Stanley G. Weinbaum Lotofagi Przełożyli Wiktor Bukato i Zbigniew Jonszta Państwowe Wydawnictwo "Iskry" Warszawa, 1985 Opracowanie graficzne: Michał Piekarski Redaktor: Małgorzata Żbikowska Redaktor techniczny: Józef Grabowski Korektor: Jolanta Rososińska ISBN 83-207-0746-3 O autorze Stanley Grauman Weinbaum, pisarz amerykański, urodził się w roku 1900. Zmarł przedwcześnie w roku 1935. Z wykształcenia był inżynierem chemikiem. Mając lat trzydzieści cztery opublikował swoje pierwsze opo- wiadanie, które w konkursie amerykańskiego stowarzyszenia pisarzy fan- tastów w roku 1970, na najlepsze nie opublikowane opowiadanie, uzyska- ło drugie miejsce (po opowiadaniu Nightfall Isaaka Asimova). Była to Odyseja marsjańska. Stanley Weinbaum zapowiadał się jako jeden z naj- bardziej obiecujących talentów wczesnego okresu dwudziestowiecznej literatury sf. Wprowadził do swego opowiadania pozytywną postać kos- mity (struś Twil), obdarzył ją ciepłem i cechami ludzkimi, za co wszyscy miłośnicy science fiction są mu wdzięczni. Stroną najbardziej gorzką tego debiutu był fakt, że autor musiał umrzeć w rok później, w 1935 roku, na raka. Gdyby nie przedwczesna śmierć, dziś byłby zapewne za- liczany do klasyków gatunku, na równi z Isaakiem Asimovem, Arthu- rem C. Clarke'em, Robertem Heinleinem czy Rayem Bradburym. Na- pisał dwadzieścia kilka opowiadań sf, w których stworzył wiele oryginal- nych odmian życia pozaziemskiego, co jak na owe czasy było nowością. Opowiadania te, a w szczególności wspomniana już Odyseja marsjańska i Drapieżna planeta, znalazły się w wielu antologiach wydanych już po jego śmierci. Również pośmiertnie wydano dwa zbiory opowiadań, które za życia opublikował Weinbaum w czasopismach, oraz powieści: The Black Flame (1939) i The New Adam (1943), przez niektórych krytyków uważana za najwybitniejsze dzieło tego autora. Drapieżna planeta "Ham" Hammond miał szczęście, że działo się to w środku pory zi- mowej, gdy zaskoczyła go erupcja błota. W warunkach Wenus pora zi- mowa w niczym nie przypomina Ziemi. Jedynie mieszkańcy najcieplej- szych regionów Amazonki albo Konga mogliby wyobrazić sobie zimę na Wenus: najgorętsze dni lata, skwar, okropne warunki, uciążliwi mieszkańcy dżungli. Na Wenus, jak obecnie wszyscy dobrze wiedzą, pory roku występują przemiennie na przeciwległych półkulach, podobnie jak na Ziemi, jednak z jedną istotną różnicą. Kiedy Ameryka Północna i Europa latem ocie- kają potem, w Australii i Argentynie panuje zima. Na Wenus pory roku uzależnione są nie od odchylenia od płaszczyzny ekliptyki, lecz od libracji. Wenus nie kręci się, lecz zwraca stale tą samą stroną do Słońca, tak jak czyni to Księżyc w stosunku do Ziemi. Na jednej stronie trwa wiecznie dzień, na drugiej wiecznie noc - jedynie w strefie zmierzchu, na cienkim pierścieniu opasującym planetę, nie szerszym niż pięćset mil, istnieją warunki umożliwiające bytowanie ludzi. Idąc w kierunku strony oświetlonej słońcem, strefa zmierzchu wtapia się w żar pustyni, gdzie wegetuje zaledwie kilka okazów wenus- jańskich stworzeń, a na skraju nocy strefa nadająca się do zamieszkania kończy się nagle ogromną barierą lodową utworzoną w wyniku kon- densacji górnych wiatrów, które napływają nieustannie od półkuli go- rącej do zimnej, aby tu się ochłodzić, opaść i pognać z powrotem. Ciepłe powietrze, oziębiając się, zawsze daje deszcz, który na skraju wiecznej nocy zamarza, tworząc ogromne lodowe fortyfikacje. Co leży dalej, jakie fantastyczne formy życia mogą występować w bezgwiezdnej ciemności zamarzłej półkuli, czy jest ona martwa, tak jak pozbawiony powietrza Księżyc, pozostaje nadal tajemnicą. Powolna libracja, ociężałe chybotanie się planety z boku na bok stwarza efekt występowania czegoś na podobieństwo pór roku. W kra- jach strefy zmierzchu, najpierw na jednej półkuli, potem na drugiej, zasłonięte chmurami słońce wydaje się stopniowo wznosić przez piętnaście dni, a następnie opada przez ten sam okres. Słoneczny krąg nigdy nie wznosi się wysoko, jedynie w pobliżu lodowej bariery wydaje się prawie dotykać horyzontu, libracja bowiem wynosi zaledwie siedem stopni, ale i to wystarcza do wytworzenia dostrzegalnych piętnastodniowych pór ro- ku. Ale jakież to pory roku! W zimie temperatura spada do wilgotnych, lecz znośnych trzydziestu pięciu stopni; w dwa tygodnie później, w pob- liżu wypalonych skwarem Tropików, sześćdziesiąt stopni jest oznaką chłodnego dnia. Ustawicznie, zimą i latem, przelotne deszcze kapią po- nuro w dół i zostają wchłonięte przez gąbczastą glebę, by unieść się w górę w postaci lepkich, nieprzyjemnych miazmatycznych oparów. Właśnie te olbrzymie ilości wilgoci stanowiły największą niespo- dziankę dla pierwszych ludzi przybyłych na Wenus. Oczywiście chmury były widoczne, ale spektroskop nie stwierdził występowania wody. Nic dziwnego, skoro analizował światło odbite od górnej powierzchni chmur, pięćdziesiąt mil ponad powierzchnią planety. Obfitość wody prowadzi do zadziwiających konsekwencji. Na Wenus nie ma mórz ani oceanów, chyba że założymy istnienie bezmiernych, milczących i wiecznie zamarzłych oceanów po nocnej stronie. Na pół- kuli gorącej parowanie trwa zbyt szybko, więc rzeki, wypływające z lodowych gór, po prostu zmniejszają się, by w końcu wsiąknąć w piach. Dalszą konsekwencję stanowi niestały charakter gleby w strefie zmierzchu. Pod ziemią płyną ogromne podziemne rzeki, niektóre wrzące, inne zimne jak lód, z którego powstały. To właśnie one przyczyniają się do erupcji błota, które czyni zamieszkiwanie przez ludzi Tropików takim hazardem: stała i na pozór bezpieczna przestrzeń może nagle zamienić się w morze gotującego się błota, w którym zanurzają się i toną bu- dynki, nieraz wraz z mieszkańcami. Nie ma sposobu, by przewidzieć wystąpienie katastrofy. Budynki stoją bezpieczne jedynie na rzadko występujących pokładach litej skały i dlatego wszystkie ludzkie osiedla tłoczą się u podnóża gór. Ham Hammond był faktorem. Był jednym z tych awanturników, którzy pojawiają się zawsze na granicy i peryferiach zamieszkałych re- gionów. Większość z nich zalicza się do dwóch klas: są to nierozważni śmiałkowie goniący za ryzykiem bądź banici, kryminaliści lub ludzie poszukujący samotności albo zapomnienia. Ham Hammond nie należał do żadnej z tych kategorii. Nie uganiał się za abstrakcjami; pociągał go autentyczny, konkretny powab bogac- twa. Uprawiając handel wymienny z tubylcami nabywał strąki zarodni- ków wenusjańskiej rośliny xixtchil, z których ziemscy chemicy będą ekstrahować trihydroxil-tertiarylinę, czyli potrójny T-D-A, tak skutecz- ny w kuracji odmładzającej. Ham był młody i chwilami dziwił się, czemu starzy a bogaci męż- czyźni - i kobiety - byli skłonni płacić tak kolosalne sumy za kilka dodatkowych lat w kwiecie wieku, zwłaszcza że kuracja ta w istocie nie przedłużała życia, ale wywoływała coś w rodzaju chwilowej, sztu- cznej młodości. Siwe włosy ciemniały, zmarszczki ulegały wygładzeniu, łysiny pokrywały się puszkiem - a jednak po upływie kilku lat sztu- cznie odmłodzony osobnik umierał tak czy owak. Dopóki jednak gram potrójnego T-D-A osiągał cenę równą gramowi radu, Ham był skłonny do podjęcia wszelkiego ryzyka, aby go zdobyć. Tak naprawdę nigdy nie liczył się z możliwością erupcji błota. Oczy- wiście stanowiło to ustawiczne potencjalne zagrożenie, a jednak, kiedy patrząc bezczynnie przez okno swojej chaty na kłębiącą się, parującą wenusjańską równinę, zobaczył nagle wytryskujące wokoło wrzące ka- łuże, poczuł się kompletnie zaskoczony. Na moment zdrętwiał, ale zaraz poderwał się do gorączkowej akcji. Naciągnął na siebie ochronny skafander z gumopodobnej przejrzystej transdermy, przywiązał rzemieniami do stóp wielkie misy nart błotnych, zawiesił na ramionach plecak z drogocennymi strąkami zarodników xix- tchilu, zgarnął trochę jedzenia i wybiegł na otwartą przestrzeń. Ziemia miała jeszcze na wpół stałą konsystencję, ale na jego oczach ciemna gleba wokół metalowych ścian chaty zaczęła się gotować. Sześ- cian konteneru przechylił się nieznacznie, a następnie powoli nikł z pola widzenia, aż błoto zamknęło się nad nim z bulgotem. Ham ocknął się. Wiedział, że nie wolno stać bez ruchu w środku erupcji błota, nawet jeśli się miało podobne do mis narty błotne. Kto dopuścił, aby lepka maź przelała się nad górną krawędzią nart, znajdo- wał się w pułapce bez wyjścia. Nie mogąc oderwać nogi Ham najpierw wolno, a potem coraz szybciej pogrążyłby się w ślad za swoją chatą. Rozpoczął swą wędrówkę po gotującym się bagnie tym szczególnym posuwistym krokiem, który opanował w wyniku bogatej praktyki: nie odrywając nart błotnych od powierzchni, ślizgał się ostrożnie, bacząc, by ani trochę błota nie przelało się przez zakrzywione brzegi. Był to męczący sposób, ale absolutnie konieczny. Ham podążał w kierunku zachodnim, gdzie leżała linia cienia - jeśli już musiał szukać miejsca zapewniającego bezpieczeństwo, to czemu nie miała nim być strefa ożywczego chłodu? Grzęzawisko było rozległe; przebył co naj- mniej milę, zanim dotarł do lekkiego wzniesienia i narty zastukały na stałym czy prawie stałym gruncie. Cały zlany potem, w skafandrze z transdermy czuł się jak w łaźni; ale człowiek przyzwyczaja się nawet do Wenus. Oddałby połowę drogocennych strączków xixtchilu za moż- liwość otworzenia maski skafandra, by móc odetchnąć choćby tym na- syconym parą, wilgotnym wenusjańskim powietrzem: ale jeżeli miał choć odrobinę chęci pozostania przy życiu, musiał zrezygnować z podob- nych zachcianek. Jeden łyk nie przefiltrowanego powietrza w okolicach gorącego skraju strefy zmierzchu oznaczał szybką i bardzo bolesną śmierć; wciągnąłby dořpłuc miliony zarodników agresywnych wenusjań- skich pleśni, które pokryłyby puszystym mchem nozdrza, usta, płuca, a w końcu opanowałyby także uszy i oczy. Niebezpieczny był wszelki kontakt z wenusjańską biosferą. Pewnego razu Ham natknął się na zwłoki handlarza, którego ciało przeżarła pleśń. Facet przypadkowo zrobił dziurę w skafandrze z transdermy - to wy- starczyło. Z tego powodu jedzenie i picie na otwartej przestrzeni stawało się problemem. Trzeba było odczekać, dopóki deszcz nie strąci zarodników pleśni - wówczas miało się do dyspozycji jakieś pół godziny. Ale nawet wtedy woda musiała być świeżo przegotowana, a jedzenie wyjęte bez- pośrednio z puszek; w przeciwnym razie, jak to się zdarzało niejedno- krotnie, jedzenie zmieniaio się niespodziewanie w puszystą masę pleś- ni, która rosła mniej więcej w takim tempie, jak posuwa się wska- zówka minutowa na zegarze. Co za paskudny widok! Wenus to wstrę- tna planeta! Ta ostatnia refleksja Hama była inspirowana widokiem trzęsawiska, które pochłonęło jego chatę. Roślinność zniknęła wraz z nią, ale już wy- nurzało się chciwe i zachłanne życie: wijąca się trawa błotna i bulwia- ste grzyby zwane "kroczącymi kulami". Wszędzie wokół taplały się w bło- cie miliony małych, oślizgłych stworzeń, pożerających się łapczywie wzajemnie, rozdzierających na kawałki, przy czym każdy fragment prze- radzał się po chwili w dorosłego osobnika. Tysiące różnorakich gatunków, lecz wszystkie identyczne pod jednym względem: każdy reprezentował wyłącznie apetyt, każdy w stu procen- tach był żarłokiem. Jak większość wenusjańskich istot, były one wypo- sażone w liczne nogi oraz paszcze. W gruncie rzeczy niektóre z nich nie były niczym więcej jak tylko skrawkami skóry podzielonymi na tuziny głodnych gęb pełzających na setkach pajęczych nóżek. Życie na Wenus cechuje mniej lub bardziej pasożytniczy charakter. Nawet rośliny, które czerpią pożywienie bezpośrednio z gleby i powie- trza, mają zdolność wchłaniania i trawienia, a także w wielu wy- padkach chwytania pokarmu zwierzęcego. Współzawodnictwo na tym wilgotnym pasku lądu, pomiędzy ogniem a lodem, jest tak ostre, że ktoś, kto nie obserwował jego przejawów, nie jest nawet w stanie go sobie wyobrazić. Królestwo zwierząt wojuje nieustannie między sobą, a także z królestwem roślin, rośliny zaś odpłacają pięknym za nadobne, częstokroć przewyższając te pierwsze w tworzeniu monstrualnych dra- pieżców, które trudno nadal nazywać roślinami. Potworny świat! W ciągu tych kilku chwil, gdy Ham zatrzymał się, by spojrzeć wstecz, pędy pnączy zdążyły omotać jego nogi, więc musiał obciąć je nożem, i czarny, wstrętny sok, który pociekł po nieprzenikliwej trans- dermie, zaczął niezwłocznie pokrywać się puchem, w miarę jak kieł- kowały pleśnie. Ham się wzdrygnął. - Co za piekielne miejsce - warknął schylając się, by zdjąć narty błotne, które następnie przezornie zarzucił na plecy. Mozolnie brnął przez wijącą się roślinność, odruchowo robiąc uni- ki przed niezdarnymi próbami dosięgnięcia go przez drzewo, zwane Jacek-Łapacz. Drzewo wyrzucało w kierunku jego rąk i nóg pętle po- dobne do macek. Od czasu do czasu mijał jakiś egzemplarz Jacka-Ła- pacza, z którego zwisało schwytane stworzenie, zwykle nie dające się nawet rozpoznać, ponieważ pleśń obrastała je włochatym całunem, pod- czas gdy drzewo spokojnie konsumowało zarówno jedno i drugie. - Okropne miejsce - zamruczał Ham spychając nogą drgający kłąb nie znanych mu z nazwy robaków. Zamyślił się; jego chata leżała na skraju gorącego brzegu strefy zmierzchu, zatem dzieliło go trochę ponad dwieście pięćdziesiąt mil od linii cienia, chociaż odległość ta wahała się w zależności od libracji. Nikomu nie udaje zbliżyć się zbytnio do samej linii, szaleją tam bowiem wręcz niewyobrażalnie gwałtowne burze. Gorące górne wiatry ścierają się z lodowatymi huraganami nadlatującymi z ciemnej strony i wy- wołują bóle porodowe bariery lodowej. Ham powinien przejść sto pięćdziesiąt mil na zachód, aby znaleźć chłód i wkroczyć do rejonu o klimacie zbyt umiarkowanym dla roz- woju pleśni. Tam będzie mógł poruszać się we względnym komforcie. Licząc od tego miejsca nie dalej niż pięćdziesiąt mil na północ leży amerykańskie osiedle Erotia. Drogę Hama przegradzało pasmo Gór Wieczności. Nie były to wprawdzie potężne dwudziestomilowe olbrzymy, których wierzchołki są czasami przelotnie dostrzegane przez ziemskie teleskopy, a które na wieki oddzielają brytyjską część Wenus od posiadłości amerykańskich, jednakże góry te budziły prawdziwy respekt nawet na przełęczy, gdzie Ham miał zamiar je przekroczyć. Znajdował się po stronie brytyjskiej, do czego zresztą nikt nie przywiązywał żadnego znaczenia. Faktorzy przekraczali tę granicę, jak im się podobało. Projekt ten oznaczał konieczność przebycia około dwustu mil. Le- żało to całkowicie w zakresie możliwości Hama. Był uzbrojony zarówno w pistolet automatyczny, jak i miotacz ognia, również woda nie sta- nowiła problemu pod warunkiem, że się ją pieczołowicie gotowało. W skrajnych sytuacjach dało się podobno jeść wenusjańskie stworzenia - ale wymagało to głodu, sumiennego gotowania i odpornego żołądka. "Nie tyle chodzi o smak, ile o wygląd", mówili ci, co przez to doświad- czenie? przeszli. Uśmiechnął się cierpko. Bez wątpienia będzie zmuszony sam się przekonać o słuszności tego stwierdzenia, było bowiem mało prawdopodobne, aby konserwy mogły wystarczyć na cały okres jego wędrówki. Ham pocieszał się, że w zasadzie nie ma powodu do zmar- twień. W gruncie rzeczy jest się z czego cieszyć. Co najważniejsze strą- ki xixtchilu spoczywające w jego plecaku stanowiły taki majątek, jaki zdołałby zebrać na Ziemi jedynie w wyniku kilkunastu lat mozolnego trudu. Niby nic nie groziło - a jednak ludzie ginęli bez śladu na Wenus tuzinami. Upominały się o nich pleśnie lub jakieś okrutne potwory albo może któreś z wielu nieznanych monstrów, na wpół roślin, na wpół zwierząt. Ham wlókł się noga za nogą, zwykle wybierając polany, jakie two- rzyły się wokół drzew Jacka-Łapacza, te wszystkożerne rośliny bo- wiem eliminowały wszelkie przejawy życia w zasięgu swoich łapczywych sideł. Gdzie indziej posuwanie się naprzód było praktycznie niemożliwe, ponieważ wenusjańska dżungla przedstawiała sobą tak przerażającą plą- taninę skłębionych i pożerających się form, że poruszać można się było jedynie wyrąbując sobie drogę, krok po kroku, niezmiernym wysiłkiem. Ale nawet wtedy groziło niebezpieczeństwo ze strony Bóg wie jakich, uzbrojonych w jad i kły stworzeń, których zęby mogły przekłuć ochron- ną powłokę transdermy. Jej pęknięcie oznacza śmierć. Nawet nieprzy- jemne drzewa Jacka-Łapacza były bardziej pożądaną kompanią, po- myślał Ham, odtrącając ustawicznie penetrujące otoczenie liany. W sześć godzin po rozpoczęciu przez Hama przymusowej wędrówki zaczęło padać. Wyszukał miejsce, które niedawna erupcja błota oczyściła z drzew i krzewów, i zabrał się do jedzenia. Najpierw zaczerpnął tro- chę pokrytej szumowinami wody, przefiltrował ją przez sitko przymo- cowane w tym celu do manierki i przystąpił do sterylizacji. Ogień był nieosiągalny, w Tropikach Wenus bowiem suchy opał zdarza się wyjątkowo rzadko. Ham wrzucił termiczne tabletki do płynu, które zagotowały wodę natychmiast, wyparowując równocześnie w pos- taci gazu. Woda zachowała nieznaczny posmak amoniaku - to było jeszcze najmniej uciążliwe. Nakrył naczynie i odstawił, aby woda o- stygła. Otworzył konserwę z fasolą, rozglądał się przez chwilę, czy jakaś zabłąkana pleśń nie unosi się w powietrzu, następnie odkrył wizjer i spiesznie przełknął pożywienie. Następnie napił się letniej wody i wlał ostrożnie pozostałość do woreczka na wodę, mieszczącego się we- wnątrz skafandra, skąd mógł ją popijać przez rurkę. W niecałe dziesięć minut po zakończeniu posiłku, kiedy Ham jeszcze odpoczywał i marzył o nieosiągalnym luksusie papierosa, włochata war- stwa pleśni pokryła nagle resztki jedzenia w puszce. Godzinę później, zmęczony i zlany potem, Ham znalazł Drzewo Przyjazne, nazwane tak przez jego odkrywcę, przyrodnika Burlingame. Jest to jedno z nielicznych drzew na Wenus o ruchach tak niemrawych, że można bezpiecznie odpoczywać wśród jego gałęzi. Ham wlazł na nie, ulokował się możliwie najwygodniej i spał jak zabity. Minęło pięć godzin. Ham po obudzeniu stwierdził, że gałązki i małe przyssawki Przyjaznego Drzewa oplatały całą jego transdermę. Poodry- wał je bardzo ostrożnie, zlazł na dół i powlókł się ociężale na zachód. Tuż po ustaniu drugiego deszczu napotkał pyzę - stworzenie nazy- wane tak w angielskiej i amerykańskiej części Wenus. W strefie fran- cuskiej nazywa się ono "pot a colle", czyli "garnek ciasta", a w duń- skiej - no cóż, Duńczycy nie są pruderyjni, więc nazywają potwora tak, jak na to zasługuje. W rzeczy samej pyza jest ohydnym stworzeniem. Masa białej, po- dobnej do surowego ciasta protoplazmy, osiąga wielkość od pojedynczej komórki aż do dwudziestu ton kaszowatego plugastwa. Nie przybiera żadnej określonej formy, jest to po prostu bezkształtna masa komórek - uwolniony od powłoki cielesnej, pełzający, wiecznie głodny rak. Pyza nie jest zorganizowana, nie posiada inteligencji ani żadnego in- stynktu, z wyjątkiem chyba poczucia głodu. Porusza się tam, gdzie po- karm dotyka jej powierzchni. Kiedy dotyka dwóch jadalnych substan- cji, po prostu się dzieli, przy czym większa część atakuje większą zdo- bycz. Jest niewrażliwa na kule i nic oprócz przerażającego wytrysku płomienia z miotacza ognia nie jest w stanie jej zabić, a i to tylko wtedy, gdy płomień zniszczy wszystkie komórki. Toczy się po ziemi wchłaniając wszystko, pozostawiając za sobą gołą, czarną ziemię, na której od razu pojawiają się wszędobylskie pleśnie. Ham odskoczył na bok, gdy pyza wypadła nagle z dżungli, po jego prawej stronie. Wprawdzie nie byłaby w stanie uszkodzić chroniącej go transdermy, ale wchłonięcie przez ciastowatą bryję groziło uduszeniem. Cholernie go kusiło, by porazić ją pełnym ładunkiem z miotacza ognia, zawieszonego u pasa, podczas gdy przetaczała się obok niego całym pędem. Ale doświadczony wenusjański pionier bardzo oszczędnie korzysta z broni. Jest ona naładowana diamentem, wprawdzie mniej wartościo- wym, przemysłowym, ale jednak bezcennym w trudnych sytuacjach. Od- palony kryształ oddaje całą energię w jednym potwornym strumieniu ognia, który z rykiem gromu uderza na odległość stu jardów, obraca- jąc w popiół wszystko na linii strzału. Ohydna pyza przetoczyła się przy akompaniamencie odgłosów cmo- kania i mlaskania. Za nią otworzyła się przecinka, jaką wytrzebiła w gęstwinie - pnącza, liany, żmijowate bluszcze, drzewa Jacka-Łapacza - wszystko zostało bez reszty wymiecione aż do wilgotnego podłoża, gdzie dosłownie w oczach, na śluzie pozostawionym przez pyzę, wyrastały pleśnie. Korytarz prowadził mniej więcej w kierunku, w którym Ham za- mierzał iść, skorzystał zatem z okazji i kroczył zamaszyście naprzód, rzucając bacznie okiem na złowieszcze ściany dżungli. Za mniej więcej dziesięć godzin ścieżka ta wypełni się ponownie wrogim życiem, ale chwilowo istniała możliwość znacznie szybszego poruszania się naprzód. Przeszedł już dobre pięć mil szlakiem, który zaczynał nieprzy- jemnie porastać, kiedy napotkał tubylca galopującego na czterech krót- kich nogach. Jego ręce podobne do szczypiec wycinały przejście w gąszczu. Ham zatrzymał się na krótki palawer. - Murra - powiedział. Język autochtonów ekwatorialnych Tropików jest cudaczny. Liczy prawdopodobnie około dwustu słów, ale ktoś, kto je opanował, nie może powiedzieć, że zna go w pełni. Słowa cechuje uogólnienie pojęciowe, a każdy dźwięk ma od tuzina do setki znaczeń. "Murra" na przykład jest słowem wyrażającym powitanie, może oznaczać coś bardzo zbliżonego do "halo" lub "dzień dobry". Może jednak również przekazywać wy- zwanie - "strzeż się". Poza tym znaczy "bądźmy przyjaciółmi", a także, o dziwo, "wyzywam cię". Ma ono również pewne znaczenie rzeczownikowe, oznacza pokój, wojnę, odwagę i bojaźń. Subtelny język. Dopiero ostatnio studia nad mo- dulacją głosu ujawniły ziemskim filologom jego bogatą naturę. A zre- sztą angielski ze swoimi "to", "too" i "two"; "one", "won", "wen", "win", "when" i tuzinem innych zbliżonych dźwięków też mógłby się wydawać równie dziwny dla uszu Wenusjan, nie wyćwiczonych w roz- różnianiu samogłosek. Co gorsza, ludzie nie potrafią odczytywać uczuć z szerokich, płaskich twarzy Wenusjan o trzech oczach, a muszą one z pewnością przeka- zywać sporo informacji. Wenusjanin zaakceptował jednak zamierzony sens. - Murra - odpowiedział, zatrzymując się. - Usk? - Oznacza to między innymi: "kim jesteś?" albo: "skąd idziesz?", lub też: "dokąd zmierzasz?". Ham wybrał to ostatnie znaczenie. Wskazał na zamglony zachód, a następnie podniósł rękę łukiem kreśląc góry. - Erotia - powiedział. Ta nazwa miała tylko jedno znaczenie. Tubylec rozważał to w milczeniu. W końcu machnął swoimi pazu- rami wzdłuż ścieżki, w kierunku zachodu. - Curky - powiedział, a potem - Murra - na pożegnanie. Ham przywarł do wijącej się ściany dżungli, aby ułatwić mu przejście. "Curky" oznacza, obok dwudziestu innych pojęć, handlarza. Słowo stosowane zwykle w odniesieniu do Ziemian i Ham cieszył się z góry na towarzystwo człowieka. Mijało już z górą sześć miesięcy od czasu, kiedy ostatni raz słyszał dźwięk ludzkiego głosu inaczej niż za pośred- nictwem malutkiego radia, które zatonęło wraz z jego chatą. Po przejściu dalszych pięciu mil wyżartych przez pyzę, Ham znalazł się nagle na polanie, na której niedawno miała miejsce erupcja błota. Roślinność sięgała tu zaledwie do pasa, a w odległości ćwierć mili zo- baczył budynek faktorii. Był znacznie bardziej okazały od jego własnej izdebki, kontenera o metalowych ściankach. Ten chełpił się aż trzema izbami. W Tropikach to niesłychany luksus: tu każda uncja musi być mozolnie przetransportowana za pomocą rakiety z jednego z osiedli. Duże koszty, wręcz rujnujące. Działalność faktorów zawierała znaczne ryzyko i Ham cieszył się, że udało mu się wyjść z takim zyskiem. Pomaszerował przez ciągle grząski grunt. Okna faktorii zasłonięte dla ochrony przed wiecznym dziennym światłem. A drzwi... drzwi były zamknięte! Stanowiło to pogwałcenie praw obowiązujących na pogra- niczu cywilizacji. Wszyscy zostawiali drzwi otworem, mogło to decydo- wać o ratunku dla jakiegoś zbłąkanego faktora. Nawet człowiek bez honoru nie ważył się kraść z otwartej chaty. Nie uczyniliby tego również tubylcy - żadna istota nie jest tak uczciwa jak wenusjański autochton, który nigdy nie kłamie i nigdy nie kradnie, ale który może, oczywiście po zwyczajowym ostrzeżeniu, zabić kupca, aby posiąść jego towary. Ham stał jak wryty. Po namyśle udeptał kawałek czystej przestrzeni przed drzwiami, usiadł opierając się o nie i strzepnął liczne i budzące wstręt drobne stworzenia, które mrowiły się na jego transdermie, i, czekał. Minęło co najmniej pół godziny, zanim dojrzał faktora brodzącego przez polanę. Niski, szczupły facet; kaptur skafandra zacieniał mu twarz i Ham zaledwie mógł dostrzec wielkie, podkrążone oczy. Wstał. - Cześć! - powiedział. - Wpadło mi do głowy złożyć panu wi- zytę. Nazywam się Hamilton Hamrnond. Jak pan się domyśla, przyja- ciele nazywają mnie Ham. Faktor zatrzymał się, po czym przemówił dziwnie miękkim i mato- wym głosem, ze zdecydowanie angielskim akcentem. - Może by się pan odsunął i wpuścił mnie, co? Do widzenia! - Ton jego głosu był lodowaty, nieprzyjazny. Ham poczuł zdziwienie i gniew. - Do diabła! - warknął. - Ależ pan jest gościnny! - Dla pana nie ma miejsca pod moim dachem. - Gospodarz za- trzymał się w drzwiach. - Jest pan Amerykaninem? Co pan robi na terytorium brytyjskim? Mogę zobaczyć pański paszport? - Od kiedy to paszport obowiązuje w Tropikach? - Handlarz, prawda? - Faktor był szczupły, a ton jego głosu os- try. - Krótko mówiąc jesteś przemytnikiem. Przebywasz tu bezpraw- nie. Wynoś się! Ham zacisnął zęby. - Prawnie czy nie - powiedział - to bez znaczenia. Jestem upo- ważniony do korzystania z przywilejów wynikających z kodeksu po- granicza. Chcę odetchnąć czystym powietrzem, otrzeć twarz z potu i coś zjeść. Otwórz te drzwi i wchodzimy. Błysnął przed nim pistolet automatyczny. - Spróbuj, a będziesz karmił pleśń. Ham, jak wszyscy wenusjańscy pionierzy, był z konieczności śmiały i przedsiębiorczy. Jak to mówią w Stanach - twardy chłop. - Przekonałeś mnie. Chciałbym tylko coś zjeść. - Poczekaj na deszcz - odpowiedział tamten chłodno i zwrócił się ku drzwiom, by je otworzyć. W tym momencie Ham kopnął pistolet, który koziołkując uderzył w ścianę i spadł pomiędzy chwasty. Przeciwnik sięgnął po miotacz ognia wiszący u jego boku. Ham złapał jego rękę w przegubie. Chwyt był na tyle mocny, że faktor natychmiast przestał się sza- motać. Ham odczuł chwilowe zdumienie z powodu kruchości nadgarstka, wyczuwalnej przez warstwę transdermy. - Słuchaj! - warknął. - Zamierzam coś zjeść w tym domu. Otwieraj drzwi! Trzymał go za obie ręce. Facet wydawał się zadziwiająco wątły. Skinął głową, a Ham uwolnił jego rękę. Drzwi się otwarły, weszli do środka. Uderzył go niesłychany wręcz przepych. Masywne krzesła, solidny stół, nawet książki, zapewne pieczołowicie zakonserwowane wyciągiem z widłaka przeciwko pleśniom, które czasami wdzierają się do chat w Tropikach pomimo siatek, filtrów i automatycznych rozpylaczy. Kiedy weszli, automatyczny rozpylacz otoczył ich chmurą środków dezynfeku- jących, aby zabić zarodniki pleśni, jakie mogłyby się dostać do wnętrza w momencie otwarcia drzwi. Ham usiadł ciężko, obserwując bacznie gospodarza. Pozwolił mu zachować miotacz ognia w kaburze u pasa. Był pewien, że zdoła wy- przedzić tego cherlaka w sięganiu do pistoletu; poza tym kto rozsądny ryzykowałby użycie miotacza ognia w mieszkaniu? Z jedną ze ścian budynku trzeba by się pożegnać. Zajął się otwarciem wizjera, wyciąganiem jedzenia z plecaka, wycie- raniem spoconej twarzy, podczas gdy jego współtowarzysz - czy też przeciwnik - patrzył na niego milcząco. Ham obserwował przez chwilę otwartą konserwę mięsną; pleśń się nie pojawiła. Zaczoł jeść. - Czemu, u diabła - burknął Ham - nie podniesiesz wizjera? - Tamten milczał uparcie. - Boisz się, że zobaczę twoją twarz, co? Twoja facjata mnie nie interesuje. Nie jestem gliną. Zapanowało milczenie. Spróbował raz jeszcze. - Jak się nazywasz? - Burlingame. Pat Burlingame. Ham roześmiał się. - Patryk Burlingame nie żyje, przyjacielu. Znałem go. - Żadnego odzewu. - Jeśli nie chcesz powiedzieć, jak się nazywasz, to przynaj- mniej nie obrażaj pamięci dzielnego człowieka i wielkiego odkrywcy. - Dziękuję - głos był sardoniczny. - To był mój ojciec. - Jeszcze jedno kłamstwo. Burlingame nie miał syna. On miał tylko... - Ham przerwał skonsternowany. - Otwórz wizjer! - krzy- knął. - Czemu nie? - powiedział miękki głos. Przeciwsłoneczna prze- słona opadła. Ham przełknął ślinę. Awanturnik i wenusjański handlarz był jednak dżentelmenem. Z wykształcenia był inżynierem, jedynie pokusa szyb- kiego wzbogacenia się ściągnęła go do Gorących Krajów. - Przepraszam - bąknął. - Ach, wy, dzielni amerykańscy kłusownicy! - odezwała się szy- derczo Pat. - Czy wszyscy jesteście tacy dzielni, by narzucać się kobiecie? - Co pani robi w takim miejscu? - Nie ma żadnego- powodu, abym odpowiadała na pana pytania. - Wykonała nieokreślony ruch ręką wskazując w głąb pokoju. - Kla- syfikuję florę i faunę Gorących Krajów. Nazywam się Patrycja Bur- lingame, jestem biologiem. Dopiero teraz dostrzegł okazy zakonserwowane w słojach, umiesz- czone w następnym pomieszczeniu, najpewniej stanowiącym laboratorium. - Samotna dziewczyna w Tropikach? Pani jest, przepraszam, lek- komyślna. - Nie oczekiwałam spotkań z amerykańskimi kłusownikami. Ham zarumienił się. - Nie musi mieć pani żadnych obaw z mego powodu. Wychodzę. - Podniósł rękę do swego wizjera. W tym samym momencie Patrycja wyrwała pistolet automatyczny z szuflady stołu. - Nie zatrzymuję pana, panie Hammond - powiedziała chłodno. - Ale xixtchil zostanie u mnie. Stanowi własność korony brytyjskiej. U- kradłeś go pan na naszym terytorium i ja go konfiskuję. Ham wlepił w nią wzrok. - Zaryzykowałem wszystko, co posiadam, żeby zdobyć ten xixtchil. Jeśli go stracę, będę bankrutem. Po moim trupie! - To się zobaczy. Ham zatrzasnął kask i usiadł. - Panno Burlingame - powiedział. - Nie sądzę, by zdobyła się pani na strzał do żywego człowieka, ale będzie pani musiała nacisnąć spust, aby zdobyć xixtchil. Mam czas. Będę siedział tak długo, aż pani upadnie z wyczerpania. Patrzył w jej szare oczy. Pistolet wymierzony był pewnie w jego serce, ale strzał nie padł. W końcu dziewczyna uległa. - Wygrałeś, kłusowniku. - Wrzuciła pistolet do pustej szuflady. - Wobec tego wynoś się. - Z przyjemnością! - odrzekł skwapliwie. Wstał, dotknął wizjera, ale zatrzymał go okrzyk dziewczyny. Od- wrócił się podejrzewając podstęp. Pat wpatrywała się w okno szeroko rozwartymi ze strachu oczami. Ham zobaczył kłębiącą się roślinność, a następnie ogromną biała- wą masę. Pyza monstrualnej wielkości pełzła miarowo w stronę ich schronienia. Usłyszał delikatne "plum", a potem okno zostało zasłonięte kleistą mazią. Potwór, dość wielki, aby pochłonąć cały budynek, roz- dzielił się na dwie części i opłynął go wokoło łącząc się z drugiej strony. Ciszę przerwał wzburzony głos Pat. - Twój hełm, głupcze! - powiedziała szorstko. - Zamknij go! - Hełm? Dlaczego? - Pomimo wątpliwości posłuchał jej automa- tycznie. - Właśnie dlatego! Soki trawienne. Spójrz! Pokazała na ściany; pojawiło się na nich tysiące maleńkich jak ostrze igły, świetlistych otworków. Soki trawienne pyzy, dostatecznie agresywne, aby atakować wszelkie źródło pokarmu, skorodowały metal, który stał się porowaty, chata zaś została zniszczona bezpowrotnie. W mgnieniu oka kosmate kępki pleśni wyskoczyły na resztkach jego posiłku, a czerwonawo-zielony kożuch wykwitł na krzesłach i stole. Spojrzeli na siebie. Ham parsknął śmiechem. - Aha - powiedział. - Teraz i pani jest bezdomna. Moja chata utonęła w bąblu błota. - Należało się tego spodziewać - odparła lodowato Pat. - Wy, jankesi, nie potraficie domyślić się, że należy poszukać solidnego pod- łoża. Lita skała leży tu na głębokości sześciu stóp i mój dom posta- wiony jest na palach. - W każdym razie nie brak pani zimnej krwi. Ale na dobrą sprawę pani mieszkanie równie dobrze mogłoby utonąć. Co ma pani zamiar teraz zrobić? - Proszę się tym nie martwić. Dam sobie doskonale radę. - Jak? - Nie pańska sprawa. Co miesiąc przylatuje do mnie rakieta. - Wobec tego musi pani być milionerką. - Królewskie Towarzystwo - powiedziała chłodno - finansuje ekspedycję. Rakieta powinna tu przybyć... Zrobiła pauzę. Hamowi wydało się, że twarz jej zbladła za osłoną hełmu. - Powinna przybyć... kiedy? - Właśnie była tu dwa dni temu. Kompletnie o tym zapomniałam. - Rozumiem. I pani sądzi, że będzie tu mogła sterczeć przez mie- siąc, czekając na następną. Pat spojrzała na niego z oburzeniem. - Czy pani zdaje sobie sprawę - kontynuował - co panią czeka przez ten miesiąc? Brakuje dziesięciu dni do okresu lata, a proszę spojrzeć na swoją chałupę. - Wskazał na ściany, na których rozrastały się brązowe i rude łaty. W wyniku jego gwałtownego gestu kawałek ściany wielkości spodka wyleciał ze zgrzytem na zewnątrz. - W ciągu dwóch dni będzie to kompletną ruiną. Co zrobi pani bez schronienia, kiedy temperatury zaczną sięgać siedemdziesięciu, osiemdziesięciu stopni? Powiem: pani zginie! Pat milczała. - Zanim powróci tu rakieta, będzie pani bezkształtną masą pleśni - powiedział Ham. - A potem stertą gołych kości, które pójdą na dno przy pierwszej erupcji błota. - Zamknij się! - wypaliła. - Milczenie nic nie pomoże. Powiem pani teraz, co może pani zro- bić. Może pani zabrać plecak i narty błotne i pójść razem ze mną. Dojdziemy do Krainy Chłodu przed latem, jeśli potrafi pani równie dobrze chodzić jak gadać. - Pójść z jankeskim kłusownikiem? Ani mi się śni! - A potem - kontynuował - możemy bez trudu przejść do Erotii, solidnego amerykańskiego miasteczka. Pat sięgnęła po swój plecak z artykułami pierwszej potrzeby, bę- dący stale w pogotowiu na wypadek nieszczęścia, i zarzuciła go na ra- miona. Wyciągnęła gruby plik notatek, napisany anilinowym atramen- tem na transdermie, zmiotła po drodze kilka zabłąkanych pleśni i wsu- nęła zwitek do plecaka. Podniosła parę nart błotnych i zwróciła się rezolutnie w kierunku drzwi. - A więc idziemy? - zachichotał. - Ja idę - powiedziała chłodno. - Do porządnego angielskiego miasta Yenoble. Sama. - Yenoble - jęknął. - Toż to dwieście mil na południe. I w do- datku za Górami Wieczności. Patrycj a wyszła bez słowa z domu i skręciła na zachód w kierunku Krainy Chłodu. Ham wahał się przez chwilę, następnie podążył za nią. Nie mógł pozwolić dziewczynie, aby próbowała przebyć tę wyprawę samotnie; wobec tego, że ignorowała jego obecność, po prostu szedł jej śladem, powłócząc nogami, gniewny i ponury. Przez trzy godziny, albo i więcej, maszerowali z trudem w nie kończącym się blasku dnia, robiąc uniki przed natręctwem drzew Jacka- -Łapacza. Szli przeważnie niezupełnie zarośniętym śladem pierwszej pyzy. Ham był zdumiony zwinną i wiotką postacią dziewczyny, która prze- ślizgiwała się wzdłuż ścieżki z wprawą tubylca. Przypomniał sobie, że w pewnym sensie ona była tubylcem. Córka Patryka Burlingame'a była pierwszym ludzkim dzieckiem urodzonym na Wenus, w kolonii Yenoble, założonej przez jej ojca. Ham przypomniał sobie artykuły w gazetach pisane w czasie, kiedy Pat jako ośmioletnie dziecko została wysłana na Ziemię - Ham miał wtedy trzynaście. Obecnie miał lat dwadzieścia siedem, co dawało Pa- trycji Burlingame dwadzieścia dwa. Nie wymienili między sobą ani słowa, aż w końcu wyprowadzona z równowagi dziewczyna odwróciła się gwałtownie. - Proszę odejść - wy buchnęła. Ham zatrzymał się. - Przecież się pani nie narzucam. - Ależ ja nie potrzebuję opiekuna. Jestem lepszą pionierką niż ty! Nie podjął dyskusji. Po chwili Pat wykrzyknęła; - Nienawidzę cię, jankesie! O Boże, jak ja cię nienawidzę! - Od- wróciła się i podążyła dalej. Godzinę później zaskoczyła ich erupcja błota. Bez ostrzeżenia wo- dnista bryja zagotowała się wokół ich stóp, a roślinność zakołysała się gwałtownie. Gorączkowo przypasali rzemieniami narty błotne, podczas gdy wokół nich co cięższe rośliny zatapiały się z ponurym bulgotem. Ham ponownie podziwiał grację dziewczyny. Patrycja ślizgała się po niestałej powierzchni z szybkością, której nie mógł dorównać, tak że wlókł się daleko z tyłu. Nagle zobaczył, że przystanęła. Jest to niebezpieczne na terenie erupcji błota i tylko krytyczna sytuacja mogła to usprawiedliwić. Kiedy zbliżył się na sto stóp, dostrzegł przyczynę. Na jej prawym bucie pękło wiązanie. Stała bezradna, balansując na lewej nodze, podczas gdy druga narta zanurzała się powoli. Czarne błoto przelewało się przez wierzch. Obserwowała go, kiedy się zbliżał. Gdy zobaczyła, co zamierza zro- bić, odezwała się: - Nie dasz rady. Ham schylił się ostrożnie, ujął ją pod kolanami i przez plecy. Jej narta była już zalana, lecz wyszarpnął ją gwałtownie, wpierając krawę- dzie swoich nart niebezpiecznie blisko powierzchni błota. Błoto cmoknę- ło, ale Pat została uwolniona. Leżała bardzo spokojnie w jego ramionach, aby nie wytrącić go z równowagi. Rozpoczął ostrożny manewr porusza- nia się po zdradzieckiej powierzchni. Nie była ciężka, a jednak życie ich obojga wisiało na włosku. Błoto ocierało się i bulgotało na samej krawędzi jego nart. Chociaż grawitacja Wenus jest nieznacznie mniejsza od ziemskiej, to gdzieś po tygodniu pobytu człowiek przyzwyczaja się i ta dwudziestoprocentowa różnica przestaje być zauważalna. Po stu jardach dotarli do twardego gruntu. Postawił Pat na ziemi i odwiązał narty. - Dziękuję - powiedziała chłodno. - Spisał się pan mężnie. - Nie ma za co. Sądzę, że po tej przygodzie porzuci pani myśl o samotnej wędrówce. Bez jednej narty następna erupcja błota będzie dla pani również ostatnią. Więc jak - idziemy odtąd razem? Jej głos zlodowaciał: - Mogę sobie zrobić zastępczą nartę z kory drzewa. Poza tym - powiedziała - mogę po prostu poczekać dzień lub dwa, póki błoto nie wyschnie, i wykopać moją zagubioną nartę. Pokazał na hektary błota. - Kopać, gdzie? - zaśmiał się. - Czekaj tatka latka. Nieoczekiwanie poddała się. - Znowu wygrałeś, jankesie. Ale tylko do Krainy Chłodu; potem się rozstaniemy: pan pójdzie na północ, a ja na południe. Powlekli się dalej. Pat dorównywała Hamowi wytrzymałością, ale znacznie lepiej od niego była obeznana ze specyfiką wenusjańskich Tropików. Chociaż niewiele z sobą rozmawiali, podziwiał jej spryt, jaki wykazywała w odszukiwaniu najłatwiejszej trasy, przy czym wydawała się wyczuwać uderzenia drzew Jacka-Łapacza bez patrzenia. Ale dopiero wtedy, kiedy się wreszcie zatrzymali, po deszczu, który dał im możliwość spożycia pospiesznego posiłku, miał realny powód, aby być jej wdzię- cznym. - Pójdziemy spać - zaproponował, a kiedy skinęła głową, powie- dział: - Tam jest Przyjacielskie Drzewo. Ruszył w kierunku niego, dziewczyna za nim. Nagle złapała go za rękę. - To Faryzeusz - zawołała i szarpnęła go wstecz. Był to ostatni moment. Fałszywe Przyjacielskie Drzewo ze straszli- wą mocą spuściło w dół konar, który minął twarz Hama zaledwie o kilka cali. To wcale nie było Przyjacielskie Drzewo, ale imitujący je drapieżnik, zwabiający ofiary pozorną nieszkodliwością, a następnie ata- kujący je ostrymi jak noże kolcami. Hamowi zaparło dech. - Co to jest? Nigdy nie widziałem czegoś podobnego! - To Faryzeusz. Wygląda zupełnie jak Przyjacielskie Drzewo. Podniosła automat i posłała kulę w środek czarnego pulsującego pnia. Pociekł czarny strumień, a wszechobecna pleśń wykwitła wokół dziury. Drzewo było skazane na zagładę. - Dzięki - powiedział Ham z zakłopotaniem. - Sądzę, że ura- towała mi pani życie. - Jesteśmy teraz kwita. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Czy pan rozumie? Rachunki wyrównane. Później znaleźli prawdziwe Drzewo Przyjacielskie i usnęli w jego gałęziach. Potem znowu maszerowali, znowu spali - i tak w kółko przez trzy pozbawione nocy doby. Wprawdzie żadna erupcja błota nie zdarzyła się na ich drodze, ale wszystkie inne okropności Tropików występowały obficie. Pyzy przecinały ich szlak, wężowe wino atako- wało sycząc, drzewa Jacka-Łapacza zarzucały złowrogie pętle, a miliony drobnych pełzających istot zwijały się pod ich stopami lub spadały na skafandry. W pewnym momencie spotkali nawet jednonoga, dziwne, podobne do kangura stworzenie, które przedziera się przez dżunglę skacząc na jedynej potężnej nodze i pikując przebija ofiarę trzymetrowym dziobem. Kiedy Ham spudłował przy pierwszym strzale, dziewczyna strąciła jednonoga w połowie skoku, pozostawiając go na łup bezlitosnych pleśni. Przy innej okazji obie nogi Pat zostały pochwycone przez pętlę Jacka-Łapacza, która z jakiegoś powodu leżała na ziemi. Kiedy nastą- piła na nią, drzewo szarpnęło nagle i dziewczyna zawisła głową w dół, kilkanaście stóp nad ziemią. Zwisała tak, dopóki Hamowi nie udało się jej uwolnić. Bez wątpienia każde z nich zginęłoby bez pomocy; razem udało im się ujść cało. Wspólne przeżycia nie złagodziły chłodnej, nieprzyjaznej atmosfe- ry, która stała się czymś naturalnym. Ham zwracał się do dziewczyny tylko wtedy, gdy było to niezbędne. Pat, w rzadkich przypadkach, kiedy ze sobą rozmawiali, nie nazywała go inaczej jak jankeskim kłusownikiem. Mimo to mężczyzna łapał się chwilami na tym, że myśli o pikantnej urodzie jej rysów, o jej brązowych włosach i szczerych szarych oczach, które udawało się dostrzec przelotnie w krótkich momentach, kiedy deszcz czynił bezpiecznym otwarcie wizjerów. Wreszcie pewnego dnia wiatr powiał z zachodu, przynosząc ze sobą tchnienie chłodu, które było dla nich darem niebios. To był dolny wiatr płynący z zamrożonej połowy planety, dyszący zimnem spoza lodowej bariery. Kiedy Ham dla próby zerwał skórę z wijącego się chwastu, pleśń pojawiła się znacznie wolniej niż zwykle i z mniejszą intensyw- nością. Były to objawy budzące otuchę; zbliżali się do Krainy Chłodu. Odszukali z lekkim sercem Przyjazne Drzewo. Od podnóża gór dzielił ich tylko dzień drogi. Tam można było poruszać się bez skafandra, bez zagrożenia przez pleśń, która nie mogła się rozwijać w tempera- turze poniżej dwudziestu siedmiu stopni. Ham obudził się pierwszy. Przez chwilę spoglądał milcząco na dziew- czynę, uśmiechając się na widok gałęzi drzewa, które opasywały ją jak czułe ramiona. Zdał sobie sprawę, że Kraina Chłodu oznacza rozstanie, chyba że uda mu się odwieść ją od tej szalonej decyzji, by przekroczyć niebotyczne Góry Wieczności. Westchnął i sięgnął po swój plecak wiszący na gałęzi pomiędzy nimi i nagle ryk wściekłości i zdumienia wyrwał mu się z gardła. Jego strąki xixtchilu! Woreczek z transdermy był przecięty i pusty. Patrycja zerwała się, obudzona jego krzykiem. Poza jej maską do- strzegł ironiczny, szyderczy uśmiech. - Mój xixtchil! - wrzasnął. - Zabrałaś go! Pokazała w dół. Wśród rzadkiej roślinności wznosiła się mała kupka pleśni. - Tam - powiedziała chłodno. - Tam, w dole, kłusowniku. - Ty... - dławił się z wściekłości. - Przecięłam torebkę w czasie twego snu. Nie wywieziesz skra- dzionych skarbów z brytyjskiego terytorium. Ham był trupio blady, oniemiał. W końcu wrzasnął: - Ty przeklęta diablico! To mój cały majątek! - Ale skradziony - przypomniała mu uprzejmie, machając zgrab- nymi nóżkami. Światło przeświecało przez na wpół przejrzystą transdermę, pod- kreślając jej sylwetkę i smukłe krągłe nogi. Zatrząsł się z wściekłości. - Powinienem cię zabić! - wykrztusił zdławionym głosem. Dziewczyna zaśmiała się dźwięcznie. Z jękiem desperacji za- rzucił swój plecak na ramiona i zeskoczył na ziemię. - Mam nadzieję... mam nadzieję, że zginiesz w górach - powiedział ponuro i sztywnymi krokami skierował się na zachód. Kiedy odszedł ze sto jardów, usłyszał jej głos: - Jankesie! Poczekaj chwilę! Nie zatrzymał się ani obejrzał, lecz kroczył naprzód. Pół godziny później, kiedy spojrzał wstecz, stwierdził, że idzie za nim. Odwrócił się i przyspieszył kroku. Droga prowadziła teraz w gó- rę i jego siła górowała nad jej szybkością i wprawą. Kiedy mignęła mu daleko z tyłu, zamieniona w drobny punkt, po- ruszający się, jak mu się wydawało, ze zmęczoną determinacją, zmar- szczył brew. Przyszło mu na myśl, że erupcja błota znajdzie ją zupeł- nie bezradną, pozbawioną nieodzownych nart błotnych. Potem zdał so- bie sprawę, że u podnóża Gór Wieczności nie występuje erupcja błota, a poza tym, zadecydował, nic go to nie obchodzi. Przez pewien czas Ham szedł równolegle do rzeczki, niewątpliwie jakiegoś bezimiennego dopływu rzeki Flegeton. Jak dotychczas nie za- chodziła konieczność przekroczenia jakiejkolwiek rzeki, ponieważ zgodnie z naturą wszystkie strumienie na Wenus płyną od lodowej bariery, po- przez strefę zmierzchu, do Tropików i dlatego były równoległe do ich kierunku podróży. Ale obecnie, kiedy wreszcie osiągnął płaskowyż i zawrócił na północ, będzie napotykał rzeki. Trzeba je będzie przekraczać albo na kłodach, albo - o ile zdarzała się taka okazja i strumień był dostatecznie wąski - korzystając z gałęzi Przyjacielskiego Drzewa. Włożenie nogi do wody groziło śmiercią; groźne stworzenia z paszczami pełnymi zębów czyhały w nawet najmniejszym strumieniu wody. Na krawędzi płaskowyżu z trudem uniknął katastrofy. W mo- mencie kiedy przedzierał się przez polanę otoczoną drzewami Jacka-Ła- pacza, nagle pojawiła się fala białej protoplazmy i drzewa oraz dżungla utonęły w masie gigantycznej pyzy. Znajdował się pomiędzy potworem i nieprzenikliwą plątaniną roślin- ności, a więc zrobił jedyne, co mu pozostało. Wyrwał z kabury miotacz ognia i posłał potężny strumień płomieni w środek makabrycznego stwo- rzenia. Żar spopielił tony ciastowatej bryi i pozostawił kilka małych fragmentów, które pełzały i pożerały martwe szczątki. Wybuch, jak to zresztą niejednokrotnie się zdarzało, roztrzaskał lufę miotacza. Westchnął ciężko, kiedy zabrał się do blisko czter- dziestominutowej wymiany lufy - ale żaden prawdziwy pionier nie zwleka na Wenus z tą czynnością. Wystrzał ten kosztował go piętnaście solidnych amerykańskich dolarów, dziesięć za przemysłowy diament, który eksplo- dował, a pięć za lufę. Było to bagatelką, kiedy miał swoje xixtchile, ale obecnie stanowiło poważną kwotę. Raz jeszcze westchnął, kiedy od- krył, że zapasowa lufa była zarazem ostatnia, musiał bowiem oszczędzać na wszystkim, kiedy wyruszał na wyprawę. Wreszcie dotarł do płaskowyżu. Ostra i drapieżna fauna i flora Tro- pików pojawiała się coraz rzadziej; zaczął napotykać prawdziwe rośliny pozbawione zdolności swobodnego poruszania, a dolny wiatr wiał chło- dem w jego twarz. Znajdował się w głębokiej dolinie, na prawo wznosiły się szczyty Niższych Gór Wieczności, poza którymi leżała Erotia, a z lewej, jak potężny migotliwy wał, rozciągały się rozległe zbocza Wielkich Gór Wieczności. Szczyty ginęły w chmurach kłębiących się na wysokości piętnastu mil. Spojrzał na wyszczerbioną Przełęcz Szaleńca przedzielającą dwa kolosalne wierzchołki. Sama przełęcz leżała na wysokości dwudziestu pięciu tysięcy stóp, lecz góry przewyższały ją o dalsze pięćdziesiąt ty- sięcy. Tylko jeden człowiek przekroczył pieszo tę poszarpaną szczelinę - Patryk Burlingame - i to była droga, którą chciała pójść jego córka. Z przodu, niby cienista kurtyna, leżała granica między nocą a strefą zmierzchu i Ham widział nieustające błyski piorunów, które wiecznie szalały w tym rejonie nie kończących się burz. W tym miejscu bariera lodowa przecinała łańcuch Gór Wieczności i mroźny dolny wiatr, spię- trzony ogromnym łańcuchem górskim, zderzał się z górnym gorącym wiatrem. Wynikiem tych zmagań była nieustająca nawałnica, tak gwał- towna, że mogła występować tylko na Wenus. To tu gdzieś miała swoje źródła rzeka Flegeton. Ham lustrował dziką, wspaniałą panoramę. Jutro albo raczej zaraz, po chwilowym wypoczynku, skręci na północ. Pat pójdzie na południe i bez wątpienia zginie gdzieś w Przełęczy Szaleńca. Przez moment poczuł ukłucie bólu. Zmarszczył brew. Niech umiera, jeśli jest na tyle głupia, by próbować samotnie prze- być przełęcz tylko dlatego, że jest zbyt dumna, aby skorzystać z ra- kiety z amerykańskiej osady. Zasługuje na to. Nic go nie obchodzi jej los. Ciągle przekonywał siebie o tym, nawet kiedy przygotowywał się do snu już nie na Przyjacielskim Drzewie, ale w jednym z bardziej przyjaznych egzemplarzy prawdziwej roślinności i w luksusie podnie- sionego wizjera. Zbudziło go wołanie. Usłyszał swoje imię. Spojrzał poprzez płasko- wyż i zobaczył Pat, która przekraczała jego krawędź. W jaki sposób udało się jej go wyśledzić? To naprawdę spore osiągnięcie w terenie, gdzie żywa wegetacja wdziera się natychmiast z powrotem na ścieżkę, po której się przeszło. Potem przypomniał sobie wystrzał z miotacza ognia: błysk i huk miały zasięg kilku mil. Musiała go usłyszeć lub zobaczyć. Ham widział ją, jak rozgląda się wokół z niepokojem. - Ham! - wykrzyknęła ponownie. Nie jankesie czy kłusowniku, lecz Ham! Milczał zawzięcie, ona zaś zawołała ponownie. Widział już jej opa- loną, uroczą twarz, opuściła bowiem kaptur swego skafandra. Zawołała raz jeszcze, po czym zniechęcona skręciła na południe wzdłuż grani. Patrzył, jak odchodziła. Kiedy las zakrył ją przed jego wzrokiem, zszedł i skierował się z wolna na północ. Szedł coraz wolniej, jak gdyby ciągnęła go w przeciwnym kierunku jakaś niewidzialna elastyczna nić. Bez przerwy widział przed sobą jej zaniepokojoną twarz, a w uszach brzmiało jej zrezygnowane wołanie. Był przekonany, że czeka ją nieuchronna śmierć i mimo krzywdy, jaką mu wyrządziła, nie chciał, by umarła. Była zbyt pełna życia, zbyt pewna siebie, a przede wszystkim zbyt piękna, by umrzeć. Z drugiej strony była to arogancka, zjadliwa, egoistyczna diabli- ca, chłodna jak kryształ i całkowicie nieprzyjazna, ale miała szare oczy, brązowe włosy i była odważna. W końcu, z pomrukiem irytacji zawró- cił i ruszył spiesznie na południe. Śledzenie dziewczyny było tutaj łatwe dla każdego, kto przeszedł przeszkolenie w Tropikach. W Krainie Chłodu wegetacja leczyła wolno swoje rany i co chwila znajdował ślad jej stóp czy złamaną gałązkę, znaczącą jej przejście. Znalazł miejsce, gdzie przekroczyła rzekę po ko- narach drzew i odkrył miejsce, gdzie zatrzymała się, aby spożyć posiłek. Ale dostrzegł, że dystans między nimi zaczyna się zwiększać. Jej sprawność i szybkość poruszania się w terenie biły na głowę jego własne. W końcu się zatrzymał. Płaskowyż powoli zakręcał w górę, w stronę rozległych Gór Wieczności i wiedział, że idąc stromo pod górę szybko ją dogoni. Wobec tego położył się na chwilę, rozkoszując się komfortem przebywania na powietrzu bez skafandra, jedynie w szortach i koszuli, które nosi się pod nim. Tutaj było to już możliwe; wieczny dolny wiatr, wiejący w kierunku Tropików, odpędzał dryfujące pleśnie, a nieliczne z nich, przyniesione na futrze zwierząt, szybko ginęły przy pierwszym chłodnym powiewie. Nie zagrażały też jego ciału rośliny Krainy Chłodu. Przespał pięć godzin. Następna doba wędrówki przyniosła nowe zmiany w otoczeniu. Roślinność u podnóża gór była bardziej skąpa niż na płaskowyżu. Nie była to już dżungla, lecz las, oczywiście w niczym nie przypominający lasu ziemskiego; składał się z roślin podobnych do drzew, o pniach dochodzących do pięciuset stóp i koronach zakończonych nie liśćmi, lecz kwiatami. Jedynie sporadycznie występujące drzewa Jacka-Łapacza przypominały mu o Tropikach. Stopniowo wysokość drzew malała. Pojawiły się rumowiska skał i ogromne czerwone urwiska pozbawione jakiejkolwiek roślinności. Od czasu do czasu napotykał roje jedynych lotnych stworzeń tej planety, nietoperzy, szarych, podobnych do nocnych motyli, wielkości jastrzębi, ale tak delikatnych, że można je było unicestwić uderzeniem ręki. La- tały wokół, siadając, czasami chwytając małe, wijące się stworzenia i wydając podobne do dzwoneczków dźwięki. Na pozór, prawie bez- pośrednio nad Hamem, choć w rzeczywistości odległe o trzydzieści mil, majaczyły Góry Wieczności; ich szczyty ginęły w chmurach kłębiących się ponad piętnaście mil nad jego głową. Śledzenie Pat stało się utrudnione, ponieważ często wędrowała po nagich skałach. Ale z czasem ślady stały się świeższe, jego siła dawała mu przewagę. Wreszcie dojrzał ją u podnóża kolosalnej skarpy prze- ciętej wąskim, wypełnionym drzewami kanionem. Przyjrzała się najpierw ogromnej przepaści, a następnie zadrze- wionej szczelinie, najwidoczniej rozważając, czy pozwoli ona przekroczyć barierę, czy też będzie konieczne obejście tej przeszkody. Podobnie jak Ham zrzuciła skafander z transdermy; miała na sobie koszulę i szorty, czyli normalny strój w Krainie Chłodu, która według kryteriów ziem- skich nie jest zbyt chłodna. Wygląda, pomyślał, jak urocza nimfa leśna ze starożytnych zboczy Olimpu. Pospieszył za nią, gdy skierowała się w głąb kanionu. - Pat - wykrzyknął. Po raz pierwszy odezwał się do niej po imieniu. Doścignął ją po przejściu stu stóp. - To ty! - odetchnęła z ulgą. Wyglądała na zmęczoną, spieszyła się przez kilka ostatnich godzin i błysk radości rozświetlił jej oczy. - Myślałam, że ty... Starałam się cię odnaleźć. Twarz Hama nie odzwierciedlała jej entuzjazmu. - Słuchaj, Patrycjo Burlingame - powiedział ozięble. - Nie zasłu- gujesz na żadne względy, ale ja nie mogę patrzeć na to, jak kroczysz prosto w paszczę śmierci. Jesteś upartym stworzeniem, ale jesteś ko- bietą. Zabieram cię do Erotii. Jej zapał ostygł. - Czyżby, kłusowniku? Mój ojciec przekroczył te góry. I ja też to potrafię. - Twój ojciec przekroczył je w środku lata, czy nie tak? A środek lata mija dzisiaj. Nie zdołasz dotrzeć do Przełęczy Szaleńca w czasie krótszym niż pięć dni i dwadzieścia godzin. Wtedy będzie to już prawie zima i znajdziesz się blisko strefy burz. Jesteś niemądra. Oblała się rumieńcem. - Przełęcz jest dostatecznie wysoko, aby znajdować się w sferze górnych wiatrów. Tam będzie ciepło. - Ciepło. Nawet gorąco od piorunów. - Milczał przez chwilę. Sła- be dudnienie grzmotu przetoczyło się przez kanion. - Przysłuchaj się temu. Za pięć dni będzie dokładnie nad nami. - Wskazał na pozbawione roślinności zbocza. - Nawet wenusjańskie życie nie jest w stanie się tutaj utrzymać. A może myślisz, że będąc dostatecznie bezczelna masz miedziane czoło i możesz pełnić rolę piorunochronu? - Lepsze pioruny od ciebie. Ależ ma temperament, pomyślał. Nieoczekiwanie złagodniała. - Próbowałam cię przywołać z powrotem - powiedziała trochę bez związku. - Żeby się ze mnie wyśmiewać - odpalił z przekąsem. - Nie. Żeby powiedzieć, że jest mi przykro i że.... - Niepotrzebne mi są twoje przeprosiny. - Ale ja chciałam ci powiedzieć... - Nieważne - przerwał. - Nie jestem zainteresowany twoimi prze- prosinami ani twoją skruchą. Szkoda jest nie do naprawienia. - Popa- trzył na nią z góry. - Ależ ja... - powiedziała Pat. Przerwały jej trzask i odgłosy bulgotania. Krzyknęła z przerażenia, kiedy gigantyczna pyza ukazała się ich oczom. Był to kolos, który wy- pełnił szczelnie kanion na wysokość sześciu stóp i toczył się wprost na nich. Pyzy występowały rzadziej w Krainie Chłodu, lecz były znacznie większe, ponieważ obfitość pożywienia w Tropikach stale skłaniała je do podziału. Ta właśnie była olbrzymia, potworna: tony wstrętnej, cuchnącej, rozkładającej się masy, piętrzącej się w wąskim przejściu. Byli odcięci. Ham wyrwał swój miotacz ognia, ale dziewczyna złapała go za rękę. - Nie, nie! - krzyknęła. - Jest zbyt blisko! Rozpryśnie się! Patrycja miała rację. Nie byli osłonięci przez transdermę, więc kontakt z fragmentami tego monstrum byłby śmiertelny, a wybuch miotacza ognia obsypałby ich jego szczątkami. Złapał ją za rękę i ucie- kali w górę kanionu, starając się osiągnąć dogodną odległość, z której można by było zaryzykować strzał. A kilkanaście kroków za nimi przewalała się pyza, posuwająca się na oślep w jedynym właściwym kierunku - w kierunku pokarmu. Powoli dystans między nimi się zwiększał. Kanion, który zmierzał w kierunku południowo-zachodnim, skręcił gwałtownie na południe. Słońce wiecznie świecące ze wschodu skryło się; znaleźli się w mrocznej kotlinie. Poczuli pod stopami gołą, litą skałę. Dotarłszy do tego miejs- ca, pyza zamarła, stała się bezwolna. Kiedy woń pożywienia nie wskazywa- ła jej kierunku, nie mogła się poruszać. Było to ogromne monstrum, którego treścią życia było żarcie, i jedynie tętniący życiem klimat Wenus mógł jej udzielić azylu. Dwójka uciekinierów przystanęła w cieniu. - I co teraz? - mruknął Ham. Swobodny, czysty strzał w korpus pyzy nie był możliwy. Z powodu niewłaściwego kąta, strzał mógł zniszczyć jedynie tę jej część, która leżała w jego zasięgu. Patrycja podskoczyła do góry, zerwała krzak wijący się po ścianie, tak usytuowany, że dosięgały go słabe promienie światła. Rzuciła go na pulsującą masę i cała pyza posunęła się do przodu o stopę lub dwie. - Zwabmy ją dalej - zasugerowała. Próbowali, ale bezskutecznie. Wegetacja była tu zbyt skąpa. - Co się stanie z tym stworem? - zapytał Ham. - Widziałam jedną, która się zapędziła na pustynny brzeg Tro- pików - odpowiedziała dziewczyna. - Dygotała przez dłuższy czas, a potem jedne komórki zaatakowały drugie. Zjadały się nawzajem - wzdrygnęła się. - Ten kanibalizm był potworny. - Jak długo to trwało? - Och, czterdzieści, może pięćdziesiąt godzin. - Nie będę czekał tak długo - burknął Ham. Zaczął grzebać w swoim plecaku, wyciągając transdermę. - Co chcesz zrobić? - Nałożę skafander i spróbuję spalić całą masę strzałem z bliska. - Dotknął swego miotacza ognia. - To moja ostatnia lufa - powiedział ponuro, ale potem dodał bardziej pogodnie - ale przecież mamy twoje. - Komora strzelnicza mego miotacza pękła, kiedy ostatni raz go użyłam, dziesięć albo dwanaście godzin temu. Ale mam kilka wymien- nych luf. - No to nieźle - powiedział Ham. Zakradł się ostrożnie w kierunku wstrętnej, -pulsującej ściany bia- łego ciasta. Wyciągnął rękę w bok, starając się osiągnąć jak najszerszy kąt rażenia i pociągnął za cyngiel. Odgłos wystrzału zabrzmiał jak grzmot w kanionie. Strzępy potwora spadały wokół niego, a szczątki po wypaleniu się wielu ton plugastwa miały grubość jedynie trzech stóp. - Lufa wytrzymała - zawołał triumfująco. Dawało to znaczną oszczędność czasu przy ponownym załadowaniu. Pięć minut później broń wypaliła ponownie. Kiedy masa wstrę- tnej protoplazmy przestała się burzyć, warstwa miała jedynie półto- rej stopy. Ale lufa rozsypała się w proch. - Użyjemy twojej - powiedział, ale zaraz potem popatrzył na nią skonsternowany. Lufy do wykonanego w Enfield miotacza były o wiele za małe dla jego amerykańskiej broni. - Ach, do wszystkich idiotów! - wybuchnął. - Idiotów? - zaperzyła się. - Dlatego tylko, że wy, jankesi, uży- wacie moździerzy zamiast luf? - Miałem na myśli siebie. Powinienem był to przewidzieć - wzru- szył ramionami. - No cóż, mamy do wyboru albo czekać tutaj, aż py- za zje się sama, albo spróbować znaleźć inne wyjście z pułapki. A po- dejrzewam, że ten kanion kończy się ślepo. - To było prawdopodobne - przyznała Pat. - Ta wąska rozpa- dlina powstała w wyniku ogromnego, pradawnego wstrząsu geologiczne- go, który rozdarł góry na pół. Ponieważ nie była rezultatem erozji wod- nej, prawdopodobnie kończyła się nagle pionową przepaścią, chociaż nie- wykluczone, że w którymś miejscu te strome ściany będzie można po- konać. W naszej sytuacji mamy mnóstwo czasu - stwierdziła - tak że możemy poszukać wyjścia. A poza tym... - ze wstrętem zmarszczyła delikatny nosek reagując na odór pyzy. Nie zdejmując skafandra z transdermy Ham poszedł w ślad za nią w cienisty półmrok. Przejście zwężało się, następnie skręciło w kierunku zachodnim. Ale teraz ściany były tak wysokie i strome, że słońce, stojące na południowym wschodzie, nie docierało do Hama i Pat. Było to miejsce pełne cieni, trochę jak w strefie burz, która oddziela strefę zmierzchu od półkuli wiecznej nocy. Nie ma tam praw- dziwego światła ani rzetelnego dnia, panuje po prostu niewyraźny stan pośredni. Mimo opalenizny nogi Patrycji wydawały się blade. Kiedy mówiła, jej głos odbijał się dziwacznym echem od skał. Niesamowite miejsce, ta rozpadlina, mroczne i nieprzyjemne. - Nie podoba mi się tu - powiedział Ham. - Przesmyk zbliża Się coraz bardziej do linii mroku. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że nikt nie wie, co znajduje się w ciemnych partiach Gór Wieczności? Pat roześmiała się, jej głos zadźwięczał upiornie. - Nic tu nam nie grozi. A gdyby nawet, nadal mamy automaty. - Stąd nie ma wyjścia - narzekał Ham. - Lepiej zawróćmy. Pat zatrzymała się. - Przestraszyłeś się, jankesie? - Zniżyła głos. - Tubylcy mówią, że w tych górach straszy - ciągnęła dalej drwiąco. - Mój ojciec mó- wił mi, że widział niesamowite stworzenia w Przełęczy Szaleńca. Czy zdajesz sobie sprawę, że jeżeli istnieje życie na nocnej stronie Wenus, to tu jest jedyne miejsce, w którym mogłoby wdzierać się do strefy zmierzchu? Tutaj, w Górach Wieczności. Naigrywała się z niego i znów się śmiała. Nagle jej śmiech zamie- nił się w okropne wycie, które rozległo się ponad nimi. Teraz Pat oble- ciał strach; pobladła. Patrzyli w górę na skalne ściany, gdzie migały i przesuwały się tajemnicze cienie. - Co... co to było? - szepnęła. - Ham. Czy ty to widziałeś? Ham to widział. Dziki kształt mignął na tle skrawka nieba, ska- cząc z urwiska na urwisko, wysoko ponad nimi. I ponownie rozległy się pohukiwania, które brzmiały jak szyderczy śmiech, a niewyraźne kształty poruszały się, nieomal wzlatywały, na pionowe zbocza. - Wracajmy! - krzyknęła. - Szybko! Kiedy się obróciła, mały czarny przedmiot upadł i pękł z posęp- nym "puff" tuż przed nimi. Ham spojrzał bystro. Był to strąk zarod- ników jakiejś nieznanej odmiany. Mroczny pylisty obłok leniwie wzniósł się nad nimi i nagle oboje zaczęli się gwałtownie dławić. Ham poczuł, że kręci mu się w głowie, a Pat wprost zatoczyła się na niego. - Środek oszałamiający! - zawołała. - Uciekajmy! Ale już kilkanaście następnych strąków pacnęło obok nich. Pyliste zarodniki zawirowały ciemnymi strumieniami, a oddychanie stało się torturą. Dusili się i równocześnie tracili przytomność. Ham doznał nagle olśnienia. - Maski! - wykrztusił i naciągnął hełm skafandra na głowę. Filtry, które chroniły przed pleśniami Tropików, oczyściły powie- trze również od tych zarodników i wnet odzyskał pełnię świadomości. Ale okrycie ochronne dziewczyny znajdowało się gdzieś w głębi jej plecaka. Niemrawo w nim grzebała, nagle zachwiała się i osunęła na ziemię. - Mój plecak - wyszeptała. - Zabierz go z sobą. Twoje... two- je... - przerwała, zaatakowana paroksyzmem kaszlu. Wciągnął ją pod płytki występ skalny i wyszarpnął z plecaka ska- fander z transdermy. - Nałóż go! Kilkanaście następnych strąków rozprysnęło się wokół nich. Jakiś kształt przemknął po skalnej ścianie. Ham śledził jego ru- chy, następnie naprowadził na cel automat i wystrzelił. Rozległ się przenikliwy, chrypliwy wrzask, któremu zawtórował chór dysonanso- wych skowytów. Zwierzę wielkości człowieka przekoziołkowało w dół i upadło z łomotem dziesięć stóp od niego. Było okropne. Ham patrzył ze wstrętem na to stworzenie podobne do tubylca, trójokie, dwuręczne i czworonożne. Ręce o dwóch pal- cach różniły się od rąk mieszkańców Tropików tym, że nie były zbliżone do szczypiec, ale białe i zakończone szponami. Jego gęba to nie płaska, bez wyrazu, twarz tubylca, ale skrzywione, pełne wrogości, ponure oblicze o wielkich oczach. Jeszcze żyło; jego wzrok wyrażał nienawiść. Złapało kamień i rzuciło w Hama resztką sił, ostatnim od- ruchem wściekłości. Potem zdechło. Ham oczywiście nie wiedział, że miał do czynienia z triops noc- tivivans, trójokim mieszkańcem ciemności, dziwną, na wpół inteligen- tną istotą, która jak dotąd jest jedynym znanym żywym reliktem znaj- dywanym w bezsłonecznych regionach Gór Wieczności. Jest to chyba najbardziej krwiożercze stworzenie występujące na znanych nam pla- netach, absolutnie nieprzystępne i rozkoszujące się rzezią. Grad strąków ustał, natomiast rozbrzmiał chór urągliwych po- hukiwań. Ham wykorzystał moment wytchnienia, by naciągnąć dziew- czynie hełm skafandra na głowę. Zdążył go w połowie nałożyć, gdy zemdlała. Nagle rozległo się głośne stuknięcie i kamień rykoszetem uderzył go w ramię. Dalsze padały wokół niego gęsto, przelatując ze świstem, szybkie jak kule. Czarne sylwetki śmigały wielkimi susami na tle nie- ba, a ich ostry śmiech brzmiał szyderczo. Do jednej z nich strzelił, kiedy zwierzę znajdowało się w powietrzu. Ponownie rozległ się sko- wyt bólu, ale nie udało mu się strącić go na ziemię. Kamienie sypały się gradem. Były nieduże, wielkości grubego żwi- ru, ale rzucane tak gwałtownie, że aż warczały w powietrzu i raniły ich ciała poprzez transdermę skafandrów. Obrócił Pat twarzą w dół. Zajęczała słabo, kiedy któryś z pocisków uderzył ją w plecy. Zasłonił ją swoim własnym ciałem. Sytuacja stawała się krytyczna. Musiał zaryzykować wypad z po- wrotem, mimo że pyza blokowała przejście. Być może, pomyślał, osło- nięty skafandrem zdoła przebrnąć przez potwora. Zdawał sobie sprawę z tego, że jest to pomysł karkołomny. Galaretowata masa spróbuje go otoczyć i udusić w swym wnętrzu - ale nie widział innego wyjścia. Pochwycił dziewczynę w ramiona i pędem ruszył w dół kanionu. Pohukiwania, wycie i kaskady szyderczego chichotu odbijały się echem wokół niego. Uciekał przed gradem kamieni; jeden trafił go w głowę i Ham aż zatoczył się, i oparł o ścianę urwiska. Biegł jednak wytrwale dalej. Zdał sobie nagle sprawę, że motorem jego uporu była dziewczyna, którą niósł. Musiał ocalić Patrycję Burlingame. Dotarł do zakrętu. Daleko w górze, na zachodniej ścianie, tliło się niemrawe światło słoneczne i niesamowici prześladowcy odskoczyli ku zaciemnionej stronie. Nie mogli znieść dziennego światła; skrada- jąc się wzdłuż wschodniej ściany był częściowo osłonięty przed pocis- kami. Kolejny zakręt zablokowała pyza. Zbliżając się do niej poczuł mdłości. Trzy spośród nieznanych istot zebrały się przy białej masie, jedząc - naprawdę jedząc! - to plugastwo. Na widok Hama i Pat odwróciły się warcząc; Ham zastrzelił dwie z nich, trzecia zaś skoczyła na ścianę. Położył ją trupem, tak że upadła z tępym plaśnięciem w sam środek pyzy. Ponownie ogarnęła go fala obrzydzenia, pyza bowiem odsunęła się, pozostawiając tę istotę w zagłębieniu stanowiącym coś w rodzaju dziu- ry w białej masie. Nawet pyza nie chciała jeść tych kreatur (Nie było wówczas Jeszcze wiadomym, że podczas gdy istoty z nocnej części Wenus mogą zjadać i trawić produkty z półkuli dziennej, nie zachodzi sytuacja odwrotna. Żadna istota z półkuli dziennej nie może spożywać produktów z półkuli ciemnej, występują w nich bowiem różne trujące metaboliczne alkohole (przyp. aut.).). Skok nieznanej istoty zwrócił uwagę Hama na wąską dwunasto- calową skalną półkę. Wspięcie się na nią i obejście tą drogą pyzy wy- dawało się możliwe. Podjęcie tej próby pod gradem kamieni było pra- wie niemożliwe, ale nie miał innego wyjścia. Położył dziewczynę tak, aby uwolnić prawą rękę. Wsunął świeży magazynek do automatu i puścił na chybił trafił serię strzałów w kierunku migających w gó- rze cieni. Na moment grad kamieni ustał i nagłym zrywem Ham wcią- gnął Pat na skalną półkę. Ponownie posypały się kamienie. Krok po kroku Ham prześlizgi- wał się wzdłuż ściany balansując ponad skazaną na zagładę pyzą. Śmierć z góry i śmierć w dole. Krok po kroku minął zakręt. Obie ściany rozjarzyły się w słońcu - byli ocaleni. A przynajmniej on oca- lał. Dziewczyna mogła już nie żyć, pomyślał z rozpaczą niosąc ją, po- tykając się i ślizgając w śluzie, jaki pozostawiła na swojej drodze py- za. Odszedłszy na bezpieczną odległość, w pełnym blasku dnia zerwał maskę jej skafandra: biała, marmurowo chłodna twarz Pat. Nie była to jednakże śmierć, lecz tylko odrętwienie będące skut- kiem działania narkotyków. Odzyskała przytomność w godzinę później. Nadal była słaba, zszokowana i na serio przestraszona. Jej pierwsze pytanie dotyczyło plecaka. - Jest tutaj - powiedział Ham. - Co za skarby tam trzymasz? Notatki? - Moje notatki? Och, nie! - słaby rumieniec pokrył jej policz- ki. - To są... próbowałam ci wcześniej powiedzieć... to jest twój xixt- chil! - Nie żartuj! - Tak. Ja... oczywiście, nie wyrzuciłam go na łup pleśni. Prze- cież on ci się słusznie należy. Ham. Masa angielskich faktorów handluje w amerykańskiej strefie. Ja po prostu przecięłam twój woreczek i u- kryłam xixtchil w moim plecaku. Pleśń na ziemi zaś to było po pro- stu parę gałązek, które tam rzuciłam, aby stworzyć pozory prawdy. - Ale... ale... dlaczego? Jej rumieniec się pogłębił. - Chciałam cię ukarać - wyszeptała Pat. - Bo byłeś taki zimny, obojętny i wyniosły. - Ja? - Ham nie posiadał się z oburzenia. - To przecież ty! - Być może, że tak było, z początku. Wdarłeś się do mojego do- mu, wiesz przecież. Ale... potem, kiedy przeniosłeś mnie przez błoto. Ham, wtedy wszystko się zmieniło. Ham przełknął ślinę. Nagle pochwycił ją w ramiona. - Nie będę się spierał, czyja to była wina - powiedział. - Ale jedną rzecz uzgodnimy natychmiast. Idziemy do Erotii i tam weźmie- my ślub w solidnym amerykańskim kościele, o ile już taki zbudowali, albo w solidnym amerykańskim urzędzie stanu cywilnego. I nie będzie więcej mowy o Przełęczy Szaleńca i forsowaniu Gór Wieczności! Jasne? Rzuciła okiem na odległe, piętrzące się wierzchołki i zadrżała. - Całkiem jasne - odpowiedziała potulnie. Przełożył Zbigniew Jonszta Lotofagi - Fiu! - gwizdnął Ham Hammond wyglądając przez okienko ob- serwacyjne z prawej strony dzioba statku. - Cóż za miejsce na mie- siąc miodowy! - Nie trzeba było żenić się z biologiem - rzuciła przez ramię pani Hammond. Ham dostrzegł jednak jej szare oczy tańczące w szkle iluminatora. - Ani z córką odkrywcy - dodała. Pat Ham- mond bowiem, przed poślubieniem Hama zaledwie cztery tygodnie temu nosiła nazwisko Patrycja Burlingame i była córką słynnego Anglika, który zdobył dla Wielkiej Brytanii tyle ze strefy zmierzchu Wenus, ile Crowly dla Stanów Zjednoczonych. - Nie żeniłem się z biologiem - zauważył Ham. - Poślubiłem dziewczynę, która przypadkowo interesowała się biologią i to wszystko. Jest to jedna z jej nielicznych wad. Zredukował ciąg do dysz pionowych i rakieta zaczęła łagodnie opa- dać na poduszce z ognia w kierunku znajdującego się w dole ciemnego krajobrazu. Powoli, ostrożnie sprowadzał w dół niezgrabną maszynę, aż dał się odczuć ledwie dostrzegalny wstrząs. Wówczas nagłym ru- chem wyłączył napęd, pokład pod nimi lekko się przechylił, i gdy ścichł ryk silników, spowiła ich, jak koc, osobliwa cisza. - Jesteśmy na miejscu - obwieścił. - No, jesteśmy - zgodziła się Pat. - A gdzie jest to miejsce? - Znajdujemy się dokładnie o siedemdziesiąt pięć mil na wschód od Bariery naprzeciwko Yenoble, w Brytyjskiej Krainie Chłodu. Na północ, jak mi się zdaje, znajduje się przedłużenie Gór Wieczności, a na południe - Bóg wie co. To samo odnosi się do wschodu. - To jest bardzo dobry, szczegółowy opis zapadłej dziury - za- śmiała się Pat. - Włączmy światła i popatrzmy na tę dziurę. Włączyła iluminatory. Pojawiły się w ciemnościach jako kręgi sła- bego światła odbitego od powierzchni planety. - Proponuję - mówiła dalej - aby Wspólna Wyprawa udała się do kopułki obserwacyjnej w celu szerszego rozejrzenia się po okolicy. Jesteśmy tu w celach badawczych; trochę badań nie zaszkodzi. - Druga część Wspólnej Wyprawy się zgadza - zachichotał Ham. Uśmiechnął się pod nosem na tę nonszalancję, z jaką Pat odnosiła się do poważnych zadań badawczych. Oboje stanowili Wspólną Wypra- wę Królewskiego Towarzystwa I Instytutu Smithsońskiego W Celu Zbadania Warunków Na Ciemnej Stronie Wenus, jeśli użyć pełnej nazwy. Oczywiście sam Ham, formalnie stanowiący amerykańską stronę przedsięwzięcia, w rzeczywistości tylko dlatego 'był jego uczestnikiem, że Pat nie chciała słyszeć o nikim innym; ale to do niej zwracali się brodaci członkowie Towarzystwa i Instytutu ze swymi pytaniami, wa- runkami i instrukcjami. I tak musiało być, Pat była bowiem w końcu czołowym autoryte- tem w zakresie flory i fauny Tropików wenusjańskich, a poza tym pierwszym ludzkim dzieckiem urodzonym na Wenus, Ham zaś był tyl- ko inżynierem, którego na podbój planety skierowało marzenie o szyb- kim wzbogaceniu się na handlu xixtchilem w Tropikach. Tam właśnie poznał Patrycję Burlingame i tam, po pełnej przy- gód podróży do stóp Gór Wieczności, zdobył jej względy. Pobrali się w niecały miesiąc temu w Erotii, osadzie amerykańskiej, a potem na- deszła oferta wyprawy na ciemną stronę. Ham odradzał tę wyprawę. Chciał mieć prawdziwy ziemski miesiąc miodowy w Nowym Jorku czy Londynie, ale były trudności. Głów- na trudność była natury astronomicznej; Wenus minęła swe perigeum i dopiero po ośmiu długich miesiącach jej powolny ruch wokół Słoń- ca miał ją doprowadzić do miejsca, skąd rakieta mogła dotrzeć do Ziemi. Osiem miesięcy w prymitywnych, pionierskich warunkach Erotii lub w równie prymitywnym Yenoble - gdyby wybrali osadę brytyj- ską - żadnych rozrywek poza polowaniem i kilku książkami, bez ra- dia, teatru. A jeśli skazani byli na polowanie, dowodziła Pat, czemu nie dodać do tego dreszczyku i niebezpieczeństwa czegoś nieznanego? Nikt nie wiedział, czy jakieś życie czaiło się na ciemnej stronie planety; tylko bardzo niewielu widziało ją w ogóle, a i ci patrzyli tylko z rakiet śmigających ponad szerokimi łańcuchami górskimi lub skutymi lodem bezkresnymi oceanami. I oto powstała szansa wyjaśnienia tej tajemnicy i zbadania jej, w dodatku na koszt państwa. Prywatną rakietę mógłby zbudować i wyposażyć tylko multimi- lioner, ale Królewskie Towarzystwo i Instytut Smithsoński, wydające państwowe fundusze, były ponad takie zmartwienia. Mogły się wyda- rzyć niebezpieczeństwa i mrożące krew w żyłach przygody, ale mło- dzi mogli nareszcie być sami. Ten ostatni argument przekonał Hama. Spędzili więc dwa pracowi- te tygodnie zaopatrując rakietę w zapasy żywności i sprzęt, przelecieli wysoko nad barierą lodową, która stanowi granicę strefy zmierzchu i przemknęli pośpiesznie przez strefę burz, gdzie spotykają się mroźny, dolny wiatr z ciemnej strony i górne, ciepłe wiatry omiatające pustyn- ną twarz planety. Wenus bowiem nie obraca się wokół osi i tym samym nie ma na- stępujących po sobie dni i nocy. Jedną stronę stale zalewa światło słoń- ca, druga zaś jest wiecznie ciemna i tylko powolna libracja planety daje strefie zmierzchu coś na podobieństwo pór roku. A ta strefa, jedy- na możliwa do zamieszkania część Wenus, przechodzi po jednej stro- nie przez Tropiki w rozpaloną pustynię, po drugiej zaś kończy się gwałtownie barierą lodową, gdzie górne wiatry oddają swą wilgoć mroź- nemu powiewowi wiatru dolnego. Stali więc oto blisko siebie na górnym szczeblu drabinki, wtłocze- ni w maleńką szklaną kopułę obserwacyjną znajdującą się ponad pul- pitem nawigacyjnym; ich głowy ledwie się w niej mieściły. Ham objął dziewczynę ramieniem, gdy przyglądali się widokowi rozpościerającemu się przed nimi. Daleko na zachód trwał wieczny świt, czy też może zachód słońca, i światło odbijało się od bariery lodowej. Góry Wieczności, jak olbrzy- mie kolumny, wybijały się ku górze na tle owego światła, a ich po- tężne wierzchołki ginęły w dolnej warstwie chmur na wysokości dwu- dziestu pięciu mil. Nieco na południe znajdował się masyw Niższych Gór Wieczności, który stanowił granicę amerykańskiej części Wenus, między oboma łańcuchami zaś następowały ciągłe wyładowania atmosfe- ryczne. Jednak dookoła nich, blado oświetlony odbitym słonecznym blas- kiem, rozciągał się obraz ciemnej i dzikiej wspaniałości. Wszędzie znaj- dował się lód - lodowe góry, iglice, równiny, głazy i skały, wszystkie jarzące się bladozielone od poświaty sączącej się spoza bariery. Świat bez ruchu, skuty mrozem i jałowy, do którego nie dochodziło zawo- dzenie dolnego wiatru na zewnątrz, który nie napotykał na żadne prze- szkody, bariera lodowa bowiem osłaniała go od Krainy Chłodu. - To... wspaniałe - mruknęła Pat. - Tak - zgodził się. - Ale zimne, martwe, a jednak groźne. Pat, czy myślisz, że jest tu jakieś życie? - Powinno być. Jeśli życie istnieje na takich ciałach jak Tytan i Japet, powinno być i tu. Jaka jest temperatura? - Popatrzyła na termometr umieszczony na zewnątrz kopułki; jego słupek i cyfry ża- rzyły się własnym światłem. - Tylko trzydzieści stopni poniżej zera według skali Fahrenheita. Na Ziemi w takiej temperaturze istnieje życie. - Istnieje, owszem. Ale nie mogłoby się rozwinąć poniżej tempe- ratury zamarzania wody. Życie musi trwać w płynnej wodzie. Pat zaśmiała się cicho. - Rozmawiasz z biologiem, Ham. Nie, życie nie mogłoby powstać trzydzieści stopni poniżej zera, ale przypuśćmy, że powstało w strefie zmierzchu i tu się przeniosło? Lub powiedzmy, że zostało tu przepę- dzone w wyniku przegranej walki o byt w cieplejszych regionach? Dobrze wiesz, jakie są warunki w Tropikach, gdzie są pleśnie, pyzy, drzewa Jacka-Łapacza i miliony różnych pasożytów zjadających sie- bie nawzajem. Chwilę zastanawiał się. - Jakiego rodzaju życie spodziewasz się tu spotkać? Zachichotała. - Chcesz prognozy? Bardzo dobrze. Najpierw chyba potrzebna jest jakaś roślinność jako baza, fauna bowiem nie może pożerać się nawzajem nie mając dodatkowego dopływu energii. Jak w tej histo- ryjce o fermie kotów, której właściciel hodował szczury, by karmić koty, a gdy już z kotów zdarł skórę, rzucał padlinę szczurom, którymi potem karmił koty. Ładnie to brzmi, ale nic z tego nie wyjdzie. - Powinna więc być roślinność. I co potem? - Potem? Bóg wie co. Fauna ciemnej strony, jeśli istnieje, zapew- ne pochodzi od słabszych form życia strefy zmierzchu, ale w co mo- gła się przeistoczyć - nie potrafię odgadnąć. Oczywiście musimy pa- miętać o trójoku, triops noctivivans, którego odkryłam w Górach Wieczności... - Ty odkryłaś! - zaśmiał się. - Byłaś nieprzytomna jak głaz, gdy cię wynosiłem z tego siedliska diabłów. Nie widziałaś nawet jednego! - Zbadałam jednego martwego, którego łowcy przynieśli do Ve- noble - odrzekła nie speszona. - I nie zapominaj, że Towarzystwo chciało nadać mu moje imię - triops Patriciae. - Bezwiednie wzdryg- nęła się na wspomnienie tych diabelskich stworów, które o mało nie pozbawiły ich życia. - Wybrałam jednak inne imię - triops noctim- vans - trójoki mieszkaniec ciemności. - Cóż za romantyczna nazwa dla tej piekielnej bestii! - Owszem, ale chciałam powiedzieć, że... możliwe jest, że triops, czy triopsy... słuchaj, jak powinno się mówić triops w liczbie mnogiej? - Trioptes - mruknął. - źródłosłów łaciński. - No więc możliwe, że trioptes należą do stworzeń, które można by- łoby znaleźć tu, na ciemnej stronie, i że tamte wściekłe diabły, które zaatakowały nas w owym ciemnym wąwozie w Górach Wieczności sta- nowiły szpicę penetrującą strefę zmierzchu ciemnymi przejściami w górach, pozbawionymi światła słonecznego. Nie znoszą światła - sam to widziałeś. - No więc co z tego? Zaśmiała się. - A to, że z ich budowy: sześć kończyn, troje oczu i tak dalej, wy- nika, że trioptes są spokrewnione z rodowitymi mieszkańcami Tropi- ków. Stąd wniosek, że są one na ciemnej stronie od niedawna; że nie powstały tutaj, ale trafiły tu dość późno, oczywiście w sensie geolo- gicznym. Właściwie "geologicznym" to niedobre słowo, "geos" bowiem oznacza ziemię. Trzeba było powiedzieć "w sensie wenusologicznym". - Nie trzeba było. Zamieniłaś rdzeń grecki na łaciński. Trzeba było powiedzieć "w sensie afrodyzjologicznym". Zachichotała znowu. - Miałam na myśli i powinnam była powiedzieć na samym po- czątku, by uniknąć sporu, "w sensie paleontologicznym", co brzmi lepiej. W każdym razie miałam na myśli, że trioptes przebywają na ciemnej stronie nie więcej niż dwadzieścia do pięćdziesięciu lat ziemskich albo nawet mniej, co wiemy bowiem o szybkości ewolucji na Wenus? Może ewolucja jest tu szybsza niż na Ziemi; może triops mógł się przysto- sować do życia w nocy przez pięć tysięcy lat. - Widziałem studentów, którzy przystosowali się do nocnego życia w ciągu jednego semestru - zaśmiał się Ham. Pat zignorowała tę uwagę. - I dlatego - mówiła dalej - uważam, że musiało tu istnieć życie, zanim przybył trójok, musiał bowiem tu znaleźć coś do jedzenia, inaczej by nie przeżył. A ponieważ moje badania wykazały, że jest on częściowo mięsożerny, musi tu być nie tylko życie, ale również życie w postaci fauny. I to by było na tyle, jeśli chodzi o czysto rozumową część dowodu. - Nie możesz więc odgadnąć, jaki to typ zwierząt. Może inteligen- tne? - Nie wiem. Możliwe. Jednak mimo czci, jaką wy, jankesi, żywi- cie do inteligencji, biologicznie nie ma ona wielkiego znaczenia. Nie ma również wielkiej wartości, jeśli chodzi o zdolność przetrwania. - Co takiego? Jak możesz tak mówić, Pat? Cóż więc poza ludzką inteligencją dało człowiekowi panowanie nad Ziemią i nad Wenus? - A czyż człowiek jest panem Ziemi? Posłuchaj, Ham, co myślę o inteligencji. Goryl ma znacznie lepszy mózg od żółwia, prawda? A mimo to, któremu z nich lepiej się powiodło: gorylowi, który zamieszkuje tylko mały region w Afryce, czy żółwiowi, którego można spotkać wszędzie, od rejonów arktycznych do Antarktydy? A jeśli chodzi o człowieka - gdyby ktoś miał oczy mikroskopu i mógł dostrzec wszystkie żywe istoty na Ziemi, doszedłby do wniosku, że człowiek jest tylko rzadkim gatunkiem, planeta zaś należy właściwie do nematodów, czyli do robaków, nematody bowiem znacznie przewyższają liczebnością wszystkie pozostałe formy życia razem wzięte. - Pat, ależ to nie dominacja! - Nie powiedziałam, że to dominacja. Powiedziałam tylko, że inte- ligencja nie ma wielkiej wartości dla umiejętności przetrwania. Jeżeli przyjmiemy, że ma, to dlaczego owady, które nie mają inteligencji tylko instynkt, tak dają się we znaki człowiekowi? Ludzie mają lepsze mózgi niż szkodniki kukurydzy, bawełny, mole i inne, a jednak one biją naszą inteligencję na głowę tylko jedną bronią - olbrzymią płodnością. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że za każdym razem, gdy rodzi się dziecko, o ile, nie zrównoważy tego czyjaś śmierć, można je wyżywić tylko w jeden sposób - odbierając pożywienie takiej liczbie owadów, których masa równa się masie dziecka? - Wszystko to brzmi bardzo rozsądnie, ale co ma wspólnego z inte- ligencją na ciemnej stronie Wenus? - Nie wiem - odparła Pat, a w jej głosie zabrzmiał dziwnie ner- wowy ton. - Myślę tylko... Spójrz na to w ten sposób, Ham. Jaszczurka jest inteligentniejsza niż ryba, ale nie na tyle, aby zyskać w ten spo- sób jakąś przewagę. Dlaczego więc jaszczurka i jej potomkowie rozwijali inteligencję? Dlaczego - bo chyba sama Natura dąży ku inteligencji... A jeśli to prawda, w takim razie inteligencja może być nawet tu - dziw- na, obca, niezrozumiała inteligencja. - Zadrżała w ciemnościach opiera- jąc się o Hama. - Nieważne - powiedziała nagle innym tonem. - Pew- nie to tylko urojenia. Świat tu na zewnątrz jest tak dziwaczny, tak nie- ziemski... Jestem zmęczona, Ham. Mamy za sobą długi dzień. Zszedł za nią do wnętrza rakiety. Gdy zgasły światła igrające na nieziemskim krajobrazie, Ham widział już tylko Pat, prześlicznie wy- glądającą w skąpym stroju, modnym w Krainie Chłodu. - Więc jutro - powiedział. - Mamy żywności na trzy tygodnie. "Jutro" oznaczało oczywiście tylko pewną porę, a nie światło dzienne. Gdy obudzili się, powitała ich ta sama ciemność, która wiecz- nie spowija nie oświetloną połowę Wenus, z tym samym wiecznie zielo- nym zachodem słońca na horyzoncie. Pat jednak była w lepszym nas- troju i żwawo zajęła się przygotowaniami do pierwszego wyjścia na zewnątrz. Wyjęła skafandry arktyczne z pokrytej gumą grubej na cal wełny, Ham zaś, jako inżynier, dokładnie obejrzał kaptury, z których każdy zaopatrzony został w koronę z silnych lamp. Służyły one głównie do oświetlania, ale miały jeszcze inne zasto- sowanie. Wiadomo było, że niewiarygodnie dzikie trójoki nie znoszą światła i w ten sposób, używając wszystkich czterech snopów światła padających z hełmu, można było poruszać się w otoczeniu ochronnej ba- riery świateł. To jednak nie przeszkodziło im włączyć do wyposażenia dwóch oksydowanych pistoletów automatycznych i dwóch miotaczy ognia o straszliwej niszczącej sile, Pat zaś zabrała również torbę, do której zamierzała wkładać okazy wszelkiej napotkanej flory oraz fauny, jeśli okazałaby się niewielka i w miarę nieszkodliwa. Uśmiechnęli się do siebie spoza masek. - Wyglądasz w tym jak grubas - zauważył złośliwie Ham i u- śmiechnął się wesoło, gdy Pat skrzywiła się zagniewana. Odwróciła się, otworzyła szeroko drzwi i wyszła na zewnątrz. Wszystko wyglądało inaczej niż w światłach iluminatora. Wów- czas cała scena była jakby nierealna, nieruchoma i cicha jak na obrazie; teraz otaczała ich naprawdę, a chłodny powiew i żałosny głos wiatru dostarczały dość dowodów na to, że ten świat jest realny. Stali przez chwilę w kręgu światła padającego z iluminatorów statku patrząc w podziwie na horyzont, gdzie niewiarygodnie wysokie szczyty Wielkich Gór Wieczności wznosiły się jak olbrzymie wieże na tle fałszywego za- chodu słońca. Bliżej zaś, jak tylko wzrok mógł przebić się przez tę przestrzeń bez słońca, bez księżyca, bez gwiazd rozciągała się opustoszała, pokryta bryłami lodu i skał równina, na której szczyty, minarety, iglice i gra- nie z lodu i kamienia wznosiły się w fantastycznych kształtach niemoż- liwych do opisania, wyrzeźbionych przez dziki kunszt wiatru. Ham otoczył Pat ręką w wywatowanym rękawie i ze zdziwieniem wyczuł, że drży. - Zimno ci? - zapytał patrząc na tarczę termometru na prze- gubie. - Tylko trzydzieści sześć poniżej zera. - To nie chłód - odrzekła Pat. - To tylko ten widok. - Odsunęła się. - Zastanawiam się, co utrzymuje ciepło w tym miejscu. Zdawałoby się, że bez światła słonecznego... - I popełniłabyś błąd - przerwał jej Ham. - Byle technik sły- szał o dyfuzji gazów. Górne wiatry przesuwają się nad nami na wyso- kości zaledwie pięciu czy sześciu mil i oczywiście niosą ze sobą wiele ciepła z pustyni za strefą zmierzchu. Następuje pewne przenikanie cie- płego powietrza do zimnego, a poza tym, gdy ciepłe wiatry ochładzają się, zaczynają opadać. Co więcej, duże znaczenie ma tu ukształtowanie terenu. - Zamilkł. - Słuchaj - rzekł po namyśle. - Wcale bym się nie zdziwił, gdybyśmy znaleźli niedaleko Gór Wieczności ciąg powietrza ku dołowi, gdzie górne wiatry spływałyby po stoku i w pewnych miejscach stwarzały całkiem znośny klimat. Ruszył w kierunku Pat, która myszkowała wśród kamieni na skraju kręgu światła padającego z rakiety. - Ha! - wykrzyknęła. - Oto on, Ham! Oto nasz okaz życia roś- linnego z ciemnej strony. - Nachyliła się nad szarą bulwiastą masą. - Lichenowaty lub grzybowaty - mówiła dalej. - Liści oczywiście brak; liście przydają się tylko w świetle słonecznym. Z tego samego po- wodu brak chlorofilu. Bardzo prymitywna, bardzo prosta roślina, a jednak - w pewien sposób - skomplikowana. Popatrz Ham - wysoko rozwinięty układ krążenia! Nachylił się bliżej i w bladożółtym świetle z iluminatorów ujrzał delikatną sieć żyłek, którą mu pokazywała. - To wskazywałoby - mówiła dalej - na istnienie jakiejś formy serca i... ciekawe! - W jednej chwili przytknęła swój tarczowy termo- metr do mięsistej masy, przez chwilę przytrzymała, a następnie spoj- rzała nań. - Tak! Popatrz, jak się igła poruszyła, Ham. Ta roślina jest ciepła! Jest to osobnik ciepłokrwisty. Gdy się dobrze nad tym zasta- nowić, nie ma w tym nic dziwnego, jest to bowiem jedyny rodzaj roś- liny, który może żyć na obszarze znajdującym się stale w temperaturze poniżej poziomu zamarzania wody. Życie musi trwać w warunkach płynności. Pociągnęła za roślinę, która oderwała się z głuchym kląśnięciem, a z oddartego korzenia wytrysnęły krople ciemnego płynu. - Uch! - skrzywił się Ham. - Cóż za obrzydliwość! "I oderwał krwawiący korzeń mandragory", co? Tyle że tamten miał krzyczeć, gdy go wyrywano. - Przerwał. Z drgającej masy dobiegło niskie, pulsujące zawodzenie i Ham spojrzał zdumiony w stronę Pat. - Uch! - znowu się skrzywił. - Obrzydliwe. - Obrzydliwe? Ależ to cudowny organizm! Jest doskonale przysto- sowany do środowiska. - No więc cieszę się, że jestem inżynierem - rzucił patrząc, jak Pat otwiera drzwi rakiety i kładzie roślinę na znajdującym się we- wnątrz kwadracie z gumy. - Chodźmy się rozejrzeć. Pat zamknęła drzwi i poszła za nim. Natychmiast noc otoczyła ich jak czarna mgła i tylko spoglądając za siebie na świecące ilumina- tory rakiety mogli się przekonać, że stoją na powierzchni rzeczywistego świata. - Może powinniśmy zapalić lampy naszych hełmów? - zapytał Ham. - Lepiej tak, bo inaczej ryzykujemy upadek. Nim któreś z nich się poruszyło, poprzez jęk wiatru doleciał do nich nowy dźwięk, dziki, wściekły, nieludzki wrzask niczym piekielny śmiech, wycie i zawodzenie, i ponury chichot. - To triopsy! - jęknęła Pat zapominając o poprawnej liczbie mno- giej. Bała się naprawdę; zwykle odwagą dorównywała Hamowi, a śmia- łością i skłonnością do ryzyka nawet go przewyższała, ale te niesamowite piski przyniosły za sobą wspomnienie owych chwil udręki, gdy oboje wpadli w pułapkę, w wąwozie Gór Wieczności. Przeraziła się bardzo i równie pospiesznie co bezskutecznie szukała wyłącznika światła oraz rewolweru. Ham włączył swe światła, gdy już przeleciało koło nich pół tuzina kamieni, a jeden z nich boleśnie uderzył go w ramię. Cztery snopy światła buchnęły długim krzyżem na połyskujące wzgórki i dziki śmiech przeszedł w crescendo bólu. Na moment ujrzał ciemne sylwetki zeska- kujące ze szczytu i grani, umykające w ciemność jak upiory, po czym nastąpiła cisza. - Oooch! - wyszeptała Pat. - Bardzo... się bałam, Ham. - Przy- tuliła się do niego, -a następnie, już mocniejszym głosem, powiedziała: - Ale mamy dowód. Triops noctivivans w rzeczywistości jest stworzeniem z nocnej strony planety, a tamte z gór to wysunięte placówki lub grupki, które dostały się do wąwozów nie nawiedzanych przez światło słońca. Gdzieś w oddali rozległ się grzmiący śmiech. - Zastanawiam się - myślał głośno Ham - czy ten ich rechot jest czymś w rodzaju języka. - Bardzo możliwe. W końcu mieszkańcy Tropików są inteligentni, a te istoty są z nimi spokrewnione. Poza tym rzucają kamieniami i znają zastosowanie owych pylistych strąków, którymi zarzuciły nas w wąwo- zie. Nawiasem mówiąc, muszą one być owocami jakiejś rośliny z nocnej strony. Triopsy są bez wątpienia inteligentne na dziki, krwiożerczy i barbarzyński sposób, ale te bestie są tak nieprzystępne, że wątpię, czy ludzie kiedykolwiek dowiedzą się czegoś o ich inteligencji czy języku. Ham przytaknął jej z całą stanowczością, tym bardziej że sprytnie rzucony kamień rozsiał znienacka wokół siebie połyskliwe odłamki, kiedy odbijał się od lodowej iglicy o kilkanaście kroków od nich. Pokręcił głową omiatając równinę snopami światła z lamp na hełmie, a z ciem- ności doszedł ich pojedynczy ostry rechot. - Dzięki Bogu, światła trzymają ich na dystans - mruknął. - Mili poddani Jego Królewskiej Mości*, co? Niech Bóg chroni króla, jeśli trafi mu się takich więcej! Lecz Pat znowu była zajęta poszukiwaniem okazów. Włączyła już swe reflektory i przemykała się zwinnie między fantastycznymi obelis- kami owej dziwacznej równiny. Ham poszedł za nią patrząc, jak odry- wała od skał krwawiące i pojękujące okazy roślinności. Znalazła z tuzin odmian i jedno małe wijące się stworzenie w kształcie cygara, któremu przyglądała się ze zdumieniem nie potrafiąc ustalić, czy jest to rośli- na, zwierzę, czy też może jeszcze coś innego. W końcu torba na okazy wy- pełniła się po brzegi i oboje skierowali się w stronę rakiety, której iluminatory świeciły z dala jak rząd wpatrujących się w nich oczu. Gdy jednak otworzyli drzwi, by wejść do środka, oczekiwał ich wstrząs. Oboje cofnęli się, gdy buchnął im w twarze podmuch ciepłego, dusznego, zgniłego powietrza nie nadającego się do oddychania, prze- syconego odorem padliny. - Co... - wydyszał Ham, a potem zachichotał. - Twoja mandra- gora! - zaśmiał się. - Popatrz na nią! Roślina, którą umieścili wewnątrz statku, zmieniła się w bezkształ- tną masę w stanie rozkładu. W ciepłym wnętrzu szybko uległa rozpadowi i stała się obecnie półpłynną masą spoczywającą na płacie gumy. Pat wyciągnęła gumę przez właz i wyrzuciła na zewnątrz. Wspięli się do ciągle jeszcze cuchnącego wnętrza i Ham włączył wentylator. Powietrze, które napłynęło, było oczywiście zimne, ale czys- te powiewem mroźnego wiatru, sterylne i wolne od pyłów po pięciu ty- siącach mil drogi ponad zamarzniętymi oceanami i górami. Ham zatrzas- nął drzwi, włączył grzejnik i opuścił wizjer, by popatrzeć na Pat. - I to ma być ten twój cudowny organizm! - zachichotał. - To był cudowny organizm, Ham. Nie można mieć do niego pre- tensji, wystawiono go bowiem na działanie temperatury, której nigdy nie miał doświadczyć - westchnęła i cisnęła na stół swoją torbę na okazy. - Myślę, że będę musiała od razu je spreparować, skoro się źle przechowują. Ham mruknął coś i zajął się przygotowaniem posiłku pracując nad tym z fachowością prawdziwego mieszkańca Tropików. Spojrzał na Pat, która pochylała się nad swymi okazami wstrzykując im roztwór dwuchlorku. (Pat i Ham znajdowali się na terytorium brytyjskim na szerokości venob- le. Międzynarodowy Kongres w Lisie w roku 2020 podzielił prawa do ciemnej strony między państwa posiadające terytoria na Wenus, dając każdemu z nich klin sięgający od strefy zmierzchu do punktu na planecie dokładnie po przeciwnej stronie Słońca w poło- wie Jesieni (przyp. aut.).) - Czy sądzisz - zapytał - że trójok jest najwyższą formą życia na ciemnej stronie? - Bez wątpienia - odrzekła Pat. - Jeśli istniałaby tu jakaś wyż- sza forma, dawno już wytępiłaby te wściekłe diabły. Była jednak w błędzie. W ciągu czterech dni Pat i Ham wykorzystali wszystkie możliwości, jakie dawała im pofałdowana równina wokół rakiety. Pat zebrała różno- rodne okazy, a Ham dokonał niezliczonych obserwacji temperatury, wa- riacji magnetycznych, kierunku i prędkości mroźnego wiatru. Zwinęli więc swoje stanowisko i rakieta wystartowała na południe w kierunku krainy, gdzie, jak przypuszczano, ogromne i tajemnicze Góry Wieczności królowały nad barierą lodową i mrocznym światem po nocnej stronie. Lecieli powoli, redukując prędkość silników odrzutowych do pięćdziesięciu mil na godzinę; lecieli bowiem w nocy, polegając na przednim reflektorze, który miał ostrzegać ich przed wyłaniającymi się szczytami. Zatrzymali się dwukrotnie i za każdym razem wystarczał dzień lub dwa, by stwierdzić, że okolica przypominała otoczeniem pierwszą bazę. Te same żyłkowane, bulwiaste rośliny, ten sam wieczny dolny wiatr, ten sam rechot wydobywający się z gardeł krwiożerczych trójoków. Za trzecim jednak razem było inaczej. Wylądowali na dzikim i po- nurym płaskowyżu u stóp Wielkich Gór Wieczności. Daleko na zachód połowa widnokręgu nadal jarzyła się fałszywym zachodem słońca, ukryta przed wzrokiem przez olbrzymie wierzchołki łańcucha, który wznosił się na wysokość dwudziestu pięciu mil ku czarnym niebiosom. Góry były oczywiście niewidoczne w tym regionie wiecznej nocy, ale dwoje ludzi w rakiecie odczuwało potężne sąsiedztwo owych niewiarygodnie wysokich szczytów. Wszechpotężna obecność Gór Wieczności oddziaływała na nich jeszcze w inny sposób. Region ów był ciepły, nie tak jak strefa zmierzchu, ale znacznie cieplejszy niż znajdująca się w dole równina. Termometry wskazywały zero po jednej stronie rakiety i plus pięć stopni po drugiej. Olbrzymie szczyty wznoszące się do poziomu górnych wiatrów powodo- wały powstawanie wirów i błędnych prądów, które kierowały w dół ciepłe powietrze, łagodząc mroźny powiew dolnego wiatru. Ham patrzył ponuro na widoczny w światłach rakiety płaskowyż. - Nie podoba mi się tu - mruknął. - Nigdy nie lubiłem tych gór, od czasu gdy wygłupiłaś się próbując je przejść w Krainie Chłodu. - Wygłupiłam się? - powtórzyła za nim Pat. - A kto nadał nazwę tym górom? Kto je przeszedł? Kto je odkrył? Mój ojciec, ot kto! - I myślałaś, że są już twoje - odparował - i wystarczy, że tylko gwizdniesz, a padną ci do nóg i zaczną się łasić, Przełęcz Szaleńca zaś zamieni się w alejkę parkową. Skutek tego był taki, że byłabyś teraz kupką dokładnie obgryzionych kości leżących w wąwozie, gdybym nie był na miejscu i nie wyciągnął cię stamtąd. - Ach, ty strachliwy jankesie! - rzuciła. - Wychodzę na zewnątrz rozejrzeć się. - Naciągnęła skafander na siebie i skierowała się w stronę drzwi, lecz na progu zatrzymała się. - Czy... czy nie poszedłbyś także? Uśmiechnął się. - Oczywiście! Chciałem tylko, żebyś to powiedziała. - Przebrał się w strój polarny i ruszył za nią. Tym razem na zewnątrz było inaczej. Na pierwszy rzut oka płasko- wyż ukazywał tę samą ponurą dzikość lodu i kamienia, którą już spot- kali na leżącej w dole równinie. Były tu zwietrzałe skały o najfantas- tyczniejszych kształtach, a dziki krajobraz, który połyskiwał w świetle lamp hełmowych, podobny był do tego samego dziwacznego krajobrazu, który widzieli poprzednio. Zimno jednak było tu mniej przenikliwe; dziwnym trafem wraz ze wzrostem wysokości robiło się cieplej, a nie zimniej jak na Ziemi, ciepło bowiem wzrastało wraz ze zbliżaniem się do regionu wiatrów górnych. Tu także dolny wiatr mniej dokuczał, rozbity przez potężne szczyty na lekkie podmuchy. Roślinność była również bujniejsza. Wszędzie widać było żyłkowa- ne i bulwiaste masy i Ham musiał ostrożnie stąpać, jeśli nie chciał powtórzyć swego przykrego doświadczenia, kiedy stanął na którąś i usłyszał jęk bólu. Pat nie miała takich skrupułów utrzymując, że to tylko tropizm, że okazy, które wyrwała i spreparowała, nie odczuwały większego bólu niż jabłko, które ktoś zjada, że w końcu biolog musi być biologiem. Gdzieś wśród szczytów rozległ się zgrzytliwy, drwiący śmiech trój- oków i kilka razy Hamowi zdawało się, że wśród poruszających się cieni, na skraju obszaru światła z hełmów, ujrzał sylwetki tych demo- nów ciemności. Jeśli nawet tak było, to światło utrzymywało ich w bezpiecznej odległości, bo nie przeleciał obok nich ani jeden kamień. Jednak było to niesamowite uczucie iść tak przed siebie pośrodku poruszającego się kręgu światła; stale zdawało mu się, że poza zasię- giem wzroku czaiły się Bóg wie jakie dziwaczne i niewiarygodne stwo- ry, mimo że rozsądek wskazywał, że takie monstra nie mogłyby po- zostać nie wykryte. Promienie reflektorów zatrzymały się na lodowym wale, nasy- pie czy nawisie, który rozciągał się w prawo i lewo w poprzek ich drogi. Pat nagle pokazała w tamtą stronę. - Spójrz tam! - wykrzyknęła, utrzymując światło reflektora w jednym miejscu. - Jaskinie w lodzie czy raczej nory. Widzisz? Ham dostrzegł czarne otwory wielkości może klapy do kanału ściekowego, których cały rząd znajdował się u podstawy wału lodo- wego. Coś ciemnego przemknęło ze śmiechem w górę śliskiego zbocza i zniknęło - trójok. Czyżby to były ich legowiska? Przyjrzał się do- kładniej. - Coś tam jest! - szepnął do Pat. - Spójrz! Przed połową ot- worów coś leży, czy może to tylko kamienie blokujące wejście? Zbliżyli się ostrożnie, trzymając w dłoniach broń. Nic już się nie poruszyło, ale w rosnącym natężeniu świateł owe przedmioty coraz mniej przypominały skały i w końcu dało się już dojrzeć żyłki i mię- sistą bulwiastość żywej istoty. Przynajmniej te stworzenia były jakąś nową odmianą. Ham mógł już rozróżnić rząd oczopodobnych plamek, a pod nimi kłębowisko nóg. Istoty przypominały odwrócone kosze na zboże, o zbliżonej wielkości i kształcie, pożyłkowane, zwiotczałe i bez wyróżniających się szcze- gółów, jeśli nie liczyć plamek ocznych. Teraz można było już nawet do- strzec półprzeźroczyste powieki, które zamykały się, najwyraźniej po to, aby osłonić oczy przed bolesnym światłem. Znajdowali się zaledwie dwanaście stóp od jednej z istot. Po chwi- li wahania Pat ruszyła prosto w kierunku nieruchomej tajemnicy. - Oho! - powiedziała. - Oto coś nowego, Ham. Cześć, stary! W następnej chwili oboje stanęli jak wryci, skonsternowani, cał- kowicie zdezorientowani, zdumieni i zmieszani. Wydobywając się, jak im się zdawało, z błony znajdującej się na wierzchu stworzenia, do- szedł ich klekoczący, wysoki głos. - Cześć, stary! - powiedział. Nastąpiła trwożna cisza. Ham trzymał w dłoni swój pistolet, ale nawet gdyby trzeba było go użyć, nie byłby w stanie tego zrobić, na- wet zapomniał o nim. Był jak sparaliżowany, osłupiały. Pat jednak odzyskała mowę. - To... to nie jest prawdziwe - powiedziała słabym głosem. - To tropizm. To stworzenie po prostu jak echo odbija dźwięki, które do niego dochodzą. Czyż nie tak, Ham? Czyż nie tak? - Ja... ja... oczywiście! - Przyjrzał się oczom zasłoniętym powie- kami. - Musi tak być. Słuchaj! - pochylił się w przód i krzyknął "cześć" prosto w stronę stworzenia. - Musi odpowiedzieć. Stworzenie odpowiedziało. - To nie jest tropizm - zaklekotało piskliwą, lecz doskonałą an- gielszczyzną. - To nie jest echo! - Pat ledwie dobywała słów. Cofnęła się. - Boję się! - pisnęła ciągnąc Hama za rękę. - Uciekajmy - szybko! Schował ją za siebie. - Może jestem bojaźliwym jankesem - mruknął - ale mam za- miar przesłuchać ten żywy gramofon, póki nie dowiem się, co - czy też kto - wprawia go w ruch. - Nie! Nie, Ham! Boję się! - Nie wygląda niebezpiecznie - zauważył. - Nie jest niebezpiecznie - stwierdziła istota na lodzie. Ham przełknął ślinę, a Pat wydała okrzyk przestrachu. - Kim... kim jesteś? - zapytał łamiącym się głosem. Nie było odpowiedzi. Oczy z powiekami wpatrywały się w niego nieruchomo. - Czym jesteś? - spróbował znowu. Ponowny brak odpowiedzi. - Skąd znasz angielski? - pytał dalej. - Nie znasz angielski - zaklekotał głos. - Więc... hmm... dlaczego mówisz po angielsku? - Ty mówisz po angielsku - wyjaśniła logicznie tajemnica. - Nie pytam dlaczego. Pytam w jaki sposób? Pat jednak częściowo już przemogła swe przerażone zdumienie i jej szybki umysł znalazł rozwiązanie. - Ham - szepnęła w napięciu - ta istota używa słów, których my używamy. Znaczenie ich przejmuje od nas. - Znaczenie przejmuje od was - potwierdziła niegramatycznie istota. Hamowi zaświtało w głowie. - O Boże! - wykrzyknął. - My więc musimy dostarczyć mu słownictwa. - Wy mówić, ja mówić - zaproponowało stworzenie. - No jasne! Rozumiesz, Pat? Możemy mówić cokolwiek - zatrzy- mał się. - Co by tu... "Gdy w toku ludzkich przypadków..." - Zamknij się, jankesie! - warknęła Pat. - Jesteś na teryto- rium brytyjskim! "Być, albo nie być - oto jest pytanie..." Ham uśmiechnął się i zamilkł. Gdy Pat nie mogła sobie nic więcej przypomnieć, podjął: "Pewnego razu były sobie trzy niedźwiedzie..." I tak to szło. Nagle zdał sobie sprawę, że ta cała sytuacja jest fan- tastycznie absurdalna - oto Pat szczegółowo opowiada historię o Czer- wonym Kapturku pozbawionemu poczucia humoru stworowi z nocnej strony Wenus! Dziewczyna rzuciła mu zdumione spojrzenie, gdy wy- buchnął niepohamowanym śmiechem. - Opowiedz mu bajkę o wędrowcu i córce wieśniaka! - powie- dział dusząc się ze śmiechu. - Zobaczymy, czy choć raz się uśmiech- nie! Pat mu zawtórowała. - Ale sprawa jest naprawdę poważna - stwierdziła w końcu. - Wyobraź to sobie, Ham! Inteligentne życie na ciemnej stronie. Ale czy jesteś inteligentny? - zapytała nagle stworzenia na lodzie. - Jestem inteligentny - zapewniło ją. - Jestem inteligentnie inteligentny. - Jesteś przynajmniej doskonałym lingwistą - rzekła dziewczy- na. - Czy ktoś słyszał o tym, Ham, żeby nauczyć się angielskiego w pół godziny? Pomyśl o tym! - Jej strach najwyraźniej zniknął. - No więc zróbmy z tego użytek - zaproponował Ham. - Jak się nazywasz, przyjacielu? Nie było odpowiedzi. - Oczywiście - wtrąciła Pat. - Nie może nam podać swego imie- nia, póki nie wymienimy go po angielsku, a my nie możemy tego zro- bić, ponieważ... Oj, dobrze, w takim razie nazwijmy go Oskar. To wy- starczy. - Może być. Oskarze, kim więc jesteś? - Jestem człowiekiem. - Hę? Niech mnie szlag trafi, jeśli jesteś! - Takie słowa mi podałeś. Dla mnie jestem człowiekiem dla ciebie. - Zaczekaj chwilę. "Dla mnie jestem..." Rozumiem, Pat. On chce powiedzieć, że jedyne słowa, jakie my posiadamy na to, za co on siebie uważa, to "człowiek" czy "istota ludzka". No dobrze, jak w takim ra- zie nazywa się twój lud? - Ludzie. - Mam na myśli twoją rasę. Do jakiej rasy należysz? - Do rasy ludzkiej. - Ojej! - jęknął Ham. - Ty spróbuj, Pat. - Oskarze - rzekła dziewczyna - jesteś człowiekiem. Czy je- steś ssakiem? - Dla mnie człowiek jest ssakiem dla ciebie. - O Boże! - spróbowała jeszcze raz. - Oskarze, jak się rozmnaża twoja rasa? - Brak mi potrzebnych słów. - Czy się rodzicie? Dziwaczna twarz, czy też ciało istoty bez twarzy zmieniło się nie- co. Półprzeźroczyste powieki chroniące jej liczne oczy pokryły się jesz- cze grubszymi osłonami; wyglądało to prawie tak, jakby stworzenie zmarszczyło w skupieniu czoło. - Nie rodzimy się - zaklekotało. - Więc... nasiona, zarodniki, partenogeneza? Czy też podział? - Zarodniki - zapiszczało tajemnicze stworzenie - i podział. - Ależ... Przerwała, zakłopotana. W nagłej ciszy doleciało ich złośliwe wy- cie trójoka gdzieś daleko z lewej strony; oboje odruchowo odwrócili się, popatrzyli i cofnęli z przerażeniem. Tam gdzie ledwie już się- gał snop światła, jeden z rechoczących demonów pochwycił i unosi! coś, co bez wątpienia było jednym ze stworzeń jaskiniowych. A żeby powiększyć jeszcze grozę sytuacji, pozostałe siedziały nadal, całkowicie obojętne, przed swymi jamami. - Oskarze! - krzyknęła Pat. - Złapali jednego z was! Przerwała w pół słowa na huk rewolweru, ale strzał został oddany na próżno. - O-och! - jęknęła. - To diabły! Złapały jednego! - Istota znaj- dująca się przed nim milczała. - Oskarze! - krzyknęła. - Czy ciebie to nic nie obchodzi? One zamordowały jednego z was. Czy to rozu- miesz? - Tak. - Ale... czy to nie ma dla ciebie żadnego znaczenia? - W umyś- le Pat zrodziło się coś na kształt ludzkiego współczucia dla tych is- tot. - Czy ciebie to w ogóle nie obchodzi? - Nie. - Ale co te diabły z wami robią? Co takiego robią, że pozwala- cie im się mordować? - Zjadają nas - rzekł spokojnie Oskar. - Och! - zaparło jej oddech z przerażenia... - Ale... ale dlaczego nie... - Przerwała, stworzenie zaczęło powoli i metodycznie wycofywać się do swej jamy. - Zaczekaj! - krzyknęła. - One tu nie przyjdą! Nasze światła... - Jest zimno - doleciał ją klekoczący głos. - Odchodzę z powo- du zimna. Zapanowała cisza. Było rzeczywiście chłodniej. Porywy mroźnego wiatru stały się re- gularniejsze. Rozejrzawszy się po krawędzi płaskowyżu Pat zobaczyła, że wszyscy mieszkańcy jaskiń wślizgiwali się, podobnie jak Oskar, do swych jam. Popatrzyła na Hama bezradnie. - Czy... czy to był sen? - szepnęła. - W takim razie śniliśmy oboje, Pat. - Wziął ją za rękę i po- prowadził z powrotem ku rakiecie, której okrągłe iluminatory świeciły zapraszająco w ciemnościach. Gdy znaleźli się już w ciepłym wnętrzu, zrzuciwszy niezgrabną wierzchnią odzież, Pat podkurczyła swe zgrabne nogi, zapaliła papie- rosa i zaczęła w sposób bardziej racjonalny rozważać ową tajemnicę. - W tym wszystkim jest coś niezrozumiałego, Ham. Czy wyczu- łeś coś dziwnego w umyśle Oskara? - Jest diabelnie szybki! - Owszem, jest bardzo inteligentny. Poziom inteligencji równy ludzkiemu, czy nawet... - zawahała się - wyższy. Lecz nie jest to umysł typu ludzkiego. Jest jakiś inny... obcy, dziwny. Niezbyt dobrze potrafię wyrazić to, co czułam, ale czy zauważyłeś, że Oskar nie zadał ani jednego pytania? Ani jednego! - Zaraz... rzeczywiście! To dziwne! - To cholernie dziwne. Każda inteligencja typu ludzkiego, przy spotkaniu innej myślącej formy życia, zadałaby mnóstwo pytań. My je zadawaliśmy. - W zamyśleniu wypuściła kłąb dymu. - Lecz to nie wszystko. Ta jego obojętność, gdy trójok zaatakował jego współ- plemieńca... czy to było ludzkie, czy nawet ziemskie? Widziałam, jak polujący pająk pochwycił jedną muchę z roju nie niepokojąc innych, ale czy może to mieć miejsce w odniesieniu do istot inteligentnych? Nie może, nawet w przypadku mózgów tak słabo rozwiniętych jak u stada jeleni czy wróbli. Zabij jedno zwierzę, a wystraszysz wszystkie. - To prawda, Pat. To cholernie dziwne stworzonka, ci współple- mieńcy Oskara. Dziwne zwierzaki. - Zwierzaki? Nie mów, że nie zauważyłeś, Ham. - Czego nie zauważyłem? - Oskar nie jest zwierzęciem. Jest rośliną - ciepłokrwistą, poru- szającą się rośliną. Przez cały czas, gdy z nim rozmawialiśmy, zakorze- niał się wokół siebie swoim... swoim korzeniem. A to, co wyglądało jak nogi - to były strąki. Nie chodził na nich, sunął przed siebie na korze- niu. A co więcej... - Co więcej? - Co więcej, Ham, te strąki były takie same jak te, którymi trój- oki obrzuciły nas w tamtym wąwozie w Górach Wieczności, te, które nas dławiły i o mało nie udusiły... - Masz na myśli te, przez które straciłaś przytomność? - W każdym razie byłam na tyle przytomna, że je zauważyłam! - odparła rumieniąc się. - To część tajemnicy, Ham. Umysł Oskara to umysł rośliny! - Zamilkła, wypuszczając dym z ust, Ham zaś nabijał fajkę. - Czy sądzisz - zapytała nagle - że obecność Oskara i jego to- warzyszy stanowi zagrożenie dla ludzi mieszkających na Wenus? Wiem, że są to istoty z ciemnej strony, ale co będzie, jeśli zostaną tu odkry- te cenne złoża? Co będzie, jeśli właśnie tu zacznie się eksploatacja na skalę przemysłową? Ludzie nie mogą żyć całkowicie bez światła słonecznego, wiem o tym, ale może zaistnieje potrzeba założenia tu kolonii tymczasowych i co wtedy? - No właśnie, i co wtedy? - zawtórował Ham. - Tak, co wtedy? Czy na jednej planecie znajdzie się miejsce dla dwóch ras inteligentnych? Czy prędzej czy później nie nastąpi kon- flikt interesów? - I co z tego? - mruknął. - To prymitywne istoty, Pat. Miesz- kają w jaskiniach, nie stworzyły kultury, nie mają broni. Dla człowieka nie stanowią niebezpieczeństwa. - Ale są tak wspaniale inteligentne. Skąd wiesz, że te, które poznaliśmy, nie są tylko barbarzyńskim plemieniem, i że gdzieś w głębi ciemnej strony nie istnieje cywilizacja roślin? Wiesz przecież, że cywilizacja nie jest osobistym przywilejem człowieka. Spójrz na po- tężną, choć chylącą się ku upadkowi kulturę Marsa oraz na martwe jej szczątki na Tytanie. Człowiek po prostu stał się jej najsilniejszą wersją, przynajmniej na razie. - To prawda, Pat - zgodził się. - Lecz jeśli współplemieńcy Oskara nie są bardziej wojowniczy niż byli w stosunku do tego krwio- żerczego trójoka, nie mogą stanowić wielkiego zagrożenia. - Tego w ogóle nie potrafię pojąć. - Zadrżała. - Zastanawiam się, czy... - zamilkła, marszcząc brwi. - Czy co? - Ja... nie wiem. Przyszło mi coś do głowy... coś strasznego - podniosła nagle oczy. - Ham, jutro chcę dokładnie ustalić, na jakim poziomie inteligencji jest Oskar. Dokładnie na jakim poziomie - o ile mi się to uda. Były jednak z tym pewne trudności. Gdy Ham i Pat zbliżyli się do krawędzi wału lodowego, z trudem pokonawszy fantastycznie po- fałdowany teren, okazało się, że nie mają zielonego pojęcia, przed którą z rzędu jaskiń stali rozmawiając z Oskarem. W migotliwych światłach lamp każdy otwór wydawał się podobny do innych, a istoty znajdujące się u ich wylotów patrzyły na nich oczami, w których brak było jakiego- kolwiek dającego się odczytać wyrazu. - No tak - powiedziała stropiona Pat. - Będziemy musieli pró- bować. Hej, ty tam, czy ty jesteś Oskar? - Tak - rozległ się klekocący głos. - Nie wierzę - zaoponował Ham. - On był bardziej na prawo. Hej! Czy ty jesteś Oskar? - Tak - zaklekotał inny głos. - Nie możecie obaj być Oskarem! - Wszyscy nim jesteśmy - odrzekł ten, którego wybrała Pat. - A, nieważne - przerwała dziewczyna uprzedzając dalsze pro- testy Hama. - Najwyraźniej to, co wie jeden, wiedzą wszyscy, więc nie ma najmniejszego znaczenia, którego wybierzemy. Oskarze, wczoraj powie- działeś, że jesteś inteligentny. Czy jesteś bardziej inteligentny ode mnie? - Tak. O wiele bardziej. - Ha! - prychnął Ham. - No i widzisz, Pat! Pociągnęła ze złością nosem. - Tym cię przewyższa, jankesie. Oskarze, czy mówisz kiedykol- wiek nieprawdę? Na półprzeźroczyste powieki opadły następne, grube. - Nieprawdę - powtórzył piskliwy głos. - Nieprawdę. Nie. Nie ma potrzeby. - No więc czy... - przerwała nagle na odgłos głuchego stuku. - Co to takiego? Och! Popatrz, Ham, jeden z jego strąków pękł! - Odsunęła się. Uderzył w nich ostry, cierpki odór, i przypomniał tamte niebezpieczne godziny w wąwozie, ale tym razem nie tak silny, aby Ham się zaczął krztusić lub aby Pat straciła przytomność. Ostry, cierpki, lecz jednocześnie nie całkiem nieprzyjemny. - Co to jest, Oskarze? - To służy do... - głos zamilkł. - Do rozmnażania? - podpowiedziała Pat. - Tak. Do rozmnażania. Wiatr roznosi nasze zarodniki między każ- dego z nas. Mieszkamy tam, gdzie wiatr nie jest stały. - Jednak wczoraj mówiłeś, że waszą metodą jest podział. - Tak. Zarodniki osiadają na naszych ciałach i następuje... - głos znów zamilkł. - Zapłodnienie? - podpowiedziała dziewczyna. - Nie. - No to... wiem! Podrażnienie! - Tak. - Które wywołuje guzowatą narośl? - Tak. Kiedy jej wzrost ustaje, rozłączamy się. - Uch! - parsknął Ham. - Guz! - Zamknij się! - warknęła Pat. - Dziecko w łonie matki też jest tylko guzem. - Tylko... Powiem ci, że rad jestem, że nie zostałem biologiem! I że nie jestem kobietą! - Ja też - rzekła Pat z powagą. - Oskarze, jaka jest twoja wiedza: co w ogóle wiesz? - Wszystko. - Czy wiesz, skąd przybyli ludzie podobni do mnie? - Od strony światła. - Tak, ale wcześniej? - Nie. - Przybyliśmy z innej planety - rzekła z namaszczeniem dziew- czyna. Ponieważ Oskar milczał, dodała: - Czy wiesz, co to jest planeta? - Wiem. - Ale czy wiedziałeś wcześniej, nim to słowo wymówiłam? - Tak. Dużo wcześniej. - Ale skąd? Czy wiesz, co to maszyny? Czy wiesz, co to broń? Czy wiesz, jak to wszystko wytwarzać? - Tak. - No więc... czemu tego nie robicie? - Nie ma potrzeby. - Nie ma potrzeby! - jęknęła. - Mając światło... nawet mając ogień moglibyście utrzymać triopsy - to znaczy trioptes - w bez- piecznej odległości. Moglibyście uniknąć tego, że was zjadają! - Nie ma potrzeby. Bezradnie odwróciła się do Hama. - On kłamie - zasugerował. - Nie sądzę - mruknęła. - To coś innego... coś, czego nie rozu- miemy. Oskarze, skąd to wszystko wiecie? - Inteligencja. Przy wejściu do innej jaskini z głuchym odgłosem pękł kolejny strąk. - Ale skąd? Powiedz mi, jak odkrywacie fakty? - Z dowolnego faktu - klekotała istota na lodzie. - Inteligencja potrafi stworzyć obraz... - zapadła cisza. - Wszechświata? - poddała. - Tak, Wszechświata. Zaczynam od jednego faktu i na jego pod- stawie wyciągam wnioski. Buduję obraz Wszechświata. Zaczynam od innego faktu. Wyciągam wnioski. Stwierdzam, że obraz Wszechświata, jaki otrzymuję, jest taki sam jak w pierwszym przypadku. Wiem, że obraz jest prawdziwy. Oboje słuchający z podziwem wpatrywali się w istotę, i - Słuchaj - wykrztusił. Ham. - Jeśli to prawda, możemy od Oskara dowiedzieć się wszystkiego! Oskarze, czy możesz zdradzić nam tajemnice, których nie znamy? - Nie. - Dlaczego nie? - Musicie najpierw znać odpowiednie słowa, aby mi je podać. Nie mogę wam opowiedzieć tego, na co nie macie odpowiednich słów. - To prawda! - szepnęła Pat. - Ale Oskarze, ja znam słowa "czas" i "przestrzeń", i "energia", i "materia", i "prawo", i "przyczyna". Podaj mi ostateczne prawo Wszechświata. - Jest to prawo... - cisza. - Zachowania energii lub materii? Grawitacji? - Nie. - Prawo... Boga? - Nie. - Życia? - Nie. Życie nie jest ważne. - To czego? Nic innego nie przychodzi mi na myśl. - Może przypadku - rzekł w napięciu Ham. - Nie ma na to odpowiedniego słowa! - Tak - zaklekotał Oskar. - To prawo przypadku. Tamte inne słowa to tylko inne aspekty prawa przypadku. - Wielkie nieba! - szepnęła Pat. - Oskarze, 'czy wiesz, co to gwiazdy, słońca, konstelacje, planety, mgławice oraz atomy, protony i elektrony? - Tak. - Ale... skąd? Czy kiedykolwiek widziałeś gwiazdy, które znaj- dują się ponad tą wieczną powłoką chmur? Albo Słońce poza barierą? - Nie. Wystarczy rozum, jest bowiem tylko jeden możliwy sposób, w jaki może istnieć Wszechświat. Tylko to, co jest możliwe, jest realne; to co nierealne, jest również niemożliwe. - To... to zdaje się coś znaczy - szepnęła Pat. - Niezbyt do- kładnie wiem co. Ale Oskarze, dlaczego... dlaczego nie używacie swej wiedzy, aby się zabezpieczyć przed wrogami? - Nie ma potrzeby. Nie ma potrzeby robić cokolwiek. Za sto lat będziemy... - Cisza. - Bezpieczni? - Tak - nie. - Co? - Przeszyła ją straszna myśl. - Chcesz powiedzieć - wy- marli? - Tak. - Ależ... och, Oskarze! Czy nie chcecie żyć? Czy wasz lud nie chce przetrwać? - Chce - zazgrzytał Oskar. - Chce-chce-chce. To słowo nic nie oznacza. - Ono oznacza... pożąda, potrzebuje. - Pożądanie nic nie oznacza. Potrzebuje-potrzebuje. Nie. Mój lud nie potrzebuje przetrwać. - Och - szepnęła Pat słabym głosem. - Więc po co się roz- mnażacie? Jak gdyby w odpowiedzi, pękający strąk obsypał ich duszącym pyłem. - Ponieważ musimy - zaklekotał Oskar. - Gdy uderzają nas za- rodniki - musimy. - Rozumiem - wyszeptała powoli Pat. - Ham, zdaje się, że mam. Myślę, że rozumiem. Wracajmy do statku. Odwróciła się bez przekonania, a Ham poszedł za nią zamyślony. Ogarnęła go dziwna apatia. Spotkała ich jedna drobna nieprzyjemność. Kamień rzucony przez jakiegoś włóczącego się trójoka ukrytego za krawędzią roztrzaskał lewą lampę na hełmie Pat. Wydawało się, że niewiele ją to poruszyło; po- patrzyła przelotnie w bok i szła dalej przed siebie. Lecz przez całą drogę powrotną prześladowały ich wycia, piski i drwiący śmiech do- chodzący z lewej strony, oświetlonej teraz tylko lampą Hama. W rakiecie Pat znużonym ruchem rzuciła na stół swoją torbę na okazy i usiadła nie zdejmując stroju polarnego. Ham również tego nie uczynił; mimo dokuczającego mu gorąca on również apatycznie opadł na koję. - Jestem zmęczona - powiedziała dziewczyna - ale nie aż tak, żeby nie zdawać sobie sprawy, co oznacza ta tajemnica tam na zewnątrz. - No to posłuchajmy. - Ham - powiedziała. - Jaka jest najważniejsza różnica między życiem roślinnym i zwierzęcym? - No, rośliny czerpią środki do życia bezpośrednio z gleby i po- wietrza. Zwierzęta potrzebują roślin lub innych zwierząt jako pożywienia. - To nie jest cała prawda, Ham. Niektóre rośliny są pasożytami i żerują na innych formach życia. Pomyśl o Tropikach albo nawet o niektórych ziemskich roślinach - grzybach, dzbaneczniku, rosiczce, która łapie muchy. - No to może... zwierzęta poruszają się, a rośliny nie. - To też nieprawda. Popatrz na bakterie: są roślinami, a jednak poruszają się w poszukiwaniu pożywienia. - Jaka więc jest ta różnica? - Czasami trudno powiedzieć - mruknęła. - Myślę jednak, że teraz już wiem. Oto ona: zwierzęta powodowane są potrzebą, rośliny zaś - koniecznością. Pojmujesz? - Ani w ząb. - Słuchaj więc. Roślina, nawet poruszająca się, postępuje w dany sposób, ponieważ musi, ponieważ taka jest jej natura. Zwierzę działa tak jak działa, ponieważ chce lub też, ponieważ taka jest jego natura, że chce. - Gdzie tu jest różnica? - Jest różnica. Zwierzę ma własną wolę, roślina zaś nie ma. Ro- zumiesz teraz? Oskar ma wspaniałą, boską inteligencję, ale własnej woli nie ma tyle nawet co robak. Ma odruchy, ale nie ma pożądań. Gdy wiatr jest ciepły, wychodzi i żeruje; gdy jest zimno, wpełza z powro- tem do jaskini wypełnionej ciepłem jego ciała. Lecz to nie własna wola, ale tylko odruch. Oskar niczego nie pożąda! Ham spojrzał na nią poruszony, zapomniawszy o zmęczeniu. - Niech mnie diabli, jeśli tak nie jest! - wykrzyknął. - To dlatego on, a raczej one, nie zadają pytań! Potrzeba chcieć lub mieć własną wolę, by o coś zapytać! I to dlatego nie mają cywilizacji i nigdy nie będą miały. - To, i jeszcze coś innego - rzekła Pat. - Pomyśl o tym: Oskar jest stworzeniem bezpłciowym, a pomimo twej dumy jankesa popęd płciowy zawsze był ważnym czynnikiem budowania cywilizacji. Jest on podstawą rodziny, a lud Oskara nie zna pojęcia rodziców i dzieci. Os- kar rozmnaża się przez podział; obie jego połowy są dorosłe i zapewne dysponują całą wiedzą i pamięcią pierwszego osobnika. Nie ma potrzeby miłości, nie ma właściwie dla niej miejsca i stąd nie ma motywu do walki o partnera i rodzinę, a także nie ma powodu do czynienia życia łatwiejszym, niż jest, ani powodu, by używać inte- ligencji w celu rozwijania nauki czy sztuki... czegokolwiek! - zamilkła na chwilę. - Czy słyszałeś kiedyś o prawie maltuzjańskim, Ham? - Nie sądzę. - No więc prawo Malthusa mówi, że liczba ludności wywiera na- cisk na podaż żywności. Jeśli zwiększa się dopływ żywności, liczba lu- dności proporcjonalnie rośnie. Ludzkość rozwinęła się pod wpływem tego prawa; zostało ono zawieszone na około sto lat, ale nasza rasa uzyskała człowieczeństwo pod jego wpływem. - Zawieszone! To brzmi jak odwołanie prawa ciążenia lub po- prawienie twierdzenia Pitagorasa. - Nie, nie - powiedziała. - Zawieszenie tego prawa nastąpiło w wyniku rozwoju techniki w wieku dziewiętnastym i dwudziestym, co spowodowało taki wzrost podaży żywności, że przyrost naturalny nie nadążał za nim. Ale mu dorówna i prawo maltuzjańskie znowu będzie w mocy. - A co to ma wspólnego z Oskarem? - To: jego rasa nie rozwinęła się pod działaniem tego prawa. In- ne czynniki utrzymywały jej liczebność poniżej granicy podaży żywnoś- ci, a więc gatunek ten rozwinął się wolny od potrzeby walki o żywność. Jest doskonale przystosowany do środowiska, że nie potrzebuje nic więcej. Dla niego cywilizacja jest zbyteczna! - Ale... co z trójokami? - Tak, trójoki? Widzisz, Ham, jak mówiłam kilka dni temu, trójok jest przybyszem zepchniętym ze strefy zmierzchu. Gdy te diabły tu przybyły, lud Oskara był już w pełni rozwinięty i nie potrafił się zmienić, by stawić czoło nowym warunkom lub też nie potrafił się zmienić dostatecznie szybko. Są więc skazani na zagładę. Jak mówi Oskar, wkrótce wyginą i... nawet ich to nie obchodzi - zadrżała ze zgrozy. - Jedyne co robią, co potrafią robić, to siedzenie przed jaskiniami i myślenie. Może ich myśli są myślami bogów, ale własnej woli nie zbiorą tyle co mysz. Oto właśnie roślinna inteligencja; to musi być to! - Myślę... myślę, że masz rację - mruknął. - W jakiś sposób to straszne, prawda? - Tak - zadrżała mimo grubej odzieży. - Tak, to straszne. Takie wielkie, wspaniałe umysły i nie ma sposobu, żeby mogły pracować. To tak jak potężny silnik benzynowy z pękniętym wałem korbowym: jak- kolwiek by pracował, kołami obracać nie może. Ham, czy wiesz, jak je nazwę? Lotophagi Veneris - Lotofagi! Wystarcza im siedzenie i przesy- pianie życia w marzeniach, podczas gdy mniejsze umysły - nasze i trój- oków - walczą o ich planetę. - To dobra nazwa, Pat. - Gdy dziewczyna podniosła się, Ham spy- tał zaskoczony: - A twoje okazy? Nie będziesz ich preparować? - Och, jutro - rzuciła się, jak stała, w ubraniu na koję. - Zepsują się! I twoja lampa na hełmie - trzeba ją naprawić. - Jutro - powtórzyła zmęczonym głosem, a jego własne zmęcze- nie ucięło dalsze spory. Gdy mdły odór zgnilizny obudził go kilka godzin później, Pat wciąż jeszcze spała w ciężkiej odzieży wyjściowej. Wyrzucił torbę i okazy za drzwi, a następnie zdjął z dziewczyny skafander. Gdy deli- katnie kładł ją na koi, nie poruszyła się prawie wcale. Pat nie było żal wyrzuconej torby; następny dzień, o ile ową noc bez końca można było nazwać dniem, znalazł ich maszerujących po mrocznym płaskowyżu z wciąż jeszcze nieczynną lampą na hełmie dziew- czyny. Znowu z lewej strony doszedł ich dziki, szyderczy śmiech miesz- kańców nocy niosący się z dolnym wiatrem; dwukrotnie rzucone z dużej odległości kamienie odłupały połyskliwe odłamki lodu od pobliskich iglic. Posuwali się naprzód apatycznie i w milczeniu, jakby zahipnoty- zowani, ale zdawało im się, że umysły mają nadzwyczaj jasne. Pat zwróciła się do pierwszego Lotofaga, którego spostrzegli. - Wróciliśmy, Oskarze - odezwała się z cieniem zaledwie swej zwykłej swobody. - Jak spędziłeś noc? - Myślałem - zaklekotała istota. - O czym myślałeś? - Myślałem o... - głos zamilkł. Trzasnął strąk i osobliwie przyjemna cierpka woń -uderzyła w ich nozdrza. - O... nas? - Nie. - O... świecie? - Nie. - O... To nie ma sensu - rzekła w końcu znużona. - Moglibyśmy tak próbować do końca świata i nigdy nie natrafić na właściwe py- tanie. - O ile właściwe pytanie istnieje - dodał Ham, - Skąd wiesz, że istnieją słowa do niego pasujące? Skąd wiesz, że jest to myśl, którą nasze umysły zdolne są pojąć? Muszą być takie myśli, które są poza naszą zdolnością pojmowania. Na lewo inny strąk trzasnął z głuchym stukiem. Ham ujrzał, jak pył przelatuje, niczym cień, przez snopy światła rzucane przez ich lam- py, gdy unosił go dolny wiatr; zobaczył też, jak Pat nabrała głęboko w płuca cierpkiego powietrza, kiedy zawirowało wokół niej. Dziwne, jak przyjemny był to zapach, zważywszy na fakt, że ta sama substancja w większym stężeniu kiedyś omal nie pozbawiła ich życia. Poczuł jakąś niejasną obawę, gdy myśl ta przyszła mu do głowy, ale nie potrafił zna- leźć powodu tej obawy. Uświadomił sobie nagle, że stoją w zupełnym milczeniu przed Lo- tofagiem. A przyszli przecież zadawać mu pytania. - Oskarze - zapytał - jaki jest sens życia? - Nie ma. Nie ma żadnego sensu. - Dlaczego więc tak się o nie walczy? - My o nie nie walczymy. Życie nie jest ważne. - Bo gdy was nie będzie, świat i tak będzie trwał dalej? O to chodzi? - Gdy nas nie będzie, nikomu to nie zrobi różnicy oprócz trioptes, które nas zjadają. - Które was zjadają - powtórzył Ham jak echo. W tej myśli było coś takiego, co przedostało się przez mgłę obo- jętności spowijającą jego myśli. Spojrzał na Pat, która stała biernie i w milczeniu obok niego; w świetle reflektora widział za okularami jej jasne, szare oczy, wpatrzone przed siebie z czymś, co było albo roztar- gnieniem, albo głębokim namysłem. A zza lodowego wału doszły ich nagle wrzaski i dziki śmiech mieszkańców ciemności. - Pat - powiedział. Nie było odpowiedzi. - Pat! - powtórzył, kładąc ociężałą rękę na jej ramieniu. - Musimy wracać. - Na prawo trzasnął strąk. - Musimy wracać - powtórzył. Zza grzbietu runął nagle grad kamieni. Jeden uderzył go w hełm i przedni reflektor pękł z hukiem. Inny trafił go w ramię zadając do- tkliwy ból, choć wydało mu się to dziwnie mało istotne. - Musimy wracać - powtarzał uparcie. Pat odezwała się w końcu, nie poruszając się. - Po co? - zapytała głucho. Zastanowił się nad tym. Rzeczywiście, po co? Aby wrócić do stre- fy zmierzchu? Pamięć jego przywołała obraz Erotii, potem wizję owe- go miesiąca miodowego zaplanowanego przez nich na Ziemi, a potem jeszcze całą serię scen z Ziemi: Nowy Jork, miasteczko akademickie otoczone drzewami, słoneczna farma, na której spędził dzieciństwo. Wszystko to jednak wydało mu się odległe i nierealne. Do rzeczywistości przywołało go gwałtowne uderzenie w ramię, i przeszywający ból. Zobaczył też, jak kamień odbija się od hełmu Pat. Świeciły już tylko dwa z jej reflektorów, tylny i prawy, z jego zaś, zdawał sobie niejasno sprawę, pozostały tylko tylny i lewy. Na skraju wału, ciemnego teraz z powodu rozbitych lamp, przemykały się i jaz- gotały ciemne postacie, a wokół Pat i Hama świstały i rozpryskiwały się kamienie. Ham z olbrzymim wysiłkiem schwycił Pat za ramię. - Musimy wracać! - wymamrotał. - Dlaczego? Po co? - Jeśli zostaniemy, zabiją nas. - Wiem, ale... Przestał słuchać i gwałtownie pociągnął Pat za ramię. Obróciła się i poszła za nim chwiejnym krokiem, gdy uparcie dążył w kierunku rakiety. Kiedy ich tylne reflektory omiotły wał lodowy, rozległy się prze- raźliwe wycia, a gdy Ham ciągnął za sobą dziewczynę z nieskończoną powolnością, wrzaski przeniosły się na ich prawą i lewą stronę. Wie- dział, co to oznacza; te wściekłe diabły okrążały ich, by znaleźć się z przodu, gdzie z rozbitych lamp nie padało ochronne światło. Pat bezwolnie szła za nim. To ramię Hama zmuszało ją do wy- konywania ruchów, ale i dla niego każdy ruch był ogromnym wy- siłkiem. A przed nimi przemykały cienie, które wyły i trąbiły; demony nastające na ich życie. Ham obrócił głowę w ten sposób, że jego prawy reflektor omiatał łukiem okolicę. Rozległy się wrzaski, gdy trójoki szukały schronienia w cieniu pagórków i grzbietów, lecz Ham z głową odwróconą w bok, potykał się i przewracał. Pat nie chciała się podnieść, gdy ją pociągnął. - Nie ma potrzeby - mamrotała, ale nie stawiała oporu, gdy ją uniósł. W jego głowie mgliście zaświtał pomysł. Wziął ją na ręce tak, że jej prawa lampa oświetlała przód i w końcu udało mu się dotrzeć do kręgu światła rzucanego przez rakietę, otworzyć drzwi i złożyć ją na podłodze wewnątrz statku. Ostatnią rzeczą, którą zobaczył, były cienie rechoczących trój oków, podskakujące i przemykające się w ciemności w kierunku wału lodo- wego, gdzie Oskar i jego lud w spokojnej rezygnacji oczekiwali na przeznaczenie. Rakieta mknęła na wysokości dwustu tysięcy stóp, ponieważ licz- ne obserwacje i fotografie wykonane z Kosmosu wykazały, że nawet najwyższe szczyty Gór Wieczności nie wyrastają wyżej niż czterdzieś- ci mil ponad powierzchnię planety. Pod nimi chmury połyskiwały bielą z przodu i czernią z tyłu, statek bowiem wchodził właśnie w stre- fę zmierzchu. Na tej wysokości można było nawet zaobserwować po- tężną krzywiznę planety. - Jak kula bilardowa, tyle że w połowie jasna, w połowie zaś ciemna "ósemka" - rzekł Ham patrząc w dół. - Odtąd będziemy się trzymać tylko jasnej połówki. - To wszystko przez zarodniki - powiedziała Pat, nie zwracając na niego uwagi. - Już przedtem wiedzieliśmy, że mają działanie nar- kotyczne, ale nie mogliśmy przypuszczać, że jest ono tak subtelne, że polega na odebraniu własnej woli i osłabieniu. Lud Oskara to Lotofagi i kwiaty lotosu jednocześnie. Ale... w jakimś stopniu żal mi ich. Te ich potężne, wspaniałe, bezużyteczne umysły! - zamilkła na chwilę. - Ham, co to było, co ci uświadomiło, co się dzieje? Co ciebie otrzeźwi- ło? - Ach, ta uwaga Oskara, że są tylko pożywieniem dla trójoków. - I co z tego? - To z tego, że nie wiem, czy wiesz, że zużyliśmy całe nasze za- pasy żywności. Ta uwaga przypomniała mi, że od dwóch dni nie mia- łem nic w ustach! Przełożył Wiktor Bukato Światy warunkowe W drodze na lotnisko Staten Island zatrzymałem się, aby zadzwo- nić i to był niewątpliwie błąd, gdyż inaczej zdążyłbym. Urzędnik był jednak grzeczny. - Zatrzymamy dla pana statek na pięć minut - po- wiedział. - Tylko tyle możemy zrobić. Pobiegłem więc z powrotem do taksówki, która wyrwała na trzeci poziom i śmignęła przez Staten Bridge jak kometa mknąca po stalowym łuku tęczy. Musiałem być wieczorem, a dokładnie o ósmej, w Moskwie, na otwarciu ofert w przetargu na budowę Tunelu Uralskiego. Rząd ra- dziecki życzył sobie obecności przedstawicieli wszystkich oferentów, lecz moja firma mogła się lepiej zastanowić, nim wysłała mnie, Dixona Wellsa, mimo że Korporacja N.J. Wellsa to jest, że tak powiem, mój ojciec. Mam... no, niezasłużoną opinię wiecznego spóźnialskiego; zawsze coś się zdarza, co nie pozwala mi zjawić się gdziekolwiek na czas. Nigdy to nie jest moja wina; tym razem było to przypadkowe spotkanie z moim dawnym profesorem fizyki, starym Haskelem van Manderpootzen. Nie mogłem tak po prostu powiedzieć mu "dzień dobry" i "do widzenia"; w roku akademickim 2014 byłem jego ulubionym studentem. Oczywiście nie zdążyłem na liniowiec. Siedziałem wciąż jeszcze w taksówce na Staten Bridge, gdy doszedł mnie łoskot katapulty i prze- mknęła nade mną radziecka rakieta "Bajkał" jak jaki pocisk smugowy, ciągnąca za sobą długi ogon płomienia. W końcu wygraliśmy ten przetarg; firma zawiadomiła teleksem naszego człowieka w Bejrucie, który poleciał do Moskwy; to jednak wcale nie poprawiło mojej reputacji. Jednak poczułem się znacznie lepiej przeczytawszy wieczorne gazety: "Bajkał", który leciał północ- nym skrajem wschodniego korytarza, aby uniknąć spotkania z burzą, zderzył się skrzydłem z brytyjskim transportowcem i z jego pięciuset pasażerów ocalała ledwie setka. Mało brakowało, a moje spóźnienie do Moskwy miałoby bardziej ostateczny charakter. Umówiłem się ze starym van Manderpootzem na następny tydzień. Zdaje się, że przeniósł się do Nowego Jorku na stanowisko dziekana Wydziału Nowej Fizyki; nowej, czyli opartej na teorii względności. Zasługiwał na to - jeżeli na świecie są geniusze, staruszek był jed- nym z nich, a ja, nawet teraz po ośmiu latach od dyplomu, pamięta- łem więcej z jego wykładów niż ze znacznie większej liczby zajęć z ra- chunku, pary i gazów, mechaniki i innych niebezpieczeństw czyhają- cych na drodze do dyplomu inżyniera. I tak we wtorek wieczór zna- lazłem się u niego spóźniony o godzinę czy coś koło tego, gdyż prawdę mówiąc przypomniałem sobie o wizycie dopiero późnym wieczorem. Profesor van Manderpootz pogrążony był w lekturze, siedział zaś w pokoju, w którym panował taki sam nieład jak zawsze. - Hm! - mruknął. - Czasy się zmieniają, ale nie obyczaje, jak widzę. Byłeś dobrym studentem, Dick, ale jak sobie przypominam, przychodziłeś zawsze w połowie wykładu. - Miałem zaraz przedtem wykład w Gmachu Wschodnim - wy- jaśniłem. - Nigdy nie mogłem dojść na czas. - No więc najwyższy czas, abyś się nauczył przychodzić na czas - warknął. Oczy mu zabłysły. - Czas! - wykrzyknął. - Najbardziej fa- scynujące słowo w każdym języku. Oto użyliśmy go już pięć razy w cią- gu pierwszej minuty naszej rozmowy, zrozumieliśmy się nawzajem, a mimo to nauka zaczyna dopiero teraz pojmować jego znaczenie. Na- uka? Chciałem powiedzieć, że to ja zaczynam. Usiadłem. - Pan i nauka to dla mnie synonimy - uśmiechnąłem się. - Czyż nie jest pan jednym z najwybitniejszych fizyków na świecie? - Jednym! - parsknął. - Jednym z wielu, co? A kim są ci inni? - No, Corveille, Hastings, Szrimski... - Ba! Czyż można wymawiać ich nazwiska jednym tchem z na- zwiskiem van Manderpootza? To zgraja szakali żywiących się odpad- kami pomysłów, które spadły z biesiadnego stołu moich myśli! Gdybyś cofnął się do ubiegłego wieku, gdybyś wymienił Einsteina czy de Sit- tera - to są może nazwiska, które można postawić w jednym rzędzie (lub trochę niżej) z nazwiskiem van Manderpootza! Uśmiechnąłem się znowu, szczerze ubawiony. - Einstein był uważany za całkiem niezłego naukowca, czyż nie? - zauważyłem. - W końcu był pierwszym, który wprowadził czas i przestrzeń do laboratorium. Przed nim były to tylko pojęcia fi- lozoficzne. - Nieprawda! - wybuchnął profesor. - Może w jakiś ciemny, prymitywny sposób wskazał drogę, ale to ja, ja, van Manderpootz, pier- wszy pochwyciłem czas, zaciągnąłem do mojego laboratorium i wyko- nałem na nim doświadczenie. - Naprawdę? A jakież to doświadczenie? - A jakie można przeprowadzić inne doświadczenie oprócz pro- stego pomiaru? - No... nie wiem. Podróże w czasie? - Właśnie. - W machinach czasu spopularyzowanych przez czasopisma fan- tastyczne? Podróże w przeszłość i przyszłość? - E tam! Po stokroć e tam! Przyszłość i przeszłość - a fe! Nie trzeba van Manderpootza, by dostrzec w tym fałsz. Już Einstein to wykazał. - Jak? To przecież można sobie chyba wyobrazić? - Można wyobrazić? I ty, Dixonie Wellsie, studiowałeś u van Manderpootza! - Poczerwieniał z rozdrażnienia, a następnie odzyskał ponury spokój. - Posłuchaj. Pamiętasz, jak czas ulega zmianom w zależności od szybkości układu - teoria względności Einsteina? - Pamiętam. - Bardzo dobrze. Przypuśćmy teraz, że wielki inżynier Dixon Wells wynalazł pojazd, który może poruszać się bardzo szybko, ogro- mnie szybko, osiągając dziewięć dziesiątych prędkości światła. Rozu- miesz? Dobrze. Następnie zaopatrujesz to cudo w paliwo na małą prze- jażdżkę o długości pół miliona mil, co, ponieważ jego masa (a tym samym jego bezwładność) rośnie, zgodnie ze wzorem Einsteina, ze wzrastającą szybkością, pochłania całe paliwo świata. Lecz poradzisz sobie z tym. Użyjesz energii atomowej. I wtedy, ponieważ przy szyb- kości równej dziewięciu dziesiątych prędkości światła twój statek wa- ży mniej więcej tyle co słońce, dezintegrujesz Amerykę Północną, by uzyskać potrzebną siłę napędową. Startujesz z tą szybkością, sto sześć- dziesiąt osiem tysięcy mil na godzinę, i przelatujesz dwieście cztery tysiące mil. Przyspieszenie zmiażdżyło cię na śmierć, ale znalazłeś się w przyszłości. - Zamilkł, uśmiechając się ironicznie. - Prawda? - Tak. - A jak daleko w przyszłości? Zawahałem się. - Zastosuj wzór Einsteina! - zaskrzeczał. - Jak daleko? Powiem ci. Jedną sekundę! - Zaśmiał się triumfalnie. - Tyle zostało z podró- ży w przyszłość! A co do przeszłości - po pierwsze, musisz przekro- czyć prędkość światła, co natychmiast zakłada użycie więcej niż nie- skończonej liczby koni mechanicznych. Załóżmy, że wielki inżynier Dixon Wells radzi sobie i z tym małym problemem, chociaż wydaj- ność energetyczna całego wszechświata jest niższa od nieskończonej liczby koni mechanicznych. Więc ów inżynier zastosuje tę większą niż nieskończoną moc do lotu z szybkością dwustu czterech tysięcy mil na sekundę w ciągu dziesięciu sekund. Znajdzie się wówczas w przesz- łości. Jak daleko? Znowu się zawahałem. - Powiem ci. Jedną sekundę! - Łypnął na mnie okiem. - Teraz pozostaje ci tylko zaprojektować taką machinę i wtedy van Mander- pootz uzna możliwość podróżowania w przyszłość - na ograniczoną liczbę sekund. Co do przeszłości, wyjaśniłem właśnie, że całej energii wszechświata nie wystarczy do tego. - Ale - wyjąkałem - powiedział pan dopiero co, że... - Na pewno nie powiedziałem nic o podróżach w przyszłość lub przeszłość, które, jak wykazałem przed chwilą, są niemożliwe: w pier- wszym przypadku praktycznie, a w drugim zaś - absolutnie. - Więc jak pan podróżuje w czasie? - Nawet van Manderpootz nie potrafi robić rzeczy niemożli- wych - rzekł profesor, nieco udobruchany. Postukał palcem w stos pa- pieru maszynowego leżącego przed nim na stole. - Popatrz, Dick, oto jest świat, oto wszechświat. - Przeciągnął palcem w dół. - Jest długi w czasie i... - pociągnął palcem w poprzek stosu - ...szeroki w prze- strzeni, ale... - dziobnął palcem w środek - ...jest bardzo cienki w czwartym wymiarze. Van Manderpootz wybiera zawsze drogę naj- krótszą, najbardziej logiczną. Nie podróżuję wzdłuż czasu, w przysz- łość czy przeszłość. Nie, ja podróżuję w poprzek czasu, w bok! Przełknąłem ślinę. - W bok czasu! I co tam jest? - A co powinno tam być? - parsknął. - Przyszłość jest z przodu, przeszłość z tyłu. Te światy przeszłości i przyszłości są prawdziwe. Jakie światy nie są ani przyszłością, ani przeszłością, lecz istnieją współcześnie, a jednocześnie poza czasem, jakby równolegle do naszego czasu? Pokręciłem głową. - Idiota! - warknął. - Światy warunkowe, oczywiście! Światy zaczynające się od "jeśli". Przed nami są światy, które będą; za nami te, co były. Po obu stronach zaś są światy, które mogłyby być, światy warunkowe! - Hę? - byłem zaskoczony. - Czy to znaczy, że może pan zo- baczyć, co się stanie, jeśli zrobię to i to? - Nie! - prychnął. - Moja maszyna nie ujawnia przeszłości ani nie przewiduje przyszłości. Może ci pokazać, jak już mówiłem, światy warunkowe. Można to wyrazić w ten sposób: "gdybym wtedy zrobił to i to, takie i takie wydarzenia by nastąpiły". Światy trybu warunkowego. - A jak do diabła to się robi? - Dla van Manderpootza to proste! Używam światła spolaryzo- wanego, spolaryzowanego nie w płaszczyźnie pionowej czy poziomej, ale w kierunku czwartego wymiaru, co jest sprawą bardzo prostą. Trzeba użyć islandzkiego szpatu pod bardzo wysokim ciśnieniem - i to wszystko. A ponieważ te światy są bardzo cienkie w czwartym wymiarze, wystarcza tylko grubość fali świetlnej, choć wynosi ona za- ledwie jedną milionową cala. Jest to znacznie lepsze od podróży w cza- sie w przeszłość i przyszłość, do których potrzeba nieosiągalnych szyb- kości i niesamowitych odległości! - Ale... czy te światy "jeśli"... są rzeczywiste? - Rzeczywiste? A co jest rzeczywiste? Zapewne są rzeczy- wiste (w tym sensie, w jakim 2 jest liczbą rzeczywistą w odróżnieniu od y-2, który jest liczbą urojoną. To są światy, które zaistniałyby, jeśli... Rozumiesz? Skinąłem głową. - Troszeczkę. Można na przykład zobaczyć, jak wyglądałby Nowy Jork, gdyby w rewolucji amerykańskiej zwyciężyła Anglia, a nie kolonie. - To prawda, taka jest zasada, lecz tego byś nie zobaczył w mojej maszynie. Widzisz, jej część stanowi psychomat Horstena (nawiasem mówiąc, ściągnięty z jednego z moich pomysłów) i ty, użytkownik u- rządzenia, stajesz się jego częścią. Potrzebny jest twój własny umysł, by dostarczył tła. Na przykład gdyby urządzenia mógł użyć Jerzy Wa- szyngton po podpisaniu układu pokojowego, zobaczyłby to, o czym wspo- minałeś. My nie możemy. Ty nawet nie możesz zobaczyć, co by się stało, gdybym ja tego nie wynalazł, ale ja mogę. Rozumiesz? - Oczywiście. Mówi pan, że tłem musi być doświadczenie użyt- kownika. - Mówisz coraz mądrzej - zadrwił van Manderpootz. - Owszem. Urządzenie pokaże dziesięć godzin tego, co by się stało, gdyby... dziesięć godzin zebranych oczywiście w pół godziny zwykłego czasu, tak jak na filmie. - Hej, to brzmi interesująco! - Chciałbyś to zobaczyć? Czy chciałbyś się czegoś dowiedzieć? Jakaś decyzja, którą chętnie zmieniłbyś? - No... tysiące. Chciałbym wiedzieć, co by się stało, gdybym sprze- dał swoje akcje w roku 2009 zamiast w 2010. Już wtedy byłem milio- nerem we własnym mniemaniu, ale... spóźniłem się z wyprzedażą. - Jak zwykle - zauważył van Manderpootz. - Chodźmy więc do laboratorium. Mieszkanie van Manderpootza znajdowało się o jedną przecznicę od miasteczka akademickiego. Profesor wepchnął mnie do Gmachu Fi- zyki, a następnie do swego własnego laboratorium badawczego, bardzo przypominającego tamto, które odwiedzałem jako słuchacz jego wykła- dów. Urządzenie, które nazwał subjunktiwizorem, działało bowiem w światach hipotetycznych, zajmowało cały środkowy stół. Jego zasad- niczą część stanowił psychomat Horstena, ale kryształowy i szklisty połysk pochodził z graniastosłupa islandzkiego szpatu, elementu polaryzującego, który stanowił serce instrumentu. Van Manderpootz wskazał palcem na hełm. - Włóż go - polecił, a ja usiadłem wlepiając wzrok w ekran psy- chomatu. Chyba wszyscy znają psychomat Horstena; kilka lat temu był to taki sam krzyk mody jak tablica spirytystyczna w ubiegłym wieku. Ale to nie tylko zabawka: czasami jest prawdziwą pomocą dla pamięci, większą niż owa tablica. Przez ekran przepływa gmatwanina niewyraź- nych, wielobarwnych cieni, które użytkownik obserwuje, wyobrażając sobie jednocześnie te sceny czy okoliczności, które chce sobie przypom- nieć. Obracając gałką zmienia układ świateł i cieni, a gdy przypadkiem wzór zgadza się z obrazem w jego pamięci, wtedy hop! i żądana scena zostaje odtworzona przed jego oczami. Oczywiście wszystkich szczegółów dostarcza jego pamięć. Ekran pokazuje tylko owe zabarwione punkciki światła i cienia, ale całość uzyskuje zdumiewająco realne kształty. Cza- sami przysiągłym, że psychomat pokazywał obrazy prawie tak ostre i dokładne jak w rzeczywistości; złudzenie bywa do tego stopnia zaska- kujące. Van Manderpootz włączył światło i rozpoczęła się gra cieni. - Przypomnij sobie teraz wydarzenia z okresu, powiedzmy, pół roku po krachu. Obracaj gałką, aż obraz się wyostrzy; wówczas się zatrzymaj. W tym momencie skieruję na ekran światło subjunktiwizora, a tobie pozostanie tylko patrzeć. Zrobiłem, jak mi kazał. Na ekranie pojawiały się obrazy, które w ułamku sekundy znikały. Pierwsze dźwięki wydawane przez maszynę brzmiały jak odgłos dalekich rozmów, były jednak niezrozumiałe bez do- datkowej informacji, którą dałby obraz. Ukazała się i rozpłynęła moja własna twarz, i w końcu złapałem. Pojawił się obraz mnie samego siedzą- cego w trudnym do opisania pomieszczeniu. Puściłem gałkę i dałem znak. Coś pstryknęło. Światło przygasło, a następnie znowu zajaśniało. Obraz wyostrzył się i ku memu zdumieniu pojawiła się inna postać, postać kobiety. Poznałem ją; była to Kapryśna Kaśka, ongiś gwiazda telewizji i programu "Tele-Variete 2009". Na obrazie psychomatu twarz jej była nieco zniekształcona, ale poznałem ją. No pewnie, że poznałem! Latałem za nią przez wszystkie tłuste lata między rokiem 2007 i 2010, usiłując ożenić się z nią, podczas gdy mój stary wściekał się, perorował i groził wydziedziczeniem na rzecz Towarzystwa Rekultywacji Pustyni Gobi. Myślę, że właśnie te groźby powstrzymywały ją od małżeństwa ze mną, ale gdy zebrałem własną forsę i dociągnąłem do dwóch milionów na tym zwariowanym rynku lat 2008-2009, nieco zmiękła. Znaczy się na pewien czas. Gdy nadszedł kryzys wiosny roku 2010, który przywrócił mnie ojcu i firmie, moje notowania u niej spadły je- szcze gwałtowniej niż notowania rynkowe. W lutym byliśmy zaręczeni, w kwietniu ledwie rozmawialiśmy ze sobą. W maju sprzedałem akcje, jak zwykle za późno. I teraz oto prezentowała się na ekranie psychomatu, najwyraźniej mając kłopoty z zachowaniem smukłej sylwetki, ani w połowie taka piękna, jaką ją zachowałem w pamięci. Przyglądała się memu "ja" z ekranu z wrogością, a ja równie wrogo patrzyłem na nią. Szum prze- mienił się w głosy. - Ty bałwanie! - warknęła. - Nie masz prawa mnie tu pogrze- bać. Chcę wracać do Nowego Jorku, gdzie jest choć trochę życia. Mam dosyć ciebie i twojego golfa. - A ja mam dosyć ciebie i tego twojego zwariowanego towarzystwa. - Oni przynajmniej żyją. A ty jesteś żywym trupem. Że zaryzy- kowałeś i udało ci się z tą forsą, to już myślisz, że jesteś Bóg wie co. - Aż ciebie znowu taka Kleopatra! Ci twoi, znajomi - łażą za tobą, bo robisz przyjęcia i tracisz pieniądze - moje pieniądze. - Lepiej tak je tracić niż na turlanie białą kulką po pagórkach! - Czyżby? Sama powinnaś tego spróbować, Mario. - Było to jej prawdziwe imię. - Pomogłoby ci to w utrzymaniu zgrabnej figury, choć nie wiem, czy w ogóle coś by ci pomogło! Oczy jej zabłysły wściekłością i... no, było to przykre pół godziny. Nie będę opowiadał w szczegółach, ale byłem zadowolony, gdy obraz na ekranie rozmył się w bezkształtne białe obłoczki. - Fiu! - gwizdnąłem patrząc na van Manderpootza, który czytał w tym czasie. - Podobało ci się? - Podobało się? Wie pan co, zdaje się, że miałem szczęście, że wtedy straciłem wszystko. Od dziś nie będę tego żałował. - To właśnie - obwieścił uroczyście profesor - jest wkład van Manderpootza w dzieło ludzkiego szczęścia. Mówi się, że najsmutniejsze słowa to: "a przecież mogło być inaczej". To już nieprawda, mój drogi Dicku. Van Manderpootz wykazał, że powinno się mówić: "przecież mogło być gorzej". Było już bardzo późno, gdy wróciłem do domu, wskutek czego wstałem późno i równie późno znalazłem się w biurze. Mój ojciec cał- kiem niepotrzebnie uniósł się z tego powodu, i jak zwykle przesadził mówiąc, że nigdy nigdzie nie byłem na czas. Zapomniał o tym, że kiedyś mnie budził i ciągnął ze sobą. I wcale nie musiał tak ironicznie napo- mknąć o tym, że spóźniłem się na "Bajkał". Przypomniałem mu o katas- trofie liniowca, na co odpowiedział mi zimno, że gdybym ja był na po- kładzie, statek na pewno by się spóźnił i tym samym nie zderzyłby się z brytyjskim transportowcem. Podobnie nie na miejscu była jego uwaga, że gdy on i ja wybraliśmy się na kilka tygodni w góry na golfa, nawet wiosna się spóźniła. To już naprawdę nie była moja wina. - Dixon - zakończył - nie masz żadnego pojęcia o tym, czym jest czas. Kompletnie żadnego. Przyszła mi na myśl rozmowa z van Manderpootzem i od razu na- sunęło mi się pytanie. - A ty, ojcze, masz o tym pojęcie? - Oczywiście - rzekł surowo. - Bez wątpienia mam. Czas - od- rzekł tonem wyroczni - to pieniądz. Nie można dyskutować z takimi poglądami. Lecz te jego oszczerstwa bolały, szczególnie jeśli chodzi o "Bajkał". Może i jestem spóźnialski, ale gdzieżby moja obecność na pokładzie ra- kiety mogła odwrócić katastrofę. Było to irytujące; w pewnym sensie stałem się odpowiedzialny za śmierć tych setek pasażerów i członków załogi, których nie uratowano. Ta myśl wcale mi się nie podobała. Oczywiście, jeśli poczekaliby na mnie jeszcze pięć minut, albo jeśli ja byłbym na czas i statek odleciałby według rozkładu, a nie pięć minut za późno, albo jeśli... jeśli! Jeśli! Słowo to przywołało na myśl van Manderpootza i jego sub- junktiwizor - światy "jeśli", dziwaczne, nierealne światy, które istnia- ły poza rzeczywistością, nie w przeszłości ani w przyszłości, ale współ- cześnie, a mimo to poza czasem. Gdzieś wśród ich eterycznych nieskoń- czoności był jeden, reprezentujący świat, który istniałby, gdybym zdążył na liniowiec. Trzeba tylko było zadzwonić do van Manderpootza, u- mówić się, a potem - po prostu sprawdzić. Nie była to jednak łatwa decyzja. Powiedzmy - powiedzmy, że okazałoby się, że jestem odpowiedzialny - oczywiście nie przed pra- wem; nie było tu znamion karygodnego niedbalstwa czy czegoś w tym rodzaju - nawet nie moralnie odpowiedzialny, nie mogłem bowiem wówczas w żaden sposób przewidzieć, że moja obecność lub nieobecność mogła w tak dużym stopniu wpłynąć na równowagę szal życia i śmierci, ani też nie mogłem przewidzieć, w którą stronę szale te się przeważą. Była to tylko - odpowiedzialność. A jednak nie chciałem tego wiedzieć. Tak samo jednak nie chciałem nie widzieć. Niepewność również sprawia mękę, co najmniej tak bolesną jak męczarnie wyrzutów su- mienia. Może mniej nerwów zszarpię, gdy będę wiedział, że jestem odpowiedzialny, niż wówczas, gdy będę zaprzątał sobie myśli próżnymi wątpliwościami i niepotrzebnymi wymówkami. Schwyciłem więc wideo- fon, połączyłem się z uniwersytetem i w końcu ujrzałem przed sobą sze- roką, wesołą, inteligentną twarz van Manderpootza, którego wywo- łano do aparatu z porannego wykładu. O mały włos, a zdążyłbym na umówione spotkanie następnego dnia wieczorem; właściwie byłbym na czas, gdyby nie nierozsądny policjant z drogówki, który koniecznie chciał wlepić mi mandat za przekroczenie szybkości. Tak czy inaczej, van Manderpootz był wstrząś- nięty. - No! - mruknął - mało brakowało, a byś mnie nie zastał. Mia- łem pójść do klubu, bo spodziewałem się ciebie dopiero za godzinę. Spóźniłeś się tylko dziesięć minut. Zignorowałam to. - Profesorze, potrzebuję użyć pańskiego... hm... pańskiego sub- junktiwizora. - Hę? Ach tak. No, masz szczęście. Właśnie miałem go rozebrać. - Rozebrać? Dlaczego? - Wykonał swoje zadanie. Dał początek pomysłowi daleko waż- niejszemu niż on sam. Potrzebne mi jest miejsce, które zajmuje. - A cóż to za pomysł, jeśli moje pytanie nie jest zbyt nachalne? - Nie jest zbyt nachalne. Ty i świat, który czeka na to z nie- cierpliwością, możecie się dowiedzieć, ale ty usłyszysz o tym z ust samego autora. To ni mniej, ni więcej tylko autobiografia van Mander- pootza. - Uczynił dramatyczną pauzę. - Pańska autobiografia? - wybałuszyłem oczy. - Tak. Świat, choć może jeszcze o tym nie wie, pożąda jej całym sercem. Opiszę w szczegółach całe moje życie, moją pracę. Ujawnię się jako człowiek odpowiedzialny za to, że Wojna Pacyficzna w roku 2004 trwała trzy lata. - Pan? - Nikt inny. Gdybym nie był wówczas lojalnym obywatelem ho- lenderskim i tym samym nie zachował neutralności, wrogie siły zo- stałyby zniszczone w ciągu trzech miesięcy, a nie trzech lat. Mówi mi to subjunktiwizor; wynalazłbym wówczas urządzenie do prognozowania szans każdego starcia: van Manderpootz usunąłby element niepewności ze sztuki prowadzenia wojny. - Uroczyście zmarszczył brwi. - Oto mój pomysł. Autobiografia van Manderpootza. Co o tym myślisz? Zdołałem zebrać myśli. - To... to wspaniałe! - rzekłem z zapałem. - Sam kupię jeden egzemplarz. Właściwie kilka - roześlę je znajomym. - A ja - van Manderpootz zrobił się wylewny - podpiszę ci twój egzemplarz. Będzie on bezcenny. Napiszę jakąś odpowiednią sentencję, coś w rodzaju: Magnificus sed non superbus, wielki lecz nie pyszny. To bardzo dobrze określa van Manderpootza, który pomimo swej wiel- kości jest człowiekiem prostym, skromnym i wcale nie zarozumiałym. Czyż nie tak? - Doskonałe! To bardzo trafne określenie pańskiej osoby. Ale... czy nie mógłbym zobaczyć pańskiego subjunktiwizora, nim go pan rozbierze, by zrobić miejsce dla tego ważniejszego dzieła? - Aha! Chcesz coś sprawdzić? - Tak, panie profesorze. Czy pamięta pan katastrofę "Bajkału" sprzed tygodnia czy dwóch? Tym liniowcem miałem lecieć do Moskwy. Niewiele brakowało, a byłbym zdążył. - I opowiedziałem mu o wszy- stkim, co wtedy zaszło. - Hmmm! - mruknął. - Chcesz dowiedzieć się, co by się stało, gdybyś zdążył, co? No więc widzę kilka możliwości. Wśród światów "jeśli" jest taki, który stałby się realny, gdybyś zdążył na rozkładowy czas odlotu, taki, który zakłada, że statek zaczekał, aż w końcu doje- dziesz, oraz taki, który jest uzależniony od twojego przyjazdu w ciągu tych pięciu minut, które ostatecznie czekali. Który ciebie interesuje? - Och, ostatni. - Ostatnia możliwość wydawała się najbardziej prawdopodobna. W końcu nie można było oczekiwać, że Dixon Wells gdziekolwiek przybyłby na ustalony czas, co do drugiej zaś możliwości, to przecież na mnie nie zaczekali, co w pewien sposób zdejmowało ze mnie brzemię odpowiedzialności. - Chodź więc - zagrzmiał van Manderpootz. Poszedłem za nim do Gmachu Fizyki, do jego zagraconego laboratorium. Urządzenie stało nadal na stole: usiadłem przed nim i wlepiłem wzrok w ekran psy- chomatu Horstena. Falowały i przesuwały się na nim kłęby dymu, kiedy próbowałem ubrać moje wspomnienia w sugestywne kształty, by wyczytać z nich jakiś obraz tamtego minionego poranka. Nagle ukazał się. Ujrzałem Staten Bridge, a potem pędziłem już przezeń w kierunku portu. Gestem dałem znak van Manderpootzowi, urządzenie pstryknęło i subjunktiwizor zaczoł działać. Pojawiła się płaszczyzna pola startowego. Ciekawa sprawa. W psy- chomacie ogląda się obraz oczyma swego odpowiednika na ekranie. W ten sposób działanie tej zabawki zyskuje osobliwe znamiona realności; przypuszczam, że częściowo odpowiedzialna za to jest autohipnoza. Gnałem po polu w kierunku połyskującego, srebrnoskrzydłego po- cisku, jakim był "Bajkał". Groźnie wyglądający oficer machnął na mnie, żebym się pospieszył; biegiem pokonałem skośny pomost i wpadłem do wnętrza statku. Właz zatrzasnął się, a ja usłyszałem przeciągłe wes- tchnienie ulgi. - Proszę siadać! - warknął oficer wskazując gestem wolne miej- sce. Opadłem na fotel; statek zatrząsł się pod pchnięciem katapulty, z chrapliwym zgrzytem nabrał szybkości i wyleciał w powietrze. Natych- miast ryknęły silniki, przechodząc po chwili w stłumione pulsowanie, a ja patrzyłem, jak Staten Island oddala się i przesuwa w tył. Olbrzy- mia rakieta wyruszyła w drogę. - Uff! - ponownie westchnąłem z ulgą. - Udało się! Pochwyciłem rozbawione spojrzenie z prawej strony. Siedziałem przy przejściu i po mojej lewej stronie nie było nikogo; odwróciłem się więc w stronę oczu, które przesłały to spojrzenie, popatrzyłem i osłupiałem. Obok mnie siedziała dziewczyna. Być może nie była naprawdę taka ładna, jak mi się wydawało; w końcu patrzyłem na półrealny obraz na ekranie psychomatu. Potem wielokrotnie wmawiałem sobie, że dziewczyna nie mogła być tak piękna, jak mi się wydawało, że to moja własna wyobraźnia dośpiewała wszystkie szczegóły. Nie wiem; pa- miętam tylko, że gapiłem się na przedziwnie piękne srebrzystoniebieskie oczy, aksamitne ciemne włosy, niewielkie, rozbawione usta i lekko za- darty nosek. Gapiłem się tak długo, aż się zaczerwieniłem. - Przepraszam - powiedziałem szybko. - Byłem... zaskoczony. Na pokładzie rakiety transoceanicznej panuje zawsze przyjazna atmosfera. Pasażerowie zmuszeni są do wynikającej z ciasnoty zażyłości na siedem do dwunastu godzin, a nie ma zbyt wiele miejsca na swo- bodne poruszanie się. Zazwyczaj nawiązuje się znajomość z sąsiadami; przedstawianie się nie jest wcale konieczne, zwykle bowiem zaczyna się rozmowę, z kim się chce - przypomina to chyba trochę ubiegło- wieczną całodzienną wyprawę koleją. Nawiązuje się znajomość na czas podróży, a potem, w dziewięciu przypadkach na dziesięć o towarzyszach podróży nie słyszy się więcej. Dziewczyna uśmiechnęła się. - Czy to pana sprawka - to opóźnienie startu? - zapytała. Przyznałem się, że tak było istotnie. - Chyba jestem chronicznie chory na niepunktualność. Nawet ze- garek, który wkładam na rękę, zaczyna się spóźniać. - Zapewne więc nie piastuje pan zbyt odpowiedzialnych funk- cji? - zaśmiała się. Rzeczywiście, nie były zbyt odpowiedzialne; choć ciekawe, ile klu- bów, chłopców noszących kije golfowe i tancerek polegało na mnie w różnych okresach jako na źródle znacznej części ich dochodów. Jakoś jednak nie widziałem potrzeby zwierzania się z tego srebrzystookiej dziewczynie. Rozmawialiśmy. Jak się okazało, nazywała się Joanna Caldwell, a wybierała się do Paryża. Była artystką lub też raczej chciała nią zo- stać, a oczywiście nie ma takiego drugiego miejsca na świecie, które zapewniłoby wykształcenie, i natchnienie, jak Paryż. Więc właśnie tam się wybierała na roczne studia, a mimo stale uśmiechniętych ust i rozbawionych oczu widać było, że sprawa ta jest dla niej ogromnie ważna. Dowiedziałem się, że ciężko pracowała na ten rok w Paryżu, oszczędzała każdy grosz pracując przez trzy lata jako ilustratorka mo- dy w piśmie kobiecym, choć pewnie dopiero co skończyła dwadzieścia jeden lat. Malarstwo znaczyło dla niej wiele, mogłem to zrozumieć. Sam kiedyś taką wagę przywiązywałem do gry w polo. No więc od samego początku nawiązała się między nami nić sym- patii. Wiedziałem, że mnie polubiła i widać było, że nie kojarzy Dixona Wellsa z korporacją N.J. Wellsa. A co do mnie - po pierwszym spoj- rzeniu w te chłodne, srebrzyste oczy nie chciałem patrzeć już nigdzie indziej. Gdy tak na nią spoglądałem, godziny mijały mi jak minuty. Wiecie, jak to leci. W pewnym momencie mówiłem już do niej "Joanna", a ona do mnie "Dick" i zdawało się, że było tak przez całe życie. Postanowiłem zatrzymać się w Paryżu w drodze powrot- nej z Moskwy i namówiłem ją, by zgodziła się spotkać ze mną. Mówię wam, ona była inna niż wszystkie; zupełnie inna niż wyrachowana Ka- pryśna Kaśka i jeszcze bardziej różna od tych wszystkich trzpiotowa- tych, wdzięczących się tancereczek, które można spotkać tu i ówdzie przy różnych okazjach. Była to po prostu Joanna, chłodna i wesoła, a jednocześnie współczująca i poważna, a tak piękna jak figurka z majoliki. Z trudnością doszło do nas, że przyszedł steward przyjmujący za- mówienia na posiłek. Już minęły cztery godziny? Wydawało się, że to dopiero czterdzieści minut. Przyjemnego uczucia zażyłości dostarczyło nam odkrycie, że oboje lubimy sałatkę z krabów i nie znosimy ostryg. Była to jeszcze jedna łącząca nas nić; w nagłym porywie oświadczyłem jej, że to dobry znak, a ona nie zaoponowała. Po posiłku poszliśmy wąskim przejściem do przeszklonej salki ob- serwacyjnej w pobliżu dziobu. Było tam tak ciasno, że ledwie się zmieściliśmy, ale wcale nam to nie przeszkadzało, bo dzięki temu sie- dzieliśmy bardzo blisko siebie. Byliśmy tam jeszcze długo po tym, jak poczuliśmy, że w salce zaczęło się robić duszno. Właśnie kiedy wróciliśmy na swoje miejsca, nastąpiła katastrofa. Wszystko stało się bez najmniejszego ostrzeżenia poza nagłym prze- chyłem rakiety w wyniku zapewne bezskutecznej próby pilota, by w ostatniej chwili skręcić w bok - tylko tyle, a potem zgrzyt i trzask, i straszne uczucie wirowania, następnie zaś chór okrzyków, które brzmiały jak odgłosy walki. To była walka. Pięćset osób wstawało z podłogi, tratowało się na- wzajem, zataczało w różne strony padając bezsilnie, gdy wielki rakie- toplan z kikutem w miejscu lewego skrzydła spadał, wirując, do Atlan- tyku. Rozległy się głosy oficerów i ryknął głośnik: - Zachować spokój - powtarzał, a potem: - nastąpiło zderzenie. Zderzyliśmy się z innym statkiem. Nie ma niebezpieczeństwa... Nie ma niebezpieczeństwa... Wydostałem się ze szczątków potrzaskanych foteli. Joanny nigdzie nie było widać; w chwili gdy ją znalazłem skuloną między rzędami foteli, statek uderzył w wodę ze wstrząsem, który ponownie wszyst- kich powalił. - Włóżcie pasy ratunkowe - zagrzmiał głośnik. - Pasy ratunkowe są pod fotelami. Wyciągnąłem jeden pas i zapiąłem na ciele Joanny, a sam włoży- łem drugi. Tłum pchał się teraz do przodu, a ogon statku zaczął się przechylać. Za nami była woda, która chlupotała w ciemnościach, świa- tła bowiem zgasły. Jeden z oficerów przebiegł koło mnie, ślizgając się po pochyłości; schylił się i zapiął pas na ciele nieprzytomnej kobiety leżącej przed nami. - Wszystko w porządku? - krzyknął do mnie i nie czekając na odpowiedź pobiegł dalej. Głośnik przełączono chyba na zasilanie bateryjne. - ...i odpływać jak najdalej - rozkazał nagle. - Wyskakiwać przez przedni właz i odpływać jak najdalej. W pobliżu czeka statek, który was zabierze. Wyskakiwać z... - głośnik znowu zamilkł. Wyplątałem Joannę z rumowiska. Była blada; jej srebrzyste oczy były zamknięte. Zacząłem ciągnąć ją powoli, z trudnością w kierunku przedniego włazu, a nachylenie pokładu zwiększyło się do tego stopnia, że podłoga przypominała skocznię narciarską. Oficer jeszcze raz prze- biegł obok mnie. - Da pan sobie radę? - zapytał i ponownie popędził przed siebie. Już dochodziłem. Tłum wokół włazu zdawał się mniejszy, a może po prostu zbił się ciaśniej? Nagle rozległ się jęk przerażenia i rozpa- czy, po którym słychać było tylko ryk napływającej wody. Ściany salki obserwacyjnej załamały się. Ujrzałem zieloną nawałnicę fal i spienio- ny żywioł runął na nas. Znowu się spóźniłem. To było wszystko. Uniosłem przerażone oczy nad ekran subjunkti- wizora, by spojrzeć na van Manderpootza, który pisał coś na krawędzi stołu. - No i co? - zapytał. Wzdrygnąłem się. - To straszne! - wymamrotałem. - My... nas chyba by nie ura- towali. - Nas, co? Nas? - Oczy mu zabłysły. Nie wyjaśniłem mu tego. Podziękowałem, pożegnałem się i zbolały poszedłem do domu. Nawet mój ojciec zauważył, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Te- go dnia, gdy spóźniłem się do biura tylko pięć minut, wezwał mnie i zapytał z niepokojem, czy aby dobrze się czuję. Oczywiście nie mo- głem mu nic powiedzieć. Jak mogłem wyjaśnić, że spóźniłem się o je- den raz za dużo i zakochałem się w dziewczynie dwa tygodnie po jej śmierci? Ta myśl doprowadzała mnie prawie do szaleństwa. Joanna! Joanna ze srebrzystymi oczami leżała teraz gdzieś na dnie Atlantyku. Chodzi- łem jak otępiały, ledwie się odzywając do ludzi. Jednego wieczoru za- brakło mi sił, by pójść do domu; siedziałem paląc papierosy w dużym wyściełanym fotelu ojca w jego gabinecie, aż w końcu usnąłem. Następ- nego ranka, gdy stary N.J. wszedł do gabinetu i stwierdził, że jestem tam przed nim, zbladł jak ściana, zachwiał się na nogach i wyszep- tał: - Moje serce! - Trzeba było długich wyjaśnień, by go przeko- nać, że nie przyszedłem wcześnie do biura, lecz raczej spóźniłem się z pójściem do domu. W końcu poczułem, że dłużej tego nie zniosę. Musiałem coś zro- bić - cokolwiek. Pomyślałem w końcu o subjunktiwizorze. Mógłbym zobaczyć... tak, mógłbym zobaczyć, co by się stało, gdyby statek nie zatonął! Mógłbym prześledzić ów dziwaczny, nierealny romans ukryty gdzieś między światami "jeśli". Mógłbym może wydobyć jakąś ponurą namiastkę radości z tych wydarzeń, które mogły nastąpić. Mógłbym raz jeszcze ujrzeć Joannę! Było późne popołudnie, gdy wpadłem do mieszkania van Mander- pootza. Nie było go tam; w końcu spotkałem go w hallu Gmachu Fizyki. - Dick! - wykrzyknął. - Źle się czujesz? - Nie, przynajmniej nie w sensie fizycznym. Panie profesorze, muszę jeszcze raz użyć pańskiego subjunktiwizora. Muszę! - Hę? A... tej zabawki. Spóźniłeś się, Dick, rozebrałem ją. Zna- lazłem lepszy użytek dla tego miejsca. Wydałem jęk bólu i chciałem już obrzucić obelgami autobiografię wielkiego van Manderpootza. W jego oczach ukazał się błysk współ- czucia; ujął moją rękę i wciągnął mnie do niewielkiego pokoju sąsia- dującego z jego laboratorium. - Opowiedz mi wszystko - zażądał. Zrobiłem to. Myślę, że przedstawiłem dość jasno swą tragedię, jego ciężkie brwi bowiem zmarszczyły się ze współczuciem. - Nawet van Manderpootz nie potrafi ożywiać zmarłych - mruk- nął- - Przykro mi, Dick. Przestań sobie zaprzątać tym głowę. Nawet gdyby mój subjunktiwizor był jeszcze czynny, nie pozwoliłbym ci go użyć. Byłoby to tylko obracaniem noża w ranie. - Zamilkł na chwi- lę. - Znajdź sobie jakieś inne zajęcie dla myśli. Zrób tak, jak robi van Manderpootz: znajdź zapomnienie w pracy. - Tak - rzekłem ogłuszony. - Ale kto zechce czytać moją auto- biografię? Pańska, to co innego? - Autobiografia? A, pamiętam. Nie, porzuciłem ten zamiar. Hi- storia sama opisze żywot i dzieła van Manderpootza. Teraz zajmuję się czymś znacznie wspanialszym. - Naprawdę? - byłem zupełnie wyzbyty z zainteresowania. - Tak. Był tu Gogli, ten rzeźbiarz. Ma wykonać moje popiersie. Jakąż lepszą spuściznę mogę pozostawić światu niż popiersie van Man- derpootza wyrzeźbione z natury? Może ofiaruję je miastu, może uni- wersytetowi. Dałbym je Towarzystwu Królewskiemu, gdyby chętniej przyjmowało moje pomysły, jeśli by ono... jeśli... jeśli! - Ostatnie słowo wykrzyknął. - Słucham? - Jeśli! - wykrzyknął van Manderpootz. - To, co widziałeś w subjunktiwizorze to było to, co by się stało, gdybyś wtedy złapał tę rakietę! - Wiem o tym. - Ale naprawdę mogło stać się coś zupełnie innego! Nie rozu- miesz? Ona... ona... Gdzie te stare gazety? Zaczoł przerzucać stos gazet; w końcu zamachał jedną. - Masz, oto są ci, którzy przeżyli! Jakby wypisane ognistymi literami nazwisko Joanny Caldwell rzu- ciło mi się natychmiast w oczy. Była tam nawet krótka wzmianka, którą przeczytałem, jak tylko pozwoliły mi na to wirujące w mózgu myśli. Co najmniej dwadzieścia osób spośród uratowanych zawdzięcza ży- cie męstwu dwudziestoośmioletniego nawigatora Orrisa Hope'a, który patrolował oba przejścia w czasie paniki, zapinając pasy ratunkowe na ciałach rannych i tych, którzy sami nie mogli tego zrobić; wielu zaś sam przeniósł do włazu. Do końca pozostał na pokładzie tonącego ra- kietoplanu, wydostając się w końcu z niego przez roztrzaskane ściany salki obserwacyjnej. Wśród tych, którzy zawdzięczają życie młodemu oficerowi, znajdują się: Patricfc Owensby z Nowego Jorku, pani Campbell Warren z Bostonu, panna Joanna Caldwell z Nowego Jorku... Myślę, że mój okrzyk radości słychać było aż w Gmachu Admini- stracji, za wieloma przecznicami. Nie obchodziło mnie to; gdyby van Manderpootza nie chroniły spiczaste wąsy, ucałowałbym go. Może zresz- tą to zrobiłem; nie jestem w pełni świadom moich czynów w czasie tych chaotycznych minut w małym pokoju profesora. W końcu uspokoiłem się. Mogę się z nią zobaczyć! nie posiada- łem się z radości. Pewnie wylądowała z pozostałymi rozbitkami; wszys- cy znajdowali się na pokładzie "Osgooda", brytyjskiego trampa frach- towego, który przycumował tu w zeszłym tygodniu. Ona musi być w Nowym Jorku - a jeśli pojechała do Paryża, dowiem się i pojadę za nią! Historia ta ma osobliwe zakończenie. Była w Nowym Jorku, ale... Widzicie, Dixon Wells poznał, że tak powiem, Joannę Caldwell za po- mocą profesorskiego subjunktiwizora, lecz Joanna nigdy nie poznała Dixona Wellsa. Jakież mogłoby być zakończenie, gdyby... gdyby... Ale nie było; Joanna wyszła za mąż za Orrisa Hope'a, młodego oficera, który ją uratował. Znowu się spóźniłem. Przełożył Wiktor Bukata Koniec Opracowano jako plik tekstowy w kwietniu 2001r.