiek, podobnie jak pomnik wyposażony we właściwości pionu i poziomu, w końcu jednak skłania się ku poziomowi. Trwałość materiału - marmuru, brązu, coraz częściej żeliwa, a ostatnio nawet betonu - jeszcze bardziej podkreśla sprzeczną naturę przedsięwzięcia, zwłaszcza gdy tematem jest wielka bitwa, rewolucja lub kataklizm wywołany mocą żywiołów, czyli krótkotrwały epizod z obfitym żniwem śmierci. Ale nawet jeśli pomnik poświęcono abstrakcyjnej idei albo skutkom doniosłego wydarzenia, rzuca się w oczy kontrast między skalą czasową i trwałością materiału, nie mówiąc już o jego wyglądzie. Skoro sam materiał rości sobie pretensje do niezniszczalności, może istotnie najlepszym tematem pomnika jest zniszczenie. Natychmiast przychodzi to na myśl dzieło Zadkina, upamiętniające bombardowanie Rotterdamu: jego pionowość ma charakter funkcjonalny, gdyż wskazuje, skąd nadciągnęła katastrofa. Cóż zresztą może być bardziej poziome ~d Holandii? Nasuwa się spostrzeżenie, że pomnik ten wyrasta z wielkich płaszczyzn, z koncepcji zakładającej widok z oddalenia - w przestrzeni bądź w czasie. I że ma koczowniczy rodowód, bo przecież wszyscy koczujemy - przynajmniej poprzez czas. Ktoś, kto tak jak nasz król-filozof zdawał sobie sprawę z daremności ludzkich poczynań, pierwszy oczywiście sprzeciwiłby się temu, że robi się z niego Posąg w miejscu publicznym. Choć z drugiej strony dwadzieścia lat nieustannych, jak się zdaje, walk frontowych, które miotały nim po wszystkich rubieżach cesarstwa, uczyniły zeń koczownika. Nie zapominajmy też o koniu. X Wieczne Miasto jest jednak miastem wzgórz, ściśle mówiąc, siedmiu. Niektóre są naturalne, inne sztuczne, lecz to i tamte pokonuje się w męce, zwłaszcza pieszo, zwłaszcza latem, choć przedtem i potem temperatura też niewiele spada. Dodaj_ my do tego słabe zdrowie cesarza; no i to, że z wiekiem wcale się ono nie poprawiało. Stąd koń. Posąg na szczycie Kapitolu wypełnia pustkę po konnej sylwetce Marka, która jakieś dwa tysiące lat temu była w tym miejscu widokiem częstym, żeby nie powiedzieć: powszednim. W drodze na Forum, jak mówią. Tak naprawdę, to akurat z powrotem. Gdyby nie piedestał Michała Anioła, pomnikiem byłby ślad stopy. A ściślej: kopyta. Rzymianie, przesądni jak wszyscy Włosi, twierdzą, że gdy spiżowy Marek grzmotnie o ziemię, nastąpi koniec świata. Skądkolwiek pochodzi ten zabobon, coś w nim jest, bo motto Marka brzmiało: aequanimitas. Wyrażenie to sugeruje równowagę, spokój ducha pośród przeciwności, opanowanie; dosłownie: równowagę ducha, czyli trzymanie duszy - a więc i świata - na wodzy. Wprowadźmy do tego wzorca stoickiej postawy niewielką zmianę, a otrzymamy definicję interesującego nas posągu: equinitas. Ale jeździec trochę się pochyla, jakby się skłaniał w stronę poddanych, wyciągając dłoń w geście ni to powitania, ni to błogosławieństwa, tak niezdecydowanym, że przez długi czas twierdzono, jakoby nie był to wcale Marek Aureliusz, lecz Konstantyn - ten, co schrystianizował Rzym. Jak na to twarz posągu ma jednak wyraz zbyt spokojny, wolny od wszelkiego zapału czy żarliwości, beznamiętny. Jest w niej dystans, nie miłość - dystans, a więc to właśnie, do czego chrześcijaństwo nigdy nie było zdolne. Nie, to nie Konstantyn, nie chrześcijanin. Ta twarz jest wyzbyta uczuć; jest postscriptum do namięt- ności, a opuszczone kąciki ust świadczą o braku złudzeń. Gdyby błąkał się po niej uśmiech, mogłaby się kojarzyć z twarzą Buddy; ale stoicy za dobrze znali fizykę, żeby w jakikolwiek sposób igrać ze skończonością ludzkiego istnienia. Na twarzy lśni jeszcze starożytna pozłota, lecz włosy i broda utleniły się i zzieleniały, jakby jeździec osiwiał. Wszelka myśl aspiruje do kondycji metalu; ten brąz odmawia ci jednak prawa wstępu, obejmując swym zakazem nawet interpretację czy dotyk. Jest dystansem wcielonym. I z tego to dystansu cesarz lekko się ku tobie pochyla, wyciągając prawicę wita cię albo błogosławi - a zatem stwierdza twoją obecność. Gdzie bowiem jest on, nie ma ciebie, i na odwrót. Lewa dłoń teoretycznie trzyma cugle, które gdzieś się zawieruszyły, a może nigdy ich nie było: tego jeźdźca koń usłuchałby w każdej sytuacji. Zwłaszcza jeśli symbolizuje Naturę. Bo jeździec reprezentuje Rozum. Twarz odziedziczył po Antoninach, choć nie był potomkiem dynastii, tylko go adoptowano. Włosy, brodę, nieco wyłupiaste oczy i cokolwiek apoplektyczną budowę ciała ma takie same jak ojczym, czyli późniejszy teść, i jak własny syn. Nic dziwnego, że tak trudno rozróżnić ich trzech wśród marmurów Ostii. Dziś jednak wiemy już, że moda z łatwością bierze górę nad genami. Chociażby tacy Beatlesi. A zresztą Marek Aureliusz darzył Antonina Piusa ogromną czcią i w wielu sprawach naśladował, jego wygląd mógłby więc być przykładem mimikry. A rzeźbiarz, ich współczesny, chciał może uwidocznić w swym dziele tak podkreślaną przez historyków ciągłość między panowaniem ojczyma i pasierba: stworzyć wrażenie, które sam Marek, rzecz jasna, stwarzać się starał. Albo jeszcze inaczej: rzeźbiarz próbował wykonać uogólniony portret epoki, wizerunek władcy doskonałego, dał nam więc syntezę dwóch najlepszych cesarzy, jakich miało imperium od czasu zabójstwa Domicjana - czyli potraktował ich jak konia, nad którego tożsamością przecież się nie zastanawiamy. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest to jednak autor Rozmyślań: twarz i tors nieco pochylone w stronę poddanych świetnie harmonizują z tonem tej melancholijnej książki, która też z lekka skłania się ku rzeczywistości ludzkiego bytu - w pozie nie tyle sędziego, ile arbitra. Z tego punktu widzenia jest to posąg posągu: trudno przecież przedstawić stoika w ruchu. XI Wieczne Miasto przypomina gigantyczny stary mózg, który dawno już stracił zainteresowanie światem - jako nazbyt uchwytną tezą - i zagłębił się we własne rozpadliny i fałdy. Gdy się przedzierasz przez jego cieśniny, nawet myśl o sobie jest ci zawadą, a kiedy dla odmiany przemierzasz otwarte płaskowyże, samo pojęcie wszechświata wydaje się błahe i w końcu czujesz się, jakbyś niczym zużyta igła gramofonowa szurał w rowkach ogromnej płyty - do centrum i z powrotem - podeszwami wydobywając z bruku melodię, która minione dni nucą teraźniejszości. Nareszcie słyszysz praw_ dziwy Głos Pana, His Master's Voice, i twoje serce zmienia się w psa. Historia to nie dziedzina wiedzy, lecz coś, co nie jest twoje - a to jest przecież główne w definicji piękna. Stąd właśnie twoje uczucie - z braku wzajemności. Jednostronnie zakochany, natychmiast dostrzegasz platoniczną naturę tego miasta. Im bliższy jesteś przedmiotu swych pragnień, tym bardziej przedmiot ten zmarmurza się lub spiżowieje, a słynne profile tubylców roją się wokół ciebie niby ożywione monety, które wysypały się ze stłuczonego dzbana z terakoty. Tak jakby tutejszy czas wkładał między prześcieradło a materac swą własną kalkę - czas bowiem bije tyleż monet, ile wystukuje liter. Tuż za progiem "Bolivara" lub równie cuchnącego ale tańszego "Nervy" masz Forum Trajana, gdzie triumfalna kolumna ciasno opleciona ciałami pokonanych Daków strzela jak maszt w niebo ponad marmurowym morzem lodowej kry: połamanych filarów, poobijanych kapiteli i gzymsów. Dziś panują to bezdomne koty, skarlałe lwy w mieście skarlałych chrześcijan. Olbrzymie białe płyty i bloki są tak zwaliste, tak chaotyczne w kształcie, że nie sposób ich ułożyć w jakim takim porządku ani gdziekolwiek odtransportować. Zostawiono je więc, żeby chłonęły słońce albo reprezentowały "starożytność". W pewnym sensie rzeczywiście ją reprezentują; ich skłócone formy są jak demokracja, forum wciąż jest sobą. Tuż po drugiej stronie drogi, za piniami i cyprysami, na szczycie Wzgórza Kapitolińskiego, wracając stamtąd przystanął człowiek, dzięki któremu fuzja rządów republikańskich i imperatorskich okazała się prawdopodobna. Nikt mu nie towarzyszy: cnota wyobcowuje jak choroba. Przez ułamek sekundy znów jest Anno Domini 176 lub coś koło tego, a mózg rozmyśla nad światem. XII Marek był dobrym władcą i samotnym człowiekiem. W tym fachu samotność, rzecz jasna, jest czymś nieuniknionym; on jednak był samotny jeszcze bardziej niż większość władców. Rozmyślania mają wyraźniejszy posmak tej samotności aniżeli korespondencja, lecz i tak dają zaledwie blade pojęcie o całym posiłku, który składał się z wielu dań i był mocno przyciężki. Marek Aureliusz wiedział przede wszystkim, że jego życiu nadano fałszywy kierunek. Starożytni nie uważali filozofii za produkt uboczny życia. Było akurat na odwrót, a szkoła stoicka stawiała pod tym względem szczególnie wysokie wymagania. Spróbujmy może obejść się przez chwilę bez słowa "filozofia", bo stoicyzm - zwłaszcza w wydaniu rzymskim - trudno nazwać umiłowaniem wiedzy. Była to raczej dożywotnia próba wytrzymałości - eksperyment, w którym każdy jest swoim własnym królikiem doświadczalnym: instrumentem nie tyle poznawczym, ile reagującym. W czasach Marka wiedzę zawartą w doktrynie należało nie kochać, lecz żyć zgodnie z nią. Materialistyczny monizm, stoicką kosmogonię, logikę i kryterium prawdy (postrzeganie, które bezwzględnie zmusza podmiot, żeby to, co postrzega, uznawał za prawdę) wymyślono już wcześniej, a filozof miał udowadniać rzetelność tej wiedzy, stosując ją w starciu z rzeczywistością aż po kres swych dni. Innymi słowy, życie stoika było nieustającym studium z etyki, bo etyka uznaje wyłącznie osmozę. Otóż Marek wiedział, że przerwano mu eksperyment, a przynajmniej zakłócono jego przebieg, i że sam nie potrafi ocenić siły tych zakłóceń; co gorsza, że jego wyniki - jeśli w ogóle uda mu się do nich dojść - nie znajdą zastosowania. Wierzył Platonowi, lecz nie aż tak. Pierwszy położyłby jednak dobro ogółu na szali z nieszczęściem jednostki i chyba o to w1aśnie chodzi w Rozmyślaniach: są postscriptum do Państwa. Wiedział, że jako filozof jest skończony, że nie stać go już na prawdziwe skupienie i najwyżej od przypadku do przypadku zdoła wykraść chwilę kontemplacji. Najlepsze, co mu się w życiu zdarzy, to krótkie mgnienia wieczności i raz na jakiś czas słuszny wniosek. Pogodził się z tą perspektywą, zapewne dla dobra ogółu, ale stąd właśnie melancholia Rozmyślań, lub jak kto woli: pesymizm - tym czarniejszy, że autor niewątpliwie podejrzewał, iż człowiekowi może chodzić o coś więcej. Jest to zatem książka ze ścinków, karmiona tym, co autora od niej odrywało: poszarpany, niespójny monolog wewnętrzny z przebłyskami pedanterii, a także geniuszu. Widać z niej raczej, kim mógł być, niż kim się stał: kierunek, a nie osiągnięty cel. Sprawia wrażenie notatek poczynionych w harmidrze i rejwachu rozmaitych kampanii wojskowych - jakkolwiek zwycięskie by one były - przy obozowym ognisku, gdy żołnierski płaszcz służył stoickiemu filozofowi za okrycie. Inaczej mówiąc, napisana została pomimo - czy też wbrew - historii, w którą przeznaczenie usiłowało go wciągnąć. Pesymistą może i był, ale na pewno nie deterministą. To dlatego sprawdził się jako władca, to dzięki temu kombinacja rządów republikańskich i imperatorskich za jego panowania nie trąciła niczym podejrzanym. (Wręcz można by twierdzić, że co większe spośród nowoczesnych demokracji coraz bardziej skłaniają się ku tej właśnie formule. Dobry przykład także działa zaraźliwie; lecz cnota, jak już powie- dzieliśmy, wyobcowuje. A czas marnuje kalkę na poddanych i niewiele mu jej zostaje dla władców.) Mówiąc najoględniej, był dobrym rządcą: nie stracił tego, co odziedziczył; a jeśli imperium pod jego władzą nie rozrosło się, tym lepiej; "co za dużo, to nie zdrowo", mawiał August. Jak na kogoś, kto władał tak wielkim organizmem państwowym przez równie długi czas (praktycznie rzecz biorąc trzydzieści trzy lata, odkąd Anno Domini 147 teść przekazał mu berło imperatora, aż do śmierci, która dopadła go w roku 181, nieopodal późniejszego Wiednia), ma na rękach zdumiewająco mało krwi. Buntownikom wolał wybaczać niż ich karać; przeciwników chętniej podporządkowywał niż unicestwiał. Ustanowił prawa chroniące najsłabszych: wdowy, niewolników, nieletnich, choć z drugiej strony to właśnie on wprowadził taryfę ulgową dla występnych senatorów (urząd prokuratora nad- zwyczajnego jest jego wynalazkiem). Z państwowej szkatuły korzystał oszczędnie; sam wstrzemięźliwy, innych też do wstrzemięźliwości zachęcał. Ilekroć imperium potrzebowało pieniędzy, zamiast obciążać ludność nowymi podatkami sprzedawał cesarskie klejnoty. Nie wzniósł okazałych budowli: żadnego Panteonu czy Koloseum. Po pierwsze dlatego, że już istniały; po drugie w Egipcie bawił krótko i nie zapuścił się poza Aleksandrię - w przeciwieństwie do Agryppy, Tytusa i Hadriana - toteż jego wyobraźni nie rozpłomieniła gigantyczna, pustynna skala egipskiej architektury. Circenze też niespecjalnie go bawiły, a ilekroć musiał w nich uczestniczyć, podobno czytał, pisał albo słuchał raportów. Ale to on kazał zawiesić w rzymskim cyrku siatkę asekurującą akrobatów. XIII Starożytność jest przede wszystkim konceptem wizualnym, narzuconym przez przedmioty o nie dającym się ustalić wieku. Łacińskie anticum to w gruncie rzeczy bardziej drastyczny synonim "starego", pochodzący od równie łacińskiego ante, czyli "przed"; mianem tym określano zapewne wszystko, co greckie. A zatem "poprzedniość". Co się tyczy samych Greków, ich arche oznacza początek lub genezę - chwilę, kiedy coś wydarzyło się po raz pierwszy. Czyli "pierwszość"? Na tym w każdym razie polega zasadnicza różnica między Rzymianami a Grekami, wynikająca po trosze z tego, że Grecy mieli mniej przedmiotów, kt5rych pochodzenie mogliby zgłębiać, po trosze zaś z ich ogólnej skłonności do dłubania w korzeniach. Przy czym pierwsze w rzeczy samej wypływa z drugiego, bo głębiej niż archeologia jest już tylko geologia. My w swoim wyobrażeniu o starożytności skwapliwie wrzucamy Greków do jednego worka z Rzymianami, lecz w najgorszym razie zawsze wolno nam się powołać na łaciński precedens. Starożytność to dla nas ogromny mętlik chronologiczny, rojący się od postaci historycznych, mitycznych i boskich, wzajemnie spokrewnionych przez marmur - no i dlatego, że uwiecznieni w marmurze śmiertelnicy miewali pretensje do boskiej genealogii, a niejednego legalnie ubóstwiono. Ten ostatni aspekt sytuacji, z powodu którego wszystkie to marmury są mniej więcej równie skąpo odziane, my zaś nie bardzo potrafimy uporządkować rozsypane fragmenty (czy to odłupane ramię należało do śmiertelnika, czy raczej do bóstwa?), zasługuje na chwilę uwagi. Zacieranie różnic między śmiertelnymi a bogami było a starożytnych - a zwłaszcza a rzymskich cesarzy - czymś całkiem zwyczajnym. Podczas gdy Greków w sumie bardziej obchodził rodowód, Rzymianie kładli nacisk na awans, lecz cel był w obu przypadkach jednaki: Niebiańskie Pałace; próżność władcy czy też rozdymanie jego autorytetu miały w tym wszystkim niewielki udział. Cały sens utożsamiania się z bóstwami polega nie tyle na przeświadczeniu o ich wszechwiedzy, ile na poczuciu, że skrajna cielesność bogów idzie w parze z oderwaniem od świata. A zatem już samo względne wyniesienie władcy kazało mu utożsamiać się z bogiem (oczywiście dla Nerona czy Kaliguli cielesność była drogą na skróty). Spra- wiając sobie pomnik, monarchy dystans ten znacznie poszerzał; najlepiej, jeśli udawało mu się tego dokonać za życia, gdyż marmur studzi zarówno oczekiwania poddanych, jak i zachcianki samego modela, spychające go ze ścieżki oczywistej doskonałości. Marmur, rzec by można, czyni wolnym, a wolność to domena bogów. Najogólniej mówiąc, marmurowo-mentalny pejzaż zwany starożytnością to wielki magazyn zrzuconych i zdartych skór; czy jak kto woli, krajobraz po wyprowadzce; maska wolności, lamus porzuconych koturnów. XIV Jedynym, czego Marek szczerze nienawidził i co starał się tępić, były występy gladiatorów. Niektórzy twierdzą, że wynikało to z jego ogólnej odrazy do krwawych igrzysk, wulgarnych i sprzecznych z wszystkim, co greckie, ponieważ opowiadanie się za tą czy tamtą drużyną byłoby w jego pojęciu początkiem stronniczości. Inni utrzymują, że przyczyniła się do tego jego żona, Faustyna, która urodziła mu wprawdzie trzynaścioro dzieci - przeżyło tylko sześcioro - ale była, jak na cesarzową, wybitnie rozwiązła. Zwolennicy tej drugiej tezy wskazują wśród licznych wybrańców Faustyny pewnego gladiatora jako prawdziwego ojca Kommodusa. Aliści niezbadane są wyroki natury; jabłko często pada daleko od jabłoni, zwłaszcza gdy to rośnie na stoku. Kommodus był równocześnie zgniłym jabłkiem i stokiem. Z punktu widzenia losów imperium okazał się wręcz urwiskiem. I może właśnie ludzkiemu niezrozumieniu niezbadanych wyroków natury zawdzięczała Faustyna swą reputację (choć jeśli Marek z powodu żony powziął odrazę do gladiatorów, powinien był też tępić marynarzy, mimów, generałów i wiele innych branż). Sam brał to lekko. Kiedy pewnego razu spytano go, co sądzi o tych wszystkich plotkach i zasugerowano, że powinien się pozbyć Faustyny, odparł: "Jeśli ją odprawimy, będziemy musieli także zwrócić jej posag". Posag, czyli imperium, bo przecież Faustyna, była córką Antonina Piusa. W sumie był wobec niej niezłomnie lojalny, a sądząc po honorach, jakie jej oddał, gdy umarła, może nawet ją kochał. Stanowiła widocznie jedno z tych ciężkich dań głównych, których smak ledwo się wyczuwa w Rozmyślaniach. Bo też w ogóle żona cezara jest bez zmazy, poza wszelkim podejrzeniem. I może właśnie, żeby to podkreślić, no i uratować reputację żony, odstąpił Marek od prawie dwustuletniej tradycji wyboru następcy tronu i przekazał koronę temu, którego tym samym oficjalnie uznał za swego prawowitego potomka. Bo potomkiem Faustyny był Kommodus niewątpliwie. Teścia darzył Marek ogromnym poważaniem i po prostu w głowie mu się nie mieściło, że ktoś, w czyich żyłach płynie krew Antoninów, jest z gruntu zły. Może traktował Faustynę jak żywioł, siłę natury - najwyższego autorytetu dla stoika. To właśnie natura nauczyła go niewzruszoności i wyczucia proporcji; bez tego życie jego stałoby się czystym piekłem; solipsyzm wypełnia Rozmyślania jak gruz polodowcowy. Ludzkie błędy i wybryki nie tyle wybaczał, ile machał na nie ręką. Był więc raczej bezstronny niż sprawiedliwy, a bezstronność to nie wypływała z prawości jego umysłu, lecz z apetytu, który w umyśle owym budziła nieskończoność, a zwłaszcza granice bezstronności. Poddanych Marka zdumiałoby to podobnie jak historyków, historia jest bowiem domeną ludzi stronniczych. I tak jak poddani kpili z jego stosunku do walk gladiatorów, historycy napadli na niego za to, że prześladował chrześcijan. Oczywiście nie jest jasne, na ile znał ich wiarę, łatwo jednak sobie wyobrazić, że jej metafizyka wydawała mu się krótkowzroczna, a etyka odrażająca. Ze stoickiego punktu widzenia bóg, a którego przehandlowuje się cnotę za wiekuiste fawory, niewart byłby modlitwy. Dla kogoś takiego jak Marek wartość cnoty tkwiła właśnie w tym, że jest ona stawką w grze, a nie inwestycją. Chociażby ze względów intelektualnych miał bardzo mało powodów, żeby faworyzować chrześcijan; tym mniej mógł sobie na to pozwolić jako władca, który musiał w owym czasie borykać się z wojnami, epidemiami, powstaniami - i krnąbrną mniejszością. Nie ustanowił zresztą nowych praw przeciwko niej; Hadrian, a wcześniej Trajan, wystarczająco go w tym wyręczyli. Jest oczywiste, że wzorem swego ukochanego Epikteta widział Marek filozofa, a zatem i siebie, jako misjonarza Boskiej Opatrzności wysłanego między ludzkość, czyli własnych poddanych. Można się czepiać sposobu, w jaki sobie tę Opatrzność wyobrażał, lecz jedno jest pewne: jego wersja była znacznie bardziej otwarta od chrześ- cijańskiej. Błogosławieni stronniczy, albowiem ich będzie królestwo ziemskie. XV Weź biel, ochrę i błękit; dodaj odrobinę zieleni i całe mnóstwo geometrii. Otrzymasz formułę, której użył czas dla swoich tutejszych dekoracji, nie jest bowiem pozbawiony próżności~, zwłaszcza kiedy przybiera postać historii lub osoby. Czyni to powodowany lubieżnym zainteresowaniem skończonością - lub też własnym darem redukcji - chwytając się rozmaitych narzędzi, takich jak ludzki mózg lub oko. Nie zdziw się więc - zwłaszcza jeśli jesteś tutejszy - gdy pewnego dnia znajdziesz się pośrodku trapezoidalnego placu w kolorach bieli i ochry, mając nad głową trapez biało-błękitny. Ten pierwszy stworzył człowiek (ściślej mówiąc, Michał Anioł), ten drugi jest dziełem niebios i właśnie on może ci się wydać bardziej znajomy. Z żadnego nie będziesz miał jednak pożytku, bo sam jesteś zielony: w odcieniu utlenionego spiżu. A jeśli w sumie wolisz widoczną w górze biel kumulusów na tle tlenowego błękitu od marmurowych łydek balustrady i opalonych torsów z Zatybrza, to dlatego, że chmury przypominają ci ojczystą starożytność: są wszak przyszłością każdej architektury. Tkwisz to od prawie dwóch tysięcy lat, więc chyba wiesz. Może właśnie chmury są jedyną prawdziwą starożytnością - choćby z tego powodu, że wśród nich nie jesteś spiżem. XVI Ave, Caesar. Jak się czujesz, otoczony przez barbarzyńców? Bo z twojego punktu widzenia jesteśmy barbarzyńcami - choćby dlatego, że nie znamy greki ani łaciny. Boimy się też śmierci, dużo bardziej niż ty jej się bałeś, a instynkt stadny jest w nas silniejszy od samozachowawczego. Coś ci to mówi? Może sprawia to nasza liczebność - albo liczebność naszych bogów. Niewątpliwie czujemy, że umierając stracimy więcej aniżeli ty kiedykolwiek posiadałeś, chociaż miałeś to swoje imperium. Dla ciebie, jeśli mnie pamięć nie myli, narodziny były wejściem, śmierć wyjściem, a życie wysepką na oceanie cząsteczek. Otóż widzisz, w naszej wersji to wszystko wygląda trochę bardziej melodramatycznie. Najstraszliwsza chyba wydaje nam się myśl, że przy wejściu zawsze ktoś czuwa, a przy wyjściu nikt nas nie strzeże. W głowie nam się nie mieści, że z powrotem rozpadamy Się na cząsteczki: po zgromadzeniu tylu dóbr jest to nie do przełknięcia. To pewnie Stan inercji albo lęk przed wolnością elementarną. Tak czy owak, Cezarze, trafiłeś między barbarzyńców. To my jesteśmy dziś wobec ciebie Partami, Markomanami, Kwadami, bo nie miałeś następców, więc zaludniliśmy ziemię. Niektórzy z nas posuwają się jeszcze dalej: wdzierają się w twoją starożytność, opatrują cię definicjami. Nie możesz odpowiedzieć, nie możesz pobłogosławić, powitać ani ujarzmić nas wyciągniętą prawicą, której palce jeszcze pamiętają, jak pisały Rozmyślania. Skoro to książka nas nie ucywilizowała, cóż tego dokona? Może właśnie po to, żeby zneutralizować jej czar, nadano ci miano króla-filozofa, podkreślając tym samym twoją jedyność i niepowtarzalność. Teoretycznie to, co jedyne, nie może być reprezentatywne, a ty naprawdę byłeś jedyny, cezarze. Ale jaki tam z ciebie król-filozof! Pierwszy byś się zżymał na tę etykietkę. Byłeś wypadkową władzy i wiedzy: postscriptum do obu, bytem wybitnie, bez mała patologicznie autonomicznym. Stąd nacisk, jaki kładłeś na etykę, bo najwyższa władza niejako z definicji stawia człowieka poza nawiasem norm moralnych, podobnie jak najwyższa wiedza. Trafiły ci się obie za cenę jednej, cezarze; to dlatego musiałeś tak cholernie przestrzegać etyki. Napisałeś całą książkę, żeby utrzymać w ryzach własną duszę, opancerzyć się na użytek codzienności. Ale czy naprawdę o etykę ci szło, cezarze? Czy to nie twój niezwykły apetyt na nieskończoność pchnął cię do tak drobiazgowej autoanalizy, bo przecież uważałeś się za cząstkę, choćby i mikroskopijną, Całości, Wszechświata - a on, jak twierdziłeś, stale się zmienia. Kogo więc trzymałeś w ryzach, Marku? Czyją moralność poddawałeś próbom - o ile mi wiadomo, z pomyślnym skutkiem? Nic dziwnego, że nie zaskakuje cię obecność barbarzyńców; nic dziwnego, że zawsze bałeś się ich dużo mniej niż samego siebie - skoro siebie bałeś się dużo bardziej niż śmierci. "Zauważ, że głównym źródłem wszelkiego zła, jakie spotyka człowieka – rzecze Epiktet - jak również wszelkiej podłości i tchórzostwa nie jest lama śmierć, lecz strach przed nią". Lecz ty wiedziałeś, że nikt nie jest właścicielem swojej przyszłości - ani zresztą przeszłości. Że umierający traci tylko dzień swojej śmierci - ściślej mówiąc, resztę dnia - a w oczach czasu nawet nie tyle. Byłeś pilnym uczniem Zenona, nieprawdaż? W każdym razie nie dopuściłbyś, żeby perspektywa niebytu zaważyła na twoim bycie, jakkolwiek miałoby się do tego Universum. Twierdziłeś, że choć prędzej czy później cząsteczki ruszą w pląs, nie powinno to wywierać wpływu na żywe ciało, nie mówiąc już o rozumie. Byłeś wysepką, cezarze, a przynajmniej twoja etyka była wysepką na primordialnym i - wybacz określenie - postmordialnym oceanie wolnych atomów. A twój pomnik to tylko znak na mapie dziejów gatunku ludzkiego, w miejscu po wysepce - bezludnej, nim poszła na dno. Fale doktryny i wiary - doktryny stoickiej, wiary chrześcijańskiej - przykryły cię z głową, wzięły w posiadanie jak swoją Atlantydę. Ale prawda jest taka, że nigdy nie dałeś się zagarnąć ani wierze, ani doktrynie. Byłeś tylko jednym z najlepszych ludzi, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi, opętanym myślą o obowiązku, ponieważ byłeś opętany cnotą. Cnota jest bowiem sztuką trudniejszą aniżeli jej przeciwieństwo, a zresztą gdyby kosmiczny plan był z gruntu zły, świat by nie istniał. Niektórzy z pewnością mi wytkną, że doktryna i wiara istniały przed tobą i po tobie, ale to nie historia definiuje dobro. Owszem, czas świadom swej monotonii każe ludziom odróżniać wczoraj od jutra. Ty, cezarze, byłeś dobry właśnie dlatego, że nie dostrzegałeś tej różnicy. XVII Po raz ostatni widziałem go przed paroma laty, w mokrą zimową noc, w towarzystwie bezpańskiego dalmatyńczyka. Wracałem taksówką do hotelu po jednym z najbardziej katastrofalnych wieczorów w całym moim życiu. Nazajutrz miałem opuścić Rzym i ruszyć do Stanów. Byłem pijany. Utknąłem w korku, który posuwał się z prędkością, jaka marzy nam się, ilekroć myślimy o własnym pogrzebie. U podnóża Kapitolu kazałem taksówkarzowi stanąć, zapłaciłem i wysiadłem, Do hotelu było niedaleko, więc pewnie zamierzałem pój~ piechotą; lecz zamiast tego wspiąłem się na wzgórze. Padało - może nie rzęsiście, ale wystarczająco, żeby ref1ektory na trapezoidalnym placu zamieniły się w musujące krążki Alka-Seltzer. Schowałem się pod arkadą konserwatorium i spojrzałem wokoło. Plac był kompletnie opustoszały, a deszcz zaliczał przyspieszony kurs geometrii. Wkrótce stwierdziłem, że nie jestem sam: średniej wielkości dalmatyńczyk wychynął jakby znikąd i spokojnie usiadł o parę metrów ode mnie. Jego nagłe pojawienie się dziwnie dodało mi otuchy, aż miałem ochotę poczęstować go papierosem. Sprawił to chyba deseń jego sierści: na całej piazzy psia skóra była jedynym miejscem wolnym od śladów ludzkiej interwencji. Przez pewien czas obaj wpatrywaliśmy się w posąg jeźdźca. "Wszechnatura utworzyła z wszechtworzywa, jak z wosku, na przykład konika. Stopiwszy go zaś, użyła jego tworzywa dla utworzenia drzewa, a potem człowieczka. Potem na co innego. Każdy zaś z tych przedmiotów trwa króciutko. A nie jest to straszne dla skrzynki dać się rozbić, jak nie było - dać się zbić". Słowa to utkwiły w pamięci piętnastoletniego chłopca, w trzydzieści pięć lat później wciąż je pamiętał. Lecz ten akurat koń nie stopniał i jeździec też nie. Wszechnatura była widocznie zadowolona z formy, jaką nadała swej substancji, skoro odlała ją w brązie. I oto nagle - pewnie z powodu deszczu oraz rytmiczności pilastrów i łuków Michała Anioła - wszystko się zamazało, a na tym zamazanym tle lśniący posąg uwolniony spod władzy geometrii jakby ruszył z miejsca. Niezbyt szybko i nie po to, żeby opuścić plac, dość jednak zdecydowanie, aby dalmatyńczyk porzucił mnie i poszedł w ślad za statuą. XVIII Rzymska starożytność pochłania naszą uwagę, nie powinniśmy może jednak zbytnio folgować skłonności do retrospekcji. No bo jeśli ludzka chronologia jest tylko samo spełniającą się iluzją, sposobem na to, żeby ukryć wsteczność naszej inteligencji? Usprawiedliwić żółwie tempo ewolucji gatunku? Jeżeli w samym pojęciu ewolucji tkwi fałsz? Jeśli nasz stary, poczciwy zmysł historyczny to tylko samoobrona sennej większości przed czujną mniejszością? Może nasza wizja antyku jest jak - powiedzmy - wyłączenie budzika? Na przykład ten jeździec i jego książka: Rozmyślania bynajmniej nie powstały w drugim wieku naszej ery - chociażby dlatego, że ich autor nie żył według chrześcijańskiego kalendarza. W gruncie rzeczy wszystko jedno, kiedy je napisał, skoro ich przedmiotem jest etyka. Chyba że ludzkość znajdzie szczególny powód do dumy w tym, iż zmarnowała piętnaście stuleci, zanim spostrzeżenia Marka powtórzył Spinoza. Może po prostu lepiej umiemy liczyć niż myśleć, albo rachunki bierzemy za myślenie? Czemu zawsze koniecznie chcemy wiedzieć, kiedy po raz pierwszy padły słowa prawdy? Czy tego rodzaju archeologia sama przez się nie świadczy, że nasze życie jest załgane? W każdym razie jeśli Rozmyślania są starożytne, my jesteśmy ruinami. Choćby dlatego, że widzimy przyszłość przed etyką. Może istotnie warto by powściągnąć naszą zdolność do retrospekcji, bo jeszcze nas pochłonie bez reszty. Etyka stanowi bowiem co najmniej miernik teraźniejszości - być może jedyny, bo to właśnie ona z każdego wczoraj i z każdego jutra czyni chwilę obecną. To etyka jest ową strzałą, która w każdej sekundzie lotu pozostaje nieruchoma. Rozmyślania nie są podręcznikiem egzystencjalnym i nie napisano ich dla potomności. My zaś nie powinniśmy zawracać sobie głowy tożsamością autora ani wynosić go do rangi króla-filozofa: etyka wszystkich zrównuje, więc aktor to Każdy. Jego pojęcie obowiązku nie wzięło się z przesytu: owszem, zażył ów obowiązek w iście królewskiej dawce XX Bezdomny dalmatyńczyk truchta za spiżowym jeźdźcem i nagle słyszy dziwne dźwięki, niby znajome, ale stłumione przez deszcz. Lekko przyspiesza kroku, wyprzedza posąg i zadziera pysk w nadziei, że zrozumie słowa jeźdźca. Teoretycznie nie powinien mieć z tym trudności, skoro Dalmacja była kolebką tylu cezarów. Rozpoznaje język, lecz nie akcent: Uważaj, abyś się nie scezarzył, abyś się nie zaraził. Zdarza się to bowiem. Utrzymaj się skromnym, dobrym, szczerym, poważnym, naturalnym, w umiłowaniu sprawiedliwości, bogobojności, bądź życzliwy, miły, wytrwały w pełnieniu obowiązków. Staraj się usilnie o to, abyś takim pozostał, jakim cię pragnęła zrobić filozofia. I3ój się bogów, otaczaj opieką ludzi. Nie niepokój się o przyszłość. Staniesz bowiem tam, gdy będzie potrzeba, uzbrojony w ten sam rozum, którego pomocy zażywasz wobec wypadków bieżących. Wszystko to zwykłe, bo co dzień tego się doświadcza, jednodniowe co do czasu, brudne ze względu na materię. A wszystko, co jest teraz, jest takie, jakie było za czasu tych, którychżeśmy pogrzebali. Odejść zaś od ludzi, jeżeli bogowie istnieją, niczym nie jest strasznym; nie wydaliby cię bowiem na pastwę zła. Nie być bowiem zadowolonym z tego, co się dzieje, jest odstępstwem od natury. Ludzie istnieją dla siebie wzajemnie. Albo ich więc pouczaj, alb znoś. Świat - to zmiana, życie - to wyobrażenie. Idź zawsze drogą najkrótszą. Najkrótsza zaś ta, co prowadzi zgodnie z naturą. Od tego, co sobie często wyobrażasz, zawisł twój sposób myślenia. Dusza bowiem barwi się wyobrażeniami. A miłuj to, do czego wracasz. A nie wracaj do filozofii jak do srogiego nauczyciela, lecz tak jak ludzie chorzy na oczy do gąbki i jaja, jak inny do kataplazmu lub ciepłych okładów. Rozum Wszechświata ma na celu współżycie. Najlepszym sposobem obrony jest nie odpłacać pięknym za nadobne. Co nie jest pożyteczne dla roju, i dla pszczoły nie jest pożyteczne. O bólu: jeżeli nie do zniesienia, to uprowadza nas z życia, a gdy potrwa długo, to znośny. Umysł zachowuje swoją pogodę, odgraniczywszy się od niego i woła nie ponosi szkody. Członki zaś dotknięte bólem niech co do niego objawią swe zdanie, jeżeli mogą. Trzy stosunki: jeden do naczynia, które cię otacza; drugi do boskiej przyczyny, z której spływa wszystko dla wszystkich; trzeci do współżyjących. Skromnie przyjmować, spokojnie tracić. A potem wszystko ustało i tylko deszcz bębnił o kamienne płyty Michała Anioła. Dalmatyńczyk przemknął przez plac jak wypryskujący z ziemi kawałek marmuru. Na pewno zmierzał w stronę starożytności, a w uszach brzmiał mu pana - czyli pomnika – głos: Wszystko to jedno, czy bada się to same rzeczy lat sto czy trzy. 1994 Przełożył Michał Kłobukowski ? Ten i następne cytat~ podajemy według: Murek Aureliusz. Rozmyślania. w przekładzie Mariana Reitera. 1'WN. Warszawa 198-1.