Joan Brady Teoria wojny Przekład Andrzej Chajewski Tytuł oryginału THEORY OF WAR Redakcja stylistyczna DOROTA KIELCZYK Redakcja techniczna ANNA BONISŁAWSKA Korekta GRAŻYNA NAWROCKA Opracowanie graficzne okładki WYDAWNICTWO AMBER Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright (c) 1 994 by Joan Brady. All rights reserved. For the Polish edition Copyright (c) 1998 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-027-7 Alexandrowi Brady'emu i jego dzieciom oraz dzieciom jego dzieci Niepełnosprawność jest alegorią życia w społeczeństwie. Robert E. Murphy, The Body Silent Oczywiście, to samo tyczy się niewolnictwa, ale sławo "niewolnictwo" funkcjonuje w języku głównie jako metafora i nikt już nie zwraca uwagi na jego prawdziwe znaczenie. dr Nathaniel Carrick (z taśmy z nagraniem wywiadu) Część I Wtorek Rekonesans I Młodzi są tacy głupi. Kiedy miałam dwadzieścia jeden lat, poszłam na Uniwersytet Columbia; na filozofię. Pragnęłam szukać prawdy. Zatrudniłam pomoc; ktoś musiał pchać wózek. Profesorowie mówili: "Prawda istnieje. Jest rzeczywista i absolutna. Znaczenie ma jednak tylko w takich pytaniach jak: Czy jutro będzie deszcz? Wystarczy poczekać do następnego dnia. I proszę bardzo; oto prawda". Tak; ale co ja mam z tego? Żyję tutaj, przykuta do wózka inwalidzkiego. Chcę więcej. Zacznę od Sweetbrier. Nie cierpię środkowego zachodu, a zwłaszcza Sweetbrier, które zawsze było dziurą. Dzisiaj zostało tam kilka chat rozrzuconych przy drodze biegnącej wzdłuż pola kukurydzy. Wszyscy omijają to miejsce. Farmerzy gdzie indziej szukają sklepów i rozrywek. Na jednym z domów można się doczytać nazwiska właściciela sklepu Benbowa Wikina, ale w środku półki świecą pustkami. Nieliczni klienci są tak strupieszali jak staruch drzemiący za ladą. Tutaj zaczyna się prawda. Upadek Sweetbrier rozpoczął się w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim, kiedy kolej Midwest Pacific postanowiła zamknąć dworzec, na którym pociągi jadące z Topeki do Jefferson City i tak zatrzymywały się tylko po wodę. Miejscowi tego nie widzieli. Ludzie lubią się oszukiwać. Wiadomość opublikowano w "Strażniku Lądowym", ale nikt nie dał jej wiary. Mieszkańcy miasta uwierzyli dopiero, kiedy senator George Stoke - wielki blagier - powiedział im, że to prawda. Historycy nazywają tego blagiera "niezłomnym liberałem". 9 Piszą o tym, że zreformował senat; że sprzeciwiał się I wojnie światowej; że potępił traktat wersalski; zgłaszał projekty umocnienia władzy federalnej - jeden tak słynny, że aż strach go wspominać; i jeszcze te programy pomocy farmerom. John R Kennedy przedstawił tę postać w Sylwetkach odważnych. A ja i tak powtórzę, że Stoke był blagierem. Więcej, nazwę go gnojem i powiem, że powinien skończyć gorzej, dużo gorzej, niż skończył. Jeszcze do tego wrócę. George Stoke stworzył komitety walki z koleją, zanim inni zrozumieli, co się właściwie dzieje. Redakcja "Strażnika" wystąpiła z pomysłem pikniku na skwerze przed willą senatora, czyli w miejscu, gdzie ten polityk u schyłku kariery wciąż zajmował się swym polem uprawnym - władzą. Nawoził je solidnie pieniędzmi i wieloletnim rozdawnictwem stanowisk. Siał wiosną, a zasiew rozkwitał latem, by dojrzeć w listopadzie, kiedy nadchodziła pora żniw, wyborów, świąt, jabłkówki, wozów z plonami, zbiorów i sukcesów, po których trzeba zaorać ziemię pod kolejne lata upraw. Senator mieszkał tuż za miastem. "Damy to na całą stronę, panie senatorze", mówił wysoki, chudy dziennikarz. "Ma się rozumieć". Brwi "niezłomnego liberała" poruszyły się jak dżdżownice w puszce wędkarza. Naturalnie chciałabym wiedzieć, co to jest prawda. Na uniwersytecie powiedzieli, że nauczą nas świetnej techniki stopniowego dochodzenia do "przybliżeń prawdy". "To coś jak rachunek różniczkowy", wyjaśnili. Tylko że rachunek różniczkowy daje nam konkrety: styczne do krzywej i orbity planet. Zapytajcie filozofów, co oni nam dają. Będą bełkotali o wczorajszej prognozie pogody i dzisiejszym deszczu. Powtarzam, to nie wystarczy. Poza tym, idę o zakład, że prawda jest często prawdziwsza, kiedy ją wymyślamy. Tak jak tę sobotę w czerwcu tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku i skwer przed willą senatora. Nie było mnie tam. Ale i tak widzę żony miejscowych dygnitarzy, które nakrywają do stołów ustawionych na trawniku. Widzę grecki portyk domu, wyglądający jak ktoś, kogo biegunka dopadła na skraju pola golfowego. Obrusy powiewają na wietrze. Wiklinowe kosze pękają od szynek, sałatek, ciast, lemoniad i lodów. Kobiety plotkują przy pracy. Kapelusiki drżą. Suknie falują. Mój wujek. Atlas, znał większość tych pań. Opowiedział mi o nich wiele lat temu; byłam wtedy młoda i guz w moim kręgosłupie jeszcze nie 10 rozsadził kości. Pamiętam imiona dam: Harfie, Maude, Gertrudę, Carrie, Hope. O jedenastej trzydzieści zjeżdżają się goście z całego stanu Kansas. Panowie w odświętnych garniturach dolewają z piersiówek dżin do lemoniady. Alkohol pochodził prawdopodobnie z kontrabandy. W latach dwudziestych obowiązywała prohibicja. Co to zresztą za różnica? Chłopcy w szortach, dziewczęta w sukniach z krynoliną. Psy szczekają. Flaga z napisem RATUJCIE SWEETBRIER załamuje się na wietrze. Wiatru mogło nie być. To bez znaczenia. O dwunastej zaczynają się tańce. O pierwszej gruby senator tratuje trawę porastającą skwer, zmierzając na mównicę. "Najważniejsze, żeby trafić we właściwą chwilę", głosił. "Pozwólcie mi ją wybrać, a przekabacę wam publikę w try miga". Zatrzymuje się co jakiś czas i odbija uśmiech na rękawiczkach wybranych dam. Wykonuje niebezpieczny skłon, by przyjąć lody od dziewczynki z kręconymi włosami. Fotografie sześćdziesięciodwuletniego polityka nie są zbyt udane. Po wielu grubasach nie widać tuszy. U senatora była wyraźna. Tłuszcz się na nim przelewał. Czcigodny Stoke miał obwisłe dolne powieki; przebarwione, ciągle załzawione, choć gniewnie patrzące oczy wychodziły czarne na starych zdjęciach prasowych. Sadło wylewające się znad sztywnego kołnierzyka wyglądało jak tłusta, nadpsuta wieprzowina. Chodził z laską zwieńczoną rączką w kształcie głowy węża, z prawdziwymi zębami i perłami zamiast oczu. Miał na sobie surdut, wyświecony na łokciach i skrojony według mody sprzed trzydziestu lat. Ta część garderoby była dla niego bardzo ważna. Ma również duże znaczenie dla mnie i dla tej opowieści. Zniszczone okrycie towarzyszyło senatorowi w całej jego karierze. Wszyscy słyszeli o surducie George'a Stoke'a i o niebywałej wulgarności senatora. Liberał ciężko pracował na tę sławę. Zanosił się śmiechem, patrząc na wstrząśniętą jego słowami damę lub zaszokowanego dżentelmena. "Widzisz ten papierek lakmusowy?", zapytał kiedyś jednego z dostojników. "Włożę ci go do ust. O, w ten sposób. I klnę się..." Tu kolej na moje ulubione, smakowicie obrzydliwe powiedzonko. Przez całe życie usiłowałam go użyć i nigdy, przenigdy, nie trafiła się właściwa chwila. A może tylko zabrakło mi odwagi, pewności siebie. "I klnę się na nie tkniętą piczuchnę matki Jezusowej, że będę wiedział, komu wczoraj lizałeś dupę", 11 mówił George Stoke, demokrata ze stanu Kansas, od niepamiętnych czasów filar Senatu Stanów Zjednoczonych. Słowa to nie wszystko. Senator był kobrą wśród polityków. Wiedział, czego chce. Doskonale znał potrzeby swojego elektoratu. I nikt ani nic nie mogło wpłynąć na zmianę stanowiska Stoke'a. Dzielny George obłaskawiał wrogów, a potem wyciskał z nich sok i odrzucał resztki. Przetrwał w polityce bardzo długo. Wybierano go raz za razem i to zgodnie z prawem, które w każdym cywilizowanym kraju wykluczyłoby takiego człowieka już na początku. Kłopot w tym, że nie istnieją cywilizowane kraje. Prawda? Mój dziadek dobrze znał George'a Stoke'a. Wychowali się razem, ale trudno sobie wyobrazić ludzi bardziej niepodobnych do siebie. Przynajmniej na zewnątrz. George był powolny. Dziadek zaś ognisty. Tak jak huty w Cardiff leżące wzdłuż głównej drogi łączącej Walię z Anglią. Wiodę tam cudzoziemski żywot w równinnym pejzażu odlewni, pieców, walcowni i kominów. Po zmierzchu cała okolica lśni na czerwono od ukrytego ognia. To jest piekło na ziemi. Zasnuwa je całun dymu. Nieruchomego, dyszącego, świetlistego miazmatu zatruwającego powietrze i wodę w Kanale Bristolskim. Tak jak złość dziadka zatruwa moje życie, choć ten człowiek zmarł, zanim się urodziłam. Był głodnym drapieżnikiem, jak mówił o sobie niekoronowany król Arabii. To dlatego szukałam prawdy na Uniwersytecie Columbia. Chciałam wiedzieć, jakie znaczenie miało życie mojego dziadka. Wolno mi pytać. Ciąży na mnie jego klątwa. Kiedy byłam dzieckiem, ojciec opowiadał mi o dziadku, zapamiętałam jednak tylko historie Atlasa. Wczuwałam się w nie; przeżywałam je w latach dojrzewania. "Kiedy mój ojciec po raz pierwszy zobaczył George'a Stoke'a..." Na te słowa wytężałam wzrok, żeby dostrzec George'a, tak jak po raz pierwszy ujrzał go mój dziadek. Nie zamierzałam tylko ocalić przeszłości od zapomnienia. Pożądałam wspomnień dziadka w biblijnym sensie. Było to grzeszne, skrywane pragnienie. Chciałam zobaczyć, zapamiętać i zatrzymać te ulot- 12 ne zbliżenia w mojej pamięci. Wykraść wszystkie i posiąść na własność. Atlas powiedział kiedyś: "Jechał pierwszym pociągiem przez Góry Skaliste". Przez moją głowę przemknęły słowa: "Czy ja to pamiętam? Pamiętam? Mam czelność pamiętać?" Gdyby człowiek był wystarczająco szybki, mógłby sam pocałować się w usta. Czasem, w samotności, próbuję nawet mi to wychodzi. No, prawie. Tak sądzę. Kręci mi się w głowie od tych prób, ale kiedy znowu zaczynam jasno widzieć, jestem taka jak przedtem. Nic się nie zmienia. Absurdalny pomysł. Nie mogę pamiętać życia mojego dziadka, przecież nigdy nawet nie widziałam czcigodnego antenata. Dziadek nazywał się Jonathan Carrick. Był mniej więcej lwa lata młodszy od senatora. Wuj Atlas mówił, że nikt nie znał dokładnej różnicy wieku. Daty urodzin dziadka nigdzie nie odnotowano. W dniu przyjęcia u senatora miał około sześćdziesiątki. Mimo iż Jonathana i George'a pod względem wyglądu i zachowania dzieliło bardzo wiele, to jednak coś ich także łączyło. Nie tylko wspólna przeszłość. Coś znacznie głębszego. Bliskość wrogów; żołnierzy. Nie ma znacznych różnic między wojną dwojga ludzi a wojną dwóch krajów. Zacznijmy od tego, co widać. Wojska muszą nieć sztandary, proporce, mundury. Dziadek i senator też je wsiadali. Jonathan Carrick chodził w surducie; senator również. Okrycia obu mężczyzn były bardzo niemodne. Surdut jako godło? Dlaczego nie, skoro godłem narodu są jakieś róże, kokardy czy pióra. Mój dziadek świetnie wyglądał w surducie z aksamitnym kołnierzem. Prawdę mówiąc, ładnemu we wszystkim ładnie. Jonathana zdecydowanie wyróżniała spośród zwykłych ludzi swoboda i pewność ruchów. Dziadek wspaniale gestykulował. Czasami odpowiadał wyłącznie gestem rąk, ale nie było wątpliwości, co miał na myśli. Atlas )powiadał mi o tym ujmującym darze, nieoczekiwanym, zaskakującym u osoby tak bardzo nerwowej. Gracja, magiczna elegancja i wielki urok - wszystko to wzbudzało w miejscowych kobietach macierzyńskie uczucia wobec dziadka. Natomiast gorący temperament Jonathana wywoływał w sercach iam wielkie emocje. Kiedy taki mężczyzna traci żonę, wiele się o nim mówi. Ludzie powtarzali, że za bardzo się przejął śmiercią żony. Nie powinien dalej żyć. Ale jak tu żyć? Po co? Kiedy robiliśmy zakupy, zatrzymywał się w pół kroku na ulicy. Na jego twarzy 13 było widać ból. "To serce", plotkowali ludzie. Ale mylili się. Chodziło o wojnę. Robił taką minę, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że zostawił bez obrony jedną z flanek. Nocą chodził po pustym ciemnym domu, zastanawiając się nad psychiką wroga. "Czy to ma jakieś znaczenie?", pytał. "A może to w ogóle nie jest ważne? Jeśli nie... Niemożliwe... Nie, do licha. Tego już za wiele. Słyszysz? Nie!" Rozważmy dokładniej problematykę wojny. Przypomnijmy podstawową zasadę strategii autorstwa wielkiego filozofa -militarysty Karla von Clausewitza: Przewagę ma ta strona, która wyraźniej widzi swój cel. Jonathan sprawdzał wszystkie możliwości. Może to? Tego chciał? Nie, do cholery. A może to? Nie! Istniało więc tylko jedno wyjście: George Stoke. Mój dziadek znalazł informację o przyjęciu w ukazującym się w Seattle "Wywiadowcy". Miał farmę pod miasteczkiem Hannaville. Na północy, wśród bagien i sosnowych lasów stanu Waszyngton, pół kontynentu od Sweetbrier i balu u senatora. Przeczytał o tym wydarzeniu towarzyskim tego samego dnia, w którym trafił na wiadomość o dorocznym zjeździe metodystów przygotowywanym w Topece. Topeka była zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od willi senatora. Clausewitz napisał, że wojna to doskonała jedność trzech czynników: emocji, rozumu oraz przypadku. I oto mój dziadek dzięki "Wywiadowcy", gazecie tak beznadziejnie nudnej jak "Strażnik Lądowy" wychodzący w Sweetbrier, znalazł się po właściwej stronie "w grze prawdopodobieństw", jak pisał Clausewitz, "dzięki którym wojna staje się swobodnym działaniem ludzkiej duszy". Dziadek nie doczytał wiadomości o przyjęciu na skwerze. Rzucił gazetę, wybiegł na podwórze i zaczął przygotowywać swojego wysłużonego saxona do podróży. Tydzień później ruszył polnymi drogami północnego zachodu, koleinowymi szlakami przez Góry Skaliste i prostymi żwirowymi przecinkami biegnącymi przez pola kukurydzy stanów Kolorado i Kansas. Kiedy mój dziadek zatrzymał wóz przed ostrym zakrętem drogi dojazdowej na posiadłość senatora, nie mógł widzieć George'a. Jestem pewna. Byłam w Sweetbrier i obejrzałam 14 okolicę. Mógł dostrzec tłum, falujące kapelusiki i zwiewne sukienki. Usłyszał George'a dopiero, kiedy znajdował się w połowie trawnika. Wszystkie gazety przedrukowały przemówienie senatora. Nie powiedział nic nadzwyczajnego. Ze względu jednak na to, co się stało później, prasa poświęciła mu więcej uwagi niż jakiemukolwiek mężowi stanu, włącznie z tymi, którzy słono płacą dziennikarzom za zainteresowanie. Wyobrażam sobie, że pierwsze słowa przemówienia, które dotarty do Jonathana, brzmiały: "... i co nam mówią ci eleganccy panowie w garniturkach? Co? Mamy poświęcić nasze Sweetbrier dla dobra narodu? Zgadza się?" Kiedy byłam mała, wraz ze swoimi dwiema siostrami spędziłam rok poza domem w eleganckiej szkole z internatem. Moi rodzice okropnie się kłócili. Uznali więc, że lepiej usunąć dzieci z linii ognia. Trzy małe dziewczynki w szkole. Przy skwerze rosły rzędy rododendronów. Do dziś zapach tych roślin przypomina mi, jak bardzo byłam nieszczęśliwa w tamtym czasie i miejscu. Tak samo pewnie czuł się Jonathan, kiedy po czterdziestu latach usłyszał głos George'a. "Chcą nas wyrolować? Midwest Pacific nas? Wiecie, co my na to, przyjaciele?" Jonathan wziął oddech i zaczął przemawiać do generałów zebranych w obozie Topeka, gdzie właśnie się zaczynał zjazd metodystów. "Uprzejmość sprzedawcy. Od tego zależy wszystko; tak było i tak pozostanie. Teraz daje ona siłę. I pieniądze. Co dalej? Coś dziwnego. Skąd te puste oczy? Z chciwości? Ze strachu?" George został komiwojażerem, kiedy miał piętnaście lat, a jego rodzina bardzo zbiedniała. Był bardzo duży na swój wiek. Dziesięć lat po wojnie secesyjnej ludzie wciąż nazywali chłopców doboszami. George bębnił handlowe formułki, sprzedając tytoń do żucia ze Sweetbrier w First Chance, Dixon, Nirvanie i wielu innych miasteczkach, które ciągle trwają porozrzucane na środkowym zachodzie niczym tłuste plamy na starym obrusie. Jonathan nie widział się z George'em od blisko pięćdziesięciu lat, choć oglądał go, coraz starszego i grubszego, na zdjęciach w prasie. Gazety często publikowały fotografie wielkiego senatora. Stoke zrobił zawrotną karierę. Mimo to, kiedy Jonathan myślał o George'u, przypominał mu się chłopak, 15 który ćwiczył komiwojażerskie odżywki: oparty łokciem o kontuar, z błyszczącymi czarnymi oczami mówił: "Nalej nam coś, kolego. Dla mnie bourbon". W młodości jesteśmy bezlitośni, dzicy. A na starość? Szkoda gadać. Przyjrzyjcie się temu groteskowemu, staremu grubasowi na schodach. Gdzie się podział ten chłopak o błyszczących oczach? Widzicie te tłuste uda? Stykają się, chociaż starzec stoi na szeroko rozstawionych platfusowatych stopach. George kupił pierwszy surdut, kiedy surduty były bardzo modne. Musiał mieć porządny przyodziewek do roboty. "Dobosz powinien być dobrze ubrany, jeśli chce coś opchnąć tym frajerom". Kupił go w Sears. Surdut miał sztywną podszewkę i paciorkowe guziki. Na myśl o tym Jonathan aż się zachwiał; a jego twarz odzwierciedlała to samo cierpienie, jakie przeżywał w Hannaville, kiedy słabość ogarniała strudzony wojną umysł. - Nic panu nie jest? Spojrzał w dół na kobietę w falującej sukni, właścicielkę jednego z podskakujących kapelusików. - Nie najlepiej pan wygląda - powiedziała. Na butach miała kokardki. - Może powinien pan pójść w cień? Nie jest pan stąd, prawda? Dlaczego, u licha, ludzie wtrącają się w nie swoje sprawy? Jakim prawem? Nie zdawał sobie sprawy, że w oczach zalśniły mu gniewne ogniki. Wiedział, iż w jego głosie ten gniew na pewno by zabrzmiał. Pięknymi rękami wykonał więc tylko gest, z którego wynikało, że wszystko w porządku, że nie chce jej robić kłopotu. - Oj! - krzyknęła zachwycona, zaintrygowana, bo wszystkich intrygują ślady tłumionych uczuć. - Pan nie potrzebuje słów, prawda? Gdzie pan się tego nauczył? - Rozpędziła się na dobre. - Nie robi mi pan kłopotu. Naprawdę. Mieszkam tutaj. Patrzył na kobietę z góry. Nie dowierzał. Znowu wykonał rękami gest, którego znaczenie było tak oczywiste, że wniebowzięta dama głośno się roześmiała. - Tak - odparła. - Ma pan rację. Senator jest moim ojcem. Pan pozwoli, pomogę panu. Zaprowadziła Jonathana przez trawnik na tyły willi. Trawa cudownie skrzypiała pod jego stopami, jakby skwer wciąż znajdował się w okowach zimowych mrozów, gdy reszta świa- 16 ta przeżywała letni dzień. Weszli do domu. Wędrowali długim korytarzem. Najpierw stąpali po czarno-białych marmurowych płytach, potem po dywanie, parkiecie i znowu dywanie. - Proszę tu usiąść - powiedziała kobieta. - Przyniosę panu szklankę wody. Pod trzema ścianami stały wysokie regały z książkami. Czwartą zdobiły dwa kandelabry, każdy z głową orła. Między nimi wisiał obraz przedstawiający jedną z bitew czasów rewolucji. Powiewały flagi, konie stały dęba, błoto było wszędzie z wyjątkiem miejsca, w którym leżał martwy żołnierz ubrany w nieskazitelnie białe spodnie i atłasowy płaszcz. Na szyi miał śliczną plamkę krwi. Jonathan z odrazą patrzył na poległego. Żywił purytański wstręt do fałszu. Umierający srają w białe spodnie. Mają rozdziawione usta. Trzeba im podwiązać szczękę, tak jak zrobił to Ichabod Crane, bo żuchwa po śmierci opada. Nie pamiętają o tym aktorzy. Każdego wieczoru umierają na telewizyjnych ekranach i wyglądają identycznie jak postaci na elegijnych obrazach w stylu malowidła należącego do George'a Stoke'a. Córka senatora zjawiła się ze szklanką wody. Za plecami kobiety stało zdobione biurko. Na blacie widział dagerotyp w srebrnej oprawce. Jonathan wiedział, co na nim było; co musiało na nim być. - Studiujesz? - zapytał wprost. Z radością szybko usiadła koło niego. - Jednak pan mówi. Myślałam, że jest pan niemową. Wellesley Studiuję na Wellesley. Na wydziale romanistyki. Za tydzień jadę do Paryża. Paryż! Coś wspaniałego. Myśli pan, że Francuzi znają angielski? - Jedziesz z ojcem? - Ależ proszę się nie martwić. - Uśmiechnęła się. Nie zrozumiała Jonathana. - Senator Stoke nie opuściłby Sweetbrier w potrzebie. Wyjazd do Europy szkodziłby jego wizerunkowi. - Znowu się roześmiała. - Wizerunek ojca to najważniejsza sprawa dla Ameryki. Nie. Wyruszam z mamą. Zostawimy tatę samego na całe dwa miesiące. Kiedy odchodziła, powiedziała Jonathanowi, że może odpoczywać tak długo, jak będzie chciał. Zwykle szpiegowanie to powolna, żmudna praca, ale czasem sprzyja nam szczęście. Majestatyczny Bóg niekiedy zrywa 2 Teoria wojny 17 z nudą i z uśmiechem wkracza do akcji. Coś takiego zdarzyło się Jonathanowi. Wszystkie odpowiedzi spadły mu z nieba. W ogóle nie musiał się wysilać. Znał rozkład domu. Wiedział, że George jest na miejscu. Podszedł do zdjęcia oprawionego w srebrną ramkę. Siadając zamknął oczy. Kiedy je otworzył, zobaczył, tak jak się spodziewał, Alvaha Stoke'a. Część II Środa rano Rewolucja I Rewolucyjne malowidło było bardzo dobrze dobrane. Nie pasował tylko żołnierz w nieskazitelnie białych spodniach na polu bitwy jak z bajki, ale pomińmy szczegóły; są bez znaczenia. Liczy się fakt, że pierwsza wojna Jonathana Carricka, tak jak pierwsza wojna naszego kraju, miała rewolucyjny charakter. Najpotężniejszą siłę poprzedniego reżimu stanowił Alvah Stoke. Był jak piechota, jeśli nie Gwardia Republikańska. Alvah należał do pierwszych osadników; chociaż palma pierwszeństwa przypadła jednak Benbowowi Wikinowi, którego omszały sklep nadal stoi przy drodze. Tuż przed rokiem tysiąc osiemset pięćdziesiątym w Sweetbrier istniał tylko jeden przybytek - Sklep i Poczta Wikina. Moja opowieść zaczyna się piętnaście lat później, kilka miesięcy po wojnie secesyjnej. W tym czasie osada była już prawdziwym miastem z saloonem, zakładem pogrzebowym, kancelarią prawniczą, fryzjerem i konkurencyjnym sklepem, w którym sprzedawano ser z Nowego Jorku. Zaczął się ukazywać "Strażnik Lądowy", późniejszy pomysłodawca przyjęcia u senatora. Każdego sobotniego ranka w Sweetbrier zjawiali się farmerzy wraz z żonami. Deptak kipiał perkalowymi sukienkami, prosiętami, końmi, drobiem i Indianami, którym udało się przeżyć masakry trwające w okolicy. Pewnej wrześniowej soboty w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku Alvah Stoke wszedł na zaplecze Sklepu i Poczty Wikina. - Chcę kupić chłopaka - powiedział; i od tego się zaczęło. - Po co? - zapytał Benbow. 21 - Do pracy. Benbow, który handlował towarami, jakich tylko ludzie mogliby potrzebować, przesunął jakieś pakunki leżące na kontuarze. - Ale za wszystko trzeba zapłacić - wyjaśnił. Alvah milczał. - Nie ma ustalonej ceny na chłopców - ciągnął Wikin. -Zacznij od niskiej sumy. Alvah milczał. - Trzeba to jakoś ogłosić - tłumaczył Wikin. - Pod tym względem możesz na mnie liczyć. "Strażnik Lądowy" już wtedy był małomiasteczkową gazetą, którą na zawsze pozostał. Niewyraźny druk, kiepski papier, krzykliwe nagłówki o uchwałach kobiecych klubów i anonse o ślubach miejscowych przygłupów: ona z ogromną żuchwą i tępym spojrzeniem, on pryszczaty, z niskim czołem. Kiedy zabrakło plotek, a gazeta szukała tematu, dopiero wtedy pisano o wojnach z Indianami lub o kolejach żelaznych; było to na długo, zanim pociągi Midwest Pacific dojechały do Sweetbrier. Ogłoszenie brzmiało następująco: Potrzebny chłopiec, wiek: sześć do ośmiu lat. Dom do dwudziestego pierwszego roku życia. Cena dwadzieścia dolarów, do uzgodnienia. Zainteresowani zgłoszą się w sklepie B. Wikina w sobotę o piętnastej. Czarny chłopak nie wchodził w grę. Wojna domowa się skończyła. Poza tym czarni byli bardzo drodzy. Tysiąc dolarów za małego chłopca lub dziewczynkę. W każdej wojnie ginie wielu mężczyzn, a zostają biedne wdowy i głodne dzieci. Wojna pozbawia też pracy żołnierzy, którzy nie potrafią wykarmić swojego potomstwa i powstrzymać się od płodzenia kolejnych maluchów. Plonem wojny secesyjnej były gromady niepotrzebnych dzieci. Farmerzy mogli mieć je bardzo tanio i korzystali z tego. Brali chłopców, tylko białych. Mnóstwo ludzi tak robiło. Nazywali to polowaniem. Alvah nie wierzył, że znajdzie parobka za dwadzieścia dolarów. Liczył się z wydatkiem trzydziestu dolarów i odprawą, kiedy (należałoby powiedzieć "jeśli") pomocnik skończy dwadzieścia jeden lat. - Zdarzają się okazje - mówił Benbow, zacierając ręce. 22 Leciałam z Londynu do stanu Waszyngton północnym korytarzem powietrznym. Nad biegunem i tysiącami kilometrów białego, martwego pejzażu. Chciałam usłyszeć, co wujek Atlas wie o Jonathanie, moim dziadku. Wszystko stało się pod wpływem wydarzeń chwili. Czytając książkę o paradoksach, natknęłam się na wspomnienie o Lichtenbergu: "Był zdumiony, że otwory w skórze kota są dokładnie tam, gdzie znajdują się oczy zwierzęcia". Nie mogłam pojąć, dlaczego nie wpadłam na to, żeby pogadać z wujem Atlasem. Nie powinnam dłużej czekać. Ze względu na wiek Atlasa. Gdybym się nie pospieszyła, mogłabym się nie dowiedzieć, gdzie są otwory w futerku tego kota. A gdyby wuj umarł? Kto by mi został? Miałam bezprzewodowy telefon przy wózku. Zamontował mi go ten sam człowiek z Cambridge, który skonstruował wózek wielkiemu profesorowi Hawkingowi. Wystukałam numer wuja Atlasa. Byłam tak przejęta, że zupełnie zapomniałam o różnicy czasu. Okazało się, że na zachodnim wybrzeżu Ameryki - sześć tysięcy kilometrów od Devon - dochodziła pierwsza w nocy. U nas budził się ranek, mleczarz, listonosz i roznosiciel gazet. Początkowo Atlas nie okazał entuzjazmu. Z upływem czasu stawał się tak samo chętny do rozmowy o dziadku Jonathanie jak ja; no, prawie tak samo. - W piątek idę do szpitala - powiedział. - To nic poważnego - zaczął wyjaśniać. - Nie będę jednak mógł się stąd ruszyć przez miesiąc. Ale potem z pewnością odzyskam dobrą formę. Kiedy chciałaś przyjechać? Nie zapytałam, co mu jest. Domyśliłam się, że idzie na jakąś operację. Bardzo się przestraszyłam. - Dzisiaj mamy wtorek - odrzekłam. - Przylecę do Waszyngtonu jutro wieczorem. Wyjedziesz po mnie? Po kilku godzinach znajdowałam się w samolocie nad zamarzniętym pustkowiem. Przewoźnicy są cudowni dla inwalidów na wózkach, zwłaszcza jeśli wymyślić historyjkę o cudownym leku. Szkoda, że Atlas go nie miał. Zawsze się lubiliśmy z Atlasem, mimo że dzielił nas ocean i oboje nie znosiliśmy pisać listów. Dawno temu mówił, że jestem bystrym dzieckiem. Ja czułam do niego sympatię, bo był taki ciepły. Wyjechał po mnie jednym z tych wielkich, 23 amerykańskich wozów, które jeżdżą tak miękko, jakby je produkowano do przewozu dżemu w słoikach. Zapadła już noc, kiedy przeszłam przez kontrolę paszportową. Wyruszyliśmy do domu Adasa. Pokonywaliśmy kolejne kilometry drogi, w ciemnościach przypominającej dwupasmową wstęgę w kropeczki: czerwone punkciki tylnych świateł z jednej strony i białych przednich reflektorów ze strony drugiej. Śliczny widok. Jeszcze w wozie postanowiliśmy, że następnego dnia zaczniemy nagrywać, a kolejny spędzimy w Hannaville, miasteczku mojego dziadka; sto kilometrów na północ od domu Atlasa. Ambitny plan jak na prawie osiemdziesięciolatka, którego w dodatku za kilka dni czekała operacja, ale nie mieliśmy wyjścia. Atlas miał gęste włosy. Był krzepki, masywny i wystarczająco silny, żeby mnie wsadzić i wynieść z samochodu. Nadal leczył. Przez całe życie sprawował rozmaite funkcje lekarskie. Często były dość podejrzane. Choćby praca w charakterze dyrektora medycznego w nowojorskim instytucie badań tytoniu. Na starość wkręcił się na posadę geriatry w jednym z amerykańskich gett dla starców, gdzie trawniki są przerośnięte, domy przypominają motele, a psy i dzieci nie mają wstępu. Stanowisko szefa tego osiedla piastował osobnik, którego nazwisko brzmiało - cóż za bezczelność - Wigor. W moim pokoju na nocnym stoliku - udogodnienia dla starców bardzo mi pomagały - leżał magazyn o nazwie "Społeczność Starszych Ludzi". Na okładce pisma widniało zdjęcie podstarzałej paniusi o grubych udach i ogromnym biuście zebranym w jednoczęściowym kostiumie kąpielowym, niemodnym już od lat. Nie znałam żony Atlasa. Okazała się kobietą do przesady praktyczną. Była młodsza od Atlasa, choć nie tak bardzo. Poznałyśmy się, kiedy jadłam płatki. - To jest Claire - oznajmił wuj. - Przykro mi, że nie przywitałam się wczoraj - mówiła wyjmując mleko z lodówki. Miała typowo amerykańską twarz. Bez względu na wiek, ani jej skóra, ani oczy i usta nie zdradziłyby żadnych myśli i uczuć. Wyglądała tak higienicznie jak nowa rolka papieru toaletowego. Ani śladu życia. Przypominała bezpieczny dom, a nie człowieka. - Czeka mnie ciężki dzień. Powiedział ci? - Nie - odparłam. 24 - Wydaję dzisiaj francuską kolację. W naszym klubie. Głupio to brzmi. Wiem. I prowincjonalnie. Ale jest inaczej... wcale nie tak idiotycznie. Dziś moja kolej... - Nie wiedziałam. Narobiłam wam kłopotów. - Poradzę sobie - odrzekła trochę kwaśno. - Tylko na czym ja posadzę aż siedem osób? - W czym problem? - zapytał Atlas. - Jest tylko sześć krzeseł... - Claire, myślisz, że ta ofiara - pokazał na mnie - poprosiłaby o krzesło, nawet gdybyśmy je mieli? Niektórzy pełnosprawni ludzie, do których należał Atlas, mówią jeszcze gorsze rzeczy i nie chcą nikogo urazić. Wręcz przeciwnie, dają do zrozumienia, że traktują kalekę jak swojego. - Ta kolacja to coś w sam raz dla ciebie, Nate - żachnęła się Claire. Tylko rodzina nazywała wuja Atlas. Wizytówka na jego drzwiach głosiła eleganckimi literami: Doktor Nathaniel Carrick. Claire nie lubiła słowa Atlas. Mówiła, że syczące spółgłoski na końcu imienia są okropne. Według mnie, Nathaniel brzmi jeszcze gorzej. Całą uwagę skupiła na mężu. Przypominała niegrzeczną dziewczynkę. - Będzie pięć gatunków wina. - Pięć? Dlaczego aż tyle? - Jak we Francji. - To we Francji mają pięć gatunków wina? - Tak jest napisane w książce. Spójrz. Międzynarodowa książka kucharska Reader's Digest. Pięć win. - Claire, przecież te prostaki nie odróżnią wina od szczyn wieprza. A ty im chcesz dać pięć gatunków? - No właśnie. Tuż po śniadaniu wyprosiła nas z kuchni do jego gabinetu. Piliśmy kawę i nagrywaliśmy wspomnienia Atlasa o swoim ojcu. Mój ojciec był bratem Atlasa, najstarszym synem Jonathana Carricka. W dzieciństwie słyszałam jego opowieści o Jonathanie. Straszne historie. Bałam się swego przodka tak jak inne dzieci boją się wilkołaka. Wiedziałam, jak wygląda. Teraz także widzę go wyraźnie. Ubierałam dziadka - co też się może zrodzić w dziecinnej głowie - w czarny strój. Miał czarny kapelusz, czarny płaszcz, ciągnęła się za nim czarna chmura, która pochłaniała wszystko i wszystkich, co tylko znalazło się w pobliżu. Połykała przedmioty i osoby Najdrobniejsza rzecz znikała w niej na zawsze. Nie bałam się napadów złości Jona-25 thana. Usłyszałam o nich dopiero od Atlasa. Nie wiedziałam o ogniu, buzującym w żyłach antenata. Nie kojarzył mi się z hutami pod Cardiff. Patrzyłam na dziadka oczami mojego ojca, który w nim widział zimne niczym lód - jak różnie dwaj bracia mogą postrzegać ojca? - uosobienie bezsensownej, ale nieuchronnej sprawiedliwości. Jakikolwiek grzech popełniłeś, trzeba go wyplenić i ukarać z całą surowością; nieważne, czy zgrzeszyłeś świadomie czy nie. Jestem ateistką z wychowania i przekonania. Mój ateizm można nazwać ortodoksyjnym. Mimo to mam duszę religijnego człowieka. Boję się własnych grzechów. Wszystkich. Tych, które popełniam świadomie, i tych, których nie jestem świadoma. Ojciec mówił na Jonathana "stary". Kiedy schody zatrzeszczały w ciemności, byłam pewna, że idzie po mnie "stary". Kiedy budziłam się w środku nocy, to znaczyło, że on przyszedł. Kiedy coś uderzyło w okno... Opowieść o ognistej duszy mojego dziadka Atlas zaczął od wspomnień o Alvahu Stoke'u. Alvah miał osiem lat, kiedy zaczął pracować przy pieleniu plantacji tytoniowych na farmie w New Hampshire. Jako dwudziestosześciolatek wyciągał dwa dolary dziennie za ciężką harówkę od świtu do nocy na tej samej farmie. Robił, co mu kazali, i uważnie słuchał Jasona Voxalla, wędrownego lekarza, ojca potężnej dziewczyny. Jason ożenił się z bogatą wdową, która nie chciała widzieć w swoim domu potomstwa nowego męża. - Nie myślałeś, żeby pojechać na zachód? - zapytał Alvaha. - A po co? - No wiesz, Alvah, moja Córa gotuje, przędzie i trzyma kury. Bardzo porządna kobieta. Byłaby świetną żoną. - Jak jej na imię? - Powiedziałem: Córa. - To nie jest imię - skrzywił się Alvah. - A jak mam na nią mówić? Jak pójdzie za mąż, będę ją nazywał Żoncia. Zadowolony? - Córa nie umie czytać. Alvah nie miał żadnego wykształcenia, ale nawet on potrafił składać litery. - A po co baba ma czytać, durniu? Matka zostawiła jej trzysta dolarów. Ożeń się, to będą twoje. Alvah i Jason pozowali na mocnych mężczyzn lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Zapomnijmy o pięknym, wymu- 26 skanym bohaterze hollywoodzkich filmów. Prawdziwy mężczyzna tamtej epoki to brutalny potwór z piekła rodem. Ponury, bezwzględny, otępiały cymbał, który nie rozstawał się z psami, krowami, strzelbą i butelczyną marnej whiskey. Z dumą oddawał się rozrywkom godnym zwierząt w ogrodzie zoologicznym. Jego twarz miała tyle wyrazu, ile jego tyłek. Był niezrównanym tępakiem, jeśli chodzi o konwersację, przyjaźń, zaloty, seks, życie rodzinne, sztukę, muzykę, pisanie i czytanie. Ogłada - cecha niegodna mężczyzny - powinna jednak charakteryzować żonę. Kocmołuchowate lenistwo Córy drażniło Alvaha. Jej twarz przypominała kleiste ciasto na chleb. Kobieta paliła glinianą fajkę. Pieniądze miały znaczenie, ale żeby się urządzić na zachodzie, należało mieć pięćset dolarów na pługi, narzędzia, zwierzęta. Skąd ktoś taki jak Alvah wziąłby brakujące dwie setki? - Córa, chodź tu - powiedział Jason. Córa podniosła fartuch i ukryła w nim twarz. - Widzisz ten tyłek? Jak chłop ma kobietę z takim tyłkiem, nie potrzebuje konia. Spójrz na te biodra. To są biodra matki ziemi. Pomyśl o dzieciach, które ci urodzi. Kobiety często ciągnęły pług. Taki byt zwyczaj. Dzieciaki gracowały. Jeśli się leniły, obrywały w dupę. Córa roześmiała się. Ona też pasowała do swoich czasów. Tyle tylko, że nie umiała pisać ani czytać. Ułożyła usta w łuk Kupidyna. Fajka zagrzechotała o jej zęby. Posypały się iskry i popiół. O tak, solidny tyłek. Alvah nic nie powiedział, choć serce zabiło mu szybciej. - Wiesz co? - odezwał się Jason. - Dorzucę worek nasion tytoniu. - Jakiego? - Najlepszego. - Dwa worki. Wesele odbyło się tydzień później. Alvah i Żona- albo Żoncia, jak nazwano Córę w dniu ślubu - wędrowali po kraju, najmując się w ciepłe miesiące do pracy na różnych farmach, a zimą do roboty na kolei. Kiedy dotarli do Sweetbrier - było to następnego lata po ożenku - Benbow Wikin miał w sklepie niemal wszystkie niezbędne artykuły. Prawda, że ludzie potrzebowali niewiele: soli, miodu, proszku do pieczenia, octu i czasem dorsza (solonego i wędzonego), nad którym unosiła się chmura much tak wygłodniałych, jak głodni ziemi są nowi osadnicy. Benbow był też komisarzem 27 do spraw gruntów. Pomógł Alvahowi znaleźć działkę. Alvah z natury nie grzeszył wyobraźnią. Pragnął kupić pod Nowym Orleanem pole tytoniu i sprzedawać plony po dziewięć centów za fant. Marzył też, że kiedyś wybuduje drewniany dom. To wszystko. Żoncia w ogóle nie snuła żadnych planów. Była zbyt zmęczona, żeby marzyć. Sprzątała, gotowała, tkała, przędła, myła naczynia, karmiła kury, hodowała warzywa w ogródku, rodziła dzieci... i ciągnęła pług. Najpierw przyszedł na świat Alyoshus, dwa lata później Cathem, potem urodziło się kilkoro martwych dzieci. Trzeci potomek, który przeżył, miał na imię George. Był to przyszły senator George Stoke. Kiedy urodziła George'a, wspaniałe łono odmówiło jej posłuszeństwa. Nie rezygnowała jednak. Alvah też. Krył ją od tyłu, aby szybciej osiągnąć pożądany efekt. Poza tym geny, które spowodowały, że ich pierwszy syn na starość stał się niezwykle wstrętny, w przypadku żony dały znać o sobie bardzo wcześnie. Kolejnych dzieci jednak się nie doczekali. Ona płakała. Alvah milczał. Jak na mężczyznę przystało. Ale sprawa nie dawała mu spokoju. Niespodziewana jałowość oznaczała złamanie umowy, a takie rzeczy należy karać. Kiedy dawał w "Strażniku" ogłoszenie, że chce kupić chłopca, szukał nie tylko dodatkowej pary rąk do pracy, ale również sposobności do zemsty. W dniu wymienionym w ogłoszeniu, czyli we wrześniową sobotę roku tysiąc osiemset sześćdziesiątego piątego o godzinie piętnastej, u Wikina zjawiło się dwóch chłopców. Kiedy przyszedł Alvah, sklepikarz wziął go na bok. - Tego nie bierz - powiedział wskazując chudego, ospowatego chłopaka. Alvah pokiwał głową ze zrozumieniem. Drugi dzieciak miał długie czarne loki i niebieskie, ciekawe wszystkiego oczy. To tylko mój domysł. Podobno ja tak wyglądałam w dzieciństwie. Chłopiec zagadał coś do siebie, wijąc się w uścisku ręki brodatego mężczyzny. - To jest parobek dla ciebie - oznajmił Benbow. - Sklep Wikina to sklepina - klepało dziecko. - Mydło, szydło i powidło. 28 - Co on wygaduje? - Alvah spojrzał na Wikina. - Nie wiem. Miele i miele tym ozorem. Chłopak podskakiwał wokół brodatego mężczyzny, a ten kręcił się w kółko, żeby utrzymać dzieciaka. - Tata, tata, daj ziemniaka. Porwany mundur i zniszczone żołnierskie buty opiekuna chłopca powiedziały Alvahowi wszystko. Uklęknął przy dziecku. - Mama gotuje ratatuję. Mama gotuje... - Spokój - rozkazał Alvah, przykładając ucho do piersi chłopaka. Dziecko znieruchomiało. Alvah klepnął je w piersi, potem w plecy. - Trochę mały - ocenił. Otworzył dziecku usta i obejrzał zęby. - On ma sześć lat? Najwyżej cztery. Żołnierz milczał. Alvah wyprostował się. - Piętnaście dolarów - rzucił. Wiarus spojrzał na dziecko, na Alvaha i znowu na dziecko. Kiwnął głową. Benbow wyjął kartkę papieru spod parapetu i zabrał się do pisania. Żołnierz patrzył bez ruchu. Chłopiec biegał po pomieszczeniu, zaglądał do worków, wciskał się między beczki i trajlował. Benbow skończył. - Tu jest napisane: "Daniel Carrick, szeregowiec armii Stanów Zjednoczonych, za piętnaście dolarów odstępuje Alvahowi Stoke'owi Jonathana Carricka do czasu osiągnięcia przez chłopca wieku dwudziestu jeden lat". - Spojrzał na mężczyzn. - "Kiedy Jonathan Carrick osiągnie ten wiek, otrzyma dwadzieścia pięć dolarów i siodło. Podpisano, Alvah Stoke i Daniel Carrick". Załatwione? Obaj pokiwali głowami. - No to zawarliśmy umowę. Podpisz, Alvah. - Alvah nagryzmolił koślawe litery. - A tutaj Daniel Carrick. - Żołnierz postawił krzyżyk. Tak oto mojego dziadka sprzedano w niewolę, a ja, choć jestem zwykłą białą kobietą, mam wspólne korzenie z większością czarnych Amerykanów. Takich jak ja jest więcej. Handelek - dzisiaj wolimy o nim zapomnieć - w tamtych czasach był bardzo rozpowszechniony. Chodzi o coś więcej niż o sam fakt oddania w niewolę. Otóż drzewo genealogiczne mojej rodziny uschło, kiedy podpisano akt kupna. Nikt 29 więcej nie widział brodatego mężczyzny. Właściwie nie wiadomo, czy naprawdę nazywał się Daniel Carrick. Alvah umieścił swój nabytek na wozie. W drodze zaczęły go jednak nachodzić wątpliwości. Dlaczego ten wojak był taki chętny? Im głębiej się nad tym zastanawiał, tym silniejszą zyskiwał pewność, że ojciec dzieciaka wziąłby dziesięć dolarów albo jeszcze mniej, a już na pewno nie zachodziła potrzeba obiecywania żadnego siodła. Na koniec uznał, że padł ofiarą oszustwa. Jonathan siedział z tyłu, układając i przekładając kilka źdźbeł siana. - Szust, szust. Hop na wóz - zaśpiewał. - Szust, szust... - Zamknij się - przerwał mu Alvah. Jonathan umilkł, ale już po chwili cichutko zanucił. - Wio, koniku. Nie przystawaj. Dzieci Alvaha tak nie śpiewały. Ani Alyoshus, ani Cathem, ani George. Chłopak był niedorozwinięty. Przygłup. Alvah czytał o dzieciakach, które podpalały siano i nie chciały pracować. - Stul pysk! - ryknął, puszczając lejce, żeby zdzielić chłopca. Zachwiał się i uderzył mocniej, niż zamierzał. Jonathan pisnął. Z ust pociekła mu krew. - Milcz! Dziecko umilkło. IV - Na strychu mam jego pamiętniki - wtrącił Atlas w czasie rozmowy na jakiś inny temat. - Chcesz je zobaczyć? - Pamiętniki? - zająknęłam się. - Twój ojciec pisał pamiętniki? To niemożliwe. Nigdy o nich nie słyszałam. Jesteś pewien? - Jasne. Trzymam te zapiski od wielu lat. Zostało po nim mnóstwo rzeczy. Nie wiedziałem, co z nimi zrobić. Zaniosłem więc zeszyty na... -Zachowały się wszystkie? Boże, pewnie, że chcę... Są tutaj? W tym domu? Atlas wzruszył ramionami. - Tak. Nie sądziłem, że będziesz zainteresowana. Najzabawniejsze, że szyfrował każde słowo. Myślałem, że pewnego dnia odczytam wspomnienia ojca, ale jakoś się zeszło... 30 - Szyfrował? Naprawdę? Dlaczego? Atlas znowu wzruszył ramionami. Dawniej na pewno uchodził za przystojniaka. - Byłem tak przystojny, że na myśl o tym ciarki mnie przechodzą - rzekł mi kiedyś wuj. Nawet teraz, kiedy dobiegał osiemdziesiątki i miał wole, a na nosie grube okulary, wyglądał niczym sędziwy gwiazdor filmowy. - Atlas, proszę, przynieś pamiętniki. Muszę je zobaczyć. Natychmiast. Dźwignął się z fotela i zniknął. W gabinecie panował bałagan. Na krawędzi biurka niebezpiecznie drżał stos papierów, na stoliku walała się zawartość kilku otwartych teczek. Pedantyczna Claire dostawała szału na ten widok. Atlas bał się żony. - Siwa kobieta i tyle - orzekła moja ciocia, Ruth, kiedy Atlas oznajmił, że chce się związać z Claire. Ruth była wtedy jedyną żyjącą siostrą Atlasa. Jest już na tamtym świecie, jak reszta. - Po cóż on się żeni ze starą, siwą kobietą? Wrócił z naręczem papierów. Pięć tomów dzienników. Pięć! W Babilonie piątka stanowiła tajemnicę wszechświata. Atlas miał pięć żon. Claire mówiła o pięciu gatunkach wina, o których czytała w "Reader's Digest". Piątka to cyfra waszyngtońskiego Pentagonu, cyfra wojny. Piątka to pentagram, a pentagram był bronią przeciw diabłowi, którego szukałam. Pięć grubych tomów. Dobrze się zachowały, choć nie pasowały do siebie. Na grzbiecie każdego tomu widniała data. Pierwszy zbiór zapisków miał skórzaną oprawę. Trzy środkowe powlekało płótno. Ostatni - największy skarb ze wszystkich - okazał się zwykłym zeszytem szkolnym. Mój dziadek stawiał kanciaste, nierówne litery. Często ich nie kończył; jakby jego myśli biegły zbyt szybko, żeby mógł nadążyć. Szyfr był jednak prosty. Od razu to wiedziałam. Różnego rodzaju kody zawsze mnie interesowały. Lubię tajemnice. Po powrocie do Anglii - tydzień po dniu nagrywania - kiedy siadłam przed komputerem, potrzebowałam niespełna pół godziny, żeby znaleźć klucz, według którego należało czytać pamiętniki. Pierwsze notatki, zapisane po wielu latach, dotyczyły popołudnia w sklepie Wikina i pierwszego tygodnia u Stoke'ów. Nawet kiedy ze wszystkich sił wytężał pamięć, Jonathan nie potrafił sobie przypomnieć 31 żadnych faktów sprzed pamiętnej wrześniowej soboty tysiąc osiemset sześćdziesiątego piątego roku, kiedy został niewolnikiem. Ani jednej twarzy, żadnego głosu, pomieszczenia; zupełnie nic. Chętnie jednak wsiadł do wozu. Cieszył się nawet na przejażdżkę. Kiedy Alvah uderzył go za trajkotanie, był po prostu zdziwiony. Dochodziła szósta wieczorem, gdy koń posłuszny lejcom w rękach Alvaha poszedł w stronę tej części szopy, w której mieściła się stajnia. - Mieszkasz w stajni? - zapytał Jonathan, schodząc z wozu. - Dlaczego... - Milcz, chłopcze - rzekł Alvah, popychając go do drzwi z darni. Wiele lat wcześniej, kiedy Alvah i Żona przybyli do Kansas, wszędzie, jak okiem sięgnąć, rosła trawa. Nie było drzew, skał, gliny, żadnego budulca, a kilka jam w ziemi zajął już ktoś inny. Musieli więc sami zbudować darniowy szałas. Żona ciągnęła pług wyposażony w specjalne urządzenie. Alvah zerwał darń z akra ziemi, żeby wybudować chatę. Ściany zrobił z błotnych bloków. Każda ważyła pięćdziesiąt, może sto kilo i ustawił ją bez żadnych lewarów ani narzędzi. Dach był z topoli i darni. Alvah, Żona, dzieci, świnia, myszy, robale, grzyb i chwasty wyrastające z sufitu wszystko to żyło w tej szopie. - Mieszkasz w domu z piachu, z małymi drzwiami? - zagadał ponownie Jonathan. - Milcz! Przez jedyne okienko wpadało tylko tyle światła, że w izbie panował półmrok, choć na zewnątrz świeciło jeszcze słońce. Żoncia była ogromna. Okutana w jakieś łachmany, pochylała się nad saganem wiszącym nad paleniskiem. Z garnka buchała para. Kiedy kobieta się odwróciła, Jonathan ujrzał w świetle czerwonych płomieni jej twarz jak bochen chleba. - Ale duża kobieta! - pisnął Jonathan i zakrył dłonią usta; kazano mu przecież milczeć. - To ma być ten chłopak? - zapytała z irytacją w głosie Żoncia. Z przodu wydawała się nawet większa niż z tyłu. Miała szerokie bary, ogromne piersi i potężne dłonie. Poruszała wielkimi kończynami, jakby wciąż ciągnęła pług. Sama rodziła dzieci. Sama wykopała groby dla tych, które przychodziły na świat martwe. 32 - Po co nam chłopak? - Ruchem ramion wyraziła swoją pretensję i znowu zajrzała do gara. - Lepiej było kupić cielę... albo świnię. - Wpadła w kłótliwy ton. Jonathan mocniej ścisnął rękę Alvaha. - Puść! - powiedział Alvah. Na środku izby stała drewniana skrzynia po jakimś towarze. Przewrócona do góry nogami, służyła za stół. Alvah usiadł na małej skrzynce znajdującej się obok stołu. Wziął gazetę, ustawił ją w stronę okna i zaczął czytać. Stare gazety, gnijące od wilgoci, pokrywały wszystkie ściany. W pomieszczeniu panował kwaśny odór. Z kąta izby wyszedł chłopak w wieku Jonathana. - Jak się nazywa? - zapytał George Stoke, przyszły senator we własnej osobie. Z błyskiem w oku oglądał Jonathana, który był wyraźnie pod wrażeniem. Na zdjęciach George'a z dzieciństwa widać pulchnego, żywego chłopca z grubymi nogami i okrągłymi, lśniącymi, czarnymi oczami. - Jak się nazywa? - powtórzył. - Jonathan Carrick - odpowiedział Alvah. George okrążył Jonathana, bez ruchu czekającego na werdykt. - Carrick, Darrick, Farrick! - rzekł w końcu George i uderzył Jonathana w nos. Nawet w najbardziej anielskich maluchach rodzą się gwałtowne emocje. Tylko z powodu braku sił i umiejętności dzieci nie postępują w zgodzie z tym, co im dyktują uczucia. George nie należał do aniołków. Jego cios nie był zbyt silny, ale Jonathan, dzięki zwierzęcemu instynktowi, dostrzegł w nim prawdę o duszy George'a. Odwrócił się i ruszył biegiem w stronę drzwi. Złapała go wyciągnięta ręka Alvaha. - To nasz dom - wrzeszczał George. - Nie twój! Nasz! - Jedzenie - oznajmiła Żoncia. George wspiął się na jedną z małych skrzynek służących za taborety. Zza łóżka wyszli Alyoshus i Cathern. Cathem miała rude warkocze; Alyoshus był bardzo gruby. Żoncia rozłożyła gulasz na metalowe talerze, a rodzina natychmiast zjadła strawę. Jonathan patrzył na to w milczeniu. - Co się stało? - sarknęła kobieta. Ochłap strawy wypadł jej z ust i poszybował w stronę Jonathana. - Nie smakuje mu? - Jedz, chłopcze - odezwał się Alvah. 3 - Teoria wojny 33 W okamgnieniu Jonathan znowu stał przy drzwiach. Tym razem wrzeszczał i kopał, kiedy go od nich odciągali. Żoncia chwyciła chłopaka jedną dłonią za oba nadgarstki, drugą za kostki. Związała krnąbrnego malca linką. Kiedy nieśli swego niewolnika, tak wierzgał, że obijali się o ściany ciasnego pokoju. - George, daj bat - rozkazał Alvah. Po pierwszym ciosie ofiara znieruchomiała i spojrzała na Alvaha. Jonathan miał niedowierzanie w oczach, nawet kiedy mężczyzna zamachnął się po raz drugi. Po trzecim bacie zaczął płakać. Alvah pokiwał głową i odłożył bat. Następnego dnia, gdy Alvah z dziećmi poszli w pole, Jonathan biegł do drzwi, kiedy tylko Żoncia odwróciła wzrok. Walił pięściami w ściany. Zanim kobieta wyszła do roboty, wbiła w klepisko pal i uwiązała chłopca liną, której wolałaby użyć do palowania cielęcia. Jonathan był na uwięzi do końca tygodnia. Pił, ponieważ nie umiał wypluwać płynów, które wlewano mu siłą do gardła, ale nic nie jadł. Codziennie próbował zerwać powróz. Codziennie obrywał od Alvaha. Pod koniec tygodnia - wszyscy pracowali wtedy w polu -Jonathan zdołał wyciągnąć pal z klepiska. Ścieżka przed domem znikała w trawie. Chłopiec zaczął uciekać, wlokąc za sobą pal na powrozie. Falująca na wietrze trawa przerastała Jonathana. Malec zgubił ścieżkę. Kiedy ją znalazł, rzucił się pędem i wkrótce stanął przed chatą, z której uciekł. Alvah czekał na niego z batem w ręku. Następnego dnia zawiózł nieposłusznego parobka do sklepu Wikina. - Opowiedz mu o jego matce - powiedział, sadzając związanego chłopca na kontuarze. - Nie wiążcie chłopaka - oburzył się Benbow. Był niskim człowiekiem o wypukłej, ptasiej klatce piersiowej. - To wbrew przepisom. - Jest mój. Tak czy nie? - No tak, ale... - Gadaj o jego matce. - Wyjdź na chwilę - poprosił Benbow, ale Alvah stał bez ruchu. - Jak nie wyjdziesz, nic mu nie powiem. - Chcę wrócić do domu - odezwał się chłopiec, kiedy Alvah zniknął. 34 - To nie takie proste - rzekł Benbow, rozwiązując Jonathana. - Właściwie nie znam twojej mamy. Przybyła do miasta sama na tydzień przed tym, jak ty poznałeś Alvaha. Nikt jej tu wcześniej nie widział. Nie wiem nawet, jak tu dojechała. Nie miała konia ani wozu. Zjawiła się znikąd. - Gdzie się podziała? Benbow schylił się, żeby rozwiązać chłopcu nogi. - Spędziłeś u Alvaha już ponad tydzień, prawda? Chyba się nie orientowała, co cię czeka. Nie wiem nawet... - Urwał i pogłaskał malca po głowie. - Gdzie ona jest, proszę pana? - Widzisz... nie mam nawet pewności, czy nazywała się Garnek. Nie wiem, czy ty się tak nazywasz. Coś mi się wydaje, że wymyślili to nazwisko. Niebrzydkie; tak też cię zapisałem, ale... - znowu przerwał. - Gdzie on jest? - Kto? Alvah? - Nie. Ten człowiek - nalegał Jonathan. - Twój ojciec? Jeśli był twoim ojcem. Nie wiem. Widziałem go tylko raz, kiedy cię tu przyprowadził. Pewnie pojechał na zachód. Jak większość mężczyzn. - Gdzie moja mama? Gdzie? - No właśnie, chłopcze. Jak mogę znaleźć twoich bliskich, skoro nie wiesz, jak się nazywasz. - Jonathan. - W miejsce lęku w oczach chłopca nagle pojawił się gniew, który tak często będzie decydował o życiu Jonathana. - Gdzie moja mama? - Jonathan; a jak dalej? Powiesz mi? - Jonathan! Jonathan! - Więcej nie pamiętasz? - Jonathan. - Widzisz? Jesteś za mały, żeby zrozumieć pewne rzeczy. Pamiętasz, jak kaszlała? Suchoty. - Co to są suchoty? - Taka... choroba. - Mama jest chora? - Nie; właściwie nie. Jonathan wpatrywał się w popękane naczynia krwionośne na policzkach Benbowa. Umarła? - Mógł się zdobyć tylko na szept. Obiecaj, że nie będziesz płakał. Bo ci nie powiem. 35 Kiedy wrócił Alvah, Jonathan siedział na beczce. Zastygł w bezruchu jak wtedy, pod badawczym spojrzeniem George'a. Alvah kiwnął głową w stronę drzwi. Jonathan poszedł za nim. Wspiął się na wóz i siedział na nim nieruchomo. Głodny drapieżnik musiał się nauczyć cierpliwości. V Całą zimę w garnku nad ogniem gotowała się lukrecja z przyprawami. Tytoń sechł na stojakach. W wilgotnym półmroku Alvah uczył Jonathana obrywać liście, ugniatać je i pakować w niebieski papier z napisem: "Tytoń do żucia Sweetbrier". Mały Carrick nie mógł uciec; trawa była za wysoka. Zapamiętał lekcję. Każdej nocy, choć nie znał żadnego boga, modlił się o dorosłość. Zajęty pracą, codziennie rozmyślał nad taktyką ucieczki. Czasami podnosił wzrok na George'a, by spotkać wpatrzone w niego okrągłe, lśniące oczy. W kwietniu stopniały śniegi. Alvah siał, a George ochoczo przystąpił do wojny zaczepnej z kupnym chłopcem. Wyskakiwał zza krzaków. Rozkładał wnyki na ścieżkach. Drażnił go, szczypał, szydził, szturchał, bił, łaskotał, dokuczał. Jonathan zebrał wszystkie swoje siły. Były bardzo skromne. Nie posiadał sojuszników. Nie miał broni; poza inteligencją. Ten mały chłopiec szybko pojął, że w każdej bitwie pokonany musi się przyznać do przegranej, żeby zwycięzca mógł triumfować. Tak się zaczęły pierwsze nieśmiałe próby całkowitego panowania nad sobą, które w przyszłości stało się życiową strategią Jonathana. Postanowił zdusić w sobie szczebioczącego chłopca; chronić wrażliwe podbrzusze; unikać wybuchów złości, ukrywać inteligencję, poczucie humoru i wesołość. Musiał panować nad wszystkim. Nie mógł sobie pozwolić na żadną zbłąkaną myśl, na najmniejsze drgnienie powiek. W maju Alvah pikował sadzonki. George wzmógł kampanię. Jonathan wzmocnił opór. W czerwcu Alvah przygotował wzgórze na młode sadzonki tytoniu. Dzieci pieliły ziemię gołymi rękami. Wieczorem miały tak poranione kolana, że nie mogły ich dotknąć. W lipcu pojawiły się szkodniki. Na ich widok Jonathan pojął mroczną prawdę, że za nacierającymi w pierwszej linii Stoke'ami idą niezliczone zastępy wroga. 36 Wieczorami, falujące na wietrze, urodzajne pola tytoniowe byty spokojne, ciche i harmonijne. Pewnego dnia jednak, bez żadnego ostrzeżenia, zatarła się granica między roślinami a zwierzętami. Niby wszystko wyglądało tak samo, ale słychać było żucie, miarową pracę zębów, jakby rośliny wykształciły szczęki i obżerały się własnymi wnętrznościami. Co się dzieje, kiedy wąż zaczyna zjadać swój ogon? Kto jest górą, kiedy żarcie się kończy? Stary paradoks. Czy szczęki mogą zjeść szczęki? Czy żołądek sam się strawi? Mały chłopiec niewiele z tego rozumiał, czuł tylko czyste przerażenie. Alvah uklęknął, zajrzał pod liście krzewu tytoniowego i skinął na dzieci. - Zwisaki są większe niż zwykłe robale - rzekł Atlas do mojego mikrofonu. - Mniej więcej takie - wyprostował palec wskazujący. -Jezu, co za obrzydlistwo. Zielone, bezkształtne, ślepe istoty, które nic nie czują oprócz ciągłego głodu. To żrące maszyny. Sprawne jak diabli. Szczęki z przodu. Bebechy w środku. Wydalają otworem z tyłu. - Prostował i zginał palec wskazujący. -Przypominają moich pacjentów. Wiesz, tych w szpitalach. Byłaś kiedy w szpitalu? Nie? W naszym domu starców są cztery sale dla takich osób. W każdej trzy łóżka. Straszny smród. Nie sposób nawet określić płci tych bydląt. Leżą jak embriony. Głowy odrzucone do tyłu. Mają otwarte usta i szare twarze. Rurki doprowadzające i odprowadzające. Mózg w zaniku. Życie w najprostszej formie. Robaki zbierają się u nasady liścia. Jedzą tam i srają. To wszystko. Alvah wziął jednego robaka i rozgniótł między palcami. Jonathan przełknął ślinę. - Nie znali żadnych środków chemicznych -wyjaśnił Atlas. -Co robić? Zbierali je ręcznie. - Jak często? - zapytałam. - Raz w tygodniu. W środy. Ojciec zawsze był nerwowy w środy. Całe życie. Tak już mu zostało. W następną środę Alvah musiał go bić, żeby wyszedł w pole. Tego samego dnia, po kolacji, w chacie, Jonathan udowodnił, że jest cennym nabytkiem. Skórzanym paskiem połączył dwa klocki drewna. Na każdym znajdowało się ucho na palec. Alvah patrzył na te dziwne kastaniety, ale nie przeszkadzał. Nie był głupi. Wiedział, co dobre. Jonathan zbierał i rozgniatał robaki szybciej niż inni. - Zrób coś takiego dla każdego - powiedział Alvah. 37 - Po co? - zapytał George, mierząc wzrokiem Jonathana. - Bo to działa - mówił Alvah, wręczając Jonathanowi materiały. George przeniósł lśniące oczy na ojca i wypowiedział słowa, których sam do końca nie rozumiał. - Nie będzie kupny chłopak robił mi zgniatarki. Sam sobie poradzę. - Nie - uciął Alvah, człowiek nie w ciemię bity. - Ty się do tego nie nadajesz. W duszy George'a żyły wampiry. Kiedy nie polowały na pierwszych liniach, czaiły się ociekając śliną. Wtedy George posyłał je na ludzi, których kochał, a one wysysały z nich krew z taką żarłocznością, jakby to była krew wrogów. George kochał swego ojca. Jonathan wiedział o tym. To dlatego wiele lat później, kiedy usiadł w eleganckim senatorskim salonie, domyślił się, że dagerotyp na biurku przedstawia Alvaha; z wielką łysiną otoczoną paskiem włosów - rudych w rzeczywistości, czarnych na fotografii, z pooraną zmarszczkami twarzą, która, choć wyniszczona, była tak klasycznie amerykańska jak oblicze mojej cioci, Claire. Jej twarz też nie wyrażała niczego; wieku, cierpienia, zła, dobra. W lepiance George patrzył z otwartymi ustami na ukochanego tatę. Zadzwoniły łańcuchami wampiry, oszołomione, wygłodniałe, zagubione. Jak bezgranicznie uwielbiany ojciec mógł powiedzieć, że on nie dorównuje w czymś kupnemu chłopcu? On, George, jest gorszy? Wyrwał Jonathanowi kawałki drewna i skóry; cisnął nimi w rodzica, a potem sam się na niego rzucił. Alvah zdążył się obronić. Chłopiec runął na ziemię; stracił przytomność. Przeleżał w łóżku kilka dni. Kiedy już na tyle wyzdrowiał, żeby pójść do pracy, wciąż nie mógł zapomnieć o zdradzie ojca. Alvah zawsze działał szybko, stanowczo i gospodarnie. Na tym polegał jego urok. George'owi, żywemu dziecku z lśniącymi, czarnymi oczami, podobnie jak matce brakowało jednak wdzięku. Tak jak ona, był gruby. Przed chorobą nie dostrzegał tych rzeczy. Co się stało? Nic nie rozumiał. Co z nim będzie? Od czasu do czasu przerywał wyrywanie chwastów i obserwował zwinne ruchy ojca pracującego daleko w polu. Potem powoli, z namysłem, unosząc brwi ze zdziwienia, spojrzał na Jonathana. Na tego szczupłego, praktycznego chłopca, w którego drobnym ciele tkwiło wiele uroku. 38 VI Pewnego wieczoru pod koniec sierpnia, w drugim roku pobytu Jonathana u Alvaha, w drzwiach lepianki stanęła nauczycielka. Nazywała się Emelina McClanahan. Była panną i pochodziła z Cincinnati w Ohio. Na głowie miała wielki kapelusz, na nogach wysokie buty. Przedstawiła się i poczekała na zaproszenie Żonci i Alvaha. Nikt się nie odezwał. Dzieci wpatrywały się w kobietę. - Otwieram szkołę dla chłopców i dziewcząt z okolic Sweetbrier - mówiła szybko. - Chciałabym pomówić z państwem. Rodzina milczała. Palce nauczycielki nerwowo przebiegły po guzikach stanika. Nauczycielka, bardzo młoda kobieta, miała różowe policzki - takie same jak dojarki z obrazków na porcelanowych naczyniach - drobne, czerwone usta i małe białe zęby. Wielkie oczy nie wyrażały niczego więcej niż oczy pluszowego misia, ale -Jonathan wyraźnie to widział, słyszał, czuł smak - jej dusza była czystsza niż dusza któregokolwiek ze Stoke'ów. Wspaniale prezentował się stanik pani Emeliny. Cokolwiek myślał o nim i o spódnicy Alvah, Jonathan patrzył w osłupieniu. - Oświata jest podstawą rozwoju waszych dzieci... - zaczęła. - Muszą pracować - powiedział Alvah ze wzrokiem utkwionym w stanik kobiety (jestem tego pewna). - Rozumiem - odparła. - Skończymy zajęcia, zanim się zacznie praca w polu... - Pieniędzy chyba nie bierzecie? - Cóż... ja... - Nic nie płacimy - przerwała Żoncia. - Zamknij się - rzekł Alvah, odwracając się w stronę olbrzymki. Żonci zupełnie jednak odebrało rozum. - Nie mamy nawet cielaka, Alvah - skamlała. - Zamknij się - powtórzył. Często napawała go obrzydzeniem. Chciał się na niej odegrać. Za mnóstwo rzeczy. To nic, że na większość ona nie miała wpływu. Zęby jej dokuczyć, spojrzał na panią Emelinę, na imponujący stanik i czystą spódniczkę. Żonka zaczęła szlochać, wielkie ramiona drżały. Wyglądała jak przeciążona pralka. 39 - Ile? - zapytał nauczycielkę Alvah. - Cóż, za czwórkę dzieci... - Za trójkę. Kupnemu chłopcu nie trzeba nauki. Kiedy doszliśmy do tego miejsca historii Jonathana - zbliżała się wtedy dziewiąta trzydzieści - w drzwiach stanęła jedyna tego dnia pacjentka Atlasa. Innych chorych odwołał z powodu mojego przyjazdu. Z nią nie zdołał się skontaktować. - Poznaj Malory Carrick, moją siostrzenicę - powiedział. -Przyjechała aż z Anglii. Malory, to pani... - zaczął się drapać po głowie, próbując przypomnieć sobie nazwisko kobiety. -Boże, tak mi przykro. Zapomniałem. Dopiero czytałem to cholerstwo. Nazywa się pani na B? Prawda? Pani Blake? Mam rację? - Pemberton, panie doktorze. - Była delikatna i bardzo szczupła. Na ręce miała męski zegarek, który ześliznął się po kościstym nadgarstku, kiedy podała mi dłoń. - Stary głupiec ze mnie - powiedział Atlas. - Przepraszam. Znamy się od tylu lat. - Malory pozwól, że ci przedstawię panią Peeberton. - Pemberton - poprawiła pacjentka. Wrócił bardzo szybko. - Zapamiętasz kiedyś jej nazwisko? - zapytałam, kiedy po kilku minutach wróciliśmy do jego gabinetu. - Zawsze się tak zdarza - wyjaśnił. Milczałam, a on się roześmiał. - Ci ludzie są tak starzy, że często nie pamiętają, kim ja jestem. Można powiedzieć, że coś nas łączy. Tu nie chodziło jednak o wiek. Nie tylko o to; nie w przypadku Atlasa. Już w młodości nadużywał alkoholu. Kiedy udzielał mi całodniowego wywiadu, miał za sobą pięćdziesiąt lat tęgiego picia. Olbrzymie dziury w pamięci mogły pochłonąć wszystkie życiowe nieszczęścia, które mu doskwierały. Nie zapomniał jednak o krzywdach ojca. Rozmowa o pani Emelinie bardzo go poruszyła. Wyszedł z salonu. Sięgnął po niemal pustą butelkę i dolał whiskey do kawy, która została ze śniadania. Zimna kawa utworzyła na ściankach filiżanki czarny pierścień. Pił czy nie. Atlas zawsze miał drżący głos. Pamiętniki Jonathana były niemal reportażowe. Zauważyłam, że w chwilach największego napięcia pisał najprościej. Wystrzegał się przymiotników. Używał krótkich zdań. Określił sobie ramy 40 rak ciasne - choć pisał JUŻ Jako dorosły mężczyzna - jak ciasny był gorset pani Emeliny. Bardzo przeżył to, że nie pójdzie do szkoły. W listopadzie, kiedy zaczęły się lekcje, wiódł ciche życie z Alvahem, Żoncią i schnącym tytoniem. Wieczorami, po kolacji, kiedy pozostałe dzieci odrabiały lekcje przy świecach, ugniatał tytoń i patrzył, jak radość czytania pozwała George'owi zapomnieć o chorobie i zdradzie, której dopuścił się jego ojciec. - "A" jak "anioł" - przeczytał w styczniu George z książki i oddał ją Cathern. - "B" jak... - zaczęła Cathem. Pochyliła się nad obrazkiem. Jej rude warkocze opadły na książkę. - "B" jak... - Beczka. "B" jak "beczka", kretynko - wtrącił się zirytowany George. Alyoshus wziął książkę i patrzył w nią, mrużąc oczy. - "C" jak "kubełek" - oświadczył. George znowu chwycił podręcznik. - "C" jak "ceberek". "D" jak "drzewo". "E" jak... W lutym czytał już całe fragmenty. Jonathan poczuł chłodny powiew. Jest taka chwila, kiedy ocean zastyga między przypływem a odpływem, a potem zmienia kierunek ruchu. Ogromny Cortez patrzy na Pacyfik. Jest zdumiony, ale spokojny na okręcie stojącym w zatoce Darien. Jonathan - on też miał mocny charakter - nie wiedział, co to ocean, ale również patrzył, zdumiony, choć spokojny z pustej skrzynki. Nieistotne, czy tekst czytanki napisał Chapman czy McGuffey; ważny był ten powiew słonego powietrza. - Dorośnij tak szybko, jak to możliwe - radził mu Benbow. - Zamknij oczy i szybko rośnij. Kiedy nadeszła kolejka Cathern, Jonathan wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do książki nad ramieniem dziewczynki. - Zabierzcie stąd tego chłopaka - krzyknął George. Cathern ciągnęła książkę do siebie, ale George jeszcze nie pojmował, "iż należy zbilansować korzyści płynące z przedsięwzięcia z ryzykiem związanym z owym przedsięwzięciem" (jak mawiał mój ojciec - profesor ekonomii - który lubił się bawić naukowym żargonem). George dokuczał Cathern w szkole. Ciągnął siostrę za warkocze. Kiedy sikała za płotem, szturchał ją kijem przez sztachety. Teraz zmierzyła 41 go wzrokiem, przekrzywiając głowę. Nastroszona, trzymała książkę w taki sposób, żeby Jonathan mógł czytać. W kolejne wieczory młody Carrick śledził jej palec, wędrujący wzdłuż szeregów liter. Pracując przy tytoniu z Alvahem i Żoncią, odtwarzał w pamięci całe strony książki. Przed końcem roku szeptał podpowiedzi do ucha Cathern. Szkołę zamykano na lato. Czytanka McGuffeya, spełniwszy swe zadanie, została wyrzucona i przeszła w posiadanie Jonathana. - Nie rozumiesz - tłumaczył wuj Atlas, patrząc na mnie suchymi, zaczerwienionymi oczami. Wypił już whiskey. - To była pierwsza rzecz, którą miał na własność. - Tak; nie rozumiałam tego. Moi rodzice, intelektualiści, należeli do klasy średniej. Rozpaczałam, kiedy dostałam mniej prezentów pod choinkę niż siostry. - Nie miał własnego łóżka - mówił Atlas. - Spał na klepisku. Jak świnia. Nie miał swoich ubrań. Nie miał matki i ojca. Nie miał sióstr ani braci. Nie miał nikogo. Otwarte rany pokrywały jego stopy, bo nie miał butów. Nie był nawet pewien swego nazwiska i imienia. I oto nagle stał się właścicielem Pierwszej czytanki McGuffeya. Podręcznika do nauki czytania i pisania prostych słów jedno- i dwusylabowych. Czy można winić małego drania za to, kim się później stał? VII Powtarzam: młodzi są strasznie głupi. Myślą, że mogą uciec. Gorzej, wiedzą, że mogą. Uważają, że są nieśmiertelni i w zasadzie nietykalni. Nic, tylko płakać. Pewnego wieczoru, w drugim roku pobytu Jonathana, Alvah wrócił ze Sweetbrier i pokazał głową na zachód. - Jest nowe miasto - oświadczył. Po zmierzchu wszyscy weszli na dach lepianki. Pod gwiazdami migotała linia bladych świateł. - Jak to daleko? - zapytał George. - Ze dwadzieścia kilometrów. Tej nocy mój Jonathan znowu uciekł. Był już na tyle duży, żeby widzieć nad trawą. Łaskotała go w nos, kiedy w niej brodził. Nie widział jednak świateł miasta, musiał więc, ni- 42 czym wędrowiec niosący dary dzieciątku Jezus, kierować się gwiazdami. Kiedy gwiazdy zaczęły blednąc, usnął nad brzegiem strumienia. Rankiem, wszędzie wkoło dostrzegł tylko trawę. Nie ujrzał ani śladu miasta. Cały dzień chlapał się w wodzie. Były to magiczne chwile w życiu dziecka, które nigdy się nie bawiło. Nocą znowu poszedł za gwiazdami. Potem nastał kolejny dzień zabawy. Trzeciej nocy usłyszał dźwięki fortepianu. Ruszył dalej, kierując się słuchem. Zobaczył kilkanaście tancbud. Stanął w wahadłowych drzwiach najbliższego saloonu. Wnętrze tonęło w świetle lamp naftowych i chmurach dymu. Dziewczyny tańczyły z mężczyznami w cylindrach. Ktoś bębnił na fortepianie. Śmiali się ludzie przy barze. Psy szczekały. Hazardziści obstawiali. Jona-Aan zaniósł się płaczem. Miłości, którą dziwki okazały mu tamtej nocy, nigdy nie zapomniał. - Spójrzcie - krzyknęła jedna z panienek. - Mamy tu małego chłopczyka! Właściwie nie można ich nazwać dziwkami. Większość uciekła z farm, gdzie po czterdziestce stałyby się kocmołuchami, a po pięćdziesiątce poszłyby do piachu. Wszystkie wielkością dorównywały Żonci i chodziły w brudnych perkalowych spódnicach. Miały mocne grzbiety, szerokie bary i ogromne ręce. Tańcem nazywały przytupywanie ciężkimi butami. Były jednak młode, a jak ktoś młody, to - choć głupi - jest ładny. Dziewczyna, która pierwsza dojrzała Jonathana, miała malutkie oczy, niczym cekiny błyszczące nad mięsistymi policzkami. - Skąd się tu wziąłeś, chłopczyku?- zapytała. - Będziesz moim chłopczykiem, prawda? - Tak - krzyknął Jonathan. Posadziła go na ramionach, zebrała spódnicę, utknęła ją za pasem i zaczęła biegać po pomieszczeniu. Głowa szczęśliwego Jonathana podskakiwała w rytm jej kroku. Nad ranem wszyscy spali. Alvah znalazł swego kupnego chłopaka na fotelu; spał zwinięty w kłębek jak kot. Do końca zimy na noc Jonathanowi krępowano ręce na plecach i, jak przedtem, przywiązywano za nogi do palika wbitego w klepisko. Kiedy nadeszła wiosna, znowu uciekł. Alvah wyznaczył jednak dwa dolary nagrody za pojmanie jego kupnego chłopca. Związanego Jonathana przygnano do lepianki. Następnego roku - był to rok wielkich plonów Alvaha - 43 chłopak się uspokoił. W październiku Alvah wysłał ostatnią partię zbiorów do Kansas City; stamtąd ładunek powędrował do St. Louis i dalej rzeką Missisipi do Nowego Orleanu, gdzie płacono dziewięć centów za pół kilo tytoniu. Dziewięć centów! Spełnił się amerykański sen! Na kamiennej na ogół twarzy Alvaha pojawił się ledwo widoczny cień uśmiechu. Przygarbiona Żoncia trochę się wyprostowała. Zapłatę przysłano w drewnianej skrzyneczce; było w niej sześćdziesiąt złotych monet. Alvah kupił krowę, dwie świnie i łaciatą klacz, którą pewnego kwietniowego ranka zaprzągł do wozu i zabrał Jonathana do Sweetbrier. Nadszedł czas budowy drewnianego domu - wspaniałe zwieńczenie życiowych ambicji Stoke'a. Jonathan miał jedenaście lat, drobne kości, delikatną twarz, szczupłą sylwetkę, czarne włosy i niebieskie oczy. Zaprojektował nową stodołę i pracował nad mechanizmem wentylacji, który można regulować w zależności od pogody. Dlatego jechał do Sweetbrier. Musiał się przyjrzeć kilku domom. Alvah zgodził się na to, choć widział nienawiść przepełniającą niebieskie oczy chłopca i czuł każdą komórką, że nie powinien mu ufać. - Który? - zapytał Jonathan. Alvah pokazał piętrowy budynek z werandą. Drzwi otworzyła dwudziestopięcioletnia kobieta w czystym, wyprasowanym fartuszku. Przewiesiła sobie przez ramię ścierkę do wycierania naczyń. - Skąd wzięłaś dachówki. Bessie? - zapytał Alvah. - Finster je robi. - To i ja sobie poradzę. Kto ci zrobił schody? - Finster - odpowiedziała. Alvah pokiwał głową. - Chcesz wybudować taki dom? - Stoke znowu kiwnął głową. - Zacznij od fundamentów. - Wyliczyła mu, ile cementu zużył Finster, ile żwiru i ile wody. Jonathan zmierzył krokami ściany. - Wiesz, co trzeba? - zapytał Alvah. - Na razie, tak - odrzekł Jonathan. Alvah zarządził powrót do domu. W Sweetbrier wiele się mówiło o Stoke'ach i ich kupnym parobku. - Szkoda chłopaka - użalali się ludzie. - Biedny dzieciak. Bessie ujęła się pod boki i oświadczyła: - Albo pozwolisz mu zjeść ciastko, albo już nigdy nie obejrzysz mojego domu. 44 W kuchni siedział mężczyzna z bokobrodami. - To pan konduktor Finster z Linii Pennsylwańskiej -przedstawiła go Bessie. - A to Alvah Stoke. - Witam - rzekł Finster, podnosząc się z krzesła. - Miło mi pana poznać. - Jak pan robi te gonty? - zapytał Alvah. Tego wieczoru, kiedy George, Cathern i Alyoshus zasiedli do nauki, Alvah zrobił trochę miejsca na klepisku, a Jonathan zaczął rysować patykiem. - Co to ma być? - zainteresował się George. - Dom - wyjaśnił Alvah. - Fundamenty. - Nasz dom? - dopytywał się George. - Ten chłopak ma projektować... - Zamknij się. - Jak ci nie wstyd, tato? Pozwalasz kupnemu... Alvah gwałtownie uniósł rękę. George wiedział już wtedy, że szkoła dała mu podstawy czegoś bardzo ważnego. Nie potrafił tego nazwać, ale zdawał sobie sprawę, że to coś oznacza prawdziwą siłę. Zrelacjonował to w swojej biografii. Wszyscy pamiętają wzruszającą szczerość następującego zdania: "Biedny brudas, bosy chłopak widział przyszłość". O Jonathanie pisze wymijająco. "Sierota. Moi rodzice, dobrzy ludzie, przygarnęli nieszczęśnika". Większość osób nie pamięta tej uwagi. Dlaczego mieliby pamiętać? Według George'a, nie było o czym mówić. - Te, znajda - zwrócił się do Jonathana. - Już ci mówiłem... - powiedział Alvah, odwracając się w stronę syna. - Chciałem mu tylko coś przeczytać. Co w tym złego? "Żył sobie chłopiec imieniem Johnny. Kiedy miał dziesięć łat, poszedł do pracy u pewnego kupca". - Taka historia nie istniała ani w "Czytance dla klas trzecich", ani w żadnej innej. Jonathan wiedział o tym. Umiał czytać nie gorzej niż George. Alyoshus zaczął chichotać. - "Chłopiec bardzo ciężko pracował. Kiedy dorósł, chodził w surducie i..." Alyoshus wił się ze śmiechu. George również. Alvah był wściekły. Jonathan drżał z oburzenia. Nie rzekł jednak ani słowa. Nie dał po sobie nic poznać. Ani jedno spojrzenie nie wyrwało się żelaznej woli. Starł stopą jedną z kresek i narysował nową. Następnego dnia George dopadł swoją ofiarę. 45 - Nie było żadnej czytanki o Johnnym. W żadnej książce nie ma ani słowa o Johnnym. Ani słowa. Bo Johnnych nie ma. Ich trzeba wymyślać. Jonathan czekał. Słyszał szczury kłębiące się w duszy George'a przypominającej ciemny loch. - Przeszkadzasz mi. Rozumiesz? - W głosie małego Stoke'a brzmiała wściekłość. - Jesteś robakiem w moim tytoniu. A robaki się rozgniata. Nie wiem, jak długo to potrwa i co będę musiał zrobić, ale jestem większy i lepszy od ciebie. Lepszy pod każdym względem. Zniszczę cię. Kapujesz? Praca przy budowie domu trwała. Wykarczowali działkę nad strumieniem. Wykopali piwnicę, potem wylali fundamenty. Położyli gonty i dachówkę. Wybudowali schody w środku. Na początku lata do starej skrzyni, która była ich stołem, włożyli garnki, talerze, koce i materace wypchane słomą, po czym pociągnęli ją do nowego domu i zaczęli się powoli urządzać. Rzecz jasna, Jonathan nie wziął udziału w tej uroczystości. Niewolnik to niewolnik. Kiedy szlachcic zostaje szlachcicem, posyła niewolnika do chaty dla niewolników. Jonathan jadł kolacje w drewnianym domu. Pracował w nim przy ugniataniu tytoniu, siedząc obok uczącej się Cathern. Kiedy jednak Stoke'owie szli spać, Jonathan wracał sam do lepianki. Pocieszał się, że jest właścicielem domu, ale to nie pomogło na długo; zwłaszcza że spał na klepisku razem ze zwierzętami, które ryczały, żuły, pierdziały, srały i wylewały z siebie potoki moczu. Ułożył sobie stertę siana na łóżko i zrobił skrzynkę na elementarz McGuffeya, żeby uchronić książkę przed wszechobecnym brudem i, bez wątpienia, przed potęgą własnej nienawiści. Sam był bardzo szczupły- Stoke'owie nie dawali mu jeść do syta - ale jego nienawiść wybujała. Nie miał bogów, na których mógł liczyć, dlatego swoje modlitwy przepełniał nienawiścią. Modlił się o szacunek; mroczny, złowrogi, inkrustowany siłą potężnej wyobraźni, która nie miała ujścia. Każdej nocy, tak jak Mojżesz w Egipcie, zanosił żarliwie modły o zarazę. Jonathan chciał nowej plagi, ale robactwo mu nie wystarczyło. Chodziło mu o coś tak straszliwego, że na samą myśl o tym wyskakują pęcherze na skórze; o plagę, która by wytrzebiła całą rodzinę, ale oszczędziła jego, z radością wsłuchującego się w agonalne krzyki Stoke'ów. 46 VIII Po co wymyślać zarazy? Życie jest najgorszą z nich; przez seks przenoszoną chorobą o stuprocentowej śmiertelności, jak to ujął w telewizji R. D. Laing na krótko przed własną śmiercią. Wystarczyłoby poczekać i Jonathan dostąpiłby radości widoku Alvaha i Żonci, którzy cierpią jak potępieńcy, bo czym jest starość i schyłek życia? Tylko skąd on miał wiedzieć o takich rzeczach? Co o nich w ogóle wiedzą młodzi ludzie? Śmierć - jeśli o niej myślą - to kasowy dramat o wciągającej fabule i mrocznej choreografii, którą podziwiają ludzie pochlipujący na widowniach całego świata. I cóż dziwnego, że takim kultem otaczamy młodość? Jest tak cudownie ślepa. Podczas porannych nagrań opowieści Atlasa jego telefon nieustannie dzwonił. Geriatra ma więcej pacjentów niż inni lekarze. Jedną z rozmów wuja przypadkiem nagrałam. - Jezu Chryste - mówił Atlas. - Biedna cholera. Wczoraj oczyściłem jej szyjkę macicy z kału. Zaszyjmy tę kobietę. Po co jej macica? Wszystko wyłazi na łóżko. - Nie umiem sobie tego wyobrazić - powiedziałam, kiedy odłożył słuchawkę. - Kiedyś ta pani była damą. Miała kilka stajni. Jej konie wygrywały derby w Kentucky. Jest coś niepokojąco lodowatego w głosie lekarzy, kiedy rozprawiają o medycynie. Równie zimne bywają słowa filozofów wyjaśniających swoje tezy. To oczywiście głos profesjonalizmu, który amatorów»cholernie jednak gryzie w uszy, zwłaszcza jeśli omawiane sprawy dotyczą ich osobiście, tak jak mnie. - Pamiętam jej pierwszą wizytę - ciągnął Atlas. - Cztery, może pięć lat temu. Podczas badania zapytałem: "Kiedy pani miała ostami stosunek płciowy?" A ona na to: "Młody człowieku"- tak powiedziała, choć już dawno stuknęła mi siedemdziesiątka - "dokładnie pamiętam ten dzień. Piąty października tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego". Jonathan modlił się jednak o niezwykłą zarazę. Po latach z zadowoleniem myślał, że jemu też, tak jak Mojżeszowi, udało się wybłagać plagę. Jego zaraza zniszczyła Stoke'ów. Mojżesz rzekł faraonowi: "Jeśli nie pozwolisz przejść memu ludowi, ostrzegam, jutro ześlę szarańczę na twoją ziemię". 47 Pewnego wrześniowego dnia, w roku, w którym wybudowano drewniany dom - właśnie zaczęły się zbiory - słońce nagle się zamgliło. Ustały fale na tytoniowym polu. Stoke'owie i Jonathan rzucili narzędzia i patrzyli. Z daleka szarańcza wygląda jak błyszcząca chmura. Szarańczaki nie są takie małe, jak mi się wydawało. Czasami wielkością dorównują kolibrom. Kiedy się zbliżają, ich skrzydła szeleszczą. Stary Testament podaje, że nadleciało trzydzieści tysięcy owadów, ale w jednym roju szarańczy może być osiemdziesiąt miliardów sztuk. Mojżesz nie potrafił opisać zarazy, którą ściągnął na Egipt. Jonathan również. Owady spadły z nieba jak wielkie ziarna gradu. Trafiały za kołnierze koszul i fartuchy, szły po nogawkach spodni i spódnicach, czepiały się twarzy, włosów, palców i uszu. Wszyscy - cała szóstka - ruszyła do ucieczki. W drewnianym domu wsłuchiwali się, jak owady ze stukiem spadają na dach. Nie wytrzymali w środku. Wyszli na zewnątrz. Musieli. Zaprzęgli pokrytą owadami klacz do oklejonego szarańczakami wozu, który załadowali sianem wymieszanym z robactwem. Potem ułożyli siano w stosy na polu tytoniowym i podpalili. Przed wieczorem pola pokrywała gruba na dziesięć centymetrów warstwa owadów. W roju jest ich tyle, że jeśli są koloru różowego, cała okolica staje się różowa, jeśli mają szarą barwę, wszystko wokół też przybiera szary kolor. Świat wygląda jak sparaliżowany. Wstrząsają nim tylko nieustanne owadzie drgawki. Kłęby robactwa zwisają z drzew. Ziemniaki, marchew, buraki, fasola, pola prosa i tymotki toną pod ciężarem szarańczy. Kiedy wchodzisz na pole, owady organizują się w fale, które po kolei wzbijają się w powietrze. Fala po fali podrywa się z hałasem z ziemi niczym cała eskadra bombowców gotowych do ataku. Kiedy nastała pora snu, pod obłokiem dymu nie ocalał ani jeden krzew tytoniu. Nie zostało nic zielonego. Całą noc trwały spazmy, słychać było szelest skrzydeł i pancerzy, chrzęst szczęk, odgłosy nieproduktywnych czynności. Następnego ranka, zupełnie nieoczekiwanie, zapanowała cisza. Owady usiadły na ziemi. Wszystkie jednocześnie. Tak działa zegar genetyczny. Rytm wspólnego działania, o którym ludzie mogą tylko marzyć. W ten sposób szarańczaki składają jaja. Potem giną. Nowe owady lęgną się dopiero wiosną, co oznacza, że w następnym roku plon również przepadnie. Szko- 48 da nawet zasiewać pole. Alvah poszedł do wozu. Po powrocie rzucił na stół jakiś papier. - Co to? - zapytała Żonka. - Co tu jest napisane, George? - Ten dokument stwierdza - zaczął czytać George - że Alvah Stoke i Benbow Wikin są wspólnikami firmy Wikin's Sweetbrier "Żuj nasz tytoń". Wikin dostarczy trzy beczki białego tytoniu w Ohio, Alvah Stoke zajmie się przerobem, George Stoke rozprowadzaniem. Podpisano Alvah Stoke i Benbow Wikin. George podniósł głowę. - Co to znaczy "rozprowadzanie"? - zapytał. - Żoncia ci wytłumaczy - odpowiedział Alvah. Biblia nie mówi, jaki wpływ miała plaga szarańczy na życie Mojżesza i Żydów, którzy cierpieli z jej powodu na równi z faraonem i Egipcjanami. Jeśli chodzi o Jonathana, przeżywał większe męki niż reszta. Plaga oznaczała zakończenie formalnej edukacji przyszłego senatora Stoke'a. Każdego wieczoru Żoncia uczyła George'a sztuczek, dzięki którym Bargehst Traveling Medicine Show przyznał jej ojcu tytuł Najlepszego Komiwojażera w New Hampshire. - Kiedy gdzieś wchodzisz, krocz pewnie - mówiła. - Bum! Bum! Idziesz prosto do frajera. Patrz mu w oczy i nie odpuszczaj. Uczyła go też, jak się śmiać z uniesionymi brwiami; jak oprzeć łokcie na kontuarze sklepu i powiedzieć: "Jak się miewamy?" Wybrała ubranie z katalogu Sears Roebuck. George miał dostać klacz i sprzedawać towar w miastach w promieniu osiemdziesięciu kilometrów. Sprzedawca musiał nosić getry i melonik. Do najważniejszych części garderoby sprzedawcy należał surdut. - Postaraj się zrozumieć, czym dla tych ludzi był surdut -tłumaczył mi Atlas. Do tej części historii dotarliśmy dobrze przed południem. Filiżankę Atlasa wypełniała mieszanka dżinu i brandy, pół na pół. Whiskey się skończyła. Claire nie marudziła, kiedy pił samą whiskey. - Sądzi, iż w ten sposób zdoła monitorować, żeby użyć jej określenia, to co przyjmuję. Czwarta żona Atlasa, poprzedniczka Claire (czwórkę bardzo lubiłam), też myślała, że kontroluje picie męża. Okłamywanie samej siebie jest w takich sytuacjach czymś normal- 4-Teoria wojny 49 nym. Tak słyszałam. Trzecia żona piła z Atlasem. Byłam za mała, żeby pamiętać jedynkę, a o dwójce wiem tylko tyle, że jej nie lubiłam. Matylda, tak miała na imię, śmiała się z moich dowcipów, choć byłam dopiero sześcioletnim dzieckiem. Głupia krowa. Już wtedy - zwłaszcza wtedy - widziałam, co to za idiotka. - Surdut! Jezu, ci ludzie na ogół chodzili w tkanym w domu lnie. Pojmujesz? Baba go hodowała. Zbierała, czesała, przędła, tkała, kroiła sukno i szyła. Panowała taka bieda, kurwa, że spali w tych ubraniach. Nosili je dzień i noc, aż im spadły z grzbietów. Czasem dostrzegałam na twarzy wuja zalotną, bezczelną minę Clarka Gable'a; chwilę później przypominał mi mojego ojca, opanowanego i surowego naukowca. Podczas takich rozmów jak ta miał twarz prawdziwego Atlasa. Widziałam w nim wtedy człowieka, którym mógł być. - Facet pokroju Alvaha nawet nie marzył o surducie - ciągnął Atlas. - W surdutach chodzili duchowni, lekarze. No wiesz, bogaci ludzie. Tacy, którzy przebierali się na noc i mieli bieżącą wodę. Co za bezczelność. Surdut! Cholerna szarańcza! Taki surdut mógł oznaczać wszystko. Kiedy szarańczaki złożyły jaja i wyginęły, na polu nie wyrosło nic zielonego; nawet chwasty. Ziemia zmieniła się w pustynię, w popękane błoto. Studnie wyschły. Wodę czerpano ze strumienia. Brakowało jedzenia. Lniane ubrania wisiały na Stoke'ach, a wielkie kości sterczące pod skórą Baby , wyglądały jak rusztowanie namiotu cyrkowego. Całą energię skierowano na wspólną firmę. Późną zimą, kiedy wyprodukowano już kilkaset kilogramów towaru, George otrzymał zamówiony surdut. - Uszyty z serży, czarny i wyłożony atłasem - opowiadał wuj Atlas. - Dwurzędowy, dwie linie perłowych guzików. Ojciec opisał mi każdy szczegół, łącznie z metką. George rozpakował surdut, rozłożył go i obejrzał. Potem przymierzył z nonszalancją, tak jak zrobiłby ojciec Baby, wspaniały sprzedawca. Jonathan nadal ugniatał tytoń, ale nie mógł oderwać wzroku od George'a. Ten zaś podszedł do skrzynki, która wciąż służyła jako stół. Pochylił się i oparł łokieć obok kupki tytoniu. - Jak się miewamy, znajdo? Jonathan milczał. 50 George wyprostował się, patrząc na niego. Wygładził rękami poły surduta, zwiastuna świetlanej przyszłości. Potem puścił oko. IX Armia z całą jej fizyczną siłą, nawykła do niewygód i męczących ćwiczeń niczym sportowiec - żeby znowu przytoczyć słowa Clausewitza, wielkiego filozofa wojny - taka armia może wygrywać bitwy mimo bardzo niesprzyjających okoliczności. Przez niemal dziesięć lat od chwili, kiedy pierwszego dnia w lepiance George zaczął wojnę, Jonathan utrzymywał równowagę sił dzięki swej nienawiści. Ćwiczył się fizycznie, hartował umysł w niewygodach i zmęczeniu, utrzymywał ducha w stanie gotowości bojowej. Kiedy jednak George puścił do niego oko, powstała zupełnie nowa sytuacja. Zaskoczenie pozwala stronie działającej, powiada Clausewitz, "zyskać przewagę nad przeciwnikiem, zająć korzystną pozycję, drogę, jakiś punkt w kraju". Tej nocy Jonathan podjął trzecią próbę ucieczki do miasta leżącego pod Wenus. Nie spotkał nikogo z dawnych mieszkańców. Nikogo. Zniknął nawet saloon, w którym młody człowiek był poprzednio. Nikt nie wiedział, co się stało z właścicielem i tancerkami. - Pewnie wyjechały na zachód - mówiono. Wszyscy pamiętali natomiast, że za kupnego parobka jest nagroda. Jak poprzednio, barman złapał Jonathana i zawiózł do domu, gdzie chłopak oberwał za swoje. Alvah stracił cierpliwość. Tym razem dał Jonathanowi tęgie lanie. Bił go batem. Potem zakuł nieszczęśnika w łańcuchy i przez dwa tygodnie trzymał o chlebie i wodzie. W dniach tej kary Jonathan mniej myślał o głodzie i bólu niż o zmianach na linii frontu. George przyniósł mu jedzenie. George! Fasolę i boczek, które na pewno ukradł ze spiżami. Jonathan byt zupełnie zdezorientowany. George wybłagał jego uwolnienie na dzień przed upływem kary. Z głosu wroga zniknęła arogancja. Młody Stoke zwracał się do Jonathana 51 po imieniu. Mój dziadek czekał w napięciu. Minął miesiąc. Nic się nie działo. Za coś takiego słono się płaci. W kwietniu, kiedy stopniały śniegi, prerie zaczęły kwitnąć. Pierwszego majowego poranka wykluła się szarańcza. Początkowo owady są zielone. Nie mają skrzydeł i nie można określić ich płci. Przypominają wodę w stawie, która marszczy się pod wpływem nagłych powiewów wiatru. Rosną, zrzucają pancerze, znowu rosną, ponownie zrzucają pancerze, i tak pięć razy. Po piątym cyklu dojrzewają im skrzydła i narządy płciowe. I oto pewnego dnia, tak nieoczekiwanie jak to się stało z ich przodkami rok wcześniej, owady ucichły, zastygły w kulminacji między przypływem a odpływem, uformowała się armia - nie taka jak nędzne ludzkie armie- i wojska wyruszyły. Szły ciasnym, zgodnym szykiem. Pokonały każdą przeszkodę na drodze: domy, płoty, zwierzęta. Dotarły do strumienia, gdzie tonęły milionami, aż powstał most, którym przeszły ocalałe osobniki. W tamtych czasach wędrowało się na zachód. Ojciec Jonathana odszedł w tamtym kierunku. "Pewnie do Kalifornii", jak powiedział Benbow. A dokąd mógłby pójść? Dokąd w ogóle można było odejść? Tancerki i właściciel tancbudy? "Pewnie są na zachodzie". Bo gdzież by indziej? Szarańcza zachowała się tak samo. Rój poderwał się do ucieczki. Choć bezskrzydły, bezpłciowy i beznogi, maszerował po ziemi na zachód, aż zginął na szlaku. Kiedy zniszczona ziemia wokół Sweetbrier znowu wyschła i popękała, "Strażnik" zamieścił następujące ogłoszenie: Uwaga, my też jedziemy na zachód! Tej zimy do Sweetbrier zawita przyszłość! Zaczyna się praca przy budowie kolei! Pierwsze brygady firmy St. Jo. Hannibal & Denver w listopadzie rozpoczynają budowę linii na zachód, która przejdzie przez nasze miasto i połączy je z Kalifornią. Mówiło się w bardzo poważnym tonie o przyszłych korzyściach, ale kiedy słowo "zachód" pojawiło się w druku, nikt nie chciał tego słuchać. Nawet w drewnianym domu Stoke'ów zapanował entuzjazm. Mój dziadek pomyślał o trawie, falującej wokół niego podczas pierwszej próby ucieczki, kiedy był za mały, żeby coś ponad nią widzieć. Teraz wiedział, że nic go nie powstrzyma. 52 W tym samym okolicznościowym numerze "Strażnika" znalazło się ogłoszenie, które przykuło uwagę Emeliny McClanahan: Uwaga! Fundacja Everett Elias Madison na rzecz pomocy -wiejskim chłopcom z Kansas przydzieli jedno stypendium na rok tysiąc osiemset siedemdziesiąty szósty, na Uniwersytecie Stanu Kansas, w Lawrence. Kandydaci powinni być urodzeni i wychowani w Kansas. Muszą pochodzić z okolicznych farm i uczyć się w okolicznych szkołach. Emelina McClanahan nie miała wątpliwości, że stypendystą zostanie George. Podczas pierwszego roku pracy w szkole nabrała pewności siebie i zyskała szacunek. Obfity biust nauczycielki wydawał się jeszcze bardziej okazały; jej spódniczki były bielsze i bardziej wykrochmalone. Podczas rozmowy z Alvahem głos pani Emeliny brzmiał stanowczo. Uparła się, że kiedy George nie będzie handlował, ma przychodzić na prywatne lekcje. Pewnego gorącego wrześniowego wieczoru George odwiedził Jonathana w jego chacie. - Widziałem światło - rzekł. U Jonathana wcale się nie świeciło. Nie miał żadnego światła. Mimo upału, George był w surducie. W ręku trzymał torbę, którą zabierał na objazdy. - Pomyślałem, że wpadnę do ciebie. Jonathan wykonał niezdecydowany gest i zrobił gościowi przejście. Niemal dotykali głowami dachu lepianki. Z sufitu zwisały wysuszone chwasty, które wchodziły im w oczy i łaskotały w uszy. Takich nocy bali się nawet mieszkańcy środkowego zachodu. Zaduch był morderczy. Bez klimatyzacji pozostawało jedynie położyć się gdzieś w przeciągu pod mokrym prześcieradłem. Okno w lepiance jednak się nie otwierało, a Jonathan nie miał łóżka. Co do prześcieradła, chłopiec znał to słowo z książki, ale, jak czytam w jego pamiętnikach, nie pojmował, do czego służył taki wielki kwadratowy kawał sukna. - Mam światło i coś do picia - powiedział George. Wyjął z kieszeni świeczkę. Zapalił ją i postawił na klepisku. Potem w jego rękach pojawiła się butelka. - Może byśmy wypili za lepsze czasy. - Napełnił dwa metalowe kubki i podał jeden Jonathanowi. - Pij, śmiało. Twoje zdrowie - rzekł i połknął zawartość swojego kubka. 53 Jonathan patrzył na ciecz, wąchał podejrzany płyn. Czasem kradł krowie mleko; na ogół pił wodę. - To nie trucizna - namawiał George. - Przyszedłem się pogodzić. Wypij. - Dlaczego? - Dlaczego co? - Wcale nie chcesz zgody. - Boisz się wypić? George przyniósł pewnie sześćdziesięcioprocentowy bimber z dodatkiem terpentyny i ługu. Taka mikstura rozpuszcza rdzę, a kot pod jej wpływem mógłby wyskoczyć ze skóry. Jonathan miał jednak tylko czternaście lat, a młode samce są chyba najgłupsze ze wszystkich młodych i głupich osobników; gotowe do rywalizacji, choć nagroda jest bezwartościowa; dumne, mimo braku znaczenia wygranej. Jonathan wypił, zatrzęsło nim, stęknął, zakrztusił się, a kiedy odzyskał oddech, w oczach pojawiły się łzy, a w gardle buchały płomienie. - Jeszcze jeden? - zapytał George, napełniając kubki. -Bywałem okropny. Nie zaprzeczam. - George był gruby jak Żoncia. Otyłość młodego Stoke'a nie oznaczała jednak zbytniej tężyzny, choć chłopak miał muskuły wiejskiego osiłka. Koszula wysunęła mu się ze spodni, uwidaczniając wałek tłuszczu, biały i miękki. George uśmiechał się mało. Z jego twarzy zniknął znany Jonathanowi grymas. Zmiana ta, podobnie jak mrugnięcie okiem, była zupełnie nieoczekiwana. Cienie wokół okrągłych oczu migały w drgającym płomieniu świecy, pulsowały na policzkach jak tętnice tłoczące krew do mrocznego lochu ukrytego w głowie George'a. - Ale jakoś to nadrobiłem. Masz jeszcze tę czytankę McGuffeya? - Dlaczego pytasz? - Pamiętam ją słowo po słowie. Ty pewnie też, co? W głowie Jonathana zaszumiał już alkohol. Całkiem przyjemne uczucie. Carrick pociągnął kolejny łyk, zatrzymał płyn w ustach, zanim go połknął, chroniąc gardło przed piekącym bólem. - Tylko czego się można z tego nauczyć? Po co czytać o chłopcu idącym na łyżwy? Albo dziewczynce grającej w hula-hoop? Po co to komu? Odpowiedz mi, Jonathan? - Po co? - Musisz ze mną porozmawiać. Poważnie. Pij. 54 - Nie mam ci nic do powiedzenia. - Na pewno? Jesteśmy tacy sami. I inni od całej reszty. Tylko ty umiesz czytać równie dobrze jak ja. Napij się ze mną. Tylko ty dorównujesz mi inteligencją. - Czego chcesz, George? Pot cieki Jonathanowi po plecach. George usiadł, nie zdejmując surduta. Jonathan wiedział, że gdyby on miał taki surdut, też by go nie zdjął. Do diabła z upałem. Do diabła ze wszystkim. Oderwał oczy od George'a i wbił je w wilgotną, gnijącą ścianę, po której kroczyły mrówki w zwartym, wojskowym szyku, karnie spełniając swoje życiowe cele. Jonathan pociągnął łyk z kubka. - Chcę, żebyśmy zostali przyjaciółmi - rzekł George. - Wcale nie chcesz. - Wiem, że byłem draniem. - Nie zaprzeczę. - Więc o co chodzi? - O nic. George westchnął i dolał Jonathanowi alkoholu. Usiadł wygodniej i zaczął rozprawiać o swoich handlowych podróżach po okolicy. Opisał ludzi, których spotykał. Był dobrym gawędziarzem. Opowiedział dowcip. Jonathan skrzywił się. - Po co tu przyszedłeś, George? Zaczęło go mdlić. Pewnie z powodu sześćdziesięcioprocentowego bimbru, ale on o tym nie wiedział. Nagle zdał sobie sprawę, że wbrew swoim żelaznym postanowieniom, wciąż patrzy na surdut. Zacisnął szczęki i odwrócił wzrok. - Martwisz się, że nie chodzisz do szkoły? - A co ci do tego? - Spójrz na to w ten sposób: sam się potrafisz uczyć; po co ci szkoła? Poza tym świetnie pracujesz. Nie musisz chodzić do szkoły. Co tak patrzysz na tę ścianę? Patrz na mnie. Nie jestem taki straszny. Jonathan podniósł się i spojrzał zimno na George'a, na cienie grające na jego twarzy, na surdut. - Wyjdź. - Słuchaj; dlaczego nie możemy być przyjaciółmi? Powiedziałem sobie: "Zrób grzeczność temu chłopakowi. On nic nie rozumie". Przyznaję, jestem twoim dłużnikiem. Chcę załatwić tę sprawę. Musisz mnie wysłuchać. 55 - Wyjdź stąd. - Posłuchaj mnie. Chcę ci tyle powiedzieć. - Nie będę cię słuchał. Wynocha. - Posłuchaj; daj mi szansę. Po niespełna czterech latach daremnych poszukiwań prawdy na Uniwersytecie Columbia, jeden z moich profesorów krzyknął na mnie: - Posłuchaj - do dziś nie wiem, co go tak wkurzyło. - Posłuchaj mnie. To są podstawy. Materiał z pierwszego roku. Słuchajże. - Posłuchaj! - krzyczał George, tak bardzo pragnął ściągnąć uwagę Jonathana na siebie i na surdut, że przewrócił świecę. Postawił ją, oblewając sobie ręce woskiem, ale nawet nie zauważył oparzenia. Płomień przygasł, niemal zginął, ale już po chwili odżył. - Posłuchaj - powtórzył George. - Ciężko pracujesz. Prawda? Powiedz mi, co ci da ta harówka? Co? - Wynoś się stąd, do cholery. Wynocha! George usłyszał kiedyś od starszych, znających się na rzeczy komiwojażerów - że: "Przede wszystkim trzeba przyciągnąć uwagę frajera. Nieważne, jak to zrobisz. Upij go. Zbajeruj. Nagadaj mu pochlebstw. Przekup faceta. Ale musisz zwrócić na siebie uwagę. Kiedy to zrobisz, załatwiłeś interes". Ta rozmowa nie była taka prosta. Żadna nie jest. W tej najważniejszej transakcji nadszedł czas na wybadanie reakcji frajera, jak uczono George'a. Zdjął surdut i odłożył na podłogę. Z uśmiechem patrzył na Jonathana, który instynktownie rzucił się, by ratować cenne ubranie przed wybrudzeniem. - Masz rację - stwierdził George. - Nie należy go brudzić. Świetny surdut, co? - Jest twój. - Słowa wyrwały się Jonathanowi, zanim zdał sobie sprawę, jakie uczucia zdradzają. - Chciałbyś taki? -Nie. - Na pewno? - Wynoś się, George. Mówię ci... - Nudny jesteś z tym swoim "wynoś się". Niczego nie sprzedasz, jeśli będziesz powtarzał w kółko to samo. To świetny surdut. Lubię w nim chodzić. Doskonale się w nim czuję. -Obracał surdut w świetle świecy. - Nie powinniśmy się kłócić, Jonathan. Nie my. Dość tego. Koniec kłótni. Zostańmy przyjaciółmi. Co ty na to? 56 George złapał Jonathana za rękę. Łagodnie, przyjacielsko. Jak daleko Jonathan sięgał pamięcią, w ten sposób dotykała go tylko dziewczyna z tancbudy; Jedyna osoba, które) wyciągnięta ręka nie napawała chłopca strachem przed uderzeniem. Odwiedziłam mojego konającego szwagra. Umierał w mieście Atlasa. Wychowywał się razem z Atlasem, odszedł z tego świata pół roku po naszych nagraniach. Długo trzymałam szwagra za rękę. Po wszystkim pielęgniarka powiedziała: "To bardzo miłe zobaczyć kogoś, kto się nie boi ich dotykać". - Jakich "ich"? - zapytałam. - Umierających. To samo dotyczy kalek. Atlas był jednym z niewielu ludzi, którzy nie bali się mnie dotknąć. Płeć nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o zwykłe ludzkie ciepło. To są podstawy, "Materiał z pierwszego roku", jak to ujął mój profesor. Nie ma takie; obrony, które; nie można złamać umiejętnym atakiem. A George umiał atakować. Planował długo i starannie. "Dlaczego jestem taki słaby?" To pytanie często pada w zaszyfrowanych pamiętnikach Jonathana. Coś mu ścisnęło piersi. Czuł miejsce, gdzie spoczęła ręka George'a. - Wypijmy jeszcze - usłyszał jego głos. - Koleś, chcesz dotknąć sukna? Znaczy się, surduta? To serża. Śmiało. Dotknij. Surduty nie gryzą. Po latach Jonathan napisał, że w tamte? chwili, choć pił alkohol, choć właściwie był pijany, zachował trzeźwy umysł. Do bólu trzeźwy. Tak trzeźwy, ze wszystko zapamiętał. Fałdy na połach surduta w wyciągniętych rękach George'a. Plamkę na rękawie. Wydłużone cienie w świetle świecy. Te szczegóły nieoczekiwanie wywołały w nim poczucie krzywdy, niepewności, niezdecydowania, pogłębiające się z każdym słowem Stoke'a. Tracąc panowanie nad sobą, wyciągnął dłoń, która wydała mu się kawałkiem obcego ciała. Ręka dotknęła sukna, ono zaś zetknęło się z palcami; prawdziwe sukno, prawdziwego surduta. - Świetny, co? - mówił George. - Spójrz na to. Widzisz? To jest podszewka. Ze sztywnego płótna. Popatrz na ramiona. To są wkładki. Widzisz? A te dziurki na guziki? Chcesz przymierzyć surdut? Śmiało. Pozwól, że ci pomogę. Daj prawą rękę. Jak w transie, Jonathan poczuł, że surdut wślizguje mu się na prawą rękę, potem na lewą, na plecy; serża i sztywne płótno, 57 cudowne guziki i misterne szwy. George, niczym krawiec lub żona, wygładził materiał na plecach Jonathana i zrobił krok do tyłu, żeby ocenić efekt. - Proszę, proszę - powiedział. - Coś takiego. Trochę za duży, prawda? Surdut miał zapach George'a. Nawet w zaduchu lepianki Jonathan poczuł, że spod jego własnych pach dochodzi woń potu George'a. George uważnie patrzył na Jonathana. Potem rozpiął guziki koszuli i też ją zdjął. - Spójrz na mnie - zachęcał. - Wyglądam jak dziewczyna, co? Chcesz dotknąć? Podejdź. Daj mi rękę. Są delikatne, jak u dziewczyny. Chodź tu. Chodź... Zanim Jonathan zrozumiał, co się dzieje, George wziął go za rękę i położył ją na swoich piersiach. Dotyk przeraził Jonathana. Chłopak wyrwał się George'owi. Oszołomił go przypływ nienawiści. Stracił orientację i poczucie rzeczywistości. Zesztywniały mu policzki, skurczyła się skóra na głowie. Chciał nabrać powietrza w płuca. Nie pomogło. - Musisz zrozumieć, przyjacielu - usłyszał głos George'a. -Jeśli kogoś obchodzi surdut dla ciebie, to jedynie mnie. Jestem twoją jedyną szansą. Tu i teraz. Masz tylko mnie. A ja mam surdut. Zapomnij o dziewczynach. Zapomnij o ich cyckach. Masz moje. Spójrz. - Słowo goniło słowo. - Mieszkasz w norze, w której srają zwierzęta. Ludzie trzymają tu narzędzia i... no cóż... takich jak ty. Jonathan spojrzał w czarne, błyszczące oczy wroga. - Myślisz, że coś takiego może chodzić w surducie? - George odwrócił się i klepnął krowi zadek. - Przecież ona tylko sra. Co powiesz? Spójrz na tego wołu. Noc z dziewczyną? -Klepnął Jonathana, tak jak przedtem krowę. - Musisz mnie zrozumieć. Ty mężczyzną? Nie jesteś człowiekiem. I nigdy nie będziesz. Twój ojciec cię sprzedał, a mój kupił. Stanowisz część inwentarza. Jak krowa. Albo worek tytoniu. Duch armii - jedność, którą najlepiej widać w szeregach maszerujących owadów - nie wytrzymuje porównania z siłą artylerii. Ta prawda dotyczy w równym stopniu ludzkich i owadzich pól bitwy. Nawet jeśli żołnierze są doświadczonymi wiarusami, artyleria rozniesie ich na strzępy, a te strzępy, głowy, ręce, nogi, korpusy same stają się pociskami, które wybuchają zabijając wszystko, co stanie na ich drodze. Często 58 w poszatkowanych i rozrzuconych szczątkach nie sposób dostrzec ludzkich kształtów. Jonathan nie pamiętał, kiedy George wyszedł ani tego, kiedy zdjął z niego surdut. Uświadomił sobie w pewnym momencie, że siedzi na klepisku, drży mimo upału, a po twarzy ciekną mu strugi potu. W głębi duszy słyszał prawdę brzmiącą w każdym słowie George'a. To były podstawy. Materiał z pierwszego roku. Zamruczała krowa stojąca za Jonathanem. Chłopak doskoczył do niej i zaczął okładać pięściami jej wielkie, porośnięte sierścią cielsko. Potem rzucił się na kobyłę. Potem kopał świnie. Potem wziął kij i ze łzami w oczach -płakał po raz pierwszy, odkąd został niewolnikiem, i po raz ostatni w życiu, które miało trwać jeszcze pięćdziesiąt lat -zaczął okładać zwierzęta kijem. Wierzgały, kopały i ryczały. Bił tak długo, aż wyczerpany padł na ziemię. Następnego ranka, jak zwykle w drzwiach stanęła Cathern. W rękach miała wiadro; przyszła po mleko. Usiadła przy krowie i chwyciła ją za sutki. Zwierzę ryknęło. Cathern powąchała kropelkę mleka. Skrzywiła się, pogładziła krowę po zadzie. Spojrzała na Jonathana. Chwyciła wiadro i wybiegła. Po chwili przyszedł Alvah. Rzucił okiem na zwierzęta, wziął kij, którym nocą posłużył się Jonathan, i podniósł go na kupnego parobka. Skulony na ziemi, przerażony chłopak widział, jak następnie Alvah chwyta bat. Kiedy gospodarz skończył, Jonathan leżał w kałuży krwi. X Dzień później, kiedy Alvah przyszedł sprawdzić, w jakim stanie jest Jonathan, chłopak odwrócił się do ściany. Był to znak, że bicie przeprowadzono jak należy. Nie spowodowało ono poważnych urazów. Wieczorem Alvah zaczął się jednak niepokoić. Chłopak nie chciał pić. Zwierzęta zdychają bez wody. Następnego ranka nic się nie zmieniło. Alvah próbował pojenia na siłę. Baba też. Nic z tego nie wyszło. W południe, kiedy Alvah już miał wyjeżdżać do Sweetbrier po aptekarza, przed drewnianym domem stanął wóz Lecznicy Objazdowej Peasieya. Lecznica zajmowała się wszystkimi chorobami ciała i umysłu, ludzi i zwierząt, a nawet roślin. Dawała 59 przy tym gwarancję pełnego wyleczenia. Na ścianach ambulansu widniały jaskrawoczerwone litery na żółtym tle. Wewnątrz stały butelki z ciężkimi szklanymi korkami. Takie same były w wozie, którym jeździł ojciec Baby. - Na co to wszystko? - mruknął Alvah, myśląc o chłopcu w lepiance. - Jak to na co, panie Stoke? - Każdy inny mówił do Alvaha po imieniu. - Jak koniowi coś się stanie w kopyto, posmarować tym i przejdzie. - Na etykiecie było napisane: "Jodyna i przesublimowana nalewka". - Trzeba tylko dodać niewielką ilość tego środka. - Mężczyzna dolał kropelkę z drugiej butelki, którą potem odstawił, podnosząc wysoko pierwszą. - No i co? - zapytał Alvah. Nagle nad butelką zakwitła chmura gęstego, czerwonego dymu. Unosił się z butelki jak za sprawą magicznej siły. Wątpię, czy był to środek na rany końskich kopyt, ale z pewnością imponował ciemnym farmerom. Nawet takim jak Alvah, którego teść słynął na wschodzie jako doskonały sprzedawca i szarlatan. Alvah zaprowadził przybysza do Jonathana. - To zęby, proszę pana - orzekł mężczyzna. Miał długie, obwisłe wąsy, powiewające na wietrze. - Widziałem już takie przypadki. Zakażenie zębów. - Ciągle mam z nim kłopoty. I to od lat. - Z takimi zębami chłopak nic nie poradzi. To nawet nie jego wina. Dobry handlarz mógł dostać nawet dolara, choć interes nie szedł już tak dobrze jak za czasów wojny secesyjnej. Wtedy wystarczyło mieć obcęgi, żeby w ciągu nocy zarobić na wygodne życie. Należało tylko przyczaić się w okolicach pola bitwy. Kiedy strzelby umilkły, a żywi wrócili do obozu, dopadało się szczęk tylu poległych, ilu się dało. Panowała niesamowitą konkurencja. Czasem rywalizacja oznaczała stratę kilku trzonowców; i nie zawsze chodziło o trzonowce poległych nieszczęśników. Ale pomyślcie tylko! Jeden ząb kosztował nawet dwa dolary. Tak było w Londynie, gdzie tłumy dam i dżentelmenów robiły, co w ich mocy, żeby żuć zębami amerykańskich poległych żołnierzy. Felczer miał moralne oparcie w poważnych pismach medycznych, które informowały, że chore zęby mogą być przyczyną raka, zapalenia otrzewnej i choroby umysłowej. Czy zwykły felczer mógł podważać racje uczonych medyków? Alvah zawołał Alyoshu- 60 sa i George'a. Potem we czterech złapali Jonathana i przewrócili na ziemię. Alvah trzymał głowę chłopca, któremu uzbrojony w obcęgi felczer usunął wszystkie zęby. I tak wyrwano zęby głodnemu, dzikiemu drapieżnikowi. XI - To mi wystarczy - powiedziałam do Atlasa, choć nie znałam jeszcze wszystkich szczegółów. Postanowiłam przerwać, ponieważ Atlas też ich nie znał. Nie mógł ich znać. Najważniejszym źródłem informacji są zaszyfrowane pamiętniki Jonathana. Kiedy wróciłam do Anglii po dniu pobytu w getcie starości Atlasa w stanie Waszyngton, wystukałam setki stron pamiętników na komputerze, a urządzenie zapisało za mnie, litera po literze - w elektronicznej zieleni i przy akompaniamencie kosmicznych dźwięków - życie, które było takim koszmarem, że na samą myśl robi mi się niedobrze. Drukarka przenosiła rozszyfrowane dzieje na papier, podzielony na kartki delikatną perforacją. Robiła to hałaśliwie i z taką obojętnością, jakby drukowała zeznanie podatkowe. Dlaczego dziadek szyfrował pamiętniki? Co się za tym kryło? Poznałam tę historię w zarysach już w dzieciństwie. Słyszałam tylko o handlu żywym towarem i o plantacji tytoniu, choć w naszej rodzinie nienawiść Jonathana była tak żywa, że mój ojciec uważał się za ofiarę tamtych wydarzeń. Według niego ta historia zdarzyła się wyłącznie na jego zgubę. Jonathan należał jednak do bardzo rzeczowych ludzi. Nie szyfrowałby pamiętników tylko dlatego, że opisywał w nich nieprzyjemne rzeczy. To nie miało sensu. - Musisz zrozumieć, że Alvah Stoke wiedział, co znaczy odpowiednie traktowanie niewolnika - tłumaczył mi Atlas. - Jak możesz tak mówić? Przecież to okropne... - Uznawał tradycyjne niewolnictwo. To wszystko. - ... co do George'a, dużo jest tam podobnych historii? - Potem już nie tak wiele.. - Słowo? Roześmiał się. - Ten facet... ten cały Alvah... nie byt okrutny, bo tak mu się podobało. Dbał o zwierzęta, a kłopot w tym, że nie widział 61 różnicy między moim ojcem a kobyłą czy świniami. Może zresztą widział, bo z ojcem miał znacznie więcej kłopotów. Na pewno zabiłby każde zwierzę, które krzywdziło inne zwierzęta. Poza tym, według niego zabieg się udał, a to oznaczało, że każdy autor poradnika dla właścicieli niewolników pochwaliłby postępowanie Alvaha. Jonathan chorował przez wiele tygodni. Przenieśli go do drewnianego domu, gdzie doglądali nieszczęśnika, jak to określił Atlas, niczym słabego cielaka zimą. Zapewne ciężko było patrzeć na cierpienia chłopaka. Pił tylko wodę, ale przynajmniej pił. Kiedy zaczął zdrowieć, Alvah wiedział, że parobek nie podejmie kolejnych prób ucieczki. Przynajmniej nie od razu. Po przegranej bitwie, mówi Clausewitz, dotkliwszy od załamania siły fizycznej armii jest upadek morale. Zadowolony Alvah tłumaczył Wikinowi: "Kiedy kupujesz zwierzę, musisz je ujarzmić". Zadowolenie trwało niewiele ponad rok. W swojej autobiografii George wspomina, że w zimę klęski Jonathana sprzedawał tytoń w Sullen Springs, Frying Pan, Whiskey, First Chance i Cow. Pani Emelina tak męczyła Alvaha, że George w końcu wrócił do szkoły. Kazała młodemu Stoke'owi zacząć od wypracowania na temat: "Kansas w oczach młodego sprzedawcy". Miała nadzieję, że zapewni mu ono stypendium dla wiejskich chłopców, o którym informował "Strażnik" obok informacji o linii kolejowej St. Joe, Hannibal & Denver Railord zbliżającej się do Sweetbrier. George nie wspomina jednak, jak się wtedy czul psychicznie, ale łatwo to sobie wyobrazić. Ile się wtedy nauczył! Grasz według reguł: przegrywasz. Nie wychylasz się: przegrywasz. Rozważasz inne możliwości poza wygraną: przegrywasz. Ale wystarczy, że zaczniesz kłamać, knuć, oszukiwać, złamiesz zasady, których cię uczono, przekroczysz wszystkie granice, i co się dzieje? Wygrywasz! Na tym polega tajemnica życia. Czy są ważniejsze sekrety? George'a ogarnął śmiech. Jonathan zachowywał swój urok; tak jak Alvah. To podobieństwo na pewno niepokoiło młodego Stoke'a. Kochał swego ojca bardziej niż kiedykolwiek. Darzył go niemal zabójczą, pełną zazdrości miłością. W autobiografii pisze o ojcu w taki sposób, w jaki osoby publiczne odnoszą się do kraju, któremu służą. Zapewne miał rację. Alvah rzeczywiście ucieleśniał amerykańskiego ducha; niezależność, upór, bez- 62 względność. Było jednak coś w sposobie, w jaki Jonathan nosił głowę, co nie pozwalało spać George'owi. Kiedy go widział, bardzo się starał, żeby okazywać mu tyle zainteresowania, ile jakiejś kobyle. Co do Jonathana, sprowadził swój świat do najprostszych form; tak prostych jak kostki tytoniu Stoke'ów. Jego umysł byt wyschnięty i jałowy niczym pola po ataku szarańczy. Przed kwietniowymi roztopami Alvah powierzał parobkowi cotygodniowe wyjazdy do Sweetbrier, gdzie w sklepie Wikina chłopak wymieniał tytoń do żucia na gwoździe. Jonathan nie miał zębów. Nie mógł mówić jak należy, więc się nie odzywał. Kręcił głową, kiedy uznał cenę za zbyt wysoką. Ponieważ targi bywały skomplikowane, wypracował serię niezwykłych gestów, których używał do końca życia. Zazwyczaj wobec tego typu ludzi dzieci są bezlitosne (wiem to po sobie), Jonathanowi jednak nie dokuczały. Może ze strachu. Nie wiem, jak wtedy wyglądał - nie mam żadnych fotografii - ale zapewne na jego twarzy uwidaczniał się gniew. Tak czy owak, dzieci z Sweetbrier zawsze szły za nim do Benbowa Wikina, jak za przewodnikiem stada. Śmiały się radośnie, kiedy Jonathan musiał przekazać jakąś nieoczekiwaną myśl, a po jego wyjeździe zbierały się na ulicy i próbowały rozmawiać na migi. Jonathan nie zwracał uwagi na dzieciarnię. Była to pewnie część jego sposobu na życie. Tak samo zignorował brygadę pracowników kolei, którzy zjawili się na wschodnim horyzoncie, żeby wyrównać grunt i poprowadzić tory niedaleko domu Stoke'ów w stronę Sweetbrier. Niemal nie zauważył ludzi harujących przez całą ostrą zimę. Nie wiedział też, kiedy zniknęli za zachodnim horyzontem. Nastąpiło to w maju; mniej więcej wtedy, kiedy przyszedł list z Uniwersytetu Stanu Kansas w Lawrence. George otrzymał stypendium na rok tysiąc osiemset siedemdziesiąty szósty. Pierwszy pociąg miał przybyć do Sweetbrier we wrześniu, w tydzień po wyjeździe George'a na uczelnię. Zbiegła się cała okolica. Była bezksiężycowa noc. Gwiazdy lśniły pełnym, kiczowatym blaskiem. Jonathan też stał przy torach, trochę za Stoke'ami, ale razem z nimi. Dwadzieścia lat temu - a może to już trzydzieści - oglądałam pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu i śmiertelnie się nudziłam. Jesteśmy świadkami epoki cudów, ale ludzie w Sweetbrier żyli tak jak ich 63 ojcowie i ojcowie ojców. Nie wiedzieli, co to przemysł, elektryczność i bieżąca woda. Pociągi nie miały syren wygrywających melodyjne sygnały, lecz zwykłe gwizdki piszczące na jedną nutę. Taki właśnie przenikliwy, jednostajny gwizd dobiegł nagle uszu zaskoczonych gapiów. Można im tylko zazdrościć. Cóż to za radość, ogłuchnąć od zupełnie nowego dźwięku. Najpierw usłyszeli gwizdek, potem ujrzeli światła. One też były czymś zupełnie nowym. Tak nieoczekiwanie wdarty się w ciemność. Potem uszu ludzi doszły ciężkie westchnienia komina, a następnie postukiwania i zgrzyty ciężkich kół. W końcu z ciemności wyłoniła się lokomotywa. Widok parowozu robi wrażenie nawet dzisiaj; dla tamtych umorusanych wieśniaków potężna maszyna stanowiła pierwszy cud będący ludzkim dziełem. Ten wielki, hałaśliwy, drżący i sapiący potwór rodem z Apokalipsy nie miał jednak boskiej natury; stworzył go człowiek. Ktoś taki jak oni. Jeśli ludzie umieją robić pociągi, to znaczy, że są wszechmocni. Tamtej nocy Jonathan nie mógł usnąć. Następnego dnia ukradł Babie trochę stopionego wosku i kawałek drewna. Wszystko rozumiał. Olśnienie przyszło od Boga, tak jak pociąg. Wybrał kawałek gliniastej ziemi, wziął ją do ust i zacisnął szczęki. Wgłębienia w powstałej formie zalał roztopionym woskiem. Wystrugał z drewna zęby i szczęki, które połączył skórzanymi paskami. Musiał podtrzymywać górną szczękę, kiedy się odzywał, ale znowu go rozumiano. Dzięki zębom ponownie stał się drapieżnikiem. Pierwszej zimy po wyjeździe George'a na uczelnię Alvah zabronił Jonathanowi podchodzić do skraju pola, wzdłuż którego biegły tory. Jonathan i tak tam chodził. Z bijącym sercem obserwował przejeżdżające pociągi. Kiedy wracał, bez mrugnięcia powiek patrzył Alvahowi w oczy, a nawet - jak myślał Alvah - spoglądał tak, jakby jego oczy nie były oczami. Alvah wciąż zakazywał chłopakowi tego i owego, ale nie chciał go bić; z jakichś powodów bał się uderzyć parobka. W każdą niedzielę, dobiwszy z Wikinem targu o mąkę i boczek, Jonathan szedł na stację. Dawny konduktor w Liniach Pennsylwańskich i budowniczy domu, na którym wzorował się Alvah, został zawiadowcą. Gadatliwy i ciepły mężczyzna z całego serca zgadzał się z opinią większości mieszkańców Sweetbrier na temat traktowania kupnego chłopca. Opowia- 64 dał Jonathanowi o kotłach parowych, o spinaczach i balansjerach. Nauczył go sygnalizacji. Mówił o mostach biegnących nad przepaściami o głębokości setek metrów i o pociągach, które zimą przejeżdżają rzekę Missisipi po torach ułożonych na lodzie. W święta kolej nie pracowała, ale pewnej niedzieli - Jonathan zaszedł akurat na stację - do Sweetbrier wjechał pociąg. W pamiętniku Jonathan napisał, że była to lokomotywa American Standard. Bestia z żelaza pospinanego pasami z brązu. Miała wielki komin i sześcienne światła, trzydzieści centymetrów na trzydzieści. Ludzie biegali w tę i z powrotem, psy szczekały, dzieci wrzeszczały, Finster ganiał z bagażami i sprawdzał bilety. Maszynista wykrzykiwał polecenia. Lokomotywa zadyszała, odezwał się gwizdek, poruszyły się ogromne koła. Mimo całego piękna, były to prymitywne urządzenia. Nie miały nawet prawdziwych hamulców. Kolejarze stali okrakiem na pędzących wagonach, przeskakiwali z jednego do drugiego, żeby zaciągnąć hamulce, które uruchamiało się z zewnątrz. Cóż za wspaniałe pokazy odwagi, głupoty i sprawności, która zdumiewała gapiów. Jonathan ze szczególną przyjemnością obserwował jednego z kolejarzy. Całym sercem przeżywał każdy jego skok. Towarzyszył mu również wtedy, kiedy mężczyzna się potknął i wpadł między wagony. Finster pognał w stronę kolejki. Ciało podskoczyło pod kotami. Wypadła spod nich odcięta ręka. Ciało znowu podskoczyło. Głowa ofiary upadła dwadzieścia metrów dalej niż ręka. Jonathan przez moment w ogóle nie mógł się poruszyć. Potem powlókł się w stronę wozu Alvaha. Usiadł na koźle, szarpnął lejce i uderzył batem kobyłę, żeby ją zmusić do galopu. Trzy kilometry za miastem ściągnął lejce, uczepił się rękami boku wozu i zatrzymał oddech do chwili, kiedy ujrzał czarne punkciki przed oczami. Najpierw odczuwasz bezwład, a następnie ruch, leciutkie drżenie duszy. To coś narasta zrazu powoli, potem coraz szybciej i szybciej. Słyszysz bicie serca? Jest coraz głośniejsze, posłuszne ukrytemu, wewnętrznemu rytmowi. W ciele człowieka jest niezbadany detonator; pozostajemy świadomi istnienia tego mechanizmu, choć stanowi on tajemnicę. Czasem tylko jądra komórkowe przeżywają podobne ekstremalne stany. W takich chwilach "trrrach" -powstaje masa krytyczna. "Jonathan jedzie na zachód", krzyk- 5-Teoria wojny 65 nął chłopiec w ciszę bezkresnych łąk, traw falujących na wietrze od wielu stuleci. "Jonathan jedzie na zachód. Nie, nie Jonathan, tylko Johnny, kolejarz. Będę miał surdut; surdut Johnny'ego. Będę jeździł pociągiem. Nigdy nie wysiądę. Będę jechał i jechał". Przez następne tygodnie wypełnione aromatyzowaniem, ugniataniem, metkowaniem i pakowaniem tytoniu, Jonathan, skoncentrowany do granic możliwości, zaciskał szczęki, żeby sprawdzić, czy dobrze pasują. Następne zęby zrobi sobie z prawdziwej kości. XII Władzę zdobywa się i utrzymuje siłą. Tak robią i jednostki, i państwa. W obu wypadkach władza rodzi się z przemocy, zostaje narzucona innym przemocą i umiera w wyniku przemocy. To nie cynizm. Kto widział poród, nie zapomni rozdzieranego ciała i krzyków. Stosunki z innymi ludźmi polegają na grze obyczajami i zasadami. Ale to tylko gra; taka jaką uprawiają państwa. Pod niebezpiecznie cienką warstwą pozorów kryje się coś zabójczego. Jeśli chodzi o śmierć, jest to najwyższa forma przemocy. Przemoc stanowi jej istotę; bez względu na zewnętrzne przejawy. Ludzie zaprzeczający tym prostym prawdom są albo głupi, albo niebezpieczni; albo zarówno głupi, jak i niebezpieczni. Mimo to jedynie filozoficzne wojny mówią o tych sprawach bez hipokryzji. Zęby były gotowe przed przyjazdem George'a na wakacje. Alvah posłał Jonathana na dworzec. Parobek czekał na peronie. Artylerię starannie ukrył na miejscu zasadzki. Z odbudowanej twierdzy nienawiści patrzył, jak George wychodzi z pociągu. George miał osiemnaście lat. Jego twarz nabrała uroku. Tydzień wcześniej poznał na uniwersytecie Georginę Shockton i wiedział, że zrobił na niej wrażenie. Jej ojciec był wielkim hodowcą bydła; bogaty jak król. Poprzednie wakacje Georgina spędziła we Włoszech. Przewodnik z Anglii woził całą wycieczkę od jednego muzeum do drugiego. Gdzieś w Toskanii, kiedy znudzona patrzyła na kolejne kamienne posągi, z których większość nie miała rąk lub nóg, Georgina 66 ujrzała pomnik - "niezidentyfikowanego rzymskiego generała", jak wyjaśnił przewodnik. O tym monumencie myślała każdego następnego wieczoru. W twarzy George'a, kiedy się ustawił pod właściwym kątem i w odpowiednim świetle, dostrzegała coś, co przypominało jej tamtego generała: siłę i brutalną zmysłowość. Z kolei George, patrząc na Georginę siedzącą w drugim końcu czytelni, poczuł, że już dojrzał do pewnych życiowych decyzji. Postanowił, że poślubi koleżankę z uniwersytetu i zajmie się polityką. Jak mawiał po latach: "Przyszłość rozłoży przed tobą nogi, jeśli chwycisz ją mocno za cycki". Szedł w stronę wozu z wyciągniętą ręką. Miał na sobie koszulę i spodnie. Był upalny dzień. Nad paskiem spodni George'a uwypuklił się wałek białego, tłustego ciała. Jonathan wspomniał gorący wieczór, lepiankę i porażkę, którą wtedy poniósł. - Cześć, Jonathan - przywitał się George. Mówił głębokim głosem pewnego siebie człowieka. - To miłe, że po mnie wyjechałeś. Co słychać? Jonathan spojrzał na tłusty brzuch. A potem - jak długo czekał na tę tantrę zwycięstwa, jak wiele wieczorów planował ją i testował - puścił oko do George'a. Zaskoczenie, jak mówi Clausewitz, jest możliwe tylko wtedy, kiedy pozwoli na nie druga strona. Tak jak dwa lata wcześniej George wprawił w duże zakłopotanie Jonathana, tak teraz Jonathan tą samą bronią zupełnie wytrącił George'a z równowagi. Co to mogło znaczyć? George, przyszły mąż córki Shocktona i senator, przez wiele dni był bardzo zaniepokojony. "Dlaczego tak na mnie patrzysz?", pytał wiele razy, widząc niebezpieczeństwo zagrażające bezpośrednio jemu, George'owi, wybrańcowi Georginy. Dostrzegał na twarzy Jonathana błyski przypominające migotanie światła na wodzie. Jonathan zawsze odwracał się bez słowa. Pewnego popołudnia Jonathan podszedł do George'a. Skinął głową w stronę torów kolejowych biegnących wzdłuż posiadłości Stoke'ów. - Co się stało, że chcesz ze mną porozmawiać? - zapytał George. - Coś mi pokażesz? Tak? Jonathan kiwnął głową. George patrzył na niego przez chwilę. - Dobrze. Dlaczego nie? 67 Kiedy doszli do strumienia przy topolowym lesie, Jonathan znowu spojrzał w stronę torów i wszedł do wody. George ruszył w jego ślady. - Co tam jest? - zapytał George, podchodząc do swojego przewodnika. Jonathan szybko się odwrócił i z całej siły, oburącz uderzył młodego Stoke'a w jądra. Przed rewolucją francuską europejscy generałowie pracowali dla tego księcia, który najlepiej im płacił. Podobnie jest z dzisiejszymi dyrektorami firm. Szkolenie żołnierzy-najemników kosztowało dużo pieniędzy i trudno było ich zastąpić. Nie angażowali się emocjonalnie w konflikt. Często nie wiedzieli, o co się biją. Wojny wyglądały wtedy inaczej. Należało unikać ofiar. Bitwy przypominały partię szachów, manewry. Prawdziwy patriotyzm, szczera nienawiść do wroga - "cnota wojenna", jak chce Clausewitz - to zjawiska nieznane przed rewolucją francuską. Kiedy się pojawiły, odkryto w nich jednak taką siłę, jaką nam daje rozszczepianie atomu. Pola bitwy zmieniły się w rzeźnie. W sercu Jonathana, tak jak w sercu każdego francuskiego rewolucjonisty, też kipiał gniew wywołany poniewieraniem praw człowieka. Młody Carrick bił George'a nawet wtedy, kiedy ten upadł na ziemię. Jonathan stał nad ciałem pokonanego. Był brudny od krwi, posiniaczony, zdyszany, ale triumfujący. Wiedział, że powinien potwierdzić zwycięstwo i śmierć wroga. Przyklęknął i wyciągnął rękę. Zamierzał sprawdzić puls na szyi George'a. Nie umiał się jednak przełamać i dotknąć opasłego ciała. Okładanie obrzmiałego wieloryba to jedno, dotknięcie go to coś zupełnie innego. Jonathan zdusił w sobie wstręt, drgnął i ponownie wyciągnął rękę, ale znów nie zdobył się na dotyk. Wyglądało na to, że George nie żyje. Jonathan widział martwe zwierzęta. Umiał rozpoznać śmierć. Postanowił uwolnić się od obowiązku. Jeden jedyny raz, czego żałował przez całe życie, wycofał się. Wymierzył George'owi ostatniego, niezbyt silnego kopniaka w głowę. Nie dostrzegł ani śladu życia, nie usłyszał żadnego dźwięku, nie zauważył ani kropli krwi. - W książkach nie pisze się o Johnnych. - Tak rzekł George cztery lata wcześniej w wędzarni, zanim zaczęła się budowa drewnianego domu. - Johnnych trzeba wymyślać. Od tamtej rozmowy Jonathan wiedział, co powie, kiedy nadejdzie ta chwila: 68 - Teraz... - przemówił głosem, który nie zdradził słabości ogarniającej ciało - teraz trzeba będzie wymyślać George'ów. -Z tymi słowy poszedł torami na stację w Sweetbrier. Finster dojrzał chłopaka z daleka. - Chodź ze mną - zaproponował. - Jesteś cały we krwi. Żona mi nie wybaczy, jeśli nie doprowadzę cię do porządku. W godzinę później na stację wjechał pociąg. - Sprawdzę teren - szepnął Finster. Kiedy wrócił, poinformował Jonathana: - Trzeci wagon za służbowym. Cudowna kobieta. Tylko zachowuj się kulturalnie. Wziął dłoń Jonathana w obie ręce, potrząsnął, potem uścisnął chłopca, odwrócił się i odszedł. Drzwi do wagonu byty otwarte. W środku stała kobieta, która gotowała coś na kuchence. Mały chłopczyk uczepił się spódnicy matki. Cztery dziewczynki w różnym wieku udawały, że szyją. W wagonie towarowym znajdowały się meble, deski na budowę szopy, krowa, dwie świnie i koza. Jonathan wziął głęboki oddech i zapytał: - Czy mógłbym się zabrać z panią? Miała okrągłą, rumianą twarz i warkoczyki zebrane w kok. Spojrzała na młodzieńca i zapytała: - A jak zapłacisz, chłopcze? XIII Czy młody chłopiec mógł to zrozumieć? Nawet jeśli był tak bystry jak Jonathan? I tak zdecydowany jak on? Dawny niewolnik, teraz zbuntowany Spartakus i morderca? Nawet jeśli go złapią, George'a nie ożywią. Ale nikt go nie złapie. Niby jak? Rozległ się cichy świst i pociąg ruszył. Rozległ się metaliczny zgrzyt. Może to tłoki lokomotywy? Może przekładnia? Spojrzał na kobietę siedzącą obok niego. W jednej chwili zaprzepaścił lata ćwiczeń w panowaniu nad wyrazem swojej twarzy. Wbrew jego woli malowały się na niej triumf, radość i strach. Kobieta tuliła chłopczyka. - Uciekasz, co? - zapytała z uśmiechem. - Ile masz lat? Jonathan pokazał, że szesnaście. - Pociąg zatrzyma się dopiero jutro po południu - oznajmiła. - Nazywam się Eliza Gowdy. A to Nathan Gowdy Junior. 69 Wołamy na niego Netty. A tam - spojrzała na cztery córki -Cassa, Carma, Levada i Lynn. - Dziewczynki opuściły główki. - Nudzą się. Nie mają zajęcia - mówiła Eliza. Jonathan usiadł przy dzieciach, wziął kilka źdźbeł słomy, którą pościelono krowom, i zaczął je splatać. Dziewczynki zerkały na niego znad kawałków płótna, które trzymały w rękach. - To lala - szepnęła najmniejsza z dziewcząt. Z gestów Jonathana wynikało, że gdyby tylko umiał robić lalki, zrobiłby po jednej dla każdej dziewczynki. Zachichotały. - Jak ci na imię? - znowu szepnęła najmłodsza. Na zewnątrz fale czerwonawych łąk odpływały w dal. Jonathan przytrzymał górną szczękę. -Johnny - odrzekł grzecznie. Czasami bywał bardzo uprzejmy. - Mam na imię Johnny. Część III Środa Odprężenie I Linie kolejowe przez Kansas i Kolorado dochodziły do łańcucha Gór Skalistych pod kątem prostym. Przez prawie trzysta kilometrów Jonathan oglądał z pociągu tylko prerie. Takie same, jakie widział przez całe życie. I oto wjechał do Denver. Staram się pamiętać, że wspomnienia George'a są wspomnieniami polityka; że mój dziadek, Jonathan, pisał o sobie; że kiedy nagrywałam relację Atlasa, alkohol już dawno wyżarł mu dziury w mózgu. Wszyscy trzej potwierdzają jednak, że Jonathan zwabił George'a w okolice torów i zostawił go tam -jak sądził - martwego. Pociąg zatrzymał się na dworcu w Denver. Jonathan po raz pierwszy ujrzał Góry Skaliste. Nie było już w nim gniewu i wściekłości - uczuć, dzięki którym w końcu pokonał George'a. Zniknęły dopiero na granicy Kolorado. Byt wczesny poranek, a poranki w Górach Skalistych - tak przynajmniej słyszałam - to studium czerwieni. Niebo jest czerwone, czerwone są chmury, czerwone jest światło padające na granitowe szczyty. Jeśli rzeczywiście istnieje tak nierealne miejsce, to wszystko w nim może się zdarzyć. Jonathan nie zauważył, kiedy ruszył pociąg Elizy Gowdy. Gdy się obejrzał, widział tylko jego ostatni wagon. Czuł za plecami góry i wiedział, że odnalazł swoje miejsce na ziemi. Po czasach wojny przychodzi czas pokoju. Pokój to jednak wojna, tyle że prowadzona innymi środkami (zmieniam maksymę Clausewitza, ale w dobrej wierze). Pokój to czas chleba i igrzysk. Gladiatorzy roznoszą się na strzępy, dostarczając rozrywki ludziom gnuśnym i znudzonym. Ameryka- 73 nie wiodą prym na tym polu. Igrzyska w Denver mogą być jednak trudne do zniesienia. Miasto kwitło, ale było paskudne i prymitywne. Rządziła w nim przemoc, a ulicami płynęły pieniądze i krew. Mama mówiła mi, że kto zobaczy spadającą gwiazdę i szepnie "pieniądze, pieniądze, pieniądze", na pewno będzie bogaty. Dodawała też, widząc moje szeroko otwarte oczy, że ktoś, kto na widok spadającej gwiazdy myśli o pieniądzach, i tak stanie się bogaty. Po mieście chodzili traperzy w sarnich skórach. Podobnych traperów - może nie aż tak brudnych - widzimy w filmach. Takie same rozpustne kobiety w jedwabiach i identycznych hazardzistów, Indian w pióropuszach, oszustów, rewolwerowców, złodziei i morderców. Wszyscy wyglądali jak dzisiejsze hollywoodzkie postaci. Tylko że ówcześni ludzie już wtedy stanowili część dziewiętnastowiecznego Disneylandu, założonego z myślą o europejskich arystokratach, którzy przybywali zza oceanu, żeby zakosztować wyreżyserowanych przygód w górach i przy karcianych stolikach. Zdumiewał międzynarodowy charakter tego wybudowanego na odludziu miasta. Meksykanie, Niemcy, Francuzi, Chińczycy, Anglicy, Węgrzy, Rosjanie, Polacy oraz wszelkie inne narodowości można było zobaczyć na jednej ulicy i to w regionalnych strojach. Miejscowi znali po kilka słów w każdym języku, tak jak dzisiaj Szwajcarzy; i podobnie jak dzisiejsza Szwajcaria, Denver przyjmowało każdą walutę. Banki, kasyna, a nawet sklepy brały marki, fanty i franki. Jonathan przez wiele godzin chodził i patrzył. Chłopak z prerii zachwycał się tłumem ludzi, wysokimi budynkami. Tylko co miał jeść w tym świecie baśni? Wziął głęboki oddech, zanim spróbował szczęścia w sklepie, którego wejścia strzegł Indianin z drewna. Na blacie leżały cygara; za ladą stał gruby mężczyzna. - Słucham. Jonatan zapytał o pracę. Język migowy zrozumiały w Sweetbrier, nie należał jednak do języków, jakimi porozumiewano się w Denver. - Nie przyjmuję niemot - żachnął się mężczyzna. Wyszedł zza lady i wygrażając chłopcu pięścią, krzyczał: - Wynocha! Wynocha! Z tym samym skutkiem Jonathan próbował znaleźć zajęcie w sklepie z warzywami. Zaszedł też do hotelu, gdzie spotkał 74 tylko czarną kobietę mocno szorującą podłogę z niemalowanych desek. - Trudno tu o pracę. - Podniosła oczy tylko na tyle, że widziała bose stopy przybysza. - A )'uż na pewno dla takich jak ty. Gdybyś był dziewczyną... - westchnęła. Jonathan ruszył w stronę drzwi. - Zaczekaj - krzyknęła kobieta. - Zdaje się, że szukają kogoś na kolei. Idź do Hannibal & Denver. Podobno zawiadowca... Puścił się pędem na dworzec i wbiegł do biura zawiadowcy, tak jak osiem lat wcześniej wpadł do tancbudy w mieście pod gwiazdą północy. Zawiadowca siedział z nogami na biurku. Nie miał jednej stopy. Spojrzał na Jonathana, splunął do wypełnionej trocinami skrzyni stojącej po drugiej stronie pomieszczenia. Brązowa od tytoniu do żucia ślina doszła celu. - Nieźle, co? Czego chcesz? - Pracy na kolei - odrzekł Jonathan, dociskając szczękę do podniebienia. - Zjeżdżaj. Wróć, jak przestaniesz ssać palce. - Jonathan zmierzył go gniewnym spojrzeniem. - Skąd wziąłeś te cholerne kły? Tym się w ogóle da jeść? - Sam je zrobiłem. - Poważnie? - Szczęki zawiadowcy znieruchomiały. - Posłuchaj, nie mogę dać ci roboty. Za młody jesteś. Ile masz lat? - Siedemnaście. - Akurat. Najwyżej piętnaście. Boże. I ani jednego zęba. -Podniósł kończynę pozbawioną stopy. - Noga brekowego. Tak to się nazywa. Ktoś cię bił? Marnie wyglądasz. Myślisz, że masz dość twarde jaja, żeby wziąć tę robotę? Jonathan chciał odpowiedzieć. Kiedy otworzył usta, górna szczęka zsunęła się i uderzyła w dolną. - Boże! - Zawiadowca zdjął nogi ze stołu. - Jak się nazywasz? - Johnny Carrick. - Carrick? Coś takiego. Twój tata był rebeliantem, prawda? Niech mnie diabli. Pamiętam wszystkich Irlandczyków walczących w armii Unii. Twojego ojca także. Nie żyje, prawda? Coś podobnego. Niech mnie licho - mówił żując i mlaskając. - Znasz sygnały? Jonathan wykonał gest, z którego wynikało, że zna kilka. 75 - Łap! - Zawiadowca szybko chwycił kałamarz i rzucił nim w drzwi. Jonathan skoczył z wyciągniętymi rękami. Poczuł atrament na twarzy, drzwi też były ochlapane, ale złapał kałamarz. - Masz refleks. - Mężczyzna znowu położył nogi na biurku. - A co mi tam? Przyjdź w poniedziałek. Przyjmuję cię. Niesamowita historia. Jasne, że tak. Żaden wieśniak, nawet irlandzki, nie dostałby roboty na kolei. Zadaję sobie pytanie: Czy mój dziadek kłamał? Czy zaszyfrował w pamiętnikach nieprawdę? Dla mnie? Mam jednak jego zdjęcie, które wykonano nieco później. Takiej fotografii wcześniej nie widziałam. Wyglądał na niej młodo - to prawda - ale z jego twarzy bił gniew; naprawdę. Nawet po tylu latach jest widoczna płonąca wściekłość. Próżno wyglądać uśmiechu. Choć oblicze Jonathana pewnie trochę się rozjaśniło, bo mężczyzna podczas rozmowy z zawiadowcą też się uśmiechnął. - Zaczekaj, synu! - Wyjął z kieszeni pół dolara i rzucił monetę chłopakowi. - Idź do Matki O'Neill, na Piętnastą ulicę. Powiedz, że jesteś od Franka Fleminga. Dostaniesz kąt do spania i coś do jedzenia. Matka O'Neill mieszkała na drugim końcu miasta. Spojrzała krótkowzrocznymi oczami na monetę w rękach Jonathana. Kobieta była niziutka i krępa, z malutkimi oczami, okrągłymi ustami i takim też nosem. Włosy miała zebrane w koczek. Dobiegała sześćdziesiątki. Jej tłuste policzki zatrzęsły się z oburzenia. - Frank ci to dał? Cholerny dureń. Nie wiem, co ci nagadał, ale tyle to u mnie kosztuje jedna noc, a ja na jedną noc nie przyjmuję. - Mam pracę - zatkał Jonathan. W końcu był jeszcze dzieckiem. Przyjrzała mu się bliżej. - Na kolei? Jesteś tragarzem? Ich nosy niemal się dotykały. Jonathan wytrzymał konfrontację. - Irlandczyk? To co innego. Chodź. - Dała mu gotowanego ziemniaka. - Wysmaruję ci głowę naftą. Nie chcę pcheł w kuchni. Zaprowadziła go na tyły budynku. - Rozbierz się. To jest ciepła woda po praniu. Ile masz lat? Szesnaście? Powiedz Frankowi, że osiemnaście. Wyjmij zęby. Wymyję je z naczyniami. Jak się nazywasz? Jesteś z Carrick? Mam tam 76 rodzinę. Podobno. - Wyszorowała mu włosy naftą i dała kolejnego ziemniaka. - Nie możesz chodzić w tych łachach. Spalę je, a ty weź te rzeczy. Są chłopaka, którego wczoraj zmiażdżyło. Dostałeś jego robotę. Tu są buty. Miał w brzuchu dziurę jak patelnia. Claire, żona mojego wuja, Atlasa, zaczęła przygotowania do francuskiej kolacji z wielodniowym wyprzedzeniem. Od początku pracowała w szaleńczym tempie - to słowa Atlasa -i tak było do końca. Tuż przed przyjęciem okazało się, że zabrakło jej środka do czyszczenia piekarników. Wysłała nas do sklepu. W garażu leżały porozkładane na gazetach żółte wnętrzności pieca. - Co tu się dzieje, Claire? - wrzasnął Atlas, kiedy mnie wepchnął do samochodu. - Nie chcę, aby te kobiety pomyślały, że w moim domu jest brudno. - Boże. Boisz się tego tępego babsztyla, żony Wigora? Dlaczego miałaby zaglądać do piekarnika? Wzięłam dyktafon. Kiedy ruszyliśmy. Atlas zapytał: - Powiedz, jak wytłumaczyć komuś takiemu jak Claire, co to znaczy dostać robotę na kolei? Po raz pierwszy wykąpać się w balii, pozwolić, żeby stara wiedźma umyła ci plecy? Jak opisać te wspaniałe i przerażające przeżycia? A potem jeszcze łóżko, pościel, buty, ubrania... - A czym ty się różnisz od Claire? - Nie wkurzaj mnie. Ja nie pochodzę z dobrego domu, jak ty. Nie mam pojęcia, jak ojciec spał przez tych kilka pierwszych nocy. Założę się, że nie mógł zasnąć. Stoisko z alkoholem znajdowało się nieopodal regałów ze środkami czystości. Na parkingu Atlas schował po dużej butelce whiskey do wewnętrznych kieszeni obszernego płaszcza. Domyśliłam się, że zawsze tak robi. Zwróciłam też uwagę na jego delikatność; nie prosił mnie, żebym to ja przeszmuglowała do domu alkohol. - Do diabła, chyba masz rację - ciągnął. - Dzieje niewolnictwa były w naszym domu bajeczką do snu. Nie można 77 zrozumieć takich rzeczy, jeśli się ich nie przeżyło. Pamiętam... - przerwał. - Co takiego? - Nic. To bez znaczenia. - Powiedz, proszę. - Pamiętam czarnego mężczyznę. Miałem wtedy sześć, może siedem lat. Nie wiem, jak się znalazł w Hannaville. Roiło się tam od Szwedów i Norwegów, ale czarnych nie było. Jeszcze nie. Nazywał się Nero i pewnego dnia zjawił się nie wiadomo skąd z żoną i gromadką dzieci. Każdy się zastanawiał, co z nimi począć. Nie mieli oni pieniędzy. Nie mieli nic. Pewne małżeństwo zatrudniło go do drobnych prac, ale strasznie partaczył robotę. Był przy tym tak powolny, że potem nikt już nie dał mu pracy. Powstało pytanie: co z nimi zrobić? Wygonić z miasta? Miejska śmietanka zebrała się na naradę w tej sprawie. Ojciec wziął mnie ze sobą. Nie pamiętam dlaczego. Bardzo gorąco się spierano. Nagle tata powiedział: "Ja go zatrudnię. Gdzie on jest?" Boże jedyny, nas nie mógł utrzymać, a tu jeszcze sześć osób. Wszyscy mu to tłumaczyli. Mówili: "Gość jest tak głupi, że trzeba go zamknąć w domu wariatów. Zobaczysz, jaki ma tępy wzrok". Ojciec nie ustępował, więc przygonili faceta. Wtedy tata zapytał tak uprzejmie, jakby rozmawiał z burmistrzem: "Chcesz u mnie pracować, Nero?" Nero miał pewnie dziesięć, może piętnaście łat więcej niż mój ojciec; stary, siwy mężczyzna. Jego żona była dużo młodsza. "Jasne, że tak, proszę pana". Ojciec na to: "Nie jestem żadnym panem. Mów mi Johnny". Potem wszyscy wsiedliśmy na naszą bryczkę: Nero, jego żona, ich dzieciaki, mój ojciec i ja. Nero z otwartymi ustami wpatrywał się w tatę, który w końcu go zapytał: "Pewnie chcesz wiedzieć, dlaczego to zrobiłem?" "Tak, proszę pana; jeśli pan chce mi powiedzieć", odrzekł Nero monotonnym, obojętnym głosem. "Ja i ty jesteśmy braćmi", wyjaśnił ojciec. Nero wybałuszył oczy. "Dobrze, proszę pana". Przejechaliśmy dwa kilometry. Ojciec rzekł: "Za mnie zapłacili piętnaście dolarów. Miałem cztery lata. Poszedłem na farmę tytoniową. Uciekłem w wieku szesnastu lat. Za ciebie dali pewnie więcej". "Dlaczego pan mi o tym mówi?" "Ja też byłem...", ojcu z trudem przychodziło to słowo "...niewolnikiem. Tak jak ty. Niczym się nie różnimy". "O cholera", powiedział Nero tym samym beznamiętnym tonem. "Do szkoły poszedłem później. Znacznie 78 później". Nero jakoś się tym nie przejął. Możliwe, że nie uwierzył ojcu. Odparł tylko: "Tak, proszę pana". "Spałem w chlewie, ze zwierzętami". Te słowa chyba trochę zdziwiły Nero, ale nie dał tego po sobie poznać. I oto ojciec nagle ściągnął konia lejcami. Na oczach wszystkich zszedł z powozu. Zdjął surdut, złożył go i umieścił na koźle. Potem ściągnął koszulę. Farmerzy często rozbierali się w upalne dni. Ojciec nigdy tego nie robił. Zawsze chodził w koszuli i nie podwijał rękawów. Nigdy wcześniej nie widziałem jego nagich pleców i rąk. Okazało się, że były pokryte krzyżującymi się białymi bliznami. Nawet ja zrozumiałem, że ciężko go pobito. I to wiele razy. Wtedy właśnie zacząłem się domyślać jego przeszłości. Bez słowa włożył koszulę i surdut, a potem wszedł na powóz i pojechaliśmy. Czarny mężczyzna nadal milczał. Ojciec odezwał się: "Nero to imię cesarza. Bardzo dumne imię". Kilka kilometrów dalej Nero zaniósł się głośnym śmiechem: "W moich stronach Nero to imię dla psa". Spojrzałem na niego zdziwiony. Jego głos nie brzmiał już monotonnie. Stał się wyrazisty, melodyjny. I, Boże, nigdy tego nie zapomnę, widziałem nowego człowieka. Gdzieś zniknęła tępota czarnego niewolnika. Zamknął usta. Nie wybałuszał oczu. Miał inteligentne spojrzenie. "Nie, panie Johnny". Spojrzał na ojca. "Nikt za mnie nie zapłacił. Urodziłem się w niewoli. Byłem za darmo". Tata się roześmiał. Rozumiesz wagę tego wydarzenia? Mój ojciec się śmiał. Nie wierzyłem własnym oczom. Nigdy przedtem się nie śmiał; potem też nie. Obaj zrywali boki ze śmiechu. Myślałem, że zwariowali. Zbudowali dom dla Nero, jego żony i dzieci. Mężczyzna pracował za darmo, kiedy ojciec nie miał pieniędzy, żeby mu płacić. Zadowalał się byle czym, kiedy tacie szło nieco lepiej. Pracował szybko i starannie. Wszyscy byli zaskoczeni, poza Jonathanem. Kiedy ojciec znikał, w oczach Nero znowu pojawiała się tępota. Kiedy przebywali razem, tacie też poprawiał się humor. Nie traktował nas tak surowo. Więcej wybaczał. Zachowywał się jak szczęśliwy ojciec rodziny. Przedtem nigdy taki nie był. Kiedy Nero zmarł - nie pożył długo; ktoś podpalił dom i cała rodzina zginęła w pożarze - dobry nastrój ojcu już nie wrócił. Wbrew temu, co mówił Atlas, z pamiętników wynika, że Jonathan nie miał kłopotów ze snem w pierwsze noce w De- 79 nver. Nic mu się nie śniło, spał twardo jak pacjent pod narkozą. Czas się dla niego nie liczył. Każdego poranka budził się w dziwnym bajkowym świecie, odczuwając wrzącą, rozsadzającą piersi radość. Górskie powietrze różni się od równinnego. Na środkowym zachodzie latem powietrze jest ciężkie i parne; u stóp Gór Skalistych krystaliczne jak woda. Wdychanie go to prawdziwa przyjemność. Słońce daje ostrzejsze światło, a wszystko w jasnych promieniach rysuje się bardzo wyraźnie; mieszkańcy środkowego zachodu widzą taki świat tylko w najpogodniejsze zimowe dni. No i te ogromne, wysmukłe skały z ich wspaniałym, przytłaczającym pięknem. Przytłoczenie, radość, przytłoczenie, radość, masturbacja duszy, uniemożliwiająca racjonalne działanie każdemu nowo przybyłemu; zwłaszcza komuś takiemu jak Jonathan, który zaczął życie od początku w zupełnie nowym pejzażu. Niezbyt długo miał noce bez snów. W środku czwartej zbudził się zdjęty trwogą. Nie znał przyczyny strachu. Nie spał do świtu, przerażony, zlany potem. Była to noc z niedzieli na poniedziałek. Rano zjawił się u Franka Fleminga. Potem razem pojechali do St. Joe, stacji końcowej kolei Hannibal & Denver u stóp gór. To tam, w świetle poranka, zaczęło się jego życie w pociągach, w buchających parą stalowych cudach stworzonych przez człowieka, w ogromnych stękających lokomotywach, w wagonach lśniących cynkiem i złotem, pełnych bydła i wypchanych bydlęcymi skórami. Czuł wolność w gęstwinie szyn, które biegły do przodu, zakręcały, krzyżowały się, miłośnie łączyły i gnały Bóg jeden wie dokąd, do cudów przekraczających nasze wyobrażenia. Frank przedstawił Jonathana jednemu z mężczyzn na stacji. - To jest Docent - powiedział zawiadowca. - Zapytaj go o coś, a on cię zagada na śmierć. Frank miał rację. Oto jak Docent powitał mojego dziadka, Jonathana Carricka, kupnego chłopca, którego Alvah całymi latami instruował mruknięciami i szturchańcami: - Dusza wagonu jest smutna i nieszczęśliwa - zaczął - tak jak dusza człowieka. Siła pozostaje bezsilna, człowiek samotny, nie ma celu i sensu. I oto z ciemności - słuchaj i bacz -wyłania się Bóg. A z nim cel, sens i moc. Docent nie był urodziwy - miał płaski nos i ospowatą skórę - ale tylko on w całej okolicy umiał znaleźć słowa wyraża- 80 jące urok kolei, któremu ulegali wszyscy. Jonathan patrzył na cud z krwi i kości żyjący w cudownej bajce i był nim zachwycony bardziej niż całą resztą nowego świata. Nie miał pojęcia, co oznaczały słowa Docenta - nie wiedział, czy w ogóle coś znaczą - ale w ich brzmieniu słyszał głos przeznaczenia. Jeśli chodzi o Docenta, to w cyrku, jakim było Denver, on wykonywał swój numer z radością klowna. Tkwiła w tym mężczyźnie perwersyjna błazeńska próżność. Chciał, żeby jego publiczność, składająca się z milczących, ponurych facetów, zrywała boki ze śmiechu. Teraz zrozumiał, że przynajmniej jednego z nich przed zaśnięciem będzie dręczyło coś, co się kryje za tym błaznowaniem; choć wszyscy wiemy, że tak naprawdę to tylko sam klown zastanawia się nad znaczeniem swoich występów. Nikt inny. Jeszcze chwilę wcześniej Docent z niedowierzaniem patrzył na chudego nowicjusza idącego przez plac. "Taki młody, niedożywiony prostak", myślał. A teraz śmiał się na głos z własnego zaskoczenia i z podziwu chłopca. - Szpilka i otwór muszą do siebie pasować jak mąż i żona -ciągnął, unosząc się przy każdym słowie, coraz wyżej, jakby się wspinał na rozpiętą wysoko linę. - Tutaj nie ma miejsca na bezmyślne barłożenie. Jak zwykle, to bogowie - w tym wypadku ja i ty - ponoszą odpowiedzialność. Dwadzieścia lat później Jonathan zapisał tę mowę w swoich dziennikach, słowo po słowie, które potem przetworzył mój komputer. Nie zapomniał ani jednego wyrazu. Wyławiając z ich nadzwyczajnej gęstwiny słowa "szpilka" i "otwór", uformował dłonie na podobieństwo szpilki i otworu. W ten sposób chciał zademonstrować fragment pracy kolejarza doczepiającego jeden wagon do drugiego. Kiedyś Finster pokazał mu, jak to się robi, a on ćwiczył w samotności zapamiętane gesty każdej nocy w ciemnościach lepianki, marząc o tym dniu, choć nawet w najpiękniejszych snach nie mógł go sobie wymarzyć w takiej wspaniałości. Docent też nie wierzył we własne szczęście. Zdobył nie tylko widza, ale również kolegę aktora. Roześmiał się i poklepał prostego rekruta po ramieniu. - Świetny z ciebie facet - powiedział do Jonathana, dla którego był to pierwszy komplement w życiu. - Zrobię wszystko, żeby cię nauczyć, czego trzeba. Wiedza to bezpieczeństwo, bo pierwsza lekcja brzmi tak: To jest niebezpieczna 6 - Teoria wojny 81 praca. Kiedy pada deszcz, kiedy gęstnieje mgła, nie wchodź na górę. Jedno poślizgnięcie i spadasz pod koła. Stary system sczepiania wagonów był tak absurdalny jak koncepcja umieszczenia hamulców na zewnątrz, a może jeszcze gorszy. Nieporęczny, niepewny, niebezpieczny - to mało powiedziane, choć Docent bagatelizował ryzyko. Niedawny niewolnik miał przed sobą niezwykle trudne równanie o zbyt wielu niewiadomych. Istniały czterdzieści trzy typy spinaczy - typy, a nie warianty; wariantów było bez liku. Szpilki zagięte, proste, ukośne. Różne pod względem wagi, grubości, długości i kąta nachylenia. Zaczepy, dobierane zależnie od ładunku, rodzaju szyn, typu łączonych wagonów - zawsze pochodziły z różnych fabryk, każdy z innej parafii. Wszystko stanowiło skomplikowany problem matematyczny, który należało rozwiązać szybko, posługując się jedynie doświadczeniem i intuicją. Podobieństwo nowego życia i nowej pracy rysowało się tak ostro, że Jonathan często pisze o tym w swoich pamiętnikach, częściowo zaintrygowany, na poły zdegustowany. Wybierz szpilkę, wejdź między wagony, włóż szpilkę do zaczepu, zamknij i daj sygnał maszyniście. Następuje chwila ciszy. Potem rozlega się świst pary i powoli, powoli zaczynają się obracać ogromne koła. Wagony poruszą się i dotkną, drgną i szpilka dopasuje się do złącza. Często coś nie pasowało. I to jak często. Wystarczyła drobna pomyłka i człowiek musiał wbijać szpilkę młotkiem. Jeśli błąd był poważny - a nierzadko tak się zdarzało - i zabrakło zwinności niezbędnej do ucieczki, pracownik dostawał się między wagony, które go rozgniatały. Opracowano uniwersalne zaczepy, ale zbyt dużo kosztowały. Poezja kolei (tak jak poezja wolności) nierozerwalnie łączyła się ze śmiercią. Niejeden zginął, zauroczony jej pięknem. Ta sama poezja, którą Docent tak dobrze recytował ku radości wielu kompanów, sprawiała, że kolejarskie szeregi rozrastały się niezwykle szybko, a magnaci kolejowi mogli swobodnie gdzie indziej inwestować swoje ogromne fortuny. Żony kolejarzy natomiast zawsze miały w domu haftowane prześcieradło, czyste i wyprasowane, gotowe na wypadek, gdyby trzeba było zawinąć do trumny pokiereszowane szczątki męża. O szóstej wieczorem dzień pracy dobiegł końca. Tak jak przed robotą Docent poklepał Jonathana po bratersku, z ser- 82 decznością należną profesjonaliście wyłowionemu z tłumu amatorów. Zaproponował też wspólny wypad po kolacji na drinka do saloonu. Jonathan, mój dziadek, pobiegł przez plac dworcowy, radośnie przeskakując szyny. III Saloon nazwano "Bar Wolność" na cześć irlandzkiego ruchu republikańskiego walczącego o wyzwolenie Irlandii. Był tak irlandzki jak wszystko, co się wiązało z koleją. Przedziwny lokal. W środku zawsze panował mrok, nawet jeśli na zewnątrz świeciło słońce. Dlaczego? Bo okna oklejano listami gończymi. Na ich widok Jonathanowi zaczęto walić serce. Szyby pokrywała gruba warstwa obwieszczeń; od najstarszych po zupełnie nowe. Dlaczego nie zmienił nazwiska na Kelly czy Brady? Dlaczego został przy Carricku, nazwisku mordercy? Pewien mężczyzna, przetrzymywany obecnie w Libanie, napisał, że wiedzie kalekie życie. Zakładnik, tak jak każdy więzień, jest niewolnikiem. "Umysł formuje się i deformuje pod wpływem naprzemiennych maniakalnych przypływów energii i przyprawiającej o szaleństwo rozpaczy. Zakładnik to człowiek okaleczony umysłowo; zepchnięty do własnego wnętrza tak głęboko, że doświadcza otępienia jak spadochroniarz w rozrzedzonym powietrzu". I oto nagle zostajesz wypuszczony. Wychodzisz na wolność. Ogarnia cię oszałamiający chaos. Kiedy w końcu burza cichnie, gdy masz czas na głębszy oddech, widzisz, że zostałeś z tym, z czym wszyscy ludzie, którzy szukali zbyt głęboko: z ładną, ale kruchą powierzchnią, tanią, sztuczną, pozbawioną znaczenia. To, do czego kiedyś byłeś dopasowany - co stanowiło twoje życie -nie pasuje i nie daje się dopasować. Normalność staje się jeszcze jednym wyzwaniem. Wspomnienia Jonathana są uderzająco podobne. Tylko że zakładnicy w Libanie byli ludźmi z przeszłością. Kiedy wrócili, stare życie powitało ich z entuzjazmem, a Jonathan... Oto człowiek bez przeszłości. Nareszcie wolny ujrzał zjawę ze snu nihilisty; koszmar w skrajnej formie. Nie miał domu, rodziny, przyjaciół, nikt go nie witał, nie miał rodzinnego miasta, przeszłości, wykształcenia ani własnego dzieciństwa - nie 83 miał do czego wracać. Jak sam Bóg, musiał zbudować swój świat, zaczynając od zera. Pisze w pamiętnikach, że w pierwszym tygodniu w Denver odczuwał stan podwyższonej wrażliwości. Niespodziewane dźwięki powodowały przypływy lęku. Nagłe i wyraziste wspomnienia odbierały mu oddech. Odnosił wrażenie, że jego ciało reaguje jak maszyna. Było obce, uległe dźwigniom i korbom, którymi poruszał ktoś z bardzo daleka. Głowa mu ciążyła, jakby żył w pęcherzu płodowym. Przesycił się wszystkimi nowościami - jak karmiona siłą gęś na wątróbki - a życie wciąż podsuwało kolejne dławiące kęsy. Zawahał się przed drzwiami do "Baru Wolność". Może lepiej uciec? Pomyślał, że i tak nie ma dokąd odejść (poza tym nie upłynęło jeszcze dość czasu od tamtego zdarzenia, żeby w Denver wydrukowano listy gończe), uspokoił się więc i wszedł do środka; czuł się jak we śnie. Ciężki dym, lampy naftowe, mosiądz, mahoń, lustra i butelki; wszystko jak w Hollywood, gdyby nie klientela, bo ci bohaterowie kolei - prawdziwi herosi, skoro bywali w miejscach tak niebezpiecznych - nie pasowaliby do Hollywood: brudne, potargane bydlęta pijące tak dużo i szybko, że ich wąsy, brody, kamizelki, brwi, tłuste włosy lub łyse łby lśniły od whiskey i piany piwa. Na kontuarze wisiały ręczniki służące do wycierania tego, co biesiadnikom pociekło z nosa lub po plecach. Sprawą honoru było skorzystać z najbliższego ręcznika, choćby najbrudniejszego, a ręczników nikt nie prał. Wisiały na haczykach, aż zgniły i spadały, by się wymieszać z plwocinami amatorów żucia tytoniu i psim gównem, które na stałe wżerało się w podłogę. Pianista walił w klawisze ile sił. Psy szczekały. Mężczyźni wrzeszczeli. Jeden chciał przekrzyczeć drugiego. Zanosili się rechotem i kaszlem. Krztusili się zabójczą whiskey, oferowaną przez "Bar Wolność". Kopali kontuar, bili w blat pięściami, brzęczeli ostrogami - jeśli je mieli - i atrybutami swojego zawodu: kolejarskimi latarkami, młotkami, łopatami. Przed opartym o kontuar Docentem stała butelka i szklanka. - Nalej sobie, Johnny - wrzasnął. Rozmowa normalnym głosem nie wchodziła w grę. Jonathan nigdy nie pił wysokoprocentowych trunków, jeśli nie liczyć tamtej okropnej nocy, kiedy przymierzył surdut George'a. Wiedział, że to, co wtedy zrobił, uczynił pod wpły- 84 wem alkoholu. Miał - a może tylko wyznawał - surowe zasady, które nie służyły mu na wolności, choć przydawały się, kiedy był niewolnikiem. Ponadto czuł się osaczony, zagrożony Pewnych zagrożeń nie umiał określić; wydawały się nieuchwytne jak cienie. Inne widział bardzo wyraźnie; na przykład listy gończe mogły mu wydrzeć ten nowy świat, w którym nawet powietrze było inne. Pokusa zjedzenia serca pokonanego wroga okazała się jednak silniejsza, tak jak pokusa picia jego alkoholu. Jonathan podniósł szklankę. Pamiętał, żeby na chwilę zatrzymać w ustach płyn, który był jeszcze mocniejszy od bimbru George'a; pamiętał, żeby przed połknięciem zacisnąć krtań. Dał dowody wyrobienia, zaskakując Docenta, który uważnie patrzył wzrokiem zadowolonego z siebie eksperta i oczekiwał szczególnie przykrej dla delikwenta inicjacji. - Niech mnie diabli - rzekł. - Naprawdę świetny z ciebie facet. Gdzie taki dzikus jak ty nauczył się tak pić? Mężczyźni w barze porozumiewali się krzykiem. Podniesione głosy przebijały się przez hałas i jeszcze go potęgowały. Jonathan bardzo chciał opowiedzieć o sobie temu ciekawemu człowiekowi, z którym pracował cały dzień, od którego nie usłyszał złego słowa, który przychylnie oceniał umiejętności chłopca i dopuszczał go do tajemnic zawodowych. Jednak mimo to, że nowe zęby Jonathan wykonał z kości i według nowego projektu, nie odniósł sukcesu. Nadal mówił z trudem, a krzyk w ogóle nie wchodził w grę. Skończyło się na geście pełnym pokory. Docent chciał powtórzyć ten ruch, ale zrezygnował i natychmiast zaczął mówić o kolei, podczas gdy Jonathan zmagał się ze strachem, nadziejami i obawami oraz hałasem, zamieszaniem, dymem i zapachami, z powodu których nie wszystko słyszał i rozumiał. - ...prostota wypełnia duszę radością - wrzeszczał Docent. -To tak proste jak ta historia o gęsi albo o kurze. Dlaczego kura przeszła drogę? Rozumiesz? - pytał, uważnie patrząc Jona-thanowi w twarz. - Na pewno słyszałeś ten stary dowcip. Nie? Bogu niech będą dzięki za tę szansę. Pozwól, że cię oświecę: Dlaczego kura przeszła drogę? Zgadnij. Nie wiesz? Bo chciała być na drugiej stronie. - Docent głośno się roześmiał. - Nie rozumiesz? Kura przeszła przez drogę, bo chciała być na drugiej stronie. 85 W głowie Jonathana rozbłysły nagle wspomnienia. O kurach mógł powiedzieć jedynie tyle, że szczerze ich nienawidził. Stoke'owie mieli koguta, który krył wszystkie kury dwa razy dziennie; nawet zdechłe. Żywe uciekały przed nim, ile sił w nogach. - Powinieneś się śmiać - stwierdził urażony Docent. Nagle zdał sobie sprawę, że jeszcze nie słyszał głosu chłopca. Jonathan milczał nawet wtedy, kiedy się poznali. - Nigdy się nie śmiejesz? - Docent był zirytowany. - Słuchaj, Johnny, nie chcę ci robić kłopotu - przestąpił z nogi na nogę - ale naprawdę chciałbym, żebyś coś z siebie wydusił. Porozmawiaj ze mną o deszczu, zimie, o lecie na oceanie. Opowiedz mi o swoich marzeniach. Zagadaj do mnie o czymkolwiek. I cóż mógł zrobić Johnny? Odczuwał zmiany w otaczającej go atmosferze, ale czy miał na nie wpływ? Spadał i spalał się. Zrozpaczony, postanowił wydobyć z siebie głos, mówił jednak cicho, tak jak pozwalały mu na to zęby. Zagłuszyła go saloonowa muzyka. Przyjaciel ujrzał tylko ruch ust chłopaka, nie usłyszał ani słowa. - Cholera - zaklął. - Nie ma ideałów. Ja mówię. Wszyscy na kolei mówią, choć nikt nie robi tego tak ładnie jak ja. Wszyscy, którzy umieją mówić, odzywają się przynajmniej od czasu do czasu. Ty milczysz. Ergo, nie umiesz mówić. - Głos Docenta zabrzmiał ostro. Jonathan próbował protestować, ale kiedy otworzył usta, górna szczęka zsunęła się na dolną. Zanim zdołał ją wcisnąć na miejsce, Docent już ciągnął dalej, przekonany, że Jonathan pogodził się z zarzutem. - Tego Frank mi nie przekazał. Mówiąc inaczej. Frank trochę pod-retuszował prawdę. Ty też się nie odezwałeś, ale co mogłeś powiedzieć? Słuchaj, kolego, wiem, że to słabość, ale nic na nią nie poradzę. Bez urazy. Wybacz, ale nie mogę z tobą pracować. Jonathana ogarnęła wściekłość; pełna i nagła. W saloonie na chwilę zapadła cisza, jakby hałas nie wytrzymał napięcia powstałego w młodym kliencie przy barze. Jonathan odstawił szklankę na kontuar i rzekł ważąc słowa: - Nie mam czym zapłacić za drinka. - Odwrócił się w stronę drzwi. Cisza znowu ustąpiła harmidrowi. - Wszelki duch Pana Boga chwali - krzyknął Docent. -Zostań! Wracaj! Nie wściekaj się! Jonathan przystanął, ale się nie odwrócił. 86 - Jesteś najbystrzejszym chłopakiem, jakiego spotkałem. Równy z ciebie facet. Chodź tu, do cholery. Myślałem tylko... Rozmowa to dla mnie najważniejsza rzecz. Dlaczego, u diabła, ty nie... Urwane zdania w ustach Docenta brzmiały tak dziwnie, że Jonathan obejrzał się mimo woli. Poczuł ciepło i dziecinną niepewność siebie. Był wzruszony, choć wciąż burzył się w nim gniew, i choć do tej pory nie przeżył wielu wzruszeń. - Nie mógłbym pracować z niemową. Chodzi o to, że... Przepraszam. Nie chciałem cię urazić, ale... Napij się jeszcze. Może usiądziemy? Nie? Dlaczego nic nie mówisz? Musisz mieć jakiś poważny powód. Jeśli umiesz mówić, czemu milczysz? - Zmieniłeś zdanie? - Jonathan sprawdzał flanki, szukał forteli i pułapek. Zachowywał się jak dzikie zwierzę, które weszło na nieznany teren. Wygrał potyczkę, co prawda bardzo drobną, ale wszyscy widzieli jego zwycięstwo. To było coś nowego. Coś niezwykle nowego. - Poważnie. Jasne, że tak... Ja tylko... - Na pewno? - Na pewno. Chodzi o to... żebyś czasem mi odpowiedział. Boję się ciszy jak cholera. Nie mogę... Dlaczego nie mówisz? Po drugiej stronie baru jeden mężczyzna złapał drugiego za brodę. Szkło posypało się na podłogę. Bryznęło piwo. Psy z piskiem szukały schronienia. Brodacz miał wysoki, przenikliwy głos i klął z inwencją: - Ty zgniły kutasie! Obszczymurze bez jaj! - Zęby - wycedził Jonathan. - Kacze gówno! Pedał! Dupcyngiel! - Co? - krzyknął Docent. - Co mówisz? - Kutasie obeszczany! - Broda została uwolniona. - Zęby - powtórzył Jonathan. Gniew mu przeszedł. Ustąpił pola nieoczekiwanemu wyczerpaniu. Jonathan drżał trzymając się kontuaru. - Zęby? To wszystko? Kogo obchodzą twoje zęby? No, dajmy na to, że mnie obchodzą. I ciebie, rzecz jasna. Chciałbyś mówić? Pewnie, że tak. Te twoje zęby są rzeczywiście paskudne. Podobno sam je zrobiłeś. Coś niesamowitego. Jesteś bardzo zdolny. Nie znam nikogo, kto by... Nie mówisz z tego powodu? Próbowałeś bez nich? Jonathan pokazał, że bez zębów nie powie ani słowa. 87 - Dlaczego nie pójdziesz do dentysty? W Denver jest ich pełno. Bez zębów nie możesz pracować na kolei. Naprawdę nie możesz. Jonathan pokazał puste kieszenie. Docent westchnął: - No, tak. Musisz wyłożyć przynajmniej trzydzieści pięć dolarów. Pij. Ja płacę. Poważnie. Moja babcia ma dwa sztuczne zęby, z muszli i złota. Świecą się w słońcu. - Znowu westchnął. - Kup sobie skarbonkę. A skąd ty w ogóle jesteś? Gest ręki: z daleka, ze wschodu. Docent zmarszczył czoło. - To twój pierwszy wyjazd z domu? - Z hałasem odstawił szklankę. - Do diabła, żyj sobie w ciszy, ale ja nie mogę. Wiem, co mówię, i nie zmienię zdania. Boję się ciszy jak... Już to mówiłem, prawda? Zawsze tak miałem. Tak ze mną było w dzieciństwie i tak jest teraz. Nienawidzę ciszy i cholernie się jej boję. Widzę ją w koszmarach. Połyka albo chce mnie połknąć. Dlaczego mnie straszy, jeśli ma dobre intencje? -Poszperał w kieszeni i wyjął zwitek banknotów. - Pięćdziesiąt dolarów. Weź. To wystarczy na przyzwoite zęby. Jonathan pokręcił głową. Nierealność tej sytuacji tak go przytłoczyła, że sylwetka Docenta rozpłynęła mu się przed oczami, a jego słów nie rozumiał. - Posłuchaj; skąd mogę wiedzieć, czy mnie słyszysz, kiedy stoję do ciebie tyłem? Możesz zginąć. Weź te pieniądze, bo powiem Frankowi, że nie chcę z tobą pracować. Dentysta Jonathana miał wypomadowane wąsy przypominające kły słonia. Poruszał nimi, kiedy mówił. - Prawdziwe zęby? Są drogie i się psują. Kość słoniowa też się psuje, ale nie tak szybko. Najlepsze są muszle, ale najdroższe. Ja mam zęby z muszli. - Dentysta wypluł swoją szczękę na dłoń. - Sprężyny wyszły już z mody, ale nosił je ojciec tego kraju. Co powiesz na zęby z kości słoniowej na podstawie ebonitowej? Ze sprężynami. Ebonit to świetna rzecz. Wezmę czterdzieści pięć dolarów. Jonathan natychmiast się zgodził. - Boże, od razu widać, że jesteś ze wsi. Umówmy się na czterdzieści. Dwa tygodnie później Jonathan miał protezy. - Proszę- rzekł dentysta, dopasowując zęby, po czym odwrócił fotel w stronę lustra. 88 Kiedyś, wiele lat temu, złapałam swoje odbicie w lustrze i ujrzałam w nim kogoś, kto nie był mną. Widziałam obcą osobę; pięknego, uśmiechniętego człowieka nieświadomego ścieków, które wyparty krew z jego żył. Od razu pokochałam tę dziwną postać. Tak samo było z Jonathanem. Jestem tego pewna. IV W każdym młodym życiu jest krótki, epizodyczny rys -dzieciństwo należy do przeszłości; dorosłość się jeszcze nie zaczęła - chwila, która posiada swój własny urok. Jonathan jej nie doznał. On odczuwał strach i nienawiść. Nie miał dzieciństwa ani rodziny. Wyrwano mu korzenie, tak jak później zęby; nie było takiego miejsca, w którym mógłby się zakotwiczyć. Tylko gorycz i gniew nadawały sens jego zagubionej młodości. Wstawienie zębów nie nastręczało problemów. Ze zdjęć Jonathana wynika, że operacja świetnie się udała. Z korzeniami życia nie jest tak łatwo. Wbrew sobie odczuwał głód bezkompromisowej dzikości i surowych emocji z czasów niewoli, a znajdował jedynie dziwactwa, niepewność i przemijające kaprysy. Pracował w zajezdniach w Denver. W ramach uczciwej zapłaty nadano mu opinię - przypominało to pasowanie na rycerza - chłopca, który zapowiada się na dobrego kolejarza. Minęły dwa lata, a list gończy z jego podobizną nie pojawił się ani w "Barze Wolność", ani nigdzie w okolicy. Nie mógł się pojawić, ale o tym Jonathan nie wiedział. Skąd miał wiedzieć? Tłumaczył sobie, że George nigdy nie istniał. Że to on, Jonathan, wymyślił go sobie. "Od tej pory to George'ów trzeba będzie wymyślać", wygłosił nad upodlonym ciałem, przekonany, że George nie żyje. Może nie było żadnego upodlonego ciała? Może nigdy nie było żadnej wojny? Może urodził się na kolei, a straszliwa przeszłość to sen? A może właśnie teraz śni? Jeśli to prawda, nawet w niewielkim stopniu, wtedy morderstwo i zwycięstwo, które sobie przypisywał, miało tyle sensu, ile dowcip Docenta o kurze. A może to Finster jakoś wybronił swego podopiecznego? Cóż, niewykluczone. Ludzie mogli też pomyśleć, że parobek nie żyje: zmarł w lesie, a jego ciało zjadły zwierzęta. 89 Żle mu się spało w łóżku z pościelą. Rzadko zdarzały się noce bez koszmarów. Jeden z nich szczególnie przerażał Jonathana. Kiedy doświadczył go po raz pierwszy, poszedł spać z napisem 104 Consolidation przed oczami, który tego dnia zobaczył na czterdziestotonowej diabelskiej lokomotywie na czterech parach kół. Podziwiał lekkość, z jaką olbrzymia masa wtoczyła się na dworzec, zatrzymała się, a potem wycofała na bocznicę, świszcząc parą. Lekkość potężnej siły wywołała w młodzieńcu wszechogarniający spokój. Z tym uczuciem kładł się spać. Tak napisał w swoich szyfrowanych pamiętnikach. To tajemnica. Jego i moja. Cathern, jak zwykle, weszła do lepianki, żeby wydoić krowę. Sięgnął po swoją śmiercionośną maszynkę, którą zrobił z dwóch klocków drewna i skóry, po czym, jak co dzień, poszedł do pracy w polu. Uwielbiam stany przejściowe, kiedy jedno staje się drugim. W jakiej chwili mojego życia stałam się kaleką? Kiedy guz zaczął rosnąć? Kiedy po raz pierwszy usiadłam na wózku? Kiedy człowiek wolny staje się niewolnikiem? Kiedy pieniądze przechodzą z rąk do rąk? Kiedy duch upada? Kiedy prawda staje się fałszem? Te chwile mijają tak szybko, że nie sposób ich złapać. Są ulotne, podatne na zakłamania, uwznioślenia, rozmycia. Dla Jonathana to najbardziej roślinne z istnień, jakim było pole tytoniu, nagle i mimowolnie stało się zwierzęciem pożerającym własne wnętrzności. Oto świat czystego strachu; świat rozpaczliwej walki małą śmiercionośną maszynką o przywrócenie godności. Jak dostrzec moment porażki? Albo zwycięstwa? Po przebudzeniu Jonathan stwierdził, że metodycznie porusza palcami po kołdrze, zbierając i rozgniatając robaki, jak w każdą letnią środę w czasach dzieciństwa. - Idę na hamulcowego - oznajmił następnego dnia Docentowi pokonując hałas "Baru Wolność" półkrzykiem, z którym radził sobie nie gorzej niż ze sczepianiem wagonów i tak niezwykłymi sytuacjami jak zakup skarpetek czy pasty do butów. - Co? - Docent wiedział, że linie Hannibal & St. Joe nie szukają hamulcowych. - Rzucam tę robotę. - Rozmawiałeś z Frankiem? Jonathan pokiwał głową. Był w "Barze Wolność" więcej razy, niż mógł spamiętać. Po kilku miesiącach napięcia nawet 90 listy gończe wydawały mu się przyjazne. A nie tak długo po przyjeździe przeżył wspaniały okres, kiedy życie nabrało sensu, gdy mu się wydawało, że mógłby spędzić resztę życia w tym hałaśliwym, cuchnącym wnętrzu. Ale to minęło. Po dwóch latach "Bar Wolność" stał się dla niego symbolem fałszu Denver. Chciał od tego uciec; teraz, szybko, tak szybko, że nikt go nie doścignie. Byłaby to nareszcie prawdziwa ucieczka. - Gdzie? - zapytał Docent. - TransContinental. -Żyjemy w dziwnych czasach. Spójrzmy prawdzie w oczy: nie wiedziałbyś nawet, od czego zacząć. - Może i tak - odrzekł Jonathan, który w zajezdni radził już sobie lepiej od Docenta, przynajmniej w praktyce, i obaj o tym wiedzieli. - Nie może, tylko na pewno... - Jasne, że tak. - ... ale początek to nie koniec. Jest mnóstwo spraw pomiędzy. Hamulcowy musi się wykazać znajomością techniki i talentami. - Nauczę się. - Dajże spokój. Coś się tak dziś nadął? W całym Kolorado nie ma hamulcowego równie odważnego, wprawnego i szybkiego jak ja. Pozwolisz, że ci pomogę? - Docent złożył Jonathanowi dworski ukłon. - Prywatne lekcje w czasie pracy. Opłata umiarkowana. Jest wiele górskich łańcuchów, nie tylko Góry Skaliste, które widzisz z Denver. Są też Góry Mgliste... - O co ci chodzi? - Jonathan był zmieszany. - ...góry Tetons, Ozarks, Appalachy; ogromne łańcuchy ciągnące się z północy na południe, a z ich stoków płyną rzeki na wschód i zachód... - Docent przerwał. Zauważył, że dotychczas bystry słuchacz tym razem nic nie rozumie. - Czy w dzieciństwie nigdy nie miałeś przyjaciela, Johnny? Jonathan zamknął oczy. Mimo całego ciepła. Atlas, podobnie jak jego ojciec, przyjaźnił się z niewieloma osobami. W jego życiu było dużo małżeństw, krótkich romansów oraz związków o pośrednim charakterze. Miał tyle kobiet, ze nie mógł ich spamiętać, ale zawarł tylko parę przyjaźni. Żaden Carrick nie jest w tym dobry. 91 - Pracowałem jako ginekolog w marynarce wojennej - wyjaśnił Atlas. - Jak się tam wkręciłeś? - Bez przesady. Żołnierze mają przecież żony. Poza tym w marynarce służą także kobiety. - Było ci tam dobrze? - Wtedy świetnie. - To znaczy? -Co? - Co to znaczy "świetnie"? - Ten zapach... - Atlas uśmiechnął się. -Co? Znowu się roześmiał. - Bardzo lubię zapach kobiety. Najważniejsze jednak, że dorabiałem sobie przy transwestytach. Robiłem im pochwy, ale one ciągle się zrastały. To tak jak z przekłuwaniem uszu. Jeśli nie nosisz kolczyków, dziurki szybko zarastają. Podobnie jest z pochwami transwestytów, dlatego ci goście noszą wkładki. - Atlas, co ty chcesz mi powiedzieć? - To zbyt wyszukane, co? - Mówiąc krótko... - Zaczekaj. Nienawiść, gniew, gorycz: właśnie dzięki nim ojciec przetrwał. Byty jego ciałem i krwią, a nawet genami. I oto taki człowiek trafia do świata, w którym istnieje zaufanie i przyjaźń. Nie mógł w nim funkcjonować. Postanowił więc wyciąć w swoim zimnym ciele miejsce na ludzkie ciepło; przeprowadzić niełatwy, bardzo bolesny zabieg. Poważną operację. I dokładnie o to chodziło w mojej eleganckiej opowieści. Ojciec musiał siłą otworzyć się na innych, tak jak transwestyci otwierają swoje ciało, jeśli chcą zyskać pochwę. Ta proteza nie zawsze się sprawdzała (podobnie jak w przypadku transwestytów). Jonathan wiedział, że jest inteligentny, bystry i przystojny. Ale przyjaźń? Nie miał o niej pojęcia. Przez te dwa lata nie przyszło mu do głowy, że Docent może go polubić. Rozumiesz, o czym mówię? Kiedy więc Docent zapytał: "Czy w dzieciństwie nigdy nie miałeś przyjaciela?", mój dziadek zdobył się tylko na krótkie: "Daj mi spokój". Ale i w tym także nie dopisało mu szczęście. Docent nie zamierzał tak łatwo zrezygnować. 92 - Carrick, mój drogi, z przyjemnością będę ci towarzyszył. Może nie na zawsze, ale na jakiś czas bardzo chętnie. Przystałbyś na to? Jonathan zmarszczył czoło, otworzył usta, spojrzał na Docenta, znowu zmarszczył czoło. Najostrożniej jak umiał, odstawił szklankę. - Przepraszam - powiedział albo tylko chciał powiedzieć, bo słowa gdzieś się zapodziały. Nauczył się niemal w pełni panować nad atakami strachu, którego doświadczał od dnia odzyskania wolności: wystarczyło tylko w odpowiedniej chwili wziąć głęboki oddech i zatrzymać powietrze. Innego sposobu nie znał. Wziął więc głęboki oddech, wyszedł na ulicę, zatrzymał powietrze w płucach, a kiedy zaczęło mu go brakować, wziął kolejny głęboki oddech. Po kilku minutach wrócił do baru i podał Docentowi rękę, która prawie wcale nie drżała. - Przybij piątkę - rzekł w końcu. Linia TransContinental skierowała nowych hamulcowych na lokomotywę "Sułtan", jadącą na zachód. V Kiedyś, przed laty, spędzając święta w Alabamie, usłyszałam w radiu Cichą noc, najwspanialszą kolędę. Kiedy przychodzi do tej szybującej nuty, zwłaszcza w wykonaniu pełnego, czystego sopranu, zawsze dostaję gęsiej skórki. Właśnie w takich rzadkich chwilach czuję tajemnicę i piękno idei głoszącej możliwość ocalenia gatunku ludzkiego. Radio w Alabamie dziwnie modulowało tę nutę. Coś niesamowitego. Linia melodyczna ocalała, ale ja nie wychwyciłam drżenia, niczego, co by mnie poruszyło. Inne narody zostawiły swoim lokomotywom parowym surową siłę. Nie Amerykanie, oni nawet kolędę potrafią okraść z duszy. Lokomotywa "Sułtan", do której przydzielono Docenta i Jonathana, była przystrojona na te igrzyska czasów pokoju jak niedźwiedź tańczący w spódniczce i wstążkach. "Sułtan" mienił się czerwieniami, żółciami, brązami i zieleniami - każda część lokomotywy miała inny kolor. Konduktor, odpowiednik tresera, przypominał swoje zwierzę: miał niedźwiedzie bary, owłosienie i puste, szklane 93 oczy. Od dwudziestu lat prowadził "Sułtana", który już wtedy był przestarzałą, choć, mimo pstrokatej powierzchowności, wciąż piękną maszyną. Nie mieściło mu się w głowie, że mógłby służyć innej lokomotywie lub żeby inna lokomotywa miała służyć jemu. - Zaczekaj - powiedział Atlas i ruszył się gwałtownie, strącając z biurka dyktafon.- Mam to gdzieś tutaj. Na pewno, cholera. - Urządzenie, w swojej mechanicznej wytrwałości (wstrząśnięte, ale ocalałe z ataku) nagrywało Atlasa. Wysypał zawartość jednego z kartonów przyniesionych ze strychu. Rozgarnął stertę zdjęć, mruknął coś, przewrócił kubek z kawą, zaklął. W końcu w jego rękach zjawił się stary rysunek na kartce wielkości połowy arkusza kancelaryjnego. Papier był w dobrym stanie, jeśli nie liczyć plamy kawy. - A nie mówiłem? - Atlas triumfował. Wytarł kartkę haftowaną chusteczką do nosa. Delikatny materiał po chwili także pokrył się plamami. - Oto rysunek "Sułtana". Widzisz? - Nawet jeśli istotnie był to "Sułtan", na podstawie ryciny trudno go opisać. Zobaczyłam tylko wagony podążające między górskie szczyty za lokomotywą, a ta już zniknęła za skałą. Z jednej strony torów wagony niemal dotykają skalnej ściany, po drugiej stronie znajduje się głęboka przepaść. Na dachu jednego z wagonów stoi hamulcowy. Podparł się pod boki i rozstawił nogi, balansując na pociągu, który się przechylił na niewyprofilowanym zakręcie. - Nawet jeśli to nie "Sułtan", ten gość może być moim ojcem. - Atlas patrzył na rysunek pod innym kątem. - Kto mi zaprzeczy? "Na pewno nie ja", pomyślałam oglądając rycinę. "Na pewno nie ja". W tej podróży "Sułtan" wiózł materiały na budowę stacji linii Great Northern. To nie tylko złudzenie wolności, siły, władzy i przyjaźni, ale również iluzja seksu - seksu alegorycznego, teatralnego. Jedna linia, jeden cud będący dziełem człowieka, który właśnie tworzy kolejny cud przy akompaniamencie rytmicznych, ciężkich uderzeń metalu o metal i niezłomnym parciu do przodu ku bliźniaczej iluzji przyszłości i postępu. Przez półtora dnia tory wiły się i wkręcały w ścianę skał, biegły przez urwiska i sosnowe lasy, obok kwiecistych nisz. Jonathan skakał z wagonu na wagon, przygotowując pociąg do każdej zmiany nachylenia torów i różnicy wysokości. Wśród szczytów gór tor się wyrównał. Sosnowe lasy przerze- 94 dziły się. Góry przeszły w skalistą równinę. W oddali lśniły jeziora. Otworzył się horyzont. Po dwóch dniach dojechali do Kalifornii. Kiedy pociąg zahamował, Jonathan pobiegł do portu. Wszędzie stały przycumowane statki. Nie liczył na ich widok. Nie było wiatru; scenerię zdominował spokój. Jonathan rozglądał się po okolicy, kiedy wysmukłe, pełne elegancji maszty zakołysały się na falach, które spowodował frachtowiec kluczący portem do nadbrzeża. Maszty odchylały się i krzyżowały łagodnie, a wymęczony podróżnik parł przez port, całkowicie przykuwając uwagę młodego kolejarza. - Co to za statek? - zapytał Jonathan jakiegoś staruszka stojącego obok. - Szkuner-obojnak - odrzekł szybko sędziwy mężczyzna. -Widzisz ten takielunek? Tylko jeden żagiel na fokmaszcie, cała reszta na dziobie i rufie. Zupełnie nie ta sama łajba; mówię ci. Skąd jesteś? Jonathan wykonał gest, z którego wynikało, że właśnie pokonał góry. - Co tam góry? - rzekł staruszek. - Morze... to dopiero coś. Odnowili starego klipera i... - Wilk morski prychnął pogardliwie. - Teraz wystarczy tej łajbie dwudziestu chłopa. Kiepsko wygląda. Biedny babsztyl. A kiedyś był taki piękny. -Mężczyzna zadumał się. Podmuch wiatru wpadł w żagle. - Nie jest już szybka. Patrzyli na łódź. W pokosie, który zostawiła na wodzie, Jonathan po raz pierwszy ujrzał prawdziwy Pacyfik. - Gdzie byś szukał jakiegoś człowieka? - zapytał staruszka. - Nie szukałbym. - A ja tak - odrzekł z wyższością Jonathan. - Poważnie? A co taki chłopiec... - Nie prosiłem o opinię. - Ile ma lat ten ktoś? - spytał z westchnieniem rozmówca. - Czterdzieści, czterdzieści pięć. - Jonathan pamiętał tylko, że mężczyzna, którego uważał za ojca, miał brodę, zniszczone żołnierskie buty i zgrubiałą skórę na dłoni. - Wyjechał na zachód. Tak sądzę. Benbow Wikin powiedział, że do Kalifornii. - Pytaj w hotelach. W obozach przy kopalniach. W rejestrze farmerów. Tutaj wszyscy są w ruchu. - Był żołnierzem Unii, Irlandczykiem. 95 - Zajazdy. Burdele. Więzienia. Cmentarze. Jonalhan starał się czegoś dowiedzieć na dwóch ulicach San Francisco. Zadając pytania kolejnym napotkanym osobom, precyzował portret ojca. Czarna broda. Oczywiście, że tak. Na jednym oku nie miał rzęs. Kulał. Chyba kulał? Jedni mówili "nikogo takiego nie zauważyłem", a inni "widzę setki takich ludzi każdego dnia". To był początek poszukiwań. Jonathan podróżował po całym kraju, żeby znaleźć swego ojca, mego prapradziadka. Pragnął gdzieś się zakotwiczyć, w czasie, w rodzinie, w czymkolwiek. Szukał osoby, której istnienie położyłoby kres nijakości jego życia. Nic z tego. Mojego prapradziadka nigdzie nie było. To od Jonathana wszystko się zaczyna. To on, człowiek bez przeszłości, jest naszą przeszłością, pierwszym z nas, fundamentem całej rodziny. Kiedy jednak pociąg odjeżdżał z San Francisco, Jonathan stał na wagonach - otoczony obłokiem pary i lubieżnie miarowym dudnieniem kół - a jego serce ogarniała całkowita pewność, że jeśli się dobrze postara, odtworzy obraz ojca tak pełny, że bez kłopotu odnajdzie rodzica. VI Przez góry Kalifornii i rozległe równiny Jonathan wracał do pięknych, według niego, Gór Skalistych. Mój własny ojciec, Rayner Carrick - najstarszy syn Jonathana i brat mojego wuja, Atlasa - miewał napady szaleństwa. Siostra i ja chowałyśmy się w naszym pokoju przed krzykami rodziców. Słyszałyśmy tłukące się szkło. Właśnie z tym kojarzą mi się Góry Skaliste. Tam groza jest widoczna. Ziemia wrze, płomienie tryskają, ale oto przekraczasz góry i... otacza cię spokój. Tak samo było z moim ojcem. Krajobraz nagle się wygładza, a sen spowija równiny, na których lśnią światełka miast. Tacie gniew nigdy nie mijał całkowicie. Pod tym względem, bardziej niż pod jakimkolwiek innym, przypominał swojego ojca, a mojego dziadka, Jonathana Carricka. My, córki, doświadczałyśmy tego gniewu na własnej skórze. Trwał w rozproszeniu, potem wzbierał; powoli, niepostrzeżenie, tak jak trawiaste równiny środkowego zachodu niedostrzegalnie wylewają się na Indianę i Ohio. W powietrzu pojawia się mgła 96 znad Appalachów i stają przed nami góry wschodniego wybrzeża. Czasami kłótnie toczyły się nawet w rodzicielskim łożu. Prawdziwe lekcje życia dla małych dziewczynek. Silą Appalachów jest soczysta. Góry Skaliste są monumentalne. Rano śniadanie i znowu w drogę, do hałasu powszedniego dnia w Nowym Jorku. Ze stacji towarowej Jonathan i Docent pojechali koleją na cudowny dworzec Pennsylwania. Docent poprowadził mojego pradziadka Broadwayem wzdłuż ściany budynków między pagórki i stawy Central Parku. Potem wrócili konnym tramwajem nad ocean. Na ulicznym kramie kupili gorące kasztany i siedząc na ławce w parku Battery, patrzyli na statki. Przyglądali się barkentynom i wysmukłym szkunerom, które woziły poszukiwaczy złota do Kalifornii i Australii. Widzieli nawet statek wielorybniczy wracający do New Bedford. Jonathan ciągle wstawał i siadał; kręcił się, żeby widzieć ocean i przechodniów - może jeden z nich okaże się mężczyzną z czarną brodą i bez rzęs na jednej powiece. W końcu w Ameryce nikt nie siedzi na miejscu. Przekonany, że jest mordercą, Jonathan szukał w Nowym Jorku ojca - którego nie mógł znaleźć - i oto nagle widzi George'a. W parku Battery. To on. Tęgi, ciemnowłosy, w surducie. Jasne, że to George. Jonathan biegnie w jego stronę. Chwyta go za ramię, odwraca... To nie George. Tej nocy Jonathanowi przyśnił się ten sam koszmar, po którym kiedyś wyjechał z Denver. Zbudził się, zbierając z kołdry niewidzialne robaki. Trzy dni później wielobarwny "Sułtan" wyjechał z Nowego Jorku, wywożąc wszystko, co jest potrzebne do budowy miasta. Jak wszyscy dobrze wiedzą -a Jonathan zdawał sobie z tego sprawę nawet lepiej niż inni - podróż pozwala zapomnieć o złych myślach; i snach. Wywieźli, co się dało - do ostatniego gwoździa, kawałka drewna, puszki fasoli- i kogo się dało: nauczyciela, pastora, właściciela saloonu, mężczyzn, kobiety i dzieci. Według poufnych doniesień, gdzieś w Nevadzie odkryto antymonit, a z antymonitu można produkować materiały wybuchowe. Ale trzeba się spieszyć. Kto pierwszy, ten lepszy. Pierwsza była nowojorska firma Metale i Minerały. Na miejscu, nowej osadzie nadano nazwę Sułtan - na cześć parowozu. W miesiąc po tym, jak zrzucono ładunek wprost na pustynię, Jonathan i Docent znowu przejeżdżali przez 7-Teoria wojny 97 osadę. Tym razem jechali na wschód z kalifornijskimi sekwojami, które wieźli otwartymi wagonami do Chicago. Balansując na pniach, patrzyli z góry na mieszkańców małej miejscowości Sułtan; na mężczyzn, kobiety i dzieci. Wszyscy piłowali, wbijali gwoździe, coś nosili. Z wysokości wagonu wyglądali jak rój szarańczy widziany z okien drewnianego domu na farmie. Hotel był już gotowy. Drewniany deptak też. Działał saloon, choć na razie nie miał ścian. Jonathan dostrzegł nawet podpory nie wybudowanego jeszcze kościoła, który miał stanąć obok budynku przyszłej stacji. Wzdłuż deptaka ciągnął się szereg fundamentów kilkunastu domów. Kiedyś Jonathan był miłym dzieckiem. Trajlował chłopięce głupstwa i biegał między puszkami ciastek w sklepie Benbowa Wikina. Musiał porzucić tę radość, żeby przetrwać. Musiał ją zniszczyć. I sądził, że tego dokonał, tak jak nie wątpił, iż zabił George'a. Mylił się co do jednego i drugiego (większość ludzi błędnie określa życiowe konieczności). Rzadko okazywał radość, ale czasem słychać ją w pamiętnikach. Zawsze jest zaskakująca i przyjemna jak ulewny deszcz na skwerze w upalny dzień. "Hej", krzyknął do Docenta, patrząc na początki miasta, które wkrótce miało rozkwitnąć. "Hej! Pomogłem im w budowie". Co w tej osadzie będzie po dwóch latach? Co po dziesięciu? Czy to się da przewidzieć? W górach panowało przyjemne zimno. Dojechali do nich w dżdżysty dzień. "Sułtan" odpoczywał całą noc przed zejściem na nizinę. Jonathan nie spał. Leżąc w wagonie służbowym, próbował wyobrazić sobie kolor oczu ojca, ale myśli wciąż wracały do osady, której nadano imię parowozu; jego parowozu. Zastanawiał się, jak będzie wyglądała, gdy odwiedzi ją na przykład za dwa lata albo za dziesięć lat. On, Johnny - kolejarz. Nagle zdał sobie sprawę, że ma dość pieniędzy, żeby kupić surdut. U stóp góry leżało miasto Lenssen. "Jutro", przyrzekł sobie Jonathan, "kupię tam surdut. Jutro. Zęby nie wiem co. Będzie z serży, z jedwabną podszewką. Co tam sztywne płótno George'a - mój będzie miał perłowe guziki i sztruksowy kołnierz". O świcie pociąg ruszył w dół zbocza. Sople lodu zwisały z kłód drewna i krępujących je łańcuchów, a mroźny wiatr sklejał załzawione rzęsy. Kiedy lokomotywa stęknie inaczej, stanowi to jedyny znak, że hamulcowy ma kłopoty. Słyszysz? 98 Jest ciszej? To ostrzeżenie. Ten odgłos wyznacza twoje miejsce. Jeśli jesteś szybki, istnieje szansa zduszenia błędu w zarodku. Ale czy możesz działać pospiesznie, kiedy stoisz na zlodowaciałych pniach sekwoi i na mroźnym wietrze? Jonathan nie był dość szybki. Docent i Hecox, misiowaty konduktor, też nie. Pociągiem wstrząsnęło. Kłody obróciły się w spinających je łańcuchach. Tylne wagony oddzieliły się od pociągu, zwolniły, a potem runęły do przodu. Cóż, mówi się trudno. Wszyscy kiedyś umrzemy. Spod kół trysnął ogień. Tak się naprawdę dzieje: metal ścierający się z metalem rodzi ogień, od którego w płomieniach stają krzewy po obu stronach torów, jakby pociąg stopniał, zamienił się w jęzor lawy zapalającej wszystko, co znajduje się na drodze. Pnie wyzwoliły się z łańcuchów. Jonathan, mój dziadek, ruszył w stronę parowozu, ze wszystkich sił zaciągając hamulce. Maszynista -dziobaty Szkot o twarzy poobijanej w pijackich burdach -spojrzał w kąt kabiny. Był tam misiowaty konduktor. Zastygł, wpatrzony w dal. Z brody zwisały mu skrzepy krwi. Świst kół świadczy, że pociąg bezwładnie sunie w dół. Wtedy ani Bóg, ani człowiek nic już nie mogą zrobić. Z przodu rozciągała się równina. Parowóz pędził na ceglany budynek stacji Lenssen. Jonathan zapomniał o Szkocie. Rzucił się do okna i wyszedł na dach kabiny. Skoczył. Ciocia Claire przyniosła kanapki z wędliną i mleko dla swojego już podpitego męża i dla mnie, bratanicy Atlasa, która zjawiła się nieproszona na przyjęcie. Kanapki zrobiła wiele dni wcześniej. Teraz tylko je rozmroziła, ponieważ wiedziała, że tego dnia o tej porze - około dwunastej trzydzieści - będzie zajęta przygotowywaniem aioli na francuską kolację. Claire nie cierpiała czosnku, przy aioli dogorywała. - Dlaczego to robisz? - zapytałam ciotkę. - Ugotuj zupę. - To kwestia dyscypliny wewnętrznej - odrzekła. Jedliśmy kanapki w gabinecie Atlasa. - Ojciec powinien wtedy zginąć - powiedział. - Właściwie nie miał po co żyć. Dreszcze mnie przechodzą, kiedy o tym myślę. - Dolał whiskey do mleka. - Ale był dziwnym facetem. Uważał, że jest w stanie, naprawdę tak myślał, panować nad rzeczami, na które ludzie po prostu nie mają wpływu. I czasami mu się udawało, pewnie dlatego, że bardzo, bardzo chciał. Boże, jak on pragnął tego surduta. Równie mocno jak 99 kiedyś śmierci George'a. Nic nie mogło mu przeszkodzić. Nic. Dlatego przeżył. Po prostu. Kłopot w tym, że nie mógł nawet uklęknąć. Sto metrów przed nim leżała góra żelastwa i kłód drewna, która wrzała, parowała i cuchnęła jak stołówka przytułku w niedzielę. Znowu spróbował się podnieść. Tym razem mu się udało, ale tylko dzięki pomocy zawiadowcy stacji, który przybiegł go ratować. - Zostaw mnie - powiedział mój dziadek. Pieniądze trzymał w kieszeni. Ledwo szedł, ale jakoś dowlókł się deptakiem do krawca. Nie było surduta z perłowymi guzikami, ale krawiec miał coś z jedwabną podszewką. Za dwa dolary dołożył sztruksowy kołnierz. Jonathan wynajął pokój w hotelu, wykąpał się, ogolił i włożył surdut. Tak wyglądała jego wielka chwila. VII W barze był Docent. Stał oparty o kontuar. Dopiero teraz Jonathan przypomniał sobie o istnieniu swego przyjaciela, którego katastrofa też odmieniła nie do poznania. Zdruzgotany, wstrząśnięty tym, o czym zapomniał, i tym, co zapamiętał, mówił z najwyższym trudem. George - martwy czy żywy - odniósł niezwykłe taktyczne zwycięstwo. Oto bowiem dla Jonathana ważniejszy okazał się surdut niż przyjaciel. Był przybity tą porażką. Mechanicznie uściskał się z Docentem. Wyrzucał sobie przyziemne pobudki, ale też łatwość, z jaką uległ George'owi na tak osobistym polu. - Zimny z ciebie drań. Pójdziesz do piekła - rzekł Docent. - Jak wyszedłeś z tej kabały? - Wyskoczyłem. - Niemożliwe. Z kabiny? A Hecox? Bar był ciasny, mroczny i dość nędzny, ale spokojny. Zjawiały się tutaj nawet małżeństwa. Pewnie dlatego panowała w nim czystość i względna cisza. Przy barze stali tylko Jonathan i Docent. Barman słuchał ich rozmowy w napięciu. Całe miasto mówiło tylko o katastrofie. - Hecox nie żyje. - Szkot też? Jonathan skinął głową. 100 - Dlaczego ty przeżyłeś? Boże, cieszę się, że ocalałeś, ale jak d się to udało? Naprawdę wyskoczyłeś? Jonathan przytaknął. - Wiesz, że nie miałeś szans? Jonathan znowu przytaknął. -Jak było z tobą? - zapytał. Wciąż paraliżowała go świadomość zwycięstwa George'a. Dało się to słyszeć w jego głosie. Docent wybuchnął szczęśliwym śmiechem. Cieszył się, że żyje, że Jonathan także ocalał, i że ma tak uważnego słuchacza jak barman. - Gdyby nie to cholerstwo... kiedy zaczep puścił ja, najdzielniejszy kolejarz... - Na miłość boską, raz w życiu powiedz prawdę. - Zawsze mówię prawdę. - Zawsze wygadujesz to, co ci przychodzi do głowy. -1 to jest zawsze prawda. - To nigdy nie jest prawda. -Nie czepiaj się, Johnny. Nalej sobie. Posłuchaj: jedną ręką złapałem koło hamulca... - Barman jeszcze bardziej nastawił uszu. Docent opowiadał coraz głośniej. - Jedną ręką! Przekręciłem koło. Wykonałem pełen obrót, a wtedy ono odbiło i wyrzuciło mnie z pociągu. - Umilkł. Barman znieruchomiał. - Nie wierzysz, co? Jonathan westchnął. -Ja, jedyny człowiek, który wie i widzi wszystko... - zaczął znów Docent. - To dlaczego nic nie mówisz o moim surducie? - O czym? - O surducie, do cholery. Docent cofnął się o krok. - Surdut? - zapytał zmieszany, próbując skoncentrować się na rzeczy, która jego zdaniem nie miała najmniejszego znaczenia. Kiedy dojrzał wspomniany obiekt, skłonił się, ale wciąż nie zrozumiał, dlaczego surdut jest tak ważny. - Drogi panie, nie chcę, żeby pan pomyślał, że się panu narzucam, ale czy mogę poznać nazwisko pańskiego krawca? Ta elegancja, ten artyzm, ten... Irytacja Jonathana zmieniła się w gniew. Odwrócił się gwałtownie. - Jest pan w błędzie - rzekł Docent, przyzwyczajony do porywczego temperamentu swojego przyjaciela. Dziadek 101 wiedział, że gniew zagraża jemu samemu. Starał się go ukrywać przed wrogami; przed przyjaciółmi nie robił z niego tajemnicy - osobliwy sposób okazywania ufności. Rzeczywiście był w błędzie. Złożono mu swego rodzaju hołd. Nie od razu to dostrzegł. Przede wszystkim widział, że stanowi tytko połowę publiczności. Docent miał też barmana. Kodeks klowna nie dopuszczał ukłonu przed wściekłym widzem, kiedy w pobliżu znajduje się inny obserwator. - Wiem o krawcach wszystko - ciągnął Docent. - Są oni częścią przeszłości każdego dżentelmena, a ja, drogi panie, jestem dżentelmenem. Pan pozwoli, że się przedstawię. Moje nazwisko, o które, zapewne przez delikatność, pan jeszcze nie spytał, brzmi Rayner Hogg Melon. Należę do klasy średniej. Do górnych sfer klasy średniej, mówiąc ściśle. Znam się na surdutach lepiej niż taki prostak jak łaskawy pan. W wieku osiemnastu lat uciekłem z domu, żeby zostać kolejarzem. Jonathan wzruszył ramionami. - Mój ojciec miał na imię Sebastian - ciągnął Docent. -Sebastian Melon. Idealnie pasował do nazwiska. Był wielki, okrągły i miękki. Urodził się w Devon, w Anglii. Poszedł na studia w Cambridge, ponieważ matka chciała, żeby syn został angielskim dżentelmenem. Jak ojciec. Jadłby kotlety z baraniny i wkładał melonik na spacery w parku. Zachorował jednak na astmę i wyjechał do Ameryki. Po dwóch latach Jonathan nawykł do bajań Docenta. Słuchając go, sam nauczył się potoczystej wymowy. Teraz raczej wyczuwał niż słyszał nową nutę w tych osobistych zwierzeniach. Pojął, że nastąpiła zmiana. Ozdobniki już tak nie lśniły. Barman się nie liczył. Słowa miały trafić do Jonathana, tylko do niego. Dziadek zapomniał o gniewie. - Dlaczego uciekłeś? Co się stało? Docent pociągnął whiskey. - Bacz i słuchaj! W pięknym mieście Boston tata Sebastian spotkał Helen Andrews Hogg. Szesnaście lat, szczupła, wysmukła, wesoła - nadal taka jest. Znała grekę i łacinę. Pisała wiersze w tych językach. Twórczość poetycka dała jej niezależność finansową. Za tomiki brała dwa tysiące dolarów rocznie. Pomyśl: dwa tysiące! Sebastian od razu się zakochał. Ona też. Małżeństwo było naturalną konsekwencją. Szybko wzięli ślub. Zamierzali otworzyć gimnazjum. Chcieli być dla Bostonu tym, czym Arystoteles dla Aten. Co tam, że nie możesz 102 zostać dżentelmenem w Anglii. Dżentelmen wychowa dżentelmena nawet w Bostonie. - Docent dolewał sobie whiskey. aż alkohol zaczął się wylewać na kontuar. - Kłopoty, kłopoty. Nie mogli się utrzymać w Bostonie. Dwa tysiące dolarów rocznie nie wystarczyło na życie w tym mieście. Kupili kawałek ziemi w Maine, nad oceanem, pod Ellsworth. Ładne miasteczko: bielone drewniane domki, ulice wysadzane wysmukłymi wiązami, skwer i kościółek z wieżyczką. Ellsworth było śliczne. Właśnie tam założyli... - Zwiałeś z takiego miasta? Boże, uciekłeś stamtąd? Palce Docenta wystukały żwawy rytm na kontuarze. - ... szkołę Melona! Oświata dla wszystkich! Tam mnie spłodzili - Raynera Hogga, syna dżentelmena - i podali do urzędu, kiedy miałem roczek. Jakim ja byłem dobrym dzieckiem! Mama i tata słali moje wierszyki do rubryki "listy od czytelników" w "Boston Globe". Szkoła rosła i dobrze prosperowała. Na moje osiemnaste urodziny przyszło jej osiemnastu uczniów. W barze było gorąco. - Ale dlaczego uciekłeś? - dopytywał się Jonathan. - Powiedz, dlaczego. Docent wlał w siebie resztę zawartości butelki, którą następnie rzucił na podłogę. - Lepiej usiądźmy - wybełkotał. Jonathan zaprowadzi] przyjaciela do stolika. - Kiedy byłem niegrzeczny, nie chcieli ze mną rozmawiać. Ta cisza. Przerażająca cisza. Wiesz co: Johnny? Powiem ci coś ważnego. Od ciebie czuć. Nie obrażaj się. Czuć od nas wszystkich. Samo życie. Od kobiet też czuć, Prawda? Tak to już jest. Przynieś mi whiskey. Jonathan wrócił z drugą butelką. - Ale nie w szkole Melona. Tam od nikogo nie było czuć Tam nikt nie srał. Nikt się nie pocił. Nikt. Wiesz, kim byłem? - Spojrzał ponuro na Jonathana. - Małą wodną lilią. -Po prostu uciekłeś... po prostu... -Jonathan zająknął się. -Dlatego, że się z kimś nie zgadzałeś... - Czym jest prawda, Johnny? - A bo... - przerwał. Po dwu latach fascynacji kwieciste wymową Docenta wiele się nauczył. W zdaniach Jonathana brzmiała już melodia, ale choć nadawał wyrazom właściwe formy gramatyczne, to słowa wciąż jakby zamieniały się w kamienie i spadały na drewniany blat stolika. - Cóż takiego złego robią rodzice, którzy traktują swoje dziecko jak kwiat lilii? Nie chcieli cię skrzywdzić. Na to trzeba sięgnąć o wiele głębiej; dokopać się tam, gdzie naprawdę boli. - Twarz Docenta zastygła w pijackim otępieniu. Nie trafiało do niego żadne słowo. - Do cholery z tym - poddał się. - Może myślałeś o drugiej stronie. Docent skrzywił się. - No, już, mój ptysiu. - Tak do mnie mówiła mama. - Mój ptyś położy się po tej stronie łóżka i zaśnie. - Nie to miałem na myśli. - Głos Jonathana zabrzmiał łagodnie. - Chciałem spać po drugiej stronie i na prawym boku. Po drugiej stronie panuje cisza. Nienawidzę ciszy. Mówiłem ci o tym, prawda? Boże, myślałem, że jesteś niemową. To byłoby... Nie mógłbym... Ona aż dźwięczy po tamtej stronie. Zimna, szara, gęsta, czasem kołysze się na wietrze, ale jest zawsze po lewej stronie. - Jonathan pokręcił głową. - No to o co ci chodziło? - O kurę. - Jaką kurę? - Tę, która przekroczyła drogę... - Mało zabawne. - Docent był urażony. Jonathan zaprowadził kompana na górę, do pokoju, położył do łóżka, pomny, że Docent woli spać na prawym boku, jak najdalej od ciszy, której kiedyś tak się przeraził i która napawała go lękiem. VIII Po katastrofie wydarzenia składające się na życie Jonathana tworzyły jeszcze większy chaos. Kolejne wypadki miały coraz mniejszy związek z poprzednimi i następnymi. Nie było w tym żadnego porządku poza nocnym koszmarem -wiernym towarzyszem Jonathana. Jonathan i Docent spędzili pół roku na zachodzie. Pojechali koleją Atchison, Topeka & Santa Fe do Nowego Meksyku. Kolejne dwa miesiące jeździli w Great Northern Raiłroad. Potem przez osiem miesięcy pracowali w Pennsylvania Railroad i prawie pół roku w New York Central. Zimą tysiąc 104 osiemset osiemdziesiątego pierwszego roku wrócili do linii TransContinental, którymi trzy lata wcześniej zawieźli na pustynię całe miasto. I znowu pojechali do Sułtana. Z perspektywy dachu wagonu dojrzałe miasto mogło urzekać czystością; jak na wymagania tamtych czasów. Z bliska przypominało wielkie gówno. Przez lata wokół słupów, do których wiązano konie, urosły takie góry łajna, że nie było zza nich widać człowieka. Po całym mieście paradowały kury i obsrywały ulice. Gęsi w niczym nie ustępowały. Świnie ryły w ziemi i dokładały swoje gówno. Nic nie cuchnie tak okropnie jak łajno świni i to ono decydowało o zapachu miasta, spychając na drugi plan smród ludzkich odchodów i gnijących odpadków. Na tym wszystkim - zrośnięta z miastem jak skóra z ciałem, jak płatki kokosowe rozsypane na piece de resistance, gateau au noix de coco, które moja ciocia kończyła, kiedy Atlas zaczął mówić o Sułtanie - na tym wszystkim zalegała warstwa obierzyn, puszek po kukurydzy, brzoskwiniach, ostrygach. Miasto rosło razem z Ameryką. Nie było w nim kanalizacji, drzew, lamp ulicznych i bieżącej wody. Ludzkie skupisko koncentrowało się na szybkiej produkcji wszelkich dóbr dla ciała i ducha. Na ścianach saloonu i kościoła metodystów znajdowały się napisy zachęcające do kupna whiskey, mydła do golenia, suszonej wołowiny i... do czczenia Boga oraz przestrzegania cnoty czystości. Nad ulicą piętrzyły się frontony budynków tak tandetne, że groziły zawaleniem przy każdym podmuchu wiatru. Na tyłach kłębiły się nędzne domki, niebezpieczne prowizorki jak wszystko w promieniu wielu setek kilometrów. Jonathan i Docent przyjechali do miasta wieczorem. Gospodarz hotelu, Louis Quartz, właśnie ogłaszał gongiem kolację. Jak wynika z zapisków Jonathana, posiłek ten żadną miarą nie zasługiwał na miano przodka gateau ciotki Claire przy pięknym bukiecie chryzantem w kryształowym wazonie stojącym na szklanym stoliku, z którego była tak dumna. Ciocia mówiła, że umiejętności w kwietnych kompozycjach zawdzięcza japońskim mistrzom. Kolacja w Sułtanie kosztowała dwadzieścia pięć centów. Jonathan i Docent zapłacili, po czym wywalczyli sobie miejsce przy długim stole. Chudy młodzian natychmiast ruszył do kuchni i przyniósł talerze, na których było wszystko naraz: kawał wieprzowiny, pieczywo, boczek i morze sosu. Goście atakowali dania gołymi rę- 105 karni, widelcami i nożami myśliwskimi. Rozpychali się łokciami, żeby zdobyć przestrzeń przy stole, a potem wkładali głowy w talerze pełne fasoli, ziemniaków i chleba. Napychali sobie usta pożywieniem tak szybko, że cały posiłek - od zapłaty do wyjścia z knajpy - zajmował im tylko piętnaście minut. Po kolacji pogoda się zepsuła. Lunął deszcz. Ulicami popłynęły rzeki gnojówki. Unoszące się nad nimi gryzące opary wyciskały łzy z oczu. Jonathan i Docent uciekli do saloonu, gdzie siedli przy butelce bourbona. - Ile masz lat? - zapytał niespodziewanie Docent. - Skończyłeś dwadzieścia jeden? - Nie wiem. Może. Coś koło tego... - Nie wiesz? - Jestem ponad to - odrzekł Jonathan, który nauczył się od Docenta nie tylko swobody wypowiedzi, ale również niedbałej elegancji. - Każdy ma urodziny. Nie możesz... - Każdy poza Johnem Carrickiem. Docent zmarszczył czoło nad swoją szklanką. - Zadziwiasz mnie. - To dobrze. Czas najwyższy, żeby ktoś to zrobił. - Nie ma jak człowiek z elastyczną przeszłością. - Docent dopił alkohol i, jakby zaskoczony tą myślą, powiedział: - Nie wiem nic o twojej przeszłości. Zupełnie nic. - Też dobrze. - Wiem, że skądś uciekłeś. To było po tobie widać. Na pewno dałeś drapaka. Frank Fleming... porządny facet. Prawda? Mówił, że... - Szkoda gadać. - O tym też? - Proszę cię. - W porządku. Co byś powiedział - jeśli naprawdę mówisz to, co myślisz, a znam cię na tyle dobrze, żeby stwierdzić, że mówisz to, co myślisz, w przeciwieństwie do większości ludzi - co byś więc powiedział, gdybym ogłosił ten dzień dniem twoich urodzin? Piętnasty grudnia. Masz coś przeciwko temu? To jeden z tych niewiarygodnych zbiegów okoliczności, które mogą się wydawać zmyślone, ale wciąż się zdarzają: moje urodziny przypadają tego samego dnia. To nasz wspólny 106 dzień; mój i mojego dziadka. Cieszę się z tego, Jestem wręcz zachwycona. Co do Jonathana, był zadowolony i zachwycony; tak )'ak )'a. W pamiętnikach napisał, że wcześnie) nawet mu nie przyszło do głowy, iż mógłby kiedyś obchodzić własne urodziny. Przez jego twarz na pewno przemknął uśmiech, bo Docent głośno się roześmiał. -Mówiłeś poważnie, prawda? Nie masz urodzin? No więc... -wybił palcami na kontuarze głośny rytm - dzisiaj, piętnastego grudnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego pierwszego roku, są dwudzieste pierwsze urodziny Jonathana Carricka. A )'a, Rayner Hogg Melon, zamierzam uczcić twoją pełnoletność. - Stuknął się z Jonathanem. - Dam ci prezent urodzinowy. Męska duma to niezwykłe zjawisko; przyczyna rzeczy wielkich i małych. Hamulcowi mieli czerwone latarki, a każda tak się różniła od innych, że stanowiła wizytówkę. Dokądkolwiek szedł hamulcowy - zwłaszcza gdy się wybrał do burdelu - zostawiał latarkę przed drzwiami, znacząc swoje terytorium: tu rżnie hamulcowy Flynn, tu dyma Blake. To dlatego do domów rozpusty przylgnęło czerwone światło. Nie było innej przyczyny. Jonathan i Docent zostawili swoje latarki pod szyldem "U Olympii LeCleve", najsolidniej wyglądającego burdelu w mieście. Drzwi otworzyła sama Olympia - wysoka kobieta w adamaszkowej sukni z rzędem guziczków od szyi do pasa. - Nazywam się Rayner Melon, pani LeCleve... - Jestem panną - wyjaśniła uprzejmym, ale stanowczym głosem. - Panna LeCleve. - Panno LeCleve - podjął niezmieszany Docent - mój przyjaciel Elder French namawiał mnie, żebym zaszedł do pani, będąc w tym mieście. - Znam Eldera - rzekła odsuwając się na bok. - Proszę wejść. Powtórz mi swoje nazwisko i zdejmij ten okropny płaszcz. - Niedługo po tym jak Jonathan kupił surdut, Docent nabył w Nowym Orleanie rybacką pelerynę; ciężką, grubą, lśniącą. Chodził w niej, żeby sprowokować pogardliwe uwagi Jonathana. Udało mu się i bardzo go to bawiło. Tak często nie doceniamy siły symboli. Docent chodził w płaszczu już trzy łata; żart i peleryna straciły na świeżości. - Przedstaw mi także swojego przyjaciela. Proszę dalej. Długi i wąski salon był umeblowany jak wagon pociągu pasażerskiego. Fotele miały trzcinowe siedzenia i oparcia, 107 z sufitu zwisało kilka lamp. Tak honorowano tych romantycznych gości, kolejarzy, astronautów tamtych czasów, wielbionych bardziej niż bohaterowie wojenni, mężczyzn z przyszłości, którzy chodzili tam, gdzie zwykłe istoty nie śmiały postawić stopy, a każdego dnia stykali się z tajemnicami niepojętymi dla zwykłych ludzi. W kącie stała zdezelowana pianola. Zdobił ją wazon z bukietem ciętych stokrotek. Jonathan i Docent usiedli. Między nimi stała spluwaczka. Olympia usadowiła się naprzeciwko. Miała jaskrawopomarańczowe włosy. Z jej uszu zwisały długie sięgające do ramion kolczyki. Typowa dziwka, jakich wiele w hollywoodzkich filmach. - Panowie życzą sobie drinka? - Nie czekając na odpowiedź, krzyknęła: - Fritzi! Dwa razy whiskey! Dziewczyna, która weszła z tacą, miała piętnaście, może szesnaście lat. Była okrągła, rumiana i ładna. Biała sukienka z żabotem przypominała stroje, w których córki farmerów chodziły do szkółek niedzielnych. Tutaj Hollywood nie ma nic do rzeczy. Każdy bohater pragnie tego, czego on pragnął jako chłopiec, ale mógł sobie tylko pomarzyć. Jonathan patrzył na Fritzi, a Olympia na niego. - Jeszcze nigdy nie byłeś w takim miejscu, co? Jonathan pokręcił głową. Przez lata ich wspólnej włóczęgi Docent co jakiś czas znikał. Nigdy nie mówił, czym się zajmował podczas tej nieobecności. Jonathan domyślał się, że Docent chodzi na dziwki, ten jednak, niczym starszy brat, uznał, że jego kompan jest zbyt młody na takie rozrywki. Jonathan zdał się na opiekę Docenta, ponieważ na samą myśl o fizycznej bliskości z drugim człowiekiem, o dotyku ciała, dziwki lub innej kobiety - kogokolwiek - na samą myśl o tym ogarniało go przerażenie. Przypominały mu się nie tylko dziewczęce piersi George'a - była w tym niezaprzeczalna seksualność - ale również uczucie straszliwej słabości, którą poczuł, kiedy George go dotknął. W tym dotyku nie było seksualności; ot, zwykły cielesny kontakt z drugim człowiekiem, najzwyklejszy gest, droga do serca, której nikt nie zna, której każdy się boi i za którą tęskni. - Kończy dziś dwadzieścia jeden lat - powiedział Docent. -Ja w dwudzieste pierwsze urodziny bardzo się upiłem. Co pani zrobiła, kiedy stuknęło pani dwadzieścia jeden lat? -Olympia spojrzała na niego, unosząc brwi. - Na pewno była pani piękną kobietą. Czerwona peonia. Paeonia lactiflora. 108 "Przyjaciółka róży". Moja mama miała je w ogrodzie. - Pochylił głowę. - Nie, nie peonia. Widziała pani kwiaty mimozy wstydliwej? Na pewno była pani olśniewająca jak cały zagajnik w czerwcu. - Na jego ospowatych policzkach i podbródku pojawiły się dołeczki. - Mimozy są piękne również w lipcu. Spójrz, Johnny, jakie ona ma ramiona. Była pani tancerką? Na twarzy Olympii pojawił się uśmiech. - Byłam dziwką - odrzekła. Docent roześmiał się na to, ale Jonathan wpatrywał się w drzwi, za którymi zniknęła Fritzi. - Ładna jest moja Fritzi, prawda? - zapytała go Olympia. -Wiesz co? Opuszczę pięć dolarów. Są przecież twoje urodziny. - Znowu się roześmiała. - Fritzi, chodź tu! - Dziewczyna wróciła i przysiadła na poręczy fotela Jonathana. Wszystko to jest opisane w jego pamiętnikach. Nie zmyślam. Wątpię, czy Atlas cokolwiek o tym wiedział. Jonathan ukrywał przed dziećmi swój koszmar i miłość do dziwek. Fritzi uśmiechała się. Miała szparkę między przednimi zębami. Jonathan usiłował odpowiedzieć jej uśmiechem, ale trwało to tak długo, że uśmiech na twarzy dziewczyny zgasł. - A ty? - zwróciła się Olympia do Docenta. - Co powiesz na Lukrecję? Nikt tak nie obsługuje pianoli, a to kapryśna maszyna. Lukrecja miała czarne kręcone włosy. Ona też była w białej sukience dziewcząt ze szkółki niedzielnej. - Jak ci się podoba nasze miasto? - zapytała Docenta. - Ja go nie cierpię. Zagrać ci coś? Umiesz śpiewać? Co byś zaśpiewał? - Wrzuciła do pianoli "Beztroską miłość" i nadepnęła pedały. Cóż dziwka mogła zaproponować kolejarzowi? Bohaterowi tamtych czasów? Docent podjął pierwszą zwrotkę piosenki. Oparł łokieć na ramieniu Lukrecji. Na brzegu nasypu marzę O miłości z kolejarzem. Docent przerwał: - Śpiewaj, Johnny. Jonathan zarumienił i wszyscy wybuchnęli śmiechem. - Zrób coś, żeby zaśpiewał, Fritzi! Fritzi ześliznęła się z poręczy na kolana Johnny'ego. Wzięła jego dłonie i położyła na swoim staniku. Jonathan zaczerp- 109 nął powietrza i zaśpiewał. Miał mocny, ładny i czysty głos. Potem zupełnie bezwiednie dał się zaprowadzić schodami na górę. Mój ojciec, Rayner - jak widzicie, otrzymał imię po Docencie - mawiał, że siła seksu może unicestwić wszystko. Wyjaśnienia można szukać w wieku mojego ojca. Miał dwadzieścia dwa lata, kiedy zaczynał. To spóźniony początek - rok później niż Jonathan, który miał dwadzieścia jeden lat, a więc już sporo jak na pierwszy raz (jeśli przyjąć, że Jonathan naprawdę miał dwadzieścia jeden lat). Ogier wchodzi na klacz i pcha: ryp, ryp, ryp... Stoi, ocieka potem, ma tępe spojrzenie, prze całym ciałem do przodu, jakby zmagał się z opornym kieratem. Byk wchodzi na krowę i pcha. Pies dopada suki i pcha; tak samo koty, świnie, wieloryby, ludzie, nawet żółwie - Jezus Maria, nawet one. Ta sama postawa, te same ruchy. Jedne zwierzęta mają pancerze, drugie sierść, futro lub są nagie, ale możesz je dowolnie zamieniać i nie zauważysz najmniejszej różnicy w rytmie: ryp, ryp, ryp. W burdelach wygląda to jeszcze śmieszniej, zwłaszcza w burdelach z końca ubiegłego stulecia. Ludzie nie mieli sposobu na trypra, który napawał strachem co rozsądniejszych klientów burdeli. Oto więc wśród obaw o życie, człowieczeństwo, związki międzyludzkie, dotyk ciała, o George'a, w pędzie do tej dziwnej przyjemności, która włada ludźmi tak niepodzielnie jak psami i trzodą, dziewczyna sprawnie obciąga chłopcu kutasa, ogląda z uwagą i myje środkiem dezynfekującym z pękniętej porcelanowej miski o brudnym brzegu. Potem kładzie się na łóżku, rozkłada nogi, z których nie zdejmuje butów ani pończoch, i podciąga halkę. Są olśnienia i olśnienia. Ludzie, którzy szukają logiki w życiu, czasem mogą ją znaleźć. Czy istnieje młody człowiek, który nie czuje stanu łaski, kiedy widzi, że może jeździć po całym kontynencie i pieprzyć do woli? Fritzi wstała i zajęła się sobą. Wyciągnęła spod łóżka miskę. Jonathan, który kochał dziwki na długo, zanim zrozumiał, do czego służą, podparł głowę łokciem i patrzył, jak Fritzi kuca nad miską i podciąga halkę, odsłaniając górną część pośladków. Był zauroczony sobą, zauroczony nią, zauroczony wszystkimi dziwkami. Czy to dlatego zaszyfrował pamiętniki? Dziadek pisze o Fritzi bez żadnych upiększeń. Możliwe, że stąd pomysł szyfru. Były to bardzo pruderyjne czasy. Fritzi znowu sięgnę- 110 ła po miskę ze środkiem dezynfekującym i umyła ich oboje (ku dalszemu zadowoleniu Jonathana), a potem zaczęła wkładać przez głowę biała sukienkę. - Coś Jeszcze, Johnny? Spojrzał na nią. - Jeszcze raz? Pierwszego dnia w Denver Jonathan widział mężczyznę, który pochylił się, żeby ucałować dłoń kobiety w czerwonej sukni, zastygł na chwilę, po czym wyprostował się i spojrzał w oczy damie. Upłynęło pięć lat, a on wciąż często myślał o tamtej scenie. Fritzi, jak to wiejska dziewczyna, miała silne dłonie o stwardniałej skórze. Kiedy jednak po raz drugi zapytała: "Coś jeszcze?", Jonathan wziął jej szorstką rękę i w milczeniu ucałował, jakby Fritzi była damą w czerwonej sukience. Fritzi zachichotała radośnie, ujęła poły sukienki i powiedziała: - To prawdziwa perkalowa suknia ze sklepu. - Mijał drugi miesiąc od jej ucieczki z biednej wioszczyny i z jednoizbowej lepianki, w której mieszkała z matką i dziesięciorgiem rodzeństwa odzianego w worki po ziemniakach. Spojrzała na fałdy perkalowej sukienki i szepnęła z zachwytem: - Czasem w piątki chodzimy w atłasach. - Johnny! - krzyknął Docent z dołu. - Pośpiesz się! Dzisiaj wyjeżdżamy! IX Deszcz przeszedł w mżawkę. Docent był w rybackiej pelerynie, która stanowiła symbol w walce z symbolicznym surdutem Jonathana; kpiący gest człowieka z dobrego domu wymierzony w ambicje przyjaciela, który dorastał w niewoli (o czym Docent nic nie wiedział, czego nie mógł się nawet domyślać), a który to przyjaciel swój surdut starannie złożył i zostawił w wagonie służbowym. Docent - ubrany w pelerynę- przestawiał z Jonathanem złącza. Robili je na zmianę. Docent wziął pierwsze, Jonathan drugie, kolejne było dla Docenta i tak dalej. Pierwszych sześć wagonów - był w nich antymonit za konserwy i ryby przywiezione z Portland - 111 poszło bez żadnych problemów. Jonathan zajął się siódmym złączem. Nie mógł dopasować szpilki. Pochylił się nad nią. Koszula mu przemokła, woda ciekła po plecach. Usłyszał głos Docenta. - Czy aby uniknąć przemoczenia, zechcesz się zniżyć do przywdziania tej oto peleryny człowieka pracy, gdy wyżej wymieniony człowiek pracy zajmie się kolejnym złączem? -Trzymał poły peleryny tak jak Fritzi sukienkę. - Zamknij się - warknął Jonathan. - Na pewno? Jonathan wykonuje pełen irytacji gest, z którego wynika, że szpilka właściwie jest już na miejscu, a potem odwraca się w stronę wagonu służbowego. Docent wchodzi między dwa kolejne wagony. Odstęp wynosi może trzydzieści centymetrów. Docent wybiera szpilkę, którą kolejarze nazywają "gęsią szyją", wkłada w otwór, dopasowuje, zaciska i daje sygnał maszyniście. Pociąg rusza. Stykają się zderzaki. Szpilka się wygina. Właśnie tak pisze Jonathan w swoich pamiętnikach. Krótkie zdania w czasie teraźniejszym. Suche fakty, żadnych emocji. Otwory są zbyt daleko. Docent daje kolejny sygnał maszyniście. Lokomotywa rusza do przodu. Docent wślizguje się między wagony. Lampę brekowego (znacznik terytorium w burdelu) powiesił na łokciu. W tym czasie Jonathan zmierza już na koniec pociągu. Nagle pojmuje, że wagony powoli toczą się w stronę lokomotywy. - Docent! Skład się toczy! Docent próbuje odskoczyć. Łopot rybackiej peleryny w świetle księżyca. Docent na chwilę nieruchomieje w powietrzu. Peleryna jest zbyt obszerna, przypomina spadochron. Zaczepia się o coś. Ściąga Docenta w dół. Wagony zbliżają się do siebie. "Miał w piersi dziurę wielkości patelni", jak powiedziała Matka O'Neill o brekowym, którego ubranie włożył Jonathan pierwszego dnia w Denver. A teraz Docent. Lewa dłoń zwisała bezwładnie nad jego głową. Szeroki rękaw peleryny zaczepił się o bolec nad złączem. Istnieją ustalone okrzyki i sygnały przewidziane na typowe wypadki. - Cofnij! - Złącze nie puści. - Dobrze, powoli. 112 Tysiące ton antymonitu drgnęły o centymetr. Jeszcze kilka sygnałów. Wagony rozjeżdżają się. Docent osuwa się w ramiona Jonathana. W czerwonym świetle latarni - błysk widma, które w innej sytuacji daje nam tęczę - buchająca krew wyglądała jak czarna. Zanieśli go do wagonu służbowego. Drobny lekarz z "Sułtana" oglądał rannego przez lorgnon. - Morfina - wyjaśnił wbijając igłę pod skórę Docenta. ("Wiedziałaś, że już wtedy człowiek znał morfinę?", zapytał mnie Atlas.) - Weź tę butelkę - powiedział lekarz do Jonathana. -Jeśli zacznie go boleć, wylej parę kropel na chustkę i połóż mu ją na ustach i nosie. - Oprawka lorgnon była z masy perłowej i złota. Konduktor dał sygnał do odjazdu. Pociąg ruszył do Cheyenne. Kołysał się i toczył piętnaście mil na godzinę. To też było ustalone postępowanie. W wagonie służbowym, otulony w surdut Jonathana, leżał Docent. Ciężko dyszał. Wdech i wydech, wdech i wydech. Krótka przerwa. Wdech i wydech, wdech i wydech. Jonathan liczył w myślach: "Raz - i - dwa -i..." Nasłuchiwał w napięciu. Dwukrotnie w czasie podróży Docent wybuchał głośnym, przenikliwym krzykiem. Jonathan nie miał pojęcia, co może oznaczać ten nieludzki dźwięk. Szybko przyciskał do ust i nosa rannego chustkę nasączoną morfiną. Przed Cheyenne Docent otworzył oczy, zakaszlał i wpił się palcami w rękaw Jonathana. - Johnny - jęknął. - To ty? Jonathan sięgnął po buteleczkę z jodyną. - Nie, zostaw. Rozmawiaj ze mną. Nie zostawiaj mnie. Co się ze mną dzieje? Mów, na Boga. Nienawidzę ciszy. Boję się jej jak... cholera. Mów do mnie. Jest za cicho, Johnny. - Wyjdziesz z tego. Nic ci nie będzie - zaczął Jonathan. Odczuwał przerażenie nagłym brakiem bólu, który jeszcze przed chwilą go paraliżował. - Wszystko będzie dobrze. Wieziemy cię do szpitala w Cheyenne. Czeka tam na ciebie lekarz i łóżko z płócienną pościelą. Nie, nie z płócienną; z jedwabną. - Cierpiał słuchając tej gadaniny, nonsensów rodzących się w jego ustach, choć wyuczonych od Docenta, jak zwykle pozbawionych znaczenia, beznadziejnych, bezużytecznych, jałowych, ale kiedy przerywał, Docent błagał go, żeby nie przestawał, więc mówił dalej. Na dworcu w Cheyenne, kiedy pociąg się zatrzymał i podróż dobiegła końca, Docent westchnął i poprosił: 8-Teoria wojny 113 - Potóż mnie na lewym boku, Johnny. Jonathan zawahał się. - Chyba na prawym - powiedział łagodnym głosem. - Na lewym... jest cisza. Nie chodziło ci... - Na lewym boku, Johnny. Połóż mnie... Jonathan spełnił jego prośbę, nie przestając mówić. Docent podkulił kolana do klatki piersiowej, splótł dłonie pod brodą. - Bądźże cicho - powiedział i przestał oddychać. X Mój dziadek umiał trochę pisać. Żłobił litery w ścianach lepianki Alvaha, ale nigdy wcześniej nie pisał na papierze. Była to jedna z tajemnic, którymi nie podzielił się z Docentem. Wstydził się tego niedostatku jak każdy analfabeta. Ukrywał sekret z takim samym sprytem i przebiegłością, z jaką wuj Atlas ukrywał przed Claire ilość alkoholu, którą pochłaniał każdego dnia. Jonathan z najwyższą trudnością wypełnił formularze, dzięki którym ciało Docenta mogło zostać przewiezione na wschód. Przesłał również rzeczy, zwitek listów i prawie trzysta dolarów. Zatrzymał rewolwer, smitha & wessona z perłową rękojeścią, nie tylko z powodów sentymentalnych, broń nie pasowała do jego wyobrażeń o szkole Melona w Maine. Kiedy pociąg z trumną odjechał z Cheyenne, Jonathan powlókł się do stojącego na obrzeżach miasta saloonu o nazwie "Jack Scyzoryk". - Fascynuje mnie obojętność wszechświata - rzekł Atlas do mikrofonu. - Chodzimy po świecie przekonani, że jesteśmy ważni... Wiesz, co mam na myśli: bliżsi natury niż cała reszta stworzenia. Psy pewnie czują to samo. Robactwo też. No i wirusy, jeśli cokolwiek czują. Ty próbujesz zwalczyć wirusa... powiedzmy, że chodzi o wirusa grypy albo czegoś jeszcze gorszego... a prawda jest taka, że natura ma gdzieś, kto wygra. Ty czy wirus. Patrzy, ale nie faworyzuje żadnej ze stron. Jest całkowicie bezstronna. Ludzi wkurza to jak cholera, zwłaszcza chorych. 114 - Wiem - potwierdziłam. - Jasne, że wiesz. Kiedy ludzie umierają - kiedy umiera ktoś bliski - jest tak samo. - Daj mi butelkę whiskey - rzucił Jonathan do człowieka za kontuarem. - Co słychać, kolejarzu? - zapytał barman. - Dawaj butelkę. - Marnie wyglądasz. - Mam pójść gdzie indziej? Barman wzruszył ramionami. W tamtych czasach wszyscy godzili się z bezczelnością kolejarzy - nawet jej oczekiwali -tak jak dzisiaj akceptujemy bezczelność hollywoodzkich gwiazd i brytyjskiej arystokracji. Jonathan poszedł z butelką do stolika. Po półgodzinie ściany baru zaczęły falować. Usnął na krześle. Zbudził się po kilku godzinach i kupił kolejną butelkę. O czwartej nad ranem barman zaniósł go do łóżka. Kolejarze byli cennymi klientami; zwłaszcza tak rozrzutni kolejarze. Jonathan zbudził się w południe. Miał sztywny język i skurczony żołądek. Nie wiedział, gdzie jest, ale nawet gdyby był w piekle, nic by go to nie obchodziło. Wąskimi, ciemnymi schodami zszedł do baru. - Jak się czujemy? - zagadnął barman. - Odczep się. Daj mi butelkę. Wypił i usnął. Zbudził się, wypił i znowu usnął, a barman, tak jak poprzedniej nocy, zaniósł go do łóżka. Było już dobrze po południu, kiedy zwlókł się ciasnymi schodami, pokonując nudności i pustkę w głowie. Zachowywał równowagę, opierając się o kontuar. Zauważył jakieś przedmioty zwisające u pasa barmana. Starał się wyostrzyć wzrok. - Co to jest? - zapytał w końcu. - To? Prawdziwe indiańskie skalpy - odparł barman zadowolony, że tak ważny klient okazał mu zainteresowanie. - Na przykład ten - rzekł odpinając pas i kładąc go na kontuarze -zdjąłem z Czerwonego Orła. Spotkałem go... - Ty jesteś Bowie Scyzoryk? Właściciel tej speluny? -Tak. To ja. -Jego twarz wyglądała jak ściągnięta silną ręką i doczepiona do haczykowatego nosa. Jonathan zmrużył oczy i wpatrywał się w jego poorane policzki, tak jak przedtem w skalpy. 115 - Nazywają cię tak z powodu tych skalpów? - Tak. Zdjąłem je moim scyzorykiem. - Jak to się robi? - To znaczy? - Jak się zdejmuje skalp? - Nie chcesz posłuchać, jak się biłem? -Nie. - Ale wszyscy pytają... -Nie. - Dobra - rzekł Jack Scyzoryk, odzyskując entuzjazm. -Nacinasz skórę na karku, rozumiesz? - Dlaczego? - Dlaczego co? - Dlaczego nie na czole? - W głosie Jonathana była irytacja. - No bo z przodu skóra za mocno się trzyma. Robisz tak samo jak przy skórowaniu owiec, chodzi o to, żeby sierść... - Daj mi butelkę. - ... nie pobrudziła się krwią. - Dawaj, do cholery. Mój dziadek usiadł przy stoliku. Ręce tak mu się trzęsły, że nie mógł trafić do szklanki. Pił z butelki. Pod wieczór bar się zapełnił. Siedział sam, w morzu hałasu, wlewając w siebie alkohol tak szybko, jak to było możliwe. Miał jeden cel -nieświadomość, ale przychodziło mu to trudniej niż w dwa poprzednie wieczory. Kupił drugą butelkę i postawił na stole, zanim dokończył pierwszą. Był skoncentrowany: jeszcze troszeczkę. Nie zauważył, kiedy do saloonu wszedł facet w koloratce. Czy musiał zauważyć? Bar był oblężony przez tak wielu mężczyzn. Nie zwracał na nich uwagi, chociaż poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, kiedy usłyszał, jak Jack Scyzoryk wali pięścią w kontuar i krzyczy: - To jest wielebny Spoonable. No to jak, panowie? Rozerwiemy się? Kaznodzieja był w czarnym prochowcu i w czarnym kapeluszu. W jednej ręce miał Biblię, w drugiej bat. - Niech wielebny położy Biblię na kontuarze - rzekł Jack. -Uwaga, panowie - zwrócił się do klientów - nie będę sprzedawał alkoholu podczas kazania. Kto kończy kolejkę, niech korzysta z ostatniej szansy. 116 W barze zapanowało ogólne poruszenie. Wielebny też zamówił sobie szklaneczkę. Jonathan chciał wstać, ale mu się nie udało. Upadł na krzesło i zapadł w półsen. Kiedy z powrotem wyostrzył wzrok, Jack kończył właśnie nakrywać kontuar prześcieradłem zdjętym z łóżka, w którym mój dziadek spędził dwie nieprzytomne noce. Zaczęło się kazanie. - Tutaj, w Cheyenne - w głosie wielebnego brzmiał rytm typowy dla wędrownych kaznodziejów - ludzie nie mają nawet czasu szukać ustronia, żeby się wyszczać. Wszystkim się bardzo śpieszy. Ciężko pracujecie, prawda? I oto nagle, w samym środku wyścigu - przychodzi śmierć. - Przerwał, żeby łyknąć whiskey. - Powiedzmy, że leżycie w grobie od miesiąca. Wasi koledzy znaleźli nowych kolesiów, a wy co? Idziecie do piekła. I kogo to obchodzi? Nikogo. Prawda? Sępy w piekle będą was dziobały w jaja po wsze czasy. I kto się wami zainteresuje? - Jezu - jęknął Jonathan. Jeszcze raz spróbował wstać, ale znowu osunął się na krzesło. - Ten młodzieniec wie! - ryknął ksiądz. - Jezus się o was martwi. Powiem wam jeszcze coś: ja też się o was martwię. Ja i Jezus. Dlatego będziemy o was walczyli, chłopcy. Tutaj. Tu i teraz. Zwycięzca weźmie dusze was wszystkich. Nas wszystkich. Wasze i moją, bracia. Powiedzmy, że ta księga jest o nas -poklepał Biblię. - A teraz przedstawimy zawodników. W prawym narożniku prowincjonalny kaznodzieja, podstarzały i suchy. - Podwinął rękaw, obnażając chudą rękę. Pociągnął ze szklaneczki, wymierzył kilka ciosów niewidzialnemu przeciwnikowi i sięgnął po bat. - Młodzieńcze, który nie wierzysz w Słowo Boże - rzekł do Jonathana - patrz na mnie. - Jeden ruch ramienia wystarczył, żeby bat owinął się wokół stojącej na stoliku niemal pustej butelki i roztrzaskał ją o ścianę. - A teraz zmiana kostiumów. - Odwrócił się, zerwał prześcieradło z kontuaru i zarzucił je na siebie. - W lewym narożniku - udrapował prześcieradło w kobiecą suknię, rękę oparł na wysuniętym zalotnie biodrze, w barze rozległy się śmiechy - Lucyper, chłopcy, Belzebub, Mefistofeles. Ojciec Kłamstwa i Suka Otchłani. Jonathan widział Fritzi i George'a, mężczyznę i kobietę. Poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Z wysiłkiem przełknął ślinę. Mężczyźni przy barze zaczęli krzyczeć ochrypłymi głosami: "Rozbieraj się! Rozbieraj się!" 117 - W swoim czasie, drodzy panowie - odpowiedział im kaznodzieja. Zaczął się taniec. Szatan porusza ogonem pod sukienką. Krąży wokół Biblii. Uśmiecha się zalotnie jak dziewczyna. Kaznodzieja zrzuca prześcieradło - jest znowu sobą, bożym człowiekiem czystego serca - i zaczyna czytać z Biblii. Znowu zarzuca prześcieradło. Szatan zaleca się coraz śmielej. Wielebny- teraz bez prześcieradła - odwraca się obojętnie. Diabeł w prześcieradle poczyna sobie coraz śmielej, kołysze biodrami, porusza ramionami - nareszcie! Duchowny go zauważa. Odkłada księgę. Patrzy wbrew własnej woli, najpierw ze wstydem, potem z ciekawością, chwilę później - lubieżnie. Zmiany płci są coraz szybsze. Mój dziadek, uczepiony krzesła, patrzy zafascynowany. Mężczyzna staje się kobietą, kobieta mężczyzną; granice są niewidzialne; zwierzę zmienia się w roślinę. Czy wąż może zjeść własny ogon? Czy szczęki mogą ugryźć same siebie? Czy żołądek może się sam strawić? Dziwka w prześcieradle oplata kaznodzieję nogami. Ręce jak żmije wyciągają się po Biblię. Wielebny jest przerażony, chce się uwolnić z objęć. Dziwka zrzuca okrycie, odsłaniając diable kopyta i ogon. Zaczyna się prawdziwa walka. - Niech wielebny da mu w ucho! - rozległ się czyjś głos. - W jaja go! - krzyknął ktoś inny. Wyczarowawszy szatana, wielebny zgarniał batem szkło ze stołów. Szatan uciekł pokonany. Jonathan miał spocone dłonie. Mężczyźni w barze tupali i krzyczeli. - Możecie zapytać, chłopcy - mówił kaznodzieja - dlaczego jakiś pastorzyna ze wsi przychodzi w sobotę do saloonu i walczy z szatanem o wasze dusze. Zapytacie: co mnie to, kurwa, obchodzi? No to wam powiem. Walczę o wasze dusze, ponieważ mój przyjaciel, Jezus, zginął za nie. Kto walczył za Niego, kiedy potrzebował pomocy? No? Powiem wam, chłopcy: nikt. Kto miał za niego walczyć? Nawet Piotr zasnął. Jak myślicie, co czuł Jezus w noc przed ukrzyżowaniem? Wiedział, że wbiją mu gwoździe w ręce i stopy, a potem zostawią, żeby wysechł jak skalpy u pasa Jacka Scyzoryka. No to co mógł czuć? Miał cholernego pietra. Wy też byście mieli. Tak jak ja. A co robi człowiek, kiedy się boi? Idzie do przyjaciela, prawda? Mówi do niego: "Piotrze, nie chcę ci zawracać gło- 118 wy, ale jesteś moim kolegą i potrzebuję cię. Dotrzymaj mi dziś towarzystwa. Posiedź ze mną". Na usprawiedliwienie Piotra można powiedzieć, że cały dzień łowił ryby i ratował ludzkie dusze. Człowiek miał prawo się zmęczyć. Siada więc, żeby czuwać z Jezusem i - choć dobrze mu życzył - uderza w kimono. Tylko że Jezus, o, Jezus był człowiekiem, jak ja i wy, chłopcy. Miał umrzeć śmiercią człowieka. Ale był też Bogiem. Co się więc stanie z wami - z wami, ze mną, z nami - jeśli nawet ziemscy przyjaciele Boga śpią, kiedy On ich potrzebuje? - Wielebny odrzucił bat, rozłożył szeroko ręce, zacisnął pięści; to on wisiał na krzyżu. - "Ty śpisz?", pyta Jezus Piotra. "Czyż nie możesz wytrwać godziny jednej?" Kaznodzieja otworzył dłonie. W każdej z nich miał otwartą ranę; z ran ciekła krew, której krople spadały na prześcieradło okrywające ołtarz. Jonathan dźwignął się na równe nogi i niemal po omacku wyszedł na zewnątrz. Niebo było zachmurzone. Nie widział gwiazd i księżyca. Czuł taką słabość w kolanach, że nie był w stanie iść. Myślał jednak trzeźwo. Miał umysł tak chłodny, jak chłodny był sklejający rzęsy wiatr nad Lenssen, tuż przed awarią, zanim głos lokomotywy się zmienił, by obwieścić katastrofę, czego nikt nie usłyszał. Stał przez chwilę w świetle dobywającym się z saloonu, próbując złapać równowagę. Postanowił iść na skraj miasta. Był pijany; granica miasta wydawała mu się odpowiednim miejscem. Kiedy jednak dotarł do rozstaju dróg, nie mógł czekać dłużej. Wyjął rewolwer, odbezpieczył, włożył lufę w usta i pociągnął za spust. I nic. Oczekiwany huk dudnił mu w głowie. Dopiero po chwili -wciąż mu dzwoniło w uszach - był w stanie przeciągnąć ręką po karku. Potem sprawdził magazynek rewolweru. Dwie komory były puste. Broni przydałoby się smarowanie. Rozwścieczony Jonathan kręcił głową. Po co komu taki przyjaciel jak Docent? Nie ma go w chwili potrzeby. Nie jest lepszy od Piotra; może nawet gorszy. On nie śpi; on po prostu nie żyje. Za duża peleryna. Cholerna peleryna. Nawet rewolweru nie naładował jak trzeba. Jonathan przekręcił magazynek, wymierzył i pociągnął za spust. Kula utkwiła w deptaku po drugiej stronie ulicy. - Czyż nie mogłeś wytrwać godziny jednej?- powiedział na głos. Nie do końca rozumiał znaczenie tych słów, był jed- 119 nak pewien, że, wbrew sobie, nie mówi do Docenta, kaznodziei czy Chrystusa, lecz do osoby o czarnych lśniących oczach i małych ustach, która nadal - żywa czy umarła - trwała na granicy jego pamięci. XI Kiedy miałam dwadzieścia jeden lat - byłam jeszcze jako tako sprawna (przynajmniej na pozór) - załapałam się do sztuki Shawa, którą wystawiał podrzędny teatr broadwayowski. Dali mi całkiem przyzwoitą drugoplanową rolę; typowa postać, która wypowiada kilka zabawnych kwestii śmiesznym akcentem. Dobrze mi poszło. Wiem, co mówię. Pamiętam jednak, że przed premierą nie mogłam zrobić nawet kilku kroków - pierwszy złowieszczy znak tego, co się ze mną stało później. Nie byłam w stanie poruszać nogami. Postanowiłam jednak zagrać. Do drugorzędnych ról nie przewidywano zastępstw. No i zrobiłam furorę. Chwalili mnie za to, że zrobiłam z mojej bohaterki kalekę. Mieli rację. Mój internista dał mi skierowanie do psychiatry, który okazał się nie tak tępy jak większość jego kolegów po fachu. - Jeszcze nigdy nie spotkałem się z obsesją tak silnie umotywowaną fizycznie - ocenił mój stan i posłał mnie do neurologa. Zrobili mi wiele badań, widziałam mnóstwo cudów techniki; wszystkie były skomplikowane, bolesne i, jak większość osiągnięć nauki, nieskuteczne. Wyjątek stanowił Babiński; bezbolesny, praktyczny Babiński. To on mnie skazał. Oto przykład prostoty geniuszu. Lekarz przeciąga zwykłym długopisem lub zwykłym kluczem po stopie pacjenta. Jeśli nic się nie dzieje, nie ma zaburzeń motorycznych; jeśli duży palec odgina się do góry, są zaburzenia. Mój paluch się odgiął. To był pewnie ten moment, ten punkt graniczny: odgięty paluch w gabinecie neurologa, oznaczający, że zdrowa osoba staje się kaleką. Od tamtej chwili jestem naznaczona. Nie chcę powiedzieć, że pełnosprawni nie mogą się czuć naznaczeni; tego nie mówię. Każdego to spotka na koniec; niektórych przed końcem. Nawet Claire. Po lunchu Atlasa wezwano do chorego. Nie miał czasu, żeby zabrać kalekę na wózku. Zostałam w gabinecie. Dwie minuty później zjawiła się Claire. 120 - Dobrze, że w końcu możemy porozmawiać. Bałam się... chcę cię o coś prosić. Porozmawiaj z nim. - Dobrze. O czym? - O jego alkoholizmie. - O czym jeszcze? Poprawiłam się w wózku zakłopotana. - No tak - zaczęłam i znowu poszukałam wygodniejszej pozycji. - Nie bardzo widzę... - Tydzień temu zsikał się w teatrze. Poszliśmy na... to dość głupia sztuka: Boso w parku... ale teatr to teatr. Mama inscenizacja lokalnego zespołu. W pewnym momencie... poczułam to. Dlatego wiedziałam. Tak się wstydziłam! - Boże, tak mi przykro... - Nawet na mnie nie spojrzał. Nie wiedzieliśmy, co robić: siedzieć, uciekać czy jak. - Roześmiała się o wiele za głośno. -Co nakazuje etykieta, kiedy się zsikasz w spodnie na sztuce Boso w parku! - Na pewno nikt tego nie zauważył. - Nic innego nie przyszło mi do głowy. - Przecież nie o to chodzi. Nie mam raka. Guz jest łagodny. Gdyby się ulokował w miękkiej tkance -w nogach, narządach wewnętrznych -od razu by go wycięli. On jednak postanowił rosnąć w twardych ścianach mojego rdzenia kręgowego. Wybrał pole bitwy, na którym nie może nie zwyciężyć. Zwyciężając zaś, zabije nas oboje. Możecie powiedzieć, że pod tym względem jestem podobna do mojego dziadka. Nie zmarł dlatego, że był niewolnikiem; nie bezpośrednio. Ja nie umrę z powodu tego guza; nie bezpośrednio. Chodzi o moje nerwy; ulegną zaduszeniu. Czasem takie przypadki można operować. Mój chirurg, doktor Abbott, właściciel wielkiego brzucha i lśniącej łysiny, był za tym, żeby spróbować. Poszłam do szpitala na własnych nogach. Zrobili mi operację. Trzy miesiące później wywieźli mnie stamtąd na wózku, na którym jeżdżę do dzisiaj. Guz ma się dobrze. Nadal rośnie, choć ostatnio nieco wolniej. Atlas nie lubił Abbotta. Zarzucał mu brak wyczucia ciała. Miał rację, ale nic mi nie powiedział. Odezwał się długo po operacji, kiedy szkód nie można już było usunąć. - Pomówisz z nim? - powtórzyła Claire. -Jest o trzydzieści lat starszy ode mnie - odrzekłam wymijająco. - Dlaczego miałby mnie słuchać? 121 - Szale się przechylają. - Wiem, ale... - Ile masz lat? Czterdzieści pięć? Jesteś w kwiecie wieku. On to rozumie i szanuje. Ja jestem dla niego starą torbą, którą obchodzą tylko gary i przyjęcia. - Ale to nie jest moja... - Spróbuj. O nic więcej nie proszę. Dlaczego nie spróbujesz? Jeśli zdarzy się okazja... Co ci zależy? - Claire, ja... Wstała rozgniewana. - Martwisz się tylko o siebie. Mój mąż sam się zabija, a ty sobie tu spokojnie siedzisz. Tak się nad sobą użalasz, że nawet nie próbujesz mu pomóc. - Wyszła trzaskając drzwiami. O czym tu mówić? Łagodne guzy nie są dziedziczne, w przeciwieństwie do tendencji samobójczych. Jeśli Atlas wymyślił, że przez pięćdziesiąt lat będzie sobie odbierał życie nadużywając alkoholu, nie zasłuży na uznanie rodziny Carricków. Istnieje etykieta, żeby zacytować Claire, prób samobójczych. Na whiskey nikt się nie da nabrać. Do dwóch zamachów na własne życie już podjętych przez Jonathana dojdzie jeszcze półtorej próby. Połówka nie była zbyt imponująca - w przeciwieństwie do pełnej próby - ale świadczy o tym, że Atlas jest godny dziedzictwa naszego narodu, choć chluby nam nie przynosi. Mój ojciec, Rayner, był znacznie lepszy. Połknął pięćset tabletek uspokajających. Zrobił tak, kiedy moja mama znalazła pod łóżkiem w jego gabinecie obcą prezerwatywę - miała malinowy aromat - i jak zwykle zrobiła mu dziką awanturę. Boże, zmiłuj się nad nami. Żeby umierać z powodu malinowego kondoma! Tak naprawdę nie zmarł z powodu tych tabletek. Barbiturany uszkodziły mu nerki i podniosły ciśnienie krwi. Zmarł na wylew. Życie nie ma celu, znaczenia i sensu. Nie rządzi nim żadna logika ani boski plan. Taka jest prawda, ale zdrowi wolą o niej nie wiedzieć. "Kłopot z ludźmi cierpiącymi na depresję - jak mawia Atlas - polega na tym, że to oni mają rację". Stawka jest tak wysoka, że w mgle powstałej po samobójczej próbie życie nagle odsłania swoje proste oblicze, codzienny urok, pozbawioną prawidłowości prawidłowość, której wcześniej nie dostrzegaliśmy. Tak było z moim dziadkiem, Jonathanem. Nagle zaczął się cieszyć zwyczajną codziennością. Pojechał pociągiem do Billings, w Montanie, i poszedł 122 na brekowego do Northem Pacific na trasie Billings-Duluth. Pierwszą wypłatę zaniósł do banku First National w Duluth. Zapuszczone wąsy - czarne wiechcie, gęste i lekko obwisłe -bardzo go postarzały. Dostał awans na bagażowego. Przez pół roku nie pił; oszczędzał i brał tyle nadgodzin, na ile mu się udało naciągnąć szefa. Jeśli miał trochę czasu, wykorzystywał go na to, czym w wolnych chwilach zajmował się od tamtego dnia w San Francisco: szukał ojca, którego miał nigdy nie znaleźć. Kiedy odłożył tysiąc dwieście dolarów, rzucił pracę i wybrał się na wschodnie wybrzeże. Do Ellsworth w Maine przyjechał o czerwcowym świcie. Miasteczko było mniejsze, niż oczekiwał, i bardzo czyste. Sklepy i domy stały ciasnym szeregiem. Maszerował nie drewnianym deptakiem, ale brukowanym chodnikiem biegnącym obok brukowanej ulicy. Nie czuł smrodu świńskiego i końskiego łajna. Rzędy wiązów rosnących przy ulicach wyglądały tak, jak to sobie wyobrażał. Również biały, drewniany kościół na kwiecistym skwerze był taki, jak się spodziewał. Spytał o drogę człowieka, który wygaszał latarnie uliczne. Okazało się, że szkoła Melona jest dwadzieścia kilometrów za miastem. Zostawił kufer w przechowalni i ruszył w drogę. Droga z Ellsworth wiodła w cieniu klonów i pachnących sosen. Słyszał pianie kogutów. Pomyślał o Docencie i przypomniał sobie jego dowcip o kurze. Spojrzał na swoje samodziałowe spodnie. Był w surducie od najlepszego krawca w Chicago. W torbie miał zmianę bielizny i szczotkę do włosów z perłowym uchwytem. Kura była na pewno przerażona wchodząc na drogę, bez względu na to, ile razy już to robiła. Szamotanina skrzydeł, pierze unoszące się w powietrzu, gdakanie. Kilka mil za miastem droga wyszła z lasu. Na horyzoncie ocean lśnił różnymi odcieniami błękitu. Kilkadziesiąt metrów niżej fale rozbijały się o skalisty brzeg. Wytarł dłonie o spodnie. Kłopot w tym, pomyślał z irytacją, że po przejściu na drugą stronę robisz z siebie durnia - dotyczy to i kury, i człowieka, ale co w tym śmiesznego? Dochodziło południe, kiedy ujrzał zabudowania. Była to duża konstrukcja, którą tworzyły trzy przypominające stodoły budynki dołączone do tyłów niewielkiego piętrowego wiejskiego domku. Okrążył kompleks, zanim uznał jedno z wejść za główne. Nikt mu nie otworzył. Nikt nie odpowie- 123 dział na pukanie do drzwi drugiej stodoły. Walczyły w nim uczucie ulgi i rozczarowania, kiedy zapukał do trzecich i usłyszał czyjeś kroki. Drzwi się otworzyły. Przyglądała mu się drobna, niska kobieta w spodniach. Na ramionach miała kolorowy szal z frędzlami, które sięgały jej poniżej pasa. Miała ospowatą twarz; tak jak Docent. - Słucham - odezwała się. Jej palce pośpiesznie odgarnęły ze skroni kosmyk włosów, który się nie zmieścił w gumce na karku. Było takich kosmyków więcej. Wyglądały jak pióra. - Nazywam się Carrick. Chciałem... - Carrick? - wysunęła głowę. - Carrick? Czyżby Johnny Carrick? - Tak. Chciałem... - To ty jesteś Johnny? Kolega Raynera? - Odwróciła się gwałtownie i krzyknęła: - Seb! Seb! Chodź tu! Jest tu Johnny! Przyjechał w odwiedziny. - Odwróciła się do Johnny'ego i wzięła go za rękę. - Tak się cieszę. Co tam...? - Nie skończyła pytania, a już zadawała kolejne: - Przyjechałeś po...? -Trzecie zadała, zanim skończyła drugie.- Jaką miałeś...? -Docent też nie kończył zdań, kiedy się denerwował. Pokój, do którego go zaprowadziła, zajmował całą dolną kondygnację jednej ze stodół. W rogu była kuchnia. Dwie kobiety w fartuchach stały przy wysokim blacie połączonym z piecem. Osiem osób siedziało przy stole, który zajmował prawie całą środkową część pomieszczenia. Honorowe miejsce zajmował gruby mężczyzna. Usiłował uwolnić się od krzesła, na którym siedział. - Nie tak szybko, Helen - powiedział, odpychając mebel, który z hukiem runął na podłogę. - Człowiek nie odpowie na tyle pytań naraz. Zwłaszcza że właściwie ich nie zadałaś. Proszę, proszę. Johnny do nas przyjechał. Nareszcie. Ja jestem Sebastian. Jonathan uścisnął wyciągniętą dłoń. Wpatrywał się w dużą głowę i rumianą twarz w poszukiwaniu znajomych rysów. Nie znalazł ani dołeczków, ani przekornego uśmiechu. Rozpoznał tylko koślawy chód płaskich stóp i siateczkę naczyń krwionośnych na fioletowawym nosie. - Witam, witam. Detta, daj nakrycie Johnny'emu. Posuń się, Mały - powiedział do tyczkowatego chłopaka, skulonego na krześle obok. - Szybko. Dzisiaj będzie tu siedział Jonathan. Detta, nóż i widelec. Talerz. - Spojrzał na Jonathana. - 124 Siadaj, siadaj. Chcesz wina? Mięsa? Ziemniaków? Helen, dlaczego nic nie jesz? Jedna z kobiet w fartuchu przyniosła Jonathanowi pełen talerz jedzenia i dużą szklankę czerwonego wina. Sebastian postawił krzesło na miejsce i usiadł. - A teraz, Johnny - mówił z eleganckim angielskim akcentem, który Docent tak często przedrzeźniał - jak długo możesz u nas zostać? Pozwól, że przedstawię ci domowników -mówił z dobrotliwym uśmiechem. - To jest Mały. - Umilkł. Spojrzał na talerz Helen i nabił sobie na widelec kawałek ziemniaka. - Helen, dlaczego znowu muszę jeść za ciebie? -zapytał, gryząc ziemniak i wyciągając rękę po kolejny kawałek. - Naprawdę powinnaś jeść sama. Mały miał na sobie stary mundur z naszywkami sierżanta na rękawie. Przy stole siedzieli dwaj staruszkowie; byli bliźniakami. Mówili unisono. Ich głosy przyciągały uwagę, ale źle wpływały na i tak zdenerwowanego Jonathana. Ich sąsiadką była kobieta w średnim wieku. Miała na sobie prostą koszulę w prążki i krawat. Obok siedział czarnowłosy chłopak o gniewnych oczach, ciemnej skórze i kościach policzkowych Indianina. - To jest Josh - Sebastian wskazał chłopaka. - Gwiazda mojej szkoły. Powinien iść na uniwersytet. Wspaniały umysł, prawda, Josh? Cudowne dziecko, ale żaden uniwersytet nie przyjmie Indianina. Wiedziałeś o tym? Nie rozumiem, dlaczego. - Josh przestał jeść i zmierzył Jonathana spojrzeniem od góry do dołu. Kiedyś ktoś nadał na bagaż psa. Był to pudel o wściekłym spojrzeniu i białych kudłach. Psy szczekają i gryzą, a bagażowy dostaje za nie tyle samo, co za przeniesienie siodła. Jonathan przywiązał pudla niedaleko beczki z olejem do smarowania. W pewnym momencie pociągiem zatrzęsło i pudel wpadł do beczki. Jonathan szorował go workiem jutowym przez pięćdziesiąt mil, ale pies stawał się coraz czarniejszy, a jego oczy lśniły coraz gniewniej. Josh był do niego zdumiewająco podobny. - Josh skończy niedługo piętnaście lat - rzekł Seb pobłażliwym głosem. - To trudny wiek. A teraz, Johnny, opowiedz nam coś o sobie. - Pracuję na kolei. - Oczywiście - Seb wybuchnął śmiechem. - Wszyscy o tym wiemy. Wszyscy tu słyszeli o Johnnym Raya i o pociągach. Wszyscy. 125 - Seb - odezwała się Helen - skąd on ma wiedzieć, że my... Widzisz... - Tak. Ray napisał do nas wiele listów - wyjaśnił Sebastian. - Często pisał. Bardzo często. Pisał o kolejach, o górach, o oceanie i... o tobie. - Nic mi nie mówił. Nie wiedziałem. Josh odsunął talerz od siebie. - Pisał też o brudach i przemocy - powiedział. Jonathan spojrzał na niego. Indianie, których wcześniej widywał, bardzo kaleczyli angielszczyznę. Josh miał taki sam akcent jak Sebastian. - I o uprzedzeniach. - Milcz, Indianinie - przyciął mu Mały z drugiego końca stołu. Oczy Josha zalśniły; stały się wściekłe, jak oczy pudla utytłanego smarem, jak oczy mojego dziadka. - Rozkaz, panie poruczniku - powiedział. Sebastian walnął pięścią w stół i rzekł ze śmiechem: - Dlaczego tak długo na ciebie czekaliśmy, Johnny? Masz urlop? Pewnie cię tu przysłali służbowo. A to się nam poszczęściło. Jonathan rozejrzał się po twarzach ludzi siedzących przy stole. - Nigdy nie chodziłem do szkoły - powiedział. - Poważnie? A gdzie się wychowałeś? W Kansas? Nie mieli tam szkoły? Przyjechałeś, żeby się uczyć? Tak? - Jeśli mnie przyjmiecie. - Jeśli? Jak możesz pytać? Przyjmiemy cię z zachwytem, chłopcze, z zachwytem. Jesteśmy przecież prawie rodziną. Znamy cię od lat. Od lat. Johnny, czeka cię prawdziwa uczta. Szekspir, Milton, Dante, Cervantes. Detta, jest jeszcze pudding? Będziemy też uczyli się o Amerykanach. Niektórzy Amerykanie są świetni: "Tak dobrze pamiętam, było to smutnym grudniem i każdy umierający węglik odciskał swojego ducha na..." Detta postawiła przed Sebastianem drugi talerz. Natychmiast przestał recytować. - To nie to, Detta - mówił z pełnymi ustami i kręcąc głową. - Masło. Jeśli chcesz zrobić dobry pudding, musisz użyć masła. Ale, Johnny... przecież w Kansas jest mnóstwo szkół. Czy twoi rodzice należą do jakiejś sekty? Helen, wiesz, o co mi chodzi? Są mormonami? Amiszami? A może byli solidarystami, co? Pewnie tak. Albo emersonianami. 126 Nareszcie, pomyślał Jonathan, czując, że robi mu się ciepło, nie wiedział, czy będzie w stanie gryźć i połykać jedzenie. Nareszcie dostrzegł podobieństwo między ojcem a synem: tkwiło ono w gładkich, szybkich i najczęściej pozbawionych znaczenia zdaniach. Wpatrywał się w resztki wina. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie pił. Był wdzięczny za tę dodającą kurażu odrobinę alkoholu. - Ależ, Seb - przerwała mu Helen - przecież on... Zabiorę Johnny'ego do... - Podniosła się z krzesła, złapała Jonathana za rękę i wyprowadziła. Poszli schodami na górę i korytarzem do jej gabinetu, małego, nieuporządkowanego, zawalonego książkami pomieszczenia wciśniętego pod poddasze. Kiedy otworzyła drzwi, od razu pomyślał, że to nie jest zwykły pokój, tak jak niezwykłe wydawało mu się pomieszczenie, które właśnie opuścił. Nie był pewien, skąd się brało to wrażenie. Może stąd, że tych ludzi zajmowały takie zwykłe sprawy. Rozglądał się czując, jak ogarnia go tęsknota za pociągami. Nie dosłyszał pierwszych słów Helen. - ...właśnie to, czego szukaliśmy - mówiła zdejmując z regału jakąś książkę. Otworzyła ją i podała Jonathanowi. - Proszę. - Jonathan był przerażony. - Śmiało - zachęcała go. Przesunął ręką po kartce, zamknął powoli książkę i oddał ją Helen. - Za trudne? - zapytała. Pokręcił głową przecząco. - "A" jak anioł, "B" jak beczka. "Czy zagrasz ze mną w piłkę?" Zaczęli od tego miejsca czytanki McGuffeya, do którego dzieci Stoke'ów doszły, kiedy plaga szarańczy spadła na ich dom, a Benbow Wikin podpisał z Alvahem umowę na produkcję tytoniu Wikin's Sweetbrier. "Alvah Stoke zajmie się produkcją, George Stoke dystrybucją". XII Na pierwszej lekcji czytania Jonathana oblewał pot. Po zajęciach Helen zaprowadziła go do pokoju na piętrze jednej ze stodół. Na drzwiach była tabliczka: "Sala do nauki i sypial- 127 nią nr 7". Wewnątrz wszystko pachniało pastą do podłóg, czystą pościelą i sosnami rosnącymi za oknem. Na łóżku leżała haftowana narzuta. Zajrzał do szuflad biurka - znalazł torebkę lawendy. Powąchał ją i odłożył na miejsce. Otworzył szafę. Zdjął surdut i powiesił go na drewnianym wieszaku. Zrobił krok do tyłu i popatrzył na swoje okrycie. Najlepszy krawiec w Chicago. Odłożył na tył łóżka narzutę, prześcieradło, potem koc i kolejne prześcieradło. Do tej pory takie sukno widział tylko w strojach pasażerek. Zdjął surdut z wieszaka i włożył. Wziął do ręki elementarz i odczytał jedno zdanie. W tej samej chwili złapał swoje spojrzenie w lustrze. Oto on, w domu, w którym Docent wychował się i zdobywał wykształcenie, dobre wykształcenie, staranne. Teraz widział siebie w lustrze w chwili, w której sam zdobywa wiedzę. Siadając do kolacji, z niepokojem patrzył na nakrycia składające się z dwóch widelców i serwetki. Przy obiedzie nie zwracał uwagi na takie rzeczy. Po posiłku mężczyźni przeszli do biblioteki. Na wszystkich ścianach stały wysokie do sufitu regały pełne książek. Sebastian nalewał portwajna z kryształowej karafki. Jonathan poszedł do pomieszczenia, które Helen nazwała łazienką. Wewnątrz ujrzał fajansowy sedes w róże i listki. Natychmiast wypróbował, ale jeszcze nigdy nie miał do czynienia ze spłuczką. Kiedy chlusnęła woda, był przerażony. Ujrzał też wannę z dwoma dużymi kranami. Puścił jednocześnie ciepłą i zimną wodę, a potem pochylił się, żeby obejrzeć nogi wanny: miały kształt lwich łap. O szóstej rano odezwał się gong na śniadanie. O ósmej Jonathan poszedł na lekcję do biblioteki Helen. O czwartej miał następną. Po każdym spotkaniu dodawał dwadzieścia karteczek z nowymi słowami. W pokoju zapisywał zeszyt literami tak długo, aż obolałe palce nie były w stanie zacisnąć się na ołówku ani go wypuścić. Pracował po nocach. W trzecim miesiącu w głowie mu szumiało, jakby był pijany. Miał kłopoty ze snem, odkąd wywalczył sobie wolność siedem lat wcześniej, ale teraz zdarzało mu się w ogóle nie spać. Unosił się w gęstej mgle słów, słów uporządkowanych, słów chaotycznych, słów cudownie barwnych i słów pozbawionych formy. Kiedy udało mu się zasnąć, koszmar robaków na polu tytoniowym dręczył go z taką siłą, że budził się rozdzierając palcami delikatną pościel. Postanowił wiązać sobie ręce, co jeszcze bardziej utrudniało sen. W czwartym miesiącu zaczę- 128 ty go boleć plecy. Takiego bólu nie doświadczył ani na kolei, ani nawet na farmie Alvaha. Bolały go też oczy. Czasem siadał za biurkiem, brał czytankę, a po pięciu minutach łapał się na tym, że patrzy w okno na pola, na jesienne, październikowe liście, na kępę sosen i nabrzeże, które zgodnie z rytmem przypływów stawało się to częścią oceanu, to błotnistym pasem jałowej ziemi. Ostatniej listopadowej nocy śnieg przegrał z zimnym, marznącym deszczem. Jonathan rozebrał się i zdmuchnął świecę. W ciemności ktoś go chwycił za rękę. Wyszarpnął dłoń. Serce mu waliło, kiedy zapalał świeczkę, a potem wpatrywał się w kąty pokoju. To był łagodny, miły dotyk; raczej pieszczota niż dotknięcie. Jonathan wiedział, że naprawdę go poczuł. Wyszedł z łóżka i zajrzał pod i za biurko, potem do szafy. Nigdzie nie było nawet najmniejszego zwierzęcia szukającego schronienia przed zimą. Wyjrzał przez okno. Nie widział nikogo ani niczego. Wrócił do łóżka dopiero, kiedy świeczka prawie się dopaliła. Resztę nocy przesiedział oparty o ścianę. Wpatrywał się w ciemność aż do przypływu zimowej szarówki znad oceanu. Kilka nocy później, kiedy leżał pod haftowaną narzutą, znowu poczuł ten dotyk. Tym razem, gdy z szeroko otwartymi oczami rozglądał się po pokoju, sprawdzając biurko i lustro, wiedział, że nic nie znajdzie. W napięciu czekał kilka kolejnych nocy. Trzeci dotyk różnił się od poprzednich jeszcze większą delikatnością. Jonathan wyczuwał w nim jakąś obecność- przysięga w pamiętnikach, choć przyznaje, że i jemu, kiedy pisał, wydawało się to czystym szaleństwem - otóż w trzecim dotyku wyczuł obecność istoty nieziemskiej. Istota- to jego słowo, nie moje - miała kształt, formę, ciężar, cielesność, a mimo to nie można jej było dostrzec, i, poza pierwszym razem, nie można było poczuć jej dotyku. Upłynął tydzień, kiedy coś - nie wiadomo co - podpowiedziało mu, że istota znowu jest. Zbliżyła się do niego i zatrzymała o krok od łóżka. W napięciu oczekiwał ataku. Istota jednak zniknęła. Od tamtej pory była stałym gościem. Jonathan nigdy nie widział jej kształtu, nawet cienia kształtu, nie poczuł jej dotyku. Nie dostrzegał nic z fizycznego istnienia, którego był jednak pewien. Często myślał o szarańczy, która złożyła jaja, zanim słońce wysuszyło ziemię na spękane brunatne grudy, a potem, gdy na tę ziemię spadł deszcz, rankiem cały hory- 9-Teoria wojny 129 zont pokrył się zielonkawą mgiełką. Niemal czuł smak tej świeżości. Potem wykluła się szarańcza. Nastąpiła katastrofa. Nastrój zmieniał mu się kilka razy dziennie, nawet w ciągu godziny. Pamięć odmawiała mu posłuszeństwa. Pewnej nocy zrobiło mu się niedobrze. Klęcząc przy pięknym klozecie poczuł, że wymiotuje słowami, które z takim wysiłkiem wpychał sobie do głowy. Teraz te słowa wpadają do wody, gdzie zostaną spłukane i zginą na zawsze. XIII Nie zgodziliśmy się. Atlas i ja, co do dalszych wypadków. Nie mówię o faktach. Chodzi o sedno sprawy, o prawdę, jeśli tak to wolicie nazwać. Tylko kto by zaufał Atlasowi? Lekarz tak często udaje Boga, że jest marnym świadkiem, kiedy przychodzi do pytań o sedno sprawy. Atlas zresztą nie był nawet dobrym lekarzem. Sam się przyznał do tego, że zapłacił dziesięć tysięcy dolarów za pozwolenie na praktykę w Waszyngtonie, bo stosownego egzaminu nie zdał. - Jestem jak kura - powiedział po powrocie z pilnej wizyty. - Jeśli coś leży na ziemi, wezmę. Jeśli nie, mam to gdzieś. Tacy ludzie jak mój ojciec, ludzie z taką przeszłością, w której zaznali niewoli i wszelkiej przemocy, tacy ludzie są na ogół tak brutalni, jak brutalną mieli przeszłość. Zwykle są ograniczeni, tępi i bardzo powolni, jeśli nie liczyć pięści. Z ojcem było inaczej. Dlaczego ktoś tak rozjuszony na świat uwierzył w Boga? Dlaczego uwierzył w jakąkolwiek abstrakcyjną ideę? Moje próby wyjaśnienia przyczyn nawrócenia Jonathana zdenerwowały Atlasa. - Prawda? Przestań mi chrzanić. On nie chciał prawdy. Chciał sprawiedliwości, zemsty. Tak jak ty. Z czego robiłaś magisterium? Strata czasu, jeśli chcesz znać moje zdanie. Powinnaś pójść na prawo. Masz inkwizytorską mentalność... - Wróćmy do Jonathana - przerwałam mu gniewnie. - W porządku. Tak cię wzrusza jego nawrócenie? Dlaczego? Tak czy owak było nieuchronne. Niewolnictwo niszczy duszę. To narkotyk. Rujnuje człowieka jak nałóg. Zabija godność, subtelność, podstawowe... - Wiem, wiem - wtrąciłam wciąż wściekła. 130 - Oto widzisz faceta, który nigdy nic nie miał. Nie miał domu, matki, sprzedał go ojciec. Był jak gówno przy drodze. Nie miał nawet własnych skarpetek. Wyobraź sobie, że ktoś taki nagle trafia do domu, w którym używa się serwetek, widelców do ryby, a w łazience jest kibel w kwiatki. Boże jedyny, czy były niewolnik mógł rozmawiać z takimi ludźmi jak równy z równym? Czy w ogóle miał prawo próbować? Co za bezczelność! Co za arogancja! No właśnie. Coś wspaniałego. To bardzo ważne. Ojciec chciał dokonać rzeczy niemożliwej. Co więcej, nie tylko chciał, ale zamierzał jej dokonać. Rzecz jasna, wiedział, że sam tego nie zrobi. Postanowił więc skorzystać z pomocy Boga. Przecież to takie proste. Było tak: Pewnej zimnej lutowej nocy Jonathan, mój dziadek, nagle się zbudził. - Ty śpisz? - usłyszał głos. - Czyż nie możesz wytrwać godziny jednej? Kiedy usłyszał te słowa dochodzące z ciemności, nie miał wątpliwości, że wypowiedział je Jezus Chrystus. XIV Na koniec, kiedy kosmolodzy i komputery zginą, i tak pewnie się okaże, że nikt nie może znaleźć początku otaczającego nas chaosu, początku wszechświata, który nie chce nas słuchać, bo po prostu nie ma początku. Żyjemy zapewne w jakimś wężu, który pożarł własny ogon, albo w robaku -szkodniku pól tytoniowych - jedzącym własne wnętrzności, jak we śnie Jonathana. To nieprzyjemna perspektywa. Z Bogiem jest inaczej. Bóg to pedant. U niego sprawy mają początek. Mają też koniec. Daje nam spokój duszy, kładzie kres bezsensowi, blichtrowi i pozom. Nad takim życiem można zapanować. W takim życiu jest sens. Wbrew słowom Atlasa, właśnie to kryje się za zauroczeniem mojego dziadka boskością. Jestem tego pewna. Bogu zawdzięczał ucieczkę z pełnych robactwa pól tytoniowych. Sam napisał, że jego koszmary ustały, kiedy się nawrócił. Ojciec? On miał niebiańskiego ojca. Nie musiał szukać rodzonego. George? To pokonany wróg jego młodości. Był 131 martwy, należał do przeszłości. Już po roku Jonathan płynnie czytał. Po trzech kolejnych latach zdał egzamin z filozofii, greki i matematyki. Został pomocnikiem wielebnego Garsona Waltera Grayberga z Ellsworth w stanie Maine. Trafił fatalnie. Wielebny Grayberg zupełnie nie pasował do cywilizowanego stylu wschodniego wybrzeża. Był niskim, porywczym prostakiem. Chodził w koszuli poplamionej zupą i w spodniach upaćkanych sosem. Wrzeszczał i szlochał podczas kazań. Tupał, walił rękami w pulpit, wymachiwał zaciśniętymi pięściami. Grzmiał przeciw zdegenerowanej elegancji, która go otaczała, a jednocześnie umiał składać jej ukłony. "Ja tam nie jestem taki mundry jak ty - powiedział kiedyś do Jonathana. - Fachu to mnie nauczyło życie. A życie miałem takie, że szkoda, kurwa, gadać". Jonathan modlił się o chrześcijańską cierpliwość (cnotę, której Bóg mu poskąpił); jego serce śpiewało, kiedy jako dwudziestoośmiolatek zdał egzaminy z Uwag wyjaśniających i czterdziestu czterech kazań Wesleya i został przyjęty do Instytutu Biblii Moody'ego. Ze współczesnych reklamówek instytutu patrzą na nas tępe oczy studentów i profesorów. Bo co też się tam studiuje?! Hermeneutykę i sztukę kazania, techniki ewangelizacyjne, apologetykę, historię Kościoła, Stary i Nowy Testament, zasady naśladownictwa. Przeczytajcie tę listę, a i wasze oczy stępieją. W czasach Jonathana Bóg był jednak wystarczająco młody, żeby narobić zamieszania. W tych gorączkowych dniach Jonathan sam chwycił za pióro. Napisał kilka linijek. Miał trzydzieści dwa lata, kiedy synod okręgowy pozwolił mu założyć kościół na dziewiczym południowym brzegu rzeki Kolumbia, w pobliżu Cathlamet, w stanie Waszyngton. To nawet miłe, że ja szukałam prawdy na Uniwersytecie Columbia, gdy mój dziadek szukał jej nad rzeką Kolumbią. Rayner, mój ojciec, czasami podśpiewywał: O, Kolumbio, o, radosna; Dzieciak ojcu rękę osrał. To połączenie dwóch Kolumbii musi coś znaczyć. Wraz z innymi nowicjuszami (stolarzem, kamieniarzem, matematykiem i z kilkoma innymi) Jonathan zajął czterna- 132 stoakrową posiadłość. Sami wybudowali sobie dom. Sami wybudowali kościół. Modlili się, studiowali, uprawiali ziemię, wymieniali przemyślenia. Dzielili między siebie działalność duszpasterską na drugim brzegu rzeki, a po czterech latach otrzymali ordynację w Portland. Wystarczyło zwykłe pasowanie ręką. Wrócili potem do Cathlamet i nic się w ich życiu nie zmieniło poza tym, że wkładali koloratki, kiedy jechali po zakupy za rzekę. Mój dziadek miał trzydzieści sześć lat, i był dwa miesiące po ordynacji - nie przyjął sakramentów- gdy ten rozdział jego życia dobiegł końca. Do końca nazywał go z rezygnacją "idyllą". Było to podczas wyprawy na drugi brzeg Kolumbii; zwykły wyjazd, jeśli nie liczyć faktu, że tym razem Jonathan pojechał sam. Kupił boczek. Sprzedawca w Cathlamet zawsze pakował towar w stary papier. Tym razem użył gazety. W gazecie był artykuł i stało się: pierwsza wiadomość o George'u od chwili, w której Jonathan zostawił go - martwego, jak sądził - przy torach. Mój dziadek zauważył artykuł - właściwie zwykłą notatkę - podczas lunchu, kiedy wkładał do ust ostatni kęs chleba. Była już późna jesień. Zanim zrozumiał znaczenie słów, poczuł, że krew odpływa mu z głowy. Szczęki mu znieruchomiały. Przeczytał jeszcze raz: "Senator Stoke przemawia do farmerów. Pracownicy na wsi i w mieście usłyszeli słowa otuchy od senatora George'a Stoke'a, demokraty ze stanu Kansas. We wczorajszym przemówieniu do członków Związku Pracowników Rolnych, poruszając temat przyszłorocznych wyborów prezydenckich i kampanii republikanów na rzecz parytetu złota, senator powiedział: «Nawet bankier ze wschodniego wybrzeża nie naje się złotem. Musi mieć chleb i pracę, tak jak wy. Dlatego potrzebuje pieniędzy, tak jak wy. Dołącz do nas. Jeśli to zrobisz, wygramy. Przysięgam»". Jonathan wypluł kęs chleba, żeby się nie udławić. Oszołomiony wskoczył do łodzi. Z pustką w głowie wiosłował przez rzekę. Miał szczęście, że był blisko brzegu, kiedy rzekę spowiła mgła. W jednej chwili widział ścianę drzew, w następnej pochłonęła go bezkształtna szarość, która wciągnęła nawet pióra wioseł. Łódka stała na wodzie, jakby rzeka zmieniła się w jezioro. Zniknęły wszystkie punkty orientacyjne. Jakaś kłoda przepłynęła obok i szybko zniknęła w ołowianej mgle. Dlaczego na pytanie Piłata: "Czym jest praw- 133 da?" Jezus nie odpowiedział? Czy dlatego, że nie znał odpowiedzi? Jonathan z trudem zapanował nad emocjami, kiedy przeczytał te słowa w Biblii, kiedy po raz pierwszy ujrzał je w druku, na długo po tym, jak to samo pytanie zadał mu Docent tamtego wieczoru w Lenssen. Siedział wtedy przy biurku w miłym, pachnącym sosnami pokoju w szkole Melona i czytał po cichu. Był człowiekiem pogodzonym ze swoim Bogiem. I nagle było po wszystkim. Koniec nastąpił bez ostrzeżenia. Serce zabiło mu gwałtownie, ręce zadrżały. Był tak rozczarowany milczeniem Jezusa, że cisnął Biblią w kąt pokoju, gruchocząc grzbiet książki. Wpatrywał się w szarą, mglistą rzeczywistość, szukając choćby śladu sprawiedliwości w życiu, sensu... czegokolwiek... Stoke nie jest rzadkim nazwiskiem. George był trupem, martwym chłopcem, leżał bez życia przy torach. Nie wyglądał na... Dlaczego nie zdobył się na ten wysiłek? Dlaczego nie potwierdził jego śmierci? Czy George mógł jednak przeżyć? Czy był to zwykły brak rozwagi? Czy to dlatego nie rozesłano listów gończych? Obok przepłynęło kilka gałązek; zjawiły się przy rufie, zniknęły koło dzioba. To znaczy, że łódka się obróciła; kilka minut wcześniej kłoda dryfowała w drugą stronę. Niebo jest dobre dla tych, którzy umierają młodo. Jeśli pożyjesz wystarczająco długo, nie chcesz o nim słyszeć. Muszę umrzeć, powiedział Jonathan. Postanowił zmówić modlitwę. Uklęknął na dnie chyboczącej się łódki. Nie był w stanie się modlić. "Ty draniu" - szepnął z gniewem do istoty, która odmówiła Piłatowi odpowiedzi na pytanie o prawdę. Wbijał wzrok w otaczającą go szarość. Czuł mrówki na twarzy. - Niech cię diabli - krzyknął w końcu. - Tym razem wygrałeś! Przyznaję! Słyszysz? George! - Halo! Halo! - odpowiedział czyjś głos z brzegu. Najzabawniejsza jest absurdalność życia. Prowadzą cię na egzekucję, przewracasz się na skórce od banana i skręcasz kark. Jonathan trząsł się ze śmiechu. On, który nigdy się nie śmiał. - Halo! Halo! Odezwij się! Co za różnica? - pomyślał, naciskając na wiosła. Słyszysz czyjś głos i płyniesz w jego stronę. Czego tu jeszcze chcieć? A kimże ja jestem, żeby żądać odpowiedzi? Od George'a, Boga... 134 Tej nocy jednak, po raz pierwszy od trzynastu lat, kiedy to nawrócenie nadało jego wszechświatowi klarowne granice początku i końca oraz wyraźnie oddzieliło materię od jej przeciwieństwa, otóż tej nocy znowu się zbudził zbierając na pościeli niewidzialne robaki. Wiedział, co oznacza sen. Bóg był jeszcze raz martwy i pochowany - idylla się skończyła -a on zapomniany. Tak opuszczony jak tej nocy przed laty, kiedy próbował się zastrzelić przed barem Jacka Scyzoryka w Cheyenne, tak zapomniany jak Jezus w ogrodzie oliwnym Getsemani. Część IV Środa - popołudnie i wieczór Przezbrojenie Szefowie firm pogrzebowych często goszczą u geriatrów, u Atlasa też się zjawili. Właściwie nie wiem, po co przyszli. Atlas nie zabrał mnie na rozmowę z nimi. Łapiduchy: absurdalne słowo. Zdołałam ich jednak poznać. Rozmawiałam z Atlasem, kiedy Claire wprowadziła ich do gabinetu. Dwaj okrąglutcy, młodzi mężczyźni - nieznośnie młodzi - promieniejący zdrowiem i zamożnością. - Cześć - rzucili na powitanie. - Nie są za młodzi na takie zajęcie? - zapytałam Atlasa, kiedy skończył poufną rozmowę. Było późne popołudnie. Claire przyniosła nam herbatę. Uznała, że ponieważ mieszkam w Anglii, bez herbaty nie doczekałabym kolacji. Tacę położyła z hałasem; wolałam nie myśleć, jakie przykrości mogą mnie spotkać podczas francuskiej kolacji. Jeszcze raz wspomniała, że bardzo trudno będzie jej posadzić siedem osób. - Nie wiem - odrzekł Atlas. - Rzeczywiście są nieprzyzwoicie młodzi. Wyglądają, jakby wysysali krew ze zmarłych. Nie widziałem starych łapiduchów. Może młodzi ich zjadają. - Czego chcieli? - Mają interes - odrzekł i wrócił do rozmowy o religijnych uczuciach swojego ojca, jakby związek między łapiduchami a epistolografią był jak najbardziej naturalny. Takim ludziom nie można ufać. - Polityka, muzyka, narkotyki, matematyka, Boże, to bez różnicy. Koniec jest zawsze ten sam. Ludzie myślą, że matematyka to nuda, bo nie widzą w niej tego, co pociąga matematyków. Kiedy znajdujesz regułę, zgłębiasz 139 zasadę, przeżywasz orgazm. To samo czujesz wstrzykując sobie heroinę. To samo przeżywał pewnie Mozart, kiedy nuty układały mu się we właściwym porządku. Wiecie, co jest najśmieszniejsze? Atlas nie miał pojęcia, że Jonathan utracił wiarę. Nie wiedział tego również mój ojciec i żadne z rodzeństwa. Wszyscy myśleli, że był człowiekiem głębokiej wiary, a to znaczy, że w ogóle go nie znali. Moje wiadomości pochodzą wprost z dzienników i, jak się przekonacie, pasują do dalszych wypadków, których nie pojmie nikt, kto nie zna wspomnień Jonathana. Opuszczając Pordand, mój dziadek czuł gniew. Jakim prawem Bóg umarł i zostawił go samemu sobie? I kim On w ogóle był? Bezpańskim psem, którego może przejechać pierwszy lepszy pijany kierowca? Kari von Clausewitz, wielki filozof wojny, mówi, że armia czasów pokoju - niedoświadczona w bitwie, istniejąca dzięki spoiwu regulaminu - może wyglądać imponująco, ale, tak jak w przypadku zbyt szybko schłodzonego szkła, jedno pęknięcie potrafi spowodować całkowity rozpad. Podobnie było z Bogiem mojego dziadka. Jonathan wybrał się na południe linią California & Oregon, przez lasy cedrowe, przez... co za różnica? Pojechał do Kalifornii. Za góry. Planujesz drogę, starasz się przewidzieć każdą możliwość, najdrobniejszy szczegół... i wszystko na nic: świat jest jaki był i cokolwiek zrobisz, nie ma to żadnego znaczenia. Jonathan nic już nie chciał od tego świata. Nawet sobie nie wyobrażał, że mógłby czegoś chcieć. W San Francisco kupił bilet do Salt Lake City; na tej trasie leżał Sułtan, ale miasta o tej nazwie nie było już na liście przystanków. To znak, pomyślał zniechęcony Jonathan, ale znakiem było wówczas wszystko. Pociąg parł przez pustynię, aż spotkał skład towarowy, który jechał na zachód tym samym, pojedynczym torem przecinającym kontynent. Lokomotywy stanęły zderzak w zderzak. Pociąg Jonathana potoczył się do przodu; skład towarowy do tyłu. I tak oba dotarły do Sułtana, gdzie znajdowała się stara mijanka. Z okien przedziału Jonathan widział miasto, którego śmierć była równie nagła jak narodziny. Upłynęło szesnaście lat, odkąd Docenta zmiażdżyły tysiące ton antymonitu, a szesnaście lat to wieczność w przypominającej życie świetlika historii starych miast-cudów. Nie ocalał żaden budynek. Zostały tylko szkielety, podpory dachów, walące się ściany, wypłowiałe na słońcu deski. Tu i tam walały się zardzewiałe puszki, 140 które uniknęły marnego końca na kupach śmieci widocznych między resztkami budynków. W mieście panowała absolutna cisza. Wszystko przykryła warstwa matowego, szarego piachu powstałego z antymonitu, kwarcu i sproszkowanych muszel stworzeń, które żyły tu przed milionami lat, kiedy ta ziemia należała do morza. To musiały być wspaniałe czasy, pomyślał Jonathan, rozglądając się po okolicy. Ciężkie, wilgotne powietrze nie pasowało ani do tego miejsca, ani do zimowej pory roku. Kiedy konduktor ogłosił postój, żeby maszynista mógł nabrać wody do zbiornika, Jonathan zszedł na gnijący drewniany peron, a potem spacerował po ulicach miasta, które pomógł przywieźć na tę pustynię. Dom Olympii LeCleve zniknął bez śladu. Nie ocalały nawet resztki. Tyle wrzawy, budowania, sprzedawania, kupowania i wszystko na nic. Zobaczył kilka nieruchawych komarów, które się wylęgły w ten dziwny mokry dzień. Pomyślał o samobójstwie - do trzech razy sztuka - ale odłożył ten pomysł: ostrożnie, delikatnie, jak rodowe dziedzictwo, które mieliśmy przejąć w spadku. Najpierw musiał sprawdzić, co z George'em. Nigdy nie miał wyrzutów sumienia, że go zabił. Zdarzało mu się o tym myśleć w czasach idylli, ale dekalog dekalogiem, a jemu tamte wydarzenia wydawały się częścią wojny, i to wojny zwycięskiej, wartej parady z orkiestrą i konfetti, również dlatego, że tak niewiele wojen toczy się bez Boga. Pod wpływem widoku opustoszałych ulic Sułtana, Jonathan poczuł się jednak winny. Jego zwycięstwo nad George'em było takim samym fałszem jak triumf Sułtana nad pustynią. Spartaczył fundamenty, na których budował całe dorosłe życie. Uznał, że ma prawo do reparacji. I to jest wskazówka, dlaczego Jonathan postanowił zaszyfrować pamiętniki. Napisał, że w długofalowym planowaniu "dobrym pomysłem jest użycie prostego kodu". Najwyraźniej więc łajdaczenie się Jonathana i pruderyjność epoki miały z tym niewiele wspólnego. i Malaria była wtedy chorobą powszechną w Ameryce. Notowano ją nawet na północy, nad Wielkimi Jeziorami. W sumie malaria, jak wynika z moich książek, przyczyni się do zagłady połowy rasy ludzkiej. Zabicie komara, który go ukąsił, niewiele by pomogło Jonathanowi. Kiedy zauważył owada, było już po wszystkim. Opędził się od niego i wrócił do pociągu. Z po- 141 czątkiem listopada w górach zaczyna się zima. Z powodu śniegu pociąg stal tydzień w Salt Lake City. Za górami Wasatch zatrzymali się w... Wszystko jedno. Kolejny tydzień opóźnienia. W Denver przesiadł się do pociągu linii Midwest Pacific jadącego do Kansas. Mimo dobrego ogrzewania Jonathan czuł chłód. Trząsł się z zimna, choć gruby piec w przedziale był tak gorący, że mężczyźni zdjęli marynarki. Jego ręce zaciśnięte na surducie, którym się opatulał, wydały mu się obce i wstrętne. Nadzieja i modlitwa. Śmiechu warte. Kury przebiegające przez drogę wcale nie są śmieszne, ale jak się słyszy o nadziei i modlitwie, można skonać ze śmiechu. W godzinę po wyjeździe z Denver Jonathan poczuł dreszcze, posiniały mu usta i paznokcie, szczękał zębami: takie są objawy pierwszego stadium malarii. Kiedy upłynęła kolejna godzina, dostał gorączki. Resztę drogi przebył nie całkiem zdając sobie sprawę z tego, co się dokoła dzieje. Kiedy pociąg zatrzymał się w Sweetbrier, Jonathan ledwo dostrzegał kontury przedmiotów. Wlókł się krok za krokiem po nieznanych ulicach, aż zobaczył sklep, przed którym stały nowe wiadra i szczotki. Wszedł do środka. Ktoś był za ladą. Jonathan skierował się w tę stronę. - Kiepsko pan wygląda, pastorze - odezwał się mężczyzna. Pokazał w uśmiechu drobne, ostre zęby i zatarł ręce tak jak dwadzieścia lat wcześniej robił to Benbow Wikin. Jonathan zmrużył powieki. Czy to możliwe? Sylwetka mężczyzny falowała. Nogi były nieco z lewej, wypukła klatka piersiowa z prawej, głowa znowu z lewej. Czy to Benbow Wikin? Jonathan nie miał nawet ochoty pytać. - Pan nowy w naszym mieście? - Mężczyzna pochylił głowę w prawo, zakłócając linię fali. Jonathan też się zachwiał. -Kiepsko z panem, można to śmiało powiedzieć. Lepiej niech się pan... - Gdzie mieszka Finster? - Zawiadowca? Jonathan przytaknął. - Przy Wiązowej. Dwie ulice stąd. Ma wielki dom. Trzeba skręcić w lewo. Największy dom w okolicy. Na pewno pan trafi... Jonathan wyszedł. Zapamiętał, że po jakimś czasie ujrzał bramę przed wielkim domem. Oparł się o nią, a po chwili stanęła przed nim 142 Bessie. Poczuł zapach ciasta, widział ścierkę do naczyń na jej ramieniu. Stojąca za Bessie dziewczyna tak się zarumieniła pod jego spojrzeniem, że poczuł ukłucie w sercu. Zanim osunął się na ziemię, zobaczył jej zatroskaną twarz i wyciągniętą rękę. II Dziewczyna wiele razy zjawiała się w delirycznym świecie Jonathana, ale nie mógł zapamiętać jej twarzy. Kiedy był dzieckiem, wycinał haczyki i rzemyki, z których Alvah robił końską uprzęż. Sam wyciął sobie zęby z kości. Później, kiedy mieszkał nad rzeką Kolumbia, rzeźbił dla przyjemności. Wycinał miski i talerze, a czasem nawet podobizny swoich towarzyszy. Kiedy więc okazało się, że nie może sobie przypomnieć twarzy dziewczyny, sam zaczął rzeźbić dla niej nos i usta, cienkie uniesione ze zdziwienia brwi, długie rzęsy, piegi na policzkach i zadartym nosie. Ciął, żłobił i ścierał to, co wyrzeźbił. Pochylał się nad wizerunkiem bliżej, kiedy George zjawiał się w jego pamięci, na jej obrzeżach, za którymi panował chaos i niepewność. George często się stamtąd wyłaniał. Myśl tylko o dziewczynie, krzyczał wtedy w myślach Jonathan. Jakie ma włosy? Blond? Nie, to zbyt banalne. Jej włosy są koloru dojrzewającej truskawki - gęste, miękkie - zebrane do tyłu odsłaniają czoło. Cudowne czoło! Trudził się i trudził, a kiedy zadowolony ze swojej pracy spojrzał w końcu w twarz tej cudownej istoty, był tak poruszony malującą się na niej troską, że stracił przytomność. W chwili przebłysku świadomości wyciągnął do dziewczyny rękę. Wzięła ją i pogłaskała. Myślała, że Jonathan jest w malignie; wiedział o tym i dlatego milczał. - Jonathanie, słyszysz mnie? - zapytała Bessie. Lekko poruszył głową. - Tak się bałam, że umrzesz. Dasz radę przełknąć trochę rosołu? Jonathan uniósł głowę. - Kto to... - zaczął mówić. Bessie uśmiechnęła się. - Moja Sara. Bardzo się o ciebie troszczyła. 143 Kiedy Jonathan był na tyle silny, żeby wstać z łóżka, Bessie uczciła to piekąc szynkę na niedzielny obiad. Natarła mięso sokiem z owoców i posypała cukrem, który zmieszany z wytapiającym się tłuszczem zamienił się w piecu w czarną skorupę. Podczas posiłku Finster opowiadał Jonathanowi o nowym spinaczu. - Wspaniały dowód ludzkiego geniuszu - mówił Finster. Był taki jak dawniej: okrągły i uśmiechnięty, tylko jego bokobrody się przerzedziły, a ręce drżały. - Wykorzystano tu mechanizm, który umożliwia człowiekowi zginanie palców. -a Jak to działa? - Jonathan starał się skupić na rozmowie, ale oczy uciekały mu w stronę Sary. Patrzył na jej twarz, na dłonie, w których trzymała nóż i widelec. Wracał pamięcią do swojego pierwszego dnia pracy na kolei w Denver, kiedy Docent opisywał części złącz, porównując je do kochającego się małżeństwa. Jonathan zdjął ze swojego kawałka szynki czarną skorupę. Dlaczego krew Docenta była czarna? Dlaczego tak wiele zależy od koloru światła? Jego uwagę znowu przyciągnęły dłonie Sary. Nie zginała palców. Ona je... układała? Czy istnieje słowo wystarczająco wzniosłe? Kiedy zjedli, Finster wyszedł, żeby przyjąć pociąg. Jonathan poszedł do saloniku w towarzystwie Bessie i Sary, która usiadła w fotelu stojącym w kącie i zajęła się robótką. - Od razu cię poznałam - powiedziała Bessie. - Wyjrzałam przez okno i krzyknęłam do Sary: "Ten pastor wygląda jak Jonathan". A jak próbowałeś otworzyć bramę... Kiedy Bessie milkła choćby na chwilę, Jonathan starał się usłyszeć oddech Sary. - ... tylko że trudno mi było w to uwierzyć - ciągnęła Bessie. - Nie do wiary, na jakiego przystojnego mężczyznę wyrosłeś. - Patrzyła na niego z uwagą. - Ale wciąż się nie uśmiechasz. Jak zostałeś kaznodzieją? Strasznie się o ciebie martwiliśmy przez te lata. - A ja myślałem, że wszyscy o mnie zapomnieli. - O tobie? Nigdy. Byłeś takim smutnym dzieckiem... i takim wrażliwym. Kto by cię zapomniał? - Wyciągnęła rękę i klepnęła go w kolano. - Idę umyć naczynia. Nie, Saro, ty zostań. Dotrzymaj towarzystwa naszemu gościowi. Zagraj mu coś. Jest równie muzykalna jak ładna. Jonathan patrzył, jak Sara układa wokół siebie sukienkę na stołku fortepianowym. Widział jej ciężki warkocz, który podą- 144 żył za pochyloną nad klawiaturą głową; widział delikatną wełnę stanika napiętą na wygiętym kręgosłupie. - Saro... - powiedział - zechciałabyś... Odwróciła się do niego. - Zechciałabyś... ? - powtórzył. Jego język zagubił się wśród zawstydzonych myśli, Jonathan wykonał więc gest, jak niegdyś: czy poszłaby z nim na spacer. Było bardzo zimno. Zbliżało się Boże Narodzenie. Kiedy szedł ścieżką, miał wrażenie, że wszystko jest tu nowe. Kro w Sweetbrier słyszał przed łaty o brukowanych ulicach? Urosły drzewa. Nie pamiętał z dzieciństwa żadnych drzew, a teraz przed domem Finsterów stały buki, za którymi mógłby się ukryć dorosły człowiek. Mają przynajmniej piętnaście łat, pomyślał i poczuł się nieswojo. Wyszli na ulicę. - Chciałby pan pewnie zapytać o wiele spraw, prawda? -odezwała się Sara. Nie wiedział, o co jej chodzi. - Ale najtrudniej zacząć... - Zacznij od początku. - Ale ja... - zaczęła marszcząc brwi. - No to powiedz mi, co się dzieje teraz. Wciągnęła powietrze. - Teraz wszyscy Stoke'owie wyjechali do Waszyngtonu -powiedziała, a Jonathan miał wrażenie, że serce podchodzi mu do gardła. - Stary Shockton... ten bogaty pan... miał wylew. Zostaną u niego aż do... - Nie mam ochoty tego słuchać - przerwał jej gniewnie. -Nie mam z tym nic wspólnego. Jej przestraszone oczy zaskoczyły go tak jak ją jego gniew. - Naprawdę? A ja myślałam, że pan... - Dlaczego mówisz do mnie "pan"? Czy różnica wieku między nami jest tak straszna? - To dlatego, że... A jak mam się do pana zwracać? Będę mówiła, jak pan chce. Zatrzymali się, nie wiedząc, co robić dalej. Odwrócił się od niej, westchnął z irytacją i znowu na nią spojrzał. - Wybacz mi. Powiedziałem zbyt wiele. - Tak się dzieje z ludźmi, kiedy mają gorączkę. Mówiłeś o wielu rzeczach, które pewnie od dawna nie dają ci spokoju. Najczęściej o George'u Stoke'u. - Nie pamiętam - przerwał jej. Gniew znowu wyrwał się spod kontroli. Wyciągnęła do niego rękę, mimowolnie - tak l0-Teoria wojny 145 mu się przynajmniej wydawało - dotknęła jego ramienia i szybko cofnęła dłoń. Jonathan wpatrywał się w jej policzki, różowe od zimnego powietrza. Co mógłby powiedzieć, żeby go zrozumiała, żeby on zrozumiał siebie? Ale wyraz jej twarzy, troska w oczach i łagodne, opiekuńcze gesty świadczyły, że być może nie rozum jest potrzebny w tej sytuacji. Zdał sobie sprawę, że ona daje mu to, czego on szuka. Zerwał się wiatr. Na jej włosach zatrzymało się kilka płatków śniegu. Było jednak tak zimno, że kolejny podmuch porwał je, zanim się roztopiły. Dlaczego kura pobiegła na drugą stronę drogi? Znowu to niespodziewane pytanie. Chciała się bronić? Zaatakować? - Straciłem wiarę - powiedział. Przechyliła głowę nad futrzanym kołnierzem. - Wszyscy mamy chwile zwątpienia. Nawet duchowni. - O tym też majaczyłem? - To nieważne. Ważne jest to, że nie będziesz w stanie pomóc nikomu, jeśli jesteś zbyt pewny... - I tak nikomu nie pomogę. Przez chwilę szli w milczeniu. - Dlaczego nie? Chcesz ślepej wiary? Chcesz wierzyć jak wół? - Bochny chleba, ryby, ciała znikające z jaskiń. Jak ktokolwiek może uwierzyć w takie głupoty? Jakim cudem ja dałem się złapać? Ja. Właśnie ja. I to na tyle lat. Przecież nigdy nikomu nie wierzyłem. Jeśli ktoś wierzy w takie rzeczy, musi być wołem. - Ja wierzę. - Gratuluję. Ile masz lat? - W styczniu skończę dwadzieścia. Ja też wątpię... i to w takie rzeczy, w które nie powinnam wątpić. - Wyrośniesz z tego. - Nie wiedziała, czy miał na myśli wiarę, czy wątpliwości. - Nie wyglądasz na dwadzieścia lat. Piękny wiek. To były czasy. - Szli przez starą część miasta, do którego kiedyś ograniczało się całe Sweetbrier. Zatrzymał się nagle i wyciągnął rękę w stronę domku otoczonego drewnianym płotem. Poczuł przypływ dziecinnej radości, która czasem go nachodziła. Jego uśmiech zaskoczył Sarę tak samo jak niedawny napad gniewu. - Spójrz, Saro, to dom starego Sooka Farisa. - Wciąż tu mieszkają. 146 - Naprawdę? A to dom Nannie Gender? Miałem cię o coś zapytać: Benbow Wikin nadal ma sklep, prawda? To jego widziałem? To byt on? - Oczywiście, że tak - roześmiała się Sara. - Wiele rzeczy zostało po staremu. A ty aż tak się zmieniłeś? - Nigdy się nie zmieniam. - Chciał się jej przypodobać. Zauważyła to i poczuła w sercu ukłucie tak bolesne, że w pierwszej chwili nie była w stanie odpowiedzieć. - Wszystko się zmienia - ciągnął Jonathan - tylko ja pozostaję niezmienny. Śnieg i ciemności gęstniały. Zawrócili w stronę domu. Kiedy ujrzeli jego rozświetlone okna, było już tak ciemno, że nie widzieli siebie; nie widzieli nawet ścieżki pod stopami. - Ładnie ci w tej kokardzie. - Przecież mnie nie widzisz - uśmiechnęła się. - Nic nie widać. - Nie masz racji - rozległ się jego głos z ciemności. - W tym kapeluszu też ci do twarzy. Dobrze cię widzę. Znowu się roześmiała. Tym razem głośniej i z radością, której wcześniej w jej śmiechu nie słyszał. - W takim razie mój kapelusz jest dowodem twojej wiary, wielebny. Sam się przekonałeś, że niezupełnie cię opuściła. Odnajdziesz ją, jeśli będziesz szukał. W kapeluszach, we wszystkim; w rzeczach małych i wielkich. III Ślub odbył się w połowie lutego w kościele metodystów. Sara była w starej koronkowej sukni ślubnej Bessie. Finster płakał, prowadząc córkę do ołtarza. Jonathan prawie nie pamiętał ceremonii. Słyszał tylko szum w uszach i serce dudniące o żebra. Benbow Wikin przygotował przyjęcie weselne. W nocy, którą para młoda spędziła w połamanym podwójnym łóżku w najlepszym pokoju jedynego hotelu w mieście, Jonathan tak się obawiał, że skrzywdzi Sarę, a ona tak się bała nieznanego, że nawet się nie dotknęli. Następnego ranka wyjechali z miasta i tak się zaczął pierwszy etap ich podróży poślubnej na północny zachód, gdzie on miał otrzymać misję od metodystów, a jego kłamstwo sankcję. 147 Poszło o seks i pieniądze. Jak zwykle. Finsterowie wysłuchali Jonathana z uwagą, ale praktyczna Bessie podsumowała sprawę krótko: - Jak utrzymasz żonę, jeśli odejdziesz z kościoła? Potrzebujesz pieniędzy na farmę. -Jedziemy na zachód - zdecydowała Sara. - Możesz zacząć od nowa. Na pewno odzyskasz wiarę. Musisz tylko poczekać. Pomyśl o moim kapeluszu. Jego przekonało jednak wspomnienie wygiętego kręgosłupa i włosów zebranych w ciężki warkocz. Jeśli droga do nich wiodła przez kościół, w takim razie wróci do kościoła. Przed ślubem pożyczył konia i wybrał się przez zimowy pejzaż do starego domu Stoke'ów. Farma zniknęła tak, jak zniknęło miasto Sułtan, ale dom Stoke'ów zniknął jeszcze bardziej bezpowrotnie. Jonathan oglądał pola kukurydzy. Widział czarne place zaoranej ziemi, z której sterczały suche łodygi, tam gdzie śnieg stopniał lub poddał się wiatrowi. Pola ciągnęły się jak okiem sięgnąć. W płaskim pejzażu nie było żadnego urozmaicenia: świadectwa tego, że niegdyś wrzały tu takie emocje. Przegadał wiele godzin z Wikinem. To u niego kupił oprawny w końską skórę brulion, właściwie wielką księgę, która miała się stać pierwszym tomem pamiętników leżących w tej chwili na moim biurku. Na poczekaniu wymyślił szyfr (prosta zamiana liter) i tuż po rozmowie z Benbowem Wikinem napisał pierwsze zdania o Stoke'ach i o sobie samym. "Baba i Alvah dostali malarii", powiedział mu Benbow. "Zmarli w tym samym tygodniu. Alyoshus sprzedał farmę i wyjechał na zachód. Cathern wyszła za Garleya Ashtona. Pamiętasz go? Taki szczupły chłopak. Był księgowym. Oni też wyjechali na zachód. Do Kalifornii..." - Miała rude kucyki? - Jak zwykle - odparł Benbow. Podczas podróży poślubnej do Waszyngtonu Jonathan i Sara prawie ze sobą nie rozmawiali. Ona ciągle wyglądała przez okno pociągu, jakby się bała spojrzenia męża. Nocami spała na jednym brzegu łóżka, gdy on leżał bez ruchu po przeciwnej stronie. Jak w starej baśni o człowieku, który zaznał prawdziwego strachu dopiero w miłości, choć wcześniej doświadczył przerażających przeżyć, Jonathan obawiał się strachu Sary, a jeszcze bardziej siły swoich uczuć. Przeżył przyjaźń i przetrwał zdradę, której przyjaźń dopuściła się przeciw nie- 148 mu ze śmiercią. Przeżył śmierć George'a i jego powrót do życia. Przetrzymał Boga, naukę i malarię. Ale coś takiego? Od razu - i to przez nią - zdecydował się żyć jak obłudnik, a to oznaczało, że już odrzucił - znowu przez nią - niemal wszystko, do czego doszedł poszukując, równie emocjonalnie jak ja, istoty sprawy; prawdy, sensu, praprzyczyny, wszystko jedno, jak to nazwiemy. Od razu - choć jeszcze o tym nie wiedział, jeszcze nic nie podejrzewał - jakąś cząstką siebie nienawidził jej za tę stratę i za to, że odsłoniła cielesną słabość jednej z jego flank. Kiedy dotarli do Seattle, byli wyczerpani. W hotelu "Gwiazda Zachodu" wynajęli dwuosobowy pokój z widokiem na ocean. Byli tak zmęczeni, że natychmiast usnęli. Jonathan zbudził się około północy; jego palce znowu szukały czegoś na pościeli. Natychmiast usiadł, a Sara przytuliła się do niego. - Już dobrze, Johnny. Już się zbudziłeś. Wszystko w porządku. - Oparł głowę na jej ramieniu i ciężko westchnął. -Opowiesz mi o tym? - zapytała. Nie chciał mówić. - Często masz ten koszmar, prawda? Chcę, żebyś mi o tym powiedział. Proszę. Co było dalej? Z jajka powstaje jajko. Bezwzględny, komiczny do szaleństwa akt, dzięki któremu nasze geny produkują kolejne geny. Człowiek to tylko łańcuch DNA produkujący kolejne łańcuchy DNA. Nasze zachowania są zaprogramowane jak instynktowne wędrówki szarańczy albo przepoczwarzanie się larwy, a śmieszności przydaje im fakt, że stwarzamy sobie iluzję panowania nad tym procesem dzięki czemuś tak idiotycznemu jak krycie. Czym się różni krycie w łożu małżeńskim od krycia w burdelu? Co ja tam zresztą wiem? Kalece nie przystoi interesować się seksem. Wiem jednak, że Jonathan nie opowiedział Sarze o swoim śnie. Czytam pamiętnik i jestem pewna, że koszmar jest tajemnicą tylko dwóch osób: moją i Jonathana. Wiem też, że kobieta spełni wszelkie zachcianki mężczyzny o takim wyglądzie i zapomni o zahamowaniach. Nawet kiedy był w malignie, na jego twarzy migotał gniew jak błędne ogniki nad bagnami. Patrzyła na niego zauroczona, a legenda mówi, że kto goni za błędnym ognikiem, traci duszę. Jonathan pisze w pamiętniku, w jednej z rzadkich chwil dobrego humoru - na poty kostycznego, na poły czarującego, podkreślającego to, co bierzemy za uwięzioną ciemną stronę jego charakteru - otóż w jednej z takich 149 chwil Jonathan przytoczył fragment swojej rozmowy z Sarą, której przypomniał ceremonię ślubną. Poważnym głosem i z surową miną rzekł, że mąż powinien połączyć się z żoną, a oboje muszą być jednym ciałem. Sara - jak pisze Jonathan - zmarszczyła brwi, próbując go zrozumieć. - To połączenie... uczyłeś się o nim - zapytała jak najpoważniej - podczas przygotowań do pracy w kościele? Bał się odpowiedzieć. - Zgoda? - zapytał. Kiwnęła głową. Patrzyła mu w oczy, kiedy rozpinał guziki jej sukni. - Na coś takiego chyba się nie zgodziłam. Nikt mi nie powiedział... Przerwała, żeby się przyjrzeć jego rękom. Kiedy się zbudził nad ranem, ujrzał nad sobą wpatrzone w niego jej oczy. Widział ją w księżycowym świetle wpadającym do pokoju przez okno, ale nie umiał określić wyrazu jej twarzy. - Johnny - powiedziała, przysiadając obok niego na kolanach - chodzi o to połączenie; nie wiem, czy wszystko zrozumiałam. Mógłbyś mi to wytłumaczyć jeszcze raz, dopóki jest ciemno? Odsłoniła w nim drugą flankę, a nie trzeba studiować taktyki wojskowej, żeby wiedzieć, że armię z odsłoniętymi flankami czeka ciężki żywot na polu bitwy. Dwa tygodnie później, choć była to połowa chłodnego marca, pojechali otwartym powozem do Hannaville, gdzie metodyści dali Jonathanowi tymczasowe lokum; pokój, jak oczekiwał, w domu kobiety o nazwisku Chawder. Do celu dotarli po trzech godzinach. Sara mówiła przez całą drogę, a on wsłuchiwał się w jej głos, słyszał, jak przerywa i podejmuje zdania, jak wpada w niespodziewaną radość; słuchał i na próżno starał się przezbroić do walki przeciw niej. - Johnny, zadbam, żeby dom, w którym wkrótce zamieszkamy, był najpiękniejszy. Będziemy mieli firanki. Sama je uszyję. Wiem, jakie: niebieskie, haftowane, na sznurkach. No i lambrekiny. - Co to są lambrekiny? - zapytał, ale widział tylko jej wygiętą szyję i oczy koloru nakrapianych orzechów laskowych. - To taki pas sukna... Nigdy nie miałeś firanek, Johnny? Jasne, że nie... Wszystko ci opowiem. Musimy mieć firanki 150 i lambrekiny. Będą też dywany, tapety, fortepian... i kaktus w doniczce. Kiedy dojechali do Hannaville, cedry otaczające miasto uginały się pod ciężarem śniegu i szronu. Mieniły się w promieniach zimowego słońca. - Mmm - zamruczała Sara, rozglądając się wokół - idealne miejsce na niebieskie firanki i lambrekiny. IV Pani Chawder miała twarz żółtą jak papier. Jej głowa podrygiwała na cienkiej szyi sterczącej wprost z tułowia. Kok, w który zebrała włosy, przekrzywił się i sięgał niemal do ucha. Westchnęła, zadrżała z zimna, choć była w ciężkim futrze i trzymając się klamki wbiła oczy w Jonathana i Sarę. - Pan jest ten kaznodzieja? - Tak, a to moja... - Co się z panem działo? Już dwa tygodnie czekamy z weselem. Kiedy to załatwimy? Jutro da radę? - Jakie wesele? Proszę pani, jest bardzo zimno... - Ludzie pobierają się i latem, i zimą. - Moglibyśmy pomówić o tym wewnątrz? Kobieta wprowadziła ich do środka, żeby po chwili szarpnąć swoim ciałem z siłą i stanowczością lokomotywy hamującej przed stacją. - Nie możemy tracić czasu, wielebny. Stali w małym pomieszczeniu, które zajmowało cały parter domu i stanowiło połączenie salonu z kuchnią. Żelazny brzuchaty piec był jedynym i niewystarczającym źródłem ciepła. - Możemy usiąść, proszę pani? Jak rozumiem... - Nic pan nie rozumie. Możemy to zrobić jutro? Ma pan papiery jak trzeba? Wie pan, co się robi na ślubie? - Jeszcze nigdy nie dawałem ślubu... - Jezus! - Kobieta oparła się przedramieniem o ścianę i skryła twarz w zgięciu łokcia. - Boże drogi, i co ja teraz zrobię? - Kim jest panna młoda? - zapytała Sara. - To pani córka? - Kobieta pokiwała głową. - Jak jej na imię? - Carma. 151 - Carma? - zdziwił się Jonathan. - Znałem kiedyś kogoś o tym imieniu. - Dobry Boże, kogo obchodzą pańskie znajome? - powiedziała kobieta, wciąż nie podnosząc na niego wzroku. - Mnie - wtrąciła szybko Sara. - Johnny, nigdy mi nie mówiłeś o żadnej Carmie. - To była bardzo mała dziewczynka. Jedna z czterech sióstr. Wszystkie miały wspaniałe imiona: Cassa, Carma, Levada i Lynn... - Skąd pan zna moje córki? - kobieta spojrzała w końcu na niego. Jonathan podniósł się w fotelu. - Pamięta pani zbiega, który nazywał się Johnny? Jechałem do Denver w wagonie Elizy Gowdy. Miała cztery córki i małego synka. To było wiele lat temu. Pani Chawder zmrużyła oczy. - Oddałam ci przysługę, co? - To pani jest Eliza Gowdy? To już tyle lat... - Jesteś moim dłużnikiem, zgadza się? - Tak, to prawda. Mam u pani dług. - W takim razie da im pan ten ślub. Jutro. Zanim... Niech pan to po prostu zrobi. Mamy mało czasu. - Usiadła na krześle. - Muszę zadbać o Carmę, zanim... Jestem bardzo chora, wielebny. Nie pożyję długo. Zrobi pan to? Jutro? Jonathan patrzył na nią przez chwilę. - Rozumiem - zaczął najdelikatniej, jak umiał - że narzeczony o niczym nie wie. - Oczywiście, że wie. Nie można wydać dziewczyny za mężczyznę bez jego wiedzy. Co pan ma w głowie, wielebny? - Chodzi mi o to, proszę pani - Jonathan zapomniał o delikatności, choć starał się zachować cierpliwość - że narzeczony zapewne nie wie o stanie pani córki. - Jaki znowy stan? - Który to miesiąc? Eliza popatrzyła na niego, a potem wybuchnęła śmiechem. Był to wysoki dźwięk, który urwał się, kiedy położyła rękę na ustach. - Nic z tych rzeczy. Moja Carma to dobra dziewczyna. Carma! Chodź do nas! Przyjechał wielebny. Jutro wesele. Carma! Carma miała włosy po matce, po Elizie Gowdy, którą Jonathan zapamiętał z pociągu linii Midwest Pacific jadącego 152 z Kansas do Denver. Zebrała je w wielki węzeł tuż nad karkiem. Były wspaniałe, grube, gęste, białe i stanowiły jedyny przyciągający oko szczegół jej urody. Poza tym miała wielkie dłonie, ciężkie kości i grube rysy twarzy. - Usiądź z nami, Carmo - powiedziała Sara. Carma pokręciła głową i nadal stała. Cisza stawała się dokuczliwa. - Carmo, chcesz jutro wyjść za mąż? - zapytał Jonathan. Odpowiedziała milczeniem. - Musi mówić we własnym imieniu - Jonathan nie dopuścił do głosu pani Chawder. - Dlaczego? I co to w ogóle za pytanie? Od razu widać, że nie ma pan pojęcia o ślubach. Jest brzydka i tyle. Tylko raz widziała tego mężczyznę. - No to jak ona może... - Posłuchaj mnie, chłopcze. Nie jesteśmy bogaci. Albo ona wyjdzie za mąż, albo pójdzie na dziwkę. To wszystko. Odpowiedziała na ogłoszenie w gazecie i to wystarczy. Stary ma farmę na zachód stąd i potrzebuje kobiety, a Carma potrzebuje męża. Jutro będzie go miała. Znaczy się, będzie miała, jeśli ty przypomnisz sobie do jutra, jak się daje ślub. Jonathan rozłożył ręce i pokręcił głową. - Nie masz prawa nas osądzać. - Carmo - spojrzał na dziewczynę - muszę wiedzieć, czego ty sobie życzysz. Nie będzie ślubu, jeśli ty tego nie chcesz. Carma nagle padła przed nim na kolana. - Chcę, chcę. - Łzy płynęły po jej policzkach. - Muszę. To znaczy... bo wszystkie inne wyszły za mąż. Cassa, Levada i Lynn. Zostałam tylko ja. Jeśli coś się stanie... Nie mamy pieniędzy. W ogóle. Chcę. Chcę. Jonathan tłumaczył jej, że powinna poznać przyszłego męża, że to nie jest jej ostatnia szansa. Carma chwyciła go jednak za ręce; poczuł na dłoniach jej łzy. Ślub ustalono na szesnastą następnego dnia. . W Hannaville mieszkało osiem rodzin. Wszystkie pomogły przy uroczystości. Eliza zrobiła kawę z suszonej karwi. Jonathan wykorzystał prześcieradło z łóżka, w którym poprzedniej nocy spał z Sarą. Pod kierunkiem Elizy rozwiesił je w kącie pomieszczenia na parterze i ustawił ławę, przy której para młoda miała czekać na swój moment. Piętnaście minut przed szesnastą poszedł się przebrać. Kiedy wrócił, członko- 153 wie ośmiu rodzin i koszyki pełne jedzenia zapełniały prowizoryczne nawy. Mężczyźni, kobiety, dzieci i koszyki; wszystko na jednej kupie: na kolanach dziecko, na dziecku koszyk. Stopy Carmy oraz stopy i kolana Eliasa Johansena, pana młodego, dotykały prześcieradła. Zebrani zaśpiewali: "Nadchodzi panna młoda", a wtedy Carma nieśmiało uchyliła prześcieradło. Okazało się, że Elias ma siedemdziesiąt lat. Był przygarbionym i siwym, ale czerstwym staruszkiem. Jonathan wbrew sobie trochę wzruszony po raz pierwszy poprowadził ceremonię, która mu się wydawała - sam wziął ślub trzy tygodnie wcześniej - najbardziej uroczystą i najbardziej przerażającą ze wszystkich ceremonii. Kiedy wyrzekł ostatnie słowa, nowożeńcy udali się do powozu. Okazało się jednak, że koń zgubił jedną z podków. Wyjazd trzeba było odłożyć do rana. Nie zważając na protesty Elizy, Jonathan i Sara oddali młodej parze swój pokój. Na kolację podano pieczoną wieprzowinę w śliwkach. Uczta trwała do późnego wieczoru. O dwudziestej drugiej para młoda poszła na górę. Jonathan i Sara przygotowali sobie posłanie na parterze na podłodze. Kiedy już leżeli objęci koło pieca, z góry dobiegł ich wrzask Eliasa. - Cholera. Ty potworze... Jezu Chryste! Wielebny!... Podnieś dupsko i dawaj tu! Odejdź, ty zdziro potworna! Ty suko! Wielebny! Jonathan wyskoczył z legowiska. Elias stał w drzwiach ciasnego pokoiku. Był w czerwonym flanelowym szlafroku, który sięgał mu do chudych łydek. W świetle lampy naftowej Jonathan widział purpurową twarz starca. Carma leżała wciśnięta między łóżko a ścianę. Piękne długie włosy kładły się na jej koszuli nocnej. - Daliście mi takie gówno? - wrzasnął Elias. - Macie mnie za durnia? Myślicie, że dam się nabrać na taki numer? O, nie. Nie ma mowy. Do cholery... Jonathan przecisnął się obok niego do pokoju. Przyklęknął obok cicho szlochającej dziewczyny. - Nic ci nie jest? Co się stało? Carma zakołysała się w jedną, potem w drugą stronę, ale nic nie mówiła, nawet na niego nie spojrzała. - Tylko nie udawaj, że nic nie wiesz, draniu! - wrzeszczał Elias. - Cała ta cholerna dziura... Jonathan odwrócił się do niego. 154 - Stul pysk i siadaj! Nie wiem, o co chodzi, ale chcę się dowiedzieć. Elias patrzył na niego przez chwilę, a potem wybuchnął śmiechem. -Jesteś tu chyba nowy. No, tak. Zapomniałem. Mówili mi o tym. - Znowu się roześmiał. - Ciebie też naciągnęli, tak? Zaraz coś zobaczysz. Stań tutaj, przy drzwiach. Tylko na chwilę. - Jonathan wstał zaniepokojony. Carma wcisnęła się w kąt. - Nic nikomu nie zrobię - mówił Elias. - Coś ci tylko pokażę. Spokojnie, kaznodziejo. Ja też mogę chyba coś powiedzieć? Zmieszany Jonathan z trudem przeciskał się na wskazane miejsce. Nie odzyskał jeszcze równowagi, kiedy Elias podniósł Carmę z podłogi i cisnął ją na łóżko. Jonathan na oślep wyciągnął rękę w jego stronę. Chwycił go za rękaw szlafroka. - Puszczaj, wielebny! Nic ci nie pokażę, jeśli mnie nie puścisz. Carma leżała na brzuchu, twarzą do Jonathana. Poruszyła ustami, ale nie usłyszał żadnego dźwięku. Przysunął się bliżej. - Zawsze wiedziałam... - przerwała i zacisnęła powieki. - Widzisz? Nawet ona wie; przeklęta bestia. Tylko ty nic nie wiedziałeś. Odsuń się o krok. Odsuń się. - Jonathan zrobił krok do tyłu. - Połóż się na plecach, dziewczyno. - Posłuchała. Elias zadarł jej koszulę nocną do bioder. Jonathan ujrzał grube nogi i wąskie biodra. Elias siłą rozwarł jej uda. -Spójrz no tu, wielebny! - wrzasnął Elias. - Można się porzygać, co nie? Między jej nogami ujrzał wystającego z pochwy małego penisa w stanie półerekcji. - Ma też cipę - powiedział Elias ze wstrętem w głosie - ale jest tak ciasna, że palca nie zmieścisz. Ma nawet dwa małe jajca - obrzucił Jonathana wściekłym spojrzeniem. - Jezu Chryste, jedyne, co tu jest jak trzeba, to dziura w dupie. Jonathan zakrył Carmę koszulą. - Chwileczkę, jedną chwileczkę - rzekł. - Trzeba to przemyśleć. - Oszukali mnie. Wykołowali. Wcisnęli mi takie gówno zamiast baby. Nikt mnie nie będzie... Zanim Jonathan w pełni uświadomił sobie, co robi, doskoczył do Eliasa i spojrzał mu w twarz. 155 - Zajrzyjmy pod twój szlafrok, staruszku. - Jak zwykle, kiedy był wściekły, mówił bardzo spokojnym, lodowatym głosem. - Sprawdźmy, co tam masz, że czujesz się tak oszukany. - Zadarł szlafrok Eliasa, odsłaniając zwiędłe genitalia zwisające między koślawymi udami. - Czy to się jeszcze do czegoś nadaje? Do czego poza szczaniem? Marnie to wygląda. Pokaż mi, że możesz z tego zrobić użytek. Czekam. - Nie staje mi, jak należy - przyznał Elias, patrząc na swoje nagie ciało. - W takim razie, co chciałeś robić z tą młodą kobietą? Słucham. Jakie przyjemności miałeś dla niej? Elias znowu spuścił oczy. - Zimno mi - powiedział. Jonathan puścił połę szlafroka. Usiadł na łóżku przy Carmie. Sprężyny skrzypiały pod nią, kiedy się kołysała z boku na bok. - Zastanów się, Elias - zaczął Jonathan, biorąc głęboki wdech - jesteś farmerem, a czego farmer potrzebuje najbardziej? Kobiety do dojenia krów. Zgadza się? - Ale ona nie jest kobietą - Carma, umiesz doić? Carma, odpowiedz mi. - Zamiast potwierdzenia, jęknęła. - No widzisz, Elias? Carma umie doić. Umiesz hodować kury? Umiesz? Tak? Elias, chcesz, żeby Carma zajmowała się kurami? Ona się na tym zna. Umiesz gotować? Tak? Widzisz? Gotować też umie. Ma sprzątać w domu i pleć pole? Ona to wszystko umie. - Nie! Nie! Ja chcę mieć kobitę. Oszukali mnie. Wyrolowali... - Ani słowa o oszustwie, stary kanciarzu. - W oczach Jonathana pojawił się błysk. Miał tak opanowany głos, że nawet Carma przestała się kołysać i słuchała. - Nikt cię nie oszukał, bo nic nie straciłeś. Rusz głową, człowieku. Carma szuka domu, a ty kobiety do pomocy... - Będę pośmiewiskiem. Taki wstyd... - Na miłość boską, Elias, zastanów się. Mieszkasz sto sześćdziesiąt kilometrów stąd. Kto tam o niej słyszał? Nikt. W nocy ogrzeje ci łóżko. Nie będzie z ciebie drwiła, że nie możesz dać jej dziecka. No i masz pewność, że nie będzie się puszczała. Jeśli nie zażądasz od niej tego, czego nie może ci dać... a ona tego, czego ty nie możesz dać jej... będziesz miał to, po co tu przyjechałeś. Czego jeszcze chcesz? 156 Elias pokręcił głową. - Nabrali mnie. - A ty ich. Zerwał się wiatr. Zadrżały witrażowe okna. W pokoju było tak zimno, że szyby od wewnątrz pokryły się szronem. Elias przez chwilę wpatrywał się w ciemności. Potem spojrzał na Jonathana i z ciężkim westchnieniem usiadł na łóżku. - Ma ładne włosy - rzekł, wyciągając rękę w stronę dziewczyny. Odsunęła się od niego. Opuścił ramiona. - Co się na tym świecie dzieje, wielebny? Następnego ranka wyjechali z Hannaville. Elias trzymał ją za łokieć, kiedy wsiadała do powozu i widzieli to wszyscy mieszkańcy osady. W nocy słyszeli jakieś krzyki, a wieczorem znali każde słowo, które padło w ciasnym pokoju. Nie minął rok - Sara była wtedy w ostatnich dniach ciąży - a o Jonathanie mówiła cała okolica w promieniu wielu kilometrów. Z nim da się pogadać, powtarzali ludzie. Może dać w gębę, ale przynajmniej nie rzuca Biblią, a do tego tak pięknie mówi i ma taki miły głos. To jasne, co do tego nikt nie miał wątpliwości, że jest jednym z niewielu prawdziwych wysłanników Boga. V Jonathan nie miał doświadczenia, jeśli chodzi o seks; to znaczy nie miał tego, co potocznie uważa się za doświadczenie. Była Fritzi i kilka innych dziwek w czasach, kiedy pracował na kolei, ale zaliczyłby ich z pewnością więcej, gdyby nie śmierć Docenta. Lata idylli - było ich trzynaście - przeżył jednak w celibacie. Skończył trzydzieści sześć lat, kiedy poznał Sarę. Dla większości ludzi w tym wieku uniesienia pierwszej miłości to odległa historia. Takie rzeczy zdarzają się, kiedy mamy szesnaście, siedemnaście lat lub jeszcze mniej. Uczucia, których wtedy doświadczamy, są tak silne, że niszczą wszystko inne. Ale już wtedy, wśród tych wrzących emocji, pojmujemy, że jeśli je przetrwamy, niczego podobnego nie przeżyjemy do końca naszych dni. Dorastamy. Nasze uczucia tracą na ostrości. Uczymy się żyć z godnością, przystając tym samym na pośledni towar. Pod tym względem 157 Jonathan był zupełnie niewinny. Jego uczucia nie mogły się oswobodzić przez tyle lat i nagle korek wyskoczył z szyjki, uderzył w sufit, a uwolnione emocje wylały się na wszystko, na stopy, na podłogę i meble. Rozległ się dziki śmiech i brzęk szklanek, a wino popłynęło szerokim strumieniem. Jonathan należał jednak do ludzi, którzy najwyżej cenią opanowanie. Każdy wybuch kończył się kacem żółci i nienawiści do samego siebie. Patrzył Sarze w oczy i, jak wszyscy zakochani, nie wiedział, co się z nim dzieje. Nie czuł jednak radości, lecz strach, że ogarnia go szaleństwo. Ciągle myślał o wilku, którego członek nabrzmiewa po kopulacji i łączy samca z suką tak jak tego chce dbała o czystość genów dzika natura. Oba zwierzęta skowyczą bezbronne wobec żywiołów i wrogów. Ponieważ taki był jego zawód, ponieważ nie umiał inaczej odpłacić się za kobietę, która obudziła w nim takie uczucia (ale również dlatego, że dawało mu to jeszcze jedną z przyjemności, którymi tak pogardzał), prowadził spotkania modlitewne w domach i szkołach. Jeździł konno przez stare cedrowe lasy północnego zachodu z osady do osady. Dawał śluby, chrzcił, nauczał, chował zmarłych i wracał do Sary, brał ją w łóżku w ramiona i bronił się przed samym sobą, przed kłamstwami, które wypowiadał w każdym słowie. Ale nie to było najważniejsze. Nikt nie zdołałby przezwyciężyć takiej przeszłości, jaką miał Jonathan. Ponad wszystkim, wokół wszystkiego i we wszystkim - nawet w gorącym oddanym ciele Sary - rozciągało się symboliczne pole bitwy z przywróconym do życia George'em. Przemierzał w myślach stare ścieżki, zataczał się od fetoru, na wspomnienie ran, których nic nie zabliźni, i krzywd, których nie sposób naprawić. Toczył potyczki na przyczółkach, choć nikt, nawet on sam, nie wiedział, po co te fortele, pokazy siły, pół- i ćwierć-sztychy, wszystko tak nieefektywne, pozbawione sensu. Bitwa, powiada Clausewitz, przypomina powolne zaburzanie równowagi, które zaczyna się niepostrzeżenie, by z każdą następną chwilą unaoczniać się coraz silniej i wyraźniej. Tak właśnie wyglądało życie Jonathana po okresie idylli. Znowu ujrzał siebie jako Chrystusa w Ogrójcu: sam, bez przyjaciół, czekał na ukrzyżowanie. Pewnej nocy popatrzył na Sarę (jej twarz była zwrócona w drugą stronę, w świetle księżyca widział tylko jej policzek na tle poduszki) i powiedział łagodnie: 158 - Ty śpisz? Czyż nie możesz wytrwać godziny jednej? Natychmiast otworzyła oczy. - Oczywiście, że nie śpię - rzekła patrząc na niego. Wyciągnęła rękę i pogładziła go po karku. - Nigdy nie zasypiam przed tobą. Jakoś nie mogę. Wciąż mieszkali w pokoiku na górze u Elizy. Nie mieli pieniędzy na budowę domu, poza tym Jonathan i tak nie mógłby zostawić ciężarnej Sary zdanej na samą siebie. Eliza, wbrew własnej przepowiedni, nie zapadła na zdrowiu i nie zmarła. Przeciwnie, kiedy zapewniła przyszłość Carmie, przybyło jej parę kilogramów i odzyskała cząstkę wigoru, który Jonathan zapamiętał sprzed lat. - Mów do mnie "mama" - powiedziała kiedyś. - To marny pomysł. - Nie wiedziałbyś, co to dobry pomysł, nawet gdyby stanął przed tobą i dał ci w gębę. Rób, jak ci każę, wielebny. - Co się stało z tym twoim chłopczykiem? Jak on miał na | imię? Netty? Co się z nim dzieje? - Pojechał na zachód. - Stąd nie da się wyjechać na zachód. Zachód jest tutaj. - Też mu tak powiedziałam, a on swoje: "Jadę na zachód", i tyle go widziałam. Mów do mnie "mama". Jonathan chciał być w Hannaville w dniu narodzin dziecka. Umówił się z doktorem Mundtem z Walia Walia, który za pięć dolarów - tyle brał za wizytę - zgodził się odebrać poród. Eliza protestowała. A po co mężczyzna przy porodzie? Słowo Jonathana było jednak prawem. Poza tym, lubił Burgessa Mundta: szczupłego, przygarbionego młodzieńca, jedynego wykształconego człowieka w okolicy. Burgess, zanim wybrał się na medycynę, skończył filozofię; studiował ją w czasach, kiedy filozofowie szukali odpowiedzi na podstawowe pytania: o Boga, wolną wolę i sens życia. - Człowiek potrzebuje nauki o prawdzie - rzekł Burgess podczas niedzielnej kolacji u Elizy. Eliza dodawała do pieczeni przedziwnych ziół, które sama hodowała w doniczkach. -Musimy wypracować sposób dzielenia zjawisk, żeby je zrozumieć. Musimy odrzucić zasłony, które dzielą nas od sedna rzeczy Musimy poddać je analizie. Ciągle się różnimy. Dlaczego nie stać nas na zgodę? W medycynie panuje zgoda. Dlaczego nie ma jej wśród filozofów? - Burgess miał szerokie usta i mały, okrągły nos. Przyjechał na zachód dla morskiego 159 powietrza, ale i tak ciągle kaszlał. Zdarzały się też dni, kiedy zamykał się w domu i kładł do łóżka z okładami na piersiach. - Zgadzasz się ze wszystkimi lekarzami? - zapytał Jonathan z sarkazmem tak gęstym jak śliwkowe powidła Elizy. - Oczywiście, że nie. Niektórzy z nich to wariaci. Weźmy te ich szczepienia. Cóż za absurdalny pomysł. - Chcesz analizować Boga? Albo prawdę? - Cóż, tego nie... - W takim razie zostają nam tylko słowa. Burgess milczał przez chwilę. - Z faktu, że nie wiem, jak to zrobić, nie wynika, iż nie warto próbować. Inaczej to nie ma sensu. - Co nie ma sensu? - Życie. - A powinno mieć? Burgess byłby zainteresowany odpadkami gramatyki opisowej, które wtłoczono mi do głowy na Columbii i opatrzono nazwą "filozofia". To oczywiste, że wyprzedzał swoje czasy. Tak jak Jonathan, który sam i bez wysiłku doszedł do istoty dociekań Uniwersytetu Columbia. Z jego opisu rozmowy wynika, że podzielałby mój stosunek do filozofii języka. Byłam w tym beznadziejna. Nie oznacza to, że miałam kiepskie stopnie. O, nie. Każdy semestr zaliczałam z wyróżnieniem. - Widziałem pani nazwisko na liście - powiedział kiedyś jeden z moich profesorów. Był młody. Interesowała go filozofia nauki zapewniająca prawdziwe atrakcje, w przeciwieństwie do nauki filozofii próbującej zadusić wszystkie pytania, z którymi nie może sobie poradzić, z taką bezwzględnością, z jaką żony farmerów duszą niepotrzebne kocięta. Był bardzo zabawnym człowiekiem. Studenci uwielbiali go za to, jak parodiuje zajęcia filozofów z Columbii. W końcu wyrzucili go. - Nie - poprawił się. - Tego nie mogę powiedzieć. Właściwie nie widziałem na liście pani nazwiska, tylko składające się na nie litery. - Musi być coś stałego w tym przemijaniu - przekonywał Burgess. - Coś, czego się można trzymać. - Jak możesz pleść takie bzdury? Świat nie ma sensu, bo sens nie jest częścią jego planu. - Na pewno jest coś, do czego warto dążyć, co można zdobyć... - Skąd wiesz? 160 - Czuję to. Ty też to czujesz. - Nic nie czuję. Rok wcześniej, senator George Stoke z Kansas, znany jako wojujący liberał, zaczął kampanię skierowaną przeciw zjawisku, które nazwał "brakiem poczucia amerykańskiej jedności". Każdy dzień przynosił mu wzrost poparcia w społeczeństwie. Krytykował wszystko, od dziurawych i nieoświetlonych dróg po nadużycia i korupcję w senacie, choć sam posuwał się do nadużyć i korzystał ze swoich wpływów (były zresztą znaczne), żeby przepchnąć przez senat potrzebne mu ustawy. Kiedy Jonathan czytał o nim w gazetach, drżały mu ręce. Wiedział, że George walczy o słuszne sprawy. Miał podobne przekonania. Mówił o nich w czasie kazań. Był gotów walczyć o nie na szerszej scenie, gdyby miał władzę - gdyby był na miejscu George'a. Jak to możliwe? Rozgorzała w nim rewolucja, wojna domowa przeciw własnej duszy. Upadało morale i tak wątłych sił, które zebrał przeciw George'owi. Jak wiadomo, to właśnie wojny domowe są najbardziej krwawe i okrutne, zwycięstwo nigdy nie jest pełne; trwają, aż wszystko legnie w gruzach. - Daj spokój, Johnny. Co masz do stracenia? - mówił Burgess. - Co złego w usuwaniu skorup, jeśli szukamy czegoś, co można poddać analizie? Może natkniemy się na ślad sensu rzeczy. Dlaczego nie? - Wstydzę się wszechświata. Nie przyjmuję do wiadomości ani jego, ani jego znaczeń. Bóle zaczęły się w połowie ósmego miesiąca ciąży. Burgess był akurat w osadzie; przyjechał obejrzeć źle zrastającą się nogę kowala. Sara obierała ziemniaki. Po pierwszym ataku krzyknęła i wypuściła z rąk miskę. Jonathan wbiegł do kuchni. Sara klęczała na podłodze usłanej potłuczonym szkłem i warzywami. Widział białka jej oczu z orzechowymi nakrapianami tęczówkami i przerażone, otwarte usta. Eliza klęczała obok niej. Gładziła Sarę po plecach i próbowała uspokoić łagodnym głosem. - Zanieś ją na górę - rozkazała Jonathanowi. Niósł ją po schodach, szepcząc słowa pocieszenia, ale bez wiary, tak jak kiedyś nie wierzył w zapewnienia, którymi chciał pomóc umierającemu Docentowi. Drugi atak nastąpił, kiedy stanęli na szczycie schodów. Sara znowu krzyknęła i wczepiła się w niego rękami z taką siłą, że oboje niemal się Teoria wojny 161 stoczyli schodami w dół. Trzeci raz krzyknęła, kiedy kładł ją na łóżku. - Musimy wezwać Cheebę, Johnny - przekonywała Eliza. -Wiem, co mówię. To nie jest zajęcie dla mężczyzny. Jonathan ruszył jednak po Burgessa, który przybiegł błotnistą ulicą na palcach, żeby nie pobrudzić sobie lakierek. Natychmiast zrzucił płaszcz, podwinął rękawy i zniknął na schodach. Jonathan często oglądał narodziny zwierząt. Pomagał Alva-howi: wkładali ręce po łokcie do wnętrza krowy i unurzani we krwi ciągnęli za kończyny cielę, które przychodziło na świat tylnymi nóżkami, podczas gdy znudzona tym wszystkim matka przeżuwała w zadumie. Teraz było inaczej. Cały dzień i noc w domu rozlegały się krzyki Sary wzmacniane kaszlem Burgessa. Eliza gotowała na żelaznej kuchni wodę przynoszoną z pompy na ulicy. Wciąż zjawiała się z nowymi ręcznikami, po które biegała od sąsiadki do sąsiadki. Jonathan patrzył, jak nosi wszystko na górę i schodzi na dół z miskami pełnymi splątanych, pociętych prześcieradeł jaskrawo-czerwonych od krwi. Jemu zakazała wchodzić na górę. - Jest tam już jeden chłop, co tylko przeszkadza. Drugiego mi nie trzeba. Tak naprawdę wcale nie chciał tego wszystkiego widzieć. Miotał się w małym pomieszczeniu na dole, chodził w tę i z powrotem, miał spocone dłonie i suche usta. Wyżywał się na krzesłach, które stanęły mu na drodze, na bibelotach z półki nad piecem, na oknach brzęczących w rytm jego gniewnych kroków. Złorzeczył seksowi, Sarze winnej jego mękom i Bogu, w którego już nie wierzył. Nad ranem na dole pojawił się Burgess. Usiadł naprzeciwko Jonathana. - Przykro mi, Johnny - powiedział. - Naprawdę. Postaram się uratować dziecko - pokręcił głową - ale nie jestem pewien, czy... - Do diabła z dzieckiem. Ratuj moją żonę. - Możemy się tylko modlić. Jonathan odwrócił się i spojrzał w okno na zamarznięty świat. - Religijny bełkot. Gdzie się podziała nauka, na którą wciąż się powołujesz? Uratuj moją żonę, do cholery... Czego tu szukasz, matko? - Zwrócił się w stronę Elizy, która pojawiła się 162 na schodach. - Chcesz popatrzyć, jak mąż reaguje na smutne wieści? Eliza zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. - Jesteś głupcem, chłopcze. Już ci to mówiłam i to samo powtórzę temu całemu doktorowi: wezwijcie Cheebę. Burgess potrząsnął głową. -Niech umrze w chrześcijańskich rękach, proszę pani. Nic się już nie da zrobić. Eliza nawet na niego nie spojrzała. - Zanieś jej trochę ziemniaków. Na pewno przyjdzie. Idź, Johnny. Misji Jonathana podlegał również rezerwat Indian położony osiem kilometrów na południe od osady. Wygłosił tam tylko jedno kazanie w domu obrzędu potlatch. Już po pierwszym słowie zauważył, że stojący przed swoimi chatami, ukrywający się za totemami ludzie słuchają go z szeroko otwartymi oczami, ponieważ przywiózł jedzenie. Odwiedził wioskę jeszcze wiele razy, ale już nie wygłaszał kazań. Przywoził jedzenie, ostrzył narzędzia, pomagał w naprawach wszystkiego, co wymagało reperacji. Miał smykałkę. Indianie nie widzieli w nim jednak przyjaciela. Wziął dziesięciokilogramowy worek ziemniaków ze spiżarni i poszedł. W drodze powrotnej Cheeba trzymała go za płaszcz. Cuchnęła tłuszczem i kwaśnym potem. Nawet na świeżym powietrzu robiło mu się niedobrze od tego smrodu, a kiedy szli ciemnym lasem, dotyk jej szorstkich palców o połamanych paznokciach napawał go strachem. Po niespełna godzinie, gdy dotarli do domu, nie usłyszeli krzyków Sary. Wbiegł na górę za Cheeba. Indianka padła na kolana obok łóżka i przyłożyła głowę o tłustych, cuchnących włosach do piersi Sary, której twarz bardzo poszarzała. Eliza stała przy oknie, zasłaniając światło. Miała w rękach coś, co Jonathan wziął za tłumok prześcieradeł do prania. - Długo to już trwa? Nadal krwawi? - zapytała Cheeba, nie podnosząc wzroku. -Już nie krwawi, ale od początku było z nią źle - odrzekła Eliza, kołysząc zawiniątko, z którego nagle rozległ się płacz. Jonathan spojrzał na dziecko, czując przypływ gwałtownej miłości. Był tak zdezorientowany, że samo uczucie wydało mu się śmiertelnym narzędziem; czymś, czego należało się 163 bać tak jak małżeństwa, z którego zrodziło się to piekło na wieczny strach; jak straszną rzeczą okazały się szybkie westchnienia, mokra ekstaza, która uczyniła z ciała Sary narzędzie tortury i samozniszczenia. Skąd miał o tym wiedzieć? Jak miał to zrozumieć? Ignorancję można jednak wybaczyć. Co zrobić z dzieckiem? Wyrzekł się go wobec Burgessa, tak jak Piotr wyrzekł się Jezusa wobec służącej kapłana. - Będzie żyło? - zapytał szeptem Elizę. -Tak. Sara rzucała głową na poduszce. - Niech wielebny nie patrzy - powiedziała Cheeba. Chwyciła pierś Sary i ścisnęła z całą siłą muskularnych dłoni i grubych palców. Sara krzyknęła i aż usiadła w łóżku; miała szeroko otwarte oczy. Jonathan zachwiał się; przytrzymał go Burgess. Cheeba powtórzyła zabieg. Tym razem krzyk był głośniejszy, pełniejszy. - Boże! - szepnął Burgess. Indianka usiadła na zadku i patrzyła. - Chce wody? - zapytała. - Niech przyniesie wody - poleciła Jonathanowi. - Dużo wody. Dodać trochę soli i cukru. Jonathan zbiegł na dół. Napełnił dzbanek i wrócił na górę. Sarze wracały już kolory. Indianka wlała trochę wody w swoją dłoń i przyłożyła ją do ust Sary. Policzki chorej były coraz czerwieńsze. Sara leżała spokojnie, jej oddech się wyrównał. Jonathan wpatrywał się w barbarzyńską postać jej ocalicielki, w jej pstrokate ubranie, zmierzwione włosy, zniszczone ręce i połamane paznokcie, na korale z kamieni i niedźwiedzich zębów. Bijący od niej odór wypełnił cały pokój, a rumieńce rozlały się na policzkach Sary. - Dzięki Bogu - szepnął, nie całkiem uświadamiając sobie, co mówi, i zupełnie nie zdając sobie sprawy z absurdalności tych słów. VI - Ma się rozumieć, to nie były żadne czary - powiedział Atlas. Whiskey, którą kupił w supermarkecie, dolał do fusów po herbacie, tak jak wcześniej do porannej kawy dolewał dżin i brandy. Kiedy mówił zwrócony w moją stronę, czułam 164 kwaśny, alkoholowy wyziew z jego ust. Czasami zapominał, że niewielkie urządzenie, które przed nim ustawiłam, to mikrofon. Najwyraźniej lubił go dotykać. Kilka razy odsuwałam mikrofon, ale już po chwili Atlas znowu się nim bawił. Po powrocie do domu, do Anglii, kiedy przesłuchiwałam taśmy, jego słowa często nie przebijały się przez szumy, które ^powodował tą zabawą. - Bolesny ucisk na piersi działa jak zastrzyk adrenaliny. To zwykła reakcja organizmu na ból; wydziela się adrenalina. Dzisiaj leczy się nią ludzi we wstrząsie. Wtedy medycyna nie znała adrenaliny, a nawet gdyby znała, to skąd ta kobieta miałaby o tym wiedzieć? Nie mam też pojęcia, skąd wiedziała, że do wody trzeba dodać soli i cukru, ale mój ojciec przysięgał, że tak było. - Wierzyłeś mu? - Dlaczego nie? Można o nim powiedzieć wszystko, ale był do bólu prawdomówny. Nie dał mi powodów, żebym mu nie wierzył. W tej sprawie też mu ufam. Wszystko, co mamy, napawa nas strachem; strachem przed utratą. Sara była o tyle młodsza od Jonathana. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że mogłaby umrzeć przed nim. W ten sposób odkryta kolejną flankę w jego strudzonej bojami duszy. Klęska była tak blisko, że niemal czuł jej zapach. Nadszedł czas, by znowu zewrzeć szeregi. Zabrał się do pracy z oddaniem, wytężając wszystkie siły. Na moim biurku obok pamiętników Jonathana leży jego Biblia. Otworzyłam ją na Księdze Eklezjastesa. Podkreślił w niej następujący fragment: "I przekonałem t się, że bardziej gorzką niż śmierć jest kobieta, bo ona jest siecią, serce jej sidłem, a ręce jej więzami". Wypełnił tymi słowami fosę swoich nowych fortyfikacji. Powtarzał sobie, że Sara jest kiepską kucharką, a plamy na jej ramionach nie są tak ładne jak piegi na nosie. Przyrzekł sobie celibat. Żył już kiedyś w celibacie, mógł do niego wrócić. Nie było to jednak takie proste. Sara zamartwiała się z powodu jego oziębłości. Traktowała to jako karę za jej niedostatki, z których część już odkrył, a o reszcie jeszcze się dowie. Okazywanie uczuć dziecku przychodziło mu równie trudno, myślała więc, że Jonathan nie chce też jego i wini ją za to, że wydała synka na świat. Nie miała jednak pojęcia, jak naprawić ich wspólne życie, dlatego sama zaczęła dostrzegać słabości męża. W porównaniu z pieniędzmi seks nie ma większego znaczenia, a im więcej wysiłku wkładał Jonathan w pracę, którą 165 tak się brzydził - brzydził się przyjemnością, którą dawała mu jego profesja, i oszustwem, do którego go zmuszała - tym gorzej im się żyło. Ludzie płacili za kazania kurami i warzywami, a rodzina Jonathana miała się coraz gorzej. Kiedy pewien gruby elegancki pastor reprezentujący konferencję stanową przybył na wizytację, Jonathan postanowił popracować nad gramatyką swoich wystąpień. Po wyjeździe wizytatora Sara powiedziała: "To nie było mądre. Ci ludzie nie powinni wiedzieć, jaki jesteś bystry. Oni takich nie lubią". Miała rację. Tego też nie mógł jej wybaczyć. "Drogi Johnny", tak zaczynał się list nadany w Ellsworth, w Maine, "z przykrością muszę cię poinformować, że na moim biurku znalazł się raport w twojej sprawie, który otrzymałem z Waszyngtońskiego Synodu Okręgowego". Jonathan kupił bilet do Ellsworth. W gabinecie Grayberga unosił się, jak zwykle, zapach przypalonej owsianki. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu, a na krześle, które podano Jonathanowi, kłębiła się, jak dawniej, sierść psa. Sam Grayberg też się nie zmienił: okrąglutki nerwus, który zupełnie nie pasował do wizerunku dostojnego pastora. Uwielbiał jeść, do przestrzegania zasad higieny miał mniejszy zapał. Tego ranka jego górnej wargi uczepiła się wyschnięta resztka żółtka, które drżało z każdym słowem. - Otrzymywaliśmy w miarę dobre raporty - mówił, biorąc do ręki plik papierów, które składały się na teczkę Jonathana. - To się zmieniło osiem, może dziesięć miesięcy temu. - Grayberg wziął szybki, głęboki oddech. Kawałek jajka zastygł w bezruchu. - Wyniki kontroli - dobre. Kazania na piśmie - dobre. Prezentacja - dobra. Życie osobiste - ocena pozytywna. - Jonathan przesunął się w fotelu. - Ale to. To, młody przyjacielu... Grayberg wybrał z pliku trzy kartki i pomachał nimi przed nosem Jonathana, który wyciągnął po nie rękę. - O nie, drogi panie - rzekł Grayberg, odchylając się do tyłu. - Tego nie wolno panu czytać. - Dlaczego, do diabła? - Jonathan był zirytowany. - Proszę, proszę... coś takiego. No i mamy potwierdzenie pierwszego zarzutu. - Grayberg pokręcił głową, kawałek jajka zadrżał. - Bluźnierstwo, drogi panie. Myślałem, że to będzie trudniejsze. Mógłbyś powiedzieć, że to plotki, pogłoski, co? Kilka słów na podwórzu to w końcu nic takiego, ale jeśli nawet tutaj tak przeklinasz... 166 - A pozostałe zarzuty? - przerwał mu Jonathan. - Macie chyba coś więcej niż jedno czy dwa niewłaściwe słowa w niewłaściwym momencie. - Będziesz mnie słuchał czy... - Czy "zarzuty" to w ogóle właściwe słowo? Jestem oskarżony? Grayberg zamknął usta z głośnym mlaśnięciem. Kawałek jajka spadł na blat biurka. - Proszę, jaki delikatny. - Przez chwilę bawił się resztką śniadania. - Tak - rzekł. - Dostałem list z okręgu. Piszą: to twój człowiek, zadaj mu kilka pytań. Podobno już nie napominasz grzeszników. Tu jest napisane, że mówisz o... - spojrzał na leżącą przed nim kartkę - o Bogu powszechnym. Co to za historia? - Nie mam zielonego pojęcia. Grayberg rozsiadł się wygodnie w fotelu i spojrzał w sufit. - Życie to nuda - rzekł. - Na wschodzie i zachodzie, wszędzie. Ludzie chcą, żeby ich trochę postraszyć, chcą sobie popłakać, poczuć, że serce czasem zabije im trochę szybciej. Ty i ten baptysta jesteście ich jedyną rozrywką. Jak się nie poprawisz, zabiorę ci ten twój zbór. Rozumiesz? VII Przed wizytą u Grayberga Jonathan zamówił konia w stajni w Ellsworth. Kiedy się po niego zjawił, kazano mu czekać. Zły po rozmowie z Graybergiem, Jonathan wyładowywał swój gniew na stajni, koniach i ich właścicielu, Lemonie Pinnocku, który skakał wokół wściekłego klienta i zarzucał go chaotycznymi przeprosinami. - Tak mi p-przykro, wielebny. Chłopak nie p-przyszedł d-do roboty. Niech się wielebny uspokoi, b-bo sobie wielebny co zrobi. Po jakimś czasie przyprowadził Jonathanowi gniadą klacz o imieniu Jenny. - Ona g-gryzie, wielebny. Bez u-urazy. Gryzie wszystkich, tylko nie Indiańca, co wyrzuca gnój. Niech wielebny uważa na ręce. Na ziemi leżał śnieg. Ze stukotem podków Jenny przekraczała kolejne strumienie, parskając i pierdząc - jak to koń - 167 jej kopyta ślizgały się na mokrych głazach, a ona biła ogonem na prawo i lewo. Zimne powietrze pachniało oceanem. Jonathan zmusił klacz do galopu, ciągle złorzecząc Graybergowi, Indianinowi wyrzucającemu gnój ze stajni Lemona Pinnocka i wszystkiemu, co mu przyszło do głowy. Nie widział Helen i Sebastiana od wyjazdu do Chicago i Instytutu Moody'ego, czyli od prawie dwunastu lat. Regularnie jednak do nich pisał i otrzymywał odpowiedzi. Kiedy przybył do szkoły Melona, było już ciemno. Nie widział nawet konturów chaotycznej budowli. Na jego pukanie ktoś uchylił drzwi, a w wąskiej szczelinie pojawiła się głowa starego człowieka. - Kto...?- zaczął mężczyzna. Skóra zwisała z kości jego twarzy jak namoknięta gaza. - Johnny? To naprawdę...? Helen! Helen! Johnny przyjechał. - Sebastian otworzył szerzej drzwi i wziął Jonathana za rękę. - Johnny, jak to cudownie... Helen! - Nic nie zostało z dawnego Sebastiana. Nowy Sebastian przypominał rozsypujący się, przygięty do ziemi szkielet. Urywał zdania jeszcze bardziej niż kiedyś jego żona. Wewnątrz jedynym źródłem światła był ogień na kominku. Przy stole siedziały dwie osoby. Jedna ukrywała się w półmroku, druga - tęga kobieta - męczyła się wstając z krzesła, żeby Jonathana powitać. Przypomniał sobie, jaką walkę toczył przed laty ze swoim krzesłem otyły wówczas Sebastian. Kiedy w małżeństwie zmienia się układ sił - jak mawia wuj Atlas (a człowiek, który się żenił tyle razy, na pewno wie, co mówi) - następuje też przekazanie oznak władzy, nawet tych najdziwniejszych. - Witaj, Johnny, witaj - powiedziała Helen głosem tak silnym i stanowczym, jakim niegdyś przemawiał Sebastian. -Wejdź. Usiądź. - Jej ogromny brzuch wylał się na blat stołu. Jedynie w twarzy i w szczupłych rękach kobiety rozpoznawał dawną Helen. - Josh, przynieś Johnny'emu krzesło. - Niech sam sobie przyniesie - odrzekł Josh, wychodząc z półmroku. W świetle ognia jego oczy błyszczały jeszcze gniewniej niż kiedyś. Jonathan wyciągnął do niego rękę. Josh spojrzał na nią, wstał od stołu i wyszedł bez słowa. - Johnny... - zaczął Sebastian - tak mi... on nie chciał... - Daj spokój, Seb - wtrąciła się Helen. - Pocałuj mnie, Johnny. Zostaniesz dłużej? - Jonathan schylił się, żeby pocałować ją w czoło. - Nadal wyglądasz jak niebieskooki szatań- 168 ski brat bliźniak Josha. - Wcale się nie zmieniłeś w małżeństwie. Opowiedz nam o Sarze. Jak tam... - Helen... - Nie chcę słyszeć o tobie. Opowiedz nam o dziecku. - Dziecko to dziecko. Mały bezradny człowieczek z brzydką, dziwaczną twarzą. Wymachuje rączkami na prawo i lewo. Na imię daliśmy mu Rayner. Może być? Docentowi byłoby pewnie bardzo przyjemnie. - Przerwał na chwilę. Po zapadłych policzkach Sebastiana płynęły łzy. W jaki sposób plantacja tytoniu porośnięta tylko roślinami może się zmienić w coś zwierzęcego o ustach, które żywią się własnymi wnętrznościami? Dlaczego jedna rzecz zmienia się w inną? Człowiek w innego człowieka? Helen w Sebastiana? Sebastian w Helen? Co się stanie na końcu, kiedy wąż zje własny ogon? - Co się tu dzieje? - Jonathan poczuł, że gardło mu wysycha, a po głos musi sięgać aż w głąb piersi. - Gdzie wasi uczniowie? Kiepsko wyglądasz. Nie miałem pojęcia. Wasze listy były takie ogólnikowe. - Gdyby nie Josh.... - zaczął Sebastian. - Jest tu ze względu na pieniądze, Seb. Nie bądź głupi. Ja mam puchlinę, Johnny. Seb dostał gruźlicy albo jeszcze czegoś innego. Zapisaliśmy wszystko na Josha w zamian za opiekę. To dobry chłopak, ale nas nie cierpi. Powiedz, co Sara... - Helen, mów, o co tu chodzi. - Nie ma o czym mówić. - Przecież widzę, że coś się tu dzieje. - Jest to, co widzisz. Nic się nie dzieje - ucięła Helen. - Helen... - zaczął niepewnie Sebastian - przecież to prawie nasz... - Nie, Seb. Nie możemy. - Zamieszkajcie z nami - przerwał im Jonathan. - Nigdy nie byliście nad Pacyfikiem. Ze wzgórz pod Hannaville widać ocean. Hannaville to śliczna osada. Wybuduję wam dom. Nie jestem cieślą z zawodu, ale mam smykałkę. Kupimy farmę. Jonathan nienawidził wsi, bo to był świat Stoke'ów, ale nie cierpiał również pracy na roli. Bał się szkodników, zależności od pogody, sił rynkowych, kaprysów konsumenta, machlojek władzy. Znał się jednak na tej robocie i nagle zdał sobie sprawę, że pomysł dojrzewa w nim od jakiegoś czasu; rozumiał, że choć nie cierpi wsi, to kościół drażni go jeszcze bardziej. 169 Był szczerym purytaninem, a purytanie są nieufni wobec przyjemności. Nie nauczył się przeżywać przyjemności, nie rozumiał ich, wiedział natomiast, że osłabiają jego dyscyplinę, odkrywają słabości tam, gdzie wcześniej ich nie było. Kazania sprawiały mu przyjemność. Z przyjemnością myślał o swojej pozycji społecznej, o wpływie, jaki wywiera na wiernych, o swoim darze wymowy. Tak więc (jako szczery purytanin) zaczął gardzić nawet barwą swojego głosu, który brzmiał tak mocno i grzesznie, bo przecież wszystko, co mówił, było kłamstwem. Poza tym - mówił o tym ten stary głupiec Grayberg - kaznodzieja jest w najlepszym razie komediantem, aktorem, naganiaczem, który zaprasza do świata cieni, nawet jeśli żyją w nim ludzie szczerej wiary. Dla Jonathana - urodzonego sceptyka - wyglądali jak cienie cieni. Pieniędzy też w tym świecie nie było.. Natomiast ziemia, cokolwiek o niej powiemy, jest realna. Żeby rozkręcić farmę, trzeba mieć - jak tłumaczył mój dziadek Sebastianowi i Helen (ogień w kominku dogasał, a w pokoju robiło się coraz chłodniej) - pieniądze, siły i doświadczenie. Oni mieli pieniądze. On siłę i doświadczenie. Sytuacja wydawała się bardzo prosta. W pewnej chwili Jonathan zdał sobie sprawę, że opowiada o pięknie północnego zachodu i możliwościach, które ich tam czekają, z entuzjazmem, jakiego już dawno nie doświadczał. - Moglibyśmy spróbować nowych upraw. Moglibyśmy hodować krzewy i drzewa owocowe. Nikt tam tego nie robi, a ziemia jest świetna, torfowa. Noc spędził w ciasnym pokoju na strychu. Nie był w stanie zrozumieć stosunków między Melonami a Joshem, choć pod koniec rozmowy Sebastian wyrażał się o Joshu z taką samą niechęcią jak Helen. Oboje z radością mówili o zerwaniu umowy i o wyjeździe, o Pacyfiku, farmie, o życiu z Jonathanem i Sarą. Chcieli zrobić coś nowego, coś, czego jeszcze nigdy nie robili. Jonathan napatrzył się na choroby, na śmierć i od razu wiedział, że Helen i Sebastian są poważnie chorzy. Może niedługo umrą. Na pewno umrą. Nie widział jednak powodów, żeby dożywali swoich dni, cierpiąc w tak beznadziejnym smutku. Dali mu adres notariusza z Ellsworth, u którego spisali umowę z Joshem. Jonathan był pewien, że znajdzie jakieś rozsądne wyjście z tej sytuacji i zrealizuje swój plan. Oni też głęboko w to wierzyli. 170 Wstał wcześnie rano. Chciał jechać do Ellsworth i zobaczyć na miejscu, co się da zrobić. Budynki doklejone do domu stały jak dawniej, ale w sypialniach nie było łóżek, biurek, lśniących świeczników, w kuchni nie widział garnków, z biblioteki zniknęły książki. Wnętrze sedesu w kwiaty róży pokrywała warstwa brudu. Jedna z nóżek w kształcie lwiej łapy odpadła od wanny. Zauważył pleśń na ścianach. Stan sufitów świadczył o tym, że dachem też nikt się nie zajmował. Poszedł do stajni. Bacznie obserwując nagie zęby Jenny, zakładał jej na głowę worek z owsem, kiedy obok niego stanął Josh. - Kradniesz w moim domu, biały człowieku. - Nie wiesz, jak się zająć domem - Jonathan poczuł, że ogarnia go wściekłość. - Jeśli nie wiesz, jak dbać o dom, nie jesteś godny, żeby go zatrzymać. - Sięgnął do torby po zgrzebło i gniewnymi ruchami zaczął czyścić zad Jenny. Klacz patrzyła na niego podejrzliwie znad worka. - Seb bierze laudanum - powiedział Josh. - Ma od tego niedrożne jelita. Robiłeś kiedyś komuś lewatywę? - Uważasz się za świętego? - Opiekuję się tymi ludźmi od sześciu lat. Oni umierają. Oboje. - Widzę. - Nie dożyją lata... - Zasłaniasz mi światło. Rusz się. - ... a ty przyjeżdżasz sobie, żeby zebrać śmietankę? Jonathan zmierzył wzrokiem jego kamienną twarz o wysokich kościach policzkowych. - Byłoby lepiej - powiedział - gdybyś poczekał, aż umrą, zanim ty zaczniesz zbierać tę swoją śmietankę. - A jakież to czyste intencje ciebie tu sprowadzają, dobry klecho? Dlaczego tak długo ukrywałeś się ze swoimi szlachetnymi pobudkami? Jeszcze tydzień wcześniej historie, które Jonathan czytał oGeorge'u Stoke'u, były zwykłymi artykułami. W Chicago, gdzie zajechał w drodze na wschód do Maine, na rozmowę z Graybergiem, kupił "Tribune". Na drugiej stronie gazety, w lewym dolnym rogu, znalazł zdjęcie George'a, czarno-białą ziarnistą fotografię przedstawiającą senatora palącego cygaro. Jonathan od razu go rozpoznał. Był przy tuszy, choć jeszcze nie otyły, nie tak groteskowo gruby, jaki miał się stać w przy- 171 szłości. W lśniących oczach i pełnych ustach wciąż można było dostrzec George'a z chłopięcych lat. Możesz sobie wyobrażać, co chcesz, dopóki nie zobaczysz fotografii. Patrząc na zdjęcie, Jonathan poczuł, że robi mu się niedobrze. Z ledwością dotarł do swojego przedziału. George, "wojujący liberał", senator uwielbiany przez ludzi dobrej woli w całym kraju, prowadził kampanię w Waszyngtonie. Nawoływał do budowy zapór na rzece Tennessee i jej dopływach, żeby uregulować wody w całym dorzeczu Doliny Tennessee. Ten plan miał w przyszłości zaowocować powołaniem Urzędu Wód Tennessee. Świetny plan, Jonathan musiał to przyznać, choć cierpiał niemiłosiernie, tak jak cierpiał, kiedy słyszał o wszystkich ideach, którym George się poświęcał. Dlaczego w każdej sprawie zajmował takie stanowisko jak Jonathan? Dlaczego nie dbał o dobro bogatych? Dlaczego nie poparł parytetu złota, dlaczego nie trzymał z bankierami ze wschodu, z magnatami kolejowymi i wszystkimi tymi, którymi gardził Jonathan? Patrzył na cygaro w małych ustach senatora. Korona, ustalił w końcu. Dobry gatunek. Bardzo drogi. - Dlaczego nie naprawiłeś stajni? - zapytał Josha z gniewem. - Taki z ciebie gospodarz? Rujnujesz własny majątek. -Schylił się, żeby wyszczotkować przednie nogi klaczy. - Proszę, proszę. Ułatwię ci sprawę, wielebny. Jesteś gotowy? - Josh śledził ruchy zgrzebła w ręku Jonathana. - Stare dranie. Niemal do perfekcji opanowali sztukę życia z dnia na dzień w tym krótkim czasie, który im jeszcze pozostał. Jeden dzień, potem drugi, potem trzeci. Nie patrzą przed siebie. Nie oglądają się do tyłu. I nagle zjawia się klecha i zaczyna pleść o nadziei i przyszłości. Nie mają... - Zajmujesz się medycyną? I psychologią? - ... żadnej przyszłości. - Czy poświęcasz się wyłącznie zagadnieniom finansowym? - Oni i wyjazd. Miejże litość, f - Na Boga, dlaczego nie naprawisz dachu? Przynajmniej tyle byś zrobił. Klacz bez ostrzeżenia rzuciła łbem, żeby ugryźć Jonathana. Josh złapał ją za uzdę. Klacz gniewnie parsknęła i przestąpiła z nogi na nogę. - Spokojnie, Jenny - powiedział śpiewnie Josh i pogłaskał ją po nozdrzach. Klacz, jak kotka, wystawiła pysk do pieszczot. 172 Jonathan poczuł, że traci kontakt z rzeczywistością. - To ty pracujesz u Lemona Pinnocka. Dlaczego? Ty jesteś Btym Indianinem, który sprząta jego stajnie. Josh wypuścił uzdę. - Przestań im gadać o tym wyjeździe, bo cię zabiję. Słyszysz? - Nie umiałbyś - powiedział Jonathan pogardliwie. Josh parsknął, odwrócił się do Jenny, żeby ją pogładzić po pysku, a potem, tak jak ona chwilę wcześniej, rzucił głową w stronę Jonathana. - Młotek to marteau - krzyknął. - Gwóźdź to clou. Dach toil. Kanut Wielki urodził się w dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku. Hume powiedział: "Patrzę w głąb swojej duszy i znajduję doświadczenia Davida Hume'a, ale nie znajduję Davida Hume'a". - Na jego twarzy i szyi uwidoczniły się ścięgna. - Masz rację, skurwysynu. Nie umiałbym cię zabić. Nie umiem naprawić dachu. A gdzie miałem się tego nauczyć? Tutaj? Hic, haec, hoc, huius, huius, huius... Nadaję się tylko do wywożenia gnoju. - Przerwał, pokręcił głową i ukrył twarz w dłoniach. - Nie mają ani jednego dolara. Ani centa. Ani sou, ani centyma... - Nie kłam. Mieli mnóstwo pieniędzy. I obaj o tym wiemy. Na co je wywaliłeś? Na konie? Kobiety? Karty? Josh wybuchnął śmiechem. - Bardzo bym chciał, eminencjo. Dlaczego na to nie wpadłem? Kłopot w tym, że nie miałem okazji. Jonathan złapał go za koszulę i szarpnął tak mocno, że ich nosy niemal się dotknęły. - Jeśli nie ty, to kto? - Co za brutalny klecha... -Mów! Josh zawisł na rękach Jonathana. - Znasz tych wrażliwych ludzi równie dobrze jak ja, drogi pastorze. Usłyszą jakąś płaczliwą bajeczkę, serca im miękną, a pieniądze same wylatują z kieszeni. Jonathan nagle go puścił. Potem szybko podszedł do Jenny, osiodłał ją i gwałtownym ruchem zacisnął popręg. Nie był dobry dla zwierząt. Często mówił, że nigdy nie robią tego, co się im każe. - Na co się dali naciągnąć? Na obligacje w Utopii w Idaho? Udziały w chińskim sierocińcu? Ciężarne kotki? Bezdomne psy? 173 - Na to i na kilkadziesiąt innych numerów. Wiesz, ile sępów się tu zlatywało? Nie było gdzie stanąć. - Pokraczny nędzny liberalizm - syknął Jonathan i jeszcze mocniej zacisnął popręg. Jenny znowu rzuciła łbem w jego stronę. Rozeźlony z łatwością uniknął ataku. - Obrzydliwy sentymentalizm... zgniły, zaraźliwy. Gdzie ty byłeś, kiedy to wszystko się działo? Josh wzruszył ramionami. - Ja? Udomowiony dzikus? Kto by mnie słuchał? Co się działo z tobą, biały człowieku? Mój dziadek dosiadł konia i odjechał bez słowa, zmuszając Jenny do galopu w stronę Hannaville. Zawrócił jednak, ujechawszy zaledwie ćwierć mili. Josh wciąż stał przed stajnią. - Oni myślą, że ich okradłeś. - Oni w ogóle nie myślą - odrzekł Josh. - Nigdy ich to nie obchodziło. Pomarzą sobie, tu trochę ujmą, tam dodadzą, aż wyjdzie im to, co chcą, żeby wyszło... jak wszyscy szlachetni ludzie. - A żyją z twoich zarobków u Pinnocka? - Dlaczego nie? -Jasne. Dlaczego nie? -Jonathan wyjął z portfela dwadzieścia dolarów i dał banknot Joshowi, który wziął go bez słowa. - Co jeszcze mogę zrobić przed wyjazdem? - Napraw dach - odrzekł Josh i odszedł. VIII Przez miesiąc naprawiał dach i obserwował przerażający spektakl upadku Melonów. Sebastian zmarł w tygodniu, na który Jonathan zaplanował powrót do domu. Został, zorganizował i odprawił pogrzeb. Przysiągł sobie, że to jego ostatnie kazanie. Tydzień później, kiedy zmarła Helen, nabożeństwo pogrzebowe odprawił Grayberg. Jonathan zastanawiał się, dlaczego Sara nie pisze. Spędził u Melonów dwa miesiące. Niemal codziennie wysyłał list do domu. Nie otrzymał ani jednej odpowiedzi. - Nie umiem pisać listów - tak zareagowała na jego pretensje, nie przerywając zabawy z małym Raynerem, który miał już półtora roku i szczebiotał, próbując powtarzać ich słowa 174 "pisać listów, lisać pistów", tak jak Jonathan, kiedy był małym chłopcem i zanim sprzedano go Alvahowi. Rozmawiali w pierwszy wieczór po powrocie Jonathana. - Uprzedzałam cię przed wyjazdem. Pamiętasz? A teraz powiedz, jaką decyzję podjąłeś? - Kupię farmę. - Co takiego? - zapytała Sara ze śmiechem. - Nie żartuj. Ty i farma? Dziecko śmiało się z nią: - Farma palma. - To nie są żarty. - Daj spokój, Johnny... - przerwała, ale on milczał. - To śmieszne. Chyba nie mówisz tego poważnie. Tylko mi nie mów... - Matka nie cierpiała ziemi tak jak ja - krzyknął do mnie Atlas z łazienki. Państwo Wigor i Murphy mieli przyjść na kolację Claire o osiemnastej. Była siedemnasta i czułam, że powinnam się pośpieszyć. Domyślałam się, że godzina nie wystarczy na dokończenie tej historii, a nie miałam pewności, czy po przyjęciu Atlas będzie w stanie opowiadać dalej. Wtoczył mój wózek do łazienki i rozmawialiśmy, kiedy mył się i ubierał. - Nienawiść do ziemi łączyła ich na początku małżeństwa. On nie mógł zapomnieć Stoke'ów, George'a i tej niesamowitej nędzy. Dlaczego porzucił to, w co wierzył, dla życia, którego nienawidził? Nie mogę tego pojąć. Może dla pieniędzy? Atlas nie miał pojęcia o ateizmie mojego dziadka. Nie czytał pamiętników. Nie wiedział też, jakim purytaninem był jego ojciec. Jak bardzo bał się wszystkiego, co zagrażało jego światu. Nie mógł liczyć na pieniądze Melonów, ale to nie było w stanie powstrzymać Jonathana. Musiał istnieć jakiś sposób. W tamtym okresie w Stanach Zjednoczonych nie było jeszcze ruchu spółdzielczego. W tego rodzaju dziedzinach świat nas wyprzedzał. Jonathan czytał jednak trochę o Robercie Owenie i słyszał o tkaczach z Lancashire, którzy w połowie dziewiętnastego stulecia założyli pierwszą angielską spółdzielnię. Spółdzielnia dobrze prosperowała. Jonathan pomyślał, że skoro im się udało, jemu też się powiedzie. - Nie żartuję, Saro - powiedział. - Naprawdę chcę uprawiać ziemię. Zajrzała mu w twarz, potem odwróciła wzrok. 175 - A więc skończy się na czterdziestu akrach i mule? A tyle było gadania. Tak obniżyłeś loty? Jonathan spojrzał na swoje dłonie. Najpierw z jednej, potem z drugiej strony. Nie wiedział, dlaczego wykonał ten gest. - Nie znasz mnie - rzekł cicho. - Mogę upaść jeszcze niżej. Zacznę od dwudziestu akrów. To dzika ziemia. Wymaga dużo pracy. - Pobudka o czwartej, na śniadanie owsianka z sorgiem -mówiła przenikliwym głosem. Rayner przestał szczebiotać. Usta zaczęły mu drżeć. - Potem trzeba wydoić krowy i wygonić je na pastwisko, potem gracowanie, orka, sadzenie, żęcie. Jesteś kaznodzieją. Na miłość boską, nauczaj ludzi. Chcesz, żebym całe dnie gotowała, prała, kopała, rąbała drewno i biegała do studni? Tego chcesz? Ode mnie. Od dziecka? - Lauczaj nudzi - pisnęło dziecko, przenosząc przestraszone oczy z Sary na Jonathana. - Nikt nie powiedział, że życie jest proste - rzekł Johnny. - Albo susza, albo powódź. Jeśli nie będzie dobrej pogody, plony nie obrodzą, a pogoda nigdy nie jest dobra. - Przesadzasz. Po śmierci Helen Jonathan wybrał się do Ellsworth na spotkanie z podejrzanym prawnikiem, u którego leżała umowa między Joshem a Melonami. Josh miał rację. Nie zostawili ani dolara. Cały majątek przejął bank First National z Maine. Jonathan namówił Josha na wspólny wyjazd do Waszyngtonu. Przejechali w milczeniu ponad dwa tysiące kilometrów. Na jednej ze stacyjek w sercu pustyni stanu Utah pociąg zatrzymał się, żeby nabrać wody. Josh poszedł na spacer i już nie wrócił. - Wiewiórki, szczury, ptaki - krzyczała Sara - ślepaki, gzy, mrówki, mszyce. - Rayner płakał wtulony w spódnicę matki. - Okrada cię bank, przewoźnik, kupiec. Hurtownik w Chicago, broker w Bostonie i sprzedawca w Nowym Jorku... - Nie wiedziałem, że jesteś tak dobrze zorientowana - przerwał jej Jonathan. - Johnny, proszę, nie rób mi tego. - Nie strasz dziecka. Rayner przylgnął do niej jak miś koala do pnia drzewa. Sara spojrzała na nieprzejednaną twarz Jonathana, na twarz, której nigdy nie opuszczał gniew. Zrezygnowana, opuściła ramiona. Z jej oczu popłynęły łzy. 176 - Tutaj nie musi być tak jak w Kansas - chciał ją uspokoić. - Nie widzę różnicy. - Saro... - Ziemia to ziemia. - Jesteś dziecinna. - Mogłam wyjść za jednego z farmerów z okolic Sweetbrier - szlochała Sara. - Ale nie wyszłam. Wybrałam duchownego. - ...który stracił powołanie. Wiedziałaś o tym. - Ale powiedziałeś... -Co? - Przed ślubem mówiłeś... - znowu przerwała, starała się powstrzymać płacz, wytarta nos wierzchem dłoni. Dziecko wstrzymało oddech. - O co ci chodzi? - Mówiłeś, że nie mamy pieniędzy. Pamiętasz? - Przechyliła głowę (dziecko poszło w jej ślady). - Pamiętasz? - Co z tego? - Skąd weźmiesz je teraz? Na to trzeba mnóstwo pieniędzy. Nie bój się, Raynerku. Grzeczny chłopczyk. Skąd weźmiesz pieniądze? - Zdobędę je. - Nikt ci nie pożyczy takiej sumy. - W jej głosie zabrzmiała radość tak wielka, że dziecko znowu zaczęło śpiewać. - Zdobędę pieniądze. - Na pewno nie. Boże, co za ulga. Możemy być najbiedniejsi, obyśmy tylko nie mieli farmy. Ale mnie przestraszyłeś. -ostała szybko z krzesła, pocałowała go w policzek i pogłaskała po ramieniu. Odepchnął jej rękę. - Dlaczego jesteś taki niemiły? Poczytaj mi. Przeczytaj mi list od mojego ojca. Proszę. Jest na stole. Leży od tygodnia. Kiedy była w ciąży, Jonathan zaczął jej czytać do poduszki. czytał poezję, powieści Hawthorne'a i Dickensa, a czasem listy od rodziców Sary. Mówiła, że lubi go słuchać, że ją od czytania bolą oczy. Wyjął list z koperty, szybko go przejrzał, potem uważnie przeczytał. Drżał przejęty radością z niespodziewanego zwycięstwa. Spojrzał na Sarę, potem znowu na list. -Jak ty tak możesz? - spytał. Z mojego dziadka był świetny iktyk. -Teoria wojny 177 - O co ci chodzi? Co się stało? - Dlaczego mi nie powiedziałaś, że nie umiesz czytać? -W jego głosie ciekawość mieszała się z pogardą. - Ależ umiem czytać. Chodziło mi o to... - Nie kłam. - Spójrz na to! - Wyrwała mu kartkę z ręki. Potrząsnęła Raynerem, który cicho pisnął. - Jak mam to przeczytać? Mój ojciec tak gryzmoli. Chodzi tylko o to. Jak śmiesz... - Saro, twoja mama nie żyje. Zastygła z otwartymi ustami, a potem potrząsnęła głową i szepnęła: -Tak jest napisane w tym liście? -Wzięła głęboki oddech. -Jakoś tak nie umiałam złożyć słów jak należy. - Nie mogła się przebić przez krzyki dziecka. Szukała wzroku Jonathana. -Próbowałam, ale litery ciągle mi się myliły. Nie miej do mnie pretensji. Naprawdę się starałam. Kiedy ona....?- Jonathan rozłożył ręce. - Napisali tylko, że zmarła? Nic więcej? - Piszą o pieniądzach. Mamy pieniądze! - Pieniądze? Pokiwał głową. -Ile? - Sześćset dolarów. Wstrzymała oddech. - Wystarczy? - zapytała po chwili. - Tak. Chyba tak. List stał się zrządzeniem losu. Kiedy Sara wróciła z kasetką, zawierającą trzydzieści złotych dwudziestodolarówek, Jonathan już sobie upatrzył dwadzieścia dwa akry gliniastej ziemi, która dochodziła do linii kolejowej, tak jak pola Stoke'ów. Była tak samo położona względem słońca i kosztowała dokładnie dwa razy więcej niż ziemia Alvaha. Jonathan wziął swoją ładną żonę o truskawkowych włosach, która, choć była śliczna, nie umiała czytać lepiej niż Baba, żona Alvaha, wziął więc Jonathan Sarę, za której pieniądze kupił ziemię - Alvah nabył pole za posag Baby - i pokazał jej ich posiadłość - tak jak pół wieku wcześniej Alvah oprowadził Babę po ich ziemi. Sara niosła Raynera. Szli kilka kilometrów przez cedrowe lasy, które wciąż otaczały Hannaville. Jest coś pierwotnego w przyjemności, jaką daje posiadanie ziemi. Jonathan poczuł to podczas rozmowy z Melonami. Mimo wszystkich podobieństw z sytuacją Stoke'ów - opisał 178 je dokładnie w pamiętnikach - Jonathan przeżywał chwile prawdziwego uniesienia. Radość, która czasem pobrzmiewa na kartach jego wspomnień, stanowi główny ton zapisków z tamtych dni. Wybiegł przed Sarę, przeskakując leżące na ziemi konary, tak jak skakał po podkładach na bocznicy w Denver pierwszego dnia w kraju cudów. Uderzył dłonią w wielkie drzewo, którego pień miał z pięć metrów obwodu. Krzyknął do Sary, że to czerwony zachodni cedr, długowieczne drzewo. - To jest drzewo życia, Saro - powiedział. - Spójrz na ten stromy pień. - Ułożył dłonie w trójkąt. - Jak wiąz przewrócony do góry korzeniami. Wiązy rosną w Ellsworth. Mówiłem ci? - Ułamał gałązkę z wielkimi liśćmi, powąchał je i podbiegł do Sary. - Powąchaj. Są cudowne, prawda? Powąchaj, Rayner. Dziecko zaczęło jeść liście. Ziemia nie była jeszcze wykarczowana. Drwale balansowali parami na wąskich rusztowaniach umieszczonych na wysokości prawie czterech metrów, piłując ogromne pnie i zadając im ciosy siekierami. Były to ogromne chłopy z Norwegii i Szwecji. Wyglądali jak mamuty, mieli mamucie bary i mamucie biodra. Do ciężkich pni, które trzeba było wywlec po porośniętej młodymi pędami ziemi, nie zaprzęgali wołów czy koni, lecz świnie: rude, ogromne zwierzęta, które przy zwykłych świniach prezentowały się tak mamucio, jak mamucie wyglądali drwale przy zwykłych ludziach. Od wschodu rósł las. Od zachodu było szczere pole, na którym stały pojedyncze wysokie tysiącletnie drzewa. - Tam będzie dom, Saro - powiedział Jonathan. - Tu posadzimy truskawki, a tam gruszki. -Jego entuzjazm bawił i niepokoił Sarę. - Nikt tu nie hoduje owoców. Nie będziemy mieli konkurencji. Nikt jeszcze nie wpadł na ten pomysł. Zmonopolizujemy rynek. To się musi udać. Tu posadzimy maliny. Drwale skończyli w połowie lata. Zanim odeszli, Jonathan wysadził dynamitem wystarczającą liczbę pniaków, żeby zrobić miejsce na dom. Zniwelował grunt, a potem wylał fundamenty pod własny drewniany dom, tak jak nauczyła go Bessie, gdy miał dwanaście lat i budował dom Stoke'ów. Kiedy szkielet budynku już stał, Jonathan pokazał Sarze swoje dzieło. Rayner został z Elizą, a oni wybrali się sami przez las. Usiedli pod wielkim cedrem. Ona rozścieliła koc, wyjęła ja- 179 kies smakołyki, a potem zakończyła dwuletni okres celibatu. Połaskotała go słodko pachnącym listkiem cedru, tak jak on łaskotał Raynera, kiedy byli tu we trójkę pierwszy raz, żeby obejrzeć ziemię. Wybuchnęła śmiechem, gdy się od niej odsunął. Rozpuściła truskawkowe jasne włosy i rozpięła małe powlekane guziki swojej bluzki. Na dachu postawił domek dla parki jaskółek: śliczną kopułkę na kilku żłobionych słupkach. Wycinał je wieczorami, gdy na zewnątrz było zbyt ciemno, żeby pracować. Domek stał na dachu dopiero od tygodnia, kiedy Jonathan przyprowadził Sarę. Ptaki patrzyły na nich z góry w ten letni dzień. - Widziałaś gody jaskółek? - zapytał mnie wuj Atlas. - Lecą wysoko w górę, jedna przy drugiej, furkocząc skrzydłami, a potem, splecione ze sobą, pikują i kołują. To najpiękniejszy akt: ten miłosny pocałunek jaskółek. Kiedy Jonathan skończył budowę domu, Sara po raz drugi była w ciąży. IX Właściwie żyję dzięki mojemu ojcu, Raynerowi, i jego impulsywnemu usposobieniu. Na szczęście dla mnie, ojciec zmarł. Zmarł również na swoje szczęście. Gdyby on żył, ja nie miałabym środków do życia. Utrzymanie kaleki to poważny wydatek. Jego próba samobójcza stała się wielkim wydarzeniem. Była policja, syreny, koguty, relacje w prasie, jego przypadek przeszedł do historii kalifornijskiej medycyny. "Z żołądka pacjenta wypompowano sześćdziesiąt dwie uncje tabletek", a on przeżył. Kilka miesięcy później miał wylew, który powinien go zabić - tak jak powinna go zabić taka ilość barbituranów - ale ojciec był silny, pożył jeszcze kilka miesięcy, choć wegetował jak warzywo: nic nie rozumiał, nic nie mówił. W końcu umarł śmiercią naturalną po kolejnym wylewie. Na szczęście miał jedną z polis ubezpieczeniowych, które gwarantują wysokie odszkodowanie w razie śmierci w młodym wieku i z przyczyn naturalnych. Zmarł w wieku pięćdziesięciu czterech lat. Kilka tygodni później skończyłby pięćdziesiąt pięć lat i matka nie mogłaby odebrać odszkodowania. Rok później straciłam też matkę, a mnie przypadła 180 część spadku wynoszącego dwa miliony dolarów. Było to dwadzieścia pięć lat temu. Od tamtej pory kapitał się podwoił. Co by pomyślał Jonathan, gdyby ktoś mu powiedział, że jego syn, Rayner, zostawi dwa miliony dolarów swoim dzieciom? Komukolwiek? Właśnie on, Rayner! Jonathan w dzień musiał pracować na kolei, żeby zarobić pieniądze na ziarno, a potem połowę nocy spędzał w polu. Orał ziemię, siał i sadził przy świetle płonącego cedrowego drewna, które wydzierał ziemi i, konar po konarze, układał w ośmiometrowe stosy i podpalał. Kiedy Sara urodziła mu córkę, Gwendolyn, obsiał już dwa akry pola. Robactwo zniszczyło plon w pierwszym roku, zgodnie z przepowiednią Sary. Jonathan musiał więc zapomnieć o fortepianie dla żony, o lambrekinach (cokolwiek to było) i o firankach. Następny rok okazał się bardzo urodzajny, ale poprzedni był tak fatalny, że cały zysk poszedł w farmę. I znowu ani fortepianu, ani lambrekinów. Nie kupili nawet kaktusa. W tysiąc dziewięćset piątym roku, kiedy na świat przyszedł ich drugi syn, Jonathan pracował na odległej o sto pięćdziesiąt kilometrów farmie i nie miał pieniędzy na podróż. Do domu wrócił dopiero wiosną. Był brudny i nieogolony. Na powitanie wybiegła mu Gwendolyn: krągła, silna dziewczynka o pucołowatych różowych policzkach i władczym charakterze. Zapytał ją o imię chłopczyka. Odsunęła się od niego. - Wstydź się, tato - ofuknęła go. - Dziecko ma na imię Nahham. Kiedy wszedł do domu, pogłaskał Raynera po główce, ucałował Sarę i zapytał, gdzie jest Naham. Sara odepchnęła go i uciekła na górę. Jonathan patrzył w osłupieniu na schody. - Aleś ty głupi - powiedział Rayner, który miał zostać moim ojcem, wykładowcą ekonomii wojennej uniwersytetu w Berkeley i zostawić swoim dzieciom aż dwa miliony dolarów. - No to jak mu na imię? - zapytał Jonathan. Rayner uniósł jedną brew w grymasie, który będzie wywoływał radość i przerażenie u jego przyszłych studentów. - Nie powiem. - Dlaczego nie? Rayner zmierzył ojca wzrokiem od stóp do głów. - Bo jesteś głupi. 181 - Ty też - powiedział Jonathan ze złością. - Będę go nazywał Atlas. Bóg jeden wie, ile trzeba mieć sił, żeby wytrzymać w tym domu. I tak mój wuj Nathaniel, lekarz, zyskał przydomek Atlas, po człowieku, który - jak mówił Heine - dźwiga na swoich barkach ciężar tego smutnego świata. Mój przyszły ojciec pobiegł na górę za matką. -Jesteś głupi! - krzyknął jeszcze raz ukryty w połach spódnicy Sary. - Dlaczego on mnie tak nie lubi? - zapytał ją Jonathan pewnego wieczoru. Było to rok później, kiedy Rayner miał sześć lub siedem lat. Przy całej gorącej miłości, jaką mój dziadek darzył swoje potomstwo (pamiętniki dobitnie o niej świadczą), nie miał zielonego pojęcia o potrzebach i pragnieniach normalnego dziecka, czyli takiego, które nie wychowało się w niewoli. Jego dzieci też ciężko pracowały na farmie, choć nie tak ciężko jak on w przeszłości. Zbudował im huśtawki przed domem. Czasem patrzył, jak się na nich bawią. Serce podchodziło mu wtedy do gardła i pisał, że najwidoczniej nie harowały tak ciężko, skoro miały jeszcze siły na zabawę. - Nie rozumiał - tłumaczył mi Atlas - że dla dzieci zabawa jest koniecznością. - W szkole śmieją się z Raynera - powiedziała Sara Jonathanowi. Wybudował szkołę w Hannaville własnymi rękami, i to za darmo, żeby tylko jego dzieci - inaczej niż on - mogły się uczyć. - Co takiego? - Ma połatane ubrania. - Sara znowu była w ciąży. Opuściła ręce na kolana gniewnym, pełnym rezygnacji gestem, który do niej zupełnie nie pasował, i przymknęła oczy. - Jestem taka zmęczona... - Zbyt ciężko pracujesz. Powinnaś odpocząć. - ... i tym razem się boję. Bardzo mnie boli. - Co cię boli? Gdzie? Pokaż mi. - Nie wiem. Wszędzie. - Gdzieś musi boleć bardziej. - Dlaczego? - Skoro cię boli, wezwijmy Burgessa... - Zawsze żądasz prostych odpowiedzi. 182 - O czym będziemy z nim rozmawiali, skoro nie wiemy, o ci dolega? - Nie chcę już rodzić dzieci! - Sara wybuchnęła płaczem. - Daj mi spokój. - Ale nawet mówiąc to, chwyciła jego dłoni i zaczęła je całować. - Johnny, dziś dałam radę przekopać tylko dwie grządki. Chyba nigdy nie posadzę tej rzepy... Dla czego już ze mną nie rozmawiasz? - szlochała. - Krzyczysz na dzieci. Bijesz Raynera... - Opluł mnie - powiedział z gniewem. Rayner rzeczywiście go opluł tego popołudnia. Kiedy ja byłam dzieckiem, co wieczór kładłam się spać przy akompaniamencie właśnie takich kłótni. Rolę inicjatora przejął po Jonathanie, swoim ojcu, mój ojciec, Rayner. Początkowo zachowywał chłód i opanowanie. Profesorskiej manierze zawdzięczał niezwykłą elegancję. Ostatnią kłótnię z moją mamą - to po niej połknął całą butelkę tabletek - przerwał mu nasz nowy sąsiad. Zaniepokojony krzykami postanowił do nas zapukać i sprawdzić, co się dzieje. Otworzył mu ojciec. Miał na sobie czerwony, wzorzysty szlafrok, tak długi, że wyglądał jak sutanna kardynała. - Jak pan widzi, drogi przyjacielu - poinformował sąsiada - ta kobieta to historyczka. Sara odepchnęła Jonathana z taką samą siłą, z jaką prze chwilą go tuliła. - Po co ci wrażliwy chłopiec? Ty potrzebujesz parobków d pracy w polu. - Klepnęła się po brzuchu. - Dlaczego ni kupisz cielaka? - Zastanów się, co mówisz. - Z cielaka miałbyś taki sam pożytek. Prawda? Odezwij się Dlaczego milczysz? - Bo mówisz głupstwa. - Mieliśmy zmonopolizować rynek owoców. -1 tak będzie. - Ty i monopol! Pięć lat harówki i nie mamy nawet wołów do pługa. Nie kupiłeś ich, bo dzieci są tańsze. Kłótnie moich rodziców były formą wstępnej gry miłosnej. Prowadziły do werbalnej kulminacji, która przechodziła w fizyczną konfrontację z ciągiem dalszym w postaci gwałtownych zmagań w małżeńskiej sypialni. Inicjacyjne akty przemocy fizycznej utrzymywali w konwencji tłuczenia talerz Pewnego razu mój ojciec cisnął pojemnikiem na lód. Wciąż pamiętam odgłos lodu i szkła rozpryskującego się na podłodze. Kiedy indziej - wściekły jak wszyscy diabli i silny jak najsilniejszy wiejski osiłek - przedarł książkę telefoniczną na pół. Jonathan był inny. Jego gniew miał odstraszać - jak czołgi i artyleria podczas parady - ale zawsze nad nim panował. - Myślę, że na tym skończymy - uciął kłótnię. - Mówisz rzeczy, których będziesz żałowała. Za rok wszystko pójdzie lepiej. - Za rok! A co będzie w tym roku? Nagie ściany. Nagie okna. W tym domu jest okropnie. Pamiętasz o lambrekinach? Pamiętasz? A o fortepianie? Chcę mieć fortepian... - A ja chcę, żebyś oprzytomniała. - Chcę mieć firanki. Chcę... - Dość tego! - Chcę mieć tapety. A kaktus w doniczce? Pamiętasz o kaktusie? Nawet w domach nędzarzy są jakieś ładne drobiazgi... - Co ci się tu nie podoba? - Jego głos brzmiał o ton chłodniej. - Zbudowałem go własnymi rękami. - To twój dom. Nie jest mój. Nie mam z nim nic wspólnego. Tu jest okropnie. - To jest twój dom. Gdzie jeszcze mogłabyś mieszkać? - Zbudowałeś go za moje pieniądze, ale nie jest mój. - A więc chodzi o pieniądze? - Pokaż mi tu coś ładnego - zażądała Sara. Zarzucała go słowami, zdecydowana znaleźć w nim jakiś słaby punkt, znaleźć cokolwiek. - Co ja mam za moje pieniądze? Powiedz mi, co tu jest moje? Nic. Pokaż mi w takim razie coś, co nie jest obrzydliwe. Chcę mieć coś, na co mogłabym popatrzeć. Kup mi firanki. Kup mi dywan.. Chcę... Co ja mam? Co kupiłeś z myślą o mnie? - Zdaje się, że jesteś nastawiona przeciw mnie... - Co to ma do rzeczy? - ... cokolwiek powiem lub zrobię. - "Przeciw" czy "za". Jakie to ma znaczenie? Zawsze będzie tak samo. Spójrz na siebie. Sam się niszczysz. - Saro! - Pożerasz samego siebie żywcem. Ja to widzę. Czechów mawiał - a jemu trudno zarzucić skłonność do egzaltacji - że codziennie próbuje wycisnąć ze swojej krwi ostatnie krople zniewolenia. Tylko że Czechów tak naprawdę nie był niewolnikiem. Był nim mój dziadek, ale on zniewole- 184 nia nie mógłby wymierzyć w kroplach. Czerwone i gęste jak hemoglobina, toczyło się strumieniem w jego żyłach. Każdego dnia mózg i serce mojego dziadka musiały się zmagać z substancją, która je karmiła. Każdej nocy odarty z iluzji świat niewolnika władał nim tak, jak władał pacjentami Atlasa pogrążającymi się w paraliżu umysłowym i fizycznym: zawodzi pęcherz moczowy i odbyt, a mózg przechodzi ze stanu snu w stan przerażenia. Czym jest starość, jeśli nie koszmarem Jonathana doprowadzonym do logicznej konkluzji? Czym jest jego koszmar, jeśli nie ostateczną tajemnicą, esencją życia? - Nie odzywaj się do mnie - powiedział do Sary drżącym głosem, w którym nie było już słychać lodowatego tonu. Dlatego wiedziała, że stało się coś ważnego. Kłótnie moich rodziców zawsze osiągały punkt zawieszenia. Ojciec dręczył mamę w sposób niegodny profesora, tak jak Jonathan - choć on zrobił to nieświadomie - zadręczał Sarę chłodem swoich słów. Moja mama podnosiła głos, potem albo się tylko trochę wyciszała, albo zupełnie spuszczała z tonu (tak samo było z Sarą), żeby znaleźć poziom, na którym został tata, i znowu wciągała go w utarczkę, na nowe terytoria, gdzie już nie mógł unikać bitwy, której sam zresztą gorąco pragnął. Słynny malinowy kondom stał się bronią zaczepną w jednej z potyczek. Moje siostry i ja kuliłyśmy się na górze, każda w swoim pokoju, każda z uchem przy drzwiach, wsłuchane w dochodzące z dołu preludium koncertu wściekłości. Nie słyszałam słów, ale kiedy na scenie pojawił się ten idiotyczny rekwizyt, wiedziałam, że nastąpił przełom; nauczyłam się rozpoznawać te chwile. Można to porównać do opisanej przez Jonathana katastrofy pociągu. Nagle para bucha trochę innym dźwiękiem. Tylko tyle. Ale potem wszystko się zmienia. Sara przypadkiem naruszyła krainę koszmaru Jonathana, który czuł się bardzo zażenowany tym, co tam zobaczyła, tak jakby jej świadectwo urealniało jego poniżenie. Mogła uwolnić chaos, który go otaczał. - Chcesz, żebym patrzyła, jak sam się zżerasz?! - Nie krzycz na mnie. - To ty krzyczysz. - Wiedziała, że w tych słowach nie ma prawdy. Zdobyła jednak siły pozwalające jej wejrzeć w strach, w którym żył jej mąż. - Ale to jeszcze nic, bo ty chcesz, żebym i ja zjadała się dla ciebie. Dlaczego? Bo za rok, możliwe, że... ale to tylko możliwość, słaba nadzieja, nawet nie słaba... 185 - Zamknij się - powiedział. Chwycił jej dłonie i mocno ścisnął. - Nie dotykaj mnie! Puszczaj! Ścisnął jeszcze mocniej. - To boli! Nie drgnął. Nie śmiał drgnąć. - Nie jesteśmy ludźmi - krzyczała tak uparcie, jak George krzyczał przed laty w lepiance Stoke'ów. - Puść mnie! Jesteśmy kalekimi formami człowieka; owadami, które mają tylko pyski, żołądki i odbyty. Puszczaj! - Miotała się w jego uścisku. - Robimy dzieci i umieramy. Jesteśmy jak robaki, liszki, ślimaki. Okropne, wijące się, brudne od gówna... Powiedz mi, Johnny, czy można upaść jeszcze niżej? Czy może być gorzej? Jesteś zadowolony? Puść mnie! Utracie panowania nad sobą towarzyszy przedziwne uczucie. W głowie powstaje pustka, w piersiach próżnia. Jonathan usłyszał odgłos ciosu, zanim zrozumiał, że uderzył Sarę. Spojrzał na nią dzikimi oczami i wybiegł z pokoju. Nim zatrzasnął drzwi, ujrzał drobną sylwetkę Raynera klęczącego obok płaczącej Sary, która leżała na podłodze. Kiedy byłam dzieckiem, a Jonathan już dawno nie żył i wszystko zostało wybaczone lub zapomniane, mój tata powiedział: "Stary ją uderzył. Nas ciągle bił i nie było w tym nic dziwnego, wtedy większość rodziców biła swoje dzieci. Ale jej nie powinien był uderzyć. Nigdy mu tego nie wybaczę". A jednak mój ojciec też uderzył mamę. Tylko raz, tak jak Jonathan Sarę. Stało się to, kiedy odgłosy z pola bitwy świadczyły, że konfrontacja osiąga stadium ostatnie, śmiertelne. Tym razem miało być inaczej. Wiedziałam. Zwykle kłótnia przechodziła w dzikie spółkowanie, jęki i westchnienia dochodzące z małżeńskiego łoża. Tamtego wieczoru w domu zapanowała cisza. Potem rozległ się krzyk. Moje siostry i ja otworzyłyśmy drzwi naszych sypialni i zajrzałyśmy do pokoju rodziców. Mama - kobieta w średnim wieku, z grudkami tłuszczu pod skórą ud - stała naga i zagradzała ojcu drogę do łazienki. Widziałyśmy, jak uderzył ją; bardzo mocno. Widziałyśmy, jak na jej bladym, starzejącym się ciele wykwita czerwony ślad. Odepchnął ją z drogi, wszedł do łazienki, otworzył szafkę, wyjął dużą fiolkę i pełnymi garściami zaczął sobie wpychać do ust tabletki na sen. Połykał je najszybciej, jak umiał. Nabierając kolejne garście, rozsypywał tabletki po 186 podłodze. Kiedy butelka była pusta, stanął przed lustrem i patrzył na swoje odbicie. Mama wezwała policję. Przyjechał radiowóz na sygnale. A on jak stał, tak stał. Mój ojciec, najstarszy syn Jonathana, ubrany w czerwony wzorzysty szlafrok wyglądał jak kardynał wpatrzony w lustro. To wtedy rozwalił sobie nerki, zachorował na nadciśnienie, w konsekwencji dostał wylewu. W ten sposób wyposażył mnie w środki, które zapewniają wygody potrzebne komuś takiemu jak ja. X Jonathan nie wracał do domu przez dwa dni. Pierwszego dnia pił, drugiego zmagał się z kacem w hotelu w Seattle. Trzeciego dnia wrócił, zdecydowany pracować jeszcze wytrwałej. Zawsze będzie w stanie zdobyć się na dodatkową godzinę wysiłku dziennie. Za rok posadzi truskawki. Nie wolno tracić nadziei. Sara musi mieć fortepian. Dostanie firanki, dywan, tapety, nawet te cholerne lambrekiny. Na znak, że zaczyna się nowy rozdział w ich życiu, kupił kaktusa w doniczce. Kiedy wrócił, dom był jednak pusty. Wbiegł na górę, otwierał i zamykał z hukiem kolejne drzwi, a potem zbiegł na dół, do pustej kuchni. Umyte talerze leżały poukładane na półkach obok słoików z zaprawami, noże wisiały na ścianie. Dostrzegł kartkę na stole. Rozpoznał ładny, zdecydowany charakter pisma Raynera. "Drogi ojcze, jedziemy do dziadka, do Sweetbrier. Mama chce zdać egzamin na nauczycielkę. Możliwe, że zamieszkamy w Sweetbrier. Mógłbyś nas odwiedzić. Twój kochający syn, Rayner". Jonathan cisnął kaktusem w ścianę. Doniczka rozbiła się na kawałki przypominające łupiny miski, wśród których klęczała przerażona bólem Sara, gdy zaczynała rodzić Raynera. Kiedy Wigorowie przybyli na francuską kolację Claire, Atlas był już wykąpany, miał na sobie czystą koszulę i fular na szyi. Nie pachniał alkoholem, lecz talkiem. To chyba nic dziwnego, że człowiek, który kieruje gettem dla starców i używa nazwiska Wigor - nie wierzę, żeby ktoś mógł się tak naprawdę nazywać - również wystąpił w fularze, a na dodatek miał wybrylantynowane włosy. Dziwne - i denerwujące - 187 było jednak to, że nie budził we mnie niechęci. Również jego żona wcale nie była taką idiotką, jak ją przedstawiał Atlas. Z podziwem patrzyła na niego - czyli na Atlasa - jak przygotowuje drinki: dla gości mało alkoholu i dużo wody; sobie nalał dżin z whiskey. Claire na szczęście była w kuchni. Wigorowie powiedzieli, że nie znają państwa Murphych, kiedy jednak ci ostatni się zjawili, pani Wigor oświadczyła: - Myślę, że się pomyliłam. Chyba jednak pana znam. Pamiętam pański głos. - Ale nie twarz, prawda? - odrzekł doktor Murphy. Prawie wszyscy znajomi Atlasa byli lekarzami. Murphy powłóczył nogami, ale miał bardzo miły uśmiech. - Nie można mieć do pani pretensji - ciągnął. - Kilka dni temu chodziłem sobie po centrum handlowym i nagle widzę jakiegoś starego pokrakę. Lezie taki i mówi do siebie. Wyobrażacie sobie? Ktoś taki snuje się po sklepach. Pomyślałem sobie: "Popatrz na tego mamroczącego niedołęgę. Facet powinien umrzeć". I wiecie co? To bytem ja; moje odbicie w lustrzanych oknach. - W drzwiach jadalni pojawiła się Claire. Murphy ukłonił się. - A więc to jest to francuskie danie? Nie znam się na zagranicznej kuchni. Mam nadzieję, że cię nie rozczaruję. - Cel tej kolacji - rzekła Claire głosem nazbyt uroczystym -jest czysto edukacyjny. - Do edukacji nadają się ci, których można jeszcze czegoś nauczyć. Będę próbował, Claire, ale niczego nie obiecuję. Sara, moja babcia, nie miała ogłady. Czekały ją nieuchronne upokorzenia. Jakim cudem analfabetce mogło przyjść do głowy, żeby zostać nauczycielką? Żyła przecież w starych, normalnych czasach. Doktor Murphy zapewne miał jeszcze chłonny umysł, choć nie tak chłonny, jak by to mogło wynikać z jego rozbrajającego oświadczenia. Z Sarą było inaczej. Zupełnie inaczej. Dzisiaj miałaby większe szansę. Ktoś by zdiagnozował dysleksję i pomógł. Wszyscy jesteśmy dyslektykami: trzecie pokolenie Carricków, dzieci jej dzieci. Przez kolejne miesiące Jonathan oszczędzał na jedzeniu i nie ogrzewał domu. Pracował osiemnaście godzin na dobę. Przed Bożym Narodzeniem sprzedał zbiory. Dostał bardzo dobrą cenę. Posadził dwieście jabłoni, dwa akry truskawek -najcenniejszej uprawy, od której zależała cała jego przyszłość -i zostało mu jeszcze trochę pieniędzy. Wpłacił zaliczkę na fortepian. Co tydzień wysyłał list do Sweetbrier i zawsze przy- 188 chodziła odpowiedź. Wiedział, że Sara pilnie się uczy, że urodziła dziewczynkę, Ruth, że wkrótce będzie miała egzaminy. Po tym liście na długo zapanowała cisza. W końcu Jonathan otrzymał list, na który cały czas czekał. Natychmiast odpisał, wkładając do koperty pieniądze na bilet powrotny dla całej rodziny. XI Jonathan, który wyszedł po nich na stację, nie był już tym samym człowiekiem, którego Sara zostawiła, kobieta czytająca jeszcze gorzej niż niepiśmienna Baba, żona Alvaha Stoke'a, kobieta, która złamała jego obronę - Sara, jego Sara, opuściła go, odebrała mu dzieci. Zbuntowała się. Zdradziła go. Człowiek czekający na nią na stacji nie był już mężczyzną, którego mistyczny gniew i koszmary tak ją kiedyś poruszały. Wtedy stał się jednak osobą, która napawała strachem mnie, kiedy byłam dzieckiem, choć on już dawno nie żył. Bałam się zimnego, surowego sędziego; miał nieludzkie oczekiwania, żądał absolutnego posłuszeństwa i wymierzał najcięższą karę za każde uchybienie. Innymi słowy, ognisty człowiek, który przerażał Atlasa, stał się człowiekiem z lodu, którego tak bardzo bał się mój ojciec; i to nawet wtedy, kiedy jako dorosły mężczyzna wykładał ekonomię na uniwersytecie. Gdyby chodziło tylko o zdradę, której dopuściła się Sara. Niedługo po jej wyjeździe zmarł pastor w Hannaville. Jonathan napisał gorący list do konferencji okręgowej. I tak, z braku lepszego kandydata, to on został następcą zmarłego duchownego. Zdecydował się na ten krok dla niewielkich pieniędzy związanych z tą funkcją. Zrobił to z myślą o fortepianie i lambrekinach. Zrobił to dla Sary, ponieważ kochał ją i chciał jej zrobić przyjemność, choć go zdradziła. W gruncie rzeczy do jej zdrady dodał zdradę, której sam się dopuścił wobec siebie. Każdego dnia jego pochmurne oblicze jeszcze bardziej się chmurzyło, coraz częściej też tracił panowanie nad sobą. Kaznodzieja, który jest ateistą i żyje z datków wiernych, musi wciągnąć w oszustwo również swoje dzieci. W domu zaczęto odmawiać modlitwę przed jedzeniem. Przedtem zdarzało się 189 to sporadycznie, kiedy Sara się bardzo upierała. Każde dziecko musiało się nauczyć jednego wersu z Biblii dziennie, a potem wyrecytować go w pokoju ojca. Za pomyłkę dostawało lanie. Niedziele były okropne: kościół, potem szkółka niedzielna, żadnych zabaw, tylko obowiązki i rozmyślania o Bogu. Kto się sprzeciwił, obrywał. Atlas przyjął, że jego ojciec naprawdę wierzył. Mój tata też nie podważał jego wiary. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że w domu zbudowanym na fundamencie religii odbywała się właściwie nieustanna próba przed występem. Nie wiedział nawet o istnieniu pamiętników. Miał czternaście lat, kiedy poszedł za stodołę, żeby się zbuntować przeciw Bogu i ojcu za jednym zamachem. Spodziewał się, że za taki czyn przyjdzie mu zapłacić życiem. Powiedział: "Boże, wyzywam cię" i czekał na grom z jasnego nieba. Nic się nie stało, pomyślał więc, że Bóg pewnie go nie dosłyszał. Ponownie więc Go wyzwał. I znowu nic. Od tej chwili również on został ateistą. Ten bunt wypełnił go ogromną radością, która przez całe życie była źródłem jego siły. Kłopot jednak w tym, że to przełomowe wydarzenie nie zasługuje na miano buntu. W gruncie rzeczy Rayner stanął w jednym szeregu z ojcem i robił to, co Jonathanowi sprawiłoby największą radość. Gdyby mój dziadek Jonathan był bardziej stanowczy, po powrocie Sary na pewno by ją zmiękczył. W ciągu następnych pięciu lat urodziła mu jeszcze troje dzieci: same dziewczynki. Najmłodszej dała na imię Hope, ponieważ wtedy już wiedziała, że nie ma żadnej nadziei - w każdym razie nie dla niej. Była zbyt zmęczona, żeby grać na fortepianie, na którego zakup Jonathan musiał się zapożyczyć. Nie miała sił, żeby uszyć firanki i lambrekiny. Kiedy się okazało, że przylegający do ich posiadłości dwudziestosześcioakrowy kawałek ziemi jest na sprzedaż - było to w tysiąc dziewięćset czternastym roku, w Europie właśnie wybuchła wojna i wkrótce miały nastąpić tłuste lata dla amerykańskich farmerów - kiedy więc nadarzyła się okazja, to Sara zaproponowała, żeby z niej skorzystać. Wzięli kredyt pod zastaw farmy i kupili ziemię. W tysiąc dziewięćset piętnastym roku kupili byka. Tę część historii Atlas opowiedział z miejsca u szczytu stołu podczas francuskiej kolacji Claire. Przyjęcie rozwijało się w najlepsze, choć atmosfera była dość sztywna. Claire zachowywała się jak na polu bitwy. Bardzo przypominała mojego 190 dziadka i jego wojnę z życiem. Na stole znalazły się trzy dania i trzy gatunki wina: talerz atoli z surowymi warzywami, zupa i ryba (filets de sole gratines a la Parisienne). Siedmioro gości (bardzo niewygodna liczba) siedziało wokół stołu o szklanym blacie i żelaznym, zdobionym postumencie. Na końcu stołu Claire ustawiła wazon z japońską kompozycją chryzantem, na środku kryształową misę i mnóstwo najrozmaitszych kieliszków. W takiej oto scenerii pijany Atlas (wpadł właśnie w jedną z dziur, które alkohol wyżarł w jego głowie, i zapomniał, że zawiesiliśmy naszą rozmowę na czas trwania uczty) zaczął opowieść o byku. - Paskudny drań - rzekł ni z gruszki, ni z pietruszki. - Narwany, stary.. bliski końca kariery... ślepy na jedno oko, ale tani. To dlatego ojciec go wziął. - Słucham? - zapytałam. Ani ja, ani Claire, ani państwo Murphy i Wigor nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi. - To jakieś zwierzę? - Byk, na miłość boską. - Twój ojciec kupił byka? - Jasne, że tak. Farmerzy korzystali z jednego byka. Wystarczył jeden, żeby pokryć wszystkie krowy w okolicy. -Rozległ się chichot pani Murphy. Śmiała się z tego, że słowo "byk" padło przy stole ozdobionym japońską kompozycją chryzantem, a nie z powodu wyczynów zwierzęcia z krowami. Tak mi się wydawało. - W nozdrzach miał żelazne kółko, od którego odchodził sześciometrowy łańcuch. Czerwiec pierwszego roku byka na farmie był fatalny. Owady nie dawały mu spokoju. Gzy składają jajeczka pod skórą zwierząt. Atlas wyjaśniał te szczegóły, kiedy Claire zjawiła się w jadalni z boeufen croute. Zanim zaczął kroić mięso chwiejąc się na nogach (dlaczego Claire pozwoliła temu niezdarze porcjować danie?), wbił nóż, jakby to był skalpel, w ciasto otaczające pieczeń, żeby zademonstrować, gdzie można znaleźć larwę gza. Para buchnęła z rany, którą zadał pieczeni. Siedząca po drugiej stronie stołu Claire była tak wściekła, że zapomniała nalać nam burgunda i do wołowiny piliśmy białe wino przeznaczone do ryby. Następny ranek musiał przynieść przerażające skutki. Nabrzmiewające wrzody są bardzo bolesne. Podczas gdy Jonathan oglądał zad zwierzęcia, Rayner stał z boku. W rękach dzierżył widły; wyglądał jak żołnierz idący na bagnety. 191 Na skórze byka było kilkanaście wrzodów. Jonathan posmarował jeden z nich kreozotem. Zwierzę stanęło na tylnych nogach. To jest dopiero widok, kiedy tona wkurzonej wołowiny staje na tylnych nogach i napina łańcuch przyczepiony do pyska. Nozdrza nie wytrzymują: skóra się rozrywa, uwolniony pierścień bije w ścianę obory, a byk wybiega przez otwarte wrota. Jonathan odbiera widły Raynerowi i biegnie za zwierzęciem. Dogania je dopiero pod płotem, na skraju posiadłości. Goście siedzący przy stole znieruchomieli z widelcami uniesionymi do ust. Boeufen coute stygł, gdy Atlas usiłował trzymać fason, którego pozbawiły go mocne drinki, i ciągnął swoją historię. Opowiadał wspaniale, wracając do czasów, kiedy był małym chłopcem, zbyt małym, żeby cokolwiek zrobić, żeby nawet pobiec po pomoc. Stał więc bez ruchu i patrzył na byka. Zwierzę też znieruchomiało. Zwróciło głowę w stronę otwartej przestrzeni, racząc Jonathana widokiem masywnego zadu, ogona bijącego powietrze, ogromnych jąder kołyszących się między wielkimi udami i gigantycznych mięśni uniesionego karku. - Ojciec fatalnie się obchodził ze zwierzętami - ciągnął Atlas. - Powtarzał bez końca: "Te bydlaki nigdy nie robią tego, co się im każe". Nie ma gorszej broni na byka niż widły. Zaczął dźgać zwierzę w zad... dźgał i dźgał, a byk szedł tyłem na niego... kołysał się i szedł. Nagle jednym szybkim skokiem wytrącił ojcu widły. - Pod wpływem emocji Atlas dźgnął nożem plaster pieczeni na swoim talerzu. Kawałek panierki poszybował wysokim łukiem i spadł na chryzantemową kompozycję Claire. W ciszy, która zapadła, słyszałam, w jakim napięciu wszyscy goście czekają na dalszy ciąg opowieści Atlasa. - Jak na niego mówili? - zaskrzeczał Wigor. - Dali bykowi jakieś imię? - Tak. Na tym polega dowcip. Nazwali go Sir George. W swoich pamiętnikach Jonathan opisuje tamtą chwilę jako błysk nagiej prawdy. Chwila minęła jednak tak szybko, że zanim zdołał się nad nią zastanowić, już leżał na ziemi pod rogami byka. Zwierzę toczyło go jak kłodę drewna po trawie, która biła Jonathana po twarzy jak przed laty w Kansas. Udało mu się podnieść na kolana, ale byk znowu go przewrócił, błyskawicznie doskoczył z drugiej strony i poturlał z powro- 192 tem, jakieś czterdzieści metrów, pod ogrodzenie. Tam zaczął się nim bawić. Rzucał go na płot, cofał się, brał na rogi i znowu rzucał, bryzgając krwią z rozdartych nozdrzy na trawę i na swoją ofiarę. Claire zorientowała się, że zapomniała o burgundzie, kiedy zbierała talerze po wołowinie, żeby podać sałatę z oliwą z orzecha włoskiego. Za późno, o wiele za późno. Właściwie nie było już możliwości ratunku. - Co było dalej? - zapytała pani Wigor. Z łokciami opartymi na stole wpatrywała się w Atlasa. - Umarł? Zginął? - Nie. Ale było z nim bardzo źle. Stracił przytomność. Rayner wziął widły i zaszedł byka od tyłu. Boże, co by się stało, gdyby ich nie wbił w kark tego bydlaka. Byk ryknął i cofnął się z widłami wbitymi w grzbiet jak na korridzie. Jonathan wykorzystał okazję i wyciągnął tatę spod płotu. Nie wiem, ile ojciec z tego rozumiał. Mundt powiedział, że zwierzę połamało tacie wszystkie żebra. Wiecie, jak bolą połamane żebra? Poród czy rak to nic w porównaniu z tym. Mijał pierwszy rok wojny w Europie. Gazety poświęcały tyle samo uwagi sytuacji na froncie, co przeciwnikom działań wojennych. George Stoke z całą mocą grzmiał przeciw wojnie, a jego słowa, jak zwykle, słyszał cały kraj. Nie wierzył ani trochę - tak mówił - że dzięki wojnie, tej lub jakiejkolwiek, uda się zaprowadzić demokrację na świecie. Razem z grupą prominentnych liberałów wyrażał nadzieję, że wojna ożywi przynajmniej ruch pacyfistyczny. Tymczasem jednak front się zatrzymał w okopach Francji, a Jonathan zległ w łóżku: śmierć była raz bliżej, raz dalej; bliżej, dalej, jak byk, który brał go na rogi i ciskał na ogrodzenie. Cierpiał i myślał o George'u. Zgadzał się z każdym jego słowem - znowu się z nim zgadzał! - i sprawiało mu to taki ból, że- jak pisał w swoich pamiętnikach - odnosił wrażenie, jakby to ściany głośno płakały całymi nocami, łkały zrozpaczonym dziecinnym szlochem. Skąd mógł wiedzieć, że nie był to krzyk jego cierpienia, lecz bólu najmłodszej córki, bólu Hope? Córki, która swoje imię zawdzięczała Sarze przekonanej, że dla niej nadziei już nie ma. - Czyż nie umiesz wytrwać godziny jednej?- wyszeptał Jonathan do Burgessa Mundta dziesięć dni po wypadku. - Odpoczywaj, człowieku - żachnął się Burgess. - Zawołaj chłopca. 13-Teoria wojny 193 Rayner patrzył na niego z góry. Miał nieruchomą twarz, jeśli nie liczyć drżenia jednej brwi, nad którym nie umiał zapanować. - Co zrobiliście z bykiem? - zapytał Jonathan, patrząc na tę drżącą brew. Chciał podziękować synowi, bardzo chciał, ale nie umiał znaleźć słów. Gdyby mógł ruszyć rękami, może wykonałby odpowiedni gest, ale... Dlaczego ten cholerny chłopak zawsze patrzy z taką pogardą? - Wezwałem Wade'a. Jak kazałeś. - Chce go pan? - zapytał Jonathan masarza, który sprzedawał mięso mieszkańcom okolic Hannaville. - Zapłaci pan za niego? - Zależy. Zobaczymy. Byk całe popołudnie łaził po polach; z jego grzbietu sterczały widły. - Pod wieczór Rayner poszedł do obory i wyprowadził z niej młodą śliczną jałówkę - ciągnął swoją opowieść Atlas. Francuska kolacja, ku zadowoleniu uczestników, weszła w bezpieczną fazę roqueforta i razowego pieczywa z San Francisco. - Założył jej powróz na szyję i zaprowadził na pole, żeby zwabić byka. Co za ironia wobec naszego biednego staruszka! Ileż to razy powtarzał nam: "I przekonałem się, że bardziej gorzką niż śmierć jest kobieta, bo ona jest siecią, serce jej sidłem, a ręce jej więzami". Rayner zamknął zwierzęta w oborze. Rano, kiedy przyjechał Wadę, wewnątrz panował spokój. Wadę zastrzelił byka, zapłacił dwadzieścia pięć dolarów, mięso zmielił i sprzedał okolicznym gospodyniom na hamburgery. Atlas bawił się bezmyślnie kawałkiem roqueforta. - W zadzie byka znalazł śrut - rzekł wpatrując się w błękitne tętnice sera. - Wcześniej ktoś już skrzywdził zwierzę. Jonathan nie zauważył, kiedy Rayner zniknął. Chłopiec po prostu odszedł, a on nie umiał mu podziękować. XII Goście z udawaną swobodą powitali Claire, która zaanonsowała piece de resistance, wspaniałe gateau au noix de coco, czyli, jak się okazało, ciastko z czekoladą i wiórkami kokosowymi. 194 Do deseru nalała nam wspaniałego schłodzonego Chateau Yquem. Podała je w kieliszkach, które otrzymała od matki w prezencie ślubnym, kiedy wychodziła za mąż po raz pierwszy, a nie za Atlasa. Kieliszki miały pozłacane brzegi. Atlas umilkł i grzebał w ciastku z taką samą bezmyślnością, z jaką wcześniej podnosił do ust i opuszczał ten sam kawałek sera nabity na widelec. Zauważyłam, że rozmowa staje się nudna i chaotyczna. Siedzący na lewo od Atlasa doktor Wigor tak nisko osunął się w krześle, że znad stołu widziałam tylko jego głowę. Jedną nogę wyciągał przed siebie, szukając czegoś pod szklanym blatem. Byłam tylko bezsilnym, niewinnym świadkiem tych wydarzeń: ja nie mogę nawet poruszyć nogami. Na podłodze leżał biały dywan, a na nim, tuż obok stopy Atlasa, ciemny kawałek gateau au noix de coco. Gdyby noga doktora dosięgnęła ciastka, zanim Atlas poruszy stopą i rozgniecie je na podłodze, sytuacja nie byłaby beznadziejna. Doktorowi, a raczej jego nodze, niewiele brakowało do sukcesu. Niestety, w ostatniej chwili Atlas wstał i powiedział: "Muszę się odlać". Zrobił chwiejny krok do tyłu, gdzie leżał kawałek gateau, i rozległo się mlaśnięcie rozgniatanej resztki. Pewnego ranka na początku sierpnia, dwa miesiące po wypadku z bykiem, Jonathan zwlókł się na dół. Sara i starsze dzieci były w polu. Usiadł w salonie, gdzie trzyletnia Hope bawiła się jakąś ścierką. Była ładną dziewczynką o truskawkowych włosach jak jej matka. - Powiedz mi coś, Hope. Zerwała się na równe nogi, chwyciła rączkami brzegi sukienki, wykonała obrót i znowu usiadła na podłodze. Patrzył na nią przez chwilę. - Nic mi nie powiesz? Uderzyła rączką w ścierkę, ale nic nie powiedziała. Często patrzymy na kogoś i od razu myślimy "coś z nim nie w porządku", ale nie wiemy co. Jonathan wyciągnął rękę w stronę dziewczynki. Chciał jej dotknąć, pocieszyć. Tak szybkich ruchów nie powinni wykonywać ludzie, którzy leczą połamane żebra. Zwinął się z bólu i cofnął rękę. Dziewczynka zauważyła gwałtowny ruch - tak sądził Jonathan - ale nie rozumiała powodów. Małymi piąstkami zaczęła okładać ścierkę leżącą na podłodze. Walcząc z bólem w piersiach, zdał sobie sprawę, że leżąc na górze i nasłuchując głosów bawią- 195 cych się dzieci, od jakiegoś czasu nie słyszał jej głosu. Teraz też nie powiedziała ani słowa. Nie wydała z siebie nawet krzyku czy jęku. Wpadła w szał: szarpała zębami sukno. Patrzył na nią bezsilnie. Kiedy Sara wróciła do domu, dziewczynka biła ścierką w kant stołu z taką wściekłością, że mebel chwiał się w przód i w tył, a ona cała się trzęsła. Sara uklękła przy niej. Splunęła w dłonie i wcierała ślinę w skórę dziecka, tak jak stajenni wcierają maść w stawy konia zmęczonego gonitwą. - Rozpłakała się pewnej nocy - powiedziała Sara, wciąż masując skórę dziewczynki. - Niedługo potem jak ty... dwa dni po zabiciu byka. Płakała i płakała. Całą noc. Pewnie nie słyszałeś. Jasne, że nie. Nic wtedy nie słyszałeś. - Co na to Burgess? Co mówi? Przejdzie jej? - Nie wie. Może to malaria. Albo jakieś zakażenie. Nie wiadomo. Jonathan powlókł się do kuchni na lunch. Sara przypaliła ziemniaki. Zdarzało jej się to równie często jak Babie, żonie Alvaha. Nie było mięsa. Nikt się nie odzywał. Hope rzuciła się na ziemniaki z taką samą zawziętością, z jaką wcześniej gryzła ścierkę. Wpychała je sobie do ust pełnymi garściami, zerkając na prawo i lewo, jakby się obawiała ataku drapieżników. Brudna kuchnia z brudną płytą pieca i garnkiem owsianki ze śniadania wyglądała jak kuchnia w domu Stoke'ów. Sara z trudem dźwignęła się z krzesła. Nie była jeszcze tak gruba jak Alvahowa Baba, ale niewiele jej brakowało. Jonathan też się namęczył, wstając od stołu. Kiedy wychodził z kuchni, usłyszał, że jego krzesło przewraca się na podłogę. Francuskie przyjęcie ciotki Claire nie zakończyło się skandalem tylko dlatego, że goście odważyli się skorzystać z pierwszej sposobności powrotu do domu. Claire natychmiast znalazła się pod stołem ze szczotką i środkiem do czyszczenia dywanów. - Możemy jeszcze porozmawiać? Nie jesteś zbyt zmęczony? - zapytałam Atlasa. - Ja zmęczony? Nigdy. Pogadajmy. - Tutaj?- Siliłam się na dyplomację. Nie wyobrażałam sobie, żeby w tym stanie mógł się ruszyć. - Nie. Idziemy do gabinetu. - Złapał równowagę, opierając się na moim wózku. Po chwili udało nam się zamienić szorującą dywan Claire na mój magnetofon. Atlas zamknął drzwi 196 i nalał sobie jeszcze jednego potajemnego drinka. Reszta whiskey zakupionej tego ranka tym razem znalazła się w szklance do lekarstw. - Bóg tylko wie, o co mu chodziło - mówił. - Wziął z salonu strzelbę, jednostrzałową sto dziesiątkę na śrut: dobra, mała strzelba o niewielkim zasięgu, i usiadł z nią przed stodołą. Stałem poza zasięgiem strzału. Wiedziałem, gdzie się ustawić: miałem dziesięć lat. Trwało to ze trzy godziny. Siedział oparty o płot. Farma ojca była najczystsza w okolicy, ogrodzenie najlepsze: zrobił je z równych cedrowych bali. Kazał nam się wynosić, dać mu spokój, bo ma coś ważnego do załatwienia. Jezu, ile było strachu! Wszystko się skończyło dzięki Raynerowi, twojemu tacie. Było w nim prawdziwe ciepło, łagodność, której ojciec nie dostrzegał. Poszedł do niego, pogadali i zjawili się razem pięć minut później. Nie wiem, co tam się stało. Potem nikt już nie mówił o tej historii. Idę o zakład, że jeśli nawet uda ci się rozszyfrować te pamiętniki, w nich też nie znajdziesz nic na ten temat. Atlas nie miał racji. Znalazłam. Jonathan był człowiekiem twardych zasad. Rayner szedł prosto na niego, nie bacząc na strzelbę. Nie wahał się nawet przez chwilę (samobójcza odwaga jest częścią naszego rodowego dziedzictwa). Podszedł do ojca i powiedział: "Ty samolubny bydlaku. A co będzie z mamą? Co z Hope?" I Jonathan oddał mu strzelbę. W ustach Raynera ta historia brzmiała inaczej; usłyszałam ją w dzieciństwie. Opowiedział mi tylko, jak okrążyli ojca, ale słuchając jego słów, miałam wrażenie, że staję na granicy krainy koszmaru, który żył w Jonathanie i który dręczył mnie za jego pośrednictwem. Ale nigdy, nawet teraz, kiedy jestem dorosła, kiedy mam jego pamiętniki, nie udało mi się określić, czego właściwie się boję. A przecież wiem, że gdzieś tutaj trzeba szukać tajemniczej więzi łączącej mnie z Jonathanem. XIII Przez następne sześć lat (głównie za sprawą rozkwitu gospodarki, który przychodzi po wielkich wojnach, a nie heroicznych wysiłków mojego dziadka) truskawki z farmy Car- 197 ricków trafiały dzięki kolejom Northern Pacific do najelegantszych lokali aż w Chicago, gdzie bawili się i jadali tacy luminarze jak George Stoke. Pieniędzy z truskawek wystarczyło na część opłat za naukę Raynera w Reed College i na prawie całe czesne dla Gwendolyn, która poszła do szkoły pielęgniarskiej. Trzy lata później te same truskawki pomogły Atlasowi zacząć studia medyczne na Uniwersytecie Waszyngtońskim. W domu niewiele zostawało, ale nikt nie miał ochoty i sił, żeby skąpe nadwyżki wydawać na przyjemności. To, co o George'u pisała prasa - o jego wpływach, rodzinie, o jego działalności oraz o jego "słynnym zamiłowaniu do truskawek", jak to ujęto w jednej z gazet - brzmiało w głowie Jonathana jak szepty z piekła. Pewnego sierpniowego poranka Sara zemdlała w polu. - Niech Gwendolyn przyjedzie i zajmie się nią - doradził Burgess Jonathanowi. - Sara będzie szybko potrzebowała pielęgniarki. Gwendolyn wyrosła na kobietę o bardzo surowym obliczu. Chodziła w wysokich butach i wykrochmalonym fartuchu. Pojechała do Seattle i kupiła tapetę, dywan i sukno na firanki. - Niech Rayner zapłaci czesne w przyszłym roku - powiedziała. Zamówiła kogoś do tapet, uszyła i powiesiła firanki, rozłożyła dywan i kupiła łóżko z regulatorem ustawienia materaca. Jonathan zaniósł Sarę na górę i położył ją na tym nowym nabytku. Rozejrzała się po pokoju szeroko otwartymi oczami. - Johnny, czy ja umieram? - zapytała. W jej głosie było słychać podniecenie, radosne oczekiwanie, jakby właśnie zaproszono ją na przyjęcie. - A więc to tak wygląda? Już po wszystkim? Naprawdę? Co za ulga. Co za... Ale gdzie lambrekiny? Chcę mieć lambrekiny. - Spojrzała na niego i cień dawnej troski przesunął się po jej twarzy. - Nie bierz tego tak poważnie. Jestem taka zmęczona... - urwała, zamknęła oczy i oparła się na poduszkach. Jesienią straciła całą nadwagę. Wiosną zaczęła się kurczyć, jej skóra pożółkła. W czerwcu chudziutka, wyczerpana i poszarzała, zmarła. - Jak zareagował? - zapytałam Atlasa. - Dał coś po sobie poznać? 198 - Znalazłem go w stodole. Płakał. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby płakał. Objąłem go i... - łzy płynęły z oczu Atlasa. Spojrzał na swoją szklaneczkę. Łzy toczyły się coraz szybciej. Był bardzo, bardzo pijany. - No i co? - Złoił mi dupsko - odrzekł Atlas. Część V Czwartek Wojna Po francuskiej kolacji Atlas był w takim stanie, że wątpiłam, czy wytrzyma zaplanowaną na następny dzień podróż do Hannaville na grób Jonathana. To Claire położyła mnie do łóżka - Atlasa też. Rano to ona pomogła mi wstać, a o dziesiątej wyciągnęła z łóżka również Atlasa. To ona przygotowała wszystko do podróży i to ona usiadła za kierownicą, podczas gdy Atlas chrapał z otwartymi ustami, trochę się śliniąc. Wyglądał już nie staro, lecz wręcz antycznie: przez grube trójogniskowe kwadratowe okulary skóra jego powiek wyglądała jak papierowa, jego bezbronne ciało zdane na naszą łaskę i niełaskę leżało rozciągnięte na tylnym siedzeniu samochodu. Na pewno wziął valium lub jakieś środki uspokajające, bo nawet nie drgnął. Pod koniec kolacji powiedział, że nie wie, co jego ojciec zrobił po śmierci Sary. - Potem, ale było to dopiero mniej więcej rok później, coś się z nim stało. Nie wiem... coś. Większość szczegółów znalazłam w pamiętnikach Jonathana. Część informacji pochodzi z gazet. Część to moje domysły. Ale czym byłaby prawda bez szczypty domysłów? Po śmierci Sary jedyną czynnością, której Jonathan oddawał się całym sercem, było czekanie. Nocą czekał na poranek. Rano czekał na południe. Wieczorem czekał na godzinę ósmą, potem na dziewiątą, następnie na... Przeszkadzało mu nawet to, że musiał podnieść do ust łyżkę owsianki. Atlas powiedział, że to czekanie trwało mniej więcej rok; ja wiem, że rok i pięć miesięcy. Jakie to wszystko miało znaczenie? Co w ogóle ma znaczenie? Dlaczego po prostu nie umrzeć? Odpowiedzi na te 203 pytania brzęczały w jego głowie jak niebieskie muchy w kiblu z serduszkiem. Przelatywały przez nią w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, uderzały w ściany i zawracały. Były to biblijne pytania, podstawowe, odrzucone przez wydziały filozofii współczesnych uniwersytetów. Dawny koszmar nie dawał mu spokoju, dręczył go noc w noc. Chwasty porastały pola. Niegdyś tak porządne ogrodzenie, wykonane z cedrowych bali, najrów-niejsze w promieniu wielu kilometrów, pogięło się i powykrzywiało pod ciężarem śniegu. Pewnego dnia przeczytał o okręgowej konferencji metodystów. W tej samej chwili postanowił wrócić do samych źródeł, do George'a, raz na zawsze załatwić sprawę, która rządziła jego życiem i dręczyła duszę. Ta decyzja wszystko odmieniła, zaprowadziła go nad spokojne wody, przywróciła mu równowagę, nadała jego życiu cel, sens, znaczenie. Najważniejsze jednak, że pytania przestały bzyczeć, a koszmary się skończyły, tak jak skończyły się za sprawą Boga z początkiem okresu idylli. Zasada rządząca obecnie nowoczesną filozofią już od dawna obowiązuje w nauce wojennej: jak mówi Clausewitz, wojna jest prosta. Jeżeli nie umiemy odpowiedzieć na pytanie, należy je zignorować. Pytanie, które zostało postawione, jest pytaniem z odpowiedzią - dokładnie tak jak w filozofii języka. Cóż za wspaniała koniunkcja celów. W końcu nastąpiło małżeństwo filozofii i militaryzmu, jedność cudownie skomponowanej myśli stanowiąca metafizykę bitwy. Jonathan był gotowy -gotowy od lat - zaopatrzenie na miejscu, siły w stanie gotowości, strategia zaplanowana, taktyka wypracowana. Podróż do Sweetbrier dostarczyła mu przyjemności, jakiej nie przeżył od wielu lat. Jechał przez góry, pustynie i niziny, które niegdyś przemierzał koleją; zmierzał prosto do Sweetbrier. Widok George'a na skwerze przed domem bardzo go uradował. Rozmowa z córką senatora sprawiła mu radość, której doświadczają tylko generałowie w przeddzień bitwy. Generałowie Jonathana zebrali się na dyskretną naradę, wojska ustawiły się na granicy. Prowadził potajemne przygotowania podczas dwutygodniowego pobytu na konferencji metodystycznej w Topece: chodził na wykłady i spotkania, podczas których zdarzało mu się również słyszeć własny, profesjonalny głos. - Tak, tak, oczywiście. - Nie, nie. To nic nie da. 204 - Proszę mi wybaczyć, ale w tej sprawie nie mam zdania. Zmagał się z dniami stojącymi między nim a George'em, między nim a odpowiedzią, między nim a prawdą, tak jak przed laty zmagał się z tygodniami dzielącymi go od chwili, w której zostawił George'a na pewną śmierć i uciekł na zachód, do Denver, i zaczął spokojny okres życia tam, gdzie powietrze było czyste, a góry olśniewające. Po powrocie do Sweetbrier spał jednak, mimo wewnętrznego napięcia, snem anielskim, cichym, niezakłóconym żadnymi wizjami, a jego koszmar był tak daleko, jak daleko są podobne zgryzoty od ludzi, którzy czują, że postępują należycie, i jest im z tym dobrze. Ostatniego dnia konferencji wymówił się od uroczystej kolacji. Powiedział, że czuje się przeziębiony. - Wezwę lekarza - zaproponował pastor Jeffcoat, organizator uroczystości. - Nie ma potrzeby - odparł Jonathan. - Ależ, drogi kolego, przecież widzę, że jesteś... Jonathan próbował zapanować nad zniecierpliwieniem. Na próżno. - Dajcie mi spokój - rzekł i odwrócił się plecami do swego prześladowcy, który patrzył z podziwem jeśli nie dla manier, to na pewno dla determinacji rozmówcy. Jonathan przykazał recepcjoniście w hotelu, żeby mu nie przeszkadzać. Pół godziny później włożył surdut, który wyszedł z mody dwadzieścia lat wcześniej. Surdut prezentował się absurdalnie, ale wszystkie rekwizyty wojny są absurdalne - przyjrzyjmy się chłodnym okiem epoletom, dystynkcjom, rogatywkom, pióropuszom - a przy tym tak wspaniałe. Człowiek w surducie to człowiek sukcesu. Oczywiście, że tak. Kto by śmiał powiedzieć, że jest inaczej? Mój dziadek Jonathan zszedł po cichu tylnymi schodami, odpalił swojego antycznego saxona i popyrkał drogą wiodącą do willi George'a. Podczas naszej współczesnej podróży do Hannaville, którą odbyliśmy przypominającym wielkie łóżko wozem Atlasa, przez pierwszą godzinę prowadziła Claire. - Jeździ jak mężczyzna - pochwalił ją Atlas. - W korku przeciska się równie dobrze jak ja. Białe tapirowane loki oraz różowe spodnie i marynarka nie pasowały do jej zachowania za kierownicą: ani śladu wahania czy niepewności. Była szybka, zdecydowana i opanowana. Droga, którą nas wiozła z getta starców doktora Wigora i dalej 205 wzdłuż wybrzeża, była typową drogą, jakich wiek w całych Stanach Zjednoczonych, na zachodzie i na wschodzie, na północy i południu, na środkowym zachodzie, wszędzie: gładka nudna autostrada wiodąca znikąd donikąd, zatłoczona w obu kierunkach. Za to dzień był bardzo piękny: słoneczny i chłodny, zupełnie inny niż okropny środkowozachodni letni wieczór, o którym Jonathan pisał w swych pamiętnikach: "tak parno, że można się udusić". Tych samych słów użył do opisu straszliwej nocy sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy w lepiance stanął George. Jonathan zaparkował półtora kilometra od domu George'a. Resztę drogi przebył pieszo. Dochodził do granicy senatorskiej posiadłości, kiedy poczuł potęgę sil, które stanęły na jego wezwanie o pomoc: stare nienawiści i animozje były gotowe do bitwy i niezłomne, jak niezłomny może być tylko ślepy instynkt. Maszerował przez trawnik, wsłuchując się w nocną ciszę, z której wyławiał echa pikniku sprzed dwóch tygodni: głos George'a wygłaszającego kolejny banał, chichotliwe szepty dzieci, szelest sukienki ślicznej córki senatora, trawę pękającą pod stopami, kiedy szedł skwerem w stronę wielkiego domu. II "Tutaj, w tym miejscu, o tej godzinie", pisze Clausewitz w wigilię bitwy, "pokonanie wroga staje się celem, w którym splatają się wszystkie nici planu wojny, spotykają się wszystkie odległe nadzieje, wszystkie blade światła przyszłości". Swoją strategię Jonathan podporządkował starej jak świat zasadzie: szukaj najprostszego rozwiązania. Taktykę ułożył misternie, ale klarownie, klasycznie; przystąpił do rzeczy w taki sposób, żeby zobaczyć George'a, zanim George ujrzy jego. - Dobry wieczór, panie senatorze - powiedział miłym głosem. George stał w wielkim portyku w świetle, które padało z wnętrza domu przez otwarte drzwi. Sylwetka senatora była tak czarna i bezkształtna jak jego cień pełznący zygzakiem po schodach. Drgnął na dźwięk słów Jonathana. Odrobinę, ale wyraźnie. - Hej, co ja słyszę? Kto by pomyślał, że staniesz się takim eleganckim gościem? Witaj, Jonathanie. Zapraszam. Uważaj na schodach. Pewnie niewiele stamtąd widać. 206 George odwrócił się w stronę drzwi. W świetle dochodzącym z wnętrza domu jego twarz pokryła się cieniami, tak jak pięćdziesiąt lat wcześniej świeca płonąca w lepiance rzucała na niego drżące refleksy, które wydłużały się i kurczyły, jakby lśniące, okrągłe oczy były otworami tłoczącymi powietrze do głębin ukrytej za nimi duszy. Jonathan powoli szedł schodami. W połowie drogi zauważył, że George ma wielkie policzki, nie tyle pulchne, ile nabrzmiałe. Na szczycie schodów spojrzał w ukryte za szkłami okularów okrągłe, tępe, bezrzęse oczy, które patrzyły na niego sponad zwałów ociekającego potem nalanego ciała. Nie widział w nich dawnej pogardy; teraz dostrzegł strach. W zmarszczkach wokół ust nie było widać uśmiechu, lecz straszny ból. Jonathan dość się napatrzył na śmierć i choroby, żeby wiedzieć, że ma przed sobą człowieka, który umiera, i to umiera w mękach. Jakim cudem nie zauważył tego poprzednio, zaledwie dwa tygodnie wcześniej? Boże, pomyślał (oblał go pot, poczuł ulgę i zapierające dech gorąco), jeszcze miesiąc i byłoby za późno. Usłyszał śmiech George'a. - Spójrzcie na tę twarz: nic się nie zmieniłeś. Co robisz w tej okolicy? Boże, dobrze cię widzieć. Jonathan usłyszał swój głos, ale nie rozróżniał słów odpowiedzi. - Wejdź - zapraszał George. - W środku jest chłodniej. Niewiele, ale chłodniej. Objął Jonathana i zaprowadził go korytarzem do gabinetu. Już w pierwszej fazie bitwy rany są nieuniknione. Jonathan czul na ramieniu ciężką od wspomnień, złowrogą rękę. Opanował mdłości, które wywołał w nim jej dotyk - cnota dobrze wyszkolonej armii- kiedy jednak w drzwiach gabinetu George cofnął rękę, Jonathan poczuł taką ulgę, że zakręciło mu się w głowie. - Usiądź - George popchnął go w stronę sofy, na której Jonathan siedział dziesięć dni wcześniej, rozmawiając ze śliczną córką senatora. - Siadaj! Chcesz drinka? A może pan pastor jest abstynentem? Soku jabłkowego? Jonathan odpowiedział coś, ale to było bez znaczenia. - Długo jechałeś? - zapytał George, przygotowując dwa drinki. - Przyjechałeś specjalnie, żeby mnie zobaczyć, co? - Oczywiście. - George nie zareagował, więc Jonathan nie miał pewności, czy naprawdę wydobył z siebie to słowo; może 207 tylko chciał je wypowiedzieć. Pokój raził przepychem: jaskrawymi kolorami, zbyt ostrymi kształtami. Był paskudny, prostacki, ale robił wrażenie dzięki bogactwu, solidności ścian zastawionych po sufit regałami pełnymi książek, marmurowego kominka, kandelabrom z głowami orłów i epickiemu malowidłu z czasów amerykańskiej rewolucji. Obraz nie był tak wielki, jak się Jonathanowi wydawało poprzednim razem. Spojrzał na żołnierzy, na flagi łopoczące na wietrze, na martwego oficera, po którego szyi, nad koronkowym kołnierzem, ciekła śliczna strużka krwi. Krople potu lśniły na wolu zwisającym z podbródka George'a. Miał na sobie surdut, w którym wystąpił na pikniku. Dlaczego go nie zdejmie, zastanawiał się Jonathan. Aksamitny kołnierz. Dlaczego ja nie zdejmę swego surduta? Ale już wtedy, wiele lat wcześniej, wiedział, że jeśli kiedyś będzie miał surdut, zachowa go właśnie na tę konfrontację z George'em. Niespodziewanie przez głowę przemknął mu widok miasta leżącego pod gwiazdą na zachodnim widnokręgu, w który wpatrywali się z dachu lepianki: kilkanaście saloonów i nadzieja na przyszłość. George podał Jonathanowi drinka i złożył swoje masywne członki na miękkim krześle. - Jasne, że surdut nie wygląda tak komicznie na szanownym pastorze jak na starym senatorze. No to... - uśmiechnął się, unosząc swoją szklankę. Jonathan podniósł swoją; odpowiedział uśmiechem na uśmiech George'a i pociągnął łyczek. Co to było? Sok jabłkowy? Whiskey? George klepnął się po tłustym udzie. - Córka mówi do mnie, że zobaczyła jakiegoś bladego faceta, więc go zaprosiła do środka i bardzo jej się spodobał. "Kaznodzieja". Tak powiedziała. Potem opisała mi twoje gesty rąk. Myślałem, że trupem padnę. Tylko jeden facet gestykuluje w ten sposób, pomyślałem. To musi być Jonathan Car-rick. Jonathan przechylił głowę i wpatrywał się w niego zmrużonymi oczami. : - Mówię do niej - ciągnął George. - "Wiktorio", tak do niej mówię, "a nie miał ten twój kaznodzieja takiego surduta jak ja?" A ona odpowiada: "Tato, jesteś genialny". Śmiech George'a nagle się urwał. Jonathan usłyszał w nim ból. Pokiwał głową. Wiedział, że jest blisko celu. Napięcie 208 panujące w jego gotowych do walki szykach ustąpiło chłodnej determinacji. - Musisz wiedzieć, ile to dla mnie znaczy, Jonathanie... to, że mnie odwiedziłeś. To odpowiedź na moje modlitwy... powiedzmy. Boże, kiedy pomyślę o tej norze... - O której norze? O waszej czy o tej, którą ja... jak to nazwać?... zajmowałem? - Co za różnica? Obie były beznadziejne. - Ja widzę różnicę. George uśmiechnął się. - Tak, masz rację. Oczywiście, masz rację. - Przesunął się na krześle. Ciężki ruch wywołał na jego twarzy grymas bólu. -Cholera, tak wiele lat zeszło mi na unikach, że robię to mimowolnie. Jak to się stało, że jesteś kaznodzieją? Zabawne zajęcie, jak na takiego faceta jak ty. To byłaby ostatnia rzecz... Masz żonę? Dzieci? Wiatrak zwisający z sufitu skrzypiał, ale nie był w stanie wprawić w ruch dusznego powietrza. - Starałem się nie robić nic złego - odrzekł Jonathan i tak się zdziwił swoimi słowami i brzmiącym w nich gniewem, że prawie nie dosłyszał odpowiedzi George'a. , - Tak. Co za szkoda. 8 Jeden z weekendów w pierwszym roku po przyjeździe do Denver Jonathan spędził z Docentem w górach. Biwak rozbili około stu metrów od potoku szumiącego między kamieniami. Rano, kiedy schodzili w dół, ujrzeli na swojej drodze świstaka. Nigdy nie widziałam tego zwierzęcia, ale Jonathan napisał w pamiętnikach, że świstaki żyją właśnie w górach. Mieszkają w norach i nawołują się ze skał przeciągłym smutnym głosem. Jonathan niósł małą strzelbę Docenta. Wymierzył z niej do świstaka. Tylko dla zabawy. Zauroczony pięknem gór, poczuciem wolności, nawet nie pomyślał, że mógłby wystrzelić. - I tak nie trafisz - powiedział Docent. - Trafię, do cholery - odrzekł. Kula przeszyła głowę świstaka. Atlas był jedynym z nas, Carricków, który wiedział, gdzie się znajduje grób Jonathana. Mój ojciec, Rayner, twierdził, że nie chce wiedzieć. Podobnie zachowali się inni nieliczni Carrickowie; poza mną, rzecz jasna. Po godzinie jazdy drogą do Hannaville Claire zatrzymała się na kawę. Wyciągnęła mnie i wózek z samochodu. Atlas nadal chrapał na tylnym siedzeniu. Claire i ja zamieniłyśmy od rana tylko kilka słów, 14-Teoria wojny 209 kiedy jednak wróciła z kawą, usiadła po drugiej stronie stolika i położyła rękę na mojej dłoni. - Przepraszam za wczorajsze. Zachowałam się okropnie -powiedziała. - Nie powinnam cię prosić, żebyś porozmawiała z Nate'em. To i tak byłoby na nic. - Wiem. - Akurat. Nate nawet nie wie, jaki dziś dzień tygodnia. Poważnie. Może wtorek? Lipiec? On już nic nie wie. Nie pamięta roku. Błądzi, kiedy wyjdzie z domu. W drodze do szpitala trochę wypije i skręca w lewo, zamiast w prawo. Czasem nie pamięta drogi do domu. - Naprawdę? Wczoraj zachowywał się całkiem dobrze... - Czyżby? - Może nie przy stole - przyznałam ze smutkiem. - To było... A jak mu idzie w pracy? Widzę, że jest mu trudno, ale... w sumie radzi sobie całkiem nieźle. - Tym staruszkom i tak nie można już zaszkodzić. Dodaje im otuchy. Potrzebują tego. On jest w tym świetny, a większość lekarzy czymś takim nie zawraca sobie głowy. Kiedy trafi mu się trudny przypadek, ma dość rozsądku, żeby skierować chorego do innego lekarza. Tak jest najczęściej, choć nie zawsze. Popełnił kilka pomyłek. Wigor boi się, że jedna z nich skończy się w sądzie. No i jeszcze ten rak... -Rak? - Jutro wszczepiają mu rad. To jest ta operacja. Nate ma raka prostaty. Nic ci nie mówił? Potrząsnęłam głową. - Jak działa ten rad? - Wiem tylko, że uruchamia alarm w wykrywaczach metalu na lotnisku. Tak mówi Nathan. To wszystko, co wiem o radzie. Może pozwala zyskać trochę czasu? W urządzonym z przepychem salonie George'a wiele lat temu, kiedy w powietrze wzbijali się tylko wynalazcy i śmiałkowie, i kiedy nie było jeszcze samolotów ani wykrywaczy metalu, w kipiącym bogactwem salonie George'a niestrudzenie skrzypiał wiszący wiatrak, tak nieskuteczny jak czujnik na lotnisku wykrywający jedynie rad. Duszne powietrze niezmiennie wisiało w pokoju. - Naprawdę się nie zmieniłeś - powiedział George. - Ani trochę. Mówisz bardzo elegancko i masz inny chód, ale twarz... właściwie ta sama. To, co jest w środku, też na pewno 210 się nie zmieniło. Czuję to. Niech to szlag trafi, nie mogę ci dać nic do jedzenia. Żona wyjechała. Dzieci też. Wszyscy są w pieprzonej Europie. Zresztą i tak jest za gorąco, żeby jeść. Dałem wolne służbie. W domu nie ma żywej duszy. Jonathan znowu pokiwał głową. - Wiedziałeś o tym, co? Chciałeś pogadać bez świadków? W porządku. Jesteśmy sami. Tytko my, dwie ptaszyny. Chcesz cygaro? Proszę. - Jonathan pokręcił głową. - Nie krępuj się. To Korona. Najlepsza marka. - Jonathan znowu pokręcił głową. O tym, że George jednak żyje, dowiedział się, kiedy ujrzał jego zdjęcie w chicagowskiej "Tribune". Jechał wtedy z Hannaville do Ellsworth, gdzie pochował Melonów. Na zdjęciu George palił Koronę. Teraz też przypalił sobie cygaro tej marki i skrzywił się wciągając dym. Jakim cudem on to wytrzymuje?, zastanawiał się Jonathan. Ból, cokolwiek stanowiło jego źródło, z pewnością był nieznośny. Jeszcze ta tusza. Co on bierze? Laudanum? Morfinę? - Johnny - rzekł George. - Piękny Johnny. To ty zachęciłeś mnie do szturmu na politykę. Wiedziałeś o tym? Jasne, że tak. Każdego dnia myślę sobie: psiakrew, należę do najlepszych w te klocki - w każdym razie należałem - a jak się tego nauczyłem? Na tobie. Starałem się jak cholera, żeby cię załatwić... A kim ty byłeś? Bezbronnym małym chłopcem. I co się stało? Bezbronny chłopak zdołał się obronić. Coś wspaniałego! Boże, nauczyłem się, że... - George, byłeś szczęśliwy? - przerwał mu Jonathan. George pociągnął ze szklanki. Skrzywił się, jak na smak dymu cygara. - Ożeniłem się z tą głupią dziwką dla jej pieniędzy. Zgwałciłem ją kilkanaście razy, bo chciałem wygrywać wybory, a do tego potrzebne mi były dzieci... Co ja bym dał, żeby ta whi-skey smakowała jak dawniej. Co za pech. Na starość czujemy się beznadziejnie, więc po co sięgamy? Po alkohol. No i co? Alkohol smakuje jak szczyny knura. Cygara śmierdzą gównem. I to ma być sprawiedliwość? - Odstawił szklankę na stół i westchnął. - Skurwiłem się, przyjacielu. Sprzedaję się temu, kto płaci najwyższą cenę, a ostatnio ceny bardzo spadają... - Nie chrzań. Byłeś świetnym senatorem. - Tak. Tylko że polityk jest szczęśliwy wtedy, kiedy goni go wataha wilków głodnych jego krwi, a mną nikt się już nie interesuje. - Włożył cygaro do ust, zawahał się i wyjął je. - Ty 211 pierwszy chciałeś mnie zabić, ale po tobie było wielu innych. A teraz? Wszyscy mają mnie w dupie. Wszyscy. - Spokojnie - powiedział Jonathan i poczekał, aż na twarzy George'a pojawiło się zdziwienie. - Przecież wiesz, że przyszedłem tu, żeby cię zabić. W samą porę, prawda? III Claire posadziła mnie w samochodzie, a wózek złożyła i zamknęła w bagażniku. Atlas otworzył oczy i zaczął się upierać, że teraz on poprowadzi. W porównaniu z Claire był marnym kierowcą. - Spójrz na tę okolicę - powiedział, wskazując niekończącą się autostradę. - Jesteśmy niedaleko Walia Walia. Ładnie tu, co? Pewnego lata - na początku studiów - pracowałem tu na polu pszenicy. Kiedyś dali mi stary kombajn Haywarda. Wiecie, jak to wygląda? Nie? Marzyłem, żeby poprowadzić coś takiego. Cudowna maszyna. Tarcza ostrza miała siedem metrów. Kombajn kosił zboże, młócił ziarno i wydmuchiwał plewy. Ciągnęły go trzydzieści trzy konie... - Następny zjazd jest chyba nasz. Zgadza się, Nate? - odezwała się Claire. - Zostało nam półtora kilometra. - Trzydzieści trzy konie! - Samochód zatoczył się, kiedy Atlas zaczął przekrzykiwać instrukcje Claire. - Zaprzęgało się je metodą nazywaną Shenandoah. Kiedy na nie patrzyłem, na ich grzbiety, widziałem ogromną masę końskich ciał. Stały po sześć w pięciu szeregach. Z przodu szła trójka przewodników. Lejce od ich wędzideł biegły nad pozostałymi zwierzętami do woźnicy, do mnie... - Zjedź następnym wylotem - przypomniała mu Claire. - Myślisz tylko o zbożu... świat jest w twoich rękach... jak w tej piosence. Zaczynasz ciągnąć lejce na długo przed zakrętem, żeby sygnał w porę dotarł do koni idących w ostatnim szeregu, przed kołami... - Zaraz będzie nasz zjazd - głos Claire brzmiał teraz ostro. -Zostało pięćset metrów. - Opuszczam tarczę i znowu kosimy. Jeśli wiesz, co robisz... jeśli w porę zaczniesz manewr... zakręcisz pod kątem prostym. Pomyśl: trzydzieści trzy konie i zakręt pod kątem prostym. 212 - Teraz, Nate! Teraz! - krzyczała Claire. Przemknęliśmy obok naszego wylotu. Atlas nic nie wiedział. Nic. Nie wiedział o spotkaniu swego ojca z George'em, które ja opisuję; nie wiedział o tym, jak Jonathan je planował, ani o tym, co z tych planów wyszło. Również mój ojciec, Rayner, nie miał o tych sprawach pojęcia. Wiem o nich tylko ja. George nie zdziwił się, kiedy Jonathan oświadczył, że przyszedł go zabić. Sięgnął po szklankę i zajrzał do niej. - Zawsze byłeś dziwny - powiedział do mojego dziadka. -Jak chcesz to zrobić? Jonathan rozpiął surdut i pokazał mu mokry od potu rewolwer Smith & Wesson: broń Docenta, który nie zabił świstaka; Docenta, którego przyszpiliła złączka wagonu kolejowego; Docenta, który zmarł, leżąc twarzą do ciszy i ciemności. - A niech mnie diabli. Tak powinien odejść zasłużony senator. Prawda? - Wetknął pokryty nalotem język do szklanki z whiskey. - Samobójstwo nie wchodzi w grę. To nie dla mnie. Jestem częścią władz federalnych, a władzy federalnej nie wolno... Zamach to co innego... coś pięknego. - Odstawił szklankę i pochylił się w stronę Jonathana. - Tylko dlaczego? Widzisz, jak już powiedziałem, ja nie mam... - Jak to "dlaczego"? - Motyw, stary przyjacielu. Opinia publiczna musi znać motyw zabójstwa swego przedstawiciela. - Znowu się roześmiał. W jego oczach nagle błysnął cień pogardy. - O, cholera, jak to miło znowu zobaczyć nienawiść na twojej twarzy. Żyć się chce, kiedy ktoś cię nienawidzi... zwłaszcza ty. - Zawsze czegoś ode mnie chciałeś, prawda, George? -Jonathan odstawił szklankę na stół. - Rozumiem, czego chcesz teraz, ale chyba nie wyświadczę ci tej przysługi. Ten sok jest sfermentowany. - Poważnie? - Tak. Czuję to. Nawet nie... - Ja nie o soku. Cholera! Napij się whiskey. I zrób to. Boli mnie jak wszyscy diabli, ale przeżyję jeszcze jednego drinka. - Spojrzał Jonathanowi w twarz. - Nie żartuj, Johnny. Jestem zbyt chory na żarty... - Czym jest prawda? - przerwał mu Jonathan. - Interesuje mnie prawda. Pogarda zniknęła z twarzy George'a równie nagle, jak się na niej pojawiła. 213 - A skąd, do cholery, ja mam wiedzieć takie rzeczy? Jestem politykiem. Napij się whiskey. Kiedy rozwścieczyłam mojego profesora na Columbii odmową uznania prawdy za zjawisko podobne do funkcji komputera, kiedy wrzasnął na mnie: "Słuchaj, to są podstawy. Materiał z pierwszego roku!", powiedział mi zrezygnowany: "Czego ty właściwie chcesz?" "Jakiegoś wyjaśnienia sensu", odparłam. Westchnął pogardliwie. "W takim razie zapomnij o prawdzie. Spróbuj szukać nowych słów. To jest coś, co poczujesz, co możesz przekazać i. Bóg mi świadkiem, dowiesz się, kim jesteś". - Dlaczego zadajesz mi takie pytania? - spytał George. Jonathan rozłożył ręce. - Chcesz instrukcji? Odpowiedzi? - Nie. Wystarczy teoria. - Teorią nie zdobędziesz władzy. Ani nie wygrasz wyborów. - Chcę poznać właśnie twoje zdanie... zwłaszcza na temat pewnej teorii. - W salonie było tak duszno, że dym z cygara George'a zawisł jak uwięziony w parnym powietrzu. - Zgodnie z tą teorią prawdy jako takiej nie można oderwać od osoby, która jej poszukuje. Prowadzimy proces eliminacji: usuwamy kolejne warstwy otoczki, a to, co zostanie, będzie prawdą. Pytanie brzmi: czy można ją opisać nie dzięki temu, co nam zostaje, lecz na podstawie tego, co odrzucamy w jej poszukiwaniu? - Nic z tego nie rozumiem. "To, co odrzucamy?" To w ogóle coś znaczy? Claire przejęła kierownicę. Musieliśmy nadłożyć wiele kilometrów, naprawiając pomyłkę Atlasa, a i tak znaleźliśmy się na drodze, której żadne z nich nie znało. - Po śmierci mamy - odezwał się Adas z tylnego siedzenia -moja siostra Hope zniknęła. Sąsiedzi przeszukiwali okolicę, ale Hope znalazł ojciec: leżała skulona pod jakimś krzakiem. Kiedy ją wyciągnął, rzuciła się na niego z wyszczerzonymi zębami, tak jak klacz Jenny w stajni u Melonów. Wokół ust miała skrzepy krwi. Odgryzła sobie ciało ze wszystkich palców. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem. Odgryzła ciało do kości. Na strzępach skóry, które znaleziono na ziemi, żerowały mrówki. Siedzący w eleganckim pokoju George'a Jonathan odwrócił dłonie najpierw w jedną, potem w drugą stronę, w geście, którego sam nie rozumiał, ale który jakoś do niego przylgnął. Wpatrywał się w wysuszoną skórę swoich spracowanych rąk. 214 - Wracasz do początku i odrzucasz kolejne sprawy - wyjaśniał. - Sprawy uboczne, sprawy zbyt bolesne, takie, na które nie było czasu, sprawy bez znaczenia, sprawy ważne, a to, co ci zostaje, jest wyrokiem na ciebie. Pytanie brzmi: czy to jest prawda? Jak myślisz? - Nie wiem, cholera, co ty wygadujesz - powiedział zdenerwowany George. - Mnie zostałeś tylko ty. - Tak - rzekł Jonathan. - Właśnie o to chodzi. Dziękuję. A teraz powiedz mi, co z tobą? - Co ze mną? - Co to za choroba? George rozsunął wielkie uda. Jądra w lewej nogawce jego spodni wyglądały jak martwa łasica, obrzmiała, wyciągnięta, sięgająca aż do kolan. - Kiepsko to wygląda, co? - powiedział George, patrząc w dół. - Boże, co ja bym dał, żeby się wysikać na stodołę z trzech kroków. Nie mam żadnych przyjemności. Nie mogę jeść. Nie mogę spać. Nie mogę ruchać. Cały czas boli. "Dokuczliwość". Tak na to mówią ci dranie. Też mi dokuczliwość, psiakrew, to jest agonia. Załatw to jak najszybciej, dobrze, Johnny? - Chyba powinienem już iść - rzekł Jonathan, podnosząc się z krzesła. - Potrzebujesz odpoczynku. George zerwał się na nogi tak gwałtownie, że przewrócił swoją szklankę i jęknął z bólu. - Musisz mnie zabić. Sam mówiłeś... trzeba załatwić stare porachunki. Dwie pieczenie na jednym ogniu. To takie praktyczne. Zawsze byłeś praktyczny. Proszę, zrób to. Nigdy nie czułem do ciebie nienawiści. Musisz mi uwierzyć. To ty mnie nienawidziłeś. Ja ciebie nigdy... Na pewno czasem to zauważałeś. -Nie. - Chodziłem po tym cholernym drewnianym domu ubrany w surdut z katalogu i myślałem tylko o jednym: Johnny mnie widzi. W myślach zawsze mówiłem na ciebie Johnny. Wiedziałeś? Cholera, czułem na sobie twoje oceniające spojrzenie. Miałeś piękne oczy. Nadal masz. Niebieskie oczy i czarne włosy. Spójrz na mnie: kawał miecha do uboju... "Dzisiaj przyjdzie tu Johnny, pomyślałem sobie. Może whiskey znowu będzie smakowała jak whiskey. Musisz wiedzieć, że naprawdę cię wtedy kochałem. Boże, przecież to było takie oczywiste. Nie mogłem zrobić kroku bez ciebie. Kochałem twoje plecy, twój brzuch i... Że też ty, do cholery, tego nie 215 widziałeś. - George nie spuszczał oczu z Jonathana. - Pamiętam... - zrobił pauzę - ... stare dobre czasy. - Powinieneś odpocząć, George. - Nie. Nie odchodź. - George próbował wstać; ale opadł z powrotem na krzesło. - Nie możesz mnie zostawić na taką śmierć. Napij się ze mną. Nigdy nie piliśmy razem, prawda? - Nieprawda. Piliśmy. Raz. Pierwszy raz spróbowałem whiskey. Przyszedłeś do szopy. - Jezu, rzeczywiście... nie chciałem wtedy... - Nie? Pozwoliłeś mi przymierzyć surdut. Pamiętasz? - To nie była nienawiść. To była miłość. Nie rozumiesz? To była miłość. Jonathan milczał. - To było świństwo - przyznał George przez łzy. Bolało go tak bardzo, że nie panował nad głosem; nad niczym już nie panował. - Nie powinienem wtedy... zawsze żałowałem... - Za późno na przeprosiny, nie sądzisz? - Teraz to nie ma nic do rzeczy. Wszystko się zmieniło. Musisz mi pomóc. Musisz. Jesteś kaznodzieją. - Już nie. - Kto raz nim był, zawsze będzie. Waszym obowiązkiem, wy dranie, jest pomoc umierającym. - Ale nie dobijamy ich, żeby skrócić męki. - To dlaczego tu przyszedłeś? Jonathan, który tak bardzo rzadko się uśmiechał, teraz się uśmiechnął. - Zęby usłyszeć, jak mnie błagasz. Dobrze zapamiętał kolor spodni głównej postaci - poległego żołnierza - na rewolucyjnym malowidle w salonie George^. Były kremowe. Mężczyzna miał zamknięte oczy, twarz zastygłą w spokojnym śnie. To nie jest śmierć. To Disneyland. Plastikowa, płaska inscenizacja jak w kreskówkach o Króliku Bugsie albo dmuchana kukła przed objazdowym sklepem. George był prawdziwym człowiekiem. Miał serżowe spodnie. Tłusty jak łasica półżywy worek mosznowy leżał ukryty w ich nogawce, na której czerniła się plama moczu. - Jeśli chcesz słyszeć moje błagania, będę cię błagał - załkał George. - Jeśli tego ci trzeba... Dźwignął swoje wielkie ciało na brzeg krzesła, a potem zsunął się na kolana, tak ciężko, że zadrżał płyn w szklankach na stole. George zajęczał z bólu. 216 - Wstań, George - Jonathan zerwał się na nogi tak gwałtownie, że przewrócił krzesło. - Wstawaj! George szedł na kolanach - niezdarnie, ciężko - w stronę mojego dziadka, który się cofnął, ale znalazł się w pułapce między klęczącym mężczyzną a leżącym na podłodze krzesłem. - Johnny, proszę cię. Proszę. Jesteś moją jedyną nadzieją, ostatnią nadzieją. Widziałem facetów umierających na to... na to... - Nic tu po mnie. Wstań. -To nie jest uczciwa walka. Zawsze byłeś gnojem... Johnny, błagam cię. Nie widzisz, że cię błagam? Jonathan patrzył na niego pogardliwie i triumfalnie. - Nie puścisz do mnie oka, George? - szepnął. Wyciągnięta ręka George'a chwyciła go za połę surduta. Surdut! - Jak mogę puścić teraz do ciebie oko? Nie powiedziałeś ani jednego słowa, którego można by się chwycić. IV Jonathan niemal nie zdawał sobie sprawy, że ściska w dłoni rewolwer. Głowa George'a rozkwitła w wielką czerwoną plamę, która rozlewała się zgodnie ze swoimi prawami. Mój dziadek przypomniał sobie wypełniony winogronami muślinowy worek, który Sara wieszała na zlewem. Dżem był jaskrawoczerwony, a resztki, którymi posypywała placek, miały barwę resztek skóry na twarzy George'a. Wiatrak pod sufitem kręcił się i skrzypiał w beznadziejnej walce z duchotą, stary zegar umilkł. Dopiero kiedy się rozpadało, a krople deszczu zaczęły dudnić w dach niczym szarańczaki spadające na dachówki drewnianego domu Stoke'ów, Jonathan ocknął się z transu. Wyszedł z willi, nie zamykając drzwi. Zabójstwo senatora George'a Stoke'a to jedna z najgłośniejszych niewyjaśnionych zbrodni stulecia. Wszyscy słyszeli o tej historii. Każdy miał swoją teorię na temat zamachu. Aresztowano wiele osób. Jeden z podejrzanych zmarł w tajemniczych okolicznościach i to jego obciążono winą. Wielu zadowoliło się tą wersją, ale nie wszyscy. Pamiętam moją dłoń na 217 kartce papieru, kiedy kończyłam lekturę ostatniego akapitu przepuszczonych przez komputer wspomnień Jonathana. To dlatego je zaszyfrował. Już w chwili, kiedy kupił w sklepie Benbowa Wikina pierwszy oprawny w skórę wolumin - jeszcze w ubiegłym stuleciu - już wtedy planował, że kiedyś zabije George'a, że zrobi to, co mu się nie udało w dzieciństwie. Zabije go, żeby nadać swemu życiu sens, który zniknął, gdy w jednym zabójczym ciosie los odebrał Jonathanowi Boga, a przywrócił George'a. Byłam sześćdziesiąt lat i kilka tysięcy kilometrów od tego morderstwa. Widziałam, jak mój dziadek, który w dzieciństwie napawał mnie strachem swoim surowym poczuciem sprawiedliwości i niewzruszoną wiernością zasadom moralnym, stawał się najsłynniejszym zabójcą swojej epoki. Napisał, że nie zapamiętał chwili, w której przekręcił kluczyk w stacyjce. Pojechał do Tbpeki; pełnym gazem, od jednego brzegu szosy do drugiego w ścianie deszczu spadającego na szybę wozu. Był w połowie drogi, kiedy nagle nadepnął pedał hamulca. Zatrzymał się na środku szosy. Oślepiony ulewą zrozumiał, że zdarzyło mu się to samo, co zdarza się każdemu. Przegrał. Przegrał wszystko. Tak jak my. Umiemy wykorzystać energię słońca; budujemy reaktory jądrowe i co nam to dało? Dwadzieścia osiem poziomów wojny. Dwadzieścia osiem! Wymyślił to Herman Kahn, geniusz, współczesny Ciausewitz. Na dwudziestym ósmym poziomie i my, i nasi wrogowie zginiemy w śmiertelnym spazmie wojny: w totalnej wzajemnej destrukcji. Jonathan zmarł, zanim ja przyszłam na świat - rozszczepienie jądra atomu było wówczas marzeniem, o reaktorach nikt nawet nie marzył - jednak on, siedząc w swoim saxonie na środku szosy, tak wiele lat temu, znalazł się właśnie na dwudziestym ósmym poziomie wojny i doskonale o tym wiedział. "Jesteśmy sami", przypomniał sobie słowa George'a. "Tylko my, dwie ptaszyny". Kura, powiedział do siebie Jonathan i pomyślał o dawnej rozmowie z Docentem. Cholerna kura. I nagle, wbrew własnej woli, wybuchnął śmiechem. Dlaczego kura przebiegła przez drogę? Zęby się dostać na drugą stronę. Po prostu. Dlaczego wcześniej tego nie widziałem? To przecież oczywiste... Śmiał się, aż łzy pociekły mu po policzkach i poczuł ból w piersiach. Chciała się dostać na drugą stronę. Nie było 218 innych powodów. Wstrzymał oddech, żeby nad sobą zapanować. Nie udało się, znowu wybuchnął śmiechem. W Topece był o dziesiątej. Zdążył na poranne spotkanie, ostatnie na dorocznym kongresie. Z wieczornej gazety krzyczał nagłówek: SENATOR STOKE ZAMORDOWANY! TRWAJĄ POSZUKIWANIA SZALEŃCA! Pisano o alarmie na terenie całego stanu, o policyjnych poszukiwaniach, o blokadach dróg, ale Jonathanowi nie chciało się czytać artykułu do końca. Następnego ranka wyruszył do domu, na północny zachód. Przed granicą stanu ujrzał policyjny wóz stojący w poprzek drogi i zwolnił. - Kontrola. Dokąd pan jedzie? - zapytał policjant. - Do Waszyngtonu. - Po co? - Mieszkam tam. - Co pan robił w Kansas? - Byłem na kongresie metodystów w Topece. - Jest pan kaznodzieją? Jonathan pokiwał głową. - Boże, wielebny wybaczy. Proszę jechać. - Szukacie mordercy senatora? - Tak. Złapiemy faceta. Proszę się nie przejmować. - I nie sprawdzicie mnie? - Cóż - policjant uśmiechnął się. - Jeśli chcemy jakoś przejść przez to życie, musimy w coś wierzyć, prawda? Za plecami Jonathana zostały pola kukurydzy stanu Kansas, przed sobą miał plantacje kukurydzy w Kolorado. Granicę między stanami wyznaczał - i to tylko na jeden, może dwa dni - policjant stojący samotnie ze swoją wiarą. - Nie wiem - odparł Jonathan po chwili. - Wiara jest pewnie równie dobra jak wszystko inne. Czy dalej droga jest wolna? V Cmentarz w Hannaville jest skromny, ale bardzo ładny i zadbany Grób Jonathana znajduje się na jego skraju, pod cedrem. Jonathanowi to by się podobało. Tak myślę. Nie od razu jednak znaleźliśmy jego nagrobek. Claire została w samocho- 219 dzie, a Atlas miał sporo kłopotów z przepchnięciem mojego wózka przez trawnik. Pomnik na grobie Sary stał wytrwale i dumnie: granitowa płyta z nazwiskiem, datami i ckliwym, nieco sentymentalnym epitafium. - Gdzie jest grób Jonathana? - zapytałam. - Dokładnie nie wiem - odparł Atlas, patrząc pod nogi. -Musi być gdzieś tutaj. - Zagłodził się na śmierć, prawda? - Tak. Stary irlandzki zwyczaj. Okropne. Nie było drugiego pomnika. Przechyliłam się przez oparcie wózka i rozgarnęłam trawę. Ujrzałam brzeg betonowej płyty, leżącej niemal na równi z gruntem. Podniosłam oczy na Atlasa. - Cóż, no widzisz - powiedział zażenowany. Oderwał kawałek kory z pnia cedru i pochylił się, żeby oczyścić nagrobek. Skorupa ziemi zaczęta ustępować, odsłaniając kolejne niewyraźne litery układające się w słowo JONATHAN. - Nie pił nawet wody - mówił Atlas, czyszcząc nagrobek. -Co kilka dni szedłem do niego z czterema, pięcioma litrami płynu fizjologicznego i gumową rurką. Boże, jak on wyglądał. Coś strasznego. Mundtowi ręce opadły, a ja dopiero zaczynałem studia... Ale najgorzej było, kiedy pod sam koniec ojciec zaczął skubać pościel. Jakby zbierał z niej jakieś robaki. Zapytałem Mundta: "Co on robi?", a Mundt na to: "Umiera". Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak skubał pościel... jakby zbierał robaki. - Atlas westchnął. - Biedny, stary drań. Na szczęście przed śmiercią wmusiliśmy w niego trochę wody. Patrzyłam z wózka na rząd znaków, które kiedyś mogły się układać w słowo CARRICK. Nie było epitafium, nie było dat. - Boże drogi. Atlas... - zaczęłam. I wtedy mój wuj, który tak cierpliwie rozmawiał ze mną cały poprzedni dzień, który oddal mi tak cenne dla niego pamiętniki - a były dla niego cenne, choć nie umiał ich odczytać - mój wuj, od którego nigdy nie słyszałam ostrego słowa, nagle się zdenerwował. - Myślisz, że wszystko rozumiesz, a o niczym nie masz pojęcia. Posłuchaj, ludzkie ciało to cud. To, że ty siedzisz w wózku, nie ma żadnego znaczenia. Ja jestem pijany, ale to też niczego nie zmienia. Życie zrasta się ze swoją formą. Spójrz w lustro. Z dnia na dzień, z roku na rok nie widzisz żadnych zmian. To jesteś ty: masz zmarszczki, siwe włosy, widzisz, że 220 to jesteś ty. Ja też to widzę. A przecież w każdej kości, w każdym mięśniu, w każdym kawałku skóry, w każdym ścięgnie i naczyniu krwionośnym - w każdej cząstce ciała - na twoich oczach trwa umieranie i odradzanie się komórek. Na powierzchni pełen spokój, w głębi szaleńczy żywioł. Ojciec cierpiał, ale pomyśl, jak żył. Coś niesamowitego. Kształt, forma, reguła są niezmienne, ale w tej chwili nie ma w tobie ani jednej komórki z tych, które miałaś siedem lat temu. Czego oczekujesz? Wiecznego trwania? - Czegoś stałego. Znaczenia. -Jezu, życie jest inne. To wir, potok. Wiem, że płynie w dół, a kiedy zabraknie wody, potok wysycha. Rodzimy się i umieramy Jeśli to tragedia, całe życie jest tragedią. Liczy się jednak istota ruchu. Gdzie twoja dociekliwość? Zasada jest żywa. Nieskończenie złożona. Zbiega się w niej i splata wiele nici. Odradza się z otaczającej wody, znowu, znowu i znowu. Zdejmujesz kolejne warstwy, zdzierasz zasłonę, a w środku nie ma nic... nawet najmniejszej odrobiny. Dlaczego miałoby coś być? Prawda to konwencja, moda: zmienia się każdego roku. - Chcę wracać do samochodu. - Posłuchaj, do cholery. Tak wytrwale dzielisz włos na czworo, że nie dostrzegasz cudu. W drodze powrotnej nie zamieniliśmy ani słowa. Kiedy wróciłam do domu w Anglii (w Ameryce zawsze czułam się obco; życie za granicą umacnia to poczucie), napisałam do dyrekcji cmentarza w Hannaville, dołączając pieniądze na pomnik Jonathana. Miał być z tego samego granitu, z którego wykonano nagrobek Sary, ale poprosiłam o coś w lepszym guście. Na własne oczy nigdy go nie zobaczę. Nie mam po co tam jechać. Tydzień temu zmarł Atlas. Na białaczkę. To efekt uboczny działania radu. Rad to niezbadany, kapryśny pierwiastek. Wszyty w ciało Atlasa powstrzymał raka, ale za cenę stworzenia własnego nowotworu. Jak powiedział Jonathan, wiara jest równie dobra jak wszystko inne. Od autorki Mój dziadek był niewolnikiem. Takie słowa nie dziwiłyby w ustach czarnego Amerykanina. Ale ja nie jestem czarna. Jestem biała. Mój dziadek też był biały. Sprzedano go w niewolę nie w jakimś barbarzyńskim kraju Trzeciego Świata, lecz w Stanach Zjednoczonych. Miał cztery lata, kiedy kupił go za piętnaście dolarów właściciel farmy ze Środkowego Zachodu. Dzisiaj niewiele się mówi o takich transakcjach, ale po wojnie secesyjnej byty one na porządku dziennym. Niewola, z której uciekł w wieku szesnastu lat, tak go przytłaczała, że wszyscy jego bliscy odczuli jej skutki. Czworo z siedmiorga dzieci Jonathana popełniło samobójstwo. Psychoterapeuta mojej siostry powiedział: "Ma pani reakcje typowe dla córki alkoholika". Alkohol nie ma tu jednak nic do rzeczy. To emocjonalne skrzywienia i mroczny gniew kładą się cieniem na każdym z nas, choć to już trzecie pokolenie po moim dziadku-niewolniku. Teoria wojny jest próbą zrozumienia jego przeżyć i tego, z czym my, jego potomkowie, musimy się borykać. Podziękowania Pracowałam nad tą książką tak długo, że nie umiałabym wymienić wszystkich źródeł, wyszukanych przez pomysłowych i nieskończenie cierpliwych pracowników Tomes Library. Przypominam sobie autobiografię Percy'ego Frencha zatytułowaną Railroadman. Bez niej nie napisałabym tej książki. Nie poradziłabym też sobie bez pomocy doktora Momsona Brady'ego i Esther Arnold. Na wszystkie pytania o ich ojca udzielali mi obszernych odpowiedzi, których żaden autor nie śmiałby oczekiwać od swoich rozmówców. Dziękuję również Ruth Matthewson, Michaelowi Woddowi i Alexandrowi Mastersowi za lekturę wstępnej wersji powieści i za sugestie. Jeśli chodzi o Jo i Ala Hartów, którzy tak bardzo dodawali mi otuchy, to proste podziękowanie nie wyrówna mojego ogromnego długu wobec nich. Nigdy też nie odwdzięczę się Jamesowi Hale'owi i Mary Siepman; gdyby nie ich hojne duchowe wsparcie, ta książka wciąż byłaby na etapie rękopisu. Chcę też podziękować Dexterowi Mastersowi, który powiedział mi tak wiele o pisaniu, dodawał otuchy, dyskutował ze mną, podsuwał pomysły, redagował. Jego wpływ na zawartość tej i innych moich książek jest ogromny. To on jest twórcą najlepszego, według mnie, zdania w Teorii wojny.