Ernest Haycox Piekło w dolinie Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1991 Przełożył Mieczysław Dudkiewicz Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. Iii_Bą1 Przedruk z wydawnictwa "Przygoda", Szczecin 1989 Pisała K. Pabian Korekty dokonały B. Krajewska i D. Jagiełło Wstęp Ernest Haycox urodził się w 1899 r. w Portlandzie w stanie Oregon. Studiował na Uniwersytecie Oregońskim w Eugene. Jako dziennikarz prowadził rubrykę sądową w portlandzkiej gazecie "Oregonian". W 1946 roku uzyskał stopień doktora literatury na Lewis and Clark College w Portlandzie. Zmarł w 1950 r. Jest autorem wielu poczytnych westernów zaliczanych do klasyki tego gatunku. Do najlepszych należą: "Free Grass" (rywalizacja o pastwiska w Dakocie), "Canion Passage" (o przewoźnikach w Oregonie), "On the Prod" (walka o utrzymanie dziedzicznej farmy). Jednak największą popularność zdobył sfilmowany w 1939 r. "Dyliżans". "Piekło w dolinie" otwiera cykl książek tego popularnego autora, które ukażą się w wydawnictwie "Przygoda". Jak zwykle u Haycoxa książkę tę cechuje dynamiczna akcja i świetnie nakreślony klimat. Warstwa uczuciowa stanowi doskonałą motywację do działań głównych bohaterów. Deszcze, wiatry i silne promienie słońca zdołały zmienić barwę budynku stacji pocztowej na srebrnoszarą. Jim Kelland dotarł na szczyt przełęczy Ute i przez dłuższą chwilę obserwował blokhauz; niepozorny na imponującym tle skał i świerków. Kamienne występy piętrzyły się jeden na drugim, ginąc gdzieś w górze, w odległej krainie pokrytej warstwą wiecznego śniegu. Było południe; słońce ogrzewało część niewielkiej łąki, ale nawet teraz cienie wznoszących się dokoła skał pełzły ku zabudowaniom stacji, tworząc na ziemi szarą plamę. Kelland napoił swojego gniadosza i wszedł do środka, aby coś zjeść. NIe śpieszył się; i tak był w siodle od piątej rano. Kiedy wyszedł z powrotem, dostrzegł jakiegoś mężczyznę. Nieznajomy przykucnął na piętach po słonecznej stronie stacji. Oprócz tego faktu nic nie zmieniło się w scenerii, lecz i ten szczegół był aż nadto wymowny. W życiu Jima Kellanda bywały już ścieżki twarde i karkołomne, jakiś siódmy zmysł pozwalał mu wyczuwać zew wiatru, zapach dymu w uśpionym powietrzu, zatarty trop na piaszczystej drodze i mroczne podstępy ludzi. Teraz jego podświadomość odebrała wyraźny sygnał ostrzegawczy. Przeszedł obok nieznajomego, dosiadł konia, bez pośpiechu przyrządził sobie skręta i zapalił go, popatrując na wschód. Nie był jeszcze pewny swego i wolał przekonać się o tym całkowicie; miał już wypracowany trik, jaki stosował często w podobnych sytuacjach: dopiero co siedział niedbale w siodle, tyłem do budynku stacji, ale raptem błyskawicznie zawrócił konia, zaskakując nieznajomego. Niewysoki mężczyzna spojrzeniem swych dużych, beznamiętnych oczu ogarniał każdy szczegół postaci Kellanda - od ciemnej nasady włosów na skroniach po upstrzone metalowymi gwiazdkami cholewy butów. Kelland zaprezentował nieznajomemu swój twardy, przelotny uśmiech, tamten zaś opuścił powieki, jak gdyby jeździec przestał go już interesować. Dopiero teraz Kelland ruszył z miejsca. Łąka zajmowała przestrzeń pomiędzy łagodnym, wiodącym od zachodu wzniesieniem, a stromą spadzistością kanionu, skierowaną na wschód. Kelland spojrzał po raz ostatni za siebie, na odległą pustynię. Stamtąd przybył. Jechał drogą prowadzącą tuż obok potężnego masywu skalnego w dół, do pozbawionego światła słonecznego wąwozu. Kiedy dotarł do następnego zakrętu, obejrzał się mimo woli: niewysoki mężczyzna siedział już na koniu i stromą boczną ścieżką zdążał do lasu. Teraz Kelland był pewien, że wieść o jego przybyciu nadejdzie do Reservation jeszcze przed nim. Drogę stanowił wąski trakt wykuty w sterczącej pionowo, ciemnej i wilgotnej ścianie skalnej. Tu i ówdzie rozszerzał się, aby umożliwić wozom wymijanie. W odległości mili od stacji pocztowej spływała z gór na północy rzeka Ute, napełniając swoją skrzącą się krystalicznie tonią coraz głębsze koryto kanionu. Mgła gęsta jak ulewa wisiała w powietrzu i zraszała ubranie. Kolejne ostre zakręty drogi sprowadzały jeźdźca niżej i niżej; na prawo Kelland widział przed sobą masyw skalny, a na lewo spieniony nurt rzeki. Na miękkiej drodze rysowały się wyraźnie ślady kopyt końskich i kół. Wreszcie, późnym popołudniem, droga wyszła z kanionu i zaczęła oddalać się od rzeki, wiodąc w falisty, poprzerzynany rozpadlinami teren. Porastał go gęsty las świerkowy. Do tej pory Kelland nie był zbyt uważny, lecz tu, na otwartej przestrzeni, zaczął bacznie przeczesywać wzrokiem każde drzewo i łowić uchem wszelkie, nawet przelotne dźwięki, które pobrzmiewały w sennej ciszy późnego lata. TA czujność nie słabła w nim ani na chwilę, chociaż siedział na gniadoszu niedbale, rozmyślając nad czymś z nikłym uśmiechem. Miał nieco ponad sześć stóp wzrostu, a dziewięćdziesiąt kilo wagi rozłożone było tak równomiernie na nogi, tułów i szerokie barki, że nie sprawiał wrażenia zbudowanego masywnie. Szeroka twarz wykazywała nieco nieregularne, śmiało ukształtowane rysy, na nosie widniał ślad po dawnym złamaniu, a prawą skroń przecinała sina, zabliźniona już rana. To właśnie pozostało mu po dotychczasowych dwudziestu pięciu latach życia. Owe blizny, bystry wzrok i charakterystyczny twardy, nieco roztargniony uśmiech stanowiły oznaki powierzchowne, skrywające hart, nabyty w ciągu tych wszystkich lat, ale również jego słabe strony. Żółta, piaszczysta droga biegła prostą linią przez gęsty las, drzewa wydzielały cierpki, korzenny aromat. Z ciemnej chmury wiszącej na lewo od drogi dobiegał świergot ptaków. Kelland siedział w siodle tak niedbale jak przedtem, ale jego wzrok badał bacznie całą okolicę; nie okazał też żadnego zaskoczenia na widok mężczyzny, który wynurzył się spośród drzew i jechał tą samą drogą, wyprzedzając go o jakieś sto metrów. Wszystko to było idealnie zgodne z wiedzą, jaką zdołał nabyć przez lata nieszczęść, trudu i potu. Mężczyzna obejrzał się mimochodem - ta przypadkowość jednak była zbyt ostentacyjna - po czym ściągnął konia i poczekał na Kellanda. Jechali teraz obok siebie. Nieznajomy miał rude włosy, piegowatą twarz i ożywione młodzieńczą beztroską oczy. Ale w spojrzeniu, jakim obrzucił chwilowego towarzysza podróży, czaiła się napięta uwaga. - Mógłbym prosić o tytoń? Jim wyciągnął kapciuch i podał nieznajomemu, a ten przewiesił cugle przez kulę siodła i skręcił sobie papierosa. Następnie wsunął go do ust, prezentując nieskazitelną biel zębów. Kiedy osłonił dłońmi płomyk zapałki i nachylił się nieco do przodu, w kącikach oczu pojawiła się sieć drobnych zmarszczek, a włosy zabłysły w promieniach słońca intensywną czerwienią. Olbrzymie dłonie zdradzały siłę, z jaką posługiwał się lassem. - Piękna pogoda. - TAk. - Dyliżans opóźnia się dziś trochę, prawda? - Nie widziałem po drodze żadnego. - Dziękuję za tytoń. - Tu nieznajomy po raz pierwszy spojrzał mu prosto w oczy. - Nazywam się Brand. Brick Brand. - Nie pytałem o to - odparł przeciągle Kelland. W spojrzeniu tamtego zabłysła ironiczna uciecha. - NO, dobrze - powiedział i, skręcając śpiesznie z drogi, powtórzył: - Bardzo dziękuję za tytoń! Po chwili zniknął między świerkami, w plątaninie pagórków i wąwozów, ale Jim spoglądał za nim. - To już drugi - mruknął. Droga wiodła nadal w dół i dopiero pod wieczór Kelland dotarł do przedgórza. Tu ujrzał przed sobą dolinę, przybraną w zamglonym blasku słońca w niebieskie i bursztynowe odcienie. Z dwóch stron otaczały ją niskie grzbiety gór, a przez sam środek - niczym połyskliwa wstęga - przepływała Ute, obramowana tu i ówdzie wierzbami. Mniej więcej dziesięć mil dalej wznosił się łańcuch wzgórz, który zamykał wylot doliny. Poniżej, w odległości zaledwie trzystu metrów, Jim dostrzegł dachy domostw miasta Reservation. Zapadał już zmierzch, kiedy zostawił za sobą ostatni zakręt drogi, przeprawił się przez odnogę Ute po moście skleconym z bali, na których tętent kopyt gniadego zabrzmiał szczególnie donośnie, i wjechał w główną ulicę miasteczka. Był tu po raz pierwszy, a jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że miasto to nie różni się niczym od setki innych, jakie zdołał poznać przedtem. Ulica stanowiła srebrnoszare pasmo pomiędzy niskimi zabudowaniami o wyblakłych już fasadach. Nawet opuszczone żaluzje utraciły już dawno blask świeżości. Przejechał obok kuźni i poczuł unoszący się w powietrzu zapach palonego węgla drzewnego. Z zakurzonych okien przedostawało się na zewnątrz nikłe światło, a rosnące wzdłuż ulicy robinie tworzyły nieregularny szpaler. Przy drewnianych barierkach stały tu i ówdzie osiodłane konie, a przez szeroko otwarte wrota stajni po drugiej stronie ulicy widać było wiszącą na słupie latarnię. Tu Kelland zsiadł z konia. Na krzesłach przechylonych do tyłu i opartych o ścianę stajni siedziało dwóch mężczyzn. W słabym świetle latarni dostrzegł w ich oczach natężoną uwagę. - Zostawiam konia - powiedział. Uwiązał gniadego, a potem drewnianym trotuarem doszedł do przecznicy, wiodącej gdzieś w ciemność. Na czterech rogach skrzyżowania mieściły się saloon, hotel, sklep z paszą i jakiś dom, prawdopodobnie opuszczony. Hotel stał po drugiej stronie ulicy, dobiegał stamtąd brzęk naczyń i przytłumiony zgiełk. Przed wejściem do saloonu stała grupka kowbojów, a pod ścianą tkwiło w bezruchu kilku Indian. Tuż obok przeszedł powoli wysoki mężczyzna; spojrzał ostentacyjnie na Jima, po czym udał się do restauracji. Zsunięty na tył głowy kapelusz odsłaniał jasne włosy. Przy oknie na górnym piętrze hotelu stała kobieta. Odgarniając ręką zasłonę, wyglądała na ulicę. Nocne powietrze - już z chłodnym powiewem nadchodzącej zimy - napływało równomierną falą od ciemnych stoków gór Silver Lode. Jim przeszedł na drugą stronę ulicy i wkrótce znalazł się w wąskim przedsionku hotelu. W kącie siedział mężczyzna i patrzył melancholijnie przed siebie. Wnętrze tworzyły: lada z surowych desek świerkowych, schody przytwierdzone do ściany bez odrobiny architektonicznego smaku oraz kręty korytarz, który udostępniał widok na jadalnię. Jim stanął przed pulpitem, wziął pióro, wpisał do księgi hotelowej "J. J. Kelland" i odczekał chwilę. Mężczyzna wstał i podszedł bliżej. Metalowym zakończeniem protezy zastępującej rękę odwrócił do siebie księgę i niemal bezgłośnie, poruszając powoli wargami, odczytał nazwisko. Miał pełną, okrągłą i dosyć płaską twarz o lekko miedzianej barwie, jaką zawdzięczał domieszce krwi indiańskiej. Podniósł wzrok, spojrzał na Kellanda i opuścił powieki. - Pokój numer cztery - oświadczył, po czym wrócił do swego fotela. Schody uginały się trochę pod stopami. Jim wszedł na górę, zawahał się, wreszcie zanurzył w mroku wąskiego korytarza. Kiedy dotarł do otwartych drzwi, przekroczył próg i zapalił lampę. Również tu nie znalazł nic, co odróżniałoby to pomieszczenie od innych pokoi hotelowych. Pod drzwiami przeciwległego pokoju dostrzegł wąską smugę światła. Dobiegła go rozmowa: kobiecy głos, cichy i nerwowy, a potem krótka odpowiedź mężczyzny. Nagle głosy raptownie umilkły. Jim zamknął drzwi. Obejrzał brzydki pokój i wydął wargi, jakby chciał zagwizdać, podszedł do okna i spojrzał w dół. W tej samej chwili od grupy stojącej przed saloonem odłączył się mężczyzna i skierował ku stajni. Parsknął krótkim, twardym śmiechem. W tej grze nie było wariantów. Wszystkie posunięcia odbywały się zgodnie z jednym schematem, a schemat ten zdążył poznać już dawno i to dokładnie. Wiedział, że wkrótce nastąpi kolejny ruch, nie wątpił też, jaki. Zdjął marynarkę, umył się i przygładził oporne włosy, po czym znów się ubrał. Kiedy otworzył drzwi i wszedł na korytarz, kobieta w sąsiednim pokoju przerwała w pół zdania rozmowę, po chwili, słychać było tylko niewyraźny szept i oddalające się kroki. Jim zszedł na dół i rozsiadł się w jadalni przy wolnym stoliku. Na przeciwległej ścianie wisiała czarna tablica, na której ktoś napisał kredą: Menu "Kotlet barani, kartofle pur~ee i placek z jabłkami. Pięćdziesiąt centów" Pod spodem widniał dopisek: "Komu nie smakuje nasze jedzenie, niech tu nie je". Z tyłu Jim dostrzegł drzwi, wiodące na ulicę, a przed sobą sześciu mężczyzn przy długim stole. Przy mniejszym stoliku w samym kącie siedział ten sam blondyn, który minął go na ulicy; tak jak wtedy, patrzył na niego chłodnym i otwartym wzrokiem. Kelnerka, półkrwi Indianka, przyniosła posiłek. Jim zjadł, położył na stole pół dolara i wyszedł na ulicę. Zatrzymał się w cieniu, oparł się plecami o ścianę hotelu, i skręcił sobie papierosa. Od gór wiał chłodny wiatr, odległe szczyty odcinały się wyraźnie od nieba, niczym czarne, nieregularne trójkąty. Spokój pory wieczerzy, który zjawił się dopiero co, odszedł z powrotem. Wieści, przekazywane na ucho, rozchodziły się utartym zwyczajem tak dyskretnie, że można je było z łatwością zignorować, o ile nie znało się stopnia zagrożenia. Koniec papierosa Jima rozżarzył się do czerwoności i znów ściemniał. Indianie zniknęli gdzieś. Z jadalni wyszedł blondyn; jego ostrogi brzęczały na trotuarze. Minął Jima, przeszedł na drugą stronę ulicy i oparł się o róg opuszczonego budynku. Ktoś prowadził cztery konie w zaprzęgu i zatrzymał się na placu. Jaskrawe światło z saloonu padało na ulicę. Przy wahadłowych drzwiczkach zbierało się coraz więcej mężczyzn; szeptali coś między sobą. Z ciemności wyłoniło się sześciu jeźdźców. Zsiedli z konia i podeszli do tamtych. - Sie masz, Ben! - zawołał jeden z nich. Grupa rozstąpiła się, do saloonu wszedł uderzająco krępy i silny mężczyzna. Pozostali nie odstępowali go nawet na krok, jakby przyciągani jego potężną osobowością. Drobne, pozornie nieistotne rzeczy miały tu miejsce; niczym lekkie jak piórko źdźbła trawy, mknące z wiatrem przed siebie. Blondyn zwrócił głowę w stronę saloonu, potem znów spojrzał na hotel, podniósł wzrok do góry. Nie ulegało wątpliwości, że obserwuje okno na górnym piętrze, za którym byli kobieta i mężczyzna. Portier z hotelu stanął w progu, popatrzył na wejście do saloonu i zawrócił, zaczepiając końcem protezy o futrynę drzwi. Kelland rzucił papierosa w piach, wyprostował ramiona, szybkim krokiem przeciął plac i wszedł do saloonu. Już w progu uderzyły go dym, zgiełk i migotliwe refleksy luster. Całą długość sali zajmowały stoły do pokera, oblegane przez graczy. Część mężczyzn stała niedbale przy barze. - Ben! - zawołał któryś z graczy. Krępy mężczyzna odstawił szybko kieliszek, odwrócił się i spojrzał na Kellanda. Jego oczy lśniły ciemnym blaskiem. Wrodzony kształt warg, które nie zakrywały całkowicie dużych, szerokich zębów, wywoływał wrażenie stałego grymasu. Masywne, krępe ciało było tak potężne, że w porównaniu z nim nogi wydawały się wręcz wątłe. Jim dojrzał puste miejsce przy barze i stanął tam, a barman podszedł do niego z butelką i natychmiast napełnił kieliszek. Czekając na pieniądze, wycierał machinalnie mahoniowe drewno kontuaru. Jim wyciągnął z kieszeni ćwierćdolarówkę i potrzymał ją w górze tak długo, aż wzrok barmana skierował się na monetę. - Zna pan człowieka o nazwisku Ed Dale? - zapytał. Mówił dosyć cicho, ale mimo to jego głos zadziałał jak strzał z rewolweru. Kowboj stojący tuż obok odwrócił się powoli i utkwił w nim wzrok. Jim dostrzegł, jak powieki barmana uniosły się na chwilę, ukazując charakterystyczny wyraz oczu, potem opadły z powrotem, barman zaś wziął ćwierćdolarówkę. - Nigdy o nim nie słyszałem - odparł i przesunął się nieco dalej. Jim podniósł kieliszek pod światło i spojrzał przez bursztynowy płyn, podczas gdy wokół jego warg zaigrał znowu ów nikły uśmiech. Wiedział doskonale, że w tej grze istnieją etapy, które mężczyzna musi kiedyś przebyć, tak czy inaczej. Czuł i słyszał, jak jego pytanie rozchodzi się dokoła ruchem falowym, jakby wrzucił kamień do wody. Gwar cichł, a ktoś przy końcu baru zapytał: - Ed Dale? Jim opróżnił kieliszek jednym haustem; czuł teraz na sobie spojrzenia wszystkich obecnych i to wrażenie było niemal namacalne. Barman ponownie podszedł bliżej - najwidoczniej po pusty kieliszek. - Szuka pan człowieka o tym nazwisku? - zapytał obojętnym tonem. - Tak, niech mu pan to powie, kiedy się spotkacie - odparł Kelland. Wyszedł z saloonu, żegnany osobliwą ciszą. Na rogu ulicy przystanął, skręcił sobie następnego papierosa i zapalił. Od strony doliny nadjeżdżał dyliżans. Turkot kół przerwał brutalnie panującą w Reservation ciszę. Jim przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął w cieniu obok drzwi hotelowych. Blondyn nadal podpierał ścianę opuszczonego budynku. Dyliżans zatrzymał się. Dwóch podróżnych wysiadło i szybkim krokiem udało się do restauracji. Woźnica zszedł ciężko na ziemię i utykając skierował się do hotelu z torbą pocztową pod pachą. Był chudy, wysoki, stary i miał srebrnoszare wąsy w kształcie półksiężyca. Spojrzenie jego jasnych, niebieskich oczu, jakie Jim poczuł na sobie przez moment było pozbawione wszelkiego wyrazu. Dozorca ze stajni zdążył już wyprząc zmęczone konie i zaprzęgał teraz tę czwórkę, z którą czekał na przybycie dyliżansu. Mężczyźni wyszli z saloonu; nie rozmawiali teraz i stali w bezruchu, jak gdyby mieli do spełnienia określone zadanie. W progu zjawił się krępy Ben. W milczeniu wskazywał ręką to tu, to tam; za pomocą tych niemych rozkazów rozstawiał tamtych na ulicy. Sam przeszedł na drugą stronę placu i skrył się w cieniu, za końmi. Dozorca odprowadzał zmęczony zaprzęg. Z restauracji wyszli podróżni i stanęli przy dyliżansie. Wszystko to nie trwało dłużej niż pięć minut. Upływały kolejne sekundy, a napięcie posępnego oczekiwania przenikało wszystkich zgromadzonych na ulicy bardziej niż wczesny powiew mrozu idący od gór. Wysokie buty starego woźnicy zaskrzypiały w przedsionku hotelu. Podszedł do drzwi i zatrzymał się na chwilę, aby nabić fajkę. Obwisłą torbę pocztową trzymał nadal pod pachą, musiał się więc trochę nachylić, żeby przytknąć zapałkę do główki fajki. Jim podniósł rękę do papierosa i szepnął niemal bezgłośnie osłaniając wargi dłonią: - Powiedz mu, że przyjechałem. I jeszcze żyję. Podróżni wsiedli do dyliżansu. Woźnica przeszedł dalej, powłócząc nogą, wgramolił się po kole na swoje siedzenie i ułożył pod nogami torbę. Podczas gdy odwijał lejce z drążka hamulca i ujmował pokrzywionymi palcami jego chuda, zgarbiona sylwetka rysowała się ostro na tle nocnego nieba. - Gyp! Belle! - zawołał i zwolnił hamulec. Masywne koła drgnęły, ale w tym samym czasie z głębi hotelu dał się słyszeć ciężki tupot nóg zbiegających po schodach. Przez drzwi jadalni wyleciał pędem nisko pochylony mężczyzna i gnał co sił na spotkanie dyliżansu. Jim poczuł, jak coś zimnego chwyta go za serce; przywarł płasko do ściany hotelu i usłyszał cyniczny i bezlitosny okrzyk potężnego Bena: - Nie, Pete! Nie dziś wieczorem! Dziś nie...! Biegnący mężczyzna trzymał już jedną rękę na klamce otwartych drzwiczek dyliżansu i pędził wraz z pojazdem, usiłując podciągnąć się do góry. Jim słyszał wyraźnie, jak ciężko dyszy. W tym momencie rozległy się dwa wystrzały, budząc śpieszne echo na ścianach ciemnych domostw. Do uszu Jima dobiegł odgłos, z jakim kule ugodziły ciało uciekiniera, dostrzegł, jak mężczyzna potknął się. Nadal trzymał się drzwiczek, nie dawał za wygraną, lecz nogi raptem odmówiły mu posłuszeństwa i nie chciały oderwać się od ziemi. Ostatnim, rozpaczliwym wysiłkiem woli ściskał klamkę, jeszcze przez kilka metrów wleczony przez dyliżans, zanim w końcu upadł w pył drogi. Pojazd mknął coraz szybciej; zachybotał się trochę na drewnianym moście, pokonał zakręt i zaczął oddalać się w stronę gór. Z hotelu wybiegła kobieta, krzycząc przeraźliwie. Unoszące się kłęby kurzu na krótką chwilę spowiły całe miasto mglistą zasłoną, gryzący zapach prochu drażnił nosy. Kelland dojrzał, jak kobieta klęka i próbuje ułożyć sobie na kolanach głowę zmarłego. Głosem nabrzmiałym rozpaczą i bólem powtarzała uporczywie jego imię. Jej biała bluzka połyskiwała w półmroku. A potem Jim usłyszał jej słowa przerywane łkaniem: - Benie Maffitt... przyjdzie dzień... przyjdzie dzień... Umilkła i wybuchnęła płaczem, a Jim, słysząc to, poczuł zimny dreszcz, przebiegający mu po plecach. Ben Maffitt ruszył spokojnym, równym krokiem przez ulicę w stronę saloonu. Blondyn wciąż sterczał na rogu; przez cały ten czas nie opuścił swego punktu obserwacyjnego. A od strony wzgórz zbliżała się właśnie cała grupa jeźdźców; pędzili galopem ku miastu. * * * Nikt nie uczynił najmniejszego ruchu, aby podejść do zabitego lub do dziewczyny, która klęczała na ulicy, płacząc cicho, lecz jakże żałośnie! Owa nieludzka obojętność była początkowo dla Jima czymś zupełnie niezrozumiałym, znów powiódł wzrokiem po ulicy i dostrzegł Bena Maffitta, stojącego przed saloonem - bardzo pewnego siebie i bardzo wyniosłego. Tym samym historia tego miasta stawała się całkowicie jasna. Nawet tysiąc nowych wieczorów nie zdołałoby wnieść nic takiego, o czym Jim nie wiedziałby już teraz. Jeżeli w Reservation istniały w ogóle takie uczucia, jak litość czy współczucie, to ginęły z pewnością w obecności Maffitta. Nowo przybyli jeźdźcy tłoczyli się przed wejściem do saloonu, ale Jim widział ich zaledwie na skraju całej tej sceny jako nieokreśloną masę. Wietrząc nieszczęście, wpatrywał się w Maffitta, a w sercu narastał mu gniew. Płacz samotnej dziewczyny popsuł szyki, nie mógł teraz przeprowadzić swej gry tak, jak to początkowo zamierzał. Wiedział, że taki krok otworzy drogę ryzyku, którego miał unikać, nie potrafił jednak zwalczyć własnej natury. Cecha ta stanowiła jego słabą stronę, za którą już nieraz ponosił surowe konsekwencje, o czym świadczyły chociażby blizny na twarzy. Ruszył z miejsca i stanął na środku ulicy, tuż obok klęczącej dziewczyny. - Odprowadzę panią do pokoju. Nowo przybyli jeźdźcy stali teraz w bezruchu. Obok pustego domu nadal czekał na coś wysoki blondyn, ludzie Maffitta znajdowali się gdzieś w pobliżu, rozproszeni w mroku, on sam zaś tkwił nieruchomy, u wejścia do rozświetlonego saloonu. Wszyscy wpatrywali się w Jima; czuł ich wzrok niemal namacalnie. W tej ciszy, która ciążyła coraz bardziej, płacz dziewczyny stanowił jedyny wyraz rozpaczy. - Niech pani wstanie - powiedział Jim cicho, ale tak wyraźnie, aby wszyscy mogli go usłyszeć. Najwidocznej nie miała nawet siły wstać, pochylił się więc i pomógł jej. - Proszę nie zostawiać go tu - szepnęła. Trzymała się na nogach tylko dzięki jego ramieniu. Jeden z jeźdźców odłączył się od swojej grupy i zbliżał się do nich. Jim spojrzał w tamtą stronę. Była to kobieta w męskim ubraniu. Szła rozkołysanym krokiem, a w słabym świetle, jakie tu docierało, Kelland zauważył, że jej twarz zbladła na widok martwego mężczyzny. Przystanęła i podniosła wzrok na dziewczynę, która niemal bezwładnie wisiała w objęciach Jima. - Tony, dlaczego tu jesteś? - zapytała. Jej głos był silny, brzmiała w nim irytująca pewność siebie i Jim nie potrafił już dłużej pohamować gniewu. - Moim zdaniem to cholernie nieodpowiednia pora na stawianie pytań - powiedział. Podniosła ku niemu głowę, dzięki czemu światło padało na jej policzki. Do tej pory patrzyła wyłącznie na dziewczynę, na niego w ogóle nie zwracała uwagi. Zarumieniła się, otworzyła usta. Jeden z jeźdźców obok saloonu krzyknął do Kellanda ochrypłym głosem: - Nie tak głośno, przybyszu! Dał koniowi ostrogę i zbliżył się do nich. Był to starszy, wysoki, trzymający się sztywno mężczyzna, którego pociągła twarz wydawała się jeszcze szczuplejsza z powodu siwej, spiczastej bródki. W uniesionej dłoni trzymał bicz, którym zaczął wymachiwać przed twarzą Jima, gdy tylko ściągnął konia. - Tylko nie tym tonem! - Już dobrze, papo - powiedziała szczupła, czarnowłosa kobieta. - Odprowadzę panią do pokoju - zwrócił się Jim znowu do dziewczyny, nazwanej przez tamtą Tony. Dopiero teraz ciało, które obejmował ramieniem, ożyło. Tony oswobodziła się z jego objęcia i szepnęła: - Dziękuję, już mi lepiej. Mimo to wziął ją pod rękę i poprowadził do hotelu, po chwiejnych schodach wszedł z nią na górę aż do jej pokoju. Na bluzce dziewczyny widniał uliczny kurz, a łzy wyżłobiły jasne rowki na przybrudzonej twarzy. Wpółotwarte oczy obnażały posępne, dzikie spojrzenie. Siedziała na samym brzegu łóżka, z opuszczonymi bezwładnie ramionami. Kelland stał niezdecydowanie w progu, obracając w rękach kapelusz. Dziewczyna miała tak pociągającą figurę i tak ładną twarz, że z pewnością zwracała na siebie uwagę wielu mężczyzn. - NIech pan go nie zostawia tam, na ulicy - szepnęła znowu. - Zajmę się tym. To pani mąż? - NIe. - To pytanie pozwoliło jej chyba przezwyciężyć rozpacz. - Jest pan tu po raz pierwszy? - Tak. Skąd pani wie? - Bo inaczej nie zapytałby mnie pan o to. Niech pan go tam nie zostawia. To był... Wstała, odwróciwszy głowę wytarła sobie twarz do sucha, po czym głuchym tonem mówiła dalej: - Na pewno wyglądam okropnie. Było tak: bardzo go lubiłam. To był jeszcze prawie dzieciak i zszedł na złą drogę. To wszystko. Lubiłam go. Chciał opuścić te okolice. - Podeszła bliżej, z jej twarzy znikał stopniowo strach. - Mam nadzieję, że będę żyła dostatecznie długo, aby zobaczyć Bena Maffitta, umierającego tak, jak umarł Pete. Na schodach rozległy się lekkie kroki. - A czy ten Ben Maffitt... - zaczął Jim. Czyjś głos zawołał z progu: - Nie jest pan przypadkiem zbyt ciekawy? Kelland odwrócił się na pięcie i ujrzał znowu ciemnowłosą kobietę. Spoglądała na niego bez cienia sympatii. Teraz widział ją wyraźnie. Nie była tak wysoka, jak ją ocenił na ulicy. To mylne wrażenie powodowały spodnie, które wyszczuplały jej sylwetkę, nadawały chłopięcy wygląd. Miała na sobie męską koszulę, rozpiętą pod szyją, co pozwalało dostrzec gładkie ciało o odcieniu kości słoniowej. Do tej pory był przekonany, że nieznajoma ma ostre rysy, ale i to okazało się złudzeniem. Jej wargi tworzyły długi, łagodny łuk, głębia nieskazitelnie szarych oczu fascynowała. Odniósł wrażenie, że jest to osoba impulsywna, skłonna do skrajnych zachowań: śmiechu, gniewu, zadumy i namiętności. Ostrym tonem przerwała jego rozmyślania. - Jeszcze pan się nie napatrzył? Jim potrafił być w tym samym stopniu uprzejmy, co szorski, a jego obecny nastrój nie różnił się właściwie od usposobienia nieznajomej. - Niechże pani nie zadziera tak nosa! Nie sądzę, by mógł istnieć po temu jakiś powód! W jej oczach widać było gniew. Tony znowu wybuchnęła płaczem i ciemnowłosa kobieta odwróciła się do niej. Podeszła bliżej, objęła ją ramieniem i powiedziała bardzo łagodnie: - Tony, tak mi przykro! TAk mi przykro! Cała oschłość i opryskliwość opadły z Jima. Ruszył ku wyjściu, ale w progu odwrócił się. Nieznajoma spoglądała za nim, głaszcząc Tony po głowie. Delikatnie się uśmiechała. - Może nie miałem racji - mruknął i wrócił do swego pokoju. Poprzednio nie zamknął drzwi i nie zgasił lampy, teraz zauważył, że kołdra leży na łóżku równiutko, chociaż przedtem odchylił jeden róg. Uśmiechnął się, zgasił światło i zszedł na dół. Właściciel hotelu nadal drzemał, metalowa proteza zwisała bezwładnie. Oddychał ciężko. Pod podbródkiem uwydatniała się miękka warstwa tłuszczu, a krągła twarz o odcieniu miedzi miała ponury, nic nie mówiący wyraz, jak gdyby nie wierzył w nic na świecie. Kelland stanął przy drzwiach i skręcił papierosa. Maffitt poszedł już widocznie do saloonu, lecz stary ze spiczastą bródką tkwił nadal na trotuarze. Pozostali utworzyli wokół niego półkole. Ktoś zdążył zabrać zwłoki. Po drugiej stronie ulicy, w cieniu domów, Jim dostrzegł jaśniejące co pewien czas światełka papierosów. Jego nadzieja, że rozegra spokojną grę, prysła. Tamci obserwowali go, oceniali, interesowali się nim. W tej krainie nienawidzono obcych, mężczyźni oglądali się tu nadal w przeszłość, od której uciekli i której nie potrafili zapomnieć. - Jak było w Sundown, kiedy pan opuścił tamte strony? Głos właściciela hotelu zaszeleścił jak suchy papier gnieciony w dłoni. Jim odniósł wrażenie, jakby ktoś wystrzelił mu tuż nad głową. Nie zmienił jednak pozycji, wciąż stał tyłem do tamtego, zmrużył tylko oczy i mocno zacisnął wargi. - Nie znam pana - rzucił przez ramię. - Myślałem o tym cały czas. Przed pięcioma laty mieszkałem w Yellow Hills i tam obiło mi się o uszy to nazwisko. J. J. Kelland. - Właściciel hotelu mówił z coraz większym wysiłkiem. - No i proszę. Oto Sundown Jim! - Kim jest ten facet z siwą bródką? - Pete Barr. A tu na górze jest jego córka Katherine. Radziłbym zachować ostrożność. Bo inaczej... - Nigdy nie znajdzie pan nic pod moim łóżkiem, przyjacielu. - To nie ja szukałem. Ale myślę, że wie pan doskonale, co to za kraj. Tu lepiej nie chować niczego pod łóżkiem... i nie przypinać niczego do piersi. - Poczekam trochę i zobaczę, kto jest aż tak ciekawy, by sprawdzić, co noszę na kamizelce. - Nie będzie pan musiał czekać długo. Kelland ujrzał teraz wysoką, sztywną postać Pete'a Barra, wchodzącego do saloonu. Skoro nie mogę rozegrać swojej gry spokojnie, to nadszedł czas na drobny cios, zobaczymy, gdzie trafi, pomyślał. Odrzucił papierosa i przeszedł przez ulicę, jednocześnie uświadomił sobie, że pod opustoszałym domem nie ma blondyna. Ostry zapach dymu i potu powitał go, kiedy pchnął wahadłowe drzwi. Pete Barr stał w kącie saloonu. Jego brodata twarz była wąska i surowa. Otaczający go mężczyźni należeli widocznie do jego drużyny. BArr spojrzał na Jima wyniośle, z dumą. Jego ludzie uczynili to samo. Ben Maffitt siedział przy stole do pokera, w drugim końcu sali. Kapelusz zsunął zupełnie na tył głowy, na czoło opadał kosmyk kruczoczarnych włosów, duże zęby ściskały cygaro. Jim pochwycił jego ukradkowe spojrzenie, pozornie obojętne, ale i tak zdołał wyłowić w nim źle tajone napięcie. W jednym z mężczyzn przy barze rozpoznał jeźdźca, na którego natknął się przy przełęczy. Czekając na barmana, usiłował zebrać w całość wszystkie elementy tej osobliwej mozaiki zdarzeń. Pieczołowicie rozmieszczał w pamięci nieliczne fakty, jakie poznał dotychczas. Ben Maffitt i ten Pete BArr byli zaprzyjaźnieni, przynajmniej na tyle, by wspólnie korzystać z ostoi, jaką był saloon. To było coś, o czym musiał pamiętać. Dostał od barmana butelkę i szklaneczkę i nalał sobie trochę. - Słyszałem, że pytał pan o Eda Dale'a - odezwał się ktoś za nim. Jim zacisnął dłoń na butelce, po którą przyszedł barman. - NIech tu stoi. Odwrócił się i ujrzał Bricka Branda. Jego rude włosy błyszczały w świetle, a na ustach igrał znowu ów hardy, ironiczny uśmiech. - Zna pan Eda Dale'a - zapytał Jim. Rudzielec nie odrywał od niego wzroku. - A skąd on jest? - Może z tego samego miejsca, co ja. - Dlaczego pan myśli, że on tu jest? - To proste. Przyjechał tu i jeszcze nie wyjechał. A więc jest tu. - To duży kraj. Jest wiele miejsc, gdzie mógłby się znajdować. Kelland zatrzymał wzrok na nieprzeniknionej twarzy rozmówcy. - Jeżeli nie zna pan tego człowieka, to po co mnie pan, do diabła, nagabuje? Mimo wymiany zdań jego uwagi nie uszło nic, co działo się wokoło. Gwar ucichł, wszyscy na sali zdawali się przysłuchiwać ich rozmowie. Pete BArr uniósł nieco głowę, jak gdyby bał się, że uroni jakieś słowo, a Ben Maffitt odwrócił się. Na krótką chwilę twarz Bricka przybrała wyraz powagi, potem uśmiechnął się. - Pański czas nie jest wcale tak cenny, mister - wycedził. - Może jest pan przyjacielem Eda Dale'a. Może chce pan spotkać się z nim, aby oddać pożyczone kiedyś pięć dolarów. Albo też ma pan dla niego list od jego babci. Ale nie można też wykluczyć, że wie pan o nim tylko tyle, ile wyczytał pan z listu gończego. - Miał na prawym boku świeżą bliznę po kuli, a w kieszeni marynarki nosił zdjęcie dziewczyny - powiedział Jim. Jego uwaga skierowana była zarówno na Bricka, jak również na Bena. I w ten sposób dostrzegł gest, który zdradził mu wszystko. Brick zerknął na Maffitta, a kiedy spojrzał z powrotem na Jima, w jego oczach nie było już uśmiechu. - A, to co innego - mruknął. Wyciągnął rękę i nagle odgarnął na boki poły marynarki Jima. Kelland nie uczynił nic, aby temu zapobiec, wiedział jednak, że oto doszedł do kresu drogi. Jego następne posunięcie mogło przynieść mu sukces, albo też zniszczyć go ostatecznie. Tacy już byli ludzie, których miał przed sobą, taki był też kraj, w którym się znajdował. - Brand, popraw mi marynarkę. Ma wyglądać tak jak przedtem - powiedział spokojnie. Brand był wystarczająco sprytny, by wiedzieć kiedy grozi mu prawdziwe niebezpieczeństwo, i teraz właśnie zdał sobie sprawę z powagi sytuacji. Nagle cofnął się o krok i znieruchomiał. - NIe - odparł przeciągle. - Myślę, że tego nie zrobię. Kelland odepchnął się od baru. - No, dobrze - powiedział łagodnie. - A więc teraz moja kolej. Brand próbował osłonić głowę, lecz nie zdążył unieść rąk na odpowiednią wysokość. Prawa prosta trafiła go w głowę, a lewa pięść w żołądek. Zgiął się w pół, ale Jim odepchnął go natychmiast i zadał jeszcze dwa ciosy w twarz. Brand runął na podłogę, przez chwilę leżał nieruchomo, potem z trudem zaczął dźwigać się w górę. Do ataku ruszył drugi mężczyzna, wymachując ramionami, jakby były to skrzydła wiatraka. Udało mu się trafić Jima, po czym objął go mocno za szyję i zadał cios kolanem. Następnie zaczął uciskać mu oczy kciukami i poderwał go w górę, starając się powalić na podłogę. Brick zdążył tymczasem unieść się na kolana. Kelland poczekał na moment, kiedy napastnik nachyli się znowu, zamachnął się i trafił go w skroń. Poczuł, że uchwyt tamtego słabnie i to była jego szansa. Odskoczył na bok i złapał przeciwnika od tyłu za ramię i spodnie, poderwał go do góry, rozkołysał i wyrzucił przez drzwi na ulicę. Łoskot, z jakim ciało runęło na trotuar i szaleńczy ryk, jaki rozległ się potem, dobiegły do uszu wszystkich na sali. Brick Brand stał znowu na nogach. Krew sączyła mu się z ust, brakowało jednego zęba. Dyszał ciężko. Pomiędzy jednym oddechem a drugim wykrztusił: - Mam dosyć. Jim wrócił na środek sali. Blizna na jego skroni połyskiwała blado w świetle lamp, włosy opadały mu na czoło, oddychał głęboko. Patrzył na Maffitta, a jego wzrok wyrażał gotowość. Wpatrywał się w niego tak uporczywie, jakby chciał zmusić go w ten sposób do mówienia. Potem odezwał się: - Brand, niech pan tu podejdzie i poprawi mi marynarkę. Zapadła głucha, złowieszcza cisza. Maffitt siedział nieruchomo, jego twarz nie wyrażała zupełnie nic, ale Kelland wiedział, że właśnie na jego słowa czeka cała reszta. - Niech pan podejdzie, Brand - powtórzył łagodnym tonem. - Jeżeli nie, połamię panu wszystkie kości. Brand zbliżył się do niego. Widocznie dokuczał mu ból, gdyż przyciskał sobie wargi dłonią, mówiąc niewyraźnie: - Musiał pan tak walić? - To po prostu nauczka. Brand poprawił marynarkę Jima, po czym odwrócił się śpiesznie i wyszedł z saloonu. Kelland stanął przy barze i nalał sobie szklaneczkę. Był zwrócony do pozostałych plecami, lecz w lustrze widział wszystkich. Nikt nie poruszał się, nikt nie rozmawiał. Jim zapłacił i odwrócił się. Przez chwilę spoczęły na nim oczy Maffitta pełne jakiegoś pożądliwego zainteresowania. Ponieważ jednak on sam milczał, Jim przeszedł obok i opuścił saloon. Brand klęczał obok leżącego płasko na trotuarze mężczyzny i podniósł wzrok na Kellanda. - Złamał mu pan rękę. - Jaka szkoda! - odparł Jim i skierował się do hotelu. Nie myślał już o tamtych dwóch, wszystkie jego myśli krążyły teraz wokół osoby Bena Maffitta, który w saloonie nie odezwał się ani jednym słowem, nie wykonał też żadnego gestu. Wyglądał na człowieka, planującego wszystko bardzo dokładnie przed popełnieniem morderstwa, i dlatego był podwójnie niebezpieczny. Z pokoju, gdzie zostawił przedtem Tony, nie dochodziło światło, nie było słychać też żadnej rozmowy. Po ciemnym korytarzu rozchodził się jedynie nikły zapach tytoniu. Kelland potknął się nagle na dziurze po sęku i poleciał na drzwi swojego pokoju. RAptem znieruchomiał, pchnął je i zwinnie odskoczył na bok. Zapach tytoniu był coraz bardziej intensywny. W mroku zapłonęła zapałka, a w jej blasku Jim dostrzegł rumianą twarz blondyna. Zapałka zgasła. - Niech pan wejdzie do środka i zamknie za sobą drzwi - powiedział nieznajomy. * * * Kelland postąpił krok do przodu, zatrzasnął drzwi nogą i oparł się o nie plecami. Nieznajomy wyjął z ust papierosa. - Ma pan cholernie silne nerwy. Trzeba było nie lada odwagi, aby wejść do saloonu. Jakoś pan sobie poradził, ale niech to panu nie przewróci w głowie. - Przez całą godzinę obserwował pan okno pokoju tej dziewczyny. Dlaczego? - zapytał Kelland. - Z powodu Pete'a Rileya. Chciałem się upewnić, czy wyjedzie z miasta. No i nie zdołał uciec. - Kim są jego wrogowie? Blondyn zaciągnął się. Rozżarzony papieros rozjaśnił na krótką chwilę jego twarz i pozwolił Jimowi dostrzec ironiczny grymas ust nieznajomego. Tamten milczał jeszcze jakiś czas, po czym rzekł: - To ci sami, z którymi pan ma do czynienia... być może się mylę. Nazywam się Buff Sultan. Mam ranczo w dole nad East Fork, ja i moja siostra. - Znowu umilkł, po chwili dodał: - Ale może źle pana oceniłem. - Przyszedł pan tu, aby zadać mi pytanie. No więc, niech pan pyta. Sultan roześmiał się cicho i spokojnie. - Dobrze więc: czy chce pan pomocy? - Jakiej pomocy? - Och, niechże pan nie udaje. Przybył tu pan w określonym celu, a cele mogą być tylko dwa. Albo ucieka pan przed czymś, albo szuka kogoś. Chce pan pomocy? - Nie szukam pomocy z zawiązanymi oczami. - Słusznie - odparł Buff Sultan, a w jego głosie zabrzmiała nutka rozbawienia. - Pan się zapewne przekona, że tu można być szczęśliwym, jeżeli w ogóle otrzyma się pomoc, i to bez zadawania pytań. Może zawrzemy umowę. Moja pomoc za pańską. - Wysłucham tego, co pan ma do powiedzenia - odparł Jim. Podszedł do okna. Ulica była znowu pełna ruchu i odgłosów. Pete Barr i jego ludzie siedzieli już w siodłach. Katherine BArr szła w stronę swego wierzchowca. Dosiadła go i zawahała się. Widać było, że wypatruje czegoś na ulicy. Wzruszyła niecierpliwie ramionami i ten gest raz jeszcze zdradził Jimowi jej wrodzony krewki temperament. Z saloonu wyszedł Ben Maffitt. Zatrzymał się w progu i raptem uczynił coś dziwnego: zdjął kapelusz i wlepił wzrok w Katherine. Nie zrobił nic poza tym, nie odezwał się nawet jednym słowem. Sytuacja zaintrygowała Jima, nachylił się bardziej ku oknu. Katherine spojrzała na Maffitta, lecz mimo iż Kelland bacznie obserwował całą scenę, nie zdołał zauważyć, czy dziewczyna uczyniła jakiś gest. Po chwili w miejscu zawróciła konia i puściła się galopem za ojcem. Ben Maffitt długo spoglądał za nią. - Co jest właściwie pomiędzy Barrami a tym Maffittem? - zapytał ostro Jim. - Widzę, że jest pan bardziej bystry, niż myślałem - odparł powoli Sultan. - Ale proszę sobie zapamiętać: im dłużej będzie pan tu przebywał, tym bardziej będzie się pan wszystkiemu dziwił. Zresztą myślę, że nigdy pan tego nie rozgryzie. Nie warto nawet próbować. Proszę tylko obrać swoją stronę i poprzestać na tym. - Jaką stronę? Sultan podszedł do drzwi; tworzył na ich tle dosyć niewyraźną sylwetkę. Z jeszcze większą ostrożnością niż przedtem powiedział: - Myślę, że odkryłem już to, o co mi chodziło. Proszę nie ufać tu nikomu, proszę nie ufać nawet mnie, bo nie jest wykluczone, że mógłbym kiedyś zaatakować pana od tyłu. To jest typowe dla tego kraju. Lecz o tym zdążył pan się już chyba sam przekonać. - To nie o tym chciał pan porozmawiać. - Zmieniłem zdanie - odparł Sultan z jakimś niepokojem w głosie. Uchylił drzwi, wyjrzał przez szparę w ciemność, po czym wymknął się na zewnątrz. Cicho zaskrzypiały pod jego stopami schody. Jim podszedł znowu do okna; Ben Maffitt nadal stał spokojnie przed saloonem, zatopiony w myślach. Dwie, trzy minuty później zjawił się na ulicy Buff Sultan, podszedł do uwiązanego przy opuszczonym domu konia, dosiadł go i wyjechał z miasta w odwrotnym kierunku niż BArrowie. Maffitt poruszył się nieznacznie. Jakiś mężczyzna wyłonił się zza rogu, podszedł do niego i powiedział coś. Maffitt skinął głową. Kelland cofnął się od okna. Nie zapalając lampy podparł klamkę w drzwiach krzesłem, przesunął łóżko w najmniej zagrożony kąt pokoju i położył się spać. Rankiem okazało się, że śniadanie podaje Tony. Przyniosła mu posiłek i zatrzymała się trochę przy jego stoliku. - Bardzo dziękuję za to, co pan wczoraj zrobił - powiedziała. Ku swemu zdumieniu musiał przyznać w duchu, że mu się podoba. Miała regularne rysy, duże i ciemne oczy. Tragiczne wydarzenia minionego wieczoru zdołały się już przesunąć w jej myślach na plan dalszy, tak jak gdyby zrezygnowana pragnęła zapomnieć o tym epizodzie, gdyż i tak nie pozostało jej nic innego. - Nie ma o czym mówić - odparł. Wzruszyła ramionami z jakimś naturalnym wdziękiem. - Lubiłam Pete'a. Znałam jego rodzinę. Chciałam, żeby udało mu się uciec. Spoglądał za nią, jak idzie do kuchni lekkim, kołyszącym się krokiem, i mimo woli myślał o niej podczas posiłku. Potem wyszedł na ulicę, zatrzymał się i oparł o ścianę hotelu, nabił fajkę i zaczął obserwować miasto, skąpane w świeżym blasku jesiennego poranka. Na niemal pustych uliczkach panowała jeszcze cisza. Dopiero teraz zwrócił uwagę na inne domy zbudowane z drewna i sklepiki, skryte do tej pory w cieniu nocy: sklep rzeźniczy, siodlarnię oraz drukarnię, na której fasadzie wisiał szyld z napisem: "Dorzecze Ute - tygodnik." Nad wejściem do sąsiedniego, wąskiego domu umieszczona była tabliczka z nazwiskiem lekarza. Przy uliczce wiodącej na most wznosił się duży budynek piętrowy o zakratowanych oknach. Powoli w polu widzenia Jima zaczęli pojawiać się przechodnie. Właściciel hotelu udał się do sklepu rzeźniczego. BArman wymiatał kurz z saloonu. Potem Jim przeczytał wiszący nad wejściem napis: "Old Dixie" i zastanowił go jego sens. Nazwa ta mogła oznaczać tylko jedno: że w piętnaście lat po kapitulacji generała Lee * ktoś hołdował jeszcze idei niepodległości Południa. Chodzi tu o kapitulację wojsk Południa (9 kwietnia 1865 r. w Appomattox), kończącą wojnę domową w Usa (tzw. secesyjną). Przeszedł na drugą stronę placu i zatrzymał się przy stajni, gdzie spotkał dozorcę, tamten miał na sobie czapkę z daszkiem i pasiaste spodnie z żółtymi szelkami. Jim przytknął do fajki kolejną zapałkę. - Wkrótce stąd odjeżdżam - odparł na nieme pytanie dozorcy. Człowiek w pasiastych spodniach wsparł się o widły do siana. - Ma pan pięknego konia - powiedział, a potem dodał z nadzieją w głosie: - Nie z tej doliny? - Nie. Nie z tej doliny - potwierdził Jim. Dozorca czekał na resztę informacji, ale daremnie. Wreszcie wzruszył ramionami. - W tej cholernej krainie wszyscy są zawsze jacyś tajemniczy. Zza węgła nadchodził spiesznie niski mężczyzna. Dozorca odłożył widły, zanurzył się w półmroku stajni i zdjął z kołka na ścianie uprząż. Niski mężczyzna doszedł już do wrót, zatrzymał się i opuścił ciężką torbę. Jego pełne policzki nadal lśniły po goleniu. Otwarcie spojrzał na Jima i zapytał: - To pan jest ten nowy? Kelland? - Zgadza się. - Pospiesz się, Henry! - zawołał mały człowieczek w głąb stajni. Potem zwrócił się znowu do Jima. - Pali pan okropne zielsko - stwierdził. - NIe ma pan czasem bólów gardła? Henry podjechał do wrót jednokonką. Mały człowieczek wrzucił do powozu torbę i wgramolił się na kozioł. - Nie - odparł Jim. - Nikotyna nie pomogła jeszcze nikomu. Niech pan lepiej z tym skończy, póki nie jest za późno. - Potem zawołał do Henry'ego: - Jadę do Hole! Wracam po południu! Wprawnie wyjechał ze stajni, zakręcił ostro za hotelem, wzbijając tumany kurzu, i zniknął z pola widzenia. - To nasz lekarz, Doc Showers - wyjaśnił Henry. - Niezastąpiony facet, jeżeli chodzi o złamaną kość czy ranę po kuli. Kelland uśmiechnął się. - I to wszystko? Jedna z szelek zsunęła się z ramienia i Henry podciągnął ją. - To chyba wszystkie choroby, jakie zdarzają się w tym cholernym kraju. Mam osiodłać pańskiego wałacha? - Tak - odparł Jim. Po chwili kroczył już po gęstym, żółtym piachu w stronę mostu. Budynek o zakratowanych oknach stał zwrócony frontem do ulicy i tyłem do płytkiej rzeczki, nad którą leżało Reservation. Była to zapewne najnowsza budowla w miasteczku; farba nie wykazywała jeszcze działania słońca i wiatru. Pod dzwonnicą widniała datA 1877. Kelland podszedł do drzwi i zatrzymał się, aby zapalić fajkę. Kątem oka dostrzegł to, czego się spodziewał: przed saloonem stał mężczyzna i obserwował go, Henry opierał się o wrota stajni, nie spuszczając zeń oka, a właściciel hotelu, niczym niemy posąg, spoglądał na niego z drugiej strony placu. Jim uśmiechnął się, wszedł do środka i pierwsze, co ujrzał, to para butów na blacie biurka. Za biurkiem siedział odchylony do tyłu - tak daleko, jak pozwalało na to poczucie własnego bezpieczeństwa - chudy, jakby zasuszony mężczyzna, który mimo pozorów nie był chyba starszy niż Jim. Miał włosy o barwie piasku i spokojne oczy, w których nie gasła baczna uwaga. Powoli, obojętnym tonem, odezwał się: - Zastanawiałem się już, czy dojdzie pan aż tu. Przez dłuższą chwilę Jim milczał. W tym pomieszczeniu istniało coś nieoczekiwanego. Czuł się tak, jakby skręcił za róg i zorientował się nagle, że wszedł w ślepą uliczkę. Odpychało go jakieś parcie: niema, lecz niezwykle żywiołowa wrogość. Mężczyzna siedzący przed nim zamierzał stawić mu czoła, jakby wietrzył w nim realne niebezpieczeństwo. To były pierwsze wrażenia Jima. - Nazywam się Kelland - powiedział. - O tym już wiem. Przypuszczam, że zna pan moje nazwisko. - Nie - odparł Jim. - Jeszcze nie. W wąskich, upstrzonych żółtymi cętkami oczach mężczyzny pojawił się błysk niedowierzania. - Charley Chavis - powiedział wreszcie. Na jego kamizelce tkwiła miedziana odznaka z czterema okrągłymi punkcikami. - Cieszę się, że pana poznałem - odparł Kelland. - W czym mogę pomóc? - zapytał Chavis. Czekał, a Jim poczuł znowu ów wewnętrzny opór. - W niczym - powiedział. - Mam zamiar zatrzymać się tu na jakiś czas. Dlatego przyglądam się tutejszym mieszkańcom. - Czy taki jest pański zwyczaj: przybyć do jakiegoś miasteczka i wyrzucić kogoś z saloonu na ulicę, tak dla zabawy? - zapytał Chavis ironicznie. - A może po prostu chciał pan w "Old Dixie" wytłumaczyć coś komuś? - Czy tu mieszka dużo ludzi z Południa? - zapytał nieoczekiwanie Kelland. Szeryf ociągał się z odpowiedzią: widocznie zastanawiał się, co może oznaczać to pytanie. W końcu odparł niechętnie: - Tak. - Czy Barrowie też są z Południa? Chavis skinął ponuro głową. - Gdzie jest ich posiadłość? Niechęć szeryfa była coraz bardziej wyraźna. Kręcił się na miejscu nerwowo, mrucząc coś pod nosem. - Niedaleko stąd, nad południową odnogą Ute. - A dlaczego Maffitt zabił tego Pete'a Rileya? Charley Chavis zdjął nogi z biurka i zerwał się z krzesła. - NIech pan sobie sam szuka odpowiedzi na swoje cholerne pytania! Przyjeżdża pan do nas i nie chce mi nic powiedzieć. Dlaczego ja miałbym coś mówić? Węszy pan tu od pierwszej chwili. Wszyscy o tym wiedzą. Jeżeli ma pan jakąś prośbę, mogę ją wysłuchać. Jeżeli nie, proszę na mnie nie liczyć. Fajka Jima zgasła. Wytrząsnął ją, nabił na nowo i zapalił. Jego ruchy były niedbałe i powolne. Spokojnie powiedział: - Nie będę panu zajmować więcej czasu. Wyszedł na ulicę i wrócił do stajni. Kiedy siedział już w siodle, zadał dozorcy kilka pytań. - Co mieści się tam w dole? - wskazał na wschód. - Tereny Sultanów, Ketchuma i Graya Oldroyda - wyjaśnił Henry, potem zapytał z zapałem: - Chce pan tam pojechać? Trochę dalej, w kotlinie zwanej "Dziurą", leży ranczo Dobe'a Hyde'a. Kelland wyciągnął rękę na południe. - A tam? Henry spojrzał na niego chytrze. - NIe wie pan? No... u wylotu doliny, tam gdzie wypływa z gór południowa odnoga Ute, znajdzie pan Barrów. Chce pan pojechać tak daleko? - A jeszcze dalej? Czy tam coś jest? - Tak, jest tam dosyć szeroka droga, która prowadzi do dzikiej krainy - do Pocket Land. - A co to za kraina, ta Pocket Land? Gadatliwy dotychczas Henry zacisnął raptem usta, spojrzał spode łba i wrócił do stajni. Jim cmoknął na konia, skręcił na placu w lewo w stronę wschodniej części doliny. Miasto, które zdawało się obserwować go swymi licznymi, ukrytymi oczami, pozostało w tyle i oddalało się coraz bardziej, w miarę jak zagłębiał się w wąską gardziel doliny. W odstępach około pięciu mil mijał niskie pagórki o stokach porośniętych świerkami, a dziesięć mil dalej natknął się na łańcuch płaskich wzniesień, stanowiących wylot doliny. Wschodzące słońce otulały czerwone pasma jesiennej mgły, jego promienie nie grzały już. Znad pastwisk leżących obok rzeki dobiegał świergot ptaków. Przyjemna, niewielka kraina, odcięta całkowicie od świata, idealna dla bydła. Ale w dolinie nie widać było żadnego zwierzęcia. Stada znajdowały się teraz widocznie w wyżej położonych partiach lasu, na swoich letnich pastwiskach. Wąska dróżka skręcała na lewo, przechodziła przez most i wiodła ku północnemu grzbietowi. TAm, nieco powyżej poziomu dna doliny, stał na zboczu dom. Przy skrzyżowaniu dróg widniała skrzynka na listy z wypisanym na niej nazwiskiem: "Oldroyd". Nieco dalej, mniej więcej w połowie długości doliny, inna ścieżka prowadziła na prawo. Oznakowana była za pomocą łukowej bramy, z przytwierdzonym porożem łosia. Na skrzynce pocztowej widniał napis: "Elias Ketchum". Dom Ketchumów tworzył biały czworokąt na prawym grzbiecie górskim. Kelland zmuszał konia do częstych zmian: jechali to stępa, to znów galopem. Czuł cierpki zapach ziemi, rześkie, aromatyczne powietrze wypełniało mu pierś. Czuł lekką, rytmiczną grę własnych mięśni, wszystkimi zmysłami wchłaniał wrażenia, jakimi zaspokajał go świat. To właśnie było mu potrzebne. Żółty piach umykał w tył, podkowy gniadego wybijały miarowy rytm. Rzeka skręcała tutaj stopniowo na południe. Dolina zwężała się, przed sobą wśród skał dostrzegł wyłom, przez który płynął strumień. Trzech jeźdźców stało tam; rozprawiali o czymś z ożywieniem. Jim przejechał jeszcze milę, zanim do nich dotarł, i wtedy rozpoznał w jednym z mężczyzn jasnowłosego Buffa Sultana. Wszyscy trzej zwrócili się ku niemu. Drugim mężczyzną okazał się wyrostek, mający nie więcej niż dziewiętnaście lat, o kanciastej twarzy, trzeci jeździec mógł być - sądząc po wieku - ojcem młodzika. Jim ściągnął konia i spojrzał na Sultana; Buff miał minę, jakby widział go po raz pierwszy, i ta wskazówka wystarczyła mu. - Piękny dzień na przejażdżkę - odezwał się do nich. - Dokąd prowadzi ta droga? Starszy mężczyzna odparł z pełną rezerwy grzecznością: - Do doliny Dobe'a Hyde'a. - A dojadę tędy do fortu Custera? - TAk, ale to długa droga. Szuka pan pracy? Kelland spoglądał na starszego mężczyznę tak długo, aż młodszy zapytał: - Widział pan wjazd z porożem łosia? - Ketchum? - Tak, to ja. Szuka pan pracy? Kelland zaczął nabijać fajkę; czynił to bez pośpiechu. Ketchum rzucił krótkie spojrzenie na Sultana, ten skinął nieznacznie głową, a Jim utwierdził się w przekonaniu, że tamci rozmawiali właśnie o nim, zanim do nich podjechał. Znowu, tak jak przedtem w mieście, poczuł ową skierowaną przeciw niemu niechęć. - Nie, chyba jednak pojadę dalej - odparł. Dom, jaki widział przedtem, należał według jego szacunku do Sultanów. Jeszcze pół mili i dotarł do kanionu, otoczonego przez spadziste ściany. Dno kanionu było tak wąskie, że mieściło jedynie koryto rzeki oraz ścieżkę. Większość drogi tonęła w półmroku, który ustępował dopiero tam, gdzie wąwóz stawał się szerszy. Wkrótce dostrzegł ścieżkę, kierującą się ku grzbietowi, którym podążał cały czas, odkąd opuścił Reservation. Skręcił w nią i po chwili pokonywał łagodne wzniesienie pomiędzy świerkami. Wszystkie lata swego ruchliwego życia Jim spędził pod gołym niebem i tutejszy teren wydał mu się nagle znajomy. Wszystkie kierunki zdołały się już utrwalić w jego pamięci; natura obdarzyła go szczególnie rozwiniętym zmysłem orientacji. W południe znalazł się na wysokim, gołym pagórku, skąd ujrzał krągłą kotlinę, zapewne dolinę Dobe'a Hyde'a. Przed nim, niczym wzburzone morze, rozciągał się ku zachodowi teren poprzerzynany rozpadlinami, który gdzieś dalej stykał się z ostro wznoszącą się do góry ścianą głównego masywu górskiego. Pomiędzy tym pagórkiem a łańcuchem gór znajdowały się łąki. Tam, nad południową odnogą Ute, mieszkali Barrowie. Ruszył tą drogą, zanurzając się w cień i głęboką ciszę. Mniej więcej po godzinie dotarł do niewielkiej polany z drewnianym domem. Dach i ściana szczytowa były już wygięte ze starości i poszarzałe od deszczu. Połamane, puste okna straszyły swym wyglądem. Zaintrygowany podjechał bliżej. Przed niską werandą, gdzie spomiędzy wypaczonych desek wyrastała już trawa, zsiadł z konia. Ślady w pierwszym pomieszczeniu wskazywały na to, że czasem znajduje tu schronienie zabłąkane bydło. Na piętro wiodły schody. W kominie Jim znalazł popiół; wyglądało na to, że palono tu niedawno. Zupełnie nieoczekiwanie w głębi domu rozległy się kroki, a potem w drzwiach stanęła dziewczyna. Mogła mieć trochę ponad dwadzieścia lat. Na jego widok zatrzymała się, wstrzymując oddech. Zdziwienie i zaskoczenie sprawiły, że zaniemówiła, znieruchomiała, w jej oczach pojawił się strach. * * * Jim przebiegł myślą wszystkie wrażenia, jakie odebrał w tym krótkim czasie. Dziewczyna musiała jakoś przyjechać w to odludne miejsce, nie dostrzegł jednak na polanie żadnego konia. Może zostawiła go w lesie. Nieznajoma była średniego wzrostu i miała złociste jak pszenica włosy. Oddychała teraz szybko, a jej policzki zarumieniły się. Przerażenie znikało powoli z jej oczu, jak gdyby zdążyła ocenić sytuację i wyciągnąć określone wnioski. - Przykro mi, że zakłóciłem pani spokój - powiedział. Jej odpowiedź zdawała się mieć cel z góry zamierzony: nie okazać specjalnego zainteresowania. - To chyba wolny kraj; każdy może sobie jechać tam, gdzie chce. Mimo woli uśmiechnął się. - Z pewnością. Wolny dla mnie... dla pani... i wolny dla mężczyzny, którego pani oczekuje. W jej oczach zamigotał znowu błysk strachu. - Którą drogą pan przyjechał? - zapytała. Wskazał ręką na wschód. - Stamtąd. - Nigdy jeszcze pana nie widziałam. - Jestem tu po raz pierwszy. Jej twarz złagodniała i ten fakt był dla niego kolejną wskazówką. Będąc kimś obcym, nie stanowił dla niej żadnego niebezpieczeństwa. Obserwowała go z nieskrywanym już zainteresowaniem, a na jej twarzy niemal natychmiast widać było to, o czym myślała. Sprawiała wrażenie, jakby w głębi jej oczu i na ustach czaiły się śmiech i miłość do życia, czekając niecierpliwie na moment wyzwolenia. - Czy to właściwa droga do Barrów? - zapytał. - Tak - odparła. Wyjął fajkę i nabił ją. - Ten dom wygląda na dosyć zapuszczony - mruknął. - Nie wiedziałem, że ten kraj jest od tak dawna zasiedlony. - Ten dom postawiono w roku 1860. Nie ukrywał swego zdumienia. - To dlaczego uległ tak szybko zniszczeniu? - Proszę spojrzeć na to lewe okno. Cofnął się trochę, aby ogarnąć wzrokiem ścianę domu, a dziewczyna podeszła za nim do końca werandy. Szyby w oknie były wybite, a rama wyłamana. Teraz zrozumiał, co miała na myśli. Pod oknem widniały w drewnie ślady kul. - NIe wiedział pan o tym? - zdziwiła się. - Przecież powiedziałem pani, że jestem tu po raz pierwszy. Zapalił fajkę i ponownie ogarnęło go nieokreślone uczucie zagrożenia; nie wiedział nawet, z jakiego zakątka podświadomości nadeszło. - Pojadę już chyba dalej - dodał. Nie spuszczała z niego wzroku, zdawała się rozmyślać nad czymś intensywnie. Wreszcie w jej oczach pojawił się błysk zrozumienia. - Proszę poczekać! Pracuje pan dla Barrów? - Nie - potrząsnął głową. - Nie. - Szkoda, że widział mnie pan tu. Jego podziw dla niej wzrósł jeszcze bardziej. Potrafiła podjąć szybko decyzję i to mu się w niej podobało. Spojrzał jej prosto w oczy. - Wcale tu pani nie widziałem. - Dobrze. Wyświadcza mi pan w ten sposób olbrzymią przysługę, może więc się pan dowiedzieć, jak się nazywam. Jestem Edith Sultan. Zresztą i tak dowiedziałby się pan o tym, chyba że nie zostaje pan tu dłużej. Ściągnął z głowy kapelusz i szybko odwrócił się do gniadego. Ukradkowe spojrzenie na skraj lasu nie zdradziło mu żadnego podejrzanego faktu, ale w dalszym ciągu jego nerwy odbierały ów sygnał ostrzegawczy, i to właśnie z tamtego kierunku. Jednym susem dosiadł konia. Jechał dalej tą samą ścieżką co przedtem i wkrótce wchłonęły go las i cień rozłożystych koron drzew. Powietrze przesycone było zapachem piachu. Co pewien czas przeszukiwał wzrokiem miękkie poszycie i w pewnym momencie dojrzał trop jeźdźca. Ślad wyglądał na świeży. Była zapewne druga po południu owego pogodnego, jesiennego dnia, kiedy wynurzył się z lasu i dotarł nad skraj wąskiej doliny; ciągnęła się z północy na południe wzdłuż poszarpanego łańcucha gór, które piętrzyły się aż po ośnieżone, sięgające błękitnego nieba szczyty. Południowe ramię rozwidlenia rzeki Ute zajmowało większą część wąskiego dna doliny; promienie słońca iskrzyły się w spienionych nurtach wody. Brzegiem wiodła ścieżka, wraz z rzeką ginęła za zakrętem, tam gdzie wzgórza zdawały się ostatecznie przegradzać kotlinę. Jim skierował się w dół. Dotarł do ścieżki i skręcił tak, jak wiodła. Na niewielkich łąkach pasło się bydło, wysokie świerki tworzyły na stromych stokach ciemną, jednolitą masę. Tu ściany po obu stronach doliny były wyższe. Droga wznosiła się nieco. Po godzinie Jim skręcił znowu i wtedy ujrzał u wylotu doliny dom z przyległymi zabudowaniami i korralem. Biała kipiel spadającej wody określała miejsce, gdzie południowe ramię rozwidlenia Ute wytryskiwało spośród skał. Ranczo otaczały z trzech stron góry, a jego front spoglądał ku dolinie. Brzegi rzeki łączył most, a droga ginęła gdzieś dalej w lesie. Na spotkanie intruza wyskoczył pies, ujadając zażarcie, w korralu Jim dostrzegł grupkę ludzi. Na werandzie stał mężczyzna; bacznym wzrokiem lustrował przybysza. Jim wjechał na podwórze i zatrzymał się, czekając, aż tamten pozwoli mu zsiąść z konia. Rozpoznał już szczupłą twarz Pete'a Barra. - Dzień dobry - odezwał się spokojnie. Czarne jak węgiel oczy Barra spoglądały na niego nieprzyjaźnie, wargi tworzyły bladą kreskę nad siwą bródką, żuchwy napięły się. Jim wiedział, z kim ma do czynienia: Barr był południowcem porywczym, a może nawet despotycznym mężczyzną, przynajmniej wtedy, gdy ogarniał go gniew. Potrafił być jednak na tyle uprzejmy, by rozwlekłym tonem, jak na syna Południa przystało, powiedzieć teraz: - Jest pan na mojej ziemi, sir. Nie zapraszałem pana, ale skoro już jest pan tu, proszę zsiąść z konia i rozgościć się. - Dzięki - odparł Kelland. Zsunął się z siodła i wszedł na werandę. Otwarte drzwi pozwalały spojrzeć przez cały dom aż na tylne podwórze. W którymś z pokojów rozmawiały kobiety, a od strony korrala dobiegał głuchy odgłos uderzeń siekierą. - Proszę usiąść - zaprosił stary. Jim opadł na bujany fotel. Przed nim rozciągała się dolina, widoczna stąd na pół mili. Po drugiej stronie Ute wynurzył się z lasu jeździec i wkrótce znalazł się na wąskim moście. Tętent koni rozbrzmiewał wyraźnie w ciszy spokojnego popołudnia. - Dokąd prowadzi ta droga? - zapytał Jim. - Nie mogę na to odpowiedzieć - odparł Pete Barr. Jeździec był już na podwórzu i musnął Jima wzrokiem. Był wysoki, miał smagłą twarz o ostrych rysach. Sądząc po podobieństwie, mógł to być syn starego Barra. Pete poruszył raptem cygarem, ściśniętym między zębami, a młodzieniec ruszył dalej, skręcając za róg domu. Widocznie otrzymał od ojca określony sygnał. Kelland bujał się niedbale na fotelu. - Nie ma tam żadnej osady? Pete Barr spojrzał mu prosto w oczy. - Muszę panu oświadczyć, że tu nie doczeka się pan żadnych odpowiedzi na swoje pytania. Jeżeli przyjechał pan tu po to, może pan równie dobrze wrócić od razu do Reservation. Napór nieufności i owej skrytej niechęci, jaki Jim czuł na sobie od pierwszej chwili pobytu w tych stronach, nasilił się teraz, jak gdyby właśnie tu mieściło się jedno z jego źródeł. Odgłosy rąbania umilkły, jak również rozmowa kobiet w głębi domu. Po upływie krótkiego czasu Jim usłyszał lekkie, zbliżające się kroki. Pete Barr wstał z miejsca, Jim uczynił to samo. W progu pojawiła się Katherine. - Wydaje mi się, że mojej córce należą się przeprosiny za pańskie niegrzeczne słowa. Jim odwrócił się do dziewczyny, na jego wargach błąkał się znowu ów nikły uśmiech. - O ile uważa pani moje przeprosiny za wskazane, to jestem skłonny prosić o wybaczenie. - Nadal czekam na wyraźne przeprosiny, sir - odezwał się Pete Barr podniesionym głosem. - Niech pan je wypowie, albo przyzna wprost, że odmawia! - Przecież on już je wypowiedział, ojcze - zaoponowała dziewczyna. Miała na sobie szarą sukienkę, która idealnie harmonizowała z barwą oczu i uwydatniała czerń włosów. Znowu dostrzegł kremowy odcień jej ciała i łagodną wypukłość warg. - Czy zaprosiłeś naszego gościa na kolację? - zapytała ojca. - Nie, nie zaprosiłem go - odparł cicho, lecz zdecydowanie. Katherine zwróciła znowu wzrok na Jima, a na jej twarzy zarysował się wyraz zakłopotania. - Nie zamierzam sprawiać państwu kłopotu - powiedział. Zza domu wyszło czterech mężczyzn i Kelland odwrócił się ku nim na pięcie. Stanęli na stopniach werandy. - To mój syn, Fay Barr - przedstawił stary. - To drugi syn, Ring. Niestety Dan, mój trzeci, jest teraz gdzie indziej. Ci dwaj to Creed i Will Barr. Pomiędzy Fayem a Ringiem Jim nie dostrzegł większych różnic w wyglądzie, chyba tylko fakt, że Fay był młodszy. Obaj byli niezgrabnymi dryblasami, mieli podobne szczupłe, smagłe twarze, a w ich oczach czaiła się taka sama jak u ojca nieufność. Stary Barr zwrócił się znowu do Jima: - Mam swoje własne domysły na temat zamiarów, jakie skłoniły pana do przyjazdu w te strony. Chcę, aby zapamiętał pan sobie dobrze moich chłopców. Zrobi pan to, co uzna za stosowne, ale jeśli wystąpi pan przeciw nam, proszę nie oczekiwać żadnej litości ani ode mnie, ani od moich synów. Chciałbym, aby zdawał pan sobie z tego sprawę. Nie usłyszy już pan ode mnie innych ostrzeżeń. A teraz, o ile nie ma pan mi nic do powiedzenia, to... Kelland nałożył kapelusz, podszedł do gniadego i dosiadł go. Z siodła spojrzał na ciemne, nieprzyjazne twarze mężczyzn, na sztywną postać starego Pete'a, a potem na Katherine, która przeszywała go wzrokiem, jak gdyby chciała odczytać jego myśli. Zdjął przed nią kapelusz i uśmiechnął się, po czym wskazał dłonią na drogę, wiodącą przez most w stronę gór. - Jeżeli Ben Maffitt opuści w ciągu najbliższych dni Pocket Land i pojawi się tu, proszę mu przekazać, że chciałbym z nim pomówić. Twarz starego Barra nawet nie drgnęła. Jim ruszył do przodu i dotarł już do bramy, kiedy zatrzymał go głos dziewczyny. - Niech pan zaczeka! Zawrócił konia. Pete Barr zawołał: - Katherine, zostań tu! Lecz dziewczyna biegła dalej. Zatrzymała się dopiero przed gniadym. - Niech pan powie Tony, że chciałabym coś dla niej zrobić. Proszę jej to przekazać. - Potem dodała ciszej: - Chciałabym kiedyś porozmawiać z panem; ale proszę unikać tej doliny. - Przecież każdy może tędy przejechać. - Możliwe. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Ale pan rozmawiał już z Buffem Sultanem. Wiemy o tym. Pete Barr zawołał ją ponownie i dziewczyna zawróciła. Jim ruszył przed siebie i niebawem znalazł się za zakrętem. Słońce rozjaśniało jeszcze niebo, ale zniknęło już z doliny, a wraz ze zmierzchem dał się odczuć mroźny powiew nadciągającej zimy. Na następnym zakręcie Jim zauważył jeźdźca pędzącego tą samą drogą, jaką on sam wjechał przedtem w dolinę. Nieznajomy zbliżył się na odległość około stu metrów, po czym ściągnął konia, przechodząc z galopu na trucht. Był to zapewne trzeci syn Barra, Dan; podobieństwo rodzinne było aż nadto widoczne, chociaż ten miał szerzej osadzone oczy, a ich spojrzenie było nie tak chmurne. - Halo! - wykrzyknął pozdrowienie, a kiedy Kelland odpowiedział w ten sam sposób, pogalopował przed siebie. Nieco dalej Jim zauważył wydeptaną ścieżkę, która wiodła od drogi nad rzekę, przechodziła na drugi brzeg jako wysypany żwirem bród, po czym ginęła niemal od razu w wysokopiennym lesie. Pogrążony w myślach pojechał dalej i dotarł do miasta o zmierzchu. Zamiast udać się wprost do stajni, zsiadł z konia przed drukarnią i wszedł do środka. Było to jedno duże pomieszczenie z kontuarem, za którym stały prasa ręczna, kaszty zecerskie i inne przybory drukarskie. Mężczyzna, przedwcześnie posiwiały i wychudzony przez swój zawód, odwrócił się powoli od kaszt i podszedł bliżej, a Jim zauważył, że jest młodszy, niż mu się wydawało. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął zmiętą kartkę papieru. - Poczekam, aż pan to wydrukuje - powiedział. - Właśnie zamykałem - mruknął drukarz. - To przecież nie potrwa więcej niż dziesięć minut. Tamten wzruszył ramionami i podszedł do kaszt. Kelland podał mu kartkę i ujrzał, jak w miarę czytania tekstu twarz drukarza zmienia się powoli. Potem zerknął na niego, a spojrzenie to było jasne, mądre i kryło w sobie doświadczenie. - Hmm. A więc odsłania pan karty. Naprawdę pan chce, abym to wydrukował? - Jasne - odparł Kelland. Wyciągnął fajkę i nabił ją. Zapalił, a drukarz przystąpił do pracy. Kiedy skład był już gotowy, przejechał po nim wałkiem z farbą, odbił jeden arkusz i podał go Jimowi. - Ile pan chce egzemplarzy? - Ten wystarczy. - Wystarczy aż nadto - potwierdził sucho drukarz. - Ile płacę? - Nie ma o czym mówić. Żal mi pana. Jim wyszedł z drukarni i podjechał do stajni. Potem przeszedł do więzienia. Z daleka dostrzegł Charleya Chavisa, stojącego w progu, zamachał ręką. - Chciałbym zamienić z panem kilka słów. Chavis wszedł do biura. - Słuchaj pan - zaczął. - Nie chcę mieć z panem nic do czynienia. Właśnie dowiedziałem się, że rozmawiał pan wczoraj wieczorem z Buffem Sultanem. - Nowiny rozchodzą się tu bardzo szybko. - Cholernie szybko - odparł Chavis gwałtownie. - A jak pan myśli, czy ta wiadomość rozejdzie się równie szybko? - zapytał Kelland i podał mu wydrukowaną ulotkę. Szeryf przebiegł wzrokiem arkusz papieru, cofnął się nagle i potrząsnął głową. Jego dłonie zadygotały nerwowo. - O, nie, nie... beze mnie! Po cóż, u diabła, pan tu przybył? Już rano zastanawiałem się nad tym! Kto pana o to prosił? Nie ja w każdym razie! I nikt inny w tym mieście. A więc: po co? Na ścianie wisiało zdjęcie wyborcze Chavisa. Kelland podszedł bliżej i wyciągnął kilka pinezek, którymi zostało tam przytwierdzone. Następnie wyjął z bezwładnej dłoni szeryfa ulotkę i wyszedł na ulicę. Tu przybił ją do tablicy ogłoszeniowej obok drzwi i zawołał do Chavisa: - Będę nieraz korzystać z pańskiego biura, Charley! Wolnym krokiem ruszył przed siebie, a kiedy doszedł do hotelu, odwrócił się; Chavis stał na ulicy, czytając ogłoszenie, po chwili dołączył do niego inny mężczyzna, który wyszedł właśnie z saloonu. Ogłoszenie brzmiało: Nagroda Rząd Stanów Zjednoczonych wypłaci pięćset dolarów za informacje dotyczące niżej wymienionych mężczyzn, poszukiwanych za udział w napadach na banki, pociągi, dyliżanse oraz za naruszenie wielu inych praw federalnych. Osoby te, które przebywały ostatnio w Pocket Land (terytorium Silver Lode) to: Ed Dale Thorpe Carow, alias Tom Słona Rzeka Willy Lee Breen Yancey Stowbrick Harry M. Gillivry. Informacje zgłaszać do szeryfa federalnego Jeffa D. White'a w stolicy terytorium albo w mieście Reservation do niżej podpisanego. J. J. Kelland Pomocnik szeryfa federalnego * * * Kelland wrócił do swego pokoju, umył się, następnie zszedł na dół. Poprzedniego wieczoru miasteczko tętniło życiem, dziś wyglądało jak wymarłe. Jim przeszedł przez plac i wszedł do saloonu. Przy stoliku do pokera siedziało dwóch graczy. Drukarz stał oparty o bar, pijąc w milczeniu. Rzucił ukradkowe spojrzenie na Jima, po czym odwrócił się nieznacznie, jak gdyby chciał mu dać do zrozumienia, że nie chce mieć żadnych kłopotów. Barman dostrzegł uniesiony do góry palec Jima i wyćwiczonym ruchem przesunął ku niemu po ladzie butelkę i pustą szklaneczkę. Kelland wypił, lecz nadal stał nieruchomo przy barze. Za nim skrzypnęło krzesło, a potem rozległ się czyjś głos: - Tego drinka wypił pan na koszt lokalu, kapitanie. Jim odwrócił się. Mężczyzna, który podszedł do niego, grał przedtem w pokera. Był niski, krępy, miał na sobie czarny garnitur z serży, białą koszulę i krawatkę. Na małym palcu lewej dłoni błyszczał pierścień z brylantem, a napomadowane włosy przylegały gładko do głowy. Jego spojrzenie było czujne, ale pozbawione wszelkiego wyrazu. - Nazywam się Cal Soder - powiedział. Kelland potrząsnął mu rękę. Uchwyt Sodera był słaby, jakby przelotny, mdły uścisk i jeszcze szybsze cofnięcie dłoni. BArman pchnął po ladzie drugą szklaneczkę. Soder nalał sobie i mruknął: - W moim lokalu jest pan zawsze mile widziany. Jednym szybkim ruchem opróżnił szklaneczkę. - Dziękuję - odparł Kelland. - Prowadzę tu czyste interesy i nie chciałbym mieć żadnych kłopotów - mówił dalej Soder. - Z reguły nie zadaję nikomu pytań i wszystkich klientów traktuję zazwyczaj jak dżentelmenów. Mam nadzieję, że nie zechce pan uznać mego lokalu za miejsce stosowne do załatwiania porachunków. Jim uśmiechnął się. - Ja też mam taką nadzieję. - Nie - sprostował Soder, tym razem ostro i z naciskiem. - To coś więcej niż tylko życzenie, kapitanie. To coś, czego żądam. NIgdy nie czynię wyjątków... nawet wobec przedstawicieli prawa. Uśmiech zniknął z ust Jima. Uniósł lekko głowę, a jego stalowoszare oczy nabrały dziwnego, matowego blasku. - Tę instrukcję powinien pan raczej przekazać Benowi Maffittowi. - Proszę nie ulegać tu zbyt pochopnym i lekkomyślnym złudzeniom, kapitanie - głos Sodera był nadal spokojny. - Prowadziłem już interesy w niejednym ruchliwym mieście i dawałem sobie radę z twardszymi facetami niż pan. Teraz prowadzę dobry interes z chłopcami z Pocket Land i dlatego uważam ich za doskonałych klientów. Niech pan nie wywołuje tu żadnych awantur, kapitanie, zapewniam, że nie będę tego tolerował. - Umówmy się, że nie wypowiedział pan tej ostatniej uwagi - powiedział sucho Kelland. - Chciałbym jednak, aby był pan dobrze zorientowany - odparł ostro Soder. Jim wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął ćwierćdolarówkę i położył ją na ladzie. - Powiedziałem przecież, że ten drink idzie na koszt lokalu - powiedział Soder. - Nie - mruknął Jim. - Nie ten. W oczach Sodera dostrzegł pierwsze oznaki gniewu i uświadomił sobie, że będzie miał w nim groźnego przeciwnika. Soder wykrzywił nieco usta. - Nie jest to grzeczne posunięcie, kapitanie, ale to już pańska osobista sprawa. Jest pan tu obcy, a do tego, niestety, w błędzie. Wczoraj wieczorem wykonał pan niewłaściwy ruch i mogę pana teraz zapewnić, że nim upłyną dwa miesiące, będzie pan martwy albo przynajmniej zniknie z tej doliny. - Może tak, może nie - odparł Kelland. - Zobaczymy. Soder wzruszył ramionami. - Widziałem już legendarnego Toma Smitha, leżącego w Abilene z odrąbaną głową, * widziałem też słynnego Dzikiego Billa Hickocka, niezawodnego strzelca, który cztery lata temu zginął w saloonie w Deadwood. Oni byli bardziej szczwani i twardzi niż pan, kapitanie. A to miasto jest bardziej dzikie niż tamte. Chcę pana ostrzec, ale nie czynię tego z przyjaźni. Nie lubię pana, mówię to otwarcie. W tym mieście nie może pana lubić żaden człowiek interesu. Przyjeżdża pan tu i chce zrujnować wszystko to, co stworzyliśmy - przez to, że zamierza pan wypłoszyć tamtych chłopców. Nie prosiliśmy nikogo, żeby przyjeżdżał tu i mącił, ani ludzi z rządu, ani z władz terytorium. - Wlepił w Jima twarde spojrzenie. - Tej sprawy nie uda się panu przetrawić; przerasta pana. I, proszę mi wierzyć: istnieje wiele sposobów, by obedrzeć kota ze skóry. Thomas James Smith, postać autentyczna, szeryf z Abilene (Kansas). Usiłował zaprowadzić porządek bez użycia broni, został zamordowany w bestialski sposób 2 listopada 1870 roku. To powiedziawszy odwrócił się i wrócił do swojego stolika. Drukarz stał oparty łokciami o ladę i patrzył przed siebie posępnym wzrokiem. Barman tkwił w bezruchu. Jim powoli opuścił saloon i udał się do hotelu. Kolację zjadł sam, po czym poszedł do pokoju, opuścił żaluzje i zapalił lampę. Tak jak stał, rzucił się na łóżko, wystawiając buty za jego krawędź i skierował wzrok na sufit. W całej tej sprawie brakowało mu jasnej linii, i właśnie przed tym ostrzegł go stary Jeff White, który od pięciu lat był jego zwierzchnikiem, a ostatnio wezwał go z Sundown Land. Jim pamiętał jeszcze doskonale uśmiech Jeffa i ów charakterystyczny gest z jakim stary łowca przestępców skubał sobie końce kasztanowych wąsów; gest, który zawsze był oznaką, że coś wisi w powietrzu. - Ostatnio prowadzisz dosyć spokojne życie, Jim - powiedział wtedy, on zaś odparł: - Istotnie, nic takiego się nie dzieje. Jasne spojrzenie Jeffa White'a przenikało go na wskroś. - No, chłopcze, za dwie godziny będziesz w drodze nad Ute - po drugiej stronie gór Silver Lode. Jeff zapalił powoli cygaro; miał długie ręce o białej, przejrzystej już nieco skórze. Stuknęło mu siedem krzyżyków, a jego nazwisko zdążyło obrosnąć w legendę. Kiedyś był mistrzem w dobywaniu broni, o ile w ogóle musiał jej dobywać, co zdarzało się raczej rzadko. Sława Jeffa White'a brała się z jego mądrości. - W okolicy miasta Reservation jest kilku typków, których chciałbym schwytać - powiedział do Jima. - Ale właściwie chodzi mi nie tyle o nich samych, co o cały ten teren. Miasto jest niewiele warte, znajdują w nim schronienie wszyscy, których ściga prawo. Nad rzeką Ute siedzi kilku ranczerów, ale - o ile wiem - nie są wcale lepsi od tamtych banitów. Zanosi się na to, że oni wszyscy dadzą się wkrótce wciągnąć w prawdziwą wojnę, a wszystko z powodu jakiegoś zatargu sprzed dziesięciu, czy piętnastu lat. Według mnie, niektórzy ranczerzy korzystają z pomocy banitów. W Reservation jest facet pełniący funkcję szeryfa. Nie ufaj mu! Ostatni szeryf, który tam był, zginął w zasadzce pół roku temu. Nie chcę, aby wybuchła tam wojna, nie chcę też, aby zaczęli się tam osiedlać wszyscy bandyci Zachodu. Dam ci nakaz aresztowania kilku z tych chłopców, poszukiwanych za pogwałcenie praw federalnych, ale to tylko pretekst; w rzeczywistości chodzi mi o to, aby w tym kraju zapanował wreszcie ład, aby zaczęto szanować prawo. - To wymaga czasu - szepnął Jim. A stary Jeff spojrzał na niego wymownie i wyjaśnił: - rok temu straciłem tam Joe'go Mossmanna. Jim nadal pamiętał, jak wtedy zapytał: - Jeff, jak daleko mogę się posunąć? Oczy Jeffa White'a potrafiły być twarde jak stal, i takie też stały się tym razem. - Tak daleko, jak to uznasz za stosowne, Jim. Możesz poruszyć niebo i ziemię. Co do mnie, nie będę zadawał ci żadnych pytań. Uporządkuj tam wszystko po swojemu. Są metody, jakimi człowiek z gwiazdą na piersi nie powinien się nigdy posługiwać. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Ale ja nie zapytam cię nigdy, czy postępowałeś przez cały czas według litery prawa. Właśnie ten straszny błąd popełniłem wobec mojego ostatniego syna. Powiedziałem mu, żeby postępował fair. Teraz nie powiem już tego nikomu, tobie też nie. I wreszcie stary Jeff udzielił mu ostatniej rady. - Spróbuj rozeznać się w całej sytuacji, zanim odkryjesz swoje karty. Nie ufaj nikomu. Jest tylko jeden człowiek, któremu w razie czego będziesz mógł zawierzyć. Jeżeli będziesz musiał przesłać jakąś wiadomość, zajmie się tym stary Sam Rhett, woźnica dyliżansu. Niech jednak nikt o tym nie wie. - Potem dodał: - Może jakoś sobie poradzisz. To zależy od twoich zdolności. I w ten sposób znalazł się w Reservation. Upływała dopiero pierwsza doba, a on zdołał się już zorientować, że nawet stary Jeff nie dostrzegał całego ogromu panującego tu zła. Tutejsi mieszkańcy kierowali się albo bezgraniczną nienawiścią, albo obezwładniającym lękiem. Oba te uczucia były zrodzone przez coś zagadkowego, coś, czego nie potrafił pojąć. W tej zwaśnionej społeczności nie było nikogo, kto mógłby pozostać neutralny. Do tej pory nie natknął się na takiego człowieka. Zsunął nogi z łóżka i nabił fajkę. Myśli nie dawały mu spokoju. Do tej pory nie dostrzegł nigdzie luki, żadnego miejsca, gdzie mógłby zacząć działać. Musiał więc czekać, aż pojawi się jakiś punkt zaczepienia, albo też stworzyć ten punkt samemu. Nienawidził czekania. Mógł przecież wyruszyć w góry, wytropić chociaż jednego z tych, których szukał, przywieźć do miasta i przekonać się, kto odpowie na to wyzwanie. Jakiś jeździec wjechał do miasta. Jim odchylił rąbek żaluzji i dojrzał Katherine Barr; zsiadała właśnie przed sklepikiem. Przez chwilę stała niezdecydowana, przeczesując wzrokiem całą ulicę, potem spojrzała na hotel. Wreszcie weszła do sklepu. Jim zeszedł na dół. Właściciel hotelu rozmawiał z kimś, kogo Jim nie poznał do tej pory. Obaj patrzyli teraz na niego, a hotelarz powiedział: - To właśnie Kelland. Tamten wstał od razu i wyciągnął dłoń: - Jestem Dobe Hyde. Słyszałem już, że pan tu jest. Był niski, łysy, miał jasnoszare oczy - zimne i osadzone głęboko w pulchnej, rumianej twarzy. Ubranie było trochę za obszerne, a wełniana koszula niemal sztywna od potu i brudu. Roztaczał wokół siebie intensywny zapach bydła. Kelland uścisnął mu rękę. - Proszę mnie odwiedzić - powiedział Dobe Hyde - o ile zamierza pan zostać tu dłużej. Jim wyczuł sens tego ukrytego pytania i odpowiedział wprost. - Mam zamiar tu zostać. Dobe rzucił mu krótkie spojrzenie. - Bardzo dobrze. Przyda się tu trochę prawa. - Komu, Dobe? - zapytał sucho hotelarz. Dobe uśmiechnął się, jego pomarszczona, zasuszona skóra sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz pęknąć. Krótkim kciukiem dźgnął tamtego pod żebra. - Cóż to, masz starego Dobe'a za głupca? Posłuchaj, Broderick, zacznę szanować prawo, kiedy uczynią to również inni. - Zanim to się stanie, upłynie jeszcze sporo czasu - mruknął Broderick. Dobe Hyde wybuchnął krótkim, rechotliwym śmiechem. - Kiedy tylko uczynią to inni - powtórzył. - Nie wcześniej, i nie później. Spojrzał znowu na Kellanda, jak gdyby chciał go w ten sposób zaskoczyć i odczytać coś z twarzy. - Proszę mnie kiedyś odwiedzić - ponowił zaproszenie. - Niektórzy powiedzą panu, że jestem dosyć twardy i surowy. Cóż, może to i prawda. Może. Lubię uczyć się od innych, robię to szybko i nigdy nie zapominam. NIech pan do mnie przyjedzie, zjemy coś razem. Broderick wtrącił ironicznie: - Poda panu kotlet z wołowiny, ale nie będzie to wół z jego stada. Dobe roześmiał się; zabrzmiało to tak, jakby zabulgotała woda. - Zawsze szanowałem obyczaje tego kraju. Nieoczekiwanie klepnął Brodericka po ramieniu, nie odezwał się jednak ani słowem do Jima. Uniósł do góry dłoń w geście pożegnania i ciężkim krokiem wyszedł na zewnątrz. Kelland patrzył za nim, jak dosiada wycieńczonego konia, po czym rusza ulicą ociężałym kłusem. Tak widział go Kelland. Lecz nie on jeden obserwował małego człowieczka. Podczas tej krótkiej rozmowy Charley Chavis stał na placu, skryty w cieniu, nie spuszczając wzroku z hotelu. Kiedy Dobe Hyde opuścił miasto, Chavis udał się do stajni, dosiadł konia, objechał część miasta i wreszcie dostrzegł sylwetkę Hyde'a na drodze wiodącej ku wschodniej odnodze Ute. Odczekał chwilę, po czym ruszył jego śladem. Tymczasem Kelland stał zamyślony, spoglądając raz po raz na hotelarza. - Broderick? - powtórzył przeciągle. - Nazywa się pan Broderick? Jack Broderick? Olbrzymia postać jednorękiego hotelarza zdawała się teraz maleć coraz bardzej na fotelu. Martwym wzrokiem patrzył za okno. - Tak - odparł niechętnie. - To nazwisko przypomina mi o czymś, chociaż nie natknąłem się na nie w Sundown Land. Pan był w Yellow Hills. Szerokie ramiona Brodericka zapadły się w fotelu jeszcze bardziej. - Widzę, że już mnie pan poznał. - Nie - powiedział spokojnie Jim. - Wyświadczę panu przysługę: nie znam pana. Broderick odwrócił się do niego raptownie. - Dlaczego? - NIech pan to sobie zapamięta, Broderick: przysługa za przysługę. Przyjdzie czas, że zażądam od pana rewanżu. Nie czekając na odpowiedź, wyszedł z hotelu. W tej samej chwili na ulicy zjawiła się Katherine BArr, w ręku trzymała paczkę. Dojrzała go - i mimo półmroku poczuł na sobie jej badawcze spojrzenie. Weszła do restauracji, on zaś udał się do stajni, osiodłał swego wałacha i opuścił miasto drogą, wiodącą do rancza Barrów. Nieco dalej wjechał w głęboki cień świerku. Czekał około pół godziny, aż nadjechała Katherine. Była sama. - Proszę zaczekać - zawołał, wysuwając się na drogę. Zbliżyła się do niego. - Wydaje mi się, że chciała mi pani coś powiedzieć - zaczął. - Może - odparła. - Może istotnie mam coś panu do powiedzenia. Cienki, zamglony sierp księżyca wisiał nisko na niebie. Jego srebrzysta, blada poświata nie rozświetlała mroku. Pobliskie grzbiety Silver Lode ciążyły nad krainą swą gęstą, niemal namacalną ciemnością. Jim widział tylko płynne poruszenia ramion dziewczyny i zamazane rysy jej twarzy. - Przykro mi, że mój ojciec domagał się przeprosin z pana strony. To było niepotrzebne. - W porządku. Jakiś czas jechali obok siebie w milczeniu. Rzeka mruczała w mroku, wiatr nadciągał od wierzchołków gór chłodnymi, świszczącymi powiewami. - Bardzo bym chciała, żebyśmy byli przyjaciółmi, ale nie widzę, niestety, żadnej możliwości. Czy pan już wie, o co tu w ogóle chodzi? - Nie - przyznał. - Jeszcze nie. - W tej okropnej dolinie są dwa stronnictwa. Nadejdzie moment, że jedno z nich wyjaśni panu całą sytuację, a wtedy ta jednostronna interpretacja wpłynie na pański osąd. - Czyżby jedna strona miała rację, a ta druga nie? - zapytał z wahaniem. - Tego nie powiedziałam - przyznała niechętnie. - Sama należę do jednej z nich. NIe sądzę, byśmy mieli całkowitą rację. Lecz niezależnie od tego - tam jest moje miejsce. - Proszę mówić, ja słucham - mruknął. - Nie! - zawołała gwałtownie, zdradzając tym samym, że owa nieprzejednana stronniczość jej rodziny jest również treścią jej życia. - Pan sam musi połapać się w tym wszystkim. Nie mogę panu zaufać; nikt nie może sobie na to pozwolić. Wie pan, czemu? Cokolwiek pan uczyni, będzie to z korzyścią dla jednej strony i ze szkodą dla drugiej. Czy pan chce, czy nie, musi pan się w końcu opowiedzieć tu albo tam. Dlatego nie mogę panu zaufać. RAdziłabym też panu, nie ufać nikomu. - Przyjechałem tu, aby pojmać kilku ukrywających się przed prawem przestępców. Co to ma wspólnego z jakimś zatargiem? - Dowie się pan o tym w swoim czasie. - Czyżby nie zależało pani na tym, aby ta waśń wreszcie się skończyła? - Ona się nigdy nie zakończy! - zawołała gwałtownie. - Może chciałby pan, abym okazała się wspaniałomyślna i wybaczyła naszym wrogom. Ale rok temu zginął przez nich mój najstarszy brat i ja wiem, kto to zrobił. NIgdy o tym nie zapomnę, nigdy! - Myślę, że Bóg uczynił dobrze, tworząc chociaż trochę tak łagodnych kobiet jak Tony. Ona podoba mi się bardziej niż pani. Usłyszał wyraźnie, jak zaczerpnęła głośno tchu, podobnie jak człowiek, który otrzymał silny cios. Potem jej ramię zatoczyło łuk, a dłoń plasnęła go w twarz. - Nie sądzi pan, że mi jej żal? Przeżyła tragedię, lecz nie mogłam tu przecież niczego zmienić! Dobitnie i szorstko powiedział: - Jest pani kobietą w jeszcze mniejszym stopniu, niż przypuszczałem. Żegnam! Z głębi kanionu dobiegł tętent konia. - To z pewnością któryś z moich braci - mruknęła Katherine. - Zastrzeliłby pana, gdyby zobaczył nas razem. - Albo też sam zostałby zastrzelony - odparował Jim. Ton jego głosu był nadal odpychający. Znowu skierował konia w ciemność pomiędzy świerkami. Katherine jechała dalej stępa. Kilkadziesiąt metrów przed nią nieznajomy jeździec zatrzymał się. - Katherine? - zawołał. - Kiedyś napytasz sobie biedy, jeśli będziesz jeździć do miasta sama. - Już dobrze, Ring - odparła. Głosy zginęły w oddali. Kelland zawrócił do miasta, odstawił konia do stajni i udał się do swego nieprzytulnego pokoju. Usiadł na brzegu łóżka i zatonął w rozmyślaniach, kiedy ktoś nieśmiało zapukał do drzwi, a potem, nie czekając na zaproszenie, otworzył je. To była Tony. Zawahała się przez chwilę, spoglądając na niego, a cień uśmiechu rozpogodził jej twarz. Następnie weszła do pokoju i zamknęła drzwi. - Tony, pani jest pełna niespodzianek - zauważył. Uśmiech zniknął z twarzy dziewczyny, dostrzegł, jak zmienia się linia jej warg. Niemal pokornie zapytała: - Nigdy nie czuje się pan smutny albo samotny? Bo ja tak. - Proszę usiąść koło mnie, Tony. Chciałbym panią o coś zapytać. Podeszła bliżej i usiadła obok niego. Uśmiechała się, a wyraz jej twarzy był otwarty i łagodny, jakiś swojski. Ta dziewczyna miała dużo wdzięku, którego nie zdołała jeszcze zniszczyć gorzka, zdobywana stale wiedza o otaczającym ją świecie. I to czyniło ją delikatną i godną pożądania. * * * Dobe Hyde wjechał na podwórze Sultanów i krzyknął: - Hej, Buff! Odczekał chwilę. Światło w pierwszym pokoju zgasło, drzwi otworzyły się powoli. Sultan stał tuż za progiem, starając się nie tworzyć wyraźnego celu. - To ja, Buff. Dobe Hyde. Wyjdź na chwilę. Buff zszedł po schodkach na dół. Światło w pokoju zapłonęło z powrotem, na moment ukazała się Edith Sultan, która zamknęła drzwi. - Posłuchaj - zaczął Dobe. - Ten facet, który tu przyjechał, to pomocnik szeryfa. Kto go tu ściągnął? - Skąd mam to wiedzieć? - Tropi kilku ludzi Maffitta. Obejrzałem go sobie dokładnie. NIe wygląda na głupca. - NIe - przyznał Sultan. - Ja też odniosłem takie wrażenie. - No, więc tak: załóżmy, że schwyta kilku chłopców Bena i da nieźle popalić całej bandzie z Pocket Land. Tym samym pozbawiłby poparcia starego Pete'a Barra, prawda? Rozumiesz, co mam na myśli? - Niezupełnie - powiedział ostrożnie Buff. - Ależ tak, na pewno rozumiesz! No... ty i ja nigdy nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Lubię grać własnymi kartami i wyszukiwać atuty na własną rękę. Ale teraz... może wymyślilibyśmy coś wspólnie. Przyjedź do mnie jutro. Zawrócił na główną drogę. Buff nie odezwał się nawet jednym słowem i stary Dobe zawołał w końcu piskliwie: - To jak, przyjedziesz? - Może - odparł Buff i wszedł do domu. - Czego on chciał? - zapytała Edith. - Nie wiem dokładnie. Był bardzo tajemniczy. Prosił, abym go jutro odwiedził. - Bądź z nim ostrożny. - Jasne, jasne. - Potem zapytał: - Dokąd się wybierasz? Jego siostra nałożyła już kapelusz i podchodziła do drzwi. Słysząc jego pytanie, odwróciła się. Światło lampy podkreślało świeżość jej policzków i uwydatniało blask oczu. Uśmiechnęła się w milczeniu. - Niech mnie diabli, jeśli to właściwa pora na jazdę - mruknął Buff. Uśmiechając się nadal, wyszła z domu. Buff stał pośrodku pokoju, patrząc za nią ze zmarszczonymi brwiami. Po chwili usłyszał tętent konia, oddalającego się w stronę Reservation. Charley Chavis stał w ciemnościach, obserwując spotkanie Buffa Sultana i Dobe'a Hyde'a. Widział też Edith Sultan, która opuściła ranczo, skierowała się ku grzbietowi i zniknęła w mroku nocy. Kiedy uznał, że zobaczył już wystarczająco dużo, zawrócił do miasta. Jadąc przebiegał myślą wszystkie wydarzenia. * * * Kelland wstał. Tony siedziała na łóżku, wiodąc za nim wzrokiem. Wreszcie odwrócił się i zapytał raptownie: - Kochała pani tego Pete'a Rileya? Wzruszyła raminami. - Myślę, że po prostu bardzo go lubiłam. Był dla mnie zawsze miły, a to już więcej, niż mogłabym powiedzieć o wielu innych. Dziewczyna taka jak ja przyzwyczaja się prawie do wszystkiego, tylko nie do uprzejmości. - A dlaczego Maffitt go zastrzelił? - Kiedy Pete był jeszcze razem z nim w Pocket Land, wygrał od niego sporo pieniędzy. I wtedy postanowił opuścić ten kraj. Ale Maffitt nie chciał dopuścić do tego. Z powodu pieniędzy, ale przede wszystkim obawiał się tego, że Pete wie za dużo. - A co takiego wiedział? Przez dłuższą chwilę spoglądała na niego ze smutkiem. - Pan chce po prostu wyciągnąć ode mnie informacje. Tylko to pana interesuje, ja nie. - Tony, czy pani nie zależy na tym, by pomścić śmierć Pete'a Rileya? - A dlaczego miałby mnie interesować los innych ludzi? Proszę posłuchać: to miasto jest samolubne, przebiegłe i okrutne. Dlaczego ja, kobieta, miałabym przejmować się tym, że jego mieszkańcy zabijają się wzajemnie? Chcę tylko trochę szczęścia dla siebie, tylko odrobinę. Nie spuszczała z niego wzroku i dlatego dostrzegła, z jakim spokojem Jim przysłuchuje się jej słowom. Tony zarumieniła się i oparła ramieniem o poręcz łóżka, uwydatniając łagodne linie szyi i piersi. Na wargach pojawił się i zniknął ów nikły uśmiech melancholii. Wreszcie wzruszyła ramionami. - Dobrze więc, powiem panu! Może nie powinnam, ale kiedy kogoś polubię, tracę głowę. A pana polubiłam. Więc tak: wychowałam się tu. Moi rodzice byli właścicielami pierwszego rancza po tej stronie Silver Lode. Widziałam, jak zjawiali się inni: Sultanowie, Ketchumowie, Oldroyd, a potem Dobe Hyde i Barrowie. Właśnie Barrowie sprawili, że wszystko się zmieniło. - Urwała, a jej oczy pociemniały na samo wspomnienie tamtych czasów. - Ranczo taty znajdowało się na dzikim terenie w połowie drogi pomiędzy dwiema odnogami Ute. Teraz to już tylko ruina. Kelland przypomniał sobie natychmiast dom, w którym spotkał Edith Sultan. - Znam to miejsce - powiedział. - Mieszkałam tam do dziesiątego roku życia. Potem z Południa przyjechali Barrowie. Nigdy nie uznali tej przeklętej wojny za zakończoną. Wszyscy inni w okolicy pochodzili ze stanów północnych. Najpierw zabrali część pastwisk należących do taty, a on był zbyt dobroduszny, aby oddać cios. Zresztą wtedy to wszystko dookoła było ziemią niczyją tak jak jeszcze dziś większość terenów. Stary Barr napisał do swoich krewnych, żeby tu przyjechali, i wkrótce zebrała się ich cała gromada. Potem spędził swoje stado pod granice naszego rancza i tata znalazł się w sytuacji, kiedy trzeba walczyć albo się poddać. Doszło do walki i oni go zabili. Sultan, Ketchum i Oldroyd wystąpili przeciw Barrom. Katherine i jej bracia byli wtedy dziećmi. Miała jednak też najstarszego brata, Klaya, który zginął w walce, podobnie jak jeden z synów Ketchuma i stary Sultan, ojciec Buffa i Edith. Zamieszkałam u Oldroydów do czasu, kiedy ukończyłam osiemnaście lat. BArrowie przejęli w posiadanie nasze ranczo i nastał koniec wojny. Dzieci rosły, ale żadne z nich nie zapomniało; ich nienawiść jest nadal tak silna jak dawniej. - Znowu urwała, po czym dodała dobitnie. - Jest pan szaleńcem, skoro chce pan wmieszać się w to piekło nienawiści. Po co? Niech walczą sami i pozabijają się wzajemnie. - A co z tym Benem Maffittem? - Stoi na czele bandytów, którzy w Pocket Land znajdują schronienie przed prawem. Może pan być pewien, że Ben Maffitt stoi po stronie Barrów. BArr wie, że jego rodzina jest tu przez wszystkich znienawidzona; dlatego utrzymuje przyjazne stosunki z Maffittem i zapewnia mu pewną opiekę. Tylko z tego powodu Buff Sultan i inni ranczerzy nie rozpoczęli jeszcze nowej wojny. Wiedzą, że Maffitt trzyma stronę BArra, czują się więc zagrożeni i słabsi, ale któregoś dnia padnie ta iskra i wszystko zacznie się od nowa, a wtedy nie będzie końca, dopóki jedna ze stron nie przestanie istnieć. Skinął ponuro głową. - Dziękuję, Tony. Zrezygnowana wstała i podeszła do drzwi. Tam zatrzymała się i spojrzała na niego. Oddychała szybko, w oczach malowało się rozczarowanie. W następnej chwili wyszła z pokoju, zamykając za sobą cicho drzwi. A jednak coś z niej pozostało, coś łagodnego, delikatnego. Myślał o tym jeszcze długo po jej wyjściu, czując w głowie jakby zamęt. Czuł się tak, jakby musnęła go na moment fala ciepła i odpłynęła z powrotem. Z ulicy dobiegł go nagle odgłos zbliżającego się dyliżansu. Jakiś mężczyzna, ostro i gniewnie, zawołał: - Gdzie pomocnik szeryfa? Jim zbiegł na dół i zobaczył starego woźnicę dyliżansu, Sama Rhetta. Wokół niego tłoczyli się już gapie. W progu stał właściciel saloonu, Cal Soder, obserwując w milczeniu całą scenę. - Jakieś złe wieści, Sam? - zapytał Broderick. Rhett skierował wzrok na Kellanda. - Napadli mnie na wzgórzu. Miałem cztery torby pocztowe. Zabrali najlżejszą. - Gdzie to było? - zapytał Jim. Obok zakrętu, gdzie droga opuszcza kanion Ute. Było ich trzech. Jeden z nich powiedział, żebym powtórzył panu, że torba będzie w Pocket Land, o ile chciałby ją pan odebrać. Kelland wiedział, co to oznacza. Właśnie na to czekał. Musiał przyjąć wyzwanie Maffitta, nie miał innego wyboru. Wokół panowała cisza, wszyscy spoglądali na niego z uwagą, jakby chcieli oszacować, ile jest wart. - A więc będę musiał pojechać tam i odebrać torbę. - To już pańska sprawa - odparł woźnica. - Ja mam już i tak pół godziny opóźnienia. Odwrócił się, przecisnął przez tłum i po chwili popędzał świeży zaprzęg do galopu. Ludzie wychodzili powoli z hotelu i Kelland udał się za nimi. Szedł niezdecydowany, wreszcie przystanął i spojrzał na ciche miasto. Dwóch mężczyzn weszło do saloonu. Doc. Showers wyłonił się z mroku stajni, a jego szybkie kroki wybijały na trotuarze dziarski, miarowy rytm. Za rogiem skręcił i wszedł do swego domu. Po chwili w oknie zajaśniało światło. Jim ruszył dalej. Wolnym krokiem doszedł do stajni i chociaż Henry tkwił na swoim miejscu, sam osiodłał gniadego. W bladym świetle latarni dostrzegł podniecenie dozorcy; ciekawość niemal go pożerała. Jim bez słowa dosiadł konia, minął Henry'ego i skierował się w stronę mostu. Kopyta konia uderzały o bale, budząc głuche, grzmiące echo. Po pięciu minutach był już w górze; widział stąd mgliste w mroku zarysy miasta, tonącego w dolinie. Dotarł do drogi i ruszył pod górę ostrym cwałem. * * * Ledwo Kelland przejechał przez most, kiedy z saloonu wyszedł mężczyzna i podszedł do uwiązanego przy barierce konia. - Pojechał w góry? - zapytał właściciela saloonu. - TAk - odparł Soder. Mężczyzna cmoknął na konia i wkrótce opuścił miasto drogą wiodącą ku posiadłości Barrów i do Pocket Landu. * * * Jeżeli Jim pamiętał dobrze, to od Reservation do wylotu kanionu Ute było około dziesięciu mil. Jechał niezbyt szybko, mimo iż wiedział, że stanowi cel dla każdego, kto zaczaiłby się między przydrożnymi drzewami. Musiał jednak podjąć to ryzyko, tym bardziej, że mrok zapewniał mu pewną osłonę. Czuł już wyraźnie aurę nocy, czuł jej charakterystyczne odgłosy. Siedział na koniu niedbale, ale jego zmysły odbierały skwapliwie każdy sygnał wysyłany przez mrok. Mimo woli powrócił myślami w przeszłość. Nie zawsze był tak samotny jak teraz; kiedyś miał przyjaciół. Dziś znał tylko wrogów, a świadomość zadania, jakie go czekało, ciążyła na nim jak ogromny balast. Jednak pragnienie walki o prawo było w nim silniejsze niż wszelka myśl o nagrodzie. Zachętą dla niego było przede wszystkim uczucie wierności wobec gwiazdy, jaką nosił na piersi, uczucie głębokiej dumy z ostatecznego celu swojej pracy. Mijały kolejne godziny nocy, a on wspinał się coraz wyżej, zimny wiatr przybierał na sile. Oznaczało to, że był już blisko wlotu kanionu. Wraz z wiatrem napływał nikły zapach piachu; a więc ktoś przejeżdżał tędy niedawno. Pocket Land znajdował się teraz po lewej stronie. Jim zjechał z drogi w dół, zostawiając za sobą teren skąpany w poświacie księżyca i zanurzając się w nieprzejrzaną czerń pomiędzy świerkami. Jeszcze pół mili i zsunął się z siodła, wymacał kilka uschniętych gałązek i rozpalił niewielkie ognisko. Mały, pomarańczowy płomień wywarł w gęstym mroku nocy wrażenie równie silne, jakby był to odgłos wystrzału. Kelland stał przez chwilę, patrzył, jak płomyk wyrasta do góry, liżąc gałęzie. Ziemia była tu niczym suchy jak pieprz dywan, utkany z igieł świerkowych. Jim wiedział, że ryzykuje, ale podszedł bliżej, w krąg światła, i obrysował ognisko. Powstały w ten sposób rów miał zagrodzić drogę rozprzestrzeniającym się coraz dalej płomieniom. Odczekał jeszcze kilka minut, aż ogień przekształcił się znowu w połyskującą czerwienią bliznę na ziemi. Lekki powiew wiatru przyniósł zapach skunksa i gniady zatańczył niespokojnie. Jim dosiadł go i ruszył na południe. Teren co pewien czas wznosił się, potem opadał. W ten sposób przeciął trzy niewielkie kaniony, po czym dotarł na występ skalny, pod którym majaczyła w ciemnościach głęboka czeluść. Dopiero tu, w sercu dzikiej krainy, dokąd przywiodły go bezdroża, spętał konia, owinął się derką i zapadł w lekki sen. O pierwszym brzasku był już na nogach. Gwiazdy słały z nieba swój zimny blask, ale głęboki mrok nad ziemią rozrzedzał już słaby promień światła. W dole widniała rozwarta gardziel kanionu, spowita przesuwającymi się leniwie oparami mgły. Znalazł odpowiednie miejsce, by zejść niżej. Na dnie kanionu płynął strumyk, nieco dalej dostrzegł wejście do drugiego kanionu. Skręcił w tamtym kierunku, a kiedy światło dnia rozjaśniło ciemności jeszcze bardziej, zorientował się, że jedzie dobrze udeptaną ścieżką. Natychmiast skierował wałacha ukośnie pod górę, aż znowu znalazł się w lesie. O szóstej zrobiło się zupełnie widno, a spomiędzy drzew wystrzeliły od wschodu promienie słońca. O siódmej gęsty las ustąpił miejsca niewielkiej łące; z trzech stron otaczały ją drzewa, czwarty bok ginął z oczu, jakby teren opadał tam w dół. Nie widać było żadnych zabudowań, ale Jim wiedział, że nie tak dawno pasło się tu bydło. Tu i ówdzie widniały resztki ogrodzenia, a w powietrzu unosił się nadal zapach ogniska. Ostrożnie ruszył dalej, aż dotarł do drzew po drugiej stronie łąki. Tu biegła dróżka, a wkrótce dojrzał ruiny blokhauzu ze szczątkami dachu. Sto metrów dalej rozwarła się przed nim niezbyt głęboka kotlina, przez którą płynął rwący potok; woda tryskała przez wąską szczelinę w skale. Nad brzegiem potoku, już po drugiej stronie kotliny, stał drewniany dom, sąsiadujący z korralem. Z komina wydobywał się dym. Jakiś mężczyzna szedł przez podwórze w stronę korralu. W tym momencie wbił się w ziemię tuż przed kopytami gniadego pocisk. Metaliczny odgłos wystrzału z ukrytej strzelby odbił się wielokrotnym echem od ścian kotliny. Mężczyzna na podwórzu odwrócił się raptownie, rozglądając się bacznie dokoła. Z domu wybiegło jeszcze dwóch, a ten, który przebywał na dziedzińcu, wskazał ręką na Kellanda. Jim nie tracił już czasu na dalsze obserwacje. Kiedy rozległ się drugi wystrzał, był znowu w lesie. Zeskoczył na ziemię, wyrwał karabin z olstra i podczołgał się na skraj kotliny. Przed strzelcem, który musiał tkwić gdzieś na lewo, chroniło go lekkie wzniesienie. A więc to była kryjówka Maffitta. - Pocket Land. * * * Od domu, leżącego nieco niżej w bok, dzieliło go niecałe dwieście metrów. Nie przebrzmiało echo drugiego wystrzału, kiedy Jim wycelował w ziemię tuż przed nogami stojących w bezruchu na dziedzińcu mężczyzn i wypalił. Kula wzbiła fontannę piachu i zmusiła tamtych trzech do ruszenia się z miejsca. Dwaj pobiegli do domu, trzeci rzucił się w stronę korrala. Jim strzelił w ziemię obok bramy ogrodzenia. Chmura piachu była nieduża, ale za to wymowna, gdyż uciekinier zatrzymał się jak wryty i w obronnym geście wyciągnął przed siebie ręce. Niewidoczny przeciwnik nadal ostrzeliwał wzniesienie, za którym krył się Jim. Drobne grudki ziemi padały dokoła. Mężczyzna stojący na dziedzińcu wtulił nagle głowę w ramiona, puścił się pędem w stronę domu i zniknął za drzwiami. Ze swojej kryjówki Jim widział doskonale trzy ściany domu. Tył chaty był oddalony o kilkanaście metrów od lasu, schodzącego ze zbocza, i ta wolna przestrzeń znajdowała się również w zasięgu jego broni. Ten, który go ostrzeliwał - widocznie wartownik ustawiony tu przez bandytów - krył się chyba w górze na skałach, obok wlotu kotliny, a więc o jakieś czterysta metrów dalej z lewej strony. Kiedy przerwał na chwilę kanonadę, Kelland odważył się unieść głowę. NIe dostrzegł nic podejrzanego. Jednak okna domu - trzy na parterze i trzy na piętrze - stwarzały tamtym możliwość wzięcia go na muszkę. Jim usadowił się wygodniej i zaczął systematycznie ostrzeliwać dom: najpierw lewe okno, potem prawe. Trafił jedną z górnych szyb i powrócił do okien w dole. Odległość wynosiła niecałe dwieście metrów; nie była więc duża, jak na pogodny, bezwietrzny dzień. Nabojów miał pod dostatkiem. Na każdej szybie odbijały się promienie słońca, a kiedy to migotanie znikało, wiedział, że trafił w kolejny cel. Z domu nie odpowiadano na jego strzały, co oznaczało, że udało mu się odpędzić tamtych od okien. Wartownik odezwał się znowu; strzały przerwały ciszę donośnym hukiem, zwielokrotnionym przez echo. Kelland uporał się już z oknami; posłał teraz dwie kule w drzwi, po czym wycelował w górę, ponad dach - czekał, aż ktoś pojawi się za domem. Udało mu się zamknąć ich w tej pułapce, nie wierzył jednak, by w domu znajdowali się wszyscy ludzie Maffitta. Kilku z nich znajdowało się z pewnością w lesie. Jim poczuł, że drętwieją mu plecy, zrobiło mu się zimno, był więc tu już za długo. Strzelił jeszcze dwukrotnie do rozbitych okien, aby napędzić tamtym stracha, po czym wycofał się do lasu. Dosiadł konia i ruszył cwałem na zachód. Droga doprowadziła go na dno kotliny. Tam skręcił w las, objechał kotlinę i dotarł do potoku. W tym miejscu woda była głęboka i Jim stracił kilka minut, zanim natrafił na bród. Strome wzniesienie zmusiło go do zwolnienia tempa jazdy i dopiero po kolejnych kilku minutach zostawił konia, a sam przedarł się przez zarośla w dół, do skraju lasu. Przed nim widniała teraz tylna ściana domu. Drzwi były otwarte. Przez okno dojrzał kilku mężczyzn. Naliczył ich pięciu. Co jakiś czas odzywał się karabin wartownika. Kelland przykucnął za świerkkem, uniósł spencera i wycelował w drzwi. Sytuacja stała się krytyczna. W każdej chwili mogli zjawić się inni ludzie Maffitta, zaalarmowani przez strzelaninę. Dlatego też przeniósł się w inne miejsce. Ale tu las był rzadki i Jim wiedział, że dojrzy go od razu każdy, kto znajdzie się na wzgórzu. Zaczął zastanawiać się nad bezsensowną strzelaniną wartownika i wreszcie zrozumiał, o co chodzi: tamten miał nadzieję, że ktoś w lesie ustali kierunek strzałów i dzięki temu będzie mógł zajść Kellanda od tyłu. Coraz bardziej uświadamiał sobie słabe strony swojej obecnej pozycji. Rozejrzał się dokoła. Kiedy spojrzał znowu na dom, dostrzegł rudą czuprynę Bricka Branda, stojącego w drzwiach. Po chwili Brand wyszedł przed dom. Na jego twarzy widniały ciemne plamy; ślady po bójce w saloonie. Co jakiś czas zaciągał się dymem z papierosa. Przykucnął i spojrzał na skały przy drugim końcu kotliny, gdzie stał wartownik. Potem wstał i ruszył w stronę korralu. Przechodząc obok domu zatrzymał się, zakołysał na obcasach, po czym już bardziej zdecydowanie poszedł ku zagrodzie. W drzwiach stanął inny mężczyzna. - Daj spokój, Brick! - zawołał. Brand odwrócił się do niego. - Do diabła z nim! Pokażę mu, że wcale nie jest tak sprytny, za jakiego się uważa. - Już dobrze, zostań tu. Zaraz będzie miał i tak niespodziankę. Brand wzruszył ramionami i zrobił krok w stronę drzwi. Jim uniósł karabin, wycelował w jego pierś. - Stać! Nie ruszajcie się, wy dwaj! Brand znieruchomiał z wysuniętą do przodu nogą. W tej niewygodnej pozycji odwrócił głowę tak raptownie, że stracił równowagę. Zachwiał się i zrobił kolejny krok, po czym zamarł w bezruchu, wpatrzony w lufę karabinu Jima. Mężczyzna stojący w drzwiach nie zdołał już wycofać się w głąb domu; znieruchomiał teraz, podobnie jak Brand. Rozmowy w kuchni natychmiast umilkły. - Ty tam, przy drzwiach! - krzyknął Jim. - Powiedz któremuś ze swoich, żeby wyrzucił przed dom torbę pocztową! Brand wytrzeszczył oczy. - Co, u diabła... - warknął. Jego kompan uniósł się gniewem. - Kelland, jest pan cholernym durniem! To jeszcze nie koniec tej zabawy! Na pewno nie! Jeszcze... - Torba, przyjacielu! Tamci dwaj najwidoczniej starali się znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji. Brand odwrócił nieznacznie głowę, spojrzał na mężczyznę stojącego w progu, po czym przeniósł spojrzenie znowu na Kellanda. Nie ulegało wątpliwości, że dali sobie jakiś znak. - Ma pan ostatnią szansę, aby ulotnić się stąd - powiedział tamten przy drzwiach. - I radzę to zrobić! Nie wszędzie są drzewa, za którymi można się skryć. Czyżby pan myślał... Jim strzelił mu pod nogi, rozpryskując piach. Brand drgnął, a ci którzy znajdowali się w domu, zniknęli z pola widzenia. Kelland usłyszał, jak rzucają się na podłogę. - Rzuć mu ten przeklęty wór, Ed! - zawołał przez ramię mężczyzna stojący w progu. Ramiona Bricka opadły trochę i Jim poznał po tym geście, że jego przeciwnik dał za wygraną. Przez drzwi wyleciała na zewnątrz torba pocztowa. - Odpiąć pas, Brand, i opuścić na ziemię! - zawołał Kelland. - A potem poda mi pan torbę! Dłonie Branda ostrożnie przesunęły się po pasie do przodu. W tym momencie ze wzgórza za plecami Jima dobiegł ich ostrzegawczy krzyk wrony. Brand opuścił na ziemię pas i podszedł do torby, podniósł ją i zbliżył się do Jima. Kelland cofnął się o krok. - Niech pan trzyma się mnie Brand! - krzyknął ostro. Rzucił okiem za siebie, ale nie dojrzał nic podejrzanego. Jednak przeczucie grożącego niebezpieczeństwa nie opuszczało go. Cofał się krok za krokiem, a Brand maszerował posłusznie za nim. W końcu podszedł do gniadego i dosiadł go. - Rzucaj, Brand! - polecił i chwycił wór ręką. Patrząc w wąską uliczkę dostrzegł nieruchomą postać mężczyzny w drzwiach domu oraz pozostałych, którzy tłoczyli się w progu, czekając na swoją szansę. - Uciekaj, Brand! - polecił. Brick odwrócił się i długimi susami zaczął zbiegać po zboczu, a Kelland natychmiast zawrócił konia i skierował się pod górę. Na pierwszym zakręcie spojrzał za siebie: tamci pędzili co tchu do korralu. Jim popędził konia, wyzyskując jego wszystkie siły. Tym razem nie starał się już nawet kryć za drzewami. Droga wiodła poprzez ostro wznoszące się zakręty do zielonych wzgórz ponad kotlinę, przebiegała przez pewien czas po równym terenie, a później zaczęła schodzić w dół. W tym kierunku, a więc na wschodzie, znajdowały się ranczo Barrów i Reservation. Kiedy po chwili droga skryła się między ścianami kanionu, Jim skręcił na południe. W ten sposób ominął ranczo Barrów, a nieco później dotarł tam, gdzie stał opuszczony dom. Znalazł krótszą drogę do miasta i dostrzegł przed sobą jeźdźca. Mężczyzna odwrócił się do niego, słysząc tętent konia. Spojrzał na Jima obojętnie, ale jego twarz zdradzała usposobienie przyjazne i wesołe. Musiał mieć niewiele ponad dwadzieścia lat, jego ruchy były dosyć niezgrabne. Za siodłem kolebała się mocno związana ćwiartka dziczyzny. Kelland pozdrowił go i ściągnął konia w trucht. Nieznajomy musnął wzrokiem torbę pocztową i spojrzał na Jima z większym zainteresowaniem. - A więc pan to zrobił - powiedział z namysłem. - To znaczy co? Jasne brwi tamtego uniosły się nieco, a po twarzy przemknął uśmiech. - Och, nic, ja tylko tak do siebie - mruknął. - Robi się coraz chłodniej, prawda? - Do widzenia - odparł Jim i ruszył do przodu. W południe dotarł do miasta, umieścił konia w stajni i z torbą przewieszoną przez ramię udał się do hotelu. Broderick siedział skulony w fotelu, jak zawsze. Kelland położył torbę na stole. - Niech tu leży, aż przyjedzie dyliżans - powiedział. - To dobry widok dla innych. Wszedł do restauracji, zjadł obiad, a potem wyciągnął się na łóżku w swoim pokoju i zapadł w krótki, mocny sen. * * * Niespełna godzinę później przybył do miasta Matt Oldroyd młody mężczyzna, którego Jim spotkał w drodze. Zatrzymał się przed tylnym wejściem do hotelu, odwiązał dziczyznę, wniósł mięso do kuchni i uśmiechnął się do Tony, spożywającej właśnie swój spóźniony obiad. Spojrzała na niego, a jej twarz była obojętna i pełna rezerwy. Uśmiech Oldroyda zgasł. Stał przed dziewczyną niezgrabnie, jakby zażenowany. Milczeli oboje, ale pomiędzy nimi unosiło się w powietrzu coś, co było bardziej wyraziste niż to milczenie. Policzki Tony zalewał rumieniec. Matt Oldroyd wpatrywał się usilnie w czubki swych butów. Wreszcie odezwał się głosem przepełnionym głębokim żalem: - Są sprawy, które mogą sprawić mężczyźnie przykrość, Tony. Wsunęła nogi pod krzesło i szepnęła z rezygnacją: - Daj spokój, Matt... - Nie widziałem cię od ubiegłego lata. Jak ci się wiodło przez ten czas? Spojrzała mu prosto w oczy. - A jak ci się zdaje? - Nie, Tony - mruknął z pokorą. - Nie tak. - Co u twojej matki? - Wszystko w porządku. Spojrzała gdzieś w bok. - Przekaż jej ode mnie serdeczne pozdrowienia. Wcisnął ręce w kieszenie i zaczął krążyć po kuchni. W końcu podszedł do stołu, wziął nóż i odkroił dwa płaty mięsa. - Jedna porcja dla ciebie, a druga dla tego nowego, Kellanda. - Urwał i zamyślił się, po czym dodał: - Jest na pewno twardy i dzielny, to widać po nim. Ale nie ma tu żadnych przyjaciół. Tony wstała. - Wiem nawet, jak to się zakończy. Zwabią go w jakąś zasadzkę, a potem zabiją! Jej twarz zdradzała silne wzburzenie i Matt pomyślał, że dotychczas nie widział, by uzewnętrzniła swe uczucia w tym stopniu. Szorstkim głosem zapytał: - Lubisz go, prawda? - Matt, gdybym była mężczyzną, stanęłabym u jego boku. Znienawidziłam ten kraj i nienawidzę prawie wszystkich, którzy tu są. To właściwie zwierzęta. Nikt nie ufa drugiemu, nie ma tu litości dla bliźniego, nie ma pokoju. Sami zdrajcy! I on wie już o tym. Wie też, że jest sam. Widzę to po jego oczach i po sposobie mówienia. Lecz on się nie ugnie. Zostanie tu... i zginie. Stanęła przed nim. Gniew uczynił ją jeszcze ładniejszą, rozpalił w jej oczach nowy blask. Stała się nagle kobietą, jakiej nie znał. Ale wzburzenie minęło tak szybko, jak się zjawiło. Jego miejsce zajęło teraz uczucie zniechęcenia. Opuściła wzrok i dodała obojętnym tonem: - Cóż, wydaje mi się, że zawsze żądałam zbyt wiele. Oldroyd wziął z powrotem mięso. Był bardziej poruszony, niż zdradzała to jego twarz. - Może - szepnął. - Może. Podniosła na niego spojrzenie i przez dłuższą chwilę spoglądali na siebie w milczeniu, złączeni jakimś wspólnym wspomnieniem, aż w końcu Tony powiedziała bardzo łagodnie: - NIgdy nie miałam nic przeciw tobie, Matt, i nie jesteś mi nic winien. Oldroyd wyszedł na ulicę, umocował dziczyznę za siodłem i okrążył plac. Jego myśli skoncentrowały się na Tony, ale mimo woli zaczął zastanawiać się również nad Kellandem, który spodobał mu się od pierwszego spojrzenia. Kelland jest twardy, lecz to jeszcze za mało, pomyślał. Ściągnął konia, wpatrując się w pustkę obu ulic. Był na tyle mądry, by zrozumieć, co chciał powiedzieć Kelland, odzyskując torbę pocztową. Wiedział też, że Ben Maffitt podejmie wyzwanie. Rozstrzygnięcie oznaczało walkę o byt. Zapewne wiedział o tym również Kelland i dlatego postanowił wymusić i przyśpieszyć ten decydujący moment. Matt nie widział dla Jima żadnych szans, nie wiedział, w jaki sposób tamten mógłby przeżyć tę walkę, czuł jednak dla niego olbrzymi podziw, podziw, który nie wiedzieć czemu urzekał go i zakłócał tok jego rozmyślań. Kelland wywarł na nim duże wrażenie. Skręcił na drogę wiodącą wzdłuż wschodniej odnogi Ute i pełnym galopem opuścił miasto. * * * W czasie, kiedy Kelland ostrzeliwał dom w kotlinie, Maffitt zwijał obóz około dziesięć mil na południe od pastwisk Barrów. O dziewiątej rano dotarł do domu ranczera i ze swobodą właściwą tylko dobrym znajomym zasiadł do śniadania. Po chwili dołączył do niego stary Pete. Synowie Barra zajęci byli stadem nowych koni w korralu, a Katherine nie zeszła jeszcze z góry. Nie zdradzając swego zainteresowania, Maffitt nasłuchiwał lekkich kroków dziewczyny na piętrze. - Jakieś nowiny? - zapytał Pete. Maffitt potrząsnął głową. Pani Purdy, kucharka i gospodyni Barrów, podała mu drugą filiżankę kawy. Ben uśmiechnął się z zadowoleniem, odsłaniając białe zęby. Wyjął z ust papierosa i odłożył go na talerz, strząsając popiół na obrus, po czym odwrócił się na krześle i skierował wzrok na kobietę. Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. W spojrzeniu pani Purdy widniała nieskrywana wrogość. Maffitt umyślnie strząsał popiół na stół: drażnienie kobiety, która tak bardzo go nienawidziła, sprawiało mu satysfakcję. Nie miał też żadnych złudzeń co do Barrów; wiedział, że potrzebują go jedynie jako podpory swojej władzy w dolinie. Trwające od dawna panowanie Barrów zaczynało się chwiać coraz bardziej, dlatego stary Pete korzystał z każdego wsparcia, na jakie mógł liczyć. Maffitt czuł, że Barrowie nie akceptują zażyłości, jaką demonstrował wobec nich. Prowadzili wprawdzie podejrzane interesy z szatanem, ale pragnęli, aby szatan nie opuszczał swego królestwa. Sytuacja bawiła go. Często przyjeżdżał na ranczo Pete'a, zostawał na posiłki, przesiadywał na werandzie i ostentacyjnie okazywał, że oczekuje, by traktowano go na równi z innymi. Tym samym drażnił dumę Barrów i zbijał ich z tropu. Czuł to również teraz patrząc na Pete'a, nie dał się zwieść jego aroganckiej minie. - Zaczął pan ryzykowną grę, wysyłając chłopców po torbę pocztową z dyliżansu - odezwał się Barr. - NIe powiem, by mi się to podobało. - Chce pan, żeby Kelland tu pozostał? - Nie. Nie rozumiem jednak, po co panu ta torba. Czy ona pomoże przegnać go stąd? - Kelland ma jeden słaby punkt - odparł Maffitt. - A ja chcę to wykorzystać. Będzie próbował odzyskać tę torbę. Pete potrząsnął ponuro głową. - Nie podoba mi się to. - Niech pan będzie rozsądny, Pete. Co stanie się z nami, jeśli go nie powstrzymamy? Buff Sultan i Dobe Hyde przyczaili się. Tylko czekają na moment, by móc na nas uderzyć. Pan sam, Barr, wykurzył kiedyś ojca Tony Black z jego rancza, a teraz inni aż się palą, by odpłacać panu tym samym. - NIe pytałem pana o zdanie - warknął Pete. Na twarzy Maffitta odmalowała się mądrość nabyta przez wszystkie lata jego dzikiego, brutalnego życia. - Pete, bez mojego poparcia byłby pan skończony. Most nad Ute zadygotał raptem pod kopytami pędzącego konia, a na schodach zabrzmiały szybkie kroki Katherine. Na dziedziniec wjechała grupa jeźdźców, jeden z nich zawołał: - Ben tu jest, prawda? To jego koń! Maffitt wybiegł na werandę. Czwórka jego ludzi nie zsiadała z koni, a Brick Brand krzyknął: - Maffitt, gdzieś ty był, do diabła? Nie widziałeś Kellanda? Obok Bena stali już stary Pete i Katherine. Zza węgła wyłonili się trzej synowie Barra i dwaj krewniacy. - Był w Pocket Land, a wyście go nie zatrzymali? - zapytał z niedowierzaniem Maffitt. - Zgadza się, nie zatrzymaliśmy go - odparł Brand. Ben stał rozkraczony. Krew uderzyła mu do głowy. - I widziałeś go? - Tak jak ciebie teraz - odparł Brand. - Był wystarczająco blisko. Oddał ze dwadzieścia strzałów w naszą stronę, a potem zabrał torbę. Oczy Maffitta rozgorzały ciemnym blaskiem, ale po chwili na jego twarz powrócił ów typowy dla niego wyraz skrywanej przebiegłości. - A więc to my wyszliśmy na durniów - powiedział patrząc na Pete'a. - Od razu pomyślałem sobie, że z nim nie ma żartów. Dalsze zwlekanie nie miałoby sensu, nie będziemy czekać. - Zwrócił się do swoich ludzi: - Wracajcie do kotliny. Najodpowiedniejszą porą, aby pojechać do Reservation, będzie dzisiejszy wieczór. Spoglądał za nimi, kiedy odjeżdżali truchtem, później skierował znowu wzrok na Pete'a: - Kelland będzie obnosił się w mieście z tą torbą, jak ze zdobytym skalpem. Wiedziałem, że do tego dojdzie. Jeden z nas jest silniejszy. On albo ja. Gdybym czekał jeszcze choćby dzień, byłbym przegrany. Pan też, Pete. Rozumiemy się. - Nie - odparł Pete. - Tego nie rozumiem. - Człowiek, który bawi się ogniem, może sobie łatwo poparzyć palce - wyjaśnił powoli Maffitt. Spojrzał na Katherine, jak gdyby oczekiwał od niej jakichś słów, albo też uśmiechu. Ale dziewczyna milczała i również w jej oczach nie kryło się nic, co mogłoby mu pomóc. Bez słowa dosiadł konia, przejechał po moście i wkrótce zniknął za zakrętem. - Zbierzcie wszystkich ludzi - powiedział stary Pete. - Chciałbym im coś powiedzieć. Katherine postąpiła krok do przodu. - Tato, nie daj... Rzucił jej ostre spojrzenie. - Już dobrze, Katherine. W milczeniu odwróciła się, weszła do domu i wbiegła na schody. Z dołu dobiegały ją głosy mężczyzn. Z okna widziała całą dolinę skąpaną w blasku słońca, migotliwe promienie tańczyły w bystrych nurtach Ute. Odległe stoki Silver Lode ginęły pod ciemną zielenią, wysoko na niebie żeglował samotny obłoczek, a powietrze przesycone było zapachem jesieni i dymu. Katherine domyślała się, że źródłem niepokoju ojca jest Maffitt. Przypomniała sobie, w jaki sposób Maffitt patrzył na nią. Jego spojrzenie nie było przyjazne również wtedy, gdy usiłował udawać skromnego. Nawet w jego uśmiechu było coś brutalnego, czaił się w nim przebłysk zwierzęcego sprytu, jaki wyrobiło w nim życie. Musiała przyznać w duchu, że boi się tego człowieka. Czuła, że Maffitt pożąda jej i że gotów jest wpędzić Barrów w poważne tarapaty, aby tylko osiągnąć swój cel. Nikt nie wiedział, o czym on myśli, co knuje. Tym bardziej irytowało ją to, że jej rodzina szukała oparcia właśnie w nim. Nigdy nie kryła swego niezadowolenia. Ale ojciec nie przejmował się uwagami córki; nie należał do mężczyzn, którzy przywiązują wagę do zdania kobiety. Raptem stwierdziła, że myśli o Jimie Kellandzie i to nie jako o ewentualnym sprzymierzeńcu w walce, lecz tak, jak myśli kobieta o mężczyźnie, który wzbudził jej zainteresowanie. Przed jej oczami pojawiła się nagle wyraźnie jego twarz; nieco nieregularne, ale jakże męskie rysy, uśmiech maskujący skrywany we wnętrzu smutek oraz wzbudzające zaufanie szare oczy. Przypuszczała, że Kelland wie wszystko o Mafficie, że potrafi przeciwstawić się nieokiełznanej żądzy przemocy sprytnego bandyty. I właśnie dlatego Maffitt postanowił pojechać dziś do Reservation, chciał zakończyć ten zatarg na swój brutalny sposób. Myślała o tym wszystkim jeszcze wtedy, kiedy szła na obiad. Oprócz jej ojca i braci przy stole siedzieli również Creed i Will. Dawniej mieszkało tu więcej Barrów, niektórzy jednak umarli, inni wrócili na Południe. Wszystkich zdawała się łączyć jedna wspólna cecha: ciasna stronniczość w spojrzeniu na sprawy rodziny. Jedynie Dan różnił się nieco od innych. Właśnie teraz patrzył na siostrę wzrokiem, w którym czaił się ukradkowy uśmiech. Był bardziej pogodny i szczery niż reszta rodziny i jego jedynego obdarzała prawdziwą siostrzaną miłością. Po posiłku, kiedy Creed i Will udali się na pastwisko, a inni zajęli się końmi w korralu, poszła do szopy, gdzie pracował Dan. Przez cały czas czuła na sobie baczny wzrok ojca i chyba Dan także to zauważył. Uśmiechnął się i opuścił oczy na kosiarkę. - Co tata wam powiedział? - zapytała. - Mamy trzymać się z dala od Reservation. - I to wszystko? - Wydaje mi się, że on się tym wszystkim gryzie. Creed i Will mają trzymać wartę na południowej granicy pastwiska. Powiedział też, żebyśmy unikali ludzi Bena Maffitta. - Na to jest już za późno. Maffitt przychodzi tu i odchodzi, kiedy chce, tak jakby dom należał do niego. - Ten, kto bawi się ze skunksem, przejdzie w końcu cały jego smrodem. - Dan spojrzał na niebo i otrzepał ręce. - Przejadę się trochę. - To może osiodłaj i dla mnie konia - poprosiła Katherine. Dan powlókł się w stronę stajni, a Katherine dostrzegła przez otwarte wrota szopy, jak ojciec odwraca się powoli, nie spuszczając z Dana oczu. Ta niezwykła czujność zaniepokoiła ją, serce zabiło jej mocniej w piersi. Kiedy Dan przyprowadził konie, wyszła niepewnym krokiem z szopy i wskoczyła na siodło. W tym momencie podszedł do nich ojciec. - Chwileczkę, jeśli łaska! Dokąd to? - Na przejażdżkę - odparł Dan obojętnym tonem. Uśmiechnął się, jak gdyby nigdy nic. - Trzymajcie się z dala od miasta - polecił Pete. - Nie opuszczajcie naszego terenu. - Żadne z nich nie odezwało się nawet słowem i w starym Barrze wzięła górę impulsywna, despotyczna natura. - Nie ścierpię żadnych krętactw z waszej strony. Powiedzcie, że zrobicie tak, jak kazałem, albo rozsiodłajcie konie. Znajdzie się dla was sporo roboty tu, na miejscu. - Zdaje się, że zapomniałeś o czymś, ojcze - odezwał się łagodnie Dan. - Kathy ma już dwadzieścia jeden lat, a ja skończyłem dwadzieścia dwa. Katherine widziała już kiedyś ojca takim, jak teraz: stał odrętwiały, a gniew narastał w nim od wewnątrz. - Zejdźcie z koni - rozkazał. Spojrzała na brata, na jego oczy, z których zniknęły nagle pogoda i radość. On, traktujący życie tak - zdawałoby się - niedbale i lekko, zmienił się całkowicie w ciągu jednej chwili. - NIe - odparł. - Tego nie zrobię. Pete zawołał Ringa i Faya, którzy stali nie opodal, oparci o ogrodzenie korralu. Obaj bracia podeszli posłusznie, ale nie ukrywali swego zdziwienia. Pete Barr powiedział cicho, przez prawie zaciśnięte wargi: - Ściągnijcie Katherine i Dana z koni. Fay był wyraźnie zawstydzony. - Nie mogą zejść sami? Chyba nie są sparaliżowani? - Zróbcie, co powiedziałem - syknął Pete. Widząc minę brata, ponurą i niepewną, Dan roześmiał się na całe gardło, a potem powiedział głosem ostrym jak smagnięcie biczem: - Wyjaśnijmy to sobie lepiej od razu. Tego, kto tknie choćby jednym palcem mnie albo Katherine, zbiję na kwaśne jabłko. - Chwileczkę! - obruszył się Ring. - Za ostro sobie poczynasz! Wyzwanie brata podrażniło widocznie jego ambicję. Postąpił krok do przodu. - Ring, uważaj - zawołała Katherine. Przystanął niezdecydowanie. - Do diabła, co tu się właściwie dzieje, dlaczego wszyscy są tak rozjuszeni? - wymamrotał. Fay wpatrywał się do tej pory w dziewczynę i prawdopodobnie wyczytał w końcu z jej twarzy coś, co pozwoliło mu podjąć decyzję. Odwrócił się i trącił Ringa. - Zostaw ją w spokoju. Pete uniósł nagle dłoń i pochwycił oba konie za wędzidła. Wyraz jego twarzy przeraził Katherine. Patrzył teraz na nich, jak na ludzi zupełnie obcych. Sprzeciwili się jego woli, on zaś odebrał to jako obrazę, nakazującą mu zapomnieć, że ma przed sobą własne dzieci. - Zsiadać! - krzyknął, tłumiąc z trudem wściekłość. - Zejdźcie z koni i idźcie do domu! Dan uniósł cugle. Opuścił wzrok na ojca, bardziej blady niż kiedykolwiek przedtem. - Jeżeli nie odsuniesz się na bok, stratuję cię - powiedział. Nikt nie poruszył się i nikt nie odezwał się nawet słowem. To wszystko spadło jak grom z jasnego nieba. Katherine czuła gwałtowne bicie serca, które zdawało się rozsadzać jej pierś. Oddychała ciężko, każdy wdech i wydech sprawiał jej ból. Chciała już zsiąść z konia i dać za wygraną, ale coś powstrzymywało ją od tego kroku; duma albo też owa bolesna dezaprobata ojca. Ten krótki moment wystarczył, aby uświadomiła sobie z przerażającą jasnością, jaka jest jej rodzina i jak widzą ich inni mieszkańcy doliny. Ojciec opuścił nagle ręce. Odwrócił się i pobiegł co sił w stronę korralu. - DAjcie jakiś bat! - krzyczał. - Gdzie bat? Fay skoczył ku niemu, usiłując go powstrzymać. Łypnął okiem na Katherine i Dana i zawołał: - Zmykajcie stąd, ale już! - Puść go - powiedział Dan ochrypłym głosem. - Chciałbym przekonać się na własne oczy, jakiego mam ojca! - Chodź już - szepnęła Katherine i puściła konia w cwał. Dan ruszył za nią niechętnie. W milczeniu zjechali w dolinę. Dopiero pół mili dalej Dan wypuścił z dłoni cugle, aby skręcić sobie papierosa. Katherine dostrzegła, że jego ręce nadal dygocą silnie - i to było powodem, dla którego przerwała milczenie. * * * - Dlaczego? Dlaczego postąpiliśmy w ten sposób? - Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że pomyślałem chyba w tym momencie o matce - odparł Dan. - Musiałem pomyśleć o niej; o tym, że przyszło jej to znosić przez trzydzieści lat. - Chyba wszyscy w okolicy nienawidzą nas, prawda? - A dlaczegóż by miało być inaczej? - zapytał ironicznie. - Nie. Nie zasłużyliśmy na to aż w takim stopniu, Dan. Spokojnie, ale akcentując dobitnie każde słowo, powiedział: - Nie zasłużyliśmy na potępienie bardziej niż Dobe Hyde, Buff Sultan czy też inni z tej doliny. Zdobyliśmy naszą ziemię dokładnie w ten sam sposób, co oni. Jeżeli dojdzie do walki, stanę u boku taty, tak jak i ty. Lecz to nie zmienia w niczym faktu, że Barrowie popełnili jeden olbrzymi błąd: a błąd ten polegał na tym, że w ogóle przybyli w te strony. Za następnym zakrętem opuścił dolinę i skierował się pod górę. Katherine podążyła za nim, jej uwagi nie uszło jednak ukradkowe spojrzenie brata. - Dokąd jedziesz? - zapytał jakby mimochodem. - Och, po prostu tak. Nie odzywał się już do chwili, kiedy znaleźli się na zalesionym grzbiecie wiodącym ku dolinie Dobe'a Hyde'a. Tu zatrzymał się, a jego twarz pokrył rumieniec. - Katherine, dalej pojadę już sam. Wiedziała, co to znaczy; znała przecież brata wystarczająco dobrze. - Dziewczyna? - Tak, dziewczyna. - Widziałam cię kiedyś razem z nią? Wzruszył ramionami. - Jeżeli sprawy będą stały nadal tak, jak teraz, nie zobaczysz mnie z nią nigdy. Najwidoczniej było to już wszystko, co miał jej do powiedzenia. Zawrócił konia, puścił go w cwał leśną drogą i wkrótce zniknął za przesieką. Przez dłuższą chwilę siedziała tak w bezruchu, zatopiona w myślach. Niezwykły pesymizm brata zaniepokoił ją. Zawsze był przecież tak pogodny i wesoły! Ta zmiana świadczyła o tym, że sytuacja była o wiele poważniejsza, niż się tego spodziewała. W końcu ruszyła przez las w stronę starej, zarośniętej zielskiem drogi wojskowej, która na długo jeszcze przed założeniem linii pocztowej Silver Lode stanowiła jedyne połączenie Reservation z resztą świata. Najpierw ten szlak tratowały niezliczone stada bizonów, potem zjawili się traperzy i myśliwi, a jeszcze wyraźniej wydeptały tę drogę oddziały indiańskich wojowników. To właśnie tędy udawali się do kopalń w Montanie nieustraszeni pionierzy, których śladem poszli następnie woźnice i żołnierze. Dziesięć lat upłynęło już, odkąd przejeżdżał tędy generał Custer. Jego złociste włosy błyszczały w słońcu, a on spoglądał z ufnym uśmiechem w przyszłość, która na szczęście była wtedy dla niego wielką niewiadomą. W kurzu tej drogi zapisane były dzieje Zachodu. W cichych ostępach, pomiędzy świerkami, drzemała pamięć o krwawych potyczkach i pieśniach żołnierzy, o skrzypiących osiach wozów... Wszystko to stanęło jej teraz wyraźnie przed oczami, gdyż miało miejsce tak niedawno. Przed domem Barrów zatrzymał się kiedyś Jim Bridger, również legendarny Wild Bill Hickock odpoczywał tu w drodze do Deadwood; pamiętała doskonale jego łagodny głos i niemal kobiece rysy twarzy. Od tamtej pory upłynęły już cztery lata, ona jednak powracała do niej myślą, jadąc dalej. Kiedy dotarła do miejsca, skąd odchodziła droga do Reservation, zjechała w bok, pomiędzy drzewa, aby nie natknąć się na nikogo, wkrótce znalazła się na małej polance i wtedy dostrzegła Jima Kellanda. Stał, patrząc na nią. Widocznie usłyszał przedtem jej konia. Wyraz bacznego napięcia znikał mu z twarzy. Ściągnął z głowy kapelusz i uśmiechnął się. Prawdopodobnie przyjechał tu na czaty. Pomiędzy drzewami znajdowała się luka, przez którą mógł bez trudu obserwować drogę do miasta i wszystkie ścieżki wiodące pod górę z obu dolin. Nie zapomniała ich ostatniego spotkania, a mimo to powiedziała: - Zależało mi bardzo na rozmowie z panem. Zsiadając z konia, ujrzała w jego uśmiechu wyraźny smutek, z którego on sam nie zdawał sobie zapewne sprawy. Jego zachowanie i postawa były szorstkie i świadomie surowe, jak gdyby nie dbał zupełnie o innych ludzi i nie ufał im. Ale uśmiech zdradzał wiele. Ten twardy na pozór mężczyzna był zdolny do głębokich uczuć, skrywanych przed światem. - Przypuszczam, że większość naszych spraw nie jest już dla pana tajemnicą - stwierdziła. - Większość tak. - Poznał je pan z relacji ludzi, którzy nienawidzą Barrów. Uważa pan, że to sprawiedliwe, oceniać nas na tej podstawie? - Kiedy czerpie się wodę z mulistej studni, trzeba trochę odczekać, żeby się odstała - powiedział. - Przekonałem się o tym nieraz. Dlatego nie oceniłem jeszcze pani rodziny. - Ale wcześniej czy później będzie pan musiał to zrobić. - Może - odparł. Zwrócił wzrok ku miastu. Dwóch jeźdźców wyjechało z doliny wschodniej odnogi Ute, wzniecając tumany kurzu. Był wczesny wieczór; słońce skryło się już za wierzchołkami Silver Lode, oblewając je czerwoną poświatą. - Czy pani rodzina będzie dziś w mieście? - zapytał jakby mimochodem. - Właśnie dlatego chciałam z panem porozmawiać. Maffitt przyjedzie do Reservation. - Tak też myślałem. Przyjąłem jego wyzwanie, a teraz rzuciłem mu swoje. W tej grze nie ma właściwie wariantów. Pani rodziny nie będzie? - Nie wiem - odparła otwarcie. - Wiem tylko, że Maffitt uczyni wszystko, aby pana zabić. Będzie miał ze sobą czterech, może nawet pięciu ludzi. W tym mieście nie może pan liczyć na niczyją pomoc, Kelland. Jak... - Czy pani się śpieszy? - przerwał jej. - Nie. - Tam widzę wspaniałe miejsce. Usiądźmy i popatrzmy, jak miasto napełnia się ludźmi. Wolnym krokiem podszedł do krawędzi wzniesienia i odwrócił się, czekając na nią. Przez dłuższy czas trwała w bezruchu, niezdecydowana. Nie miała tu nic do roboty, była jednak świadoma, jak bardzo interesuje ją ten mężczyzna. Sprawił to jego uśmiech, obojętny i nikły, który mówił tak wiele, a jednocześnie tyle samo skrywał. Przypomniała sobie nagle ojca, jego wybuch gniewu, i w tym momencie podjęła decyzję. Podeszła do Kellanda i usiadła obok niego. Jim stał wsparty o pień świerku; wyciągnął z kieszeni fajkę, nabił ją i zapalił. Po chwili odwrócił głowę, a kiedy spojrzała w tę samę stronę, dostrzegła kolejnego jeźdźca, który zdążał do miasta od wschodniej doliny. Zbliżał się wieczór i las pokrywał się coraz głębszym cieniem. - Co pan zamierza? - zapytała niemal szeptem. - Chce pan tylko unieszkodliwić Maffitta i jego ludzi... czy też posunie się pan jeszcze dalej? - Na razie nie podjąłem żadnej decyzji. - Ale będzie pan musiał jakoś się zdecydować. - Tak. Jej wygórowane poczucie dumy znowu dało o sobie znać. Wyprężyła się i otworzyła usta, aby wstawić się za własną rodziną, aby powiedzieć mu, ile wycierpiała przez te wszystkie lata nienawiści. Żadne z tych słów nie przeszło jej jednak przez gardło, gdyż on patrzył na nią wszystkowiedzącym, choć zadumanym wzrokiem, tak jakby rozumiał ją bez zbędnych wyjaśnień. Była to jedna z najosobliwszych chwil w jej życiu, kiedy tak siedziała i czuła, jak gaśnie w niej gniew, ustępując miejsca bojaźni; lękowi o życie tego mężczyzny. Oczami wyobraźni widziała już tę scenę: oto on stoi na głównej ulicy Reservation, a zza węgła saloonu nadchodzą Maffitt i jego ludzie. Z jakiegoś okna padało światło, ale wszyscy mężczyźni na ulicy tonęli w cieniu. W następnej chwili cała scena zniknęła. Jim dojrzał, jak dziewczyna unosi głowę, jak szybko migocą w jej oczach na przemian światło i mrok. Rozchyliła wargi i zamknęła je z powrotem; czerwone, połyskujące żywo na śnieżnobiałej twarzy. Siedziała na ziemi z podkurczonymi nogami, na których splotła długie palce. Ubiór jeździecki nie potrafił zatuszować kobiecych kształtów ciała, pełnego wdzięku i energii; znowu poczuł skryty w niej płomień i nieznane mu dotąd pragnienie przeszyło go jak strzała. - To mi się na nic nie przyda, jeśli to powiem - wymamrotał. - Ale muszę przyznać: jest pani piękna. Była wyraźnie zaskoczona. Oczy powiększyły się, policzki ściemniały. Uśmiechnęła się i promień tego uśmiechu przełamał dumę, która zmroziła przedtem jej twarz. Podniosła się i zapytała zmieszana. - Cóż to jest: piękność, Jim? Mówił śpiesznie, prawie bezładnie, ochrypłym głosem. - To, co mężczyzna dostrzeże... i co poczuje. Jakieś ognisko nocą... wiosenny wiatr po ustępującej zimie. Coś w oczach kobiety... i na jej ustach... albo też w ruchu jej ciała. Tego nie da się opisać. To po prostu istnieje... o ile dojrzy to mężczyzna. Urwał i widać było, jak całą siłą woli przywołuje na twarz wyraz obojętności. We wschodniej dolinie pojawił się tuman kurzu: do miasta zdążali kolejni jeźdźcy. - Jadą następni - zauważył sucho. Podeszła do niego tak blisko, że mogła dotknąć go ręką. Nie wiedział o tym, lecz jego słowa poruszyły ją do głębi, były jak silny podmuch wiatru. Czuła, że ożyły w niej jakieś przelotne myśli, pobudzając i tak już bujną fantazję. Żaden mężczyzna nie mówił jeszcze do niej w ten sposób; nie wiedziała w ogóle, że jest to możliwe. Sama rozmyślała często nad tymi sprawami, zwłaszcza podczas spacerów, nie sądziła jednak, że może odkryć u innego człowieka echo własnych odczuć. Kelland stał w bezruchu, czując delikatny zapach jej włosów. Miała lekko rozchylone wargi, jakby w geście wabienia i zarazem obietnicy. Owiał ich żar odwiecznego uczucia; uczucia przenikliwego i potężnego, obywającego się bez słów. Z trudem pohamował się, aby nie przyciągnąć jej do siebie. Wiedział, że do końca życia będzie tego żałował i że nigdy nie przestanie myśleć o tym, co by się stało, gdyby uległ swym pragnieniom. Katherine podniosła ku niemu wzrok, na jej wargach igrał jakiś dziwny uśmiech. - Dobranoc, Jim - powiedziała i podbiegła do konia. Po chwili zniknęła po drugiej stronie polany. Jim wskoczył na siodło i nie śpiesząc się zjechał w stronę miasta. Dotarł tam wraz z Dobem Hydem i trzema nieznajomymi, którzy przybyli drogą wiodącą od wschodniej doliny. Przed saloonem stali Buff Sultan i Ketchum. Inni, których nie znał, szli w kierunku restauracji. Kelland odprowadził wałacha do stajni i udał się wprost do hotelu. W sieni natknął się na Edith Sultan. Patrzyła na niego ze źle skrywaną ciekawością, widać jednak było, że nie chce, by zdradził się, że ją zna. Wszedł na górę do swego pokoju, umył się i zszedł na posiłek. Tony podała mu kotlet z sarniny i wyjaśniła: - To od Matta Oldroyda. Przyniósł go dla pana. - Matt Oldroyd? - zapytał Jim. - To bardzo miły młodzieniec, prawda? - Tak - odparła. Coś nie dawało jej spokoju. Wreszcie nachyliła się nieznacznie, chcąc coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili na sali zjawił się Cal Soder. Tony wyprostowała się i odeszła bez słowa. Kolejni jeźdźcy przybywali do Reservation. Zapadał już szary zmierzch i kiedy Jim wszedł po kolacji do swego pokoju, na miasto spłynęła całkowita ciemność. Wszystko było dokładnie tak, jak wtedy, kiedy tu przyjechał; miasto wypełniało się powoli ludźmi, a w ocienionych zaułkach ulic stały ciemne sylwetki mężczyzn. Jim patrzył nadal przez okno i wreszcie dostrzegł pięciu nowych jeźdźców. Na czele jechał Ben Maffitt. * * * Jim obserwował ich, jak wchodzą do saloonu Sodera. Tuż za nimi wszedł tam również Charley Chavis. Buff Sultan stał oparty o róg opuszczonego domu. Dobe Hyde i Ketchum byli wciąż w restauracji. Pete Barr nie pojawił się jeszcze, ale Kelland nie wątpił, że i on przyjedzie. W powietrzu czuć było niemal przykry zapach śmierci, i to on przyciągał wszystkich jak zwierzynę, dobrze założona przynęta. Zaraz zejdę i zajmę swoje miejsce na ulicy, pomyślał Jim. Taka już była ta gra. Jej zasady obowiązywały wszystkich, niezależnie od tego, co pragnęli lub czuli. Duma dodawała im sił, ale jednocześnie wiodła ich ku zgubie. Stanowiła siłę tych ludzi i świadczyła zarazem o ich głupocie. Zbliżała się pora przyjazdu dyliżansu, kiedy z mroku wyłonił się Pete Barr w towarzystwie obu starszych synów. Zatrzymali się przed hotelem. Z restauracji wyszedł Dobe Hyde, zbliżył się do Buffa Sultana i po krótkiej chwili wrócił do hotelu. Chavis opuścił saloon i poszedł w stronę więzienia przy moście. Obok wejścia do stajni stało sześciu mężczyzn. Ktoś wymknął się z saloonu przez tylne drzwi i zniknął w przyległej uliczce. W tym samym momencie w progu saloonu Old Dixie stanął Ben Maffitt. Towarzyszyło mu dwóch kompanów, którzy zajęli stanowiska po obu stronach domu. Dozorca wyprowadził ze stajni czwórkę świeżych koni, a z dala nabrzmiewał odgłos pędzącego szybko dyliżansu. Kelland odszedł od okna. Wiedział już wszystko. Jak zwykle w tak decydujących chwilach, tak i teraz zaszła w nim jakaś zmiana, której nie potrafił wytłumaczyć. Jego zmysły zaczynały odbierać najdrobniejsze sygnały: skrzypnięcie deski w sieni na dole, widok mężczyzny skradającego się uliczką za hotelem, krótka wymiana słów pomiędzy Dobem Hydem, a Buffem Sultanem. Nie mogąc opanować wzrastającego podniecenia, zszedł na dół. Jadalnia była pusta, ale przy drzwiach stało dwóch mężczyzn, patrzących na ulicę. Torba pocztowa leżała nadal na ladzie. Broderick siedział swoim zwyczajem w fotelu, skulony, ze zwieszoną bezwładnie na bok protezą. W kącie pomieszczenia stało dwóch niskich, przedwcześnie postarzałych kowbojów. Kiedy spojrzał na nich, odwrócili natychmiast wzrok. Po wyjściu na zewnątrz miałby ich za plecami. Pomyślał o tym, ale tylko przez moment. Przy ladzie stanęła Edith Sultan; jej twarz pozbawiona była wszelkiego wyrazu. Dyliżans wjechał już na ulicę. Kelland podszedł do lady i wziął torbę. Pełne, miękkie wargi Edith drgnęły, jakby chciała coś powiedzieć. Jim popatrzył z podziwem na jej pełną gracji postawę, jasno połyskujące włosy, na uśmiech, który zdawał się wypełniać ją całą. Potem ruszył ku drzwiom i zderzył się ze starym Rhettem, wnoszącym właśnie pocztę dla mieszkańców Reservation. - Ja wezmę pocztę, Sam - oświadczył Jim. - A to torba, którą zgubił pan w górach. Sam Rhett podał mu wór i wziął poprzedni, nie okazując najmniejszego zainteresowania. - A więc jednak go pan odzyskał? - zapytał. - Ciekawe, po co. Nie było w nim nic wartościowego. Jim wiedział, że Sam czeka na wiadomość dla Jeffa White'a. Nie miał mu jeszcze nic do powiedzenia, to zaś, co rozgrywało się w miasteczku, czujne, doświadczone oczy Rhetta mogły dostrzec bez jego pomocy. - Pogoda jest zmienna, Sam - powiedział. - Niech pan już lepiej jedzie. Woźnica odwrócił się, wyszedł na ulicę i wdrapał się na swoje wysokie siedzenie. Kelland poszedł za nim i stanął obok dyliżansu. Dozorca stajni podał Samowi lejce, ten zaś rozmieścił je starannie między palcami. Przez dłuższą chwilę siedział tak w bezruchu, jakby nad czymś rozmyślał, wreszcie opuścił wzrok na Jima i powiedział bardzo łagodnie: - Bywaj, chłopcze. Zwolnił hamulec i zaklął soczyście, poganiając konie do galopu. Dyliżans przechylił się na zakręcie, wzbijając wysokie tumany kurzu i zaturkotał donośnie na belkach mostu. Wkrótce zniknął w ciemnościach. Jim przeszedł na drugą stronę ulicy i zatrzymał się na rogu. Na przeciwległym rogu skrzyżowania, o kilkanaście metrów od niego, stał Maffitt; jego sylwetka rysowała się wyraźnie w blasku światła padającego z okien saloonu. Nieco w tyle tkwili dwaj inni, jednym z nich był Brick Brand. Jego rozbite wargi wykrzywiane były w grymasie imitującym uśmiech. Sultan stał przed opuszczonym domem. Dobe Hyde zniknął gdzieś, a Chavis sterczał pod drzwiami więzienia, daleko poza zasięgiem strzałów. Obok stajni kryła się w półcieniu grupka mężczyzn, pojedyncze postacie widniały tu i ówdzie na ulicy. Kelland ruszył dalej. - Spokojnym, miarowym krokiem przeszedł obok Buffa, kierując się na grupkę przed stajnią. Minął Maffitta, następnie owych nieznajomych, skrytych w cieniu, a potem odwrócił się raptownie i zawołał: - Wynoście się stąd! Ale już! Tamci poruszyli się. W półmroku migotały jakieś nie znane mu twarze, czyjś głos powiedział: - Dobrze, idziemy. Po chwili odeszli. Kelland obserwował wąską uliczkę. Z ciemności wynurzył się jakiś mężczyzna i pędem wrócił do saloonu. Jim wyszedł przez drugie drzwi stajni i udał się na peryferie miasta. Przebiegł do rzeki, zeskoczył na piaszczysty brzeg, przemknął pod mostem i znalazł się obok więzienia. Przeszedł dalej, do luki pomiędzy dwoma domami, rozświetlonej nieco przez blask światła, skręcił w to przejście i wkrótce był już na ulicy obok drukarni. W ten sposób zatoczył krótkie półkole wokół miasta i znajdował się teraz za plecami Maffitta. Tymczasem Maffitt i inni obserwowali nadal uliczkę przyległą do stajni. Kelland przeszedł ostrożnie przez ulicę, przemknął się pod ciemnymi domami i dotarł do sklepu z paszą. Saloon i hotel mieściły się na przeciwległych rogach placu. Buff Sultan wciąż stał na swoim miejscu. Tuż przed sobą Kelland dostrzegł dwóch mężczyzn, tkwiących nieruchomo w cieniu. Ludzie Maffitta. Nie zauważyli nadejścia Jima. Uwaga całego miasta skierowana była na stajnię. Kelland, oparty o ścianę sklepiku z paszą, czekał na dalszy rozwój wypadków. Nagle Maffitt wysunął się ze swej kryjówki, spojrzał na Chavisa i uniósł dłoń. Obaj mężczyźni stojący przed Kellandem przeszli natychmiast na drugą stronę ulicy i ustawili się pod hotelem i w tej samej chwili z ciemności wyłonił się wjeżdżający na plac powóz Doca Showersa. - Doktorze, na miłość boską, niech pan się stąd zabiera! - rozległ się czyjś okrzyk. Showers ściągnął konia i odwrócił się na koźle. - Co? - Nic, nic! NIech pan nie jedzie dalej! - Do diabła! - huknął Showers. - O co właściwie chodzi? Popędził konia i wjechał do stajni. Ben Maffitt klasnął dłonią o nogę i wskazał swoim ludziom ulicę. I teraz odezwał się Kelland: - Nie tam, Maffitt! Mimo woli odczuł podziw dla tamtego. W półmroku dostrzegł, jak jego przeciwnicy rozglądają się nerwowo, chcą ustalić, gdzie się znajduje. Ale to wszystko obserwował zaledwie kątem oka, cała jego uwaga skierowana była na Maffitta, który stał jak posąg w blasku świateł saloonu. Jego zimna krew musiała budzić respekt. Brick Brand podszedł do krawędzi trotuaru, a drugi mężczyzna wysunął się nagle przed Maffitta. Był oddalony o kilka metrów i on jeden patrzył we właściwym kierunku. Pochylony lekko do przodu, wpatrywał się w ciemność i raptem ujrzał Kellanda. Momentalnie sprężył się, uniósł lekko łokcie. Dopiero teraz Maffitt odwrócił się do Jima. Czas płynął. Na ulicy rozgrywały się drobne wydarzenia, których szczegóły Kelland rejestrował instynktownie w umyśle. Sultan, oparty niedbale o ścianę, wyprostował się; Dobe Hyde wyszedł z hotelu, ustawiając się tuż za tymi dwoma, których wysłał tam niemy gest Maffitta. Tak rzeczy się miały, kiedy Maffitt zawołał: - Hej, Kelland! Był to widocznie umówiony znak, gdyż jeden ze stojących na ulicy poruszył się i przemówił. - Słuchaj pan! To pan szukał Eda Dale'a? Ja jestem Ed Dale! - To dobrze - odparł Kelland. - A więc jest pan tym, po kogo przyjechałem. - Niech pan podejdzie do mnie. Poczekam tu, gdzie stoję. - Nie - sprostował Kelland. - Rzuci pan pas na ziemię i zbliży się do mnie. - O nie, mister, o nie. W podobnej sytuacji Kelland bywał już nieraz i pamiętał doskonale te chwile, kiedy czas napięty jest do ostateczności, a sekundy pulsują w zwolnionym tempie. Maffitt zaplanował wszystko bez zarzutu: Jim mógł spodziewać się strzału i Branda, i Dale'a, a tamci dwaj pod hotelem czekali tylko na to, by zaatakować go z boku. - Niech pan posłucha, Kelland! - zawołał Maffitt, usiłując odciągnąć uwagę Jima od Dale'a, który w tym samym momencie wydobył rewolwer. Są sceny, które utrwalają się w pamięci człowieka na zawsze, i ta była właśnie jedną z nich: ciało Eda Dale'a, pochylone lekko do przodu, dłoń zaciśnięta na kolbie, szeroko rozstawione nogi. Tak właśnie stał, kiedy trafiła go kula Kellanda. Echo wystrzału odbiło się od pobliskich zabudowań. Ed Dale zachwiał się nieznacznie i na chwilę znieruchomiał. Ale nie był to jeszcze koniec wydarzeń. Od strony werandy hotelu zabrzmiał przenikliwy okrzyk Dobe'a Hyde'a: - Nie tym razem, ludzie! Ramię Maffitta wystrzeliło do przodu i trafiło Branda z taką siłą, że ten zatoczył się. - Zostaw, Brick - warknął Ben. Nogi Dale'a ugięły się w kolanach, ciało zakołysało w jedną i drugą stronę, po czym runął w piach ulicy martwy człowiek, o którym nikt już nie myślał. Kelland spojrzał na hotel i zrozumiał, dlaczego obaj ludzie Maffitta nie strzelali. Dobe Hyde stał za nimi, powtarzając swe ostrzeżenie: - Na waszym miejscu stałbym spokojnie! Dlatego też Maffitt powstrzymał Branda. Świadomość zmiany sytuacji zdawała się teraz rozprzestrzeniać po całym placu. Maffitt odwrócił głowę, a Kelland, który powiódł za nim wzrokiem, ujrzał Matta Oldroyda; stał w oknie na górnym piętrze opuszczonego domu, z bronią wycelowaną w Maffitta, dokładnie nad Buffem Sultanem, który postąpił akurat krok do przodu, aby spojrzeć do góry. Kiedy zobaczył Matta, uśmiechnął się szeroko i wlepił wzrok w Maffitta. - Co cię wstrzymuje, Ben? Pete Barr i jego dwaj synowie wyszli z saloonu i stanęli tuż za Maffittem. - Matt, masz go na muszce! - krzyknął przenikliwie Dobe Hyde. - Zastrzel tego łajdaka! Oldroyd nie odpowiadał. Do Buffa podszedł Ketchum i szepnął mu coś na ucho. Ludzie Maffitta zachowywali się spokojnie. Kelland widział to kątem oka, ale jego niemy podziw odnosił się teraz do Barrów, którzy w tej krytycznej sytuacji wyszli na ulicę, aby lojalnie stanąć u boku swego sojusznika. - Na boga, taka szansa nie trafi ci się już nigdy! - krzyczał Hyde. - Strzelaj, Matt! Jeżeli nie, ja to zrobię! Kelland postąpił kilka kroków do przodu, aż stanął na placu, w niepewnym blasku światła. - Niech pan zamilknie, Dobe - rzucił w stronę hotelu. Wiedział, że jest teraz w centrum uwagi dosłownie wszystkich. - Czyżby pan nie wiedział, gdzie jest właściwa strona? - nie ustępował Hyde. - Tam stoi ten, który... - Zamknij się pan! - zawołał Jim. Wiedział już, że Matt nie strzeli. Mógł być tego pewien. Lecz Hyde, podburzając inych, mógł wzniecić falę gwałtu. Uśmiech na twarzy Sultana ustąpił miejsca zaskoczeniu, tak jakby coś poszło w tej grze nie tak jak powinno. Ketchum odsunął się trochę od niego i powiedział: - Niech pan się zastanowi, Kelland. To my jesteśmy pańskimi przyjaciółmi, nie Maffitt. - Chciałbym porozmawiać z wami wszystkimi w hotelu - odparł Kelland. - To dotyczy również BArrów i Maffitta. - To miasto jest za małe, aby mogło pomieścić... zaczął wyzywająco Hyde. Urwał jednak natychmiast, gdyż Kelland, nie zwracając uwagi na ludzi Maffitta, podszedł do niego, złapał za kołnierz i wepchnął do przedsionka. Hyde usiłował rzucić się na niego, ale Jim zwinnym ruchem uniknął ciosu i zwalił go jednym uderzeniem na ziemię. Hyde wydał przeraźliwy okrzyk bólu. Na trotuarze i werandzie rozległ się tupot nóg, do środka wpadli Ketchum i Sultan. Dobe Hyde podniósł się i zaczął pocierać sobie nogę. Podczas szamotaniny spadł mu kapelusz, odsłaniając niemal łysą głowę z samotnym siwym kosmykiem włosów. Jego oczy o barwie agatu iskrzyły się z wściekłości, był jednak zbyt zdezorientowany, aby móc wypowiedzieć choć słowo. - Pańskie postępowanie jest sprzeczne z wszelkim rozsądkiem, Kelland - wycedził Sultan. - Gorzej, to głupota. W końcu wyciągnęliśmy pana z pułapki. - NIech pan się odsunie na bok, Buff - polecił Kelland. Sultan odwrócił się i odszedł od drzwi. Do środka weszli Pete Barr i Maffitt. * * * Kelland oparł się o poręcz schodów, wyciągnął z kieszeni fajkę i nie spiesząc się zaczął ją nabijać, po czym zapalił. Nikt nie spuszczał z niego oka. Tony klęczała na najwyższym stopniu schodów i przeszywała go wzrokiem. Edith Sultan zaszyła się w kącie, tuż przy niej stał Broderick: jego twarz, jak zwykle, była pozbawiona wszelkiego wyrazu. Po innych widział wyraźnie, że nie ufają ani sobie, ani jemu. To pomieszczenie wydało mu się nagle zbyt małe, by mogło sprostać tak olbrzymiej koncentracji wrogości. Do środka wszedł teraz Charley Chavis, za nim zjawił się Cal Soder. - Nikt tu pana nie zapraszał, Soder - odezwał się Kelland. - NIech pan się stąd zabiera! Sultan odwrócił się do nich, mając nadzieję, że dojdzie jednak do zatargu, ale Soder odwrócił się bez słowa i wyszedł na ulicę. Ze swojego miejsca Kelland mógł ogarnąć wzrokiem cały plac. Doc Showers nachylił się nad zabitym, zbadał go, po czym odszedł. Wokół zwłok zgromadziło się kilku ludzi Maffitta. W progu stanął Matt Oldroyd; powiódł po wszystkich wzrokiem i uśmiechnął się do Kellanda. Ten stał w bezruchu, z fajką w zębach, mrużąc oczy przed dymem. Napięcie całego ciała mijało, ustępując miejsca zmęczeniu. Doskonale znał ludzi tego pokroju i właśnie dlatego przemówił twardo i otwarcie. - BArdzo dziękuję za udzieloną mi pomoc. Ale wy nie przybyliście tu po to, aby mnie poprzeć. W rzeczywistości ostrzycie własne topory i spodziewacie się, że z wdzięczności zacznę teraz obracać dla was osełką. A ja zachowam neutralność. - Czy to wszystko, co ma nam pan do powiedzenia? - zapytał Hyde swoim piskliwym głosem. - Nie - odparł Kelland. - To jeszcze nie wszystko. Teraz nikt już chyba nie wątpi, co to za gra. Jeden zabity leży na ulicy. Jutro przybędzie może drugi. Kto to będzie? Może jeden z was! Przemyślcie to sobie! Możemy zakończyć teraz tę walkę, raz na zawsze. Miejsca starczy tu dla wszystkich! Broderick uniósł głowę i wpił się oczami w Kellanda; czoło przecinała mu teraz głęboka bruzda. Kelland zwrócił spojrzenie na Sultana. - Wiem, co panu chodzi po głowie, Buff. I o tym samym myśli Hyde. Gdyby nie było już Maffitta, moglibyście bez przeszkód ruszyć na Barrów. Aż się do tego palicie! - Czy pan już skończył? - zapytał Sultan. - Czuje się pan teraz pewnie - ciągnął dalej Kelland. - Ale przypuśćmy, że Dobe Hyde zawrze umowę z Maffittem i zwróci się przeciwko wam i przeciw Barrom, co wtedy? Hyde otworzył usta i zamknął je z powrotem. Rumiane policzki Sultana pociemniały. Wlepił wzrok w Hyde'a. - Może byś coś powiedział, Dobe - zaproponował. Lecz Dobe potrząsnął tylko głową. Zamiast niego przemówił Ketchum. - Do czego pan, u diabła, zmierza, Kelland? - Z taką sytuacją miałem już nieraz do czynienia - odparł Jim. - Albo załóżmy inny układ: Ketchum i Sultan łączą się z Maffittem i zostawiają pana samego, Hyde. I jak pan wtedy będzie wyglądał? Znowu zapadła cisza. Kelland wypuścił z ust dym i obserwował, jak pełznie w blasku światła do góry. Stał oparty wygodnie o poręcz. Znał ludzi takich, jak ci. Wiedział, że nie zapomną jego słów, że będą nad nimi rozmyślać, a te myśli będą wżerać się coraz głębiej w ich duszę, niszcząc resztki zaufania, jakie mieli jeszcze do siebie. - No więc? - mruknął. - Kto będzie następną ofiarą? - Jak na pomocnika szeryfa jest pan diabelnie sprytny - burknął Sultan. - Chodź, Ketchum! Ketchum poszedł za nim, a Dobe Hyde chwycił kapelusz, leżący jeszcze na podłodze. - Mogę zawrzeć pokój, kiedy uczynią to też inni, ani wcześniej, ani później. Obrzucił Maffitta krótkim, badawczym spojrzeniem i opuścił hotel. - Chyba powinniśmy już wracać, Pete - powiedział Maffitt. Wyszedł również Chavis. Kelland odprowadzał ich wzrokiem. Nie wykonał dotąd żadnego ruchu, ale wiedział, że zdołał rozniecić w umysłach tych ludzi płomień, który nigdy już nie zgaśnie. Myślał o tym z jakąś zjadliwą satysfakcją, czując zarazem, jak całe jego ciało ogarnia znużenie. Edith Sultan poruszyła się i podeszła do niego. Położyła mu dłoń na ramieniu, uśmiechnęła się i oddaliła lekkim krokiem. Broderick wyglądał przez okno, a po dłuższej chwili zapytał, nie odwracając się: - Jimie Kellandzie, jak długo zamierza pan jeszcze żyć? - Wystarczająco długo - burknął Jim i stanął w progu. Maffitt dosiadał właśnie konia, inni poszli w jego ślady. Kiedy odjechali, na trotuar wyszedł Matt Oldroyd i Kelland odwrócił ku niemu głowę. - Matt, jestem panu wdzięczny - powiedział. - Czy zdaje pan sobie sprawę, jak duże było ryzyko? - Mężczyzna musi kiedyś wziąć na siebie ryzyko, wcześniej czy później, o ile chce być mężczyzną. - To twarda lekcja, Matt - mówił Jim z namysłem. - Ale niech pan nie próbuje nauczyć się czegoś w ten sposób. To nie przyniosłoby panu ani satysfakcji, ani spokoju. - Spokoju? - Matt roześmiał się i ten śmiech zabrzmiał łagodnie i pogodnie w ciszy ciemnej ulicy. - A po cóż byłby mężczyzna? Niech pan posłucha, Kelland. NIe wiem, co pan chce osiągnąć i jak zamierza tego dokonać. Szanse są w tej chwili dosyć wyrównane. Jeżeli jednak potrzebuje pan kogoś, aby wykonał jakieś zadanie, to proszę zwrócić się do mnie. Jim skinął tylko głową. Raptem dostrzegł nagłą zmianę w twarzy młodzieńca, beztroski uśmiech przeobraził się w wyraz głębokiego zachwytu. Odwrócił się i zobaczył Tony stojącą w drzwiach hotelu. Blask światła podkreślał pełne, łagodne kształty jej ciała. Jim odgadł momentalnie pragnienia Oldroyda, który pokornie czekał, aż dziewczyna zwróci na niego uwagę. Ze zmęczenia powłóczył nogami, przeszedł przez plac i wszedł do saloonu. Cal Soder i barman stali za ladą, obok siedział Charley Chavis. - Przyjacielu, nie mógłby pan napić się gdzie indziej? - odezwał się Soder. Kelland podszedł do lady i z bliska spojrzał mu prosto w oczy. Życie nauczyło go, jak należy obchodzić się z ludźmi tego pokroju. Znał doskonale ich obawy i słabe miejsca, wiedział, jak odpierać ich podstępne knowania, unikać zasadzek i stawiać własne pułapki. A jednocześnie miał świadomość, że nadejdzie dzień, kiedy gra potoczy się nie po jego myśli. Żadna passa nie trwa wiecznie. - Soder, niech się pan strzeże - powiedział. Tamten chwycił butelkę i szklaneczkę i postawił przed Kellandem. Wszystko w nim wrzało, ale twarz pokerzysty nie zdradzała gniewu. Położył dłonie płasko na ladzie, aby Kelland widział je dokładnie. - Kapitanie, za ostro popędza pan ludzi - mruknął. - To nie psy, nawet jeśli pan ich za nie uważa. - Postawił pan na złego konia, Soder. Ben Maffitt jest już właściwie skończony. - Być może - odparł Soder. - Lecz chciałbym coś panu powiedzieć: dzisiejszej nocy poniósł pan klęskę. Może nie wie pan jeszcze o tym, ale to pan jest pokonany. Niezależnie od tego, co tu się jeszcze wydarzy, nie zobaczy pan już nigdy drugiej strony Silver Lode. Ma pan jedno słabe miejsce. Kelland wziął butelkę i szklaneczkę i podszedł do wahadłowych drzwiczek. Tam odwrócił się i uśmiechnął do Sodera. - Biorę to na koszt firmy. - Ma pan słabe miejsce - powtórzył tamten, z trudem panując nad sobą. - Wiem już, na czym ono polega, wiem też, że ono właśnie okaże się dla pana zgubą. Z butelką pod pachą Kelland przeszedł przez plac. Ulice były wyludnione, nie spotkał też nikogo w przedsionku. Schody skrzypiały pod jego ciężarem. Wszedł do pokoju, zapalił lampę, przysunął stolik do łóżka i postawił na nim butelkę. Napełnił szklaneczkę i usiadł, nie podnosił jej jednak do ust. Ktoś zapukał cicho do drzwi. Uniósł głowę, a na jego twarzy, widać było znużenie. - NIe, Tony! - zawołał. - NIe! * * * Kiedy Kelland wyszedł z saloonu, Chavis odetchnął głęboko. - Co do mnie, to nie zauważyłem w nim żadnego słabego miejsca - powiedział rozdrażniony. - Maffitt był już właściwie martwy - wyjaśnił Soder. - Wszystko zależało od Kellanda. Ale on tego nie zrobił. Rozumiesz, Charley? Wcale nie jest tak twardy, za jakiego chciałby uchodzić. A walczy z ludźmi, którzy nie popełnią tego samego błędu, kiedy będą go już mieli na muszce. - Może chodziło mu o coś innego - rzekł z powątpiewaniem Chavis. Soder, który pił rzadko, wziął butelkę i nalał dwie szklaneczki. - Nie. To była jego szansa, a on jej nie wykorzystał. Ben Maffitt nie podstawi mu się już po raz drugi. Stali przy barze, pijąc w milczeniu. - Żałuję teraz, że jestem w to wszystko wplątany - odezwał się po chwili Chavis. - Jeszcze dożyjesz czasu, kiedy zobaczysz go, jak wije się na ziemi - obiecał Soder. * * * Wraz ze swą siostrą, Ketchumem, Dobem Hydem i czwórką innych Buff Sultan pędził drogą. Jechali w milczeniu aż do rozwidlenia, wiodącego do rancza Ketchuma. Tam przystanęli. - Ludzie, Ben Maffitt nie stoi już na mocnych nogach - odezwał się piskliwie Hyde. - Kelland napędził mu stracha. Myślę, że nadszedł wreszcie nasz czas. - Ale władzę przejął Kelland - mruknął Ketchum. - Z nim damy sobie radę. Znowu umilkli. Słychać było tylko parskanie koni, którym nocny chłód dawał się we znaki. - Może to, co powiedział, nie było takie głupie - nie ustępował Hyde. - Moglibyśmy związać się z Maffittem. Co szkodzi spróbować? - Nie zadaję się z bandytami - odparł zdecydowanie Ketchum. - A ty, Buff? Sultan zwlekał przez chwilę z odpowiedzią. - Nie - mruknął w końcu. - Ja chyba też nie. - Buff, musisz się zdecydować - głos Ketchuma był ostry. - Cokolwiek uczynimy, nie powinniśmy się z nim łączyć. - Jasne - odparł Sultan. - Zobaczymy się jutro. Grupa pojechała dalej bez Ketchuma. Zatrzymali się ponownie przed wjazdem na ranczo Sultana. Buff i Hyde pojechali przodem, rozprawiając o czymś przez dłuższy czas. Edith udała się za nimi, ale nie zsiadała z konia. Minęło co najmniej dziesięć minut, zanim zjawił się z powrotem jej brat. - Poczekaj, Buff - powiedziała. - Chyba nie zamierzasz przystać teraz do Dobe'a? - A co mu masz do zarzucenia? - To nie jest żadna odpowiedź. Dobe nie był nigdy uczciwy wobec naszego ojca, zresztą nigdy nie prowadził uczciwej gry z nikim innym. - Mogę go przecież wykorzystać do naszych celów. - Obawiam się, że to raczej on wykorzysta ciebie. Podjechał bliżej i nachylił się ku niej z siodła, aby spojrzeć jej w oczy. - Co ci jest, Edith? - Nic. Myślę, że mam już po prostu dosyć całej tej walki. - Tak też myślałem. Ale musisz się jakoś z tym pogodzić. Walka odbędzie się na pewno. - Kiedy? Zawahał się. - Już niedługo. - Powiesz o tym Kellandowi? - Kelland musi sam martwić się o siebie - rzucił Buff niecierpliwie. - A więc będziesz fałszywy i podstępny jak Dobe Hyde, czy tak? - Posłuchaj, dziewczyno, widzę, że zmieniłaś się ostatnio. Z kim spotykałaś się w górach? Straciła panowanie nad sobą. - Buff, to naprawdę nie powinno cię obchodzić! Nie tylko ja się zmieniłam. Ty też. Stałeś się skryty, cały czas siedzisz i knujesz jakieś plany. Jestem pewna, że połączyłbyś się z Maffittem, gdybyś mógł wykończyć przez to Barrów. - A dlaczegóż by nie? - odparował szorstko. - Przecież nam wszystkim chodzi o to samo. Kto rozpoczął to wszystko? Kto siał postrach przez cały czas, odkąd możemy sięgnąć pamięcią? Kto wniósł w te strony wojnę? - Wiem - odparła zrezygnowana - lecz w ten sposób nie dojdziemy do niczego, nic nie zmieni się na lepsze. - Zgadza się. A ja nie ustanę, dopóki nie ujrzę Barrów martwych. To jedyna droga, aby zakończyć to wszystko. - Jego głos złagodniał. - To ciężkie czasy. Ale może wyjdziesz kiedyś za mąż i ja też założę rodzinę. I chciałbym, aby nasze dzieci mogły żyć w spokoju. Dokąd się wybierasz? Zawróciła konia. - Na przejażdżkę - rzuciła krótko. Po chwili jechała w stronę Reservation. Buff patrzył za nią zamyślony. W jego głowie kiełkowało pewne podejrzenie, nie robił jednak nic, by jej przeszkodzić. Nie bardzo nawet wiedział jak. Niespełna godzinę potem dotarła do opuszczonego domu na leśnej polanie, zsiadła z konia i weszła do środka. Nie była pewna, czy Dan Barr zjawi się tu dziś, lecz pragnęła tego z całego serca. Łaknęła kojącego uścisku jego ramion i chciała usłyszeć znowu, jak mówi: - Na pewno znajdziemy jakieś wyjście. * * * W tym czasie grupa Barra dotarła do domu. Maffitt odesłał swoich ludzi do Pocket Land, sam zaś wszedł za Petem do pokoju. Katherine stała w kącie; jej uwadze nie uszedł nastrój, w jakim się znajdowali, domyśliła się też od razu, że wydarzenia w mieście nie poszły po ich myśli i pokrzyżowały plany Maffitta. - Pozwolił się pan Kellandowi rzucić na kolana, Ben! - wybuchnął gniewnie Pete. - Dlaczego nie wykończył go pan wtedy, kiedy przechodził po raz pierwszy przez plac? Dopuścił pan do tego, żeby wyszedł ze stajni drugimi drzwiami i tym samym wszystko wymknęło się nam z rąk. - Nie jest pan zadowolony? - zapytał przekornie Maffitt. - Nie! Kelland przyparł pana do ściany już drugi raz. Inni przestali odczuwać przed nami respekt. Stał pośrodku pokoju, chudy i wysoki, urażony w swej ambicji, a przez to gotów skoczyć każdemu do gardła. Katherine przejrzała go aż nadto dokładnie. Wiedziała, że ojciec już się nie zmieni. Nie potrafił uznać żadnej władzy, która przewyższała jego własną. Jego myśli krążyły po wąskim torze i był święcie przekonany, że jedynym słusznym zdaniem jest jego opinia. Nigdy nie wątpił w słuszność swego osądu, nie pozwalał też na to innym. Wolał niszczyć, niż się ugiąć. Teraz odkrył u Maffitta słabe miejsce, a ponieważ gardził słabością w każdej postaci, zaczął okazywać swe lekceważenie całkiem otwarcie. To też było widoczne. Maffitt nachylił się. Na jego twarzy rysował się drwiący uśmiech. - Pete, jeżeli pan się wycofa, jest pan martwy. Wystarczy jedno słowo i już się żegnam. - Nie - odparł stary ze złowieszczym spokojem. - Zostanie pan u mego boku. Będzie pan przy mnie, nawet gdyby miało to zgubić nas wszystkich. Źrenice oczu Maffitta rozszerzyły się. - Mam wrażenie, że nie zna mnie pan zbyt dobrze - powiedział przeciągle. - Znam pana doskonale. Jest pan łajdakiem i złodziejem i zamierza mnie zdradzić. Ale nie zrobi pan tego. Dzisiejszego wieczoru w Reservation, wziąłem pana stronę. I tak będzie nadal. Ale niech pan tylko spróbuje dać drapaka; wtedy znajdzie mnie pan nie u swego boku, lecz przed sobą. Coś złego zawisło w powietrzu. Fay i Ring stanęli po stronie ojca. Katherine odwróciła się nagle i wyszła z pokoju na werandę. Usłyszała jeszcze krótką wymianę zdań, a potem tuż za nią rozległy się ciężkie kroki Maffitta. Gdzieś w głębi duszy poczuła lęk, kiedy ujrzała go przed sobą. Zdjął z głowy kapelusz i uśmiechnął się. - Pani ojciec to dureń, Katherine - powiedział. - Ale pani powinna być na tyle mądra, by zrozumieć, że rodzina Barrów przeżyje lub zginie w zależności od tego, co ja uczynię. Obserwuję panią od dawna, z pewnością pani to zauważyła. Ale nie chciałem być niegrzeczny; wiem, gdzie leżą granice. - Odpowiem teraz na pańskie pytanie - oświadczyła. Niemal łagodnie odparł: - Nie zadałem żadnego pytania. - Ale myśli pan o tym. Nigdy nie miałam z panem nic do czynienia i nigdy nie będzie inaczej. Nie zauważyła żadnej zmiany na jego twarzy. Stał przed nią w blasku światła, jak olbrzymi kloc i mówił gładko, bez zająknienia: - Życie mężczyzny to coś bardzo osobliwego. Kiedy spoglądam w przeszłość, widzę bardzo wyraźnie, że wszystko mogło wyglądać zupełnie inaczej. Ale nie uskarżam się z tego powodu. Chciałbym powiedzieć pani tylko jedno: niewielu jest ludzi, których podziwiałem. Pani należy do tych nielicznych. I podziwiam jeszcze kogoś w tej dolinie: Jima Kellanda. Kiedy ta burza przeminie, jednego z nas dwóch nie będzie wśród żywych, i bardzo tego żałuję. Gdyż on jest człowiekiem, przy którym chciałbym być. On i ja - razem podbiliśmy cały świat. Nacisnął kapelusz na czoło i głęboko odetchnął. Potem odwrócił się, zszedł po schodach na dół i tam się zatrzymał. - Katherine, pani rodzina jest skończona - powiedział. Dosiadł konia, ona zaś stała na werandzie, wsłuchując się w cichnący tętent kopyt. Wkrótce umilkł wśród ciemnych wzgórz. Nawet lekki szmer rzeki stał się jakby cichszy. Bracia Katherine wyszli z domu i wskoczyli na konie. Po chwili gnali już pod górę. Ich celem było prawdopodobnie południowe pastwisko. * * * Dobe Hyde i czwórka jego ludzi dotarli do domu około dziesiątej. Z wnętrza padało światło. W drzwiach stanął Murzyn, kucharz Dobe'a. - Baker, po co spalasz tyle nafty! - krzyknął Dobe. - Jeśli będę chciał, żebyś zapalił lampę, powiem ci. Czy Jett już jest? - Nie - mruknął Baker nadąsany i przykręcił knot. - Śpiący ślimak byłby już szybszy - burknął Dobe. Powlókł się do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Był to pokój człowieka, mającego instynkt gromadzenia typowy dla sroki. Oprócz okrągłego pieca, krzesła, stołu, łóżka, stojaka na strzelby i zapasowego siodła znajdowały się tu jeszcze łupy z kilkunastu lat. Ściany wyklejone były starymi gazetami, w kącie leżała wiązka wygarbowanych skór, obok piętrzył się stos porwanych lass oraz konserw, z których Dobe osobiście wydawał kucharzowi codzienną porcję. Od podłogi do sufitu ułożona była sterta tygodników "Harper's Weekly", a tu i ówdzie były rozrzucone najprzeróżniejsze graty, które z jakiegoś powodu zaspokajały jego żądzę posiadania. Dobe Hyde zbierał z taką samą przyjemnością, z jaką inni pili. Rozsiadł się na krześle, wyciągając nogi daleko przed siebie i krzyknął na cały głos: - Jak Jett przyjedzie, niech tu od razu wejdzie! Nie otrzymał odpowiedzi, wiedział jednak, że Baker go usłyszał. Baker słyszał wszystko i nigdy nie odpowiadał. Siedział więc i czekał niski mężczyzna o zasuszonej, brudnej twarzy i łysej głowie z pojedynczym siwym kosmykiem włosów. Pochodził z Connecticut. Jako mały chłopiec chodził od domu do domu, sprzedając drewniane figurki, a kiedy wybuchła wojna secesyjna, poszedł z innymi mimo bardzo młodego wieku, ale nie jako żołnierz, na to był zbyt wyrachowany i zimny. Ponieważ sława osobista nie przynosiła żadnych korzyści, Hyde dołączył do armii Unii jako wędrowny handlarz. Pod koniec wojny przebywał nad Zatoką w Teksasie. W tej krainie prerii i niezliczonych stad bydła przyswoił sobie na wzór innych różne metody szybkiego zdobywania majątku. Nauczył się tego od ludzi bez skrupułów, posługujących się w swej pracy szybkimi końmi i znakiem do wypalania piętna. Okazał się uczniem pojętnym, jak również gorliwym. Wkrótce, wraz z paroma bezdomnymi kowbojami, przeprowadził z Teksasu stado bydła, będące jego pierwszą większą zdobyczą. Poprzez Indian Nations udali się do Abilene, Hays i Dodge City z bydłem, które nie kosztowało ich ani centa, ale za to sprzedało się dobrze, nawet bardzo dobrze. W tamtych czasach kraj był surowy i niebezpieczny. Najrozmaitsi straceńcy, Indianie i zatrudnieni na ranczach kowboje zatruwali mu stale życie: jedni - szukając łatwego zarobku, inni - tropiąc skradzione bydło. Dobe starał się unikać walki tam, gdzie było to możliwe, lecz pod jego zasuszoną twarzą i pozornie bezbarwną osobowością kryła się dynamiczna siła, która nie przestawała pchać go do przodu. Z zimnym wyrachowaniem, nie bawiąc się w skrupuły i współczucie, wypatrywał swojej wielkiej szansy. Kiedy ziemia na Południu zaczęła mu się palić pod stopami, wyruszył w stronę dziewiczych w większości pastwisk na Północy, gdzie znalazł dolinę, o jaką mu chodziło. Wojna między Barrami a ranczerami znad wschodniej odnogi Ute przedłużała się i każdej ze stron zależało na jego pomocy. On jednak trzymał się na uboczu, zajmował się hodowlą, patrzył, jak giną ludzie i często wsłuchiwał się nocami w odgłosy strzelaniny, dochodzące z lasu. Wiedział też, jak Barrowie dotarli do wzgórz, za którymi znajdowało się ranczo ojca Tony. Przez wszystkie te lata do chwili obecnej pozostał dla wszystkich zagadką. Nikt nie mógł pojąć jego polityki. Dobe nauczył się układać, tak, jak wiatr wieje, nie płynął nigdy pod prąd. Obserwował, jak bierze górę to jedna, to druga strona, a teraz uznał, że błędy tamtych mogą wreszcie przynieść mu korzyści. Pragnął, by bydło nacechowane jego znakiem pasło się na olbrzymim pastwisku, którego granice rozciągałyby się od jego rancza aż do doliny Barrów i z powrotem po wschodnią odnogę Ute. Wiedział, że istnieją momenty, kiedy dryfuje się biernie, ale są też chwile, kiedy trzeba zacząć działać. Jego zdaniem taka chwila właśnie nadeszła. O tym wszystkim rozmyślał, czekając na Jetta. Jett nadjechał pół godziny później i wszedł do pokoju Dobe'a, pobrzękując ostrogami. Był to niemal młodzieniec o bladej, przedwcześnie złej twarzy. - Siedziałem długo w lesie - powiedział. - Obaj Barrowie, Fay i Ring, udali się do chaty na pastwisku, jak tylko zapadł zmrok. Jest tam również ich kuzyn i jeszcze ktoś, chyba wuj. A więc czterech. - Powiedz Sultanowi, żeby tu przyjechał. Niech wyśle kogoś do Ketchuma. Potem pojedziesz do Oldroyda. Niech też wiedzą. - Jeszcze nie miałem nic w ustach - zaprotestował Jett. - Sultan da ci coś do jedzenia. Ruszaj! Jett mruknął coś pod nosem i wybiegł na zewnątrz. Wkrótce Dobe usłyszał tętent jego konia. Wtedy wstał, odszukał okulary i wziął najświeższy numer "Harper's Weekly", rozsiadł się wygodnie na krześle i zaczął czytać artykuł wstępny o prezydencie Hayesie. Taki właśnie był Dobe Hyde - inteligentny, ale zarazem zimny i twardy jak głaz. Tam, gdzie się urodził, stałby się może bogatym człowiekiem, mieszkałby w białym domu na najwykwintniejszym wzgórzu. Co ranka jechałby swoim powozem zaprzężonym w czwórkę koni do własnej fabryki mężczyzna o cienkich wargach, energiczny, bez serca i z głową do interesów, jednym słowem osobistość godna szacunku. Prawda o nim była inna, brał on świat takim, jakim go widział. Nie dbał o żadne przywileje i chodził zawsze swoimi drogami. * * * Jett ściągnął konia przed domem Sultana i zawołał: - Mój szef chce z panem pomówić. Powiedział, żeby pan wysłał kogoś do Ketchuma i... na Boga, ależ jestem głodny! Buff wskazał kciukiem na kuchnię i Jett udał się tam natychmiast. Sultan wyszedł na werandę, zawołał Sama Veena i polecił mu udać się do Ketchumów. Po kilku minutach Jett odjechał i Buff pozostał w domu sam. Zdawał sobie sprawę, że Dobe zamierza uderzyć na Barrów i w zasadzie nie miał nic przeciwko temu. Niepokoiła go tylko ta nagła żądza walki - tym bardziej zaskakująca, że Dobe trzymał się do tej pory z dala od zatargu. Buff krążył długo po pokoju, pogrążony w myślach. Nie znalazł jednak powodu, dla którego miałby odmówić swego udziału. Miał rozwinięte poczucie dumy i nie zapomniał jeszcze krzywd wyrządzonych jego rodzinie przez Barrów w ciągu tych wszystkich lat. Przypuszczał, że inni ranczerzy ze wschodniej doliny również przyłączą się do Dobe'a, a on musi w takim razie wziąć ich stronę. Przed odjazdem napisał krótki list, w którym powiadamiał Edith, że niedługo wróci. W tym czasie Sam Veen przekazywał Ketchumowi wiadomość, a po chwili wspólnie z synem Ketchuma i Hallemem byli już w drodze. Jett natomiast jechał na przełaj przez pogrążoną w ciemnościach dolinę do Oldroydów. Z podwórza wywołał głośno gospodarza, i czekał, patrząc jak światło w domu gaśnie. Oldroyd był starym pionierem, zahartowanym w bojach i pamiętającym doskonale nagłe napady z przeszłości. Kiedy otworzył drzwi, nie był widoczny, ale Jett wiedział, że tam jest i że trzyma w ręku broń wycelowaną prosto w niego. - Dobe Hyde chciał z panem pomówić - oświadczył. - Sultan i Ketchum są już w drodze do niego. Zawrócił konia i odjechał, a żona Oldroyda natychmiast zapaliła lampę. Matt odszedł od narożnego okna, a stary Oldroyd powoli odwrócił się do nich. Miał sześć stóp wzrostu, bujną brodę i małe, przenikliwe oczy. Miał zwyczaj głaskać brodę wierzchem dłoni i gest ten powtarzał teraz machinalnie. - Dobe? - parsknęła pani Oldroyd. - On nie pomógł nam jeszcze nigdy. Zostaniesz w domu, mężu. - Nie rozumiem, dlaczego Buff i Ketchum dołączyli teraz do niego - zastanawiał się Oldroyd. - Zostaniesz w domu - powtórzyła. - Tam gdzie jest Dobe Hyde, nie można spodziewać się niczego dobrego. - Domyślam się, o co mu chodzi: o mały wypad przeciw Barrom, nic więcej. Pani Oldroyd potrząsnęła głową. Była cichą kobietą o silnie rozwiniętym instynkcie macierzyńskim, która widziała w swoim życiu wiele aktów przemocy i miała własny pogląd na groźne błędy mężczyzn. Unikała jednak tego tematu w rozmowach z mężem, gdyż był on człowiekiem upartym. - Nie zadawaj się z Dobem. - Tu nie chodzi tylko o niego - sprostował Oldroyd. - Razem z nim są też Buff i Ketchum. Uważam, że powinienem przyłączyć się do nich. Matt... Dopiero teraz zauważyli, że syna nie ma w pokoju. Musiał wymknąć się cicho. Po chwili usłyszeli, jak odjeżdża sprzed domu pełnym galopem. Oldroyd zmarszczył brwi, ruszył ku drzwiom, ale zatrzymał się w progu. - Pojechał do Reservation! - zawołał i zaklął soczyście. - Na Boga, on ucieka! - Nie wiadomo - pokiwała głową pani Oldroyd. - Tak, tak, jeszcze go broń - obruszył się. - Matt żyje nad wschodnią odnogą Ute i musi trzymać z sąsiadami. Jeżeli tego nie zrobi, nie chcę go znać, Allie. Podobno Matt rozmawiał z Tony. - Tak - kiwnęła głową. - Wygoniłem ją z domu i tak ma już zostać. Jest niewiele warta. Pani Oldroyd opuściła wzrok na podłogę, starając się nie patrzeć w czarne oczy męża. - Nie wiadomo - powiedziała bardzo łagodnie. - Może niewiele według twojej miary. - Istnieje prawo i bezprawie - rzekł z naciskiem i wyciągnął rękę po karabin, wiszący nad kominkiem. Zrezygnowana usiadła, splatając dłonie na brzuchu. Milczała, gdyż dawno już nauczyła się milczeć w obecności męża. Oldroyd podszedł do niej; nachylił się, pocałował i stanął niezdarnie. - Pewnie wrócę późno. - Minęło tak dużo czasu, kiedy powiedziałeś to ostatni raz! A ja myślałam, że te straszne dni przeszły bezpowrotnie! - Zostaw mi trochę kawy. - Będzie stała na piecu. Oldroyd wyszedł krokiem wolnym, lecz zdecydowanym. Był człowiekiem, który wierzył zawsze w istnienie dobra lub zła i który nie mógł się już zmienić. Matt, skryty wśród przybrzeżnych wierzb, słyszał, jak ojciec pędzi w mroku ku dolinie Dobe'a Hyde'a. Tętent ucichł dawno, on jednak stał wciąż w bezruchu, zatopiony w ponurych rozmyślaniach. Wiedział, że nazajutrz będzie musiał wystąpić przeciw własnemu ojcu. Zanosiło się na tragedię, gdyż ojciec widział w nim nadal małego chłopca, któremu może polecić to lub tamto. Przedłużająca się wojna z Barrami uczyniła z tutejszych ranczerów ludzi twardych, pozbawionych rozsądku i serca wobec bliźnich. Żaden z nich nie potrafił zrozumieć, że ich dzieci mogłyby mieć odmienny pogląd na tę waśń. Właściwie zamierzał pojechać do Reservation i ostrzec Kellanda przed oczekującą go walką. Ale mimo że tak bardzo podziwiał Kellanda, nie mógł zdobyć się na ten krok. Od dzieciństwa wpajano mu potrzebę skrytości i milczenia. Grzech gadulstwa był uznawany przez jego ziomków za ciężkie przewinienie. Nienawidził zaślepienia, które nie pozwalało ojcu położyć wreszcie kresu starej waśni, a mimo to nie mógł przekazać Kellandowi tej wiadomości. Mógł zrobić tylko jedno: pojechać do Barrów, aby zobaczyć, co się stanie. * * * Po sprzeczce z bratem Edith Sultan pojechała do opuszczonego domu. W drodze zatrzymała się, aby zobaczyć, czy ktoś ją śledzi. Nie spodziewała się, że Dan będzie czekał na nią na polanie - i rzeczywiście nie było go tam. Długo błąkała się po ciemnych pomieszczeniach i wreszcie - nie mogąc znieść już dłużej odgłosów własnych kroków, odbijających się echem od pustych ścian - przysiadła w kącie. Kiedy zdecydowała się wrócić, usłyszała, jak ktoś podjeżdża pod dom i zsiada z konia. - Dan! - wykrzyknęła, poznając jego kroki. Wyciągnął rękę po jej dłoń i trwali tak przez pewien czas w milczeniu: dwie samotne postacie w ciemnościach. - Co teraz będzie? - zapytał nagle. - Czy wiesz coś o tym? Długo ociągała się z odpowiedzią, w końcu odparła łagodnie i bez ogródek: - Nie mogę ci nic powiedzieć, Dan. Nie mogę zdradzić własnej rodziny. Gwałtownie cofnął rękę i zaczął krążyć po pokoju. Potem podszedł do niej. W jego głosie zabrzmiała teraz rozpacz. - Mój Boże, Edith, czy nie widzisz sama, do czego to zmierza? - Tak, wiem, przepaść pogłębia się coraz bardziej. Ale co mogę na to poradzić, Dan? Czy ty powiedziałbyś mi, co planują twoi ludzie? - Mówiłem ci już tyle razy, że nie pochwalam tego, co robi moja rodzina. Nie mogę jednak uciec przed tym, co wisi w powietrzu. Kelland rozpętał piekło, a twoja rodzina chce nas wykończyć. Czy chcesz, żeby Barrowie... zostali zniszczeni? - Och, Dan, nie mów tak! Podszedł do niej zupełnie blisko i wziął w ramiona. - Myślę, że teraz to nie ma sensu, ale powinnaś o tym wiedzieć: kocham cię, Edith! Przywarła do niego całym ciałem i zapłakała, a tak bardzo nienawidziła łez. I tak stali w pustym domu, niczym dwoje dzieci, drżących ze strachu przed bezwzględnością losu. * * * Zbliżała się północ, kiedy Dobe Hyde zdołał wreszcie zgromadzić u siebie w domu mieszkańców doliny: Sultana, Ketchuma i jego syna Hallema, Oldroyda oraz nie znanego nikomu milczka, którego Hyde nazywał Godry. Mieszkał gdzieś na wschód od rancza Dobe'a. Nikomu z zebranych nie przypadł do gustu, a Ketchum okazywał to tak otwarcie, że Hyde poczuł się w obowiązku wyjaśnić: - Poznałem Godry'ego na szlaku Chisholma. Jeden więcej nie zaszkodzi. - Nie zwykłem jeździć z obcymi - zauważył Ketchum. Godry milczał w dalszym ciągu. Siedział niebale na stercie worków, nie wyjmując z ust ani na chwilę krótkiej fajki. Miał krótko przycięte wąsy i zielone oczy. Ketchum łypnął okiem na Sultana, ale ten wzruszył tylko ramionami. - Nie jestem z tych, co strzelają wtedy, gdy nie jest to konieczne - zaczął Hyde swoim piskliwym głosem. - Ale Jett pokręcił się trochę po okolicy i obejrzał wszystko. Stary Barr wysłał swoich dwóch starszych synów i dwóch krewniaków na południową granicę pastwiska. To oznacza, że tam właśnie jest ich bydło. Możemy tam pojechać skoro świt, napędzić kowbojom stracha i przegnać stado. Myślę, że Barr zrozumie ostrzeżenie. - To nie przejdzie, Dobe - powiedział Sultan. - Barrowie nie dadzą się zastraszyć. Jasne oczy Hyde'a obrzuciły go przelotnym spojrzeniem; nie było szczególnie ostre, ale Sultan dostrzegł w nim coś, co go zaniepokoiło. Chwycił stojącą na stole butelkę whisky i nalał sobie niemal do pełna. Dobe wzdrygnął się. - Do świtu mamy jeszcze pięć godzin - powiedział Ketchum. - Dwie na dojazd i trzy, żeby poczekać. Oldroyd nie spuszczał oka z nieznajomego. Sam był człowiekiem twardym, potrafił więc rozpoznać ludzi swego pokroju. Patrzył tak natarczywie, że wzbudził zainteresowanie Godry'ego; odwzajemnił spojrzenie z pewną rezerwą, po czym odwrócił wzrok. Oldroyd pogładził się po brodzie. - Polityka to twarda rzecz, Dobe - powiedział. - Nigdy nie miałem do ciebie zaufania i nie ufam ci teraz. W najgorszych momentach tej walki ty trzymałeś się na uboczu. Pójdziemy z tobą, ale prowadzić będzie Ketchum, a ty będziesz wykonywać jego rozkazy. Czy to jasne? - Zgadzam się na wszystko - odparł Dobe. - Chcę przypomnieć ci jeszcze coś - mówił dalej Oldroyd. - Kiedy przepędzimy już Barrów znad południowej odnogi Ute, dolina nie będzie dla ciebie wolna. Ziemia zostanie podzielona pomiędzy te rodziny, które cierpiały najbardziej przez cały ten czas, od sześćdziesiątego piątego. Czy to też jasne? Dobe siedział bezwładnie, z głową pochyloną nad stołem, a jego pomarszczona twarz pokrywała się słabym rumieńcem. Godry obrzucił go szybkim spojrzeniem, a w jego zielonych oczach błysnął jakiś płomień. - Słyszałeś, co powiedziałem? - powtórzył niecierpliwie Oldroyd. Dobe podniósł na niego wzrok. Oczy miał rozbiegane, mówił jednak spokojnie i grzecznie: - Nie mam żadnych zamiarów odnośnie doliny. Chciałbym dostać tylko kawałek tego górzystego terenu, z którego korzystają teraz Barrowie. - Część z tego należała do ojca Tony - zauważył Sultan. - On nie żyje - wtrącił Oldroyd. - Wobec zmarłych nie mamy żadnych zobowiązań. Nie jesteśmy też nic winni jego córce. Nie jest wiele warta. A więc ustalmy to od razu: dostaniesz ten kawałek ziemi o którym mówiłeś, ale nic poza tym. - W porządku, w porządku - mruknął Dobe. Oldroyd, Ketchum i Sultan przeszywali go wzrokiem, w którym na próżno można by szukać cienia przyjaźni czy zaufania. - Ruszamy - powiedział wreszcie Oldroyd. Jeden za drugim wyszli na zewnątrz; Dobe i nieznajomy na końcu. W progu Dobe odwrócił się i spojrzał porozumiewawczo na swego kompana. Dosiedli koni. Mrok był tak gęsty, że przez całe dwanaście mil mogli jechać tylko stępa. I tak upłynęły trzy godziny, zanim znaleźli się wśród wzgórz i zjechali po niewysokim zboczu, kończącym się niskim grzbietem. Z wierzchołków Silver Lode spływały leniwie mleczne zwoje mgły. Poniżej grzbietu rozciągał się płaski kanion, wtedy niewidoczny. Tam właśnie stała chata pasterska Barrów. Jakiś strumyk szumiał w pobliżu, a wiatr szeptał wśród świerków. - To już niecałe sto metrów, prawie przed nami - powiedział Ketchum. - Hallem, weź konie i odprowadź je pojedynczo. Poczekamy tu na ciebie. Konie parskały cicho, ale szły posłusznie za Hallemem. - Teraz rozdzielimy się i poczekamy - polecił Ketchum. Rozproszyli się ginąc w ciemnościach. Od gór wiał zimny wiatr, rozścielając kłęby mgły. Oni jednak czekali cierpliwie, w zupełnej ciszy i bezruchu, podczas gdy noc dobiegała końca, a w nieprzejrzaną ciemność zaczynał już sączyć się świt. W nikłym blasku dnia wyłaniał się gigantyczny masyw górski. Nisko płynące opary mgły zdradzały kierunek, w którym ciągnął się kanion, chata była jednak nadal niewidoczna. Dobe Hyde mruczał coś do siebie i z trudem tłumił niecierpliwość leżąc płasko na ziemi. Nieoczekiwanie przez mgłę przedarło się światło dnia, odsłaniając wreszcie chatę, coraz wyraźniej, w miarę jak opary ulatywały do góry. Odległość wynosiła prawie sto metrów, ale głosy z chaty dochodziły aż tu. Z komina sypały się iskry, drzwi otworzyły się i w progu stanął najstarszy z synów Barra - Ring. Podszedł do potoku i zaczerpnął wiadro wody, wyprostował się i powiódł wzrokiem po kanionie. Następnie odwrócił się i wrócił do chaty. Skrzyp rączki od wiadra roznosił się daleko w ciszy poranka. Godry przeturlał się na bok i celował z karabinu. Ketchum powstrzymał go ostrym warknięciem. - Przestań pan! Wszyscy leżeli płasko na ziemi, ich ciała tworzyły nieznaczne wzniesienia. Światło dnia przybrało trochę na sile, a mgła cofała się między świerkami, wzdłuż stoków. Wiatr przywiał od chaty zapach dymu. W dole nad potokiem rysowały się coraz wyraźniej sylwetki krów. - Jeszcze nie - mruknął Ketchum. - Zaczekamy, aż wszyscy wyjdą z chaty. * * * O piątej zaświtał szary, pochmurny dzień. Hallem wraz z końmi znajdował się w płaskiej kotlinie, oddalonej stąd o jakieś trzysta metrów. Dalej zaczynał się górzysty teren ze stokami ozdobionymi świerkami. Buff Sultan powiódł dokoła wzrokiem, uświadomił sobie, że gdyby ktoś zaatakował ich od strony wzgórz, znaleźliby się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, nie powiedział jednak ani słowa. Z chaty wyszedł znowu Ring Barr. - Czekać - mruknął Ketchum. Buff Sultan leżał markotny. Cały ten napad, do którego przygotowali się z tak zimną krwią, przestał mu się podobać. Dla innych Barrowie byli po prostu bestiami, nie odczuwali żadnych wyrzutów sumienia. Takimi uformowało ich życie, a ojciec Buffa był taki sam. Ale synowie Barra byli jego rówieśnikami, nie należeli do pokolenia ich nieprzejednanych rodziców. Tylko że teraz było już za późno, aby wyjaśniać to Ketchumowi, a duma nie pozwalała na to, by wycofać się bez słowa. Leżał więc przytłoczony tą wewnętrzną rozterką i patrzył na Ringa, który właśnie stąpał ociężale w stronę korrala. Kątem oka dostrzegł nagle, jak Dobe - ostatni w szeregu - unosi karabin i celuje w dół. Ring doszedł już prawie do rogu chaty, a w drzwiach stanął jeden z jego krewnych. W tym momencie Dobe wystrzelił. Kula ugodziła Ringa w plecy i roztrzaskała kręgosłup, a siła uderzenia pchnęła go o krok do przodu i rzuciła na ziemię. Kapelusz potoczył się trochę dalej. Ketchum uniósł się na kolana i zaklął siarczyście, rozwścieczony postępkiem Dobe'a. Potem przywarł z powrotem do ziemi. Człowiek stojący na progu wskoczył do chaty, inny strzelał już przez okno, wzbijając drobne fontanny piachu na zboczu kanionu. Ketchum nie przestawał się pieklić, w końcu powiedział: - A więc dobrze, dajmy im nauczkę. Teraz wszyscy zaczęli ostrzeliwać okna chaty, wszyscy oprócz Buffa. Leżał, ściskając w dłoniach kolbę karabinu, nie unosił go do strzału. Kule z siedmiu karabinów uderzały o chatę, nie było żadnej reakcji. Po chwili wszystkie okna były potrzaskane, a atakujący skoncentrowali się na drzwiach. - Część z was może zająć się teraz bydłem - powiedział Ketchum. W tym momencie rozległy się nieoczekiwanie strzały. - Wydostali się przez tylne okno - krzyknął Ketchum, a Buff ujrzał, jak zza węgła chaty wysuwa się lufa karabinu. Oldroyd wycofał się i zajął pozycję nieco dalej. Celował w bydło stojące u wylotu kanionu, nie chciał bowiem wywołać paniki w stadzie. Barrowie przerwali ogień. Od tylnej ściany chaty do lasu ciągnął się teren, osłonięty na przestrzeni około dziesięciu metrów, dalej otwarty, a Barrowie byliby na nim widoczni jak na dłoni, gdyby chcieli dotrzeć do lasu. Widocznie na to właśnie liczył Dobe, gdyż zawołał nagle: - Celujcie za chatę! Będą tamtędy uciekać! Jeden z oblężonych nisko skulony przebiegł akurat. Kula z karabinu Dobe'a wzbiła tuman pyłu tuż za nim, zdołał jednak dotrzeć do lasu i zaczął ostrzeliwać stamtąd zbocze kanionu. - Wycofujemy się! - polecił natychmiast Ketchum. Czołgali się spory kawałek do tyłu, zanim wstali i podeszli do koni. Na wschodzie zabłysły pierwsze promienie słońca. Mgła rozwiała się już całkowicie. Dosiedli koni, oczekując dalszych rozkazów Ketchuma. - Wpadli na dobry pomysł - powiedział wreszcie. - Trochę pokpiliśmy sprawę, ale i tak nie odważą się podejść do nas bliżej, tyle że hałas może sprowadzić resztę rodziny. A więc: wiejemy. Dobe, niech pana diabli porwą! Sultan nie spuszczał oka z zalesionego zbocza, wznoszącego się nie opodal. To miejsce nie podobało mu się i wypowiedział swe obawy na głos. Ketchum i Oldroyd spojrzeli na niego z niechęcią. - Nie mieliśmy z ciebie dużego pożytku - zauważył Ketchum. - Jedźmy już - odparł szorstko Sultan. Zawrócili i wjechali pod górę, w kierunku drzew. Oldroyd pozostał nieco w tyle i zsiadł z konia, aby podciągnąć popręg. Pozostali zatrzymali się trochę dalej, czekając na niego. Konie tańczyły niespokojnie w miejscu. Ciszę poranka przerwał nagle huk wystrzału. Odgłos dobiegł spośród rosnących wyżej świerków. Dobe krzyknął coś, zawrócił konia i pognał w stronę lasu. Reszta pędziła za nim w popłochu. Niewidzialny napastnik strzelił po raz drugi. Sultan przylgnął niemal do grzbietu konia, usłyszał świst kuli. W następnej chwili skrył ich zbawczy las świerkowy, oni jednak nadal pędzili galopem po zarośniętej ścieżce. Sultan, ostatni w grupie, odwrócił się w siodle: Oldroyd leżał na drodze. Był martwy. * * * Po spotkaniu z Edith Dan udał się do domu. W takich chwilach, jak ta, kiedy opadały go rozpaczliwe myśli, samotna, bezkresna przejażdżka przynosiła mu ulgę. Noc kryła w sobie odwieczny, kojący spokój, potężny, bezdźwięczny rytm, odwodzący go od małych, przyziemnych spraw ludzi. Dlatego też noc spędził pod gołym niebem. Tajemnicze, osobliwe szepty nocy utuliły go do snu, obudził się zaś, zanim jeszcze wstał szary brzask. Kiedy ruszył w dalszą drogę i znajdował się tuż nad kanionem z chatą pasterską, usłyszał z oddali huk wystrzałów. Na skraj lasu dotarł w chwili, kiedy grupa Dobe'a rzuciła się do ucieczki. Ale dopiero, gdy dostrzegł z góry nieruchomą postać leżącą przed chatą, uświadomił sobie znaczenie tego wszystkiego. I raptem wszelkie jego nadzieje prysnęły jak bańka mydlana; wiedział teraz, jakie go czeka zadanie bez względu na to, o czym marzył. Poderwał karabin i pierwszym strzałem zabił Oldroyda. Druga kula chybiła. Grupa jeźdźców zniknęła w oddali, ucichł tętent kopyt. Dan przejechał na drugą stronę polany, odnalazł ścieżkę wiodącą ukosem na dno kanionu, po czym krzyknął głośno, aby uprzedzić o swym przybyciu. Zza drzew wyłonili się jego brat Fay, kuzyn Creed i wujek Will. Stanęli nad zwłokami Ringa. - Odjechali? - zapytał Fay. - Chyba tak. - Widziałem, jak ktoś spada na ziemię. - Oldroyd - wyjaśnił Dan i spojrzał znowu na zabitego brata. Kula musiała pozbawić go życia natychmiast. Wyglądało na to, że nie zdążył poczuć ani strachu, ani bólu. Wystarczył ułamek sekundy, aby przestał żyć. Dan podniósł wzrok, ale na twarzach Creeda i wujka nie dostrzegł żadnej zmiany. Tacy już byli: zawzięci, milczący, nie okazujący swych uczuć. Jedynie w oczach Faya zauważył teraz jakiś błysk. Dan go rozumiał, przeżywał to samo. Nie odezwali się nawet jednym słowem, ale mimo to poczuli się sobie bliscy. Ani rozsądek, ani pragnienia nie miały z tym nic wspólnego, był to istotnie prastary, odwieczny przymus wewnętrzny, który sprawia, że człowiek idzie za głosem krwi. I on sprawił teraz, że Dan powiedział równie lakonicznie, jak powiedziałby to brat. - Ruszajmy już, tak będzie lepiej! Fay skinął głową i podszedł do konia Dana. Wyciągnął z olstra jego spencera, wyjął okrągły magazynek i sprawdził naboje. Następnie wsunął karabin z powrotem i podniósł wzrok na Dana. - Oddałeś dwa strzały: - Za drugim razem spudłowałem. - Liczy się ten pierwszy - powiedział łagodnie Fay. - Według mnie jesteś w porządku, Dan. W milczeniu umieścili Ringa w siodle, przywiązali mocno i zostawiając bydło ruszyli pod górę do odległego o pięć mil rancza. - Myślę, że nieprędko wrócimy do tego kanionu - odezwał się po chwili Dan. Fay zacisnął wargi. - Jak tylko rozprawimy się z Benem Maffittem, złożymy kilka wizyt, tu i tam. - Nie jestem tego taki pewny - mruknął Dan. Pół godziny później wjeżdżali na plac przed domem. Na werandzie czekali Pete i Katherine. Danowi zdawało się, że ojciec wyszczuplał jeszcze bardziej. Jego twarz nie wyrażała zupełnie nic. Twarz Katherine była blada w promieniach słońca, które zabłysło raptem na wschodzie, z ust wydarł się zduszony okrzyk. Dan nigdy nie darzył sympatią ojca, teraz jednak czuł jego głuchy ból. Przez chwilę w oczach Pete'a pojawiła się nawet jakaś trudna do zniesienia męka, ale trwało to tylko sekundę. - Wnieście go do domu - polecił. Dan i Fay zdjęli ciało z siodła i zanieśli do domu, a kuzyn Creed opowiedział Pete'owi, jak doszło do walki. Kiedy bracia wyszli z powrotem, ojciec wszedł do domu i zamknął się w swoim pokoju. Wkrótce usłyszeli odgłos jego kroków. Potem kroki ucichły. - Ring był jego oczkiem w głowie - mruknął Fay. Odwrócił się i odszedł. * * * Ketchumowie, ojciec i syn, odłączyli się od pozostałych i stary udał się ze smutną wieścią do domu Oldroyda. Kilka mil dalej grupę Hyde'a opuścił Buff Sultan, wracając na swoje ranczo. Edith czekała na niego z niepokojem. To, co najgorsze, wyczytała od razu z jego twarzy. Nie musiała zresztą o nic pytać; sam pospieszył z wyjaśnieniem. - Dopadliśmy kilku Barrów w chacie i Dobe zastrzelił Ringa. Potem wycofaliśmy się. Na górze ktoś nas wytropił, chyba nadszedł od tyłu. Nie wiemy, kto to był. Dostał Oldroyda. - Spojrzał w jej oczy i dostrzegł w nich całą okropną, brutalną prawdę o tej walce. - Jakie to straszne, Edith! - mruknął przygnębiony. - Nie chciałem, by doszło do zabójstwa. - A teraz Dobe ma was wszystkich w ręku - odparła z odrazą w głosie. - Nie powinienem był jechać z nim, wiem! To wszystko przez tego przeklętego Kellanda! Po co się tu zjawił?! - Nie on tu zawinił! - zawołała ostro. - No... póki go nie było, wszystko szło dobrze. Potrząsnęła głową. - Nie, to nieprawda. Ale teraz wszyscy zaczną go obwiniać i znienawidzą jeszcze bardziej. Opuściła głowę. Dla niej, tak jak dla wielu innych mieszkańców doliny, oznaczało to koniec wszelkich nadziei. Rozstrzygnięcie stało się faktem dokonanym; tląca się od dawna waśń rozpaliła się otwartym płomieniem walki, niszcząc tym samym prywatne szczęście każdego z nich. Stała zrezygnowana pośrodku pokoju, a na jej twarzy widniał wyraźnie przepełniający ją smutek. Wreszcie wyszła bez słowa, osiodłała konia i ruszyła przed siebie. Buff zawołał za nią: - Nie pokazuj się teraz w tamtej okolicy, Edith! - Nie martw się, wrócę - odparła i zniknęła w lesie. Kiedy dotarła do opuszczonego domu, wzięła kartkę papieru i napisała na niej tylko dwa słowa. Przyczepiła ją gwoździem do ściany nad kominkiem. Długo jeszcze stała, wpatrując się w nią wzrokiem przyćmionym łzami. W końcu odeszła. Napis brzmiał: "Bądź zdrów". * * * Tego samego ranka o dziewiątej Matt Oldroyd przyjechał lekkim powozem do Reservation. Zatrzymał się na widok Kellanda, który stał w słońcu, oparty o ścianę hotelu. - Jadę na grzebień górski po ciało ojca - powiedział. - Zabito go trzy godziny temu. Kelland podniósł głowę, ale nie odszedł od ściany i nie okazał żadnego zaskoczenia. - Słyszał już pan o tym? - zapytał Matt. - Nie. Pan pierwszy mi to powiedział. Bardzo mi przykro, Matt. Młodzieniec opuścił głowę i przytłumionym głosem opowiedział wszystko, co wiedział. Zabrzmiało to, jak ponure wyznanie winy, chociaż nie miał z tą sprawą nic wspólnego. - Wiedziałem, że coś się stanie - powiedział wreszcie. - Ale nie mogłem tam pojechać poprzedniej nocy, rozumie pan? - Oczywiście - odparł Kelland. - A co teraz, Matt? - Pojadę po mego ojca! - A potem? Matt potrząsnął głową. - Tego nie wiem. Jeszcze o tym nie myślałem. - Może przyłączy się pan do Dobe Hyde'a? Matt odetchnął głęboko. - Może powinienem to zrobić. A może powinienem tak jak inni, stracić głowę i zacząć strzelać. Przecież był moim ojcem, a więc na mnie spada obowiązek podtrzymywania zatargu; zawsze wbijał mi to do głowy. Dlatego musiałbym zabić teraz któregoś z Barrów, a inny Barr zrobiłby wszystko, aby mnie dopaść. A za dwadzieścia lat moje dzieci strzelałyby do dzieci Barrów, oczywiście, o ile któryś z nas pozostałby przy życiu wystarczająco długo, by mieć dzieci. Zabrakło mu tchu. Na twarzy Kellanda pojawił się nikły uśmiech, który u tego twardego mężczyzny sprawiał wrażenie szczególnie łagodnego i tęsknego. - Ma pan rozum dorosłego mężczyzny - rzekł miękko Kelland. - I myśli pan jak mężczyzna. Nie zapomnę o tym. Matt zaczerwienił się nagle i chwycił śpiesznie za cugle. Trochę za głośno cmoknął na konie, zmuszając je, by ruszyły. Serce urosło mu w jednej chwili, a sprawił to komplement z ust Kellanda. Około jedenastej dotarł na polanę, gdzie leżał ojciec. Znajdował się teraz na niebezpiecznym terenie, wiedział o tym. A mimo to przez dłuższą chwilę trwał w bezruchu nad nieruchomą postacią, czując, jak narasta w nim nienawiść do ludzi, którzy odjechali jakby nigdy nic, zostawiając zabitego towarzysza. Przeniósł zwłoki na wóz, przykrył je kocem i opuścił polanę. Z żalem, odczuwanym zawsze przez żywych wobec zmarłych, rozmyślał o nie osiągniętej nigdy harmonii w kontaktach z ojcem. Ojciec żył zawsze w świecie zaciekłych zmagań i chciał wpoić w syna choćby cząstkę swego twardego charakteru, aby przysposobić go do przyszłej walki. Może w tych próbach hartowania syna, wyrabiania w nim odporności na słabość i ból, przejawiała się ojcowska miłość. Ale efekt tych starań był odwrotny, rozdźwięk między nimi stale się pogłębiał, teraz zaś było już za późno na pokonanie tej przepaści. Jego matka przyjęła pod swój dach sierotę, Tony, lecz ojciec pozbył się dziewczyny, kiedy tylko mogła zarobić na własne utrzymanie; obawiał się, że jej obecność mogłaby zmiękczyć charakter syna. Matt musiał przyznać w duchu, że istotnie miękł kiedyś przy Tony. Tkwiło w nich szaleństwo młodości, jakaś potężna siła przyciągała ku sobie. Ale to wszystko należało już do przeszłości i nie było na to rady. O tym wszystkim rozmyślał Matt, jadąc do domu. Z opuszczoną głową spoglądał oczami wyobraźni na sceny, nadal tak wyraźne, a jednak bezpowrotnie minione. * * * Tony była w przedsionku, kiedy Kelland rozmawiał z Mattem, mogła więc słyszeć każde słowo. Kiedy Matt wyjechał z Reservation, udała się do swego pokoju, założyła stare spodnie i męską koszulę, po czym poszła do stajni. Wynajęła konia i pojechała do opuszczonego domu, który kiedyś należał do jej rodziców. Kiedy dziesięć lat temu zabito jej ojca, stary Oldroyd pojechał po nią i jej cały dobytek i zabrał do swojego domu. Nikt nie zapytał Tony, czy zgadza się na to. Wszystko stało się bez jej udziału, podobnie jak większość wydarzeń w jej życiu, na które nie miała żadnego wpływu. Od tamtej pory nie przekroczyła progu tego domu. Nie chciała wzbudzać na nowo dawnego bólu. Teraz zaś, jadąc dobrze sobie znaną drogą, nie bardzo wiedziała, dlaczego to czyni, nie próbowała też tego pojąć. Z natury rzadko szukała wyjaśnień, kierowała się raczej powierzchownymi odczuciami niż rozwagą. A jednak ta jazda coś znaczyła; była ucieczką w przeszłość. Tony ogarnęło nagle pragnienie spokoju, ciepła i bezpieczeństwa, tego wszystkiego, czego brak odczuwała od tak dawna. A ponieważ miała to w dzieciństwie, jechała tam, gdzie dawniej był jej dom. Na widok zapadłych ścian, wybitych okien i walącego się dachu doznała bolesnego szoku. W jej pamięci zachowały się przecież okna rozjaśnione blaskiem lampy, drzwi oddzielające dom od wszelkich dokuczliwości świata i komin, z którego unosiły się kłęby dymu. Tak widziała ten dom ostatnim razem i takim spodziewała się go zastać. Tony zsiadła z konia i weszła do środka. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo zniszczyły dom burze i zabłąkane zwierzęta. Nad kominkiem dostrzegła jakąś kartkę. Przeczytała ją bez zainteresowania, po czym weszła po rozchwianych schodach na górę. W pierwszym pomieszczeniu była sypialnia rodziców, dalej - za cienkim przepierzeniem z desek - mieścił się jej pokój. W jednym kącie stała kołyska jej nieżyjącego już brata Johna, w drugim - jej łóżko. Kiedy kładła się wieczorem, światło lampy padało na ścianę wyklejoną tapetą w różyczki. Potem przychodziła matka i zabierała lampę, a jej zniekształcony cień przesuwał się po ścianie, kiedy nachylała się nad nią. - Ojcze nasz... Odmawiała pacierz, licząc przy każdym słowie różyczki na tapecie. Później matka całowała ją i wychodziła z lampą. Tapeta w różyczki dawno już odpadła od ściany. Tony wyjrzała przez okno i zobaczyła pień świerku, pod którym ojciec ustawił budę dla Sama, jej wilczura. Wtedy drzewo sięgało ledwie dachu; teraz było o połowę wyższe. Dalej biegła ścieżka wiodąca do źródła. Wspomnienia, piękne i żywe, kłębiły jej się w głowie, kiedy schodziła na dół. Ale potem stała znowu na zmurszałych deskach podłogi, patrzyła na zniszczenia, jakich dokonał bezduszny czas, a jej mina to pochmurniała, to znów rozpogadzała się. Drgnęła, słysząc tętent zbliżającego się konia. Potem zobaczyła jak Dan Barr ześlizguje się z siodła i przebiega przez werandę. Dojrzał ją i stanął jak wryty. Wyglądał na znużonego i zdenerwowanego, lecz starał się nie zdradzać zaskoczenia, w jakie musiała wprawić go jej obecność. - Witaj, Tony - mruknął i podszedł do kominka. Całą jego uwagę przykuła owa kartka papieru, jakby posiadała magiczną moc. Jego ramiona uniosły się i opadły, kiedy przeczytał te dwa słowa. Tony nie wiedziała, kto je napisał, ale dla niego zdawały się mieć olbrzymie znaczenie. Kiedy jednak odwrócił się do niej, jego twarz była zupełnie nieprzenikniona. Zawsze uważała go za najlepszego z Barrów, ale teraz sprawiał wrażenie równie twardego i nieprzejednanego jak reszta członków jego rodziny. - Co się stało, Dan? - zapytała. Spoglądał na nią przez dłuższy czas dziwnie pustym i rozpaczliwym wzrokiem. - Wychowałaś się w tym domu, Tony? - Tak, do dziesiątego roku życia. - Ano, przypominam sobie. Na pewno nienawidzisz Barrów i Bóg jeden wie, że nie bez powodu. - Nie czuję nienawiści do nikogo - odparła. - Co by mi to dało? Po twarzy przemknął mu nikły uśmiech, jakby nie wierzył w szczerość jej słów. - Nie czujesz do ludzi nienawiści za krzywdy, jakie ci wyrządzili? - Nie - szepnęła. - Nie. Ciszę przerwał pisk kół powozu. Dan odwrócił się błyskawicznie. Tony nie zwróciła do tej pory uwagi na napięcie, w jakim znajdował się przez cały czas. Teraz patrzyła zaskoczona na zwinne, kocie ruchy; momentalnie znalazł się w drugim końcu pokoju, z dłońmi przywartymi płasko do nóg, nachylony lekko do przodu. Z zewnątrz dobiegł ich dziwnie podniecony głos Matta Oldroyda. - I co, Dan? Do tej chwili Tony nie interesowała się przebiegiem konfliktu, ale jakiś impuls kazał jej postąpić dwa kroki, odepchnąć Dana na bok i wyjść na werandę. - Nie stawaj przede mną! - zawołał Dan z rozdrażnieniem i zszedł na dziedziniec. Uprzejmym, ale pełnym rezerwy tonem powiedział: - Cześć, Matt. Oldroyd siedział na koźle w pozornie niedbałej pozie. Jego duże dłonie trzymały lejce jakby od niechcenia, był lekko przygarbiony. Rondo kapelusza rzucało cień na jego posępną, zdecydowaną twarz. Jasne włosy odcinały się ostro od spalonego przez słońce ciała, ale brwi tworzyły dwie krótkie, wyblakłe linie. Był wyższy niż Dan i bardziej opanowany. Dawniej, jako dzieci, włóczyli się nieraz we troje po tym terenie. Z werandy Tony ujrzała leżące na wozie ciało owinięte w koc. Śpiesznie zbiegła na dół i podeszła do Matta. - Tony, nie stawaj pomiędzy nami! - zawołał ponownie Dan. - Matt... tak mi przykro - szepnęła dziewczyna. Matt spoglądał na Dana spokojnym, pełnym powagi wzrokiem. - Czego się boisz, Dan? - zapytał. Tamten stał nieruchomo. O tym, że był jednym z Barrów, przypominało martwe, beznamiętne spojrzenie i ostre rysy twarzy. - Nie jesteśmy przyjaciółmi, Matt - odparł. - Możliwe. Jeszcze tego nie wiem i na razie nie chcę wypowiadać się na ten temat. - A ja nie chcę z tobą rozmawiać - wtrącił szybko Dan. Tony widziała teraz obu, widziała jacy są: jeden, który świadomie odgradzał się barierą - Dan, i drugi, który stopniowo rósł w jej oczach - Matt. Siedział spokojnie w powozie, unikając walki. Jego wysoka, opanowana postać rysowała się ostro w blasku słońca, roztaczał wokół siebie spokój, zdający się tłumić wszelki gniew niczym woda płomienie ognia. Ostatnie pół godziny pozwoliło mu przekroczyć granicę dzielącą beztroską młodość od dojrzałości. - Myślę, Dan, że powinieneś już iść, jeżeli nie chcesz ze mną rozmawiać - powiedział. - Wkrótce rozpocznie się między nami walka. - Nie jestem tego pewien - pokręcił głową Matt. - Nie jestem pewien. Dan stał przez chwilę nieruchomo, potem rzucił wzrokiem na wnętrze powozu i cofnął się z drżeniem, jakie nie uszło uwagi Tony. Podszedł do konia, wskoczył na siodło, głośnym okrzykiem popędził konia i pełnym galopem ruszył w drogę. - Po co tu przyjechałaś? - zapytał Matt. - Żałuję, że to zrobiłam - mruknęła dziewczyna. Dostrzegła nagłą zmianę w jego twarzy i dodała śpiesznie: - Och, nie, Matt... - przyjechałam tu sama. Ale tu nie ma już nic, co mogłoby mi przypomnieć tamte lata. Niepotrzebnie tu wróciłam. Owinął lejce wokół rączki hamulca i stanął na ziemi. Następnie swoim niezgrabnym, jakby pokornym gestem zdjął przed nią kapelusz. - Bardzo mi przykro, że to stało się właśnie z twoim ojcem - powiedziała. - Wierzę ci, ale to właściwie dziwne. Bo on nigdy nie okazał ci życzliwości. Wysłał cię nawet z domu. - Może postąpił wtedy słusznie - szepnęła. - Nie przejmuj się mną tak bardzo. - Ale ja nigdy nie przestałem żałować pewnych spraw - odparł. - Nie potrzebuję litości, Matt. - Wiem - zapewnił. - Wiem. I bądź pewna, że wcale nie usiłuję być wobec ciebie wspaniałomyślny. Spojrzała mu prosto w oczy. - Co uczyniło cię tak mądrym? Uniósł lekko ramiona i opuścił z powrotem. - Miałem dużo czasu do namysłu. Ona jednak nie mogła zapomnieć o tych wszystkich minionych latach, o tym, co przeszła. Musiała myśleć o tym, jaka kiedyś była i o tym, czego nie mogła dać już nigdy komuś takiemu jak Matt. Na jej twarzy odmalowało się zwątpienie i również w głosie zabrzmiała nutka rezygnacji: - Może dawniej miałoby to jakieś szanse powodzenia, Matt. Może dawniej. Ale teraz jest już za późno. Szybkim krokiem podeszła do konia, dosiadła go i ruszyła pędem na przełaj przez łąkę. Matt stał przy wozie, odprowadzając ją wzrokiem. Kiedy zniknęła w oddali, wsiadł na kozioł i popędził konie. * * * Stojąc przed hotelem, Kelland widział, jak Matt kieruje powóz w stronę grzebienia górskiego, a potem, jak Tony wyjeżdża z miasta. Słońce już wzeszło, ale w cichym powietrzu unosił się ostry powiew zimy. Wierzchołki Silver Lode były oprószone bielą, a to znaczyło, że mniej więcej za tydzień nadejdzie zima. Kelland zapalił cygaro i oparł się ramieniem o ścianę hotelu. Zastanawiał go fakt, że Matt pierwszy przyniósł wiadomość o walce, która odbyła się ponad cztery godziny wcześniej. Ta zwłoka była dziwna w kraju, gdzie tego typu wieści rozchodzą się lotem błyskawicy. Relację Matta usłyszał właściciel stajni; teraz przekazywał to dalej. Kelland widział, jak mały człowieczek wchodzi najpierw do saloonu, potem do drukarni, a wreszcie do biura Charley Chavisa. Było wpół do jedenastej, kiedy na drodze wiodącej z rancza Barrów pojawił się jeździec. Nadjechał kłusem, wszedł do saloonu, a po chwili wyłonił się ze swego biura Charley Chavis. Skinął na handlarza paszą i razem udali się do saloonu. Również drukarz stanął w progu swego warsztatu i obrócił wzrok na Kellanda. W porannym słońcu jego twarz sprawiała wrażenie wyjątkowo białej. Miasto, zazwyczaj senne, wyglądało dziś mimo wczesnej pory na niezwykle ożywione. Kelland czuł tę zmianę, odgadł też jej przyczynę. Reservation leżało w centrum tej górzystej krainy, było więc niezwykle wrażliwe na wszelką, najmniejszą nawet zmianę sił. Ludzie interesu dbali tylko o swoje zyski, nie zastanawiając się, która ze stron jest górą. Obawiali się jednak każdej zmiany, która mogłaby skierować gniew skłóconych rodzin przeciw miastu. I to głównie zrodziło nienawiść ogółu do niego. Około jedenastej dopalił cygaro i wtedy też wyczerpała się jego cierpliwość, którą i tak trudno mu było zazwyczaj zachować. Wszedł do sklepiku, prowadzonego przez spokojnego mężczyznę o nazwisku Webber i jego żonę, kupił dwa cygara i chciał wyjść, kiedy pani Webber zawołała: - Kelland! Wykrzyknęła tylko to słowo, ale ostro, władczo. Odwrócił się i ujrzał jej potężną figurę zbliżającą się ku niemu. Patrzyła na niego nieprzyjaźnie. - Dlaczego nie zostawi pan nas w spokoju? Zdjął kapelusz i powiedział: - Proszę mi wybaczyć. Odwrócił się i chciał wyjść ze sklepu, ona jednak, krzycząc coś przeraźliwie, podbiegła, chwyciła go za ramię i szarpnęła. Jej gniew przejawił się tak, jak zazwyczaj reagują mężczyźni: w pragnieniu użycia siły fizycznej. Krzyczała, tracąc całkowicie panowanie nad sobą: - Niech pan odpowie! Dlaczego nie zostawia pan nas w spokoju? Mój Boże, znowu mamy dwóch zabitych i znowu odżyła ta wojna! Kto pana tu zaprosił? Gdybym była mężczyzną, zrobiłabym to, na co nikt tu nie może się zdobyć. Zastrzeliłabym pana! Kelland zaniemówił. Stał jak wryty, podczas gdy na placu gromadzili się ludzie, przysłuchując się całej scenie. Głos pani Webber stawał się coraz bardziej przeraźliwy. - Bóg mi świadkiem! Zrobiłabym to! Z całej siły uderzyła go w twarz. Jego oczy nabrały blasku, z jakimś złowieszczym spokojem zapytał: - Skończyła już pani? Uderzyła go jeszcze raz, krzyknęła coś, czego nie zrozumiał, po czym odeszła. Kelland przesunął dłonią po twarzy. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nadal trzyma w ręku cygaro. Schował je do kieszeni i wrócił do hotelu. Broderick uśmiechnął się ponuro. - Zapewne już pan wie, jak się sprawy mają - powiedział. Kelland zaczął krążyć od ściany do ściany. Czuł, jak z gniewu naprężają mu się mięśnie. - Broderick, najgorsze jest to czekanie - mruknął. - Czekanie na co? - zapytał Broderick. Kelland odwrócił się raptownie. Spojrzał na niego, a płomień w jego oczach rozpalał się coraz bardziej. Broderick zamknął usta i wyszedł z hotelu. Jim czekał, aż ucichnie ta straszliwa burza, szalejąca w jego sercu. Czekał, aż ustanie ból po uderzeniach pani Webber, symbolizujących nienawiść całego miasta. Był wystarczająco długo przedstawicielem prawa, aby wiedzieć, jak będzie samotny przy wykonywaniu zadania. Wszystko co mówił i robił, rozumiane było przez innych na opak. Ludzie nie rozumieli go, szukali tylko jego wad, pilnowali, by nie wyróżnił przypadkiem którejś ze stron. Musiał też liczyć się z tym, że wcześniej czy później utraci zaufanie również ludzi uczciwych. Był więc osamotniony, tak jak spodziewał się tego już przedtem. Ale ta izolacja stawała się szczególnie męcząca, kiedy wrogie milczenie ludzi podsycało jego gniew, nie pozwalając mu spocząć, tak jak teraz. Po dłuższej chwili zjawił się Broderick. - Kelland, wszystko jest sprawką Dobe'a Hyde'a - zameldował. - Tkwi w tym po same uszy. To on zorganizował napad. - Na to właśnie czekałem. - Dlaczego? - Czekałem, aż zdradzi swoją pozycję. Nie można walczyć z przeciwnikiem, dopóki nie jest się pewnym, gdzie dokładnie stoi. - A więc już pan wie. - Jeszcze nie. Muszę poznać stanowisko drugiego człowieka. - To znaczy, że będzie pan czekał, a w tym czasie zginie może ktoś następny. Broderick przechadzał się tam i z powrotem, mrucząc jeszcze coś do siebie, potem zatrzymał się przed Kellandem, kładąc metalową protezę na kontuarze. - Muszę przyznać, że lubiłem pana, Jimie Kellandzie - powiedział. - Ale teraz widzę, że umyka pan przed czymś. Spowodował pan kolejny wybuch walki. Tak, wiem, doszłoby do niej tak czy inaczej, ale pan to przyspieszył. Oldroyd nie żyje, a ci, którzy mają posiadłości nad wschodnią odnogą Ute, wezwali na pomoc Dobe'a Hyde'a. Tym samym przestają pana interesować, gdyż Hyde poprowadzi własną walkę, aby zgarnąć jak największy zysk. A więc: Dobe Hyde przeciw Barrom. Żaden z nich nie jest lepszy od drugiego, lecz pan, Kelland, sprowokował to wszystko i pan ponosi tu pełną odpowiedzialność. Musi pan wziąć czyjąś stronę. Po prostu pan musi. A więc którą? - Poczekam - odparł spokojnie Kelland - aż coś jeszcze się wydarzy. - Czekać! - krzyknął Broderick i uderzył protezą o stół. - Na Boga, Kelland, nie wolno już panu wykręcać się dłużej! - Kiedy nadejdzie pora, nie będę stał na uboczu! - Stoi pan przed trudną decyzją - mruknął Broderick. - Żadna ze stron nie ma racji, a pan nosi gwiazdę, co czyni pana odpowiedzialnym za ich postępowanie. Wydaje mi się, że nie rozegrał pan tej partii jak należy. Kelland podniósł na niego wzrok. - Dlaczego pan się tym martwi? Broderick spoglądał na niego przez chwilę i w końcu wzruszył ramionami. Z nie ukrywaną niechęcią powiedział: - Nie lubię patrzeć, jak pan popełnia błędy, Kelland. Jest pan człowiekiem, którego podziwiam. Najwidoczniej chciał powiedzieć coś więcej, ale nie zdążył tego uczynić. Na placu zabrzmiał tętent kopyt, jakiś jeździec zeskoczył na ziemię przed hotelem, a po chwili w progu stanęła Katherine Barr. Była zdyszana. - Chciałabym z panem porozmawiać - powiedziała. Kelland wyciągnął spod stołu swoje długie nogi, zdjął kapelusz i położył go na stole, po czym wstał. - Proszę zostawić nas samych i zamknąć za sobą drzwi - zwrócił się do Brodericka. * * * - Przyszła pani powiedzieć, że to ja sprowadziłem nieszczęście na pani rodzinę, że jestem odpowiedzialny za śmierć pani brata. Że jestem takim samym mordercą, jak Ben Maffitt. Jakimś gardłowym, zduszonym głosem rzuciła mu w twarz tylko jedno słowo: - TAk! Miała na sobie jak zwykle strój do konnej jazdy. Nogawki spodni wpuściła w niewysokie buty, rozpięta u góry męska koszula odsłaniała szyję. W dłoni trzymała szpicrutę, policzki zarumienione były od jazdy i gniewu. Ten sam gniew iskrzył się w oczach. Płonął w niej jakiś ogień, który czynił ją jeszcze piękniejszą. Stał tak, napawając się widokiem prawdziwej, zachwycającej kobiety i czuł to wszystko, co czuje mężczyzna patrząc na piękno, nie przeznaczone dla niego. Bardzo wolno i bardzo spokojnie powiedział: - Za wszystko, co uczyniłem pani rodzinie, zapłacę własnym sumieniem. - Dlaczego mi pan wszystko utrudnia! - zawołała. - Przecież przyjechałam tu, by sprawić panu ból, tak duży, jak to tylko możliwe. - Wystarczy moje sumienie. - A więc przyznaje się pan, że nie miał pan racji? Spojrzał na nią z uśmiechem, zmąconym tęsknotą, i potrząsnął głową. - Nie, Katherine, nie sądzę, bym nie miał racji. Ubolewam nad tym, co się stało, ale to było nieuniknione. - Czy uważa pan, że Dobe Hyde jest lepszy od Barrów? - Nie - powiedział. - Nie. - Niech pan o tym pamięta, Jim, gdyż to Hyde zabił Ringa. I Hyde zrobi wszystko, aby przepędzić nas z tej doliny. Może moja rodzina nie miała racji, zapewne błędem było również to, że przyjaźniliśmy się z Maffittem. Ale wtedy, gdy walczy się o życie, trudno ocenić, gdzie kończy się prawo, a zaczyna bezprawie. Miałam starszego brata, który został przed laty zastrzelony. To był Clay. I od tamtej pory człowiek, który go zabił, jeździł sobie spokojnie po dolinie, jakby dokonał jakiegoś chwalebnego czynu. To ojciec Matta Oldroyda zastrzelił Claya. Teraz on sam nie żyje, a pan obwinia o to Barrów. - A jak zginął ojciec Tony, Katherine? - upomniał ją. Spojrzała na niego. Dopiero teraz udało jej się powściągnąć gniew. - Tak, wiem - powiedziała spokojnie. - A więc krew polała się po obu stronach. W ten sposób ta wojna nie zakończy się nigdy. - Mogłaby się zakończyć, gdyby zostawił nas pan w spokoju. Podniósł rękę i wskazał na drzwi. - Byłem w tym mieście zaledwie dwie godziny, kiedy zabito człowieka. Tak tu już jest, Katherine. Ale mimo to szukałem jakiegoś kompromisu. Tu, w tym pokoju, chciałem wszystkich pogodzić. Kiedy jednak ujrzałem ich razem, zorientowałem się, że to niemożliwe. - Przyjechałam tu, aby powiedzieć panu tak: mój brat Dan i ja nie byliśmy tak zawzięci, jak reszta rodziny. Chcieliśmy spokoju. Ale mieszkańcy znad wschodniej odnogi Ute posłużyli się Dobem Hydem, który ma własne plany i nie cofa się przed niczym. Sultan i Ketchum to głupcy, skoro mu zaufali. Będziemy więc walczyć, bo jesteśmy do tego zmuszeni. - Spodziewałem się tego. - NIeraz potrafi pan być okrutny - powiedziała z wyrzutem. - Nie oczekuję pochwał. Zresztą może wcale na nie nie zasłużyłem. Stała w milczeniu, patrząc mu w twarz. - Był czas, że oceniałam pana zupełnie inaczej - szepnęła. - Wczoraj, na tym wzgórzu, wydawało mi się, że wiem, jaki pan jest. Bez słowa skinął głową. On również pamiętał ten wieczór: było tak, jakby trafił w nich piorun, owiewając swym palącym powiewem. Myślał teraz o tym i wiedział zarazem, że zyskał wtedy szansę, która rozwiała się tak szybko, jak się zjawiła, i że nie może liczyć na jej powrót w przyszłości. Przeszkodzi temu pamięć o gwałcie, przemocy i śmierci. Ciszę przerwała Katherine. - Żegnaj, Jim - powiedziała. Odwróciła się i wyszła. Natychmiast zjawił się z powrotem Broderick. Dyszał ciężko. - Charley Chavis przekazał właśnie Soderowi wiadomość, którą udało mi się zdobyć: ktoś widział niedawno Bena Maffitta. Jechał do Dobe'a Hyde'a. - A może Chavis chciał, żeby pan to usłyszał? - zapytał Kelland. Broderick nie spuszczał z niego oka. - Nie ja to usłyszałem. Mój przyjaciel powiadomił mnie o tym. Mam w tym mieście własną linię telegraficzną, Kelland. Kelland odszedł bez słowa, udał się do restauracji i zasiadł do stołu. Po posiłku pospieszył do stajni, osiodłał gniadego i odjechał. Najpierw pozwolił koniowi wybiegać się, a potem ruszył wolno wzdłuż porośniętego wierzbami brzegu rzeki. W oddali bielały ściany domu Ketchuma. Od gór wiał chłodny, popołudniowy wiatr. Brunatna ziemia lśniła w blasku słońca. Tu i ówdzie pasło się bydło. Kiedy dotarł przed ranczo Sultana, ujrzał Edith, która dosiadała właśnie konia. Pomachała do niego ręką, zaczekał więc, aż podjedzie bliżej. - Słyszał pan już o strzelaninie? - zapytała. - TAk. - Buff też tam był - powiedziała otwarcie, on zaś pomyślał sobie, że podoba mu się jej szczerość. - Ale nie użył broni. Cała ta sprawa popsuła mu krew. Chciałabym, żeby pan o tym wiedział. Nie usprawiedliwiam go, lecz może pan być pewien, że nikt z Sultanów nie pojedzie już nigdy z Dobem. - Cieszę się, że to słyszę. Zdjął przed nią kapelusz i wyruszył dalej. Wkrótce skręcił w głąb kanionu, opuścił go z drugiej strony, przejechał przez położony w górze las świerkowy i jeszcze na długo przed zmrokiem dotarł na wiszący nad domem Hyde'a występ skalny, gdzie przykucnął na piętach. Czekał. * * * Kotlina w Pocket Land leżała dwa tysiące stóp nad poziomem Reservation, a mroźny powiew nadchodzącej zimy spędził ludzi Maffitta do kuchni. Większość siedziała przy stole, rozgrywając łagodną partię pokera. Od czasu do czasu podnosił się ze swego miejsca Brick Brand i podchodził do pieca, rozniecając ogień. Maffitt nie grał, przypatrywał się tylko innym. Wreszcie od strony doliny nadjechał Mały Peters. - No, to taniec rozpoczęty - zawołał jeszcze od progu. - Ring jest zastrzelony, wszystkie okna w chacie porozbijane, a oni wrócili do siebie. Pod koniec zjawił się Dan Barr i załatwił Oldroyda. Nikt nie zwracał już uwagi na karty. - Skąd się o tym dowiedziałeś? - zapytał Maffitt. - Wstąpiłem do Barrów. Mały Peters dyszał ciężko, miał zaczerwieniony nos. Podszedł do pieca i zaczął rozcierać sobie nad nim ręce. - Pete powiedział, żebyś do niego przyjechał. Chce z tobą porozmawiać. Maffitt rozparł się niedbale na krześle, oparł rękę na stole i zaczął wybijać palcami wolny, miarowy rytm. Jego ludzie siedzieli w skupieniu, bez słowa, zastanawiając się, jaką korzyść może im przynieść ta zmiana sytuacji. - Barrowie nie dadzą sobie rady - odezwał się wreszcie Peters. - Czułem, że do tego dojdzie - mruknął Maffitt. - Ten Kelland to tęga głowa. Czekał na swoją szansę, no i oto nadeszła. Brick Brand wpatrywał się nieruchomo przed siebie. Zadrapanie przy ustach - ślad po bójce z Kellandem - goiło się już, ale tamto wydarzenie zostawiło mu w głowie piętno o wiele trwalsze, wryło się w jego świadomość na zawsze. Teraz jednak milczał. Mały Peters odszedł od pieca i stanął przed Maffittem. - Ben, jeżeli myślisz o tym, by pomóc Pete'owi Barrowi, to nie bierz mnie pod uwagę. - Do diabła! - nie wytrzymał Brand. - Ale przecież on nam też pomagał. Jesteśmy mu coś winni! Pozostali skierowali wzrok na niego, a twarz Maffitta wykrzywiła się w jakimś nieokreślonym grymasie. - Jesteś wyjęty spod prawa, Brick, zresztą ja też. W naszej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na przyjaźń. Musimy trzymać się tych, którzy wygrywają. A kto teraz wygrywa? - Dobe - odparł Peters. - Nie ma wątpliwości. - No więc... rozłożył ręce Maffitt. Wstał i wyszedł na zewnątrz. Osiodłał konia, wyjechał z kotliny i skręcił w ścieżkę wiodącą w dół. Tuż przed mostem zanurzył się w mrok lasu i zaczął wspinać się pod górę, aż dotarł do miejsca, skąd mógł objąć wzrokiem cały teren. Dom Barrów stał jakieś tysiąc stóp niżej. Na dziedzińcu kręciło się wielu mężczyzn, a jeden z nich - zapewne wartownik - stał na skraju kanionu, nad domem. Maffitt zatrzymał się i złożył ręce na kuli u siodła, wpatrując się w dół jak urzeczony. Poczuł coś, co było mu dotąd obce; jakiś żal, nie o Pete'a czy własny los, lecz o Katherine. Była jedyną kobietą, której udało się wedrzeć w bezbarwny materializm jego umysłu i która wskazała mu to, co być może stracił w życiu. A potem przypomniał sobie ich krótką rozmowę na werandzie. Człowiek nie może mieć wszystkiego; z pewnych rzeczy musi umieć zrezygnować. Uświadomiwszy to sobie, odegnał myśli o Katherine i ruszył dalej. W pobliżu chaty pasterskiej przejechał na drugą stronę doliny i skierował się ku posiadłości Dobe'a Hyde'a. Kiedy dotarł przed jego dom, ujrzał Dobe'a i dwóch innych mężczyzn, siedzących na słońcu. Żaden z nich nie poruszył się, kiedy nadjeżdżał, i on też nie był zbyt czujny. Wiedział, że ma przed sobą łotrów i gardził nimi. Czuł się jednak pewnie jako łotr rozmawiający z łotrami. Nie zsiadał z konia, lecz wbił wzrok w Dobe'a, który siedział na ziemi. - A więc wykonał pan swój ruch. Dobe podniósł na niego spojrzenie swych wyblakłych oczu. - Byłem pewien, że pan przyjedzie. - A skąd ta pewność? Dobe uśmiechnął się krzywo. - Mądry człowiek zagrywa zawsze odpowiednio do karty, jaką ma w zanadrzu. Nie widziałem jeszcze nigdy, żeby ta metoda zawiodła. Jaką pan ma kartę, Ben? - Niech pan to powie. - Cóż, do tej pory siedział pan na niewłaściwym koniu - powiedział przeciągle Dobe. - A teraz rozgląda się pan za lepszym. I dlatego jest pan tu. - Słucham dalej. - To pan przyjechał w odwiedziny - odparł Dobe. - A więc ja chcę posłuchać pana. Wzrok Maffitta padł na jednego z mężczyzn, siedzących nadal na ziemi, na Godry'ego. - Nie widziałem go jeszcze nigdy w tych stronach - powiedział. Dobe roześmiał się krótko. - Wkrótce zobaczy pan tu więcej obcych twarzy. Maffitt zmrużył oczy. - Chcę panu coś zaproponować - rzekł wreszcie. Dobe Hyde wstał raptownie, maska obojętności opadła z jego twarzy. - Nie, przyjacielu, to ja mam propozycję. Zostanie pan przez tydzień w Pocket Land i nie będzie się mieszał w tutejsze rozgrywki. Nawet jeżeli Barrowie będą potrzebowali pomocy, pan tu nie przyjedzie. - Co będę z tego miał? - To samo, co przedtem - odparł chłodno Dobe. - Ochronę. - Może pan to obiecywać - powiedział Maffitt. - Ale czy będzie pan w stanie wywiązać się z tego? Co z Ketchumem albo z Sultanem? I co z Kellandem? - Mam zwyczaj załatwiać zawsze tylko jedną sprawę - oświadczył Dobe tonem wykluczającym dalszą dyskusję. - A więc zgoda - powiedział Maffitt. - Dziś mamy środę - mówił dalej Dobe. - Od piątku pozostaje pan w Pocket Land i nie kontaktuje się z Barrami. Maffitt patrzył na tego małego człowieka, na jego oczy - tak zimne, inteligentne i bystre. Milczeli długo i Ben uświadomił sobie nagle, że nigdy nie będzie mógł mu ufać. A jeżeli Dobe Hyde coś knuł, to on też miał swoje skryte plany. A więc obaj mogli teraz zawrzeć układ, a potem wycofać się z niego. Dlatego też Maffitt powtórzył: - A więc zgoda, Dobe - zawrócił konia i pomknął z powrotem. - Po co powiedziałeś mu o piątku - burknął Godry, kiedy Maffitt zniknął w lesie. - Jeszcze wygada o tym Barrom! - Bo nie zrobimy tego wcale w piątek, a dzisiejszej nocy. Pojedziesz teraz do chaty i sprowadzisz resztę. - Ten typ oskubie cię ze wszystkiego, jak tylko posuniesz się do południowej odnogi Ute - ostrzegł Godry. - Wszystko w swoim czasie - odparł Dobe i roześmiał się piskliwie. Ze swego miejsca na występie skalnym, dokładnie nad domem Hyde'a, Kelland widział, jak Maffitt przyjeżdża, a potem się oddala. Nie ulegało wątpliwości: obaj zawarli układ. To było już ostatnie posunięcie, na które czekał. Już przedtem uznał, że nadszedł czas działania. Teraz, kiedy Dobe zaczął działać otwarcie, wszystko stało się jeszcze prostsze. Mógł położyć tej wojnie kres, aresztując Hyde'a pod zarzutem zamordowania Ringa Barra i wysyłając go do Jeffa White'a. Likwidując to źródło zagrożenia, osłabiał jedną ze ston. Obmyślał zarazem plan skierowany przeciw Maffittowi, który zastosowałby po aresztowaniu Hyde'a; tym samym osłabiłby poważnie pozycję BArrów. I w ten sposób zamierzał działać: gasić pożar stopniowo, kawałek po kawałku. Po pewnym czasie zauważył jednego z ludzi Dobe'a, który opuścił ranczo i skierował się na wschód. Oznaczało to, że z Hydem został tylko jeden - stosunek sił możliwy do przyjęcia. Kelland wycofał się ostrożnie i dosiadł konia, ale kiedy zerknął ponownie na dół, dostrzegł dwóch innych jeźdźców, zbliżających się od strony wzgórz. Zeskoczył na ziemię i przykucnął, czekając na dalszy bieg wypadków. Była godzina czwarta. O wpół do siódmej cała czwórka kręciła się nadal wokół domu i nic nie wskazywało na to, by mieli się wynieść. Kiedy zapadł zmierzch, Kelland dosiadł konia i ostrożnie skierował się w dół zbocza. W jednym z okien zabłysło nagle światło, czyjś głos o wyraźnie południowym akcencie wymamrotał kilka słów. Czuć było zapach kawy. Od domu dzieliło go zaledwie kilkanaście metrów, kiedy zza węgła wyłonił się jeden z ludzi Dobe'a i dojrzał go. Zmierzch gęstniał i widoczność stawała się coraz gorsza, Kelland wiedział, że mężczyzna nie może być pewien, kogo ma przed sobą, a jednak, wpatrując się bacznie w mrok zwolnił kroku i podszedł do drzwi domu. Dopiero wtedy zapytał: - Kto tam? Wewnątrz domu słychać było przesuwanie krzesła, a piskliwy głos Dobe'a Hyde'a powtórzył zawołanie: - Kto tam? Ktoś otworzył drugie drzwi i Kelland dojrzał w progu Murzyna. Tych troje miał więc przed sobą, a gdzieś obok musiało czaić się jeszcze dwóch. Mężczyzna, który dostrzegł go pierwszy, zawołał znowu, tym razem już ostrzej. - Odezwij się, do diabła! - Dobe! - krzyknął Kelland. W progu stanął Dobe Hyde. Jego mała, niepozorna sylwetka rysowała się wyraźnie na tle oświetlonego pokoju. Wyciągnął szyję, usiłując coś dojrzeć, i zapytał: - Co tam? W tej samej chwili z mroku wyłonili się dwaj pozostali mężczyźni. Ten, który mówił do tej pory, wykrzyknął do nich: - Zaczekajcie chwilę! Tu coś nie gra! - Odezwij się, przyjacielu! - zawołał Dobe. Kelland zeskoczył z siodła. Błyskawicznym ruchem pociągnął konia przed siebie, zabezpieczając się przed strzałami. Dobe Hyde cofnął się o krok. Kelland zwrócił się do niego: - Niech pan podejdzie, Dobe. Zabieram pana do miasta. W ciemności głos Hyde'a zabrzmiał jak zwykle piskliwie, ale jednocześnie bardzo chłodno i bardzo pewnie. - O nie, przyjacielu! O nie! Tamci dwaj, którzy pojawili się jako ostatni, zaczęli biec w stronę domu. * * * Spencer Kellanda tkwił jeszcze w olstrze, ale Jim stał tak blisko konia, że dotykał piersią kolby. Jednym ruchem wyciągnął karabin, przełożył przez siodło i wystrzelił, celując przed nich. Pocisk wzbił przed nimi fontannę piachu. - Stać! - polecił. Odskoczyli do tyłu. Czarnoskóry kucharz uniósł ręce nad głową i mruknął: - Nie. - Niech pan podejdzie! - zawołał Kelland, celując w Dobe'a. Hyde postąpił kilka kroków do przodu i przystanął. Kelland krzyknął do tamtych dwóch: - Podejdźcie tu! Szybciej! Mężczyzna, który stał bliżej, odwrócił się nieznacznie. Światło padające z domu wydobyło z mroku jego twarz i chytre, knujące coś oczy. Był to jeszcze prawie chłopiec o bladych, cienkich wargach i twarzy, na której malowała się złośliwość. Najwidoczniej taksował swą szansę. Inni robili to samo; Kelland czuł to wyraźnie. Patrzyli na niego poprzez mrok i czekali. Lada chwila któryś z nich mógł okazać się zbyt gorliwy, a to stanowiłoby okazję dla innych. Kelland zdawał sobie z tego sprawę i dlatego szczęknął głośno zamkiem Spencera. Dźwięk przeciął ciszę i podziałał jak strumień wody na ogień. Ramiona Hyde'a drgnęły. - NIech pan powie chłopcom, żeby uważali, Dobe - mruknął Kelland - bo przestrzelę panu nogę. Dobe zarechotał niezdecydowanie i gniewnie. - Dajcie spokój, chłopcy, chodźcie tu. Tamci, którzy stali koło domu, ruszyli do przodu, aż Kelland zatrzymał ich krótkim okrzykiem. - Niech pan nie rusza się z miejsca, Dobe! - polecił. - A reszta cofnąć się, pod ścianę. Jett stanął pod ścianą domu, pozostali podeszli do niego. Murzyn zaczął przesuwać się drobnymi krokami wzdłuż ściany, dołączając do grupy. - Dobe, podejdzie pan do nich i odbierze wszystkim broń. Ale ostrożnie! Pasy też! Dobe zbliżył się do tamtych i odpiął trzy pasy; Murzyn nie był uzbrojony. Przewiesił je przez ramię i wrócił. - Niech pan podejdzie do mnie tyłem. Dobe posłuchał i ostrożnie obszedł konia. Kelland sięgnął wolną ręką po pasy i przerzucił je przez siodło. Potem wyciągnął Hyde'owi rewolwer z olstra i cisnął gdzieś daleko, w ciemność. Spojrzał na dwa konie, stojące przez cały czas obok domu. - Niech pan wsiada na jednego z nich! - polecił. - Podjedzie pan na podwórze i zatrzyma się tam. Wsunął karabin do olstra, a Dobe podszedł do konia i dosiadł go. Kelland zbliżył się do drugiego wierzchowca i przeciął nożem popręg. Dobe zatrzymał się właśnie, odwrócił w siodle i przesłał swoim ludziom jakiś sygnał. Kelland podszedł do gniadego i wskoczył na siodło, ściskając nogami zdobyte pasy. Następnie rozwinął lasso i zarzucił pętlę na Hyde'a. - Niech pan wyciągnie ręce! - polecił, po czym zacisnął pętlę. W ten sposób miał go na linie, zostawiając wolne ręce. - Cofnąć się, pięćdziesiąt kroków w tył! - polecił pozostałym. Powoli oddalili się od domu, stapiając się niemal z mrokiem. Majaczyli teraz jako niewyraźne cienie. - Pognamy galopem, Dobe! - powiedział ostro Kelland. - Jeżeli pan zostanie w tyle, zawlekę pana na tej linie aż do Reservation. Z siodła dostrzegł lampę stojącą na stole w środkowej izbie domu. Wyciągnął rewolwer i strzelił. Lampa eksplodowała jaskrawosinym snopem płomieni, a rozlana nafta, zostawiając za sobą ognisty ślad, spłynęła po stole na podłogę. Kelland odczekał chwilę, aż płomienie dojdą do leżących w kącie rupieci, po czym zawołał do Dobe'a: - Jazda! Od razu pomknął pełnym galopem, pociągając na lassie Hyde'a, który jeszcze się ociągał. - Niech to diabli! Czekaj pan! - zawołał Hyde. Przynaglił konia i pędzili teraz ramię w ramię wąską kotliną w stronę drogi. Ludzie Dobe'a rzucili się ku domowi, a potem wypadli z powrotem na zewnątrz. Sekundę później rozległ się huk wystrzału, ale kula świsnęła gdzieś dalej, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Byli już na drodze i mknęli dalej, aż dotarli do jakiegoś grzbietu. Tu wjechali w kanion. Tętent kopyt odbijał się głuchym echem od mrocznych ścian skalnych. Przed nimi błyskały dalekie światła rancza Sultana. Koń Hyde'a został nieco w tyle i jeździec jęknął, pociągnięty gwałtownie przez lasso. Kelland zatrzymał się; Hyde przemknął obok niego, napinając linę. - Mnie nie można chwycić na lasso! - zawołał porywczo i z nie tłumioną pasją. - Na Boga, przyjacielu Kelland! Zrobię wszystko, żeby ujrzeć pana wijącego się na ziemi! Konie goniły resztkami sił, dyszały ciężko, a w ciszy nocy rozbrzmiewał wyraźnie tętent pogoni. Ludzie Hyde'a byli już w kanionie. Kelland rozmyślał gorączkowo. NIe mógł przecież ciągnąć Hyde'a w ten sposób aż do miasta. Mógł jeszcze ukryć się wśród przybrzeżnych wierzb albo udać się na grzbiet górski za ranczem Sultana, aby zmylić trop. - Jazda! - krzyknął, przynaglając konia do galopu. Ale koń Hyde'a przysiadł nagle na zadzie - rzecz rzadko spotykana u zajeżdżonego zwierzęcia! - i lina wyrzuciła Dobe'a z siodła. Runął na ziemię, potoczył się po piachu i wstał z trudem, próbując rozluźnić oburącz pętlę lassa. - Zabiję pana za to! - krzyknął ochrypłym głosem. - Jazda, Dobe! - polecił Kelland. - Idź pan do diabła! - wrzasnął Hyde, walcząc nadal z liną. Kelland dobył rewolwer, natarł koniem na Hyde'a i uderzył go lufą w głowę. Dobe zaczął osuwać się na ziemię, ale Kelland szarpnął za lasso, zeskoczył z konia i przerzucił Hyde'a przez siodło. Pasy potoczyły się na ziemię, nie było już jednak czasu, by je pozbierać. Dudnienie kopyt pogoni narastało coraz bardziej. Kelland wskoczył na siodło za Dobem i spojrzał za siebie: prześladowcy majaczyli w mroku, zbliżając się nieustannie. Zwrócił wzrok przed siebie, na światła rancza Sultana, i w tym momencie przypomniał sobie słowa Edith. Znowu przynaglił wałacha do galopu. Odległość od ścigających wynosiła najwyżej pięćset metrów i zmniejszała się z każdą chwilą. Kelland pędził co tchu w stronę rancza. Byli już tuż przy werandzie, kiedy Hyde odzyskał przytomność i zaczął się opierać. W tym momencie otworzyły się drzwi i wysoka postać Buffa zasłoniła częściowo blask światła. Ktoś inny nadbiegł zza rogu, krzycząc: - Kto to? Kelland zeskoczył z siodła i pociągnął Dobe'a za sobą. Tamten bronił się i Kelland musiał uspokoić go ciosem w skroń. Kiedy wbiegał do domu, rozległ się huk wystrzału. Buff zatrzasnął za nim drzwi, a Hyde opadł na podłogę, usiłując poczołgać się na czworakach pod ścianę. Z nosa ciekła mu krew, ale kiedy odwrócił głowę, oczy zalśniły mu niesamowitym blaskiem; zgrzytnął zębami, krzycząc: - I tak nie dotrze pan do miasta, przyjacielu! Edith stała w jednym kącie, Buff przy stole. Właśnie gasił lampę, kiedy z drugiego pokoju wtargnął jeden z jego ludzi z karabinem w dłoni, a dziedziniec wypełnił się gwarem. Kula przebiła drzwi, ominęła Kellanda o szerokość dłoni i w tej samej chwili Buff odrzucił głowę do tyłu i jęknął boleśnie. - Buff! - krzyknęła Edith. Drzwi odskoczyły raptownie, do pokoju wtargnęli Jett i dwaj inni ludzie Hyde'a. Tuż za progiem stanęli jak wryci; Kelland, z rewolwerem w dłoni, odwrócił się ku nim błyskawicznie. Trwali tak w bezruchu, oddychając ciężko. Buff stęknął ponownie, a Dobe przesunął się jeszcze trochę wzdłuż ściany i dźwignął się z podłogi. Dłoń przyciskał do pokrwawionych warg, przez co głos jego zabrzmiał niewyraźnie i głucho. - Wykończ go, Jett! Kelland zmierzył Jetta wzrokiem - tego chłopca, ukształtowanego przez twarde i złe życie. Płonęło w nim jakieś szaleńcze zuchwalstwo; na bladej twarzy oczy świeciły blaskiem pozbawionym głębi i żaru, jak odbicie światła w oczach kota. - No, Jett! - zachęcał Hyde. W izbie zapadła cisza. Widać było, że Jett jest gotów na wszystko. Kelland pomyślał o Edith, stojącej w kącie - i zdał sobie sprawę, że jest przegrany. Mimo to odezwał się do Jetta: - Chcesz spróbować? Blask w oczach Jetta jaśniał coraz bardziej. Sytuacja zdawała się sprawiać mu radość. - W każdej chwili, mister. - Chwileczkę - powiedział Dobe, chcąc przejść na drugą stronę pokoju. Był już niemal pod ścianą, kiedy zatrzymał go okrzyk: - Stój, Dobe! Kelland domyślił się, że był to ten, który przedtem przyszedł z kuchni z karabinem w ręku. - Czemu się wtrącasz, Sultan? - głos Dobe'a łamał się z wściekłości. - Powiedz twojemu człowiekowi, żeby opuścił broń. Przecież jeździsz ze mną, prawda? - Skończyłem z tobą, Dobe - odparł Buff. - Twój człowiek strzelił do mnie. - To był przypadek - nalegał Dobe. - Opuść tę broń, przyjacielu. - Trzymaj go na muszce, Sam - zawołał Buff. - Może był to naprawdę przypadek, ale twoi ludzie strzelali przez moje drzwi - i to już nie był przypadek. Skończyłem z tobą. - Zaplanowałeś to już wcześniej, Sultan - rzekł ostro Dobe. - W przeciwnym razie Kelland nie szukałby u ciebie schronienia. To zdrada! Odłóż ten karabin, człowieku! - Nie jest wcale tak ciężki - odparł spokojnie kowboj. Jett uśmiechnął się krzywo. - Dobe, jeśli chcesz zaryzykować, to jestem gotów. - Nie, nie - krzyknął Hyde. - Do diabła, opuść ten rewolwer, Jett! Jestem bez broni! - Więc co robimy? - zapytał Jett. - Niech pan wraca, Dobe. Jest pan wolny - powiedział Kelland. - A nie mówiłem, że nigdy nie dowiezie mnie pan do miasta? - zawołał z tryumfem w głosie Hyde. - Gdybym miał jakąś broń... - Jazda! - krzyknął ostro Kelland. - Zanim załatwię tu inne sprawy, obedrę pana ze skóry! - warknął Hyde. - Jedziemy, chłopcy! Wyszedł pierwszy, przeciskając się przez resztę. Jett cofał się powoli krok za krokiem i wskoczył na siodło ostatni. Po chwili pędzili przed siebie. Kiedy Kelland odwrócił się, Buff siedział na krześle. Lewa ręka zwisała bezwładnie, czerwona plama na ramieniu rosła powoli, zdradzając miejsce, gdzie trafiła kula. Edith podeszła do niego. - Sam, postaw ten kociołek na piec. Była zupełnie spokojna, kiedy dotknęła delikatnie ramienia brata. - Przykro mi, Buff - dodała. - Nie, dostałem tylko to, co mi się należało - odparł Buff. - Kiedy zadajesz się ze skunksem, jego smród przechodzi na ciebie. Powinienem był od razu przejrzeć tego łotra Dobe'a! - Rana na ramieniu zabolała i Buff umilkł na chwilę. - Co za piekielna sprawa - zwrócił się przygnębiony do Kellanda. - Dobrze pan zrobił, chroniąc się tu, ale niestety nie pomogłem panu wiele. Wszystko stało się tak nagle! Ale dlaczego wypuścił go pan na wolność? Kelland spojrzał na Edith. - Naraziłem panią na duże niebezpieczeństwo. Chciałbym prosić o wybaczenie. - A więc tego pan się bał? - zawołał Buff. - Bał się pan, że w trakcie strzelaniny Edith mogłaby zostać trafiona? Widzę, że oceniłem pana niewłaściwie. Sprawiał pan wrażenie faceta twardego jak skała! Co pan chciał zrobić z Dobem? Edith wyszła z pokoju. Po chwili wróciła z nożyczkami i ucięła rękaw koszuli brata, odsłaniając siny otwór. Kiedy obmacała go delikatnie palcami, Buff drgnął i zacisnął wargi. Edith wyszła znowu do kuchni, przyniosła wodę i zaczęła obmywać ranę. - Chciałem umieścić go w areszcie i oskarżyć o morderstwo - powiedział Kelland. - Tak, to by oznaczało koniec tej bandy - mruknął Buff. - Lecz nie udało się go panu zatrzymać. - Zgadza się - odparł Kelland. - Musiałem z niego zrezygnować. Mówił spokojnie, ale jego oczy płonęły gniewem. Nie stanął na wysokości zadania i świadomość porażki drażniła go. Nie mógł pogodzić się z takim obrotem sprawy. Sultan osuwał się coraz bardziej na krześle, podczas gdy Edith zakładała mu opatrunek. Dopiero potem usiadł prosto. Czoło jego pokrywały krople potu, a w głosie dało się słyszeć znużenie, kiedy mówił: - Wydaje mi się, że cała ta sprawa przerosła i mnie i Ketchuma. Dobe to łajdak, ale mimo to nie kiwnąłby nawet palcem, żeby pomóc Barrom. - Buff - odezwała się Edith. - Może jednak nie mieliśmy tak zupełnie racji. - Wobec Barrów z całą pewnością - powiedział stanowczo Buff. Opuścił głowę i wbił wzrok w podłogę - rozczarowany i jakby bezradny. Kelland ruszył ku wyjściu. - Dokąd pan się wybiera? - zapytał Buff. - Nie można powiedzieć, żebym spisał się dobrze. Spróbuję to wszystko naprawić. Już za progiem usłyszał głos Buffa. - Nie mogę pana rozgryźć - zawołał niemal żałośnie. - I niech mnie diabli, jeśli wiem, co sprawia, że pan jeszcze żyje! Tętent kopyt gniadego przebrzmiał już w oddali, a Buff wciąż wpatrywał się w ciemność nocy przez otwarte drzwi. * * * Kiedy Hyde i jego ludzie wrócili na ranczo, czekali już tam na niego Godry i czterech przybyszów z Cache Land. Kręcili się po podwórzu, zdenerwowani i niespokojni. - Mieliście kłopoty, co? - zapytał Godry, kierując badawczy wzrok na Jetta. Chłopiec zaczął opowiadać, ale Dobe przerwał mu rozwścieczony: - Już dobrze! To nie pora na pogawędki! Sprawdźcie popręgi! Baker przyniósł nową lampę, zapalił ją i Dobe z rosnącą wściekłością powiódł wzrokiem po swoim doszczętnie niemal spalonym dobytku. W tym momencie nadszedł Godry. - Ale zimno! Powiedz czarnuchowi, żeby zrobił trochę kawy. - Mogłeś napić się w domu - burknął Hyde. Godry nie należał do ludzi, którzy dają tak łatwo za wygraną. - A więc możemy pojechać z powrotem do domu. Hyde skrzywił swoje cienkie usta. - BAker, zaparz trochę kawy! - zawołał piskliwie. Baker nie odpowiedział, ale Hyde był pewien, że usłyszał polecenie. - Na twoim miejscu nauczyłbym tego czarnucha, że ma odpowiadać, jak się do niego mówi - rzekł Godry. - Gdybyś był na moim miejscu, nie byłoby z tobą tak kiepsko jak teraz - odparł Hyde. Upłynęło jeszcze pół godziny, zanim wszyscy zebrali się w pokoju Hyde'a i zaczęli częstować się kawą, którą Baker przyniósł z kuchni w dużym garnku. Hyde siedział na krześle. Z tym swoim samotnym kosmykiem włosów, opadającym na czoło, oraz markotnym wyrazem twarzy przywodził na myśl drobnego buchaltera, który księguje już w myślach cenę każdego kubka kawy i wlicza je w koszty własne. Ale w jego wzroku czaiło się zadowolenie: sam wybrał tych ludzi, znał ich doskonale i wiedział, że zrobią to, co im każe. - Jedziemy - powiedział w końcu i wyszedł. - Nie zapomnij zgasić lampy! - rzucił w tył do Bakera. Baker milczał i Godry wrzasnął z wściekłością: - Odpowiadaj, czarnuchu! - Nie - mruknął Baker. - Nie! Hyde poprowadził swoją grupę poprzez małą dolinę w stronę wzgórz i skierował się ku ranczu Barra. Ciemność spowijała kraj niczym gęsty dym. W górze błyszczały gwiazdy, podobne do diamentów, ale ziemi nie rozjaśniała nawet odrobina ich blasku. * * * Katherine nie dostrzegła u ojca żadnej zmiany. Stał owej nocy sztywny, pośrodku pokoju i widać w nim było tę samą niezachwianą pewność siebie, którą okazywał zawsze, odkąd mogła sięgnąć pamięcią. Ring spoczywał w świeżo wykopanym grobie, w górze, tuż obok swego starszego brata Claya i matki. Katherine wpatrywała się w ojca, lecz nie potrafiła go zrozumieć. Jego ból po tej ciężkiej stracie objawiał się podobnie, jak po śmierci najstarszego syna uporczywym milczeniem. Przemówił jednak w końcu: - Chciałbym przypomnieć wam o czymś, o czym nie wolno wam zapomnieć. Przybyłem do tego kraju i brałem to, co chciałem, jak wszyscy inni w tamtych czasach. Może niektórzy z was są zdania, że wyrządziliśmy krzywdę ojcu Tony Black. Chciałbym powiedzieć tu tak: kiedyś wystąpił przeciw mnie i nie mogłem mieć do niego zaufania. A kiedy tracę do kogoś zaufanie, to staje się on moim wrogiem. Mężczyzna powinien ponosić konsekwencje własnych słów. Byłem taki, a nie inny i oczekuję od was podobnej postawy. Reszta stała, przysłuchując się mu w milczeniu. Katherine spojrzała na Dana i odniosła wrażenie, że coś z niego uleciało: owa wrażliwość, która odróżniała go od innych Barrów. Tym samym stał się jednym z nich, jota w jotę podobny do ojca. Raptem zrobiło jej się ciężko na duszy. Poczuła się osamotniona. - Mieszkańcy doliny nienawidzą nas - mówił dalej ojciec. - Czekali bardzo długo na moment, kiedy mogliby dobrać się nam do skóry, a powstrzymywał ich strach, którego napędziłem im wystarczająco dużo. Ale teraz jestem pewien, że nadeszła pora walki. Nie oczekujcie żadnej litości ze strony naszych wrogów. Ci ludzie to bestie, wiedziałem o tym od samego początku. Dan, ty udasz się na górę; będziesz stał tam na straży, aż cię nie zmienię. Ja pojadę w tym czasie do Pocket Land. Nie przerywając milczenia nasłuchiwali dudnienia kopyt konia na moście. Przez niedomknięte drzwi wpadało zimne powietrze. Dan wsunął obie dłonie w kieszenie i wpatrywał się ponuro przed siebie. - Zawsze myślałem, że jest to wymarzone miejsce na nasz dom. Teraz widzę, że byłem w błędzie. Tamci będą czatowali na nas na jakimś występie albo w lesie i wytłuką nas jak kaczki. Tata musiał być kiedyś bardzo pewny siebie, skoro postawił dom dla naszej rodziny właśnie tu. Ktoś pośpieszył z wyjaśnieniem. - W tamtych czasach nikt nie odważyłby się podejść pod ten dom i strzelać do nas. Pete był tu zawsze królem. Gdyby przegnał stąd od razu tych nowych osadników, byłby nim w dalszym ciągu. Zlekceważył wtedy Dobe'a Hyde'a i właśnie Dobe Hyde zjawi się tu, aby nam podziękować. Fay przejął dowodzenie, co inni uznali za rzecz naturalną. - Dan, idź już lepiej na grzbiet góry. Creed, staniesz za korralem. Od strony lasu nic nam nie grozi. Dan wyszedł przednimi drzwiami, a Katherine udała się za nim, gdyż czuła się zupełnie zagubiona. Przystanęli na zewnątrz. Rzeka wyglądała jak srebrzysta wstęga do pierwszego zakrętu, ale droga ginęła w mrocznym cieniu wzgórza. Szumiące wierzchołki świerków napełniały powietrze odgłosem przypominającym huk fal uderzających o brzeg. - Teraz mogę ci się przyznać, że jeździłem do Edith Sultan - odezwał się Dan. - Spotykaliśmy się w starym domu Tony. Nic się nie stanie, jeżeli ci to powiem, bo skończyliśmy ze sobą na zawsze. - Jak to się stało, że Barr zadaje się z siostrą Sultana? - zapytała zdziwiona. - To zaczęło się dawno temu. Spotkaliśmy się na wąskiej drodze i jedno z nas musiało przepuścić drugie. Zjechałem na bok i to ją zaskoczyło. Ten naturalny odruch świadczący o uprzejmości był dla niej czymś, czego nie spodziewała się po kimś z rodziny Barrów. Uśmiechnęła się do mnie i... Urwał. W pamięci odżyła tamta scena z przeszłości, rysy twarzy złagodniały, zdradzając, jak głębokie były jego uczucia i jaki ból sprawiała mu świadomość utraty ukochanej osoby. - Tak to się zaczęło - mruknął. - To był najprzyjemniejszy okres w moim życiu... i już nigdy nie powróci. - Tak mi przykro, Dan - szepnęła. Jego głos ożywił się, stał się pełen zapału. - Ona jest tak piękna, Katherine... prawie tak piękna jak ty. Ciągle słyszę jej głos. Było w nim coś jak... - Znowu urwał, szukając w myśli słowa, które by oddało w pełni to, co czuł. Stał tak przez dłuższą chwilę, wpatrując się w roziskrzoną toń rzeki. - ...to było coś jakby muzyka, która napełnia człowieka taką mocą, że mógłby walczyć z całym światem. - Umilkł, a potem dodał łagodnie: - Ale był jednocześnie trochę smutny... tak, jakby wiedziała, że nie jest nam dane być razem. - A nie jest? Czy na pewno? Dan? Przecież jeśli kocha cię naprawdę... - Jest dumna. I będzie trzymać stronę swojej rodziny - odparł gwałtownie. - Nie, nie mogę liczyć tu na nic... niezależnie od tego, jak to wszystko się zakończy. Smutek w jej spojrzeniu narastał. Dan był zaabsorbowany własnymi myślami, ale nie do tego stopnia, by tego nie dostrzec. Nieśmiało, niemal błagalnie zapytała: - A co ze mną, Dan? Co będzie ze mną? - Chodzi ci o Jima Kellanda? - odparł. - To właśnie przez niego znaleźliśmy się w tarapatach. - Wiem. - Jak możesz o nim myśleć? - wybuchnął. - To on nas wpakował w tę kabałę! To on zniszczył wszystko! Chyba masz w sobie trochę dumy, Katherine! - Zapewne tak - szepnęła przybita. - A teraz przygląda się spokojnie, gdy my giniemy. Do tego właśnie zmierzał. Niech go diabli! Ten wybuch gniewu upodobnił go jeszcze bardziej do ojca. Nie odpowiedziała i odwróciła twarz w drugą stronę. Po dłuższej chwili dotknął jej ramienia. - To nie jest proste - powiedział i oddalił się śpiesznie. - Chyba mam w sobie trochę dumy - przekonywała samą siebie. - Jeszcze przed miesiącem nienawidziłam go. Myślę, że nadal powinnam go nienawidzieć. Ale przez cały czas stał przed jej oczami jak żywy. Widziała wyraźnie bliznę na skroni, trochę nieregularne, lecz tchnące spokojem rysy twarzy, przypomniała sobie tamto popołudnie na grzbiecie górskim, kiedy jego oczy zdradziły przepełniające go uczucia. To było wtedy jak burza, jak nawałnica z piorunami. Widziała go tylko kilka razy, a jak dobrze go znała. Za tym nikłym uśmiechem kryła się tęsknota i poczucie samotności i temperament, wyzwalający wszystkie stopnie uczucia. Już sama myśl o tym powodowała zamęt w głowie. I to właśnie był człowiek, którego miała nienawidzieć. * * * Pete Barr jechał drogą wiodącą do Pocket Land. Był przekonany, że Dobe Hyde zaatakuje ranczo, nie przynaglał jednak konia. Przez całe swoje życie stosował się do określonego rytmu i nic nie było w stanie przełamać jego pewności siebie czy wpłynąć na zmianę tego rytmu. Jadąc w ciemnościach, czuł, jak opadają go wspomnienia o obu synach, których potajemnie kochał i których stracił. Nigdy nie okazywał ani radości, ani miłości, a duma nie pozwalała mu również, by ujawniać żal. Ale w głębi duszy nękał go smutek, silniejszy od niego i niezmożony - smutek mężczyzny, który kochał swych synów, lecz nie zdołał tego uzewnętrznić. Zostało mu jeszcze troje dzieci, ale tylko Fay był jego odbiciem i właśnie o nim pomyślał, kiedy pokonał ostatnie wzniesienie drogi i ujrzał pomiędzy drzewami blask światła z domu Maffitta. Poczuł raptem strach, że może i wobec Faya mógłby zaniedbać to, co zaniedbał już w stosunku do dwóch starszych synów. Kiedy dotarł do ostatniego wzgórza przed domem, założył pas na kurtkę. Na skraju lasu zatrzymał konia i zawołał: - Maffitt! Gwar, jaki dobiegał go, ucichł w jednej chwili, usłyszał łoskot padającego krzesła, światło zgasło. Potem otworzyły się tylne drzwi i rozległ się głos Maffitta: - Kto tam? - Chciałbym z panem porozmawiać, Ben. - Pete? Zapal lampę, Brick! Niechże pan wejdzie, Pete! - To ma być rozmowa w cztery oczy. Niech pan podejdzie do mnie, Ben. W oknie kuchni zapłonęła lampa, rzucając szeroką strugę światła na wejście. Sylwetka Maffitta, który wyszedł na spotkanie przybysza, przecięła tę smugę, a Pete, widząc, jak pewnie kroczy, pomyślał: ten człowiek wcale mnie nie zdradził albo też zdradził, ale jest zuchwały. Maffitt stanął przed nim, ruszając głową na wszystkie strony, aby przeczesać wzrokiem las za Petem. - Sam pan przyjechał? - Tak. Maffitt potarł zapałkę o spodnie i przytknął do wygasłego papierosa, którego trzymał w ustach. Płomyk rzucił niepewny, pełzający blask na jego twarz, pogłębił i tak już ostre rysy, uwydatnił szarozielone iskierki w oczach i zgasł. - Co się stało? - zapytał. Lecz ton jego głosu był już inny: bardziej napięty i ostry. Pete domyślił się, że Maffitt dostrzegł pas na jego kurtce. - Niech pan sprowadzi do mnie na ranczo swoich chłopców - powiedział. - Dobe złoży mi wizytę dziś w nocy albo jutro. Może dopiero pojutrze, ale zaatakuje mnie na pewno. - Skąd pan wie? - Po co ta zabawa w słówka, Ben? - odparł Pete. - Niech pan przywoła chłopców. - Mieliśmy pewien układ - powiedział Maffitt. - Zawarliśmy go dawno temu. Zastanawiam się teraz, jakie były jego warunki. - Nie - zaoponował Pete. - Myśli pan nie o tym. Po prostu daje pan drapaka. - To nieprawda, Pete. Opieka za opiekę - tak brzmiała nasza umowa. Ale pan nie jest już w stanie mnie osłaniać. A więc i ja jestem zwolniony z wszelkich zobowiązań. Moim zdaniem jest pan skończony. - Podziwiam pańską szczerość, Ben. Ale poza tym jest pan łajdakiem, a pańskie słowo jest warte tyle co nic. - Bliższa koszula ciału... - mruknął Maffitt. - Pan sam wie o tym najlepiej i postąpiłby tak samo, gdyby role się odwróciły. - A więc doszedł pan do porozumienia z Dobem? - Zgadza się - odparł Maffitt. Odrzucił papierosa; stał teraz nieruchomo w mdłym blasku światła - potężny, szeroki. - Ten świat to piekło, Pete. - A więc lepiej będzie, jeżeli zniknie pan z niego - rzucił Pete i dobył rewolwer. Nie zdołał podnieść go wyżej. Plaśnięcie dłoni Maffitta o rewolwery zabrzmiało jak odgłos uderzenia, a błyski z jego coltów przecięły mrok nocy, niczym dwa fioletowo_pomarańczowe promienie. Obie kule ugodziły Pete'a w pierś i odrzuciły do tyłu, na ziemię. W górze zarżał krótko koń i znowu nastała cisza. Jeden z mężczyzn wyszedł przed dom. - To Pete? - zapytał i wszedł z powrotem do środka, kiedy Maffitt odparł: - Tak. Po chwili Ben wrócił do domu. Wszyscy stali oprócz Bricka Branda, który siedział przy stole i układał żetony do pokera. Między jego ustami tkwił papieros. Oczy miał wpółprzymknięte, może przed dymem, który leciał mu prosto w twarz. Nad górną wargą błyszczały krople potu. Nikt się nie odzywał i dopiero Maffitt przerwał milczenie: - Stary Pete był twardy jak kamień. Przyjechał, aby wykonać swój ruch, no i wykonał go. Muszę mu to przyznać. Brick ułożył już z żetonów wysoki stos. Wyglądało na to, że w tej chwili interesują go tylko ruchy jego palców. Nagle rozrzucił cały stos, wstał i podszedł do tylnych drzwi. - Dokąd to? - zapytał Maffitt. - Przyniosę naboje Pete'a. Lepiej być przezornym. Maffitt i czterej pozostali zachowali milczenie. Słyszeli kroki Branda na progu, a potem za domem. Maffitt odwrócił się i uniósł głowę. W jego oczach malował się wyraz zastanowienia. - Przeklęty łotr! - zawołał nagle i wypadł na zewnątrz. Brand, siedząc na koniu Pete'a, wjeżdżał już w las. - Hej! - Niech was wszystkich piekło pochłonie! - odkrzyknął Brand. - Umowa to umowa! I - na Boga! - ja swojej dotrzymam! Uważacie się za takich sprytnych, bo postawiliście na Dobe'a i myślicie, że to właściwy człowiek! Ja wybiorę sobie kogoś lepszego; zobaczycie jeszcze, kogo! Pomknął galopem pod górę. Maffitt oddał w jego stronę kilka strzałów na chybił trafił, ale wsunął rewolwer z powrotem w olstro, kiedy dudnienie kopyt ucichło w oddali. Przez dłuższą chwilę spoglądał w ślad za nim, a potem zwrócił się do stojącego za nim małego Petersa: - Uwiąż starego na koniu Branda i sprowadź go ostrożnie na dół, do mostu! * * * Jim Kelland wjechał do miasta i zostawił konia przed hotelem. Restauracja była już zamknięta, ale znalazł Tony w kuchni. Zmywała talerze. Bez słowa siadł przy stoliku, opierając się łokciami o blat, i wyciągnął swoje długie nogi. Przyglądał się dziewczynie, która w milczeniu szykowała mu posiłek. Do kuchni wszedł Broderick. - Miał pan przywieźć do miasta Dobe'a Hyde'a - powiedział. - Gdzie on jest? - Nie udało mi się go schwytać. Tony postawiła przed nim talerz i odeszła dalej. Broderick stał przy stole, przyglądając się, jak Kelland je. - A próbował pan? Pytanie wzbudziło w nim znowu poczucie porażki, krew uderzyła mu do głowy. - Niech pan się zamknie, Broderick. - Nie przywykłem do tego, by zwracano się do mnie w ten sposób - odparł Broderick. - Chcę wiedzieć... Kelland odłożył widelec, przycisnął dłonie do stołu tak mocno, że końce palców zbielały. Jedynie na twarzy zachował spokój. Ale Broderick nie ustępował. Wsunął swą metalową protezę na stół ostrzem do góry i zostawił tak, niczym broń. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem; zawzięci, zdecydowani na wszystko. W końcu Kelland odchylił się do tyłu. - Ma pan rację, Broderick. Przepraszam. Ten odetchnął głęboko z widoczną ulgą. - Jest pan wspaniałym człowiekiem, Jimie Kellandzie. Muszę powtórzyć to jeszcze raz: podziwiam pana. Jeżeli jestem nieraz szorstki, to tylko dlatego, że nie chcę, by wykonał pan niewłaściwy ruch. W porządku? - W porządku - odparł Kelland. - Świetnie. Przyjechał pan tu, aby złamać obie potęgi w tej dolinie. Uczynił pan to, czego nie dokonałby nikt inny. Obserwowałem pańskie postępowanie i często wydawało mi się ono bardzo głupie. Ale teraz widzę, że ocenialiśmy pana fałszywie, i ja, i miasto. Nauczyłem się czegoś, w co przestałem już wierzyć: a mianowicie tego, że wystarczy jeden człowiek, lecz dzielny i mądry, żeby poruszyć wszystkich dokoła. - Odwrócił wzrok na bok; te pochwały wprawiły jego samego w zakłopotanie. Po chwili mówił dalej: - Wszyscy tu pana nienawidzą i zrozumiałe, że będzie to panu doskwierać jak kolec w bucie. Nie chciałbym jednak, aby dał pan za wygraną. Dobrnął pan już tak daleko, że musi teraz rozegrać tę grę aż do końca. Dobe Hyde przejął władzę, a nie jest przecież lepszy ani trochę od swych poprzedników. - Wiem o tym - rzekł Kelland. - Cóż więc zamierza pan zrobić? Bo ja nie potrafię tego przewidzieć. Ma pan już jakiś plan? - Tak. Broderick uniósł głowę i utkwił w nim badawczy wzrok. Wreszcie uśmiechnął się. - Mam wrażenie, że nadal pana nie doceniam. Głupiec zawsze gada za dużo... a ja jestem tym głupcem. Ciężkim krokiem wyszedł z kuchni, a Kelland zajął się swoim talerzem. Tony nie spuszczała z niego wzroku, potem dolała mu kawy i wróciła na swoje miejsce. Kiedy wstał, chcąc wyjść, podbiegła i stanęła tuż przed nim. Uniosła głowę i dotknęła lekko jego kurtki. Jej policzki pokryły się rumieńcem, na wargach zakwitł uśmiech. Widok jej oczu poruszył go do głębi: kryła się w nich jakaś dziwna rozpacz, której nie potrafił sobie wyjaśnić. NIezależnie od tego, co miała już za sobą, promieniała delikatnym, kojącym wdziękiem. Dziecięca prostota jej miłości do życia okazała się silniejsza od wszystkich tragedii, jakie przeżyła, tak jak promyk światła przebijający się uporczywie przez mrok. Przez dłuższą chwilę myślał o tym wszystkim, potem uśmiechnął się. - Tony - powiedział tak łagodnie, jak tylko potrafił. - Któregoś dnia spotkasz mężczyznę, a on, mając ciebie, zdobędzie czyste złoto. Mam nadzieję, że się na tym pozna. Odwrócił się i poszedł na górę. Drzwi wahały się za nim przez chwilę, skrzypiąc w zawiasach. Tony stanęła pod ścianą, opuściła głowę i zaczęła płakać - bezgłośnie, żałośnie, bojaźliwie. A Kelland podszedł do okna i wyjrzał na plac. Przez kilka minut trwał tak w bezruchu, bijąc się z najokropniejszymi myślami swego życia. Kiedy Dobe Hyde wymknął mu się z rąk, uświadomił sobie od razu, jaki czeka go teraz kolejny krok. BYł zdecydowany to uczynić, ale ta decyzja kosztowała go wiele, burzyła bowiem coś, co napełniało go dotychczas największą dumą. W dole zjawił się Doc Showers, śpiesząc najwidoczniej do klienta. Chavis wyszedł ze swego biura i powlókł się do saloonu. W cieniu pustego domu stał jakiś jeździec, nie spuszczając z oczu konia Kellanda. Jim wytężył wzrok i poznał w nim Bricka Branda. Potem Kelland zmusił się, by podejść do stolika. Usiadł, wziął ołówek i napisał list do Jeffa White'a. Na drugiej kartce papieru napisał zamaszyście tekst ogłoszenia. Kiedy skończył, odpiął od kamizelki odznakę zastępcy szeryfa i położył ją na ogłoszeniu. Jego tekst brzmiał: "Do wszystkich zainteresowanych! Dzisiejszej nocy złożyłem swój urząd zastępcy szeryfa federalnego Stanów Zjednoczonych. James J. Kelland" Kelland wziął list, ogłoszenie i odznakę, po czym udał się na dół. Broderick siedział swoim zwyczajem w fotelu. - Ma pan jakąś kopertę? - zapytał Kelland. Broderick wszedł za ladę i wyjął z półki kopertę, a Kelland zaadresował ją, odłożywszy przedtem na bok odznakę i ogłoszenie. Kiedy skończył, dostrzegł wzrok Brodericka, utkwiony w kartce papieru; na jego twarzy malowało się zdumienie, gęste, czarne brwi, uniesione były do góry. - Niech pan dopilnuje, żeby ten list odjechał jutrzejszym dyliżansem - powiedział Kelland. Broderick nie odpowiedział. W milczeniu przyglądał się, jak Kelland bierze ogłoszenie i odznakę, po czym idzie do drzwi. Odzyskał głos dopiero wtedy, gdy Kelland wychodził już na ulicę. - Po drugiej stronie stoi Brand. Kelland stanął na rogu trotuaru i ponad głową wałacha spojrzał na Branda. Otworzył usta, aby coś zawołać, ale Brick uprzedził go. - NIe, Kelland! Nie! Chciałbym z panem porozmawiać, naprawdę. NIc poza tym! Z saloonu wyszli nagle Charley Chavis i Soder. Zwrócili wzrok na Kellanda, a Brand krzyknął z jeszcze większym niepokojem w głosie: - Nie, Kelland! Nie! Kelland ruszył przez ulicę w jego stronę. Cień domu okrywał teraz ich obu. Mógł dojrzeć wyblakłą bliznę na twarzy Branda, który stał spokojnie, z rękami skrzyżowanymi na piersi, mówiąc tak cicho, że tylko Kelland był w stanie go usłyszeć. - Już raz mnie pan pokonał. A ja wiem, kiedy przegrywam, przyjacielu. - Dalej - odparł Kelland. - Opuściłem Pocket Land na dobre. Dziś w nocy przyjechał do nas Pete Barr. Domagał się od nas pomocy, tak jak to przewidywała nasza umowa. Maffitt zastrzelił go. Ja nie łamię słowa w ten sposób. Przed saloonem zjawiło się jeszcze dwóch mężczyzn. Ich blade twarze Kelland dostrzegł kątem oka. Stał, czekając na jakieś słowo lub gest, pozwalający mu odgadnąć prawdziwe zamiary Branda. - Maffitt zawarł umowę z Dobem Hydem. Uznał go za swego przewodnika. Co do mnie, to zwykłem wybierać sobie sam przewodnika. - A kto jest nim teraz? - Chcę trzymać z panem, przyjacielu. Przyjechałem tu właśnie po to, żeby to panu powiedzieć. Na te słowa Kelland zareagował w sposób osobliwy: opuścił prawą dłoń na kolbę rewolweru gestem szybkim, zaskakującym, który kogoś o niecnych zamiarach sprowokowałby do czynu. Brand przygarbił się tylko i wciągnął brzuch, ręce trzymał jednak nadal skrzyżowane na piersi. - Nie, już się zdecydowałem - powiedział. - Niech pan się stąd nie rusza - polecił Kelland, odchodząc dalej. Kierował się w stronę biura Chavisa. Kiedy doszedł na miejsce, przyczepił kartkę do tablicy ogłoszeń za pomocą odznaki tak, aby każdy mógł ją przeczytać, a następnie wrócił do saloonu. W środku byli już Chavis i Soder. Przy barze stało kilku próżniaków, a blady karciarz siedział samotnie przy swoim stoliku. Cal Soder stał za kontuarem, naprzeciw Chavisa. Kiedy Kelland wszedł do izby, Charley zbliżył się do stolika karciarza i usiadł przy nim. Kelland położył dłoń na ladzie, a barman - na znak dany przez Sodera - podał mu butelkę i szklaneczkę. Jim wziął jedno i drugie, udał się w kąt izby i usiadł. Nikt nie przerywał ciszy; wydawało się, że wszyscy wstrzymali oddechy. Kelland jednym haustem opróżnił szklaneczkę. Whisky oblała go palącym płomieniem, a zarazem ukoiła nerwy. Nie doszedł jednak jeszcze do siebie. Miał silnie rozwinięte poczucie dumy i duma ta była również jego słabą stroną. Właśnie duma kazała mu odpiąć gwiazdę. Karciarz odszedł, zostawiając Chavisa samego przy stole; zatopionego w myślach, wpatrującego się tylko w swoje dłonie. Kelland musnął go przelotnym spojrzeniem. Sam również głowił się nad całą sprawą, usiłując znaleźć sposób, by zwalczyć własne przygnębienie. Ciążyła na nim odpowiedzialność za rozwój ostatnich wypadków. Dotychczas nie przekroczył granic, jakie wyznaczał pełniony przezeń urząd. Jeżeli jednak miał postąpić teraz tak, jak nakazywało mu sumienie, nie mógł nadal zasłaniać się gwiazdą. Jeff White pozwolił mu wprawdzie posunąć się tak daleko, jak to uzna za stosowne, ale zastępcy szeryfa nie wolno było opowiadać się otwarcie po jednej ze stron uwikłanych w walkę. Nawet stary Jeff nie pochwaliłby takiego kroku. Ktoś inny na jego miejscu, kto potrafi zachować zimną krew, dałby za wygraną i pozostawiłby wszystko własnemu biegowi. Ale on nie mógł się już zdobyć na neutralność. NIe mógł dłużej stać na uboczu i przyglądać się spokojnie, jak Dobe Hyde niszczy Barrów, uzurpując sobie prawo do ich władzy i rancza. Siedział tak i rozmyślał, podczas gdy w saloonie robiło się coraz ciemniej. Wreszcie podniósł głowę i ujrzał Sodera, który właśnie gasił lampę przy sąsiednim stoliku. Wszyscy inni, oprócz Chavisa, poszli już sobie. - Kapitanie, widywałem wielu twardych ludzi, jak zjawiali się tu i odjeżdżali - odezwał się Soder. - Pan popełnił już kilka błędów, ale największym z nich jest to, że przyszedł pan dzisiejszego wieczoru do mojego saloonu. Kelland nie poruszył się nawet. Siedział pochylony nad stołem, opierając się łokciami o blat. Soder zgasił już dwie lampy za barem; tlące się jeszcze knoty zasnuwały izbę gryzącym dymem. Tuż obok Kellanda paliła się lampa, rzucając na niego wątły blask. Druga wisiała nad drzwiami. Teraz Kelland dostrzegał wyraźnie pewne szczegóły, które w pierwszej chwili uszły jego uwagi. Wahadłowe drzwi dygotały z lekka, jakby pod naporem z zewnątrz. Nad nimi pojawiła się czyjaś głowa i zniknęła natychmiast z powrotem. Po drugiej stronie izby było jedno okno, tu, gdzie siedział Kelland - dwa. Szyby były pomalowane na zielono, aby nikt z ulicy nie mógł zajrzeć do środka. Cal Soder stał w bezruchu, podczas gdy Chavis krok po kroku odsuwał się od stolika. Soder nie nosił pasa z olstrami. Jeżeli miał rewolwer, to musiał go nosić albo za paskiem, albo pod pachą. Chavis nosił broń na biodrze. - Narobił pan dużo głupstw w mieście, kapitanie - mówił dalej Soder. - Najgorsze było to, że zostałem obrażony. A na to nie pozwolę nikomu. Chavis postąpił bardziej do tyłu, aż stanął pod lampą. Drzwi zakołysały się i zaskrzypiały lekko. Kelland zrozumiał już, na czym polega różnica między tymi dwoma mężczyznami. Soder panował nad sobą cały czas, Chavis natomiast odwrócił się właśnie nerwowo do drzwi i syknął: - Do diabła! Odejdźcie stąd! Znowu drgnął, przerażony raptem własną nieostrożnością. - Jest pan tu sam jak palec, Chavis - powiedział Kelland spokojnie i powoli. - Maffitt przyłączył się do innej sfory. Jest teraz z Dobem, a - o ile dobrze słyszałem - Dobe poluje właśnie na pański skalp. A więc na czyją pomoc może pan liczyć, co? - To kłamstwo! - krzyknął Chavis. Odwrócił głowę tak nagle, jakby chwycił go kurcz, i spojrzał błagalnie na Sodera. Ten jednak nie ruszał się ani nie odzywał. Jego nieustępliwość przywodziła na myśl upór buldoga, napięcie zaś zdawało się nie zakłócać w najmniejszym stopniu jego spokoju. Widać było, że ani jeden, ani drugi nie są jeszcze pewni swego. Kelland wbił już sobie w pamięć wszystkie szczegóły izby. Znał odległość do drzwi, kształt i układ kontuaru, trzy pomalowane na zielono okna i lampę, wiszącą nad Chavisem. - Nie będzie panu łatwo, dobyć szybko broni, Chavis - powiedział. - Przeszkodzą panu te długie poły surduta. Chavis opuścił wzrok, potem znowu wzniósł oczy, ale Jim dostrzegł w nich strach. Charley odsunął nieco ręce od ciała i rozczapierzył palce. Kelland uśmiechnął się do niego, zastanawiając się zarazem, jak ma się zachować. Zrywając się z miejsca, musiał skoczyć na lewo od stołu, pod ścianę, by tamci nie mogli go wziąć w dwa ognie. - Jest mi pan winien dolara za ostatnią butelkę - odezwał się znowu Soder. - Sięgnij pan do kieszeni i wyciągnij monetę. Kelland napiął mięśnie i rzucił okiem w stronę drzwi. - Uwaga! - krzyknął i zerwał się z krzesła. Oczekiwał pewnych reakcji z ich strony i zgodnie z tym opracował swój plan działania. Okazało się jednak, że źle przewidział, co uczyni nerwowy Chavis. Zamiast odwrócić głowę do drzwi, jak to już raz zrobił, Charley zupełnie zdezorientowany, zaczął wodzić wzrokiem po całej izbie, kręcąc się przy tym tak niezręcznie, że strącił ze ściany lampę. Soder cofnął się o krok, a rękę wsunął szybko pod surdut. Dopiero teraz Chavis sięgnął po broń i Kelland momentalnie zmienił plan. Nie dobywając kolta, skoczył pod ścianę i strącił ostatnią palącą się lampę, podczas gdy prawą ręką cisnął krzesłem, na którym siedział, w Chavisa. W tej samej chwili rzucił się w bok. Usłyszał, jak krzesło uderza w Chavisa i niemal równocześnie rozległ się huk wystrzału z rewolweru Sodera. W niedużym pomieszczeniu zabrzmiał jak wybuch dynamitu. Kelland potknął się o krzesło i poleciał na Chavisa, oplatając go zarazem mocno ramionami i uderzając głową o nos. Przez chwilę tarzali się po podłodze. Drugi strzał Sodera sprawił, że zadrżały wszystkie meble. - Charley, na bok! - wrzasnął Soder. Chavis leżał, przygnieciony ciałem Kellanda i usiłował bezskutecznie uwolnić ręce i sięgnąć po broń. Kelland uderzył go kolanem w brzuch, odchylił się nieco do tyłu i powtórzył cios. Chavis zwiotczał w jego uścisku, a Kelland sięgnął ręką w dół, chwycił rewolwer przeciwnika i odrzucił go daleko, w ciemny kąt izby. To wszystko działo się tuż przy drzwiach. Z zewnątrz dobiegały jakieś rozmowy, do środka napływał zimny wiatr. Chavis trafił go nagle łokciem w twarz i odepchnął w tył. - Gdzie jesteś, Charley? - dyszał Soder. Chavis podniósł się na kolana, dyszał ciężko. Kiedy chciał wstać, Kelland rzucił się na niego, pchnął na ścianę, chciał zadać kolejny cios, lecz chybił. Uderzył pięścią o ścianę, a równocześnie Chavis uderzył go w brzuch. - Tutaj, Cal! - zawołał z tryumfem. - Chodź tu! Kelland odpowiedział uderzeniem. Szamotali się pod ścianą, broniąc się zawzięcie, walcząc rękami i nogami, atakując bezlitośnie. Kelland usłyszał zbliżające się kroki Sodera; szarpnął Chavisa i pchnął go z całej siły na Sodera. Tamten zatoczył się. - Charley, odsuń się na bok! - krzyknął znowu. - Na bok! Kelland wyciągnął rękę i objął go za szyję. Soder nie mógł użyć broni, bał się bowiem, że mógłby trafić Chavisa, który tkwił między nimi, ściśnięty, tracąc coraz bardziej siły. Kelland przycisnął Sodera jeszcze mocniej do pleców Chavisa, puścił drugą ręką Charleya i wzmocnił dławiący uścisk. Walczyli teraz w trójkę, kręcąc się wokoło i potykając, aż Kelland uderzył plecami o bar. Kontuar zachybotał i runął pod ich naporem; upadli wraz z nim, rozbijając część półek i zrzucając na podłogę butelki. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, jakiś odłamek rozciął Jimowi grzbiet dłoni. Chavis stracił przytomność, tkwił między nimi bezwładnie. Kelland zaciskał ramię na szyi Sodera, czuł, z jaką desperacją tamten wymachuje nogami na wszystkie strony i wreszcie Soder zamachnął się rewolwerem. Lufa trafiła Kellanda w koniuszek ucha i uderzyła o bar. Tym samym Soder pozbawił się broni. - Już dobrze, mam dosyć - wykrztusił z trudem. Kelland nie puszczał go jeszcze; uczynił to dopiero wtedy, kiedy wszelki opór ustał. Odepchnął ich od siebie, wypluł krew, która nagromadziła mu się w ustach, i wstał. Zza drzwi dobiegały go czyjeś głosy, a potem Matt Oldroyd zapytał: - Kto jest górą? - Wejdźcie - mruknął Jim, starając się stać równo. Wchodzili ostrożnie, jeden za drugim. Kelland z trudem łapał powietrze, krew ściekała mu z głowy na ramiona. Poruszył palcami lewej dłoni; nie czuł złamania, ale ból był dosyć dotkliwy. Ktoś zapalił lampę. Płomyk zachybotał niepewnie, a Matt podszedł bliżej. Na jego twarzy malowało się przerażenie. - Mój Boże! - mruknął. Brick Brand przecisnął się przez tłum przy drzwiach, a Matt podszedł do baru. - Złamał pan Chavisowi rękę - powiedział. Dopiero teraz Kelland rozejrzał się. Soder leżał na podłodze. Po jednej stronie twarzy widniała rozległa, okrągła blizna, jakby po oparzeniu. To właśnie do tego miejsca Kelland przycisnął głowę Chavisa. Chavis leżał na przewróconym kontuarze. Jego ręka była nienaturalnie wykręcona do tyłu. Obaj byli nieprzytomni. Stoły i krzesła poniewierały się po podłodze, usianej odłamkami szkła. Kelland odwrócił się i przecisnął ku wyjściu. Przypadkowo rzucił okiem na drukarza i zwrócił uwagę na jego twarz, zastygłą w jakimś dziwnym grymasie. Widok ten prześladował go jeszcze przez dłuższy czas. Poszedł do swego pokoju, zdjął kurtkę, obmył twarz z brudu i zakrzepłej krwi. Mydło szczypało; nie wiedział nawet, że jest podrapany w tylu miejscach. Piekły go również wargi. Odłamek szkła rozciął skórę na dłoni i tkwił tam do tej pory. Założył kurtkę i zaczął rozpamiętywać ostatnie wydarzenia. Jak zwykle po fakcie, tak i teraz ujrzał z przerażającą jasnością siebie samego w ferworze walki. Było to tak, jakby wyszedł na jakiś czas z własnej skóry i stanął obok. Bójka pomogła mu rozładować niepokój i nagromadzony gniew. Teraz był znowu spokojny i pewny swego. Był znowu sobą. I raptem odzyskał wiarę w słuszność swego postępowania. Wydało mu się, że widzi już aprobujący uśmiech starego Jeffa. Zszedł z powrotem na dół. Matt Oldroyd, Brick Brand i Broderick czekali na niego. Oldroyd obrzucił Branda niechętnym spojrzeniem, potem zwrócił wzrok na Kellanda. - Co tu robi ten opryszek? Ale Kelland uśmiechnął się do Brodericka i powiedział: - Przysługa za przysługę, tak jak umawialiśmy się niedawno. Teraz na pana kolej, Broderick. Ma pan broń? * * * Po odejściu Kellanda drukarz podszedł do drzwi i patrzył za nim. Przy Chavisie i Soderze klęczał już Doc Showers, podczas gdy inni komentowali przebieg bójki. Barman, który zjawił się po wszystkim, ustawiał stoły i krzesła, mrucząc coś pod nosem, a karciarz wraz z dwoma pomocnikami podnosili kontuar. - Ten facet musi mieć siłę konia - odezwał się Doc Showers. - Charley nie ma ani jednego całego zęba. - Cal Soder załatwi go - powiedział ktoś obok. - Akurat! Kelland załatwił ich obu! Zobaczycie, że jutro nie będzie w mieście żadnego z nich. Znikną jak kamfora. - Bzdura! Soder nie popuści tak łatwo! Drukarz łowił uchem te głosy, obserwując jednocześnie czynności lekarza. Działo się z nim coś dziwnego: miał wrażenie, że rośnie od środka - pierś pęczniała, a wątłe ramiona obrastały w mięśnie. Roznosiła go duma, jak gdyby to on zdołał unieszkodliwić obu przeciwników. - Na pewno wyjadą stąd - powiedział. Karciarz podniósł na niego wzrok, ale drukarz patrzył na niego nieustraszenie, napinając mięśnie. Zaszła w nim zmiana tak decydująca, jak przy przejściu z wieku młodzieńczego w męską dojrzałość. Na podłodze leżało dwóch mężczyzn, których nienawidził z całej duszy, z pasją graniczącą z obłędem. Teraz mógł patrzeć na nich z góry, czując, jak przenika go upojne uczucie tryumfu. Wszystko zaczęło się pięć lat temu, kiedy przybył do tego miasteczka. Drukował wtedy w swoim małym pokoju, a pierwsze doświadczenia, jakie zdobył, były bardzo gorzkie. Należał do ludzi o dużym poczuciu godności osobistej i zamierzał wypowiadać otwarcie swoje zdanie, jak przystało na odważnego człowieka. Za swoje wysiłki został jednak ukarany publicznie. Ktoś słabszy opuściłby Reservation jeszcze przed świtem, ale duma drukarza okazała się silniejsza niż strach i ta właśnie duma kazała mu zostać, wbrew pogardzie i obojętności całego miasta. W milczeniu i z goryczą znosił zło i brutalność; pisał grzeczne historyjki o ludziach, których nienawidził, oraz wyżebrane zlecenia od miejscowych potentatów, którzy go poniżali. Doszło do tego, że zaczął gardzić sam sobą i bać się odgłosu kroków od drzwi drukarni. Teraz stał i patrzył, jak symbol tego wszystkiego, czego nienawidził, leży na podłodze, a sprawił to człowiek, który nie znał strachu. Dla drukarza był to jakby koniec długiej, straszliwej nocy, której koszmarów nie był w stanie wymazać z pamięci. Usłyszał głos Doca Showersa: - Kelland? A kto powiedział, że zwrócił gwiazdę? - Na tablicy przed więzieniem wisi ogłoszenie - mruknął karciarz. Drukarz otworzył szeroko usta i zamknął je z powrotem. - Nie, nie - zaoponował. - On nie z takich, co dają za wygraną. Niemal biegiem skierował się do więzienia. Przed tablicą stał już właściciel sklepiku z paszą, Lute Janes. Czytał ogłoszenie, żując powoli tytoń. Drukarz odepchnął go na bok i przeleciał wzrokiem tekst. - Nie rozpychaj się tak! Weź ten łokieć! - obruszył się Janes. - On nie może tego zrobić! TAk nie można! - Nie można? - powtórzył Janes. - Widocznie jest na tyle mądry, by wiedzieć, że wszystkich nie pokona! - Kłamiesz! - wykrzyknął drukarz. Janes cofnął się o krok, patrząc na niego ze zdumieniem. - Oszalałeś, czy co? Drukarz skoczył ku niemu, wymachując bezładnie pięściami. Nie umiał się bić, ale w tych uderzeniach tkwiła siła gromadząca się od pięciu lat. Trafił Janesa kilkanaście razy w brzuch, w pierś i raz w twarz. Janes stał oszołominy, nie unosząc nawet swych potężnych ramion. Małe pięści migały mu przed oczami, wątłe ciało skakało na niego, kopiąc nogami. Janes nie miał nawet siły, by uciec. Cofając się, potknął się o trotuar i siadł tyłkiem na deski. Był raczej przerażony niż ranny. - Billy, posłuchaj no! - odezwał się wreszcie. - Powiedz, co ja ci właściwie zrobiłem? Drukarz był już zmęczony. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe, usta były jak wyschnięte, patrzył jednak z góry na Lute Janesa - jednego z tych, którzy tak długo napawali go strachem. Teraz nie dostrzegał w nim nawet cienia arogancji czy zagrożenia: Janes odezwał się do niego po imieniu, patrzył na niego jakby z pewnym respektem. I drukarz uświadomił sobie nagle z goryczą, jak wyglądałoby jego życie, gdyby zademonstrował swą siłę od razu wtedy, pięć lat temu. Odwrócił się i ruszył przed siebie, w stronę hotelu. Znajdował się teraz w takim stanie ducha, że uznawał już tylko Jima Kellanda. Wszyscy inni nie istnieli dla niego. Dostrzegał ich tylko kątem oka jako bezkształtne cienie. Wreszcie zatrzymał się, wbijając wzrok w Kellanda. - Dlaczego... dlaczego pan to zrobił? W co można jeszcze wierzyć? Niech pan posłucha: kiedy przybyłem tu po raz pierwszy, byłem normalnym człowiekiem. A co oni ze mnie zrobili? Są wyrzutkami na tej ziemi, a ja czołgałem się przed nimi, bo chciałem przeżyć. Drukowałem piękne kłamstwa na ich temat. Widziałem, jak zabijano innych, a jednak milczałem. Widziałem, jak Soder i jego szulerzy nabierali ludzi, ale nie reagowałem na to. Do Maffitta zwracałem się "mister Maffitt", bo w przeciwnym razie dobraliby się do mnie. A potem zjawił się pan i dokonał rzeczy, którą dawno już uznałem za niemożliwą do zrobienia. Stałem w saloonie, przekonując się na nowo, że istnieje jeszcze odwaga. I ta świadomość zdjęła mi ciężar z serca. Znowu jestem normalnym człowiekiem. A pan co? Zwrócił pan gwiazdę. A więc wszystko stracone, a te łotry są znowu górą. Och, mój Boże - dlaczego pan to zrobił? Oparł się o drzwi i stał tak wypalony doszczętnie, zaskoczony własnym wybuchem. Czuł się zrezygnowany, rozczarowany. Tylko jedno dziwiło go: sposób, w jaki Kelland przysłuchiwał się jego słowom. Kelland milczał, uśmiechał się jedynie smutnie, jak zwykle. Ale w tym uśmiechu kryła się głęboka sympatia, jakby wiedział, co zrodziło ów wybuch rozpaczy. I drukarz poczuł, jak wypełnia go fala ciepła. Rozejrzał się dokoła: Matt Oldroyd, Brand i Broderick stali bez słowa. Jego nieskrywane wzruszenie wprawiło ich w zakłopotanie. Kelland powiedział łagodnie: - Jest pan w porządku. I nie ma obawy, przyjacielu: człowiek może przejść przez piekło tylko raz. Pan ma więc to już za sobą. Ma pan broń i konia? - Tak - odparł drukarz, wyczerpany i zrezygnowany. - Pojedzie pan ze mną. Udamy się do Barrów. Na pewno zjawi się tam też Dobe Hyde. Może dojdzie do walki. - Jasne. Idę z panem - odparł drukarz. Skierował się do stajni. Szedł ze zwieszoną głową, powłócząc nogami. Wyglądało na to, że nie wie w ogóle, co się z nim dzieje. Dopiero kiedy osiodłał konia i dosiadł go, mruknął: - Ach, to przecież nieważne. Wszystko jedno - z gwiazdą czy bez. Pojechał do drukarni, wziął stamtąd kolta i wetknął za pasek. Kiedy wyszedł z powrotem na ulicę, dojrzał innych, jak nadchodzą: Kellanda, Branda, Brodericka i Oldroyda. Dołączył do nich bez słowa, szczęśliwy, że czuje rześki powiew nocnego wiatru i widzi przed sobą wysoką, barczystą postać Kellanda. Byli już przy drugim zakręcie południowej odnogi Ute, kiedy z oddali dobiegł ich odgłos strzelaniny. Kelland powiedział tylko jedno słowo: - Szybciej! Pędzili teraz ostrym galopem, nie bacząc na mrok i krętą, wiodącą w dół drogę. Strzały nie ustawały, brzmiały to pojedynczo, to znów salwami. Rwący nurt rzeki huczał nie opodal, a grzbiet Silver Lode wznosił się niczym olbrzymi, czarny cień na tle nieba, usianego połyskliwym pyłem diamentowym. Za ostatnim zakrętem Ute dostrzegli światła rancza Barrów. Strzały umilkły. Kelland zatrzymał konia. - Chyba dostali się do domu - powiedział. W jego głosie chłodnym jak grzmiące bicie dzwonu nie było słychać ani niepokoju, ani gniewu. Drukarz rozprostował ramiona i wciągnął do płuc mroźne powietrze. - Jedziemy na grzbiet - polecił Kelland. Pojedynczo, jeden za drugim, zaczęli się wspinać, opuszczając kanion. * * * I wreszcie dotarli na górę. Kelland i Oldroyd jechali razem, Brand dołączył do drukarza, za nimi podążał Broderick. Posuwali się stępa, niemal bezszelestnie. Powietrze było niezwykle czyste, a niebo aż po horyzont wypełniała niezliczona ilość gwiazd. Światła rancza stawały się coraz jaśniejsze, niekiedy blask urywał się nagle, jak gdyby ktoś w domu przechodził przed źródłem promieni. Słychać było zaciekłe ujadanie psa, przerywające ciszę z niemal matematyczną regularnością. - Zaczekajcie tu - mruknął Kelland i zniknął w mroku. Twarz Branda zajaśniała niewyraźnie przed oczami drukarza. - Przyjacielu, to nie pański styl - powiedział. - Może być gorąco. Niech pan się lepiej wycofa. - Nie - pokręcił głową drukarz. - Nie! Nadszedł Kelland. - Zostawimy tu konie. Zsiedli i udali się wzdłuż grzbietu, tuż nad krawędzią. Rzeka tworzyła w dole srebrzyste, nikłe pasmo przecinające kanion. Wiatr przynosił do nich ponad wierzchołkami świerków odgłosy małych wodospadów. Szli długo, w końcu zatrzymali się tuż nad zabudowaniami rancza. Położyli się na brzuchu, patrząc w dół. Tylne drzwi były otwarte, w blasku światła widzieli konie stojące za domem. - Widzę osiem - szepnął Kelland. - Skąd Hyde wytrzasnął czterech dodatkowych jeźdźców? - Może to Maffitt? - powiedział Oldroyd. - Nie - odparł Brand. - On miał trzymać się od tego z daleka. - To utrudnia sprawę - mruknął Kelland. - Pójdziemy tędy. Zeszli jeden za drugim i w ten sposób dotarli do podwórza. Znajdowali się teraz kilkanaście metrów od domu. - Rozejrzę się trochę z tamtej strony. Poczekajcie tu. Kelland przeciął szybko podwórze i doszedł do rogu werandy. Blask światła padającego przez drzwi tworzył żółtą barierę, przed którą musiał stanąć. Stąd mógł obserwować część domu. Nie widział nikogo, ale z głębi dochodziły czyjeś głosy. Były nieco przytłumione, domyślił się więc, że ludzie Hyde'a znajdują się w tylnym pomieszczeniu. Postanowił zaryzykować: wstał i przeszedł przez pasmo światła. Po chwili dotarł do drugiego końca werandy. Przywarł do ściany, podszedł ostrożnie pod okno i zdjął kapelusz; potem odważył się rzucić do środka szybkie spojrzenie i skulił się ponownie. Wszyscy Barrowie stali pod ścianą, a mężczyzna, którego nie widział jeszcze nigdy, stał w drzwiach, celując w nich z rewolweru. Kelland, nie wstając przesunął się szybko dalej, zatrzymał się z drugiej strony domu i znowu przylgnął płasko do ściany. Na podwórzu panował ożywiony ruch. Ludzie Hyde'a przyciągnęli wóz i zaprzęgali konie. Hyde stał na tylnej werandzie i krzyczał. - Dziewczyna chce wziąć walizkę. Niech ją weźmie. Jett, idź do jej pokoju i przynieś walizę! Kelland chciał już wyskoczyć z ukrycia, zmienił jednak zamiar, kiedy przypomniał sobie nieznajomego, który trzymał Barrów w szachu. Przyszedł mu do głowy nowy pomysł. Pobiegł z powrotem do werandy frontowej. Przed żółtą smugą światła zatrzymał się, rozejrzał bacznie i ruszył dalej. Wkrótce był już w miejscu, gdzie zostawił swoich ludzi. Nie było ich tu. Spojrzał na czarne zbocze kanionu i wyszeptał imię Matta. Żadnej odpowiedzi. Otaczała go nieprzejrzana ciemność. Przeszedł wzdłuż ściany kanionu na tylne podwórze. W każdej chwili spodziewał się spotkania ze swoimi. Znajdował się z tyłu domu, kiedy uświadomił sobie, ile stracił czasu. Zawrócił i pobiegł trochę śmielej, nawołując cicho: - Matt! Matt! Jakiś głos krzyknął: - Kto jest teraz w stajni? - W stajni? - powtórzył Dobe Hyde, piskliwie jak zwykle. - Godry, jesteś tam? Kelland czuł, jak pot występuje mu na czoło, parząc jak pokrzywa. Czas naglił. W każdej chwili mogło się coś wydarzyć, a tymczasem jego ludzie błąkali się po ciemku bez ładu i składu. Gniew narastał w nim, czyniąc go nieostrożnym. Kiedy znowu znalazł się na werandzie, w blasku światła, wszedł bez wahania na korytarz, minął kilka drzwi i zatrzymał się przed pokojem, skąd padało światło. Tu musieli być Barrowie, a ich strażnik stał z pewnością plecami do drzwi. To właśnie była szansa, na którą czekał Kelland. Wyjął rewower i postąpił do przodu. Tuż przed sobą dojrzał istotnie plecy wartownika. Barrowie dostrzegli go i coś w ich oczach musiało ostrzec strażnika, gdyż uczynił ruch, jakby chciał się odwrócić. Kelland uderzył go lufą rewolweru w głowę i w tym samym momencie dobiegł go dziki, przenikliwy okrzyk Hyde'a. - Oldroyd! To Oldroyd! Strażnik osunął się na ziemię i padł na twarz. Dan Barr jednym susem znalazł się przy nim i wyrwał mu z kabury kolta. Za domem zabrzmiały bezładne strzały, na piętrze rozległy się szybkie kroki. Kelland wyskoczył z pokoju i ujrzał w górze na schodach twarz Jetta. Błyskawicznie uchylił się, kiedy Jett strzelił. Kula uderzyła w drewnianą ścianę korytarza. Dan podciągnął w górę boczne okno i w jednej chwili znalazł się na zewnątrz, w ciemnościach. Jett wystrzelił jeszcze raz, roztrzaskując lampę na korytarzu. Kelland rzucił się przez drzwi i pobiegł po schodach na górę. Słyszał szybkie kroki Jetta na piętrze, kiedy dotarł do drugiego podestu. Tu panowała zupełna ciemność. Nie znając rozkładu domu wpadł na ścianę i zaczął posuwać się po omacku, aż wymacał framugę drzwi. W głębi pomieszczenia rozległ się kolejny strzał z rewolweru Jetta, Kelland wystrzelił na chybił trafił w gęsty mrok i usłyszał brzęk rozbitej szyby, a po chwili okrzyk bólu z dołu. A więc Jett zaryzykował skok na ziemię. Kelland rzucił się do okna. Światło z kuchni rozjaśniało część podwórza, mógł więc obserwować przebieg walki z góry. Ludzie Hyde'a biegli do koni. Ogień wystrzałów z tyłu podwórza wskazywał miejsce, gdzie Oldroyd i inni zajęli pozycje. Jett leżał na ziemi; tarzał się tam i z powrotem, nie przestając wyć z bólu. Jeden z ludzi Hyde'a czaił się za wozem. Od strony stajni padło kilka strzałów, kule zabębniły o deski wozu. Jeden z koni osunął się na zad, pociski wzbijały tu i ówdzie fontanny piachu. Część z napastników siedziała już w siodłach, szukając ratunku w ucieczce. Dobe Hyde wypadł z kuchni i biegł, oświetlony teraz przez blask z kuchni, do koni. W obu dłoniach trzymał jakiś łup. Tuż przed nim uderzył w ziemię pocisk, a Hyde potknął się. To, co trzymał, upadło na ziemię i Kelland przekonał się, jak nieodwołalnie człowiek sam kształtuje swój los. Gdyż Dobe zamiast uciekać schylił się po zgubę i w tym momencie trafiła go kula. Hyde zakręcił się w miejscu jak chochoł na wietrze i runął na ziemię. Drukarz wyskoczył ze stajni. Bezskutecznie strzelał za uciekającymi. Oldroyd biegł w stronę Jetta, a z głębi domu rozległ się krzyk Katherine: - Jim! Jim! Ujrzał ją, kiedy stanął na górnym podeście. Trzymała nad głową lampę, którą wyniosła z pokoju i patrzyła na niego dziwnym, tęsknym wzrokiem. Potem opuściła rękę i jej twarz zniknęła mu z oczu do chwili, kiedy znalazł się na dole. Z drugiego końca korytarza nadszedł Oldroyd niosąc Jetta na rękach, za nim tłoczyli się inni. Kelland stanął przed Katherine i zdjął kapelusz. Wspólnie weszli do pokoju, gdzie Oldroyd położył nieprzytomnego Jetta na sofie. - Złamał coś sobie, kiedy skoczył - mruknął Oldroyd. Brand spojrzał na Kellanda zakłopotany i powiedział: - To ja zawiniłem. Ale wszyscy ludzie Hyde'a byli za domem, pomyślałem więc, że możemy zaryzykować, ostrzeliwując ich ze stajni. - Już dobrze - machnął ręką Kelland. Jett jęknął przeciągle i otworzył oczy. Kelland podszedł do niego. - Jett - powiedział. - Hyde nie żyje. Twarz Jetta wykrzywiła się w grymasie bólu. - To coś w boku - wykrztusił z trudem. - Jaki to ból! - Sprowadzimy Doca Showersa. - Katherine stała już pochylona nad nim. Ale w tym samym momencie Jett znowu stracił przytomność. Kelland zwrócił się do drukarza: - Niech pan sprowadzi Doca Showersa. Jak najszybciej! Stał, ważąc w myślach skutki tej walki. Hyde był martwy, Barrowie uzyskali więc chwilę wytchnienia. Został jednak jeszcze Maffitt i nadal panowała nienawiść pomiędzy Barrami a mieszkańcami znad wschodniej odnogi Ute. Należało coś zrobić i Kelland łamał sobie nad tym głowę. - Zbyt późno zmienił pan front, Kelland - odezwał się Dan z goryczą w głosie. - Ring nie żyje, zabili też ojca. - NIe zmieniłem żadnego frontu - odparł Kelland. - To dlaczego pan tu przyjechał? - Po Dobe'a Hyde'a - wyjaśnił krótko. - Zapędzili nas do domu - zaczął opowiadać Dan. - O mało włos nie trafili Katherine. Wtedy powiedzieliśmy, że zgadzamy się opuścić te strony; zbyt wielu ludzi już zginęło. Nie mogę już dłużej. - Urwał i spojrzał na Kellanda. - Co pan zamierza teraz zrobić? - Pojedziemy do Pocket Land - odparł Kelland. - Z największą radością - zaoferował się Dan. - Creed i Will, zostaniecie tu na ranczu razem z Katherine. Kiedy wyszli, aby dosiąść koni, Brand, nie tając zakłopotania, zbliżył się do Kellanda. - Domyślam się, co pan zamierza - powiedział. - Ale ja nie będę mógł użyć broni przeciw tym chłopcom, nawet jeśli jestem teraz z panem. Nie wiem, czy pan to rozumie. Kelland skinął głową. - Niech pan czeka tu na nas. Poprowadził swą grupę przez most i dalej drogą. Wkrótce światła rancza zniknęły za nimi, oni zaś zanurzyli się w mrok pokrywający stoki Silver Lode. Powietrze było mroźne, nieco wyżej kopyta koni natrafiły na zamarznięte grudki ziemi. Droga wiodła stale pod górę, konie robiły ciężko bokami. Kelland jechał w milczeniu, rozmyślając o Katherine i o tej dziwnej tęsknocie, jaką wzbudziła w nim swoim widokiem. Nie chodziło tu tylko o jej urok zewnętrzny ani o urodę. Fascynowała go czymś więcej; bogactwem tego wszystkiego, co powinno cechować prawdziwą kobietę. Czasem była wesoła, pogodna, nawet beztroska, potrafiła jednak również okazać tajemne głębie nastrojów bardziej łagodnych. O tym wszystkim myślał teraz z tęsknotą, o której wiedział, że nigdy nie zostanie zaspokojona. Droga biegła chwilowo po równym terenie, potem zaczęła schodzić w dół. Poprzez zieleń lasu przebłyskiwały już pierwsze światła w kotlinie. Kelland zatrzymał się i zwrócił do innych: - Zjedziemy teraz z drogi. Poprowadził ich pomiędzy drzewami do skraju lasu. Z kuchni i bocznego okna pokoju padało światło. Dan Barr przechylił się w siodle, aby mieć lepszy widok, po czym szepnął: - Korral jest pusty. - Ale z komina lecą jeszcze iskry - odparł Kelland i zsiadł z konia. - Poczekajcie. Zaraz wrócę. Ostrożnie przekradł się do korrala i sięgnął wzrokiem w okna pobliskiego domu. Kuchnia i część przednia były najwidoczniej puste, lampy na piętrze były pogaszone. Kelland przemknął się do zamkniętych tylnych drzwi i przytknął ucho do ściany. Wiatr dął mu w twarz, ale z domu nie dobiegały żadne odgłosy. Iskry lecące z komina świadczyły o tym, że jeszcze niedawno ktoś tu był. Ale instynkt nie ostrzegał go przed żadnym niebezpieczeństwem, a niecierpliwość nagliła. Kelland uniósł rewolwer, chwycił za klamkę i pchnął drzwi z całej siły. Jednym skokiem znalazł się w środku i zamknął drzwi za sobą. Stał w niewielkim przedsionku, oświetlonym nieco przez lampy w kuchni i pokoju. Skierował wzrok na schody, a kiedy upewnił się, że na górze nie ma nikogo, zrozumiał, że dom jest pusty. Wiedział, co ma zrobić - i nie tracił czasu. Wszedł do kuchni, odkręcił zbiorniczek z naftą od lampy, starając się, by knot nie zgasł, po czym rozlał naftę po ścianie. Rzucił knot i spoglądał przez pewien czas, jak płomień wżera się w odklejoną od ściany tu i tam papierową tapetę. Stał dopóty, dopóki nie przekonał się, że ściana zajęła się ogniem. Wtedy otworzył tylne drzwi, aby ułatwić przewiew. Od strony drogi dobiegł go głos Dana: - Tu! Przeszedł na drugą stronę polany i tam odnalazł swoich ludzi. Dosiadł konia, oni zaś czekali w milczeniu, podczas gdy suche deski domu trzaskały jak strzały karabinowe. Tylne okna rozżarzone już były do czerwoności. Powoli, stopniowo, świetlista łuna rozszerzała się na całe podwórze, aż do drzew. Szum płomieni w domu narastał, przerodził się w głuchy huk, a kiedy zaczerwieniły się górne okna, byli pewni, że ogień dotarł na piętro. - To byłoby wszystko - mruknął Kelland, dając pozostałym sygnał do odwrotu. Pół godziny później byli przy ranczu Barrów. Drukarz czekał na werandzie, a na podwórzu stał powóz Doca Showersa. - Wygląda na to, że chłopak przetrzyma - oświadczył Showers. Nikt nie zsiadł z koni. Wszyscy czekali na to, co powie Kelland. W końcu Dan zapytał: - I co teraz? - Chciałbym spotkać się z wami w mieście - odparł Kelland. - Jutro z samego rana. Spiął konia i odjechał szybko, a za nim pomknęła reszta. * * * Mały Peters znajdował się na występie skalnym nad ranczem Barrów, kiedy Dobe Hyde uderzył. Był też świadkiem nieoczekiwanego ataku Kellanda. Obie wiadomości chłopiec przywiózł natychmiast do kotliny. - NIe wiem, kto rozpoczął drugą bitwę, nie wiem też, jak się zakończyła. Najpierw strzelano jak diabli, potem wszystko ucichło. - To był na pewno Kelland - rzekł Maffitt. - I jestem pewien, że odniósł zwycięstwo. Poznałem się na tym drabie od razu, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. - Wąskie oczy Maffitta błyszczały coraz bardziej; nie był to jednak gniew ani strach. Maffitt odznaczał się zimną krwią i niezwykłą cierpliwością, które to cechy stały ponad tamtymi uczuciami. Na taki właśnie rozwój wypadków czekał od dawna. - Ale mężczyźni, tacy jak Kelland czy ja, zawsze popełniają w końcu jakiś błąd. Szczęście nigdy nie trwa wiecznie, tak jak człowiek. Jedziemy. - Dlaczego? - zapytał Mały Peters. - Dlatego, że tamci złożą nam wizytę. Wiem doskonale, co ten typek zamierza, bo jesteśmy do siebie podobni. Dzieli nas tylko jedna przegroda - prawo. Ta przegroda jest właściwie tak niska, że można ją przejść bez trudu i Bóg jedyny wie, czemu on stoi po jednej stronie, a ja po drugiej. Ale na to nie ma już rady. Opuścili Pocket Land i zatrzymali się na wzgórzu, skąd mogli ogarnąć wzrokiem całą łąkę. Było to to samo miejsce, z którego Kelland spoglądał po raz pierwszy na kotlinę. W jakiś czas potem Maffitt patrzył, jak jego dom staje w płomieniach. Jego jedyna reakcja to niedbały ruch ramionami, był bowiem zbyt wytrawnym graczem, aby zdradzać swe uczucia. - Cóż, dom przestał istnieć - odezwał się do reszty. - Zresztą, to już nieważne. Ta dolina i tak jest teraz zupełnie inna, niż była. Wszystko przez tego typa. No dobrze, spotkamy się za trzy tygodnie w Jacksons Hole. - Dokąd jedziesz? - zapytał Mały Peters. - Została mi jeszcze jedna karta - odparł tajemniczo Maffitt i rozdzielili się. O trzeciej w nocy Maffitt zjawił się w mieście i zostawił konia w stajni Charley Chavisa. Potem przeszedł pod okno sypialni, i zapukał w szybę. Wkrótce, po bezowocnych oczekiwaniach, odszedł. Nie wiedział, że Chavis załadował na wóz cały swój dobytek i opuścił Reservation przed godziną. O tej porze miasto pogrążone było w zupełnych ciemnościach. Od stoków Silver Lode wiał ostry wiatr. Ben Maffitt przeszedł przez tylną uliczkę, zawrócił przy moście i wśliznął się od tyłu do stajni. W stercie siana wygrzebał sobie posłanie i ułożył się na spoczynek, czekając na świt i... swoją szansę. * * * O pierwszym brzasku krainę nawiedziła zima niezbyt silną śnieżycą. O dziewiątej dął już silny wiatr z wierzchołków Silver Lode, a powietrze stało się białe i gęste jak mąka. Trudno było dostrzec cokolwiek, nawet koniec ulicy, i tylko światła lamp majaczyły niepewnie poprzez okna domów. Dachy pokryła biel, od strony nawietrznej gromadziły się zaspy śnieżne, rozwiewane przez wiatr i tworzące się natychmiast w innym miejscu. Od czasu do czasu silniejszy poryw wichury zagarniał je i gnał przez ulicę niczym skrzącą się chmurę. Skoro świt Kelland wysłał Matta Oldroyda po Sultana i Ketchuma. Barrowie zjawili się około wpół do dziesiątej. Była dziesiąta, kiedy pozostali zdołali przebić się do miasta mimo szalejącej coraz bardziej śnieżycy i zatupali głośno w przedsionku hotelu. Twarze mieli zaczerwienione od zimna, a w jasnych brwiach Matta lśniły niewielkie kryształki lodu. Jeszcze wcześniej Broderick kazał ustawić w przedsionku piec; teraz był już rozżarzony do czerwoności, a po całym pomieszczeniu rozchodziło się przyjemne ciepło. Kelland stał oparty o ladę, obserwując wszystkich zebranych. Czuł nadal wrogość panującą między stronnictwami. Barrowie stali zwarci przy drzwiach i zwłaszcza u obu najstarszch i Faya widoczna była dawna nienawiść. Kelland wiązał pewne nadzieje jedynie z Danem, którego zapadłe policzki zdradzały przepełniające go napięcie. Buff Sultan nie był z pewnością nastawiony zbyt przyjaźnie wobec Barrów, ale najwidoczniej skłaniał się do kompromisu. Kelland nie wiedział tylko, jakie jest stanowisko Ketchuma, nie zaprzątał sobie jednak tym głowy. Obydwie dziewczyny, Katherine i Edith, podeszły do pieca i Kelland uświadomił sobie nagle, że po raz pierwszy widzi je razem. Przez krótką chwilę starał się przeprowadzić porównanie. Edith była niższa. Jej jasna twarz zdawała się być skłonna do śmiechu i przebaczania. Zapewne myślała teraz o Danie i była gotowa mu wybaczyć. U Katherine nie dostrzegł tej miękkości. Stała wysoka i szczupła, z uniesioną do góry głową, a oczy zmącone były posępnymi wspomnieniami z ostatnich godzin. Do takiej postawy zmuszała ją niezłomna siła, czerpana z głębokich i silnych uczuć, które skrywała za żelazną powagą. Dostrzegł to i poczuł coś, jakby rozczarowanie, jak gdyby opuściła go w potrzebie. Wyprostował się i powiedział: - Zostało jeszcze trochę do zrobienia, ale załatwimy wszystko, zanim stąd wyjdziemy. Część z was nienawidzi mnie. Nic na to nie poradzę i muszę przyznać, że tego się właśnie spodziewałem. Było już wystarczająco dużo łez i zmartwień; odpowiedzialność za to wszystko biorę na siebie, ale powiem wam jedno: musi teraz nastąpić koniec. Jeżeli nie zgodzicie się, by nastał wreszcie czas spokoju w tej dolinie, zrobię wszystko, aby narobić wam kłopotów na resztę życia. Czy to jasne? Umyślnie nie przebierał w słowach, i rzeczywiście: ta otwarta groźba nie pozostała bez wrażenia. Dostrzegł pełne zaskoczenia spojrzenie Katherine, Ketchum zaś gniewnym gestem odrzucił głowę do tyłu. - Chyba przesadził pan trochę z tym tonem, Kelland! - To dlatego, że mówię do ludzi, którzy od piętnastu lat zachowują się jak głupcy. - Może to nam właśnie odpowiada - odparł czupurnie Ketchum. - Ma pan syna. Czy chce pan, żeby zginął? - Sam zadbam o swoją rodzinę - odparł ostro Ketchum. Do rozmowy wtrącił się nagle Buff Sultan. - Zamknij się, Sam! Ketchum momentalnie odwrócił się do niego. - Do diabła, Buff... - Urwał, popatrzył na niego przez dłuższą chwilę, wreszcie wzruszył ramionami. - Nie mogę prowadzić walki sam - powiedział do Kellanda. - To już chyba koniec tej doliny. Dan wykrzywił lekko usta w grymasie, mającym zapewne wyrażać ulgę. Kelland zauważył to i zwrócił się do niego. - Sultan ma już dość tej waśni, pan chyba też. I na tym powinniśmy oprzeć naszą umowę. Pana brat, Fay, nie zmieni się już, tak samo obaj krewniacy myślą nadal o zemście. Nawet teraz. Dlatego wyjadą stąd, wszyscy trzej. W przedsionku zaległa cisza. Fay Barr ze zdziwienia otworzył usta, po czym je zamknął. Broderick, który przez cały czas stał nieco dalej, odwrócił się i spojrzał na Barrów z namysłem. Fay pochylił się i szepnął coś Danowi do ucha. Nie odezwał się jednak na głos, natomiast Dan podniósł wzrok i powiedział: - A więc dobrze. Wyjadą stąd. Gwarantuję to. - Tony! - zawołał Kelland. - Tony, podejdź do nas. Dziewczyna stała do tej pory w progu. Teraz podeszła bliżej; zmieszana, onieśmielona. Kelland uśmiechnął się do niej i w tym momencie jego twarz złagodniała. Większość obecnych spoglądała na Tony, ale Katherine przeszywała wzrokiem Kellanda i uwagi jej nie uszła ta zmiana; twarz Jima była teraz dziwnie smutna, a jednocześnie tak dobrotliwa, jak gdyby obecność Tony mogła przełamać największy wybuch gniewu tego mężczyzny. Była to łagodność, jakiej nigdy dotąd nie zauważyła u niego, sympatia, jakiej nigdy z jego strony nie zaznała. Zwróciła spojrzenie na Tony, a potem znów na Kellanda, spuściła głowę i zacisnęła usta, aby zdusić rodzący się w niej rozpaczliwy okrzyk: - Dlaczego ona? Dlaczego właśnie ona? - Tony, dom na wzgórzu i cała okoliczna ziemia należą teraz do ciebie - oświadczył Kelland. - Mam nadzieję, że to ci coś da. Ci ludzie zawinili wobec ciebie, nawet bardzo, a na to, by wynagrodzić ci wszystkie krzywdy, jest już dosyć późno. - Przeniósł wzrok na Buffa, a potem na Dana. - To by było wszystko. Zgadzacie się? Sultan nie miał zbyt wiele do powiedzenia. - Cieszę się, że mamy to za sobą. Dan skinął tylko głową. - A co z Maffittem? - zapytał Broderick? - Jestem pewien, że zrozumiał, iż jego złote czasy minęły - odparł Kelland. - Maffitt wyniesie się stąd. Po co miałby zostać, skoro nie może już liczyć na pomoc kogokolwiek z tej doliny. Tak więc ja nie mam tu już nic do zrobienia. Katherine uniosła głowę. Spojrzała na Edith i położyła jej dłoń na ramieniu. Tylko tyle, ale kiedy przeniosła wzrok na Kellanda, ujrzała w jego oczach jakby ulgę i radość. Podszedł do drzwi, odwrócił się i uśmiechnął; zupełnie jak wtedy, kiedy po raz pierwszy przyjechał do Reservation, z wyrazem twarzy, jakiego nigdy nie potrafiła zrozumieć. Stał w progu, wysoki i szczupły, patrząc na nich, a Katherine uświadomiła sobie teraz, że jest wielki, większy, niż sądziła. Z uśmiechem spokojnie powiedział: - Bywajcie! Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Zza grubych płatów śniegu wyłonił się Brick Brand. - Niech pan posłucha, przyjacielu - zaczął. - Niech pan posłucha... Umilkł. Kelland uścisnął mu rękę i poszedł dalej ku stajni. Po chwili zmienił zdanie i skierował się do więzienia. Jego oświadczenie nadal wisiało na tablicy. Odczepił je i wsunął gwiazdę do kieszeni. Zamierzał pokazać jedno i drugie staremu Jeffowi, aby mógł podjąć odpowiednią decyzję. Wkrótce znalazł się w mrocznym korytarzu stajni. Jedyna latarnia słała w ciemność zimne, bezużyteczne błyski światła. Stajennego nie było. Kelland zdjął ze słupka uprząż i wszedł do boksu swego wałacha. Osiodłał konia, przemawiając do niego, podczas gdy gniady przebierał niecierpliwie kopytami. - Spokojnie, oszczędzaj siły, jeszcze ci się przydadzą. Przed nami górska wspinaczka. Przyłożył głowę do boku konia, czekając aż zwierzę zrobi wydech, chciał bowiem zaciągnąć popręgi. Gniady parsknął. To wszystko stanowiło część zabawy, którą powtarzali od dawna z samego rana, jako niezmienny rytuał. Stajenny nadal nie nadchodził. Kelland udał się do jego niewielkiego biura, policzył, ile się należy, i położył na stole pięć srebrnych dolarówek. Wyszedł z biura, ale nie odjeżdżał. Zrobił w tym mieście to, co do niego należało, czekała go jeszcze ciężka przeprawa przez góry, on jednak zwlekał; czekał, aż ogarnie go tak dobrze mu znana gorączka, niecierpliwość. Ale nic nie zachęcało go do wyjazdu i wiedział doskonale dlaczego. Tamte miejsca opuszczał zawsze z zadowoleniem, niczego w nich nie zostawiał. Tym razem było inaczej. Przejeżdżając przez most i obierając drogę wiodącą w góry Silver Lode, zostawiał tu cząstkę siebie samego. - Kelland! Głośny okrzyk przerwał tok rozmyślań. Obrócił się, wiedząc od razu, czyj to głos i co oznacza. Zwalista postać Maffitta rysowała się niewyraźnie w ciemnościach, w drugim końcu korytarza. A więc jednak popełnił błąd, najbardziej zgubny ze wszystkich możliwych: nie docenił przeciwnika. Twarz Maffitta majaczyła w mroku. Kelland stał na wpół zwrócony do niego, w pozycji niezbyt korzystnej do szybkiego wyciągnięcia broni. Gniady czekał nieco z boku, poza linią strzału. Maffitt mówił powoli, swobodnie i tak pewnie, że Kelland nie mógł oprzeć się uczuciu podziwu nawet teraz, kiedy myśli kłębiły mu się w głowie jak szalone, natrafiając każdorazowo na ślepą uliczkę. - Czy naprawdę myślał pan, przyjacielu, że odjadę? - Popełniłem błąd - odparł Kelland. - Możliwe. Zaraz się o tym przekonamy. Po to tu jestem - i nie odejdę, zanim tego nie wyjaśnimy. Jeżeli jest to pański błąd, to na pewno pierwszy, jaki popełnił pan w tych stronach. - Ben, myślałem, że pan stąd wyjedzie. - Jest pan zbyt sprytny, by tak pomyśleć, przyjacielu. Jest pan wilkiem, tak jak i ja. Nasze drogi skrzyżowały się i teraz muszę się dowiedzieć, który z nas jest lepszy. Do diabła, gdybyśmy się połączyli, moglibyśmy rzucić na kolana cały świat! Oto pomysł godny nas obu, przyjacielu. Wspaniały pomysł! Gniady zwrócił łeb w stronę Kellanda. Zastrzygł uszami, jego oczy zabłysły w świetle latarni. Maffitt odezwał się znowu, a Kelland spojrzał na konia. - Wspaniały pomysł, przyjacielu! Ręce Kellanda zwisały swobodnie wzdłuż ciała. Ujrzał teraz, jak wałach machnął nerwowo ogonem i raptem przyszedł mu do głowy pomysł. Strzelił ostro palcami. - Szkoda, że pan nie wyjechał, Ben. Gniady ponownie zastrzygł uszami, a potem wykonał szybki krok do tyłu i stanął między nimi, zasłaniając Maffittowi cel. O to właśnie chodziło. - Muszę się przekonać... - mówił akurat Maffitt; i raptem urwał. Warknął coś, zbity z tropu. Kelland obrócił się błyskawicznie i strzelił w latarnię. Korytarz pogrążył się natychmiast w posępnych ciemnościach. Gniady przemknął na ulicę, a Kelland skoczył w bok, w mrok boksu i w tej samej chwili odezwał się rewolwer Maffitta. Kule świsnęły, wbijając się w ścianę biura, i udeptaną, gliniastą podłogę stajni. Kelland, wciśnięty w kąt boksu, ujrzał ogień bluzgający z broni przeciwnika. Uniósł rewolwer i nacisnął spust. Wystrzelił trzy razy. Z drugiego końca korytarza dobiegło go przeciągłe, stłumione westchnienie, a potem nastała długa, długa cisza, aż wreszcie zabrzmiał głuchy łoskot ciała padającego na podłogę. Pomiędzy boksami stajni unosił się dym. Na zewnątrz rozległy się szybkie kroki. Kelland ruszył przed siebie, w stronę wejścia. Tu leżał Maffitt; ciemny, bezkształtny wzgórek. Kelland nachylił się, dotknął zwłok i wyprostował się. A więc w końcu dowiedział się, pomyślał. Ciekawe tylko, czy to mu coś dało. Ciszę przerwał głos Katherine, gwałtowny, łamiący się ze zdenerwowania. - Jim... Jim! Odwrócił się i ujrzał ją przed sobą. Nieco dalej stał Brand. Gorączkowo pytał: - Kto to był? Soder? Maffitt? Kto? Kelland milczał. Jak zwykle ostrożny, trzymał nadal rewolwer w dłoni. Głosem brzmiącym twardo, a zarazem tęsknie i rozpaczliwie, powiedział: - Po tym wszystkim, co się tu wydarzyło, Katherine? Czyżby było jeszcze mało? Stała wysoka i szczupła, odcinając się ostro od szalejącej za jej plecami śnieżycy. Mimo mroku widział wyraźnie jej oczy, jej usta, postąpił ku niej kilka kroków i objął mocno, nie myśląc już o ściskanym w dłoni rewolwerze. Na widok tych dwojga ludzi, przytulonych do siebie, Brand poczuł w piersi jakiś dziwny ucisk. Widział, jak Kelland nachylił się ku dziewczynie i całuje ją. Brand nie wspominał o tym potem nikomu, ale odniósł wrażenie, że kiedy Kelland pochylił się, jakby trafił go piorun. Głowa Katherine była wygięta do tyłu, a jej ciało przywarło do Jima. Brand wyszedł na ulicę i kiwnął ręką do czekających pod hotelem ludzi. - Już dobrze - powiedział. - Już dobrze. Jedź do domu, Dan. Ona przyjedzie później. Dan nie potrzebował dalszych wyjaśnień. - Jedziemy - polecił swoim ludziom, wskakując na siodło. Sultanowie stali przy swoim wozie. Dan rzucił okiem na Edith i pochwycił jej spojrzenie. Dzień zdawał się być bardziej posępny niż przedtem, ale nie tak ponury, jak jego myśli. Przypomniał sobie, jaka była Edith, kiedy spotykali się w opuszczonym domu. Ciekawe, czy ona jeszcze o tym pamięta, przemknęło mu przez głowę. Ale nie, za dużo się wydarzyło. Może naprawi to czas. Może będzie musiał upłynąć miesiąc, może rok. Dopiero wtedy zobaczę, jak jest. W tym tkwi cała moja nadzieja: w czasie, który leczy wszystkie rany. Edith odwróciła się i wsiadła na wóz. Dan uniósł dłoń i wraz z innymi wyjechał z miasta. W przedsionku hotelu nadal stał Matt Oldroyd: niezgrabny, wysoki i bardzo poważny. Tony, oparta o ladę, wyglądała na ulicę; patrzyła na wrota stajni. Twarz miała łagodną, rozmarzoną i smutną, gdyż jej marzenia gasły. Matt domyślając się przyczyny smutku, czekał pokornie, aż spojrzy na niego. - Katherine jest jeszcze w stajni, razem z nim - szepnęła. - A więc tak będzie. - Wiem - odparł. Walcząc z łzami, szepnęła znowu: - Matt, o Matt! - Wiem wszystko - wymamrotał. - Ale Tony... jesteśmy jeszcze my... my oboje... - Cóż ja? Nie lubię litości, Matt... i nie jestem zbyt dobrą kobietą. - To nieprawda, Tony. Popełniałem różne błędy, ale jeżeli mężczyzna naprawdę pragnie dziewczyny... Ujrzała jego wzrok - tak sztywny i pokorny, tak bardzo poważny - i ten widok wyczarował na jej wargach delikatny uśmiech. Spuściła oczy i zaczęła oddychać szybciej. Dopiero po dłuższej chwili spojrzała na niego ponownie, a w jej oczach pojawił się jakiś niespotykany u niej dotąd błysk. - To cudowne uczucie, być kochaną, Matt. Tak długo byłam sama.